CZARNY KAMYK
(napisała Silene Acaulis)
1.
Nareszcie
po pracy! Jutro żadnego wstawania o świcie...
Zamek
w drzwiach ustąpił z cichym trzaskiem i Tonks pchnęła drzwi
łokciem, wtaszczając do mieszkania torbę z zakupami. Nie zapalając
światła dotarła do kuchni (po drodze przewróciła krzesło. A
może wieszak). Postawiła torbę na stole i dopiero wtedy beztrosko
mruknęła "Lumos", i duża lampa nad jej głowa rozbłysła
miłym, mlecznym światłem. Zrzuciwszy buty dwoma kopnięciami,
Tonks rozejrzała się za czajnikiem i nagle zamarła bez
ruchu.
Przez
otwarte drzwi pokoju zwykle było widać przerażający bałagan. I
tym razem widok nie odbiegał od tej normy. Tonks nie przypominała
sobie jednak, żeby wychodząc pozrzucała z półek książki,
wybebeszyła szuflady i wypatroszyła poduszki, z których pierze
pokrywało sporą część podłogi i wciąż jeszcze unosiło się
tu i ówdzie w powietrzu.
Nie
była strachliwa - oczywiście, w jej zawodzie rzadko spotykało się
tchórzy - ale gdy tylko dotarło do niej, co to wszystko oznacza,
zrobiło jej się zimno. Postąpiła o krok do przodu, zawahała się
i zatrzymała na progu pokoju. Nie, próbowała przekonać samą
siebie, to nic. To zwyczajni włamywacze.
Ale
zwyczajni włamywacze nigdy nie dostaliby się do jej mieszkania,
obłożonego - jak wszystkie mieszkania członków Zakonu Feniksa -
niezliczonymi czarami ochronnymi. Zwykli złodzieje nie zwróciliby
nawet uwagi na jej drzwi i okna, których szczególną właściwością
było to, że nie budziły nigdy w nikim najmniejszego
zainteresowania.
-
Dwóch facetów i jedna laska, złotko - odezwało się małe,
pęknięte lusterko na szafce obok łóżka. - Ona się we mnie
przejrzała. Chuda, blada, czarne włosy i oczy, ciężkie powieki.
Fatalny makijaż, powiem ci.
-
Bellatrix - powiedziała Tonks cicho, nie zastanawiając się, czy
wzmianka o makijażu odnosiła się do ciotki Bellatrix Lestrange,
czy do niej samej. Zgasić światło, pomyślała gorączkowo. Po
pierwsze, zgasić światło. Nie mogą mnie zobaczyć.
-
Możliwe - zgodziło się lusterko, połyskując w ciemności
srebrzyście. - Jeden z nich wołał na nią Bella. Nietrafione imię,
nietrafione.
Ale
Tonks już go nie słuchała. Zagryzła wargi, rozejrzała się i
wyszeptała zaklęcie. Nad jej wyciągniętą dłonią zawirowało
maleńkie, złote piórko.
-
Dumbledore - powiedziała.
Piórko
znikło, a zamiast niego w powietrzu pojawiła się zaniepokojona
twarz starego czarodzieja.
-
Co się stało? - spytał. - Jest prawie północ. Gdzie jesteś?
-
W domu - opowiedziała półgłosem. - Ktoś tu był. To znaczy
Bellatrix chyba. Lustro ją rozpoznało. Przyszła z obstawą.
Szukali czegoś, nie wiem, w każdym razie demolka jest straszna.
-
Bellatrix? - spytał ostro Dumbledore. - No tak. Tonks, dziecko,
lepiej, żebyś tam nie zostawała sama. Dobrze by było ściągnąć
cię do Hogwartu, ale Bellatrix też na pewno na to wpadnie, jeśli
cię tu nie zastanie... Teleportuj się na razie do Hogsmeade,
podeślę tam po ciebie kogoś. Czekaj w Trzech Miotłach, dobrze?
-
Nie trzeba po mnie nikogo podsyłać - zaprotestowała Tonks gniewnym
szeptem. - Jestem duża i dam sobie radę, okej?
-
Nie dyskutuj, Nymphadoro
- powiedział perfidnie dyrektor Hogwartu. - Czekaj na kogoś z
naszych, zmień wygląd i nie rób problemów.
-
Dobrze, dobrze - westchnęła Tonks. - Będę miała jasne włosy do
ramion, piwne oczy i mam zamiar być ładna. Czarna wąska spódnica.
Czarny golf. Beżowy płaszczyk. Skórzana torba. I niech na miłość
boską ten, kto przyjdzie, nie zrobi przedstawienia, tylko się
przysiądzie, albo coś.
-
Spróbuję wysłać ci kogoś z wyższym wykształceniem, wybredna
kobieto. Pospiesz się - powiedział jeszcze Dumbledore z błyskiem w
oczach i jego twarz rozpłynęła się w mroku.
Została
sama i przez krótką chwilę stała bez ruchu, wpatrując się w
pobojowisko u swych stóp. A potem zaczęła się bardzo spieszyć.
Wyciągnęła z dna szafy skórzaną torbę, do której zapakowała
wszystko, co mogłoby się jej przydać przez parę dni. Odszukała,
posiłkując się zaklęciem, strój, który opisała Dumbledore'owi,
a który nosiła nader rzadko i tylko w celu zmylenia przeciwnika.
Wygrzebała spod stołu w kuchni buty, wrzuciła do kieszeni portfel
i szybko zmieniła wygląd. Oceniła efekt w dużym, pękniętym na
pół lustrze (ciotka Lestrange najwyraźniej gdzieś miała
poszanowanie cudzej własności). I już, już miała deportować się
ze swojej kuchni wprost w jeden z zaułków Hogsmeade, kiedy za
drzwiami do swojego mieszkania usłyszała stłumiony głos:
-
A jeśli wciąż jej tam nie ma? - spytał jakiś mężczyzna.
-
Jest, jest - zapewnił go kobiecy głos, w którym Tonks rozpoznała
Bellatrix Lestrange. - Szła do siebie kwadrans temu, po drodze
potknęła się z pięć razy i przewróciła coś w przedpokoju. To
mnie zaalarmowało. Teraz pewnie siedzi w łazience i beczy, albo
może po nas sprząta.
Drwina
w głosie Bellatrix sprawiła, że złość i chłodne opanowanie
wzięły wreszcie w Tonks górę nad zaskoczeniem i lękiem.
-
Dam ja ci sprzątanie - mruknęła niemal bezgłośnie i sięgnąwszy
na pewną dyskretną półeczkę rzuciła na podłogę kilka
łajnobomb z opóźnionym zapłonem. Trudno, przedpokój będzie do
gwałtownego remontu, ale może i fryzura drogiej ciotki nabierze
niezwyczajnego uroku i woni.
-
Co to było? - spytał inny głos męski.
-
Jest tam, nie słyszysz? Włącz zmysły - poradziła ironicznie
Bellatrix i Tonks pomyślała, że nie mogłaby tego lepiej ująć.
Nie czekając dłużej, skupiła się porządnie i wkrótce głośny
trzask oznajmił światu, że oto gdzieś w pobliżu odbyła się
teleportacja.
Drzwi
padły z hukiem pod dwoma naraz zaklęciami i trójka napastników
wpadła do przedpokoju... Ale czy przywitanie sprawiło im
przyjemność, gospodyni już nie wiedziała.
2.
Szła
szybkim krokiem w stronę Trzech Mioteł, starając się pamiętać,
że w tym stroju nie należy trzymać rąk w kieszeniach ani żuć
gumy do żucia. No, może z tą gumą to przesada.
Noc
była mglista, zapach węglowego dymu i opadłych liści słał się
nisko i chwilami Tonks miała wrażenie, że brodzi w tych oparach
jak w wodzie. Zanim doszła do knajpy, zdążyła już się nawet
poczuć nieswojo - co zdarzało jej się rzadko, lecz tym razem miała
w końcu całkiem znośne usprawiedliwienie. Nie co dzień kolesie
Voldemorta najeżdżają człowiekowi na mieszkanie.
Kiedy
wreszcie weszła do wciąż jeszcze jasnej i pełnej ludzi sali w
Trzech Miotłach, poczuła ulgę, jakby wszystkie kłopoty były już
za nią. W duchu pobłogosławiła Dumbledore'a, starego uparciucha,
że uparł się i tym razem. Samotna wędrówka do Hogwartu byłaby
raczej szarpiącym nerwy przeżyciem.
Usiadła
przy małym stoliku pod oknem i zamówiła kawę z paroma kroplami
Ognistej Whisky. Piła ją powoli, starając się wyglądać na
zrelaksowaną i wyczekującą - powiedzmy, na mężczyznę. Jak znała
Dumbledore'a, nie przyśle do niej przecież Minerwy.
Po
jakimś kwadransie drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem i smugi
szarawego oparu wpłynęły do środka. Zaraz potem do pubu weszły
dwie postaci w płaszczach z kapturami i Tonks udała, że nic jej to
nie obchodzi. Ktokolwiek miał się z nią zobaczyć, wie, kogo
szukać, a lepiej nie przyciągać niepotrzebnych spojrzeń. I tak
chętnie by się sama ochrzaniła za idiotyczny pomysł z ładną
buzią - kilku czarodziejów zerkało na nią z zainteresowaniem,
które było ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowała.
Dwóch
zakapturzonych ludzi podeszło do baru i jeden z nich przywołał
Rosmertę niecierpliwym gestem dłoni.
-
Grzane wino, dwa razy - powiedział i Tonks zesztywniała nad swoją
kawą, kurczowo ściskając łyżeczkę. Ten głos - słyszała już
dzisiaj ten głos! To ten mężczyzna upewniał się, czy na pewno
wróciła do domu.
Opanowała
się szybko. Na razie jeszcze jej nie widzieli, a nawet gdyby - nie
musieli wiedzieć, jak wygląda. Teraz trzeba było tylko uważać,
żeby ten, kto po nią przyjdzie, nie wpakował się w
kłopoty.
Minęło
jeszcze kilka nieznośnie wlokących się minut. Kawa się skończyła,
więc Tonks siedziała nad pustą filiżanką, nie odważając się
podejść do baru i zamówić coś jeszcze. Czuła na sobie przelotne
spojrzenie tamtego, ale nie podniosła oczu, powtarzając sobie, że
on przecież tylko przepatruje tłum i że na pewno nie patrzył na
nią specjalnie.
To
do ciebie niepodobne, Tonks, powiedziała sobie. Nie masz w zwyczaju
trząść portkami przed byle Śmierciojadem.
Drzwi
skrzypnęły w końcu jeszcze raz, zapach dymu i jesieni wypełnił
ponownie wnętrze, a do środka weszło ponownie dwóch ludzi. Tonks
zerknęła na nich spod rzęs - długie rzęsy zawsze sprawdzały się
w robocie - i westchnęła z ulgą.
Rozglądali
się po knajpie zupełnie naturalnie, jak ludzie, którzy weszli z
ciemności do jasnego pomieszczenia. Remus Lupin, w swoim połatanym,
brązowym płaszczu i Severus Snape, w nieskazitelnej czerni. Tak.
Nie mogło być lepiej. Dumbledore dotrzymał słowa...
Lupin
podszedł do baru i zapytał o coś Rosmertę. Pokręciła głową i
zaśmiała się, a Snape ściągnął brwi i ponuro rozejrzał się
po pubie. Lupin nachylił się do niego i coś niegłośno tłumaczył,
a potem obaj skinęli głowami i Snape najwyraźniej zamówił coś u
Rosmerty. Wkrótce siedzieli obaj niedaleko jej stolika, pijąc każdy
swój napój. Tonks o mało co się nie roześmiała, widząc jak
Lupin opowiada coś żywo gestykulując trzymanym w ręku kuflem
kremowego piwa, podczas gdy długie palce Snape'a obracały nóżkę
kieliszka z czerwonym winem. Jakież to było symptomatyczne!
Czas
jednak leciał, a dwaj zakapturzeni faceci zdążyli już przyjrzeć
się obydwu nowo przybyłym czarodziejom. Tonks wiedziała, że przy
wyrównanych siłach - a właściwie przy zdecydowanej przewadze
Lupina i Snape'a, poprawiła się buntowniczo - tamci nie odważą
się zaatakować w gwarnym pubie, ale... Och,
do licha
- pomyślała.
W
tym samym momencie Lupin podniósł głowę i zerknął wprost na
nią. Uśmiechnął się, jakby uśmiechnął się do przypadkowej
ładnej dziewczyny, ale wiedziała, że ją rozpoznał. Uśmiechnęła
się w odpowiedzi, tak, jakby uśmiechnęła się do obcego, lecz
miłego faceta, a wtedy on podniósł się i ruszył ze swoim piwem w
jej stronę.
-
Można się przysiąść? - zapytał uprzejmie.
-
A pana kolega nie będzie zły? - odpowiedziała pytaniem.
-
Nie, chyba nie - uśmiechnął się znów Lupin. - To można? Jestem
Remus.
-
Fay - przedstawiła się. Zawsze podobało się jej to imię - gdybyż
tak dało się to w odpowiednim czasie podpowiedzieć mamie.
-
Jak królowa wróżek - powiedział Lupin szarmancko i usiadł
naprzeciw niej.
Popatrzył
jej prosto w oczy i Tonks wiedziała, że nawiązuje kontakt
telepatyczny. Lekko skinęła głową i sama również skupiła się
na odpowiedzi na jego wezwanie.
-
Czy zamówić coś dla pani, Fay? Wszystko
w porządku? Siedzą tu dwaj tacy goście, Severus ich rozpoznał.
Spróbuje ich wybadać.
-
Nie, dziękuję. Wypiłam właśnie kawę. To
ci sami, którzy byli z Bellatrix. Chyba mnie jeszcze nie poznali,
ale was na pewno.
-
Ach, rozumiem. Mam nadzieję, że nie czeka pani na nikogo. O
nas się nie martw, ważne, żeby tobie nic się nie stało. Nie
wiem, czy zdajesz sobie sprawę, ale jesteś na linii strzału. Jak
będzie bezpiecznie, to pogadamy.
-
Nnie... To znaczy czekałam. Ale nie przyszedł. O
Jezu, ale melodramat odstawiam. Tylko nie róbcie żadnych cyrków,
to ja tu w końcu jestem aurorem.
-
Niemożliwe, żeby ktoś zignorował kogoś takiego, jak pani. Jak
widzisz, też umiem robić z siebie idiotę. Słuchaj, nie ma czasu
na odstawianie bohaterki. Severus tu zostanie i postara się
zablokować tamtych dwóch, a my się za chwilę zabieramy. Jest
jeszcze Bellatrix, i można się spodziewać, że będzie czekała
gdzieś w pobliżu bramy Hogwartu, pewnie nie sama. Nie ma tylu znowu
miejsc, gdzie mogłabyś uciekać, i ona to pewnie wie. Lepiej będzie
nie dawać jej informacji, że faktycznie jesteś w szkole.
-
Jak pan widzi... To
jak się stamtąd wydostaliście bez zwracania jej uwagi?
-
Może mogę jakoś pani wynagrodzić rozczarowanie. Severus
wyszedł przejściem spod Wierzby Bijącej, a ja byłem u młodych
Weasleyów na Pokątnej. Do Hogwartu najbezpieczniej będzie wrócić
przez Miodowe Królestwo. Trzeba się będzie włamać, ale trudno.
Wiem, że wyda ci się to wszystko zbytkiem ostrożności, ale wiesz
jak jest.
-
Czy ja wiem? Miło, że pana obchodzi moje samopoczucie. Zapomniałam,
że rozmawiam z Huncwotem. Dobra, ja nawet lubię włamania.
-
Jest pani uroczą kobietą. Naprawdę,
Tonks, fajnie wyglądasz. Słuchaj, zrywam kontakt, to ryzykowne,
teraz pogadamy chwilę i zaproszę cię na spacer. Severus bardzo
ładnie się dąsa.
Tonks
zerknęła na Snape'a i uśmiechnęła się. Istotnie, Mistrz
Eliksirów siedział przy stole i obracał kieliszek w palcach z miną
kwaśną i nieprzyjemną. Na wpół przykryte powiekami czarne oczy
błysnęły niecierpliwie, gdy odkrył na sobie jej wzrok i Tonks
musiała przyznać mu rację. Szybko popatrzyła z powrotem na Remusa
i zamrugała kokieteryjnie. Remus o mało nie wybuchnął śmiechem i
Tonks również stłumiła chichot. Tak, kokieteria nigdy jej,
cholera, nie wychodziła.
Zamienili
jeszcze kilkanaście zdań, równie miałkich i głupich jak początek
rozmowy, aż wreszcie Lupin zapytał ostrożnie:
-
Czy mógłbym... Czy pogniewałaby się pani, gdybym zaprosił panią
na spacer? Jest taka piękna noc. Tajemnicza.
-
Właściwie to chętnie - z udawanym wahaniem powiedziała Tonks,
tłumiąc śmiech. - Tutaj jest dość duszno. Moglibyśmy na
przykład przejść się na ten śliczny, stary cmentarz.
Zabrzmiało
to dziwnie, ale do cmentarza szło się drogą wiodąca mniej więcej
w pobliżu Miodowego Królestwa. Lupin uśmiechnął się (jakiś
nerwowy nawyk, czy co) i wstał. Wziął od niej torbę i podał
ramię. Kierując się za nim ku wyjściu Tonks stwierdziła, że
bardzo dobrze zrobili, prowadząc tę idiotyczną rozmowę: jeden z
tamtych facetów, zsunąwszy lekko kaptur tak, żeby wciąż skrywał
mu większą część twarzy, sączył wciąż swoje grzane wino i
odprowadzał ją spojrzeniem, które tylko pozornie wyrażało leniwą
pożądliwość. Naprawdę - tak zupełnie naprawdę - było to żywe,
taksujące spojrzenie, które zauważył też najwyraźniej
Severus.
Powoli,
jakby mu się znudziło, odstawił kieliszek i rozejrzał się po
sali. Skrzywił się na widok kilku gruchających par; ironicznie się
uśmiechnął, rozejrzał znów, tym razem zerkając również przez
ramię i dopiero wtedy zdecydował się dostrzec tamtych dwóch.
Wstał i z kieliszkiem w ręku ruszył ku nim.
-
Silas! - powiedział i przysiadł się do nich, nie zważając na
grymas niezadowolenia, który przebiegł przez ocienioną kapturem
twarz. - Silas Ruthyn. Nie wiedziałem, że znów jesteś w
Szkocji.
-
Szybko - usłyszała cichy jak tchnienie szept Lupina i przebiwszy
się wreszcie pomiędzy stolikami ku wyjściu wymknęli się na
zewnątrz. Tonks odetchnęła. Udało się jej jakoś niczego nie
przewrócić - miała okropną pewność, że wywrócenie krzesła
mogłoby dla niej oznaczać natychmiastową dekonspirację.
Dopiero,
kiedy skręcili w jedną z uliczek, Tonks odważyła się odezwać:
-
Nie będzie miał kłopotów? - spytała. - Sztywny drań bo sztywny
drań, ale nie życzę mu problemów.
-
Poradzi sobie - mruknął Lupin. - Martw się o siebie.
-
Nie przesadzaj - żachnęła się. - Przecież nawet nie jestem żadną
szyszką.
-
Twoja ciotka ma bardzo dobry powód, żeby pozbyć się ciebie...
Fay.
Głos
Lupina był cichy i spokojny, ale Tonks znała go dość długo, żeby
nie dać się zwieść pozorom. Coś się rzeczywiście działo,
inaczej między brwiami Remusa nie byłoby tej pionowej zmarszczki, a
w jego ciepłych oczach - stalowego błysku. Zawsze, kiedy widziała,
że jego oczy tak połyskują, nie mogła sobie nie przypomnieć, że
Lupin jest wilkołakiem. Nie odpowiedziała więc nic, tylko
przyspieszyła kroku, klnąc w duchu na tę idiotyczną spódnicę.
Z
dłońmi zaciśniętymi na różdżkach minęli pospiesznie kilka
pustych i ciemnych uliczek, skręcając i skracając sobie drogę
przez uśpione podwórka. W końcu znaleźli się przed dużymi,
oszklonymi drzwiami, nad którymi wesoły szyld, którego barwy w
ciemności zbłękitniały i przygasły, oznajmiał, że stoją przed
Miodowym Królestwem.
-
Teraz ty - powiedział Lupin niemal bezgłośnie. Skinęła głową i
wyciągnęła różdżkę. Skupiła się. Jeśli chodziło o takie
rzeczy, jej wrodzona niezdarność znikała jak bogin potraktowany
Riddikulusem. Szybko wykryła zaklęcia zabezpieczające, zdjęła
je, szczególnie ostrożnie poczynając sobie z alarmami dźwiękowymi,
a następnie skinęła na Lupina, który dotąd ją ubezpieczał.
Drzwi odskoczyły bezgłośnie i oboje wślizgnęli się do środka.
Tonks zabezpieczyła wejście starannie, rzucając czary w tej samej
kolejności, w jakiej założono je poprzednio, a przez ten czas
Remus zdążył już otworzyć drzwi prowadzące do piwnicy.
W
jakimś dziwnym rozgorączkowaniu, może spowodowanym adrenaliną, a
może przeciwnie - lękiem, tak obcym jej naturze, Tonks podążyła
za swoim przewodnikiem po schodach w dół, zamykając za sobą
starannie drzwi i natychmiast potykając się o własną nogę.
Znaleźli się w całkowitej ciemności, więc Lupin mruknął
"Lumos" i blade, niebieskawe światło oświetliło ich
twarze.
-
To tutaj - szepnął i wskazał różdżką na jedną z kamiennych
płyt posadzki. - Poświeć, podniosę to.
I
już po chwili obiema różdżkami zasuwali płytę z powrotem na
miejsce, kuląc się w wąskim i niskim tunelu.
-
Dumbledore czeka na nas na końcu - powiedział Lupin krzepiącym
głosem. - Potem zaczekamy razem na Severusa i dowiemy się, co
zdziałał.
Skinęła
głową w ciemności, dopiero po chwili zdając sobie sprawę z tego,
że nie mógł jej zobaczyć.
-
Dobrze - odparła więc. - Prowadź.
Więc
znów zapalili różdżki i mozolnie ruszyli naprzód. Tonks kilka
razy zrzuciła sobie na głowę jakieś kamyki czy ziemię, klęła
też wciąż w duchu na spódnicę, która nieco ograniczała jej
ruchy.
-
Ciężki miałaś wieczór - powiedział Lupin, kiedy tunel poszerzył
się i podwyższył na tyle, że mogli iść wyprostowani, obok
siebie . - Ale już po wszystkim. Za godzinę będziemy w łóżkach.
A
Tonks, nie bez racji, pomyślała, że brzmi to nieco nazbyt
optymistycznie.
3.
Takie
to było dziwne, jak sen w gorączce. Dumbledore, czekający na nich
na końcu tunelu. Pogrążony we śnie Hogwart. Szybki marsz do tak
dobrze znanego gabinetu, gdzie na stolikach wahały się, kręciły i
uwijały delikatne, srebrzyste instrumenty, niebieskawe w świetle
różdżek, zanim złocisty, ciepły ogień rozbłysnął w kominku.
Ten ogień dopiero odczarował wszystko i Tonks westchnęła z
zadowoleniem, wyciągając do niego ręce.
Wezwany
skrzat postawił przed nimi w powietrzu kubki pełne herbaty z
cytryną; przyjęli je z wdzięcznością i parząc sobie usta pili
ją małymi łykami, jedno przez drugie zdając relację z tego, co
się wydarzyło. Skrzat zabrał tymczasem torbę Tonks i z trzaskiem
zniknął im sprzed oczu.
Dumbledore
słuchał ich uważnie, przemierzając wszerz i wzdłuż swój
gabinet i od czasu do czasu kiwając głową.
-
Jakim imieniem Severus go przywitał? – zapytał w końcu z
roztargnieniem.
-
Wydawało mi się, że Silas – powiedziała Tonks. – Ale nazwisko
mi uciekło. Czy Snape nie powinien tu już być?
-
Nie wiadomo – pokręcił głową Dumbledore. – Może udało mu
się rozgadać tamtego. To był ktoś, kogo znamy?
Oboje
pokręcili bezradnie głowami.
-
No dobrze – powiedziała w końcu Tonks. – Silas Silasem, a ja
bym chciała wiedzieć, jaki interes miała do mnie ciotka.
-
Prawdopodobnie chciała cię zabić – powiedział Dumbledore
spokojnie. – Naprawdę nie przyszło ci do głowy, że chodzi o
pieniądze?
-
Pieniądze? – zdziwiła się Tonks. – Przecież ja nie mam
pieniędzy. Z rodzinnych dóbr moją mamę dawno wystukali, a po
tacie na pewno nic nie odziedziczę. Jestem kobieta pracująca. No
chyba, że bogato wyjdę za mąż, cha, cha, bardzo śmieszne.
-
Nic podobnego – zaprotestował Lupin. – Jak wiesz, Sy-Syriusz też
był wykluczony, a przecież to on odziedziczył dom i majątek
swoich rodziców. To nie takie proste. Twoja matka jest najstarszą z
trzech sióstr. Główna linia Blacków wygasła...
Tonks
spuściła głowę. Minęło kilka miesięcy, a Remus wciąż tylko z
najwyższą niechęcią i trudem mówił o czymkolwiek, co związane
było z Syriuszem. Trudno mu się było dziwić, doprawdy.
-
Majątek jest dziedziczony pod klauzulą niepodzielności i z
zastrzeżeniem, że jeśli wszystko przejmuje osoba spoza głównej
gałęzi rodu, to powinna już mieć dzieci – dla zapewnienia
ciągłości dalszego dziedziczenia. Łapa... Syriusz sporządził
testament – zrobił tam zapisy na rzecz Harry’ego i parę innych
– ale poza tymi zastrzeżeniami... Jesteś gwarancją, że twoja
matka otrzyma spadek po S-Syriuszu. Gdybyś nie żyła, majątek
przeszedłby na Narcissę Malfoy, która ma syna. Rozumiesz teraz?
-
Nie za bardzo – Tonks zmarszczyła brwi. – Bo jeśli tak się
sprawy mają, to powinna mnie chyba ścigać cioteczka Narcissa, a
nie cioteczka Bellatrix, nieprawdaż?
-
Możesz być pewna, że obie cię ścigają – powiedział
Dumbledore poważnie. – Tyle, że Narcissa ma teraz co innego na
głowie.
-
Lucjusz Malfoy siedzi – pokiwała głową Tonks. – O, cholera. To
znaczy, że jeśli mnie dotąd nie rozszarpała, to pewnie zaczęła
knuć coś subtelniejszego?
-
Zawsze była raczej typem trucicielki, niż nożowniczki – obrazowo
wyjaśnił Dumbledore. – Ale raczej po prostu czym innym jest
zajęta. Ma męża w więzieniu, nie sądzę, żeby tak po prostu go
tam zostawiła.
-
Od kiedy to wszystko wiecie? – spytała Tonks, wzdychając. – I
dlaczego ja nic nie wiedziałam?
-
Dziś wczesnym wieczorem Urząd Do Spraw Spadkowych wydał orzeczenie
na korzyść twojej mamy – mruknął Lupin. – Nikt się nie
spodziewał, że kochające siostrzyczki ruszą do akcji tak szybko.
Twoi rodzice są bezpieczni – uśmiechnął się blado. – Urząd
ma taką procedurę, wynikającą z dawnych doświadczeń, że nagła
i podejrzana śmierć głównego spadkobiercy powoduje przepadek
majątku na cele charytatywne.
Milczeli
chwilę.
-
A to wtopa – powiedziała w końcu Tonks, starając się, żeby jej
głos brzmiał dziarsko i niefrasobliwie. – Cholera, naprawdę. Co
ja teraz mam robić?
-
Na razie zostać tutaj, zanim nie dowiemy się czegoś więcej.
Jakby
w odpowiedzi na słowa Dumbledore’a, na schodach odezwały się
szybkie kroki i wkrótce w drzwiach stanął Severus Snape.
Skłonił
się oszczędnie.
-
Siadaj, Severusie, siadaj. Jakie wieści? – spytał Dumbledore,
wskazując mu wolny fotel przy kominku.
Snape
usiadł na krześle pod oknem i założył nogę na nogę.
-
Cóż – powiedział sucho. – Porozmawiałem ze starym znajomym...
Boże, jak ten facet śmierdział.
Tonks
wybuchnęła śmiechem.
-
To moje łajnobomby – wykrztusiła. – Zostawiłam w przedpokoju
prawdziwe pole minowe.
-
Ruthyn nie bardzo mi ufał – powiedział Snape. – Powiedział
tylko tyle, że kogoś szuka, ale nie powiedział po co, ani kogo.
Nie nalegałem, bo wyszłoby to podejrzanie. Za to on spytał, czy
znam dziewczynę, z którą wyszedł Lupin. Powiedziałem, że nie
odpowiadam za osobliwe gusta przygodnych znajomych.
-
Dzięki – zaśmiała się Tonks. – To trzeba aż osobliwych
gustów, żeby się ze mną umawiać?
Snape
zignorował ją całkowicie.
-
Dałem mu do zrozumienia, że umówiłem się z Lupinem, żeby go
trochę naciągnąć na informacje i że przypadkowo poznana
dziewczyna była dla niego dobrym pretekstem, żeby się wymigać.
Myślę, że wziął to za dobrą monetę.
-
Miejmy nadzieję – skinął głową Lupin. – Za nami nikt nie
szedł, dziękuję ci, Severusie.
-
Za mną za to owszem – powiedział Snape chłodno. – Nie mieli
innego wyjścia. Wyobraź sobie, Lupin, że we Wrzeszczącej Chacie
przyłapałem Pottera z panną Lovegood na... eee... rendez-vous.
Obawiam się, że znów ktoś będzie miał mi za złe, że dałem im
szlabany, ale doprawdy...
-
Nie sądzę, żeby ktoś oprócz Harry’ego miał ci to za złe –
uśmiechnął się Lupin. – Jeśli tylko odjąłeś tyle samo
punktów obydwu domom.
-
Niezupełnie – warknął Snape. – Powiedziałem Potterowi, że
dżentelmen musi czasem zdobyć się na kurtuazję wobec damy i
odjąłem Gryfonom punkty za dwoje.
-
Naprawdę, Severusie...
-
Muszę dbać o reputację – powiedział sztywno Snape i Tonks
roześmiała się z całego serca.
-
Dobrze, dobrze, nieważne – uciął Dumbledore. – Wracając do
tego... jak mówiłeś, że ma na nazwisko?
-
Ruthyn. Silas Ruthyn. Nikt ważny. Zawsze się kręcił koło
Lestrange’ów. No więc, jak już mówiłem, wiele z niego nie
wyciągnąłem. Był ostrożny i dość sprytny.
Na
chwilę zamilkł, a potem ciągnął niechętnie:
-
Coraz mniej mi ufają, sir. Czemu się trudno dziwić. Trzeba będzie
pomyśleć o wprowadzeniu kogoś nowego. Niekoniecznie natychmiast,
ale źle by było, gdyby po zdemaskowaniu mnie został pan bez
informacji.
-
Nie mów tak, Severusie – powiedział Dumbledore w nagłej ciszy.
Nawet płomienie na kominku jakby przygasły.
Snape
wzniósł oczy do sufitu, krzywiąc się.
-
Dlaczego? – spytał kwaśno. – Umiejętność przewidywania to
nic złego.
Dumbledore
potrząsnął głową.
-
Chyba po prostu nie mogę się pogodzić z tym, że mogę stracić
kogoś z was – powiedział cicho.
-
Tak – powiedział Lupin. – To chyba nasza największa
słabość.
Tonks
poruszyła się niespokojnie.
Chciała
powiedzieć, że to nieprawda. Że właśnie w przyjaźni,
przywiązaniu, oddaniu jest ich największa siła. Ale wyobraźnia
podsunęła jej widok martwego Syriusza Blacka tak, jak jej
opowiadano: wpadającego w nicość z szeroko otwartymi, jakby
zdziwionymi oczami. I nie trzeba było wiele, żeby wyobrazić sobie
Snape’a ugodzonego zielonym promieniem, osuwającego się na ziemię
w kręgu zakapturzonych postaci... Lupina, z jego miłą, łagodną
twarzą nieżywą i wykrzywioną przerażeniem... Dumbledore’a,
leżącego na wznak, ze stłuczonymi okularami i krwią w kąciku
ust... i światło gasnące w ich oczach.
Tak.
To było paraliżujące. Zrobiłaby wszystko, żeby do tego nie
doszło. Oni też nie daliby jej zginąć. I Voldemort najpewniej
doskonale o tym wiedział. Milczała więc tylko, w duchu przyznając
rację Remusowi.
-
Voldemort nigdy tego nie zrozumie – powiedział Dumbledore. – I
nigdy tego mieć nie będzie.
-
Nie potrzebuje – powiedział gorzko Remus. – Ma za to
Niewybaczalne. I bandę fanatyków po swojej stronie.
-
Dzieci – powiedział Dumbledore ze współczuciem. – Bardzo to
niesprawiedliwe. Chciałbym to od was odwrócić i zrobiłbym to,
gdybym tylko mógł. Chciałbym wam udowodnić, że dysponujemy
naprawdę potężną bronią, jeżeli darzymy przyjaźnią, kochamy –
bardzo potężną.
Snape
zaśmiał się krótko i nieprzyjemnie.
-
Sentymentalizm – powiedział szorstko. – Jest, jak jest. W
najbliższym czasie trzeba będzie jakoś rozwiązać sprawę Tonks.
Nie może się ukrywać przez całe życie, widzieliśmy, jak się to
kończy.
Lupin
drgnął i jego szczupłe ręce zacisnęły się na poręczach
fotela.
-
Myślę, że sobie poradzę – powiedziała Tonks. – Ktoś tylko
musi zlikwidować moje mieszkanie, a ja przybiorę jakiś mało
przyciągający uwagę wygląd i...
-
Pracujesz w Ministerstwie – powiedział Lupin z wahaniem. – Czy
rzuciłabyś...
-
Nie, skąd! – zawołała Tonks. – Przecież chyba mogłabym
pracować dalej? To ważne... dla nas, dla Zakonu znaczy.
-
To bardzo niebezpieczne – zauważył Lupin z niepokojem.
-
Gdzieś bym po drodze zmieniała wygląd na mój własny i już –
powiedziała obronnie. – Nikt by nie skojarzył.
-
Może tak, może nie – uciął Snape. – Czy możemy to omówić
jutro? Jest trzecia. Jutro wprawdzie sobota, ale...
-
Jasne, jasne – przytaknął Dumbledore. – Tonks, zaprowadzę cię
do twoich pokojów.
-
Pójdę z wami – powiedział Lupin.
-
Jeśli pozwolicie, ja nie – powiedział chłodno Snape. –
Dobranoc.
Skłonił
się znów i wyszedł, nie czekając, czy ktoś mu odpowie.
-
Zawsze to samo – westchnął Lupin, uśmiechając się krzywo. –
Co za człowiek.
Dumbledore
zmilczał, zerkając tylko z ukosa na Remusa, i zmilczała też
Tonks. Myślała właśnie, nie bez zaskoczenia, że Snape po prostu
okropnie się boi. Zupełnie, zupełnie tak samo, jak wszyscy
pozostali. I było jej z tą wiedzą bardzo niewygodnie.
Nigdy
wcześniej nie myślała o strachu. Brała życie za rogi i
rozprawiała się z nim, jak mogła najlepiej, ale nigdy jeszcze nie
odczuwała strachu. Owszem, martwiła się o rodziców, miewała
tremę i momenty przerażenia – różne się w końcu rzeczy
robiło. Ale nigdy wcześniej lęk nie przejął jej chłodem – a
teraz czuła się, jakby jej serce zostało uwięzione w lodowych
okowach. I nagle jakoś wyraźniej widziała cudzy
strach.
Potrząsnęła
głową, jakby to mogło rozpędzić tę koszmarną, dołującą
atmosferę.
-
Dobra – powiedziała. – Gdzie będę spać?
4.
Po
drodze marudzili, żartując i gwarząc przyjaźnie, jakby nic się
właściwie nie stało. Dumbledore znał mnóstwo znakomitych
dowcipów, z których zgodnie się zaśmiewali, idąc przez
wyludnione cokolwiek zachodnie skrzydło zamku. Remus swoim zwyczajem
wtrącał czasem do rozmowy jakąś subtelną uwagę, która
powodowała, że Tonks raz po raz dostawała głupawki.
W
końcu weszli za nią do niewielkiej komnaty o bielonych ścianach.
-
Za tymi drzwiami jest sypialnia – powiedział Dumbledore
uśmiechając się ze zrozumieniem na jej entuzjastyczny pomruk. –
A za tamtymi łazienka.
-
Cudownie – Tonks rozejrzała się za swoją torbą i znalazła ją
na jednym z drewnianych zydli. Odwróciła się do wysokiego okna,
przez które blade światło gwiazd przesiewało krótkie, połamane
promyki. – Myślę, że będę spała jak suse... Boże święty,
co to było?
Rzuciła
się do okna, stojąc we wnęce odwróciła się do swoich
towarzyszy.
-
Znak – powiedziała bez tchu. – Mroczny Znak!
Remus
wyraźnie pobladł; w kilka kroków był już przy niej i otwierał
okno, żeby małe szybki nie zniekształcały widoku.
-
Rzeczywiście – powiedział napiętym głosem, wychylając się w
ciemność. – Myślę, że to nad Hogsmeade.
Dumbledore
nie poruszył się.
-
Trzeba natychmiast tam iść – powiedział. – Będziesz mi
towarzyszył, Remusie?
-
Pójdę z wami – zasugerowała Tonks, starając się nadać swojemu
głosowi stanowcze brzmienie. – Zmienię wygląd i...
-
Zostań tu, jak cię proszę – oczy Lupina błysnęły
ostrzegawczo. – Naprawdę, dziewczyno. Może byś łaskawie
zaczekała, aż się koło ciebie uspokoi?
-
Podczas kiedy wy się będziecie narażać i obrywać? Nie, dziękuję
– fuknęła Tonks. – Może jestem nudna z tym przypominaniem, ale
jestem aurorem.
-
Zostań tu, dziecko – wtrącił Dumbledore stanowczo. –
Ściągniesz kłopoty na wszystkich.
Tonks
otworzyła usta, a potem zdecydowanie je zamknęła. Jednocześnie
rozległo się stanowcze pukanie do drzwi.
-
Proszę – powiedziała, nabierając oddechu. W drzwiach stanął
Snape.
-
Mroczny Znak, sir – powiedział pospiesznie do Dumbledore’a,
całkowicie ignorując Tonks i Lupina.
-
Wiem – skinął głową Dumbledore. – Jesteś wzywany?
-
Nie – odparł Snape. – Na razie nie. Dlatego...
-
To źle. Pójdziemy tam z Remusem – przerwał mu dyrektor. – Albo
raczej się teleportujemy spod bramy. Czekaj na mnie, zawiadom, gdyby
coś się działo.
Tonks
odwróciła się do okna, wpatrując się w zielonkawy, upiorny,
olbrzymi kształt unoszący się ponad... cóż tam jeszcze było?
-
Pali się – powiedziała, przełykając zgorzkniałą nagle ślinę.
– Pożar.
Trzej
mężczyźni odwrócili się jak na komendę w stronę okna.
Rzeczywiście, niżej, pod zielonkawą zorzą Mrocznego Znaku pełgał,
jak po krawędzi kartki, pomarańczowy blask.
-
Nie ma czasu – powiedział Lupin szorstko. – Ruszamy.
Dumbledore
skinął głową i obaj ruszyli ku drzwiom, pozostawiając na środku
komnaty nieruchomą Tonks i nieruchomego Snape’a.
To
ona pierwsza zebrała się w garść. Westchnęła, rozluźniła
ręce, które nie wiedzieć kiedy zacisnęły się jej w pięści i
usiadła na jednym z drewnianych zydli.
Snape
rzucił na nią okiem i również odetchnął głęboko.
-
Przepraszam za najście – powiedział, zerkając na nią z ukosa. –
Już idę.
-
Nie – wyrwało się jej i Mistrz Eliksirów zatrzymał się w pół
teatralnego ruchu.
-
Słucham? – spytał niedowierzająco.
-
Oboje będziemy przecież na nich czekać – powiedziała, rumieniąc
się z zakłopotania. – Może zaczekamy razem.
-
Nie pojmuję tego waszego pociągu do stadnego życia – mruknął
Snape, zdejmując chudą dłoń z klamki i chowając ją w fałdach
płaszcza. – I co mielibyśmy robić? Grać w szachy? A może w
Scrabble’a?
-
Nie, cholera, moglibyśmy pogadać! – zezłościła się Tonks. –
Ale z ciebie sztywniak.
-
A myślałaś, że co? Że moje hobby to zabawianie nieopierzonych
aurorek? - spytał ironicznie Snape.
-
Przeszkadza ci, że jestem nieopierzona, czy że jestem
aurorem?
Snape
nie odpowiedział jej, uśmiechnął się tylko drwiąco.
-
Co masz do aurorów? – spytała zapalczywie.
-
Nic – powiedział oschle. – Zupełnie nic. Jeśli tylko
mogę.
Odwrócił
się – i po prostu wyszedł, zostawiając ją samą w pustym
pokoju. Przez chwilę patrzyła bezmyślnie na zatrzaśnięte za nim
drzwi, a potem podeszła do okna, przez które wciąż wpadało
chłodne, pachnące dymem i więdnącą trawą powietrze. Wychyliła
się i po chwili intensywnego wypatrywania dostrzegła w dole dwie
niewielkie sylwetki, spieszące ku bramie Hogwartu: Dumbledore i
Lupin, w powiewających płaszczach, mali jak ołówki pod
fluorescencyjnym, kolosalnym Znakiem.
Czy
nie jest to,
pomyślała niespokojnie, zupełnie
jak z nami wszystkimi? Strasznie jesteśmy mali wobec tego
wszystkiego. Boję się.
Popłakała
sobie chwilę niegłośno, wiedząc, że zaraz poczuje się lepiej.
Wytarła nos, zdematerializowała chusteczkę i mijając lustro
rozmierzwiła sobie włosy, żeby wyglądać bardziej bojowo.
-
Czy panna Tonks życzy sobie wziąć kąpiel albo coś zjeść, albo
wypić? – odezwał się od wejścia pełen szacunku głos skrzata.
Odwróciła się i uśmiechnęła, jak mogła najmilej.
-
Wypiłabym, owszem, herbatę z miodem i cytryną – powiedziała. –
A kąpiel zaraz sobie zrobię, dziękuję.
Skrzat
skłonił się i zniknął z cichym trzaskiem, a Tonks ruszyła do
łazienki – przytulnej i ciepłej, wyłożonej jasną, kamienną
mozaiką. Usiadła na brzegu wanny i odkręciła kurek z gorącą
wodą.
-
Plum – powiedziała, a pierwszy chlust wody uderzył o dno ze
znajomym hałasem.
I
zrobiło jej się trochę raźniej.
5.
Tonks
obudziła się z jakiegoś nie zapamiętanego, strasznego snu z
bijącym sercem. Zerwała się oddychając ciężko i usiadła na
łóżku. Za oknem już dniało, szarawe światło wpadało przez
okno do sypialni. Nie pamiętała, kiedy się położyła, ale
najwyraźniej spała kilka godzin, bo czuła się bardziej wypoczęta
i odrobinę – przyjemnie – obolała po wędrówce przez podziemny
korytarz. Nic, czego kolejna wizyta w gorącej wodzie nie mogłaby
uleczyć.
Nie
chciało się jej już spać, bo kiedy tylko obudziła się, na wpół
tylko pamiętając, co jej się śniło, przypomniała sobie
natychmiast wydarzenia poprzedniego dnia. Wygramoliła się więc
spod kołdry i pobiegła pod gorący prysznic, po drodze wyciągając
z torby dżinsy i niebieską koszulkę z napisem “Vino pellite
curas” (nie miała pojęcia, co to znaczy, ale wściekle podobały
jej się srebrne literki).
Spędziwszy
w łazience satysfakcjonującą ilość czasu, poczuła się znacznie
lepiej, mimo że rozbiła ceramiczny pojemnik na szczoteczki. Wróciła
do środkowej komnatki, z ręcznikiem na wilgotnych włosach i
szczoteczką do zębów w ręku i uśmiechnęła się na widok
skrzata, który właśnie zamykał drzwi sypialni, najwyraźniej
wyręczywszy ją w obmierzłym dziele ścielenia łóżka.
-
Dyrektor Dumbledore zaprasza panienkę na śniadanie – powiedział,
kłaniając się na jej widok. – Czy Groszek ma powiedzieć, że
panienka już wstała?
-
Jasne – powiedziała Tonks. – A czy mogę spytać, czy wstał już
pan Remus Lupin?
-
Pan Lupin nie zatrzymał się tu na noc – skrzat zamrugał
wyblakłymi oczami.
-
Nie?... – Tonks ukryła rozczarowanie pod kolejnym uśmiechem (co
do licha, czyżby zaraziła się od Remusa?). – Szkoda. Myślałam,
że go jeszcze spotkam.
-
Groszek powie Dyrektorowi, że panienka przyjdzie do niego...
kiedy?
-
Zaraz – powiedziała Tonks. – Zaraz u niego będę.
I
rzeczywiście, po około dziesięciu minutach mruczała już hasło
kamiennemu gargulcowi strzegącemu wejścia do gabinetu
Dumbledore’a.
Stary
czarodziej przywitał ją serdecznie, ale widać było, że jest
zmęczony i przygnębiony.
-
Co się stało? – spytała wprost, kiedy zasiedli do niewielkiego
stolika. – I gdzie jest Remus?
-
Remus wybrał się do Nory – wyjaśnił Dumbledore. – Chciałem
od razu po powrocie wszystko ci opowiedzieć, ale już spałaś.
-
Opowiedzieć wszystko, to znaczy co? – ponowiła pytanie. – Co
się stało? Skąd Mroczny Znak?
-
W mugolskim miasteczku nieopodal Hogsmeade zamordowano dziewczynę w
twoim wieku, podobną do ciebie. To znaczy, wiesz.... krótkowłosą,
o czarnych oczach, noszącą się na sportowo – powiedział cicho
Dumbledore. – Nie była czarownicą. Po prostu wracała z jakichś
tańców... Despoteki czy coś... Jednocześnie podpalono dwa budynki
w Hogsmeade. Nie udało nam się na razie jakoś tego połączyć...
Może Severus...
-
Przecież on tu jest, nie wzywali go, niczego się nie dowie –
zauważyła Tonks, starając się nie zważać na tępy ból, jaki
rozłomotał się jej w skroniach.
-
Nie – pokręcił głową Dumbledore. – Został wezwany około
piątej. Jeszcze nie wrócił, a przynajmniej nic o tym nie wiem. Coś
się też stało u świętego Munga – przysłali niedawno po panią
Pomfrey, mówili o konsylium jakimś... Nic nie wiem i jestem,
przyznam ci się, niespokojny.
Milczeli
chwilę.
-
To co pan mówił... to oznacza, że ta dziewczyna... Zmieniłam
wygląd, więc zabili najpodobniejszą do mnie osobę? – spytała
Tonks schrypniętym głosem. – Więc... więc to właściwie moja
wina, prawda?
-
Nie – powiedział Dumbledore ostro. – Nic podobnego.
-
Cholera – powiedziała Tonks i ukryła twarz w dłoniach.
-
Przestań, dziecko – stary czarodziej westchnął i poklepał ją
po plecach. – Nie wolno ci tak myśleć. Złu zawsze jest winien
ten, kto je popełnia i już. Nie zrobiłaś nic złego.
-
Niby wiem – pokiwała głową dziewczyna. – Ja się tylko tak
koszmarnie czuję, jakbym ją wystawiła. I to mugolkę, która nie
miała szans się obronić! Kto ją zabił?
-
Nie wiemy – Dumbledore westchnął z cicha. – Nie twoje ciotki, w
każdym razie, bo one by rozpoznały, że to nie ty. Swoją drogą,
ta umiejętność rozpoznawania w Metamorfomagu członka rodziny
dotyczy tylko najbliżej spokrewnionych, prawda?
-
Oczywiście, i to nie wszystkich – wzruszyła ramionami Tonks. –
Inaczej nie miałoby to chyba sensu, bo wszyscy jesteśmy jakoś tam
spokrewnieni. Prawie. Mnie mogą poznać rodzice. Ciotki, niestety.
No i dziadek ze strony taty, ale on jest mugolem.
Znów
przez chwilę nie mówili nic.
-
Remus udał się do Nory, żeby opowiedzieć, co się dzieje, a potem
przemknie się na Grimmauld Place i zbada sytuację – powiedział
cicho Dumbledore, jakby te informacje mogły jakoś pomóc. – Wróci
tu później.
-
To dobrze – powiedziała machinalnie Tonks.
Jedli
śniadanie w milczeniu, aż wreszcie po jakimś kwadransie Tonks
podniosła głowę i uśmiechnęła się. Nie, tak się nie dało.
Źle było tak nic nie mówić i pogrążać się w ponurych myślach.
Pomyślę
o tym później.,
-
Stary Nietoperz nie zmienia się z biegiem lat ani na jotę –
powiedziała zatem lekkim tonem. – Chciałam, żeby zaczekał na
was ze mną, ale on lekko mi naubliżał od nieopierzonych aurorek i
poszedł sobie. Co on właściwie ma przeciwko aurorom? Przecież nie
jest już od lat po tamtej
stronie.
-
Jego zapytaj – odparł wymijająco Dumbledore. – Nie odważyłbym
się twierdzić, że wiem, co się dzieje w tych waszych szurniętych
głowach.
Zaśmiała
się.
-
Kiedy przecież pan wszystko wie – powiedziała. – Czasami aż
się pana boję.
-
Bardzo słusznie – odpowiedział kpiąco stary czarodziej. –
Bójcie się, bójcie. Ale mylisz się, jeśli sądzisz, że wszystko
wiem. Nie wiem na przykład, dlaczego nie pijesz swojej
herbaty.
Tonks
zaśmiała się z ulgą, że ma do tego jakiś pretekst, choćby tak
mizerny, jak ten. Stanowczo wolała się śmiać, niż zamartwiać, a
tego ostatniego miała ostatnio aż zanadto.
-
Śniliśmy się mi, ja, Remus i Snape – powiedziała naraz z
namysłem, kiedy już dobrze się wyśmiała i wzięła w obie ręce
kubek z herbatą. – Nie wiem, czemu, ale się przestraszyłam i
obudziłam.
-
Mnie się natomiast śniło posiedzenie Międzynarodowego Kongresu
Alchemików w sześćdziesiątym ósmym. Ściśle mówiąc, że ma
być dzisiaj – zrewanżował się Dumbledore. – Też się
przestraszyłem i obudziłem.
-
Snape miał białą koszulę – przypomniała sobie Tonks i
zachichotała – Może to mnie przestraszyło. Zawsze myślałam, że
wszystko nosi czarne i tylko dopina biały kołnierzyk, żeby można
było odróżnić, gdzie ma głowę.
-
Ej, ej – upomniał ją Dumbledore. – Przestań.
-
A Remus miał niebieską, spraną i wycerowaną przy szyi – dodała
Tonks z czułością. – Lubię go bardzo.
-
Ja też. Wszystkich was zresztą lubię – dyrektor podniósł się
z fotela i wyjrzał przez okno. Słońce wzniosło się nieco wyżej
i światło ociepliło się nieco. – Obawiam się, że będę
musiał iść na oficjalne śniadanie szkolne.
-
Ja nie mogę, prawda?
-
Lepiej nie – pokręcił głową. – Ale podczas posiłków możesz
się snuć po zamku ile chcesz. Dam ci przenośny portal do mojego
gabinetu, zwykle sam z niego korzystam. Dotknij go tylko różdżką,
gdybyś się obawiała, że spotkasz się z kimś
niepowołanym.
Wręczył
jej niewielki amulet przedstawiający otwartą bramę wpisaną w
okrąg.
-
Dziękuję – powiedziała Tonks. – Skoczę pewnie do biblioteki i
wezmę sobie coś do czytania. Jeśli macie kryminały.
Dumbledore
zaśmiał się.
-
A może przeczytasz coś poważniejszego? – zaproponował. –
Czytałaś może taką świetną książkę Webstera o magii i
mugolskich...
-
A powinnam? – z męczeńską miną zapytała Tonks. – Niech mnie
pan nie naraża na stresy. Po to poszłam na aurora, żeby mi nie
kazali więcej czytać tych sztywnych kawałków, gdzie nie ma nawet
pół dialogu.
Kiedy
została sama, przez chwilę chodziła po gabinecie i starała się
wypatrzyć w widocznych w dole oknach Wielkiej Sali, czy uczniowie
zeszli się już na śniadanie. I dopiero wtedy doszło do niej, jak
okropnie boli ją głowa.
Więc
kiedy tylko od Wielkiej Sali wzniósł się gwar głosów, Tonks
opuściła pokoje Dumbledore’a i ruszyła do skrzydła szpitalnego,
tylko po to, żeby stanąwszy na progu infirmerii przypomnieć sobie,
że przecież Poppy Pomfrey być tam nie może, a co więcej – że
na drzwiach wisi kartka:
Pani
Pomfrey informuje uprzejmie, że w dniu dzisiejszym infirmeria będzie
otwarta dopiero od godziny dwunastej. Do tego czasu w nagłych
wypadkach proszę zgłaszać się do Opiekunów swoich Domów.
6.
Tonks
usiadła na ławce we wnęce i ścisnęła skronie rękami.
Jasne.
Przecież Dumbledore mówił o tym, że Poppy poleciała do świętego
Munga.
Oczywiście,
pierwsze, co przyszło jej do głowy, to natychmiast udać się do
Minerwy. Cha, cha.
Siedziała
chwilę, zbierając myśli i zastanawiając się, czy skrzaty mają w
kuchni coś na ból głowy. Doszedłszy do wniosku, że chyba nie,
zdecydowała, że pozostało jej tylko uwarzyć coś sobie samej.
Skoro dyrektor mówił, że Snape’a jeszcze nie ma, przemknięcie
się do jego klasy nie powinno nastręczać problemów. No chyba, że
się znowu na czymś potknie, coś przewróci lub stłucze.
Dobrze
znaną trasę między skrzydłem szpitalnym a klasą eliksirów (w
swoim czasie pokonywaną regularnie raz na dwa tygodnie) Tonks
przebyła w parę minut, starając się nie iść zbyt rytmicznie.
Każdy krok wydawał się wbijać jej w czaszkę tępym kołkiem.
Wkrótce znalazła się przed znajomymi, okutymi drzwiami.
-
Alohomora – powiedziała i zamek odskoczył. To był fajny trick –
jeśli tylko nie było się uczniem, wejście do lochu nie
nastręczało właściwie żadnych trudności. I tak mało kto tam w
ogóle chodził z własnej woli.
Tonks
uchyliła drzwi i przemknęła wzdłuż rzędów ławek do kantorka,
gdzie stała szafa ze standardowymi składnikami, przewracając po
drodze krzesło. Ale tylko jedno.
W
kantorku panował niebieskawy półmrok; skośnie padające światło
wyławiało z ciemności oszklone drzwi szafy. Otworzyła je i
zaczęła przyglądać się flaszeczkom i słoikom. Wszystkie były z
niebieskiego bądź zielonego szkła. Obok stały blaszane, duże
puszki i kilka drewnianych pudełek. Każdy pojemnik miał naklejoną
etykietkę z nazwą zawartości wypisaną pochyłym, ostrym pismem.
Tonks
wyszukała suszone ziele werbeny i tarczycy scutellaria lateriflora,
i wrzuciła do małego kociołka, który pożyczyła sobie ze stołu.
Dodała do tego wszystkiego kilka łyżek miodu, parę kropli olejku
rozmarynowego i chlusnęła spirytusem. Miała szczerą nadzieję, że
dobrze zapamiętała proporcje. Mniej więcej.
Oczywiście,
przewróciła jedną w puszek i do stóp posypały jej się drobne,
suszone chrząszcze, więc zaczęła je pracowicie zbierać – nie
odważyła się machać różdżką na nieznaną sobie substancję. A
kiedy już zamknęła puszkę i – spocona ze zdenerwowania –
postawiła ją na półce, ktoś wszedł do klasy.
W
pierwszej chwili Tonks pomyślała, że to Snape i ogarnęła ją
idiotyczna panika, jakby miała się o co denerwować – w końcu
(do cholery) nie była jego uczennicą od ładnych paru – hmmm –
lat. Cóż, Cholerny Nietoperz wciąż budził w niej respekt. Ale po
chwili uznała, że to nie mógł być on. W końcu Snape poruszał
się prawie bezszelestnie, chyba, że akurat chciał dać wyraz
jakimś nieprzyjemnym emocjom i walił obcasami po kamieniach. Ale
nawet wtedy nie przypominało to w niczym tych ciężkich, niepewnych
i nierównych kroków, jakie rozlegały się w pustej
klasie.
Wstrzymała
oddech. Któż to mógł być? Nabzdryngolony Hagrid?
Ostrożnie
wyjrzała z kantorka i w pierwszej chwili miała wrażenie, że przez
pomieszczenie przesunął się cień. Dopiero po chwili doszło do
niej, że cień raczej by nie hałasował, a ciemna sylwetka
zatoczyła się właśnie z łoskotem wokół kamiennego filaru i
zatrzymała pod przeciwległą do kantorka ścianą, najwyraźniej
opierając o nią głowę.
Różdżka
jakby sama z siebie znalazła się błyskawicznie w jej dłoni i
Tonks zrobiła zdecydowany krok naprzód.
-
Kto tu? – pochylona sylwetka odwróciła się i Tonks nie bez
wstrząsu poznała, mimo wszystko, Snape’a. Ubrany był w czarny
płaszcz z kapturem, nie było widać jego twarzy, ale dało się
natychmiast zidentyfikować jego bardzo białe ręce i schrypnięty
głos.
-
Tonks – powiedziała krótko. – Co jest, Snape? Dałeś w szyję
na balu wampirów?
-
Nie twoja sprawa – odpowiedział. – Do widzenia.
-
Tłuczesz się przepotwornie. Potrzeba ci pomocy? – spytała,
obrzucając go szybkim spojrzeniem.
-
Nie. Mam się świetnie – odparł Snape i konsekwentnie zachwiał
się, i podparł dłonią o ścianę.
-
Aha – mruknęła Tonks. – Może zawiadomię...
-
Do widzenia – powtórzył Snape z naciskiem. – Nikogo nie
będziesz zawiadamiać. Mija się z celem. Zamknij drzwi za sobą jak
będziesz wychodzić.
Odwrócił
się od niej demonstracyjnie i wyciągnął lewą rękę do płytkiej
wnęki w ścianie.
-
Valeriana
officinalis
– powiedział cicho, jakby nie do końca doceniając fakt, że ktoś
go słyszy.
Tynk
we wnęce zaczął pękać i łuszczyć się, a potem – ku
zdumieniu Tonks – rozpływać, a w końcu w miejscu wnęki
otworzyło się ciemne przejście z kilkunastoma spiralnie biegnącymi
schodami wiodącymi w górę.
-
Słuchaj, Snape – powiedziała Tonks, marszcząc brwi. – Ledwo
się trzymasz na nogach. Nie wiem, kto ci przydzwonił i nie będę
się pytała, ale niech mnie z miotły strącą, jeśli nie
dopilnuję, żebyś doszedł żywy do swojej nory. Bo domyślam się,
że te czadowe strome schodki nie gdzie indziej prowadzą.
Snape
zmierzył ją długim, nieprzyjemnym spojrzeniem.
-
Nie zmuszaj mnie, żebym cię ogłuszył albo coś. Dam sobie radę –
odpowiedział oschle.
Dla
lepszego zilustrowania swoich słów znowu się zachwiał, jakby lewa
noga odmówiła mu posłuszeństwa.
-
Aha – powiedziała trzeźwo Tonks. – O jak się boję. Będziesz
szedł na czworakach? Mogę popatrzeć?
-
Bezczelna smarkula.
-
Stary uparciuch. Pomogę ci.
-
Zjeżdżaj.
-
Opanuj się.
Snape
pokręcił pochyloną głową, jakby nad beznadziejnym przypadkiem, i
złapał się oparcia pobliskiego krzesła. Z tą pomocą wrócił do
pionu i stanął na progu ciemnego przejścia.
-
A jak wydzwonisz na schodach? – spytała z troską Tonks.
-
To cię poproszę o zastępstwo na eliksiry – burknął.
-
Coś ci się stało w nogę – wymyśliła inteligentnie Tonks.
-
Cóż za spostrzegawczość. Wściekły auror nadepnął mi na
stopę.
-
Oprzyj się na mnie, to będzie ci łatwiej. Bo inaczej to naprawdę
będziesz miał tu wściekłego aurora.
-
Oszczędź mnie, błagam – zadrwił Snape.
Tonks
popatrzyła na niego. Zmarszczyła nos. Uniosła brew. A potem
serdecznie się roześmiała. Śmiała się tak ładne parę chwil,
nie bez ulgi rejestrując fakt, że również i wąskie, zaciśnięte
w surową linię usta Snape’a zadrgały, jakby powstrzymywał się
od okazania rozbawienia.
-
Przestań się wygłupiać – powiedziała, kiedy udało się jej
uspokoić. – Proszę, pozwól sobie pomóc.
-
Uparta jesteś – mruknął Snape. – Będzie mi potem wolno cię
wyrzucić?
-
Jasne – zgodziła się z ulgą.
We
dwójkę pokonali schody ( i następne, i jeszcze kolejne) dość
powoli, ale bez niespodzianek. Facet rzeczywiście powłóczył nogą
i nie stawał na niej, jeśli nie musiał, pomyślała Tonks.
Opierał
się na niej mocno, ale cały czas ograniczał, jak się dało,
kontakt – paranoja, naprawdę.
-
Co ci się stało? – spytała w końcu ostrożnie, spodziewając
się reprymendy.
-
Wściekły auror nadepnął mi na stopę, już mówiłem –
powtórzył Snape, oddychając ciężko.
-
Wezwano cię, no nie? – spytała Tonks niespokojnie. – Czy
to...
Snape
westchnął. Zatrzymali się akurat przed kolejnymi drzwiami
osadzonymi w pięknej, rzeźbionej kamiennej framudze. Tonks zerknęła
na Mistrza Eliksirów, sprawdzając, czy aby nie obraził się na nią
jeszcze bardziej. Poczuł jej wzrok na sobie i skrzywił się
drwiąco. A następnie, zupełnie po prostu, nacisnął klamkę i
drzwi otworzyły się bezszelestnie, ukazując mieszkanie,
nadspodziewanie jasne i czyste jak na powszechnie znany image
Snape’a.
-
Dziękuję za pomoc – powiedział niechętnie, kuśtykając z
trudem do środka i zatrzymując się na progu. Jego ostre spojrzenie
wyraźnie poinformowało ją, że jest już niepotrzebna.
-
Czy mam komuś powiedzieć, że wróciłeś? – spytała Tonks z
wahaniem.
-
Nie – warknął. – Tak. Daj znać Dumbledore’owi, że jestem i
pojawię się u niego, jak tylko doprowadzę się do porządku,
dobrze?
-
Dobrze – skinęła głową Tonks i wtedy dotarło do niej, że
głowa ta wciąż ją wściekle boli. Skrzywiła się.
Snape
przyjrzał się jej z ukosa.
-
A po co właściwie przyszłaś do mojej klasy? – spytał takim
tonem, jakby znał odpowiedź, ale wolał udawać, że jego rozliczne
talenty nie obejmują niczego, co miałoby związek z empatią.
-
Chciałam sobie szybko zrobić coś na ból głowy, bo Poppy Pomfrey
nie było w infirmerii – wyjaśniła. – Łeb mi pęka od rana.
Zdążyłam tylko nasypać parę garści składników do
kociołka...
-
Wyobrażam sobie – mruknął ironicznie Snape. – Parę
garści.
Zacisnął
usta i przyjrzał się Tonks, jakby miał zamiar rozesłać za nią
listy gończe.
-
Mam gotowy eliksir – powiedział wreszcie, od niechcenia. – Jeśli
chcesz, weź sobie trochę.
Usunął
się w bok, żeby mogła wejść do przedpokoju i utykając ruszył w
głąb mieszkania. Tonks, rozglądając się ciekawie, poszła za nim
i stanęła w progu niewielkiego, schludnego gabinetu. Oprócz półek
z książkami, dużego biurka i dwóch krzeseł, stała tam również
wąska, wysoka szafka pełna butelek i słojów. Snape, zagryzając
usta, sięgnął kolejno po okrągłą karafkę i dwie puste fiolki.
Pewnym ruchem przelał do obu fiolek po trochu złocistego płynu.
Zakorkował je starannie, odstawił butlę na półkę i wręczył
fiolki Tonks.
-
Dzięki – powiedziała. – Ile odczekać między jedną a drugą?
-
Ile tam trzeba – machnął ręką. – Jeśli ci nie przejdzie,
bierz drugą zaraz.
-
Dzięki – powtórzyła. A potem, z nagłym zaciekawieniem, spytała:
- Czy ktoś cię tu w ogóle odwiedza, czy nikogo nie wpuszczasz?
-
Idź już sobie, dobra? – warknął Snape.
-
Dobra, dobra – zamachała rękami. – Już idę. Miłego
przedpołudnia i w ogóle.
Dotknięty
końcem różdżki amulet Dumbledore’a przeniósł ją natychmiast
do gabinetu dyrektora, przed kominek, w którym wesoło płonęły
kłody drewna. Na zewnątrz natomiast rozpadała się ohydna, drobna
mżawka.
7.
Tonks
lubiła deszcz – lubiła zresztą niemal każdą pogodę – ale
takie ślimaczące się po świecie drobne kropelki szarawej wody
wydawały się jej istną drwiną z jej niespecjalnie już dobrego
nastroju. Zerknęła bez entuzjazmu na dwie fiolki i otworzyła jedną
z nich. Niespodziewanie powietrze zapachniało wieczornym ogrodem,
skrajem lasu, klasztornym herbarium... Czegokolwiek by nie wyrabiała
ze składnikami eliksiru na ból głowy, nie udałoby się jej
uwarzyć niczego podobnego. Pachniały nie tylko zioła, miód i
spirytus, ale i jakby stare, wygrzane słońcem drewno i kamień, i
może surowe, świeże płótno... Przelotnie zastanowiła się, czy
Snape robi może również nalewki, mniam... a potem uśmiechnęła
się i wychyliła eliksir jednym łykiem.
Ból
głowy przeszedł dosłownie w kilka sekund. Cóż, często się
zapominało, że stary SS nie kończył się na zjadliwych uwagach
nad cudzymi kociołkami. Mistrz Eliksirów. Tonks miała serdeczną
nadzieję, że ktoś kiedyś pomyśli o niej z równym podziwem i
uznaniem dla jej fachowości.
Bo
na razie tkwiła tutaj jak głupia, zamiast trochę się porozbijać,
a faceci załatwiali za nią jej rodzinne porachunki. To było
naprawdę wkurzające. Bo przecież wcale nie była taka słaba i
beznadziejna. Lubiła się pojedynkować, lubiła swój szybki
refleks i taneczne kroki uników. Ale, niestety, trudno było to
wyjaśnić tym koszmarnie szarmanckim, staroświeckim gościom,
którzy naprawdę...
-
Nad czym tak medytujesz? – rozległ się rozbawiony głos spoza jej
pleców. – Wyglądasz jak Sybilla w transie.
Tonks
uśmiechnęła się, rozpoznając Remusa. Odwróciła się.
-
Cześć – powiedziała serdecznie. – Jak się masz? Ja właśnie
zażyłam eliksir Snape’a na ból głowy i myślałam o
profesjonalizmie.
-
No tak – Lupin uśmiechnął się. – To zrozumiałe. Jego
eliksiry są faktycznie świetne. Wiesz, że na Wyspach Brytyjskich
jest tylko czterech Mistrzów Eliksirów? Takich prawdziwych? On jest
najmłodszy.
-
Naprawdę? No, no – powiedziała. – Jadłeś śniadanie?
Lupin
parsknął śmiechem.
-
Wyobrażasz sobie, żeby człowiek przyszedł do Nory i nie został
natychmiast utuczony jak prosię?
Wizja
mizernego Remusa utuczonego jak prosię wywołała u Tonks atak
dzikiego śmiechu, który miał to do siebie, że okropnie się
udzielał. Remusowi też się udzielił.
Głupawka
nie popuściła im jeszcze przez dobrą chwilę, po której oboje
zgodnie udali się na fotele przed kominkiem. Tam usiedli wygodnie,
patrząc na siebie i chichocząc zupełnie z niczego, aż wreszcie
Tonks nabrała powietrza w płuca i uśmiech zniknął z jej
twarzy.
-
Dobra – powiedziała. – A teraz gadaj.
Lupin
spoważniał.
-
Nic ci stary nie mówił? – spytał z ociąganiem.
-
Coś niecoś to mówił – przyznała Tonks. Jej oczy pociemniały,
pochyliła głowę. – Słyszałam, że ktoś za mnie zginął.
-
Nie mów tak – powiedział ostro Lupin. – Nie jesteś winna
śmierci tej dziewczyny.
-
Pewnie nie – odparła miękko Tonks. – Ale sam pomyśl. Ja uszłam
z życiem, a ktoś to życie stracił, no nie? To nie jest w
porządku, żeby ktoś musiał tracić życie, żebym ja swoje
ocaliła. A ja nic nie robię, żeby tę niesprawiedliwość
usunąć... Wiesz, co mnie naprawdę martwi, Remus?
Lupin
przekrzywił głowę i popatrzył na nią uważnie, a w jego ciepłych
oczach zapaliły się niepokojące ogniki.
-
Wiem – powiedział w końcu, bardzo starannie dobierając słowa. –
Bo to o wiedzenie w ogóle chodzi. Nie
wiesz,
co masz zrobić. Wiesz,
że wsadzenie Bellatrix do Azkabanu nie na wiele się zda. Parę dni
i będzie z powrotem na wolności. Wolałabyś, żeby jej w ogóle
nie było. Wiesz,
że mogłabyś, że masz techniczne możliwości ją zabić. Wiesz,
że na to zasługuje. Ale nie
wiesz,
czy potrafisz odebrać życie i nie
wiesz,
czy chcesz się o tym przekonywać.
Tonks
uniosła głowę z zaskoczeniem.
-
Jakim cudem ty to wszystko tak świetnie rozumiesz? – spytała
szybko. – Czyżby twoje wzmianki o Sybilli nie były
przypadkowe?
Lupin
znów milczał przez chwilę.
-
Bo – zaczął i zamilkł. Potem dokończył niezręcznie: - Jakoś
tak.
-
Aha – powiedziała. – Rozumiem.
Impulsywnie
wyciągnęła do niego rękę, a on ją uścisnął, ale zrozumiała,
że nie ma co drążyć tematu. Zwłaszcza, że właściwie nie było
po co drążyć. Wiadomo, że o zrozumienie najłatwiej u kogoś, kto
czuje tak samo.
-
Może napijemy się herbaty? – spytał Remus z wyraźną intencją
sprowadzenia rozmowy na zwyczajniejsze tematy. – Zmarzłem trochę.
-
Jasne – odpowiedziała i wezwała Groszka. Poprosiła go o porządny
czajniczek herbaty i coś do złasowania, przysunęła mały stolik
między ich fotele i w końcu nie miała już nic mądrego do
zrobienia, i w nagłej ciszy usiadła z powrotem w fotelu.
Lupin
wodził za nią wzrokiem i kiedy popatrzyła na niego, uśmiechnął
się.
-
Nie martw się – powiedział serdecznie.
Nie
była pewna, czy miał na myśli ciotkę Bellatrix, jej własne
moralne dylematy czy demony straszące jego samego. A może wszystko
naraz.
Wiatr
uderzył w szyby pierwszą większą falą deszczu.
-
Strasznie cię lubię – stwierdziła z przekonaniem.
8.
Do
kolacji zdołali zebrać sporo wiadomości. Kiedy uczniowie rozeszli
się do swoich domów, kilkanaście osób dyskretnie zmaterializowało
się w kominku Hagrida, u bramy na błonia bądź (jak Lupin) u
wylotu przejścia schowanego pod figurą garbatej wiedźmy. Deszcz
przybrał na sile po południu i kiedy zebrali się w gabinecie
Dumbledore’a, grube krople wciąż bębniły żałobnie na
parapetach.
A
przecież wieści były całkiem niezłe. Na Grimmauld Place panował
spokój. Nora była zaalarmowana. Rodzice Tonks w pogotowiu. Wszystko
grało, naprawdę. Nawet wiadomości od stronników Voldemorta nie
brzmiały najgorzej. Snape przyniósł wieść, że spotkanie, w
którym uczestniczył, zostało triumfalnie rozbite przez aurorów –
jedyne, czego można by żałować, to fakt, że oberwał przy tym w
nogę.
-
Tak to jest, kiedy człowiek nie może nawet nikogo Oszołomić.
Gdybym obezwładnił któregoś z tych idiotów, moi kompani szybko
by go wykończyli. Więc pozostały mi uniki – powiedział cierpko.
-
Dlaczego idiotów? – spytała grzecznie Tonks, a magiczne oko
Moody’ego wpatrzyło się nieżyczliwie w Mistrza Eliksirów.
Snape
nie zaszczycił jej nawet spojrzeniem.
-
Bella Lestrange i jej przyboczni są przejęci przede wszystkim
sprawą majątku Blacków – powiedział sucho. – Jest szansa, że
na jakiś czas zajmie ich to na tyle, że nie będziemy mieli z nimi
innych kłopotów. A to oni bywają ostatnio przyczyną kłopotów.
-
Tonks musi gdzieś się ukryć – powiedziała żarliwie Molly
Weasley. – Może u nas...
-
Nonsens – przerwał Snape. – Nora i tak jest coraz mniej
bezpiecznym miejscem, a gdyby zamieszkała tam Tonks, moglibyście
się wszyscy od razu przygotować na pogrom.
-
A gdyby tak Grimmauld Place? – spytał Lupin cicho. – To teraz
własność Andromedy.
-
Rozmawiałem z nią – powiedział Dumbledore. – Mówiła, że
możemy używać domu tak, jak dotąd. Ona sama nie chce się w nic
angażować, bo się boi o męża. Ale nie mają nic przeciwko, żeby
wszystko zostało tak, jak zdecydował Syriusz.
Na
dźwięk tego imienia w pokoju zapadła cisza. Tonks zerknęła
szybko na pochyloną głowę Lupina i zagryzła wargi: Remus wygladał
tak jakoś samotnie i smutno. Ciszę przerwał dopiero Alastor Moody.
-
No dobra, dość tego gadania. Tonks, lądujesz na Grimmauld Place,
nie ma dwóch zdań. Ktoś przeciw?
-
A dlaczego właściwie nikt nie pyta, jakie jest moje zdanie na ten
temat? – spytała Tonks, rozglądając się ze zmarszczonymi
brwiami.
-
Bo wszyscy wiemy, że jesteś za odważna, za dobrze się bijesz i za
bardzo to lubisz – odpowiedział Dumbledore uśmiechając się. –
Zależy nam, żebyś nie rozdrabniała się na kolejne utarczki
rodzinne. Już raz Bellatrix posłała cię do Munga. Nie jest łatwo
podnosić rękę na krewnych i chcemy ci tego oszczędzić.
-
To mam siedzieć na tyłku i nic nie robić? – spytała Tonks
niebezpiecznym tonem.
-
Mniej więcej – powiedział Snape złośliwie. – W waszej
rodzinie to oznaka czystego sumienia.
-
Severusie! – zawołał jednocześnie Dumbledore i Lupin, który aż
poderwał się z miejsca.
Snape
wzruszył ramionami.
Tonks
tylko rzuciła okiem na pobladłą twarz Remusa i wstała. Podeszła
do Snape’a z rękami wspartymi na biodrach, prawą dłonią
znacząco opartą na różdżce.
-
Ty wredny draniu – powiedziała zimno. – Należałoby ci się
dobre lanie. Najwyraźniej zaniedbano tego w twoim dzieciństwie.
Chętnie nadrobiłabym braki w twoim wychowaniu. De mortus nil nunc
bone, dobra?
-
De mortuis nil nisi bene – poprawił ją Snape i niespodziewanie
uśmiechnął się krzywo. A potem skłonił się przed nią lekko.
-
Nie zgrywaj się – mruknęła Tonks, ale nie mogła się nie
uśmiechnąć na ten staroświecki ukłon. – Draniem jesteś i
draniem pozostaniesz.
-
Bardzo... profesjonalna uwaga, jak na ciebie – powiedział Snape
oschle i wycofał się do wnęki przy oknie.
-
Skończyliście? – spytał Dumbledore. – Znakomicie. Zaciekawi
was może, czego dowiedziała się Poppy – to właściwie dopełnia
meldunek Severusa.
Pani
Pomfrey podniosła głowę na dźwięk swojego imienia i jej żywe
oczy błysnęły znad splatanej z magicznych nici frywolitki.
-
Wezwano mnie do świętego Munga, bo Aryman Smith...
-
Kto? – spytała Tonks.
-
Aryman Smith, który prowadził w Czarosądzie sprawę Lucjusza
Malfoya – wyjaśnił cicho Dumbledore.
-
...był u Munga z jakąś głupią sprawą, uczulenie na eliksir
rozgrzewający czy coś takiego – ciągnęła pani Pomfrey – miał
zostać dwa dni na obserwacji, a tymczasem nagle mu się pogorszyło.
Wezwali mnie na konsylium, bo magicznymi uczuleniami interesuję się
od lat. Ale niestety, to, co mu podali, musiało źle zareagować z
tym pierwszym eliksirem i skończyło się to dla niego tragicznie.
Ratowaliśmy go, ale...
-
Nie żyje? – Tonks zabębniła palcami po stole. – I mówicie, że
się zajmował...
-
Zbieg okoliczności – warknął Snape. – Owszem, pożyteczny, ale
nie wyobrażam sobie, jak można teraz kogokolwiek otruć u Munga, od
czasów tej afery w Boże Narodzenie zeszłego roku. Sprawdzają
nawet niemowlęta.
-
Nic nie wiemy – powiedział Dumbledore z namysłem. – Załóżmy
na razie, że to był wypadek. Poppy?
-
Tak, i potem pojawili się ci aurorzy, którzy rozbijali spotkanie
Śmierciożerców. Jeden był w szoku, strasznie dużo mówił i się
śmiał, a jeden z pielęgniarzy bardzo go szybko uciszył i
wyprowadził. Na początku mi się to wydawało naturalne, no bo
jednak aurorów obowiązuje dyskrecja, ale potem jedna pielęgniarka
powiedziała w rozmowie, że jest zawiedziona, bo normalnie to zawsze
korzystał z okazji, żeby się czegoś dowiedzieć, a przy okazji
oni też słyszeli różne ploty. No więc zostałam dłużej i
chciałam coś więcej wybadać, ale już nic się nie zdarzyło
godnego uwagi.
-
Zapamiętałaś nazwisko tego pielęgniarza? I aurora? – spytał
Kingsley Shacklebolt. – To może być ważne.
-
Nie zapamietałam – przyznała pani Pomfrey. – Ale to można
zawsze dość łatwo ustalić. Auror będzie w kartotece izby
przyjęć, a o pielęgniarza zapytam koleżankę.
-
Gdyby to był spisek, zadbaliby, żeby był poza podejrzeniami –
zauważył Snape. – Jakiś robiący wrażenie dyplom, niekoniecznie
fałszywy, i żadnych kompromitujących powiązań.
Przez
moment znów milczeli, przetrawiając informacje: ciepły blask z
kominka migotał na poważnych, skupionych twarzach i na połyskującej
delikatnie frywolitce w palcach pani Pomfrey.
-
W każdym razie, Smith nie żyje – westchnął Lupin. – Dobrze by
było sprawdzić, czy nie zostawił gdzieś papierów, które miał
na Malfoya.
-
Jego żona jest moją przyjaciółką - wtrąciła Hestia Jones. -
Jeśli ją poproszę, na pewno pozwoli mi poszukać.
-
Spodziewajmy się kłopotów – rzeczowo stwierdziła McGonagall. –
Może to wszystko szczegóły bez znaczenia, ale coraz mniej wierzę
w szczegóły bez znaczenia.
-
No do ciężkiej niespodziewanej – powiedziała Tonks powoli i
groźnie. – To ludzi mordują, kłopotów mamy się spodziewać, a
ja mam tkwić w kryjówce jak ta głupia i nic nie robić?
-
Tonks, dziecko, proszę cię, bądź rozsądna – Dumbledore potarł
czoło ręką ze znużeniem. – Wymyślimy coś lepszego, ale na
razie chyba rzeczywiście najlepiej będzie, jak przeprowadzimy cię
na Grimmauld Place.
-
Nie będziesz tam sama – pocieszająco odezwała się Molly. –
Będę cię odwiedzała. I wcale nie jest powiedziane, że nie
będziesz się mogła wyrwać od czasu do czasu, prawda? Tylko
Bellatrix i Narcissa potrafią cię tak naprawdę rozpoznać, więc
kiedy będziemy pewni, że są zajęte czym innym...
-
Oczywiście – potwierdził Lupin uśmiechając się blado. –
Postaramy się je zająć czymś naprawdę ciekawym.
-
Twoje rzeczy będą tam jeszcze dzisiaj – dokończył Dumbledore. –
Jedyny problem...
-
Jedyny problem, o którym nie wiem, czemu nikt dotąd nie pomyślał
– powiedział nagle Snape ze swojego kąta – to ten przeklęty
skrzat.
Zapadła
cisza.
-
Dalej tam jest? – spytała Tonks niepewnie. – Nie uciekł do
Narcissy?
-
Jeśli jest – powiedział Moody – to może go już dzisiaj nie
być. Nie ma problemu.
-
Nie jestem pewien, czy to najlepsze rozwiązanie, Alastorze –
powiedział Dumbledore marszcząc brwi. – Nic dobrego nie
przychodzi z zabijania.
-
W tym wypadku także? Zaryzykujesz, że znów będzie intrygował? Że
stracimy także i Tonks? – wypalił Moody. – Pewniej byłoby
dołączyć jego szpetny łeb do kolekcji w hollu. Mogę mu nawet
zrobić palisandrową podstawkę, he he.
-
Nie widziałem go dzisiaj, kiedy tam byłem – powiedział Lupin, –
ale to jeszcze o niczym nie świadczy.
-
Ojej, teraz jesteśmy ostrzeżeni – powiedziała Tonks z
wystudiowaną beztroską. – Harry też już wie, że mamy ze sobą
kontakt i nie powtórzy tego samego błędu. Gdziekolwiek ten drań
przebywa, musi wiedzieć, że jestem teraz dziedziczką rodu i jest
zobowiązany mnie słuchać, chce czy nie chce. Poradzimy sobie z
nim.
-
Hu, Tonks, ależ to zabrzmiało – powiedział wesoło Bill Weasley.
– Czy mogę służyć wam dzisiaj jako eskorta, szlachetna pani?
-
Oczywiście, mości panie Weasley – zaśmiała się Tonks. – Będę
zaszczycona, czy jak tam.
I
dlatego właśnie wieczorem, po zmierzchu, trzy zakapturzone postaci
zmaterializowały się w zaułku przy Grimmauld Place. Była wśród
nich rudowłosa kobieta z zadartym nosem, która mogłaby być
siostrą lub kuzynką idącego obok niej przystojnego młodego
mężczyzny. W żaden sposób nie dało się w niej rozpoznać
Najnowszego Wcielenia Nymphadory Tonks.
Bill
Weasley niósł w ręku torbę ze zminiaturyzowanymi ruchomościami
Tonks, a Remus Lupin – pudełko z różnymi jadalnymi rzeczami,
również zminiaturyzowanymi
-
Droga wolna – powiedział Bill po uważnym przeskanowaniu okolicy
zaklęciem.
Wyszli
na zamgloną, oświetloną zawilgoconym jakby światłem lamp ulicę
i skierowali się w stronę niewidocznych dla niewtajemniczonego oka
czarnych drzwi.
-
Klucze – powiedział Lupin cicho.
Bill
wydobył pęk czarnych kluczy spomiędzy fałd szaty i podał je
Lupinowi.
Pięć
kolejnych zamków szczęknęło nieprzyjemnie i drzwi uchyliły się
ze skrzypieniem, ukazując czarną, nieprzeniknioną przestrzeń
ogromnego hollu.
-
Dzień dobry – powiedziała Tonks, odrobinę tylko drżącym
głosem.
9.
Jeśli
pierwszy sen na nowym miejscu miałby się rzeczywiście sprawdzać,
Tonks wolałaby udawać, że nie śniło się jej nic. Widziała we
śnie okna, z których zionęły płomienie, uciekających ludzi,
zakapturzone postaci nawołujące się po korytarzach, które
niepokojąco przypominały Hogwart. I Bellatrix Lestrange, bladą,
uśmiechniętą tryumfalnie, ze wzniesioną różdżką, z której
lada chwila miało paść ostateczne zaklęcie.
Obudziła
się w środku nocy, ściskając rękami kołdrę i oddychając jak
po długim biegu. W jakiś sposób lepiej się czuła wiedząc, że
Remus i Bill śpią w pokoju naprzeciwko. Wiedziała, że gdyby nawet
obudziła któregoś i powiedziała, że się boi, nie gniewaliby się
na nią, a może nawet bardzo z niej nie śmiali. Ale nie miała
sumienia przerywać im snu, który - wiedziała - mało komu łatwo
przychodził w tych czasach. I w tym miejscu, nota bene,
również.
Remus
był jeszcze bardziej milczący i ponury odkąd znaleźli się w domu
Syriusza. Tylko Bill, z natury pogodny i po Weasleyowsku dzielny,
jakoś podtrzymywał morale. Razem przygotowali i zjedli kolację.
Tonks rozbiła szklankę. Mimo jej (nieszczerych) protestów, panowie
oświadczyli, że zostaną na tę noc na Grimmauld Place.
-
Co na to Fleur? - zadała podstępne pytanie Billowi, który
bezwstydnie powiedział, że Fleur należy się odrobina niepokoju za
to, co on sam ostatnio przeżył, kiedy ona udała się na tańce z
czterema kolegami - praktykantami z Gringotta i jej kominek był
pusty i głuchy aż do świtu.
A
Remus powiedział, że i tak nie ma się gdzie spieszyć. Co wydało
się Tonks rzeczą tak smutną i niezasłużoną, że ze wzruszenia
chlusnęła do jego herbaty ćwierć szklanki rumu zamiast łyżki.
Potem
jeszcze sprawdzali dwa pokoje, które wybrali sobie na kwatery - przy
czym sypialnię dla Tonks wybrano jak najmniejszą i jak najbardziej
przytulną (o ile cokolwiek takiego można było znaleźć w domu
Blacków). Posprzątali w obydwu pokojach i założyli świeżą
pościel. Bill żartował, Remus uśmiechał się krzepiąco i w
efekcie Tonks poszła spać z całkiem dziarskim nastawieniem do
życia i pożegnała ich niemal rozbawiona.
A
teraz spali tam, w wielkich łożach z baldachimami, gdzie niegdyś
sypiali Harry Potter i Ron Weasley. Swojscy, prawdziwi i mili.
Powtarzała sobie to raz po razie i wmawiała sobie, że się powoli
uspokaja - że nawet już nie niepokoi jej ten upiorny, zdradziecki
skrzat, który przecież gdzieś tu musiał być. Chyba.
Po
długim czasie wpatrywania się w ciężką materię baldachimu
wyszywaną we francuskie lilie miała jednak wrażenie, że wszystko
naokoło szepce, przemyka się, polatuje na przejrzystych skrzydłach,
błyska oczami zza szafy. Każdy cień, każde poruszenie ciężkich
zasłon, każdy skrzyp framugi okna pod naporem wiatru - wszystko
wydawało się groźne i obce. No nie.
W
końcu więc wstała i na bosaka pobiegła ku drzwiom prowadzącym na
korytarz. Świecąc sobie różdżką wymknęła się ze swojej
sypialni i podeszła do przeciwległych drzwi. Nie pukała - w końcu
spali i nie mogli jej usłyszeć. Nacisnęła klamkę, walcząc z
idiotycznym lękiem, że nie znajdzie ich w łóżkach - albo że
zamiast jej przyjaciół będzie tam leżało coś okropnego. Sama
się objechała za ten lęk - w końcu to naprawdę nie było w jej
stylu! - i
weszła
do pokoju.
Niewielkie
światło z jej różdżki rozjaśniło akurat przestrzeń między
łóżkami. Z ulgą zobaczyła wiechę rudych włosów okalających
piegowatą, przystojną twarz Billa. No cóż, pewno fajnie byłoby
budzić się co rano koło kogoś, kto tak wygląda przez sen. Pewnie
śniło mu się coś przyjemnego, uśmiechał się zawadiacko. W
drugim łóżku leżał spokojnie, na wznak, wściekle rozkopany
Remus z wściekle rozczochranymi włosami. A nad nim...
A
nad nim pochylała się niewielka, ciemna postać z wielkimi uszami i
okrągłymi, bladymi oczami. To, domowy skrzat. Na jej pojawienie się
skrzat gwałtownie podniósł głowę a jego oczy zalśniły
niebezpiecznie. Zobaczył ją i syknął.
-
Co tu robi? Co tu robi wstrętna, szlamowata...
Ale
jej różdżka już kierowała się ku skrzatowi. Niezależnie od
tego, że na skrzata zadziałałoby tylko Niewybaczalne, a ona nie
miała zamiar używać Niewybaczalnych, To mógł o tym nie wiedzieć.
-
Powinnam raczej spytać, co ty tu robisz? - powiedziała półgłosem
Tonks. - I, jeśli jeszcze tego nie wiesz, twoją panią jest w tej
chwili moja matka, więc i mnie masz słuchać.
Przez
twarz skrzata przeleciał jakby skurcz.
-
Tak panienka mówi? - powiedział z wymuszoną uniżonością. - A
więc to prawda? Pani Andromeda Black jest teraz dziedziczką?
-
Prawda - odparła Tonks. - I radzę ci o tym pamiętać.
Podniosła
wzrok. Remus i Bill obudzili się od razu i siedzieli teraz w
identycznych pozycjach, z różdżkami w dłoniach. Remus zamrugał.
-
A więc znalazła się zguba - powiedział chłodno.
To
obrócił się gwałtownie i obrzucił go spojrzeniem pełnym
nienawiści.
-
Wilkołaki i zdrajcy, nic tylko wilkołaki i zdrajcy. Co by na to
powiedziała moja biedna pani? - wymamrotał pod nosem, a potem dodał
głośniej, choć nie z większym entuzjazmem: - Sługa uniżony.
Lupin
zeskoczył z łóżka i stanął obok Tonks. Nawet w swojej bardzo
znoszonej i wycerowanej piżamie wyglądał w tej chwili bardzo
groźnie.
-
Tonks, wydaj mu kilka użytecznych poleceń, dobra?
-
Jasne - odpowiedziała. - Dobra, To. Nie będziesz opuszczał domu
pod żadnym pozorem.
-
Tak, panienko - powiedział skrzat z osobliwym błyskiem w oku i
zabełkotał pod nosem coś, z czego dały się słyszeć tylko słowa
"dziecko szlamy" i "moja biedna pani".
Bill
zaśmiał się ze swojego łóżka.
-
Nie będziesz w żaden sposób kontaktował się z nikim spoza domu -
ciągnęła Tonks ze zmarszczonymi brwiami. - Nie będziesz wpuszczał
tu nikogo bez zezwolenia. I nie będziesz wchodził w nocy do żadnej
sypialni.
-
Tak, panienko, To będzie się stosował do rozkazów - powiedział z
podejrzaną skwapliwością skrzat i na stronie zauważył: - Kim oni
są, żeby wydawać polecenia, bezwartościowa banda szlam i
zdrajców, którzy niegodni są, żeby wylizać podeszwy mojej
pani...
-
Dosyć - ucięła Tonks. - Teraz idź do siebie i nie szpicluj.
-
To nie szpicluje, To zawsze tylko służy - warknął skrzat, skłonił
się i wyszedł pospiesznie z pokoju, mamrocząc pod nosem - zapewne
kolejne obelgi i narzekania.
Troje
czarodziejów przez chwilę nie mówiło nic.
-
Tfu - powiedział w końcu Lupin. Usiadł na łóżku i zapalił
różdżką wszystkie lampy w pokoju. - Nie wiem, czego ten stwór od
nas chciał, ale cieszę się, że go przyłapałaś. Swoją drogą,
jak ci się to udało?
-
Nic mi się nie udało - wyjaśniła Tonks, rumieniąc się. - Po
prostu.... po prostu miałam zły sen, obudziłam się, i chciałam
się upewnić, że wszystko w porządku. Przepraszam, że wam wlazłam
do sypialni.
-
Nie masz za co przepraszać - zauważył Bill. - Stanowczo wolę
twoją wizytę niż pocałunek tego skrzata.
-
Zastanawiam się, czego chciał - powiedział Lupin z namysłem. - Od
niego się nie dowiemy, to pewne. Ale mam nadzieję, że cokolwiek
knuł, twoje bezpośrednie polecenia raczej pokrzyżowały mu plany.
O ile nie poleciał z donosem wcześniej.
-
Miejmy nadzieję - Tonks zadrżała lekko. Widząc to, Bill rzucił
jej koc ze swojego łóżka. Otuliła się szczelnie i siadła na
czarnej, aksamitnej pufie między łóżkami.
-
Coś mi się wydaje, że nie powinnaś tu zostawać sama - Bill
spojrzał na Lupina, który skinął głową. - Jutro wybiorę się
do Dumbledore’a i zapytam, co on na to. Zakon Zakonem, ale noce
spędzałabyś sama w tym sarkofagu. Nie wiem, czy to dobry pomysł...
Słuchaj, Remus, a czy ty bardzo kochasz ten swój wynajęty pokój?
Nie mógłbyś się tu
sprowadzić
na jakiś czas?
-
Nie bardzo mi chyba wypada - powiedział Lupin z uśmiechem. - A
nawet gdyby, to Andromeda ma głos decydujący.
-
Wypada czy nie wypada, ale powiedz, nie wolałbyś zaoszczędzić
paru groszy? - spytał podstępnie Bill. - No, nie wysztywniaj się
tak, przecież jestem z gołych Weasleyów i wiem, jak jest.
-
Zobaczymy, co powie Dumbledore - powiedziała Tonks. - Przecież
chyba nie będę tu mieszkała rok.
-
Diabli wiedzą - westchnął Lupin. - Wszystko zależy, czego się
jeszcze dowiemy o tym ataku na Hogsmeade, bo wciąż mi trudno
uwierzyć, żeby najbardziej zajadła zemsta rodowa prowadziła do
podpalania poczty i ratusza.
-
Jakoś mi umknęło, że to poczta i ratusz spłonęły - zdziwiła
się Tonks. - Dziwne. Nieproporcjonalne jakieś, bez sensu.
-
Właśnie - potwierdził Remus. - No więc trzeba się będzie
jeszcze trochę rozejrzeć. Ale bądź pewna, że nikt cię tu nie
będzie trzymał dłużej, niż to konieczne.
-
Jutro pogadam z Dumbledore’m, a ty się stąd, Remus, nie ruszaj,
aż wrócę - zasugerował Bill. - Polecę do Hogwartu zaraz rano.
Dobrze, że to niedziela, nie będzie trzeba iść do roboty.
-
Do roboty! - przypomniała sobie Tonks i aż podskoczyła. - Przecież
ja pracuję! I co z tym zrobimy?
-
Miałaś już w tym roku urlop? - spytał Bill.
-
Tak - powiedziała ze zdenerwowaniem. - Ja nie chcę rezygnować z
pracy! Nie mogę tam się pojawiać? W przebraniu?
-
Jeśli będzie wiadomo, że nie opuszczasz pracy, nie będzie cię
trudno namierzyć - stwierdził Lupin. - Lepiej weź coś na
szkolenie zagraniczne. Albo na podratowanie zdrowia. W końcu byłaś
w tym roku w szpitalu, możesz potrzebować trochę czasu na
rekonwalescencję.
-
Może - Tonks pokiwała głową. - W poniedziałek muszę to wszystko
załatwić.
-
Pójdę z tobą - zaofiarował się Remus natychmiast.
-
Dziękuję - ucieszyła się.
-
A czy na razie nie będziecie mieć nic przeciwko temu, że ja się
jeszcze trochę prześpię? - spytał Bill ziewając w rękaw.
-
No, ja też już wrócę do łóżka - powiedziała Tonks zerkając
na nich z poczuciem winy. - Naciągam was na gadanie, a to przecież
wyście cały dzień zasuwali, ja tylko snułam się po Hogwarcie.
-
Nic nie szkodzi - mruknął Lupin. - Weszłaś w bardzo dobrym
momencie, zarobiłaś na to
gadanie.
Tonks
rzuciła koc z powrotem na łóżko Billa.
-
Dziękuję - powiedziała. - I dobranoc.
Wymruczeli
coś w odpowiedzi, prawie jak To, i kiedy pogasiwszy lampy wychodziła
na korytarz, pewnie już spali.
Tonks
wróciła do swojej sypialni, ale była już kompletnie rozbudzona.
Wlazła pod kołdrę, ale zapaliła lampę i wezwała ze swojej torby
lusterko. Usiadła wygodnie, z poduszką pod plecami, i skupiła się,
zaciskając powieki.
A
potem otworzyła oczy i spojrzała w lusterko. Ze szklanego
prostokącika wyjrzała na nią jej zwykła, najzwyczajniejsza, w
niczym nie zmieniona twarz: blada i trójkątna, o lśniących,
czarnych oczach i czarnych włosach, z
wyraziście
wykrojonymi ustami. Jej powieki nigdy nie były takie ciężkie jak
powieki ciotki i - nieco lepsze - matki, ale zawdzięczała to ojcu,
którego normalne, miłe rysy mogłyby stanowić przeciwwagę dla nie
wiadomo jakich pokręconych genów. Ale poza tym miała wszystkie
charakterystyczne cechy fizyczne rodu Blacków: nawet cholerny
rysunek brwi i wąskie nozdrza były jak zdarte żywcem z wizerunku
mamy, Syriusza, ciotki Bellatrix.
Ech,
te wszystkie bzdury. Doprawdy, jedyną ciocią, jaką była gotowa
tak nazwać (mimo dalekiego przecież pokrewieństwa) była Molly.
Ale z Molly było się na ty, co również miało swoje zalety. Och,
wielu członków Zakonu było dla niej ważniejszych, niż rodzina.
To znaczy, ta dalsza rodzina. Tak. Z pewnością. Oczywiście, że
tylko niż dalsza, Tonks, jakżeby inaczej.
Z
lusterka patrzyły na nią uważne, ciemne oczy, w których
żartobliwy błysk dawał jasno do zrozumienia o istnieniu i wpływach
Teda Tonksa. Ale ostatnie dwa dni spowodowały, że wyraźniej niż
zwykle widziała w sobie podobieństwo do swojej poetycznej,
melancholijnej i buntowniczej mamy. Mamy z rodu Blacków.
Te
poplątane i chaotyczne myśli fruwały naokoło Tonks jak chmara
nietoperzy i pomyślała, że teraz to już chyba nigdy nie zaśnie.
Ale z tego, że następną rzeczą, jaka się wydarzyła, było
walenie do drzwi i pokrzykiwanie
Billa,
można było wywnioskować, że jednak trochę spała.
10.
-
Ej, idziesz na to śniadanie? - Bill wetknął rudą głowę do
pokoju i uśmiechnął się na widok jej rozespanej miny. - Remus
mówi, że jak nie przyjdziesz za pięć minut, to zaczyna jeść.
Piżamy dozwolone.
-
Która godzina? - spytała Tonks leniwie.
-
Prawie dziesiąta - poinformował ją Bill. - Nie możesz narzekać.
Nawet aurorzy powinni być już na nogach.
Tonks
cisnęła w niego poduszką. Bill złapał ją w locie i odrzucił,
trafiając Tonks w czubek głowy. Przewróciło się krzesło.
Chichocząc jak głupia, Tonks pozbierała się jakoś i narzuciła
na ramiona szlafrok. Wrzuciła różdżkę do kieszeni i podążyła
za Billem, który zbiegał po
schodach
podśpiewując dość osobliwą wersję ostatniego przeboju
Hobgoblinów "I za to wszystko - Obliviate" .
Dołączyła
się do niego ochoczo z imitacją burzliwej perkusji i nawet
przechodząc koło portretu pani Black bezgłośnie kontynuowali
występ, na samym oddechu, nadrabiając gestykulacją. Za to w kuchni
przywitali Remusa prawdziwie zgranym refrenem. Remus, który właśnie
nalewał kakao do kubków, wyglądał na nieco zszokowanego, ale nic
nie mogło się równać minie Severusa Snape’a, który wszedł do
kuchni w minutę później, dokładnie w połowie efektownego riffu
prezentowanego przez Billa na łopatce do pieca.
-
Czy zawsze będziecie tak starannie pilnowali wejścia? - spytał
Snape chłodno zamiast powitania.
-
Dzień dobry, Severusie - odpowiedział Lupin uprzejmie. - Zjesz z
nami?
-
Jadłem rano - odparł niecierpliwie Snape. - Przyszedłem tu na
polecenie Dumbledore'a.
Tonks
i Bill umilkli natychmiast i podeszli bliżej.
-
Bellatrix wie, że tu jesteście - powiedział Mistrz Eliksirów. -
Skrzat poinformował o tym Narcissę około północy. Usiłowałem
naprowadzić je obie na jakiś przekonujący fałszywy trop, ale
jedyne, co zyskałem, to kolejne podejrzenia co do mojej lojalności.
Dumbledore polecił Tonks nie opuszczać domu pod żadnym pozorem aż
do wyklarowania się sytuacji. Lupin ma też na razie tu zostać.
Weasley, ty masz skontaktować się z dyrektorem jeszcze dziś.
-
Dobrze - powiedział Bill, całkiem już poważny. - Zjem i zaraz
znikam.
Snape
usiadł przy dębowym stole nie zdejmując płaszcza i roztarł
zmarznięte ręce.
-
Zimno dziś - powiedział obojętnie.
-
Może dasz się namówić na kakao? - zasugerował Lupin.
-
Nie. Może być herbata - odparł Snape sztywno i Tonks roześmiała
się z całego serca.
Lupin
szybko zaparzył herbatę w dużym imbryku i nalał pełny kubek.
Przez chwilę jedli i pili w milczeniu, jakby przytłoczeni ponurą
obecnością Snape'a, aż w końcu ciszę przerwał Bill:
-
Dlaczego Dumbledore nie wysłał sowy albo nie porozumiał się z
nami bezpośrednio? - spytał.
-
Bo i tak miałem coś do załatwienia w Londynie - powiedział Snape.
- Poza tym, Tonks zostawiła w Hogwarcie jakieś fatałaszki.
-
Spódnica! - zawołała Tonks. - Chyba się jej chciałam pozbyć
podświadomie. Przywiozłeś mi ją?
-
Nie wiem, co tam jest - powiedział Snape urażonym tonem i wydobył
z kieszeni płaszcza kilka paczuszek. Jedną z nich podał Tonks,
resztę starannie pochował. - Zminiaturyzowane - dodał.
-
Dzięki.
-
A czy wiadomo coś nowego o ataku na Hogsmeade? - spytał cicho
Lupin.
-
Wiadomo - powiedział Snape i zerknął na Tonks z ukosa. -
Przeanalizowaliśmy przepisy, na wniosek Arthura Weasleya, i stąd
się domyśliliśmy. Gdyby mianowicie, cytuję, nie uprawomocniono
orzeczenia własności majątku Blacków do trzech dni od wydania
wyroku w postępowaniu spadkowym, można by je w ogóle
zakwestionować. Trzy dni upływają w poniedziałek. Łatwiej spalić
wszystko, niż siedzieć tam w nieskończoność i narażać się na
wykrycie. Nie przyszło im do głowy, że matka Tonks przewidziała...
Dumbledore przewidział taką sytuację i od razu wykonano trzy
egzemplarze dokumentów, na które w przeciwnym razie czekałoby się
co najmniej dobę.
-
A wydawało się, że nikt nie posunąłby się tak daleko tylko dla
forsy - powiedziała Tonks, szeroko otwierając oczy.
-
Cóż za naiwne rozumowanie - odrzekł chłodno Mistrz Eliksirów. -
Jeśli nie wiadomo, o co chodzi, zawsze chodzi o pieniądze. Albo
władzę. Co na jedno wychodzi.
-
Ależ ty jesteś cyniczny - naburmuszyła się Tonks.
-
Tylko trzeźwo myślący.
-
Dajcie spokój, dobra? - zaproponował Lupin. - Severusie, a co z
papierami po Arymanie Smithu?
-
A, to też ciekawe - powiedział kwaśno Snape. - Żona... to jest,
wdowa przeszukała wszystko z pomocą Hestii Jones i nie znalazły
niczego na Malfoya. Nigdy się już tego nie dowiemy, ale te papiery
też mogły być w spalonej części ratusza. Tam był, wiecie,
gabinet Smitha.
-
Niezłe - powiedziała gorzko Tonks. - Tak właśnie nas uczyli na
szkoleniu z dywersji.
-
Naprawdę? - zainteresował się Bill. - To może oznaczać, że ktoś
z kręgu aurorów...
-
Nonsens - prychnął Snape. - Szkolenie aurora jest niemalże
identyczne, jak szkolenie Śmierciożercy.
-
Znowu zaczynasz! - zdenerwowała się Tonks. - Uczyli cię może
pierwszej pomocy ?
Snape
zmrużył oczy.
-
Oczywiście - odparł chłodno. - A ciebie uczyli Niewybaczalnych?
Tonks
zarumieniła się.
-
Taak - powiedziała gniewnie. - Ale nigdy nie wyszłam poza teorię i
plansze.
-
Ja też nie - powiedział Snape sucho. - Sama widzisz.
Niespodziewanie
Tonks roześmiała się i wszyscy trzej mężczyźni spojrzeli na nią
ze zdziwieniem: atmosfera po ostatniej wypowiedzi Snape'a nie była
jakoś szczególnie zabawowa. Tymczasem dziewczyna przechyliła się
przez stół, klepnęła Mistrza Eliksirów w ramię i śmiejąc się
powiedziała:
-
Punkt dla ciebie. Niezły jesteś.
Snape
zmierzył ją podejrzliwym spojrzeniem i zamrugał.
-
Zostaniesz z nami jeszcze? - spytał go Lupin. - Bo jeśli tak...
-
Nie obawiaj się, zaraz wychodzę.
-
O Boże - Lupin wzniósł oczy do sufitu. - Naprawdę, czy musisz
wszędzie widzieć aluzje? Pytałem, bo wczoraj Tonks znalazła
gabinet eliksirów i pomyśleliśmy, że może coś przyda się do
Hogwartu. Całe szafy składników, a drzwi odkryliśmy tylko
przypadkiem. Gdybyś miał chwilkę...
-
Może innym razem - powiedział Snape łagodniejszym tonem. - Będę
się deportował razem z Weasleyem.
-
Już zjadłem - powiedział Bill i podniósł się zza stołu. -
Tylko się ubiorę i możemy lecieć.
-
Nikt nie śledzi wyjścia? - spytał Lupin. - Bo gdyby...
-
Chyba nie - pokręcił głową Snape. - Odkąd Dumbledore dodał tu
swoje zaklęcia, nie jest tak łatwo trafić.
Bill
wybiegł z kuchni, a przy stole znowu zapadła cisza.
Tonks
przyglądała się spod oka obu czarodziejom. Starannie unikali
nawzajem swojego wzroku. Lupin obracał w rękach kubek, Snape
siedział sztywno, popijając gorącą herbatę małymi, pospiesznymi
łykami. Tonks znała historię Huncwotów i Snape'a dość
pobieżnie, ale nie sposób było nie wiedzieć o ich odwiecznej,
przysłowiowej niemal animozji. Ciągnęło się to przez lata jak
smród za wojskiem, aż śmiesznie.
A
teraz - teraz pozostał już tylko jeden z Huncwotów. Czy
pojedynczego Huncwota jest sens
wciąż
nazywać Huncwotem? Czy jest sens dalej ciągnąć to wszystko?
Remus
wygląda na zmęczonego i smutnego. Nie ma pracy, nie ma domu. Nie
wygląda zdrowo. Jest właściwie sam. Włosy ma już prawie zupełnie
siwe, a przecież nie przekroczył jeszcze czterdziestki. Jest taki
miły i dobry, a wciąż spotykają go same złe i straszne rzeczy.
Już naprawdę samo to, że jest wilkołakiem... Widać po nim jak na
dłoni, jak cholernie się opłaca bezkompromisowość.
A
Snape? Wprawdzie ma Hogwart i swoje eliksiry, a to już dużo, ale
też chyba nie ma rodziny. Też wygląda na więcej lat, niż ma -
nie sypia ostatnio zbyt wiele - te wezwania - i pewnie ma już dość
tego, że nikt go nie lubi i nikt mu tak naprawdę nie ufa.
W
porównaniu z tym, jak wyglądało życie każdego z nich, ona sama
była naprawdę w czepku urodzona. A szczęście jakoś tak otępia,
oślepia na widok cudzej niedoli. Trzeba się przestraszyć, żeby
docenić, że ktoś inny się boi, trzeba być smutnym, żeby
zobaczyć czyjś smutek, trzeba odczuć panikę i samotność wobec
zła, żeby...
-
Już jestem - Bill wszedł sprężystym krokiem do kuchni. - Co tak
ponuro siedzicie? Ja jestem gotowy.
Zaszeleścił
grubą, jesienną peleryną i uśmiechnął się. Tonks nie umiała
się nie uśmiechnąć w odpowiedzi i zerwała się zza stołu
(przewracając ławkę), żeby pożegnać się i podziękować.
-
Nie ma za co, siostrzyczko - powiedział Bill serdecznie, choć nieco
zduszonym głosem (podziękowania Tonks były zwykle dość
impulsywne). - Zawsze do usług. Wpadnę wkrótce i przyniosę jakieś
zakupy.
-
Idziesz, Weasley? - spytał Snape sucho.
-
Idę - Bill uścisnął jeszcze rękę Lupina i ukłonił się
teatralnie Tonks, która zachichotała, był to bowiem udatnie
zagrany charakterystyczny, sztywny ukłon Snape’a.
-
Do widzenia - powiedział Snape, zacisnął usta w wąską kreskę i
schował do kieszeni rękę, którą już sięgał do wyciągniętej
ręki Lupina. Obrócił się na pięcie i wyszedł z kuchni.
-
Umm. Może nie powinieneś był się z niego nabijać - powiedział
niegłośno Lupin, choć kąciki ust zadrgały mu lekko.
-
Cóż wy się tak wszyscy obchodzicie z nim jak ze śmierdzącym
jajkiem - obruszył się Bill, oglądając się jednak przez ramię.
- Bez przesady. Dobra, idę, a jak się czegoś dowiem, to was
zawiadomię.
Wyszedł
również, dołączył do stojącego nieruchomo przy drzwiach
wyjściowych Snape'a i obaj wysunęli się cicho na ulicę. Drzwi
zamknęły się za nimi ze szczęknięciem zamków.
-
Jesteś jeszcze głodna? - spytał Lupin z westchnieniem. - Bo ja
tak.
-
Pewnie - powiedziała Tonks i wróciła za stół. Postawiła
wywróconą ławkę, usiadła.
Popatrzyła
na pusty, porcelanowy kubek z wypukłym herbem Blacków i zrobiło
jej się znowu smutno. Smutno z powodu niesympatycznej prawdy, że
stanęła po stronie, która za wszystko, co zrobi dobrego, wściekle
dużo płaci.
-
O czym myślisz? - głos Lupina dotarł do niej jakby z drugiego
pokoju, choć siedział naprzeciwko niej, przy piecu, spokojny i
bliski.
Tonks
wzruszyła ramionami i spojrzała na niego z desperacją.
-
Nie wiem - skłamała i zaczęła się dość histerycznie śmiać.
-
Ty się śmiejesz, czy płaczesz? - spytał Remus z troską.
-
Nie wiem - powtórzyła.
11.
Tydzień
wlókł się jak gumochłon przez grządkę sałaty. Jedyne, z czego
można się było cieszyć, to że Remus wciąż nie opuszczał
Grimmauld Place, zatrzymywany tam przez kolejne polecenia
Dumbledore'a. Oboje, Remus i Tonks, byli niespokojni i czuli się jak
zwiadowcy nasłuchujący z uchem przy ziemi, czy jakieś drgania i
niewyraźne hałasy nie powiedzą im więcej o tym, co dzieje się w
oddali.
Spędzili
wiele czasu ćwicząc pojedynki, oglądali kolejne pokoje i komnaty,
czytali i rozmawiali - wszystko to w wyczekiwaniu i napięciu,
jakiego Tonks nigdy jeszcze tak długo nie doświadczała.
W
poniedziałek rano pojawił się Bill. Zabrał podanie o urlop
zdrowotny podpisane z westchnieniem przez Tonks, przyniósł
czekoladowe ciasto od swojej matki i pozdrowienia od Fleur.
We
wtorek sowa przyniosła zgodę zwierzchnika Tonks na urlop i życzenia
zdrowia. Po raz pierwszy opłaciło się jej to, że większość
tych porąbanych facetów uważała ją za subtelną leliję.
Wtorkowy
wieczór spędzili przy lekturze starych ksiąg z biblioteki, których
nikt z pewnością nie ruszał od wielu lat. Wśród nich znaleźli
niespodziewanie trzy albumy ze zdjęciami, które umknęły widać
czystkom przeprowadzonym przez Syriusza, a wcześniej - rodowej furii
jego rodziców. W najnowszym bowiem z nich znaleźli fotografie
małego chłopca, podpisane ostrym, kaligraficznym pismem. Syriusz
Black - głosił uroczyście podpis pod pierwszym jego zdjęciem,
przedstawiającym poważnie patrzące niemowlę, zawinięte w jakieś
cholerne złotogłowie. Dalej były upozowane fotografie rodzinne,
jakaś grupa czarodziejów z miotłami i napisem IV Koleżeński Mecz
Quidditcha w Thrushcross*, 1969. Syriusz Black, Regulus Black - gra w
serso, podpisane było zdjęcie, na którym ubrani w okropne
marynarskie ubranka chłopcy przerzucali kółka z kijka na kijek.
Mieli ponure, zawzięte miny.
-
Syriusz zawsze przysięgał, że nigdy nie nauczy swoich dzieci grać
w serso - powiedział Remus, uśmiechając się melancholijnie. Tonks
zerknęła na niego spod rzęs i zagryzła wargi. Bycie tak strasznie
smutnym powinno być zakazane.
-
A tu jeszcze jedno, tym razem z małym przyjacielem domu, Lucjuszem
M. - ciągnął Lupin, wskazując na kolejne zdjęcie, w którego
centrum stał ładny, jasnowłosy chłopiec, nieco starszy od braci
Blacków. Mały Lucjusz miał na sobie kurtkę, bryczesy i wysokie
buty, a w ręku trzymał miotłę, która odrobinę się jakby
wyrywała. Syriusz spoglądał na niego ironicznie i ogólnie rzecz
biorąc wyglądał na zbuntowanego. Podobnie zresztą sprawy się
miały na paru kolejnych fotografiach. Na ostatniej, jaką znaleźli,
zgrabny piętnastolatek stał z chmurną miną za krzesłem ojca,
ponurego, przystojnego czarodzieja z fajką w dłoni. Syriusz
wyglądał, jakby na chwilę przed zrobieniem tego zdjęcia dostał
zdrowy ochrzan; zerkał na Lupina i Tonks ze złością i
udręczeniem.
Nie
było to oglądanie wesołe ani relaksujące. Remus wkrótce zupełnie
jakoś oklapł i poszedł spać, a Tonks nieswojo się czuła w
mrocznej bibliotece, za jedyne towarzystwo mając stare fotografie:
ślub ciotki Bellatrix (miała przepiękną suknię, ciemnoczerwoną
w srebrne kwiaty), Regulus Black kończy Hogwart, znów ślub -
ciotki Narcissy z Malfoyem... wściekle przystojna para, oboje
jasnowłosi i subtelni, uśmiechnięci uprzejmie i powściągliwie...
Czuła się jak przed rodzinnym trybunałem.
Poszła
do siebie i siedziała długo w wannie. Do łóżka wślizgnęła się
dopiero po północy i śniła jej się Bellatrix w płomienistej
szacie, czyjś straszny krzyk i szeroko otwarte oczy; dość, by
obudziła się z przerażeniem i spędziła godzinę na
bezskutecznych próbach zapomnienia o tym śnie.
We
środę, po krótkiej wizycie Molly Weasley i miłym wspólnym
śniadaniu stwierdzili, że poszukają sali do szermierki, która
powinna się znajdować na trzecim piętrze - tak przynajmniej
twierdził To. Zabrali ze sobą, jak na piknik, kanapki i dwa kubki
herbaty, zaczarowanej tak, by nie traciła ciepła. Chodzili długo
po korytarzu, zaglądając to w te, to w inne drzwi. Trzecie piętro
było mroczne i tak ciche, że nawet ich kroki znikały w miękkich
pokładach kurzu i milczenia. Rzeźbione portale wydawały się na
nich syczeć swoimi wszechobecnymi wężowymi głowami, podarte
obicia i kotary na ścianach powiewały nietoperzowo, kilka ocalałych
po akcji Syriusza portretów patrzyło na nich ponuro. Sali wciąż
nigdzie nie było, ale przywykli do tego, że w domu Blacków pokoje
bywały dobrze ukryte. Dlatego nie zdziwili się wcale, kiedy w
pewnym momencie wielkie, kryształowe lustro w zaśniedziałej ramie
uchyliło się pod lekkim naciskiem dłoni Tonks, odsłaniając
mroczne przejście.
-
Wchodzimy? - spytał Remus. - Nie wiadomo, co tam jest.
-
Chociaż tyle - mruknęła Tonks i z zaciekawieniem zajrzała w głąb
korytarzyka. - Jasne, że idziemy, w końcu to może być ta cała
pojedynkownia.
Remus
uśmiechnął się, odłożył tacę z kanapkami na podłogę i bez
słowa przelazł przez dziurę za lustrem. Zawrócił po chwili.
-
Schody - powiedział, świecąc sobie różdżką. - Na górę. No,
to raczej nie będzie sala do szermierki. Prędzej wieża. Idziemy?
-
Dawaj, dawaj - ponagliła go Tonks. - Jeszcze się pytasz. Mam też
świecić, czy trzymać różdżkę w pogotowiu?
-
Nie jest bardzo ciemno - zauważył Lupin. - Lepiej mnie ubezpieczaj,
a nuż coś się zawali.
Ostrożnie
ruszyli pod górę kręconymi schodami, bardzo podobnymi do tych,
które prowadziły do mieszkania Snape'a w Hogwarcie: wytarte
kamienie były nawet podobnie ułożone i zabezpieczone żeliwnymi
klamrami. Lecz tutaj białe niegdyś ściany straszyły zielonkawą
pleśnią, we wnękach nie płonęły żadne lampy, a u szczytu
schodów nie było wejścia do schludnych, starokawalerskich pokoi,
tylko zarośnięta pajęczynami i kurzem, ponura i ciemna okrągła
komnata o bardzo dziwacznej podłodze.
-
Pentagram na środku - zauważyła z obrzydzeniem Tonks. - A co to są
te dwa pierścienie naokoło?
Lupin
przykucnął i ostrożnie odgarnął kołderkę kurzu z czarnego
marmuru. Naokoło srebrzystego pentagramu nakreślone były, również
srebrem, dwa kręgi podzielone na trzydzieści jeden prostokątów
oznaczonych cyframi. W oczach czarodzieja błysnęło zrozumienie;
rozejrzał się bystro po komnacie i wreszcie podszedł do kamiennego
stołu we wnęce jedynego okna, wąskiego i wysokiego.
-
Nie poznajesz? - powiedział. - Kryształowe kule, modele do
chiromancji, runy, narzędzia demonologiczne. Sala do wróżb. Te
kręgi na podłodze to taka rzymska wróżba z rzucaniem kamieni, nie
znasz jej?
-
Ach! - Tonks pokiwała głową i dotknęła ostrożnie wielkiej,
okrytej kurzem kuli osadzonej na obsydianowym trójnogu, z którego
zwisały festony pajęczyn. - Wiem, wiem. Bardzo fajna. Robiłeś
sobie kiedyś tę wróżbę? Jak byłam mała, często bawiłyśmy
się w to z mamą. Pewnie tu się nauczyła. Ale myśmy nie rysowały
kręgu, tylko zwykłe prostokąty dla każdego dnia tygodnia.
-
Jak widzisz, tu robili wróżby na miesiąc. Choć może ten
pentagram też miał jakieś znaczenie, sądząc po tych cudach do
wzywania demonów. Tfu.
-
Powróżę nam - powiedziała wesoło Tonks i zanim Lupin zdołał
jej przeszkodzić, zakręciła się i złapała za słój pełen
białych i czarnych, płaskich kamyków. Rzuciła je w powietrze i
śmignęła różdżką, zamykając oczy. Kamyki krążyły ponad
podłogą, wirowały i mieszały się, a w końcu zaczęły spadać z
hałasem, jeden po drugim.
-
Jeśli na pole spadnie biały kamień, to będzie dobry dzień, a
jeśli czarny - to zły. Te kamyki, które spadną poza polami, to
się nie liczą - mówiła Tonks z uśmiechem. - A jeśli na jedno
spadnie kilka, to się sprawdza, którego koloru jest więcej. Zawsze
to lubiłam... Już.
Wszystkie
kamienie spadły już na czarną podłogę i teraz otaczała je
delikatna, błękitnawa poświata. Pochylili się nad polami
wróżebnymi.
-
Och - westchnęła Tonks i podniosła rękę do ust. Spojrzała na
Remusa. Oddał jej spojrzenie.
-
To bzdura, jak wszystkie wróżby - powiedział z wymuszonym
spokojem.
Tonks
spojrzała na podłogę jeszcze raz.
Wszystkie
niemal pola były puste. Kamienie pospadały poza obręb wróżebnych
pól i połyskiwały teraz, jakby szyderczo. Tylko na polu z cyfrą
17 leżał pojedynczy, czarny kamień.
-
Siedemnasty. To w piątek - powiedziała cicho.
-
Nie wygłupiaj się, Tonks - powiedział Lupin surowo. Podszedł do
kręgu i zaczął różdżką wysyłać kamienie z powrotem do słoja.
- To tylko stare, głupie przesądy. Poza tym, nie ma nic bliższego
Czarnej Magii niż wróżbiarstwo. A przyszłość nie zależy od
rekwizytów, linii na dłoni i bredzenia kiepskich poetów. To
cholerna arogancja twierdzić, że się umie za pomocą tych
wszystkich śmieci przewidzieć posunięcia różnych ludzi i w
ogóle.
Tonks
potrząsnęła głową, jakby starała się obudzić.
-
Jasne - powiedziała. - Ale mnie się zawsze sprawdzało. To tylko
tak, wiesz. Przestraszyłam się.
-
I bardzo dobrze - powiedział mentorskim tonem Remus. - Chodź,
idziemy stąd. Paskudne miejsce.
Wzruszył
ramionami. Tonks rozejrzała się uważniej i nie mogła odmówić mu
racji. Na ścianach wisiały gobeliny, na których, zwłaszcza po
strzepnięciu z nich warstwy kurzu, można było podziwiać
realistycznie oddane sceny tortur i dość nieprzyjemnie
wyrafinowanych egzekucji. Naprzeciw okna, w symetrycznej wnęce,
stała wyschnięta mumia, najwyraźniej gwizdnięta ze znanej
holenderskiej krypty - nad wnęką był gotycki napis "Friesland".
Srebrne krzesło z wysokim oparciem połyskiwało wrogo w ostatniej
wnęce, naprzeciwko wejścia.
-
Nekromanci obrzydliwi - powiedział twardo Remus i skierował różdżkę
na ostatni kamień, ten właśnie, który spoczywał w polu z
siedemnastką. Kamyk zamigotał drwiąco i pofrunął posłusznie do
słoja. Kręgi na podłodze zabłysły i zgasły.
-
Idziemy stąd - powiedziała Tonks stanowczo i skierowała się ku
drzwiom.
-
Dobra - Remus rozejrzał się jeszcze raz, podejrzliwie, po komnacie,
i ruszył za nią.
Tonks
nigdy by nie sądziła, że poczuje ulgę na widok mrocznego,
ponurego korytarza. W porównaniu z izbą na wieży wydał się jej
doprawdy uroczym i przytulnym miejscem.
-
Uff - powiedziała. - Nie dziwię się, że Syriusz nawiał z tego
domu.
Remus
skinął głową bez słowa i podniósł tacę.
-
Chodź - westchnęła Tonks. - Ta sala gdzieś tu musi być.
Znaleźli
ją dopiero na końcu korytarza, ale nie mieli już tego dnia serca
do poważniejszych ćwiczeń. Zjedli drugie śniadanie, powalczyli
może z godzinkę, a potem skwapliwie wycofali się do kuchni, gdzie
obydwoje czuli się najlepiej.
*Thruscross
- Drozdowe Gniazdo w wersji polskiej - posiadłość z "Wichrowych
Wzgórz".
12.
Był
już bardzo późny wieczór, noc właściwie; grali właśnie w
szachy, kiedy drzwi wejściowe skrzypnęły cicho i szybkie kroki
odezwały się w hallu. Podnieśli głowy znad szachownicy, na
wszelki wypadek sięgając identycznym gestem do różdżek i
jednocześnie je odkładając na widok osoby, która stanęła w
drzwiach.
-
Dobry wieczór - odezwał się od progu Dumbledore. Na jego twarzy
nie było uśmiechu. Zerknął przez ramię, jakby na kogoś jeszcze
czekając.
-
Dobry wieczór - odparł Lupin, podnosząc się pospiesznie zza
stołu. - Czy coś się stało?
-
Tak - Dumbledore obejrzał się przez ramię. - Niestety, mamy
kłopoty.
-
Czy Harry... - zaczął gwałtownie Remus i Tonks również podniosła
się zza stołu.
-
Nigdy nie jestem pewien, czy Harry czegoś nie kombinuje, zanim nie
skończą się egzaminy - powiedział zmęczonym głosem Dumbledore.
- Ale tym razem nie, na razie nic mu się nie stało. Severusie,
idziesz?
Zamki
i sztaby zatrzasnęły się w hollu i Snape, owinięty w ohydnie
połyskujący, czarny płaszcz, zbiegł po schodach do kuchni. Był
bardzo blady, miał poharatany policzek, ale na pełen troski gest
Tonks żachnął się i wykrzywił we wzgardliwym, nieprzyjemnym
grymasie. Jego płaszcz z bliska przypominał skórę węża i pewnie
- pomyślała Tonks wzdrygając się - b y ł ze skóry węża. Czy
takie ekstra ciuszki nosi każdy Śmierciojad? Fuj.
-
Co się stało? - spytał Remus nagląco. - Jeśli trzeba coś... Ja
zaraz...
-
Nie, nie - uspokoił go Dumbledore. - Siądźmy przede wszystkim.
Macie tu jakąś herbatę? Byle mocną.
Tonks
zakręciła się żwawo wokół pieca (co oznaczało zrzucenie
szuflady z łyżeczkami na podłogę, straszliwą ekwilibrystykę
przy spadającej pokrywce imbryka oraz niebezpiecznie wyglądające
manewry z filiżankami), podczas gdy obydwaj przybysze usiedli za
stołem. Lupin złożył szachy i w milczeniu otworzył puszkę z
makaronikami, które przyniosła rano Molly. Wreszcie i Tonks
wygrzebała się jakoś z robienia herbaty i goście sięgnęli po
filiżanki. Ku zdumieniu Tonks, chuda, biała ręka Snape'a trzęsła
się jakby - rzecz u Mistrza Eliksirów całkowicie niewyobrażalna.
Dumbledore tymczasem zamieszał łyżeczką w swojej herbacie i
chrząknął.
-
Severus zostanie z wami na razie - powiedział.
-
Co się stało? - ponowił pytanie Remus.
Dumbledore
wypił łyk herbaty i dosypał do filiżanki jeszcze jedną łyżeczkę
cukru.
-
Lucjusza Malfoya wypuszczono dziś rano z Azkabanu; nie wiem jeszcze,
jak dokładnie Narcissa tego dokonała. Z pewnością ma w niej
wierną żonę - powiedział z bladym uśmiechem. - Udało jej się
zapracować na wizerunek szlachetnej arystokratki poza wszelkimi
podejrzeniami, sam Knot składał jej jeszcze w lipcu wyrazy
współczucia z powodu tak nieszczęśliwego zbiegu okoliczności...
Może na tym grała, może jakoś inaczej, w efekcie wybroniła męża
świetnie. Przypuszczam, że zrzuciła wszystko na Imperiusa, zresztą
nieważne. W każdym razie uznali za stosowne gorliwie naprawić
ubytek w celach Azkabanu i przed niecałą półgodziną aurorzy
zapukali do Hogwartu...
-
Niemożliwe! - zawołała Tonks.
-
Możliwe - mruknął Snape. - Już raz mnie mieli, teraz wystarczył
jeden celny donos.
-
Donos? - powtórzył Lupin marszcząc brwi. - A czegóż oni...
-
Spotkanie parę dni temu - objaśnił krótko Snape. - To rozbite
przez aurorów. Mamy w końcu coś w rodzaju stanu wyjątkowego i
każdy ma obowiązek zeznawać pod Veritaserum. Nie mógłbym się
nie przyznać, że tam byłem i po której stronie.
-
Pamiętacie tego pielęgniarza, o którym mówiła Poppy? Tak
skwapliwie odciągnął na bok jednego aurora - powiedział
Dumbledore ze zniechęceniem. - Nie rozpracowaliśmy tego w porę.
Tymczasem okazuje się, że auror rozpoznał Severusa. Proste,
prawda? Pielęgniarz przedstawił się pewnie jakoś wiarygodnie i
ministerialnie, nie wiem, w każdym razie przekonał aurora, że
sytuacja jest prosta, nie wymaga wybadania i należy od razu złożyć
doniesienie...
-
Nie zadaliby mi przecież pytania, na czyj rozkaz wziąłem się
wśród Śmierciożerców. Wiadomo, że nie Knota - mruknął Snape.
No
tak, pojęła Tonks, a wpływy starego są w tej chwili zbyt
delikatną materią, żeby mógł stawiać wszystko na ostrzu noża i
wyciągać Snape'a z pudła... znowu go wyciągać, pomyślała z
oszołomieniem. Aha. Więc to tak.
Remus
najwyraźniej doszedł do tego samego wniosku.
-
Ktoś to sobie dobrze obmyślił - powiedział powoli, twardym
głosem. - Wszystko jak w zegareczku.
-
Chyba zwariowali - zdenerwowała się Tonks, wznosząc zmartwiony
wzrok na Dumbledore'a, który pił herbatę i patrzył z kolei na
Snape'a. - Ministerstwo, znaczy. Czy mało im przekonywać się za
każdym razem, że to pan ma rację? A poza tym, ja czegoś nie
rozumiem. Po co Śmierciojady miałyby donosić na, przepraszam cię,
Snape, swojego?
-
Dobre pytanie. Nie byłoby całej historii - odparł Dumbledore
zmęczonym głosem - gdyby nie to, że krótko przedtem mieliśmy
inne, hmm, wydarzenia. Mam nadzieję, Severusie, że Harry... że
odniesiesz się do tego...
Snape
prychnął z pogardą.
-
Głupi szczeniak - powiedział kwaśno. - Nie spodziewałem się po
nim niczego mądrzejszego.
-
Może zaczniecie od pieca? - zaproponowała Tonks.
-
Racja, Severusie, ja też chciałbym usłyszeć to od początku -
kiwnął głową Dumbledore.
-
Czy dobrze rozumiem, że Harry znów gdzieś zgrywał bohatera i
musiałeś go z tego wyciągać przy niewłaściwej publiczności? -
spytał Lupin ze sztucznym spokojem.
-
Żeby chociaż - mruknął Snape i obrócił filiżankę w drżących
palcach. - Przyłapałem go z Weasleyem, Finniganem i Thomasem nad
ognistą whisky, pewnie pierwszą w ich życiu, w Świńskim Łbie,
zupełnym przypadkiem... umówiłem się tam z Silasem Ruthynem,
mieliśmy potem iść na spotkanie do Malfoyów. Przyjęcie z okazji
tryumfu sprawiedliwości.
Potrząsnął
głową z niesmakiem, a potem mówił dalej, suchym i przesadnie
spokojnym tonem.
-
Kiedy Ruthyn wyszedł na chwilę, kazałem im natychmiast wracać do
Hogwartu. Może by mnie posłuchali, ale Potter zaczął się
stawiać, wymachiwać różdżką... ściągnął na siebie sporo
uwagi. Ruthyn wrócił, zobaczył Pottera i zaproponował mi
telepatycznie, żebyśmy przyprowadzili go jako trofeum na spotkanie.
Kiedy odmówiłem, Ruthyn wyglądał jakby się obraził i zniknął.
Za bardzo skupiłem się na tym, żeby chłopcy dostali się szybko
do szkoły i zignorowałem Ruthyna, ale kiedy wyszliśmy z Hogsmeade
na wrzosowisko, okazało się, że Silas ściągnął nam na głowy
parę osób... między innymi Lestrange'ów. Malfoy też tam był; od
tego aurora ze szpitala wiedział również i to, jak się
zachowywałem podczas tamtej potyczki i najwyraźniej uznał, że
czas na deklaracje. Nie miałem wyboru, zawołałem na smarkaczy,
żeby uciekali, a sam musiałem choć przez chwilę powstrzymać
tamtych.
-
A Harry - zaczął Remus z niepokojem.
-
Harry, Harry - warknął Snape. - Gdyby nie Weasley, Potter nie
ruszyłby się z miejsca - coś gadał o tym, że się nie boi,
chciał stawać przeciwko siedmiu dorosłym czarnoksiężnikom - i
Czarny Pan już by go miał. Ciekawe, czy Potter zdaje sobie sprawę,
że zawdzięcza Weasleyowi życie. Myślę, że poza whisky
zadziałała mu na ambicję również obecność Bellatrix. Co nie
umniejsza faktu, że po raz kolejny udowodnił, że jest głupcem.
-
Niecałą godzinę temu chłopcy wpadli do mnie i powiadomili, co się
dzieje - uzupełnił Dumbledore, przeciągając dłonią po czole. -
Razem z Minerwą pobiegliśmy na miejsce, rzuciliśmy parę zaklęć...
Tamci deportowali się szybko, my wycofaliśmy się z Severusem do
Hogwartu. Ten incydent, niestety, wyjaśnił im dokładnie kwestię
lojalności Severusa, a że nie mogli go dosięgnąć osobiście,
poruszyli natychmiast oficjalne czynniki, do czego znowu posłużyło
im to samo zeznanie aurora. To wszystko.
Przez
chwilę panowało milczenie. Snape zamieszał łyżeczką w gorzkiej
herbacie, Tonks postukała paznokciami w zęby, ale Lupin siedział
bez ruchu z pochyloną głową.
-
Nie zdążyłeś sobie opatrzyć policzka - powiedziała w końcu
Tonks. - Czym oberwałeś, na pewno nie trującym zaklęciem?
Bellatrix jest w nich dobra, ja to wiem.
-
To Potter - powiedział Snape, mrużąc oczy. - Kiedy kazałem mu
wracać do szkoły, był uprzejmy przypomnieć mi, że kiedyś użyłem
tego przeciwko jego ojcu i postanowił wyrównać rachunki.
Oczywiście, to zaklęcie na szkolnym poziomie, nic takiego.
-
Harry?... - zdumiała się Tonks. - Holender, musiał być nieźle
wstawiony. Głupia sprawa, w końcu w tym wieku wypad na pierwszą
whisky to taki normalny eksces.
-
Chyba nie rozumiesz - odezwał się w końcu Lupin. - Normalne czy
nienormalne ekscesy, doprowadziły do...
Zatrzymał
się na chwilę i jakby szukał odpowiedniego słowa.
-
Do kompletnej katastrofy - dokończył poważnie. - Harry zachował
się jak idiota i trzeba się będzie nauwijać, żeby to wszystko
jakoś wyprostować. A do tego czasu nasz wywiad wśród
Śmierciożerców nie istnieje. No i rozumiem, że nie było wyjścia,
ale uciekając, Severus poniekąd potwierdza zarzuty, jakie mu
postawiło Ministerstwo.
-
Jak na Gryfona, wnioskujesz całkiem nieźle - zauważył Snape,
tylko odrobinę drwiąco. - W każdym razie masz rację.
-
To prawda - powiedział Dumbledore z troską. - Ale dopóki Severus
nie siedzi w Azkabanie, coś można jeszcze wymyślić. Potrzebujemy
czasu. Jestem tutaj tylko dlatego, że musiałem być definitywnie
nieosiągalny w Hogwarcie. Za parę minut będę musiał wrócić i
spróbować odkręcić sprawę. Na razie najważniejsze było, żeby
nie dostali Severusa, a dalej się zobaczy.
Zwrócił
się do Mistrza Eliksirów i położył dłoń na jego ręce. Snape
drgnął i wyprostował się.
-
Jestem panu bardzo wdzięczny, sir - powiedział sztywno. - Będę
czekał na informacje.
-
My też - powiedziała Tonks. - Czy coś mamy robić? Coś
przygotować, cokolwiek?
Dumbledore
uśmiechnął się wreszcie, choć niewesoły to był uśmiech.
-
Ciepłe łóżko - powiedział. - Parę plastrów i brandy. Osobiście
wolałbym kakao, ale wy, młodzi, nie wiecie co dobre.
Podniósł
się zza stołu, poklepał Remusa po ramieniu, a Snape'a po ręce.
Ukłonił się szarmancko Tonks, uśmiechnął się jeszcze raz.
-
Dobranoc - powiedział. - Będę w kontakcie.
Lupin
odprowadził go do drzwi i starannie pozamykał wszystko,
zabezpieczając wejście dodatkowym zaklęciem Tutenchamona. Potem
wrócił do kuchni, stanął przy drzwiach.
-
Severusie - zapytał z namysłem - jak sądzisz, czy coś się
jeszcze da zrobić z twoją sytuacją? Jakoś uzasadnić przed
Voldemortem tę akcję? Bo ja wiem, wcisnąć mu, że ktoś patrzył,
albo cokolwiek?
Snape
wzruszył ramionami. Na oko był opanowany i spokojny, ale zdradzała
go niezwykła, nawet jak na niego, bladość.
-
Nie sądzę - odparł oschle. - Próbowałeś kiedyś coś wciskać
Czarnemu Panu? A poza tym, co raczej przesądza sprawę, Potter był
łaskaw na cały głos wywrzaskiwać różne ściśle tajne
informacje na mój temat. Nie, sprawa jest dość prosta i ma jedno
możliwe rozwiązanie.
-
Nie pozwolimy na to - ostro powiedziała Tonks, która myślała
właśnie to samo i tym bardziej się zdenerwowała. - Nie wyobrażaj
sobie, że pozwolimy.
Ale
Lupin miał bardzo strapioną minę.
Cholera
- mruknął. - Cholera jasna.
13.
Tonks
chodziła po swojej sypialni i obgryzała paznokcie. Był świt,
wilgotny i szary, a ona, kompletnie ubrana i nawet uczesana (miała
dzisiaj orzechowe, kręcone włosy), wędrowała tam i nazad po
niewielkim pokoju i denerwowała się, że nie może nic zrobić. Z
korytarza nie dochodził żaden odgłos. Remus i Snape na pewno
jeszcze spali.
Wczoraj
Snape był tak zmęczony, że nawet nie protestował, kiedy umieścili
go tymczasowo w pokoju z Remusem. Pożegnała ich i poszła do
siebie, mając nadzieję, że stary SS Remusa nie udusi. Znowu źle
spała, śniły jej się ciotki podrzynające gardło Harry'emu
(biedny bałwan, co za czasy, że już nie można się nielegalnie
uchlać, żeby z tego nie wynikała katastrofa), wiszący na sznurze
Moody, takie rzeczy. Obudziła się też wcześnie, beznadziejnie
wcześnie, i nie mogła już zasnąć. Więc wzięła prysznic,
ubrała się i okazało się, że nie ma już nic do roboty.
W
końcu, kiedy już po raz setny wyjrzała z okna na wciąż ten sam
dziedziniec i wieżę, przyszło jej do głowy, że jest szesnasty,
czwartek. Że jutro siedemnasty. I że mogłaby może pójść raz
jeszcze do sali wróżb i powtórzyć rzucanie kamieni. Było to w
końcu coś, co można było zrobić.
Złapała
więc różdżkę, włożyła swój ukochany, długi, rozpinany
sweter i cichutko wyszła z pokoju. Wbiegła po schodach na drugie
piętro i nagle zatrzymała się. Naprzeciwko schodów była
biblioteka. Drzwi do niej były wciąż otwarte, tak, jak je
zostawili wczoraj. Albumy leżały porządnie złożone na stoliku
pod oknem. Tonks weszła z wahaniem do pomieszczenia, usiadła w
fotelu i rozłożyła sobie na kolanach najnowszy z albumów.
Przeglądała
kartkę po kartce i nawet znalazła zdjęcie swojej mamy jako młodej
dziewczyny, ale żadnego - z jej ślubu z tatą (cóż, to było
zrozumiałe), a wśród rodzinnych i zaprzyjaźnionych niemowląt,
dzieci i młodszej młodzieży nie znalazła ani jednego ze swoich
wcieleń. Cofnęła się więc o kilkanaście stron i znalazła trzy
siostry Black jako małe dziewczynki. Mama, najstarsza, opiekuńczym
gestem trzymała ręce na ramionach siostrzyczek - i wszystkie trzy
były śliczne jak z obrazka. Narcissa miała schludnie splecioną
koronę nad czołem, Bellatrix - dwa ciemne warkoczyki, a mama -
włosy obcięte na pazia i wielką kokardę. Tonks pogładziła
palcem jej policzek i mama-dziewczynka uśmiechnęła się do niej.
Ciotki uśmiechnęły się również, a Narcissa kokieteryjnie
zawinęła pasmo włosów na paluszku.
Kiedy
to się zaczyna? - pomyślała Tonks w zadumie. - Kiedy człowiek
przestaje być słodką, małą dziewczynką, a zaczyna być
wyrachowaną morderczynią? Albo bezwzględną intrygantką? Każda z
nich jest słodkim, małym, niewinnym stworzeniem. Kto by powiedział,
że jedna z nich spędzi tyle lat w Azkabanie, druga będzie wspierać
męża - Śmierciożercę, a trzecia zerwie ze swoją rodziną?
Przewróciła
parę kartek. Na którejś z kolejnych stron była wielka fotografia
z jakiegoś pikniku - zresztą, napisane było pod nią: Piknik na
wyspie Man, 1968. Na zdjęciu była cała rodzina Blacków, także
ich dwie kuzynki (mama unikała rodzinnych imprez odkąd skończyła
piętnaście lat), dwunastoletni, dystyngowany i uroczy Lucjusz
Malfoy z rodzicami i kilka innych rodzin. Tonks przyjrzała im się
dokładniej. Po lewej, pod parasolem, siedział na ogrodowym krześle
czarodziej o jowialnej, wesołej twarzy i chytrych oczkach. Obok jego
piękna żona, najwyraźniej Hiszpanka albo może Kreolka, przytulała
teatralnie małe dziecko. Tuż za Blackami natomiast stał Snape.
Przynamniej tak jej się z początku wydało. Spojrzawszy na datę i
ujrzawszy tuż obok niego ośmioletniego na oko chłopca, uznała że
to musiał być Severus Snape, a ten mężczyzna o zimnych oczach i
wyniosłej minie mógł być tylko jego ojcem.
Tonks
przyjrzała się chłopcu, ubranemu zwyczajem arystokracji jak
miniaturowy dorosły. Był ładny, bo wszystkie dzieci na swój
sposób są ładne. Ale widać było ostre, znajome rysy twarzy,
które tylko czekały, żeby się ujawnić, a spojrzenie małego
Severusa było zupełnie nie dziecinne, tylko pełne dorosłej
świadomości i wściekle ponure. Tonks popatrzyła na resztę
młodocianych czarownic i czarodziejów na fotografii i właściwie
tylko siostry Black, wesołe panienki w jasnych sukienkach, wyglądały
tam tak, jak powinny wyglądać dzieci. Na temat niemowlęcia Kreolki
jakoś nie umiała się fachowo wypowiedzieć.
Tonks
w zamyśleniu przewróciła kartkę i podrapała się po nosie. Na
następnej kartce było duże zdjęcie z Hogwartu - z napisem
"Slytherin '72". I drugie, włożone luźno między kartki,
"Gryffindor '71". Tonks przyjrzała się temu ostatniemu z
uśmiechem: Syriusz był tam, w ostatnim rzędzie, pomiędzy małym
Jamesem Potterem i małym Remusem Lupinem, poniżej stał Peter
Pettigrew i machał frenetycznie. Remus wyglądał bardzo mizernie,
musiało być zaraz po pełni, ale uśmiechał się szeroko i
pokazywał różki za głową Syriusza. W ogóle wszyscy czterej
sprawiali wrażenie, jakby już się dobrze zaprzyjaźnili i mieli w
Hogwarcie kupę świetnej zabawy. Tonks uśmiechnęła się jeszcze
raz do Remusa i pomachała do niego. Odmachał jej wesoło i
szturchnął Syriusza w bok.
Remus...
miły, uprzejmy Remus.
Przypomniała
sobie, nagle i bez szczególnego powodu, jak wczoraj wieczorem zerwał
się z ławy, z ręką błyskawicznie sięgającą różdżki, szybki
jak żmija i jakiś taki... skupiony w sobie, zwarty, spięty. Cały
był z takich kontrastów. Łagodny uśmiech, stal w oczach, he he.
Jak
w gruncie rzeczy mało go znała! Śmieszne to było, bo niby
wiedziała o nim bardzo dużo. Był bliski, znajomy, swojski.
Niezawodny i zrozumiały. A potem nagle byle drobne wydarzenie, i już
się nie dało na niego patrzeć w ten sam, prosty i oczywisty
sposób. Może się ta dwoistość wiązała z wilkołactwem - ktoś,
kto się tyle lat musiał tajniaczyć, pewnie dobrze wie, co może z
siebie pokazać.
Ale
Tonks zawsze lubiła obserwować. Nawet jeśli czegoś nie rozumiała,
rejestrowała na wszelki wypadek różne spostrzeżenia i czasami -
tak jak teraz - zdarzały jej się różne małe objawienia. Co nie
znaczyło, że zawsze była z nich zadowolona. Tak jak teraz: myśl o
Lupinie była trochę jak odkrycie, że w dobrze znanej zatoce pięć
jardów od brzegu dno opada ku zielonkawej, bezdennej otchłani. Ale
też nie była wcale pewna, czy chciałaby znów tak jak jeszcze
niedawno, patrzeć na niego i widzieć tylko spokój, uśmiech,
wyrozumiałość. Drażniło ją to wszystko, bo nie lubiła w sobie
wahania i zbyt długich rozterek. Postanowiła więc, że z tym nowo
dostrzeżonym Remusem też się przecież zaprzyjaźni, i od razu jej
ta myśl pomogła.
Wróciła
do zdjęć, ale wydało się jej, że patrzą na nią nieprzyjaźnie
i z rezerwą - czy z powodu jej postanowienia?
Tonks
złożyła album i oparła brodę na jego grzbiecie, rozmyślając
nad tym wszystkim - najpierw tylko nad Remusem. A potem jeszcze nad
dziećmi arystokracji czarodziejów i w ogóle - i po raz nie wiadomo
który wygłosiła w myślach hymn pochwalny na cześć swojej mamy,
która oszczędziła jej tej ponurej egzystencji. Zresztą, czy w
ogóle zaistniałaby, gdyby nie była córką swojego ojca? Ojciec w
nic jej nie wikłał, jego rodzina była w połowie czarodziejska, a
w połowie - uniwersytecka; sam tato ukończył uniwersytet w Yorku i
mógł z powodzeniem funkcjonować w obydwu światach. To dawało -
to dawało oddech. Więcej światła i powietrza. Rozmach. Miejsce na
swoje własne pomysły na życie. Za nic nie była rodzicom tak
wdzięczna, jak za to, że dali jej wybór co do tego, jak pokieruje
swoim życiem. Absolutnie wolny wybór.
Jak
się tak dobrze zastanowić, pomyślała, to wszystko to kręciło
się wyłącznie wokół jednego pojęcia. Arystokracje, nie
arystokracje, czysta krew, aksamitne ubranka dla dzieci, głupie
srebrne ornamenty, a tak naprawdę cały czas chodziło o wolność.
W
imieniu której Syriusz zerwał ze swoją rodziną, w imieniu której
wyklęto mamę, w imieniu której Tonks była gotowa w każdej chwili
iść i walczyć ze wszystkimi zastępami piekieł.
Pogrążona
w tej bardzo w gruncie rzeczy banalnej zadumie, dopiero po chwili
uświadomiła sobie, że siedzi wciąż jeszcze w fotelu, bezwiednie
gmera w niedomkniętym albumie i wygładza bibułki pomiędzy
kartkami albumu, a przecież miała sobie jeszcze powróżyć.
Podniosła się więc, rozprostowała ramiona i przeciągnęła się.
Snape
jako mały chłopiec był naprawdę słodki. Ten rodzaj dziecka, z
którym by się zaraz chciało pogadać o różnych ważnych
rzeczach. Ciekawe, bo teraz jakoś wcale nie ciągnęło jej, żeby z
nim rozmawiać.
Przeciągnęła
się jeszcze raz, ułożyła albumy tak, jak przedtem i ruszyła na
korytarz, a potem - na trzecie piętro.
14.
Lupin
obudził się około ósmej. Wstał cicho, starając się nie budzić
Severusa, który spał twardo na sąsiednim łóżku. Musiał
naprawdę mieć dość, bo pamiętało się przecież ze szkoły, że
wystarczyło postawić stopę w dormitorium Slytherinu, a Snape
natychmiast się zrywał. A teraz leżał skulony nieruchomo pod
kołdrą, dziwnie nieformalny i dziwnie zwyczajny. Całe to jego
wieczne przedstawienie, fruwanie na wampirzym płaszczu, sarkazm,
wyniosłość, nieskazitelne ubranie i zarzucanie tłustymi włosami,
wszystko to kompletnie znikało i zostawał tylko bardzo zmęczony, w
sumie zupełnie normalny facet.
Ciekawe,
jak dużo z siebie odgrywamy dzień w dzień, pomyślał Lupin,
wsuwając stopy w rozdeptane sandały i sięgając po szatę. Wszyscy
się zgrywamy niemożebnie.
Poszedł
do łazienki, gdzie szybko umył się i ubrał, ogolił się (małe,
przydatne zaklęcie, którego ojciec uczył cię jak wiązania
krawatów*; swoiste pasowanie na mężczyznę) i wyruszył na
poszukiwanie Tonks. Jej pokój był otwarty i pusty, pościel na
łóżku pieniła się burzliwie, a w drzwiach leżał bezładny kłąb
zawierający ręcznik i piżamę. Z tego wszystkiego Remus
wywnioskował, że należy się udać na dół, do kuchni. Zszedł
więc po schodach, i gdy był w połowie piętra, Tonks zawołała do
niego gdzieś z wyższych kondygnacji. Zatrzymał się i popatrzył w
górę.
-
Czekaj! – rozległo się z góry i Tonks, tym razem z jakimiś
takimi bardziej loczkami, zbiegła do niego jakby się paliło.
Ucałowała go serdecznie w policzek na przywitanie (co czasami
robiła, ale czego nigdy nie sposób było przewidzieć).
-
Cześć, Remus. Jak się spało? – spytała. – Bo ja się znów
obudziłam o skrzaciej godzinie.
-
Widzę, widzę. Ja też już mam dosyć – powiedział. – A
Severus jeszcze śpi, nie budziłem go. Nikt nie doceni możliwości
pospania sobie rano tak, jak nauczyciel.
-
Jasne – Tonks zniżyła głos, bo mijali właśnie portret pani
Black. – A wyleczyłeś mu twarz?
-
Ee, to był drobiazg, sam sobie to zagoił – powiedział Remus,
pomijając dyskretnym milczeniem dość denerwującą wymianę zdań,
jaką mieli poprzedniej nocy z Severusem na temat opatrywania. A
także i to, że następnie przez dobre pół godziny pomagał
kąśliwemu jak giez Severusowi doprowadzić się do jakiegoś
znośnego stanu. Ostatecznie, w tamtej potyczce Severus był jeden na
siedmiu. Chyba tylko siła woli trzymała go na nogach tak długo w
noc.
Najciekawszą
(jeśli można tak powiedzieć) klątwę, wstrętny, trujący liszaj,
rzuciła Bellatrix, oczywiście. Trzeba jej było przyznać, że była
naprawdę znakomita – w swoistym znaczeniu. Wiadomo było, że
jeśli unikać przede wszystkim Niewybaczalnych, to na pomniejsze
klątwy w ogóle nie zwraca się uwagi. Sam by tak zrobił. Kiedy to
jednak powiedział wczoraj na głos, Severus poinformował go
jadowicie, że nie prosił o głaskanie po główce. No nic, na razie
nie jest źle, dajmy facetowi pospać.
Dawało
to całkiem spore szanse na miły poranek.
Kiedy
znaleźli się w kuchni i rozpalili w piecu, zrobiło mu się
raźniej. Tonks za to była jakaś zamyślona i poważna. Zapytał ją
o to nad herbatą.
-
Byłam znowu w bibliotece – powiedziała z wahaniem. – Oglądałam
zdjęcia. Było tam parę osób... mama, ciotki, Syriusz, Snape,
nawet ty... Tak sobie myślałam. Strasznie biedne są dzieci w takim
świecie, wiesz? Może to bardzo kobiecy sposób patrzenia, za
bardzo, ale im się należało coś więcej niż koronki i sztywne
fotki. Myślałam też o tym, że trzeba mieć cholerny charakter,
żeby się z tego wyrwać. Ale jak się nie wyrwiesz, to przepadłeś.
-
Tak też mówił Syriusz – powiedział Remus cicho. – I się
wyrwał.
-
Dobrze zrobił – powiedziała Tonks z zawziętością. – Popatrz
na Bellatrix, na Malfoya. Sądząc ze zdjęć, fajne, inteligentne
dzieci, wesołe, myślące. I co się z nimi stało? Zrobili z nich
morderców.
-
Widzę, że jesteś wyznawczynią teorii tabula rasa – zauważył
Remus z namysłem.
-
To było coś z filozofii, pamiętam – powiedziała podejrzliwie. –
Skoro mówisz, że właśnie tego jestem wyznawczynią, to pewnie
masz rację. Ale powiedz, przecież to ma sens. Nie dam sobie wmówić,
że te miłe panienki, ci grzeczni chłopcy od urodzenia mieli jakieś
odchyły.
-
Niezupełnie się zgadzam. Musisz mieć coś w sobie, żeby się
zwrócić ku Czarnej Magii -
-
No wiesz – powiedziała powoli. – A taki Regulus Black?
-
Myślisz, że on to zrobił wbrew sobie? – zawahał się Remus i
zaczął kroić chleb. – Sądzę, że nie. On to sobie tylko
inaczej wyobraził i przegrał w konfrontacji z rzeczywistością.
Może myślał, że Śmierciożercy to taki klub dla rozsądnie
myślących dżentelmenów, którzy osobiście nie brudzą sobie rąk.
-
A skąd wiesz? – Tonks wzruszyła ramionami. – Nie wiesz. Po
mojemu to ta rodzina miała na niego za duży wpływ. Dał się
ukierunkować i potem już szło taką koleiną.
-
Niezupełnie się zgadzam – powtórzył Remus. – Ale na pewno dom
taki, jak ten i jemu podobne, to nie jest dobre miejsce dla dzieci. W
porównaniu z takimi rodzicami jak twoi czy moi, na pewno.
Uśmiechnęli
się do siebie porozumiewawczo, Tonks pokroiła boczek i wrzuciła na
patelnię, parząc się oczywiście w rękę. On zalał herbatę
wrzątkiem i pokroił cytrynę.
Kiedy
tak razem pracowali, tknęło go to jak ukłucie szpilką: złapał
się na tym, że przygotowując głupie śniadanie miał wrażenie
niesamowitej harmonii i spokoju – kompletnie nieusprawiedliwione w
obecności tej śmiesznej i niezręcznej jak źrebak czarownicy,
której znów chleb upadł na podłogę masłem do dołu.
Zabawne.
Nie
była ani wyjątkowo błyskotliwa, ani szczególnie piękna. Wesoła,
niegłupia i pełna wdzięku, tak. Intensywna. Nie pogadałoby się z
nią o książkach, może o czytadłach, nie dzieliłoby się z nią
naukowej pasji, ale człowiek miał niezachwianą pewność, że w
jej obecności będzie mu dobrze. Że nawet, jeśli kogoś nie
zrozumie, to z zainteresowaniem wysłucha. Taka była otwarta i
ciekawa świata. A przede wszystkim miała dobre serce i to się
zaraz czuło. Jakby nie istniało dla niej słowo “obojętny”.
Taki rozpalony węgielek.
Uśmiechnął
się znów.
-
I co – zagadnął – długo oglądałaś te zdjęcia?
Tonks
zaczerwieniła się.
-
Niee – powiedziała z ociąganiem. – Ale potem poszłam
jeszcze... na trzecie piętro.
-
Na wieżę? – spytał ostro, ostrzej niż chciał.
-
Tak... Nie gniewaj się, chciałam się sama przekonać, że to
wszystko bzdura.
-
No i co, przekonałaś się? – zapytał, czując jak harmonia i
spokój znikają jak zdmuchnięte.
-
Rzuciłam kamienie jeszcze raz – powiedziała Tonks niechętnie. –
I na siedemnastce wypadł czarny kamień. A reszta pusta.
Lupin
zagryzł wargi. To była głupota, przesądy i bzdury, a przecież –
-
Tonks, kochanie, jesteś tam? – odezwał się naraz głos i złote
piórko zatańczyło przed bladą twarzą dziewczyny. Po chwili w
powietrzu zmaterializowała się głowa Molly Weasley, która
wyglądała na zaniepokojoną i nerwową.
-
Cześć, Molly – powiedziała Tonks serdecznie. – Co tam? Jakie
wieści?
-
Śliczna fryzurka, Tonks. Ja niestety służbowo. Mam wiadomości od
Dumbledore’a – Molly zerknęła przez ramię na jakąś
niewidoczną dla nich patelnię, od której dobiegało zachęcające
skwierczenie. – Pamiętacie, że zmarł w szpitalu ten sędzia,
który prowadził sprawę Malfoya?
-
Tak, tej samej nocy, kiedy zwiałam do Hogwartu – potwierdziła
Tonks. – I co?
-
Dumbledore ustalił, że wszystkie materiały dowodowe i notatki
służbowe, no wszystko, było na pewno w gabinecie Smitha w
Magistracie w Hogsmeade. Mieli to skopiować i przedstawić
Czarosądowi przed rozprawą. No i spłonęło. Z magicznej analizy
pogorzeliska wynika, że były tam dokumenty zabezpieczone magicznym
hasłem “rozprawa Malfoya”.
-
Malfoy... – powiedział Lupin cicho. – No tak. Co teraz?
-
Wiemy też, jak Narcissa doprowadziła do uwolnienia Lucjusza. Nic
subtelnego. Brak dowodów, podważanie wiarygodności świadków,
pieniądze i wpływy. Zeznała, że mąż zachowywał się nieswojo
przez kilka tygodni przed incydentem – Molly zmarszczyła nos
wzgardliwie, recytując tę informację. – Opisała też objawy,
które wskazują na Imperiusa. To w uproszczeniu. Arthur jest na
siebie wściekły, bo Smith pytał go kiedyś, czy by nie sprawdził
w tych papierach szczegółów związanych z jakimiś mugolami. I
gdyby nie jakieś głupie puchnące smoczki w Leeds, mielibyśmy
teraz w ręku przynajmniej część.
Jej
mina wskazywała, że Arthur Weasley nie był jedyną osobą, którą
ten fakt rozwścieczał.
-
Jak tam Harry? – spytała szybko Tonks. – Co z nim?
-
Nie denerwuj mnie nawet – odparła Molly ponuro. – Jak
usłyszałam... Kiedy Dumbledore nam powiedział... Fatalna sytuacja.
Okropnie nie w porę, prawda? Akurat teraz, kiedy informacje są nam
tak potrzebne! Oczywiście, gdyby ktoś mnie posłuchał i nie
informował dzieci o wszystkim jak leci...
-
Nawet do rymu – westchnął Lupin. – Rozmawiałaś z którymś z
nich?
-
Z Ronem – powiedziała krótko Molly, z czego można było
wyciągnąć wniosek, że rozmowa była zwięzła i druzgocąca.
-
Ron w sumie uratował co się dało z sytuacji – zauważyła Tonks.
– Mogło być gorzej.
-
Wszyscy moi chłopcy mają mocne głowy, po ojcu – powiedziała
surowo pani Weasley. – Założę się, że to właśnie Ron
wymyślił tę całą idiotyczną eskapadę.
-
Obawiam się, że raczej Harry – powiedział Remus. – Od wczoraj
się zastanawiam, kto właściwie powinien był się nim porządnie
zająć i wciąż mi wychodzi, że ja.
-
Nie wygaduj głupot – mruknęła Molly. – Chłopak jest pod taką
presją od samego początku, że już dawno czekaliśmy z Arthurem,
kiedy się coś takiego zdarzy. No a Harry wiedział zawsze więcej,
niż powinien. A wyście wszyscy, ważni mężczyźni, dokładali mu
jeszcze.
-
Chcieliśmy go traktować poważnie. Jaki by nie był dziecinny,
spoczywa na nim odpowiedzialność i mnie przynajmniej zależało,
żeby mu udzielić wszelkich informacji, które mu pomogą – Lupin
splótł nerwowo palce i popatrzył na obie kobiety.
Tonks
obgryzała właśnie skórkę u lewego kciuka z wyrazem głębokiego
namysłu na poważnej twarzy.
-
Harry to kochane, dobre dziecko – powiedziała stanowczo Molly –
ale to jeszcze dziecko. Nawet bardziej, niż Ron. Nie oczekuj po nim,
Remus, zachowania dorosłego. Weź sobie przemyśl, w jakich
warunkach Harry się wychowywał. A dopiero potem oceniaj, na ile
mógł dojrzeć do pewnych rzeczy. Wczoraj wieczorem się okazało,
jak dojrzale sobie poczyna z informacjami, które mogą kogoś posłać
na śmierć.
Te
słowa padły w okropną, ciężką ciszę, której przez chwilę nie
umiało przerwać żadne z nich. W końcu Tonks podniosła głowę,
jakby chciała coś powiedzieć. Ale w tej samej chwili poderwała
się na równe nogi i wskazując na słup czarnego dymu unoszący się
tuż za panią Weasley, wrzasnęła:
-
Pali ci się patelnia, Molly!
-
Och! To przeklęte zaklęcie pochłaniające zapachy! Rozłączam
się, dobrze? Do trzystu czerwonych kapturków!
Głowa
Molly rozmyła się w powietrzu, a wraz z nią – owalny obrazek z
kuchni w Norze ozdobiony dymem z patelni. Zostali sami.
-
Cóż – powiedział po chwili Remus. – Skoro mamy ciężkie
czasy, to tym bardziej trzeba zjeść śniadanie i dostarczyć
organizmowi trochę tych tam... Koralii.
-
Kalorii – poprawiła go Tonks. – Mugole o niczym innym nie mówią
tylko o kaloriach. Wiem, bo tata ma telewizor.
-
Niech będą kalorie – zgodził się Lupin. – W każdym razie,
energia nam się przyda.
Zjedli
to nieszczęsne śniadanie, gadając sobie z dobrze udawaną
beztroską, jakby nikt nie zginął, nikt nie uciekał, jakby nie
spłonęła żadna poczta i jakby żaden zdemaskowany szpieg nie spał
w tej chwili na piętrze...
Zresztą,
nie spał już – kiedy skończyli śniadanie i zrobili sobie po
drugiej herbacie, na schodach rozległy się ciche, szybkie kroki i
po chwili Severus stanął w drzwiach, ubrany w te swoje niepokalane
czernie, jak zwykle ponury.
-
Dzień dobry – powiedział oschle. – Widzę, że już jedliście.
-
Tak – powiedziała Tonks i klepnęła go życzliwie w ramię. –
Czekalibyśmy na ciebie, ale pomyśleliśmy, że będziesz spał do
południa, czy coś. Zasłużyłeś sobie w końcu na trochę
odpoczynku.
-
Już wystarczy – mruknął Snape i skinął głową nieznacznie do
Lupina.
-
Chcesz herbaty? – Tonks posłała w jego kierunku imbryk i kubek,
które wyhamowały dosłownie parę centymetrów przed nieuchronną
katastrofą, na skraju stołu. Snape usiadł, znów skinął głową
i nalał sobie pełny kubek Earl Greya.
-
Jak się czujesz? – spytał Lupin ostrożnie. – Mam nadzieję...
-
Dobrze – Snape wypił parę łyków, gapiąc się w stół.
-
Ukroić ci chleba? – spróbowała Tonks.
-
Potem sobie wezmę – usłyszała oschłą odpowiedź. Wymienili
więc z Remusem spojrzenia oznaczające, że lepiej się nie narażać,
i wrócili do swojej herbatki. Ale rozmowa coś się nie kleiła i
wkrótce Tonks zniecierpliwiła się nieco.
-
Remus, powiedz – zagadnęła. – Nie mogłabym kopnąć się na
trochę do Nory albo do mamy? Zwariuję tutaj w końcu.
-
Wykluczone – odezwał się niespodziewanie Snape. – Ani mi się
waż.
-
Bo co? – spytała niegrzecznie. Była na niego trochę zła za tę
ponurą atmosferę, jaką roztaczał wokół siebie.
-
Bo twoje urocze ciotki tylko czekają, aż się pojawisz w którymś
z tych miejsc – warknął. – Widziałaś je obie w akcji? Nie. A
ja widziałem. I wiem, że sama nie dasz im rady.
-
Tak? – Tonks zaplotła ręce wojowniczo i pociągnęła nosem. –
Jeśli się nie mylę, wczoraj dałeś sobie radę z siódemką tych
przyjemniaczków, w tym moich ciotek, i jakoś ci się nic strasznego
nie stało.
Snape
spojrzał na nią, mrużąc oczy.
-
Widać gołym okiem, że jesteś z Gryffindoru – powiedział sucho.
– Dla twojej wiadomości, Tonks, bynajmniej nie dałem sobie sam
rady z siódemką przyjemniaczków. Raczej przeciwnie. Dumbledore i
McGonagall przylecieli na czas, żebym uszedł z życiem. A
Dumbledore, jak wiesz, to zupełnie osobna bajka.
-
Zupełnie osobna... – powtórzyła Tonks powoli. – To znaczy, że…
-
To znaczy, że nigdzie się nie wybierasz – wyjaśnił ironicznie
Snape. – A jeśli tak bardzo chcesz się bić ze Śmierciożercą,
to służę. Jest tu, o ile pamiętam, stosowna sala.
-
Bywałeś tu przedtem? – spytał Lupin nagle.
-
Owszem – odparł Snape sztywno. – Jeszcze jako dziecko, z
rodzicami.
-
Widziałam cię na zdjęciu z pikniku na wyspie Man – powiedziała
Tonks mimochodem, wciąż przetrawiając nieoczekiwane zeznania
Snape’a na temat poprzedniej nocy.
-
Są tu jakieś zdjęcia, których Black nie wyrzucił? – spytał
Snape bez zainteresowania. – Bardzo możliwe.
-
Fajne z ciebie było dziecko – ciągnęła z roztargnieniem Tonks.
Lewa
brew Snape’a powędrowała do góry.
-
Dość... odosobniony pogląd – skomentował oschle.
-
I strasznie jesteś podobny do ojca. Zastanawiałam się nawet, czy
jakbyś miał syna, to znowu byłoby tak samo – dodała Tonks,
rysując palcem po rozsypanym cukrze.
Snape
wyprostował się.
-
Moja wizja przyszłości jest tak p r e c y z y j n a, że gdybym
miał dzieci, udusiłbym je natychmiast** – powiedział sztywno.
Lupin uśmiechnął się, rozpoznając cytat, i zarobił w ten prosty
sposób na pełne uznania uniesienie brwi Snape’a. Ale Tonks,
zatopiona w zupełnie innych myślach, nie zwróciła na to
najmniejszej uwagi. Nawet zresztą, gdyby zwróciła, marne były
szanse, żeby znała tę akurat książkę.
-
To znaczy, że uważasz, że jesteś brzydki, czy że byłbyś złym
ojcem? – spytała nieuważnie, a potem, zanim Snape zdołał
ochłonąć z intelektualnego porażenia, dodała to, co ją
aktualnie nurtowało. – Czy ty chciałeś powiedzieć, że poza tą
pamiątką od Harry’ego jeszcze ci ktoś dołożył? Czy trzeba ci
jakoś pomóc?
-
Nie twój przeklęty interes. Odczep się ode mnie wreszcie, z łaski
swojej – podsumował obie wypowiedzi Snape i łyknął dla kurażu
potężny haust herbaty.
-
Severusie – zaprotestował Remus. – Tonks nie miała nic złego
na myśli.
Snape
wzruszył ramionami i nieco zbyt głośno odstawił pusty kubek na
stół.
-
Być może – powiedział powątpiewająco. – Czy pokażecie mi
ten gabinet eliksirów? Mógłbym sprawdzić, czy coś tam jeszcze
nadaje się do użytku.
Lupin
skinął głową.
-
Zjedz coś, potem tam pójdziemy.
-
Nie jestem głodny – mruknął Snape. – Jeśli ty skończyłeś,
to będę zobowiązany...
Lupin
znów pokiwał głową, wypijając swoją herbatę do końca.
-
Dobra, idziemy. To na pierwszym piętrze, za jednym z tych arrasów z
wężami. Aż dziwne, że tam nie byłeś...
-
Dzieci rzadko prowadza się do ukrytych komnat.
Podnieśli
się i wyszli z kuchni, pozostawiając Tonks samą za stołem.
Odprowadzała
ich wzrokiem do samych drzwi, a potem z westchnieniem zabrała się
za sprzątanie. Co było jedną z tych rzeczy, które Remus robił o
niebo lepiej i z mniejszymi stratami.
*
Przy czym jestem zdania, że najbardziej czarodziejski okres w modzie
męskiej to ostatnie dekady wieku XVIII i wiek XIX (zob. np. Ewa
Szyller, “Historyczny rozwój form odzieży”, s. 82-126),
zwłaszcza styl angielski, i w ówczesnym rozumieniu piszę “krawat”.
**
Moja wizja przyszłości jest tak precyzyjna, że gdybym miał
dzieci, udusiłbym je natychmiast – Emil Cioran, “O niedogodności
narodzin”. Jestem przekonana, że Cioran jest ulubionym myślicielem
Snape’a. A już tę książkę SS mógłby mieć przy łóżku i
czytywać do poduszki.
15.
Wieczorem
wciąż nie było żadnych wiadomości od Dumbledore’a – ani w
ogóle od nikogo. Snape spędził cały dzień zamknięty w gabinecie
eliksirów, konsekwentnie odmawiając przyłączenia się do nich,
czegokolwiek by nie robili. Schodząc na kolację zajrzeli do niego i
zaproponowali, żeby z nimi zjadł, ale spotkała ich łatwa do
przewidzenia odmowa. Robili więc przez godzinę grzanki nad ogniem,
popijając również wino, którego spore zapasy znajdowały się w
płytkiej piwniczce na tyłach kuchni. Zrobiło im się całkiem
wesoło, zagrali więc jeszcze w eksplodującego durnia i w pokera na
orzechy. Remus znacznie się odprężył, a nawet opowiedział parę
niezłych dowcipów.
-
Popatrz, jaki fajny wieczór – powiedziała Tonks impulsywnie. –
Nawet tu mi się z tobą dobrze gada. Szkoda, że nie możemy się
kopnąć do jakiejś miłej knajpki i wydać tam po pół wypłaty.
-
Szkoda – odparł nieco sztywno Remus i Tonks ugryzła się w język.
A tak już było dobrze!
-
Wiesz co – powiedziała ze złością – to cholernie
niesprawiedliwe, że tak masz. Byłbyś takim świetnym aurorem. Albo
nauczycielem. Albo naukowcem. Albo… Wiesz, o co mi chodzi. Że
mógłbyś...
-
Hej – mruknął Lupin niechętnie. – Wiem. Wiem. Ale nie ma sensu
nad tym wydziwiać. Nie jest tak znowu fatalnie. A może się kiedyś
coś zmieni. Syriusz... Syriusz zostawił mi nieco forsy. Teraz
oszczędzam na mieszkaniu. Może znów załapię się na jakąś
ochronę albo korektę, coś w ten deseń. Bywało gorzej.
-
Przepraszam, że zaczęłam o tym mówić – szepnęła Tonks. –
To tylko... Przepraszam. Tak cię lubię, tak ci dobrze życzę, że
te moje życzenia mi się w głowie mieszają z rzeczywistością.
Dlatego tak chlapnęłam.
Remus
roześmiał się.
-
Kochana Tonks – powiedział serdecznie. – Nic się nie martw. To
zupełnie jak z rozbijaniem filiżanek i upuszczaniem grzanek do
pieca. Byłbym koszmarnym zgredem, jakbym się czepiał. Nie da się
na ciebie złościć, wiesz?
-
Naprawdę? – ucieszyła się Tonks. – To dobrze. Prędzej bym się
wystawiła cioci Belli, niż świadomie sprawiła ci przykrość.
-
Przecież wiem – Remus pochylił się ku niej z chytrym
uśmieszkiem. – Zwłaszcza, że jak cię znam – nie miałabyś
nic przeciwko naparzance z ciocią. Wciąż nie wyrównałyście
rachunków.
Zaśmiali
się; Lupin zajrzał do butelki.
-
Pusta – powiedział. – Oj, poszaleliśmy, a tu po dziesiątej.
-
Idziemy na górę?
-
Idziemy.
-
To wiesz – zaproponowała Tonks – może zaniesiemy parę kanapek
do Snape’a.
-
Wepchnie ci je do gardła – ostrzegł Remus. – Ale można
zanieść, najwyżej będzie okazja do pojedynku.
Chichocząc
i uspokajając się nawzajem, wyszli z kuchni i wdrapali się na
piętro. Odsunęli arras przestawiający dwa splecione węże i
zapukali do ukrytych za nim drzwi.
-
Proszę – odezwał się ostry głos.
Gabinet
eliksirów był niewielką, mroczną komnatą o dwóch wysokich
oknach. Oświetlały go zielonkawym światłem liczne żeliwne lampy
z mlecznymi kloszami. Pośrodku stał długi stół, zaś prawie
wszystkie ściany zabudowane były oszklonymi szafami pełnymi
pudełek i puszek, butelek, kociołków, fiolek, szklanych i
metalowych pałeczek, pipetek, palników, chochelek, miarek, kolb,
miseczek, szklanych płytek i odważników.
Snape
stał przy stole zastawionym pojemnikami i naczyniami. Zaskakującym
elementem wyposażenia był oparty o jedną z szaf obraz
przedstawiający cztery roznegliżowane kobiety w źle podrobionym
stylu Rosettiego. Jedna z kobiet wygięła się uwodzicielsko w jego
stronę, prezentując namalowany z rozmachem półnagi dekolt i
Mistrz Eliksirów obrócił obraz do szafy z wyrazem oburzenia na
twarzy. Następnie odwrócił się na pięcie w stronę przybyszów.
-
Coś się stało? – spytał poirytowanym głosem. – Czy
przyszliście tylko przeszkadzać?
-
Gdybym wiedziała, że spędzasz czas w gronie zachwyconych kobiet,
nigdy bym tu nie wtargnęła. Przynieśliśmy ci kolację –
zachichotała Tonks – i nie chcę słyszeć twoich zwykłych
kawałków, że nie jesteś głodny.
-
Nie wiesz, że żywię się wyłącznie krwią swoich ofiar? –
mruknął sarkastycznie Snape. – Potter cię o tym nie
poinformował?
-
Ojej, dobra – Tonks położyła talerz wyładowany kanapkami na
wysokim stołku, a dzbanek z herbatą na wolnym skrawku stołu. –
Następnym razem załatwię ci świeżutkie niemowlę, a na razie
masz zjeść to.
-
Zobaczymy – odparł Snape zerkając na nią z mimowolnym
rozbawieniem.
-
A nad czym pracujesz? – zainteresował się Lupin. – Wciąż
segregujesz te składniki?
-
Skąd. To mi zajęło trzy godziny. Za to znalazłem przepis na
formułę, która powoduje, że normalne obrazy zamieniają się w
nieruchome, mugolskie. Opracował ją podobno Caravaggio – wyjaśnił
Snape z niezadowoleniem. – Zdumiewające, że nigdy o niej nie
słyszałem.
-
Zaraz – wtrąciła Tonks z nadzieją. – Czy to oznacza, że... Że
moglibyśmy pozbyć się tej okropnej baby, pani Black?
-
Jeśli formuła zadziała, co właśnie sprawdzam na tym tutaj kiczu
– Snape skinął głową w kierunku obrazu pod szafką. – Dajcie
mi jeszcze z godzinę, może pół, i mogę to na niej przetestować
jeszcze dziś, jeżeli macie ochotę.
-
Jasne, że mamy! Choć podejrzewam, że pani Black nie podda się bez
walki – uśmiechnął się Lupin. – A przynajmniej, nie bez
wrzasku.
-
Jestem dość odporny na wrzaski – wzruszył ramionami Snape. –
Ostatecznie uczę w szkole.
Pochylił
się z powrotem nad zwojem pergaminu rozpostartym na drewnianym
pulpicie, dając tym samym jasno do zrozumienia, że towarzystwo nie
jest mu potrzebne, więc Tonks pociągnęła Lupina za rękaw i
wyszli z gabinetu na korytarz.
Przystanęli
na podeście schodów i Lupin uśmiechnął się znowu. Tonks
przekrzywiła głowę.
-
Ty się zawsze uśmiechasz – zauważyła. – Czasami nawet wtedy,
kiedy nie masz na to ochoty. Albo jak nie wiesz, co masz powiedzieć.
Dlaczego?
-
Tak robię? – Remus zamrugał z zakłopotaniem. – Możliwe.
Zawsze mi się wydaje, że... że jak się uśmiechnę, to coś się
polepszy. Nie wiem, czy mnie rozumiesz. Albo przynajmniej – że się
nie pogorszy.
Tonks
zerknęła na niego z ukosa.
-
Wiesz – powiedziała powoli. – Ty to jesteś naprawdę
niesamowity.
-
Zawstydzasz mnie – uśmiechnął się. – Co będziemy teraz
robić? Bo ja bym w kuchni zaczekał na ten eksperyment z panią
Black.
-
Chcesz, to skoczę po albumy i pokażę ci te zdjęcia, które dziś
rano oglądałam – zaproponowała.
-
Czy ja wiem? – zawahał się. – Może już dość tego grzebania
w przeszłości, co? I tak już za często to robię.
-
Może i tak – Tonks zadygotała lekko i otuliła się swoim
swetrem. – Zimno.
Przyspieszyli
kroku i wkrótce znaleźli się z powrotem w kuchni. W piecu wciąż
żarzyły się węgle, całe pomieszczenie było ciepłe i
rozświetlone pomarańczowymi błyskami z paleniska. Usiedli na
drewnianych zydlach i zgodnie dorzucili do pieca parę kawałów
węgla i drewno dla podsycenia ognia. Płomyki strzeliły z żaru i
zaczęły lizać wysuszone, bukowe szczapy. Siedzieli tak obok siebie
całkiem długo, w milczącym porozumieniu. Płomienie trzaskały i
tańczyły po całym piecu, liżąc dno żeliwnego czajnika
lewitującego nad samym środkiem paleniska, zegar tykał, i choć
nie działo się nic więcej, Lupin miał wrażenie, że uczestniczy
w czymś bardzo ważnym.
-
Lubię ogień – powiedziała Tonks banalnie, lecz impulsywnie.
Wyciągnęła ręce do płomieni. Remus zerknął na nią kątem oka.
Jakoś bardziej widoczna była ta impulsywność, niż banalność.
Czy to kwestia kobiecości w ogóle, zastanowił się, czy sama Tonks
jakoś tak działa, że różne zwykłe słowa, oczywiste reakcje i
stereotypowe sytuacje w jej wykonaniu tchną ciepłem, radością
życia, krzepkim realizmem? Jak ona to robiła? Przecież się bała,
mówiła o tym wiele razy – ostatnio. Przecież przeżywała
wahania, dawała się ponieść wyobraźni i miewała straszne sny,
ewidentny przejaw wrażliwości na nastroje. A przecież wciąż było
w niej – w jej zachowaniu, w jej mowie, nawet w niezręcznych
ruchach – coś stabilnego, prawdziwego, radośnie oczekującego, co
będzie dalej, uważnego i czujnego.
Nikt
z nich – może poza młodymi Weasleyami – nie miał w sobie tyle
entuzjazmu do życia, co ona. Już nie.
-
Nie zmieniaj się, Tonks – powiedział w końcu głośno.
Obróciła
się do niego, zaskoczona.
-
Dlaczego? – zapytała. – Mama mi od niemowlęctwa kołki ciosała
na głowie, żebym się zmieniła. A poza tym, chyba na tym to
polega? Na zmienianiu się?
-
Co polega na zmienianiu się? – spytał Lupin. – Gorzknienie,
osamotnienie?
-
Myślałam raczej o... o stawaniu się. Rozwijaniu – powiedziała
Tonks, nagle jakby zaniepokojona. – Wiesz, ja jestem trochę może
niedojrzała na swój wiek. Snape miał rację mówiąc o
nieopierzonych aurorkach...
-
Jeśli zaczniesz brać serio jego wszystkie impertynencje...
-
Nie, nie. W każdym razie, wiem, że mam kupę roboty przed sobą.
Całe życie mi się wydaje masą roboty, jeśli wybaczysz mi ten
banał.
-
Każdy banał ci wybaczę – zaśmiał się. – Myślałem o tym,
że fajny jest ten twój entuzjazm, po prostu.
-
A. Entuzjazm – odparła Tonks unosząc brwi. – To jedna z tych
rzeczy, które mama kazała mi zwykle trzymać w karbach.
-
Nie bez słuszności – odezwał się od wejścia głos Snape’a.
Odwrócili się do niego oboje, identycznym ruchem: nie było
słychać, kiedy przyszedł. Stał w drzwiach, trzymając w ręku
połyskującą kolbę pełną jasnoróżowej pianki, która –
sądząc z jego miny – pachniała czymś obrzydliwym.
-
Przyszedłem tu, bo nie chciałem zaczynać eksmisji nie uprzedzając
was – powiedział obojętnie, ale jego oczy zalśniły
niebezpiecznie odbiciem czerwonych i żółtych płomyków. – Jeśli
macie ochotę popatrzeć, eliksir jest gotowy.
-
No pewnie! – zawołała Tonks entuzjastycznie i zrywając się
wtrąciła niechcący pogrzebacz do pieca.
Lupin
pokiwał głową z uśmiechem, a Snape – z politowaniem. Obaj
jednocześnie wyciągnęli różdżki – Lupin spostrzegł to i
schował swoją – Snape mruknął zaklęcie i pogrzebacz wylądował
z powrotem przy ścianie.
-
O, dziękuję – powiedziała Tonks, zawstydzona. – I przepraszam.
-
Nic się nie stało – pospieszył z zapewnieniem Lupin (Snape
wzruszył ramionami) i wyszli po schodkach w górę, do hollu,
kierując się w stronę osłoniętego zasłonami portretu pani
Black.
Ale
tam ku swojemu zdumieniu, usłyszeli, że zza zasłon dobiegają
ściszone głosy. Lupin uniósł rękę, wstrzymując pozostałych.
Zastygli w bezruchu, nasłuchując.
-
...bezwartościowych, bezczelnych zdrajców... – szemrał zrzędliwy
głosik – ...Ale to nic, to nic, że To musiał sobie przybić uszy
do ściany i przytrzasnąć stopę drzwiczkami od pieca, z pewnością
warto było, warto. Jeszcze będzie musiał pobić się patelnią po
głowie. Ale warto. Nie zasługują na nic lepszego. Moja pani będzie
tu wkrótce najważniejsza, honorowana, czczona, tak będzie.
-
Co on gada? To? – wyszeptała bezgłośnie Tonks, oglądając się
ze zmarszczonymi brwiami na Lupina.
Lupin
pobladł. Obejrzał się na Snape’a, którego wolna dłoń
powędrowała właśnie do wewnętrznej kieszeni szaty a palce
drugiej zacisnęły się na szyjce kolby z różową pianką. Mistrz
Eliksirów skinął głową, pokazując, że wszystko co trzeba ma w
pogotowiu.
Lupin
zrobił kilka zdecydowanych kroków ku zasłonie i zdarł ją
brutalnie wraz z półokrągłym karniszem.
Portret
pani Black, zaskoczony, nie zareagował w pierwszej chwili. Stojący
przed nim skrzat skulił się, ale jego blade oczy połyskiwały
złośliwą uciechą.
-
Co tu robisz, To? – spytała Tonks ostro, stając tuż obok Lupina.
– Co ty do diabła knujesz?
-
To nie knuje nigdy, nie – zaskomlał skrzat, co dziwnie
kontrastowało z triumfalnym wyrazem jego pomarszczonej twarzy. –
To rozmawiał ze swoją panią, ze swoją jaśnie panią Black. Tylko
rozmawiał.
-
Słyszeliśmy tę rozmowę – powiedziała Tonks surowo. – O czym
mówiłeś? Dlaczego musiałeś przybić sobie uszy do ściany?
Czyżbyś złamał któryś z moich zakazów? Mów!
-
To nie łamie zakazów – wymamrotał To, powiewając uszami, w
istocie wystrzępionymi na końcach. – To służy, tak jest, tylko
służy.
-
Pytanie, komu – mruknęła Tonks. – No cóż, na pewno więcej
rozmów z panią Black nie będzie. Wiesz, Snape, myślę, że to
dobry moment, żeby zabrać się do roboty.
Snape
skinął głową i podszedł do obrazu.
-
Co oni robią? – zaskrzeczał To, a portret pani Black jakby wrócił
do życia. Obrzydliwa wiedźma nadęła się jak ropucha, wzięła
się pod boki i zaczęła wrzeszczeć straszliwie, jakby ktoś
podrzynał jej gardło.
-
Co robią? – powtórzył skrzat, patrząc na Snape’a i na szklane
naczynie w jego ręku. – Co robią mojej pani, zdrajcy, zdrajcy,
jedli przy jej stole, rozmawiała z nimi, kochała ich jak własne
dzieci, a oni?...
Wrzask
pani Black przybrał na sile i dało się w nim słyszeć wreszcie
jakieś konkretne słowa:
-
Śmiecie ohydne, potwory, wyrodki, czarcie pomioty, półludzie,
szlamy!!!
To
rzucił się na obraz z rozpostartymi ramionami.
-
Nie tkną portretu mojej pani! – zaskowyczał.
Snape
sięgnął do kieszeni po miękką ściereczkę i wylał na nią
odrobinę różowej piany, marszcząc nos. Sięgnął nad głową
skrzata i dotknął ściereczką wijących się sznurów korali i
powiewających szat pani Black. W miejscu, które przetarł
eliksirem, wszystko zamarło w bezruchu. Pani Black spojrzała na to
miejsce i jej wrzaski urwały się na chwilę. Spojrzała na Snape’a
z niedowierzaniem. A potem umknęła na dół obrazu, kuląc się za
swoim skrzatem i drąc się, jakby obdzierano ją żywcem ze skóry.
Snape wzruszył ramionami i znów zanurzył ściereczkę w eliksirze.
-
Tyyyyyy!!! – wrzeszczała pani Black. – TYYY! Zdrajca! Zdrajca!
Syn takiego ojca! Tak cię wychowała ta twoja żałosna matka!
Dziedzic takiego nazwiska! Jak śmiecie! Jak śmiesz! Podła
szumowino! Gdyby nie ta twoja urocza twarz, byłabym pewna, że nie
jesteś synem swojego ojca, tylko jakiegoś szlamowatego wyskrobka,
na jakiego zasługiwała twoja matka! Zdrajcaaa! Jeszcze się z tobą
policzymy! Jeszcze wam pokażemy! Zdrajca! Śmieć! Wyrodek!
Wszyscyście są wyrodki!
Snape
nic sobie nie robił z jej krzyków; spokojnie i pewnie przecierał
pianką portret miejsce po miejscu, nie przejmując się na razie
dolną jego częścią i rozpłaszczonym na niej To. Kawałek po
kawałku, obraz przestawał się poruszać, ptaki za namalowanym
oknem zastygały w powietrzu, zasłony zamierały w bezruchu,
namalowany zegar zatrzymał się raptownie. W końcu już tylko jedna
trzecia płótna na dole, gdzie wciąż miotał się skrzat,
pozostała nie potraktowana pianką. Kuliła się tam wciąż pani
Black, nie przestając krzyczeć i pomstować.
Tonks
podparła się pod boki i przekrzywiła głowę.
-
Nie ucieknie na inny portret? – spytała.
-
Raczej nie – pokręcił głową Lupin, który stał obok niej,
trzymając różdżkę w pogotowiu. – Kiedy próbowaliśmy się jej
pozbyć z S-Syriuszem, udało nam się przynajmniej odciąć ją od
pozostałych obrazów. Zresztą, został tu już tylko Phileas
Nigellus i kilka pejzaży... ee.... i te nimfy. Syriusz uważał, że
są zabawne.
Snape
nie był już w stanie sięgnąć niżej, bo skrzat wymachiwał
rękami jak wiatrak, podskakiwał, skowyczał i usiłował kopać i
gryźć.
-
Odsuń się – powiedziała ostro Tonks.
-
Nie!!! – wrzasnął skrzat i oczywiście natychmiast zaczął walić
głową o ścianę.
-
Boże – mruknęła Tonks. – Zrobi sobie krzywdę. Czy nie można
by go jakoś uspokoić?
-
Nie zaklęciem – powiedział Lupin.
-
Wieeem – Tonks cmoknęła z niezadowoleniem.
-
Spokojnie, odciągnę go – powiedział Snape z obrzydzeniem.
-
Panicz Snape nie zrobi tego, nie zrobi! – załkał skrzat. –
Panicz tego nie zrobi, To musi bronić swojej pani! Panicz może
zabić To, ale nie zabroni mu jej bronić! Jeśli panicz lubi zabić,
to niech zabije, ale niech nie zabiera To od niej!
-
Zabij go, zabij!!! – wrzasnęła zjadliwie pani Black. – Nie
zrobi ci to różnicy, prawda? Jeden mniej, jeden więcej, jedno
życie wte albo wewte! Zamorduj go, dawno już nie miałeś kogo
podręczyć! Morderca! Morderca! Zdrajca! Morderca!
Snape
zbladł i zatrzymał się na mgnienie oka, co dało skrzatowi
sposobność, by uchwycić się ram obrazu jeszcze bardziej kurczowo.
-
Milcz, To – powiedziała Tonks stanowczo. – Oboje jesteście
nienormalni, ty i twoja wstrętna wiedźma. Oczywiście, że to
bzdury, nikt nie ma zamiaru cię zabijać. Odsuń się, skrzacie.
Jej
głos był pewny i spokojny – całkiem profesjonalny – ale
wewnątrz wszystko się w niej trzęsło.
Bo
jakoś nigdy jeszcze nie przyszło jej do głowy zadać sobie
pytanie, co Snape robił dla Voldemorta.
I
czy kiedykolwiek kogoś zabił. Albo skrzywdził. Albo torturował.
Pewnie tak.
Nierealne,
tępe uczucie kompletnej dezorientacji i lęku ogarnęło ją teraz,
kiedy patrzyła z pozornym chłodem na scenę przy obrazie.
A
pani Black pojęła, że uderzyła w czuły punkt.
-
Mordercaaaaa! – wrzeszczała teraz bez przestanku, dziko i
wściekle.
W
tym momencie Lupin, stojący dotąd tylko w bezruchu i marszczący
brwi, wystąpił parę kroków naprzód.
-
Dosyć – powiedział ostro. Stanął obok Snape’a, schylił się
i złapał To za wątłe ramiona. – Nie bij się ze mną, To, bo
nic ci z tego nie przyjdzie. Odsuń się od tego obrazu, albo będę
cię musiał unieruchomić. Tak wolisz? Proszę bardzo.
Wystarczyła
chwila wściekłego oporu skrzata i kilka zdumiewająco spokojnych
ruchów Remusa, żeby mała, chuda postać znieruchomiała w stalowym
chwycie czarodzieja. Skrzat darł się wprawdzie i próbował gryźć,
ale niewiele mógł zdziałać. Tonks zerknęła z podziwem na Lupina
– któż by się spodziewał, że ten chudy, mizerny facet ma takie
żelazne mięśnie! Skrzaty w końcu nie były słabeuszami, a
wściekłe skrzaty – tym bardziej.
Snape
tymczasem przyklęknął na podłodze i znów zwilżył szmatkę
eliksirem. Pani Black nie przestawała wywrzaskiwać coraz gorzej
brzmiących przekleństw, oskarżeń i epitetów. Snape jednak wciąż
tym samym, starannym ruchem przejeżdżał ściereczką przez
wykręcającą się na wszystkie strony namalowaną czarownicę.
Unieruchomił w ten sposób prawie cały portret, aż w końcu
namalowana na nim wiedźma uspokoiła się – mogła zresztą ruszać
już tylko głową, wciśniętą w najniższy róg obrazu, bez
dalszej możliwości ucieczki.
-
Strasznie to... bezwzględne – szepnęła Tonks. – Wiem, że to
konieczne, ale... ale okropne, no nie?
-
Zapomniałaś, że jestem bezwzględnym mordercą – powiedział
Snape oschle.
-
Pożałujesz tego, Severusie – powiedziała pani Black
niespodziewanie cicho i groźnie. – Ty i twoi kompani. Będziesz
gorzko żałował, że się urodziłeś. Wszyscy będziecie.
Przysięgam.
Snape
wzruszył ramionami. Pacnął eliksirem w jej głowę, beznamiętnie
wtarł piankę w farbę.
-
Przeklinam was!!! – wrzasnęła jeszcze pani Black rozdzierającym
głosem, a potem zamilkła na zawsze; tylko jej oczy wpatrywały się
w nich zatrzymanym na wieki spojrzeniem, pełnym najczystszej
nienawiści.
Lupin
puścił To, który natychmiast rzucił się do portretu i zaczął
okrywać go mokrymi i głośnymi pocałunkami.
-
Moja pani, moja biedna pani! – skomlał.
Snape
wstał, rozprostował się i starannie zakręcił kolbę z eliksirem.
Wyciągnął różdżkę i wymruczał zaklęcie, które spaliło
zużytą ściereczkę na garstkę jedwabistego pyłu.
-
...Moja biedna, biedna pani! – zawył skrzat i nagle umilkł, jakby
nasłuchując czegoś, czego żadne z nich nie mogło wysłyszeć w
świdrującej ciszy.
Na
jego zrozpaczonej, rozwścieczonej twarzyczce niespodziewanie wykwitł
ten sam, co wcześniej, wyraz ponurej satysfakcji. Uśmiechnął się
złośliwie, spojrzał na nich i jego oczy błysnęły obłąkanym
blaskiem.
-
Krzywdziciele mojej pani nie pozostaną długo żywi – wysyczał. –
Wywróżyły im to kamienie, tak, wywróżyły. To wie, co ma robić.
A
potem, zupełnie niespodziewanie, rzucił się ku schodom wiodącym
na górę.
16.
Wszyscy
troje bez namysłu ruszyli za uciekającym skrzatem, zaś Tonks
zawołała “stój!”.
To
zatrzymał się na piętrze, ale trwało to tylko chwilę. Jakby coś
się w nim rozregulowało; obejrzał się na nich i zaśmiał się
okropnym, nieprzyjemnym, starczym śmieszkiem.
-
To nie może, nie może się zatrzymać! – zawołał. – Nie
zatrzyma go nic!
Zaklęcia,
wiążące go z dziedzicami majątku Blacków, wciąż jakoś
działały – kiedy skrzat ruszył znów pod górę, biegł bijąc
się pięściami po głowie. Ale wyglądało na to, że istotnie coś
potężniejszego – coś naprawdę niezwykłego – każe mu
sprzeciwiać się poleceniom Tonks. Snape był z nich najszybszy –
i nigdy nie wyglądał bardziej wampirycznie, niż teraz, kiedy biegł
z rozwianym płaszczem i powiewającymi połami surduta, z różdżką
w jednej dłoni i flakonem eliksiru w drugiej. Tonks i Lupin deptali
mu niemal po piętach, ale To – zupełnie niezrozumiałym sposobem
– nie dał się im wszystkim wyprzedzić. Pędził na trzecie
piętro. Kiedy się tam znaleźli, w korytarzu panowała cisza i
pustka.
-
Gdzież on się podział? – mruknął Snape i odstawił kolbę na
stolik, rozglądając się podejrzliwie.
-
Lustro na końcu – zdyszanym głosem powiedziała Tonks,
zatrzymując się obok niego. – Popchnij je ręką.
-
Myślisz, że tam poszedł? – spytał Lupin; w jego głosie
pobrzmiewał niepokój.
-
Jestem tego pewna – wycedziła Tonks przez zęby, ruszając w
kierunku lustra. – To miejsce jest zbyt... złe... niegodziwe...
żeby nie tam miały się dziać niegodziwe rzeczy.
-
Można sprawdzić – Snape podążył za nią i pchnął
zaśniedziałą ramę.
Wielka,
kryształowa tafla uchyliła się, ukazując mroczne przejście.
-
Pójdę pierwszy – powiedział stanowczo Lupin i pierwszy przelazł
przez ramę. Z wyciągniętą różdżką, nie zapalając na razie
światła, postąpił krok naprzód. Wbiegli po schodach, nie
starając się nawet o zachowanie ciszy. Na drugim zakręcie w
nozdrza uderzył ich zapach gryzącego dymu i Snape zatrzymał się.
-
Dym cisowy – powiedział półgłosem. – Uwaga.
Lupin
skinął głową, zapominając, że nie mogą go zobaczyć w
ciemności.
-
Czy to... Czy ten dym służy do wzywania demonów? – zapytała
Tonks.
-
Nie tylko – mruknął Lupin, biorąc następny zakręt. –
Bardziej prozaicznie, służy również do otwierania wrót śmierci.
Że też mi to do głowy nie przyszło, naprawdę. Co za idiota ze
mnie!
-
Co tam jest? – spytał Snape. – Trumna jakaś, szkielet?
-
Mumia z Fryzji – powiedział Lupin wbiegając na ostatnią
kondygnację schodów. Z sali wróżb dochodziło tu już słabe,
białe światło.
-
Wrota śmierci to portal zamknięty po obu stronach czymś...
martwym, tak? – spytała Tonks biegnąc za Lupinem.
-
Tak – powiedział Snape tuż zza jej ramienia. – Otwiera się go
paląc o północy po obu stronach przejścia cis, drzewo śmierci.
Ramię
przy ramieniu stanęli w drzwiach sali wróżb, rozświetlonej
biało-niebieską poświatą. Pierwsze, co zobaczyli, to był To,
zwinięty w kłębek się przed jedną z wnęk. Między nim a stojącą
we wnęce mumią płonął jęzor niebieskawego ognia.
-
Zgasić to! – zawołał Lupin i pierwszy podbiegł do płomienia z
wyciągniętą różdżką. Odtrącił skulonego skrzata; tuż obok
niego już-już miał rzucić zaklęcie Snape, kiedy nagle zegar
stojący gdzieś w ciemności spowijającej komnatę zaczął
uroczyście wybijać północ.
Płomień
rozbłysnął jaśniej i wyżej, obaj czarodzieje cofnęli się, a za
ich plecami To zaśmiał się cokolwiek obłąkańczo. Mumia we wnęce
zupełnie bez ostrzeżenia (a także bez dźwięku) po prostu
rozsypała się w proch. A ściana we wnęce zaczęła nagle pękać
i kruszyć się, co przywiodło Tonks na myśl wejście do komnat
Snape’a w Hogwarcie. Zanim jednak zaczęła się nad tym
zastanawiać, ściana rozpadła się i zamiast, jak można by się
spodziewać, ukazać jesienne, nocne niebo ujawniła ciemne
przejście, na końcu którego płonęło w oddali niebieskawe
wrzeciono ognia.
-
Szlag – mruknął Lupin. – Obrzydliwi nekromanci.
Tymczasem
(przy nieprzerwanym akompaniamencie nawiedzonego rechotu To) jakieś
sylwetki przesłoniły oddalony ogień i echo pospiesznych kroków
rozległo się w przejściu.
Zegar
skończył wybijać północ i w komnacie zaległa cisza, przerywana
tylko trzaskaniem ognia i zbliżającym się tupotem nóg. Ktokolwiek
nadchodził, nie był sam.
-
Idziemy stąd – powiedział nagle Snape, jakby rozbudzony z
chwilowego zdumionego odrętwienia. – Nie ma sensu stać tutaj,
jeśli na dole jest wąskie przejście i będzie nam łatwiej ich
dosięgnąć.
-
Tylko tylu, ilu będzie trzeba – Lupin zwrócił się ku wyjściu.
– Tylu, żeby ich zatrzymać. Nie będziemy zgrywali bohaterów,
trzeba nawiewać do wyjścia i się deportować.
Śmiech
To zabrzmiał głośniej niż dotąd.
-
Pożałują, pożałują wszystkiego! – wychrypiał. – Będą
żałowali, że się urodzili, tak powiedziała moja biedna pani.
-
Biegiem – rzuciła Tonks i rzuciła się ku schodom.
Zbiegli
w dół jak na skrzydłach i oddychając ciężko zasunęli za sobą
lustro.
-
To nie jest żadna przeszkoda – powiedziała Tonks. – Przystawmy
to czymś. Szafą, czymkolwiek.
W
mgnieniu oka przelewitowali przed lustro masywną, oszkloną gablotę,
w której przed akcją Syriusza stały na srebrnych stojaczkach
rodzinne medale. Wzmocnili zamknięcie paroma zaklęciami, Tonks
wygasiła wszystkie światła, a Lupin w skupieniu wyhodował
gablotce macki, które wczepiły się w ścianę kurczowo, jak
przedtem To w portret pani Black.
Gdzieś
za ścianą zadudniły kroki – ktoś zbiegał po schodach,
nawoływał.
-
...dzieś tu... wyjście... – odezwał się nieco zduszony głos,
na który wszyscy we troje, gotowi już do biegu, z wyciągniętymi
różdżkami, wstrzymali na chwilę oddech.
-
...bciej, Bella – ponaglił inny. Czyjeś niecierpliwe pięści
zabębniły w ścianę, gablota zatrzęsła się.
Snape
uśmiechnął się złowrogo.
-
A niech nas gonią – mruknęła Tonks, wyraźnie czując, jak jej
serce wali w przyspieszonym rytmie. – Snape.
-
Słucham – powiedział szorstko.
-
Osłaniaj nas, to ostatnia chwila, żeby dać znać, że mamy
kłopoty. Remus, ty do Weasleyów. A potem wiejemy.
Lupin
skinął głową. Tonks rzuciła szybko zaklęcie, wyszeptała
“Dumbledore” do złocistego piórka.
-
Tak, Tonks? – odezwał się w powietrzu zaniepokojony głos
Dumbledore’a, podczas gdy Arthur Weasley zaspanym głosem meldował
się Remusowi.
Ale
w tym samym momencie rozległ się trzask i z gablotki posypały się
drzazgi; Lupin i Tonks odskoczyli, Snape wzmocnił blokadę. Kilka
głośniejszych trzasków – i jedna ze ścianek gablotki fuknęła
żółtym płomieniem rozsiewając zapach spalonej politury.
-
Połączenie się przerwało, cholera – wściekła się szeptem
Tonks, chwytając mocniej za różdżkę.
-
Może się zorientują, że – zaczął Remus, ale już nie
skończył. Po ostatniej serii trzasków dzielny mebel dał w końcu
za wygraną i w ciemniejszym, niż reszta korytarza, otworze coś się
poruszyło.
-
Drętwota! – zawołał Snape i uskoczył w bok. Odskoczyła też
Tonks, wpadając na niego w ciemności. Dobrze zrobili usuwając się,
bo już po chwili w ścianę za miejscem gdzie poprzednio stali,
uderzył strumień srebrzystych strzał. Usłyszeli, jak z drugiej
strony Lupin uderza zaklęciem w kogoś, kto właśnie zaczynał
mówić “lumos”. Potem przez chwilę nic się nie poruszyło. A
potem od strony otworu w ścianie odezwał się głos, który
sprawił, że Tonks zadrżała. Ręka Snape’a spoczęła
ostrzegawczo na jej ramieniu i Tonks zakryła dłonią usta.
-
Wiemy, że tu jesteście. Co za cudownie dobrana garsteczka robactwa
– powiedziała Bellatrix Lestrange, pogodnym, zrelaksowanym głosem.
– Witaj, siostrzeniczko. Miło mi cię będzie znów przeszkolić.
Osobiście nie mam nic przeciwko tobie, mimo, że jesteś córką tej
poetycznej niedojdy, mojej siostry. Wydajesz się być do rzeczy
dziewczyną. Gdybyś tylko nie była po niewłaściwej stronie, można
by było dojść z tobą do ładu. No trudno, będę musiała tym
razem cię wy-e-li-mi-no-wać. Wilkołaku – ciągnęła. – Czarny
Pan tylekroć proponował ci przyjaźń, którą ty odrzuciłeś tyle
razy, że święty by stracił cierpliwość. Czarny Pan też ją w
końcu stracił, jeśli pojmujesz mój żarcik.
Tonks
przymknęła oczy. No tak. Wilkołak. Bestia. Wymarzony sługa
czarnych mocy. Remus. Który nigdy nie uległ pokusie. Nawet nie
mając szans na nic lepszego po drugiej stronie... Wilkołak....
Jasna cholera... Obietnica wy-e-li-mi-no-wa-nia jakoś jej nie
wzruszyła, ale ta informacja...
Tymczasem
Bellatrix mówiła dalej:
-
A ty, Snape, masz ostatnią szansę. Czarny Pan w swojej łaskawości
pozwolił mi dać ci wybór. Jeżeli ich zostawisz, nie zostaniesz
zabity. Ale jeśli będziesz na tyle głupi, żeby odmówić, Czarny
Pan osobiście położy kres twojemu nędznemu życiu, i będzie to
na pewno widowiskowa śmierć.
Snape
nie odezwał się ani słowem, ale Tonks poczuła, że jego dłoń na
jej ramieniu drgnęła nieznacznie.
-
Jak będzie, Snape? – ponagliła go drwiąco Bellatrix. –
Decydujesz się? Nie macie szans, jest nas całkiem sporo.
-
Pathe mathos* – powiedział inny, jakby znajomy głos. – Boi się,
że znów mu przywęglisz bebechy.
-
Co ty mi tu po łacinie gadasz, Malfoy – żachnął się jeszcze
inny głos. – Daj jakieś światło.
-
Tak, i oberwij pierwszy zaklęciem – warknął Lucjusz Malfoy. –
Nie spieszy mi się. Poza tym, to była greka.
-
Dobrze – powiedziała Bellatrix. – Myślę, że można ten brak
odzewu uznać za brak zgody. Ktokolwiek capnie tego zdrajcę,
natychmiast wraca z nim do Czarnego Pana. Naprawdę, Snape, nie wiem,
czy bardziej mnie złości, że okazałeś się zdrajcą, czy że
idiotą. A tamtą dwójkę zabić.
Coś
chrupnęło – jakby ktoś nadepnął obcasem na szklany złom
zbitego lustra. Od strony Lupina znów pomknęła czerwona smuga
Drętwoty, ale ktokolwiek wyszedł z otworu w ścianie, uchylił się
w porę i posłał fioletowe iskry wprost w miejsce, gdzie Lupina na
szczęście już nie było.
Przez
długą chwilę cisza była taka, jakby w domu Blacków nie było ani
jednej żywej istoty.
Tonks
pomyślała, że jest tak, jakby w ogóle nie istniał świat, tylko
jej własne, bijące szybko serce i cichy oddech Snape’a tuż za
nią.
I
wtedy ktoś zapalił wszystkie lampy.
*
Pathe mathos – z gr. “cierpienie jest nauczycielem”,
Ajschylos.
17.
Światło
było ostre, białe. Ostrzejsze niż kiedykolwiek widywano w tym
domu.
Severus
Snape zamrugał. Jeszcze nie zdążył uruchomić w myślach jakiejś
strategii, a już jego lewa dłoń z różdżką jakby sama z siebie
puściła Drętwotę
prosto w wąski otwór w ścianie, gdzie stała Bellatrix.
Ona
jednak jeszcze szybciej skoczyła naprzód, a zaklęcie walnęło w
mur, z którego posypał się tynk – nienaturalnie wyraźny dźwięk
pyłu spadającego na potłuczone szkło i chrzęst gruzu. Obróciła
się na pięcie (Snape z niesmakiem zarejestrował jej absurdalnie
wysokie obcasy) i zanim gruz i kurz przy dziurze opadł, puściła
snop białego światła wprost na Tonks.
Snape
odskoczył, Tonks zresztą również – natomiast Lupin, zwyczajem
wszystkich mężczyzn Gryffindoru, rzucił się szczupakiem ratować
damę. W rezultacie zderzył się z Malfoyem, który właśnie
wyskakiwał na korytarz, nawet w tych okolicznościach nie
zapominając o efektownym łopocie płaszcza. Tonks tymczasem
wykazała się refleksem i wrzasnęła NOX!
– i światła znowu zgasły. A potem się zapaliły. Znów zgasły,
zapaliły się – Drętwota,
Petrificus,
kilka ognistych żmij,
Expelliarmus
– i zgasły. Od tej pory co i rusz ktoś na zmianę wykrzykiwał
LUX!*
i NOX!,
co było doprawdy – – coś chrupnęło pod butem Snape’a i
zorientował się z obrzydzeniem, że to najstarsza ze skrzacich
główek. Oryginalny,
cholera, pocisk.
Lupin
całkiem po mugolsku wyhamował Malfoya przeraźliwie celnym ciosem
kolana – i korzystając z tego, że Lucjusz poleciał wprost na
przejście, przez które gramolił się Walden MacNair –
INFLAMMATA!
Trzask zaklęć, zduszone przekleństwa.
Niech
to diabli, na pewno idą wprost z przyjęcia u Malfoya. Miało trwać
do niedzieli; rozrywkę sobie z nas robią... Niedoczekanie.
Snape
był zdecydowany nie dopuścić do siebie nikogo. Nie pozwalał sobie
nawet na najmniejszą myśl o tym, co by go czekało, gdyby znalazł
się teraz przed obliczem Czarnego Pana i – uskok,
jakiś okropny skowyt, znów zapłonęły światła
– bo Avada
Kedavra
była zdecydowanie zbyt optymistycznym, zbyt miłosiernym
zakończeniem takiego hipotetycznego spotkania. Najbardziej
prawdopodobne – nie,
nie teraz, nie myśleć o tym - - Drętwota!
Gwizd niebieskawych gwiazd tuż nad głową, Boże, krzyk Tonks,
ogłuszający trzask spadającej balustrady.
Po
lewej Bellatrix. Lupin zawahał się – rany boskie, może ją
jeszcze w rękę pocałuje! Snape bez ceregieli wyrżnął wiedźmę
dobrze odmierzonym Verbero**,
zachwiała się. Tonks z rozbiegu dołożyła wachlarzem świetlnych
pręg... Malfoy! Tonks potoczyła się po posadzce, ostry, triumfalny
krzyk Bellatrix.
-
Nox
– warknął, odskakując w prawo, przeleciały obok dwa wirujące
świetlne dyski, rozbłysk, tupot nóg, ktoś znów przelazł przez
dziurę, ruch wrzącego powietrza w ostatniej chwili ostrzegł
Snape’a przed nadlatującą Drętwotą,
twarz Ruthyna uśmiechniętego paskudnie, Drętwota,
Verbero.
Zorientował
się, że jest tuż przy schodach, na krawędzi podestu – szlag, w
ciemności o mało nie poleciał w dół, nie było już balustra...
- - tuż przed nim pojawił się Lupin, za którego plecami Bellatrix
–
-
Avada
Kedavra!
– zawyła i Severus miał dokładnie ułamek sekundy, żeby pchnąć
Lupina w przód.
Zwalili
się obaj na schody; Snape wyrżnął potylicą o listwę boazerii i
usłyszał, jak Lupin klnie.
-
WSTAWAĆ! – jakby znikąd pojawiła się przy nich Tonks. Podała
rękę wilkołakowi, waląc na oślep zaklęciami. Pod ich osłoną
Snape, wciąż widząc gwiazdy przed oczami, stoczył się na
półpiętro i jeszcze z przysiadu trzasnął solidarnie gdzieś w
górę, w głąb korytarza trzeciego piętra, gdzie rozlegały się
znajome głosy:
-
Hu hu! Polowanie na szczury! – rżała chyba Parkinson – LUX!
-
MacNair, k...a, podnieś się, sflaczały ku...
-
Ta mała żmijka to ładna? Może jej nie zabijać od razu?
-
Za nimi, idioto! AAAAA!
Światło
rozbłysło dokładnie w chwili, kiedy wszyscy troje zbiegli już na
drugie piętro. Tonks była bardzo blada. Rozbiła sobie dolną
wargę, ale jej oczy lśniły ogniem niemal tak szalonym, jak
obłąkane wejrzenie Bellatrix.
-
Fajnie się bijesz, Remus – powiedziała zdyszana. – NOX!
Jak porąbany.
Lupin
w odpowiedzi ryknął Expelliarmus!
– bo właśnie między nimi a kolejną kondygnacją schodów
wylądował Lucjusz Malfoy. Lucjusz uchylił się, odskoczył na bok
i zaklęcie Tonks również chybiło; strumień niebieskawych iskier
podpalił płat tapety zwisający tuż nad głową Snape’a, tupot
nóg na schodach, huk kandelabru roztrzaskującego się gdzieś na
parterze. Tonks wskoczyła na chwiejącą się balustradę niższych
schodów i balansując na niej – światło!
Cholera, zaklęcie rozorało jej ramię, Retineo***, psia mać,
Retineo.
Malfoy
za to zachwiał się i przy wtórze ohydnych przekleństw zatoczył
się na ścianę, trzymając się za ucho, krew bryznęła na tapetę
jak florencki wzór.
Obłąkany
wrzask – Bellatrix – Crucioooo! Snape wrzasnął, impet zaklęcia
cisnął nim na podłogę korytarza, przez chwilę upiorny ból
eksplodował w całym jego ciele i ustał równie raptownie - - To na
odsiecz pospieszył Lupin, który teraz kaskaderskim półpiruetem
zeskakiwał ze schodów z powrotem na piętro.
Snape
podniósł się, dysząc ciężko i spluwając krwią, a już po
chwili wyczarowanym pospiesznie lodowym sztyletem cisnął prosto w
ramię Ruthyna, który przydusił do ściany Tonks. Nox,
nox,
wymamrotał, biegnąc niezgrabnie do schodów i w duchu obrzucając
Blacka (zas..nej pamięci) obelgami za genialny pomysł obłożenia
domu na Grimmauld Place barierą antyteleportacyjną. Można było
choć deportację stąd zostawić – Bellatrix!...
Wyskoczyła
na nich jak pajac z pudełka, wstrętny, wyschnięty trup w tej
czarnej, obcisłej sukni, jej oczy omalże jarzyły się w mroku
nawiedzonym światłem, żmija – Tonks biegnąc rozharatała jej
policzek paznokciami, czarna krew ściekała po białej twarzy, tupot
nóg, wrzaski, czyjś nienormalny śmiech – zorientował się, że
to on sam się śmieje i zamilkł.
Pierwsze
piętro.
-
AAAAAAAAAAAAA! – któraś Inflammata
podpaliła szatę kogoś, kto stał niżej na schodach odcinając im
drogę na parter. Ktokolwiek to był, tarzał się teraz, skowycząc,
po podłodze. Malfoy – cholera by go wzięła, skoczył... Znów
jasno. EXPELLIARMUS!
Różdżka Lucjusza pięknym łukiem poszybowała przez powietrze i
Lupin złamał ją, chmura magicznego blasku, wściekły krzyk
Malfoya, dwaj Rookwoodowie – stary i młody – jednocześnie
chlasnęli zaklęciami. Lupin odchylił się w tył, na szacie na
piersi rozkwitła mu czerwona pręga, jęknął. Tuż koło skroni
Snape’a przefrunęła kula płomieni, smród spalonych włosów,
coś chlasnęło go po ramieniu i boku. Błogosławiony płaszcz!...
Cholera, Bellatrix, upiorna, szczerząca zęby, ciemno, schrypnięty
krzyk, schody stanęły w ogniu, cofać się!
Pobiegli
wzdłuż korytarza, zakręt, arras.
-
Za nimi!
Lupin
wychylił się zza rogu: rozbłysk, wycie, urwane nagle, jakby ktoś
udławił się własnym językiem, a może krwią, wściekły wrzask,
tupot nóg.
-
Jak tam wejdziemy, to już się nie wydostaniemy – warknął Snape,
widząc, jak Tonks otwiera drzwi do gabinetu eliksirów. – Okna to
tylko iluzje.
-
Już są na schodach – Tonks obejrzała się na Lupina, który
przez ścianę magicznego ognia ciskał zaklęciami. – Snape, ty w
bok. Do sypialni. I skacz. Tam jest okno. Leć po pomoc.
-
Takiego – warknął. – Skacz ty.
Ale
żadne z nich nie skoczyło, bo ściana ognia pękła z hukiem, a
magiczny sztylet świsnął w powietrzu, raniąc Tonks w brzuch.
-
Powierzchowne – jęknęła, zginając się wpół. Snape chwycił
ją za ramiona i popchnął do gabinetu eliksirów. Lupin krzyknął,
zerwał się do biegu, światło,
cholerne światło,
chwilę później zatrzaskiwali już za sobą ciężkie drzwi
gabinetu.
Dobiegł
ich z zewnątrz tupot nóg, napastnicy zatrzymali się przed
drzwiami, najwyraźniej dyskutując półgłosem, czy to jakaś
pułapka. Snape rozejrzał się dziko po zastawionym składnikami i
przyrządami stole. Tonks mamrotała zaklęcie gojące; ręce miała
dokumentnie upaprane krwią, a Lupin, spojrzawszy tylko na dziewczynę
niespokojnie, rzucił się barykadować wejście.
-
Lupin – Snape znalazł wreszcie buteleczkę, która stała na
blacie między słojami pełnymi jakichś kamieni.
-
Tak? – wilkołak odwrócił głowę tak nagle, że Snape zadrżał
mimo woli.
-
Trzymaj to. Wiesz, co to jest.
Gdzieś
na zewnątrz ktoś krzyknął, odpowiedział mu gwar głosów.
-
Wiem – Lupin lewą ręką złapał rzuconą mu buteleczkę w locie.
– Dziękuję. Nie zapomnę ci tego.
-
Krwawisz – odpowiedział sucho Snape, ignorując podziękowanie.
-
Ty też – Lupin zakończył zaklęcie i kucnął przy Tonks.
-
Pomoc – szepnęła, podnosząc głowę. – Póki czas.
Dumbledore...
W
tym momencie ściana w miejscu, gdzie były drzwi, eksplodowała.
-
NOX,
wychrypiał Snape i chwycił Tonks za rękę; miała śliską i lepką
dłoń: usłyszał gdzieś po prawej nowy jęk Lupina i jeszcze czyjś
– na wpół uduszony ceglanym pyłem znów nie rozpoznał własnego
głosu. Trzymając ich oboje, w zamieszaniu i wrzawie wyrwał do
przodu. Lupin upadł na kolana, Snape wlókł go przez chwilę, zanim
wilkołak jakoś się pozbierał. Za chwilę z kolei oni podtrzymali
go, kiedy potknął się o kogoś, kto chwycił za jego pelerynę
-
Rozdzieranie
materiału, zduszony wrzask, szybciej
do cholery,
ktoś wychynął zza rogu i Lupin zaklęciem Dzikich Gwoździ
zmasakrował temu komuś twarz, skowyt i przekleństwa, biegli,
schody zawalone, dym, skok w dół, ktoś zauważył, świetlne
pociski bijące pod stopy, cios jakimś zaklęciem w plecy, bieg w
ciemności, boli, do drzwi, Tonks zatoczyła się na Lupina --
-
Nie tak szybko, skarbeczki – między nimi a drzwiami wyrosła nagle
postać czarniejsza niż mrok.
-
Odsuń się, Lestrange – powiedział Snape, usiłując nadać
swojemu głosowi chłodne brzmienie.
-
Chyba zwariowałeś – roześmiała się. – Albo jesteś po prostu
głupi. Nawet sama dałabym sobie z wami radę.
Lupin
objął mocno Tonks, która wydawała się półprzytomna; zwieszając
się na ramieniu mężczyzny ściskała tylko kurczowo różdżkę.
-
Zostaw ją, wilkołaku, i powalcz ze mną. Jej los i tak jest
przesądzony. A ja uwielbiam zabijać Gryfonów w pojedynku, choć
Black był doprawdy zbyt łatwym przeciwnikiem. Umrzecie nareszcie –
powiedziała Bellatrix. Lupin milczał, a jeżeli zrobił jakikolwiek
ruch, nie było tego widać.
Snape
odwrócił się błyskawicznie i posłał parę zaklęć w stronę, z
której ktoś nadbiegał. W blasku płonących strzał mignęła mu
na chwilę twarz Lupina i była to twarz straszna: blada, ściągnięta,
bezwzględna.
Bellatrix
cofnęła się odruchowo o krok, ktoś krzyknął, skoczył na
parter, rozbłysk zaklęcia, Snape uchylił się, płat tapety fuknął
płomieniem i zgasł. A Lupin nawet się nie poruszył.
-
Być może umrzemy – powiedział cicho, ale Snape na dźwięk tego
głosu zamarł na chwilę w pół zaklęcia. – Ale ty zdechniesz
jak bydlę. Bo nie zasługujesz na ludzką śmierć.
-
Ładnie powiedziane – zadrwiła Bellatrix, wywijając swobodnie
młynka różdżką. – Co mi zrobisz, z tą małą uwieszoną na
szyi? Chciałabym to zobaczyć.
-
Ach, tak ? – powiedział Lupin lodowato. – Jak sobie
życzysz.
Następne
sekundy wydawały się rozegrać jakoś zupełnie poza czasem. Snape
miał nawet wrażenie, że jego zaklęcie w zwolnionym tempie uderza
w Silasa Ruthyna i przygważdża go do ściany, że Malfoy odpowiada
jakimś szczególnie powolnym Crucio,
a jego głos dobiega jak ze studni. Lupin nie zrobił prawie nic,
wiedźma nawet nie dostrzegła w pierwszej chwili, że się poruszył.
Ale kiedy się zorientowała, było już za późno. Jego różdżka
zakreśliła w powietrzu spokojny, oszczędny, nieskończenie
niespieszny, świetlisty łuk, ale gdy ten gest się dopełnił,
Bellatrix Lestrange osunęła się na kolana z bezgranicznie
zdziwionym, wściekłym wyrazem twarzy i gardłem poderżniętym od
ucha do ucha.
*Lux,
-cis – (łac.) światło, jasność, blask, ale też zbawienie,
sława i chwała. Wybrałam to, nie Lumos, bo Lumos najwyraźniej
zapala się na czubku różdżki, a w mojej opinii musi istnieć
zaklęcie, które posyła światło do istniejących a zgaszonych
lamp i innych takich. Różdżkami się bili.
**Verbero,
1. – (łac.) uderzać, trafiać, bić, boleśnie dotykać;
ciekawostka - jako rzeczownik – “często bity” lub “zasługujący
na bicie”
***Retineo,
-tinui, -tentum – (łac.) wstrzymać, powściągać, powstrzymywać,
t. w zwrocie “sanguinis profluvium retinere” (zatrzymywać upływ
krwi). Tak sobie skróciłam, licentia poetica.
18.
Drzwi
skrzypnęły cichuteńko – ot, tak, że w domu nr 12 przy Grimmauld
Place mogło się zdawać, że dźwięk dochodził z ulicy. Ale zaraz
potem – gdyby ktoś nasłuchiwał – do mrocznego hallu wsunęły
się jakieś ciemne postaci w płaszczach, z których ostatnia
delikatnie przymknęła drzwi.
Przez
chwilę panowała zupełna cisza i ciemność, ale po jakimś czasie
rozległo się chrupnięcie szkła czy czegoś takiego pod ciężkim
butem. Natychmiast skierowały się w tę stronę dwa światełka.
-
Uff, to ty, Bill – wymamrotał głos spod drzwi.
-
A mówiłem, skanować podłogę przed sobą – burknął inny głos.
– Podstawowe zasady bezpieczeństwa...
-
Ćśś...
Znów
przez czas jakiś było zupełnie cicho. A potem skrzypnęły schody
i czyjś spokojny głos powiedział głośno:
-
Lux.
Wszystkie
lampy w hallu i na schodach zabłysły nieprzyjemnym, zielonkawym
światłem, ujawniając pozostałych sześciu mężczyzn i trzy
kobiety, stojących w dziwnych pozach z różdżkami w rękach w
różnych punktach pomieszczenia. Na samych schodach, tuż przed
miejscem, gdzie zawaliły się wyższe stopnie, stał zaś sprawca
tego objawienia, czyli Albus Dumbledore.
Hall
przedstawiał obraz nędzy i rozpaczy. Zawsze było to miejsce ponure
i zaniedbane, ale od jakiegoś czasu – względnie czyste. Teraz
natomiast podłogę pokrywały jakieś potłuczone naczynia i szkło,
na środku leżał kandelabr, szczątki balustrady i kilka sztuk
połamanych mebli, tapety nosiły ślady licznych zaklęć ogniowych,
a wszystko było tu i ówdzie pokropione wielce znaczącymi rdzawymi
plamami.
-
Wydaje mi się, że nie ma tu nikogo – powiedział Dumbledore.
-
Nie zaszkodzi przeszukać dom dokładnie – zwróciła mu półgłosem
uwagę Minerwa McGonagall. – Nie ruszajcie niczego.
-
Dobra, dobra – mruknął Moody. – Nie będzie to proste, kwiatku.
Ciepło tu musiało być. Weasley... Ee... Arthurze, sprawdzimy
najpierw kuchnię.
-
Pamiętajcie, ostrożnie – przypomniał Dumbledore. – Poppy
będzie ze mną. Gdybyście znaleźli kogoś, kto potrzebuje pomocy,
dajcie nam znać.
Wymruczał
zaklęcie i popalone, połamane schody ze stęknięciem wróciły na
swoje miejsca. Ruszył pod górę, a za nim pozostali, rozglądając
się ostrożnie.
Kiedy
jednak zeszli się z powrotem na dół, po minach wszystkich było
widać, że właściwie nie dowiedzieli się niczego. Stosunkowo
najwięcej do powiedzenia miała McGonagall.
-
Byłam na trzecim piętrze – oświadczyła. – Jest dziura w
ścianie, jakieś drzazgi, coś się też paliło. W dziurze są
schody na wieżę, gdzie znalazłam nieżywego skrzata, tego całego
To, i także ślady ognia. To wszystko.
-
W kuchni jeszcze jest żar – zameldował Moody. – Sprawdziliśmy
wszystko bardzo dokładnie.
-
Nawet odpływ ze zlewu – Arthur Weasley wymownie wzniósł oczy do
sufitu. – I komin.
-
W bibliotece też chyba coś się paliło – powiedział Kingsley
Shacklebolt. – Ktoś w porę ugasił książki.
-
Sypialnie są puste – dodała Poppy. – Łazienki, wszystko. W
jednej wszystko jest rozgrzebane, ale to nic dziwnego, jeśli spała
tam Tonks...
Zamilkła.
-
Wołaliście ich? – upewnił się Bill, który obejrzał dom z
zewnątrz i też nic nie znalazł.
-
Skądże – mruknęła sarkastycznie McGonagall. – Wcale. Nie
odpowiadają też na próby nawiązania zwykłego kontaktu.
-
Czy przeszukaliście wszystkie ukryte miejsca, o których
kiedykolwiek słyszeliście?
Fred
i George kiwnęli głowami.
-
Salę pojedynków...
-
...i tajną alkowę...
-
...i w piwnicy te ruchome komórki, wszystko.
-
A pracownia eliksirów? – spytała Molly i zapadła cisza. Wszyscy
popatrzyli na nią ze zdziwieniem.
-
To tu jest też pracownia eliksirów? – zdumiał się Kingsley.
-
Nie dalej jak wczoraj wieczorem łączyłam się z Tonks. Zapytałam,
gdzie panowie, i odpowiedziała mi, że Remus poszedł po wino, a
Snape siedzi w pracowni eliksirów.
-
Ba! Gdybyśmy wiedzieli... – powiedział Fred. – Gdzie to jest?
-
Nie mam pojęcia – oświadczyła jego matka. – Na pierwszym
piętrze, w każdym razie.
Bill
poderwał się ze schodka.
-
Oblecę dom jeszcze raz – oświadczył. – I zajrzę uważniej w
okna. A wy się rozpatrzcie po tym piętrze.
Alastor
Moody westchnął.
-
Robimy tyle hałasu, że gdyby żyli i gdzieś tu się ukrywali, to
już dawno byliby z nami – powiedział.
-
Nie mów tak – powiedziała ostro McGonagall. – Nawet jeśli ich
tu nie znajdziemy, nie uwierzę, że nie żyją, dopóki nie zobaczę
ich martwych.
Energicznym
krokiem pomaszerowała po schodach i ruszyła wzdłuż galerii,
machając różdżką i mrucząc Alohomora.
Shacklebolt pobiegł za nią, odsuwając zaklęciem meble i
zaglądając za gobeliny i obrazy.
-
Jest! – zawołał w końcu triumfalnie, odsuwając zawieszony na
długim karniszu arras z wężami. Za arrasem znajdowały się
resztki futryny i druga już dziura w ścianie, za którą ziała
ciemność.
Dubledore
był tam niemal natychmiast, za nim stłoczyła się reszta.
W
pomieszczeniu za drzwiami panował mrok. Od okna padał tylko słaby
i daleki poblask ulicznych lamp; połyskiwały niewyraźnie rżnięte
szybki jakichś mebli, naczynia, flaszeczki.
-
Lumos
– powiedział Dumbledore i na końcu jego różdżki rozbłysło
kuliste światło.
W
jego poświacie zobaczyli wielki, czarny blat, z którego, jakby
zgarnięte połą płaszcza, pospadały różne narzędzia, szkło
laboratoryjne i składniki eliksirów. Blat wyglądał jak katafalk,
a wrażenie to brało się głównie stąd, że leżało na nim kilka
ciemnych, podłużnych kształtów, które musiały być czyimiś
ciałami.
Wszyscy
zatrzymali się o parę kroków od stołu, razem, jak na rozkaz. Nikt
poza Dumbledore’em nie odważył się podejść bliżej. Stali jak
zaczarowani, obawiając się niemal głośniej odetchnąć.
-
Bellatrix. Nie żyje. Ma podcięte gardło – powiedział cicho
Dumbledore, podchodząc do najbliższego z leżących ciał i
odgarniając czarne włosy z bladej, wykrzywionej nienawiścią
twarzy. Nawet martwa, spoglądała na nich nieruchomymi, zastygłymi
w wyrazie zdumienia i złości oczami. Dumbledore zamknął jej
powieki krótkim ruchem różdżki, naciągnął brzeg płaszcza na
koszmarnie zakrwawioną szyję i zrobił parę kroków dalej. Coś
mlasnęło nieprzyjemnie pod jego butami i spojrzawszy pod nogi
obrócił się do pozostałych.
-
Chyba krew.
Nachylił
się nad kolejnym kształtem i westchnął ciężko.
-
Też jeden z nich. Jeśli dobrze pamiętam, nazywał się Ruthyn. A
tu...
Jego
ramiona zgarbiły się nagle.
-
A tu Remus. I Tonks.
Poppy
Pomfrey podbiegła do niego natychmiast i pochyliła się nad dwoma
bezwładnymi ciałami, które najwyraźniej przelewitowano skądś
razem, bo wtulały się w siebie, jakby nawzajem się
osłaniając.
Jeżeli
przedtem wśród zgromadzonych panowała martwa cisza, to trudno
byłoby określić to, co zapadło w komnacie, kiedy Poppy rzucała
swoje zaklęcia.
-
Remus nie żyje – powiedziała po długiej chwili, schrypniętym
głosem. – Jest... nawet... ciepły, ale już nie żyje. Mogłabym
rzucać zaklęcia reanimacyjne, ale już za późno.
Nikt
nie powiedział ani słowa, tylko Molly Weasley podniosła dłoń do
ust w geście przerażenia.
-
A Tonks... – zaczęła Poppy i pochyliła się nad dziewczyną w
skupieniu. – Boże, ile krwi.
Dumbledore
tymczasem doszedł do końca stołu i rozejrzał się uważnie po
komnacie. Był bardzo blady, twarz miał ściągniętą i wyglądał,
jakby w jednej chwili postarzał się o pięćdziesiąt lat.
-
Nie ma tu Severusa – oznajmił zmęczonym głosem. – Ten ostatni
to też Śmierciożerca.
-
Ja bym się z tego za bardzo nie cieszył – odparł Moody, patrząc
ponuro w okno. – Bo to oznacza albo to, że Voldemort dostał go do
swojego osobistego użytku, a wtedy świeć Panie nad jego czarną
duszą, albo to, że nas zdradził... że przehandlował Remusa i
Nymphadorę za swoje parszywe życie. Przy czym ta ostatnia możliwość
jakoś mi do niego bardziej pasuje.
-
Nie mów tak – zmęczonym głosem powiedział Dumbledore. – Wiem,
wszyscy sobie tak myślicie. Ale ja...
-
Ona jeszcze żyje – weszła mu gwałtownie w słowo Poppy Pomfrey.
– Molly, pomóż.
Dumbledore
odsunął się nieco, robiąc miejsce pospiesznie podwijającej
rękawy Molly i delikatnie uwolnił Tonks z bezwładnych objęć
Lupina. Ułożył go na plecach, złożył mu ręce na piersiach i
pogładził przedwcześnie posiwiałą czuprynę ostatniego z
Huncwotów. Był to gest tak bezradny i tak smutny, że Minerwa
opuściła wzrok i splotła ciasno dłonie, jakby mogło ją to
uchronić przed kompletnym załamaniem.
Pani
Pomfrey zaklęła tymczasem pod nosem i wydobyła z kieszeni płaszcza
niewielkie pudełko. Rzuciła je do Molly... Tylko one dwie poruszały
się w tym pokoju, i to szybko. Moody patrzył na nie chwilę, aż w
końcu schował różdżkę z chrapliwym westchnieniem – i w tym
momencie coś rąbnęło jak taran w drzwi wejściowe, które też po
chwili rozwarły się z trzaskiem.
Trzej
Weasleyowie wyskoczyli z komnaty na korytarz, a pozostali
błyskawicznie dobyli różdżek. Na schodach załomotały kroki, a
potem rozległ się głos Billa:
-
Zaczekaj! Czekaj, do cholery!
Po
czym do pracowni eliksirów wpadł Severus Snape.
19.
Wyglądał
okropnie. To znaczy, gdyby nie ponure okoliczności, wyglądałby
bardzo śmiesznie. Włosy po jednej stronie miał przypalone, twarz
umazaną na czarno. Miał na sobie tylko spodnie i nadpaloną
koszulę, której rozdarty rękaw fruwał za nim jak okaleczone
skrzydło.
-
Lupin! - wrzasnął chrapliwie od progu. - Gdzie Lupin?!
-
Jest tu, Snape - powiedział cicho Moody, mierząc go groźnym
spojrzeniem. - Nie żyje.
Snape
zachwiał się i przytrzymał ramienia Billa, który stał za nim z
miotłą w ręku.
-
Jak nie żyje? - warknął. - Dawać go.
Zrobił
kilka zdecydowanych kroków w stronę stołu, ale nagle zza jego
pleców rozległ się głos Moody'ego:
-
Stój. Rzuć różdżkę, szumowino, dobra? I odwal się od Lupina.
Dostaną cię wreszcie aurorzy.
Snape
odwrócił się na pięcie.
-
Gdzie Lupin, do diabła?- spytał ostro.
-
Remus nie żyje, Severusie - powiedział Dumbledore cicho, odsuwając
się, żeby Snape mógł zobaczyć bladą, bezkrwistą twarz Lupina i
jego skrzyżowane dłonie.
Snape
zrobił jeszcze jeden krok i nie zważając na zgorszony okrzyk
Minerwy chwycił rękę Lupina, a potem dotknął jego szyi i skroni.
-
Jeszcze ciepły - powiedział wściekle i puścił bezwładną dłoń.
- Nie mogliście wpaść na to, że można mu było pomóc? Na pewno
ma to przy sobie.
-
Uspokój się, Severusie - powiedział surowo Dumbledore. - Już nie
żył, kiedy go znaleźliśmy... To było przed chwilą... Co ty
wyprawiasz!
Snape
chwycił właśnie Lupina za ramiona i potrząsnął nim, a następnie
szarpnął za połę jego szaty i zaczął przeszukiwać kieszenie.
-
Teraz to już przegiąłeś - powiedział Bill zdecydowanie i położył
rękę na ramieniu Mistrza Eliksirów. - Zostawże go. W łeb ci ktoś
przydzwonił?
-
Między innymi. Zabieraj tę rękę, Weasley, albo ją stracisz -
warknął Snape. Przybliżył do światła coś, co wyłowił z
którejś kieszeni Lupina, a co okazało się małą flaszeczką.
Następnie zębami wyrwał korek.
Bill
i Moody wymienili powątpiewające spojrzenia, ale zanim zdołali go
powstrzymać, Snape chlusnął całą zawartością buteleczki wprost
w rozchylone usta Lupina. Odetchnął, wyprostował się, rękawem
otarł czoło. A potem bez ostrzeżenia usiadł na zasypanej wszelkim
śmieciem podłodze, co znów w każdych innych warunkach wyglądałoby
niebywale śmiesznie.
-
Oddawaj różdżkę - powiedział Moody, stając nad nim. - Jakbym
wiedział, że dodatkowo jesteś nekromantą, to już dawno
ozdobiłbym sobie choinkę twoimi flakami.
Snape
podniósł do góry obie ręce - były puste.
-
Gdzie różdżka?
-
Alastorze, na miłość boską - zaczął Dumbledore. - Uspokój
się...
-
Moja różdżka pewnie nadal tkwi tam, gdzie ją zostawiłem, w
gardle Malfoya - powiedział Snape ochryple.
-
Co? - spytał Moody z osłupieniem, opuszczając swoją własną
różdżkę. - Zabiłeś Malfoya?
-
Nie miałem wyboru. Przepraszam, jeśli to kogoś uraziło, ale
jestem wprost uzależniony od małych pojedynków w powietrzu -
odpowiedział Snape zjadliwie.
-
Mamy tętno i oddech - rzuciła Poppy, która najwyraźniej nie
zwróciła w ogóle uwagi na wtargnięcie Snape'a.
-
Kto jeszcze wyżył? - spytał ten ostatni.
-
Tonks - powiedział powoli Moody. - Opuść ręce.
Snape
posłuchał go machinalnie.
-
Co to było, co wlałeś Remusowi do ust?
-
Esencja z tojadu, rtęć i parę trujących minerałów.
-
Aha! Więc się nie myliłem! Miałeś się upewnić, że nie żyje...
Snape
podniósł na niego zmęczony wzrok.
-
To po jaką cholerę szukałbym trucizny po jego kieszeniach? -
spytał celnie. - Nie. Choć Lupin dostał ją ode mnie. Miał jej
użyć, jeśliby był w stanie to zrobić, gdyby umierał.
Dumbledore
poruszył się niespokojnie.
-
Jakie to ma działanie, Severusie? - spytał.
-
Lupin to wilkołak - powiedział Snape ze znużeniem. - Dwoista
natura. Człowiek i wilk. W różnych chwilach mocniej lub słabiej
ze sobą powiązani. Tojad osłabia tę więź, esencja jeszcze
silniej, jest niebezpieczna. Reszta to trucizna. Nie zadziała na
zdrowego. A u umierającego koncentruje procesy obumierania na części
wilczej, osłaniając ludzką. Diabelnie późno mu to podałem,
ale... Może jeszcze...
Nikt
nic nie odpowiedział.
Minęło
kilka ciężkich chwil. I nic się nie działo.
W
końcu Snape dźwignął się niezgrabnie na kolana i spojrzał na
Lupina.
-
Odczekajcie jeszcze trochę. Godzinę, dwie. Choćby i trzy. Niech tu
ktoś będzie. Jeśli się nawet uda, to będzie potrzebował pomocy
- powiedział ciężko. - Za późno dostał to serum, jak mówiłem.
Moody
zmarszczył brwi.
-
Czegoś tu nie rozumiem - powiedział. - Jaki masz w tym interes,
Snape?
Snape
uśmiechnął się pogardliwie.
-
Otóż Lupin by mnie o to nie zapytał - odpowiedział sucho. -
Dobranoc.
Wstał,
na sztywnych nogach pomaszerował ku wyjściu i ruszył do sypialni
na końcu korytarza. Upadł dopiero wtedy, kiedy zamknął za sobą
drzwi i zrobił parę chwiejnych kroków, mniej więcej w połowie
dywanu. Kwadrans później znalazł go tam, jak na ironię, Moody,
który uznał, że nie zaszkodzi sprawdzić, gdzie polazł ten
cholerny sukinkot i co obecnie knuje.
Stary
auror stanął w drzwiach, zarejestrował problem, przeskanował
podejrzliwie pokój na okoliczność magicznych pułapek i z
bezpiecznej odległości sprawdził, czy przeklęty Śmierciojad za
bardzo się nie uszkodził.
Dumbledore
byłby wściekły.
Następnie,
uspokojony, przelewitował go na łóżko i mruknął:
-
A jednak byłbym spokojniejszy, gdybym wiedział, o co ci chodzi,
Snape.
20.
A
tak to było:
Poprzedniej
nocy Snape obudził się nagle po paru godzinach snu, musiała być
trzecia-czwarta. Usiadł gwałtownie na łóżku, z różdżką w
ręku, oddychając ciężko. Serce tłukło się w nim jak po długim
biegu. Przez chwilę miał upiorną pewność, że znajduje się na
wrzosowiskach za Hogsmeade i że nie ma szans, nie ma nawet dokąd
uciekać. Że za ułamek sekundy umrze. W najlepszym wypadku.
Przed
chwilą przecież do Malfoya i reszty dołączyło kilka powiewnych,
czarnych postaci, dźwigających krzesło z zaklętymi kajdanami.
Barthemius Crouch, blade, przegniłe widmo, odczytywał zgrzytliwym
głosem akt oskarżenia. Wysoki, barczysty auror, którego
wspomnienie miłosiernie zbladło już trochę w pamięci Snape'a,
obracał różdżkę w palcach i mrużył oczy. Lucjusz uśmiechał
się - uśmiechał się tak, jak zawsze, kiedy miał kogoś zabić.
Wszystko
to Severus widział. Wyraźnie.
Dopiero
gdy minęła chwila, a żadne zaklęcie jakoś nie padło, Snape
odważył się podnieść wzrok.
Nie
wrzosowisko.
Siedział
na jakimś obcym łóżku, w obcym pokoju. Ach tak. Dom Blacków.
Tfu. W komnacie panowała cisza. Na kominku żarzyły się niemrawo
czerwonawe węgle. Połyskiwał spękany werniks na jakimś
poczerniałym pejzażu. Ciemne kotary zwieszały się ciężko z
baldachimu łóżka, tak samo, jak w jego rodzinnym domu.
I
Snape musiał przyznać się przed samym sobą, że chętnie ułożyłby
się inaczej: tak, żeby zamierający blask z kominka oświetlał
choć kawałek pokoju. Cóż za upokorzenie!
Wsparł
czoło na dygocących rękach i odetchnął bardzo głęboko.
Z
boku dobiegł go szelest pościeli i poniewczasie przypomniał sobie
o Lupinie. Cholera jasna, tego jeszcze brakowało. Sądząc z
odgłosów, wilkołak usiadł w pościeli i przez chwilę przyglądał
się w milczeniu.
Zaraz
się zapyta, czy wszystko w porządku. Wtedy mu powiem, żeby się
odpieprzył.
Lupin
chrząknął. Westchnął...
-
Chcesz, to zapalę światło.
Snape
był tak zdumiony, że odwrócił się do Lupina z wyrazem
niedowierzania na twarzy.
-
Co? - spytał.
Lupin
wyraźnie się zmieszał.
-
Ee... - powiedział. - Przepraszam, jeśli cię uraziłem. Myślałem,
że... Łapie... Syriuszowi to zwykle pomagało.
-
Nie wiem, czy zauważyłeś - mruknął Snape jadowicie, co
natychmiast przywróciło mu nieco równowagi ducha - ale ja nie
jestem Black. I mam nadzieję, że trudno mnie z nim pomylić.
Lupin
milczał, głowę miał opuszczoną.
-
Trudno - przyznał w końcu. - Ale chciałem... Śniło ci się coś.
-
Nigdy nie miewam snów - skłamał ordynarnie Snape.
Lupin
spojrzał na niego wreszcie i na twarz Mistrza Eliksirów wypłynął
ceglasty rumieniec, całe szczęście słabo widoczny w półmroku.
-
A nawet gdybym miał - ta rejterada była żałosna, naprawdę, - to
na miłość boską jesteśmy dorośli.
-
Kiedy tu nocowałem, czasem zapalałem górną lampę, jak S-Syriusz
miał sny o Azkabanie - powiedział spokojnie cholerny wilkołak,
jakby to był najcelniejszy komentarz do poprzedniego zdania.
Zająknął się tylko na cholernym imieniu cholernego Blacka.
-
Pal sobie lampki dla swoich przyjaciół, Lupin - warknął Snape,
opadając na poduszki.
Lupin
znów przez chwilę tylko patrzył, zanim odpowiedział sucho:
-
Już nie mam przyjaciół. Mogę im lampki na grobach palić, co
najwyżej.
Szlag,
faktycznie. Snape zagryzł wargi, bo z niewiadomego powodu zrobiło
mu się jakoś niewyraźnie. Leżał dobrą chwilę wpatrując się w
wypełzłe aksamity na baldachimie i klnąc w duchu tę całą
idiotyczną sytuację.
-
A Wielki Potter? - spytał w końcu kąśliwie, żeby nie dać
Lupinowi ostatniego słowa. - A Dumbledore?
-
Harry? - zdziwił się szczerze Lupin. - To Syriusz się łudził, że
Harry zastąpi mu Jamesa. Ja nigdy. A Dumbledore? To też zupełnie
inna sprawa. Przecież sam wiesz najlepiej, jaki jest Dumbledore.
Snape
chciał coś na to odpowiedzieć, możliwie ironicznego, ale jakoś
zabrakło mu konceptu. Pokiwał tylko głową w milczeniu. O, tak,
wiedział dobrze, jaki jest Dumbledore.
-
My czterej przez wiele lat byliśmy nierozłączni, tylko w Hogwarcie
zawiązuje się takie przyjaźnie - powiedział Lupin cicho. - Pewnie
ty...
-
Kogo chcesz obsadzić w roli mojego Syriusza Blacka? - spytał
chłodno Snape. - Lucjusza Malfoya? Bellatrix Lestrange? Daruj sobie.
Wilkołak
nagle zaśmiał się niegłośno i owinął się ciaśniej kołdrą.
-
Wiesz - powiedział - jak się tak zastanawiam, to znam cię
dokładnie tak długo, jak moich najlepszych przyjaciół. Zabawne.
-
Starzy wrogowie pogrążeni w zadumie nad starymi, dobrymi czasami -
jęknął Snape. - Nie przesadzasz, Lupin? Oczywiście, że znasz
mnie tak samo długo, już pierwszego dnia w pociągu uwiązaliście
moją sowę na lince za oknem.
-
Pamiętasz to? Ja zapomniałem.
-
Oczywiście - powiedział Snape sztywno i obrócił się na bok. - To
bardzo wygodne. Z pewnością nie pamiętasz jeszcze wielu innych
rzeczy. Bardzo... bardzo potterowskie podejście. Choć to może
Black bardziej namiętnie je kultywował.
Lupin
westchnął.
-
Nie przeczę, że źle cię traktowaliśmy, Severusie, ale czy musisz
im to tak pamiętać? Nie żyją. James nie żyje. I Syriusz. A
Peter...
-
Nie mów mi o tym gnojku.
Zamilkli
obaj.
Snape
miał głupie uczucie, że od początku tej rozmowy coś toczy się
okropnie nie tak. W miarę, jak milczenie się przeciągało, uczucie
to rosło i robiło się coraz bardziej nieprzyjemne. A na koniec
Lupin dokonał istnego nalotu dywanowego na spokój ducha Mistrza
Eliksirów.
-
Właściwie to nigdy nie zrobiłem ważnej rzeczy, Severusie -
powiedział tonem odkrycia. - Nie przeprosiłem cię, chociaż
miałbym za co. A czasami myślałem, że powinienem. Teraz
przepraszam. Naprawdę przepraszam. Choć to pewnie o wiele za późno.
-
O wiele za późno - przytaknął Snape nie patrząc na niego. - Daj
spokój, Lupin, dobra? Idź spać. Nie zależy mi.
Niestety,
Lupin nie był Syriuszem Blackiem i nie wystarczyło go obrazić,
żeby się odczepił. Zamiast dać sobie spokój, wilkołak usiadł
na łóżku i przekrzywił głowę.
-
Te ostatnie słowa - powiedział - są najbardziej idiotycznym
kłamstwem, jakie od ciebie kiedykolwiek słyszałem, Severusie.
Właśnie, że ci zależy. Zawsze ci, zresztą, zależy.
O,
Merlinie, pomyślał Snape z udręczeniem, czy Gryffindor musiał
gromadzić jednostki obdarzone zacięciem do drążenia tematu,
niezależnie od tego, jak bardzo by to było nietaktowne? To, co
mówił Lupin, żywo przypominało Dumbledore'a w akcji. W akcji tego
rodzaju, w której dyrektor wyciągał z człowieka wszystkie flaki i
przyglądał im się ze zrozumieniem i współczuciem. Snape
zgrzytnął dyskretnie zębami.
-
Jestem zmęczony - powiedział. Jak się okazało, trafnie.
-
O, przepraszam - zmieszał się Lupin. - Pewnie masz kompletnie dość.
Snape
nie odpowiedział. Naciągnął sobie kołdrę na głowę i zamknął
oczy. Fakt, miał dość. Ale jakoś nie mógł zasnąć. Wszystko go
bolało, najbardziej oparzenie po truciźnie, a co gorsza miał wciąż
wrażenie, że coś spaprał. A może nie powinien był zbywać
Lupina tak, jak to właśnie zrobił?
Snape
miał aż nazbyt wiele okazji, żeby przemyśleć to wszystko:
roztrząsnąć kwestię win, zobowiązań, świństw (Pottera i
spółki) i szlachetnych uczynków (własnych). I już wszystko tam
było na swoim miejscu. Ale niestety wszystko wskazywało na to, że
jedyny pozostały Huncwot, spadkobierca moralny całej bandy, z wielu
powodów zupełnie się nie nadaje na wroga prywatnego numer jeden.
Lupin za nic nie chciał się wpasować w tę piękną układankę
złożoną z żalów, zaszłości, wzajemnej nienawiści i pogardy.
Był zawsze uprzejmy. Lojalny. Do obrzydzenia pełen dobrej woli. To
bolało. Od pewnej szalenie nieprzyjemnej rozmowy z Dumbledore'em w
głowie Snape'a odzywała się też czasem (teraz również)
niewygodna myśl, że ponad dwa lata temu rozegrał sprawę wielce
niefortunnie. Sądząc po tym, że Lupin przymierał głodem, i to
bez żadnych przenośni, odkąd stało się tak powszechnie wiadome,
kim jest...
Czym
jest...
Czym...
jest...
A
przecież był pewien sekret... coś, co w jakiś dziwaczny sposób
pasowało do tej nieoczywistej sytuacji. Eliksir. Oczywiście.
To
była taka głupia sprawa.
Od
czasu wypadku z Wierzbą Bijącą Snape łamał sobie głowę nad
tym, czy istnieje substancja, która byłaby w stanie otruć
wilkołaka w jego wilczej postaci. Coś, co można by rzucić... jak
mugolski granat... albo jakoś inaczej użyć przeciwko tym bestiom,
z których jedna o mało co go nie uśmierciła. Czytał nawet o
prowadzonych podówczas badaniach nad wywarem tojadowym, o różnych
folklorystycznych środkach i magicznych formułach. Ta praca go
uspokajała. Kiedy myślał o składnikach i narzędziach, widział w
wyobraźni schematy i rysunki z podręczników, a nie prawdziwą,
żywą, straszliwą postać ze swoich wspomnień. Dłubał się w
tym, z przerwami, ładne parę lat.
Jeszcze
dziś wzbierała w nim złość na myśl o tym, co w końcu mu z tego
wyszło. To była chyba jego ostatnia tak spektakularna porażka.
Oczywiście, w dziedzinie eliksirów. Zapomniał o tym tak szybko,
jak tylko mógł.
Ale
teraz... teraz nie wydawało się to już tak bezużyteczne. Może
dlatego ta zapomniana szufladka w pamięci tak łatwo się odnalazła
i otworzyła.
-
Lupin - powiedział zatem Snape, odkrywając głowę. - Śpisz?
-
Nie - mruknął wilkołak. - Co się stało?
-
Nic... - powiedział z wahaniem. A potem, odpowiadając na nieme
pytanie w zaniepokojonym spojrzeniu Lupina, ciągnął powoli,
starannie dobierając wyrazy, suchym i oficjalnym tonem:
-
Słuchaj, jest taki eliksir. To jest, powinien być, eliksir na
wilkołactwo. Przypadkiem na to wpadłem, dawno temu. Nigdy nie
sądziłem, że może z tego być jakiś pożytek, ale teraz, tak jak
się zrobiło... Po wypiciu zabije w tobie tę wilczą część. Ale,
to jest właśnie problem, zadziała tylko wtedy, gdybyś... gdybyś
umierał. Powinien wtedy umrzeć tylko wilk. Kiedyś to nie miało
sensu, ale, cóż, diabli wiedzą, czy w tych czasach to nie jest
wcale takie odległe. Zrobię ci ten eliksir.
-
Ale... ale - zaczął Lupin oszołomionym głosem. - Boże,
Severusie, jeśli to naprawdę... Ale dlaczego?... Wybacz, ale nie
bardzo rozumiem...
-
To... -
Cokolwiek
kłębiło się teraz pod czaszką Snape'a, nie mógł tego przecież
powiedzieć na głos, do cholery!
-
To trudno - powiedział niezgrabnie.
Lupin
patrzył i patrzył przed siebie, jakby ogłuszyła go informacja o
eliksirze i jakby niezupełnie docierało do niego wszystko inne.
-
Nie wiem, jak ty - warknął więc Snape zrzędliwie - ale ja idę
spać.
Położył
się z powrotem, zawinął w kołdrę i zasnął prawie natychmiast.
A
następnego dnia, kiedy tylko posegregował składniki w gabinecie,
sprowadził sowią pocztą kilka substancji i uwarzył buteleczkę
eliksiru dla Lupina.
Czuł,
że poza wszystkim stanowczo musi jakoś okazać, że docenia jakże
symboliczny fakt, że kiedy się rano obudził, lampki między
łóżkami wciąż paliły się mocnym, złocistym blaskiem.
I
w ogóle.
W
sumie szkoda, że Alastor Moody nie mógł tego wiedzieć.
[...]
-
Remus? Remus...
-
Już dobrze, dobrze, kochanie - odpowiedział jej cichy głos Molly.
- Wszystko dobrze.
Miła,
zatroskana twarz pani Weasley pojawiła się gdzieś w górze, ani
daleko, ani blisko - trudno było określić odległość. Wokoło
było ciemnawo, jakby tuż przed świtem. Pachniało głównie
eliksirami i świeżą pościelą. Z niedaleka dobiegało przyjazne
trzaskanie ognia w kominku.
-
Remus? - spytała znowu Tonks, choć w zamierzeniu miało to brzmieć:
gdzie
na miłość boską jest Remus i czy żyje i kto mi złamał
kręgosłup i rozwalił głowę młotkiem, a jeśli mi natychmiast
nie powiesz, gdzie on jest, to sama pójdę i go poszukam, bo jak go
ostatnio widziałam, to o rany julek co zrobiłaś z moją ręką i
dlaczego jesteś cała pochlapana krwią?
-
Jest tutaj, Tonks. Jest tutaj - odparła Molly. - Wszystko będzie
dobrze.
Co
za głupie gadanie,
pomyślała z irytacją Tonks. Puszczaj
mnie, chcę sama zobaczyć, co z nim!
-
Co... z nim? - zdołała powiedzieć na głos.
-
Wszystko dobrze - uśmiechnęła się Molly. Uśmiech był rozmazany
i nieostry. - Położyliśmy go w tej ich sypialni.
Jest
blisko.
-
Coś byś chciała? Coś Ci potrzeba?
Jak
to normalnie brzmiało. Normalnie i przez to zupełnie absurdalnie.
Przecież już nic nie miało być tak, jak dawniej.
Teraz,
po tym wszystkim? Kiedy wszystko, wszystko się zmieniło?
Nigdy
by się nie spodziewała zobaczyć go takim, jak w tej walce. Nie
przypuszczała, że ujrzy kiedyś Remusa Lupina ciskającego kulą
ognia, sypiącego magicznymi srebrnymi gwiazdami, z zimną furią
tnącego różdżką, w walce na śmierć i życie...
Ale
go takim widziała. I nigdy już nie będzie mogła tego zapomnieć.
-
Nie... nic - powiedziała więc słabo. - Kie...dy w-wstanę?
-
Nieprędko - twarz Molly znów zamajaczyła w nieokreślonej
odległości, znać było po niej niepokój i zmęczenie, których
nie mógł pokryć uśmiech. - Poppy odratowała cię w ostatniej
chwili.
-
Snape?... - przypomniała sobie nagle Tonks.
-
Śpi - odpowiedziała Molly.
Snape
też był niezły, jakkolwiek jego sposób walki był bardziej
przewidywalny. Ruszał się jak wytrawny szermierz, żadnego
niepotrzebnego ruchu, wykrzywiony i jeszcze brzydszy, niż zazwyczaj.
Walczył z ponurą i zabójczą perfekcją, która nie miała nic
wspólnego z tymi cudami, które wyczyniał Remus.
O,
bo Remus bił się tak, jak musieli się bić Fenianie, achajscy
herosi, samuraje, ci wszyscy, o których tak lubiła słuchać w
dzieciństwie. Bił się tak, że sama jego obecność zagrzewała do
walki...
Tonks
zamknęła oczy, bo miała wrażenie, że każdy zamazany obraz
wypala się jej pod powiekami jak piętno. To śmieszne, jak się
zaraz czuje gorączkę po tym, jak powieki opadają na dziwnie gorące
oczy.
-
Zasnęła? Dzielna mała - usłyszała skądś z bliska? daleka?
schrypnięty głos Moody'ego.
Dzielna?
Pewnie tak. Było coś, co ją uskrzydlało w tym tańcu, w rzucanych
zdyszanymi głosami zaklęciach, w tym
wszystkim,
co wreszcie było działaniem, nie wyczekiwaniem... Jaką ulgę
przyniosła jej ta walka! Po tych wszystkich
koszmarach,
mrocznych wróżbach, pełnych napięcia dniach to było jak
oczyszczająca ulewa wśród stężałego upału. I zawsze przecież
niepowtarzalny smak ryzyka rozpalał ją, napełniał pewnością
siebie i jakąś natchnioną, instynktowną euforią.
Ale
tak jeszcze nie. Nic nigdy tak, jak on.
I
teraz była bardzo zmęczona.
-
Chyba zasnęła - Molly nachyliła się nad Tonks z chłodnym
kompresem pachnącym przeciwbólowym i nasennym eliksirem. - Czegoś
się dowiedzieliście?
-
To Remus zabił Bellatrix - powiedział Moody z ponurym uznaniem. -
Zorganizowałem Snape'owi małe przesłuchanko, ze względów
bezpieczeństwa. Dumbledore się złościł, coś tam gadał, żeby
dać chłopakowi spać - phi, chłopakowi! kawał starego
Śmierciojada. Ale Albus musiał się zgodzić, bo gdybyśmy nic nie
wiedzieli, tamci mogliby nas tu wydusić jak kocięta.
-
Czy ja wiem... - zawahała się pani Weasley. - Snape zabił
Malfoya... A pozostali Śmierciożercy przygotowali nam tu taką...
ekspozycję... że chyba się spodziewali nadejścia większej
odsieczy. Nie pakowaliby się znów do pełnego domu, z którego się
wycofali, jak był pusty. Jakieś to takie niestrategiczne.
-
Podobno polowanie na Grimmauld Place miało być częścią imprezy u
Malfoyów - powiedział Moody z niewysłowioną ironią. - Żadna
zorganizowana akcja. Zamierzali sprzątnąć Tonks poniekąd
mimochodem, i co? Cztery trupy po ich stronie... No, w każdym razie
co do Lestrange, Snape powiedział, że Remus wygłosił babie
zwięzłą i dosadną naukę moralną, a potem ją kropnął.
-
To bardzo w jego stylu - odpowiedziała Molly stłumionym głosem. -
Remus... zawsze miał zacięcie pedagogiczne.
-
No, ale reszta tych dziadów się wtedy zbiesiła, rzucili się na
nich, psie wiary - zawarczał Moody. - Snape mówi, że jak się
zaczął bić z Malfoyem, to wylecieli przez okno, złapała ich
niekontrolowana lewitacja i tylko dlatego Malfoy nie dał rady go
capnąć i deportować się do Sama-Wiesz-Kogo. Tak to sobie mądrze
wymyślili.
Stary
auror prychnął ze złością i zaczął coś mówić, ciszej, z
pasją i gniewem, ale jego głos brzmiał coraz ciszej w uszach
Tonks.
Wdychając
zapach ziół i powoli poddając się działaniu eliksiru, nie
zastanawiała się bynajmniej nad wszystkim, co usłyszała i co to
właściwie mogło oznaczać. Ani nawet nad tym, że Remus zabił
Bellatrix.
To
prawda, to prawda, to było naprawdę w jego stylu, teraz Tonks już
to wiedziała. Wojna sprawiedliwa.
Ale
zasypiając i opadając w miłosierną, miękką otchłań, w której
nie było bólu i rozgorączkowania, myślała tylko o jednym.
Jak
zginęła Bellatrix, Tonks już trochę odlatywała. Starała się
nie zemdleć, ale kolejne fale słabości napływały i napływały.
Tylko różdżki nie puściła.
Remus
obrócił się do pozostałych napastników, rzucając kolejne
zaklęcia. Snape wywrzaskiwał jakieś klątwy i ktoś na schodach
upiornie wył. Ale Remus cały czas przyciskał ją do siebie i co
chwila słyszała jego mocny, rozkazujący telepatyczny głos:
-
Nie umieraj, nie umieraj, Fay, nie możesz umrzeć, Fay.
Fay.
Tajemne imię, niepoważna dziewczyńska tajemnica, którą - jakie
to śmieszne - zdradziła tylko Remusowi.
-
Nie umieraj, słyszysz?
Tyle
o niej wiedział. Tyle o nim wiedziała. Teraz już tak.
Mogłaby
się bać. Mogłaby żałować.
-
Fay.
Czasami
lepiej nie wiedzieć. Czasami lepiej nie rozumieć. Świadomość
boli, wszyscy to mówią. Ale czy naprawdę chciałaby znów widzieć
w Remusie tylko człowieka miłego, smutnego i pełnego życzliwości
wobec całego świata?
Chyba
nie. Było w tym coś dzikiego, fascynującego, porywającego. Jakby
człowiek stawał w miejscu, gdzie na mapie zaczynają się białe
plamy. Wszystko się tam może stać. Wszystko może być.
Tak
to się jakoś poskładało.
Napoczęta
beczka soli.
Nie
umieraj, nie umieraj-