Fenix 2'90 (rtf)

NUMER 2’90

MIKROPOWIEŚĆ:

Poul Anderson „Nazywam się Joe”

OPOWIADANIA:

Clifford D. Simak „Grota tańczących jeleni”

Richard McKenna „Tajemne miejsce”

Jacek Inglot „Smog nad Tokyoramą”

Jacek Piekara „Pięć płonących wzgórz”

STAŁE DZIAŁY:

Z ansibla

Recenzje

Piąte piwo


FENIX - miesięcznik literacko- filmowy


Wstępniak

OD REDAKCJI

Powoli zaczyna Fenix przypominać to, co sobie wymarzyliśmy. Od tego numeru wychodzimy już w zwiększonej objętości i z klejonym grzbietem; dalsze zamierzenia - kolorowe wkładki oraz systematyczne powiększanie objętości - będziemy realizować sukcesywnie następnych edycjach. Prawdziwa rewolucja szykuje się zresztą już w najbliższym numerze, ale o tym na razie nie ma co pisać. Sami Państwo zobaczą. Nasz wydawca staje natomiast na głowie, żeby zmniejszać do minimum cenę Fenixa. Udało się to na dość krótko - szybko przyszły podwyżki cen usług poligraficznych. Ale i tak będziemy kosztować mniej, niż to pierwotnie przewidywaliśmy. Od razu pragnę uspokoić prenumeratorów: nic na tym nie stracą. Przeciwnie. Jesteśmy im bardzo wdzięczni, że zasilili nas swoimi wpłatami w najtrudniejszym dla pisma okresie i postaramy się, aby ta wdzięczność zyskała konkretny, materialny wyraz. Za przesłane nam pieniądze prenumeratorzy dostaną po prostu więcej, niż to wynikało z zamieszczonego w numerze zerowym ogłoszenia. A także, już zupełnie ekstra, niespodziankę od firmy.

Na razie zresztą trudno nam podać Państwu ścisłe i ostateczne informacje. Fenix wciąż jeszcze rodzi się z chaosu, nadal nie mamy lokalu redakcyjnego ani telefonu i bez przerwy jesteśmy zaskakiwani nowymi okolicznościami - stąd, na przykład, dość podły papier w pierwszym numerze, za który bardzo przepraszamy i obiecujemy, że na przyszłość się to nie powtórzy. To samo dotyczy paskudnych literówek, proszę, nam wierzyć, że nie są one (zwłaszcza błędy ortograficzne) efektem naszej tępoty, a jedynie skutkiem niedopracowanej organizacji naszej pracy. To również odchodzi bezpowrotnie w przeszłość.

Wierzymy, że uda nam się wreszcie stanąć na twardszym niż dotąd gruncie, kiedy to jednak nastąpi, nie sposób przewidzieć. W każdym razie adrenalina kipi nam w żyłach równie obficie jak przed kilkoma miesiącami, praca wre, chce nam się jak sto diabłów - a to pozwala mieć nadzieję, że efekty naszych starań będą coraz lepsze.

Sytuacja ogólna w chwili, gdy piszę te słowa, również zdaje się mobilizować wszyst­kich, którym dobro polskiej SF leży na sercu, do wzmożonego wysiłku. Nie myślę tu, rzecz jasna, o sytuacji gospodarczej, a jedynie o rynku fantastyki. Po dłuższym zastoju wydawnic­twa zaczęły sobie wreszcie przypominać o istnieniu SF i liczba książek z tego gatunku wzrasta gwałtownie, głównie zresztą za sprawą nowo powstałych oficyn prywatnych. Miesięcznik Fantastyka po licznych perypetiach ze zmianą wydawcy rusza do podbijania na nowo serc czytelników, a dokonane w nim zmiany pozwalają wierzyć, że to nader zasłużone pismo wyzbędzie się swych dotychczasowych wad, zachowując wszystkie zalety. Z Krakowa dochodzą wieści o powstaniu kolejnego magazynu SF, miesięcznika Draco, bijącego na głowę swym rozmachem edytorskim i objętością wszystko, co dotąd polski czytelnik widział. Tylko tak dalej - życzymy wszystkim powodzenia i szykujemy się do uczciwej konkurencji. Wygląda na to, że wreszcie, po raz pierwszy od lat, będzie czytelnik mógł wybierać, zamiast być skaza­nym na to, co mu się uda dostać, a o wartości i popularności poszczególnych dokonań decydować zaczną nie, jak dotąd, gusty redaktorów, lecz zdrowe zasady kapitalizmu. Oby.

Ruch miłośników fantastyki również jakby ożywa. W ciągu zaledwie miesiąca, który upłynął od zesłania do drukarni poprzedniego Fenixa, odbyły się aż dwie imprezy, o których czuję się w obowiązku Państwa poinformować. Pierwsza należy do spotkań nietypowych - chodzi o kolejne, czwarte już warsztaty literackie warszawskiego Klubu Twórców. Tym razem miały one miejsce w szczerym polu pod Włocławkiem i zgromadziły około dwudziestu autorów. Jak zwykle przy takich okazjach było dużo gorących sporów i dyskusji o fantastyce, pojawiło się sporo nowych pomysłów, a kilku z prezentujących swój najnowszy dorobek młodych twórców błysnęło naprawdę dużą klasą. Zamierzamy wykorzystać ich bezlitośnie i sądzę, że będzie to z pożytkiem dla Państwa.

Drugą ze wspomnianych imprez był doroczny zjazd miłośników SF, organizowany w Katowicach przez Śląski Klub Fantastyki - SILCON’90. Nieco skromniejszy, niż w latach po­przednich - w końcu mamy kryzys - ale jak zawsze pełen programowych atrakcji. Wręczono też podczas konwentu doroczne nagrody przyznawane przez członków ŚKF, zwane Śląkfami. Tym razem otrzymali je: Andrzej Sapkowski (jako twórca roku), Lech Jęczmyk (obecnie naczelny Fantastyki, uhonorowany jednak został jeszcze za swoją działalność kierownika działu zagranicznego w tym piśmie, jako wydawca roku) oraz Wacław i Grzegorz Kozubscy z Białostockiego Klubu Miłośników Fantastyki (za działalność klubu i organizację corocznych KONTURÓW, jako fanowie roku). Zaległą Śląkfę dla wydawcy roku 1988 odebrał także Wik­tor Bukato (za serię książkową wydawnictw Alfa). Najserdeczniejsze gratulacje w imieniu całego zespołu. Nie mogę natomiast takowych złożyć laureatowi przyznawanej przez to samo gremium antynagrody „Złoty Meteor”. W tym roku otrzymał ją Andrzej Szatkowski z wydaw­nictwa As-editor za publikację urągających sztuce edytorskiej komiksów, szczególnie zaś za Conana.

Wieści nadchodzące z klubów każą oczekiwać kolejnych fantastyczno - naukowych zjazdów, na które z góry się cieszymy i o których nie omieszkamy jak najszybciej Państwa poinformować. Na razie tyle tytułem wstępu, zapraszam do lektury publikowanej dziś przez nas mikropowieści, opowiadań i recenzji. Pozostając w optymistycznym nastroju - Rafał A. Ziemkiewicz.


Poul Anderson




Nazywam się Joe

przełożył Wiesław Lipowski


Z ciemności na wschodzie nadciągnął z wyciem wiatr, siekąc przed sobą biczem amoniakalnego pyłu. W kilka chwil Edward Anglesey zaniewidział całkowicie.

Wbił wszystkie cztery łapy w rozkruszone skorupy stanowiące glebę, wygięty w pałąk szukał po omacku swojego podręcznego wytapiacza. Wicher buczał mu w czaszce jak oszalały saksofon. Coś smagnęło go w plecy raniąc je do krwi: drzewo wyrwane z korzeniami i ciśnięte sto kilometrów. Strzelił piorun, niezmiernie wysoko nad głową, gdzie z nadejściem nocy wrzały chmury.

Jak gdyby w odpowiedzi, wśród lodowych wzgórz zadźwięczał grzmot, skoczył czerwony język ognia i zbocze góry runęło z łoskotem w dół, rozbryzgując się po całej dolinie. Powierzchnia planety zadygotała.

Wybuch sodu, pomyślał Anglesey wśród huku. Ogień i błyskawica dały tyle światła, że udało mu się odnaleźć zgubę. Ujął przyrządy w muskularne ramiona, mocno chwycił ogonem rynnę i zaczął się przebijać w stronę przekopu, a tym samym do swego schronienia.

Ściany i dach miało z wody zamarzniętej wskutek oddalenia od Słońca, przygniatanej tonami atmosfery cisnącej się na każdy centymetr kwadratowy powierzchni. Lampka na olej drzewny spalany w wodorze, napowietrzana przez mały otwór dla dymu, dawała samotnej izbie nikłe światło.

Anglesey rozciągnął swą szaroniebieską postać na podłodze, ciężko dysząc. Nie było sensu przeklinać burzy. Te amoniakalne zawieruchy często rozpętywały się o zachodzie słońca i nie pozostawało nic innego, tylko je przeczekać. Poza tym był zmęczony.

Za jakieś pięć godzin zacznie świtać. Miał nadzieję, że tego wieczora uda mu się odlać brzeszczot siekiery, ale może lepiej wykonywać taką pracę przy dziennym świetle.

Zdjął z półki ciało dziesięcionoga i jadł mięso na surowo, czyniąc dłuższe przerwy w celu zaczerpnięcia z dzbanka sporych łyków płynnego metanu. Sprawy przybiorą lepszy obrót, gdy tylko postara się o odpowiednie narzędzia; na razie wszystko trzeba było z wielkim trudem wykonywać i formować za pomocą zębów, pazurów i przypadkiem znalezionych sopli lodu oraz obrzydliwie delikatnych, rozpadających się fragmentów statku. Dajcie mu kilka lat, a będzie żył jak człowiek.

Ziewnął, przeciągnął się i ułożył do snu.



Nieco ponad sto osiemdziesiąt tysięcy kilometrów od tego miejsca Edward Anglesey zdjął z głowy hełm.

Rozejrzał się dookoła, mrużąc oczy. Po przeżyciach na powierzchni Jowisza czuł się zawsze trochę nierealne z powrotem w czystym, uporządkowanym świecie sterowni.

Mięśnie go bolały. Nie powinny. W rzeczywistości nie walczył z huraganem wiejącym z prędkością kilkuset kilometrów na godzinę przy potrójnej grawitacji i temperaturze 133 stopni poniżej zera. Był tutaj, w niemal zerowej grawitacji Piątego, oddychając mieszaniną tlenoazotową. To Joe żył tam na dole i napełniał płuca wodorem i helem pod ciśnieniem, którego wartość można było jedynie szacować, bo roztrzaskiwało aneroidy i rozstrajało piezometry.

Niemniej jego ciało czuło się zmęczone i rozbite. Napięcie, niewątpliwie - psychosomatyka. Ostatecznie przez dobre kilkanaście godzin w pewnym sensie on był Joem, a Joe ciężko pracował.

Po zdjęciu hełmu Anglesey podtrzymywał tylko cienką nić tożsamości. Esprojektor w dalszym ciągu był nastrojony na mózg Joego, ale nie skupiał się już na jego własnym. Gdzieś w głębi umysłu rozpoznawał nieokreślone uczucie senności. Co jakiś czas mgliste plamy barw znosiło ku stonowanej czerni - czyżby sny? Niewykluczone, że mózg Joego powinien trochę śnić w czasie, gdy umysł Angleseya z niego nie korzystał.

Na konsolecie projektora zamigotała czerwona lampka i dzwonek zapiszczał z elektronicznego strachu. Anglesey rzucił przekleństwo. Chude palce zatańczyły na klawiaturze fotela; obrócił się w miejscu i wystartował na drugi koniec sterowni do zespołu instrumentów pomiarowych. Tak, to tutaj - znowu lampka K wpadła w oscylację. Spalił się obwód. Jedną ręką szarpnął ściankę czołową, drugą zaczął grzebać w panelu.

Wewnątrz umysłu poczuł zanikanie łączności z Joem. Gdyby chociaż na chwilę stracił całkowicie łączność, nie wiadomo, czy udałoby mu się ją przywrócić. A Joe był inwestycją wartości kilku milionów dolarów i wielu lat pracy znakomitych specjalistów.

Anglesey wyjął winowajczynię z gniazdka i walnął nią o podłogę. Bańka eksplodowała. Trochę mu ulżyło, dokładnie tyle, żeby znaleźć nową lampę, wetknąć ją do gniazdka i na powrót włączyć prąd. Kiedy maszyna nagrzała się i znowu zaczynała wzmacniać, uczucie obecności Joego w ciemnych zakamarkach mózgu pogłębiło się.

Wówczas człowiek w elektrycznym fotelu na kółkach powoli wyjechał ze sterowni na korytarz. Niech ktoś inny posprząta szkło po rozbitej lampie. Mam to gdzieś. Mam gdzieś wszystkich.



Jan Cornelius nigdy nie był od Ziemi dalej, niż jakieś komfortowe uzdrowisko na Księżycu. Dręczyła go myśl, że dał się naciągnąć Psionics Inc. na trzynastomiesięczne wygnanie. Fakt, iż wiedział o esprojektorach i ich kapryśnych wnętrzach tyle co o każdym człowieku na świecie, nie był żadnym usprawiedliwieniem. Po co w ogóle wysyłać kogokolwiek? Kogo to obchodziło?

Oczywiście Federacyjną Akademię Nauk. Najwyraźniej podpisała owym brodatym pustelnikom czek in blanco na koszt podatników.

I w taki sposób Cornelius utyskiwał sam do siebie przez cały lot po hiperboli w kierunku Jowisza. Potem prędko zmieniające się kierunki przyspieszeń, oznaczające zbliżanie się do jego maleńkiego satelity wewnętrznego, doprowadziły Corneliusa do zbyt opłakanego stanu, by miał jeszcze ochotę zrzędzić. A kiedy wreszcie, tuż przed rozładunkiem, poszedł na górę do cieplarni, by rzucić okiem na Jowisza, nie wyrzekł ani słowa. Nikt tego nie czyni za pierwszym razem.

Arne Viken czekał cierpliwie, aż Cornelius napatrzy się do syta. Mnie też to jeszcze bierze, wspominał. Za gardło. Czasem aż boję się patrzeć.

W końcu Cornelius odwrócił się od iluminatora. Sam miał trochę jowiszową posturę, będąc masywnym mężczyzną o imponującym brzuchu.

- Nie wiedziałem - szepnął. - Nigdy nie sądziłem... Widziałem filmy, ale...

Viken skinął ze zrozumieniem głową.

- W samej rzeczy, doktorze Cornelius. Filmy nie dają o nim pojęcia.

Z miejsca, gdzie stali, widać było ciemną, nierówną powierzchnię satelity, mocno pofałdowaną na krótkim odcinku tuż za wąskim pasem lądowiska, a dalej ostro opadającą. Wydawało się, że na tym księżycu nie ma miejsca nawet na platformę kosmiczną - a zimne konstelacje płyną za nim oraz wokół niego. Jedną piątą nieba pokrywał jasnobursztynowego koloru, opasany różnobarwnymi wstęgami Jowisz, nakrapiany cieniami księżyców o rozmiarach planetarnych oraz wirami atmosferycznymi wielkości Ziemi. Jeśli byłaby tu jakakolwiek odczuwalna grawitacja, Cornelius pomyślałby odruchowo, że ta wielka planeta spada na niego. W rzeczywistości miał uczucie, jakby go ssało w górę; nie przestały go jeszcze boleć dłonie, którymi chwycił poręcz, żeby się przytrzymać.

- Żyje pan tutaj... całkiem sam... z tym...? - spytał zduszonym głosem.

- Och, wie pan, jest tu nas razem około pięćdziesięciu, całkiem sympatycznych - odrzekł Viken. - Nie jest najgorzej. Wszyscy zapisują się na turnusy czterocyklowe - czterech przylotów statku - i może pan wierzyć lub nie, doktorze Cornelius, to jest mój trzeci zaciąg.

Przybysz zaniechał głębszych dociekań. Było coś niepojętego w tych mężczyznach na Piątym. Na ogół nosili brody, chociaż poza tym dbali o wygląd zewnętrzny; ruchy ich ciał dostosowane do niskiej grawitacji były jakby lunatyczne; rozmowę prowadzili w taki sposób, iż miało się wrażenie, że chcą ją rozciągnąć na okres roku i jednego miesiąca między kolejnymi przylotami statków. Wpłynęła tak na nich ich klasztorna egzystencja - czy może złożyli swoiste śluby ubóstwa, czystości i posłuszeństwa, bo na zielonej Ziemi nie czuli się nigdy naprawdę w domu?

Trzynaście miesięcy! Cornelius wzdrygnął się. To będzie długie i zimne czekanie, a honorarium i dodatki gromadzące się dla niego były słabą pociechą tu, siedemset siedemdziesiąt milionów kilometrów od Słońca.

- Wspaniałe miejsce do badań naukowych - ciągnął Viken. - Same udogodnienia, dobrana paczka kolegów, spokój i cisza - oraz, oczywiście... - Wycelował kciukiem w planetę i odwrócił się do wyjścia.

Cornelius ruszył w ślad za nim, kołysząc się niezgrabnie.

- To bardzo ciekawe, niewątpliwie - mówił sapiąc. - Fascynujące. Ale doprawdy, doktorze Viken, gnać mnie taki kawał drogi i kazać mi spędzać rok z hakiem w oczekiwaniu na najbliższy statek - żeby wykonać robotę, która może mi zająć kilka tygodni...

- Jest pan pewien, że to takie proste? - zapytał grzecznie Viken. Obejrzał się za siebie i w jego oczach było coś takiego, co zmusiło Corneliusa do milczenia. - Po tych wszystkich latach spędzonych tutaj pragnąłbym zetknąć się kiedyś z taką sprawą, choćby najbardziej zagmatwaną, która nie okaże się jeszcze bardziej zagmatwana, gdy podejdzie się do niej we właściwy sposób.



Przeszli przez śluzę i tunel łączący ją z wejściem do Stacji. Niemal wszystko znajdowało się pod ziemią. Pokoje, laboratoria, nawet korytarze odznaczały się pewnym luksusem - we wspólnej sali był nawet kominek z prawdziwym ogniem! Bóg jeden wie, ile to musiało kosztować! Zastanowiwszy się nad ogromną zimną pustką, w jakiej kryła się królewska planeta, i nad swoim rocznym wyrokiem, Cornelius doszedł do wniosku, że takie luksusy były rzeczywiście biologiczną koniecznością.

Viken zaprowadził go do przyjemnie urządzonego pokoju, który miał być odtąd jego własnością. - Niedługo przyniesiemy bagaże i wyładujemy pański sprzęt psioniczny. Teraz wszyscy albo rozmawiają z załogą statku, albo czytają listy.

Cornelius skinął w roztargnieniu głową i usiadł. Krzesło, jak wszystkie meble na niską grawitację, było po prostu pająkowatym szkieletem, ale podtrzymywało jego cielsko całkiem wygodnie. Sięgnął do kieszeni płaszcza w nadziei, że uda mu się przekupić tego człowieka, by dotrzymał mu przez chwilę towarzystwa. - Cygaro? Przywiozłem trochę z Amsterdamu.

- Dzięki. - Viken przyjął je z przykrą dla Corneliusa obojętnością, skrzyżował długie chude nogi i dmuchał szarymi kłębami dymu.

- Hm... pan jest tu szefem?

- Niezupełnie. Nikt tu nie jest szefem. Mamy za to jednego administratora-kucharza - do załatwiania niewielkiej ilości spraw tego rodzaju, jakie się mogą wyłonić. Proszę nie zapominać, że to jest stacja naukowa, zawsze i wszędzie.

- Wobec tego czym się pan zajmuje?

Viken skrzywił się.

- Proszę innych nie wypytywać tak bezceremonialnie, doktorze Cornelius - przestrzegł go. - Woleliby raczej pogawędzić sobie z przybyszem jak najdłużej. To rzadka okazja obcować z kimś, kogo wszelkich najdrobniejszych odpowiedzi się nie... och, nie musi pan przepraszać. Nie ma sprawy. Jestem fizykiem specjalizującym się w ciałach stałych pod ultrawysokim ciśnieniem. - Skinął głową w stronę ściany. - Jest ich dużo do przebadania - tam!

- Rozumiem. - Cornelius przez chwilę palił w milczeniu cygaro. Następnie rzekł: - Mam się zająć kłopotami z psioniką, ale szczerze mówiąc, nie widzę na razie powodu, dla którego wasze maszyny miałyby się źle sprawować, jak doniesiono.

- Chodzi panu o to, że... hm, że na Ziemi lampy K mają wyższą stabilność?

- A także na Księżycu, na Marsie, na Wenus - widocznie wszędzie, tylko nie tutaj. - Cornelius wzruszył ramionami. - Naturalnie wszystkie wiązki psi są kapryśne i czasem dochodzi do niepożądanych sprzężeń, kiedy się... Nie, najpierw pozbieram fakty, a potem zacznę teoretyzować. Kim są wasi espmeni?

- Jest tylko Anglesey, ale on wcale nie ma formalnego przygotowania; zajął się tym po wypadku i wykazał takie wrodzone zdolności, że z miejsca go tutaj wysłano, kiedy się zgłosił na ochotnika. Tak trudno dostać kogokolwiek na Piątego, iż nie jesteśmy drobiazgowi co do stopni. A jeśli już o tym mowa, to Ed daje sobie radę z prowadzeniem Joego równie dobrze, jak doktorzy psioniki.

- Ach, tak. Waszego pseudojowiszanina. Tej sprawie również muszę się przyjrzeć bardzo dokładnie - powiedział Cornelius. Mimo wszystko, zaczynało go to interesować. - Może źródłem kłopotów jest coś w biochemii Joego. Kto wie? Zdradzę panu pewną małą, dobrze strzeżoną tajemnicę, doktorze Viken: psioniką nie jest nauką ścisłą.

Tamten uśmiechnął się szeroko.

- Ani fizyka - powiedział. Po chwili dodał poważniej: - W każdym razie, moja gałąź fizyki. Mam nadzieję uczynić ją ścisłą. Dlatego w ogóle tu jestem, jak pan się domyśla. Dlatego wszyscy tu jesteśmy.



W pierwszej chwili widok Edwarda Angleseya przyprawiał o lekki szok. To była głowa, dwoje ramion i para niepokojących, intensywnie niebieskich, wytrzeszczonych oczu. Cała reszta była nieważnym szczegółem, schowanym w pojeździe na kółkach.

- Z zawodu biofizyk - powiedział Viken Corneliusowi. - Zajmował się zarodnikami atmosferycznymi na Stacji Ziemia, kiedy był jeszcze młody - nagle wypadek, przywaliło go poniżej klatki piersiowej, praktycznie wszystko ma tam zmiażdżone. Typ ponuraka, musi się pan z nim obchodzić jak z jajkiem.

Posadzony na wąskim krześle w sterowni projektora psi, Cornelius doszedł do wniosku, że Viken odmalował prawdę w zbyt jasnych barwach.

Anglesey mówił z pełnymi ustami, nieelegancko, każąc czułkom przy fotelu sprzątać za sobą okruszki.

- Ja muszę - wyjaśnił. - W tym kretyńskim miejscu obowiązuje czas ziemski, GMT, a na Jowiszu nie. Muszę tutaj tkwić, kiedykolwiek Joe się budzi, gotów na jego przejęcie.

- Nie może pana ktoś zastępować? - spytał Cornelius.

- Ba! - Anglesey wbił nóż w kromkę proteidu i pogroził nią przybyszowi. Ponieważ był to dla niego język rodzony, złorzeczył po angielsku - w języku powszechnie używanym na Stacji - ze straszną zawziętością. - Słuchaj, no! Stosowałeś kiedy terapię pozazmysłową? Nie sam podsłuch czy nawet dwustronny kontakt, tylko prawdziwy nadzór wychowawczy?

- Nie. Na to trzeba specjalnych, wrodzonych zdolności, takich jak pańskie. - Cornelius uśmiechnął się. Jego krótka i przymilna wypowiedź została przełknięta, bez większej uwagi ze strony zaciętej twarzy naprzeciwko. - O ile dobrze rozumiem, chodzi o przypadki analogiczne do, hm, przywracania sprawności systemowi nerwowemu dziecka dotkniętego paraliżem?

- Tak, tak. Niezły przykład. Czy próbował ktoś zgnieść kiedy osobowość dziecka, przejąć ją w najbardziej dosłownym sensie?

- Mój Boże, nie!

- Nawet w charakterze eksperymentu naukowego? - Anglesey wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Czy którykolwiek operator esprojektora chlusnął kiedy energią i zalał dziecięcy mózg własnymi myślami? Dalejże, Cornelius, nie sypnę cię!

- No cóż... to nie moja branża, jak pan wie. - Psionik ostrożnie odwrócił głowę, napotkał łagodne oblicze tarczy zegarowej i utkwił w niej wzrok. - Słyszałem, hm, coś nie coś... No cóż, owszem, były próby w pewnych przypadkach patologicznych, przebicia się... zniszczenia przemocą złudzeń i iluzji pacjenta...

- I nie wyszło - odrzekł Anglesey. Roześmiał się. - To się nie może udać, nawet na dziecku, nie mówiąc już o dorosłym z całkowicie ukształtowaną osobowością. Przecież trzeba było dziesięciu lat udoskonaleń - prawda? - nim udało się maszynę usprawnić do tego stopnia, aby psychiatrzy mogli choć „podsłuchiwać” mimo naturalnych różnic między ich wzorcami myślowymi a pacjentów - mimo różnic wywołujących interferencje mieszające pacjentom w głowach. Maszyna musi dostosowywać się automatycznie do różnic między poszczególnymi osobnikami. Między gatunkami przerzucać mostów nie potrafimy w dalszym ciągu.

Jeśli druga osoba jest skłonna do współpracy, możesz bardzo delikatnie kierować jej myśleniem. I to wszystko. Jeśli usiłujesz przejąć władzę nad innym mózgiem, mózgiem z własną przeszłością i doświadczeniem, z własnym ja, poważnie narażasz własne zdrowie psychiczne. Ten drugi mózg będzie się instynktownie bronić. W pełni rozwinięta, dojrzała, zahartowana osobowość ludzka jest po prostu zbyt złożona, by można nią było sterować z zewnątrz. Posiada zbyt dużo dróg ucieczki, za dużo „ciemnych sił”, jakie podświadomość może wezwać w obronie osobowości, jeśli jej integralność jest zagrożona. Do cholery, człowieku, nie umiemy panować nawet nad własnymi umysłami, a co dopiero nad cudzymi!

Skrzekliwa tyrada Angleseya urwała się. Siedział zatopiony w myślach przy pulpicie sterowniczym i bębnił palcami po klawiaturze swojej mechanicznej matki.

- Więc? - zapytał po chwili Cornelius.

Nie powinien się, być może, odzywać, lecz nie potrafił powstrzymać się od mówienia. Było zbyt dużo ciszy - to prawie osiemset milionów kilometrów stąd od Słońca. Kiedy zamykasz usta na pięć minut, cisza zaczyna dzwonić ci w uszach jak na alarm.

- Więc? - zadrwił Anglesey. - A więc nasz pseudojowiszanin, Joe, ma fizycznie dojrzały mózg. Cały sekret mojej władzy nad nim polega na tym, że mózgowi Joego nigdy nie dano szansy stworzenia własnej osobowości. To ja jestem Joe. Nie opuszczałem go od chwili narodzenia się jego świadomości. Wiązka psi przekazuje do mnie wszystkie dane z jego zmysłów i śle mu w zamian nerwowe impulsy motoryczne. Niemniej jednak on ma wspaniały mózg, a jego komórki nerwowe rejestrują ślady wszelkich przeżyć, dokładnie tak samo jak twoje lub moje; jego synapsy przybrały topografię, która odpowiada mojemu „wzorcowi osobowości”.

Każdy inny espmen, przejmujący go ode mnie, przekonałby się, że byłoby to jak próba wyzucia mnie samego z mojego mózgu. Tego nie da się zrobić. Mówiąc ściśle, Joe ma bez wątpienia tylko podstawowy zestaw wspomnień Angleseya - ja na przykład nie powtarzam sobie twierdzeń trygonometrycznych, kiedy nim steruję - ale jest wyposażony wystarczająco dobrze, żeby stać się, potencjalnie, odrębną osobowością.

Faktem jest, że zawsze, gdy budzi się ze snu - zazwyczaj jest kilkuminutowy poślizg, zanim wyczuję zmianę poprzez moje naturalne zdolności psi i ustawię wzmocnienie hełmu - czeka mnie mały pojedynek. Odczuwam niemal... pewien opór, dopóki nie doprowadzę jego prądów psychicznych do absolutnej zgodności fazowej z moimi. Samo marzenie senne było wystarczająco odmiennym doświadczeniem, żeby... - Angleseyowi nie chciało się kończyć zdania.

- Rozumiem - powiedział cicho Cornelius. - Tak, to jasne. Swoją drogą, niesłychane, że może pan mieć taki wszechstronny kontakt z istotą o całkowicie innym metabolizmie.

- To już nie potrwa długo - rzekł z ironią espmen - chyba że potrafisz usunąć powód palenia się lamp K. Mój zapas części zamiennych jest na wyczerpaniu.

- Mam kilka hipotez roboczych - odparł Cornelius - lecz tak słabo znamy zasadę rozchodzenia się wiązki psi - prędkość nieskończenie wielka czy tylko bardzo duża, czy moc wiązki zależy ostatecznie od odległości, czy nie? A co wiemy o możliwych skutkach transmisji - och, na przykład poprzez zdegenerowaną materię w jądrze Jowisza? Mój Boże, planety, na której woda to ciężki minerał, a wodór - metal! Co my w ogóle wiemy?

- Mamy się o tym przekonać - warknął Anglesey. - O to chodzi w tym całym projekcie. Q wiedzę! Bzdura! - Omal nie splunął na podłogę.- Widocznie nawet ta odrobina wiedzy, jaką zgromadziliśmy do tej pory, nie dotarła do ludzi. Tam gdzie żyje Joe, wodór jest wciąż gazem. Musiałby kopać wiele kilometrów w głąb, żeby dotrzeć do warstwy stałej. I oczekuje się ode mnie, bym przeprowadził naukową analizę warunków na Jowiszu.

Cornelius postanowił to przeczekać, pozwalając Angleseyowi się wyszaleć, a sam zajął się roztrząsaniem problemu oscylacji lamp K.

- Oni tam na Ziemi niczego nie rozumieją. I tu też nie. Czasami zdaje mi się, że nie chcą zrozumieć. Joe tkwi na dole nie mając niczego poza parą własnych rąk. On, ja, my - na początku wiedzieliśmy niewiele więcej ponad to, że prawdopodobnie będzie mógł odżywiać się miejscowymi formami życia. Poświęca prawie cały czas na zdobywanie żywności. To cud, że zdołał tyle osiągnąć w ciągu kilku tygodni - zbudował sobie dom, rozpoznał najbliższe otoczenie, zabrał się do metalurgii czy hydrourgii - nazwij to, jak chcesz. Czego jeszcze żądają ode mnie, do jasnej cholery?

- Tak, tak - mruknął Cornelius. - Owszem, ja...

Anglesey podniósł białą, kościstą twarz. Jakaś mgiełka pokazała mu się w oczach.

- Co to...? - zaczął Cornelius.

- Zamknij się! - Anglesey błyskawicznie obrócił się wraz z fotelem, na oślep sięgnął po hełm i założył go na głowę. - Joe się budzi. Zjeżdżaj!

- Ale jeśli pozwoli mi pan pracować tylko w trakcie jego snu, to jak mam...? - zaprotestował Cornelius.

Anglesey zaklął i rzucił w niego obcęgami. To był marny rzut, nawet jak na niskie ciążenie. Cornelius cofnął się w kierunku drzwi Anglesey nastawiał esprojektor. Nagle szarpnął się ostro.

- Cornelius!

- Co się stało? - Psionik usiłował podbiec z powrotem, przeszarżował i poślizgnął się, wpadając w rezultacie na tablicę rozdzielczą.

- Znowu lampa K. - Anglesey zrzucił hełm. To musiało boleć jak diabli, kiedy w mózgu odebrało się lawinowo narastający i wzmacniany skowyt psychiczny, ale on rzekł tylko: - Wymień mi ją. Szybko. A potem wynoś się i zostaw mnie w spokoju. Joe nie przebudził się samodzielnie. Coś jeszcze wślizgnęło się do schronienia wraz ze mną - wpadłem tam na dole w niezłe tarapaty.



To był dzień ciężkiej pracy i Joe zapadł w głęboki sen. Spał, dopóki na jego gardle nie zacisnęły się łapy.

Wówczas przez chwilę doznawał tylko fali obłędnego, paraliżującego strachu. Wydawało mu się, że znów jest na Stacji Ziemia, unosząc się w stanie nieważkości na końcu liny, a tysiąc mroźnych gwiazd otacza świetlnym kołem planetę naprzeciw niego. Odniósł wrażenie, że wielki, ciężki dźwigar zerwał się ze swych cum i ruszył w jego stronę, powoli, choć z całą bezwzględnością inercji swoich zimnych ton, wirując i migocząc w świetle Ziemi a jedyny dźwięk to on sam przeraźliwy wrzask i znowu wrzask w jego hełmie próbował zerwać się z kabla dźwigar trącił go tak delikatnie lecz wciąż się przemieszczał on się przemieszczał wraz z nim wgniotło go w ścianę stacji wtulił się w nią jego porwany kombinezon pienił się gdy chciał zatkać swoje zranione ja była krew zlana z pianą jego krew darł się Joe.

Powodowany konwulsyjną reakcją Joe rozerwał łapy na jego szyi i odrzucił czarnego stwora na drugi koniec ziemianki. Z głośnym hukiem stwór walnął o ścianę; lampka spadła na ziemię i zgasła.

Joe stał w ciemności ciężko dysząc, zdając sobie niejasno sprawę, że kiedy spał, wichura zamarła, z przeraźliwego wycia przechodząc do głębokiego pomruku.

Odrzucone na bok stworzenie jęczało z bólu i czołgało się pod ścianą. Wśród ciemności Joe szukał po omacku swojej maczugi.

Coś zaskrobało w ziemię. Przekop! Szły przez przekop! Joe ruszył na oślep na spotkanie z nimi. Serce waliło mu jak młot, a jego nos chłonął obce zapachy.

Stworzenie, jakie się ukazało, gdy zacisnęły się na nim łapy Joe, było o połowę mniejsze od niego, miało za to sześć stóp o monstrualnych pazurach i parę trójpalczastych kończyn górnych, wyciągających się do jego oczu. Joe zaklął, uniósł wijące się stworzenie do góry i grzmotnął nim o ziemię. Zapiszczało, a on usłyszał trzask kości.

- No, dalejże! - Joe wygiął się w łuk i parskał na nie, tak jak tygrys zagrożony przez gąsienice-olbrzymy.

Napływały przez tunel masami do jego izby, kilkanaście wtargnęło do środka, gdy walczył z jedną, która owinęła się wokół jego ramion i pazurami szczepiła z nim swoje krępe, wężowate ciało. Szarpały go za nogi, usiłując wpełznąć mu na grzbiet. Raził w lewo i prawo własnymi pazurami, bił ogonem, przewrócił się i utonął pod masą napastników. Powstał z całym mnóstwem nadal uczepionych jego ciała. Szamotał się z nimi w ciemności. Kotłujący się gąszcz kończyn uderzył w ścianę ziemianki. Zatrzęsła się, pękła krokiew, dach runął na ziemię. Anglesey stał w głębokim dole między potłuczonymi płytami lodu w nikłym świetle zachodzącego Ganimedesa.

Widział teraz, że potwory były czarne i miały wystarczająco duże łby, by pomieścić mózg, mniejszy niż u człowieka, ale być może większy niż u małpy. Było ich około dwudziestu, z trudem wydobywały się spod rumowiska, a potem falami rzucały na niego z tą samą przeraźliwą zaciekłością.

Dlaczego?

Małpia reakcja, pomyślał Anglesey gdzieś na dnie duszy. Zobaczyć obcego, bać się obcego, nienawidzić obcego, zabić obcego. Jego klatka piersiowa unosiła się i opadała, pompując powietrze przez zaschnięte gardło. Wyrwał jedną całą belkę, chwycił ją w połowie i zamachnął się drewnem twardym jak metal.

Najbliższe stworzenie padło z roztrzaskanym łbem. Drugie z przetrąconym karkiem. Trzecie zostało gwałtownie odrzucone ze zgruchotanymi żebrami w objęcia czwartego; oba runęły na ziemię. Joe zaczął się śmiać. To zaczynało być zabawne.

- Jeee-huuu! Tyyygryys! - Puścił się biegiem po zlodowaciałej ziemi w kierunku hordy. Rozbiegły się, wyjąc. Ścigał je, dopóki ostatnie nie zniknęły w lesie.

Ciężko dysząc Joe popatrzył na trupy. Sam krwawił, było mu zimno, odczuwał ból i głód, a jego schronienie leżało w ruinie - ale pobił je! Pod wpływem nagłego impulsu omal nie uderzył się w piersi z wyciem. Przez chwilę się wahał. Czemu nie? Anglesey odrzucił w tył głowę i wzniósł okrzyk triumfu ku bladej tarczy Ganimedesa.

Później wziął się do pracy. Najpierw rozpalił ognisko pod osłoną statku - z którego do tej pory zostało niewiele ponad pagórek rdzy. Horda potworów wyła w ciemności wśród spękanej ziemi, nie zrezygnowały z niego, powrócą.

Rozszarpał lędźwie jednemu z zabitych i odgryzł kawałek mięsa. Całkiem dobre. Byłoby jeszcze lepsze, gdyby je właściwie przyrządzić. Ha! Popełniły wielki błąd, zwracając jego uwagę na swoje istnienie! Kończył śniadanie, kiedy Ganimedes chował się za górami lodowymi na zachodzie. Wkrótce zacznie świtać. Powietrze było prawie nieruchome, a wysoko nad głową latało stado przypominających naleśniki podniebnych brzytwodziobów, jak je nazywał Anglesey, koloru wypolerowanej miedzi, połyskujących w nieśmiałych promieniach brzasku.

Joe przetrząsał ruiny swojej chaty, dopóki nie odnalazł aparatu do wytapiania wody. Nie był uszkodzony. Pierwsza rzecz, to stopić trochę lodu i odlać go do form siekiery, noża, piły i młotka, które przygotował z wielkim trudem. W warunkach jowiszowych metan był płynem, który się piło, a woda - zestalonym minerałem. Nadawała się doskonale na narzędzia. Później spróbuje ją stopić z innymi substancjami.

A potem - tak. Do diabła z ziemianką, przez jakiś czas może spać pod gołym niebem. Zrobi łuk, zastawi pułapki, będzie gotów urządzić masakrę gąsienicom, jeśli go znowu zaatakują. Niedaleko stąd była rozpadlina schodząca głęboko ku przejmującemu zimnu metalicznego wodoru: naturalna lodówka, miejsce na przechowywanie wielotygodniowych zapasów mięsa, które dostarczą jego wrogowie. Zostanie mu dużo wolnego czasu... Och! Cholernie dużo!

Joe roześmiał się z zadowoleniem i położył się, by obejrzeć wschód słońca.

Na nowo zdał sobie sprawę, co to za urocze miejsce. Widzisz, jak mała połyskliwa iskierka Słońca żegluje do góry spoza wschodnich wałów ciemnopurpurowej mgły, żyłkowanej różem i złotem; widzisz, jak światło powoli narasta, dopóki ogromny wklęsły luk nieba nie stanie się jednym potokiem promieniowania^ widzisz, jak światło wlewa ciepło i życie w rozległą piękną krainę, milion kilometrów kwadratowych niskich szumiących lasów i migotliwie falujących jezior i pióropuszy wodorowych gejzerów; i widzisz, widzisz, widzisz, jak lodowe góry zachodu rozbłyskują niczym szara stal!

Anglesey wciągnął głęboko w płuca gwałtowny poranny wiatr i krzyknął z chłopięcej radości.



- Sam biologiem nie jestem - zastrzegł się Viken. - Ale być może dzięki temu lepiej uda mi się przedstawić panu ogólną sytuację. Potem Lopez albo Matsumoto mogliby odpowiedzieć na wszelkie szczegółowe pytania.

- Doskonale - zgodził się Cornelius. - Lecz proszę przyjąć, że jestem absolutnym ignorantem, jeśli chodzi o ten projekt, zgoda? Prawie jestem, wie pan o tym.

- Jak pan sobie życzy - roześmiał się Viken.

Stali w zewnętrznym biurze sekcji ksenobiologicznej. W pobliżu nie było nikogo, gdyż zegary stacji wskazywały 17.30 GMT, a prace szły tylko na jedną zmianę. Nie było potrzeby pracować dłużej, dopóki działka Angleseya nie zacznie dostarczać danych powierzchniowych.

Fizyk pochylił się i podniósł z biurka przycisk do papieru. - Jeden z chłopców zrobił ją dla żartów - powiedział - ale to zupełnie dobry wizerunek Joego. Liczy około pięciu stóp, mierząc przy głowie.

Cornelius obracał w dłoniach plastykową figurkę. Jeśli wyobrazić sobie kociego centaura z grubym chwytnym ogonem... Tułów był przysadzisty, o długich kończynach, silnie umięśniony; łysa głowa okrągła, szerokonosa, z wielkimi, głęboko osadzonymi oczami i mocnymi szczękami, ale to rzeczywiście przypominało ludzką twarz. Barwa ogólna była niebieskoszara.

- Samiec, jak widzę - zwrócił uwagę.

- Oczywiście. Pan, zdajecie, nie rozumie. Joe jest kompletnym pseudojowiszaninem, jeśli wolno nam to stwierdzić - końcowym modelem, rozpracowanym pod każdym względem. Jest odpowiedzią na naukowe pytanie, którego postawienie zajęło pięćdziesiąt lat.

Viken spojrzał z ukosa na Corneliusa.

- A więc zdaje pan sobie sprawę ze znaczenia pańskiej misji, prawda?

- Zrobię, co będę mógł - odparł psionik. - Lecz gdyby... no cóż, załóżmy, że awaria lampy lub coś innego sprawi, iż stracicie Joego, nim zdążę rozwiązać problem oscylacji. Macie chyba w zapasie innych, prawda?

- Och, naturalnie - odrzekł markotnie Viken. - Ale koszty... Nie jesteśmy na nieograniczonym budżecie. Wydajemy oczywiście mnóstwo pieniędzy, bo pluć i łapać w takiej odległości od Ziemi to droga przyjemność. Ale z tego samego powodu swoboda naszych posunięć jest nieduża.

Włożył ręce do kieszeni i poczłapał ze spuszczoną głową w kierunku wewnętrznych drzwi, laboratoriów, przemawiając niskim, natarczywym głosem.

- Pan nie zdaje sobie chyba sprawy, jaką koszmarną planetą jest Jowisz. To nie tyle powierzchniowa siła ciążenia - trochę mniej od trzech g, co to jest? - ile potencjał grawitacyjny, dziesięciokrotnie większy niż ziemski. Temperatura. Ciśnienie. A przede wszystkim atmosfera, burze i ciemność!

Gdy statek schodzi do lądowania na powierzchni Jowisza - odbywa się to z pomocą radia - cieknie jak sito dla zneutralizowania ciśnienia, ale poza tym jest to za każdym razem najpotężniejszy, absolutnie najmocniejszy model aktualnie produkowany, wyładowany rozmaitymi czujnikami, serwomechanizmami, wszelką aparaturą, zabezpieczającą, jaką umysł ludzki musiał wymyślić, żeby ochronić kupę precyzyjnego sprzętu wartości milionów dolarów. I co się dzieje? Połowa statków w ogóle nie dociera do powierzchni. Porywa je burza i miota gdzieś nimi albo zderzają się z bryłą Kry 7 - mniejszą wersją Czerwonej Plamy - albo, niech ja skonam, to co uchodzi tu za stado ptaków, taranuje któryś i rozbija. A dla tej drugiej połowy, której uda się wylądować, jest to podróż w jedną stronę. Nie próbujemy nawet odstawiać ich z powrotem. Jeśli naprężenia nie rozerwały czegoś podczas lądowania, to i tak skazała je korozja. Wodór przy jowiszowym ciśnieniu wyczynia z metalami zabawne rzeczy.

Dostarczenie Joego na powierzchnię kosztowało ogółem jakieś pięć milionów - jednego osobnika. Każdy następny będzie kosztować, jeśli nam się poszczęści, parę milionów więcej.

Viken kopnięciem otworzył drzwi na oścież i poszedł przodem. W głębi znajdowało się wielkie pomieszczenie, nisko sklepione, rozjaśnione zimnym światłem i przepełnione szumem wentylatorów. Przypominało Corneliusowi laboratorium nukleoniczne; przez chwilę nie mógł sobie uzmysłowić dlaczego, po czym rozpoznał zawiłości zdalnego sterowania, zdalnej obserwacji, ściany odgradzające siły, które mogłyby zniszczyć cały ten księżyc.

- One są konieczne ze względu na ciśnienie, rzecz jasna - powiedział Viken wskazując szereg osłon. - I zimno. I sam wodór, jako drobniejszą groźbę. Mamy tu urządzenia odtwarzające warunki w jowiszowym... hm... powietrzu. Oto miejsce, w którym cały ten projekt naprawdę się zaczął.

- Słyszałem coś nie coś. Nie zaczerpywaliście zarodników unoszących się w atmosferze?

- Ja nie. - Viken roześmiał się. - Zespół Tottiego to zrobił, pięćdziesiąt lat temu. Udowodnili, że na Jowiszu istnieje życie. Życie, wykorzystujące ciekły metan jako punkt startu dla syntezy nitrozwiązków: rośliny wykorzystując energię słoneczną do budowy nienasyconych związków węglowych uwalniają wodór; zwierzęta zjadając rośliny redukują te związki ponownie do postaci nasyconej. Jest nawet odpowiednik spalania. Takie reakcje wymagają złożonych enzymów, a więc... no cóż, to nie moja dziedzina.

- Biochemia jowiszowa została więc całkiem dobrze poznana.

- O, tak. Nawet w czasach Tottiego dysponowano wysoko rozwiniętą technologią biotyczną - zsyntetyzowano już ziemskie bakterie i całkiem nieźle odwzorowano większość struktur genowych. Jedyną przyczyną, że tak długo trwało sporządzenie diagramu procesów życiowych na Jowiszu, były trudności techniczne, wysokie ciśnienie i temu podobne.

- Kiedy właściwie udało się zobaczyć powierzchnię Jowisza?

- Dokonał tego Grey, przed mniej więcej trzydziestu laty. Spuścił na dół sondę telewizyjną, która przetrwała wystarczająco długo, by przekazać mu całą serię obrazów. Od tego czasu technika rozwinęła się. Wiemy, że Jowisz roi się od własnego, przedziwnego życia, być może bardziej płodnego niż życie na Ziemi. Ekstrapolując z unoszących się w atmosferze mikroorganizmów, nasz zespół przeprowadził próbne syntezy tkankowców i ...

Viken westchnął.

- Do diabła, gdybyż tu było rodzime życie inteligentne! Wyobraża pan sobie, doktorze Cornelius, o czym mogliby nam opowiedzieć, o tylu szczegółach, o tylu... proszę tylko pomyśleć, jak daleko zaszliśmy na Ziemi z chemią niskich ciśnień od czasów Lavoisiera. Tu jest szansa nauczenia się chemii i fizyki wysokich ciśnień, przynajmniej równie bogatych w możliwości!

Po chwili Cornelius zapytał przekornie:

- Jest pan pewny, że nie ma żadnych Jowiszan?

- Ach, no jasne, mogłoby ich być wiele miliardów. - Viken wzruszył ramionami. - Miasta, imperia, wszystko, co pan chce. Jowisz ma powierzchnię wielkości stu Ziemi, a my widzieliśmy kilkanaście niedużych regionów. Jedno wiemy z całą pewnością - nie ma tu żadnych Jowiszan używających radia. Wziąwszy pod uwagę ich atmosferę, niepodobna, żeby kiedykolwiek wynaleźli je dla siebie - proszę pomyśleć, jak gruba musiałaby być lampa elektronowa, jak potężna próżniowa pompa! Tak więc postanowiono ostatecznie, że najlepiej będzie, jak sami sobie stworzymy naszych Jowiszan.

Cornelius przeszedł za Vikenem przez laboratorium do następnego pokoju. Ten był mniej zagracony, robił wrażenie bardziej zadbanego; bałaganiarskie nawyki eksperymentatora ustąpiły przed niezawodną precyzją inżyniera.

Viken zbliżył się do jednego z pulpitów stojących pod ścianami i spojrzał na instrumenty pomiarowe.

- Za tą ścianą czeka następny pseudo - powiedział. -W tym wypadku samica. Leży pod ciśnieniem dwustu atmosfer i w temperaturze stu dziewięćdziesięciu stopni powyżej zera absolutnego. Jest to... układ z pępowiną, chyba tak by pan to nazwał, podtrzymujący jej procesy życiowe. Była hodowana do postaci dorosłej w tym... hm... stadium płodowym - modelowaliśmy naszych Jowiszan na wzór ziemskich ssaków. Nigdy nie była przytomna. I nie będzie, póki się nie „urodzi”. Trzymamy tutaj łącznie dwadzieścia samców i sześćdziesiąt samic. Liczymy, że mniej więcej połowa z nich dotrze na powierzchnię. Można zrobić więcej, jeśli zajdzie potrzeba. Nie same osobniki są takie drogie, tylko ich transport. A więc Joe będzie tam na dole zupełnie sam, dopóki nie nabierzemy pewności, że jego gatunek może przetrwać.

- O ile dobrze rozumiem, eksperymentowaliście najpierw z niższymi formami życia? - spytał Cornelius.

- Oczywiście. Trwało to dwadzieścia lat, nawet po wprowadzeniu technik wymuszonej katalizy, żeby przejść od sztucznego zarodnika unoszącego się w atmosferze do Joego. Wykorzystaliśmy wiązkę psi do nadzorowania wszystkiego, począwszy od pseudoowadów. Oddziaływanie międzygatunkowe jest możliwe, wie pan, jeśli system nerwowy marionetki będzie specjalnie w tym celu zaprojektowany i nie da mu się szansy rozwinięcia formy odmiennej od systemu nerwowego espmena.

- I Joe jest pierwszym pseudo, który sprawił kłopoty?

- Tak.

- Jedna hipoteza upada. - Cornelius siedział na stoliku dyndając grubymi nogami i przebierając palcami w rzadkich, lekko rudawych włosach. - Myślałem, że wszystkiemu winne może być jakieś zjawisko fizyczne na Jowiszu. Teraz wychodzi na to, że problem leży w samym Joem.

- Tyle i my wiemy - odparł Viken. Zapalił papierosa i wciągnął głęboko oba policzki. Wzrok miał zasępiony. - Trudno zrozumieć, co tu się dzieje. Specjaliści od biotyki mówią, że Pseudocentaurus sapiens jest zbudowany precyzyjniej od każdego wytworu ewolucji naturalnej.

- Nawet mózg?

- Nawet. Jest dokładną kopią ludzkiego, żeby umożliwić oddziaływanie wiązce psi, ale ma ulepszenia - wyższą stabilność.

- Są jednak jeszcze aspekty psychologiczne - rzekł Cornelius. - Pomimo wszystkich waszych wzmacniaczy i innych technicznych udogodnień psi nawet dzisiaj pozostaje zasadniczo domeną psychologii. Zastanówmy się nad doświadczeniami traumatycznymi. Domyślam się, że... płód pseudojowiszanina odbywa bardzo nieprzyjemną podróż na dół?

- Statek, owszem - odparł Viken. - Ale sam pseudo - nie, ponieważ jest cały zanurzony w płynach, tak samo jak pan przed urodzeniem.

- Niemniej jednak - odparł Cornelius - ciśnienie dwustu atmosfer tutaj, to nie to samo, co niewyobrażalne ciśnienie na Jowiszu. Czy taka zmiana nie może być szkodliwa?

Viken spojrzał na rozmówcę z respektem.

- Chyba nie - odparł. - Mówiłem już, że statki na Jowisza buduje się nieszczelne. Zewnętrzne ciśnienie przenoszone jest do... hm... mechanizmu macicznego poprzez szereg przepon, stopniowo. Schodzenie trwa wiele godzin, rozumie pan.

- Dobrze, co się dzieje dalej? - ciągnął Cornelius. - Statek ląduje, mechanizm maciczny otwiera się, pępowina się rozłącza i Joe, powiedzmy, rodzi się. Lecz on ma już dojrzały mózg. Przed wstrząsem nagłego rozbudzenia się świadomości nie chroni go niedorozwinięty mózg noworodka.

- Wzięliśmy to pod uwagę - odrzekł Viken. - Anglesey był sprzęgnięty fazowo z Joe wiązką psi, kiedy statek opuszczał nasz księżyc. A więc praktycznie to nie Joe się wyłonił i to nie on postrzegał. Joe nie był niczym więcej niż bryłą substancji biologicznej. Może ulec wstrząsowi psychicznemu tylko w takim stopniu co Ed, ponieważ to Ed jest na dole!

- Jak pan chce - powiedział Cornelius. - Nie planowaliście chyba jednak stworzenia gatunku marionetek, prawda?

- Och, na Boga, nie - odparł Viken. - Oczywiście, że nie. Jak się tylko przekonamy, że Joe jest właściwie urządzony, ściągniemy kilku dodatkowych espmenów i damy mu wsparcie w postaci innych pseudo. W końcu na dół wyśle się samice i nie sterowane samce, których wychowaniem zajmą się marionetki. Nowe pokolenie narodzi się już normalnie - no cóż, tak czy owak ostatecznym celem jest nieduża społeczność Jowiszan. Będą myśliwi, górnicy, rzemieślnicy, farmerzy, gospodynie domowe, fabryki. Wywyższą grupę kluczowych członków - rodzaj kapłaństwa. A kapłaństwo to będzie kontrolowane metodami psi, tak jak Joe. Potrzebne jest wyłącznie po to, by wytworzyć narzędzia, zająć się nauką czytania, przeprowadzić eksperymenty i informować nas o tym, na czym nam zależy.

Cornelius pokiwał głową. W sensie ogólnym taki był ów cały jowiszowy projekt, jeśli go dobrze zrozumiał. Mógł ocenić znaczenie swojej misji.

Tylko że nie potrafił wyjaśnić dodatkowego sprzężenia zwrotnego w lampach K.

I co mógł na nie poradzić?



Dłonie miał w dalszym ciągu posiniaczone. O Boże, pomyślał żałośnie już po raz setny, czy to aż tak na mnie wpływa? Czy naprawdę waliłem pięściami w metal, kiedy Joe walczył tam na dole?

Jego oczy rzucały wściekłe spojrzenia na drugi koniec pokoju, w stronę stolika, przy którym pracował Cornelius. Nie lubił Corneliusa, tego ssącego cygaro tłuściocha, który nieustannie gadał i gadał. Przed chwilą postanowił, że daje sobie spokój z sileniem się na uprzejmość wobec tego ziemióra.

Psionik odłożył śrubokręt i rozprostował zdrętwiałe palce.

- Fiu! - Uśmiechnął się. - Zrobię sobie małą przerwę.

Rozebrany na części esprojektor stanowił kiepską zasłonę dla jego obszernego, przelewającego się, żabiego ciała przy warsztacie.

Angleseyowi cholernie nie spodobał się pomysł dzielenia z kimś tego pokoju, nawet tylko kilka godzin dziennie. Ostatnio poprosił, aby przynoszono mu tutaj posiłki i pozostawiano je za drzwiami przylegającej do pokoju łazienko-sypialni. Tkwił tam już dłuższy czas.

A po co miał wychodzić?

- Nie mógłbyś się trochę pośpieszyć? - rzucił oschle.

Corneliusowi krew napłynęła do twarzy. - Gdyby miał pan złożoną maszynę rezerwową, zamiast luźnych części... - powiedział i zamilkł. Wzruszył ramionami, wyjął niedopałek cygara i przypalił go na nowo; ich zapas musi mu wystarczyć na długo. Anglesey zastanawiał się, czy te kłęby śmierdzącego dymu były wydmuchiwane z ust Corneliusa rozmyślnie. Nie lubię cię, panie Ziemianinie Cornelius, i jest to niewątpliwie uczucie odwzajemnione.

- Nie było potrzeby dopóki nie przylecą inni espmeni - odrzekł ponuro Anglesey. - A instrumenty kontrolne wykazują, że ta jest w doskonałym stanie.

- Niemniej jednak - powiedział Cornelius - w nieregularnych odstępach czasu ulega gwałtownym oscylacjom, od których palą się lampy K. Pytanie brzmi: dlaczego? Chciałbym, aby pan wypróbował tamtą maszynę, jak tylko będzie gotowa. Chociaż, szczerze mówiąc, nie sądzę, żeby problem w ogóle leżał w elektronice - czy nawet w zjawiskach fizycznych, których nie można przewidzieć.

- A zatem w czym? - Anglesey poczuł się raźniej, kiedy dyskusja przeszła na sprawy czysto techniczne.

- Niech pan uważa. Czym właściwie jest lampa K? Sercem esprojektora. Wzmacnia pańskie naturalne impulsy psi, wykorzystując je do modulowania fali nośnej, i emituje całą wiązkę w dół na Joego. Odbiera też od niego impulsy i wzmacnia je dla pana. Cała reszta to zespoły wzmacniające lampę.

- Oszczędź mi wykładu - burknął Anglesey.

- To tylko powtórka z rzeczy najprostszych. - rzekł Cornelius - ponieważ od pewnego czasu dzieje się tak, że najprostsze rozwiązania znajduje się najtrudniej. Może to nie lampa źle się sprawuje. Może to pan?

- Co? - Biała twarz wytrzeszczyła oczy. Fala narastającej wściekłości przeszła po jej wystających kościach.

- To nic osobistego - dodał szybko Cornelius. -Ale wie pan, jaką chytrą bestią jest podświadomość. Załóżmy, wyłącznie jako hipotezę roboczą, że w głębi duszy pan nie chce być na Jowiszu. Mogę sobie wyobrazić, że jest to raczej przerażające środowisko. Kto wie, czy nie wchodzi tu w grę jakiś utajony czynnik freudowski. Albo, całkiem zwyczajnie, pańskiej podświadomości może wydawać się, że śmierć Joego pociągnie za sobą automatycznie pańską śmierć.

- Hm, hm, hm. - Mirabile dictu, Anglesey zachował spokój. Tarł podbródek kościstą dłonią. - Możesz się jaśniej wyrażać?

- Tylko ogólnie - odrzekł Cornelius. - Świadoma część pańskiego umysłu śle impulsy motoryczne do Joego wiązką psi. Jednocześnie część podświadoma, przerażona tą sytuacją, emituje impulsy gruczoło-naczyniowo-sercowo-trzewiowe towarzyszące stanowi lęku. One działają na Joego, którego rosnące podenerwowanie jest przenoszone po wiązce psi z powrotem. Czując fizjologiczne objawy lęku przejawianego przez Joego, pańska podświadomość staje się jeszcze bardziej niespokojna, wzmagając tym samym objawy. Teraz jasne? To dokładnie przypomina zwyczajną neurastenię, z tą różnicą, że ponieważ bierze w tym udział potężny wzmacniacz - lampa K - oscylacje w jednej chwili mogą narosnąć lawinowo. Powinien pan być wdzięczny lampie, że się spala - w przeciwnym razie czekałoby to pański mózg!

Przez chwilę Anglesey milczał. Potem roześmiał się. Był to mocny, okrutny śmiech. Cornelius drgnął, gdy zaczęły mu pękać bębenki.

- Ciekawy pomysł - powiedział espmen. - Ale obawiam się, że nie będzie pasował do faktów. Widzisz, mnie się tam na dole podoba. I lubię być Joem.

Przerwał na moment, a później ciągnął niemiłym, bezosobowym tonem:

- Nie osądzaj tego środowiska na podstawie moich notatek. Tam są same idiotyczne rzeczy, takie jak szacowania prędkości wiatru, wahań temperatury, zasobów mineralnych - bez znaczenia, To czego nie potrafię wyrazić słowami, to obraz Jowisza w czułych na podczerwień oczach Jowiszanina.

- Całkiem odmienny, jak sądzę - zaryzykował Cornelius po chwili nieprzyjemnej ciszy.

- I tak, i nie. To trudno powiedzieć. Ja niektórych rzeczy nie potrafię, bo człowiekowi brakuje pojęć. Chociaż... nie, nie jestem w stanie tego opisać, sam Szekspir by nie umiał. Proszę tylko nie zapominać, że wszystko co dla nas na Jowiszu jest zimne i trujące, dla Joego jest dobre.

Anglesey stopniowo ściszył głos, jakby zaczął mówić do samego siebie.

- Wyobraź sobie spacer pod rozjarzonym fioletowym niebem, tam gdzie ogromne rwące obłoki omiatają cieniem ziemię; a pod nimi wielkimi susami pędzi ulewa. Wyobraź sobie spacer po stokach góry niczym szlifowany metal, kiedy czysty czerwony płomień wybucha ci nad głową i śmieje się ustami ziemi. Wyobraź sobie zimny szalejący potok i niskie drzewa o ciemnych, miedzianych liściach, i wodospad - metanospad, jeśli sobie życzysz - skaczący w przepaść, a gwałtowny, żywy wiatr rozwiewa jego grzywę, całą w tęczy! Wyobraź sobie wielki las pogrążony w ciemności i oddychający głęboko, a tu i ówdzie miga ci bladoczerwony błędny ognik, który jest promieniowaniem życia jakiegoś zwinnego, nieśmiałego zwierzaka i... i....

Anglesey zachrypiał i umilkł. Wpatrywał się w swoje zaciśnięte dłonie, po jakimś czasie zamknął mocno oczy, a po twarzy pociekły mu łzy.

- Wyobraź sobie, że jesteś silny!

Nagle chwycił hełm, nałożył go na głowę i przekręcił gałki regulacji. Na dole Joe spał od dawna w mroku nocy, ale za chwilę Joe miał się obudzić i... tak długo ryczeć pod czterema wielkimi księżycami, aż cały las przestraszy się go?

Cornelius po cichu wymknął się z pokoju.



W długich promieniach mosiężnego blasku zachodzącego słońca, pod ciemnym wałem chmur nadciągającej burzy, wchodził długimi krokami na zbocze góry z poczuciem dobrze przepracowanego dnia. Z obu stron jego pleców zwieszały się wyplatane kosze, jeden napełniony cierpkimi owocami ciernistego drzewa, a drugi grubymi jak palec pnączami do sporządzenia liny. Siekiera przy boku chwytała ostatnie promienie dnia i odbijała je oślepiająco.

Robota nie była ciężka, ale zmęczenie opanowało jego umysł i nie uśmiechały się mu czekające nań zajęcia - gotowanie, sprzątanie i inne. Dlaczego nie przysłali mu jeszcze nikogo do pomocy?

Jego oczy z oburzeniem przeszukiwały niebo. Piąty chował się w cieniu; tutaj na dnie oceanu atmosfery widziało się tylko Słońce i cztery księżyce galileuszowe. Nie wiedział nawet, gdzie mógł być teraz Piąty względem niego. Chwileczkę, tu jest zachód słońca, lecz gdybym przeszedł do kopuły widokowej, widziałbym Jowisza w ostatniej kwadrze, ale bym... ach, do diabła, jeden obrót wokół planety i tak zabiera nam tylko pół dnia ziemskiego.

Joe potrząsał głowa. Mimo że upłynęło już tyle czasu, niekiedy diabelnie trudno było mu utrzymać jasność myśli. To ja, zasadniczy ja, znajduję się tu wysoko na niebie, wędrując na Piątym wśród zimnych gwiazd. Pamiętaj o tym. Otwórz swoje oczy, jeśli chcesz, i przyjrzyj się wymarłej sterowni położonej na żywym zboczu góry.

Nie zrobił tego, mimo wszystko. Obserwował szarość zniszczonych przez wiatr, głazów na grubym kobiercu roślinności stoku. Nie bardzo przypominały ziemskie kamienie, tak jak i gleba pod jego stopami nie była podobna do humusu.

Przez chwilę Anglesey rozmyślał nad pochodzeniem tych krzemianów, glinianów i innych składników kamieni. Teoretycznie rzecz biorąc, wszystkie takie materiały powinny być na zawsze uwięzione w jądrze planety, gdzie ogromne ciśnienie z łatwością zgniatało i niszczyło atomy. Nad jądrem powinno leżeć tysiące mil alotropowego lodu, a potem warstwa metalicznego wodoru. Tak wysoko miało nie być żadnych złożonych minerałów, a jednak były.

No trudno, być może Jowisz uformował się zgodnie z teorią, ale później wessał przez swą ogromną gardziel grawitacji wystarczająco dużo kosmicznego pyłu, meteorów i gazów, by utworzyć skorupę grubości kilkunastu kilometrów. Cóż oni wiedzą, cóż mogą wiedzieć te miękkie, śluzowate robaki z Ziemi?

Anglesey włożył palce do ust - palce Joego - i gwizdnął. Zarośla rozbrzmiały ujadaniem. Dwa ciemne jak noc monstra skoczyły ku niemu. Uśmiechnął się i pogłaskał je po łbach; z tymi małymi czarnych gąsienic, które wziął, nauka szła znacznie szybciej, niż się spodziewał. Będą z nich strażnicy dla niego, pastuchy, służący.

Na grani wzgórza Joe budował sobie dom. Wykarczował hektar lasu i wzniósł palisadę. Teraz wewnątrz ogrodzenia stała szopa dla niego i jego zapasów, studnia z metanem i zaczątki wielkiej wygodnej chaty.

Lecz pracy było za dużo dla jednej żywej istoty. Mimo pomocy na wpół inteligentnych gąsienic i posiadania chłodni do mięsa, większość czasu wciąż pochłaniało mu zdobywanie żywności. Zwierzyny też nie wystarczy na wieczność; musiał się wziąć za uprawę ziemi przed końcem przyszłego roku - roku jowiszowego, dwunastu lat ziemskich, pomyślał Anglesey. Była chata do wykończenia i umeblowania; chciał postawić na rzece młyn wodny - nie, młyn metanowy - do napędzania całego tuzina maszyn, których pomysł przyszedł mu do głowy; zamierzał eksperymentować ze stopami lodu oraz...

Oraz całkiem niezależnie od konieczności posiadania kogoś do pomocy, dlaczego miałby pozostawać samotny, być jedyną myślącą istotą na całej planecie? Fizycznie był płci męskiej, z męskimi instynktami - ostatecznie jego zdrowie musi ucierpieć, jeśli będzie żyć jak pustelnik, a w tej fazie sukces całego projektu zależał od zdrowia Joego.

To nie było w porządku!

Ależ ja nie jestem samotny. Wraz ze mną na satelicie znajduje się pięćdziesięciu ludzi; kiedy chcę, mogę rozmawiać z każdym z nich. Tylko że ja teraz rzadko chcę. Wolę być Joem.

Niemniej jednak ... to ja, kaleka, odczuwam całe zmęczenie, gniew, ból, frustrację tej cudownej maszyny biologicznej zwanej Joem. Tamci tego nie rozumieją. Gdy burza amoniakalna obdziera go ze skóry, krwawię ja. Joe położył się na ziemi, wzdychając. Kły błysnęły w paszczy czarnej bestii, która wygięta w pałąk stanęła nad nim, żeby go polizać po twarzy. Burczało mu w brzuchu, ale odczuwał zbyt duże zmęczenie, by się zająć posiłkiem. Jak tylko wytresuje psy...

O wiele bardziej opłacałaby się edukacja drugiego pseudo...

Niemal to widział w ogarniającej jego znużony mózg ciemności. Tam w dole, na równinie pod wzgórzem, ogień i grzmot, kiedy statek się zatrzymuje. I stalowe jajo otwiera się z trzaskiem, stalowe ramiona - rozpadające się już, nędzna robota ziemiórów! - podnoszą istotę ze środka i kładą ją na ziemi. Poruszy się, krzycząc przy pierwszym oddechu jowiszowym powietrzem, rozglądając się dookoła pustymi, obojętnymi oczami. I Joe pójdzie po nią i zaniesie ją do domu. Będzie ją karmił, troszczył się o nią, pokaże jej, jak się chodzi - to nie potrwa długo, dorosły organizm nauczy się tych rzeczy bardzo szybko. Po paru tygodniach będzie już mówiła, będzie miała osobowość, duszę. Czy pomyślałeś kiedykolwiek, Edwardzie Angleseyu, w czasach kiedy też mogłeś chodzić, że twoją żoną będzie szary, czworonożny potwór?

Mniejsza z tym. Najważniejsze to ściągnąć tutaj innych jemu podobnych, samice i samców. Ograniczony planik Stacji zmuszał go do czekania jeszcze dwa ziemskie lata, nim przyślą mu najwyżej jedną marną imitację, taką jak on sam, marny umysł ludzki, patrzący oczami sprawiedliwie należącymi się Jowiszaninowi. Nic wolno tego tolerować! Gdyby nie był taki zmęczony...

Joe usiadł prosto. Senność uciekła z niego w tej samej chwili, kiedy obudziła się świadomość. To nie on był zmęczony. To Anglesey. Anglesey, ludzka strona jego natury, ten co od miesięcy zapada jedynie w drzemki, którego spokój został ostatnio zakłócony przez Corneliusa - to ciało ludzkie opadało z sił, dawało za wygraną i emitowało do Joego wraz z wiązką psi jedną po drugiej łagodne fale snu.

Napięcie somatyczne powędrowało ku niebu; Anglesey drgnął i ocknął się.

Rzucił przekleństwo. Kiedy tak siedział z głową w hełmie, wraz ze zmniejszeniem się jego koncentracji psychicznej, zanikała plastyczność obrazu Jowisza, jak gdyby planeta stawała się coraz bardziej przezroczysta, a potęgowało się poczucie obecności stalowej klatki, którą było jego laboratorium. Tracił kontakt. Dzięki doświadczeniu sprawnie wprowadził się z powrotem w fazę zgodną z nerwowymi prądami drugiego mózgu. Siłą woli zmuszał Joego do spania, dokładnie tak samo, jak człowiek często zmusza samego siebie.

I jak wszyscy cierpiący na bezsenność, poniósł porażkę. Ciało Joego było zbyt głodne. Wstało z ziemi i poszło przez obozowisko w kierunku swojej chaty.

Lampka K oszalała i spaliła się.



W noc poprzedzającą odlot statków Viken i Cornelius późno poszli spać.

To nie była oczywiście prawdziwa noc. Przez dwanaście godzin maleńkim księżycem miotało wokół Jowisza między ciemnością a powrotem do niej, aczkolwiek blade słońce mogło z powodzeniem ukazać się nad jego skałami, gdy zegary oznajmiły, że w Greenwich nastała godzina duchów. Lecz większość załogi o tej porze spała.

Viken miał kwaśną minę.

- Nie podoba mi się to - powiedział. - Zbyt nagła zmiana planów. Za wysoka stawka.

- Ryzykujecie tylko - no ile? - trzy samce i tuzin samic - odparł Cornelius.

- Oraz piętnaście statków jowiszowych. Wszystkie, jakie mamy. Jeśli idea Angleseya nie urzeczywistni się, miną miesiące, rok albo i więcej, zanim uda nam się zbudować następne statki i przystąpić na nowo do badań atmosferycznych.

- Lecz jeśli się urzeczywistni - odrzekł Cornelius - to nie będą wam potrzebne żadne statki jowiszowe poza dostarczającymi na dół następne pseudo. Będziecie zbyt pochłonięci rozpracowywaniem danych napływających z powierzchni, żeby w górnych warstwach atmosfery zajmować się głupstwami.

- Oczywiście. Nie spodziewaliśmy się jednak tego tak wcześnie, zamierzaliśmy sprowadzić więcej espmenów, by poprowadzili jeszcze kilka osobników...

- Przecież oni są niepotrzebni - argumentował Cornelius. Wykrzesał życie z niedopałka cygara i zaciągał się dłuższą chwilę, żeby umożliwić rozumowi odszukanie właściwych słów. - W każdym razie przez jakiś czas. Joe znalazł się w takim punkcie swojego rozwoju, że - jeśli otrzyma pomoc - może przeskoczyć wiele tysięcy lat historii, może mieć w niedalekiej przyszłości nawet coś w rodzaju radia, które poważnie zredukuje znaczenie waszej esprojekcji. Ale pozbawiony pomocy będzie dreptał w miejscu. To głupota, kazać wspaniale wyszkolonemu ludzkiemu espmenowi zajmować się pracą fizyczną, bo do czego innego potrzebna jest teraz reszta osobników? Jak powstanie porządna osada jowiszowa, to wtedy możecie posyłać na dół więcej marionetek.

- Nie wiadomo jednak - upierał się Viken - czy Anglesey jest w stanie samemu wyszkolić wszystkie te marionetki jednocześnie? Przez wiele dni będą bezbronne jak noworodki. Upłyną tygodnie, nim naprawdę zaczną myśleć i działać bez pomocy z zewnątrz. Czy Joe mógłby w tym czasie je pielęgnować?

- Ma nagromadzoną żywność i opał na wiele miesięcy - powiedział Cornelius. - A co się tyczy umiejętności Joego, no cóż, hm, musimy zdać się na sąd Angleseya. Tylko on ma informacje z pierwszej ręki.

- A kiedy wreszcie ci Jowiszanie staną się naprawdę indywidualnościami - niepokoił się Viken - to czy na pewno pójdą w ślady Joego? Proszę pamiętać, że poszczególne osobniki nie są swoimi wzajemnymi kalkami. Zasada nieoznaczoności gwarantuje każdemu jedyny w swoim rodzaju zestaw genów. Gdyby w tej całej masie obcych na Jowiszu miał się znajdować tylko jeden ludzki umysł...

- Jeden ludzki umysł? - Ta wątpliwość była prawie niesłyszalna. Viken otworzył pytająco usta. Cornelius szybko dodał:

- Och, proszę mi wierzyć, Anglesey mógłby kontynuować dominację nad nimi. Jego osobowość jest na swój sposób ... potężna.

Viken wyglądał na zaskoczonego. - Naprawdę pan tak myśli?

Psionik skinął głową.

- Owszem; W ostatnich tygodniach poznałem go lepiej niż ktokolwiek inny. A moja profesja, rzecz jasna, zwraca mnie raczej ku psychologii człowieka aniżeli jego ciału czy manierom. Pan widzi złośliwego kalekę. Ja dostrzegam umysł, który odreagował swoje ułomności fizyczne przez wytworzenie takiej piekielnej energii, takiej siły koncentracji, że to mnie przeraża. Dać tej psychice krzepkie ciało na jej potrzeby, a świat stanie przed nią otworem.

- Może ma pan rację - szepnął po pewnym czasie Viken. - To nie znaczy, żeby odegrała jakąś rolę. Decyzja została podjęta. Rakiety jutro lecą na dół. Mam nadzieję, że wszystko dobrze się skończy.

Umilkł na chwilę. Szum wentylatorów w jego małym pokoju wydawał się nienaturalnie głośny, a barwy wiszącej na ścianie fotografii dziewczyny - szokująco jaskrawe. Następnie bez pośpiechu powiedział:

- Pan nie lubi mówić o sobie, Janie. Kiedy spodziewa się pan ukończyć własny esprojektor i przystąpić do testowania?

Cornelius rozejrzał się dookoła. Na korytarzu nie było nikogo; mimo to wyciągnął rękę i zamknął drzwi, nim z lekkim uśmieszkiem odrzekł: - Jest już gotów od kilku dni. Ale proszę nikomu nie mówić.

- Jak to? - Viken drgnął. Gwałtowny ruch ciała przy niskim ciążeniu wyrzucił go z krzesła na środek stołu. Zsunął się z powrotem na miejsce i uniósł pytająco brwi.

- Ja tylko udawałem, że coś dłubię - powiedział Cornelius - ale przede wszystkim wyczekiwałem na pewien wysoce emocjonalny moment, chwilę, kiedy będę miał absolutną pewność, że cała uwaga Angleseya skupia się na Joem. Jutrzejsze wydarzenia są właśnie tym, czego mi trzeba.

- W jakim celu?

- Siebie przekonałem bardzo łatwo, że kłopoty z maszyną są natury psychologicznej, nie technicznej. Sądzę, że dla jakiegoś powodu, zepchniętego do jego podświadomości, Anglesey nie chce obcować z Jowiszem. Konflikty tego typu mogą z powodzeniem doprowadzić wzmacniacze psi do oscylacji.

- Hm, hm, hm - Viken tarł podbródek. - Może być. Ed ostatnio zmienia się coraz bardziej. Kiedy zjawił się tu pierwszy raz, był co prawda dość porywczy, ale przynajmniej grywał z nami w pokera. Teraz tak się zamknął w tej swojej skorupie, że go w ogóle nie widać. Nigdy przedtem nie zastanawiałem się nad tym, ależ... tak, na Boga, Jowisz musiał wywrzeć na niego jakiś wpływ!

- Hm, hm, hm - kiwał głową Cornelius. Nie rozwinął tematu, nie wspomniał na przykład o tym jednym, całkowicie nietypowym epizodzie, kiedy Anglesey starał mu się opowiedzieć, jak to jest na Jowiszu.

- Oczywiście - ciągnął w zadumie Viken - jego poprzedników nie dotknęło to szczególnie. Ani początkowo Eda, gdy jeszcze zajmował się pseudojowiszanami niższych gatunków. Zaczął się tak zmieniać dopiero wtedy, gdy na powierzchnię zszedł Joe.

- Tak, tak - rzucił Cornelius. - Tyle wiem i ja. Ale dość już o sprawach zawodowych...

- Nie. Proszę chwilkę zaczekać - powiedział Viken niskim, natarczywym głosem, patrząc ponad Corneliusem. - Pierwszy raz zaczynam jasno zdawać sobie z tego sprawę. Nigdy naprawdę nie przestałem o tym myśleć, po prostu zaakceptowałem złą sytuację. Jest coś osobliwego w naszym Joem. To na pewno nie może dotyczyć jego budowy fizycznej ani tamtejszego środowiska, bo niższe formy nie sprawiały takich trudności. A może coś się kryje w fakcie, że Joe jest na całym świecie pierwszą marionetka o potencjalnie ludzkiej inteligencji?

- To są czyste spekulacje - powiedział Cornelius. - Prawdopodobnie jutro będę mógł panu odpowiedzieć. Teraz nie wiem nic.

Viken wyprostował się na krześle. Utkwił zamglone oczy w drugim mężczyźnie, nie mrugając powiekami.

- Jedną chwileczkę - powiedział.

- Tak? - Cornelius uniósł się, żeby wstać. - Tylko szybko, proszę. Powinienem już być w łóżku.

- Pan wie dużo więcej, niż mówi - powiedział Viken. - Mam rację?

- Z czego pan to wnosi?

- Nie należy pan do grona najbardziej uzdolnionych kłamców na świecie. A poza tym popierał pan bardzo stanowczo projekt Angleseya, wysłania na dół pozostałych marionetek. Bardziej, niż można było tego oczekiwać po przybyszu z zewnątrz.

- Mówiłem panu, chciałem, żeby jego uwaga skupiła się na czymś w czasie, kiedy...

- Aż tak panu na tym zależy? - zapytał ochryple Viken.

Cornelius milczał przez chwilę. Potem westchnął i odchylił się do tyłu.

- W porządku - powiedział. - Będę musiał polegać na pańskiej dyskrecji. Widzi pan, nie byłem pewien, jak zareagowałby stary personel Stacji. W związku z tym nie chciałem się ujawniać ze swoimi podejrzeniami, które mogą być fałszywe. Niezbite dowody, zgoda - powiem im; ale nie chciałem atakować ludzkiej religii na podstawie byle hipotezy.

Viken zmarszczył brwi.

- O czym, u licha, pan mówi?

Cornelius mocno ssał cygaro; jego koniuszek bladł i rozjaśniał się niczym czerwona diaboliczna gwiazda w miniaturze. - Piąty jest czymś więcej niż stacją naukową - powiedział spokojnie. - To styl życia, prawda? Nikt nie przyleci tu nawet na jeden zaciąg, jeżeli praca nie będzie dla niego rzeczą ważną. Ci, co zostają dłużej, muszą odnajdować w pracy coś, czego Ziemia ze wszystkimi swoimi bogactwami nie jest w stanie im zaoferować. Czyż nie?

- Tak - odparł Viken. To był niemal szept. - Nie przypuszczałem, że zrozumie pan to aż tak dobrze. Ale co z tego?

- No cóż, wolałbym nie mówić, chyba że będę potrafił to udowodnić: że może wszystko poszło na marne, że zmarnowaliście życie i mnóstwo pieniędzy, a teraz będziecie musieli pakować się i wracać do domu.

W pociągłej twarzy Vikena nie drgnął ani jeden mięsień; sprawiała wrażenie zakrzepłej. Zapytał jednak z całkowitym spokojem:

- Dlaczego?

- Proszę rozważyć Joego - powiedział Cornelius. - Jego mózg jest równie pojemny, jak przeciętny mózg dorosłego człowieka. Rejestruje wszystkie dane czuciowe, które docierają do niego od chwili „urodzenia” - tworząc w sobie ich zbiór, w swoich własnych komórkach, a nie wyłącznie w technicznym banku pamięci Angleseya tutaj na orbicie. Wie pan również, że myśl także stanowi daną czuciową. A myśli nie poruszają się po odrębnych, konkretnych torach, one tworzą ciągłe pole. Zawsze kiedy Anglesey jest w kontakcie z Joem i myśli, to owa myśl przechodzi zarówno przez synapsy Joego, jak i przez jego własne - i każda myśl niesie łańcuchy skojarzeń, i wszystkie kojarzone wspomnienia są rejestrowane. Na przykład kiedy Joe buduje chatę, kształty belek mogą przypominać Angleseyowi jakąś figurę geometryczną, która z kolei może mu się kojarzyć z twierdzeniem Pitagorasa...

- Rozumiem, o co chodzi - powiedział oględnie Viken. - Przy odpowiednim nakładzie czasu mózg Joego przejmie wszystko, co kiedykolwiek było w mózgu Eda.

- Słusznie. A więc funkcjonujący system nerwowy z utrwalonym zapisem wzoru doświadczeń, w tym wypadku nieludzki system nerwowy - czyż to nie całkiem dobra definicja osobowości?

- Przypuszczam, że tak. Dobry Boże! - Viken aż podskoczył. - Czy to znaczy, że Joe... przejmuje?

- W pewnym sensie. Subtelnie, mimowolnie, nieświadomie. - Cornelius wziął głęboki oddech i skoczył na głęboką wodę: - Pseudojowiszanin to niemal doskonała forma życia: wasi biologowie wmontowali w nią całe doświadczenie zdobyte na błędach popełnionych przez naturę w procesie tworzenia nas. Początkowo Joe był tylko zdalnie sterowaną maszyną biologiczną. Potem Anglesey i Joe stali się dwoma przejawami tej samej osobowości. Następnie - och, bardzo powoli - silniejsze i zdrowsze ciało... większy zakres możliwości dla jej myślenia... rozumie pan? Joe zaczyna dominować. Weźmy tę sprawę wysłania na dół innych pseudo. - Angleseyowi tylko wydaje się, że ma logiczne powody, dla których tego chce. Faktycznie jego powody to tylko rozumowe argumenty dla instynktownych pragnień drugiego przejawu osobowości - dla pragnień Joego.

Podświadomość Angleseya musi odnieść się do nowej sytuacji z niechęcią, w sposób reaktywny; musi odczuwać, że świadoma część jego osobowości zostaje stopniowo przygniatana przez ogromną siłę instynktów Joego i pragnień Joego. Stara się obronić swoją tożsamość i zostaje przytrzaśnięta przez przeważającą siłę własnej rodzącej się podświadomości Joego.

Przedstawiłem to skrótowo - zakończył tonem ubolewania - lecz właśnie to jest odpowiedzialne za oscylację w lampach K.

Viken kiwał głową powoli, jak starzec.

- Tak, rozumiem - odparł. - Obce środowisko tam na dole... inna struktura mózgu... Dobry Boże! Ed jest wchłaniany przez Joego! Władca i animator marionetek sam się zmienia w marionetkę! - Wyglądał, jakby zrobiło mu się słabo.

- To są tylko moje spekulacje - powiedział Cornelius. Raptem poczuł się bardzo zmęczony. Nie było mu przyjemnie mówić to wszystko Vikenowi, którego lubił. - Ale rozumie pan dylemat, czyż nie? Jeśli mam rację, wówczas każdy espmen przeistoczy się powoli w Jowiszanina - potwora o dwu ciałach, z których ciało ludzkie będzie nieważnym dodatkiem. A to oznacza, że w przyszłości żaden espmen nie zgodzi się poprowadzić jakiejkolwiek marionetki - a więc koniec z waszym projektem.

Wstał.

- Przykro mi, Arne. Zmusił mnie pan, żeby powiedzieć, co myślę, a teraz będzie pan leżał bezsennie i cierpiał, a ja mogę się całkowicie mylić i pan gryzie się niepotrzebnie.

- W porządku - burknął Viken. - Być może pan się nie myli.

- Sam już nie wiem. - Cornelius przemieszczał się w stronę drzwi. - Jutro zamierzam znaleźć niektóre odpowiedzi. Dobranoc.



Wstrząsający powierzchnią Piątego grzmot rakiet, bach, bach, bach, startujących ze swoich wyrzutni, dawno przeminął. Obecnie flotylla szybowała wśród żywiołów jowiszowego nieba na metalowych skrzydłach, odkształconych dodatkowymi silnikami strumieniowymi.

Gdy Cornelius otwierał drzwi sterowni, tamten spoglądał na konsoletę z czujnikami. W innym miejscu ktoś przekazywał jednostajnym głosem wiadomość do wszystkich stacji. Jeden statek rozbity, dwa statki rozbite, lecz Anglesey nie pozwalał żadnym dźwiękom wedrzeć się do jego świadomości w czasie, gdy nosił hełm. Uprzejmy technik zamocował nad esprojektorem Corneliusa tablicę z piętnastoma czerwonymi i niebieskimi sygnalizatorami świetlnymi, by również i on był informowany na bieżąco. Dla pozorów, oczywiście, umieszczono je tam wyłącznie ze względu na Angleseya, chociaż espmen zaręczał, że nawet na nie nie spojrzy.

Cztery spośród czerwonych lampek były ciemne, a zatem i cztery niebieskie nie zaświecą się, by zawiadomić o pomyślnym lądowaniu. Trąba powietrza, piorun, ruchomy okruch lodowy, stado płaszczkowatych ptaków o ciałach twardych i sztywnych jak żelazo - mnóstwo rzeczy mogło. zgnieść cztery statki i rozrzucić ich szczątki wśród trujących lasów.

Cztery statki, cholera! Pomyśl o czterech żywych istotach ze wspaniałością mózgu dorównywującego twojemu, najpierw skazanych na lata mroku w nieświadomości, a potem - nigdy nie oprzytomniałych, z wyjątkiem jednej niedorzecznej chwili - roztrzaskiwanych na krwawe drzazgi o górę lodową. Bezsens tej brutalności jak zimny kamień przygniatał serce Corneliusa. Musiało się tak stać, niewątpliwie, jeśli na Jowiszu miało pojawić się kiedykolwiek rozumne życie; ale z drugiej strony niechby się to już stało prędko i przy jak najmniejszych stratach, tak, aby, następne pokolenie mogło być zrodzone dzięki miłości, a nie przez maszyny!

Zamknął za sobą drzwi i przez Chwilę stał wstrzymując oddech. Ed Anglesey to był tylko fotel na kółkach i miedziana krzywizna hełmu na tle ściany po przeciwnej stronie laboratorium. Żadnego ruchu, najmniejszego zainteresowania tym, co się dzieje dookoła. To dobrze. Byłoby niezręcznie, może wręcz katastrofalnie, gdyby Anglesey dowiedział się o tej potajemnej obserwacji. Ale nie miał w ogóle takiego zamiaru. Odgrodził się od wszelkich widoków i odgłosów z zewnątrz murem swojej koncentracji.

Niemniej jednak psionik ostrożnie przenosił swą masywną postać na drugi koniec pokoju ku nowemu esprojektorowi. Nie lubił pełnić roli szpicla, nie podjąłby się jej wcale, gdyby widział jakieś inne wyjście. Nie odczuwał jednak z tego powodu specjalnych wyrzutów sumienia. Jeśli prawdą było to, co podejrzewał, to Anglesey zupełnie nieświadomie wikłał się w coś nieludzkiego; podglądanie go w tej sytuacji mogło się równać ratowaniu mu życia.

Cornelius delikatnie uaktywnił instrumenty pomiarowe i rozpoczął nagrzewanie swoich lamp. Z oscyloskopu wbudowanego w maszynę Angleseya pobierał jego dokładny rytm alfa, służący psionikowi jako podstawowy zegar biologiczny. Najpierw się z tym zestrajasz, potem odkrywasz na wyczucie składniki subtelniejsze, a kiedy wasza aparatura jest już całkowicie zgodna w fazie, możesz niezauważenie zagłębić się i...

Stwierdzić, co było nie tak. Przestudiować udręczoną podświadomość Angleseya i przekonać się, co takiego jest w Jowiszu, że zarówno pociąga go, jak i przeraża.

Pięć statków rozbitych.

Przecież to już najwyższy czas, żeby wreszcie lądowały. Może tylko pięć przepadnie na zawsze. Może dziesięć pozostałych się przebije. Dziesięcioro przyjaciół dla - dla Joego?

Cornelius westchnął. Popatrzył na siedzącego inwalidę, głuchego i ślepego na ludzki świat, który go wpędził w kalectwo, i ogarnęło go uczucie litości oraz gniewu. Ani pierwsze, ani drugie nie było sprawiedliwe.

Nawet w stosunku do Joego. Joe wcale nie był jakimś diabłem pożerającym ludzkie dusze. Nie zdawał sobie przecież dotychczas sprawy, że jest odrębną istotą zwaną Joem, że Anglesey staje się marnym dodatkiem. Joe nie prosił się na świat, a odebranie mu jego ludzkiego odpowiednika bardzo prawdopodobnie oznaczałoby zniszczenie go.

Jakoś tak się dzieje, że kiedy ludzie przekroczą granice przyzwoitości, czeka ich kara.

Cornelius w myśli sklął siebie. Jest zadanie do wykonania. Usiadł i założył na głowę hełm. Fala nośna dawała niewielką pulsację, niesłyszalną, drganie neuronów w głębi jego umysłu. Tego się nie da opowiedzieć.

Sięgnąwszy ręką do góry dostroił się do alfy Angleseya. Jego własna miała nieco niższą częstotliwość, więc było to niezbędne, by przenieść sygnały przez proces heterodynowania. Wciąż brak odbioru. No trudno, trzeba naturalnie odnaleźć dokładny kształt fali, barwa tonu była równie zasadniczą sprawą dla myśli; jak dla muzyki. Nie spiesząc się pokręcał gałkami z najwyższa ostrożnością.

Coś mignęło w jego świadomości, wizja chmur kłębiących się na fioletowym niebie, wiatru, który cwałował przez bezkresny ogrom - stracił ją. Palce mu drżały, gdy się na nowo dostrajał.

Wiązka psi między Joem a Angleseyem pogrubiała. To włączyło Corneliusa do obwodu. Patrzył oczami Joego, stał na wzniesieniu i wpatrywał się w niebo nad lodowymi górami, wytężając wzrok w poszukiwaniu śladu pierwszej rakiety, a równocześnie nadal był Janem Corneliusem, jak przez mgłę widzącym wskaźniki, myszkującym za emocjami, symbolami, jakimś kluczem do uwięzionego w duszy Angleseya przerażenia.

Przerażenie wezbrało i uderzyło go w twarz.

Detekcja psioniczna nie polega na biernym podsłuchiwaniu. Podobnie jak odbiornik radiowy, który z konieczności staje się również słabym nadajnikiem, tak i system nerwowy w rezonansie ze źródłem energii widma psi zaczyna emanować. W normalnych warunkach zjawisko to nie ma oczywiście znaczenia; lecz kiedy przepuszczasz impulsy w obie strony przez układ heterodynujących i wzmacniających urządzeń z głębokim ujemnym sprzężeniem zwrotnym...

Na wczesnym etapie rozwoju psychoterapia psioniczna nie została dopuszczona do praktyki leczniczej, gdyż wzmocnione myśli jednego człowieka po przeniknięciu do mózgu drugiego łączyły się z jego procesami nerwowymi zgodnie ze zwykłym prawem pola wektorowego. W rezultacie dwoje ludzi odczuwało nowe częstotliwości w formie koszmarnego trzepotania myśli; doświadczony w samokontroli psychoanalityk mógł to ignorować, jego pacjent - nie, i reagował gwałtownie.

Ostatecznie jednak zmierzono podstawowe długości ludzkich fal i terapia psioniczna zawitała do gabinetów lekarskich. Nowoczesne esprojektory analizują wchodzący sygnał i przekształcają jego indywidualne cechy na zgodne z „wzorcem,, odbiorcy. Rzeczywiście odmienne impulsy mózgu „nadawcy”, których w żaden sposób nie można przyporządkować wzorowi neuronów odbiorczych - tak jak sygnałów o przebiegu wykładniczym praktycznie nie da się wiernie nałożyć na sinusoidę - zostają odfiltrowane.

Skompensowana w taki sposób cudza myśl może być zrozumiana równie łatwo jak własna. Jeśli pacjenta umieścić w obwodzie wiązki psi, doświadczony terapeuta może się podłączyć bez jego wiedzy. Byłby w stanie albo sondować myśli drugiego człowieka, albo zaszczepić mu swoje własne.

Plan Corneliusa, oczywisty dla każdego psionika, polegał na tym: przejmie sygnały nieświadomej tego pary Anglesey/Joe. Jeśli jego hipoteza jest słuszna i osobowość espmena przepoczwarzała się w osobowość jakiegoś monstrum, jego myślenie okaże się zbyt obce, by mogło przejść przez filtry. Odbierze jakieś strzępy albo w ogóle nic. Jeśli hipoteza była fałszywa, i Anglesey był wciąż Angleseyem, odbierze jedynie zwykły ludzki strumień świadomości i będzie mógł sondować dalej w poszukiwaniu innych powodujących trudności czynników.

Jego mózg zagrzmiał!



Co się ze mną dzieje?

Przez chwilę interferencja, która zwróciła jego myśli na piłokształtny zgrzyt, zalewała go falami lęku. Gwałtownie łapał oddech, tam na wietrze jowiszowym, i jego straszne psy poczuły w nim obcość i zaskomlały.

Później rozpoznanie, przypomnienie i wybuch gniewu tak wielkiego, że nie pozostawiał miejsca na lęk. Joe napełnił swoje płuca i krzyknął to na głos aż zbocze rozbrzmiało echem:

- Precz z mojego umysłu!

Czuł, jak Cornelius zanika po spirali ku nieświadomości; przytłaczająca siła jego własnego ciosu psychicznego była zbyt wielka. Wybuchnął śmiechem, który bardziej przypominał warknięcie, i złagodził presję.

Nad jego głową wśród burzowych chmur błysnął ogień z dyszy pierwszej nadlatującej rakiety.

Umysł Corneliusa na nowo po omacku dążył ku światłu, przeciął wodnistą powierzchnię; usta mężczyzny otwierały się łapczywie za tlenem, a jego dłonie szukały pokręteł, by wyłączyć maszynę i uciec.

- Nie tak szybko, ty. - Joe zawzięcie wzmagał nakaz utrzymujący mięśnie Corneliusa w stalowym uścisku. - Chcę wiedzieć, o co tu chodzi. Siedź cicho i daj mi popatrzeć! - Unicestwił impuls, który mógłby zostać zinterpretowany jako znak zapytania. Pamięć eksplodowała na wszystkie strony w przodomózgowiu psionika.

- A więc to tak. Sądziłeś, że mam stracha zejść tutaj na dół i być Joem, i ciekawiło cię, dlaczego? Przecież ci mówiłem, że nie mam!

- Powinienem był uwierzyć, szepnął Cornelius.

- No cóż, zatem wynoś się z obwodu - kontynuował Joe, wymrukując to głosem. - I nie pokazuj się nigdy w sterowni, zrozumiano? Lampy K czy co innego, nie chcę cię więcej widzieć. I może jestem kaleką, ale jeszcze potrafię rozłożyć cię na kawałki, jedna komórka po drugiej. Teraz wyłącz się - zostaw mnie samego, za chwilę nadlatuje pierwszy statek.

- Ty jesteś kaleką - ty, Joe Anglesey?

- Co? - Wielka szarawa istota na wzgórzu uniosła barbarzyńską głowę, jak na dźwięk niespodziewanych trąb. - O co ci chodzi?

Czyżbyś nie rozumiał, zapytała słaba, wlokąca się myśl. Przecież wiesz, na jakiej zasadzie działa esprojektor. Wiesz, że mogłem sondować psychikę Angleseya w mózgu Angleseya nie wywołując aż tyle interferencji, żeby być zauważonym. A nie mógłbym w ogóle sondować nieludzkiej psychiki i ona również nie mogłaby być świadoma mnie. Filtry nie przepuściłyby takiego sygnału. A jednak wyczułeś mnie w pierwszym ułamku sekundy. To może jedynie oznaczać ludzki umysł w nieludzkim mózgu.

Nie jesteś już półżywym kaleką na Piątym. Jesteś Joe... Joe Angleseyem.

- Hm, bodaj cię diabli - odparł Joe. - Masz rację.

Wyłączył Angleseya, brutalnym impulsem wyrzucił Corneliusa ze swojej psychiki i pobiegł w dół na spotkanie statku kosmicznego.

Cornelius wstał kilka minut później. Rozsadzało mu czaszkę, czuł, że za chwilę rozleci się w kawałki. Sięgnął po omacku do głównego wyłącznika naprzeciw siebie, pstryknął nim w dół, zerwał hełm z głowy i rzucił go ze szczękiem na podłogę. Trzeba było jednak trochę czasu, by zebrać siły i wykonać te same czynności za Angleseya. Tamten człowiek nie był w stanie zrobić dla siebie czegokolwiek.



Siedzieli przed izbą chorych i czekali. Była tu niemile oświetlona jałowość metalu i plastyku tchnących antyseptyką - głęboko w pobliżu serca satelity, pod milami skały przesłaniającej straszliwe oblicze Jowisza.

Tylko Viken i Cornelius przebywali w tym ciasnym pomieszczeniu. Reszta załogi krzątała się dla zabicia czasu wokół własnych spraw, nim będzie wiadomo, co się stało. Za drzwiami trójka biotechników stanowiących również personel medyczny stacji walczyła z aniołem śmierci o stworzenie, które było Edwardem Angleseyem.

- Dziesięć statków przedostało się na dół - powiedział głucho Viken. - Dwa samce i siedem samic. Wystarczy do założenia kolonii.

- Ze względów genetycznych pożądane byłoby mieć więcej - zauważył Cornelius. Starał się mówić szeptem wbrew wyczuwalnej w jego głosie pogodzie ducha. Był w tym wszystkim odcień niesamowitości.

- Ja w dalszym ciągu nie rozumiem - przyznał Viken.

- Och, to całkiem jasne - teraz. Być może powinienem odgadnąć to wcześniej. Znaliśmy wszystkie fakty, problem w tym, że nie potrafiliśmy dokonać prostej, oczywistej interpretacji. Nie, my musieliśmy wywołać ducha potwora Frankeinsteina.

- No i zabawiliśmy się we Frankeinsteina, prawda? - Słowa Vikena zabrzmiały jak zgrzyt. - Ed walczy tam ze śmiercią.

- To zależy, jak pan definiuje śmierć. - Cornelius długo zaciągał się cygarem, potrzebując czegokolwiek, co pozwoliłoby mu odzyskać równowagę. Jego głos był rozmyślnie wyprany z emocji.

- Proszę posłuchać. Rozważyć fakty. Czym jest Joe właściwie? Stworzeniem z mózgiem o pojemności ludzkiego mózgu, lecz nie mającym psychiki - jakaż doskonała tabula rasa Locke’a dla piszącej na niej wiązki psi Angleseya. Wywnioskowaliśmy zupełnie prawidłowo - może tylko trochę późno - że kiedy napisze się dostatecznie dużo, powstanie osobowość. Ale czyja? Ponieważ ze zwykłego ludzkiego lęku przed nieznanym, tak mi się wydaje, przypuszczaliśmy, że każda osobowość w takim obcym ciele musiała być straszna. A w związku z tym - wroga Angleseyowi; na pewno go wchłania...

Otworzyły się drzwi. Obaj mężczyźni zerwali się z miejsc.

Naczelny chirurg pokiwał głową.

- To na nic. Typowe urazy po głębokim wstrząsie, już bliski zejścia. Gdybyśmy mieli lepsze wyposażenie, to może...

- Nie - wtrącił się Cornelius. - Nie da się uratować człowieka, który nie chce dłużej żyć.

- Wiem. - Lekarz ściągnął maskę z twarzy. - Marzę o papierosie. Czy któryś z panów mógłby mnie poczęstować? - Jego ręce lekko drżały, gdy sięgał do papierośnicy Vikena.

- Lecz jak on może... nie chcieć... czegokolwiek? - wykrztusił fizyk. - Jest stale nieprzytomny, odkąd Jan wyciągnął go z tego... z tego stwora.

- To było zdecydowane wcześniej - odparł Cornelius. - W gruncie rzeczy tamten kadłubek na stole operacyjnym nie posiada już psychiki. Wiem o tym. Byłem tam. - Wzdrygnął się trochę. Tylko silna dawka środka uspokajającego odpędzała od niego koszmar. Później będzie musiał wymazać to wspomnienie.

Lekarz zaciągał się głęboko, przytrzymywał dym w płucach i wydmuchiwał go gwałtownie.

- To chyba kładzie kres projektowi - powiedział. - Nie zdobędziemy drugiego espmena.

- Żebyście wiedzieli, że nie. - Głos Vikena zabrzmiał złowieszczo. - Zamierzam osobiście rozwalić tę szatańską maszynerię.

- Stop, zaczekaj pan chwilę! - wykrzyknął Cornelius. - Nie rozumie pan? To nie jest koniec! To dopiero początek!

- Lepiej wrócę do siebie - powiedział lekarz. Zgasił papierosa i wszedł do ambulatorium. Drzwi zamknęły się za nim ze śmiertelną ciszą.

- Co pan ma na myśli? - Viken wypowiedział to tak, jakby stawiał mur obronny.

- Nie może pan nie rozumieć! - wrzeszczał Cornelius. - Joe ma wszystkie myśli Angleseya, zwyczaje, całą pamięć, fobie, zainteresowania. Ach tak, inne ciało i inne środowisko - to oczywiście wywołuje pewne zmiany, ale nie większe od tych, jakie mógłby przechodzić każdy człowiek na Ziemi. Gdyby wyleczyć pana nagle z wyniszczającej choroby, to czy nie stałby się pan człowiekiem trochę wybuchowym i szorstkim? Nie ma w tym niczego nienormalnego. Ani w tym, że chce się być zdrowym - prawda? Rozumie pan?

Viken usiadł. Poświęcił trochę czasu na milczenie.

Naraz rzeki bardzo powoli i ostrożnie:

- Czy to znaczy, że Joe jest Edem?

- Albo odwrotnie. Jak pan woli. Sądzę, że teraz nazywa siebie imieniem Joe - jako symbolem wolności - chociaż nadal pozostaje sobą. Czym jest jaźń, jeśli nie ciągłością egzystencji?

- On sam nigdy nie pojął tego do końca. Wiedział tylko - mówił mi to, a ja powinienem był mu uwierzyć - że na Jowiszu był silny i szczęśliwy. Dlaczego oscylowały lampy K? Objaw histerii! Podświadomość Angleseya nie bała się pozostania na Jowiszu - ona się bała powrotu!

A potem, dziś rano, podłączyłem się do niego. Do tej pory całe życie Eda koncentrowało się na Joem. Chodzi mi o to, że głównym źródłem energii emocjonalnej i umysłowej było męskie ciało Joego, a nie chore ciało Angleseya. To oznaczało odmienny wzorzec impulsów mózgowych - nie nazbyt obcych, by zostały odfiltrowane, choć wystarczająco obcych, by spowodować interferencję. W rezultacie on wyczuł moją obecność. I zrozumiał prawdę, tak samo jak ja.

Wie pan, jakie było ostatnie uczucie, z którym Joe wyrzucał mnie ze swojej duszy? Już nie złość. Postąpił brutalnie, ale były w nim pokłady radości.

Wiedziałem, jaką silną osobowość ma Anglesey. Licho wie, dlaczego przyszło mi na myśl, że mózg przerośniętego dziecka, taki jak u Joego, mógłby ją zdruzgotać? Tutaj, w gabinecie, lekarze - ciach! Usiłują ratować powłokę, którą odrzucono, bo jest niepotrzebna!

Cornelius umilkł. Zaschło mu zupełnie w gardle od mówienie. Przemierzał korytarz i puszczał wokół kłęby dymu z cygara, nie zaciągając się nim.

Po kilku minutach Viken rzekł nieśmiało:

- Zgoda. Pan wie najlepiej; jak pan twierdzi - był pan tam. Ale co teraz? Jak się skontaktujemy z Edem? Czy on w ogóle będzie zainteresowany nawiązaniem łączności z nami?

- O tak, ma się rozumieć - odparł Cornelius. - On jest wciąż sobą, proszę o tym pamiętać. Powinien być trochę sympatyczniejszy, skoro uwolnił się od wszelkich frustracji kaleki. Kiedy przejdzie mu zaciekawienie nowymi przyjaciółmi, będzie potrzebował kogoś, z kim może porozmawiać jak równy z równym.

- A ściśle mówiąc, kto poprowadzi następnego pseudo? - zapytał ironicznie Viken. - W mojej skórze jest mi całkiem dobrze, nie ma głupich!

- Czy Anglesey był jedynym nieuleczalnym kaleką na Ziemi? - szepnął Cornelius.

Viken wytrzeszczył oczy.

- Starzejący się ludzie także się znajdą - mówił psionik, częściowo do samego siebie. - Któregoś dnia, mój przyjacielu, kiedy pan i ja poczujemy, że życie ubywa, a tyle będzie się wokół nas dziać - może i nam spodoba się perspektywa przedłużenia życia w ciele Jowiszanina. - Pokiwał głową nad swoim cygarem. - Surowe, pełne wigoru, burzliwe życie, na pewno - niebezpieczne, awanturnicze, gwałtowne - ale takie, którego być może nikt nie przeżył od czasów Elżbiety I. O, nie będzie większego kłopotu ze znalezieniem Jowiszan. Odwrócił głowę ku wychodzącemu po raz drugi chirurgowi.

- No i co? - zachrypiał Viken.

Lekarz usiadł.

- To już koniec - oznajmił.

Milczeli przez chwilę w zakłopotaniu.

- To dziwne - rzekł lekarz. Szukał nerwowo papierosów, których nie miał. Viken poczęstował go bez słowa. - To dziwne. Spotykałem już takie przypadki. Ludzi po prostu rezygnujących z życia. Ten był pierwszym człowiekiem, jakiego widziałem, który schodził z tego świata uśmiechnięty. Uśmiechnięty przez cały czas.


Poul Anderson urodził się w 1926 roku w Bristol w stanie Pensylwania. Ukończył studia na wydziale fizyki Uniwersytetu Minnesota, nigdy jednak nie podjął pracy w zawodzie - postanowił utrzymywać się wyłącznie z pisania i podobno wychodzi mu to znakomicie.

Należy do najpłodniejszych autorów SF, publikuje również powieści historyczne i współczesne oraz książki popularno-naukowe. Jego utwory wielokrotnie wyróżniane były nagrodami Hugo i Nebula. Polski czytelnik zna Andersona z kilku publikacji Iskier i Alfy.


Z ansibla


Kiedy w listopadzie 1986 roku miałem okazję przebywać w Stanach Zjednoczonych, zaskoczyła mnie wielka liczba różnych rocznic, odpowiednio celebrowanych: w Nowym Jorku - święto Statuy Wolności, w Sari Francisco - jubileusz Mostu Zatokowego (Bay Bridge), w Los Angeles - pięćdziesięciolecie Hollywood, wreszcie na Florydzie - piętnasta rocznica „Disneylandu nr 2” czyli Disneyworld. Zastanawiałem się wówczas, czy to taki zbieg okoliczności, czy też regularna praktyka. Skłaniałbym się raczej ku temu drugiemu poglądowi, albowiem w światku SF też jest takich rocznic niemało. Oto kilka ostatnich:

- sześćdziesięciolecie Analogu - spadkobiercy Astounding Stories, magazynu SF, który szczególnie rozkwitł w okresie, gdy jego redaktorem był John W. Campbell, jr;

- czterdziestolecie współpracy Isaaca Asimova z wydawnictwem Doubleday, w którym ukazują się wszystkie pierwodruki tego autora, jeśli chodzi o beletrystykę;

- wreszcie niesławna pierwsza rocznica wyroku śmierci na Salmana Rushdie, autora Szatańskich wersetów. Światowy fandom SF stanął w obronie autora, a podczas ubiegłorocznego spotkania World SF przyjęta została rezolucja o treści zaproponowanej przez Roberta Silverberga: „Kara śmierci nie jest właściwą formą krytyki literackiej”.

Ogłoszono nominacje do nagrody Hugo (która zostanie przyznana w końcu sierpnia podczas tegorocznego Worldconu w Hadze). Wynika z nich, że powieść Elizabeth Ann Scarborough The Healer’s War, laureatka tegorocznej Nebuli. Hugo już na pewno nie dostanie, bo nie ma jej na liście kandydatów. To samo dotyczy opowiadania Fale na morzu Diraca, ale tym razem ze względów technicznych: jak wspomniałem miesiąc temu, startowało ono do Nebuli w zasadzie rok później (do Hugo natomiast w roku ubiegłym). Pozostałe dwie laureatki Nebuli, Connie Willis i Lois McMaster Bujold, mają szansę na drugie wyróżnienie. Przy okazji: w przyszłym miesiącu napiszę więcej o zasadach przyznawania nagród i innych znanych wyróżnieniach.

Teraz kilka drobiazgów:

Ray Bradbury napisał libretto do musicalu The Wonderful Ice Cream Suit, opartego na sztuce teatralnej z roku 1965 (również jego autorstwa), która z kolei powstała według wcześniejszego opowiadania. Muzykę skomponował Jose Feliciano, a premiera odbędzie się we wrześniu w Pasadenie.

A nie tak znów daleko od Pasadeny, czyli w Hollywood, trwają przygotowania do kręcenia Terminatora II, oczywiście z Arnoldem Schwarzeneggerem w roli głównej. Reżyserować ma również James Cameron. Inne planowane lub już kręcone filmy to Graveyard Shift według Stephena Kinga, Księżycowa pułapka II z tym samym Walterem Koenigiem w roli głównej, wreszcie Jean Claude Van Damme zagra główną rolę w Alamogordo. Sądząc po gwiazdorze, pod uderzeniami kości będą trzaskały jak zapałki.

Przykro mi. że nic ambitniejszego nie powstaje, ale to już nie moja wina.

Natomiast w czerwcu odbyła się amerykańska premiera filmu Total Recall opartego na opowiadaniu Philipa K. Dicka Przypomnimy to panu hurtowo. Książkową wersję scenariusza opracował Piers Anthony.

Teraz słów kilka o zasługujących na uwagę książkach, zapowiedzianych na najbliższe miesiące: Ray Bradbury - A Graveyard for Lunatics, Greg Bear - Queen of Angels, David Brin - Earth, Larry Niven - N-Space, Frederik Pohl - World at the End of Time, Jack Williamson - Mazeway, Stephen King - The Stand (nowa wersja), Joe Haldeman - The Hemingway Hoax, Lois McMaster Bujold - The Vor Game!, Kate Wilhelm - Gambio Bay, Gene Wolfe - Castleview oraz opracowana przez Ellen Datlow antologia Alien Sex (tytuł chyba nie wymaga tłumaczenia).

Tyle na razie informacji bieżących; wrażliwy na temperaturę ansibl z powodu upałów pracuje na zwolnionych obrotach i pewnie dlatego informacji jest nieco mniej. Lato za miesiąc!

Wiktor Bukato


Nagrody Nebula 1980 i Hugo 1981 za „krótkie opowiadanie”



Clifford D. Simak



Grota tańczących jeleni

przełożył Andrzej Leszczyński



Kiedy Boyd wspinał się stromą ścieżką wiodącą ku wylotowi jaskini, usłyszał melodię wygrywaną na fujarce przez Luisa. Nie musiał już wracać do groty - wszystkie prace zakończono: szkice, pomiary, fotografie; pełna dokumentacja została skompletowana. A było tego sporo, nie tylko malowidła, choć one stanowiły najważniejszą część odkrycia. Nadpalone kości drobnych zwierząt i znakomicie zachowane ślady ogniska, w którym pieczono mięso; niewielki schowek, wypełniony różnymi minerałami, z których uzyskiwano barwniki służące następnie do wykonania malowideł - zestaw cennych komponentów, ukrytych przez prehistorycznego artystę, który z nieodgadnionych powodów nie był w stanie wykorzystać ich do końca; szczątki ludzkiej dłoni, oderwanej w nadgarstku (z jakiego powodu oderwanej i dlaczego pozostawionej w jaskini, gdzie została odnaleziona dopiero po upływie trzydziestu tysiącleci?); lampa umożliwiająca artyście tworzenie rysunków, wykonana z bryły piaskowca, mieszcząca w wydrążeniu podkład z mchu oraz warstwę tłuszczu, dla którego wałek mchu stanowił knot. Wszystkie te skarby wraz z wieloma innymi mniej znaczącymi przedmiotami stanowiły dumę Boyda. Gawarnia okazała się najbardziej wartościowym odkryciem w dziedzinie rysunków naskalnych - prawdopodobnie zadecydowały o tym również nietypowe metody zastosowane do badań jaskini. Z pewnością tutejsze znaleziska nie były tak spektakularne jak te z Lascaux, jednakże dostarczyły o wiele więcej danych.

Nie musiał już wracać do jaskini, a jednak coś go do niej ciągnęło. Dręczyło go przeczucie, że w pośpiechu i w poświęceniu się innym pracom coś umknęło jego uwadze. Poprzednio niezbyt się nad tym zastanawiał, lecz teraz, kiedy mógł już spokojnie wszystko przemyśleć, nabierał coraz mocniejszego przekonania, że przeoczył coś znaczącego. Tłumaczył sobie, że jest to pewnie wytwór jego wyobraźni. Chciał jednakże stanąć z tym czymś jeszcze raz oko w oko (o ile w ogóle odnalezienie źródła niepokoju było możliwe) i przekonać się ostatecznie, czy jest to coś namacalnego, czy tylko dręczące go nieustannie wrażenie.

Wrócił więc i teraz wspinał się stromą ścieżką, mocno zaciskając w dłoni wielką latarnię, a zawieszony u paska geologiczny młotek obijał mu nogi. Wsłuchiwał się w melodię wygrywaną przez Luisa, który z pewnością siedział na niewielkim skalnym tarasie, nieco poniżej wylotu jaskini - w miejscu, które sobie wybrał na samym początku badań. Luis obozował w rozstawionym na tarasie namiocie bez względu na pogodę, przygotowywał posiłki na turystycznym kocherze i sam wyznaczył sobie rolę psa wartowniczego, strzegącego jaskini przed intruzami. Co prawda niewielu było intruzów, jeśli nie liczyć przypadkowych turystów, którzy usłyszawszy o prowadzonych pracach zbaczali wiele kilometrów ze swoich marszrut by obejrzeć to miejsce. Mieszkańcy położonej niżej doliny nie stanowili żadnego problemu; nikt chyba nie mógłby poświęcać mniej uwagi temu, co dzieje się niemal wprost nad jego głową.

Boyd poznał Luisa już wcześniej. Dziesięć lat temu zjawił się on nie wiadomo skąd na terenie wykopalisk w wąwozie skalnym jakieś sto kilometrów stąd i kręcił się tam przez dwa sezony badań. Rezultaty tamtych prac były o wiele mniej znaczące, niż Boyd początkowo to sobie wyobrażał, jakkolwiek rzuciły nieco nowego światła na kulturę azylską, stanowiącą niewyjaśniony kres rozwojowy wielkiej rodziny prehistorycznych kultur zachodniej Europy. Zatrudniony zrazu jako laborant, w krótkim czasie Luis stał się ulubieńcem geologów i coraz częściej powierzano mu odpowiedzialne zadania. W tydzień po rozpoczęciu prac w Gawarni zjawił się ponownie w obozie naukowców.

- Dowiedziałem się, że jesteście tutaj - powiedział wówczas. - Czy macie dla mnie jakąś pracę?

Kiedy Boyd minął ostry zakręt ścieżki, ujrzał go - siedzącego po turecku przed wysmaganym wiatrami namiotem i zawzięcie dmuchającego w nieodłączną prymitywną fujarkę.

Na dobrą sprawę nie była to nawet fujarka, lecz świstawka, a prymitywne, pierwotne dźwięki, jakie się z niej wydobywały, trudno było nazwać melodią. Nie miało to nic wspólnego z muzyką, choć Boyd musiał przyznać, że w tej materii jest całkowitym dyletantem. Było tego ledwie cztery nuty - czy też cztery dźwięki? Instrument tworzyła wydrążona kość, wydłużona z jednej strony na kształt ustnika, z dwoma otworami do regulowania strumienia powietrza.

Kiedyś zagadnął Luisa na temat fujarki.

- Nigdy nie widziałem czegoś podobnego - rzekł.

- Rzadko się je spotyka - odparł Luis. - Jedynie tutaj, w wioskach rozrzuconych po górskich dolinach.

Boyd doszedł do końca ścieżki, przeciął porośnięty trawą taras i usiadł obok Luisa, który przestał grać i opuścił fujarkę na kolana.

- Myślałem, że już nie wrócisz - rzekł Luis. - Reszta grupy wyjechała już kilka dni temu.

- Chcę po raz ostatni rozejrzeć się tutaj - odparł Boyd.

- Żal ci porzucać jaskinię?

- Tak. Chyba właśnie tak.

U ich stóp rozciągała się dolina pomalowana w jesienne odcienie brązów, mała rzeczka błyszczała niczym srebrna wstążka w promieniach słońca, silnie kontrastując z żywą czerwienią dachów wioski.

- Pięknie tutaj - odezwał się Boyd. - Od czasu do czasu przyłapuję się na próbie wyobrażenia sobie, jak też mogły wyglądać te okolice w tamtych czasach, kiedy powstały malowidła w jaskini. Prawdopodobnie nie zaszły wielkie zmiany. Góry musiały pozostać nie zmienione. W dolinie na pewno nie było ornych pól, jedynie naturalne pastwiska. Tu i tam grupy drzew, ale z pewnością nie za wiele. Świetne tereny łowieckie. Wszędzie pod dostatkiem trawy dla zwierząt roślinożernych. Próbowałem nawet wyobrazić sobie, w którym miejscu mogli obozować ludzie. Doszedłem w końcu do wniosku, że chyba tam, gdzie teraz znajduje się wioska.

Spojrzał na Luisa. Ten nadal siedział sztywno, zakrywając dłońmi fujarkę spoczywającą na kolanach. Na jego wargach błądził niewyraźny uśmiech, jak gdyby uśmiechał się do własnych myśli. Mały czarny beret siedzący równiutko na czubku głowy, okrągła, regularna, ogorzała twarz, krótko obcięte czarne włosy, niebieska koszula rozchełstana pod szyją. Młody, silny mężczyzna; na jego twarzy nie było ani jednej zmarszczki.

- Kochasz swoją pracę - stwierdził Luis.

- Poświęciłem jej wszystko. Podobnie jak ty, Luis - odparł Boyd.

- To nie jest moja praca.

- To nie ma większego znaczenia. W każdym razie wykonujesz ją bez zarzutu. Nie chciałbyś pójść ze mną? Rzucilibyśmy ostatnie, pożegnalne spojrzenie.

- Mam pewną sprawę do załatwienia we wsi.

- Myślałem, że cię już nie zastanę - rzekł Boyd. - Kiedy usłyszałem, jak grasz na fujarce, byłem zaskoczony.

- Wkrótce odejdę - odparł Luis. - Jutro albo pojutrze. Nie mam po co tu siedzieć, ale podobnie jak ty, zżyłem się z tym miejscem. Nie mam dokąd iść, nikt mnie nie potrzebuje. Nic się nie stanie, jeśli zostanę tu jeszcze kilka dni.

- Tak długo, jak tylko zechcesz - powiedział Boyd. - To miejsce należy do ciebie. Niedługo zostanie tu prawdopodobnie postawiona strażnica, ale odpowiednie władze z pewnością nie będą się z tym spieszyły.

- Więc możemy się już nigdy nie zobaczyć? - zapytał Luis.

- Byłem parę dni w Roncesvalles - odparł Boyd. - To właśnie tam Gaskończycy rozbili tylną straż Karola Wielkiego w 778.

- Słyszałem o tej miejscowości - rzekł Luis.

- Zawsze chciałem zobaczyć to miejsce, ale nigdy nie miałem czasu. Kościół wzniesiony przez Karola jest już ruiną, lecz mówiono mi, że do dzisiaj w wioskowej kaplicy odprawiane są msze za dusze poległych paladynów. Kiedy wróciłem stamtąd, nie mogłem oprzeć się pokusie, żeby jeszcze raz zajrzeć do jaskini.

- Cieszę się z tego - powiedział Luis. - Czy mogę być impertynencki?

- Nigdy nie byłeś impertynentem - odparł Boyd.

- Czy możemy jeszcze raz, zanim odejdziesz, przełamać się chlebem? Dziś wieczorem, dobrze? Przygotuję omlet.

Boyd zawahał się, tłumiąc w sobie chęć zaproszenia Luisa na kolację.

- Będę zaszczycony, Luis - odrzekł po chwili. - Przyniosę butelkę dobrego wina.



Trzymając latarnię na wysokości oczu, Boyd z wytężoną uwagą przyglądał się skalnej ścianie. A jednak miał rację, nie była to tylko gra wyobraźni. Tutaj, w tym szczególnym miejscu, skała nie stanowiła jednolitej płaszczyzny. Siatka pęknięć dzieliła ją na szereg pól, niemal idealnie imitując litą skałę. Tylko przez przypadek można było dostrzec owo spękanie. Gdyby nie patrzył na wprost, równolegle z padającym światłem, nigdy by tego nie zobaczył. Dziwne, pomyślał, że nikt z licznej grupy przez dłuższy czas prowadzącej badania w jaskini nie dostrzegł przedtem tej anomalii. Niewiele przecież umknęło uwadze naukowców. Mimowolnie wstrzymał oddech, choć zaraz sam siebie zganił za głupotę. Przecież te pęknięcia mogły w gruncie rzeczy nie znaczyć nic. Mogły to być ślady zwykłej erozji pod wpływem mrozu. Z drugiej strony erozyjne pęknięcia skały od mrozu we wnętrzu jaskini byłyby czymś wręcz niezwykłym. Odpiął młotek od pasa i przełożywszy latarnię do lewej ręki wsunął czubek ostrego końca młotka w jedną ze szczelin. Ostrze łatwo zagłębiło się w skałę. Delikatnie nacisnął i szpara poszerzyła się. Pociągnął mocniej i po chwili dopasowany odłam skalny wysunął się ze swego leża. Odłożył młotek i latarnię, pomocował się nieco z kamieniem i wkrótce wyjął go ze ściany. Pod nim ułożone były dwa inne, które dały się wyjąć równie łatwo jak pierwszy. Szybko namierzył pozostałe odłamy i pousuwał je wszystkie. Uklęknął na dnie jaskini i skierował strumień światła wprost w odsłonięty właśnie korytarz.

Był szeroki na tyle, by wczołgać się do środka, na chwilę jednak Boyd zawahał się przed natychmiastowym jego zbadaniem. Wejście bez asekuracji stanowiło dość poważne ryzyko. Gdyby coś się stało, gdyby utknął w jakimś przejściu, gdyby odłam skalny osunął się i zablokował mu powrót lub zranił go, nie miał praktycznie szans ratunku - a w każdym razie nie mógł się spodziewać żadnej skutecznej pomocy w niedługim czasie. Luis po powrocie do obozowiska prawdopodobnie czekałby na niego, a gdyby nie doczekał się jego przybycia, potraktowałby to po prostu jako odpowiedź Boyda na jego impertynencję, czy też wyraz lekceważenia ze strony gruboskórnego Amerykanina. Nigdy nie przyszłoby mu do głowy, że Boyd tkwi uwięziony w pułapce we wnętrzu jaskini.

A jednak była to jego ostatnia szansa. Jutro musiał wyruszyć w drogę do Paryża, żeby zdążyć na swój samolot. A owo ukryte przejście niezwykle go intrygowało; nie była to jedna z tych rzeczy, które można po prostu zignorować. Musiało posiadać jakieś niezwykłe znaczenie, w przeciwnym bowiem razie tak dokładne maskowanie nie miało sensu. Kto też mógł wznieść ten mur z idealnie dopasowanych kamieni? Z pewnością nikt w obecnych czasach. Każdy, kto odnalazłby zasłonięte wejście do jaskini, niemal natychmiast musiałby dostrzec rysunki naskalne i prawie na pewno rozgłosiłby o swoim odkryciu. A więc wejście do korytarza musiał zamaskować ktoś, kto nie miał pojęcia o doniosłym znaczeniu malowideł w jaskini, albo też ktoś, dla kogo owe rysunki były czymś najbardziej oczywistym.

Tak czy inaczej, trudno było przegapić taką okazję. Musiał zobaczyć, co się tam znajduje. Przymocował młotek do paska, mocno ścisnął w garści latarnię i zaczął się wczołgiwać.

Prosty i stosunkowo równy korytarz ciągnął się na długości jakichś trzydziestu metrów. Jeśli nie liczyć tego, że nawet dla czołgającego się człowieka było tam niewiele miejsca, to przejście nim nie nastręczało poważniejszych trudności. Szczelina kończyła się nagle litą ścianą. Boyd leżał na brzuchu, omiatając światłem latarni kamień i pełen konsternacji przyglądał się gładkiej powierzchni.

To nie trzymało się kupy. Dlaczego ktoś zadał sobie tyle trudu, by zamknąć wejście do zupełnie pustego korytarza? Mógł coś przeoczyć na jego długości, ale kiedy przemyślał wszystko, upewnił się, że nie było tam niczego. Czołgał się bardzo powoli, cały czas przesuwając latarnię przed sobą, centymetr po centymetrze. Z pewnością gdyby w przebytym korytarzu znajdowało się cokolwiek godnego uwagi, nie mógłby tego przeoczyć.

Nagle przyszedł mu do głowy pomysł. Powoli, z niejakimi kłopotami, zaczął się tak obracać, by leżeć plecami na dnie jaskini. Kiedy skierował strumień światła przed siebie, znał już odpowiedź. Ponad jego głową widniał otwór w sklepieniu.

Ostrożnie przesunął się tak, by usiąść z głową w otwierającej się nad nim studni. Wyciągnął ręce do góry i namacał dłońmi krawędź skały. Po chwili mógł już stanąć na nogach. Przeciągnął latarnię do góry i obracając się stwierdził, że studnia prowadziła do niszy uformowanej wewnątrz skały, na kształt kulistego, wydrążonego bąbla o średnicy nie przekraczającej dwóch metrów. Ściany i sklepienie jamy były idealnie gładkie, jak gdyby w jakiejś odległej geologicznie przeszłości, kiedy okoliczne góry wypiętrzały się z platformy kontynentu, został tu umieszczony plastykowy balon, który następnie zaniknął, lecz jego kształt został na wieki utrwalony w litym, zastygłym kamieniu.

Kiedy tak wodził światłem latarni po ścianach bąbla, nagle zamarł oszołomiony. Ze wszystkich ścian pieczary nacierały na niego kolorowe wizerunki zwierząt. Żubr zrywający się do skoku. Konie cwałujące tyralierą. Mamuty wywijające koziołki. A na samym dole ścian, tuż nad dnem pieczary, na całym jej obwodzie tańczyły jelenie: zwierzęta stały na tylnych nogach, złączone w uściskach lub zamarłe w podskokach, z porożami uniesionymi z wielką gracją.

- Boże miłosierny! - szepnął Boyd.

Przecież było to nic innego jak Disney z epoki kamiennej.

O ile rysunki pochodziły z epoki kamiennej. Czy to możliwe, by w jakimś o wiele późniejszym okresie znalazł się żartowniś, który postanowił namalować zwierzęta w tej grocie? Po chwili odrzucił podobne przypuszczenie. O ile mu było wiadomo, nikt w wiosce, a nawet nikt w całej okolicy nie wiedział o istnieniu tej jaskini, dopóki kilka lat temu nie odkrył jej pewien pasterz, poszukujący zaginionej owcy. Wąskie wejście do jaskini prawdopodobnie od wieków było tak samo zasłonięte przez gęste zarośla.

Poza tym wygląd malowideł dość jednoznacznie wskazywał na ich prehistoryczne pochodzenie. Perspektywa odgrywała w nich minimalną rolę. Rysunki miały ten sam dziwnie płaski charakter, który dominował w całej sztuce prehistorycznej. Nie było też żadnego tła - żadnej linii horyzontu, żadnych drzew, trawy czy kwiatów, żadnych chmur czy w ogóle jakiegokolwiek odbicia nieba. Z drugiej strony, pomyślał, każdy, kto posiadał podstawową wiedzę o malarstwie jaskiniowym i chciał podrobić tego typu malowidła, wystrzegałby się właśnie wszelkich tego rodzaju szczegółów.

Z całą pewnością, pomijając nietypowe pozy zwierząt na rysunkach, całość malowidła posiadała wszystkie cechy sztuki jaskiniowej. Ale jakiż starożytny artysta, kto z epoki jaskiniowej mógł namalować podskakującego żubra i mamuty wywijające koziołki? Chociaż całość malarstwa jaskiniowego nie była jednolita formalnie, to jednak rysunki w tej właśnie jaskini były śmiertelnie poważne: całkowicie konserwatywne, uczciwie i rzetelnie usiłujące przedstawić zwierzęta tak, jak je widział malujący artysta. Nie było ani odrobiny frywolności, nie znaleziono nawet śladów dotknięć skały ubrudzoną dłonią malarza, jakie często widziano w innych jaskiniach. Człowiek, który wykonał rysunki, nie był jeszcze skrępowany symbolizmem, tak bardzo charakterystycznym dla późnego okresu malarstwa prehistorycznego.

Kimże więc mógł być ten trefniś, który odważył się w owej ukrytej niszy namalować żartobliwe sceny? A nie ulegało dla niego wątpliwości, że musiał to być utalentowany artysta. Zastosowana technika oraz sposób przedstawienia zwierząt były bez zarzutu.

Boyd wciągnął się w górę studzienki i przykucnął na półmetrowej szerokości półce biegnącej dookoła otworu, jako że wysokość pieczary nie pozwalała stanąć na nogach. Większość rysunków malarz musiał wykonywać leżąc skurczony na plecach, tak by dosięgnąć każdego miejsca krzywizny ścian.

Przesuwał powoli strumień światła latarni wzdłuż półki. W połowie drogi dokoła otworu studni zatrzymał się nagle i powiódł latarnią tam i z powrotem, by przyjrzeć się dokładniej czemuś znajdującemu się na półce - czemuś bez wątpienia pozostawionemu przez malarza po zakończeniu prac w pieczarze.

Boyd pochylił się do przodu, żeby dokładnie przyjrzeć się znalezisku. Wyglądało to jak kość łopatkowa jelenia. Tuż obok niej spoczywał kamień.

Powoli przesunął się wzdłuż półki. Przypuszczenie okazało się trafne. Rzeczywiście był to płaski kawałek kości, na którego powierzchni majaczyły ciemne plamy jakiejś substancji. Czyżby była to farba? Mieszanina tłuszczów zwierzęcych i naturalnych barwnych minerałów, używana niegdyś do tworzenie rysunków naskalnych? Przysunął latarnię jeszcze bliżej i przekonał się, że faktycznie były to ślady prehistorycznych farb, rozrzucone nieregularnymi plamami po całej powierzchni kości służącej za paletę. Miejscami warstwa farby była gruba, jak gdyby przygotowana do użycia, lecz nigdy nie wykorzystana - teraz zaschnięta i zmumifikowana, z utrwalonymi na wieki w jej powierzchni odciskami. Pochylił się nisko nad paletą i przysunął latarnię tak blisko twarzy, jak tylko mógł. Były to odciski palców, niektóre głębokie i bardzo wyraźne - odciski palców starożytnego, dawno już nieżyjącego człowieka, który pracował tutaj, kucał podobnie jak teraz Boyd, wciskając zgarbione plecy w krzywiznę skały pieczary. Delikatnie dotknął końcem palca kości, po czym szybko cofnął rękę. Ten gest miał dla niego znaczenie symboliczne, jak gdyby fizycznie chciał dotknąć człowieka, który stworzył te rysunki - lecz był to jedynie symbol, jako że dzieliło ich wiele stuleci.

Przesunął strumień światła na odłamek skalny leżący tuż obok palety. Była to lampa - kawałek piaskowca z zagłębieniem, które wypełniano tłuszczem, a zwitek z mchu służył za knot. Po tłuszczu i mchu nie było nawet śladu, lecz cienka warstwa sadzy na krawędziach zagłębienia w kamieniu świadczyła jednoznacznie o jego przeznaczeniu.

Kiedy artysta zakończył prace w pieczarze, zostawił tutaj wszystkie przybory, nie wytaczając kaganka, prawdopodobnie wciąż jeszcze się dopalającego - zostawił je tu, po czym wyczołgał się tunelem po ciemku. Należało przypuszczać, że jemu nie było potrzebne oświetlenie do przeciśnięcia się korytarzem. Mógł przebyć tę drogę posługując się jedynie dotykiem i pamięcią. Musiał ją pokonywać wielokrotnie, jako że wymalowanie ścian pieczary zajęło mu sporo czasu, zapewne wiele dni.

Tak więc porzucił pieczarę, wyczołgał się korytarzem, po czym zablokował wejście do niszy specjalnie dobranymi odłamami skalnymi, a w końcu wyszedł z jaskini i ruszył w dół stromą ścieżką, wzdłuż której stada pasących się zwierząt zaledwie unosiły głowy, by na niego popatrzeć, po czym znów spokojnie zaczynały żuć trawę.

Kiedy to wszystko mogło się wydarzyć? Po chwili namysłu Boyd doszedł do wniosku, że musiało to być już po powstaniu rysunków w jaskini - może nawet długo potem, kiedy malowidła w głównej jaskini zatraciły wiele ze swego pierwotnego znaczenia. Wówczas jeden człowiek powrócił do jaskini i namalował owe sekretne sceny w dobrze ukrytym miejscu. Czyżby owe sceny miały być drwiną z pompatycznego, magicznego znaczenia rysunków w głównej jaskini? A może protestem przeciwko nudnemu konserwatyzmowi tamtych malowideł? Czy też stanowiły wybuch śmiechu, upojenie bogactwem życia, a może nawet żartobliwą rebelię przeciwko zawziętości i prostactwu magii łowiectwa? Spodobało mu się słowo: rebelia, prehistoryczna rebelia, rebelia intelektualna. A może po prostu autorem rysunków był człowiek o światopoglądzie odbiegającym nieco od filozofii tamtych czasów?

Jakakolwiek byłaby prawda, ów człowiek dawno już nie żył. A cóż pozostało jemu? Co miał teraz czynić, kiedy udało mu się już dokonać owego niezwykłego odkrycia? Jaki był najlepszy sposób wykorzystania tak cennego znaleziska? Z pewnością nie wolno mu było po prostu odwrócić się plecami do pieczary i odejść, tak samo jak odszedł stąd malarz, zostawiając swe przybory wraz z kagankiem. Znaczenie odkrycia było ogromne, co do tego nie miał najmniejszych wątpliwości. Widział przed sobą dowód niespodziewanego, nowego aspektu kultury prehistorycznej, objaw nie znanego dotąd sposobu myślenia zamierzchłych przodków.

Zostawić wszystko tak jak jest, zamaskować wejście do pieczary, potem telefon do Waszyngtonu i jeszcze jeden do Paryża, rozpakować bagaże i rozbić ponownie obóz na kilka kolejnych tygodni badań. Zawrócić fotografów i pozostałych członków ekipy badawczej i wykonać wszystkie prace już teraz. Tak, tak właśnie należało postąpić.

Dopiero teraz zwrócił uwagę na przedmiot pobłyskujący matowo w świetle lampy, niemal całkowicie skryty za prehistorycznym kagankiem. Niewielki, biały przedmiot...

Wciąż skulony w niewygodnej pozycji, Boyd pochylił się w tamtą stronę.

Był to kawałek kości, prawdopodobnie piszczel jakiegoś niewielkiego trawożernego zwierzęcia. Wyciągnął dłoń, uniósł przedmiot do oczu, a kiedy rozpoznał jego przeznaczenie, zamarł w bezruchu, zupełnie nie wiedząc, co ma z tym począć.

Była to kościana fujarka, niemal dokładnie taka sama jak ta, którą Luis nosił w kieszeni kurtki, która była jego nieodłącznym atrybutem od wielu lat, od chwili, kiedy Boyd spotkał go po raz pierwszy. Ona także miała wydłużony ustnik i dwa okrągłe otwory. W tamtych dawno minionych dniach, po zakończeniu pracy malarz siadał i przy filującym świetle łuczywa grał sobie jakieś proste melodie, zbliżone do tych, jakie Luis wydobywał ze swego instrumentu niemal każdego wieczora, po wykonaniu zadań.

- Boże miłosierny! - jęknął Boyd niemal z nabożną czcią. - To po prostu niemożliwe!

Siedział tak, zmrożony myślami, a wszelkie możliwe skojarzenia mimo woli odbijały się głośnym echem w jego głowie. Nie był w stanie odegnać ich od siebie. Wszelki racjonalizm odsuwał je na nieznaczne tylko dystanse, lecz te powracały nieustannie dręczącym korowodem.

Wreszcie z niemałym trudem wyrwał się z transu, w jakim zamknęły go nierealne myśli. Zmusił się do poruszenie, do wykonania tego, co musiał zrobić.

Odpiął kaptur kurtki, ostrożnie włożył do niego kościaną paletę oraz fujarkę, zostawiając w pieczarze jedynie kamienną lampę. Przecisnął się w powrotem studzienką i wyczołgał korytarzykiem, z pietyzmem ochraniając swoje skarby. Kiedy stanął w jaskini na nogi, zaczął bardzo ostrożnie układać kamienne bloki jeden na drugim, a gdy zamknął już całkowicie wejście do niszy, zaczerpnął pełne garście ziemi z dna jaskini i zamaskował szczeliny, likwidując tym samym ślady otwierania przejścia. Pozostawił tylko niewielki fragment widocznej rysy między kamieniami, który mógłby zostać zauważony jedynie przy bardzo wnikliwej obserwacji.

Luisa nadal nie było w jego obozowisku na tarasie poniżej wejścia do jaskini. Pewnie załatwiał jeszcze swoje sprawy we wsi.

Natychmiast po powrocie do hotelu Boyd przeprowadził planowaną rozmowę telefoniczną z Waszyngtonem. Postanowił jednak na razie nie dzwonić do Paryża.



Jesienny wiatr unosił ostatnie już październikowe liście, a ledwie grzejące słońce, nie całkiem zasłonięte wędrującymi chmurami, słabo oświetlało budynki Waszyngtonu.

John Roberts czekał na niego na ławce w parku. W milczeniu skinęli sobie głowami na powitanie, po czym Boyd przysiadł obok niego.

- To było spore ryzyko - odezwał się Roberts. - Gdyby celnicy dowiedzieli się...

- Sam nie za bardzo się bałem - przerwał mu Boyd. - Znam jednego faceta z Paryża, który od lat zajmuje się szmuglowaniem różnych rzeczy do Ameryki. Jest specjalistą od tych spraw, a był mi winien przysługę. Co udało ci się zdziałać?

- Chyba nawet więcej, niż się spodziewałeś.

- A więc?

- Odciski palców się zgadzają - rzekł Roberts.

- Nie było kłopotów z odczytaniem linii papilarnych?

- Najmniejszych.

- FBI?

- Tak, FBI. Nie było to łatwe, ale mam tam pewne znajomości.

- A co z oznaczeniem wieku?

- Także nic trudnego. Najwięcej kłopotów miałem z przekonaniem mojego znajomego, że sprawa jest całkowicie poufna. Chyba nadal nie jest o tym przeświadczony.

- Ale będzie trzymał buzię na kłódkę?

- Raczej tak. Poza tym nie ulega wątpliwości, że chyba nikt by mu nie uwierzył. To wszystko brzmi jak wysokiej klasy dowcip.

- Więc ile?

- Dwadzieścia dwa tysiące. Plus minus trzysta lat.

- I do tego odciski palców się zgadzają? Te na butelce i te...

- Powiedziałem ci już. Może teraz ty mi wyjaśnisz, w jaki sposób, do cholery, człowiek żyjący dwadzieścia dwa tysiące lat temu był w stanie pozostawić odciski palców na butelce wyprodukowanej najdalej w ubiegłym roku?

- To długa historia - mruknął Boyd. - Nie wiem, czy powinieniem cię w to wciągać. Przede wszystkim, gdzie ukryłeś tę kość łopatkową?

- Nie martw się, jest dobrze schowana - odparł Roberts. - Możesz ją dostać z powrotem wraz z butelką, kiedy tylko zapragniesz.

Boyd wzruszył ramionami.

- Jeszcze nie, nie teraz. Może nawet nigdy.

- Nigdy?

- Posłuchaj, John. Muszę sobie wszystko dokładnie przemyśleć.

- Co za cholerna sprawa - wtrącił Roberts. - Nikt nie chce tych rzeczy. Nikt nie chce nawet myśleć o nich. Smithsonian Institute nie tknąłby tego nawet trzymetrowym drągiem. Nie pytałem ich o to, pewnie nawet nie wiedzą o ich istnieniu, ale domyślam się, że nie tknęliby tych rzeczy. Na pewno podlegają jakimś przepisom dotyczącym wywozu skarbów narodowych poza granice kraju, czyż nie tak?

- Tak, masz rację - mruknął Boyd.

- Teraz ty stwierdzasz, że też ich nie chcesz.

- Nie powiedziałem tego. Prosiłem tylko, byś je pozostawił w ukryciu przez jakiś czas. Są tam bezpieczne, prawda?

-Tak, są bezpieczne. Ale...

- Mówiłem już, że to długa historia. Spróbuję przedstawić ci ją w skrócie. A więc jest pewien człowiek, Bask. Przyszedł do mnie jakieś dziesięć lat temu, kiedy prowadziłem wykopaliska w wąwozie.

Roberts pokiwał głową.

- Zdaje się, że go sobie przypominam.

- Chciał z nami pracować i zatrudniłem go. Szybko się wciągnął, błyskawicznie przyswoił sobie technikę pracy. Stał się bardzo wartościowym pracownikiem, co zresztą dość często się zdarza przy zatrudnianiu miejscowych, jakby mieli oni wyjątkowe wyczucie stykając się z obiektami własnej, dawnej kultury. Potem, kiedy rozpoczęliśmy prace w jaskini, on zjawił się ponownie. Ucieszyło mnie jego przybycie. Mówiąc szczerze, staliśmy się naprawdę dobrymi przyjaciółmi. Podczas naszego ostatniego wieczoru spędzonego w jaskini, przygotował wspaniały omlet - jajka, pomidory, zielony pieprz, cebula, parówki i prawdziwa wiejska szynka. Ja postawiłem butelkę wina.

- Tę butelkę?

- Tak, tę butelkę.

- Mów dalej.

- On grał na fujarce, na prymitywnej, kościanej fujarce, której dźwięki trudno nawet nazwać muzyką.

- Fujarka też była...

- Ale to nie ta, inna fujarka. Dokładnie taka sama, ale nie ta, na której on grał. Dwie identyczne fujarki: jedna w kieszeni żyjącego nadal człowieka, druga spoczywająca obok kościanej palety malarskiej. Wiele było dziwnego w tym właśnie człowieku, o którym ci opowiadałem. Oczywiście nic takiego, co uderzyłoby cię w jednej chwili. Tylko drobne fakty. Mogłeś zwrócić na coś uwagę, a po jakimś czasie, może nawet w chwilę później, przykuwało twą uwagę coś innego, ale przez ten czas puszczało się już w niepamięć pierwsze zdarzenie i nie było sposobu, by te drobne obserwacje powiązać ze sobą. Zadziwiała przede wszystkim jego wszechstronna wiedza, drobne fakty, których człowiek tego pokroju nie powinien sobie uświadamiać. Coś mu się wyrywało, czasem może bezwiednie. Poza tym jego oczy. Uprzytomniłem to sobie dopiero wówczas, kiedy znalazłem tę drugą fujarkę i fakty w mojej głowie zaczęły się łączyć. A więc jego oczy są niezwykłe. Na wygląd jest to człowiek młody, jeden z tych, po których trudno rozpoznać wiek, ale jego oczy są bardzo stare...

- Powiedziałeś, Tom, że jest on Baskiem?

- Tak.

- Istnieje, zdaje się, jakaś teoria, że Baskowie wywodzą się w prostej linii od Kromaniończyków?

- Tak, jest taka teoria. Ja też o tym myślałem.

- Czyżby ten twój człowiek był żywym Kromaniończykiem?

- Zaczynam wierzyć, że tak jest w rzeczywistości.

- Ale pomyśl o tym: dwadzieścia tysięcy lat!

- Tak, wiem - mruknął Boyd.



Boyd usłyszał głos fujarki, zanim jeszcze skręcił na ścieżkę wiodącą ku jaskini. Wysokie dźwięki z trudem przebijały się przez smagnięcia wiatru. Pireneje dumnie dźwigały swe szczyty ku odległemu, błękitnemu niebu.

Ścisnąwszy mocniej trzymaną pod pachą butelkę wina, Boyd zaczął wspinać się pod górę. Poniżej czerwone plany dachów wioski przeplatały się z żywymi brązami jesieni, które zawojowały już niemal całą dolinę. Ostre dźwięki fujarki rozbrzmiewały bez przerwy, to wznosząc się, to opadając w rytm porywów bawiącego się nimi wiatru.

Luis siedział jak zwykle po turecku przed wejściem do swego wystrzępionego namiotu. Kiedy spostrzegł Boyda, opuścił fujarkę na kolana i zastygł w oczekiwaniu.

Boyd usiadł obok niego, wyciągając w jego kierunku butelkę. Luis chwycił ją i zaczął mocować się z korkiem.

- Słyszałem już, że wróciłeś - odezwał się po chwili. - Jak minęła podróż?

- Dziękuję, w porządku - odparł Boyd.

- A więc już wiesz? - zagadnął Luis. Boyd skinął głową.

- Myślę, że chciałeś, żebym poznał prawdę. Dlaczego tego pragnąłeś?

- Minęło tak wiele lat - odrzekł Luis. - To wielki ciężar. To samotność, wieczna samotność.

- Nie jesteś przecież sam.

- Samotność jest wtedy, kiedy nikt mnie nie zna. Ty jesteś pierwszym, który poznał prawdę.

- Ale ta wiedza będzie bardzo krótkotrwała. Minie jeszcze kilka lat i znowu nikt nie będzie ciebie znał.

- A jednak zdejmie to na jakiś czas ciężar z moich barków - powiedział Luis. - Kiedy ciebie już nie będzie, ja w jakimś stopniu będę mógł zacząć na nowo. A poza tym...

- Tak? O co chodzi, Luis?

- Powiedziałeś, że kiedy ciebie zabraknie, znowu nikt nie będzie mnie znał. Czy to znaczy...

- Jeśli chodzi ci o to, czy rozpowiem o tobie, to mogę odrzec, że nie. Chyba że będziesz sobie tego życzył. Wiele myślałem o tym, co by się stało, gdyby świat poznał twoją tajemnicę.

- Posiadam pewne zabezpieczenia. Nie zdołałbym żyć tak długo, jak długo żyję, gdybym nie mógł polegać na kilku zabezpieczeniach.

- O jakich zabezpieczeniach mówisz?

- O zabezpieczeniach. Wystarczy ci tylko tyle.

- Przepraszam, nie chciałem być natrętny. Jedna rzecz mnie nurtuje. Jeżeli chciałeś, żebym dowiedział się prawdy, bardzo wiele ryzykowałeś. Przecież gdyby coś ułożyło się nie tak, gdybym nie odnalazł groty...

- Początkowo miałem nadzieję, że grota nie będzie tu potrzebna. Łudziłem się, że wpadniesz na to sam, bez mojej pomocy.

- Przeczuwałem, że coś tu nie pasuje. Jednakże prawda jest tak niewiarygodna, że nawet gdybym się czegoś domyślał, nie potrafiłbym przyjąć tej teorii bez dowodów. Chyba rozumiesz, Luis, jak bardzo jest to niewiarygodne. A gdybym nie znalazł groty... Sam wiesz, na ile przypadkowe było odnalezienie wejścia do niej.

- Gdybyś jej nie znalazł, czekałbym dalej. Po jakimś czasie, za ileś lat, znalazłby się ktoś inny. A także inny sposób na zdradzenie samego siebie.

- Mogłeś mi przecież opowiedzieć o wszystkim.

- Czy naprawdę tak sądzisz?

- Tak, naprawdę. Z pewnością nie uwierzyłbym ci, nie uwierzyłbym na początku, ale...

- Nie rozumiesz, że nie mogłem ci tak zwyczajnie o tym opowiedzieć? Przemilczenie ma tutaj zupełnie inny wydźwięk. To jedno z zabezpieczeń, o których ci mówiłem. Ja po prostu nie umiałbym zmusić sam siebie do opowiedzenia prawdy, czy to tobie, czy też komu innemu.

- A czemu wybrałeś mnie? Dlaczego czekałeś tyle lat, żeby wreszcie wybrać właśnie mnie?

- Nie czekałem, Boyd. W różnych czasach wybierałem wielu innych. Ale nikt do tej pory nie potrafił tego pojąć. Zrozum, że musiałem znaleźć kogoś, kto będzie miał odwagę stanąć twarzą w twarz z moim problemem, a nie ucieknie wrzeszcząc wniebogłosy. Wiedziałem, że ty nie podniesiesz krzyku.

- Ja miałem sporo czasu, żeby wszystko przemyśleć - rzekł Boyd. - Potrafiłem się z tym oswoić. Chociaż przyznam, że nawet nie jestem w stanie tak zwyczajnie tego zaakceptować. Czy ty masz, Luis, jakiekolwiek wytłumaczenie? Jak to się stało, że jesteś tak bardzo różny od innych ludzi?

- Nie mam pojęcia. Trudno mi nawet zgadywać. Kiedyś myślałem, że muszą być jeszcze inni, podobni do mnie, i nawet ich szukałem. Ale nie trafiłem na nikogo i zarzuciłem poszukiwania.

Korek wyskoczył wreszcie z szyjki i Luis wręczył butelkę wina Boydowi.

- Wypij pierwszy - rzekł chłodno.

Boyd przechylił butelkę, pociągnął łyk, po czym zwrócił ją Luisowi. Przez chwilę przyglądał się, jak tamten pije. Jak to się stało, pomyślał, że siedzi tutaj teraz i spokojnie rozmawia z człowiekiem, który przeżył, który pozostał tak samo młody przez dwadzieścia tysięcy lat. Konieczność zaakceptowania tego faktu po raz kolejny stanęła mu ością w gardle - fakty jednak mówiły same za siebie. Kościana paleta, pozostałości substancji organicznych wymieszanych niegdyś z pigmentami, pozwalały na dokonanie pomiaru ich wieku, a wynik był jednoznaczny: dwadzieścia dwa tysiące lat. Nie było żadnych wątpliwości, że linie papilarne uwiecznione w skamieniałych resztkach farb są identyczne z odciskami pozostawionymi na butelce. Tam, w Waszyngtonie, postawił jedno zasadnicze pytanie, którego rozwiązanie pozwoliłoby zdemaskować niezwykły żart. Czy możliwe jest, zapytał, by farba używana jakoby przez starożytnego malarza została podrobiona przy użyciu prehistorycznych pigmentów, naniesiona na kościaną paletę wraz z odciskami palców, a następnie podrzucona w grocie? Odpowiedź brzmiała: niemożliwe. Nawet jeśli ten rodzaj rekonstrukcji farby by się udał, to jednak badania wykazałyby fałszerstwo. Nie znaleziono nic podobnego - barwniki pochodziły sprzed dwudziestu dwóch tysięcy lat. Co do tego nie było żadnych wątpliwości.

- W porządku, Kromaniończyku - odezwał się Boyd. - Powiedz mi, jak tego dokonałeś. W jaki sposób udało ci się przeżyć aż tak długo? To oczywiste, że się nie starzejesz. Twoje ciało jest odporne na wszelkiego typu choroby. Domyślam się jednak, że zabiłoby cię poważne uszkodzenie ciała. A przeżyłeś przecież bardzo niebezpieczne czasy. W jaki sposób udało ci się uniknąć wszelkich wypadków i przemocy?

- Na samym początku wielokrotnie się zdarzało, że byłem bardzo bliski śmierci - odparł Luis. - Przez długi czas nie zdawałem sobie sprawy ze swojej odmienności. Dostrzegałem, rzecz jasna, że starzeję się dużo wolniej niż inni. Ale domyśliłem się wszystkiego chyba dopiero wtedy, kiedy dotarło do mnie, że wszyscy ludzie, których znałem w mojej wczesnej młodości, nie żyją, i to od dość długiego czasu. Wtedy zrozumiałem, że jestem zupełnie inny od reszty ludzi. Mniej więcej w tym samym czasie także ludzie z mojego otoczenia pojęli, że jestem odmieńcem. Zaczęli być w stosunku do mnie nieufni, a niektórzy mnie odepchnęli. Pojawiła się plotka, że jestem wcieleniem złego ducha. Tak więc musiałem się wynosić z mojego plemienia, zostałem wiecznie ukrywającym się wyrzutkiem. W ten właśnie sposób zacząłem uczyć się podstawowych praw przetrwania.

- Jakie to prawa?

- Trzymaj się na uboczu. Nie wychylaj się. Nie zwracaj na siebie uwagi. Do wszystkiego odnoś się z rezerwą. Nie udawaj bohatera. Nie ryzykuj. Zostaw innym brudną robotę. Nigdy nie zgłaszaj się na ochotnika. Zawsze usuwaj się, uciekaj i ukrywaj. Bądź gruboskórny. Nie zwracaj uwagi na to, co inni myślą o tobie. Wyzbądź się wszelkich szlachetnych cech, świadomości społecznej. Zapomnij o lojalności w stosunku do plemienia, narodu czy kraju. Nie bądź patriotą. Żyj tylko dla siebie. Bądź obserwatorem, a nigdy uczestnikiem. Zaledwie prześlizguj się po powierzchni rzeczy. Staniesz się w ten sposób takim egocentrykiem, że zaczniesz wierzyć, iż nic nie jest w stanie ci zaszkodzić, że jest to jedyna logiczna droga, jaką mogłeś wybrać. Pamiętasz ten dzień, kiedy wybrałeś się do Roncesvalles?

- Tak, wspominałem ci o tym. Powiedziałeś wówczas, że słyszałeś o tej miejscowości.

- Słyszałem? Do diabła, ja tam byłem owego dnia, 15 sierpnia 778 roku! Oczywiście jako obserwator, a nie uczestnik wydarzeń. Cholerny mały tchórz, poruszający się cały czas śladem oddziału dzielnych Gaskończyków, którzy zaskoczyli Rolanda. Gaskończyków?! Nie wiem, kto nadał im tę śmieszną nazwę. Przecież byli to czystej krwi Baskowie. Najnędzniejsza zbieranina oprychów, jaka kiedykolwiek pojawiła się w tych okolicach. Może niektórzy Baskowie i są szlachetni, ale takich nie było w tej gromadzie. Żaden z nich nie potrafiłby stanąć twarzą w twarz Frankiem. Poukrywali się na stokach wąwozu, a potem spuścili lawiny kamieni na tych wszystkich możnych książąt. Im wcale nie chodziło o pokonanie frankońskich rycerzy, lecz o tabor. Nie powodowała nimi ani duma wojowników, ani chęć odwetu. Była to zwykła wyprawa łupieżcza. I tak im niewiele z tego przyszło.

- Dlaczego tak mówisz?

- Bo odbyło się to tak - wyjaśniał Luis. - Zdawali sobie sprawę, że cała armia frankońska zawróci, kiedy nie doszlusuje do niej tylna straż ale wcale nie mieli ochoty spotkać się z nią. Ograbili więc martwych książąt ze wszystkich złotych ozdób, ze zbroi, szykownych strojów i sakiewek, załadowali to na wozy i w pośpiechu wynieśli się z wąwozu. Kilka kilometrów dalej, głęboko w górach, ukryli się w wąskim kanionie, gdzie sądzili, że będą zupełnie bezpieczni. Gdyby nawet armia ruszyła za nimi, mieli tam coś w rodzaju fortu. Jakiś kilometr poniżej miejsca, gdzie rozbili obóz, kanion silnie się przewężał i skręcał pod ostrym kątem. Było tam wielkie osypisko głazów tworzące jakby barykadę, gdzie niewielka grupa ludzi była w stanie odpierać ataki wielokrotnie liczniejszej armii przeciwnika. W tym czasie byłem już daleko od tego miejsca. Coś wisiało w powietrzu. Czułem, że wydarzy się coś niedobrego. To jeszcze jedna z tych rzeczy, które pomagają przeżyć. Zyskuje się coś w rodzaju dodatkowego zmysłu pozwalającego przeczuć nadciągające niebezpieczeństwo na długo przed jego nadejściem. Później dowiedziałem się, co się tam wydarzyło.

Podniósł butelkę, pociągnął spory łyk, po czym wręczył ją Boydowi.

- Nie każ mi czekać - ponagli! go Boyd. - Co się wydarzyło?

- Nocą nadciągnęła burza - kontynuował Luis. - Taka gwałtowna niespodziewana, letnia nawałnica. Prawdziwe oberwanie chmury. Z moich dzielnych braci Gaskończyków nikt nie uszedł z życiem. Zapłacili za swoją brawurę.

Boyd pociągnął wina, opuścił butelkę i objął ją ramionami, jakby przytulając do piersi.

- Tylko ty wiesz o tym - odezwał się. - Nikt inny nie zna tych wydarzeń. Prawdopodobnie nikt się nawet nie zastanawiał, jaki los spotkał tych Gaskończyków, którzy tak dotkliwie utarli nosa Karolowi Wielkiemu. Przypuszczam, że wiesz jeszcze o wielu innych rzeczach. Człowieku, na Boga! Ty przeżyłeś historię! Przecież nie siedziałeś tu na miejscu.

- Nie, ciągle mnie gdzieś nosiło. Widziałem wiele rzeczy, tym bardziej że musiałem się ciągle przemieszczać. Nie mogłem przebywać dłużej w jednym miejscu, żeby ludzie nie zorientowali się, że ja się nie starzeję.

- Przeżyłeś epidemię Czarnej Śmierci - wtrącił Boyd. - Widziałeś legiony rzymskie i słyszałeś z pierwszej ręki o Attyli. Ukrywałeś się przed krzyżowcami i spacerowałeś po ulicach starożytnych Aten.

- Nie, nie Aten - rzucił Luis. - Ateny nigdy nie były w moim guście. Za to spędziłem sporo czasu w Sparcie. Sparta, to dopiero coś, mówię ci.

- Jesteś wykształconym człowiekiem. Gdzie pobierałeś nauki? - zapytał Boyd.

- Przez pewien czas w Paryżu, w czternastym wieku. Później na Oxfordzie. Potem w kilku jeszcze ośrodkach, pod różnymi nazwiskami. Nie próbuj tylko prześledzić mojej drogi poprzez różne szkoły.

- Mógłbyś napisać książkę. Z pewnością pobiłaby wszelkie rekordy popularności. Zostałbyś milionerem. Tylko jedna książka i byłbyś milionerem.

- Ja nie mogę sobie pozwolić na to, żeby zostać milionerem. Nie wolno mi być kimś znanym, a milionerzy są znani. Poza tym ja nie czuję potrzeby, nigdy nie miałem tego rodzaju ciągot. Taki uciekinier jak ja zawsze znajdzie własny skarb do wykopywania. Mam wiele kryjówek tu i tam. Radzę sobie zupełnie dobrze.

Luis ma rację, pomyślał Boyd. On nie może zostać milionerem, nie może napisać książki. W żaden sposób nie może stać się sławny, nie może się wyróżniać. Pod każdym względem musi pozostać nierozpoznawalny, musi być nikim.

Mówił: prawa przetrwania. Miał z pewnością słuszność, ale to oczywiście nie wszystko. Wspomniał już o sztuce wyczuwania zagrożenia, o zdolnościach przewidywania. To wszystko zdałoby się na nic, gdyby nie mądrość, gdyby nie zdrowy rozsądek i cynizm rozwijany latami do rangi ideologii, gdyby nie doświadczenie, zdolność osądzania i przewidywania ludzkich reakcji, a także wiedza dotycząca sposobów wykorzystania sił - wszelkiego rodzaju sił, ekonomicznych, politycznych czy też religijnych.

Czy ten człowiek nadal był jeszcze człowiekiem, czy teraz, po upływie dwudziestu tysięcy lat, nie stał się już czymś więcej? Może przekroczył kolejną barierę ewolucyjną, zostawiając resztę ludzkości daleko w tyle, przemienił się w istotę, która zastąpi na Ziemi człowieka?

- Jeszcze jedno pytanie - odezwał się Boyd. - Dlaczego wykonałeś rysunki w stylu Disneya?

- Powstały one nieco później niż te w głównej jaskini - odparł Luis. - Zresztą niektóre z tych wcześniejszych też są moje. Mój jest niedźwiedź łowiący ryby. Wiedziałem o istnieniu groty, odkryłem ją kiedyś, ale nie zdradziłem się z tym przed nikim. Nie miałem żadnego konkretnego powodu, żeby trzymać to w sekrecie. Po prostu to jedna z tych rzeczy, które zachowuje się tylko dla siebie, żeby podbudować własne poczucie ważności. Głupota w rodzaju: ja wiem o czymś, czego ty nie wiesz. W jakiś czas później wróciłem i zrobiłem te rysunki w grocie. Malarstwo jaskiniowe było przeraźliwie poważne, taka strasznie głupia magia. Stwierdziłem, że malarstwo powinno być także wesołe. Tak więc kiedy moje plemię przeniosło się już na inne tereny, wróciłem tu i zrobiłem nieco rysunków po prostu żartobliwych. Jak je odebrałeś, Boyd?

- Są wspaniałe.

- Bardzo się bałem, że nie odnajdziesz groty, a przecież nie mogłem ci w tym pomóc. Wiem, że dostrzegłeś pęknięcia w skalnej ścianie, widziałem pewnego dnia, jak się im przyglądałeś. Liczyłem na to, że utkwiły w twej pamięci. Liczyłem też, że bez trudu skojarzysz odciski palców oraz kościaną fujarkę. Wierzyłem w twoje niespotykane umiejętności odnajdywania ukrytych skarbów. Nie planowałem niczego pozostawiając w grocie odciski palców oraz fujarkę. Fujarka stanowiła oczywiście główną wskazówkę i byłem przekonany, że da ci wiele do myślenia, chociaż nie mogłem mieć pewności. Kiedy tamtego wieczoru siedzieliśmy tu przy ognisku, nie wspomniałeś ani słowem o grocie i zacząłem się już obawiać, że ją przegapiłeś. Ale kiedy zobaczyłem, co robisz z butelką po winie, jak dokładnie ją pakujesz, wiedziałem, że wyszło. Pozostała jeszcze podstawowa kwestia. Czy rozgłosisz o odkryciu malowideł w tamtej grocie?

- Nie wiem. Muszę się jeszcze nad tym zastanowić. A co ty o tym sądzisz?

- Byłbym raczej zadowolony, gdybyś nadał tego nie zrobił.

- W porządku - odparł Boyd. - Zachowam to dla siebie przynajmniej na razie. Czy jest jeszcze coś, co mogę dla ciebie zrobić? Czy potrzebujesz czegoś?

- Zrobiłeś już wszystko, co mogłeś - rzekł Luis. - Wiesz, kim jestem albo czym jestem. Nie mam pojęcia, dlaczego to dla mnie tak ważne. A jest niezmienne ważne. Przypuszczam, że to sprawa poczucia tożsamości. Kiedy umrzesz, a mam nadzieję, że nie nastąpi to zbyt szybko, znowu nie będzie nikogo, kto by mnie znał. A jednak świadomość, że istniał człowiek, który znał prawdę i co ważniejsze - rozumiał ją, pozwoli mi przetrwać następne stulecia. Zaczekaj chwilę, mam coś dla ciebie.

Podniósł się, wszedł do namiotu i wyszedł po chwili, trzymając zwitek papieru, który wręczył Boydowi. Był to jakiś szkic topograficzny.

- Postawiłem tutaj krzyżyk, żeby zaznaczyć to miejsce - wyjaśnił.

- Jakie miejsce?

- Gdzie znajdziesz karolińskie skarby spod Roncesvalles. Wozy ze skarbami musiały zostać zniesione w dół kanionu przez rwący strumień. Ale ostry zakręt wąwozu i kamienna barykada, o której ci mówiłem, powinny je zatrzymać. Muszą tam spoczywać do dzisiaj, prawdopodobnie pod grubą warstwą mułu i ziemi.

Boyd uniósł zdziwione spojrzenie znad mapy.

- Warto się po nie wybrać - dodał Luis. - Poza tym będzie to jeszcze jeden dowód na uwiarygodnienie mojej opowieści.

- Ja ci wierzę - zaoponował Boyd. - Nie potrzebuję już więcej dowodów.

- No cóż, w każdym razie jeszcze jeden nie zaszkodzi. A teraz już czas na mnie.

- Chcesz odejść? Mamy jeszcze tak wiele do omówienia.

- Kiedy indziej - odparł Luis. - Będziemy się spotykali od czasu do czasu. Już ja się o to postaram. Ale teraz muszę iść.

Ruszył w dół ścieżką. Boyd siedział bez ruchu, patrząc za nim.

Po kilku krokach Luis zatrzymał się i na wpół odwrócił w jego stronę.

- Wydaje mi się, że zawsze jest najwyższa pora, by odejść - dodał w wyjaśnieniu.

Boyd wstał i wpatrywał się w malejącą sylwetkę, zmierzającą w stronę wioski. Z całej znikającej postaci Luisa wyzierało przygniatające poczucie osamotnienia - najbardziej samotny człowiek na ziemi.


Clifford D. Simak urodził się 3 sierpnia 1904 roku. Wraz z Jackiem Williamsonem zasługuje na miano weterana science fiction - zadebiutował w roku 1931 opowiadaniem The World Of The Red Sun. Od tamtej pory ukazało się jego niemal trzydzieści powieści i kilkanaście zbiorów opowiadań. Niewątpliwie największą sławę, zyskała powieść Way Sta-tion, za którą otrzymał Hugo w roku 1964. Poza tym jest laureatem nagrody Hugo w roku 1959 za utwór The Big Front Yard oraz Hugo i Nebuli za powyższe opowiadanie. Aktywny do ostatnich dni życia, zmarł 25 kwietnia 1988.

W.B.


Nagroda Nebula w 1966 w kategorii „krótkie opowiadanie”


Richard McKenna



Tajemne miejsce

przełożył Arkadiusz Nakoniecznik



Dziś rano syn zapytał mnie, co robiłem podczas wojny. Ma już piętnaście lat i nie wiem, dlaczego nie uczynił tego wcześniej. Nie mam również pojęcia, czemu to pytanie stanowiło dla mnie zaskoczenie.

Wyjeżdżał właśnie na obóz i udało mi się go zbyć stwierdzeniem, że pracowałem dla rządu. Obóz potrwa dwa tygodnie. Jeżeli opiekunowie nie popuszczą chłopcu śruby, będzie sobie całkiem nieźle dawał radę podczas różnych zajęć grupowych. Ale w chwili, gdy to uczynią, natychmiast zajmie się obserwacją mrowiska lub lekturą jakiejś książki. Obecnie pasjonuje się astronomią. Kiedy wróci do domu, zapyta mnie ponownie, co robiłem podczas wojny, a ja będę mu musiał odpowiedzieć.

Sam nie wiem, co właściwie wówczas robiłem. Czasem wydaje mi się, że prowadziliśmy walkę na śmierć i życie z miejscową legendą i że tylko pułkownik Lewis zdawał sobie z tego sprawę. Nie mam pojęcia, kto zwyciężył. Wiem tylko tyle, że czasem wojna wymaga podjęcia ryzyka znacznie mniej oczywistego i szlachetnego niż śmierć na polu bitwy, tak jak wymagała tego ode mnie.

Wszystko zaczęło się w roku 1931, kiedy na pustyni niedaleko miasteczka Barker w stanie Oregon, znaleziono zwłoki miejscowego chłopca. Miał przy sobie woreczek z samorodkami złota i kryształ tlenku uranu wielkości mniej więcej kciuka. Kryształ trafił jako ciekawostka do urzędu probierczego w Salt Lake City i pozostawał tam aż do roku 1942, kiedy to nagle nabrał niezwykłego znaczenia.

Wojskowi agenci ustalili, że pochodzi z położonego koło Barker obszaru o powierzchni około stu kilometrów kwadratowych. Dr Lewis, powołany do służby jako pułkownik rezerwy, otrzymał za zadanie odszukanie złoża, ale cały wskazany teren był pokryty grubą warstwą zastygłej mioceńskiej lawy i jakiekolwiek poszukiwania złóż pegmatytów zakrawały na geologiczne szaleństwo. Rejony te nigdy nie uległy zlodowaceniu, w związku z tym nie były również zalane wodą spływającą z topniejących lodowców. Dr Lewis kategorycznie stwierdził, że kryształ mógł się tu znaleźć wyłącznie dzięki wcześniejszej ingerencji człowieka.

Jego protest nie przyniósł żadnego efektu. Powiedziano mu, żeby się nie wymądrzał, ponieważ wysoko postawione osoby będą usatysfakcjonowane dopiero wtedy, gdy zostaną przeprowadzone kosztowne, zakrojone na szeroką skalę poszukiwania. Armia przydzieliła mu kilku młodych adeptów wydziałów geologii, w tym także mnie, i poleciła składać regularne meldunki o postępie prac. W trosce o nasze morale, a także chyba w odruchu rozpaczliwej desperacji, dr Lewis postanowił uczynić z beznadziejnego przedsięwzięcia wzorcowe ćwiczenie w ustalaniu ilości i grubości powłok bazaltowych pokrywających przedwulkaniczny, mioceński teren, przyczyniając się w ten sposób do wzbogacenia wiedzy litologicznej o Płaskowyżu Columbia. Wyniki tych pomiarów miały również wykazać ponad wszelką wątpliwość brak na tym obszarze jakichkolwiek złóż uranu, więc w gruncie rzeczy nie było to wcale oszustwo.

Ten rejon Oregonu jest wyjątkowo mało atrakcyjny. Obszar poszukiwań stanowił płaski, nieciekawy teren porośnięty sięgającą zaledwie do kolan bylicą i pokryty skąpo szarą glebą, spod której tu i ówdzie wyglądały czarne bloki lawy. Latem było tu sucho i gorąco, zimą zaś ponuro, czemu nie mógł zaradzić nawet rzadki śnieg. Wiatry hulały niezależnie od pory roku. Miasteczko Barker składało się z około stu drewnianych domów stojących przy pokrytych pyłem ulicach, i kilku farm usytuowanych wzdłuż kanału. Wszyscy młodzi ludzie wyjechali na wojnę lub do pracy w przemyśle wojennym, starzy zaś zdawali się mieć do nas o coś pretensję. Było nas dwudziestu, jeśli nie liczyć wynajętych załóg wiertniczych mieszkających w swoich przyczepach, i w pewnym sensie stanowiliśmy uniwersyteckie getto na terenie miasteczka. Spaliśmy i jedliśmy w Colthorpe House, odległym o jedną przecznicę od naszej kwatery. Mieliśmy tam nasz własny, „uniwersytecki” stół i właściwie równie dobrze moglibyśmy być ludźmi z Marsa.

Mimo to bardzo mi się tam podobało. Dr Lewis traktował nas jak studentów, organizując wykłady, seminaria i wyznaczając obowiązkowe lektury. Był dobrym nauczycielem i wybitnym uczonym, a my bardzo go lubiliśmy. Każdy z nas miał okazję uczestniczyć we wszystkich etapach prac; ja zacząłem od sporządzania mapy terenu, potem pracowałem przy świdrach przegryzających się przez pokłady bazaltu, aż do znajdującego się setki metrów pod nami granitu, a wreszcie przeprowadzałem pomiary grawimetryczne i sejsmiczne. W zespole panowała znakomita atmosfera, wszyscy bowiem zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że zyskujemy bezcenne doświadczenia w dziedzinie geofizyki terenowej. Postanowiłem w duchu, że po wojnie będę się doktoryzował właśnie z tej dziedziny, oczywiście pod kierunkiem doktora Lewisa.

Wczesną wiosną roku 1944 zakończyła się faza prac terenowych. Sprzęt wiertniczy odjechał, a my spakowaliśmy tony kart grawimetrycznych, wykresów sejsmicznych i pochodzących z odwiertów rdzeni, szykując się do przenosin na uniwersytet doktora Lewisa. Czekały nas tam jeszcze bezcenne miesiące nauki, podczas których mieliśmy na podstawie naszych danych tworzyć szczegółowe mapy geologiczne. Byliśmy wszyscy niezwykle podekscytowani i nie rozmawialiśmy o niczym innym jak tylko o czekających nas dziewczynach i prywatkach. Właśnie wtedy armia oświadczyła, że część ekipy musi pozostać w celu kontynuowania badań w terenie. Dr Lewis zgodził się pójść na kompromis i zostawić jednego człowieka. Wybrał mnie.

Bardzo mnie to dotknęło. Odczułem to jako zagranie nie fair i uważałem, że Lewis okazał się prostakiem pozbawionym ludzkich uczuć.

- Wystarczy, jeśli raz dziennie przejedziesz się po okolicy jeepem z licznikiem Geigera - powiedział. - Potem siedź w biurze i odpowiadaj na telefony.

- A co będzie, jeśli zadzwonią podczas mojej nieobecności? - zapytałem ponuro.

- Zatrudnij sekretarkę - odparł.. - Masz na to fundusz.

Odjechali, pozostawiając mi tytuł kierownika ekipy badawczej, lecz zapomniawszy o kimś, komu mógłbym wydawać polecenia. Czułem się pozostawiony na łasce nieprzyjaźnie nastawionego miasteczka. Doszedłem do wniosku, że nienawidzę pułkownika Lewisa, i postanowiłem się zemścić. Kilka dni później stary Dave Gentry podpowiedział mi, jak mogę tego dokonać.

Był to sędziwy, zasuszony mężczyzna z siwymi wąsami. Siedziałem obok niego na moim nowym miejscu przy „miasteczkowym” stoliku. Posiłki stanowiły dla mnie niezbyt przyjemne przeżycie, gdyż musiałem wysłuchiwać uwag na temat młodych, zdrowych mężczyzn wymigujących się od włożenia munduru i marnujących pieniądze podatników. Któregoś wieczoru nie wytrzymałem, rąbnąłem widelcem w częściowo opróżniony talerz i zerwałem się z miejsca.

- Armia mnie tu przysłała i armia mnie tu trzyma - oświadczyłem siedzącym przy stole ludziom. - Naprawdę bardzo bym chciał pojechać za ocean i podrzynać w waszym imieniu gardła wstrętnym japońcom, daję wam słowo honoru! Dlaczego nie napiszecie o tym do swojego kongresmana?

Wyszedłem na zewnątrz i kipiąc wściekłością stanąłem na werandzie. Po chwili dołączył do mnie stary Dave.

- Ściągnij cugle, synu - rzekł. - Oni mają pretensje do rządu, nie do ciebie, ale rząd jest jak wiatr, nieuchwytny, a ty jesteś człowiekiem, którego mogą dotknąć.

- Nawet zębami - dodałem z goryczą.

- Mają swoje powody. Starych kopalń nie znajduje się tak, jak wy to robicie. Poza tym kopalnia Szalonego Dzieciaka należy do nas, mieszkańców Barker.

Dave miał sporo ponad siedemdziesiątkę i zajmował się doglądaniem koni na miejscowym pastwisku. Nosił zawsze szare, flanelowe koszule, wyblakłe szelki i byle jaką, wiecznie rozpiętą kamizelkę. Nikt by go nigdy nie podejrzewał o jakieś głębsze przemyślenia, ale był naprawdę mądrym człowiekiem.

- To rozległa, słabo zaludniona okolica i to się odbija na ludziach - powiedział. - Każde miasteczko ma jakąś legendę o starej kopalni lub złotym skarbie, ale szukają ich tylko dzieci. Dorosłym wystarcza świadomość, że coś takiego istnieje. Dzięki temu mogą się jakoś pogodzić z życiem.

- Rozumiem - mruknąłem, czując, jak coś poruszyło mi się w mózgu.

- Barker ma swoją zaginioną kopalnię dopiero od trzynastu lat - kontynuował Dave. - Nic dziwnego, że ludzie nie chcą, żeby odnaleziono ją w taki sposób i tak szybko.

- Ale my wiemy, że nie ma żadnej kopalni - odparłem - i staramy się właśnie to udowodnić.

- To jeszcze gorzej. Na szczęście, nigdy się to wam nie uda. My wszyscy widzieliśmy te samorodki i mieliśmy je w rękach. To był kwarc, gęsto poprzetykany złotem. Chłopiec poszedł po niego na piechotę, więc żyła musi być gdzieś niedaleko.

Machnął ręką w kierunku terenu naszych poszukiwań. Zapadał powoli zmierzch, a ja poczułem nagły przypływ ciekawości. Pułkownik Lewis zawsze odradzał nam zajmowanie się poważnie tą historią; kiedy mimo to ktoś wracał do tego tematu, zwykle to ja właśnie przodowałem w kpinach, radząc mu, żeby wyruszył na poszukiwania z różdżką. Pierwszym przykazaniem naszej wiary było to, że złoże nie istnieje, ale teraz przebywałem tu zupełnie sam i mogłem sobie wydawać dowolne polecenia.

Podobnie jak on postawiłem stopę na otaczającej werandę balustradzie i oparłem się na kolanie, Dave zaś odgryzł kawałek tytoniu i opowiedział mi o Owenie Price.

- To był zawsze zwariowany dzieciak. Zdaje się, że przeczytał wszystkie książki, jakie były w mieście. Tak, tak, był cholernie dociekliwy.

Nie jestem etnografem, ale mimo to bez trudu mogłem stwierdzić, że do tej historii wkrada się coraz więcej elementów legendy. Na przykład Dave zaklinał się, że koszula chłopca była rozerwana, a on sam miał na grzbiecie wyraźne ślady skaleczeń.

- Zupełnie, jakby napadł go kuguar - opowiadał Dave. - Tyle tylko, że na tej pustyni nigdy nie było kuguarów. Szliśmy śladami chłopca tak długo, jak to było możliwe, ale nie znaleźliśmy tropów żadnego zwierzęcia.

Tę część historii mogłem oczywiście od razu wykreślić, lecz mimo to wzbudziła ona moje zainteresowanie. Może miał na to wpływ flegmatyczny, pewny siebie głos Dave’a, może zapadający zmierzch, a może moja własna, zraniona duma. Myślałem o tym, jak czasem wielkie wypiętrzenia lawy obrywają się, niosąc ze sobą całe pokłady skał. Może coś takiego nastąpiło właśnie tutaj, pozostawiając bogaty w uran skrawek ziemi o średnicy zaledwie kilkudziesięciu metrów, nie tknięty naszymi wiertłami? Gdyby udało mi się go znaleźć, zakpiłbym sobie z pułkownika Lewisa i podważył podstawy geologii. Ja, Duard Campbell, upokorzony i odrzucony, mogłem tego dokonać. Przytomna część mego umysłu krzyczała, że to nonsens, ale coś skrytego w jego najgłębszych pokładach zaczęło już układać miażdżący list do Lewisa, zsyłając na mnie błogie uczucie zadowolenia.

- Niektórzy mówią, że młodsza siostra chłopaka mogłaby pokazać, gdzie to znalazł, gdyby tylko chciała - powiedział Dave. - Często chodziła z nim na pustynię. Kiedy to się stało, okropnie zdziczała i nawet na jakiś czas straciła mowę, ale słyszałem, że to już jej się cofnęło. - Potrząsnął głową. - Biedna, mała Helen. Zapowiadała się na ładną dziewczynę.

- Gdzie ona mieszka? - zapytałem.

- W Salem, ze swoją matką. Chodziła do szkoły ekonomicznej i zdaje się, że teraz pracuje dla jakiegoś prawnika.

Pani Price była kościstą, starą kobietą, całkowicie dominującą nad swoją córką. Na to, żeby Helen została moją sekretarką, zgodziła się natychmiast, gdy tylko usłyszała, jaką przewiduję dla niej pensję. Żeby uzyskać zezwolenie władz, wystarczył jeden telefon; dziewczynę sprowadzono już wcześniej, we wstępnej fazie poszukiwań. W celu ochrony dobrego imienia swojej córki pani Price postanowiła umieścić ją w domu znajomych mieszkających w Barker. Nie było ono w najmniejszym stopniu zagrożone. To znaczy, byłem gotów nawet się z nią kochać, żeby wydobyć z niej jej tajemnicę, jeśli ją w ogóle posiadała, ale nie zamierzałem wyrządzić jej najmniejszej krzywdy. Zdawałem sobie doskonale sprawę z tego, że prowadzę zabawę pod tytułem „Zemsta Duarda Campbella”. Wiedziałem, że nie znajdę żadnego uranu.

Helen była prostą, drobną dziewczyną i wyglądała na zrobioną z przerażonego lodu. Nosiła pantofle na niskich obcasach, bawełniane pończochy oraz skromne sukienki z białymi mankietami i kołnierzykami. Jedyną atrakcyjną cechę jej wyglądu stanowiła idealnie gładka, jasna skóra, która w połączeniu z gęstymi, czarnymi brwiami i błękitnymi oczami upodabniała ją czasem do elfa. Lubiła siedzieć schludnie zamknięta w sobie, ze złączonymi stopami, przyciśniętymi do tułowia łokciami i spuszczonym wzrokiem, upodabniając się do starającego się jak najmniej zwracać na siebie uwagę jajka. Jej biurko stało dokładnie naprzeciw mojego. Siedziała tam właśnie w ten sposób, zajmując się pracą, którą jej zleciłem, a ja w żaden sposób nie mogłem do niej dotrzeć.

Próbowałem żartów i drobnych prezencików, próbowałem wywołać jej współczucie i zainteresowanie, a ona słuchała mnie, pracowała i wciąż była równie odległa jak Księżyc. Znalazłem odpowiedni klucz dopiero po dwóch tygodniach, a i to wyłącznie dzięki przypadkowi.

Rozgrywałem właśnie gambit współczucia. Powiedziałem, że najgorsze w mojej sytuacji wcale nie jest oddalenie od przyjaciół i rodziny, lecz okropna monotonia terenu, na którym prowadziłem poszukiwania. Gdziekolwiek spojrzeć, zawsze widziało się dokładnie to samo, a na całym obszarze nie sposób było znaleźć choćby jednego, charakterystycznego miejsca. Moje słowa wywołały w niej coś jakby iskrę życia.

- Tu jest pełno cudownych miejsc - powiedziała.

- W takim razie pojedź ze mną jeepem i pokaż mi chociaż jedno z nich - zażądałem.

Nie miała na to ochoty, ale jakoś udało mi się ją przekonać. Prowadziłem podskakującego wściekle jeepa między odkrywkami, mając zakodowaną dokładnie w pamięci całą mapę i cały czas dokładnie wiedząc, gdzie się znajdujemy, ale tylko według współrzędnych kartograficznych. Pustynia miała swoje charakterystyczne punkty - pozostałości po odwiertach, powybuchowe kratery, drewniane tyki, puszki, butelki i targane nieustającym wiatrem papiery - ale wszystkie one były dokładnie takie same.

- Powiedz mi, kiedy dotrzemy do jakiegoś „miejsca” - powiedziałem.

- Tu wszędzie są miejsca - odparła. - Nawet tutaj.

Zatrzymałem samochód i spojrzałem na nią ze zdziwieniem. Jej głos był silny i gardłowy, oczy szeroko otwarte, a na twarzy pojawił się uśmiech. Nigdy jej jeszcze takiej nie widziałem.

- A co w nim jest niezwykłego? - zapytałem.

Nie odpowiedziała, tylko wysiadła z jeepa i przeszła kilka kroków tak, jakby zaraz miała ruszyć do tańca. Jej sylwetka uległa całkowitej zmianie. Poszedłem za nią i dotknąłem jej ramienia.

- Powiedz mi - poprosiłem.

Odwróciła się, kierując spojrzenie nad moim ramieniem. Była piękną, pełną wdzięku i życia dziewczyną.

- Właśnie tutaj są wszystkie psy - powiedziała.

- Psy?

Rozejrzałem się dookoła, widząc tylko anemiczną bylicę, ohydne czarne skały i cienką warstewkę lichej gleby, po czym ponownie skoncentrowałem uwagę na Helen. Coś było nie w porządku.

- Duże, głupie psy, które łażą stadami i jedzą trawę - wyjaśniła, tocząc wokół spojrzeniem. - Wielkie koty gonią je i zjadają, a psy cały czas krzyczą. Nie słyszysz ich?

- To szaleństwo! - wybuchnąłem. - Co się z tobą dzieje?

Równie dobrze mogłem ją uderzyć. W jednej chwili wróciła do swej poprzedniej postaci i wyszeptała tak cicho, że ledwie mogłem ją dosłyszeć:

- Przepraszam... Często bawiłam się tutaj z moim bratem. To była dla nas taka baśniowa kraina... - W jej oczach pojawiły się łzy. - Nie byłam tutaj od... Przepraszam, zapomniałam się.



Żeby nakłonić ją do ponownego wyjazdu na pustynię musiałem przysiąc, że chodzi mi wyłącznie o dyktowanie jej „notatek polowych”. Siedziała sztywno w jeepie z notatnikiem i ołówkiem w dłoniach, podczas gdy ja odgrywałem przedstawienie z licznikiem Geigera i zalewałem ją potokiem fachowego żargonu. Miała zaciśnięte usta i widziałem, jak rozpaczliwie walczy z czarem, jaki wywiera na nią pustynia i jak powoli przegrywa tę walkę.

Wreszcie ponownie ogarnął ją ten niezwykły nastrój, a ja tym razem bardzo uważałem, żeby go nie zniszczyć. Było to bardzo dziwne, lecz jednocześnie cudowne i udało mi się uzyskać sporo informacji. Od tej pory każdego ranka wyjeżdżaliśmy w celu sporządzenia „notatek” i za każdym razem trzeba było mniej czasu, żeby przełamać jej opór. Znalazłszy się z powrotem w biurze natychmiast przybierała dawną postać, a ja zastanawiałem się, w jaki sposób dwie tak różne osoby mogą zamieszkiwać jedno ciało. Nazywałem jej wcielenia „Helen biurową” i „Helen pustynną”.

Po kolacji często rozmawiałem na werandzie ze starym Dave’m. Pewnego wieczoru ostrzegł mnie.

- Ludzie myślą, że odkąd zginął jej brat, Helen coś się poprzestawiało w głowie - powiedział. - Dużo mówią o tobie i o niej.

- Czuję się jak jej starszy brat - odparłem. - Nigdy bym jej nie skrzywdził, Dave. Jeżeli znajdziemy żyłę, zatroszczę się o to, żeby dostała największy udział.

Potrząsnął głową. Odczuwałem wielką pokusę, żeby mu wyjaśnić, że odgrywam tylko niewinne przedstawienie, bo nikomu nigdy nie uda się tu znaleźć nawet śladu złota. Jednak to przedstawienie zaczęło mnie coraz bardziej wciągać.

Pustynna Helen oczarowała mnie wtedy, gdy z całkowitą bezradnością odsłoniła przede mną swoje ukryte życie. W kobiecym ciele żyła mała dziewczynka. Jej głos stawał się silny, zadyszany z podniecenia, i udało jej się przelać na mnie część tego zaklęcia, które tak ożywiło i upiększyło jej twarz. Biegając ze śmiechem wśród czarnych skał i rachitycznych roślin sprawiała, że i one stawały się piękne. Chwytała mnie za rękę i ciągnęła za sobą, tak że nieraz oddalaliśmy się od jeepa na ponad kilometr. Traktowała mnie tak, jakbym był niewidomym lub nierozgarniętym dzieckiem.

- Uważaj, Duard! Przecież tu jest urwisko! - wołała niespodziewanie.

Szła pierwsza, wskazując mi kamienie, po których można było przejść na drugą stronę potoku. Włączałem się do zabawy. Pokazywała mi lasy, strumienie, góry i zamki, kudłate konie z potężnymi pazurami, złote ptaki, wielbłądy, czarownice, słonie i całą masę innych stworzeń. Udawałem, że wszystkie je widzę, dzięki czemu zdobywałem jej zaufanie. Opowiadała i odgrywała przede mną wszystkie baśnie, jakie kiedyś wymyśliła wspólnie z Owenem. Czasem to on był zaklęty, czasem ona, a wtedy jedno musiało pokonać czary złej wiedźmy lub olbrzyma, żeby uratować drugie. Nieraz byłem Duardem, a kiedy indziej niemal wydawało mi się, że jestem Owenem.

Wraz z Helen zakradaliśmy się do pogrążonych we śnie zamków i z bijącymi głośno sercami kryliśmy się przed szukającym nas olbrzymem, a potem uciekaliśmy, trzymając się mocno za ręce.

Schwytałem ją w pułapkę. Brałem udział w jej grze, ale ani na chwilę nie zapomniałem o mojej. Co wieczór nanosiłem na mapę nowe szczegóły baśniowej topografii, nie mogąc przy okazji nie zwrócić uwagi na jej zadziwiającą geomorfologiczną konsekwencję.

Podczas zabawy często napomykałem o ukrytym przez olbrzyma skarbie. Helen nigdy nie zaprzeczała jego istnieniu, lecz zawsze ogarniał ją wtedy niepokój i zbywała mnie ogólnikami. Kiedyś przyłożyła palec do ust i spojrzała na mnie poważnymi, okrągłymi oczami.

- Można brać tylko to, na czym nikomu nie zależy - powiedziała. - Jeżeli weźmiesz złoto albo klejnoty, sprowadzą na ciebie okropne nieszczęście.

- Znam zaklęcie przeciwko nieszczęściom i ciebie też go nauczę - odparłem. -To największe, najpotężniejsze zaklęcie na świecie.

- To nic nie da. I tak wszystko zamieni się w śmieci, kozie bobki, martwe węże i inne rzeczy - powiedziała z irytacją. - Tak mi powiedział Owen. Takie jest tutaj prawo.

Kiedyś rozmawialiśmy o tym siedząc w mrocznym parowie w pobliżu wodospadu. Mówiliśmy szeptem, żeby nie obudzić śpiącego olbrzyma. Huk wodospadu to było w rzeczywistości jego chrapanie, podobnie jak wiejący bez chwili przerwy wiatr.

- Owen nigdy stąd niczego nie zabiera? - zapytałem. Wiedziałem już, że mówiąc o Owenie zawsze powinienem używać czasu teraźniejszego.

- Nieraz musi. Kiedyś zła czarownica zamieniła mnie w ropuchę, ale Owen położył mi na głowie kwiatek i dzięki temu znowu stałam się Helen.

- Prawdziwy kwiatek? Taki, który mogłaś wziąć ze sobą do domu?

- Był żółto-czerwony i większy niż moje dwie dłonie - odparła. - Chciałam go zabrać do domu, ale zgubił wszystkie płatki.

- Więc Owen nigdy niczego stąd nie bierze?

- Czasami kamienie. Trzymamy je w szopie, w ukrytym gnieździe, bo to mogą być magiczne jajka.

Wstałem z miejsca.

- Chodź, pokaż mi.

Potrząsnęła energicznie głową.

- Nie chcę wracać do domu. Nigdy.

Wiła się i wyrywała, ale udało mi się podnieść ją na nogi.

- Zrób to dla mnie - prosiłem. - Tylko na minutkę.

Zaciągnąłem ją do jeepa i pojechaliśmy do starego domu Price’ów. Nigdy do tej pory nie spojrzała w jego stronę, kiedy tamtędy przejeżdżaliśmy i teraz też tego nie uczyniła. Błyskawicznie zamieniała się w biurową Helen, ale mimo to poprowadziła mnie wokół starego, zrujnowanego budynku o powybijanych szybach do częściowo zawalonej szopy. Odgarnęła leżącą w kącie słomę, odsłaniając stertę kamieni. Z tego, jak wielkie były moje nadzieje, zdaje sobie sprawę dopiero teraz, kiedy omal mnie nie znokautowało raptowne rozczarowanie.

Były to bezwartościowe kawałki kwarcu i różowego granitu. Jedyne, co było w nich niezwykłego, to to, że z pewnością nie pochodziły z tej bazaltowej pustyni.



Po kilku tygodniach zrezygnowaliśmy z udawania przed sobą, że chodzi nam o jakieś notatki, i jeździliśmy na pustynię po prostu po to, żeby się bawić. Udało mi się sporządzić mapę niemal całej baśniowej krainy Helen: składała się ze znajdującej się w miejscu geologicznego uskoku góry, płynącej wzdłuż jej podstawy rzeki i rozciągającej się na drugim brzegu, łagodnie wznoszącej się równiny. Stroma, poprzecinana licznymi wąwozami skarpa była porośnięta lasem, a na skalistych iglicach wznosiły się potężne zamki. Kilka razy byłem nawet w stanie pomóc Helen zorientować się w terenie, dzięki czemu zagłębiłem się jeszcze bardziej w jej sekretne życie. Pewnego dnia przekonałem się, jak bardzo.

Siedziała w lesie na zwalonym pniu i splatała koszyczek z liści paproci, a ja stałem koło niej. Nagle uśmiechnęła się i podniosła na mnie wzrok.

- W co będziemy się dzisiaj bawić, Owen? - zapytała.

Nie spodziewałem się tego, lecz zarazem byłem dumny, że zareagowałem tak szybko. Okrążyłem w podskokach pień, po czym przypadłem do jej stóp.

- Och siostrzyczko, zostałem zaklęty! - zawołałem. - Tylko ty możesz mi pomóc!

- Odczaruję cię - powiedziała głosem małej dziewczynki. - Kim jesteś, braciszku?

- Jestem wielkim, czarnym psem - odparłem. - Zły olbrzym Lewis Kościogryz trzyma mnie na łańcuchu w swoim zamku, podczas gdy sam wraz z innymi psami udaje się na polowanie.

Rozprostowała na kolanach fałdy swojej szarej spódniczki.

- Biedny piesek - powiedziała łagodnie. - Zostawiają cię samego, a ty wyjesz dniami i nocami.

Podniosłem głowę i zawyłem.

- To okropny, wstrętny olbrzym, który zna najpotworniejsze rodzaje czarów -poskarżyłem się. - Ale nie bój się, siostrzyczko. Kiedy mnie odczarujesz, zamienię się w pięknego księcia i utnę mu głowę.

- Wcale się nie boję. - Z jej oczu sypały się iskry. - Nie boję się ani ognia, ani węży, szpilek, igieł, ani w ogóle niczego.

- Zabiorę cię potem do mojego królestwa i będziemy żyli długo i szczęśliwie. Będziesz najpiękniejszą królową w całym świecie, a wszyscy będą cię kochali.

Machając ogonem położyłem łeb na jej kolanach, a ona pogładziła moją miękką sierść i podrapała mnie za długim, czarnym uchem.

- Wszyscy będą mnie kochali - powtórzyła z powagą. - Czy pomoże ci zaklęta woda, biedny piesku?

- Musisz dotknąć mego czoła jakimś klejnotem ze skarbu olbrzyma - odparłem. - To jedyny sposób, żeby mnie odczarować.

Poczułem, jak się ode mnie odsuwa. Zerwała się z miejsca, z twarzą wykrzywioną bólem i gniewem.

- Ty wcale nie jesteś Owen! Owen jest zaczarowany, tak samo jak ja, i nikt nigdy nas nie odczaruje!

Rzuciła się do ucieczki, a kiedy dotarła do jeepa, była już z powrotem biurową Helen.



Od tamtej pory zdecydowanie odmawiała pójścia ze mną na pustynię. Wyglądało na to, że moja gra się skończyła, ale miałem wciąż nadzieję, że pustynna Helen nadal mnie słyszy, skryta gdzieś głęboko pod zewnętrzną skorupą, i dlatego postanowiłem wypróbować nową strategię. Moje biuro mieściło się w pokoiku usytuowanym nad starą salą balową i przypuszczam, że w czasach Dzikiego Zachodu często odbywały się tu męsko-damskie potyczki, ale chyba nic równie dziwnego, jak moja nowa gra z Helen.

Zazwyczaj dyktowałem notatki przechadzając się po pokoju. Teraz również tak czyniłem, wtrącając między zwyczajne zdania słowa odnoszące się do baśniowej krainy i nawiązując często do złego olbrzyma Lewisa Kościogryza. Biurowa Helen starała się nie zwracać na to uwagi, ale od czasu do czasu dostrzegałem pustynną Helen, patrzącą na mnie jej oczami. Mówiłem o mojej zaprzepaszczonej karierze geologa i o tym, że mógłbym jednak do niej wrócić, gdybym odnalazł złoże. Snułem fantazje o życiu i pracy w różnych egzotycznych miejscach, wspominając często o żonie, która zajęłaby się domem i pomogłaby mi w pracy. Wszystko to bardzo niepokoiło biurową Helen - robiła błędy podczas pisania na maszynie i wypuszczała różne przedmioty z rąk. Nie zmieniałem postępowania przez kilka dni, starając się dobrać odpowiednie proporcje rzeczywistości i fantazji, i były to dla niej bardzo trudne chwile.

Pewnego wieczoru otrzymałem od starego Dave’a kolejne ostrzeżenie.

- Helen marnie wygląda, a ludzie znowu zaczynają gadać. Panna Fowler mówi, że ona nie śpi po nocach, tylko płacze, ale nie chce jej powiedzieć dlaczego. Nie wiesz przypadkiem, o co może chodzić?

- Rozmawiam z nią wyłącznie na tematy służbowe - odparłem. - Może tęskni do domu. Zapytam ją, czy nie chciałaby urlopu. - Nie podobał mi się sposób, w jaki Dave mi się przyglądał. - Nie zrobiłem jej nic złego i nie mam najmniejszego zamiaru jej skrzywdzić - dodałem.

- Ludzie giną za to, co robią, nie za to, co mają zamiar zrobić - mruknął Dave. - Pamiętaj, synu, że są w tym mieście tacy, którzy zabiliby cię jak kojota, gdybyś cokolwiek jej zrobił.

Następnego dnia pracowałem nad Helen od samego rana i po południu wreszcie udało mi się przełamać jej opór i uderzyć we właściwą strunę. Nie byłem jednak zupełnie przygotowany na to, co nastąpiło.

- Całe życie jest swego rodzaju grą - powiedziałem. - Jeśli się nad tym zastanowić, to jest nią wszystko, co robimy.

Helen odłożyła ołówek i spojrzała na mnie tak, jak jeszcze nigdy w biurze. Poczułem, że serce bije mi żywiej.

- Ty mnie tego nauczyłaś, Helen. Byłem tak śmiertelnie poważny, że chyba nawet nie wiedziałem, jak można się bawić.

- Mnie nauczył tego Owen. Znał czary. Moje siostry potrafiły się bawić tylko lalkami i wymyślać sobie bogatych mężów, a ja tego nienawidziłam.

Z szeroko otwartymi oczami i drżącymi ustami była prawie taka jak pustynna Helen.

- Jeśli dobrze się przyjrzeć, to nawet w zwyczajnym życiu można zobaczyć całą masę czarów - powiedziałem. - Nie uważasz tak, Helen?

- Ja to wiem! - odparła. Pobladła i wypuściła ołówek z dłoni. - Owen był tylko chłopcem, ale został zaklęty w mężczyznę, który ma żonę i trzy córki. Miałyśmy tylko jego, ale one go nienawidziły, bo byliśmy tacy biedni! - Zaczęła drżeć, a jej głos zniżył się do szeptu. - Nie mógł tego znieść, więc zabrał skarb, a on go zabił. - Na policzkach pojawiły się strużki łez. - Wyobrażałam sobie, że to tylko nowe zaklęcie i że odczaruję go, jeśli przez siedem lat nie odezwę się ani się nie roześmieję.

Opuściła głowę, kryjąc twarz w dłoniach. Zaniepokojony podszedłem do niej i położyłem dłoń na jej ramieniu.

- Nie dotrzymałam postanowienia - wychlipała. - Zmusili mnie do mówienia i teraz Owen już nigdy nie wróci.

Schyliłem się, żeby ją objąć.

- Nie płacz, Helen - powiedziałem. - On wróci. Są takie czary, które sprowadzą go z powrotem.

Prawie nie wiedziałem, co mówię. Zacząłem się bać tego, co zrobiłem, i chciałem ją pocieszyć, ale ona zerwała się z miejsca i odtrąciła moje ramię.

- Nie wytrzymam już tego! Wracam do domu!

Wypadła z pokoju i po chwili zobaczyłem przez okno, jak biegnie ulicą, zanosząc się płaczem. Nagle cała moja gra wydała mi się głupia i okrutna, postanowiłem z nią natychmiast skończyć. Podarłem na drobne strzępy mapę baśniowej krainy oraz listy do pułkownika Lewisa i zacząłem się zastanawiać, jak w ogóle mogłem w ten sposób postąpić.

Po kolacji Dave dał mi znak, żebym przeszedł wraz z nim w najdalszy koniec werandy. Jego twarz była jak wyrzeźbiona z kawałka drewna.

- Nie wiem, co się dzisiaj wydarzyło w twoim biurze, i lepiej, żebym się nigdy nie dowiedział. Jutro z samego rana masz odesłać Helen do domu, rozumiesz?

- W porządku, skoro ona tego chce - odparłem. - Ja sam nie mogę jej tak po prostu wyrzucić.

- Mówię w imieniu chłopców. Zrób to, bo jeśli nie, to przyjdziemy z tobą pogadać.

- Dobrze, Dave.

Chciałem mu powiedzieć, że skończyłem swoją grę i że zamierzam wynagrodzić Helen przykrości, których doznała, ale doszedłem do wniosku, że lepiej tego nie robić. W cichym głosie Dave’a wyraźnie pobrzmiewała nuta odrazy i choć był starym człowiekiem, to jednak się go przestraszyłem.

Rano Helen nie przyszła do pracy. O dziewiątej sam poszedłem odebrać pocztę. Wróciłem do biura z dużą tubą i kilkoma listami. Pierwszy, który otworzyłem, był od doktora Lewisa i niczym jakieś zaklęcie rozwiązał wszystkie moje problemy.

Dr Lewis uzyskał zgodę na to, żeby na podstawie map wykonanych na podstawie zebranego przez nas materiału zakończyć etap badań terenowych. W tubie znajdowały się właśnie kopie tych map. Miałem za zadanie sporządzić dokładny rejestr i przygotować się do przekazania wszystkiego wojskowej grupie kwatermistrzowskiej, która miała się tu zjawić w ciągu kilku dni. Mapy wymagały jeszcze wielu uzupełnień, więc miałem włączyć się do pracy nad nimi, zyskując dzięki temu możliwość rozszerzenia wiedzy także i z tej dziedziny.

Od razu poczułem się lepiej. Chodziłem po biurze pogwizdując, strzelając z palców i łudząc się nadzieją, że Helen jednak przyjdzie, by pomóc mi w sporządzeniu rejestru. Po pewnym czasie otworzyłem tubę i zacząłem od niechcenia przeglądać mapy; było ich bardzo dużo, a każda przedstawiała kolejną warstwę bazaltu, niczym przekroje ciasta liczącego sobie dziesięć kilometrów średnicy. Kiedy dotarłem do ostatniej, zawierającej szczegóły przedwulkanicznego, mioceńskiego krajobrazu, włosy zjeżyły mi się na głowie.

Ja sam narysowałem tę mapę. To była baśniowa kraina Helen. Wszystko wyglądało dokładnie tak samo.

Zacisnąłem pięści i wstrzymałem oddech, a potem zaświtała mi myśl, od której aż dostałem gęsiej skórki.

Zabawa okazała się prawdą. Nie mogłem jej skończyć. Byłem jej częścią i nic, ale to nic ode mnie nie zależało.

Wybiegłem na ulicę, gdzie zobaczyłem starego Dave’a zmierzającego w kierunku pastwiska. Na biodrach miał pas z dwoma rewolwerami.

- Dave, muszę znaleźć Helen! - krzyknąłem.

- Ktoś widział, jak o świcie szła w kierunku pustyni - odparł, nie zwalniając kroku. - Idę po konia. Wsiadaj do swojego śmierdziela i jedź jej szukać. Jeśli jej nie znajdziesz przed nami, to lepiej już tu nie wracaj.



Uruchomiłem jeepa i z rykiem silnika popędziłem na przełaj przez rachityczną roślinność. Co chwila wpadałem na skały, lecz jakimś cudem niczego nie uszkodziłem. Wiedziałem, dokąd mam jechać, lecz bardzo się bałem, co tam zastanę. Zdawałem sobie sprawę z tego, że kocham Helen bardziej niż swoje życie i że ja sam popchnąłem ją w objęcia śmierci.

Dostrzegłem ją daleko z przodu, biegnącą zygzakiem po pustyni. Usiłowałem przeciąć jej drogę i krzyczałem, co sił w płucach, ale ona ani mnie nie widziała, ani nie słyszała. Zatrzymałem jeepa, wyskoczyłem i popędziłem za nią. Wydawało mi się, że nagle zrobiło się bardzo ciemno; widziałem tylko Helen, lecz nie mogłem jej dogonić.

- Zaczekaj na mnie, siostrzyczko! - zawołałem. - Kocham cię, Helen! Zaczekaj na mnie!

Nagle zatrzymała się i skuliła, tak że o mało na nią nie wpadłem. Uklękłem, objąłem ją ramionami i właśnie wtedy się zaczęło.

Podobno podczas trzęsienia ziemi, kiedy nie wiadomo, gdzie jest góra, a gdzie dół, ludzi ogarnia tak potworny strach, że później często tracą zmysły, jeśli nie potrafią o nim zapomnieć. To było jeszcze gorsze. Góra i dół, tu i tam, teraz i wtedy - wszystko dokładnie się pomieszało. Wiatr huczał w skałach pod naszymi stopami, a powietrze gęstniało, grożąc nam w każdej chwili zmiażdżeniem. Przywarliśmy do siebie z całych sił i przez jakiś czas istnieliśmy tylko my i nic oprócz nas; pamiętam tylko tyle. A potem siedzieliśmy już w jeepie i jechaliśmy do miasta tą samą drogą, którą niedawno przebyłem.

Ponownie zaświeciło słońce i świat odzyskał swój dawny kształt. Na horyzoncie dostrzegłem grupę jeźdźców. Zmierzali ku miejscu, w którym znaleziono ciało Owena. Chłopiec zdołał wtedy przebyć z ciężarem kawał drogi, choć był ranny i zupełnie sam.

Zaprowadziłem Helen do biura. Usiadła na swoim miejscu i oparła głowę na dłoniach. Jej ciałem wstrząsnął gwałtowny dreszcz.

- Ta burza miała miejsce tylko w naszych umysłach - powiedziałem, przytulając ją mocno do siebie. - Wszystko, co złe, minęło wraz z nią. Teraz jesteśmy już wolni i bardzo, ale to bardzo cię kocham.

Powtarzałem to bez końca, zarówno przez wzgląd na nią, jak i na siebie. Wierzyłem w to, co mówiłem. Powiedziałem, że zostanie moją żoną, że weźmiemy ślub i zamieszkamy tysiąc kilometrów od pustyni, i będziemy mieli dzieci. Przestała drżeć, ale nadal nie odzywała się ani słowem. W pewnej chwili z ulicy dobiegły odgłosy uderzających o ziemię podków i skrzypienie uprzęży, a potem na schodach rozległy się powolne kroki.

W drzwiach stanął stary Dave. Dwa wiszące przy pasie rewolwery wyglądały równie naturalnie, jak jego ręce lub nogi. Spojrzał na Helen, oparł się o biurko, a potem przeniósł wzrok na mnie.

- Zejdź na dół, synu. Chłopcy chcą z tobą porozmawiać.

Wyszedłem z nim na korytarz i zatrzymałem się.

- Nic jej się nie stało - powiedziałem. - Złoże naprawdę tam jest, Dave, ale nikomu nigdy nie uda się go odnaleźć.

- Powiedz to chłopcom.

- Za kilka dni kończymy prace. Mam zamiar ożenić się z Helen i zabrać ją stąd.

- Zejdziesz sam, czy mam cię ściągnąć? - zapytał ostro. - Jutro odeślemy Helen do matki!

Bałem się. Nie wiedziałem, co robić.

- Właśnie, że nigdzie mnie nie odeślecie!

Helen stanęła u mego boku. Była znowu pustynną Helen, ale tym razem dorosłą i piękną. Była blada, śliczna i pewna siebie.

- Jadę z Duardem - oświadczyła. - Nikt już mnie nie będzie nigdy wysyłał jak jakąś paczkę!

Dave podrapał się po szczęce i spojrzał na nią z zastanowieniem.’

- Kocham ją, Dave - powiedziałem. - Będę się nią opiekował do końca życia. Otoczyłem ją ramieniem, a ona oparła się o mnie. Z twarzy Dave’a zniknęło napięcie i starzec uśmiechnął się szeroko.

- Mała Helen Price... - mruknął z zadumą, nie odrywając od niej oczu. - Proszę, proszę, kto by to pomyślał? Powiem chłopcom, że wszystko w porządku.

Odwrócił się i zaczął, powoli schodzić po schodach. Spojrzeliśmy na siebie z Helen i wydaje mi się, że ona także ujrzała zupełnie nową twarz.



Było to szesnaście lat temu. Teraz ja sam jestem profesorem i zdążyłem już; trochę posiwieć na skroniach. Wydaje mi się, że jestem najbardziej pozytywistycznym uczonym, jakiego można znaleźć w całym dorzeczu Missisipi. Kiedy mówię jakiemuś studentowi, że jego twierdzenie jest z gruntu fałszywe, potrafię nadać moim słowom niemal obsceniczne brzmienie. Student rumieni się i serdecznie mnie nienawidzi, ale czynię to wyłącznie dla jego dobra. Nauka jest bezpieczną grą dopóty, dopóki pozostaje całkowicie czysta. Robię wszystko, żeby taką pozostała, i jak dotąd nie spotkałem jeszcze studenta, z którym nie dałbym sobie rady.

Zupełnie inna sprawa z moim synem, z oczu, włosów i cery podobnym jak dwie krople wody do Helen. Nadaliśmy mu imiona Owen Lewis. Od samego początku uczył się czytać z rzeczowych, sterylnych książeczek dla dzieci. W całym domu nie ma ani jednej książki z bajkami, ale za to jest moja naukowa biblioteka. Owen tworzy sobie bajki z nauki. Obecnie przy pomocy Jeansa i Eddingtona zajmuje się czasem i przestrzenią. Prawdopodobnie nie rozumie nawet dziesiątej części tego, co czyta, a w każdym razie nie w taki sposób, w jaki ja to robię, ale jestem pewien, że rozumie to jakoś inaczej, po swojemu.

Nie tak dawno powiedział do mnie coś takiego:

- Wiesz, tatusiu, że nie tylko przestrzeń się ciągle rozszerza? Czas też. I właśnie dlatego coraz bardziej oddalamy się od tego, co było kiedyś.

A teraz muszę mu wyjaśnić, co robiłem w czasie wojny. Wiem, że stałem się wtedy mężczyzną i znalazłem żonę, choć nadal nie wiem, jak to się właściwie stało i mam nadzieję, że nigdy tego nie zrozumiem. Owen odziedziczył po matce wielką, niespożytą ciekawość. Boję się, boję się, że on zrozumie.



Richard M. McKenna urodził się 9 maja 1913 roku w niewielkiej miejscowości Mountain Home na terenie stanu Idaho. Z wykształcenia anglista, po ponad dwudziestoletniej służbie w marynarce wojennej Stanów Zjednoczonych zajął się pisarstwem. Nie miał jednak wielkiego dorobku; poza nielicznymi opowiadaniami, w większości zebranymi w tomie Casey Agonistes and Other Science Fiction and Fantasy Stories (1973), napisał jeszcze tylko powieść niefantastyczną The Sand Pebbles, nagrodzoną w roku 1963 Harper Prize. W roku 1966 otrzymał Nebulę za zamieszczone tu opowiadanie; nagrody tej jednak nie mógł już odebrać, zmarł bowiem 1 listopada 1964 roku.

W.B.




Jacek Inglot



Smog nad Tokyoramą



Początkowo na horyzoncie, dokładnie na linii styku morza i nieba, pojawiła się niewielka, ciemna plamka. Rosła w oczach, rozciągając na boki i grubiejąc pośrodku, aby w końcu przekształcić się w masywną, ciemną chmurę. W szyby uderzył pierwszy, jeszcze słaby podmuch. Chmura na horyzoncie potężniała. Pojawiły się niewielkie wypustki, które wicher odrywał od głównej masy ł ciskał skłębione gdzieś w dół. Wstawały jednak następne, grubsze i czarniejsze, uparcie pełznąc wzdłuż linii horyzontu. Chmura zajmowała już trzecią część nieboskłonu, coraz czarniejsza i gęściejsza w środku; widać było, jak wypluwa z siebie czarne kłęby, które wznosząc się do góry zajmowały coraz to nowe obszary czystego powietrza. Cały horyzont był już tylko nieogarniętym obszarem brunatnej ciemności, jedynie u samej góry majaczył jeszcze wąski pas błękitu. Dopiero teraz zawyły syreny ostrzegawcze, a latarnie zaczęły mrugać czerwonym światłem. Wiatr zawył wścieklej i przed szybą pojawił się wir szarego dymu. W tym momencie chmura pożarła resztkę światła i w zapadłej nagle ciemności chlusnęła na miasto smolistym deszczem. Szybę błyskawicznie pokryła sieć oleistych kropel. Osiadały warstwa za warstwą, coraz brudniejsze, lepkie i kleiste, pochłaniając ostatki czerwonego, alarmowego blasku z ulicy. Za szkłem rozpoczął się obłąkańczy taniec zgęstków ciemności, pędzących z niesamowitą prędkością przed siebie i rozgniatanych o lustrzane ściany wieżowców. Chmura objęła miasto w posiadanie.

Nicholas Pryer odwrócił się od okna. Zresztą, nie było już po co dalej patrzeć, ponieważ automatycznie włączyło się oświetlenie i szyba zmieniła się w taflę błyszczącej smoły. Davidson obserwował to z rozbawieniem.

- To pewnie pana pierwszy smog w Tokyoramie? - spytał. Pryer wzruszył ramionami.

- Widywałem już coś podobnego w Londynie.

- I sam pan przyzna, że nie ma tu porównania. To coś specjalnego, smrody z kantońskich fabryk i Szanghaju, które zbierają się nad Morzem Wschodniochińskim i co jakiś czas gnane są zachodnim pasatem aż tutaj. Wygląda to dość efektownie.

- Owszem - przyznał Pryer. - Wróćmy jednak do sprawy. Co właściwie wiadomo o tym człowieku?

- Niewiele - Davidson od niechcenia zajrzał do leżącego przed nim skoroszytu. - Facet jest bardzo dyskretny, jeśli chodzi o szczegóły dotyczące swojej osoby. Pochodzi prawdopodobnie gdzieś z zachodniego Sinkjangu, tak przynajmniej podawała prasa. W Tokyoramie pojawił się dwa lata temu, akurat na początku gorączki Shogun Game, z bhutańskim paszportem. Paszport autentyczny, niemniej nie dałbym złamanego centa za prawdziwość zawartych w nim danych. Około trzydziestu pięciu lat, rasa... hm, żółta, ale sam pan zobaczy, że w dość osobliwy sposób. Shogun Game wzbudziła jego zainteresowanie od początku, w jakiś miesiąc po przyjeździe pojawił się w teamie Master Onodery, zrazu jako zwykły pionek, później jeden z doradców Onodery. W końcu, dziewięć miesięcy temu, po śmierci Onodery stanął na czele teamu. W tej chwili jest to, oprócz zespołu Maruyamy, najlepsza drużyna w całej Japonii.

- Nadal nie rozumiem, dlaczego ten człowiek stał się przedmiotem zainteresowania waszego resortu - Pryer wyjął Davidsonowi z ręki skoroszyt i przekartkował go szybko. - Tu nic takiego nie ma.

- W raportach nie umieszcza się pogłosek. A te są ostatnio niezwykle ciekawe. Mówi się o spotkaniach następcy Onodery z niektórymi przedstawicielami wielkiego biznesu, znanymi ze swej niechętnej postawy wobec Stanów Zjednoczonych. Poza tym ta niesamowita gra sprzyja rozpalaniu nastrojów nacjonalistycznych, a te prędzej czy później obrócą się przeciwko nam. To już wystarczy, aby zająć się całą sprawą.

- Mam występować pod własnym nazwiskiem?

- Tak będzie najlepiej. To nie są głupcy, poza tym o wiele łatwiej ukryć pańskie powiązania z nami niż sfabrykować nową osobowość. Bardzo się przyda pańska fama japonisty-amatora. Zresztą, dostanie pan kogoś do pomocy.

-Kogo?

- Takiego jednego byłego yakuzę, który pracuje dla nas od pewnego czasu. Będzie dla pana kimś w rodzaju ochrony.

Davidson posunął ku niemu fotografię. Pryer patrząc na pociągłą, delikatną twarz o ironicznie zmrużonych oczach pomyślał, że zupełnie nie pasuje ona do obiegowych wyobrażeń o gangsterach. Pasowała raczej do gwiazdora telewizyjnych melodramatów.

- Do Kagoshimy i dalej na wyspę dotrzecie osobno. Kontakt nawiążecie na miejscu, według opracowanego planu.

- Rozumiem - Pryer jeszcze raz wziął skoroszyt do ręki. - Tan-Ho. Jestem pewien, że to musi coś znaczyć.



Yukio Kamei siedział w przyjemnym i chłodnym barze na jednym z przedmieść Tokyoramy i popijając piwo czekał na taksówkę, mającą go odwieźć na dworzec. Miał jeszcze sporo czasu, dlatego pił niespiesznie i przez panoramiczną szybę rozglądał się po okolicy. Dzielnica była cicha, przeważały niskie domki z ukrytymi pod plastykowymi kloszami starannie wypielęgnowanymi miniaturowymi ogródkami. Uwagę jego zwrócił niewielki domek po przeciwnej stronie ulicy. Przez zabrudzoną szybę klosza dostrzegł dwóch starszych mężczyzn, pochylonych w skupieniu nad planszą. W rękach trzymali sterowniki i manipulowali nimi gorączkowo. Co chwila coś iskrzyło i błyskało - Yukio domyślił się, że to wybuchały niszczone na planszy mikroroboty. Jeden z mężczyzn, starszy, o siwej koziej bródce, ocierał kolorową chustą pot z czoła. Widocznie rozgrywka zbliżała się do dramatycznego finału. Yukio pociągnął kolejny łyk piwa - w ogródku błysnęło coś szczególnie mocno a stary z irytacją cisnął sterownik w kąt. Jego przeciwnik uśmiechnął się powściągliwie, acz z wyraźną satysfakcją. Kamei westchnął ciężko i pomyślał, że jeśli tak dalej pójdzie, to domki na obrzeżach metropolii będą tańsze niż mieszkania w śródmieściu. Wśród emerytów indywidualna odmiana Shogun Game zrobiła furorę, wydatnie przerzedzając ich szeregi. Cały majątek przechodził na zwycięzcę, który zazwyczaj spieniężał nieruchomość od razu.

Przed bar zajechała taksówka. Yukio dopił piwo i wyszedł na ulicę. Starzec, klęcząc na czerwonej macie, bił czołem w stronę pałacu cesarza. Jego przeciwnik spoglądał na to w milczeniu i z szacunkiem. Yukio wskoczył do taksówki, która ostro ruszyła do przodu, kątem oka dostrzegł jeszcze, jak starzec podpisywał jakiś papier. Wyjechali na prowadzącą do centrum obwodnicę, parę chwil potem minęli jadącą powoli karetkę pogotowia. Nigdy nie śpieszyli się do ofiar Shogun Game. Krew z rozprutego brzucha ściekała powoli, zwłaszcza u starszych ludzi. Często na zgon musieli dość długo czekać, nim władowawszy ofierze wnętrzności z powrotem do brzucha mogli zawieźć trupa do krematorium.

Godzinę później siedział już w wygodnej kabinie zdążającego do Kagoshimy ekspresu i podziwiał widoki południowego Honsiu. Właściwie nie było co podziwiać - wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek wartość pokrywały plastykowe kopuły bądź namioty. Folia przykrywała całe zbocza gór - tam, gdzie zerwał ją wiatr, straszyły ponure kwadraty wypalonej roślinności. Zaimportowana z Chin katastrofa ekologiczna trwała czwarty rok. Yukio zasłonił okno i zagłębił się ponętnie w stosie ilustrowanych czasopism. Znaczna część artykułów była poświęcona spekulacjom na temat decydującego meczu między Tan-Ho a Maruyamą. Przewidywano, że będzie to najciekawszy pojedynek w dotychczasowych dziejach Shogun Game; notowano gwałtowny wzrost liczby zakładów, mimo że do samej gry pozostały prawie dwa miesiące. W tej chwili wedle ostrożnych szacunków u legalnych i nielegalnych bookmacherów zdeponował swój wkład co dziesiąty Japończyk. Tendencja ta zdawała się narastać. Yukio z niesmakiem złożył gazetę - nigdy nie gustował w tej formie zakładów, prawie zawsze kończącej się rozpruciem brzucha przez przegranego. Wolał mniej ryzykowne, a bardziej sensowne sposoby zdobywania pieniędzy.

Na korytarzu przed przedziałem dostrzegł nagle znajomy profil. Za drzwiami stał jankes, ubrany w dobrze skrojony garnitur. Odwrócił się ku niemu i na moment ich spojrzenia zetknęły się. Jankes nieznacznie skinął głową i poszedł dalej. „Też mi konspirator”, pomyślał Yukio i wrócił do gazet.

W Kagoshimie znalazł się o czasie. Niestety, prom, którym miał popłynąć dalej, na Wyspy Osumi, miał poważną awarię. Wyjście z portu przewidywano dopiero rano. Yukio zaklął z cicha - czekał go samotny wieczór w mieście, za którym specjalnie nie przepadał. Chwilę przechadzał się po nabrzeżu, oglądając zacumowane statki. Mimowolnie dostrzegł też jankesa, gdy ten kręcił się bezradnie z torbą podróżną w ręce, wreszcie złapał taksówkę i pojechał gdzieś w kierunku śródmieścia. Wzruszył ramionami; zadanie przewidywało kontakt przed wyspą tylko w wyjątkowych okolicznościach.

Opuścił nabrzeże i skierował się do małego, cichego baru położonego nieopodal, który kiedyś zapamiętał ze względu na nieźle schłodzone piwo. W środku zastał jedynie trzech dziadków, którzy smutno pociągali pędzony z prosa miejscowy specyfik, pogadując do siebie niespiesznie. W kącie siedziała jakaś dziewczyna, prawie całkiem zasłonięta ogromnym, plażowym kapeluszem. Zamówił puszkę Carlsberga i z przyjemnością upił pierwszy łyk. Złowił pełne zazdrości spojrzenie jednego ze staruszków. Ich nędzne emerytury nie zezwalały na takie luksusy. „Zawsze mogą zagrać w Shogun Game”, skonstatował zgryźliwie. O wiele bardziej interesująca była dziewczyna; czasem widział miękki zarys jej twarzy, gdy sięgała po koktajl i rondo kapelusza podnosiło się na chwilę. Spostrzegł, że jest ładna, nawet bardzo ładna. W miarę wysoka, o smukłej i sprężystej sylwetce zawodowej tancerki. Poczuł nagły przypływ pożądania. Do rana miał jeszcze mnóstwo czasu. Myślał teraz intensywnie jak zacząć, kiedy dziewczyna, widocznie czując jego wzrok na plecach, odwróciła się gwałtownie. Napotkał jej spojrzenie - smutnych, szarych oczu.



- Jesteś yakuzą? - spytała a właściwie stwierdziła, podziwiając wytatuowanego na jego plecach niebiesko-czarnego smoka. Dotknęła prawej łopatki, tam gdzie zaczynał się jego rozdziawiony pysk, pogłaskała kark, gdzie grubiał korpus, powoli liczyła dłonią grzebienie grzbietu, musnęła osłaniające żebra skrzydła, aż dotarta do ogona, kończącego się na lewym pośladku. - To jest piękne - dodała.

- Rzadko go oglądam - mruknął i obrócił się na plecy. Dla niego znacznie bardziej zajmująca była dziewczyna. Teraz z kolei on dotknął jej wilgotnych ust, zjechał do lewego kącika, stąd poprzez gładką brodę ku smukłej szyi, okrążył lewą pierś, wnętrzem dłoni gładząc sutkę, potem powoli przesunął dłoń poprzez sprężysty brzuch, aż do zbiegu ud, gdzie zanurzył palce w ciepłym i wilgotnym gnieździe. Naomi westchnęła lekko.

- Masz jednak wszystkie palce - zauważyła. Wzięła jego drugą dłoń i dotknęła językiem tego najmniejszego.

- Nie od każdego się tego wymaga - zabrał jej rękę i sięgnął po papierosy, Mimowolnie zerknął za okno; wychodziło wprost na zatokę i w wodzie odbijał się co chwila czerwony neon z nazwą hotelu: „Hollywood Love”. Skrzywił się z niesmakiem. Wszystko wokół od pewnego czasu kojarzyło mu się z kiepskimi ersatzami dawno unicestwionych pierwowzorów. Uwaga dziewczyny coś mu przypomniała - swego czasu Onodera żądał, wzorem yakuzów, obcinania małego palca w dowód wierności. Tan-Ho zniósł ten wymóg. Widocznie nie potrzebował tego rodzaju dowodu przywiązania. Czy żądał innych? Nikt na ten temat nic nie wiedział - drużyna Tan-Ho przypominała swą hermetycznością średniowieczny klan rycerski, wewnętrzne sprawy teamu otaczano tam najściślejszą tajemnicą. Dziewczyna poruszyła się niecierpliwie.

- O czym myślisz? - spytała.

- O tobie - odparł. - Czy Naomi to twoje prawdziwe imię?

- Nie podoba ci się? - uśmiechnęła się kokieteryjnie.

- Owszem, ładne - przyznał. - Czym się zajmujesz?

- A jak myślisz?

Czy każda dziewczyna musi przypominać słodką idiotkę z amerykańskich komedii rodzinnych?!”, pomyślał z irytacją, ale nie powiedział tego głośno. Naomi wstała i podeszła do okna. Wschodził już świt i przez uchylone żaluzje wlała się do środka czerwona plama światła, kąpiąc ciało dziewczyny w czerwonym blasku, jak we krwi. Yukio wzdrygnął się, tak niesamowity był to widok. Naomi zdawała się tego nie dostrzegać, podniosła do góry rękę i przyciskając kciuk do czoła patrzyła prosto w słońce. „Musi uprawiać jakiś sport”, myślał, patrząc na rysujące się pod gładką skórą nieznaczne wypukłości mięśni. „Na szczęście treść nie przerosła formy, jak u niektórych kulturystek. To może być jakaś lekka dyscyplina, może tenis. Ma niewielkie zgrubienia na prawej dłoni, jakby od częstego trzymania rakiety. Ciekawe, co ona tu robi?”

Naomi tymczasem usiadła przy toaletce i czesała włosy, śmiesznym ruchem odrzucając je na bok. Yukio poczuł nagłe drgnienie w okolicy serca. Patrzył na jej nieco zbyt pełne usta oraz na mały, nieco zadarty nos i zapragnął nagle, aby nie odchodziła. Dziewczyna w tym czasie szybko włożyła sukienkę i dopasowując kapelusz spojrzała na niego ciepło.

- Muszę już iść - powiedziała.

- Słuchaj, może... - zaczął, ale przerwała mu gwałtownie, kładąc palec na targach. Poczuł dotknięcie jej chłodnych ust.

- Chyba lepiej nie - szepnęła. Patrzył martwo w sufit, kiedy wychodziła, zamykając za sobą drzwi, a potem sięgnął po piwo. Do odejścia promu zostały jeszcze dwie godziny.



Stał na górnym pokładzie i oddychał głęboko, rozkoszując się nieskażonym, morskim powietrzem. Na horyzoncie majaczyły mgliste zarysy pierwszych mijanych po drodze wysp. Prom sunął ostro do przodu, jakby pragnąc nadrobić półdobowe opóźnienie. Oparł się wygodniej o reling i spojrzał leniwie na pokład. Znajomy młody Japończyk tkwił wychylony jakieś piętnaście metrów od niego, pilnie wypatrując czegoś na dolnym pokładzie. Była tam masa ludzi z drugiej klasy, morze czarnych głów, jedynie gdzieś przy dziobie ukazał się na chwilę duży plażowy kapelusz, ale i on zaraz gdzieś zniknął. Japończyk wyprostował się i pokręcił z rezygnacją głową. „Szukał kogoś?”, pomyślał Pryer. Tajny charakter ich misji wykluczał jakiekolwiek znajomości po drodze. Zerknął odruchowo na zegarek - zbliżała się godzina przejęcia ich przez motorówkę wysłaną z wyspy Tan-Ho. Podniósł do oczu lornetkę i raz jeszcze spenetrował horyzont. Coś było widać od północnego zachodu, mały punkcik, który zbliżał się szybko, ciągnąc białe nitki piany. To mogła być właśnie ta łódź. Prom nagłe zaczął zwalniać; Pryer opuścił lornetkę i rozejrzał się. Z młodym Japończykiem stojącym obok rozmawiał jakiś marynarz. Japończyk skinął potakująco i bez zwłoki ruszył ku prowadzącym na dolny pokład schodom. Marynarz podszedł teraz do niego.

- Pańska łódź przybije za dziesięć minut - oznajmił. - Proszę przejść do trapu rufowego. Zaraz przyślę chłopca po bagaż.

Nie czekali nawet tyle. Do opuszczonego z dolnego pokładu pomostu podpłynęła pełnomorska motorówka z dwoma ludźmi. Jeden stał za kołem sterowym, drugi, krzepki starzec w białym kimonie, skinął zachęcająco ręką wskazując na pokład motorówki. Młody Japończyk, nadal z kamienną miną, zaproponował Pryerowi pomoc w przerzuceniu walizek. Sam miał jedynie niewielką torbę podróżną. Pryer sklął się w duchu za brak przezorności, między burtą łodzi a pomostem ziała przeszło metrowa przerwa, zwiększająca się lub zwężająca w zależności od ruchu fal. Japończyk nie czekał więcej, tylko sprawnie przerzucił obie walizy, prosto w ręce starca, który łapał je z zadziwiającą zręcznością. Chwilę potem sam był na pokładzie. Pryer westchnął ciężko i zebrawszy się w sobie skoczył do przodu w chwili, gdy jak mniemał burta i trap były najbliżej. Obydwaj mężczyźni chwycili go pod ręce i pewnie postawili na pokładzie. Silnik motorówki ryknął i łódź poczęła oddalać się od promu ostrym łukiem.

Starzec skłonił się przed nim ceremonialnie i rzekł:

- Master Tan-Ho polecił mi powitać pana, Mister Pryer, i przeprosić za niewygody dalszej podróży, ale nie ma innego sposobu aby dostać się na naszą wyspę. Jestem Takeo, trener.

- Miło mi - odpowiedział i skłonił się równie ceremonialnie, czym wywołał błysk zdziwienia w oczach starego. Biali miewali zwykle sztywne karki.

- Zna pan zapewne już przyszłego członka naszego teamu, pana Yukio Kamei? - trener ukłonił się teraz młodemu Japończykowi.

- Jeszcze nie, ale można to nadrobić - powiedział swobodnie i wyciągnął ku Yukiemu rękę, którą tamten uścisnął z pewną rezerwą. Stary gościnnie wskazał im kabinę pod sterówką, gdzie dostrzegli stół zastawiony puszkami i butelkami. Dopiero teraz Pryer uświadomił sobie, jak bardzo jest spragniony. Kamei wszedł pierwszy i ledwo usiadł na ławeczce, już syknęła puszka piwa. Pryer zdecydował się na wodę mineralną, trener nie pił nic, przysiadł jedynie na prowadzących do kajuty schodkach.

- Do wyspy jest stąd niedaleko - tłumaczył. - Czy włączyć telewizję?

- Nie trzeba - odparł Pryer. - Czy dawno już trenujecie na wyspie?

- Drugi sezon, od śmierci Master Onodery, kiedy nowym Masterem naszego teamu został Tan-Ho.

- A dlaczego właśnie na wyspie? Czemu to ma służyć?

- To pomaga się odizolować, skupić wszystkie siły i myśli na czekających team zadaniach. Samotność sprzyja lepszej pracy, ułatwia medytację. Na wyspie mamy lepsze wyniki treningowe. Doceniają to inni, sam Master Maruyama w tym roku przeniósł trening na wyspę, i to całkiem nieodległą od naszej.

- Ach, tak - mimo tych wyjaśnień Pryer odnosił wrażenie, iż Takeo nie powiedział mu wszystkiego. Napił się wody i zerknął na młodego Japończyka. Kamei powoli łykał piwo i patrzył nieruchomo w bulaj. W pewnej chwili poruszył się; „Wyspa” - powiedział krótko.

Wyszli na pokład. Łódź płynąc teraz w kierunku wschodnim okrążała plamę zieleni, otoczoną obwódką czystej, prawie białej plaży. Wyspę porastał las palmowy, przechodzący zaraz przy brzegu w niemal tropikalny gąszcz. Płynęli dalej, aż znaleźli się po stronie zachodniej, w małej, płytkiej zatoce z przystanią dla łodzi, z kolonią bungalowów w głębi. Otaczały półkolem niewielki plac, przed najbardziej reprezentacyjnym powiewała na wysokim drzewcu złota flaga z czarnym kręgiem pośrodku - godło teamu Tan-Ho.

Na przystani stał ktoś i osłaniając oczy od słońca przypatrywał im się pilnie, Cały team stał uformowany w karną kolumnę, w szyku piątkowym. Na czele pięciu trenerów, za nimi pięć kobiet w czerwonych kimonach, kandydatek na królowe, dalej pięćdziesięciu mężczyzn w bladoniebieskich kimonach, sam właściwy team, pionkowie. Yukio stał w ostatnim szeregu i wyciągał szyję, chcąc dostrzec co dzieje się na przedzie. Oczekiwano na Mastera Tan-Ho. Pod sflaczałą flagą sterczał z aparatem fotograficznym jankes, wyglądający dość śmiesznie w swoim białym, europejskim ubraniu. Kręcił głową na wszystkie strony, rozglądając się ciekawie. W pewnym momencie drzwi od reprezentacyjnego bungalowu otworzyły się bezszelestnie i na próg wyszedł wysoki mężczyzna w czarnym, oblamowanym złotem kimonie.

W pierwszej chwili Yukio pomyślał, że to Chińczyk. Wskazywałyby na to wąskie, skośne oczy i mongoidalne rysy twarzy. Jednakże przeczyła temu wrażeniu karnacja skóry, zupełnie biała, bielsza niż u stojącego obok Pryera. Oczy też miał niesamowite, niebieskie, co było u żółtej rasy zupełnym ewenementem. Pryer też to zauważył - patrzył na Tan-Ho zafascynowany. Ten, zachowując niewzruszony wyraz twarzy, postąpił krok do przodu.

- Witam was wszystkich - powiedział cichym, sugestywnym głosem, po angielsku, pewnie ze względu na obecność Pryera. - Rozpoczynamy dziś ostatni cykl szkoleniowy, który ma przygotować team do ostatecznej rozgrywki z drużyną Maruyamy. Liczę, że wszystko odbędzie się w przewidziany sposób. Ćwiczeniom naszym będzie się przyglądał pan Nicholas Pryer, wysłannik tygodnika „Time”. Ostatnio zarzucano mi, że jestem zbyt tajemniczy, jeśli chodzi o moje metody prowadzenia teamu. Aby pokazać, że nie mam nic do ukrycia, zgodziłem się na wizytę pana Pryera. Mam nadzieję, iż zdobędzie pan ciekawy materiał - to powiedział już bezpośrednio do Pryera, który tkwił nadal w bezruchu z nie najmądrzejszym wyrazem twarzy. Tan-Ho skinął lekko głową i obróciwszy się na pięcie wszedł do wnętrza domu. Kolumna poszła w rozsypkę - trenerzy, każdy ze swoją sekcją, ruszali ku wyznaczonym polom ćwiczeń. Jankes też się ocknął. Wymienił w aparacie kasetę i poszedł w prawo, gdzie tuż za kolonią, na olbrzymiej, wylanej betonem połaci wymalowano gigantyczną szachownicę.



- Zupełnie nieźle, panie Kamei - trener Takeo pokiwał z uznaniem głową na widok ściętego przez Yukio snopka trzciny. - Może tylko zmniejszyłbym kąt cięcia o pięć stopni, wykorzysta pan wtedy lepiej profil ostrza.

Yukio skłonił się z szacunkiem i schował miecz do pochwy. Takeo niewątpliwie znał się na rzeczy. Trening prowadził sprawnie i fachowo. Podszedł do następnego członka teamu, który ciął z rozmachem swój snopek, z nieco gorszym niż Yukio rezultatem. Takeo nic po sobie nie pokazał, jedynie tłumaczył coś dłuższą chwilę ćwiczącemu mężczyźnie, stojącemu w postawie pełnej pokory i skruchy. Trening powoli zbliżał się do końca - ścięto jeszcze parę snopków, po czym trener ogłosił przerwę na obiad. Yukio też chciał odejść, ale trener zatrzymał go.

- Pan uczył się szermierki w szkole Kurimoto, nieprawdaż? - spytał, jakby nigdy przedtem nie czytał jego dossier. - To bardzo dobra szkoła, bardzo tradycyjna.

- Owszem - przyznał Yukio. - Samurajska w duchu.

- Zapewne więc praktykowano tam ceremonię herbacianą?

- Tak - Yukio popatrzył na niego z zainteresowaniem. Czyżby Takeo był jednym z ostatnich jej zwolenników? Takich znajdował coraz mniej.

- Wobec tego zapraszam pana na wieczór do siebie. Będzie jeszcze Mister Pryer i Master Tan-Ho.

Yukio skłonił się w podzięce - tak zaaranżowane spotkanie z Pryerem było mu na rękę, wczoraj odebrał od łącznika przesyłkę dla niego i od dłuższego czasu zastanawiał się, jak ją doręczyć. Takeo niechcący rozwiązał ten problem.

Wsadził rękę za pas i sprawdził, czy wciąż tkwi tam otrzymany wczoraj list.



Na ceremonię Yukio przyszedł jako pierwszy. Takeo siedział na macie w specjalnie przystosowanym zakątku bungalowu, obok żeliwnego piecyka na węgiel drzewny. Z wnikliwą uwagą przeglądał pudełka z herbatą. Yukio zerknął na zastawę i drgnął z wrażenia - wyglądała na autentyk co najmniej z epoki szogunatu. Przybory do parzenia wydawały się równie zabytkowe. Takeo był prawdziwym koneserem.

Chwilę później zjawił się Pryer, z nieodłącznym aparatem. Białe ubranie miał nieco już zabrudzone, ale nie wydawał się tym przejęty. Przysiadł zgrabnie w kącie i popatrzył na nich pytająco. W tym momencie do bungalowu wszedł Tan-Ho. Z bliska wyglądał jeszcze bardziej niesamowicie - powolny i majestatyczny w ruchach, o zimnym, niebieskim wejrzeniu. Musiał prawie nie wychodzić na słońce, ponieważ skórę miał białą i delikatną jak u kobiety. Yukio zaskoczyła pewna bezpłciowość bijąca z tej postaci. Nawet nieludzkość - przypominał mu białą, woskową lalkę. Tan-Ho skłonił się ledwie dostrzegalnie i cały czas milcząc usiadł naprzeciwko Takeo. Ten w skupieniu mieszał pędzelkiem herbatę. Pierwszą czarkę postawił przed Tan-Ho. Drugą otrzymał jankes, Pryer podniósł czarkę do oczu i patrzył na nią zaskoczony.

- Autentyczny styl shino! - wykrzyknął w zdumieniu. - Nie sądziłem, że tego rodzaju skarby są jeszcze w prywatnych rękach.

- Widzę, że zna się pan na rzeczy, Mister Pryer - odparł z zadowoleniem Takeo. - Ceremonia herbaciana ginie, jak i wszystko. Niewielu już potrafi przeprowadzić ją bez błędu.

Obracał w dłoniach czarkę w stylu oribe, zgodnie z zasadami ceremonii, potem postawił ją przed Yukio. Pili powoli, delektując się nie tyle herbatą, co uroczystym nastrojem chwili. Yukio odnosił wrażenie, iż bierze udział w czymś niepowtarzalnym - nie była to zwykła ceremonia, w jakich zdarzało mu się brać udział. Herbata stanowiła wstęp do czegoś innego.

- Wy, Amerykanie - odezwał się nagle Tan-Ho - nie macie większego pojęcia o piciu herbaty. Przede wszystkim prawie wcale jej nie używacie. Pijecie olbrzymie ilości kawy, bez żadnej ceremonii, wprost z automatów, w związku z czym proceder ten niewiele różni się od zadawania karmy zwierzętom. Jedynie Anglicy odczuwają minimalny szacunek do herbaty, choć trudno tu mówić o jakimkolwiek ceremoniale.

- To ciekawe, co pan mówi - podjął Pryer. - Dla mnie ceremonia herbaciana to idealny przykład kontemplacyjnej natury ludzi Wschodu, to uznanie prymatu wewnętrznego przeżycia nad działaniem. My wolimy działanie.

- Oto jeszcze jedno ze złudzeń Zachodu. Kontemplację i jednoczesny szacunek dla tradycji - bo tym w istocie jest herbaciany ceremoniał - mylicie z biernością i niezdolnością do czynu. Wręcz przeciwnie, przez ceremonię jednoczymy się z obyczajami przodków, czerpiemy z niej naszą siłę i poczucie miejsca w hierarchii. Miejsca w ustanowionym ładzie. Czymże jest człowiek pozbawiony świadomości swego miejsca w strukturze wszechświata? Nikim, wyrzuconym za burtę rozbitkiem.

Dam panu przykład: są prymitywne ludy Polinezji, które gdziekolwiek się ruszą, wloką za sobą ciężki pal. Ten pal wbity w ziemię oznacza dla nich centrum wszechświata, miejsce święte, wobec którego sytuują swoje osobowości. Dla Japończyka rolę takiego pala odgrywa shinto, rozbudowany system mitologiczny, precyzyjnie wskazujący każdemu jego miejsce w hierarchii bytów. Cywilizacja Zachodu jest tego wszystkiego pozbawiona. Woluntarystyczna koncepcja człowieka prowadzi do powstania chaosu, zarówno wewnętrznego jak i zewnętrznego, w imię złudnej idei wolności. Ponieważ tak naprawdę wolność jest to coś, czego nikt nie potrafi używać.

- Myślę, że upraszcza pan sprawę - Pryer łyknął odrobinę herbaty i odstawił czarkę na miejsce. - Nie dążymy do zniszczenia świątyni. Wręcz przeciwnie, chodzi o to, aby każdy nosił ją w sobie. Celem jest wewnętrzny imperatyw moralny. Nie chaos, a świadomy wybór.

Tan-Ho skrzywił się ironicznie, ale szybko to opanował.

- I pan naprawdę sądzi, że to jest możliwe? - spytał. - Jak na razie efektem waszych działań jest obalenie świątyń i śmierć bogów. A teorie podobne do pańskich wysnuwał już Kant i do tej pory pozostały one w sferze idealistycznej utopii. Nie ma żadnego wewnętrznego bóstwa i nigdy nie będzie. Oczywiście wy, przyjąwszy ewolucjonizm za pewnik, stwierdzicie, że jest wręcz odwrotnie. Proces formowania człowieka trwa i do końcowych efektów jeszcze daleko. Rzeczywistość to ciągła od minus do plus nieskończoności...

- Dla pana zaś zbiór zamkniętych cyklów - wpadł mu w słowo Pryer. - Świat to zwariowane koło i każdy koniec jest jednocześnie początkiem. Doskonałość można osiągnąć jedynie w kolejnym cyklu, a i to niekoniecznie. Po cóż zatem się wysilać, skoro i tak koniec cyklu zniweczy wszystko i świat trzeba będzie budować od nowa?

- Tak twierdzę - ciągnął niezmącenie Tan-Ho. - Wszystko zawsze wraca, choć może niezupełnie w tym samym kształcie. Rzeczywistość to nieskończony zbiór powtórek, bo tym w swej istocie jest każdy kolejny cykl. Każda droga kończy się u jej początków. To wyznacza sens naszego świata, naszego odczucia czasoprzestrzeni. Nie obalamy bogów, aby nie dać nic w zamian - my poddajemy się ich woli. To oni przewodzą nam w każdej kolejnej wędrówce.

- A jak pan sądzi, gdzie teraz jesteśmy, na początku czy u końca cyklu?

Tan-Ho popatrzył przeciągle na Pryera i nie odpowiedział. Zmienił temat i zaczął wypytywać Amerykanina o jego wrażenia z oglądanych treningów. Był ciekaw, jak Pryer ocenia szansę jego drużyny w nadchodzącej rozgrywce. Dziennikarz wypowiadał się z zadziwiającym znawstwem, fachowo analizując poszczególne fazy treningu. Zwrócił uwagę na niespotykany gdzie indziej nacisk na kolektywizm w podejściu do zadań, co wydawało mu się paradoksalne, skoro Shogun Game to w istocie szereg rozgrywanych na planszy indywidualnych pojedynków. Yukio też to zauważył - był jedynym nowym w teamie i chwilami odnosił wrażenie, że całą resztę w czasie ćwiczeń, i nie tylko, wiąże jakiś dziwny, niesamowity węzeł, jakby jakieś tajemne porozumienie, do którego nie miał dostępu. Mijał już drugi tydzień, pobytu na wyspie, a on czuł się wciąż obcy. Jedyną bliską osobą, o paradoksie, był ten wścibski Amerykanin, którego zlecono mu chronić. Reszta mieszkańców wyspy, mimo wzorowej uprzejmości, trzymała się od niego z daleka. Nawet wspólne ćwiczenia nie zdołały go z nikim zbliżyć, może jedynie ze starym Takeo, który odczuwał do niego szacunek jako do niewątpliwego zawodowca. Poza tym żył w zupełnej izolacji. Wyglądało na to, że nie weźmie udziału w decydującym meczu.

Herbata powoli dobiegała końca. Pryer i Tan-Ho raczyli się pożegnalnymi komplementami, a potem ceremonialnie podziękowali Takeo za przyrządzenie tak znakomitego wywaru. Yukio cały czas głowił się, o co tu właściwie chodziło i dlaczego akurat on musiał przy tym asystować. Wszyscy wstali z miejsc i goście zabierali się do wyjścia. Najpierw wyszedł Tan-Ho, zaraz po nim Pryer, z którym Yukio umiejętnie zderzył się w drzwiach. Wsunął mu kopertę do kieszeni i znacząco uścisnął rękę. Pryer uśmiechnął się ledwo dostrzegalnie i poszedł prosto do siebie. Yukio postanowił jeszcze trochę pospacerować - ruszył w kierunku plaży. Kiedy brnął przez piaski po wschodniej stronie przystani, ujrzał grupę mężczyzn z drużyny, jak biegli tuż nad brzegiem morza, w karnym i wyrównanym szeregu, jednakowo podnosząc nogi, zgrani i doskonale zmechanizowani. Stanął osłupiały, a oni, wciąż w jednym szeregu, jakby czymś razem spięci, zniknęli nagle w czarnym jak smog cieniu przysłaniającej księżyc chmury.



Nadesłana przez Davidsona koperta zawierała cienki jak bibuła wydruk komputerowy. Kiedy Pryer zaczął go analizować, zrazu oniemiał ze zdumienia. Wydruk zawierał semiotyczną analizę słów „tan” i „ho” we wszystkich możliwych językach i narzeczach pomiędzy Jakucją a deltą Mekongu, włączając na dodatek położone w pobliżu Azji archipelagi, a idąc w głąb lądu autor analizy dotarł aż do nadwołżańskich Mordwinów. Z materiału wynikało, że te dwa skromne słowa mają około trzech tysięcy znaczeń, zależnie od wzajemnej konfiguracji i kontekstu. Mogły znaczyć dokładnie wszystko, od części oporządzenia myśliwskiego, ziół górskich, czy źródła pitnej wody po kobiecy narząd rodny. Pryer czytał to wszystko autentycznie wstrząśnięty ogromem pracy analityka - zwłaszcza że wyglądała na zupełnie niepotrzebną. Nie mając żadnego klucza interpretującego program, jego autor po prostu wrzucił do jednego wora wszystko, co mu się kojarzyło z zadaniem. Pryer uznał, że trudno mieć o to do niego pretensje. Sam nie wiedział, o co mu właściwie z tym wszystkim chodziło. Niejasnych przeczuć nie sposób zakodować w komputerze.

Już chciał spalić wydruk, kiedy jego uwagę zwróciła jakby mimochodem zamieszczona przy końcu informacja. „Tanaho” była to nazwa głównego boga niewielkiego, spokrewnionego z Ujgurami plemienia Drattów, o tocharyjskiej jeszcze proweniencji. W zależności od modlitewnego kontekstu znaczyła: „Pan Cienia” lub „Ten, który wraca”. Drattowie zostali wycięci w pień przez Mongołów w XIII wieku. Pryer przypomniał sobie nagle dzisiejszą rozmowę przy herbacie u Takeo, lecz przypuszczenie, które mu się zaraz nasunęło, wyglądało tak absurdalnie, że nie myśląc więcej zmiął wydruk i wrzucił do popielniczki. Papier strzelił jasnym, czystym płomieniem, ale mimo to Pryer wciąż nie mógł odgonić natrętnego podejrzenia. W nocy długo nie mógł zasnąć. Tuż przed snem szepnął do siebie: „Przecież bogów nie ma” - i z tym stwierdzeniem, a właściwie postanowieniem, wreszcie zasnął.



Płynął powoli i równo, prosto na zachód, coraz bardziej oddalając się od pogrążonej w mroku plaży. Morze było spokojne, bezwietrzne i bez trudności przecinał grzbiety niewielkich fal. Davidson miał czekać na niego półtorej mili od brzegu, w łodzi krążącej po wyznaczonym obszarze. Przestał płynąć i wyciągnąwszy się na wznak odpoczywał chwilę, kołysany miarowo ruchem fal. Popatrzył w górę, na księżyc, który co chwila rozmywał się i odkształcał w zalewanych wodą okularach. Wezwanie od Davidsona zaskoczyło go - do końca cyklu szkoleniowego brakowało jeszcze dziesięciu dni; wtedy dopiero jego misja zostałaby zakończona. Coś się musiało stać. Poruszył nogami i dla odmiany postanowił popłynąć trochę w ten sposób, orientując się według księżyca.

Z jego dotychczasowych obserwacji nie wynikało dokładnie nic. Team sprawnie realizował trening i to było wszystko co mógł stwierdzić. Nie działo się nic co wykraczałoby poza problematykę Shogun Game. No może poza jednym - codziennymi, grupowymi recytacjami zasad kodeksu bushido. Nie słyszał dotąd, aby robiono to także w innych drużynach. Z drugiej strony wyglądało to zupełnie naturalnie, trudno sobie wyobrazić coś takiego jak Shogun Game bez samurajskich źródeł. Tan-Ho nawiązywał do nich bardziej ostentacyjnie niż reszta - to wszystko.

Pryer przysunął do oczu zegarek i zerknął na podświetloną tarczę. Z obliczeń wynikało, że musiało to być gdzieś tutaj. Przestał płynąć na wznak i stanął w wodzie, ostro pracując nogami, usiłując jak najwyżej unieść głowę. Parę stopni na lewo dostrzegł czerwone światełko mrugające w regularnym, znajomym rytmie. Trzy krótkie, dwa długie, trzy długie, dwa długie i krótki. S-M-O-G.

Davidson już czekał, tuż przy burcie, kiedy Pryer w końcu złapał drabinkę i wspiął się na pokład. Bez słowa podał mu ręcznik, a jakiś człowiek w białej koszulce stał obok z termosem kawy. Nadal milcząc, zeszli do kabiny. Pryer długo delektował się gorącą kawą. Prawdę mówiąc, herbaty miał od pewnego czasu powyżej uszu.

- Długo kazał pan na siebie czekać - warknął Davidson. Pryerowi od razu rzuciło się w oczy, że był w podłym nastroju.

- Nie jestem Jamesem Bondem - odparł kwaśno. - Choć chyba nie najgorszym pływakiem. W końcu was odnalazłem.

- Mniejsza z tym - mruknął Davidson i westchnął ciężko. - Mam złe wieści.

- Tak?

- Ten statystyk, no... ten sam, który wykonywał zleconą przez pana analizę lingwistyczną, wykrył coś nowego. Przeprowadził z kolei analizę poczynionych ostatnio zakładów Shogun Game i wyszło mu, że w przeciągu ostatnich trzech tygodni prawie cała kulturalna i intelektualna elita Japonii postawiła przeciwko Tan-Ho. Łącznie z niektórymi członkami rządu. Pan wie, co to oznacza?

- Owszem, to nietrudne - Pryer zmiął papierowy kubek i wyrzucił przez bulaj. - Po prostu za kilka dni ten kraj zostanie bez inteligencji, bo cóż komu po inteligencie z wypatroszonym brzuchem. Założę się, że na tej liście znajdują się czołowi zwolennicy kultury Zachodu.

- Skąd pan wie?

- To też nietrudne. Dam także głowę, iż większość działaczy konsorcjów przemysłowych i techników stawia na Tan-Ho.

- Dokładnie. Pan już zna tę analizę? To przecież niemożliwe!

- Nie, ona tylko zgadza się z żywionymi przeze mnie od pewnego czasu, jakby tu powiedzieć, przeczuciami... Co jeszcze było w tym opracowaniu?

- Liczba zakładów rośnie lawinowo, podwaja się co trzy dni. Jak tak dalej pójdzie, to po dwóch, trzech wielkich rozgrywkach ilość mieszkańców Japonii będzie niewiele większa od tej z czasów szogunatu...

Pryer drgnął gwałtownie, tknięty nagłym skojarzeniem.

- No tak, szogunat, Shogun Game... - szepnął. - Koniec cyklu? I zarazem nowy początek? Nawet się z tym specjalnie nie kryje.

- Co pan mówi? - Davidson patrzył na niego zupełnie zdezorientowany. Pryer uśmiechnął się zdrętwiałymi wargami.

- To nic... Co zamierzacie zrobić w tej sytuacji?

- Nie daje ona zbyt wielkich możliwości wyboru - wzrok Davidsona nagle stwardniał. - Wygrana Tan-Ho oznacza koniec naszych interesów w Japonii, a w dalszej perspektywie na całym Dalekim Wschodzie. Lobby przemysłowe Tokyoramy od dawna chce pójść na bezwzględną rozprawę z nami, w pierwszym rzędzie gospodarczą, później... lepiej o tym nie myśleć. To będzie drugie Pearl Harbour, tyle że bez szans na Midway. Mamy do czynienia z planowym spiskiem przeciwko...

- Chwileczkę - przerwał mu Pryer, przypomniawszy sobie o czymś. - Jak motywuje się taki właśnie rozkład statystyczny zakładów?

Davidson umilkł, zaskoczony. Myślał długą chwilę.

- Postawiono też i taki problem - powiedział wreszcie. - Komputer nie potrafił dać żadnego racjonalnego wyjaśnienia. Zakwalifikował motywacje do strefy irracjonalnej i na tym poprzestał.

- Hm - mruknął niewyraźnie Pryer. Oczekiwał podobnego stwierdzenia. - Cóż zatem zrobimy z Master Tan-Ho?

- Trzeba go zabić - powiedział Davidson z kamiennym wyrazem twarzy. - Natychmiast. Nie może dojść do rozgrywki. Maruyama powinien wygrać walkowerem. To nasza jedyna szansa.

- Dobrze - Pryer w głębi ducha wiedział o tym od dawna. - Ale jak?

Davidson głośno gwizdnął przez zęby. Do kajuty wszedł znany już Pryerowi marynarz w białym podkoszulku. W ręku trzymał jakiś przedmiot owinięty w folię.

- Tym - Davidson odebrał przedmiot i pokazał go dokładnie Pryerowi. Był to UZI z długim magazynkiem. - Pan zna tę broń.

- Tak, zostałem na tym przeszkolony.

- To egzemplarz specjalny, wykonany z metaloplastyku. Ze zwykłym metalem nie zdołałby pan wrócić na wyspę.

- Dlaczego?

Agent chrząknął z zakłopotaniem, wreszcie wykrztusił:

- No, ponieważ wokół wyspy krąży kilka miniaturowych łodzi podwodnych, naszpikowanych elektroniką. Kontrolują ruch każdego okrucha na i pod wodą. Pana przepuścili dlatego, że anonsował chęć kąpieli ludziom na wyspie.

- A może by tak ją zbombardować? - rzucił rozpaczliwie Pryer.

- Myśleliśmy o tym. Niestety, ten obszar jest ściśle kontrolowany przez Siły Samoobrony. Musielibyśmy przedtem zatopić pół ich floty. Oczywiście zrobimy to, o ile panu się nie uda.

Pryer dopiero teraz uświadomił sobie, co właściwie wynika z enuncjacji Davidsona - że stracili japońską armię.

- To dobra broń - tłumaczył dalej tamten. - Bardzo poręczna, sam pan zresztą wie najlepiej. W magazynku jest dwadzieścia pięć kul, zatrutych, wystarczy małe draśnięcie. Trzeba się tylko zbliżyć do niego na minimum trzydzieści metrów...

Kwadrans później płynęli już pełną parą w stronę wyspy. Davidson stał z nim przy burcie i udzielał ostatnich wskazówek. Pryer nabrał głęboko powietrza, a marynarz sprawnie okleił mu piersi plastrem, mocując na ich środku worek z automatem. Machnął parę razy rękami, chcąc sprawdzić, czy wszystko dobrze trzyma. Zadowolony marynarz skinął głową i odszedł. Pryer wspiął się na burtę - stojący z tyłu Davidson mówił coś jeszcze: „Nick, jeśli ci się nie uda, to...” Nie słuchał dalej, odbił się mocno i skoczył.

Na plaży wylądował bez przeszkód, pół godziny później. Wyszedł na twardy piasek i lekko się zataczając, otrzepał z wody niczym mokry pies. Nie mógł znaleźć zostawionego wcześniej ręcznika. Minęła właśnie północ. Ściana lasu stała przed nim ciemna i głucha, ale dość dobrze w świetle księżyca widział wylot wiodącej do środka przecinki. Była to szeroka, wydeptana ścieżka, przecinająca wyspę wprost ku zatoce. Nie sądził, aby miał problemy z powrotem, dość dobrze widział w ciemnościach.

Pomacał worek na piersi i chciał w pierwszym odruchu wyjąć z niego pistolet, ale po chwili zrezygnował - zostało mu jeszcze dużo czasu, droga przez wyspę trwała około dwudziestu minut.

Ze swoich rzeczy na plaży zdołał odnaleźć jedynie sandały. Włożył je i nie zwlekając ruszył w las. Już po paru krokach dżungla objęła go ciepłym, parnym powietrzem. Błyskawicznie oblał się potem. Szedł ostrożnie, macając przed sobą długim kijem. Im dalej zagłębiał się w las, tym ciemność stawała się gęściejsza a powietrze duszniejsze. Wypełniały je tajemnicze szelesty i odgłosy, cała kakofonia szeptów, skrzypnięć i szmerów - krok od niego dżungla żyła swym tajemnym, nocnym bytowaniem. Nagle gdzieś z tyłu, po prawej, rozległ się trzask głośniejszy niż inne. Przystanął i wstrzymał oddech - odgłosy dżungli wróciły do naturalnego poziomu, a potem zaczęły szybko cichnąć. Czuł instynktownie, że w lesie jest ktoś prócz niego, i to całkiem blisko. Paręnaście metrów z przodu coś ciemnego przeskoczyło z jednej strony ścieżki na drugą - było ich więcej. Nie czekając co dalej rozerwał folię i wydobył UZI. Sprawdził magazynek i tłumik, odbezpieczył broń i gorączkowo rozejrzał się wokół. Nie mógł nic dostrzec w plątaninie jaśniejszych i ciemniejszych plam.

Ostrożnie posunął się parę kroków do przodu, cały czas spięty i czujny. Coś znowu zaszeleściło po lewej, bez namysłu strzelił w tamtym kierunku. Odgłos strzału przypominał pacnięcie dłonią o blat stołu. Znowu zapadła martwa cisza; doszedł do wniosku że nie trafił, chyba że trucizna działała błyskawicznie, ale i wtedy powinien był usłyszeć odgłos walącego się ciała. Zdezorientowany ukląkł na chwilę na ścieżce i to uratowało mu życie - strzała warknęła kilkadziesiąt centymetrów nad pochyloną głową. Usłyszał przed sobą cichy, przenikliwy kobiecy chichot, od którego zamierała krew w żyłach. Strzelił prawie nie celując, cały rozdygotany. Śmiech urwał się jak nożem uciął, aby po chwili zabrzmieć w innym miejscu. Znowu warknęła strzała, już znacznie bliżej, prawie ocierając się o jego czaszkę. Zrozumiał, że jeśli natychmiast czegoś nie zrobi, to za kilka sekund będzie po nim.

Więcej czasu na rozmyślanie nie miał - las wokół niego ożył, wypełniając ciszę urywanymi dźwiękami, japońskimi okrzykami, trzaskiem łamanych gałęzi. Otoczyli go ciasną pętlą i teraz ostentacyjnie zaciągali węzeł. Nie myśląc dłużej wystrzelił w ciemność przed sobą prawie cały magazynek i pognał jak szalony, prosto do obozu. Po jego oszalałej ze strachu czaszce kłębiła się jedna myśl: że jego ostatnią szansą jest Yukio. Dlatego musi dotrzeć do bungalowów.

Po początkowej, nerwowej galopadzie biegł lekko, wyrównując oddech, starając się płynąć w powietrzu - stylem wyuczonym jeszcze na uniwersyteckim stadionie. Odgłosy nagonki zostały z tyłu - mniemał, że kogoś jednak zabił i to ich zatrzymało. Mijały kolejne minuty i las powoli jaśniał. Zbliżał się do brzegu. Jeszcze chwila i wypadł na szeroką przecinkę, zaraz za którą rozpościerała się nadmorska polana i pierwsze domki. Na jej skraju, plecami do morza, ktoś stał, jakby czekając na niego. Wysoka postać w ciemnym kimonie - Pryerowi zdało się, że to Yukio, zaniepokojony jego długim zniknięciem, wyszedł mu naprzeciw. Postać podniosła nagle ręce i w świetle księżyca błysnęło metalowe ostrze - to nie był Yukio. Pryer odruchowo poderwał pistolet i nacisnął spust - iglica szczęknęła sucho w pustą przestrzeń. Ułamek sekundy później usłyszał gwizd i w gardle coś mu trzasnęło. Przebita na wylot grdyka zalała się krwią. Poczuł nagłą słabość. Pistolet wypadł z drętwiejących palców; on sam usiadł powoli z głową pochyloną do przodu, jakby oddawał tamtemu pokłon. Zalane krwią oskrzela charczały ciężko. To już miało niedługo potrwać. Na ścieżce rozległy się szybkie kroki.

- Wielka szkoda, panie Pryer - usłyszał spokojny, pełen uprzejmości głos Tan-Ho. - Był pan naprawdę niezły, lepszy niż sądzili pańscy mocodawcy. Podnieście mu głowę.

Ktoś chwycił go za włosy i ostro poderwał do góry, dzięki czemu mógł złapać ostatni oddech.

- Chciałbym coś dla pana zrobić - kontynuował Tan-Ho. - U was, zdaje się, nazywacie to „ostatnim życzeniem”?

- Tak - wychrypiał Pryer, wypluwając przy tym kawały krzepnącej już krwi.

- Jak... jak to... - nie mógł powiedzieć nic więcej.

- Jak to robię? - poddał mu życzliwie Tan-Ho. - Naprawdę jeszcze nie wiesz? Zatem patrz!

Trzymająca go ręka szarpnęła mocniej, aby mógł patrzeć na wprost. Z trudem skupił wzrok, usiłując przebić się przez zasnuwającą oczy mgłę. Stali zwarci za Tan-Ho, doskonale widoczni w pełnym blasku księżyca. Widział ich gładkie, kamienne twarze, puste oczy i łagodne, uduchowione uśmiechy. Poruszali się lekko, jakby gięci tym samym wiatrem, mrucząc coraz intensywniejszymi głosami: „Tan-Ho, Tan-Ho!” Master obrócił się ku nim twarzą i szeroko rozłożył ręce - padli na brzuchy z ekstatycznym jękiem. „A więc to tak”, pomyślał Pryer i wreszcie zrozumiał całą przerażającą prostotę tego co mu pokazano. I z tą nagle objawioną wiedzą skonał.



Yukio siedział w oknie swego bungalowu i patrzył w stronę lasu, co chwila niecierpliwie zerkając na zegarek. Od momentu wyjścia Pryera minęło blisko półtorej godziny. Pomyślał, że tak długa nieobecność może wzbudzić niepotrzebne podejrzenia. W ośrodku panowała martwa cisza - regularnie przestrzegano tu pory snu i odpoczynku. Ale nawet uwzględniając to Yukio doszedł raptem do wniosku, że jest jednak za cicho. Wyszedł przed dom i spojrzał na plac - zniknął gdzieś strażnik, stojący nocą pod masztem ze sztandarem teamu. Zrobiło mu się gorąco; coś wisiało w powietrzu. Z boku usłyszał cichy trzask, odwrócił się gwałtownie. Stopiony z rzucanym przez ścianę cieniem stał tam Takeo. Wyglądał dziwnie staro, zużyty i zmęczony.

- Obawiam się, że dla Mister Pryera jest już za późno - powiedział cicho. -Wszyscy wyszli na polowanie. Robią to czasem, dla udoskonalenia treningu. Mister Pryer nie jest pierwszym.

Po grzbiecie Yukiego przebiegł nieprzyjemny, zimny dreszcz; to dlatego było tak nienaturalnie cicho.

- Oni wiedzą, kim pan jest - ciągnął trener. - Ale nie zabiją pana. Tan-Ho chce, aby pan zagrał.

Od strony morza dobiegł odległy warkot. Nad horyzontem zabłysły dwie pary czerwonych świateł - jakieś niezidentyfikowane wodnopłatowce podchodziły do wodowania w zatoce. Nic o tym nie wiedział. Światła kołysały się teraz miarowo na falach, tuż przy pomoście. Po chwili zgasły.

- Co to... - zwrócił się do Takeo, ale jego już nie było. W miejscu gdzie stał leżała niewielka, biała kartka. Podniósł ją i przeczytał. Było to potwierdzenie zakładu Shogun Game. Takeo postawił wszystko na Maruyamę.

- Dlaczego, Takeo-san? - wykrzyknął w ciemność.

- Może dlatego, że jest stary i zmęczony - usłyszał za sobą zimny głos. - Nie chce oglądać tego co nastąpi. Pozwólmy mu jeszcze wybrać. Zasłużył sobie na to.

Za nim, oparty o łuk, uśmiechał się ironicznie Tan-Ho. Plac nagle zaroił się tłumem ludzi, taszczących na pomost jakieś pakunki. Kilku trzymało nosze; spod koca błysnęła na moment biała ręka. Takeo miał rację - na wszystko było już za późno.

- Opuszczamy wyspę - dodał Tan-Ho. - Jeszcze dziś w nocy, przyśpieszono termin rozgrywki. Leci pan z nami?



Maska z posrebrzanego aluminium dokuczliwie uwierała pod brodą, nie była dobrze dopasowana. Także otwór na usta, przez który oddychał, powinien być nieco większy. Łąkowa, samurajska zbroja chrzęściła przy każdym poruszeniu, poza tym pocił się pod nią straszliwie. Słońce wisiało w zenicie i był piękny, upalny dzień; na czystym niebie nie dostrzegał ani śladu chmur czy smogu. Od rana lały się stamtąd potoki żaru.

Stał nieruchomo i patrzył na huczące trybuny. Gigantyczne koło stadionu miało mieścić ponad milion widzów; ostatnie, zewnętrzne kręgi wznosiły się na wysokość kilkunastu pięter. Siedzący tam widzowie musieli być wyposażeni w silne lornety. U przeciwległych krańców planszy wznosiły się, uwieszone pajęczych ramion dźwigów, sztabowe gondole Masterów. Każdy wraz ze współpracownikami nadzorował stamtąd walkę swojej drużyny. Przesuwały się majestatycznie po niebie, niczym wielkie, białe wagony powietrznej kolejki. Co jakiś czas zamierały nad jakimś polem, gdzie toczono szczególnie ważny pojedynek. Czasem także tam, gdzie były już tylko trupy.

Od dwóch godzin trwało bezlistosne wyrzynanie drużyny Maruyamy. Stracił od początku meczu blisko połowę samurajów i dwie z trzech królowych, Złotą i Brązową. Nad planszą co chwila rozbrzmiewały jęki rannych i konających, nikt ich jednak nie zabierał, ze względu na estetykę widowiska. Kałuże krwi szybko tężały w upalnym powietrzu, odcinając się ostro od śnieżnobiałej powierzchni planszy.

Na sąsiadującym z kwadratem Yukia polu od paru minut toczył się zajadły pojedynek. Obydwaj samurajowie tańczyli wokół siebie w rozbłyskach lustrzanych kling. Człowiek ze znakami Maruyamy, przepołowionym księżycem, zdradzał wyraźne oznaki zmęczenia. Wystarczyło mało opóźnienie i miecz przeciwnika zda się musnął jedynie jego szyję. Wojownik Maruyamy stężał nagle, jakby zalany niewidzialnym betonem, potem powoli, niespiesznie zwalił się na planszę. Głowa w hełmie, oddzielona od tułowia, potoczyła się ze dwa metry w kierunku Yukiego. Zatrzymał ją stopą samuraj Tan-Ho i wziąwszy do ręki pokazał wiwatującym trybunom. Odpowiedzią był podwójny wybuch entuzjazmu. Samuraj rzucił głowę pod nogi i kopnął ją z pogardą. Yukio poczuł ohydny, mdły smak w ustach.

- Uważaj, numer siedem, idzie do ciebie królowa! - zabrzmiało w słuchawkach. - Z lewej! - Yukio gwałtownie zwrócił się w tę stronę. Szła ukosem przez przeciwległe pole, wysoka, sprężysta, w srebrnej masce i takimż kimonie. Ostatnia królowa w drużynie Maruyamy, najlepsza jaką miał. Do tej pory zabiła sześciu samurajów Tan-Ho i jedną królową, Złotą. Swoim łukiem posługiwała się w sposób mistrzowski. Przechodziła właśnie obok swego ostatniego przeciwnika, który leżał rozkrzyżowany na środku pola, z wbitą po bełt strzałą w mostku. Zbliżała się szybko ku granicy jego kwadratu.

Yukio rozejrzał się rozpaczliwie - samuraj nie miał większych szans w starciu z królową, chyba że potrafił być szybszym do strzały. Stanęła na granicy i patrzyła na niego, jakby szacując rozmiar i odległość celu. Yukio przypomniał sobie, że trening zalecał w takich przypadkach maksymalnie dużo ruchu; ćwiczono nawet z nimi specjalny rodzaj zygzakowatego biegu, utrudniający celowanie. Rozstawił szerzej nogi, gotów do natychmiastowego sprintu. Królowa posunęła się parę kroków do przodu i znowu przystanęła. Łuk trzymała nadal opuszczony, nie założyła też strzały. „Na co jeszcze czeka”, myślał gorączkowo, doprowadzony napięciem do ostateczności. Nagle, właściwie nie zdając sobie z tego sprawy, ruszył - królowa podniosła łuk do wysokości oczu. Biegł zygzakiem, niezdarnie, skrępowany zbroją. Kierował się do najbardziej oddalonego rogu kwadratu, gdy wtem zdał sobie sprawę, że to błąd. Tam wystawi się tylko na strzałę jak na tarczy. Zmienił ostro kierunek i pobiegł prosto na nią. Zaskoczona, opuściła łuk i patrzyła na niego, osłaniając oczy od słońca w geście, który... który już znał. Przystanął, kobieta powoli opuściła rękę. Jej figura i ruchy... Yukio patrzył rozgorączkowany i nie mógł uwierzyć własnym oczom. „A więc płynęła wtedy do Maruyamy”, myślał, nagle olśniony. „Skąd mi do głowy przyszedł tenis, to jasne, że chodziło o łuk”. Chciał zerwać z twarzy maskę i krzyknąć do niej, że to on, ale powstrzymał go ruch podnoszonego do góry łuku. Świsnęło, zdążył jednak wykonać półobrót i strzała wbiła się ukosem w gruby, lewy naramiennik. Ostrze zgrzytnęło o kość, głowę zalała mu fala piekącego bólu, którą po chwili zwalczył i opanował. Zachwiał się, sprawiając wrażenie, jakby było z nim gorzej niż w rzeczywistości. Nie była to śmiertelna rana, prawą ręką mógł władać zupełnie swobodnie - padł ciężko na kolana, zamknął oczy i zamarł w tej pozycji, mając nadzieję, że odejdzie. Modlił się o to.

Na próżno - usłyszał ciche, delikatne kroki. Czasami królowe dobijały samurajów ciosem karate, aby uczynić widowisko bardziej efektownym. „Naomi, odejdź, proszę”, szeptał bezgłośnie. Kroki ucichły, przystanęła, zapewne mu się przyglądając. Ostrożnie otworzył jedno oko i zerknął przez szparę w masce. Jego palce odruchowo zacisnęły się na rękojeści miecza. Unosząca się nad nim maska nie miała żadnego wyrazu, płaska srebrna twarz z wąskimi kreskami oczu. „Odejdź”, szepnął raz jeszcze, czując jak jego dłoń milimetr po milimetrze wysuwa klingę z pochwy. Królowa zacisnęła dłoń w pięść i uniosła ją nieco do góry - najwyraźniej miała zamiar złamać mu kręgosłup uderzeniem w kark. Nagle jęknął głośno: „Naomi, nie!” - Pięść uderzyła jak piorun - ale ułamek sekundy wcześniej czubek jego miecza rozpłatał królowej brzuch.

Wstał i wyprostował się. Kobieta leżała na wznak, martwiejącymi rękami usiłując zamknąć potworną ranę na brzuchu. Krew wyciekała wartkim strumieniem, plamiąc jej ręce i srebrne kimono. To nie mogło potrwać długo, zadał zbyt głębokie cięcie. Stał zmartwiały, z zupełnie pustą głową. Zabił ją, nie ulegało wątpliwości. Zniszczył jedyną rzecz, na której cokolwiek mu zależało. Poczuł naraz falę nieprzezwyciężonego wstrętu do samego siebie - byłego yakuzy, byłego agenta, teraz w roli maszynki do szatkowania mięsa. Patrzył na pulsujące w jej brzuchu wnętrzności i nagle pojął, że to właśnie jest to czego potrzebuje. Natychmiast.

Oparł miecz rękojeścią o beton, a ostrze wsunął w szparę pancerza na podbrzuszu. Uczuł lekkie ukłucie i uśmiechnął się z satysfakcją - cięcie wypadało dokładnie w tym samym miejscu. Kobieta głośniej jęknęła i zamarła, błądzące po brzuchu ręce opadły bezwładnie. Widział to, zupełnie już obojętny, gotów do pchnięcia, gdy niespodziewanie zapragnął po raz ostatni ujrzeć jej twarz. Upuścił miecz i ukląkł przy zabitej, chwilę mocował się z tasiemkami, wreszcie zerwał maskę i odrzucił ją daleko przed siebie.

Twarz kobiety nikogo mu nie przypominała - pucołowata, o małych, wąskich ustach, zagryzionych do krwi, o dużych oczach, otwartych teraz szeroko i mętniejących pod wpływem śmierci. Patrzył na to zszokowany. Chciało mu się wyć.

- Tak, to nie ona - odezwał się w słuchawkach znajomy, wystudiowany głos. - Nie brała udziału w tym meczu.

Podniósł do góry głowę. Pajęcze ramię przesunęło nad jego pole gondolę Tan-Ho. Zawisła nieruchomo, jakby ci w środku przyglądali mu się uważnie. Pewnie tak było w istocie. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że trybuny zachłystują się entuzjazmem a gigantofony triumfalną fanfarą oznajmiają koniec rozgrywek. Uświadomił sobie, że przecież utrata wszystkich trzech królowych oznacza w Shogun Game to samo, co w szachach mat. Dziś wieczorem Maruyama popełni ceremonialne seppuku, a Wielkim Masterem zostanie Tan-Ho. Zgrzytnął z wściekłości zębami - wiedział, że nawet gdyby dał się zabić, Tan-Ho i tak by zwyciężył. Głos w słuchawkach niezmącenie mówił dalej:

- Ale i tak ją w końcu zabiłeś. Dla mnie. W naszym świecie, zrekonstruowanej społeczności suwerenów i wasali, nie będzie miejsca na żadne wahania czy skrupuły...

- A czy będzie w nim miejsce na miłość? - spytał Yukio i podniósł miecz.

- Ciągle ten Pryer, co? - żachnął się głos. - Miłość? To wymysł, zupełnie teraz zbędny. Będę ja i to powinno wystarczyć. Przybyłem, ponieważ mnie wezwaliście. Nigdy nie przychodzę do tych, którzy nie są gotowi na moje przyjęcie. Wam to się jednak opłaci - niczego nie będziecie potrzebować, będziecie szczęśliwi jak dzieci. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak szczęśliwi...

Yukio stał znowu w rozkroku, z ostrzem przytkniętym do brzucha. Oślepiająco jasne do tej pory niebo ściemniało nagle. Zawyły syreny, światła alarmowe pulsowały jak oszalałe. Nad Tokyoramę nadciągał smog.



Jacek Inglot jest, jak na współpracownika Klubu Twórców i Fenixa, człowiekiem dość sędziwym - urodził się w roku 1962. Od lat usiłuje przekonać do swojej twórczości statecznych i bogobojnych redaktorów, nie mogących mu wybaczyć otwarcie głoszonych libertyńskich poglądów, zamiłowania do dobrego, spożywanego w odpowiednich dawkach i doborowym towarzystwie piwa, oraz dekadenckiego wydźwięku jego opowiadań. Nowela Smog Nad Tokyoramą zanim trafiła do Fenixa również została kilkakrotnie odrzucona. Naszym zdaniem, najzupełniej niesłusznie.

(raz)


Jacek Piekara



Pięć płonących wzgórz



Była pierwsza po południu. Czas największej spiekoty, kiedy powietrze zdawało się zastygać w nieruchomą bijącą żarem ścianę. Ale tutaj - myślał O’Reilly w cieniu rozłożystych drzew, koło basenu z szumiącym wodotryskiem rozpryskującym na wiele metrów wokół krople wody - tutaj było naprawdę rześko i miło. O’Reilly siedział w wiklinowym fotelu wolniutko sącząc z oszronionej szklanki purpurowy sok owoców maldo. Najcudowniejszą rzecz, ze wszystkich cudów, które natura wytworzyła na Taurydzie. O’Reilly - ziemski agent handlowy, wciąż, mimo wielu lat rezydentury, wciąż był w stanie rozkoszować się drobnymi radościami, jakich nie skąpił tutaj zwykły, powszedni dzień. Chociażby tym, że można siedzieć spokojnie we własnym cichym i ustronnym ogrodzie, popijać maldowy sok i z leniwą satysfakcją myśleć o tym, że przed czwartą nadejdzie czas kąpieli i masażu. A kąpiel i masaż na Taurydzie były rzeczą nadzwyczajną, zwłaszcza kiedy prestiż pozwalał na posiadanie tak pięknych i zręcznych niewolnic jakie mieszkały w domu O’Reillego. Nikt też od dwunastej aż do czwartej nie zakłóci czasu sjesty, nie będzie nagłych telefonów, niespodziewanych wizyt ani żadnych spraw nie cierpiących zwłoki. I właśnie wtedy, kiedy agent porównywał niespokojne, pełne ciągłego pośpiechu i napięcia życie na Ziemi z życiem Taurydy, wtedy właśnie zabrzmiał przy drzwiach wejściowych mocny głos gongu. O’Reilly uniósł się lekko w fotelu i odłożył szklankę. Prawą dłoń położył na rękojeści miecza. Któż to na Boga wybrał tak niefortunny czas odwiedzin? Przecież nawet wróg nie przyszedłby po jego głowę w czasie sjesty, bo byłoby to powszechnie uznane za dyshonor. Były lepsze pory na morderstwo niż czas pomiędzy dwunastą a czwartą.

- Trzej Przyjaźni Nieznajomi, mój panie - obwieścił niewolnik pochylony w głębokim ukłonie. Agent zastanowił się przez chwilę.

Mógł nie przyjąć tych ludzi. Potraktowali go przecież jak osobę o nikłym prestiżu, której można przerywać czas odpoczynku. Ale z drugiej strony, jeżeli znali pozycję O’Reillego (a w stolicy każdy znał ją dobrze) i nie chcieli go obrazić, to sprawa z którą przybywali musiała być wyjątkowej wagi.

Po chwili namysłu kazał niewolnikowi przyprowadzić gości. Trzech barczystych, wysokich mężczyzn, z których każdy miał jeden miecz u lewego boku, a drugi, krótszy, w pochwie wystającej nad prawe ramię. Policjanci. To oczywiste. Ale cóż w domu O’Reillego mogą chcieć policjanci? I to w dodatku o tak niewłaściwej porze. Wszyscy byli w maskach Przyjaznych Nieznajomych, ale agent nie zmienił swej maski Obojętnego Przechodnia. Miał do tego pełne prawo i nie czuł się wcale w obowiązku nakładać ani Gościnnego Gospodarza, ani też rewanżować się gościom Przyjaznym Nieznajomym. W innym przypadku mogłoby to być zrozumiane jako obraza, a nawet stać się powodem pojedynku, ale O’Reilly i tak wyświadczył im łaskę wpuszczając do domu o niestosownej porze. Policjanci powitali agenta w ceremonialny, niezwykle grzeczny sposób, po czym ten, który stał pośrodku wyszedł krok do przodu. Gospodarz do tej pory nie wstał z miejsca ani nie zaproponował im, aby usiedli. Najpierw chciał usłyszeć, co mają do powiedzenia.

- Kiedy spotykam człowieka - zaczął policjant - co poświęcił swe życie lasowi, on zwraca się ze skargą. Zobacz, mówi, te rosłe drzewa co stały tak dumnie, a dziś topór drwala strzaskał ich pnie i leżą teraz w pyle drogi. Patrz, mówi dalej ten człowiek, jakże okrutny był drwal, który to uczynił. Lękam się, że jego topór może rychło zastukać do drzwi mego domu.

Policjant zamilkł, a O’Reilly przez chwilę przetrawiał otrzymaną wiadomość.

Taurydański obyczaj zakazywał zwracania się z problemem, którego rozwiązanie nie leżało w gestii rozmówcy. Oczywiście wolno było prosić o pomoc, ale wtedy stosowano skomplikowaną ceremonię przypowieści i alegorii, nie chcąc narażać się na odmowę, która mogłaby być dla proszącego śmiertelną obrazą.

Teraz wystarczyłoby, aby agent nie odpowiedział ani słowem, a przybysze wycofaliby się ceremonialnie i nikt do nikogo nie mógłby mieć pretensji. Ale O’Reilly nauczył się, że na Taurydzie dobrze jest pozyskiwać sobie wdzięczność i przychylność innych. Nawet jeśliby mieli to być tylko policjanci. Dał więc znak niewolnikom, którzy natychmiast przystawili gościom trzy wiklinowe fotele, po czym zmienił maskę na Przyjaznego Nieznajomego. Policjanci usiedli lekko przykładając lewe dłonie do prawej piersi - znak wdzięczności, który jednak nie nadszarpywał prestiżu. Teraz agent czekał na ich dalsze słowa.

- Pan, ekscelencjo - zaczął policjant - cieszy się sławą człowieka, który zgłębił wspaniałe utwory naszych mistrzów. Ja i moi przyjaciele pragniemy usłyszeć pańskie zdanie, ekscelencjo, na temat czynu megethona Astemynuusa i radość nasza nie będzie miała granic, gdy podzieli się pan z nami swymi zawsze jakże trafnymi przemyśleniami.

O Boże” - pomyślał O’Reilly - „trafiony, zatopiony. Kto to był, u cholery megethon Astemynuus i kto napisał ten traktat? Chyba mistrz Lodwerus. A może nie on? Zaraz, zaraz skojarzyć to z drzewami, o co tu do diabła może chodzić?”

Odwoływanie się do dzieł starożytnych pisarzy, do ich traktatów filozoficznych czy heroicznych eposów było starą i uświęconą metodą nawiązywania rozmowy, której nie można było zacząć wprost. Jednak przybyszowi z Ziemi, choćby najbardziej zżytemu z taurydańską historią i obyczajami, sprawiało to ogromne trudności. Trzeba było bowiem przekopać całe tomy dzieł mistrzów, pisane w archaicznym języku starotaurydańskim i w dodatku jeszcze zapamiętać ważniejsze fakty, a najlepiej zapamiętać wszystko.

I wtedy O’Reillemu przypomniało się, kim był megethon Astemynuus. Oczywiście! Przecież to jedna z historii heroicznego eposu poety Bredorwusa. Rzecz o dostojniku, mistrzu miecza i jednym z najbardziej znaczących ludzi na Taurydzie, który zrezygnował z zaszczytów i dostatku, aby zająć się pokonaniem okrutnych morderców z Górskich Klanów, grasujących nocami w stolicy. Teraz rzecz stawała się jasna. Sytuacja się powtórzyła. Ktoś zakłóca spokój mieszkańcom miasta, a policja nie może sobie z tym poradzić. Ale dlaczego, na Boga, oczekują wsparcia od niego? Fakt, że dobrze włada mieczem nie stanowi jeszcze o tym, że będzie pomagać w poszukiwaniu zbrodniarzy. Na to O’Reilly nie miał ani chęci, ani czasu. Ale, zaraz... tu musi być drugie dno. Nie przychodzi się do człowieka o tak wielkim prestiżu i nie prosi bez powodu o pełnienie roli policjanta. Jeszcze chwilka, zaraz, olśnienie było blisko. Boże, dokładniej czytać traktat Bredorwusa i już wszystko byłoby wiadome. Jak to się zaczynało. Aha, jest! Dlaczego megethon Astemynuus zrezygnował z dostojeństw? Dlatego, że na czele górskich band stał jego brat i megethon uważał za swój honorowy obowiązek zabić tę zakałę rodziny. Ale, Boże, czyżby to znaczyło że...

- Brat przestaje być bratem, gdy traci honor - rzekł O’Reilly - a śmierć jest wybawieniem dla zbrodniarza i radością dla sprawiedliwego.

Oferta została przyjęta. Teraz formuły, symbole i alegorie przestały być potrzebne. Można wreszcie zacząć się posługiwać zwykłym, funkcjonalnym językiem, bo rozmawianie w sposób ceremonialny, choć czasem użyteczne, czasem miłe, a zawsze szkolące spryt, pamięć, logikę i refleks, w tej sytuacji wikłałoby tylko sprawę.

- Doniesienia o morderstwach wpływają od prawie pół roku - zaczął policjant. - Na razie zdarzyło się jedenaście przypadków. Ciosy świadczą o tym, że mieczem posługuje się mistrz walki, dwukrotnie pokonał on trzech przeciwników na raz.

Ho, ho” - zastanowił się O’Reilly. - „To brzmi niewiarygodnie. Taurydańczycy szkolą się w posługiwaniu mieczem od wczesnego dzieciństwa. Przecież na tej pozbawionej chorób i zewnętrznego niebezpieczeństwa planecie właśnie pojedynki są sposobem selekcji naturalnej i one pozwalają na eliminację jednostek mniej zaradnych życiowo. Niezły kozak musi być z tego mordercy skoro zabija trzech za jednym zamachem”.

- Dlaczego sądzicie, że to Ziemianin? - zapytał.

- Dzisiaj znaleźliśmy następnego trupa - wyjaśnił policjant. - Cios został zadany od tyłu.

No i wszystko się wyjaśnia. Przecież to hańba uderzyć odwróconego lub uciekającego wroga. Żaden Taurydańczyk by tego nie uczynił. Tak splamić honor mógł tylko przybysz z Ziemi.

Swoją drogą” - pomyślał agent - „to koszmar, że hańbiące zachowanie jest wyjaśnieniem narodowości mordercy”. Ale cóż, Ziemianie nie cieszyli się szacunkiem Taurydańczyków. Z jednym wyjątkiem, ale O’Reillego nikt tu już nie uważał za obcego. Inaczej nie przyszliby do niego z tą sprawą. Zresztą, prośba o pomoc była w gruncie rzeczy gestem przyjaźni w stronę agenta. W tym właśnie tkwiła cała specyfika Taurydy. Ci, którzy przychodzili z prośbą o pomoc, nagle stawali się wyświadczającymi przysługę. Policjanci okazywali O’Reillemu zaufanie pragnąc, aby właśnie on poradził sobie z tajemniczym mordercą. Teraz już pokonanie nocnego zabójcy stało się dla agenta kwestią honoru i prestiżu. Musiał to zrobić, by odwdzięczyć się policjantom. Postąpili delikatnie, uważając, że w rodzinie każdy powinien wymierzać sprawiedliwość błądzącemu i nikt postronny nie powinien się do tego mieszać. Ale O’Reilly wiedział, że zadanie nie będzie łatwe. Człowiek, który pokonuje trzech przeciwników w walce na miecze jest nie lada mistrzem. Co prawda, agent słynął ze wspaniałego opanowania sztuki walki, ale teraz czuł, że trafi na wroga co najmniej równego sobie.

- Chciałbym otrzymać kod waszego komputera - rzekł O’Reilly.

- Oczywiście - odparł policjant i wyciągnął z sakwy przy pasie magnetyczną kartę. Wstali z foteli.

- Pozostaje mi tylko życzyć panu, ekscelencjo, miłego dnia i mam nadzieję, że nasza jakże nieodpowiednia i godna pożałowania wizyta nie zakłóciła rozmyślań ekscelencji.

Agent pożegnał ich grzeczną, ceremonialną formułą i dał znak niewolnikom, aby odprowadzili gości do drzwi. Westchnął ciężko. Nie było jeszcze drugiej, a nie wyglądało na to, aby można było próżnować przez następne dwie godziny. Wolnym krokiem udał się do gabinetu i siadając przy pulpicie komputera wystukał na klawiaturze kod policyjny. Najpierw zamierzał sprawdzić jak wygląda sytuacja Ziemian na Taurydzie i w chwilę potem miał pełne dane. Przebywało tu stu szesnastu Ziemian, z czego osiemdziesięciu siedmiu w stolicy - pozostałych O’Reilly na razie wyeliminował. Z mieszkających w mieście, tylko sześciu przebywało dłużej niż pół roku. Jednym z nich był sam agent, a więc pozostawało pięciu potencjalnych podejrzanych. O’Reilly przyjrzał się uważnie kolejnym sekwencjom danych.

Robert McNamara, lat 62, wysłannik Konsorcjum Metali Ciężkich. Jego można było wyeliminować. Spokojny grubas, bez aspiracji i ambicji, traktujący pobyt na Taurydzie jako wygodną synekurę i dobre wakacje. Bardzo słabo znał taurydański, nie używał masek, prawdopodobieństwo, że to on był owym tajemniczym mordercą zbliżało się do zera. Agent przypuszczał, że McNamara nie miał nawet pojęcia o walce mieczem.

Zatem następny: Silvester Calhoun, lat 21, siostrzeniec McNamary, spędzał na Taurydzie długie wakacje, nie zajmował się niczym poza drobną pomocą dla wuja. Ten raczej też nie.

Trzeci podejrzany: Tom Fleming, lat 41, od dwóch lat na Taurydzie, podejrzenia o przemyt, dochody bliżej nie wyjaśnione, biegła znajomość języka, używał masek, cieszył się pewnym prestiżem, wytrawny znawca sztuk walki. Wydawał się najbardziej pasować, ale czy biznesmen i przemytnik bawiłby się w nocne morderstwa?

Następny: Hubert Ostrovsky, lat 35, obserwator z ramienia Ligi Rozwoju, świetny znawca historii i zwyczajów Taurydy, człowiek o sporym jak na Ziemianina prestiżu, w pełni zaaklimatyzował się na planecie. O’Reilly znał go bardzo dobrze i dlatego był pewien, że jest on niezdolny do popełnienia tak haniebnej zbrodni. Poza tym, jego umiejętności w sztuce walki były przeciętne.

Piąty Ziemianin to Sergio Duval, dezerter z Floty Kosmicznej, osobnik o zerowym prestiżu, nie chodził w masce, nałogowy alkoholik. Gdyby używał maski zabito by go już w pierwszych dniach pobytu, a tak liczne niezręczności jakie popełniał po prostu były ignorowane. Teoretycznie typ jak najbardziej zdolny do popełnienia zbrodni, ale odpadał ze względów czysto praktycznych. Po prostu jego znajomość walki ograniczała się do wiedzy którą stroną trzymać miecz. A to trochę za mało by dać radę trzem taurydańskim fechmistrzom.

Więc w takim razie kto? Może któryś z dwudziestu dziewięciu ludzi mieszkających poza stolicą? To nawet rozsądne. Przecież lepiej nie angażować się na własnym terenie i wyjeżdżać tylko na gościnne występy. Ale to było do sprawdzenia. Policja rejestrowała obecność gości spoza metropolii. Wystarczyło tylko porównać daty rozjazdów i daty morderstw, aby dojść do prostego wniosku, że przestępstwa nie popełnił żaden z tych dwudziestu dziewięciu. Chyba że działało ich dwóch naprzemiennie. Tego wykluczyć się nie da, ale prawdopodobieństwo obecności dwóch fechmistrzów wśród szesnastu Ziemian była wręcz zerowa. A więc w takim razie - O’Reilly westchnął ciężko - pozostawało pięciu. Którego z nich można wyeliminować z całą pewnością? McNamarę i Ostroyskiego. A Duval? Czy potrafiłby udawać degenerata i alkoholika, a naprawdę być znawcą miejscowych zwyczajów i wykwalifikowanym mordercą? Nie. A więc odrzucamy trzech. Co wiadomo o młodym Calhounie? Właściwie nic. Spokojny, młody człowiek. Chodził bez maski, a więc jego prestiż był zerowy, traktowano go jako gościa uprzejmie, ale z pogardliwym dystansem. Ale do Fleminga - biznesmena i przemytnika nie pasują przecież nocne morderstwa. A może to porachunki na tle lewych interesów? O’Reilly przejrzał listę ofiar i bezradnie pokręcił głową. Nie. Zamordowanych nic nie łączyło ze sobą. Po prostu zwykłe, przypadkowe ofiary. Biedni przechodnie, którzy padli łupem psychopaty. A miejsca, gdzie znajdowano trupy? O, tu mógł być ślad. Agent wyświetlił na ekranie plan miasta i kazał nanieść komputerowi miejsca odnajdywania zwłok. No, no, tak - to coś dawało. Wszystkie punkty można było zmieścić w okręgu o średnicy półtora kilometra. Akurat najgorsza dzielnica stolicy. Pięć Płonących Wzgórz. Tak to się ślicznie nazywało. Nazwa pochodziła jeszcze z czasów wojny klanów, kiedy Klan Ognisty miał swoje umocnienia na wzgórzach i pewnej pięknej nocy zostały one zdobyte i podpalone przez Klan Długich Toporów. Całe lata straszyły ze szczytów ruiny zwęglonych fortyfikacji, póki jakieś sto lat temu nie zaczęto tam stawiać nowych domów. Zresztą dom to brzmi zbyt dumnie, jeżeli widziało się choć raz te nędzne lepianki, wokół których piętrzyły się rzędy śmietnisk, spływały nieczystości i unosił się potworny fetor zgnilizny. Dzielnica słynęła z tego, że było tam równie łatwo stracić życie, jak splunąć, a bandy rabusiów grasowały pod osłoną nocy. Ale nie zabijano od tyłu. Honor i zwyczaj były jedyną regułą nawet dla najgorszych przestępców, jeżeli tylko wywodzili się z Taurydy. Zresztą człowieka, który poddał się, zdjął maskę albo założył Pokornego Jałmużnika nie spotykało z reguły nic złego. Oczywiście obdzierano go do cna ze wszystkiego, co tylko miało jakąś wartość, ale nie było powodów, by zabijać, jeżeli tylko w grę nie wchodziła rodowa zemsta. Wypada jednak wspomnieć, że na Taurydzie rzadko kto o jakim takim prestiżu decydował się poddać napastnikowi. Przecież właśnie na tej pięknej planecie przysłowie mówiące, że „klęska jest gorsza od śmierci, bo z klęską trzeba żyć” miało swych licznych i gorliwych wyznawców. O’Reilly łapał się na myśli, że cały czas broni się przed faktem, iż mordercą może być Ziemianin. Ale to niestety wyglądało na prawdę. Agent mógł oczywiście poprosić policję o obserwowanie każdego z podejrzanych (a nawet wszystkich stu szesnastu) Ziemian, ale jego prestiż musiałby na tym ucierpieć. Dałby po prostu poznać, że nie radzi sobie ze sprawą, którą obiecał załatwić we własnym zakresie. A O’Reillego nie stać było na utratę pozycji, jaką z trudem zdobył na Taurydzie. Tak więc, niestety, trzeba było wziąć się do roboty i zacząć działać. A działanie oznaczało ni mniej, ni więcej, tylko penetrację dzielnicy Pięciu Płonących Wzgórz. No cóż, nie było to zadanie przyjemne. Nie każdy lubi babrać się w rynsztoku. Poza tym, O’Reilly należał do ludzi leniwych i spokojnych, a Płonące Wzgórza nie były dobrym miejscem na odpoczynek. Pomijając już niebezpieczeństwo napotkania tego cholernego psychopaty, należało się liczyć z prawdopodobieństwem stoczenia pięknych walk z nocnymi rabusiami. Agent powoli zaczął przeklinać uprzejmość policji, która zmusiła go do podjęcia tak stanowczych kroków.

Podszedł do telefonu i wystukał numer radcy Natymuusa, dobrego przyjaciela i uczciwego człowieka. Było już na szczęście pięć po czwartej, a więc dobre obyczaje zostały w pełni zachowane. Po ceremoniach, zresztą krótkich, jak to między przyjaciółmi, O’Reilly przeszedł od razu do rzeczy.

- Człowiek w pewnym wieku obawia się o swój majątek - zaczął. - Cóż stanie się, myśli, z jego dalekimi spadkobiercami, kiedy umrze? Któż zawiadomi ich o pogrzebie, by znalazł się ktoś, kto zapłacze nad jego niegodnym grobem?

- Biedny człowiek nie ma przyjaciół - odparł stary radca - bowiem kto ich posiada może być pewien, iż zaopiekują się spadkobiercami i na grobie będą płakać wraz z nimi.

- Gdy człowiek ciężką pracą, uciułał parę groszy chce, aby cieszyły jego bliskich. Czy sądzi pan, ekscelencjo, że ich odnalezienie na Dalekiej Ziemi nie przysporzyłoby przyjaciołom zbytnich kłopotów?

- Kłopoty naszych przyjaciół są naszymi kłopotami - odrzekł sentencjonalnie Natymuus.

- Wiele niebezpieczeństw czyha na samotnego przechodnia - ciągnął O’Reilly. - Samochody pędzące po ulicach, mogą stać się przyczyną nieszczęścia.

- Zwłaszcza na Pięciu Płonących Wzgórzach - dodał stary radca.

Natymuus wiedział oczywiście o wszystkim. Czekał na telefon od agenta już od godziny, ale poczuł się mile ujęty tym, że jego przypuszczenia się sprawdziły. O’Reilly miał do wypełnienia niebezpieczne zadanie i swój majątek oddawał w ręce starego radcy wierząc, że ten rozporządzi nim zgodnie ze wskazówkami. Agent podał mu imię, nazwisko i kod identyfikacyjny swojego siostrzeńca, po czym pożegnali się ceremonialnie i Natymuus odłożył słuchawkę. O’Reilly siedział chwilę w bezruchu. Majątek został zabezpieczony. Stary radca to naprawdę osoba godna zaufania. A idąc w stronę Pięciu Płonących Wzgórz na spotkanie z psychopatycznym mordercą należało być przygotowanym na każdą ewentualność.

Jakże proste były formalności testamentowe na Taurydzie. Wystarczyło porozmawiać z przyjacielem, a już wiadomo było, że jego życie i honor będą stały na straży dyspozycji. A honor radcy Natymuusa był nieskalany. Zresztą, gdyby nawet takie zadanie powierzyć rabusiowi z Płonących Wzgórz, to i tak człowiek, ten (o ile prośbę by przyjął) stawał, się pewnym wykonawcą testamentu i prędzej oddałby życie niż o włos odszedł od przekazanych mu zaleceń. Tak, Tauryda potrafiła O’Reillego zdumiewać do dzisiaj, mimo wszystkich spędzonych na niej lat.

Agent postanowił wykąpać się i odświeżyć masażem przed wyprawą. Oczywiście wiedział, że żal mu będzie opuszczać dom i wymykać się spod dłoni czułych i zręcznych niewolnic.

Kobiety były następną rzeczą, jaka na Taurydzie olśniewała O’Reillego. Ale rzeczywiście, każda z jego niewolnic byłaby na Ziemi godna korony Miss Universum... co tam, ziemska miss niegodna byłaby jej czyścić butów! Agent tylko w sytuacjach intymnych widywał twarze swych kobiet, bo wtedy zdjęcie maski było nie tylko dozwolone, ale i mile widziane, lecz harmonia kształtów, którą miał okazję podziwiać o wiele częściej, do tej pory budziła w nim niekłamany zachwyt. Chociażby z powodu tych estetycznych doznań żal byłoby umierać. Ale cóż, skoro jest się osobą cieszącą się prestiżem, trzeba czasem ponosić jego konsekwencje i rezygnować z rozkoszy i wygód na rzecz błądzenia po zakazanych zaułkach Płonących Wzgórz.

Wyszedł z domu około siódmej, a więc wtedy, gdy słońce wolno już chyliło się nad Pachnącą Górą. O’Reilly spojrzał na łysy szczyt i uśmiechnął się lekko do własnych myśli. Nadanie górze takiej właśnie nazwy było jednym z nielicznych na Taurydzie przejawów poczucia humoru, zresztą humoru dość specyficznego. Otóż około czterystu lat temu broniły się tam oddziały klanu Purpurowych Oczu i po wielkiej bitwie, z której nie ocalał ani jeden żołnierz, martwe ciała długimi tygodniami rozkładały się w słońcu. Od tej pory góra nazywała się pachnącą.

O’Reilly szerokim łukiem ominął pełne sklepów i restauracji centrum miasta i zaczął piąć się wąską, niechlujnie asfaltowaną drogą, wzdłuż której ciągnęły się domy. Im szybciej zbliżał się do Pięciu Płonących Wzgórz, tym wyraźniej domy traciły swój miejski charakter i zamieniały się w ordynarne rudery. Samochody tędy nie jeździły, Czasem tylko na poboczu tkwił zardzewiały gruchot. Sklepów było mało, a i te wciśnięte gdzieś pomiędzy baraki wyglądały ubogo oraz obskurnie. Agent zszedł z drogi i zagłębił się w labirynt wąziuteńkich przejść, ciągnących się pomiędzy domami. Na sznurach suszyła się bielizna, zewsząd dochodził fetor nieczystości i smród gotowanej moarsy - najtańszej jarzyny na Taurydzie, pożywienia biedaków. O’Reilly wiedział, że nie jest tutaj miłym gościem. Jego ubranie i maska były zbyt dobre i drogie, wyraźnie nie pasował do tej dzielnicy nędzarzy i dlatego też w każdej chwili mógł się spodziewać ataku jakiegoś pijanego czy zdesperowanego mieszkańca. Pięć Płonących Wzgórz również za dnia nie było zbyt bezpiecznym miejscem. Oczywiście w nocy prawdopodobieństwo konfliktu znacznie wzrośnie, ale i teraz mógł się znaleźć ktoś, kto zechciałby sprawdzić szermiercze umiejętności obcego. O’Reilly kierował się ku jednej z cieszących się najgorszą sławą spelun. Instynkt mówił mu, że właśnie tam najprędzej będzie można spotkać tajemniczego mordercę. A jeśli nie, cóż, szklaneczka maldowego wina jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Po dłuższej chwili błądzenia w labiryncie wciąż wznoszących się, i opadających uliczek trafił wreszcie pod drzwi osławionego lokalu. Wszedł do zatęchłego wnętrza, wypełnionego zapachem wina, dymu fajkowego i potu niemytych ciał. Było ciasno, ale znalazł sobie wygodne miejsce w kącie, twarzą do drzwi i postanowił przesiedzieć tam aż do nocy.



O’Reilly dziesięć razy by się zastanowił, gdyby teraz przyszło mu znów decydować o wzięciu sprawy w swoje ręce. Mijał już tydzień od wizyty policjantów, a on nie zyskał nic, oprócz nieprzespanych nocy. Codziennie po powrocie, który następował gdzieś koło czwartej nad ranem, kładł się wściekły do łóżka, a budził niewyspany i zmęczony około południa. Zaczął odkładać na bok ważne zawodowe sprawy i to denerwowało go najbardziej. Na szczęście tylko czterokrotnie próbowano go obrabować i był zmuszony zabić jednego człowieka, a kilku dość mocno poranić. Teraz widocznie już go rozpoznawano, bo przez ostatnie trzy dni nikt nie wchodził mu w drogę, ale w końcu nawet na Płonących Wzgórzach niewielu było samobójców. Agent nie mógł sobie nawet pozwolić na więcej niż szklankę wina co wieczór, wiedząc, że z nocnym mordercą sprawa będzie cięższa niż z przygodnie spotykanymi zbirami. Wolał więc zachować refleks i przytomność umysłu.

Siódmy dzień okazał się przełomowy. Już na początku O’Reilly zwrócił uwagę na wysokiego szczupłego mężczyznę siedzącego nieopodal. Nie umiałby wyjaśnić, co takiego charakterystycznego było w tym człowieku, ale im dłużej mu się przyglądał tym pewniejszy był, iż ma do czynienia z Ziemianinem. Nie próbował w żaden sposób nawiązać z nim kontaktu, ale kiedy wychodził z lokalu dostrzegł kątem oka, że nieznajomy również przepycha się ku wyjściu. „Czyżby teraz?” - pomyślał agent i przeszedł go dreszcz emocji. Lecz obok czaił się jednak strach. O’Reilly odrzucał go, ale podświadoma obawa przed spotkaniem z mistrzem miecza i psychopatycznym mordercą była zbyt silna. Może lękał się nie tyle samego człowieka, ile jego sposobu myślenia i postępowania? Agent przyzwyczaił się do widoku trupów, a pojedynki i związane z tym zabójstwa były dla niego chlebem powszednim. Lecz na Taurydzie mordowało się za coś, z określonego powodu i w określony rytuałem sposób. A ten człowiek zabijał dla przyjemności i może właśnie to przerażało O’Reillego.

Wszedł w jakiś ciemny zaułek, a obcy zniknął gdzieś w głębi. Ale agent wiedział już co nastąpi i nie zdziwił się, gdy zauważył go wychodzącego z przechodniego podwórka. Stanęli twarzą w twarz. Obcy szybko zmienił maskę Obojętnego Przechodnia na Przyjaznego Nieznajomego.

- Proszę wybaczyć moją ignorancję - powiedział - ale czy mógłby pan objaśnić, jak zejść najprostszą drogą do centrum miasta?

Agent rozpoznał akcent z Hedrenu, drugiego po stolicy wielkiego miasta Taurydy. Ale w słowach nieznajomego było jakieś obce brzmienie. Może dawali się na to nabrać nieokrzesani mieszkańcy Płonących Wzgórz, lecz O’Reilly zbyt dobrze znał wszelkie dialekty Taurydy i zbyt dobrze poznawał charakterystyczne dla Ziemian akcentowanie samogłosek, które chociaż być może nierozpoznawalne dla innych, jego jednak nie mogło zawieść. Był przygotowany na to, że kiedy będzie zmieniał maskę, czego wymagała uprzejmość, nastąpi atak. Ale nie spodziewał się, że będzie on aż tak błyskawiczny. Miecz obcego wyprysnął z pochwy z niewyobrażalną szybkością i agent odskakując ledwie zdołał sparować cios. Wiedział doskonale, że przeciętny, niczego złego nie domyślający się Taurydańczyk już dawno leżałby z rozłupaną czaszką. Jednak tak czy inaczej walka nie trwała długo. O’Reilly nie domyślał się nawet, że ktoś mógł zyskać tak wielką biegłość w walce mieczem. Wyłuskany z dłoni agenta oręż wyleciał w powietrze i z brzękiem upadł pod ścianę.

- Jezus, Maria! - krzyknął O’Reilly.

Ostrze o cal minęło jego głowę, po czym nieznajomy schował miecz do pochwy.

- Jesteś Ziemianinem? - spytał. - Czego żeś nie mówił, człowieku? Byłbym cię zabił. Zdejmij maskę - rozkazał.

O’Reilly z ociąganiem pozbył się maski.

- Ach, nasz kochany agent handlowy - roześmiał się obcy. - Jak to miło pana widzieć. Powinienem się zresztą domyśleć, że nikt inny nie stawiłby mi czoła. No, ale proszę - spokojny, cieszący się wysokim prestiżem obywatel szuka nocą przygód na Płonących Wzgórzach. To nie pasuje do pana, O’Reilly.

Nieznajomy wyraźnie starał się zmieniać głos. Mówił cicho i ochryple. Widać nie zależało mu specjalnie na tym, aby być rozpoznanym.

- A kim pan jest? - burknął O’Reilly.

- Och, to już moja słodziuteńka tajemnica - znów zaśmiał się morderca. - Po co ma pan wiedzieć? Jeszcze jakieś głupie myśli wpadną panu do głowy.

- Rozumiem więc, że zamierza mnie pan puścić, czyż nie tak?

- Ależ oczywiście mój drogi. Nie myśli pan chyba, że jestem mordercą? Co innego te taurydańskie zwierzęta, ale rodaka, Ziemianina? Mam nadzieję, że pan żartował O’Reilly.

- Jasne - mruknął agent.

- I mam też nadzieję - nieco wolniej dodał obcy - że nie poskarży się pan swoim taurydańskim przyjaciołom, bo wtedy, niestety, nasze następne spotkanie skończyłoby się dużo mniej radośnie.

- Teraz pan żartuje - rzekł O’Reilly. - Straciłbym cały prestiż.

- Święte słowa - powiedział morderca. - A teraz, mój drogi, pójdzie pan grzecznie do domu, położy się spać i o wszystkim zapomni. Ja tu jeszcze dzisiaj mam ochotę sobie zapolować. Nie wie pan nawet, O’Reilly, co to za frajda.

- Domyślam się - odparł agent pogodnym tonem, choć wszystko się w nim burzyło. Na szczęście Tauryda uczyła maskowania uczuć. Postąpił krok w stronę nieznajomego.

- Wrócę jednak jeszcze się napić - westchnął kręcąc głową. - To był dość denerwujący wieczór.

- Ależ proszę bardzo.

Jeszcze jeden krok do przodu. Morderca był już na wyciągnięcie dłoni.

Ach, ty głupcze!” - wrzasnęło coś w O’Reillym - „ty zadufany w sobie idioto!” Rzecz jasna nie zdążyłby wyciągnąć miecza. Wcześniej miałby ostrze w piersiach. Ale agent do końca ukrywał małą niespodziankę. Z rękawa jego płaszcza wystrzelił długi na stopę nóż i starczyło jedno silniejsze pchnięcie, aby ostrze utkwiło mordercy prosto w splocie słonecznym. Obcy był szybki, bardzo szybki, ale nawet jego miecz nie zdołał prześcignąć śmierci. Rzężąc zwalił się na ziemię, z orężem wyciągniętym do połowy z pochwy. O’Reilly wolno wytarł ostrze noża o poły jego płaszcza i starannie schował. Nachylił się i ściągnął mordercy maskę z twarzy.

- Silvester Calhoun - powiedział na głos do siebie. - No, no, kto by pomyślał? Wydawał się takim spokojnym chłopcem. Calhoun popełnił zasadniczy błąd. Ale błąd ten wynikał z jego niemożności zrozumienia prawdziwego zlepku dwóch kultur i dwóch systemów moralnych, jakim był O’Reilly. Ziemianin nie zarżnąłby z zimną krwią rodaka, który przed chwilą darował mu życie, Taurydańczyk nigdy nie zaatakowałby nikogo, mając na twarzy maskę Przyjaznego Nieznajomego. Przekonanie o praworządności oficjalnych przedstawicieli Ziemi tkwiło w Calhounie zbyt mocno, aby spodziewał się ze strony O’Reillego niebezpieczeństwa większego niż raport do Centrali czy też próba aresztowania. A zarówno jednego jak i drugiego Calhoun wcale się nie bał. Natomiast system wpojony mu na Taurydzie nie pozwalał serio myśleć, że ktoś może atakować w przyjaznej masce. Tak, tak, tu tkwiła sprzeczność. Robił sam to, czego nie spodziewał się po innych. Ale cóż, nosił wilk razy kilka - tak chyba zaczyna się to stare, dobre przysłowie.

Agent przyczepił maskę Przyjaznego Nieznajomego, którą morderca miał na twarzy do jego pasa, a założył mu maskę Barbarzyńcy. Tak, teraz wyglądało to dużo lepiej, a ponieważ ostrze noża miało dokładnie szerokość ostrza miecza, więc nikt nie powie, że O’Reilly nie zabił przeciwnika w równej walce.

- A kto powiedział, że podwójna moralność to pojęcie pejoratywne? - mruknął do siebie.

Wolnym krokiem zaczął wchodzić pod górę. Teraz naprawdę można było pójść na jeszcze jedną szklaneczkę wina. Nie obejrzał się do tyłu, aby spojrzeć na porzucone na środku ulicy ciało. O świcie na pewno, sprzątną je śmieciarze.



Warszawa maj-wrzesień 1989

Jacka Piekarę prezentowaliśmy już w numerze zerowym naszego pisma; Pięć Płonących Wzgórz to, jak nietrudno zauważyć, druga część otwartego Ponurym Milczkiem cyklu traktującego o przygodach agenta O’Reillyego. Bardzo prosimy czytelników o powstrzymanie się od przysyłania entuzjastycznych opinii, w przeciwnym bowiem razie grozić nam może ze strony autora cała trylogia na temat Taurydy...

Jak na razie Piekara zdaje się nie poddawać szalejącemu wokół kryzysowi, przygotowuje kolejne książki (jeszcze w tym roku powinien ukazać się drugi tom Smoków Haldoru) i nowele, a w wolnych chwilach wykazuje przedsiębiorczość jako uliczny sprzedawca książek na warszawskim Placu Konstytucji, gdzie rozdaje również autografy czytelnikom Fenixa.

(raz)


recenzje


Jacek Inglot



O św. Jacku, co się ze złym pasował



Nie lubię fantasy - co nie znaczy, że jej nie czytam, w przeciwieństwie do niektórych zajadłych wrogów SF jako takiej, którzy im bardziej jej nie czytają, tym większą ją darzą niechęcią. Dlatego od czasu do czasu sięgam po jakąś pozycję z tego podgatunku, aby się w swym nielubieniu utwierdzić. Efekty bywają różne, czasem trafiam na pozycję potrafiącą zachwiać moimi przekonaniami (np. twórczość Le Guin) bądź mnie w nich utwierdzić (Howard). Czasem też natykam się na książki budzące uczucia co najmniej mieszane, takie których nie sposób jednoznacznie potępić lub pochwalić.

Taką pozycją jest dla mnie „Zaklęte miasto” Jacka Piekary, zbiór opowiadań wydany w serii „Stało się jutro”. Autor jest znaną, choćby z łamów „Fantastyki”, nadzieją polskiej fantasy, dzielnie wraz z Andrzejem Sapkowskim udowadniającą, że można jednak uprawiać tę konwencję. Z tym, że na pewno nie w stylistyce zaprezentowanej w „Zaklętym mieście”.

W pierwszej chwili ucieszyłem się, że Piekara tak radykalnie zerwał z howardowskim modelem fantasy na rzecz ostentacyjnie manifestowanej duchowości. U Howarda, jak wiadomo, indyferentny wobec Dobra i Zła bohater macha mieczem na wszystkie strony, powodowany żądzą przygód bądź kaprysem. Conan to przykład triumfu fizjologii i instynktu nad refleksją i filozofią. Jeśli już nad czymś duma, to nad sposobem wykończenia aktualnego przeciwnika. Stąd akcyjny charakter tej prozy, wciągający czytelnika w zapierający dech w piersiach wir zdarzeń, ciągnący się aż do słowa „koniec”, przy którym czytelnik zostaje z równie ogłupiałym wyrazem twarzy, jak Conan po wycięciu ostatnich wrogów. U Piekary nic takiego nie znajdujemy - tu bohaterowie toczą między sobą teologiczne dysputy o istocie Dobra i Zła, mieczem machają niechętnie i od razu widać, że jest to ich uboczne zajęcie. Włóczą się po rozmaitych zaklętych miastach, baśniowych imperiach i tajemniczych klasztorach. Z pozoru wszystko jest w porządku. Do czasu.

Przede wszystkim uderza przygnębiająca wręcz papierowość tych postaci. Obdarzone dźwięcznymi imionami, istnieją właściwie tylko po to, aby w odpowiedniej chwili wygłosić swoją porcję teologicznych konstatacji, w dość zawiły sposób oznajmiających banalną prawdę, że każdego rozrabiakę czeka tak czy inaczej sromotny koniec. Nie wiemy, dlaczego bohaterowie są dobrzy lub źli, służą oni jedynie za znaki w pankosmicznej walce Dobra ze Złem. Pozbawiając bohaterów ludzkich motywacji sprowadził ich Piekara do roli figur w teologicznych dysputach. A teologiczne dysputy są, co tu dużo gadać, nudne; w dodatku jeśli i teolog jest nietęgi, to robi się już całkiem smutno. Oni nawet nie rozmawiają, oni do siebie przemawiają. Można napisać w ten sposób jedno czy dwa opowiadania, ale przy piątym trzeba jednak zadać sobie pytanie, czy ma to nadal sens.

Dyskutowałbym też z przesłaniem prezentowanych opowieści - Armagedon, ostateczna walka Dobra ze Złem, to temat stary jak świat. Swego czasu zainicjował go w literaturze św. Jan, pisząc „Apokalipsę”. Taki antenat zobowiązuje - trzeba naprawdę wymyślić coś niebanalnego, aby odświeżyć tradycyjny schemat: Dobro kontra Zło = zwycięstwo Dobra. I tylko w momencie, gdy sugeruje inne rozwiązanie, bywa Piekara rzeczywiście oryginalny. Tak jest w „Mieście dwunastu wież”, gdzie magiczna Sodoma ma stanowić „odbicie boskiego porządku”; w „Synu szatana”, w którym to opowiadaniu tytułowy potomek, całkiem sympatyczny i przyzwoity facet, jest prześladowany przez fanatycznych mnichów, pragnących w imię Dobra wyprawić go na lepszy świat; czy wreszcie w najlepszym, moim zdaniem, utworze tomu, „Wszystkich twarzach Szatana” - tu Dobro i Zło mieszają się tak dokumentnie, że przy końcu właściwie nie wiadomo, kto odpowiada za końcową katastrofę. Te właśnie akcenty zapowiadają prawdziwy talent Piekary, który na dobre ujawnił się w innych utworach.

Gwoli krytycznej ścisłości trzeba tu coś wyjaśnić: w skład zbioru „Zaklęte miasto” wchodzą opowiadania z lat 1982-1986, czyli z początkowego okresu twórczości autora. Tomik nosi wszelkie znamiona dziełka debiutanckiego; na dobrą sprawę powinien ukazać się pięć lat temu i wtedy to zebrać zamieszczone wyżej cięgi. Obecna sytuacja jest nieco paradoksalna - oto autor znany, z wyrobioną pozycją, oddaje pod osąd publiczności, czytającej swój debiutancki zbiorek, który z niewiadomych bliżej powodów ukazuje się pięć lat po czasie. Podobne wrażenie (w innej skali, rzecz jasna) wywołałaby teraz np. literacka premiera „Astronautów” Lema. Takie są skutki rozciągniętego do skandalicznych granic cyklu wydawniczego.

Tak czy siak, „Zaklęte miasto” nie jest pozycją udaną. Jacek Piekara, uciekając od jednego schematu, popadł dość ostro w drugi. Poszukiwana duchowość okazała się sztywnym fatum, jakby wyjętym wprost ze statycznej greckiej tragedii, gdzie pozbawieni podmiotowości ludzie są jedynie lalkami przesuwającymi się bezwolnie po nitkach przeznaczenia. Nie intrygują one ani nie wzruszają, zgodnie ze swą naturą glinianych kukiełek, ponieważ prawdziwy dramat rozpoczyna się dopiero w momencie, gdy zaczynają walczyć o własną suwerenność. Śladowe (niestety) postaci tej walki znajdujemy już w „Zaklętym mieście”, w charakterze zwiastunów w pełni już dojrzałej twórczości autora.

Mimo wszystko Jacek Piekara zaimponował mi swymi ambicjami - można o nim rzec, że potłukł się boleśnie, bo też i drapał się wysoko. Spodobało mi się w pierwszym rzędzie to, iż zamiast skopiować wypróbowane wzory zachodnie podjął próbę startu we własnej, samodzielnie wypracowanej konwencji. I wierzę w jego przyszłe zwycięstwa. A na razie, no cóż - Gloria victis!



Jacek Piekara: „Zaklęte miasto”, I.W. „Nasza Księgarnia”, Warszawa 1990, seria: „Stało się jutro”, opowiadań fantastycznych zbiór 33.


recenzje

Tomasz Kołodziejczak



Cukier w cukrze



Ocenianie klasyków podobne jest wychowywaniu słonia - czy go człek pogłaszcze, czy walnie, słoniowi za jedno. A trąbą można zarobić jak nic.

Howard klasykiem jest niewątpliwie, wlazł na cokół dawno i dłużej już tam siedzi niż Szymon Słupnik na swojej kolumnie. Nie ma więc co rżnąć tu inteligenta i literackiego smakosza, wytykać albo wybrzydzać, niczyje ględzenie nic nie zmieni. Niezależnie bowiem od wystąpień krytyków, ci co mają Howarda w pogardzie dalej mu będą ubliżać, ci co go kochają, pozostaną z czołem przyciśniętym do posadzki.

Dzięki Wydawnictwu „Pomorze” mogliśmy się znów do Howarda przymierzyć. Tomik „Tygrysy morza” zawiera osiem opowiadań, których akcja umiejscowiona jest w Brytanii i okolicach, w piątym wieku naszej ery. Głównymi aktorami są oczywiście wojownicy, którzy zajmują się wojowaniem. A wojacy ci przynależą do różnych nacji - Brytów, Celtów, Wikingów, Rzymian, Piktów. Mamy okazję poznać bliżej dwóch howardowskich bohaterów - Briana Mak Morna i Cromaca Mac Arta. Pojawia się też Kull z Atlantydy, natomiast śladu nie ma po Arnoldzie Schwarzeneggerze... przepraszam, Conanie.

Zebrane w tomiku opowiadania nie łączą się fabularnie. Mimo to, tworzą pewną całość. W dwóch pierwszych - („Ludzie cieni”, „Zaginiona rasa”) fabuła ustępuje miejsca historycznym pogadankom - poznajemy tu dzieje narodu Piktów, a także fragment howardowskiej „historii świata”.

Do pierwszej większej bijatyki dochodzi dopiero w „Królach nocy”. A potem krew leje się już cebrami, wikingowie i Piktowie dają sobie po twarzach, porywane są piękne księżniczki, płoną domy. To wszystko w trzech najlepszych opowiadaniach - „Tygrysy morza”, „Miecze Morza Północnego” i „Noc wilka”. Kończy wybór „Świątynia obrzydliwości” - tu dostajemy wreszcie potwora, gada z pradawnych czasów oczywiście. Język bardzo prosty, fabuły niezbyt skomplikowane, o żadnych puentach i niespodziankach mowy nie ma. Jednym słowem: Howard stuprocentowy. Ci co lubią połkną na raz, ci co nie znoszą nadal pozostaną ze skrzywionymi gębami.

Opowiadania z „Tygrysów morza” jak na dłoni pokazują wszystkie wady i zalety howardowego pisania - nieskomplikowane acz „szybkie” fabuły, malowane kilkoma tylko, za to jaskrawymi farbami postacie, niespójną i głupawą, lecz imponującą rozmachem i mnogością kultur historię świata.

Bezbłędnie wybrał natomiast Howard czas i miejsce stanowiące tło jego opowieści. Piąty wiek naszej ery to fascynujący moment w historii Brytanii. Chyli się ku upadkowi Cesarstwo Rzymskie, na początku stulecia zostają wycofane z Wyspy legiony. Pozostają ziemie zamieszkałe przez zromanizowanych Brytów. Lud ten, chroniony przez rzymskie legiony, sam odzwyczaił się od oręża. Zagrożeni najazdami piktyjskimi i irlandzkimi około roku 428 sprowadzili Brytowie na pomoc najemników saskich. Wkrótce Sasi wystąpili przeciwko ich władztwu, wzmógł się napór innych ludów germańskich - Anglów, Jutów. Germanie zdobyli władzę na wyspie w pierwszych dziesięcioleciach szóstego wieku.

Właśnie ów okres walk o dziedzictwo Rzymu stanowi tło wydarzeń opowiadań Howarda. Mieszanina narodów, armii i kultur to wspaniała pożywka dla literatury przygodowej. A Howard dokłada jeszcze jeden element - Piktów. Piktowie, inaczej Kaledończycy, to lud powstały z wymieszania dawnych, przedindoeuropejskich mieszkańców Brytanii z pierwszymi osadnikami Celtyckimi. U Howarda są oni ostatnimi spadkobiercami dawnej cywilizacji kamienia. I właśnie przy Piktach i ich udziale w opisywanych w książce wydarzeniach zatrzymajmy się na chwilę.

Był taki polski film „Poszukiwany - poszukiwana”. Czechowicz pędził tam bimber, a nieszczęsnemu Pokorze kazał jeździć po całej Warszawie i kupować cukier. Niby to, że bada zawartość cukru w cukrze w różnych miejscach. Kiedy zamknie się „Tygrysy morza” przychodzi nieuchronnie pytanie - jaka jest w tej książce zawartość fantasy w fantasy? To ciekawe, ale większość opowiadań ma tyle wspólnego z fantasy co garb z garbarzem. Tak naprawdę, to w siedmiu tekstach raz tylko pojawia się potwór, raz używany jest porządny czar, a jedyny amulet do żadnych magicznych sztuczek nie jest potrzebny. Dodajmy jeszcze do tego dwie opowieści o ludzie Piktów i przeszłości świata. I to już cała fantastyka w tej książce. Bynajmniej nie twierdzę, że to źle. Wręcz przeciwnie, przykład telewizyjnego Robin Hooda pokazał, że łączenie fantasy z historią może dać efekty znakomite. W najlepszych opowiadaniach „Tygrysów morza” elementy fantastyczne zredukowane są do minimum. A dla mnie teksty te są w ogóle jednymi z najciekawszych w całej znanej mi produkcji Howarda. Pisarz ten czuł gatunek, który nazwałbym fikcją historyczną, tu mogły objawić się wszystkie zalety jego stylu - dynamika, rozmach, typ postaci. Jeśli dołoży się do tego odrobinę niesamowitości - teksty nabierają egzotycznego smaku, pobudzają wyobraźnię. Natomiast kiedy Howard rusza ku fantasy bardziej zdecydowanie, to wykłada się jak Baster Keaton na skórce od banana. Dopóki fantasy jest tylko ozdobnikiem realistycznej rzeczywistości, wszystko O.K. Kiedy staje się celem samym w sobie - dostajemy nadmuchiwane stwory z japońskiego filmu albo historyczno-ewolucyjne durnoty.

Sądzę, że kilka słów poświęcić warto przekładowi książki, pamiętamy wszak skandalicznie przełożone Conany z „Alfy”. Wydaje się, że Jarosław Kolarski wybrał właściwy sposób stylizowania tekstu - zrezygnował z nadmiernej archaizacji (czy raczej pseudoarchaizacji) i rozbuchanych, egzaltowanych opisów, choć też przytrafiają mu się błędy stylistyczne.

Zabrakło natomiast wydawcy pomysłu na posłowie. Czytelnik oczekuje w tym miejscu albo życiorysu pisarza, albo lepiej jeszcze - mapek, historii howardowskiego świata, może bibliografii. W to miejsce zaoferowano nam freudowskie prawie rozważania o złożoności psychiki R.E.H., które nie są ani mądre, ani ciekawe.

Tygrysy morza” sprawią na pewno frajdę całym zastępom nastolatków i miłośników Howarda. Trafiają w niewypełnioną jeszcze niszę ekologiczną, jaką na polskim rynku wydawniczym jest fantasy. Lecz nisza ta będzie się wypełniać, to pewne. Dziesiątki autorów pisało książki lepiej pomyślane i lepiej zrobione, niż Howarda. Te książki trafiać będą teraz do rąk polskiego czytelnika. Czy Howard ma szansę ustać na tym swoim słupie, pod którym coraz więcej łazić będzie manifestacji, pod który szturmowcy już podkładają bomby, a gołębie też bać go się przestały? Nie wiem. Ostatnie czasy pokazały, że nie ma takiego mocnego, który by po wiek wieków miał zapewniony cokół i harcerzy z kwiatami. Na razie jednak stoi jeszcze i trzyma się dość krzepko.



P.S. Stanisław Jerzy Lec napisał swego czasu: „Kiedy burzycie pomniki, nie niszczcie cokołów. Zawsze mogą się przydać.”



Robert E. Howard „Tygrysy morza”, seria „Światy Fantasy” Wydawnictwo „Pomorze”, Bydgoszcz 1990, wyd. I, cena jak kto utarguje.


Piąte piwo



Józef K. na ladzie pierwszej klasy



Każdy kraj i każda właściwie epoka mają swój charakterystyczny przedmiot, znak, instytucję lub zwyczaj, po których łatwo je rozpoznać. W średniowieczu był to miecz, krzyż i szatan, na Dzikim Zachodzie rewolwer, koń, indiański pióropusz, w XVI i XVII wieku żaglowce, piraci itd. W dzisiejszej Ameryce jest to samochód, prawo jazdy, karta kredytowa, w Czechosłowacji piwo, w Szwajcarii bank, ser oraz zegarek, w Hiszpanii corrida, we Francji wino i panienki, w Rosji wódka, Lenin, sierp z młotem i czerwone płótno. W PRL-u od lat do takich elementów - symboli należało mięso.

Było obiektem pożądania, przedmiotem przestępstwa (słynne afery mięsne w latach 60-tych kończyły się wyrokami śmierci), stanowiło temat nadużyć propagandy, daremnie wmawiającej Polakom, że są nim przeżarci do nieprzyzwoitości. Gdy dogorywający komunizm w podwyżkach cen mięsa widział swe zagrożenie, centrale handlu zagranicznego ekspediowały polską szynkę na zachód i na wschód, dla krajowców pozostawiając jeno ogony, rogi i kopyta. Pomysł reglamentacji nasuwał się niejako automatycznie.

O ile mnie jednak pamięć nie zawodzi, pierwsza kartka, wyemitowana u nas gdzieś koło 1978 roku, opiewała na cukier. Dopiero lata następne przyniosły burzliwy rozwój systemu kartkowego, który objął szeroki asortyment towarów: masło, mąkę, kaszę, wódkę a w porywach i lokalnie takie rzeczy jak buty, majtki czy mleko dla niemowląt. Przede wszystkim jednak przedmiotem uporczywej reglamentacji, która utrzymywała się najdłużej, było mięso.

Kartki na mięso należały jeszcze nie tak dawno w Polsce do dóbr szczególnie pożądanych: kradziono je, fałszowano, weszły w obieg handlowy na czarnym rynku: Wydawałoby się, że nietrudno przejść stąd do wyimaginowanej już sytuacji, kiedy kartka taka - życiowo niezbędny papierek uprawniający do deputatu w padlinie - przeradza się w symbol zamożności, komfortu życiowego. Żeby ją zdobyć, opłaca się wejść w konflikt z prawem, do zbrodni włącznie; w pewnych instytucjach kartka będzie nawet traktowana jak glejt czy dowód tożsamości. I prawdę mówiąc, dziwi mnie nieco, że ten pomysł-samograj został wykorzystany nie przez Polaka, znającego reglamentację z autopsji, a przez Martina Harnicka z dobrze zaopatrzonych w mięso (i piwo) Czech.

Ale z drugiej strony to nie przypadek, że powieść „Mięso” napisał Czech właśnie, Dekadę temu w Czechosłowacji poza żarciem i piwem mało było atrakcji; w szczególności surowo było zabronione otwieranie gęby w celu innym niż konsumpcyjny. Także myśleć nie należało za wiele, a już myśl krytyczną o sprawujących władzę tępiono z dużą bezwzględnością. Harnicek ograniczył zatem swego bohatera do czystej fizjologii, uczynił zeń indywiduum doskonale bezrefleksyjne, które nawet gdy mu oczy zajdą mgłą od przeżarcia mięsem trzeciej klasy, nie zdobywa się na gram pomyślunku o swojej kondycji ani o otaczającym go świecie. W takim świecie wzrastał, żyje według jego praw, innego świata nie zna i, prawdę mówiąc, znać nie chce.

Światem tym jest miasto, zdewastowane co się zowie, lecz ze skąpych relacji bohatera niewiele się o nim dowiadujemy. Są tam jakieś budynki i zapewne ulice, by miały po czym przebiegać oddziały policji; jest przede wszystkim wielka hala targowa, gdzie posiadacze kartek mogą wymienić je na mięso. Oprócz mięsa nic do jedzenia w tym mieście nie ma. Hala dzieli się na trzy klasy podług świeżości towaru; po jednej stronie lad znajdują się klienci, po drugiej zaś rzeźnicy.

Niby więc groteska, pisana trochę pod Kafkę, ze snującym się po hali targowej miejscowym Józefem K. - gdyby nie niepokojąca obfitość związków tej powiastki z życiem w realnym socjalizmie. Jego sedno i w Polsce, i w Czechach sprowadzało się do rygorystycznego przestrzegania absurdu. Kto obserwował zmagania się obywateli w polskiej kolejce po rąbankę, słyszał obelgi, jakimi się obsypują, znajdzie w „Mięsie” odniesienia niemalże bezpośrednie. Zbieżność z Czechami polega na narzuceniu społeczeństwu umowy: my, wasza władza, zapewniamy wam paszę, ale za to maul halten. Morda w kubeł. Czesi sarkali na naszą biedę, ale zazdrościli nam wolności. I Polaków, wyrywających sobie przy ladzie krwawe ochłapy, i Czechów, sączących spokojnie pilznera, Harnicek sprowadził do roli pozbawionych głębszej refleksji bydląt. Oto ideał człowieka, rzecze wskazując bohatera „Mięsa”. Żyje z dnia na dzień, a horyzont jego zainteresowań wyznaczają problemy związane z napchaniem kałduna. Kałdun to ja, brzmi jego dewiza. Oto granice ostatecznego zbydlęcenia.

Skoro ludzie pozwolili uznać się za bydło, są też jak bydło traktowani. Podkreśla to język, którym myśli bohater. Żyje w świecie śmierci, nazywanej tu ubojem. Ubój nie wzbudza sprzeciwu, gdyż jest na porządku dziennym, grozi za każdy przejaw niesubordynacji. Uboju w majestacie prawa dokonują czerwonomundurowi policjanci. Morderstwo zwie się nielegalnym ubojem. Nielegalny ubój lub choćby jego próba karane są ubojem. Jeśli ktoś zmarł z przyczyn naturalnych, co zdarza się nader rzadko, mówi się o nim, że padł. O Bogu w tym mieście nikt nie słyszał. O zwykłej ludzkiej solidarności także nie -każda próba porozumienia się z drugim człowiekiem, zebrania się kilku osób, traktowana jest jako nielegalne zgromadzenie i karana ubojem jak leci.

Tu widać, że tragedia Harnickowego bohatera polega na samotności. Nie dane mu doświadczyć wzajemności drugiego człowieka w odczuwaniu rzeczywistości, nie ma od kogo dowiedzieć się, że urządzenie świata nie jest jedynym możliwym, że można i należy go zmieniać. Do inwalidztwa umysłowego dochodzi uczuciowe: gdy już znajdzie się między uciekinierami z miasta, nie wykorzysta szansy, by się przy ich pomocy wyzwolić. W człowieku widzi on bowiem tylko mięso - i trzymając się tej filozofii zostaje wygnany z powrotem do miasta, gdzie podczas rozpaczliwej próby zdobycia pożywienia przytrafi mu się ubój. Tak oto skończy w hali targowej na ladach pierwszej klasy: z mięsa powstał i w mięso się obróci.

Sama hala targowa pomyślana została przez autora jako mikromodel komunistycznego społeczeństwa. Oprócz rzeźników i klientów z kartkami harcują tam policjanci, dokonując uboju za najdrobniejsze przewinienie. Wystarczy brak kartki (wielu głodomorów chce bodaj popatrzeć na mięso, powdychać jego zgniły aromat) czy nieopanowanie odruchów fizjologicznych, co przy permanentnie rozstrojonych żołądkach musi być nagminne. Rolę kapusiów wypatrujących najmniejszych oznak niesubordynacji pełnią męty zwane także lumpami, nagradzane za swą aktywność obgotowanym mięsem. Jest to zajęcie popłatne, ale i ryzykowne, gdyż w okresach niedostatku mięsa w klasie pierwszej policja dokonuje uboju i na tym, co przepisy przekroczył, i na tym, co winowajcę przyłapał. Psy hali targowej, żerujące na swoich pobratymcach, przypominają obozowych kapo albo lagrowych urków - wprzęgnięci w system, całą swą inwencję poświęcają temu, by w zadanych warunkach jakoś się urządzić. I gdy rzecz się uda, nie w głowie im jakiekolwiek zmiany.

Walenie fizjologią między oczy, epatowanie brudem, draństwem i kanibalizmem nie każdemu czytelnikowi przypadnie do gustu. Stanisław Lem, gdy mu zaproponowałem tę książkę, po siódmej stronie grzecznie odmówił dalszej lektury, ponieważ poczuł obrzydzenie. Mnie krótka powieść Harnicka urzekła bezpośredniością zastosowanego modelu - ale zaraz potem szkicowość, brak szczegółów zaowocowały niedosytem. Autor usprawiedliwi się łatwo: opowiada wszak z pozycji osobnika mającego nader ograniczoną wiedzę o świecie, w którym żyje, i taka jest też jego relacja - wysoce fragmentaryczna, liczne wzmianki sygnalizują jednak, że poza sferą mięsa, żarliwie kontrolowaną przez bohatera, coś się jednak mieści, że mięso ludzkie na ladach ma jakieś swoje przyczyny, podobnie jak zrujnowane miasto.

Tych przyczyn można jedynie dociekać - wojna, zaraza, katastrofa społeczna, ukryta inwazja, kaprys szalonych władców. Moim zdaniem winę ponosi rozregulowana maszyneria społeczna, która rozłazi się sama z siebie, i tu zaryzykuję własną wykładnię utworu Harnicka. Jego „Mięso” pokazuje ni mniej, ni więcej tylko kres pięknej komunistycznej utopii, przy założeniu, że po drodze od koncepcji brodatych myślicieli i rewolucji w pewnym mało zaawansowanym gospodarczo kraju nic by zamiarom wcielającym te rojenia w życie nie stanęło na drodze. Pocieszające w „Mięsie” jest tylko to, że wszelki szalony plan formowania życia społecznego sam się w końcu wywróci, gdyż sprzysięgła się przeciw niemu jakaś szczególnie paskudna odmiana entropii. I jeszcze raz potwierdzi się, że skutkuje przeciwko tym wynaturzeniom tylko rozum sprzężony z moralnością, a jeśli ich zabraknie - skutkuje czas, choćby powrót bydlęcia do godności osoby ludzkiej pochłonąć miał prawdziwe hekatomby.

Marek Oramus



Martin Harnicek: Mięso. Tłum. Janusz Anderman. Veto Yerlag, Berlin 1985.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Fenix 1'90 (rtf)
Fenix 0'90 (rtf)
Fenix 0'90 opowiadania
Fenix 1'90 opowiadania
Antologia SF Fenix 0'90
Fenix 2 90
90 Psalmy XC rtf
90 99 UST o zbiorowym zaopatr Nieznany (2)
PJM Poziom A2 Strona 90
90
Decyzja Rady 90 424 EWG z dnia 26 czerwca 1990 r w sprawie wydatków w dziedzinie weterynarii
czy wszystko mozna policzyc na kompie 90
90 Tranzystor bipolarny jako wzmacniacz
10737767?58681168093439116104 nid903
Kogel SN P 90 1 110
K Rahner, Pisma wybrane, t I, s 90 125
Dz U 2008 r Nr 90 poz 548 budowa nowych mocy wytwórczych energii elektrycznej
90
Jak w 90 dni pokonalem raka