MAgazyn Science Fiction 3


opowiadania

Kir Bułyczow

TRZYNAŚCIE LAT PODRÓŻY

Robert J. Szmidt

OGNIE W RUINACH

Andrzej Ziemiański

AUTOBAHN NACH POZNAŃ

EuGeniusz Dębski

GANDALF W TRÓJKĄCIE BERMUDZKIM

Grzegorz Buchwald

HUM 1

Jacek Inglot

TANATOS XIV

komiks

Max Bogdanowski

OPOWIEŚĆI GAJOWEGO NIKITYCZA

Paweł Moszczyński

ARMIA BOGA

Drodzy Czytelnicy.

Zgodnie z zapowiedzią przekazujemy w Wasze ręce drugi numer „Science

Fiction", a w nim kolejną dużą porcję tekstów literackich i redakcyjnych.

Dlaczego piszę, że jest to porcja duża? Wpadła mi bowiem w ręce

sporządzona przez Eugeniusza Dębskiego bibliografia polskich opowiadań i

powieści za rok 2000. Znajduje się na niej odpowiednio: 91 form krótszych i

13 długich. Wydawać by się mogło, że to niemało, ale podobne zestawienie,

przywiezione przez Gienka, zza naszej wschodniej granicy ma już rozmiary

normalnej książeczki i zawiera dziesięciokrotnie większą ilość tekstów. Rosja

to nieporównywalnie większy rynek i bezpośrednie zestawianie danych

zawsze wypadnie na naszą niekorzyść, ale gdy przyjrzeć się temu zjawisku

dokładniej, widać, że nawet przy tych dysproporcjach powinniśmy wypaść

lepiej. I wypadniemy, jeśli będziecie dla nas łaskawi, a kioskarze połapią się

wreszcie, jak wymawiać tytuł naszego pisma.

Jeśli moje obliczenia są prawidłowe, to objętość „Science Fiction" pozwoli

na podwojenie ilości wydanych w tym roku opowiadań. Wypadnie średnio

osiem tekstów na miesiąc. Rzecz możliwa do wykonania, zwłaszcza że

autorów u nas wielu, a ci młodzi piszą z pasją, a i warsztat mają niezgorszy.

Tak naprawdę to już w tydzień po ukazaniu się pierwszego numeru, pocztą

klasyczną i elektroniczną dotarło do redakcji ponad sto tekstów (wciąż płyną

nowe), przez które mozolnie się przebijamy, wybierając najlepsze z

najlepszych. I jednego jestem pewien, debiutów nie zabraknie, nie mówiąc o

tych autorach, którzy po publikacji pierwszego tekstu z następnymi nie mogli

się przebić. Kolejka oczekujących jest długa, a moce przerobowe istniejących

czasopism niewielkie. Postaramy się nadrobić te zaległości już w najbliższych

numerach, tak w polskich opowiadaniach, jak i rosyjskich.

Przejdźmy do konkretów. Drugi numer rozpoczyna wywiad z wciąż bijącym

rekordy popularności Kirem Bułyczowem, którego przepytał na Rosconie

Eugeniusz Dębski. Jest to znakomity wstęp do prezentacji noweli „Trzynaście

lat podróży", z cyklu przygód Pawłysza. Bułyczow w najwyższej formie. Nic

dodać, nic ująć. Warto przeczytać.

Kolejne strony przynoszą dyptyk wrocławski. Dwa, jakże różne,

opowiadania połączone kilkoma wątkami, z Wrocławiem w tle. „Ognie w

ruinach", w kameralnej scenerii stolicy Dolnego Śląska, przedstawiają obraz

miasta po ataku nuklearnym z pewnymi kontekstami politycznymi. Drugi z

tekstów, „Autobahn nach Poznań", to prawdziwy wulkan akcji w wykonaniu

Andrzeja Ziemiańskiego. Rozmachem i stylem przypomina osławioną

Bombę Heisenberga"; inteligentne zwierzęta, nomadzi na podwrocławskich

pustyniach, cywilizacja cofnięta do epoki parowej i miasta-państwa walczące

o prymat. Wszystko to w błyskotliwej i pełnej ironii opowieści, która zaledwie

dwa tygodnie temu została przelana na papier.

Nie zawiedzie Was też Eugeniusz Dębski z krótszym, ale nie mniej

ciekawym „Gandalfem...". Zainspirowany wiadomością o nowej ekranizacji

Władcy Pierścieni" przedstawił swoją wersję zakończenia tej produkcji.

Jacek Inglot, jeden ż niewielu, którzy przedostali się z fantastycznymi

tekstami do polskiej edycji „Playboya", ukazuje świat pozbawiony śmierci.

Czy będzie to oaza szczęśliwości, prawdziwa utopia czy raczej koszmar?

Warto sprawdzić...

Rola debiutanta przypadła tym razem Grzegorzowi Buchwaldowi, znanemu

dotychczas z publikacji w internetowych magazynach „Fahrenheit" i „Na

Srebrnym Globie". Stworzony przez niego groteskowy świat Zenasa Huma - z

jednej strony swojski, a z drugiej, jakże obcy - jest bardzo sugestywny.

Zdecydowaliśmy się na druk nieco starszego, pierwszego opowiadania z

cyklu, gdyż mamy zamiar prezentować chronologicznie kolejne utwory

Grzegorza. Niedługo spotkacie znów demonicznego mieszkańca Miasteczka.

Prócz beletrystyki prezentujemy dwa kolejne komiksy i większą porcję grafiki.

Max Bohdanowski, ukraiński grafik, tworzący w naszym języku, prezentuje

jednostronicową historyjkę o gajowym Nikiticzu, strażniku przyrody i swojskim

faceciku w czerni". Drzyjcie, kosmiczne śmieci... To jeszcze nie koniec jego

wyczynów. Drugi komiks, znanego z łamów „Fenixa" ilustratora i grafika

Pawła Moszczyńskiego, to zupełnie inna praca - mroczna i nieco

obrazoburcza historia z czasów wojen krzyżowych. Wypada też wspomnieć o

Oskarze Huniaku, którego szorty z serii „Sasza i Jim" towarzyszyć nam będą

od tego numeru.

Zapraszam do lektury przepraszając jednocześnie za nieco wyższą cenę

drugiego numeru „Science Fiction". Jednocześnie chciałbym Was uspokoić;

jesteśmy i będziemy najtańsi na rynku. To już ostateczna korekta ceny na

dłuższy czas spowodowana kolejnymi podwyżkami niezależnymi od naszej

redakcji (chyba, że zwiększymy znacznie objętość, co jest wielce

prawdopodobne).

Robert J. Szmidt

TRZYNAŚCIE LAT PODRÓŻY

MARZEC 2001

1.

Sto sześć lat temu statek "Anteusz" opuścił Ziemię.

Jakkolwiek olbrzymią jest jego prędkość,

jakkolwiek znikomo mały opór stawia kosmiczna

próżnia olbrzymiemu pociskowi, trajektoria lotu

którego łączy nieodróżnialną przez najmocniejszy

teleskop Ziemię i Alfę Łabędzia, to droga musi zająć w

sumie sto dziewiętnaście ziemskich lat.

Sto sześć lat minęło na Ziemi od tego dnia, kiedy

siedemdziesięciu sześciu kosmonautów, rzuciwszy

ostatnie spojrzenia na błękit nieba, puch obłoków i

zieleń drzew, weszło do kutrów planetarnych, a te

poderwały się do lotu w górę, gdzie na wysokości

łtora tysiąca kilometrów, na stacjonarnej orbicie,

czekał na nich "Anteusz".

Zbliżając się, mogli obejrzeć ten dom z daleka.

Jednym kosmiczny dom wydawał się niezgrabnym

owadem, innym przypominał uszkodzoną dziecinną

zabawkę. "Anteusz" nigdy nie miał lądować na Ziemi

czy innym globie. Urodził się w przestrzeni kosmicznej,

gdzie został zmontowany, i tam miał umrzeć. Dlatego

konstruktorzy nie przejmowali się oporem środowiska,

a laikowi wydawał się on być alogicznym połączeniem

pierścieni, rur, kuł, anten i sześcianów.

Póki statek się rozpędzał - a trwało to całe miesiące -

załoga "Anteusza" mogła widzieć Ziemię. Najpierw

zajmowała ona połowę nieba, ale stopniowo zaczęła

stawać się wyblakłą plamką pośród milionów

podobnych jej innych jaśniejszych plamek...

Tak zaczęła się droga. Minęło sto sześć lat.

Za trzynaście lat "Anteusz" osiągnie cel.

2.

Pawłysz minął dwudziesty czwarty rezerwowy

korytarz i zatrzymał się przed drzwiami do oranżerii.

Oranżeria została porzucona jakieś pięćdziesiąt lat temu

i - prócz mechaników -nikt tu nie zaglądał.

Drzwi otworzyły się nie od razu. Jakby mechanizm

miał problemy z przypomnieniem sobie, jak się je

otwiera.

Gdy Stanzo opowiadał o porzuconej oranżerii,

Pawłysz wyobrażał sobie, że zobaczy wspaniałą

dżunglę, plątaninę lian i dziwaczne kwiaty zwisające z

koron. Oranżeria była tajemnicą, odkryciem.-

Wędrówka do niej - około godzina marszu po pustych

korytarzach i salach statku - przygotowywała do

tajemnicy.

Droga nie kryła żadnych niespodzianek.

Gdzieś w jej połowie spotkał robota-sprzątacza, a w

kuli "D" trafił na teren wykorzystanych i porzuconych

magazynów. Oświetlenie było tu skąpe, puste pudła i

kontenery piętrzyły się w pomieszczeniach

wypełnionych czyhającym na pierwszy krok echem.

KIR BUŁYCZOW

TRZYNAŚCIE LAT PODRÓŻY

Tu wszystko było zapuszczone; farba na ścianach -

teoretycznie wieczna - zbladła, arkusze plastikowego

poszycia w wielu miejscach odstawały od ścian.

Pachniało ciepłym kurzem.

Pawłysz nijak nie mógł pozbyć się wrażenia, że

pustka przygląda się mu. Że ma oczy.

Statek był zasiedlony pamięcią.

To był najstarszy statek Ziemi. Miał ponad sto lat.

Przez ten okres na Ziemi wynaleziono nowe stopy i

źródła światła, nawet pudła i kontenery byłyby inne,

gdyby "Anteusz" wyruszył w swą podróż o sto lat

źniej. Wszystko byłoby inne.

Statek trzymał się, ale był bardzo stary. Tak

obliczano, że spędzi w przestrzeni kosmicznej wiele

dziesiątków lat. Ale i tak się postarzał.

I zasiedlało go coraz mniej ludzi.

Jeden po drugim pozbywały się swych ładunków

magazyny, zamykano odległe pomieszczenia i

korytarze, nie były potrzebne. W dniu, kiedy Pawłysz

wyruszył na poszukiwania porzuconej oranżerii, na

pokładzie było o połowę mniej ludzi niż sto sześć lat

temu. Zamieszkała, czynna część statku kurczyła się z

każdym rokiem. Podobnie, opuszczoną wieś przejmuje

we władanie las, zajmując niepotrzebne już pola i łąki.

Pawłysz otworzył drzwi do oranżerii i rozczarował

się. Za drzwiami nie było żadnej dżungli, tylko długie

szeregi suchych grządek.

Wśród wyschniętych łodyg kłujące krzewy. Bura

trawa pod stopami, poskręcane sznury zdziczałego

grochu pełzną po ścianach, gdzieniegdzie na

zakurzonych stołach laboratoryjnych zostały kolby i

probówki. Wiele lat temu ktoś wykonywał tu

doświadczenia. Teraz wystarcza oranżeria w kuli "C".

Łodygi zaszeleściły, drgnęły.

Coś szarego poruszyło się w odległym końcu

cieplarni. Pawłysz odskoczył do tym. Na statku nie

mogło być nikogo obcego. Nic zbędnego,

ponadplanowego.

Odskoczył za drzwi i wdusił przycisk. W pierwszej

kolejności należało odizolować pomieszczenie, potem

wezwać pomoc. Wszystko, co nieznane, niezrozumiałe

może być zagrożeniem. Nie tylko dla Pawłysza

osobiście, dla całego statku.

Drzwi niechętnie zamknęły się. Pawłysz stał

samotnie w bardzo cichym korytarzu. Równo i

spokojnie świecił sufit.

Pawłysz znajdował się na statku, na który nie mogło

nic przeniknąć z zewnątrz. To, co widział, powinno

mieć swoje racjonalne wytłumaczenie. Fajnie będzie,

KIR BUŁYCZOW

gdy przybiegnie do Stanza i powie, że widział coś w

porzuconej cieplarni. A co? Coś.

Otworzył więc ponownie drzwi. Zamknął je za sobą.

Niech to Coś nie ucieknie na zewnątrz. Potem ostrożnie

ruszył przed siebie.

Starał się nie wchodzić w grządki. Ceramiczne

kafelki chrzęściły pod stopami, niektóre kołysały się i

wypadały. W cieplarni panowała nieprzyjemna, stęchła

woń.

O dwa kroki od miejsca, skąd wyskoczyło owo Coś,

Pawłysz znieruchomiał. Jakieś dziesięć metrów od

niego znajdowała się okrągła ściana - koniec oranżerii.

Wtedy zobaczył. W plątaninie gałązek zasiadły dwa

szare koty. Patrzyły mu w oczy, mądrze i czujnie. W

łmroku, tu światło było gorsze niż przy wejściu, ich

oczy płonęły żółtym, złym światłem.

- Tego jeszcze brakowało - powiedział głośno

Pawłysz.

Powinien był się tego domyślić wcześniej. Ktoś

kiedyś zdecydował, że na statku muszą być zwierzęta.

Domowe. Takie, które nie będą dużo jadły, ale

urozmaicą samotność ludzi.

Na statku pojawiła się kocia rodzina. Mimo że była

kontrolowana i pilnowana, sterowano rozrodczością

tego gatunku, to wielokrotnie w odległych zakątkach

statku ludzie wykrywali nielegalne, niezarejestrowane

koty.

Koty musiały coś jeść. A to znaczyło, że opanowały

kanały wentylacyjne i cieplarnia nie była tak

odizolowana od reszty statku, jak się zdawało.

- Możecie tu sobie żyć - pozwolił kotom Pawłysz.

Pochylił się, wyciągnął z gruntu bladą, niemal białą

łodygę.

Jednak jakieś życie istniało i tu. Trzeba będzie

powiedzieć Chriście, niech tu zajrzy.

Więcej już nie pojawiały się w oranżerii żadne

upiory. Upiory to cząstka pokładowego folkloru. Po stu,

z hakiem,

latach na statku musiał zrodzić się własny folklor.

W głębi duszy Pawłysz bardzo chciał zobaczyć

ducha. To nie znaczy, że wierzył w takie bzdury. Ale

gdy leci się tak starym i rozległym statkiem, powinno

na jego pokładach ukrywać się coś niezwykłego.

3.

Pawłysz nie miał ochoty wracać do zamieszkałej

części statku. Od razu znajdą mu jakieś zajęcie. A kiedy

po raz drugi uda mu się wyrwać i tak spokojnie,

niespiesznie pospacerować po statku?

Wszedł do tunelu łącznikowego, którym można było

dojść do Zewnętrznego Ogrodu. Przez Ogród mógł

wrócić do siebie. Po drodze zajrzał do porzuconej

biblioteki. Kiedyś część kajut mieszkalnych znajdowała

się w tym sektorze i nieopodal nich znajdowała się filia

biblioteki.

W bibliotece panował zupełnie inny zapach - zapach

taśmy. Komórki na mikrofilmy i wideokasety były

pootwierane. W niektórych zostały taśmy. Pawłysz

wiedział, dlaczego tak się stało. Kiedy bibliotekę

przenoszono, kasety będące kopiami tych z głównej

biblioteki, nie były zabierane. Wiedział, że nie spotka

go tu żadna niespodzianka, ale zmitrężył trochę czasu

na czytanie tytułów.

Opłaciło się. W jednej ze skrzyń znalazł ósmy,

szesnasty i dwudziesty odcinek serialu "Podwodnego

świata", brakowało ich w bibliotece głównej.

Potem znalazł jeszcze kilka kaset bez etykiet. Zabrał

je również.

Kwadrans później dotarł do tunelu łącznikowego i

zatrzymał się przed windą.

Tu było znacznie jaśniej, tu czasem pojawiali się

ludzie.

Winda przeniosła Pawłysza o kilka poziomów

wyżej, co było pojęciem względnym, ponieważł jest

zawsze w centrum statku, a góra to pomieszczenia

zewnętrzne. Pole grawitacyjne, wytwarzane przez

silniki, czaiło się w centralnej kuli.

Sala relaksu przez wejściem do Ogrodu

Zewnętrznego też świeciła pustkami.

W basenie, niczym błękitnawe zwierciadło, zastygła

woda. Była tak równa i nieruchoma, że Pawłysz nabrał

ochoty, by pochylić się i zakłócić tę doskonałość.

Wsunął rękę do kieszeni, miał tam zawsze coś

niepotrzebnego. Palce wymacały metalową kulkę,

cisnął ją do basenu. Zwierciadło drgnęło, plusnął słupek

wody i we wszystkie strony pomknęły kręgi fal, w

końcu swej drogi oblizując ściany basenu.

No, tak lepiej.

Niskie, miękkie kanapy, niczym klamry, ciągnęły się

dokoła basenu. Pawłysz z rozpędu wskoczył na jedną z

nich, usiadł niewygodnie na torbie z kasetami, które

wlókł z porzuconej biblioteki. Kanapa odżyła, starając

się dostosować do konturów ciała siedzącego.

Pawłysz wyobrażał sobie, że jest na "Nautiliusie".

Gdzieś w jego trzewiach żyje ostatni pasażer, stary

kapitan Nemo.

A może to "Marie Celeste"? Nieoczekiwane

nieszczęście zwaliło się na szkuner. Dlaczego wszyscy,

co do ostatniego człowieka, porzucili statek? A garnek

na kuchni był jeszcze ciepły.

Nie, to niezamieszkała wyspa. Oto jest, ciemny las

za szklaną ścianą. Wysoko na prawej szary okrąg. Łata.

Kiedy Pawłysza jeszcze nie było na świecie, w

Ogród Zewnętrzny uderzył meteoryt. To się zdarza w

kosmosie. Nad meteorytową osłoną "Anteusza" trudziły

się najlepsze umysły Ziemi - ani jeden okruch materii

nie powinien był dotknąć statku, zbyt wysoka mogła

być cena takiego kontaktu - ale i tak sześćdziesiąt lat

temu "Anteusz" trafił w mocny meteorytowy strumień.

Tak gęsty, że jeden z kamieni uderzył w statek.

Meteoryt przebił zewnętrzną przeźroczystą ściankę

Ogrodu.

Następnie przenicował drugą ściankę, dzielącą

Ogród od Sali Relaksu. Potem przedziurawił jeszcze

trzy przegrody, zanim wypadł na zewnątrz.

Wypadek ten kosztował życie dwóch kosmonautów,

którzy akurat znajdowali się w Sali Relaksu. Pawłysz

dowiedział się, że grali po prostu w szachy.

MARZEC 2001

TRZYNAŚCIE LAT PODRÓŻY

Zginął też Zewnętrzny Ogród. Umarł tak szybko, że

nie zdążył nawet się zmienić.

Pawłysz podszedł do szklanej ściany.

Kiedyś ogród troskliwie zaplanowano, potem

uprawiano, jako miejsce, gdzie kosmonauci, będąc

niewiarygodnie daleko od domu, mogliby poczuć uroki

letniej nocy i zapachy ziemskiego lasu.

Pod przeźroczystą, wysoką kopułą tłoczyły się

brzozy i jodły, krzewy różane i olszyny, a dalej, gdzie

panowała temperatura nieco wyższa, pięły się do góry

palmy.

Po remoncie ówczesny kapitan "Anteusza"

postanowił nie podłączać Ogrodu do systemu

ogrzewania - odtajałe drzewa i krzewy zgniłyby po

prostu. A w panującej temperaturze będą

zamarzniętymi pomnikami drzew i kwiatów. Jeśli ktoś

nie wie, co tu się stało sześćdziesiąt lat temu, może mu

się wydać, że za szybą zaczyna się prawdziwy zimowy

las.

4.

I Pawłysz wyobraził sobie niekończący się, nocny

las. Ciepłe, wilgotne powietrze, w którym unoszą się

korzenne zapachy, gdzie szelest opadających liści jest

równie ostrożny i niemal niesłyszalny jak kroki wilka.

Czasem tylko trzaśnie sucha gałązka albo odważnie

wdepnie w stertę chrustu niczego nie bojący się

niedźwiedź.

Głośny plusk, uderzenie, niemal huk rozcięły ciszę

w sali.

Wybuch?

Pawłysz poderwał się, odwrócił, jednocześnie

przywierając plecami do przeźroczystej ściany. Siła

ciążenia na statku jest niemal dwukrotnie mniejsza od

ziemskiej, dlatego najbardziej nawet dynamiczne ruchy

są spowolnione. Mózg już zakończył zwrot ciała, ale

ono samo wciąż jeszcze poruszało się.

Bryzgi wody wyleciały na podłogę sali.

Długi, zielony cień, podobny do cienia dużej ryby,

przemykał pod poruszoną taflą błękitnej wody.

Krótko ostrzyżona dziewczęca głowa przebiła lustro,

dziewczyna otworzyła oczy, strąciła dłonią krople wody

z rzęs.

- Wystraszył się pan? - zawołała. - Umyślnie

rozebrałam się cicho i... jak nie skoczę!

Pawłysz poczuł się głupio - dziewczyna mogła

widzieć jego reakcję. Ale nie, kiedy on się odwracał,

ona była jeszcze pod wodą.

Dziewczyna obróciła się na plecy. Miała na sobie

zielony, jednoczęściowy strój.

Woda uspokajała się wolno i rzeczowo, jakby basen

był wypełniony olejem.

- Woda jest tu wspaniała! - powiedziała dziewczyna.

- Codziennie się tu kąpię. Nie próbował pan?

- Jeszcze nie.

Nie widział wcześniej tej dziewczyny. Wczorajszy

dzień był taki zwariowany. A dzisiaj wyruszył na

wędrówkę po statku. Dziewczyna podpłynęła do

brzegu.

- Ja też tu czasem przychodzę specjalnie, żeby

popatrzeć na ten las. Ale zawsze wiem, że jest martwy.

Widocznie mam źle rozwiniętą wyobraźnię.

Pawłysz wrócił na kanapę i usiadł.

- Nie widziałem pani wczoraj.

- Kiedy pan przyleciał, miałam wachtę. Mam na

imię Grażyna.

- Widziałem koty. W pustej oranżerii.

- O, tam nigdy nie byłam - odpowiedziała. - Nie

jestem romantyczką.

Zabrzmiało to bardzo protekcjonalnie, a Grażyna

nawet nie usiłowała tego maskować. Dziewczyna

zanurkowała szybciej niż Pawłysz zdążył znaleźć jakąś

ciętą ripostę.

Gdy ponownie pojawiła się na powierzchni wody,

zapytał:

- Pani jest biologiem?

- Grawitacja - odpowiedziała Grażyna.

- A jak brzmi pani imię w skrócie?

- Podoba mi się Grażyna - odpowiedziała. - Nie

trzeba skracać.

- Ale jest dość długie.

- To nic, nie zdąży się pan zmęczyć. Jutro odlatuję.

Grażyna podpłynęła do brzegu. Pawłysz zobaczył, jak

długie ma palce. Po prostu zadziwiająco długie palce, z

krótko obciętymi paznokciami. Na policzku, pod

lewym okiem, miała cieniutką bliznę. Pulchne i

ruchliwe wargi. Ich kąciki przez cały czas poruszały się.

Oczy Pawłysza wychwytywały szczegóły twarzy,

figury. Kawałki mozaiki tworzyły portret, który, gdyby

przebywali na statku jeszcze długo razem, nie miałby

nic wspólnego z pierwszym wrażeniem.

- Ten rok - powiedziała Grażyna - przeleciał

migiem. Słowo honoru. Gdzieś w połowie zrobiło się

smutno, w końcu jednak jesteśmy dość odizolowani. A

teraz... nawet pan sobie nie wyobraża, jak nie chce się

odlatywać.

- A gdyby pani teraz zaproponowano, żeby została

pani jeszcze na jedną turę?

- No, nie. Nie zostałabym - odpowiedziała Grażyna.

W tym momencie Pawłysz zauważył, że ma zielone

oczy. Ciemne, mokre rzęsy przesłaniały je i dlatego w

pierwszym momencie wydały się o wiele ciemniejsze.

- Szkoda - powiedział. - Im więcej ludzi, tym jest

ciekawiej.

- Wystarczy ludzi i beze mnie - zaoponowała

Grażyna. - Ilu jest na pana zmianie?

- Trzydziestu dwóch.

- W mojej było trzydziestu sześciu. Ale nie miałam

szczęścia.

- Aha. - Pawłysz od razu zrozumiał, co miała na

myśli. "Anteusz" jeszcze przez trzynaście lat będzie

leciał do gwiazdy. Jeszcze trzynaście zmian. Trzynasta

będzie tą najszczęśliwszą, jej załodze przyjdzie

wylądować na globie, zakończyć trud wielu tysięcy

ludzi i półtorej setki lat.

- To nic - powiedział Pawłysz. - Jeszcze nie

będziemy tacy starzy. Na pewno odwiedzimy ten glob.

MARZEC 2001

KIR BUŁYCZOW

- Nie ma tam dla nas pracy - powiedziała Grażyna. -

Na powierzchni planety będą potrzebni inni specjaliści.

- Dlaczego? Silniki i tam będą potrzebne. I kabiny.

- Pan jest kabinowcem?

- Medyk-kabinowiec.

- Rzadkie połączenie. Który rok?

- Czwarty. A pani? Grażyna wyszła z wody.

- Poproszę o ręcznik.

Ręcznik leżał obok Pawłysza. Poderwał się i podał

go. Zaczęła wycierać włosy, a Pawłysz zrozumiał, że jej

oczy nie mają po prostu koloru zielonego, a bardzo

zielony.

- Jestem już staruszką na doktoracie. Mam

dwadzieścia trzy lata.

- No to co? Różnica zaledwie trzech lat. Nieistotna -

odpowiedział Pawłysz.

Grażyna roześmiała się. Śmiała się tak serdecznie,

że ręce z ręcznikiem opadły jej i Pawłysz zobaczył, jak

zmieniła się jej twarz. Mokre włosy, przylegające

dotychczas do głowy, podsuszone ręcznikiem zmieniły

się w bujną grzywę. Twarz zmniejszyła się. Tylko oczy

pozostały zielone i ogromne.

Cisnęła ręcznikiem na kanapę, wzięła stamtąd

szlafroczek, nałożyła go i wsunęła stopy w pantofle.

- Proszę nie spóźnić się na obiad! - powiedziała. -

Dzisiaj mamy pożegnalny obiad.

- Na pewno nie!

- Proszę nie zapomnieć o swojej torbie. Co pan tam

ma? Grażyna przemawiała bezceremonialnie, ale

Pawłysz nie

potrafił się na nią rozgniewać.

Ta bezceremonialność tworzyła osobistą więź

między nimi.

Tylko człowiek ci bliski może zapytać, co masz w

torbie.

- Byłem w porzuconej bibliotece - przyznał się

Pawłysz. -Zabrałem stamtąd kasety.

- Ja też tam kiedyś chadzałam. Wszyscy chodzili.

Podejrzewam, że kiedyś specjalnie tam zostawiono

masę ciekawych filmów, żeby można było

zorganizować załodze dodatkową przygodę. Co pan

wziął?

Pawłysz pożałował, że nie wziął ani jednej książki

Dostojewskiego czy Marqueza.

- Takie tam - powiedział. - Przygodowe.

- "Gwiezdny rejs"?

- "Podwodny świat". Opuściłem kilka odcinków.

- Proszę się nie wstydzić, kursancie. Nie zapytałam,

jak pan się nazywa.

- Sława. Sława Pawłysz.

- No proszę, Grażyna się panu nie podoba, mnie się

Sława podoba. Tak więc Sławku, muszę się przyznać,

że sama jeszcze dwa miesiące temu wyciągnęłam z tej

biblioteki trzeci i czwarty odcinek "Podwodnego

świata", mimo że z racji wieku i powagi nie powinnam

tego robić.

- Nie wygląda pani poważnie.

- Staram się.

5.

Poszli razem w kierunku windy do centralnej kuli,

potem Grażyna pobiegła przebrać się do swojej kajuty.

Pawłysz poszedł do kabin.

Zwykły statek ma zazwyczaj dwa ośrodki

sterowania: sterówkę i sekcję napędową.

Na "Anteuszu" były trzy centra dowodzenia. Prócz

dwóch zwyczajowych były tam też "kabiny".

To powszednie słowo nosiło w sobie stygmat

dążenia do pozbawienia rzeczy niezwykłych patosu i

zadęcia.

W kosmicznym instytucie, który miał szczęście

kończyć Pawłysz, trwała odwieczna i pozbawiona szans

na zakończenie wojna ciała profesorskiego, dla którego

szacunek dla prawidłowej terminologii oznaczał

szacunek do przedmiotu nauczanego, i kursantów,

którzy nawet podczas egzaminów nie mogą

przeskoczyć dwóch prostych słów: "retlanslatory

teleportacyjne".

Do takich kursantów należał również Pawłysz

będący dobrym, w miarę pilnym i w miarę zdolnym,

studentem. Wystarczająco w sumie dobrym, by

skierowano go na "Anteusza" - przedmiot westchnień

wielu pokoleń studentów.

Pawłysz maszerował do kabin, ale wcale nie

zaprzątał sobie głowy problemami, historią i

perspektywami teleportacji; z każdym krokiem spadał

w słodką przepaść zakochania, przy tym zakochania

skazanego na rozłąkę, co zawsze potęguje uczucie.

Nie przejmował się całkowicie teleportacją. A

przecież jeszcze dla fizyków i pilotów nawet

dwudziestego trzeciego wieku podróże z prędkością

przekraczającą prędkość światła były domeną

fantastyki. Skoki przez zwiniętą przestrzeń i temu

podobne wynalazki marzycieli na razie nie stały się

realne. Prawa przyrody niełatwo jest oszukać. Tak więc

w podboju planet Układu Słonecznego powstała pauza,

która mogła trwać wiecznie. Gwiazdy pozostały

nieosiągalne, ponieważ droga do nich trwała setki lat.

Technicznie rzecz ujmując, można było zbudować

statki zdolne do tak długiego przebywania w

przestrzeni, ale nie dało się wynaleźć nieśmiertelnego

człowieka. Oczywiście marzenia o dotarciu do gwiazd,

do innych cywilizacji, istnienie których było tylko

teoretycznie dozwolone, nadal kipiały w wyobraźniludzkiej.

Projekty, opracowane przez marzycieli jeszcze

w dwudziestym wieku, rozpatrywano i obliczano, ale

nie realizowano ich. Można było zbudować olbrzymi

statek, wyposażyć we wszystko, co niezbędne, żeby

załoga spędziła w nim wiele dziesięcioleci. Żeby

kosmonauci rodzili się na jego pokładzie, rośli, uczyli

się i umierali. Sto, dwieście, trzysta lat w drodze...

Ochotnicy, którzy pragnęli się poświęcić, mieli do

swojej dyspozycji dożywotnie więzienie, przy tym

więzienie doprowadzone do absurdu - nie tylko dla nich

samych, ale również dla ich dzieci i wnuków. Na

dodatek można było wyliczyć, że w takiej podróży

załoga, jakkolwiek by nie była do tego przygotowana i

chętna do złożenia ofiary z siebie i swoich dzieci, musi

MARZEC 2001

TRZYNAŚCIE LAT PODRÓŻY

nieuchronnie się zdegenerować, jak niewątpliwie

zdegeneruje się każda ludzka społeczność oderwana od

reszty ludzkości. Cel nie uświęca środków.

Teoretycznie i nawet praktycznie możliwy był

również drugi wariant. Po odlocie z Ziemi załoga

pogrąża się w anabiozie, z której zostanie

wyprowadzona w chwili znalezienia się u celu. To

samo w drodze powrotnej.

W ten sposób więzienie pozostałoby więzieniem, ale

więzień dostałby szansę przespania nieskończenie

długiego okresu i nawet wyjścia na wolność.

Ale i tak załoga musiałaby wykazać się nadmierną

ofiarnością. Przecież kosmonauci wrócą do domu po

trzystu latach. To znaczy, że nigdy już nie zobaczą

Ziemi takiej, jaką pozostawili, nigdy nie znajdą tak

naprawdę dla siebie miejsca w świecie, tak samo jak nie

znalazłby go człowiek współczesny Newtonowi czy

Napoleonowi.

Ale odkrycie teleportacji, dokonane po tym, gdy

ludzkość nauczyła się korzystać z praw grawitacji,

zmieniło sytuację i pozwoliło wrócić do dyskusji nad

tym problemem.

Najpierw udało się przekazać jeden gram substancji

na odległość dziesięciu centymetrów. Potem biała

myszka - odwieczna ofiara postępu naukowego -

została rozłożona na atomy i złożona ponownie w

sąsiednim mieście, po czym oblizała się i zaczęł___________a gryźć

kostkę cukru. W końcu, w sierpnia 2198 roku, Biser

Simo-nian wszedł do kabiny teleportacyjnego ośrodka

w Płowdiw i wyszedł - żywy i zdrowy - z identycznej

kabiny w Bombaju.

Ponieważ teleportacją wykorzystuje fale

grawitacyjne, rozprzestrzeniające się praktycznie w

mgnieniu oka, ograniczeniami w przerzucie obiektów

była tylko energetyczna moc i pojemność kabiny.

W ciągu pięćdziesięciu najbliższych lat kabiny

zostały rozmieszczone po powierzchni całej Ziemi i na

planetach Układu Słonecznego*. Statki kosmiczne,

oczywiście, istniały nadal, ponieważ ich zadaniem było

przewożenie dużych ładunków, rud, surowców. Kabiny

były nie tylko małe, nie stały się one i raczej nie staną

tanią rozrywką.

Kabiny umożliwiły również drogę do podróży

międzygwiezdnych. Jeśli wyślemy w nieskończenie

długą podróż statek kosmiczny, ale wyposażymy go na

dodatek w kabinę do teleportacji, to załoga nie musi

pozostawać na pokładzie sto lat. Można j ą zmieniać co

jakiś określony odcinek czasu.

Tak powstał "Anteusz".

Pierwsza jego załoga po roku pracy wróciła na

Ziemię, ustąpiwszy miejsca innym kosmonautom. Przy

tym w ciągu tego roku kabiny kilka razy były

uruchamiane. Na pokładzie gościła komisja z ONZ,

dwukrotnie wycofywano ze statku chorych, na dodatek

trzeba było uzupełnić zapasy żywności, pocztę i

przyrządy. Tak więc w ciągu stu sześciu lat lotu na

pokładzie "Anteusza" gościło sto załóg.

Co prawda, co roku łączność ze statkiem stawała się

trudniejsza. Na to wszyscy byli przygotowani i nawet

przewidziano to w konstrukcji statku.

Mimo tego, że fale grawitacyjne rozprzestrzeniają

się niemal natychmiast, zapotrzebowanie na energię

wzrasta wraz ze zwiększaniem się odległości.

Nauka rozwijała się, pojawiały się nowe źródła

energii i możliwości Ziemi również wzrosły. Co

prawda, dla zaoszczędzenia strat energii i zapasów stale

zmniejszano liczbę załogantów, i w dniu, kiedy kursant

Sława Pawłysz znalazł się na jego pokładzie,

zamieszkiwało go trzydzieści osób. Do celu podróży

doleci jeszcze mniej. Najprawdopodobniej coś około

dziesięciu członków załogi. I nie będzie już wśród nich

kursantów. "Anteusz" zaś skończy na orbicie odległej

gwiazdy. Stopniowo, jeśli powstanie tam ludzka

kolonia, będzie się go rozbierało, wykorzystując do

budowy potrzebnych obiektów.

W ciągu stu z hakiem lat Statek stał się częścią

historii ludzkości. Pawłysz, jeszcze będąc na Ziemi,

wiedział o kotach, które potrafiły wymknąć się spod

kontroli i rozmnożyły w pustych magazynach, wiedział

o porzuconej bibliotece i o basenie z błękitną wodą.

Tysiące razy oglądał statek na ekranie i uczył się go

podczas specjalnych zajęć, tak jak uczyli się go jego

nauczyciele, i nauczyciele jego nauczycieli, pracujący

ongi na "Anteuszu".

Ale wszyscy jego załoganci prędzej czy później

wracali do domów. Jak marynarze z dalekiego, ale

przecież nie niekończącego się rejsu. Prócz tych, którzy

umarli albo zginęli w drodze. Ale takich było niewielu.

Sześciu.

6.

Zapewne sala teleportacji, gdyby wyjąć z niej cały

farsz urządzeń, byłaby ogromna. Ale przez ostatnie sto

lat nikomu nie udało się zobaczyć jej ścian.

Kabiny na Zielni były znacznie skromniejsze - w

końcu zawsze można zawołać ekipę remontową. Tu

natomiast wszystkie systemy były dublowane i

przedublowywane, a rezerwa niezawodności

wielokrotnie przekraczała tę teoretyczną. W istocie

swej to właśnie Centrum było główną przyczyną

istnienia "Anteusza".

Pawłysz minął plątaninę korytarzyków, wijących się

między milczącymi, ale żyjącymi maszynami. Ulice i

zaułki tego miasteczka znał na pamięć. Gdyby go

* Możliwość błyskawicznego przeniesienia się do

dowolnego punktu na kuli ziemskiej i paradoks

polegający na tym, że szybciej można było

przenieść się z Paryża do Rio de Janeiro niż z

Paryża do Wersalu, zmieniły nie tylko szybkość

komunikacji, ale i styl życia. Jeśli potrafisz

mieszkać w Moskwie, a pracować na Marsie, to

psychologicznie istotnie różnisz się od człowieka

dwudziestego wieku.

MARZEC 2001

KIR BUŁYCZOW

wyrwać ze snu i kazać sprawdzić blok numer 50 - z

zamkniętymi oczami znajdzie drogę.

Wiadomo dlaczego: w instytucie stoi trenażer,

dokładna kopia w takiej samej sali. Trenażer ma

dokładnie tyle samo lat, co oryginał.

Student musi znać trenażer jak swoje pięć palców.

Jeśli będzie miał szczęście, to zobaczy kiedyś

autentyczne kabiny "Anteusza".

Prócz obowiązku, znakomite opanowanie przez

studentów topografii i działania tej starożytnej sali

tłumaczyła również swoista tradycja: sala ta była

najbardziej sprzyjającą samotności w całej uczelni, była

jego lasem, jego parkiem, jego labiryntem. Nikt nie

wie, ile życiowych ścieżek zmieniło się, skończyło i

uratowało w jego półmrocznych zaułkach, ile odbyło

się tu kategorycznych wyjaśnień, ilu wysłuchano

zwierzeń, ile odbyło się przypadkowych spotkań,

dramatycznych rozstań... A i sam Pawłysz nie dawniej

jak miesiąc temu usłyszał zdecydowane "nie" w

ciasnym przedziale między blokiem 8-E i makietą

akumulatora. Po tym fakcie przebumelował dwa dni,

mimo że decydowały się jego losy - poleci czy nie

poleci. Gdy wrócił na uczelnię, wysłuchał słusznej

nagany dziekana i za karę przez całą niedzielę odkurzał

salę. Dziekan, będący niegdyś zaleganiem "Anteusza",

który trzydzieści lat temu spędził na nim trzynaście

miesięcy, uważał, że najbardziej pożyteczna jest kara

niosąca w sobie element poznawczy. Oczywiście

dziekan nie dzielił się ze studentami wspomnieniami, w

których jego żona, konstruktor genetyczny, dziś

poważna pani, powiedziała mu "może-może", właśnie

przy bloku 8-E.

Makiety bloków uczelnianych były martwe. Blok na

"Anteuszu", gdy się przyłoży ucho do jego ciepłego

matowego boku, buczy nisko i cicho, niczym odległy

trzmiel.

I wówczas zrozumiał, że uczelnia znajduje się tak

daleko, że może się wydawać - on, Pawłysz, leci na

"Anteuszu" już sto siódmy rok.

Doktor Wargezi siedział na niewygodnym,

wysokim, obrotowym krześle przy kontuarze z

probówkami. Sprawdzał gęstość i stan roztworu.

Za jego plecami znajdowała się wanna - ołowianego

koloru kula. Od wanny do Ziemi ciągnęła się

niewidoczna niteczka. Na drugim jej końcu dyżurny

technik sprawdza, czy ubranie dokładnie przylega do

ciała, czy nie ma w kieszeniach metalowych

przedmiotów, następnie wpuszcza delikwenta do

otwartego wnętrza kabiny, przypominającej przecięty

kokon - i człowiek staje się na chwilę larwą. Studenci

nazywają kabinę "hiszpańską dziewicą", co dowodzi, że

któryś poznał historię Inkwizycji, która stosowała

"hiszpańską dziewicę" jako środek wyrafinowanych

tortur. Przypomina ona postawiony na sztorc sarkofag,

najeżony skierowanymi do wnętrza gwoździami. Gdy

delikwent stawał w środku, a obie części "dziewicy"

zamykały się - ostrza gwoździ wpijały się w ciało

torturowanego.

W kuli nie było jednak gwoździ. Ale były uchwyty.

Wysyłany obiekt musiał być bardzo dokładnie

unieruchomiony.

Informacja o jego wymiarach, masie i wadze

przekazywana była do kabiny wcześniej - kilka setnych

sekundy przed przerzutem.

Gdy po chwili - subiektywnie mogło ono trwać

choćby i wieczność - lądowało się, powiedzmy na

Antarktydzie, to "hiszpańska dziewica" tak samo

mocno trzymała podróżnika w swych giętkich,

elastycznych uchwytach. Pewnie dlatego każdemu

wydawało się, że żaden przerzut nie miał miejsca.

Na "Anteuszu" kabiny wyglądały nieco inaczej. Tu,

aby zabezpieczyć się przed błędami,

prawdopodobieństwo których rosło wraz z odległością

od Ziemi, człowiek musiał zanurzyć się w wypełnionej

gęstym, kisielowatym roztworem wannie. Nie było

więc mowy o żadnym ubraniu. Wszystkie

nieorganiczne przedmioty wędrowały drugą kabiną,

towarową, w niewielkich kontenerach. Wymiary kabin

ograniczały możliwości zaopatrzenia statku. W ciągu

stu lat na Ziemi powstały znacznie większe kabiny, ale

na "Anteuszu" wciąż dominowało stare wyposażenie.

Doktor Wargezi, bezpośredni przełożony i szef

praktyki Pawłysza, sprawdzał gęstość roztworu, skład

jego musiał dokładnie odpowiadać temu w ziemskim

ośrodku. A wiadomo, że po każdym przerzucie

dokonywały się w roztworach zmiany spowodowane

niemożliwym do uniknięcia kontaktem z ludzkim

ciałem.

- Co się stało? - zapytał doktor. - Jeszcze za

wcześnie na ciebie.

- Nie, ja po prostu tak sobie - odpowiedział Pawłysz.

-Byłem w starej bibliotece i w pustej oranżerii. I na

basenie.

- Po co mi to mówisz? - powiedział doktor. - Po

przerzucie powinieneś przez dobę wylegiwać się.

- Słowo honoru, że dobrze się czuję. Kiedy przyleci

Maquise?

Maquise był z roku Pawłysza. Oni dwaj

reprezentowali swój rok na stażu.

- Przecież wiesz. - Wargezi poprawił biały czepek,

którego, jak twierdzili złośliwi, nie zdejmował nawet

podczas snu, by nie zdradził łysiny. - Tam zawsze coś

jest nie tak. Czekam na Maquise'a, a dociera do mnie

wiadomość: odbierajcie biologa Do Do Ki, który jest

kobietą z Birmy w średnim wieku. A na liście w ogóle

jej nie ma. Przecież wiesz, jak to jest.

Pawłysz nie sprzeczał się, chociaż wiedział, że

Wargezi przesadza.

- Widziałem dzikie koty - oświadczył.

- Nie zdziwiłbym się, gdyby żyły tu dusiciele,

krokodyle i nietoperze. To istny wykopaliskowy

zabytek, a nie statek. Jeśli uda mu się dotrzeć do celu,

to będzie to już taka ruina, że wstyd będzie pokazać się

ludziom na oczy.

- Myśli pan, że "Anteusz" się rozpadnie?

- Kursancie, wasze dowcipy sanie na miejscu.

"Anteuszowi" nic się nie stanie. Chociaż, rzecz jasna,

MARZEC 2001

TRZYNAŚCIE LAT PODRÓŻY

należało już pięćdziesiąt lat temu zawrócić go na

Ziemię.

- Dlaczego?

- Współczesne statki poruszają się dwukrotnie

szybciej,

- No bo to współczesne. - Pawłysz przyłapał doktora

na błędzie logicznym i ucieszył się z tego.

Wargezi, posiadacz ostrego nosa, nie spodobał mu

się od pierwszej chwili. Doktor potrafił znaleźć ciemne

strony każdej sytuacji. Oczywiście, z psychologicznego

punktu widzenia -a Pawłysz miał zajęcia z psychologii -

w dużej załodze powinny być wymieszane różne typy

emocjonalne. Najprawdopodobniej więc Wargezi trafił

tu jako urozmaicenie psychologiczne. Ale Pawłysz miał

go dość już od chwili poznania w ziemskim ośrodku

przygotowania, gdzie trafili do jednego pokoju w

hotelu.

- A kabiny? - Wargezi nigdy się nie poddawał. -

Przecież to zeszły wiek!

- Wiele w nich zmieniono.

- Nie zaryzykowałbym taką kabiną podróży do

mamy w Mediolanie.

- Ale dotarł pan tutaj.

- Pracują resztkami możliwości. Nie zdziwię się, gdy

kabina wysiądzie. Rozumiesz, co to znaczy?

- Raczej by nas tu nie wysłano, gdyby to było takie

niebezpieczne.

- Sprawa dotyczy próżności całego globu. - Wargezi

podrapał się po nasadzie nosa. Kiedy się złościł, zawsze

drapał się w tym miejscu.

"A co ja robią, kiedy się złoszczę?" - pomyślał

Pawłysz. Nic mu nie przychodziło do głowy.

- Próżność człowieka należałoby ograniczyć.

Zawsze jest coś powyżej: Społeczeństwo, państwo. Ale

ofiarą próżności całego globu może stać się nie tylko

stetryczały statek, ale i cały kontynent. "Anteusz" od

dawna już nie jest statkiem, a symbolem. Symbolem

naszej mocy, symbolem naszej dumy. My, patrzcie

tylko, rzuciliśmy wyzwanie Galaktyce! Nie boimy się

odległości! A rozum milczy! Po co nam ten "Anteusz" i

ta podróż, która straciła sens na długo przed jej

zakończeniem?

- Przecież pan wie, że to nie jest tak.

- Udowodnij mi to, młodzieńcze. - Ruchy

Wargeziego wciąż były odmierzone i opanowane.

Zanotował wynik analizy, wylał zawartość probówek,

odniósł je do zmywarki, zdjął kitel i starannie go złożył.

- Udowodnij mi, że nie jesteśmy ofiarami próżności

wielu ludzi, z których każdy oddzielnie jest

pozbawiony mocy, ale w grupie reprezentują oni

efemeryczną substancję, czyli opinię globu!

- Przecież tyle zostało zrobione przez te lata! -

Pawłysz nagle poczuł się jak na egzaminie. - Ileż

doświadczeń, odkryć. Ile jeszcze można będzie zrobić!

W końcu, nawet jeśli statek nie doleci, to sama podróż

jest już wielkim wydarzeniem! Przecież pan wie, że

dolecimy. I ustawimy tam, na powierzchni planety,

kabinę.

- A planeta okaże się niezaludniona!

- Nie ma pustych planet! To będzie pierwsza kabina

w Ga-lakktyce. Będziemy mogli przenosić się o

miliardy kilometrów, jak byśmy znajdowali się na

Ziemi!

- Pusta kabina na pustym globie! Pawłysz rozłożył

ręce.

Stanzo, który właśnie wszedł do sekcji i

najwyraźniej nieruchomo przysłuchiwał się dyspucie,

postanowił wtrącić się:

- Giovanni - powiedział - nie zbijaj z pantałyku

młodzieży.

- Niech się hartuje.

- Co cię gryzie?

Stanzo jest szefem ośrodka teleportacji. Wcześniej

pracował tu z Wargezim. Stanzo to rzadki wyjątek na

statku. Jest tu po raz drugi. Już odstukał jedną wachtę

sześć lat temu.

- Grań energetyczna - odpowiedział Wargezi. -

Przecież wiesz.

- Myślą nad tym mądrzejsi od nas.

- Nie ma nikogo mądrzejszego od nas - nie zgodził

się Wargezi. - A ja twierdzę, że cały ten eksperyment

niedługo się sfajczy.

- Dobra, na razie poczekajmy.

Pawłyszowi wydało się, że Stanzo nie chce

prowadzić tej rozmowy przy studencie. Jakby na

potwierdzenie tego powiedział:

- Jeśli nie jesteś zmęczony, to idź do messy. Tam

przydadzą się młode, mocne dłonie.

- Do czego?

- Najprawdopodobniej do siekania sałaty.

7.

W ciągu stu lat "Anteusz" obrósł rytuałami jak

poszycie żaglowca skorupiakami.

Jednym z takich tradycyjnych rytuałów był

Podwójny Obiad.

Wymiana załogi trwała na "Anteuszu" tydzień. W

miarę tego, jak na pokładzie pojawiali się nowi

członkowie załogi, "starcy" wracali na Ziemię.

Nadchodził taki moment, kiedy mniej więcej połowa

wróciła już na Ziemię, a połowa nowicjuszy znajdowała

się na pokładzie. Tego dnia, trzeciego dnia wymiany

załogi, odbywał się Podwójny Obiad.

Podwójny, ponieważ odbywał się jednocześnie na

Ziemi, w Ośrodku Sterującym, i na statku. Na Ziemi

połowa nowicjuszy częstowała tych, którzy wrócili z

"Anteusza". Na Statku zaś seniorzy częstowali tych

nowicjuszy, którzy dopiero co się tu znaleźli. Obiady

zaczynały się jednocześnie.

Nikt prócz obu załóg nie miał prawa uczestniczyć w

obiadach.

Jakość poczęstunku była sprawą nadzwyczaj

honorową.

Do obiadu przygotowywano się długo, całymi

tygodniami.

O niektórych, najbardziej udanych, krążyły legendy.

Dziesięć lat temu pewna zmiana wyhodowała na

"Anteuszu" ostrygi.

MARZEC 2001

KIR BUŁYCZOW

Był to wybitny eksperyment biologiczny. Ostrygi

zostały wyhodowane w sztucznej morskiej wodzie i

musiały osiągnąć odpowiednie gabaryty w ciągu kilku

miesięcy.

Serwowano je wówczas na przekąskę. Mało kto je

jadł, ale oszołomieni byli wszyscy.

Tym razem obiad był wspaniały, ale nie

nieprawdopodobny.

Pawłysz przyszedł do messy, raczej mając nadzieję,

że zobaczy Grażynę, niż płonąc z ochoty do pomocy.

Ale Grażyny tu nie było, okazało się, że przekazywała

wachtę zmiennikowi. Wkrótce z messy Pawłysz został

po prostu przepędzony - jego obecność tam była

złamaniem tradycji.

Wtedy świadomie naruszył dyscyplinę.

Niespecjalnie mocno, ale jednak niedopuszczalnie.

Ruszył mianowicie do sekcji grawitacyjnej.

Droga zajęła mu sporo czasu. Mimo że

rozmieszczenie pomieszczeń statku było Pawłyszowi

znane, to w rzeczywistości wszystko wyglądało

zupełnie inaczej niż na planach czy schematach.

Pawłysz wyobraził sobie położenie sekcji

grawitacyjnych względem messy, ale drzwi, które

miały łączyć te miejsca były zamknięte. Postanowił

przejść przez sterówkę, ale pomyliwszy korytarze, trafił

do mrocznej sali komputerowej, gdzie w niskich

fotelach siedzieli dwaj nawigatorzy.

Pawłysz znieruchomiał na progu.

Oczywiście mógł wejść i zapytać, jak się idzie do

grawitacji, ale wyglądałby niezręcznie, jak błądzący po

pokładzie chłopczyk.

Stał więc nieruchomo, usiłując wyobrazić sobie,

dokąd powinien teraz skierować swoje kroki.

- Nie było potwierdzenia - powiedział jeden z

nawigatorów.

- Jeśli odwołano, to nie będzie potwierdzenia.

- Dlaczego?

- Coś się stało. A jeśli tak, to grawigramy nie

docierają.

- Myślisz, że to awaria?

- Niewyobrażalne. Zawsze jest możliwość

przerzucenia energii z tarczy antarktycznej.

Rozległ się dźwięk brzęczyka.

Nawigator wyciągnął rękę, przejechał nad pulpitem

dłonią, przyjął wywołanie.

Pawłysz widział, jak na ekranie wideofonu

zarysowało się oblicze Kapitana-1. To znaczy kapitana

ze starej zmiany. Teraz na pokładzie są obaj

kapitanowie, ale nowy przejmie dowodzenie dopiero

ostatniego dnia. Kapitan-1, Żelazny Lech, zapytał z

ekranu wideofonu:

- Nie ma fluktuacji kursu?

- Proszę się nie łudzić, kapitanie - powiedział

nawigator. -Wszystko sprawdzone.

- Dlaczego oni milczą? - zapytał drugi nawigator.

Kapitan-1 nic nie odpowiedział. Wyłączył się.

Pawłysz uznał, że lepiej będzie, gdy zniknie.

Właśnie zrozumiał - coś się stało. Najprawdopodobniej

z łącznością. Ci trzej byli zaniepokojeni.

Brakowało tylko, żeby sprawdziły się przepowiednie

Wargeziego.

Pawłysz zamyślił się, ale nie tak mocno, by

zapomnieć o celu swych poszukiwań.

W sztolni windy dał się słyszeć jakiś szelest - ktoś

przemieszczał się do góry. Pawłysz zatrzymał się. Dach

windy podjechał do góry, pokazała się otwarta kabina.

Stała w niej Grażyna i druga dziewczyna, niewysoka

brunetka, o stromej piersi i brązowych oczach.

Dziewczyny zobaczyły Pawłysza.

- Jedź z nami - powiedziała Grażyna. - Poznaj

Armine. Pracujemy razem.

Pawłysz wszedł do wolno przemieszczającej się

windy.

- Co tu robisz? - zapytała Grażyna.

- Szukałem cię.

- Tu? - Grażyna wpatrywała się w niego uważnie.

- Wstąpiłem do sterówki.

- Nawigatorzy nie lubią postronnych.

- Nie wchodziłem.

- To nielogiczne. Po co wstępowałeś, skoro nie

wchodziłeś?

- Nawigatorzy rozmawiali o czymś, nie chciałem

przeszkadzać.

- Jesteś czymś zaniepokojony?

- Nie mamy łączności z Ziemią.

Najpierw postanowił, że nikomu nie powie o tym, co

podsłuchał, ale język sam to powiedział. Człowiek

mający coś nowego do powiedzenia zawsze wydaje się

kobiecie bardziej interesujący od tego, który nie ma nic

do zaoferowania.

- Tego jeszcze brakowało - oburzyła się Grażyna. -

To niemożliwe. Coś poplątałeś.

8.

Podczas obiadu, który - zgodnie ze zwyczajem - był

wspaniały, ale tym razem nie sensacyjny, okazało się,

że Pawłysz miał rację.

Po pierwszych toastach i przemowach, rytuał

których był opracowany wiele lat temu, nadeszła kolej

na Kapitana-1.

Powiedział, jak należało, że przekazuje statek

Kapitanowi-2 i nowej załodze, mając nadzieję, że nie

będą oni mieli pretensji do poprzedniej obsady.

Następnie powinien był powiedzieć, jak przyjemnie

będzie mu spotkać się za rok na Ziemi. Ale Kapitan-1

nagle zamilkł. A potem powiedział zupełnie innym

tonem:

- Dzisiaj otrzymaliśmy z Ziemi grawigram.

Pawłysz siedział akurat naprzeciwko Kapitana-1.

Gdy wszyscy siadali, długo stał, udając, że syci oczy

górą sałaty. W rzeczywistości chciał zobaczyć, gdzie

siada Grażyna. Już zaczął odliczać minuty do rozstania

i wyobrażać sobie, jak pusty będzie statek bez jej

osoby, ale wyszło jakoś tak, że Grażyna zaczęła

rozmowę z nieznanymi Pawłyszowi grawitacyjniakami

ze starej załogi i zupełnie zapomniała o nim. I usiadła

między tymi chłopakami. Tak więc Pawłysz zmuszony

MARZEC 2001

TRZYNAŚCIE LAT PODRÓŻY

był usiąść daleko od niej, niemal na końcu stołu,

naprzeciwko Kapitana-1.

- Co się stało? - zapytał Wargezi. Zapytał ponurym

tonem, jakby wcale nie pytał, a wygłaszał swoje: "A

uprzedzałem".

Grawigramy są rzadkimi gośćmi na statku.

Żeby wysłać przekaz na taką odległość, trzeba zużyć

koszmarną ilość energii. Niezaplanowanych

grawigramów nie powinno się wysyłać dlatego, że

przecież przesyłany człowiek z nowej zmiany już za

godzinę dostarczy wszelkich wiadomości. Skoro więc

na Ziemi nie czekano na przesłanie ludzi, to znaczy, że

coś się wydarzyło.

- Grawigram dotarł niecały - powiedział Kapitan-1.

To był niewysoki mężczyzna i dlatego stał, opierając

się rękami o stół.

Malutki, szczupły, żylasty facet. Kilka lat temu to on

właśnie

ustawił kabinę na Plutonie.

- Grawigram jest urwany - powtórzył. - Jego treść

jest taka:

"Przerzut odkładamy..."

- To niemożliwe! - powiedział ktoś cicho w

odległym końcu stołu.

9.

O siedemnastej czasu pokładowego Pawłysz

znajdował się obok kabiny.

Tu nie był turystą. Pracował.

Właściwie - czekał, czy będzie jakaś praca. Jego

działania lekarza zaczynały się w chwili, kiedy w

wannie materializował się astronauta. Aż do tego

momentu Pawłysz tylko dublował Stanza.

Z Ziemi nie nadeszło więcej ani jedno słowo.

Wiadomo było, że z przerzutu nici.

Tym niemniej wszyscy na "Anteuszu" zachowywali

się tak, jakby nic się nie wydarzyło. Tak zdecydowali

kapitanowie. O siedemnastej pracownicy ośrodka

teleportacji znajdowali się na swych posterunkach,

gotowi do odbioru.

W odróżnieniu od normalnej procedury, tym razem

obecni byli obaj kapitanowie.

W ciągu stu sześciu lat lotu nie zdarzyło się jeszcze

ani jedno odwołanie przerzutu.

Przy stole, kiedy pojawiło się kilka hipotez, kiedy

wypowiadano mądre i niemądre słowa, dotyczące tego,

co mogło się wydarzyć, przypomniano sobie, że

pewnego razu zamiast jednego kosmonauty, przyjęto

drugiego. Pierwszy niespodziewanie zachorował.

Dlatego na pokładzie postanowiono zachowywać

się, jak gdyby grawigramu w ogóle nie było.

O siedemnastej dwadzieścia sześć Pawłysz włączył

swoje stanowisko - kontroler-bis.

Stanowisko wysłało na display parametry systemu.

Pawłysz czekał na komentarz Stanza.

- Parametry w normie - powiedział ten. Siedział przy

głównym pulpicie. - Gotów do przyjęcia.

Pawłysz zerknął na mierniki Stanza, przeniósł wzrok

na swoje, identyczne dane.

- Kontroler-bis gotów do przyjęcia - potwierdził

słowa Stanza.

Była siedemnasta dwadzieścia siedem.

- Roztwór w normie - rzekł Wargezi.

Reszta była sprawą automatów.

To były najdłuższe minuty w życiu Pawłysza.

- Czas - powiedział technik o nazwisku Johnson.

- Czas - powtórzył Stanzo.

Kabina odbiorcza była martwa.

Poczekali jeszcze siedem minut. Rozmawiali, czując

nawet pewną ulgę - przed decydującym momentem

panowało tu nieznane.

Prognoza potwierdziła się - przerzut się nie

odbędzie.

I już nie było na co czekać.

Kapitanowie odeszli. Żylasty Kapitan-1, któremu nie

sądzone było wydać rozkaz, i Kapitan-2, wysoki,

szczupły, bardzo młody - nawet może za młody z

punktu widzenia Pawłysza.

A po pięciu minutach Kapitan-1 przez komunikator

wewnętrzny zwołał obie załogi do messy.

Na posterunkach pozostali tylko dyżurni.

Kabin pilnował Stanzo.

10.

Stół był już sprzątnięty.

Tylko obrus pozostał na długim stole. I krzesła

dokoła stołu. Kucharz podał kawę. Pawłysz usiadł obok

Grażyny.

Wargezi milczał. Pawłysz oczekiwał, że ten będzie

popisywał się elokwencją, ale doktor milczał. Kapitan-1

powiedział:

- Nie rezygnowaliśmy z odebrania przerzutu, ale

kabina nie pracuje. Nie otrzymaliśmy więcej

grawigramów. Nie wiemy, ile czasu będzie trwała ta

sytuacja i nie wiemy, co ją wywołało. Jeszcze wczoraj

wszystko było w porządku.

Pawłysz skinął głową, chociaż nikt nie widział tego

skinienia. Chciał powiedzieć, że wczoraj on właśnie

przyleciał jako ostami z załogi. I nic szczególnego na

Ziemi się nie działo. Padał deszcz. Kiedy Pawłysz biegł

z ośrodka do bazy przerzutowej, zdążył przemoknąć do

suchej nitki. Pod kabiną czekała na niego Świetlana

Pawłowna, operatorka. Podała mu frotowy ręcznik i

powiedziała: "Wytrzyj się. Nie wypada pojawiać się w

mokrym widzie na drugim końcu Galaktyki". Pawłysz

tak się denerwował, że nie zauważył nawet, jak znalazł

się w szatni, jak poszedł oddać swoje rzeczy do

kontenera i zapomniał zwrócić ręcznik, więc Świetlana

musiała biegać za nim.

- Na razie nie mamy żadnych danych co do natury

tego... -Kapitan szukał właściwego słowa - ...

incydentu. Dlatego tymczasowo traktujemy naszą

mieszaną załogę, jak stałą załogę statku i

przystępujemy do normalnych zajęć. Gdy tylko nadejdą

jakieś nowe wiadomości, natychmiast powiadomimy

wszystkich. Zebrani podnieśli się.

MARZEC 2001

KIR BUŁYCZOW

- Cieszę się - powiedział Pawłysz, gdy podeszli do

drzwi.

- Z czego? - zapytała Grażyna.

- Nie możesz odlecieć.

- Odlecę. Przy pierwszej możliwości.

- Na Ziemi usłyszano moje modlitwy - oświadczył

Pawłysz.

- Nie podzielam twych modlitw. - Grażyna patrzyła

mu prosto w oczy.

- Masz na Ziemi kogoś? Czeka na ciebie?

- Potrafisz być nietaktowny! Podeszła do nich

Armine.

- Boję się - powiedziała.

- Tego jeszcze brakowało! Nic nam nie grozi -

odezwała się Grażyna, natychmiast zapomniawszy o

Pawłyszu.

Armine była blada, wyraźnie widać było ciemny

puch nad górną wargą. "Dziwne - pomyślał Pawłysz. -

Czego tu się bać?"

11.

Pawłysz wrócił do kabiny.

Sądził, że będzie przy niej tylko Stanzo, ale był tam

już i Johnson, i Wargezi. I jeszcze dwaj kabiniarze z

poprzedniej zmiany.

Stanzo powiedział, że Pawłysz słusznie postąpił,

przychodząc. Trzeba "przedzwonić" wszystkie zaciski.

Nawet przy potrójnym dublowaniu mogło wydarzyć się

coś nieprzewidzianego.

Zaczęli działać. To było nudne zajęcie, zrozumiałe i

niepotrzebne, ponieważ jego wykonywanie negowało

ostatni grawigram z Ziemi.

Najpierw wszyscy pracowali w milczeniu,

oddzieleni od siebie przegródkami i korpusami bloków.

Potem zaczęto rozmawiać. Jedna z właściwości

człowieka to budowanie hipotez, ale najważniejszego

przypuszczenia, które wisiało na końcu języka każdego

z nich, jakoś nie wypowiadano głośno. Pierwszy zaczął

o tym mówić Pawłysz.

Jako najmłodszy. Ponieważ na starych statkach - w

messie -pierwszy zabierał głos podczas rady wojennej

najmłodszy oficer. A ostatnie słowo należało do

kapitana.

- Czytałem artykuł Dąbrowskiego - rzekł Pawłysz.

Zrobiło się cicho. Wszyscy usłyszeli jego słowa. Potem

Pawłysz usłyszał głos Stanza:

- Kontrargumenty były przekonujące.

- Po prostu kpili z niego - odezwał się

rozdrażnionym tonem Wargezi. - A to przecież nie jest

chłopczyk ze szkoły, przeliczył wszystkie warianty.

- Ale nie wolno zapominać - to odezwał się Johnson

- że według jego obliczeń granica przerzutów powinna

była nastąpić już sześć czy siedem lat temu.

- Sześć - odezwał się Pawłysz. - Punkt krytyczny

"Anteusz" już minął.

Artykuł, o którym rozmawiano, był skazany na

wąski krąg odbiorców, ponieważ został wydrukowany

w Komunikatach Wrocławskiego Instytutu Łączności

Kosmicznej, a i sam Dąbrowski nie był przecież

kabiniarzem. Ale tekst wpadł w ręce dziennikarzowi

specjalizującemu się w popularyzacji nauki, a

dziennikarz ten zrozumiał, o czym w tekście jest mowa.

Dąbrowski rozpatrywał teoretyczny model łączności

grawitacyjnej. Z jego umownych i wielce

nieortodoksyjnych założeń wynikało, że fale

grawitacyjne - nośniki teleportacji - miały w Galaktyce

określony energetyczny zasięg. Twierdził, że

konstruktorzy statku popełnili błędy w swoich

obliczeniach. I że łączność z "Anteuszem" nieuchronnie

ustanie.

Artykuł został opublikowany około dziesięciu lat

temu.

Dziennikarz, który wygrzebał gdzieś artykuł, dotarł

do Dąbrowskiego, który opowiedział przystępnym

językiem, co miał na myśli. Następnie dziennikarz

odbył rozmowy z oponentami autora, którzy wskazali

na trzy oczywiste błędy w jego obliczeniach. Ten

właśnie spór został opublikowany.

Argumenty oponentów Dąbrowskiego wyglądały

znacznie bardzie przekonująco niż jego obliczenia, sam

tekst wywołał dyskusje i polemiki, które formalnie

zakończyły się porażką Dąbrowskiego. Co prawda,

najpoważniejsi matematycy twierdzili, że w jego

obliczeniach coś jest. Poza tym jego teorię potwierdzał

fakt, że wydatki energii na łączność i (deportację rosły

szybciej niż to zakładano na początku.

Ponownie o artykule przypomniano sobie cztery lata

źniej, kiedy, jeśli wierzyć Dąbrowskiemu, łączność

miała się urwać.

Łączność nie urwała się, ale miał miejsce istotny

skok w wydatkowaniu energii. Oponenci Dąbrowskiego

odetchnęli z ulgą, ale i jego stronnicy nie umilkli.

I tak minęło kolejnych sześć lat.

- Nawet jeśli on nie ma racji - powiedział Wargezi -

to lot w tych warunkach jest zwyczajnym

marnowaniem energii. Każdy przerzut kosztuje teraz

tyle, co wzniesienie wieży babilońskiej.

- Na szczęście nie potrzebujemy wieży babilońskiej

- zauważył Stanzo.

- A czy może tak się stać, że zostaniemy teraz sami?

- zapytał Pawłysz. - Mam na myśli, jeśli Dąbrowski ma

jakąś tam rację?

Odpowiedziało mu milczenie.

- A jeśli tak, to co możemy zrobić? - zapytał

Pawłysz po długiej pauzie.

- Wiadomo, co - powiedział Wargezi. Ponownie nikt

się nie odezwał.

Ale ponieważ Pawłysz nadal nie wiedział, co to

znaczy, powtórzył pytanie.

- Wracać - powiedział Stanzo.

12.

Na kolację w messie zeszli się wszyscy wolni od

wacht członkowie załogi. Kolacja była z gatunku

"imieniny na sucho" - składała się z resztek obiadowej

uczty. Pawłysz przybiegł jako jeden z pierwszych i

wiercił się, czekając, aż przyjdzie Grażyna, Przyszła

MARZEC 2001

TRZYNAŚCIE LAT PODRÓŻY

Armine, bardzo smutna, i powiedziała, siadając obok

Pawłysza:

- Grażyna nie przyjdzie.

- Zmęczona?

- Zła.

- Dlaczego?

- Przecież wiesz - powiedziała Armine. -

Rozmawiałyśmy z naszymi nawigatorami. Wyobrażasz

sobie,, ile czasu stracimy na wykonanie zwrotu statku?

- Nie myślałem o tym.

Rozmawiali cicho i wydawało się im, że nikt ich nie

słyszy. Ale usłyszał biolog siedzący naprzeciwko.

- Dwa miesiące - powiedział. - Co najmniej dwa

miesiące. Nawigatorzy siedzą teraz nad obliczeniami.

- Pewnie więcej niż dwa miesiące. I nie wiadomo,

ile trzeba będzie lecieć z powrotem, żeby wróciła

łączność. Przedział Dąbrowskiego jest dość rozległy.

Pawłysz zdziwił się. Wydawało mu się dotąd, że

tylko w ich sekcji ktoś wpadł na pomysł połączenia

wydarzeń na pokładzie "Anteusza" z teorią

Dąbrowskiego. Okazało się, że wszędzie na statku

myślano podobnie.

- Co w tym strasznego? - zapytał Pawłysz. - Dwa,

trzy miesiące polatamy razem.

- Ale myśmy liczyły, że jutro będziemy w domu.

- Po co ten pośpiech?

Lekkomyślność czasem waliła się na Pawłysza jak

atak choroby. Potem sam sobie się dziwił, dlaczego

poważne myśli uciekają gdzieś.

Armine nałożyła mu na talerz sałaty.

- Chcesz powiedzieć, że się cieszysz?

Pawłysz zrozumiał, że zachowuje się głupio. Nie

było z czego się cieszyć. Znalazł się w tej

nieszczęśliwej zmianie, która być może, kończyła lot -

wielki, trwający wiek zryw ludzkości, która potknęła

się o krok od celu.

- Przeklęty Dąbrowski - powiedział Pawłysz.

- Nie wiem, kiedy udajesz, teraz czy wcześniej -

westchnęła Armine - ale rzeczywiście to tragedia.

Zawsze sądziłam, że odwiedzę inne światy. Myślałam,

że jeszcze nie będę stara, kiedy wyjdę z kabiny na innej

planecie. Wyobrażasz sobie, ile lat i ile wysiłków?! I

wszystko nadaremnie.

- Nie nadaremnie! - zaoponował Pawłysz. - A poza

tym można mnie zrozumieć, jestem fatalistą.

- To znaczy?

- Jeśli nie mogę nic zrobić, to nie tłukę łbem o

ścianę. Rozważam to, co w mojej mocy.

- A co jest w twojej mocy?

- Trzeba szukać pocieszenia. Tak, lot się skończy,

ale przecież będziemy razem, razem polecimy z

powrotem. A potem, kiedy łączność wróci, może

okazać się, że alarm był przedwczesny i statek

ponownie poleci do gwiazd.

- Nie - powiedziała Armine.

- Dlaczego?

- Obliczyliśmy już, że hamowanie, zawrócenie i

powrót na stary kurs pochłonie wszystkie zapasy statku.

Przecież "Anteusz" jest obliczony na jeden lot. Po

jakimś czasie trzeba będzie go zatrzymać.

Pawłysz skinął i zaczął pić herbatę.

Nie mógł wszak przyznać się Armine, której czarne

brwi tragicznie załamywały się nad nasadą nosa, że on

nie odczuwa żadnego niepokoju i dyskomfortu.

Najważniejsze, że Grażyna zostaje na statku. Dwa, trzy

miesiące... potem się zobaczy.

- Coś wymyślimy - powiedział Pawłysz ku

zdziwieniu Armine. - Szkoda, że Maquise nie

przyleciał. Przyjaźnimy się od pierwszego roku.

13.

Następny dzień na statku przebiegał normalnie,

zgodnie z tradycją.

Zastępca Kapitana-2 wezwał do siebie Pawłysza,

Johnsona i jeszcze jednego stażystę-bioelektronika.

Pawłysz wiedział, po co.

Zastępca kapitana, niezbyt rozmowny, nawet

mrukliwy, poprowadził ich do kapciory. Wręczył

każdemu spryskiwacz kleju, gąbki, butle, chwytaki.

Robotów na statku było za mało, dlatego każda

zmiana zaczynała się od prac kosmetycznych.

Plastikowe obicia gdzieniegdzie uległy zniszczeniu;

należało je podkleić, wyczyścić, w razie potrzeby

wymienić. Może korpus statku, konstrukcja i silniki

wytrzymają sto lat i więcej, ale wszystkich drobiazgów

przewidzieć się nie da. Ulegały zniszczeniu naczynia,

meble, tkaniny... Poza tym na statku był kurz.

Pawłyszowi przypadła sala gimnastyczna.

Kiedy ruszał w jej kierunku, zastępca kapitana

powiedział:

- Oszczędzaj klej. I piankę.

- Dlaczego?

- A możesz mi powiedzieć, kiedy będzie następna

dostawa?

- Jak każdy zastępca do spraw gospodarczych, tak i

ten ulegał manii asekuracji. Ale w jego słowach

rozbrzmiała ta niepewność, która stopniowo

opanowywała załogę statku.

W sali gimnastycznej na macie walczyli dwaj

mechanicy, a Armine starała się wykonać salto na

równoważni. Za każdym jednak razem nie utrzymywała

się i spadała na materac. Pawłysz wolno poszedł wzdłuż

ściany, sprawdzając, czy plastik nie odstaje gdzieś

przypadkiem. Na statku panowała zasada -jeśli możesz

nie przeszkadzać, nie przeszkadzaj. Kiedy przyjdzie ci

spędzić rok w metalowej puszce z trzydziestoma

innymi ludźmi, najlepszą bronią przeciwko konfliktom

jest delikatność.

Ściana na prawo od wejścia pełni funkcję

szczególną. Na niej złożyli podpisy wszyscy

członkowie załogi "Anteusza". Ktoś dawno temu

obliczył, ile miejsca będą wymagały podpisy

wszystkich i dlatego podpisy z pierwszych lat

znajdowały się wysoko, pod sufitem. Ale ten, kto to

zaplanował, nie uwzględnił, że na statku za każdym

razem będzie mniej ludzi. Tak więc ostatnie podpisy

MARZEC 2001

KIR BUŁYCZOW

znajdowały się na wysokości piersi. Do podłogi

makatka z autografów nie dociągnie.

Pawłysz zatrzymał się pod ścianą z podpisami. Bez

drabinki nie dało się odcyfrować podpisów tych

pierwszych kosmonautów. Ale podpis obywatelki

Grażyny Tyszkiewicz - proszę bardzo - na wprost oczu.

Armine Nałbandian stoi obok.

- Nie jesteś dziś w brygadzie remontowej? -

zapytała.

- A kiedy się składa podpisy? - odpowiedział

pytaniem Pawłysz. - Na początku czy na końcu

zmiany?

- Masz prawo podpisać się już teraz - powiedziała

Armine.

- Ale zazwyczaj robi się to przed odlotem.

- Poczekam - zdecydował Pawłysz. - Ale chcę, żeby

mój podpis był obok imienia Grażyny.

- Jesteś sentymentalnym studentem.

- A ty?

- Moje serce jest daleko stąd - przyznała Armine.

Milczała chwilę, wpatrując się sobie pod nogi, potem

dodała: -1 nie udało mi się opanować salta.

- Całe życie przed tobą - uspokoił ją Pawłysz. - Przy

tym, kiedy będziemy zawracać, będziesz mogła jeszcze

potrenować.

- Czuję, że nie przeżyję tego - powiedziała Armine. -

W myślach już jestem na Ziemi. Jakby wszystko to

tutaj tylko mi się śniło. Taki sobie nieprzyjemny sen.

- A ja w nim to koszmarny potwór?

- Nie jesteś zły - powiedziała Armine. - Nie

rozmawiałabym z tobą, gdyby tak nie było.

- Grażyna też tak sądzi?

- Nigdy nie wiem, co tak naprawdę sądzi Grażyna.

Ona się bardzo boi, że ktoś ją uzna za słabą kobietę.

-A ty?

- Ja się boję utyć. Komu się spodobam gruba? - Jej

pulchne wargi drgnęły i rozciągnęły się w uśmiechu, ale

brązowe oczy pełne były smutku.

- Nie jesteś gruba, jesteś... mocno zbudowana -

powiedział Pawłysz.

- To wcale nie jest komplement. Pracuj, nie będę ci

przeszkadzała. Jeszcze trochę poskaczę.

Armine odeszła do równoważni, a Pawłysz zaczął

jeździć sondą po ścianach, sprawdzając, czy nie odstaje

gdzieś okleina.

Potem znowu znieruchomiał.

Przed Czarną Skrzynką. Czy - skarbonką, jak kto

woli.

Skrzynka stała w kącie.

Na jej wierzchu widniała szczelina, jakby

przeznaczona na monety, ale monety ogromne, mniej

więcej wielkości talerza. A i sama skarbonka sięgała

Pawłyszowi do pasa.

Tu każdy odchodzący z "Anteusza" mógł wrzucić

coś na pamiątkę z rejsu, jakiś przedmiot, który chciał

wysłać do Alfy Łabędzia. Jedni zostawiali liściki, inni

jakiś znaczek czy kasetę z ulubioną piosenką. Albo

chusteczkę do nosa. Albo wyciętą z drzewa figurkę czy

też swoje zdjęcie.

Kiedy "Anteusz" doleci do tej planety, Czarną

Skrzynkę wyniosą i zakopią w jej gruncie. I nikt nie

będzie wiedział, co posłał ten czy ów jego pasażer.

Najważniejsze, by pozdrowienia i prezenty dotarły na

miejsce.

14.

- Nie czas teraz roztrząsać, czyja to wina -

powiedział Kapitan-2. - Ale przez noc wykonaliśmy

inwentaryzację majątku statku. Czasem dobrze jest

zrobić remanent. O ile więc zapasów żywności,

uwzględniając produkcję cieplarni i hydroponiki,

wystarczy na długo, woda w zamkniętym cyklu też nie

jest problemem, to zapasy wielu innych potrzebnych

rzeczy na "Anteuszu" zbliżają się do końca.

- Co, na przykład? - zapytał Johnson.

- Na przykład mydło - powiedział Kapitan-2. To był

tak nieoczekiwany komunikat, że Johnson zachichotał.

- Mleko zagęszczone - powiedział Kapitan-1. -

Bielizna.

- I wiele innych - zakończył Kapitan-2.

- Przyślą - wyszeptał Pawłysz do Armine.

Armine usiadła obok niego. Pawłyszowi wydawało

się, że znająjuż całe wieki. Przy niej czuł się

bezpiecznie i nie był skrępowany. Nie to, co z Grażyną.

Siedziała z boku i w ogóle go nie zauważała.

- Kiedy przyślą? - zapytała również szeptem

Armine. -Przecież nie wiemy.

- Chcemy powiedzieć o kilku jeszcze rzeczach na

temat stanu statku. Nie ma podstaw do alarmu, ale

pewne podstawy do niepokoju są.

Kapitan-2 wyjął żółtą kartkę i zaczął odczytywać

długą listę posiadanych zapasów oraz części

zapasowych do przyrządów. Pawłysz zerkał na

Grażynę, mając nadzieję, że i ona popatrzy w jego

stronę. Kiedy Kapitan-2 skończył odczytywać listę,

głos, zabrał Kapitan-1.

- Zapoznaliśmy was z sytuacją- powiedział -

ponieważ stoimy przed dylematem. Decyzja pierwsza:

zaczynamy hamowanie i zawracamy statek. Ta operacja

zajmie nam sześćdziesiąt osiem dni, po czym możemy

zacząć powrót do Ziemi, po dwudziestu sześciu dobach

docierając do miejsca, gdzie otrzymaliśmy ostatni

grawigram z Ziemi.

- Trzy miesiące - podliczył Pawłysz.

Oczywiście, można zarzucić Pawłyszowi, że jest

lekkomyślny, że jest płytki i że los wielkiej sprawy nie

interesuje go wystarczająco poważnie, a interesują go

wyłącznie zielone oczy Grażyny. Ale fakt pozostaje

faktem: dopiero słysząc, jak kapitan spokojnie,

beznamiętnie oblicza i sumuje odcinki czasu manewru,

podkreślając konieczność oszczędzania, ponieważ nie

wiadomo, kiedy łączność wróci do normy, Pawłysz

nagle pojął - ale nie rozumem, a wewnętrznie, sam dla

siebie - że naprawdę "An-teusz" już nie doleci do Alfy

Łabędzia. I wszystkie poematy o tym locie, wszystkie

książki i memuary, wszystkie filmy i obrazy, wszystko

to nie ma sensu. I wysiłki tych ludzi, którzy zbierają się

co roku na spotkanie z "anteuszowcami" też nie mają

MARZEC 2001

TRZYNAŚCIE LAT PODRÓŻY

sensu, to znaczy... prawie nie maj ą sensu. Nie, nikt nie

będzie negował wartoś___________ci naukowej samej podróży, ale

w swoim czasie odbyło się wiele wypraw do bieguna

łnocnego. I do bieguna południowego. Nie docierały

te ekspedycje do celu, ale wyniki ich wypraw, ich

osiągnięcia były olbrzymie. Ale zapamiętano tylko

Amundsena i Scotta - tych, co dotarli do celu. Dlatego,

że skoro ogłosiłeś, że twoim celem jest biegun

łnocny, to - proszę bardzo - racz dotrzeć do celu.

- Istnieje alternatywa. - Pawłysz zamyślił się i nie od

razu usłyszał, co powiedziała Grażyna.

Dziewczyna wypowiedziała te słowa pełnym

napięcia głosem, jakby zdecydowała się ogłosić

tajemnicę, o której nie należało mówić głośno.

- Wiem - spokojnie powiedział Kapitan-2. -1 tę

alternatywę rozpatrywaliśmy również i chcemy j ą

przedyskutować.

"Polecimy dalej - pomyślał nagle Pawłysz, chociaż

jeszcze sekundę wcześniej nawet mu to do głowy nie

przychodziło. -Polecimy, mając nadzieję, że zaszła

jakaś pomyłka, awaria. I za kilka dni, może miesięcy,

łączność zostanie przywrócona".

- Istnieje instrukcja - kontynuował Kapitan-2 - na

okazję zerwania łączności. Przewiduje ona jedno

wyjście. Zawrócenie. Ale... - Kapitan-2 popatrzył na

Pawłysza, jakby zwracał się tylko do niego - ...

instrukcja nie przewiduje, że mogło to się stać tak

blisko celu.

- Stosunkowo blisko - powiedział Wargezi,

- Stosunkowo blisko - zgodził się Kapitan-2 - ale

jednakże tak blisko, że istnieje możliwość kontynuacji

lotu.

Stanzo, siedzący nieopodal, westchnął. Pawłysz miał

wrażenie, że z ulgą. Czyżby też myślał o takim

rozwiązaniu?

- Dopuszczamy - ciągnął Kapitan-2 - że za kilka dni

albo tygodni łączność zostanie przywrócona. Pod

warunkiem, że jej zanik jest przypadkowy. Ale musimy

też uwzględniać inny wariant. Przypuśćmy zatem, że

Dąbrowski ma rację.

Kapitan-2 zamilkł, podniósł szklankę, nalał sobie

wody i wypił. W sali panowała całkowita cisza. I w tej

ciszy doktor Wargezi zadał pytanie:

- A gdzie jest granica takiego oczekiwania? Ile czasu

będziemy lecieli, testując naukową kompetencję fizyka

Dąbrowskiego? Miesiąc? Rok? Ile czasu będziemy

czekali? Póki nie wypijemy ostatniej puszki

skondensowanego mleka?

- Sądzimy - Kapitan-2 ostrożnie odstawił szklankę

na stół, jakby bał sięjąrozbić, zmniejszając tym samym

zapas naczyń na statku - że nie powinniśmy w tym

przypadku określać jakiegoś przedziału czasowego.

Powinniśmy założyć, że koniec tego okresu to system

gwiezdny Alfy Łabędzia.

- To znaczy? - Ton Wargeziego stał się dobitniejszy,

jakby żądał od kapitana przyznania się do winy. -

Proszę powiedzieć, ile to lat?

- Trzynaście lat - powiedział kapitan.

- Nie - głośno oświadczył Wargezi. - Dwadzieścia

sześć. Dwadzieścia sześć lat. Powinniśmy rozpatrywać

najgorszy wariant: lot do celu, uruchomienie nikomu

niepotrzebnej kabiny i powrót do granicy

Dąbrowskiego.

I ta, i druga liczba były dla Pawłysza abstrakcjami.

Rok - to dużo. Rok. A dwadzieścia sześć... dwadzieścia

sześć lat temu, jak mawiał ojciec, nie było go jeszcze

nawet w projekcie.

Pawłysz pomyślał, że zaraz zacznie się gorąca

dyskusja, ktoś okaże strach, ktoś się ucieszy. Grażyna

krzyknie: "Nie!". A Pawłysz? Pawłysz był jakby

obserwatorem stojącym z boku. Patrzył na tę scenę

skądś z daleka i nawet głos kapitana, rozbrzmiewający

w całkowitej ciszy, dochodził doń jak przez watę.

- Wariant, jaki obecnie rozpatrujemy - mówił on -

powstał nie od razu. Najpierw obliczaliśmy rozwiązanie

naturalne...

Pawłysz przyłapał się na tym, że - będąc ciągle

postronnym obserwatorem - zaczyna obliczać. Patrzył

na Stanzo i liczył. Stanzo ma czterdzieści trzy lata.

Czterdzieści trzy plus dwadzieścia sześć - sześćdziesiąt

dziewięć. To nie jest jeszcze starość, ale wiadomo, że w

zamkniętej przestrzeni "Anteusza", a wykonane były

odpowiednie eksperymenty, starzenie się organizmu

zachodzi szybciej niż na Ziemi. Jak będzie wyglądał

Stanzo, mając siedemdziesiątkę na karku? Będzie

siwobrodym starcem?

"Kapitan-2 - 'myślał Pawłysz - jest znacznie przed

czterdziestką. Może dlatego nie on przemawia, a

kapitan Lech, który ma pięćdziesiąt. Może nawet umrze

i nigdy nie wróci na Ziemię? Będziemy lecieli i lecieli,

a Kapitan-1 umrze ze starości..."

- Sto sześć lat temu - powiedział Kapitan-2 - na

Ziemi miało miejsce znaczące wydarzenie, może jedno

z ważniejszych w jej historii. Został wyekspediowany

pierwszy gwiazdolot. Wszyscy wiedzieli, ile lat będzie

musiał lecieć. Ci, co uczestniczyli w jego budowie i

wysyłali go, wiedzieli, że nigdy nie zobaczą swego

triumfu. Robili to dla nas, swoich potomków. Wiele

tysięcy ludzi leciało tym statkiem, a my sądziliśmy, że

wkrótce ustawimy kabinę w gwiazdozbiorze Łabędzia i

Ziemia wykona niewiarogodny skok do przodu.

Ludzkość stanie się naprawdę gatunkiem

galaktycznym. - Kapitan mówił wolno i wyraźnie,

jakby odtwarzał z pamięci wykuty tekst. - Kilka

pokoleń ludzi na Ziemi rosło ze świadomością, że ten

krok zostanie wykonany. Ja pewnie niezbyt dobrze

wyjaśniam wam, o co chodzi, bo przemówienia nie są

moją specjalnością. Wiem tylko, że w tej chwili kilka

miliardów ludzi czeka na realizację tego marzenia. Ale

gdzieś wystąpił błąd. To najbardziej prawdopodobe, że

błąd. Nie może przecież wszystko iść tak gładko, ale

błąd nie jest tragiczny. Nie jest tragiczny dla

poszczególnych ludzi, ale tragiczny dla ludzkości.

- Ludzkość żyje i będzie istniała jeszcze dość wiele

lat - zaoponował Wargezi.

- Tak, wiem. I wiem też, że współczesne statki

połykaj ą przestrzeń niemal dwukrotnie szybciej niż

MARZEC 2001

KIR BUŁYCZOW

"Anteusz", że można było zbudować nowy statek. Ale

policzmy to razem. Budowa "Anteusza" trwała

szesnaście lat. Przypuśćmy, że budowa nowego statku

zajmie nawet dwa razy mniej, nawet trzy razy mniej

czasu. To pięć lat. Sam lot, pół wieku.

- Więcej - powiedział mechanik ze starej zmiany. -

Praktycznie to siedemdziesiąt lat. Już o tym myślałem.

- Przez siedemdziesiąt lat żaden człowiek nie

zobaczy gwiazdy.

- To jeszcze nie tragedia.

- Oczywiście, że nie, doktorze Wargezi - skinął

głową kapitan. - Nazwijmy to rozczarowaniem.

Nazwijmy rozczarowaniem również te środki, które

pochłonął nasz lot. A były lata, kiedy stanowiło to

niemal jedną czwartą zasobów energetycznych Ziemi.

Ziemia ponosiła określone ofiary względem

"Anteusza".

- Próżność globu jest nawet gorsza od próżności

pojedynczego człowieka - oświadczył Wargezi.

Pawłysz przypomniał sobie, że Wargezi już to

niedawno powiedział, ale wtedy te słowa brzmiały

zupełnie inaczej.

- Nazwijmy to marzenie próżnością, to nic nie

zmieni -powiedział kapitan. - Ale żyją miliony i

miliony ludzi, którzy czekają.

- A my? - odezwała się nagle Grażyna. - My też

czekamy. Może nawet bardziej od innych.

- Zgoda - powiedział Kapitan-2. - Ja, na przykład,

bardzo czekam. "Anteusz" w znacznym stopniu

wpłynął nie tylko na mój zawód, ale i na całe moje

życie. Dlatego ja głosuję za wariantem drugim.

- Dwadzieścia sześć lat - powiedział Wargezi. "On

dożyje - pomyślał Pawłysz. - Nie ma jeszcze

czterdziestki. Śmiech ogarnia, jak sobie o tym pomyślę.

Zabiorą nas ze statku, a tu nie ma nikogo młodego.

Nawet Grażyna nie będzie młoda. Ani ja. Wszyscy nie

młodzi".

I dopiero wtedy Pawłysz zrozumiał, że wszystko, co

się tu dzieje, dotyczy w równym stopniu i jego. W

pierwszej kolejności jego. To on spędzi tu całe swoje

życie, bo dwadzieścia sześć lat to całe życie.

- Wiecie wszyscy - ciągnął Kapitan-2 - że prace nad

udoskonaleniem łączności grawitacyjnej są prowadzone

stale. Mam nadzieję, że nasza robinsonada potrwa

znacznie krócej niż trzydzieści lat.

- A jeśli granice łączności są faktem i to

nieodwracalnym? -zapytał ktoś.

- Mamy dość energii na jeden zwrot. I tak dolecimy i

zawrócimy.

- Statek jest stary - cicho oświadczył Wargezi. - To

już ruina. Nie wiemy, co będzie działo się dalej.

- Silniki i korpus obliczone są na dwieście lat.

Przecież wiecie wszyscy. Co prawda, przyjdzie nam

trochę oszczędzać. Na wszystkim: od żywności

począwszy, na drobiazgach kończąc.

Nagle Annine rozpłakała się.

- Powinniśmy zdecydować o wszystkim wspólnie -

powiedział kapitan. - Ale nie da się tego zrobić tak

szybko.

15.

Wszyscy rozeszli się, niemal nie rozmawiając ze

sobą.

Pawłysz rozumiał, dlaczego tak się stało. Gdyby ta

decyzja nie była tak ważną, gdyby nie chodziło o

własne życie, to załoga pewnie zatrzymałaby się w

messie, dyskutowała, roztrząsała...

Ale w tej sytuacji wszyscy na jakiś czas stali się dla

siebie obcymi.

I rozchodzili się w ciszy.

Pawłysz zrozumiał, że nie chce podchodzić do

Grażyny i nie chce słuchać płaczącej cicho pod ścianą

Armine. Powinna pójść do swojej kabiny.

Pawłysz szedł korytarzem. Zupełnie sam.

Szedł długo.

Ocknął się w oranżerii. Przyjście tu nie było

zamierzone. Po prostu jego podświadomość

przypomniała sobie o wczorajszej wyprawie.

W tej chwili oranżeria wyglądała jeszcze bardziej

żałośnie.

Kot, zaskoczony przez Pawłysza przy drzwiach,

runął w suche badyle krzewów, rozległ się głośny

trzask łamanych gałęzi. Pawłysz pośliznął się na kępie

mchu rosnącej między grządkami. Potem usiadł na

jednej z nich. Jak gdyby znajdował się na Ziemi i

wyszedł sobie spokojnie do ogrodu, małego ogrodu,

pieszczonego przez jego babcię w Skniatino pod

Kimrami.

Pawłysz nie myślał o tym, co go czeka. To było zbyt

nieprawdopodobne. Myślał o tym, czego nie zdążył

zrobić na Ziemi i co odłożył do swojego powrotu.

Simona - a ona skończyła uczelnię trzy lata temu -

zapraszała go na podwodną stację na Hawajach. Bardzo

chciałby tam pracować. Potem zrobiło mu się żal babci,

przecież, jeśli lot się wydłuży, to już jej nie zobaczy. A

jeśli nawet zobaczy Simonę, to ta będzie już stara. Z

Żerebiłowym budowali motorówkę, od dawna już się w

to. bawili, ze trzy lata. Żerebiłow powiedział przed

startem: "Z wręgami sobie poradzę przez rok, ale

poszycie to będzie twoja sprawa". O, nie oddał książki

Wołodinowi. Czy Wołodin domyśli się, żeby zabrać ją

sobie? Leży na drugiej półce od drzwi, zaraz obok kaset

ze starym dixielandem. A u babci we wsi posadził trzy

jabłonki, te drzewka też już będą stare. Babcia posunęła

się, słabowita się zrobiła, jabłonie mogą wymarznąć,

jeśli nadejdą silne mrozy. Wszystko to były takie

rozmyte, niczego nie przesądzające migawki...

Pawłysz zrozumiał, że myśli o tym wszystkim tak,

jakby już zdecydował, że należy lecieć dalej. Już się

przymierza do strat.

I godzi się z tymi stratami.

Przypomniał sobie, że wpadła mu kiedyś w ręce

powieść fantastyczna, z grupy tych powieści, które

pojawiły się jeszcze przed startem "Anteusza". W tej

książce ludzie żyli na statku kosmicznym pokolenie po

pokoleniu, rodzili się, umierali na pokładzie i nawet

zapominali w końcu, dokąd i po co lecą. A jeśli on i

Grażyna będą mieli dzieci, to te wyrosną przed ich

MARZEC 2001

TRZYNAŚCIE LAT PODRÓŻY

powrotem na Ziemię i zupełnie nie będą wiedziały, jak

wygląda życie na niej. Zresztą i rodzice nie bardzo będą

sobie to wyobrażali. Powrót z gwiazd do świata, który

odszedł daleko do przodu i zapomniał o tobie. Do

innego pokolenia. Wykopaliskowy bohater W.

Pawłysz! Gdzie jest jego miejsce? W rezerwacie?

Kiedyś ludzie w ten sposób opanowywali Ziemię.

W morze wypływali polinezyjscy rybacy, porywał

ich sztorm. Albo prąd. Wielu ginęło. Ale jedno czółno

na tysiąc docierało do innego atolu czy archipelagu.

Ludzie wychodzili na brzeg, budowali domy i tylko w

legendach pozostawała pamięć o innych ziemiach.

A potem taką wyspę odkrywał, dajmy na to, kapitan

Cook. Chociaż Polinezyjczycy nie wiedzieli, że są

odkrywani. Może jest to jakieś prawo

rozprzestrzenienia się ludzkości, prawo niesformułowane

jeszcze przez naukę?

A jeśli nigdy nie wrócimy na Ziemię?

Łączność nie wróci i z jakiegoś powodu (a co to,

mało takich może być?) "Anteusz" zostanie w

gwiazdozbiorze Alfy Łabędzia. Przecież to jednak stary

statek...

Nagle Pawłysz poczuł, że w oranżerii jest zimno i

nieprzytulnie.

Kot siedział sobie nieopodal, patrzył na niego,

przekrzywiwszy głowę. Może przypomniał sobie, że

ludzie zazwyczaj karmią koty?

- Nie mam nic dla ciebie - powiedział Pawłysz

głośno.

Kot, jak szary cień, przemknął ku krzewom i

zniknął.

Pawłysz ruszył dalej.

Nagle opanowała go tęsknota za innymi ludźmi,

normalnymi ludźmi, którzy wiedzą więcej od niego.

Skierował się więc ku kajutom.

Tam już byli wszyscy.

Rej wodził Wargezi. Pawłysz rozumiał, że to on był

najważniejszym opozycjonistą na pokładzie.

' - Gęsi uratowały Rzym - mówił Wargezi, wpatrując

się w Pawłysza swoimi ciemnymi oczami. - Ale nikt nie

zastanawiał się nad ich dalszym losem. 'A przecież gęsi

trafiły do garnków. W uratowanym przez nie Rzymie.

Tak więc na ich losie fakt uratowania Rzymu nijak się

nie odbił. Wyobraźcie sobie, co mówili ich

potomkowie: nasz dziadek uratował Rzym, a potem

został zjedzony.

Wargezi udawał, że się uśmiecha, ale mu to nie

wychodziło.

- Nie jesteśmy drobiem - sprzeciwił się Pawłysz.

- Przybyło młode pokolenie, gotowe do czynów

bohaterskich - zakpił Wargezi.

- Formalnie Wargezi ma rację. Ale nie o to chodzi,

czy jesteśmy gęśmi czy nie - powiedział Stanzo. -

Największy błąd naszego doktora polega na tym, że

gęsi domowe funkcjonalnie przeznaczone są do

konsumpcji. Ratunek Rzymu to czysty przypadek w ich

życiu.

- A ja i tak sprzeciwiam się heroizmowi - powiedział

Wargezi. - Czego tylko ludzie na narobili w stanie

afektu. Mucjusz Scewola poświęcił nawet rękę. W tym

momencie nie wyobrażał sobie ani bólu, na jaki się

skazywał, ani tego, jak sobie będzie radził bez ręki.

- W ten sposób można wykpić wszystko - nie

wytrzymał i zawołał Pawłysz.

- Sława, nie przerywaj starszym - powiedział

Wargezi. -Rozumiem, że moje słowa wywołują w tobie

gniew. Ale nauczcie się wysłuchiwać prawdy i w ogóle

nauczcie się słuchać. Podbijamy kosmos, a nie

opanowaliśmy jeszcze sztuki szacunku do otaczających

nas ludzi.

- Mnie to dotyczy bardziej niż pana - uparł się

Pawłysz.

- Ciekawe, dlaczegóż to?

- Pan już trochę pożył - powiedział Pawłysz. - A ja

dopiero zaczynam.

- Czy sądzi pan, że mnie się już życie przejadło?

- Nie, nie przejadło, ale wiele już pan widział.

Będzie pan miał co wspominać. A ja mam mało do

wspominania.

- To dość nieoczekiwany argument - powiedział

Stanzo. -Ale nader ważki.

- Czy to znaczy, że chce pan zawrócić? - zapytał

Wargezi.

- O nie, proszę nie mieć nadziei. Nie jestem pana

sojusznikiem - odparował Pawłysz. - Jeśli wszyscy tak

zdecydują, to jestem gotów lecieć dalej.

- Dlaczego, kadecie?

- Dlatego, że nie wierzę w nieistnienie czynów

bohaterskich.

- Sławy się panu zachciało? Co prawda, za

trzynaście lat, ale jednak sława? I nie ma pan pewności,

czy uda się panu ją osiągnąć bez tej awarii, jaka nam się

przydarzyła?

- Nie zastanawiałem się nad czynami bohaterskimi -

powiedział Pawłysz z przekonaniem. - Ale będzie mi

wstyd. Wrócimy i zapytają nas: "Jak to się stało, że się

wystraszyliście?". Wszyscy będą mówić: "Na waszym

miejscu polecielibyśmy dalej.".

- Istnieje takie niebezpieczeństwo - zgodził się

Johnspn. -W myślach każdy poleci dalej.

- W myślach łatwo jest ponosić ofiary! - niemal

wykrzyczał Wargezi. - W wyobraźni mogę sobie odciąć

nawet obie ręce. Tym, co tak będą mówić nic nie

zagraża. Nie zagrzebują siebie na ćwierć wieku w

zardzewiałej puszcze, ciśniętej w niebo.

- Szkoda - powiedział Stanzo.

- Czego szkoda?

Stanzo mówił bardzo cicho, jakby nie był

przekonany, czy warto dzielić się swoimi

przemyśleniami ż otoczeniem.

- Szkoda, że nie dolecimy.

I w tym słowie cząstka "my" zawierała wielu ludzi.

Jakby nagle Stanzo wyobraził siebie całą Ziemię, która

nie doleci do celu.

- Szkoda byłoby w tym przypadku - znowu zawołał

Wargezi - gdybyśmy wiedzieli, że od naszego lotu

zależy los, życie, szczęście Ziemi! Ale zrozumcież, ani

jeden człowiek nie zauważy, dolecieliśmy czy nie. Ale

MARZEC 2001

KIR BUŁYCZOW

jeśli nie wrócimy, to naszym bliskim sprawimy ból.

Tylko w powieściach fantastyczno-naukowych i

raźnych pieśniach kosmonauci na zawsze porzucają

domy rodzinne. Dla Postępu z dużej litery.

Pawłysz nie zauważył, kiedy wszedł Kapitan-1.

Może stał tam od dawna, tylko nikt go nie zauważył.

- Proszę wybaczyć - odezwał się. - Mogę wyrazić

sprzeczną opinię?

- Oczywiście - rzucił wojowniczym tonem Wargezi.

- Ciekaw jestem, na czym polega mój błąd.

- Nie błąd. Nieścisłość. Powiedział pan, że nikogo

nie rusza to, czy dolecimy czy nie.

- Oczywiście, "Anteusz" od dawna jest tylko

symbolem.

- Mówi pan, że ten lot nijak nie odbije się na losie

Ziemi.

- A może pan udowodnić, że tak nie jest?

- Jeśli zsumujemy tę energię i pracę wkładaną przez

sto lat w ten statek, to będzie jasne, że stało się to z

pewną szkodą dla postępu w innych dziedzinach.

Można powiedzieć, że niektórzy ludzie, którzy oddali

swoje siły temu statkowi i tej wyprawie, mogliby wiele

zdziałać w innych dyscyplinach wiedzy. Można

przypuścić, że energia, jaką zużyła wyprawa, mogłaby

wystarczyć do stworzenia na Księżycu sztucznej

atmosfery i założenia na nim kwitnącego ogrodu.

- Przesada - powiedział Stanzo.

- Może i przesada, ale "Anteusz" okazał się być

głodnym dzieckiem.,

- Z drugiej strony - dodał Johnson - sama budowa

statku, doświadczenia z jego lotu są również bardzo

ważne.

- Zgoda. Ale to wszystko było robione z

uwzględnieniem końcowego celu. System słoneczny

jest za ciasny dla ludzkości. W naszym więc ręku jest

los pierwszego kroku w inną przestrzeń całej ludzkiej

cywilizacji.

- Ten glob może być pusty.

- Ale kabina na niej stanie się oknem do centrum

Galaktyki. Górskie szczyty są puste. Ale pozostają

szczytami.

- Analogia do alpinizmu jest w tym przypadku

powierzchowna - powiedział Wargezi.

"Zaraz go uduszę - pomyślał Pawłysz. - Uduszę i od

razu na statku będzie się lżej oddychało".

- Ludzie wchodzą na Everest - powiedział Kapitan-1

- mimo że jest tam zimno i nie serwują tam piwa.

Ludzie wędrują na Biegun Północny. A tam nie ma

niczego prócz lodu. Pana również, Wargezi, nikt siłą

nie ciągnął w kosmos. Ile razy stawał pan na komisji

lekarskiej, zanim włączono pana do załogi?

- No, to już przesada - odparł Wargezi. - Przecież w

końcu ją przeszedłem.

16.

Gdyby ktoś spróbował porozmawiać z uczestnikami

wyprawy o tym, o czym myśleli i co przeżyli w ciągu

tych dwu dni, kiedy zapadała decyzja, okazałoby się, że

niemal wszyscy odczuwali przygnębienie, głęboki

smutek i tęsknotę za tymi, co zostali w domu. Ale, z

niewielkimi wyjątkami, trzydziestu czterech członków

załogi, znajdujących się w tym momencie na pokładzie

"Anteusza", nie przeżywało jakichś specjalnych

dylematów.

Być może powodem było to, że większość załogi

stanowili zawodowi kosmonauci; mechanicy grawitacji,

nawigatorzy, nawet biolodzy i kabinowcy nie po raz

pierwszy znaleźli się w przestrzeni kosmicznej. W

zasadzie różnica między lotem statku wśród gwiazd i w

granicach Układu Słonecznego nie jest aż tak wielka.

Taki sam tryb życia, takie same miesiące odcięcia od

świata, miesiące, które stają się normami istnienia.

Towarzysze kapitana Cooka, wypływając w trwające

trzy. lata rejsy, uważali taką epopeję za normę.

Oczywiście dwadzieścia sześć lat w porównaniu z

rokiem, dwoma to wielka różnica.

Na dodatek zwrot w sytuacji był zaskakujący.

Zawodowstwo przewiduje poczucie obowiązku.

Załoga leciała do gwiazdy, a okoliczności ułożyły się

tak, że dla zakończenia lotu przyszło im złożyć ofiarę.

Hamowanie i zawrócenie statku pozbawiały sensu

stuletnią wyprawę. "Anteusz" stanie się wędrowcem,

który zawrócił o kilka dni drogi od bieguna czy szczytu,

ponieważ droga stała się trudna. Nie niemożliwa do

pokonania, ale trudna. To była istotna różnica.

Dlatego grawigram, wysłany następnego dnia na

Ziemię, suchy i nawet taki pospolity, odpowiadał

rzeczywistości na statku:

"Po przeanalizowaniu powstałej sytuacji, załoga

statku "Ante-usz" podjęła decyzję o kontynuacji lotu w

kierunku Alfy Łabędzia, wykonując przewidziane w

harmonogramie zadanie..."

Co prawda, nikt nie miał pewności, czy posłanie

dotrze do celu...

17.

Grawigram nie oddaje szczegółów. Ale one istniały.

W nocy Pawłysz, nie mogąc zasnąć, spacerował po

statku -przygnębiała go nieruchomość snu - i doszedł w

końcu do zimowego Wiśniowego Sadu. Zaczął

żałować, że nie wziął kąpielówek, żeby móc się

wykąpać, ale w końcu zdecydował, że i tak się

wykąpie, ponieważ raczej nikomuwięcej nie przyjdzie

do głowy pomysł przyjścia tu w nocy. I gdy tylko

zaczął się rozbierać, zobaczył, że do basenu zbliża się

Grażyna z ręcznikiem przerzuconym przez ramię.

- Jeszcze chwila - oświadczył Pawłysz - i

wskoczyłbym do wody w stroju adamowym.

Poczuł, że ma na twarzy szczenięcy uśmiech, który

zrodził się na widok Grażyny. Gdyby miał ogon, już by

rozpaczliwie nim merdał.

- Jeśli ci przeszkadzam, to odejdę.

- Przecież wiesz, że się cieszę - powiedział Pawłysz.

- Nie wiem - odparła Grażyna. I natychmiast gestem

ręki przecięła próbę wyznania. Zrzuciła szlafroczek i

położyła go na kanapę. Tym razem miała na sobie

czerwony strój kąpielowy.

- Ile ich masz? - zapytał Pawłysz.

MARZEC 2001

TRZYNAŚCIE LAT PODRÓŻY

- Co masz na myśli? - Grażyna zatrzymała się na

krawędzi basenu.

- Wolno zabrać trzy kilogramy rzeczy osobistych, a

ty chyba przywiozłaś kontener strojów?

- Zadziwiasz mnie swoim zmysłem obserwacji.

Uszyłam je tutaj.

- Potrafisz szyć?

- Gram również na harfie i znam haft angielski -

odpowiedziała. - Możesz sprawdzić,

I wskoczyła do wody. Bryzgi doleciały do Pawłysza.

Kiedy jej głowa pojawiła się nad powierzchnią,

krzyknął:

- A uszyjesz i dla mnie? Nie wpadłem na pomysł,

żeby wziąć kąpielówki.

- Nie zdążę - odparła Grażyna. - Ja stąd nawet na

piechotę ucieknę, byle nie zostawać tu z tobą.

Egoistyczny pawian.

- Jesteś pierwszą osobą, która porównała mnie do

tego zwierzęcia.

Musiał poczekać, ponieważ Grażyna pod wodą

płynęła do przeciwległego brzegu. Napawał się

widokiem jej zgrabnej sylwetki.

Kiedy wynurzyła się, zapytał:

- Skoro tak chcesz na Ziemię, to dlaczego jako

pierwsza powiedziałaś o drugim wariancie?

- O tym, żeby lecieć dalej?

- Powiedziałaś to nawet przed kapitanem.

- A ty uznałeś, że to z twojego powodu? Żeby być z

tobą przez najbliższe ćwierć wieku?

- Nie, nie pomyślałem.

- Dzięki i za to. Powiedziałam, bo to jest naturalne.

Nie powiedziałabym ja, to powiedziałby kto inny.

- A jeśli jutro odbędzie się głosowanie?...

- Powiem, że zgadzam się lecieć.

Grażyna mocno chwyciła się krawędzi, podciągnęła

i usiadła na brzegu z nogami w wodzie.

- No to powiedz, dlaczego?

- Najpierw odpowiem ci na drugie pytanie, którego

jeszcze nie zadałeś: czy śpieszę się do kogoś na Ziemi?

Czeka na mnie mama. Pewnie i ojciec, ale ojciec jest

wiecznie straszliwie zajęty. Nie zawsze pamięta, że ma

dorosłą już córkę. Jest też mężczyzna, który uważa, że

na mnie czeka... Obiecaliśmy sobie coś. Obiecaliśmy

siebie nawzajem. Jak gdybyśmy musieli zwrócić

obopólne długi. On jest starszy ode mnie. Czuję się

zobowiązana wrócić do niego, bo on na mnie czeka. I,

szczerze mówiąc, bardzo mi go brakuje: To bardzo

interesujący człowiek, nigdy się nie nudzę przy nim...

- Dobra - niezbyt uprzejmie przerwał Pawłysz. -

Wmówiłaś sobie coś. Zostałem uświadomiony. Jestem

wzruszony. Zaczynam już szlochać.

- No to uważaj, że już o wszystkim sobie

pogadaliśmy.

- Nie, nie pogadaliśmy. Nie odpowiedziałaś na

najważniejsze pytanie.

- Na pytanie, dlaczego zgadzam się tu pozostać?

Ależ po prostu dlatego, że nie mam innego wyjścia.

- Masz. Każdy za nas ma. Myślę, że jeśli

przynajmniej jedno z nas powie, że się nie zgadza, to

zawrócimy.

- I chciałbyś, żebym to ja była tym człowiekiem, z

powodu którego to się stanie?

- Każdy ma swoje życie. Tylko jedno.

- A chciałbyś być takim człowiekiem? Czy może już

zdecydowałeś, że będziesz takim człowiekiem?

- Poczekam, niech to powie kto inny.

- To podłe. Okazuje się, że na dodatek jesteś

również tchórzem?

- Tchórzem, bo chciałbym wrócić?

- Tchórzem, bo nie masz odwagi się do tego

przyznać.

- Głupia jesteś! - krzyknął wzburzony Pawłysz. - Nie

będę prosił o powrót. Wiem, że nie poproszę!

- Powiedz, dlaczego?

- Będziesz zła!

- Z mojego powodu!

- Tak.

- To głupie.

- Czy jestem ci wstrętny?

- Głupi. Jesteś zwyczajny. I, jak myślę, nie gorszy

od innych. Poza tym mało cię znam. Ale każdej

kobiecie... każdemu człowiekowi takie coś pochlebia.

To miłe.

- Dziękuję, ale i tak nie powiedziałaś mi wiele o

sobie. Dlaczego, twoim zdaniem, nie ma wyjścia?

- Dlatego, że wybrała sobie taki zawód, który ma w

sobie ryzyko niemożności powrotu do domu. Nie

wszystkie statki wracają na Ziemię. Tak było i będzie.

- Rozumiem, kiedy tak mówi Kapitan-1. To wilk

kosmiczny.

- Nie należy mnie nie doceniać - powiedziała

Grażyna - dlatego, że podobają ci się moje nogi czy

brwi. Nie jestem płcią słabą.

- Nie strasz mnie. Nie chciałbym, żeby moja

przyszła żona miała twardszy charakter od mojego.

- Masz szczęście, że nie będę twoją żoną. Na

dodatek jestem od ciebie starsza.

Potem Pawłysz odprowadził Grażynę do jej kajuty.

Rozmawiali o Jałcie. Okazało się, że oboje nie tak

dawno temu spędzili jakiś czas na Herbacianym

Wzgórzu, w małym pensjonacie.

Drzwi do kajuty Grażyny były uchylone, paliło się

światło.

Na jej łóżku leżała zwinięta w kłębek Armine.

Słysząc kroki na korytarzu, poderwała się.

- Wybacz - powiedziała do Grażyny. - Bałam się być

sama w kajucie. Już sobie idę.

- Dobranoc, Sławku - od razu pożegnała się

Grażyna.

18.

Uroczysty charakter ostatniego zebrania w messie

wytłumaczyć można chyba było tym, że wszyscy

obecni starali się, świadomie czy nie, okazać, że nic

ekstraordynaryjnego się nie wydarzyło. Po prostu,

zebrali się, by przedyskutować ważny problem.

MARZEC 2001

KIR BUŁYCZOW

Rzeczywiście - ważny. Ale nic więcej. I gotowi są do

powrotu do swoich zajęć i obowiązków, gdy tylko

dyskusja się skończy.

Pawłysz usiadł z tyłu, na kanapie przy stoliku

szachowym. Pomyślał, że statek wypełnia martwe

powietrze. Takie, które nigdy nie było zasilane

zapachami żywego świata. Pawłysz miał ochotę

otworzyć okno. Właśnie dlatego, że nie można było

tego zrobić. Można wytrzymać rok w zamkniętym

pokoju, ale jak w nim żyć przez wiele lat? Nie, trzeba

myśleć o czymś innym. Może wpatrywać się w twarze

zebranych, żeby odgadnąć, kto i co powie?

Pawłysz rozumiał, że jeśli Kapitan-1, odświętny

dziś, wyprasowany, wygolony, wydestylowany, zapyta

właśnie jego, to on, Pawłysz, powie: "Tak". Ale

Pawłysz jednocześnie nic nie mógł zrobić z tym

robakiem, siedzącym w jego wnętrzu i mającym

nadzieję, że inni, na przykład posępny Wargezi czy

Armine, składająca na kolanach wilgotną chusteczkę,

albo może milczący przez cały ostatni dzień Johnson,

powie: "Nie".

I przyłapał się na tym, że usiłuje mentalnie wmówić

w Wargeziego, by ten podniósł się i powiedział: "To

nieludzkie i niewyobrażalne, byśmy my wszyscy,

włącznie z takimi młodymi ludźmi jak Pawłysz, którzy

tak się śpieszą do domów, odmawiali sobie i im

wszystkich rozkoszy wynikających z życia wśród ludzi

dla jakiegoś abstrakcyjnego celu"... I nagle Pawłysz

zawstydził się tak, że aż się wystraszył, czy nie

zarumienił się, bo rumienił się łatwo. I bał się, że

napotka spojrzenie Grażyny, dla której wszystko było

jasne i która już podjęła decyzję. A niby dlaczego miała

decydować za niego, za Pawłysza?

- Pawłysz - powiedział Kapitan-1. - Pan jest

najmłodszy z załogi. Powinien pan pierwszy zabrać

głos.

Pawłysz niemal krzyknął: "Nie ja! Nie chcę być

pierwszy!". Jak na lekcji - wpatrujesz się w

nauczyciela, którego palec przesuwa się po rubrykach

dziennika. Oto minął literę "b" i twój sąsiad Borodulin

odetchnął z ulgą, oto palec belfra zbliża się do twojego

nazwiska, a ty prosisz go w myślach: "przeskocz, omiń

mnie, tam są jeszcze inni, którzy na pewno

przygotowali się do dzisiejszej odpytki i rozwiązali te

zadania."

Pawłysz wstał i, nie rozglądając się, poczuł, że

spojrzenia obecnych dosłownie ścisnęły go.

W głowie panowała absolutna, bezdenna pustka.

Dokładnie tak, jak wtedy w szkole. I nie wolno patrzeć

przez okno, za którym na gałęzi drzewa siedzą dwa

wróble, i myśleć: "który odleci pierwszy? A co się

tyczy równania, to nie istnieją żadne równania"

Pawłyszowi wydawało się, że milczy już długi czas,

może nawet godzinę.

Ale wszyscy cierpliwie czekali, czekali może ze

dwadzieścia sekund, póki milczał.

- Tak - powiedział Pawłysz.

- Przepraszam - powiedział Kapitan-1. - Słowo "tak"

oznacza?.. Lecieć czy wracać?

- Powinniśmy lecieć dalej.

- Dziękuję. - Kapitan-1 odwrócił się do młodego

nawigatora, stażysty, który przyleciał razem z

Pawłyszem.

Ten podniósł się szybko, niczym wzorowy uczeń,

wyczekujący z utęsknieniem wezwania do tablicy.

- Lecieć dalej - powiedział.

Pawłysz poczuł ulgę. Jakby skończył jakąś ważną i

jednocześnie nieprzyjemną robotę. I teraz czuł się

lekko. Już widział świat normalnie. A pierwsze słowa

jakby obudziły całą messę. Ktoś odkaszlnął, ktoś

rozsiadł się wygodniej...

Ludzie wstawali i mówili "tak".

Odbywało się to prosto i spokojnie, inaczej niż

wyobrażał sobie Pawłysz.

Jako dziesiąty czy jedenasty wstał Wargezi.

Pawłysz zrozumiał, że nadszedł krytyczny moment.

To samo rozumieli inni. Znowu zrobiło się bardzo

cicho.

- Lećmy dalej - po prostu oświadczył Wargezi.

Pawłyszowi wydało się, że usłyszał westchnienie

ulgi.

A może ktoś był tak samo słaby jak Pawłysz? I

westchnął nie

z ulgą, tylko odwrotnie? Jakby zamknęły się jakieś

drzwi? Ale Wargezi nie usiadł. Miał ochotę powiedzieć

coś jeszcze.

I nikt mu nie przerywał.

- Kiedy jest się młodym - kontynuował Wargezi -

życie nie wydaje się takie cenne, ponieważ ma się przed

sobą jeszcze zbyt wiele wszystkiego. Tak wiele, że ten

skarb jest nie do wyczerpania. Byłoby mi łatwiej się

zdecydować, gdybym był taki młody jak Sława

Pawłysz. W końcu, minie kilka lat, i stanę się

pierwszym człowiekiem, który postawi nogę na

planecie pod innymi gwiazdami. Stanę się wielkim

człowiekiem. Mimo całej względności wielkości.

Pewnie, na miejscu Sławka zazdrościłbym wszystkim,

którym przypadło być w ostatniej zmianie. A los

wskazał palcem nas. Tyle, że z przesunięciem o

trzydzieści lat. Mieliśmy szczęście? Mieliśmy. Czy ja

osobiście miałem szczęście? Nie wiem. Dlatego, że już

mam za sobą połowę życia i nauczyłem się je cenić.

Nauczyłem się liczyć dnie, ponieważ biegną za szybko.

Ale przecież tak samo będą biegły na Ziemi. A ja będę

przez wszystkie te lata, trzynaście lat, w myślach leciał

do gwiazdy i codziennie żałował, że nie zgodziłem się

na ten lot. Przecież trzynaście lat to nie jest tak dużo.

Wiem. Już trzy razy przeżyłem taki okres.

I usiadł.

Pawłysz pomyślał, że Wargezi trochę jakby

oszukiwał. Powiedział tylko o trzynastu latach, nie o

dwudziestu sześciu. Chociaż, może, i ma rację. Nie

może być, żeby przez te lata na Ziemi nie wymyślili,

jak dogonić "Anteusza".

I Pawłysz spróbował wyobrazić sobie siebie za te

trzynaście lat. Mam trzydzieści trzy. Jestem miody.

Otwieram luk lądownika. Wychodzę na chłodną trawę

MARZEC 2001

TRZYNAŚCIE LAT PODRÓŻY

planety, której nikt jeszcze nie oglądał na oczy. Idę po

niej...

- Armine? - odezwał się Kapitan-1.

Armine poderwała się szybko jak prostująca się

sprężyna.

- Ja z wami - powiedziała. - Nie mogę być

przeciwko wszystkim.

- Ale jesteś przeciwna? - zapytał kapitan.

- Nie, ja jak wszyscy.

Skierowała się do wyjścia.

Grażyna poderwała się i ruszyła za nią.

- To nic - powiedziała. °- Nie przejmujcie się. Zaraz

wracam.

- A jakie ty masz zdanie? - zapytał Kapitan-1.

- Ja głosuję za lotem. Oczywiście, że za lotem, czy

to nie jest jasne?

I wybiegła za Armine.

Ani jeden człowiek z trzydziestu czterech członków

załogi nie powiedział, że chce wracać.

"Pewnie - pomyślał Pawłysz - wielu by chciało

wrócić. Ja też. Ale nie chciałbym żyć na Ziemi i za

trzynaście lat uświadomić sobie: oto dziś zszedłbym na

grunt tej planety".

- W końcu - powiedział mechanik ze starej zmiany,

jeden z ostatnich - mam i tu do cholery roboty.

19.

Pawłysz postanowił odwiedzić Grażynę. Teraz już

nie czuł się onieśmielony pod jej drzwiami. Teraz już

nigdy nie będą sobie obcy. Jakąkolwiek będzie ich

przyszłość, będzie wspólna.

- No i jak tam? Czym się skończyło? - zapytała

Grażyna. Leżała przed nią księga w niebieskiej okładce.

- Prowadzę dziennik - wyjaśniła, widząc, że Pawłysz

przygląda się księdze.

- Kapitan-1 radził odłożyć decyzję jeszcze o jeden

dzień.

- Z powodu Armine?

- Oczywiście. I żeby jeszcze co poniektórzy mieli

czas się namyślić. I powiedział, że ci, co mają

wątpliwości, mogą przychodzić bezpośrednio do niego.

Zdarza się, że trudno jest powiedzieć, co się myśli,

kiedy słucha tego wielu ludzi.

-I co?

Pawłysz rozglądał się po niewielkiej kajucie.

Grażyna zamieszkiwała ją już cały rok. Ani jednej

fotografii, ani jednej ozdoby. Tylko małe zdjęcie ładnej

kobiety. Pewnie mamy. Może już się spakowała do

powrotu?

- Już się spakowałam - odpowiedziała na jego myśl

Grażyna. - A tak w ogóle to jestem pedantką. Co

zdecydowano?

- Jednogłośnie. Postanowiono, co znaczy, że

postanowiono. I wysłano grawigram.

- Który nie dojdzie.

- Może i nie dojdzie. A może dojdzie. Przecież nie

to jest ważne.

- "Anteusz" kontynuuje lot?

- Tak. Jak się czuje Armine?

- Poszła do siebie.

- Nie chce lecieć?

- Poleci, jak wszyscy - powiedział Grażyna. - Ona

rozumie, że jej życzenie nie może być w sprzeczności z

życzeniami wszystkich pozostałych. I wszystkich tych,

co zostali w domu. To właśnie jest demokracja.

Pawłysz ciągle stał w progu, Grażyna nie zaprosiła

go, by usiadł.

- Trudno mi się sprzeczać - rzekł Pawłysz. - Nie

potrafię dyskutować. Ale może ona musi wracać do

domu?

- Co znaczy "musi"? Bardziej niż ty? Bardziej niż

ja?

- Każdy rozumie to po swojemu. Nie mam

pewności, czy mamy prawo, nawet jeśli jesteśmy w

większości, narzucać swoją wolę innym.

- To są głupie i puste słowa! - eksplodowała

Grażyna. - Jeśli wszyscy są jednomyślni, nie może być

postępu! Najczęściej w historii ludzkości mniejszość

narzucała swoją wolę większości. Jeszcze jak narzucała.

A niepokornych stawiano pod murem! Czytałeś o tym?

- To się ma nijak do nas.

Pawłysz nagle zobaczył, że Grażyna ma oczy

pantery. To nie znaczyło, że w swoim życiu widział

dużo panter i zaglądał wszystkim w oczy. Ale takie

jasne, zimne, zielone oczy powinny być oczami

pantery. Strach w nie patrzeć. Ale zakochanie polega na

tym, że zjawiska i sytuacje wywołujące protest w

normalnym życiu, w obiekcie miłości wręcz zniewalają.

Miłość kończy się wtedy, kiedy człowiek zaczyna cię

irytować. Kiedy drażnią drobiazgi, detale, głos, gesty.

A Pawłysz myślał: "jakie piękne oczy mają pantery".

- Na szczęście nijak - zgodziła się Grażyna. - Ale ma

znaczenie zasada demokracji. Armine nie powiedziała,

że jest przeciwna.

- Ale tak pomyślała.

- Jest zakochana. A ten chłopak czeka na nią. -

Grażyna zlekceważyła tę cudzą miłość. Nawet w słowie

"chłopak" zabrzmiała pogarda.

- Sądziłem, ż& Armine jest twoją przyjaciółką.

- Jest moją przyjaciółką. Zrobię dla niej wszystko,

co w ludzkiej mocy. Ale też zawsze mówię prawdę w

oczy. Gdyby nawet trzech czy czterech członków załogi

opowiedziałoby się za powrotem, to krzyczałabym,

biłabym się z nimi, udowadniała, że powinniśmy lecieć

dalej. Dlatego, że tych, co myślą słusznie jest więcej.

- Nie wiem - westchnął Pawłysz.

- Nigdy nie będziesz wielkim człowiekiem. Nie

potrafisz podejmować decyzji.

- Nie chcę być wielkim człowiekiem.

- Szkoda. Nawet w tej chwili masz nadzieję, że

łączność zostanie przywrócona i wrócisz do siebie na

czas. Jesteś wystraszony, ale wstydzisz się przyznać.

Podobam ci się i nawet wymyśliłeś sobie romantyczną

historię o tym, jak to się pożenimy i będziemy

wieczorami siedzieli i wpatrywali się w gwiazdy w

Ogrodzie Zewnętrznym. Ale tak naprawdę, to bardzo

chcesz do domu.

MARZEC 2001

KIR BUŁYCZOW

- Dobrze, że nie jesteś kapitanem. Zawsze

podejmowałabyś decyzje za innych.

- Właśnie po to wyznacza się kapitanów. Ja

rozumiem sytuację "Anteusza". Tu są teraz dwaj

kapitanowie, powstała sytuacja niezwykła, której nie

przewidywał żaden informator. Na dodatek żadna

decyzja nie zagraża bezpośrednio ani statkowi, ani

załodze. Zatem kapitanowie, zwykli przecież ludzie,

stracili głowy.

- Nie odczułem tego tak.

- Znam pewnego mężczyznę. Już trzeci rok nie może

się zdecydować, zadręczył i mnie, i inną kobietę, a

najbardziej samego siebie. To tchórzostwo i głupota.

Gdyby podjął decyzję od razu, ktoś by się pomęczył

trzy tygodnie, a potem wszyscy odetchnęliby z ulgą.

Ludzie niezdolni do podjęcia decyzji są przestępcami.

Zgadzasz się ze mną?

Pawłysz wiedział, że jego odpowiedź nie jest

Grażynie potrzebna. Dlatego powiedział:

- Byłaś wzorową uczennicą?

- To nie jest wcale skomplikowane, Sławku. Należy

tylko w odpowiednim czasie odrabiać zadane lekcje.

Nie odkładać ich na jutro.

- A wpisy do dzienniczka robisz codziennie?

- Oczywiście. Na szczęście w twoim glosie

pobrzmiewa rozczarowanie. Stworzyłeś sobie obraz

pięknej kobiety, ponieważ brakowało innych.

Odmalowałeś sobie mnie taką, jaką chciałbyś, by była

twoja ukochana. A ja nie chcę grać według twoich

reguł. Jesteś więc rozczarowany. To druga

niespodzianka w ciągu dwóch dób...

- Dość, nie wierzę ci. Kiedy człowiek ma pewność

swojej racji, nie musi krzyczeć i złościć się.

- Odejdź - powiedziała Grażyna. - Odejdź i żebym

cię więcej nie widziała! Jesteś żałosny!

Pawłysz wzruszył ramionami. Słowa Grażyny nie

uraziły go, ponieważ rozumiał, że rozmawia w tej

chwili nie z nim, a z tym mężczyzną, który został na

Ziemi.

Zadziwiający człowiek ta Grażyna... Pawłysz

obracał to słowo na języku jak groszek - Grażyna,

Grażynka...

Cicho zamknął za sobą drzwi.

"Problemy - pomyślał. - Problemy... Wszyscy mają

jakieś problemy, a statek leci do gwiazdy. I zupełnie nie

wiadomo, co i kiedy jest ważniejsze..."

- Najważniejsze, wszelako, że statek leci.

20.

Noc na statku, który zawsze leci w wiecznym

mroku.

Jesteś cząstką ogromnego świata, jakkolwiek małym

wydaje się on w przestrzeni.

Jarzą się światła w korytarzach, nieco niższa

temperatura po-. wietrzą, cicho poskrzypuje plastik pod

stopami - w dzień milczy. Ludzie spotykający się nocy

na korytarzu mówiąłgłosem, chociaż i tak nie da się

w kajucie usłyszeć głosu z korytarza.

Pawłyszowi, jak i poprzedniej nocy, nie chciało się

spać.

Szacunek dla kosmonauty, który potrafi zawsze

zasnąć w czasie na sen przeznaczonym - to pierwsza

zasada. Pawłysz złamał ją już dwukrotnie.

Zatrzymał się pod drzwiami kajuty Armine.

Nie chciał wchodzić. Wyobraził sobie, jak Armine

zasnęła, wypłakawszy się. Jeśli Grażyna ma rację, to

przecież aż trudno sobie wyobrazić powrót do

ukochanego po ćwierćwieczu. Nawet jeśli będzie

wiemy i będzie czekał, to już nie ten sam człowiek.

Może lepiej, żeby nie czekał?

W kajucie paliło się światło.

Drzwi, jak zauważył Pawłysz, nie były szczelnie

zamknięte.

- Armine - zawołał cicho, przycisnąwszy usta do

szczeliny.

Jeśli Armine nie śpi, to wejdzie, postanowił. W tej

chwili była znacznie mu bliższa i bardziej zrozumiała

niż stalowa Grażyna, chociaż nie wierzył tak do końca i

w niewzruszoność zasad, i samej Grażyny. Każdy nosi

jakąś swoją maskę. A Armine jest człowiekiem bez

maski.

Niechcący, a może i nie, trącił drzwi, a one uchyliły

się.

Kajuta była pusta. Pościel na łóżku zmięta. Pawłysz

nie przestąpił progu, to by było jak podglądanie.

Pomyślał- nagle, że Armine musi być przy Ogrodzie

Zewnętrznym, na basenie. Tam można zobaczyć i las, i

wodę.

Tam samotność nie jest taka bezosobowa. I nie

wolno jej zakłócać?

A może trzeba?

Pawłysz przymknął drzwi i poszedł korytarzem

dalej.

Zdziwił się bardzo na widok wychodzącego ze

sterówki Ka-pitana-2, wysokiego, smagłego

mężczyznę, wyglądającego, jakby dopiero wczoraj

zszedł z wysokich gór, opalonego przez takie

wysokogórskie słońce.

- Nie możesz zasnąć? - zapytał.

- Zaraz idę spać - odpowiedział Pawłysz.

- Spij. Jutro masz wachtę. A od waszej pracy i

dokładności wiele może zależeć.

Pawłysz nie chciał, by kapitan wiedział, w jakim jest

humorze czy jak się czuje. Kapitan, na szczęście, o nic

nie pytał. Stali po prostu jak ludzie, którzy po jakimś

czasie spotkali się na ulicy, którym niezręcznie jest

pożegnać się, ale też nie za bardzo jest o czym

rozmawiać.

- Gdybyś chciał - powiedział nagle Kapitan-2 -

pokażę ci jutro portrety moich synów. Jeden ma sześć,

drugi dziewięć lat. Wspaniałe chłopaki. Chcesz?

- Chcę, dziękuję.

- No to dobrze. Dobranoc.

I Kapitan-2, stąpając bezszelestnie, oddalił się w

kierunku swojej kajuty.

A Pawłysz ruszył dalej, do Ogrodu Zewnętrznego.

MARZEC 2001

TRZYNAŚCIE LAT PODRÓŻY

21.

Drzwi do sekcji z basenem były zamknięte.

Dziwne, kto i po co je zamknął?

Na statku w ogóle nie było zwyczaju zamykania

drzwi. W przypadku awarii automatyka i tak zadziała

szybciej i niezawodnie.

Co prawda, wiele rzeczy mogło się wydarzyć -

remont, profilaktyka, może zaciął się zamek. I gdyby

nie łata w przeźroczystej ścianie, Pawłysz odwróciłby

się i odszedł, ale postąpił inaczej.

Jego niepokój był niczym nieuzasadniony i

najprawdopodobniej po prostu śmieszny. Naiwny.

Pobiegł jednak do wnęki.

Znajdowała się na drugim poziomie, o dwie minuty

biegu.

Pawłysz otworzył drzwi do wnęki i nałożył

skafander.

To mu zajęto kolejne dwie minuty.

Wybiegł na korytarz i pomknął z powrotem.

Basen i Zewnętrzny Ogród były jedną sekcją. Jedną

z dwudziestu trzech sekcji "Anteusza". Między

sekcjami, na wypadek awarii, znajdowały się łączniki.

Można było posłużyć się łącznikiem, wyłączywszy

automaty.

Pawłysz wyłączył je, potem przekręcił ciężkie koło.

Wtedy drzwi zewnętrzne odsunęły się na bok. Wszedł

do komory śluzy. Sprawdził, czy wszystko jest

szczelne. Włączył łączność wewnętrzną.

Wskaźniki na pulpicie wskazywały, że w sekcji

panuje normalne ciśnienie. Zdążył.

Drzwi za jego plecami zamknęły się, potem bardzo

wolno uchyliły się drzwi przed nim.

Pawłysz wbiegł do sali basenu.

Armine siedziała w fotelu nad basenem i patrzyła w

wodę. Była bardzo spokojna. Tak zamyślona, że nawet

nie usłyszała, jak w sali pojawił się Pawłysz.

A Pawłysz, całkowicie skonfundowany, zamarł za

progiem.

Przez ostatnie kilka minut działał: bieg - zadyszka -

jedna wszechogarniająca myśl - byle zdążyć - strach

przed zwłoką... A sekundy w łączniku, póki otwierały i

zamykały się drzwi, dały jego fantazji plastyczne

wyobrażenie szeroko otwartych drzwi do Ogrodu

Zewnętrznego i szklanego, podobnego do szklanych

drzwi, ciała Armine.

Ale Armine siedziała nad basenem.

Pawłysz po prostu się wystraszył. Za chwilę

dziewczyna odwróci głowę, uniesie gęste, proste brwi:

"Co ty tu robisz w skafandrze?". Co jej odpowiedzieć?

"Wymyśliłem, że postanowiłaś popełnić samobójstwo i

pobiegłem, żeby nałożyć skafander, i, nie ryzykując

własnego cennego żywota, wynieść twe ciało z

Zewnętrznego Ogrodu?"

Pawłysz, starając się nie wywołać najmniejszego

hałasu, zaczął wycofywać się do łącznika, żeby odejść

niezauważonym.

I ten odwrót zadecydował o wszystkim.

Armine usłyszała go.

Właściwie, to dopiero w tym momencie podjęła

decyzję i postanowiła wstać z fotela. I nagle szelest

kroków Pawłysza dotarł do niej.

Odwróciła się gwałtownie, nie jak człowiek, a jak

małe, wystraszone zwierzątko. I, niczym przerażone

zwierzę, poderwała się błyskawicznie i rzuciła do

ściany Ogrodu Zewnętrznego.

Pawłysz najpierw nie zrozumiał, o co jej chodzi.

Porzucił przecież już myśl o tym, że Armine chce

skończyć ze sobą. Dlatego zatrzymał się i powiedział

po prostu:

- Nie bój się, to ja, Sławek. I nagle zobaczył, że

Armine wystukuje kod na drzwiach do Ogrodu

Zewnętrznego.

Zaczął odruchowo liczyć w myślach, jednocześnie

stojąc nieruchomo i nie odzywając się, jednostki kodu.

Powinno ich być siedem.. Kliknęła pierwsza cyfra.

Druga, trzecia, czwarta... Przecież zaraz otworzy drzwi!

- Armine! - wrzasnął Pawłysz. - Stój, Armine!

Proszę! Piąta, szósta...

- Popatrz na mnie! Patrz, co robię!

Chwycił obiema rękami za mocowania hełmu i

szarpnął go do tyłu. Hełm odskoczył, zadrapawszy mu

czoło, i potoczył się po podłodze.

Może właśnie ten dźwięk zmusił Armine do

popatrzenia na niego.

I zobaczyła, że Pawłysz stoi bez hełmu.

- Coś ty? - Zrozumiała jego motywację. - Nie wolno.

Tam jest próżnia!

- Wiem, wiem to!

- Przecież zginiesz.

- Tak.

- Ale nie wolno ci! To tylko moja sprawa. Ja tak

chcę! Włóż hełm!

- Nie nałożę.

- Ja i tak otworzę drzwi! Muszę odejść!

-Otwieraj.

Pawłysz nawet nie zdążył wystraszyć się. W chwili;,

kiedy odczepiał hełm, nie bał się śmierci. Już był

pewien, że Armine nie otworzy drzwi, wiedząc, że

Pawłysz zginie wraz z nią.

Armine rzuciła się do Pawłysza. Nie, nie do

Pawłysza. Skoczyła do hełmu, który wolno toczył się w

kierunku basenu, a Pawłysz, zamiast chwycić

dziewczynę, jak zaczarowany wpatrywał się w turlający

hełm. Bania podjechała do krawędzi basenu i zrobiło

się ciekawie - kto pierwszy? Czy hełm zdąży wpaść do

wody? Czy Armine go schwyta? Jak na stadionie.

Pawłysz kibicował hełmowi.

Armine zdążyła pierwsza. Chwyciła hełm, kiedy ten

już leciał do wody, przycisnęła do piersi i pobiegła do

Pawłysza. Pewnie z boku wyglądało to śmiesznie -

Armine starała się wcisnąć mu hełm na głowę. Chyba

straciła rozsądek, przecież nie da się nałożyć hełmu

mężczyźnie, który tego nie chce.

Pawłysz bez trudu złapał za dłonie dziewczynę, jej

nadgarstki były bardzo szczupłe, i podprowadził do

kanapy. Armine szła posłusznie, nawet nie próbowała

się wyrwać. Tak zamiera w dłoniach mały ptak.

MARZEC 2001

KIR BUŁYCZOW

- Siadaj - powiedział Pawłysz. Usiadł obok, ale nie

wypuścił ze swych rąk dłoni Armine.

- To boli - powiedziała.

- A nie uciekniesz? - Pawłysz wypuścił jej dłonie.

- To boli, bardzo boli... - powtarzała jak zaklęcie. -

To boli. - I rozpłakała się. Zaczęła szlochać i zwaliła się

na kanapę. Waliła pięściami w miękkie obicie, a głupia

kanapa nijak nie mogła pojąć, jak się ułożyć, by Armine

było wygodniej.

- Tak boli...

"Trzeba by przynieść wody, ale gdzie tu może być

szklanka?" Pawłysz zachowywał się tak, jakby

obserwował wszystko z boku. Wstał, podszedł do drzwi

prowadzących do Zewnętrznego Ogrodu, wystukał

nowy kod, zamknął na nowo drzwi. Potem odwrócił się

do Armine. Ta płakała cicho, włosy rozłożyły się po jej

ramionach jak wachlarz na siedzisku kanapy.

- Omal mnie nie oszukałaś - powiedział Pawłysz. -

Omal sam się nie oszukałem. Kiedy zobaczyłem cię, to

pomyślałem, że wcale nie zamierzasz... wejść do

Zewnętrznego Ogrodu. I pomyślałem sobie: "ale ze

mnie głupiec".

- Po coś tu przyszedł? - Armine zapytała cicho,

jakby ją naprawdę interesowała odpowiedź.

- Nie było cię w kajucie - odparł Pawłysz. -

Coś mi kazało tu przyjść. A kiedy zobaczyłem,

że łącznik jest zamknięty, to wszystko

zrozumiałem.

- A czy człowiek nie ma prawa zabić samego

siebie? - zapytała Armine.

Usiadła, odsunęła wierzchem dłoni włosy z

oczu. Oczy miała zaczerwienione.

- Po co? - zapytał Pawłysz.

- Żeby wam nie przeszkadzać.

- Nikomu nie przeszkadzasz.

W skafandrze było Pawłyszowi gorąco,

musiał włączyć chłodzenie.

- Odeszłabym i wszystko by się dobrze

skończyło - powiedziała Armine. -

Polecielibyście dalej. Wszyscy chcecie lecieć

dalej, żeby zostać bohaterami.

- Bzdury. Nikt nie planuje zostać bohaterem.

A kiedy na Ziemi naprawią kabinę, wszyscy

wrócimy.

- Czy ty naprawdę w to wierzysz? Chociaż

trochę?

- Na sześćdziesiąt procent - odpowiedział

zupełnie w tym momencie szczerze Pawłysz.

- Kłamiesz - oświadczyła Armine.

- A to, co ty wymyśliłaś to straszliwa zdrada.

- Nic nie rozumiesz.

- A co tu jest niezrozumiałego?

Armine podciągnęła kolana do brody. Kanapa

aż sapnęła. Dziewczyna oparła podbródek na

kolanie. Podbródek miała mały i okrągły.

Pociągnęła nosem. "Dziwne - pomyślał Pawłysz -

gdyby nie przypadek, to leżałaby już tam, w

lodowym lesie". Nie można było sobie tego

wyobrazić.

- Kiedy dowiedziałam się, że nie można wrócić -

powiedziała Armine - to właściwie już byłam z

powrotem na Ziemi. Wiedziałam od początku, że mam

tu być rok. Wszyscy się za mnie cieszyli. Mówili, że

udało mi się. Tylko mama płakała. A za miesiąc miał

być nasz ślub. Tak zdecydowaliśmy. Od kilku miesięcy

nie miałam z domu. grawigramów. Niby wiadomo,

skoro nie ma grawigramów, to w domu wszystko w

porządku. Ale ja nagle się wystraszyłam. Bo niby

pracowałam, wszystko, co trzeba robiłam, śmiałam się,

byłam zwyczajna, a tak naprawdę aż się trzęsłam ze

strachu. Już tak dawno nie ma mnie na Ziemi, że Sarkis

mógł o mnie zapomnieć. Z każdym dniem było gorzej,

ale Grażynie tego nie mogłam powiedzieć. Najpierw

usiłowałam się zwierzyć, ale wyszło mi, że ona tego nie

rozumie. Zaczęłam liczyć dni. Pierwsze jedenaście

miesięcy było stokroć krótsze od tego ostatniego.

Myślałam: "wyjdę z Centrum w Moskwie, a tu na mnie

czeka tylko mama. A ja się boję zapytać, gdzie Sarkis".

To psychoza, oczywiście...

- Klasyczna psychoza - potwierdził Pawłysz. -

Dlaczego nie porozmawiałaś z lekarzem?

- Jesteś jeszcze chłopcem... Pawłysz wzruszył

ramionami.

MARZEC 2001

TRZYNAŚCIE LAT PODRÓŻY

- A potem dowiedziałam się, że do domu nie

wracam. Że przez wiele lat nie wrócimy. I wszystko

runęło. No bo jaki to ma sens? Po co mam lecieć?

Dokąd lecieć? Po co mi ta gwiazda? I wystraszyłam się,

że nie wytrzymam. Że przeze mnie będziecie musieli

wszyscy zawrócić.

- I tak teraz będziemy musieli to zrobić - powiedział.

- Dlaczego? - Armine wpatrywała się w niego z

bliska. Miała wielkie, ciemne, ale przejrzyste oczy,

można było zajrzeć w ich głębiny.

- Zamelduję kapitanowi, a ten od razu poleci

zawrócić.

- Nic nie powiesz kapitanowi.

- Żebyś znowu przyszła tu jutro?

- Po co? - Armine nagle uśmiechnęła się. - Przecież

wiem, że zmieniłeś kod zamykający. I nikt prócz ciebie

go nie zna. Ale to jest złamanie przepisów.

- Zauważyłaś?

- Domyśliłam się.

Armine patrzyła na Zewnętrzny Ogród.

- Mogłam tam być.

- Głupio, prawda?

- Nie, nie głupio. Ale niepotrzebnie - powiedziała

Armine. -Chyba dlatego, że niemal dopięłam swego,

wszystko minęło.

- Zrozumiałaś?

- Grażyna mogłaby porozmawiać ze mną bardziej

przekonująco niż ty. Powiedziałaby, że powierzam swój

los sumieniom pozostałych.

- On na pewno doczeka się ciebie - powiedział

Pawłysz. -Przecież nie wybrałaś sobie takiego

obrzydliwca, który by się nie doczekał?

- To było bardzo dawno temu. W innym życiu.

- A twoja mama? Czeka na ciebie?

- Nie mów mi o tym.

- Wstydzisz się?

- Teraz już nie.

- Potem będziesz się wstydzić.

- Pewnie tak.

- Chodźmy do kapitana.

- Nigdzie nie pójdziesz.

- Nie rozumiem cię. Nie chcesz wrócić do domu?

- Nigdy ci tego nie wybaczę.

- Jeśli nie powiem kapitanowi, polecimy dalej.

- Słusznie.

- Armine, nic nie rozumiem. Jeśli pójdę do kapitana,

to lot zostanie przerwany i wszyscy wrócimy. Przecież

chcesz tego tak, że... że niemal odeszłaś.

- Gdybym odeszła, to nigdy bym nie wróciła do

domu - powiedziała Armine. - A teraz chcę wrócić.

Niechby nawet za wiele lat.

- Ale ja muszę zameldować kapitanowi.

- Proszę cię, błagam. Jeśli to zrobisz, to mnie

zabijesz. Uratowałeś mnie dzisiaj, proszę więc, nie

zabijaj teraz. Nie zniosę takiego powrotu...

Armine chwyciła Pawłysza za rękę. Jej palce

zacisnęły się na nich tak, że paznokcie wpiły się w

skórę. Ale Pawłysz nie powiedział jej tego. Wytrzymał.

- Chodźmy - powiedział. - Muszę schować

skafander, żeby nikt nie zauważył.

Armine szybko poderwała się na równe nogi. Była

uradowana. Kiedy Pawłysz też wstał, pocałowała go w

policzek.

- Przyrzekasz? - zapytał Pawłysz.

- Przecież wiesz. Ja nigdy nie kłamię.

22.

"Anteusz" leciał do Alfy Łabędzia.

Szczerze mówiąc, Pawłysz przeżywał kuszenie,

jakby mały zwierzak obudził się gdzieś w trzewiach:

gdyby tak pójść, spełnić obowiązek i zameldować

kapitanowi o przypadku Armine, to ten nakaże odwrót.

I właściwie tak - nie twoja to wina, ty chciałeś lecieć

dalej, ale okoliczności nie ułożyły się najlepiej.

Istnienie takiego chytrego zwierzaczka wystraszyło

Pawłysza. Ale i dochowywanie tajemnicy ciążyło mu.

Kiedyś pewien cyrulik zdradził tajemnicę króla Midasa

niemej trzcinie, a trzcina, stawszy się fujarką, zdradziła

swój sekret. Należało odnaleźć taką trzcinę, która

będzie trzymała język za zębami. Do tej roli nadawała

się tylko jedna osoba - Grażyna.

To nie oznacza, że Pawłysz zaraz pobiegł do

Grażyny podzielić się straszną tajemnicą. Do wieczora

sam roztrząsał problem: jeśli Armine prosiła o

zachowanie wydarzenia w sekrecie, to czy oznacza to,

że informacja o jej próbie dotyczy również Grażyny?

Grażyna na kolację nie przyszła. Armine też.

Kolacja była nudna, rzeczowa, niemal bez rozmów.

Pawłysz nagle pomyślał, że właśnie tak będą wyglądały

tysiące kolacji, jakie czekają ich w drodze. Na dodatek

kolacja była skromniejsza niż zazwyczaj - na statku już

zaczęło się oszczędzanie.

Zjadłszy, Pawłysz od razu ruszył do kajuty Armine.

Odpowiadał za nią. Jeśli coś się z nią stanie - winien

będzie wyłącznie on.

Zastukał do jej drzwi.

Odezwała się i powiedziała, że już leży w łóżku.

- Nie sprawdzaj mnie. Przecież dałam słowo. A teraz

chcę spać, jestem zmęczona.

- Ja w sprawie kolacji - skłamał Pawłysz. -

Myślałem, że może ci przyniosę?

- Nie, dziękuję.

Armine odwróciła się do ściany. Pawłysz skierował

się do Grażyny.

Nie spała jeszcze, ale już leżała w łóżku, nakryta

pod szyję pledem.

- Co z tobą? - zapytał Pawłysz. - Złe się czujesz?

- Przeziębiłam się.

- To niemożliwe - odpowiedział. - Tu nie ma

przeciągów.

- Przywiozłeś coś z Ziemi i zaraziłeś mnie -

powiedziała Grażyna niemal serio.

- Chcesz, żeby ci przynieść kolację?

- Nie.

- Zawołać doktora?

- Nie trzeba. To nic poważnego.

MARZEC 2001

KIR BUŁYCZOW

Pawłysz rozejrzał się po kajucie - nic się w niej od

wczoraj nie zmieniło. A co mogło się zmienić?

Drobiazgi, okruszki istnienia zostały spakowane, raczej

nie wrócą od razu na swoje miejsce.

- Odwiedziłem Armine - powiedział Pawłysz. - Ona

też nie jadła kolacji.

- Wiem - powiedziała Grażyna.

- Trochę się o nią martwię. - Nie wiedział, co

powiedzieć dalej. Może po prostu zakomunikować:

"Dzisiaj chciała popełnić samobójstwo"?

- Armine mi opowiedziała. - Nieoczekiwana pomoc

nadeszła od strony Grażyny.

- Co opowiedziała?

- Jak j ą znalazłeś przy Zewnętrznym Ogrodzie.

- Naprawdę? Cieszę się. Bo, wiesz, jeśli tylko ja sam

o tym wiem...

-Nie bój się. Nic się jej nie stanie. To może się

zdarzyć tylko raz. Potem już człowiekowi wstyd.

- Ty rozważasz to abstrakcyjnie, ale gdybyś widziała

na własne oczy...

- Rozważam to konkretnie - powiedziała Grażyna.

W tym momencie Pawłysz zrozumiał, że nie należy

dalej dopytywać się.

- Ale będziesz jej pilnowała? - upewnił się.

- Dobrze zrobiłeś, że nikomu nie powiedziałeś.

Upiory winny siedzieć w szafie, jak mówi angielskie

przysłowie.

Pawłysz nigdy o nim nie nie słyszał.

Humor mu się właściwie polepszył. Znacznie lepiej

jest dokonywać jakichś czynów, kiedy istnieje ktoś, kto

doceni ich szlachetność.

23.

Grażyna chorowała ponad trzy tygodnie. Wargezi

powiedział, że choroba Grażyny ma podłoże

psychiczne. U jej źródeł leży stres, który odbił się na

odpornościowych funkcjach organizmu. Nic strasznego,

ale lepiej to wyleżeć.

Armine nie odzywała się nienagabywana,

wykonywała wzorowo swoje obowiązki i starała się być

niezauważalną. Z Pawłyszem niemal nie rozmawiała.

Zresztą, nie było to trudne - pracowali w oddalonych od

siebie sekcjach i spotykali się tylko w messie. Pawłysz

nie narzucał się ze swoim towarzystwem. Zdawał sobie

sprawę, że dla Armine jest swego rodzaju niedobrym

wspomnieniem. Jeśli będzie się narzucał, to będzie jej

jeszcze trudniej.

Kiedyś Pawłysz przyniósł Grażynie obiad.

Czytała książkę. Pawłysz odnotował - szósty

odcinek "Podwodnego świata". Odmówiła zjedzenia

zupy, więc zapytał:

- Gdzie się podziała twoja żelazna wola?

- Nigdy jej nie miałam.

Pewnie powinien był wyjść, ale nie miał na to

wielkiej ochoty.

- Rozmawiałem z mechanikami. Oni sądzą, że

można podnieść granicę mocy przerzutu. Przynajmniej

teoretycznie.

Grażyna machnęła ręką, jakby opędzając się od słów

Pawłysza.

- Sam się oszukujesz - powiedziała. - Teoretycznie

to można dolecieć w ciągu pięciu nawet minut.

Pawłysz wykorzystał ten ruch jej ręki, by włożyć w

nią łyżkę. Przysunął bliżej talerz.

Grażyna zjadła dwie łyki zupy.

Odłożyła łyżkę.

- Słowo honoru, nie chcę.

- Poczekam. Jestem uparty.

-No to czekaj.

- Czytasz szóstą część "Podwodnego świata"?

- Tak sobie, przeglądałam...

- Tylko się nie łam. - Pawłysz chwycił łyżkę i podał

ją Grażynie.

Grażyna nieoczekiwanie chwyciła Pawłysza za

przegub.

Znieruchomiał.

- Nie mam tu nikogo prócz ciebie - powiedziała.

- Jest nas tu trzydzieści osób... I Armine.

- Tylko ty, Sławku - powiedziała Grażyna. - Armine

jest teraz zupełnie obca.

- Poważnie?

- Jestem pozbawiona poczucia humoru. Przecież

wiesz. Jej ręka odsunęła się. Pawłysz znowu podał jej

łyżkę, nie udało mu się wymyślić nic lepszego.

- Powiedz, tylko szczerze, nie obrażę się.

Zakochałeś się we mnie od pierwszego spojrzenia?

- W ogóle nie ma innej miłości poza tą od

pierwszego spojrzenia - powiedział Pawłysz, - Bo

inaczej, jaki by to miało sens? Po co przypatrywać się

sobie przez pół roku? Co nowego można zobaczyć?

- To prawda?

- Mnie to się tylko tak przydarza.

- Jak, tak? - Grażyna aż usiadła na łóżku. Jej zielone

oczy rozpaliło ostre panterze światło. - Natychmiast

wyjdź stąd. Wszystkim to mówisz? Zawsze ze

wszystkimi tak ci wychodzi?

- Jak skończysz zupę, to wyjdę. Nie wcześniej.

Mogę czekać. Nawet dwadzieścia lat.

- Dziękuję, Sławeczku. Ale teraz już sobie idź,

dobrze?

- Zgoda.

- Przyjdziesz jutro?

- Zastanowię się - powiedział Pawłysz, wstając.

- Nienawidzę cię - powiedziała Grażyna - bo ciągle

sobie kpisz.

- Bo jestem zdezorientowany. Pod drzwiami dogonił

go jej głos:

- Od pierwszego spojrzenia?

- Słowo honoru.

- A wcześniej coś takiego nie miało miejsca?

- Nigdy.

- Dobranoc.

24.

Tej nocy Pawłysz zasnął niemal błyskawicznie.

Dotarł tylko do swojej kajuty i położył się, żeby

pomyśleć o Grażynie.

MARZEC 2001

TRZYNAŚCIE LAT PODRÓŻY

Ale zasnął.

A rano obudził się przepełniony poczuciem

szczęścia.

To uczucie było tak przyjemne, czułe i spokojne, że

Pawłysz nawet nie usiłował uprzytomnić sobie, co się

właściwie stało? Potem sobie przypomniał.

I zrozumiał, że straszliwie tęskni do Grażyny.

Może podskoczyła jej temperatura?

Odezwał się gong wzywający na śniadanie. Oho,

Pawłysz zaspał. Tego jeszcze tylko brakowało!

Poderwał się, pośpiesznie umył, ubrał i pognał do

messy.

Zaraz weźmie jej śniadanie i zaniesie do kajuty. I

nawet, jeśli Wargezi będzie sobie pokpiwał, to nie

obrazi się. Niech sobie szydzi, on ma po prostu taki

charakter.

Grażyna siedziała W messie.

Na obliczu Pawłysza odbiło się takie rozczarowanie,

że aż ktoś się roześmiał.

- Co się stało? - zapytał Johnson. Ale Pawłysz nie

zdążył odpowiedzieć. Patrzył w zielone oczy, a w

zielonych oczach widniało pytanie.

- Zamierzał pędzić ze śniadaniem do chorej -

powiedział Wargezi - a chora pozbawiła go tej

przyjemności.

- Postanowiliśmy się pobrać - przyznał Pawłysz.

Sekundę wcześniej nawet nie myślał o tym. Słowa

uleciały z jego ust całkowicie nieoczekiwanie.

- To prawda? - zapytał Kapitan-2. Ale zapytał nie

Pawłysza, a Grażynę. Kąciki jego ust drgnęły, jakby

starał się nie uśmiechnąć.

Po raz pierwszy Pawłysz zobaczył, jak Grażyna się

rumieni. Milczała.

- Nie złość się - powiedział Pawłysz.

-Nie złoszczę się - ze złością w głosie, ale spokojnie

odparła Grażyna.

- Przepraszam, powinienem był cię zapytać.

- Nawet o tym nie rozmawialiśmy!

Scena może i wyglądała śmiesznie, ale nikt się nie

roześmiał.

- Ja tak to zrozumiałem. - Pawłysz miał ochotę

wyjść.

- To żart - powiedziała Grażyna, zwracając się do

wszystkich obecnych. - Co tak stoisz? Śniadanie się

kończy. Spóźnisz się na wachtę.

Pawłysz posłusznie usiadł. Bał się, że wszyscy będą

mu się przyglądać, ale załoga zaczęła rozmawiać o

innych sprawach. Tylko Armine zerknęła na niego i

natychmiast odwróciła wzrok.

"No i jesteśmy kwita" - pomyślał Pawłysz.

25.

- Mogłeś się mnie zapytać - powiedziała Grażyna,

kiedy wyszli z messy.

- Nie zdążyłem. Zobaczyłem ciebie i pomyślałem, że

nie będziesz się złościć.

- To jakieś przedszkole. Zatrzymali się pod jej

drzwiami.

Grażyna stanęła na palcach i pocałowała Pawłysza w

kącik ust.

- Spałeś w nocy? - zapytała.

- Jeszcze jak!

- Szkoda. Ja nie spałam. Idź.

Kiedy Pawłysz zbliżył się do centrum przedziału

kabinowego, zebrali się tam już wszyscy jego koledzy.

Swoi. Oni mogli o wszystkim gadać.

- Możemy mieć do czynienia z najdziwniejszym

małżeństwem we Wszechświecie - oświadczył Wargezi.

- Skutek stresu psychologicznego.

- Nic dziwnego - powiedział Johnson. - To się

zdarza również na Ziemi.

- Ale urządzimy weselisko - powiedział Stanzo. -

Dawno już nie bawiłem się na prawdziwym weselu.

A wtedy zapłonął sygnał gotowości na pulpicie

odbioru.

Najpierw mrugnął. Zapłonął ponownie i najpierw

nikt nie pojął, co się właściwie dzieje.

W ciągu ostatnich dni wszyscy przywykli już do

braku sygnału gotowości.

Sygnał jarzył się wyraźnie i pewnie.

Stanzo wstał, główny pulpit zaczął działać. Johnson

powiadomił mostek, że łączność z Ziemią została

przywrócona.

Po dwudziestu minutach nadszedł grawigram z

Ziemi. Krótki: "Czekajcie na przerzut". Do tego

niezbędne dane - dokładny czas, masa, specyfikacja.

26.

Grażyna, jako jedyna na statku, nie wiedziała, co się

dzieje. Znajdowała się w kajucie i miała odłączony

wewnętrzny komunikator.

Pawłysz, gdy tylko znalazł okazję, pobiegł do niej.

Od chwili przyjęcia grawigramu minęło dopiero pięć

minut i dlatego wszyscy byli tak zajęci w teleportacji,

że nie zdawali sobie do końca sprawy, co się stało. Ale,

oczywiście, ucieszyli się. I oczekiwali ciągu dalszego.

- Grażyna! - Pawłysz wpadł do kajuty. - Wiesz, co

się stało?

- Łączność, tak? - Głos Grażyny zadrżał.

To, że domyśliła się od razu, było niesprawiedliwe.

- Jak się domyśliłaś?

- Myślałam o tym - odpowiedziała Grażyna. -

Akurat w tym momencie myślałam o tym.

- Czekałaś na to? - I nagle Pawłysz zrozumiał, że nie

wydarzyło się nic dobrego. Że życie, które niedawno

ułożyło się tak dramatycznie, prawdziwe, niezwykłe

życie, kończy się. Jak taśma wideo.

- Bałam się tego - powiedziała Grażyna.

- Ale my zostaniemy przy sobie, przecież z nami

wszystko jest jak wcześniej, prawda? Tak?

- Z nami... chyba tak. Ale dokoła wszystko będzie

inaczej.

- Poczekaj! Przecież nie wiemy. Może łączność jest

tylko tymczasowa! Może nic się nie zmieni?

- Jesteś taki śmieszny, Pawłysz. - Grażyna podniosła

rękę i mocno chwyciła go za ramię. - A ja się boję.

MARZEC 2001

KIR BUŁYCZOW

- Ale przecież możemy powiedzieć, że już

zdecydowaliśmy pozostać na pokładzie do końca...

Pawłysz zamilkł. Po co gada takie bzdury?

Nadzwyczajne okoliczności skończyły się, zaczęło się

zwyczajne życie, do którego należy przywyknąć. A to

wcale nie jest takie proste.

27.

Pierwszy przerzut nastąpił następnego dnia.

Milew z drugiej załogi przebył badania

poprzelotowe i znalazł się w messie. Powiedział, że

załogę "Anteusza" już nazywa się na Ziemi

"polamikami". Jak odległych w czasie, zimujących na

stacjach arktycznych, badaczy.

Okazało się, że Dąbrowski ma rację. Ale tylko

częściowo.

Energetyczny próg przerzutu istniał naprawdę, ale

nie była to granica teleportacji, a tylko pewien próg.

Zanik łączności zaskoczył wszystkich. Dlatego

ziemskie Centrum potrzebowało kilku dni, by

zamontować nowe grawirotory.

Przez pierwsze godziny i dni po utracie łączności

oczekiwano wieści o powrocie "Anteusza". To był

krach starego marzenia, krach stylu życia. Potem stało

się jasne, że "Anteusz" kontynuuje podróż do Alfy

Łabędzia.

- No, chłopcy i dziewczęta - powiedział Milew. -

Przygotujcie się do powrotu w aureoli bohaterów.

Poczytalibyście, co o was piszą, posłuchalibyście, co

mówią! Jeszcze wczoraj byłem najpopularniejszym

facetem na całym globie. Bo leciałem do Tych, Którzy

Złożyli Siebie W Ofierze Ludzkości! Ale historia... -

Milew był podniecony, czuł się posłańcem dobrych

nowin.

Słuchano go w zakłopotaniu. Przecież, tak szczerze,

nikt tu nie był bohaterem.

- Chętni z nowej zmiany, z mojej zmiany, mogą

wrócić przed terminem. Oczywiście, będzie to

kosztowało trochę Ziemię, ale rozumiemy, że panowało

tu nerwowe napięcie, bodaj czy nie większe niż podczas

lotu pierwszego kosmonauty...

Roześmiał się, a niektórzy z załogi uprzejmie się

uśmiechnęli.

Pawłysz wiedział, że nigdzie stąd teraz nie odleci.

Zostało mu dziesięć miesięcy praktyki i zamierza je

spędzić na "Anteuszu". Chociaż bez Grażyny. I przez

wszystkie te dziesięć miesięcy będzie myślał: "Co ona

teraz robi?" I będzie się bał powrotu.

Grażyna położyła dłoń na ręce Pawłysza.

- To nic - powiedział Pawłysz bardzo cicho, żeby nie

przerywać monologu Milewa. -Wytrzyma się.

Grażyna cofnęła rękę.

28.

Grażyna odleciała następnego dnia. Jako

pierwsza, ponieważ ciągle jeszcze nie

doszła do zdrowia.

- Poczekasz na mnie? - zapytał Pawłysz.

- Nie wiem - odpowiedziała. - Na razie

niczego nie wiem.

Do Alfy Łabędzia "Anteuszowi" zostało

dwanaście lat i dziesięć miesięcy lotu.

przekład Ewa i EuGeniusz Dębscy

MARZEC 2001

OGNIE W RUINACH

MARZEC 2001

Nigdy nie zapomnę tego momentu. Właśnie

odkładałem książkę i sięgałem do kontaktu, by zgasić

światło, gdy zadzwonił telefon. Spojrzałem na stojący

obok łóżka zegarek. W pół do drugiej nad ranem -

trochę za późno na zwykłą rozmowę. Podniosłem

słuchawkę, czując narastające napięcie towarzyszące mi

zazwyczaj w takich momentach. Zanim zdążyłem

cokolwiek powiedzieć, usłyszałem nieznany mi męski,

nosowy głos:

- Czy to doktor Piwowski? - padło lakonicznie

pytanie, ale nawet te kilka dźwięków pozwoliło mi

wyczuć w tonie rozmówcy duży niepokój.

- Tak, to ja. W czym mogę pomóc? - zapytałem

najgrzeczniej jak mogłem czując, że nie jest to zwykły

telefon z prośbą o pomoc medyczną. Tego numeru nie

podawałem moim pacjentom. Oni dzwonili zazwyczaj

na numer komórkowy, o tej porze trafiając na

automatyczną sekretarkę.

- Mówi podporucznik Adam Jastrzębski ze sztabu

Okręgu Dolnośląskiego, kod Alfa-Alfa - usłyszałem w

odpowiedzi. -Otrzymał pan kartę mobilizacyjną, proszę

natychmiast zgłosić się w macierzystej jednostce.

- Aleja... - szczerze mówiąc, zaskoczył mnie i nie

wiedziałem za bardzo, co mam powiedzieć. - Ale jak?

- Za kilka minut pod pana dom podjedzie

nieoznakowany samochód. Proszę zabrać zestaw

mobilizacyjny i czekać na transport przed bramą.

- Tak jest - wymamrotałem do słuchawki, ale nikt

już tego nie usłyszał. Mój rozmówca rozłączył się w

momencie wypowiedzenia ostatniego słowa. Zapewne

miał jeszcze wiele takich telefonów do wykonania.

Wstałem z łóżka i przejechałem dłonią po twarzy.

Szorstki jednodniowy zarost nie był problemem. Przy

mobilizacji nikt nie zwróci uwagi na taki szczegół.

Sięgnąłem po wytarte dżinsy i wyjąłem z szafy świeżą

koszulę. Potem, po chwili namysłu, wybrałem

wygodne, choć schodzone wysokie buty. Na końcu

sięgnąłem po stojący w głębi szafy plecak. Każdy z nas,

odchodząc ze służby w jednostkach specjalnych,

otrzymał identyczną torbę z zestawem narzędzi,

lekarstw i sortów mundurowych potrzebnych w razie

niespodziewanej mobilizacji. Miałem nadzieję, że nigdy

nie będę musiał wyjmować go z dna szafy, ale jak

widać - myliłem się. Spojrzałem na zegarek, od

odłożenia słuchawki minęły już trzy minuty. Nie

miałem wiele czasu na zastanawianie się. Założyłem

kurtkę, przygładzając włosy, przejrzałem się po raz

ostatni w lustrze i wyszedłem na korytarz, cicho

zamykając drzwi.

Mieszkałem na trzecim piętrze starej poniemieckiej

kamienicy, jakich pełno stoi w śródmieściu Wrocławia.

Skrzypiące schody, pamiętające jeszcze czasy późnego

Bismarcka, prowadziły mnie na spotkanie

przeznaczenia. Odruchowo odliczyłem je, jakbym

chciał zapamiętać ich ilość. Cztery półpiętra po

dziewięć stopni i pięć dodatkowych przy wyjściu z

bramy. Otworzyłem masywne drzwi i delikatnie

domknąłem je za sobą, pamiętając, jak głośno potrafią

trzasnąć o futrynę. Na ulicy panowała całkowita cisza.

O tej porze miasto spało, w żadnym z widocznych

okien nie paliło się światło. Przeszedłem na chodnik,

mijając niewielkie ogródki znajdujące się przed

budynkiem, rzecz na ogół niespotykaną w naszych

miastach, ale jakże urozmaicającą urbanistyczną

pustynię.

ROBERT J. SZMIDT

OGNIE W RUINACH

Zapowiedzianego transportu jeszcze nie było.

Stałem, nasłuchując dźwięków dochodzących z głównej

ulicy przebiegającej za szkołą, do której uczęszczałem

przed laty. Cisza sprzyjała rozmyślaniom. Na razie

starałem się nie snuć żadnych domysłów, co do

powodów tego nocnego alarmu. Oglądając wieczorne

wiadomości, nie zauważyłem, by cokolwiek groźnego

stało się w Europie czy na świecie. Wiedziałem jednak,

że ta mobilizacja to nie zwykłe ćwiczenia, na jakie

wzywano mnie od czasu do czasu, nie pozwalając

zgnuśnieć w cywilu. Nigdy nie kazano mi zabierać na

manewry zestawu mobilizacyjnego. Ten drobny, było

nie było, szczegół wskazywał, że coś się wydarzyło.

Mimo usilnego przetrząsania pamięci, nie znalazłem

niczego, co mogłoby by przyczyną mobilizacji.

Postanowiłem nie interpretować zbyt pochopnie

faktów. Za kilkanaście minut, jak tylko dotrę do

jednostki i trafię na odprawę, powinienem poznać

odpowiedzi na wszystkie pytania. Ale przekonanie to

nie było na tyle silne, by zagłuszyć niepokój kiełkujący

już gdzieś na dnie świadomości. Niepokój, że ten alarm

jest ostatni...

W oddali rozległ się przeciągły zgrzyt kół nocnego

tramwaju hamującego przed przystankiem obok

Browaru Piastowskiego. Znajomy dźwięk wyrwał mnie

na moment z zamyślenia. W odpowiedniej chwili. Kilka

sekund później zza rogu wyjechała oliwkowa

furgonetka i skręciła w moją ulicę. Podniosłem z

chodnika plecak, zarzuciłem go na ramię i raz jeszcze

spojrzałem na ciemne okna mieszkania. Potem

zdecydowanym ruchem otworzyłem drzwi i wszedłem

do wypełnionego w połowie pojazdu.

- Kapitan Piwowski, Alfa-Alfa - rzuciłem w

kierunku kierowcy i nie czekając na odpowiedź,

zająłem pierwsze wolne miejsce. Minibus ruszył, zanim

spocząłem na siedzeniu. Kilkanaście sekund później po

raz ostatni spojrzałem przez zakurzoną szybę w wylot

ulicy, na której spędziłem ponad połowę życia.

ROBERT J. SZMIDT

Podróż nie trwała długo. Po mnie do samochodu

wsiadło jeszcze tylko dwóch ludzi mieszkających bliżej

centrum. Obaj zmobilizowani, podobnie jak ja,

zameldowali się kierowcy i bez słowa zajęli puste

miejsca. Spojrzałem na tył kabiny, korzystając z chwili

zamieszania, jaką wywołał przeciskający się wąskim

przejściem nowy pasażer. Nie znałem nikogo z

obecnych, co specjalnie mnie nie zaskoczyło.

Uzmysłowiłem sobie jednak, że w czasie jazdy nie

słyszałem tak charakterystycznego szmeru

przyciszonych rozmów. Teraz zrozumiałem, dlaczego.

Wszyscy obecni siedzieli przy oknach, wpatrując się w

uśpione miasto i ignorując w ten sposób pozostałych

pasażerów. Nie było w tym nic dziwnego. Sam nie

miałem w tej chwili ochoty na rozmowę z kimkolwiek,

ale wiedziałem, że to minie. W końcu człowiek jest

zwierzęciem stadnym i najlepiej czuje się w

towarzystwie innych podobnych mu osobników. A my

nie byliśmy wyjątkami, potrzebowaliśmy jedynie czasu,

by przystosować się do nowej sytuacji. Obserwując

wnętrze pojazdu, zauważyłem jeszcze jedno, każdy z

moich współtowarzyszy miał na piersi żółtą nalepkę z

numerem identyfikacyjnym. Skleroza nie boli.

Sięgnąłem do bocznej kieszeni plecaka i wyjąłem swój

identyfikator. Wypisano na nim kod D-26.

Właśnie przejeżdżaliśmy przez Odrę Mostem

Uniwersyteckim, by po paru minutach nieprzerwanej

jazdy wymarłymi ulicami dotrzeć do dworca, a potem

już w konwoju z kilkoma innymi pojazdami przebrnąć

rozkopaną niemal na całej długości ulicę Powstańców

Śląskich. Naszym celem, jak się wkrótce okazało, była

niewielka jednostka wojsk łączności mieszcząca się

opodal gmachu regionalnej telewizji. Dosłownie o dwie

ulice dalej spędziłem niedawno wieczór odwiedzając

mojego przyjaciela Andrzeja, który właśnie wybierał

się do Bristolu na serię wykładów. Spojrzałem na

zegarek i szybko obliczyłem, że powinien być już na

miejscu od kilku dobrych godzin. Pamiętałem, jak się

cieszył, że tym razem leci z żoną i trojką dzieciaków.

Nawet nie wiedział, jakiego miał farta.

Wjechaliśmy na teren koszar bardzo szybko i

sprawnie. Nikt nie sprawdzał dokumentów przy bramie.

Szczerze mówiąc, nie widziałem wartowników.

Minibusy ustawiły się w równym szeregu po prawej

stronie placu apelowego, znajdującego się tuż za

ogrodzeniem z siatki zwieńczonej zwojami drutu

kolczastego. Wypluły swoją zawartość, czyli nas, po

czym zniknęły w duszących oparach spalin

wydobywających się z wiekowych silników diesla,

wracając na miasto po kolejną partię pasażerów.

Na terenie całej jednostki trwała krzątanina.

Zauważyłem ustawione po drugiej stronie placu

autobusy, a przed nimi stoły, przy których rejestrowano

nowo przybyłych. Sprawdziłem, który z punktów

przyjęć oznakowano literą D i ustawiłem się w niezbyt

długiej kolejce. Przyglądając się ludziom stojącym

przede mną, zauważyłem, że prócz mnie tylko jedna

osoba z naszego mini-busa stanęła w tej kolejce. Była

nią wysoka brunetka w luźnej flanelowej koszuli i z

gęstymi włosami opadającymi do polowy pleców. Stała

o cztery miejsca przede mną, ale poznałem j ą właśnie

po tych włosach, na które zwróciłem uwagę, gdy

wysiadała, przeciskając się obok mojego miejsca. Jak

zwykle wysiadłem ostatni. Takie już mam

przyzwyczajenie, sam nie wiem, skąd.

Kontrola nie trwała dłużej niż pięć minut, jednak za

sprawą adrenaliny wydawało się, że minęła godzina od

momentu, gdy podniosłem z zakurzonego bruku swój

plecak. Stres zaczynał robić swoje. Wreszcie przyszła

moja kolej. Położyłem przed oficerem dyżurnym

książeczkę wojskową, a on - po sprawdzeniu danych i

jednym przelotnym spojrzeniu na mój identyfikator -

odkreślił mnie na liście mobilizacyjnej. Dostałem z

powrotem dokumenty, a do tego pas z pistoletem,

amunicję i zalakowaną kopertę noszącą ten sam numer

identyfikacyjny, jaki miałem na piersi.

- Autobus D - poinformował mnie lakonicznie oficer

dyżurny i były to jedyne słowa, jakie wypowiedział.

On sięgnął po dokumenty następnego żołnierza, a ja

przeszedłem między stolikami, przerzuciwszy przez

ramię broń i skierowałem się do stojącego opodal

ciemnooliwkowego autokaru. Na tylnej szybie

przyklejono krzywo arkusz brystolu z wymalowaną

literą D. Szedłem powoli, rozglądając się po placu.

Właśnie zjawiła się nowa fala pojazdów i kolejna grupa

milczących ludzi dołączyła do kolejek. Cisza, porządek,

profesjonalizm. To właśnie cechowało ludzi z jednostek

specjalnych. Uczono nas opanowywać emocje na polu

walki i bezzwłocznie wykonywać polecenia. W czasie

wojny tylko zdyscyplinowani żołnierze mieli szansę na

przeżycie, stąd brak paniki tak typowej w sytuacjach

alarmowych w jednostkach służby zasadniczej. Jednak

pomimo wyszkolenia, czułem narastającą nerwowość.

Coś się działo i to coś dużego, skoro ściągnięto nas tu w

takim pośpiechu i w takiej ilości. W tej chwili na placu

przebywały na oko dwa plutony zmobilizowanych

żołnierzy, a przecież byliśmy zaledwie maleńkim

ogniwem w długim łańcuchu machiny wojennej. Co

gorsza, nadal nie bardzo mogłem skojarzyć, dlaczego

ogłoszono mobilizację. Przecież Polska nie była

zaangażowana w żaden konflikt zbrojny, a

przynajmniej nikt nie mówił o tym w radiu i telewizji.

Naszych dzienników nie byłbym taki pewien, ale kilka

godzin temu oglądałem wiadomości CNN. To był

naprawdę spokojny tydzień. Nie wydarzyło się nic, co

usprawiedliwiało wyrwanie ludzi z zacisza domowego i

wcielanie bez słowa wyjaśnienia do armii? Ta

tajemnica za parę chwil przestanie być tajemnicą,

wziąłem to za pewnik. Niemniej przedłużające się

oczekiwanie na wyjaśnienie było, prawdę mówiąc,

denerwujące.

Sierżant stojący przy tylnych drzwiach autobusu

sprawdził mój identyfikator. Zaznaczył coś na liście,

którą trzymał w ręce i wskazał mi głową prowadzące do

ciemnego wnętrza schodki. Zanim zanurzyłem się we

wnętrzu starego Jelcza, zauważyłem, że sierżant zrywa

kartkę z szyby autobusu. To mogło oznaczać, że byłem

ostatni i w rzeczy samej oznaczało. Zająłem jedyne

MARZEC 2001

OGNIE W RUINACH

wolne miejsce w ostatnim rzędzie pomiędzy

wyglądającym jak Schwarzenegger komandosem i

dziewczyną z busika. Teraz mogłem przyjrzeć się nie

tylko jej włosom, ale i twarzy. Była ładna, zaskakująco

ładna. W innych okolicznościach na pewno stanowiłaby

obiekt zainteresowania większości pasażerów autobusu.

Niestety o jej sylwetce, prócz tego, że była dobrze

zbudowana, co zauważyłem podczas oczekiwania w

kolejce, niewiele mogłem powiedzieć. Luźna koszula

ukrywała wszelkie kształty, niczym najlepszy bojowy

kamuflaż. Uśmiechnąłem się do niej, ale nie

odwzajemniła uśmiechu. Z jej oczu wyczytać można

było tylko strach. Zapewne należała do niższego

szczebla personelu medycznego, który również

powoływano do służby w razie zagrożenia konfliktem.

Jeśli tak było, to rzeczywiście musiała szykować się

niewąska awantura. Sam straciłem ochotę na uśmiech.

Autobus ruszył, gdy tylko sierżant wsiadł i

zatrzasnął drzwi. Przeszedł kołyszącym krokiem na

przód pojazdu i przekazał swoją listę majorowi, który

podniósł się z siedzenia za kierowcą. Oficer sprawdził

szybko listę, a sierżant w tym czasie przeliczył

obecnych. Potem złożył krótki meldunek i usiadł na

swoim miejscu. Major stanął na schodkach przy

pierwszych drzwiach i wziął do ręki mikrofon. Zupełnie

jak przewodnik na wycieczkach, na które jeździłem

jako dziecko. Nadszedł czas wyjaśnienia, przynajmniej

miałem taką nadzieję,

- Czołem żołnierze - powitał nas tubalnym głosem

starego frontowca, którym pewnie był, sądząc z ilości

baretek przywiezionych zapewne z Bałkanów, a może

nawet Bliskiego Wschodu. - Nazywam się major

Sawicki i choć nie jestem waszym przełożonym, na

czas transportu do jednostki macierzystej pozostajecie

pod moją komendą.

Zawiesił na moment głos, bardziej chyba dla efektu

niż z innych powodów, wyczuwając napięcie panujące

w zatłoczonym autobusie. A może po prostu

zastanawiał się, jak nam przekazać treść rozkazów?

- Moim obowiązkiem jest poinformowanie was, w

jakim celu zostaliście zmobilizowani - powiedział

wreszcie. - To odrobinę skomplikowane, zatem

przedstawię całą sytuację w skrócie. Jeśli będą jakieś

pytania, odpowiem na nie po zakończeniu wyjaśnienia.

Zrozumiano?

- Tak jest, panie majorze - odpowiedział chór

głosów, do którego i ja się dołączyłem.

- Dobrze, zatem zacznę od początku. To nie są

ćwiczenia. Zostaliście zmobilizowani w związku z

wydarzeniami, jakie miały miejsce w kilku rejonach

świata w ciągu ostatnich trzech godzin. Punkt pierwszy,

konflikt atomowy na subkontynencie indyjskim. Z

danych wywiadu NATO wynika, iż Indie i Pakistan

przeprowadziły wzajemny atak nuklearny na swoje

miasta i instalacje wojskowe. Mamy doniesienia o

czternastu eksplozjach o mocy od 300 kiloton do jednej

megafony. W chwili obecnej mamy też potwierdzenie o

całkowitym zniszczeniu Debli, Bombaju, Karaczi.

Liczby ofiar nie sposób obliczyć, ale szacujemy, że

śmierć poniosło do tej chwili nie mniej niż 350

milionów ludzi. Co więcej, wojna ta spowodowała już

następstwa w innych regionach świata. Chiny

zaatakowały Tajwan, ale na razie nie użyto broni

masowej zagłady. Zaogniła się też sytuacja na Bliskim

Wschodzie, gdzie najprawdopodobniej dojdzie w

najbliższych godzinach do wybuchu ogromnej rebelii

Arabów przeciw Izraelowi. Hekatomba hinduska zdała

się rozpętać reakcję łańcuchową. I tu dochodzimy do

sedna sprawy. Rząd Rzeczpospolitej od dawna

wyczekiwał odpowiedniego momentu, w którym oczy

świata zostaną zwrócone w innym kierunku, by

przywrócić zagarnięte ziemie wschodnie do macierzy.

Od wielu miesięcy siły zbrojne były rozlokowywane na

ścianie wschodniej pod pozorem manewrów i

przegrupowań zgodnych z oczekiwaniami naszych

sojuszników. W tej chwili agencje prasowe zostały

poinformowane o naruszeniu granicy Polski przez

zmotoryzowane oddziały ukraińskie. To oczywiście

chwyt propagandowy. W ramach kontrataku za

kilkanaście minut nasze doborowe dywizje przekroczą

granicę z Ukrainą i rozpoczną operację wyzwalania

świętych miejsc naszej ojczyzny. Ponad sto tysięcy

żołnierzy, dwa tysiące czołgów i wozów bojowych,

dwieście samolotów. Ta masa sprzętu i wojska powinna

zmiażdżyć opór niczego nie spodziewającego się

wroga. Polska znów stanie się mocarstwem Europy. Da

Bóg, będzie sięgać od morza do morza.

W tym miejscu major zamilkł na chwilę i rozejrzał

się po autobusie. Nie tylko ja zdębiałem, słysząc te

słowa. Wprawdzie Ukraina przed dwoma laty przestała

aspirować do udziału w strukturach zjednoczonej

Europy i coraz bardziej skłaniała się ku związkom z

dawnym swoim sojusznikiem, czy raczej okupantem,

jak zwano powszechnie Rosję, ale otwarty atak na to

państwo nie mieścił mi się w głowie. Spojrzałem na

prawo. Schwarzenegger wyraźnie nie podzielał mojego

zaskoczenia. W jego oczach malował się, widoczny

nawet w tych warunkach, zachwyt. Zapewne już

widział siebie jako zdobywcę Lwowa, a kto wie - może

i Kijowa. Za to siedząca po lewej stronie kruczowłosa

piękność wpiła się paznokciami w moje przedramię,

czego nawet nie zauważyłem do tej pory. I niech ktoś

powie, że kobiety nie mają intuicji. Uwolniłem się od

uścisku dziewczyny i podniosłem rękę, by zadać

pytanie, jakie pewnie rodziło się w wielu głowach w tej

chwili. Sawicki dostrzegł mnie i powiedział:

- Spokojnie, żołnierze, jeszcze nie skończyłem. -

Wziął do ręki plik papierów i oblizał spierzchnięte

wargi. - To zaledwie ogólny zarys sytuacji. Szczegóły

operacji "Orlęta" znajdziecie w zalakowanych

kopertach, które otrzymaliście na punktach zbornych.

Zawierają one szczegółowe rozkazy, które na pewno

żnią się, i to diametralnie, w każdym przypadku.

Jedno jest tylko wspólne we wszystkich tych

dokumentach: miejsce, w którym przyjdzie wam służyć

ojczyźnie. Nazwaliśmy je Bastion, gdyż stanowić ono

będzie ostatni bastion polskości, jeśli plany dowództwa

z jakiegoś powodu nie zostaną wykonane. Jak pewnie

MARZEC 2001

ROBERT J. SZMIDT

zauważyła większość z obecnych, opuściliśmy przed

chwilą teren miasta i udajemy się w kierunku góry

Ślęży, swego czasu Świętego miejsca. Większość z was

wie też, że ten teren podczas drugiej wojny światowej

niemieckie wojska wykorzystały do produkcji

zbrojeniowej. W naturalnych jaskiniach, w jakie

obfituje górotwór, wykuto kilometry sztolni i korytarzy,

w których niewolnicy produkowali nowe rodzaje broni

dla Trzeciej Rzeszy. Większości z tych korytarzy nie

zbadano do dzisiaj, przynajmniej oficjalnie. - Tu

Sawicki uśmiechnął się zagadkowo, co nie uszło mojej

uwadze. - Tak przynajmniej sądziła większość naszego

społeczeństwa. I dobrze, gdyż od pięciu lat wojsko

pracowało nad odnowieniem starych instalacji,

unowocześnieniem ich i rozbudowaniem. Dość

powiedzieć, że trzy miesiące temu oddano do użytku

największy kompleks umocnień istniejący w Europie, a

może i na świecie. Dwa tysiące żołnierzy może w nim

spędzić ponad trzy lata, nie wychodząc na

powierzchnię. I nie muszę dodawać, że macie zaszczyt

bycia jednymi z tych, którzy zostali wybrani do odbycia

służby w Bastionie. Ku chwale ojczyzny!

- Ku chwale ojczyzny - odpowiedzieli pasażerowie

autobusu, ale bez wigoru, z jakim major podał okrzyk.

Ponownie podniosłem rękę, by zadać dręczące mnie

pytanie. Tym razem Sawicki skinął głową z aprobatą.

- Proszę, kapitanie Piwowski, słucham pana.

- Jak rozumiem - zacząłem, ostrożnie ważąc sowa -

generał Piątas wziął pod uwagę, że Ukraina dysponuje

jeszcze kilkudziesięcioma głowicami nuklearnymi

pozostałymi po dawnych siłach strategicznych ZSRR?

- W rzeczy samej - odparł pułkownik. - Dlatego

właśnie udajecie się do Bastionu. Osobiście nie sądzę,

by Ukraina posiadała rakiety zdolne do przenoszenia

tych głowic, co potwierdzają zresztą dane naszego

wywiadu. Ale sztab generalny zdecydował, że warto

zachować wszelkie środki ostrożności na wypadek

ograniczonego ataku jądrowego, który wydaje się

absolutnie niemożliwy w centrum Europy. Skutki

byłyby opłakane dla wszystkich krajów sąsiadujących z

Polską, w tym i samej Ukrainy, ze względu na

wschodnie wiatry, jakie wieją przez ponad trzysta dni w

roku. Nie sądzę, by Kijów był zdolny do akcji

odwetowej na taką skalę i to przeciw krajowi

zrzeszonemu w NATO.

- A Rosja? - zapytał ktoś z pierwszych miejsc.

- Ukraina nie podpisała jeszcze żadnych

konkretnych paktów z konfederacją Rosji i Białorusi,

choć jest już tego bliska. Zresztą przy zaognionej

sytuacji w Azji oczy Kremla będą zwrócone na Chiny.

Żołnierze, ta wojna została dokładnie zaplanowana i

zakończy się naszym sukcesem w ciągu najbliższych

dni.

- Cztery reformy z końca lat dziewięćdziesiątych też

zostały dokładnie zaplanowane - rzucił ktoś - a jakoś do

dzisiaj musimy znosić ich skutki. I nie widać końca tej

udręki.

To miał być pewnie żart, ale nikt się nie roześmiał.

Sawicki popatrzył groźnie na autora tej wypowiedzi.

- Pan porucznik zdaje się nie podziela opinii sztabu

generalnego - wycedził złośliwym tonem trepa, który

zabiera się do obróbki kotów.

- A nie podziela - odparł łysawy facet siedzący w

trzecim rzędzie przy oknie, teraz widziałem wyraźnie,

kto się wypowiadał. - Miał okazję służyć w wywiadzie i

nie zgodzi się z opiniami rządowych ekspertów. Zresztą

frontalny atak na Ukrainę bez wypowiedzenia wojny to

pogwałcenie wszelkich traktatów i umów, co nie

pozostanie Polsce zapomniane. Być może rządowi

wydaje się, że w ten sposób odwróci uwagę

społeczeństwa od swoich przekrętów, albo uratuje

kulejący budżet. Niemniej wszyscy wiemy, że ta wojna,

podobnie jak setki innych posunięć naszych władz,

zakończy się totalnym chaosem. Założę się, że

członkowie gabinetu premiera wraz z rodzinami siedzą

już od wczoraj w bunkrach pod Radzyminem. A to na

pewno nie uszło uwadze agentów rosyjskich, a może

nawet ukraińskich, nie wspominając wszystkich innych.

- Może tak, a może nie - odparł enigmatycznie

Sawicki. - Ja nie jestem tu po to, by dyskutować o

poglądach politycznych, poruczniku Zawadzki, ani o

tym, gdzie teraz jest premier i jego rodzina. Mam was

przygotować do służby w Bastionie i tyle. Czy ktoś ma

jeszcze jakieś uwagi i pytania?

Jak na komendę podniósł się las rąk. Sawicki

pokręci głową, nakazując opuszczenie ich.

- Spokojnie żołnierze, nie zdążę odpowiedzieć

wszystkim. Mamy przed sobąjeszcze najwyżej pięć

minut jazdy. Może przybliżę wam ideę Bastionu w tym

czasie. - Nie zanosiło się, by chciał odpowiedzieć na

więcej natarczywych pytań cisnących się na usta

pasażerów autobusu i kontynuował tonem

nieznoszącym sprzeciwu. - Wehrmacht pozostawił w

1945 roku ponad szesnaście kilometrów tuneli i

dwadzieścia komór służących za magazyny, niektóre

położone w samym środku masywu Ślęży. Nasi

inżynierowie przebudowali sztolnie i poprowadzili

wykopy do wielu nowych komór, których istnienia

jeszcze dwa, trzy lata temu nikt się nie domyślał. W

chwili obecnej kompleks Bastionu jest całkowicie

samowystarczalny. Odkryte przez nas, odizolowane od

milionów lat, zbiorniki wody podskórnej wystarczą dla

przewidywanej ilości mieszkańców na dziesiątki lat,

systemy filtrów pozostawione przez Niemców i

zmodyfikowane w ubiegłym roku w ramach systemów

europejskich ochrony środowiska należą do najbardziej

wydajnych na świecie. Teoretycznie zostały stworzone

na potrzeby hut i elektrowni atomowej w Żarnowcu, ale

okazały się idealne dla projektu Bastion.

Zabezpieczenia tuneli wlotowych są równie

niezawodne. Śmiem twierdzić, iż nawet uderzenie w

masyw Ślęży kilku głowic penetrujących nie będzie w

stanie zagrozić całości kompleksu. Nawet Norad pod

górą Cheyenne nie ma lepszej ochrony.

Przygotowaliśmy się też na ewentualność prowadzenia

walki po okresie przetrwalnikowym. W komorach

najbliższych powierzchni znajduje się kilka batalionów

czołgów Twardy oraz dwa dywizjony rozmontowanych

MARZEC 2001

OGNIE W RUINACH

samolotów myśliwskich i helikopterów Sokół 666 na

transporterach. Wszystkie wraz z niezbędnymi

zapasami części zamiennych i paliwem potrzebnym do

długoterminowego działania. Jedna ze sztolni została

zaadoptowana na poziemny pas startowy...

- Ile to kosztowało, do cholery? - zapytał znów

Zawadzki. -Przecież taki projekt musiał pochłonąć lwią

część budżetu ministerstwa obrony narodowej - a jakoś

nie widziałem tam podobnych pozycji wydatkowych.

- Nie wasza sprawa - odburknął Sawicki wyraźnie

rozeźlony dociekliwymi pytaniami.

- A czyja, jeśli mogę zapytać? - nie dawał za

wygraną porucznik. - Miliony emerytów nie miały za

co wykupić lekarstw, a wy wydaliście miliardy na

jakieś pieprzone podziemne lotnisko?

- Nie przeginajcie Zawadzki - ostrzegł major. - To

jest wojna i podlegacie rygorom wojennym, a

kwestionowanie rozkazów oznacza jedno. Sąd wojenny.

I czapę. Czy wyrażam się wystarczająco jasno?

- Doskonale pan wie majorze, że to ludzi, którzy

wpakowali nas w ten pasztet należałoby oddać pod sąd

- odparł Zawadzki, ale już spokojniejszym głosem. -

Przez ostanie lata nasz kraj stał na krawędzi załamania

gospodarczego, bo gros funduszy płynęło na projekty

chorej wyobraźni paru decydentów. Ukraina odpowie

atakiem atomowym na radosny przemarsz naszych

dywizji, cokolwiek by pan nie mówił. Choćby dlatego,

że nie posiada sprawnej armii zdolnej powstrzymać

kogokolwiek w sposób konwencjonalny. Nawet tak

słabo wyszkolonych i uzbrojonych oddziałów jak nasze.

Te głowice to ich zabezpieczenie. Jedyne

zabezpieczenie. I dlatego ich użyją, gdy zobaczą, że

zostali zaatakowani. Prezydent Rohaty to tchórz,

podobnie jak cała tamtejsza generalicja. To wszystko

koniunkturalni aparatczycy. W dziesięć minut po tym,

jak otrzymają informację, że nasza armia przekroczyła

granicę, każą odpalić przynajmniej część ładunków

nuklearnych na zachodnią Polskę. Zwłaszcza teraz, gdy

Hindusi i Chińczycy pokazali, że można użyć tej broni,

nie będą się wahać. Powinien pan to wiedzieć, panie

majorze. Nasza komórka przygotowała taką analizę dla

sztabu generalnego ponad trzy lata temu.

- Dość tego, poruczniku - ryknął niespodziewanie

Sawicki. - Po przybyciu do Bastionu zostanie pan

aresztowany i oddany pod sąd! - Wymierzył

ostrzegawczo palcem w niepokornego żołnierza. - Nie

będzie żadnego odwetu i już. Należymy do NATO i

nikt, a zwłaszcza tak wyniszczony kraj jak Ukraina, nie

zaryzykuje wojny z całym paktem. A teraz

przygotować się do odprawy, zbliżamy się do Bastionu.

- O ile wiem, atakując Ukrainę naruszamy parę

paragrafów naszej umowy z sojuszem, a to zmienia

postać rzeczy...

- Milczeć! - ryknął Sawicki. - Za kogo wy się

uważacie, poruczniku, że pouczacie ekspertów sztabu

generalnego i rządu!

Zawadzki nie odpowiedział. Uśmiechał się jedynie

ponura, nie spuszczając wzroku z poczerwieniałej

twarzy majora. Spojrzałem przez okno i zobaczyłem, że

autobus jedzie leśną drogą. Przez przyciemnione szyby

niewiele było widać, gdy wyjechaliśmy poza obręb

miasta. Zastanawiałem się nad słowami podoficera

wywiadu i doszedłem do wniosku, że w tym, co mówił

była duża doza prawdopodobieństwa. Po coś w końcu

jechaliśmy do bazy wojskowej ukrytej we wnętrzu

góry, która miała ochronić nas przed potencjalnym

atakiem nuklearnym. Zanim zdążyłem dojść do

konkretniej szych wniosków, zatrzymaliśmy się. W

autobusie panowało wymowne milczenie, które

ponownie przerwał Zawadzki.

- Nasi chłopcy przekraczają właśnie granicę -

powiedział odkładając rozkazy, które wydobył z

koperty i spoglądając na zegarek. - A to oznacza, że za

dziesięć do dwunastu minut przekonamy się,' czy ja

mam rację czy pan, majorze.

I przekonaliśmy się. W niespełna dziesięć minut od

chwili, gdy Zawadzki wypowiedział swoje słowa,

znaleźliśmy się w wylocie tunelu prowadzącego do

Bastionu. Usytuowano go we wnętrzu budynku starej,

chyba jeszcze poniemieckiej żwirowni. Tak

przynajmniej sądziłem, choć przyznam, iż wiedzę na

temat podobnych miejsc miałem mizerną.

Autobus, po chwili postoju, wjechał do obszernej

hali, w której stały taśmociągi i stożkowate pryzmy

żwiru - stąd moje skojarzenie. Hala miała tylko trzy

ściany murowane, czwartą stanowiła lita skała. W niej

to właśnie zobaczyłem okrągły wlot tunelu o przekroju

dobrych dwunastu metrów. Po obu jego stronach

widziałem masywne, metalowe wrota, pokryte warstwą

skały lub substancji idealnie ją imitującą. Gdy autobus

zbliżył się do czarnej paszczy, prowadzącej w głąb

góry, miałem okazję przypatrzeć się im z bliska.

Zauważyłem, iż na ponad dwumetrowej grubości

konstrukcji z metalu przymocowano warstwę

prawdziwego kamienia. Sprytnie pomyślany

mechanizm zsuwał obie połówki wrót, dociągając je i

hermetyzując na specjalnym kołnierzu, a skalna

nakładka rozcięta wzdłuż nierównych, acz

wyglądających na naturalne, pęknięć skały zapewne

idealnie maskowała wejście. Zapewne, gdyż nie dane

mi było widzieć efektu, ale domyślałem się, że musiało

pozostać niewidoczne dla postronnych obserwatorów,

którzy pojawiliby się tu przypadkiem, lub nie.

Wjechaliśmy do tunelu jako ostatni. Gdy autobus

zatrzymał się na jedynym jeszcze wolnym miejscu i

zaczęliśmy z niego wysiadać, wrota ruszyły z

chrzęstem, by powoli przesłonić otwór wejściowy.

Przyznam, że poczułem zimny dreszcz, patrząc, jak

znany mi świat, widoczny zza wrót, zwęża się coraz

bardziej. Trwało to może pół minuty, podczas której -

jak zauważyłem -wszyscy zamarli, spoglądając na tę

scenę w milczeniu. Dopiero huk zatrzaskiwanych wrót i

syk sprężonego powietrza układów hermetyzujących

sztolnię przywrócił nas do rzeczywistości. Rozejrzałem

się po współpasażerach. Zawadzki stał niedaleko mnie i

z uporem maniaka wpatrywał się w zegarek. Majora nie

widziałem w pobliżu. Sam spojrzałem na cyferblat, by

sprawdzić, ile czasu minęło od rozpoczęcia inwazji. W

MARZEC 2001

ROBERT J. SZMIDT

tej samej chwili poczuliśmy, jak skała wokół nas drży i

kołysze się. Spojrzałem na Zawadzkiego, który oparł

się rękami o autobus i starał się ustać na szeroko

rozstawionych nogach. Mnie się to nie udało. Leżąc na

kamiennej podłodze, wsłuchiwałem się w niesamowity

zgrzyt kamiennych ścian i krzyki ludzi uciekających w

panice do kolejnych komór i pod autobusy. Z

łukowatego sklepienia posypało się kilka odłamków

skały. Światła zamigotały, ale nie zgasły. Poczułem

czyjąś rękę na ramieniu. To wszystko trwało najwyżej

kilkanaście sekund

- Już po wszystkim, panie kapitanie - powiedział

porucznik Zawadzki. - Wjazd do Bastionu znajduje się

po niewidocznej od z kierunku miasta stronie Ślęży.

Cały masyw góry chroni nas przed skutkami odległej o

kilkanaście kilometrów eksplozji nuklearnej.

- Więc to była... - Słowa z trudem wydobywały się

ze ściśniętego gardła.

- A słyszał pan o trzęsieniach ziemi powyżej 5

stopni w tym rejonie Europy? - odparł Zawadzki,

pomagając mi wstać. -;Ci idioci z Warszawy nigdy nie

wierzyli w to, co im wysyłaliśmy. A teraz nie będzie

nawet gdzie wysyłać raportów.

Wszystko to wydarzyło się ponad dwa lata temu.

Tyle czasu spędziliśmy w przepastnych trzewiach

świętej góry Ślęży, czekając na możliwość powrotu na

powierzchnię. Nie wiedzieliśmy, co się stało na górze.

Jedno było pewne, oczekiwane przez dowództwo

meldunki i rozkazy nie nadeszły żadną z dróg

przewidzianych w sytuacji kryzysowej. Analiza

sejsmologiczna wykazała, że w ciągu kilku dni po

naszym przybyciu do Bastionu na Ziemi wiele się

wydarzyło. Jeśli wierzyć żołnierzom obsługującym

specjalistyczny sprzęt, zanotowano ponad osiemset

wstrząsów, których bezpośrednią przyczyną, choć

niekoniecznie mogły być eksplozje nuklearne. To zaś

mogło oznaczać, że znany nam świat przestał istnieć,

ale musieliśmy poczekać ponad dwa lata, by przekonać

się o tym naocznie.

Dokładnie po siedmiuset pięćdziesięciu dniach

uznano, że poziom radiacji na powierzchni opadł na

tyle, by można było przeprowadzić rekonesans bez

narażania się na napromieniowanie zagrażające życiu.

Odczekano jeszcze kilkadziesiąt dni, zanim wydano

rozkaz przeprowadzenia zwiadu. Spośród 2300

mieszkańców Bastionu wybrano trzech straceńców.

Oczywiście wypadło na mnie. Drugą osobą był kapitan

Paweł Zawadzki, buntownik z autobusu, z którym

zdążyłem się zaprzyjaźnić -pomimo usilnych starań

majora Sawickiego nie postawiono mu żadnych

zarzutów. Co więcej, słuszność jego analiz

spowodowała, że szybko awansował i znalazł się wśród

zaufanych doradców generała Wałdocha, dowódcy

Bastionu.

Znajomości z nim zawdzięczałem przydział do tej

misji. Jak sadzę, to właśnie Paweł mnie do niej

przydzielił. Wielokrotnie rozmawialiśmy o tym, że

chciałbym znaleźć się na powierzchni podczas takiego

zwiadu. Byłem lekarzem, ale ostatni rok spędziłem na

przygotowywaniu raportów i analiz o sytuacji

radiologicznej na powierzchni. Trzecią osobą

przydzieloną do tej misji był bliżej nieznany mi

komandos z jednostki powietrzno-desantowej -

kierowca i spec od masy sprzętu, jaki mieliśmy zabrać

ze sobą. Major Tomasz Zachwatowicz, tyle

wiedzieliśmy z rozkazu. Spotkaliśmy go dopiero przy

samochodzie terenowym, którym mieliśmy udać się na

rekonesans. Był wysoki i barczysty, jak przystało na

spadochroniarza. Sprawdzał z listą w ręce, czy niczego

nie brakuje w przydzielonym wyposażeniu. Gdy

podeszliśmy do niego, niedbale odpowiedział na salut.

- Zachwatowicz jestem - powiedział, jakby to

wszystko tłumaczyło. Przedstawiliśmy się równie

lakonicznie i ułożyliśmy nasze rzeczy na tylnych

siedzeniach pomalowanego w maskujące barwy

Hummera. Podobno było to kiedyś ruchome stanowisko

dowodzenia, teraz jednak po wymontowaniu

większości wyposażenia, wóz ten został wytypowany

na najlepszy środek transportu dla pierwszego zwiadu.

Słusznie zresztą, bowiem był najlepszą tego typu

maszyną, jaką mieliśmy w Bastionie. Major kończył już

sprawdzanie i zniecierpliwiona generalicja, która

pojawiła się na przeszklonej galeryjce śluzy

powietrznej - oni nigdy nie podejmowali ryzyka -

mogła wreszcie dać nam rozkaz wyjazdu.

Wsiedliśmy do łazika i Zachwatowicz włączył

silnik. Nieużywany od jakiegoś czasu diesel zakopcił

niewielkie pomieszczenie o wiele szybciej niż

ktokolwiek by pomyślał i przez dobre dwadzieścia

sekund musieliśmy wstrzymywać oddech, zanim

turbiny systemu wentylacyjnego zdołały opanować

sytuację. W chwilęźniej wewnętrzne grodzie z

cichym chrzęstem zamknęły wylot tunelu. Na moment

zgasły światła i znaleźliśmy się w całkowitych

ciemnościach.

- Ciemność widzę, ciemność - powiedział

Zachwatowicz, po czym roześmiał się rubasznie. A już

myślałem, że to kolejny nadęty dupek myślący, że jest

słowiańskim wcieleniem Johna Rambo.

- Światła w podłodze? Wszystko tu popieprzone -

odpowiedział Paweł cytatem na cytat.

Nie pozostało mi nie innego, jak dołączyć do

dialogu. Myślę, że wybrałem trafnie.

- Czy jest tu wyjście na miasto? - zapytałem i w tym

momencie zewnętrzne wrota z przeraźliwym trzaskiem

ruszyły na boki, zagłuszając nasz śmiech. Do wnętrza

śluzy wpadł promień oślepiającego światła. Na

szczęście fotochromatyczne okulary zniwelowały ten

błysk. Szpara poszerzała się przy akompaniamencie

piekielnych dźwięków rozcieranego na miał kamienia.

Dobre dwadzieścia sekund trwało, zanim otwór

poszerzył się na tyle, by przepuścić łazika.

Zachwatowicz przeżegnał się i lekko nacisnął pedał

gazu. Trzytonowy pojazd ruszył powoli w stronę

światłości, która objęła najpierw płaską maskę wozu, a

potem przednią szybę. Trochę to przypominało sceny z

filmów Spielberga.

MARZEC 2001

OGNIE W RUINACH

Wyjechaliśmy na leśną przecinkę. W każdym razie

kiedyś musiała to być przecinka wśród niemal

stuletnich sosen, z których teraz pozostały wypalone

kikuty sięgające dobre kilkanaście metrów w górę.

Major przejechał krótki odcinek w dół i zatrzymali wóz

obok pordzewiałej i okopconej tabliczki ostrzegającej

przed paleniem ognia w lesie. Dozymetr zamontowany

na desce rozdzielczej nie wykazywał zbyt wysokiego

poziomu promieniowania, zresztą kombinezony, jakie

nosiliśmy, dzięki hermetycznym zamknięciom

pozwalały na poruszanie się w znacznie bardziej

skażonym terenie.

- Czy może pan, kapitanie, zbadać skład chemiczny

powietrza? - zapytał Zaehwatowicz. Skinąłem głową i

otworzyłem torbę z analizatorem. Trwało dobrą minutę,

zanim ekran komputera wypełnił się danymi.

- Brak substancji chemicznych i biologicznych,

które mogłyby zagrażać życiu - powiedziałem po

przejrzeniu wykresów. -Przynajmniej według tej

maszynki.

- To dobrze - odparł komandos - bo mam zamiar

pooddychać tym powietrzem bez pośredników.

To mówiąc, odpiął hełm i wciągnął powietrze

nosem. Wypuścił je drugim wydechem, po czym

sięgnął do leżącego na siedzeniu obok niego chlebaka i

wyciągnął paczkę cameli. Z nabożeństwem ściągnął z

niej folię i otworzył. Wsunął do ust jednego papierosa i

zapalił sztormowymi zapałkami z zestawu survivalowego.

Paweł w tym momencie poszedł w jego ślady.

Ściągnął hermetyczny hełm i poprosił Zachwatowicza o

papierosa. Ja nie paliłem. Nigdy nie zrozumiałem, co

przyjemnego jest we wciąganiu dymu do płuc, ale

widząc zachwycone miny moich współtowarzyszy,

domyślałem się, że coś w tym musi być. Cały Bastion

objęty był całkowitym zakazem palenia, nie tylko z

powodu aktywnych systemów przeciwpożarowych, ale

i lekkiej niewydolności systemów wentylacyjnych,

które oparto na starych, poniemieckich rozwiązaniach.

Z pewnym ociąganiem zdjąłem swój hełm i

wciągnąłem pierwszy haust świeżego powietrza. Prócz

dymu z papierosów nie czułem żadnego zapachu ani

smaku. Spalony las już dawno przestał czymkolwiek

pachnieć.

Przerwa na papierosa trwała dobre pięć minut,

podczas których nie rozmawialiśmy. Oni delektowali

się camelami, ja obserwowałem okolicę. Jak okiem

sięgnąć, a nie była to zbyt wielka przestrzeń, nie

widziałem skrawka zieleni. Wypalone drzewa,

wypalona ziemia i niezwykłe, błękitne niebo bez jednej

chmury. Cisza tak kompletna, że dźwięczała w uszach.

To właśnie ta cisza była w tym wszystkim najgorsza.

Zaehwatowicz jakby czytał w moich myślach. Wsunął

do odtwarzacza płytę kompaktową i nagle otoczyła nas

ściana muzyki.

- Znowu w życiu mi nie wyszło - pamiętałem te

słowa. Budka Suflera, "Sen o dolinie". Ruszyliśmy w

ł zbocza, słuchając kolejnych taktów muzyki.

Patrzyłem na monotonny obraz spalonego lasu i

podobnie jak bohater tej piosenki zagłębiłem się w

myślach o dolinie, ku której zmierzaliśmy, a która

kiedyś była naszym domem.

Zbliżaliśmy się do Wrocławia, omijając niewielkie

miejscowości leżące przy trasie na Wałbrzych. Naszym

głównym zadaniem było sprawdzenie, w jakim stopniu

ucierpiało miasto po ataku nuklearnym i czy możliwe

jest przywrócenie go do ewentualnego zasiedlenia.

Mieliśmy dotrzeć jak najbliżej centrum, do bunkrów

pod dawnym Urzędem Wojewódzkim, gdzie

znajdowało się Regionalne Centrum Kryzysowe. Tam

mieliśmy znaleźć wyniki i odczyty ze wszystkich

urządzeń pomiarowych zainstalowanych wokół miasta

na wypadek podobnych zdarzeń. Według sztabowców

powinno to zająć nie więcej niż sześć godzin,

aczkolwiek Zaehwatowicz od początku był nastawiony

do tego limitu czasowego sceptycznie. Dlatego

postanowił omijać wszystkie miejscowości na trasie,

byśmy mieli jak najwięcej czasu na odnalezienie

szybów prowadzących do Centrum. Nie sposób było

nie zgodzić się z jego opinią. Teraz, w promieniach

słońca, martwy krajobraz wydawał się upiorny, a co

będzie po zachodzie, woleliśmy nie myśleć.

Tuż po czternastej zatrzymaliśmy się na skraju

szosy, niedaleko centrum handlowego przy

autostradzie. Przestronne parkingi wokół Ikei i

pozostałych domów towarowych były kompletnie

puste. Same hale wystawowe zdawały się być

nietknięte kataklizmem, przynajmniej z daleka.

Obserwacja terenu przez lornetki pokazała jednakże

znacznie smutniejszą rzeczywistość. Popękane i

opalone fasady, w wielu miejscach, a tam, gdzie

konstrukcja była słabsza, kilkumetrowe wyrwy. Za

terenami centrum handlowego widać było fragment

samego miasta. Z tej odległości mogliśmy dostrzec

gołym okiem kikuty kominów elektrociepłowni i

postrzępioną bryłę wieżowca Poltegoru, który zamienił

się w sterczący na kilkanaście pięter szkielet z betonu i

stali. Fala uderzeniowa odarła go z wszelkich

elementów fasady i zdmuchnęła ścianki działowe

wewnątrz biurowca, pozostawiając jedynie żelbetonową

konstrukcję i tak naruszoną w kilku miejscach.

Obserwowaliśmy te obrazy przez kilka minut, robiąc

przy okazji kolejne pomiary, ale i tutaj poziom radiacji

na razie nie przekraczał normy. Wreszcie

Zaehwatowicz usiadł za kierownicą i ruszyliśmy do

wiaduktu nad autostradą, prowadzącego do trasy

wylotowej, którą dwa lata temu opuściliśmy Wrocław.

Droga była przejezdna, kilka zardzewiałych i

wypalonych wraków nie zdołało jej zablokować.

Niemniej major prowadził humveya, ostrożnie omijając

dwano już zastygłe kałuże stopionego niegdyś asfaltu,

jakby się bał, że masywne koła pojazdu utkną w nich

unieruchamiając nas na dobre. Przejechaliśmy tak

niemal do skrzyżowania przed starym cmentarzem

czerwonoarmistów. Przyglądałem się dwóm czołgom

T34, które dumnie strzegły tego miejsca, jeszcze nie tak

dawno stojąc na wysokich cokołach. Teraz leżały zaryte

w płyty chodnika, zdmuchnięte falą uderzeniową

MARZEC 2001

ROBERT J. SZMIDT

niczym zrobione z plastiku modele. Zagapiłem się na

nie, gdy nagle poczułem szarpnięcie, które nieomal

rzuciło mnie na przednie siedzenie. Zaehwatowicz

zahamował gwałtownie i wskazał ręką w głąb ulicy.

- Co się dzieje? - Paweł był nie mniej zaskoczony

ode mnie.

- Tam ktoś jest, widziałem ruch obok tego budynku

po prawej - powiedział major i sięgnął po lornetkę.

Stanął, opierając się łokciami na przedniej szybie i

lustrował powoli wylot ulicy. My również staraliśmy

się coś dostrzec, nie wychylając się zbytnio z wozu. Nie

zauważyliśmy jednak nic, co potwierdziłoby słowa

komandosa. I nie zobaczyliśmy, ale usłyszeliśmy.

Suchy trzask strzału dotarł do naszych uszu dokładnie

w momencie, gdy bezwładne ciało Zachwatowicza

zwaliło się na siedzenie. Padając, przechylił się na tyle,

bym zobaczył, że zamiast prawego oka ma krwawą

miazgę.

Snajper! Ta myśl sparaliżowała mnie i pewnie

stałbym się drugą ofiarą napastnika, gdyby nie

przytomna reakcja Pawła. Pociągnął mnie za ramię w

ostatniej chwili. Przeznaczony dla mnie pocisk wbił się

tuż obok w obicie siedzenia, zanim dotknąłem

ramieniem leżącego między mną a Zawadzkim plecaka.

- Skurwysyn - syknął Paweł. - Strzela do nas,

chociaż mamy znaki czerwonego krzyża.

Wyciągnął z kabury pistolet i podniósł na nim hełm

ze stroju ochronnego. Przesuwał nim na prawo, tak by

wyglądało, że próbuje wyczołgać się z hummera.

Kolejny strzał zerwał lekką plastikową materię z lufy

Glocka i rzucił ją daleko za samochód. Paweł zaklął i

przeładował broń.

- W tych pieprzonych kombinezonikach nie mamy

najmniejszych szans na ukrycie się - rozejrzał się na

tyle, na ile pozwalała sytuacja. Staliśmy na odkrytym

terenie. Najbliższa przeszkoda dająca jakiekolwiek

schronienie znajdowała się o dobre pięćdziesiąt

metrów. Miał rację, jaskrawożóite, plastikowe

kombinezony nie były projektowane z myślą o

bieganiu. Ich zadaniem było zapewnienie maksymalnej

swobody ruchu przy pełnym odizolowaniu od

środowiska zewnętrznego. I tutaj należało się pełne

uznanie temu, kto je projektował. Niemniej, nie

zdołalibyśmy w nich zrobić pięciu kroków, zanim

snajper nie dołączyłby nas do swojej kolekcji.

- Pozostaje nam jedno - powiedziałem, wyciągając z

torby białego T-shirta. Paweł skinął głową. Owinąłem

go wokół lufy pistoletu maszynowego Zachwatowicza i

uniosłem w górę na tyle, by była widoczna.

Pomachałem nią wolno i oparłem broń o przednie

siedzenie. Koszulka powiewała na słabym wietrze, a

my kuliliśmy się na swoich siedzeniach, nie słysząc nic

poza miarowym dudnieniem silnika. Ten dźwięk

zagłuszał wszystkie inne i nie mieliśmy pojęcia, czy

przeciwnicy zbliżają się do nas, czy też czekają na

moment, gdy się wychylimy, by zakończyć tę zabawę.

Trwało to może z kwadrans, a może tylko minutę.

Adrenalina nie pozwalała mi na prawidłową ocenę

upływającego czasu. Właśnie sięgałem po

kałasznikowa, by raz jeszcze pomachać białą flagą, gdy

usłyszałem wolno wypowiadane słowa.

Wypowiedziane po polsku!

- Zostaw to, synku.

Odwróciłem głowę i zobaczyłem trzech mężczyzn w

trudnym do określenia wieku, którzy podeszli nas od

tyłu. Wszyscy nosili wyraźne ślady poparzeń i choroby

popromiennej. Każdy trzymał w ręku myśliwski

sztucer. Ten, który stał najbliżej wyciągnął do mnie

lewą rękę, nie opuszczając broni.

- Podaj mi go - powiedział - ale nie rób

gwałtownych ruchów.

Wykonałem polecenie. Gdy automat znalazł się w

jego rękach, pozostali ustawili się tak, by widzieć nas

obu. Paweł mruknął coś niezrozumiale. Spojrzałem w

drugą stronę, tutaj też stało kilku obszarpańców z

karabinami gotowymi do. strzału. Gestami kazali nam

wysiąść, co też uczyniliśmy to. Zawadzki w uniesionej

do góry ręce trzymał nadal swój pistolet. Odebrali mu

go, zanim zdołał stanąć na asfalcie. Moja broń nadal

tkwiła w kaburze, ale równie szybko pozbyłem się jej,

jak i paska. Kazali nam uklęknąć przy burtach wozu.

Nie pozwolili też opuścić rąk.

- Jesteśmy lekarzami wojskowymi - powiedziałem

powoli i wyraźnie. - Ten samochód nosi znak

czerwonego krzyża. Nie powinniście nas atakować.

Chcemy wam pomóc.

- Tak, tak - powiedział ten, który zabrał

kałasznikowa. Jak zauważyłem, zdążył już założyć

moją koszulkę, która teraz kontrastowała z resztą jego

ubrania noszącego ślady wielu, chyba niezbyt miłych,

wydarzeń. - A my jesteśmy siedmioma krasnoludkami.

- Nie kłamię - odparłem najspokojniej jak

potrafiłem. -Mam w kieszeni dokumenty. Przed... przed

wojną mieszkałem we Wrocławiu.

- Wierzę, wierzę - powiedział tamten, przeszukując

zabitego majora. Nie widziałem dokładnie, co robił, ale

pomruk, jaki wydobył się z gardeł pozostałych

świadczył, że chyba dotarł do paczki cameli. - Tyle, że

ja obudziłem się pewnego ranka na kupie ruin z dupą w

strupach i grzywką Kojaka. A ty, razem z resztą swoich

kolesi odpowiedzialnych za ten burdel, zadekowałeś się

gdzieś w bunkrach, by paląc fajki i dupcząc panienki,

czekać, aż wyzdychamy.

- Dostałem kartę mobilizacyjną na kilka godzin

przed wybuchem wojny. Nawet nie wiedziałem,

dlaczego.

- Biedaczek, oderwali go od cycusia - zaśmiał się ten

w koszulce. - A może nie, może cała twoja rodzinka

została zmobilizowana?

- Mówię prawdę, przyjechali po mnie wieczorem...

- Przestań pieprzyć, przystojniaczku. - Drugi z

napastników pochylił się nade mną i przyłożył mi lufę

myśliwskiej fuzji do szyi. - Wiemy dobrze, kto został

wybrany do przeżycia tego bagna. Są tu jeszcze tacy, co

pamiętają, kto i dlaczego załatwił nam ten

Armageddon.

Odwiódł kurki. Powoli, jeden po drugim.

Zamknąłem oczy i zacisnąłem zęby. Zawsze wydawało

MARZEC 2001

OGNIE W RUINACH

mi się, że w takiej sytuacji walczyłbym do końca jak

ranne zwierzę, ale teraz czułem swoją bezsilność.

Strach mnie sparaliżował, modliłem się o kilka

dodatkowych sekund życia i...śmierć nie nadeszła.

Facet w koszulce odsunął dyszącego nienawiścią

napastnika i poczęstował go papierosem zabranym

martwemu Zachwatowiczowi.

- Zostaw tego śmiecia. Mateusz - powiedział. - On

należy do Burmistrza. Nie chcesz chyba skończyć,

wisząc za jaja na wieży ratusza za to, że zabiłeś

Wysłannika.

- No, nie chcę, panie sierżancie - zgodził się z nim

mężczyzna zwany Mateuszem. - Ale poproszę pana

Jana, żeby pozwolił mi się nimi zająć, jak tylko skończy

przesłuchanie.

Przełknąłem ślinę. Na razie darowano nam życie, ale

miałem poważne wątpliwości, co do najbliższej

przyszłości. Nie widziałem Pawia, ale mógłbym się

założyć o każdą sekundę z czasu, jaki nam pozostał, że i

on myślał podobnie.

Szliśmy za hummerem ze związanymi rękami, jak

złoczyńcy w westernach. Nasi oprawcy rozsiedli się w

łaziku i paląc ostentacyjnie camele Zachwatowicza,

cicho rozmawiali między sobą. Nie słyszałem nawet, o

czym. Przejechaliśmy w ten sposób całą ulicę

Powstańców i minęliśmy ulicę prowadzącą do Dworca

Głównego. Poruszaliśmy się dość wolno, nie dlatego,

że chcieli nas oszczędzić, ale raczej z powodu braku

wprawy w kierowaniu mężczyzny, którego nazywali

sierżantem.

Miasto wyglądało dość ponuro, zwłaszcza teraz, gdy

powoli zapadał zmierzch.. Większość kamienic w tej

okolicy pochodziła sprzed wojny, sprzed drugiej wojny

światowej. Zbudowane z cegły wytrzymały

niszczycielskie działanie fali uderzeniowej i termicznej.

W przeciwieństwie do Poltegoru, który rzeczywiście

został dosłownie wypatroszony. W żadnym oknie nie

widziałem jednak szyb. Puste otwory, pozbawione

nawet ram, odsłaniały poczerniałe ściany mieszkań na

parterze. To, czego nie zniszczył ogień i siła podmuchu,

zostało zabrane przez tych, którzy przeżyli. Tak mi się

wydawało. Między budynkami od czasu do czasu

widziałem krzyże wetknięte w niewielkie kopczyki

ziemi. Nie było ich wiele, ale świadczyły o tym, że

śmierć nie zabrała wszystkich mieszkańców okolicy.

Przynajmniej nie od razu. Zmierzch odkrył jeszcze

jedna prawdę o tym miejscu. Dzisiaj nikt nie

zamieszkiwał ruin przy Powstańców i Piłsudzkiego.

Robiło się chłodno, a niebo przybrało barwę ciemnego

granatu. A jednak w ani jednym oknie nie widziałem

migotliwych błysków ognia. Nigdzie też nie było żywej

duszy.

Chwilęźniej minęliśmy Plac Kościuszki. Tutaj

zauważyłem pierwsze oznaki życia. W gmachu domu

towarowego mieszkali ludzie. Na dźwięk klaksonu

wylegli przed budynek i w milczeniu patrzyli na

samochód, machając do siedzących na nim mężczyzn.

Mijaliśmy ich w niemal całkowitym milczeniu.

Zdawało się, że nie zauważają nas. Ale myliłem się,

i to bardzo. W pewnym momencie z grupki gapiów

wyszła dziewczyna. Była młoda, chyba nie miała

jeszcze osiemnastu lat. Trudno to było ocenić, gdyż

prócz brudu jej twarz i odkryte ramiona szpeciło wiele

blizn. Zbliżyła się do Pawła i przez moment szła obok

niego. Uśmiechnął się do niej, ale nie odpowiedziała

uśmiechem. Nagła zmiana wyrazu jej oczu uprzedziła

go i zdążył uskoczyć przed nożem, który wyciągnęła z

fałd postrzępionej spódnicy. Drugiego ataku pewnie nie

zdołałby uniknąć, leżąc na bruku, ale wszystkich

osadził w miejscu strzał, który oddał w powietrze

Mateusz. Sierżant zatrzymał hummera i zeskoczył na

jezdnię. Chwycił dziewczynę za włosy i powlókł w

kierunku jej pobratymców.

- Czyja to suka? - zapytał głośno, gdy znaleźli się o

kilka kroków od zbitej gromadki obszarpańców. Nikt

nie odpowiedział. - Pytałem, kto spłodził tę dziwkę?

- To sierota - odpowiedział w końcu jeden z

mężczyzn załamującym się głosem. - Przygarnęliśmy ją

na przedmieściach.

Sierżant pchnął dziewczynę na chodnik, nie całkiem

puszczając włosy. Upadła, a jemu w ręce pozostała

spora ich garść.

- Powinienem zabić to ścierwo - powiedział,

rozsypując powoli zawartość dłoni - ale zostawiam

wam decyzję, jak ją ukarać. Podniosła rękę na

Wysłanników. - Wskazał ręką na nas. - Mogła ich

zabić, a wiecie, co stałoby się z waszą społecznością,

gdyby pan Jan się o tym dowiedział?

Pokiwali głowami, mrucząc przeprosiny. Ktoś

kopnął dziewczynę, inny postawił ją na nogi, by zaraz

celnym uderzeniem posłać znów na ziemię. A ona

nawet nie jęknęła. Sierżant odwrócił się i podszedł do

Pawła.

- W sumie wcale jej się nie dziwię - wycedził przez

zęby. -Ja sam wyprałbym ci flaki, ale Burmistrz na was

czeka. A jego rozkazów nikt nie waży się łamać.

- Kim jest ten burmistrz? - zapytałem. - To wasz

przywódca?

- Niedługo go spotkasz, śmieciu - sierżant

uśmiechnął się krzywo - o ile uda mi się powstrzymać

gniew tych, których spotkamy po drodze.

- Dlaczego oni nas tak nienawidzą? - zapytałem,

choć od pewnego czasu wydawało mi się, że znam

odpowiedź. - Przecież nic im nie zrobiliśmy.

- Tak? Spójrz na siebie i spójrz na nich. Ty masz

włosy, gładką skórę, ubranie jak spod igły. - Tu

pogładził koszulkę, która nie była już biała, na jego

ciele wciąż było wiele otwartych ropieni, dowodów na

to, że choroba popromienna wciąż go pożerała. - A

dlaczego tak jest? Nie wiesz? To ci powiem. Dlatego,

śmieciu, że ty i twoi kumple postanowiliście zabawić

się w bogów i oddaliście nasze życia w imię jakichś

gównianych mrzonek. Mało wam było rządzenia,

zachciało się jeszcze podbojów. Kilka tysięcy

wybranych. Nadludzi. Rząd i jego pupile. Dla was

schrony i przyszłość. A reszta do piachu. Tyle tylko, że

my nie wyzdychaliśmy, jak sobie zaplanowaliście.

MARZEC 2001

ROBERT J. SZMIDT

Czekamy, aż wyleziecie ze swoich nor, żeby was

powitać. Nowopolskim zwyczajem - wyjął długi nóż

myśliwski - raną i solą!

Roześmiał się głośno, wchodząc do hummera.

Spojrzałem w tył, gdzie ludzie z domu towarowego

katowali dziewczynę. Nie robili tego na pokaz, by

uśmierzyć gniew naszych strażników. Oni wymierzali

jej karę. Tak jak powiedział sierżant. A ona znosiła razy

w milczeniu. Gdy w pewnym momencie zobaczyłem jej

zakrwawioną twarz, wydało mi się, że widzę uśmiech,

ale pewien tego nie byłem. Zbyt krótko to trwało.

Ruszyliśmy dalej, na szczęście do celu nie było już

daleko. Zmierzaliśmy do rynku. W sumie mogłem

wcześniej się domyśleć. Burmistrz powinien mieszkać

w ratuszu. I mieszkał. Sierżant wjechał na rynek, gdzie

czekał na nas już tłum uzbrojonych mężczyzn. Wszyscy

byli podobni do tych, którzy nas tu sprowadzili;

zarośnięci, brudni, noszący łachmany. Ryk

wydobywający się z setek gardeł zagłuszył nawet

warkot silnika. Otoczyli nas ciasnym pierścieniem,

pokrzykując groźnie i choć w pewnym momencie

potraktowano mnie kijem po nerkach, pozbawiając tchu

na dobre pięć minut, to do niczego poważniejszego nie

doszło.

Powoli dochodziłem do siebie. Zbyt ciemno było,

bym mógł przyjrzeć się ratuszowi. W migotliwym

blasku pochodni widziałem jedynie fragmenty murów i

kilka okien, które zabito deskami. Gdy usiłowałem

przebić się wzrokiem ku bardziej odległym rejonom

budowli, nagle krzyki ucichły. Mężczyźni ustępowali

miejsca komuś, kto szedł pośród nich. Nie widziałem

go jeszcze, ale zauważałem falowanie pośród tłumu.

- Burmistrz idzie - mruknął Paweł, a ja skinąłem

głową. W tym samym momencie pierwszy szereg

otaczających nas ludzi rozstąpił się i zobaczyliśmy

niskiego, grubego mężczyznę ubranego w podniszczone

spodnie wojskowe i luźny, ale wciąż trzymający fason,

sweter koloru khaki. Nalana twarz z wielkim nosem

nosiła tylko kilka blizn, nie miał też śladów oparzeń. A

jednak wyglądał odrażająco. W ogóle wyglądał, jakby

pochodził z innego świata. Podniósł rękę i szmery

rozmów natychmiast ucichły. Skinął na sierżanta. Ten

podszedł, chyląc głowę i powiedział:

- Pojmałem Wysłanników. Tak jak rzekł pan Jan,

było ich trzech i jechali od Ślęży. Zastrzeliłem tego,

który prowadził. Pozostałych, nie bez przygód,

doprowadziłem tutaj.

- Dobrze się spisałeś, żołnierzu - powiedział grubas,

nie patrząc wcale na sierżanta. - Nie ominie cię nagroda

z rąk samego pana Jana.

Podszedł do Pawła, a potem do mnie i obrzucił nas

ciekawym spojrzeniem. Z bliska wydał mi się jeszcze

bardziej paskudny. Cuchnął czymś, co od biedy można

było uznać za alkohol. Nie zatrzymując się, podszedł do

samochodu. Rzucił okiem na wyposażenie, potem na

deskę rozdzielczą.

- Dobra maszyna, w sam raz dla Burmistrza -

powiedział, a na twarzy sierżanta pojawił się grymas

zawodu. Może miał nadzieję, że grubas da mu

hummera w nagrodę? W każdym razie przeliczył się. -

Wszystko z wozu do ratusza. A panowie Wysłannicy

spędzą tę noc w bunkrze. Powinni być przyzwyczajeni.

Wypowiedział te słowa i ruszył z powrotem do

ratusza. Poczułem, że kilku z obecnych chwyta mnie z

tyłu i wlecze w przeciwną stronę. Wciągnęli mnie do

bramy i zeszliśmy po schodach do piwnicy. Tutaj

MARZEC 2001

OGNIE W RUINACH

zorientowałem się, że prowadzą mnie do schronu

przeciwlotniczego, jednego z wielu w tej- części miasta.

Słyszałem kiedyś o tym, że przy rynku było kilka

naprawdę mocnych schronów. Teraz mogłem

przekonać się, że to prawda. Masywne ściany z betonu,

grube metalowe drzwi i żadnych okien. Jedynym

źródłem światła były pochodnie trzymane przez

konwojentów. Wepchnięto mnie do jednego z

pomieszczeń, w chwilęźniej dołączył do mnie

Paweł. I tyle go widziałem. Metalowe drzwi zatrzasnęły

się, ledwie wszedł do naszego wiezienia i zostaliśmy

sami w kompletnej ciemności.

Nie wiem, jak długo to trwało, wymacałem ścianę i

usiadłem w kącie. W niewielkim pomieszczeniu nie

było niczego, co mogło posłużyć za legowisko.

Uważałem, że moja prycza w Bastionie była

niewygodna, ale teraz oddałbym wszystko za

możliwość spędzenia na niej nocy.

- Ciemność widzę, ciemność. - Usiłowałem

zażartować, ale odpowiedziała mi cisza.

- Jesteś tam, Maks? - zapytałem po chwili milczenia,

gdy i Paweł przestał się kręcić. Szelest gdzieś po prawej

wskazywał, że usiadł.

- Nie, wyszedłem na fajkę - odpowiedział i razem

się roześmialiśmy.

- Popieprzone to wszystko - zagadnąłem znowu. -

Rozumiesz coś z tego?

- Nic a nic - odparł. - Ale jak się głębiej nad tym

zastanowić...

-Tak?

- Wydaje mi się, że oni na nas czekali. Pamiętasz, co

powiedział ten dupek, który zabrał koszulkę? Było tak,

jak powiedział pan Jan. Trzech facetów, przyjechaliśmy

od strony Ślęży. To może znaczyć, że ktoś, kto

występuje pod mianem pana Jana to jakaś szycha ze

starych czasów. Dobrze wie, że tam jest Bastion. Zna

też procedury opracowane na wypadek konfliktu

"nuklearnego i późniejszych zachowań. Przecież

wypełnialiśmy dokładnie instrukcje sztabowe. Na

pierwszy zwiad jedzie trzech ludzi. Kierowca jest

jednocześnie oczami i uszami zespołu. Pozostali to

personel medyczny i techniczny. Zabili kierowcę, nas

wzięli zgodnie z instrukcjami pana Jana.

- Nie obraź się Paweł, ale wy z wywiadu macie

naprawdę wybujałą wyobraźnię. Pamiętaj, że w mieście

zostało kilku ludzi zorientowanych w naszej sytuacji.

Choćby ci, którzy odprawiali nas na Krzykach. A może

ten ich Jan to jakiś pieprzony prorok, jasnowidz albo

koleś, który ma nierówno pod sufitem i wymyślił sobie

historyjkę na bazie zasłyszanych opowieści o fortecy

ukrytej w Ślęży? Zresztą, kto z ważniaków pozostał na

powierzchni. Sam mówiłeś, że spieprzyli do bunkrów

pod Radzyminem już dzień wcześniej. A stamtąd na

piechotę by tu nie doszedł.

- Może go nie wpuścili, albo się spóźnił, a teraz chce

się na wszystkich odegrać? - nie dawał za wygraną

Zawadzki. - Ten grubas nie wyglądał na ofiarę choroby

popromiennej.

- To prawda, ale to nadal za mało, by wysnuwać

pochopne wnioski. Jutro staniemy przed tym Jasiem

Fasolą i zobaczymy, z kim mamy do czynienia.

- Jaś Fasola, dobre sobie. Wiesz, Tomek, z twoim

poczuciem humoru powinieneś w cyrku występować, a

nie leczyć ludzi.

- A słyszałeś o doktorze Patchu Adamsie? •

- Nie, a powinienem?

- Tak się składa, że on leczył śmiechem, a w

zasadzie opracował taką metodę terapii wspomagającej

leczenie, a polegającej na rozśmieszaniu pacjentów.

- Coś mi świta, film taki był, z tym no...

- Z Robinem Williamsem.

- Właśnie.

Rozmawialiśmy jeszcze dobrą godzinę, starając się

zapomnieć, w jakie wpadliśmy gówno. Metoda okazała

się dobra. W każdym razie na tyle dobra, że udało nam

się zasnąć.

Obudziłem się obolały, nie mając pojęcia, ile czasu

minęło. Paweł spał nadal. Jego chrapanie odbijało się

głośnym echem. To mnie całkiem rozbudziło.

Zastanawiałem się właśnie, jaką metodę zastosować, by

nie budzić przyjaciela, a jednocześnie przerwać jego

koncert, gdy ktoś zaczął majstrować przy drzwiach. Po

chwili metalowa płyta odsunęła się z głośnym zgrzytem

nie-oliwionych od wieków zawiasów i do celi weszło

trzech strażników z bronią i pochodniami. Nawet ta

odrobina światła oślepiała mnie teraz. Dałem się

bezwolnie wywlec z celi i wyprowadzić na zewnątrz.

Jak tylko odzyskałem zdolność widzenia,

zorientowałem się, że nie znajduję się na płycie rynku,

ale z drugiej strony kamienicy, na podwórzu. Na

drewnianej ławie stała duża, plastikowa miednica

wypełniona do połowy brudną wodą. Spojrzałem

pytająco na najbliższego strażnika. Ten uśmiechnął się

krzywo.

- Macie się umyć, gównozjady - powiedział. - Pan

Jan czeka, a nie będzie wąchał waszego smrodu. Jeśli

czujecie taką potrzebę, to możecie skoczyć za krzaczek.

Nie czuliśmy takiej potrzeby, ostatni dzień

spędziliśmy beż jedzenia i picia, ale miska z wodą

okazała się całkiem dobrym pomysłem. Paweł puścił

mnie pierwszego, a sam zagadnął jednego ze

strażników.

- Kim jest ten Pan Jan, to chyba ważna osoba?

- To Burmistrz - odparł tamten.

- Znaczy, że był burmistrzem Wrocławia przed

wojną?

-,Nie - krótko zbył Pawła strażnik. - Nie był.

- Wybaczcie, ale mamy przed nim stanąć.

Powinniśmy chyba wiedzieć, kim jest albo był?

Nikt mu nie odpowiedział. Umyłem się i wytarłem

chusteczką, jedyną rzeczą, jakiej mi nie odebrali. Paweł

opłukał się równie szybko. Pięć minut później

wyprowadzono nas na rynek. W świetle dnia mogłem

zobaczyć, ile zostało z ratusza i całej starówki, którą tak

pieczołowicie odnawiano jeszcze parę lat temu. O ile

dolna część budynków wyglądała jako tako, to

MARZEC 2001

ROBERT J. SZMIDT

wszystkie pozbawione były dachów. Podobnie było z

ratuszem. Co więcej, z wieży pozostał jedynie

osmalony kikut.

Ilość ludzi zgromadzonych na placu wcale mnie nie

zdumiała. Obdarci i wynędzniali wypełnili szczelnie

cały plac. O ile wczoraj wojownicy zachowywali się jak

stado pawianów, tak dzisiaj wszyscy stali cicho. Ten

spokój .bardziej mnie niepokoił niż wczorajsze

porykiwania, ale nic się nie stało. Przeprowadzono nas

do ratusza i zeszliśmy po schodach do jego wnętrza.

Bodajże tutaj mieściła się przed wojną restauracja,

której nazwy nie pamiętałem. Teraz przemieniono tę

piwnicę na coś w rodzaju sali tronowej. Niewielkie

świetliki wpuszczały trochę słonecznego blasku, ale by

rozświetlić mroczną i przestronną piwnicę, trzeba było

nieco więcej. Dlatego wokół filarów umieszczono

dziesiątki pochodni. Strażnicy przeprowadzili nas do

dużego fotela ustawionego na podeście z drewna.

Siedział na nim postawny mężczyzna o podłużnej

twarzy wykrzywionej jakby grymasem bólu. Miał

wąski nos i głęboko osadzone niebieskie oczy. Długie,

ale bardzo rzadkie włosy zaczesywał do tyłu. I jemu

dała się we znaki choroba popromienna, acz w znacznie

mniejszym stopniu niż nieszczęśnikom stojącym na

zewnątrz ratusza. Był też o wiele lepiej od nich ubrany.

Nosił przetarte na kolanach dżinsy i koszulę flanelową,

która wydawała się być nawet czysta. Całości ubioru

dopełniał płaszcz wełniany o wojskowym kroju, który

miał zarzucony na ramiona. Obok niego stał grubas,

którego widzieliśmy wieczorem i drugi, nieznany nam,

mężczyzna opatulony czymś, co wyglądało na koc.

Strażnicy pchnęli nas w kierunku tronu, po czym

odsunęli się na bezpieczną odległość, stając z boków

sali za filarami i odbezpieczając broń. Zbliżyliśmy się

do Jana i jego świty, idąc powoli i nie wykonując

żadnych gwałtownych ruchów. Opatulony, jak się

okazało, miał przy sobie kałasznikowa, którego pokazał

nam niby od niechcenia, gdy stanęliśmy o kilka kroków

od tronu.

- Witam panów Wysłanników - powiedział

Burmistrz. - Cóż was sprowadza w moje niskie progi?

- Jesteśmy żołnierzami, a w zasadzie lekarzami

wojskowymi - odpowiedziałem, zanim Paweł zdążył

otworzyć usta. - Wysłano nas na rekonesans. Mamy, to

znaczy mieliśmy, sprawdzić, w jakim stopniu miasto

zostało zniszczone i opracować plan jego ewentualnego

zasiedlenia.

- A skąd to panowie przybywają? - zapytał

ponownie pan Jan.

- Tego, po niezbyt miłym przyjęciu, raczej nie

powiemy.

- Chce pan się założyć, doktorze, że powiecie? -

Mężczyzna na tronie nie podniósł głosu, ale ton, jakim

wypowiedział te słowa sprawił, że poczułem ciarki na

plecach. - To tylko kwestia czasu i metody, jaką

posłużymy się do wydobycia tej informacji.

- Nie wątpię.

- Zatem słucham.

- Powiedzmy, że z okolic Ślęży.

- Tyle to wiedziałem, zanim tu przyszliście.

- Tak? - wtrącił się Paweł. - Ciekawe skąd?

- Czy pan naprawdę uważa, że w tym mieście nie

został nikt, kto pamiętałby autobusy wyjeżdżające jeden

za drugim w kierunku Ślęży na kilka godzin przed

atakiem? Że ci, co przerabiali sztolnie nie mieli rodzin,

choćby kochanek, którym szeptali o tym, co w

tajemnicy przed społeczeństwem robią? Wielu z nich

nadal żyje...

- Skoro tak, to czemu nie powiedzą, gdzie szukać?

- Widzę, że pan ma skłonności do przysparzania

sobie kłopotów - odpowiedział na pytanie Burmistrz. -

Co pan powie na to, że każę zastrzelić pańskiego

kolegę? - zwrócił się do mnie z retorycznym pytaniem.-

Irytuje mnie ton jego wypowiedzi.

- Jest pan osobą, która rządzi tym miastem. Może

pan kazać nas zabić teraz, albo po tej rozmowie. Może

pan skazać nas na tortury. Prawda jest jednak taka, że

mieliśmy nadać wczoraj meldunek i nie nadaliśmy go.

Dla ludzi w naszej jednostce to powód do alarmu. Lada

chwila zjawi się tu następna grupa zwiadowcza, a jeśli

ją zneutralizujecie, najdalej za trzy dni do miasta wejdą

czołgi i setki uzbrojonych po zęby żołnierzy.

Jan uśmiechnął się, ta wizja wyraźnie go rozbawiła.

Nie rozumiałem, dlaczego, ale po chwili sam mi to

objaśnił.

- We Wrocławiu nadal żyje ponad trzy tysiące

mężczyzn. Każdy ma broń i zna to morze ruin jak

własną kieszeń. Czołgi w mieście są jak dzieci we

mgle, kampania czeczeńska i pacyfikacja Bagdadu

wykazały to dokładnie. A to jeszcze nie wszystko.

Uważacie, że wasi uzbrojeni po zęby chłopcy będą

strzelać do kobiet i dzieci w ostatnim stadium choroby

popromiennej? Mamy ich tu trochę. A każda z nich z

wielką przyjemnością odda życie, którego de facto już

nie ma, jeśli będzie mogła choćby tylko zranić

Wyklętego. Nie macie szans z tą swoją armią. To my

jesteśmy panami tej spalonej ziemi, nie wy. Wy nawet

nie macie prawa wyleźć z tej nory, w której

zakopaliście się dwa lata temu, skazując nas na

powolną śmierć od radiacji i głodu.

- Jeśli uważa pan, że mieliśmy cokolwiek wspólnego

z wywołaniem wojny, to grubo się pan myli. - Paweł

wykorzystał moment, gdy Burmistrzowi zaschło w

gardle, by przedstawić nasze argumenty. - Byliśmy

rezerwistami zmobilizowanymi w nocy zaledwie na

godziny przed atakiem. O tym, co się dzieje

dowiedzieliśmy się w drodze do jednostek. Nawet nie

popieraliśmy debilnej idei odbijania Lwowa. Ale nikt

nie pytał, czy nam się to podoba.

- Panowie, panowie. - Jan nie przestawał się śmiać. -

Zdaję sobie sprawę, że w obliczu rychłej śmierci

będziecie udawać niewiniątka, ale tutaj wszyscy

wiedzą, kto i dlaczego znalazł się w Bastionie:

uprzedzeni przez władze dygnitarze, ich rodziny, ludzie

współodpowiedzialni za plan zniszczenia tego kraju.

Osobnicy pozbawieni elementarnych zasad, którzy

zaryzykowali otwarty konflikt z mocarstwem

atomowym, byle tylko odwrócić uwagę narodu od

MARZEC 2001

OGNIE W RUINACH

swoich przekrętów. Nie ma między wami jednego,

który dostałby się tam przez przypadek. Dlatego ci, co

przeżyli nazwali was Wyklętymi. Wielu zmarło nie

doczekawszy tej chwili, stojąc na posterunku i

wypatrując Wysłanników, tak jak to zapowiedziano. I

przyszliście, i zapieracie się tak, jak przepowiedziano.

- Kto przepowiedział?

- Czy to ważne, kto? Mądry człowiek. Po prostu

mądry człowiek.

- Pan, panie Janie, wie, że to nie jest prawda -

powiedziałem.

- Ja wierzę, że to prawda - odparł - bo to jest

prawda. A teraz żegnam. Daję wam czas do wieczora.

Albo powiecie, gdzie znajdują się wejścia do Bastionu,

albo każę was zabić, ale powoli, bardzo powoli, tak że

będziecie żałowali, że matki wydały was na świat, a

nawet je za to przeklniecie.

Tym razem nie zaprowadzono nas do ciemnicy, ale

na piętro ratusza, do dużej sali z wielkimi oknami.

Znaleźliśmy tu ławę i dwie miski brei, którą uważano tu

za jedzenie. Nie mogłem jej przełknąć, śmierdziała

jak... nawet samo skojarzenie powodowało, że zbierało

mi się na wymioty. Paweł jednak zjadł swoją porcję. To

tylko umocniło mnie w mniemaniu, że faceci z

wywiadu są świrnięci. Wpatrywałem się tępo w miskę a

mój towarzysz obszedł całe pomieszczenie. Potem

wyjrzał za okno, ale na placu nadal stał tłum

mieszkańców Wrocławia. Wreszcie usiadł przy mnie i

szepnął:

- Mówiłem ci, że ten Jan to musi być jakaś

wyrolowana szycha z rządu?

- Mówiłeś - odpowiedziałem mu też szeptem.

- To teraz posłuchaj. Jak pan Jan nazwał miejsce, z

którego przyjechaliśmy?

- Bastion. - Musiałem przyznać, że udało mu się

zasiać we mnie ziarno zwątpienia. - Powiedział, że

przybyliśmy z Bastionu.

- Dokładnie. A czy wiesz, że ta nazwa to ściśle tajny

kryptonim?

- I co z tego?

- A to, że pracując w sztabie generała Wałdocha,

poczytałem sobie trochę korespondencji dotyczącej

całego projektu. Nazwa Bastion pojawiła się na tydzień

przed wybuchem wojny, razem z planami ataku na

Ukrainę. Wiedziało o niej nie więcej niż tuzin ludzi, a

wszyscy z najwyższego szczebla. Oficerowie poznali ją

dopiero podczas mobilizacji. Jeśli pan Fasola wie o

Bastionie, to musiał być blisko koryta. Bardzo blisko...

- To dlaczego nie siedzi w jakimś bunkrze z innymi

parzystokopytnymi?

- Tego nie wiem, a on sam nam nie powie. Nawet

jeśli wprost zapytamy.

- Fakt, ale po cholerę potrzebna mu wiedza o

Bastionie, skoro miał do niej. dostęp przed wojną?

- To wcale nie jest takie pewne. Mógł wiedzieć o

projekcie, nie będąc wprowadzonym w szczegóły.

- Ale dlaczego karmi ludzi tymi bredniami o

Wyklętych?

- To oczywiste. Uwił tu sobie gniazdko, rządzi

miastem, ludzie uwielbiają go, oddają za niego życie,

czy to nie jest marzeniem każdego polityka? A kiedy

my wrócimy, to co mu z tego zostanie? Wałdoch i

generalicja zaraz zechcą sprawdzić, kim on jest. Potem

przejdą pod Radzymin i dupki z rządu wrócą na swoje

stołki. A skoro pan Jan nie załapał się do bunkra, to

znaczy, że nie ma dla niego wolnego stołka. Marzenie o

władzy pryśnie jak bańka mydlana.

- Tak, to ma sens, ale nawet gdybyśmy mu

powiedzieli, gdzie są wejścia do Bastionu, to co mógłby

zrobić? Ta wizja walk w mieście powinna być mu

bliższa niż próba wtargnięcia do twierdzy wroga, gdzie

role się odwrócą.

- Nie do końca. A może on chce wyeliminować

tylko oficerów i przejąć władzę nad wojskiem? Przecież

ten sukinsyn może mieć pieprzoną broń biologiczną,

którą rozpyli w systemie wentylacyjnym Bastionu. Z

tego, co wiem, posiadaliśmy pewne ilości gazów

bojowych i to na terenie Dolnego Śląska. Mając dostęp

do archiwów sztabu okręgu, a przez te dwa lata

spokojnie mogli wydostać każdy papierek leżący w

sejfach, zyskał pełną wiedzę na ten temat.

- Nie, to byłoby za proste. Masz nosa do tych spraw.

Paweł. Byłeś asem wywiadu, ale wydaje mi się, że za

szybko wyciągasz wnioski.

- Masz lepszą teorię na ten temat?

- Nie - przyznałem - ale i twoja opiera się jedynie na

przypuszczeniach.

- Nie tylko. Zdaje się, że wiem, z kim mamy do

czynienia. -Paweł usiadł i zaczął masować brodę. -

Teraz na to wpadłem. Z tych dwunastu ludzi,

wiedzących o Bastionie na początku, tylko jeden miał

na imię Jan. Doradca premiera od spraw wojskowych,

Sobieszczuk. Tak, to on! To ten skurwysyn, który

wymyślił plan ataku na Ukrainę. Widziałem kutasa na

zdjęciu w aktach Wałdocha, ale z krótkimi włosami i w

okularkach. Pieprzony gnojek załapał się na stanowisko

z poręczenia jakiegoś kuzynka premiera i nie miał

jeszcze dostępu do wszystkich akt. Dlatego nie

wiedziała gdzie jest Bastion. To zatrzymali dla siebie

wojskowi.

- Jeśli to on, to dlaczego nie siedzi w Radzyminie,

tylko naświetla się z innymi?

- I to jest dobre pytanie, Watsonie - powiedział

Paweł i zamyślił się. A ja zauważyłem, że podczas

rozmowy zjadłem niemal całą miskę brei. Zrobiło mi

się niedobrze.

Przetrzymali nas w tej sali niemal do zmierzchu.

Niewiele rozmawialiśmy w tym czasie. Paweł

początkowo analizował naszą sytuację, od czasu do

czasu rzucając nowe przemyślenia. Potem zasnął,

rzucając się niespokojnie i mrucząc coś niezrozumiale.

Ja tymczasem siedziałem w oknie i przyglądałem się

miastu. Z wysokości drugiego piętra nie miałem zbyt

dobrego widoku, kamieniczki zamykające rynek nie

pozwalały przedrzeć się wzrokiem do dalszych części

Starego Miasta, ale i to, co widziałem, cieszyło moje

MARZEC 2001

ROBERT J. SZMIDT

oczy. Przypominałem sobie chwile z przeszłości:

imprezę w kawiarni naprzeciw po zakończeniu szkoły,

gdy jeden z naszych kumpli, Mietek, zniknął, zabierając

całą kasę zebraną na prezent dla nauczyciela, i tu

właśnie go nakryliśmy; momenty, gdy czekałem z

kwiatami na dziewczynę, by siąść pod pomnikiem

Fredry - dzisiaj był to nadtopiony blok metalu, w

którym ledwo można było rozpoznać ludzką postać;

spotkania w pobliskim klubie studenckim na Szewskiej,

gdzie kiedyś, dawno temu, zbierała się nasza paczka.

Wiele takich wspomnień miałem, a miejsca do nich

przypisane zniknęły zmiecione podmuchem atomowego

wybuchu, pozostając jedynie w mojej pamięci.

Słońce zaczęło chylić się za postrzępione dachy

kamienic, gdy drzwi otworzyły się i do sali wkroczyło

kilku przybocznych Burmistrza. Bez słowa wskazali

nam drzwi i poprowadzili znaną już drogą do sali w

podziemiach.

Tym razem było ciemniej, braku słonecznego

blasku, płynącego ze świetlików, nic nie mogło

zrekompensować. Nawet dodatkowe pochodnie.

Wchodząc do podłużnej sali, zauważyłem, że

zgromadziło się tu wielu ludzi, prawdopodobnie

zaufanych Burmistrza, którzy mieli być świadkami jego

ostatecznego triumfu nad Wyklętymi. Spojrzałem na

Pawła i zobaczyłem na ustach przyjaciela dziwny

uśmieszek, taki sam widziałem, gdy w obecności

Sawickiego zamiast pod sąd, trafił na awans.

Niewątpliwie kapitan Zawadzki miał pomysł, który

powinien pokrzyżować plany Sobieszczuka. Ciekaw

byłem tylko, czy uda mu się ów plan zrealizować,

zanim ktoś nas zabije, '. Stanęliśmy znów przed tronem,

na którym siedział pan Jan, zwany Burmistrzem.

Strażnicy zostali obok nas o pół kroku zaledwie, z

bronią wymierzoną w nasze plecy.

- Zastanowiliście się panowie doktorzy? - zapytał

burmistrz.

- Tak - odpowiedział Paweł, ja postanowiłem na

razie milczeć.

- Zatem słucham. - Sobieszczuk, o ile to był on,

poprawił się na swoim siedzisku i podparł głowę ręką

wystudiowanym gestem.

I wtedy się zaczęło.

- Czy bez okularów nie czuje się pan nieco

nieswojo? - zapytał Paweł, a dźwięk tych słów, a w

zasadzie ich znaczenie, starły z twarzy Burmistrza

ostatni cień uśmiechu. - Założę się, że w tym półmroku

nie widzi pan za dobrze. Chociaż, dwie dioptrie to

jeszcze nie tragedia, chyba że wada wzroku pogłębiła

się w ostatnim czasie.

- Nie rozumiem - powiedział pan Jan. - O czym

mówisz? Z moim wzrokiem jest wszystko w porządku.

- Tak? To proszę powiedzieć, ile palców pokazuję -

zapytał Paweł z jadowitym uśmieszkiem, wyciągając

przed siebie dłoń ułożoną w gest uznawany kiedyś za

obelżywy. Burmistrz nie zareagował, ale widać było, że

niepokoją go szmery cichych komentarzy

dobiegających z sali.

- Jeśli nawet nie widzę za dobrze - powiedział po

chwili - to niczego to nie oznacza. W czasach, gdy nie

ma prądu i spędza się wiele czasu przy ogniu, łatwo

traci się wzrok. Pan jako lekarz powinien doskonale o

tym wiedzieć.

- Sęk w tym, że nie jestem lekarzem, panie

Sobieszczuk. Te słowa wywołały zamierzony efekt. W

jednej sekundzie spokojne oblicze burmistrza zamieniło

się w zastygłą maskę, ale nie było na niej nawet śladu

przerażenia, co najwyżej niepokój. Szmer rozmów

nasilił się. Widziałem, że Paweł uśmiecha się znowu.

Jak na razie prowadził w tej walce.

- Jak pan mnie nazwał?

- Ze słuchem też ma pan problemy? - zapytał

kąśliwie Zawadzki. - Dobrze, to będę mówił głośniej.

Drodzy mieszkańcy Wrocławia. Pozwólcie, że

opowiem wam krótką historię życia człowieka, który

pojawił się między wami, opowiadając legendy o

Wyklętych, którzy sprowadzili na was katastrofę, sami

bezpiecznie czekając na lepsze czasy. Otóż wasz pan

Jan, czy jak chcecie Burmistrz, to jeden z prawdziwych

sprawców plag, jakie spadły na ten kraj. Przed wojną

był doradcą ministra Obrony Narodowej i to spod jego

ręki wyszedł szalony plan ataku na Ukrainę. Plan, który

wielu opiniowało negatywnie, ale koledzy pana Jana za

nic mieli rady fachowców. Dla nich liczyło się tylko

jedno. Wojna oznaczała zwłokę w terminie wyborów,

które odsunęłyby ich od władzy. Zatem podjęli ryzyko,

za które i tak tylko wy mieliście zapłacić. Teraz

szanowny pan Jan, noszący kiedyś nazwisko

Sobieszczuk, likwiduje wszystkich, którzy mogliby go

zdemaskować. Radzymin jest daleko, zanim rząd

wylezie ze swojej nory, minąć mogą jeszcze długie

miesiące. Zresztą, to wszystko kompani waszego

Burmistrza. Jedynym zagrożeniem jest grupa wyższych

oficerów dowodzących Bastionem. I akta, które tam się

znajdują, a w których można znaleźć piękną buźkę

twórcy tego burdelu. Człowieka, który zniszczył to

miasto, ten kraj, a może nawet o wiele więcej.

Człowieka, który wie o magazynach broni biologicznej

w Strzelinie. Magazynach, które sam polecił założyć.

Nie ma tam wiele gazu PG, ale czy nie wystarczy go do

zlikwidowania wszystkich świadków żyjących w

mrowisku Bastionu? Czyż nie tak, panie dyrektorze

Departamentu Studiów Strategicznych, docencie Janie

Sobieszczuk?

Burmistrz siedział nieruchomo i w milczeniu

wpatrywał się w Pawła. Teraz zauważyłem, że wyjął z

kieszeni okulary. Zebrani w sali ludzie tymczasem

dyskutowali głośno o usłyszanych rewelacjach, jakimi

uraczył ich mój przyjaciel. Trwało to kilkanaście

sekund, potem Sobieszczuk uśmiechnął się. Zrazu

lekko, a wreszcie wybuchnął niekontrolowanym

śmiechem. W jego ślady poszło kilku innych, w końcu

śmiała się cała sala. Tego nie przewidziałem. Paweł też

wydawał się zaskoczony.

- Nie zrozumieliście, co mówiłem - krzyknął,

wskazując palcem na Burmistrza. - To jest wasz kat!

MARZEC 2001

OGNIE W RUINACH

- - To pan czegoś nie rozumie - odpowiedział po

chwili mężczyzna siedzący na tronie. - Dobrze mnie

pan rozszyfrował, panie...

- Zawadzki.

- A, porucznik Paweł Zawadzki, as wywiadu.

Zdawało mi się, że powinien pan być ze wszystkimi w

Radzyminie.

- Zostałem oddelegowany do Bastionu przez

generała Piątasa. Na dzień przed planowaną inwazją.

Pan, o ile się nie mylę, też powinien teraz być w

bunkrach Radzymina.

- Nieważne - mruknął Burmistrz. - Wszystko pan tak

pięknie sobie poukładał. Przyznam szczerze, że

zadziwił mnie pan, poruczniku...

- Kapitanie.

- No tak, wybaczy pan moją niewiedzę. W każdym

razie przyznaję, rozgryzł pan mój plan co do joty.

Wprawdzie nie pomyślałem o PG, ale może być pan

pewien, że włączę go do swojego planu. Nie na darmo

uważano pana za najlepszego analityka. W pchli

potwierdzam to zdanie.

- I co z tego, skoro nie reagowano na moje analizy.

- Nie można reagować na coś, czego się nie zna -

powiedział Burmistrz z rozbrajającym uśmiechem.

- To znaczy?

- To znaczy, że pańskie analizy trafiały na moje

biurko i nigdzie więcej. Czasami pod nieco zmienioną

postacią wędrowały dalej.

- Zatem wiedział pan, czym skończy się ta awantura,

a mimo to...

- A mimo to doradziłem, by zaatakowano. Drogi

Pawle, pozwoli pan, że teraz ja wyjawię kilka rzeczy.

Po pierwsze, ci szanowni obywatele, których tu

zgromadziłem, to moi zaufani ludzie, na czele których

przybyłem do Wrocławia. Wiedzą i wiedzieli, kim

jestem. Ta mała inscenizacja została przygotowana na

wypadek, gdyby okazało się, że ze strony panów grozi

mi jakieś niebezpieczeństwo. Okazało się, że i tym

razem mój instynkt mnie nie zawiódł. Gdyby pan

powiedział to, co usłyszeliśmy tutaj, na rynku wobec

tłuszczy, różnie mogłoby się to skończyć. To naiwni

ludzie. Pewnie by nie uwierzyli, ale zaczęłyby się

pytania. Trzeba by było paru uciszyć, a to zrodziłoby

plotki i w końcu coś, gdzieś dotarłoby do ich głów. A

tak wszystko zostanie w rodzinie.

Rozłożył ręce teatralnym gestem i znów wielu z

zebranych wybuchnęło śmiechem. Paweł wpatrywał się

w niego z dość ponurą miną. Cała, misternie uknuta

intryga wzięła w łeb. Sobieszczuk był szczwanym

lisem. Klasycznym przypadkiem polityka, który zimno

kalkuluje nawet stosunki z własną żoną. I który oddałby

matkę za obietnicę wyższego stanowiska. Tego akurat

byłem pewien. Tak samo jak mogłem mieć pewność, że

próba Pawła kosztować nas będzie życie. Burmistrz

uciszył zebranych, unosząc lewą rękę.

- Jak rozumiem, nie zechcecie mi odpowiedzieć na

postawione rano pytanie.

- Nawet gdybyśmy chcieli - tym razem ja

postanowiłem wziąć na siebie ciężar rozmowy - to

niewiele moglibyśmy zrobić. Nie znamy kodów

dostępu do śluz wejściowych. Teren wokół nich jest

monitorowany czujnikami, a w razie pojawienia się

intruzów nikt nie otworzy wrót od środka. Nasz

kierowca, major Zachwatowicz, ten którego zastrzelił

pański żołnierz, posiadał wiedzę, na której panu zależy.

My jej nie mamy.

- Wierzę, że pan, doktorze, nie posiada takiej

wiedzy, ale porucznik, przepraszam, kapitan Zawadzki

musi wiedzieć, jak dostać się do kompleksu Bastionu.

Nieprawdaż?

- Nie wydam na pewną śmierć ponad dwóch tysięcy

ludzi. Wystarczająco wielu zginęło już przez chore

ambicje gnid pańskiego pokroju.

- Mógłbym kazać obcinać panu palce, jeden po

drugim i to nie całe, ale kawałek po kawałku i za

każdym razem przypalać rany. Mógłbym zastosować

karę, jaką mamy zarezerwowana dla tych, którzy łamią

ustanowione przeze mnie prawa. Nacina się takiemu

delikwentowi skórę i sypie sól w powstałe rany. Trwa

to dziesięć, może nawet piętnaście godzin, zanim

skona. Wielu oszalało, zanim dokonało żywota, to

naprawdę wielki ból. Chce pan tego spróbować? A

może powolne nadziewanie na łom? Centymetr na

dziesięć minut, powiedzmy... nie mamy tu zbyt

wykwintnych sposobów na wyciąganie informacji.

Żadnych środków farmakologicznych. Tylko ból,

czysty ból.

- Zwierzęta jesteście, nie ludzie - powiedział powoli

Paweł i zobaczyłem, jak powoli pochyla się, szykując

do ataku. Ale zanim zdążył zrobić krok, stojący za nim

strażnik uderzył go kolbą w kark. Cios był na tyle silny,

że powalił go na ziemię. Zamroczony zaczął się

podnosić, ale celne kopnięcia zmusiły go do pozostania

na kamiennej posadzce.

- Może i jesteśmy zwierzętami, ale ja jestem królem

zwierząt i nie mam zamiaru oddać tej posady bandzie

generałów z jaskini. Czekam na odpowiedź... I nie

liczcie, że sprowokujecie któregoś z moich ludzi. Oni

dobrze wiedzą, że zabicie któregoś z was przypłacą

takimi samymi męczarniami, jakie wam obiecałem. A

poza tym to najlepsi fachowcy z BOR-u i UOP-u. Kilku

pewnie znał pan osobiście, panie Zawadzki...

- Kiedyś zapłacisz za to, co zrobiłeś, kutasie na

kaczych łapach - wysyczał Paweł, nie podnosząc

głowy, spod której wypływała całkiem spora kałuża

krwi.

Chciałem podejść i zbadać jego rany, ale

przytrzymali mnie dwaj strażnicy. Unieruchomiony w

żelaznych uściskach ich dłoni mogłem jedynie patrzeć,

jak mój przyjaciel wije się na ziemi.

- Już zapłaciłem - odparł Burmistrz. - Choroba

popromienna nie zabiła mnie wprawdzie, ale ile mam

przed sobą życia? Może dziesięć lat, jak dobrze pójdzie.

I to w jakich warunkach? W średniowieczu bywało

lepiej. Dlatego w dupie mam moralność i konwenanse.

Będę władcą absolutnym i nikt mi w tym nie

przeszkodzi. Muszę mieć broń z Bastionu. Dzięki niej

będziemy mogli wyruszyć na Poznań, potem Szczecin,

MARZEC 2001

ROBERT J. SZMIDT

do morza. Odtworzę to państwo, może jako pierwsze w

Europie. A może podbiję cały kontynent?

- Nie masz takiego wąsika i takiej grzywki, palancie

- wychrypiał Paweł, ale Burmistrz go zlekceważył.

- Ci ludzie - wskazał na ścianę dzielącą nas od rynku

- potrzebują przywódcy. Mocnego przywódcy. Ciężkie

czasy wymagają poświęceń. Jeśli mają umierać w

kałużach swoich wymiocin, to chcą wiedzieć, że robią

to w słusznej sprawie. A ja daję im taką nadzieję.

Jestem okrutny, ale sprawiedliwy. Kto nie naruszy

prawa, które stanowię, nie ma się czego obawiać. O

resztę nie dbam, dlatego pokonam wasze oddziały.

Albo tu w mieście, albo wewnątrz Bastionu, to tylko

kwestia czasu. Myślicie, że opowieści o Wyklętych to

tylko bajeczka, jaką wymyśliłem dla mieszkańców

Wrocławia? To już dawno przestała być opowieść

przekazywana z osiedla na osiedle. Wielu z moich ludzi

podróżuje po kraju, zbierając dla mnie informacje. Oni

roznoszą tę historię jak zarazę, oni też odnajdują ją w

miejscach, do których po •raz pierwszy docierają. Dla

ludzi, którzy przeżyli to już część rzeczywistości.

Każdy czysto wyglądający człowiek, bez poparzeń i

wrzodów, będzie uznany za Wyklętego i zabity jak

pies. Nieważne, czy jest dobrym katolikiem czy

muzułmaninem, winnym czy nie winnym tego, co się

stało. Zdrowy to Wyklęty. A dla Wyklętych jest tylko

śmierć.

- Jest pan chory, panie Sobieszczuk - krzyknąłem,

przerywając mu przemówienie. - Tylko w umyśle

paranoika mogła powstać taka potworność. Skazał pan

tych ludzi na powolną śmierć, a teraz zgrywa pan ich

odkupiciela?!

- Tak, dokładnie tak, drogi doktorze - odparł ze

śmiechem. -I całkiem nieźle mi idzie.

Chciał coś jeszcze dodać, ale zamilkł na widok

mężczyzny, który pojawił się w drzwiach. Skinął na

niego ręką, a tamten podbiegł do tronu i przez chwilę

referował mu coś na ucho. Korzystając z tej

nieoczekiwanej przerwy, oswobodziłem się z uchwytu i

podszedłem do Pawła. Miał rozbity nos, z

poprzecinanych warg płynęła mu obficie krew. Chyba

stracił też parę zębów od kopnięć podkutymi butami,

ale tego w ciemności nie mogłem dokładnie zobaczyć.

- Nic mi nie będzie, przynajmniej do egzekucji -

powiedział cicho, gdy obcierałem mu krew z czoła i

oczu.

- Nic nie mów, jeszcze nie wszystko stracone -

szepnąłem w odpowiedzi. - Spróbuję tak pokierować

rozmową, żeby pomyślał, że pomogę mu skontaktować

się z generałem Wałdochem. To da nam czas...

- Nie rób tego - poprosił. - Każda pomoc, jaką

otrzyma ta gnida, tylko umocni jego pozycję.

Zanim odpowiedziałem, strażnicy znów mnie

odciągnęli od Zawadzkiego. Wyraźnie zadowolony z

siebie Burmistrz przyglądał się, jak podnoszą z

posadzki okrwawionego i na wpół przytomnego Pawła.

- I proszę, samo życie rozwiązało nasza sprawę.

Generał Wałdoch chciał nawiązać kontakt z wami.

Odebraliśmy transmisję'! zaprosiliśmy go na rozmowy

do ratusza. Przybędzie z całym sztabem i setką

żołnierzy. Przyjmiemy ich godnie... a potem zabijemy

tych, którzy nie zechcą przyłączyć się do nas.

- A co z nami? - zapytałem.

- Ach tak, mieliście wypadek, wjechaliście na

zaminowany teren i bum! Niestety,' nie przeżyliście

wybuchu, choć bardzo staraliśmy się wam pomóc.

- Zatem zdecydował pan, że nas zabijecie?

- Nie, no skąd. Doktorze, czyja wyglądam na

barbarzyńcę?

- Sądząc z tego, co słyszałem przed chwilą, to tak.

- Niech pan nigdy nie wierzy politykom. -

Sobieszczuk uśmiechnął się promieniście. -

Urodziliśmy się, by kłamać. - Nagle spoważniał. -

Niniejszym skazuję was na oczyszczenie w Katedrze.

Ceremonia ogłoszenia tego wyroku nie trwała długo.

Zgromadzonym najwyraźniej się on spodobał.

Wsadzono nas do wielkiej klatki na kołach i

pociągnięto wzdłuż szpaleru mieszkańców. Paweł

siedział w kącie zbyt obolały, by reagować na to, co się

działo. Burmistrz jechał na wierzchu metalowej

konstrukcji. Wykorzystałem ten moment na jeszcze

jedną chwilę rozmowy, sądząc, iż kontakt słowny może

sprawić, że zacznie widzieć w nas ludzi.

- Czy mógłbym o coś zapytać?

- Jasne doktorze, śmiało.

- Jak to się stało, że znalazł się pan tutaj, a nie w

bunkrach pod Radzyminem?

- W sumie mogę panu powiedzieć prawdę, doktorze.

Byłem pod Radzyminem... i jako jeden z niewielu

przeżyłem. Miałem odrobinę szczęścia w nieszczęściu.

Pan zapewne nie zna przebiegu konfliktu, prawda?

- Szczerze mówiąc, nic nie wiem na ten temat.

- Ukraińcy mieli tylko kilka rakiet, ale za to

wielogłowicowych. Sukinsyny ukrywały to przed

całym światem. Ich wywiad nie był też taki mamy, jak

wielu z naszych analityków przypuszczało. Zresztą

plany Radzymina mieli chyba wszyscy. Nie zdziwiłbym

się, gdyby sprzedano je nawet Bangladeszowi.

Wiedziałem, że atak musi nastąpić. Liczyliśmy na to, że

będzie mało precyzyjny i to pozwoli utrzymać choć

część kompleksu. I tak też się stało, przestrzelili o dwa

kilometry, ale głowica miała dziesięć megaton. To była

chyba jedyna głowica tej mocy w ich arsenale. W

chwili ataku znajdowałem się na najdalej wysuniętym

posterunku nasłuchowym, niemal dwa kilometry od

głównego kompleksu. To ocaliło mi życie, tak jak i tym

żołnierzom, którzy tam akurat służyli. Nieźle

dostaliśmy, ale konstrukcja wytrzymała. Radiacja też

nie była za wysoka. NATO nie wiedziało nawet o tym,

że sprowokowaliśmy atak i odpowiedziało Ukraińcom

pięknym za nadobne. Potem Rosja odpaliła wszystko,

co miała i... to już koniec. Pozbierałem ludzi i po

dwóch miesiącach, gdy kończyły się zapasy żywności,

przedostaliśmy się do najbliższej miejscowości.

Zdobycznymi pojazdami przejechaliśmy pod Wrocław.

Wiedziałem, że tutaj jest drugi schron i pomimo tego,

że nie był jeszcze skończony, na pewno został

wykorzystany. Nie myliłem się. Niestety nie udało mi

MARZEC 2001

OGNIE W RUINACH

się znaleźć żadnych wskazówek dotyczących tego

kompleksu ani w sztabie okręgu, ani pod Urzędem

Wojewódzkim. Kilkanaście tygodni spędzonych na

zboczach Ślęży też niewiele dało. Przedostaliśmy się do

kilku sztolni, ale wszystkie korytarze kończyły się

ślepo. Znaleźliśmy wprawdzie kilka wywietrzników,

ale nawet zatkanie ich nie spowodowało żadnej reakcji.

Spaliliśmy resztki lasów, by odsłonić większe połacie

skał, ale i to na nic. Wtedy to postanowiłem, że

wyjawię ludziom prawdę o Wyklętych na wypadek,

gdyby oddziały z Bastionu za szybko wyszły na

powierzchnię. I to wszystko.

Skończył mówić, a ja zauważyłem, że zbliżamy się

już do młyna Maria na Ostrowie Tumskim. Klatka

zatrzymała się i otworzono drzwiczki. Pomogłem

Pawłowi wyjść na zewnątrz. Strażnicy popchnęli nas na

pryzmy gruzu. Pomiędzy nimi wiła się wąska droga

prowadząca wprost do katedry. Jej wrota były szeroko

otwarte. Szliśmy powoli eskortowani przez dwóch

strzelców, którzy poruszali się ostrożnie w pewnej

odległości za nami. Podtrzymywałem słabnącego z

chwili na chwilę Pawła i wolno posuwałem się po

zdradliwej powierzchni w kierunku mrocznego wejścia.

Zauważyłem, że na masywnych, drewnianych drzwiach

zamontowano jakieś mechanizmy. Liny, wychodzące z

metalowych, umocowanych do odrzwi skrzyń, niknęły

pomiędzy stertami gruzu. Obejrzałem się za siebie. Nasi

strażnicy zostali daleko z tyłu, ale cały czas mierzyli do

nas z karabinów.

- To nie będzie takie straszne - powiedziałem po

części do Pawła, a po części do siebie. - To pewnie ich

wersja więzienia.

- Nie licz na to - wychrypiał w odpowiedzi

Zawadzki. - Ten fiut pomarszczony przygotował dla

nas coś specjalnego. Założę się o jego jaja...

Weszliśmy do wnętrza budowli. Zauważyłem, że

część dachu katedry zniknęła, gruz zaścielał niemal całą

posadzkę. Przez otwór wielkości sporego domu

wpadało do środka światło zachodzącego słońca.

Ledwie przekroczyliśmy próg, drzwi za nami zamknęły

się ze zgrzytem. Ułożyłem Pawła na jednej z ławek i

usiadłem obok, podtrzymując jego głowę. Oparł się na

mojej piersi i cicho pojękiwał.

- Widzisz, nie jest tak źle - powiedziałem, klepiąc go

lekko po ramieniu. - Da się przeżyć. Może znajdziemy

drogę ucieczki?...

- Jest źle - odparł. - Nawet gorzej.

- Dlaczego tak sądzisz? - zapytałem.

Nie odpowiedział, tylko wskazał na dozymetr

przypięty do mojego kombinezonu, a znajdujący się tuż

przed jego oczami. Wyświetlacz był czarny jak

najgłębszy krąg piekieł. Wcześniej nie zwracałem na

niego uwagi, ostatni raz chyba wczoraj, przed wjazdem

do miasta. Sprawdziłem dozymetr Pawła, był równie

czarny.

- Szlag by to...Wrocław nie jest tak czysty, jakby się

zdawało.

- Mylisz Się. - Paweł odsunął się ode mnie i

przechylił głowę do tyłu. - Miasto nie jest tak skażone.

To raczej to miejsce...

- Dlaczego tak sądzisz?

- Sprawdziłem dozymetr na placu, gdy ogłaszano

wyrok... był biały.

Wstałem i rozejrzałem się po nawie. Nie

zauważyłem nic niezwykłego. Ruszyłem w kierunku

ołtarza, mijając kolejne kolumny. Wkrótce wszedłem

na połać gruzu zalegającego na posadzce. Echo moich

kroków przestało być tak dźwięczne. Zatrzymałem się

po raz kolejny. Słońce zniżało się coraz bardziej i we

wnętrzu katedry robiło się coraz ciemniej. Ale nie przy

ołtarzu, który zdawał się emanować zielonkawą

poświatą. Podszedłem bliżej. Zauważyłem bruzdę

prowadzącą przez środek posadzki w kierunku

drewnianej konstrukcji ołtarza. Zaschło mi w gardle.

Wiedziałem już, co znajdę, a mimo to łudziłem się, że

to nieprawda. U podstawy połamanego ołtarza leżał

pogięty stożek metalu, nie dłuższy niżłtora metra.

Jego wnętrze migotało opalizujące w ciemnościach

zapadającego szybko zmierzchu. Napisy w cyrylicy i

czerwona, ledwie widoczna, gwiazda powiedziały mi

wszystko. Wróciłem do Pawła. Usiadłem i objąłem go

ramieniem.

- Ile? - zapytał chrapliwie. - Ile nam zostało? Nie

chciałem go okłamywać. Zresztą, jaki to miałoby sens

w takiej chwili.

- Najwyżej cztery godziny.

- Raz skurwiel nie skłamał. - Paweł podciągnął się

na ławce, krzywiąc z bólu.

- Kiedy?

- Jak mówił, żeby nigdy nie wierzyć politykom...

Robert J. Szmidt

MARZEC 2001

AUTOBAHN NACH POZNAŃ

MARZEC 2001

Betonowe sztolnie pozamykano na głucho. Cały

Wrocław był teraz odcięty od swoich podziemnych

bunkrów, w większości przebudowanych ze starych

kanałów metra, często jeszcze poniemieckich,

pochodzących sprzed trzystu z górą lat. Syk pary w

rozgrzewanych kotłach pojazdów uniemożliwiał

usłyszenie jakiegokolwiek innego dźwięku. Ludzie i

zwierzęta porozumiewali się gestami. Temperatura w

bunkrze wyjściowym rosła coraz bardziej. Wagner

widział, że wielu żołnierzy rezygnuje w ogóle z

mundurów, nakładając kamizelki kuloodporne wprost

na gołe ciało. Hełmy, okulary, chusty chroniące oczy

przez zalewającym je potem... Tylko zwierzęta jakoś się

trzymały.

- Słuszaj, Andriej - Dołgorukow podszedł, do

Wagnera - ja wziął grosse gewehr und ja jewo

przymocował do tanka s wiercha...

- Nie pierdzi! - Wagner miał dość polsko-rosyjskoniemieckiego

slangu. Był majorem, rodowitym

wrocławianinem, miał pierwszą klasę czystości... Znał

poprawną polszczyznę i, co więcej, umiał się w niej bez

trudu wysławiać. Ale tutaj, wśród najemników,

używanie literackiego języka było możliwe tylko w

wypadku, gdyby rozdał im wszystkim słowniki. -

Sobiraj alles truppen.

- Jawohl! - Iwan zasalutował karnie. - Tak toczno!

Wagner, wściekły i już mocno spocony, wgramolił się

do

wieżyczki swojego transportera. Heini powitał go

uśmiechem,

Zorg tylko ziewnął.

- Alles w pariadkie?

- Odwal się, Heini! Daj mi ein moment.

- Daaaa... naturlich herr major. - Porucznik

zmniejszył ciśnienie w kotle.

Wagner zdjął swój przepocony mundur. Narzucił

burnus na gołe ciało. W koszmarnej ciasnocie uporał się

z kevlarową kamizelką, turbanem, bębnem, chustą,

okularami i maską.

- Fritz, Vaclav, Aleksiej! Szto u was? Hören się

mienia??? Yerfluchte!

Z powodu syku pary słyszał go tylko najbliżej

siedzący Czech. No i Zorg, oczywiście. Ale Zorg raczej

rzadko raczył odpowiadać na jakiekolwiek pytania. W

końcu był porucznikiem i nosił swój stopień dumnie

wytatuowany na lewym uchu. Zresztą te pieprzone

gepardy ledwie umiały mówić. Zmiany genetyczne ich

organizmów, dokonane jeszcze przed chińską bombą,

nigdy nie były na tyle skuteczne, żeby wykształcić u

nich poprawny aparat mowy. Zorg był więc wyjątkiem

- czasem udało się wyłowić coś z jego charkotu. A poza

tym był jedynym "prawdziwym" oficerem wśród

zwierząt. De facto mógł rozkazywać nawet ludziom,

jeśli ci byli niżsi stopniem. Szczególnie wkurzał tym

sierżantów i chorążych. "Na smycz tego porucznika i

kaganiec mu na mordę!" - szeptali po kątach.

ANDRZEJ ZIEMIAŃSKI

AUTOBACHN NACH POZNAŃ

Akurat... Bezpośrednim przełożonym Zorga był

Wagner i wszyscy zawistnicy mogli mu co najwyżej

napluć na ogon. To właśnie ten gepard uratował

majorowi życie trzy lata temu, dokładnie na środku

Autobahna nach Poznań. Teraz mrużył oczy i ziewał

leniwie, usiłując pozbyć się nadmiaru ciepła, a przy

każdym ziewnięciu spoza jego kłów ukazywały się

zęby jadowe. Zwierzak nie mógł tego opanować i

budził grozę samym swoim wyglądem. Nie jego wina -

w końcu to nie on projektował zmiany genetyczne

swojego gatunku prawie sto lat temu. -

- Na und katzurku? - Wagner zmierzwił mu futro na

karku. - Wszawy dzień, nicht war?

- Yyyyeeeęaaaaa... - Zorg znał polski dość dobrze.

Łatwiej mu było jednak stosować "Breslauer english". -

Fhhhuckin dhaay, yeeep. Shhhhhit!

Ktoś otworzył od zewnątrz drzwiczki transportera.

Kapitan w nienagannym, garnizonowym mundurze

podał mu zalakowaną kopertę.

- Rozkaz specjalny generała Baryły! - Jego

polszczyzna była równie nieskazitelna jak mundur. -

Proszę pokwitować odbiór, panie majorze.

Wagner złożył zamaszysty podpis i złamał pieczęć.

Szybko przebiegł oczami kilka linijek tekstu. Potem

oddał list kapitanowi i na powrót zatrzasnął drzwiczki.

Nikt poza Heinim i Zorgiem nawet nie zauważył

zajścia. Syk i kłęby pary z kotłów dezoriento-wały

każdego.

- Vhhhery shhhhhitty day? Yeeeep? - Tylko

porucznik odważył się skomentować.

- Jawohlnie - Wagner szturchnął Heiniego i wskazał

mu bramę wyjazdową. Podrapał porucznika za uchem i

zapiął pasy. -Wo nachodiatsa Posem Truppen... , '

Nie zdążył dokończyć, bo zagłuszyły go ostre,

parowe gwizdki. Stalowe wrota przed nimi drgnęły

nagle i zaczęły się rozsuwać, ukazując oślepiającą biel

podwrocławskiej pustyni.

- Vorvarts! Vorvartujcie! Nastupaj! Wpieriod! -

zaczęli krzyczeć najemnicy. Pancerne pojazdy,

napędzane parowymi silnikami, wolno ruszyły.

Najpierw kompania zwiadu, pluton wsparcia, pluton

sztabowy z pojazdem Wagnera, kompania szturmowa i

osłona.

- Yei-damte awtostrada! Autobahn jobannyj w rot! -

Najemnicy przeklinali swój los związany z

ośmiopasmową drogą na Poznań, ale na razie było

stosunkowo bezpiecznie. Ciągle znajdowali się w

kilkunastokilometrowym pasie zasięgu wrocławskiej

ANDRZEJ ZIEMIAŃSKI

artylerii, wśród betonowych umocnień, w cieniu

nieprzydatnych od dawna, ale stanowiących dobrą

osłonę, wież przeciwlotniczych.

- Zwiad nach oben! - ryknął Wagner, podnosząc

obie dłonie.

- Zaaaaa earhhhhły! - Porucznik ziewnął, znowu

ukazując swoje budzące szacunek zęby jadowe. Potem

prychnął nagle i otrząsnął się, wystawiając głowę przez

otwór wentylacyjny.

Miał rację, że za wcześnie. Major po prostu tracił

nerwy, ale też był jednym z najbardziej sumiennych

.oficerów Twierdzy Wrocław, miał nadzieję na awans i

nie zamierzał ryzykować życia ludzi.

Wielki, biały orzeł wygramolił się na dach

transportera po specjalnej żerdzi. Wagner nie miał

pojęcia, kto tego imbecyla mianował szefem zwiadu -

najprawdopodobniej dostał stopień sierżanta tylko

dlatego, że był symbolem narodowego godła.

Wcale nie był bardziej inteligentny od sokołów,

którymi przyszło mu dowodzić, a które właśnie

wzbijały się w powietrze z pozostałych transporterów.

Zorg patrzył na startujące ptaszyska i odruchowo

oblizał się. Ciekawe, czy w głowie porucznika pojawił

się pomysł, żeby zjeść sierżanta?

Mijali właśnie resztki betonowych umocnień, jakieś

rowy przeciwczołgowe, bunkry, transzeje,

zdewastowane stacje radarowe, laserowe Odbojniki.

Kto mógł i nie miał obowiązków wewnątrz pojazdu,

gramolił się na blaszany dach i kładł się za

przymocowanymi na sztorc do burt pancernymi

płytami. Podmuch powietrza, wywołany pędem

pojazdu, przynosił pewną ulgę. Martha,

przesympatyczna węgierska dziewczyna, obciążona

erkaemem obsunęła się w dół i na chwilę zawisła we

włazie na samych rękach. Najemniczka, poza taśmami

amunicyjnymi, miała na sobie tylko keylarowy

ochraniacz na piersi; turban i czarczaf, toteż Wagner i

Zorg gapili się bez żenady na jej wierzgające, kształtne

nogi i gładko wydepilowane podbrzusze. Potem

spojrzeli na siebie.

- Ty... Biorą cię ludzkie samice? Gepard przekrzywił

głowę.

- No thhhrochhhhe thak - przyznał porucznik,

przechodząc na język polski, żeby nie zrozumiał go nikt

inny z załogi. -Onha... wyghhląda na shhhmaczną...

Wagner nigdy nie wiedział, czy zmienione

genetycznie zwierzęta mają poczucie humoru. Wolał

sobie nie wyobrażać, co gepardy robią z jeńcami.

Uniósł się na łokciach, wystawiając głowę z wieżyczki.

Przyłożył do oczu lornetkę. Omiótł wzrokiem wydmy

wokół, ciągnące się po horyzont piaszczyste

płaszczyzny... Sokoły kołowały nad nimi leniwie.

Pojazdy gnały ośmiopasmową szosą, wyrzucając z

kominów kłęby dymu. Najemnicy, w większości na

golasa, czasem w burnusach, skuleni za pancernymi

płytami walili wódę, ale ostrożnie i powolutku. Nikt na

razie nie wcierał niczego w dziąsła, nie kłuł sobie ud

ani rąk. Jeszcze przyjdzie na to czas. Na razie trzeba

było przeżyć powrót. Wagner uśmiechnął się.

Przypomniał sobie słynne powiedzenie:

łatwo przeżyć drogę "tam" - gorzej "z powrotem".

Nic im właściwie nie groziło, poza paroma świrami

oczadziałymi od upału na pustyni, którzy mogli odpalić

ze swoich panzerfaustów. A jak będą wracać...

Poznańskie ciężarówki z zaopatrzeniem były zbyt

łakomym kąskiem dla mutantów, żeby je przepuścić.

Wtedy zacznie się prawdziwa wojna. Na razie jednak

świry kryły się w pokrytych piaskiem ruinach.

Atakowanie grupy szturmowej, gdzie łatwo stracić

życie, a można było zrabować co najwyżej amunicję,

mijało się z celem. Odmieńcy czekali na powrót.

Czekali na setki tłustych, poznańskich ciężarówek

wypełnionych żarciem, zaopatrzeniem, paliwem i

całymi tonami innych dóbr. Teraz głowa w piasek.

Potem pokażą, na co ich stać...

Orzeł dowodzący zwiadem nie był jednak aż tak

głupi, jak się wydawało Wagnerowi. Wydzielił ze

swojego plutonu dwa sokoły, które oderwały się od

grupy obserwacyjnej. Po chwili major coś zauważył w

okularach swojej lornetki. Pojedynczy gołąb. Ranny.

Ledwie leciał. Jeden z sokołów wsunął się "pod

kuriera", tworząc cień, który miał zwabić ewentualnych

amatorów strzałów z myśliwskich dwururek. Drugi

leciał wyżej, osłaniając tyłek pocztowemu ptaszkowi

przed atakami wrogich jastrzębi. Jak w podręczniku

lotniczego zwiadu. Trojka sokołów i orzeł kołowała

kilkanaście metrów ponad nimi, mogąc w każdej chwili

udzielić wsparcia patrolowi osłony. Jak w podręczniku.

Gołąb, dobywając resztek sił, wylądował na wieżyczce

pojazdu Wagnera. Major zdjął mu z nogi opaskę z

meldunkiem.

- Aleksiej. Psia twaja mutti - ryknął. - Zajmij się

kurierem.

Rosyjski weterynarz wziął podziurawionego śrutem

gołębia.

- Spakojna, gospodin major. Budiet' leben.

Wagner rozwinął małą karteczkę.

"Do pierwszego dowódcy grupy uderzeniowej:

Pawelec, generał, garnizon Twierdzy Poznań.

Minęliśmy -Checkpoint Leszno. Mam meldunek, że

poprzedni konwój zatrzymany przy bunkrach feuerbase

Rawicz. Korek! Wsparcie wymagane na pustyni za

Wzgórzami Trzebnickimi. Pilne! Wykonać."

- Jezu - jęknął Wagner. - O żesz ty... Zorg wychylił

głowę z włazu.

- Whhhhat?

- Korek. Dwa konwoje razem. Możemy liczyć na

czterysta pięćdziesiąt ciężarówek za wzgórzami pod

ostrzałem.

- Jhheeeeeez - parsknął gepard.

Zwierzęta na szczęście nie znały pojęcia Boga - to

było u nich tylko takie powiedzenie. Zamiast się

modlić, porucznik pierdnął głośno i poszedł szukać

kropel Waleriana, które sukinkot musiał mieć ukryte

gdzieś w bagażach. Wagner zaklął. Nawaleni wódą

najemnicy, nawalone Walerianem koty... To wszystko,

MARZEC 2001

AUTOBAHN NACH POZNAŃ

czym mógł wspomóc dwa osaczone poznańskie

konwoje.

Podniósł pięść i poruszył kilka razy ramieniem.

Sygnaliści chorągiewkami przekazywali rozkaz dalej:

"Cała naprzód". Maszyny parowe dobywały resztek

swojej sprawności energetycznej, grzejąc tłoki. Dym z

kominów zgęstniał. Mieli jakieś sto trzydzieści na

licznikach, wspinając się na Trzebnickie Wzgórza.

- Achtung! Wnimanie! Gotowość! - ryknął Wagner

na widok słynnej, legendarnej wręcz, pokancerowanej

pociskami tablicy, tak często opisywanej w powieściach

poświęconych walkom o Autobahn nach Poznań:

"Właśnie opuszczasz strefę zasięgu artylerii Wrocławia,

teraz radź sobie sam. Załoga Festung Breslau życzy

miłego dnia!" - Szlag! Szlag! Szlag! - Nigdy dotąd ten

napis nie zabrzmiał tak złowróżbnie.

Ale nie czterysta pięćdziesiąt ciężarówek naraz.

Jezusie Maryjo...

- Alles powoli. Langsam. - Wagner szturchnął

najbliższego sygnalistę, śliczną Czeszkę "ubraną"

jedynie w pistolet maszynowy, pas z ładownicami i

chorągiewki. - Zwiad na autobahnę.

Pierwsze transportery zwalniały właśnie.

Wypuszczono kompanię zwiadowczą. Setka kotów

zaczęła kicać na poboczach drogi. Kot miał zbyt mały

nacisk swoich łapek, żeby uruchomić minę

przeciwpiechotną, sam jednak węchem wyczuwał

wszystkie miny. Setka zwiadu czyściła pustynię lepiej

niż jakiekolwiek wykrywacze z czasów, kiedy na

świecie była jeszcze elektryczność. Tyle, że trwało to

strasznie długo. Koty nie mogły biec za szybko.

Obsikiwały wszystkie podejrzane miejsca, kluczyły,

biegały na różne strony... Jakiś mały kotek, świeży

rekrut, zasnął nawet na nagrzanej wydmie. Na szczęście

sierżant, stary, doświadczony, rudy kocur ugryzł go w

ogon i pogonił do akcji.

Aleksiej, weterynarz, wystawił głowę przez właz.

- Sobaki!!! - zawył. - Sobaaaaaakiiiiiiii!!! - Pokazał

palcem kierunek.

- Hunden! - zaczęli krzyczeć pozostali najemnicy. -

Hunden!

Wagner też zauważył psy. Po chwili pojawiło się

więcej. Mutanci czy też zwykłe, przydrożne męty,

postanowili spacyfikować zwiadowców. Błąd. Za

wcześnie. Koty runęły do ucieczki w zorganizowanym

szyku, rozdzielając się na dwie grupy. Natomiast Zorg

puścił swój pluton gepardów osłony do morderczej

szarży. Sto... sto dwadzieścia... sto czterdzieści

kilometrów na godzinę! Cętkowana śmierć wpadła

między psy i zabiła je wszystkie w czasie krótszym od

mrugnięcia okiem. Gdzieś zagdakał cekaem. Najemnicy

odpowiedzieli celnym ogniem, kryjąc swoje zwierzęta.

Po chwili odezwały się moździerze. Dosłownie po

minucie zziajane gepardy wróciły do transporterów, a

koty, zadowolone jak cholera, obsikiwały trupy swoich

niedoszłych pogromców. Zwiad powrócił do

powolnego lokalizowania min.

- Nam nada schnellerować... - Dołgorukow

podskoczył do Wagnera.

- Znaju!

- Oni wsie będątodtnyje. Etije lastkraftwagen iż

Poznanija...

- Ich znaju. Małczi, Iwan.

- Scheisse - włączył się Heini. Wskazał coś na

horyzoncie. Wagner zobaczył smugi dymu od

wystrzeliwanych rac.

- Scheisse - powtórzył za swoim kierowcą. Race.

Skotłowany konwój został zatrzymany.

Jeeeeezuuuuuu... Co za dzień. -Katze schneller!

Bystriej koszki, takije wasze mafie.

. Koty miały go w dupie. Nie chciały ginąć dla

dumowatych ludzkich interesów. Robiły swoje dobrze,

sumiennie, ale powoli. Autostrady co prawda nie dało

się zaminować, wszelkie dziury w betonie byłyby

widoczne z daleka, ale przecież można było ją

podkopać. Nie mogli ruszyć do szybkiej szarży. Musieli

się wlec w takim tempie, w jakim mógł biec przeciętny

kot. Trzydzieści kilometrów na godzinę. A ich maszyny

mogły wyciągnąć dwieście. Scheisse. Verdamte

autobahn. Dziesiątki opancerzonych transporterów

powoli spływały z Trzebnickich Wzgórz, sycząc parą i

buchając dymem na prawie jałowym biegu. Tichij użas!

Koty posuwały się ostrożnie. Dwa razy odmieńcy

przypuścili ataki psów na zwiad. Dwa razy Zorg

przyniósł Wagnerowi odgryzione psie ucho jako

symbol błyskawicznego zwycięstwa. To była

samobójcza taktyka mutantów. Obcy ginęli w ogniu

karabinów maszynowych najemników, umierali od

odłamków moździerzy, rzygali krwią od ukąszeń zębów

jadowych gepardów... Ale opóźniali polską grupę

uderzeniową, która musiała się wlec coraz wolniej, na

ułamku mocy swych maszyn, omijając miny i podkopy,

robiąc sobie jajecznicę na rozpalonych pokrywach

parowych kotłów, waląc wódę, prochy i Walerianę. A

tymczasem... dwa skotłowane konwoje Z.Poznania

grzęzły w obronie prawie o wyciągnięcie ręki.

Około osiemnastej osiągnęli Checkpoint Żmigród,

opuszczoną przed laty placówkę, z której pozostały

jedynie zakopane w piasku ruiny. Tu nareszcie Wagner

mógł rozwinąć swoje siły. Pod osłoną wypalonych

przed stuleciem wież przeciwlotniczych puścił natarcie

na lewe skrzydło mutantów, którzy pierzchli

natychmiast przed .morderczym ogniem samobieżnej

artylerii. Potem zwiad na pustynię, koty były już

wymęczone jak szlag, ale Aleksiej potrafił jakimś

cudem zmusić je jeszcze do truchtu. I nareszcie...

Usłyszeli parowe gwizdy poznańskich konwojów.

- Vorvartsować! Vorvarts! Nastupaj! Nastupować...

Rosyjski pluton szturmowy spacyfikował przedpole.

Transportery szarpnęły w nagłym paroksyźmie

szybkości. Niemcy i Czesi przykryli dojazd i

zakorkowali boczną drogę morderczym ogniem.

Wagner ruszył swoje transportery. Przestrzelili

piaszczyste wzgórze wśród miauczenia spieprzających

spod gąsienic kotów i nareszcie... Zobaczyli te czterysta

pięćdziesiąt ciężarówek. W obronie okrężnej. Jakby to

wymyślił najgłupszy strateg na świecie. Kretyn

czerpiący wiadomości o taktyce z książek o Dzikim

MARZEC 2001

ANDRZEJ ZIEMIAŃSKI

Zachodzie dla małych dzieci. Indianie uzbrojeni w łuki

i kowboje z koltami w dłoniach... Obrona okrężna w

dwudziestym trzecim wieku! Chyba tylko po to, żeby

dać dobry cel fachmanom po drugiej stronie barykady,

którzy nie mieli ani łuków, ani sześciostrzałowych

koltów. Mieli za to moździerze i bazooki. Jatka.

Wagner klął. Zorg parskał. Dołgorukow puścił tak

skomplikowaną wiązankę rosyjskich przekleństw, że

powinien dostać za to Nobla w dziedzinie "rzucania

mięsem".

- Mein Gott... - Wagner zakrył oczy, widząc dwa

poznańskie, parowe czołgi ruszające do szturmu na

pustyni. Jeden momentalnie wypieprzył się na minie.

Drugi, będący przecież w istocie rzeczy pancerną

lokomotywą, niesterowalny na piasku, niemożliwy do

opanowania na nierównym terenie, wpadł w rów.

Pieprznął kocioł, zalewając błyskawicznie załogę

wrzątkiem i właściwie już po minucie było po szarży. -

Ja cię... Co oni robią?

- Jaaaaa. Zehr gumie - mruknął Heini. - Posemwehra

im kampf.

- Uuuuuu... - Dołgorukow splunął na podłogę. - Daj

mienia, Poliak, zwei plutony.

- Pieprz się. - Wagner nie zamierzał dawać nikomu

dwóch plutonów. A już na pewno nie plutonu

pacyfikacyjnego. Sam liczył na awans i nie zamierzał

dać się wyprzedzić jakiemuś porucznikowi. Prześliczna

czeska sygnalistka, tkwiąca do połowy we włazie,

zaczęła chichotać.

- No, rebiata - krzyknęła. - Daj etę mi prikazy?

- Wyprowadź pluton szturmowy i pluton

pacyfikacyjny!

- To jeee... Wir machen im wpierdol? Yea?

- Yea.

Zaczęła machać chorągiewkami, chichocząc ciągle.

Złośliwi twierdzili, że rozprowadzający batalionu nigdy

nie patrzył na te kolorowe szmatki na patykach w jej

rękach. Podobno domyślał się treści przekazu,

obserwując jej podrygujące, bujne piersi. Ale można

było spokojnie w to nie wierzyć. Upał, dochodzący do

sześćdziesięciu stopni, spotęgowany jeszcze obecnością

rozgrzanych, parowych kotłów, powodował dziwne

aberracje we wszystkich umysłach.

Pojazdy Wagnera powoli spływały w dół.

Samobieżna artyleria waliła na oślep w piasek pustyni.

Dało się już słyszeć poznaniaków wrzeszczących:

"Wrocław! Wrocław! Przypalcie im dupę!". Sygnaliści

machali chorągiewkami. Rosjanie ze szturmowego

formowali linię i... I nagle Czeszka osunęła się z włazu.

- Jeeeezusicku! Bunker! Tam je Verdamte pici

bunker!

- Jezu! Ja pier... O mamusiu moja kochana. -

Najemnicy w opancerzonym transporterze patrzyli na

siebie zszokowani. Bunkier!!! Pieprzeni mutanci

potrafili wybudować w ukryciu prawdziwy bunkier.

Niewrażliwy na ogień artylerii.

Dołgorukow zachował resztki refleksu.

- Ruskije nazad! Nazadujcie bystra! - ryknął przez

otwór wentylacyjny.

Pluton szturmowy cofał się pod ogniem cekaemów.

Artyleria zaczęła walić w rozbłyski, ale to nie mogło

przynieść efektu. Oni mieli bunkier. Wybudowany

jakimś cudem w ukryciu, pod okiem przejeżdżających

tędy codziennie patroli... To jakiś pieprzony cud.

Obsrani mutanci. Jak zdołali to ukryć? Teraz dopiero

stało się jasne, skąd ta dziwna, z pozoru idiotyczna

taktyka sił twierdzy Poznań. Bunkier. Wagner dłuższą

chwilę siedział zszokowany, niezdolny do podjęcia

jakiejkolwiek decyzji. Bunkier... I niby co miał zrobić?

Puścić ludzi do szturmu? Toż ich wysieką na

trzydziestu metrach. Puścić zwierzęta? A jak da radę

wrócić do Wrocławia bez kotów i gepardów?

Zorg wrócił z tyłu pojazdu. Zalatywał kroplami

Waleriana tak strasznie, jakby wychlał zapasy z całej

apteki.

- Shhho? Whhhhhats nów? - Ledwie mógł

zogniskować wzrok.

- Fuck dich! - Wagner wychylił głowę przez właz.

Zarobił rykoszetem albo odłamkiem w hełm i schował

się znowu. Szlag!

Na szczęście miał pod spodem turban. Inaczej miałby

spory siniak na czole. - Artiiiery! Krycie!

Goła Czeszka bała się wystawić ręce z włazu. Użyła

semafora do sygnalizacji.

- Alles beforderer durchquerować! Zusammen.

'Transportery zbliżyły się do siebie. Miał ostatnie

sekundy na manewr, bo dojeżdżali właśnie do

pierwszych poznańskich ciężarówek.

- Dołgorukow... Nie zawiedź mienia! Rosjanin

uśmiechnął się lekko. Potem skinął głową i zapalił

papierosa.

- Wyprowadź pacyfikacyjną gruppen i

sturmabteilungen. Niech się rozpędzą za naszymi

panzerpojazdami. Do szarży im nada wypaść już na voll

szybkości. Poniał?

- Tak toczno, herr major.

Iwan otworzył właz ewakuacyjny w podłodze,

opuścił swoje wielkie ciało na beton i po prostu

pozwolił, żeby transporter przejechał nad nim.

- Heini. Niemcy z feuerwerferami pójdą zaraz

potem. Ich will nicht, szto by ktokolwiek w tym

bunkrze dożył noczi.

- Jawohl, herr major. - Heini, na szczęście,

przynajmniej rozumiał po polsku. Wagner ilekroć się

zdenerwował, zaczynał mówić w swoim ojczystym

języku i zapominał najprostszych komend po

niemiecku. O mało nie doprowadziło to do rozprzężenia

kompanii szturmowej poprzednim razem, kiedy kazał

Niemcom "napieprzać sukinsynów". Najłatwiej było z

Rosjanami. Oni rozumieli wszystko w każdym języku.

Podobno nawet po węgiersku.

- Kotku - szturchnął nagą Czeszkę - gib mir Posem

komandir.

Dziewczyna sprawnie uderzała w rękojeści

sygnalizacyjnego semafora.

- Ano. Was mam ukazat'?

MARZEC 2001

AUTOBAHN NACH POZNAŃ

- Kryjcie mnie. Heavy ground attack. Tfii! -

Zorientował się, że to wiadomość od Polaka do Polaka,

więc może zapomnieć tego Zorgowego żargonu. - Atak

pacyfikacyjny. Zrób, co możesz.

Jej delikatne dłonie dokonywały cudów. Potem

dopadła do peryskopu.

- On powida... - nie znała zbyt dobrze polskiego,

więc zaczęła literować - d-o-b-r-z-e-d-a-m-o-s-ł-o-n-ę.

M-a-m-j-e-s-z-c-z-e-c-z-t-e-r-y-c-z-o-ł-g-i.

Wagner wyskoczył z transportera przez boczne

drzwi i ukrył się za pancernymi płytami.

- Dołgorukow, napierdalaj! - ryknął.

Pluton pacyfikacyjny, złożony z trzydziestu

tygrysów, rozpędzał się właśnie pod osłoną

transporterów. Najemnicy zaczęli strzelać, po chwili

dołączyła do nich artyleria, ruszyły poznańskie czołgi.

Niemcy pompowali swoje miotacze ognia, żeby

uzyskać odpowiednie ciśnienie w zbiornikach z żelem.

Tygrysy wypadły zza osłony transporterów od razu

na pełnej szybkości. Jeden momentalnie wypieprzył się

na minie, trzy skotłowały się zszokowane tuż po

opuszczeniu betonowego pasa autostrady, pozostałe

biegły.

- Zorg!

Gepardy wymieszały się z Niemcami. Znowu mina.

Druga, trzecia... Jezuuuuu. Z natarcia mogły zostać

strzępy. Martha, sympatyczna Węgierka, która potrafiła

świetnie gotować, wieczorami śpiewała nostalgiczne

pieśni i czternaście już razy usiłowała popełnić

samobójstwo, podniosła się zza osłony. Waliła z

erkaemu prosto w stanowiska zagrażające

szturmowcom. Pewnie by ją ścięli seriami, ale na

szczęście jeden z poznańskich czołgów zatrzymał się i

wpylił pocisk prosto w otwór strzelniczy bunkra.

Zakotłowało się na podejściu. Tygrysy wpadły do

środka, sekundęźniej gepardy, a potem do otworów

strzelniczych dotarli Niemcy. Włożyli tam wyloty

swoich miotaczy.

- Weg! Weg! Rausować! - krzyczeli do zwierząt. -

Die katzen... Wszystkie raus!

Dosłownie w sekundęźniej, kiedy zwierzęta

uciekały korytarzami oznaczonymi przez koty, ludzie

nacisnęli spusty sprężarek naładowanych napalmowym

żelem. Nawet oni odwracali oczy. Żel miał to do siebie,

że przyklejał się do skóry. I płonął. Nie można go było

zgasić niczym. Ani wodą, ani pianą. Żel miał własny

utleniacz i palił się do końca. Tak jak przewidział

producent.

Kiedy wrzaski z bunkra ścichły nieco, ze wzgórz

odezwały się cekaemy, chcąc dać osłonę uciekającym.

Ale w bunkrze nie było już nikogo, kto byłby w stanie

uciekać. Artyleria przeniosła ogień i właściwie

wszystko zaczęło się uspokajać.

- Straty meldować. - Wagner opuścił bezpieczne

stanowisko za transporterem i wyszedł na drogę.

Pluton pacyfikacyjny rozpoczynał właśnie

tradycyjny spacerek po polu bitwy i już można było nie

obawiać się przypadkowych strzałów. Kierowcy

ciężarówek tkwili dalej w swoich kryjówkach, ale

poznańscy żołnierze też wychodzili już na drogę.

Świetnie wyszkolone i wyposażone wojsko. Tyle tylko,

że oni nie rozumieli istoty walk na pustyni, ciągle

wierzyli w te swoje parowe czołgi, frontalne ataki i

miażdżącą przewagę ognia. Nie mieli kontaktów z

Beduinami jak wrocławianie i niewiele mogli się od

nich nauczyć.

- Sygnalistka i oficerowie do mnie -

zakomenderował Wagner.

Jego świta zbierała się w pośpiechu. Potem ruszyli

na spotkanie dowództwa konwoju, które właśnie

wyładowywało się z transportera ponad stutonowej

lokomotywy najeżonej pancernymi wieżyczkami,

kryjącymi paszcze dział, moździerzy, granatników i

cekaemów.

- Panie generale, major Wagner melduje przybycie

grupy uderzeniowej.

Sam Pawelec był starym wygą walk o autostradę.

Wokół siebie miał jednak młodych oficerów ubranych

w nieskazitelne mundury będące połączeniem

uniformów Legii Cudzoziemskiej i Africa Korps z

czasów drugiej wojny. Do tęgo skórzane buty do kolan,

skórzane pasy z koalicyjkami, skórzane ładownice. Jak

oni w tym wszystkim wytrzymywali upał? Poznaniacy

gapili się na najemników z równym zdziwieniem. Jak to

możliwe, żeby major miał na sobie tylko burnus i

turban? Dlaczego porucznicy ubrani byli jedynie w

kuloodporne kamizelki, a ich sygnalistka była: po

prostu goła i właśnie drapała się w porośnięte

skłębionymi włosami łono?

Pawelec pochwycił ich spojrzenia.

- Oni pierwszy raz - wyjaśnił. Sam wiedział, że nie

dawało się zaprowadzić jakiejkolwiek dyscypliny w

oddziałach najemniczych, bo służyli tam wyłącznie

indywidualiści z nadmiernie przerośniętym ego. Jeśli

jednak ktoś w pojedynkę potrafił się przedrzeć przez

zabójczą pustynię po to, żeby się zaciągnąć, to

znaczyło, że ma trzy pary ekstraoczu w dupie, szósty

zmysł, siódmy i dodatkowo ósmy zapasowy, a

żołnierzem jest z urodzenia.

- Panie poruczniku. - Generał podszedł do Zorga i

podniósł dwa palce do czapki. - Bardzo podobała mi się

pańska szarża.

Poznańscy oficerowie skamienieli. Jak można

salutować zwierzęciu? Zorg zerknął na nich i parsknął

cicho. Wyprostował swój chwytny jak u małpy ogon,

zakończony żądłem skorpiona, co pewnie oznaczało, że

oddaje honory.

Czeszka odebrała meldunek o stratach nadawany

morsem z pola.

- Nasi toten: jedin tiger, drei koty, tri ludi -

zameldowała. -Poznanske straty: funf tanki, odin

beforder, dwadcat' diewiat' LKW i, ano, acht und

sechzig ludi dazu.

- Nieźle. - Wagner odwrócił się do swoich i

krzyknął: -Dwadzieścia dziewięć ciężarówek jest

rozwalonych. Rabujcie sobie, co chcecie. Tylko szybko.

Po polsku rozumiał może co dziesiąty najemnik, ale

akurat ten rozkaz wyczuwali instynktownie. Wszystko

MARZEC 2001

ANDRZEJ ZIEMIAŃSKI

co żyło, ludzie, gepardy, tygrysy, koty, nawet ptaki,

runęło pędem w stronę wraków na autostradzie.

- Pan chyba przesadza, panie majorze! - Nie

wytrzymał któryś z poznańskich poruczników. - To my

giniemy, żeby dostarczyć zaopatrzenie do Wrocławia, a

pan pozwala grabić?

- Ciężarówki są przeładowane, a ja na bojowe

transportery nie wezmę dodatkowego zaopatrzenia.

Więc i tak trzeba będzie spalić.

- Jak to spalić?

- A jak pan myślał? Chce pan zostawić zaopatrzenie

dla mutantów?

- Jezu... przecież w tych pojazdach są trupy naszych

kolegów!

- Przykro mi. Nie mam tyle żelu, żeby spalić ciała.

- Jak to spalić? - powtórzył porucznik. - Przecież

musimy wyprawić im pogrzeb.

Pawelec roześmiał się, ale jakoś tak smutno.

- Myślisz, że mutanci nie maj ą łopat? - Otarł pot z

czoła. -W nocy wykopią naszych i zjedzą.

- Boże!!! - Młody oficer był bliski wymiotów. - To

co zrobimy?

- To co zwykle... - Generał ciężko westchnął. - Co

szóstego nasmarujemy trucizną i... - westchnął znowu. -

1 zostawimy.

- Jezus... Jezus. Zaraz. To czemu nie nasmarujemy

wszystkich i nie zakopiemy? - Porucznik wykazał się

jednak rozsądkiem.

- Bo wtedy wymyślą jakąś odtrutkę - wtrącił się

Wagner. -A co szósty nasz żołnierz spowoduje większe

straty wśród obcych niż cała nasza dzisiejsza akcja. Tak

robią Beduini i mają rewelacyjne efekty.

- Taaaa... Żołnierze walczą również po śmierci. -

Pawelec wziął Wagnera pod ramię i odciągnął na bok. -

Mam dla pana ekstrabagaż, majorze.

- Wiem, Baryła mnie uprzedził. - Wagner

przypomniał sobie pisemny rozkaz, który otrzymał tuż

przez wyjazdem. - Podobno kurier aż z USA. To

możliwe?

- Owszem. - Pawelec otworzył właz najbliższej

maszyny. -Sue! - krzyknął. - Przekazuję cię w ręce

adresata.

We włazie ukazała się rosła Murzynka w polowym

mundurze marines.

- Witam pana, majorze. - Wyciągnęła rękę. -

Pułkownik Sue Kristy-Anderson. Korpus Marines

Stanów Zjednoczonych Ameryki Pomocnej.

Wagner wybałuszył oczy. To była pierwsza

Amerykanka, którą widział w życiu. I może jakaś

trzecia Murzynka.

- Świetnie pani mówi po polsku.

- Pan też - ucięła. - Proszę mi zapewnić ochronę. To

misja najwyższej wagi.

Pawelec tylko machnął ręką. Potem poszedł

popędzać swoich ludzi. Wagner uśmiechnął się lekko.

Nie mógł sobie wyobrazić, jaką ważną misję mógł mieć

oficer zza oceanu w Polsce.

- Zorg! Pilnuj pani. Tylko jak zaśnie, nie odgryź jej

nogi, tak jak tej ostatniej kurierce.

Amerykanka nie dała się nabrać na ten niezbyt

wyrafinowany dowcip.

- Witam pana, poruczniku - zasalutowała gepardowi.

Zorg przełknął ślinę. Potem zerknął na Wagnera

ogłupiały.

- Hi - mruknął.

Amerykanka tymczasem obserwowała wrocławskie

pojazdy, ich wyposażenie, ustawienie i sposób, w jaki

obsługiwali je najemnicy.

- Dlaczego one są pięć razy mniejsze niż

poznańskie? - zapytała, wskazując monstrualną,

pancerną lokomotywę za plecami.

- Beduińskie doświadczenia - mruknął Wagner. -

Mogą za to wyciągnąć prawie dwieście na godzinę.

Potrafimy bardzo szybko uciekać, proszę pani.

Znowu nie zareagowała na dowcip. Była bardzo

zasadnicza.

- Mów mi Sue. Po polsku to chyba Zuzanna, tak?

- Mmmmm... Raczej Zuzia. - Wagner mrugnął do

Zorga, Murzynka rozglądała się, z uwagą oceniając

żnice w wyposażeniu wojsk z obu miast,

wychwytując momentalnie wady i zalety. Musiała być

niezłym fachowcem od walk na pustynL;po chwili

spojrzała majorowi prosto w oczy.

- OK. - Przygryzła wargi. - Powiedz mi, jak tu

przeżyć, dobrze? Ja mam naprawdę bardzo ważną

misję.

Wagner wzruszył ramionami. Dotknął dłonią jej

wspaniałych warkoczyków, które sięgały aż do połowy

pleców.

- Po pierwsze, włosy - powiedział. - Musisz zgolić

albo obciąć bardzo krótko. Włosy w kroczu trzeba

koniecznie ogolić. A jeśli nie chcesz, to lepiej chodzić

na golasa... -wskazał czeską sygnalistkę. - Potem reszta

instrukcji.

- Rozumiem. OK. - Skinęła głową.

Najemnicy obciążeni łupami gromadzili się wokół i

gapili na niecodzienną postać. Wagner zawołał Marthę.

Ta wzięła swoją fryzjerską maszynkę z transportera i

poprowadziła panią pułkownik w jakieś zaciszne

miejsce jak barana do strzyżenia. Żołnierze wokół

przysiadali na bagażach, chcąc zobaczyć, co będzie

dalej.

Sue Kristy-Anderson wróciła już po kilku minutach

ostrzyżona na chłopaka. Miała kształtną czaszkę.

- Te włosy na głowie i...- zawahała się - i... tam... to

z powodu insektów, tak? Macie jakieś specyficzne

insekty w tej niszy ekologicznej?

- Nie - Wagner popatrzył jej prosto w oczy. - To

tylko taki dowcip, Zuzia.

Najemnicy zaczęli wyć i szturchać się wzajemnie;

Dołgorukow upadł na plecy i tarzał się ze śmiechu,

Martha chichotała, Heini zakrył twarz, a Aleksiej

wychylił się z włazu i bił brawo. Nawet Zorg,

zadowolony jak zaraza, mrużył oczy.

Amerykanka wytrzymała jakieśł minuty. Potem

też się roześmiała, choć trochę wymuszenie.

- No dobra. Zrobiliście mnie - przyznała. - Teraz

mam się rozebrać do golasa?

MARZEC 2001

AUTOBAHN NACH POZNAŃ

- Tak byłoby najlepiej - mruknął Wagner. - Ale jak

chcesz, dam ci burnus. Bo w tym... - dotknął jej

munduru - ...zagotujesz sobie mózg.

Wzruszyła ramionami. Przyjęła jakąś nawet nie za

bardzo przepoconą koszulę do kolan od którejś z

dziewczyn. I przebrała się naprawdę. Trzeba przyznać,

że mimo wszystko była rozsądna. I najemnicy jakoś ją

zaakceptowali. Nie robili więcej kawałów. Nie włożyli

jej kota do majtek, nie rzucili młodej gepardzicy na

twarz, nie chlusnęli z zaworów spustowych wrzątkiem

na nogi. Murzynka zresztą była inteligentna. Domyśliła

się, że dowcip Wagnera uratował ją od

"przypadkowego" dotknięcia plecami parowego kotła,

od "przypadkowego" podstawienia nogi tak, żeby

rozwaliła sobie twarz o sterujące dźwignie w

transporterze. Musiała już widzieć oddziały

najemników i musiała dobrze wiedzieć, co można

zrobić ze sztabowym oficerkiem wrzuconym nagle

pomiędzy prawdziwych żołnierzy. Szepnęła nawet:

"dziękuję", kiedy już ruszyli w drogę powrotną do

Wrocławia. Naprawdę była zmyślną małpą. Tłukła się

oparta o blaszaną ścianę transportera i ze stoickim

spokojem znosiła dobrotliwe zabiegi załogi. A to ktoś

podał jej manierkę z sikami zamiast wody, a to ktoś

puścił jej nawiew z wentylacji w twarz... Wiedziała już,

że dzięki temu dotrze do Wrocławia żywa, zdrowa i

niepokancerowana. A w dodatku bezpieczna pod

ochroną najemników.

Wagner obserwował ją z uśmiechem. Widział już

wielu takich oficerów, którzy nagle utracili sztabowy

grunt pod nogami. Troszeczkę inaczej ogląda się

kolorową mapę i zatyka na niej malutkie chorągiewki, a

troszeczkę inaczej to wszystko wygląda, jak jest się

samemu malutką chorągiewką wbitą w oznaczenie

jakiejś drogi. Sue Kristy-Anderson radziła sobie jednak

dobrze. Nawet podzieliła się swoim zapasem skrętów z

załogą. Nie wkupiła się, oczywiście, ale... najbliższej

nocy będzie mogła zasnąć spokojnie. Bez szczura

między udami.

Na szczęście dotarli do Wzgórz Trzebnickich przed

zmrokiem. Potem trzeba było rozbić obóz. Jazda w

ciemnościach była dość skutecznym sposobem na

popełnienie samobójstwa. Byli już jednak w zasięgu

artylerii Wrocławia. Śliczna Czeszka wystrzeliła kilka

lokalizujących rakiet, - faceci przy dalmierzach

twierdzy musieli już oznaczyć ich pozycje. Koty

rozpoznały teren. Było bezpiecznie.

Żołnierze smażyli steki na kotle parowym

najbliższego transportera, Martha ugotowała jakąś

niesamowitą w smaku zupę ze zrabowanych z

rozwalonych ciężarówek zapasów, a po posiłku

śpiewała śliczne, nostalgiczne piosenki przy

akompaniamencie gitary. Potem przypomniała sobie

widok własnej córki gwałconej na jej oczach w

budapeszteńskim bunkrze, rozbeczała się i poszła

strzelić sobie w usta. Na szczęście zakochany w niej na

zabój Aleksiej zdążył ją dogonić i włoił w plecy

zastrzyk, który robił z mięśni zwykłe flaki. Rosjanin

okrył troskliwie kocem bezwładną chwilowo Węgierkę

i strzelił jej drugi zastrzyk, z amfetaminy, żeby tak

strasznie nie płakała. Czeska sygnalistka zrobiła

niedwuznaczną propozycję pani pułkownik, ale widząc

jej rozszerzone zdumieniem oczy, zrezygnowała i

poszła przymilać się do innych dziewczyn z oddziału.

Najemnicy, którzy nie mieli wart, walili wódę i prochy.

Poznańscy żołnierze byli tak dobrze zorganizowani,

że udało im się nawet coś podgrzać i teraz jedli swoje

syntetyczne kolacje z menażek. Spoglądali z zazdrością

na dobrze wysmażone steki najemników, ale nie dali się

skusić, mimo zaproszeń, bo ktoś puścił plotkę, że to

mięso jest z "ludziny". Kierowcy ciężarówek byli już

tak nawaleni, że nie zdołali niczego zjeść. Ktoś rozpalił

ognisko z kopca piasku oklejonego napalmowym

żelem. Było ślicznie. Jakoś tak pięknie, bo świecił

księżyc, ludzie bawili się, każdy na swój sposób. I jeśli

tylko ignorowało się tysiące trupów, których kości

musiały tkwić w tych piaskach wokół, to można było

zapomnieć, że to impreza na cmentarzu.

Sue Kristy-Anderson podeszła do Wagnera po

pomocy. Strząsnęła z siebie kota nawalonego

Walerianem po czubki uszu i wyjęła z torby ostatniego

skręta. Przypaliła, zaciągnęła się i podała majorowi.

- Skąd macie tyle inteligentnych zwierząt? - spytała.

- Przecież po chińskiej bombie nie możecie już robić

zmian genetycznych...

- One same się rodzą. Naturalną drogą, wiesz...

Dupczenie, ciąża, poród i... jest już na świecie jeden z

drugim. Uśmiechnęła się.

- Zmian dokonano przed bombą Szen? I teraz one

przekazują wszczepione cechy potomstwu? -

Przygryzła wargi. - Ile macie odrzutów?

- Pięć, siedem procent. Ale to nie postępuje. Za sto

lat dalej będziemy mieli inteligentne gepardy, tygrysy,

koty i ptaki...

- My mamy węże, wiesz? - Otworzyła torbę

przytroczoną do pasa i pokazała mu grzechotnika. -

Wykrywa miny lepiej niż kot. Nie boi się psów.

- Ale jest dziewięć razy wolniejszy od przeciętnego

kota. -Wagner zaciągnął się dymem ze skręta i oddał go

pani pułkownik. - Gdzieś się nauczyła tak mówić po

polsku, Zuzia?

- Mój ojciec był Polakiem.

- Był?

- Taaaa... Zastrzelili go pod Savannah, jeździł w

ochronie konwojów.

- Oooooo... to nie pierwszy Polak, któremu tam

skroili tyłek. Początkowo nie zrozumiała. Potem

przypomniała sobie chyba jakąś książkę do historii, bo

mrugnęła do Wagnera i roześmiała się cicho.

- Ty palancie. Roześmiał się również.

- Powiedz... Jak jest w Stanach? Wzruszyła

ramionami.

- Jak wszędzie. Ludzie żyjący w bunkrach,

syntetyczna żywność, bunty, pacyfikacje, mutanci.

Ogólna beznadzieja.

- Zwiedziłaś kawał świata.

- No. Byłam w Detroit i w Waszyngtonie.

Przepłynęłam żaglowcem Atlantyk. Byłam w

MARZEC 2001

ANDRZEJ ZIEMIAŃSKI

londyńskich bunkrach, byłam w Oslo. Wiesz, że tam

jest zimno? Raptem plus piętnaście, dwadzieścia stopni

w zimie. Hę... ekstra! Potem popłynęłam parowcem

przez Bałtyk do Poznania. Wiesz, jaki fajny port jest w

Poznaniu? Tylko cały czas walą z dział. Nie da się

zasnąć w bunkrze.

- Wiem. Te wszystkie świry atakują Poznań, bo to

główna baza zaopatrzenia dla Wrocławia.

- Czemu Wrocław jest taki ważny?

- Tak jak przed tysiącem lat. To miasto na

skrzyżowaniu szlaków Wschód - Zachód i Północ -

Południe. Główny węzeł przemytniczy nowoczesnej

Europy.

- No to co?

- To miasto utrzymuje całą Rzeczpospolitą.

- Aaaaa... To przemyt jest taki ważny?

- Zobaczysz. Zainteresuje cię Festung Breslau.

- Eeeeee... Bunkry jak wszędzie. Beznadzieja jak

wszędzie. Roześmiał się. Tym razem głośno.

- Zobaczysz sama - mruknął.

Owinął się kocem i odszedł wysłać gołębia

pocztowego z raportem opisującym to, co stało się

dzisiejszego dnia. Aleksiej miał już przygotowanego i

rozgrzanego ptaka, najpierw jednak przekazał mu

malutką karteczkę, którą właśnie dostarczył gołąb z

Wrocławia. Sądząc po niewyraźnym piśmie, autorem

musiał być osobiście generał Baryła. Wagner przebiegł

wzrokiem kilka linijek tekstu i oniemiał.

"Andrzejku, nadziejus', że masz w swoich łapskach

tę głupią bladź z CIA, która udaje pułkownika marines.

W związku z nią mam dla tiebia specjalne zadanie. Jak

dotrzesz do goroda, zagospodaruj jej wremia. Żeby to

wypadło naturalnie, zaprowadź ją do swojego domu.

Do żony i rybionka. Przenocuj. Pokaż piękne strony

żyzni... Niech wymięknie przed wstriecząze mną.

Doprowadź ją do płaczu. Ona jest oczen ważna, więc

się postaraj. Podpisano: Baryła, generał. Post scriptum:

czy obcięliście jej włosy, świnie?"

Dziwne zadanie... Doprowadzić Czekoladę do

płaczu? To się da zrobić bardzo łatwo, ale... O co

chodzi w tym wszystkim? Gestem przywołał Heiniego.

- Pilnuj Zuzi - szepnął i mrugnął porozumiewawczo.

Potem wrócił do Murzynki.

- Czekolada, musisz się trzymać mojego tyłka.

Zaatakują pewnie nad ranem. Wykop sobie dołek w

piasku.

- "Czekolada"? - Pani pułkownik, a właściwie agent

CIA, wyjęła z plecaka składaną łopatkę i zaczęła kopać.

- Wszyscy Polacy to pieprzeni rasiści!

- Pewnie. Jak zobaczę, że jesteś obrzezana, to będzie

jeszcze gorzej.

Tym razem się roześmiała, ale śmiech zaraz zamarł

jej w gardle. Wrzasnęła i odskoczyła na bok.

- W moim dołku jest czyjaś stopa!

Wagner ledwie zerknął na zbielałe kości. Walki o

autobahn trwały już prawie sto lat. On sam raczej

zdziwiłby się, gdyby pod warstwą piasku niczego nie

było. Wyjął z raportówki płaską butelkę wódki.

- Masz, napij się.

Murzynka usiłowała zapanować nad nerwami.

- Zaraz. - Potrząsnęła głową, a potem wypuściła z

torby swojego grzechotnika. - Muszę się wysikać.

- Sikaj tu - mruknął. - Koty na warcie nie

przepuszczą węża. A jak miniesz linię posterunków bez

niego, to stracisz swoje śliczne nóżki na pierwszej

lepszej minie.

- Jak to... tutaj? Przy wszystkich?

- Boisz się, że zgwałci cię ta Czeszka? Spokojnie.

Ona już nawalona amfą po czubki uszu.

Zdjął nakrętkę i sam pociągnął łyk, uprzejmie nie

patrząc w bok. Murzynka już po chwili podeszła do

niego, usiadła obok i przytuliła się do ramienia.

- Wiesz... - westchnęła. - Tu z wami... jest jakoś

tak... ciepło.

Była przekonywująca. Gdyby nie wiedział, że jest

agentem, może nawet dałby się zrobić na to "ciepło".

Grała nieźle. O co w tym wszystkim chodzi? Podał jej

butelkę. Pociągnęła wielki łyk.

- Czekolada...

- Co, rasisto?

- Masz ochotę na jakąś małą przytulankę? Znowu

westchnęła.

- No może i mam - szepnęła. - Ale się wstydzę przy

tych wszystkich ludziach.

Pociągnęła drugi łyk. Właściwie haust. Potem

oddała butelkę.

- Czemu to wszystko jest takie popieprzone?

Wagner wzniósł oczy ku niebu. Miał dość biadań na

temat Jak pięknie mogłoby być, gdyby nie cały ten

szajs". Najpierw był wiek pary i elektryczności, potem

era atomu, potem wojna, amerykańska masakra pod

Pekinem i chińska Bomba Szen. A potem znowu wiek

pary. Tyle tylko, że tym razem to był już tylko wiek

pary, bez elektryczności. Nikt nie wiedział, co to są

szeny. Jakieś bakterie? Nanomechanizmy? Drobinki

wywołujące promieniowanie jonizujące? Nie sposób

stwierdzić bez prądu elektrycznego, napędzającego

elektronowe mikroskopy. To coś, te pieprzone szeny,

były wszędzie, w całej atmosferze planety Ziemia. I...

zamieniały wszystkie izolatory w przewodniki. A to

oznaczało powrót do pomysłów pana Warta, do

pochodni oświetlających wnętrza bunkrów, do kopalń

węgla kamiennego, do wojen prowadzonych przy

pomocy armat i cekaemów. Coś tam zostało z dawnych

czasów, kiedy ludzkość była rozwinięta. Ostały się

zmiany genetyczne, odporność na klasyczne choroby,

mała cząstka ultranowoczesnej chemii. Zostały bunkry

z czasów wojny pozwalające przeżyć tym, którzy nie

zamienili się wcześniej w potwory. Pozostały zmiany

klimatu, gigantyczne morza, które zabrały dość spore

połacie lądu. Właściwie to było całkiem fajnie, jeśli

tylko udało się ujść przed zabiciem i zjedzeniem po to,

by mieszkać w którymś z betonowych schronów

rządzonych autokratycznie przez różnego rodzaju

mafie. Niektóre z państw zachowały strukturę

organizacyjną, jak choćby te na dalekiej Północy, gdzie

wydobywało się węgiel i produkowało stal, albo takie

jak Polska, Marakesz czy Unia Afrykańska, które żyły z

MARZEC 2001

AUTOBAHN NACH POZNAŃ

przemytu na masową skalę i produkcji narkotyków.

Były też luźne związki, jak Beduini i Arabowie,

trudniące się ochroną karawan ciągnących przez

pustynię ze śródziemnomorskiego wybrzeża na Północ i

z powrotem, albo jak Kozacy i Tatarzy, którzy

ochraniali szlaki na linii Wschód - Zachód.

Wagner nie wiedział, kiedy zasnął. Obudził go

pojedynczy wystrzał i miauczenie kotów. Z trudem

rozprostował obolały kark oparty dotąd o brzuch śpiącej

Murzynki. Tak jak przewidywał, mutanci atakowali

przed świtem. Ale była to akcja z góry skazana na

porażkę. Koty odpowiednio wcześnie obudziły

artylerzystów i cekaemistów, którzy zaczynali właśnie

walić wokół ze swojej broni. Najemnicy strzelali race i

po kilkudziesięciu sekundach Wrocław przysłał jakąś

setkę pocisków wielkiego kalibru, które momentalnie

spacyfikowały wszystko, co żyło w okolicznych

piaskach. Wagner, ogłuszony eksplozjami, wypluwając

piasek z ust, wygrzebał się z dołka, ciągnąc za sobą

Zuzię. Obydwoje klęli, usiłując coś usłyszeć albo

dostrzec w burzy piaskowej, którą wywołały

wrocławskie armaty. Zwierzęta instynktownie

gromadziły się przy swoich transporterach. Generał

Pawelec zbierał ludzi. Parszywy poranek.

Udało im się ruszyć dopiero w pół godziny później.

Na szczęście tym razem bez niespodzianek.

Monstrualny konwój najpierw wlókł się niemiłosiernie,

a potem, kiedy wjechali do kręgu pierwszych

umocnień, raptownie przyspieszył. Dymy z miejskich

kominów przykrywały całą kopułę Fullera i Wrocław

jawił się z daleka dziwnym mirażem utkanym z gęstej

mgły.

Sue Kristy-Anderson wystawiła głowę z włazu.

- Wasz bunkier jest taki duży?

- Bunkier? - Wagner uśmiechnął się lekko. - You'll

see.

-What?

- Zobaczysz.

Usłyszeli syk hydraulicznych siłowników

rozsuwających wrota tuneli. Najemnicy rozbijali tulejki

z chemicznym światłem. Po chwili ogarnął ich mrok

rozświetlony jedynie słabymi ognikami. Zrobiło się

trochę chłodniej. Wagner kazał Heiniemu poprowadzić

transporter do bocznego kanału metra.

- Wysiadamy. - Zręcznie zeskoczył z pancernej

burty.

- Muszę się zameldować.

- Spokojnie - przerwał jej, ściągając burnus przez

głowę. -Najpierw prysznic. - Otworzył drzwi jednej z

wielu kabin ukrytych w ścianie. - Chodź.

Murzynka zdjęła koszulę i wsunęła się do ciasnego

wnętrza obok niego.

- Jakiś dziwny ten prysznic - powiedziała. - Gdzie

jest dźwignia gazowa?

- Chcesz się myć gazem? - Parsknął śmiechem. -

Patrz. -Odkręcił kran.

Targnęła się w tył zaskoczona strumieniem wody,

który chlusnął jej na głowę.

- Jezu... Jezuuuuu... - wycierała oczy - macie tu aż

tyle wody?

Myjąc jej plecy, wyjaśnił, że woda jest chemicznie

oczyszczana we wtórnym obiegu. W tej samej, której

teraz używali pewnie kąpało się już parę tysięcy osób.

Nie chciała uwierzyć, że ktoś może być aż tak bogaty,

żeby sobie robić wodne prysznice. Najemnicy z kabin

obok gwizdali i krzyczeli, że zaraz zobaczy lepsze cuda.

Wagner podał jej ręcznik. Wyjęła z torby galowy

mundur marines. On włożył swój wzór, 31 - tropikalny

uniform składający się z sandałów, płóciennych

szortów, koszuli z naszywkami i korkowego hełmu. Nie

przypiął broni do paska. Od kiedy jego córka zaczęła

raczkować, unikał przynoszenia pistoletu do domu.

- Możemy? - powiedział, wskazując jej drogę do

windy. Cierpliwie czekał, aż pani pułkownik dopnie

nareszcie wszystkie guziki kurtki. Miała piękne ciało.

Gdyby nie duży, typowo murzyński tyłek i zbyt długie

stopy, byłaby wyjątkowo zgrabna. Żałował, że wokół

było tylu żołnierzy i w związku z tym nie mógł podjąć

próby zatrzymania jej pod prysznicem. Do windy

jednak wsiedli tylko we trójkę, z Zorgiem, który się nie

mył i zdążył wszystko załatwić szybciej. Najemnicy

musieli najpierw zdać sprzęt,

- Teraz się przygotuj - mruknął, kiedy ruszyli w

górę.

- Na co?

- Na szok. - Uśmiechnął się smutno. Widział już

wielu takich przybyszów z obcych stron, którzy byli tu

po raz pierwszy. Na własne oczy widział, jak jeden

Węgier zwymiotował z wrażenia. Słyszał od kolegów,

że podobno pewien Arab zastrzelił się w amoku. Na

szczęście Kristy-Anderson, podobnie jak on, nie miała

broni przy pasku. Kiedy dotarli na górę, szarpnął

zdecydowanie dźwignię otwierającą drzwi.

- Proszę. - Przepuścił ją przodem. Najpierw

zmrużyła oczy oślepione nawałą światła, potrząsnęła

głową, a potem...

- Jeeeeez!!! - Szarpnęła się w tył. - It's not real!!!

- Przeciwnie - usiłował ją podtrzymać - to wszystko

jest prawdziwe.

- Jeeez! Jeeez!!! Shit!!! Fuckin' bulishit!

- Ou yea... - mruknął Zorg. On również już widział

niejedno w wykonaniu gości, którzy byli tu pierwszy

raz.

Murzynka zszokowana patrzyła na palmy, tuje i

cyprysy porastające Wzgórze Wojewódzkie, gdzie była

stacja wind z podziemi. Patrzyła na wypielęgnowane

ścieżki, ławeczki w zieleni... potem przeniosła wzrok na

Ostrów Tumski, z wieżami starożytnych kościołów,

minaretami meczetów i kopułami synagog. A wreszcie

zauważyła Odrę.

- Jeeeeeez!!! It's river... Am I going crazyyyy???

- Nie. Widzisz prawdziwą rzekę.

- Skąd? - Po pierwszym szoku przeszła na polski. -

Skąd macie tyle wody na pustyni???

- Nie daj się zwieść pozorom. To tylko

kilkucentymetrowa warstwa. A dno pomalowali tak,

żeby wyglądało na parometrową głębię. - Wagner

MARZEC 2001

ANDRZEJ ZIEMIAŃSKI

uśmiechnął się lekko. - Potem wodę pompują

rurociągiem z powrotem i puszczają w ruchu ciągłym

tak, żeby wszyscy myśleli, że mamy prawdziwą,

historyczną Odrę...

- O mamo... To pierwsza rzeka, jaką widzę w życiu.

- Murzynka przeniosła wzrok na fullerowską kopułę

kryjącą całe miasto. Potem zerknęła na palmy. - Stać

was na tyle plastikowych drzew?

- One nie są plastikowe. Są prawdziwe.

- Fuck!!! Jak to prawdziwe? Rosną???

- Owszem.

- Jesus Christ... - O mało nie zemdlała. - Nie może

być tak pięknie na świecie. A to... - wskazała najbliższe

drzewo. - To może prawdziwe banany, co?

- Tak.

Podeszła bliżej. Usiłowała powąchać. Targnęła się

jednak w tył, widząc podchodzącego z boku policjanta.

- Ja tylko patrzyłam, proszę pana! - krzyknęła

spanikowana.

- Nie dotykałam!!! Przysięgam! Policjant parsknął

śmiechem.

- Co pani? Pierwszy raz we Wrocławiu czy co?

- Ja nie dotykałam! Nie dotykałam!!! Nie możecie

mnie aresztować!

- Daj pani spokój.

Chciał odejść, ale powstrzymał go Wagner.

- Ona aż z USA. Może byśmy tak dali jej spróbować

jednego?

Policjant wzruszył ramionami.

"- Nie ma sprawy. - Wyjął z kieszeni bloczek i coś

napisał na kartce, potem przystawił swoją pieczątkę. -

Proszę - podał Murzynce wyrwaną kartkę - to jest

pozwolenie na zerwanie jednego.

- Zasalutował i odszedł, nie zajmując się więcej

"wariatką". Sue Kristy-Anderson przełknęła ślinę.

- O czym mówiliście? - spytała, patrząc

podejrzliwie.

- Możesz sobie jednego zerwać, Zuzia.

- Prawdziwego banana?

-Mhm.

Wyciągnęła szybko rękę w stronę drzewa, myśląc,

że ich przestraszy. Ale nic z tego. Wagner czekał

cierpliwie, a Zorg wysikał się na trawniku i teraz

ziewał.

-No, dalej.

Dopiero teraz zrozumiała, że major mówi poważnie.

Że ona naprawdę może sobie zerwać prawdziwego

banana. Przełknęła ślinę. Popatrzyła na całą kiść.

- Aaaa... A jak źle zerwę i spadną wszystkie, to mnie

aresztujecie, tak?

- Nie wygłupiaj się Zuzia. No! Do roboty.

Zerwała. Chyba polecając swoją duszę Bogu w

trakcie tej czynności. Zorg ziewał. Pani pułkownik była

bliska apopleksji. Miała jednak twardą szkołę za sobą.

Usiłując pokazać, że to dla niej nic takiego, ugryzła

banana razem ze skórą. Zorg zrolował się na trawie,

Wagner też zaczął się śmiać.

- To się obiera, głupia Czekolado. - Pokazał jej, jak.

- Żresz środek, a resztę wyrzucasz do kosza na śmieci.

- Co to jest kosz na śmieci? - spytała.

- No kosz, gdzie... no... no, gdzie się wrzuca śmieci.

- A co to są śmieci?

- O żesz ty. To są resztki, niewykorzystane części

.czegoś, co ci się już nie przyda.

- I co się robi z tymi śmieciami? - Patrzyła na

Wagnera nieufnie. Banana pożarła. Teraz trzymała w

ręku skórkę i jakoś tak nie mogła się z nią rozstać.

- Nie wiem. Wyrzuca się gdzieś - Nie miał zielonego

pojęcia, jak działa Zakład Oczyszczania Miasta. - No

dobra. Możesz sobie to zachować na pamiątkę, tyle że

ci niedługo zgnije.

Ruszył ścieżką w dół zbocza. Murzynka w lekkim

szoku patrzyła na ocieniające drogę palmy, tuje, platany

i cyprysy. Nagle krzyknęła:

- A co to jest?!

- Choinka.

- Co to jest "choinka"?

- No takie drzewko. Sosna czy modrzew... Szlag!

Nie znam się. Nie jestem botanikiem.

- Ty mi tu nie pieprz, Andy! Widziałam prawdziwe

drzewa w muzeum w Detroit. I wiem, że drzewa mają

liście. Nie wciskaj mi ciemnoty!

- To jest iglaste. Jezu, chodźmy wreszcie.

Znowu ruszył przodem, ignorując kolejne okrzyki i

pytania pułkownika. Zaprowadził j ą do małej knajpki

na Moście Pokoju. Od kiedy zniknęły samochody, most

okazał się za szeroki jak na • potrzeby ryksz i dorożek,

więc z boku ustawiono stoliki. Leciutki wiatr,

wywoływany przez monstrualne śmigła Wyspy

Opatowickiej, przyjemnie chłodził skórę. Trzy stoliki

dalej kilku Arabów, wyzwolonych na moment spod

władzy islamu, uchlewało się w szybkim tempie. Tuż

obok jakaś pani w średnim wieku jadła lody i

uspokajała swojego cocker-spaniela, który usiłował

obszczekiwać Zorga. Poza nimi wokół było pusto,

sennie i jakoś tak "sprzyjająco". Nawet kelner ruszył

tyłek na widok nowych gości.

- Dzień dobry państwu. Czym mogę służyć?

- Ta pani jest z USA. Spróbujmy może dać jej

sałatkę ze świeżych warzyw, jakieś wino... ale dobre.

Coś z Afryki, I może bułkę, tylko świeżuteńką,

chrupiącą, posmarowaną grubo masłem. Aha, i proszę

dosypać dużo soli. Ona całe życie na syntetykach. Nie

poczuje na języku żadnego niekonkretnego smaku.

- Rozumiem. Dodam idokaminy.

- Nie, nie, nie. Żadnej chemii. - Wagner uśmiechnął

się lekko. - Wiem, że nie będzie jej smakować, ale...

Niech raz w życiu dziewczyna spróbuje naturalnych

warzyw.

- Oczywiście, proszę pana. Tylko... ta pani będzie

miała, eeee..- za przeproszeniem, sraczkęźniej.

- Trudno. A poza tym ona jest pułkownikiem

marines. Przeżyje jakoś.

Wagner zamówił dla siebie instant whisky, a dla

Zorga surową, siekaną, świńską wątrobę i krople

Waleriana.

- Ty... Andrzej. - Murzynka odruchowo dotknęła

swojego mundurowego pasa. Pewnie miała tam zaszyte

MARZEC 2001

AUTOBAHN NACH POZNAŃ

złote dolary. Coś, co zrobiłoby wrażenie w Wielkiej

Brytanii, może w Oslo, troszeczkę w Poznaniu. Tutaj

cały pas mógł jej wystarczyć raptem na dobry obiad w

szacownej knajpie, - Ile to będzie kosztowało?

- Nie wygłupiaj się. Ja stawiam.

- No, ale ile?

- Jakieś sto dwadzieścia, sto trzydzieści tysięcy

złotych.

- Ile to na dolary?

- Dwa, trzy miliony. Nie wiem, przecież naszych

walut się praktycznie nie wymienia. Westchnęła ciężko.

- Dwa, trzy miliony? - Przygryzła wargi. - Nie stać

mnie.

- Przecież ja zapraszam.

- Nie wygłupiaj się - powtórzyła jego poprzednie

powiedzenie. - Ile zarabiasz w wojsku?

- Zuzia. Nie można przeliczać cen i zarobków z

Wrocławia. Tu się sztucznie winduje ceny i pensje na

niebotyczne wyżyny. Żeby nikt nie przyjeżdżał i nie

wtykał nosa. Ty myślisz, że ludzie nie chcą żyć w raju?

Chcą. Ale żeby nas nie nazywano ksenofobami i

rasistami, to my nikomu nie odmawiamy prawa

osiedlenia. Tyle tylko, że nikogo nie stać na życie tutaj.

Ale to już ich sprawa. Nie nasza.

- Ale... ale to naprawdę raj.

- Owszem. - Przerwał, kiedy kelner stawiał przed

nimi zamówione trunki i potrawy. - A jak myślisz?

Dlaczego?

- Bo mieliście szczęście i kopułę fullerowską

postawiliście przed wojną. Żachnął się.

- Jesteś głupią Czekoladą. Widziałaś Twierdzę

Poznań? Skinęła głową.

- Widziałaś? Tam Wojsko Polskie rozpaczliwie

walczy o utrzymanie skrawka autostrady i portu. O

utrzymanie dostaw do Wrocławia. Żyjąw bunkrach, w

beznadziei, giną na jakiejś zapomnianej przez

wszystkich szosie. Tylko po to, żebyśmy mogli tu

świeże warzywka zajadać. Wiesz dlaczego? Ja ci

powiem. -Podniósł do ust szklaneczkę z doskonałą,

amerykańską whisky. -Tu Wojsko Polskie to jedynie

pełni honorowe warty przy pomnikach, przy wejściach

do urzędów. Walczą najemnicy. Polscy to mogą być co

najwyżej wyżsi oficerowie. Ale takiego najemnika

musisz czymś skusić. Na przykład wizja raju. Wiesz,

jakie legendy krążą o Festung Breslau w Reichu albo w

Rosji? Ludzie tracą całe swoje rodziny, żeby dojść do

krainy marzeń. Widziałaś Iwana Dołgorukowa? Był

księgowym w Moskwie. Przelazł sam jeden całą

pustynię, bez broni i bez zapasów. Jak tu dotarł, to

mimo że nie miał pojęcia o wojsku, od razu zrobiliśmy

go porucznikiem. Jeśli ktoś wie, jak przeżyć i jak

zabijać gołymi rękami,; to znaczy, że jest urodzonym

żołnierzem i niepotrzebne mu żadne akademie. A

Heini? Meine liebe Heuli? On był utylizatorem zwłok

w bunkrze w Stuttgarcie, tylko że potrafił tu przyjść i

jako legitymację pokazał dobrą setkę uszu różnych

mutantów. Miał Heklera&Kocha, ale parę tygodni

wcześniej skończyła mu się amunicja... A mimo to

przyszedł cały i zdrowy. Nawet nie zmęczony. A

Martha? Była katem w Budapeszcie, ale coś się

odwinęło i jakieś brzydkie rzeczy zrobili z jej rodziną.

- Po co mi to mówisz?

- Chcę ci powiedzieć tylko, że najemnik może

walczyć za żołd, ale pieniądze nic nie znaczą.

Najemnicy walczą za prawo do życia w raju. Nikt nie

będzie narażał tyłka codziennie, nikt nie będzie się

narażał na zjedzenie, nawet posmarowany trucizną,

wyłącznie za forsę. Oni dokonują cudów, bo mogą

wrócić tutaj. Mają swoje żony, dupy, kochanków...

Mają perspektywę normalnego życia, o której reszta

świata może jedynie czytać w starych powieściach.

Dlatego też Wojsko Polskie tutaj może się ograniczyć

wyłącznie do trzymania, honorowych wart z okazji

żnych uroczystości.

Nie bardzo mogła rozmawiać dalej, bo miała usta

pełne śliny. Skosztowała sałatki. Rzeczywiście, niezbyt

jej smakowała. Syntetyki wygarbowały jej podniebienie

na deskę. Wino wprost przeciwnie. Smakowało...

Wychyliła cały kieliszek szybciej niż major swoją

whisky. No i bułka... Bułka grubo posmarowana

masłem i posypana warstwą soli była świetna. Sue

włożyła do ust kolejną porcję sałatki.

- Wiesz... Smakuje jak trawa. Bo wiesz, ja kiedyś z

ciekawości polizałam prawdziwą trawę...

- W muzeum w Detroit? - zakpił.

Zorg, który w tym czasie uporał się z wątrobą,

ziewnął i wyciągnął swój długi' ogon zakończony

żądłem skorpiona. Na widok żądła spaniel przezornie

schował się za nogami swojej właścicielki. Te

wszystkie psy, mimo że cholernie głośne, nie były więc

jednak takie zupełnie głupie...

Wagner zapłacił i kazał kelnerowi wezwać fiakra.

Wsiedli do dorożki.

- Co to za gmach? - spytała Sue, wskazując budynek

za plecami.

- To jeszcze Hitler budował... Ministerstwo

Przemytu, zwane dla niepoznaki Urzędem

Wojewódzkim.

Oczywiście żadnego województwa od dawna już nie

było, natomiast tajniki produkcji nowoczesnej

amfetaminy, X-12, znali jedynie chemicy ukryci w

podziemiach wspaniałej budowli. I to się cholernie

opłacało. Ich praca w dużej części utrzymywała byt

Rzeczpospolitej.

Dorożka skręciła w prawo. Żołnierze w tropikalnych

hełmach, strzegący urzędów państwowych,

prezentowali broń przed majorem. Potem wjechali na

Wybrzeże Wyspiańskiego. Imperialny styl państwowej

architektury ustąpił miejsca luksusowym willom

tonącym w zieleni wysokich palm. Wielkie śmigła

Wyspy Opatowickiej były coraz bliżej, więc

produkowany przez nie wiatr był tu lepiej odczuwalny.

Sue Kristy-Anderson rozglądała się, przygryzając

wargi. "Doprowadzić do płaczu" - brzmiał rozkaz

generała Baryły. To da się zrobić. Bardzo łatwo i już

niedługo. Tylko, o co w tym wszystkim chodzi?

Skręcili znowu przy Hali Ludowej, wjeżdżając w

ulicę Mickiewicza. Sue po raz pierwszy ,w życiu

MARZEC 2001

ANDRZEJ ZIEMIAŃSKI

zobaczyła prawdziwy park. Nie zdążyła się zdziwić

setkami gatunków drzew. Dorożkarz zatrzymał się

przed niewielką willą ukrytą w zieleni i zażądał

odpowiednika paru milionów dolarów. Wagner

zapłacił. Pani pułkownik wyszła na miękkich nogach,

ale najlepsze było dopiero przed nią. Biedna dupka.

Kiedy Wagner otworzył furtkę, Ania, jego żona,

wybiegła z domu na spotkanie gości.

- Andrzejku! - Rzuciła mu się w ramiona. -

Wszystko w porządku? Nic ci nie jest? Poszło jakoś na

pustyni?

Nie zdążył odpowiedzieć. Ania witała się z panią

pułkownik. Potem pocałowała Zorga.

- Cześć kotek. Pilnowałeś mojego męża? Gepard

polizał ją po twarzy.

- No chodźcie, chodźcie. Zjecie coś? A może

zrobimy grilla w ogrodzie?

Poprowadziła ich do salonu ukrytego za

panoramiczną, odblaskową szybą. W przeciągu kilku

sekund potrafiła złajać raczkujące dziecko za to, że

przewróciło wazon, podać drinki i opieprzyć służącą.

Wróciła z kuchni z szerokim uśmiechem na twarzy i

talerzem obciążonym malutkimi kanapkami.

- Siadajcie, proszę - szczebiotała. - Zorg? Dać ci

trochę surowego mięsa?

Nie zdążyli zająć miejsc w fotelach, a ona potrafiła

się już pochwalić przed Murzynką pensją męża,

wspaniałym zdrowiem dziecka, tym że mają w garażu

prawdziwego konia i dwoma sypialniami na piętrze

urządzonymi w stylu arabskim. Na razie jeszcze nie

otwierała szaf, żeby pokazać swoje ciuchy -

postanowiła od razu strzelić z najgrubszej armaty.

Przepełniona dumą przyniosła ich książeczkę rodzinną i

zaprezentowała pierwszą stronę z ogromną pieczątką i

napisem stwierdzającym, że zarówno mąż i żona mają

pierwszą klasę czystości i w związku z tym gmina

wydała im pięć pozwoleń na posiadanie dzieci. Poniżej

była mniejsza pieczątka z napisem: "Jedno pozwolenie

wykorzystane".

- Bo wie pani - Ania usiadła tuż przy Sue, której

kanapka uwięzia w gardle - na pięcioro dzieci to pewnie

nigdy nie będzie nas stać. Ale planujemy z mężem

jeszcze jedno. A jak mu dadzą awans w przyszłym

roku, to może jeszcze jedno. Jestem zdrowa. Mogę

rodzić. A pani? Ma pani dzieci? Jakie? Ile?

Kristy-Anderson zaczęła się dławić kanapką.

Usiłowała zacisnąć oczy. "Doprowadzić do płaczu" -

kazał Baryła. Boże, jakie to łatwe. Najprostszy rozkaz,

jaki otrzymał w życiu. Tylko, co jest grane?

Ania pokazywała właśnie zdjęcia dziecka: szkrab w

przedszkolu; gówniarz na balu maskowym

(nierozpoznawalny zresztą na fotografii, bo się przebrał

za mutanta - trzeba było pokazywać palcem, który to w

tłumie bachorów); szczeniak (podtrzymywany przez

przedszkolankę) składający wiązankę kwiatków z

okazji święta państwowego pod pomnikiem Pana Jana,

Wskrzesiciela Rzeczpospolitej. Pułkownik marines

usiłowała skupić się na napisie wyrytym na cokole:

"Przechodniu, powiedz Polsce, że zrobiłem to dla

swojego Narodu. Musicie przetrwać za wszelką

cenę!"...

- To co robimy? Grill w ogrodzie? Zorg, masz

ochotę?

- Thhhylkhhho mi nie pshhhuj mhhłuęsa, Ankha! -

mruknął gepard. - Nie jhhem smażhhhonego...

Służąca przygotowała wszystko błyskawicznie.

Usiedli w wyplatanych fotelach pod ogromną palmą.

Wagner osobiście zajął się przyprawami i obsługą

rusztu. Sączyli wódkę z martini. Ania pytlowała

zawzięcie, doprowadzając Murzynkę do szewskiej

pasji. Bosko! Najłatwiejszy rozkaz w życiu. Sekunda w

wykonaniu Ani. Wagner zdjął swój korkowy hełm i

przy pomocy plastikowej uprzęży wspiął się na palmę.

Maczetą ściął orzech kokosowy, Ania kazała służącej

przepołowić i podać Murzynce. Boże. Kokosowe

mleko. "Doprowadzić do płaczu". Surę! Czekolada

chłeptała w lekkim amoku. No problem. Tylko, o co w

tym wszystkim chodzi?

Agentce CIA niewiele brakowało do totalnego

odlotu. Nawet bez amfetaminy X-12. Chwilę potem

Ania podała steki z karkówki. Do tego sałatka i

niemiecki szprycer na winie, wódce i piwie.

Czekoladzie głowa zaczęła się chwiać już po

pierwszym łyku. Dziecko zakwiliło w salonie, Anka

poszła je nakarmić. Okazało się, że Sue nie skosztowała

nawet steków na autostradzie, bo uwierzyła w plotkę,

że to było mięso z "ludziny". Teraz więc, po raz

pierwszy w życiu, jadła wieprzowinę. Nie smakowało

jej wyraźnie, bo syntetykami zamieniono jej

podniebienie w podeszwę buta bojowego, ale nastrój

sprawiał, że mrugała oczami, usiłując pozbyć się tych

cholernie upierdliwych łez. Zorg, nażarty po czubki

uszu, zwinął się w kłębek i ułożył do snu na trawie.

Domowy ratlerek usiłował mu dokuczać i nawet złapał

porucznika za ucho, ale zwątpił i zwiał, kiedy Zorg

ziewnął przez sen i pokazał swoje dodatkowe zęby

wysuwane zza kłów.

Wagner wziął z barku butelkę koniaku, dwa

ogromne kieliszki i zaprowadził Zuzię do Parku

Szczytnickiego. Patrzyła na te setki gatunków drzew,

łykając łzy. Postanowił jej nie popuścić. Zawsze był

bardzo sumienny w wykonywaniu rozkazów.

Lawirował między chichoczącymi w zapadającym

zmroku parami, odpędzał wiewiórki, które usiłowały

wymóc na nim orzechy, odganiał Zające i króliki

łaszące się do nóg. Zaprowadził panią pułkownik do

dziewiętnastowiecznej, smukłej jak strzała, wieży

widokowej. Po wąskich, trochę już zmurszałych

schodkach wyszli na podest u szczytu. Wagner usiadł,

opierając się o ścianę i postawił nogi na barierce. Tu,

ponad szczytami drzew, wiatr produkowany przez

śmigła Wyspy Opatowickiej był bardziej odczuwalny.

Słońce zachodziło właśnie, skrząc odblaskami na

szklanej kopule, poniżej było morze zieleni, widzieli

dachy rezydencji prominentów i co ważniejszych

przemytników. Gdzieś w dole turkotał konny tramwaj,

dorożki lawirowały między pniami wgryzającymi się w

nawierzchnię ulicy Pana Jana. Zapalano pierwsze

MARZEC 2001

AUTOBAHN NACH POZNAŃ

lampiony i gazowe latarnie. Ludzie gromadzili się na

trawnikach całymi rodzinami, żeby zjeść kolację,

kobiety właśnie rozpakowywały kosze z jedzeniem.

Otwierano pawilony wieczornych restauracji w parku.

Wagner napełnił kieliszki koniakiem. Sue wychyliła

swój jednym haustem. Beczała zupełnie otwarcie.

- Wiesz... - połykała łzy - to wasze dziecko...

wiesz... Ja mam szóstą klasę czystości!

- Co ci zrobili? - spytał.

- Wykastrowali mnie.

- No co ty? Baby nie da się wykastrować.

- Unieczynnili mi jajniki - wyjaśniła. - Mam szóstą

klasę. Jestem prawie mutantem. - Ryczała coraz

głośniej. Wytarła łzy rękawem, posmarkała się. Dał jej

chusteczkę. - Ta twoja żona... W takiej pięknej,

zwiewnej sukience. Służąca, dziecko, sałatka,

pielęgnowanie ogrodu. Tym się zajmuje. A ja wiem

tylko, jak z zawiązanymi oczami rozłożyć i złożyć

karabin maszynowy. Wiem, jak dowodzić plutonem

zwiadu. Jak zapewnić wsparcie ogniowe batalionowi w

okrążeniu. Boże! Nie umiem robić sałatki i nigdy nie

miałam na sobie sukienki! Nigdy nie będę mieć

dziecka...

Nalał jej nową porcję koniaku. Ciekawe, jakie plany

łączył z nią Baryła. Znowu przełknęła zawartość

ogromnego kieliszka jednym haustem.

- Nigdy nie będę mieć małego pieska. - Zabrała mu

butelkę i pociągnęła kilka łyków prosto z gwinta. - Nie

będę żyć wśród drzew.

Wagner przestraszył się, czy przypadkiem nie

przesolił z tym płaczem. Miał nadzieję, że Murzynka

nie skoczy nagle z tej cholernej wieży. Pomógł jej się

podnieść i asekurując pijaną w sztok kobietę, zeszli na

ł. Trzymając pod ramię, zaprowadził ją do domu. Na

szczęście Ania sprawdzała się w takich sytuacjach.

Rozebrała panią pułkownik, umyła, włożyła jej

koronkową nocną koszulę i położyła spać w jednej z

sypialni urządzonej w arabskim stylu...

***

Rano Sue wyglądała trochę lepiej. Złapał ją na tym,

jak się przegląda w lustrze, obciągając na sobie

skłębione koronki. Pół nocy spędziła w toalecie, ale

zdołała się jednak umyć i zejść, już w galowym

mundurze marines, na śniadanie. Porucznik Zorg na jej

widok podrapał się tylną łapą za uchem. Najwyraźniej

założył się z Anką, czy pani pułkownik zdecyduje się

na ryzyko powrotu do ubikacji i spędzenie tam długich

godzin, czy też raczej zrezygnuje z grzanek i dziwnie

pachnącego płynu, który -jak jej objaśniono - nazywa

się "herbata"... Obydwoje, Zorg i Anka, zafascynowani

obserwowali, jak Zuzia gryzie grzanki z miną w rodzaju

"w Pearl Harbor też było ciężko...". Wagner nie

wiedział, czy wygrała jego żona czy zwierzak, nie

wypadało pytać przy gościu, choć ta kwestia nurtowała

go coraz bardziej. Służąca pomogła mu zaprząc konia

do zgrabnej dwukółki. Już po kilkunastu minutach

udało mu się wpakować do powozu panią pułkownik i

porucznika. Kristy-Anderson zakryła oczy szkłami

przeciwsłonecznych okularów - nie mógł nawet

dostrzec, na co patrzyła. Strzelając z bata, poganiał

konia. Ruch na ulicach o tej porze dopiero narastał,

więc stosunkowo szybko dotarli do Mostu

Grunwaldzkiego. Zaraz za nim rozciągały się już stajnie

Ministerstwa Przemytu... tfu! Urzędu Wojewódzkiego.

Wagner zostawił swój pojazd pod opieką sprawnych

koniuszych i szerokimi, mającymi przypominać o

szacunku dla władzy, faszystowskimi schodami

poprowadził ich między ogromne kolumny. W holu

panował miły chłód. Sandały nieprzyjemnie plaskały na

granitowych schodach. Potem kontrola, pobieżna

rewizja i adiutant zaanonsował ich generałowi. Kiedy

wprowadzono ich do gabinetu, Sue zdjęła nareszcie

swoje ciemne oku-. lary.

Generał Baryła odwrócił się od okna z widokiem na

Odrę i Ostrów Tumski. Udało mu się jakoś poruszyć

swoje wielkie cielsko. O dziwo, nawet nie oderwał się

przy tym żaden z guzików munduru zapiętego jakimś

cudem na monstrualnym brzuchu. Baryła podreptał w

ich stronę na swoich krótkich, wygiętych w straszliwy

iks, nóżkach. Podał dłoń z palcami jak serdelki

porośniętymi rzadkim włosem. Wbrew pozorom nie był

mutantem, miał pierwszą klasę czystości, żonę i piątkę

dorastających dzieci.

- Witam panią, pani pułkownik - wysapał. - Jest mi

niezmiernie miło, że widzę panią całą i zdrową.

- Cała przyjemność po mojej stronie, panie generale.

- O... Świetnie pani mówi po polsku. Tym razem nie

sparowała swoim słynnym "pan też". Uśmiechnęła się.

- Jestem pól-Polką.

- Ach, więc Kristy w pani nazwisku to

zangielszczone "Kiściak"?

- Nie. Andersen to od Andrzejewska.

Baryła również się uśmiechnął. Wskazał im fotele.

- Wiem, że major Wagner jest miłośnikiem koniaku,

ale chciałbym państwa poczęstować czymś, co jest

produkowane w naszej ojczyźnie. To miejscowa

specjalność - wskazał na oszronioną butelkę.

- Miejscowa specjalność? - Murzynka postanowiła

jednak pokazać pazury. - Czyżby amfetamina X-12?

Roześmiał się. Wbrew swojemu wyglądowi był

człowiekiem niezwykle inteligentnym i cenił

inteligencję u innych ludzi.

- Może na razie dajmy sobie spokój ze

strzykawkami. - Napełnił malutkie kieliszki. - Póki co,

proponuję czystą wódkę.

- Na zdrowie! - Sue wychyliła swój, wykazując dużą

znajomość polskich zwyczajów.

- Coraz lepiej was szkolą w tym CIA. - Baryła z

trudem zmieścił się w fotelu za ogromnym biurkiem.

-Słucham?

- No nieeee... Agent z problemami słuchu? Chyba

niemożliwe.

- Pan powiedział: "CIA".

Przydymione szkło kopuły nad miastem, wraz z

gęstymi żaluzjami w oknie, odbijało dziwne światło,

tworząc nieruchome cienie na twarzy generała.

Atmosfera gabinetu wydawała się senna, jakby nie do

końca realna.

MARZEC 2001

ANDRZEJ ZIEMIAŃSKI

- Owszem. Choć na pewno przeszła pani szkolenie

w marines. Zawsze dbacie o dobre "przykrycie", ale

pułkownikiem pani nie jest, prawda?

- Nie rozumiem, o czym pan mówi, panie generale.

Baryła westchnął ciężko, potem wydął swoje olbrzymie

wargi.

- Powiedziałem, że pani jest agentem CIA. Pani

szefem jest Terry Robinson, zajmuje pani trzynastą celę

szóstego wydziału w bunkrze Langley, oprócz ojca,

pana Andrzejewskiego, uczono panią intensywnie

języka polskiego przez ponad rok w ośrodku

kryptograficznym w Detroit, miała pani sześciu

nauczycieli, w tym dwóch Polaków: panią Wróblewską

i pana Martyniaka... Mam wymieniać dalej?

Przygryzła wargi.

- Popełniła pani szereg przestępstw federalnych -

kontynuował generał. - Polizała pani trawę w Parku

Narodowym bunkra

Detroit. Zresztą... Też mi park - wzruszył

ramionami, dywagując - dziesięć metrów na dziesięć. I

w dodatku dala się pani sfotografować. Mniejsza z tym.

Kochała się pani nielegalnie, trochę handlowała

maryśką wśród kolegów. Sprawa sądowa była już w

toku, ale zwerbowali panią do tej misji. I jakoś się

udało, prawda?

- Chcę się skontaktować z konsulem Stanów

Zjednoczonych Ameryki Pomocnej! - powiedziała

trochę za szybko. Pokazała, że udało się ją

zdenerwować.

Baryła ryknął śmiechem. Monstrualny brzuch zaczął

mu się trząść, ale krawiec, który szył generalski

mundur, teraz właśnie . uzyskał dowód, że jest

fachowcem najwyższej klasy. Żaden z guzików nie

odpadł, choć zakrawało to na cud.

- Ależ proszę... Zdziwi się pani, ale mamy we

Wrocławiu nawet waszego konsula. Honorowego. On

nawet raz na pół roku otrzymuje jakąś pocztę. Nic nie

łączy naszych narodów od czasów Bomby Szen, ale my

mamy nawet konsula. Chyba do pokazywania w zoo,

ale jest. Jest! Proszę. - Wykonał gest dobrego

gospodarza. - Mam go wezwać?

Oddychała trochę za szybko. Wagner wyczuł, że

zaczęła się bać.

-1 co niby moglibyście mi zrobić? - kpił Baryła. -

Spuścić na łeb bombę atomową? Mam wrażenie, że bez

elektryczności będzie to dla was dość kłopotliwe. A

może armia USA uderzy na Wrocław? Hmmm, macie

aż tyle żaglowców, żeby przewieźć wojsko przez

ocean? - Pochylił się nad lśniącym blatem. - No, proszę

mi nareszcie powiedzieć, czy konsul ma być obecny,

jak będę rozrywał panią końmi na Rynku czy nie?

Była zesrana ze strachu. Zacisnęła dłonie na

poręczach fotela. Zorg też to zauważył, zastrzygł

uszami. I tak jak Wagner zauważył coś jeszcze.

- Pani się zastanawia, jak mnie zabić - mruknął

Baryła. On również był dobrym obserwatorem.

Otworzył ogromną szufladę biurka i wypuścił na blat

dwa perskie koty. Zaczęły się przeciągać na śliskiej

powierzchni. - Myśli pani o dwóch rozwiązaniach. Albo

wypuści pani grzechotnika z torby... Ale to głupi

pomysł. Te koty załatwią go w ciągu kilku sekund.

Albo użyje pani swojego malutkiego, szybkostrzelnego

pistoletu. Niewykrywal-nego przy naszych rewizjach. -

Roześmiał się znowu. - To tylko Amerykanie mogli

wymyślić. Skonstruować mikroskopijny pistolecik z

pociskami, które wręcz patroszą człowieka. On jest tak

mały, że ukryli go w... za przeproszeniem... - Zerknął

odruchowo na jej opięte, czarne spodnie. - To tylko

Amerykanie mogli wymyślić - powtórzył. - Pistolet

ukryty w... - Chrząknął. -Właściwie niewykrywalny.

Tyle tylko, że jeśli zechce pani wystrzelić, musi pani

rozpiąć i zdjąć spodnie, ściągnąć majtki, wyjąć go i...

Hmmm. W tym czasie pan porucznik zdąży sześćset

razy zatopić swoje jadowe kły w pani szyi. Zorg -

zwrócił się do geparda - długo umiera człowiek

ukąszony przez ciebie?

- Dhhhhłughhho...

Wagner wiedział, że gepard mówi prawdę. Jad był

ustawiony na paraliżowanie przeciwnika.

Unieruchamiał momentalnie. Zawarte w nim toksyny

były jednak tylko efektem ubocznym i rozpuszczały się

powoli we krwi wroga. Mutanci umierali nawet i po

dwóch, trzech godzinach, dysząc z bólu. Ciągle

sparaliżowani.

- Sami daliście nam tę technologię.- kontynuował

Baryła. -Kiedy wymyśliliście grzechotniki, to te mniej

udane modele, czyli kotki, ptaszki, tygryski i gepardy,

sprzedaliście mniej ważnym narodom. Jasne. Węża nie

można tak łatwo wykryć w podczerwieni jak kota. Ale

kiedy zabrakło elektryczności, okazało się, że wąż to

kompletne nic w porównaniu z takim Biczem Bożym,

jakim są nasze gepardy...

- Skąd pan tyle wie, panie generale? - Usiłowała być

racjonalna. - Ma pan agentów w USA?

- A po co? - Pokiwał głową. - Nic nas nie łączy. Na

papierze jesteśmy sojusznikami, ale sama pani wie... Za

daleko, żeby się czymkolwiek interesować.

- Więc kto? Arabowie?

- Beduini, droga pani. Proszę nie mieszać tych

dwóch nacji.

- Oni szpieguj ą u nas? Po co?

- Mają jakieś przemytnicze interesy. - Wzruszył

ramionami.

- A ja mam wystarczająco dużo pieniędzy, żeby

kupić u nich to, co chcę mieć. - Zaczął głaskać jednego

z persów na biurku. Kot wyprężył grzbiet i zaczął

mruczeć. - Paręset lat temu byłbym chyba najlepszym

klientem w każdym supermarkecie, bo zawsze mnie

stać na wszystko, o czym tylko marzę.

- Arabowie... Znaczy Beduini wyszpiegowali

wszystko na temat mojej misji?

Baryła tylko machnął ręką.

- "Wszystko"... - Prychnął jak kot, którego głaskał. -

Pani sama nie wie wszystkiego o swojej misji. A nikt na

świecie nie pozna wszystkich tajemnic bunkra Langley.

To zresztą zupełnie niepotrzebne.

- Czego więc dotyczy nasza rozmowa?

MARZEC 2001

AUTOBAHN NACH POZNAŃ

- Otóż chcę, żeby mi pani wyśpiewała ładnie to, co

pani wie.

- Proszę na to nie liczyć, generale!

Powiedziała to trochę zbyt szybko. Nikomu z

obecnych w gabinecie nie umknął fakt, że znowu

zacisnęła dłonie na poręczach fotela.

- Pani Andrzejewska... - uśmiechnął się Baryła -

proszę się z łaski swojej nie wygłupiać. Powie pani.

- Bo jak nie, to... rozerwie mnie pan końmi na

Rynku? A może wbicie na pal? Obcięcie piersi?

Była twarda, ale nie do końca. Chyba zbyt

plastycznie wyobraziła sobie to, o czym mówiła.

Spociła się momentalnie.

- Pani Andrzejewska. - Baryła z dobrotliwym

wyrazem twarzy napełnił jej kieliszek wódką. - Niech

pani nie opowiada głupot. Od razu na pal! Albo piersi

obciąć... - Wzruszył ramionami.

- Tak robicie w Ameryce? Tu jest na szczęście

Polska. Dogadamy się po dobroci, przy wódeczce.

- Nigdy się nie dogadamy!

- Och, doprawdy? A dziesięć kontenerów, które

miała pani zniszczyć? Co? Pryszcz?

- Skąd pan o tym wie??? - Zerwała się z fotela.

Zabrakło jej oddechu. Najprawdopodobniej o tym,

oprócz niej, mógł wiedzieć tylko prezydent USA.

Baryła uśmiechnął się ciepło.

- Tak, tak... Pan prezydent USA, Jose Torres de

Fuengirola też ma swoje słabości. On lubi

chłopczyków, a w tym specjalizują się Beduini...

Zapomniała pani? Lawrence of Arabia? Ale oczywiście

tylko kpię. - Generał wychylił swój kieliszek i wykonał

zapraszający gest, żeby zrobiła to samo. - Prezydent to

dla mnie trochę za wysoko. Po co zresztą? Ja kupuję

informacje dużo bardziej precyzyjne, ale z niższego

szczebla i w związku z tym znacznie tańsze.

- Co pan wie o mojej misji? - podskoczyła

Murzynka.

- Pani Andrzejewska, powiem pani nawet to, o czym

pani nie ma zielonego pojęcia, bo nikt pani nie

uświadomił. A w zamian proszę tylko o jedną rzecz. O

datę.

- Nigdy!

- Hę, hę... Jak mówiłem, tu Polska. Dogadamy się

przy wódeczce. - Ponownie napełnił kieliszki.

- Nigdy w życiu, gnoju jeden!!!

- Hę, hę... Mam tu jednego takiego mutanta, co go

Wagner złapał zeszłego roku. On ma szczególny talent.

Taki, który pozwala się obyć bez wbijania na pal. Piersi

też może sobie pani zachować na własność. Nic mi po

nich.

- Nie wolno używać mutantów.

- To spuśćcie mi za to na łeb bombę atomową -

zakpił, pochylając się nad biurkiem. - Co? Nie uda się?

- Panie generale...

- Milcz i słuchaj. To był kijek - wysapał Baryła. -

Teraz marchewka.

Znowu nalał wódki. Wypił, zakąsił konserwowym

ogórkiem i otarł usta.

- Słuchaj, Zuzia. Nie proponuję ci nic do jedzenia,

bo i tak wiem, że z najwyższym trudem kontrolujesz

zwieracz odbytu. Ale uraczę cię paroma informacjami,

o których nie masz pojęcia. Twój prezydent, pan Jose

Torres Wielbiciel Chłopaczków de Fuengirola, wie o

czymś, o czym nie wie nikt inny. Może poza paroma

inżynierkami w Cheyenne Mountain, z których jeden

był bardzo zadłużony u Beduinów, bo "nadużywał".

Ale to drobiazg... Było tak. Sprawiliście Chińczykom

krwawą łaźnię pod Pekinem podczas ostatniej wojny, a

oni spuścili za to nam wszystkim na główki Bombę

Szen. I na świecie skończyła się elektryczność. Trzaskprask

i po krzyku. Pochodnia stała się jednym ze źródeł

światła w bunkrach, bo żarówki odeszły w niepamięć.

Ale... Jak się po latach okazało, nie byliście tacy znów

głupi, wy Amerykanie. Skądś wiedzieliście, że oni,

Chińczycy, mająszeny. I że może wam się nie udać

wywalić ich z gry za szybko. Ktoś z waszych domyślił

się nawet, że możecie przesiać całą cywilizację,

sprowadzając jądo epoki maszyny parowej. Ale

mieliście na to radę. Wiedzieliście, co zrobić, jak się nie

uda z Chińczykami.

- O czym pan mówi?

- O projekcie Queens,

- O czym?

- O "Queens Project". O maszynie czasu.

- Jezu... - Murzynka potrząsnęła głową. - Chyba

śnię.

- Nie wiem, czy pani śni. - Baryła wyjął papierosa z

drewnianej szkatułki na biurku. Zapalił go prześlicznej

roboty rosyjską, benzynową zapalniczką. - Wasi

inżynierowie myśleli tak:

jeśli się nie uda wygrać z Chińczykami i oni rozpylą

szeny w atmosferze, to na całym świecie zniknie

elektryczność. Izolatory zamienią się w przewodniki i...

i koniec naszej kochanej cywilizacji. Koniec

globalizacji, zabijania na odległość, indoktrynacji

totalnej... Koniec giełd i telefonów. Nawet taka

przeciętna Amerykanka nie będzie mogła sobie kupić w

sklepie głupiego wibratora. I co? Wymyślili

zabezpieczenie ostateczne. Wymyślili maszynę czasu.

- Pan bredzi, generale.

- A jeśli nie? Posłuchaj mnie, Zuzia, do końca. Było

tak. Macie maszynę czasu. Ale co z tego? Jeśli żółtki

wypuszczą szeny, to maszyna będzie bezużyteczna.

Więc co zrobić? Ano... Wysłać jaw kosmos. No, ale co

z tego kosmosu? Szeny co prawda jej nie uszkodzą, ale

jak wysłać sygnał, że ma zacząć działać, skoro nie

będzie już elektryczności? I tu, moja droga, ujawnia się

cały geniusz amerykańskich inżynierów. Nie można

użyć maszyny na Ziemi? Trzeba wysłać w kosmos. Nie

można z Ziemi zawiadomić jej, że ma zacząć działać?

Nie ma Sprawy... Musi zacząć działać sama z siebie.

Ale jeśli wygramy, to po co ma działać? Jak to

rozstrzygnąć? Bardzo proste. Maszyna została wysłana

w okolice Saturna. Miała wrócić po kilkudziesięciu

latach i cofnąć całą planetę w czasie. O paręset, parę

tysięcy lat. Cywilizacja zyska jeszcze jedną szansę.

Tylko co to daje autorom projektu? A jak historia się

MARZEC 2001

ANDRZEJ ZIEMIAŃSKI

powtórzy? Znowu dojdzie do wojny, żółtki znowu

wypuszczą szeny i pętla czasu się zamknie. Po co?

Najlepszym rozwiązaniem byłoby cofnąć się w czasie,

ale w taki sposób, żeby kilka osób zachowało

przynajmniej część wiedzy o tym, co ma nastąpić w

przyszłości. Żeby przeniosło się w czasie najlepiej z

jakąś cząstką nowoczesnej technologii. Jak to zrobić?

Bardzo prosto. Amerykańscy inżynierowie są genialni.

Wygląda to tak: po kilkudziesięciu latach maszyna

czasu wraca z orbity Saturna, cofa całą Ziemię w

czasie. Do tego jednak trzeba tak gigantycznych źródeł

energii, że nikt ich nie jest w stanie zbudować. Ziemia

zostaje więc "zawrócona" na czas zaledwie

nanosekundy. Cofnie się wszystko do roku,

powiedzmy, tysięcznego i błyskawicznie powróci do

naszych czasów. Mówimy o nanosekundzie! Jaki z tego

jednak zysk? To również proste. Ci wszyscy ludzie,

którzy będą przebywać w zasięgu działania emiterów

Voughta pozostaną w tych czasach, do których zostaną

cofnięci. Ludzie i urządzenia. Hipotetycznie więc

rozważając, sytuacja będzie wyglądać tak: obojętnie,

wygramy czy przegramy, maszyna czasu wróci ze

swojej orbity i cofnie całą Ziemię o kilkaset lat. Jeśli

wygramy, to po nanosekundzie wrócimy nietknięci do

naszych czasów. Nikt niczego nie zauważy. Jeśli jednak

przegramy... Wtedy pewni ściśle wyselekcjonowani

ludzie, ściśle wyselekcjonowane urządzenia, znajdą się

w zasięgu działania emiterów Voughta. L.. i pozostaną

na przykład w roku tysiąc osiemsetnym. Nie wiem

dokładnie, bo to działa losowo, zbyt krótki czas

namierzania. Ale proszę sobie wyobrazić. Pan

prezydent USA, z rodziną, ze sztabem, z paroma

setkami wojska, z całą naszą cholerną wiedzą, z

odpornością na klasyczne choroby, z karabinami

maszynowymi, superannatami, z komputerami,

encyklopediami, współczesną chemią i maszyną

parową, pojawia się nagle w roku tysiąc osiemsetnym.

W dobie Napoleona Bonaparte... Jak długo będzie

zdobywał władzę nad światem? Rok? Czy wystarczą

mu trzy dni? I historia się odmieni. Można zrobić, co

się komu żywnie podoba...

- Z tego, co pan mówi... te emitery... muszą być na

Ziemi. Jak oprą się działaniu szenów?

- No i widzisz, Zuzia... - Baryła uśmiechnął się

lekko. - Już mi wierzysz. - Zaciągnął się dymem z

papierosa. - To bardzo proste. Emitery zawczasu

zatopiono w szkle. Szeny nie mają do nich dostępu.

Jeżeli maszyna czasu zacznie działać, uruchomi je

automatycznie w czasach, kiedy nikt nawet nie myślał

jeszcze o szenaeh. Być może w momencie, kiedy rodził

się Jezus Chrystus? Może trochę wcześniej? Może

źniej? Tam jednak szenów nie będzie. I wszystko

gra. Trzeba tylko znaleźć się w pobliżu emiterów w

chwili, kiedy sonda z Saturna wejdzie na orbitę Ziemi.

Kto będzie w zasięgu emitera w momencie realizacji

Projektu Queens, zatrzyma się w czasach sprzed paruset

czy paru tysięcy lat... I może sobie zmieniać historię do

woli, dysponując całą naszą wiedzą.

- Zaraz... Co komu przyjdzie z urządzeń, które są już

zepsute w naszych czasach?

- Oj, Zuzia... Jeśli ktoś zadbał o maszynę czasu na

orbicie, to zadbał i o urządzenia. W Cheyenne Moutain

macie kilka tysięcy zatopionych w szkle kontenerów. Z

komputerami sprzed stu lat, z nowoczesną elektroniką.

Szeny nie miały do nich dostępu.

- Aaaa... - Murzynka wzięła swój kieliszek i

przełknęła wódkę, która pewnie zdążyła się już zrobić

ciepła. - A jaki pan ma w tym interes?

- No widzisz... - Wziął ociekający zalewą ogórek,

wypił wódkę i zakąsił. - Wy macie kilka tysięcy

kontenerów. Ja mam jeden, sprowadziłem sobie z

Berlina, ale mi ten jeden wystarczy. Bo to z powodu

waszej gigantomanii.

- Co?

- Wystarczyłoby kilkuset ludzi i nasza wiedza w

czasach Napoleona Bonaparte, żeby zmienić bieg czasu.

Ale wy chcieliście mieć wszystko. Przede wszystkim

wojsko. I... umieściliście kontenery w waszych bazach

i... niestety umieściliście tam również emitery Voughta.

- Te dziesięć zasobników, które mam zniszczyć?...

- Tak. To emitery Voughta z waszej starej bazy we

Włoszech. Kazałem Beduinom sprowadzić tutaj...

- Boże. Nie sądziłam, że prezydent wyśle mnie na

misję niemożliwą do spełnienia.

- A tak. - Baryła uśmiechnął się radośnie. - Bo

widzisz, Zuzia... Wasz prezydent to dla mnie naprawdę

trochę za wysoko. Lubi chłopczyków, ale nawet

Beduini nie mogli zdobyć informacji, którą ma tylko

on. On jeden... na całym świecie.

- Jakiej informacji?

- Widzisz, śliczna Czekoladko, prawdziwy problem

miałem tylko jeden. Zdobyłem kontener, kazałem

sprowadzić emitery Voughta, ale... nie miałem i nie

mam dalej pojęcia, kiedy odpali maszyna czasu. Nikt

tego nie wie, oprócz twojego prezydenta. Więc sam,

przez moich kochanych Beduinów, poinformowałem

go, że mam kontener i emitery. Chciałem, żeby

spanikował, żeby wysłał kogoś takiego jak ty z misją

zniszczenia zasobników, z pasem wypchanym

amerykańskim złotem, z grzechotnikiem w torbie i

pistoletem ukrytym w "hmmm". Postanowiłem sobie,

że od ciebie dowiem się, kiedy ruszy Projekt Oueens.

- Jest pan naiwny, panie generale.

- Och, doprawdy?

- A tak! Sądzi pan, że poinformowali mnie o dacie?

Oni w ogóle nie powiedzieli mi o Projekcie Oueens!

Wszystko usłyszałam od pana!

Baryła wykonał odżegnujący gest.

- Nie jestem naiwny, Czekoladka. Twój prezydent

też raczej głupi nie jest. Nie powiedzieli ci nic... -

westchnął - poza datą odpalenia.

-Pan kpi?

-Nie, kotek. Otrzymałaś swoją misję, dość łatwą do

spełnienia, bo przecież wystarczy stłuc szkło na

którymkolwiek z zasobników i będzie po całym moim

planie. Niczego ci nie powiedzieli. Poza jedną rzeczą.

Powiedzieli ci... DO KIEDY masz zakończyć misję.

MARZEC 2001

AUTOBAHN NACH POZNAŃ

Prawda? Powiedzieli ci, że jak to zrobisz po pewnej

określonej dacie, to sprawa nieaktualna, więc masz się

spieszyć. Pewnie, bo po tej dacie musi już być

nieaktualna, wtedy po prostu znikniesz, moja śliczna

Murzyneczko Bambo. - Baryła nachylił się nad stołem.

- A ja chcę wiedzieć, jaka to data - wysapał.

Zagryzła wargi. Wszyscy w gabinecie wiedzieli, że

generał ją trafił. Zszokowany Wagner, niezbyt przejęty

sprawą Zorg - obaj wiedzieli, że tamten ją ma. Że pani

pułkownik zna datę. I zaraz wyśpiewa, tak czy inaczej.

- Gówno się ode mnie dowiecie! - Murzynka

szarpnęła się w nagłym paroksyzmie, sięgając do torby

z grzechotnikiem. Koty na biurku nastroszyły futro,

Zorg wstał nagle z wzorzystego dywanu i wyszczerzył

swoje jadowe zęby, Wagner dotknął rękojeści sztyletu,

który miał ukryty w rękawie. - Jestem Amerykanką i

nic wam nie powiem. Choćbyście mnie wbili na pal!

Baryła uśmiechnął się dobrotliwie.

- To tylko kijek - powtórzył swoje poprzednie

zdanie. - A teraz marchewka, kochana pół-Polko,

siostro moja. - Otworzył szufladę i wyjął z niej plik

pożółkłych kartek. - To jest spis zawartości kontenera,

który sprowadziłem z Berlina. - Jego gruby paluch

przesuwał się po kolejnych pozycjach listy, - O

proszę... Komputer medyczny wraz z wyposażeniem.

Śliczna technologia z zeszłego wieku. No i co, Zuzia?

Jak tylko znajdziemy się w czasach bez szenów, to od

razu będziemy cię mogli wyleczyć. Zamiast szóstej

klasy czystości, po pięciu minutach będziesz mieć

pierwszą. I możesz sobie urodzić pięknego dzieciaczka.

Śliczną mini-Czekoladę.

- Nie. Unieczynnili mi jajniki. Jednym zastrzykiem.

- Nie wkurzaj mnie, Zuzia. Naprawimy to w pięć

minut, w czasach, kiedy nie będzie szenów i ten cały

wasz szajs zacznie znowu działać. - Wskazał na kartki

opisujące zawartość kontenera. - Zastanów się...

Będziesz miała dziecko. Dwie, trzy sztuki, nawet

dziesięć, jak wytrzymasz. Będziesz żyć wśród drzew.

W świecie bez zmian klimatycznych, bez mutantów,

bogata, zdrowa, władna... Pomyśl, Zuzia. Będziesz

prawdziwym pułkownikiem wśród naszych ludzi.

Będziesz współuczestniczyć w zdobyciu władzy nad

światem. No i te dzieci... Wiesz, jak to jest, gdy kobieta

karmi szkraba piersią? Nie wiesz - kusił - ale

wyobrażałaś sobie to wielokrotnie, nie mogąc zasnąć w

swojej celi w Langley, prawda? Wagner coś by ci o tym

mógł powiedzieć, ale on mężczyzna, nie rozumie

kobiet. Spytaj więc jego żonę. Spytaj ją, czy to fajne

uczucie odprowadzać bachora do przedszkola. Czy

ślicznie jest robić grilla w ogrodzie? Czy lepiej jest być

bogatą, władną i bezpieczną, czy też może lepiej umieć

jedynie rozkładać i składać karabin maszynowy z

zawiązanymi oczami? W te i we wte... Pomyśl o tym,

Zuzia. Zastanów się. I pomyśl jeszcze, co ci dały te

twoje kochane Stany. Wykastrowali cię, a teraz, jak

uruchomią maszynę czasu, po prostu znikniesz. Nie

będzie wojny, nie będzie szenów, nie będzie ciebie,

moja piękna Sue Kristy-Anderson. Po prostu nie

pojawisz się na świecie. A stąd znikniesz. Jak zresztą

cały nasz świat.

Baryła pstryknął palcami. Adiutant rozsunął część

ściany, ukazując klatkę z dwoma mutantami.

- Wybieraj, kochanie - szepnął. - Albo oni - wskazał

na zdeformowane twarze swoich speców od

przesłuchań - albo ja. I bogactwo, władza, duży

brzuszek w ciąży, kochający mąż, jedzenie, o jakim nie

miałaś dotąd pojęcia, pierwsza klasa czystości, drzewa

wokół, wspaniały klimat... Myśl, kotek. Myśl!

Murzynka zaczęła płakać. Wagner odwrócił wzrok.

Baryła przeciwnie, przyglądał się kobiecie z fascynacją.

- Muszę do ubikacji - szepnęła.

- Sikaj na fotel... Na razie cię nie wypuszczę.

-Ale j a muszę!

- Nic z tego, zanim nie powiesz.

- Boże...

- No i jak? - Napełnił kieliszek i postawił przed nią

tackę z rosyjskim kawiorem i kanapkami. - Wydumałaś

już?

Zaczęła beczeć na cały glos. Łzy kapały jej po

brodzie. Baryła zaczął wykładać przed nią zdjęcia

swoich dzieci. Kładł jedno po drugim, podsuwał pod

oczy.

- Siedemnastego października! - wrzasnęła nagle

Murzynka. - Siedemnastego października!!! - zawyła

tak, że można było zacząć się obawiać o całość jej strun

głosowych.

Baryła zaczął się śmiać.

-Siedemnastego października... - powtórzył. - Wasi

inżynierowie mają przynajmniej poczucie humoru. -

Zerknął na mutantów, czy kobieta powiedziała prawdę.

Obaj skinęli głowami.

Baryła kiwnął na adiutanta.

- Zastrzel ich. - Wskazał mutantów w klatce. - Nie

będą nam już potrzebni.

Potem zwrócił się do Wagnera.

- Zaopiekuj się Zuzią - rozkazał, ziewając. -

Wszystko pod nos, ona jedzie z nami. Zadbaj, ozłoć i

zaprowadź do ubikacji. Szesnastego października

zbiórka na Placu Grunwaldzkim. Chcę widzieć cały

twój oddział, żonę, dziecko i co tam chcesz zabrać w

podróż przez millenia... Panowie - spojrzał na Wagnera

i Zor-ga - to wszystko na dzisiaj: Żegnam.

Wyszli na miękkich nogach, słysząc dwa strzały

pistoletowe z półautomatycznej broni adiutanta Baryły.

***

Szesnastego października wszystko było gotowe.

Cały oddział najemników, ludzie, gepardy, ptaki, koty i

tygrysy siedziały grzecznie w transporterach

ustawionych na Placu Grunwaldzkim. W promieniu

działania emiterów Voughta stało jeszcze sześćdziesiąt

ciężarówek Baryły. Ania Wagner rozmawiała z Sue, ale

widać było, że jest zdenerwowana. Miała na sobie kusą

podkoszulkę, szorty i plecak, w którym wycięła dziury

tak, żeby trzymane tam dziecko mogło wypuścić nogi.

Na szyi zawiesiła pistolet maszynowy. Twarz

MARZEC 2001

ANDRZEJ ZIEMIAŃSKI

pomalowana w pustynne barwy ochronne nosiła także

ślady starannego makijażu - rzęsy, brwi, róż na

policzkach, szminka, błyszczyk. Była przygotowana na

każdą okazję: na pustynną wojnę i na bal u króla

Nabuchodonozora jednocześnie. Ich służąca jednak

wyglądała jeszcze lepiej. Miała dwa plecaki -jeden

zwieszony z tyłu, jeden z przodu. Ale sądząc po tym,

jak lekko się poruszała, w plecakach były wyłącznie

ciuchy Anki. Służąca miała na ramionach dwa karabiny

Hecklera&Kocha, a w kaburze na udzie czterdziestkę

piątkę Smith&Wessona. Miała też sztylet, nóż saperski,

łopatkę, wielki korkowy hełm i czarczaf pomalowany w

barwy ochronne. Cała rodzina wyglądała jak stado

idiotów. Z tym, że inni nie byli lepsi. Martha miała ze

sobą gramofon na korbkę z wielką tubą, a Doł-gorukow

swoje trzy arabskie kochanki utknięte w luku

towarowym opancerzonego transportera.

Baryła jednak nie zwracał na to uwagi. Podszedł na

swoich krótkich nóżkach uprzejmie, z wrodzoną

kurtuazją, salutując Ance.

- Andrzejku - zagaił, patrząc tak, że każdy, kto znał

to spojrzenie prawie mdlał ze strachu. - Wiesz, dlaczego

właśnie ciebie wybrałem na wyprawę? Ponieważ jesteś

najbardziej sumiennym oficerem Twierdzy Wrocław.

Nie zawiedź mnie, gnoju! Bo wiesz...

Wagner zasalutował służbiście. A chwilęźniej

rozdarł się, prawie niszcząc swoje struny głosowe:

- Iwan! Heini! Zorg! Chwyćcie żołnierzy za pyski i

trzymajcie mocno!!! Żeby mi tu nawet nikt okiem nie

mrugnął nieregulaminowo...

Porucznicy zaczęli wrzeszczeć na swoich. Wojsko

Polskie, starannie wyselekcjonowana kompania,

złożona z ludzi o słowiańskim wyglądzie, a więc sami

blondyni i blondynki z niebieskimi oczami, wystraszyło

się najemników już na samym wstępie. Oni naprawdę

do tej pory znali jedynie służbę na wartach

honorowych... Chłopaki i dziewczyny o pszennych

włosach kulili się ze strachu na sam widok Wagnera, a

Zorg doprowadzał ich do amoku. Porucznik, wpieniony

jak szlag, bo zdążył już zarobić dwa kopy w zad od

majora, krążył między żołnierzami, szukając tylko

okazji do przeczołgania kogoś po placu, tam i z

powrotem, sześćset razy. Sierżanci już po kwadransie

mieli pianę na ustach od ciągłego krzyku. Kaprale

modlili się, żeby dotrwać jutra. Żołnierze żegnali się z

życiem. Zwierzęta usiłowały zniknąć jakoś w ciemnych

wnętrzach swoich transporterów. Heini biegał z

odbezpieczonym parabellum w ręce. Iwan przechadzał

się ze swoim skórzanym batem... Obydwaj opieprzam

przez Wagnera przy każdej okazji i przez to coraz

bardziej groźni. Kompanii honorowej wydawało się, że

właśnie nastąpił dzień sądu ostatecznego.

Baryła dobrodusznie pocieszał strapionych

żołnierzy, potem podszedł do Wagnera.

- Ładnie ich tresujesz. - Uśmiechnął się szeroko. -

Podoba mi się twój styl pracy...

Zerknął na ostatnie promienie słońca błyszczące w

szkle fullerowskiej kopuły kryjącej miasto. Jego

adiutant rozłożył na gąsienicy najbliższego transportera

ręcznie haftowaną serwetkę. Postawił dwa kryształowe

kieliszki i napełnił je trunkiem z owiniętej

nieskazitelnie białą szmatką butelki. Óbpk postawił

małe talerzyki z papryką, peklowaną cebulą,

marynowanymi grzybkami i malutki kociołek z

parówkami.

- Na zdrowie! - Baryła wychylił pierwszy swój

kieliszek. -No, pij, Andrzejku. Nie stresuj się już tak, bo

dostaniesz impotencji i nie zrobisz drugiego dziecka

swojej ślicznej żonie.

Wagner wypił swoją porcję, zagryzł grzybkiem.

Świetne rydze, szlag, tylko generała było stać na coś

takiego.

Baryła skinął na adiutanta, który podskoczył z

butelką.

- No i jak? - Zerknął na zegarek. - Niedługo

ruszamy.

- Ciekawe, gdzie?

- Hm... Tego nie wiedzą nawet Amerykanie. -

Generał wypił drugi kieliszek i wziął nabitą przez

adiutanta na widelec parówkę. Wagner również. -

Potrzeba tak kolosalnej energii, żeby cofnąć całą

Ziemię w czasie, że to musi trwać bardzo krótko i

emitery nie będą w stanie zestroić się w przeciągu

nanosekundy. Zatrzymamy się w czasie wybranym

zupełnie przypadkowo.

- Juliusz Cezar? Dinozaury? Czasy Pana Jana?

- To byłaby najgorsza możliwość. - Baryła, wbrew

swojemu wyglądowi, był naprawdę cholernie

inteligentny. - Ale na szczęście wojny to, wbrew

pozorom, tylko ułamek czasu, przez który istniała

ludzkość.

- Pozostaje jeszcze dżuma, faszyzm, krach

klimatyczny...

- Spokojnie, Andrzejku... Na wszystkie choroby

jesteśmy uodpornieni. A jak wylądujemy tu w roku

1942, to nawet hitlerowcy będą chcieli z nami

handlować, żeby się dowiedzieć, jak działa nasza

technologia. Oddadzą nam duszę, żeby tylko odkryć, co

to jest nowoczesna chemia.

- Albo oddadzą nam duszę albo wpakują do

Ausehwitz.

- Nie panikuj, Andrzejku. Ja mam w kontenerze pas

indukcyjny i dematerializator. Jak się pojawi prąd

elektryczny, to te wszystkie amerykańskie zabawki

zaczną znowu działać. I pan Hitler, który zbudował mi

gabinet w Urzędzie, będzie mógł mi tyłek polizać.

Wagner wychylił następny kieliszek. Znów zagryzł

rydzem w pikantnej polewie.

- A jak wylądujemy w czasach dinozaurów?

- Trudno. Wtedy zbudujemy ludzkość od nowa.

- A jak w czasie wojen husyckich? Baryła tylko

pokiwał głową.

- To tych śmiesznych rycerzy rozsieczemy ogniem

karabinów maszynowych.

- Na jak długo wystarczy nam amunicji?

- Andrzejku... - Baryła ponownie kazał napełnić

kieliszki. -A jak myślisz? Co ja mam na tych

ciężarówkach?. Proch strzelniczy? Nie! Ja tam mam

MARZEC 2001

AUTOBAHN NACH POZNAŃ

wyposażenie do produkcji potrzebnych nam rzeczy w

każdych warunkach. W każdych czasach. Ja się długo

przygotowywałem do tej misji.

- No ładnie. - Wagner pierwszy sięgnął po kieliszek.

- Jak wylądujemy w epoce, kiedy była już elektronika,

to z sześćdziesięciu ciężarówek przyda nam się ta

jedna... Zawierająca amerykański kontener ze sprzętem.

- Mylisz się, chłopcze. - Baryła również wypił swoją

wódkę. - Nie doceniasz mnie, Andrzej. Wtedy

zastosujemy "plan B".

- Co zastosujemy?

- Pozwól mi potrzymać cię jeszcze trochę w

niepewności. A na razie trzymaj swoich ludzi w

pogotowiu. - Baryła zerknął na zegarek i ruszył w

stronę sztabowego transportera. - Możemy wybrać się

w podróż w każdej chwili, jeśli Zuzia nie nałgała.

Wagner wzruszył ramionami.

Opieprzył swoich oficerów. Ci opieprzyli swoich

ludzi i zwierzęta. Potem trwali oparci w kucki o

gąsienice, paląc papierosy i waląc ukradkiem wódę.

Czas dłużył się niemiłosiernie. Wokół było ciemno...

***

Wokół było ciemno. Jeśli nawet ktoś zauważył

błysk, który wywołała maszyna czasu, umieszczona

przez Amerykanów na orbicie planety, to nie zdążył

zareagować. Nanosekunda to o wiele za mało na

jakąkolwiek reakcję. Wagner ocknął się z krzykiem, bo

coś dziwnego leciało' mu na twarz. A gdzie kopuła

Fullera??? Jezu... To śnieg! Śnieg z deszczem... chyba.

Kiedyś o tym czytał. Kopuły nie było. Widział kilka

domów, które pamiętał, ale większość innych... A poza

tym... Poza tym widział latarnie z... Jezusie Chrystusie,

Józefie i Maryjo... Latarnie z elektrycznym światłem!

Gdzie wylądowali? Gdzie wylądowali? Plac

Grunwaldzki wydawał się jakiś pusty. Jezus! Pewnie w

1945 roku, kiedy go przebudowywali na lotnisko. Boże!

Nie! Zaraz, zaraz... W 1945 nie było elektrycznych

latami, a wokół latały rosyjskie bombowce. Spokojnie.

Faszyści nie mogli mieć sodowych świateł. - Wagner

przeczytał przecież wszystkie książki do historii

dostępne w miejskiej bibliotece. Spokojnie. Było tak

strasznie zimno.

Katastrofa nastąpiła w sekundęźniej. Śkoda

Favorit, wiedział to dokładnie, bo z całą swoją

sumiennością zapoznał się z wszystkimi historycznymi

książkami w bibliotece, wpieprzyła się w jedną z

ciężarówek Baryły. Ale huk. Z tyłu, w opancerzony

transporter, rąbnęło srebrne volvo. A z boku, w kolejną

ciężarówkę uderzył bus hyundaia i tam były najgorsze

straty, bo pasażerowie nie mieli ani pasów, ani

poduszek powietrznych. Wszystkim rozkrwawiło gęby.

Nagłe pojawienie się, wręcz materializacja z nicości,

transporterów i sześćdziesięciu ciężarówek na środku

placu kompletnie zdezorientowało kierowców sprzed

paruset lat.

- Pas indukcyjny! - darł się Baryła ze swojego

transportera. - Pas indukcyjny!!!

Wagner kazał rozbić szkło, którym oblano

amerykański kontener. Najemnicy momentalnie

siekierami rozwalili osłonę w drzazgi. Major szeleścił

pożółkłymi kartkami opisującymi zawartość zasobnika.

Kolejne auto wpieprzyło się w zużyty i wypalony

emiter Voughta. To chyba fiat? Ktoś już pomstował na

chodniku. Ktoś wzywał policję.

- Jezu... Dołgorukow, verfluchte! Pas indukcyjny!

Nach oben po lewej.

Iwan dokonał cudu. Wcisnął się jakoś do zasobnika.

Po sekundzie wyrzucił pas, który przecież widział po

raz pierwszy w życiu. Najemnicy rozciągnęli go na

jezdni. O Boże. W porządku. Ci tutaj przecież

przesyłali energię elektryczną pod ziemią. Pas

indukcyjny zaczął momentalnie ładować akumulatory

amerykańskich zabawek w kontenerze.

Baryła biegł w ich kierunku na swoich krótkich

żkach.

- Paralizatory, Wagner! Paralizatory!

- Wyciągać paralizatory! - zawył major.

- Mein Gott... a jak one wyglądają? - spytała Martha.

Dołgorukow jednak był nieoceniony. Wyrzucał już

miotacze z zasobnika.

- Gdzie jesteśmy? - krzyczał Baryła. - Czy to

dwudziesty wiek? Dziewiętnasty?

Wagner podskoczył do najbliższego przechodnia.

Wyszarpnął rewolwer z kabury i zastanawiał się, czy

oddać strzał ostrzegawczy w powietrze. Broń parna

mogła na nich nie robić wrażenia. Na przechodniu,

starszym mężczyźnie w dziwnym płaszczu, zrobił

jednak wrażenie Zorg, który oparł się przednimi łapami

na jego ramionach.

- Jaki dzień jest dzisiaj ?

- D... D... Dwudziesty listopada - wyjąkał

mężczyzna. '-Jakiego roku?

- Dwa tysiące pierwszego - szepnął mężczyzna,

chwiejąc się pod naciskiem Zorga. - To jakiś cyrk?

Zaraz was policja ustawi, bo on powinien mieć

kaganiec.

- Dwudziesty pierwszy wiek! - krzyknął Wagner. -

Sam początek.

- Ideahie trafili - mruknął Baryła. - Plan B. Plan B. Z

boku podeszła goła czeska sygnalistka. Samym swoim

widokiem doprowadziła przechodnia prawie do

apopleksji. Ale... Miała już w ręku naładowany

częściowo paralizator. Wymierzyła w chwiejącego się

na chodniku mężczyznę i nacisnęła spust. Oczy faceta

powędrowały do góry. Razem z Wagnerem Czeszka

posadziła go na zmrożonym trawniku. Dziewczyna cała

drżała i miała gęsią skórkę. Szczękała zębami.

- Czo je to??? - patrzyła wokół przerażona.

- Śnieg. Psia twoja mać! - krzyknął Wagner. -

Listopad. -Zdążył zerknąć na zegarek mężczyzny,

którego chwilowo sparaliżowali. I na szczęście tamten

miał zegarek klasyczny, na sprężyny, bo wskazań

elektronicznego mógł Wagner nie pojąć. Szósta rano.

Bosko. Niewielki ruch.

MARZEC 2001

ANDRZEJ ZIEMIAŃSKI

Rozległ się pisk opon. Ogromny, czerwony autobus

walnął prosto w transporter Baryły. Kierowca otworzył

drzwi i wściekły wypadł na zewnątrz.

- Kto wam pozwolił tu stać bez świateł, pojeby!!!???

- zaczął krzyczeć. - Policja! Policja!!!

Heini sparaliżował go ułamkiem mocy cudeńka,

którego projektanci jeszcze się nie urodzili. Wokół

jednak zbierali się już ludzie i zdziwieni patrzyli na

pojazdy ze snu, na żołnierzy ubranych w burnusy i

turbany, podczas kiedy wokół mżyło śniegiem i

deszczem. Skądś z boku rozległ się dźwięk straszliwie

głośnej syreny. Radiowóz policyjny. Dokładnie taki, jak

na zdjęciach ze starych książek. Na szczęście Heini

podskoczył z paralizatorem, zanim tamci zdążyli

wysiąść. Amerykańskie zabawki sprawowały się

świetnie. Po prawie stu latach bezczynności. Po

awaryjnym ładowaniu nieużywanych od lat

akumulatorów wojskowym pasem indukcyjnym. Po

przeniesieniu w czasie... Ta technologia, która tak

naprawdę miała się pojawić dopiero w przyszłości,

teraz działała niezawodnie. Bo wokół nie było już

szenów! Bosko! Martha wyładowała z zasobnika działo

impulsowe i sylabizując, zawzięcie czytała instrukcję.

Goła Czeszka sparaliżowała któregoś z przechodniów,

zdarła z niego kurtkę i założyła na siebie. I tak

przytupywała nogami. Szczęście, że byli odporni na

wszystkie tutejsze choroby. Pokazywano ich palcami.

Kilkunastu co najmniej przechodniów wyjęło z kieszeni

coś, co Wagner zidentyfikował jako telefony

komórkowe. Wolał się nie domyślać, gdzie dzwonili.

- Rozśrodkowanie!!! - ryknął. - Rozśrodkować się!

Paralizatoren.

Najemnicy paraliżowali gapiów. Niektórzy grubo

okutani ludzie zaczęli uciekać i dalej wykrzykiwali coś

do swoich kieszonkowych telefonów. Boże! Przy ślą

policję? Wojsko?

Baryła ocenił sytuację dokładnie tak samo jak major.

- Rozśrodkowanie! - wył. - Rozdać radiostacje z

kontenera. Oficerowie prowadzą poszczególne grupy

do swoich punktów koncentracji!

Iwan, Heini i jakiś blondyn z kompanii honorowej

łamali właśnie łakowe pieczęcie na kopertach z

rozkazami dotyczącymi planu B. Przyjechały dwa

nowe, potwornie głośne radiowozy i równie głośny

ambulans, ale Martha załatwiła ich z działa

impulsowego. Świetna broń na wyprawę w czasie. Nie

wyrządzała żadnej krzywdy ludziom, nie niszczyła

maszyn. Wagner drżał z zimna. Zerknął na swoją żonę

w transporterze. Razem ze służącą wkładały na siebie

wszystko, co ta druga miała w plecakach i usiłowały

owinąć czymś dziecko. Korkowe hełmy w coraz

większej ilości lądowały na jezdni. Ludzie usiłowali

bagnetami przystosować swoje koce, robiąc coś w

rodzaju poncho, żeby wspomogły ich burnusy i

tropikalne mundury wzór 31.

Zorg podskoczył do Wagnera meldując, że mają

zdobyć plan miasta. Na szczęście major wiedział, jak to

zrobić w tej epoce. Długie godziny spędzone w

bibliotece właśnie zaczynały procentować. Podbiegł do

najbliższego kiosku.

- Poproszę o plan miasta - wyrecytował z pamięci,

usiłując mówić jak najczystszą polszczyzną. Zaspana

dziewczyna, która właśnie otwierała swój interes,

jednak ledwie go zrozumiała.

- Plan? Cztery pięćdziesiąt. - Ziewnęła. Rzucił jej

złotą monetę ze wspaniałym wizerunkiem polskiego

orła.

- Reszty nie trzeba.

- Co to, psiakrew, jest? - Dziewczyna patrzyła na

nominał:

sto tysięcy złotych polskich. - Co to za dowcipy?

Wyjął z sakiewki garść złotych monet i rzucił na blat

pokryty kolorowymi pismami.

- Masz. Daj mi plan!

- Niech pan zabiera te śmieszne żetony. Cztery

pięćdziesiąt! Mogę dać panu tańszy, z

dziewięćdziesiątego siódmego roku, za trzy

sześćdziesiąt.

Na szczęście major był przygotowany na każdą

ewentualność. Wyjął z torby coś szczególnie cennego.

Prawdziwą, świeżutką marchewkę. Jeszcze miała nawet

zieloną nać.

- Dam ci to za plan miasta - powiedział. - Jest

prawdziwa! Powąchaj...

Dziewczyna zerknęła na marchewkę.

- Wariat! Wariat! - krzyknęła i zaczęła zamykać

okienko kiosku.

Wagner zdenerwował się i wyszarpnął z kabury

rewolwer. Kolbą rozbił szybę i chwycił plik map

przytrzymywany gumką na wystawie. Dziewczyna

psiknęła mu czymś w twarz. O mało nie zwariował z

bólu, zasłaniając się dłońmi.

- Zorg! Straciłem oczy! Przejmujesz dowodzenie.

- Spokojnie... - Baryła wkurzony przedłużającym się

postojem podszedł z boku. - To pewnie gaz pieprzowy.

Może iperyt?

Nie wiem, jakich gazów bojowych ich cywile

używali w aerozolu.

Podniósł majora z ziemi i chlusnął mu na twarz

wodą z manierki.

- Idiotka! - warknął.

- No co pan? - Dziewczyna wynurzyła się zza lady

ciągle z malutkim miotaczem w ręku. - On mi szybę

rozwalił! Policja! Baryła rzucił jej sztabę złota.

- Policja... policja... - przedrzeźniał przerażoną

kobietę. -A może od razu wezwij cały Układ

Warszawski na pomoc.

- No przecież go już nie ma. - Dziewczyna zerknęła

na sztabkę. - No, właściwie... - Sprawdziła paznokciem

sztancę. -NATO nie będę wzywać.

Baryła popchnął majora w kierunku transporterów.

Sam rozwinął zdobyty z takim poświęceniem plan

miasta.

- Charaszo... Rozśrodkowanie zgodnie z rozkazami -

zakomenderował. - Wagner? Widzisz już coś?

MARZEC 2001

AUTOBAHN NACH POZNAŃ

- Nic! - Ciepłe łzy spływały po rozognionych

policzkach. -Załatwiła mnie, pinda!

- Opanuj się i nie histeryzuj. - Generał oświetlał

mapę tulejką z chemicznym światłem. Potem wrócił do

kiosku i za drugą sztabkę złota kupił sobie elektryczną

latarkę. Zaintrygowana dziewczyna nawet włożyła mu

tam dwie baterie i pokazała, jak obsługiwać. Wyraz,

delikatnie mówiąc, zdziwienia, jednak nie opuszczał jej

twarzy.

- Dobra. - Baryła najwyraźniej znalazł na planie to,

czego szukał. - Chwyć ludzi za pyski i wykonuj

rozkazy!

- Zorg! - Wagner usiłował dojrzeć cokolwiek przez

załzawione, piekące oczy. - Rozśrodkowuj! Szybciej!

Jak ktoś pierdnie nieregulaminowo, to każ rozstrzeliwać

na miejscu!

Grupa błyskawicznie podzieliła się na cztery

mniejsze oddziały. Każdy ruszył w przeciwną stronę.

Wagner, niezbyt przytomny, na transporterze z żoną,

dzieckiem i służącą, z liczną rodziną Baryły i

"szturmowcami" z kompanii honorowej, przecierał

załzawione oczy. Boże, jak wokół było pusto.

- Ruszać!

Kierowca panikował oślepiony coraz bardziej

licznymi reflektorami samochodów jadących z

naprzeciwka. Dostali uderzenie w bok. Makabryczny

odgłos prasowanej blachy... Ktoś zaczął krzyczeć. Dwa

kolejne radiowozy i ambulans. Martha strzelała z działa

impulsowego ukryta za pancernymi płytami na dachu

transportera. Ale tamci, o dziwo, nie odpowiadali

ogniem. Ich transporter nie mógł zapalić reflektorów,

bo ich po prostu nie miał. I po chwili znowu zderzyli

się z jakimś pojazdem. Wizg gąsienic ślizgających się

na brukowej kostce przy cofaniu, wrzaski kierowców,

dzwonienie czegoś zupełnie nieprawdopodobnego, co

sunęło po szynach w środku miasta... Kolej?

Oświetlony elektrycznym światłem tramwaj? Co to

było? Co to było??? O matko! Wagner liczył pojazdy

ich grupy. Dwadzieścia transporterów i piętnaście

ciężarówek przetasowało się fatalnie. O żadnym szyku

nie mogło być mowy. Nikt ich nie szkolił do jazdy w

nocy. Właśnie jedna z parowych ciężarówek

zmasakrowała uliczną latarnię. Przechodnie

telefonowali do różnych .służb, donosząc o wariatach w

dziwnych pojazdach wygłupiających się w samym

centrum miasta.

- Panie generale. - Wagner zsunął się z włazu do

centrum dowodzenia. - Nie damy rady!

-Nie panikuj.

- Wylądowaliśmy w czasach, gdzie jest elektronika.

Powinniśmy się poddać. To jedyna szansa. Będziemy

handlować naszą wiedzą i chemią, której oni nie znają.

- Nie panikuj, Andrzejku.

- Zaraz przyślą helikoptery! Malutkie, spalinowe

czołgi z wielkimi armatami! Spuszczą nam na głowę

bombę atomową! Baryła uśmiechnął się lekko.

- Wykonuj rozkazy, Andrzej. Nazad na górę.

Wagner wspiąt się po drabince i znowu wystawił

głowę z włazu. Zerknął na czeską sygnalistkę w cudzej

kurtce, ale ta nie mogła mu się na nic przydać. Semafor

w nocy był niezbyt widoczny, a dziewczyna,

przygryzając język, studiowała instrukcję swojej nowej,

amerykańskiej radiostacji. Nie bardzo wiedziała, jak się

połączyć z pozostałymi grupami. Dotykała

przełączników na chybił trafił. Poza szumem w

głośniku niczego nie udało się jej uzyskać.

Pieprzony plan B. Wjechali na Most Grunwaldzki.

Jezu, jak wokół było pusto. Pusto i gęsto jednocześnie.

Mniej budynków, ale więcej pojazdów. Żadnej

kawiarni nie dałoby się tu na moście zainstalować.

Teraz właściwie to był nawet za wąski. Sznury

oślepiających reflektorami aut zajmowały wszystkie

pasy jezdni. Przechodnie na poboczach pokazywali ich

pojazdy palcami. Znowu wielu z nich gdzieś

telefonowało - nikt z nich nigdy nie widział tutaj

parowej lokomotywy na gąsienicach, wyposażonej w

działo i parę karabinów maszynowych. Nikt nie widział

prawie gołych ludzi w listopadzie. Nikt nie widział

gepardów, tygrysów i kotów wystawiających głowy z

włazów i mrużących oczy tak, żeby nie wpadał w nie

śnieg. Wagner nie miał pojęcia, na co liczył Baryła. Jak

zjeżdżali z mostu, Martha musiała unieszkodliwić

cztery nowe radiowozy. Kiedy tym tutaj zabraknie

cierpliwości? Kiedy zamiast policji pojawią się

helikoptery i te ichnie malutkie, cholernie zabójcze,

spalinowe czołgi z silnikami diesla, które sprawiały, że

cała pancerna śmierć mogła być dwadzieścia razy

mniejsza niż monstrualne, parowe transportery? Kiedy

przyślą samoloty z bombami sterowanymi laserem? Za

godzinę? Dwie? Oni przecież mieli ciągle prąd

elektryczny. Mieli te swoje cholerne komputery,

perfekcyjnie rozwiniętą sieć łączności. Szenów jeszcze

nie było. Jezu... na co liczył Baryła?

Sue Kristy-Anderson, ubrana w nocną koszulę,

mundur, koc z dziurą na głowę i kombinezon

przeciwchemiczny, wystawiła głowę przez właz.

- Tam! - wskazała ręką.

Skręcili pod Ministerstwo Przemytu. O szlag! To był

ciągle jeszcze Urząd Wojewódzki i, co

najśmieszniejsze, województwo jeszcze istniało.

Żadnych stajni wokół nie było. Był za to ogromny,

pusty na razie, parking, który pozwolił im wykonać

nawet zwrot w prawo w jako takim szyku. Ale

śmieszne. Baryła, który tu pracował, dzisiaj nie

zostałby pewnie wpuszczony do swojego gabinetu.

Wagner zignorował czerwone światło na jakimś

takim dziwnym słupku po boku drogi, bo nie wiedział,

co to oznacza. I zmiażdżyli malutkiego fiacika.

Przejechali po nim, odbierając uderzenia kolejnych

samochodów w pancerną burtę. Jezu... Ale jatka.

Gąsienice miażdżyły lakierowaną blachę. I te pieprzone

klaksony! Kolejne radiowozy. Martha dokonywała

cudów zręczności, manewrując na dachu działem

impulsowym. Spanikowała jednak tak, że wbiła sobie w

gołe udo strzykawkę. Po chwili głowa zaczęła jej się

chwiać i dziewczyna zaczęła walić po wszystkim, co się

ruszało wokół. Boże, Boże, Boże... Nie mieli żadnych

szans! Baryła to idiota!!!

MARZEC 2001

ANDRZEJ ZIEMIAŃSKI

Przejechali pod Muzeum Narodowym. Minęli Górkę

Wojewódzką, nie było jeszcze żadnych wind do

podziemi - ktoś japo prostu rozkopał, otoczył płotem i

zostawił... Potem Wagner kazał skręcić w lewo.

Zatrzymali się na pustym parkingu przy jakiejś dziwnej

budowli, która wyglądała jak stożek ze ściętym

wierzchołkiem, odwróconym do góry nogami i wbitym

w ziemię.

- Gdzie z tymi tirami? - darł się cięć "Panoramy

Racławickiej", jak głosiła plakietka na jego kurtce. - Tu

nie wolno z ciężarówkami!

Nawalona amfetaminą Martha strzeliła do niego z

działa impulsowego. Sam szok elektryczny nie zrobił

mu nic złego, ale przelecenie kilkunastu metrów i

walnięcie plecami w betonową ścianę - zdecydowanie

tak. Wagner ześliznął się po drabince do centrum

dowodzenia, ale Baryły już tam nie było. Wyskoczył

przez właz ewakuacyjny, gwizdnął na dwa tygrysy z

plutonu pacyfikacyjnego, żeby mu towarzyszyły dla

ochrony i pobiegł szukać generała. Za nim biegła

czeska sygnalistka, plaskając o mokry bruk bosymi

stopami i meldując, że nawiązała łączność z Heinim na

Polance i Dołgorukowem na Biskupinie. Tylko

białowłosa "gwardia honorowa" gdzieś się pogubiła, ale

ich ciężarówki są na Moście Pomorskim, bo słyszała,

jak policja mówi przez radio o piętnastu

"nieoświetlonych tirach" stojących tam właśnie...

Co to są tiry??? Rozwinął w biegu jedną z map,

które zdobył z takim poświęceniem i przez łzy, które

ciągle płynęły z powodu tego gazu pieprzowego czy

iperytu, usiłował się zorientować w sytuacji. Nic z tego.

Mapa była opisana w jakimś dziwnym języku polskim.

Co to jest "Wzgórze Partyzantów"? Jacyś partyzanci

zdobyli wzgórze w mieście? I ciągle się tam trzymają?

To dlaczego ci tutaj nie przysłali swoich spalinowych

czołgów i artylerii? Trzeba było zrównać górę z

powierzchnią ziemi, a nie uwieczniać nazwy na mapie...

Nie mógł zrozumieć. A może to jacyś pacyfiści?

Na szczęście Baryła siedział na swoim rozkładanym,

drewniano-płóciennym stołeczku tuż obok, przy jednej

z wielkich ciężarówek. Jego gołe, owłosione obficie

nogi drżały lekko (tropikalny mundur, wzór 31,

przewidywał tylko szorty, a tu było zimno jak szlag),

ale generał miał na sobie jeszcze koc przerobiony na

poncho i niesamowicie żółtą, puchową kurtkę zerwaną

chyba z jakiegoś przechodnia.

- No co, Andrzejku? - zagaił kompletnie

niezestresowany. -Dokończymy? - Wskazał na butelkę,

którą adiutant trzymał na srebrnej tacy.

- Powinniśmy się poddać, panie generale -

powiedział Wagner. -1 wynegocjować, ile się da,

sprzedając im naszą wiedzę.

- Nie panikuj, Andrzejku.

- Panie generale... Zatrzymali naszych na Moście

Pomorskim! Heini i Iwan zdołali się jakoś

zakamuflować, ale po kwadransie ta ich "policja"

znajdzie nasze maszyny!

Baryła wystawił twarz na spadające z nieba płatki

śniegu z deszczem.

- Wiesz, że oni sądzą, że to poprawia cerę?

- Śnieg? A jak opad radioaktywny weżre się w

skórę?

- Tu jeszcze nie ma opadu.

- Panie generale! Musi pan podjąć decyzję! Baryła

uśmiechnął się lekko.

- Ale ja już podjąłem decyzję, Andrzejku. Zanim

jeszcze wyruszyłem w podróż przez Wrota Czasu...

Rzeczpospolita uber alles. Od morza do morza, jak nasi

ojcowie kazali.

- Co pan chce zrobić, generale?

- Nie pieprz, Andrzej! - Baryła- skinął na adiutanta. -

Przecież wiesz, co chcę zrobić.

Wagner skamieniał nagle. Wiedział. Dokładnie

wiedział. Gdzieś, jakby poza nim, rozgrywały się

oniryczne sceny. Baryła kazał dać Amerykance

komputer medyczny. Kazał jej się oczyścić w ciągu

pięciu minut, bo później... Baryła zawsze dotrzymywał

słowa, jeśli nic go to nie kosztowało. Lubił dogadzać

swoim ludziom, bo od tego wzrastało morale. A

potem... po pięciu minutach pan generał

Rzeczpospolitej Polskiej, Rafał Baryła, kazał swojemu

adiutantowi odbezpieczyć spusty ogromnego zbiornika

umieszczonego na najbliższej ciężarówce.

- Ciągnij.

Adiutant szarpnął za spusty.

- Wypuść.

Dwa kciuki przycisnęły odpowiednie guziki.

Rozległ się straszliwy syk. Adiutant zaczął kichać, bo

za dużo drobinek dostało mu się do nosa.

- Boże! Boże... Boże"! - krzyknął Wagner. - Pan

wypuścił szeny, panie generale!

- A tak.

- Właśnie pan zabił parę miliardów ludzi, panie

generale!

- Owszem.

- Jezus!... Oni nie są na to przygotowani...

- A my byliśmy przygotowani?

- Jezuuuuu... Właśnie załatwił im pan elektryczność.

A oni nie wyżywią paru miliardów ludzi z trójpolówki!

To będzie masowe umieranie,

.- A będzie, będzie... Ale nie w Rzeczpospolitej. Ja

mam na tych ciężarówkach nową chemię i nowe

rośliny. Ja wyżywię nawet i pięćdziesiąt procent

Polaków. Tu jest ciągle niezepsuty klimat. Są naturalne

rośliny. Co ty myślisz, Andrzej, że co? Że ja się sroce

spod ogona urwałem??? Lądujemy po podróży w czasie

w wieku elektroniki. I co? Zaraź nas namierzą i

spacyfikują. Ale ja wypuściłem szeny! Nie miałem

chińskiej bomby, za to przez trzy lata specjalna parowa

sprężarka ładowała je do tego kontenera bezpośrednio z

powietrza. Bez znaczenia, jak... One się rozprzestrzenia

po całej atmosferze. I koniec z elektrycznością, z ich

radiostacjami, radarami, samolotami, telefonami i

spalinowymi czołgami! Koniec!!! Teraz my rulez,

Andrzejku! -

Baryła uniósł się z płóciennego krzesełka i zrobił

kilka kroków na swoich krótkich, iksowatych nóżkach.

MARZEC 2001

AUTOBAHN NACH POZNAŃ

Wyglądał śmiesznie w mundurze wzór 31, kocu i żółtej,

puchowej kurtce.

- Jezus Maria... Dlaczego pan to zrobił? Pan zabił

parę miliardów ludzi jednym pociągnięciem za dwa

spusty tego kontenera! Oni sobie nie poradzą bez

sztucznych nawozów!

- Owszem. Zabiłem. - Baryła uśmiechnął się

dobrodusznie. - Rzeczpospolita liber alles.

Rzeczpospolita rulez. Od morza do morza, kurwa jej

mać! Panu Janowi się nie udało, bo miał za mało

sprzętu, ale ja to zrobię!!!

- A Amerykanie?

- Nie chrzań. Wypuściłem szeny z dwóch powodów.

Po pierwsze, bo mnie by tu namierzyli i spacyfikowali

w tych dumowatych czasach. A teraz będą mieli inne

problemy na głowie, niż szukanie po mieście

nieoświetlonych pojazdów. A po drugie... Po drugie i

najważniejsze... - Baryła wycelował w Wagnera swoim

tłustym, porośniętym rzadkim włosem palcem -

Amerykanie też się przenieśli w czasie. A oni mają

tysiące kontenerów ze Sprzętem w Cheyenne Mountain.

Ja mam tylko jeden. Oni mają niesamowicie dobrze

zorganizowane państwo, z jakimś cholernym

potencjałem produkcyjnym. Ja mam malutkie,

europejskie państewko. Ale... No i gówno im z tych

tysięcy kontenerów! Ja przywiozłem szeny.

Przywiozłem nowoczesne maszyny parowe,

ekstrachemię, superlekarstwa i nasiona, o jakich im się

tu nie śniło. Zobaczymy, czyje będzie na wierzchu.

Zobaczymy, czy Amerykanie zdołają zbudować tysiące

żaglowców, żeby przewieźć wojsko przez ocean, zanim

Rzeczpospolita rozciągnie się od Atlantyku do Oceanu

Spokojnego! Od kręgu polarnego do Morza

Śródziemnego! Zobaczymy...

- Pan... - Wagner przełknął ślinę. - Pan zwariował,

panie generale... Pan właśnie zabił parę miliardów

ludzi... - powtórzył.

- Wagner! Wiesz, dlaczego właśnie ciebie wybrałem

do tej misji? - Baryła obciągnął na sobie poły

zrabowanej komuś, żółtej kurtki. - Wiesz? Nie? Bo

jesteś najbardziej sumiennym oficerem Twierdzy

Wrocław. Gdyby nie ja, to byś już nie istniał, gnoju!

Ale wiem, że wykonasz każdy rozkaz, chociaż za

plecami nazywasz mnie tłustym pedziem!

- Panie generale... Ja...

- Ty teraz weźmiesz ludzi za pysk i poprowadzisz

ich do Trzebnicy na punkt koncentracji przewidziany w

planie B. Wykonać!

Wagner zasalutował odruchowo. Było mu zimno,

oczy łzawiły po tym cholernym iperycie, czuł się

okropnie. Baryła jednak miał rację. Wykona rozkaz.

Wiedział, gdzie jest Trzebnica, choć za jego czasów to

miasto już nie istniało. Pieprzona Autobahn nach

Poznań.

Podszedł do jakiegoś przechodnia, który zatrzymał

się, widząc niecodzienne pojazdy na parkingu pod

Panoramą Racławicką.

- Przepraszam pana - ciągle przecierał chustką oczy

- gdzie jest autobahn nach Poznań?

- Jaki, psiakrew, "autobahn"?

- No... Autobana. Awtostrada czy ten, no...

Highway. Znaczy, autostrada do Poznania.

- Jaka autostrada??? - Mężczyzna w ciepłym

płaszczu wybałuszył oczy. - A droga na Poznań to tam.

- Wskazał ręką kierunek.

Nie miał zresztą czasu dalej zajmować się

dziwakiem, bo wokół właśnie zaczynały gasnąć uliczne

światła. Nie mógł wiedzieć, że na świecie nie będzie już

elektryczności. Wokół gasły latarnie, milkły telefony,

zatrzymywały się samochody...

Jedynie parowy konwój Wagnera mógł ruszyć bez

problemu w swoją drogę.

Andrzej Ziemiański

MARZEC 2001

GANDALF W TRÓJKĄCIE BERMUDZKIM

MARZEC 2001

Mężczyzna stał na dziobie jachtu, przyciskał do

ucha płaską motorolę i spazmatycznie kiwał górną

połową ciała, jak ktoś, kto chce zaoponować, ale głos w

słuchawce nie dawał mu tej możliwości. W końcu, ale

dopiero gdzieś po czterdziestu sekundach, znalazł

szansę dla siebie, i wykorzystał ją:

- Gówno! - krzyknął, jednocześnie podskoczył i

dźgnął wskazującym palcem powietrze przed sobą.

May uśmiechnęła się i odwróciła, by odejść.

Swobodne obyczaje filmowców to jedno, a odrobina

prywatności należna jest każdemu. Jak mawiał jej

ojciec: "Nawet aktor powinien mieć szansę wysikać się

bez konieczności wygłaszania przy tym dowcipnych

komentarzy do kamery!". Ale młodzieniec podskoczył

jeszcze wyżej i kopnął pojemnik z tratwą ratunkową.

May zmrużyła oczy, czekając, że potwór w rewanżu

eksploduje i zacznie się nadymać.

- Nie, wpakowaliście mnie w ten niedoczas, to teraz

wyciągajcie! Stop, teraz ja! Tak, niech Oldie ciągnie te

wywiady, ja się nie rozerwę. Do cholery. Do cholery!

Nagle odwrócił się i zerknął na May. Wyglądało, że

wrzaśnie, żeby się zabierała w diabły i dlatego

postanowiła, że zostanie tu i będzie sączyła swojego

Bobby Bumsa.

- Kurwa jasna! - ryknął mężczyzna, odwróciwszy się

ponownie twarzą do leniwie ciętych dziobem fal równie

marudnie idących mu na spotkanie. May przypomniała

sobie, jak to ujął Chandler, jakoś tak: "Fale oceanu

maszerowały na plażę jak sprzątaczka wracająca z

pracy...".

-I gówno, gówno mnie obchodzą terminy. Michael,

ty mu to powiesz. Zawaliłeś sprawę w Aspen,

wyciągam twoją dupę z potrzasku, ale nie wskakuj mi

na plery, jasne?! Żadnych ochłapów o siódmej rano.

Dwadzieścia minut między Robbym i serwisem i ani

sekundy mniej. Słyszysz? Halo? Słyszysz, ty

skurwysynu?

Oderwał słuchawkę od ucha i najpierw popatrzył na

nią ze zdziwieniem i nienawiścią, a potem absurdalnie

potrząsnął, jakby spodziewając się, że nagle odzyska

połączenie i popłyną dobre wieści.

- Zabiję gnoja!... - wycedził przez zęby.

Nagle zamachnął się i z całej siły posłał słuchawkę

przez lewą burtę w wody oceanu. Znowu śmiesznie

podskoczył, wbijając palce w powietrze przed sobą.

Odwrócił się i sapał chwilę, patrząc na May.

- Wiem, że to śmieszne, kiedy człowieka złość

nicuje, a nic nie może zrobić temu drugiemu... -

Pokręcił głową i poprawił kołnierz marynarki. - Może

się pani śmiać. Szybciej dojdę do siebie.

Podszedł do May i wyciągnął rękę.

- Martin Fiederman, dla przyjaciół Martin.

- May. - Podała mu dłoń i mocno uścisnęła podaną.

EUGENIUSZ DĘBSKI

GANDALF W TRÓJKĄCIE BERMUDZKIM

- Po prostu?

- Tak, ja mam tylko przyjaciół.

- To wspaniałe życie. - Zerknął przez ramię mniej

więcej w kierunku, w którym miotnął telefon i puścił

rękę May. - Mnie się czasem wydaje, że ja mam tylko

głupich przełożonych.

- Ach, pan jest tu służbowo?

- Jak większość chyba. O tej porze roku sezon

turystyczny jest jeszcze w pełnej hibernacji. A już na

tym jachcie - pomachał palcem - myślałem, że wszyscy

pracują...

- Prawie. Cała ekipa tak, ja nie. Martin zerknął na jej

kieliszek.

- Co pijesz?

- Bobby Bums.

- A!

Zamierzał chyba powiedzieć coś w rodzaju:

chodźmy do baru, postawię ci drinka... Ale May nie

chciała jeszcze schodzić do salonu, gdzie wszystkie

słabe punkty zgromadzonej w jednym miejscu ekipy

filmowej, wszystkie animozje, zazdrości, plotki i

układy stawały się widoczne jak żyrafy na plaży. Każdy

tam czegoś szukał ~ okazji do kpin, zdrady, do

załatwienia sobie kontraktu, do romansu... Tu było

świeżo, woda pachniała chłodem, lekki wietrzyk

delikatnie posyłał całuski, gwiazdy urządziły sobie

zawody w przyjaznym pomrugiwaniu.

- Co pan tu robi? - zapytała, a gdy zauważyła, że

komicznie zmarszczył czoło, poprawiła się: - Co robisz,

Martinie?

- Jestem na zastępstwie. Mamy dla ATEC-u

nakręcić kilka minut z finałowej sceny "Władcy

Pierścieni". - Westchnął i oparł się o reling. - Robimy

serię filmów o oceanie, morzu i takich tam. Morze w

przekroju historycznym: podróże, podboje, odkrycia. W

przekroju ekonomicznym: zyski, straty. Morze w

każdym innym możliwym przekroju. Szef powiedział -

Martin cofnął brodę i wypiął brzuch - człowiek na

morzu, zdany na łaskę wiatru i fal... Egzotyczne wyspy

i dzicy tubylcy, herbaciane klipry, szanty i złote

Eldorado, Morze to rafy koralowe, niezbadane głębiny,

tajemnice; to morskie bitwy, karawele i liniowce,

podwodne okręty, konwoje... Ćmoje-boje!

- No, to tutaj. - Wzruszyła ramionami.

- Tutaj? Nakręcimy scenę, w której Gandalf z

dwoma hobbitami odchodzi w Morze... - strzelił

palcami, szukając słowa.

- Do Błogosławionego Królestwa. Do Eldamaru czy

też Nieśmiertelnych Krajów, jak wolisz.

Popatrzył na nią z zachwytem. Potem chwycił za

rękę.

EUGENIUSZ DĘBSKI

- Błagam! - powiedział, wytrzeszczając oczy, jakby

usiłował ją zahipnotyzować. - Czytałem Tolkiena wieki

temu i, przyznaję, nie byłem zachwycony, jak ci

wszyscy entuzjaści. Przysłali mnie, bo właściwa ekipa

utknęła gdzieś nad Adriatykiem, a ja mam tu zrobić

taką romantyczną wstawkę. Rozumiesz, koniec odcinka

i głos narratora: tak więc morze jest symbolem... i takie

tam bla-bla-bla... A na tym tle Sean i ci dwaj mali

schodzą pod wodę, by pozostać w... - zawahał się, ale

przypomniał sobie -Eldamarze.

May dopiła drinka i postawiła kieliszek na stoliku.

- Nie schodzą pod wodę.

- Właśnie! - zaczął z próbą w głosie. - Właśnie, jak

to ma być? Powiedz, co wiesz o tym filmie?

Zastanawiała się chwilę, ale przypomniała sobie

powietrze w salonie, z którego najlepsza instalacja nie

była w stanie odcedzić perfum i powiedziała:

- Kręci się tu, bo jest kilkanaście świetnych pejzaży i

tanio-cha. Wszyscy dają wszystko za darmo, za reklamę

wyspy, za frajdę statystowania i tak dalej. - Popukała

zgiętym palcem w reling. - To jest za darmo, sterowiec

też, a śmigłowiec dała policja. Gdyby można było

nakręcić tu cały film, budżet obciążałyby tylko

honoraria.

- Tylko! Sam Connery podobno zażądał trzydziestu

milionów. I nic dziwnego, że je dostał, przecież nagła

choroba McKellena zagroziła terminowemu ukończeniu

całej produkcji...

Nie poprawiła go, ale zapamiętała, żeby

odwdzięczyć się przy najbliższej okazji.

- Ale i tak, skoro mówisz, że wszystko to

darmocha... - dokończył Martin. - No i co dalej?

Wzruszyła ramionami.

- Płyniemy do zatopionego pomostu. Mam nadzieję,

że już zatopionego. Kilka razy nie udawało się im... -

Widząc, że Martin nie rozumie, o czym mówi,

wyjaśniła: - Kilkaset stóp pomostu, który ma być

niewidoczny i spowodować, że Gandalf, Frodo i Bilbo

będą szli po wodzie niczym Chrystus , aż wejdą w

gęstniejącą mgłę i - zatrzepotała palcami, rozkładając

ręce - f-f-fiu! Nie ma ich!

Martin popatrzył na coś za jej plecami, uniósł rękę i

pstryknął palcami.

- Dla mnie martini, co dla ciebie? May obejrzała się,

kelner już sięgał po kieliszek z i wpatrywał się w nich,

czekając na dyspozycje.

- Też. Tylko... - Sięgnęła do tacy, łyżeczką wyjęła z

trzech kieliszków oliwki i przełożyła do jednego, -

Mogłabym je jeść i jeść - wyjaśniła.

Kelner rozwiał się, choć nie miał ku temu warunków

- jasno oświetlony pokład, duża wolna przestrzeń.

Martin łyknął i oblizał wargi.

- Nie mogli nakręcić tego na komputerach?

- Peter Jackson?! - prychnęła. - On się boi

komputerów i dlatego ich nie znosi. Powiedział, że nie

będzie żadnych zawirowań mgły, żadnych kolistych

jasności, w które wstępują postacie, żadnych

niskobudżetowych ani wysokobudżetowych bajerów.

To nie mają być "Gwiezdne wojny" czy "Hardware".

Wyłowiła łyżeczką kolej na oliwkę i chwilę gryzła

jaz rozkoszą.

- Czyli... dobra: idą po morzu... I?

- I to wszystko. Tylko tak. Petera nie interesują

zdjęcia ze śmigłowca, choć mamy tu kamerę na

kilkunastu sterowanych komputerowo przegubach,

tłumiącą podobno wszelkie drgania. Dlatego właściwa

kamera będzie na sterowcu. - Postawiła kieliszek na

stoliku i wyciągnęła do góry rękę. - To jest trójka

bohaterów - wskazała kieliszek. - Idą sobie i idą, a z

zamaskowanych tuż pod powierzchnią wody instalacji

unosi się mgła. Kamera... -zaczęła obchodzić stolik,

ciągle trzymając rękę z palcami wycelowanymi w

kieliszek - kręci ich ze wszystkich stron, żeby powstało

wrażenie nieskończoności, pustki, nieodwracalności...

Słowem, widz ma widzieć, że dokoła na wiele mil

niczego i nikogo nic ma.

- Ffuf! Nie powiem, żeby mi się to nie spodobało -

przyznał Martin.

- Pewnie, ale już cztery razy próbowaliśmy. Raz -

odgięła kciuk - okazało się, że sterowiec za wolno się

kręcił. Za drugim razem pomost się przytępił i za

trzecim razem też. Aktorzy wpadli do wody, wydęły się

ich kamizelki i po zabawie.

- A za czwartym?

- Za czwartym Craig się potknął i wywalił, naciągnął

ścięgno i musieli przerwać zdjęcia, bo gdyby z nogą coś

było nie tak...

Martin chłonął każde jej słowo i przyszło jej do

głowy, że powinna skorzystać i puścić go w jakiś kanał,

ale obsztorcowała się w myślach i odrzuciła pomysł.

- Jak na osobę, która nie ma tu nic do roboty, wiesz

wiele, o tym, co cię nie interesuje - powiedział z

podziwem w głosie.

- Aaaa... Nie powiedziałam, że mnie to nie

interesuje! Pogroziła mu palem, przy okazji zerknęła na

zegarek, a Martin pomyślał, że miło było, ale czas leci...

- Chodźmy na dół - zaproponowała. - Peter ma

powiedzieć kilka słów, a potem ekipa idzie na dwie

godziny drzemki, do czwartej.

Chwyciła Martina za ramię i pociągnęła wzdłuż

burty. Zauważył teraz pewną ociężałość w skórze szyi,

jej bezwład, powodujący, że gdy kręciła głową, pewne

fragmenty skóry nie nadążały i tworzyły fałdy. Nie ma

dwudziestu dwóch lat, ale raczej trzydzieści dwa,

pomyślał zachwycony, że wreszcie na tym jachcie i on

ma jakieś atuty w ręku; ona nie wie, że on wie!

- O czwartej startuje sterowiec i w ogóle zaczyna się

cała zabawa.

- Tak wcześnie?

- Sterowiec łapie pierwsze promienie wschodzącego

słońca i, mając je w obiektywie, schodzi na dół, gdzie w

polu widzenia pojawia się trójka wędrowców do

ostatecznej krainy.

Drzwi kabiny przed nimi otworzyły się gwałtownie,

ale nie byli na tyle blisko, by mogły ich uderzyć,

zresztą miejsca na tym .jachcie" było aż nadto. Zza

drzwi wysunął się jakiś niski, bardzo niski mężczyzna i

ruszył im na spotkanie.

MARZEC 2001

GANDALF W TRÓJKĄCIE BERMUDZKIM

- Cześć, May! - rzucił wesoło. Uśmiechając się

szeroko pod płaskim nosem, wyminął ich i poszedł na

dziób. May pociągnęła Martina.

- Widziałeś Craiga Diplady'ego?

Martin obejrzał się. Przystanął i szacował chwilę

sylwetkę karła.

- Hej! - ściszył głos i teraz on pociągnął

towarzyszkę. - Jeśli to jest ten sam karzeł, który grał w

tylu filmach...

- To jest za wysoki?! - dokończyła za niego.

Zatrzymała się i oparła plecami o reling. - Dobra,

jeszcze chwila instruktażu, żebyś nie wyszedł na...

wiesz co.

Przez chwilę wpatrywała się w Martina z napięciem.

Zastanawia się, czy warto we mnie inwestować,

pomyślał i umyślnie wolnym, ciężkim spojrzeniem

przejechał po jej twarzy, szyi, biuście.

- Casting nie dał Peterowi aktorów do ról niziołków,

rozumiesz? Oni są zbudowani inaczej: krótkie, krzywe

nogi, nieproporcjonalne do torsów, szerokie głowy.

Przez jakiś czas szukano po prostu niskich aktorów.

Wyobrażasz sobie, że nawet Michael Fox nieśmiało

podsunął swój ą osobę? - zachichotała.

- Wyobrażam sobie - pokiwał głową. - To jest

ekranizacja, która, czy utrafi w gusta czy nie, i tak

będzie sukcesem finansowym.

- W końcu ktoś podsunął Jacksonowi pomysł

zoperowania kilku co bardziej udanych karłów i tak się

stało. Jakiś rosyjski profesor, Ilizarow czy jakoś tak,

potrafi w pół roku rozciągnąć kości o trzydzieści

centymetrów. No więc zainwestowaliśmy pół miliona i

zoperowaliśmy dziewięciu niziołków!

Martin, uwaga! Zoperowaliśmy! My!

Klasnęła w dłonie i potrząsnęła głową.

- Mamy więc dziewięciu hobbitów jak się patrzy.

Niscy, ale nie potworni, nogi proste, proporcjonalne.

No i dlatego Craig nie przypomina ci Craiga!

Oczekiwała zachwytów, więc powiedział:

- Kurczę! Zaczynam uważać, że film to właśnie ta

siła, która rządzi naszym światem. Tylko dla niego

wybuchają i gasną wojny.

Skinęła głową i pokazała schodki na dół.

- Chodźmy. Jeśli się spóźnimy na bla-bla-bla Petera,

wybij sobie z głowy śmigłowiec.

Poderwał się i ruszył za nią. Zeszli dwie

kondygnacje niżej, mijając salę taneczną, w której

jeszcze nie było lgnących do siebie par. Minęli bar

mniejszy, jak go określiła May, i znaleźli się w

gęstwinie ludzi, w nieustającym potoku szemrania,

słów, szeptów, "ochów" i "achów", stłumionych

chichotów i zgrzytania zębów. Powietrze było chłodne i

- paradoksalnie, ale jak się okazało technicznie

wykonalne - pachniało oceanem, bryzą i wyspami,

czego nie dało się odczuć na pokładzie, gdzie po prostu

było rześko i przyjemnie.

Martin wdychał przez chwilę zapach morza, ale

pociągnięty przez May ruszył za nią w szczelinę między

ciałami, jaką formowała, poklepując w plecy i

postukując ramiona kolejnych mijanych grup i par.

Przebili się przez środek salonu i nagle zobaczył, że

zbita grupa ludzi kończy się i wkraczają na pusty

dywan. May holowała go wytrwale w kierunku trzech

zsuniętych stołów, przy których siedziało sześć osób.

Stanęli przy stoliku, Peter Jackson, reżyser "Władcy

Pierścieni", podniósł zniechęcone spojrzenie i

przeciągnął wzrokiem po May i Martinie.

- Już myślałem, że wyskoczyłaś przez burtę -

powiedział bez przekonania, jak do wyeksploatowanej,

nudnej żony.

Martin zmuszał się, by patrzeć na niego, ale miał

problemy z opanowaniem dygocącego wzroku.

- To jest Martin Fiederman, który ma sfilmować dla

ATE-C-u finał twojego filmu, Peter.

- A! - Reżyser skinął głową.

- No i masz - ciągnęła zupełnie niezrażona rangą

towarzystwa. - To Cate Blanchett, grająca w filmie rolę

Pani Drzew, Galadrieli.

Martin uścisnął dłoń miło, ale standardowo

uśmiechniętej kobiety. Kilkanaście dni temu widział jej

zdjęcie; stała nago przed jakąś swą kolejną miłością. Tu

była ubrana w zwyczajny bawełniany, obcisły i szary

dres. May pociągnęła Martina krok w bok.

- Viggo Mortensen, Aragom...

Ubrany, jak przystało na graną postać, w zielone

spodnie i o ton jaśniejszą koszulę znany aktor drugiego

planu podniósł się i uścisnął dłoń Martina.

- No i Gandalf, Sean Connery.

Teraz Martin poczuł, że brakuje mu tchu. Owszem,

praca w sieci telewizyjnej wprowadziła do jego

zachowania duży ładunek swobody i dezynwoltury, ale

co innego być swobodnym podczas kręcenia scenek w

mieście, a co innego wpakować się w filmowy Olimp!

Nad tym stolikiem roztaczała się aura co najmniej

czterech, czy może nawet sześciu Oskarów! Ci ludzie

trzymali w szachu miliony, dziesiątki milionów,

widzów. Zmiana koloru ich włosów mogła wstrząsnąć

giełdami na całym świecie poprzez zwyżki cen na

roślinne składniki farb! Z trudem przełknął ślinę i

uśmiechnął się bardzo miło.

May pociągnęła go dalej, przeszli za plecami

Connery'ego i usiedli. May zaraz obok, Martin o

miejsce dalej. Peter uniósł palec i wskazał niedbale za

siebie.

- Jeśli macie na coś ochotę, to trzeba wklinować się

w ten tłum. Kelnerzy tu nie docierają.

May zerknęła na Martina, ale pokręcił głową. Kątem

oka zauważył, że niemal wszyscy przypatrują mu się ze

szczególną uwagą. Pewnie ma opinię szalejącej

trzydziestki, a ja jestem najświeższym łupem, pomyślał,

ale mimo że przez chwilę szukał w sobie żalu, nie

znalazł go. Sterowała nim atrakcyjna kobieta z

najwyraźniej niewyczerpanymi pokładami seksu.

Tropiki, plaże, miłość...

Reżyser wychylił się do przodu i wskazując

Connery'ego, powiedział do May:

- Twój ojciec ma swoją teorię na temat Trójkąta

Bermudzkiego, wiedziałaś o tym?

MARZEC 2001

EUGENIUSZ DĘBSKI

May popatrzyła na siwobrodego mężczyznę po

swojej prawej ręce, potem otarła się policzkiem o jego

ramię. On wychylił się i czule ucałował jaw czubek

głowy. O dziwo, scenka nie wyglądała na zagraną dla

zebranej publiczności.

May jest córką Connery'ego!

Dziennikarz zrozumiał, że w innych

okolicznościach, gdyby stał, i to w pełnym słońcu,

chyba zemdlałby. Tu, na szczęście, siedział owiewany

chłodnym powietrzem.

- Jeśli Sean coś mówi, to ma rację - oświadczyła

May. - Od kiedy pamiętam, tłumaczył mi, że zawsze

ma rację, ponieważ gdy wie, że jej nie ma, to nie

otwiera po prostu ust!

- Gdybym wiedział, że zapamiętasz to wszysztko,

czo mówiłem... - słynny Bond, i Smok, i król Artur, i

diabli wiedzą, kto jeszcze wzruszył ramionami.

On sepleni! - zdziwił się Martin.

- Ale co to za teoria? - odezwała się Cale.

- Nie chciałbym ci pszuć nocy, skarbie - powiedział

Sean. -Jutro odlatujemy, powiem ci w szamolocie.

- Sean? - jęknęła gwiazda.

Connery obdarzył wszystkich swoim słynnym,

ciepłym uśmiechem i pocałował blondynkę w policzek.

- To jeszt dość długa historia... - Zawiesił na chwilę

głos i po chwili pauzy kontynuował: - Ale nie taka

znowuż długa, żeby z niej rezygnować. A wy - rozejrzał

się z marsem na czole -powinniście krzyknąć:

nieważne, Sean, jak długa, tak kochamy cię szłuchać!

- Właśnie! - May teatralnie zaklaskała w dłonie. -

Kochamy cię i słuchamy, słuchamy i kochamy!

- No! - Aktor podziękował córce, całując jej dłoń. -

Wiecie co? Kilkanaście lat temu, kiedy grałem w

jakimś niemieckim filmie, w hotelu trafiłem na artykuł

praszowy, który wam streszczę w dwóch zdaniach.

Mianowicie autor dowodził, przekonująco zresztą, że

pod koniec drugiej wojny alianci zbombardowali małe

miaszteczko niemieckie, Schwartzau, w którym

znajdowały się spore magazyny amunicji i materiałów

wybuchowych. Oczywiście przy okazji dwa obozy

pracy i tak dalej. W każdym razie to bum, jakie

zafundowali Niemcom i nie tylko, Anglicy, szpowodowało,

że cała ludność i obozy poszły do nieba.

Czterdzieści trzy tysiące ludzi! Według dokładnych

niemieckich danych. Rozumiecie? A znaleziono ciała i

resztki tylko dwunastu tysięcy! Nawet gdyby przyjąć,

że część wyparowała do atmoszfery, co jest bzdurą, bo

to nie był wybuch jądrowy, tylko długa, kilkugodzinna

szeria potężnych, konwencjonalnych wybuchów, to

zostaje jeszcze drugie tyle zaginionych!

- Nie rozumiem. - Cate zmarszczyła czoło i sięgnęła

po swoją szklankę, w której poza wodą mineralną nie

mogło być nic więcej.

- Moja droga - wychylił się do niej Connery -jeszteś

w tym względzie w świetnym towarzystwie, bo ja też.

Podobnie jak tysiące innych, bardziej od nas fachowych

osób. Po prostu, przed bombardowaniem było

czterdzieści tysięcy osób, kilka godzin później połowy

brakowało! - Rozłożył ręce i wysunął do przodu brodę.

- Zaznaczam! - Potrząsnął w mentorskim geście palcem

nad głową. - Rzecz dzieje się podczas wojny! Nie ma

czegoś takiego, jak swobodne poruszanie się. Już nie

wspomnę, że dziesięć tysięcy z tych osób to jeńcy,

którzy w ogóle nie mogą się przemieszczać! - Odchylił

się do tyłu w fotelu i triumfuj ąco--pytającym

spojrzeniem powiódł po obecnych. - Ty - wskazał

palcem Jacksona - powinieneś zrobić na ten temat film!

- Tylko mi zdradź - reżyser energicznie wlał w

siebie resztkę swojej brandy - co to za temat?

- Kpisz szobie ze mnie?! To jest coś na kolejne "Z

Archiwum X" - oświadczył z przekonaniem aktor. -

Dodam jeszcze - odbił się plecami od oparcia i sięgnął

wskazującym palcem kolana Petera - że większość

odnalezionych ciał to kobiety i dzieci. Zaginęli

właściwie tylko mężczyźni.

Obecni przy stole wymienili spojrzenia. Connery

uniósł rękę i pokręcił palcami w powietrzu. Jackson

prychnął.

- To ci się już nie uda, Sean. Kelnerki przestały się

w ciebie wpatrywać.

Sean posłał mu pełne wyższości spojrzenie.

- Poczekaj. - Opuścił rękę. - To nie wszysztko. Po

jakimś czasie...

Za jego plecami wyrosła kelnerka o strzelistych

nogach i z głęboką, aż mroczną, szczeliną między

kształtnymi piersiami. Connery zaczął tłumaczyć jej, w

jakich proporcjach powinna zmieszać mu drinka. May

trąciła Martina łokciem i pochyliła się ku niemu.

- Teraz będzie najlepsza część jego opowieści -

oświadczyła.

- Dlaczego mi nie powiedziałaś... - tu uprzytomnił

sobie, że skarga będzie nie na miejscu, ale musiał jakoś

skończyć - że jesteś jego córką? - wysyczał wprost do

jej ucha.

Odwróciła się i z bliska spojrzała mu w oczy.

Zauważył, że dookoła jej oczu widniała drobniutka, ale

już widoczna, sieć zmarszczek. Chwilę szacowała

Martina.

- Tamta ma jeszcze furę czasu - powiedziała

enigmatycznie i na tyle cicho, by nikt poza nim nie

słyszał. - A ja już nie!

Potem szybko pochyliła się i delikatnie musnęła jego

wargi swoimi.

- Dla nas martini - zleciła kelnerce, nie tracąc

animuszu. -W jednym z nich cztery oliwki. Kończ,

tato... - zażądała, patrząc na Connery'ego.

- No więc tak. Zacząłem trochę szperać po

materiałach i znalazłem kilka innych przypadków, które

były co najmniej tak szamo dziwne. Katasztrofy

samolotowe, w których ciała mężczyzn giną. - Zagiął

palec z wachlarza rozcapierzonych. - Pożary i

powodzie, po których nie można doliczyć się kilku czy

kilkunastu tysięcy ciał, przeważnie mężczyzn. I uwaga!

Dochodzimy do Trójkąta Bermudzkiego! Tego

Trójkąta, na szkraju którego się znajdujemy. Tego

Trójkąta, w którym zaginęło co najmniej dwa tysiące

ludzi, niemal w stu procentach płci męskiej!

MARZEC 2001

GANDALF W TRÓJKĄCIE BERMUDZKIM

- Matko! -jęknął teatralnie Jackson. Nikt inny nie

odważyłby się kpić z gwiazdora. - No to się muszę

zmywać?! Co? Sean? Powiedz, kobitki porywają nas do

jakichś tajnych bur... Oups! Przepraszam panie! Do

domów schadzek? Czy może starzy nazi-ści znaleźli

jakiś sposób w laboratoriach Brazylii, żeby sklono-wać

tych chłopów i wyhodować sobie armię na miarę

Czwartej Rzeszy?

Aktor odchylił się, oparł wygodnie ramię na

podłokietniku fotela i mrużąc oczy, uśmiechnął się do

reżysera. Kiwał przy tym głową, jakby podpuszczał go

do kolejnych karkołomnych uwag. Po słowie "rzesza"

energicznie pokiwał głową.

- Masz rację, jeszteś blisko.

Widząc kelnerkę, przerwał na chwilę. Martin porwał

swoje martini i łyknął zachłannie. Connery odczekał

chwilę i kontynuował:

- Nie naziści, rzecz jasna. Nie kokainowi bossowie.

Nie ta szkala, nie na takim odcinku czasowym...

Przecież nie wiemy, ilu mężczyzn zaginęło we

wcześniejszych katastrofach. Weźmy na przykład -

pstryknął palcami - wybuch wulkanu Krakatau. Nie tak

odległy w czasie, a do dziś potomkowie nie wiedzą, kto

i jak tam zginął. I dlaczego aż tylu ludzi?! I tak dalej, i

tak dalej...

- Sean, nie trzymaj mnie w takim napięciu, bo się

posikam!

- szepnęła Cate Blanchett. - Ściskam kolana od

godziny!

- Tak trzymaj, złotko. Nie będziesz miała kłopotów

z macicą

- zaproponował Jackson.

- Czy uważa pan, że to kosmici? - wypalił Martin.

Gwiazdor odwrócił się do niego i patrząc, kiwał głową.

- Słuchajcie go - powiedział. - Albowiem wie, co

mówi.

- Kosmici... - prychnął reżyser. - Możesz iść do WC

- powiedział, patrząc na swoją gwiazdę. - Tu nic

sensownego nie zobaczysz i nie usłyszysz.

- Poczekaj! - przerwał mu Connery. - Dlaczego to

powiedziałeś?

Bo ty bąknąłeś coś o "Z Archiwum X", chciał

odpalić Martin, ale powiedział co innego:

- Skoro to trwa od setek lat, skoro nie daje się

nikogo na tym przyłapać? - Wzruszył ramionami. - A tu

aż się roi od tajemnic. Słynna "Marie Celeste" pętająca

się bez załogi, zaginione samoloty, dziwne mgły i

wiry...

- Zakłócenia radiowe i radarowe! - dodał ze

znaczącą miną Connery. - Jedyne rozwiązanie,

jakkolwiek zaskakujące i trudne do zaakceptowania, to

kosmici, którzy porywają mężczyzn!

- Ale po co? - zapytała kapryśnym tonem Cate,

jakby chciała powiedzieć: nie zgadzam się, chłopcy są

dla mnie!

- Ba... Jest kilka interpretacji.

- Bur... Salony, w których biedacy masują olbrzymie

fioletowe żaby po strefach erogennych, rozległych jak

kort tenisowy i głębokich jak szyby wind w Worid

Trade Center! - powiedział, tłumiąc śmiech Jackson.

Milcząca dotychczas para, pewnie asystenci

reżysera, oraz równie milczący Viggo Mortensen

uśmiechnęli się jak na komendę. Uznali, że skoro

pracodawca raczył zażartować, to nie po to, żeby

dowcip się rozmył.

- Nie. Gladiatorzy, żołnierze, zwiadowcy,

najemnicy, robotnicy, górnicy na przykład, i masza

innych niebezpiecznych zawodów... Zastanówcie się.

My wykorzystujemy woły i konie, nie wspomnę o

drobiu, świniach i krowach. Nadążacie za mną? A może

ktoś inny, jeszcze bardziej rozwinięty, wykorzystuje

nasz? Co? Skoro skończyły się, na razie, wojny,

zainstalowali się gdzieś tutaj i porywają w miarę

napływu zamówień.

- Wybaczcie, to głupie. - Cate poderwała się i

kołysząc biodrami, świadoma, że patrzą na nią,

pomaszerowała tworzącą się przed nią alejką.

Jackson patrzył na Connery'ego, marszcząc brwi tak,

że niemal nie widać było jego oczu.

- Ty, poważnie?

- Tak. - Sean wzruszył ramionami.

- No to ci powiem, że gówno w to uwierzyłem, ale

jak wrócimy na stały ląd, zaczynam zbierać kasę na ten

film. Nawet ten zarys historii ma wszystko, co

powinien: jest wystarczająco głupi, ale nikt nie powie

tego głośno. Można wsadzić tyle wzniosłych uczuć, ile

się chce: patriotyzm, poświęcenie, dupczenie

dziewuszek. W końcu... - plasnął dłonią o kolano -

Sean, szukaj w tym roli dla siebie, co? Jakiś szlachetny

bohater... Do twarzy ci w kapitańskiej czapce.

- Wspaniale, Peter - odezwała się uśmiechnięta May.

- To dla niego idealne nakrycie głowy.

Wszyscy patrzyli na Connery'ego, a ten spokojnie

dawał im się szacować. Wyglądało, że w pełni się z

nimi zgadza.

- Tyle że takiego miasta, mam na myśli Schwartzau,

nie ma i nie było - dokończyła z uśmiechem May.

- A komu to przeszkadza?! - zapytał Jackson.

Popatrzył na Connery'ego, który pokiwał z uśmiechem

głową. - Czy my kręcimy dokument o holokauście

Żydów?

Z tłumu kołyszącego się w rytm cichej piosenki

Desiree wypadł młodzieniec ze słuchawką w ręku i

dopadł reżysera.

- Sterowiec! - wypalił.

Jackson spokojnie przyłożył słuchawkę do ucha.

- Tak? - Słuchał przez chwilę i skinął na młodziana.

- Mikrofon.

Zamienili się sprzętem, reżyser wziął mikrofon i w

salonie rozległ się jego spokojny, ale nie władczy głos:

- Kochani, sterowiec sygnalizuje z trzech tysięcy

stóp, że maj ą już świt. Dają nam półtorej godziny, a ja

daję wam czterdzieści minut. Wszyscy znają swoje

zadania, więc zabierajcie się do roboty!

Oddał mikrofon i wstałl

- Jestem pod pokładem. Sean?

MARZEC 2001

EUGENIUSZ DĘBSKI

Connery już się podnosił. May obeszła stół i

pochyliła się do ucha Jacksona. Tamten wysłuchał jej i

skinął przyzwalająco głową, po czym bez słowa

odwrócił się i poszedł do schodów. May wróciła do

Martina.

- Masz dwa miejsca w kabinie śmigłowca.

Oniemiał.

- Nie żartujesz?!

Pokręciła głową. Zerknęła na zegarek, była trzecia z

minutami.

- Teraz nie mamy na razie nic do roboty. Plan to

tylko trzej aktorzy, żadnych świateł. Sterowiec jest już

w powietrzu, śmigłowiec wystartuje za czterdzieści

minut, zawiadom swojego kamerzystę.

Martin poderwał się i cmoknął jaw policzek. Chwilę

potem, wraz z opuszczającym salon tłumem, wypadł na

pokład i zaczął się miotać w poszukiwaniu swojej

kajuty. Dwadzieścia minut później znalazł May w

barze, przysiadł się z westchnieniem ulgi i poprosił o

kawę.

- Uff! Wszystko układa się znakomicie.

- To zawodowcy - zgodziła się.

Kawa była niezła. Gdy pół godziny później kończyli

po drugiej filiżance, z pokładu rozległ się wibrujący

wizg, potem turkot. W końcu hałas zaczął narastać.

May wskazała wzrokiem sufit. Martin dokończył kawę

i podniósł się ze stołka. Wyszli na pokład, który teraz

wydawał się ciemniejszy. Może dlatego, że wcześniej

wokół panowały tropikalne ciemności cięte mocnym

sztucznym światłem, teraz panował tu stan zawieszenia

- przedświt, zmaganie mroku i jasności, lampy jachtu

przegrywały z jednym i z drugim.

Wirniki śmigłowca rozmazały się w okrągłą smugę,

z kabiny kiwał ręką Samuel Bashion, kamerzysta

ATEC-u. Wsiedli i zajęli miejsca w drugim rzędzie

foteli za pilotem. Niemal cały tył zajmowało

niesamowicie profesjonalnie i poważnie wyglądające

Panoravision-Pro4. Bashion znalazł dla siebie miejsce

przy oknie z tyłu i tam zorganizował swoją bazę.

Wszyscy nałożyli henny i w chwili, gdy płozy

śmigłowca oderwały się od wymalowanego na

lądowisku krzyża, uzyskali możliwość rozmów.

- Uwaga wszyscy - powiedziała May. - Wiadomo,

priorytet numer jeden to Peter. Dowodzi wszystkim ze

sterówki, a my jesteśmy tu tylko widzami. Gdy

rozlegnie się jego wywołanie, wszyscy milczą, choćby

nawet odpadał nam w tym momencie tylny wirnik.

Tyle, dziękuję.

Martin wychylił się w bok i popatrzył na dół. Od

burty jachtu - teraz widać to było dobrze - wielkości

krążownika z czasów II wojny, odrywał się wąski,

podobny do smukłego pocisku, ślizgacz z kilkoma

malejącymi postaciami na pokładzie.

- Ten numer z wydłużonymi nogami to bomba! -

powiedział głośno do May.

- Ręce też! - odkrzyknęła radośnie. -Nie poznałbyś

chłopców. Ale w zamian dostali honoraria mizemiutkie

- roześmiała się. Zauważyła coś ponad ramieniem

Martina i wskazała mu palcem. - Nasz sterowiec.

Obejrzał się i chwilę patrzył na cygaro. Było wyżej

od nich i znacznie bardziej na południe. Okrążyli je i

wtedy zobaczył drugi bok, rozświetlony mocnymi,

podbarwionymi czerwienią, pierwszymi dzisiaj,

promieniami słońca. Popatrzył w dół, ale w tym

momencie nie widział ślizgacza, kamera-potwór jednak

już pracowała. Bashion próżnował, ale widząc

zaniepokojone spojrzenie Martina, włączył mikrofon i

powiedział:

- Spokojnie, jesteśmy dogadani, dostaniemy

wszystkie ścinki i nie tylko.

- Jesteśmy na pozycji - odezwał się drugi pilot

maszyny. -Cisza w kabinie i jak najmniej ruchów.

Martin poderwał się i zawisł przy okienku. Ślizgacz

zawracał, zostawiwszy na środku bezmiaru oceanu trzy

kropki. Śmigłowiec nagle runął w dół, lotem windy.

Ktoś jęknął, Martin stłamsił przekleństwo. Opadli na

wysokość stu - stu pięćdziesięciu stóp. Aktorzy

najwyraźniej czekali na dyspozycje, a te mogły nadejść

dopiero po pojawieniu się słońca. Chwilę nic się nie

działo. Martin popatrzył ponad ramieniem pilota. W

"kakowizji" zegarów, wskaźników i ekranów nie dało

się dojrzeć niczego sensownego. Z wyjątkiem... Na

jednym z ekranów ciągnęła się długa, seledynowa

krecha otoczona wiankiem przecinków. Martin chwycił

za ramię May i wskazał jej ekran, jednocześnie unosząc

pytająco brwi. Zasłoniła mikrofon i zawołała:

- Ten radar, czy coś tam, wskazuje położenie

promenady i systemów wytwarzania mgły!

Podziękował skinieniem głowy, wpatrzył się jeszcze

raz w ekran i dojrzał na nim, na początku "promenady",

jeszcze trzy kropki. Rozejrzał się wokół,

"spanoramizowai" otoczenie - ocean przewalał się

leniwie, po jego spiętrzonym grzbiecie przebiegało

rytmiczne, lekkie drżenie, które stawało się wyrazistsze

w miarę, jak szczyty fal zbliżały się do pierwszych

promieni słońca. Martin chciał odwrócić się do

Bashiona, ale coś kazało mu siedzieć i wpijać

spojrzeniem w oczekiwaniu cudu; cud nastąpił chwilę

potem - po raz pierwszy szczyty gładkich fal musnęły

kierujące się w dół, proste jak świetliste szpady, pasma

słońca. W zasięgu wzroku, w kilkuset miejscach

jednocześnie, rozbłysły gwiazdy. Ocean jarzył się przez

moment, potem zapłonął, a po chwili po prostu już

tylko lśnił.

- Jasna cholera!.. - tchnął Martin. W słuchawkach

usłyszał czyjś gwizd i ciche, pełne zachwytu

przekleństwo. Ktoś inny syknął i w słuchawkach

zapadła cisza.

- Cisza! - ryknął nagle Jackson. - Mam nadzieję, że

kręciliście! Sean? Ruszajcie!

Widziane z góry i nieco z boku sylwetki aktorów

poruszyły się. Connery-Gandalf, mając po prawej lewej

niskie sylwetki, ruszył przed siebie po falach. Złudzenie

było wspaniałe - szli po wodzie w słońce, i Martinowi,

gdy wyobraził sobie tę scenę w kinie, z muzyką, po

dwóch godzinach wspaniałej opowieści o walce Dobra

ze Złem, mocniej zabiło serce.

MARZEC 2001

GANDALF W TRÓJKĄCIE BERMUDZKIM

- Tak jest! - krzyknął reżyser. - Idziemy! Sterowiec!

Dawaj panoramę i dużo twarzy z dwójki! Śmigłowiec!

Szybko w dół i dajcie mi przez chwilę ich plecy na tle

słońca, potem wyrywaj do góry, żeby mgła się nie

kłębiła! Już!

Pilot trącił dźwignię i pojazd runął w dół.

Kilkanaście sekund później ustawili się kilka metrów

nad wodą, bokiem. Kamera--potwór popiskiwała

swoimi kilkudziesięcioma silnikami i stabilizatorami.

Bashion przylgnął ze swoją kamerą do okna, piloci

skoncentrowali się na utrzymywaniu maszyny

nieruchomo i na odpowiednim kursie. Tylko Martin i

May siedzieli bezczynnie, napawając się widokiem.

- Śmigłowiec. Spadaj! Już, gazem!

Poderwali się do góry, ustawili bokiem za aktorami

na wysokości kilkudziesięciu stóp. Z niewidocznych

urządzeń do zam-glania uleciały pierwsze nieśmiałe,

kontrolne obłoczki mgły. Chwilę wszyscy wpatrywali

się w ich lot, potem z trzech trysnęły mocniejsze

strumienie, rozszerzające się i natychmiast pęczniejące.

Kilka sekund później wal mgły zaczął napływać na

maszerujących po wodzie aktorów. Otulił ich,

przesłonił.

- Śmigłowiec?! Wolno do góry i ustaw się nad nimi,

a potem, ale dopiero na mój sygnał, schodź niżej.

Postaraj się dać więcej ciągu na wirnik, żeby ładnie

rozwiewać mgłę, OK?

- Tak, panie Jackson - potwierdził pilot.

Przez chwilę nic się nie działo, potem helikopter

zaczął wolno unosić się w górę. Martin usiadł

wygodniej, wyłuskał z oparcia laptop i kilka sekund

bębnił w pokrywkę ekranu, potem przypomniawszy

sobie coś, uruchomił komputer i wywołał Szperacza.

Chwilę szukał atlasu świata, potem machnął ręką i

wybrał po prostu Europę.

Śmigłowiec zaczął wolno osiadać, Martin zerknął

przez okno, ale z tego ustawienia nic nie widział. Tylko

oleiste falowanie wody. Przypomniał sobie patetyczną

przemowę naczelnego:

...egzotyczne wyspy i dzicy tubylcy, klipry, szanty i

rafy koralowe. Szkoda, że nie widział tej hipnotyzującej

nieruchawości, bezmiernego, absolutnego spokoju...

Kazałby wtedy kręcić sklepy z wygodnymi łóżkami i

poście...

- Gdzie oni są? - ryknął głośnik.

Martin drgnął i rozejrzał się niepotrzebnie i

bezładnie. Potem rzucił się do okna. Mgła rozwiała się,

jej resztki tylko nieco zacierały widok, ale na pewno nie

na tyle, żeby mogła się w jej pasmach i kłębach ukryć

najmniejsza postać. Pilot śmigłowca gwałtownie

poderwał maszynę i rzucił j ą ostro w bok, żołądki

pasażerów majtnęły się w kilku kierunkach. Teraz

wszyscy, z wyjątkiem pierwszego pilota, wisieli na

szybach śmigłowca. Ocean był pusty.

- Czy ktoś ich widzi? - wrzasnął Jackson. - Raddy,

czy oni mieli kamizelki?

Coś zahurkotaio w głośnikach.

- Oczywiście, sam sprawdzałem chwilę przed

nałożeniem. To jest po prostu niemożliwe, żeby trzy

kamizelki jednocześ...

- Dobra, cisza! Ekipa ratownicza! Pędźcie tam, jeśli

jeszcze nie pędzicie. Śmigłowiec?

- Tak?

- Zrzucajcie tratwy, czy co tam. Jasny gwint! Róbcie

coś, jesteście najbardziej mobilni i najbliżej. Ruszcie

się!!!

Pilot spokojnie poruszył drążkiem. Pojazd drgnął,

okręcając się wokół własnej osi. Nic. Pusto. Drugi pilot

poruszył się nagle i postukał palcem w ekran przecięty

prostą krechą promenady. Na ekranie nie było trzech

małych kropek.

May wpiła się paznokciami w dłoń Martina. Drugą

dłonią przesłoniła brodę, jednocześnie przygryzając

palec niemal do krwi. Coś jęknęła. Martin niezgrabnie

objął ją i przytulił, ale wykręcała głowę i wpatrywała

się w seledynowy ekran.

- Śmigłowiec! Co jest, do cholery?

- Nie ma tu nic, panie Jackson - odezwał się,

odchrząknąwszy przedtem kilka razy, drugi pilot. -

Widzimy na ekranie pomost i aparaturę do... khm! -

Musiał odkaszlnąć jeszcze raz. -...zamgleń i nic więcej.

- Pomyślał chwilę i dokończył: - Wcześniej też nie

było. Ani większych ryb, ani nic...

-No to co... Kurwa... co...

Martin chciał się odwrócić do May, uderzył się

kolanem w wystający z oparcia fotela laptop. Na

perłowej tapecie w zarysy kontynentów wirowało kilka

banerów. W centrum znajdowała się informacja

wyszukana na żądanie:

"Schwartzau - miasto w Niemczech. W 1945 roku

liczące 19.600 mieszkańców. Zbombardowane 22

marca 1945 r. przez cztery angielskie dywizjony w celu

zniszczenia magazynów amunicji i materiałów

wybuchowych."

Popatrzył na May. Wpatrywała się w ekran, potem

przeniosła pusty wzrok na seledynowy monitor, na

którym pojawiła się szpiczaste linie ślizgacza

pędzącego wzdłuż pomostu.

"Dane wywiadu okazały się mylne - w Schwartzau

mieściły się tylko obozy pracujących w pobliskich

fabrykach robotników przymusowych. Miasteczko

zniknęło z powierzchni ziemi, zginęło ok. 45 tyś. ludzi -

mieszkańców i jeńców. Miasto nie zostało

odbudowane. Istnieje tylko w postaci cmentarza

Schwartzau Memoriał na 12 tysięcy grobów..."

EuGeniusz Dębski

MARZEC 2001

HUM 1

MARZEC 2001

- I co?! Co ma niby być dalej? Spodziewasz się,

kurka, czego? Mam ci TO opowiedzieć? Daj spokój,

nie rób jaj. I tak nie uwierzysz... A jeśli nie zamierzasz

uwierzyć, że wszystko TO jest prawdą i tylko prawdą,

to dla swojego i mojego dobra odpiemicz się od razu.

Patrzył mi w oczy i czekał. Ja, milcząc, również

czekałem dotąd, aż nie spuszczając ze mnie wzroku,

zaczął:

- Było to tak. Znałem ci ja kiedyś gościa. Miał na

imię Zenek. Dasz wiarę?! ZENEK! Eudzie, co za

imię!!! Nawet mi, choć go znałem, chce się śmiać!

Zenck... - rzucił jeszcze, jakby chciał po raz tysięczny

wypróbować brzmienie tego imienia i po raz tysięczny

ustosunkować się do niego. - Wszyscy na niego mówili

Cham, choć nie wiem, dlaczego. Nie brzmi to dobrze,

więc dalej będę mówił: Hum, Zenas Hum. A więc... -

zaczął jakby od początku, lecz skończył raptem, bo się

odezwałem:

- Nie wiesz, kołku, że zdania od "więc" się nie

zaczyna? Tu spojrzał na mnie litościwie, głową pokiwał

i zimno patrząc mi w oczy, czekał, aż zgaśnie mój

głupawy, pełen triumfu

uśmieszek. Zgasł.

- Powinieneś go właściwie znać, bo... - tu znów

przerwał, widząc moje pełne zapału, przeczące ruchy

głową. - Nie znałeś go? - zapytał szczerze

zawiedzionym głosem, a ja raz jeszcze szczerze

zaprzeczyłem. Widział, że leję w gacie ze śmiechu.

- Kurka! Nie opowiadam dalej...

- Dej se luz! Już więcej nic będę - pospieszyłem z

zapewnieniem, przerażony perspektywą, że przyjdzie

mi się nudzić przez najbliższe dwie godziny.

Spojrzał na mnie uważnie, a ponieważ lubił gadać,

nie bardzo chciał dostrzec, że dalej leję, zresztą

starałem się, aby nie było tego po mnie za bardzo

widać.

- Jak mogłeś go nie znać? - zapytał czujnie i nie

czekając na odpowiedź, ciągnął dalej: - Nieważne.

Dość, że Zenas BYŁ i widywało się go w Miasteczku.

Nikt właściwie nie wiedział, skąd się wziął. Pojawił się

nie wiadomo jak, mieszkał nie wiadomo gdzie i żył nie

wiadomo z czego. Menel, rzec by można, lecz z nim

cały ból polegał na tym, że menelem nie był.

- Czemu nie był? - wpieprzyłem się głupawo w

słowo.

- No, nie był. Chyba nie był... Nie wiem. W każdym

razie nie w takim sensie, w jakim się to rozumie.

- Czyli'.'

- No... zawahał się. - Nie wiem! Menelajak

zobaczysz, to wiesz, że to menel. a on... on tylko za

pierwszym razem sprawiał

takie wrażenie i chyba dlatego ludzie go wzięli na

języki.

GRZEGORZ BUCHWALD

HUM 1

- A idź w cholerę, nic opowiadam!

- O co ci chodzi? Co ja takiego powiedziałem?

- Jaja sobie robisz!

- Jakie znowu jaja? Nie wiem, kurka, o co ci biega:

menel, nic menel...

Dobra! Żeby cię! No, pętał się tu i tam, i jak byś na

niego nic patrzył, i jak go nie wąchał, nigdy nie

śmierdział, nigdy pijany nie był, nigdy nie miał

sinoczerwonej twarzy i nigdy o nic nie prosił. Nawet z

fajką nikt nigdy go nie widział. Nie budził litości, lecz

przyciągał wzrok, a kiedy już na niego spojrzałeś, zaraz

gały zaczynały ci latać i, liżąc wzrokiem szare płyty

chodnika. odbijałeś w inną stronę, choćby ci po drodze

nie było. Pewnie dlatego ludzie go tak nie lubili i

pewnie stąd ten przydomek Ch... tłum.

- To mówisz, że w Miasteczku taki egzemplarz

bywał? - zapytałem.

- Pf! - psyknąwszo-parsknąwszy skonstatował mój

wtręt. Żeby tylko bywał! Przez dwanaście miesięcy

zdążyli poznać go wszyscy, a szumi po jego zniknięciu

pewnie do dziś. co już. będzie ze dwa lata, jak wsiąkł

bez śladu.

- To co z nim w końcu było';'

- Co było... co było... - przedrzeźnił mnie. - Żebym

ja. lub ktokolwiek to wiedział. Doszło do tego, że kiedy

rozmawiało się ze znajomymi i zabrakło tematów do

rozmów, to rozmawiało się o Zenasie Humie:

"Te, wiesz co? Idę ja sobie wczoraj koło ósmej do

marketa na zakupy, idę, patrzę, a tu na rogu Lipowej i

Akacjowej, na pieńku po Starej Lipie, co to ją wycięli,

kiedy ją dwa lata temu wichura połamała, leży coś

szarego. Odrasta, mówię sobie, czy co? Podchodzę

bliżej, a tam siedzi Zenas. Siedzi i patrzy na mnie. A,

kurka, mówię sobie, dupa, niech patrzy i walę dalej, a

ten dalej się we mnie wlepia. Idę, idę, ale gdyby nie

było mi głupio, to zrobiłbym zwrot na pięcie, wziął

nogi za pas i grzał do chaty, ile sił. Czułem jednak, że

on tylko na to czeka, więc nic zważając na nic i nie

zwalniając, drałuję dalej. Ale aż mi się zimno zrobiło.

kiedy go mijałem. A kiedy przeszedłem, czułem, jak

wierci mi dziurę w karku i jak coś zimnego leci mi po

plecach. Ażż, by go... cholernego Huma!"

"Ja też go wczoraj widziałem" - odpowiada drugi.

"Kejtrucha na spacer wziąłem i idę. Dochodzę ci ja do

Figurki, a tam na pieńku, co został po Starej Wierzbie,

tej, co ją wycięli dwa lata temu, co to ją wichura w

Wielki Piątek połamała. No. tej z dziuplą w środku,

cośmy tatowe ćmiki próbowali..."

"Wiem, wiem..."

GRZEGORZ BUCHWALD

"No! Siedzi nie kto inny jak Zenas Hum. Bym go

pewnie nic zauważył, ale Kejtruch nagle się najeżył i

zaczął tak jazgotać, że myślałem, że smycz zerwie.

Wtedy go zauważyłem. Siedział i patrzył na mnie.

Gdybym nie był tak blisko, wziąłbym zawrócił. ale

gupio jakoś, ni z tego ni z owego, robić zwrot na widok

menela. I idę! Ja idę, pies idzie, ja idę, pies staje i

skowyczy. wiec i ja staję, a oczu od Zenasa oderwać nic

mogę..."

- No i... - ponagliłem.

A on tylko zerknął na mnie, a widząc, że tym razem

..jaj" |iiż nic robię, gębę mam w pąsach, ciągnął dalej:

- No i... - zacytował mnie okazało się w końcu, że

obaj o tej samej godzinie go widzieli. Ba! Żeby tylko

im się to przydarzyło, byłoby pół biedy, ale właśnie na

tym polegało całe zamieszanie z Humcm, że nie

podlegał żadnym prawidłom rządzącym małymi

społecznościami, gdzie każdy zna każdego i w każdej

sytuacji wie, czego się po kim spodziewać, i kto w

jakim miejscu może być. Zenas Hum zaskakiwał,

niepokoił i budził ogólny lęk, a w końcu... przerażenie.

Moje zaciekawienie nieco ostygło, bo zaczął

przynudzać, więc wciąłem mu się:

- Może bliźniaka ma i obaj wam grali na nerwach?

Widać nie był to taki głupi pomysł, bo zastanowił się.

- Nie... - zaczął niepewnie, po czym bardziej

zdecydowanie jął kontynuować: - Nie, na pewno nie!

Bo musiałoby być ich ze czterech. Opowiadał mi

Kmitka, no ten z Zagaj nikowej... - Tu spojrzał na mnie,

a ja kiwnąłem głową, że wiem, o kogo chodzi, więc

pewniej podjął dalej: - ...że ktoś mu opowiadał, że

cztery osoby naraz, w tym samym czasie, widziały

Huma ostatniej jesieni, nim zniknął. Wiało ponoć wtedy

jak skur...czysyn. Młode drzewka nad Kanałem gięły

się w pół, a gałęzie Starych Drzew trzeszczały jak skóra

w "oficerkach" Kaspra. Pamiętasz Kaspra?

Kiwnąłem potakująco głową i uśmiechnąłem się do

tego, co stanęło mi przed oczyma. Kasper... Gadał coś,

a ja uciekłem na chwilę we wspomnienia.

Kasper... powtórzyłem w myślach, by obrazy

szybciej zaczęły napływać. Pamiętałem go, a jakże!

Trudno było zapomnieć kogoś, kto przez dziesięć lat

budził podziw i był wzorem ziszczenia marzeń każdego

w okolicy chłopaka, który nie skończył trzynastu lat.

Kasper... Jeszcze dziś widzę, jak kroczy w swoim

galowym mundurze główną nawą kościoła, ze

wzrokiem wlepionym w ołtarz, z twarzą tak pociętą

tysiącami zmarszczek, że nawet nie widać było blizn po

drucie kolczastym, na który rzucił się podczas ostatniej

wojny z Grundarianami, kiedy jego oddział, ruszywszy

do ataku, natknął się na zasieki. Podobno kilku ich

wtedy było, no takich, co rzucili się na druty, by

pozostali mogli przejść po ich grzbietach, lecz tylko on

przeżył. I kiedy tak szedł dumny niczym posąg, można

by było rzec o nim: Bóg Wojny. Można by, gdyby nie

te buty... Pewnie dlatego nie zostałem żołnierzem. Dość

że jego buty skrzypiały, i to tak, że poza chłopcami do

lat trzynastu, każdy w ławce lał w galoty, gdy po wielu

minutach wyczekiwania, Kasper wchodził wreszcie do

kościoła. Po latach kapnąłem się wreszcie, dlaczego

msza o jedenastej miała największe wzięcie. Nawet pod

płotami nikt nie stał, by na pierdołach szybciej zeszło te

sto minut przepisowej mszy. Nikt nie mógł sobie

odmówić widoku Kaspra w jego skrzypiących

oficerkach i furażerce za pagonem galowego munduru.

- ... kurka! Nie opowiadam i zaraz ci

przypierdnikuje!.. -ryknęło mi coś nad uchem.

Otrząsnąłem się i wyostrzyłem wzrok.

- Nie słuchałeś mnie, kurza twoja papa! Normalnie

mnie nie słuchałeś!

Gdybym go nie znał, byłbym pewien, że mi

przywali, że zmieli me liche ciało, zgarnie na szufelkę,

wsypie do reklamowy i wypierpapier prosto w próżnię.

Znałem go jednak na tyle, by wiedzieć, że nie ma

większego poczciwoty, gaduły i pozera na pieniacza od

niego. Kiedy sobie to uświadomiłem, postanowiłem go

nie "krzywdzić" i rzekłem pojednawczo:

- Przecież, kurka, słucham cię! Co, myślisz, że nie

wiem, jak skrzypiały oficery Kaspra? - I tum skończył,

bo kiedy TAKA góra mięśni patrzy na ciebie w TAKI

sposób, to stajesz się ostrożny. Zamilkłem więc i z

niepokojem patrzyłem, jak gasną iskry gniewu w jego

oczach.

- Sorry... - rzuciłem, a on rzekł tylko:

- A, spierd...niczaj! - Po czym rozwalił się na

siedzeniu jak Lord Mord i zamknął oczy.

Wiedziałem, że nie śpi, że nie skończył. Znałem go

już tyle lat. To co, że nasze drogi rozeszły się, że każdy

z nas miał teraz swoje życie, swoje sprawy... Byliśmy

kiedyś najlepszymi przyjaciółmi, choć żarliśmy się

zawsze, jak wizkundy z Grundarii. Taki to był nasz

sposób bycia. A najdziwniejsze było to, że żarliśmy się

nie z potrzeby "żarcia się", ale dla zgrywy i po to, by

dać upust tej drugiej strome. Tej złej stronie nas.

Patrzyłem sobie tak na niego i czekałem. Odemknął

jedno oko i szepnął:

- Ani, kurka, słowa! Bo cię walnęęę!

- Daj spokój. Gadaj dalej, bo nie zasnę -

powiedziałem tak bardzo poważnie, jak tylko mogłem.

Uwierzył, bo rozwarł oba ślepia i wpatrzony we

mnie jął się pochylać. "Zaraz powie coś, co mi w pięty

pójdzie", ale i ja pochyliłem się, zrozumiawszy, że za

chwilę zaszepcze coś nader poważnego.

- Mówię ci, to był diabeł... - zasyczał

niespodziewanie. Odpierdoliło mu - pomyślałem i z

całą powagą, na jaką było mnie stać odrzekłem:

-Nie denerwuj mnie. - To znaczyło: "Kurka,

poważnie? Weź mnie nie strasz, bo ja sam w strachu". -

I to na ful, powaga -dodałem.

Wiedziałem, że jak nie odpowiem w ten sposób, to

albo pójdzie nazad spać i nie odezwie się już więcej,

albo dostanę w ryj i ja się więcej nie odezwę.

- Powaga! - zaczął dalej z zapałem, uwierzywszy w

moje szczere zainteresowanie. - Nikt nigdy na to nie

wpadł, ale JA zauważyłem, że w kilku miejscach naraz

pojawia się zawsze, gdy wieje. Pierdolone wiatry!

Pierdoleni Grundarianie i ich bronie, i to, że przywalili

tak blisko nas... - Zaperzył się, wyraźnie się zaperzył i

MARZEC 2001

HUM 1

dlatego wolałem się nie odzywać. - Psia jego krew! -

sapnął. - Jeszcze, by było śmieszniej, doszedłem do

tego, że pojawia się zawsze w czterech miejscach, w

miejscach po zwalonych drzewach, na czterech

narożnikach kwartałów naszego Miasteczka i wszystkie

z tych drzew zwaliła przed czterema laty wichura.

- A mówiłeś, że widuje się go w wielu miejscach...

- No... tak, w wielu, ale tylko na pniakach pojawia

się jednocześnie i tylko wtedy przeraża ludzi tak, że

skóra cierpnie i szumi potem o nim ze dwa tygodnie.

Raz nawet ludzie chcieli go zarąbać. Znasz Cwelka

Kurdupelka?

- A jakże! Znałem! Piździelec...Sześć lat temu wybił

mi dwa zęby. Kutas! Naklejenie protez na pozostałe

pieńki kosztowało mnie całą pensję. Ale cóż! Byłem

młody, piękny i uroda była mi potrzebna...

Widząc, że wiem, o kogo chodzi, nie czekał dalej:

- No! Zebrało się kilku chłopaków u Binkola na

piwku i tak se popijali, tak se opowiadali, aż zeszli z

"tematami" na Zenasa. I wtedy się zaczęło! Każdy miał

coś do powiedzenia. W końcu nadmiar piwa wzmógł

produkcję adrenaliny i zaczęli się przekrzykiwać w

swych opowieściach. No i nagle Kurdupel ryknął:

"A ja wezmę skur...czysyna zarąbię!". Umilkło,

wszyscy nań spojrzeli, a Kurdupel wziął się poderwał,

flachę po jabolu utłukł i ruszył, nie oglądając się na

koleżków.

- I co? Dorwali go?

- Śty gupi? Owszem, Kurdupel przodem,

rozchwiana kom-panija za nim i ruszyli wokół

Miasteczka. Szli tak od pieńka do pieńka i... trzeźwieli.

Gdy w końcu dotarli do ostatniego, poza Kurduplem

było już tylko dwóch. Też powinieneś ich znać... -

Machnąwszy niecierpliwie ręką, nie dałem mu

skończyć. Pojął, że bardziej chcę wiedzieć, co było

dalej, niż kto był na tyle nietrzeźwy, by wdawać się w

awantury. - No i kiedy wreszcie wyszli za róg Starej

Kamienicy, patrzą, a tam na pieńku po Starej Topoli

ktoś siedzi. "Hę!! K... Gnoju jeden, Zenasie Humie! Idę

cię zarąbać!!!", wrzeszczy skurczysyn Kurdupel, a

kolesie mu wtórują: "Ja, ja! Zarąbiemy cię kutafonie",

wrzeszczą i walą dalej...

- Przyspieszaj, przyspieszaj, łysa pało! - ponagliłem,

bo mnie zaczynało brać zniecierpliwienie. -1 co?

Dorwali go?

- Ysssssshehe! Pewnie! A jakże! Idą, idą, drą się w

niebo-giosy, patrzą, a tam na pieńku siedzi nie kto inny

jak...

- Zenas! - ryknąłem entuzjastycznie, chcąc pokazać,

że w lot przewiduję, co ma być dalej.

- Chciałbyś... _?

- A tam na pieńku siedzi Glion Bebas. Siedzi i

suszarą macha na boki, jakby nie bardzo wiedział

nadjeżdżającym z której strony kieszenie wysuszyć.

- Glion... Glion... - próbowałem na głos

przypomnieć sobie, o kogo to może chodzić.

- No tak, ty już wtedy nie mieszkałeś u nas. Glion to

policjant z naszego komisariatu; ścierwo nieprzeciętne.

Miast łapać gnoi, co i rusz zaczajał się na uczciwych

obywateli i tylko patrzył, który ze współziomków sunie

sto dwadzieścia przez obszar zabudowany. Tak, jakby

te dziesięć w jedną lub drugą robiło jakąśżnicę...

- He-he! - Zaśmiałem się porozumiewawczo, bo

teraz naprawdę nietrudno było się domyślić, co będzie

dalej...

- No, i Kurdupel się drze: "Zarąbie cię...! u! u!", a

ten patrzy, suszarką macha, na boki się rozgląda, bo

chyba nie wierzył, że to do niego. No, ale w końcu

otrzeźwiał i tamci też. Stali tak chwilę naprzeciw siebie

i nagle Bebas jak nie ryknie: "DOKUMENTY!".

Dobrze, kurka, wiedział kogo widzi i że ci dokumentów

mieć nie będą, więc albo to był odruch, albo Bebas

całkiem zdur-niał. Kurdupel stoi z obtłuczonym szkłem,

gawiedź za nim, a naprzeciw nich prawo... - I tu nie

wytrzymał, roześmiał się, a ja z nim. I śmialiśmy się tak

chyba kilkanaście sekund.

- Biiiety do kontroli!

A my dalej ryjemy, bośmy nie dosłyszeli. Dopiero

syk uszczelnianych drzwi wyrwał nas z błogiej

beztroski.

- Biiiety do kontroli! - powtórzono i dopiero wtedy

purpurowi ze śmiechu podnieśliśmy oczy.

Ciągle chichocząc, wstałem i sięgnąłem po neseser,

wyjąłem z bocznej kieszeni plastik i wsunąłem w

automat. Brzdęknęło, jęknęło, światełka mrugnęły i

rozległo się beznamiętne: "dziękuję". Konduktor

wyszedł i zostaliśmy sami.

- To co, dorwali go w końcu?

- Kogo?

- No, Zenasa.

- Niiie, poszli na czterdzieści osiem. A następnego

dnia po areszcie Kurdupel zniknął.

- ?

- Zniknął. Pojawił się po tygodniu, ale to już nie był

Kurdupel, jakiego znaliśmy...

"Oj! znaliśmy, znaliśmy!" pomyślałem.

- Dalej chodził na piwko do Binkola, zadawał się z

koleżkami, ale łagodny był jakiś taki... Nie ON.

- Mówił co?

- W tym rzecz! Gadał jak zawsze, śmiał się i w

ogóle, ale to nie był on.

- Jak to? - Zaczynał mnie wkurzać.

- Po prostu. Wcześniej, jak Kurduplowi nie

przytakiwałeś, to dostawałeś po ryju. Odkąd pojawił się

po zniknięciu, uspokoił się.

- Gadał z nim kto... wypytywał?

- A jakże! Nawet ja sam próbowałem go zagadać.

- I..?

- I nic! Bełkotał coś do kolejnych flaszek, które mu

stawiałem i nic!

- Kompletnie nic?

- No, na końcu, nim stoczył się pod stołek, łypnął na

mnie przekrwionym okiem, bo drugie coś nie chciało

nadążyć za tym od mojej strony, i blubmął: "K...

Byłem, Łysy, k... w piekle" i rypnął. Wywlokłem go na

zewnątrz, gębę obtłukłem, a kiedy się ocknął, udał się

przez krzaki do Rygi. Nim się spostrzegłem, Kurdupel

jął wiać. Dorwałem go oczywiście, chwyciłem za

MARZEC 2001

GRZEGORZ BUCHWALD

szmatki i pytam: "Co jest?". Zerknął na mnie, szarpnął

się i kiedy stanął na własnych nogach, sapnął: "Łysy,

wiesz co? Spierdalaj!" i tyłem się dowiedział.

- Trza go było rąbnąć!

Spojrzał na mnie i nic nie odpowiedział.

- To co, co było z tym Humem? Dowiedziałeś się

czegoś w końcu? - zapytałem.

- Ooo tak! _?

- Sam na niego kiedyś zapolowałem. Zaraz po tej

akcji z Kurduplem. Mówię sobie: "Dość tego!".

Wziąłem maszynę między nogi i dawaj po Miasteczku.

Jeździłem tak ze dwa tygodnie i nic. Aż tu jednego

razu, kiedy postanowiłem sobie dać wreszcie spokój,

idęźnym wieczorem do Binkola na piwo. Idę, patrzę,

a tu na pieńku po Starym Klonie siedzi ktoś. Serdu-cho

mi aż do gardła podskoczyło. Ale nic, mówię sobie, idę

dalej. "Dobry wieczór", zaczynam grzeczniutko. A tu

nic. Dmuchnęło tylko, kurz się zakręcił, a że ciemnawo

już było, skórka mi trochę ścierpła i nieswojo jakoś mi

się zrobiło. Tamten ani drgnie, tylko kapota mu

zafurkotała. Podchodzę bliżej, może miałem jeszcze

pięć kroków do niego, gdy zaczęło się nagle ciemno

robić. Mało, że słońce już zaszło, to jeszcze jakieś takie

chmurzyska skądś się wzięły... Ale nic! Twardo idę

dalej i jeszcze raz zagajam: "Dobry wieczór", mówię do

jego pleców, bo teraz dopiero zauważyłem, że siedzi do

mnie tyłem. Drgnął, odwraca powoli tę swoją białą jak

kreda gębę w moją stronę i uśmiecha się. Ale, kurka,

tak jakoś zimno, tak szyderczo, że już miałem niemal

nawalone. Na dobre nawaliłem dopiero za chwilę.

Nagle bowiem, jak nie pierdyknie, ni z tego ni z owego.

To wtedy zapalił się semafor koło Budki Żrumola.

Omal wtedy nie ogłuchłem, a gdy błyskawica rozjaśniła

niebo, jego gęba na chwilę znikła i tak sobie migała,

pojawiając się i przygasając w takt, jak kolejne gałęzie

pioruna rozświetlały się, rozszczepiały i gasły. I ten

lodowaty uśmieszek... Anim myślał czekać na ciąg

dalszy. Jeszcze tak nogami nie przebierałem, a za mną

tuman śnieżnego pyłu pchany lodowatym podmuchem.

Nagle dogonił mnie, otoczył, a ja gnałem jak szalony,

na wpół ślepy i głuchy, i tak przerażony, jak nigdy

dotąd. Sam nie wiem, jak długo biegłem... Byle dalej i

szybciej. Byle uciec, byle nie dać się pochwycić...

zatrzymać...

- Przypadek... - odezwałem się cicho, ale nie dał mi

dokończyć.

- Ładny przypadek! Do dziś mam ślady po

odmrożeniach! Mam ci, kurka, pokazać? Uskakiwałem

jak zając! I ten ścigający mnie chichot! Jeszcze dziś go

słyszę: "Tssshooo? Chćsiiiałbyś zajrzeć mi do kieszeni?

Hh Hh Hhhh". Nawet nie mogłem wtedy myśleć ze

strachu. Kiedy wpadłem do domu i matka mnie

zobaczyła, przeżegnała się. Nie pytała o nic, tylko

porwała mnie w ramiona i ściskała tak mocno, że omal

mnie nie udusiła. Pierwszy raz od piętnastu lat spałem u

jej boku i trzymałem ją za rękę.

Strach udzielił mi się, siedziałem z rozdziawioną

gębą i wlepiałem w niego gały. Ciekawość jednak

zwyciężyła i zapytałem w końcu:

- I co? Co dalej?

Podniósł na mnie wilgotne oczy, pośpiesznie otarł je

rękawami i jakby dodatkowo chciał naprawić tę małą

"niemęskość" -uśmiechnął się blado. Mnie, niestety, nie

było do śmiechu, zaczynałem mu, kurka, wierzyć, i...

naprawdę się bać.

- E - bąknął. - Wlazłem na niego następnego dnia.

Siedział w tym samym miejscu, obrócony w tę samą

stronę i kiwał się w przód i w tył.

- Gadałeś z nim?

- A czy z nim kto kiedy pogadał?

- Więc co? Może, kurka, to wcale nie był ON?

- Nie, wuja, TO BYŁ ON! Był dzień, ludzi naokoło

pełno... Przełamałem się i podszedłem do niego,

stanąłem naprzeciw jego bladej gęby i patrzę. Ślepia

miał zamknięte, ani na mnie spojrzy. Stałem tak ładną

chwilę i przyglądałem mu się; zebrałem się w końcu na

odwagę, by się odezwać, ale nie wiedziałem kompletnie

co powiedzieć, od czego zacząć... Miałem powiedzieć:

"Cześć Zenas, aleś mnie, kurka, wczoraj

nastraszył?"

- Było zawołać policję. - Palnąłem głupotę. Oj, była

to głupota! Ależ na mnie spojrzał!

- Policję... Ty chyba gupkowaty jesteś. I co bym im

powiedział? "Panowie policjanci, oto Zenas Hum!

Wczoraj sprawił, że o mało narąbałem w gacie ze

strachu". "Czy groził panu?" "Nie, tylko siedział, a łeb

mu znikał i pojawiał się! A poza tym wywołał burzę

gradową i odmroził mi dupę". Ty, człowieku, myśl

czasami, zanim co powiesz.

Nie ukrywam, że zrobiło mi się głupio:

- Mówiłeś, że łydki...

Tu zachowałem się właściwie: zrobiłem głęboki

unik, ale nie cieszyłem się długo, bo kiedy oglądałem

sobie sznurowadła, coś pacnęło mnie przez potylicę.

- Znów zaczynasz...

- Sorka, niechcący... - zacząłem się kajać. - Tak

jakoś wyszło. No i co w końcu? Odezwał się?

- Jeszcze nie.

- Co jeszcze nie"? - zapytałem, bo pomyślałem, że

mówi o sobie, że jeszcze nie "dojrzał", by ze mną

rozmawiać, ale on już ciągnął dalej:

- Jeszcze się nie odezwał. Już miałem dać sobie

spokój i odwrócić się, gdy nagle przestał się kiwać.

- I odezwał się w końcu?

- Nie, jeszcze nie. Zatrzymałem się w pół kroku,

poprawiłem pozycję i czekam. A ten nic. Już mam

odejść, gdy naraz otworzył oczy i uśmiechnął się do

mnie, ale tak, że mnie wmurowało. Już wiedziałem, że

ani ten piękny dzionek mi nie pomoże, ani ci ludzie, co

na nasz widok zawracali albo przechodzili na drugą

stronę chodnika. Nagle pojąłem, że jestem samiusieńki,

sam na sam z NIM.

- I co,i co?

- A co? Byłeś kiedyś w zoo?

Kiwnąłem twierdząco głową, choć było to bardzo,

bardzo dawno temu, kiedy w ogrodach żyło jeszcze

parę sztuk zwierzyny. Teraz to nawet nie bardzo jest po

co tam chodzić...

MARZEC 2001

HUM 1

- A kobrę widziałeś? - ciągnął, nie czekając, aż zbyt

wiele sobie przypomnę.

O tak! Kobrę pamiętałem dobrze. Stałem przed

grubą szybą terrarium i patrzyłem, jak gdzieś z góry

zsunął się szczur. Pamiętałem, jak płaz poderwał się i

rozpostarł kaptur, a szczur znieruchomiał. Nawet nie

wiem, czy to była pora karmienia, czy gryzoń wpadł

tam przypadkiem, bo szczurów jakoś cywilizacja i

wojny nie mogły przerzedzić. Było ich wszędzie

zatrzęsienie, szczególnie w zoo. Drgnąłem wówczas

nerwowo, bo chciałem zawołać ojca, by podszedł

popatrzeć i w tym momencie kobra odwróciła się w

moją stronę. Kiwała się na boki wpatrzona we mnie.

Zamarłem. Światło w pomieszczeniu było lekko

ściemnione, a szyba była tak czysta, że właściwie

niewidoczna. Stałem tam jak zamurowany, gdy naraz

podszedł ojciec: "Co chciałeś synku?" zapytał i wyrwał

mnie z hipnozy. Poruszyłem się i w tym samym

momencie z zębów jadowych stwora trysnęła mgiełka,

a w ułamek sekundy później coś klapnęło w szybę.

Długi i gruby jak ręka kształt odpełzł wolno w kierunku

drgającego szczura. Terrarium było małe, słabo

wentylowane i mgła jadu przeznaczona dla mnie opadła

na polnego gryzonia, paraliżując go na chwilę.

O tak! Widziałem kobrę.

- No! - przytaknąłem.

- A widziałeś, jak się gotuje do ataku?

- Aż nazbyt z bliska...

- No, to tak się wtedy poczułem. Tyle, że oczy miał

gorsze niż kobra: białe, jak ugotowane, z wąskimi,

granatowymi, poziomymi szparkami miast źrenic. I te

usta: fioletowe jak burzowe chmury podświetlone łuną

zachodzącego słońca. Człowieku! Jeszcze teraz dostaję

gęsiej skórki na samo wspomnienie. Jego wargi

poruszyły się i usłyszałem syk, bo tego nikt normalny i

przy zdrowych zmysłach nie nazwałby mową: "I

tssshoooo? Chćsiiiałbyś zajrzeć mi do kieszenii? Hh Hh

Hhhhhh". I patrzy mi w oczy, i ani drgnie, tylko ten

martwy uśmieszek... Musiałem wtedy wyglądać jak

sam Bebas, bo czułem wyraźnie, że każdy włosek

sterczy mi na grzbiecie "na baczność" i wypycha

ubranie. Jak ja się wtedy bałem! No, ale nic się więcej

nie działo, więc ile można stać i się trząść? Zaczynałem

wolniutko odzyskiwać rozsądek. W końcu sam tego

chciałem. Gdyby nie mój genialny koncept, by napytać

sobie biedy, nigdy by do tego nie doszło. "Kim ty

jesteś? Skąd się wziąłeś? Czego od nas chcesz?",

wyjąkałem. Gęba mu się rozlazła jeszcze bardziej, a

fioletowe usteczka poruszyły się: "Chcesz wiedziećććć?

Na pewno chcesz to wiedziećććć?". Kiedy to mówił,

kątem oka dostrzegłem skupiających się wokół nas

ludzi.

Uniósł rękę, widząc, że zaczynam się wiercić, by coś

powiedzieć, Poprawiłem się więc tylko i przymknąłem

na wpół otwarte usta.

- Nie, wuja, nie! Ludzie stali, owszem, i gapili się,

owszem, ale by przyjrzeć się walczącym, wściekłym

wizkundom podeszli-by bliżej. Poustawiali się tak

daleko od nas, że nawet kiepsko dało się poznać, kto

jest kto. Niemniej poczułem się trochę pewniej.

Spojrzałem znów na niego i znów przestało mi być do

śmiechu. A jemu, widać, owszem. Tyle tylko, że

gdybym nie miał nóg jak z waty, wydarłbym stamtąd

szybciej niż pchła zmienia pieska.

- Co, ugryzł cię? - wciąłem się jednak.

- Pss! Gdybym w tamtej chwili choćby pomyślał, że

może mnie ugryźć tym, co pojawiło się w jego gębie, to

nie rozmawialibyśmy dzisiaj...

-?

- ...bo niechybnie dostałbym zawału. Patrzę ci ja na

niego, patrzę, i nie mogę się połapać, co właściwie

widzę. Nie wierzę w to, co widzę! Zębiska! Czarne i

ostre jak, poustawiane jedna obok drugiej, przełamane

na pół wykałaczki. Kiedy spojrzałem nań pierwszy raz,

były tycie - tu lekko rozchylił dwa palce - jakby się

dopiero zaczynały wyrzynać z bladych dziąseł.

Wyglądały jak mikrusia palisada, ale w miarę jak gęba

mu się rozdziawiała, rosły, rosły! rosły!! Aż stały się

tak ogromne, że dałbym się pociąć, że przegryzłby

mnie na pół, gdybym tylko z jakiegoś powodu znalazł

się między nimi. Naraz, gdzieś daleko huknęło. Potem

się okazało, że jakichś dwóch palantów (na szczęście

nie miejscowi) zagapiło się na tłum i wjechało na

siebie. Marmolada! Nie było co zbierać. Daj spokój!

Nawet jeśli zwolnili do osiemdziesię....

- Skończ, kurka! Wiem, co mogło z nich zostać!

- No! I wtedy się ocknąłem. Gęba mu się z

powrotem zamknęła w fioletową kreseczkę, ale

uśmieszek pozostał. Nagle wargi znów mu zafalowały i

odezwał się: "To tssschoooo? Chćsiiiai-byś zajrzeć mi

do kieszenii? Hh Hh Hhhhhh". Na "miękkich" nogach

podszedłem bliżej i powiedziałem, starając się

jednocześnie, by głos mi nie drżał, choć pewien jestem,

że to mi się nie udało: "Chcę". A co miałem zrobić?

Gapiów naokoło pełno... Głupio byłoby sięźniej

tłumaczyć. "Nhooo to podejdź jeszsz-cze bhhliżej i

zajszszyjyj", zasapał i wstał. Nie, właściwie poderwał

się... Nie, właściwie to jak siedział, tak nagle stał. Nie

zauważyłem momentu, kiedy się podnosił; kłęby kurzu

zawirowały wokół nas, chmury zasnuły niebo, a mi

zrobiło się tak zimno, że już w końcu nie wiedziałem,

czy trzęsę się ze strachu czy z zimna. Złapał za lewą

połę płaszcza i uniósł jaw górę, prawą ręką natomiast

sięgnął do wewnętrznej kieszeni i uchylił ją. Wylało się

z niej seledynowe światło i rozlało jak gęsta,

fluorescencyjna ciecz wokół rozwartego otworu. Już nie

miałem ochoty tam zaglądać, ale szedłem dalej i coraz

wyraźniej słyszałem jęki, syki, wizgi, jakby głosy

wichur z wszystkkich tysięcy lat naszej cywilizacji

naraz ozwały się na nowo.

Milczał przez chwilę. Milczenie przeciągało się, a ja

zaczynałem nerwowo szurać nogami i patrzeć na niego

w oczekiwaniu na ciąg dalszy.

- I co?!

- Co ma niby być dalej? Spodziewasz się, kurka,

czego?

- No i jak się to skończyło?

MARZEC 2001

GRZEGORZ BUCHWALD

- A jak się miało skończyć? Znaleźli mnie tydzień

źniej przegryzionego na pół. Trzy dni w szpitalu

leżałem, zanim mnie pozbierali.

- Teraz to ty mnie chcesz zdenerwować... - Nim

skończyłem, ten już stał na nogach i łapał się za lewą

połę kapoty.

Żeby go jasna i nagła krew zalała! Zesztywniałem!

Ten patrzy mi w oczy i mówi:

- Chcesz zobaczyć, co mam w kieszeni?

Żeby go wściekłym wizkundom Grundarianin na

pożarcie rzucił, i to ubranego, by zanim mu bestie

bebechy wywloką, mógł sobie te parę chwil

wyczekiwania urozmaicić wyobrażaniem tego

momentu! Aż by go!

Tak wcisnąłem się w oparcie siedzenia, że w domu

koszula od pleców nie chciała mi odejść. A ten stoi

nade mną i sięga prawą ręką do wewnętrznej kieszeni.

Ślepia to mi na wierzch chciały wyskoczyć! Patrzył w

tym momencie, gdzie sięga, jednak na moment spojrzał

na mnie i zamarł z łapą w kieszeni.

- Co ty! Co ci? Źle się czujesz? - zapytał, a ja łamiąc

swój sztywny z przerażenia kark, zmusiłem szyję do

kilku przeczących ruchów głową. Wzruszył ramionami

i wyszarpnął z wewnętrznej kieszeni portfel, klapnął

obok mnie i jął grzebać w jego zawartości.

- Patrz! - powiedział i wyrwawszy z przegródki

wymacany palcami biały rożek jakiejś kartki, podstawił

mi przed oczy.

Spojrzałem, a tam jakiś berbeć w koronkach, ze

smoczkiem w pulchnej różowej gębuli, na kolanach u

- A, kurka, to nie to! Tu ja z mamą, kiedy miałem

roczek. Gębę jeszcze ocierałem z zimnego potu, więc

tylko ze zrozumieniem potaknąłem i obserwowałem,

jak tym razem uważniej

sortuje coś w portfelu.

- No! - Sapnął zadowolony z rezultatów

poszukiwań, wyciągnął zdjęcie i podetknął mi je pod

nos.

Tym razem wypadałoby zacytować mocne słowo na

"k", które mi się wówczas wyrwało na widok tego, co

było na zdjęciu. Ale po co? Na zdjęciu był Łysy. Leżał

na noszach, a w łapach trzymał swoje flaki. Na samym

wierzchu leżał żołądek, który troskliwie przytrzymywał

dłońmi. Zawsze lubił dobrze zjeść, pomyślałem wtedy.

Jedna z nóg dolnej części ciała, która leżała oddzielnie,

to znaczy nieco niżej na noszach od górnej części,

wypadła za krawędź i zwisała obuta w biały, sportowy

but.

- No i co ty na to? Nieźle się prezentowałem, co nie?

- zapytał, a ja dalej mamrotałem pod nosem owo mocne

słowo i przyglądałem się zdjęciu ze wszystkich stron.

- Jakim cudem ty jeszcze żyjesz? - Zmieniłem

wreszcie płytę.

- Ba! Sam chciałbyn wiedzieć. Powiedziałem im

podobno, by mnie pozszywali i koniec. Ktoś nawet

zdjęcia porobił, bo widać też sobie to pytanie

zadawali...

- Jak to: "podobno"?

jakiejś kobiety. co ze mną było, pokazano mi nagranie i zdjęcia,

- Podobno, bo widzisz, ja nic z tego nie pamiętam.

Obudziłem się na trzeci dzień i kiedy opowiedziano mi,

chciałem ich obić za to, że robią ze mnie wala. Ale

MARZEC 2001

HUM 1

wolniutko zacząłem sobie przypominać wszystko do

momentu, kiedy Zenas Hum pokazał mi, co ma w

kieszeni.

- I co w końcu miał?

asz? Mówię przecież, że nie

wi

, kurka, "nie wiem"?

i tyle!

jęcie i oddałem mu

je.

że to pić i fotomontaż?

st fotomontaż? - Bez

nam

. Na wysokości pępka

jeg

rzeczywiście niezbyt się

czu

e mogli. Tylko nici trzymały. Żaden klej nie

chc

milczeliśmy.

ziałeś go jeszcze kiedyś?

Do

ówno mnie to

ob

ednak

pam

uja, nie. Nie pamiętam nie poza bólem...

Po

ę

ny, gdy rozstawaliśmy

się

- Czy ty mnie słuch

em.

- Jak

- No, nie wiem! Nie wiem

Raz jeszcze rzuciłem okiem na zd

- Mo

- Fotomontaż?! To też je

ysłu łapnął się na krzyż z boku za ubranie i jednym

ruchem podciągnął je do góry.

O mało się nie wyrzygałem

o tułów obiegał postrzępiona linia. Płaty różowego

mięsa gdzie niegdzie wyłaziły spomiędzy rozchylonych

brzegów niezaciągniętej skóry i zlewały się z sinymi,

pionowymi krechami szwów.

- Schowaj to człowieku, bo

ję... - sieknąłem płaczliwie. Posłuchał. - Nie mogli

cię posklejać? Wyglądasz jak dzieło artysty chirurgamaniaka...

- Ano ni

iał "chwycić", a w restrukturyzatorze podobno

zaczynałem się gotować - odparł, po czym wyraźnie

zmęczony i zrezygnowany, wolno przesiadł się na

swoje miejsce.

Przez chwilę

- No, a co z Humem? Wid

wiedział się ktoś czegoś o nim? - zacząłem znów

drążyć. Spojrzał na mnie i szepnął cicho:

- Byłem w piekle... Co z Humem? A g

chodzi! Wyprowadziłem się z Miasteczka i jesteś

pierwszą osobą, z którą na ten temat rozmawiam.

- Czemu mówisz, że byłeś w piekle? Coś j

iętasz?

- Nie, w

patrzyłem na niego ze zrozumieniem. Już

wiedziałem, że się niczego więcej nie dowiem.

Rozparłem si w fotelu i myślałem o tym wszystkim. W

pewnym momencie zacząłem się zastanawiać, jak to

zrobił, że nie skasował biletu. Spojrzałem na niego i już

chciałem go o to zapytać, ale spał tak smacznie. Po

chwili w końcu też przysnąłem.

Nie minęło nawet pół godzi

na płycie portu. Uściskałem go. Syknął lekko, kiedy

"tak po naszemu" wymierzyłem mu markowany cios

pięścią w brzuch. Nic jednak nie powiedział.

Pożegnaliśmy się w końcu na dobre i rozeszliśmy

każdy w przeciwnym kierunku. Po kilku krokach

obejrzałem się, by raz jeszcze spojrzeć za odchodzącym

przyjacielem, bo wszechświat jest ogromny i kto wie,

czy jeszcze kiedyś się spotkamy...

Stał tam w świetle lądującego statku, w rozwianym

płaszczu i założyłbym się, że nie miał głowy. Pojawiła

się dopiero, kiedy smuga oślepiającego blasku zaczęła

ześlizgiwać się z jego twarzy.

Uśmiechał się do mnie, a jego usta były fioletowe.

A może, kurka, mi się wydawało...

Grzegorz Buchwald

MARZEC 2001

TANATOS XIV

MARZEC 2001

Sekretarz Generalny Narodów Zjednoczonych,

monsieur Maurice Thorez, cierpiał od rana na

dokuczliwy ból głowy. Samopoczucia bynajmniej nie

poprawiła mu wiadomość, którą rano zastał na swoim

terminalu - w nocy grupa lewackich terrorystów ze

Świetlistego Szlaku Mao porwała czternaście

peruwiańskich zakonnic w wieku od szesnastu do

osiemdziesięciu trzech lat i zagroziła, że będzie

codziennie jedną gwałcić, chyba że papież wcześniej

poda się do dymisji. To wyglądało na jakąś manię - dwa

dni temu grupa arabskich ekstremistów porwała pięciu

rabinów, domagając się identycznej rzeczy, tzn.

ustąpienia papieża. Nie sprecyzowali jedynie, czy też

za- mierzają gwałcić. Zresztą, ich akcja z pewnością

była odpowiedzią na porwanie czterech multów przez

bojowników izraelskiego ONR-u (Opornik

Narodowosyjonistycznych Rewolucjonistów),

domagających się natychmiastowego przeniesienia

państwa żydowskiego na Madagaskar. Tak czy owak.

Bliski Wschód mógł lada chwila eksplodować, wraz ze

sporym kawałkiem Ameryki Południowej.

- Tylko, co ma z tym wspólnego ten nieszczęsny

papież? -mruczał Thorez, przepatrując bazy danych

dotyczących narodowych i internacjonalnych ruchów

terrorystycznych.

Im więcej czytał, tym mniej rozumiał, za to migrena

wręcz rozsadzała mu czaszkę. Zamknął oczy i odchylił

się do tyłu, wciskając jednocześnie przycisk mterkomu.

- Churchill? warknął przez zaciśnięte zęby.

- Słucham, panie Sekretarzu Generalny, echchm...

chrum... wywołany siorbnął przez nos na zakończenie

kwestii, jak to ostatnio miał w zwyczaju.

Thorez nie znosił tego Angola i jego wiecznie

zakatarzonego nochala, ślurgotał mu lak już drugi

tydzień. Musiał go jednak tolerować, ponieważ obsada

stanowisk wypadała z klucza: gdzie przewodził

Francuz, tam sekretarzował mu Anglik, i odwrotnie.

Koszty sojuszu, ot co. l jeszcze nic wiadomo, dlaczego

nazwali to kiedyś "ententc cordiale".

- Mógłbyś wreszcie zrobić coś z tym katarem?! -

rzucił tonem pretensji.

Jak pan każe - odparł Churchill, który był dziś w

dziwnie zgodliwym nastroju. - Jutro pójdę do lekarza.

- No właśnie... Przynieś mi aspirynę... albo nie,

przyślij lekarza z polikliniki.

- Jak pan sobie życzy, panie Sekretarzu Generalny. -

Churchill wyłączył się.

Thorez umościł się jeszcze wygodniej w fotelu, a

sterowane procesorem oparcie podążyło posłusznie za

ruchem jego pleców. Przymknął oczy, usiłując wyprzeć

dokuczliwy ból ze świadomości. Na dodatek Elen jego

żona. wyjechała do Paryża na zakupy, jakby w Nowym

Jorku nie mogła zrobić tego taniej i szybciej...

Szczęściara, sam dalby połowę rocznej pensji, aby

urwać się stąd choć na trzy dni. Znał świetne łowisko w

okolicy Key Largo; świeża, oceaniczna bryza,

kołysząca się leniwie na falach łódź. wędka zarzucona

za burtę, wygodny leżak i chłodne piwo w grabie...

JACEK INGLOT

TANATOS XIV

Z przybrzeżnych wód Florydy ściągnął go szczęk

otwieranych drzwi. Wciąż z zamkniętymi oczyma

machnął ręką w kierunku wchodzącego lekarza.

- Wiem, co mi pan chce powiedzieć, doktorze.

Wynalazca skutecznego leku na migrenę jeszcze się nie

narodził....

- Przykro mi, ale nie jestem lekarzem.

Sekretarz Generalny gwałtownie otworzył oczy.

Chropawy baryton rzeczywiście nic należał do jego

osobistego medyka, lecz do siwiuteńkiego staruszka,

ubranego w czarny garnitur staroświeckiego kroju i

trzęsącego się jak osika; jego pokryta zmarszczkami

twarz, przypominała zmiętą, irchową ścierkę. W lewej

JACEK INGLOT

ręce dzierżył płaską walizeczkę kojarzącą się ze

złożonym laptopem, w prawej czarną kulę, nic większą

od tenisowej piłeczki. Dłoń ściskająca kulę drgała w

jakimś szalonym, spazmatycznym rytmie, jakby

wyzwolona spod władzy jej właściciela.

- Kim pan jest, do licha, i jak pan tu wszedł?

Stamszek podszedł bliżej i wtedy zobaczył jego oczy,

czarne, opalizujące matowo, przypominające mroczne

otwory bezdennych studni.

- Jestem trzynastym Tanatosem tej planety, lub, jeśli

pan woli, jej Śmiercią.

***

Thorez słuchał i miał wrażenie, że za chwilę

zwariuje, albo że śni sen jakiegoś kompletnego

pomyleńca. Siedzący przed nim staruszek tymczasem

niewzruszenie perorował dalej:

- Moja kadencja dobiegła końca, pracowałem całe

dziesięć tysięcy lat, wystarczy. Niestety, mam poważny

problem, ponieważ nie zgłosił się następca, który

będzie czternastym Tanatosem... Nie wiem, dlaczego,

być może na górze zapomnieli o tej zapyziałej planecie.

Tak czy owak, moja robota dobiegła końca i

postanowiłem przekazać sprawy w ręce kogoś, kto jest

odpowiedzialny za cały glob.

- I pomyślał pan właśnie o mnie? - rzucił żałośnie

Thorez, szukając jednocześnie przycisku interkomu,

aby wezwać Churchilla z ochroną.

Wreszcie będzie miał sposobność wykopać

cholernego Angola za wpuszczenie mu do gabinetu

wariata. W tym momencie zesztywniał zdjęty nagłą

grozą - płaska walizeczka mogła być bombą, a czarna

kula detonatorem. Wreszcie go dopadli! Usiłował sobie

przypomnieć, która z rozlicznych organizacji

terrorystycznych groziła mu ostatnio śmiercią...

Rozpaczliwie wcisnął guzik.

- To na nic, dopóki ja tu jestem, nikt nie wejdzie -

zauważył cierpko staruszek. - A to nie bomba, tylko

moje narzędzie pracy, dawniej na rysunkach

przedstawiane często jako kosa. Chce pan popatrzeć?

Thorez bezwiednie skinął głową, zresztą, na kursach

antyterrorystycznych pouczali, aby się broń Boże nie

sprzeciwiać. Staruszek położył walizeczkę na biurku,

coś przy niej pstryknął, ta otworzyła się - był to jednak

laptop - po czym człowiek mieniący się trzynastym

Tanatosem planety Ziemia powoli obrócił ekran w jego

stronę.

To, co zapełniało ciekłokrystaliczną szybę,

przypominało wyjątkowo chorą wersję pakietu

Windows. Dosłownie setki mniejszych i większych

okienek, zachodzących na siebie, zanikających i znowu

się pojawiających, bez ładu i składu. W każdym z nich

trwała jakaś emisja, migały niewyraźnie obrazki.

Thorez pochylił się i skupił wzrok na jednej z ikon - ta

niespodziewanie powiększyła się i zajęła cały ekran.

Desperat stał na parapecie i wykrzykiwał coś do

zgromadzonego w dole tłumu. Kilku strażaków latało z

batutą, usiłując przewidzieć miejsce upadku. Facet na

parapecie zobaczył ich i gwałtownie cofnął się w głąb

mieszkania, co tłum przywitał wielogłosowym

westchnieniem ulgi, ale po chwili dwa okna dalej szyba

rozprysnęła się i na zewnątrz wypadł mężczyzna,

szybujący wraz z chmurą szklanych drzazg w kierunku

betonowej nawierzchni. Cięcie.

Mała, pulchna dziewczynka zajadle pedałowała na

trzykołowym rowerku, nie zwracając uwagi na to, że

zjechała z chodnika i znalazła się na jezdni. Ciężko

sapała, bowiem droga wznosiła się dość gwałtownie -

zza asfaltowego garbu u krańca ulicy ukazał się dach

pędzącego setką tira. Mała nic nie zauważyła i mocniej

nacisnęła na pedały, wjeżdżając dokładnie na środek

przeciwległego pasa. Kierowca tira wciąż jej nie

widział, gorączkowo grzebał w schowku obok

kierownicy, usiłując znaleźć paczkę papierosów, która

gdzieś mu się zapodziała... Cięcie.

Wychudzony ćpun szukał drżącymi palcami

odpowiedniej żyły na niemiłosiernie skłutej ręce...

Thorez zacisnął oczy i złapał się za pulsujące

skronie. Czuł, że za chwilę sam oszaleje.

- Dosyć! - wychrypiał.

Usłyszał szczęk zamykanej walizeczki.

- Wedle życzenia. - W głosie staruszka nie dało się

wyczuć bodaj odrobiny emocji.

- Jak to robisz? - zapytał, ciągle bojąc się otworzyć

oczy.

- Spójrz.

Thorez bojaźliwie zerknął przez palce. Staruszek

pokazał dłoń, ściskającą i zarazem obracającą w

niesamowitym rytmie czarną kulę. Miało się wrażenie,

że każdy mięsień rozdygotanej dłoni pracuje zupełnie

osobno, dotykając coraz to innego fragmentu kuli.

- To rodzaj sterownika, kula jest pokryta setkami

sensorów, dotknięcie każdego z nich powoduje śmierć

człowieka, zwierzęcia, rośliny... jednego, setek, tysięcy

czy milionów. Rolą Tanatosa jest odbieranie życia,

unicestwianie, lecz każdy akt śmierci musi być

potwierdzony sterownikiem, bo to kosa przecina nić

żywota, tak zostało ustalone na Początku Rzeczy. W

tym urządzeniu mam zamkniętą tajemnicę nicości. Z

chwilą, gdy odłożę sterownik, przestaniecie umierać.

Chyba że znajdziecie nowego Tanatosa i przekażecie

mu kosę...

- Nie byłoby to takie złe - zauważył mimowolnie

Thorez. Jeśli miał do czynienia z wariatem, to

wyjątkowo wyrafinowanym. Bycie takim sobie

Napoleonem, Jezusem Chrystusem czy Johnem

Lennonem najwyraźniej go nie zadowalało. Zmęczony

tym wszystkim, przetarł kciukami obolałe oczy i uniósł

głowę. -Co mogę dla pana zrobić?

Ale pomarszczonego staruszka już nie było, tylko na

jego biurku leżał pozostawiony laptop, a obok niego

czarna połyskliwa kula. Thorez patrzył na urządzenia

podejrzliwie, ale nie odważył się ich dotknąć. Z tyłu

dobiegł szmer otwieranych drzwi, prowadzących do

jego prywatnych apartamentów, i tupot drobnych stóp.

- Tato - usłyszał za plecami głosik syna. - Chodź się

ze mną pobawić. Nudzę się!

MARZEC 2001

TANATOS XIV

Zupełnie nie miał czasu, aby zająć się smarkaczem.

Musiał wyjaśnić, jakim cudem ten wariat zdołał

przeniknąć do jego gabinetu, bez trudu omijając,

zdawałoby się, hermetyczną zaporę ochrony.

- Gdzie jest Lucy? - nie odwracając się, zapytał o

opiekunkę, młodą Amerykankę i, jak podejrzewał od

pewnego czasu, podsuniętą mu przez CIA agentkę. Ale

przynajmniej potrafiła zająć czymś Feliksa.

- Cały czas gada przez telefon z koleżankami, a ja

się nudzę!

- To włącz sobie jakąś grę i nie przeszkadzaj -

warknął i wcisnął przycisk interkomu.

- Churchill, staw się natychmiast z szefem ochrony.

***

Ernesto Banderas umierał kolejny, szesnasty już

dzień. Zazwyczaj towarzyszył mu w tym jedynie

mechanicznie posapujący respirator, cierpliwie tłoczący

tlen do resztek jego gnijących, zjedzonych przez raka

płuc. Lecz dzisiaj przybyła go odwiedzić troskliwa

rodzina.

- Odłączmy go już teraz, szkoda powietrza dla

starego skurwiela, przyda się innym - przekonywał

kuzyn Antonio, młody utracjusz i dziwkarz, któremu

Emesto zawsze odmawiał sponsorowania jego rozpusty.

- Ani mi się waż! - zaprotestowała cioteczka Flora,

tłuste babsko, które w swym życiu nie zrobiło nic

pożytecznego, poza wtrząchnięciem miliona funtów

tortiiii. - Adwokaci nie uzgodnili jeszcze wszystkich

szczegółów.

- Nic z tego nie będzie, jeśli nie dostanę tych szybów

w Teksasie. - Jego brat, Pedro, stary pasożyt, ani myślał

odpuścić sobie najlepszy kąsek. - Jako najbliższy

żyjący krewny mam tu glos decydujący. Jeśli szyby są

moje, to róbcie sobie z nim, co chcecie.

- I tak dobrze, że stary pierdziel nie zostawił

testamentu -zauważył Antonio. - Wydziedziczyłby nas

jak amen w pacierzu. Pedro zarechotał obrzydliwie.

- I my jego, gdybyśmy, rzecz jasna, mieli cokolwiek

do zapisania. W naszej rodzinie tylko Emesto miał łeb

do interesów.

- I wystarczy - dodała rezolutnie Flora. - Dobry

Emesto ciułał, a teraz my się zabawimy.

Chory chciał zaprotestować, ale tkwiąca w tchawicy

plastikowa rurka uniemożliwiała jakiekolwiek

pogaduszki. Był tak słaby, że nie mógł im nawet

pogrozić palcem.

Do izolatki zajrzał młody człowiek o wyglądzie

adwokata, gadał też jak adwokat.

- Zapraszam do sali konferencyjnej na podpisanie

uzgodnionego porozumienia. Potem będzie można, już

zgodnie z prawem, odłączyć respirator.

Emesto został sam. Nie miał nawet siły, aby płakać.

Modlił się tylko do Najwyższego, aby czym prędzej

zabrał go z tego ziemskiego piekła, pełnego rui,

porubstwa i trupożernych hien, nie wiadomo dlaczego

nazywających się jego krewnymi. Ale śmierć nie

nadchodziła... przeciwnie, odnosił wrażenie, że

oddycha mu się coraz lżej! Czuł dziwny, przenikający

całe ciało przypływ energii. Gasnąca świadomość

wyostrzyła się raptem jak brzytwa, a siły wróciły mu na

tyle, że zdołał unieść rękę i pomacać się po twarzy.

Dłoń zatrzymała się na głowicy inkubatora i wówczas,

wiedziony nagłym impulsem, szarpnął za nią

desperacko. Jeśli umierać, to bez tego świństwa w

gardle, zdecydował. Rurka poddała się z dziwną

łatwością - odrzucił ją precz i złapał haust świeżego

powietrza.

Nie dusił się. Nie rozumiał, jak to możliwe, ale mógł

oddychać pełną piersią. Nic go też nie bolało. Więcej,

czuł się tak lekko i rzeźwo, jakby mu ubyło z

pięćdziesiąt lat. Podniósł się ze swego śmiertelnego

leża i usiadł na jego skraju. Przez szybę

oddzielającąjego izolatkę od korytarza dostrzegł Florę,

Pedra i Antonia zażarcie dyskutujących ze swoimi

adwokatami. Odetchnął głęboko - płuca pracowały jak

złoto, jakby dostał przeszczep od dwudziestoletniego

kulturysty. Wyglądało na to, że zejście Emesto

Banderasa z tego padołu łez i rozpaczy zostało na czas

jakiś odwołane. Zeskoczył raźno na podłogę i z

trzaskiem otworzył drzwi na korytarz.

- Hej, wy tam - ryknął. - Wiecie, co zobaczycie

zamiast mojej forsy?!

Odwrócił się do nich tyłem, zgiął w pół i podciągnął

wysoko szpitalną koszulę.

***

Fortunato z zakłopotaniem splatał i rozplatał swe

grube paluchy, nie bardzo wiedząc, gdzie mógłby się

schować przed twardym wzrokiem Don Ciecia. Ojciec

chrzestny największej z nowojorskich rodzin mafijnych

znany był z braku poczucia humoru.

- Naprawdę nic nie kapuję, Don Ciccio - wystękał

płaczliwie Fortunato. - Przecież pan wie, że nie

uprawiam nawalanki, piętnastu gnojków dla pana

sprzątnąłem i zawsze była to czysta robota, bez kantów.

- A więc, co stało się tym razem? - Don Ciccio

poprawił się w fotelu i mocno zaciągnął cygarem. -

Dlaczego nawaliłeś?

Egzekutor przełknął z trudem ślinę; nieraz zaglądał

śmierci w oczy, ale to okazywało się betką w

porównaniu z zimnym, wężowym wzrokiem bossa.

Mafijni żołnierze rozpowiadali, że stary potrafił

hipnotyzować. Fortunato zrozumiał, że ocalić go może

tylko czysta, żywa prawda.

- Plan był prosty, dorwać Falconettiego, jak będzie

wychodził z burdelu, wie pan, tego na rogu Piątej i

Czterdziestej Siódmej, gdzie mają same Japonki...

Don Ciccio chrząknął niecierpliwie, a ciałem

Fortunata wstrząsnął zimny dreszcz. Nie, stanowczo był

już za stary do tej stresującej roboty.

- Streszczaj się.

- No właśnie - podjął drżącym głosem. - Falconetti

wyszedł stamtąd parę minut po piątej, bez obstawy,

zresztą, ja i Nico dalibyśmy sobie radę z tymi

pętakami... - Zakrztusił się, zgromiony zimnym

MARZEC 2001

JACEK INGLOT

wzrokiem bossa. - Falconetti zachowywał się niezbyt

ostrożnie, podszedł do budki z gazetami i wziął

przywiezioną właśnie popołudniówkę, pewnie chciał

sprawdzić wyniki gonitw...

Przerwał mu grzmot potężnej pięści, która walnęła

w blat biurka tuż przed jego nosem. Boss musiał być

naprawdę wkurwiony.

- Słuchaj, dupku, rozwaliłeś tego sukinsyna czy nie?

Fortunato, który zrazu podskoczył jak oparzony,

wykrzyknął czym prędzej uspokajającym tonem:

- Oczywiście, szefie! Walnąłem mu z obrzyna prosto

w pysk, aż się zrobił kotlet siekany, a Nico poprawił mu

z magnum, skurwiel dostał w jaja i bebechy, siknęło

juchą tak, że w tym kiosku poszedł cały nakład

popołudniówek i reszta tego, co zostało z porannych...

- W czym więc problem, Fortunato? - Boss odchylił

się w fotelu i patrzył na niego z dobrotliwą,

nieskończoną wyrozumiałością, jak na zespół Downa.

- Sęk w tym, że tego gnoja wcale nie ścięło. Mózg

mu spływał na czoło, a ten skunks wyciągnął uzi, które

tąjniaczył pod marynarką i jak nie posiał...

Człowiek za biurkiem przyglądał mu się coraz

bardziej podejrzliwie.

- Fortunato, ty debilku, kto tu w końcu kogo

załatwił? Egzekutor byłby ciężko westchnął, gdyby mu

to umożliwiły podziurawione płuca. Odchylił wolno

klapy marynarki i pokazał biegnące przez tors trzy

ślicznie odrobione serie z broni maszynowej,

niewątpliwie robotę fachowca. Niektóre dziury jeszcze

krwawiły.

- Sam chciałbym wiedzieć, szefie. Ja mam

jedenaście dziur, a Nico siedem, w tym trzy w sercu.

Falconetti, jak mu się magazynek skończył, odwrócił

się na pięcie i polazł z powrotem do burdelu, a na

chodniku zostało pół jego mózgu, obrzyn był nabity

grubym śrutem... Ale sam pan mówił, że temu

głupkowi mózg niepotrzebny...

Don Ciccio patrzył w osłupieniu, jak jego główny

egzekutor wierci z konsternacją paluchem w otworze na

piersi, gdzieś tak między piątym a szóstym żebrem.

Fortunato złapał spojrzenie bossa i zapytał płaczliwym

głosem:

- Szefie, co się dzieje? Dlaczego ten skunks, ja i

Nico jeszcze żyjemy?

***

Toro Mifune pochodził ze starej, samurajskiej

rodziny i znał swoje powinności wynikające z zasad

kodeksu busido. Gdy kierownik działu, pan Toranaga,

obwieścił, że jego wyniki są o 0,056 procenta gorsze od

osiągnięć lidera grupy, czyli tego padalca Kuromaki, od

razu zrozumiał, że został mu tylko jeden sposób na

zachowanie twarzy. Dlatego siedział teraz na macie,

ubrany w białe, ceremonialne kimono, z twarzą

obróconą w kierunku pałacu cesarza. Pożegnalny listpoemat

leżał zapieczętowany obok półeczki z mieczem.

Wychwalał w nim zaznane od Korporacji

dobrodziejstwa, polecając jej szefom przyszłość swojej

rodziny. Liczył na to, że zdobędzie tym przychylność

kierownictwa i załatwi posadę dla syna.

Słońce stało już wysoko na niebie, gdy Toro Mifune

zdecydował, że trzeba zaczynać. Ujął w obie ręce miecz

i przymierzył się do pierwszego pchnięcia. Wiedział, że

najlepiej wbić ostrze tuż pod pępkiem, a potem mocno

pociągnąć ku piersi, aż do mostka, aby rana była jak

najszersza. Szefowie Korporacji na pewno doceniąjego

determinację i siłę charakteru.

Po raz kolejny sprawdził ostrze, tnąc puszczony na

powietrze włos - odziedziczonemu po przodkach

mieczowi nie można było nic zarzucić. Wziął głęboki

oddech, ustawił klingę pod kątem trzydziestu pięciu

stopni i trzy cale pod pępkiem, po czym pchnął z całej

siły, czując, jak ostrze bez oporu wnika w jego brzuch.

Obyło się nawet bez specjalnego bólu, trysnęła tylko

cienka strużka krwi. Pozostał jeszcze drugi ruch, ku

górze, od niego zależał cały efekt przedsięwzięcia, więc

Toro ścisnął mocniej rękojeść i szarpnął, kierując ostrze

prosto do mostka.

Dał radę. Brzuch rozwarł się niczym wrota

podziemnego garażu, wypuszczając na zewnątrz śliskie

zwoje wnętrzności -w jelitach trwał jeszcze ruch

robaczkowy po solidnym śniadaniu, którego Toro nie

odmówił sobie przed ostatnią drogą. Krew bluzgała

obfitą strugą, brzuch palił go żywym ogniem. Toro

oczekiwał, że lada chwila ciemności ogarną mu głowę i

majestatycznie padnie we własne flaki, tak jak to

widywał na filmach samurąjskich. Jednak nic takiego

się nie stało. Przeciwnie, myśli miał coraz jaśniejsze,

początkowa słabość minęła jak ręką odjął i, zamiast

umierać zgodnie z zasadami kodeksu, patrzył ze

zdumieniem na kłąb flaków pulsujący mii na kolanach.

Czuł się tak znakomicie, że mógłby je wepchnąć z

powrotem do brzucha, ranę zakleić przylepcem i

polecieć na kort tenisowy, aby rozegrać dwa albo i trzy

sety.

Lecz Toro Mifune nie na darmo był potomkiem

znakomitego samurajskiego rodu i doskonale pamiętał,

jak wielu jego przodków otworzyło sobie brzuchy,

chwaląc głośno imię cesarza. Taka tradycja

zobowiązywała, dlatego ponownie ujął rękojeść miecza.

Być może trochę to jeszcze potrwa, ale do zmierzchu

zostało sporo czasu.

Media oszalały, czemu zresztą trudno się było

dziwić. Nagłówki gazet puchły od sensacyjnych

tytułów, telewizyjni i radiowi reporterzy zachłystywali

się, donosząc w ekspresowym tempie o coraz to

nowych sensacyjnych zdarzeniach, cudownych

ozdrowieniach i niedoszłych śmierciach. Tysiące

chorych, na których lekarze postawili już krzyżyk,

opuszczało z triumfem szpitale, w domach starców

trwały nieustanne balangi, wygasły wszystkie konflikty

- skoro nie można było ukatrupić wroga, wojny straciły

sens, zaś najzatwardzialsi terroryści oddawali się

dobrowolnie w ręce psychiatrów. Obrońcy Praw

Człowieka piali z zachwytu, gdyż przestano

wykonywać karę śmierci. Dali z tym spokój nawet

Francuzi po tym, jak głowa właśnie zgilotynowa-nego

MARZEC 2001

TANATOS XIV

wielokrotnego sadystycznego mordercy, zwanego

drugim Sinobrodym, po ścięciu odtoczyła się parę

kroków, po czym zaczęła obrzucać brzydkimi słowy

prokuratora Republiki, podważając prowadzenie się

jego matki, żony, siostry i teściowej, nie wyłączając

ulubionej suczki Fanny. Ofiary wypadków nie czekały

nawet na pomoc, same włączając się do akcji

ratowniczej, o ile ostały im się jakieś sprawne

kończyny. Na ulice wyległy setki po-szatkowanych

ludzi, którzy jak gdyby nigdy nic spacerowali,

pracowali i robili zakupy; przeważali samobójcy i

ofiary mafijnych porachunków. Przebojem sezonu stał

się wyciągnięty z lamusa kiczowaty horror "Noc

żywych trupów", najlepiej oddający atmosferę tych

wielkich dni. Motyw nieobecnej śmierci stał się też

ulubionym tematem sztuki, zwłaszcza reklamowej -

kolejne superwygodne fruwające podpaski polecały

paniom seksowne kościotrupy.

Słowem, życie w ciągu paru godzin przemieniło się

w nieustający festyn. Ludzkość spontanicznie wyrażała

radość z odejścia Śmierci. Tylko grabarze ogłosili

żałobę, ale tym mało kto się przejmował. Zawsze

przecież mogli przekwalifikować się na położnych.

W gruncie rzeczy sytuacja nie przedstawiała się tak

źle, przynajmniej w ocenie Sekretarza Generalnego. Z

tonu Tanatosa można było wnioskować, że ludzkość

czekają znacznie większe kłopoty.

Dźwięknął interkom. Cholerny Churchill ślurgotał

jak zwykle.

- Miałeś coś zrobić z tym nochalem! - warknął

Thorez. - Nie ma przecież problemów z dostaniem się

do lekarza, kiedy opustoszały wszystkie szpitale.

Sekretarz zacharczał rozpaczliwie, bulgocąc

zalegającą w nozdrzach wydzieliną. Thorez pomyślał

złośliwie, że wreszcie wie, dlaczego Angole maj ą

opinię flegmatyków.

- Byłem u najlepszego w mieście wirusologa. Facet

powiedział, że nie może mi pomóc, ponieważ

antybiotyki przestały skutkować.

- Co takiego? - Thorez nic z tego nie rozumiał.

- Tłumaczył, że leczenie antybiotykami polega na

zabijaniu wirusów. A skoro nic nie umiera... Nie

uwierzyłem mu i łykam tabletki, ale bez skutku!

To się już Thorezowi nie podobało. Czyżby w tej

całej nieśmiertelności tkwił jakiś haczyk?

- Czego chcesz? - spytał, nie chcąc kontynuować tej

przykrej dla siebie rozmowy. Ślurgotanie przez całą

wieczność to mało przyjemna perspektywa.

- Przyszedł do pana profesor Laurana... Thorez nie

przypominał sobie, aby z kimś takim był na dzisiaj

umówiony.

- Znam go? - spytał.

- Nie, ale radziłbym z nim porozmawiać. Profesor

ma Nobla z biologii, za badania komórkowe... Z tego,

co mówił, wynika, że wie coś o tym... no, o tym, co się

dzieje. Facet nie ma wesołej miny.

Sekretarzem Generalnym wstrząsnął dreszcz

dławiącego strachu. Zaczyna się, pomyślał. Tylko co

się, do czorta, zaczyna?

Profesor Laurana okazał się niskim mężczyzną

około pięćdziesiątki, o szczupłej, inteligentnej twarzy

już na pierwszy rzut oka zdradzającej kompetentnego

naukowca. Thorez uprzejmie wskazał mu fotel

naprzeciwko swego biurka.

- Czym mogę panu służyć? - zagaił przyjaźnie. W

końcu Nobel z biologii to nie byle co.

Gość przypatrywał mu się w milczeniu spod oka,

jakby oceniał, czy Sekretarz Generalny to odpowiedni

adresat jego uczonego komunikatu.

- Czy wie pan, że zostały nam jakieś dwa, trzy

tygodnie normalnego życia? - zapytał nagle.

Thorez roześmiał się sarkastycznie.

- A to ono jeszcze jest normalne? - zakpił. Profesor

podrapał się w zamyśleniu po brodzie.

- W ogólnych zarysach jeszcze tak - odparł, z

właściwą naukowcom manierą, starannie dobierając

słowa. - Mimo że przestaliśmy umierać, wciąż

funkcjonujemy jako zorganizowana cywilizacja. Ale to

nie potrwa długo.

- Co pan ma na myśli? - Thorez nie znosił ludzi

lubiących chadzać ogródkami, zamiast walić prawdę

prosto z mostu.

- Ta nieśmiertelność jest naszym przekleństwem -

oświadczył z powagą Laurana. - A rzecz w tym, że nie

tylko ludzie stali się nieśmiertelni, ale w ogóle

wszystko, najdrobniejsze nawet organizmy, cząsteczki

białka, o czym niedługo każdy się przekona osobiście.

Szanowny panie, biologia naszego świata stanęła na

głowie!

***

W miarę jak profesor objaśniał punkt po punkcie,

jakie będą skutki niekontrolowanego rozrostu

komórkowego. Sekretarzowi Generalnemu coraz

częściej robiło się na przemian zimno i gorąco. Bał się

spojrzeć w lusterko, był pewien, że posiwiał.

- Za jakieś trzy tygodnie - tłumaczył beznamiętnie

Laurana - każdy bardziej złożony organizm na tej

planecie będzie przypominał pęcherz wypełniony

namnażającymi się w nieskończoność komórkami.

Widziałem to już pod mikroskopem i zaręczam panu, to

istny horror. Żadne bakterie nie chciały obumierać,

nawet potraktowane kwasem siarkowym. Dzieliły się za

to jak szatany, dopóki starczyło odżywki. To skądinąd

logiczne, bowiem życie, które nie obumiera, ma przed

sobą tylko jedną drogę: nieskończoną ekspansję...

- Do czego to w końcu doprowadzi? - zapytał

słabym głosem Thorez.

- Hm, to istotnie ciekawe... Myślę, że po pewnym

czasie owe pęcherze zaczną pękać, łączyć i mieszać się

ze sobą, aż w końcu powierzchnię planety pokryje

warstwa bulgocącej, namnażającej się bez przerwy

organicznej gmazi czy też koloidu, sięgająca pewnie

stratosfery... Ciekawe, czy stwór ten zachowa jakąś

formę świadomości... Hej, gdzie się pan podział, nic

panu nie jest?

MARZEC 2001

JACEK INGLOT

Nie otrzymał odpowiedzi. Monsieur Maurice

Thorez, Sekretarz Generalny Narodów Zjednoczonych,

leżał bez zmysłów pod biurkiem, pogrążony w błogim,

bezstresowym omdleniu.

***

Musiał poinformować o sprawie Radę

Bezpieczeństwa, to znaczy o wizycie Tanatosa i całej

reszcie. Początkowo, rzecz jasna, nie dano mu wiary,

ale gdy poszczególni stali członkowie zaczęli dostawać

raporty od własnych naukowców, bez wyjątku

potwierdzające teorię Laurany, w gmachu ONZ zaczął

się gorączkowy ruch. Rada Bezpieczeństwa obradowała

bez chwili przerwy, szukając rozpaczliwie wyjścia z

sytuacji. Reszta ludzkości wciąż trwała w błogiej

niewiedzy, beztrosko świętując odejście Śmierci. To

wszystko mogło się oczywiście skończyć, gdyby teoria

Laurany przeciekła do mediów. Sam profesor uważał,

że lada chwila wpadną na nią nawet nauczyciele

biologii z podstawówek. Za parę dni efekt żywiołowego

rozrostu komórek będzie oczywisty dla każdego

ignoranta i resztki normalności miała pochłonąć

ogólnoplanetarna panika. Wcale nie trzeba było z tym

czekać na supergluta.

- Jest naprawdę źle - referował zdenerwowany

Thorez. -Okazuje się, że nie ma na Ziemi prawa, przy

pomocy którego można by skazać kogoś na dożywotnie

objęcie funkcji Tanatosa. Zaproponowaliśmy to nawet

co wybitniejszym zwyrodniałym mordercom,

czekającym na wykonanie wyroku, ale wszyscy

odmówili. Wiedzą, że dopóki nie ma Tanatosa, nic im

nie grozi, a rewelacje Laurany mają w głębokiej

pogardzie. Po prostu w to nie wierzą. A kiedy uwierzą,

będzie najprawdopodobniej za późno. Profesor

twierdzi, że mamy najwyżej dwa dni, potem zmiany w

DNA komórek będąjuż nieodwracalne.

- Wot probliema - zauważył ambasador Rosji,

Kuropatkin, sięgając po kanapkę z kawiorem. Mimo

rosnącego pod szyją wola, pierwszego efektu

żywiołowego podziału komórek, tryskał optymizmem. -

Jak nie można siłą, to nie można. Nawet i w ma-tuszkie

Rassiji, u nas tiepier' demokratia, job jejo mat'.

- Skubany Rusek cierpi na anginę pectoris -

zaślurgotał Tho-rezowi do ucha Churchill. - Gdyby nie

odejście Tanatosa, dawno by już wykorkował. Nie

sądzę, aby chciał szczerze pomóc.

Ambasador Wielkiej Brytanii, lord Fergusson, kręcił

palcami młynka na opasłym, trzęsącym się brzuchu.

Jeszcze tydzień temu człowiek ten był płaski jak deska

do prasowania, a nawet i nieco wklęsły. Najwidoczniej

ustały jego problemy ze zbyt intensywną przemianą

materii. Fergussona powszechnie znano z

zaskakujących pomysłów.

- A gdyby tak - zaczął - wyprodukować klona?

Zupełnie po cichu, tajnie, tak aby nikt się nie

dowiedział... taki klon nie będzie posiadał praw

obywatelskich...

- Jest to jakiś pomysł... - podjął Thorez. - Ale kogo

właściwie sklonować? To musiałby być człowiek o

specjalnych predyspozycjach, czyli wyjątkowo silnych,

naturalnych morderczych skłonnościach. Nie

oszukujmy się, odpowiedzialność za śmierć na całej

planecie wymaga kogoś wyjątkowego.

- Na przykład kogoś takiego jak Hitler - rzucił

zwięźle Fergusson.

Na tę propozycję zareagował przedstawiciel USA,

Redford. Temu z kolei rzuciło się coś na skórę; twarz i

ręce pokrywały mu mięsiste, spęczniało bąble.

- To gość monotematyczny, wykańczałby tylko

Żydów - zauważył trzeźwo. - Podnieśliby wrzask, że

znowu padli ofiarą spisku gojów.

- Ma pan rację - przyznał Thorez. - Zresztą, ciało

Hitlera gdzieś wcięło i nie można pobrać komórek...

Ale Mao zachował się w świetnej formie, a on chyba

nie żywił przesądów rasowych?

Pytanie było skierowane do delegata Chin, który od

początku narady siedział bez słowa i bez ruchu, nic nie

jedząc i nie pijąc. To chyba dzięki temu absolutnemu

postowi z grubsza przypominał jeszcze samego siebie.

Ale dźwięk imienia niegdysiejszego przywódcy

zakłócił jego buddyjski spokój.

- Ręce precz od Przewodniczącego Mao -

wyrecytował jednym tchem. - Nie będzie nam ulepiony

z sera i soi imperialistyczny tygrys wykorzystywał

komórek Ukochanego Wodza do swych niecnych,

wrogich ludowi celów. Nie pożywi się wróg na naszym

Przewodniczącym, Słońcu Azji...

Byłby pewnie recytował dalej, gdyby nie ambasador

Francji, Marchais, który raptownie wyrwał

Chińczykowi spod tyłka krzesło i tym prostym

sposobem wyłączył z dalszej dyskusji.

- No tak, Mao odpada - powiedział zafrasowany

Fergusson. - Rżnąłby tylko wrogów ludu, zwłaszcza

chińskiego. Potrzebny byłby ktoś uniwersalny... na

przykład Stalin!

Kuropatkin, o dziwo, wcale się nie obruszył, pewnie

zdrzaźniły go przechwałki Chińczyka pod adresem

Przewodniczącego. Rosjanie zawsze uważali

mieszkańców Państwa Środka za nic niewartych

feudalnych poddańców, tłum skundlonych kulisów.

- Ano pewnie, nasz batiuszka najlepszy, po co

szukać więcej. Koba riezał pa rawnu. Żydów i gojów,

inteligencję pracującą i robotników obijających,

artystów i partyjnych, naszych, Polaków, Bałtów,

Czeczeńców, Ukraińców i kogo chcecie. Nie ma takich,

którym by bat'ka się do dupy nie dobrał, to był

nastojaszczij intemacjonał! Przewodniczący Mao to

mógł za nim co najwyżej samowar nosić!

Chińczyk usiłował ripostować, ale znowu został

pozbawiony krzesła, tym razem przez Fergussona. Tak

się na nim mściła tysiącletnia izolacja i chowanie zadka

za Wielkim Murem, inaczej znałby się na obyczajach

panujących w elitarnych europejskich college'ach.

- Jeśli proces klonowania zacznie się za godzinę, to

w hydro-ponicznej autoklawie trzydziestoletni Stalin

może być gotowy za trzydzieści sześć, góra czterdzieści

MARZEC 2001

TANATOS XIV

godzin - obliczał na głos Churchill, wciąż zmagający

się z zalegającą w zatokach flegmą;

wreszcie wyciągnął z kieszeni chusteczkę i z

hałasem przedmuchał nos. Po tej operacji słychać go

było trochę wyraźniej. -Mózg będzie oczywiście czysty,

ale można mu wszczepić chipy z odpowiednimi

programami, zaraz posadzę nad tym paru historyków...

Warto by chyba jeden chip poświęcić na dzieła

wszystkie Sołżenicyna?

- A nie zapomnijcie też o "Krótkim kursie historii

WKP(b)" i o jego pracy o językoznawstwie! - rzucił

Kuropatkin. - To ulubione lektury z młodości naszego

gienierała-presidienta.

- Tak, panowie - odetchnął z ulgą Thorez. - Jeśli

dobrze pójdzie, za dwa dni będziemy mieli czternastego

Tanatosa i ten cały koszmar wreszcie się skończy.

Kurpatkin wyciągnął telefon komórkowy i przez

dłuższą chwilę wydawał dyspozycje swoim

pracownikom w ambasadzie, potem ci coś mu długo

klarowali. W końcu schował aparat i popatrzył chytrze

na Thoreza.

- Wsio w pariadkie, ale gaspadin gienierałpriesidient

mówi, żebyście pokazali mi tę "kosę". Nigdy

nie wiadomo, czy nie są to kolejne cwane pogrywki

CIA. Nu, gdie eto ustrojstwo?

Thorez wzruszył ramionami; wszystko na tym

świecie miało swój kres, a już na pewno przyjaźń

rosyjsko-amerykańska. Skinął na Churchilla i wręczył

mu magnetyczny klucz do swego gabinetu.

- Przynieś leżącego na moim biurku laptopa, ale nie

dotykaj czarnej kuli, chyba że na ochotnika zamierzasz

objąć funkcję Tanatosa - zażartował, ale jakoś nikt się

nie roześmiał. Czarny humor zupełnie wyszedł z mody.

Churchill wyszedł i nie było go może dwie minuty.

Wrócił z pustymi rękoma, na co Kuropatkin zareagował

złośliwym uśmieszkiem.

- Nu i gdie ano, agienty? - zapytał triumfalnie. -

Gdzie ta "kosa", ha!?

- Na pańskim biurku niczego nie znalazłem -

tłumaczył zmieszany Churchill - także pod nim. Nic, co

by przypominało laptopa i czarną kulę.

Thorez przeklinał w myślach swą głupotę; powinien

te artefakty schować w szafie pancernej, ale bał się ich

dotykać. Tanatos napędził mu niezłego stracha, dlatego

ograniczył się jedynie do zablokowania drzwi gabinetu.

- Idziemy tam wszyscy - zdecydował. - To musi

gdzieś tam być.

Jego gabinet mieścił się tuż obok sali konferencyjnej

- piętro w gmachu ONZ, na którym obradowali,

należało do wyłącznej dyspozycji Sekretarza

Generalnego. Rzeczywiście, na jego biurku leżały tylko

porozrzucane teczki z raportami i analizami, nie było

żadnego komputera, poza wbudowanym w blat

służbowym terminalem. Thorez na oczach członków

Rady Bezpieczeństwa błyskawicznie przeszukał

pomieszczenie, wytrząsnął nawet kosz na śmieci, ale

zostawiona przez Tanatosa kosa gdzieś przepadła. W

miarę jak bezskuteczność jego poszukiwań stawała się

coraz bardziej oczywista, na słowiańskie, pyzate oblicze

Kuropatkina wypełzał jowialno-szyderczy uśmieszek.

- Wot, wy dumali, że nasz gienierał-presidient

durak? Ma-tuszku Rassiju chcieliście wykolować,

sobaki...

Byłby bluzgał dalej, gdyby nie to, że raptownie

złapał się za gardło, posiniał, kwiknął coś niewyraźnie i

osunął bezwładnie pod ścianą, na podobieństwo

wołowej tuszy. Legł na wznak na podłodze, sapnął

ciężko kilka razy i zamilkł. Nad jego nieruchomym

ciałem pochylił się Fergusson, z trudem wciągając

wypu-czony brzuch.

- Chyba przestał oddychać! - powiedział ze

zdumieniem. -Nie wyczuwam pulsu.

- Czyżby zawał? - myślał na głos Churchill. - Przy

tak zaawansowanej chorobie serca mogło mu się to

zdarzyć w każdej chwili...

- Człowieku, po odejściu Tanatosa?! - wykrzyknął

Thorez.

Wszyscy zamilkli, porażeni tą uwagą. Dopiero teraz

dobiegły ich dziecięce piski, dochodzące zza

niedokładnie przymkniętych drzwi, wiodących' do

prywatnego apartamentu Sekretarza Generalnego.

Thorez, tknięty nagłą myślą, pchnął je i wszedł do

środka.

Jego syn, Feliks, siedział w salonie w kucki na

dywanie, pochylony nad otwartym i włączonym

laptopem. W ręku dzierżył czarną, błyszczącą kulę i

ściskał ___________ją spazmatycznie, wpatrzony w ekran, na

którym wciąż pojawiały się i znikały barwne ikony.

Thorez poczuł, że musi natychmiast usiąść.

Feliks zapewne usłyszał kroki za swoimi plecami,

ponieważ odwrócił się i spojrzał na ojca

smolistoczamymi oczyma, przypominającymi mroczne

wyloty armatnich luf.

- Tato! - zawołał z entuzjazmem. - Co za jebutna

gra! Można kosić co podleci...

Sekretarz Generalny Narodów Zjednoczonych

osunął się z jękiem na ręce swego rodaka, monsieur

Marchaisa. Feliks mrugnął przyjaźnie do

zgromadzonych ambasadorów i wrócił do swego

laptopa. Zapadło trupie milczenie, które przerwał głos

Churchilla, brzmiący czysto i wyraźnie:

- Wiecie, że wreszcie przeszedł mi ten cholerny

katar?!

Jacek Inglot

MARZEC 2001








Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Magazyn Science Fiction nr 1 (2)
!Magazyn Science Fiction nr 1 (rtf)
Magazyn Science Fiction nr 1 v 1 1
MAgazyn Science Fiction 2
MAgazyn Science Fiction 9
MAgazyn Science Fiction 5
Swanwick Periodic Table of Science Fiction
Judges Guild Science Fiction Action Campaign Pack 2(1)
Asimov's Science Fiction [2001 04] (v2007 05 RTF)
Antologia Droga do Science Fiction 3
Swanwick ?ter Science Fiction Died
040 Science fiction lat 50 , czyli ziemskie problemy w kosmicznym kostiumie
Antologia Droga do Science Fiction 4
Antologia Wielka ksiega science fiction Tom 2 (PERN)
Magazine Asimov's Science Fiction 98 Issue [v1 0]
time travel as a motif of science fiction literature VI6ORRO2IIKCW77P7OIGCQCUXBD6KNDGDY43DRI
Judges Guild Science Fiction Action Campaign Pack
Antologia Wielka ksiega science fiction Tom 1 (PERN)