Krymow Jurij Statekrbent

Jurij Krymow

STATEK „DERBENT“

KLUCZ

Wieczorem na stacji nadawczej Żeglugi Kaspijskiej dyżurowało ich dwoje: radiotelegrafista Tarumow i odpowiedzialna za Wymianę depesz Bielecka. Tarumow miał dwadzieścia lat, ale uważano go za najlepszego specjalistę. Mówiono, że potrafi nadawać kluczem ponad sto sygnałów na minutę. Gdy go o to pytano, uśmiechał się: „Przecież człowiek nie jest maszyną!” Zapoznał się dokładnie z aparatami i obchodził się bez pomocy radiotechników. Jak tylko zauważy jakiś defekt, gwizdnie, zacznie gryźć przez chwilę paznokcie, a potem wlezie za tablicę rozdzielczą i naprawi. Bielecka śmiała się: — „Jeżeli cię prąd zabije, Arsenie, ja tu umrę ze strachu. Zlituj się przynajmniej nade mną!”

Byli w jednym wieku i od dawna pracowali razem. Bielecka odbierała i sortowała depesze. Była to praca męcząca, jednostajna, nie wymagająca żadnej wiedzy. Lubił ją obserwować, gdy pozostawali we dwójkę w sali przy aparaturze.

Pracowała szybko, niemal niepostrzeżenie, poruszała z lekka wargami, czytając telegram. Krótkie włosy opadały jej na oczy — odrzucała je szybkim ruchem głowy. W takich chwilach wydawała mu się bardzo pociągająca. Pod-koniec zmiany robiła wrażenie równie wypoczętej jak na początku pracy, jedynie ręce jej drżały nieco.

Na stacji nadawczej nazywano ją Musią. Wyglądała młodziutko, lubiła pośmiać się i miała ostry języczek. Czasami Tarumow odprowadzał ją po pracy, brała go wówczas swobodnie pod rękę.

Wiedział, że jest mężatką, ale nie słyszał nic o jej mężu. Jak gdyby nie istniał wcale.

Pewnego razu, gdy szli przez bulwar nadbrzeżny, zobaczył na ławce obejmującą się parę i odwrócił się.

Po co się ludzie całują? — szepnęła Musia, po łobuzersku zaglądając mu w oczy. — Też przyjemność, pomyślałby kto!

Odparł grubiańsko, żeby ukryć zmieszanie:

To całuj się rzadziej ze swoim mężem. Bądź mądrzejsza od innych.

Musia milczała przez chwilę.

Dawno go nie widziałam — rzekła z westchnieniem, czy może było to po prostu ziewnięcie — sama już nie wiem jak dawno...

A to czemu? — spytał nie rozumiejąc, czy żartuje, czy mówi prawdę.

Odjechał daleko-o — powiedziała przeciągle — jest mechanikiem na statku „Derbent”.

Wkrótce stosunki między Musią i Tarumowem zaczęły ulegać zmianie... Chwytał siebie na tym, że nie przestaje o niej myśleć nawet wtedy, kiedy jej nie ma. Lubił dotykać przedmiotów, które były jej własnością, lub jej ubrania i było mu przyjemnie, gdy imiona ich wymawiano razem, co często zdarzało się na stacji.

Czasami zły był na siebie bez powodu: zakochał się jak uczniak w towarzyszce pracy, w cudzej żonie. I co mu to da oprócz marzeń?

A kiedy widział, jak na jej stole rośnie plik papierów, ogarniało go nagle przerażenie: sprzykrzy jej się ta robota, odejdzie — i wszystko się skończy. Nie mógł sobie wyobrazić, że inna kobieta usiądzie na jej miejscu. Ale Musia nie odchodziła. Była po dawnemu wesoła, niezmordowana i rozstając się z nim po pracy, na skrzyżowaniu ulic, wołała za nim:

Dziękuję, rycerzu! Nie wpadnij pod tramwaj.

Owego wieczoru pracy było niewiele. O dwudziestej trzeciej Tarumow nadał komunikat meteorologiczny: „W rejonie rejdu astrachańskiego zachmurzenie średnie bez opadów. Wiatr nord-ost do trzech stopni. W rejonie Machacz-Kała — Krasnowodsk możliwe są nieznaczne opady. Wiatr nord-ost nie przekraczający pięciu stopni. W ciągu najbliższej doby oczekiwane jest dalsze zmniejszenie siły

wiatru i lekkie zachmurzenie”. W dzienniku znalazł poranną depeszę radiową statków, które naruszyły wykres ruchu wskutek nie

sprzyjającej pogody. W ciągu dnia raportów nie było.

Pas burz przesunął się ku południowi, ale jego koniec ciągnął się jeszcze gdzieś między Krasnowodskiem a Baku. Pod wieczór w porcie zdjęto znaki sygnalizujące burzę, a w porcie dla transportowców zatrąbił zwycięsko pierwszy statek opuszczający przystań.

Po wysłaniu komunikatu radiotelegrafista zajął się odbiorem. Sądząc z porannych depesz, nie należało oczekiwać w ciągu dwu najbliższych godzin przybycia statków wiozących ropę. Na fali sygnałów rozpoznawczych panowała cisza. Przez słuchawki przenikał śpiew tak słaby, że ledwie dosłyszalny, tak nikły, iż wydawało się, że maleńki, słabiutki owad drapie łapkami membranę.

Tarumow pokręcił korbą i dźwięk okrzepł, wzmógł się na sile, wyraźniej uwydatniła się melodia spowita w akompaniament fortepianu. Jeszcze jeden obrót i niezwykle czysty głos kobiecy urwał się ustępując miejsca odgłosom nie milknących oklasków.

Radiotelegrafista włączył głośnik i zdjął słuchawki. Odbiornik syczał wstrząsany pełnym trzasków hałasem, z którego wyrywały się poszczególne głosy, przenikliwe jak jęki wzywających o pomoc. Bielecka wstała ze swego miejsca obok telefonu i zbliżyła się do niego.

Zwariowałeś! — rzekła przestraszona. — A jeśli ktoś będzie wzywał?

Oparła się o poręcz jego krzesła, czuł na karku jej oddech. .. Oklaski umilkły. Znowu głos kobiecy zaśpiewał tę samą prostą i naiwną kołysankę.

Kołysanka — szepnęła Musia. — Ładnie śpiewa, prawda? Posuń no się trochę, Arsenie.

Usiadła na brzeżku krzesła i by zachować równowagę objęła go ramieniem. Twarz jej była tak blisko, że rozróżniał wilgotny połysk jej zębów spoza na wpół rozchylonych warg. Nieznacznie pochylił ku niej głowę i włosy jej musnęły jego policzek. Nie zauważyła tego patrząc uważnie w czarny krąg odbiornika. Tarumow nie słuchał muzyki; myślał o tym, że nigdy jeszcze nie siedzieli objąwszy się, że zbliżają się do siebie coraz bardziej i że tak będzie nadal... aż staną się mężem i żoną. „Tak bywa — myślał z radością — tak, właśnie że tak bywa". Ocknął się, kiedy znów zagrzmiały oklaski.

Dosyć — powiedziała Musia — klną cię gdzieś tam na morzu. Doczekasz się nagany!

Kręcąc korbą patrzał z ukosa na Musię. Skrzyżowawszy ręce w tyle głowy, przeciągnęła się całym ciałem, oczy jej spoglądały; łagodnie i życzliwie. Oto teraz już chyba wie, że mu się podoba, a nie odsuwa się. Przeciwnie! Wyznanie jej swoich uczuć uznał już za rzecz zupełnie możliwą.

Nałożył zwolna słuchawki, nastroił aparat na morską falę rozpoznawczą. Milczenie. Musia siedziała już przy stole i ręce jej przerzucały szybko stos papierów, sortowały, spinały. W sali z aparaturą było cicho, tylko piecyk gazowy huczał za przepierzeniem. Spojrzał na zegarek: była pierwsza minut pięćdziesiąt w nocy. Nieoczekiwanie dla samego siebie pomyślał: „Jeżeli do godziny drugiej odezwie się morska fala rozpoznawcza, trzeba będzie dzisiaj jeszcze pomówić z Musią". Ogarnął go raptem jakiś trwożny i wesoły nastrój. Przypomniało mu się, jak w dzieciństwie rozstrzygali z kolegami najważniejsze sprawy rzucając kij w górę. Robili to poważnie, w głębokim milczeniu ... Kij obracał się w powietrzu i spadał pionowo albo poziomo.

... Pięćdziesiąt cztery minuty. Do godziny drugiej pozostało sześć minut — szanse niewielkie. Lepiej myśleć o czymś innym. Ale o czym? Mąż Musi jest na statku „Derbent", narobił tam niedawno wiele hałasu — to on wystąpił z ideą stachanowskiego rejsu i on ją pierwszy zrealizował. Ale „Derbent" współzawodniczy z innym statkiem-cysterną „Agamali"; ten ostatni ma też dobrą załogę. I jeszcze wcale nie wiadomo, kto zdobędzie pierwszeństwo. Z rana „Derbent" przysłał radiogram: holuje jakiś statek z zepsutym motorem ... Musia widziała radiogram i żeby choć słowo rzekła! Przecież wczoraj na morzu była burza! Nigdy nie wspomina o mężu. I nawet w dzień stachanowskiego zwycięstwa „Derbenta" nie poszła na przystań oczekiwać go. Statki-cysterny stoją w porcie nie dłużej niż trzy godziny. Odwykli już od siebie nawzajem. Zdarza się... Ciekawe, co to za człowiek? Mechanik okrętowy, nazwisko jego brzmi, zdaje się, Własow ... nie, Basow. Jest chyba niemłody i milczący jak wszyscy mechanicy okrętowi. A Musia lubi pośmiać się...

... Pięćdziesiąt sześć minut. „Na pewno włączyła się jakaś stacja okrętowa: słaby trzask, a następnie jakiś zgiełk w słuchawkach. Niechby już prędzej zaczęli wzywać!" Umoczył pióro i przysunął dziennik. „Trzeba dziś zagadnąć Musię. Ale przy pracy jakoś nieprzyjemnie; trzeba ją odprowadzić i dopiero wtedy..."

... Pięćdziesiąt siedem minut. W ciszy głośno i natarczywie zadzwonił telegraf. Zdziwiły Tarumowa jednostajne sygnały, inne niż zazwyczaj, jak gdyby ręka na kluczu oszalała. Trzy kropki, trzy kreski, trzy kropki... SOS ... Pociągnął w dół sznury telefonu i stalowe półkole ścisnęło mu ciemię. Wściekle zadzwoniły w skroniach dźwięczne kryształowe młoteczki:

SOS ... SOS ... SOS ... Ja, „Uzbekistan", znajduję się na 42,36 i 18,02 na południe od wyspy Czeczen. Na statku wybuchł; pożar. Nie możemy zlikwidować ... SOS ... SOS ...

Radiotelegrafista zaczął zapisywać. Działo się z. nim coś, co zdarza się tylko we śnie: wśród leniwych obrazów-myśli ktoś nagle wykrzyknie nad uchem jakieś słowo i wszystko dokoła staje się niesamowicie złowieszcze. Młoteczki stukały.

SOS ... SOS ... 42,36 i 18,02 na południe od wyspy Czeczen, Samodzielnie płynąć nie mogę. Holujący statek „Derbent" odciął linę holowniczą! Odchodzi w dotychczasowym kierunku. Na sygnały nie odpowiada. Jesteśmy w położeniu bez wyjścia ... SOS ...

Musiu, ratunkową!... — krzyknął Tarumow — prędzej,. Muśka!

Przez słuchawki głucho brzmiał jej głos:

Co się stało, Arsenie?

Nie mów do mnie, tam masz depeszę. Wyciągnęła rękę zza jego ramienia i schwyciła dziennik. Słyszał, jak stukała widełkami aparatu.

Żegluga — rzekła spokojnie — dajcie ratunkową, szybko! Znowu zaterkotał telegraf.

SOS ... SOS ... SOS ... Ja, „Uzbekistan", mam na pokładzie ładunek mazutu. Zbiorniki numer dziesięć wybuchły. Wskutek wybuchu pogrążam się coraz głębiej. Łodzie spuścić trudno, przeszkadza ogień w tylnym kasztelu. 42,36 i 18,02. Statek „Derbent" odpływa nie odpowiadając na sygnały... SOS... SOS...

Pauza. Musia nadaje depeszę. Odwróciła się i zasłoniła ręką. Mówi cicho, żeby nie przeszkadzać odbiorowi. Zuch Musia. Ale oto rzuca słuchawkę na widełki i zbliża się do niego.

Dranie! — mówi gniewnie — rzucili towarzyszy... Posłuchaj, Arsenie!

Co chcesz?

Czy słyszysz coś?

Nie.

Arsenie, dlaczego oni odchodzą?

Nie wiem. Mają przecież też ładunek mazutu. Boją się spłonąć.

Dranie! Własną skórę ratują, prawda?

Aha... — Arsenie, ty słuchasz?

Tak, nie mów do mnie.

Radiotelegrafista przycisnął dłońmi słuchawki i poczuł ból w uszach. Wielogłosym zgiełkiem sygnałów zahuczał znękany eter.

... „Uzbekistan", ja, „Bolszewik", trzydzieści mil, idę do was ... Baku, Machacz-Kała, Krasnowodsk, wywołujcie transportowce 42,36 i 18,02 na południe od wyspy Czeczen...

Tarumow przestawił korbę na nadawanie. Za przepierzeniem zawyło dynamo zwiększając -szybkość obrotów. Okna aparatu nadawczego zajaśniały żółtym światłem lamp. Tarumow położył rękę na kluczu i począł wystukiwać. Spod kontaktu klucza błyskały niebieskie iskry, gwizdał kontrolujący reproduktor.

Do wszystkich transportowców ... 42,36 i 18,02 ...

Potem włączył znowu aparat odbiorczy. Zapiszczały raz i drugi radiostacje okrętowe i zamilkły. Zapadła skupiona cisza, pełna napięcia, w której* słyszał szczęk łańcuchów kotwicowych, świst pary, syk wody spienionej obrotami śruby. I nagle zaświszczało wyraźnie ochrypłe radio:

— „Uzbekistan", „Uzbekistan", ja, „Derbent", idę do was. Podejdę do prawej burty, spuszczam szalupy. Zbierzcie ludzi, zachowajcie spokój. Kończę ... Wywołuję Baku, Machacz-Kała ...

Musiu, dzwoń do ratunkowej! — wrzasnął Tarumow gubiąc ścisłą kolejność sygnałów — słyszysz, Musiu ?...

Baku, Machacz-Kała, ja, „Derbent", idę z pomocą załodze „Uzbekistanu". Mam na pokładzie pełny ładunek mazutu. Pomimo środków ostrożności narażam się na pożar. Wyślijcie statek ratunkowy na 42,36 i 18,02.

Musia podbiegła do stołu.

Ratunkowa czeka przy aparacie — rzekła — skończyłeś? Chwyciła kartkę i podbiegła do telefonu. Tarumow widział, jak przyłożyła słuchawkę do ucha i spojrzała na papier. Nagle oparła się o ścianę, zagryzła wargi i przymknęła oczy. Trwało to chwilę, parę sekund zaledwie. Potem otwarła oczy i powiedziała do słuchawki zwykłym zupełnie głosem:

Gotowe? Nadaję radiogram: Baku, Machacz-Kała, ze statku „Derbent"...

Tarumow odpoczywał, ciężko opierając się piersią o stół. Znowu zaterkotały stacje okrętowe. Bał się, że ich zgiełk zagłuszy ochrypły świst radia. Dzwoniło mu w uszach z natężenia i myśli plątały się w urywkach zdań telegrafowanych...

... źle, że w pobliżu nie było żadnego statku. Dlaczego przywołują transportowce? Bo statki-cysterny mogą łatwo stanąć w płomieniach, „Derbent" wiezie ropę... Odrąbał holownik i odszedł, później jednak wrócił! Jakie to dziwne! Teraz będzie mu trudniej uratować ludzi. Radiotelegrafista zeszedł z mostku ostatni... Kto jest radiotelegrafistą na „Uzbekistanie"? Wala Łastik, młody chłopiec, prawie dziecko. Może udusił się w dymie? A może wszyscy się udusili ? Nie, „Derbent" spuści szalupy i weźmie wszystkich.. Ale dlaczego odszedł? I nie odpowiadał na sygnały? I dlaczego wrócił? Wiozą niebezpieczny ładunek — krasnowodską ropę. Ta ropa ma dużo części lotnych, zapala się jak benzyna. Go takiego mówiono o tym statku? Aha, stachanowskie rejsy! . Przoduje innym w wypełnieniu planu przewozu. Na „Derbencie" jest mąż Musi, Basow, mechanik. Zlękła się, kiedy przeczytała radiogram... Wiatr pięć stopni roznosi iskry, morze jest wzburzone__Najważniejsza sprawa — nie przeoczyć sygnałów! Nadawano, że statek zanurza się, kładzie się na bok. Więc podczas gdy płoną górne części i statkowi grozi przewrócenie się, w budce telegrafisty siedzi jeszcze przy kluczu Wala Łastik. Ubranie już pali się na nim, szeroko otwartymi, czarnymi ustami połyka dym, gryzący, duszący dym z płonącego mazutu i farby... młody chłopiec... dziecko prawie ...

Milkną radia okrętowe. Znowu przenika do słuchawek ledwie dosłyszalna muzyka. Tyflis, Erywań? ...

Żegnaj, taborze mój, śpiewam ostatni raz... — jakby spoza nieprzystępnego muru dochodzi załamujący się po cygańsku głos śpiewaczki.

Zły odbiornik, marna selekcja! Radiotelegrafista stara się obrotem regulatora wyłączyć niepotrzebne dźwięki. Złości go to, że cygańska śpiewaczka śpiewa i że nic ją nie obchodzi ani szyfr Morsego, ani odległość od skalistych wałów wyspy Czeczen. Ale oto zamilkły oklaski i wszystko ucichło. Na morskiej fali sygnałów rozpoznawczych zupełna pustka.

Tarumow odwrócił się i spostrzegł Musię. Stała za jego krzesłem przycisnąwszy ręce do piersi. Była blada. Miał wrażenie, że lada chwila może upaść.

Nie ma nic, Arsenie?

Nic.

Wiesz, nie mogę pracować. Postoję tutaj... czy można?

Można — posunął się na krześle, robiąc miejsce dla niej. — Siadaj tutaj ... Nie denerwuj się.

Czuł swoją wyższość nad nią, gdyż był bardziej opanowany. A jednocześnie coś go gniewało, sam nie wiedział co.

Musia usiadła na brzegu krzesła. Wstrząsały nią dreszcze jakby z zimna.

Trzęsę się — poskarżyła się — zimno tutaj.

To ze zdenerwowania, Musiu.

Nie, tu naprawdę zimno. Słuchaj, Arsenie!

No co?

W zeszłym roku spłonął statek do przewozu nafty, „Partyzant". Pamiętasz? Wieźli wtedy ropę krasnowodską. Ta ropa łatwo wybucha, prawda?

Banialuki!

Ależ powiedz prawdę!

Mówię ci, że banialuki!

Ach, kłamiesz, kłamiesz... Strasznie się boję, Arsenie — wyznała żałośnie — jeżeli coś się stanie...

Objął ją i przyciągnął do siebie dziwiąc się, że nie odczuwa już wcale onieśmielenia. Widział obok siebie bladą twarz Musi, z posępną obojętnością wspartą na jego ramieniu, i pragnąc jej dodać otuchy rzekł:

Twój mąż nie bierze udziału w pracach ratunkowych. On jest w dziale maszyn, tam niebezpieczeństwo jest mniejsze.

Ty o Basowie? Przecież on nie jest już moim mężem.

Jak to?

A tak, po prostu. Rozstaliśmy się z nim. Rozstaliśmy się ostatecznie....

Milczała przez chwilę.

Wiesz, myślę, że on mnie nigdy nie kochał. A może i kochał po swojemu... nie wiem doprawdy. On jest jakiś dziwny. Ale odjechał i skończyło się wszystko. Nie, nie myśl, że ja o niego się boję. Tam na „Derbencie" jest czterdzieści pięć osób i jeżeli się coś stanie...

Głaskał jej ramię i myślał, że chyba tamten człowiek dotknął ja. czymś boleśnie, że jest nieszczęśliwa i że nie może zapomnieć... Odczuwał dumę, że mu zaufała i szukała u niego współczucia, jak gdyby jednocząc się z nim przeciwko tamtemu przykremu człowiekowi — jej byłemu mężowi. Potem wzrok jego padł na stronicę dziennika i przebiegł słowa depeszy: „odchodzi, nie odpowiada na ,sygnały". Wyobraził sobie jaskrawą łunę pożaru i roztapiającą się w ciemności zdradziecką sylwetkę okrętu.: Zdawało mu się, że w jakiś sposób zamieszany jest w to mechanik Basow.

Wyobraził go sobie, jak ogromny, czerwony na twarzy i wściekły, stoi na rufie i pohukując jak diabeł leśny odrąbuje linę holowniczą. A na pokładzie zebrała się załoga; wszyscy są zmieszani, ale nikt nie ma odwagi do niego podejść. Przypominał sobie, że na statku jest kapitan, któremu podlega również i mechanik Basow, i inni marynarze, i zrodził się w nim gniew, że scena, którą rysowała mu wyobraźnia, jest sprzeczna z rzeczywistością.

Musia wyprostowała się nagle i porywczo podniosła się z krzesła.

Och, jaka męka ... — rzekła niskim, złym głosem. — Czyżby się jeszcze nie skończyło? Pamiętaj, Arsenie, nie przeocz!

Powlokła się na swoje miejsce przy stole, usiadła i dotknęła papierów. Zrozumiał, że zapomniała o nim, że nie myśli wcale

o tym, jakie wrażenie zrobiły na nim jej słowa. Odwróciwszy się zobaczył na lakierowanej powierzchni stołu swoje odbicie: rozwichrzoną głowę z czarnymi kołpaczkami na uszach — i pomyślał, że nic. nie wyjdzie z jego marzeń o Musi. A w uszach nie ucichała jednostajna, posępna wrzawa, jak gdyby przez słuchawki przenikał gwałtowny morski wiatr. Raz i drugi Tarumów drgnął słysząc trzask wyładowań atmosferycznych i chwytał za ołówek, ale sygnałów nie było.

Kwadraty okien zbłękitniały, a gwiazdy w nich powiększyły się i pobladły — zaczynało świtać. Za pustym wygonem zalśniła zielona błyskawica i oświetliła dach piekarni — z portu naftowego wyjechał pierwszy tramwaj.

Nagle zaszczękały membrany telefonów. Tarumow przycisnął rękoma słuchawki i chwycił za pióro. Musia zerwała się natychmiast z miejsca i pobiegła do niego. Zdążył pomyśleć krótko, ze zdziwieniem: „Jakże ona się dowiedziała?" Głośno zaświszczało radio.

Rejdy, rejdy, ja, „Derbent". Wycofajcie okręt ratunkowy. Statek „Uzbekistan" zatonął na 42,36 i 18,02. Załoga uratowana i wzięta na pokład. Zapewnijcie pomoc lekarską w chwili przyjazdu. Są poparzeni.

Sekunda przerwy i krótki, pośpieszny wiersz: „Zastępca kierownika politycznego na statku „Derbent", Basow".

Zuchy ! — wrzasnął Tarumow zrzucając słuchawki. — Uratowali załogę. Rozumiesz, Muśka?

Chwyciła dziennik i szybko przeczytała poruszając wargami. — Basow podpisał — rzekła cicho — widzisz, jaki on jest! Powiadam ci — jest bardzo dziwny... Tarumow odparł bez namysłu:

Twój Basow to na pewno czyste złoto, zuch chłopak! Pomyśl tylko, przecież wiozą w zbiornikach krasnowodską ropę. Zapala się jak benzyna.

A tyś mówił — banialuki! — uśmiechnęła się boleśnie Musia.

Ech, czego się nie mówi. Rozpaczałaś przecież. Teraz spotkacie się i wszystko będzie dobrze. Posprzeczaliście się po prostu. Zdarza się. Ale co za zuchy! Na morzu bałwany, wiatr roznosi iskry, a oni podpłynęli i zabrali załogę. Tacy marynarze! Statek „Uzbekistan" zatonął, wielka szkoda, ale... ludzie są ważniejsi.

Tam są poparzeni — rzekła Musia cicho — być może, oni... jak myślisz?

Nic strasznego, pewnie się trochę tylko poparzyli. Słuchaj, kim on jest, ten Basow?

Wiesz przecież, jest mechanikiem.

To dziwne. Dlaczego nie kapitan podpisał. Zresztą wszystko jedno. To nadzwyczajne! „Cofnijcie okręt ratunkowy!" Tacy są nasi marynarze! Dumna jesteś, Muśka?

Tak. Ale tam są poparzeni. Boję się.

Ach, ty w kółko to samo: boję się. Ech, Muśka, to takie chłopaki, takie...

Uśmiechnął się, szczęśliwy, targając w podnieceniu czuprynę. Patrząc na niego Musia także uśmiechnęła się. Nagle Tarumow spojrzał na dziennik i zamyślił się.

Ale dlaczego oni najpierw odpłynęli — po raz dziesiąty zapytał sam siebie — najpierw odpłynęli, a potem wrócili?

ROZDZIAŁ I
DOWÓDCY

Podobnie jak wielu starych marynarzy Eugeniusz Kubasow był człowiekiem przesądnym. Gdy wiosną wyjeżdżał na statku żaglowym, by łowić ryby u wybrzeży, pozostawiał na piasku szczyptę tytoniu, ażeby nie stracić sprzętu rybackiego. Gdy łódź dostawała się w strefę zacisza i żagiel zwisał na maszcie jak szmata, Kubasow gwizdał po cichu przez zęby, by przywołać wiatr.

Zdarzało się, że wiatr istotnie zjawiał się i nadymał żagiel na kształt pęcherza. Łódź przechylała się na bok i pomykała zwinnie. Eugeniusz Kubasów nie okazywał szczególnego zadowolenia i nie myślał wiele o tym — przyszedł wiatr i koniec., Ale niekiedy lśniące zwierciadło bezwietrznego zacisza ciągnęło się aż po sam kraj widnokręgu, zlewało się z pogodnym niebem i żadne gwizdanie nie pomagało, nie zdołało spowodować nawet najlżejszego falowania powietrza. Wówczas Kubasow nie tracił animuszu i brał się do wioseł. Samotne przejażdżki były ulubioną rozrywką kapitana Kubasowa.

Przystając obok kiosku z piwem kapitan Kubasow lubił porozmawiać ze szturmanami holowników, ludźmi starszymi, o, swoim dawnym zawodzie. Sam on od dawna już nie odbywał rejsów morskich — służył w wydziale ewidencji żeglugi Kaspijskiej. Miał zajęcie spokojne; jego sześciogodzinny dzień pracy układał się zacisznie pomiędzy długimi skrzynkami kartoteki, pełnymi przestarzałych wiadomości o zeszłorocznych transportach. Okna jego biura wychodziły na morze. Nad płaskimi dachami domów błękitny pas rejdu spowity był obłoczkami okrętowych dymów. Brzęczenie wentylatora, oczyszczającego powietrze od archiwalnego kurzu, przypominało mu warkot maszyny parowej, ledwie dosłyszalny na mostku kapitańskim na statku.

Ale zdarzało się także inaczej. Gdy w wolne od pracy dni wyjeżdżał na wybrzeże, ścigał oczami wypływające na morze okręty, póki nie roztapiał się na krańcach widnokręgu kędzierzawy, przejrzysty obłoczek. Wówczas Kubasow obejmował wzrokiem brzeg, od którego dzielił go wąski pas brudnej wody, i ogarniało go jakieś niewyraźne bolesne uczucie, jakby serce ścisnęła tęsknota za rodzinnym krajem. Jednakże we wspomnieniach czaiło się niebezpieczeństwo, więc lękał się patrzeć w swą przeszłość ...

Pewnego dnia, siedząc w domu przy herbacie, kapitan Kubasow zerwał kartkę z kalendarza. Na zamazanym obrazku czerwono-armista w hełmie zamierzał się bagnetem na statki odpływające na morze. Pod obrazkiem był napis: „1920 r. Ustanowienie władzy sowieckiej w Odessie". Eugeniusz Kubasow spojrzał na żonę. Czytała książkę i jej świeża, okrągła twarz tchnęła spokojem i zadowoleniem.

Gdyby się tak dowiedziała o wszystkim, co zaszło owej nocy, akurat piętnaście lat temu, czy byłaby równie spokojna? Może nie kochałaby go wcale ? I zaczął wspominać pośpiesznie, z przerażeniem i ze wstydem, z nikłą nadzieją, że teraz może znajdzie dla siebie jakieś usprawiedliwienie..

Wega" stała wówczas w porcie, czekając na załadowanie. Biali postawili wartę u wejścia i słychać było z pokładu uderzenia kolb żołnierskich o deski mola. Podczas kolacji w kajucie oficerskiej ktoś wyrzekł słowo „ewakuacja" i wszyscy zaczęli mówić jeden przez drugiego, ale tak cicho, jakby ktoś obok spał i jak gdyby bano się go obudzić.

Muru głową nie przebijesz — przekonywał Kubasow — jeżeli nie zechcemy wieźć, zabiją nas ... Ależ zamknijcie drzwi!...

Ja nie będę wiózł — mówi powoli mechanik Grewe blednąc. — Zabiją? Niech tam! Pobito ich, więc mszczą się na kobietach żydowskich, brudne świnie. Sam widziałem. -

Grewe, na litość Boga! — Kubasow wzniósł ręce. — Wszyscy tu zgadzają się z wami, więc po co ten krzyk? Przecież — iluminatory...

Starszy szturman wali dłonią w stół.

Zwolnić załogę — mówi gniewnie i ochryple — otworzyć klapy i już! No?

Grewe gryzie paznokcie.

Teraz nie można. Oni zauważą, a wtedy czeka nas marny koniec. Więc trzeba w nocy. Słyszycie, dzisiaj w nocy.

Kubasow rozgląda się. Wszyscy dziś jak gdyby zmysły postradali, niesposób ich przekonać. Rzekł z pokorą:

Dobrze, dzisiaj w nocy.

Jego opasłe ciało wstrząsały obrzydliwe dreszcze. Pragnął iść do domu: napić się herbaty, uspokoić się, zobaczyć żonę. Na ulicach ciemno i pusto, wiatr gna po jezdni strumyki topniejącego śniegu. Kubasow myśli o tym, jak ludzie zmieniają się w oczach, nawet Grewe. Ale, wbrew oczekiwaniu, w domu także nie ma spokoju. Żoną nasłuchuje chwytając uchem każdy dźwięk dobiegający z ulicy, trwożnie zaglądając mu w oczy. Cóż on może jej powiedzieć? Że dzisiaj w nocy zwolni załogę i otworzy klapy „Wegi"?

Na ulicy już się coś dzieje. Przez okiennice dobiega łoskot kroków, coś masywnego pełznie po jezdni tak ciężko, że aż szyby dźwięczą. I ponad tym wszystkim powolne, ciężkie uderzenia, jak gdyby młot walił w kuźni o masyw żelazny.

Kubasow ubiera się, aby iść do portu. Natalia uchwyciła się poły jego kitla i ręką kreśli nad jego ramieniem drobne, pośpieszne krzyżyki. On odrywa od siebie jej ręce, patrzy na jej trzęsącą się, przerażoną twarz i czuje, jak nagłe zachwiała się jego decyzja.

Wybiegł pędem na ganek i nie poznał ulicy. Mijając go płynie w ciemności potok ludzki. Ludzie idą spiesznie, w milczeniu, zapełniając całą ulicę, grzmiąc po kamieniach tupotem setek nóg. To wycofują się biali. Kubasow idzie chyłkiem za nimi po trotuarze, ogłuszony i milczący.

Na przystani chwieją się na słupach błyszczące kule latarń. Kubasow przedziera się przez zwarty tłum żołnierzy i uciekinierów aż do schodków, gdzie konwojenci skrzyżowali bagnety. Jednakże konwój przepuszcza go — nosi przecież czapkę z odznaką kapitana.

Stoi na pokładzie „Wegi", marynarze zbierają się dokoła niego. Czekają rozkazu, ale on tylko mruży oczy, aby nie widzieć w jaskrawym świetle latarni lśniących epoletów konwoju...

Nieoczekiwanie zjawia się obok niego Grewe. Ma twarz zmęczoną żółtawobladą i złą.

Zaczęło się wcześniej, niż przypuszczaliśmy — mówi zatroskany — trzeba stąd odejść, kapitanie.

Chłopcy czekają rozkazu. Kubasow drgnął.

Zaczekajcie, mój drogi — mamrocze niezrozumiale — widzicie, co się dzieje i .. .zastanawiam się, czyby istotnie nie zawieźć?...

Więc po coście tu przyszli? — mówi Grewe ze smutkiem. —. Ech, kapitanie!.

W tej samej chwili tłum stratował barierę obok schodków i strumień ludzki rozpłynął się po przejściach na pokładzie, napełniając je gwałtownym tupotem pędzącego stada. Obok lewej burty przyczaiły się ciemne postacie marynarzy. Jeden za drugim przerzucają zwolna nogi przez poręcz i skuleni spadają na przystań bezszelestnie, niby miękkie tłumoki. Zgięci wpół skradają się wzdłuż ciemnego brzegu.

Kubasow wzdycha z ulgą. Załoga opuściła statek nie czekając na rozkaz. Ale natychmiast skuwa go znowu lodowaty lęk, zrywa czapkę z głowy i paznokciami zdziera z niej zdradziecką odznakę.

. Kapitanie, dość tej dezercji!

Ten ostry okrzyk sprawia, że Kubasow wtula głowę w ramiona. Jak zaczarowany wpija się wzrokiem w okrągłe ze wściekłości oczy.

Nie jestem kapitanem — mówi jakimś nie swoim, sepleniącym, urywanym głosem — i nie wiem nic a nic ...

Aha, ty nie wiesz? —rozlega się głos nad jego uchem. — Nie wiesz, draniu ? No, to dowiesz się!

Potężne uderzenie i Kubasow traci równowagę; jego opasłe ciało osuwa się na pokład. Poprzez łzy, które nabiegają mu do oczu, widzi lśniącą cholewę buta wznoszącego się do jego lampasów i rękę odmykającą śpiesznie sprzączkę futerału.

Nie trzeba! — krzyczy przeraźliwie Kubasow chwytając obiema rękami za but, który szarpnął się przy jego dotknięciu. — Nie trzeba! — wrzeszczy przeciągle, chwytając wreszcie nogę i przywierając do niej swoją rozbitą twarzą.

Leżąc twarzą do ziemi i nie podnosząc głowy czuje, że niebezpieczeństwo minęło.

Gdzie jest kapitan? — ryczy oficer. — Słyszysz, ty fagasie!...

On jest tam ... — klęcząc Kubasow wskazuje gdzieś na tylny kasztel. Podnosi się i przyciska ręce do twarzy. Z takim wyglądem — zmasakrowany, bez czapki — może z łatwością opuścić statek. Kiedy schodzi na przystań, dobiega go rosnąca z każdą chwilą wrzawa, więc odwraca się po raz ostatni, żeby zobaczyć, co się dzieje na „Wedze". Od huku strzałów Kubasow drży na całym ciele, jakby niewidzialny bicz zamaszystym uderzeniem sparzył jego spocone plecy. Kubasow wie, co się stało. Rozpychając tłum, dusząc się, zasłaniając chustką rozbitą twarz odchodzi i przystaje, gdy tylko znalazł się za ogrodzeniem przystani. Oparłszy się o słup latarni, długo płacze trzęsąc się cały, ogląda swoje zawalane krwią palce. Ból nie jest już tak bardzo dotkliwy, ale Kubasow udaje, że cierpi bardziej, aniżeli to istotnie ma miejsce, jęczy przeciągle i to pomaga mu zagłuszyć bezsilny wstręt do samego siebie. Główną ulicą wloką się jeszcze resztki cofającego się tłumu. Kubasow słyszy głośne, następujące po sobie uderzenia, dobiegające z ciemności.

Poczekaj, ty draniu — mruczy odwracając się ku przystani. — Nie uciekniesz! — Bezsilna wściekłość obezwładniła go.. Ale tamto niewiadome, tamto, co nadciągało od strony stepu, wstrząsając przestwór spiżowymi ciosami, może okazać się jeszcze straszniejsze... Przecież lada chwila mogą wtargnąć do jego domu, pobić go, znieważyć Natalię, a on  będzie mógł tylko błagać albo przyglądać się— bezczynnie, jak ją znieważają. Wiedział, że nie będzie miał siły przeciwstawić się temu. Dobrze byłoby pozostać w cieniu, zrezygnować z kapitaństwa.

W orzechowej bawialni jak zawsze pali się lampa naftowa, tyka zegar ścienny. Jak gdyby w ogóle nie wychodził z domu. Pytania Natalii zbył krótko, monosylabami.

Grewe zabili... Chcieli i mnie zabić, ale się ukryłem. Oskara Karłowicza zabili....

Nie do zniesienia paliło duszę jej spojrzenie pełne miłości i oddania, ostrożne dotknięcie jej miękkich rąk, gdy robiła mu opatrunek.

Kilka dni spędził w domu, siedząc w fotelu i nie ruszając się niemal. Czasem tylko podchodził do okna i odsuwał firankę. Na ulicach panował spokój. Pewnego razu spostrzegł niezwykłego żołnierza w hełmie i bez epoletów, z malinowymi galonami na piersi. Żołnierz stał rozstawiwszy po gospodarsku nogi i czytał nalepioną na murze odezwę. Kubasow spojrzał na żołnierza, na przechodniów, którzy wcale, nie zwracali na niego uwagi i potrącali go łokciami, i zrozumiał, że skończyła się wojna. Lęk go opuścił, pozostała tylko apatia podobna do nie przemijającego zmęczenia. Ale trzeba było żyć, więc pewnego razu, czerwieniąc się, unikając wzroku żony, powiedział jej, jakby przyznawał się do czegoś haniebnego:

Chciałbym odjechać stąd... na zawsze. Odrzekła bez wahania:

Jak chcesz, mój drogi. Ale dokąd pojedziemy?

I popatrzyła na niego spojrzeniem długim i pełnym współczucia, które zdradzało, że wszelkie wyjaśnienia są. zbyteczne.

Chociażby nad Morze Kaspijskie — rzekł Kubasow. — Myślę, że obrót ładunku jest tam nie mniejszy chyba niż u nas. I gorąco tam. A ja lubię upały.

Gdy tylko roztajał śnieg i od morza powiał ciepły wiatr, ruszyli w drogę. W Batumie spacerowali po Ogrodzie Botanicznym, kupili mandarynki zawinięte w zielone liście i Kubasow ożywił się. Wydawało mu się, że. stał się bardziej niepozorny, że nikt nie zwróci na niego uwagi. Do zarządu Żeglugi Kaspijskiej przyszedł nie ogolony, bez munduru, w binoklach i krawacie, którego końce rozchodziły się w różne strony jak zwykli nosić staruszkowie — typowy drobny urzędniczyna ... Słuchając wywodów młodego, wesołego komisarza, mówiącego o znaczeniu ewidencji socjalistycznej, przytakiwał statecznie głową; bardzo mu się spodobał zarówno komisarz jak i niezwykle jasne morze na rejdzie, a nawet sprawy, którymi miał się zająć.

W ciągu piętnastu lat, spędzonych na tym samymjrniejscu przy pracy siedzącej, Kubasow zestarzał się, utracił ruchliwość i nabył całego szeregu przyzwyczajeń. Bał się instynktownie tego nowego, z czym stykał się na każdym kroku. Na przystani naftowej oglądał olbrzymie, o płaskim dnie statki-cysterny, w których wszystko wydawało mu się nienaturalne, powikłane, nie na swoim miejscu. Zamiast ładowni, cała przystań ładunkowa rozcięta na drobne prze-działy-zbiorniki. Na pokładzie tylko wąskie luki z okrągłymi okienkami.

Podczas rejsu luki są uszczelnione i cały statek jest zamknięty jak butelka z piwem. W dziale maszyn nie maszyna parowa, lecz motory Diesla. Ster porusza nie para, lecz elektryczność, a urządzenia przeciwpożarowe nie doprowadzają wody, ale dwutlenek węgla. Niechby tamT Wydawało mu się, że na „Wedze" wszystko było urządzone bez porównania lepiej i bardziej celowo. Kiedyś śmiał się z szyprów analfabetów i pierwszy spośród .kapitanów studiował maszynę parową. Teraz nie pojmował, po co i na co potrzebne są na Morzu Kaspijskim spalinowce i radiotelefon zamiast stacyj iskrowych i dźwigary elektryczne zamiast parowych lewarów.

Pewnego razu w godzinach południowych, gdy ucichł stuk arytmometrów i niegłośna rozmowa w wydziale ewidencji zniżyła się do szeptu, -Kubasowa wezwano do naczelnika Żeglugi Kaspijskiej, Go-dojana. Podczas gdy wchodził po schodkach kołysząc się rytmicznie jak łódź, złe przeczucia nie dawały mu spokoju. Może pomylił cos" W wykazach i teraz to się wykryło? Przed drzwiami gabinetu przystanął i obciągnął marynarkę.

Godojan siedział przy biurku, pochylony nad papierami. Podnosząc głowę błysnął okularami.

Kapitan Kubasow? Siadajcie, kapitanie. Gdzie pracujecie?

Miał miękki, spokojny głos i głowa jego wydawała się maleńka i krucha, obok kamiennej głowy popiersia na stole. Kubasow nabrał otuchy.

Jestem inspektorem ewidencji,

Jesteście kapitanem dalekich rejsów?

Tak.

~— Gdzie pływaliście?

Na transportowcu „Wega", przez dziesięć lat.

O, to kawał czasu! Sądzę, żeście się stali mistrzem w swoim zawodzie.

Godojan poprawił okulary i uśmiechnął się. Kubasow odpowiedział mu uśmiechem... Widać, że naczelnik Żeglugi Kaspijskiej to bardzo uprzejmy człowiek. Z tym samym niezmąconym uśmiechem naczelnik mówił dalej:.

Dobrze pracujecie, kapitanie. Praktyka szturmana przydaje wam się pewnie znakomicie?

Nie-e, praktyka nie ma tu żadnego znaczenia. To przecież zupełnie co innego, tu chodzi o statystykę.

No, jeśli tak — wypalił Godojan z westchnieniem ulgi, jak sędzia śledczy, który zdołał ustalić główny punkt oskarżenia — jeżeli tak, to nie ma potrzeby, byście siedzieli w kancelarii. To sprawa jasna.

A co mam robić? — wymamrotał Kubasow wylękły. Znowu przemknęło mu przez głowę przypuszczenie, że pomylił się gdzieś w wykazie.

Godojan wstał z krzesła i uderzył ręką po papierach.

Robota znajdzie się, kapitanie! Spalinowiec „Derbent" przechodzi teraz próbę. W tych dniach wyjdzie z doków. To będzie w sam raz miejsce dla was, prawda? Brak nam doświadczonych kapitanów.

Kubasow, oszołomiony, odpowiedział nie od razu. Rozumiał, że należy odmówić natychmiast, ale czuł na sobie spojrzenie Godojana i język odmawiał mu posłuszeństwa.

Myślę, że powinienem raczej zostać tutaj — zaczął tonem prośby, starając się nadać swemu głosowi serdeczną miękkość — ciężko mi będzie, rozumiecie ... w moich latach ...

Wyraz twarzy Godojana zmienił się natychmiast, stał się drwiący, jak gdyby Godojan zrozumiał nagle, że ma przed sobą nie takiego człowieka, jakiego szukał.

Pragniecie pozostać w kancelarii? No, jak chcecie. — Zmęczonym wzrokiem spoglądał jakby nie widząc Kubasbwa i dodał: — Przecież proponuję wam robotę poważną, prawdziwą, wielką robotę, kapitanie!

Kubasow poczuł, że się czerwieni. Chciał zaoponować. Czyżby źle wypełniał pracę, którą mu powierzono? Ale jednocześnie pragnął, żeby ten impulsywny młodzieniec znowu uśmiechnął się do niego przyjaźnie, niby równy do równego.

Jaki ładunek może wziąć „Derbent"? — zapytał Kubasow nieoczekiwanie, sam dziwiąc się swojemu pytaniu. — „Jak gdybym już gotów był zgodzić się" — pomyślał z przerażeniem.

Godojan uśmiechnął się:

Osiem tysięcy ton brutto. Mało wam tego?

N-n-nie, nie o to idzie, że mało, ale trzeba przecież wiedzieć ... — odrzekł Kubasow z wymuszonym uśmiechem. Jeszcze i"az ścisnęło mu się serce, gdy uświadomił sobie, że mówi zupełnie nie to, co trzeba. Ale Godojan wstał, wyciągnął do niego rękę i uścisnął ją z dziwnym pośpiechem.

A więc zgoda! — rzekł wesoło. — No, życzę wam powodzenia. Inny uchwyciłby się za to obiema rękami, nie namyślając się wcale, a wy... Ech, kapitanie!

Kubasow uśmiechał się ocierając spocone czoło. Zaciszny pokój w wydziale ewidencji, zestawienia i cyfry odsunęły się dokądś niezmiernie daleko, jak gdyby wywiał je z jego świadomości szeroki, swobodny wiatr, który mu w uszach zaświszczał.

ROZDZIAŁ II

Człowiek ten jechał z daleka i z nudów zawierał znajomości w wagonie. Młodziutkiej dziewczynie w sąsiednim przedziale ofiarował bukiet wczesnych wiosennych kwiatów i pomógł ułożyć rzeczy na półce.

Lubię podróżować — mówił swobodnie — nigdzie indziej nie zawiera się tak ciekawych i różnorodnych znajomości.

W podróży człowiek odpoczywa, a jednocześnie czyni niejako coś pożytecznego — zbliża się do celu. Toteż intelekt jego staje się bardziej wrażliwy, budzi się w nim zainteresowanie do ludzi. Ludzie stają się w podróży bardziej towarzyscy. My oboje godzinę temu nie znaliśmy się jeszcze, a teraz rozmawiacie ze mną, jak gdybym był waszym starym znajomym. A gdybym zagadnął was na ulicy — obrazilibyście się może. Nawiasem mówiąc, już czas, bym się wam przedstawił: szturman Kasacki.

Stali przy otwartym oknie. Na widnokręgu majaczyły już wieże naftowe i dalekie morze lśniło jak stalowa wstęga. Szturman Kasacki zaciągając się dymem odsunął się grzecznie, żeby nie puszczać dymu prosto w twarz towarzyszki podróży. Ta spoglądała na niego z ciekawością i zarazem z obawą. Z ciekawością dlatego, że ruchy jego, podobnie jak jego mowa, były nieoczekiwane i szybkie, a także i dlatego, że nawet w przybliżeniu nie mogła określić, ile on ma lat. Z obawą, ponieważ od czasu do czasu przypatrywał jej się badawczo, jak gdyby ją taksował, a gdy odwracał się i spoglądał przez okno, zdawało jej się, że mimo to widzi ją i zwraca uwagę na każdy jej ruch.

Zwiedziłem pół świata i większą część życia spędziłem w drodze. I przekonałem się, że wszystkie myśli marynarza nastawione są zawsze na ostateczny punkt żeglugi. Tam zaczyna się nowa karta jego życia. Cóż może być piękniejszego aniżeli noc w nieznanym porcie na południu? Przyjeżdżasz od strony morza i obstępują cię światła nadbrzeżne. Odbijają się w wodzie i płyną z głębi morza świetlnymi potokami. Statek przybija do nadbrzeżnego bulwaru, słyszysz głosy mówiące w nie znanym ci języku, widzisz fantastyczne zarysy domów, kępy nie znanych ci drzew. Chciałbyś jak najprędzej zapuścić się w głąb tego miasta, gdzie sądzone ci spędzić jedną tylko noc. I właśnie dlatego, że masz tylko jedną noc przed sobą, czujesz się tak, jakbyś dopiero co przyszedł na świat, i obce miasto wydaje ci się cudowną zabawką. Zapewniam was, że zgoła niezwykłe uczucie ogarnia człowieka, tylko ciekawość i beztroska, nic ponadto.

Tak, to na pewno bardzo przyjemnie — rzekła dziewczyna. Zmrużyła oczy i oblizała pulchne, krwiste wargi. — Opowiedzcie coś jeszcze. A może jesteście poetą?

Kasacki zerwał czapkę z głowy i długimi palcami rozwichrzył włosy. Ze zdziwieniem zauważyła, że jest zupełnie siwy.

W młodości pisałem wiersze, ale zaniechałem tego — zaśmiał się wesoło. — Poddałem je własnej krytyce i nie mogłem ich zaaprobować. Zaniechałem ich jak wielu innych rzeczy, o których nie warto wspominać. A wy lubicie wiersze?

Lubię. Opowiedzcie jeszcze coś. Będziecie jeździć po morzach, zazdroszczę wam.

Nie ma czego. W naszej pracy, jak zresztą w każdej innej, istnieją nie same tylko górne piętra, ale i piwnice. Obecnie będę musiał zejść aż pod ziemię, gdzie— jest najbrudniejsza robota. Jadę na Morze Kaspijskie. Będę pracował na statku wiozącym ropę. Morze Kaspijskie — to morze wewnętrzne; nie ma tam ani nieznanych miast, ani nowych rejsów. Nieznośne upały, pustynne wybrzeża i łatwopalny ładunek. Wyznaczono mnie na „Derbent” — jeden z ostatnio zbudowanych statków-cystern. To są, wiecie, wielkie pływające cysterny. Swoiste morskie domy noclegowe. Nazywają je tak dlatego, że marynarze nie pozostają długo na tych statkach; uciekają pod najróżnorodniejszymi pretekstami. Trudno jest wytrzymać zabójczą jednostajność ciągle tych samych przejazdów, podczas których obowiązki są podzielone i wyuczone jak w sztuce teatralnej, nudnej aż do obrzydzenia. Antrakty są krótkie — trzygodzinne postoje podczas napełniania statku. Też macie czego zazdrościć !

Żal mi was — odparła dziewczyna ze współczuciem — lubicie przecież dalekie wędrówki. Więc po cóż jedziecie tam?

Tak, żegluga będzie ciężka — Kasacki mówił dalej melancholijnie, jak gdyby nie dosłyszał pytania — na lądzie wydarzenia ogłuszają ludzi. Kimkolwiek by nie byli, każdy następny dzień szykuje dla nich jakąś niespodziankę. A ja będę tylko słuchał radia i z rzadka czytywał gazety. Zresztą i mnie może spotkać jakaś niespodzianka. Niedawno na Morzu Kaspijskim spłonął „Partyzant”, statek do przewożenia ropy. Słyszeliście może? Zdarza się...

Mówił powoli, z na wpół przymkniętymi oczyma i twarz jego miała wyraz smutku. Dziewczyna westchnęła.

Nie smućcie się — rzekła dotykając przyjaźnie jego ręki. Kasacki otrząsnął się natychmiast.

W tej chwili wyobraziłem sobie swoją przyszłość. W wielkie święta statek będzie przybijał do brzegu i czas postoju zwiększy się może o jakie pół godziny. Będzie więcej niż zwykle kobiet na wybrzeżu. Ich jedyną myślą są mężowie, ojcowie i bracia, których widują tylko w ciągu trzech godzin jeden raz w tygodniu. Ale do mnie nikt nie przyjdzie. Jestem samotny. — Przez chwilę milczał. — Samotny jak palec... Lecz wybaczcie, znudziłem was zapewne?

Ależ nie, mówcie dalej — odrzekła. — Patrzcie, słońce już zachodzi.

Słońce opuszczało się za brunatne pagórki, obłoczki nad nim poróżowiały. Dziewczyna oparła się o framugę okna i wiatr poruszył jej włosy. Kasacki patrzył na nią z boku uporczywie i badawczo.

Człowiek to takie dziwne stworzenie — zaczął znowu — nigdy nie przestaje marzyć. I na morzu będę marzył o lądzie, jak gdyby tam ktoś na mnie czekał. -

Z przedziału, który zajmowała młoda dziewczyna, słychać było uderzenia kamieni domina i głośny śmiech. Wyjrzał stamtąd chłopak o śniadej twarzy i zawołał:

Żeniu, chodź od. nas, u nas wesoło! Dziewczyna odparła niechętnie:

Nie chce mi się, grajcie sami! Kasacki rzekł śpiesznie:

Może przejdziemy się, napijemy się czegoś. Tu tak gorąco.

W milczeniu minęli kilka wagonów. Na buforach między wagonami podtrzymywał ją ściskając mocno jej rękę powyżej łokcia. W restauracji zamówił wino i papierosy. Spokojnie wypiła kieliszek. Spytał ją, czym się zajmuje. Uśmiechnęła się.

Jestem studentką Instytutu Przemysłu Naftowego — właściwie jestem już inżynierem.

Twarz jego wykrzywił jakby skurcz zniecierpliwienia. Przez parę minut zdawał się zbierać myśli.

Technika — och, jakże zmienia ona oblicze, ducha zawodu. Weźcie— chociażby mój zawód marynarza. Żagiel wynaleźli ludzie epoki brązowej. Była to zapewne koźla skóra naciągnięta na złożone na krzyż drzewce. Ci ludzie byli śmiałymi marynarzami. Rzemiosło ich było niezwykle trudne i na pewno wydawało im się bardzo ponętne. Przez wiele tysięcy lat doskonalono statki żaglowe, ale żagiel zależny był ciągle od woli wiatru. Ludzie walczyli z żywiołem i morze było dla nich ciągle istotą tajemniczą i groźną; karmiło ich, wyrzucało skarby na brzeg, niekiedy zabijało. Życie marynarza osłonięte było zawsze tajemniczą mgłą romantycznych przygód. Ale oto angielski mechanik Fulton ustawił na szkunie żaglowej parowy silnik. Statki zaczęły płynąć przeciw wiatrowi. Były wciąż jeszcze niezgrabne i poruszały się jak żółwie. Śruba okrętowa podobna była do korkociągu. Wyobrażano sobie, że mając taką długość będzie się lepiej wkręcała w masę wodną i szybciej ciągnęła statek.

Pewnego razu wydarzyła się katastrofa i od śruby odłupały się kawały gwintu. Wydarzyło się to na otwartym morzu i nie podobna było dokonać naprawy. Trzeba było poruszać się resztkami gwintu i... szybkość statku wzrosła niemal w dwójnasób. Tak powstały śruby śmigowe. Morze zaczęło kapitulować. Wraz z komunikacją radiową znikły tajemnice katastrof morskich. Wystarczy spojrzeć obecnie na nasze statki-cysterny. Nazwa okrętu, kiedy o nich mowa, nie przechodzi przez gardło. Są to raczej fabryki szybkości, środki transportowe. Żeby je zatopić, trzeba nie nawałnicy i nie huraganu, ale wprost jakiejś katastrofy meteorologicznej. I załoga, która na nich jeździ, to nie marynarze, kapitanowie, szturmani, lecz robotnicy, technicy, inżynierowie. Sto lat nie upłynęło jeszcze od czasów Fultona, a morze utraciło już władzę nad ludźmi. Ot co!

Kasacki pił wino, oczy jego błyszczały. Widział, że przypadkowa towarzyszka chwyta w lot każde jego słowo, wyczuwał czar swojej ścisłej, giętkiej mowy. Przypomniał sobie chłopaka o śniadej twarzy w tamtym przedziale i uśmiechnął się. „Na pewno Tatar” — pomyślał.

Wasi towarzysze podróży czekają na was — rzekł nagle. — Może chcecie powrócić do nich?

Potrząsnęła głową przecząco.

Nie, opowiadajcie dalej. Mówiliście o duchu waszego zawodu. Czy zmienił się? Czy jego romantyka znikła?

Tak. Technikę żeglugi morskiej tworzyli najpierw marynarze. Wszyscy oni spędzali życie na morzu, kochali morze i w końcu zapewne zachłystywali się na śmierć słoną wodą. A tymczasem niemiecki inżynier Diesel nigdy chyba nie jeździł po morzu inaczej aniżeli w kajucie pierwszej klasy. Lecz to nie przeszkadza „Derbentowi” przy pomocy motorów Diesla rozwijać szybkość do trzynastu mil, gdy idzie pełną parą. Modele statków wypróbowuje się obecnie w specjalnych basenach ustawianych w laboratoriach. Tam tworzy się sztuczne prądy, lilipucie fale. Być może, ludzie siedzący w laboratoriach nie widzieli nigdy prawdziwej burzy morskiej, nie walczyli z nią i nie doświadczali na sobie jej ciosów. A jednak projektowane przez nich środki transportowe nie boją się nawałnic. Romantyka morza pozostała teraz na barkach rybackich i upajają się nią obecnie jedynie turyści z miast oddalonych od wybrzeża. A szkoda!

Dopił wina i odsunął szklankę.

Nie zgadzam się z wami — rzekła nagle dziewczyna. — Na żaglowcach praca jest ciężka, niewdzięczna. Marynarze nie mogą opanować morza i cieszą się, gdy uda im się na sucho wyjść z wody. To jest według mnie ich romantyka. Ale przecież radość ta jest krótka, a ich dzień powszedni ciężki i nudny. Wolę romantykę osiągnięć człowieka. Nurkowie podnoszą okręty z dna morskiego. Łamacze lodów płyną do Arktyku. To jest prawdziwe życie! A najważniejsze jest to, że możliwości ludzkie nie mają granic. Dziś na dnie morza, jutro pod oceanem albo na Biegunie Północnym. Może ja tego dokonam ... może wy. Kto wie? Nie, walka z przyrodą dopiero się zaczyna. Ile jeszcze zwycięstw nas czeka! Bardzo mi się spodobało, kiedy mówiliście o śrubach. A potem zepsuliście wszystko — zakończyła z łagodnym wyrzutem.

Kasacki opuścił głowę.

Macie rację — rzekł z pokorą — jestem tylko nieokrzesanym, ciemnym marynarzem.

Wcale nie! Jesteście bardzo rozumni, bardzo! Tylko romantykę widzicie nie tam, gdzie należy.

Milczeli przez chwilę, spojrzeli po sobie i roześmiali się.

A w przedziale zajmowanym przez dziewczynę grano w dalszym ciągu w domino. Chłopak o śniadej twarzy uderzał silnie dłonią o ławkę, wyrzucając kamienie. Uderzenia brzmiały ostro, ogłuszająco jak wystrzały.

Nieco ciszej, Husejn — rzekł łagodnie staruszek, który rozłożył przed sobą kamienie na kształt parkanu — może obok śpią, a wy...

Nic a nic nie widać — powiedział chłopak zgarniając kamienie. — Ciemno, sprzykrzyło mi się.

Wstał, splunął przez okno i usiadł na swoim miejscu. Po chwili przysiadł się bliżej do staruszka. — Jesteście, zdaje się, doktorem. Prawda?

Owszem, jestem doktorem.

No to powiedzcie mi, doktorze, co to jest nałóg pijacki?

Jak to, nałóg, macie na myśli alkoholizm?

No, niech będzie alkoholizm, jeden diabeł. Ale jest to choroba czy nie?

Doktor pogładził brodę.

Naturalnie że choroba. W parze z przyzwyczajeniem się organizmu do alkoholu idzie zatrucie, zwyrodnienie tkanek. Jest to ciężka choroba, dziedziczna, weźcie pod uwagę!

A jak leczy się tę chorobę?

Niestety, jeden jest tylko środek niezawodny — rzekł doktor uśmiechając się — przestać pić.

Doskonały środek.

Chłopak wyciągnął przed siebie nogi, oparł się o ścianę i zamilkł. Kończył palić papierosa i w ciemności wydawało się, że trzyma w zębach żarzący się węgielek.

A wy pijecie nałogowo? — zainteresował się doktor.

Przypuśćmy.

Przestańcie pić, Husejn. — Bezwzględnie przestańcie!

Dajmy temu spokój!

Umilkli. Po chwili doktor wyciągnął koszyk z prowiantem. Skrupulatnie rozłożył na kolanach serwetkę i wyjął z koszyka jaja na twardo, chleb, kurczaka. Namacał butelkę z wódką, nie wyjął jej jednak i szybko zamknął koszyk.

Pyszny ptaszek — rzekł gryząc kurczaka — chcecie kawałeczek?

Nie chcę — odrzekł Husejn. — Posłuchajcie, doktorze...

No, co?

Czy można oddać pod sąd człowieka za to, że jest chory?

Nie rozumiem.

Sprawa zupełnie jasna! Jesteście, przypuśćmy, nałogowcem, czyli według waszego wyrażenia alkoholikiem, 'zwagarowaliście dwa, trzy razy — i oto sądzi was społeczeństwo, z oskarżycielem przy stole pokrytym czerwonym suknem itd. Czy to jest słuszne?

Hm... Naturalnie, że słuszne. Przynajmniej tak ogólnie rzecz biorąc. Widzicie, Husejn, alkoholizm nazywamy chorobą w tym sensie, że towarzyszą mu objawy chorobowe, zatrucie organizmu i tym podobne. Ale w waszej mocy jest skończyć z tym, zaprzestać używania alkoholu. Jeśli tego nie czynicie, a w dodatku wykraczacie przeciwko dyscyplinie, oddadzą was pod sąd. Sądzą was nie za to, żeście chorzy, lecz za brak woli wyzdrowienia. Rozumiecie ?

Najzupełniej.

Żyjecie w kolektywie, Husejn, a w kolektywie brak dobrej woli jest równoznaczny z przestępstwem. Powinniście byli zrobić, a nie zrobiliście — to przestępstwo bierne, powiedzmy, ale przestępstwo.

Dosyć! Rozumiem wszystko!

A czy to przypadkiem nie was zasądzili?

Może i tak!

Za co?

Za to właśnie.

Husejn wstał i jego wielka postać zasłoniła okno. W przedziale zrobiło się ciemniej.

Zasądzili mnie_nie byle jak — rzekł spokojnie — z Komsomołu wyleli, usunęli ze. statku. Kim jestem teraz? Napiętnowany lump.

Nie mówcie głupstw — rzekł doktor surowo. — Jak się to stało?

Tak po prostu. U mnie, doktorze, tak bywa. Pracuję miesiąc czy dwa, czasem nawet trzy i zapominam, jak smakuje spirytus. Bo wiem, że mam tę słabość, więc mówię sobie: basta! A jednak siedzi ona we mnie, ta moja choroba. Siedzi i czeka na chwilę, gdy osłabnę i nie potrafię się opanować. Bo miewam czasem takie nastroje, kiedy jestem sam ze siebie niezadowolony i kiedy mi się wydaje, że i inni patrzą na mnie wrogo jak wilki. A przecież bez kolizji nie obejdzie się ani w przyjaźni, ani w pracy. Człowiek rzuca się wtedy na innych ludzi. I wszystko staje się wstrętne, beznadziejne.

No, to są nerwy. Za co byliście pod sądem?

Posłuchajcie. Pracuję przecież przy motorach na okręcie. Maszyna na statku — rzecz najważniejsza, jestem więc człowiekiem potrzebnym. Maszynę znam z praktyki, z doświadczenia, zżyty z nią jestem, ale nie tak jak mechanik okrętowy. Tamten najpierw uczył się, poznawał maszynę z książki, a potem dopiero przeszedł praktykę. Mnie by też ciekawiło, co i jak, ale jak się dowiedzieć? Mechanik mówi: „Rób swoje”. Moją rzeczą jest wykonać. Raz przyczepiłem się do niego: dlaczego i po co? On zamyka mi usta: „Rób swoje, nie rozmawiaj”. Nie zależy mu na tym, żebym wiedział, kiedy on sam wie i polega na sobie. A mnie to nie daje spokoju. Dlaczego ukrywa to, co wie? Wydaje mi się, że mogę zrozumieć niegorzej od niego. Pokłóciliśmy się na postoju w porcie. I wtedy właśnie przyszła taka chwila... Jednym słowem — konieczność upicia się. I natychmiast zacząłem pić na umór.

I nie powróciliście na statek?

Nie wróciłem. Jak wpadłem do piwiarni, nachlałem się zaraz i stałem się zły jak zwierz. Zły jestem, kiedy się upiję; łatwo mogę wtedy skrzywdzić człowieka. A i siły mam, wiecie, za dużo. Towarzysze zaczęli perswadować — i wyszła burda pijacka — nie chce mi się wcale wspominać ...

Pobiliście kogoś, czy co?

I to także. A sądzili mnie już później, gdy statek przypłynął z powrotem. W świetlicy zebrali całą załogę i mnie posadzili oddzielnie, jak zwyczaj każe. Kierownik polityczny oskarżał. „On -— powiada — leje wodę na młyn wroga klasowego”. To niby ja. Mówił dużo, ale ja się wcale nie wstydziłem i jeszcze większa złość mnie brała, tak że nawet wcale nie chciałem się bronie... A wstyd zrobiło mi się dopiero teraz, w tej chwili ...

Dlaczego teraz?

Jakoś wytłumaczyliście mi to rozumnie. Człowiek jak każdy. Nóżkę kurczaka obgryza... A jak wytłumaczyliście!

Dziwak z was — uśmiechnął się doktor — a dokąd jedziecie, jeśli można spytać?

Wstępuję na nowy statek „Derbent”. Wydział kadr posyła mnie tam. Myślą, że na nowym miejscu przestanę pić. Obiecałem, cóż mogę ...

Trzeba przestać pić koniecznie — powiedział doktor pokaslując — trzeba wziąć się w ręce.

Dobra. Dobrzeście przedtem powiedzieli. Już lepiej nie można... Starczy...

Nad ich głowami zapłonęło światło. Husejn stał pośródku przedziału z rękami założonymi do tyłu. Był smutny i jak gdyby nasłuchiwał.

Gdzież to Żenia znikła? — powiedział.— Czyżby była wciąż jeszcze z tym wysokim?

Spodobała wam się? — spytał doktor z uśmiechem. Husejn w milczeniu pochylił głowę i wyszedł na korytarz. Pociąg zbliżał się do stacji. Na ciemnym niebie migotały światła

wież wiertniczych niby gwiazdy duże i żółte. Żenia szła szybko korytarzem poprawiając włosy. Spostrzegłszy Husejna zatrzymała, się i odwróciła do otwartego okna... Widział, że wytarła oczy chusteczką. Wówczas podszedł do niej i stanął z tyłu.

Czekajcie, niech spojrzę na was — rzekł szorstko. — Czy stało się coś, Żeniu?

Zostawcie mnie — powiedziała cicho — to przejdzie... Nie chcę, żeby zauważono ...

Husejn ujął jej rękę.

I tak nikt nie zobaczy, tu ciemno. Czepiał się was, nieprawdaż ?

Nie warto mówić — wytarła nos z wściekłością. — Drań taki... Tylko proszę was, nic nie mówcie!

_— Wołałem was wtedy, nie przyszliście — rzekł Husejn z wyrzutem. — Gdzie on się podział?

Stoi na platformie... Ale nie ważcie się powiedzieć mu cośkolwiek.

Nie powiem. — Husejn wyjął z kieszeni miedzianą pięciokopiejkówkę i podrzucił ją na dłoni. — Wiecie co, idźcie sobie do przedziału, jak gdyby nic nie zaszło. Rozumiecie?

Spojrzała na niego bardzo uważnie,

Wy coś chcecie zrobić ... Husejnie?...

Zniekształcę go tak jak Bóg żółwia... Tylko tyle.

Oszaleliście!

Ani trochę ...

Nie ważcie się! — uczepiła się jego rękawa i zaszeptała z rozpaczą: — Błagam was, będę krzyczała, jeżeli wy...

Czego denerwujecie się? — rzekł Husejn ze zdziwieniem. — Jeżeli to ma wam sprawić przykrość, to go nie ruszę. Ale nie wadziłoby.

Nie, nie, proszę was. Co za dzikus! Ja sama o mało nie uderzyłam go — wzruszyła ramionami.

Szkoda, żeście nie uderzyli.

Nie, teraz jestem zadowolona, że się powstrzymałam. Wyrwałam się i poszłam. — Zbliżyła do niego twarz jak spiskowiec. — Teraz przestraszyliście mnie bardziej. Co za dzikus! Tylko nie odchodźcie ode mnie, on może nadejść.

Husejn spojrzał z ukosa i chwilę bawił się w roztargnieniu pięciokopiejkówką. Dziewczyna stała obok i patrzyła na niego z ciekawością.

Na co wam ta moneta? — spytała wreszcie.

Ta? — Husejn otworzył dłoń i natychmiast ścisnął ją w pięść wsuwając monetę do kieszeni. — To zwykła pięciokopiejkówką ...

Widzę — rzekła z uśmiechem Żenia.

Zwiększa siłę uderzenia — objaśnił niechętnie.

Oczy dziewczyny stały się okrągłe. Parsknęła śmiechem. Śmiała się długą chwilę, odwróciwszy się do okna i zakrywając twarz rękami. Naśmiawszy się do syta, westchnęła i przygryzła wargę.

Wybaczcie — szepnęła usiłując zdusić śmiech — to coś niemożliwego, co z was za oprawca!

Następnie spoważniała nagle i rzekła z przejęciem:

A jednak jestem wam wdzięczna — dobry z was towarzysz. Teraz wyjdziemy razem, pomożecie mi nieść rzeczy. Jak pysznie, żeśmy się poznali. Za kilka dni możemy się spotkać. Chcecie?

Chcę — szepnął Husejn; cofnął ostrożnie rękę i obejrzał się. — Ktoś tu, zdaje się, idzie.

Szturman Kasacki przechodził przez wagon gwiżdżąc po cichu. Teraz w wieczornym świetle wydawał się młodszy i zgrabniejszy. Szedł, stukiem obcasów podkreślając miarowość chodu, prężąc kokieteryjnie ramiona. Mijając Husejna spojrzał mu w oczy jasnym, naiwnym spojrzeniem. „Nie udało się — zdawał się mówić ten wzrok — spróbuj ty z kolei. Nie przegap, chłopie!”

Jaki bezczelny! Co za chamska morda! — rzekł Husejn ścigając go wzrokiem. — Ciekawe, kto to taki?

Pociąg przemknął pomiędzy długimi rzędami towarowych wagonów hucząc kołami na zwrotnicach. W oknach zamigotały girlandy świateł i czarne kolumny pieców destylacyjnych, spowite w kłęby dymu. Kasacki siedział obok drzwi na walizce.

Step, upał i dym — mówił do konduktora. — Gdzie ten kwitnący kraj? Wybaczcie, raczej uwędzone miasto! Ta cała egzotyka to nabieranie gości!

Rozkoszował się ponurym milczeniem konduktora i spoglądał na pasażerów bystrymi, śmiejącymi się oczyma.

Żenia, która obserwowała go ukradkiem, rzekła szeptem do Husejna:

Ten człowiek nie ma za grosz wstydu. W tej chwili patrzał na mnie i uśmiechał się. Wiecie, ja się go boję...

ROZDZIAŁ III

Owej nocy, gdy statek „Derbent” po raz pierwszy stanął w porcie naftowym, a jego przyszły kapitan, Eugeniusz Kubasow, po raz ostatni nocował u siebie w domu, tej samej nocy na bulwarze nadbrzeżnym wałęsał się bez celu aż do świtu świeżo mianowany mechanik „Derbenta” — Basow.

Czynił wrażenie z lekka pijanego i bardzo zamyślonego. To zbliżał się do wody i zapalał papierosa, to znów siadał na ławce i patrzał długo na gwiazdy migocące poprzez gałęzie akacji.

Przed świtem, gdy zgasły światła na rejdzie i księżyc utonął w morzu, Basow oparł się łokciami o balustradę i splunął przez zęby w pluskającą u wybrzeża falę.

Złamane życie — powiedział cicho — nieudane życie ... Pechowiec.

I zaczął szukać w pamięci, odtwarzając urywkowo przeszłość i usiłując odnaleźć przyczynę swojego nieszczęścia. Myślał o ludziach, dawniej mu bliskich, z których teraz nikt już bliski nie pozostał. I trudno mu było oswoić się z myślą, że wszyscy oni mieszkają tutaj, w tym mieście, a jednakże on nie ma dokąd pójść i musi spędzić noc na bulwarze.

Oto inżynier, Jakub Nejman. Jakże uśmiechał się w owe dni, gdy po raz pierwszy spotkali się w dokach. Nejman był wówczas wesoły, rumiany i rozmowny, głos jego, niby uderzenia gongu, dźwięcznie rozlegał się w dokach.

Zbliżyli się do siebie podczas zimowego remontu statków. Zimą w dokach zaczynały się pracowite dni. Dziesiątki statków stawały do remontu i blokowały przystań. Oddziały pracowały na trzy zmiany, na placykach i drogach podjazdowych kręcili się szturmani, kapitanowie, mechanicy okrętowi. Częstowali papierosami inżynierów ogłupiałych ze zmęczenia i co trzecie słowo powracali do kwestii, czy nie można by przepchnąć zamówienia poza kolejką.

Brygadę Basowa rzucono do remontu silników wielkiego statku -cysterny. Po gwizdku brygada zebrała się na pokładzie. Oczekiwano inżyniera doków, Nejmana, który się spóźniał. Mechanik okrętowy chodził wzdłuż burty, spoglądając na molo. Basow widział, że mechanik zły jest na Nejmana za spowodowaną przez niego przerwę w 'pracy i że gotów jest wylać złość swoją także na niego, Basowa.

Nejman zjawił się na statku po dwóch godzinach. Ledwo powłócząc nogami wszedł po stopniach na górę i usiadł.

Basow pochylił się nad nim i przyjrzał mu się.

Jesteś chory, nie możesz pracować — rzekł zatroskany — masz takie blade wargi... A moi ludzie siedzą bez roboty. Co począć?

Milczał chwilę, przysłuchując się ciężkiemu oddechowi Nejmana. Decydował się wziąć na siebie odpowiedzialność, byleby zacząć niezwłocznie.

Podejmę się wykonania zamówienia — powiedział szybko — wszystko będzie w porządku. Nie święci garnki lepią.

Inżynier z trudem podniósł zaognione powieki.

Oj, czyżby? Nie zawiedziesz mnie, mój drogi? — Jak przez mgłę widział stojącego przed nim Basowa i patrzał na niego z powątpiewaniem i nadzieją jednocześnie. — Przecież pracujesz od niedawna. — Milczał chwilę, ale nic innego widocznie nie przychodziło mu na myśl.

No, spróbuj ... — powiedział i odszedł.

Brygada zeszła do oddziału maszyn. Podczas gdy monterzy zdejmowali uszkodzone części, Basow zdążył pobiec na holownik postawiony do remontu obok sąsiedniego mola. Tam brygadier Bronnikow również oczekiwał inżyniera Nejmana.

Nejman zachorował — rzekł Basow — czy masz wykaz uszkodzonych części? W takim razie rozbieraj silnik. Sami wykonamy zamówienie.

Bronnikow załamał ręce.

Zwariowałeś chyba. Mam zastępować inżyniera? Co za pomysł, zmiłuj się!

Ale przecież z remontem nie można czekać — rzekł Basow niecierpliwie. — Ech, do diabła, myśl trochę szybciej I Duszę masz jak zając, Bronek!

Wracając do siebie na statek widział, jak Bronnikow biegł po molu, zwołując ślusarzy. Sam już nie wątpił, że da sobie radę ze zleceniem. Niepokoiło go to, że Bronnikow ma mało ludzi i jakby boi się czegoś, więc może nie wywiązać się z pracy.

Gdy uszkodzone części były już zdjęte, Basow poszedł do oddziału technicznego. Ale okazało się, że wszyscy konstruktorzy są zajęci i że nikt nie może zabrać się do zrobienia potrzebnych rysunków.

No, nie mam ludzi — mówił naczelnik wydziału rozkładając ręce — nie mam i już. Rozmowa skończona! — Spróbował obejść Basowa, który mu zagrodził drogę.

Basow spostrzegł na jego twarzy rozdrażnienie i wzruszył ramionami.

Dajcie mi papiery, sam wykonam szkice — rzekł stanowczo — przecież z remontem nie można zwlekać!

Wrócił na statek z plikiem papierów i rozłożył je w pustej kajucie. Z holownika przybiegł Bronnikow. Złość w nim kipiała, jak to bywa z człowiekiem niepewnym siebie, kiedy podda się czyjejś namowie.

Co mam począć z tą kupą części? — rzucił się na Basowa. — Wydział techniczny nie chce wykonać szkiców.

Sami wykonamy — rzekł Basow przytwierdzając pluskiewkami do dykty arkusz papieru.

Obserwował ukradkiem Bronnikowa, usiłując zachować obojętną minę. W rzeczywistości sam się denerwował.

Zbzikowałeś! — rzekł Bronnikow ze złością. — Z tobą można wdepnąć w ładną historię, jak Boga kocham!

Ty będziesz notował rozmiary — odparł spokojnie Basow. Pracowali do późnej nocy. Bronnikow już uspokoił się, szedł

sprawdzić rozmiary części, biegł do sklepu po coś do zjedzenia.

Gdy skończyli i wyszli z kajuty, było ciemno i na czarnym niebie płonęły jasne zimowe gwiazdy. Z oświetlonych okien korpusów, gdzie mieściły się warsztaty doków, płynął wibrujący huk. Na wysokich, ciemnych pokładach okrętów zapalały się to tu, to ówdzie zielone iskry spawania.

Nie trzeba oddawać zamówienia bez Nejmana — rzekł błagalnie Bronnikow i chwycił Basowa za rękę — narobimy bigosu. Zostaw, Sasza.

Nie gniewał się już i nie był niezadowolony z siebie, ale przewidywał wszelkie możliwe przykrości. Basow objął go wpół.

Zapomniałeś o naszych szkolnych projektach — rzekł żartobliwie — oddawaliśmy je śmiało, bo nie miały być praktycznie zużytkowane! Ale czy uważasz, że nie nauczyliśmy się niczego?

Oddali wykresy do oddziału i rozstali się przy bramie fabryki.

Nejman zjawił się w fabryce tego samego dnia, kiedy oddział wydał brygadom gotowe części. Był jeszcze blady, marzł, tarł ręce i wystawiał twarz na słońce.

Wyleżałem się — rzekł wesoło do Basowa. — Co słychać u nas na statku?

Wydział techniczny był przeciążony pracą — odparł Basow. — Sami załatwiliśmy zamówienie.

Zuchy! Sprawdźmy więc jak najszybciej i oddajmy.

Oddałem tego samego dnia. Dzisiaj wydadzą gotowe części. Nejman gwizdał przez chwilę w skupieniu, spoglądając z ukosa

na Basowa. Coś nieuchwytnego czyniło go wówczas podobnym do Bronnikowa, gdy ten denerwował się.

Nie wszystkie części zdążyli jeszcze chyba ocenić? — spytał Nejman cicho i Basów zrozumiał, co kryło się za tym ostrożnym pytaniem: „Czy jesteś pewny siebie? A nuż można jeszcze wycofać? A co będzie, jeśli zrobiłeś nie tak, jak trzeba?"

Przecież mówię, że dzisiaj będą gotowe — rzekł Basow. — Oddział obiecał wydać po godzinie drugiej. — Nie wtrącaj się — odpowiedział Nejmanowi — robię to świadomie, chcę zaryzykować.

Nejman zrozumiał. Uderzył Basowa po ramieniu i twarz jego rozjaśniła się.

Mnóstwo spraw nagromadziło się w zarządzie — rzekł wesoło. — Sam pokierujesz montażem. Dobrze?

Przed obiadem oddział wydał części i brygada przystąpiła do montażu. Basow doglądał pracy. Wydawało mu się, że można inaczej porozstawiać ludzi. W brygadzie Bronnikowa niektórzy nie stawili się do roboty. Basow skierował do niego część swoich monterów. W oddziale maszyn zrobiło się luźniej.

Podniesiono pierwszy tłok; zawisł na łańcuchach; tryby były, starte. Basow wydał zarządzenie, żeby opuścić tłok na kratę. Sam wlazł na belkę i kazał przemyć tryby naftą. Sam oglądał każdą część; powalał się smarem, spocił. Jednakże można było pomyśleć, że nie śpieszy się wcale, tak spokojnie wykonywał każdą czynność.

Monterzy dąsali się, lecz słuchali w milczeniu. Gdy wlekli pierwszy tłok, Basow spojrzał na zegarek. Przy dźwigarze pracowało aż trzech ludzi i zdawali się przeszkadzać sobie nawzajem. Przy silniku przeciwnie, ludzie uwijali się; było ich mało.

Tłok opuszczono i przyśrubowano pokrywkę. Basow zawołał jednego z robotników, którzy pracowali przy dźwigarze, i posłał go na dół, by pomagał w umocowaniu wału korbowego. Monterzy śmieli się: chronometraż a nie montaż.

Podnieśli drugi tłok. Karetka lewara posuwała się szybko po belkach. Monterzy śpieszyli się. Przerwy gniewały ich; obawiali się, że mało zarobią. Basow śledził od początku do końca cały przebieg umacniania wału korbowego. Zajęło to dziesięć minut.

Z trzecim cylindrem uporano się w ciągu ośmiu minut. Monterzy pracowali w milczeniu z jakimś niezwykłym skupieniem.

Do oddziału maszyn wszedł Nejman. Stał, przyglądał się pracy i nie wzywał Basowa.

Montowali wał rozrządczy i inne części wymagające dokładnego dopasowania. Basow znowu porozstawiał ludzi po swojemu. Teraz on sam nie przykładał prawie ręki do roboty, żeby mieć możność obserwowania i kierowania. W pewnej chwili spostrzegł Nejmana; udał się na górę i podszedł do niego.

Widziałeś, jak ich rozstawiłem? — zapytał z tryumfem. Nejman spojrzał na niego serdecznie.

Mógłbym nie przychodzić tu wcale — rzekł. — Ordżonikidze powiada, że najlepsza organizacja jest tam, gdzie nie ma ludzi niezastąpionych. To prawda!

Basowa wzruszyła pochwała, widoczne było jednak, że Nejman nie zauważył najważniejszego: montażu dokonano szybciej niż zazwyczaj.

Miał ochotę podzielić się z Nejmanem swoim doświadczeniem, lecz Nejman śpieszył się.

Musisz pójść na holownik do Bronnikowa — rzekł zatroskany — tam się opóźniają..

W szkole technicznej nauczyciel fizyki mawiał do Basowa:

Rozumujecie prawidłowo, ale jesteście zbyt praktyczni.

Basow nie oponował; sam czuł, że brak mu czegoś: może cierpliwości ... Gdy wykłady dotyczyły tematów oderwanych, robiło mu się nieswojo, jak gdyby całą istotą swoją czuł, jak bezużytecznie mija czas. Za to na wykładach, na których była mowa o technice cieplnej lub o częściach maszyn, wchłaniał każde słowo.

Było to właśnie to, czego mu brakowało, zanim wstąpił do szkoły technicznej, gdy jeszcze pracował na statkach jako motorniczy. Silnik tracił swoją groźną tajemniczość; stawał się prosty i zrozumiały.

W dokach uwagę jego przyciągały procesy pracy. Interesowała go kolejność operacji przy produkowaniu części i nieraz długo pozostawał w oddziałach.

Gdy na warsztacie toczono obręcze do tłoków — Basowowi wydawało się, że można by to wykonać szybciej, z większą oszczędnością materiału, gdyby pracowano na tokarce o dwóch rylcach.

Gdy monterzy zalewali mufę kablową — znowu wydawało mu się, że można wynaleźć bardziej prosty i szybki sposób zalewania.

Czasami jednak to, co na pierwszy rzut oka wydawało się proste i prawie przypadkowe, okazywało się przemyślane aż do najdrobniejszych szczegółów. Chwyty i różne sposoby wyrabiały się w ciągu lat i wszelka próba zmiany natrafiała na trudności. Rozpytywał majstrów, a ci za jego plecami mrugali do siebie porozumiewawczo: „młode to i zielone”, „niedojrzałe winogrona”.

Ustępował na czas pewien, by sprawdzić na nowo i znowu usiłował tak zorganizować pracę, żeby wygrać na czasie. Basow myślał często o tym, że ulepszyć proces pracy może najsnadniej robotnik pracujący przy maszynie, ale robotnicy nie znają teorii piłowania, nie wiedzą, do czego służą wytwarzane przez nich na obrabiarkach części. Wielu robotników lubi wziąć do ręki książkę techniczną, ale wertują ją z bezsilną zawiścią biedaka stojącego przed szybą wystawową bogatego magazynu. Niektórzy zaczynają się uczyć, rzucają, pracę w fabryce i już do niej nie wracają. Fabryka traci najlepszych ludzi; na ich miejsce przychodzą inni spośród robotników niewykwalifikowanych, więc Basow uważał, że najlepiej byłoby uczyć ludzi w fabryce.

Pewnego razu wszedł do gabinetu Nejmana. Inżynier był jakoś szczególnie ożywiony. Odsunął plany, usadowił Basowa na krześle.

Wracam właśnie z plenarnego posiedzenia komitetu rejonowego — powiedział — postanowiono wprowadzić we wszystkich, oddziałach fabryki nauczanie techniczne. Czeka nas wielka praca.

Chodził po pokoju i cały pokój rozbrzmiewał jego dźwięcznym głosem.

Powiedziałem im: jakie wyniki mamy, towarzysze? Komsomolcy wędrują w przerwie obiadowej z oddziału na statki, żeby zobaczyć, do czego służą części maszyn, a mechanicy wyganiają komsomolców, bo nie mają głowy i czasu na objaśnianie. Wydział techniczny pomyli się w planach, a warsztaty wykonują każdą niedorzeczność. A potem monterzy przeklinają zarówno konstruktora jak warsztaty i przed samym montażem niemiłosiernie kateczą części — „byleby jakoś wlazło”. Tu, powtarzam, żadne sankcje dyscyplinarne nie pomogą. Potrzebne są nie nagany, lecz kultura techniczna. Trzeba uczyć ...

Odetchnął i dokończył z tryumfem:

Jednym słowem, będziemy uczyli!

Basow chciał powiedzieć, że i on już myślał o tym, ale nie odezwał się. Interesowało go zagadnienie, w jaki sposób uda się zorganizować w fabryce nauczanie techniczne. Wśród robotników byli zdolni i tępi, z ukończoną szkołą i półanalfabeci. Wydawało się, że wspólna nauka jest nie do pomyślenia. Po kilku dniach zaproponowano mu zorganizowanie nauczania monterów; zgodził się. Jeżeli komitet rejonowy uważa nauczanie za możliwe, czemu nie ma się wziąć do tego on — Basow ?

Wieczorami na scenie świetlicowej przy czerwonym stole zasiadała komisja. Jakub Nejman w papasze i butach kozłowych, podobny do rozbójnika z operetki, wywoływał monterów jednego po drugim. Wychodzili z głębi sali i stawali przy stole z wypiekami na twarzy. Nieudana odpowiedź wywoływała wrzawę na sali, z przednich rzędów rozlegał się szept — podpowiadano na wyścigi — i Nejman dzwonił szklanym korkiem o brzeg karafki.

Zdawano tu egzamin techniczny — zadziwiająca kampania, która pokrzepiła Basowa na długo, napawając go zadowoleniem i wiarą. Siedział obok Nejmana, z napięciem wpatrywał się w twarz każdego odpowiadającego, drżąc w głębi duszy, by ten nie zląkł się, nie stracił wątku myśli. Ale monterzy odpowiadali z werwą i, jak gdyby oczekując dalszych pytań, nie śpieszyli się z powrotem na miejsca. Wiele wieczorów przesiedział Basow przy czerwonym stole, obserwując wciąż bez znużenia znane mu, ale zupełnie inaczej aniżeli zazwyczaj wyglądające, podniecone, jakby od wewnątrz prześwietlone twarze robotników.

Wkrótce w fabryce zaczęto mówić o wniosku tokarza Zakirii Ejbata. Basow słyszał już o nim.

Mały Azerbajdżanin, chłopiec niemal. Uczęszczał na kursy monterów — szczuplutki, czarny człowieczek z czapą kędzierzawych włosów na głowie — zadawał Basowowi pytania, niekiedy sprzeczał się. Jeden z pierwszych zdał egzamin na „celująco". Po egzaminach przyszedł na statek, gdzie pracował Basow.

Mam ważną sprawę... — rzekł tajemniczo — wiecie? — Był wzburzony, oczy mu błyszczały. Basow wziął go pod rękę.

No, chodźmy, pospacerujemy — rzekł przyjaźnie. — O co chodzi, Zakiria?

Wiesz, podwoiłem wczoraj szybkość obróbki — rzekł Zakiria z przejęciem. — Wziąłem grubsze ostrużyny. I wyszło doskonale. A majster zobaczył i zaczął krzyczeć: „Na pieniądze lecisz, obrabiarkę mi zmarnujesz!”

Uspokój się, Zakiria — rzekł Basow — załatwimy to...

I jeszcze wymyśliłem, jak obrabiać tłoki. Umocowujemy zwykle tłok w żabkach, główkę podpieramy środkiem tylnego kleszczaka. I okazuje się, że denko niewygodnie jest obrabiać według szablonu, kiedy środek jest już umocowany. Uwolniłem główkę od nacisku. Wszystko obliczyłem. Mocniej zacisnąłem tłok. Rezultat otrzymałem doskonały. Teraz nie trudno mi zrobić denko według szablonu, rozumiecie? Przedtem przez sześć godzin obrabiałem jeden tłok, teraz robię w dwie i pół. Tego nikt na razie nie zauważył i ty nic nie mów, pamiętaj!

Dlaczego mam nie mówić?

Ach, ty nie znasz naszego oddziału. Znowu powiedzą, że obrabiarkę zmarnuję i — będzie skandal.

Basow spochmurniał i rzucił papierosa za burtę.

Tak mówisz, jakbyś okradł kogoś — rzekł oburzony. — Drań jest ten twój majster. Zaczekaj, pomówię z Nejmanem.

Do Nejmana Basow poszedł pod koniec dnia, gdy w gabinecie byli ludzie. Bronnikow opowiadał coś, zanosząc się drobniutkim, szeleszczącym chichotem. Nejman wtórował mu śmiejąc się głośno na całe gardło. Basow usiadł.

Skandal, co się dzieje w mechanicznym oddziale — zaczął z rozdrażnieniem — majster Łuchnow urządza histeryczne awantury robotnikom za to, że zwiększają wydajność pracy. Posłuchajcie tylko!

Basow opowiadał powoli, przypominając sobie wszystkie szczegóły rozmowy z Ejbatem. Nejman uśmiechał się wciąż jeszcze dobrodusznie, ale w  pokoju zapanowała cisza i wszyscy słuchali z jakimś szczególnym napięciem.

Przecież chłopak obliczył zupełnie dobrze — mówił Basow — uwolnić główkę od nacisku i dopiero wtedy obrabiać. To trzeba koniecznie wprowadzić. A majstrowi trzeba natrzeć uszu, żeby nie przeszkadzał.

Poczekaj, poczekaj — przerwał mu Nejman. Przestał się uśmiechać i twarz jego nabrała takiego samego urzędowego i czujnego wyrazu jak wówczas, gdy wysłuchiwał pretensji klientów. — Słyszałem już o tym, przyjm do wiadomości. — Nejman spojrzał surowo na Basowa. — Majster Łuchnow nie przeszkadza, ale uczy ludzi dyscypliny. Twój wynalazca mógł zrujnować obrabiarkę. Chcesz, żeby majster terminował u niego, czy co? Jak uważacie — zwrócił się do Bronnikowa — ale wydaje mi się, że z nauczaniem technicznym wpadliśmy bodaj w drugą ostateczność. W pogoni za rublem wlezą nam teraz na kark. A mają oni swoich obrońców — skinął głową w stronę Basowa.

Co ty wygadujesz, do diabła — rzekł Basow rozdymając nozdrza. — Administrację ogarnęła panika, bo robotnicy zaczęli myśleć. Wybacz mi, ale to jakiś obskurantyzm, tchórzostwo ...

Obejrzał się dokoła, szukając zrozumienia. Ale twarze obecnych były bardziej niż obojętne; wiele z nich wyrażało zdumienie i niechęć — jak gdyby Basow popełnił jakiś nietakt.

Ci racjonalizatorzy wprowadzają tylko niepokój — zaczął Bronnikow pojednawczo — odkrywają Amerykę po Kolumbie. W sprawie obrabiania tłoków mamy wskazówki w książkach. Przeczytaj sobie — zwrócił się do Basowa. — My przecież także pracujemy nie pierwszy rok. Uwolnić główkę? Któż to tak robi?

Nejman wyglądał przez okno i bębnił palcami po stole. Nagle odwrócił się czerwony od gniewu.

Nie masz prawa zarzucać mi tchórzostwa! — krzyknął zapalczywie. — Najpierw przepracuj tyle co ja!...

Przecież nie winie ciebie — rzekł Basow z udręką w głosie — tylko niezrozumiałe jest dla mnie to wszystko, co mówicie...

Wstał i powlókł się ku drzwiom. Nie pojmował, dlaczego pozostawia za sobą to wrogie milczenie, i doznawał uczucia, jak gdyby z rozpędu uderzył o ścianę.

ROZDZIAŁ IV

Inżynierowie fabryki urządzili wieczorek. Basow wrócił do domu późno i zdążył się przebrać. W pośpiechu zawiązał jaskrawą muszkę kupioną, również w pośpiechu, specjalnie na ten wieczorek. Czuł, że krawat jest: nie bardzo odpowiedni, ale było mu to obojętne. Mijając wejście do hotelu zatrzymał się na chwilę obok lustra i ogarnęło go niesłychanie przykre uczucie. Jego garnitur był idiotyczny i bez smaku. Ale Basow napił się zaraz obok w kiosku piwa i poweselał. Na Morskiej kupił wielki kwiat i wetknął go w klapę.

Przy wejściu spotkał go Bronnikow. Ze zdziwieniem obrzucił wzrokiem Basowa, ale nic nie powiedział. Bronnikow był w wysokich butach i sportowym ubraniu; biały kołnierzyk dobrze podkreślał młodzieńczość jego wysmukłej szyi.

W pokojach było dużo ludzi; unosił się zapach perfum i potraw. Nejman siedział przy stole targając z wyrazem znudzenia brodę. Basow pomyślał, że byłoby dobrze skorzystać z okazji i pomówić raz jeszcze o wniosku Ej bata.

Dziewczyna w białej sukni rozstawiała na stole talerze. Wyprostowawszy się odrzuciła włosy szybkim ruchem głowy. Twarz jej wydawała się Basowowi znajoma. Podszedł do niej, wyciągnął rękę; wymieniła swoje nazwisko — Bielecka. Przekonał się, że nie widział jej nigdy przedtem.

Nagle zapomniał o Nejmanie i o wniosku Ejbata. Usiadł przy ścianie, żeby obserwować ją z daleka. Dotknąwszy machinalnie podbródka poczuł pod ręką muszkę i cofnął rękę z rozpaczą.

Jeszcze przed wstąpieniem do szkoły technicznej, jako maszynista okrętowy, nalepił na swoim kuferku maleńki portret, wycięty z gazety. Być może. była to aktorka albo gwiazda filmowa. Chłopcy z dolnego pokładu napisali pod fotografią jakieś sprośne słowo; napadł na nich, jak gdyby był zakochany w tej kobiecie. Później fotografia ta przemokła podczas nawałnicy i trzeba ją było wyrzucić ...

Gdy dziewczyna w białej sukni pochylała głowę, podobna była do tamtej z fotografii. Podobieństwo tkwiło zresztą nie w rysach twarzy, lecz niejako w samym jej wyrazie. Nie spuszczał oczu z dziewczyny, ona także spojrzała z ukosa w jego stronę i spokojne jej brwi drgnęły. Bronnikow pochylił się nad stołem i ujął jej rękę. Cofnęła ją i zaśmiała się. Nejman, zwracając się do niej, nazywał ją po prostu Musią. Basow poczuł niechęć do Nejmana i do, Bronnikowa.

Gdy wszyscy wstali i ruszyli do stołu, poszedł machinalnie za jej białą suknią, ale po prawej ręce Musi usiadł Nejman, a po lewej — Bronnikow. Nejman nalał sobie wódki gryząc w zamyśleniu wargi. Bronnikow pochylił się ku Musi i zaczął coś szeptać. Pod stołem głośno skrzypiały jego wysokie buty.

Wieczorek należał do najzwyklejszych. Najpierw słychać było ciche rozmowy i brzęk nakryć, potem stopniowo wszyscy zaczęli mówić głośno i przestali słuchać, co mówią inni. Kobiety wymawiały się od picia; namawiano je hałaśliwie.

Nejman popijał zwolna z kieliszka i oparłszy podbródek na szerokiej dłoni patrzył na mówiących przyjaźnie i tkliwie. Bronnikow zarzuciwszy rękę na poręcz krzesła Musi zdawał się ją obejmować. Musia słuchała Bronnikowa niezbyt uważnie i rozglądała się ciekawie dokoła. Co pewien czas zwracała się do Bronnikowa z uśmiechem, jakby przepraszając go za swoją nieuwagę. Basowowi wydawało się, że siedzą zbyt blisko siebie, że pod stołem dotykają się kolanami. Sam pił wiele i prawie machinalnie; stawał się coraz bardziej pijany, ale wciąż patrzył na nią. W pewnej chwili Musia spojrzała w jego stronę uważnie i znacząco, jak gdyby nakazując mu nie patrzeć, odwrócić się. Odwrócił się więc od niej.

Nie wiadomo dlaczego wszyscy wstali i zaczęli trącać się kieliszkami. Wówczas wyszedł szybko do siąsiedniego pokoju, gdzie było na wpół ciemno, namacał kokardkę i pociągnął z wściekłością za krawat. Guzik oderwał się i potoczył po podłodze. Basow wyciągnął kwiatek z butonierki i zmiął go w garści. Kręciło mu się w głowie i gorycz podchodziła do gardła. Żeby się uspokoić, pomyślał o tym, że za sześć godzin będzie w fabryce. Trzeba zajść do komitetu partyjnego w sprawie wniosku Ejbata. Ale ta myśl, którą narzucił sobie niemal gwałtem, rozpłynęła się nie przynosząc mu ulgi. W sąsiednim pokoju była młoda dziewczyna, Musia; miała żywe, nieprzychylne oczy, jasną cerę i muskularne ramiona uprawiającej sport kobiety. Bronnikow pochylał się ku niej — i wspomnienie o tym sprawiało ból.

Gdy wrócił, przy stole siedział jedynie Nejman. Tańczące pary wirowały po pokoju. Konstruktorzy, Bejzas i Miedwiediew, pili bruderszaft i krzyczeli głośno. Od dawna byli ze wszystkimi na ty; po prostu zachciało im się całować. Musia kładła im spokojnie ręce na ramiona i obaj całowali ją. Spojrzała na Basowa i uśmiechnęła się — cóż począć, kiedy tak trzeba. Krążył zwolna po pokoju, żeby być bliżej jej białej sukni. W końcu znaleźli się jakoś obok siebie na parapecie okna. Oczy Musi błyszczały spod rzęs.

To taki jest Basow — powiedziała cicho. — Opowiadał mi o was Jasza Nejman. Jasza rzadko kogo chwali. Mówi, żeście doskonały pracownik. Ale ja wyobrażałam sobie was zupełnie inaczej.

Basow rzekł z wysiłkiem:

Nie wiem, co miał Nejman na myśli. Jestem zwykłym mechanikiem. Takim jak Bronnikow.

Musia potrząsnęła głową.

Nie. Jaszka wie. On jest bardzo szorstki, Jaszka Nejman, ale ja jestem z nim zaprzyjaźniona... A czemu patrzyliście tak na mnie przy stole? Żenowało mnie to.

Było gorąco. Musia była na pewno trochę pijana i mówiła powoli, jakby była zupełnie wyczerpana ...

Pracuję na stacji radiowej w Żegludze. Właściwie jesteśmy marynarzami, tylko że pracujemy w służbie łączności. Mówią, że każą nam nosić mundury jak w marynarce. Będzie mi do twarzy w mundurze, jak sądzicie?... No, a teraz opowiedzcie mi o sobie!

Nawet nie wiem, co opowiedzieć — rzekł Basow — jestem doprawdy zupełnie przeciętnym człowiekiem. Ale są u nas wspaniali chłopcy. Ot, na przykład Zakiria Ejbat, Azerbajdżanin ...

Opowiadał jej z przyjemnością.

Słuchała pochyliwszy nieco na bok głowę i nagle klasnęła w ręce jak dziecko:

Masz podartą koszulę, guzik wyrwany razem z płótnem. Ech, ty-y — i dotknęła palcami jego szyi. Ręce jej były suche, gorące — bał się poruszyć, żeby jej nie spłoszyć. Powiedziała mu „ty", naturalnie nie zdając sobie z tego sprawy ...

Cały wieczór patrzałem na ciebie — rzekł cicho — i bałem się zbliżyć. Zdarza mi się to po raz pierwszy, słowo honoru.

Naprawdę? No, a ja powiedziałam sobie: on podejdzie i naumyślnie usiadłam tutaj sama, żeby tak' się stało.

Zaciągnął portierę starając się, by nikt tego nie zauważył. Musia szepnęła: — Zobaczą. — Pozostali sami w półmroku. Światło latarni ulicznej kładło się na oknie żółtymi plamami. Pocałował ją w usta, ale odsunęła się natychmiast.

Nejman opowiadał wiele o fabryce — rzekła — wyobrażałam sobie ciebie jako solidnego człowieka, jakiegoś maniaka produkcji. A tymczasem ty jesteś taki! Od razu byś całował I

Zaproponował, że ją odprowadzi. Musia potrząsnęła głową.

Nie trzeba — rzekła — przyjdź jutro do radia, kończę zmianę o dwunastej w nocy.

Na chwilę zrobiło mu się bardzo przykro. Musia nie traciła głowy i nawet tuląc się do niego nie zapomniała poprawić sukni, żeby się nie zgniotła. Wyszedłszy spoza portiery, jak gdyby przestała o nim myśleć. Obok wieszaka otoczyli ją konstruktorzy, na wyścigi pomagając jej ubrać się. Na pożegnanie nie obejrzała się nawet.

Basow włóczył się do świtu po nadbrzeżnym bulwarze.

Z morza dął lodowaty wiatr i twarz jego płonęła. Okazało się, że Bielecka to płocha dziewczyna — zainteresował ją na chwilę i nic ponadto. Ale kiedy przypominał ją sobie, ogarniała go tkliwość. Zachowywała się w stosunku do wszystkich z prostotą i swobodnie jak z towarzyszami. Za bardzo kręcili się koło niej chłopcy. Potem zapewne mówili o niej świństwa i analizowali jej urodę. Następnego dnia w fabryce stronił od uczestników wieczoru bojąc się, że ktoś z nich zechce mówić z nim o niej.

Do stacji radiowej dobrnął po długim błąkaniu się w ciemności po pustkowiach. Maszty radiowe ginęły wśród czarnego nieba, a w górze, jak gwiazdy, migotały żółte światła. Wartownik wyskoczył z budki i szczęknął zamkiem karabina. Basow stanął koło ogrodzenia, obrócony plecami do wiatru. Minęło pół godziny. Stał nie poruszając się i ręce mu zgrabiały.

Musia ukazała się w oświetlonej sieni. Serce w nim zamarło — na pewno zapomniała. Zbliżali się ku sobie niby przypadkowi przechodnie i spotkali się w milczeniu. Dokoła było pusto; wartownik wtulił głowę w kożuch. Musia zarzuciła Basowowi ręce na szyję i odsłoniła kołnierz. Stojąc na pustym wygonie koło drutu kolczastego, uścisnęli się tak mocno, jakby czekało ich rozstanie na wieki.

Wmówiłam w siebie, że nie przyjdziesz — powiedziała odsunąwszy się nieco i z trudem chwytając oddech. — Zawsze tak robię, kiedy bardzo czegoś pragnę, żeby mi potem nie było ciężko na duszy.

Pociągnęła go za rękaw. Otaczał ich pas świateł, ostre gwizdki holowników wskazywały drogę ku morzu. Basow odezwał się:

Dlaczego tak myślałaś? Ja ciebie kocham. Czy nie widzisz tego?

Po jednym, jedynym dniu, Sasza — uśmiechnęła się z wyrzutem — to się nie zdarza.

Widocznie zdarza się, kiedy tak mówię! Teraz jesteśmy razem i tak mi dobrze. Posłuchaj mnie, myślę, że powinniśmy się pobrać.

Musia śmiała się.

Ty jak dowódca: raz, dwa, lewa! Zaraz pobrać się. A myśmy nawet nie pomówili ze sobą jak należy.

Znajdowała na oślep drogę w ciemności i opierała się na jego ręce, żeby być bliżej niego. A on nie orientował się, nie patrzył na drogę, chciwie ściskał jej rękę przeszkadzając iść naprzód.

Przez ciebie czułem się dziś w fabryce, jakbym był chory — powiedział. — Mówią, że to zdarza się raz w życiu.

Na nadbrzeżnym bulwarze stanęli koło kamiennej balustrady. Wiatr wstrząsał nagimi gałązkami akacyj. Z rejdy biegły szybkie fale rozbijając się o nadbrzeże. W dole pluskała czarna niby dziegieć woda zalewając kamienną ściankę. Musia poprawiła berecik, oczy jej błyszczały. Objął ją, gdy tylko podniosła ręce. Ale uwolniła się i pociągnęła go na ławkę. Nieoczekiwanie zaczęła mówić o fabryce.

Masz duże zdolności, Sasza — powiedziała — Nejman ceni cię bardzo. Ale obecnie jest z ciebie niezadowolony, wiem o tym. Mówi, że wszędzie widzisz braki i chcesz je naprawiać. To denerwuje ludzi, a poza tym... Bronisz głupiego wniosku Ejbata i stajesz przeciwko wszystkim. Może coś pomyliłam, ale przykro mi, bo ty jesteś taki prosty i uczciwy, a uważają ciebie niemal za intryganta. Nejman mówił...

Musiu, wybacz, zostawmy to wszystko — rzekł posępnie Basow — to wszystko wcale nie tak wygląda. Ty nie wiesz, Musiu ...

Schyliła głowę w milczeniu i rysowała obcasem na piasku. To milczenie zmąciło ich radość.

Może byłoby lepiej dla ciebie, żebyś pracował spokojnie jak wszyscy — odezwała się Musia prostodusznie — możesz stać się człowiekiem o dużym znaczeniu. Ja na przykład jestem zdolna, ale nie z tego nie wyszło, chyba dlatego, że nie posiadam ambicji. Ale dla ciebie pragnęłabym nie byle czego. Powinieneś pracować jak wszyscy, ale ... lepiej niż wszyscy!

Basow słuchał i gładził jej rękę. Jej słowa wydawały mu się dziwne, ich sens zaledwie docierał do niego. Musia cofała rękę chcąc zwrócić jego uwagę na to, co mówiła. Ogarnęło go zniecierpliwienie i powiedział nie myśląc niemal, co mówi:

Postaram się załagodzić wszystko. Nie myśl o tym. Kocham cię.

Musia poweselała i pozwoliła się objąć.

Mój kochany — rzekła serdecznie — no, powiedz, jak nam będzie razem?

Od czasu do czasu zdarzały się w fabryce wesela. Na weselach Basow grywał na harmonii i obserwował nowożeńców. Zdawało się, że młode pary umyślnie skazywały siebie na różne niewygody, żeby kolektyw mógł się trochę zabawić. Zdarzało się, że chłopak, gdy się ożenił, był obojętny na wszystko wokół i znikał z fabryki, gdy tylko rozlegał się gwizd syreny fabrycznej. To było wstrętne. I Basow nie żałował, że u niego wszystko ułożyło się inaczej.

Musia przyszła do niego po dyżurze. Przyniosła ze sobą kuferek z rzeczami i stos sukienek. Była bardzo cicha i spokojna, i Basow patrząc na nią dziwił się, jak szybko i prosto wszystko się ułożyło. Musia zaczęła od tego, że zamiotła podłogę. Podkasała spódnicę, zupełnie tak samo, jak to czyniły sprzątaczki w fabryce i wymiotła niedopałki spod stołu. Zmiotła z sufitu pajęczynę i zawiesiła firaneczkę na oknie.

Basow patrzył na jej bose nogi, równie drobne i silne jak jej dłonie. Umęczyło go czekanie podczas wietrznych nocy nad morzem. Stał się nieśmiały i spoglądał na nią wdzięcznymi oczami. Taki był stale w pierwszych dniach ich wspólnego pożycia i Musia była zadowolona.

Dobry masz charakter, dowódco — mówiła — wydaje mi się, że cię znam od dzieciństwa.

Basow starał się wracać wcześniej z fabryki i wtedy chodzili na spacery. W kinie nie patrzył niemal na ekran — lubił obserwować ją z boku. Siedziała wyprostowana, z szeroko otwartymi oczami, w których odbijała się ruchoma, padająca na ekran smuga światła. Myślał o tym, że ta miła kobieta, która ma w sobie tyle radości życia, jest teraz najbliższym mu człowiekiem, ale on nie może opowiedzieć jej o swoim ciągłym niezadowoleniu i o swoich obserwacjach w fabryce, bo ona pragnie żyć jak wszyscy i bezgranicznie wierzy w autorytety. A jednak było mu z nią dobrze i nie czuł, jak mija czas.

Niekiedy przychodzili goście. Byli to koledzy biurowi Musi lub też jej znajomi z bursy. Musia wkładała białą suknię — coś przeistaczało się w niej, jak gdyby umyła się ranną rosą. Obserwował ją ukradkiem i było mu smutno.

Chcę dzisiaj robić głupstwa — szepnęła Basowowi do ucha — bądź trochę wyrozumiały, kochany.

Przychodził Istomin, inżynier służby łączności. Pachniał perfumami, a jego gładko przyczesane włosy lśniły w świetle lampy. Pysznił się i nie zaczynał mówić, póki nie umilkli wszyscy inni. Musia mrugała porozumiewawczo do dziewcząt i przechodząc potrącała jego wyciągnięte nogi.

Posuńcie się — mówiła bezceremonialnie — nie można przejść. Usiądźcie gdzieś z boku.

Nazywała go po prostu Żorżem i nic sobie z tego nie robiła, gdy urażony wzruszał ramionami. Basow pił herbatę i puszczał pierścienie dymu.

Muśka — zwracał się do niej dobrodusznie — dlaczego obrażasz człowieka?

Basow czuł się dobrze, gdy ludzie dokoła weselili się. Warto było na to stracić wieczór. Zagrałby chętnie na harmonii, ale Muśka nie znosiła tego instrumentu. „To bałaganiarska muzyka” — mawiała. Za to Istomin grał dobrze na gitarze — z werwą trącał struny zaginając różowy mały palec. Przesuwał przy tym papierosa w sam kącik ust i patrzał badawczo na Musię. Panny wtórowały śpiewem. Prostoduszna Liza Zwonnikowa szeptała do Musi: .— Popatrz tylko, opętałaś chłopaka. Zgłupiał na amen, wygląda jak fakir. Zobaczysz, powiem Saszce!

Parskała śmiechem i kryła się za plecami Musi.

Głupia — śmiała się Musia och, jakaś ty głupia!

Istomin popijał herbatę i spokojnie mierzył wzrokiem dziewczęta. „Znalazłem się tutaj przypadkiem — zdawało się mówić jego spojrzenie — zaraz wstanę i odejdę". Czekał cierpliwie, kiedy nastąpi ogólne milczenie.

Dziwne bywają chwile w życiu — mówił z przekonaniem. — Szedłem dzisiaj ulicą, przede mną o jakieś dziesięć kroków szła kobieta. Smukła, krok taki lekki. Zdawało mi się ... Byłem nawet przekonany, że to... słowem, pewna osoba, o której myślałem w tej chwili. Zawołałem ją i odwróciła się. Wyobraźcie sobie — twarz całkiem nieznajoma!

Dziewczęta słuchały z półotwartymi ustami. Musia uśmiechała się obojętnie.

Wszystko to wymyśliliście w tej chwili, przyznajcie się!

Basów przysłuchiwał się rozmowie i studiował Istomina. Przypomniał sobie, że Musia powiedziała mu kiedyś o Istominie: „W tym człowieku podoba mi się jego niezależność. Zna swoją wartość i nie pozwoli siebie zlekceważyć".

Usiłował zrozumieć, co mogło się w nim spodobać Musi. Uderzyło go jedno z powiedzeń Istomina: „Nigdy nie dowierzam kobietom. Kobieta jest zmienna; szalony, kto jej zaufa..."

Diabli wiedzą, co to ma znaczyć? Jakaś trywialność!... Grałby lepiej na swojej gitarze!"

Gdy po wieczorku został sam z Musią, pragnął zatrzeć niemiłe wrażenie. Poprawiała włosy przed lustrem i widział jej odbicie — bladą, zmęczoną twarz, z której iSiikło niedawne ożywienie.

Gadanina i aluzje — odezwał się przyjaźnie — ten chłopak mówi jakimś trywialnym językiem.— Mówi nie naszym językiem, jak Boga kocham! Tobie się to nie sprzykrzyło? — W lustrze przeciągało się i ziewało z lubością odbicie Musi.

On mówi po rosyjsku, Sasza; czyż wy innym językiem mówicie w fabryce? — Westchnęła zrzucając suknię. — Czego chcesz? Z nim jest wesoło, a ja chciałam rozerwać się trochę. Nie przerobisz go!

ROZDZIAŁ V

W styczniu stanęło pewnego dnia do remontu dziesięć statków -cystern na raz. W pracy oddziałów powstały zatory. Zaczęto przebąkiwać, że część robót wypadnie przerzucić na kolektywy okrętowe.

Wygodne powiedzenie: „własnymi siłami załogi”, rzucone przez kogoś, podchwytywano w fabryce tu i ówdzie. Wymawiano je z uśmiechem na wpół chwackim i na wpół zażenowanym — tak uśmiechają się ludzie, kiedy zmuszeni są przyznać się do własnych niedociągnieć. Na naradzie produkcyjnej Nejman nagle oświadczył, że połowę statków trzeba koniecznie przekazać do innych doków. Niesposób kazać ludziom pracować przez całą dobę. Zresztą tu nie uratują sytuacji godziny nadliczbowe. Inżynierowie spoglądali na siebie jakby mówiąc: przyznał się. Dyrektor utkwił wzrok w suficie i twarz jego zastygła w naprężeniu, jak gdyby hamował się z trudem, by dosłuchać Nejmana do końca. Po czym nagle rozkrzyczał się:

Zrozumiałe, dlaczego mamy w oddziałach takie nastroje, skoro główny inżynier mówi w ten sposób! Zwalczać trzeba taką gadaninę!

Nejman ujął się rękami pod boki i zmrużył złośliwie oczy.

Podam raport! Przytoczę liczby... — krzyknął głośno w odpowiedzi — łatwo wiecować cudzym kosztem!

Zdawać by się mogło, że ci ludzie nienawidzą się wzajemnie, tak straszliwie krzyczeli... Lecz Basow wiedział, że za chwilę pogodzą się i pójdą na korytarz wypalić papierosa. Pomyślał o Musi. Będzie go wyglądała przez całą noc i nasłuchiwała kroków za oknem. Kiedy nastąpiła chwila ciszy, zawołał głośno, tak że wszyscy obejrzeli się:

Moim zdaniem, należy wykonać! Ogłosić stan pogotowia i już! O czym tu jeszcze mówić?

Nejman przestał wpatrywać się zmrużonymi oczami w żarzący się papieros i usiadł w milczeniu. Inżynierowie poczęli mówić wszyscy jednocześnie. Brygadier Woron, raniony przy wybuchu kotła, z wysiłkiem obrócił się na krześle i uśmiechnął się do Basowa. Gdy; narada skończyła się, Nejman zatrzymał Basowa przy drzwiach.

Możesz przenocować u mnie w gabinecie — rzekł z przesadną uprzejmością — mam tam dwie kanapy.

Basow skinął głową i odwrócił się. Bardzo pragnął iść do domu. Na molu w migotliwym świetle latarni poruszały się czarne postacie popędzane gwizdkami autokarów. Gdy schodził do oddziału maszyn, widział na zakręcie przechylone w tył, pokryte pyłem twarze monterów patrzących na niego z dołu. Brygadier zawołał do niego: — Na długo zatrzymamy się. chyba, co?

Przypadł ustami do wiszącego imbryka łykając głośno wodę. Oderwał się, rozmazał pot po twarzy i mrugnął do Basowa. Basow odrzekł:

Na długo.

Świtało już, gdy wszedł do gabinetu Nejmana. Było tam zimno. Gałązka akacji uderzała o niebieski kwadrat okna. Położył się na skórzanej kanapie i przed zaśnięciem myślał przez chwilę o Musi. Wiatr huczał w kominach i tramwaje wyszły już z remizy. Wątpliwe, czy spała tej nocy.

Zobaczył Musię następnego dnia wieczorem, gdy wróciła z dyżuru. Splotła palce z tyłu jego głowy, ukłuła się o jego podbródek i roześmiała się. Nie wyglądało na to, żeby miała gniewać się na niego.

Zadzwoniłam do Nejmana i dowiedziałam się, że zostałeś na koc — rzekła. — Wiesz, Nejman mnie rozzłościł. — Popatrzała uważnie na jego ręce z paznokciami czarnymi od smaru, zmarszczyła brwi i zamyśliła się.

Spytałam, czy na długo cię zatrzymają, a on śmieje się! ,,Będzie siedział tak długo, jak długo będzie trzeba”. Rzuciłam słuchawkę. Dałabym mu po pysku, żeby go nauczyć.

Twarz jej ściemniała od przypływu krwi, stała się ponura i zła. — On ciebie nie lubi — mówiła dalej — ciebie tam wszyscy nie lubią za coś. . . albo boją się, sama nie wiem. Mam wrażenie, Sasa, że nigdy nie będzie ci się powodziło. Szczęście — to co innego! Ty może i obecnie jesteś szczęśliwy. Tobą zatykają dziury, a ty twierdzisz, że to stan pogotowia, i jesteś zadowolony. Jest w tym coś żałosnego i tak krzywdzącego, że płakać się chce. Nie gniewaj się...

Miała istotnie łzy w oczach i aż do bólu ścisnęła jego rękę. Był oszołomiony i nie wiedział, co odpowiedzieć. Jak to już bywało nieraz, słowa jej wydały mu się dziwne i pozbawione sensu.

Muśka — zawołał z udaną wesołością — dosyć tej paniki, Muśka! Nikt mnie nie krzywdzi! Mam zęby i pazury!

Przyciągnął ją do siebie i pogładził po włosach, ale odsuwała się uparcie.

Mnie się wydaje, że ty żyjesz jakoś nierealnie. Inni postępują inaczej. Ja chcę, żeby ci się w życiu dobrze powodziło.

Nie zjawił się następnej nocy i na trzecią noc nie przyszedł do domu również. Musia rozpoczynała nocną zmianę, gdy wrócił. Zdawało się, że przywykła już i przestała zauważać jego nieobecność.

Twój stan pogotowia przeciąga się — mówiła żartobliwie. — Ileż ich jeszcze będzie do śmierci? Wkrótce będę staruchą, dowódco!

W końcu stycznia statki wyszły z remontu. Na zebraniu aktywu występował Nejman. Mówił o bezsennych nocach, złej aprowizacji i harcie ducha. Przemawiał gorąco, z zapałem, i oklaskiwano go długo. Basow siedział obok Ejbata.

Mówiłem z Nejmanem i z naczelnikiem warsztatów — rzekł — wszyscy są przeciwni. Zobaczymy, co powie aktyw!

Ejbat skulił się i rzekł posępnie:

Zostaw, Sasza. Jak Nejman powiedział, tak będzie. Kim ja jestem? Zwykłym ślusarzem.

Zląkłeś się — rzekł sucho Basow zrzucając jego ręce ze swego ramienia. — Słaby z ciebie człowiek, Zakiria!

Rozglądał się po sali, żeby się zorientować, kto z obcych go poprze. Między rzędami krzeseł przeszedł brygadier Woron utykając ma jedną nogę i dysząc ciężko. Wlókł z godnością i dumą swoje pokaleczone ciało, niby przestrzelony sztandar bojowy. Basow pomyślał: „Ten nas poprze”.

Dyrektor mówił o doświadczeniu zimowego remontu, o znaczeniu zbliżającego się okresu nawigacji. Po nim miał zabrać głos Basow.

Starał się mówić krótko. Fabryka może zaoszczędzić wiele czasu i wiele środków. Wszyscy wiedzą o wniosku, ale wniosek utkwił w teczce głównego inżyniera — trzeba go stamtąd wyciągnąć (nie miał zamiaru zaczepiać Nejmana, ale wyszło to złośliwie i wyzywająco). Fabryka ma dobre kadry i nowe maszyny. Jeżeli ludzie nauczą się oszczędzać sekundy, niepotrzebne będą stany pogotowia.

Majstrowie słuchali go z niechętnym uśmiechem. Konstruktorzy szeptem rozmawiali o czymś. Bronnikow uśmiechał się poruszając wargami, szykując się do przemówienia. Basow usiadł. Nagle zrozumiał z całą wyrazistością, jak nie w porę wystąpił. Wszyscy pragnęli mówić o pokonanych trudnościach, o swoich osiągnięciach. A tu nagle ktoś oświadcza, że można było zrobić wszystko szybciej i z mniejszym nakładem kosztów.

W sali zapanowała wrzawa. Woron podniósł się z wysiłkiem i zawołał głośno:

On mówi do rzeczy. Trzeba wyjaśnić, dlaczego nie dopuszczają. . — Ale Nejman pochylił się ku Woronowi i coś mu szepnął.

Zaczął mówić Bronnikow i momentalnie poszum śmiechu przeleciał przez salę.

Mechanik Basow proponuje oszczędzać sekundy, a potem wypadnie nam tracić tygodnie na remont obrabiarek... Co się tyczy wniosku, to możliwość jego zastosowania jest wątpliwa, jest raczej niebezpieczna ... Chcą w nas wmówić, że żabki utrzymają tłok... Gdy tego rodzaju wnioski docierają do warsztatów, majstrowie drapią się w głowę.

Basow zgarbił się, twarz mu pociemniała. Nie ulegało wątpliwości, że zebranych ogarnął wesoły nastrój. Twarze rozprężały się w szerokim uśmiechu. Wzmagała się wrzawa. Ktoś z konstruktorów zauważył wesoło:

Chcecie pozbawić nas premii! Wal ich, Bronnikow! Basow dusił się. Zerwał się z miejsca:

Robotnika odsuwacie od wszystkiego! Nie pozwolimy na to... Potrafimy dopiąć swego.

Wśród obojętnych i zaciekawionych twarzy, które odwróciły się na jego okrzyk, dostrzegł kilka wręcz wrogich, obserwujących go z nie ukrywaną, zjadliwą satysfakcją.

-— Nie chcecie się fatygować — krzyknął na cały głos — zasłaniacie się drukowanymi świstkami! Po co uczyliśmy ludzi?

Potem nagle ostygł i wzburzenie zastąpiła apatia. Wstydził się swego wyskoku. Gdy skierował się ku drzwiom, słyszał, jak Nejman powiedział:

To już graniczy z chuligaństwem. Trzeba mu zamknąć usta.

Przyjechał do domu, usiadł przy stole, głowa opadła mu na ręce. Po raz pierwszy poczuł się samotny. Wszyscy ci ludzie — mechanicy, majstrowie z warsztatu z Nejmanem na czele, pracowali dużo i sumiennie, to nie ulegało wątpliwości. Ale nie wiadomo dlaczego wszyscy trzymali się zgrzybiałej, potwornej tradycji fabrycznej z jej stanami pogotowia, rwetesem i nieświadomym powtarzaniem wciąż tych samych błędów. Basow miał takie uczucie, jak dyby wybiegłszy daleko naprzód, obejrzał się i teraz dopiero zauważył, że został sam jeden.

Musia widziała, że dzieje się z nim coś niedobrego, przysiadła się do niego i spojrzała mu w oczy.

Czy stało się coś? — spytała. — Dlaczego nic nie mówisz?

Basow ożywił się. Opowiedział, co zaszło. Musia słuchała bez słowa. Nie zadawała pytań i nie oburzała się. Utkwiła w nim oczy, jakby po raz pierwszy studiowała jego twarz. Gdy opowiedział, jak Ejbat powstrzymywał go od wystąpienia, Musia nie wytrzymała. Splotła ręce gwałtownie, z gniewem i goryczą.

On sam ciebie powstrzymywał — spytała — czy to możliwe? Nie, ty jesteś doprawdy niezrównany.

Zaśmiała się, ale wargi jej drżały. Potem przysiadła się bliżej i ujęła jego ręce. Twarz jej miała wyraz błagalny i żałosny. Prosiła, przymilała się, groziła. Basow nigdy nie widział jej takiej.

Saszeńka, przestań! Czy nie można pracować jak wszyscy, nie siląc się na oryginalność, nie robiąc hałasu? Ty pracowałeś nocami — nie wyróżniono cię. Nagrodę dostali inni. Nie umiesz zdobyć sobie tego, do czego masz prawo, nie umiesz żyć z ludźmi w zgodzie. Teraz znowu wyskoczyłeś z tym wnioskiem. Źle usposobiłeś do siebie ludzi cieszących się autorytetem i odpłacą ci oni, bądź pewien. Po co szkodzisz sam sobie, Sasza? Doprawdy, dziwny z ciebie człowiek. Po prostu jakiś dziwak!

Basow słuchał jej znużony i zobojętniały snując własne myśli. Ażeby przekonać ludzi o swojej słuszności, potrzeba wiele uporu, siły przekonania i obojętności na własny los. Oto on dręczy żonę, jest niecierpliwy, w gorącej wodzie kąpany. I czyżby doprawdy pragnął zaostrzyć— stosunki z towarzyszami w fabryce ? Nie umiałby nawet nazwać po imieniu tej idei, która nim owładnęła. Zbadał procesy pracy i doszedł do przekonania, że mechanizmy są źle wykorzystywane, że można pracować lepiej — oto wszystko.

Ciężko ci ze mną? — zapytał w zamyśleniu.

Nie mam spokoju. Nasza przyszłość jest niepewna. Jesteś taki dziwny ...

ROZDZIAŁ VI

Przed otwarciem sezonu żeglugi do doków przybyły spalinowce. Były to seryjne statki-olbrzymy przeznaczone do przewozu mazutu. Motory Diesla na statkach tych zbudowano w Zakładach Sormowskich i zgodnie z projektem powinny były one mieć moc 1.400 koni parowych. Jednakże przy regulacji pierwszego spalinowca, „Derbenta“, oddział eksperymentalny osiągnął moc nie większą aniżeli 1.000 koni. I na tym poprzestano.

Mechanik Bronnikow referował sprawę na naradzie. Poinformował dokładnie o wszystkich brakach — jego zdaniem nie można było w ogóle osiągnąć projektowanej mocy. Otworzył podręcznik Niemirowskiego i odczytał:

Maksymalna rejsowa moc silników waha się zwykle w granicach od siedemdziesięciu do siedemdziesięciu pięciu procent projektowanej...“ — Jeśli już tak oblicza wybitny inżynier Niemirowski...

Obecni zgodzili się szybko z Bronnikowem i kiedy następny statek wykazał moc 1.000 koni, zadowoliło to wszystkich. Rzecz jasna, że więcej osiągnąć się nie da.

Lecz oto trzeci z kolei statek „Agamali“ dał niespodzianie tysiąc trzysta osiemdziesiąt koni, moc nieomal równą projektowanej. Basow, który pracował przy regulacji jego silników, przesłał głównemu inżynierowi drogą służbową pisemne zaświadczenie o tym. Prosił o przesunięcie terminu o dwa dni, by mógł osiągnąć moc ściśle równą projektowanej, i proponował dokonanie prac dodatkowych na statkach oddanych już do eksploatacji.

Bronnikowa wezwano do dyrekcji. Przeczuwał nieprzyjemną rozmowę i był zaniepokojony. Przy molu stał spalinowiec „Agamali“ i z jego gigantycznego komina strzelały aż do masztów białe kłęby dymu — to Basow walczył o osiągnięcie projektowanej mocy i uporem swoim zagrażał spokojowi i pomyślności jego — Bronnikowa. Widocznie Basow chce odznaczyć się, otrzymać wysoką premię. Jakkolwiek się rzeczy miały, Bronnikow nienawidził Basowa w tej chwili.

W stołówce zatrzymał Bronnikowa konstruktor Bejzas.

Słyszałeś nowinę? — spytał, i Bronnikow dostrzegł w jego oczach zaciekawienie i pożądliwe oczekiwanie skandalu. — Maszyny „Agamali" dociągnęły do projektowanej mocy. Okazuje się, że nabieraliśmy zarząd Żeglugi. Och, jakie to nieprzyjemne!

Bronnikow zjawił się u dyrektora w chwili, gdy ten sprzeczał się z Nejmanem.

Nie usprawiedliwiaj się — mówił dyrektor porywczo — powiedz wprost: oszukaliśmy Żeglugę! Sormowcy są winni, czy my?

Spytaj jego — przerwał Nejman sucho, wskazując na Bronnikowa. — Ja już powiedziałem, co o tym myślę.

Po drodze Bronnikow zdążył przemyśleć sytuację I przygotować się do obrony. Przypomniał sobie wszystkie braki, jakie wyłoniły się przy regulacji maszyn „Derbenta“. Lewy silnik dawał przy obciążeniu sto pięć obrotów, a prawy — sto trzy.

Jakie tu może być oszustwo? — rzekł powściągliwie. — Zakłady wypuściły serię w trybie przyśpieszonym, a jak odbywał się odbiór — wiecie sami. Cóż dziwnego, że silniki mają różną moc?

Jednakże on podejmuje się doprowadzić moc silników do normy ... Ten Basow — rzekł dyrektor z niespodziewanym akcentem niechęci — więc widocznie można. Mówię, że można! — Dyrektor huknął nagle pięścią w stół i wpił się w Bronnikowa spojrzeniem okrągłych, groźnych oczu. — On tu pisze o niepełnym zwarciu w cylindrach. Dlaczego niepełne jest to, jak tam — to... zwarcie?

Bronnikow schylił głowę usiłując pohamować się. Nejman swym grzmiącym głosem zaczął konfidencjonalnie:

Ależ to wcale nie jest tak, Iwanie Daniłowiczu. To brzydka historia z tym Basowem, to intryga, Iwanie Daniłowiczu...

Ale dyrektor przygasł równie prędko, jak się zapalił. Pomyślał chwilę, patrząc wciąż jeszcze w twarz Bronnikowa.

Zostawić wszystko, jak jest — rzekł zmęczonym głosem. — Jeśli trzeba będzie, regulacji silników na „Derbencie“ dokona załoga własnymi siłami. Nie będziemy przecież brali statku z powrotem do doków. — Przerzucał zwolna papiery i Bronnikow spojrzał na drzwi z uczuciem ulgi.

Aha, jeszcze jedna sprawa — przypomniał sobie nagle dyrektor: — żegludze potrzebny jest mechanik. Na ten sam nieszczęsny „Derbent“. Proponują, żebyśmy dali kogoś od nas, rzekomo na jeden sezon, ale ty rozumiesz przecież, co to znaczy? Tak, tak, nic nie poradzimy, trzeba opanować eksploatację nowej floty. Kogo byś zaproponował?

Bronnikow żałował, że nie zdążył odejść. Dyrektor nie patrzył zresztą w jego stronę. Dyrektor spoglądał na Nejmana. Czyżby Nejman zechciał wskazać na niego? Bardzo możliwe, że tak. On regułował maszyny „Derbenta“ i regulował niefortunnie. Teraz nie będzie mu wypadało odmówić! W myśli wynajdywał powody do odmowy: Ma zbyt małą praktykę ... Przed dwoma laty znaleziono w jego płucach ognisko gruźlicze. Stara, chora matka. Wyczerpanie nerwowe...

Mamy zakłady, a nie szkołę techniczną — rzekł Nejman ze złością. — Kogo mamy posłać?

Westchnął i spojrzał na Bronnikowa. — Trzeba będzie posłać partyjniaka. Poślemy Basowa — zakończył Nejman dobitnie.

Bronnikow posunął się cicho ku drzwiom, otworzył je starając się nie robić hałasu. Za drzwiami postał chwilę, przysłuchując i uśmiechając się blado. Zdaje się, że dyrektor nie oponuje...

Otrząsnął się i pobiegł do warsztatów. Z wielkiej radości przebaczył Easowowi nawet przeżyte przykre chwile. Przecież gdyby nie nawinął się ten dziwak, nie wiadomo, jaki obrót przybrałaby sprawa dla niego — Bronnikowa.

Basow czynił wszystko, by wyglądać na zadowolonego. Wystarczy tylko zrozumieć aż do końca konieczność tego przeniesienia, a wróci zwykły spokój i pogodny nastrój. Kogoś trzeba było przecież posłać na statek — wybór padł na niego. Być może, że nie stałoby się tak, gdyby nie jego starcie z głównym inżynierem. Ale wtedy zamiast niego posłano by kogoś innego, na przykład Bronnikowa i, rozumie się, Basow nie oburzałby się, aniby żałował Bronnikowa.

Musia słuchała nie przerywając mu. Złożyła ręce na kolanach i spoglądała na niego z boku. Gdy umilkł, wstrząsnęła głową, jakby zrzucała z siebie ciężar.

Jak niefortunnie złożyło się wszystko — rzekła powściągliwie — nie masz szczęścia.

Oczekiwał sprzeciwu z jej strony, wyrzutów, przykrej rozmowy. Ale tego wszystkiego nie było. Musia wysuwała szuflady komody, zdejmowała ubrania z gwoździ.

Musisz spakować się — powiedziała. — Pomyślmy, do czego trzeba się wziąć.

Nie Avyglądała wcale na zdziwioną. W milczeniu, nie zwracając na niego uwagi, zagrzała wodę na kuchni i postawiła balijkę. Basow stał obok, patrząc, jak po gołych jej rękach ściekały mydliny lśniące niby masa perłowa. Teraz ona była najbliższym mu człowiekiem. Zaczął się w jego życiu jakiś dziwny okres, kiedy każde osiągnięcie zapowiadało nowe niepowodzenie. Doprowadził silnik spalinowca do projektowanej mocy i to było przyczyną, że musiał odejść z zakładów. Nejman, Bronnikow i wielu innych stali mu się obcy. Gnuśni, słabi ludzie; wymyślają umyślnie granice osiągnięć, żeby ukryć swoją bezsilność. W bym celu posługują się starymi, przedawnionymi normami i fałszywą nauką. Jednoczą się, krzyczą

o rzekomym niebezpieczeństwie i rozpaczliwie bronią swego spokoju.

Musia wróciła do pokoju i usiadła przy oknie nie zapalając światła. Otuliła się ciepłą wełnianą chustką, ramiona jej drżały jakby miała dreszcze. Basow pragnął pocieszyć ją i dodać jej otuchy. Właściwie nie mają powodu do pogrążania się w smutku. Czyż we flocie mało jest wybitnych kapitanów, mechaników, szturmanów ?

Musia pragnęła, żeby się wyróżnił. Otóż dali mu oddział maszyn „Derbenta“. Najważniejsze jest, aby  zrozumiała, że to konieczne. Ktoś musi na tych statkach pracować; jeżeli nie on, to ktoś inny. Więc po co się martwić?

Skończyło się życie osiadłe — zaczął wesoło — trzeba wleźć w głąb, straszyć duchy. Słowo honoru, jestem nawet zadowolony, Musiu! Czyż mamy rezygnować z trudnych rzeczy tylko dlatego, że są trudne? Będziecie chwytali na stacji nasze sygnały. Będziemy się widywali raz na tydzień. Tak, jeden raz...

Musia skinęła głową bez słowa. W ciemności nie widział jej twarzy. Zastanawiał się, czym by ją rozweselić na pożegnanie. Na ulicy tak ciepło, na rejdzie błękitne powietrze, pachną akacje. W klubie morskim marynarze przy dźwiękach bajanu tańczą tango ze studentkami Instytutu Przemysłowego. Miał ochotę zaprowadzić tam Musię. Księżyc przetoczył się przez płaski dach domu naprzeciwko

i po ścianach pełzły lekkie cienie obłoków.

Muśka — zawołał serdecznie — patrz, jaki księżyc! Ach, co za księżyc!

Musia uniosła powoli głowę. Po policzkach jej płynęły lśniące łzy. Zalewały kąciki jej ust i spadały na piersi. Przygryzła wargi i otarła oczy końcem chustki.

Ty nie kochałeś mnie nigdy — rzekła z przekonaniem — nigdy nie byłam ci bliska.

W pokoju było tak cicho, że słyszał jej urywany oddech i szelest sukni. Dotknął jej" ramienia, ale odsunęła się.

Ale ja nie dlatego płaczę. Nie myśl! Po prostu żal mi ciebie, bo jesteś pechowiec. Po co udajesz zucha, oszukujesz siebie i innych? Byłam dla ciebie zawsze czymś drugorzędnym. Wprowadziłeś do naszego życia ciągły pośpiech, żyłeś tak nieprzytulnie jak lokator: Nadliczbowe godziny ... Przygotować się do Koła ... Zebranie ... Sen ... Nigdy nie żyliśmy jak ludzie. Ale to wszystko nic i ja nie mówiłam ci nigdy ani słowa. Pracowałeś tak dużo! A zresztą, czyś ty naprawdę pracował? Usposobiłeś kolektyw przeciwko sobie — i postarali się pozbyć ciebie. Tak nie postępuje się z ludźmi wartościowymi. Mnie się zdaje, żeś pechowiec, słaby, niedorzeczny człowiek, wybacz! Usunęli cię z fabryki. To obraza! A ty jesteś zadowolony. Gdybyś chociaż nienawidził ich skrycie albo pomstował na nich, byłoby mi lżej. Na twoje miejsce przyjdzie kto inny, jakiś niedołęga, i ten nierób otrzyma wysoką pensję...

Łzy jej obeschły, lecz głos miała przepojony łzami i drżący; pilno jej było wypowiedzieć wszystko, co nagromadziło się w duszy. A jemu zdawało się, że to nie Musia jest tam przed nim w ciemności, lecz obca kobieta, głupia, obojętna i zła. Krzyknął wściekły:

Milcz!

Spojrzała na niego przerażona i podniosła ręce do twarzy. Myślała może, że ją uderzy. A jednocześnie patrzyła na niego pełna jakiejś dziwnej nadziei. Opanował się i przytknął do jej warg szklankę wody. Upiła troszeczkę i odsunęła gniewnie jego rękę.

Coś ty nagadała! — rzekł ze smutkiem. — Pozbyli się mnie, to prawda. Wszystko się może zdarzyć. Cała rzecz w tym, że nie dawałem ludziom spokoju. Tu i ówdzie pracują w fabryce źle, a ja widzę, że można pracować lepiej. O wiele lepiej. To wszystko chyba wkrótce zrozumie każdy robotnik. Na razie w fabryce czczą stare normy. Ale normy ustalali przecież ludzie i wszystko zmieniło się od tego czasu. I oto ja...

Musia spojrzała na niego badawczo i ze smutkiem. Tak patrzą najbliżsi na umysłowo chorego. Zamilkł w pół słowa, jakby natknął się na ścianę. A może oni istotnie nigdy nie byli sobie bliscy?

Przestań, Sasza — rzekła łagodnie — przecież to ostatni wieczór, mój drogi... Chciałam ci jeszcze powiedzieć... To flota do przewozu nafty, skąd nawet marynarze uciekają! Ukrywają swoje kwalifikacje, kradną dokumenty... Tyś o tym pewnie nie wiedział. A widywać się będziemy straszliwie rzadko...

Milczała przez chwilę, potem uśmiechnęła się nieśmiało jakby w poczuciu winy.

Czy wiesz? Ciągnie mnie do ciebie, kochany, ale co mam począć, kiedy ty jesteś taki... Strasznie chce mi się żyć! Nie gniewaj się!

Owładnęła nim nagle dziwna obojętność. Palce Musi gładziły jego włosy, łaskotały twarz. Poczuł na policzku dotknięcie jej wilgotnych warg i szybko podniósł się.

No, cóż, nie jesteśmy związani sznurkiem — rzekł obojętnie — rób, jak uważasz...

Z tymi słowami wyszedł z domu i ostatnią noc spędzoną na lądzie wałęsał się po mieście.

MOTŁOCH

ROZDZIAŁ I

Bezustannie szeleści koło burt zielona woda. Leniwie opadają białośnieżne płaty piany. Rozsypują się po falach i pękają cicho miliardy pęcherzyków.

Mała Francuzka Nelli

Sprzedaje kwiaty kamelii ...

Słońce nagrzało stalowy pokład. Słońce rozpyla się na falach, płonie na wyczyszczonej aż do blasku miedzi balustrady. Czort wie, co oznaczają słowa pieśni! Wiatr przyniósł je nie wiadomo skąd i przylgnęły, na podobieństwo słodkiego kleju, do warg Husejna. Wystarczy, żeby się zamyślił — i już je mruczy. Przykuca obok luki i patrzy w dal. Skręcony papieros wypalił się na biały popiół — trzeba znowu zejść na dół, do maszyn. Dokoła pustka. W rurze wentylacyjnej dzwoni strumień powietrza, fale płyną i płyną. To samo było wczoraj, tak samo będzie jutro.

Edukowany boy — Anglik Kochał jej oczu bławaty ...

Husejn nie myśli o słowach pieśni. Myśli o tym, czy nie dałoby się odejść ze statku przed końcem żeglugi. Udać chorego? Wszcząć bójkę podczas postoju? Nie, to wszystko nie ma sensu. Odejść po dobroci także niesposób. A tu nie ma przecież nikogo, do kogo można by przylgnąć duszą. Podczas pierwszych rejsów zawierał znajomość z całą załogą, częstował papierosami, proponował, żeby zagrać w domino. Tęsknota zapędzała go do wszystkich zakątków statku, skąd rozlegały się głosy i gdzie poruszali się ludzie. Tak minęły pierwsze rejsy, ludzie stracili swoją tajemniczość i nuda stała się czymś codziennym.

Bosman Dogajło łazi bez końca po pokładzie i oczy jego, pełne tępego, starczego niepokoju, szukają bezustannie, co by jeszcze można doprowadzić do porządku, śpieszy się i nie odpowiada na pytania.

Husejn próbował zbliżyć się do szturmana Alawdina. Zaczął mu opowiadać, jak za pijaństwo usunęli go z Komsomołu. Ale przez mostek przebiegła pokojówka Wiera. Alawdin szepnął: — Wpiszemy w aktywa — mrugnął porozumiewawczo i roześmiał się zacierając ręce. I Husejn nie dokończył swojego opowiadania.

Czynił również próby zbliżenia się do komsomolców. Ci trzymali się razem, zgodnie, ale w zbytnim odosobnieniu. Było ich pięciu: trzej — elektrotechnicy, jeden — motorniczy i jeden pomocnik mechanika. Byli to zdemobilizowani marynarze Ploty Czerwonej. Ze służby wojskowej pozostało im zamiłowanie do dyscypliny, wybitna dbałość o staranny ubiór i owa powolna, rzeczowa powaga, cechująca ludzi przywykłych do ponoszenia odpowiedzialności. Husejnowi chłopcy ci podobali się bardzo; ubiegał się nawet trochę o ich względy. Jeden z nich, elektrotechnik Kotielnikow, wypytywał go szczegółowo o tę nieszczęsną pijatykę. Na twarzy Kotielnikową malowała się niewzruszona odraza, jak gdyby powalał się o coś. Zainteresowanie jego wyczerpało się wraz z ostatnim zapylaniem.

Pokaż przy pracy, co potrafisz — rzekł mentorskim tonem — zresztą wątpię, czy wyjdzie coś z tego. Komsomoł to nie dom przechodni.

Obejrzał się szukając pretekstu, żeby zakończyć rozmowę. Husejn byłby się chętnie pod ziemię zapadł. Odtąd unikał komsomolców. Ludzie nie interesują się jego losem. Doskonale. I on nie interesuje się ludźmi. Nie obchodzą go.

Do astrachańskiego rejdu jest trzydzieści osiem godzin drogi. Z powrotem bez ładunku — trzydzieści. Wiecznie to samo otwarte morze, błękit nad głową i prężny wiatr. Kapitan Kubasow czyta w kajucie grube książki, wzdycha smutnie i ociera chusteczką, szkarłatną szyję. Szturman Kasacki spuszcza drewnianą markizę i zamyka drzwi na haczyk. Stale czuć od niego wódkę, ale nigdy nie powinie mu się noga, nigdy nie podniesie głosu. I on też nigdy nie patrzy na Husejna.

Drugi szturman, Alawdin, nastawia w kajucie patefon. Kwaczą saksofony, śpiewają skrzypce, dzwonią cymbały. W wąskim przejściu między łóżkiem a szafą drepce szturman Alawdin ucząc się modnych zachodnio-europejskich tańców.

Husejn nie czyta książek, nie kupuje ani nowych płyt, ani krawatów koloru słomy. Husejn za nic na świecie nie pozwoli sobie na picie wódki. Po wachcie naumyślnie powolutku myje się pod prysznicem, żeby zabić czas. Na mydlinach perlą się pęcherzyki, ostre strugi kłują ramiona — słona jest woda zza burty. Na masztach światła rozbłysły jak gwiazdy, od strony morza nadpływa wilgotny, chłodny mrok. Husejn siada na pokrywie luki, mruczy przeciągle głupią piosenkę i marzy:

Cała ta zgraja myśli tylko o tym, jak wydostać się na brzeg. Wielu zapewne ucieknie jeszcze przed końcem żeglugi. Wtedy przyjdą na statek nowi ludzie i będzie można zaprzyjaźnić się z nimi. Będą dzielić się wszystkim ze sobą, będą stać razem na tych sobaczych nocnych wachtach, nierozłączeni w robocie, w biedzie czy w brudzie. Dobrze jest pobiec z przyjacielem na bulwar nadmorski, zagrać na gitarze „Jabłuszko“, potańczyć w świetle księżyca. Odbyć za przyjaciela wachtę w pogodę czy nawałnicę, czy w chłód. Nagadać się do syta, pospacerować objąwszy się wpół, uścisnąć rękę na pożegnanie: „Twój do śmierci“. Ale tymczasem to wszystko tylko marzenie. Na „Derbencie“ jest czterdziestu pięciu ludzi — marynarze, motorniczy, szturmani — ale nie ma prawdziwej przyjaźni“.

Oto szturman Kasacki prowadzi kapitana po pokładzie pod rękę. Twarz jego rozpromienia naiwny uśmiech. Tak uśmiechać się potrafi tylko on. — szturman Kasacki. Tak uśmiechał się zapewne, przyciskając do ściany dziewczynę na platformie sypialnego wagonu.

Ale nic sobie z tego nie róbcie, Eugeniuszu Stiepanowiczu, nie zwracajcie uwagi — tłumaczył Kasacki staremu. — Z powodu drobnego opóźnienia zaraz cała burza w Żegludze. Już czas przyzwyczaić się do tego! A zresztą cieszycie się dobrą opinią, mój laskawco...

Spojrzeć na nich, myślałby kto, co za przyjaciele — kapitan i pierwszy zastępca. Ale po godzinie Kasacki jest znowu na pokładzie. Tym razem w towarzystwie Alawdina.

Stary dostał naganę przez radio — mówi Kasacki i oficjalny uśmiech znów pojawia się na jego ustach. — Dobry staruszek, ale... bojaźliwy leń, i bez charakteru. W razie jakiejś katastrofy będzie usiłował zwalić na nas całą winę. Jeszcze zobaczycie.

Przechodząc tuż obok, ocierają się niemal o Husejna. Komu znów szeptem zwierzać się będzie dzisiaj pomocnik Alawdin?... Nie... nie ma przyjaźni na „Derbencie“. Istnieje tylko jej złudny pozór — spacerek pod rękę, ugrzeczniona uprzejmość i ostrożne kłucie od czasu do czasu jadowitym słówkiem z olśniewającym uśmiechem na twarzy. Wobec tego nie trzeba przyjaźni.

Ale najbardziej nie udał się Husejnowi starszy mechanik. Gdyby Husejn mógł wybierać, wybrałby Kasackiego lub Alawdina. Starszy mechanik Basow gorszy jest od tamtych obydwu, gorszy nawet od któregokolwiek z czterdziestu pięciu na „Derbencie“.

Basow podczas każdej wachty schodzi na dół do maszyn. Ma wygląd człowieka cierpiącego bezustannie na ból zębów. Przekrwione białka oczu. Stoi nieco zgarbiony, z rozstawionymi łokciami, jak gdyby przyrósł do ściany. Od tej nieruchomej postaci rozbiegają się na wszystkie strony, niby po załamanych promieniach koła, mechanicy, ślusarze, motorniczy. A on stoi oświetlony od góry mętnym światłem lamp i na barki jego kładzie się niesamowity huk sześciocylindrowych silników „Derbenta“.

Oto ukazuje się na górnej kracie motorniczy. Spóźnił się. Ręce jego ślizgają się po zatłuszczonej poręczy schodków, nogi uginają się, jakby jeszcze rozmiękłe od snu. W chwili gdy już znalazł się na dnie i robi półobrót, starszy mechanik ledwie rozchyla zaciśnięte wargi:

Wyspaliście się? Jeśli nie, wracajcie. Obejdziemy się bez; was...

Huk zagłusza słabe brzmienie jego głosu, ale słów można się domyślić po ruchu warg. Starszy mechanik był kiedyś zwykłym motorniczym. Tak powiadają ludzie. Mógłby być trochę bardziej uprzejmy wobec chłopaków. Widocznie bezsenność, która zaczerwieniła białka jego oczu, wysuszyła mu również serce.

Psia jego mać... — mruczy Husejn patrząc z nienawiścią na szerokie bary Basowa — a do tego partyjniak. Ciemięzca!

Sam Husejn nie spóźnia się nigdy na wachtę. Nie usłyszał nigdy od starszego mechanika złego słowa. Ale unikają się wzajemnie i przypatrują się sobie jak wrogowie. Z całą pewnością dojdzie kiedyś do starcia.

Przed końcem wachty Basow wdrapuje się na górę do silników elektrycznych. Tu panuje względna cisza, wilgotny upał. Za elektrycznymi tablicami rozdzielczymi brzęczą miękko dynamomaszyny. Basow przechyla się przez poręcz i wsłuchuje w rytm motorów. I rzecz dziwna — ze wszystkich kątów działu maszyn schodzą się niewołani mechanicy, motorniczy, elektrotechnicy. Wdrapują się po schodkach prawie nadzy, w krótkich spodenkach i przetłuszczonych koszulach. Po ich twarzach czerwonych od upału spływają strugi brudnego potu. Ci, którzy nadeszli pierwsi, opierają się o poręcz obok Basowa. Pozostali tłoczą się z tyłu.

Lewy motor daje sto trzy obroty — mówi Basow — prawy sto pięć. Jestem pewien, że można osiągnąć całe sto dziesięć.

Chłopaki szturchają jeden drugiego łokciami, wykrzywiają usta. Statek dopiero co wyszedł z doków! Husejna do wściekłości doprowadza ta zarozumiałość.

Czemu nie osiągacie, towarzyszu mechaniku? — mówi wyzywająco. — Przecież to rzecz łatwa. Wziąć i zrobić!

Ogląda się na towarzyszy oczekując aprobaty. Basow mówi spokojnie:

Ja sam nic nie mogę zrobić. Zresztą to nie takie proste. Ale razem z wami poradzimy sobie doskonale.

Ożywia się i podnosi głowę.

Motorniczy rozumieją nie gorzej ode mnie, o co idzie. Paleniska zanieczyszczają się — to jedno. Dlatego paliwo dopływa nierównomiernie do cylindrów. Obręcze tłoków są do niczego — to drugie. Toteż zwarcie mieszaniny jest niezupełne. Inżynierowie ewidencji przyjęli spalinowiec i spisali akt. Inżynierowie ewidencji mieszkają na wybrzeżu, a marynarze na statku...

Husejn wysuwa się naprzód i zapominając o wszystkim kładzie ręce na ramiona sąsiadów.

Twarz mechanika staje się szara jak popiół. Opuszcza głowę, jakby szykował się do pokonania niewidocznej przeszkody.

Bywa, że motorniczy boi się nawet spojrzeć na maszynę, dlatego że uregulowano ją na wybrzeżu. Takich nam nie trzeba. Niechaj pływają na barkach. To nie marynarz! Powinien uregulować motor nie raz i nie dwa razy; wtedy motor pokaże, co umie, i gwiżdże sobie wtedy na swój paszport. Prawdę mówię, czy nie?

Patrzy na zamilkłych chłopaków i spojrzenie jego gaśnie. Ociera czoło i zadeptuje nogą niedopałek. Motorniczy, elektrotechnicy, ślusarze gęsiego idą ku wyjściu. Husejn rusza z miejsca niechętnie. Ma przed sobą plecy Basowa z łopatkami mokrymi od potu. Jeśli Basow się obejrzy, Husejn odważy się zagadnąć go. Ale Basow śpieszy z powrotem do oddziału maszyn. I Husejn widzi już tylko jego ostrzyżoną głowę. I odrętwiały wraca do swojej zwykłej pozycji obrony wobec obojętnego świata.

Autorytet sobie" wyrabia... co za świnia!

Husejn nie ma się do kogo odezwać słowem. Dlatego chciwie słucha słów skierowanych nie do niego. Wie on — starszy mechanik nie jest lubiany na statku.

Posadzili nam na szyje komisarza — wzdycha kapitan. — Dzisiaj mówił do kierownika politycznego, że można szybciej dokonywać wyładowania. A jutro zacznie może śledzić mnie, kto go wie?

W oczach kapitana widać chorobliwy, zastarzały lęk — z pomocą śpieszy mu olśniewający uśmiech Kasackiego.

Eugeniuszu Stiepanowiczu, kochany. Nasz szanowny mechanik upadł trochę na głowę — wymowny ruch palcem po czole — czy warto się denerwować?

Husejnowi jest przyjemnie, że nie pozostaje samotny w niedoli. Tuż obok niego otacza człowieka taka sama głucha ściana nienawiści. Ale Basow jak gdyby nie nie dostrzega. Podczas ładowania spogląda wciąż na zegarek. Próbuje wtrącać się, śmieszny, niedowarzony człowiek z czerwonymi, zaognionymi oczami. Cóż można osiągnąć z taką zgrają? Lepsi idą na transportowce, gdzie praca jest lżejsza, postoje dłuższe i częściej otrzymuje się premie. Tutaj trafili ci, którzy aż do chwili odejścia statku szwendali się po wybrzeżu. Wielu z nich to pijacy, to chorzy nie nadający się do niczego. Palą tytoń na pokładzie ładunkowym nie licząc się z zakazami i poruszają się leniwie, niby senne muchy. Dzisiaj motorniczy Kozow sprawdzał pompę smarową. Uchylił tylko z lekka pokrywę, zabrudził sobie palce i mrugnął przy tym porozumiewawczo na Husejna robiąc zabawną, minę. Husejn odwrócił się. Czyż mu nie wszystko jedno? Niech sobie mechanik staje na głowie, niech motorniczy uchylają się od pracy, niech marynarze palą na pokładzie.

Derbent“ nie wypełnił planu, wlecze się na szarym końcu w obecnym sezonie nawigacyjnym. Niech tam!

ROZDZIAŁ II

Znowu przybyli do rejdu z opóźnieniem. Lodowaty wiosenny nord świszczał w sprzęcie rybackim, zrywał płaty piany i unosił je na pokład. Wiatr nasunął zza widnokręgu zasłonę z obłoków i chmury zakryły pół nieba kłębiąc się i roniąc krople dżdżu.

W budce radiotelegrafisty Włodzio Makarow z trudem walczy ze snem przecierając oczy pięściami. Opryskał sobie twarz wodą zza burty, usiadł przy aparacie i westchnął przed mikrofonem.

Astrachań! — zawołał dźwięcznym głosem. — Astrachań — rejd! Dlaczego opóźniają się barki?

Na wschodzie, podobne do ołowianej blachy, wyjrzało spoza obłoków słońce w obramowaniu popielatych deszczowych chmur. Wiatr uderzał głośno o pokład zwisającym z łodzi brezentem.

Astrachań! — wołał Włodzio. — Depeszę o przybyciu nadaliśmy na czas. Gdzie więc są łodzie?

Odwrócił się od mikrofonu i po cichutku zaklął z nudów. Przez okno zajrzał do budki starszy elektrotechnik, Kotielnikow.

Połączyłeś się, Włodziu?

Radiotelegrafista skinął w milczeniu głową i wyciągnął rękę do słuchawki. Przełączył się na odbiór i zaczął zapisywać.

Ja  bym ich wszystkich usunął z pracy, gdyby to ode mnie zależało — powiedział Kotielnikow ponuro. — I kapitana, i zastępców, i tych draniów na wybrzeżu. Wszystkich pousuwać i wziąć nowych!

Radiotelegrafista pisał. Pochylił się nad papierem, wysuwając koniuszek języka ...

Odpowiadają, że zaszła omyłka — objaśnił — nasze łodzie uprowadził spalinowiec „Agamali“... Więc kogo usunąłbyś, towarzyszu? ...

Wszystkich. Czy to są kierownicy? To inwalidzi z pomylonymi mózgami. Stajemy się ogólnym pośmiewiskiem. Ten wybieg z łodziami pozwolił „Agamali“ zyskać cztery godziny. Przegonił nas na morzu. Teraz będzie szedł o jakieś sześć godzin przed nami. I nikogo to nie obchodzi. Śmieją się z nas i w wydziale ruchu, i na statkach, i w magazynie! Nie dostaliśmy ani kopiejki premii, to przecież fakt!

Włodzio narysował na marginesie dziennika skośny żagiel i twarz o garbatym nosie w obłokach dymu. Potem ssał przez chwilę ołówek z głową pochyloną na bok, przypatrując się z upodobaniem rysunkowi.

Ot, szczekałem do mikrofonu przez jakie pół godziny — rzekł z uśmiechem — i mógłbym szczekać tak samo do rury wentylacyjnej, gdyby kazano. Ech, do diabła z nimi! Kto tu oceni moją pracę? W ciągu miesiąca daliśmy co najmniej o pół miliona tonomil za mało. Ale co ja mogę poradzić?

To prawda.

Wczoraj podczas ładowania zaczęto wlewać naftę nie wypompowawszy ze zbiorników balastu wodnego. Kapitan zatrząsł się jak baba, gdy mu o tym zameldowano. A potem słyszałem, jak Kasacki tłumaczył się przed agentem oddziału transportowego. Okazuje się, że wszystkiemu winne są ... pompy!

źle jest, Włodziu!

Gorzej nie może być!

Kierownik polityczny to dobry chłop — rzekł Kotielnikow — gotów choćby na własnych ramionach dźwigać ładunek. Ale nie zna się na żegludze i boi się wtrącać do rozporządzeń kapitana. Poza tym to gruźlik. Myślę, że wkrótce umrze.

Opowiadając Włodzio narysował nurka w skafandrze. Uśmiechnął się nawet, zadowolony z siebie, tak dobrze mu się udało.

Wiesz co, Stiopa?

No?

Zwiejmy stąd całkiem, dobra? — radiotelegrafista zniżył głos i ze smakiem oblizał swoje krwiste wargi. — Wiem dokąd pójdę. Do Epronu. Podnoszą tam teraz statki, które zatonęły w pobliżu Biriuczjej Kosy. To jest dopiero robota!

Nie puszczą — szepnął Kotielnikow oglądając się lękliwie — czy można tak opuścić statek? Wypadnie, żeśmy stchórzyli wcześniej od bezpartyjnych. Nie, o tym nie myśl...

Dla ciebie jest tam również praca — mówił dalej Włodzio z niezmąconym spokojem — dowiadywałem się. A może gwizdnąć na dokumenty? Me, gotowi jeszcze odebrać legitymację komsomolską.

Nie gadaj głupstw. — Kotielnikow udawał, że chce odejść od okna, ale nie ruszał się z miejsca. Był zmieszany i zaciekawiony. Propozycja Włodzia pociągała go jak magnes.

A może spróbować działać przez rejonowy komitet partii? — rzekł niepewnie — ale nie, nie puszczą ...

Bzdury!

Chciałbym widzieć, jak mnie tu zatrzymają wbrew mojej woli!

Nie, dezerterować nie ma sensu — powiedział Kotielnikow stanowczo, jednakże bez zbytniego przejęcia — być może, że uda się jeszcze coś zrobić. A poza tym ja tu jestem przecież przewodniczącym komitetu okrętowego. .. Ale w każdym razie dowiedz się o Epron, na wszelki wypadek — dodał z wymuszonym uśmiechem.

Na pokładzie dały się słyszeć kroki głośne i nierówne, zagłuszane chwilami przez wiatr. Człowiek minął mostek, szedł wielkimi krokami, pochylony naprzód, jakby miał upaść w kierunku, skąd uderzał prąd powietrza.

Basow... — szepnął Włodzio. — Czy nie słyszał nas?

Nie wiem. — Kotielnikow cofnął się od okna. — No, przestańmy szerzyć panikę. To niegodne komsomolców! Podpływają już łodzie!

ROZDZIAŁ III

Fale biegły wzdłuż rejdu jak wystraszone zwinne zwierzątka, bladozielone, nakrapiane brązowymi plamami ropy naftowej. Łodzie kłaniały im się, skrzypiały i zanurzały w nich ostrożnie strome, zardzewiałe boki. Czarny holownik, mały jak zabawka, zrzucił do wody przemoczony kawał liny, gwizdnął ogłuszająco i zaczął posuwać się mnąc fale, wlokąc za sobą kręty ślad spienionej wody.

W oddziale pomp „Derbenta“ pracowały pompy ładunkowe. Pokład dźwięczał cicho, wznosząc się prawie niedostrzegalnie nad poziomem wody. Basow stał na mostku przy balustradzie przyciskając łokcie do bioder, żeby zachować ciepło.

Niedorzecznie skrojone jest to morze — rzekł bosman Dogajło stojący obok niego — całkiem jest niewygodne to Morze Kaspijskie.

Wysunął naprzód czubek olbrzymiego buta, stanowiącego z nogą jakby jeden odlew z żelaza. _

Wysycha nasze morze, ziemię żywi. Czy znacie w Baku prastarą Dziewiczą Wieżę? Od tej wieży do morza teraz dwie minuty drogi. A mówią ludzie, że biedną dziewicę wtrącili tam źli chanowie i że tam uschła z tęsknoty. Wieża znajdowała się wówczas w morzu. Morze odeszło, odsłoniło kamienne ściany. Tak samo i tutaj, na rejdzie astrachańskim, niegdyś było głęboko. Teraz przy pogrążeniu na 20 stóp niebezpiecznie jest płynąć dalej aniżeli do Tiulenjej Mielizny. Dokoła woda, jak daleko okiem sięgnąć, a płynąć nie można...

Bosman mówi głosem wysokim, śpiewnie, z przejęciem. Basow zdziwiony spojrzał ukradkiem na ogromną brązową grdykę bosmana, rozpierającą kołnierzyk jego marynarskiego kitla, i powiedział z głębokim przeświadczeniem:

Wkrótce pogłębimy dno — wtedy do samego Astrachania okręty z naftą pójdą bez przeładunku.

Dogajło uśmiechnął się pod wąsem, popatrzył na swego rozmówcę z pobłażliwym współczuciem i powoli zdjął czapkę. Wiatr poruszał rzadki, zmięty puch na jego jajowatej czaszce.

Dla was niby wszystko łatwe. Wszystko niby możecie zrobić. Ale myślę, że i przed wami ludzie wykształceni głowili się, a jednak poniechali tego. A przyczyna ot — namuliska szkodliwe i prądy, które całą naszą robotę zniszczą i farwater zaciągną piaskiem. Nie — zakończył tryumfalnie — nie będzie tak, jakbyście chcieli! — I raz jeszcze obejrzał Basowa statecznie i nieżyczliwie. Basow nie miał ochoty sprzeczać się. Bez słowa ruszył przez mostek.

W fabryce Basow miał jednak swoich ludzi. W fabryce byli monterzy i brygadier Woron, i maleńki tokarz Ejbat. Na statku są liczne oddziały, komory, maszyny. Na statku jest wiele ludzi i wiele specjalności. Ale na statku nie ma Basow swoich. Jeszcze przygląda się otaczającym go ludziom, ale pod jego spojrzeniem twarze szarzeją, źrenice zwężają się, uciekają zakryte rzęsami. Ludzie rozpływają się przed nim apatyczni, w niepojęty sposób podobni jeden do drugiego. Ich sprawność wydaje się czymś fałszywym, ich powaga robi wrażenie drwin. Milcząc poruszają się jak we śnie w wąskich przejściach oddziału maszyn, łykają gorące powietrze i siadają byle gdzie. W milczeniu obracają koła sterowe i mokre ich plecy nabrzmiewają pagórkowatymi mięśniami. Przed zmianą wachty tłoczą się na górnej platformie, słuchają jego objaśnień i oglądają go jak jakieś zamorskie dziwo. Nieraz Basow zjawia się niepostrzeżenie i widzi, jak motorniczy Husejn kiwa się siedząc w kucki i mruczy pod nosem jakąś bzdurną piosenkę albo jak rozmawiają ze sobą motorniczy Kozow i Gazarjan patrząc w światło wytrzeszczonymi, zmęczonymi oczami, które kopeć ujął w czarne obwódki.

Czy to są ludzie? Rozpędzić ich do wszystkich diabłów i wziąć nowych.

Ech, mój drogi! Czy to marynarze?

Potakują sobie wzajemnie z zadowoleniem, jakby jedynie oni dwaj byli owymi prawdziwymi marynarzami, jakich brak na „Derbencie“. Okłamują się nawzajem, okłamują samych siebie. W rzeczywistości od dawna już machnęli ręką na tonomile i na obroty silników...

Z otwartych kranów chlustają na pokład strumienie wody. Strugi rozbiegają się ciemniejąc i obrastając kosmatym kurzem. Marynarze ślizgają się po mokrej stali, z trudnością pchając przed sobą szczotki omotane napęczniałymi szmatami. Wśród marynarzy krząta się bez końca Dogajło na podobieństwo czółenka poruszającego się w osnowie. Marynarz Chrulew, świeżo ogolony, z gitarą pod pachą i papierosem założonym za ucho, wdrapał się na rufę. Odrzucił z czoła czuprynę kędzierzawych włosów i potrąca o struny.

Na com chora, spyta doktor ... Och, ja jedna siedmiu kocham ... — Ach, mój skarbie!

Basow przeszedł aż do tylnego kasztelu. Machinalnie ścigał okiem mewę krążącą nad falami. Oto ptak spadł na dół jak śnieżnoróżowa grudka i zadrasnął skrzydłem wodę. Marynarz Chrulew szarpnął po raz ostatni struny, które jęknęły piskliwie, ziewnął i obrzucił Basowa obojętnym spojrzeniem.

Tutaj, w monotonnym huku motorów, przy wejściu do oddziału maszyn, Basow widział przed sobą wyraźnie ten maleńki światek, zamknięty niebieską obwódką widnokręgu, drobniutki i bezbarwny jak czyjeś malutkie oczka w zalanej tłuszczem twarzy, światek, w którym każdy pogodził się z własną nicością, ale pogardza nicością innych: „Ech, mój drogi, czy to są ludzie?“

W fabryce Basow słynął jako dobry organizator, lecz fabryka istniała przed nim i istnieje bez niego, a tu wszystko należało zaczynać od początku. Ale jak? O mdłości przyprawiała go własna bezsilność, bezpłodne próby ruszenia sprawy z miejsca. Lecz stać się obojętnym, uspokoić się, zamknąć się w kajucie — tego nie potrafił. Jakaś uparta cząsteczka jego mózgu, ogłuszona zmęczeniem, doskwierała bezustannie, niby skaleczone miejsce: działać, zmienić wszystko, zatrzymać ludzi podczas postoju — skontrolować silniki, zwiększyć liczbę obrotów...

ROZDZIAŁ IV

Stojąc przy oknie w swojej kajucie Kubasow przyglądał się, jak żona rozkładała na stole zakupy: paczkę czasopism, butelkę wina, kawę.

Przez spuszczoną do połowy roletę migotały światła uliczne. Gęste kłęby dymu przesłaniały je niekiedy, spadały na ziemię jak obłoki i wpełzały ulicami do miasta.

Pozdrawia cię Sołncew — powiedziała żona — a także Dynnik i Fima z mężem. Słyszysz, Eugeniuszu?

Z przystani dobiegały wołania, zgrzyt łańcuchów i dźwigarów. Po szybach pełzały cienie długie i kosmate jak łapy pająka. Ludzie, których wymieniła żona, byli to wszystko dawni koledzy z wydziału ewidencji.

Sympatyczni ludzie — rzekł Kubasow wzruszony. — Powiedz im, Natasza, powiedz...

Ktoś pośpiesznie przebiegł przez korytarz i zastukał do drzwi.

Kto tam? — spytał Kubasow. — O co idzie?

Wszystko gotowe do ładowania, szlauchy ustawione... Czy rozpocząć nalewanie?

Nalewajcie... — Kubasow stał przez chwilę niezdecydowany przed drzwiami, poruszając ręką zasuwkę. Kroki oddalały się ku końcowi korytarza. Nagle Kubasow otworzył drzwi na oścież i zawołał za odchodzącym:

Poczekajcie, mój miły. Spytajcie Kasackiego. On jest na wachcie, więc jego spytajcie.

Rozkaz.,. spytać Kasackiego — usłyszeli głos w odpowiedzi. Natalia obserwowała męża uważnie.

Kto to jest ten Kasacki, Eugeniuszu?

Jak ci powiedzieć? — Kubasow zastanawiał się przez chwilę. — Kasacki jest moim zastępcą. Szanuje mnie, rozumiemy się obaj.

Przyjemne jest w nim to, że ma wrodzone poczucie taktu i wysoką kulturę. Mam wrażenie, że na nim można polegać. W ten sposób dajemy sobie jakoś obaj radę.

Ja dlatego pytam — rzekła Natalia — że mi się wydaje, iż nie wszystko jest u was w porządku. W dyrekcji mówi się źle o „Derbencie“. Czy aby nie dowierzasz zbytnio ludziom, Eugeniuszu?

Kubasow spojrzał na drzwi, potem na okno. Twarz jego zmieniła się nagle, utraciła stateczność. Zjawił się niepewny, bolesny uśmiech, zmarszczki koło ust przybrały wyraz urazy i zmęczenia.

Sam jestem nieco zaniepokojony — zaczął mówić zniżając tajemniczo głos — wydaje mi się niekiedy, że istotnie dzieje się coś dokoła mnie. Wszyscy ci ludzie... póki na nich patrzę i mówię z nimi, wierzyć mi się nie chce, że mogliby mnie oszukiwać. Ale kiedy pozostaję sam...

Nie denerwuj się. Kiedy zostajesz sam...

Wszystko wygląda inaczej. Nie jestem tak łatwowierny, jakby się wydawało. Wczoraj nadawaliśmy radiodepeszę o złym stanie pogody, bo jesteśmy potwornie spóźnieni. A nie było żadnej szczególnej niepogody — taki, niezbyt silny wiatr. Kasacki to mistrz od namawiania i zawsze podejmuje się zredagowania takiej depeszy. Ale tym razem wyszło niedobrze...

Natalia wybuchnęła:

Więc po co zgodziłeś się, dziwaku? Przecież tak nie można, przecież to podłość! Po co uległeś?

Sz... sz... sz... nie krzycz, proszę cię. No, zgodziłem się, bo jakoś istotnie nie wypada. Czort wie, dlaczego spóźniliśmy się! Nie wiadomo dlaczego długo nie podawali nam łodzi na rejdzie. Pompy pracowały źle. Nie znam się na tym... i w ogóle wszystko idzie u nas jakoś ospałe, jakieś ogólne zniechęcenie. Wydział kadr zbyt pośpiesznie zaangażował załogę. Bardzo źle dobrana.

Milczał przez chwilę i z wyrazem przygnębienia poskrobał palcem plamkę na rękawie.

Wszystko mi się sprzykrzyło, Natasza, a szczególnie ten ciągły niepokój. Wzięli hołotę, zgraję, wodzirejów z szynków. Statek nowy, mnóstwo mechanizmów, w ładowni łatwopalny ładunek. Niechby ktoś krzyknął: „pożar!“, serce mi chyba pęknie! Kierownik polityczny chory, Kasacki wymiguje się, tylko starszy mechanik Basow stara się, żeby motorniczy lepiej pracowali. Nawiasem mówiąc, ten człowiek nie lubi mnie, nie pojmuję, dlaczego. Zdaje się, że już nie można być bardziej łagodnym, aniżeli ja jestem wobec wszystkich; dla każdego znajdę dobre słowo. A on patrzy na mnie spode łba i ledwo odpowiada na pytania. Kasacki mówi, że on jest nienormalny, ale to nieprawda. Może on śledzi mnie... Mówisz, że krążą jakieś, pogłoski?

W lustrze naprzeciwko spostrzegł swoją twarz postarzałą, smutną. Gotów był rozpłakać się z litości nad sobą: przecież oszukują, szkodzą, rozpowszechniają kłamliwe pogłoski, a on nic nie chce przecież i życzy dobrze każdemu. Czy to jego wina, że nie zna się na dieslach i pompach, że jest delikatny, że nie umie być szorstkim w stosunku do ludzi ?

Kubasow czuł, że zaczyna go ogarniać ów nieokreślony nastrój, który zjawiał się u niego jedynie w obecności żony, a kończył się zawsze łagodnym samooskarżaniem z jego strony i sprzeciwem ze strony Natalii.

Nie umiem gwałcić czyjejś woli, Natasza — zaczął żałośnie. — Konflikty przyprawiają mnie o cierpienie; jestem zadowolny, kiedy komuś w czymś ustępuję. Niestety, życie wymaga czego innego...

Qczekiwał protestów, które sankcjonowałyby jego postępowanie i pomogły mu wyzbyć się niezadowolenia z samego siebie. Czułby się potem lekko jak dziecko, które wypłakało się na piersi matki. Ale Natalia zaczęła się nagłe śpieszyć.

O małe nie zapomniałam — rzekła wstając — trzymam i trzymam w ręku. Czysta chusteczka, Eugeniuszu, weź!

Przygładziła mu włosy i pocałowała go. Śpieszyła się jakby w obawie, że on znowu zacznie mówić.

Jakoś ułoży się to wszystko — powiedziała łagodnie. — Proszę cię, nie zapominaj wkładać na nocną wachtę kożucha. Noce są jeszcze bardzo chłodne. Na mnie czas. I wiesz, Eugeniuszu, zdaje mi się, żeś powinien teraz pójść na mostek...

ROZDZIAŁ V

Kierownik polityczny, Bredis, wyszedł przed zachodem słońca na mostek. Wskutek gorączki i choroby jego spieczone wargi wyglądały jak ciemna, zasychająca rana. Na jego chudej twarzy płonęły okrągłe plamy wypieków ożywiając ją zwodniczo. Pochuchał ostrożnie na zziębłe palce i obejrzał się wokół.

Na skraju morza płonął w promieniach zachodzącego słońca żółty pas wybrzeża. Morze lśniło nieznośnym blaskiem, przejrzysty był błękit nieba. Na kształt czarnych błyskawic mknęły nad masztami brzegówki. Na pokładzie Dogajło majstrował coś koło motoru, postukując trzonkiem noża.

Kierownik polityczny ledwie trzymał się na nogach. Jak oślepia ten blask morza, jak dokuczliwy jest zapach mazutu, jak drażnią uderzenia noża o żelazo! Bredis usiłował przypomnieć sobie, jak nazywa się bosman, ale jego dziwne nazwisko wymykało mu się z pamięci. Czort wie, do czego to podobne! Nie pamięta nazwisk, nie wie, co się dzieje na statku. Był bliski rozpaczy. Choroba nie usprawiedliwia go. On, kierownik polityczny statku, miał doprowadzić do tego, by plan został wykonany — plan całkowicie realny, możliwy do wykonania. Zadanie to było tak proste i tak konkretne, a jednocześnie tak nieosiągalne. .. Długoletnie doświadczenie pracy kierowniczej, znajomość ludzi i umiejętność przekonywania były mu mało pomocne w tym nowym dla niego otoczeniu. Przygodni ludzie, nowe, nie dość znane jeszcze mechanizmy, zła obsługa ze strony wybrzeża... wreszcie choroba, która go niemal nie opuszczała — w tym decydującym dla niego okresie życia wszystko jakby zmówiło się przeciwko niemu. Czuł, jak topnieją jego siły, i nie wiedział, co począć.

Z drzwi prowadzących do działu maszyn wyszedł mechanik. Spojrzał na zachód i w górę na niebo, czyste, bez chmurki. Rozglądał się powoli, jakby chciał nacieszyć się szerokim, nieogarnionym przestworzem. Bredis zawołał go w obawie, żeby nie zawrócił.

Jesteś tu? — zdziwił się Basow. — Dlaczego nie leżysz? Masz gorączkę, Bredis!

Podszedł i wyciągnął do niego powalaną rękę.

Szukałem ciebie — rzekł Bredis z ożywieniem. Przyszło mu na myśl, że o sytuacji na statku najlepiej pomówić właśnie z mechanikiem. — Gdybyś wiedział, jak mi się sprzykrzyła kajuta! — Jak człowiek, którego dręczy wciąż ta sama natrętna myśl, zaczął natychmiast mówić o zaległościach, jakie ciążyły na „Derbencie“. „Derbent“ przewiózł za mało ładunku, z górą o 20 tyś. ton za mało. Na opóźnienie składały się zbyt długie postoje przy ładowaniu i wylewaniu mazutu; w drodze opóźnienie rosło wskutek niedostatecznej szybkości. Podczas ładowania na przystani nr 80 „Derbent“ osiadł na mieliźnie, albowiem nie odciągnęli się na czas od wybrzeża. Wzywanie holowników zajęło całą godzinę, a  jeszcze godzinę trwało spychanie statku z mielizny.

Bredisa dezorientowała ta pstra różnorodność przyczyn.

Nikt rzekomo nie ponosił winy, nie było na kogo napadać; wszyscy uwijali się jednakowo sumiennie. Na kapitana żal było nawet spojrzeć, tak strasznie się denerwował. Ale opóźnienia narastały, drobiazgi gromadziły się tworząc w sumie wielką wyrwę.

Kto winien? — mówił Bredis usiłując stłumić kaszel. — Winni jesteśmy my, partyjnicy. Ja jestem winien — nie wolno mi wylegiwać się w takim czasie, powinienem mieć oczy wszędzie... jasne, że jestem winien. I ty, i inni komuniści... Trzeba było walczyć!

Komunistów nie mamy znowu tak wielu — uśmiechnął się Basow — ty i ja, i jeszcze pięciu komsomolców. Wynikałoby z tego, że ja i ty jesteśmy właściwie głównymi winowajcami.

Uśmiechał się ponuro i gniewnie drżącymi kącikami ust. Wydawało się, że lada chwila wyszczerzy zęby, zacznie wymyślać jadowicie albo też splunie z wściekłością. Bredis poczuł się nieswojo.

Jak widzę, jesteś już u kresu sił — rzekł miękko. — Właściwie nie ciebie miałem na myśli...

Basow machnął ręką.

Ty, przyjacielu, nie śpiesz się, nie wskazuj palcem na siebie. Czyśmy winni, czy nie, nad tym zastanowią się inni. Wyleją z partii — i koniec. — Uśmiechnął się bezlitośnie, patrząc w oczy swemu rozmówcy. — Poślą na nasze miejsce mocnych chłopaków. Ale teraz nie o tym myślę. Przecież mamy nowe maszyny, urządzenia ładunkowe są w porządku. A więc wszystko zależy od ludzi. Do końca żeglugi możemy jeszcze wszystko naprawić, nawet przewieźć ponad plan, nie tylko nadrobić zaległości.

Dobrze mówisz — rzekł Bredis zniecierpliwiony — ale nie pojmuję, na co ty liczysz? Że samo jakoś się zrobi?

Dziwny zebrał się tu u nas zespół — ciągnął Basow spokojnie — nie są oni, widzisz, wewnętrznie związani ze sprawą. Są obojętni jak święci; dla nich niechaj wszystko jasnym ogniem spłonie, gwiżdżą sobie na to. Możliwe, że Kotielnikow ma rację, że to po prostu zgraja. Ale tuż obok inne statki dzień po dniu wykonują plan. Na przykład „Agamali“. Tam dostało się wielu zdemobilizowanych marynarzy Floty Czerwonej — to cudowni chłopcy. Niedawno wyśmieli naszych motorniczych, gdy ci kupowali chleb na przystani. „Guzdrały — powiadają — trumny z was na mokrym miejscu". Radiotelegrafista mówił, że o mało nie doszło między nimi do bójki. To dobrze. Dalej, na „Agamali“ dostali premie, a u nas premii nie będzie. To dobrze. Jednym słowem trzeba, żeby nasi odczuwali na każdym kroku, że są najgorsi z najgorszych.

Bredis uśmiechnął się i pokiwał głową jak grajek, który uchwycił fałszywą nutę.

Poczekaj, towarzyszu, jakoś nie tak mówisz jak należy. Podług ciebie idzie tylko o ambicję i zarobek. Ale to przecież nieprawda! Na froncie biliśmy się przecież na śmierć i premii za to nie dostawaliśmy. Oddawaliśmy życie za wolność, za sprawę sowiecką. A tu jest taki sam front, taka sama wojna, jeśli chcesz wiedzieć. Jeżeli nie wywieziemy ropy — nie będzie benzyny, nie będzie smarów. Nie będzie paliwa dla traktorów i samolotów. To jasne, nieprawdaż? Musisz im wbić w głowy, że trzeba pracować nie szczędząc sił. Przecież... kto tam stoi przy maszynie? Ten sam swój człowiek, robotnik, proletariusz, a nie motłoch! To nic, że to półanalfabeta; on słowo rewolucyjne instynktem zrozumieć potrafi. Świadomość należy rozwijać, a nie ambicję...

Febra go trzęsła, przestępował z nogi na nogę, walcząc z niemocą. Basow wysłuchał go obojętnie.

Rozumiem dobrze to wszystko, o czym mówisz, a oni chyba także rozumieją. Wydaje mi się, że wieźć mazut jest nieraz trudniej niż walczyć na froncie. Oni wiedzą, że krajowi potrzebne jest paliwo, ale nie poczuwają się do odpowiedzialności za te sprawy. Śpią podczas wachty i awanturują się w porcie. Podczas ubiegłego rejsu jakaś sobacza dusza zostawiła przez zapomnienie szmatkę w pompie smarowej; i w ogóle nie mogę mówić z nimi o znaczeniu przewozów, póki nie zrodzi się w nich poczucie wstydu!

Cóż to, gardzisz nimi, czy co?

Nie, nie gardzę. Naturalnie, że to są swoi. Z pomocnikiem Alawdinem porozmawiałbym inaczej. Ale jednakże to są różni ludzie; trudno z nimi dojść do ładu, a z kierownikami naszymi sprawa też jest niełatwa.

Wszystko jest skomplikowane — potwierdził Bredis w zamyśleniu; wyjął papierośnicę i szperał przez chwilę szukając zapałek. Słuchaj, Basow, możliwe, że masz rację. Gdyby się udało

-zorganizować współzawodnictwo ...

Zorganizujemy — odezwał się Basow nieoczekiwanie wesołym tonem. Z uśmiechem ujął Bredisa za rękę i odebrał mu zapałki.

Nawiasem mówiąc, palenie na pokładzie nie jest wskazane. Można wylecieć w powietrze ...

Oj, do diabła — zaklął Bredis ze złością, mnąc papierosa. Poczerwieniał aż po korzenie włosów. — Jakżeż mogłem o tym zapomnieć?

Gorzej niż na froncie? — roześmiał się Basow.

N-no, może i tak!

ROZDZIAŁ VI

Podczas postoju Husejn zdołał wyrwać się do miasta. Spotkali się z Żenią w umówionym miejscu. Zaproponował, żeby pójść do kina, a później wykąpać się; miał do rozporządzenia tylko trzy godziny, ale zdawało mu się, że zdążą także zajść do kawiarni i na plac sportowy, gdzie odbywały się zawody. Żenia wolała wystawę przemysłową. Koniec końców pozostali na bulwarze.

O tej wczesnej godzinie było tu bezludnie. W krzakach ćwierkały ptaki, z akacji osypywały się białe płatki. Żenia wyglądała ślicznie w żółtej bluzce, płonącej w słońcu. Rozruszała go, kazała opowiadać o życiu na statku. Spoglądał na jej czerwone wargi i męczyła go ochota pocałowania jej.

To ten typ z wagonu jest na jednym statku z tobą? — pytała. — Ale jak spotkaliście się? Czy on cię poznał? Wyobrażam sobie, jakie głupie mieliście miny! — Śmiała się. Wspomnienie o przygodzie w wagonie było zupełnie nie na miejscu. Zmieszał się, cofnął ręce i założył je do tyłu. To była szczera dziewczyna: miła, ufna — i rozmawiając z nią tonem szorstko-niedbałym Husejn lękał się dotknąć jej ręki. Rozmawiali wesoło i z ożywieniem, nie czując, jak mijał czas.

Często wspominałam cię, odkąd rozstaliśmy się — wyznała zupełnie bez zmieszania — wydaje mi się, że prowadzisz bardzo ciekawe życie. W „Bolszewiku Kaspijskim“ czytam o przewózkach ropy. Od nich zależy zaopatrzenie kraju w płynne paliwo. Na ogół sprawy stoją nie nadzwyczajnie, ale poszczególne statki wykonują plan ponad normę. A jak ty pracujesz, Mustafo? Chciałabym być na twoim miejscu. Ja uczę się dopiero, przygotowuję się do życia, a tuż obok inni żyją i walczą. Tak pragnęłabym już żywej pracy, zetknięcia z ludźmi, odpowiedzialności. Często myślałam o tobie. Mam wrażenie, żeś uparty i że masz w sobie dużo zapału. Może sądzone ci stać się znakomitym marynarzem; niemało już jest

w naszym rejonie. Jestem romantyczna, Mustafo — rzekła ufnie,

w poczuciu wagi swoich słów — nie należy się z tego śmiać.

Husejna zdziwił nieoczekiwany obrót rozmowy. Dziewczyna interesowała się przewozem ropy i jego pracą. I nawet pragnęła znaleźć się na jego miejscu. Romantyka? U nich romantyka? Na śmiech mu się zbierało.

To nudna rozmowa, Żeniusiu — rzekł tonem dorosłego, objaśniającego dziecku bezsensowność jego pytania. — Praca ciężka i brudna, a co najważniejsze, wszystko psu na budę się nie zda. „Derbent“ nie wykonuje planu, maszyn nie opanowaliśmy, na statku niesnaski. Kierowników mamy do niczego, a załoga jeszcze gorsza. Biczkomiery, motłoch.

Biczkomiery?

No tak. To, widzisz, takie angielskie słowo. Po angielsku oznacza ono bezrobotnego marynarza, lumpa. U nas nie ma bezrobotnych i dlatego tego słowa używa się w innym znaczeniu. Biczkomier — to wałkoń, oszust. Rozumiesz teraz? Między nami mówiąc, sam jestem trochę biczkomierem — rzekł Husejn nieoczekiwanie, z jakąś serdeczną beztroską — a moja znakomitość, fiu-u-u! Chyba tylko w komisariatach milicji mnie znają.

Ach, co ty mówisz! — wyrwało się Żeni gniewnie — jak ci nie wstyd!

Zaczerwieniła się; wyglądała na obrażoną. Husejn ugryzł się w język.

Przecież mówię do ciebie jak do przyjaciela — odezwał się zmieszany — przesadziłem trochę. Wszystko się ułoży. Teraz bardzo daleko nam jeszcze do wykonania planu, ale jeżeli weźmiemy się do pracy i doprowadzimy do porządku silniki... Nasz lewy diesel daje sto dwa obroty, prawy sto pięć... Pewien jestem, że możemy osiągnąć całe sto dziesięć.

Przypomniał sobie, że tak mówił starszy mechanik, i zrobiło mu się nijako... „Samochwalstwo, nic więcej“ — pomyślał ze zwykłą złością. Ale żenia podniosła głowę i uśmiechnęła się.

No, widzisz — rzekła pojednawczo — mówisz o sobie jakieś bzdury. Kiedy ścisnąłeś pięciokopiejkówkę w ręce, dreszcz mnie przejął; było i strasznie, i przyjemnie. Taki byłeś spokojny! A teraz — zepsułeś wszystko. Jakiś tam biczkomier.

Nie wolno zażartować! — Husejn uśmiechnął się, zadowolony z siebie. — Posłuchaj no o dieslach. Jeżeli uda się nam powiększyć szybkość do trzynastu mil, wypełnimy plan. Mechanik nasz to chłop do rzeczy, chociaż porządny pies. Ale on sam, naturalnie, nic nie może zrobić. Razem z nami, motorniczymi, to rzecz inna. Żeby doprowadzić do porządku silniki, trzeba pracować podczas postojów, to znaczy zrezygnować z wybrzeża.

Nic strasznego! — podchwyciła żenia mężnie. — Cóż, jeżeli trzeba ?

Toteż mówię, zrobimy na pewno. Ot, z motorniczymi mamy trudności. Są tacy, którzy boją się podejść do maszyny, bo uregulowano ją na wybrzeżu. Taki nie nadaje się na nasz statek. To nie marynarz! („Znowu Basow“ — przemknęło mu przez myśl, ale już całkiem bez złości). Trzeba uregulować silnik nie raz i nie dwa razy, wtedy pokaże on, co potrafi. Tak to u nas wygląda, żeniu. A o biczkomierze zapomnij, ja przecież zażartowałem tylko.

Obok niego siedziała ładna, szczera dziewczyna, taka, jakich Husejn nie spotykał w życiu. Oczy jej, które przed chwilą patrzyły na niego z ubliżającą pogardą, teraz spoglądały badawczo, jakby sprawdzając rzetelność jego słów. I nagle zrobiło mu się nieznośnie żal, że owo wyimaginowane zwycięstwo, o którym mówił z tak bezwstydną pewnością siebie, nie będzie chyba nigdy osiągnięte.

WYZWANIE

ROZDZIAŁ I

Wkrótce elektrotechnicy wróciwszy z miasta opowiedzieli o jeszcze jednym spotkaniu z marynarzami statku „Agamali“.

Elektrotechnicy wydawali się zawstydzeni; mieli wypieki na twarzy.

Wypłyną o dwie godziny później od nas — perorował Kotielnikow — tak nam powiedzieli. „Dajemy wam — powiadają — dwie godziny folgi. Czekajcie nas wieczorem, przegonimy. Będziemy was holowali...“

Łżesz!

Tak właśnie powiedzieli: „Wy — mówią — nie macie nic do stracenia, a nam to pochlebia“...

Żółwie spalania wewnętrznego — wtrącił Włodzio Makarow.

Jak to „żółwie“?

To nas tak nazwali. Szydzą, dranie!

Bosman powiedział...

Et, gwiżdżę sobie na to, co kto powiedział! — krzyknął Husejn z rozdrażnieniem. — Ale czy podobna, chłopcy, żeby oni nas rzeczywiście przegonili?

Nie możemy dopuścić do tego...

Trzeba się przygotować — zaskrzeczał szyderczo Chrulew potrząsając ufryzowaną czupryną. — Hej, przewodniczący komitetu okrętowego, podciągnij załogę!

Tego dnia wszystko szło zwykłą koleją. Zmieniano wachty, przejmowano przez radio komunikaty meteorologiczne, odbywały się pogadanki polityczne. Ale marynarze wchodzili często bez potrzeby na górny pokład i spoglądali stamtąd na południe, gdzie poza niebieską linią horyzontu znikł brzeg. Po południu zjawił się tam ledwo dostrzegalny punkt. Rósł zwolna, zawieszony w miejscu zetknięcia się nieba z morzem, i czynił wrażenie ohydnej szczerby na nieskazitelnej linii widnokręgu. Dogajło pierwszy zauważył go, gdy zabrnął na górny pokład, wypatrując, co i gdzie należy doprowadzić do porządku. Gwizdnął przeciągle, niegłośno i zeszedł na dół, żeby zakomunikować o swoim odkryciu. Na pokładzie elektrotechnicy wycierali kolektor motoru elektrycznego.

Ściga! — obwieścił Dogajło tryumfalnym falsetem. — „Agamali“ idzie. Przegoni nas pod wieczór, braciszkowie, jak mi Bóg miły, przegoni!

Elektrotechnicy pobiegli na górny pokład. Za nimi biegł truchcikiem Dogajło uśmiechając się pod wąsem

Może to łódź kanonierska? — wyraził przypuszczenie elektrotechnik Procenko.

Powiedział, co wiedział! A gdzie dym? Dymu nie widać. Nie, mój drogi. Nie kanonierka. Idzie spalinowiec.

Kolejno zjawiali się na pokładzie wolni od zajęć motorniczy. i marynarze. Patrzyli osłaniając oczy ręką i znikali w milczeniu. Dogajło przechadzał się ze spuszczonym wzrokiem i swoim zwyczajem zaglądał we wszystkie kąciki statku, jak gdyby czegoś szukał. Ale od czasu do czasu spoglądał w dal. Na mostku szturmana Kasacki przyłożył lornetkę do oczu, wpatrzony w zbliżający się statek. Ten ostatni stawał się coraz większy, jak gdyby popędzał go od południa wilgotny, świszczący wiatr. Kasacki, opuścił lornetę a uśmiechem zastygłym na ustach.

A na górnym pokładzie zjawiali się coraz to nowi ludzie, odszukiwali śpiesznie na widnokręgu sylwetkę statku, wzrokiem mierzyli odległość. Czynili to w milczeniu, nie patrząc na siebie i jak gdyby mimochodem, jakby usiłowali ukryć zaniepokojenie.

Przed zachodem słońca „Agamali“, energicznie zbliżając się z prawej strony, ukazał „Derbentowi“ górną białą część statku i krótki komin na rufie, wyrzucający rzadkie kłęby dymu. Wachta skończyła się. Marynarze biegli na mostek i zatrzymywali się obok balustrady.

Motorniczy skupili się dokoła Husejna. Stał, ciężko opuściwszy na poręcz ręce, i widać było, jak na jego nieruchomej, śniadej twarzy nad lewą brwią pulsowały żyły.

Basow zjawił się na mostku w chwili, gdy oba statki zrównały się ze sobą. Patrzał to na stojącego nieruchomo Husejna, to na szturmana Alawdina, który dreptał na miejscu w nerwowym podnieceniu, to na twarze zebranych na mostku marynarzy, motorniczych, elektrotechników. Dogajło, stukając obcasami, minął Basowa i skierował się w stronę schodków wiodących na rufę.

Należy zasalutować „wzorowemu" — zaśpiewał żartobliwie -— zasalutować na znak, że szanujemy i ustępujemy z drogi. Szczęśliwej podróży!

Wdrapał się po schodkach, a za nim ruszyło kilku ciekawych.

Nie trzeba, Dogajło, dajcie pokój — zaprotestował słabo Alawdin, ale bosman nie słuchał. Podszedł do flagi na rufie i rozwiązał węzeł. Trzykrotnie pociągnął powróz i szerokie czerwone płótno, poruszane wiatrem, ześliznęło się wzdłuż masztu osuwając się do jego stóp.

Z mostku widać było dokładnie wszystko, co się działo na pokładzie „Agamali“. Obok jego burty zamarły w bezruchu postacie ludzkie. Inne znów wlokły po pokładzie linę. Sztywne kręgi liny rozprostowały się elastycznie. Flaga na rufie powiewała w dalszym ciągu — nikt nie śpieszył z opuszczeniem jej w odpowiedzi na powitanie.

Zabawiają się — zauważył cicho Dogajło, który wrócił w tym czasie. — Widzisz, przywlekli linę. Niby że będą nas holowali.

Wydawało się, że ludzie na pokładzie „Agamali“ wypełniają poważne, z góry obmyślone zadanie. Przerzucili koniec liny za burtę i lina zwisała huśtając się nad wodą. Statek wysunął się już naprzód, ukazując okrągłą rufę. Na mostku panowało milczenie.

Go za prostacy — przemówił Dogajło kiwając głową. — Czyśmy podjęli się ścigać z nimi, czy co? Przecież nawet maszyn takich nie mamy. Toć i mechanik sam powie: „Dziwacy“.

Obejrzano się na niego; niektórzy zaczęli się uśmiechać. Śpiewny głos bosmana działał uspokajająco. Marynarz Chrulew, stojący na uboczu, balansując całym ciałem, podszedł do Husejna i dotknął jego ramienia.

Przyjmij linę holowniczą, Mustafo — rzekł oglądając się i jakby wzywając innych, by się pośmiali — twoja maszyna i tak ani rusz nie ciągnie. No, Mustafo, skorzystaj z okazji.

Husejn żachnął się jak ukąszony i potrząsnął pięścią. Grymas bólu wykrzywił mu twarz.

Odejdź ode mnie, szubrawcze! — wrzasnął z wściekłością, zbliżając się do marynarza — język ci wyrwę!

Chrulew cofnął się osłaniając się dłońmi.

No, no, ręce przy sobie — mówił pospiesznie i cicho — ja przecież tylko zażartowałem. Widzieliście, chłopcy?

Dokoła nich zahuczało. Zwartym pierścieniem obstąpili ich ciekawi. Spoza ramienia Husejna wysunęła się okrągła, piegowata twarz Włodzia Makarowa.

Bez bijatyki, Mustafo! — zawołał gniewnie. — Czy to jest człowiek? W twarz mu napluj, a on tylko obetrze się!

Cóż znowu! — krzyknął Alawdin tonem zwierzchnika. — Nie bić się, chłopcy!

Basow podszedł śpiesznie do hałasującej na mostku grupy. Dobiegł go donośny, chłopięcy głos Włodzia.

Dlaczego osiadamy na mieliźnie w pobliżu przystani? Dlaczego robimy osiem mil bez ładunku? Kto mi na to odpowie?

Możemy im utrzeć nosa podczas następnego rejsu — rzekł Basow przeciskając się do radiotelegrafisty. — Poczekaj, Włodziu, ja ci odpowiem.

Teraz wszyscy patrzyli na Basowa i z wysiłku głos załamał mu się na chwilę. — Byleby teraz nie spudłować — przemknęło mu przez myśl. Wzrokiem szukał kierownika politycznego, ale go nie było.

Czego wrzeszczycie? — spytał szorstko, odpowiadając na spojrzenie błędnych oczu Husejna i zwracając się do niego. — To jasne. Tamci marynarze nie uważają nas za ludzi. A ciebie to śmieszy? — odwrócił się pośpiesznie do Chrulewa. — Widocznie sam się z tym zgadzasz, żeś gówno.

Takich jest u nas wielu — zawołał Włodzio podnieconym głosem — gwiżdżą sobie na wszystko! Przez nich właśnie musimy cierpieć!

Z tyłu za Basowem ktoś poruszył się i gorącym oddechem owionął Basowowi szyję. Głos jego nabrał pewności i mocy.

Możemy utrzeć im nosa. To nic, że teraz oni zajęli pierwsze miejsce, a nam wymyśla każdy pies w przystani naftowej. Mimo to możemy ich prześcignąć. Najważniejsza sprawa to doprowadzić do porządku silniki. Po drugie — oszczędzać czas na postojach...

A w takim razie kiedyż zabawić się? — wtrącił ktoś ze śmiechem. Ale natychmiast wygwizdano go. Basow nie odwrócił się nawet.

Uważać, nie tracić ani sekundy. Szturmani niechaj dbają o to, żeby się podczas ładowania na czas odciągano od brzegu, żeby nie osiadać na mieliźnie. Podczas jazdy odremontować zapasowe diesle. Jeśli tylko zechcemy, woda pod nami zakipi!

Podczas mojej wachty na mieliźnie nie osiądziemy — oświadczył nagle z żarem Alawdin.

Nie ma co gadać, bierzmy się do roboty — odezwał się ktoś z tyłu cicho.

No to weźmiemy się, czy jak? — zapytał Husejn oglądając z niedowierzaniem twarze swoich sąsiadów, jakby nie wierząc jeszcze, że można się zabrać tak od razu.

No, chłopcy, pokażemy, co umiemy... — Włodzio zerwał czapkę z głowy i zmiął ją w dłoni, jakby zamierzając cisnąć nią o ziemię.

Kotielnikow rzekł w skupieniu, gryząc paznokcie:

Trzeba ich wezwać do współzawodnictwa, wiecie?

Oj, to już bezczelność! A może nic z tego nie wyjdzie?

Wezwać koniecznie — rzekł Basow. — Wezwanie poślemy przez radio. Ale teraz nie o to chodzi. Skoro już postanowiliśmy, cała obsługa maszyn będzie pracowała podczas postoju.

Nastąpiło krótkie milczenie. Kozow, wsunąwszy ręce do kieszeni, zaczął przypatrywać się gładkiej powierzchni morza. Motorniczy Gazarjan rzekł patrząc sobie pod nogi: — Jak mogę nie wyjść na brzeg, kiedy mam chorą matkę? Matka jest stara ... To niemożliwe ...

Co za nieszczęście! — Kotielnikow zmrużył oczy zjadliwie. — Przecież była zdrowa! Przez radio dowiedziałeś się o tym, czy co?

Wal do piwiarni, obejdziemy się bez ciebie — zawołał Husejn obrzucając motorniczego groźnym spojrzeniem. Jego wzburzona twarz przybierała coraz to inny wyraz: to rozjaśniała się, to chmurzyła groźnie. — Kto podczas postoju zejdzie ze statku, jest drań!

Basow rzekł:

Wszyscy zostaną, nie obawiaj się. Nikomu nie sprawia przyjemności, gdy mu się pluje w twarz. A kto odjedzie — no cóż, za to nie będzie zawadzał. — Skinął na Husejna i skierował się do oddziału maszyn, ale dogonił go Włodzio Makarow.

Aleksandrze Iwanowiczu! Chłopcy będą pracowali w oddziale maszyn, a co ja mam robić? Budka radiotelegrafisty jest w porządku.

Nie masz nic do roboty przy maszynach, nie jesteś mechanikiem — rzekł Basow z wahaniem — a zresztą, do diabła! W tej chwili nie chodzi o mechaników... przyjdź koniecznie.

ROZDZIAŁ II

Husejn obudził się w ciemnościach. Przegródki kajuty drżały od huku maszyn, jednostajnego i monotonnego niby szum krwi w uszach. Uniósł się na łóżku i zeskoczył na podłogę. Zdawało mu się, że spóźnił się i że statek stoi w porcie. Ale otwór iluminatora był ciemny i pusty; dobiegał przezeń plusk fal i lekki poświst wiatru. Husejn wybiegł na korytarz i o mało nie uderzył drzwiami przechodzącego tamtędy człowieka.

Chodźcie — rzekł Basow zaaferowany — szukałem was. W tej chwilę minęliśmy wyspę żyłoj. Już czas zacząć.

Przeszli obok gorącej ściany kuchni, wzdłuż szeregu kajut i znaleźli się u wejścia do oddziału maszyn. Tu Basow zatrzymał się.

Prawie cała załoga zebrała się tam — rzekł z uśmiechem. — To dobry początek, ale dla uregulowania dieslów jest to zupełnie zbyteczne.

Jak to zbyteczne? — zdziwił się Husejn. — Przecież wy sami...

Sam nalegałem, by zmobilizować wszystkie siły, to prawda. Lepiej będzie, jeśli pierwszy sukces zostanie osiągnięty dzięki wysiłkom wszystkich. Wtedy wszyscy będą mieli z czego być dumni i przy maszynach nie będzie ludzi obojętnych.

Słusznie — potwierdził Husejn. Było mu przyjemnie, że starszy mechanik radzi się z nim w tajemnicy przed innymi, jakby wyróżniając go spośród reszty załogi — to słuszna myśl. Ale nie starczy chyba roboty dla wszystkich. Może odesłać zbytecznych?

Odesłać nigdy nie jest za późno — rzekł Basow — sądzę jednak, że u nas nie powinno być widzów.

W oddziale maszyn ludzie tłoczyli się przy kratach, rozmawiali usiłując przekrzyczeć łoskot. Na widok tego niezwykłego zbiegowiska Husejn zmieszał się. Wszystkich tych ludzi Husejn znał i połowę z nich uważał za niedołęgów. Umieli jedynie wykonywać rozkazy i starali się jak najszybciej odwalić wachtę. Stale trzeba było mieć ich na oku. Z tymi właśnie ludźmi Basow zamierza doprowadzić do porządku silniki.

Schodząc za mechanikiem po schodkach Husejn czuł na sobie ich spojrzenia i było mu nieprzyjemnie, jak gdyby udawał kogoś, kim nie jest w rzeczywistości.

Macie zmienić obręcze tłoków — odezwał się do niego Basow — dobierzcie sobie pięciu ślusarzy i motorniczych. Kiedy będziecie podnosili tłoki, uważajcie na wszystko.

Zmieszanie Husejna wzrastało z każdą chwilą: starszy mechanik ma dwóch pomocników, ale woli, nie wiadomo dlaczego, zaufać jemu. I jakże to Husejn będzie „uważał na wszystko“, kiedy sam jest tylko motorniczym i nigdy nie kierował ludźmi?

Basow rozłożył sobie na dłoni arkusze z wykresami wskaźników. Załoga stłoczyła się dokoła niego i Husejn stał przez pewien czas nie wiedząc, co robić. Huk maszyn zagłuszał głos mechanika. Stopniowo owładnęły nim zwykłe ponure myśli, które opanowywały go zawsze w chwili bezczynności. „Starszy mechanik zwiększy liczbę obrotów diesla, zda raport, komu należy, otrzyma podziękowanie. Ale co wspólnego z tym wszystkim ma on — Husejn? Po prostu zachował się wczoraj na mostku jak głupiec“.

Nagle ujrzał, że Basow daje mu znak ręką; poczuł znowu skupioną na sobie uwagę wszystkich obecnych, zaczerwienił się i surowo zmarszczył brwi. Niewidzącymi oczami wpatrywał się w arkusze wykresów, które mu podawał Basow.

Patrzcie tutaj — wołał Basow wskazując palcem na arkusz — to jest pierwszy takt tłoka. Tu niepełne zwarcie daje wypaczoną krzywą. A oto prawidłowy wykres piątego cylindra. Widzicie różnicę? Więc w jakim tłoku musimy zmienić obręcze? — Podsunął Husejnowi wykresy i położył mu ręce na ramieniu.

Mechanik Zadorow, pomocnik Basowa, zajrzał z boku i podpowiedział niecierpliwie:

W trzecim i czwartym chyba...

Wiem bez was — przerwał Husejn zazdrośnie — w trzecim i czwartym trzeba zmienić, Aleksandrze Iwanowiczu ...

Na górnym piętrze zakładano obręcze na tłok zapasowy. Półtorametrowe walcowate ciało tłoka leżało na kracie, zagradzając przejście do warsztatów. Kozow, Gazarjan i dwóch ślusarzy usiłowało unieść nieco tłok, aby usunąć obręcze. Twarze ich poczerwieniały od wysiłku, krzyczeli jeden na drugiego tak, jak gdyby byli gotowi rzucić się na siebie.

Chłopcy zajmują się sportem, a dźwig odpoczywa — zażartował Basow — idźcie do nich, Mustafo.

Husejn pobiegł na górę. Gdy podszedł, ludzie zostawili tłok i wyprostowali się.

Dźwig nie działa — objaśnił spokojnie ślusarz Jakubow — widocznie łańcuchy zeskoczyły. A ty czego się dziwujesz? Powiedziano nam, żebyśmy skończyli przed postojem, więc staramy się; już jakoś tam będzie...

Uśmiechnął się niefrasobliwie, ocierając chustką szeroką, sympatyczną twarz. Husejnowi od dawna podobał się ten dobroduszny chłopak, ale teraz, nie wiadomo dlaczego, Husejn zirytował się.

Rach-ciach i jakoś tam będzie! — krzyknął ze złością i chwycił za łańcuchy bloków. Nie poddawały się.

Trzeba wdrapać się na górne belki i naprawić — zauważył Jakubow, bynajmniej nie dotknięty gniewnymi słowami Husejna — ale boję się, że spadnę.

Pozostali nie ruszali się z miejsca, patrząc wyczekująco na Husejna. Jemu również nie bardzo się chciało włazić i naprawiać dźwig. Wydawało się, że łatwiej można podnieść tłok rękami: Ale Husejn zauważył, że Basow spogląda na niego z dołu, więc zdecydował się natychmiast.

Zaczepiajcie więc, chłopcy — powiedział rzeczowo — ja zaraz. ..

żeby wdrapać się na belki pod sufitem oddziału maszyn, trzeba było przeleźć z zewnątrz przez oszklony dach. Husejn wydostał się na zewnątrz na rufę. W ciemności dął od strony wybrzeża zimny wiatr. Światła portowe otoczyły statek odbijając się w wodzie złotymi girlandami. Husejn wśliznął się przez otwarte okienko i zawisł na rękach szukając nogami belki. Owionęło go ciepłe, pełne czadu powietrze oddziału maszyn. W dole stali ludzie i śledzili go wzrokiem zadarłszy głowy do góry. Husejn pełzał na czworakach wzdłuż belki, pogwizdując i zaciskając w palcach żelazo. Dotarłszy do karetki dźwigu nałożył łańcuch na zębate koło i krzyknął w dół donośnie jak w beczkę:

Podciągaj powoli. Spicie tam? Wira! ...

Na dole stał Basow oglądając wykresy i Husejnowi było przyjemnie, że Basow nie zwraca na niego uwagi, jak gdyby powierzył mu całkowicie pracę przy tłokach. Więc po łańcuchu opuścił się w dół i' znalazłszy się na kracie zaczął pomagać ślusarzom.

Spoza elektrycznych tablic rozdzielczych wyszli elektrotechnicy-komsomolcy. Ukończyli już remont bieżący, elektrownię „Derbenta“ utrzymywali we wzorowym porządku. Nie odchodzili jednak.

Co mamy robić? — spytał Kotielnikow ogryzając paznokcie. — To przecież najbardziej decydujący odcinek. Przyznam się, że diesle to dla mnie księga zamknięta na siedem pieczęci.

Trzeba by objąć kierownictwo — zafrasował się Włodzio — powinniśmy dać przykład.

Kotielnikow zmarszczył brwi.

Ty byś tylko kierował — rzekł niezadowolony — lepiej po prostu pomóc ludziom, chociażby podawaniem narzędzi. W ten sposób dasz dobry przykład tym, którzy tylko gadają.

Chyba win znaje szczo robyty? — Procenko zmierzył wzrokiem zmieszanego Włodzia — tfu, głupi!

Kotielnikow pierwszy zeszedł na dół i podszedł do Basowa.

Aleksandrze Iwanowiczu, myśmy skończyli swoją robotę, przyszliśmy ci pomóc. Daj, co tam masz do roboty, może jest coś do dźwigania, wszystko jedno...

Dokoła uniesionego w górę tłoka krzątali się ślusarze dopasowujący obręcze. Husejnowi wydawało się, że praca idzie ospale jak na zdjęciach filmowych o zwolnionym tempie. Obręcze nie wchodziły w wydrążenia, trzeba było oczyścić rowki dłutem. Słyszał, jak ucichło potężne mlaskanie silników i jak zawyła na górze syrena.“ Należało przygotować trzy tłoki, a on jeszcze nie skończył z pierwszym. Wziął od Jakubowa narzędzia i zabrał się do roboty. Spod dłuta opadały kawałki żużli.

Ostrożniej, Mustafo — doradzał Jakubow łagodnie — jeśli za bardzo oczyścisz, obręcze będą się chybotały.

Z warsztatów wytoczono drugi tłok i przyczepiwszy hak uniesiono go w górę. Husejn odrywając się od roboty uważał na to, co się działo przy motorach. Ludzie, uzbrojeni w klucze mutrowe, wdrapywali się na cylindry. Chwytając ostrożnie za gorące rury odśrubowywali pokrywy cylindrów. Husejn ujrzał wśród nich Kotielnikowa, ale nie zdążył nawet zdziwić się. Skądsiś zjawił się Włodzio.

Jeszcze nie skończyliście — zawołał ze łzami w głosie. — A zostały nam już tylko dwie godziny. Ech, ludzie!

Zrób prędzej, jeżeli potrafisz — odciął Husejn z rozdrażnieniem — bardzo proszę, chętnie popatrzę!

Pod dłutem żelazo zgrzytało, a jego spocone ramiona pokryły się czarnym pyłem żużlowym. Ślusarz Jakubow, który sięgnął do kieszeni po papierosa, machnął ręką i zabrał się do ostatniej obręczy.

Zapalimy na morzu, nic nie szkodzi — powiedział wesoło, mrugając porozumiewawczo do Włodzia. — Podaj mi młot, mój drogi.

Gdy skończyli z tłokami, Husejn rzucił dłuto i podszedł do rury wentylacyjnej. Strumień zimnego powietrza połaskotał jego spocone plecy, ręce przyjemnie omdlewały. Teraz, gdy ukończył pracę, jak gdyby zapomniano o nim. Motorniczy zdejmowali pokrywy cylindrów, oglądali paleniska. Wszyscy uwijali się niegorzej aniżeli Husejn sam, nawet ci, których uważał za leniów niepotrzebnych na statku.

Oto wysilałem się, harowałem, a czy to ktoś zauważył?" — przemknęło mu przez myśl, ale ta myśl nie ukłuła go już jak wprzódy; była tylko dokuczliwa i uprzykrzona jak zaschły strup, który chcemy zdrapać paznokciem. Otrząsnął się i pobiegł ku motorom.

Pod sufitem posuwała się zwolna karetka dźwigu. Naprawiony tłok unosił się w powietrzu, dzwoniąc napiętym łańcuchem. W dole, podobni do poganiaczy jucznych zwierząt, poruszali się ludzie wyciągając łańcuchy dźwigarów.

Tłok zatrzymał się nad otworem, zaczął opuszczać się i koniec jego wszedł wkrótce w otwór cylindra. Husejn ściskał rękami obręcze, które wsuwały się w otwór. Gdy ostatnia obręcz opadła, wyprostował się i wytarł ręce.

Pokrywę! — krzyknął Husejn do motorniczych. — Trzeci cylinder kończymy, Aleksandrze Iwanowiczu.

Basow spojrzał na jego ożywioną twarz i uśmiechnął się. Ze wzruszeniem obserwował wszystko, co się działo dokoła niego, a szczególnie ów nowy wyraz, jaki widział na twarzach ludzi. Opadło z nich jak gdyby leniwe odrętwienie; zastąpił je wyraz zniecierpliwienia i gorącej ciekawości, właściwy ludziom, którzy po raz pierwszy całą duszę oddali poważnej sprawie. Jednakże Basow bał się. Mogło to być jedynie ożywienie wywołane nowością — jasny i nietrwały płomień, który mógł zgasnąć przy pierwszym niepowodzeniu.

Basow niechętnie myślał o tym; nie chciało się wierzyć, że z twarzy Husejna może zniknąć owo cudowne ożywienie. Gdy zaryczała syrena oznajmiając zakończenie ładowania, Basow podszedł spokojnie do pulpitu rozdzielczego.

Załoga stłoczyła się przed przyborami mierniczymi. Husejn stał obok lewaru, rękę położył na kole sterowym. Jego pewność siebie znikła nagle. Może częstomierz wykaże sto' obrotów tak jak przedtem? Załoga nie zeszła na brzeg i wielu pracowało bez przerwy już drugą wachtę Husejn pierwszy nawoływał do współzawodnictwa, zagrzał chłopaków. Teraz wyśmieją go...

Z mostku szturmana rozległ się dzwonek sygnałowy. Basow zbliżył się do kół rozpędowych i spojrzał na skalę. Husejn westchnął i zamknął oczy.

Otwierajcie, Mustafo — rozległ się głos Basowa.

Słysząc ciężkie uderzenia pierwszych taktów Husejn nabrał otuchy i podszedł do tablicy. Strzałka sygnałowa pokazała „powolny chód w tył“, później „powolny chód naprzód“. Statek, oddalając się od przystani, zwiększył szybkość.

Husejn nie wytrzymał i odwrócił się od cyferblatów.

No, jeśli nawet nic z tego, to co? — pośmieję się i ja razem z innymi" — przemknęła tchórzliwa myśl. Ale w następnej chwili zapomniał o wszystkim, wsłuchiwał się tylko w coraz silniejszy turkot motoru.

Strzałka częstomierza pełzła szybko wzdłuż skali. Nie zatrzymując się przekroczyła cyfrę „sto" i poruszała się dalej.

Sto pięć... sto siedem... sto dziesięć...

Dokoła rozlegały się podniecone głosy. Stojący z tyłu wspinali się na palcach, żeby lepiej widzieć. Motory grzmiały puszczone pełnym biegiem.

Sto dwanaście obrotów! — tryumfalnie krzyknął Włodzio do ucha Husejnowi. — Och, patrzaj, Mustafo!

N-no tak — rzekł znacząco Kozow marszcząc nos w żartobliwym uśmiechu. — Cóż, zmierzymy się teraz z „Agamali“, Aleksandrze Iwanowiczu!

Husejn wydostał się na pokład i usiadł, żeby odpocząć. Światła portowe uciekały w ciemność nocy. Wiatr ciskał w dół kłęby dymu i miotał je po pokładzie, a one zaczepiały się o występy luk, niby skrawki szarej tkaniny.

Husejn widział, jak z oddziału maszyn wyszedł starszy mechanik i zatrzymał się w smudze światła padającej od drzwi.

Podejdzie, czy nie podejdzie?" — pomyślał Husejn odwracając się. Wydawało mu się, że jeśli Basow teraz podejdzie i zagadnie go, to stanie się coś niezwykle ważnego, od czego zmieni się całe jego życie na statku. Z tyłu rozległy się kroki i Husejn drgnął czując dłoń Basowa na ramieniu.

Sto dwanaście obrotów dały dzisiaj — rzekł Basow zwykłym swym zatroskanym głosem. — W jadalni chłopcy nie mogą się uspokoić; nie spodziewali się czegoś podobnego. Ale to przecież dopiero początek. Trzeba utrzymywać motory w tym stanie. To jest o wiele trudniejsze i tu może nas czekać klapa. Chcę przez to powiedzieć, że konieczny jest ciągły nadzór i że niejeden jeszcze postój wypadnie spędzić w oddziale maszyn.

Paleniska zanieczyszczają się często — odezwał się Husejn tonem tak samo suchym i bezbarwnym. — Teraz na przykład jest ciemno, nie widać, jaki dym idzie. Wczoraj był czarny — dużo sadzy, a teraz, zdaje się, wali biały.

Dym to głupstwo — odparł Basow w zamyśleniu — dym jak dym! — zaśmiał się. — Idziesz teraz na wachtę, Mustafo?

Pójdę zaraz — powiedział Husejn wstając — odpocząłem troszkę.

Nie wydarzyło się nic specjalnego. Zamienili rzeczowe uwagi i mieli rozejść się. Zapewne przez roztargnienie Basow powiedział mu „ty“; tak, zapewne było to zupełnie przypadkowe. Przecież Basow jest na „ty“ tylko z komsomolcami...

Jeszcze ci chciałem podziękować — rzekł nagle Basow. — Gdyby nie twoja pomoc... Sam jeden nie mogę nic zrobić — dodał z prostotą

Nie ma za co dziękować... — wybąkał Husejn oszołomiony — czyż tylko ja jeden? — utkwił wzrok w twarzy mechanika, a ten nie śpieszył się z odejściem i wyciągnął do niego rękę.

I oto nagle wydarzył się ów ważny wypadek, który Husejn przeczuł. Pochwycił rękę mechanika i uścisnął ją z taką mocą, że palce ich splotły się.

Ach, Aleksandrze Iwanowiczu — wyszeptał z serdecznym wylaniem — druhu kochany!

ROZDZIAŁ III

Depesza, którą przez radio wysłano na spalinowiec „Agamali“, komunikowała, co następuje:

Wzywamy do współzawodnictwa socjalistycznego w sprawie wykonania planu przewozu. Zawiadomcie o zgodzie. Przewodniczący komitetu okrętowego, Kotielnikow".

Sam przewodniczący nie mógł ustać na miejscu; wiercił się za plecami radiotelegrafisty, kiedy ten nadawał depeszę.

Może nie zechcą nawet rozmawiać z nami? Istotnie, to bezczelność z naszej strony; przecież mamy jeszcze zaległości.

Włodzio wyłączył odbiornik i odwrócił się na krześle.

W takim razie przegonimy ich nieoficjalnie i będą musieli uznać to. Czy to nie wszystko jedno? Rzucamy im wyzwanie — my, czterdziestu pięciu ludzi z „Derbenta“ — ślicznie, co? Zdumiewająca to rzecz — współzawodnictwo! Teraz już chłopcy nie potrafią czekać spokojnie, póki dostarczą nam barki. Zdaje się, porządnie napsułem dzisiaj nerwów tym flegmatycznym junakom na rejdzie. Ale jednakże dostarczyli barki na czas!

Czy przegonimy?

Na pewno. Wiesz, Stiopa, myślę, że myliliśmy się obaj w naszych rozważaniach na temat załogi. Pamiętasz, powiedziałeś: „mot-łoch“?

Nie bardzo pamiętam...

Ej, nie udawaj! Chciałem cię wtedy skusić pracą na „Epronie“. Masz kocią pamięć, Stiopa!

To już sprawy dawno minione...

Rozumie się! Widziałeś, jak motorniczy pracowali podczas postoju? To już jest coś nowego. Najciekawsze jest to, że zorganizowało się to wszystko bez udziału zwierzchników. Jak się to zaczęło, czy pamiętasz?

Zaczął Mustafa Husejn...

Były komsomolec. A dlaczego „były“, nie wiesz?

Wyrzucono go podobno za pijaństwo. Dokładnie nie wiem...

To źle, Stiopa! Zamykamy się w czterech ścianach świetlicy i wcale nie znamy ludzi. Współzawodnictwo rozpoczęło się żywiołowo, bez naszego udziału; myśmy się jedynie przyłączyli od niego.

A ty chciałeś wczoraj kierować — dociął mu Kotielnikow.

Daj spokój... Trzeba skończyć z głupim odosobnieniem; trzeba więcej przebywać śród ludzi. Wtedy może staniemy na czele.

Więcej otwartych zebrań — przyznał Kotielnikow — mniej sekretów. A co najważniejsze — pracować na całego. Myśmy utrzymywali w porządku instalację elektryczną i uważaliśmy, że dajemy dobry przykład. Oto, jacyśmy wzorowi! To niewiele warte, Włodziu! Naszym obowiązkiem jest być wszędzie, gdzie sprawy stoją źle. Jeżeli nie umiesz doprowadzić motoru do porządku, podawaj narzędzia, organizuj ludzi, wskaż im cel pracy. To rzecz niełatwa, Włodziu, organizować ludzi. Wcale niełatwa...

Na „Agamali“ nie śpieszono się z odpowiedzią. Wieczorem podczas kolacji Włodzio wbiegł do jadalni.

Przewodniczący komitetu okrętowego do aparatu — oznajmił uroczyście — ruszże się, Stiopa!

Budka radiotelegrafisty zapełniła się ludźmi. Byli tu marynarze, elektrotechnicy i motorniczy. Przyszedł nawet szturman Alawdin. Rozmawiali cicho, prawie szeptem, jak gdyby ten, który wezwał przewodniczącego komitetu okrętowego, znajdował się tu w budce ukryty za tarczą odbiornika. Husejn z półotwartymi ustami słuchał pośpiesznego stukotu klucza i świstu głośnika.

Toś ty nadał w tej chwili? — pytał cicho. — A teraz on mówi? Co odpowiedział?

Idź do diabła — sarknął Włodzio — pomylę się!

Zza krańca morza przybyła wreszcie lekceważąca odpowiedź: „Zgadzamy się, jeżeli nie żartujecie. Nasze warunki: przewieźć

dwadzieścia pięć tysięcy ton ponad plan, zmniejszyć czas postojów,

dokonywać remontu podczas jazdy. Kończę".

W budce radiotelegrafisty wszczął się hałas. Depesza przechodziła z rąk do rąk. Alawdin pokiwał głową.

Dobrze będzie, jeżeli pokryjemy nasze zaległości. Dwadzieścia pięć tysięcy ponad projektowaną normę... Wybaczcie, to przecież brednie.

Jednakże oni to proponują — Kotielnikow zmrużył oczy — dla nich to nie są brednie.

My mamy inne maszyny.

Maszyny są tej samej serii. Głowy mamy inne, to prawda.

Co się tyczy głów, pozwólcie mi powiedzieć — wysunął się dotąd milczący Pronin — czy wiecie, kto regulował silniki „Agamali“?

Skąd mam wiedzieć?

A ja wiem. Nasz mechanik, Basow, regulował. Pracował przecież przedtem w dokach.

Pomyliliście coś tam. Niemożliwe.

Nie. Wiem to z całą pewnością. Właśnie, że on. Husejn uśmiechnął się tryumfująco.

Wczoraj doprowadziliśmy obroty lewego silnika do stu dwunastu — rzekł rozglądając się — wszyscy widzieli? Basow twierdzi, że można otrzymać całe sto piętnaście.

Chwycił depeszę ze stołu i odszedł szybko. Marynarz Chrulew ścigał go wzrokiem uśmiechając się złośliwie.

Urabia sobie grunt — rzekł mrugając porozumiewawczo do Alawdina. — Teraz poleciał zapewne schlebiać mechanikowi. Podlizuje się, biczkomier. A przecież miał sprawę sądową za chuligaństwo, wiecie o tym?

Za pijatykę — skorygował Kotielnikow ponuro. — Czemu gadasz po próżnicy? Masz plugawy język, Chrulew, niczym ta miotła, którą czyszczą pokład.

Husejn uchylił drzwi do kajuty Basowa. Starszy mechanik siedział przy stole podparłszy głowę pięściami.

Co ci jest, zęby cię bolą? — spytał Husejn zamykając ostrożnie drzwi.

Nie, zęby w porządku — rzekł Basow przeciągając się — cóż znowu wpadło ci do głowy. Po prostu nie mogę w żaden sposób zasnąć. Nie spałem całą noc i teraz jakoś nie mogę.

Husejn usiadł na brzeżku krzesła i rozwinął depeszę, ale sam nie wiedząc czemu złożył ją na powrót.

Macie jakieś zmartwienie — spytał ze współczuciem — od dawna zauważyłem. Dlaczego się martwicie?

Różne różności przychodzą na myśl — odezwał się mechanik ze smutkiem w głosie. Podniósł głowę i uśmiechnął się nagle, jakby z siebie samego się śmiał, czy może z pytania Husejna. — Żonę zostawiłem na wybrzeżu — dodał nieoczekiwanie.

Młodą? — spytał Husejn z szerokim uśmiechem.

Młodą... Toć i ja nie jestem starcem. Wiesz co? Mów mi „ty", nie krępuj się. Nie jesteśmy przy pracy.

Husejn z zadowoleniem rozsiadł się wygodniej na krześle i założył nogę na nogę.

Cóż za powód do smutku — rzeki niefrasobliwie — skończy się żegluga, będziesz dłuższy czas w domu. Dzieci nie macie jeszcze? Będą także dzieci.

Nie tak proste jest wszystko, Mustafo.

Nie było między wami zgody?

Nie było. Mnie posłano tutaj. Jej to nie odpowiada, Mustafo. Husejn przestał uśmiechać się.

Ach, co to za życie! Słuchaj, opowiem ci o sobie — wyrwało mu się niepohamowanie. — Zapoznałem się, mój drogi, z dziewczyną. Jest miła i sympatyczna, serdeczny człowiek, powiadam ci. Kończy Instytut. Ale jak tu utrzymywać znajomość, kiedy w ciągu miesiąca tylko dwa razy udało nam się spotkać. Przyjeżdżamy do portu albo nocą, albo wczesnym rankiem, kiedy ona nie ma czasu. Na przystań jej nie proszę; może się spóźnimy albo nie będę mógł odejść ze statku. Zresztą chłopaki na przystaniach takie pyskate, zaczną zaczepiać : — pewnie nudzi wam się i czy nie odprowadzić, i to, i owo. Mogą ją obrazić bardzo łatwo. Spotykam się z nią na bulwarze i tak nieraz dziwnie rozmawiamy. Interesuje ją, jak żyją marynarze i dlaczego nie wypełniamy planu przewozu. Czuję, że spodziewa się czegoś po mnie, że czegoś wielkiego ode mnie oczekuje. „Ty jesteś — powiada — zapalony i wytrwały, ty masz dużo odwagi".

Mądra — rzekł Basow — cóżeś jej odpowiedział?

Gadałem, naturalnie. My, powiadam, wybijemy się, poczekaj tydzień, dwa. A przecież boję się, że nic z tego nie będzie. Ludzi na wybrzeżu dosyć. Są i zapaleńcy, i wytrwali; jest z czego wybierać. Być może, że już spotkała kogoś, podczas gdy ja jestem na morzu. I ona sama zresztą zdolna jest dokonać nie byle czego. Na praktyce budowlanej była dziesiętnikiem. „Mnie — mówi — robotnicy sezonowi bardzo szanują, jak Boga kocham!" Słuchałem, jak opowiadała, i smutno mi było na duszy. Różne są nasze drogi, Aleksandrze Iwanowiczu.

Z tego, co mówisz, wypadałoby, że wszyscy marynarze powinni być nieżonaci — uśmiechnął się Basow — co za głupstwo. Kotiel-nikow ma żonę i dziecko, bosmana dzieci chodzą już do szkoły. A jakie pyszne dzieciaki, żebyś wiedział!

G sobie zapomniałeś? A mnie agitujesz! Basow wstał i przeszedł się po kajucie.

Zażartowałem, Mustafo — rzekł tonem winowajcy — nie mam żony, jestem samotny. Spytałeś o ból zębów i zachciało mi się pośmiaćZażartowałem głupio, wybacz...

Więc oszukałeś mnie — rzekł przeciągle Husejn śliniąc językiem skręcony papieros — no, dobra, żartuj na zdrowie. — Rozwinął depeszę. — Przeczytaj no, co odpowiedział „Agamali“.

Czekał cierpliwie, póki mechanik czytał depeszę.

Dwadzieścia pięć tysięcy ton ponad zaprojektowaną normę — rzekł Basow — ciężkie zobowiązanie. Ale myślę, że damy radę, jeżeli zmobilizujemy wszystkie środki, ma się rozumieć.

Jakie środki ?

Szybkość jazdy i szybkość ładowania. Być może, że są i inne. Husejn zamyślił się.

Czy nie można zwiększyć pojemności ładunkowej „Derbenta“? — zapytał.

Nie można, Mustafo, „Derbent“ nie jest z gumy.

Nie śmiej się... Ile bierzemy paliwa na postoju? Zapas na cztery rejsy?

No tak, na cztery. Ale co ma do tego paliwo?

Jeśli wziąć zapas paliwa tylko na jeden rejs, to możemy zabrać o trzysta ton ładunku więcej.

Ach, do diabła! — zawołał Basow. — To prawda! Nie przyszło mi to do głowy. Po co wozimy poczwórny zapas?

Nie wiem. Taka jest zasada. Pewnie na wypadek powszechnego potopu.

Nonsens, naturalnie. Wieźć trzeba nie balast, a ładunek. Że też to nikomu na myśl nie przyszło! — Basow zatrzymał się. — Czy nie można by jeszcze czegoś usunąć?

W piwnicy, gdzie leżą liny, jest mnóstwo łańcuchów, zapasowych kotwic i wszelkich gratów — rzekł Husejn zamyślony — poza tym jest jeszcze piwnica oddziału maszyn i warsztaty. Gdyby tak zebrać zbyteczne żelastwo i rupiecie, będzie tego chyba pięćdziesiąt ton.

Więc razem trzysta pięćdziesiąt ton zbytecznych na jeden rejs?

No widzisz — twarz Husejna rozjaśniła się — a mówiłeś, że nie można zwiększyć pojemności ładunkowej!

ROZDZIAŁ IV

Po uregulowaniu drugiego silnika „Derbent“ przebył drogę do astrachańskiego rejdu w ciągu trzydziestu godzin. Ale na rejdzie wynikła nieoczekiwana zwłoka. W chwili przyjazdu statku holownik dostarczył tylko dwóch łodzi, trzecia okazała się nie do użytku.

W budce radiotelegrafisty Włodzio Makarow zrywał sobie na próżno gardło, wzywając dyżurnego ruchu na rejdzie. „Posłaliśmy po zapasowe do Astrachania“, otrzymywał co chwila tę samą flegmatyczną odpowiedź, która przyprawiała go o bezsilną wściekłość.

Napełnione barki odpływały na północ. Szlauch ładunkowy na „Derbencie“ był wyciągnięty i zwisał nad pokładem na kształt olbrzymiej zardzewiałej trąby. Nad statkiem unosiły się wrzaskliwe mowy wyrywając sobie nawzajem srebrzyste drobne rybki. Morze, bladozielone przy burtach okrętu, bliżej widnokręgu błękitniało zlewając się z emalią nieba. Marynarze odbywający wachtę przechadzali się po pokładzie spoglądając na północ, skąd oczekiwano dalszych łodzi.

Szturman Kasacki, któremu znudziło się już oczekiwanie, pobiegł odszukać kapitana.

Wyobraźcie sobie — zaczął zatrzymując się w drzwiach kajuty — tym razem zyskaliśmy w drodze pięć godzin... Trzeba by pochwalić się przed zarządem żeglugi, jak Boga kocham!

Kubasow siedział przy stole mieszając łyżeczką herbatę. Na lśniącej, wypukłej powierzchni okrętowego imbryka widział swoją twarz, potwornie rozdętą i spłaszczoną, z dziwacznymi pąsowymi nabrzmieniami zamiast policzków. I rozmawiając ze swoim zastępcą, spoglądał wciąż z ukosa na imbryk nie mogąc oderwać wzroku od cudacznej maski.

Dobrze by było posłać do Żeglugi depeszę radiową — ciągnął dalej Kasacki — powiedzmy, chociażby taką: „W wyniku współzawodnictwa socjalistycznego i szturmowej pracy...“

Dajcie spokój... — przerwał Kubasow z grymasem niechęci i twarz na imbryku poruszyła się pokrywając się siecią drobniutkich zmarszczek — fabrykacja fałszywych papierków... Jak wam nie wstyd!

Ależ, mój drogi, to przecież szczera prawda — uśmiechnął się Kasacki — czemu nie wyciągnąć z tego korzyści. Dopiero niedawno denerwowaliśmy się, że mamy u nich złą opinię, a teraz „dajcie spokój. ..“ Zresztą, jak uważacie.

Nie chcę nikogo zwodzić i dosyć mam tych depesz — kapitan denerwował się coraz bardziej jak człowiek, który odważył się nagle wypowiedzieć swoje myśli na głos. — Zrozumcie wreszcie, że wszystkie krzykliwe komunikaty — to po prostu kłamstwo, ohyda, to wstrętne! Współzawodnictwo dopiero się zaczęło i my nie mamy z tym nic wspólnego. Zrozumcie!

Kubasow, jak zwykle w rzadkich chwilach gniewu, oczekiwał niecierpliwie kontrargumentów, które podtrzymywałyby go niejako, potwierdzały słuszność jego oburzenia. Ale Kasacki zamilkł i twarz jego wyrażała uprzejmość, przestrach i zdumienie.

Nie przyszło mi na myśl, że możecie w ten sposób tłumaczyć sobie te wszystkie drobiazgi — rzekł ze smutkiem w głosie. — Być może, że przeholowałem nieco, chcąc przedstawić sprawę w lepszym świetle. Zarząd zaniepokojony jest nie na żarty niefortunnym początkiem żeglugi. Któregoś z kapitanów usunięto już podobno ze stanowiska, tak słyszałem, a ja nie chciałbym mieć innego zwierzchnika, powiem wam szczerze.

Powiadacie, usunięto z pracy? — spytał Kubasow.

Bolesna jest dla mnie myśl, że można by was... Uczciwy służbista, człowiek czcigodny! Rad bym was otoczyć szczególną troskliwością, mówię szczerze.

Mój drogi, czy ja tego nie widzę? — wybąkał Kubasow. — Wierzcie mi, cenię bardzo wasz stosunek do mnie. ale niepokoją mnie niesłychanie te wszystkie pisemne wykręty. Wydaje mi się, że nadużywamy ich w ostatnich czasach. Przecież, szczerze mówiąc, często jesteśmy sami winni. Osiadamy na przykład na mieliźnie obok przystani.... Kto temu winien ? A pamiętacie historię z balastem wodnym ? Co tu dużo gadać!

Kasacki uspokoił się natychmiast i usiadł przy stole.

Tak, tak, zgoda — rzekł porywczo — któż nie popełnia błędów? Ale teraz zapowiada się coś w rodzaju przełomu. Starszy mechanik nie puścił na wybrzeże ludzi wolnych od pracy i uregulował silniki. Nie miał prawa pozbawiać ludzi odpoczynku, ale trzeba na to zamknąć oczy.

Zameldował mi o tym.

I z pewnością patrzył na was wrogo, jakby chciał powiedzieć: pogardzam wami, chociaż muszę z wami rozmawiać. Nie należy zwracać na to uwagi, on ma swoje dziwactwa. Ja na przykład daję mu na wszelkie możliwe sposoby do zrozumienia, że wcale nie jestem przeżytkiem przeszłości, za jakiego on mnie uważa, ale do gruntu swoim chłopem. Cha! cha! Tak przecież zresztą jest, ma się rozumieć. Dla mnie, drogi Eugeniuszu Stiepanowiczu, współzawodnictwo było swojego rodzaju objawieniem. Niezwykła uniwersalna metoda obrabiania wszelkiego materiału ludzkiego. Wprawione są w ruch wszystkie dalekonośne działa moralności ludzkiej, nawet tak wieczne jak „sława“ i „męstwo“. W samym słowie „wezwanie“ tkwi coś, co jest staromodne, ale ładne i silne. Naprawdę wydaje mi się, że na twarzach naszych ludzi zjawił się wyraz nowy, wyraz rozwagi. Jednym słowem, jestem — za.

Kubasow słuchał w milczeniu. Ogarnęła go już owa nijaka apatia, która zjawia się zawsze podczas rozmowy z zastępcą. Mógł jedynie śledzić raptowne skoki myślowe rozmówcy i poza tymi skokami, jak w nie kończącym się labiryncie, gubiły się jego własne doznania.

Więc sądzicie, że nastąpił przełom? — spytał w zamyśleniu.

Bez wątpienia. I trzeba uczynić wszystko, żeby osiągnąć powodzenie. Wiele zależy od organizacji na wybrzeżu. Dyżurni ruchu mają swoich ulubieńców w rodzaju „Agamali“. Wzorowy statek otrzymuje wszystko w pierwszym rzędzie. Wynika z tego, że trzeba „Derbentowi“ stworzyć opinię wzorowego statku. Gdybyśmy posłali do zarządu żeglugi depeszę, o której mówiłem ...

Cóż, ja nie oponuję. Możemy zredagować — zgodził się Kubasow, który żałował swojej popędliwości i pragnął jak najprędzej ustąpić, żeby okupić winę wobec swego zastępcy.

Napiszemy krótko i godnie — rzekł Kasacki wyjmując notes. — W wyniku współzawodnictwa socjalistycznego i szturmowej pracy udało nam się zwiększyć szybkość... tak będzie prawdziwie i bez jakiegokolwiek natręctwa. Prawda?

Napisał depeszę i podał ją Kubasowowi. Przeszedł się po kajucie i kołysząc się na obcasach zatrzymał się przed iluminatorem. Kapitan marszczył czoło czytając depeszę.

Dobrze — rzekł wreszcie — tak będzie istotnie całkiem godnie.

Jeszcze jedno — rzekł Kasacki ziewając. — Ktoś zaproponował skasować poczwórny zapas paliwa do dieslów. Basow uważa, że jeśli usunąć ze statku zbyteczne paliwo i wszelakie rupiecie, to można zabrać ładunku o trzysta pięćdziesiąt ton więcej. Słuszna myśl. Chciałem uprzedzić was, byście się czasem nie sprzeciwiali.

Przepraszam — zdziwił się Kubasow — chcecie usunąć zapasowe paliwo?

Pozostawić tylko na jeden rejs...

Ależ jak można, zlitujcie się..

No, z góry wiedziałem — uśmiechnął się Kasacki. — Powiedzcie sami: po co właściwie wozimy czterokrotny zapas?

Na wszelki wypadek. Wszystko może się zdarzyć. Wszyscy tak robią...

Kasacki ziewnął.

Nasz zapas na jeden rejs jest wystarczający, nawet przy burzliwej pogodzie — powiedział miękko — a trzysta pięćdziesiąt ton w ciągu jednego rejsu to da trzy tysiące miesięcznie, czyli w ciągu sezonu około dwudziestu tysięcy ton powyżej planu. Sprawa jasna.

A czy to nie jest niebezpieczne?

Niewątpliwie niebezpieczne. Narażacie się na otrzymanie premii i podziękowanie od Godojana. Więc doszliśmy do porozumienia?

No, dobrze.

Basow twierdzi, że możemy znacznie przekroczyć plan, jeżeli zmobilizujemy wszystkie ukryte możliwości — rzekł zastępca w zamyśleniu. — Możliwe, że ma rację. W każdym razie jedną możliwość już odnalazł. Ten niepozorny dziwak może jeszcze zrobić wspaniałą karierę, przekonacie się.

ROZDZIAŁ V

Ostatnia barka przybyła z dwugodzinnym opóźnieniem. Holownik przyciągnął ją do burty „Derbenta“, spienił śrubami wodę, gwizdnął przenikliwie i umilkł. Na pokładzie barki kręciły się powoli ponure i zaspane postacie w kożuchach, rozciągając szlauch tło nalewania. Z burty okrętu obserwowali ich marynarze.

Tam na rejdzie siedzą pismaki, szczury atramentowe! — denerwował się Włodzio Makarow. — Gwiżdżą sobie na to, żeśmy stracili dwie godziny. W ten sposób nic nie osiągniemy. Trzeba w nich czymś uderzyć ...

Napiszemy oświadczenie do naczelnika Żeglugi Kaspijskiej — poradził Kotielnikow rozsądnie. — On ich rozrusza.

Husejn spoglądał na mówiących marszcząc kurczowo brwi. Drażniły go nieznośnie powolne ruchy ludzi na barce i obojętne ich twarze.

Zawsze się tak ruszacie? — krzyknął na dół. — Ej, wy tam, z pancernika!

Nie zaczynaj z nimi — powstrzymywał go Kotielnikow — na złość zaczną mitrężyć.

Ale Husejn nie dał się zmitygować.

Powiedzcie waszym zwierzchnikom, tępidłom, że się poskarżymy. Poradzimy sobie z nimi!

Niepotrzebnie wymyślasz — odpowiedziano z dołu — nie od nas to zależy.

Husejn odszedł od burty. Co za cel ma skracanie czasu postojów i oszczędzanie każdej minuty, kiedy wszystkie te wysiłki mogą pójść na marne wskutek zwykłego niedbalstwa dyżurnego ruchu na wybrzeżu. Marynarze „Derbenta“ są zainteresowani rezultatami współzawodnictwa, ale osiągnięcia zależą również od dyżurnego ruchu i od kosmatych ludzi z barki, i od robotników przystani w porcie, więc Husejn usiłował nie patrzeć na to, co się działo na barce, usiłował pokonać narastające głuche rozdrażnienie, które stawało się nie do zniesienia, tym cięższe, że właściwie nie było na kogo się obruszyć.

Po wyjściu z rejdu uspokoił się nieco. „Derbent“ robił dwanaście węzłów. Potem zaczął wachtę, która minęła stosunkowo spokojnie — silniki nie zmniejszyły liczby obrotów, paliwa dostarczano regularnie. A jednak od czasu do czasu niepokoiła go natarczywa myśl: może to wszystko na nic?

Po wachcie, zjadłszy obiad, położył się spać. Lecz po przebudzeniu ujrzał przez otwór w iluminatorze gęstą, mlecznobiałą mgłę.

Mgła budziła w duszy Husejna zawsze gorzką tęsknotę i sprawiała, że doskwierały znowu smutki, które już dawniej przebolał. Wyszedł na pokład. Na masztach zabłysły światła i płonęły mętnie, jak gdyby omotane białą jedwabną tkaniną. Głucho rozbrzmiewały głosy i kroki ludzi. Podszedł Włodzio; miał głos ochrypły i twarz jego wydawała się zielonawa.

Słuchaj, co zrobili nasi zwierzchnicy — rzekł Włodzio – taka głupota! A ta mgła! Ta mgła!... Teraz już z pewnością spóźnimy się.

Husejna nie zdziwiła ani zasmucona twarz Włodzia, ani jego słowa. Cóż pomyślnego wydarzyć się może podczas takiej mgły? Wdychał gęste, duszące powietrze i spluwał za burtę słodkawą ślinę.

Słyszysz, wysłali depeszę — mówił Włodzio. — „W wyniku współzawodnictwa socjalistycznego i szturmowej pracy...“ Spekulują, dranie!

Czort z nimi — wyrzekł Husejn obojętnie — mgła nadciąga jak lawina. Już zmniejszyliśmy szybkość, jak słyszę.

To boli — powiedział Włodzio — czym oni spekulują! No, już pójdę ...

Husejn pozostał sam. Dokoła wszystko poruszało się zwolna i bezszelestnie. Szare kłęby mgły pełzły po pokładzie, czepiały się luków, sunęły po schodach i szedł od nich zaduch stęchłej wilgoci i jeszcze jakaś inna dusząca woń, przypominająca woń gazu spalinowego.

Syrena „Derbenta“ wrzasnęła jakby przeziębionym, urywanym głosem, ostrym wyciem odpowiedział jej mijający go statek zamigotawszy we mgle zielonym okiem. Husejn przykucnął i objął rękami kolana.

Źle — wyrzekł cichutko; głos jego brzmiał słabo i głucho — zbrukali współzawodnictwo swoimi depeszami... dranie! I tamci na wybrzeżu tacy sami... — niecierpliwie przebiegał myślą wszystko, co zaszło w ciągu ostatnich dni, w nadziei, że znajdzie jeszcze coś najgorszego, co przepełni miarę i pozwoli mu oddać się rozpaczy.

Mgła opóźni, porządnie opóźni... i żenia nie przyjdzie na bulwar. Mgła i późna godzina — nie przyjdzie za nic! Jak dawno nie widzieliśmy się już? I na co właściwie ja jej się zdam?... A Basow agituje. Na co liczy, kiedy tam na wybrzeżu istny sklepik; jeden drugiego kryje i dotrzeć do sedna ... nie podobna. Formalistyczne wymówki, sfałszowane zawiadomienia... A może Basow niczego się nie spodziewa i jest taki sam jak dyżurny ruchu z Astrachania, taki sam jak Kasacki i Alawdin, tylko o wiele sprytniejszy? ... Port blisko. Tam wyspa; teraz będą światła, światła ... Piwka łyknąłby teraz! W sam czas ...

Podszedł do burty i położywszy rękę na poręczy, odwrócił twarz do łuny świateł portowych, wypływającej naprzeciw niego z mgły.

Stał tak spluwając co chwila słodką śliną i wzdrygając się z wilgoci, póki nie zagrzmiały rzucone schodki: Wówczas pobiegł na przystań i ruszył nie oglądając się za siebie, wymachując z ulgą rękami, jak gdyby opuszczał statek na zawsze.

Pełniący wachtę snuli się po pokładzie nawołując się we mgle okrzykami; nie mieli oni głowy do Husejna. W godzinę później spostrzegli go marynarze z „Derbenta“, którzy wstąpili do piwiarni, żeby się ogrzać. Wśród nich był także ślusarz Jakubow, ten sam, którego Husejn nauczył obchodzić się z dźwigarem — łagodny, niepozorny człowiek, który przestał palić tylko dlatego, że gdy kupował papierosy, rozdawał je zawsze innym. Krzyknął przerażony, ujrzawszy Husejna przy sąsiednim stole; chciał podejść do niego i odprowadzić go do przystani. Ale marynarz z pokładu, Ghrulew, trzymał ślusarza mocno za rękaw ubrania.

Nie wtrącaj się, proszę cię. Zaraz ten szturmowiec pokaże, co umie — szeptał zjadliwie — siedź, mówię ci.

Husejn wodził dokoła jasnymi, wściekłymi oczami, usiłując uchwycić wymykające się spojrzenie sąsiadów. Rozparł się na krześle przed baterią pustych butelek; do jego zwisłej i pokrytej pianą dolnej wargi przylepił się zgasły niedopałek. Dokoła jego stolika od dłuższego już czasu krążyli niespokojnie kelnerzy, a naprzeciwko przygodny kompan— malutki zbiedzony człowieczek — mrużył pokornie pijane oczka zamierzając wymknąć się.

Nagle Husejn wstał i zrzucił butelki ze stołu. Chwiejąc się i stąpając po kolorowym szkle, podszedł do drzwi, a naprzeciw niemu ruszyła biała armia kelnerów groźnie wymachując serwetkami. Jednakże Husejn przy wejściu pchnął jednego z nich dłonią, tak że tamten, krzyknął uderzywszy głową o krawędź drzwi. Husejn wypadł na ulicę i pobiegł słysząc za sobą gwizdki. W piwiarni Chrulew zataczał się ze śmiechu, klepiąc się po kolanach. Jakubow wtykał kelnerom pieniądze prosząc ich, by nie robili skandalu.

Husejn nie mruczał już cichutko, jak zwykł czynić na morzu w godzinach przedwieczornych. Zachłystując się i po pijacku sapiąc wymachiwał pięścią nad głową   i ryczał jak parowa syrena. Przechodnie schodzili na jezdnię, obok wejścia do kina pod latarniami grupa wyrostków darła się przeraźliwie: — Biczkomier!... Bandyta...

Na skrzyżowaniu ulic Husejn rozłożył ręce zagradzając drogę jakiejś kobiecie miotającej się w przestrachu po trotuarze.

Wpadłaś, Maruśka!... — i spojrzawszy na pobladłą młodą twarz uśmiechnął się nagle smutnym uśmiechem straceńca. — Czego się lękasz? Czyż ja cię ruszę? Ach, moja ty miła!...

Wściekłość jego zniknęła nagle; zamiast niej zrodziło się uczucie słabości i pokorny smutek. Na bulwarze Husejn opadł ciężko na ławkę i szarpnął kołnierz koszuli. Drzewa odpływały powoli z lewej strony na prawą i pnie ich nurzały się w skrzepłej masie mgły.

Teraz już skończone, naprawić się nie da ... — wymówił poruszając z trudem językiem — teraz będzie sąd ... w świetlicy, jak wtedy ... jak wtedy... Basow będzie sędzią, naturalnie. Nat-u-ralnie! No cóż, wydawajcie wyrok, czy ja się sprzeciwiam? Pr-ro-szę! — Podniósł głowę i przysłuchiwał się wyciu syreny. — „Derbent“ ryczy ... Ależ ma głos! Wyciągnął kotwicę i odpłynął... beze mnie, całkiem po prostu.

W lewej pięści czuł dokuczliwy ból i wilgoć, jak gdyby rozgniótł coś żywego i lepkiego. Podniósł do oczu dłoń czarną od spiekłej krwi. .

Gdzież to tak? ... Butelki...

Bolała głowa, mdłości podchodziły do gardła. Jeszcze raz zawyła daleka syrena i nogi Husejna zlodowaciały.

Dlaczego siedzę? Wciąż jeszcze siedzę... i jeszcze — liczył chwile z udręczeniem, wyciągając nogi — jeżeli teraz wstanę, to można jeszcze dojść ...— Ech, koniec ze mną! ...

Spełznął wreszcie z ławki i podniósłszy się zakołysał się na długich nogach, usiłując pokonać atak mdłości.

Trzeba dojść — rzekł głośno — i do Basowa ... Przejść tak, żeby nie zauważyli. On przecie wie, że to moja choroba.

Obok spożywczego sklepu stało dwóch ludzi. Na przystani szemrały fale rozbijając się o kamienie.

Mówisz, że pobiegł na bulwar? — pytał Basow, zafrasowany i gniewny — nie mogliście go zatrzymać? Bohaterowie od siedmiu boleści!

Nie zdążyliśmy, on jest jak wściekły — tłumaczył się Jakubow — nawet kelnerzy cofnęli się. Jednego z nich ja-a-ak popchnie. Siłacz ...

. Pamiętajcie, nikomu ani słowa — upomniał ich Basow. — Czy to on idzie? Spójrz.

Wzdłuż stacji pomp, rzucającej na asfalt czarny kwadrat cienia, sunął człowiek. Szedł jak gdyby chyłkiem, potykając się — nogi mu się plątały. Z daleka słychać było jego ciężki, ochrypły oddech. Spostrzegł ludzi i zatrzymał się.

Aleksandrze Iwanowiczu — zawołał cicho — nie wolno mi na statek? Ro-o-zumiem!

Musicie przejść do mojej kajuty. Starajcie się nie zataczać. Idźcie przede mną.

Szli gęsiego przez przystań. Jakubow powodowany uczuciem delikatności pozostał nieco w tyle udając, że poprawia sznurowadło u buta. Żal mu było Husejna. Na pokładzie obok schodków widniały ciemne postacie wartowników, migotał płomyk papierosa.

Husejn wyprostował— się i poszedł w górę po schodkach. Przy drzwiach stracił równowagę i krzyknął chwyciwszy za poręcz pokaleczoną ręką. Na pokładzie zaczęto się śmiać.

Jak bela! — przemówił czyjś głos. — Widzieliście, chłopcy? Basow wszedł na pokład i zatrzymał się.

Chrulew — zawołał — chodźcie no tutaj! Marynarz podszedł chowając ręce za plecami.

O co chodzi?

Jest taka instrukcja: jeśli kto pali podczas ładowania, zwalniać z pracy i oddawać pod sąd. Z waszej strony to już nie pierwszy wypadek...

Już zgasiłem — Chrulew splunął pośpiesznie na niedopałek, pochylając się i kryjąc twarz. — Jednych czepiacie się, a innych osłaniacie pomimo pijaństwa — rzekł drżącym głosem — nie macie sumienia.

Z jakiej racji mam osłaniać? — rzekł Basow zwolna. — Jutro złożę raport i każdy dostanie za swoje. Rozumiesz?

Ale ja już przecież zgasiłem...

A on już wytrzeźwiał...

Ostatni raz, Aleksandrze Iwanowiczu, słowo daję.

W mieszkalnej części korytarza było pusto, tylko z dołu z jadalni dobiegały głosy. Basow wszedł do kajuty. Husejn siedział przy stole ściskając głowę rękami. Kołysał się z lekka, jak gdyby męczył go nieznośny ból. Koszula jego, lepka i brudna, przylgnęła do ciała, na ciemieniu sterczały mokre kosmyki włosów.

Widział was ktoś? — spytał Basow. — Skąd macie na twarzy krew?

Husejn podniósł głowę i zaszlochał.

Drań jestem, Sasza — zaczął cichym, trzeźwym głosem — życie swoje zaprzepaściłem i zhańbiłem statek. Po coś mnie tu przyprowadził?

Zatrząsł się, wykrzywił usta i rozmazał łzy po twarzy. Basow westchnął i siadł na łóżku.

Słuchaj, przestań jęczeć — rzekł niecierpliwie — jesteś cały zakrwawiony, a poza tym ... wymiotowałeś pewno. Idź, umyj się pod kranem.

Wstał, otworzył szafę i wyjął czystą koszulę. Husejn podsunął głowę pod kran, tarł dłońmi twarz, sapał głośno i otrząsał się. Po jego gołych łokciach popłynęły strugi wody i zabulgotały na podłodze. Zawstydzony przygiął łokcie i spojrzał jednym okiem.

Zrzuć tę koszulę — komenderował Basow — włożysz tymczasem moją. Och, co za świnia z ciebie, aż dziw bierze! Histeryczne, pijackie burdy urządzasz. I dlaczego, to ciekawe! Teraz, kiedy dyscyplina tak strasznie potrzebna! Masz tu ręcznik... Czyś ty, towarzysz? Gówno jesteś.

Wymyślaj ... Cóż, wymyślaj. — Husejn wytarł twarz i zmienił koszulę. Następnie usiadł na krześle, złożył ręce na kolanach. Czysta koszula marszczyła się świątecznie na jego plecach i twarz jego rozjaśniała się powoli i nieśmiało.

Jakoś nagromadziło się wszystko razem, rozumiesz — rzekł ochryple — ci na rejdzie to pismaki, a nasi też nielepsi... Wysłali depeszę: — Współzawodnictwo — powiadają — pochwalcie nas czym prędzej. A tu znów mgła ...

Słowem, zwalaj, na kogo chcesz! Z ciebie po prostu zdemoralizowany typ, lump! Niewiele brakowało, a byłbyś zhańbił statek. Przecie to przypadek, że tak się rozeszło po kościach.

Teraz już koniec. Nie powtórzy się nic podobnego! Nie powiecie nikomu, prawda?

Nie wiem. — Basow zastanowił się. — Kierownikowi politycznemu, Bredisowi, powiem. Ale to dobry chłop; myślę, że ci jakoś ujdzie.

Husejn westchnął i wyjrzał przez okno.

Odeszli już — rzekł z ulgą — odeszli...

STACHANOWSKI REJS

ROZDZIAŁ I

W świetlicy „Derbenta“ odbywała się pogadanka polityczna. Zebrała się tu załoga oddziału maszyn wolna od wachty: elektrotechnicy i marynarze. Przyszedł również Kasacki. Siedział opodal bez ruchu z twarzą skupioną i surową. Załoga rozsiadła się przy długim stole, na którego końcu usiadł Bredis.

Basow zatrzymał się w oddziale maszyn. Gdy wszedł, w kajucie panowała cisza; zmięty arkusz gazety przechodził z rąk do rąk. Basow zdążył zauważyć dużą fotografię na pierwszej stronicy. Kapelusz górnika o szerokim rondzie, podłużny owal twarzy ...

Czytamy dzisiaj starą gazetę — zwrócił się do niego kierownik. — Nie czytaliśmy jej dotąd z powodu mojej choroby — dodał w poczuciu winy.

Tysiąc dwieście procent normy — rzekł Włodzio Makarow — to nie lada zuch!

Ale jak on to mógł zrobić, nie rozumiem! — spytał Husejn donośnym głosem, w którym czuć było urazę. — Siłacz z niego legendarny, czy co?

Sądząc z fotografii, chyba nie!

Toś ty chyba silniejszy.

Czytaj, Włodziu.

Basow stał przy ścianie, przypatrując się swoim zwyczajem twarzom obecnych. Nie przeszkadzało mu to, raczej nawet pomagało rozumieć, co czytano.

... Trzydziestego sierpnia brygada Aleksego Stachanowa po zreorganizowaniu się dała sto pięćdziesiąt dwie tony na każdy kilof w ciągu jednej zmiany...“

Stara gazeta; Basow już ją czytał... Motorniczy Gazarjan słuchał z otwartymi ustami. Na twarzy jego maluje się zdziwienie i ów odcień tajemniczości, właściwy dzieciom, gdy słuchają bajki. Dla niego jest to cud, który wydarzył się gdzieś za górami, za lasami. A oto Kotielnikow, spoglądając na towarzyszy, gryzie w skupieniu paznokcie. Czytał już o Stachanowie i rozkoszuje się teraz wrażeniem, jakie wywiera na innych ten wspaniały wyczyn. Dalej chmurny Husejn; nad jego brwią drga żyłka marszcząc brązową skórę czoła Myśli już, naturalnie, tym, czy nie można by „zreorganizować się również na „Derber ie“.

... Marynarz Chrulew sennym wzrokiem patrzy w sufit. Pod sufitem szare kłęby dymu tytoniowego, obłupana farba, żarówka w zakurzonej siatce. Chrulew myśli zapewne o jakichś swoich sprawach, o tym, że rejs dopiero się rozpoczął, postój wypadnie nieprędko, a teraz oto czeka go wachta, pieska wachta nocna...

... Z daleka od innych zastępca Kasacki. Słucha uważnie, ale chociaż nie rozgląda się dokoła, jednakże obserwuje wszystkich. Trudno pojąć Kasackiego.

Krótkie dzieje rębacza Stachanowa Basow zna na pamięć. Stachanow uczył się techniki w kopalni „Irmino“, raz po raz — alarmy — stany pogotowia, potem próby zorganizowania i rozstawienia brygady po swojemu. Baczna obserwacja procesów pracy z uwzględnieniem każdego ruchu, każdej sekundy.

Zapewne nie przychodziło to wszystko łatwo. Basow przypomina sobie inżyniera Nejmana i tokarza Ejbata, podręcznik Niemirowskiego i regulację dieslów. Na drodze Aleksego Stachanowa stali również zacofani inżynierowie i zbiurokratyzowana administracja. Być może, że i jego dezorientowano cytatami z książek.

... Aleksy Stachanow musiał stoczyć poważną i ciężką walkę z urzędnikami administracji, którzy trzymali się uparcie przestarzałych norm technicznych.

Tak właśnie było. Wystraszeni urzędnicy administracji odpłacali pięknym za nadobne, majstrowie śmieli się: „Zielono ma w głowie". .. Wyciągano na światło dzienne stare książki i... normy. Siedem ton węgla w ciągu zmiany — to maksimum. Czego chce ten niespokojny człowiek ze swoją brygadą? Dobrze byłoby pozbyć się go pod jakimś niewinnym pretekstem.“

Nie udało się — myśli Basow wzburzony i wydaje mu się, że wtedy, kiedy musiał opuścić fabrykę, niejasne przeczucie zwycięstwa chroniło go od poddania się rozpaczy.

Bredis złożył starannie gazety.

Ruch stachanowski — mówił powoli — to przede wszystkim ruch zmierzający do całkowitego wykorzystania techniki. Ruch ten rozpoczął się od dołu, administracja nie miała z nim nic wspólnego. Stachanowcy — to robotnicy, którzy opanowali technikę, którzy nagromadzili dość wiedzy, by móc pchnąć produkcję naprzód. Takich robotników kapitaliści nie będą mieli nigdy, to jasne; tacy robotnicy są tylko u nas.

Kotielnikow mówi pochylając nieco na bok swoją mądrą, troszeczkę małpią twarz:

Stachanowców mamy niewielu, ale mamy już ludzi, którzy opanowali technikę. Jeśli potrafią oni zorganizować pracę po stacnanowsku, będzie w kraju wszystkiego pod dostatkiem i nie trzeba będzie liczyć się z każdą okruszyną. Każdy stachanowiec wytwarza daleko więcej produktów, aniżeli może zużyć dla siebie. Wynika stąd, że inni robotnicy, którzy się jeszcze nie zreorganizowali, żyją do pewnego stopnia kosztem stachanowców. Ale który uczciwy robotnik pozwoli sobie żyć kosztem innego robotnika? Z tego wynika, że wszyscy powinni pracować po stachanowsku, naturalnie w miarę swoich zdolności.

Słu-u-sznie — rzekł Włodzio.

Kasacki wstał i podszedł do stołu uśmiechając się. Ładne jego oczy błyszczały.

Towarzysz Kotielnikow mówił zupełnie słusznie — zwrócił się do kierownika politycznego — że ruch stachanowski dopiero się rozpoczyna, ale w nim tkwi już pierwiastek masowy i ogarnia on niewątpliwie cały kraj. Zuch Kotielnikow!

Dojrzewają chłopaki, rozważają — zauważył Bredis dobrodusznie — nie na próżno przechodzili ekonomię polityczną.

Pogadanka skończyła się. Kilku ludzi zgromadziło się dokoła radiotelegrafisty, który rysował coś szybkimi, zamaszystymi kreskami. Na papierze zjawił się długi łańcuch wagoników i maleńka osoba w kapeluszu o szerokim rondzie. Rysunek powstał, jak zawsze, niezwykle szybko, na kształt multyplikacji na ekranie. I natychmiast wyłoniły się spod ręki Włodzia malutkie barki i nad nimi pojawiła się cyfra 25.000. Kadłub okrętu, naszkicowany kilku kreskami, wysunął się poza brzeg arkusza i pod jego falochronem skłębiły się kędzierzawe bałwany.

ROZDZIAŁ II

Podczas obiadu pełniący wachtę marynarz Karpuszyn zjawił się w drzwiach jadalni.

— „Agamali“ idzie — oznajmił wzruszony — a jak pięknie płynie, towarzysze!

Kilka osób rzuciło łyżki i widelce. Inni pośpiesznie jedli parząc sobie usta gorącym barszczem;

Na mostku i na górnym pokładzie „Derbenta“ zebrała się cała wolna od wachty załoga. Wobec tego, że statki płynęły ku sobie i odległość między nimi zmniejszała się szybko, wydawało się, że „Agamali“ płynie z szybkością kanonierki.

Szturman Alawdin przyłączył się do marynarzy, którzy z mostku obserwowali zbliżanie się spalinowca. Usiłował przybrać wyraz znudzenia i lekceważenia, lecz oczy jego błyszczały niespokojnie.

Nawiązalibyście z nimi łączność, Włodziu — rzekł do radiotelegrafisty — ciekawe, z jaką szybkością płyną?

Czy wypada? — Włodzio nie był pewien tego.

Czemu nie, przecież współzawodniczymy z nimi.

Okręty zrównały się i obserwujący z mostku ujrzeli pokład „Agamali“. Wzdłuż jego poręczy stali nieruchomo ludzie. Nieoczekiwanie flaga na rufie spalinowca drgnęła i ześliznęła się w dół wzdłuż masztu. Wśród tłumu na mostku rozległy się okrzyki aprobaty.

Widzisz, opuścili — tryumfował Karpuszyn — już uważają nas za ludzi! Trzeba odpowiedzieć.

Spojrzał na Alawdina, który skinął na znak zgody. Karpuszyn pobiegł na rufę. Z pokładu „Agamali" zaczęto machać czapkami. Statek oddalił się już, zasnuwał się szarym dymem. Włodzio opuścił mostek i podszedł do Alawdina.

Dwanaście węzłów — rzekł rozczarowany — to ich dawna szybkość, kiedy płyną z ładunkiem. Myślałem, że osiągnęli coś nowego w tym czasie. Okazuje się, że na tym stanęli!

Wczoraj robiliśmy dwanaście i pół — zauważył Alawdin zafrasowany — a teraz, bez ładunku, idziemy z prędkością trzynastu węzłów; słowo honoru, wygląda na to, że w tym sezonie staniemy na czele!

Jeszcze nie wiadomo. Trzeba wykorzystać ukryte możliwości.

Jakie możliwości?

Włodzio z pobłażliwą miną bawił się swoim paskiem.

Nie byliście na pogadance politycznej ? Szkoda! Mówiliśmy o stachanowcach. Ukryte możliwości to to, co może dać mechanizm, gdy dostanie się w umiejętne ręce. Weźmy na przykład silniki „Derbenta". Po wypuszczeniu ich z fabryki dawały sto obrotów i cylindry były nierównomiernie obciążone. Gdy je załoga własnymi siłami uregulowała, dają sto dwanaście obrotów i teraz tylko piąty cylinder z lewej strony ma cokolwiek mniejsze obciążenie. Basow powiada, że silnik jeszcze nie jest wykorzystany na sto procent i że moc jego można zwiększyć. To jest właśnie jedna z owych ukrytych możliwości. Basow mówi...

Nie pytlujcie tyle! Słuchajcie, Włodziu... No, co?

Ja sam czytałem coś niecoś o Stachanowie i chciałem pomówić z Aleksandrem Iwanowiczem w pewnej sprawie.

Doskonale. Pomówcie.

A czy on nie jest zły na mnie za to, że protestowałem przeciwko dwudziestu pięciu tysiącom ton ponad plan? Jak sądzicie?

To głupstwo. On nie jest zarozumiały.

Słuchajcie, Włodziu — widać było, że szturman denerwował się, chociaż usiłował za wszelką cenę zachować pozory, że nic sobie z niczego nie robi — wy zabiegacie tam o coś, usiłujecie usprawnić pracę i już coś niecoś osiągnęliście. Ale nie macie pojęcia o żegludze, o tym, jak się prowadzi statek, a w tym też tkwią ukryte możliwości. Między innymi przyszedł mi do głowy niezły pomysł... Chodzi o to — ciągnął dalej Alawdin — że w drodze do rejdu astrachańskiego mijamy wyspę żyloj pozostawiając ją po lewej ręce. Robimy przy tym niemały hak, gdyż prosta trasa przechodzi po przeciwnej stronie wyspy. Ale tam jest płytko i przy pogrążeniu na dwadzieścia stóp niesposób tamtędy przejść. Jednakże kiedy wracamy bez ładunku, pogrążamy się tylko na sześć stóp, jeżeli pogoda jest spokojna i w ładowni nie ma balastu. Tym niemniej płyniemy po zewnętrznej stronie i robimy hak tracąc na to co najmniej czterdzieści minut.

A jaka jest głębokość cieśniny?

Co najmniej siedem stóp; przejście jest najzupełniej możliwe, jeśli się płynie bez ładunku i bez balastu. Zyskujemy na czasie czterdzieści minut. Oto macie ukrytą możliwość — zakończył szturman triumfalnie.

Dlaczego nikt tamtędy nie płynie? — zdziwił się Włodzio. — Przecież to takie proste.

Doprawdy nie wiem, dlaczego ... Boją się. Chcę pomówić z Basowem; jeżeli on się zgodzi, uda nam się namówić kapitana.

Alawdin poczęstował Włodzia papierosem i pobiegł przestudiować mapę. Włodziowi podobała się ta propozycja, chociaż usiłował udawać obojętnego. Był zaskoczony, a nawet po trosze zły. Byłoby bardziej zrozumiałe, gdyby propozycję taką zgłosił Basow albo kierownik polityczny, albo ktoś z motorniczych. Włodzio nie bardzo lubił Alawdina i wszystko, co o nim wiedział, kazało mu uważać go za usposobionego wrogo w stosunku do kolektywu scementowanego przez współzawodnictwo. Alawdin pozostawał na uboczu; był jakoś wulgarnie nonszalancki. Ale oszczędzić prawie godzinę czasu dzięki zwykłej zmianie trasy! Włodzio chciał jak najprędzej powiadomić o tym komsomolców.

Wieczorem załoga słuchała w świetlicy radia. Był tam Kotiełnikow, byli Procenko i Husejn. Wysłuchali Włodzia bez wielkiego ożywienia — zapewne podzielali jego instynktowną niechęć do drugiego zastępcy.

Kiedyśmy zaczynali, trzymał ręce w kieszeniach — rzekł Husejn ze złością — a teraz, kiedy bez niego sprawa idzie gładko, zakasuje rękawy i pcha się. Dla niego to tylko kwestia ambicji, a dla nas punkt honoru. Do diabla z nim!

Jednakże jego propozycja jest rozsądna —" zauważył Kotielnikow bez entuzjazmu.

No, dobrze, niech sobie będzie rozsądna; bez niego wpadlibyśmy na to. ..

Win na patefonie graje, ce jego diło — uśmiechnął się Procenko — a u nas robyty treba. Nu jego k'bisu!

Basow wszedł i przysiadł się do kompanii. Uprzednio, pokonawszy bezsenność, spał przez kilka godzin i był teraz nie tyle wesoły — ile bardziej zrównoważony i spokojny; przysłuchiwał się muzyce dobiegającej przez odbiornik skądsiś z daleka, i gwizdał starając się uchwycić melodię.

Ech, Włodziu! Ech, mój ty bajeczny radiotelegrafisto! Harmonii nie mamy, inaczej zagrałbym, że aż!...

Włodzio uśmiechnął się w odpowiedzi na żart, ale zaraz zaczął tajemniczo trajkotać zniżywszy głos — opowiadał o propozycji Alawdina. Komsomolcy spoglądali na mechanika, który z satysfakcją zaciągał się papierosem i słuchał spokojny i pełen równowagi.

Alawdin proponuje, by iść przez cieśninę — powiedział wreszcie. — Nie wiem, co o tym sądzić. Zdaje mi się, że tam nie ma ośmiu stóp.

Toteż ja mówię, że to jakieś bzdury — podchwycił Włodzio z ulgą. Było mu przyjemnie, że teraz wszystko wyjaśniło się i że propozycja Alawdina, którego uważał za element wrogi w stosunku do kolektywu statku, okazała się poronionym pomysłem. — On po prostu bajdurzy!

Chciał się pokazać, ale nie udało się — zauważył Husejn. — Należałoby wysłać go jak najdalej...

Kogo znowu? — spytał Basow.

Szturmana. Niech się nie pcha!

Zwariowaliście! — zdziwił się Basow — człowiek robi propozycję do rzeczy, a wy huzia na niego! Koniecznie trzeba zastanowić się nad tym!

Komsomolcy milczeli. Włodzio pokręcił się na miejscu, rozglądając się z zakłopotaniem.

Ale przecież sam powiedziałeś.

Ja nie znam się po prostu na żegludze. Alawdin jest szturmanem, orientuje się lepiej. Naradzimy się z kapitanem, rozpatrzymy trasę, pomyślimy. Ale dlaczego to wam tak bardzo nie poszło w smak, nie mogę pojąć — popatrzył dobrodusznie jak przedtem, ale spostrzegłszy dokoła niezadowolone twarze, nagle urwał, przestał się uśmiechać i spojrzenie jego stwardniało.

Nie czujesz pisma nosem — bąknął Husejn gniewnie — czy nie widzisz, co to za numer? Szydził z nas, kiedy braliśmy się do rzeczy, mówił, że dwadzieścia pięć tysięcy ponad plan to brednie. A teraz pcha się naprzód, żeby zrobić wiele hałasu dokoła swej osoby. To, moim zdaniem, mizerny człeczyna, typ spod ciemnej gwiazdy.

E-e... to wszystko przecież jakieś głupie niesnaski... — rzekł Basow zżymając się — tu wszyscy są swoi i ja znam Alawdina niegorzej od was. Ale on jest szturmanem i póki jest na statku, nikt nie ma prawa przeszkodzić mu, kiedy chce wziąć udział w pracy kolektywu. Jeżeli będzie bruździł, damy sobie z nim radę albo wyrzucimy go precz! Teraz — pragnie nam pomóc i odsunąć go, to znaczy zaszkodzić sobie.

Źle się dzieje, chłopcy — zauważył Kotielnikow ponuro — zaczynamy znów odosabniać się, tworzymy jakąś grupę „porządnych". Mówiliśmy już przecież o tym. Sam mówiłeś, Włodziu, że za mało przestajemy z ludźmi. Po co powtarzać błędy...

Kiedy ani trochę nie mam do niego serca! Jest nam obcy...

A moim zdaniem, należy albo przepędzić go ze statku, albo wciągnąć do pracy i wykorzystać jego możliwości. Obcych nie potrzebujemy.

Tak zwykle bywa — ciągnął już łagodniej Basow. — Gdy człowiek przystępuje do pracy, przeszkadzają mu, wyśmiewają go i dowodzą na wszystkie sposoby, że wszczął coś bzdurnego. Jeśli jest na dobrej drodze i dąży wytrwale do celu, godzą się z nim stopniowo i nawet chcą mu dopomóc. Jeśli udało wam się zjednać ludzi — to sprawa jest na wpół wygrana. Można powiedzieć, że to jest najważniejsza część Zresztą pomówcie z kierownikiem politycznym. Ja przecież mówię nietęgo, nie jestem propagandystą! — przerwał sam sobie z uśmiechem.

Dobra, nie ma o czym mówić — rzekł Husejn gderliwie i z niechęcią — jeśli pomoże, podziękujemy. Prawda, Włodziu?

Słusznie ...

Przed ostatnią wachtą Basow wszedł na mostek szturmana, żeby przestudiować trasę na mapie.

Morze było spokojne. Szerokie, gładkie bałwany niosły na swoich grzbietach mgliste odbicie gwiazd. Poręcze mostku były ciepłe, nieco wilgotne od rosy i z lekka drżały. Gdyby nie owo słabe wewnętrzne drżenie statku — wydawać by się mogło, że stoi on nieruchomo, a morze płynie niby rzeka w tę stronę, dokąd dmie wiatr i płyną fale.

Basow nucąc półgłosem, spoglądał w dół. Na górnym pokładzie obok łodzi widniała biała sylwetka kobieca. Dobiegł go śmiech i niby to zagniewany głos:

Nie do-o-kazuj...

Z kim to? — pomyślał Basow przypominając sobie różową, roześmianą twarz bufetowej Wiery, jej maleńki nosek i jasne brwi na dziecięcym, porcelanowym czole. Wiosną kłócili się o nią marynarze i plotki o niej krążyły wśród załogi, aż kierownik polityczny Bredis zawstydził chłopców na zebraniu. Wiera była jednakowo uprzejma w stosunku do wszystkich, ale z nikim nie zatrzymywała się dłużej na pokładzie.

Ot, i Wiera znalazła kogoś — pomyślał Basow z nagłym bólem — zapewne pokochała mocno. Cóż, to zrozumiałe. Przecież nawet potwory — a tylko ja... — urwał tę myśl. — Ale to dobrze, że taka noc dokoła, a oni stoją tam, objąwszy się, i nikt ich nie widzi. I ze mną było tak, ale widocznie nie było w tym nic prawdziwego, bo wszystko skończyło się samo przez się, jakby się urwało. Więc czego znów żałować?"

Podszedł do mostku i usiłował myśleć o nowej trasie, o propozycji Alawdina, ale zamiast tego wyraźnie, jak można widzieć tylko w malignie, ujrzał nagie ramiona Musi, odczuł ich ciężar na swoich ramionach i na kształt blasku światła wyłoniła się z ciemności jej twarz.

Zdaje się, że zawsze kochałam cię, dowódco!...“

Spojrzał w górę na czarne niebo, usiane lśniącym gwiezdnym piaskiem, i zazgrzytał zębami. Należało natychmiast wziąć się do czegoś. Przeszedł przez mostek. Obok zapasowego kompasu, schylony nad cyferblatem, stał marynarz Karpuszyn. Notował coś i był tym tak pochłonięty, że nie dosłyszał kroków.

Studiujecie kompas? — spytał Basow nadając głosowi owo brzmienie przyjacielskie, które, jak wiedział, usposabiało ludzi zawasze do poważnej rozmowy. — Ja sam od dawna zamierzam zająć się zagadnieniami żeglugi, ale nigdy jakoś nie mam czasu... To sprawa poważna...

Karpuszyn drgnął i odwiódł się z uśmiechem zakłopotania, ale poznawszy Basowa uspokoił się natychmiast.

Nie, nie studiuję, badam kurs — wymówił tajemniczo i szybko — tylko ciszej, proszę was. Nie trzeba, żeby usłyszał

Kto?

Dyżurny sternik.

Badacie kurs?

Zaraz wam wytłumaczę — zaczął mówić prędko marynarz — tylko zapiszę... Gotowe. Widzicie, statek zboczył w tej chwili trzy stopnie. To sternik papierosa zapalał. Zapisałem już cztery stronice. Są tu i większe odchylenia — o pięć stopni i więcej. Gdyby wyrysować na mapie drogę statku, otrzymalibyśmy linię falistą. Już drugi dzień badam kurs...

Te odchylenia porządnie zmniejszają szybkość? — spytał Basow z zainteresowaniem.

Ciszej, bo usłyszy... Chyba, i jak jeszcze zmniejszają! Powiększyliście moc silników, ale to wszystko na nic, póki sternicy pracują byle zbyć! Zauważyłem to na swojej wachcie, kiedy stałem przy sterze. A potem na pogadance politycznej mówiliśmy o Aleksym Stachanowie i o ukrytych możliwościach. Moim zdaniem, prosta droga, bez zboczeń, to jest właśnie ukryta możliwość. Dzisiaj stałem na wachcie przy sterze i osiągnąłem minimalne zboczenia — o pół stopnia, nie więcej. Teraz notuję pracę innych sterników i pokażę im jutro, jak prowadzą statek. Po prostu wstyd.

Wasze notatki są w porządku? — zapytał Basow szybko.

Najzupełniej w porządku. Notowałem nawet godzinę, o której dostrzegałem odchylenia.

W takim razie wykreślimy krzywą ich pracy i zbierzemy załogę w celu omówienia. To jest wielka ukryta możliwość, macie rację.

Prawda? — ucieszył się marynarz —-my ich podciągniemy, Aleksandrze Iwanowiczu! — Spojrzał z ukosa na kompas i otworzył notatnik — oto znowu zboczył. O dwa i pół... Popatrzcie sami!

Widzę — uśmiechnął się Basow — ale przeszkadzam wam tylko swoim rozpytywaniem. Pójdę już.

Ta krótka rozmowa jak gdyby odświeżyła go i przywróciła mu równowagę, z której wytrącił go widok cudzego szczęścia.

Oto jeszcze jedno odkrycie — pomyślał z radosnym zdziwieniem o rozmowje z marynarzem — i takie proste, zrozumiałe dla każdego, kto wie o tym, że linia prosta jest krótsza od krzywej. O odchyleniach od kursu wiedzieli szturmani i kapitanowie, i motorniczy. A odkrycia tego dokonał sternik przy kole sterowym.

ROZDZIAŁ III

Na ogólnym zebraniu załogi „Derbenta“ zatwierdzony został plan pierwszego stachanowskiego rejsu. Właściwie nie było nawet zebrania. Nie było ani prezydium, ani referenta. Ludzie przychodzili z wachty i odchodzili. W świetlicy tak nadymiono, że aż ciemno było od dymu tytoniowego, i kierownik polityczny, Bredis, nie próbował nawet przywrócić porządku. Zżymał się z lekka, gdy szum wzmagał się i głosy zlewały się w jednolitą, pełną wzburzenia wrzawę. Siedział nie zmieniając pozycji i nie rozglądając się, i zdawał się być pogrążony w głębokim zamyśleniu. Tylko krótkie uwagi, które rzucał od czasu do czasu, świadczyły o tym, że słucha uważnie i że z łatwością orientuje się w tym harmiderze.

Jak zwykle, nie obeszło się bez starć. Marynarz Karpuszyn rozpostarł na stole arkusz papieru, na którym była nakreślona ołówkiem falista linia. Czerwony i skrępowany z zażenowania Karpuszyn opowiedział o swoich spostrzeżeniach przy zapasowym kompasie. Dokoła wszyscy na raz zaczęli się śmiać i mówić jednocześnie. Kotielnikow zmrużył oczy szukając w tłumie sterników.

Wiecie, do czego to podobne? — zaczął poważnym tonem. — To tak, jakby Piotr i Iwan wlekli kloc. Piotr oto męczy się i plecy zgina, a Iwan sapie, policzki nadyma. Nieładnie, towarzysze sternicy, bardzo nawet nieładnie z waszej strony!

Wszystko to bujda, towarzysze — odezwały się ponure głosy — on sam śpi przy kole sterowym! — I u niego statek zbacza!...

Nie, to nie bujda!...

W zęby dać mu za to — odezwał się czyjś ostrożny głos. Husejnowi twarz drgnęła, nagłym ruchem podniósł z ławki swoje ciężkie ciało.

Kto to powiedział? — wrzasnął i twarz nabiegła mu krwią — niech się pokaże!

Spokojnie chłopcy — rzekł kierownik polityczny nie zmieniając pozycji — nie zapominajcie, gdzie jesteście. Karpuszyn mówi do rzeczy. Sternicy muszą podciągnąć się i nie marnować osiągnięć załogi. Będziemy ich z początku kontrolowali.

Słusznie, trzeba ich kontrolować!

Rozkaz... kontrolować sterników! — Dalej...

Zastępca Alawdin rozparł się na krześle ze swoim zwykłym, lekceważąco-znudzonym wyrazem twarzy. Odrzucił w tył głowę i mrużył oczy od dymu. Nie przestawał jednakże patrzeć na drzwi. Kapitan to zjawiał się, to znowu wychodził na mostek. Basow zatrzymał się w oddziale maszyn. Alawdin zaczął się niepokoić. Czyżby zapomniano o jego propozycji?

Ale oto kapitan wrócił, usiadł postękując obok kierownika politycznego i znużony przymknął oczy. W drzwiach zjawił się Kasacki, obrzucił zebranych ostrym, zaciekawionym spojrzeniem i uśmiechnął się widocznie do jakichś własnych myśli. Ostatni przyszedł Basow. Miał twarz zabrudzoną i robił wrażenie zmęczonego. Kopeć, który osiadł na jego powiekach, sprawiał, iż oczy jego zdawały się głęboko zapadnięte, co nadawało mu wygląd ponury i groźny. Ale uśmiechnął się i podszedł do Alawdina.

Siadajcie, Aleksandrze Iwanowiczu, starczy miejsca — przemówił Alawdin posuwając się na krześle. — Obawiałem się, że nie przyjdziecie.

Zaniechał swego zwykłego, pewnego siebie tonu i zaraz rozzłościł się sam na siebie. „Jeszcze pomyśli, że mu schlebiam. Trzeba sobie z niego nic nie robić i być grubianinem, takim, jakim on jest. Dlatego też liczą się z nim ...“

Basow usiadł na brzeżku krzesła i w roztargnieniu zarzucił ręce na poręcz.

Przygotowaliśmy wszystko do przeprowadzenia remontu pompy do nalewania paliwa — rzekł patrząc w bok — to jedno jeszcze zostało do zrobienia.

Twarz Alawdina przybrała wyraz uwagi; zly był na siebie, że nie znajduje odpowiedzi, a jednocześnie sprawiało mu przyjemność, że siedzi z mechanikiem i rozmawia z nim wobec wszystkich.

Co z nową trasą? — zawołał Basow zwracając się do kierownika politycznego. — Przedyskutowaliście to we trójkę, dlaczego teraz nic nie mówicie?

Kapitan Kubasow zaczął się niespokojnie poruszać na krześle.

Ależ my właściwie nie doszliśmy w końcu do żadnego wniosku. Zdaje się, że głębokość cieśniny jest wystarczająca, ażeby przejść z pogrążeniem na siedem stóp, czyli bez ładunku, ale z drugiej strony, trasa ta jest tak mało zbadana. .. Co wy o tym sądzicie, Olegu Siergiejewiczu?

Nie byłem na posiedzeniu trójki — odezwał się Kasacki z uśmiechem — ale już powiedziałem wam, co o tym myślę. Przejście jest możliwe.

Wiem, że możliwe ... ale też odpowiedzialność jest wielka — ciągnął dalej Kubasow — inni omijają tę cieśninę, a my mamy tam leźć. Jeśli wystrzegają się płynąć tamtędy, widać jest tam niebezpiecznie, nieprawdaż ?

No, „niebezpiecznie" to za wiele powiedziane. Jest niewielkie ryzyko... to prawda.

A widzicie? Ryzyko jest, więc jak można?...

Ale przecież bez ryzyka tylko ryba pływa, Eugeniuszu Stiepanowiczu — rzekł Kasacki z ckliwie łagodnym uśmiechem. — Chyba nie będziemy prosili kapitana „Agamali", żeby nam wytyczył trasę.

Zapanowało niezręczne milczenie. Marynarze spuścili głowy,

gryźli wargi, by ukryć uśmiech. Basow chrząknął i chmurzył się

obserwując szturmana. Kasacki był jakby sam zdumiony własnymi

słowami. Rozejrzał się dokoła z niewinnym i wesołym zdziwieniem.

Chcę powiedzieć, że należy pójść na pewne ryzyko, jeśli to jest rozsądne i celowe' — ciągnął Kasacki ani trochę nie zmieszany. — W cieśninie oszczędzimy blisko godzinę — to wyniesie około stu tysięcy tonomil w ciągu rejsu. Jeśli wziąć przy tym pod uwagę, że torujemy drogę innym... Jednym słowem jestem — za!

Wyście sprawdzali wtedy na mapie, Eugeniuszu Stiepanowiczu — zauważył kierownik polityczny — zdaje się, żeście nie oponowali, o ile pamiętam...

Kapitan zasępił się podpierając policzek pulchną dłonią. Jak zawsze, przytłaczało go to, że go namawiano, i miał wielką ochotę skończyć z tym i zgodzić się. Ale jednocześnie przerażała go odpowiedzialność, której można by przecie nie brać na siebie.

Dobrze, niechaj tak będzie — rzekł wreszcie stanowczym, zdecydowanym tonem, spotykanym u wielu chwiejnych i ustępliwych ludzi, którzy znają tę swoją cechę i usiłują ukryć ją przed otoczeniem. — Ja sam poprowadzę statek przez cieśninę. Ostatecznie ryzyko jest, zdaje się, niewielkie? — zakończył czymś w rodzaju pytania, jak gdyby oczekując zgody obecnych, by się ostatecznie uspokoić.

Alawdin promieniał. Wyraz jego twarzy zmieniał się ostatnio wielokrotnie. Alawdin to wpadał w ponurą złość, to znów ożywiał się i zmarszczki koło ust wygładzały się. Teraz, nie mając sił ukrywać dłużej swej radości i zapominając o tym, że postanowił zachowywać się grubiańsko i lekceważąco, szepnął do Basowa:

To jest prawdziwy wniosek racjonalizatorski. Prawda, Aleksandrze Iwanowiczu?

Podczas postoju usunięto z burty „Derbenta“ około sto ton zbytecznego ciężaru. Były to łańcuchy kotwicowe i kotwice, ciężkie części motorów, przeznaczone do zimowego remontu. Zapas paliwa wzięto na jeden tylko rejs. Wszystko to umożliwiło zabranie trzystu ton ładunku więcej.

W oddziale maszyn reperowano pompę tłoczącą paliwo, czyszczono paleniska. Mustafa Husejn, powalany i kosmaty, wyskoczył na pokład i przywołał radiotelegrafistę.

Może mi wyświadczysz przysługę — rzekł zmieszany — widzisz, nie będę mógł już wydostać się dzisiaj stąd... Jednym słowem — musisz zatelefonować do pewnej osoby.

Rozumiem. Na spacer nie wybierzesz się już dziś — uśmiechnął się Włodzio — podobny jesteś w tej chwili do ludożercy z obrazka dla dzieci. A jak nazywa się ona... ta twoja osoba?

Wziął karteczkę z rąk Husejna i zsunął czapkę na tył głowy.

Powiem jej, że jesteś w złym humorze. Może przespaceruje się ze mną, kto wie!

Ale ty nie zrobisz mi świństwa, Włodzik? — spytał Husejn spoglądając niepewnie na posłańca — zakatrupię, pamiętaj!

Przed przybyciem wysłano depeszę o przygotowaniach do stachanowskiego rejsu. Zawiadomiono robotników przystani i personel stacji pomp. Stacja pracowała regularnie, ładunek podawano pod pełnym ciśnieniem, szlauchy dźwięczały, wysoki kadłub „Derbenta" zanurzał się zwolna w wodę.

Kapitan i zastępcy obserwowali ładowanie z mostku szturmana. Kapitana porwała gorączkowa i trochę uroczysta krzątanina przygotowań. Na morzu przeczytał ostatnie numery gazety i miał przed sobą obraz Stachanowa w aureoli błyskawicznej sławy. Ale Kubasow wciąż jeszcze lękał się czegoś. Lęk przychodził nagle, ogarniał go znienacka, chwytając za serce. Zbyt wiele nowego działo się na statku i owo nowe było sprzeczne z jego zamiłowaniem do zwykłego biegu spraw, z którym się zrósł.

Na zebraniu namówiono go, aby płynąć przez cieśninę, i zgodził się na to, bowiem zdawało mu się, że ryzyko jest niewielkie, a dokoła wszyscy mówili o śmiałej racjonalizacji Stachanowa. Ale gdy wszedł na mostek, przypomniał sobie wypadek, jaki zdarzył się „Kaukazowi", który osiadł na mieliźnie w pobliżu Biriuczjej Kosy, i jego pewność siebie znikła. Marynarze wlekli po pokładzie zardzewiałe łańcuchy i zwoje lin; ze składu oddziału maszyn wyniesiono ciężkie cylindryczne części, których przeznaczenie znał mechanik. Dopóki Basow stał na pokładzie i przynaglał robotników, Kubasow spokojnie obliczał w myśli, ile może ważyć owo mnóstwo ciężarów. Ale mechanik znikł w oddziale maszyn i wówczas Kubasow poczuł nagły niepokój — jednakże nikt tego dotychczas nie robił. A nuż części zapasowe okażą się na morzu potrzebne albo nie starczy paliwa podczas burzy!

Kapitan miał ochotę pomówić z pierwszym zastępcą, zagadywał go nawet parokrotnie, ale Kasacki odpowiadał monosylabami i był widocznie czymś przygnębiony. Twarz mu pobladła, wyraźnie widać było starczą odętość policzków, której Kubasow przedtem nie dostrzegał. Poza tym od Kasackiego czuć było wódkę i oczy jego błyszczały ponurym, złym blaskiem.

Co wam jest? — szepnął Kubasow, gdy zostali na chwilę sami. — Wyglądacie na chorego. Czy coś się stało?

Głowa mnie boli...

To wszystko przez tę wódkę. Przestalibyście, na Boga!

Dajcie mi spokój. Do kina mam może chodzić, czy co? Słuchajcie. .. Wszyscy oni tam są bardzo młodzi. Czy może mi się tylko tak wydaje? Mówię o tamtych, na pokładzie.

Nie tak znów bardzo młodzi. Basow ma lat trzydzieści... O, tam suk.

Nie, to smarkacz... Zdolny smarkacz, nic więcej!

Nie rozumiem.

I nie macie potrzeby rozumieć. Starzy jesteście.

Może położycie się... Co wam jest? —. Głupstwo. Popatrzcie na Alawdina.

Drugi zastępca wbiegł na mostek i zatrzymał się, by złapać dech. Spojrzał na zegarek i uśmiechnął się radośnie.

Siedem tysięcy ton wzięliśmy w ciągu trzech godzin — oznajmił promieniejąc. — Pysznie, Eugeniuszu Stiepanowiczu! Przystań nigdy tak nie pracowała. Pobiegłem na stację pomp, żeby podziękować, a oni śmieją się. Dla stachanowców, powiadają, pracujemy dzisiaj. Pokażcie na morzu, co umiecie, to będzie najlepsza wdzięczność. Jednakże warto by już odciągnąć się w głąb; ta przystań jest płytka... .

Cóż, możemy odciągnąć się — zgodził się kapitan — jak sądzicie, Olegu Siergiejewiczu?

Nie wiem... wy orientujecie się lepiej.

Odciągniemy się — postanowił kapitan poweselawszy nagle. , — Idźcie, mój drogi, odciągnijcie się o jakieś dziesięć metrów. Więc powiadacie, że wszystko idzie pomyślnie?

Doskonale, Eugeniuszu Stiepanowiczu!

Na przystani robotnicy podnieśli szlauchy. Odciągnięte w bok, zwisły nad molem, roniąc drobne, czarne strugi mazutu. Zahuczały elektryczne silniki „Derbenta“. Statek zaczął zwolna sunąć w głąb przystani i zatrzymał się. Teraz ustawiono tylko jeden szlauch, by nalać ostatnie tysiąc ton ładunku. Ściemniało się. Na pokład wdrapał się Husejn i usiadł na stopniu schodów. Mruczał cichutko, wycierając chustką twarz i nagą pierś, wciągając w nozdrza rześki, morski wiatr. Po schodkach przeszli marynarze, którzy wrócili z miasta. Również Włodzio Makarow był wśród nich. Podszedł do Husejna, zasalutował zderzając obcasy.

Zadanie wykonane — powiedział żartobliwie. — Proszono, by oddać ukłony. Raczono wypowiedzieć się o waszej osobie z wielką miłością. Wzruszyłem się do łez.

Przestań błaznować — zasępił się Husejn — co powiedziała?

Nie, serio. Widać czekała na ciebie bardzo niecierpliwie, bo aż głosik jej się urwał, kiedy powiedziałem, że jesteś zajęty. Ciekawe, jaka ona jest?

Nic ci do tego... Ach, do diabła... Takie zmartwienie, Włodziu!

Co za zmartwienie? Powiedziałem jej, że wypływamy na stachanowski rejs; jęła mnie rozpytywać i widocznie poweselała. Nawiasem mówiąc, zdaje się, że spodobał jej się mój głos. W końcu wypędzono mnie z budki telefonicznej. Pyszna dziewczyna!

Co ty tam wiesz...

Robotnicy na przystani zamknęli zasuwę rurociągu i chwycili za łańcuchy dźwigowego mechanizmu szlaucha. Ładowanie skończyło się. Ogłuszająco zagrzmiał metaliczny głos „Derbenta“ i natychmiast utonęły w nim wszystkie dźwięki. Potem ryk urwał się i z daleka odpowiedziało echo krótkim, basowym poszczekiwaniem.

Ukończyliśmy ładowanie w ciągu trzech godzin siedemnastu minut — oznajmił Włodzio patrząc na zegarek. — Zuchy, ci z przystani! Tak szybko nie ładowaliśmy dotąd ani razu. Teraz tylko dawajcie węzły, towarzysze motorniczy.

Husejn zerwał się i przeciągnął się z wesołym uśmiechem.

W tej chwili naprawiono pompę do paliwa. Damy w drodze trzynaście węzłów, nie mniej. Wystarczy ci to? Och, jak my dziś pomkniemy. Włodziu! Bajecznie pomkniemy!

ROZDZIAŁ IV

Około północy szturman Kasacki wyszedł z kajuty. Stąpając przesadnie mocno po wilgotnych deskach, przeszedł wzdłuż górnego pokładu i przystanął opierając się o belkę i zadzierając do góry ostry podbródek.

Na skraju nieba wśród ciemnogranatowych obłoków błyszczał wąski sierp księżyca. Drżąca łuna świateł portowych tonęła w morzu.

Kasacki ziewnął głośno, potem wzruszył ramionami i poszedł przed siebie, głośno stukając obcasami; minął wartownika, który usunął mu się z drogi, i po schodkach wszedł na mostek, dalej w dół. I znów oto taka sama belka, zgięta w kształt znaku zapytania, z blokiem na końcu, mokry brezent lśniący w świetle księżyca, światła na masztach, światła na krańcu morza.

Więzienie! — wyrzekł Kasacki głośno i drgnął na dźwięk własnego głosu. — Spacer skończony. Wracaj łaskawie do kajuty, Olegu Siergiejewiczu!

Na korytarzu pod sufitem płonęły matowe, zakurzone lampy, widać było białe tabliczki na drzwiach. W dole coś zadźwięczało. Z. kajuty Alawdina w ciszy popłynęły słodkojękliwe dźwięki patefonu. Szturman zachwiał się na nogach i zagrzmiał wiązką kluczy.

Tańczycie? — wymamrotał przez zęby. — Tańczycie, kretyni! A jednak jesteście w więzieniu...

Wrócił do wartownika. — Chrulew? — Marynarz wyprężył się, sylwetka jego zarysowała się niewyraźnie w ciemności.

Chodź tu bliżej. No, co tam słychać u was? — spytał Kasacki ziewając. — Nuda, bracie.

Tak, wiadoma rzecz. Nocna wachta — sobacza.

Chrulew przestępował z nogi na nogę, starając się dojrzeć twarz szturmana.

No co, rad jesteś z pracy? — pytał niedbale Kasacki. — Dużo się u nas zmieniło — dostajemy premie. Zadowolony jesteś?

Zadowolony chyba, dlaczegoby nie...

A więc zadowolony...

No, jakby tu powiedzieć...

W ciemności twarze ich zarysowały się mgliście 1 głosy ostrożnie badały się wzajemnie.

Mamy tu przecież teraz wybitnych ludzi. Jak ci się to podoba? Z tego, co piszą gazety, wynikałoby, że jeden tylko Tatar Husejn wykonywa plan, a inni to takie sobie śmiecie.

To święta prawda. Taka krzywda dla nas...

Już ty, bracie, nigdy znakomitością nie będziesz. Nie jesteś odpowiednią figurą. Ot, ten smarkacz radiotelegrafista — to co innego.

No, no, to się jeszcze zobaczy! Wczoraj tam u nich silnik odmówił posłuszeństwa. Światło zgasło... Ja wszystko widzę!

Zuch z ciebie, masz głowę na karku. Powinieneś wiedzieć o wszystkim, co się dzieje na statku. Dziś silnik, a jutro znowu coś innego nie będzie w porządku. Wtedy uda nam się wszystko postawić na właściwym miejscu.

Gdyby tak katastrofa na otwartym morzu ...

Sz-sz-sz... Po co mówisz coś podobnego... Kto tam stoi na dole?

Bosman. On źle słyszy.

Dobrze. Ciebie nie trzeba uczyć, można tylko zepsuć ucząc cię. Rozumiesz, że wszystko tutaj na mnie się trzyma? Nasz kapitan — to puste miejsce.

Staruszek — zachichotał Chrulew przysuwając się bliżej. — Ja wszystko widzę. Już możecie być spokojni, Olegu Siergiejewiczu.

Zuch z ciebie. Pomówię z tobą, kiedy będę uważał za potrzebne — rzekł Kasacki spoglądając na dalekie światełka na morzu. Odwrócił się i znowu przeszedł przebytą uprzednio drogę.

Jedne z drzwi uchyliły się i wysunęła się z nich okrągła głowa, pokryta rzadką, srebrzystą szczecinką. Głowa zamarła w bezruchu, połyskując szkiełkami okularów.

Eugeniuszu Stiepanowiczu! — zawołał Kasacki uradowany. — Czyż doprawdy nie śpicie jeszcze? A ja męczę się, przyjacielu mój! Tu mnie boli — przyłożył dłoń do piersi — ogromny, zły robak, robaczysko ... Zje on mnie kiedyś, ot co. Ale dlaczego nie śpicie jeszcze?

Kapitan przecisnął się przez uchylone drzwi i pogładził dłonią czaszkę.

Czytałem raz jeszcze „Pieśń o sokole“ — rzekł uśmiechając się niezdecydowanie — pamiętacie ją, mój drogi?... „Kto urodził się, by pełzać, ten latać nie zdoła ...“ Ileż w tym dumy dla skrzydlatych i ile goryczy... dla tych, którzy nie potrafią latać! Kasacki roześmiał się na całe gardło.

Mój drogi, to wszystko bzdury... Ale rad jestem, że nie śpicie — zatoczył się i z pijacką czułością wydął wargi. Kapitan odsunął się i poruszył nozdrzami.

Pijani jesteście — rzekł ze smutkiem — kiedy się to wreszcie skończy? Poprawcie czapkę.

Pijany, naturalnie pijany! A cóż chcecie, żebym robił w więzieniu? Pozostaje tylko chlać wódkę albo studiować klasyków. Zajdźcie do mojej kajuty, Eugeniuszu Stiepanowiczu, zajdźcie choć na chwilę! Miewam takie okropne sny... Nie odmówicie mi tej przysługi, tej drobnej, maleńkiej uprzejmości? Taka nuda ... Zaraz otworzę moją celę... Właśnie — celę. Przecież jesteśmy w więzieniu. Ależ nie oglądajcie się, nie ma nikogo, jesteśmy sami! Po waszej twarzy również widać, że jesteście w więzieniu. Jesteście człowiekiem dobrym i nieszczęśliwym i nie możecie stąd odejść. Chyba skoczyć do wody?

Kubasow wszedł do kajuty ze swoim pomocnikiem. Na stoliku — kałamarz i starodawny, wymyślny zegar — miarowo i prędko tańczą błyszczące kółeczka, porusza się sprężyna, maleńki — porcelanowy klown huśta się na trapezie i błaznuje. Zielone światło spod abażuru, miękki dywanik pod nogami. Pachnie spirytusem, perfumami, dobrym tytoniem. Przytulnie, ciepło, ładnie. Ale Kasacki szczerzy konwulsyjnie białe zęby i mówi o nudzie, o bezsenności i okropnych, przelotnych snach.

Nie mam tu nikogo oprócz was. Pragnę, byście zrozumieli mnie, wy jedynie. Cóż z tego, że współczuje mi Bredis, że mi wypali kazanie i powie, że jestem pozostałością wymierającej klasy. Źle jest być pozostałością, odłamkiem; jest to rzecz bezużyteczna, o którą ponadto można skaleczyć sobie ręce, co? Cha-cha... Wyrzucić odłamek, żeby nie przeszkadzał, natychmiast wyrzucić go precz!

Kasacki wybałuszył oczy i zatupał nogami z jakąś na wpół błazeńską, na wpół szczerą wściekłością. Każdy mięsień drgał na jego wykrzywionej twarzy. Potem otarł czoło i uśmiechnął się słabo, ze znużeniem, jak aktor, który wykonał trudny numer.

Ale ja nie chcę, by mnie wyrzucono. Otóż to właśnie — mówił dalej zniżając tajemniczo głos. — „Mein Kaffee schmeckt mir noch sehr gut“ — jak mówią stare Niemki. Cóż mam według was począć?

Kubasow opadł ciężko na fotel, złożył ręce na brzuchu i westchnął.

Co za bzdury pleciecie — powiedział niepewnie — któż to was wyrzuca i w ogóle... po co pijecie, jeśli nie możecie znaleźć sobie potem miejsca? Wyglądacie okropnie.

Kasacki zaczął chodzić po kajucie.

Powiedzcie, czy nie macie czasem wrażenia, że jesteście stary niesłychanie stary? Nie zgrzybiały, nie. Właśnie stary, taki jak omszały kamień perskiego muru w naszym mieście. Byliście świadkiem, jak żyły i umierały dziesiątki pokoleń, i przeżywaliście z nimi wszystkie ich błędy, wszystkie popełnione przez nie głupstwa. Odkrywali lądy, budoAvali piramidy, wydawali prawa. I oto lądy są już zaludnione i uprawione, znudzeni turyści gapią się na rozbite posągi. Na miejscu starożytnych cmentarzy i na polach bitew zbudowano rzeźnie i publiczne wychodki. Ludzie chcą żyć, jakby mieli dokonać czegoś niezwykłego. Spróbujcie wyprowadzić ich z błędu. Usuną was ze swojej drogi i kroczyć będą naprzód nie oglądając się za siebie. Ale nie o to idzie. Lecz wy w jakiej znajdujecie się sytuacji? Starzy jesteście i wszystko wam się sprzykrzyło. Co macie począć? Uciec do tajgi, gdzie ani chybi zeżrą was wilki? Albo udawać, żeście uwierzyli w światło dnia dzisiejszego, i pójść razem z tymi, którzy przetwarzają na nowo życie? Dadzą wam miejsce w szeregu, ogólny szacunek i chleb z masłem. Ale to jest bardzo ciężkie, bardzo męczące, a co najważniejsze, oręż, którym ludzie walczą dokoła, to bynajmniej nie zabawka dziecięca. Toczą oni walkę śmiertelną i tych, którzy padli, czczą jak bohaterów. Żeby się nie zdradzić, musicie razem z nimi iść w ogień. Udajecie zapał mając na celu jedynie zachowanie życia, które, diabli wiedzą dlaczego, droższe wam jest ponad wszystko inne. I oto gracie komedię z twarzą purpurową z wytężenia, jęcząc jak błazen, który symuluje dźwiganie ciężarów. Wcześniej czy później wyjdzie na jaw, że te wasze ciężary są zrobione z papieru, i przepędzą was sromotnie ze sceny pozbawiając jednocześnie owego chleba z masłem, dla którego zapoczątkowaliście to wszystko. Gra nie warta świeczki, jak się mówi. Przy tym wiadomo wam jest z góry, że wcześniej czy później tak właśnie się stanie...

Kubasow spojrzał z udręką na zegarek. Spać nie miał już ochoty, ale czuł jakieś odrętwienie, ciężką apatię, która go jak gdyby wtłaczała w fotel.

Nie pojmuję, do czego zmierzacie — rzekł głucho, wpatrugąc się z rozdrażnieniem w twarz rozmówcy — to jakaś alegoria! A może mówicie o sobie?

Alegoria! Właśnie alegoria! — podchwycił Kasacki z zachwytem — to słowo określa najzupełniej naszą sytuację. Jesteśmy tak ostrożni nawet między sobą, że uciekamy się do alegorii. Ach, mądrale, ach, dranie, „przebrzmiali ludzie...“ Jednakże co sądzicie o tym wszystkim?

Sądzę, żeście po prostu pijani... Człowiek zdrowy wzdraga się przed takimi myślami. Cuchną.

Czyżby?

Tak. Nie wolno nam mówić w ten sposób o przeszłości. Wszyscy ci rzeźbiarze i wodzowie, i nawet alchemicy mieli ze swego punktu widzenia słuszność i stali o całe niebo wyżej od was, bowiem wierzyli i szukali. Bez nich nie moglibyśmy poznać tego, o czym wiemy teraz.

Ale przecież oni wszyscy zginęli! — krzyknął Kasacki. — Wię po co męczyli się? Uszczęśliwili kogoś, sami byli szczęśliwi? Nonsens!

Nie rozumiecie nic a nic!

Wmyślcie się tylko, Eugeniuszu Stiepanowiczu. Za sto lat nie pozostanie nawet gwoździa z waszej trumny... ale niech diabli wezmą przeszłość! Czyż ja mówiłem o przeszłości? Mam nadzieję, żeście mnie zrozumieli.

Niezupełnie. Zrozumiałem tylko, że nienawidzicie tamtych z dołu. Nienawidzicie ich za to, że są młodzi i gotowi do poświęceń, za to, że są szczęśliwi i że słuchają muzyki. Niedostępne jest dla was ich szczęście i ich wiara w przyszłość. W tej przyszłości nie ma dla was miejsca. Jesteście jej zbyt... obcy. Ale wasza hipokryzja, Kasacki, jest straszliwa. Jak zachowywaliście się na zebraniu! Nawet mnie obraziliście, ale nie gniewam się. Czasami zaczynam odczuwać wstręt do siebie samego. Jednakże jak wy możecie tak ukrywać się z waszymi myślami? Nastąpi chwila, kiedy wskażą was palcem i zawołają: „On udaje!"

Ostatnie słowa Kubasow wymówił niemal szeptem. Twarz mu pobladła i na czoło wystąpił pot. Kasacki chwiał się na nogach i szczerzył zęby. Przy każdym słowie rozmówcy drgał jak gdyby od niewidocznego ukłucia.

Ani mi się śni bać się — odrzekł po grubiańsku — mają za małe móżdżki na to, żeby mnie rozgryźć. A wy mnie nie zdradzicie, mój drogi, jesteśmy zbyt mocno związani ze sobą. Jestem wam bliższy i bardziej zrozumiały aniżeli mechanik Basow. Nie wymachujcie rękami!

Kasacki mierzył krokami kajutę na ukos, zręcznie zawracając od kątów. Cień jego to kurczył się w ruchomą grudkę pod nogami, to znów prostując się właził na ściany.

Gwiżdżę na ich sąd — mamrotał niezrozumiale. — Nie zdołają przeniknąć zwojów mojego mózgu. Ale gdyby tylko wiedzieli...

Podszedł do stołu i odkręcił zwolna korek czarnego termosu. Drgnął, kiedy w szklance zabulgotał przezroczysty płyn, wypił jednym tchem i zasłonił dłonią wargi. Odłamał kawałeczek chleba i wrzucił go do ust.

Posłuchajcie, starczy już na dzisiaj — zaprotestował słabo Kubasow. — Doprawdy, bo pójdę sobie! przestańcie!

W kajucie zapachniało mocno spirytusem. Na dole patefon wrzasnął po raz ostatni, pobrzęczał chwilę i zamilkł. Kasacki zamarł w bezruchu przy stole, zanurzywszy we włosy długie palce.

Tak... Mam ochotę opowiedzieć wam coś. Nie myślcie, że gryzie mnie skrucha albo że lękam się własnych myśli. Nie, nie! chcę, byście wy się o tym dowiedzieli. Jedynie wy. Jestem pewien, że zasadniczo myśli nasze są podobne, pomimo że czytacie klasyków. A więc... wyobraźcie sobie, że pewnego razu o mało nie poświęciłem swego życia. Nie wierzycie? ... Mówię poważnie. Zresztą to było dawno, w dziewięćset szóstym. Widzicie, nawet datę pamiętam — a więc mówię szczerze, bez alegorii... Czasy— były wstrętne. Na ulicach solidni sklepikarze, właściciele burdelów i oszuści ze związku Michała Archanioła tłukli robotników i studentów. W mieszkaniach odbierali sobie życie samotni, wykolejeni ludzie, ci, którzy w nic już nie wierzyli. A liberalni obrońcy przysięgli i dentyści, którzy uprzednio zajmowali się umiarkowaną polityką, ukryli się za kotarą i nawet za potrzebą chodzili nie inaczej jak z tajemniczo smętną miną. Obrzydliwe, straszne czasy! Przypominacie sobie ? I wyście pewnie wtedy w domu siedzieli. No, no, żartuję naturalnie. A mnie ta burza porwała nie na żarty. Podrzuciła mnie i tak zakręciła, że zatrzymałem się wówczas na skraju przepaści! Paznokciem małego palca zdołałem się uczepić... Nie pojmuję, co skłoniło mnie wówczas, bym wmieszał się do walki. Czy to była żądza przygód, czy romantyka umówionych haseł, punktów zbornych, broni w kieszeni, broni na strychu i tak dalej. Czy też może po prostu duch czasu, który jest dla ludzi wrażliwych potężnym czynnikiem. Myślę, że zarówno jedno jak i drugie odegrało pewną rolę.

... Ukończyłem wówczas szkołę kadetów i służyłem w Kronsztadcie w fortach. Latem w twierdzy zaczęły się niepokoje Z Dalekiego Wschodu wrócił krążownik „Gromoboj“. Po pogromie pod Cuszimą marynarze byli źli jak diabły, chodzili gromadami, zbierali się na skrzyżowaniach ulic i grozili pięściami oficerom. Znałem niektórych z organizacji podziemnej. Byli to po większej części ludzie prości: marynarze, saperzy, mechanicy z warsztatów. Zdaje mi się, że nie ulali mi zbytnio. A mnie wydawało się, że ci weseli i nieustraszeni ludzie zbierają się tylko po to, żeby połaskotać nerwy, otrząsnąć duszę z nudy. Pogadają, pogrożą, a potem zgodnie stwierdzą: za wcześnie na wystąpienie. Bardzo mi się to podobało. Mimo że uważałem siebie za spiskowca i przechowywałem broń, w głębi duszy byłem pewien — nic nie będzie z tego, i nawet lepiej, że nie będzie. Chociaż naturalnie nie zawadziłoby wygnać admirałów, opanować okręty i z czerwonymi sztandarami na Petersburg — hulaj dusza!

Tylko jeden z nich zaniepokoił mię trochę: minier o pseudonimie Turek. To on był chyba duszą organizacji — ogromny, ospowaty, z maleńkimi, jastrzębimi oczkami. Pewnego razu na zebraniu zjawił się Ordynans Senia z obandażowaną głową. Okazało się, że oficer chlusnął mu gorącą herbatą w twarz. Turek usłyszawszy to zbladł jak trup. „Draniem będę — zawołał — jeśli oni przeżyją to łato! Wyrzniemy ich co do jednego, podłe nasienie! Seńka, pokaż się!“ Ordynans rozwinął bandaże — twarz cała w czerwonych plamach i pęcherzach. No, i zaczęło się! Serce we mnie zamarło. To wszystko już nie miało nic wspólnego z ową łaskoczącą nerwy grą, która mnie pociągała. I na domiar nieszczęścia — człowiek ten czuł dla mnie jakąś szczególną sympatię. Rozmawia ze mną i uśmiecha się niemal miłośnie. „Ty — powiada — z ich obozu jesteś, ale tyś nasz, renegat! Dlatego kocham cię jak syna". Te czułości jego budziły we mnie wstręt, ale cóż miałem począć? Być może zerwałbym wówczas z organizacją, ale dusza moja stawała dęba — marna, dziecinna ambicja. Jakżeż — gotowi pomyśleć, że mnie strach obleciał. Tak mijało lato. Właściwie mówiąc, byłem szczęśliwy. Nowa pozycja, frencz z galonami, kordelas — wszystko to nie zdążyło jeszcze mi się znudzić. Na szerokiej ulicy kawiarnie z muzyką, cały bukiet wykwintnych kobiet... Cyganki ze ,,Strielny“. Jakie bajeczne to wszystko! Nocne włóczęgi na kutrach po zatoce, białe noce nad Markizową Łużą, perłowy świt... Beztroska, odurzenie winem, wizja szalonych poczynań przede mną. Nie miałem czasu na rozważania, na analizowanie samego siebie. Pewnego razu, kiedym pod wieczór wpadł na chwilę do domu, znalazłem na stole karteczkę: „Diabły wygnały mnichów! Przyjdź na majdan". Zrozumiałem, że zaszło coś poważnego, ale jakoś nie mogłem uwierzyć w niebezpieczeństwo. Pamiętam, że przed wyjściem ogoliłem się i skropiłem czapkę perfumami. Chciałem po zebraniu zdążyć na bulwar albo do kawiarni. Wypadało to zawsze nawet dosyć pikantnie — z zebrania wprost do szynku. W ciągu dziesięciu minut przebywałem kolosalny dystans. Rzecz zrozumiała, że ukrywałem to, i nawet mnie samemu robiło się nieraz nieswojo na myśl o tym paradoksalnym przeskoku ... a jednak podobało mi się to.

Przyszedłem. Turek spotkał mnie w przedpokoju, objął i pocałował trzykrotnie. „Towarzyszu — szepce — w Sweaborgu na pokładzie powstanie. Oficerów potopili, andrzejowska flaga poszła na onuce, idą na Kronsztadt. Jest depesza!“

W mieszkaniu pełno ludzi — cała organizacja. Gorąco jak w łaźni. Rozpięte bluzy, pąsowe twarze, głosy ochrypłe od natężenia i jakiś zuchwały, bezsensowny zachwyt. Słyszę, jak Ordynans Senia — zawsze taki spokojny — krzyczy: „Bracia, skończyła się nasza męka! Do wody krwiopijców!“ A Turek do niego „łagodnie: „Możesz zaufać, Seńka, nie zostawimy na przypłodek — i do mnie z odświętnym uśmiechem — doczekaliśmy się“.

Usiadłem w kąciku, czekam, może ktoś bardziej ostrożny opamięta się, powstrzyma i powie „za wcześnie na wystąpienie“. I wtedy wszystko będzie jak dotychczas — szczęśliwie i zajmująco, a nie tak okropnie ... Ale wypadło inaczej. Turek powiedział: „Jutro zaczynamy, poprzemy towarzyszy. Komu żal własnej skóry, niech się tu nie pęta. Sprawa jest poważna. No, głosuję, kto odpowiada?...“

Nikt nie odszedł, nikt nie powstrzymał miniera. Wszyscy podnieśli ręce w milczeniu. Podniosłem i ja patrząc na innych. W owej chwili straciłem zdolność samodzielnego działania. Potem omawiano plan powstania. Zdaje się, że i ja brałem w tym udział, dawałem rady. Turek powiedział do mnie: „Jutro, zanim wybije czwarta, trzeba wyprowadzić obsługę z fortów. Postaraj się zepsuć zamki w działkach“. Zgodziłem się.

Działo się ze mną to, co dzieje się przypuszczalnie z człowiekiem, który na chwilę zacisnął pętlę na szyi, żeby doznać, co czuje powieszony. Wie, że to wszystko jest na żarty, że wystarczy unieść się na palcach, żeby odetchnąć swobodnie. I nagle jedno pośliznięcie, pętla zaciska się ... naprawdę koniec!

Usiłowałem przypomnieć sobie, jaki mam program na jutro. Strzelanie do celu... przejażdżka konna z młodziutką Chinką Mako ... festiwal w pułku Jenisejskim. Ale coś stało się ze mną. Nie mogłem przypomnieć sobie ani twarzy oficerów pułku Jenisejskiego, ani ich imion. Jakieś blade cienie ... Jak gdyby dusza moja tknięta była paraliżem i jakby potwornie szybko obumarła jedna jej polowa. Za to wyraźnie rysowała mi wyobraźnia to wszystko, co wydarzy się na fortach. Dowódca zastrzeli mnie, nim zdążę otworzyć usta. Turek jak gdyby wyczuł, o czym myślę. Podszedł, usiadł obok, objął mnie: „Ech, mój drogi, wielu nie doliczymy się jutro! Nie myśl o tym ... Łatwo powiedzieć! ... Wyszedłem na ulicę. Co u diabła ? Muzyka na bulwarze, „Torreador“... Rozumiecie ?

Kasacki zaśmiał się urywanym, nerwowym śmiechem i leciutko uderzył kapitana po kolanach. Kubasow drgnął.

Skończcie szybciej — wymamrotał ze złością — jakeście ocaleli? Uciekliście po buncie, czy jak?

Hm-m ... niezupełnie tak ... Ja, Eugeniuszu Stiepanowiczu, opowiadam o swoich przeżyciach, a nie o faktach. Myślicie, że stchórzyłem? Że strach mnie obleciał, zacząłem się modlić do Boga? Nie, wcale nie! Doprawdy byłem w owej chwili niemal spokojny. Przez chwilę stałem, słuchałem, na nerwy działała mi ta muzyka przeklęta. Stoję i widzę w wyobraźni — tańczą! Niebo czyste, bladozielone, a więc dzień będzie jutro jasny, wietrzny. Ale cóż mnie właściwie to wszystko obchodzi — myślę sobie — kiedy jutro czeka mnie niemal na pewno śmierć! Tam na zebraniu całowano mnie, radowano się, czegoś oczekiwano. Czyżby śmierci? Nie, naturalnie, że nie! A może są pewni, że zostaną przy życiu? Również nie. A więc cieszyli się na myśl o tym, co nastąpi po ich śmierci.. Przypuśćmy — mówiłem sobie — przypuśćmy, że uda się opanować forty i okręty, i arsenały. Aresztować oficerów, przedostać się do Petersburga, uzbroić lud. Dalej wyobraźnia moja nie sięgała. Przecież mnie już nie będzie. Jakże ma radować mnie to, co jest dalekie ode mnie i czego nigdy nie zobaczę — ja, człowiek żywy, wczoraj jeszcze mający przed sobą przyszłość, która wydawała mi się nieogarniona. W święcie mógłby wziąć udział jedynie mój martwy cień!...

Kasacki uczuł na sobie baczne spojrzenie kapitana i spuścił oczy.

Żyję długo, Eugeniuszu Stiepanowiczu, mam siwe włosy. Ale nie powiem, żeby życie mi się sprzykrzyło. Ładnie wyglądałbym wtedy w brezentowym worku na dnie Markizowej Łuży! Prawdopodobnie zapomniano by o mnie nazajutrz. Może jakaś dobra dusza odbiłaby jedynie w podziemnej gazecie artykulik o zmarłym bohaterze. Br-r-r! „Zmarły bohater“ — to brzmi tak samo bez sensu jak, powiedzmy... sympatyczny trup. Chcecie być sympatycznym trupem, duszko? Ja nie deklaruję się, wolę więzienie!... Ale czego tak patrzycie? Nie zgadzacie się ze mną?

Nie dokończyliście waszej historii — wyrzekł Eugeniusz Stiepanowicz drżącym głosem — proszę, mówcie dalej.

Kasacki nagle odwrócił się.

Nie rozumiem, czego jeszcze chcecie?... Zresztą, do diabła! Chcecie faktów? Proszę bardzo! W oznaczonym czasie wystąpili i zakłuli straż. Rozdzielili między siebie stosy karabinów i usiłowali przedostać się do fortów. Powitano ich karabinami maszynowymi ... Rzucili się do arsenału ... Otoczyli ich żołnierze pułku Jenisejskiego ... A im zabrakło nabojów. Zaczęło się rozstrzeliwanie. Było ich znów nie tak wielu. Przed nocą wszystko było skończone. Czegóż chcecie jeszcze? Szczegółów nie pamiętam, wybaczcie... Okręty ze Sweaborgu w ogóle nie nadeszły. Czy to było nieporozumienie, czy prowokacja, tego nie wiem ... Dziwnie szybko wszystko się uspokoiło. Trupy odwieziono na kutrach, jezdnię wymyto ...

A cóż z Turkiem? — zapytał kapitan ledwie dosłyszalnie — co się z nim stało, powiedzcie!

Kasacki wstał i zaczął chodzić tam i z powrotem, trzęsąc się od pijackich dreszczy.

Dlaczego akurat o niego pytacie? No, ale jesteście ciekawi... co i jak — zatrzymał się i spojrzał jakoś z ukosa, uśmiechając się, czy też wykrzywiając twarz. — Powiesili go! Szczegółów wam się zachciewa? Niestety, szczegółów nie pamiętam.

Eugeniusz Stiepanowicz siedział nieruchomo, dysząc ciężko, twarz jego zalała fala krwi.

Nie wszystko powiedzieliście, Kasacki — zaczął mówić z gwałtownością właściwą ludziom niezdecydowanym, gdy zdobędą się na to, by powiedzieć prawdę. — Milczcie, nie trzeba już więcej. Słyszałem o tej straszliwej historii. Tam była zdrada i wy dobrze wiecie o tym ... wy ...

Głupcze! — zasyczał szturman drżąc na całym ciele. — Niesłychane, cóż znowu wymyślacie ... nie, wy doprawdy zwariowaliście! Posłuchajcie!

Po co, po co opowiedzieliście mi to wszystko? — zawołał Eugeniusz Stiepanowicz chwytając za poręcze fotelu i usiłując wstać. — Co za diabeł związał mnie z wami! Ja wam nie współczuję. Mdli mnie od waszych myśli i od zetknięcia się z wami... Ach, czemuż nie mogę zdemaskować was ... i siebie!

Duszko, czy warto męczyć się? — rzekł Kasacki wyciągając ręce i uśmiechając się jakimś radośnie płaszczącym się  uśmiechem. — Wy też macie coś do ukrycia? Wiedziałem o tym, wiedziałem! Jesteśmy związani mocno, głęboko ... tylko ani słowa! Będziemy żyli długo. Przecież i tu bywają czasem niezłe chwile ... Czasem całkiem niezłe.., Teraz odegramy się na tym współzawodnictwie, już ja to urządzę ... Ja wszystko urządzę ... Eugeniuszu Stiepanowiczu. Tylko ani słowa! A jeżeli spróbujecie...

Nie dokończył i pobiegł za kapitanem. Twarz jego raptownie zmieniła się przybierając kolejno słodko-łagodny i groźny wyraz. Ale kapitan zmiękł naraz i zmieszał się nie wiadomo czemu. Z niedawnego wybuchu gniewu nie pozostało ani śladu.

I we mnie tkwi podobne wspomnienie... a może jeszcze gorsze — wybąkał smutnie — i ja również nie mogę zapomnieć i usiłuję usprawiedliwić się przed samym sobą jak i wy. Ale nie należy o tym mówić. Słyszycie ? Nigdy... A co się tyczy tego, żeby powiedzieć ... — nie powiem nikomu. Nikomu ..

ROZDZIAŁ V

Wiadomość o stachanowskim rejsie obiegła wszystkie zakątki portu. Statek „Derbent“ wypłynął na morze i nie było nic o nim słychać aż do rana. O godzinie szóstej odpowiedział na wezwanie przez radio, kiedy kierownik eksploatacji żeglugi zapytywał o szybkość. Ale radiotelegrafista Tarumow zapisał w dzienniku niesłychaną, cyfrę — czternaście węzłów. To było już chyba za wiele i wyglądało na omyłkę. Z Żeglugi dzwoniono, naglono o odpowiedź. Tarumow postanowił sprawdzić i powtórnie wezwał „Derbenta“. Nie nadał na czas komunikatu meteorologicznego i na stole jego nagromadził się stos nie wysłanych depesz. Nadawał sygnały dopóty, póki w odpowiedzi nie zaświszczało ochrypłe radio: „Wszystko w porządku. Szybkość czternaście i pół“. I po krótkiej pauzie, na kształt wymyślania, dźwięczny werbel — „dziewięćdziesiąt dziewięć“. Radiotelegrafista roześmiał się na całe gardło i rzucił słuchawki. W międzynarodowym języku miłośników radia cyfra ta oznaczała „idź do diabła“. Włodzik Makarow zabawiał się z radości albo też był naprawdę zły na częste wezwania.

Rozumiesz, Musiu — mówił Tarumow — prześcignęli najwyższą dotychczasową szybkość. „Agamali“ robi z ładunkiem dwanaście, i to uważane jest za dobrą szybkość. Naprawdę, cóż oni, cudotwórcy są, czy co?

Bielecka, odrzekła powściągliwie:

Nie radujmy się zbyt pochopnie. Nie przyszli jeszcze na rejd. Szybkość duża, naturalnie, ale... trzeba jeszcze umieć utrwalić osiągnięcia. Dotychczas stale pozostawali w tyle — dodała.

Lecz wkrótce zadzwoniono z redakcji. „Bolszewik Morza Kaspijskiego“ zapytywał o szybkość „Derbenta“. Musia komunikowała do słuchawki tonem niedbałym.

Ostatnie wiadomości — czternaście i pół. Nie wierzycie? W takim razie będziecie musieli zajść na centralną stację radiową, żeby się przekonać... Tak, tak, winszujemy ... Tylko żeby nie zatrzymano ich na rejdzie. Będziemy was zawiadamiali za każdym razem, kiedy zdarzy się coś nowego ...

O godzinie ósmej Tarumow i Bielecka skończyli swój dyżur. Szli razem do skrzyżowania ulic jak zwykle. Tarumow trzymał Musię pod rękę i oboje milczeli, nie krępując się tego milczenia, jak ludzie, którzy od dawna zżyli się z sobą. Nagłe Musia spytała:

Zapewne o „Derbencie“ napiszą w gazetach? Jak sądzisz?

Nie ulega wątpliwości.

A fotografie?

Czyje fotografie?

No ich ... stachanowców.

Ależ ich tam jest przecież czterdziestu pięciu... Najlepszych ludzi zapewne sfotografują, nie wszystkich!...

Chciałabym zobaczyć, jak oni wyglądają... Słuchaj, Arsenie ...

No cóż?

Czytałam, że przeciwko Aleksemu Stachanowowi judzili w zeszłym roku jacyś pracownicy administracji. Czy to prawda?

Naturalnie, że prawda. Ale dlaczego pytasz?

Bo to wszystko wydaje mi się jakieś dziwne. No, do widzenia, Arsenie.

Żegnaj. Cóżeś ty taka nieswoja? Oczy twoje stały się takie ogromne... Uważaj, żebyś nie wpadła pod tramwaj ...

Nad ranem Tarumow znowu nawiązał łączność z „Derbentem“. W ciągu nocy „Derbent“ nie zmniejszył szybkości. Odległość do rejdu astrachańskiego przeszedł w ciągu trzydziestu i jednej godziny. W pobliżu Tiulenjej Mielizny czekała na niego karawana łodzi. Nad ranem powiał silniejszy wiatr i falowanie wzmogło się. Ostatnią łódź doprowadzono już z trudem. Pomimo to dokonano wyładowania w ciągu trzech godzin. Statek odpłynął już w powrotny rejs, a z północy szybko nadciągała wzburzona fala, która groziła koniecznością zwolnienia biegu.

W dzień dyżurowała na stacji radiowej inna zmiana i przyszedłszy na dyżur wieczorem Tarumow zajrzał do dziennika. Nie było tam żadnych notatek o przebiegu rejsu stachanowskiego. Przybycia „Derbenta“ oczekiwano po dwunastej w południe, ale już o godzinie ósmej radiotelegrafista usłyszał jego sygnały.

Znajdujemy się obok wyspy żyłoj. Będziemy za dwie godziny. Zakomunikujcie przystań ładunkowa“.

Czy to jest możliwe? — zdziwił się dyżurny. — Przecież jeżeli są teraz obok wyspy żyłoj, to pozostaje im nie mniej aniżeli trzy godziny drogi. Może radiotelegrafista coś pokręcił?

Dzwońcie do wydziału ruchu — uśmiechnął się Tarumow — nikt nic nie pokręcił, to wszystko prawda.

Ale to niemożliwe, sam jeździłem, więc wiem!

Ty nie znasz ich nowej trasy. Płyną po drugiej stronie Avys-py. To o wiele krótsza droga.

Ale tam jest przecież płytko ...

Tam jest osiem stóp głębokości. Płyną bez ładunku, bez balastu. Prócz tego usunęli zbyteczne ciężary i zmniejszyli zanurzenie. Uwzględnili wszystko, nie obawiaj się.

Ach, co za zuchy! Nie bez powodu tyle mówi się o nich w porcie. Teraz dowiedzą się o nich i w Machacz-Kała, i w Astrachaniu, i w Krasnowodsku ...

Jednego z nich znam... Radiotelegrafistę Makarowa. Całkiem zwykły, jeszcze młody chłopiec ... Bardzo wesoły ...

A ja znam ich kapitana. Taki sobie, nic specjalnego. Staruszek. „Proszę, moi drodzy“... „Dziękuję, moi drodzy“... Spokojniutki.

Musia, gryząc wargi, w milczeniu słuchała tej rozmowy. Od rana jakoś przycichła i nikt nie zwracał na nią uwagi. Nieoczekiwanie rzekła do Tarumowa tonem umyślnie niedbałym:

Na przystani będzie zapewne dużo ludzi. Może byśmy poszli zobaczyć?

Można — zgodził się Tarumow. — Odprowadzę cię.

Mam ochotę przejść się — dodała prędko. — Jaki przyjemny wiatr.

Szli szosą do portu naftowego. Musia machinalnie dotykała jego palców, tuliła się do jego ramienia i milczała. Tarumow rozważał na głos:

Cóż to jest metoda staehanowska? Racjonalizacja, rozumna organizacja pracy, wykorzystanie całej wydajności urządzeń technicznych przedsiębiorstwa. Wydaje mi się, że_zastosować ją można wszędzie, gdzie praca oparta jest na urządzeniach technicznych. Dlaczego nie zastosować jej w komunikacji radiowej? Daję ponad sto sygnałów na minutę i szybko znajduję abonenta. Ale to jeszcze nie wszystko. Jeżeli odpowiednio nastroić aparat nadawczy i usunąć szmery... Jak sądzisz, Musiu?

Minęli gmach fabryczny i w oczy ich uderzył nie do zniesienia jasny blask morza. Ze środka zatoki zbliżał się zwolna stalowy olbrzym, którego żółtawe zardzewiałe burty wznosiły się nad poziomem wody. Za rufą jego burzyły się kłęby piany.

To... on? — spytała Musia zatrzymując się.

On we własnej osobie, stachanowiec! Chodźmy prędzej!

Nie, poczekaj ...

Jacyś ludzie, mijając ich, przeszli na przystań. Rozmawiali z ożywieniem i wymachiwali teczkami. Tarumow usłyszał urywek zdania: „ ... sto dwadzieścia procent rejsowego planu ...“

Musia cofnęła rękę i patrzała na przystań szeroko otwartymi oczami.

Stąd dobrze widać — rzekła cicho — dalej nie pójdę.

Spojrzał na nią wówczas ze zdziwieniem i z budzącą się nadzieją, gdyż przypomniał sobie, że na „Derbencie“ znajduje się ten Basow ... Widocznie więc Musia nie chce go zobaczyć.

Tarumow wyjął zegarek.

Teraz jest punktualnie dziewiąta. Zrobili ten rejs w sześćdziesiąt trzy godziny. A ja jednak pobiegnę zobaczyć, jak podpłyną. Postój tutaj, Musiu.

Machnął ręką i pobiegł w górę ku przystani. Bielecka została sama.

ROZDZIAŁ VI

W ciągu października statek „Derbent“ przewiózł na astrachański rejd sto tysięcy ton mazutu. W drugiej dekadzie prześcignął „Agamali“ i zajął pierwsze miejsce wśród statków wiozących ropę na linii astrachańskiej. Ale już po dwudziestym tegoż miesiąca „Agamali“ odbył pomyślnie swój pierwszy stachanowski rejs i znalazł się tuż obok „Derbenta“, ubiegając się znowu o pierwszeństwo.

Na statku współzawodnictwo, weszło już w przyzwyczajenie. Zjawiskiem zwykłym stały się częste premie, notatki w gazetach, apele statków. Ustały alarmy w oddziale maszyn, remontu bieżącego dokonywano obecnie bez specjalnego wysiłku. I nawet narady załogi miały przebieg spokojny — nowe propozycje omawiano rzeczowo, nie budziły nieufności.

Razu pewnego, w końcu października, rankiem, podczas pogawędki politycznej Bredis znowu zakaszlał się, pobladł i zasłonił twarz rękami. Marynarze porwali się z miejsc i bezradnie stłoczyli dokoła niego. Bredis podniósł głowę i spojrzał ze zdziwieniem na swoje zalane krwią ręce.

Pogawędka skończona — oznajmił ponuro Kotielnikow — rozchodzić się.

Ale nikt nie odszedł; wszyscy skupili się dokoła chorego wpatrzeni w jego twarz. Husejn podał mu chustkę do nosa i obejrzał się dokoła, targając z rozpaczą włosy.

Głupia historia — wyszeptał Bredis — i cóż patrzysz na mnie, Mustafo! Będziemy jeszcze wojowali, bratku! Zawołaj Basowa...

Odprowadzili go do kajuty i położyli do łóżka. Leżał wyciągnięty, wychudły, kościsty; wpił się oczami w sufit i nic nie mówił.

Przyszedł Basow. Zadysponował, żeby przyniesiono wody, i usiadł na łóżku chorego.

Za dwie godziny będziemy w porcie — rzekł — wezwę pogotowie.

Nie trzeba ...

Jak chcesz. W takim rasie zawiozę cię tramwajem . .. Sam się do tego doprowadziłeś.

.— Ach, daj spokój! — Bredis z trudem odwrócił się na łóżku, ciężko dysząc. — Wiedziałem, Sasza, że to nastąpi, lecz nie myślałem, że tak prędko. Zresztą na wszystko przychodzi właściwa pora. Do końca żeglugi pozostało dwa miesiące. To nie tak bardzo długo. A na wiosnę zarząd znajdzie kierownika politycznego. Ale przez te dwa miesiące... chciałbym doprowadzić żeglugę do końca.

Nie mów głupstw. Chcesz umrzeć na morzu? Przecież nie jesteśmy lekarzami. Wykończymy cię bardzo szybko, jeżeli nie uczyniliśmy tego dotychczas. Jutro wszyscy znowu zapomną, żeś chory, że trzeba cię oszczędzać. Tu nie sanatorium.

Basow ogrzewał w swoich rękach zimne ręce chorego, gładził je i ściskał, jak gdyby łagodząc tym mimowolną szorstkość swoich argumentów.

Bredis odparł:

To nie taka prosta sprawa — opuścić statek. Komitet obwodowy nie będzie mógł od razu znaleźć zastępcy.

Basow nic nie odpowiedział.

Czemu milczysz ? — uśmiechnął się Bredis. — Będziesz musiał z początku podjąć się pracy wychowawczo-politycznej. To jasne jak słońce. Naturalnie, nikt nie może cię do tego zmusić — dodał pośpiesznie — masz prawo odmówić. Wtedy ... trzeba będzie wszystko pozostawić po staremu.

Co za pracownik polityczny ze mnie! Kpisz, czy co?

A więc nie ma o czym mówić. Poleżę sobie. Właściwie nie ma po co pójść na wybrzeże. Dla chorych na płuca najważniejsze jest czyste powietrze. A tego dobrego na morzu aż nadto... Zaparz no herbatę, Sasza.

Basow manipulował długo przy imbryku, stukał pokrywką. Twarz jego spąsowiała, nawet oczy pałały.

Zdążymy podczas postoju zajść do komitetu rejonowego — powiedział wreszcie tak, jak gdyby mówił o rzeczy już postanowionej. — Jeśli tam nie będą mieli nic przeciwko mojej kandydaturze na pewien przeciąg czasu, to jednak powinieneś od razu pozostać w mieście.

Milczeli przez chwilę. Bredis łyknął herbaty, zmarszczył nos i uśmiechnął się z miną winowajcy.

. Przeklinasz mnie teraz, przyznaj się. Ale jesteś dobry towarzysz. Ja jednak bardzo pragnę żyć, Sasza.

No, chyba!

Byleby tylko tutaj wszystko szło jak należy. Nieraz wydaje mi się, że nie tak znów pomyślnie wszystko u nas idzie. Kierownicy... Chodzi o to, że ostatnio przeglądałem dziennik. Wszystkie depesze kapitana są pisane pod dyktando. Wiesz pod czyje?

Wiem.

Aha! Ja od dawna obserwuję, ale nie mam nic konkretnego. Prawda, że nic konkretnego?

Prawda.

Nie spuszczaj z nich oczu, Sasza ... Zresztą jak możesz nie spuszczać z oczu, kiedy sam masz nad czym czuwać ... nad silnikami. Wiesz co, pozostanę chyba na jeszcze jeden rejs, jak myślisz? Może będzie mi lepiej ?

No, dookoła Wojtek! Czyżbyś uważał, że ja i ty — to ludzie niezastąpieni? Co za korzyść, jeśli umrzesz tu na statku?

Dobrze. Wierzę w aktyw. Zauważyłeś, jaki przebieg miała ostatnia pogawędka? Milczących było już bardzo niewielu. Gdyby nie choroba ... Kto tam chodzi za drzwiami, Sasza?

Chłopaki. Boją się o ciebie. Może byś usnął?

Dobrzy chłopcy. Kochani chłopcy, mówię ci... Dobrze, będę spał i dzisiaj pójdę na wybrzeże. Tak pragnę wyzdrowieć... i wrócić!

Na postoju Bredis opuścił statek. Szedł po przystani wysoki i niezgrabny, jego chude, spadziste ramiona były pochylone. Wiatr targał jego jasne włosy i owijał dokoła nóg poły długiego płaszcza, jakby szydząc z jego słabości. Marynarze szli za nim hurmem, popychając się nawzajem, żeby go podtrzymać, a stojący na wachcie machali czapkami z pokładu „Derbenta“, odprowadzając go wzrokiem.

Na statku nie zapomniano o nim. Wspominano go w wolnych chwilach w kajucie, w świetlicy, żałowano go, dowiadywano się o niego w porcie. Jednakże poważne wydarzenia, jakie wkrótce zaszły na „Derbencie“, odwróciły od niego uwagę ludzi. Później, wspominając minioną nawigację i usiłując odtworzyć kolejny łańcuch wydarzeń, marynarze mawiali: — „To było jeszcze w tym okresie, kiedy Bredis był  kierownikiem politycznym. Tak, właśnie wtedy“.

WIATR

ROZDZIAŁ I

O świcie przed opuszczeniem rejdu kapitan nieoczekiwanie otrzymał zlecenie skierowania się do Krasnowodska. Depeszę przyniósł Włodzio. Stojąc w drzwiach mostku szturmana drżał z zimna i tarł pięściami oczy7

Masz ci los — rzekł kapitan odsuwając ze złością papier — ciśnij wszystko, człowieku, i pędź gdzieś tam, chociażby do samego diabła. Co oni tam mają w Krasnowodsku, nie wiadomo. Podobno

lekką ropę.

Podmuch wiatru podrzucił arkusik, wydął na kształt dzwonu koszulę Wiodzia, poruszył połami kapitańskiego kożucha. Dniało szybko.

Oni tam u siebie nie mają pojęcia, co się u nas dzieje — gderał kapitan. — Na pokładzie stoją silniki elektryczne i inne najrozmaitsze przedmioty. Mechanik mówił, że starczy iskry, jaka przytrafia się w elektrycznych motorach, żeby spowodować wybuch. A kto będzie za to odpowiadał, jeśli wolno spytać?

Prosili, żeby potwierdzić wykonanie — przypomniał Włodzio.

Czy mogę nadać?

Poczekaj, mój drogi. Kto będzie odpowiedzialny, powiadam? Rozumie się, że kapitan! Oni są tylko do układania planów i do pisania rozkazów, a kapitan niech wykonywa. Najlepiej będzie odmówić! Nie możemy, tak trzeba im powiedzieć, zmieniać rodzaju ładunku bez specjalnych oględzin statku. Niechaj wyznaczą komisję, spiszą protokół, a wtedy ładujcie bodaj benzynę.

A więc nadać, że nie zgadzamy się? — spytał Włodzio kierując się ku drzwiom. Trząsł się od lodowatego wiatru i miał ochotę rozruszać się.

Wiedział z doświadczenia, jak trudno jest przerwać kapitanowi, gdy zacznie mówić o odpowiedzialności i o zwierzchnikach z wybrzeża. — Już ja zawiadomię, Eugeniuszu Stiepanowiczu, bądźcie spokojni !

Zaczekaj, czego się śpieszysz? — przeląkł się kapitan rozglądając się niespokojnie i szukając depeszy. — Nie można tak w jednej chwili... Przecież zaczną się utyskiwania, niewykonanie planu, to, owo ... gdzie Kasacki ?

Śpi w kajucie.

Obudź go... zresztą nie, nie trzeba. Lepiej zawołaj mechanika, mój drogi. Pomyślimy.

Słońce wynurzyło się na powierzchnię morza, a nad nim zapłonęły dolne krawędzie kędzierzawych, obłoków. Zaróżowiła się górna biała część statku, po wodzie zatańczyły ogniste spirale i światło latarki elektrycznej na mostku rozpłynęło się przeobraziwszy się w maleńką plamkę.

Od północy zbliżała się ciężka, granatowa chmura. Skłębiły się przed nią strzępiaste obłoki, podobne do kłębów szarego dymu. I również stamtąd, od północy, jakby odzwierciedlając to, co się działo na niebie, morze gnało drobne, szybkie fale, na których kipiała jasna piana. Z komina „Derbenta“ wylatywały szare kręgi dymu, wiatr podchwytywał je i ciskał na pokład.

Nord idzie — rzekł Kubasow zapinając kożuch — prawdziwy nord jesienny. I barometr spada.

Na mostku wiatr smagnął go po twarzy T wdarłszy się za kołnierz połaskotał plecy zimnymi palcami. W dole na łodzi miękko i głośno uderzał brezent nadymany przez wiatr. Sternik za oknem, usłyszawszy kroki kapitana, obejrzał się chwytając jednocześnie za koło sterowe.

Wkrótce już będzie koniec żeglugi — rozważał Kubasow schodząc po schodkach. — Ile pozostało jeszcze? Listopad, grudzień... nie, połowa grudnia. Ile dni ma listopad?

Naprzeciw wyszedł mu mechanik i przytknął rękę do daszka czapki. Twarz jego, czerwona od wiatru, wydawała się obrzmiała i gniewna. Milczał spoglądając gdzieś w bok, jak gdyby nie chcąc rozpoczynać rozmowy, i ponuro chował podbródek w podniesionym kołnierzu bluzy.“

Nie lubi mnie — pomyślał Kubasow z udręką. — Kasacki ma rację. I po co go zawołałem? Trzeba było obudzić Kasackiego.

O czym z nim mam mówić?“

Dobrze, że nie śpicie — rzekł głośno uprzejmym tonem — widzicie, jak nadciąga? Teraz można spodziewać się nawałnicy 10-stopniowej, nie mniej! A tu jeszcze wypada nam zmienić kurs. Słyszeliście ?

Mówił mi radiotelegrafista — odezwał się Basow. Obejrzał się, jak gdyby szukając radiotelegrafisty, i nie znalazłszy go zaczął znowu wpatrywać się w wodę.

Kubasow poczuł się dotknięty, ale jednocześnie coś ciągnęło go, by kontynuować rozmowę; pragnął dobrze usposobić względem siebie tego nieżyczliwego człowieka.

Nie wiem doprawdy, co robić — rzekł możliwie łagodnie, dotykając ręki mechanika, jak gdyby pragnął przyciągnąć go do siebie. — Z jednej strony, krasnowodska ropa jest, jak wiadomo, lekka,

i przewozić ją należy na statkach do wożenia benzyny. A my mamy motory na pokładzie i, pomimo zakazu, ludzie wszędzie palą. Ale z drugiej strony, odmówić, to znaczy rozbić im plan przewozu. Nie, tego nie chcę. „Głupio wychodzi — pomyślał kapitan w duszy — jak gdyby on namawiał mnie“ do rozbicia planu, a ja się z nim sprzeczam. I jakbym mu schlebiał... Ach, jakie to wstrętne! Czyżbym mu doprawdy schlebiał?". — Nie chciałem dać odpowiedzi nie poradziwszy się z wami. Chociaż jestem pewien, że zgodzicie się ze mną... — „Naturalnie, że schlebiam!“ — Na każdym z nas ciąży odpowiedzialność, nie tylko za nasz plan, ale i za całość przewozu, jesteśmy bowiem przede wszystkim ludźmi świadomymi swych celów. Więc myślę, że należy potwierdzić wykonanie i wziąć kurs na Krasnowodsk.

Basow milczał spuściwszy oczy, jakby rozważając,“ i Kubasow denerwował się: a nuż mechanik powie, że to nie jego sprawa, albo w ogóle nic nie odpowie i wtedy cała rozmowa wypadnie strasznie niezręcznie. Ale Basow nagle obejrzał się, jak gdyby chcąc się upewnić, że dokoła nie ma nikogo. Kubasow również mimo woli obejrzał się.

W ubiegłym roku spłonął statek do przewozu nafty „Partyzant“ — rzekł Basow cicho — czy pamiętacie, jak to się stało? Wieźli również krasnowodską ropę. Ktoś na pokładzie zapalił papierosa czy upuścił klucz stalowy, nie wiem dokładnie. Widocznie była tam szczelina w luce i wydzielał się stamtąd gaz. Tak czy inaczej — nastąpił wybuch, na pokładzie popękały szwy i wyrzuciło łuki w powietrze. Na szczęście wydarzyło się to w dzień i załoga zdążyła spuścić szalupy. Byli naturalnie i poparzeni, chociaż nie bardzo silnie. A statek spłonął.

A dlaczego byli poparzeni?... — spytał Kubasow niezdecydowanie, zapominając o ubliżającym lekceważeniu mechanika i o swoim poniżeniu. Każde słowo Basowa było jak gdyby uderzeniem w pierś, po którym serce przenikał jakiś tępy ból.

Dlaczego byli poparzeni? Kiedy wybuch zniszczył pokład, ropa rozlała się na wodzie. Ropa na wodzie płonie doskonale.

Więc czemu posyłają nas? — wzburzył się Kubasow — przecież to zbrodnia, nieprawdaż? Ależ w żadnym razie nie wolno na to się zgodzić! Jak sądzicie? Mówicie, że tam upuścili klucz. A czy u nas nie mogą też tak samo ... upuścić ...

Nie wiem.

No, więc widzicie! Nie, co to wszystko znaczy, do diabła! No, powiedzcie mi szczerze, wy jesteście przecież komunistą. — Kubasow zniżył głos. — Czy ten oto rozkaz dzisiejszy to nie podłość, nie przestępstwo ? Powiedzcie!

Ja przecież nie jestem specjalistą, ale moim zdaniem to żadne przestępstwo. Trzeba wywieźć lekką ropę, a statków do przewozu benzyny brak. Na „Derbencie“ pokład nie przepuszcza gazu i luki są hermetyczne. Oprócz tego odprowadzenie gazu jest zadowalające. Wynika stąd, że nie ma bezpośredniego niebezpieczeństwa, a od nas zależy usunięcie wszystkich przypadków. Przecież ropa nie zapala się sama przez się, nawet krasnowodska — uśmiechnął się nieznacznie.

A czy nie możemy mimo to odmówić? Niech wyznaczą komisję i oficjalnie zezwolą.

Odmówić nie wolno. Sami powiedzieliście przecież dopiero co, że przeszkodzimy wykonaniu planu przewozu. Ja dlatego przypomniałem o tamtym wypadku, że trzeba być bardzo ostrożnym, kiedy idzie się z ładunkiem, trzeba uważać na załogę. W przeciwnym razie ... przecież wypadki chodzą po ludziach ...

Podmuch wiatru uderzył z północy, pokrywając powierzchnię morza czarnymi plamami zmarszczek. Kubasow przyłożył dłoń do ucha:

Co powiedzieliście?

Ale Basow tylko skurczył się, zasunął głębiej dłonie w rękawy i poruszył spękanymi od wiatru wargami:

Zi—i—m—no!

ROZDZIAŁ II

Husejn obudził się, ponieważ ciało jego przetoczyło się na łóżku i głowa stuknęła o stalową ściankę kajuty. Natychmiast uczuł przenikające go zimno i odwróciwszy głowę do iluminatora otworzył oczy. Z okrągłego otworu sączyło się mętne, szare światło i w pasmie światła krążyły drobne strugi wody. Husejn przypomniał sobie, że przed uśnięciem leżał w tej samej pozycji spoglądając w iluminator, i tam, jak w teleskopie, na aksamitnym, granatowym niebie tkwiła nieruchomo ogromna niebieska gwiazda, a morze w dole ledwie szumiało pluskając z rzadka. Teraz z zewnątrz wszystko wypełniał głuchy, narastający szum, jak gdyby czyjaś miękka, olbrzymia pięść uderzała równomiernie o burtę statku. Słychać było nieustanny szmer wody ściekającej skądsiś z góry.

Ciało Husejna stawało się to zadziwiająco lekkie, jakby spadało w dół, to znowu ciężkie, przyciśnięte do łóżka, płjnęło na prawo i do góry, a wraz z nim nachylała się powierzchnia sufitu, chwiały się kąty kajuty i toczyła się po podłodze puszka od konserw, która spadła zapewne ze stołu. To zatrzymywała się jakby zaczaiwszy się w kącie, to toczyła się szybko wzdłuż kajuty, brzęcząc i uderzając o nogi stołu.

Husejn zeskoczył na podłogę, zachwiał się i uchwycił za brzeg łóżka. Tak stał przez chwilę, przeciągając się, rozpostarłszy na wszelki wypadek ręce. Za ścianą odezwały się głosy, rozległy się kroki i Husejn zastygł na miejscu, przysłuchując się, z głową zakrytą pulowerem. Wciągnął go wreszcie, włożył marynarkę, a czapkę nasunął głębiej, żeby jej wiatr nie zerwał.

W korytarzu natknął się na Dogajłę, który grzał sobie plecy o ciepłą ścianę kuchni. Nieprzemakalny płaszcz bosmana sczerniał od wody i do czoła przylgnęły mu kosmyki mokrych, siwych włosów.

Twarz miała wyraz skonsternowany, jak gdyby ktoś przyłapał go na jakimś złym uczynku.

Co ty tutaj robisz? — spytał Husejn przyjaźnie. — Chciałbyś się osuszyć? Daj spokój, zmokniesz znowu. Och, jak kołysze! Balastu nie wzięliśmy, czy co?

Ale gdzież tam! Już wzięliśmy balast — zaśpiewał Dogajło żałośnie, mrugając oczami — ale popatrz, co się dzieje. Wyjdź na mostek.

Husejn skierował się ku wyjściu, lecz przy drzwiach odrzuciło go do ściany, o pierś uderzył wściekły, lodowaty wiatr i Husejn musiał znowu szeroko rozłożyć ręce, żeby nie uderzyć się o framugę.

Na mostku zatrzymał się ogłuszony hukiem wiatru. Wiatr dusił go, pakował mu się do ust i wyciskał łzy z oczu. Przez mętną zasłonę łez ujrzał ogromną, zielonobiałą falę, która podniosła się nad burtą, runęła na pokład ładunkowy i przewaliła się po nim jak rwący potok. Potem podniosła się druga potrząsając roztrzepaną grzywą. „Derbent“ wziął ją pod siebie, przetoczył się przez nią otrząsając się z wody niby olbrzymi, pływający ptak.

Z górnego pokładu szły naprzeciw Husejna dwie postacie w mokrych płaszczach nieprzemakalnych. Chwytały się za poręcze i szeroko rozstawiały nogi. W jednej z nich Husejn rozpoznał Kotielnikowa, w drugiej marynarza  Chrulewa.

Gdzie bosman? — zawołał Kotielnikow podszedłszy bliżej. Husejn, wpatrzony w jego twarz, starał się zrozumieć pytanie. — Ale gdzie on się podział? Niedołęga!

Zostaw go, on już pada z nóg — odrzekł Husejn usiłując wołać jak najgłośniej i wskazując w kierunku korytarza, gdzie pozostał bosman. — No, przypuśćmy, że ja go zastępuję. O co chodzi?

Tam fale zalewają motor, wiatr zerwał brezent! — wołał Kotielnikow. — Tym zająć się muszą marynarze z pokładu, a nie ty.

Ale Husejna zainteresował ten wypadek; zresztą miał ochotę rozruszać się przed pójściem na wachtę. Nie co dzień bywa taka burza — ma teraz siedzieć w kajucie, czy co? Przywykł już do ogłuszającego wycia wiatru, twarz jego pałała. Pobiegł w kierunku mostku. Kotielnikow ruszył za nim, uczepiony jego ramienia. Chrulew dreptał z tyłu spoglądając ze strachem w dół, na pokład, gdzie bulgotała woda. Przeszli po lewej stronie górnego pokładu; tutaj wiatr był słabszy.

Przyjedziemy chyba z opóźnieniem — rzeki Husejn — jak sądzisz, Stiopa?

Widać, że wyspałeś się, mój drogi. Idziemy do Krasnowodska, a stamtąd do Machacz-Kała. Nikt nas teraz nie przegoni.

To ci dopiero — zdumiał się Husejn. — Ale co będzie ze współzawodnictwem? Przecież „Agamali“ idzie dawną trasą.

To nic. Będziemy liczyli na tonomile. Później się zobaczy. Husejn kiwał głową. No cóż, jak Krasnowodsk, to Krasnowodsk!

Czuł się doskonale na wietrze z odsłoniętą piersią. Pragnął jak najszybciej zobaczyć, co się stało z motorem, ale Kotielnikow marudził. Twarz jego przybrała nagle odcień zielonawy, poruszał ustami, jak gdyby połykał kęs, który mu stanął w gardle. Przechylił się przez poręcz i oddychał ciężko.

Od rana nie przestają rzygać — zachichotał Chrulew. — Cały ich wikt poszedł dziś za burtę. Że-gla-rze!

Kotielnikow spluwał gęstą, ciągnącą się ślinę, stękał i mamrotał przekleństwa. Włosy jego zwisały targane wiatrem.

Idź! — krzyknął gniewnie do Husejna. — No, po co stanąłeś tu? Och!

Na przednim mostku, wiodącym na przednią część pokładu, stłoczyli się wartownicy i marynarze, a zastępca Kasacki objaśniał im coś, wskazując na dół, na pokład ładunkowy. Tam ujrzał Husejn nieszczęsny motor elektryczny, nie osłonięty, lśniący od wody. Tej przedniej części pokładu fale nie zalewały tak silnie. Z rzadka tylko biała grzywa przetaczała się przez burtę; spienione strumienie rozlewały się po ciemnych, jakby wyglansowanych deskach, zatrzymując się i pieniąc koło luk.

Tu trzeba raz — dwa wołał Kasacki ze złością — unieść i narzucić brezent — raz! Naciągnąć i zawiązać linę — dwa! Gdybym miał buty na nogach, pokazałbym wam. Ale tu wystarczy dwóch! Ot, Fomuszkin i Chrulew ...

Zapasowy brezent leżał obok nich na mostku i przez pierścienie jego przewleczona była lina. Husejn pochylił się i pociągnął za koniec brezentu.

O, przyszedł siłacz — uśmiechnął się Kasacki — on wam zaraz pokaże, jak należy pracować!

Husejn zwinął brezent i rozprostował sznur.

Pozwólcie, spróbuję. Jeszcze wezmę Chrulewa. We dwójkę zarzucimy.

Otóż właśnie — naglił Kasacki i sam nawet dotknął brezentu ręką, jakby zamierzając dopomóc — mówię przecież, że to drobiazg!

Trochę za mało dwóch — mamrotał Chrulew rozglądając się markotnie — żeby tak jeszcze jednego.

Dziesięciu! — roześmiał się Husejn na głos. — Co to, przepuklinę masz, czy co?

Podciągnęli brezent do schodków wiodących na pokład i Husejn, zeszedłszy o trzy stopnie niżej, zarzucił sobie linę na ramię. Nagie wyskoczył skądsiś Włodzio Makarow i zawołał gniewnie do Husejna:

Czy oni sami nie dadzą sobie rady? Zostaw, Mustafo!

Pomagam towarzyszom — uśmiechnął się Husejn — czemu nie pomóc, jeśli proszą?

Pod nogami jego przemknęły jak wicher białe strumienie wody i poręcze schodków zachwiały się. Tuż obok widział bladą twarz Chrulewa z szeroko rozwartymi oczami i przygryzioną dolną wargą. Potem pokład obnażył się i zalśnił.

Ty mnie trzymaj w razie czego — wymamrotał Chrulew lękliwie — przed oczami mi wszystko wiruje. Proszę cię, Mustafo...

Ja cię już utrzymam — śmiał się Husejn. — Za nogę mam cię trzymać, czy trochę wyżej ? Cha-cha ...

Pobiegli po mokrym pokładzie i zarzucili brezent na ciało motoru. Husejn przykucnął przewlekając końce liny przez otwory.

Prędzej! — jęczał Chrulew szarpiąc za linę. — Och, prędzej, Mustafo!

Nagle rzucił się dokądś. Husejn usłyszał tupot nóg i jakiś krzyk. Ale nie od razu podniósł głowę, a wpierw ściągnął mocno węzeł liny i wówczas ujrzał nagle wielką falę koloru butelkowego szkła. Fala uniosła się wysoko nad burtą, na jej szczycie dostrzegł mlecznobiały, pienisty grzbiet, który zawirował ze złowieszczym świstem. Husejn. przytulił się całym ciałem do motoru, objął rękami walec i w ostatniej sekundzie ujrzał, nie wiadomo czemu, ogromnie dokładnie ręce swoje, ze zbielałymi od naprężenia paznokciami, zaciśnięte na walcu motoru, i ciężką tkaninę brezentu, całą w rdzawych olejnych plamach.

Potem jakby zwaliło się na niego lodowate niebo i w głowie poczuł ogłuszające dzwonienie, coś pochwyciło jego tułów, wlokło za sobą, wykręcało mu ręce i ciskało nim o pokład. Ogłuszony, tracąc niamal przytomność, całą siłę swoją wlał w dłonie i nie rozwarł ich, aż strumień przemknął nad nim, aż potok wody spłynął i pozostawił po sobie pęcherze piany. Husejn podniósł się nagle i pobiegł natychmiast, nie czując własnego ciała, a z góry wszyscy krzyczeli coś, ale krzyk ten wydawał mu się słaby, niby brzęczenie komara.

Następna fala uderzyła o jego nogi, gdy chwycił już za poręcze schodków. Pośliznął się, upadł na kolana, ale natychmiast podniósł się i zaczął wdrapywać się po schodkach. Dopiero na mostku zachwiał się, oparł o poręcz i wypluł długą strugę słonej wody.

Przed sobą ujrzał wystraszoną twarz Włodzia, zimne, śmiejące się oczy Kasackiego i usłyszał, jak Chrulew mówił do kogoś:

Ja do niego wołałem, a on jak ten bałwan, doprawdy jak bałwan ...

To jest brak ostrożności! — zauważył Kasacki surowo. — W ten sposób można łatwo znaleźć  się za burtą.

Husejn spojrzał na dół i ujrzał mokry brezent, ściśle oblegający motor. Było mu bardzo zimno i jakoś mimo woli bezustannie szczękał zębami. Włodzio objął go wpół i obróciwszy się do stojących na pokładzie, zawołał szyderczo:

Gdyby nie on, zachęcalibyście do wieczora jeden drugiego. Bohatery!

ROZDZIAŁ III

Basow spędził nocną wachtę w oddziale maszyn. Bardzo mu się chciało spać. Ale rankiem rozpętała się burza i trzeba było obejść się bez snu. Woda wyciekająca z koszulek cylindra stała się nagle gorąca. Basow chciał sprawdzić dotykiem jej temperaturę i poparzył palce. Okazało się, że pompa tłoczy wodę zza burty nieregularnie; przeszkadzało silne falowanie. Trzeba było usprawnić podawanie wody.

Około południa nawałnica wzmogła się, rozkołysane fale zaczęły obnażać śruby okrętowe. Strzałki przyrządów zatańczyły i huk maszyn przybierał coraz to inny ton. Niebezpiecznie było płynąć z dotychczasową szybkością, lecz Basow wciąż jeszcze nie chciał zmniejszyć liczby obrotów dieslów i kilkakrotnie wychodził na pokład, żeby sprawdzić stan pogody. Przy maszynach pozostawał wówczas jego zastępca, Zadorow. Denerwował się spoglądając co chwila to na przyrządy, to na górne drzwi, w których powinien był zjawić się Basow, i ćmił papierosa za papierosem. A wiatr potężniał z każdą chwilą i gnał na południe zielone góry wodne, uwieńczone koronką piany. Chwilami ukośny deszcz siekł wielkimi kroplami, chmury płynęły niziutko, szczelnie zasnuwając widnokrąg. Zadzwoniono ze szturmańskiego mostku. Basow, który podszedł do aparatu, usłyszał głos kapitana.

Jak tam u was? — pytał Kubasow.

Wszystko w porządku, tylko falowanie obnaża śruby okrętowe. Trzeba by zmniejszyć obroty.

Tak sądzicie? Dobrze... Zmniejszyć obroty.

Rozkaz — zmniejszyć obroty!

Basow czekał na sygnał ukończenia rozmowy, ale po niedługiej chwili milczenia w słuchawce rozległo się niezdecydowane: „Zaczekajcie ... może to na razie odłożyć ... ?“

Wtedy Basow cisnął słuchawkę na widełki, podszedł do deski rozdzielczej i obrócił oba koła rozpędowe. Zadorow drzemał przykucnąwszy i kołysał się we śnie jak derwisz. Statek pochylił się; i Zadorow upadł na bok. Wstał pocierając stłuczone biodro i zaklął rozespanym głosem. W oddziale maszyn powietrze było jeszcze bardziej niż zazwyczaj nasycone parą, a może to się tylko tak zdawało Basowowi. Ogarniała go nieprzezwyciężona senność. W pewnej chwili stojąc przy desce rozdzielczej zdrzemnął się z otwartymi oczami. Wydało mu się, że jest na wybrzeżu, u siebie w domu, i że Musia położyła mu ręce na ramionach i powoli, łagodnie kołysze nim, to przyciąga go, to znów odpycha. I było to zupełnie zrozumiałe, bowiem gniewała się na niego za coś. Teraz nie wie, co mu ma powiedzieć, kiedy zjawił się tak nagle... Ktoś stuka młotkiem po żelaznym dachu i mlaska głośno, jakby miesił ciasto, a Musia kiwa głową z wyrzutem. „Trzecia wachta — mówi gniewnie — trzecia wachta, Sasza... Tak nie można“. Drgnął i otworzył oczy.

Trzecia wachta, mówię, zmienia się — wołał Husejn z uśmiechem — a ty sterczysz tu wciąż jeszcze. Zamęczysz się, niech cię diabli wezmą. A mnie wydarzył się przypadek, słyszysz?

Przypadek? — spytał Basow mrugając oczami. — No, no ... A jak tam pogoda? Nie widać końca?

Ale skąd. .. Coraz gorzej, wiatr jedenaście stopni — dopiero co nadawali przez radio komunikat meteorologiczny. Istny taniec szatański. A mnie wydarzył się przypadek... ale wiem, że mi będziesz wymyślał!

Mustafa był podniecony i wesoły. Czapkę jego uniosła fala. Więc owiązał głowę chustką wziętą od bufetowej Wiery. Opowiadał, jak zalała go fala na pokładzie, i wytrzeszczał oczy jak mógł, żeby wywołać wrażenie czegoś niesamowitego, ale widać było, że wspomnienie to wcale nie jest dla niego straszne. Potem spojrzał na przyrządy i odszedł sprawdzić naoliwienie silników i zobaczyć, jak mocno nagrzewa się zużyta woda. Przez pewien czas Basów patrzał na niego stojąc obok deski rozdzielczej, potem zdrzemnął się. Musia znowu wyszła z ciemnego kąta, zbliżając się ku niemu. Biło od niej nieznośne gorąco. Opuściła powieki i schyliła głowę, jakby wstydząc się, że pierwsza przyszła do niego. Zląkł się, żeby nie cofnęła się znów w ciemność, i ujął ją za ręce. „Cieszysz się, że jestem z tobą?— spytała. — Jeśli tak, to zostanę tutaj: czy chcesz?“ A Basow pomyślał, że to jest właśnie to, czego pragnie, i skinął głową. Ale Musia zapłakała nagle i rzekła ze złością: „W zeszłym roku spłonął statek-cysterna „Partyzant“. Jesteś komunistą, powiedz, posłano was do Krasnowodska — czy to nie zbrodnia?“ — Chciał odpowiedzieć jej, ale Musia już nie płakała, tylko ciągnęła go za rękę i w oczach jej ujrzał doskonale znany mu starczy wyraz, markotny i żałosny, jaki miewają chore psy. — Moim zdaniem, powinna byś raczej odejść stąd — rzekł wyrywając rękę. i otworzył oczy.

Przed nim stał ślusarz Jakubow i podawał mu' na talerzu chleb i kotlet. Basow spojrzał na zegarek — była pora obiadu i poczuł nagle, że jest bardzo głodny.

Ze też pomyślałeś o tym — rzekł zmieszany, biorąc się do jedzenia. — Ja nawet nie czułem, że jestem głodny. Poczciwe chłopisko!

Jakubow nie odchodził, patrzał z uśmiechem, jak Basow je, i oczy jego trochę drwiące miały wyraz oddania i dobroci. Z zewnątrz dobiegł huk, jak gdyby uderzono w bęben. Zakołysały się ciemne cienie silników i zabulgotała pod deskami woda. Z góry posypało się coś, jakby spadały duże krople dżdżu, i Jakubow rozejrzał się trwożnie. Ale widząc, że Basow je w dalszym ciągu, uspokoił się szybko. — No, dziękuję — rzekł Basow oddając talerz — co nowego na górze?

Wszystko po staremu. Wiatr jedenaście stopni, powiadają. Woda przedostała się do dolnego korytarza i do piwnicy z linami; nie zdążyli tam uszczelnić drzwi. Marynarze z pokładu padają z nóg. A Kotielnikowa ciągle męczą mdłości. Zzieleniał na twarzy i skarży się, że go w sercu ściska. Przyniosłem mu landrynkę, żeby possał — nie chce. Pewnie, jak kto znosi; ja na przykład jakby nigdy nic. Mnie to się nawet podoba. Taka burza, że ha! ... Trochę strasznie, bez tego nie obejdzie się. Czujesz, że jesteś robaczkiem, kruszyną...

Strasznie? — spytał Basow uśmiechając się sennie. — No, no... Nic strasznego.

Oparł się znowu o deskę, pochylił głowę i zasypiając pomyślał sobie krótko i radośnie: „Ach, jak wygodnie!"

Tym razem sen jego był czujny. Basow miał przez cały czas świadomość tego, że śpi i że znajduje się w oddziale maszyn, a kiedy znowu zjawiła się skądsiś Musia, zrobił wysiłek, żeby się obudzić, i pomyślał z gniewem: „Do czego to podobne, trzeba z tym skończyć"... Ale obudzić się nie mógł.

Musia nie była sama. Dokoła niej kręcili się inżynierowie i technicy ze stoczni, uśmiechali się z przesadną grzecznością i pomagali jej wciągać na nogi buciki, które ona wciąż zdejmowała i odrzucała od siebie. Nikt z nich nie zwracał uwagi na Basowa; prawdopodobnie nie widzieli go wcale, gdyż Basow stał nieruchomo. Znajdował się wśród nich Nejman i, co było najwstrętniejsze, on właśnie zalecał się najbardziej ze wszystkich. Nachylał się bardzo blisko nad Musią i zaglądał jej w oczy służalczo a niecierpliwie. A Musia, jak zwykle przy gościach, zachowywała się impertynencko i z wielką pewnością siebie: śmiała się dźwięcznie, miała oddech przyśpieszony, urywany, ale Basow widział, że wcale jej nie jest wesoło, albowiem wiedziała dobrze, że on jest tutaj, i tylko udawała, że go nie widzi. Ktoś wymówił jego imię, lecz ona spojrzała jedynie przelotnie w jego stronę i kiwnęła głową: „Ach, nie wiem wcale, gdzie on jest! Od dawna go nie widziałam“.

Ciężko jej było kłamać i trudno było uśmiechać się przy tym. Basow widział to całkiem wyraźnie. I tak mu było jej żal, jak gdyby jego właśnie ktoś skrzywdził. Ale natychmiast przypomniał sobie, że to wszystko jest tylko snem, i otworzył oczy.

Po schodkach zstępował Włodzio i z daleka machał do niego ręką. Po jego twarzy Basow poznał, że coś się stało.

Zaczekaj chwilę — krzyknął Włodzio zadyszany — czy nie możesz pójść ze mną na górę? Zdaje się, że takiego tam bigosu nawarzyłem. ..

Ale co się stało? — wyrzekł Basow przecierając oczy. — Tylko spokojniej, Włodziu!

Ja nie denerwuję się, naprawdę nie denerwuję się — usprawiedliwiał się Włodzio — ale jestem w kłopocie. Kotielnikow rozchorował się na dobre, leży i patrzy nieprzytomnie. Wszyscy jak zaczadzeni, a ja jeden...

Ale powiedz, co się właściwie stało? — spytał Basow zirytowany. — Jeżeli nic ważnego, to nie pójdę.

Włodzio chwycił go za rękaw i pociągnął ku schodkom.

Chodźmy, proszę cię! Najpierw pękła antena. Przyszła, wiesz, potężna fala. Kadłub statku przechylił się i maszty pochyliły się o tak — rozcapierzył palce u rąk, pokazując, jak odchyliły się maszty. — Pękła moja antena, aż zadźwięczała. A ja muszę mówić z Krasnowodskiem i w ogóle... W razie jakiejś katastrofy pójdziemy na dno, nikt się nawet nie dowie. Więc postanowiłem ratować sytuację. Przeciągnąłem drut, a izolatorów nie ma. Próbowałem wywołać Krasnowodsk — nie słyszy. Więc zacząłem potęgować napięcie prądnicy, żeby otrzymać zwiększoną moc, ale widocznie przeholowałem. Trzasnęło, czuć było spalenizną i koniec. Zdemontowałem maszynę — okazało się, że izolacja zniszczona. Teraz już nic nie mogę wymyślić...

Ale na mnie nie licz, nie jestem przecież elektrotechnikiem — mówił Basow idąc jednakże dalej za Włodziem. — No, w czym mogę ci pomóc?

Na mostku Basow wtulił głowę w ramiona i obrócił się plecami do wiatru. Ściemniło się na dobre. Chmury skłębiły się całkiem nisko, zmieniając raz po raz kształty, w półmroku migotały białe grzbiety fal. Przez pokład wciąż tak samo przelewały się syczące strumienie wody i światła na masztach wirowały zataczając wielkie łuki gdzieś pod samymi chmurami.

W budce radiotelegrafisty pomocnik elektrotechnika, Procenko, rozwalony na krześle, cały w kłębach dymu, spokojnie ślinił skręconego papierosa. Na podłodze leżały części zdemontowanej maszyny, kawałki przepalonego drutu, żelazne  śruby przetaczały się z miejsca na miejsce.

Ot, popatrzcie — rzekł Procenko odsuwając stopą śrubę, która potoczyła mu się do nóg — popatrzcie, co radiotelegrafista zrobił. Czy można tak? No-no!

Odejdź stąd! — krzyknął Włodzio i w głosie jego zadźwięczały łzy. — Zawsze wtrącasz swoje trzy grosze, kiedy mi się nie klei. — Włodzio odwrócił się do Basowa i zajrzał mu nieśmiało w oczy.

Co teraz począć, Aleksandrze Iwanowiczu?

Nie wiem — rzekł Basow. — A co to jest takiego, to, co zepsułeś? Prądnica, czy co?

Prądnica... — powtórzył Włodzio zniechęcony. Nagle uprzytomnił sobie z całą jasnością, że starszy mechanik ani -trochę nie zna się na radio i w niczym nie może mu pomóc. Odszedł natychmiast od Basowa i przykucnął przed maszyną ze smutkiem, dotykając jej ręką.

To ona dawała ci prąd dla twojego radia? — dopytywał się Basow — no, a czy nie można jej czymś zastąpić? Na przykład akumulatorem ?

Włodzio wzruszył ramionami.

Akumulator ma osiemdziesiąt wolt, a maszyna tysiąc dwieście. To po prostu śmieszne... Wiesz co — dodał ze smutkiem — idź już, tam czekają na ciebie, już ja tu jakoś sam poradzę sobie. ..

Poczekają. Tysiąc dwieście, powiadasz? Ale przecież sam mówiłeś, żeś zmieniał napięcie. Więc widocznie można dać i mniej na aparat nadawczy. Powiedzmy... sześćset wolt,

Być może, że można. Nie wiem.

Więc trzeba spróbować, akumulatory mamy. Ile ich jest, Procenko ?

Osiem czy dziewięć ... nie wiem.

Dobra. Osiem razy osiemdziesiąt — sześćset czterdzieści wolt. Procenko, weź kogoś z pokładu i przytaszcz tu te akumulatory.

Włodzio podniósł głowę i spojrzał na Basowa; usta miał półotwarte. Procenko zgasił o obcas skręconego papierosa i wyszedł.

To te akumulatory mają dać prąd dla aparatu nadawczego? — zdumiał się Włodzio. — Nie, nic z tego nie będzie.

Basow gwizdał oglądając błyszczące lampy radiowe za okratowanymi okienkami aparatu.

Wspaniała sztuka — powiedział z zainteresowaniem — tak... Więc dlaczego właściwie nic z tego nie wyjdzie?

Bo przecież... nikt tak nie robi. Czy to ktoś widział? Przede wszystkim akumulatory prędko wyczerpują się.

Nam właśnie nie potrzeba na długo. Tylko na jeden rejs, póki nie naprawimy maszyny. No, nie rób kwaśnej miny, Włodziu!

Basowowi nie chciało się już spać. Obejrzał aparat nadawczy ze wszystkich stron i wyjrzał na korytarz.

Czemu oni tam guzdrzą się? — rzekł niecierpliwie. — Pchnij no ich, Włodziu!

Radiotelegrafista powlókł się niechętnie ku drzwiom.

Tu przecież nawet nie zmieszczą się — rzekł ponuro — też pomysł!

Idź, idź — naglił Basow. Póki znoszono akumulatory, Basow zdążył otworzyć drzwiczki

aparatu i zajrzeć do wnętrza. Ujrzał lampy, grube spirale z drutu i błyszczące płyty akumulatorów (tych ostatnich dotknął ręką) i zadecydował, że po nawałnicy zmusi Włodzia, by mu to wszystko wytłumaczył.

Akumulatory były wielkie i ciężkie; ledwie zmieściły się na podłodze wąskiej budki, i kiedy statek chylił się na bok, z otworów ich chlustał kwas rozlewając się po podłodze.

Całą budkę zapaskudziły — gderał Włodzio — i ubranie pełne dziur od kwasu. Na nic zda się to wszystko...

Procenko przykucnął i połączył druty. Z natężenia aż wysunął koniuszek języka. Nagle złapał go prąd. Procenko drgnął, ugryzł się w język i rozzłościł się.

Czego stoisz — rzucił się na Włodzia — pomagaj, psiakrew! Radiotelegrafista usadowił się obok akumulatora, ale natychmiast znów podniósł się.

Aleksandrze Iwanowiczu, nic z tego nie będzie.

Cóż znowu? — odwrócił się Basow.

Przecież nie mamy anteny. Nie ma izolatorów. Wszystkie nasze usiłowania nie zdadzą się na nic.

Czy izolatorów nie można niczym zastąpić? — spytał Basow. Zasępił się i spojrzał na radiotelegrafistę uważnym, badawczym spojrzeniem.

I tak już połowę rzeczy zastąpiliśmy — zaczął gderać Włodzio, ale poczuł na sobie twarde spojrzenie Basowa i umilkł.

Ech, do diabła! — krzyknął Basow zniecierpliwiony. — Rozkleiłeś się zupełnie. Chodź, poszukamy czegoś, Procenko!

Może butelki od narzanu — zaproponował Procenko niepewnie — szkło to przecież izolacja.

Słusznie, dawaj tu butelki.

Włodzio spiekł raka, zakrzątnął się i nagle wyskoczył jak z procy na korytarz. Basow odprowadził go chmurnym spojrzeniem, a Procenko z lekką drwiną zmrużył oczy i wyciągnął kapciuch z tytoniem.

Radiotelegrafista powrócił niosąc stos pustych butelek i nie patrząc na nikogo zabrał się do roboty. Wiązał butelki w girlandy, pracując tak zawzięcie, że skronie i czoło jego okryły się perlistym potem. Następnie zwinął drut w pierścienie i wyszedł szybko, dzwoniąc butelkami.

Chodźmy popatrzeć — zaproponował Basow — on gotów wdrapać się tam aż do samych imadełek. Żeby tylko nie zwalił się!

Na mostku pod latarnią stali dyżurni marynarze w nieprzemakalnych płaszczach i zadarłszy głowy spoglądali do góry. Radiotelegrafista wisiał na drabinie linowej, huśtając się nad pokładem przy każdym podrzucie statku. Chwytał się kurczowo liny usiłując przywiązać ciężką girlandę z butelek. Procenko chwycił za dolny koniec drutu i wdrapał się na dach budki, aby umocować drut, później usiadł na dachu ze zwieszonymi nogami i zaczął również spoglądać do góry.

Ostrożnie, Włodziu — zawołał Basow — zawiąż na zwykły węzeł! Ej, bo spadniesz!

Latarnia rzucała na mokry pokład złoty snop światła, strącany raz po raz przez potoki wody„ które przelewały się przez burtę. Wiatr to zrywał się gwałtownym podmuchem, ciskając w twarz krople wody, to bezsilnie opadał i wzbijał pod nogami kłęby piany. Statek pochylał się nieznacznie, otrząsał się z piany i zwolna wracał do pierwotnego położenia.

Wiatr słabnie — rzekł ktoś obok Basowa — ogrzejemy się teraz, chłopcy!

Głos był nasiąknięty wilgocią i ochrypły, brzmiało w nim ziewanie — i Basow poczuł nagle, że on sam jest również śmiertelnie zmęczony i że jeśli się zaraz nie weźmie do jakiejś roboty, to natychmiast zaśnie jak zabity. Ale Włodzio zeszedł na dół i zbliżył się do latarni ssąc skaleczony palec.

Dobrze ją podniosłem — rzekł chwytając oddech — zdaje się, że stąd widać. Spojrzyj. — Następnie wrócił do budki. Radiotelegrafista założył słuchawki, włączył łącznik drążkowy i zaczął stukać kluczem.

A jednak działa — rzekł szybko, podniecony, i zwrócił się do Basowa, jakby przykro mu było, że Basow milczy i nie zdradza radości. — Słyszysz? Działa, powiadam.

Dobrze — rzekł Basow. — Teraz wezwij Krasnowodsk.

Przez chwilę słuchał trzaskania klucza i dopiero teraz ogarnęło go zwątpienie. Nie wiadomo czemu wyobraził sobie zielone, drżące nici, które ciągnęły się na wszystkie strony od budki radiotelegrafisty. Nici te unosiły się 'nad morzem, niby wstążki serpentyny, ale wpadały do wody nie doleciawszy do brzegu. „Wszystko jedno, połączenie musimy uzyskać...“ — pomyślał uparcie i zielone nici znikły.

Włodzio długo stukał kluczem, łokieć jego drżał, kosmyk włosów poruszał się na głowie. Potem przekręcił korbę odbiornika i twarz jego przybrała wyraz ostry i skupiony, jaki miała zawsze podczas odbioru. Odbiornik zasyczał, zaświszczał i zaterkotał dźwięcznie, jakby ktoś rozsypał po szkle drobne paciorki.

Wszedł Procenko stukając obcasami, zamknął cicho drzwi i zamarł na progu. Odbiornik zamilkł.

Gotowe! — wykrzyknął Włodzio promieniejąc. — Mówią, że nas źle słychać. Gdyby wiedzieli, w jakich warunkach pracujemy! Może powiadomić ich dla kawału? Przecież nie uwierzą!

A tyś mówił, że nie wyjdzie — drażnił go Procenko. — Czy ty w ogóle coś wiesz? Ty!

Basow wyszedł na górny pokład, ledwie powłócząc nogami, jakby były nalane ołowiem. Łyknął zimnego powietrza i uniósłszy głowę dostrzegł w szparze między chmurami pasek czysto umytego, gwiaździstego nieba. Wiatr roztrwonił już swoją niepohamowaną wściekłość i atakował podmuchami. Chwilami zapadała cisza i słychać było wyraźnie huk maszyn i kroki dyżurnych marynarzy na mostku szturmana.

Spać — pomyślał Basow zamykając oczy. — Rozebrać się i otulić kołdrą... nie, rozebrać się, to za długa sprawa... Zdjąć buty... — przed oczami jego przesunęły się korowodem czarne plamy i sam on jak gdyby wirował stojąc na miejscu i stopniowo opadając na dół. — Teraz już koniecznie spać, tylko zajrzę do silników“.

Ktoś przebiegł szybko przez górny pokład i wpadł w ciemności na Basowa.

Aleksandrze Iwanowiczu, szukam wąs od dawna — rzekł motorniczy Kozow chwytając Basowa za guziki bluzy. — W zapasowym silniku coś jest nie w porządku, coś się zepsuło. Teraz daje on jakąś szaloną ilość obrotów; lada chwila gotów rozlecieć się. Zadorow oszalał do reszty — klnie, grozi sądem, jak gdybym ja był winien... Wi§c chodźmy już, Aleksandrze Iwanowiczu, bądźcie łaskawi!

Mówisz, że coś się zepsuło w zapasowym silniku? — pytał Basow podążając za nim. — A czemu mechanik nie zatrzymał motoru? Histeryk wąsaty! Dobrze. Obudź elektrotechników i starszego motorniczego drugiej wachty. Szybko!

Mustafa dopiero co zeszedł z wachty!

Słuchaj, co ci mówię! Elektrotechnicy niech przejdą na oświetlenie rezerwowe. Motor zatrzymać. Obudzić Husejna i ślusarza Jakubowa. A ty nie denerwuj się, zaraz urządzimy wszystko...

Rozkaz... Och, jak ja was szukałem, Aleksandrze Iwanowiczu!

Marna organizacja — myślał Basow kierując się do oddziału maszyn. — Dyżurny mechanik boi się maszyn, denerwuje się i wymyśla motorniczym, a motorniczy biegają po całym statku szukając starszego mechanika. Marna organizacja, marne kierownictwo! Jestem widać złym organizatorem, jeśli nie mogą obejść się beze mnie".

Nie czuł już zmęczenia, zaczynało wzbierać w nim głuche rozdrażnienie na dyżurnego mechanika, na motorniczych, na samego siebie — rozdrażnienie, które kazało mu mimo woli być grubiańskim i szorstkim i  rodziło w podwładnych zmieszane uczucie lęku i niechęci.

W drzwiach oddziału maszyn stał Mustafa Husejn, nagi aż po pas, w kobiecej chusteczce na głowie. Przeciągał się, przecierał oczy i uśmiechał się sennie.

Pośpieszcie się — rzekł Basow i patrzył jakby nieobecnym wzrokiem gdzieś ponad twarzą motorniczego — wyspać zdążymy się później. Na cóż czekacie właściwie, kiedy maszyna uszkodzona?

Czekam na ciebie — rzekł Husejn nie przestając się uśmiechać. — Byłem już tam, obejrzałem silnik, zatrzymałem go. Zepsuty jest,' jak przypuszczałem od razu. Za chwilę zaczniemy naprawiać. .. A ty od razu rzucasz się na mnie. Co za ziółko z ciebie!

Ale kiedyś ty zdążył? — wybąkał Basow czerwieniąc się. — Mówisz, że zaczęli naprawiać? No, no...

Mnie zawołano już dawno. Ale wiesz co? Tobie przydałoby się iść spać. Tak przecież nie można — drugą dobę bez snu. Zaczynasz już nawet ciskać się na ludzi.

A ty nie zwracaj na to uwagi — zaśmiał się Basow zmieszany. — Wszystkiemu winien ten przeklęty wiatr!

Ja nie obrażam się bynajmniej. Ale ty jednak idź, nie wtrącaj się. Zbyteczni ludzie mogą tylko przeszkadzać; sam to przecież mówiłeś.

Cha-cha! A więc wyganiasz mnie? Cóż robić, pójdę. A ty nie spartaczysz, Mustafo?

Jeszcze czego!

No, do widzenia, Mustafo!

Żegnaj.

Teraz już bezwzględnie należy spać — myślał Basow przechodząc przez mostek. — I nikt nie czekał na mnie; doskonale mogą obejść się beze mnie. A organizacja... no cóż, organizacja też jest wcale niezła. Od razu zatrzymali silnik, stwierdzili, na czym polega uszkodzenie i przygotowali wszystko, żeby je usunąć. Wątpię, czy ja zrobiłbym to szybciej. Są wśród nich bardzo dobrzy robotnicy, tacy jak Husejn, a wszyscy oni razem są lepsi aniżeli każdy z osobna, gdyż uzupełniają się wzajemnie. Jakże mogłem tak źle myśleć o nich, gdy szedłem tutaj? I co właściwie mogłem przypuszczać? Nie, po prostu skutek bezsenności i wiatru... wiatru!"

WYSPA CZECZEN

ROZDZIAŁ I

Dziwny, zwodniczy zapach miała ta krasnowodska nafta. Gdy ustawiono szlauchy i popłynął do luk ciemny, musujący płyn, Dogajło pociągnął nosem i rzekł:

Jakby landrynki czy jakieś inne cukierki. Można wąchać, ile dusza zapragnie.

I marynarze wąchali. Jak gdyby przeniesiono przez pokład tacę ze świeżymi ciastkami i cukierkami. Następnie jakoś niemile zakręciło w nosie. I Dogajło, oczyściwszy starannie nozdrza za pomocą wielkiego palca, powiedział, tym razem nie odczuwając żadnej przyjemności :

. — Jednak w nosie kręci.

A później minęło i to. Wydawało się, że pompują przez rurociąg zwykłą surachańską naftę. Tylko marynarz z pokładu, Fomuszkin, który stał obok luki, zaczął skarżyć się na ból w skroniach, a Dogajło odszedł bojaźliwie ku burcie i nie odzywał się więcej.

W Krasnowodsku kapitan otrzymał nowe rozporządzenie: miałholować spalinowiec „Uzbekistan“, który podczas nawałnicy stracił zdolność samodzielnego ruchu. Była to sprawa nieprzyjemna i kłopotliwa, ale Kubasow był pomimo to w dobrym humorze. Trwającą całą dobę burzę na otwartym morzu, niepokój i nadmierny wysiłek — wszystko to miał już poza sobą, jak gdyby czyjaś ręką urządziła wszystko jak najpomyślniej, toteż Kubasow czuł przypływ sympatii do wszystkich wokół.

Spójrzcie — mówił do Kasackiego — doprawdy, spójrzcie tylko, jaki wspaniały widok! Białe miasteczko i nad nim zupełnie czerwone skały. I złote mielizny dokoła błękitnej zatoki. Nadzwyczaj pięknie!

Kasacki miał wygląd zmęczony, niezdrowy i brunatne worki pod oczyma. Frencz, obsypany popiołem z papierosa, był niemożliwie pognieciony, jak gdyby Kasacki wylegiwał się na łóżku w ubraniu.

Miasto jest białe, to prawda — odezwał się tonem drwiącym — i skały są niewątpliwie czerwone, to trudno kwestionować. Ale wy jesteście dzisiaj jakoś szczególnie wesolutki i różowiutki. Z jakiego powodu, można wiedzieć?

Odwrócił zwolna głowę; jego wypukłe oczy wpiły się bacznie w krawat kapitana.

Zresztą wasz optymistyczny nastrój jest rzeczą bardzo dobrą. Ale ja, wiecie, przywykłem spoglądać w przyszłość. Oto minął nord, wszyscy są zadowoleni — oprócz mnie. A raczej i ja jestem rad z tego, ale nie tak jak wy, bo gdy tylko zaśpiewa we mnie ów cieniutki, głupi głosik radości, zaczynam natychmiast rozumować i dochodzę do przekonania, że choćby śpiewał nie wiem jak, w końcu wydarzy się coś nieprzyjemnego i trzeba będzie zagrać „Rozłąkę".

A potem przecież będzie dobrze? Nieprawdaż?

Nie wiem. Być może. Sprzykrzyły mi się te oderwane tematy. Oto tam stoi statek-cysterna „Uzbekistan“, widzicie, na tamtej przystani. Trzeba go obejrzeć, zanim zaczniemy holować. Chodźmy.

Ach, jeszcze to holowanie! Słuchajcie, co za nonsens, doprawdy. Jak gdybyśmy byli holownikiem. Czy nie można nie zgodzić się?

Oto macie — przykrość! A odmówić przecież nie można. „Uzbekistan“ stracił zdolność ruchu, a ropę do niego już nalano i trzeba ją wywieźć. Trzeba będzie holować to żelastwo, nic na to nie poradzimy.

Wygląda na to, że się cieszycie...

Ależ nie, po prostu sprawiłem, żeście oprzytomnieli i rozumiecie, że przykrości nie brak. Podajcie dłoń, człowieku radujący się życiem.

Zeszli na dolny pokład i skierowali się ku schodkom. Kubasow pociągnął nosem i zatrzymał się.

Co to u nas pachnie? — zapytał zdziwiony. — Czyżby ropa?

Toście dopiero teraz zwrócili na to uwagę? No, tak, to krasnowodska ropa. Czemu zasępiliście się? To zapach oryginalny, a nawet przyjemny.

Szli, nie śpiesząc się, wzdłuż wybrzeża i Kasacki opowiadał o ciekawych właściwościach ropy krasnowodskiej — o jej aromatycznych składnikach i o benzynie zawartej w niej, i o niskiej temperaturze, przy jakiej się zapala. A Kubasow myślał o tym, że Kasacki ma wiele wiadomości, jakich nie mają inni szturmani, ale nie wiadomo czemu nie lubi ujawniać swojej wiedzy i nawet gazety czyta w samotności, zamknąwszy się w swojej kajucie.

Na „Uzbekistanie“ przywitał ich dobroduszny rudy grubas, który przedstawił im się jako zastępca kapitana. Udali się razem na przednią część pokładu, obejrzeli urządzenia i omówili sprawę holowania.

Nie mamy jakoś szczęścia — skarżył się grubas uśmiechając się dobrodusznie. — Remont zimowy był zrobiony byle jak, a obecnie podczas każdego rejsu mamy jakieś uszkodzenia. Wczoraj walec zaciął się, mimo to jednak napełniliśmy statek. Nie będziemy przecież szli bez ładunku. Ale, mówiąc między nami, jest to nadużycie, ponieważ nasz pokład nie jest w porządku.

Doprawdy? — spytał Kasacki niedbałym tonem. — No, to zwykła rzecz.

W jednym miejscu zatkaliśmy, ale widocznie niedostatecznie. Czuć gaz. Gazociągu nie mamy. Jest to sprzeczne z przepisami...

Musimy wracać — zaczął naglić Kasacki — czas, Eugeniuszu Stiepanowiczu, już czas!

Rudy ziewnął i odszedł do kajuty. Na pokładzie suszyła się bielizna i leżały zwoje lin. Kubasow pokiwał głową.

Zapaskudzili statek, dranie!

Nie wiadomo czemu, Kasacki nie skierował się wprost ku schodkom, lecz skręcił ku przeciwległemu przejściu na pokładzie. Kubasow dreptał pokornie za nim. W miarę tego, jak przybliżali się do tylnego kasztelu, ostry zapach wzmagał się i kapitan poczuł kręcenie w nosie.

Czyżby luki nie były uszczelnione? — spytał pociągając nozdrzami powietrze — co u diabła! To jest doprawdy wbrew przepisom!

Kasacki obszedł zabudowania nie oglądając się i skierował się ku schodkom.

A macie przy sobie ów papierek? — zapytał pośpiesznie.

Jaki?

No, dzisiejszą radiodepeszę Żeglugi w sprawie holowania „Uzbekistanu“. Pokażcie ją!

Obejrzał blankiet, złożył go i poruszył nozdrzami.

Włączymy to do aktów — wymamrotał — dla porządku, wiecie.

Na Boga, odmówię holowania — zadrżał Kubasow — zaraz pójdę i nadam depeszę!

Spokojniej ! Czegoście się tak przerazili ? Więc pokład przepuszcza trochę gazu. I cóż w tym nadzwyczajnego? Mają przecież zezwolenie wydziału ewidencji na kontynuowanie przewozu. Jeżeli odmówicie, oskarżą was o rozbijanie planu przewozu.

Tak sądzicie?

Jestem pewien.

Ach, co za pieska praca! — westchnął Kubasow. — Przeklinam chwilę, kiedy zgodziłem się opuścić kancelarię.

ROZDZIAŁ II

Podczas ładowania do schodków „Derbenta“ zbliżył się człowieczek w czapce z kotwicą. Wyglądał ów człowieczek na lat piętnaście, ale zachowywał się z godnością i nawet usiłował nadać sobie pozory surowości. W ręku trzymał notatnik i był widocznie bardzo ciekawy, albowiem wspinał się wciąż na palcach, usiłując dojrzeć, co się dzieje na statku.

Dzień dobry — zwrócił się uprzejmie do Dogajły — co u was słychać?

A czy ty mnie znasz? — zdziwił się bosman dobrodusznie — skądeś się wziął?

Nie, jeszcze was nie znam — odrzekł człowieczek — ale wy będziecie nas holowali, więc przyszedłem, by się zapoznać. Dzień dobry — skinął głową marynarzom, którzy stłoczyli się koło burty. — Jestem radiotelegrafistą na „Uzbekistanie“, nazywam się Walerian.

Przebiegł prędko po schodkach i wyciągnął rękę do bosmana.

No, więc witaj, Walerianie — rzekł Dogajło z uśmiechem. — Kiepsko stoją wasze sprawy, Walerianie! Trzeba będzie was ciągnąć.

Z kajuty wyszli Kotielnikow, Husejn i Makarow. Włodzio popatrzył i zawołał:

Toć to przecie Walek!

Pobiegł, chwycił chłopaka za ramiona i zaczął obracać nim..

Wałek, skądeś się wziął? Jak dostałeś się tutaj? Jeździsz na „Uzbekistanie“ ? Z tym chłopakiem razem kończyłem szkołę — zwrócił się do towarzyszy. — Najmłodszy ze wszystkich. Nie chcieli go przyjąć. Prawda, że nie chcieli? Walek, przyznaj się! A teraz, widzicie, pływa i nie tonie! Ech, ty smyku!

Bardzo ciekawa praca — rzekł Walek statecznie — powiedziałem już, że pracuję jako radiotelegrafista. I doskonale daję sobie radę! Jak przebyliście burzę? Ja przez cały czas sam dyżurowałem przy odbiorniku, bezustannie! Bo przecież mogło się jakiemu statkowi przydarzyć nieszczęście. I wtedy usłyszałbym i uratował... to znaczy uratowalibyśmy. To niezmiernie ważna sprawa, taki dyżur. Czytałeś rozkaz komisarza ludowego w sprawie walki z katastrofami? A więc bez-us-tannie!

Walek usiłował mówić tonem niedbałym, ale widać było, iż jest podniecony tym, że słucha go tyle obcych dorosłych ludzi, i głos jego brzmiał to basowo i nieco ochryple, to znów wznosił się wysokim chłopięcym dyszkantem.

Mam silną stację nadawczą — ciągnął dalej z zapałem — i dokonałem już wielu ciekawych eksperymentów (jestem przecież starym miłośnikiem radia). Obecnie zamierzam posłać artykuł do pisma „Wiadomości Radiowe". Widzicie, próbowałem utrzymać łączność ze statkami na Morzu Czarnym i udawało mi się to, ale jedynie w godzinach wieczornych i na krótko. Nauka potrafi ten fakt wytłumaczyć. Niestety, musiałem przerwać eksperymenty, gdyż stacja kontrolująca podsłuchała mnie i wlepiła mi naganę. Przecież to gryzipiórki, spróbuj ich przekonać!

Ach, mój drogi — zawołał Husejn zachwycony — za co mogłeś dostać naganę?

Za chuligaństwo w eterze. Ale to nic, żegluga jest jednak bardzo interesująca. Mamy dużą bibliotekę, ze trzydzieści tomów, może nawet więcej. Prócz tego posyłam korespondencje do pism Piszę o przewozach nafty i o ruchu stachanowskim. Właściwie mówiąc przyszedłem tutaj w pewnym celu, nawet notatnik przygotowałem sobie, żeby zapisywać wrażenia. Dlaczego śmiejesz się, Włodziu? Chciałbym pomówić z kimś ze stachanowców. W jaki sposób osiągnęliście wasze rekordy?

Otoczył go już spory tłum i  Walek zmieszał się na chwilę, ale ujrzał wesołe, życzliwe twarze i otworzył z powagą notatnik.

A więc wszystko zależało od— silników i od oszczędzania czasu podczas ładowania? Czekajcie, zapiszę... To coś w rodzaju wynalazku, czy tak? Nie? No, może palnąłem głupstwo. Ależ nie śmiej się, Włodziu! Zapomniałem ci powiedzieć, że jestem konstruktorem. Robię maleńkie szybowce z drzewa i tektury; to bardzo ciekawe. Niestety, nie mam ich gdzie puszczać — pokład mamy nieduży i wszystkie pospadały za burtę i przepadły. A oprócz tego skonstruowałem silnik elektryczny, malusieńki. Waży wszystkiego kilka gramów, a obraca go prąd baterii kieszonkowej. I żebyście wiedzieli, że wykonałem go wyłącznie z sowieckich materiałów!

Włodzio roześmiał się na całe gardło, chwycił gościa wpół i podniósł go w górę.

Z sowieckich! — powtórzył zachłystując się z uniesienia — ech ty, paplo!

No, przestań, Włodziu, co to za dziecinada — zżymał się Walerian wyrywając się — dajże pomówić z ludźmi. Słyszysz, Włodziu!

Obciągnął koszulę i zwrócił się do Husejna:

Opowiecie mi szczegółowo o stachanowskich rejsach, kiedy przyjedziemy do Machacz-Kała. Prawda? Jestem pewien, że można przejąć od was niejedno dla naszej pracy. U nas na „Uzbekistanie“ robi się wszystko po staremu i mechanik bardzo dużo śpi. Zdaje mi się, że jest chory na śpiączkę, tylko że nie wie o tym. To bywa, wiecie, taka mucha ukąsi i już ... Znowu śmiejesz się, Włodziu! A to jest przecież bardzo niedobrze. Wczoraj na przykład zepsuł się silnik, a on przegapił. I powiem wam jeszcze pod sekretem ...

Przybrał tajemniczy wyraz twarzy i Włodzio nachylił się ku niemu uśmiechając się z góry.

U nas na pokładzie utworzyła się szczelina, ulatnia się stamtąd gaz. Słowo honoru! Podczas postoju zatkano ją, ale widocznie nie całkowicie, bo czuć zapach. A gazociągu nie mamy. Widzicie, co za heca!

Wszystko to wypowiedział jednym tchem. Włodzio uśmiechał się wciąż jeszcze, ale wokół zapanowało milczenie.

Czy to od dawna u was tak jest? — spytał Husejn. — Nie przypominacie sobie?

Już dosyć dawno. W porcie podczas postoju kapitan sprowadził inżyniera, zapomniałem skąd ...

Chyba z wydziału ewidencji?

Tak, tak. Powiedział, że trzeba koniecznie zatkać szczeliny aż do końca żeglugi. Pokręcił się i odszedł. Więc zatkaliśmy.

Wydział ewidencji pozwolił na przewóz przy takim stanie pokładu! I bez gazociągu? To chyba niemożliwe!

Ale pamiętam bardzo dobrze. Pokręcił się i odszedł... Kotielnikow zasępiony gryzł paznokcie.

Trzeba to jakoś załatwić, chłopcy — rzekł cicho. — Nie wolno tak wypłynąć na morze. To całkiem jasne.

A cóż można zrobić?

Skomunikujemy się z żeglugą i zawiadomimy ich o tym. Nie można tak przecież zostawić.

Teraz już za późno — odezwał się Włodzio — ładowanie jest już na ukończeniu. Powiedz mi, Walerianie, czy macie silniki elektryczne na pokładzie?

Mamy. Silnik jest na pokładzie. Gdzie miałby być?

Może nie jest za późno? — spytał Husejn rozglądając się trwożnie. — Może obudzić Basowa?

Za późno, Mustafo. Basow nie jest cudotwórcą. Zresztą nikt nam nie uwierzy. Wydział ewidencji dał zezwolenie ...

A nie palą tam u was na pokładzie, Walerianie? Zdarza się czasem, prawda?

N-nie, to chyba zakażane. — Walerian spojrzał kolejno na każdego z nich, mrugając oczami jak winowajca. Żal mu było, że rozmowa, tak przyjemnie rozpoczęta, urwała się.

Wiecie co, chłopcy — zadecydował Kotielnikow — teraz już za późno, żeby coś przedsięwziąć, ale w Machacz-Kała zaalarmujemy organizację partyjną. O czym właściwie myśli wasz kierownik polityczny, młody korespondencie?

Nie wiem. On jest u nas od niedawna. — Walerian milczał przez chwile i uśmiechnął się nagle po dziecięcemu, pytająco. — No mówmy już o czymś innym. Doprawdy, proszę was!

Ogromnie się wszystkim spodobał ten malutki radiotelegrafista z „Uzbekistanu“ i powiewano czapkami, gdy odchodził molem na wybrzeże. A Dogajło wprost roztkliwił się odprowadzając go wzrokiem.

Synka miałem ... umarł... — rzekł zasępiony — też był taki grzeczny i taki pomysłowy. Miałby teraz trzydzieści lat albo trochę więcej...

ROZDZIAŁ III

Minął dzień, podobny do innych dni na morzu, upłynął niepostrzeżenie, podzielony na czterogodzinne odcinki wacht. Na otwartym morzu woda marszczyła się jeszcze. Po zboczach fal spływało odbicie słońca. Na rufie skrzypiała lina holownicza i poza nią w spienioną smugę wrzynał się wysoki dziób „Uzbekistanu" i maszty jego czerniły się na tle błękitu nieba. Na „Derbencie“ przyzwyczajono się do niego jakoś bardzo szybko, jak gdyby już od dawna wlókł się tak za nimi i jakby nie było na nim ani ludzi, ani łatwopalnego ładunku, a jedynie maszty, rdzawy kadłub i białe nadbudówki. A kiedy zapadał wieczór i w kajutach płonęły światła, znikał zupełnie.

Tylko skrzypiąca lina holownicza ginęła gdzieś w ciemności i na jej końcu wisiała girlanda świateł, a pod nią na samym dnie morza kołysały się chwiejne, ogniste łańcuszki i niewidoczne fale rozrywały je nadpływając, ale one zrastały się znowu i znowu rozrywały się na strzępy, i tak bez końca.

Właśnie na owe lśniące łańcuszki zapatrzył się szturman Kasacki stojąc w ciemności, o północy, na wachcie. Zapiął kożuch, oparł ręce o poręcz mostku i znieruchomiał. Daleko za rufą wiły się złote wężyki, a on uważnie śledził je oczyma i nie mógł od nich oderwać oczu, chociaż to obserwowanie było nie wiedzieć czemu nieprzyjemne.

Ucieszył się, kiedy w dole rozległy się głosy, i przechylił się przez poręcz, jak mógł najniżej, przysłuchując się.

Tu powinna być wyspa.

Jaka?

Wyspa Czeczen.

Patrzcie, Czeczen. A ty caluśkie morze znasz, czy co?

No chyba. Od małego pracuję tutaj.

Odpowiadał wysoki tenorek bosmana, pytał nieco ochrypły, ironiczny głos.

Chrulew chyba... — domyślił się Kasacki.

Ojcze Charitonie...

Ha?

A gdzieżeś był wczoraj, kiedyśmy motor osłaniali na pokładzie ? Szukaliśmy ciebie, szukaliśmy!...

Nie pamiętam, chłopcze ... Miałem pewnie jakąś robotę. Nic nie pamiętam...

Bu-u-jasz! Husejn powiadał, żeś wlazł do kuchni. Nieboszczyka odwalałeś, czy co?... Też mi bosmani

Kłamie jak zawsze... Grubianin on jest, krzywdziciel!

To prawda, że grubianin. Ale jednak?

A któż ma ochotę tonąć, che-che. Stary jestem ...

Właśnie, właśnie. A ja musiałem pokutować. Jego wczoraj o mało co nie spłukało za burtę. — Husejna tego — dodał Chrulew, jak gdyby sobie coś przyjemnego przypomniał.

Kasacki słuchał z zastygłym na ustach uśmiechem, wystawiając z puszystego kołnierza białe, cienkie ucho. Ale rozmowa urwała się.

Tak — powiedział półgłosem zadowolony Kasacki. — Minęliśmy wyspę Czeczen. Trzeba zaznaczyć... — Wszedł do budki, zmrużył oczy i przeciągnął się wyginając plecy niby najedzony kot. Gdy schylił się nad mapą, skądsiś z zewnątrz dobiegł przeciągły dźwięk, jak gdyby uderzono młotem o żelazną blachę, i natychmiast na mostku Chrulew krzyknął przeraźliwie i rozwarł na oścież drzwi budki.

Czego chcesz? — odwrócił się Kasacki. — Mucha cię ukąsiła? Spostrzegł twarz Chrulewa, bladą, z otwartymi ustami, i skoczył

ku drzwiom. Za rufą, tam gdzie przedtem iskrzyły się girlandy świateł, wznosił się kolebiąc pióropusz szkarłatnego dymu i poprzez niego zarysowały się maszty i zwoje lin „Uzbekistanu", oświetlone różowym światłem. Kasacki podbiegł już do schodków, ale nagle stanął jak wryty gryząc palce. Przed nim zjawiła się znowu biała twarz marynarza i zawyła ochryple.

Ratu-un-ku!

Milczeć! — krzyknął Kasacki piskliwym głosem. — Milczeć i słuchać komendy!

Zatupał nogami i chwyciwszy marynarza za kołnierz koszuli przyciągnął go do siebie.

Masz uspokoić się i słuchać. Trzeba odrąbać linę... Rzucie ją precz, do wody ... Rozumiesz? No, szybko!

Trzeba by siekiery — wymamrotał Chrulew. — Rozkaz. Odrąbać !

Kasacki odepchnął marynarza i stoczył się po schodkach. Za nim biegł pędem Chrulew dysząc ciężko i lamentując: — Zaraz, zaraz... och, moi kochani, zaraz!

Gdzie macie siekierę? — spytał Kasacki nie zwalniając biegu. — Odpowiadajcie!

Jest w skrzyni... — wyjęczał Chrulew — zaraz wydobędę... Och, prędzej!

Powietrze zafalowało od głośnego huku wybuchu i za rufą wyrósł nowy ognisto-czarny grzyb dymu, osypany lśniącymi iskrami. Rozległy się szybkie uderzenia okrętowego dzwonu „Uzbekistanu“, ale natychmiast urwały się i zamilkły. Na pokład wyskoczył Dogajło. Wlókł koło ratunkowe macając jak ślepiec na wszystkie strony, potykając się. Natknął się na lukę i krzyknął głośno:

Oj!

Z góry zeskoczył Chrulew i chwycił go za rękę.

Ojcze Charitonie, prędzej dawaj siekierę. Zginiemy, moi kochani.

Siekierę ... — bełkotał Dogajło w osłupieniu. — Na nie teraz siekiera ... trzeba koła ratunkowe ...

Zakatrupię cię! — wrzasnął Chrulew. — Daj tu w tej chwili siekierę, diable stary!

Dogajło cofnął się, wypuścił z ręki koło ratunkowe i obaj znaleźli się poza drżącą smugą światła, która padała zza rufy. Po chwili na miejsce oświetlone wpadł Chrulew z siekierą zarzuconą na ramię. Zadziwiająco szybko wdrapał się na rufę, szeroko otwierając usta dla nabrania tchu. Dogajło szukał na pokładzie upuszczonego koła ratunkowego, jęczał i żegnał się.

Znalazł je wreszcie i zaczął wciągać przez głowę, przysłuchując się stukowi siekiery dobiegającemu od strony tylnego kasztelu. Kiedy odrąbano linę i statek zachwiał się, Dogajło pochylił się i usiadł na pokładzie, przymknąwszy oczy. Na oświetlone miejsce wbiegł Kasacki i natknął się na bosmana.

Zrobione! Jesteśmy ocaleni! — powiedział Kasacki uśmiechając się drżącym, ledwo dostrzegalnym uśmiechem, — Ciśnij swój obarzanek, staruszku, obudź kapitana!

W tej samej chwili z drzwi oddziału maszyn wyszedł Husejn i przystanął na przechodnim mostku, przysłuchując się.

Pękła lina holownicza! — krzyknął spostrzegłszy ludzi na pokładzie. — Trzeba zatrzymać  się, towarzyszu zastępco.

Idźcie z powrotem! — krzyknął Kasacki. — Wszystko w porządku, mówię wam. Zawracaj!

Ale Husejn odbiegł nieco dalej i w oczach jego błysnęło odbicie różowego światła.

Gdzie kapitan? — krzyknął rozglądając się dziko dokoła. — Hej, wy tam... Pali się przecież!

Idźcie z powrotem! — krzyknął Kasacki ostrym, zgrzytliwym głosem, tupiąc nogami z wściekłości. — Za niewykonanie rozkazu podczas katastrofy ... pod sąd!

Husejn nie patrzył już na pokład i nie słuchał zastępcy. Stał przez parę sekund namyślając się i nagle rzucił się na górny pokład, wdrapał się na mostek szturmana i zniknął.

On tam chce narobić hałasu syreną — domyślił się Chrulew — ech, wszystkich obudzi, Olegu Siergiejewiczu. Żebyśmy tylko nie musieli wracać.

Na chwilę jak gdyby pociemniało wszystko dokoła i znikły świetlne plamy na czarnej wodzie, lecz natychmiast wzbił się nad rufą złoty obłok iskier, niebo stanęło w płomieniach, okryło się szkarłatem.

I „Derbent“, jakby oparzony chybocącą się łuną, zaryczał ogłuszająco w ciemności.

Basow leżał na łóżku w ubraniu, wyciągnął bose nogi i zadarł do góry podbródek, jak gdyby nagłe trafiony kulą. Coś niepokoiło go widocznie przez niedomknięte powieki i wydawało mu się, że nastąpił ranek i że wstaje różowe słońce, a nad samym uchem coś ryczy długim, przeciągłym rykiem i drżą przegródki kajuty. Na wpół rozbudzony przewrócił się na drugi bok, gdyż czerwone promienie słońca przedarły się przez rzęsy i załaskotały źrenice. Ryk urwał się i wydawało mu się, że w ciszy, która nastąpiła, słyszy czyjś krzyk, ale wciąż jeszcze nie ruszał się, po trochu usiłując zrozumieć, dlaczego tak bardzo chce mu się spać, skoro nastąpił ranek, i dlaczego nie obudzono go na wachtę, jak o to prosił. Usłyszał, jak drzwi otworzyły się na oścież, ktoś wdarł się do kajuty i natknął się z rozpędu na krzesło. I wówczas Basow otworzywszy oczy zrozumiał, że to wcale nie słońce świeci, i ujrzał schyloną nad sobą twarz Husejna, który chciał go nastraszyć — tak mu się zdawało.

Która godzina? — spytał uśmiechając się sennie i szukając dłonią wyłącznika. — Coś ty powiedział, Mustafo?

Mówię, że na „Uzbekistanie“ pożar — rzekł Husejn potrząsając go za ramię. — Wstawaj prędzej!

Basow przekręcił wyłącznik i usiadł na łóżku.

Kłamiesz! — krzyknął na całe gardło. — To niemożliwe!

Przy świetle żarówki dziwnie go uderzyły nie słowa Husejna, lecz jego twarz, ów znany mu wyraz tępej, przygnębiającej rozpaczy, jaki widział na twarzy Mustafy podczas pierwszych haniebnych rejsów.

Co oni robią, dranie! — powiedział Husejn głucho. — Teraz już wszystko przepadło na amen.

Uspokój się, Mustafo. — Basow wciągnął buty i skoczył na korytarz zapinając w biegu guziki bluzy. — Kto tam krzyczy? — spytał nasłuchując.

Chłopcy zebrali się na górnym pokładzie. Domagają się, żeby zawrócić.

Minęli korytarz i wyszli na pokład ładunkowy. Basow przystanął i podniósł ręce do skroni.

Co to? — spytał szeptem. — Co się tu dzieje, Mustafo? Gdzieś daleko z tyłu kłębił się obłok dymu i w nim na kształt

rozżarzonego węgla płonęło oślepiające, szkarłatne jądro, wyrzucając w górę snopy złotych iskier.

Odrąbali linę holowniczą i odpływają — rzekł Husejn z rozpaczą. — Dałem sygnał syreną, ale mnie przepędzili .. Słuchaj, zrób coś. Jeszcze czas. Czy mielibyśmy tak po prostu odpłynąć, Sasza?

Wpił się oczami w twarz mechanika i nagle pojął z całą jasnością, że Basow jest tak samo bezsilny jak on, gdyż podlega kapitanowi i nie w jego mocy jest zawrócić statek, a jeśli będzie nalegał, zagrożą mu sądem i przepędzą go, tak jak przepędzili jego.

Ale Basow uspokoił się nagle i spojrzał poza siebie, jakby mierząc wzrokiem odległość do płonącego statku. Nieoczekiwanie zawrócił i w milczeniu ruszył ku schodkom. I tak samo w milczeniu, już o niczym nie myśląc, udał się za nim Husejn.

Na górnym pokładzie ludzie rozglądali się lękliwie, nie poznając jeden drugiego przy migotliwym blasku łuny pożaru. Chwilami rozlegały się zmieszane głosy zagłuszając się wzajemnie, chwilami zniżały  się do szeptu i wtedy słychać było każde głośno wymówione słowo i wszyscy nagle oglądali się na mówiącego, jak gdyby oczekując rozkazu, aby działać.

Na mostku szturmańskim, obok schodków, widniała wysoka postać Kasackiego. Stał nieruchomo i tylko z rzadka odwracał głowę, kiedy hałas na dole wzmagał się.

Obok niego, tuż koło poręczy, przycupnęła ociężała postać kapitana. Kręcił się bezustannie, wykonywał mnóstwo drobnych, zbytecznych ruchów. Poruszał ramionami, jakby mu było zimno, i zapinał guziki frencza, ale natychmiast zostawiał je w spokoju i kręcił głową, spoglądając to na płonący statek, to w dół na pokład; wzdychał i załamywał ręce.

Na pokładzie ślusarz Jakubow, wzburzony i czerwony, ocierał chustką mokrą twarz, i oczy jego wydawały się wypukłe od łez, jakie w nich stanęły...

Niech tu zejdą — krzyknął nie posiadając się z gniewu. — Niechaj objaśnią, dlaczego odpływają. Ty jesteś przewodniczącym komitetu okrętowego, zmuś ich, żeby objaśnili.

Dość gadania! — krzyknął Kotielnikow ochrypłym głosem, patrząc z nienawiścią na mostek — trzeba zmusić ich, żeby zawrócili ...

Kapitan niech tu przyjdzie! — krzyknął ktoś.

On przecież jest tutaj.

Gdzie?

O tam, przy poręczy.

Nastąpiła krótka chwila ciszy. Ludzie tłoczyli się obok schodków, spoglądając na niewyraźną postać na mostku. Ogarnięci chorobliwą ciekawością zapomnieli na chwilę o pożarze.

A chłopaczek tam pali się pewnie — rozległ się w ciszy żałosny głos Dogajły. — Chłopaczek, radiotelegrafista, toż pali on się tam, chłopcy, pali się!

Zawrócić! — krzyknął wściekle Kotielnikow wybałuszając oczy, i natychmiast pokład zatrząsł się od wściekłych krzyków.

Kapitana dać tutaj!

Ka—pi—ta—na!

Ludzi trzeba ratować! Słyszycie, wy, tam!

Aresztować ich!

Dawajcie kierownika politycznego!

Oszalałeś, czy co? Mechanik go zastępuje. Od dawna go nie ma.

Co oni wyprawiają, łotry! Trzeba spuścić szalupy... Co oni wyrabiają, towarzysze?

O co chodzi? — wrzasnął Chrulew przeciskając się przez tłum. — Zachciało wam się spalić! Wiatr roznosi iskry, a czy nasz ładunek nie jest taki sam? Barany! — roztrącał po gospodarsku marynarzy  i przechodząc obok ślusarza rzucił groźnie: — Uspokój się, bratku! Za naruszenie dyscypliny wiesz, co bywa? No, to zapamiętaj sobie!

Niespodziewanie zobaczył Basowa wyłaniającego się zza węgła i natychmiast usunął się pośpiesznie, przyciskając kogoś plecami do burty. Od razu zapadła cisza. Ludzie rozstępowali się usuwając się z drogi, i przejściem, jakie utworzyło się w ten sposób, szedł szybkim krokiem Basow patrząc wprost przed siebie na mostek kapitana, jak gdyby mierzył do celu, a tuż za nim sunęła olbrzymia postać Husejna. Drogę im zabiegł Włodzio Makarow wzburzony, blady, bez tchu.

Walek Łastik jest tam jeszcze; słyszę jego sygnały — krzyknął jak oszalały, chwytając Basowa za ręce. — Nie mogę słuchać. Stchórzyliśmy, czy co...

Basow odepchnął radiotelegrafistę i wbiegł na mostek. Za nim pospieszyło natychmiast kilku ludzi i cały tłum ruszył w milczeniu ku schodkom.

A t — to co takiego? — wrzasnął Kasacki. — Zechciejcie łaskawie zawrócić! Eugeniuszu Stiepanowiczu, zróbcie koniec z tym wichrzeniem, nie mogę pracować.

Cofnął się do schodków, przepuszczając Basowa, ale natychmiast pobiegł naprzód i zagrodził drogę do budki. Stanęli twarzą w twarz, dysząc ciężko jak dwaj zapaśnicy gotowi do bójki.

To wy odrąbaliście linę holowniczą? — zapytał Basow cicho. — Dlaczego odpływacie?

To nie wasza sprawa — odpowiedział równie cicho Kasacki — tu kapitan Avydaje rozporządzenia ...

Dokoła nich zamknął się w jednej chwili milczący pierścień ludzi o tak samo ciężkim i przerywanym oddechu.

Zaraz zdzielę go“ — pomyślał Basow wpatrując się w  bielejącą kość nosową Kasackiego i machinalnie cofając rękę.

Spoza jego ramienia wysunęła się głowa Husejna z wyszczerzonymi zębami i jeszcze inne twarze, trudne do rozpoznania przy słabym świetle łuny.

Bij go, Mustafo — ochryple krzyknął z tyłu ślusarz Jakubow. — Nie bój się, wal na odlew... Masz tu siekacz!

Tłum stłoczył się dokoła i zahuczał głucho, jak gdyby porwany falą wzrastającego oburzenia. Z tyłu napierano tak, że Basów dotykał już piersią Kasackiego. Opamiętał się i opuścił rękę.

Spokojnie, towarzysze — zawołał puszczając łokcie w ruch.

Kto zbędny, niech zejdzie z mostku. Zaraz zawrócimy i zabierzemy ludzi z „Uzbekistanu“. Raz, dwa — rozchodzić się!

Poczuł, jak za jego plecami odpłynęła gorąca fala ciał, i wrzasnął z całej siły, nadrywając głos:

Słuchać mojej komendy! Opuścić mostek! Wezwać do mnie drugiego szturmana. Przygotować szalupy do spuszczenia na wodę i ... spokojnie, chłopcy!

Nie macie prawa — podniósł głos Kasacki. — Tu kapitan wydaje rozkazy... Na mnie zamierzono się. Wszyscy widzieli...

Ludzie, którzy podeszli do schodków, stłoczyli się niezdecydowanie. Basow zbliżył się do nieruchomej postaci kapitana pochylonego nad poręczą.

Eugeniuszu Stiepanowiczu — zawołał głosem stanowczym — trzeba zawrócić, tam ludzie palą się. No, no, uspokójcie się, proszę was!

Kapitan odjął ręce od twarzy i rozejrzał się chciwie dokoła, jak gdyby spodziewając się, że szkarłatne niebo, ryk syreny i krzyki

wszystko to tylko sen. Ujrzał różowy odblask na szybach budki i drżącymi rękami schwycił się za kołnierz.

Nie wiem, mój drogi, nic nie wiem! — zawołał żałośnie. — O mój Boże, mój Boże! I czegóż chcecie ode mnie!

Nie wiesz? — zaryczał Husejn z wściekłością, rozpychając ludzi, żeby lepiej przyjrzeć się kapitanowi. — Nie wiesz? Powinieneś wiedzieć, jeżeli jesteś kierownikiem, a nie jakimś ...

Nie dokończył i pobiegł ku budce. Za nim biegło kilku marynarzy, a pozostali znowu ruszyli zdecydowanie ku schodkom.

Gubicie siebie, Eugeniuszu Stiepanowiczu — rzekł Basow usiłując podnieść kapitana. — Obaj pójdziemy pod sąd, jeśli tamci ludzie zginą. No, oprzyjcie się o mnie.

W budce Husejn ramieniem odepchnął sternika i ten zachwiał się i potoczył ku ścianie, mamrocząc: — Zostaw... Ejże, zostaw, powiadam! ... Odpowiesz za to ...

Odpowiem, bratku, odpowiem — mówił Husejn rozstawiając łokcie i obracając koło sterowe — nie bój się, odpo-o-wiem!

Basow wlókł kapitana do budki trzymając go pod rękę.

Więc powiadacie, żeby zawrócić? — pytał Kubasow. — Ja już nic z tego nie rozumiem, mój drogi... Róbcie wszystka, co trzeba, póki nie przyjdę do siebie. Widzicie przecież, że jestem zupełnie chory!

Złoty obłok wysunął się spoza rufy i popłynął po lewej stronie statku, zakreślając olbrzymi łuk, i morze za burtą zaiskrzyło się od ognistych plam.

Ach! — zawołał Kubasow zamykając oczy. Doprawdy umrę tutaj przez was ... Niedobrze mi, puśćcie mnie.

Przycisnął ręce do piersi i usiadł na stopniu schodków. Serce jego waliło jak młotem i ciało jak gdyby rozpływało się w ohydnym dygotaniu. Nienawidził w tej chwili swego drżącego, spoconego ciała i przerywanego głosu. Ktoś przemknął obok niego zawadzając niechcący połą kitla o jego twarz. Odwrócił się i pomyślał, że niepotrzebnie chwyta się kurczowo życia i że najlepiej byłoby dla niego, gdyby przestał teraz istnieć. Ale w następnej chwili poczuł poprzez zamknięte powieki drganie czerwonego światła, które zbliżało się i rozpalało coraz jaskrawiej, i dusił się w męce.

Aleksandrze Iwanowiczu — zawołał cicho — przecież mamy pod pokładem krasnowodski mazut... Mój Boże!

Otworzyć wszędzie krany wodne — wołał Basow popychając marynarzy ku schodkom. — Niech drugi szturman uważa na kurs! Hej, bosmanie, staniesz przy akumulatorach kwasowych. Na wypadek ognia działaj zgodnie z instrukcją. Krany, krany otworzyć!

Obok sternika stał teraz szturman Alawdin z bladą, skupioną twarzą; widać było, że choć się denerwuje, usiłuje opanować się i pracować dokładnie zadowolony z próby, na którą został wystawiony.

Trochę na lewo! — krzyknął i własny głos dodał mu otuchy. — Jeszcze trochę ... Teraz dobrze!

Ognista zorza opisała półkrąg i płaty piany dokoła burty zaróżowiły się. W miejscu, dokąd podążał statek, drżące szkarłatne niebo rozcięte było żółtym słupem dymu wyginającego się jak drzewo na wietrze, a u stóp jego pełzały po wodzie błyszczące ogniste korzenie.

Nie ma żadnego niebezpieczeństwa — zapewniam was — rzekł Basow podchodząc do kapitana. — No, widzę, że przyszliście trochę do siebie... Zaraz trzeba będzie spuścić szalupy — dodał odwracając się i trudno było zrozumieć, czy zwracał się o zezwolenie, czy też rozkazywał.

Teraz już niedługo... — pomyślał Kubasow — zbliżamy się od strony wiatru... On robi wszystko jak trzeba, wszyscy podporządkowują mu się, nawet Alawdin. Żeby tylko nie stracił przytomności umysłu“.

Przed nimi po prawej stronie pojawił się płonący statek. Rozrzucał po wodzie kłęby dymu i zadarł do góry ostry dziób nie tknięty przez ogień. Woda dokoła pokryta była języczkami płomieni, które wdrapywały się zwinnie na czarne grzbiety fal.

Ropa pali się na wodzie, rozlała się i płonie...“ — pomyślał Kubasow przerażony i bicie serca ponowiło się. Ogłuszająco zaryczała syrena i wydało mu się, że to szkarłatne niebo rozstąpiło się z trzaskiem. Potem nastąpiła cisza i Kubasow słyszał, jak nawoływały się głosy w dole, jak szemrała woda i Basow krzyczał w słuchawkę:

Powolny bieg ... Puście w ruch zapasowy silnik ... Dobrze! Ogarnął ich gorący, smrodliwy podmuch i usłyszeli monotonny

głośny huk, jak gdyby gdzieś mocno napalono w piecu i wiatr szumiał w rusztach.

Na lewo, bardziej na lewo! — zawołał nieoczekiwanie Kubasow i przeżegnał się ... — Kierujcie się tędy...

ROZDZIAŁ IV

Na górnym pokładzie marynarze ściągali brezent z szalup. Jedna z nich była jasno oświetlona łuną pożaru i tam za burtą wrzała różowa piana. Druga szalupa znajdowała się z przeciwległej strony pokładu, pod nią było ciemno i szumiały niewidoczne fale.

Husejn pierwszy wskoczył do oświetlonej szalupy i stał tam wybierając wiosła. Za nim wlazł nie wiadomo po co starszy już wiekiem marynarz Fomuszkin, który dotychczas kręcił się niespokojnie obok burty i pomagał ściągać brezent.

W szalupie bezpieczniej — mruczał uśmiechając się — cokolwiek dalej od mazutu.

Usiadł obok steru, wpił się obiema rękami w burtę i spoglądał z miną winowajcy na Husejna, jak gdyby wstydząc się swojego tchórzostwa.

Sowieccy marynarze nie porzucają towarzyszy! Rozumiesz? — krzyknął Husejn.

Był teraz ożywiony, niemal wesoły, spoglądał bezustannie na płonący statek, jak gdyby nie mógł doczekać się chwili, kiedy będzie mógł obejrzeć go z bliska.

Przybiegł zdyszany Włodzio Makarow r zaczął machać rękami do marynarzy, którzy spuszczali szalupę.

Zaczekajcie, pojadę z wami — wołał — zaczekajcie!

Spuszczaj! — wrzasnął Husejn stojąc wyprostowany i balansując rękami. — Czemu zatrzymaliście się? Jazda!

Jakżeż to, Mustafo — wybąkał Włodzio — Basow idzie, i ty, i Kotielnikow ... Razem trzymaliśmy się, a tymczasem ...

Musisz utrzymywać łączność z wybrzeżem. Idź do aparatu. Nie wiesz, co znaczy dyscyplina?

Szalupa przesunęła się wzdłuż burty „Derbenta“ i Husejn, odepchnąwszy się wiosłem, skierował ją przeciw fali.

Jakżeż to? — powtórzył Włodzio przygnębiony. — Tylko ja ...

Szalupa opadła między czarne garby fal, zaczerpnąwszy trochę wody. Szerokim wyrzutem rąk Husejn wzbijał wiosła nad wodą, to pochylając się naprzód, to znów przeginając się zwolna w tył, jak gdyby opadał na plecy. Burta „Derbenta“ odpływała w ciemność, jaśniejąc odbitym światłem, i zza rufy jego wypłynęła połyskując wiosłami, druga szalupa, bladoróżowa i łamliwa jak skórka pomarańczy.

Basow idzie — rzekł Husejn napierając na wiosła — sowieccy marynarze nie porzucają towarzyszy! — Z przyjemnością powtórzył to zdanie, które z pewnością spodobałoby się również Basowowi. — Dobrze mówię, bratku?

Szalupa wśliznęła się na wielką falę, na jej grzbiecie oblała się jaskrawym światłem i wiatr przygnał naprzeciw niej podmuchy przesycone dymem.

Fomuszkin zakaszlał i usiłował uśmiechnąć się wykrzywiając kurczowo usta.

Kieruj w stronę ognia! — krzyknął Husejn odwracając się. — Dokąd sterujesz?

Tam nie ma nikogo — rzekł marynarz wskazując na płonący statek — tam woda pali się, spójrz!

Dokoła nich kołysały się szerokie pasy światła i woda ściekająca z wioseł lśniła jaskrawo. Husejn spoglądał wciąż przez ramię, usiłując dojrzeć, co się dzieje na „Uzbekistanie“. Zobaczył ostre języki ognia wijące się nad przechodnim mostkiem i puste okna górnych kajut, z których sypały się całe chmary iskier. Po burcie statku, jak z wrzącego kotła, płynęły gorejące strugi ropy rozlewając się czerwonymi strumieniami, przeświecającymi niewyraźnie przez zasłonę ctymu.

Tam nie ma nikogo — powtarzał Fomuszkin uparcie — zawrócimy, Mustafo.

No, no — groźnie krzyknął na niego Husejn. — Ja ci pokażę! W kierunku szalupy nadpływały różowe kłęby dymu i poprzez

nie widniało coś na kształt boi.

Boja zbliżała się kołysząc się na falach i poruszała jakoś dziwnie, jakby była żywą istotą, obrośniętą mackami. Husejn rzucił wiosła i przeszedł na przód łodzi. Dwoje ludzi trzymało się za koło ratunkowe, zwróciwszy głowy w kierunku nadpływającej łódki.

Daj rękę! — krzyknął Husejn do człowieka, który patrzył na niego z wody. — Prędzej, towarzyszu!

Ręka była śliska i zimna. Husejn ostrożnie ujął pod pachy zwisające ciało i przeciągnął je przez burtę.

Kładź się, bratku, odpoczywaj — rzekł Husejn podciągając koło ratunkowe. — No, następny!

Następny był prawie nagi i jego śliskie ciało wymykało się ciągle z rąk Husejna. Jedno oko miał szczelnie zamknięte, drugie to otwierało się szeroko i bezmyślnie, to znowu zakrywała je drżąca powieka. Powalił się na dno łodzi i podciągnął kolana zwijając się w kłębek.

Kocha-a-ni — wymamrotał nadymając klatkę, piersiową — myśleliśmy już, że przyszedł nasz koniec.

Później opowiesz — przerwał mu Husejn biorąc się do wioseł.

A gdzie wasze szalupy?

Jedną widziałem, jak spuścili — wyszczekał zębami uratowany — ale druga bez wioseł... zdaje się, przewróciła się, kiedy dałem nurka ... Zimno!

Z tyłu nadpłynęła druga szalupa z „Derbenta“. Kołysała się na falach. Podpory wioseł brzęczały zgrzytliwie.

Wiatr zmienił kierunek — krzyknął siedzący u steru Basow — nie zatrzymuj się, Mustafo.

Dwóch już mam — odezwał się Husejn robiąc wiosłami i oglądając pierwszych uratowanych przez siebie ludzi, jak rybak, który wyciągnął dobry połów.

Fomuszkin, przez cały czas siedzący nieruchomo, poderwał się nagle i zaczął ściągać marynarkę zżymając się z niecierpliwości. Przestąpił przez belkę i uniósł nagiego człowieka za ramiona.

Wdziej to, wdziej, proszę cię... — mówił nalegając — mnie nie potrzeba ...

Ojej — rzekł Husejn — a ja nic nie wziąłem...

Spojrzał na swoją odsłoniętą pierś i zakasane rękawy koszuli, jakby żałując, że nie ma nic do oddania.

Naprzeciw nich sunęła gęsta zasłona z dymu. Owijała się dokoła burt szalupy i kłębiła się pod uderzeniami wioseł jak woda. Gdzieś zupełnie blisko zapłonął przyćmiony język płomienia i struga gorącego powietrza dotknęła twarzy Husejna. Zakasłał, łzy napłynęły mu do oczu i toczyły się po twarzy.

Ropa płonie — rzekł Fomuszkin zgnębiony, odwracając się w tył — rozlewa się ... Nie wydostaniemy się stąd, Mustafo ...

Milcz — rozkazał Husejn — ktoś jakby woła! — wskoczył na belkę i nasłuchiwał.

Skądsiś poprzez monotonne huczenie pożaru doniósł się przeciągły, słaby krzyk — jak gdyby krzyczał człowiek śmiertelnie zmęczony, który stracił już nadzieję, by go usłyszano.

I-i-i-dę! — wrzasnął Husejn — hej, odzywaj się!

W odpowiedzi krzyczało już kilka głosów, ale krzyki dobiegały głucho, jak gdyby zza ściany. Spoza dymu wysunął się ostry dziób szalupy i zwolna przepłynął obok. Siedzący przy wiosłach marynarz pochylił głowę wstrząsając się od kaszlu. Basow porzucił ster i skoczył ku niemu. Po jego twarzy płynęły obfite łzy, oblizywał suche wargi wdychając gorący dym.

Wiosłuj — rzekł dziwnym, głuchym głosem — wiosłuj, bo zakatrupię...

Marynarz wzniósł do góry czerwoną twarz z wybałuszonymi oczami zajeżdżonej klaczy i zaczął znowu robić wiosłem. Wiatr rozpędził dym, unosząc nad morzem czarne strzępy sadzy, i na wolnym od dymu skrawku morza ujrzeli wszyscy szalupę wywróconą dnem do góry. Kołysała się; w poprzek niej leżały ciała ludzkie. Inne wijąc się wpełzały na jej gładkie boki i nadbiegająca fala zrzucała je z powrotem do wody. Dokoła dymiły się i tliły na wodzie plamy ropy, a z przeciwległej strony rozpościerała się zwolna nieprzerwana lawa płomieni.

Fomuszkin złożył ster na burcie i począł kręcić się na siedzeniu, wodząc dokoła na wpół obłąkanymi oczami.

Szalupa skręciła gwałtownie na lewo.

Popatrz Mustafo — mamrotał niewyraźnie marynarz — spojrzyj w tył... pali się ...

W oddali majaczyła nieruchoma sylwetka „Derbenta“ i po górnym jego pokładzie, jak nagłe błyskawice, przebiegały czerwone iskry.

— „Derbent“ pali się — zaszlochał Fomuszkin rzucając się jak epileptyk i wygrażając pięścią Husejnowi. — Zgubiłeś mnie, draniu... Dokąd teraz wrócimy? Dokoła morze... O-o-ch!...

Wybałuszył w ciemności oczy, lśniące niby jakieś niesamowite latarki, i chlipał głośno, zachłystując się dymem. Husejn przedzierał się ku niemy poprzez belki, rozhuśtawszy szalupę i zgrzytając  zębami.

Milcz! — zaryczał z wściekłością. — Zmasakruję... za burtę wyrzucę, milcz!

Zamierzył się pięścią, ale nie uderzył, lecz chwycił marynarza za kołnierz i zwlókł go z siedzenia. Czerwone światła na „Derbencie" zamigotały raz, drugi i zgasły.

Patrz, durniu — krzyknął Husejn bez tchu — to szyby świecą się, a ty skomlisz! Ech, gówno!

Wyciągnął ster z obsady i usiadł do wioseł. Szalupa Basowa znajdowała się już na skraju przestrzeni objętej płomieniami i kołysała się silnie wskutek tego, że ludzie zawiśli na jej burtach chcąc jak najszybciej wydostać się z wody. Wywrócona szalupa przetaczała się po falach i w jej mokrych bokach ogień odbijał się jak w lustrze. Husejn zbliżył się ku niej, uderzył z rozpędu o jej burtę i natychmiast skoczył na równe nogi. Z wody wysunęły się chwytliwe ręce i ciemne, gładkie głowy z odrzuconymi w tył bladymi twarzami.

Czekać — zawołał Husejn przerzucając przez burtę ciężkie ciało, które oblało go strumieniami wody. —— Nie czepiajcie się wszyscy jednego końca. Wywrócimy się, zobaczycie.

Twarzą i odsłoniętą piersią odczuwał nieznośną bliskość płomieni i wydawało mu się, że lada chwila pękną mu oczy — nie wytrzymają olśniewającego żaru. Ale nie przestawał wyciągać z wody śliskich, na wpół nagich ciał i składał je u przeciwległej burty, żeby szalupa nie wywróciła się.

Wszystkich wezmę — powtarzał opryskując sobie twarz słoną wodą. — Ależ nie czepiaj się rękami. Czy ja cię tutaj zostawię? Ech, towarzyszu!

Potem namacał nieruchome, całkiem nagie ciało i usiłował unieść je nieco, ale wyśliznęło mu się z rąk, znowu złapał je za włosy i już go nie wypuszczał. Wywrócona szalupa dymiła się już i lizały ją ostrożnie języczki płomieni, które wypełzały spoza zasłony dymu. Szalupa Basowa wykręciła się rufą do ognia. Przepłynęła tuż obok nich i Husejn widział, jak Basow wiosłował wyrzucając powoli wiosła, jak gdyby przymocowany był do nich jakiś straszliwy ciężar.

Odchodź! — krzyknął mechanik tym samym dźwięcznym głosem. — Koszula tli się na tobie... — Odchodź, powiadam ci!

Ale Husejn walczył wciąż jeszcze z martwym brzemieniem nieżywego ciała. Wyciągnął je na wpół z wody i uchwycił pod pachy wytężając siły.

Nagle powiało palącym podmuchem, posypały się czerwone iskry i Husejn poczuł nieznośny ból. Obok niego ktoś zajęczał głośno przez zaciśnięte zęby i zaczął walić nogami o burtę szalupy. Husejn wytężył wszystkie siły unosząc zwolna ciężar, który zawisł na jego rękach, i gdy wreszcie wyciągnął ciało, usiadł na siedzeniu i po omacku odszukał wiosła.

Dym nie pozwalał mu nic widzieć, kaszel tamował mu oddech, przed oczami zawirowały czarne kręgi. Wiosłował poruszając machinalnie rękami, odchylając się w tył, instynktownie odgadywał kierunek...

Stopniowo dym rzedł, powietrze oczyściło się i Husejn westchnął parokrotnie, odkasłał i splunął za burtę. Oczy jego łzawiły się od gorąca i od sadzy, ale przez zasłonę z łez widział unoszące się na wietrze kędzierzawe strzępy dymu i za nimi czarno-złoty szkielet płonącego okrętu. Ogień miotał się nad nim niby rudy, kosmaty zwierz, przeskakując przez zabudowania na pokładzie i wgryzając się w pokład, a spod zębów jego tryskały fontanny gorejącej ropy. Potem statek zwolna przewalił się na bok, jego płaskie dno wynurzyło się z wody i z luk runęła obfitym strumieniem lawina wyrywając z ciemności szeroki krąg morza.

Na samym skraju oświetlonego kręgu stał „Derbent“. Białe szalupy napełnione ludźmi podchodziły do niego, kiwały dziobami kołysząc się na falach, i połyskiwały mokrymi łopatami wioseł — trzy na przedzie i jedna z tyłu. Po drodze zwalniały biegu czekając na pozostającą, w tyle łódź, na której wioślarz wyrzucał wiosła nierównomiernie, chwiejąc się na ławce jak pijany. Potem zastąpił go inny i opóźniona łódź przyłączyła się do tamtych. Płynęli tak przez pewien czas obok siebie, ale nagle stanęli jednocześnie i podnieśli wiosła do góry.

Płonący statek zanurzył się rufą w wodzie, zadarłszy do góry spowity w obłoki dymu poczerniały dziób. Niebo nad nim szybko ciemniało. Wkrótce dym rozwiał się. W tym miejscu, gdzie znajdował się statek, nie było już nic... tylko szerokie pasy ropy dopalały się na morzu, płonąc przyćmionym płomieniem.

Wyraźnie widać było na „Derbencie“ lśniące rzędy iluminatorów i oświetlonych okien górnego pokładu. Metaliczny ryk syreny, zwołujący szalupy, rozdarł powietrze.

Husejn siedział przykucnąwszy, z rękami opartymi o mokre dno łódki, wspierając się ramieniem o małego człowieka siedzącego obok. Kiedy szkielet „Uzbekistanu" znikł pod wodą, człowiek ów zaczął szlochać, i Husejn w milczeniu, po omacku poszukał jego ręki. Ręka była maleńka i cienka, i Husejn pomyślał, że ten uratowany człowiek jest chyba bardzo małego wzrostu i chudy jak dziecko.

Czy to ty, Walerianie? — spytał cicho.

Naturalnie, że ja — odezwał się basem maleńki radiotelegrafista. — A wy kto jesteście?

Jestem Husejn, motorniczy z „Derbenta“. Dlaczego płaczesz? Poparzony jesteś?

Nie, nie bardzo. Statku mi żal... A wam?

Mnie też...

Chłopiec poruszył się niespokojnie i westchnął drżącym westchnieniem.

O, tam idzie nasza szalupa, widocznie nieuszkodzona. A druga wywróciła się; ja byłem w niej. Ale tu nie wszyscy nasi są. — Przytulił się do ramienia Husejna i zaczął mówić szeptem: — Posłuchajcie, tu leży ojciec Mikołaj, nasz palacz. Nie rusza się, zdaje się, że nie oddycha. Boję się ...

Cicho, Walku — rzekł Husejn obejmując chłopca — ojciec Mikołaj umarł.

Na pokładzie „Derbenta“ wzdłuż burty stłoczyli się ludzie oświetleni z tyłu jaskrawym światłem latarni. Fomuszkin przykładał się energicznie do wioseł spoglądając przez ramię tam, gdzie zwisały z górnego pokładu końce przerzuconych przez bloki belek.

Hak! — zawołał Husejn podnosząc się. — Hej tam, na „Der-bencie“!

Oddech jego był urywany i płytki, w piersi mu coś bulgotało i zgrzytało, skóra go piekła, wzrok miał zmącony łzami. Szalupa wśliznęła się na falę i Husejn zobaczył obok burty Włodzia, który troskliwie i z trwogą szukał go oczami. Uśmiechnął się do Włodzia, jak uśmiecha się człowiek po koszmarnym śnie, poznając pochyloną nad sobą pełną współczucia przyjazną twarz. Chciał powiedzieć, że źle widzi i że ledwie trzyma się na nogach, że wszystko go boli, ale nie powiedział nic i tylko rzeczowo, ochrypłym głosem polecił:

Zatroszcz się o opatrunki, Włodku. Są poparzeni.

Basow stał na pokładzie i przykładał do twarzy kawałki bandaża, zamoczone w roztworze nadmanganianu potasu. Męczyła go bezczynność, pragnął zajrzeć do oddziału maszyn, ale Dogajło orzekł, że koniecznie trzeba przykładać do twarzy chłodzące gałganki.

Żeby czasem gangrena się nie wdała — zauważył bosman grożąc mu palcem. Śpieszył się do kajuty oficerskiej, gdzie opatrywano poparzonych.

Było ich, jak się okazało, bardzo wielu i wszyscy skarżyli się, że im zimno i że trudno im oddychać. Basow powlókł się tam również, ale nie znalazł dla siebie zajęcia. Kilku ludzi z załogi „Derbenta“ umiało okazać pierwszą pomoc.

Elektrotechnicy rozbierali poparzonych lub też po prostu rozrywali na nich mokre łachmany. Wiera robiła opatrunek spoglądając z niepokojem na zastygłą, czerwoną twarz chorego, w obawie, czy nie ściągnęła za mocno bandaży.

Na stole leżał szturman „Uzbekistanu", który podczas wybuchu został zraniony w głowę. Leżał na brzuchu, wpił ręce w ceratę i poruszał niespokojnie łopatkami. Włodzio wyciągnął z rany pasma włosów, chmurzył brwi i spoglądał niezdecydowanie na buteleczkę z jodyną.

Brat mi już sił — wyszeptał szturman i twarz jego nabiegła krwią. — Na co ty tam czekasz, chłopcze?

Zaraz, proszę was, chwileczkę cierpliwości — szeptał Włodzio z rozpaczliwą miną. Zmoczył jodyną kawałek waty i przesunął nim po brzegu rany. Szturman szarpnął się, zazgrzytał zębami i zaklął.

Gotowe! — oznajmił Włodzio miną chirurga, który skończył skomplikowaną operację. — Wiera, nałóż towarzyszowi opatrunek!

Mustafa posłusznie wyciągnął do Włodzia poparzone ręce. Twarz jego opatrzono w pośpiechu i przez szczelinę między bandażami spoglądały załzawione, zaczerwienione oczy. Spostrzegł Basowa i ożywił się.

Piecze, Aleksandrze Iwanowiczu? — zapytał i spojrzawszy na swoje ręce dodał ze zdziwieniem: — Patrzajcie, ludzie, czerwone jak marchew!

Siedź spokojnie — gderał Włodzio z posępną tkliwością. — Przecież nie mnie skóra złazi, ot co! Oferma!

Na podłodze leżało pełno skrawków i szmat. Pachniało szpitalem. W jasnym świetle lamp lśniły wszędzie ciała ludzkie, nagie i wilgotne. Basow postał chwilę i wyszedł na pokład. Niebo przezroczyste przed świtem błękitniało ponad masztami i gwiazdy tonęły w nim przeświecając jak przez czystą wodę. Ale Basowowi wciąż jeszcze wydawało się, że przed nim migocą czerwone odbłyski, i chwilami jak gdyby przestawał widzieć. Na twarzy i rękach czuł jeszcze płomienny żar i nie opuszczały go widziadła minionej nocy. Wszystko, co czynił tej nocy, wydawało mu się czymś tak nierzeczywistym, że nie chciało mu się myśleć o tym. Zresztą, czy nie dokonało się to wszystko bez jego udziału? I Basow myślał o ludziach, którzy pracowali z nim ramię przy ramieniu, których lubił i z których był dumny.

Zaledwie przed kilku miesiącami uważał, że nie zdadzą się na nie, że jest to gatunek ludzi ograniczonych i przebiegłych. Nie, tamci to byli zupełnie inni ludzie. Minęli i nie pamiętał, jak się nazywali, nie pamiętał ich twarzy. Wydawało mu się, że Husejna i Włodzia, i ślusarza Jakubowa zna od wielu lat i nie byli oni wcale gorsi od monterów czy też od tokarza Ejbata, z których niegdyś był dumny.

Gdy opuszczał na wiosnę fabrykę, myślał, że życie jego kończy się. A teraz wiedział: na przyszły rok powstaną nowe zwiększone normy. Wiele statków przeszło na stachanowskie rejsy i „Agamali“ znów wysuwa się na czoło, grozi zajęciem pierwszego miejsca. Jaka okaże się na przyszły rok załoga „Derbenta“? Basow pomyślał, że gdyby zniknął ze statku teraz, to podczas jego nieobecności nic by się chyba na „Derbencie“ nie zmieniło. Ale właśnie dlatego wiedział z całą pewnością, że po zakończeniu żeglugi nie odejdzie z „Derbenta“.

Zrobiło mu się wesoło. Trzymając bandaże przy twarzy, zagwizdał jakąś dziką, brawurową! melodię, fałszując i przerywając co chwila gwizdanie, gdyż dusił i go kaszel. Przeszedł się po pokładzie i nagle doszedłszy do piwnicy z linami, zatrzymał się i przestał gwizdać.

Na pokładzie, na rufie, pod dziurawym sztandarem leżały trupy. Wiatr odchylał brzegi sztandaru i odsłaniał rozpostarte nieruchomo stopy nieboszczyków. Jakże mógł o nich zapomnieć? Przecież sam pomagał układać ich tutaj, okrywał sztandarem i pamiętał, że było ich tu dwóch i że jeden utonął przed przybyciem szalup. Przez cały czas pamiętał, a teraz nie wiadomo dlaczego zapomniał.

To ze zmęczenia“ — pomyślał jakby usprawiedliwiając się i usiłując wywołać w sobie znowu owo uczucie nieodwracalności tego, co się stało, które oszołomiło go, kiedy po raz pierwszy zobaczył ich martwych.

Ale w żaden sposób nie mógł skoncentrować się na smutnych myślach. W uszach dźwięczała w dalszym ciągu ta sama brawurowa melodia.

Co się ze mną dzieje?“ — pytał sam siebie. — Przecież ludzie zginęli i tego już nie można naprawić. Jakże mogę myśleć o rzeczach nieważnych, cieszyć się, marzyć o przyszłości? Czy może zmieniłem się i, nauczywszy się kierować ludźmi, zatraciłem współczucie dla nich? W takim razie nie ma tu dla mnie miejsca ...“

Nieprawda — odpowiedział sam sobie. — Szedłeś dla nich w ogień i zmuszałeś innych, żeby czynili to samo. Kochałeś ich, tych nie znanych sobie ludzi; w przeciwnym razie — jakież inne uczucie kierowało tobą owej nocy? Ale oni umarli i już nic im nie trzeba. Mustafa Husejn o mało nie zginął wyciągając z wody zwłoki człowieka. On nie zna strachu, ma wielkie, gorące serce i wobec niego ty z całą swoją wiedzą jesteś ograniczonym tępakiem. A jednak Mustafa śmieje się, bandażuje swoje oparzenia i myśli o maszynach, o postojach w porcie, bo i na cóż martwym zda się jego smutek?“

Basow poprawił zawinięty brzeg starego sztandaru i odszedł. Twarz jego pałała, ale w duszy panował spokój. Spoglądał na zegarek namyślając się, czy nie czas już zadepeszować do portu o przybyciu; przysłuchiwał się szemraniu wody. — „Jednak zapomnieli zamknąć kran na górnym pokładzie“.

Potem spotkał go Kotielnikow i pociągnął do latarni uśmiechając się tajemniczo.

Mam coś — rzekł chowając ręce do tyłu. — Chcesz zobaczyć? Wyciągnął do Basowa skrawek papieru zapisany wyraźnym, pochyłym pismem, i Basow przeczytał przy świetle latarni:

Nie możemy okazać pomocy „Uzbekistanowi“ wskutek silnego wiatru i iskier. Wyślijcie statek ratunkowy. „Derbent“. Kubasow.

To pisał pierwszy zastępca — domyślił się Basow. — Skąd masz tę depeszę?

To bardzo prosta sprawa. Kiedy Mustafa dawał sygnał syreną, Kasacki napisał ten dokumencik i wsunął Włodziowi, żeby Włodzio nadał go przez radio. Włodek naturalnie nie nadał i od razu chciał rzucić go do ustępu, ale ja odebrałem to od niego. Przecież to skarb! No, dawaj. Przyda się w sądzie. — Kotielnikow złożył starannie arkusik. — Teraz już nie wymigają się. Przyciśniemy do muru parszywców. Ile lat wlepią im, jak myślisz?

Nie wiem — odparł Basow. — Nie jestem prawnikiem. Ale starego szkoda jednak — dodał z grymasem niechęci.

Kogo?

Starego, powiadam, szkoda, kapitana. W gruncie rzeczy on jest bardzo nieszczęśliwy.

Kotielnikow przestał się uśmiechać.

Szkoda? A jakże! Więc jak należy postąpić? Może mamy ich osłaniać, co? Tak sądzisz?

Nie zrozumiałeś mnie — zmieszał się Basow. — Osłaniać? Ja powiedziałem tylko o starym, że jest godny pożałowania i...

Pożałowania, mówisz? A jakże! A to, co tam leży, widziałeś? — krzyknął nagle Kotielnikow wskazując palcem w kierunku piwnicy z linami. — Gdyby nie twój staruszek, te żużle byłyby ludźmi. Słuchaj, jeśli zechcesz go osłaniać...

Ależ przez myśl mi to nie przeszło — pośpiesznie usprawiedliwiał się Basow. — Po prostu głupstwo palnąłem!

I jakie jeszcze głupstwo! Dobrze, że jesteśmy sami. Chłopcy są dzisiaj źli... Słuchaj, ten chłopaczek radiotelegrafista śpi na moim łóżku. Mustafa przywiózł go. Zdrów i cały, tylko włosy osmaliło mu trochę. Z początku popłakiwał ciągle; żal mu statku i notatniki jego spaliły się. Tam, powiada, było wiele ciekawych rzeczy. A teraz zmęczył się, śpi. Chudziutki, ręce jak patyczki, litość bierze patrzeć...

Niebo na wschodzie przejaśniało się szybko. Zza morza wyłaniały się góry podobne do stada obłoków, a za nimi kłębiły się obłoki podobne do ośnieżonych gór. Ukazał się rąbek słońca i grzbiety fal przybrały kolor perłoworóżowy.

KONIECZNOŚĆ

ROZDZIAŁ I

Doczekawszy się końca zmiany Bielecka szybko, bez słowa ubrała się. Pragnęła teraz jednego tylko — wyjść niepostrzeżenie, żeby uniknąć zapytań kolegów. Ale Liza Zwonnikowa nie odstępowała jej i mówiła płaczliwie:

Dlaczego nic nie mówisz, Mu-u-śka! To coś niesłychanego! No, Mu-u-sieńko, kochana, złota, opowiedz.

Głowa mnie boli — odpowiedziała Musia, pośpiesznie kładąc beret i przeglądając się w szybie. — To takie straszne, że nie chce się wcale wspominać o tym. Tarumow ci powie.

Poszła ku drzwiom, ale Liza dogoniła ją i załamała ręce.

Musiu, ależ tam przecież jest Saszka. Co się z nim stało, Musiu kochana?...

Toś ty teraz dopiero sobie przypomniała? — rzuciła Musia gniewnie. — Ja nic nie wiem. Daj mi spokój!

Skoczyła na ganek i zbiegła ze stopni. Za białymi domami wschodziło słońce, od strony piekarni wiatr przynosił zapach gorącego chleba. Ludzie biegli do przystanku tramwajowego, wskakiwali na stopnie wagonów, twarze ich były jak co dzień zafrasowane, trochę zmiętoszone od snu.

W tramwaju Musia usiadła między tęgą staruszką, która ssała landrynki, i ogorzałym człowiekiem w papasze. Tu dopiero Musia odczuła swoją samotność.

Teraz zbliżają się do Machacz-Kała — myślała. — Sasza stoi na pokładzie i patrzy na brzeg... Zresztą po co ma patrzeć na brzeg? Zapewne śpi sobie w kajucie. Zawsze jest spokojny, zadowolony ze swojego losu, a ja męczę się nie wiadomo po co. No, ale dosyć już tych myśli... Kto wie, może i on jest poparzony i leży pośród innych poparzonych". — Wyobraźnia malowała Musi białe łóżka i na nich nieruchome postacie zakryte prześcieradłami. Drgnęła i obejrzała się przerażona. Tłuściocha gryzła landrynkę spoglądając sennie przed siebie, policzki jej trzęsły się od wstrząsów tramwaju. Człowiek w papasze zamierzał wysiąść i wyjrzał przez okno.

Jak długo nie widzieliśmy się — myślała Musia — maj, czerwiec, lipiec... — szybko zaginała palce poruszając wargami — sierpień, wrzesień, październik... i pół. Nie dał znać o sobie, przestał o mnie myśleć, to wszystko. No i pal diabli, nawet lepiej tak! Ach, żeby już być w domu“.

Musia spojrzała z nienawiścią na tłuściochę i odsunęła się od niej. Tramwaj zgrzytnął na zwrotnicy i w oknach zamigotały drzewa alei.

Zachowałam się dzisiaj jak głupia. Tarumow przypuszcza chyba, że jestem gąską jak Gala Gonczarenko, która kładzie się spać z fotografią męża. Jakie to wstrętne! Ale czy nie wszystko jedno, co on o mnie myśli? Najważniejsze, że boję się okropnie... i nie mogę się opanować. Zdaje mi się, że rozbeczę się zaraz. Och, jestem po prostu wariatka!"

Na rogu Mołokońskiej Musia wysiadła z tramwaju. Na trotuarze jacyś dwaj osobnicy czytali gazetę.. Wysoki w czapce marynarza zwrócił się do tego drugiego.

To wydarzyło się dzisiaj w nocy, więc będzie jutro w gazecie. Naturalnie, że jutro a nie dzisiaj. — Spoglądał z uśmiechem na Musię i pchnął towarzysza, aby i on się obejrzał. — Ładne są dziewczęta w Baku, pierwsza klasa!.

Musia dobiegła do skrzyżowania ulic i zatrzymała się. Marynarz wciąż jeszcze spoglądał na nią z bezceremonialną ciekawością i wyglądało nawet na to, że zamierza podejść. Musia zastanowiła się przez chwilę i nagle pędem pobiegła przed siebie.

Dowiem się tylko w zarządzie, czy nie ma jakich nowin — myślała. — Nie ma w tym nic szczególnego, dowiadują się wszyscy, nie ja jedna przecież. Ale czego mogę się tam dowiedzieć, jeśli dopiero co wyszłam ze stacji radiowej ? Wszystko jedno... Ach, jaka jestem głupia!...“

Zła była na marynarza, który ścigał ją wzrokiem, na ciężarówkę, która zagrodziła jej drogę, na samą siebie.

W zarządzie Żeglugi istotnie nie dowiedziała się nic nowego. Obok wejścia stały kobiety i jedna z nich całkiem młodziutka, w żółtej bluzeczce, płakała ukradkiem, odwróciwszy się do ściany.

Uspokójcie się — odezwała się do niej Musia. — Macie tam męża?

Nie ... znajomego.

Gdzie?

Na „Derbencie“.

No, przestańcie — mówiła Musia. — Ja mam tam męża, a nie płaczę jeszcze. Zobaczycie, wszystko ułoży się szczęśliwie.

Dziewczyna otarła łzy i uśmiechnęła się.

Tak sądzicie?

Musia biegła ulicą Olgińską, policzki jej pałały.

Po co powiedziałam jej o mężu? Po co skłamałam? Niepotrzebnie tam poszłam. Przecież on żyje i jest jak zawsze spokojny i na pewno nie myśli o mnie. A jednak ta dziewczyna płakała... Nonsens ! ... Przecież on podpisał depeszę ... To niczego nie dowodzi. Mógł podpisać ją nawet, jeżeli... Ach, kiedy się to wszystko skończy!“

Przy wejściu do hotelu zatrzymała się i przejrzała się w lustrze przytwierdzonym do drzwi. Przed nią w ramie stała dziewczyna

O ciemnych, gniewnych oczach. Spod beretu wysunęły się włosy i osłaniały pałające uszy.

No co? — szepnęła Musia z nienawiścią. — Dokąd pobiegniesz teraz? Trzeba czekać. I komu potrzebny jest twój niepokój? Siedziałabyś lepiej w domu ...

Dziewczyna w lustrze odpowiedziała złośliwym grymasem i nawet wyszczerzyła zęby. Musia powlokła się dalej. Przeszła przez Mołokońską, machinalnie skręciła w podwórze i weszła na schody. W korytarzu dzieci z hałasem wlokły po podłodze drewnianego konia. Sąsiadka niosła z kuchni mokrą bieliznę.

Musieńko, u was wczoraj był inżynier — powiedziała — ten sam, Istomin, zdaje się...

Uśmiechała się porozumiewawczo przyjaznym uśmiechem, jakim uśmiechają się starsi, od dawna już żonaci ludzie, kiedy mówią

o czyichś sprawach miłosnych.

Czy kazał mi coś powiedzieć? — zainteresowała się Musia.

Mówił, że zajdzie jutro. „Wy ją przede mną chowacie — powiada — ale ja ją i tak znajdę". — „Zgadliście — mówię —— trzymam ją w kieszeni". No, nie czerwieńcie się. Zawsze życzyłam wam dobrze; według mnie jest on bardzo sympatyczny.

Mnie z nim nie nie łączy — rzekła Musia posępnie. — Kpicie sobie ze mnie.

Już ja wiem. Ależ panienka skryta!

Musia przeszła do swojego pokoju i położyła się do łóżka. Zwinęła się w kłębek i podłożyła dłoń pod policzek, jak to czyniła zawsze przed snem. Ale sen nie przychodził, chociaż wszystko bolało ją ze zmęczenia. Zdawało jej się ciągle, że leży niewygodnie, i usiłowała ułożyć się jakoś lepiej. Kilkakrotnie przychodziła taka chwila, kiedy myśli jej jakby drętwiały i przed oczami przepływały krótkie, mgliste obrazy. Ale nagle doznawała wewnętrznego wstrząsu, przytomniała i czuła znowu straszliwy niepokój, pragnęła wstać natychmiast, iść dokądś i coś przedsięwziąć, chociaż wiedziała, że nic przedsięwziąć nie można, że trzeba czekać.

Nawarzyłam piwa... — myślała przewracając się na wznak i otwierając oczy. — Trzeba to zbadać i skończyć z tym... Sasza jest na „Derbencie“ i nic o nim nie wiadomo. To jest najważniejsze, ale wkrótce wyjaśni się wszystko... w tym miejscu nie zawiniłam w niczym. Cóż jeszcze? Stał się jakiś inny... nie, zawsze był inny, nie taki, jakim go sobie wyobrażałam. Czy jest pechowcem, fantastą? Teraz piszą o nim w gazetach... A Jaszka Nejman okazał się rutynistą, który broni przestarzałych norm, i wymyślają mu na zebraniach, a on usiłuje przedstawić sprawę tak, jak gdyby nigdy w myśli mu nie postało rzucać kamienie pod nogi stachanowcom i Basowowi. Ale ja w tym przecież nie brałam udziału ... Kłamiesz! I ty rzucałaś mu kamienie pod nogi wraz z innymi, ale o tym nikt nie wie ... Razem z Nejmanem ... Och, co za ohyda! ... A jednak, kiedy dzisiaj wydarzyło się nieszczęście, bałam się o niego. Widać nie jestem aż taka zła. Znowu kłamiesz! Nigdy ci nie był obojętny; ciągnęło cię zawsze do niego, ale przestraszyły cię jego niepowodzenia i odsunęłaś się od niego. Stchórzyłaś po prostu...

To jasne. Co jeszcze? Ach tak, ten Istomin! Stawiałaś go Saszy za przykład, bo mu się powodzi i zwierzchnicy cenią go... Sasza słuchał i milczał... Płacz teraz, głupia!“

Musia kręciła się przez chwilę na łóżku, zagryzając wargi, i rozpłakała się istotnie. Przypomniała sobie, jak pewnego razu wstąpiła do Istomina do biura, do zarządu żeglugi, żeby pójść z nim do teatru. Było to w środku lata. Sasza od dawna już wypłynął na morze i Musia spotykała się z Istominem prawie codziennie.

Przed wejściem stało auto Godojana i dokoła niego przechadzał się malutki, spocony szofer przecierając szmatką szyby samochodu. Po chwili z sieni wyszedł Istomin w towarzystwie kilku kolegów. Nie zauważywszy Musi podszedł do auta.

Dzień dobry, Mikołaju — witał uprzejmie szofera — co słychać? Stiepan Dimitrowicz na posiedzeniu?

Wyjął papierośnicę i podał ją szoferowi. W ruchach jego i w. brzmieniu głosu Musia zauważyła jakiś ton przypochlebny i prawdopodobnie zauważył to samo szofer, który sięgnął niedbale po papierosa i rozprostowywał go zawalanymi oliwą palcami.

Ładny fordzik — odezwał się zawistnie Istomin do starszego jegomościa, który stał obok niego — ach, gdybyśmy tak... — odwrócił się i spostrzegł Musię

Spóźniłem się trochę — rzekł głosem zupełnie innym, tchnącym pewnością siebie i chęcią zaimponowania — zatrzymano mnie,

" wybaczcie.

Musi wydawało się, że wymówił to zdanie specjalnie głośno, żeby usłyszeli je koledzy stojący na trotuarze. Oczy jej spotkały się z oczami szofera i Musia zaczerwieniła się.

Przyszliście na czas — odparła sucho — cóż, chodźmy.

W tej samej chwili z sieni wyszedł Godojan. Przełożył teczkę pod pachę, zdjął okulary i zaczął przecierać je chusteczką do nosa, mrużąc oczy zwyczajem krótkowidzów. Istomin wypuścił rękę Musi, nachmurzył się i ukłonił zgrabnie. Godojan dotknął ręką czapki i wszedł do auta.

Widzieliście? — rzekł Istomin idąc obok Musi po trotuarze. — On mnie zna i kłaniamy się sobie zawsze przy spotkaniu. Innych nawet nie spostrzegł. Zauważyliście to?

Owego wieczoru nie było wcale wiatru; powietrze wisiało nad miastem gęste i nieruchome, pełne zapachu. kwiatów i czadu benzyny. Po lustrzanej tafli morza sunęły czerwone i zielone światła okrętów i Musia nie przestawała patrzeć w tamtą stronę, odpowiadała ni w pięć, ni w dziewięć, czuła się samotna i nikomu niepotrzebna. Od owego czasu minęło wiele miesięcy, ale wspomnienie stało się nagle takie żywe, jak gdyby to wszystko wydarzyło się wczoraj.

Jutro pójdę na przystań — myślała uspokajając się powoli. — Czy aby pójdę? Sasza pomyśli, że przybiegłam do niego na skutek artykułów w gazetach. Wszystko jedno, niech myśli, co chce. Byleby choć raz jeden zobaczyć go. Teraz już zasnę, bo zdecydowałam się pójść i nie muszę już o niczym myśleć ... Nie, poczekaj, jak mogłam mylić się do tego stopnia ? ... Stchórzyłam, bo mu się nie powodziło? Nie, w tym jest jeszcze coś. Nie rozumiałam tego, co w nim jest najważniejsze: że taki, jaki jest, musi koniecznie pójść tą trudną, ale jedyną dla niego drogą...“ — Skądsiś wypłynęła twarz staruchy. I myśl zdobyta kosztem tak wielkiego wysiłku zamgliła się nagle i wykoślawiła. Starucha kładła do ust landrynki a policzki jej trzęsły się jak u buldoga. Nie od razu udało się Musi uwolnić od tej' staruchy, ale zasypiając przewróciła się na bok i naraz zjawiła się przed nią inna twarz: spokojna, może nawet trochę flegmatyczna, i koło oczu drobne zmarszczki na szafranowej skórze. I Musia wyciągała rozpacznie obie ręce do tej twarzy, lękając się, żeby nie znikła.

Tak bardzo brak mi było ciebie, dowódco — poskarżyła się z uśmiechem bezgranicznego szczęścia. — A ty już odchodzisz? Teraz, kiedy właśnie tak stęskniłam się za tobą? Posłuchaj, wiem już teraz, że to jest konieczne, że musisz iść. Widzisz, nie zatrzymuję ciebie, choć mi to sprawia ból. I boli, i pogodnie jest, i dobrze...

Najdroższa twarz zamgliła się i znikła. Nie pojawiła się już więcej i Musi śniły się potem zawody sportowe, dyżur na radiostacji, jakieś depesze. Ale przez cały czas, póki spała, nie opuszczało jej jasne, dumne uczucie, jakie pozostawiło po sobie pierwsze widzenie senne.

ROZDZIAŁ II

Marynarze uratowani z „Uzbekistanu" schodzili po jednemu na przystań — szli powoli po schodkach, ostrożnie trzymając się poręczy zabandażowanymi rękami. Z „Derbenta“ wymachiwano im czapkami, a oni ociągali się i oglądali za siebie rozstając się z bliskimi, drogimi ludźmi. Sanitariusze w białych fartuchach wyprowadzali ich za ogrodzenia przystani, gdzie strzelcy ochrony portu torowali im drogę wśród tłumu. Na szosie dźwięczały trąbki aut sanitarnych.

Ostatni zszedł z przystani Walerian Łastik. Gderał na sanitariusza, który chciał wziąć go pod rękę, i usiłował z sobie tylko znanej; przyczyny zawrócić.

Włodziu, musisz utrzymywać ze mną kontakt — wołał do Makarowa — tak strasznie nie chce mi się odchodzić! Dlaczego nie patrzysz na mnie, Włodziu?

Doszedłszy do ogrodzenia odwrócił się raz jeszcze i krzyknął swoim chłopięcym basem:

Powiedz waszym stachanowcom, że napiszę o nich... I będę zawsze pamiętał...

Furtka zatrzasnęła się za nim i białe fartuchy odgrodziły go od Włodzia.

Słyszałeś? — zwrócił się Włodzio do stojącego obok Basowa — „powiedz stachanowcom"... Bardzo polubił nas. Kotielnikowa cmoknął nawet na pożegnanie, ten cmokała. — Włodzio roześmiał się i przysunął do Basowa. — Słuchaj, Aleksandrze Iwanowiczu, co kapitan opowiadał w nocy. Mówi, że z jego zastępcą łączyło go coś, jak gdyby odpowiedzialność zbiorowa. I z dawnych czasów coś nieczystego mają na sumieniu; nie orientuję się, co. Kapitan opowiada i trzęsie się jak w febrze, i w oczach ma łzy. „Kochani moi, drodzy moi — powtarza — co ten człowiek ze mną zrobił!" Sumienie dręczy go widocznie i dlatego odsłonił swoje oblicze. Teraz on i zastępca pójdą pod sąd, a tu do nas wyznaczą innych, wypróbowanych ludzi. Niech tylko zjawi się u nas teraz ktoś z kamieniem w zanadrzu — zadziobiemy! Wiesz, nastrój mam dzisiaj jakiś całkiem głupi, jakbym był solenizantem. Aż mi wstyd.

Dobry nastrój ? — uśmiechnął się Basow. — W tym nie ma nic złego.

Nie, doprawdy wstyd mi. Przecież była katastrofa i ofiary. A ile ran odnieśli ludzie! Patrz no, tam Mustafa wojuje z doktorem.

Przybyły z miasta staruszek doktor zagradzał drogę Husejnowi, który usiłował przemknąć się do przejścia na pokład. Husejn napierał, próbując przecisnąć się bokiem, i rozglądał się przygnębiony.

Ależ niemożliwy z was człowiek — mówił lekarz składając ręce jak do modlitwy i patrząc na Husejna z takim wyrazem twarzy, jak gdyby powątpiewał, czy pod bandażami owego niemożliwego człowieka kryje się zwykła ludzka twarz. — Czy wy choć wiecie, na co się narażacie? Przecież jeśli nastąpi infekcja...

Ale rany już przyschły — mamrotał Husejn przyglądając się opatrunkom na rękach. — Niepotrzebnie niepokoicie się, doktorze.

A jednak zechciejcie zejść na ląd.

Właśnie, że nie pójdę i już.

Nieprawda, pójdziecie! Gdzie tu jest kierownik polityczny? To jest oburzające!

Basow założył ręce do tyłu i skierował się ku nim powolnym krokiem.

Powinieneś dawać przykład innym — rzekł do Husejna — — a podniosłeś gwałt na całą przystań. Jak ci nie wstyd?

Ja tara dopiero rozchoruję się ze zdenerwowania — rzekł Husejn z uporem. — Posłuchajcie, doktorze, odczepcie się doprawdy !

Nie mogę dopuścić cię do maszyn z takimi rękami — objaśniał mu Basow cierpliwie — zrozum to, barania głowo!

Dobrze, pójdę ... Tak nie postępuje towarzysz, Aleksandrze Iwanowiczu...

Idź, idź...

Wpuszczają publiczność — krzyknął Włodzio Makarow. — Kotielnikow, idzie twoja żona.

Tłum wysypał się spoza ogrodzenia, rozpływając się po przystani. Kobiety biegły przeskakując przez rurociągi, z daleka przyglądały się stojącym przy burcie marynarzom, szukając oczami bliskich. Basow widział, jak do Husejna podbiegła dziewczyna w żółtej bluzce, jak gwałtownie wyciągnęła do niego ręce. Ale nie dotknęła go, ręce jej opadły bezsilnie — stali tak naprzeciw siebie.

Basow odwrócił się i powlókł się powoli na przód pokładu. Obok piwnicy z linami leżał podziurawiony sztandar, którym były pokryte ciała zmarłych. Szumiały strumienie ropy, spadające ze szlauchu do luki ładunkowej. Basow zajrzał tam starając się odgadnąć, ile czasu pozostało do ukończenia ładowania. „Żeby już prędzej“ — pomyślał z nagłą rozpaczą. Za jego plecami rozległy się kroki; zbliżały się i oddalały, słyszał podniecone głosy kobiece, przerywane szybkim oddechem, urywki zdań.

Doprawdy nie wiem, jak mogłam się doczekać...

Gdzie on jest, gdzie on jest? Zawołajcie go, towarzyszu.

Dlaczego nie komunikowali przez radio? ... Taka byłam niespokojna. ..

Ależ taka drobnostka... — odpowiedział męski głos. Basow poznawał wszystkie te głosy, ale uciekał od nich, odszedł

do przeciwległej burty i przechylił się przez poręcz. Daleko w dole na zielonych falach kołysały się rude plamy mazutu i stroma ściana statku spadała załamując się w wodzie.

Dobrze, że Kotielnikow ma żonę i dziecko — myślał przypatrując się swojemu drżącemu odbiciu na powierzchni wody. — I do Husejna przyszła ta w żółtej bluzeczce. Jak ona podbiegła do niego. .. Należałoby odejść gdzieś na czas postoju. Ciężko patrzeć i żadnej rady na to nie ma. Odejść do kajuty! Trzeba tylko przeczekać".

Zamierzał już cofnąć się od burty, ale z tyłu rozległy się kroki, więc zwlekał czekając, aż go miną.

Czy go zawołać?  — dobiegł go głos Włodzia.

Nie trzeba — odparł szybko inny głos. Basow drgnął i odwrócił się.

Ja sama... — Musia stała o dwa kroki od niego i na twarzy jej Basow dostrzegł cierpienie, lęk, jak gdyby ją coś w nim przeraziło. I nieoczekiwanie dla siebie Basow odezwał się z głupawą nonszalancją :

Przyszłaś mnie odwiedzić? No, no... więc przypomniałaś sobie...

Wyobraź sobie, nie poznałam cię w pierwszej chwili — rzekła Musia niskim, grubym głosem — zdawało mi się, że to ktoś obcy.

Była ubrana po zimowemu, otulona puszystą chustką, którą miała na sobie owego wieczoru przed rozłąką. Zbliżyła się, odrzuciła chustkę na szyję i zaczerwieniła się nagle aż po korzenie włosów; nawet oczy jej zwilgotniały. Basow ujął ją za rękę. I tak stali przez parę sekund nie wiedząc, co począć dalej.

Dlaczegoś mnie nie poznała ? — spytał z tą samą wymuszoną nonszalancją w głosie, lodowaciejąc na myśl o tym, że mówi zupełnie nie to, co chce powiedzieć. — Gzy zmieniłem się?

Tutaj masz liszaje — rzekła Musia marszcząc brwi i wskazując palcem miejsce na własnym policzku. — Skąd to?

To oparzenie. Gorąco tu było u nas wczoraj. Prawda, Włodziu?

Włodzio Makarow skinął powściągliwie głową i uważnie obrzucił wzrokiem oboje. Potem zawrócił i poszedł wzdłuż pokładu, kołysząc się w ramionach.

To przejdzie szybko — odparła Musia głośno, patrząc na oddalającego się radiotelegrafistę — trzeba przemyć nadmanganianem potasu. Czy wspominałeś mnie czasem, dowódco? — spytała prędkim, groźnym szeptem, pochylając głowę.

Basow ścisnął jej rękę, podniosła ku niemu wzrok i uśmiechnęła się.

Przed chwilą... — wymówił z wysiłkiem Basow. — Kiedy podeszłaś...

Co przed chwilą...

Wspominałem. I w ogóle często myślałem o tobie, kiedy nie było nic do roboty. A teraz przyszłaś i wydało mi się, że to tylko przypadek.

Przypadek? — zaśmiała się Musia. — Głupstwa jakieś pleciesz !

Rozejrzała się dokoła i zarzuciła mu prędko ręce na szyję.

Tutaj chodzą ciągle... Psiakość!... — szepnęła gorąco, przyciskając usta do tego miejsca na jego policzku, gdzie skóra popękała. — A ja mam ci tyle do powiedzenia... Czy masz przynajmniej oddzielną kajutę, stachanowcze? — Ujęła go zdecydowanie pod rękę i pociągnęła za sobą. — Ile czasu nie widzieliśmy się! Obliczyłam jadąc tutaj — sześć miesięcy i dziewięć dni, tyle czasu! Ale dlaczego nie gniewasz się na mnie choć trochę? Wypadałoby dla porządku. Ach, nie, ty nawet teraz nic nie powiesz.

Basow szedł za nią dotykając jej dłoni i przypomniał sobie ową odległą noc, kiedy Musia prowadziła go przez pustkowie i drogę wskazywały im ostre gwizdy holowników. Ale teraz świeciło jasne słońce i pod nogami mieli stalowy pokład statku, i szemrał mazut w ładunkowych lukach, przypominając o rychłej rozłące. A on niezupełnie jeszcze zrozumiał Musię, pomimo że palce ich splatały się w mocnym uścisku, a oczy Musi promieniały szczęściem. Znaleźli się nagle w korytarzu mieszkalnym; pachniało tu kuchnią, było cicho i na wpół ciemno, ale spoza nieszczelnie zamkniętych drzwi padał snop światła i krążyły w nim brzęczące jesienne muchy połyskując miką swoich skrzydełek. Mocny uścisk zatamował mu oddech; ona pierwsza położyła kres temu ściskając jego ręce i zmuszając go, by ją wysłuchał.

Zaczekaj... Mówiłam, że jesteś dziwak, żeś— nie taki jak inni. Dlaczego dotychczas nie usłyszałam od ciebie słowa wyrzutu? Bez twojej pomocy nie mogę uwolnić się od tego brzemienia. Wciąż wydaje mi się, że moje szczęście skończy się. Ale nie, to głupstwo. Jeżeli ty nie chcesz, sama mogę sprawić sobie ból. Posłuchaj: zlękłam się, że jesteś taki... odmienny, i takie to było dzikie wtedy — sam jeden przeciwko wszystkim z twoimi pomysłami... Jakiś marzyciel, fantasta... Wiesz, bywają ludzie, w których o milę czuje się pechowca. I mnie się zdawało, że poza tobą jest pustka — nic prócz marzeń i nieporadności życiowej. Ja jestem przecież przeciętnym, ograniczonym człowiekiem, dowódco, i bolało mnie to, bo cię kochałam! Więc postępowałam tak jak rutynista Nejman... Nie, nie mów, to tak właśnie było! Nejmana potępili robotnicy, a o mnie nie wie nikt prócz ciebie, ale co z ciebie za sędzia, jeżeli przed chwilą całowaliśmy się? A teraz odpowiesz mi na jedno pytanie, ale daj słowo, że powiesz prawdę ...

Powiem, naturalnie, ale o co pytasz?

Słuchaj, gdybym cię teraz wołała na wybrzeże, i to na zawsze. Czy poszedłbyś? — Musia wpiła się oczami w jego twarz, tryumfując zawczasu.

Nie poszedłbym, Musiu.

Więc jednak powiedziałeś to, ach ty, kochany! Jestem dzisiaj zakochana w tobie, dowódco, jak gdybyśmy się dopiero co poznali. Minie pół godziny i rozstaniemy się, bo tak być musi. Nie odejdziesz stąd dla mnie i ja nie będę ciebie o to prosiła, chociaż stęskniłam się za tobą.

N-nie wiem. Ach, Muśko, gdyby można było wziąć urlop...

Ależ nie gadaj tak, ty niedobry! — tupnęła nogą ze złością. — Nic nie zrozumiałeś, wiedziałam, że tak będzie! Ty umiesz myśleć tylko prostolinijnie i nie zdajesz sobie sprawy ze swojej wartości. Ty może nawet myślałeś, że zapomniałam o tobie. No tak, przecież widzę, że właśnie tak myślałeś. A ja ci powiem, co działo się ze mną, kiedy tak źle było z wami na morzu. Odbiornik tyka i ja wiem, że to o tobie, o was, ale nic nie rozumiem i nie mogę rozbeczeć się — duma nie pozwala. Ale teraz to wszystko minęło — jesteś ze mną, tak mi dobrze...

Stali objąwszy się przed na wpół otwartymi drzwiami i przeciąg wichrzył ich włosy i poruszał rozwianymi końcami chustki Musi.

No, chodźmy do ciebie — bąkała Musia, bezgranicznie szczęśliwa — przecież nie można tutaj...

W tej samej chwili gdzieś na zewnątrz rozległ się ogłuszający, metaliczny huk, w którym utonęły inne dźwięki. Wargi Musi poruszały się, jeszcze coś mówiła, ale Basow nie słyszał jej i tylko widział, jak twardniało stopniowo spojrzenie jej wilgotnych oczu i znikała z nich promienność. Potem syrena zamilkła, a oni stali trzymając się za ręce, jakby dodając sobie wzajemnie otuchy.

Skończyło się — rzekła Musia spokojnie. — Nie przypuszczałam, że czas tak prędko minie. A tyś nawet nie pokazał mi swojej kajuty, dowódco — dodała z na wpół figlarną, na wpół smutną miną — teraz muszę już odejść.

Nie śpiesz się... Dzisiaj mieliśmy mało czasu z powodu pasażerów z „Uzbekistanu". Zwykle można pozostać o wiele dłużej. Wkrótce wprowadzone będą wolne dni raz na miesiąc i wtedy będziemy przez trzy dni w miesiącu razem... Odbierzemy swoje, Musiu.

Wyszli na pokład i Musia szła z nim pod rękę, oglądając ciekawie przechodzących obok marynarzy. Na przystani pracownicy odciągnęli szlauchy, które skrzypiały przeciągle w zawiasach. Po schodkach biegły kobiety przytrzymując spódnice, jak gdyby przechodziły przez kałużę. Naprzeciw nich szedł schodkami w górę Husejn. Na głowie jego sterczały zsunięte kopiasto bandaże; przypominał teraz Araba w zawoju.

Skądeś się tu wziął? — rzucił się na niego Basow. — Przecież umówiliśmy się! Słuchaj, Mustafo...

Chciałem cię tylko uprzedzić... „Agamali“ nabiera ładunek na czwartej przystani. Przed chwilą spotkałem chłopców stamtąd przed dyżurnym sklepem. My, powiadają, znowu usprawniliśmy nasze maszyny. Teraz pokażemy wam, jak się mknie. A ja im mówię : owszem, chętnie popatrzymy. — Husejn spojrzał z ukosa na Musię i odsunął zsuwające mu się na oczy bandaże. — Słowem, trzeba się podciągnąć, Aleksandrze Iwanowiczu.

Musia zbiegła na przystań i machała ręką.

Odprowadź no tę oto kobietę — rzekł Basow popychając Husejna. — To moja krewna.

O, o — zdziwił się Husejn. — Ależ kiedyś ty zdążył?

Idź, idź, zdejmują schodki — naglił Basow czerwieniąc się. Musia uśmiechała się do niego i dawała mu znaki ręką.

Aleksandrze Iwanowiczu, zatrzymano pompy — odraportował motorniczy Gazarjan stając w drzwiach oddziału maszyn.

Dobrze. Zatrzymać silnik ładunkowy. Kto jest na wachcie?

Mechanik Zadorow. Rozkaz, zatrzymać silnik!...

Zagrzmiały spuszczone schodki i w przedniej części pokładu rozległ się przenikliwy zgrzyt. Wąska, ciemna szczelina między przystanią a statkiem zwiększała się i wyraźnie zarysowały się w niej odwrócone kontury okrętu. Białe kłęby dymu wznosiły się nad tylnym kasztelem i roztajały bez śladu.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
(13) Statek żaglowy w drodze
(38) Statek stojący na kotwicy (Prawidło 30 b) )
(37) Statek pilotowy na kotwicy
(06) Statek o napędzie mechanicznym podczas holowania
(15) Statek poławiający trałem, posuwający się po wodzie
statek z figur 1
statek z figur 1
statek z pudełka po mleku
(28) Statek o ogr zdoln manewr nie por się po wodzie
jurij miloslavskij ili russkie v 1612 godu
STATEK
Jurij Owsienko
(03) Statek o napędzie mechanicznym podczas holowania
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 07 Statek ze wschodu
Kino a problemy metajęzykowych mechanizmów kultury - Jurij Łotman, filmoznawstwo
na pełnym morzu rozbił się statek pasażerski AHRRJGJF5V4J6U3CPCNTMVO6ZM7CQGWFLGT7RFA
3 Statek ktory poszukiwal
mój statek
(15) Statek poławiający trałem, posuwający się po wodzie