Fenix 1'91 opowiadania

NUMER 1(5)’91

MIKROPOWIEŚCI:

Feliks W. Kres „Król Gór”

Jacek Dukaj „Opętani”

OPOWIADANIA:

Robert Silverberg „Zobaczyć niewidzialnego”

Susan Palwick „Długo i szczęśliwie”

Artur C. Szrejter „Wieszczy”

PUBLICYSTYKA

Rafał A. Ziemkiewicz „Profesor w świecie mitów”

STAŁE DZIAŁY:

Z ansibla

Recenzje

Piąte piwo



FENIX - miesięcznik literacko-filmowy



OD REDAKCJI

Nazwa naszego miesięcznika wydaje się być prorocza - już po raz trzeci w historii pisma przychodzi nam odradzać się z popiołów. Niewiele brakowało, by numer 4’90 był już ostatnim. By przetrwać, musieliśmy zmienić wydawcę. Mamy nadzieję, że operacja przebiegnie bezboleśnie, owocując regularnie ukazującym się „Fenixem”.

A w nowym, otwierającym kolejny rok istnienia pisma numerze pozwoliliśmy sobie zamieścić sporą dawkę fantasy. Tę zachodnią, najnowszą, prezentuje Susan Palwick. Polską, rodzącą się w ciężkich bólach i nie mającą lekkiego życia u wydawców, Feliks W. Kres oraz Artur Szrejter. Pierwszego chyba prezentować nie trzeba - jego „Demon walki” wzbudził swego czasu sporo kontrowersji, wysoko oceniony przez czytelników „Fantastyki” i odsądzony od czci i wiary przez krytykę. Zapewne z kontynuującym cykl „Królem gór” będzie podobnie. Natomiast Artur Szrejter z warszawskiego Klubu Twórców debiutuje na naszych lamach. Nam wydaje się oryginalny i godzien, by w niego inwestować - opinie Państwa mamy nadzieją poznać rychło z listów. Ociera się też o fantasy tekst Jacka Dukaja, chyba największego odkrycia polskiej SF ostatnich lat. (Ociera się także o herezję, ale taki widać duch czasu). By nie przedobrzyć z baśniowym nastrojem, sięgnęliśmy także po utwór jednego z niekwestionowanych mistrzów SF, Roberta Silverberga. Za parę miesięcy przedstawimy jego nowsze opowiadanie „Enter the soldier...”, uhonorowane nagrodą HUGO 1990.



OD (NOWEGO) WYDAWCY

Szanowni Czytelnicy?

Z przyjemnością informuję, że począwszy od tego numeru „Fenix” ma nowego wydawcę. Wszystkim dotychczasowym prenumeratorom będziemy wysyłać zamówione egzemplarze do końca opłaconego okresu. Z myślą o tych, którzy być może dopiero dojrzewają do takiej decyzji, na str. 143 i 144 zamieszczamy kupon zamówienia.

Mieczysław Prószyński



Robert Silverberg





Zobaczyć niewidzialnego

(To See the Invisible Man)

Tłumaczyli Grażyna Grygiel i Piotr Staniewski





A wtedy uznali mnie za winnego i ogłosili mnie niewidzialnym na przeciąg jednego roku, poczynając od jedenastego maja Roku Pańskiego 2104 i zabrali mnie do ciemnego pomieszczenia w podziemiach sądu, aby przed wypuszczeniem mnie na wolność, umieścić znamię na mym czole.

Robiło to dwóch opłacanych przez miasto oprychów. Jeden cisnął mnie na krzesło, a drugi uniósł cechownicę.

- To nic nie boli - powiedział ciężkoszczęki goryl i przycisnął cechownicę do mego czoła. Uczułem przez chwilę chłód i to było wszystko.

- I co teraz? - spytałem.

Ale nie było odpowiedzi, a oni odwrócili się ode mnie i wyszli bez słowa.

Drzwi zostawili otwarte. Mogłem wyjść lub zostać i gnić - jak mi się podobało. Nikt nie odezwie się do mnie ani nie spojrzy na mnie więcej niż raz. Nikt nie zatrzyma spojrzenia dłużej niż jest to potrzebne do zauważenia piętna na mym czole. Byłem niewidzialny.

Musicie zrozumieć, że moja niewidzialność była jedynie przenośna. Ludzie mogli mnie widzieć - ale nie chcieli.

Absurdalna kara? Możliwe. Ale przecież zbrodnia była równie absurdalna. Zbrodnia oziębłości. Odmowa otworzenia się przed bliźnim. Popełniłem to wykroczenie czterokrotnie. Karą za to był rok niewidzialności. Wszystko odbyło się jak trzeba: powód został zaprzysiężony, proces się odbył, piętno umieszczono według wszelkich reguł.

Byłem niewidzialny.

Wyszedłem i znalazłem się w świecie ciepła.

Popołudniowy deszcz już skończono. Ulice miasta już schły,. a w Wiszących Ogrodach pachniało zielenią. Kobiety i mężczyźni spieszyli gdzieś w swoich sprawach. Szedłem wśród nich, ale nie zwracali na mnie uwagi.

Karą za odezwanie się do Niewidzialnego była niewidzialność na okres od miesiąca do roku i więcej, zależnie od powagi wykroczenia.

Na tym właśnie opierała się cała idea. Byłem ciekaw, na ile sztywno zasady te są przestrzegane.

Wkrótce przekonałem się o tym. Wszedłem w szyb podnośnika i pozwoliłem unieść się po spirali ku najbliższemu z Wiszących Ogrodów. Była to Jedenastka, kaktusiarnia, a pokrzywione, dziwaczne kształty tych roślin odpowiadały memu nastrojowi. Wynurzyłem się na końcowej platformie i podszedłem do lady, aby kupić żeton. Za ladą siedziała kobieta o niezdrowej cerze i pustych oczach.

Położyłem monetę. Coś, jakby strach pojawiło się w jej oczach. I zaraz znikło.

- Jedno wejście - powiedziałem.

Nie było odpowiedzi. Ludzie za mną utworzyli kolejkę. Powtórzyłem swoje żądanie. Kobieta uniosła bezradnie wzrok, potem utkwiła spojrzenie ponad mym lewym ramieniem. Obok mnie wysunęła się ręka i położyła inną monetę. Kobieta wzięła ją i wydała żeton mężczyźnie za mną.

Wrzucił ją do szczeliny i wszedł do Ogrodu.

- Proszę o żeton - powiedziałem zdecydowanie.

Inni spychali mnie na bok. Ani słowa przeprosin. Zacząłem trochę czuć, co to znaczy być niewidzialnym. Traktowali mnie dosłownie tak, jakby nie mogli mnie dostrzec.

Z drugiej strony miało to jednak swoje zalety. Wszedłem za ladę i wziąłem sobie żeton, nie płacąc za niego. Ponieważ byłem niewidzialny, nie można było mnie zatrzymać. Wcisnąłem żeton w szczelinę i wszedłem do Ogrodu.

Ale kaktusy mnie znudziły. Opanował mnie dziwny, zły nastrój i nie chciało mi się dalej zwiedzać. Kiedy wychodziłem wbiłem sobie w palec kolec rośliny i kaleczyłem się do krwi. Przynajmniej kaktusy ciągle uznawały moje istnienie. Ale tylko aby kaleczyć.

Wróciłem do mieszkania. Książki czekały na mnie, ale nie chciało mi się czytać. Wyciągnąłem się na wąskim łóżku i uruchomiłem energizer, aby zwalczyć dziwne znużenie, jakie mnie ogarnęło.

Myślałem o mojej niewidzialności.

- To nie będzie znowu taka udręka - mówiłem sobie. Nigdy zbytnio nie zależałem od innych istot ludzkich. Przecież właśnie zostałem skazany za moją oziębłość w stosunku do bliźnich? Więc po cóż mieliby mi być teraz potrzebni? Niech mnie ignorują, jeśli chcą.

Będzie to okres pełen wypoczynku. Miałem przed sobą rok wytchnienia od pracy. Niewidzialni ludzie nie pracują. Jak by zresztą mogli? Kto poszedłby się poradzić niewidzialnego lekarza, lub wynajął niewidzialnego adwokata, lub dał dokument do akt niewidzialnemu urzędnikowi? Nie będzie więc pracy. Oczywiście również nie będzie dochodów. Ale właściciele domów nie pobierają czynszu od Niewidzialnych. Niewidzialni chodzą gdzie im się podoba nic nie płacąc. Właśnie to zademonstrowałem w Wiszących Ogrodach.

Czułem, że niewidzialność będzie świetnym kawałem zrobionym społeczeństwu. Skazali mnie jedynie na rok terapii wypoczynkowej. Byłem pewien, że będę z niej zadowolony.

Ale były również pewne praktyczne niewygody. Pierwszej nocy mojej niewidzialności poszedłem do najlepszej w mieście restauracji. Chciałem zamówić najbardziej sute dania, posiłek za sto jednostek, a potem wygodnie zniknąć przy przedstawianiu rachunku.

Rozumowałem jak kretyn. Nie udało mi się nawet usiąść. Stałem przy wejściu pół godziny, pomijany wielokrotnie przez gospodarza sali, który najwidoczniej był już w takiej sytuacji wiele razy. Zdałem sobie sprawę, że podejście do stolika nic mi nie da. Żaden z kelnerów nie przyjmie ode nie zamówienia. Mogłem iść do kuchni; Mogłem poczęstować się wszystkim, co mi się podobało. Mogłem zdezorganizować pracę restauracji. Ale zdecydowałem, że tego nie zrobię. Społeczeństwo ma swoje sposoby ochrony przed Niewidzialnymi. Nie mogło być oczywiście mowy o bezpośrednim odwecie, o zamierzonej obronie. Ale gdyby szef kuchni twierdził, że nikogo nie widział po drodze, kiedy przesuwał garnek wrzątku, to któż by mu zaprzeczył? Niewidzialność była niewidzialnością, bronią obosieczną.

Wyszedłem z restauracji.

Zjadłem obok, w restauracji automatycznej. Potem wziąłem automatyczną taksówkę i pojechałem do domu. Maszyny, podobnie jak kaktusy, nie dyskryminowały obywateli mojego typu. Czułem jednak, że będą nędznym towarzystwem jak na cały rok. Spałem podle.



* * *

Drugi dzień mojej niewidzialności był dniem dalszych doświadczeń i dalszych odkryć.

Poszedłem na długi spacer, starając się trzymać szlaków dla pieszych. Słyszałem wiele o chłopakach, którzy zabawiają się przejeżdżaniem pieszych ze znakiem niewidzialności na czołach. I nie ma ani dla ciebie pomocy, ani dla nich kary. Moja kondycja, zgodnie z założeniami, wiązała się z pewnym niewielkim ryzykiem.

Spacerowałem ulicami, patrząc jak tłum rozstępuje się przede mną. Przechodziłem przez tłumy tak lekko, jak nóż mikrotomiczny przechodzi między komórkami. Wszyscy byli doskonale wyćwiczeni. W południe zobaczyłem mego pierwszego kolegę Niewidzialnego. Był to mężczyzna wysoki, w średnim wieku, barczysty i godny, noszący piętno hańby na kopulastym czole. Jego wzrok spotkał się z moim jedynie na chwilę. Potem minął mnie i poszedł dalej. Niewidzialny nie może oczywiście spostrzec innego Niewidzialnego.

Byłem tylko rozbawiony. Ciągle jeszcze delektowałem się nowością tego trybu życia. Żadne lekceważenie nie mogło mnie zranić. Jeszcze nie.

Późnym popołudniem poszedłem do jednej z tych łaźni, gdzie robotnice myją się za parę groszy. Uśmiechnąłem się frywolnie i poszedłem po schodach na górę. W oczach portierki pojawił się na chwilę przestrach - było to dla mnie małym triumfem - ale nie śmiała mnie zatrzymać. Wszedłem.

Uderzył mnie silny zapach potu i mydła. Poszedłem naprzód. Mijałem szatnie, gdzie wisiały długie rzędy szarych kitli. Uświadomiłem sobie, że mogę ograbić te kitle do ostatniego grosza, ale nie zrobiłem tego. Kradzież jest bezcelowa jeśli jest zbyt łatwa, a zdolniachy, które wymyśliły niewidzialność były tego świadome.

Przeszedłem do właściwych pokoi kąpielowych.

Były tam setki kobiet. Młode dziewczyny, zużyte kobiety, stare jędze. Niektóre się zaczerwieniły. Kilka się uśmiechnęło. Wiele odwróciło się ode mnie plecami. Ale bardzo się starały, aby nie okazywać żadnej istotnej reakcji na moją obecność. Nadzorujące matrony stały na posterunku i kto wie - a nuż doniosą za bezprawne zauważenie Niewidzialnego?

Patrzyłem więc, jak się kąpią, patrzyłem na pięćset par kiwających się piersi, patrzyłem na nagie ciała błyszczące pod prysznicem, patrzyłem na te rozległe masy gołych żeńskich ciał. Moje uczucia były mieszane. Złośliwe poczucie osiągnięcia celu - dostanie się bez przeszkód do tego sanctum sanctorum i narastające we mnie powoli inne uczucie - czy był to smutek? Nuda? Wstręt? Nie byłem zdolny tego zanalizować. Ale było to jakby jakaś lepka, śliska ręka złapała mnie za gardło. Wyszedłem szybko. Zapach wody z mydłem gryzł me nozdrza jeszcze długie godziny, a widok różowych ciał prześladował mnie we śnie tamtej nocy. Jadłem sam w jednym z automatów. Zacząłem dostrzegać, że element nowości w mojej karze zaczyna wietrzeć.

W trzecim tygodniu zachorowałem. Zaczęło się wysoką gorączką, później bóle żołądka, wymioty i reszta brzydkiego kompleksu objawowego. O północy byłem pewien, że umieram. Skurcze były nie do wytrzymania i kiedy dobrnąłem do kabiny sanitarnej zobaczyłem odbicie swej twarzy w lustrze, twarzy zniekształconej, zielonkawej, z kroplami potu. Znak niewidzialności świecił jak sygnał ostrzegawczy na mym bladym czole.

Dłuższy czas leżałem oklapnięty na kafelkowej podłodze, wchłaniając jej chłód. Potem pomyślałem: „Co będzie, jeśli to ślepa kiszka, ten śmieszny, przestarzały, prehistoryczny relikt? W stanie zapalnym, gotowy do pęknięcia?”

Potrzebowałem lekarza.

Telefon był pokryty kurzem. Nie zatroszczono się o to, aby go wyłączyć, ale nie dzwoniłem do nikogo od chwili aresztowania, a do mnie nikt nie śmiał dzwonić. Karą za dzwonienie do Niewidzialnego była niewidzialność. Przyjaciele, jacy by nie byli, pozostawali daleko.

Złapałem za telefon, niezgrabnie wystukałem numer. Ekran zapalił się i robot z centrali zapytał:

- Z kim pan życzy sobie rozmawiać?

- Lekarza - dyszałem.

- W tej chwili, proszę pana.

Kojące, gładkie, mechaniczne słowa. Nie można było ogłosić robota niewidzialnym, więc wolno mu było ze mną rozmawiać. Ekran zajaśniał.

- Co panu jest? - spytał lekarski głos.

- Bóle brzucha. Może ślepa kiszka.

- Za chwilę będzie u pana...

Przerwał. Zrobiłem błąd pokazując moją cierpiącą twarz. Jego oczy oświetliły znak na mym czole. Ekran poczerniał tak gwałtownie, jakbym podał mu trędowatą dłoń do pocałowania.

- Doktorze - zajęczałem.

Już go nie było. Ukryłem twarz w dłoniach. To już idzie za daleko, myślałem. Czy przysięga Hipokratesa zezwala na takie postępowanie? Czy lekarz może zignorować błaganie chorego człowieka o pomoc?

Hipokrates nic nie wiedział o Niewidzialnych. Doktor nie musiał udzielać pomocy niewidzialnym ludziom. Dla społeczeństwa po prostu nie istniałem. Lekarze nie mogli rozpoznawać chorób nieistniejących osób.

Zostawiono mnie z moim cierpieniem. Była to jedna z mniej atrakcyjnych stron niewidzialności. Możesz wejść bez przeszkód do łaźni, jeśli ci się podoba - ale możesz równie bez przeszkód zwijać się z bólu na swym łóżku. Jak jedno to drugie, a jeśli twa ślepa kiszka akurat pęknie - no cóż, skuteczniej odstraszy to tych, którzy zdecydowaliby się pójść twą przestępczą drogą.

Moja ślepa kiszka nie pękła, przeżyłem, choć mocno osłabiony. Człowiek może wytrzymać przez rok bez rozmów z ludźmi. Może podróżować automatycznymi samochodami i jeść w zautomatyzowanych restauracjach. Ale nie ma automatycznych lekarzy. Po raz pierwszy poczułem się naprawdę poza nawiasem. Skazańcowi w więzieniu, kiedy zachoruje, przysyłają lekarza. Moja zbrodnia nie była na tyle poważna, bym zasłużył na więzienie i wobec tego żaden lekarz mi nie pomoże w cierpieniu. To nie było fair. Przeklinałem cholery, które wynalazły mą karę. Każdy świt witałem ponuro i samotnie, tak samotnie, jak Crusoe na swojej wyspie, tu w sercu dwunastomilionowego miasta.



* * *

Jak mam opisać moje zmiany nastroju, moje zwroty i halsy na zmiennych wiatrach mijających miesięcy?

Przychodziły chwile, gdy niewidzialność była radością, rozkoszą, skarbem. W tych paranoidalnych momentach byłem dumny, że nie pętają mnie te więzy, które pętają zwykłych ludzi.

Kradłem. Wchodziłem do małych sklepów i zabierałem utarg, podczas gdy kulący się kupiec lękał się mnie zatrzymać. Bał się, że przez krzyk jakby się zarazi moją niewidzialnością. Gdybym wiedział, że Państwo refunduje wszystkie straty tego typu, miałbym może mniejszą z tego przyjemność. Ale kradłem.

Zabawiałem się w intruza. Łaźnia nigdy już mnie nie kusiła, ale nachodziłem inne sanktuaria. Wchodziłem do hoteli i spacerowałem wzdłuż korytarzy, otwierając losowo drzwi. Większość pokojów była pusta. Niektóre puste nie były.

Podobny Bogu obserwowałem wszystko. Pozbywałem się skrupułów. Moja pogarda dla społeczeństwa - zbrodnia, która właśnie przyniosła mi niewidzialność - rosła.

Stałem na pustych ulicach podczas okresów deszczu. Ciskałem obelgi ku pobłyskującym budynkom, które piętrzyły się po obu stronach.

- Komu jesteście potrzebni? - ryczałem. - Nie mnie! Komu jesteście potrzebni choć trochę?!

Drwiłem, kpiłem i złorzeczyłem. Był to rodzaj obłędu, wywołany, jak przypuszczam, samotnością. Wchodziłem do teatrów, gdzie szczęśliwi zjadacze lotosu siedzieli oklapnięci w swoich fotelach masujących, przykuci przez żarzące się. trójwymiarowe obrazy - i wycinałem hołubce w przejściach. Nikt nie reagował. Luminescencja na moim czole kazała im zachowywać swe skargi dla siebie, więc milczeli.

To były szalone chwile, dobre chwile, chwile kiedy wydawało mi się, że mam sześć metrów wzrostu, i kroczyłem wśród widzialnych gamoni, wydzielając pogardę każdym porem skóry. Były to momenty obłąkania - przyznaję to otwarcie. Człowiek, który przez kilka miesięcy przebywał w warunkach przymusowej niewidzialności, najprawdopodobniej nie będzie zrównoważony.

Czy nazwałem te chwile paranoidalnymi? „Maniakalno-depresyjny” może być lepszym przymiotnikiem. To była zawrotna huśtawka. Dni, w których odczuwałem jeno pogardę dla widzialnych durni wokoło były równoważone przez dni, kiedy fizycznie czułem nacisk izolacji. Spacerowałem wtedy po niekończących się ulicach, chodziłem ożywionymi podcieniami, gapiłem się na autostrady z pędzącymi pociskami radosnych kolorów. Nawet żebrak do mnie nie podszedł. Czy wiedzieliście, że w naszym wieku pełnym blasku istnieją żebracy? Ja dowiedziałem się o tym dopiero po ogłoszeniu mnie Niewidzialnym, ponieważ wtedy długie spacery zawiodły mnie aż do slumsów, gdzie blask już się wytarł i gdzie włóczący się, nieogoleni starcy żebrali o drobne sumy.

Mnie nikt nie błagał o drobne sumy. Raz podszedł do mnie ślepiec.

- Na miłość boską - wydyszał - pomóż mi kupić nowe oczy z banku oczu.

To były pierwsze od miesięcy słowa, które wyrzekła do mnie jakaś istota ludzka. Już sięgałem do mojej tuniki po pieniądze, pragnąc dać mu z wdzięczności wszystkie, które miałem przy sobie. Czemu nie? Mogłem ich przecież sobie brać ile chciałem. Ale zanim wyciągnąłem pieniądze, koszmarna figura podkuśtykała o kulach i stanęła między nami. Złowiłem szepnięty wyraz „Niewidzialny”, a potem obydwaj czmychnęli jak spłoszone kraby. Stałem idiotycznie z wyciągniętymi pieniędzmi.

Nawet żebracy! Dranie, żeby wymyślić taką torturę.

Tak więc znów złagodniałem. Ma arogancja odpłynęła. Byłem teraz samotny. Któż mógłby zarzucić mi oziębłość? Byłem teraz miękki jak gąbka, patetycznie oczekujący na jakieś słowo, uśmiech, klepnięcie po plecach. Był to szósty miesiąc mojej niewidzialności.

Mój stan był mi już tylko nienawistny. Przyjemności były płytkie, a udręka nie do zniesienia. Byłem ciekaw, jak uda mi się przeżyć pozostałe sześć miesięcy. Wierzcie mi, myśli o samobójstwie nie były mi obce podczas tych ciemnych godzin.

I w końcu popełniłem akt głupoty. W czasie jednego z moich niekończących się spacerów napotkałem innego Niewidzialnego. Była to dopiero trzecia, czy czwarta taka istota, jaką zobaczyłem w czasie moich sześciu miesięcy. Jak w poprzednich spotkaniach, nasz wzrok spotkał się, ostrożnie, tylko przez chwilę. Potem on opuścił wzrok na chodnik, obszedł mnie bokiem i poszedł dalej. Był to szczupły, młody człowiek, nie miał więcej niż czterdziestkę, rozczochrany szatyn, z wąską, skurczoną twarzą.

Miał wygląd naukowca i byłem ciekaw cóż takiego uczynił, aby zasłużyć sobie na karę. Ogarnęło mnie pragnienie, żeby za nim pobiec i spytać go o to i dowiedzieć się jego imienia, i rozmawiać z nim i go objąć.

Wszystkie te rzeczy są zabronione. Nikt nie może mieć jakiegokolwiek kontaktu z niewidzialnym - nawet jego bliźni Niewidzialny. Szczególnie jego bliźni Niewidzialny. Społeczeństwo sobie nie życzy popierać tajnego związku braterstwa między swymi pariasami.

Wiedziałem o tym wszystkim.

Mimo to odwróciłem się i poszedłem za nim.

Idąc w ślad minąłem trzy przecznice. Trzymałem się z tyłu, w odległości dwudziestu do pięćdziesięciu kroków. Roboty policyjne zdawały się być wszędzie, a ich analizatory w pogotowiu do wykrywania wykroczeń i nie śmiałem wykonać mojego posunięcia. Potem on skręcił w boczną ulicę, szarą, brudną pięćsetletnią ulicę i zaczął się przechadzać spokojnym, nie-prowadzącym-do-nikąd krokiem Niewidzialnego.

Podszedłem do niego z tyłu.

- Proszę - powiedziałem łagodnie. - Nikt nas tu nie zobaczy. Możemy porozmawiać. Nazywam się...

Odwrócił się do mnie raptownie, z przerażeniem w oczach. Twarz miał bladą. Chwilę patrzył na mnie w zaskoczeniu, potem rzucił się naprzód, jak gdyby chcąc mnie obejść. Zagrodziłem mu drogę.

- Niech pan zaczeka - rzekłem. - Niech pan się nie obawia. Proszę...

Przedarł się obok mnie. Położyłem mu rękę na ramieniu, a on wywinął się czym prędzej.

- Jedno słowo - błagałem.

Ani słowa. Nawet wypowiedzianego ochryple: „Daj mi spokój!” Wyminął mnie i pobiegł pustą ulicą, a kiedy skręcił za róg, odgłos jego kroków zmienił się ze stukotu w pomruk. Patrzyłem w trop, czując narastającą, ogromną samotność.

A potem strach. Ten człowiek nie złamał reguł Niewidzialności, ale ja je złamałem. Zobaczyłem go. W związku z tym podlegałem karze, być może przedłużeniu mego okresu niewidzialności. Rozejrzałem się z niepokojem, ale nigdzie nie było robotów policyjnych. Ani jednego.

Byłem sam.

Rozglądając się i uspokajając, szedłem dalej ulicą. Stopniowo odzyskałem panowanie nad sobą. Uświadomiłem sobie, że uczyniłem coś niewybaczalnie głupiego. Kretyńskość mojej akcji niepokoiła mnie, ale znacznie bardziej niepokojący był jej sentymentalizm. Wyciągnąć w takiej panice rękę ku innemu Niewidzialnemu - przyznać się otwarcie do mej samotności, potrzeby kontaktu - no nie. To znaczyło, że społeczeństwo zwycięża. Nie mogłem na to pozwolić.

Zauważyłem, że znów znalazłem się przy kaktusiarni. Wjechałem szybem windowym, zabrałem żeton recepcjonistce i kupiłem wejście. Szukałem przez chwilę, a potem znalazłem pokręcony, wyszukanie zdobny kaktus - kolczastego potwora wysokiego na trzy metry. Wykręciłem go z doniczki i połamałem jego kanciaste członki na fragmenty. Moje ręce pokryły się tysiącami igieł. Ludzie udawali, że nie patrzą. Wyrywałem kolce z rąk i z krwawiącymi dłońmi zjeżdżałem szybem windowym, znów z pogardliwym dystansem w swojej niewidzialności. Przeminął miesiąc ósmy, dziewiąty, dziesiąty. Karuzela pór roku obróciła się prawie całkowicie. Wiosna ustąpiła łagodnemu latu, lato rześkiej jesieni, jesień zimie z jej śnieżycami co dwa tygodnie, pozostawionymi ze względów estetycznych. Zima się już kończyła. W parkach drzewa wypuszczały świeże pąki. Ludzie kierujący pogodą zwiększyli liczbę deszczów do trzech dziennie.

Mój wyrok zbliżał się do końca.

W ostatnich miesiącach mojej niewidzialności wpadłem w rodzaj odrętwienia. Umysł, zmuszony do szukania sobie własnych rozrywek, nie zajmował się już implikacjami mojego stanu i ślizgałem się w niewyraźnej mgle od dnia do dnia. Czytałem z zapałem, lecz nieselektywnie, jednego dnia Arystotelesa, drugiego biblię, trzeciego podręcznik mechaniki. Nie zapamiętywałem nic. Kiedy zaczynałem nową stronę, zawartość poprzedniej wypadała mi z pamięci.

Przestało mi zależeć na tych kilku przyjemnościach jakie dawała mi niewidzialność. Na podnieceniach podpatrywacza, na krótkotrwałym dreszczu władzy, gdyż mogłem popełnić dowolny czyn i prawie nie bać się odwetu. Mówię „prawie”, ponieważ uchwaleniu Ustawy o Niewidzialności nie towarzyszyło uchwalenie ustawy zmieniającej naturę ludzką. Większość mężczyzn zaryzykowałaby niewidzialność, gdyby przyszłoby im bronić swej żony lub dzieci przed zaczepkami Niewidzialnego; nikt by nie pozwolił, by Niewidzialny wykłuł mu oczy; nikt nie tolerowałby wdarcia się Niewidzialnego do swego domu. Jak już wspomniałem ludzie mieli sposoby radzenia sobie z takimi pogwałceniami, nie okazując przy tym, że zauważyli Niewidzialnego.

Niemniej jednak masa rzeczy mogła ujść na sucho. Nie eksperymentowałem. Dostojewski gdzieś stwierdził: „Bez Boga wszystko jest możliwe”. Mogę wprowadzić poprawkę; „dla człowieka niewidzialnego wszystko jest możliwe - i nieinteresujące”. Tak to było.

Nużące miesiące przeszły.

Nie liczyłem minut do uwolnienia. Ściślej mówiąc, całkowicie zapomniałem, że mój wyrok już się kończy. W ostatnim dniu czytałem w swoim pokoju, ponuro przewracając strony, kiedy zagrał zapowiadacz. Nie grał pełny rok. Prawie zapomniałem jego dźwięku.

Ale otworzyłem drzwi. Stali tam funkcjonariusze Prawa. Bez słowa złamali pieczęć, która mocowała znak do mego czoła. Emblemat odpadł i potłukł się.

- Dzień dobry obywatelu - powiedzieli. Skinąłem poważnie głową.

- Tak. Dzień dobry.

- Jedenasty maja 2105. Pański wyrok się skończył. Jest pan przywrócony społeczeństwu. Zapłacił pan swój dług.

- Dziękuję. Tak.

- Niech pan pójdzie i wypije z nami.

- Wolałbym nie.

- To tradycja. Chodźmy.

Poszedłem za nimi. Czoło wydawało mi się teraz dziwnie nagie, i kiedy spojrzałem w lustro, zobaczyłem, że na miejscu gdzie był emblemat, mam bladą plamę. Zaprowadzili mnie do pobliskiego baru i poczęstowali syntetyczną whisky, mocną, nierozcieńczoną. Barman uśmiechał się do mnie. Ktoś z sąsiedniego stołka klepnął mnie po plecach i spytał za kim obstaję w jutrzejszych wyścigach odrzutowców. Nie miałem pojęcia i powiedziałem mu to.

- Naprawdę? Ja kibicuję Kelsowi. Cztery do jednego, ale on ma wspaniały zryw.

- Wybaczy pan - rzekłem.

- Nie było go tu przez jakiś czas - powiedział łagodnie jeden z urzędników rządowych.

Eufemizm był całkowicie przejrzysty. Mój sąsiad spojrzał na me czoło i kiwnął głową, gdy zobaczył bladą plamę. Również zaoferował, że postawi mi drinka. Przyjąłem go, chociaż czułem skutki poprzedniego. Byłem znów istotą ludzką. Byłem widzialny.

Nie ośmieliłbym się jednak potraktować go opryskliwie. Mogło to być zinterpretowane jako ponowna zbrodnia oziębłości. Moje piąte przewinienie oznaczałoby pięć lat Niewidzialności. Nauczyłem się pokory.



* * *

Powrót do widzialności łączył się oczywiście z kłopotliwymi przejściami. Trzeba było spotykać starych przyjaciół, podtrzymywać kulejące konwersacje, odnawiać pozrywane związki. Byłem przez rok na wygnaniu we własnym mieście i powrót nie był łatwy.

Oczywiście nikt nie wspominał o mojej byłej niewidzialności. Była ona traktowana, jako nieszczęście, o którym lepiej nie mówić. „Hipokryzja”, myślałem, ale akceptowałem to. Niewątpliwie wszyscy chcieli uszanować moje uczucia. Czyż mówi się człowiekowi, którego rakowaty żołądek właśnie wymieniono: „Słyszałem, że omal nie wyciągnąłeś kopyt”? Czy ktoś mówi do człowieka, którego stary ojciec właśnie pokuśtykał do Domu Eutanazji: „No cóż, i tak czuł się coraz gorzej, prawda?” Nie, oczywiście, że nie.

Tak więc istniała ta dziura w naszych wspólnych doświadczeniach, ta pustka, ta biała plama. Zostawiało to niewiele tematów do rozmowy z przyjaciółmi, tym bardziej, że straciłem dar prowadzenia konwersacji. Okres ponownej adaptacji był ciężki.

Ale wytrwałem, ponieważ nie byłem już tą samą wyniosłą, dystansującą się osobą, jaką byłem przed wyrokiem. Nauczyłem się pokory w najtrudniejszej ze szkół.

Od czasu do czasu zauważało się oczywiście na ulicach jakiegoś Niewidzialnego. Nie można było ich uniknąć. Ale - jako wytrenowany obywatel - szybko odwracałem wzrok, tak jakby spoczął on przez chwilę na człapiącej, pokrytej wrzodami ohydzie z innego świata.

To było jednak dopiero w czwartym miesiącu mego powrotu do widzialności, kiedy trafiła do mnie ostatnia nauka z mojej kary. Było to obok City Tower. Powróciłem już do mojej pracy w wydziale dokumentów zarządu miasta. Zakończyłem już robotę w tym dniu i szedłem do metra, kiedy jakaś ręka wynurzyła się z tłumu i złapała mnie za ramię.

- Proszę.- powiedział łagodny głos. - Poczekaj chwilę. Nie bój się.

Spojrzałem zaskoczony. W naszym mieście nieznajomi nie zaczepiają nieznajomych.

Zobaczyłem błyszczące piętno niewidzialności na czole mężczyzny. Potem go poznałem - szczupły chłopak, którego zaczepiłem przeszło pół roku temu na tamtej opuszczonej ulicy. Wynędzniał. Oczy miał dzikie, jego brązowe włosy były splamione siwizną. Wtedy musiał być na początku odbywania kary. Teraz zbliżał się do jej końca.

Trzymał mnie za ramię. Zadrżałem. To nie była opuszczona ulica. To był najbardziej tłumny plac miasta. Wyszarpnąłem rękę z jego uchwytu i zacząłem się odwracać.

- Nie, nie odchodź! - krzyknął. - Czy ci mnie nie żal? Przecież byłeś taki sam. Uczyniłem chwiejny krok. Potem wspomniałem, jak wykrzykiwałem do niego, jak błagałem, żeby mnie nie odtrącał. Wspomniałem swoją żałosną samotność. Oddaliłem się od niego jeszcze na krok.

- Tchórz! - zaskrzeczał za mną. - Powiedz coś do mnie! Wyzywam cię! Powiedz coś do mnie tchórzu!

To już było zbyt wiele. Byłem poruszony. Nagłe łzy napłynęły mi do oczu i odwróciłem się do niego, i wyciągnąłem do niego rękę. Złapałem jego cienki przegub. Kontakt jakby go zelektryzował. Chwilę później trzymałem go w ramionach, próbując jakby przejąć na siebie trochę jego nieszczęścia.

Łańcuch robotów policyjnych zamknął się, otaczając nas. Niewidzialny został odrzucony na stronę, a mnie zaprowadzono do aresztu. Będą mnie znowu sądzić - tym razem nie za zbrodnię oziębłości, lecz za zbrodnię ciepła. Może znajdą okoliczności łagodzące i mnie uwolnią; może nie. Wszystko mi jedno. Jeśli mnie skażą, będę nosił piętno niewidzialności jak nimb chwały.



Z ANSIBLA

Piszę te słowa kilka dni przed wyjazdem polskiej grupy na 48 Światowy Konwent Science Fiction, który tym razem organizuje Haga - miasteczko niewielkie, ale podobno bardzo miłe. Dość szczególny układ hoteli w mieście powoduje, że Wasz korespondent będzie mieszkał znacznie bliżej Centrum Kongresowego niż ci, którzy wybrali najbardziej ekskluzywny hotel w mieście czyli Kurhaus. To pewnie z pożytkiem dla mobilności. Oczywiście w następnym numerze - sprawozdanie z Worldconu i nagrody Hugo.

A tymczasem nieco wiadomości ze świata. Na czoło wybija się afera z najazdem agentów FBI na pomieszczenia wytwórcy gier komputerowych Steve Jackson Games. Celem akcji były materiały wyjściowe do zamierzonej produkcji gry pt. Cyberpunk, opartej na powieści Williama Gibsona; scenariusz gry powstał z udziałem innego czołowego przedstawiciela cyberpunku, Waltera Jona Williamsa. Motywem akcji było domniemanie, iż gra może służyć jako poradnik dla potencjalnych przestępców komputerowych.

Nowe książki: Arthur C. Clarke ukończył powieść The Ghost of the Grand Banks - akcja dzieje się w bliskiej przyszłości, a dotyczy „Titanica”. Ukaże się nakładem Bantam Books w grudniu, wraz z masowym wydaniem Spotkania z Ramą II oraz poprawioną wersją Spotkania z Ramą I. Nawiasem mówiąc, Clarke właśnie w grudniu obchodzi urodziny... Bantam zakupił także prawa wydawnicze do trzynastu innych dawniejszych utworów Clarke’a. które będzie wznawiał po jednym co miesiąc. Natomiast kolejna powieść o Ramie, The Garden of Rama, napisana, podobnie jak Rama II, wraz z Gentry Lee, planowana jest do wydania latem przyszłego roku. Inne, godne polecenia tytuły, to: Ray Bradbury - A Graveyard for Lunaties, Frederik Pohl - The Gateway Trip oraz The World at the End of Time, Greg Bear - The Qeen of Angels, David Brin - Earth, Orson Scott Card - Maps in a Minor (zbiór opowiadań), Marion Zimmer Braidley, Julian May i Andre Norton - Black Trillium, Gordon Dickson - The Dragon Knight, Anne McCaffrey - Pegasus in Flight i The Rowan, Gene Wolfe - Pandora by Holly Hollander, Larry Niven - N-Space (to akurat jest książka popularnonaukowa). Wszystkie ukażą się do końca roku.

Teraz co nieco o filmach, na początek niezbyt poważnie: sukces filmu o żółwiach Ninja doprowadził do wyprodukowania cotygodniowego serialu animowanego (oczywiście w Japonii) oraz projektów filmów w rodzaju Kameleony-Komandosi czy Kung-fu Kangury. Trzymajcie się! Natomiast wielbiciele animacji Hanny-Barbery doczekają się pełnometrażowego filmu o Jetsonach (za moich młodych czasów telewizja emitowała to jako Przygody rodziny Odrzutowskich, ale widać ludzie z Polskich Nagrań wydający toto teraz na kasetach wideo mają krótką pamięć...). Z nowych filmów aktorskich warto tylko wymienić Gremliny II, podobno doskonałe! Natomiast tylko dość szczególnych koneserów zadowoli UGH! - film o jaskiniowcu w dzisiejszych czasach, z zapaśnikiem Hulkiem Hoganem w roli głównej. W sumie niewiele jest dobrych projektów, raczej kontynuacje filmów typu F/X czy Nightmare on Elm Street, idące równo w dół.

Otwarty niedawno w Stanach kanał Sci-Fi ma już ponad milion abonentów, co najmniej jeden fan club i otrzymuje kilkadziesiąt listów dziennie. W radzie programu jest m. in. Isaac Asimov, nic więc dziwnego, że jedną z głównych atrakcji kanału jest serial Isaac Asimov’s World z człekokształtnym robotem detektywem w roli głównej. Inne punkty programu obejmują teleturniej „Nawiedzony Dom”, wywiady na żywo (z telefonami widzów) ze znanymi autorami, reżyserami itp., reportaż z NASA, recenzje książek i opowiadań, wreszcie prezentację klasycznych filmów science fiction.

Jeszcze kilka plotek: A. E. Van Vogt planuje ciąg dalszy Siana - 50 lat później!... Philip Jose Farmer ukończył powieść o kolejnych przygodach herosa zwanego Doc Savage; natomiast wytwórnia Walta Disneya nabyła prawa do sfilmowania powieści Gdzie wasze ciała porzucone oraz kolejnych tomów cyklu o Rzekoświecie...

Na zakończenie nieco spóźniona wiadomość, ale może jeszcze nie wszyscy wiedzą: czołowi czescy autorzy SF Ondrej Neff i Jaroslav Veis podpisywali swoimi nazwiskami utwory napisane przez kogoś innego. I nie chodzi tu wcale o plagiat: prawdziwym autorem był Alexandr Kramer, sygnatariusz Karty 77, który miał przez to oczywiście zakaz publikowania. Jeśli chodzi o książki podpisane przez Veisa, dotyczy to dwóch zbiorów, Eksperyment na trzeciej planecie i Puszka Pandory; po prostu część opowiadań napisał Kramer. Z Neffem było odmiennie; w roku 1981 wydał on historię czeskiej SF pt. Coś jest inaczej (napisaną samodzielnie), natomiast Kramer współpracował przy części II, Wszystko jest inaczej (1986), poświęconej fantastyce światowej. Później Kramer publikował pod pożyczonym nazwiskiem Miroslava Kostki, gdy Neff sam zaczął mieć kłopoty z władzami. I to by było na tyle...

Wiktor Bukato







Feliks W. Kres





Król Gór





I od stu lat czeka Królowa światłości w najwyższej płacząca zamczyska wieżycy na śmiałka-rycerza, co strachu nie zaznał i przyjdzie, by wyrwać ją z mocy Moldorna.

(fragment legendy grombelardzkiej)



1.

- Panie, Najgodniejszy Książę Przedstawiciel prosi do siebie!

Odprawiłem niewolnika machnięciem ręki, po czym zwróciłem się do towarzyszącego mi Pana Lira P.W, z którym właśnie narzekaliśmy na ciężkie czasy.

- Wybacz pan - rzekłem. - Pogawędzimy przy okazji.

Odpowiedział ukłonem.

Powoli i z godnością zbliżyłem się do wysokiego krzesła, na którym spoczywała ogromna postać gospodarza dworu. Na mój widok Najgodniejszy rozjaśnił twarz.

- Poznaj pan - rzekł prędko, jakby bał się, że ucieknę - bawiących przejazdem w Rollaynie panów Zora H.T. i Tubilde’a F.R. z Grombelardu. Gorąco pragną cię poznać.

Pokłoniłem się gościom. Jako mieszkaniec Rollayny i współgospodarz dworu miałem prawo odezwać się pierwszy.

- Zaszczyt to dla mnie - rzekłem - poznać tak dobrze urodzonych szlachciców...

Pan Zor przerwał mi prędko:

- Wasza Godność drwisz sobie z nas. Cóż my, mieszkańcy dzikiego Grombelardu znaczymy wobec pierwszego rycerza Dartanu?

Nieznacznie uniosłem do góry brwi. Najgodniejszy zakrztusił się wesołością.

- Cóż za gafa, panie Zor! - zarechotał. - „Dziki Grombelard” o ojczyźnie Pogromcy, to dobre, he! he!

Zor i Tubilde zmieszali się tak bardzo, że ledwie powstrzymałem uśmiech. Pospieszyłem im z pomocą.

- Źle zrozumiałeś słowa naszego gościa, Najgodniejszy - powiedziałem. - Pan Zor powiedział oczywiście „dżdżysty” (a taki jest w istocie), nie zaś „dziki”. Winę za nieporozumienie ponosi tu akcent, tak znamienny dla każdego Grombelardczyka używającego Konu.

Goście spojrzeli z wdzięcznością. Najgodniejszy długo kiwał głową, wreszcie uśmiechnął się.

- Widać stary już jestem - rzekł z humorem - i niedosłyszę.

- Pan Golst tak dobrze opanował wymowę Konu - stwierdził Tubilde - że nie dźwięczy w jego głosie ani jedna nutka naszego starego języka. Czy wolno mi spytać, przed ilu laty opuściłeś, panie, Grombelard?

- Sześć lat temu, ale Konu znam od dziecka - odparłem. - W młodości wiele podróżowałem...

- O! - przerwał mi Najgodniejszy. - Nie wykpisz się pan tym razem... Wiem, że znasz bardzo dobrze Dartan, doskonale Armekt, ponoć swego czasu odwiedziłeś nawet Garrę... Ale mnie interesuje właśnie Grombelard! Panowie Zor i Tubilde opowiedzieli mi o Drugiej Prowincji wiele niewiarygodnych historii, ciekaw jestem, czy pan, któryś przecie pół życia tam spędził, potwierdzisz je?

Zmarszczyłem nieco brwi. Nie lubiłem mówić o Grombelardzie. Z wielu powodów.

- Nie wiem, co panowie powiedzieli - zacząłem wymijająco - mimo to potwierdzam każde słowo. W Grombelardzie wszystko może się zdarzyć.

Najgodniejszy był niezadowolony. Skarcił mnie spojrzeniem.

- Znów się wymigujesz - powiedział. - Wspomniałeś kiedyś, że bawiłeś we wschodniej części Grombelardu...

Ściągnąłem twarz jeszcze bardziej.

- O czym mam opowiedzieć? - zapytałem wreszcie, po dość długiej chwili milczenia.

Przedstawiciel otworzył usta. Ale zamknął je zaraz, kierując spojrzenie gdzieś w bok, poza mnie. W tej samej chwili usłyszałem stanowczy, kobiecy głos:

- Nic z tego, mój drogi! Żadnych opowieści. Chcę wyjść do parku, źle się czuję...

Najgodniejsza Irina J.C.C. lekkim dotknięciem usunęła mnie na bok i stanęła przy mężu. Pochyliłem się w ukłonie, Zor i Tubilde przyklękli.

- Nie żądam, byś pozostawił dla mnie gości. Będzie mi towarzyszył nasz Pogromca... Pod jego opieką mogę czuć się bezpieczna, nieprawdaż?

Najgodniejszy zrobił dziwny grymas i niechętnie machnął dłonią. Irina posłała mu uśmiech. Spojrzała na mnie.

- Mogę prosić o opiekę, prawda? Zgiąłem się wpół.

- Chodźmy zatem.

Podążyła w stronę wyjścia. Pokłoniłem się Najgodniejszemu i gościom, po czym ruszyłem za nią.

Sala była już niemal pusta, większość przybyłych dawno udała się do domów. Kolejne z wielkich przyjęć na dworze Najgodniejszego Gartolena, Przedstawiciela Cesarza w Rollaynie, dobiegało końca...

Zeszliśmy do ogrodu. Stojący przy drzwiach gwardziści zasalutowali nam mieczami. Po chwili przed ich wzrokiem zasłoniły nas krzewy dzikiej róży.

Niespiesznie zanurzaliśmy się w chłodny i mroczny gąszcz parku. Irina rozejrzała się uważnie dokoła. Byliśmy sami. Mogła zrzucić maskę.

- Cóż to, dzielny rycerzu? - zapytała z ironią. - Znów słaba kobieta musi wybawiać cię z opresji? I wreszcie - dawno już chciałam o to zapytać - czemu tak niechętnie mówisz o Grombelardzie? O przeszłości?

Spojrzałem uważnie, ale jej twarz tonęła w mroku.

- Czemu pytasz?

- A czemu nie?

Pocałowałem ją powoli, z namysłem.

- Moje życie w Grombelardzie nie było lekkie - skłamałem. - Dlatego niechętnie je wspominam. Cóż w tym dziwnego?

- Nic, rzecz jasna. Poza tym, że kłamiesz.

Usiedliśmy na otoczonej przez gęste krzewy ławce.

- Kłamiesz - powtórzyła z wyrzutem. - Ale dlaczego? Same tajemnice... Tajemnicza przeszłość, tajemniczy przyjaciel...

Usiłowała zajrzeć mi w oczy.

- Ten kot... Powiedz, dlaczego nazwał cię: Glorm? Czy Golst to nie jest twoje prawdziwe imię?

Milczałem. Cóż jej miałem powiedzieć? Że byłem rozbójnikiem? Że napadałem na karawany kupieckie, że mordowałem - i jak jeszcze? Była Dartanką. Nie znała Grombelardu, raz i drugi słyszała może o okrutnych Ciężkich Górach i srożących się tam bandytach. O zwalczających ich dzielnych żołnierzach... Miałem przyznać się do swego rzemiosła? Przyznać, że... tęsknię za nim?

- Nie odpowiesz mi?

Milczałem. Wstała i bez słowa poszła przed siebie. Uraziłem ją, milczałem... Chciała, bym nie miał przed nią tajemnic, bym jej mówił o wszystkim. Miała prawo tego żądać.

Patrzyłem, aż znikła w mroku.

Wiedziałem, że jeśli będę stale kłamał - stracę ją. Ale czy wolno mi było zmącić przejrzysty dotąd wizerunek prawego, szlachetnego rycerza? Wiedziałem, że jestem winien, że to ja rozbijam nasz związek. Miałem ochotę pobiec za nią i... uderzyć. Bić ją po głowie, po twarzy, dlatego właśnie, że była bez winy. Dlatego.

Powtarzałem w kółko jedno słowo:

Rozbójnik”.

Ale w końcu sam nie wiedziałem, czy powtarzam je z nienawiścią, czy też z dumą, że jednak kiedyś nim byłem...



2.

- Ayana!

Biegła. Zabiłbym chyba, gdyby zwlekała.

- Chodź bliżej. Bliżej, mówię!

Stanęła tuż obok. Drżała. Niewolnicy i psy doskonale wiedzą, kiedy należy się bać.

Prawie bez zamachu wymierzyłem potężny policzek. Poleciała na ścianę, przewracając stojącą przy niej ogromną, llapmańską wazę. Stos skorup.

- To była piękna waza.

- Co zrobiłaś?

Bezmyślnie przyciskała dłonie do policzka. Szeroko otwarte oczy wypełniły się łzami.

- Co zrobiłaś, pytam?!

- Panie... ja...

Wziąłem do ręki leżący na stole nóż. W tej samej chwili ktoś chwycił mnie za ramię. Liwra.

- Czyś oszalał?

Odebrała mi nóż i na powrót położyła na stole. Taak... Zawsze pozwalałem ci na zbyt wiele, moja pierwsza niewolnico... Przebrała się miarka. Nie pomoże uroda.

- Zabiję cię, Liwra. Wiesz o tym?

Odczytała mój uśmiech niewłaściwie. Odpowiedziała swoim.

- Ale ja cię naprawdę zabiję. Już zabijam - czy czujesz?...

Zaczynała wierzyć. Bo ten uścisk nie był zwykłym, czułym uściskiem. Patrzyłem, jak jej twarz sinieje. Próbowała się wyrwać - coraz słabiej. Może chciała krzyknąć?

Trzask pękających kości i głuchy jęk zabrzmiały jednocześnie. Zawtórował im przeraźliwy wrzask Ayany. Strumień krwi buchnął mi na pierś. Zdwoiłem siłę uścisku, potem porwałem trupa ponad głowę, zawinąłem dwukrotnie i cisnąłem w drzwi.

Drzwi pękły.

Oddychałem chrapliwie.

Rozbójnik.

Pobiegłem do sypialni, runąłem na łóżko, ale nie zaznałem spokoju. Obok stał puchar z winem. Cisnąłem z całej siły. Strzeliło pękające szkło i wspaniałe, pokrywające pół ściany zwierciadło rozpadło się w kawałki. Skoczyłem ku wielkiej szafie w rogu pokoju i otworzyłem ją. Był w niej ogromny topór - jedyna bojowa broń, jaką zawsze miałem pod ręką. Rozłupałem drzwi, potem przez okno wyskoczyłem do ogrodu. Topór zawarczał w powietrzu, targnął się w dłoniach, z łoskotem rozbijając kamienną rzeźbę, przedstawiającą młodego pasterza.

Rozbójnik.

Cisnąłem broń na ziemię, roztarłem zdrętwiałe od ciosu ramiona. Pot zalewał oczy. Otarłem go i osunąłem się na trawnik.

Rozbójnik... Nie było dla mnie miejsca w pięknym, spokojnym Dartanie. Nie było miłości. Cóż mogłem ofiarować Irinie? Siebie? Nieprawda. Jak dotąd w ogóle mnie nie znała, znała zupełnie innego człowieka, którego kazałem jej znać. A ja - byłem rozbójnikiem. I już wiedziałem, że pragnę być nim nadal...

Nie tylko o Irinę chodziło. Bo cóż za życie? Dwór, ministrowie, Najgodniejszy głupiec, szlachta, turnieje... Bogactwo, przepych, piękne niewolnice... Ukłony, hołdy, tytuły... Rollayna. Najbogatsze i najwspanialsze miasto Imperium. Rzeka, mosty, pałace, brukowane ulice, kupcy, rynki, place, złotnicy, stadniny rasowych koni, klejnoty... Rollayna.

Zamknąłem oczy. Tuż przy uchu słyszałem świergot przedzierającego się przez trawę owada. Poza tym było cicho. Za cicho.

W Grombelardzie nigdy nie jest cicho. Tam zawsze szumi wiatr, tam codziennie stuka deszcz. W Grombelardzie... Westchnąłem. W Grombelardzie, w Grombelardzie... Powoli rozwarłem powieki, świtało.

Grombelard był daleko. Tu był Dartan. Ale Dartan to nie tylko pełne nudy życie. Przede wszystkim to właśnie - bogactwo...

Nie wierzyłem, bym umiał zrezygnować z bogactwa na rzecz wolności. Po sześciu latach?

Wstałem powoli i podążyłem ku domowi. Otworzyłem wychodzące na ogród drzwi i poszedłem do sali stołowej. Nie było w niej Ayany. Ani Liwary...

Zabiłem niewolnicę. Najwierniejszą ze wszystkich, jakie kiedykolwiek przeszły przez moje ręce. Czyn podły i nikczemny. Nigdy dotąd nie popełniłem niczego równie niskiego. Można zabić człowieka. Jeśli jest dzielny i silny - powód do chwały. Ale zabić wierną niewolnicę, wiernego towarzysza - konia czy psa - potrafi tylko łajdak i tchórz. Czyżby Dartan zrobił mnie takim?

Długo stałem bez ruchu, oparty o ścianę. Potem wezwałem Ayanę.

Podeszła powoli, z lękiem. Lewy policzek wciąż był mocno zaczerwieniony.

- Bliżej! - poleciłem.

Z jękiem opadła na kolana. Patrzyłem przez chwilę, potem powtórzyłem niegłośno:

- Powiedziałem: bliżej.

Zrobiłem dwa kroki, pochyliłem się. Z płaczem zasłoniła głowę dłońmi. Zagryzłem wargi. Nie chciałem uderzyć, powinna o tym wiedzieć. Delikatnie dotknąłem czarnych włosów.

- Nie trzeba, Aya... Naprawdę.

Przykucnąłem, by objąć ją ramieniem. Pocałowałem lekko. Przytuliła się nieśmiało, bojaźliwie.

- Wybaczysz mi, Aya?

Rozpłakała się na głos.

- Błagam, Panie... nie żartuj sobie ze mnie...

Powstałem. Patrzyłem na wstrząsane szlochem ramiona, potem wyszedłem do sąsiedniego pokoju. Usiadłem w fotelu przy kominku i wbiłem wzrok w migocące płomyki.

Strach. Wzbudzałem strach.

Poczułem, jak znów narasta we mnie ta zwierzęca wściekłość, ten dziki gniew, przed którym drżeli niegdyś najodważniejsi grombelardzcy żołnierze. Jeszcze moment... jeszcze moment i oderwę poręcz tego fotela, na którym siedzę, rozwalę, roztrzaskam wszystkie meble, wezwę niewolnice i będę je bił dopóty, dopóki okrwawiony kawał drewna nie wypadnie mi ze zdrętwiałej ręki; jeszcze chwila i palnę pięścią w ten ozdobny, granitowy kominek, będę walił tak długo, aż usłyszę trzask pękających kości dłoni, aż knykcie spłyną mi krwią; jeszcze chwila i porwę porzucony w ogrodzie wyszczerbiony topór, przyczepię go do siodła wiatronogiego Galvatora i z krzykiem pognam Obwodnicą ku bramom miasta, a potem ku grombelardzkiej granicy...

Wstałem. Podszedłem do ściany i podparłem ją ramionami.

Sześć lat. Przez sześć lat wzbudzałem strach w turniejowych rywalach, a od dzisiaj - w niewolnikach. Od dzisiaj? Zapewne od dawna. Nie widziałem tego dotąd...

W kim będę budził strach za następnych sześć lat?

Umierały legendy, odchodzili bohaterowie. Kilka lat temu całe Cesarstwo wiedziało, kim są i gdzie się znajdują jego faktyczni władcy. Rapis - Demon Walki - rządził na morzu. Aktar był panem równin i stepów Armektu. Basergor-Kragdob panował w górach Grombelardu, dzieląc swą władzę z Łowczynią - piękną i samotną Królową Gór...

O Rapisie słuch zaginął równe trzy lata temu. Niespełna dwa lata wcześniej zginął najznakomitszy z jeźdźców, Aktar, stratowany - o ironio! - przez własnego wierzchowca. Tron grombelardzki wakował od sześciu lat.

Od sześciu lat... Człowiek, do którego tron ów należał mordował niewolnice.

Huknąłem pięścią w ścianę, aż pokryte aksamitem deski odpowiedziały głuchym stęknięciem. Kiedyś grabiłem po to, by być bogatym, by mieć wszystko. Miałem. I co dalej? Bogactwo nużyło mnie... Ale i pogrążało. Już dawno straciłem nad nim kontrolę, straciłem swobodę ruchów w zimnych górach ciężkiego złota, w kopcach diamentów, w stosach szmaragdów, zaplątałem się w pajęczynę wynikającej z bogactwa etykiety, zgłupiałem od dworskich zwyczajów... Pełzałem pośród lepkich dostatków i magnackich przyzwyczajeń jak mucha, której smoła zlepiła skrzydła, która już nie może oderwać się od czarnej, ciepłej powierzchni, choćby nie wiem jak szerokie przestrzenie na nią czekały.

Do świata tych dostatków należała kobieta, którą kochałem. Mój świat, świat Ciężkich Gór, był dla niej tym, czym jej bogactwo dla mnie...

Powoli podszedłem do przeciwległej ściany i zdjąłem jeden z zawieszonych na niej puginałów. Lśnił od klejnotów, ale można nim było zadać śmiertelne uderzenie...

Pieściłem ostrze w dłoniach. Potem, kalecząc palce, złamałem broń. Odłamki cisnąłem w ogień.



3.

Dagona osiodłała mi Galvatora. Wskoczyłem na kulbakę i pojechałem do Rbita.

Było jeszcze wcześnie, gwardziści dopiero otwierali mosty na Obwodnicy. Jechałem niespiesznie, zamyślony. Nie zwracałem uwagi na poranne uroki miasta. Kiedyś jego uroda oszałamiała mnie. Jakże inna przecież była Rollayna od ponurych miast Grombelardu! Tam - czarny kamień i ciężka, brunatna cegła, tu - lśniące bielą ściany domów, szerokie okna, balkony, tarasy. Posrebrzane dachy zgrabnych pałacyków, rozłożyste ogrody. Mur, dla żartu chyba nazwany „obronnym”, ten sam, wzdłuż którego wiedzie Obwodnica - pokryty freskami: widok zdolny w osłupienie wprawić ponurego kapitana Gwardii Grombelardzkiej. Jasnoszary bruk ulic. I rzeka, przecinająca miasto na dwie równe niemal części. Skrzypienie opuszczanych mostów - pięknych, jak wszystko inne.

Rbit miał swój pałac w Trzeciej Dzielnicy. Byłem prawie pewien, że nie zastanę go w domu, liczyłem co najwyżej na wiadomość, gdzie przebywa. Ale był. Przyjąłem wieść ze zdumieniem, bo odkąd przybyliśmy do Rollayny, ani razu nie udało mi się zastać go w „śmietniku”, jak pogardliwie nazywał swój pałac.

Oddałem konia służbie i po szerokich, marmurowych stopniach wszedłem do środka. Piękna dziewczyna w liberii pokojówki wskazała mi głęboki fotel w jednej z sal. Usiadłem.

Nie, nie można było odmówić mojemu przyjacielowi wyczucia smaku. Dom urządzony był z przepychem, rzucały się w oczy aksamit, mahoń, srebro, marmur, porcelana... Ale bogactwo nie męczyło, nie przytłaczało. Raczej rozjaśniało wzrok i myśli. Czuło się jednak, że właściciel dawno o nim zapomniał, że nie pieści go i nie troszczy się o nie. Byłem u Rbita wiele razy i zawsze zastawałem dom dokładnie taki, jak poprzednio. Nie zmieniały się zasłony i kotary, nie przybywało ustawionych na kominku porcelanowych waz, a wbity przed laty w ścianę wielki, lśniący topór tkwił w niej do dziś - zardzewiały już nieco.

Ja sam go wbiłem.

W domu Rbita drzwi nie miały klamek; wszystkie osadzone były swobodnie w futrynach i rozchylały się wahadłowo na obie strony. Chodziło o to, by właściciel mógł je samodzielnie bez trudu otwierać i zamykać, Zawiasy były dobrze naoliwione, skrzydła drzwi poruszały się bezszelestnie. Wejściu Rbita nie towarzyszył szczęk naciskanej klamki ani żaden inny dźwięk; instynktownie wyczułem, że stoi za mną. Odwróciłem głowę.

- Nie spodziewałem się ciebie - powiedział tak zwyczajnie, jakbyśmy się rozstali przed minutą. Uniósł łapę w Pozdrowieniu Nocy. - Ale dobrze, żeś przyszedł. Mimo wszystko dobrze...

Patrzyłem zdumiony. Potężne boki kocura pokrywała prostej, lecz solidnej roboty kolczuga. Mało tego: był uzbrojony. Przymocowane do wszystkich czterech łap skórzane rękawice zakończone były długimi, stalowymi pazurami w kształcie noży, haków i harpunów.

- Wybierasz się na wojnę? - zapytałem, marszcząc brwi. - Co znaczy ten ekwipunek?

Nie odpowiedział. Lekko wskoczył na stojący obok fotel. Z chrzęstem zbroi legł na brzuchu, skrzyżował przednie łapy.

- Wyjeżdżam - rzekł krótko. - Do Grombelardu.

Patrzyliśmy na siebie.

Przyjechałem do Rbita nie bez powodu: oto chciałem mu opowiedzieć o Irinie, o swoich kłopotach... Poprosić o radę. Ale daleki już byłem od myśli o Grombelardzie. Pragnienie powrotu w góry przygasło. Rozważałem raczej co zrobić, by w Dartanie było mi znośnie. Sądziłem, że Rbit mi to powie.

Kiedy po raz pierwszy stanęliśmy w Rollaynie, oświadczył, że zrobi wszystko, by mnie jak najprędzej stąd wyciągnąć. Rzeczywiście starał się. Potem przestał. Myślałem, że zrezygnował.

Był spokojny.

- Nie patrz na mnie, jakbym postradał zmysły. Grozi mi niebezpieczeństwo, któremu nie umiem się przeciwstawić. Więc uciekam, to chyba zrozumiałe?

Niewolnice wniosły poczęstunek i wino. Odprawił je machnięciem ogona.

- Niebezpieczeństwo? - zapytałem zdumiony. - Jakie niebezpieczeństwo?

Pokręcił wielkim łbem.

- Patrzy i nie widzi - mruknął jakby do siebie.

- Co się dzieje?

Spojrzał mi prosto w oczy.

- Zjadł cię ten cały Dartan, Glorm - stwierdził. - Nic z ciebie nie zostało... Jest w Rollaynie czarownik. Od pięciu dni. Robi wszystko, by nas dostać. Oczywiście nic o tym nie wiesz?

Siedziałem ze zmarszczonymi brwiami. Moja twarz musiała być istnym obrazem zdumienia. Westchnął.

- Na Szerń, byłem pewien, że doskonale orientujesz się w sytuacji. Nie szukałem kontaktu z tobą, bo, przeciwnik nie powienien wiedzieć - o ile, rzecz jasna, już nie wie - że mamy z sobą cokolwiek wspólnego. Kręci się w zasięgu twego wzroku, węszy, spiskuje...

Urwał. Zeskoczył z fotela i powoli podszedł do ściany. Nic nie stracił ze swej zręczności, szybkości i siły. Trzy błyskawiczne ruchy łap i z zawieszonego nisko nad podłogą wspaniałego gobelinu pozostały tylko strzępy.

- Czarownik... - rzekł cicho. - W Dartanie nigdy nie mieszkał żaden czarownik. Musi pochodzić z Grombelardu. Musi mieć z nami jakieś porachunki. Z pewnością. Nazywa się Moldorn. Skądś znam to imię. Ale skąd?

Patrzył w podłogę. Wreszcie powiedział dobitnie:

- Czekałem sześć lat, Glorm. Dłużej czekać nie mogę i nie chcę. Przede wszystkim nie chcę. Pojadę do Grombelardu z tobą, lub sam. Chciałem ci to powiedzieć.

Spojrzał na mnie. Żółte ślepia były zupełnie nieruchome. Czekał.

Wolno pokręciłem głową.

- Nie, Rbit. To nie takie proste. Jest parę rzeczy, o których muszę ci powiedzieć... Jest... kobieta...

Przerwałem, śmiał się. Niesamowicie i nieprzyjemnie brzmi koci śmiech.

- Chyba to jednak ja powiem ci o paru rzeczach - mruknął.

Spojrzałem uważnie. Jeszcze mocniej ściągnąłem brwi.

- Tylko nie przerywaj - zastrzegł się. - Jeśli powiem coś, co będzie dla ciebie niezbyt przyjemne, to nie po to, żeby ci udowodnić, jak dużo wiem, tylko dlatego, że jestem twoim przyjacielem.

- Mów. Wiesz, że od ciebie dużo przyjmę.

- Dobrze: Pani Irina J.C.C.

Milczenie.

- Skąd wiem? Bo o tym chciałeś mówić, prawda? Wszyscy widzą. Wszyscy. Najgodniejszy Gartolen także. Ale on jest w tej chwili zajęty Panią Luirą R.Z. i twój romans z Iriną jest mu na rękę... Nie przerywaj. Nie jesteś jedynym kochankiem Iriny. Istnieje jeszcze Lessa I.B. Myślałeś, że to już dawno skończone? Nie, Glorm, nie skończone.

Nie mogłem wykrztusić słowa.

- I najważniejsza sprawa, o której powinieneś wiedzieć: nasz czarownik najwyraźniej nie jest pewien, czy Basergor-Kragdob i ty to ta sama osoba. Usiłuje zebrać informacje o twej przeszłości. Wiem, że pomaga mu w tym Irina. Byłem pewien, że zdajesz sobie z tego doskonale sprawę...

- Kłamiesz...

- Kocur nie kłamie, licz się ze słowami.

- Rbit... Uwierzę we wszystko, ale... Ty się mylisz!

- Jestem pewien. Co do czarownika - absolutnie. Łażę za nim od trzech dni. O Lessie natomiast wiem od Litary V.R.; kocicy. Jest, wiesz chyba o tym, porucznikiem gwardii i zna sekreciki o jakich ci się nawet nie śniło. A ponieważ zna je ona, oznacza, to, że znam je również ja. Nie sądzę, aby Litara mogła się pomylić. Zresztą - możesz tak uważać. Ale co do czarownika - mam niezbitą pewność. Widziałem i słyszałem. Nadal mi nie wierzysz?

Objąłem czoło dłońmi.

- Nie pozuj na posąg rozpaczy, jesteś mężczyzną. Słuchaj dalej. Twój romans nie jest jedyną sprawą; która mnie boli... Czy wiesz, że jesteś śmieszny? Popatrz na siebie, spójrz w lustro! Nie, Glorm, nie pasują do ciebie pończochy i aksamitne porcięta w gwiazdki. I ta czapka z piórkiem.. Glorm, do cholery... Gdzie twój niedźwiedzi kaftan, gdzie twoja kolczuga? Że wyglądałbyś w tym jak prosty żołnierz czy zbój? Żołnierz wzbudza szacunek, rozbójnik, strach, a błazen - tylko śmiech...

Opanowany i małomówny zwykle Rbit wygłaszał przemowę. Mój los leżał mu na sercu. Ale niewiele z tego, co mówił, docierało do mnie. Irina...? Musiałem wierzyć. A przecież... nie umiałem.

- Czyżbyś naprawdę myślał, że nie widać, jak zabiegasz o nowe, coraz wyższe stanowiska i tytuły? Po co? Nazywam się Rbit L.S.L, nie jestem jakimś tam Wyżej Postawionym, nie jestem Szlachcicem Czystej Krwi, jak ty, lecz Magnatem. Jestem lepiej urodzony, niż taki Gartolen i gdybym tylko zechciał - wszak i fortunę mam niemałą - dochrapałbym się nie byle jakich stanowisk. Ale po co, Glorm? Odpowiedz, po co? Bogactwo i tytuły tylko wtedy mają sens, gdy nie krępują rąk. Pieniądz ma ci dać wolność, nie niewolę.

- Przestań, Rbit.

- Nie, Glorm. Zacząłem, więc skończę. Nazywają cię Pogromcą. Bardzo słusznie. Nie ma w Dartanie - a według mnie w całym Imperium - człowieka, który w pojedynkę zdołałby cię pokonać. Ale te turnieje... Człowieku, czy nie widzisz, że obstawiają cię jak konia na wyścigach? Że Najgodniejszy nabija sobie twoim kosztem kiesę? Że...

- Dość, Rbit! Wyrzygałeś wszystko, teraz milcz!

Cisza.

- Dobrze. A teraz daj mi dwa dni. Potem - wyjedziemy...

Milczenie.

- Dobrze. Dwa dni.

4.

Długo jeździłem po ulicach miasta, nim wreszcie znudzony Galvator sam trafił do domu. Byłem oszołomiony, rozgoryczony i przepełniony żalem. Irina...

A jednak musiałem wierzyć Rbitowi. Kto nigdy nie przyjaźnił się z kotem, niełatwo zdoła to pojąć. „Kocur nie kłamie” - powiedział Rbit. To prawda. Kłamią tylko ludzie i sępy. Ludzie - bo potrafią i lubią to robić, sępy - bo taka jest ich natura. Najnędzniejszy z kocich niewolników nie kłamie nawet wtedy, gdy od kłamstwa zależy jego życie. Kocur - kot-wojownik, rycerz - nie kłamie nigdy. Kłamstwo uważa za największą hańbę. Gdy go uderzysz - będzie twoim nieprzyjacielem; gdy naplujesz mu w oczy - będzie starał się zabić cię przy pierwszej sprzyjającej temu okazji; gdy mu zarzucisz kłamstwo - rzuci się na ciebie natychmiast, choćbyś był zakutym w stal olbrzymem, a on maleńkim kłębuszkiem riparta. A Rbit był olbrzymim gadba, z tych, co to w pojedynkę dają radę wilkowi. Nie odwrócił się, gdy mu rzekłem: kłamiesz. Był moim przyjacielem. Przyjacielem broni. Gdy zdarzy ci się walczyć z kotem ramię w ramię w jednym szeregu - będzie on twym najwierniejszym druhem do śmierci. Zelżysz go - wysłucha w milczeniu, dobędziesz miecza - ucieknie i nie zobaczysz go więcej, chyba przypadkiem. A i wtedy pozna cię, zajrzy w oczy i pozdrowi, a gdy znajdziesz się w opałach - pomoże i pójdzie dalej swoją drogą, nie chcąc słuchać podziękowań ani przeprosin. Cóż - zwykły Wyżej Postawiony Kocur nosi w sobie więcej godności i honoru, niż wszyscy dwunożni Szlachcice Czystej Krwi i Magnaci razem wzięci, nie mówiąc już o sępach...

Rbit nie kłamał. Nie umiałby tego zrobić. Mogłem nie Mierzyć własnym oczom. Słowu kota - musiałem.

I wierzyłem. Wiedziałem, że jest tak, jak powiedział. TAK BYŁO. Ale, ze względu na Irinę - musiałem też sprawdzić.

Irina... Była pierwszą kobietą w moim życiu, którą naprawdę kochałem. I oto w jednym momencie - miałem znienawidzić... Miałem uwierzyć, że zakpiła sobie ze mnie, zrobiła zabawkę... Ale najgorsze... najgorsze było to, że mnie szpiegowała...

Dlaczego?

Miałem ochotę zapłakać.

Przecież wierzyłem, naprawdę wierzyłem, że ona... Kochałem ją przecież całym zapałem miłości, jaki wynieść zdołałem z ociekających krwią Ciężkich Gór Grombelardu. Szanowałem tę miłość i żądałem dla niej szacunku od innych, bo była czymś niezwykłym, czymś szalenie wzniosłym i delikatnym. I kruchym. Czterdzieści z górą lat życia i oto pierwsza kobieta, której włosów dotykałem wiedziony nie żądzą rozrywki, lecz uczuciem. I chęcią sprawienia radości; kochałem ją dla niej, bo - naiwny - sądziłem, że chce tego, że ceni. Naiwny. Naiwny.

Miał rację Rbit. Czas w drogę. Nic mnie już w tym mieście nie trzymało. Białe mury, zrazu piękne, potem obojętne - teraz stały się wstrętne i śliskie. Ale nigdy nie odchodziłem, mając dług do spłacenia. Zawsze płaciłem. Z nawiązką.

Zapłacę i teraz.

Zsiadłem z konia, nierównie już spokojniejszy, niż u Rbita. Gdzie miecz, tam nie ma miejsca na emocje. Na wzruszenia, sentymenty. Orężna dłoń musi być pewna. Inaczej sama zbierze śmierć, miast ją zadać.

Do pałacu chciałem udać się z mieczem. Jeśli nie ma już miłości - będzie jeszcze zemsta...

Poszedłem prosto do skarbca-zbrojowni. Zdjęte z Galvatora siodło cisnąłem na podłogę.

Od sześciu lat używałem tylko broni turniejowej i klucze od szafy gdzieś się zawieruszyły. Spojrzałem dokoła. W kącie stał olbrzymi młot, pokryty pajęczyną. Ująłem go oburącz. Szafa pękła natychmiast. Uderzyłem jeszcze dwa razy, po czym wyłamałem resztki potrzaskanych desek.

Godzinę później ujrzałem się w zwierciadle. Patrzył na mnie z jego głębi barczysty olbrzym, odziany w wiązany pod szyją łosiowy kaftan, spod którego wystawały krótkie, nierówne rękawy stalowej kolczugi, grubą i szeroką, czarną spódnicę do kolan oraz skórzane, mocne buty z cholewą. U boku wisiał mu długi, wąski miecz w okutej żelazem pochwie, za pasem tkwił ciężki nóż. Do zarzuconego na plecy siodła przymocowany był ogromny topór i krótki miecz, ż drugiej strony kusza i worek z bełtami. W prawej dłoni, opiętej skórzaną, nabijaną żelaznymi łuskami rękawicą, olbrzym dzierżył krótką, mocną włócznię o szerokim grocie.

Basergor-Kragdob, Król Gór.

Długo stałem przed lustrem. Dawno nie widziałem stojącego w nim człowieka...

Powoli poszedłem na piętro. Łokciem uchyliłem drzwi do sypialni i wśliznąłem się do niej. Cisnąłem siodło na łóżko.

Teraz należało doprowadzić do spotkania z Iriną...

Na Szerń, jakże bardzo musiałem dotąd jej ufać! Jakże musiałem wierzyć, skoro nigdy nie przyszła mi bodaj chętka na sprawdzenie jej prawdomówności! A był przecież prosty, szalenie prosty sposób. Miałem Pióro - Geerkoto, potężny Zły Magiczny Przedmiot. Siła w nim drzemiąca zabijała w krótkim czasie każdego, kto odważył się złożyć fałszywą przysięgę popartą imieniem Największego. Wystarczyło ukryć Pióro pod szatą i zażądać: „Poprzysięgnij na Krafa, że jestem jedynym twoim kochankiem”...

Do takiej właśnie przysięgi zamierzałem zmusić ją teraz.

Pierwotnie chciałem udać się do pałacu, odrzuciłem jednak ten pomysł. Pałac nie był miejscem, gdzie mogłoby się odbyć podobne spotkanie...

Zagryzłem usta.

Potrzebowałem ludzi umiejących obchodzić się z bronią. Cóż... Wielokrotnie namawiano mnie, bym kupił sobie kilku niewolników płci męskiej. Mawiałem wtedy, że nie potrzebuję licznej służby i sześć kobiet w pełni zaspokaja wszystkie moje potrzeby. Teraz żałowałem, że zbywa mi na samcach. W niespokojnym Grombelardzie kobiety znakomicie posługują się wszelką bronią, podobnie w Armekcie, gdzie w żyłach każdego człowieka płynie wojownicza krew przodków-zdobywców. Ale tu był rozpieszczony dostatkami i wygodami Dartan, niewielu mężczyzn wiedziało, za który koniec trzyma się włócznię, cóż dopiero kobiety. Wprawdzie - z nudów - wyszkoliłem swoje niewolnice w strzelaniu z łuku, ale to było wszystko, co potrafiły. Jedna Liwra znała sztukę władania mieczem - jej ojciec był czystej krwi Armektańczykiem... Ale Liwra... Liwra nie żyła...

- Ayana!

Po krótkiej chwili zatupotały na schodach jej małe stopy. Stanęła w drzwiach, szeroko otwierając oczy. Odrzuciłem nóż, którym bawiłem się w zamyśleniu i skinąłem głową. Podeszła.

- Tak... panie?

- Pójdziesz do Najgodniejszej Iriny J.C.C.

Podszedłem do stołu, rozprostowałem leżący na blacie rulon pergaminu i zanurzyłem pióro w kałamarzu. Po krótkim namyśle napisałem:

Pani! Potrzebna mi jest Twoja pomoc, koniecznie musimy się zobaczyć. Przybądź do mnie późnym wieczorem, zachowaj rzecz w tajemnicy. Więcej napisać nie mogę. Będę czekał. Kocham Cię. Golst J.K.”

Posypałem list piaskiem, strząsnąłem, po czym wręczyłem Ayanie.

- Idź. Ubierz się pięknie i weź lektykę albo powóz. Ale nie mój.

Milczała.

- Jako moja pierwsza niewolnica masz prawo rozkazywać nisko urodzonym. Zatrzymaj pierwszy napotkany mieszczański powóz i wyrzuć właściciela na łeb. Możesz mu potem rzucić trochę złota - wysupłałem z pasa garść monet i cisnąłem jej pod nogi.

Stała w drzwiach ze wzrokiem wbitym w podłogę.

- Co jeszcze? Zapominasz, że od dziś jesteś moją pierwszą niewolnicą. Możesz do mnie mówić nie pytana.

Wahała się chwilę.

- Pięknie ci, panie, w tym stroju!

Upadła na kolana i czekała na karę. Zmarszczyłem brwi. W samej rzeczy, pozwoliła sobie na zbyt wiele. Prawda, że Liwra bywała jeszcze śmielsza, ale Liwra była najpiękniejszą kobietą, jaką znałem. Odwiedzający mnie czasem szlachcice skłaniali przed nią głowy, proponowali zawrotne sumy za odstąpienie. Tak... Liwra mogła mówić wszystko, mogła mnie nawet pouczać.

Liwra...

- Odejdź. Wieczorem obmyślę ci karę.

Nie podnosząc oczu, na kolanach wyczołgała się z pokoju. Chwilę później usłyszałem, jak zbiega po schodach. Wydobyłem z szuflady nowy zwój. Skreśliłem kilka słów, wycisnąłem pieczęć.

- Dagona, Karita, Kalarta, Fatta!

Usłyszałem na dole głos którejś z nich. Wołała pozostałe. Po chwili stały przede mną.

- Dziś wieczorem, a właściwie w nocy - powiedziałem powoli - złoży mi wizytę pewna dama. Będzie jej zapewne towarzyszyć kilka niewolnic. Gdy dam znak - będziecie musiały je zabić.

Cisza.

- Wolno wam pytać, ale krótko.

Po chwili wahania odezwała się najstarsza, Dagona:

- Co potem, Panie?

Podszedł do okna.

- Rano, bez względu na to, jak będzie wyglądał dzisiejszy wieczór, uzyskacie wolność. Na stole leży odpowiednie pismo. Zaznaczyłem w nim, że wszystko, coście kiedykolwiek uczyniły, zrobione zostało na mój wyraźny rozkaz. Tym samym, zgodnie z prawem, wszystkie wasze winy spadną na mnie. Dokument oddacie komendantowi gwardii. Wypalą wam znamię wyzwolonych i dadzą odpowiednie glejty. Mój dom i wszystko, co się w nim znajduje, będzie waszą własnością. Możecie go nawet sprzedać i kupić sobie herby niskoszlacheckie.

Stały oszołomione. Kalarta rozpłakała się, Fatta - prawie dziecko - zdawała się nie pojmować. Uklękły nagle.

- Dość tego. Chcę być sam.

Rzuciłem Dagonie dokument. Wciąż klęczały.

- Zabieracie mi czas. Wymierzycie sobie po dziesięć batów. Dagona piętnaście. Do krwi. Sprawdzę wieczorem.

Wybiegły z sypialni. Jeszcze raz na dole usłyszałem szloch którejś z nich, potem wszystko ucichło. Pomedytowałem przez chwilę, potem zacisnąłem szczęki i usiadłem na łożu.

Za kilka godzin zabić miałem Irinę.



5.

Kończyłem właśnie obiad, gdy przybiegła Fatta. Odstawiłem kielich.

- Mów.

- Przyszedł Pan Ral R.W., Panie mój. Czeka w Okrągłej Sali.

Wytarłem usta serwetą i pospiesznie przemierzyłem kilka komnat. Rbit siedział w głębokim fotelu. Był niespokojny. Poznałem to po nerwowym falowaniu ogona.

- Musimy natychmiast wyjeżdżać, Glorm. Mam bardzo złe przeczucie. Zakląłem, opierając się o kominek.

- I ja czuję, że święci się coś niedobrego... Pióra nas ostrzegają, tego nie wolno lekceważyć... Czyżby nasz czarownik coś zwąchał?

- To możliwe, Glorm.

Wściekłym ruchem strąciłem z kominka porcelanowe figurki. Białe odłamki pokryły dywan.

- Nie mogę teraz opuścić tego domu! - zgrzytnąłem. - Kilka godzin, rozumiesz? Jeszcze kilka godzin. Co najmniej.

- Więc dobrze, tyle chyba możemy poczekać. Choć jest to szarpanie szczęścia za wąsy...

- Każę otworzyć bramę - powiedziałem z namysłem. - I osiodłać Galvatora. Lepiej być przygotowanym na wszystko... A teraz zapraszam na obiad.

- Doskonale.

Po chwili dorzucił:

- Ledwie cię poznałem w tym stroju.

Poprowadziłem do jadalni. Dagona natychmiast postawiła przed Rbitem półmisek z pieczystym i kryształową czarkę z winem. Mówiliśmy po grombelardzku.

- Dzisiaj wieczorem odwiedzi mnie... ona...

Rbit rozlał wino.

- Czyś oszalał? Chcesz...?

- Nie, Rbit. Gdybym chciał po prostu ją zabić, poszedłbym do pałacu i zrobił to. Zginie, jeśli jest winna... Ale nie tak szybko. Wiesz, co to jest „twarda tarcza”?

Nastroszył wąsy.

- To niegodne mężczyzny, Glorm. Lubię zabijać, wiesz o tym. Ale nie w taki sposób.

- Nie musisz patrzeć. Chcę po prostu oddać, co jestem winien.

Milczenie.

- Chyba, żeby Pióro zabiło ją wcześniej...

Milczenie.

- To twoja sprawa. Ale ten jeden, jedyny raz ci nie pomogę. Rozumiesz, czemu?

- Rozumiem.

Cisza. Wypiłem wino i skinąłem na Dagonę. Ale w tej samej chwili w drzwiach stanęła Fatta.

- Panie... żołnierze przed domem! Żądają, by ich wpuścić.

Zerwałem się na równe nogi.

- Powiedz, że mnie nie ma - rozkazałem. - Rbit, za kotarę!

Natychmiast ukrył się za zasłoną. Wezwałem niewolnice.

- Łuki, sztylety i czekać w gotowości. Gdy żołnierze wejdą do jadalni - strzelajcie. Koń osiodłany?

- Tak, Panie.

Wybiegły z pokoju. Szybko sforsowałem schody, porwałem leżący na łóżku pas z mieczem. Zadudniłem obcasami wracając na dół. Zapiąłem pas i podążyłem ku drzwiom. Nadszedłem w momencie, gdy rozwścieczony, rosły gwardzista uderzył w twarz zagradzającą mu drogę niewolnicę i przemocą wdarł się do środka. Na mój widok uspokoił się.

- Co się tu dzieje? - zapytałem spokojnie. - Kto ci dał prawo, żołnierzu, do bicia mojej niewolnicy?

- Niewolnica Waszej Godności broniła nam wstępu do domu...

- Bo ja jej tak nakazałem. To nie jest odpowiedź na moje pytanie.

Gwardzista stropił się.

- Przybywamy w imieniu Cesarza - powiedział.

- Ach... I cóż to za sprawę ma do mnie Cesarz? - zapytałem kpiąco. Żołnierz zbladł usłyszawszy, jakim tonem mówię o Najrozumniejszym.

- Otrzymaliśmy wiadomość, że Wasza Godność zna niejakiego Kocura Rala. W. - wyrecytował sucho.

- Pana Rala R.W. - poprawiłem chłodno. - Zapominasz się, żołnierzu.

- Pana Rala R.W. - powtórzył z przymusem. - Mamy rozkaz aresztować Waszą Godność, a także pana Rala, gdyby się tu przypadkiem znajdował.

- Aresztować? Na jakiej podstawie?

- Nie wolno mi powiedzieć.

- Nie znam żadnego Kocura o tym imieniu - oświadczyłem. - Ale zapewne chcecie przeszukać dom. Proszę.

Skinął na trzech ukrytych za drzwiami ludzi. Powoli poprowadziłem ich do sali jadalnej.

- Na piętro tędy...

Kątem oka ujrzałem wysuwający się zza uchylonych drzwi grot strzały. Dowódca pobiegł wzrokiem za moim spojrzeniem, sięgnął do pasa, ale nie zdążył dobyć broni. Mocne ostrze z jękiem utkwiło w jego piersi. Dwie inne strzały spadły z góry, od strony schodów. Jeden żołnierz upadł trafiony w oko, drugi zatoczył się na stół, ściągając obrus. Strzała przebiła mu szyję.

Ostatni skoczył ku mnie z obnażonym mieczem. Po dwóch krokach upadł - Rbit podciął mu nogi. Dobyłem broni i pchnąłem krótko.

- Pora, Glorm - rzucił Kocur.

Ciężko ranny dowódca jęknął. Przydusiłem mu ramię obcasem.

- Kto was tu nasłał?

- Był... list od Wa...

Krew popłynęła mu z ust. Wściekle uderzyłem mieczem i pobiegłem do sypialni. Zabrałem nóż i włócznię. Po chwili znów byłem na dole.

- Dom jest obstawiony, Glorm - ostrzegł Rbit. - Ręczę za to.

- Wiem. Ale z ogrodu możemy przedostać się do stajni, a potem... niech nas gonią.

Pognaliśmy korytarzykiem w stronę wyjścia. Mała Fatta pobiegła za nami.

- Panie, zabierz mnie! - zawołała z płaczem. - Nie chcę wolności, chcę z to...

Smagnąłem ją w twarz drzewcem włóczni, wybijając przednie zęby. Przewróciła się. Splunąłem i wypadłem do ogrodu. Przemykając między drzewami szybko dotarliśmy do stajni. Wskoczyłem na kulbakę.

- Heeej!

Jak burza pomknęliśmy ku bramie! Była otwarta, ale stali przy niej gwardziści. W pełnym galopie ciąłem mieczem. Przeraźliwy krzyk pozostał za plecami. Rbit sadził przede mną wielkimi, zajęczymi wręcz skokami. Wiedziałem, że potrafi biegać jeszcze szybciej...

Wpadliśmy na Obwodnicę. Umykali nam z drogi przechodnie, spłoszone konie jakiegoś kupca przewróciły wóz pełen jabłek. Dudniły kopyta Galvatora.

- Heeej!

W lewo. Niedaleko most. Za nim brama. Wsunąłem miecz do pochwy, odczepiłem od siodła topór. Ludzie pierzchali na boki. Most. Du-du! du-du! - zahuczały podkowy na drewnianych belkach. Z wartowniczej budki wyskoczyli dwaj żołnierze i pobiegli do wielkiego kołowrotu opuszczającego kratę. Nie zdążyli. Przemknąłem pod nią, zatrzymałem się na moment i z całej siły rąbnąłem toporem w gruby, przytrzymujący ją łańcuch. Stal huknęła o kamienie, trysnął snop iskier. Krata opadła z głuchym szczękiem. Odcięliśmy się od pogoni.

Rbit czekał na mnie po drugiej stronie fosy.

- Do Riveirollo! - rzuciłem.

Szybko oddaliliśmy się od miasta.



6.

Riveirollo leży na północny wschód od Rollayny, podczas gdy nasza pozorna ucieczka odbyła się w kierunku południowym. Wiedzieliśmy, że w ten sposób zatrzemy za sobą ślad i zmylimy pogoń. Nie przeliczyliśmy się.

Schronienia udzielił nam stary, zaniedbany zajazd, tkwiący od lat na poboczu drogi łączącej Riveirollo z Rollayną. Zajęliśmy jeden mały, brudny pokój na piętrze i czekaliśmy na zmierzch. Milczący od paru godzin Rbit przemówił:

- Widzę, że masz ochotę wrócić. To szaleństwo. Odczekaj trochę, zemsta nie ucieknie...

Pokręciłem głową. Z nagłym bólem zmarszczyłem brwi.

- Nie, Rbit. Muszę ją dostać. Słyszałeś, co mówił ten żołnierz? Oddała moje pismo gwardii... Muszę ją dostać, Rbit. Potem... potem wszystko jedno.

Poruszył z dezaprobatą wąsami.

- Nie sądzisz, że lepiej by było jeszcze trochę pożyć?

Milczałem.

- Powiedz mi - rzekł po chwili - ty ją naprawdę kochałeś?

Zagryzłem usta. Kocur pomachał ogonem.

- Ludzie to dziwny naród... - wymamrotał. - No cóż... Jak wejdziesz do miasta? W przebraniu?

Otarłem twarz.

- Po trupach, Rbit. W przebraniu? Kpisz chyba... Mam sobie może uciąć głowę? A i tak byłbym jeszcze najwyższym człowiekiem w Rollaynie.

- To prawda. Ale po trupach... znaczy się - otwarcie? Szaleństwo.

- Cóż z tego? Winien jestem Rollaynie trochę krwi jej mieszkańców.

- I swojej?

Żachnąłem się.

- Nie rozumiem, skąd u ciebie ta niezwykła ostrożność? Jeszcze trochę i każesz mi rzucić miecz pod nogi żołnierzy...

Znów poruszył wąsami, ale tym razem w uśmiechu.

- Masz rację. Odwykłem od walki... To nic. Pójdę także. Może pozdrowię Gartolena?

Spojrzeliśmy po sobie.

- Spotkamy się tutaj. Który przybędzie pierwszy, poczeka na drugiego. Ale tylko do świtu.

- Tak.

Milczenie.

- Za godzinę będzie ciemno.

- Tak, pora ruszać.

Wstałem z twardego łóżka i przypasałem długi miecz. Po namyśle wyciągnąłem spod pryczy siodło, wydobyłem z juków pas z pochwą i wsunąłem do niej krótki miecz. Pas przewiesiłem przez plecy. Sprawdziłem, czy broń lekko wychodzi z pochew.

- Idziemy. Ale przez okno.

Pierwszy wyskoczył Rbit - cicho jak duch. Za nim ja, nieco głośniej.

- Naprzód.

Ruszyliśmy wyciągniętym biegiem. Od Rollayny dzieliły nas prawie trzy mile.

Był już późny wieczór, gdy nieco zdyszany stanąłem przed wschodnią bramą miasta. Gwardziści właśnie podnosili most. Przebiegłem po nim szybko i ukryłem się w cieniu łukowatego sklepienia bramy. Parę chwil później zgrzytnęła opuszczana krata. Byłem w mieście.

Powoli wydobyłem wąski miecz. Lata minęły, odkąd wykuli tę broń grombelardzcy płatnerze, a przecież wciąż lśniła jasno i czysto... Dawno, dawno temu złożyłem przysięgę, że przeciw komu tego miecza dobędę - ten musi umrzeć. Musi.

Dotknąłem lekko wygiętego ku dołowi jelca. Milczące przyrzeczenie zostało złożone. Od tej chwili Irina nie żyła.

Kilkanaście kroków przede mną widniała w świetle płonących na murach pochodni wartownia. Przez uchylone drzwi dobiegały głosy sprzeczki. Powoli, krok za krokiem, ze wzrokiem wbitym w siedzących wokół kołowrotu żołnierzy, sunąłem wzdłuż muru. Pogrążeni w rozmowie dostrzegli mnie dopiero wtedy, gdy stanąłem wśród nich. Zamilkli, wbijając we mnie zdumione oczy. Lekko dotknąłem zawieszonego na szyi Pióra i powiedziałem:

- Aarad kogrobo sterk!

Zerwali się na równe nogi, ale spoczywające już na rękojeściach mieczy ręce opadły. Patrzyli zamglonym wzrokiem. Po tylu, tylu latach potrafiłem jeszcze rzucić skuteczny czar...

- Kangror lahakhar roteg, roteg kochor.

Nie drgnęli. Powtórzyłem zaklęcie, ale nie zadziałało.

Zbyt było potężne, a ja zbyt długo nie miałem kontaktu z Szernią. Potrafiłem ich unieruchomić, ale nie potrafiłem zmusić do wykonania najprostszego nawet rozkazu.

Gwardziści...

Czas naglił, ale chciałem zostawić znienawidzonemu miastu tyle trupów, ile tylko zdołam.

Poderżnąłem im gardła.

Lekkim, cichym krokiem ruszyłem Obwodnicą. Wkrótce ujrzałem Trzeci Most. Był zamknięty, poznałem to z daleka. Wokół kołowrotu i na murach czuwali gwardziści. Przedostać się przez ich kordon było niepodobieństwem; mogłem rzucić czar na trzech zaskoczonych ludzi, ale nigdy na trzydziestu. Tego nie dokonałby żaden czarownik.

Myślałem szybko. Był jeszcze jeden sposób na przedostanie się do środkowej Dzielnicy. Ale istniało ogromne ryzyko: mogli mnie dostrzec wartujący na murach gwardziści. Innego wyjścia jednak nie widziałem.

Skręciłem w boczną uliczkę i podążyłem w kierunku miasta. Bezszelestnie mijałem błyszczące od świateł domy i pałacyki, aż ujrzałem wyłaniający się z półmroku wewnętrzny pierścień murów. Stanąłem i wyjąłem Pióro. Lewą ręką zwichrzyłem delikatnie jego szczyt. Powoli uniosłem się do góry. Dawno nie używane Pióro nie chciało mnie nieść i z trudem dotarłem na wysokość muru. Opadłem na potężne blanki. Miałem szczęście, wokół nie było żywej duszy. Szybko przelazłem na drugą stronę. Przytulony plecami do szorstkiej ściany nasłuchiwałem. Cisza. Z dłonią na rękojeści miecza ruszyłem pustą ulicą w kierunku pałacu Przedstawiciela. Nie spotkawszy nikogo (po zapadnięciu zmroku nie wolno było poruszać się po ulicach żadnego miasta Imperium) dotarłem w pobliże wielkiej bramy, wiodącej na dziedziniec pałacowy. Jak zwykle czuwali przy niej gwardziści, nie zamierzałem jej jednak forsować. Przemykając w ciemności okrążyłem pałac i dotarłem do ogrodzenia otaczającego park. Przeskoczyłem przez płot i podążyłem ku prawemu skrzydłu, gdzie znajdowały się apartamenty Iriny. Serce zabiło boleśnie... Ileż to razy, na Szerń, szedłem tą drogą, lecz - w innym zupełnie celu... Ileż to razy w tych mrocznych alejkach pieściłem ukochane ramiona i włosy, całowałem usta... A teraz... Teraz niosłem gorący miecz. Dla niej.

Miecz...

Żal umarł. Pozostała wściekłość i żądza odwetu. Nic więcej.

Byłem na miejscu.

Rozejrzałem się dokoła. Po lewej ręce miałem park, po prawej obszerny taras, przez który wchodziło się do wnętrza pałacu. Myślałem właśnie, czy dostać się do jej pokoju przez okno; czy też próbować normalną drogą, gdy od strony lewego skrzydła doleciał straszliwy zgiełk. Natychmiast zrozumiałem, co to oznacza: odkryto Rbita, lub jego dzieło...

Nie miałem chwili do stracenia. Wyciągnąłem Pióro i zwichrzyłem jego szczyt. Chwilę później wybiłem ramieniem szybę i wpadłem do sypialni Iriny. Z mieczem w dłoni skoczyłem w stronę łoża...

Było puste.

Pobiegłem do drzwi. Otworzyłem je i znalazłem się w sąsiednim pokoju. I tu nikogo. Ruszyłem biegiem ku następnym drzwiom, już je miałem kopnąć, gdy otworzyły się z hałasem i wpadła na mnie młoda, brzydka pokojówka. Wytrzeszczyła oczy chciała krzyknąć, ale chwyciłem ją za gardło.

- Gdzie twoja pani?

Wycharczała coś niewyraźnie. Rozluźniłem chwyt i ponowiłem pytanie. Natychmiast zaczęła krzyczeć. Znów zacisnąłem palce, coś chrupnęło. Rozwścieczony cisnąłem trupa pod ścianę.

Wpadłem do następnej komnaty, potem dalej. Nigdzie żywej duszy. Tylko z oddali dobiegały liczne, przerażone głosy. Gdzieś niedaleko trzasnęły drzwi. Ukryłem się szybko za kominkiem. Znowu łomot otwieranych z rozmachem drzwi, szybki tupot w sąsiednim pokoju, zgrzyt klamki - i do pokoju wpadł młody mężczyzna.

- Najgodniejsza?!

Stał tyłem do mnie i rozglądał się na boki. Chwyciłem miecz za ostrze i prawie bez zamachu cisnąłem w jego stronę. Rozległo się głuche uderzenie, mężczyzna krzyknął chrapliwie i postąpił krok naprzód. Chciał się odwrócić, ale już nie zdołał. Z charkotem upadł twarzą na dywan. Drgał jeszcze w agonii, gdy wyrwałem miecz i kopniakiem przewróciłem bezwładne ciało twarzą do góry. To był Sorsil R.R., doradca i prawa ręka Gartolena.

W pokojach Iriny?...

Z furią wywinąłem mieczem, chichocząc jak wariat ciąłem i dźgałem bezwładne ciało, zmieniając je w bezkształtną kupę mięsa i kości. Oparłem się na mieczu.

- Masz jedną zabawkę mniej... kochanie - wychrypiałem.

Znów strzeliły gdzieś drzwi i usłyszałem zmieszany gwar ludzkich głosów. Drgnąłem, chwytając potężny haust powietrza: jeden z nich należał do...

Skoczyłem przed siebie. Minąłem kilka komnat i nim zdążyłem zorientować się gdzie jestem, wypadłem na korytarz. Panował tam niesamowity chaos, lokaje krzyczeli, dworzanie biegali, zderzając się z rozsypanymi bezładnie gwardzistami, wrzeszczała przeraźliwie gruba dama, tuląc do piersi piszczącego pieska... Nikt nie zwracał na mnie uwagi, chyba mnie nawet nie poznano. Stałem zdumiony i oszołomiony, by nagle zdać sobie sprawę, że już od dłuższego czasu czuję zapach dymu. Pożar! Rbit podłożył ogień w lewym skrzydle budowli! Przewrócił jakiś świecznik...

Pobiegłem w kierunku środkowej części pałacu. Tuż za zakrętem korytarza chwycił mnie za ramię jakiś człowiek. Odepchnąłem go tak silnie, że upadł. Biegłem dalej. Schody. Wpadłem na nie i natychmiast ujrzałem na ich szczycie znajomą, czarnowłosą sylwetkę, otoczoną wianuszkiem dworzan. Z krzykiem rzuciłem się w jej stronę. Zobaczyła mnie i znieruchomiała, ale w tej samej chwili uderzyła ją w piersi odrąbana głowa Pana Llosa M.A., który stał tuż obok. Z całej siły żgnąłem mieczem następnego szlachcica, pozostawiając w jego brzuchu wbity aż po rękojeść brzeszczot, przerzuciłem przez poręcz schodów jakąś damę i uderzeniem pięści zwaliłem z nóg jej pazia. U stóp schodów ktoś krzyknął, ale ja już trzymałem Irinę za włosy. Wolną ręką wyrwałem ze zwiniętego na podłodze trupa miecz, rozbiłem szybę w znajdującym się obok oknie. Odrzuciłem broń i czując na ramieniu ciosy pięści swej branki porwałem ją pod pachę. Lewą ręką wydobyłem Pióro i zwichrzyłem jego szczyt. Gdy wypływaliśmy przez wybite okno, poczułem silne, bolesne uderzenie w plecy: ktoś zadał mi cios mieczem. Na szczęście kolczuga wytrzymała. Nie traciłem czasu na oglądanie się za siebie, trzymając mocno zdrętwiałą z przerażenia kobietę pomknąłem ponad drzewami parku.

Nad dziedzińcem - kłęby dymu buchające z okien lewego skrzydła. W dole tłum krzyczących, przerażonych ludzi. Ktoś nas zauważył, wymachiwał rękami, ale nie zwrócono na niego uwagi. Błogosławiąc Rbita za wywołane zamieszanie skierowałem się ku zbudowanej w najustronniejszym miejscu parku altanie. Opadłem na ziemię.

Półżywa ze strachu Irina wciąż milczała. Jęknęła dopiero wówczas, gdy cisnąłem ją jak worek na podłogę altany. Byliśmy sami. Cały park odgradzał nas od pałacu, od pożaru, od ogłupiałego tłumu dworzan, służby i niewolników. Od jedynej płonącej w kandelabrze świecy odpaliłem pozostałe. Ręce mi drżały.

Stanąłem przy drzwiach. I stałem tak.

Dygotałem cały. Patrzyła na mnie z lękiem, jak zaszczute, dzikie zwierzę. Wezbrała we mnie wściekłość i tłumiony dotąd żal. Chciałem dobyć miecza, ale ręce opadły mi bezsilnie. Poczułem wilgoć pod powiekami - po raz pierwszy od czasów dzieciństwa. Długa chwila minęła, nim zdałem sobie sprawę, że w kółko powtarzam jej imię.

Patrzyła z rozpaczą i strachem.

- Golst... dlaczego? dlaczego?

Opanowałem się. I nagle powiedziałem niemal chłodno, choć mocno drżącym głosem:

- Gartolen zasłużył sobie na ten pożar... A ty... nasłałaś na mnie Gwardzistów, a wcześniej... bawiłaś się ze mną, igrałaś, szpiegowałaś... Byłem zabawką, tylko zabawką...

Rozpłakała się nagle.

- Golst... Golst, kochany, o czym tym mówisz? Golst, proszę...

- Ilu miałaś kochanków? No, ilu? Mów, mów dziwko! mów! Po kolei: Lessa to jeden, Sorsil, ja...

- To nieprawda, Golst, ty... tyś chyba oszalał... Na Szerń, Golst, o czym ty mówisz! Kocham cię, słyszysz?! Ty głupcze, ty cholerny głupcze! Coś ty narobił?! Dlaczego?! No powiedz, dlaczego?!

Łzy ciurkiem płynęły po bladych policzkach.

- Dlaczego?!

- Łżesz, dziwko. Wiem...

- Milcz! Wynoś się stąd, nie chcę cię widzieć! A może chcesz zemsty?! Idioto! No zabij mnie, zabij łajdaku! - masz, zabij!

Zakryła twarz dłońmi. Spazmatyczne łkanie wstrząsnęło całym ciałem. Zaczęła nagłe mówić zduszonym głosem:

- Na Szerń, Golst, przysięgam, nie wiem, o czym mówisz... Kochałam cię zawsze i kocham... Nikogo więcej. Na Szerń, na Największego, Golst, na co chcesz... przysięgam.

Przysięgła... Na Szerń. I na Krafa... Pióro milczało.

Nogi ugięły się pode mną. Była niewinna... Dobyłem przeciw niej miecza... Przysięgła na Największego. Pióro... zabiłoby...

- Irina.

Nie uniosła głowy. Skulona na podłodze połykała łzy. Była niewinna.

Klęczeliśmy naprzeciwko siebie. Ona z pochyloną, ukrytą w dłoniach twarzą, ja z pięścią przyciśniętą do czoła. Dobyłem przeciw niej miecza... Muszę. Na wszystkie moce! Na wszystkie moce! Nie mogę tego zrobić!

I wtedy poczułem, że w dłoni ściskam rękojeść broni. W ostatniej chwili, gdy jeszcze byłem panem swego ciała - zrozumiałem: Pióro! Ono pomagało mi rzucać czary, ono potęgowało moją zręczność w walce, ono strzegło mnie przed zaklęciami. Ale było Geerkoto - Złym Magicznym Przedmiotem. I było potężne. Bardzo potężne.

Walczyłem z sobą. Lewą rękę miałem zupełnie bezwładną, nie mogłem nią sięgnąć po Pióro, nie mogłem go od siebie odrzucić. Palce prawej ręki wciąż silnie obejmowały rękojeść miecza. Nie mogłem ich rozerwać. Pióro pilnowało, bym dopełnił złowrogiej przysięgi.

- Irinaa! Na wszystkie moce... uciekaj...

Uniosła głowę i zobaczyłem jej zapłakane oczy. Potem - nie widziałem już nic...

Leżała nieruchomo i... żyła jeszcze. Z rozdartego mieczem brzucha płynęły drgające, skrwawione wnętrzności. Nabrzmiałe, sine wargi poruszały się bezdźwięcznie, z ust ciekła wąska strużka krwi. Otwarte szeroko oczy szukały mojego spojrzenia, potem - znieruchomiały.

Straciłem przytomność.



7.

Potężnym kopnięciem wywaliłem drzwi. Rbit skoczył na pryczy. Sprężone już mięśnie rozluźniły się powoli.

- To ty! - parsknął gniewnie. - Jeszcze chwila i byłbym...

Zwinął się jak sprężyna. Mój miecz trafił w łóżko, przeciął je i szczęknął na deskach podłogi. Uniosłem go po raz drugi i ze zwierzęcym rykiem skoczyłem na kota. Wyprysnął w powietrze, wyminął rozpędzony sztych i uderzył mnie w pierś. Zachwiałem się; w tej samej chwili niemal sekundzie stalowe pazury rozdarły mi dłoń. Miecz upadł.

Rbit odskoczył pod ścianę. Żółte ślepia były zupełnie spokojne.

- Teraz siadaj i mów - rzucił krótko. - Ciekaw jestem jak daleko posunął się twój obłęd.

Powoli wyciągnąłem nóż.

- Odłóż to. Chyba, zanim mnie zabijesz, możesz jeszcze powiedzieć dlaczego?

Opuściłem uzbrojoną rękę.

- Zabiłem ją. Rozdarłem. Przez ciebie.

Nastroszył wąsy.

- Przeze mnie?

Posunąłem się o krok. Mówiłem teraz zupełnie spokojnie i beznamiętnie:

- Przez wiele, wiele lat byłeś moim przyjacielem. Na dobre i na złe. Więc odejdź. Natychmiast. Daję ci życie, choć najchętniej bym rozdarł. Wynoś się. To wszystko.

Po raz pierwszy widziałem go naprawdę zdumionym.

- Tyś oszalał... Poczekaj... Glorm, powoli, jak dziecku: zabiłeś ją, rozumiem... przeze mnie, tak? Dlaczego przeze mnie?

Załamałem się nagle. I zapłakałem - po raz pierwszy od szczenięcych czasów naprawdę płakałem.

- Dlaczegoś ty to zrobił, Rbit? Ty jeden... tobie jednemu wierzyłem bardziej, niż samemu sobie... Nawet nie sprawdziłem... bo po co? Kot nie kłamie... przyjaciel. Twoje słowo znaczyło dla mnie więcej niż wzrok... niż słuch. Tyle lat razem, w Górach... Nigdyś mnie nie zawiódł, ufałem ci ślepo...

Słuchał w milczeniu. Wytarłem oczy dłonią. Powiedział:

- Więc twierdzisz, że to ja kazałem ci ją...?

- Ona nie miała kochanków, Rbit. Nikogo... prócz mnie. Dlaczegoś mi mówił, że miała? Nie szpiegowała mnie. Przysięgła na Naj... ale Pióro...

Nie mogłem mówić dalej. Straszny żal ścisnął gardło stalowymi kleszczami. Rbit wywlókł z juków bukłak z winem.

- Pij. A potem opowiedz wszystko, co przeżyłeś przez ostatnie... pięć dni. Stać cię na to? Potem... zrobisz ze mną, co zechcesz. W imię przyjaźni, Glorm. Być może to moja ostatnia próba...

Wypiłem połowę zawartości bukłaka, resztę rozlałem. Przez długą chwilę próbowałem się opanować. Ale łzy wciąż płynęły. Przejrzyste, niegodne mężczyzny łzy.

- To niesamowite, Glorm - powiedział poruszony. - Niesamowite. Opowiedziałeś mi o wielu rzeczach, które w ogóle nie miały miejsca. Nie okłamałem cię, Glorm. To ty mi powiedziałeś, że Irina... Tylko dlatego zdecydowałeś się wyjechać z Rollayny. Moje obawy przed czarownikiem wyśmiałeś...

Mocniej ścisnąłem w dłoni nóż.

- Ten żart, Rbit...

- Czekaj. Wiem, co się stało... Pękła Szerń, Glorm.

Nóż wypadł mi z ręki.



8.

Podobno w historii Ery Sępów zanotowano jak dotąd tylko trzy wypadki pęknięcia Pasm Szerni. Za pierwszym razem zdarzyło się to w okolicy Grombu, stolicy Grombelardu. Uwięzieni dotąd za Ścianą Szerni Umarli wydostali się na wolność i w ciągu niespełna dwóch dni zawładnęli linia życia ówczesnego Przedstawiciela Cesarza w Grombie - Graktra J.J.A. I choć Szerń zrosła się już po ośmiu dniach, przez ten krótki okres czasu Graktr zdołał rozniecić straszną w skutkach wojnę domową, która pociągnęła za sobą setki a może i tysiące ofiar. Dopiero śmierć Graktra i jego rodziny położyła jej kres.

Drugie pęknięcie nastąpiło w tym samym dniu, w którym XXXI Cesarz Imperium, Arkonis A.A.A.A. objął władzę po ojcu. Dotknięty skutkami pęknięcia dwór cesarski nagle oszalał: w ciągu zaledwie jednej nocy popełniono osiem zabójstw i tyleż samobójstw. Potem nastąpiło Bezkrólewie Lat Trzech - Kirlan, stolica Imperium, został odgrodzony od świata kordonem Legii Armektu. Przez trzy lata istniało pęknięcie, przez trzy lata każdy, kto próbował opuścić stolicę, zabijany był na miejscu. Wszak jego linia życia mogła być splątana przez Umarłych. Gdy po zrośnięciu się Szerni armektańskie legie wkroczyły do stolicy - nikt ich nie witał. Spośród pięćdziesięciu tysięcy mieszkańców miasta ocalało może sto osób. Lecz to nie byli już ludzie...

Trzecie pęknięcie nastąpiło na jednej z maleńkich, otaczających Rarrę wysp. Zasklepiło się po trzech tygodniach. Przez ten czas kilkudziesięciu zamieszkujących wyspę rybaków zmarło lub zaginęło bez wieści.

Zeskoczyłem z siodła i rzuciwszy cugle chłopakowi stajennemu ruszyłem ku drzwiom zajazdu. Rbit podążał za inną jak cień. Przekroczyliśmy próg. W twarze buchnął gwar, zmieszany z fajkowym dymem i zapachem pętu. Obudziły się dawne nawyki - miast od razu ruszyć w stronę stołów, rozejrzeliśmy się najpierw uważnie, dokoła. Na pierwszy rzut oka widać było, że w karczmie nie goszczą, jak to zwykle bywa, przypadkowi, przejazdem bawiący podróżni. To była grupa, grupa ludzi dobrze się znających, pewnych siebie i prymitywnych. Świadczyły o tym urywki zdań i pojedyncze słowa, jakie zdołałem wychwycić z ogólnego gwaru. Po chwili miałem już pewność: to byli rozbójnicy. Nie, nie Rozbójnicy Gór, lecz Jeźdźcy Równin.

- Dziwne... - rzucił Rbit.

Jak zwykle myśleliśmy o tym samym.

- Słusznie. Skąd?

- Ba!

Rzeczywiście, cóż mogli robić Jeźdźcy Równin na dartańsko-grombelardzkiej granicy? Skąd się tu wzięli i po co? Owo „ba!” Rbita znaczyło tyle, co: sam chciałbym to wiedzieć, wyjaśnimy to.

Podeszliśmy do szynkwasu. Obstępowały go rosłe chłopy o niemiłej powierzchowności i krzywych od siodeł nogach. Wiedziałem, że jeśli stanę skromnie za nimi i poproszę szynkarza o coś do jedzenia, natychmiast mnie zaczepią. Z tego typu ludźmi należało postępować inaczej. Wybrałem najszerszego w barach i odciągnąłem za kołnierz. Pchnąłem silnie w kierunku ławy. Usiadł posłusznie, patrząc spode łba.

- Gospodarzu, mały pokój przy schodach i obrok dla koni!

Łysy jak kolano szynkarz z niepewnym uśmiechem na pryszczatej gębie skubał ścierkę.

- Wszystkie pokoje zajęte, panie.

- Jeden musi być wolny.

- Nie ma, panie...

Chwyciłem go za rękę.

- Jeden musi być wolny. W przeciwnym wypadku odstąpisz nam swoje własne łóżko.

Wycofał się pospiesznie.

Rozmowy, które przed chwilą przycichły, teraz nawiązały się ze wzmożoną siłą. Mówiono o nas.

Rbit wskoczył na blat i beztrosko legł na nim jak długi. Potem wypadki potoczyły się jak lawina: brunatna, owłosiona dłoń szarpiąca kocura za ogon, rozkurczające się jak stalowa sprężyna mięśnie łap i grzbietu, cios.

- Aaaa!!

Zgięta wpół barczysta sylwetka. Krew cieknąca spomiędzy przyciśniętych do twarzy palców. Cisza. Tylko ten krzyk.

Nieznacznie położyłem dłoń na rękojeści miecza. Spojrzałem na Rbita. Leżał rozwalony jeszcze bardziej niż poprzednio. Wąsy miał radośnie nastroszone.

- Co?

- Oczy.

W izbie pojaśniało. Lśniły obnażone ostrza mieczy i sztyletów. Najjaśniej lśniło moje.

Cisza. Tylko jęk rannego. Otaczali nas zwartym kręgiem. Było ich wielu. Zmrużyłem oczy. Rbit lizał łapę. Trzasnęły drzwi. Ktoś wybiegł z karczmy.

- Gdzie wasz dowódca?

Milczenie.

- Gdzie wasz dowódca?!

Znów trzaśniecie drzwi. Wysoki, szczupły mężczyzna szybko przeciskał się ku nam. W dłoni błyszczało mu nagie ostrze. Spojrzał na nas i znieruchomiał, Zesztywniałem i ja.

- Glorm!

Cisza.

Odwrócił się ku swoim ludziom.

- W samą porę, chłopcy - powiedział niemal szeptem. - Jeszcze chwila i leżelibyście porąbani na sztuki...

Wąsate, brodate draby spojrzały po sobie niepewnie. Delone odwrócił się ku nam. Padliśmy sobie w objęcia. Wyrwał się po chwili i zwrócił ku swojej bandzie:

- Won do stajni i spać! Rakat, Bas - sprawdzić, czy konie oporządzone jak należy. I zabrać mi to ścierwo! - wskazał oślepionego, wciąż jęczącego awanturnika.

Draby niechętnie powyłaziły z izby. Delone uściskał Rbita i posadził nas przy stole. Gospodarz z niezwykłą gorliwością przyniósł wino i duszoną baraninę.

- Mówcie, mówcie! Co tu robicie? Na Szerń, ileż to lat minęło! Ech, dobre, grombelardzkie czasy!

Rbit opowiedział krótko. Ja siedziałem i patrzyłem w milczeniu. Delone... Prawda, ileż to lat...

Sześć lat temu, gdy rozpuszczałem swoją grupę, liczyła ona jeszcze dziewięć osób. Po mnie i po Rbicie najważniejszym w niej człowiekiem był Delone.

Cóż można o nim powiedzieć? Skryty, jeśli chodzi o własną przeszłość, o innych sprawach rozprawiał swobodnie, z werwą. W ogóle lubił dużo mówić. Łowca miłosnych przygód i pojedynków. Tych ostatnich stoczył w swoim życiu bez liku. Zawsze zwyciężał. Bo też i szermierz był z niego niezrównany. Nikt nie dotrzymał mu pola na wąskie miecze. Sześć lat temu na pożegnanie powiedział nam, że zamierza kupić posiadłość gdzieś w środkowym Armekcie, być może pod Riną, w okolicy Jezior. Od tamtego czasu nie widzieliśmy się ani razu.

- Niedobrze, Glorm - mówił teraz. - Czarownik, żołnierze na karku i to pęknięcie... To za dużo nawet dla was. To pęknięcie najgorsze... Z tego, co mówił Rbit, rozumiem, że tylko twoja linia życia została splątana?

Powoli skinąłem głową.

- Zostawmy to - rzekłem. - Pęknięcie już się zrosło, ale wspomnienia...

Zagryzłem usta. Szybko zmienił temat.

- A co zamierzacie po przekroczeniu granicy?

- W Ciężkie Góry - powiedział Rbit.

- Przez Sępią Przełęcz?

Miał rację, też już o tym myślałem. Ciężkie Góry były dostępne dla człowieka jedynie od wschodu. Ale żeby podejść do nich od wschodu, należało przebyć najpierw Wąskie Góry. A wiodła przez nie tylko jedna droga: właśnie przez Sępią Przełęcz. Tam zawsze było pełno żołnierzy. Nie mogłem mieć złudzeń - Legia Grombelardzka z pewnością została powiadomiona o moich i Rbita dartańskich wyczynach. Wymordowanie rodziny Przedstawiciela Cesarza i spalenie jego dworu nie były przestępstwami zwykłej miary...

- Więc co nam radzisz? Zamyślił się.

- Uciekajcie do Armektu - powiedział wreszcie. - To chyba najrozsądniejsza rzecz, jaką możecie zrobić.

Spojrzeliśmy z Rbitem po sobie.

- Nie - pokręciłem głową. - Żyć po staremu możemy tylko w Górach, Delone.

- Rozbójnikiem można być i w Armekcie.

- Zapewne. Ale zapominasz, Delone, że nie jestem Jeźdźcem. Jestem Rozbójnikiem Gór.

Żachnął się.

- I ja nim byłem, Glorm. A od roku...

Opowiedział nam swoją historię. Była zajmująca, choć prosta i pasowała do niego jak ulał. W rzeczy samej, przed sześcioma laty kupił folwark w okolicy Riny. Żył spokojnie, bogacił się, tylko ciągle lubił kobiety i pojedynki. I raz wyzwał na wąskie miecze komendanta gwardii w Rinie.

- Nie chciałem go zabić, chciałem tylko dać mu nauczkę. Ale tak skoczył na mnie, że nie uwierzycie - sam się nadział na sztych...

Delone zabił komendanta, trzech jego sekundantów, wrócił do Riny, spędził noc z wdową po zabitym przeciwniku i zmuszony był uciekać, bo całe miasto aż huczało o śmierci jednej z najważniejszych osobistości Okręgu Jezior. W niedługi czas potem los go zetknął z Jeźdźcami. Delone zasztyletował ich herszta, powiesił dwóch idiotów, którzy nie chcieli uznać nowego dowódcy i zaczął panoszyć się na Wielkich Równinach. Miał szczęście. Do czasu. Wypił trochę...

- ...i wiecie, jak to bywa... Była noc. Kupcy, mówię, albo podróżni jacyś, ogniska były pogaszone... No więc uderzyliśmy na nich jak wicher, ale w zmniejszonej liczbie, bo jeden mówił, że to nie kupcy i nie poszedł do ataku. Leży tam pewnie do dziś...

Gdy Delone zorientował się, iż rzekomi kupcy noszą niebieskie mundury i eskortują wozy załadowane nie towarem, lecz bronią - było już za późno. Zaskoczeni we śnie żołnierze okazali się doborowym wojskiem: otrząsnęli się szybko i wsiedli zbirom Delone’a na kark.

- Gdy atakowaliśmy - mówił Delone - było nas prawie czterdziestu. Gdy uciekałem z tego piekła, otaczało mnie niespełna trzydziestu ludzi. Potem ich liczba jeszcze się zmniejszyła, bo musiałem podreperować swój autorytet...

Następnego dnia rano Delone zorientował się, że jest ścigany. Zmylić pogoń udało mu się dopiero na dwa dni przed spotkaniem z nami.

Delone kończył opowieść, ale nie słuchałem go już. Znowu... znowu widziałem ją... Widok pociętego mieczem, kochanego ciała prześladował mnie na jawie i we śnie. Nie mogłem zapomnieć, nie mogłem nie myśleć. Wszędzie, gdzie zwróciłem głowę, napotykałem zapłakane, zasnute mgiełką bólu i rozpaczy oczy, w każdym dźwięku odkrywałem brzmienie zduszonego strachem głosu. Ilekroć zostałem sam, przemawiałem do niej, prosiłem i błagałem, żebrałem o przebaczenie... Znienawidzone Pióro zakopałem w ziemi, bo było zbyt potężne, bym potrafił je zniszczyć. Cóż z tego? Irina nie żyła... Nie żyła i nic nie mogło jej życia przywrócić. Nie żyła.

- Glorm, Delone pyta, czy podtrzymujemy postanowienie udania się do Grombelardu?

Jak wyrwany ze snu przesunąłem dłonią po oczach.

- Co?

- Delone pyta, czy jedziemy do Grombelardu - powtórzył bez śladu zniecierpliwienia.

- Tak.

Delone pokiwał głową. Myślał przez chwilę, wreszcie uśmiechnął się szeroko i powiedział z właściwą sobie beztroską:

- To ja z wami. Do cholery.

Rbit z uznaniem zamachał ogonem.

- Na Szerń, może zbierzemy się wszyscy? Cała grupa?

Delone rozmyślał głośno:

- Trzeba będzie puścić mój oddział. Tak duża grupa ludzi nie zdoła przemknąć przez Sępią Przełęcz. Poza tym nie ufam tym zbirom - to łotry, których tylko strach potrafi utrzymać w ryzach. Odkąd zabrakło Aktara, nie ma już w Armekcie Jeźdźców z prawdziwego zdarzenia...

- To prawda - Rbit melancholijnie poruszył wąsami. - Schodzi na psy to podłe Imperium... Nie ma Rapisa, nie ma Aktara, nie ma Basergora-Kragdoba... Któż pozostał? Jedna, jedyna Łowczyni...

- Jesteście sentymentalni - rzekłem sucho. - O ile wiem, nikt nie widział śmierci Rapisa, może gdzieś żyje... A Basergor-Kragdob - odwróciłem twarz ku oknu - powraca w Ciężkie Góry.

Niewiele później, rozgościwszy się w przydzielonym nam pokoju, ponownie pojawiliśmy się w jadalnej. Znów było gwarno i duszno. Jeźdźcy Delnoe’a obżerali się baraniną, palili fajki i wrzeszczeli. Na nasz widok nieco przycichli, by po chwili znów ryczeć, ile tchu w płucach. Delone pochylił się ku mnie i powiedział niegłośno:

- Nie wykonali mojego polecenia. Kazałem im przecież iść spać...

- Powtórzysz rozkaz?

Spojrzał spokojnie.

- Nie. Nie ma tu żadnego dobrego miejsca do wieszania.

Usiedliśmy w rogu sali. Gospodarz natychmiast przyniósł dwie ogromne butle wina.

- Kiedyś lubiłem takie knajpy - powiedział Rbit. - Ale teraz ledwie wytrzymuję.

- Spójrzcie, gawędziarz - Delone wskazał garbatego starca z jakimś dziwnym instrumentem pod pachą.

Nie my jedni dostrzegliśmy kalekę. Tu i ówdzie ozwały się głosy wzywające starca, by zagrał coś i zaśpiewał. Nie dał się długo prosić. Usiadł na ławie pod ścianą i lekko uderzył w struny instrumentu. Chwilę potem popłynęła pieśń. Karczemny gwar przycichał stopniowo, wreszcie umilkł zupełnie, a grajek wciąż ni to mówił, ni to śpiewał półgłosem. Wyczarowane z powietrza słowa długo wisiały pod zakurzoną powałą, nim rozpuściły je kłęby fajkowego dymu. Płynęła długa, prosta opowieść o człowieku, który wyznawał w życiu zasadę „dogadzaj sobie nie przeszkadzając innym” i który popełnił samobójstwo. Odebrał sobie życie bo wierzył, że żaden człowiek nie jest winien złu, które w nim drzemie i nie chciał się bronić przed podłością i zawiścią...

Pieśń pochodziła z Armektu, świadczyła o tym jej niewymuszona prostota, jej rymy, rytm i kompozycja. Miała w sobie wielką siłę, tak wielką, że uległy jej nawet nieokrzesane dusze Jeźdźców. Gdy zgasły ostatnie już słowa, w sali panowała cisza niemal absolutna...

Delone siedział zamyślony. Powoli uniósł głowę.

- Już wiem - powiedział. - Pamiętacie tę starą tawernę w Londzie? Byliśmy tam chyba z tuzin lat temu, miał tam na nas czekać Miro C. od Rapisa, ale złapali go żołnierze...

- Tak.

- Tam też był taki stary grajek. I opowiadał legendę o jakiejś wróżce czy rusałce... była tam też mowa o wielkim czarowniku ze Złego Kraju i zamku z dziesięcioma wieżami... Czarownik ten zwał się Moldorn.

- Być może... - dotknąłem dłonią czoła. - Czy ja nie dałem temu gawędziarzowi jakiegoś pierścienia?

- Tego nie wiem... Ale czekaj.

Grajek właśnie skończył następną pieśń i drżącą ręką sięgał po puchar z winem, który ktoś przed nim postawił. Delone podszedł do niego i coś szepnął do ucha. Starzec zmarszczył brwi.

- To stara pieśń, nie wiem, czy ją sobie przypomnę...

Zauważyłem, jak Delone zdjął z paka wielki pierścień i wcisnął go w pomarszczoną dłoń. Grajek skinął głową, i uderzył w struny.

W izbie znów zrobiło się cicho. To już nie była piękna, armektańska poezja, lecz zwykła grombelardzka opowieść bez rymów, składająca się z prostych, topornie dobranych słów; jedna z tych, któreś rodzą się nie wiadomo kiedy i gdzie. Z uwagą wsłuchiwałem się w jej treść:

W dalekim kraju, gdzie noc nie zapada

Zrodziła się kiedyś ze światła i rosy

Tęczowa Królowa. By nieść ludziom szczęście

Przybyła przez morza do naszej krainy.

Przybyła na skrzydłach kondora-olbrzyma,

Który był jej bratem i miał ją bronić

Przed złem i podłością, co serca zatruwa.

I ratowała Pani światła biedaków,

Przed nędzą i głodem jak matka broniła.

Lecz Moldorn-Czarownik jej brata zabiwszy

Ją samą uwięził w wieżycy zamczyska.

Na Czarnym Wybrzeżu Cesarstwa stojący

Potężny to zamek o sześciu wieżycach,

Potężny, bo mury i czary go bronią.

I od stu lat czeka Królowa światłości

W najwyższej płacząca zamczyska wieżycy

Na śmiałka-rycerza, co strachu nie zaznał

I przyjdzie, by wyrwać ją z mocy Moldorna.

- To tylko legenda... - mruknąłem.

- Grombelardzka legenda, Glorm - odparł Delone. - „Zamczysko na Czarnym Wybrzeżu Cesarstwa” - zacytował. - Czarne Wybrzeże liczy nie więcej, jak dwadzieścia mil długości.

- Ale to jest Zły Kraj, Delone - Rbit pokręcił łbem. - Jeśli nawet ta bajka ma w sobie część prawdy, nic nam z tego nie przyjdzie. Dwadzieścia mil w Kraju to tyle, co dwieście tutaj. Wreszcie - chciałbyś walczyć z czarownikiem, na jego własnych śmieciach?

- Wobec tego co zamierzacie?

- Wobec tego - rzekłem - w Ciężkie Góry.



9.

Klap, klap, klap... - miesiły błoto końskie kopyta. Deszcz z szelestem obmywał ciężkie od wilgoci peleryny. Było szaro, smutno i zimno...

Kraina Chmur... tu był wieczny deszcz, wieczna wilgoć, wieczny chłód. Tu był Grombelard, tu była jesień. Jesień w Grombelardzie to deszcz, deszcz i deszcz. Tylko deszcz.

Klap, klap, klap... - miesiły błoto końskie kopyta. Naprzód. Za plecami została dartańska granica, zginęła za kurtyną dżdżu piękna Rollayna. Tylko pamięć wciąż jechała ze mną. Pamięć i ból.

Jak oderwać się od pamięci?

Czas ponoć leczy rany i zaciera wspomnienia. Być może. Ale czasu nie liczy się w dniach, lecz w milach. Życie pędzone w jednym miejscu zamiera, tężeje. Tak i czas. Dlaczego dopiero teraz to rozumiem?

Klap, klap, klap...

- Chata - powiedział Rbit.

Wstrzymałem konia.

- Nie widzę.

- Ja też nie, ale czuję dym.

- Może ognisko?

- W tym deszczu?

Skinąłem głową.

- Daleko?

- Nie dalej, jak milę stąd. Wiatr wieje z północnego wschodu.

W milczeniu zawróciłem wierzchowca na północny wschód. Po kilkunastu krokach wiodący nas dotąd leśny dukt zniknął za parawanem drzew. Przez długą chwilę jechaliśmy w milczeniu, wreszcie Delone zapytał:

- Po co tam jedziemy, Glorm? To nieostrożność. Powinniśmy unikać ludzi, zacierać ślady.

W odpowiedzi uderzyłem dłonią po jukach. Zrozumiał. Kończył się prowiant, a co gorsza - spyża dla zwierząt.

Znów jechaliśmy w milczeniu. Las stał się bardziej zwarty, zgęstniało poszycie.

Zsiedliśmy z koni i szliśmy pieszo, prowadząc je za uzdy. Przekraczałem właśnie wielkie, powalone przez burzę drzewo, gdy Rbit powiedział:

- Już niedaleko, usłyszałem skrzypnięcie drzwi.

- Sprawdź, co to za chata.

Bezszelestnie przepadł między drzewami. Przywiązałem konia do pnia młodego dębu, Delone poszedł za moim przykładem. Rozpadało się na dobre, w strugach deszczu przygotowaliśmy na wszelki wypadek broń. Czekaliśmy może dziesięć minut. Rbit pojawił się tak samo nagle, jak zniknął. Sierść na karku miał zjeżoną.

- Moldorn - wysapał. Natychmiast odwiązałem Galvatora.

- Odkrył cię?

- Tak przypuszczam.

- To niedobrze. Możemy mieć kłopoty.

Deszcz ustał, nadciągnęła mgła. Z trudem brnęliśmy przez mokry, gęsty las. Było coraz ciemniej. W oddali zagrzmiało, mgła zgęstniała. Szliśmy coraz wolniej, ale byłem pewien, że zbliżamy się do duktu; poczucie kierunku nie zawodziło mnie nigdy. Tym razem pomyliłem się. Po półgodzinnym marszu znaleźliśmy się znów przy zwalonym drzewie...

Szliśmy dalej. Mgła zgęstniała tak bardzo, że na wyciągnięcie ręki nie było nic widać. Znów zagrzmiało, tym razem bliżej.

- To jego sprawka - zgrzytnął Delone pod adresem czarownika, gdy po raz trzeci znaleźliśmy się przy leżącym olbrzymie. - Co teraz? On nas stąd nie wypuści, chyba rzucił Krąg.

Delone miał rację, czarownik opasał nas Kręgiem Powrotu. Ten, kto znajdzie się wewnątrz, może iść przed siebie tak długo, aż natknie się na brzeg koła. Wówczas - nie dostrzegając tego - zaczyna poruszać się po jego obwodzie. Nie ma sposobu na wydostanie się z Kręgu Powrotu, to bardzo silny czar. Chyba, że jest się w posiadaniu Kuli Freza lub Srebrnego Krążka Mirram - najpotężniejszych Magicznych Przedmiotów na świecie. One pozwalają zdjąć każdy czar.

- Co dalej? - zapytał Delone.

Nie spiesząc się rozkulbaczyłem Galvatora i usiadłem na rzuconym na ziemię siodle. Delone zrobił to samo. Rbit wyciągnął się na mokrym mchu. Z namysłem patrzył na swoje Pióro. Nie próbował go użyć. Moldorn musiał wiedzieć, że je mamy. Zabezpieczył się z pewnością.

Milczeliśmy.

Ta burza, ta mgła... to też jego robota - pomyślałem o czarowniku. To niemożliwe, żeby ten Moldorn był aż tak potężny... Ktoś mu pomaga, ale kto?... Dorlan nie żyje. Brule? Cóż Brule-Czarownik mógłby robić w tej zapadłej okolicy? Może... może przez te sześć lat pojawił się jakiś nowy, potężniejszy mag?

Powoli nadciągał zmierzch.

I nagle Rbit spokojnie, zupełnie spokojnie powiedział:

- Patrzcie.

Uniosłem głowę. Delone zrobił to samo. Zamarliśmy.

Las zmieniał się w oczach. Znikały drzewa, twardniało poszycie... Jeszcze chwila - i oto byliśmy na niewielkim, ze wszystkich stron otoczonym wysokim murem dziedzińcu. Wysoko, wysoko w zenicie stało gorące, żółte słońce.

Spojrzałem dokoła i położyłem dłoń na rękojeści miecza. W tej samej chwili za plecami usłyszałem głos:

- Bądźcie spokojni, nic wam nie grozi.

Odwróciliśmy się gwałtownie. To była wysoka, niemłoda kobieta o rudych włosach i czarnych jak węgiel oczach. Przed chwilą - mógłbym przysiąc - nie było jej tam.

- Kim jesteś? - zapytałem.

Patrzyła w milczeniu. Wreszcie powiedziała:

- Nie musicie tego wiedzieć. Wyrwałam was z Kręgu Powrotu, a znajdujecie się za Ścianą Szerni. Niech to wam wystarczy.

Spojrzałem na przyjaciół. Rbit starannie wygładzał futro na ogonie, Delone marszczył czoło.

- Kpisz chyba - powiedziałem spokojnie.

- Grozi wam wielkie niebezpieczeństwo - mówiła, nie zwracając uwagi na moje słowa. - Pomogę, wam go uniknąć. W waszych rękach spoczywa w tej chwili los świata. Z rozkoszą obejrzałabym waszą śmierć, ale nie za cenę śmierci świata. Świat musi być, bo bez świata nie ma śmierci, a bez śmierci nie ma nas.

- Kim jesteś? - powtórzyłem, choć już domyślałem się niesamowitej prawdy.

Myślała krótko.

- Więc dobrze. Należę do grona Umarłych. Jesteście pierwszymi ludźmi, którzy za życia obejrzeli tę stronę Szerni...

Rbit dowiódł jeszcze raz, że nie ulega nastrojom i w każdej sytuacji potrafi myśleć jasno i szybko.

- Nie rozumiem - powiedział. - Nasza śmierć to zagłada świata, czy tak? Ale najważniejsza jest chyba przyczyna tej śmierci, bo gdybyśmy teraz na przykład nawzajem poskręcali sobie karki, światu by to chyba nie zaszkodziło... Wyjaśnij.

- Zaszkodziłoby. W przeciwnym wypadku już dawno byście nie żyli...

- Właśnie o tym myślałem.

- Niestety. Przed wami tylko dwie drogi: albo zniszczycie go sami, albo nie dopuścicie, by zrobił to kto inny. Powiem, co macie robić, by nie zniszczyć świata, a ocalić go. Słuchajcie uważnie, więcej Szerń nie pozwoli nam się spotkać.

- Nie wierzę ci - powiedziałem niespodziewanie dla samego siebie. - Zagłada świata... Nie jestem głupcem... To ty skrzywiłaś moją linię życia, czuję to. To ty zabiłaś Irinę.

- Ja....

Dobyłem miecza i szybkim jak myśl ruchem wbiłem ostrze w jej brzuch. Upadła, przyciskając ręce do rany. Wszystko zawirowało.



10.

Otworzyłem oczy, wzrok mój zetknął się z brudną, zakurzoną powałą. Odwróciłem głowę i natychmiast napotkałem oczy leżącego na sąsiednim łóżku Delone’a.

- Gdzie jesteśmy? - zapytałem, nie całkiem jeszcze rozbudzony.

- W „Pogromcy” - padła odpowiedź. Patrzył na mnie dziwnie. Usiadłem.

- Gdzie?!

- W „Pogromcy”. Czyżbyś nie znał tej nazwy?

Znałem. W dawnych, rozbójnickich czasach odwiedzaliśmy ten zajazd wielokrotnie. Leżał na Sępiej Przełęczy.

- Znam ją, na wszystkie Moce! Ale skąd żeśmy wzięli się tutaj?!

Skrzypnęły drzwi i do pokoju wszedł Rbit. Jego zwykła obojętna mina i pokazowa nonszalancja rozwścieczyły mnie.

- Gadaj ty! Skąd się nagle wzięliśmy na Sępiej Przełęczy?!

Niecierpliwie machnął ogonem.

- Uspokój się - mruknął. - Nagle? Zapytaj raczej, jak długo byłeś nieprzytomny? Nic nie pamiętasz? A jeśli pamiętasz - ciekawym co. Nie uważasz, że mnie i Delone’owi należy się mała opowieść za te kilka króciutkich dni, kiedy wieźliśmy cię jak wór na końskim grzbiecie? Poza tym moglibyście się przywitać...

To musiało źle się skończyć. Nie byłem już panem siebie, żyłem własnym, siłą narzuconym mi życiem, życiem zupełnie niezależnym od życia innych. Pamiętałem wszystko - cóż z tego? Wszystko, co ostatnio przeżyłem było ułudą, zwidem podsuniętym mi przez Umarłych. Oto spotykałem przyjaciół, walczyłem z Kręgiem Powrotu, przebywałem za Ścianą Szerni - wszystko po to tylko, by dowiedzieć się, że od chwili opuszczenia Riveirollo byłem nieprzytomny, że nie było żadnego czarownika, że Delone nigdy nie był Jeźdźcem. Nie wiedziałem, nie mogłem wiedzieć, gdzie kończy się mój własny, urojony świat, a gdzie zaczyna prawdziwy...

To musiało źle się skończyć. Przeczenie - któremu zresztą nie bardzo już wierzyłem - naszło mnie pół godziny za późno...

- W drogę - rzuciłem nagle, wstając z łóżka, na którym leżałem w butach i w ubraniu. Zapiąłem na biodrach pas z mieczem, podniosłem z podłogi siodło.

Właśnie skończyliśmy kulbaczyć nasze konie, gdy przed gospodą zajechało dwudziestu kilku ludzi w zielonych mundurach Legii Grombelardzkiej. Zeskoczyli z koni, większość weszła do gospody, pozostali zajęli się zwierzętami. Wskoczyliśmy na siodła i spokojnie ruszyli ku bramie w palisadzie, którą otoczony był zajazd.

- Stać!

Żadne kręcenie nie wchodziło w rachubę, na Sępiej Przełęczy każdy był podejrzany. Po prostu zatrzymano by nas do wyjaśnienia... Należało działać - i to szybko.

- W konie! - huknąłem.

Zdołalibyśmy uciec. Zdołalibyśmy uciec, gdyby nie kupiecki wóz, który właśnie wtaczał się przez bramę na dziedziniec zajazdu. Widząc, że nie zdołamy umknąć, skierowaliśmy konie ku żołnierzom. Rbit rozpędził się i całym swym ciężarem huknął w pierś nadbiegającego legionistę. W żołnierza jakby piorun strzelił, nim zdążył pomyśleć o obronie, leżał na ziemi z przegryzionym gardłem.

Tuż przed sobą ujrzałem wysokiego mężczyznę przykładającego do ramienia kuszę. Spiąłem konia, ciężki bełt wbił się aż po brzechwę w pierś mojego nieśmiertelnego Galvatora. Wierzchowiec gniewnie rzucił łbem, stratował dwóch gwardzistów i potknął się nagle. Padając przygniótł mi nogę. Zerwał się zaraz, ją także, gdy rzuciło się na mnie dwóch żołnierzy. W ostatniej chwili zdołałem wychwycić pierwsze ciosy. Kątem oka ujrzałem Delona’a przeszywającego mieczem drugiego z rzędu przeciwnika i Rbita unikającego ciosów topora...

Odgłosy walki zwabiły na podwórze pozostałych żołnierzy. Biegli ku nam, zobaczyłem kusze w ich rękach. Legioniści dartańscy nie byli wyposażeni w ten rodzaj broni. Ale tu był Grombelard - właśnie ojczyzna kuszy...

- Rbit! - krzyknąłem.

Zrozumiał. Żywy mógł nam jeszcze pomóc. Gdy zabijałem drugiego gwardzistę, był już na szczycie palisady. Wbiłem miecz w ziemię na znak poddania się do niewoli. Wtedy świsnęła strzała. Ujrzałem Kocura walącego się bezwładnie na ziemię.

- Rbit!

Wykręcono mi ręce i zaczęto wiązać.

- Rbit!

Eskortowani przez gwardzistów weszliśmy do gospody. Na podwórzu pozostało sześciu martwych żołnierzy i pokrwawiony kawał burego futra, które jeszcze przed chwilą było moim przyjacielem.

Delone płakał.



11.

Przesłuchiwano nas spokojnie i metodycznie. Nie odpowiedzieliśmy na żadne pytanie. Dowódca patrolu - mały, kościsty człowieczek o twarzy szakala - wybił mi oko i wypalił na piersi jakieś zawiłe esy-floresy. Delone’owi odcięto prawą rękę aż po łokieć i złamano dwa palce u lewej. Potem znaleźliśmy się w piwnicy. Pachniało starym winem i piwem.

Leżeliśmy nieruchomo obok siebie, związani. Czułem pulsujący ból w prawym oczodole, piekły poparzenia...

Delone poruszył się nagle.

- Umrę, Glorm - powiedział cicho i spokojnie. - Czy wiesz, dlaczego nigdy nie chciałem mówić o swojej przeszłości? Byłem kiedyś... Legionistą.

Myślałem, że powie coś więcej, ale nie. Usłyszałem tylko śpiew - Zew Przyjaźni. Spokojne zrazu tony przybierały na sile, szept przechodził w krzyk, ten powoli zaczynał przekształcać się w pieśń, pieśń potężną, jak grzmot. Ukazywała mi się cała dusza przyjaciela, płynęły, zaklęte w dźwięk, tęsknota za przyjaciółmi, trwoga i przeczucie bliskiej śmierci. Delone otwierał przede mną i przed tamtymi dalekimi braćmi całe swoje serce, wypływały z jego głębi rzeczy, o których nawet ja, najbliższy jego druh i towarzysz nie wiedziałem... Huczała pieśń, piwniczka wydawała się dla niej zbyt ciasna. Przesycone Szernią dźwięki wydostawały się przez wąskie, umieszczone pod sufitem okienko i płynęły w świat - ku tym, których kochaliśmy... Śpiew umilkł. Nagle.

- Delone?...

Cisza.

- Delone?!

Przetoczyłem się bliżej niego. Nie oddychał.

- Delone...

- Twój przyjaciel nie żyje.

Poruszyłem się gwałtownie. Ból prawie odebrał mi przytomność. Ale zdążyłem jeszcze zobaczyć w mdłym świetle wpadającym przez okienko zarys sylwetki człowieka. Nieznajomy pochylił się nade mną i wyszeptał jakieś zaklęcie. Ból zniknął.

- Mam propozycję - powiedział. - Chcesz pomścić swoich przyjaciół. W gospodzie jest teraz kilku zaledwie żołnierzy. Dostaniesz swoją kuszę i nóż, reszta należy do ciebie. Oka już nie odzyskasz, ale rany można błyskawicznie zagoić. To już się stało.

Odetchnąłem głęboko.

- Czego chcesz w zamian? I kim jesteś?

Cisza.

- Moldorn-Czarownik. To ja nasłałem na was żołnierzy.

Cisza.

- Przez rok będziesz mi służył. Wypełnisz każdy mój rozkaz. Gdy rok minie -pójdziesz, dokąd zechcesz.

Cisza.

- A zatem? Jeśli odmówisz, rany otworzą się i umrzesz w przeciągu pół godziny.

- Dobrze, zgadzam się.

- Tu masz nóż, kuszę i strzały. A teraz przysięgnij na Największego, że przez rok wypełnisz każdy mój rozkaz.

Przysięga na Największego...

- Przysięgasz?

- Przysięgam.

Czarownik rozciął mi więzy. Wstałem. Nie czułem żadnego bólu. Podał mi jakiś przedmiot. Pierścień.

- Ten pierścień - rzekł - to jeden z najsłabszych Magicznych Przedmiotów. Będzie ci potrzebny.

- Czy...

- Słuchaj dalej. Człowiek, który pokaże ci taki sam pierścień, będzie moim wysłannikiem. Wypełnisz jego rozkazy tak, jakbym to ja je wydał. Teraz pytaj.

Wsunąłem pierścień na palec.

- Dlaczego... dlaczego ja?...

Usiadł. I niespodziewanie łagodnie zapytał:

- Czy słyszałeś kiedy o Prawach Całości?

Milczenie.

- Nie słyszałeś... Opowiem krótko: mówią one o naszych czasach. Mówią o zagładzie świata... Mówią o moim zamku i więźniu, którego strzegę...

Milczenie.

- Rolold-Czarownik... Nie wolno mi czekać w Kraju na jego atak. Jest potężny... Zmierzyć się z nim mogę tylko poza granicami Obszaru. W pilnowaniu więźnia zastąpisz mnie ty, nikt inny by nie podołał. Ty, Basergor-Kragdob.

Milczenie.

- Tyle. Tylko tyle ci umiem powiedzieć... Sam do końca nie rozumiem Praw Całości.

Powstał.

- W Rollaynie... to ja przechwyciłem twój list do... Wybacz mi, synu. Dla wielkiej sprawy to robiłem.

Pochyliłem się nad przyjacielem i rozciąłem krępujące go sznury. Przymknąłem martwe powieki i pocałowałem chłodne już czoło. Potem naciągnąłem cięciwę kuszy i czekałem.

Mijały godziny. Siedziałem otępiały. Nie wierzyłem Moldornowi. I nie dowierzałem swemu poczuciu rzeczywistości. Wiedziałem doskonałe, że wszystko, co się wydarzyło, mogło być prawdą. Ale nie musiało. Mogłem się zaraz obudzić będąc - dajmy na to - w Ciężkich Górach. Albo w Rollaynie. Gdziekolwiek.

Delone, Rbit... Doprawdy, ten jeden, jedyny raz wolałem wierzyć, że wszystko było snem, złym snem, majakiem... Nie chciałem przyjąć do wiadomości, że naprawdę mogli zginąć i do tego - w tak głupi sposób. Przez tyle, tyle lat borykaliśmy się w Górach z niebezpieczeństwami, przy których starcie z dwudziestką gwardzistów wydawało się zwykłym żartem. I teraz...

Myślałem...

I zdarzyła się rzecz najdziwniejsza chyba z tych, jakie dotąd miały miejsce... Zasnąłem...

Sen miałem niespokojny i dziwny. Widziałem w nim lepką, różową mgłę zalewającą całe Imperium, roztrzaskaną o skały rybacką łódź, krzyczących ze strachu, opętanych ludzi, walące się góry i wieczne ciemności. A wszystko to splątane z sobą, zmieszane, stopione jak w olbrzymim tyglu. Potem była twarz Iriny, potem Rbita, Army, Tewi, Delone’a i wszystkich, wszystkich, których kiedykolwiek kochałem. I znów od początku: różowa mgła, łódź...

Obudził mnie łomot otwieranych drzwi. Oprzytomniałem w jednej chwili. Po stromych, drewnianych schodach zbiegali do piwnicy dwaj legioniści. Rozmawiali głośno po grombelardzku. Przyłożyłem broń do ramienia i zwolniłem cięciwę. Pierwszy żołnierz upadł, w tej samej chwili odrzuciłem kuszę i chwyciłem drugiego za gardło. Trzymałem tak długo, aż przestał się ruszać. Cisnąłem trupa pod ścianę.

Powtórnie załadowałem broń i wspiąłem się po schodach. Źle widziałem... Minąłem kilka pomieszczeń i dotarłem do izby, w której znajdowali się żołnierze. Kopnąłem drzwi i wtargnąłem do środka.

- Wszyscy pod ścianę! - huknąłem, trzymając w prawej ręce nóż, a w lewej kuszę. Obecni w izbie porwali się z miejsc, dowódca żołnierzy sięgnął po broń, mignął mój nóż. Rozległ się łomot padającego ciała.

- Powtarzam, wszyscy pod ścianę! Żołnierze na prawo, reszta na lewo.

Usłuchali. Zebrałem całą broń, jaka znajdowała się w izbie, odłożyłem na bok jedną kuszę a resztę wyrzuciłem przez okno.

- Panie... - zaczął płaczliwie oberżysta, ale uspokoiłem go lekkim szturchnięciem w żebra.

- Gdzie reszta? - zwróciłem się do czterech stojących pod ścianą żołnierzy. Milczeli.

- Pytam, gdzie reszta?!

- W patrolu - burknął jeden z nich.

- Na podwórze!

Posłusznie wyszli na zewnątrz. Wyszedłem za nimi, rzucając na odchodnym stojącym pod ścianą podróżnym:

- A wy spokojnie. Nic wam nie grozi.

Wyszedłem na podwórze rozejrzałem się uważnie dokoła.

- Gdzie zwłoki kota? - zapytałem przez ściśnięte gardło. Znów brak odpowiedzi. Podszedłem do pierwszego z brzegu i z całej siły rąbnąłem pięścią w skroń. Trzasnęła pękająca czaszka. Ponowiłem pytanie.

- Uciekł, panie - odpowiedzieli jeden przez drugiego.

Więc... Szalona radość zaparła mi dech w piersiach. Stłumiłem ją. Wyprowadziłem żołnierzy na tyły otaczającej zajazd palisady i kazałem kopać dół. Z kuszą w dłoni patrzyłem, jak rąbią mieczami skamieniałą ziemię.

- Rzucić miecze - powiedziałem, gdy skończyli - i precz. Najwyższy zostaje. Błyskawicznie zniknęli mi z oczu. Najwyższy został. On to najgorliwiej nas przesłuchiwał.

- Zabiję cię - powiedziałem spokojnie.

- Daj mi szansę - wychrypiał, wskazując porzucone miecze.

Uśmiechnąłem się. Uderzenie pocisku zdruzgotało mu ramię. Ryknął. Podniosłem jeden z mieczy i odciąłem mu rękę. Potem pchnąłem w brzuch. Odwróciłem się i poszedłem do piwnicy po zwłoki Delone’a.



12.

- Reker danad!

Brama w murze rozwarła się bezszelestnie. Stukot kopyt o belki mostu rozbrzmiał głośnym echem. Po chwili byłem na dziedzińcu. Obejrzałem się. Brama znów była zamknięta.

- Reker danad!

Nic. Widocznie zaklęcie otwierało bramę tylko raz. Byłem zatem więźniem. Więźniem zamku, którego miałem strzec.

Zsiadłem z konia i dwa razy klasnąłem w dłonie. W tej samej chwili mój wierzchowiec znikł. Na dziedzińcu leżała tylko jego uprząż i podkowy.

Więc to miał na myśli wysłannik Moldorna mówiąc, że gdy klasnę dwa razy, służba zajmie się moim koniem” - pomyślałem.

Spojrzałem dokoła. Zamek był ogromny, górował nade mną jak wielkie, ciężkie wzgórze. Potężne blanki i baszty, mury, wieże...

W rzeczy samej, nigdzie nie było wejścia...

Pochyliłem się, wyjąłem z sajdaka przy siodle kuszę i ruszyłem w stronę umieszczonej na środku dziedzińca studni. Stanowiła ona jedyne wejście do zamku.

Tak jak mnie poinstruowano, skoczyłem do studni głową w dół, odruchowo zamykając przy tym oczy. Gdy je otworzyłem znajdowałem się w ogromnej, przebogato urządzonej sali. Ściany, pokryte barwnymi, wzorzystymi makatami, obwieszone były wszelkiego rodzaju bronią, sufit i podłogę wyłożono srebrnymi zwierciadłami. W głębi komnaty widniały drzwi, o których wiedziałem, że prowadzą do dalszych partii zamku. Skierowałem się w ich stronę.

Szybkim krokiem przemierzałem ogromne, rażące przepychem sale. Nie zwracałem uwagi na bogactwa, które samym swym widokiem mogłyby przyprawić o śmierć niejednego dartańskiego Magnata. Chciałem jak najszybciej zobaczyć to, czego miałem strzec.

Wreszcie stanąłem przed właściwymi drzwiami i po krótkiej chwili wypowiedziałem zaklęcie:

- Rekaber dani!

Rozchyliły się i ujrzałem niewielką, przytulną komnatkę. Wszedłem do środka. Oprócz kominka w pokoju znajdowały się jeszcze stół, fotel, sofa i wielkie, puchowe łoże. Spała na nim młoda kobieta okryta tylko krótką, wzorzystą tuniką. Pełne piersi unosiły się w równym, spokojnym oddechu, powieki lekko drżały, gdy padał na nie blask płonącego na kominku ognia.

- Pani...

Obudziła się natychmiast i spojrzała na mnie zupełnie trzeźwym wzrokiem. Odniosłem wrażenie, że wcale nie spała... Ale spojrzenie było pełne strachu. Gwałtownie usiadła na łóżku.

- Wybacz, pani, że wtargnąłem do twego mieszkania...

- Kim jesteś? - zapytała zdumiona i ciągle przestraszona.

- Glorm J.I, były rozbójnik, potem arystokrata dartański, obecnie niewolnik czarownika Moldorna.

Westchnęła cicho i wstała. Tunika sięgała zaledwie do połowy ud. Nie zawstydzona tym bynajmniej podeszła do kominka i wpatrując się w skaczące płomienie stwierdziła z pełną nagłej złości ironią:

- Jakże to ładnie ze strony Moldorna, że przysłał mi szlachcica do towarzystwa. I to, sądząc po nazwisku, szlachcica bardzo dobrze urodzonego. Domyślam się, że masz za zadanie strzec mego więzienia? - odwróciła się twarzą ku mnie. - Czy tak?

- Tak, pani.

- Mam na imię Baalana. Gdzie teraz jest Moldorn?

- Nie wiem, pani.

- Mów mi po imieniu, nie cierpię tych waszych wielkopańskich zwrotów. Podeszła do sofy i legła na niej, wskazując mi miejsce w fotelu. Zająłem je. Przyglądała mi się z uwagą. Powiedziała:

- Skoro jesteś przyjacielem Moldorna...

- Powiedziałem, pani, że jestem jego niewolnikiem, nie zaś przyjacielem. To różnica.

Skrzywiła się nieznacznie słysząc, jak uparcie tytułuję ją „panią”. Ale nie potrafiłem inaczej. Miała w sobie coś... dostojnego.

Po długiej chwili zapytała:

- Jesteś moim strażnikiem. Ciekawa jestem, co należy do twoich obowiązków?

Była piękna nie do zniesienia. Jeszcze nigdy w życiu aż tak nie pożerałem wzrokiem kobiety. Zmieniła nieco pozycję pokazując mi swe nogi prawie do końca i ż kpiącym, ale też dziwnie zimnym uśmieszkiem powtórzyła pytanie.

- Tak... wybacz, pani... Ja... mam tylko jeden obowiązek: strzec cię przed każdym, kto by próbował cię stąd wykraść, a zwłaszcza przed niejakim Rololdem-Czarownikiem.

- Dziwne, że dawniej Moldorn obywał się bez strażnika czuwającego podczas jego nieobecności w zamku.

- To było kiedyś. Dziś Rolold jest potężniejszy niż kiedykolwiek.

- Słyszałam o nim...

Milczałem.

- Jak doszło do tego, że tu jesteś?

Krótko skreśliłem dzieje naszej wyprawy. Gdy skończyłem, zamyśliła się na krótko, potem potrząsnęła czarnymi jak smoła włosami i powiedziała bardzo prędko i cicho:

- Słuchaj, musisz mi pomóc. Wiem, że teraz nie możesz złamać przysięgi...

- Nic nie mów, pani. Moldorn polecił mi, bym przekazywał mu każde zasłyszane od ciebie słowo. Nie mów nic. Nienawidzę Moldorna i... zobaczysz. Służę mu tylko rok, potem...

Odetchnęła głęboko. Znów zawisła w powietrzu gruba cisza, ale teraz przesiąknięta była naszymi milczącym przymierzem i porozumieniem... Starałem się nie patrzeć na nią, bo wtedy nie mogłem myśleć. Oglądałem wnętrze komnatki. Przełknąłem ślinę i zapytałem:

- Jak długo jesteś tu uwięziona, Pani?

- W Kraju mija dwunasty rok.

Patrzyłem zdumiony do ostatnich granic.

- Sto lat...

Uśmiechnęła się i ten uśmiech był dziwnie nieprzyjemny.

- Sto, dwieście, trzysta... Ja się nie starzeję.



13.

W Kraju czas mija wolniej niż poza jego granicami, wyliczyłem więc, że za trzydzieści dni będę wolny, bowiem moja umowa z Moldornem dotyczyła czasu zewnętrznego. A więc jeszcze tylko trzydzieści dwa dni...

Baalana... Była piękna, tak bardzo, tak niemożliwie piękna. Nie kochałem jej, o tym nie było mowy. Ale jej ciało budziło żądze, żądze dziwnie niesamowite i złowrogie. To... nie było zwykłe pożądanie, jakie odczuwać może mężczyzna na widok przepięknej, półnagiej kobiety. Pożądałem, bo chciała tego, bo kazała mi pożądać i pragnąć. Kazała mi dygotać z podniecenia - i tak się działo. To było jak czar, jak zniewalające zaklęcie. Nie chciałem, nie mogłem go odpędzić. Obok zwierzęcej, dzikiej urody, kryła się w niej dostojność. I tajemnica. Skąd pochodziła? Z Armektu? Jej swoboda, sposób wyrażania się wskazywały na to, ale... Nie, ona nie pasowała do żadnej prowincji Imperium. A przecież... poza granicami Imperium było tylko morze. Aler, Kraj-Za-Górami? Śmieszne... Istoty, które tam żyły, nie były ludźmi.

Niedaleki byłem od zawierzenia grombelardzkiej legendzie. Królowa światłości... cóż za bzdura. A przecież...

W jej obecności czułem się tak, jakbym przebywał w innym świecie, świecie nierzeczywistym, tajemniczym i zagadkowym. W jakiś sposób była mi nienawistna, ale dlaczego - nie potrafiłem powiedzieć.

Baalana... Byłem gotów poświęcić życie, honor, wszystko, byle tylko być z nią bez przerwy. Wiedziała o tym. Dawała mi, czego chciałem, a za każdym razem - więcej. I inaczej. Doprawdy, bliski byłem szaleństwa...

Odeszła gdzieś, odpłynęła cała moja przeszłość. Już nie dni, a wieki minęły od chwili, gdy uciekłem z Rollayny. Po Irinie pozostał tylko smutek. Baalana - ona to sprawiła.

Moldorn... Moldornem gardziłem. I nienawidziłem go. Baalana się go bała. I nienawidziła jeszcze bardziej niż ja. Musiał zginąć. Jego śmierć była tylko kwestią czasu.

Bardzo dużo czasu spędzaliśmy razem; przecież nie mogłem siedzieć u niej bez przerwy. Zwiedzałem wtedy zamek. Jedna zwłaszcza komnata wywarła na mnie szczególne wrażenie: ilekroć doń wszedłem, wydawało mi się, że słyszę gdzieś - balansujący na granicy słyszalności - przeraźliwy kobiecy krzyk. Obejrzałem komnatę dokładnie; prócz ogromnego łoża z baldachimem nie było w niej nic. Gdy usłyszałem krzyk po raz pierwszy sądziłem, że krzyczy Baalana. Pobiegłem do niej. Na moje pytanie uśmiechnęła się jakoś dziwnie (mściwie?) ale powiedziała, że nic o żadnym krzyku nie wie.

Podobnych zagadek w zamku Moldorna było więcej. Na przykład w jednej z największych sal leżało na podłodze kilkunastu mężczyzn i dwie kobiety. Nie byli martwi, ale i nie spali. Pamiętam... kiedyś, w Grombelardzie, Delone zabił potężnego czarownika. Z chwilą jego śmierci wszyscy uczniowie zasnęli i żadnego z nich nie udało się obudzić. Arma, moja podkomendna i przyjaciółka powiedziała wtedy, że czarownik rzucił na nich jeden z najpotężniejszych czarów - Czar Posłuszeństwa. Podobno tylko bardzo silny mag potrafi go rzucić. Kto wie? Może tu, w zamku Moldorna, było podobnie? Tylko kto omotał tych ludzi czarem? Przecież Moldorn żył...

Sama Baalana też była zagadką. Nie tylko z racji owej atmosfery tajemniczości, jaką wokół siebie roztaczała. Były inne zagadki. Nie jadła, nie piła... Mogła spać miesiąc, rok bez przerwy, mogła też nie spać wcale...

Zaczynałem się jej bać.

Królowa Światłości...

Tego dnia, a było to na dziesięć dni przed końcem mojej służby, siedziałem w małej, narożnej komnatce, którą obrałem sobie za mieszkanie. Z uczuciem, że tracę życie - nie byłem z nią - zabawiałem się strzelaniem do celu z kuszy. Mimo braku prawego oka wciąż jeszcze byłem dobrym strzelcem. Mały, wiszący na ścianie portrecik podziurawiony był bełtami jak sito. Drzazgi leciały z ram, groty z głuchym stukiem uderzały w ścianę...

Traciłem czas.

Właśnie odkładałem broń by wstać i pójść do niej, gdy usłyszałem dźwięk przypominający mocne klaśnięcie i przede mną pojawił się jakiś człowiek. Nie widziałem go nigdy dotąd, mimo to jego sylwetka wydała mi się dziwnie znajoma.

Wstałem.

- Jestem Moldorn-Czarownik - powiedział głośno mężczyzna, o wiele głośniej, niż tego wymagała dzieląca nas odległość. Nerwowo zacisnąłem szczęki.

- Niewolniku - powiedział świszczącym głosem, który nie zabrzmiał już tak silnie jak poprzednio - przed zamkiem stoją twoi przyjaciele. Chcą uwolnić istotę, którą powierzyłem twojej opiece.

- Przy... przyjaciele?

- Ci, którzy przybyli na Zew Przyjaźni. Przewodzi im ten kot...

Dopiero teraz spostrzegłem, że czarownik czegoś się boi. Małe, ciemne oczy były rozbiegane, dłonie zaciskały się nerwowo.

- Mają Kulę Freza - wydyszał. - Wiesz... wiesz, co to oznacza. Ona objawi im wszystkie zaklęcia broniące zamku, a ja... nie mogę im nic zrobić. Rolold, Rolold - charczał. - To on ich tu nasłał...

Spojrzał mi w oczy.

- Zabijesz ich!

Cofnąłem się o krok. Poczułem, że blednę. Nie zniewolił mnie od razu, miałem na palcu jego pierścień. Popełnił podwójny błąd: albo nie należało mi dawać żadnego Magicznego Przedmiotu, albo dać bardzo silny. Taki, który zdołałby mnie uśmiercić, gdybym złamał przysięgę.

- Zabijesz ich!

Wziąłem do ręki kuszę.

- Milcz. Jedno słowo lub jedno spojrzenie, które mi się nie spodoba - i zabiję ciebie.

Teraz on się cofnął. Uniosłem wyżej broń, starając się nie patrzeć mu w oczy. Wiedziałem, czym to grozi.

- Ty głupcze - wychrypiał. - A przysięga?... Prawa Ca...

W tej samej chwili huknęło coś tak straszliwie, jakby piorun strzelił w zamek.

- To oni, oni! - zawył Moldorn. - Są w zamku!

Nagle rzucił się ku mnie krzycząc:

- Deleo, deleo ora...

Upadł. Strzała przebiła mu szyję. Powstał jednak zaraz, choć z wysiłkiem. Czarownika można zabić tylko ciosem w serce lub w mózg.

Nałożyłem nowy bełt.

Huknęło coś po raz drugi, nagle z łomotem rozwarły się drzwi i do komnatki wpadła grupka moich przyjaciół z Rbitem na czele. Natychmiast zorientowali się w sytuacji.

- Zabij go, Glorm! - krzyknął Tewi.

- Nie mogę. W razie jego śmierci cały zamek...

- A więc wiesz o tym! - zawył Czarownik. - Nie odważysz się...

Druga strzała przebiła mu szyję. Nim się podniósł, powtórnie załadowałem broń i znów strzeliłem, tym razem w brzuch. Wściekłość podwoiła siły, bez pomocy korby naciągałem cięciwę raz za razem. Bełty grzęzły w ramionach i nogach wijącego się jak robak czarownika, a ja wciąż strzelałem. W końcu przestał się ruszać, całe ohydne ciało było wręcz naszpikowane pociskami. Krew utworzyła na podłodze wielką kałużę. Żył jeszcze, ale nie był w stanie natychmiast zasklepić wszystkich swoich ran.

- Za mną! - rzuciłem zduszonym głosem.

Pozostawiliśmy półprzytomnego Moldorna na podłodze i pobiegliśmy w kierunku jej komnaty.

- Skąd... wy tutaj? - zapytałem Armę, która biegła obok mnie, kurczowo ściskając w dłoni swoją Kulę.

- Przybyliśmy na Zew... i odnaleźliśmy Rbita. Rolold-Czarownik uratował mu życie wtedy, po bitwie przed zajazdem, żądając w zamian, by uwolnił...

- Rozumiem.

Nieco zdyszani stanęliśmy przed pokojem Baalany.

- Rekaber dant!

Nim drzwi się rozwarły, usłyszeliśmy dobiegający jakby ze ścian głos Moldorna:

Głupcy, nie wiecie, co czynicie. Ta wasza Pani Światła to w rzeczywistości przybyły z gwiazd potwór, którego celem jest zawładnięcie światem...” Wpadliśmy do komnaty. Na nasz widok Baalana szybko wstała z sofy.

- Co się tu...

- Jesteś wolna!

Obrzydliwy głos Moldorna nadal sączył się ze ścian:

... przybrało postać dziewczyny by odbyć zwiad, poznać nasze możliwości... Więżę je, bo zabić go nie sposób. W tej postaci jest nieszkodliwe, nie ma bowiem kontaktu z Szernią...”

- To głos Moldorna! - Baalana spojrzała przerażona.

- Raniłem go... - powiedziałem pospiesznie. - Czy chcesz coś stąd zabrać?

- Gdzie jest moja skrzynia?!

- Jaka...

- Jest wmurowana w ten kominek - Rbit błysnął ślepiami.

- Rolold mówił mi o niej.

- Więc ona cały czas była tu, w tym pokoju!

Podbiegła do paleniska, próbowała delikatnymi dłońmi wyrwać spojone zaprawą kamienie. Widząc to Raner nałożył na biodra Paś Siły i jednym uderzeniem rozłupał kilkanaście z nich na raz.

Wszystkie potężne Magiczne Przedmioty mogą mu umożliwić kontakt z Mocą” - sepleniły coraz ciszej ściany. „Jeździłem po całym Imperium, odnajdywałem je i niszczyłem... Także Pióro... Te, których nie udało mi się zniszczyć - ukrywałem. W skrzyni... znajduje się najpotężniejszy Przedmiot na świecie... Nie dawajcie mu go! Nie...”

Raner uderzył jeszcze raz. Niewielka szkatułka potoczyła się po podłodze. Baalaba chwyciła ją drapieżnie i błyskawicznie wydobyła mały, lśniący krążek. Poznałem natychmiast, choć nie widziałem go jeszcze nigdy: Srebrny Krążek Mirram.

- Mam! - krzyknęła triumfalnie. - Mam Mirram, mam!

Zadrżałem. Scena ta miała w sobie coś niesamowitego. Baalana jednym ruchem zdarła tunikę i położyła Krążek na nagim brzuchu. Z cichym sykiem wtopił się w skórę. Przebiegła po nim palcami i śmiejąc się przeraźliwie znikła. Wciąż tylko było słychać jej śmiech, coraz głośniejszy i coraz bardziej zgrzytliwy. Spostrzegłem, że moje nogi tkwią po kolana w różowej, lepkiej mgle, poczułem, że roztapiam się w czymś gorącym i gęstym, w czymś, co przekracza granice ludzkiego pojmowania... Jakaś przemożna siła wydarła z mego gardła długi; bulgocący dźwięk, ta sama siła kazała zadrzeć głowę do góry. Spojrzenie przebiło ciężkie dachy zamczyska i pobiegło dalej, dalej...

Prawa Całości dopełniły się.



Susan Palwick





Długo i szczęśliwie

(Ever After)

Przełożył: Jacek Manicki





- Aksamit - mówi odgarniając z czoła zmierzwione podczas snu włosy. - Tym razem pragnę zielonego aksamitu z koronką przy dekolcie i mankietach. Koronka kremowa - nie biała - i aksamit w kolorze morskiej zieleni. Potrafisz to zrobić?

- Oczywiście. - Już staje się próżna; próżna i trochę apodyktyczna. Przestała się już dziwić. Będzie dobrze. Teraz już niedługo, bardzo niedługo będę musiała powiedzieć jej prawdę.

Pochyla się w ciemnej kuchni, żeby spojrzeć w pokrywkę matczynego miedzianego kociołka. Zapadł właśnie zmierzch i w świetle latarni, którą trzymam, po metalu tańczy migotliwe, mgliste odbicie. Krzywi się.

- Czy możesz mi dać prawdziwe zwierciadło? To nie powinno być takie trudne.

Pamiętam, jak napełniło ją zachwytem światło, które przyniosłam. Marnować dobre paliwo tylko po to, by się przejrzeć!

- Żadnych zwierciadeł. Nie ubieram cię naprawdę, a tylko na pozór. Przecież wiesz.

- Och. - Macha niedbale dłonią. Jest dumna ze swych dłoni: są delikatne, mleczno-białe, o długich palcach; to dłonie szlachetnie urodzonej kobiety; przez wszystkie te lata, zanim się zjawiłam, chroniła je przed ciężką pracą w matczynej kuchni. - Tak, książę. Muszę poślubić księcia i wejść w ten sposób w posiadanie jego klejnotów. Myślisz, że uda mi się tym razem?

- Na tych tańcach nie będzie żadnych książąt, Caitlin. Nabierasz dopiero ogłady przed spotkaniem księcia.

- Ha! A kiedy już w końcu nabiorę dostatecznej ogłady, to pozwolisz mi założyć szklane pantofelki?

- Nie ma mowy. Mogłabyś je stłuc tańcząc gawota i pokaleczyć się. - Znała już tę historię, zanim ją odnalazłam; one wszystkie je znają. Wchodzi im w krew, gdy tylko zaczynają rozumieć mowę i zapada w serca niczym obietnica wiosny. Wszystkie biedne matki opowiadają tę historię swoim córkom siedząc z nimi w ciemnych kuchniach, szorując garnki i starając się oszczędzać dłonie na dzień, kiedy bajka się urzeczywistni. Zastanawiam się często, czy ta pierwsza młódka była jedną z nas, ale te fakty się nic liczą. Podobnie jak wszystkie dobre opowieści, ta też jest prawdziwa.

- Księżniczka Caitlin - mówi z rozmarzeniem. - To będzie wspaniałe. Och, jak mi będą zazdrościć! Już się zaczęło, przez ten krótki czas, od kiedy uczyniłaś mnie piękną. Wstrętna, stara Lady Alison - widziałaś, jak patrzyła na mnie krzywym okiem na ostatnim balu? Czy tylko dlatego, że moja skóra jest gładka, a jej pomarszczona i że jestem nowo przybyła?

- Tak - mówię.

Wystrzegam się Lady Alison, która tak srogo wygląda i tak mało mówi. Lady Alison jest niebezpieczna.

- Zazdrosna - mówi z zadowoleniem Caitlin. - I ja byłabym zazdrosna wyglądając jak ona.

- Jesteś śliczna - mówię i nie przesadzam. Z tymi błękitnymi oczętami, kruczoczarnymi włosami i z tymi dłońmi mogłaby przyciągnąć oko wielu książąt bez niczyjej pomocy. Z tym, ma się rozumieć, że gdyby nie ja, nigdy nie mieliby okazji jej zobaczyć.

Śmiejąc się siada, żebym zaplotła jej włosy.

- Jakaś ty poważna! Nigdy się do mnie nie uśmiechasz. Czy czarodziejki nigdy się nie uśmiechają? Nie jesteś ze mnie dumna?

- Bardzo dumna - mówię rozdzielając gęstą kaskadę jej włosów i przystępując do zaplatania warkoczy. Zalatuje od niej dymem i chudym, skwaśniałym gulaszem, który dusi się na palenisku, ale dziś wieczorem na tańcach pachnieć będzie letnim kwieciem.

- Czy uśmiechniesz się i roześmiejesz, kiedy dostanę moje klejnoty i ziemię? Obsypię cię wtedy bogactwem.

Tak szybko, myślę i dech mi zapiera. Tak szybko obiecuje mi prezenty i zapomina o kobiecie, która wydała ją na świat i która leży teraz chrapiąc w sąsiedniej izbie. Będzie dobrze; a jednak doznaję czegoś bardzo przypominającego współczucie.

- Każda żona ma tylko tyle bogactw, ile dostanie od swojego lorda, Caitlin. Przynajmniej w tym królestwie.

- Kiedy wyjdę za mąż, będę miała własne bogactwa - odpowiada wyniośle; i nagle jej twarz chmurzy się, jak gdyby żałowała, że zapomniała. - Moja matka też będzie wtedy bogata. Dlaczego teraz cię nie lubi, matko chrzestna?

- Bo zabieram jej ciebie. Jej nigdy nie zaproszono na bal. I dlatego, że jestem piękna, a ona już nie.

W tym, co powiedziałam, jest jak zawsze sporo prawdy; i jak zawsze zaczynam się zastanawiać, czy są jeszcze jakieś inne przyczyny. Nieważne. Jeśli nawet matka Caitlin coś podejrzewa, to nic nie mówi. Jestem jedyną szansą na to, by wraz z córką awansowały do szlachetnego stanu i w imię tego marzenia toleruje moją obecność oraz dziwaczne nowe nastroje Caitlin i rozkład dnia, na mocy którego dziewczynie oszczędzane są wszelkie prace, by zachowała świeżość na tańce.

Caitlin pochyla głowę i błyszczące warkocze prześlizgują mi się przez palce niczym woda.

- Gdy poślubię księcia, będzie mogła przychodzić na zamek, kiedy tylko zechce. Wtedy i ją uczynimy piękną. Kupię jej wspaniałe szaty i szminki do twarzy.

- Ciążą na niej lata znoju, Caitlin. Lady Alison jest w wieku twojej matki i wszystkie jej bogactwa nie są w stanie zwrócić jej urody.

- Och, ale Lady Alison jest podła. To szkodzi urodzie. - Caitlin lekceważy swego wroga z ignorancją właściwą młodości. Lady Alison nie jest podlejsza od kogokolwiek innego, ale odcisnęły na niej swe piętno choroby, bezdzietność i niewierność jej bogatego lorda. Tego wieczora w Caitlin zakocha się jej młody bratanek - podejrzewam, że wybrankę zasugerował Lord Gregory właśnie dlatego, że Alison się temu sprzeciwi.

Włosy Caitlin są już ułożone, upięte wysoko w zwinięte, połyskliwe warkocze.

- Masz zaproszenie? Gdzie ja je położyłam?

- Na stole, przy cebulach.

Kiwa głową, przechodzi przez izbę, chwyta arkusik grubego papieru i wachluje się nim. Pamiętam jej pierwsze zaproszenie sprzed zaledwie sześciu tańców, jej zapał, niewinność i czystość, te szeroko rozwarte oczy i zachwyt. Ja? Ja zostałam zaproszona na bal? Nie chciała wtedy wypuścić zaproszenia z rąk; bała się, że może zniknąć tak samo nagle, jak przyszło, wiele godzin nosiła je przy sobie. Za tym pierwszym razem, kiedy najpełniej uwierzą w tę historię i są najbardziej wstrząśnięte faktem wyboru do odegrania roli bohaterki, są zawsze najpiękniejsze. Żaden splendor, jakim je potem otaczamy, nie może dorównać temu pierwszemu blaskowi.

- Ubierz mnie - rozkazuje teraz Caitlin stając z zamkniętymi oczyma pośrodku kuchni i sprowadzam na nią przepych, i pragnienie z ułudą przekształcają jej plugawą kuchenną kieckę w jedwab koloru morskiej zieleni oblamowany kremową koronką. Uśmiecha się. Otwiera oczy, które błyszczą radością i zawrotem głowy wywołanymi przemianą. Łatwo przywykła do tego tempa zmian; łaknie ich. Porzuciła już sny o miłości dla snów o władzy.

- Jestem głodna - mówi. - Chcę coś zjeść przed tańcami. Co to była za zupa, którą dałaś mi zeszłego wieczora? Musiałaś dodać do niej wina, bo się upiłam. Chcę jej jeszcze.

- Żadnego jedzenia przed tańcami - mówię jej. - Nie chcesz chyba wyglądać grubo, prawda?

Nie ma o to obawy w przypadku dziewczyny, która przez całe życie przymierała głodem w nędznej kuchni; ale na myśl o tańczeniu zapomina o głodzie i robi kilka lekkich kroków w rytm wyimaginowanej muzyki.

- Pozwól mi tym razem zostać dłużej - proszę cię. Tylko godzinkę albo dwie. Już się nie zmęczę.

- Do północy - mówię stanowczo. Nie ma co zmieniać tego fragmentu bajki, dopóki nie dowie się wszystkiego.

Tak więc jedziemy na tańce w sfatygowanej karocy olśniewającej blaskiem nie za sprawą żadnych moich czarów, a wiary Caitlin we własną urodę. Tego też łatwo się nauczyła; uroki są już bardziej jej niż moje, chociaż jeszcze sobie tego nie uświadamia.

W bramie Caitlin wręcza zaproszenie lokajowi. Upodobała sobie ten moment, ten dreszczyk emocji towarzyszący naginaniu tego człowieka do swojej woli świstkiem papieru, zmuszaniu go do wpuszczenia kogoś, kogo - całkiem słusznie - podejrzewa, że nie zasługuje na wpuszczenie. To bardzo ważne, że nauczyła się tej gry. Później nauczy się jeszcze sama zdobywać zaproszenia, pochlebstwami nakłaniać możnych do wpuszczania jej tam, gdzie bez ich przyzwolenia nie byłaby w stanie się dostać.

Tylko że dzisiejszego wieczora jest to trochę trudniejsze. Lokaj zerka na kopertę, marszczy czoło i mówi:

- Przykro mi, ale nie mogę was wpuścić.

- Nie możesz nas wpuścić? - w głosie Caitlin pojawia się ton lodowatego oburzenia, tak więc pozwalam jej mówić dalej. Tego też musi się nauczyć. - Nie możesz nas wpuścić na zaproszenie skreślone ręką samego Lorda Gregory’ego?

- Właśnie, o pani. Lady Alison wydała polecenie...

- Lady Alison nie wystosowuje zaproszeń.

Lokaj chrząka, przestępuje z nogi na nogę.

- Właśnie. Mam bardzo rygorystyczne polecenie...

- Co polecił Lord Gregory?

- Lord Gregory nie...

- Zaproszenie jest wypełnione ręką Lorda Gregory’ego. Lord Gregory pragnie nas gościć. Źle by się dla ciebie skończyło lokaju, gdyby Lord Gregory dowiedział się, że bronisz nam wstępu.

Lokaj podnosi na nas wzrok; jest zdeprymowany.

- Właśnie - bąka niepewnie.

- Wstawię się u niej za tobą - mówię do niego, Caitlin uśmiecha się do mnie, przejeżdżamy przez bramę, mijamy wspaniałe ogrody i wysokie, równo przystrzyżone żywopłoty. Opadam na oparcie siedzenia drżąc na całym ciele. Lady Alison jest bardzo niebezpieczna, ale popełniła błąd. Sługa nie był w stanie zakwestionować zaproszenia wystosowanego przez jej męża; osiągnęła tylko tyle, że nas ostrzegła.

- Dzisiejszego wieczora bądź bardzo ostrożna - mówię do Caitlin. - Unikaj jej.

- Najchętniej wydrapałabym jej oczy! Jak śmiała ta zazdrosna stara...

- Unikaj jej, Caitlin! Ja się nią zajmę. Nie chcę cię widzieć nigdzie w jej pobliżu.

Ulega. Słyszymy już muzykę dochodzącą z wielkiej sali i Caitlin przytupuje do taktu, a oczy jej jaśnieją.

Uczestnikami dzisiejszych tańców są ci sami ludzie, którzy zawsze w tańcach uczestniczą; teraz znają ją tu już wszyscy. Ekscytuje mężczyzn i wyprowadza z równowagi kobiety, a gdzie przechodzi, pozostawia za sobą pasmo niezręcznego milczenia, w ślad za którym ciągną się przytłumione szepty. Wytężam słuch, by podsłuchać, co mówią, ale wychwytuję tylko zwykłe komentarze co do jej młodości, urody i niskiego urodzenia.

- Sądzisz, że jest czyimś dzieckiem z nieprawego łoża?

- Na pewno konkubina.

- Ta nigdy nie wstąpi do klasztoru.

- Zwyczajna łowczyni mężów i wkrótce może jakiegoś upolować. Wolałabym, żeby to nie był mój.

Jak zwykle. Dostrzegam Lady Alison siedzącą po drugiej stronie szerokiej sali. Przygląda się nam spod przymrużonych powiek. Powykręcana artretyzmem dłoń przyozdobiona drogocennymi pierścieniami postukuje ostentacyjnie o kolano. Widzi, że ją obserwuję i bez zmrużenia oka wytrzymuje moje spojrzenie. Żegna się znakiem krzyża.

Odwracam wzrok żałując, że tu przyszłam. Co ona zamierza? Ciekawe, ile dowiedziała się z samej obserwacji i ile umknęło uwagi Gregory’ego. Ponownie omiatam wzrokiem salę i dostrzegam go w kącie bawiącego się kielichem wina. Obserwuje Caitlin z takim samym przejęciem, co jego żona, ale z odmiennym zgoła wyrazem twarzy.

I wśród wielu innych, którzy rzucają Caitlin ukradkowe spojrzenia, by zaraz odwrócić spłoszony wzrok, jest jeszcze ktoś, kto ją obserwuje: Randolph, młody bratanek Gregory’ego, kawaler wysoki, dobrze zbudowany, o urodziwej twarzy. Caitlin szuka u mnie wzrokiem potwierdzenie, a ja kiwam głową. Uśmiecha się do Randolpha - tego zalotnego uśmiechu wcale nie trzeba jej było uczyć - i ten wyciąga rękę, by poprosić ją do tańca.

Przyglądam im się przez chwilę obserwując bacznie, jak Caitlin podnosi wzrok na swego partnera, jak przechyla głowę, jak trzepocze powiekami. Zaczęła od uśmiechu, resztę dałam jej ja. Dobrze opanowała te umiejętności.

- A więc - odzywa się ktoś za moimi plecami - przyzwyczaja się powoli do tych zarwanych wieczorów.

Odwracam się. Za mną stoi szpetna i zasuszona Lady Alison, która z nieprawdopodobną szybkością zdążyła przeciąć salę.

- Przywykła do nich niemal tak samo, jak ty - mówi. Skłaniam głowę przytakując ostrożnie.

- Albo ty sama - mówię. Ci, którzy pragną tańczyć w tych salach muszą się nauczyć obywania bez snu.

- Mała drzemka w dzień. - Usta jej drgają. - Jestem ciotką Randolpha, pani. Dopóki pozostaje w tych murach, obowiązek opieki nad nim spoczywa na mnie, tak samo jak na tobie spoczywa obowiązek opieki nad tą dziewczyną. Nie cofnę się przed niczym, by go ustrzec.

Wybucham gardłowym chichotem, który przeraża Gregory’ego, ale jest tak samo wystudiowany, jak zalotność Caitlin.

- Przed tańczeniem z ładną, młodą kobietą?

- Przed pozostaniem sam na sam z tymi, które go usidlą wykorzystując w tym celu jego własną ignorancję. O wiele za mało wie o świecie; pokłada więcej wiary w bajkach, niż w historii i ani ja, ani Kościół nie jesteśmy w stanie wyperswadować mu, by uwierzył w szatana. Zaklinam cię na naszego Pana w niebiesiech i jego świętych apostołów, opuść ten dom.

- A więc to ty wydałaś rozkazy służbie przy bramie. - Jej pobożność przyprawia mnie o mdłości, co niewątpliwie leży w jej intencjach, i z pewnym wysiłkiem udaje mi się zapanować nad głosem. - Panem tego zamku jest Lord Gregory, Lady Alison, na którego zaproszenie tu jesteśmy i z którego gościnności nadal zamierzamy korzystać.

Krzywi się.

- Choć moja władza nie rozciąga się na dobieranie sobie gości, ja też mam tutaj coś do powiedzenia. Bacz dobrze na swoją podopieczną.

- Nie ma potrzeby. Oni tylko tańczą. - Zerkam na Caitlin i Randolpha, którzy są tak pochłonięci sobą, jakby oprócz nich w sali nie było nikogo. Na twarzy Randolpha maluje się odurzenie i zachwyt; twarz Caitlin, kiedy ją wreszcie dostrzegam, jest rozkochana i pełna żaru. Marszczę czoło pod wpływem opanowującego mnie nagle uczucia niepokoju; to przychodzi zbyt szybko, jest o wiele za słabo kontrolowane i może świadczy o czymś więcej niż samej tylko grze.

Lady Alison prycha.

- Gwarantuję, że teraz obojgu sam taniec już nie wystarczy, chociaż każde z nich pragnąć będzie czego innego. Bacz na nią - bo jak nie, to ja cię wyręczę i na pewno w mniej układny sposób.

Z tymi słowami odwraca się i znika w tłumie. Odwracam się plecami do młodej pary z myślą, że dzisiejszego wieczora faktycznie przydałaby się tu przyzwoitka; ale muzykanci zaczęli grać menueta i Caitlin z Randolphem stawiają z gracją kolejne kroki tańca tak pogmatwane i wymierzone, jak każda dworska intryga. Sam taniec zagwarantuje im na chwilę bezpieczeństwo.

Ja przesuwam się teraz w kierunku Gregory’ego dryfując z wolna wokół ludzkich skupisk, jakbym tylko lustrowała tłum. Alison zajęła pozycję, z której dobrze widzi Caitlin i Randolpha pochylających się i wirujących w rytmie tańca; mam nadzieję, że nie zauważy, jak rozmawiam z jej mężem.

- Jest bardzo piękna - mówi cicho Gregory, kiedy staję wreszcie u jego boku. - Ładniejsza nawet od ciebie, moja droga. Jakąż czarującą parę tworzą. Dużo bym dał, żeby na kilka taktów tego tańca znaleźć się w skórze Randolpha.

Sądzi, że potrafi wzbudzić we mnie zazdrość. Gdyby był to jakiś inny bal, mogłabym udać, że dopiął swego, ale dziś wieczorem nie mamy czasu na gry.

- Gregory, Alison usiłowała zatrzymać nas przy bramie. I wręcz mi groziła.

Gregory uśmiecha się.

- Postąpiła głupio. I na nic się to zdało.

- Zgoda - mówię, chociaż podejrzewam, że Lady Alison ma jakieś sposoby, o których żadne z nas nie wie. Ma je większość żon szlachetnie urodzonych: zaufani słudzy, oddani kapłani, sieć szpiegów w kuchniach i na korytarzach.

Gregory wyciąga rękę, by dotknąć mojego policzka; odsuwam się od niego zakłopotana. Każdy tu podejrzewa, że jestem jego kochanką, ale niewiele jest sensu w dawaniu tym podejrzeniom publicznego dowodu. Gregory śmieje się cicho.

- Nie musisz się jej obawiać. Kocha tego chłopca i pragnie tylko trzymać go jak w klasztorze, w kaplicy z nosem w Piśmie Świętym. Tłumaczę jej, że nie jest to odpowiednie zajęcie dla młodego mężczyzny, a już z pewnością żadna szkoła życia dla utytułowanego lorda, który musi się uczyć, jak stawiać czoła zalotom o wiele bardziej doświadczonych kobiet. Niech się więc weselą z naszą małą Caitlin i uczą jedno od drugiego, a obojgu na dobre to wyjdzie. Popatrz, jak tańczą!

Tańczą tak, jak uczyłam Caitlin tańczyć z książętami: stawiając niespiesznie kroki, dotykając się koniuszkami palców, rozchylając lekko wargi i patrząc na siebie promiennymi oczyma. Alison nie spuszcza z nich wzroku i jest wyraźnie zaniepokojona, a ja chcąc nie chcąc odczuwam to samo. Caitlin zbytnio rzuca się w oczy, zbytnio się zapomina; nie minęła jeszcze godzina, a ona znowu stała się niewinna. Przypominam sobie, co Alison powiedziała o historii i o bajkach; jeśli Caitlin i Randolph uwierzą oboje, że są z tej samej starej baśni, sprawy skomplikują się dla nas wszystkich.

- Niech nacieszą się sobą - mówi cicho Gregory. - Potrzeba im obojgu odrobiny szczęścia - Randolphowi, którego ojciec na pewno umiera i którego oszołomią wkrótce zawiłości władzy, i Caitlin, która przekona się niebawem o swej prawdziwej naturze. Nie możesz dłużej taić tego przed nią, Juliano. Zbytnio się zmieniła. Niech przez tę jedną noc będą szczęśliwi; i niech ich opiekunowie chociaż raz zaniechają ostrożności i czerpią pożytek z ich przykładu.

Sięga znowu po moją dłoń, przyciąga bliżej i nie chce puścić. Jego oczy błyszczą tak samo, jak oczy Randolpha; wypił chyba za dużo wina.

- Pożytek z lekkomyślności? - pytam wyszarpując palce z uścisku jego dłoni. Alison odwróciła wzrok od bratanka i patrzy teraz beznamiętnie w naszą stronę. Słyszę wokół pomruki; młody dandys w purpurowych atłasach i zielonych pończochach unosi brew.

- To mój zamek - mówi Gregory. - Moje sale i ziemia, moi muzykanci, moja służba i kler, i szlachta; to moja żona. Nikt nie może cię tu skrzywdzić, Juliano.

- Nikt nie przyjdzie ci z pomocą, mój panie. Racz zachować rozsądek...

- To moje zaproszenie. - W jego głosie niewiele teraz ogłady. - Podobnie jak już nie raz bywało, to moje zaproszenie umożliwiło ci wstęp; zapewniam ci splendor, wspaniałe wyżywienie i teren do szkolenia tej dziewczyny, i rad jestem z tego. Nie jestem niewolnikiem kapłanów Alison, Juliano; bardzo dobrze zdaję sobie sprawę, że nie jesteś szatanem.

- Racz mówić ciszej i zachowywać się dyskretniej, milordzie! - Dandys stara się teraz jak może, by wyglądać na zupełnie nami nie zainteresowanego i ostentacyjnie zachwyca się kiścią winogron. Caitlin i Randolph zapatrzeni w siebie kołyszą się w ostatnich taktach menueta.

Gregory ciągnie tym samym tonem.

- Ostatnio więcej uwagi poświęcałaś Caitlin, niż mnie. Nawet szlachetnie urodzeni są ludźmi i można ich zranić Niech młodzi mają dziś w nocy swoje przyjemności, ą ja swoje.

Ponieważ uparcie me zniża głosu, ja zniżam swój.

- Co, na środku sali balowej? Ależ widowisko mieliby twoi goście! Przyjdę do ciebie jutro...

- Dzisiaj - mówi w ciszy, jaka zapada nagle po skończonym tańcu. - Przyjdź do mnie dziś w nocy do tej co zwykle komnaty...

- Marny to lord, co zostawia bez opieki swych gości - przypominam mu ostro - i marna to nauczycielka, co porzuca swoją uczennicę. Wybacz mi, proszę.

Znowu wyciąga do mnie rękę, ale wymykam mu się i ruszam na poszukiwanie Caitlin klucząc między wytwornie odzianymi lordami, damami i dworzanami, wychwytując strzępy plotek i rozmów.

- Widziałaś, jak tańczyli...

- Tak więc dziczyzna mi szkodzi, ale dzięki bogini była to tylko drobna dolegliwość...

- Ach, ta fioletowa jedwabna suknia Penelopy! Powiedziałam, mój drogi, że po prostu muszę mieć ten wykrój i spytałam, gdzie znalazła tę krawcową...

- Brat Gregory’ego dogorywa, a młody dziedzic tutaj? Żadnemu wujowi nie można tak dalece ufać. Najlepiej, żeby ten chłopak miał zawsze w gotowości ostry sztylet i oczy szeroko otwarte, ja to mówię.

Ten ostatni komentarz sprawia, że przyspieszam kroku. Brat Gregory’ego jest zwyczajnym diukiem, ale jednak szlachcicem, a Gregory jest drugim, po Randolphie, pretendentem do spadku. Jeśli Randolph znajduje się w niebezpieczeństwie, a Caitlin jest z nim...

Byłam głupia. Nie powinnyśmy tu przychodzić i musimy wyjść. Z większym niż dotąd niepokojem przeczesuję wzrokiem barwny tłum wypatrując Caitlin, ale moje obawy są bezpodstawne; ona dostrzega mnie pierwsza i rzuca się ku mnie rozpromieniona.

- Och, matko chrzestna...

- Caitlin! Słuchaj, moja droga, musisz pozostać przy mnie...

Ale nie dosłyszała, co mówię.

- Matko chrzestna, on jest taki słodki i miły, tak trapi go choroba ojca, a mimo to stara się być wesół - widziałaś, jak tańczył? Dlaczego mam pokochać właśnie księcia? Nie dbam o to, że nie jest księciem, naprawdę nie dbam, a jeszcze pięć dni temu wzgardziłam tamtym gamoniowatym zalotnikiem dlatego tylko, że nie miał tytułu, ale on nie był nawet w przybliżeniu tak przystojny...

- Caitlin! - Tak, bezsprzecznie musimy stąd wyjść. Zniżam głos i biorę ją za łokieć. - Posłuchaj mnie: przystojnych jest wielu mężczyzn. Jeśli pragniesz przystojnego mężczyzny, możesz wyjść za kowala. Nie po to cię szkolę, abyś została zwyczajną żoną diuka.

Teraz staje się wyniosła.

- Diukini brzmi w mych uszach wystarczająco dobrze. Lord Gregory też nie jest królem.

Gdybyśmy były same, wymierzyłabym jej za to policzek.

- Nie, nie jest, ale to dojrzały mężczyzna dysponujący ograniczoną władzą, przez co stanowi dla nas o wiele pożyteczniejszą zdobycz niż Randolph. Caitlin, musimy już iść...

- Nie! Nie możemy wyjść; daleko jeszcze do północy. Nie chcę wychodzić. Nie zmusisz mnie.

- Mogę cię tutaj obedrzeć z twojego pysznego stroju.

- Randolphowi nie zrobiłoby to różnicy.

- Ale wszystkim innym tak, a mają nad nim liczebną przewagę.

- Randolph ma własnych towarzyszy...

- Randolph - mówię tracąc cierpliwość - własne to ma wciąż jeszcze pryszcze. Jest miłym młodym człowiekiem, Caitlin, ale jednak młodym. Moja droga, dzisiejszego wieczora, poza waszym małym romansem dzieje się na tej sali w wiele więcej. Jestem twoją czarodziejską matką chrzestną i w pewnych sprawach musisz mi ufać. Wychodzimy.

- Nie wyjdę - mówi zadzierając buńczucznie podbródek. - Zostanę tutaj, aż minie północ. Jeśli chcesz, możesz zamienić mnie w ropuchę; Randolph mnie ocali i uczyni diukinią.

- Księżniczki są bezpieczniejsze - mówię ponuro nie przekonana wcale, czy to prawda. W drugim końcu sali dandys w zielonych pończochach mówi coś z przejęciem do Lady Alison, a mnie przechodzi dreszcz. No cóż, nie mógł podsłuchać wiele poza tym, co głoszą ogólnie znane plotki, a my wkrótce będziemy już w karocy, daleko od tego wszystkiego.

- Caitlin! - podbiega do nas Randolph rozradowany i przymilny, niczym jakiś przyjazny pies. - Dlaczego mnie zostawiłaś? Nie wiedziałem, gdzie się podziałaś. Zatańczysz ze mną jeszcze? Proszę, napij się trochę wina z mojego kieliszka, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Przyszło mi na myśl, że możesz być spragniona...

Caitlin bierze od niego kielich i śmiejąc się popija trunek.

- Oczywiście, że z tobą zatańczę.

Spoglądam na Caitlin spod ściągniętych brwi i chrząkam.

- Przykro mi; ale ona nie może, milordzie...

- To moja matka chrzestna Juliana - nie daje mi skończyć Caitlin pociągając jeszcze jeden łyk wina i obdarzając Randolpha oszałamiającym uśmiechem - która jest przewrażliwiona na punkcie przyzwoitości i myśli, że jeśli zbyt często będę z tobą tańczyć, ludzie zaczną plotkować.

- Bo i zaczną - mówi Randolph pochylając się i całując mnie w rękę - bo każdy plotkuje o pięknie. - Prostuje się i uśmiecha do mnie z góry nie puszczając mojej dłoni. Policzki ma zarumienione, a palce bardzo ciepłe; wyczuwam poprzez skórę leciutki, miarowy łomot jego pulsu. Cóż innego pozostaje Caitlin, jak nie stajać pod wpływem takiego ciepła?

- Randolphie! - jeden okrzyk, dwa głosy; z przeciwnych stron, poprzez rozstępujące się przed nimi morze gości zbliżają się ku nam Alison i Gregory. Alison dopada do nas bez tchu na chwilę przed swym mężem.

- Randolphie, kochanie moje - muzykanci zagrają na moją prośbę coś wolnego. Zatańczysz chyba ze swoją ułomną ciotką, prawda? Randolph zgina się w ukłonie; nie może jej przecież odmówić.

- A ja będę miał honor poprosić do tańca tę młodą damę - mówi gładko Gregory stając obok Caitlin - za przyzwoleniem jej miłej matki chrzestnej.

To nie prośba. Przez chwilę rozważam możliwość wymówienia się złym samopoczuciem, ale taki fortel zachwiałby wiarę Caitlin w moją moc i dał Gregory’emu pretekst do zatrzymania mnie siłą, bym przenocowała tutaj i doszła do siebie pod opieką jego służby.

Rozmyślam się i staję pod kolumną, by obserwować tańczących. Usta Alison prowadzonej ostrożnie po parkiecie przez Randolpha poruszają się. Widzę jak wciska mu w dłoń mały woreczek; Randolph uśmiecha się pobłażliwie i wsuwa go do kieszeni.

Alison ostrzega go więc przed Caitlin. Ten taniec doprowadza do szału swoją powolnością i jest stanowczo za długi; wyciągam szyję, żeby odszukać wzrokiem Caitlin i Gregory’ego, ale w tej chwili spostrzegam, że zaraz przepłyną w tańcu obok mnie.

- Tak, ze wszystkich kwiatów najbardziej lubię róże - mówi swobodnie Caitlin. (To również wystudiowane; dopóki jej tego nie nauczyłam, wolała niezapominajki).

Przynajmniej jedna z tych rozmów jest bez znaczenia, a Caitlin bezpieczna. Tymczasem Alison i Randolph tańczą wpatrzeni w siebie; ona usiłuje dać mu coś na łańcuszku, a on wzbrania się przed przyjęciem. Mijają mnie, ale nic nie mówię; w chwilę później przesuwają się znowu obok Caitlin z Gregory’m.

- W lewo w lewo w prawo, w lewo w lewo w prawo - słyszę, jak dyktuje jej Gregory, zanim nie oddalą się poza zasięg mego słuchu - to przyjemny układ i bardzo modny; musisz spróbować.

Bez wątpienia jakiś nowy taniec dworski. Ten stary kończy się wreszcie i rzucam się ku Caitlin tylko po to, by zostać zatrzymaną przez trupę rozhasanych akrobatów, którzy wpadają właśnie na salę.

- Bawicie się? - krzyczą fikając koziołki i wirując przede mną, a tłum śmieje się i gromadzi, by na nich popatrzeć. - Radujcie się, tańczcie! - Usiłuję ich ominąć, ale nadziewam się na pstro odzianego błazna żonglującego cynowymi pucharami. - Hej, rozweselimy was, na zaproszenie szczodrego lorda podbijemy was, zdobędziemy...

Odciągniecie naszą uwagę, myślę - ale od czego? Udaje mi się okrążyć żonglera, ale nigdzie nie dostrzegam ani Caitlin, ani Randolpha. Gregory też gdzieś zniknął.

Jednak Alison rzuca się w oczy aż za bardzo.

- Gdzie oni są? Co z nimi zrobiłaś?

Staje przede mną z dłońmi zaciśniętymi na delikatnym jedwabiu swej sukni.

- Odwróciłam się tylko na chwilę od Randolpha, żeby odpowiedzieć na zapytanie sługi, a kiedy znowu spojrzałam, jego już nie było...

- Milady, ja stałam na uboczu. Bez wątpienia widziałaś mnie, pani. Mam szczere chęci zastosować się do twojego życzenia i wyjść, i to zamieszanie nie podoba mi się tak samo, jak tobie.

- Znam cię - syczy przyciszonym głosem dygocząc. - Wiem kim jesteś. Mówiłam Randolphowi, ale on mi nie wierzy, a Gregory’ego rozpad zwyczajnie bawi. Zdemaskowałabym cię w tej sali i rozesłała miejskich obwoływaczy, żeby rozgłosili prawdę o tobie, tylko że wtedy rozniosłoby się wśród przyzwoitych chrześcijan, że mój dobry lord zadawał się z taką kreaturą.

I runąłby wtedy twój dom, a bogactwa zostały splądrowane, myślę; tak, biedota tylko czeka na takie preteksty. Dobrze wiesz, czemu zachowujesz milczenie, Alison. W ten sposób kupujesz sobie bezpieczeństwo.

Ale nie śmiem powiedzieć głośno tego, o czym ona i tak wie.

- Jestem taką samą kobietą, jak ty, milady, i mnie też niepokoi zniknięcie Randolpha i dziewczyny...

- Bzdura. Oboje są czarującymi, świetnie tańczącymi młodymi ludźmi. - Pojawił się znowu Gregory; jest uprzejmy i wytworny, sprawia wrażenie bardziej zrelaksowanego niż przez cały wieczór i coraz mniej mu ufam.

Alison, sądząc z jej miny, również.

- A gdzież to ukryłeś dwa nasze wzory doskonałości, mój panie?

- Ja? Nigdzie ich nie ukryłem. Bez wątpienia wymknęli się stąd i znaleźli sobie jakiś ustronny kącik. Młodzi robią takie rzeczy. Alison, moja słodyczy, wyglądasz na zmęczoną...

- Starzy również, kiedy nadarzy im się po temu okazja. Nie, nie mam zamiaru wycofać się ku twej wygodzie i pozostawić cię sam na sam z tą kreaturą. O wiele bardziej cenię sobie twoją duszę.

- Szkoda że nie ciało - mówi Gregory unosząc brew. - No cóż, zatańczmy więc może wszyscy troje? Biorąc się za ręce, jak to robią dzieci? A może usiądziemy i powiemy sobie, co nam leży na sercu, albo zagramy w karty? Co wybierzecie, moje najpiękniejsze?

Alison ujmuje go za rękę.

- Chodźmy poszukać naszego bratanka.

Gregory wzdycha i wznosi do nieba oczy, ale daje się jej pociągnąć za sobą. Jestem rada, że się ich pozbyłam; teraz mogę wszcząć poszukiwania na własną rękę i szybko się stąd wynieść. Rozmowa z Alison napawa mnie niepokojem. Jest zbyt ostrożna, by zniszczyć nas tutaj, ale może przecież wysłać kogoś za nami, kiedy opuścimy już zamek.

Przemierzam więc korytarze, przecinam dziedzińce zaglądając we wszystkie kąty i za kolumny, wspinając się krętymi schodami i zbiegając nimi dopóki nie spostrzegam, że zabłądziłam i nie słyszę już muzyki rozbrzmiewającej w wielkiej sali. Natykam się na innych potajemnych kochanków, na niewyraźne kształty obejmujące się w cieniach, ale nie ma wśród nich Caitlin z Randolphem. Zajrzawszy w ostatni zakamarek, jaki udaje mi się znaleźć przypominam sobie rozmowę Caitlin i Gregory’ego o różach i wybiegam szybko na zewnątrz drzwiami, których nigdy dotąd nie widziałam, ale zalane księżycową poświatą ogrody nic mi nie zdradzają. Niebo mówi mi, że to już północ; Caitlin będzie miała uciechę, udało jej się wyniknąć.

Gdziekolwiek jest. Te sale i tereny są zbyt rozległe; nie znajdę jej do świtu, choćbym wędrowała po nich całą noc. Gregory wie, gdzie ona jest; jestem przekonana, że to on zaaranżował zniknięcie tej pary. Mógł to zrobić po to, by mnie zmusić do zgody na schadzkę. To byłoby do niego bardzo podobne; gdybym przyszła do niego, kiedy jego goście plotkują i tańczą w wielkiej sali, miałby swój dreszczyk emocji. Gregory uwielbia prywatne niedyskrecje popełniane na publicznych zgromadzeniach.

A więc ten jeden raz wezmę udział w jego grze, chociaż drażni mnie ona, pójdę z nim do łóżka, będę przebiegła i przymilna. Wracam do wnętrza i idę znajomymi korytarzami do komnat Gregory’ego, zerkając co chwila przez ramię, czy ktoś mnie nie widzi.

Po drodze muszę przejść obok małej kapliczki, w której Lady Alison oddaje się swoim modłom, i kiedy ją mijam, słyszę jęki bólu. Zatrzymuję się nasłuchując, świadoma, że może to być pułapka - ale jęk rozbrzmiewa znowu, a wyrażane nim cierpienie nie jest chyba udawane: to cienki, dziecinny szloch wydawany wyraźnie przez kobietę.

Caitlin? Przypominają mi się groźby Alison i ciemnieje mi na chwilę przed oczyma. Kryjąc się w cieniu wślizguję się do komnaty spięta do skoku. Jeśli Alison zwabiła tu dziewczynę...

Alison rzeczywiście tu jest, ale nie ma z nią Caitlin. Żona Gregory’ego, zgięta we dwoje przed ołtarzem, chwyta spazmatycznie oddech i trzyma się kurczowo za bok; twarz ma spoconą, poszarzałą, źrenice rozszerzone. Spostrzega mnie, wzdryga się i żegna z nawyku znakiem krzyża; ręka jej drży, ale panuje nad głosem.

- I co? Ty też ich nie znalazłaś?

- Milady Alison, co...

- Zapewniał, że to szybko działająca trucizna - mówi z wykrzywioną bólem twarzą - ale albo ja jestem silniejsza, niż myśli, albo dawka słabsza. Byłam zmęczona - moja noga... przyszliśmy tutaj, było blisko. Poprosiłam go, żeby się ze mną pomodlił i pokajał się bardzo ładnie. „Przyniosę trochę wina”, powiedział, „i napijemy się oboje za moje zbawienie”.

Przyniósł dwa pucharki i wzięłam ten, który mi podał... Myślałam o jego zbawieniu i ulga przytępiła mi rozum. „To wino przyprawione korzeniami”, powiedział, „Sam utarłem je dla ciebie”, i bez wątpienia tak zrobił. Żeby nikt inny ich nie spróbował.

Tak długi monolog wyraźnie ją wyczerpał; roztrzęsiona pomogłam jej dojść do krzesła. Jakim motywem mógł się kierować Gregory zabijając swoją żonę? Jej dar obserwacji, chociaż rzadko go wykorzystywał, był dla niego cenną rzeczą i trudno przypuszczać, by czuł się skrępowany małżeńskimi więzami; nigdy się nimi nie przejmował, kiedy Alison żyła.

- Jak to dobrze, że wierzę w sprawiedliwość boską - podejmuje Alison. - Na tym świecie nikt nie wymierzy mu kary. Będą udawali, że wierzą, iż zjadłam nieświeże mięso albo żółć mnie zalała.

- Zamilknij i oszczędzaj swe siły - radzę jej, ale mówi dalej płacząc teraz i poprzez spazmy próbuje niezręcznie otrzeć sobie łzy z twarzy.

- Znudził się mną, bo jestem stara. Znudził się żoną, która odmawiała modlitwy i kochała dzieci innych ludzi, chociaż nie mogła mieć własnych. Bez wątpienia ciebie umieści teraz u swego boku, bo jesteś stworzona z ciemności i kradniesz córki prostych ludzi.

Cokolwiek wyobraża sobie Alison, Gregory jest zbyt przebiegły, by uczynić mnie swą formalną małżonką.

- Wybieramy córki tylko wtedy, gdy jedna z nas zostanie zabita, Lady Alison. Nie pragniemy niczego więcej ponad to, czego pragnie każdy - żyć dalej, bezpiecznie.

- Ja będę żyć dalej w niebie - mówi i wybucha płaczem, piskliwym zawodzeniem, które wydobywa się ze świstem poprzez jej zaciśnięte zęby. Nie brzmi to już po ludzku.

Klękam obok niej niepewna, czy będzie w stanie zrozumieć moje słowa. Cokolwiek powiedział Gregory, nie wygląda to na szybko działającą dawkę trucizny; minie prawdopodobnie wiele godzin, zanim umrze i niewykluczone, że do tego czasu postrada zmysły.

- Nie mogę cię ocalić, milady, ale mogę uczynić twój koniec szybkim i bezbolesnym.

- Nie potrzebuję łaski od takich, jak ty!

- Musisz szukać łaski tam, gdzie możesz ją znaleźć. Któż inny ci pomoże?

Pojękuje i dygocząc ulega.

- Nie wyspowiadałam się. Mógłby mi na to pozwolić.

- Ale nie pozwoli. Może pewnego dnia obwołają cię świętą i wtedy twoje męczeństwo wyjdzie na jaw; na razie jedynymi ostatnimi posługami, na jakie możesz liczyć, są moje.

Znowu się żegna, ale tym razem uniesienie ręki sprawia jej wyraźną trudność.

- Prawdziwa śmierć?

- Prawdziwa śmierć - mówię łagodnie. - Nie powtarzamy bólu w nieskończoność.

Uniesione wargi obnażają jej zęby.

- Uczyń zatem ten akt łaski; a kiedy znajdziesz się już tam, gdzie masz się znaleźć, powiedz Gregory’emu, że daleko gorzej niż mnie skrzywdził samego siebie.

To szybkie i bezbolesne, jak jej obiecałam, ale kończąc cała dygoczę a myśl o stanięciu oko w oko z Gregorym napawa mnie przerażeniem. Będę musiała udawać, że nie wiem, iż zamordował własną żonę; będę musiała być czarująca i uwodzicielska i maskować troskę o bezpieczeństwo swoje i Caitlin, by móc ukryć przed nim jej pochodzenie.

Pukam do jego drzwi i słyszę ciche:

- Wejdź. - Nawet tutaj potrzebuję zaproszenia, żeby wejść do tej komnaty, gdzie Gregory rozwalony na łożu w rozluźnionych już szatach obierać będzie jabłko, albo podpiłowywać sobie paznokcie.

Dzisiejszego wieczora komnata jest nieoświetlona. Dostrzegam kogoś siedzącego przy oknie, czyjąś sylwetkę rysującą się na tle księżycowej poświaty; dopiero gdy moje oczy przywykają do ciemności uświadamiam sobie, że tego zaproszenia nie wystosował Gregory. Zamiast niego czeka tu ksiądz otoczony krucyfiksami, flakonikami z wodą święconą i gipsowymi posążkami świętych. Na łóżku, na którym tak często leżałam, spoczywa coś długiego i ostrego, czemu usiłuję nie przypatrywać się zbyt dokładnie.

- Witam - mówi kapłan, gdy zatrzaskują się za mną drzwi. Powinnam odwrócić się i wybiec, ale teraz jest już za późno; zamarłam na widok księdza, jak podobno zamierają zwierzęta na widok nieoczekiwanego blasku. Z korytarza dobiegają moich uszu ciężkie kroki - a zatem korytarz jest strzeżony.

Ksiądz trzyma otwartą Biblię; spuszcza na nią wzrok, a potem, z grymasem obrzydzenia, spogląda w bok, na łóżko.

- Nie, o pani, nie dojdzie do tego. Nie musisz robić takiej przerażonej miny.

Nie odzywam się. Powtarzam sobie w duchu, że muszę myśleć jasno i bardzo szybko, ale myśli nie mogę zebrać wcale. Ostrzegają nas przed tymi małymi pomieszczeniami, tymi przyborami. Wszystkie ostrzeżenia, jakie słyszałam na nic mi się nie zdają.

- Tam jest okno - mówi ksiądz. - Gdybyś musiała, mogłabyś nim wyskoczyć. Kiedy będą mnie wypytywać, powiem im, że tak właśnie uciekłaś. - Pokazuje na swój policzek i dostrzegam na nim cienką, straszną szramę biegnącą od czoła do szczęki. - Gdy byłem jeszcze dzieckiem, ojciec zabrał mnie na kłusowniczą wyprawę na dzika na tereny naszego pana. To było moje pierwsze polowanie. Nauczyło mnie nie przypierać do muru przerażonych zwierząt, zwłaszcza gdy mają one młode. Siadaj, pani. Nie bój się.

Siadam ostrożnie i bez nadziei, a on zamyka księgę z cichym szelestem wzdychającego pergaminu.

- Boisz się, oczywiście; no i masz rację. Lord Gregory zastawił na ciebie pułapkę mając na uwadze, jak sam twierdzi, względy pobożności, ale jego pobudki mają niewątpliwie więcej wspólnego z polityką; Lady Alison snuła własne plany zniszczenia ciebie a Kościół uznał, że twoje winy są nie do odkupienia. Zostałaś jednogłośnie skazana na spalenie na stosie. I właśnie dlatego... - uśmiecha się - ...jestem tutaj. Czy wierzysz w Boga, moja droga? Czy twój rodzaj wierzy w cuda?

Gdy nadal milczę, uśmiecha się znowu i ciągnie lekko, jakbyśmy gawędzili na dole wśród tańczących.

- A powinien. To właśnie coś w rodzaju cudu sprowadziło cię do mnie. Modliłem się o to od bardzo wczesnej młodości, a teraz jestem już stary i moja modlitwa została wreszcie wysłuchana. Wstępowałem na drogę religijnego życia ledwie wyrósłszy z wieku chłopięcego i mam za sobą wiele lat wyrzeczeń, ale teraz widzę, po co było to wszystko.

Śmieje się całkiem sympatycznie. Jego życzliwość przeraża mnie. Boję się, że jest szalony.

- Pochodzę z ubogiej rodziny - mówi. - Byłem najmłodszym synem, a więc, naturalną koleją rzeczy, zostałem księdzem. Kościół nie zyskuje synów w normalny sposób, odbiera ich więc innym ludziom i upoważnia najlepszych młodych mężczyzn do pomnażania stadka dusz. Ty i ja nie różnimy się, jak zatem widzisz, tak bardzo.

Opada na oparcie swojego krzesła.

- W mojej rodzinie było jeszcze dziesięcioro dzieci. Czworo zmarło. Najmniejszą i najsłabszą była moja siostra. Pewnego dnia odwiedziła ją bardzo piękna kobieta, uczyniła piękną, zabierała ze sobą na przyjęcia, a potem uprowadziła. Nie miałem nawet okazji pożegnać się z moją siostrą - na imię miała Sofia - i nigdy nie mogłem jej powiedzieć, że chociaż wiedziałem, czym się stała, wciąż ją kocham. Myślałem, że będzie wracać.

Pochyla się z przejęciem w przód i jego krzesło skrzypi.

- Zawsze modliłem się o wskazanie mi drogi, którą mógłbym do niej dotrzeć. Kościół każe mi cię zniszczyć, ale ja nie wierzę, aby Bóg chciał twej zguby - bo przysłał cię do mnie, który myślę o tobie tylko w kategoriach żalu, wdzięczności i miłości. Cieszę się, że moja siostrzyczka uczyniona została piękną. Jeśli ją znasz, Sofię o zielonych oczach i złotych włosach, przekaż jej, że Thomas ją kocha, dobrze? Powiedz jej, że jestem niewątpliwie heretykiem, bo wybaczam jej to, czym jest. Powiedz jej, że myślę o niej codziennie, kiedy przyjmuję Komunię Świętą. Uczynisz to dla mnie?

Patrzę na niego zastanawiając się, czy strażnicy w korytarzu słyszą te słowa przez grube drewniane drzwi. Wzdycha.

- Ależ podejrzliwa! Tak, oczywiście, że to uczynisz. Przekażesz moją wiadomość, a ja powiem, że omotałaś mnie swoimi czarami i uciekłaś przez okno, zgoda?

- Zabiją cię - ostrzegam go. Spokój mojego głosu szokuje mnie. Jestem teraz zła: nie na Lorda Gregory’ego, który mnie zdradził, nie na Lady Alison, która również mnie zdradziła i umarła w przeświadczeniu, że sypiam z jej mężem, ale na tego lawirującego świętego człowieka, który bredzi o cudach i lekceważy własne bezpieczeństwo. - Ci, którzy wystawili straże u drzwi. Powiedzą, że zostałeś pewnie opętany przez demony, skoro pozwoliłeś mi uciec.

Kiwa głową i poklepuje dłonią księgę.

- Całkiem prawdopodobne, że zabiją nas oboje. Lady Alison zamierza rozstawić patrole na gościńcach. A więc nie wie.

- Lady Alison nie żyje, Gregory ją otruł.

Blednie i pochyla na chwilę głowę.

- Ach. A więc to na pewno sprawa polityczna i dzisiejszej nocy nikt nie jest bezpieczny. Zyskałem dla ciebie bardzo niewiele czasu; musisz go jak najlepiej wykorzystać. Teraz już idź, zabierz swoją podopieczną i uciekajcie, i Bóg niech będzie z wami obiema. Ja będę zawodził egzorcyzmy i opóźniał pościg, dobrze? Idź, skorzystaj z okna.

Korzystam z okna. Nie lubię zmieniać postaci i robię to tylko w chwilach skrajnego zagrożenia; zbyt wiele pochłania to energii, a odczuwany w konsekwencji głód może popchnąć do nierozwagi. Zmieniam się w sowę. Nie jest to wybór typowy, ale dobry, potrzebuję bystrego wzroku i postaci, która nie wzbudzi podejrzeń u czujnych obserwatorów. Widzę z tej wysokości całą posiadłość: zamek, przyległe do niego ziemie, ogrody, ścieżki, fontanny... i coś jeszcze, o czym dotąd nie wiedziałam i czego nie mogłam zauważyć z ziemi.

Wysokie żywopłoty ciągnące się wzdłuż traktu prowadzącego do zamku stanowią na pewnym odcinku bok labiryntu, jednego z tych zdobnie strzyżonych kaprysów, które to wchodzą do botanicznej mody, to znów z niej wychodzą. Pośrodku znajduje się mały różany ogród z białą fontanną; na cembrowinie fontanny siedzą bardzo blisko siebie dwie skrócone perspektywą postaci. Tuż poza granicami tego centralnie położonego zakątka, w ślepym zaułku, przez który przejść musi każdy, kto pragnie się wydostać z labiryntu, stoi w ukryciu jeszcze jedna postać.

W lewo w lewo w prawo. Gregory wcale nie objaśniał kroków nowego tańca; pouczał Caitlin, jak dojść do różanego ogrodu, do ustronnego miejsca, gdzie będą się mogli ukryć z Randolphem przede mną i przed Alison poszukującymi ich gorączkowo. Bez wątpienia wyszedł ze swoją żoną po to, by odciągnąć ją od tego miejsca; zważywszy na chorą nogę Alison i odległość dzielącą labirynt od zamku, nie nastręczyło mu to zbytnich trudności.

Ląduję kilka stóp za jego plecami i powracam do własnej postaci. Głód i nienawiść dodają mi siły i tak już przewyższającej jego siłę. Nie spodziewa się ataku od tyłu; zbijam go z nóg i powalam na ziemię, jego broń i czary rozsypują się w ciemnościach i zanim ma czas krzyknąć, już wykręcam mu do tyłu ręce.

- Nie umarłam - mówię mu bardzo cicho do ucha - ale twoja żona nie żyje, a ty wkrótce do niej dołączysz.

Skowyczy i wyrywa się, ale jeszcze mocniej wykręcam mu ramię i w końcu dysząc poddaje się.

- Dlaczego, Gregory? Po co było to wszystko? Żebyś mógł ich szpiegować szepcząc jednemu i drugiemu poezje? Na pewno nie o to chodziło. Powiedz mi!

- Żeby zostać diukiem.

- Kosztem życia własnej żony?

- Kosztem życia chłopca.

- W jaki sposób? - pytam ostro, myśląc o Randolphie i Caitlin pijących z tego samego kielicha. - W jaki sposób chcesz go zabić? Znowu trucizna?

- Ona go zabije - mówi cicho - bo jest już pobudzona, a nie zna jeszcze swoich żądz i nie umie ich kontrolować. Czyż nie tak, milady?

Mój własny głód pulsuje mi czerwienią przed oczyma.

- Nie, milordzie. Caitlin nie jest narzędziem mordu: ona nie wie jeszcze, czym jest, ani skąd się bierze jej łaknienie. Nie potrafi posilać się sama, podobnie jak młoda kotka uzależniona od matki kocicy, która znosi jej pożywienie i uczy, jak jeść.

- Nauczysz ją tego na moim skamlącym bratanku, gwarantuję ci to.

- Nie, milordzie Gregory. Nie zrobię tego. Co gorsza, nie nauczę jej również na tobie; jedząc kaleczymy, podobnie jak kotki, będzie się wprawiać na małych zwierzętach, dopóki będą jej wystarczać. Chciałabym ujrzeć cię pokaleczonego, milordzie.

Zamiast tego łamię mu kark tak samo wprawnie, jak złamałam go Alison. Potem, gdy ciało jest jeszcze ciepłe, posilam się do syta; miałabym z tego więcej przyjemności, gdyby jeszcze żył, ale nie zasłużył sobie na więcej rozkoszy. Z karmienia mnie czerpał jej tyle, ile rzadko dawała mu kopulacja; błagał mnie, bym robiła to częściej i teraz jestem rada, że się wzbraniałam. I tak był już potworny, a zostając jednym z nas stałby się jeszcze gorszy.

Skończywszy, oblizuję do czysta palce, ocieram najlepiej, jak umiem twarz i wciągam, ciało głębiej w ślepy zaułek, gdzie nieprędko ktoś je zauważy. Wzdrygając się, ukrywam najbardziej oczywistą i najniebezpieczniejszą broń Gregory’ego, po czym wkraczam do różanego ogrodu.

Caitlin, promienna w księżycowej poświacie, siedzi na cembrowinie fontanny, tak jak ją widziałam z powietrza. Randolph podaje jej białą różę, którą najwyraźniej dopiero co zerwał, na jego dłoniach, tam gdzie zadrapały je kolce, jest krew. Caitlin bierze od niego różę i pochyla się, by ucałować jego palce; koniuszek jej języka zmierza błyskawicznie ku świeżym ranom.

- Caitlin! - Odwraca się przestraszona i puszcza dłonie Randolpha. - Caitlin, musimy już iść.

- Nie pójdę - mówi; oczy ma rozpłomienione. - Nie pójdę. Już po północy i sama widzisz - nic strasznego się nie wydarzyło.

- Musimy iść - mówię stanowczo. - Chodź.

- Ale będę mogła wrócić? - mówi śmiejąc się, a potem zwraca się do Randolpha:

- Wrócę. Wkrótce, obiecuję ci. Przyjdę na następne tańce, a może jeszcze wcześniej. Matko chrzestna, przyrzeknij mi, że będę mogła wrócić...

- Chodź, Caitlin! Życzymy ci dobrej nocy, Randolphie...

- Czy mogę paniom towarzyszyć do wyjścia z labiryntu?

Przychodzą mi na myśl obserwatorzy na gościńcu, obserwatorzy, którzy do tej pory mogli już zainteresować się labiryntem. Żałuję, że nie mogę go ostrzec, przekazać w jednej chwili całej wiedzy o tym świecie. Ukryj się, Randolphie; opuść jak najszybciej to miejsce i uchodź szybko sekretnymi drogami do łoża swego ojca.

Ale nie mogę jeszcze mówić otwarcie w obecności Caitlin, a czasu mamy tylko tyle, by same się ratować. Może na krótko uchroni go labirynt.

- Dziękujemy, milordzie, ale znamy drogę. Lepiej zostań tutaj i myśl o nas dobrze; ludzka życzliwość wspomaga moją magię.

- A zatem, cokolwiek wygaduje moja ciotka, będziesz miała jej pod dostatkiem.

Caitlin rusza wreszcie ociągając się i paplając. Gdybym była sama, uciekłabym zmieniając postać, ale Caitlin nie opanowała jeszcze tej umiejętności, a gdybym powiedziała jej teraz, co nam grozi, wpadłaby w panikę i nie dałabym sobie z nią rady. Prowadzę więc ją - w prawo w prawo w lewo, w prawo w prawo w lewo - nie kończącymi się meandrami.

Ale w labiryncie nie natykamy się na nikogo i kiedy wychodzimy wreszcie na otwartą przestrzeń, nie czekają tam na nas w zasadzce żadni księża. Z zamku dobiegają nadal przyciszone tony muzyki; nie zauważono jeszcze nieobecności gospodarza i gospodyni, a dobry ojciec wciąż pewnie mruczy w komnacie zaklęcia.

I tak bezpiecznie docieramy do karocy, pomagam Caitlin wejść do środka i każę woźnicy zawieźć nas do jednego z tych miejsc, które przygotowałam na takie nieprzewidziane sytuacje. Powinnyśmy się tam znaleźć przed wschodem słońca. Mogę mieć tylko nadzieję, że obserwatorzy Lady Alison, znużeni lub owładnięci strachem, poniechali swoich obowiązków; trudno to stwierdzić. Nasłuchuję tętentu kopyt na gościńcu za nami i nic nie słyszę. Może tym razem miałyśmy szczęście.

Caitlin nie wie, co widziałam tam, w różanym ogrodzie. Paple o nim w karocy.

- Wyszliśmy w świetle księżyca do ogrodu - pocałował mnie i ujął za ręce, bo jak mówił, były zimne. Jego dłonie były takie ciepłe! Powiedział mi, że jestem piękna; powiedział, że mnie kocha. I zerwał dla mnie kilka róż, a z miejsc, gdzie zranił się kolcami, pociekła krew. Krwawił dla mnie, matko chrzestna - och, to on! To jest ten mój książę. Jak mogłabym go nie pokochać?

Nie odzywam się. Nie wie jeszcze, co kocha. Po chwili milczenia pyta:

- Dlaczego nie jesteśmy jeszcze w domu? Tak długo to trwa. Jestem głodna. Nie jadłam nawet obiadu.

- Nie jedziemy do domu - mówię do niej zapalając swoją latarnię i ściągając w dół zasłonki, by zasłonić okna karocy. - Zdemaskowano nas, Caitlin. Całkiem możliwe, że jesteśmy śledzone. Zabieram cię w bezpieczne miejsce. Będzie tam pożywienie.

- Zdemaskowano? - śmieje się. - Co zdemaskowano? Że jestem biedna? Że kocham Randolpha? Cóż mogą mi zrobić? On mnie ochroni, tak powiedział. On mnie poślubi.

To jest ta chwila, kiedy muszę jej powiedzieć. Ból nie jest ani trochę mniejszy, chociaż robiłam to już tyle razy.

- Posłuchaj mnie, Caitlin. Nigdy nie poślubisz Randolpha, ani nikogo innego. Nigdy nie robiłam ci co do tego złudzeń. Przykro mi, że musisz to teraz usłyszeć. Chciałam, żebyś dowiedziała się tego w delikatniejszy sposób. - Patrzy na mnie oszołomiona i uśmiecham się do niej smutno - przybieram wyraz twarzy, o który mnie nagabywała, o który mnie prosiła, zdziwiona, że jej nie ulegam; i kiedy teraz go widzi, pojmuje. Jasne oczy rozszerzają się, piękne dłonie unoszą się do szyi; odsuwa się ode mnie żegnając znakiem krzyża, jakby naśladowała Lady Alison.

- Tak czy inaczej - mówi do mnie drżąc - odejdź, przepadnij, demonie. Nadaremnie zachwalasz ten dar...

Myślę o Thomasie śpiewającym mężnie w pustej, kamiennej komnacie, podczas gdy za drzwiami czuwają uzbrojeni ludzie.

- Zachowaj dla siebie swoje uroki, Caitlin. Na nic ci się zdadzą. Czyż nie rozumiesz, dziecko? Sądzisz, że dlaczego wszyscy zaczęli patrzeć na ciebie tak dziwnie; sądzisz, że dlaczego nie dawałam ci zwierciadła? Co, według ciebie było w zupie, którą ci podawałam?

Dłonie wędrują jej teraz do ust, do małych, ostrych ząbków. Wydaje okrzyk pojmując wszystko na raz - swoje dziwne znużenie po kilku pierwszych balach, krew, którą od niej pobierałam dla uzdatnienia, swe zmieniające się godziny snu i czuwania i zmieniające się pragnienia - i, jak zawsze, ta chwila narodzin rozdziera resztki serca, jakie mi jeszcze zostały. Bo przez tę chwilę młode stworzenie siedzące naprzeciw mnie nie jest terminującą łowczynią, jaką je uczyniłam, ale niewinną, młodą dziewczyną, która stoi z odbijającym się w oczach sercem, ściskając w dłoniach to pierwsze zaproszenie na bal. Ja? Ja zostałam zaproszona? Zmuszam się, by nie odwrócić głowy, gdy Caitlin krzyczy:

- Oszukałaś mnie! Ta historia nie była prawdziwa!

Orze sobie twarz kształtnymi paznokciami, a drogę, którą przebywają jej palce, znaczą bruzdy rozdrapanego ciała.

- Nie potrafisz już płakać - mówię jej. Płakałabym z nią, gdybym potrafiła. - Nie możesz już też krwawić. Przekroczyłeś ten etap. Nie oszpecaj się.

- Ta historia była stekiem łgarstw! Nie było w niej ani krzty prawdy, nigdy...

Czynię swój głos zimnym, jak żelazo.

- Ta historia była co do joty prawdziwa, Caitlin. Po prostu nigdy dotąd nie opowiedziano ci jej całej.

- Ona nie miała się tak skończyć! - Jedyne łzy, jakie potrafi uronić, tkwią w jej głosie. - W tej historii dziewczyna zakochuje się w księciu i wychodzi za niego za mąż, i... wszyscy to wiedzą! Okłamałaś mnie! To nie jest właściwe zakończenie!

- To jedyne zakończenie! Jedyne, jakie istnieje - Caitlin, ty na pewno to rozumiesz. Żyjące kobiety nie mają tutaj większej ochrony, niż my. Jak my karmią swoich mężczyzn i jak my potrzebują zezwoleń, by wchodzić do domów i chadzać na tańce, i są zależne od uroku pozorów. Istnieje tylko jedna różnica: ty nigdy, przenigdy nie będziesz wyglądała tak, jak Lady Alison. Nigdy nie będziesz wyglądała jak twoja matka.. Uciekłaś przed tym.

Wpatruje się we mnie i kuli w kącie karocy z wyciągniętymi przed siebie rękami -swoimi drogocennymi rękami, które trzymał, które całował Randolph ogrzewając je własnymi.

- Ja go kocham - mówi opornie. - Kocham go, a on kocha mnie. Ta część jest prawdziwa...

- Kochałaś jego krwawiące dłonie, Caitlin. Gdybym ci nie przerwała, posiliłabyś się z nich, uświadomiła sobie wtedy prawdę i znienawidziła go za to. A on znienawidziłby ciebie za to, że pozwoliłaś mu mówić o miłości będąc przez cały czas dokładnie tym, przed czym ostrzegała go ciotka.

Wargi jej drżą. Nienawidzi mnie za to, że widziałam i za to, że mówię jej prawdę. Nie rozumie, co nam grozi; nie wie, jak umarła kobieta, z której szydziła wszystkie te tygodnie, ani jak bliska śmierci była sama.

Gregory był przebiegłym człowiekiem; plan był bez zarzutu. Oddać Randolpha na pastwę Caitlin i zabić Caitlin, gdy będzie próbowała wydostać się z labiryntu; Gregory opłakiwałby publicznie bratanka w ogólnie przyjęty sposób i obwołano by go bohaterem za zamordowanie jednego szatana osobiście, podczas kiedy drugi został zgładzony w zamku. Wyciszyłoby to wszelkie pogłoski o jego własnej duszy; być może dał się skusić, ale na pewno jest już znowu czysty, jeśli znalazł w sobie tyle prawości, by zabić te bestie.

Och, tak, był przebiegły. Alison znałaby prawdę i nigdy nie przyjęła tytułu zdobytego przez zamordowanie Randolpha. Alison zburzyłaby cały plan, ale uciszanie żon nie nastręcza zbytnich trudności.

- Mogę się pomodlić? - pyta mnie Caitlin, gdy pędzimy z turkotem na spotkanie brzasku. - Skoro nie mogę już ronić łez, ani płakać, jeśli nie mogę kochać, to czy mogę się jeszcze modlić?

- Możemy się modlić - odpowiadam jej łagodnie, wracając znowu myślami do Thomasa, który mnie oszczędził, do tych subtelnych więzów pomiędzy żywym, a martwym. - Przede wszystkim musimy się modlić, żeby ktoś nas usłyszał. Wszystko jedno, Caitlin. Ta sama historia, z tą tylko jedną różnicą.

Drży wciskając się z zamkniętymi oczyma w kąt karocy. Kiedy się w końcu odzywa, w jej głosie słyszę oszołomienie.

- Nigdy już nie zobaczę matki.

- Ja jestem teraz twoja matką. - Czymże są matki i córki, jeśli nie kobietami dzielącymi krew?

Z jej krtani dobywa się cichy skowyt, a ja głaszczę ją po włosach. W końcu mówi:

- Nigdy się nie zestarzeję.

- Zestarzejesz się tak, jak te wzgórza - mówię otaczając ją ramieniem, jakbym uspokajała dziecko, które obudziło się ze złego snu - ale nigdy nie staniesz się szkaradna. Będziesz zawsze tak piękna, jaką jesteś teraz, tak piękna, jaką jestem ja. Będą ci rosły włosy i paznokcie, a ja będę ci je przycinać, żeby wciąż były piękne i będziesz brała udział we wszystkich tańcach i zakładała za każdym razem inną suknię.

Mruga powiekami i skubie bez celu skromny materiał swej sukni, która znowu jest kuchenną kiecką.

- Nigdy nie będę szkaradna.

- Nigdy - mówię. - Nigdy się nie zmienisz. - Nie umiemy płakać, ani krwawić, ani się starzeć; jest tyle rzeczy, których nie możemy. Ale dla niej jest to teraz pociecha.

Obejmuje się ramionami cała drżąca, a ja przysuwam się do niej, przytulam ją do siebie i kołyszę do tego szczególnego snu, który przyjdzie o świcie. Byłoby lepiej gdyby był tutaj Randolph ze swym ludzkim ciepłem, ale przynajmniej nie musi być sama. Pamiętam swój własny szok i rozpacz, chociaż miały one miejsce dawniej, niż może to pamiętać ktokolwiek nie będący jednym z nas; ja również usiłowałam się modlić, a potem byłam wdzięczna swojej matce chrzestnej, że została ze mną.

Po chwili oddech Caitlin uspokaja się i jestem rada, że nie powiedziała, jak czyni to wiele z nich: Teraz nigdy nie umrę.

Chronimy nasze młode, tak jak śmiertelne matki chronią swoje - te ludzkie kobiety, które z konieczności są tak samo jak my drapieżne i tak samo zależne od zaproszenia na posiłek - istnieje więc kilka prawd, których jej nie zdradziłam. Wkrótce się o nich dowie.

Jest piękniejsza od Lady Alison i od swojej matki, ale ani trochę mniej podatna na zranienie niż one. W jej wielkiej urodzie zawiera się pewność jej zguby. W tym królestwie, gdzie można truć żony w ich własnych komnatach i gdzie mordercy nigdy nie ponoszą kary, nie istnieje prawo, które chroniłoby kobiety. A jeszcze mniej w nich praw, które chroniłyby nas.

Powiedziałam jej, że nie stanie się szkaradna, ale nie powiedziałam, jakim przekleństwem może stać się uroda, jak raz za razem zmuszona będzie do ucieczki przed plotkami na temat jej nieprzemijającej piękności i wszystkiego, co daje to do myślenia. Przybywać będą mężczyźni, by ją karmić, całować i znosić róże; ale przez wszystkie te wieki szlachetnych książąt przysięgających miłość, nieuchronnie pojawi się ktoś - zazdrosna żona lub zblazowany lord, wieśniak czy ksiądz - kto słyszał te pogłoski i uwierzył w nie, kto przyjdzie na miejsce jej spoczynku w świetle dnia, kiedy nie będzie zdolna się poruszać, niosąc młotek i drewniany kołek.



Artur C. Szrejter





Wieszczy





I

Uroknica Siubiela czuła niepokój.

Co noc budziło ją przeczucie niebezpieczeństwa. Wprawdzie nic się nie wydarzało przecie czarownica zrobiła się czujna.

Wreszcie zrozumiała, że chodzi o kocioł. Wysoki na trzy łokcie, spiżowy, grawerowany w dziwaczne wzory dawno zapomnianego pisma, pełen magicznej wody.

Siubiela miała go od wielu lat. Sama nie pamiętała od ilu. Rachubę straciła gdzieś przy ośmiu tuzinach. Wykopała go na bagnach. Nie zawiódł jej oczekiwań - pomagał w wielu rzeczach. Na zawołanie pokazywał wszystkie miejsca i przeszłe zdarzenia. Woda z niego leczyła wiele chorób i przepędzała demony. Wiedźma wiedziała, że nigdy nie zdoła odkryć wszystkich tajemnic kotła. Przecie znała tą najważniejszą - kiedyś był własnością Welesa, boga zaświatów, mrocznej Nawii, do której szli zmarli. Tylko wojowie polegli w walce mieli prawo zatrzymać się przy boku jasnych bogów; Swętowita, Swaroga czy Dadżboga; inni spadali do Nawii.

Weles próbował dawno temu zdobyć panowanie nad światem. I już był blisko sukcesu gdy przegrał decydujący pojedynek z Matką Bogów, wszechmocną Ziemią. To ona odebrała mu kocioł i ukryła. Odtąd Weles na wszystkie sposoby usiłował go odnaleźć, jednako nigdy nie dopiął celu.

Siubiela czuła, że kiedyś przyjdzie jej bronić kotła przed wysłannikami Welesa. Gotowała się na walkę, choć wiedziała, że bez pomocy jasnych bogów jej nie wygra.

Właściwie zawsze była młoda - jak wszystkie leśne panny. To tylko ludzie widzieli jej starzejące się ciało.

Naprawdę ono nie starzało się, włosy nie siwiały, skóra nie marszczyła. Gdyby nie użyła czarów i wieśniacy widzieli ją wiecznie młodą, unikaliby jej, a służenie ludziom jest przecie przeznaczone leśnym pannom.

Skończył się wszak czas spokoju. Kocioł dawał znaki, że Weles zbliża się. Stary magiczny przedmiot nie chciał powrócić we władanie Welesa. Musiałby wtedy wykonywać znów polecenia, które doprowadziłyby ludzi do zguby.

Siubiela dłużej nie czekała.

Chwilę stała bez ruchu, przesuwając dłońmi nad wodą w kotle. Wtem w ciasnej, zasmrodzonej od ziół chatce pojaśniało. Powierzchnia wody wzburzyła się, zakipiała.

- Panie mój, Swętowicie, wspomóż mnie, Weles wraca!





II

Kulawy starzec obejrzał się. Nikt za nim nie szedł. Zachichotał. Głupcy! On im pokaże. Starosty rodu nie szanują! Najstarszego człeka we wsi nie słuchają! Trza im odpłacić. Zasłużyli na karę. On, który lata całe służył w chramie Rujewita w bogatym Gardźcu, nie jest poważany przez syna, wnuki, krewnych i innych ludzi. Odkaszlnął charkotliwie. Psie syny! Doczekali się!

Kuśtykał prędko leśną steczką. Niósł mały worek, w którym szamotało się coś żywego. Dorosła kura nie stanowiła wielkiego ciężaru, mimo to starzec ledwo ją niósł. Musiał stawać co chwila dla złapania oddechu. Ale przyjdzie jeszcze czas, że bez wysiłku będzie łamał ludzkie karki. Jak przed laty.

Znów nasłuchiwał. Nic nie doszło jego uszu. Gdyby szli za nim, musiałby coś usłyszeć - jak na bagna ta noc była wyjątkowo cicha i spokojna.

Wreszcie doszedł. Stał przy niewysokim głazie, spod którego brał początek maleńki strumyczek. Źródełko niespokojnie wybijało wodę, jakby bojąc się, że ktoś je zaraz przydusi.

Starzec wyjął wierzgającą kurę.

- Na czar Nagrody! Na źródło wody! Na kocioł twój! Przyzywam cię, Welesie! Przyjdź!

Trzęsące się dłonie szybko ukręciły kurzy łeb. Z rozerwanej szyi pociekła krew wprost do wody. Czerwona struga popłynęła z leniwym strumykiem.

Załomotały racice.

Starzec odwrócił się zaniepokojony.

Stanął przed nim ogromny dzik. W świetle miesiąca połyskiwały niezwyczajnej wielkości szable. Starzec poznał - miał przed sobą wysłannika Welesa.

Upadł na kolana. Czoło przycisnął do zimnego mchu.

- Czego chciałeś? - gdy podniósł oczy za dzikiem majaczyła niewyraźna postać długowłosego męża. Starzec nie śmiał znów spojrzeć na boga, który przybył na jedyne zdolne go wezwać przywołanie. - Rzekłeś coś o kotle?

- Tak, panie - wyszeptał stary - wiem jak go zdobyć. Ja to potrafię...

- Czego chcesz w zamian?

- Nagrody Bogów!

- Żądasz wiele, człowieku. - starca zmroził zimny ton głosu boga - Jednak dla mnie to nic nie znaczy. Dostaniesz wieczne życie i młodość po wsze czasy. Ciekawym czy zawsze będziesz zadowolony z daru tego...

- Będę, panie!

- Dobrze, głupcze. Wiesz więc zatem, że kocioł może ukraść jedynie ten, kto zabił gołymi rękoma trzech ludzi i zna odpowiednie czary?

- Wiem, panie. Wiele lat służyłem w chramach na Ranie. Nauczyłem się wiele. Przedtem jednak byłem pomocnikiem kata u księcia Kołobrzego.

- Kogoś takiego szukałem - odparł bóg - Lecz musisz spełnić jeszcze jeden warunek. Niewielu ludzi może mu podołać, przeto dotąd nie udało mi się znaleźć odpowiedniego sługi do wykradzenia kotła.

- Co to takiego, panie?

- Masz zabić własnego syna!

- Zrobię to! - Starzec uśmiechnął się pod siwym wąsem.





III

Ciężkie, szare chmury odchodziły na północ gnane wiatrem. Morze uspokajało się. Bałwany stawały się mniejsze i mniejsze, Fale coraz ciszej chlupotały o burty korabia. Znów zaświeciło słońce. Już nie tak ostro jak rankiem, mimo to zdołało wrócić spokój płynącym na „Złotym Orle” wojownikom.

Zbrojny młodzieniec stojący przy złamanym maszcie, ruchem głowy odrzucił do tyłu ciężkie od wody, jasne włosy. Tak, jak wszyscy, i on przemarzł na lodowatym wietrze, lecz starał się o tym nie myśleć.

Musieli teraz szybko dotrzeć do jakiejś osady. „Złoty Orzeł” miał złamany maszt, a do tego zaczął przeciekać. Celebrink ze złością uderzył pięścią w burtę.

Walący się maszt przygniótł dwóch ludzi. Przeklęta burza! Musiała nadejść akurat teraz. Jeśli chcieli dokonać w tym roku zamierzonej rajzy, powinni prędko doprowadzić korab do porządku.

Celebrink podszedł do sternika, znacznie od niego starszego Dębisa. Rzucił po drodze kilka słów uznania pochylonym nad wiosłami wojownikom. To w znacznej mierze dzięki ich doświadczeniu i poświęceniu przetrwali sztorm. Barczysty Mokosz uśmiechnął się do przechodzącego, ukazując popsute zęby.

- Znóweś pokazał Dębisie, żeś najlepszym wolińskim sternikiem - rzekł Celebrink wesoło.

- Przesada - mruknął wąsaty jomswiking, ale widać było, że jest zadowolony z pochwały wodza - Przecie znam te wody...

- Zali które wody na Bałtyku są ci obce? - roześmiał się Celebrink - nawet gdyśmy płynęli do dalekiego Niflmel, znałeś prawie połowę trasy, a i potem żeś wyczuwał niebezpieczne wody.

Chwilę patrzał na stwardniałe od ciężkiej pracy dłonie sternika.

- Przeglądałem statek - mruknął wreszcie - poluzowały się klepki na prawej burcie. Trza nam znaleźć dogodną przystań...

- Rybcowa - bez chwili zastanowienia odparł Dębis.

- Dopłyniemy przed zmrokiem?

- Powinniśmy.

Celebrink odszedł od sternika. Zbliżył się do burty na rufie, Ustawił się tyłem do wiatru żeby jaki powietrzny duszek za szybko nie dostrzegł, że ma zamiar złożyć ofiarę. Z woreczka zawieszonego na szyi wyjął sporej wielkości grudkę jantaru i małą, też bursztynową, figurkę czterotwarzego Swętowita z rogiem w jednej ręce i mieczem przy boku. Przymknął, oczy, recytując:

- Swętowicie, opiekunie wojowników, przysparzający bogactw i łupów. Obrońco mój i panie, dzięki ci za ocalenie sług swych. Spraw abyśmy lata tego nie strawili na siedzeniu przy ognisku. Jeśli nie poskąpisz nam łupów, połowę z nich złożymy ci w ofierze. Teraz mogę ci ofiarować tylko tę nic nie znaczącą łzę drzewa. Przyjmij ją i okaż łaskę swym sługom. Wspomagaj nas w walce, a poglądaj na nas w czas spoczynku.

Rzucił ofiarę w morze, a figurkę skrył w woreczku. Już miał wracać do Dębisa gdy pomyślał o czymś jeszcze. Wyjął już znacznie mniejszy bursztyn i rzekł dużo ciszej, żeby Swętowit nie usłyszał:

- I wam, rodzanice, wijące los ludzki, dziękuję.

Teraz poczuł się znacznie lepiej. Swętowit bóg wielki i potężny, wszak nie zaszkodzi zjednać demony losu. I one potrafią pomóc... albo zaszkodzić.

- Świątobliwemu Boromarowi nie spodobałoby się to - rzekł Dębis, choć Celebrink nie poczuł w jego głosie gniewu ani zganienia.

- Arkona daleko - odparł Celebrink - A pono Swętowit też kiedyś nie był najpierwszym z bogów...





IV

Było upalne południe. Ludzie, uciekając przed żarem, siedzieli w domach. W dość dużej osadzie przybrzeżnej, zwykle pełnej gwaru, teraz nie szczekał nawet pies. Wszystkie zwierzęta skryły się w cień i z wywieszonymi jęzorami czekały na zmrok.

Ciszę zmąciły pospieszne kroki. To dziesięcioletni Ziobek, syn rybaka Sulika, biegł główną drogą sadyby. Długa koszulina przeszkadzała mu, ale żwawo przebierał nogami.

Zaciekawione głowy wychylały się z chałup. Wreszcie ktoś zagadnął dzieciaka:

- A gdzie cię licho niesie, Ziobek?

- Ojciec przykazali bym biegał po uroknicę - chłopak stanął, rad z krótkiego odpoczynku.

- Zachorzał kto u was? - dopytywała się gruba baba, żona sołtysa.

- Dziad.

- Dziad? Przecie on już nieboszczyk?

- Ino dajcie mi skończyć. Jakeśmy go z komory wyjęli, co by przysposobić do zgorzelin, jakoś tak nabrał kolorów, a potem to i oczy począł otwierać.

- Na gniew Swaroga! Wieszczy! - z przerażeniem wykrzyknęła sołtysowa. A bać się było czego. Od pokoleń ludzie z Rybcowej znali przepowiednię, według której wieszczy, znaczy to upiór, wstanie z mar i sam podpali swój stos pogrzebowy. Wtedy każdy, kto poczuje dym z tego paleniska, zemrze i przemieni się w wąpierza!

Wszystko to w jednej chwili przeleciało przez myśl grubej Sańce. Z krzykiem zerwała się z miejsca. Wieszczy we wsi! Trza natychmiast wiadomić starego i innych.

Chłopiec, widząc, że już się nim nie interesują, pobiegł dalej. Musiał jeszcze przebyć całą wieś i las na wzgórzach. W nim to mieszkała stara uroknica. Ludzie powiadali, że umiała wszelkie choroby zamawiać i wróżyć z sita. Raz nawet zdołała przestraszyć i odpędzić od brzegu bornholmskich wikingów. Ale czy poradzi sobie z wieszczym?

W domu rybaka Sulika panował niemały rozgardiasz. Żona i dwie córki, pochlipując ze strachu, wynosiły z chałupy wszystkie co cenniejsze sprzęty i zapasy. Właściwie to nie wiedziały po co to czynią, bo przecie wieszczy nie łakom takich rzeczy. Mimo to latały jak opętane, starając się nie patrzeć w stronę ławy, na której leżał dziad. Sulik skrępował mu ręce i nogi mocnym rzemieniem, mimo to każdy zdawał sobie sprawę, że gdy nadejdzie czas, upiór jednym ruchem zerwie więzy.

Rybak tymczasem siedział przed chatą i z udanym spokojem obserwował wieś.

Zupełnie nie przypominał siebie sprzed zaledwie kilku chwil. Przestraszeni ludzie zbierali się kupami i radzili. Co uradzą, to Sulika nie obchodziło. Wiedział, że żaden z nich nie znajdzie sposobu na wieszczego.

Pomocna tu mogła być jedynie uroknica Siubiela. Nosiła to imię po pierwszej opiekunce. Przed wieloma laty przyniosła ją do wsi boginka, a te leśne panny niektórzy nazywali siubielami. Dobrzy ludzie wychowali dziewczynę, a ona w podzięce leczyła ich i trzodę.

Z zamyślenia wyrwał Sulika odgłos starczych, powłóczystych kroków. To ona. Znał owe kroki jak daleko mógł sięgnąć pamięcią. Nikt właściwie nie wiedział ile Siubiela miała lat.

Ruchem ramienia zaprosił starowinę do chaty. Czarownica była tak niska, że nie musiała się schylać przy przekraczaniu progu.

Chwilę stała nim oczy przyzwyczaiły się do półmroku. Podeszła do leżącego mężczyzny.

- W sam ostatek żem przyszła - mruknęła bezzębnymi wargami - O, rękami już rusza, a i kulasami rychło by zaczął przebierać. W sam czas! Dajcie no gospodarzu, sporego kamienia i sieć. Przynieście też gar złocistego piasku znad morza.

Sulik nie czekał na powtórzenie dziwnego polecenia. Uroknica wie, co czyni. Sam natychmiast przyniósł sieć i kamień, a syna posłał po piasek.

- Okryjcie go siecią, a kamień dajcie pod głowę - rzekła Siubiela, spokojnie siorbiąc mleko z dużego kubka - Gdy będzie miał twardo, odechce mu się wstawania. A rozplątywanie oczek sieci zajmie wiela czasu.

Zrobił, co kazała. Spojrzał mimowolnie na ojca. Dostrzegł wykrzywione wargi i ściekającą z ust ślinę. Wzdrygnął się ze strachu. Wiedźma zaśmiała się cicho, widząc to.

- Teraz trza mi dużo czasu. Nikt z was nie może być w wiosce. Zbierz ludzi i powiedź ich w las, na Zielone Moczydłowiska.

- Tak daleko - przestraszył się Sulik - Przecie to nawiedzone miejsce!

- Nie możecie zostać blisko wioski, bo jeśli mi się nie uda, wieszczy zabije was wszystkich. A lasu się nie bójcie. Ja was ochronię przed borowym i utopcami. Pospieszajcie!

Marocha, żona Sulika, kazała córkom pakować placki, ryby i słoninę w tobołki, a sama poszła do spichrza.

Do małej miseczki nasypała ziarna pszennego, włożyła kawałek mięsa i polała odrobiną mleka. Strzegąc by nikt tego nie zobaczył, postawiła miskę w rogu izby, za piecem.

- Domowiku, duszku zawsze nam życzliwy, oto zostawiam dom pod twoją opieką. Pamiętaj, że zawsze dawałam ci jeść. Pilnuj izby, a przykaż ubożom by się zajmowały trzodką... - szeptała, pochylając twarz do polepy.

Gdy tylko podniosła się, malutkie ubożę wciągnęło miskę głębiej za piec. Marocha uśmiechnęła się z zadowoleniem.

Niedługo cała wieś ruszyła na moczary.

Tylko mały Ziobek został. Drżąc z napięcia, chował się za węgłami domów, obserwując rodzinną chałupę. Uciekł rodzicom, a oni nawet nie dostrzegli, że w ciżbie brakuje syna. Ogromnie ciekawiło go jak też uroknica rozprawi się z wieszczym...





V

Malec zebrał się wreszcie na odwagę i zbliżył do domu. Zajrzał przez niedomknięte drzwi. W pierwszej chwili dojrzał tylko zawieszony u belki sznur z suszonymi owocami. Opuścił wzrok.

Złoty piasek widniał rozsypany na środku izby. Uroknica miarowymi ruchami rozprowadziła go gładko po polepie. Wyrównała brzegi, tworząc piaskowe koło. Było szerokie na jakieś trzy łokcie.

Czarownica podniosła się. Malec musiał zatkać sobie usta aby nie krzyknąć. Wiedźma to czy nie? Te same ruchy, a przecie młodsza o dziesiątki lat. Przez moment widział jej profil - piękny i kształtny. Czary! Uroknica zmieniła postać! Zobaczył jak pochyliła się nad wieszczym. Zacisnęła usta.

- Obym tylko zdążyła - mruczała do siebie - Obym zdążyła...

Z wielokrotnie łatanego worka wyjęła drewniane puzderka. Ziobek aż przełknął ślinę. Nigdy tak pięknie zdobionych szkatuł nie widział.

W środku były różne kolory piasku. I czerwonym, i zielony, i niebieski, i czarny - malcowi niemal zakręciło się w głowie od takich różności.

Ziobek dostrzegł, że wieszczy porusza się coraz gwałtowniej. Trzask. Pękła lina, którą został związany. Zręczne palce zabrały się do rozplątywania oczek sieci. Czarownica rzuciła tylko jedno spojrzenie na upiora.

Zaczerpnęła garść czerwonego piasku. Wolno przesypywała go z ręki do ręki. Przy każdym ruchu odrobina proszku spadała na złote koło, układając się we wzór.

Zmieniła kolor. Wieszczy coraz szybciej rozwiązywał sznurek.

Ruchy uroknicy stały się bardziej nerwowe. Co chwila nowe linie i figury wykwitały spod jej rąk.

Malec stanął na palcach aby dokładniej przyjrzeć się rysunkowi. Przedstawiał trzy domy, mężczyznę z długimi zębami i stos pogrzebowy. Teraz nadpływała chmura. Deszcz spada na stos, który gaśnie. Mężczyzna przemienia się w dzika. Ucieka przed deszczem. Chmura go dogania...

Ziobek jakby przebudził się ze snu. Zdawało mu się, że wszystko to dzieje się na jawie... Tylko rysunek. Coś jednak się poruszyło. Wieszczy wyprostował się. Stanął nad uroknicą, która jeszcze nie zdołała ukończyć piaskowej historii.

- Siubiela! Uważaj! - piskliwy krzyk wyrwał się z zeschniętego ze strachu gardła Ziobka.

Uroknica nawet nie spojrzała ku ławie. Przeskoczyła dziwnie długim skokiem, rysunek i przyczaiła się, patrząc spokojnie na upiora.

Ten próbował wkroczyć w koło lecz cofnął nogę z gniewnym pomrukiem. Czarownica wypowiedziała niezrozumiałe dla Ziobka zaklęcie i odwróciła się ku chłopcu.

- Uciekaj stąd! Szybko! Biegnij ku morzu! Stamtąd przyjdzie pomoc! Ostrzeż wszystkich przed dzikiem! Uciekaj!

Malec dłużej nie wytrzymał. Zerwał się jak przestraszona mysz. Popędził jak mógł najszybciej.

Nie widział dokąd biegnie, czuł tylko jakby jakaś pomocna dłoń prowadziła go w bezpieczne miejsce, jak najdalej od wieszczego. Łzy przerażenia zalewały oczy, a jednak miał wrażenie, że widzi przecudną, zwiewną postać, zdającą się wskazywać drogę. Ale gdzie go wiodła? Tym się nie martwił. Był pewien, choć nie wiedział skąd miał tę, pewność, że nic mu nie grozi, a dziwny opiekun prowadzi go do przyjaciół, może do matki.

Poczuł na bosych stopach liźnięcia fal morskich. Teraz dopiero oprzytomniał. Rozejrzał się.

Nikogo przy nim nie było! Nadepnął na coś okrągłego. Schylił się. Trzymał spory bursztyn. Zapewne został wyrzucony na brzeg przez dzisiejszą burzę, która ominęła Rybcową. W innych okolicznościach Ziobek ucieszyłby się niezmiernie, ale teraz...?

Najważniejsze, że dobiegł do morza. Uroknica krzyczała przecie, że tu znajdzie pomoc. Spojrzał na wodę. Aż drgnął.

Blisko brzegu płynął korab ze złamanym masztem. Chąśnicy morscy! Łowcy niewolników!

Już chciał czmychnąć w zarośla gdy pomyślał o uroknicy i opiekunie, który go tu przywiódł. Oni na pewno źle nie radzili. Czym prędzej skoczył do wody. Zaufał kapryśnym rodzanicom, które czuwają nad losem ludzkim.





VI

Sulik szedł ostrożnie, omijając topiele i ruchome piaski. Nie zwracał uwagi na żale swej kobiety, która cały czas mówiła o zniknięciu syna. Rybak nie martwił się tym dłuższy czas. Znał spryt malca. Jednak gdy syn wciąż się nie pojawiał, postanowił wrócić po niego do wioski. Może tam jest.

Zostawił żonie tobołki i począł się cofać.

Wieśniacy poszli dalej. Wierzyli uroknicy, jej mądrości. Teraz błądzili po bagnach, szukając suchszych miejsc, na których mogliby spocząć. Wreszcie natrafili na sporą wysepkę, porośniętą gęsto zaroślami. Rozłożyli się na jej obrzeżu, poza zasięgiem krzaków.

Bagno i las cichły gdy przechodzili ludzie. Zwierzaki kryły się, trwożliwie nasłuchując. Gdy oddalali się, setki oczu śledziło ich ruchy. Potem znów las nabierał życia.

Rybacy nie narzekali. We wszystkim widzieli zrządzenie bogów, którzy przecież nie pozwoliliby im marnie zginąć. Nigdy nie wątpili w ich istnienie, a szczególnie teraz, gdy przeklęci Sasi - chrześcijanie, mieczem nawracali na nową wiarę. Kto kiedy słyszał żeby jeden Bóg zajmował się wszystkimi sprawami? I wojaczką, i orką, i morzem...

Marocha trwożnie wezwała imię Swaroga - Radogosta gdy niedaleko, gdzieś w zielonej mazi, chlupnęło. Rozległo się skrzeczenie składanego w ofierze kozła, któremu kapłan właśnie podrzyna gardło. Utopiec!

Zamarli w bezruchu, niczym czatujące żbiki. Nie śmieli rzec słowa. Bagno wzburzyło się. Wynurzył się, ociekając szlamem, wielki łeb suma. W śmiertelników wpatrzyły się czerwone oczy. Wąsy ruszyły się zupełnie po ludzku. Pan bagna musiał zobaczyć wśród rybaków zwiewną rodzanicę - zapowiedź przyszłych zdarzeń, gdyż zachichotał i odpłynął. Odór oddalił się wraz z nim.

Rybacy dłuższy czas nie ruszali się, jakby w obawie, że spowoduje to powrót utopca. Wreszcie któreś z dzieci, nie rozumiejące jeszcze co się wokół dzieje, wyrwało się matce i wbiegło w zarośla. Matka ruszyła za nim. Nie minęła chwila gdy wszystkich poderwał jej krzyk.

Mężczyźni rzucili się na pomoc. Nie musieli daleko biec. Znaleźli ją, wraz z dzieckiem, stojącą kilka kroków przed kamiennym stołem.

Wieśniacy zamilkli. Zrozumieli, że są na terenie, gdzie wstęp mieli od wieków tylko kapłani i czarownicy. Chodziły słuchy, że na Moczydłowiskach jest gdzieś ołtarz Welesa, lecz od wielu zim nikt go nie zdołał odnaleźć. Im się to udało...

- Spójrzcie - wykrzyknął jeden z rybaków, wskazując na stół. Leżały na nim dwie głowy. Jedna, dziewczęca, do złudzenia przypominała twarz uroknicy, druga... Marocha i córki nie mogąc uwierzyć, podeszły do ołtarza. Matka zaszlochała.



* * *

Sulik szybkim krokiem wracał ku wsi. Patrzył pod nogi, przeto dopiero w ostatniej chwili dostrzegł stojącego człowieka.

- Hej, kim jesteś? - spytał niepewnie. Zapadła ciemność - nie mógł dostrzec twarzy nieznajomego.

Tamten nie odpowiedział. Sulik trochę się przestraszył lecz zbliżył do mężczyzny. Tamten też postąpił naprzód.

Znajomy, prężny krok, wiele razy widziane odstające uszy. Jednak ta młodzieńcza sylwetka...

- Nie!!! - krzyknął Sulik, przypominając sobie, skąd zna tego człowieka. To jego ojciec! Odmłodzony - ale on.

Rybak odwrócił się. Skoczył na powrót do wieśniaków. Rwał jak mógł najszybciej. Nie na wiele się to zdało. Już po chwili poczuł ucisk niedźwiedzich ramion. Trzask łamanych kości. Cios w kark. Wieszczy ukręcił mu głowę jak kurczakowi i oderwał ją od ciała. Nie zwrócił uwagi na bryzgającą krew.

Uniósł głowę w rękach. Zniknęła gdy powiał leciutki wietrzyk. Drzewa zadrżały, upuszczając wiele liści. Pan zabrał ofiarę do swego chramu.



* * *

- Na Trygława! - krzyknął ktoś - Uchodźmy stąd!

Wszyscy odwrócili się ku ścieżce i nie wykonali żadnego ruchu. Na jej środku stał wielki dzik, święte zwierzę Welesa, posłaniec śmierci. Demon ruszył ku nim, wysoko unosząc długie szable.





VII

Wciągnęli kompletnie wyczerpanego chłopca na pokład. Zbliżył się do niego Celebrink, kończąc żucie kawałka suszonego mięsa. Zauważył, że jeden z wojowników wyjmuje coś z zaciśniętej dłoni malca.

- Pokaż - rozkazał.

Dostał do ręki dobrze mu znany bursztyn, który niedawno ofiarował Swętowitowi. Odetchnął głęboko. Zrobiło mu się najpierw gorąco, potem zimno. To znak boga. Ten chłopiec nieprzypadkowo znalazł się na ich statku. Musi nieść jakąś ważną wieść.

- Ocućcie go i przyprowadźcie do mnie - mruknął w zamyśleniu Celebrink i wrócił do Dębisa. Opowiedział mu co myśli o dziecku. Sternik wydawał się przejęty. Bogowie rzadko wtrącali się w ludzkie sprawy. Czemu więc teraz to uczynili? W każdym razie znamionowało to wielkie wydarzenia.

Kiedy przystań Rybcowej była już o kilkaset kroków, przyprowadzono chłopca. Padł na kolana przed Celebrinkiem i wybuchnął lawiną słów, przerywanych spazmami płaczu.

- Panie! Zlituj się! Ratuj ośca i mać! Uroknica! Wieszczy! Wielkie czary... Zielone Moczydłowiska...

Dębis oddał ster swojemu pomocnikowi, a sam podszedł do malca. Podniósł go z klęczek i przycisnął do piersi. Po chwili chłopak uspokoił się.

- Jak się zwiesz? - spytał sternik.

- Ziobek, panie.

- Teraz spokojnie rzeknij nam, co się stało.

Wikingowie usłyszeli historię wieszczego i uroknicy. Celebrink porozumiał się wzrokiem z Dębisem. Więc bóg chce aby rozprawili się z upiorem. Zadanie nie wydawało się trudne - ich załoga, Miecze Wolina, słynęła z tego, że nie cofała się przed nadprzyrodzonymi siłami. Zastanawiało ich tylko dlaczego wielki bóg Swętowit wtrącił się w tak mało znaczącą rozgrywkę?

Przybili do drewnianego pomostu i wysypali na brzeg gotowi do walki.

W milczeniu przypatrywali się osadzie.

Nikogo. Wszędzie pusto. Zaparte drzwi i okna. Tylko kurz, wzbijany podmuchami wiatru, witał wiciędzów.

Celebrink skinął głową Sędzisynowi, który obstawił wybrzeże wojami. Wódz z Dębisem i trzema wikingami ruszyli za Ziobkiem. Mały skradał się, jakby podchodził dzikiego zwierza. Wreszcie wskazał dość bogatą chatę i zaraz skrył się za plecami wojowników.

Wódz piratów wyjął bursztynowego Swętowita. Uspokoił drżenie rąk. Zawsze przychodziło gdy miało dojść do walki.

Z dobytymi mieczami zbliżyli się do chałupy. Wpadli do środka, wyważając drzwi. Wieszczego nie było. Przy ławie leżała rozplatana, porwana sieć i rzucony obok kamień.

- Spójrz - wyszeptał Dębis. Wskazał na piaskowe koło. Na rozmytym od krwi rysunku leżała głowa. Głowa młodej dziewczyny. Wikingowie usłyszeli za sobą ciężki oddech malca. Musiał zobaczyć co się stało z uroknicą. Sternik zaraz wyprowadził chłopca na dwór. Naraz powiał wiatr. Krwawe trofeum zniknęło.

- Gdzie poszedł, jak myślisz? - Celebrink spytał Sędzisyna, spoglądając z lekką niechęcią na płaczącego Ziobka. On, będąc w wieku tego malca, już nie płakał. Nawet gdy stracił rodzinę.

- Może za ludźmi - odparł Sędzisyn, drapiąc się po brodzie.

- Ziobek - Celebrink podszedł do chłopca - Gdzie czarownica wysłała ludzi?

- Na Zielone Moczydłowiska, za wzgórzami. Mogę zaprowadzić. - Malec pochlipywał jeszcze ale czując wokół siebie przyjaciół, uspokajał się szybko.

- A gdzie mieszkała uroknica? - wtrącił Dębis.

- Na wzgórzach przed bagnami, panie.

- Co chcesz zrobić? - spytał wódz.

- Nie wiem - sternik wzruszył ramionami - Coś mi mówi, że powinniśmy kogoś wysłać do jej domu.

Celebrink zgodził się bez protestu. Od lat wiedział, że przeczucia Dębisa sprawdzają się.

- Trza nam iść tedy z częścią ludzi na moczary, a kilkunastu posłać z Sędzisynem do domku czarownicy - rozkazał młody.

Nie minęło wiele czasu, a mknęli leśną drogą. Zmrok już zaległ nad ziemią gdy Ziobek wskazał Sędzisynowi dróżkę wiodącą do serca wzgórz. Sam poprowadził oddział Celebrinka.





VIII

Wieszczy wszedł do chaty czarownicy, od razu dostrzegł kocioł. Oblizał spieczone z podniecenia wargi. Teraz wszystko się uda, Weles zdobędzie świat, a on, jego wierny sługa, dostanie Nagrodę.

Wielu już próbowało zawładnąć Nagrodą lecz nikomu się to nie udało. Żadnemu nie przyszło do głowy, żeby zrobić to przy pomocy Welesa. Wszak bogowie skłonni są pomóc ludziom gdy przyrzeknie im się coś w zamian. Wieszczy wiedział, że czymś takim jest kocioł. Dzięki temu wygrał. Nagroda jest tuż, tuż...

Jednym uderzeniem rozbił ścianę chaty aby bez kłopotu wynieść spiżowy kocioł. Objął go rękami i uniósł. Szedł ostrożnie. Nie mógł uronić ani kropli wody. Jego chwyt okazał się tak pewny, że płyn w naczyniu nawet się nie poruszył.

- Jest! - krzyknął Sędzisyn.

Wieszczy dostrzegł zbliżających się zbrojnych. Kim są? Skąd się tu wzięli? Przecie to prawdziwi wojownicy! Zawarczał zupełnie jak dziki zwierz. Przez moment sam był przestraszony własnym rykiem. Czyżby aż tak się zmienił?!

Odstawił magiczny przedmiot i ruszył do ataku.

Wojownicy mocniej ścisnęli w dłoniach długie, żelazne gwoździe. Na rozkaz Celebrinka rozdał je im cieśla okrętowy. Wiedzieli, że do rozprawy z wieszczymi półłokciowy gwóźdź jest tak samo niezbędny jak osinowy kołek przy sprawie z wąpierzem.

Sędzisyn nerwowym ruchem przygładził wąsy. W poprzek wąskiej ścieżki, od zarośli do dwóch drzew, wyrył gwoździem linię w piachu. Na jej końcach wbił sztylety. Przeskoczył ją i ruszył ku Upiorowi. Wojownicy podążyli za nim.

Wieszczy dwoma ciosami odrzucił na boki zdumionych jego siłą chąśników. Nie mogli zbliżyć się do niego. Nie mogli zadać rany. Nie mogli zrobić prawie nic!

Uderzenia o mocy tura już kilku z nich pozbawiły przytomności albo i życia. Roześmiał się chrapliwie. Nikt mu nie dorówna!

Któryś z rozwścieczonych wojów chwycił miecz i runął na demona. Wieszczy gołą ręką schwycił ostrze, nie czuł bólu rozcinanego ciała. Zrastało się momentalnie. Wygiął metal bez wysiłku. Skrzywionym żeleźcem zmiażdżył głowę woja.

Sędzisyn, widząc, co się dzieje, rozkazał ludziom umykać za wyrysowaną linię. Marzył tylko o jednym - aby zasadzka się udała.

Upiór jęknął, uderzywszy w coś niewidocznego, unoszącego się nad magiczną linią. Nie cierpiałby gorzej, wyrżnąwszy w skalną ścianę - tu coś na kształt bezlitosnych ostrzy zdawało się przebijać jego ciało. Mimo tych męczarni miał jeszcze tyle przytomności, aby odpełznąć spoza zasięgu dziwnego nieprzyjaciela.

Wtedy nadbiegł ogromny pirat, trzymający w mocnych ramionach tęgi konar. Nie brał udziału w walce, na rozkaz Sędzisyna pospiesznie ociosując badyl. Teraz nadeszła jego kolej. Stanął nad oszołomionym wieszczym. Grzmotnął go z całej siły w pierś. Demon zachwiał się od ciosu, który zabiłby normalnego człowieka. Upadł na kolana. Na to tylko czekali woje. Podbiegli z gwoździami. Przebili na wylot jego głowę i pierś.

Wieszczy słyszał głosy. Mówiły do niego?

Nie rozumiał ich. Rodzina. Po co wezwali uroknicę? I tak zginą. Nagroda... Utracona?! Nie, to niemożliwe! Dlaczego, przecież... Głos Welesa: Straciłeś kocioł! Głupcze! Miałeś go i straciłeś! Teraz tańcz! Nagroda nie dla ciebie. Tańcz!

Porwał go wiatr. Obracał w koło, zmuszając do tańczenia. W przerażeniu dostrzegł, że jest pośród gromady podobnych mu ludzi, który powtarzają tylko: Nagroda nie dla mnie...

W środku kręgu stała róża. To ona grała. A wszyscy tańczyli.

Nagroda nie dla mnie...

Chwilę trwała pełna zmęczenia cisza. Jomswikingowie oddychali głęboko. To dopiero był bój.

Z uznaniem spozierali na Sędzisyna, którego pomysłowość uratowała im skórę. Woliński wojownik czuł te spojrzenia i radował się w sercu. Kochał sławę tak, jak każdy wiking. Wolał ją nawet od złota. Nie dał jednak poznać po sobie jak bardzo jest dumny. Swobodnie zbliżył się do kotła.

- Trza mi się napić wody. Zaschło w gardle - rzekł jakby nigdy nic.





IX

Już z daleka pomiędzy ciemnymi zaroślami wojownicy Celebrinka widzieli pulsującą jasność. Czuli, że to właśnie tam znajduje się cel ich wędrówki. Nie tracili jej z oczu co chwila przyspieszając kroku.

Ziobek prowadził ich niewidocznymi na pozór ścieżkami pośród topieli. Zachowywał się nadzwyczaj dzielnie. Przylgnął do opiekuńczego Dębisa i czuł się przy nim bezpiecznie.

- Nigdy tu nie byłem - odparł na pytające spojrzenie sternika.

- Jak więc wynajdujesz ścieżki? - zdziwił się wiking.

- Czuję je - wzruszył ramionami malec.

Ktoś znów zaklął, wszedłszy na zielone, cuchnące błoto. Celebrink uciszył go sykiem. Byli na miejscu. To z tego ostrowu rozchodziła się jasność, wbijając się coraz dalej w mrok wieczoru.

Wkroczyli na twardy grunt wyspy. Z obnażonymi mieczami ruszyli ku jej środkowi. Coraz wyraźniej słyszeli zawodzący śpiew kilkudziesięciu głosów, wznoszący się i nagle opadający.

Doszli do polany.

Potężny jak maczuga olbrzyma dzik siedział spokojnie obok kamiennego ołtarza-stołu, patrząc na wieśniaków. To oni śpiewali. Z półprzymkniętymi oczami kołysali się z boku na bok, wykrzykując pieśń w dziwnym języku.

Celebrink zatrząsł się od dreszczu grozy. Ci ludzie wyglądali jakby opili się wywaru z szaleju albo byli w mocy demona.

Dzik głośnym rykiem dał znak.

Stojąca najbliżej kobieta zbliżyła się do kamienia. Szaleńczym ruchem uderzyła głową o stół. I drugi raz. Trzecie uderzenie nie było już potrzebne. Zostawiając na głazie krwawą smugę, osunęła się na ziemię. Ruszył chudy starzec...

Po nim kilkunastoletni chłopak.

- Obudźcie się - zaszeptał gniewnie Celebrink - śpicie?!

Jomswikingowie otrząsnęli się z zamroczenia. Widok tak dziwnej żertwy przeraził ich i niemal zauroczył. Gdyby nie hovding, najchętniej sami poszliby teraz ku polanie i rozbiliby własne głowy o ołtarz.

Celebrink zacisnął drżące palce na rękojeści miecza. Uspokoił się. Podniósł broń.

Wpadli na polanę. Wieśniacy odwrócili się ku nim. Rzucili się bez namysłu do walki. Wojownicy opędzali się od nich - przecież przybyli tu aby ich ratować! Dopiero gdy rybacy rozszarpali jednego wiciędza, reszta ostro wzięła się do walki. A trzeba było się natrudzić żeby zabić każdego z nawiedzonych. Jeden cios nie wystarczał - trzeba było odciąć głowę.

Hovdingowi coś nie pasowało w tej walce. Po chwili zorientował się - wieśniacy nic nie mówili, nie krzyczeli. Bez słowa zabijali i umierali. Niemi słudzy.

Ziobek, wciąż trzymający się Dębisa, zemdlał.

Dzik powstał. Wydawało się, że rośnie. Teraz już przewyższał dwukrotnie ołtarz. Żółte oczy wściekle spojrzały na wojowników.

Zaledwie Celebrink zdołał wyjąć z zanadrza figurkę Swętowita, ze ślepi demona popłynęła obezwładniająca siła. Omraczała i zabijała bezbronne ofiary. Ginęli niczym drewno objęte zachłannym tchnieniem ogniska. Ogień wysysał z nich całe życie i rzucał, zwęglonych u stóp ołtarza.

Jedynie piraci stojący wokół Celebrinka uniknęli tego losu. Ocalił ich Swętowit. Przyszedł z pomocą w najodpowiedniejszej chwili.

Rozpoczął się pojedynek. Teraz już młody wódz wiedział po co jego opiekun kazał im tu przybyć - wieszczy wcale nie był najważniejszy. Chodziło o rozprawę z Welesem i jego Dzikiem.

Wolinianin czuł jak figurka boga rośnie w jego dłoniach, rusza się, potrząsa mieczem. Wznosi róg pełen magicznego miodu. Bursztynowy blask rozdziera mrok nocy. Celebrink ma wrażenie, że zaraz załamie się pod ciężarem swego pana, czy to musi trwać tak długo?!

Dzik dostrzegł obraz: gdzieś na wzgórzach, nieznany woj pochyla się nad kotłem! Nie może go dotknąć! Wykrzyczał długie zaklęcie!

Woda z kotła wytrysnęła wysokim słupem. Jej siła odrzuciła Sędzisyna. Inni wojownicy roześmieli się. Ale szybko przestało im być do śmiechu. Kocioł zdawał się nie mieć dna. Wodospad wody począł zalewać ścieżkę i las. Sędzisyn pojął, że to czary. Ktoś chciał zatopić całą dolinkę razem z nimi.

W potokach spadającej wody wyjął miecz i zbliżył się z trudem do kotła. Wziął powolny, obszerny zamach. Zatopił kute żelazo w brązie. Naczynie pękło na dwie połowy, wydając ludzki wrzask. Wydawało się, że głos rozsadzi głowy wojom - na szczęście zaraz umilkł.

Dzik widział co się stało z kotłem. Zawył strachliwie. Weles nigdy mu nie wybaczy, że dopuścił do tego.

Tymczasem Celebrink stał sztywno, zaciskając powieki. Modlił się aby wystarczyło mu sił do końca wałki.

Złota poświata zbliżała się wciąż w stronę ołtarza i dzika. Demon robił co mógł by ją powstrzymać lecz jego moc wyczerpywała się. Dostrzegł, że przegrał i nie czekając na to, co uczyni Swętowit, umknął w bagna. Jeszcze kilka chwil słychać było chlupot racic na podmokłych łąkach.

Swętowit cisnął róg z miodem wprost w kamienny chram. Wybuchły dziesiątki jasnych błyskawic. Przez moment cała polana skąpana była w świetle, słonecznego dnia. Uniosła się grzybiasta chmura dymu i kurzu.

Naraz woliński kapitan poczuł, że już po wszystkim. Znów ściskał tylko bursztynową figurkę. Nogi pod nim drżały, język wysechł jak kołek. Zmęczone oczy ujrzały wielkiego kruka, który resztką sił ciągnął poparzone ciało do upragnionej wody.

Równie źle przedstawiał się kamienny ołtarz. Rozerwany na okruchy, nie wyglądał już groźnie. Odłamki te zmieniały kolor, aż przeistoczyły się w bursztynowe głazy.

Celebrink rozejrzał się po przyjaciołach. Z całej drużyny Mieczy Wolina pozostało siedmiu ludzi... no i dwunastu, którzy poszli z Sędzisynem. Odetchnął, ujrzawszy wstającego z klęczek sternika, który trzymał w objęciach omdlałego chłopca.

Bez słowa rozeszli się po polanie, sprawdzając kto przeżył. Śmierć miała tej nocy obfite łowy. Nikt z wieśniaków jej nie uszedł. Celebrink z żalem pomyślał o Ziobku. Chłopak doświadczy tego, czego on przed laty...





X

Odpływali. Wracali na Wolin aby skompletować załogę i wyruszyć na wiking - to dopiero się zaczynało. Lekka bryza wypełniła kwadratowy żagiel drakkara. Głowy wszystkich zwracały się ku wysokiemu płomieniowi, trawiącemu ciała wczorajszej walki.

Gdy ląd zniknął z pola widzenia, prawie wszyscy wrócili na swoje stanowiska. Tylko mały Ziobek stał przy burcie, nie mogąc do końca pojąć tragedii. Cicho połykał słone łzy.

Poczuł ciężką dłoń na ramieniu. Usłyszał chrapliwy głos Dębisa.

- Nie płacz. Zrobię z ciebie wielkiego wikinga. Może nawet dorównasz kiedyś Celebrinkowi Rarogowi, synowi Bezmira.

Tymczasem Celebrink starannie zawiązywał worki pełne porąbanych bursztynów. Rozbity ołtarz Welesa przyda się by nająć nowych wojów i do końca wyrychtować „Złotego Orła”.



grudzień 1988 Warszawa



Jacek Dukaj





Opętani





Ciało, którego użyłem do skoku, dzięki któremu zamknąłem pętle, nazywacie Jamesem Woppatim. Teraz wiecie kogo przeklinać. Mnie to nie przeszkadza. Proszę. Ale tak naprawdę jestem tylko mimowolnym sługą Tego, Który Nie Ma Imienia.

Służę mu wiernie, bo inaczej nie mogę, od niezliczonych tysiącleci, albowiem nie mają one początku ni końca. Niezmierzona jest jego potęga i nieznane zamiary.

Ja jestem jedynie sługą.



Oczywiście mógł go nie przyjąć. Naprawdę nie powinien. Sama propozycja spotkania była wystarczająco bezczelna, by ją całkowicie zlekceważyć. Samo spotkanie wystarczająco niebezpieczne, by je odrzucić od razu. W cztery oczy z wysłannikiem Canedona - do tego nie mogło dojść.

Doszło.

- Tak, tak, proszę usiąść.

- Żeby nie było nieporozumień. - Shenedon siadając splótł dłonie na brzuchu. Nie miał żadnego neseserka, nic z rzeczy, które nierozerwalnie łączyły się z jego zawodem. - Firma antysądowa, w której pracuję, aktualnie zajmuje się interesami pana Canedona. Nie robimy tego z przekonania i wszystkie motywy, o których pan zapewne pomyślał, nie wchodzą tu w grę. Ja wykonuję jedynie polecenie klienta i nie jestem nim w żadnym stopniu osobiście zainteresowany. Mam nadzieję, że to jest jasne.

- Tak. Dla mnie, tak.

- Wiem. Wiem, panie Radiwill, i nawet się zdziwiłem usłyszawszy pana zgodę. Raczy pan o tym pamiętać: to pan ją wyraził.

- Zdaję sobie sprawę ze wszystkich konsekwencji tego spotkania, może i lepiej niż pan. Już w tej chwili szukają mnie trzy osoby, proszę więc mówić.

- To, co teraz powiem, zapomnę w ciągu godziny. Życzył sobie tego pan Canedon, było to warunkiem, od którego nie chciał odstąpić...

...Pochylając głowę Radiwill wpełzł w mózg Shenedona, odnalazł śpiącego jeszcze potworka i wycofał się, nim twarz uniosła się z cienia na tyle, aby skurcz bólu rozszczepienia mógł być widoczny.

- ... pomimo znacznego wzrostu kosztów. Przekazuję. Scott Berry znajduje się w miejscowości Implite lub w jej okolicach, jest sam, ukrywa się i przystąpił już do pracy. Materiał udało mu się zdobyć mimo usilnych starań podwładnych Canedona.

Shenedon podniósł się.

- Jak pan widzi, nie było tego dużo. Żegnam.

- Zaraz...!

- Nic więcej nie wiem o tej sprawie, powiedziałem już wszystko. Żegnam.

Shenedon wyszedł. Radiwill zaskoczony i zdumiony założył ręce na kark i wpatrzył się w przestrzeń.

W życiu nie słyszał o żadnym Scotcie Berrym. Nie miał pojęcia jaką pracę on rozpoczął, jaką moc posiada, iż udało mu się pokonać satanistów i dlaczego sądzą oni, że w tej sprawie Zastępy sprzymierzą się z nimi. Albo to nowy chwyt Canedona, albo informatorzy Zastępów ogłuchli i oślepli.

Junel, nadzorujący ich pracę zdziwił się nie mniej niż sam Radiwill.

- No niee, takiej afery nie mógłbym przeoczyć. Na pewno blef.

- To co? Zupełny spokój, tak? Nic, cisza?

- Aż tak dobrze to nie. W poprzednim miesiącu były cztery napady na kościoły z Wielkimi Relikwiami.

- Sataniści?

- Prawdopodobnie, księża nie są zbyt rozmowni. Trupami wkoło jak posiał. Wszyscy od kilkunastu lat nie przeświecani. Za czwartym razem udało im się nawet wedrzeć do środka, ale Relikwii nie dostali.

- Kiedy to było?

- Szesnastego.

- Potem spokój?

- Raczej tak...

- A co macie na tego Berry’ego?

- My nic. Trzeba by się włamać. Tradycyjnie.

Radiwill odwrócił się od okna, wielkiego, wykonanego z niezauważalnego materiału, sięgającego od sufitu do podłogi. Prawie zawsze rozmawiając stał odwrócony tyłem, wpatrzony w miasto i puszczę pod nim. Wydawało się, że tkwi na samym krańcu przepaści.

- Co to znaczy tradycyjnie?

- Jak poprzednio...

- Jakie poprzednio? Nie było żadnego poprzednio.

- Tak. Rozumiem.

Junel szybko wyszedł.

Archanioła zawsze dręczyło, że musi uciekać się do takich metod. Wiedział, że nie mają innego wyjścia, prawa nie zmienią, niemniej nie lubił myśleć o jego łamaniu.

Szepnął na wywoływacz i dogrzebał się wiadomości o tych napadach. Ostatnia była katedra w Cosmio. Zabębnił.

Po co to robisz?”

Nie wiem. Tak jakoś...”

Domyślasz się czegoś?”

Nie, nie...”

Więc czemu?”

Nie wiem. Daj mi spokój!”

Przyjaciel zamilkł.

(Później Radiwill tłumaczył sobie, że podświadomie musiał skojarzyć pewne fakty. Nie wierzył w to. Nie mógł pozbyć się uczucia, iż podsunięto mu ten pomysł. Kto? Nikt. Po prostu: podsunięto.).

Mgła dopadła biskupa Cosmio minutę potem. Znał Radiwilla dość słabo i bardzo starał się, żeby tak zostało. Nie okazał tego po sobie ujrzawszy w słupie mgielnym postać archanioła. Nigdy nie okazywał po sobie niczego. Przychodziło mu to z łatwością, albowiem nie posiadał twarzy.

- Pochwalony...

- Pochwalony...

Zdarto mu ją żywcem, starając się, by nie wykrwawił się przy tym na śmierć i nie stracił przytomności.

- Mam małą prośbę do księdza biskupa.

- Nie słyszałem jeszcze, by jakakolwiek twa prośba była mała.

Był ślepcem, półżywym, głuchoniemym ślepcem, kiedy znalazł go patrol.

- Ostatnio zdarzył się u was przykry incydent...

- Istotnie. Przykry incydent...

Mógł kazać zrobić sobie drugą twarz, taką samą jak poprzednia. Nie chciał. Nie chciał już prawie nic. Sztuczny cień kaptura krył prymitywne mechanizmy zastępujące zmysły. Umartwienie?

- Podobno sataniści nie zdobyli Relikwi?

- Podobno? Jej moc zatrzymała ich. Dotarli do sanktuarium, lecz nie dostali niczego.

- Ksiądz biskup jest tego pewien? - to już był wyraźny podszept od Przyjaciela. Uchwycił on jakąś nić i poczuł smak zmian.

- ...

- Bardzo proszę sprawdzić.

Radiwill był jednym z nielicznych błogosławionych, którzy potrafili się jeszcze przed kimś ukorzyć. Młodzi, nowe nabory nie posiadali tej umiejętności. Kiedyś archanioł uwarunkował rekrutację od tej zdolności. Tamten rok był rokiem bez kandydatów. Zastępy nie były symbolem pokory. Już dawno zatraciły swój pierwotny charakter. Z usługowej organizacji przekształciły się w sturękiego potwora w mniejszym lub większym stopniu sprawującego kontrolę nad wszystkimi dziedzinami życia. Kolonie zakładane w ciągu ostatnich dwu wieków były całkowicie uzależnione od Zastępów. Ich filie na tych planetach były prawdziwymi rządami i reprezentantami Ziemi. Dzięki polityce poprzednich archaniołów nie było wielu samobójców próbujących zmienić ten stan rzeczy. Pojawiali się rzadko, na krótko zdobywali popularność i rozgłos, jak ten Mirrah, potem nagle okazywało się, że są neosatanistami albo i wilkołakami i sprawa cichła. Pamiętano dwudziesty czwarty i masakrę w Aklow. Strach w ludziach trwał. I ten strach oraz przeszłość przeklinał Radiwill. Nie był zwykłym archaniołem. Żaden archanioł - nawrócony satanista nie może być zwykły.

Nic już nie było jak przedtem. Świat ogarniało zło, bardzo dobrze o tym wiedział, od lat nie mógł go wypędzić z Zastępów.

- Proszę...

- Sprawdzę - rzekł biskup i zniknął bez pożegnania.

I sprawdził. Fragment korony cierniowej zdobyty przez Halussa w czasie Odbicia, okupiony jego śmiercią i przekleństwem kilku innych osób, został podmieniony.





Kiedy spływał w ciemność z blasku i wrzawy, z jasności i milionów oczu, smak sławy zaczynał gorzknieć i mdłości dopadały go skulonego na betonowej podłodze korytarza. „Co oni mi wszczepili?” - myślał udręczony. Nad nim zamykał się otwór ziejący rykiem tłumów i zamierały powietrzne słupy, jeszcze przed chwilą unoszące go z platformy.

Nerwy. Nigdy nie miał mocnych nerwów, dlaczego to jego wybrali? Nie nadawał się. Nigdy nie miał chęci, nie myślał nawet o tym, by być przywódcą. Nie był żadnym prorokiem, żadnym jasnowidzem, nic go nie obchodziła polityka Zastępów. Dlaczego on?

Mało jest ludzi na świecie? Musieli właśnie jego dopaść i zmusić do tego szaleństwa? Setki miliardów ludzi do szantażowania i padło na niego. Za co? Za co?

Był dobry. Wiedział o tym. (Wiedzieli i inni.) Dobroć była w nim, od urodzenia, czuł ją. Sztuczna, ale była. Fenomen. Dlatego jedyny, niezastąpiony...?

Odwlekając maksymalnie ten moment Mirrah wszedł do sali techników, ludzi, dzięki którym stawało się bogiem, którym zawdzięczał to wszystko. Mógłby się jeszcze jakoś pogodzić ze swoją rolą, gdyby nie oni - jeszcze jeden wyrzut sumienia. Był dla nich aktorem, błaznem. Należało go ubrać, umalować, zbudować scenę, postarać się o widownię i odstawić przedstawienie. Przysłani i opłacani przez Tamtych traktowali go jak rzecz. Wywiad. Przemówienie. Konferencja. Wiec. Nie mógł zawieść. Był tylko nazwiskiem i twarzą, niezbędnymi w takich mistyfikacjach. Reszta była nie jego. Nawet gdyby się zmusił, nie udałoby mu się nic zrobić przeciwko Tamtym. W każdej chwili mogli na niego opuścić kurtynę, kurtynę, której nie można już podnieść. A on chciał żyć.

Z tą myślą prawie przebiegł pełną ludzi salę. Żyć! Zniknął w cieniu kolejnego korytarza prowadzącego do jego pokoju. A przed nim czaiła się śmierć.

Kawiarnia była podwieszona pod platformą, jak wielki bąbel, fotele i blaty dryfowały nad niewidzialną, lecz wyczuwalną wtórną Tarczą. Słonny siedział nieruchomo, jako jeden z nielicznych klientów, wciśnięty w plusz. Czekał. Nie wiedział, że jego znajomy, z którym się umówił (również ze Służby Watykańskiej), został niespodziewanie odwołany do specjalnej akcji.

Na salę weszła kobieta w przezroczystym tziakii. Szybko, nie zatrzymując się przemaszerowała w powietrzu, nagle odwróciła się i usiadła naprzeciw Słonny’ego. Twarz miała bez wyrazu, jak skamieniałą, oczy przymrużone.

- Proszę nie wstawać, nie uciekać - głos miała bezbarwny, spokojny. - Ciało, którym się posługuję, opanowałam niedawno i nie całkowicie nad nim panuję. To... nie ma większego znaczenia. Przekażesz papieżowi informację. Ten sposób, który wybrałam gwarantuje największą z możliwych wiarygodność. Nie zawiedziesz mnie.

Słonny był przyzwyczajony do niespodzianek i sytuacji, w których zimna krew to za mało, by przeżyć. Nie drgnął nawet.

- Mogę zadawać pytania?

- Możesz - odparło ciało. - Ja, który wygoniłem ducha tej kobiety jestem u was znany jako Woppati.

- Dziękuję. Mów dalej.

- Pewien człowiek klonuje Jezusa Chrystusa.

Słonny zmartwiał.

- W jaki sposób?

- Normalnie. To wcale nie jest takie trudne. Aparaturę do tego typu operacji posiadacie już ładnych parę lat. Materiał, choć z trudem, zdobył. Przekażesz to papieżowi?

- Znasz odpowiedź. Kto to jest?

Ciało chwilę milczało.

- Dowiesz się później.

- Dlaczego nie teraz?

Woppati nie odpowiedział.

- Dlaczego w ogóle mi to mówisz?

- Muszę.

- Dlaczego?

- Muszę.

Słonny zreflektował się i zaprzestał pytań. Nikt nie wiedział, co kieruje poczynaniami Wiecznych.

Implite było małą miejscowością. Kilkadziesiąt budynków i platform ziemnych zawieszonych pół kilometra nad lasem. Ta kraina nie otrzymała zezwolenia na więcej. Spływając z przelotowej w jasność świtu widziało się tylko rozmazane plamy blasku. I parujące życiem fale zieleni na dole. Ta kraina nie mogła otrzymać zezwolenia na więcej.

Skądś z dołu wystrzelił wielki żuk stratu operacyjnego. Zrównał, się ze stratem McSonna i połknął go. Efrel wyskoczył w ciemność luku i podszedł do jarzących się czerwono drzwi. Dalej był szyb, korytarz i sala pilotażu, gdzie czekał Guejer.

McSonn w milczeniu wcisnął się w fotel i rozejrzał. Byli sami. Maszyna zwolniła, sunęła dostojnie w powietrzu, zbliżając się do miasteczka.

- Złapali Darsuna.

Guejer przełączył coś na konsoli i opadł z powrotem w puszystą głębię kryjąc się przed wzrokiem McSonna.

- Złapali Darsuna, mówię.

- Słyszę, słyszę.

Chwilę pomilczeli.

- Wiesz kto?

- Co? Nie wiem. - Guejer potarł czoło.

- Papiescy.

Cisza. (W tym momencie nastąpiła Przemiana Guejera, która miała wyjść na jaw dopiero za dwa lata.)

- Papiescy powiedziałem! Śpisz, do cholery?!

McSonn dostrzegł, że Guejer machnął ręką.

- Nie wiem czy zdajesz sobie sprawę z tego, co się tu wydarzyło... - zamilkł na chwilę - Oni zaatakowali, Efrel. Zaatakowali, rozpoczęli wojnę.

Głośnik zaskrzeczał.

- Zgłasza się kapitan Łapichonow. Jest może u was pełnomocnik Zastępów?

Guejer pochylił się.

- Tak, oczywiście. Błogosławiony Efrel McSonn. Wraz z ekipą.

- To dobrze - ktoś przesłonił mikrofon. Chwilę trwała cicha rozmowa. - Gdybyście się mogli pośpieszyć... Zaraz zwali się nam na łeb informa.

McSonn podszedł do mikrofonu.

- Mówi McSonn. Co się stało z wizją?

- Wizji nie będzie. Mamy zakaz filmowania czy fotografowania czegokolwiek.

- Zakaz wydany przez kogo?

- A jak pan myśli? Wizji nie będzie. Proszę się pośpieszyć! - Łapichonow wyłączył się.

Efrel westchnął, obrócił się i znowu padł na fotel.

- Słyszałeś? Pośpiesz się!

Teren był obserwowany od kilku godzin. Od chwili zamknięcia platformy rekreacyjnej dla spacerowiczów. Skupisko skał położone w jej południowej części obsadzono snajperami, w jednej z dziupli krył się rój Bezlitosnych, w górze krążył Sęp. Słońce nad Implite zachodziło. Nie podali godziny. O zmroku. Nadchodził zmrok. Grupa odbiorcza: Urk-urkal, Sen i LottIna przybyła gdy płaszczyzna platformy skryła już połowę słońca. Zatrzymali się na centralnej polanie i czekali. Jęzory cieni coraz chciwiej lizały chłód wieczoru. O zmroku. Zmrok zapadł.

Papieskich dostrzegli dopiero, gdy wyszli z lasu. Było ich sześciu. Sześciu i Darsun. Zatrzymali się pięćdziesiąt metrów od błogosławionych i zaczęli coś mówić jeńcowi. Błogosławieni czekali. Startując z tej odległości mogliby odbić Goota w trzy sekundy. Radiwill nie chciał. Cholerny Radiwill. (Warunki wymiany nie były wcale takie straszne; kilka ustępstw, kilka żyć.)

- Sęp jest nad nimi.

- Daj spokój. - Urk-urkal niedostrzegalnie poruszył ustami.

- Sekunda i trupy.

- Jesteś zdegradowany.

Wreszcie. Darsun ruszył w ich kierunku. Szedł powoli, wyprostowany. Ręce kilkadziesiąt centymetrów od tułowia, twarz bez wyrazu, krok równomierny. Sen zaryzykował spojrzenie w niebo. Sęp wciąż tam krążył. Szlag by trafił tego krwiożerczego Kostela.

- Wycofaj go. - mruknął. Bez odpowiedzi.

Dwadzieścia metrów, piętnaście. LottIna wysyła swe dusze, po chwili przyłączają się Sen i Urk-urkal. Papiescy są pod maksymalną kontrolą. Pięć metrów.

Jeden z papieskich, brunet, sięga do kieszeni. Nienormalny chyba. LottIna przygryza wargę. „Różaniec” - informują dusze.

Kostel tego nie wie.

Sęp otrzymuje rozkaz i zaczyna się. Grzmot przekroczenia bariery dźwięku. Błysk piór, które już w ziemi wznoszą zasłonę paraliżującej mgły. Dziób otwiera się. Huk. Ziemia wyrywana tonami wzlatuje w mrok. Z brzucha ptaka bucha potężny snop światła. Oczy plują ogniem. Snajperzy odpowiadają w tej samej sekundzie. Niewidzialne promienie dziurawią padające już sylwetki. Bezlitośni szarżują w ciszy. Setki metalowych punkcików wyłania się z nocy i natychmiast dopada ofiary. Straszliwe wyładowania kaleczą oczy. Tam, gdzie stali papiescy zieje dziura, przez którą wyziera mrok powierzchni planety. Platforma dygoce; równowaga zostaje zachwiana. A potem wszystko kończy się i opada cisza i wieczór. Spokój.

Sen otwiera oczy. Goot leży obok z niedostrzegalną dziurą w mózgu. Nie leje się krew. LottIna klęka nad nim. Wiatr przyciska jej cienką sukienkę do pleców Darsuna.

- Dostał z satelity - mówi błogosławiona.

Sen kiwa głową, odwraca się i odchodzi z Urk-urkalem.

Na skraju lasu, za jednym z drzew stoi Kostel. Nie patrzą w jego twarz, wszak jest ciemno... Z daleka dobiegają już syreny stratów policyjnych.

Drzewo jest również ciemne i kiedy Kostel opiera się o nie, zdaje się z nim zlewać. Mijają minuty, ale on się nie decyduje.

- Ja... - rzadko kiedy Kostel zapomina języka w gębie.

Urk-urkal unosi lewą dłoń. Skomplikowany tatuaż, który zdobył podczas Odbicia jest teraz niewidoczny:

- Nie wykonałeś rozkazu.

- Przecież...

Z paznokci strzelają promienie oświetlając Kostela w tej samej chwili, gdy przecinają się w jego gardle.

Nad platformą zawisa strat wojskowy, zapalają się światła wesołego miasteczka i polana tonie w różowej poświacie. Do LottIny podbiegają policjanci. Długi strat saperów ląduje przy dziurze. Ktoś ryczy w zaczynający się gromadzić przed bramą tłum.

- Proszę się rozejść! Proszę się rozejść! - oczywiście, że się nie rozejdą.

Urk?”

Tak?”

Urk, on nie miał przy sobie matrycy wiasku.”

Przeszukałeś go dokładnie?”

Dokładnie. Nie ma. Oni ciągle mają to nagranie.”

Może Przyjaciel Goota...”

Wiesz dobrze, że nie mógł kłamać. Ktoś rzeczywiście pięknie to przewidział i nie pożałował wiasku. Najwidoczniej nie byli to papiescy. Oni jedynie zwinęli Darsuna. Mój Przyjaciel mówi, że mogli specjalnie nasłać tego Mirraha.”

Dla tych kilku ustępstw?”

Widocznie nie mieli innej możliwości. Co oznacza, że Watykan spada.”

Mniejsza z tym... Teraz ważne jest tylko to, żeby ten ktoś, kto ma matrycę miał do nas jakiś interes.”

Tylko kto to jest?”

Efrel podniósł oczy znad ścieżki i odgiął zasłaniającą mu widok gałąź. Tak, to Łapichonow odlatywał zgodnie z poleceniem. Kuliste, szare maszyny pięły się ku słońcu. A zespołu operacyjnego McSonna jak nie było, tak nie było. Zostali więc sami. McSonn, Guejer i jego piętnastu ludzi.

Trup leżał w dziwacznej pozycji, wygięty, jakby był z gumy. Łamali go kołem...?

- Ktoś ich liczy? - spytał Efrel breloczka.

- Około czterystu, jak na razie. - odpowiedział przez niego Guejer.

- A ilu ich wszystkich powinno być?

- Przynajmniej dwa razy tyle. Ale trzeba się liczyć z tym, że był weekend, a tu jest piękna okolica.

McSonn ruszył powoli, mozolnie wspinając się na zbocze doliny - prawie wszystkie platformy rekreacyjno-wypoczynkowe miały ten kształt. Przeszedł ją dookoła i z powrotem na przełaj; trupów było tu niewiele, ale wszystkie oryginalne.

Efrel ominął powieszonego na własnych bebechach i wyszedł na lądowisko. Wielki blok mieszkalny w kształcie ostrosłupa wiszący przed nim kłuł go w oczy blaskiem odbitych promieni.

- W takim razie gdzie jest te brakujące kilka setek?

- Pojęcia nie mam. Trzeba będzie chyba zrobić nalot na pobliskich satanistów.

- Myślisz, że przylecieli tu po nich transporterami?

- Widzisz inne wyjście?

Efrel nie odpowiedział. Podniósł z ziemi kamień i wsiadł do stratu wyłączając blokady. Wzniósł się i zawisł w powietrzu pomiędzy platformą a budynkiem. Potem wyrzucił kamień i wychylił się. Nic. Żadnego błysku, nic.

- Cholera, Tarcza nie działa!

- Co?

- Wyślij kogoś, kto się zna na tym draństwie do rozdzielni, niech to doprowadzi do porządku. Tylko żeby mi nie spieprzył do reszty.

- Ja się na tym znam.

- Nie. Ty weźmiesz kilku ludzi i przelecisz się na dół. Może się wreszcie doliczysz.

McSonn wylądował na szczycie Pałacu Rozrywki i właśnie szedł do stojącego tam stratu operacyjnego, gdy dopadła go mgła Radiwilla.

- Pochwalony.

- Pochwalony.

Archanioł siedział za stołem opierając głowę na rękach.

- Jak wam idzie?

- To zależy w czym?

- Mhm?

- Zabitych może się doliczymy.

- A żywych nie ma potrzeby?

- Otóż to. Największa rzeź stulecia.

- Dotarł już tam twój zespół?

- Wloką się straszliwie. Dziwna rzecz, informaciaków jakoś nie widać.

- Był zamach na Mirraha. Właśnie to żrą. Nie na długo im wystarczy, więc pośpiesz się.

- Co z Darsunem?

- Kostel wszystko spieprzył.

- Szlag by to. A nagranie?

- Nie ma. Trzeba będzie się wykupywać. Tylko u kogo? Mmmm... - pokręcił w powietrzu kubkiem katalli. Jakby się wahał. - Słyszałeś może o Berrym?

- Tym ze specjalnego?

- Nie, Scott Berry, lat czterdzieści, podejrzany o kradzież Wielkiej Relikwii, były członek papieskiego Bractwa Czasu. Weźmiesz holoziarno przebite w mózgu twojego stratu i przejdziesz się po tej nekropolii. Muszę wiedzieć czy żyje.

- Mógłbym wiedzieć dlaczego...

- Nie, nie mógłbyś - Radiwill podniósł do ust kubek katalli i zniknął. Typowe.

- Podejrzany o kradzież Wielkiej Relikwii! - prychnął McSonna - Akurat. Członek Bractwa Czasu i satanista...!

Sześć wielkich stratów mknęło w szyku obronnym nad Africanopolis. W największym z nich skryty za oparciem jednego z foteli Canedon przyglądał się sprawnej akcji przeprowadzanej przez ochronę. W kilka sekund obezwładnili, rozbroili i rozpłaszczyli na podłodze Owasha.

- A tak właściwie, co mu się stało?

- Nie wiemy, panie Canedon. - Haimalgk wzruszył ramionami.

- No to czegoście się na biedaka tak rzucili? - Canedon wstał i z niesmakiem przypatrywał się Owashowi, który nie mógł ruszyć nawet palcem. Haimalgk wsunął spluwę do kabury pod pachą.

- No... - zawahał się - zdradzał objawy...

- Jakie objawy?

- Dziwnie się zachowywał...

- Yrughhh... kłyyyh... - stęknął Owash.

- Puście go, do cholery! Niech się wytłumaczy. Może go ząb rozbolał, a dla was zaraz zaczął zdradzać objawy.

Goryle wstali z sekretarza Canedona. Owash przewrócił się na plecy, poleżał tak chwilę i sztywno usiadł. Twarz miał jakąś taką... Canedon wycofał się za fotel.

- To nie właściciel tego ciała mówi - wymamrotał Owash ze wzrokiem wbitym w podłogę i kamienną twarzą. Goryle błyskawicznie sięgnęli po broń i uskoczyli za meble. Jeden z nich brutalnie zaciągnął Canedona za masywny barek.

- Panie Canedon, skrytka 5483-23 w Sydney. Proszę wykorzystać zawartość według własnego uznania. Hgllkk... - Owash zakrztusił się chyba własną śliną i znieruchomiał oparty o ścianę.

Canedon nacisnął kolczyk.

- Fred, sprawdź skrytkę 5483-23 w Sydney - rozkazał cichym głosem - Tylko ostrożnie. Sklnij zawartość, O.K.?

Kolczyk coś odpowiedział. Canedon nacisnął go po raz drugi i zwrócił się do Haimalgka.

- Wykończcie go.

Haimalgk skinął dłonią. Dwóch goryli skrytych za kanapą podniosło się i wycelowało. W zupełnej ciszy i spokoju seria małych, niewidocznych igiełek wbiła się w odkryty fragment skóry Owasha. Dziesięć sekund później nie żył.

- Miałeś ich usunąć, Jessri.

- Toteż usunąłem. To są niedobitki. - Jessri spojrzał w dół - Istotnie, nie jest ich mało.

Strat zakręcił zniżając się i tłum reporterów kłębiący się przed wejściem do platformy zebraniowej zniknął im sprzed oczu. Przelecieli nad wielką srebrną muszlą wieców śmigając między wiszącymi majestatycznie maszynami porządkowych, zawrócili i znów znaleźli się przed wejściem, tyle że niżej.

- Nie można by się dostać tam tylnym? - Duer zadał retoryczne pytanie.

- Panie pułkowniku...

- Siadaj na nich. To jedyne wyjście. Inaczej nigdy nie dostaniemy się do tej platformy.

Jessri posłusznie zatrzymał się w powietrzu i zaczął opuszczać strat wprost na kłębowisko reporterów. Przerzedziło się. Wówczas Duer wyskoczył i pognał do wejścia pilnowanego przez oddział porządkowych.

- Pułkownik Duer z VUS-a! Puszczać! - ryknął - mignąwszy im przed oczyma plakietką i zniknął w cieniu korytarza. Reporterzy wrzasnęli i pogalopowali za Jessrim. Nie mieli większych szans.

W korytarzu czekał na nich Rokotlik. Idąc obok zdawał w półmroku relację. Duer nienawidził tego zwyczaju, ale teraz rzeczywiście było mało czasu.

- Dopadł go w korytarzu za salą techników. Mirrah nie miał żadnej możliwości ratunku. Przed nim krótki odcinek ślepego korytarza i pokój wypoczynkowy, za nim morderca.

- Nie ma innego wejścia?

- Ślepy zaułek.

- W takim razie jak ten zamachowiec się tam dostał?

- Nie wiadomo. W każdym razie był tam i zabił go.

- Jak?

- Stigła.

- Dawka?

- Maksymalna. Trup na miejscu.

Wyuczone role. Obydwaj świetnie wiedzieli kto zabił Mirraha. Nigdy jednak nie było żadnych dowodów, gdy tamci mordowali.

- Jest coś nowego.

Dochodzili już do sali techników. Tu rozłożyła się grupa dochodzeniowa VUS-a. Kilka osób skinęło głową w kierunku pułkownika, reszta zajęta była pracą.

- W tym korytarzyku i pokoju wypoczynkowym nie ma ściany, która nie byłaby pokryta wiaskiem.

Duer stanął.

- Macie nagranie?

- Nic z tego. Ktoś tu dokładnie wszystko wyczyścił. Ani jednego ziarenka. Pułkownik uśmiechnął się melancholijnie.

- Ale ktoś to ma. I na pewno to nie Zastępy filmowały swoją robotę. Nareszcie ktoś im dołoży - westchnął i pokręcił głową. Oczywiście nie wierzył w to. Należy jednak mieć nadzieję.

Nienawidził Colloniego. Chyba od zawsze. Nie czuł w nim żadnego błogosławieństwa. Zresztą nie w nim jednym, ale on był najbardziej ironicznym wybrykiem losu, kłuł, przekłuwał na wylot świat Radiwilla. Najgorsze było to, że Colloni zdawał sobie z tego sprawę. Wiedział bardzo dobrze, jak jego osobowość odbierają inni. Nic go to nie obchodziło. Albo tylko udawał, że nic go to nie obchodzi. Archanioł go nie rozumiał. I to najbardziej przerażało.

- Nic nie macie na tych papieskich?

Nienawidził też tego jego uśmiechu.

- No... jeśli ci tak na tym zależy...

Cały Colloni. Nowa generacja i diabli z nią.

- W tej chwili nie masz nic?

- W tej chwili nie mam nic.

Walczyć z papieżem. W co się w końcu przekształcą Błogosławione Zastępy? Zło ogarnia świat.

Bez papieża byliby niczym. Ale teraz, proszę! Jesteśmy silni! Jesteśmy potężni. Znamy ten system. Uniezależnić się. Trzymać wszystkich w garści. Oczywiście pozory, tak, pozory są ważne. Nie można popełniać starych błędów. Nie wolno zapominać o tych pięciuset miliardach. Kurs wytyczony, maszyna puszczona w ruch. Ciekawe, czy to już Felgroom zaplanował taką przyszłość Zastępom? Radiwill? On już tu nie jest potrzebny, twarz i nazwisko, tyle. Człowiek zbędny. Kimkolwiek by nie był, jakikolwiek by nie był, już nie zatrzyma tej machiny. I Colloni wie o tym. Colloni bardzo dużo wie. Straszny człowiek. W tych czasach on pasowałby na miejsce Radiwilla. Zło ogarnia świat.

- Mam nadzieję, że skląłeś Darsuna.

Nie raczył się nawet zatrzymać w drzwiach.

- Tak, oczywiście - kurtyna powietrzna syknęła za nim cicho. Godzinę później gubił agentów Colloniego na Wielkiej Platformie. Byli to zazwyczaj płatni mordercy wynajmowani na miesiąc czy dwa, nie mający z Zastępami nic wspólnego. Radiwill nie miał żadnych dowodów, że to Colloni ich nasyła; Przyjaciołom dowody nie są potrzebne. Pilnowało go trzech. Byli na straconych pozycjach, ich najemca wiedział, że nie przeżyją dłużej niż miesiąc, a i to rzadko się zdarzało. Nie oczekiwał od nich żadnych rewelacji. Byli jeszcze jedną kulą u nogi archanioła. Zresztą... Radiwill czasami nasyłał ich dwa razy tyle na Colloniego.

Jednego zgubił już w czasie przelotu, drugiemu nieoczekiwanie nawalił strat, a ostatni dostał ataku serca i umarł cicho pod drzewem. Dalej było pusto i ciemno. Tu ludzie nie sprzeciwiali się nocy. Alejka skręcała i dochodziła do placu z żywą rzeźbą wodną, teraz nieczynną. W powietrzu sunęły cicho kule oświetleniowe.

Kwadrans po przejściu Radiwilla trupa minął kolejny nocny spacerowicz. Okrążył rzeźbę powolnym krokiem i kiedy doszedł do archanioła stwierdził z lekkim zdziwieniem:

- Jesteśmy sami.

- Przyrzekłem.

(Błogosławiony przyrzekł, a jednak sprawdzono. Archanioł nie dziwił się, nie sprawdzał. Słowu satanisty wierzono bardziej niż słowu błogosławionego. Z drugiej strony - Radiwill dotrzymał przecież warunków. Ale z innej jeszcze strony... wywodził się on z satanistów.)

- Więc?

Satanista podał mu ziarno.

- To kopia. Świetnie zmontowana kopia.

- Ten Mirrah to wasza robota?

- Taak... Okup?

- Nie, nie. Wszystko masz tu wpisane. Żegnaj.

- Żegnaj, Canedon.

Kim jest ten Berry, że Canedon zdecydował się właściwie na wypowiedzenie wojny? Takie masakry nie były na porządku dziennym. Bał się tak bardzo, że mimo haka na zastępy (jak to się stało, iż papiescy i sataniści nie zetknęli się?) podjął taką decyzję...? Wymordować całą Implite. Kiedy teraz na nie patrzył, nie wydawało się martwe. Twory człowieka tak bardzo przewyższają jego samego, że nie wyczuwa się różnicy, gdy odejdzie twórca.

Przeszło już południe i powietrze zdawało się zastygać w tych rozciągniętych godzinach lata. Upał panował w tej okolicy od kilku dni. Słońce dobrze musiało przypatrzeć się zwłokom.

Radiwill potrząsnął głową. Czasami nachodziły go myśli pozbawione zupełnie sensu. Pamiątka po kuracji, jaką przeszedł u Nieja. A mówił, że nie pozostawi śladów. Wszystko pozostawia ślady.

Spikował wprost na klejnot zawieszony nad puszczą. W ostatnim momencie poderwał maszynę i miękko usiadł na szczycie ostrosłupa. Już po tym mogli poznać kim jest. Tylko Zastępy, wojsko, policja, porządkowi i nieliczni bogacze mieli zdjęte blokady. A teren był zablokowany dla wszystkich. McSonn działał z polecenia rządu. Więc błogosławiony. A który błogosławiony lubi ryzykować życiem? Tak, tak, z Radiwilla też był niezły oryginał.

Właśnie wyprowadzano więźniów z transportera. Oficjalnie trupy. Dziesiątki ich przetrzymywały Zastępy w swojej wieży. Archanioł przyłączył się do oddzialiku konwojowanego przez dwóch błogosławionych. Skłonili lekko głowy. Dawniej archanioł był jak Bóg, Cholera, teraz Bóg jest jak archanioł. Dawniej szacunek... Radiwill potrząsnął głową, po raz drugi. „Za często uciekam do dawniej.”

- Retrospacja? - spytał młodego, na oko trzydziestoletniego błogosławionego.

- Retrospacja.

Spłynęli szybem rozciągnięci w długi łańcuch. Jeden z konwojujących, lecący pierwszy, zatrzymał się na występie i wychwytywał kolejno więźniów.

- Otrzymał pozwolenie?

Błogosławiony wzruszył ramionami. Archanioł nie pytał więcej. Prowadzony przez dusze przyjazne trafił do wielkiej sali będącej przed masakrą Salą Śmierci, a i teraz nie było tu zbyt radośnie.

Maszyna retrospacyjna stała w kącie, przy ścianie siedzieli oczekujący swego losu więźniowie, jeden podłączony bełkotał coś w mękach, najwyraźniej się kończył, przeszłość odpływała od niego. Na platforemce towarowej leżały zwłoki poprzedniego retrospacjowanego, następne już przygotowywano. Nie wyraził zgody, lecz widocznie nie miało to większego znaczenia.

- A, Charles! Chyba nie masz nic przeciwko retrospacji? Co?

- Ilu już wykończyłeś?

- Z dziesięciu?

- A gdybym teraz zabronił?

- Nie zrobisz tego.

- Dlaczego?

- Wówczas musiałbym cię zabić. A na moje miejsce przyszedłby Sen, którego uważasz za jeszcze bardziej przesiąkniętego złem niż ja. - McSonn przepraszająco rozłożył ręce.

Trudno jest coś ukryć wśród telepatów. (A co by było gdyby jednak zabronił? Interesujące pytanie.)

- Powiedzieli coś?

- Jak zwykle. Pojedyncze obrazy. Odczyt prześlę ci jak skończymy. Na razie wygląda to na zaplanowaną, doskonale przeprowadzoną akcję, na zimno, perfekcyjnie.

- I naprawdę nie było tu Berry’ego?

- Już mówiłem. Co ci tak na nim zależy? Co to za bujda z tą Wielką Relikwią?

- Udogodnij, że bujda, zrobisz mi przysługę.

- To przecież sataniści szturmowali katedry.

Odłączono trupa i maszyna wessała w siebie umysł kolejnego więźnia. Platforemka cicho przemknęła obok nich.

- Można by tak powiedzieć. Z tym, że to na pewno nie Relikwie powypruwały z nich flaki. Nie ty jeden używasz retrospacji.

- No i?

- Zblokuj nas.

Efrel krótko wahał się i wykonał polecenie. Przestrzeń wokół nich zmatowiała i zaczęła cicho dudnić głosami rozmawiających.

- Sataniści bronili Relikwii.

- Sataniści Canedona? Archanioł skinął głową.

- Ho, ho, znów mamy nowy odłam.

- Błąd.

- Próbujmy dalej. - McSonn zaczął huśtać się na piętach, a że nie miał imponującego wzrostu, musiało, to dziwnie wyglądać. - Klątwa warunkowa i samotny mściciel.

- Lepiej pogadaj z Przyjacielem.

McSonn podniósł palec do góry.

- Po raz trzeci i ostatni - mruknął. - Berry kradnie Relikwię, Berry jest wielki człowiek - Efrel pokiwał palcem - Canedon jest przeciwny. Powody, wielki znak zapytania.

Archanioł smutno pokiwał głową małpując McSonna.

- Zdejmij blokadę. Sklnę tę rozmowę.

- Wielki znak zapytania. Czemu ty...

- Czemu pozwoliłem ci na retrospację - oznajmił Radiwill sufitowi.

- A-ha. - powiedział wolno Efrel i zdjął blokadę. - Żebyś nie był zaskoczony, stary konserwatysto. Zumak i Glatiel pojedynkują się.

- Wiem - istotnie wiedział. Już od dwóch minut odbierał ból Zumaka.

- Przykro mi, archanioł Radiwill jest nieobecny.

Papież szedł dalej, kolumnada skończyła się i teraz mgła ukazywała skrawek placu.

- Wiem, prawie zawsze jest nieobecny, ale dla mnie mógłby zrobić wyjątek. -Rzeczywiście, mógłby. Nie często zdarzało się, żeby papież osobiście bębnił do Zastępów.

- Jeszcze raz powtarzam, że jest mi przykro - Colloni uśmiechnął się upiornie.

- Lekceważenie jakie...

- Przepraszam, że przerywam - Colloni wcale nie wyglądał na to, iż przeprasza - ale archanioł zniknął trzy dni temu i ja pełnię tymczasowo jego funkcję. Proszę mówić.

Przez minutę papież stał nieruchomo wpatrując się w dal i milcząc, potem westchnął, trochę nazbyt teatralnie jak na gust Colloniego, i spytał:

- Więc posiadasz wszelkie pełnomocnictwa archanioła?

- Nie wszystkie, ale większość, owszem. Prawdę mówiąc nie sądzę, aby miał nie wrócić.

- Tak, ale póki go nie ma, prosiłbym cię o podjęcie się pewnego zadania, z tym, że będzie to zadanie tylko dla ciebie, bądź Radiwilla, jeśli wróci. Raczej dla ciebie, bo chciałbym... zależy mi, żeby wykonano je szybko, bardzo szybko. Zostałem powiadomiony skandalicznie późno, a i podjęcie decyzji nie było... hm...

- Oczywiście, podejmuję się zadania. Postaram się wykonać je jak najszybciej. - Tak... to dobrze. I proszę o maksymalną dyskrecję, nawet w obrębie Zastępów. Tylko ty możesz wiedzieć...

- Mogę wiedzieć co? Przejdźmy do konkretów.

Papież już nie wahał się.

- Niejaki Scott Berry, były członek Bractwa Czasu...

Z tego, co wiedział, tereny te zajmował jeden z licznych odłamów jugetranów. Przygotował się na to. Tak, jak większość sekt i ta nie zwracała uwagi na ubiór. Cechy charakterystyczne stroju wynikały nie z jakichś nakazów religii, lecz z samej przynależności do sekty, z tego, co ona zmieniała w człowieku. I tak: szarość była barwą neosatanistów, pastele terfabergów, biel ismanów, a zieleń jugetranów, śmierć była dla nich zielona. Więc i on ubrał się na zielono. Niezbyt wierzył, że coś mu to da, ale wolał się zabezpieczyć.

Był to wczesny odłam ziemski, zachodni. Coś w tym stylu wykształcała prędzej czy później każda religia. Ci, którym wymodlona przyszłość połknęła rzeczywistość schodzili w dół, na zakazaną ziemię, uciekając przed światem, ludźmi i Zastępami. Pożywienie i niezbędne towary dowozili im inni wyznawcy, żyjący jeszcze w normalnym społeczeństwie. W wyniku zastraszającej umieralności wśród patroli, powierzchnia Ziemi (z wyjątkiem Rezerwatów) była właściwie oddana w ich władanie. Niebezpieczeństwo groziło im tylko ze strony Zastępów, ale te miały wystarczająco dużo roboty i bez szukania kłopotów na Ziemi, a przecież tam nikomu nie wadzili. Radiwill musiał zmienić tę tradycję.

Piątego dnia przeczesywania terenu przyjazne dusze powiadomiły go o zbliżaniu się dwu ludzi. Wzorzec Berry’ego, którego wyuczył się na pamięć z ziarna Canedona, nie pasował do żadnego z nich. Kiedy byli dwadzieścia metrów od niego, miał już pewność, że są jugetranami. Więc musieli umrzeć. Ich zmarli wyczuli go znacznie wcześniej, ale chroniony przez dusze nie ujawniał swej osobowości dopóki nie znaleźli się tuż obok niego. Dusze jęknęły i zaczęły przepraszać. Zaszeleściły liście. Zieleń wchłonęła zieleń. Wiedzieli. Nie będzie łatwo ich dopaść w tej gęstwinie.

Radiwill przylgnął do chropowatej, wilgotnej kory wielkiego drzewa - i wkręcał powoli w umysł informacje przekazywane przez dusze. Rozdzielili się. Zachodzili go z dwóch stron. Znali puszczę. Nie słyszał najmniejszego szmeru. Musi polegać całkowicie na duszach. A poza tym... to prawie szaleństwo! Walczyć z jugetranami w ich żywiole. Czuwamy, czuwamy, pomyślowiedziały przepraszająco dusze. I co z tego.

Poczuł jak młode gałązki wciskają się mu w skórę szyi. Sklął je natychmiast. Uschły w kilka sekund. Lecz krzak, taki mały, ciemny, przycupnięty wśród potężnych korzeni, ten krzak sczepił się ze skórą i ssał. Zamigotało tęczą powietrze i pojawił się Kiatliokulah, klęczący, z włosami jak szatą, rozrzuconymi na ziemi. Rozgniatając szybko serce chwilowego krzaka Przyjaciel cicho powiedział:

- To kapłani.

I rozpłynął się.

Radiwill natychmiast odskoczył i stanął na wielkim, omszałym kamieniu, z trzech stron osłoniętym wysokimi skalnymi ścianami. Z czwartej sunęły ku niemu powoli, lecz wytrwale pokręcone rośliny, krzaki i grzyby. Zdawało się, że słońce zaszło. Drzewa pochyliły się rozciągając w górze zasłonę. Cień spłynął na ziemię. Dusze zaszeptały coś niezrozumiale, jak zwykle, gdy musiały wchłaniać szczątkowe ilości zbędnego strachu Radiwilla. Dwóch ludzi przed nim.

Nadchodzili kapłani.

Schodzili się powoli. Qees, jak zawsze, pierwszy stęknął i zwalił się w Miśkę. Maszyna syknęła i objęła go swymi czarnymi ramionami. Potem Dutarly, Ćwietnik i Ogon. Milczeli.

Kontrola odezwała się na pół godziny przed startem.

- Grupa trzecia. Postępujecie według punktu drugiego. Popatrzyli po sobie.

- Implite - mruknął Ćwietnik.

Dutarly skinęła wolno głową. Od czasu obcięcia swych długich, czarnych włosów jej twarz stała się jeszcze bardziej smutna.

Miśki splunęły na nich crombinezonami, na końcu wciekły hełmy. Kiedy wszyscy wtopili się w szarość ścian, Ogon wyjął losówkę.

- Nie - zagrzmiał basem Qees. - Chcę zobaczyć to cholerne Implite.

Ogon spojrzał na nich po kolei, a kiedy skinęli przyzwalająco, westchnął i schował urządzenie. Nie założy się dziś z nikim, jaki obszar będą penetrować. Głośnik pisnął, ściana rozsunęła się i wyszli na platformę startową. Podobni do ożyłych kamieni, szarzy w szarości, o rozmywających się kształtach, z kanciastymi naroślami, wielkimi głowami, czterema wyłupiastymi oczyma. Crombinezony nie były piękne, chodziło o skuteczność, a tego nie można było im odmówić. Mimo to, niewielu ludzi przeżywało te kilkadziesiąt patroli wystarczających, by stać się bogaczami.

Koliber”, bardziej podobny do płaszczki, już na nich czekał. Był małą maszyną, wchodziło weń maksimum pięciu ludzi i nie zostawało więcej miejsca.

Ćwietnik zasiadł przed głównym sterownikiem, Qees i Dutarly wcisnęli się w fotele szturmowe, Ogon trochę wyżej, z tyłu, siadł za konsolą działa czasowego. Właz z niedosłyszalnym skrzypem zlepił się ze ścianami. Jak zawsze, poczuli się na tę jedną minutę wielcy, bezpieczni, potężni, zatopieni w płynnym spokoju, a potem nagle sterownik wyprowadził ich z sali i pomknęli nad puszczą, nad wrogiem. „Koliber”, jak crombinezony, wtopił się w tło i po chwili niewidziani przez nikogo połykali kilometry i strach.

Po Implite nie było już śladu. Rano przyleciały wielkie holowniki, powietrzne kraby, wbiły się odnóżami w budynki i platformy i odpłynęły w blasku poranka zabierając znad doliny jej klejnot. Nic nie wskazywało na to, że żyli tu kiedyś ludzie zawieszeni w codzienności, i że kiedyś nić urwała się.

Koliber” na moment zawisł nieruchomo w miejscu, gdzie wczoraj wisiał pałacyk jakiegoś milionera, spłynął w opary lasu i zaczął krążyć jak sęp. Patrol był loterią, szarzy po odlocie z bazy robili praktycznie co chcieli, w jaki sposób i gdzie - to nie było ważne.

- Jakaś grupa na dole - mruknął Ćwietnik. Ogon już miał ją na celowniku.

- Walić z góry? - spytał.

- Na rozgrzewkę - w powietrzu dowódcą był Ćwietnik.

Ogon odpowiedział twierdząco na pytanie sterownika działa.

Ze znieruchomiałego na moment pojazdu szeroka smuga ciemności runęła w dół. Drzewa rozsypały się w proch, rośliny zmieniły się w popiół, ziemia sczerniała. Uderzenie czasowe trwało niewielką część sekundy i był to naprawdę potężny strzał. Jednak kilka figurek ludzkich skupionych wokół nieistniejącego już ogniska przetrwało.

W sekundę po nieudanym ataku „Koliber” rozłożył skrzydła i dwa małe punkciki spadły na ziemię.

- Po-oszli.

Pierwsza dotknęła ziemi Duterly. Fotel natychmiast wypuścił ją stawiając zasłonę dymną i siekąc igłami laserów we wszystkich kierunkach. Dwóch ziemnych upadło. Zostało siedmiu. Rzucili się do ucieczki w różnych kierunkach. Niejako automatycznie Duterly odstrzeliła kulę stigieł. Odprowadzając wzrokiem dwa wypuszczone pociski sunęła na rozdbitach za uciekającymi. Stigły dopadły ziemnych paraliżując ich na miejscu. Tylne ślepie hełmu dostrzegło kobietę, która jeszcze przed strzałem oddaliła się od ogniska. Duterly obracając się w jednym z gigantycznych, przeciwnych fizyce skoków, posłała z kolan salwę Czerwieni. Najbardziej zabójczy z Kolorów opętał ziemną, gdy szara mordowała mackami crombinezonu dwie następne osoby. Qees skorygował miejsce lądowania fotela zagradzając drogę piątemu z uciekających. Załatwił go fotel, Qees jednym lotoskokiem dopadł następnego. Dotknięcie jego dłoni spaliło ziemnego na popiół. Ostatni ginął rozgniatany przez „Kolibra”. Fotele ze szczękiem wskoczyły w swoje miejsca, Duterly i Qees zaraz po nich. Ćwietnik poderwał pojazd przyśpieszając. Koniec akcji.

- Eee-uhe...! - zawył Ogon.

- Pięknie...

- Dziesięcioro.

- Dwa tysiące jak nic.

- Na cztery.

- Mój fotel coś nie tego...

- Start nawala...

- Patrz, ilu teraz jest zbezczasowanych.

- Cholera, rzeczywiście; tamci w Leesporte...

- To kogo ja w końcu mogę ubić tym starym gratem? - rozgoryczony Ogon uderzył w obudowę celownika, z której płatami schodziła czarna farba.

- Nie szapaj. Robimy koło po zboczach.

- Jugetrani?

- No...

- Nie właźcie przypadkiem w las.

- Ogon będzie musiał pokosić.

- Ogon pokosi - westchnął strzelec. - Byle was nie skosili. Ostatnio byli siódmi na Fioletowej.

- Ty wierzysz w te listy?

- Po coś je robią...

Po pierwszej akcji odblokowywało ich. Musieli się wygadać; to nawet nie nerwy, słowa, słowa ich dławiły.

Gdyby nie to, że Ćwietnik znacznie zwolnił, nic by nie dostrzegli. Ekrany wewnętrzne i zewnętrzne zwodniczo migotały, szperacz sterownika milczał, działa też, nic, spokój. To Ogon zauważył swoim zwyczajnym okiem. Wielkie, rozłożyste drzewo, znacznie przerastające inne, zadrgało w bezwietrznym powietrzu, skurczyło się, sięgnęło potężnymi konarami w dół.

- Stop!

Drzewo zmalało jeszcze bardziej, prawie niknąc między konarami innych.

- Co tam się dzieje?

Ogon nakierował działo.

- Sterowniki nic nie pokazują?

- Nic.

- Jugetrani?

- Cóż by innego?

Ćwietnik był niezdecydowany.

- Schodzimy?

- Jasne - to głos Duterly.

- To nie może być byle kto. Stała osłona... Nie wiem, nie będzie to łatwe.

- Koś.

Ogon uruchomił działo zataczając koło i niszcząc w ten sposób roślinność w promieniu kilometra. (Dla puszczy nie miało to większego znaczenia. Ziemni w ciągu kilku dni rozciągali ją kryjąc zniszczone przestrzenie. Nie pozostawał najmniejszy ślad.)

Ziemni nie odczuli w ogóle strzału. Ćwietnik spikował i odpalił szturmówki.

Było ich trzech i Duterly z przerażeniem spostrzegła, że salwa fotela przeszła przez nich jak przez masło i nie wyrządziła szkody. Qees był dopiero w połowie drogi. W czasie akcji wszystko działo się przeraźliwie powoli.

Dziwnie się zachowywali. Jeden natychmiast rzucił się w kierunku Duterly, drugi na trzeciego. Bili się między sobą!

Odskakując z kierunku biegu jugetrana zobaczyła, iż drugi zielony pada z rozerwaną implozją głową. Trzeci osobnik (zbliżenie) schował coś, co przed chwilą miało z metr długości i lśniło w blasku słońca. Następnie mignął tylko jak rozpędzony strat w sekundę dopadając walczącego z Czerwienią jugetrana, uchylił się przed czymś niewidzialnym, a kiedy ziemny zniknął, obrócił się i uderzył ręką w powietrze. Właśnie wylądował Qees, kiedy pojawił się z powrotem jugertanin, a dłoń walczącego z nim ziemnego tkwiła w jego klatce piersiowej.

Duterly wycofała Kolor, jednak za przykładem Qeesa wysłała kulę stigieł.

- Co robisz? - wyszeptał Qees.

- On jest z Zastępów.

- Co?

- Z Błogosławionych Zastępów.

- Skąd wiesz?

- Wiem. Widziałam - tak naprawdę to jedynie przypuszczała.

Nagle urwał się ciągły cichy pisk. Spojrzeli w górę. „Koliber” spadał. Grzmotnął w ziemię sto metrów od nich. Huknęło z lekkim opóźnieniem. Biały pył osiadł na crombinezonach.

- Co jest...? - nie dopowiedział do końca. Charkot stłumił słowa. Promienie, które wystrzeliły z dłoni błogosławionego, były niewidoczne, ale zwęglony materiał na piersi Qeesa mówił sam za siebie. Inna rzecz, że crombinezony miały być teoretycznie odporne na laser.

Błogosławiony ich mordował. Ta myśl dotarła do mózgu Duterly, dopiero gdy skryła się w półmroku puszczy. Rzuciła się od razu do ucieczki wystrzeliwując wszystkie stigły, wszystkie Kolory, wszystko, co mogła wystrzelić. Miała nikłą nadzieję, że powstrzyma to na chwilę błogosławionego i chyba jej się udało. Chyba. Znalazła się w królestwie jugetranów. Sama, bez towarzyszy, bez pojazdu. Na sygnał wysłany automatycznie przed kilkoma sekundami zapewne już zareagowano, lecz musiało to potrwać. Odlecieli od bazy ładny kawałek, a nie istniały nieograniczone rezerwy szarych, czekających tylko na sygnał do startu. Gdyby znajdowali się na trudniejszym terenie, a ich grupa miałaby na koncie mniej ziemnych, W ogóle by ich nie szukano. Czas pracował dla niej, ale tymczasem musiała uciekać, byle dalej od tego miejsca, byle dalej od tego człowieka. Błogosławiony ich mordował!

Gnając jak szalona na rozdbitach, slalomem między pniami drzew próbowała spętać swój strach. Nigdy nie była specjalnie odważna, nauczyła się jednak przez te wszystkie lata redukować strach do minimum, tak, by nie przeszkadzał jej, by ledwo go zauważała. Strachu nie można lekceważyć, nie można tak po prostu odrzucić. Strach był cennym zmysłem, znaczącym nieraz więcej niż cała ta aparatura. Był potrzebny. Wiele rzeczy było potrzebnych w jej zawodzie. Albowiem dla Duterly był to zawód. Nie chwilowe zajęcie, niebezpieczne, lecz świetnie płatne; krótka droga do bogactwa. Dla niej była to normalna praca. Była jedną z dwudziestu dwu osób, które pracowały w patrolu dłużej niż jeden kontrakt. Trzeci rok. Ponad milion na koncie. Dlaczego to robiła? Chciała popełnić samobójstwo? Pokuta? Wyżycie się? Kiedyś poleciała do telepaty psychiatry, żeby odpowiedział jej na to pytanie. (Poniekąd było to głupotą z jej strony; robiła, to, co robiła, ponieważ nic innego nie potrafiła dobrze robić. Może nie było to wystarczające wyjaśnienie, ale...) Zwrócił jej pieniądze za seans twierdząc, iż żeby spełnić jej życzenie musiałby, złamać prawo. Spytała co ma na myśli. Odparł, że musiałby doprowadzić do szaleństwa jej podświadomość. Kim więc w końcu jest? Wariatką? Sadystką? Masochistką? Wzruszył ramionami.

Zatrzymała się. Baterie zaczynały się wyczerpywać. Nie mogła tak gnać bez końca. Za chwilę powinien pojawić się strat ratunkowy. Uniosła głowę, wytężając troje swych przednich oczu. Niebo na razie było czyste. Czekała.

Nie dostrzegła Kiatliokulaha, który zmaterializował się w ciągu kilku milionowych części sekundy. Kiedy wiadomość o nim wędrowała przez hełm do nerwów Dutarly, nóż Przyjaciela wnikał w jej szyję, spijając krew z cichym sykiem. Kiatliokulah stał na powalonym przez burzę drzewie, musiał się pochylić. Biała kurtyna jego włosów zasłoniła pomarszczoną twarz. I bardzo dobrze.



Wieczni - miano to nadano ludziom, którzy korzystając z Maszyny Ruftriechiego (patrz Ruftriechi, Alexander) przenieśli się w przeszłość. Wraz z ciałem przenieśli i dusze, jednak w chwili powrotu ciał następował efekt KarKuDiego (patrz Odbicie). Podróżujący powracał do swojego czasu, lecz jego dusza stworzona przez swoiste Odbicie żyła nadal w czasie opuszczonym przez podróżnika. Żyła samodzielnie przez czas dzielący moment opuszczenia przeszłości przez Wiecznego do momentu jego narodzin. Z chwilą narodzin następowało właściwe Odbicie, co sprawiało, że Wieczny rodząc się znał całą swoją przeszłość i przyszłość. Dusza wtórna jest w pewnym sensie jednością z duszą podstawową, co powoduje, że Wieczny przeżywa świadomie tysiąclecia. Dusza wtórna przez cały czas poszukuje ciała, w którym mogłaby zamieszkać w danym okresie (patrz opętanie). W chwili narodzin przyszły podróżnik w czasie jest już Wiecznym, albowiem wchłonięta dusza wtórna już przeżyła wszystko. Wziąwszy pod uwagę, iż potem następuje podróż, jasnym się staje, dlaczego podróżników zwie się Wiecznymi. Cały ten cykl nie ma końca ani początku, powtarza się niezliczoną ilość razy. Dlatego też możliwe są przypadki opętania przez tego samego Wiecznego kilku ciał w jednym czasie. Do Wiecznych o najdłuższym cyklu należą: James Woppati, Zarmak Taiński, Kuszmi Owar Atrachita, Ezewel Campalg jr., Orchoszy Covalsky. (Ze względu na to, iż wiele skoków w przeszłość mogło się dokonać w wydaniu „Kalejdoskopu” nie można podać pełnej listy Wiecznych.)

Kalejdoskop paradoksów”. (praca zbiorowa) str.759



Ja nie chciałem tego zrobić.”

Wiem.” - Przyjaciel był bardziej smutny niż zwykle.

Musiałem ich zabić.”

Usprawiedliwiasz się?”

Nie mogłem dopuścić... Tak, cholera, usprawiedliwiam się!”

Już drugi dzień Radiwill prowadził tego typu rozmowy. Po części udawał. Nawet on nie był taki kryształowy. Niemniej dręczyło go to. W końcu, jakieś sumienie miał.

Okolice Implite. Nie było to dokładne. Okolice. Przeczesywał je z anielską cierpliwością. Na razie miał tylko kłopoty z ziemnymi i patrolem. Żadnych rezultatów. Potem trzeba będzie zwiększyć promień. Zwiększy i będzie przeczesywał dalej. Scott Berry. Taki był warunek. Sataniści postawili sprawę jasno.

Musi znaleźć tego Berry’ego.





Musi znaleźć tego Berry’ego. To jego wielka szansa. Znajdzie go, a papież (i nie tylko on) na pewno to zapamięta. Podczas gdy Radiwill pęta się nie wiadomo gdzie, On spełni wielką prośbę papieża. I zażegna niebezpieczeństwo wiszące nad Zastępami. Co prawda Ojciec Święty nie znaczył już tyle, co niegdyś, ale w razie śmierci archanioła po takiej „przysłudze” Colloni wysunąłby się na czoło wśród kandydatów na jego miejsce.

Wiadomości dostarczone przez papieża bardzo ułatwiały sprawę. Około dwa kilometry na zachód od Głazu Maski. Nie było tam żadnego domu, platformy czy nawet budynku ziemnego, Niemniej ten Berry musiał tu gdzieś być.

Przeszukał drzewa. Powietrzne mieszkania w roślinach. Velezowie budowali coś takiego. I tym razem pudło.

Dusze nie wyczuły żadnych klątw niewidzialności. Pozostała więc już tylko jedna możliwość. Nie na ziemi, lecz pod nią. I w tym momencie dusze zaalarmowały błogosławionego. Ktoś się zbliża.

Zanim Colloni zdążył w jakikolwiek sposób zareagować dusze rozprężyły się leniwie wysyłając informacje. Człowiek wyszedł zza pnia i zatrzymał się.

- Co ty tu...

Radiwill usiadł na ziemi.

- To może ty pierwszy...

- Co może ja pierwszy?

Archanioł czubkiem buta zaczął ryć jakieś wzory w miękkiej ściółce.

- Nie zaczynaj znowu Colloni. Skąd się tu wziąłeś?

- Po diabła mam ci to drugi raz opowiadać? Sklerozę masz, czy co?

Radiwill zaciekawiony uniósł głowę. Colloni był autentycznie zdziwiony.

- Co masz na myśli?

Colloni prychnął.

- Jak to co mam na myśli? Przecież wyjaśniłem ci wszystko ze szczegółami w tym ziarnie.

- W jakim ziarnie?

- Zaraz. W ten sposób możemy tylko wszystko dokładnie zamotać. Ja mówię.

Radiwill przytaknął.

- Przyleciałeś tu, bo dowiedziałeś się o prośbie papieża z ziarna, które ci zostawiłem. Na tym samym ziarnie wyłuszczyłem ci całą sprawę. Ty od razu tu popędziłeś, bo nagranie występu Darsuna jest warte znacznie więcej. I czego nie rozumiesz?

- Chwileczkę. Papież wspominał coś o tym ziarnie?

- Nnie... No, ale to przecież jasne... - Colloni nagle zdrętwiał - Kto ma to nagranie?

Radiwill chwilę milczał.

- Canedon. I właśnie próbuję je zdobyć jak najmniejszym kosztem. A co ty tu do cholery robisz?!

- Spełniam wielką prośbę papieża. - Odpowiedział ponuro Colloni.

- A ta prośba?

- Scott Berry. Gdzieś tu się bydlę chowa. Stracił nagle przychylność Ojca świętego, no i teraz muszę za nim ganiać.

- Noo... - Radiwill uniósł brwi - Nie ty jeden.

- Już widzę jak Canedon i papież zawierają układy.

- Tego nie powiedziałem. Ale Canedon przekazując mi wiadomości o Berrym sądził, iż otrzymałem już dotyczące go zlecenie.

- Cóż takiego zrobił ten Berry?

- Ukradł Wielką Relikwię.

- A Canedon... No tak, rozumiem.

- Gorsza rzecz, bo to jeszcze nie koniec. Papież też nalegał na szybkość?

- Sugerował, że zależy od niej wszystko. Tak się wyraził.

- Dobra. No to będziesz musiał się powtórzyć. Dokładnie. Co wiesz o tym Berrym. Nie interesuje mnie życiorys. Co robi, co chce zrobić i gdzie jest.

Colloni również usiadł na ziemi.

- Tu. Gdzieś pod ziemią. Miałem dość dokładne dane i zdążyłem się rozejrzeć. Nie ma innej możliwości. Albo go tu już nie ma, albo jest pod ziemią.

- Sprawdzałeś?

- Jeszcze nie.

- Dalej.

- Dalej nic nie będzie. Nie wiem co robi, ale niewątpliwie coś złego, nie wiem co chce zrobić, ale jak już zrobi... Papież nie żałował dopingu.

- Co można zrobić z Wielką Relikwią?

- Dużo, bardzo dużo.

- Nie musisz wymieniać. - Bezsensowny przytyk. Colloni może i był zły, lecz nie głupi, a na pewno nie tępy.

Wysłali dusze w głąb, pchając je coraz głębiej, chociaż opierały się mocno. Dusze nie lubiły ziemi. Nie, to nie tak. Nie, nie lubiły, po prostu ziemia była im obca. Powietrze, twory człowieka, próżnia, to było dla dusz bez znaczenia, nie zwracały na to uwagi. Ale ziemia, ziemia była żywa, była samym życiem i dusze przepuszczane przez filtr śmierci natrafiały na opór. „To nie jest miejsce dla was” - mamrotała powoli, powoli, lecz wytrwale. Ziemia nigdy nie zamyka swych ust.

Siedem i pół metra pod powierzchnią natrafiły na pustkę. Powietrze, mieszkanie i coś tam jeszcze, ale dusze nie uważały za stosowne zajmować się tym dłużej. Wykonały zadanie i wyprysnęły na powierzchnię.

- Jesteś pewny, że nie ma tu żadnego wejścia?

- Przyjrzałem się temu miejscu dokładnie, miałem czas, łaziłem tu w kółko jak głupi. To jest zwyczajny las. Nic tu nie znajdziesz.

- Musiał zniszczyć za sobą wejście.

Colloni spojrzał uważnie na Radiwilla.

- Teleportujemy się?

Cóż innego pozostało.

- Na własny rachunek?

- Po co się pytasz? - archanioł wzruszył ramionami - I tak zrobisz jak chcesz.

Radiwill wyciągnął amulet Zabłąkany Promień i zaczął wsysać siłę. Rzadko kiedy ryzykował ciężkie czary z wyłącznie własną mocą. A coraz trudniej było o czyste amulety.

Colloni, najwyraźniej nie przejmował się tym. Wykorzystał Strzęp Cienia, były zakazy, już dawno ustanowione, ale kto ich przestrzegał? Z tego, co wiedział archanioł; tylko on i Urk-urkal. Nie można karać wszystkich. Zło ogarnia świat.

Powietrze zawirowało. Właśnie zniknął Colloni. Cholerny indywidualista. Radiwill wciągnął w umysł całe swe ciało, dusze przyłączyły się wraz z ubraniem, sprasował się w myśl i spikował w dół.

Jego nić nie przerwała się. Był. Był ponad dziewięć metrów niżej.

Colloni właśnie wyciągał skrwawione ostrze Miecza z leżących na matowo połyskującej podłodze zwłok. Czerwona kałuża powiększała się błyskawicznie. Złożył miecz i rękojeść wsunął do pochwy.

Radiwill zaklął i rozluźnił mięśnie dłoni.

- No, szlag by to jasny! Po jaką cholerę go zabijałeś?!

Colloni wzruszył ramionami.

- Udało mi się to tylko dlatego, że zaskoczyłem go z tyłu. Jest... był szalony.

Radiwill zmartwiał. Rozmieścił wokół siebie dusze, zblokował umysł i rzucił potężną klątwę.

- Otrzymujesz naganę - powiedział zimno. - I pokutę piątego stopnia.

Colloni postąpił głupio nie informując od razu archanioła o opętaniu Berry’ego. Nie mógł przypuszczać, iż wybity z ciała czasowiec będzie miał dość siły, by od razu szturmować umysł Radiwilla i wypędzić jego duszę. A nie wypełniając trzydziestego czwartego nakazu narażał się na poważne konsekwencje. Archanioł nie pożałował go. Było kilkoro takich, co nie przeżyli piątego stopnia.

Radiwill ostrożnie obmacał pustkę kilkuset metrów wokół nie znajdując jednak czasowca. Colloni musiał mu napędzić niezłego stracha.

- Kto to był?

- Woppati.

Archanioł zdziwił się po raz kolejny:

- Woppati?

Najbardziej cofnięty łamiczas, jeszcze do Mojżesza, objawia się w Berrym, złodzieju Relikwii. Przynajmniej wyjaśnia to pogrom neosatanistów, jego potęgę. Ale gmatwa wszystko jeszcze bardziej. Dlaczego Woppati daje się tak łatwo namierzyć, tak przez Canedona, jak i papieża, skoro jest Wiecznym?

A właśnie...

Radiwill rozejrzał się. Pomieszczenie było niewielkie. Ściany, podłoga i sufit z lśniącego matowo materiału - wispar w rogu, jeszcze kilka mebelków i jakiś złom. Przeszli do kolejnego pokoju. Ten był niemalże halą. Potężna maszyneria, aparatura i pulpity mgielne pod ścianą, naprzeciw wejścia siedem podobnie wyglądających zespołów urządzeń i czegoś, jakby niewielkich hibernatorów.

Colloni pokiwał głową, od jakiegoś czasu wszyscy bezwiednie używali ulubionego gestu McSonna, mruknął Radiwillowi „Szapaj” i zajął się rozszyfrowywaniem przeznaczenia pulpitów mgielnych. Oczywiście montowane chałupniczo, mogły sterować właściwie wszystkim. Mnóstwo było ekranów kontrolnych - pogrupowanych w siedem ciągów.

Do archanioła podszedł android.

- Sir?

- Czyje to mieszkanie?

- Pana Alexa Hekouno.

Jasne. Berry nie mógł używać swego prawdziwego nazwiska. Android był seryjny i w chwili wprowadzenia do sieci programu polującego na Scotta Berry’ego zacząłby sprawiać kłopoty. Zabezpieczył się Woppati.

- A ta maszyneria, do czego służy?

- Nie wiem, sir.

- Czym się zajmujesz?

- Jestem przystosowany do wykonywania wszystkich poleceń, sir. Pan rozkaże?

Tak, reklamują te maszynki, reklamują. „Nawet człowiek nie jest tak wieloczynnościowy!” No to, do cholery, niech człowiek służy temu ostatniemu krzykowi ewolucji.

- Nie przeszkadzaj.

Android cofnął się w cień specjalnie dla niego stworzony. Nie czuło się jego obecności. Producenci twierdzili, że klient nie może czuć się skrępowanym przez ich produkt. Nowe pokolenia. Radiwill skrzywił się w duchu. On nigdy nie krępował się swego komputera. Może był nienormalny.

Na środku sali dopadł go okrzyk Colloniego.

- Mam numer tych urządzeń. Przyjaciel właśnie sprawdza.

- No i?

Przyjaciel Colloniego musiał mieć niejakie trudności z dotarciem do sieci w najbliższym ośrodku miejskim. Nie każdy jest przyzwyczajony do takich widoków. Trochę to trwało.

- To jest na liście Aboundena. Zespół klonujący, typ tirielowski.

Archanioł poczuł bolesne ukłucie pod czaszką. Kliatliokulah wdarł się brutalnie w intuicję Radiwilla. Takie sprzężenia są niebezpieczne, ale bardzo wydajne.

Przyskoczył do jednego z „hibernatorów”. I zamarł wpatrzony w kilkutygodniowy embrion ludzki. Podniósł wzrok. Siedem embrionów. A każdy z nich jest Jezusem Chrystusem, Synem Boga.

- A więc ojciec wiedział?

Papież pokiwał głową. Wiedział tyle, ile chciano, by wiedział. Zdawał sobie sprawę, że pokierowano nim, posłużono się jak ślepym narzędziem i ta wiedza również celowo była mu dana. Przewidziano jak wskutek tego postąpi, jak zachowa się w takich, a nie innych okolicznościach i co trzeba zrobić, by pokierował Kościołem zgodnie z oczekiwaniami. Zrobiono to. Papież znał swój umysł i miał świadomość, iż jakakolwiek próba przeciwstawienia się temu, dla którego jest ślepym narzędziem nie ma po prostu sensu. Dlatego też zrobił to, co zrobił. To, czego od niego oczekiwano. Miał do czynienia z doświadczonym Rzemieślnikiem.

- I wiedział ojciec, że śmierć Berry’ego spowoduje śmierć embrionów?

- Przypuszczałem.

- I mimo to...

- Właśnie dlatego.

Gigantyczna platforma Watykanu czerwieniała na tle słońca, olbrzymiego i krwawego. Ogrody wspaniale utrzymane ciągnęły się bez końca. Cień ich alejek przypominał wspaniały, chłodny półmrok starożytnych świątyni.

Papież usiadł na drewnianej ławeczce, obok Radiwill, ze wzrokiem wbitym w szkarłatny kwiat metanu.

- On Go... Ich...

Zamordował.”

- Nie próbuj tego zrozumieć. Od pewnego momentu nauka i człowiek tak wypaczyli świat, że rzeczywistości, nie można już traktować serio.

- Ale... to nie koniec. Woppati jest Wiecznym, jest czasowcem. On może...

- On wcale nie może tak wiele. Myślisz, że skąd ja i Canedon wiedzieliśmy o tym? Nie wszystkim czasowcom się podoba to, co robi ten szaleniec. - Nawet papież musi umieć kłamać. Nie pofatygował się o Blokadę i miał nadzieję, że Radiwill nie wykorzysta swych zdolności.

- Nie masz racji ojcze. On jest najwcześniejszym łamiczasem.

- I wiele jego dzieł chodzi po świecie. Wiem. Wiem. Musisz się z tym pogodzić, skoro nie możesz tego zmienić.

Radiwill oderwał wzrok od ruetanu.

- Ależ mogę. Gdyby tylko ojciec wyraził zgodę na jeden krótki skok czasowy...

- Żeby i wasze dusze zostały zapętlone? Nic z tego. To byłoby straszne. Opętani przez dusze... twoją... czy...

- Colloniego.

- Zło...

- Tak, ojcze, tak. Żegnaj.

- Żegnaj synu.

Chłodne są wieczory na papieskiej platformie.

Nikt nie spodziewał się osobistej wizytacji archanioła.

Budynek był pusty, cichy. Ewakuowano wszystkie sześćset dwadzieścia pięter. Trzy wielkie straty bojowe Zastępów szybowały wokół błyszczącego sopla. Wszystkie wyjścia zablokowano. Dochodziło południe i pojazdy informaciaków kłębiły się nad podstawą odwróconego stożka budynku. Niezawodny mają węch.

Grupa szturmowa złożona z kandydatów była w środku już od godziny. Był to ich miesiąc egzaminacyjny. Klęli jak diabli ujrzawszy przyglądającego się ich robocie Radiwilla.

Odrodzeńca osaczyli na przedostatnim piętrze, w hangarze stratów towarowych. Kulił się gdzieś w kącie z rzuconą klątwą niewidzialności. Bał się. Oni też się bali. On był przerażony śmiertelnie. Walczył o życie. Oni nie. Ale to był ich miesiąc egzaminacyjny.

Wahali się. Archanioł ze stratu zawieszonego w cieniu pod sufitem przyglądał się temu wahaniu. Rozgoryczenie ściskało go od kilku dni, rozgoryczenie i żal. Colloni zabił w pojedynku Urk-urkala. Tak. Colloni był mądry. A Radiwill stary, głupi, zaślepiony przeszłością. Rozgoryczony był archanioł. Między innymi przez ten świat.

- Kończy się mój czas - szepnął ekranowi.

Ekran milcząco przyznał mu rację. Przyjaciel postanowił przeczekiwać te napady zwątpienia nie ingerując. (A Słonny szedł za trumną przyjaciela, z którym nie dane mu było porozmawiać.)

Bębnienie.

Archanioł przypomniał sobie o założonej blokadzie i zdjął ją. Pojawiła się LottIna w słupie mgły. To ona była dzisiaj dyżurną.

- Radiwill?

- Tak? - archanioł podniósł głowę i spojrzał w bok. Kandydaci wzięli się wreszcie do roboty. Powietrze w dole migotało, krzyżowały się promienie. Ktoś, zapomniawszy na moment o stałej antyklątwie, wyniesiony przez przekleństwo Odrodzeńca pod sufit, zginął rozerwany na strzępy.

- Hamtol złapał jednego faceta - zamilkła na chwilę. - Sprowadziłam do niego Pha.

Radiwill uniósł brwi. Głównego telepatę Zastępów?

Na dole Odrodzeniec ostatecznie przyparty do ściany miotał nie istniejącymi fragmentami swego ciała.

- On twierdzi, że jest Janem Chrzcicielem.

Odrodzeniec pojawił się i umarł.

- Mówi prawdę.



Mojżesz spojrzał w niebo i zastukał w ziemią laską.

Żołnierz otulony płaszczem jak nocą uniósł włócznię.

Siedmiu jeźdźców zatrzymało swe konie nad strumieniem.

Świeci słońce.

Człowiek w potarganym fraku wyjął pistolet z futerału na skrzypce.

Papież z uśmiechem na ustach łaskawie skinął na Felgrooma.

Mężczyzna pochylił się nad szeregiem inkubatorów.

I...



Żyję, istnieję, umarłem i już mnie nie ma. Żyję i istnieję. Nie mam końca, nie mam początku. Moje imię zdechło porzucone, z głodu i z cierpienia. Nie ma we mnie litości, nie ma we mnie miłości. Nie ma nienawiści i gniewu. Jestem pusty. Jestem pełny. Wylewa się ze mnie pustka zaprawiona czasem. Na brzegach mojego opętania leżą porzucone wspomnienia. Zawsze i nigdy. Nigdy nie chodzę tam, żeby kopać je, najedzone piaskiem i opite słoną wodą, kopać je czubkiem buta i patrzeć jak przymilają się do mnie rozrzedzając mnie jeszcze bardziej po wiekach i tysiącleciach. To ja rozkazuję zmieniać ich kostiumy. Zawsze i nigdy; jedyne słowa dla mnie nieistniejące. Pluję na nie sokiem mego szaleństwa. Wystawiam memu imieniu pomnik, wielki, monumentalny, taki na półtora wieku, byście mogli kłaniać się mu, przeklinać go i wypisywać na nim klątwy. Niech umrze Woppati. Niech umrze. Chce śmierci! Nieskończoną ilość razy umieram i rodzę się. Powtarzam i powtarzam. Biegnę, ale tak naprawdę to w ogóle mnie nie ma. Jem, ale tak naprawdę moje usta jeszcze nie ukształtowały się w łonie matki, której praprzodkowie jeszcze się nie narodzili. Potem rodzę się, żyję, uruchamiam Maszynę i od nowa pędzę bez ciała. Śmierć jest poza moim zasięgiem. Zawsze i nigdy. Wiem, co mam wykonać. Wiem, co wykonałem. Wiem, co wykonuję. Uwierzcie mi... Uwierzcie, że to nie ja stworzyłem ten świat! Jego przeklinajcie! Czuję jego przepływ... Nieukierunkowany, nie poddawający się kolejności... Tnie mnie swoimi myślami i miażdży. Pomimo swej nieskończoności tak skondensowany. To On! Właściwie nie mam pojęcia co wykonuję. Nigdy nie dowiem się, czy jest to zemsta, nagroda czy... Zawsze i nigdy. Dlaczego nigdzie nie mogę znaleźć odcisku mej woli? Nie mogę się dowiedzieć czym jest moja... praca? Spojrzałem w niebo i zastukałem w ziemię laską.

Otulony płaszczem jak nocą uniosłem włócznię.

Zatrzymaliśmy swe konie nad strumieniem. Świeci słońce.

Wyjąłem z futerału na skrzypce pistolet.

Z uśmiechem na ustach skinąłem na Felgrooma.

Pochyliłem się nad szeregiem inkubatorów.

I...



Kim On jest? Komu służę?

Opętałem miliony ludzi. Kto mnie opętał?

Żołnierz otulony płaszczem jak nocą uniósł włócznię podchodząc do krzyża i przebił mi bok.



Chłopi zaprowadzili go do wąwozu, wielkiego, cienistego, o łagodnych stokach, z baldachimem dziwnie poskręcanych drzew przykrywających go niezbyt szczelnie - środkiem wiodła ścieżka słońca, co jakiś czas przecinania cieniem wysuniętego konaru; było południe.

Wszyscy odprowadzający odeszli, gdy zjeżdżał w dół z obnażonym mieczem w dłoni - potem mogło nie starczyć czasu nawet na wyjęcie go z pochwy, chociaż był w tym szybki. Pot spływał po nim strumieniami, starał się nie zwracać na to uwagi, chociaż hełm mu się przekrzywił i zbroja straszliwie rozgrzała. W myślach powtarzał modlitwy i miał nadzieję, że krzyż poświęcony przez biskupa, za który dał buhaja i trzy jałówki, a który błyszczał teraz na jego piersi, wspomoże go w ciężkich chwilach.

Koń szedł pewnie, nie przystając, nie opierając się. Jego niesamowicie czarna sierść lśniła jak nigdy. Głupcy mówili, że stajenny jest szalony, ale na koniach znał się jak nikt.

To już drugie odgałęzienie wąwozu. Skręcił. Półmrok pochłonął go wraz ze zwierzęciem. Tam, za zakrętem... cisnął mocniej broń. Tam, za zakrętem czekało, go... co? Śmierć? Sława?

Tam, za zakrętem w swej walącej się wieży czekał na niego jego przeciwnik. Nagi, namaszczony wonnymi olejami, siedział w najwyżej położonej ocalałej komnacie w pozycji lotosu, a wszystkie jego zmysły były zamknięte. Od początku, którego nie było, napiętnowany imieniem Wszystkowiedzącego. I słuszne było to imię. Od urodzenia, które było tylko formalnością ochrzczony przez siebie samego Niszczycielem Czasu. I słusznym miało stać się za moment to imię. Zaraz zerwie kajdany, które trzymają go w ciele. Zaraz... W dole biegu rzeki historii znany i nieznany jako Pan Szaleńców. Przeklęte, lecz prawdziwe to imię. Zaraz rozciągnie swą świadomość od początku do końca - choć nie ma początku ni końca istnienia. Albowiem jest on Niszczycielem Czasu.

Wróg jego zatrzymał swego konia przed zmurszałą bramą wieży. Odchrząknął, bo czuł jak coś go dławi, a to była ważna chwila. Ale głos i tak go zawiódł gdy krzyknął:

- Wyłaź ze swej kryjówki tchórzliwy czarowniku!

Nic. Odczekał kilka minut i ponowił swe wezwanie, a potem jeszcze raz zmieniając jedynie epitet. Nic.

- Tchórz! - ryknął wreszcie cały spocony ze strachu.

Będzie musiał wejść do tej wieży. Uniósł z piersi krzyż i pocałował go. Nie mógł się zdecydować. Po kwadransie straconym na bezowocnym sterczeniu przed bramą zacisnął zęby i zsiadł.

A właściwie tylko chciał zsiąść. W momencie gdy cały jego ciężar i ciężar jego zbroi spoczął na jednym strzemieniu - ono pękło. Rycerz upadł, poślizgnął się i uderzył głową o jeden z kanciastych, obrobionych kamieni, których pełno było wokół, bowiem wieża waliła się już kilka ładnych lat.

Wszystkowiedzący wiedział o wszystkim. Wszystkowiedzący zawsze wiedział o wszystkim i dlatego nie przerwał swych zmagań z czasem. Wiedział, że wygra i wiedział kiedy wygra. Wiedział również co zrobił (chociaż właściwie jeszcze tego nie zrobił) jego wierny sługa, który wiernym być musi w każdej sekundzie życia, co nie ma końca.

Żaden głupiec nie widział, jak wczoraj wieczorem stajenny, który znał się na koniach jak nikt, sapał i stękał w ciemności nad strzemieniem swego pana. Mówili, że jest szalony. Że opętały go złe duchy.

Głupcy zawsze coś wymyślą. Ale żaden rozsądny człowiek im nie wierzy.

kwiecień - lipiec 1990





RECENZJE

Rafał A. Ziemkiewicz

J.R.R.Tolkien „Wyprawa”, „Dwie wieże”, „Powrót Króla”; tł. Maria Skibniewska „Czytelnik” CIA - books/Svaro Ltd.; Poznań 1990, wyd III.





Profesor w świecie mitów



Przyszło nam żyć w czasach schyłku literatury. Nie tylko jej zresztą; chyli się ku upadkowi cała pojmowana na dawny sposób sztuka. Książka przestaje być przyjacielem, staje się towarem, produkowanym według standardowych recept, konsumowanym szybko i wyrzucanym bez żalu, jak znoszone, niemodne już spodnie. Ta czy inna, różnica staje się coraz mniej istotna, zaspokajamy (coraz rzadszą zresztą) potrzebę wzruszeń metodami przemysłowymi, a dzięki telewizyjnym soliterom i gotowym na każde skinienie magnetowidom możemy to robić w sposób coraz bardziej zautomatyzowany. Przykład „Batmana” pokazuje wyraźnie, w jakim kierunku zmierzamy - hitem może się stać wszystko, wystarczy tylko wrzucić w reklamową maszynerię odpowiednio dużo pieniędzy.

Nie zamierzam uderzać w kasandryczne tony; stwierdzam fakty, nietrudne do zaobserwowania. Czasy są, jakie są - dużo, szybko i jednakowo - techniki audiowizualne zmieniają kulturę na nową modłę, podobnie jak swego czasu przewrócił ją do góry nogami wynalazek Gutenberga. Można oczywiście ubolewać nad zanikiem (wspaniałej zapewne) sztuki żywego słowa, nad tym, że nie ma już od wieków bardów, potrafiących odśpiewać z pamięci poruszający poemat o losach Troi lub ostatniej walce hrabiego Rollanda - ale niewiele to ubolewanie będzie miało sensu.

A jednak, choć posunęliśmy się już daleko w stronę XXI wieku, wciąż jeszcze zdarza się czasem natrafić na dzieła niejako z poprzedniej epoki. Może już ostatnie - i tym bardziej przez to cenne. Niewątpliwie takim właśnie dziełem jest wznowiona ostatnio powieść (nie trylogia, jak się przyjęło ją niesłusznie nazywać) J.R.R. Tolkiena „Władca Pierścieni”.

I to aż z kilku względów, które pozwolę sobie tu wyliczyć, zaczynając od najmniej ważnych. Po pierwsze, sposobu, w jaki jest ten utwór czytany i przeżywany. Kto by chciał szarpać „Władcę Pierścieni” po pół rozdziału w autobusie do i z pracy, rozczaruje się, a najpewniej zniechęci. Wydarzenia nie następują tu szybko, piętrząc się w karkołomne spięcia fabularne. Przeciwnie - powoli odsłania się oczom czytelnika rozległy, zbudowany z niebywałym rozmachem świat, wraz ze swą historią i mnogością ludów go zamieszkujących. Trzeba poddać się budowanemu przez autora nastrojowi, wraz z nim przemierzać niespiesznie ścieżki Śródziemia, poznając w tej wędrówce coraz to nowe cuda: ukryte w górskich jarach Rivendell, kopalnie Khazad-Dumu, złoty las Lorien... Powieść wymaga zgody na ten spokojny, stateczny rytm, na trud przerzucania wielu stron. Odpłaca za nią hojnie - fascynacją, jaką rzadko spotyka się w całych dziejach literatury. To też dla niej charakterystyczne: mamy przecież wiek XX, praktyczny i racjonalny, w którym mało kto chce poświęcać czas czemuś, co nie da się ani wydoić, ani włożyć do garnka. A tymczasem dzieło Tolkiena zdołało w tych niesprzyjających czasach zdobyć popularność wyrażającą się w formach zgoła niezwykłych. Powstają liczne kluby i organizacje miłośników tolkienowskiego świata, uczących się powieści niemal na pamięć, rysujących całe atlasy tolkienowskich krajów, opracowujących kompendia ich historii oraz genealogie bohaterów. Sposób, w jaki jest „Władca Pierścieni” odbierany, bardzo przypomina emocje, które przed stuleciem budziły w Polsce kolejne odcinki „Ogniem i mieczem”. W pamiętnikach z epoki pełno jest smakowitych anegdot, jak ta o pani, która spytana o powód nagłego przygnębienia wyjaśniła z westchnieniem: „Bar wzięty”, albo o człowieku, który modlił się za duszę Podbipięty, zapomniawszy na śmierć, że takowy nigdy po Dzikich Polach nie stąpał.

Z tym, że popularność Tolkiena, przybierająca równie gwałtowne formy na całym świecie, wydaje się jeszcze dziwniejsza. Sienkiewicz przedstawił świat niewątpliwie wyidealizowany; ale przecież mocno osadzony w historii. Świat Tolkiena wzięty jest zupełnie skądinąd. Z mitologii - uważny badacz odkryje w nim wiele elementów zaczerpniętych wprost z Eddy, Boewulfa, Nibelungów czy skandynawskich Sag, połączonych jednak w spójną i oryginalną całość. Przede wszystkim zaś - z tęsknoty za światem lepszym. W Śródziemiu bowiem dobro i zło łatwe są do odróżnienia, brak tam moralnych dwuznaczności i nierozwiązywalnych dylematów, pojęcia prawości i niegodziwości pozostają zawsze jasne, a do celu wiodą proste, choć trudne drogi.

Ta cecha pisarstwa Tolkiena, zwłaszcza w odniesieniu do kreowanych postaci, sprowadza na nie często zarzut o „nieliterackość”. Wypadnie go uznać za słuszny, jeśli za cechę konstytutywną literatury przyjmiemy opiewanie psychik malowniczo popapranych, pełnych kompleksów, frustracji i wewnętrznych rozdarć. Osobiście wcale tak nie uważam. Zgoda, bohaterowie Tolkiena są nieskomplikowani niczym sir Lancelot czy wspomniany już Podbipięta. Nie są jednak wcale bladzi ani papierowi. Wszyscy, bez wyjątku, zostają postawieni przed wielkim wyborem; wszyscy muszą mu sprostać. O ich literackości nie decydują urazy przedpłodowe lub egzystencjalne rozterki, lecz dany każdemu z nich stygmat wielkości. Wielka Misja, którą spełniają, czyni bohaterów niepodobnymi do zwykłych śmiertelników, równie jak świat, w którym ich autor umieścił, niepodobny jest do rzeczywistości wieku obozów zagłady i satelitów telekomunikacyjnych. W obu wypadkach - i bohaterów, i świata powieści - ta mityczna dziewiczość, nieskażenie znaną nam powszedniością, jest, jak sądzę, właśnie tym, co wywiera na czytelniku najsilniejsze wrażenie i powoduje jego tak silne zaangażowanie emocjonalne.

Nie należy jednak dać się zwieść efektownym krytycznym sloganom o arkadyjskim świecie baśni - mimo tego nawet, że sam Tolkien zdaje się w przedmowie naprowadzać czytelnika na ten właśnie trop. Nie da się napisać książki całkowicie oderwanej od świata, w którym przyszło żyć pisarzowi (a jeśli nawet się to uda, nie sposób jej potem przeczytać). Wielka baśń, czy, jak ją sam autor nazywał, „mitopeja” Tolkiena jest również z czasami swego powstania, z ich kulturą i człowiekiem związana bardzo silnie. Zwłaszcza z tym ostatnim.

Można oczywiście na „Władcę Pierścieni” patrzeć różnie. Na przykład jako na wyrafinowaną, intelektualną grę, w której tworzenie od podstaw całego świata wraz z jego językami, bogami, demonami, historią, kulturą i życiem codziennym stanowi swoistą zabawę profesora-erudyty, z racji swego zawodu siedzącego przecież po uszy w dawnych mitologiach. Lub jako na mające służyć li tylko oderwaniu się od trosk dnia powszedniego fantazjowanie. Osobiście odbieram powieść Tolkiena jako napisany językiem kulturowych szyfrów moralitet. Moralitet, który tak w swych twierdzeniach nie przystawał do epoki swoich narodzin, że po prostu nie mógł zostać napisany i przedstawiony światu inaczej, niż pod pretekstem wyprawy w świat baśni.

Władca Pierścieni” rodził się przed, w trakcie i zaraz po II wojnie światowej. W czasach upadku - wiary i nawrotu barbarzyństwa, a przede wszystkim - wyjałowienia intelektualnego, ideowego, jeśli wolno użyć tak brzydko pachnącego słowa. Cóż miała w tym czasie do zaoferowania swym odbiorcom europejska literatura? Rozchamiony marksizm, głoszący, że nie ma żadnych niezmiennych norm moralnych, tylko interesy klasowe, że żadna zbrodnia nie zasługuje na potępienie, jeśli popełnia ją klasa na mocy marksizmu do tego uprawniona (rękami swych przedstawicieli, rzecz jasna). A po drugiej stronie - zawiązany na supeł totalnej niemożności egzystencjalizm, obwieszczający że wszystko, ale to wszystko, jest wielkim absurdem (z samym egzystencjalizmem na czele, ale to już mój komentarz). Oba te nurty zgodne były tylko w jednym: tępieniu i zaciekłym wykpiwaniu wartości poprzedniej - wówczas wydawało się, że minionej bezpowrotnie - epoki. Obywatel Zachodu, który wybrałby się wtedy z ich obroną, liczyć mógł jedynie na zdrowy, postępowy rechot okupujących paryskie i londyńskie salony lewicujących intelektualistów.

A Tolkien takie właśnie wartości w swoim dziele zawarł. Spójrzmy na powieść od tej strony: jej świat ma swój sens, choć nie znany do końca nawet najmądrzejszym elfom, ale niekwestionowany. Dzieje Ardy okazują się w istocie (tu przyjdzie posiłkować się pośmiertnie wydanym „Silmarillionem”) spełnieniem wielkiego, niezgłębionego planu Jedynego, sprawcy wszystkiego, co się w tym świecie stało, staje i ma stać. Nawet zbuntowany przeciwko Jedynemu Valar, Morgoth, oraz jego sługa Sauron, występujący we „Władcy Pierścieni” jako Władca Ciemności, w przewrotny sposób przyczyniają się do spełnienia woli Jedynego, pragnąc zła, służąc złu i szerząc zło, w ostatecznym, rozrachunku przyczyniają się dobru.

W bieg rzeczy bezustannie ingeruje w powieści jakaś nienazwana siła; czyni to w sposób dyskretny, lecz dla uważnego czytelnika dostrzegalny. Ktoś wybrał właśnie Froda do spełnienia Wielkiej Misji - Gandalf mówi mu to wyraźnie, dając jednocześnie do zrozumienia, że nie do nich należy zastanawianie się, kto i dlaczego. Ktoś sprawił, że w krytycznym dla epoki momencie spotkali się nie wzywani przedstawiciele wszystkich wolnych plemion na naradzie u Elronda. Ktoś - wciąż ten sam Ktoś - stoi za wieszczym natchnieniem autorów dawnych przepowiedni, które wskazują drogę bohaterom (Aragorn nie wpada przecież na pomysł przejścia Ścieżką Umarłych sam). Jedno, co o tej sile wiemy, to że opiekuje się tymi, którzy stawiają opór wszechogarniającej potędze Władcy. Ciemności. A także to, że posługuje się zupełnie odmiennymi niż on metodami. Nikogo nie przymusza, nie odbiera mu prawa do opowiedzenia się po, stronie, dobra lub zła (innej możliwości wyboru nie ma: kto pragnie myśleć w chwili próby o sobie, nieuchronnie stacza się ku złu, jak Saruman). Rzuca tylko wyzwanie. Podjęcie tego wyzwania skazuje na los trudny, pełen wyrzeczeń i przeciwności. Odrzucenie - na małość. Sprostać przeznaczeniu, podołać swemu losowi, nie odstąpić ani na krok z najeżonej przeszkodami drogi - oto jest główny imperatyw bohaterów powieści. Mają za zadanie wykonać swoją część planu, nie wolno im szukać dróg łatwiejszych ani zastępować beznadziejnego z pozoru wypełniania powinności chłodnym, zdroworozsądkowym rachowaniem szans; ku czemu to prowadzi, dowodem upadek Baromira i Denethora. Z tego właśnie, z wierności i okazanego poświęcenia, będą wszyscy rozliczani. I dlatego też jeden z najmniejszych tego świata, niziołek z lekceważonego przez wszystkich plemienia, okazać się może większym niż potężni królowie i wojownicy. I jeżeli po uświadomieniu sobie powyższego ładunku „Władcy Pierścieni” (fakt - ukrytego pod urokiem baśniowych rekwizytów i scenerii) nadal zechce ktoś upierać się przy potocznych frazesach o „eskapizmie” i „unikowości” tej powieści, to, doprawdy, nie mam dla niego innej rady niż ta, żeby sobie kupił siodło.

Powieść tak popularna nie mogła, niestety, pozostać bez spłycających ją naśladownictw; co najmniej połowa współczesnej fantasy wzięła się z prostej chęci wyprodukowania i opchnięcia zachwyconym odbiorcom większej ilości tego samego, co Tolkien. Nieubłagany mechanizm rynkowy sprawia, że naśladownictwa te, opatrywane tą samą etykietą, utożsamiane są z pierwowzorem - zwłaszcza na naszym rynku, na którym wskutek wiadomych problemów płatniczych epigoni zjawili się wcześniej i w większych nakładach, niż prekursor. Bywa jeszcze gorzej: przez podobieństwo magicznych rekwizytów, baśniowych krain i czerpanych z tej samej mitologicznej zbrojowni mieczy łączy się „Władcę Pierścieni” z pohowardowską „heroic fantasy”. Ta ostatnia, powstała z przemieszania starożytnych dekoracji z egzystencjalizmem i systemem moralnym Kalego (dobry uczynek, jak Conan dać komuś w głowę, zły, jak ktoś Conanowi) we mnie osobiście budzi głęboką niechęć, może więc nie powinienem się na jej temat wypowiadać. W każdym razie pakowanie tak różnych autorów jak Tolkien i Howard do jednego wora wydaje mi się być grubym nieporozumieniem. Nieporozumienie to jednak powszechne.

Nietrudno zauważyć, że fascynacja Tolkienem stała się w środowisku profesjonałów SF udziałem głównie najmłodszego pokolenia. Starsze - i to zauroczone technicystyczną „hard SF”, i to siedzące po uszy w zbawianiu fantastyką świata, a co najmniej Ojczyzny - zdecydowanie Tolkiena nie polubiły. Często zresztą a priori. O opadnięcie szczęki przyprawiły mnie stwierdzenia skądinąd cenionych i znających się na swojej robocie krytyków oraz autorów, że Tolkiena w ogóle nie czytali, rzucane w dodatku bez cienia zażenowania. Ciekawy to mechanizm, że ludzie SF, którą tzw. środowiska literackie darzą bezbrzeżną pogardą i lekceważeniem bez jakichkolwiek prób zapoznania się z nią, sami zachowują się podobnie wobec fantasy. Widać taka już jest natura ludzka; identyczna historia przydarzyła się jazzmanom - ledwie wywalczywszy sobie prawo do miana muzyków, zaczęli odnosić się do powstającego rocka tak samo, jak muzycy symfoniczni do nich samych.

Zresztą w tym konkretnym przypadku przykład przyszedł z góry. Stanisław Lem oświadczył w druku, że go Tolkien pozostawił „obojętnym, jeżeli nie znudzonym”, a z całej fantasy na niejaką uwagę zasługuje tylko Ursula Le Guin, gdyż znać u niej ślady „naukowego myślenia”. Cóż, to akurat jestem w stanie zrozumieć: pan, któremu służył Tolkien, nigdy się nie pogodzi z hołubionym przez naszego klasyka SF bożkiem Rozumu. „Władca Pierścieni” miał prawo Lema znużyć, podobnie jak ludzi o odmiennym od niego światopoglądzie mają prawo usypiać gniewne sarkania na świat, że nijak nie chce dać się zamknąć w klarownym, logicznym wzorze, i że człowiek ma nie wiedzieć czemu narządy rozrodcze połączone z wydalniczymi.

Być może jednak ta różnica w ocenie „Władcy Pierścieni” przez różne pokolenia ma przyczyny głębsze, niż zwykłe falowanie mód? Przyznajmy, że zakrawa to na paradoks: dzieło pod każdym względem przynależące do epoki wczorajszej - i techniką pisania, i sposobem montowania fabuły oraz konstruowania świata, i przesłaniem - uwodzi nie żyjących wspomnieniami starców, lecz właśnie najmłodszych. Czyżby miało to znaczyć, że epoka wczorajsza może się zarazem okazać jutrzejszą?

Na to pytanie nikt chyba nie jest w stanie udzielić odpowiedzi. Przynajmniej do czasu, gdy elfy opuściły nasz świat, żeglując za najdalsze morze.



RECENZJE

ABYSS

Otchłań nudy?



Już od jakiegoś czasu nosiłem się z zamiarem napisania kilku słów o tym filmie, lecz zawsze kiedy zasiadałem przed przygotowaną kartką czystego papieru, jakoś opuszczała mnie inwencja. Nie bardzo wiedziałem jak najlepiej przekazać to, co czuję po jego obejrzeniu, aby niezręcznymi sformułowaniami nie osłabić wrażeń, które zamierzałem przekazać innym. Generalnie sprowadza się to do stwierdzenia, że „Otchłań” - najnowszy film Jamesa Camerona, oczarowała i zachwyciła mnie taki jak nie uczynił tego żaden film od czasu „Odysei kosmicznej 2001”, „Bliskich spotkań trzeciego stopnia”, „Blade Runnera”, „Obcego” i „Wartowni”, czyli kilku dobrych lat. Co więcej, sprawiła, że w najbliższym czasie mało który film dokona tego po raz kolejny.

Tym, co spowodowało, że zacząłem jednak kreśląc niniejsze słowa, była recenzja pani Doroty Malinowskiej, zamieszczona w kwietniowo-majowym numerze „Fantastyki” i nie pozostawiająca na filmie dosłownie suchej nitki. Ponieważ każdemu wolno mieć własne zdanie, wynikające (mam nadzieję) z sobie tylko właściwego odbioru sztuki, nie pragnę potępiać pani Doroty za jej gusta. Chcę po prostu uratować z pogromu to wszystko, co warte jest ocalenia, choć zdaję sobie sprawę ze znikomej skali moich poczynań w stosunku do wyrządzonych 120-tysięcznym nakładem szkód. Z drugiej strony, nie zamierzam przechodzić do porządku dziennego nad tymi fragmentami jej wypowiedzi, które niezależnie od przyczyn, po prostu nie odpowiadają prawdzie. I tak, stwierdza odważnie pani Dorota: „Głębia nie jest filmem akcji. Nie ma miejsca na pościg i ucieczki...” Przyznam, że ze zdumieniem przyjąłem te słowa w odniesieniu do filmu, który jest jednym z najlepszych filmów akcji jaki powstał ostatnimi czasy. Filmu, w którym przez ponad dwie godziny jesteśmy świadkami katastrofy atomowej łodzi podwodnej, zniszczenia olbrzymiego dźwigu na pokładzie statku-katamaranu i jego upadku na podwodną platformę wiertniczą, częściowej zagłady platformy, kilku spotkań z fascynującymi pojazdami obcych, niezwykłego kontaktu z pozaziemskim „wodorobotem” (termin mój), konfliktu pomiędzy cywilną a wojskową częścią załogi platformy, zakończonego szaleńczą pogonią (proszę bardzo - jest pościg) batyskafami nad skalistym dnem, powolnego oczekiwania na śmierć pary głównych bohaterów w zatapianym pojeździe i wreszcie - długiego, samotnego nurkowania w przerażającą ciemność tytułowej otchłani. To oczywiście to tylko niektóre ważniejsze wydarzenia w tym długim filmie. Gdy uwzględnimy jeszcze, że każde z nich obfituje w wiele niebagatelnych dla rozwoju akcji szczegółów, komplikacji, dramatycznych i zaskakujących zwrotów, będziemy mieli niezłe wyobrażenie o filmie, w którym zdaniem recenzentki „...wszystko, co się dzieje, rozgrywa się w płaszczyźnie psychologicznej”. Ale sformułowanie to ujawnia niezamierzenie kolejny wielki plus filmu Camerona. Ten mianowicie, że nie poprzestano w nim tylko na nakarmieniu wyobraźni widza coraz bardziej niezwykłymi sytuacjami, ale również uprawdopodobniono je w najprostszy (pomijając oczywiście bogatą stronę techniczną) sposób - poprzez ukazanie wiarygodnych psychologicznie bohaterów, którzy - zgoda - nie mają problemów na miarę Dostojewskiego (bo i skąd, skoro w większości są prostymi robotnikami), ale za to reagują i zachowują się jak ludzie, a nie postaci z komiksów. Naturalnie, jeśli od filmów akcji oczekuje pani Dorota bezmyślnej siekaniny w stylu Rambo, to „Otchłań” nie spełnia takiego warunku.

Idźmy dalej. „Zdarzają się sytuacje trudne pod względem moralnym - a to na pewno nie specjalność Camerona...” Oczywiście, że nie! Cameron jest przede wszystkim mistrzem kina akcji, znającym doskonale swoje możliwości i wcale nie mającym zamiaru odbierać chleba Stanleyowi Kubrickowi. A w takim razie, czyż nie jest większą jego zasługą, że zapewnia nam owo niezbędne minimum zdrowego rozsądku, za sprawą którego obserwujemy na ekranie kawał prawdziwego życia, a nie kolejną bajeczkę?

Żeby wyjaśnić co naprawdę stanowi o sile „Otchłani” posłużę się przytaczanym przez panią Dorotę „sloganem reklamowym” na temat tego filmu: „Typowe schematy kina katastroficznego doprowadzone do perfekcji, a końcowe sceny podwodne przypominają najlepsze osiągnięcia filmowej fotografii”. Otóż byłbym skłonny z wielką chęcią przyznać rację szanownej recenzentce w niedawaniu wiary hałaśliwej reklamie, gdyby nie to, że w tym przypadku, przynajmniej pierwsza część powyższej opinii jak najbardziej odpowiada prawdzie. Więcej nawet - stanowi klucz do zrozumienia „programu artystycznego” Camerona, widocznego zresztą jak na dłoni w jego dotychczasowych dokonaniach. Jest nim właśnie PERFEKCJA. Ona to bowiem i tylko ona sprawiła, że wszystko co tak dobrze znamy już z dziesiątków filmów, a więc także mordercze roboty, kolonie ludzkie na odległych planetach zagrożone obcymi formami życia, czy światy podmorskich głębin, ujrzeliśmy w „Terminatorze”, „Obcych” i „Otchłani” raz jeszcze, ale przyrządzone na nowo, w sposób jedyny i niepowtarzalny. To prawda, że wszystko, co proponuje „Otchłań” już było (ba, przyznają to sami spece od reklamy) i katastrofy łodzi podwodnych, i podmorskie bazy, i szaleńcy manipulujący bronią jądrową, i spotkania z kosmitami, ale nigdy nie robił tego James Cameron, nigdy nakładem takich sił (uciążliwa praca pod wodą) i kosztów (50 milionów dolarów), nigdy z takim zaangażowaniem (skutkiem był rozwód z żoną), ani przy użyciu takich środków technicznych (najdłuższa lista płac jaką w życiu widziałem). Jest to po prostu arcydzieło realizacji, gdzie wszystko, poczynając od scenariusza, a na skomplikowanych trickach kończąc, dopracowane jest w najmniejszych szczegółach i podporządkowane jednemu celowi - stworzenia absolutnie przekonującej wizji obcego środowiska i niezwykłych zdarzeń. I tak się dzieje. Połączona praca wielu zespołów przygotowujących efekty specjalne, konsultantów technicznych i naukowych, scenografów (koncepcja artystyczna filmu - Jean Giraud „Moebius”) i oczywiście aktorów, dała efekt znakomity. Nawet przez moment (może za wyjątkiem rzeczywiście słabszego i trochę naciąganego zakończenia) nie odnosimy wrażenia, że to wszystko jest tylko kuglarską sztuczką, co rusz podkreślając: „O, to był naprawdę świetny trick!” Musimy po prostu uwierzyć Cameronowi, że spoczywająca na dnie morza wielka platforma wiertnicza i pracujący w niej ludzie, istnieli naprawdę, on zaś był tam i filmował wszystkie ich przygody.

Jest duszna, mroczna atmosfera wymagająca znakomitej reżyserskiej ręki i innego sposobu filmowania.” Tym razem napotykamy w wypowiedzi pani Doroty wyraźną sprzeczność. Przecież jeśli odczuła ową duszną i mroczną atmosferę, którą przesiąknięty jest film, to właśnie za sprawą znakomitej reżyserskiej ręki i innego sposobu filmowania. Bo chyba nie oczekiwała atmosfery pikniku w na pół zatopionej platformie, pochylonej niebezpiecznie nad krawędzią podmorskiej przepaści, wokół której działo się tyle tajemniczych, niepokojących i dramatycznych wydarzeń?

Na końcu oświadcza recenzentka, że „Otchłań” obejrzała tylko raz. Wierzę. To właśnie dlaczego umiejscawia spotkanie z obcymi „UFO-ludkami” na początku, a nie na końcu filmu. Inna rzecz, że mogła go oglądać właśnie od końca, co z kolei tłumaczyłoby przedstawiony w recenzji „Otchłań nudy” jej stosunek do filmu.

Ja oglądałem „Otchłań” pięć razy i polecam ją z czystym sumieniem wszystkim miłośnikom dobrego filmu SF, gwarantując ponad dwie godziny prawdziwych emocji, olśnień i wzruszeń.

R. Kleczyński

P.S. Nie wiem dlaczego wszyscy uparli się, żeby tłumaczyć angielski tytuł „Abyss” jako „Głębia”. „Głębia” (The Deep), to zupełnie inny film.



PIĄTE PIWO

Jutro może być koniec świata



To moja ulubiona odżywka, przydatna zwłaszcza wieczorami, kiedy zapadają ważkie decyzje, czy kontynuować posiedzenie, czy też ograniczyć się do piątego piwa. Stanowi ona dokładne przeciwieństwo odchodzącej do lamusa zasady starych Polaków o odkładaniu do jutra tego, co ma się zjeść czy wypić dziś. Istotnie, czasy są niespokojne, a życie kruche, raz po raz słyszę, jak to Pan Bóg zgarnął znowu kilku z mojej półki pod pretekstem wylewu lub zawału. Także samo świat coraz częściej kaszle i smarka, tylko szaleniec kładąc się do łóżka da głowę, że w nocy tej całej naszej doczesności nie trafi szlag. Ku temu rozwiązaniu skłaniam się właśnie ostatnio, pyskując tu i ówdzie o strukturze rzeczywistości pomyślanej jako sprytne pudełko z zatrzaskiem - kto wie, jak działa i gdzie znajduje się zatrzask, może pudełko jednym ruchem zdemontować. A ponieważ ludzkość tak się rozpleniła, tak mrowi się pracowicie po tym Bogu ducha winnym globie, że prędzej czy później ktoś odnajdzie zatrzask, a jak odnajdzie - naciśnie.

Co się stanie dalej? Świat ujawni nieznane dotąd cechy, których nikt by się po nim nie spodziewał. Próbą odpowiedzi na to, pytanie może być także Wielkie solo Antona L., powieść austriackiego autora z pogranicza, takiego wiedeńskiego Vonneguta, Herberta Rosendorfera. Anton L, obywatel niemiecki, budzi się pewnego ranka obłożony swoimi zwykłymi problemikami, do których należą niezałatwiona sprawa w biurze oraz hipohondryczne obrzmienie splotu słonecznego, a tu okazuje się, że Pan Bóg postanowił rozwiązać mu wszystko bardziej radykalnie, likwidując w nocy ludzkość. (Pewien jestem, że nikt książki nie czytał, więc relacjonuję szczegółowo.) Nikt oprócz Antona L. nie ocalał w całym wielkim mieście (przypuszczalnie jest to Monachium); po ludziach zostały jeno jakieś szmatki, ubranka, samochodziki, sklepy, cała ta plątanina rzeczy, którą na wyścigi otaczają się maluczcy. Coś ich w nocy wyssało bezśladowo, bezgłośnie, bezwonnie, natomiast Anton L. wskutek błędu? przeoczenia pośpiechu? - pozostał na swoim miejscu. Dlaczego on właśnie? Jakim szczególnym predyspozycjom, zasługom czy zbiegom przypadków zawdzięcza ocalenie? Jest i głębsza warstwa zagadnienia: czy owo cudowne wniebowzięcie ludzkości to jakaś anomalia, awaria precyzyjnego mechanizmu świata, czy przeciwnie - norma, tylko ujawniająca się na tyle rzadko, by nikt nie podejrzewał jej istnienia? Na każde z tych pytań można jedynie domyślać się odpowiedzi, Rosendorfer początkowo ani myśli obstawiać konkretnych wariantów. Pokazuje jedynie, jak to Anton L., jeszcze w szoku, krąży po mieście, gdzie każdy kąt zaprzecza jego niedowiarstwu, jak w końcu oswaja się z myślą, że pozostał na całej Ziemi samiuteńki, jak podejmuje próby urządzenia się na gruzach cywilizacji - i jak w końcu stopniowo dziczeje oraz odchodzi w obłęd. Są to więc dzieje nowoczesnego Robinsona, czy też faceta mianowanego Robinsonem z dnia na dzień, którego wyspa nie ma żadnych granic fizycznych, lecz stopniowo zdaje się ich nabierać, w miarę jak kończy się benzyna i spada ilość sprawnych samochodów w mieście. Czytelnika dziwi nieco opieszałość Antona w podejmowaniu prób dotarcia do innych ludzi, a choćby przekonania się o ich istnieniu - lecz autorowi zależy na pokazaniu, że ten akurat przedstawiciel naszego dumnego gatunku to nie żaden tytan myśli ani czynu, a zwyczajny szarak ze swoimi paskudnymi narowami, opieszały i leniwy, więc nic nie uzasadnia pozostawienia wśród żywych właśnie jego.

Przez pół książki nękało mnie podejrzenie, że ktoś lub coś postanowiło przetestować Antona L., wyosobniając go w ten idiotyczny sposób. Bohater tej możliwości ostentacyjnie nie bierze pod uwagę. Świat wokół zmienia się, miasto ulega inwazji sił przyrody, woda, wiatry, roślinność podejrzanie łatwo rozprawiają się z dziełami rąk ludzkich (w ogóle kawałki o tym, jak odreagowuje przyroda, czyta się z mściwą rozkoszą). To bodaj jedyny sygnał, że sprawy idą nienaturalnie szybko - ale co jest naturalne w tak anormalnej sytuacji? W mieście, porządnie już zrujnowanym i porośniętym zielskiem, pojawiają się raz za razem zwierzęta dzikie i domowe, w pewnym momencie Anton L., staje jak wryty widząc trzy wieprze spokojnie chłeptające wodę z kałuży. Skąd się wzięły wieprze? „Prawdopodobnie zwierzęta domowe uległy mniejszej domestykacji, niż nam się zdaje. W klatkach i oborach nie trzymają ich pręty i skoble, lecz ich własne wygodnictwo i rozleniwienie, przekazywany przez tysiące pokoleń nawyk. Ale kiedy przyjdzie co do czego - jak na przykład teraz - to może jednak (...) wyłamią zagrody i uciekną na wolność, którą pamiętają jeszcze przez słoninę tysiącleci.” Widząc wieprze Anton L. przelotnie zastanawia się nad tym akurat aspektem rzeczywistości, dochodzi do jakiejś konkluzji, za chwilę pochłonie go nowy szczegół, analizując go wyprodukuje nową konkluzję - i nic, ani kroku w kierunku zrozumienia, co zaszło, jaki kataklizm przetoczył się obok niego.

Czy takie zrozumienie jest w ogóle możliwe - oto dopiero szkopuł. Anton L., chcąc nie chcąc staje wobec podstawowych zagadnień z teorii poznania, z którymi próżno zmagały się łby nie takie jak jego. Najwyraźniejszą wskazówką daną przez autora jest książka, na której ślad przypadkowo natrafia ów miejski Robinson, wreszcie zdobywa ją, czyta - do nas oczywiście z tej lektury nie przenika nic. Mówi się tylko, że to Summa summ, same mądrości, nikt już tego nie przebije, więc niby - prosty wniosek - po co świat miałby dalej istnieć. Potwierdza to motto z Mallarmego: „Ostatecznym celem świata jest książka”. Krótko mówiąc w związku z odnalezieniem „Summy summ” domknęła się jakaś sekwencja okultystyczna, ludzkość wessało, zaś Anton L. ocalał z prostego powodu: aby być tego dzieła czytelnikiem.

Ha, zawsze - to jakieś wytłumaczenie. Tyle że, przypuszczam, dla mechanizmów świata książka znaczy nie więcej niż krzesło, stół czy prezerwatywa - ot, kolejny przedmiot, wyprodukowany sztucznie nie wiadomo po co. „Summa summ” istniała przecież znacznie wcześniej - czyżby granat z opóźnionym zapłonem? Doceńmy wysiłki autora, jak wybrnąć z takiej kabały. Mógł przecież odpowiedzialnością obarczyć ślepe siły przyrody i statystykę (jak Lem w Katarze i Śledztwie) czy interwencją sił nadprzyrodzonych (jak Snerg-Wiśniewski w Według łotra - notabene wszystkie te trzy tytuły powinny być w Austrii znane). Wybrał trop Umberto Eco i Italo Calvino (podejrzanie modny ostatnio w literaturze ten autotematyzm) - cóż, jego broszka.

Muszę jednak przyznać, że dawno niczym się tak nie przejąłem jak sytuacją Antona L. Postawiłem się w jego położeniu i dumałem, co by można uczynić, rozpatrując rzecz realistycznie. Ludzkość, jak ustalił Anton, zniknęła około drugiej w nocy, pozostały natomiast zwierzęta, które też są z mięsa. Trzeba by prowadzić stały nasłuch radiowy, mimo że brak prądu (ale w sklepach pozostały baterie i akumulatory). Trzeba by zjeździć Europę, miasto po mieście, z mapami w ręku, zabezpieczając gdzie się tylko da samochody i benzynę. Już tego zadania, obrastającego z biegiem czasu w trudności, wystarczy na lata. Ciekawsza byłaby wprawdzie druga półkula, bo o ile w mieście Antona ludzi wsysało we śnie bądź w pół ruchu frykcyjnego, to w takiej Ameryce wszystko działo się na ulicy, w tłumnie uczęszczanych miejscach - może więc ktoś zdołał coś zarejestrować? W tym celu Anton musiałby jednak opanować pilotaż Boeinga, co zdaje się przekraczało jego możliwości. Wreszcie jeśli ocalał on, mógł się trafić drugi taki przypadek. Tak czy owak poddał się dość łatwo i raczej bez walki, co nie wystawia mu najlepszego świadectwa. A jeśli worek z zawiązaną w środku ludzkością miał się otworzyć (lub nie) w zależności od wyniku tej próby?

Proszę się nie śmiać, gdy człowiek jest sam na całej planecie, trafiają mu się nie takie pomysły. Przede wszystkim zachwiane jest jego poczucie realności, znajomości praw rządzących naprawdę tym światem. A nuż pod powierzchnią rzeczy i zdarzeń dobrze znanych kłębią się ciemne siły, przerażające tajemnice? Czasem wychodzę w nocy na balkon i myślę: nic nie umiemy. Nic nie wiadomo. Nic się nie da zrobić. Ale przynajmniej trzeba próbować.

Wydawnictwo jak zwykle dało czadu w notce redakcyjnej, nazywając Wielkie solo „błyskotliwym żartem literackim”. Głupactwo tego stwierdzenia walnęło mnie między oczy niby obuchem. Za poważny temat na książkę wystarczy już spostrzeżenie, że człowiek tak niewiele znaczy bez drugiego człowieka, bez innych ludzi. Gdyby więc było to tylko studium samotności, już warto by mu poświęcić uwagę, bo iluż samotnych pęta się dziś w ludnych miastach, wśród tłumów zalewających ulice. Dla mnie powieść Rosendorfera to ostrzeżenie i przypomnienie, że świat nasz jest kruchy, że byle co może wytrącić go z dotychczasowej równowagi, więc trzeba się z nim obchodzić jak najdelikatniej. Kruche są też jego wytwory: książka wyprodukowana przez Olsztyńskie Zakłady Graficzne im. S. Pieniężnego w trakcie lektury rozleciała mi się w rękach.

Marek Oramus



Herbert Rosendorfer: Wielkie solo Antona L. Tłum. Ryszard Turczyn Czytelnik 1989, nakład 30 tys, cena 650 zł.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Fenix 0'90 opowiadania
Fenix 2'92 opowiadania
Fenix 1 91
Fenix 1'90 opowiadania
Pochwała przyjaźni i hartu ducha w opowiadaniu ''Stary człowiek i morze''
91 Nw 05 Amator stereo
F1 91 Układy arytmetyczne 6
91 93
89 91
91 Nw 04 Dwa biosy
91 94
89 91
Opowiadanie o Huncwocie, scenariusze
WŚRÓD KRZYWYCH LUSTER, OPOWIASTKI
UZDROWIĆ, OPOWIASTKI
Opowiadanie logopedyczne (3), CWICZENIA