CZARNY KAMYK

CZARNY KAMYK

(napisała Silene Acaulis)


1.
Nareszcie po pracy! Jutro żadnego wstawania o świcie...
Zamek w drzwiach ustąpił z cichym trzaskiem i Tonks pchnęła drzwi łokciem, wtaszczając do mieszkania torbę z zakupami. Nie zapalając światła dotarła do kuchni (po drodze przewróciła krzesło. A może wieszak). Postawiła torbę na stole i dopiero wtedy beztrosko mruknęła "Lumos", i duża lampa nad jej głowa rozbłysła miłym, mlecznym światłem. Zrzuciwszy buty dwoma kopnięciami, Tonks rozejrzała się za czajnikiem i nagle zamarła bez ruchu.
Przez otwarte drzwi pokoju zwykle było widać przerażający bałagan. I tym razem widok nie odbiegał od tej normy. Tonks nie przypominała sobie jednak, żeby wychodząc pozrzucała z półek książki, wybebeszyła szuflady i wypatroszyła poduszki, z których pierze pokrywało sporą część podłogi i wciąż jeszcze unosiło się tu i ówdzie w powietrzu.
Nie była strachliwa - oczywiście, w jej zawodzie rzadko spotykało się tchórzy - ale gdy tylko dotarło do niej, co to wszystko oznacza, zrobiło jej się zimno. Postąpiła o krok do przodu, zawahała się i zatrzymała na progu pokoju. Nie, próbowała przekonać samą siebie, to nic. To zwyczajni włamywacze.
Ale zwyczajni włamywacze nigdy nie dostaliby się do jej mieszkania, obłożonego - jak wszystkie mieszkania członków Zakonu Feniksa - niezliczonymi czarami ochronnymi. Zwykli złodzieje nie zwróciliby nawet uwagi na jej drzwi i okna, których szczególną właściwością było to, że nie budziły nigdy w nikim najmniejszego zainteresowania.
- Dwóch facetów i jedna laska, złotko - odezwało się małe, pęknięte lusterko na szafce obok łóżka. - Ona się we mnie przejrzała. Chuda, blada, czarne włosy i oczy, ciężkie powieki. Fatalny makijaż, powiem ci.
- Bellatrix - powiedziała Tonks cicho, nie zastanawiając się, czy wzmianka o makijażu odnosiła się do ciotki Bellatrix Lestrange, czy do niej samej. Zgasić światło, pomyślała gorączkowo. Po pierwsze, zgasić światło. Nie mogą mnie zobaczyć.
- Możliwe - zgodziło się lusterko, połyskując w ciemności srebrzyście. - Jeden z nich wołał na nią Bella. Nietrafione imię, nietrafione.
Ale Tonks już go nie słuchała. Zagryzła wargi, rozejrzała się i wyszeptała zaklęcie. Nad jej wyciągniętą dłonią zawirowało maleńkie, złote piórko.
- Dumbledore - powiedziała.
Piórko znikło, a zamiast niego w powietrzu pojawiła się zaniepokojona twarz starego czarodzieja.
- Co się stało? - spytał. - Jest prawie północ. Gdzie jesteś?
- W domu - opowiedziała półgłosem. - Ktoś tu był. To znaczy Bellatrix chyba. Lustro ją rozpoznało. Przyszła z obstawą. Szukali czegoś, nie wiem, w każdym razie demolka jest straszna.
- Bellatrix? - spytał ostro Dumbledore. - No tak. Tonks, dziecko, lepiej, żebyś tam nie zostawała sama. Dobrze by było ściągnąć cię do Hogwartu, ale Bellatrix też na pewno na to wpadnie, jeśli cię tu nie zastanie... Teleportuj się na razie do Hogsmeade, podeślę tam po ciebie kogoś. Czekaj w Trzech Miotłach, dobrze?
- Nie trzeba po mnie nikogo podsyłać - zaprotestowała Tonks gniewnym szeptem. - Jestem duża i dam sobie radę, okej?
- Nie dyskutuj, Nymphadoro - powiedział perfidnie dyrektor Hogwartu. - Czekaj na kogoś z naszych, zmień wygląd i nie rób problemów.
- Dobrze, dobrze - westchnęła Tonks. - Będę miała jasne włosy do ramion, piwne oczy i mam zamiar być ładna. Czarna wąska spódnica. Czarny golf. Beżowy płaszczyk. Skórzana torba. I niech na miłość boską ten, kto przyjdzie, nie zrobi przedstawienia, tylko się przysiądzie, albo coś.
- Spróbuję wysłać ci kogoś z wyższym wykształceniem, wybredna kobieto. Pospiesz się - powiedział jeszcze Dumbledore z błyskiem w oczach i jego twarz rozpłynęła się w mroku.
Została sama i przez krótką chwilę stała bez ruchu, wpatrując się w pobojowisko u swych stóp. A potem zaczęła się bardzo spieszyć. Wyciągnęła z dna szafy skórzaną torbę, do której zapakowała wszystko, co mogłoby się jej przydać przez parę dni. Odszukała, posiłkując się zaklęciem, strój, który opisała Dumbledore'owi, a który nosiła nader rzadko i tylko w celu zmylenia przeciwnika. Wygrzebała spod stołu w kuchni buty, wrzuciła do kieszeni portfel i szybko zmieniła wygląd. Oceniła efekt w dużym, pękniętym na pół lustrze (ciotka Lestrange najwyraźniej gdzieś miała poszanowanie cudzej własności). I już, już miała deportować się ze swojej kuchni wprost w jeden z zaułków Hogsmeade, kiedy za drzwiami do swojego mieszkania usłyszała stłumiony głos:
- A jeśli wciąż jej tam nie ma? - spytał jakiś mężczyzna.
- Jest, jest - zapewnił go kobiecy głos, w którym Tonks rozpoznała Bellatrix Lestrange. - Szła do siebie kwadrans temu, po drodze potknęła się z pięć razy i przewróciła coś w przedpokoju. To mnie zaalarmowało. Teraz pewnie siedzi w łazience i beczy, albo może po nas sprząta.
Drwina w głosie Bellatrix sprawiła, że złość i chłodne opanowanie wzięły wreszcie w Tonks górę nad zaskoczeniem i lękiem.
- Dam ja ci sprzątanie - mruknęła niemal bezgłośnie i sięgnąwszy na pewną dyskretną półeczkę rzuciła na podłogę kilka łajnobomb z opóźnionym zapłonem. Trudno, przedpokój będzie do gwałtownego remontu, ale może i fryzura drogiej ciotki nabierze niezwyczajnego uroku i woni.
- Co to było? - spytał inny głos męski.
- Jest tam, nie słyszysz? Włącz zmysły - poradziła ironicznie Bellatrix i Tonks pomyślała, że nie mogłaby tego lepiej ująć. Nie czekając dłużej, skupiła się porządnie i wkrótce głośny trzask oznajmił światu, że oto gdzieś w pobliżu odbyła się teleportacja.
Drzwi padły z hukiem pod dwoma naraz zaklęciami i trójka napastników wpadła do przedpokoju... Ale czy przywitanie sprawiło im przyjemność, gospodyni już nie wiedziała.


2.
Szła szybkim krokiem w stronę Trzech Mioteł, starając się pamiętać, że w tym stroju nie należy trzymać rąk w kieszeniach ani żuć gumy do żucia. No, może z tą gumą to przesada.
Noc była mglista, zapach węglowego dymu i opadłych liści słał się nisko i chwilami Tonks miała wrażenie, że brodzi w tych oparach jak w wodzie. Zanim doszła do knajpy, zdążyła już się nawet poczuć nieswojo - co zdarzało jej się rzadko, lecz tym razem miała w końcu całkiem znośne usprawiedliwienie. Nie co dzień kolesie Voldemorta najeżdżają człowiekowi na mieszkanie.
Kiedy wreszcie weszła do wciąż jeszcze jasnej i pełnej ludzi sali w Trzech Miotłach, poczuła ulgę, jakby wszystkie kłopoty były już za nią. W duchu pobłogosławiła Dumbledore'a, starego uparciucha, że uparł się i tym razem. Samotna wędrówka do Hogwartu byłaby raczej szarpiącym nerwy przeżyciem.
Usiadła przy małym stoliku pod oknem i zamówiła kawę z paroma kroplami Ognistej Whisky. Piła ją powoli, starając się wyglądać na zrelaksowaną i wyczekującą - powiedzmy, na mężczyznę. Jak znała Dumbledore'a, nie przyśle do niej przecież Minerwy.
Po jakimś kwadransie drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem i smugi szarawego oparu wpłynęły do środka. Zaraz potem do pubu weszły dwie postaci w płaszczach z kapturami i Tonks udała, że nic jej to nie obchodzi. Ktokolwiek miał się z nią zobaczyć, wie, kogo szukać, a lepiej nie przyciągać niepotrzebnych spojrzeń. I tak chętnie by się sama ochrzaniła za idiotyczny pomysł z ładną buzią - kilku czarodziejów zerkało na nią z zainteresowaniem, które było ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowała.
Dwóch zakapturzonych ludzi podeszło do baru i jeden z nich przywołał Rosmertę niecierpliwym gestem dłoni.
- Grzane wino, dwa razy - powiedział i Tonks zesztywniała nad swoją kawą, kurczowo ściskając łyżeczkę. Ten głos - słyszała już dzisiaj ten głos! To ten mężczyzna upewniał się, czy na pewno wróciła do domu.
Opanowała się szybko. Na razie jeszcze jej nie widzieli, a nawet gdyby - nie musieli wiedzieć, jak wygląda. Teraz trzeba było tylko uważać, żeby ten, kto po nią przyjdzie, nie wpakował się w kłopoty.
Minęło jeszcze kilka nieznośnie wlokących się minut. Kawa się skończyła, więc Tonks siedziała nad pustą filiżanką, nie odważając się podejść do baru i zamówić coś jeszcze. Czuła na sobie przelotne spojrzenie tamtego, ale nie podniosła oczu, powtarzając sobie, że on przecież tylko przepatruje tłum i że na pewno nie patrzył na nią specjalnie.
To do ciebie niepodobne, Tonks, powiedziała sobie. Nie masz w zwyczaju trząść portkami przed byle Śmierciojadem.
Drzwi skrzypnęły w końcu jeszcze raz, zapach dymu i jesieni wypełnił ponownie wnętrze, a do środka weszło ponownie dwóch ludzi. Tonks zerknęła na nich spod rzęs - długie rzęsy zawsze sprawdzały się w robocie - i westchnęła z ulgą.
Rozglądali się po knajpie zupełnie naturalnie, jak ludzie, którzy weszli z ciemności do jasnego pomieszczenia. Remus Lupin, w swoim połatanym, brązowym płaszczu i Severus Snape, w nieskazitelnej czerni. Tak. Nie mogło być lepiej. Dumbledore dotrzymał słowa...
Lupin podszedł do baru i zapytał o coś Rosmertę. Pokręciła głową i zaśmiała się, a Snape ściągnął brwi i ponuro rozejrzał się po pubie. Lupin nachylił się do niego i coś niegłośno tłumaczył, a potem obaj skinęli głowami i Snape najwyraźniej zamówił coś u Rosmerty. Wkrótce siedzieli obaj niedaleko jej stolika, pijąc każdy swój napój. Tonks o mało co się nie roześmiała, widząc jak Lupin opowiada coś żywo gestykulując trzymanym w ręku kuflem kremowego piwa, podczas gdy długie palce Snape'a obracały nóżkę kieliszka z czerwonym winem. Jakież to było symptomatyczne!
Czas jednak leciał, a dwaj zakapturzeni faceci zdążyli już przyjrzeć się obydwu nowo przybyłym czarodziejom. Tonks wiedziała, że przy wyrównanych siłach - a właściwie przy zdecydowanej przewadze Lupina i Snape'a, poprawiła się buntowniczo - tamci nie odważą się zaatakować w gwarnym pubie, ale... Och, do licha - pomyślała.
W tym samym momencie Lupin podniósł głowę i zerknął wprost na nią. Uśmiechnął się, jakby uśmiechnął się do przypadkowej ładnej dziewczyny, ale wiedziała, że ją rozpoznał. Uśmiechnęła się w odpowiedzi, tak, jakby uśmiechnęła się do obcego, lecz miłego faceta, a wtedy on podniósł się i ruszył ze swoim piwem w jej stronę.
- Można się przysiąść? - zapytał uprzejmie.
- A pana kolega nie będzie zły? - odpowiedziała pytaniem.
- Nie, chyba nie - uśmiechnął się znów Lupin. - To można? Jestem Remus.
- Fay - przedstawiła się. Zawsze podobało się jej to imię - gdybyż tak dało się to w odpowiednim czasie podpowiedzieć mamie.
- Jak królowa wróżek - powiedział Lupin szarmancko i usiadł naprzeciw niej.
Popatrzył jej prosto w oczy i Tonks wiedziała, że nawiązuje kontakt telepatyczny. Lekko skinęła głową i sama również skupiła się na odpowiedzi na jego wezwanie.
- Czy zamówić coś dla pani, Fay? Wszystko w porządku? Siedzą tu dwaj tacy goście, Severus ich rozpoznał. Spróbuje ich wybadać.
- Nie, dziękuję. Wypiłam właśnie kawę. To ci sami, którzy byli z Bellatrix. Chyba mnie jeszcze nie poznali, ale was na pewno.
- Ach, rozumiem. Mam nadzieję, że nie czeka pani na nikogo. O nas się nie martw, ważne, żeby tobie nic się nie stało. Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, ale jesteś na linii strzału. Jak będzie bezpiecznie, to pogadamy.
- Nnie... To znaczy czekałam. Ale nie przyszedł. O Jezu, ale melodramat odstawiam. Tylko nie róbcie żadnych cyrków, to ja tu w końcu jestem aurorem.
- Niemożliwe, żeby ktoś zignorował kogoś takiego, jak pani. Jak widzisz, też umiem robić z siebie idiotę. Słuchaj, nie ma czasu na odstawianie bohaterki. Severus tu zostanie i postara się zablokować tamtych dwóch, a my się za chwilę zabieramy. Jest jeszcze Bellatrix, i można się spodziewać, że będzie czekała gdzieś w pobliżu bramy Hogwartu, pewnie nie sama. Nie ma tylu znowu miejsc, gdzie mogłabyś uciekać, i ona to pewnie wie. Lepiej będzie nie dawać jej informacji, że faktycznie jesteś w szkole.
- Jak pan widzi... To jak się stamtąd wydostaliście bez zwracania jej uwagi?
- Może mogę jakoś pani wynagrodzić rozczarowanie. Severus wyszedł przejściem spod Wierzby Bijącej, a ja byłem u młodych Weasleyów na Pokątnej. Do Hogwartu najbezpieczniej będzie wrócić przez Miodowe Królestwo. Trzeba się będzie włamać, ale trudno. Wiem, że wyda ci się to wszystko zbytkiem ostrożności, ale wiesz jak jest.
- Czy ja wiem? Miło, że pana obchodzi moje samopoczucie. Zapomniałam, że rozmawiam z Huncwotem. Dobra, ja nawet lubię włamania.
- Jest pani uroczą kobietą. Naprawdę, Tonks, fajnie wyglądasz. Słuchaj, zrywam kontakt, to ryzykowne, teraz pogadamy chwilę i zaproszę cię na spacer. Severus bardzo ładnie się dąsa.
Tonks zerknęła na Snape'a i uśmiechnęła się. Istotnie, Mistrz Eliksirów siedział przy stole i obracał kieliszek w palcach z miną kwaśną i nieprzyjemną. Na wpół przykryte powiekami czarne oczy błysnęły niecierpliwie, gdy odkrył na sobie jej wzrok i Tonks musiała przyznać mu rację. Szybko popatrzyła z powrotem na Remusa i zamrugała kokieteryjnie. Remus o mało nie wybuchnął śmiechem i Tonks również stłumiła chichot. Tak, kokieteria nigdy jej, cholera, nie wychodziła.
Zamienili jeszcze kilkanaście zdań, równie miałkich i głupich jak początek rozmowy, aż wreszcie Lupin zapytał ostrożnie:
- Czy mógłbym... Czy pogniewałaby się pani, gdybym zaprosił panią na spacer? Jest taka piękna noc. Tajemnicza.
- Właściwie to chętnie - z udawanym wahaniem powiedziała Tonks, tłumiąc śmiech. - Tutaj jest dość duszno. Moglibyśmy na przykład przejść się na ten śliczny, stary cmentarz.
Zabrzmiało to dziwnie, ale do cmentarza szło się drogą wiodąca mniej więcej w pobliżu Miodowego Królestwa. Lupin uśmiechnął się (jakiś nerwowy nawyk, czy co) i wstał. Wziął od niej torbę i podał ramię. Kierując się za nim ku wyjściu Tonks stwierdziła, że bardzo dobrze zrobili, prowadząc tę idiotyczną rozmowę: jeden z tamtych facetów, zsunąwszy lekko kaptur tak, żeby wciąż skrywał mu większą część twarzy, sączył wciąż swoje grzane wino i odprowadzał ją spojrzeniem, które tylko pozornie wyrażało leniwą pożądliwość. Naprawdę - tak zupełnie naprawdę - było to żywe, taksujące spojrzenie, które zauważył też najwyraźniej Severus.
Powoli, jakby mu się znudziło, odstawił kieliszek i rozejrzał się po sali. Skrzywił się na widok kilku gruchających par; ironicznie się uśmiechnął, rozejrzał znów, tym razem zerkając również przez ramię i dopiero wtedy zdecydował się dostrzec tamtych dwóch. Wstał i z kieliszkiem w ręku ruszył ku nim.
- Silas! - powiedział i przysiadł się do nich, nie zważając na grymas niezadowolenia, który przebiegł przez ocienioną kapturem twarz. - Silas Ruthyn. Nie wiedziałem, że znów jesteś w Szkocji.
- Szybko - usłyszała cichy jak tchnienie szept Lupina i przebiwszy się wreszcie pomiędzy stolikami ku wyjściu wymknęli się na zewnątrz. Tonks odetchnęła. Udało się jej jakoś niczego nie przewrócić - miała okropną pewność, że wywrócenie krzesła mogłoby dla niej oznaczać natychmiastową dekonspirację.
Dopiero, kiedy skręcili w jedną z uliczek, Tonks odważyła się odezwać:
- Nie będzie miał kłopotów? - spytała. - Sztywny drań bo sztywny drań, ale nie życzę mu problemów.
- Poradzi sobie - mruknął Lupin. - Martw się o siebie.
- Nie przesadzaj - żachnęła się. - Przecież nawet nie jestem żadną szyszką.
- Twoja ciotka ma bardzo dobry powód, żeby pozbyć się ciebie... Fay.
Głos Lupina był cichy i spokojny, ale Tonks znała go dość długo, żeby nie dać się zwieść pozorom. Coś się rzeczywiście działo, inaczej między brwiami Remusa nie byłoby tej pionowej zmarszczki, a w jego ciepłych oczach - stalowego błysku. Zawsze, kiedy widziała, że jego oczy tak połyskują, nie mogła sobie nie przypomnieć, że Lupin jest wilkołakiem. Nie odpowiedziała więc nic, tylko przyspieszyła kroku, klnąc w duchu na tę idiotyczną spódnicę.
Z dłońmi zaciśniętymi na różdżkach minęli pospiesznie kilka pustych i ciemnych uliczek, skręcając i skracając sobie drogę przez uśpione podwórka. W końcu znaleźli się przed dużymi, oszklonymi drzwiami, nad którymi wesoły szyld, którego barwy w ciemności zbłękitniały i przygasły, oznajmiał, że stoją przed Miodowym Królestwem.
- Teraz ty - powiedział Lupin niemal bezgłośnie. Skinęła głową i wyciągnęła różdżkę. Skupiła się. Jeśli chodziło o takie rzeczy, jej wrodzona niezdarność znikała jak bogin potraktowany Riddikulusem. Szybko wykryła zaklęcia zabezpieczające, zdjęła je, szczególnie ostrożnie poczynając sobie z alarmami dźwiękowymi, a następnie skinęła na Lupina, który dotąd ją ubezpieczał. Drzwi odskoczyły bezgłośnie i oboje wślizgnęli się do środka. Tonks zabezpieczyła wejście starannie, rzucając czary w tej samej kolejności, w jakiej założono je poprzednio, a przez ten czas Remus zdążył już otworzyć drzwi prowadzące do piwnicy.
W jakimś dziwnym rozgorączkowaniu, może spowodowanym adrenaliną, a może przeciwnie - lękiem, tak obcym jej naturze, Tonks podążyła za swoim przewodnikiem po schodach w dół, zamykając za sobą starannie drzwi i natychmiast potykając się o własną nogę. Znaleźli się w całkowitej ciemności, więc Lupin mruknął "Lumos" i blade, niebieskawe światło oświetliło ich twarze.
- To tutaj - szepnął i wskazał różdżką na jedną z kamiennych płyt posadzki. - Poświeć, podniosę to.
I już po chwili obiema różdżkami zasuwali płytę z powrotem na miejsce, kuląc się w wąskim i niskim tunelu.
- Dumbledore czeka na nas na końcu - powiedział Lupin krzepiącym głosem. - Potem zaczekamy razem na Severusa i dowiemy się, co zdziałał.
Skinęła głową w ciemności, dopiero po chwili zdając sobie sprawę z tego, że nie mógł jej zobaczyć.
- Dobrze - odparła więc. - Prowadź.
Więc znów zapalili różdżki i mozolnie ruszyli naprzód. Tonks kilka razy zrzuciła sobie na głowę jakieś kamyki czy ziemię, klęła też wciąż w duchu na spódnicę, która nieco ograniczała jej ruchy.
- Ciężki miałaś wieczór - powiedział Lupin, kiedy tunel poszerzył się i podwyższył na tyle, że mogli iść wyprostowani, obok siebie . - Ale już po wszystkim. Za godzinę będziemy w łóżkach.
A Tonks, nie bez racji, pomyślała, że brzmi to nieco nazbyt optymistycznie.

3.
Takie to było dziwne, jak sen w gorączce. Dumbledore, czekający na nich na końcu tunelu. Pogrążony we śnie Hogwart. Szybki marsz do tak dobrze znanego gabinetu, gdzie na stolikach wahały się, kręciły i uwijały delikatne, srebrzyste instrumenty, niebieskawe w świetle różdżek, zanim złocisty, ciepły ogień rozbłysnął w kominku. Ten ogień dopiero odczarował wszystko i Tonks westchnęła z zadowoleniem, wyciągając do niego ręce.
Wezwany skrzat postawił przed nimi w powietrzu kubki pełne herbaty z cytryną; przyjęli je z wdzięcznością i parząc sobie usta pili ją małymi łykami, jedno przez drugie zdając relację z tego, co się wydarzyło. Skrzat zabrał tymczasem torbę Tonks i z trzaskiem zniknął im sprzed oczu.
Dumbledore słuchał ich uważnie, przemierzając wszerz i wzdłuż swój gabinet i od czasu do czasu kiwając głową.
- Jakim imieniem Severus go przywitał? – zapytał w końcu z roztargnieniem.
- Wydawało mi się, że Silas – powiedziała Tonks. – Ale nazwisko mi uciekło. Czy Snape nie powinien tu już być?
- Nie wiadomo – pokręcił głową Dumbledore. – Może udało mu się rozgadać tamtego. To był ktoś, kogo znamy?
Oboje pokręcili bezradnie głowami.
- No dobrze – powiedziała w końcu Tonks. – Silas Silasem, a ja bym chciała wiedzieć, jaki interes miała do mnie ciotka.
- Prawdopodobnie chciała cię zabić – powiedział Dumbledore spokojnie. – Naprawdę nie przyszło ci do głowy, że chodzi o pieniądze?
- Pieniądze? – zdziwiła się Tonks. – Przecież ja nie mam pieniędzy. Z rodzinnych dóbr moją mamę dawno wystukali, a po tacie na pewno nic nie odziedziczę. Jestem kobieta pracująca. No chyba, że bogato wyjdę za mąż, cha, cha, bardzo śmieszne.
- Nic podobnego – zaprotestował Lupin. – Jak wiesz, Sy-Syriusz też był wykluczony, a przecież to on odziedziczył dom i majątek swoich rodziców. To nie takie proste. Twoja matka jest najstarszą z trzech sióstr. Główna linia Blacków wygasła...
Tonks spuściła głowę. Minęło kilka miesięcy, a Remus wciąż tylko z najwyższą niechęcią i trudem mówił o czymkolwiek, co związane było z Syriuszem. Trudno mu się było dziwić, doprawdy.
- Majątek jest dziedziczony pod klauzulą niepodzielności i z zastrzeżeniem, że jeśli wszystko przejmuje osoba spoza głównej gałęzi rodu, to powinna już mieć dzieci – dla zapewnienia ciągłości dalszego dziedziczenia. Łapa... Syriusz sporządził testament – zrobił tam zapisy na rzecz Harry’ego i parę innych – ale poza tymi zastrzeżeniami... Jesteś gwarancją, że twoja matka otrzyma spadek po S-Syriuszu. Gdybyś nie żyła, majątek przeszedłby na Narcissę Malfoy, która ma syna. Rozumiesz teraz?
- Nie za bardzo – Tonks zmarszczyła brwi. – Bo jeśli tak się sprawy mają, to powinna mnie chyba ścigać cioteczka Narcissa, a nie cioteczka Bellatrix, nieprawdaż?
- Możesz być pewna, że obie cię ścigają – powiedział Dumbledore poważnie. – Tyle, że Narcissa ma teraz co innego na głowie.
- Lucjusz Malfoy siedzi – pokiwała głową Tonks. – O, cholera. To znaczy, że jeśli mnie dotąd nie rozszarpała, to pewnie zaczęła knuć coś subtelniejszego?
- Zawsze była raczej typem trucicielki, niż nożowniczki – obrazowo wyjaśnił Dumbledore. – Ale raczej po prostu czym innym jest zajęta. Ma męża w więzieniu, nie sądzę, żeby tak po prostu go tam zostawiła.
- Od kiedy to wszystko wiecie? – spytała Tonks, wzdychając. – I dlaczego ja nic nie wiedziałam?
- Dziś wczesnym wieczorem Urząd Do Spraw Spadkowych wydał orzeczenie na korzyść twojej mamy – mruknął Lupin. – Nikt się nie spodziewał, że kochające siostrzyczki ruszą do akcji tak szybko. Twoi rodzice są bezpieczni – uśmiechnął się blado. – Urząd ma taką procedurę, wynikającą z dawnych doświadczeń, że nagła i podejrzana śmierć głównego spadkobiercy powoduje przepadek majątku na cele charytatywne.
Milczeli chwilę.
- A to wtopa – powiedziała w końcu Tonks, starając się, żeby jej głos brzmiał dziarsko i niefrasobliwie. – Cholera, naprawdę. Co ja teraz mam robić?
- Na razie zostać tutaj, zanim nie dowiemy się czegoś więcej.
Jakby w odpowiedzi na słowa Dumbledore’a, na schodach odezwały się szybkie kroki i wkrótce w drzwiach stanął Severus Snape.
Skłonił się oszczędnie.
- Siadaj, Severusie, siadaj. Jakie wieści? – spytał Dumbledore, wskazując mu wolny fotel przy kominku.
Snape usiadł na krześle pod oknem i założył nogę na nogę.
- Cóż – powiedział sucho. – Porozmawiałem ze starym znajomym... Boże, jak ten facet śmierdział.
Tonks wybuchnęła śmiechem.
- To moje łajnobomby – wykrztusiła. – Zostawiłam w przedpokoju prawdziwe pole minowe.
- Ruthyn nie bardzo mi ufał – powiedział Snape. – Powiedział tylko tyle, że kogoś szuka, ale nie powiedział po co, ani kogo. Nie nalegałem, bo wyszłoby to podejrzanie. Za to on spytał, czy znam dziewczynę, z którą wyszedł Lupin. Powiedziałem, że nie odpowiadam za osobliwe gusta przygodnych znajomych.
- Dzięki – zaśmiała się Tonks. – To trzeba aż osobliwych gustów, żeby się ze mną umawiać?
Snape zignorował ją całkowicie.
- Dałem mu do zrozumienia, że umówiłem się z Lupinem, żeby go trochę naciągnąć na informacje i że przypadkowo poznana dziewczyna była dla niego dobrym pretekstem, żeby się wymigać. Myślę, że wziął to za dobrą monetę.
- Miejmy nadzieję – skinął głową Lupin. – Za nami nikt nie szedł, dziękuję ci, Severusie.
- Za mną za to owszem – powiedział Snape chłodno. – Nie mieli innego wyjścia. Wyobraź sobie, Lupin, że we Wrzeszczącej Chacie przyłapałem Pottera z panną Lovegood na... eee... rendez-vous. Obawiam się, że znów ktoś będzie miał mi za złe, że dałem im szlabany, ale doprawdy...
- Nie sądzę, żeby ktoś oprócz Harry’ego miał ci to za złe – uśmiechnął się Lupin. – Jeśli tylko odjąłeś tyle samo punktów obydwu domom.
- Niezupełnie – warknął Snape. – Powiedziałem Potterowi, że dżentelmen musi czasem zdobyć się na kurtuazję wobec damy i odjąłem Gryfonom punkty za dwoje.
- Naprawdę, Severusie...
- Muszę dbać o reputację – powiedział sztywno Snape i Tonks roześmiała się z całego serca.
- Dobrze, dobrze, nieważne – uciął Dumbledore. – Wracając do tego... jak mówiłeś, że ma na nazwisko?
- Ruthyn. Silas Ruthyn. Nikt ważny. Zawsze się kręcił koło Lestrange’ów. No więc, jak już mówiłem, wiele z niego nie wyciągnąłem. Był ostrożny i dość sprytny.
Na chwilę zamilkł, a potem ciągnął niechętnie:
- Coraz mniej mi ufają, sir. Czemu się trudno dziwić. Trzeba będzie pomyśleć o wprowadzeniu kogoś nowego. Niekoniecznie natychmiast, ale źle by było, gdyby po zdemaskowaniu mnie został pan bez informacji.
- Nie mów tak, Severusie – powiedział Dumbledore w nagłej ciszy. Nawet płomienie na kominku jakby przygasły.
Snape wzniósł oczy do sufitu, krzywiąc się.
- Dlaczego? – spytał kwaśno. – Umiejętność przewidywania to nic złego.
Dumbledore potrząsnął głową.
- Chyba po prostu nie mogę się pogodzić z tym, że mogę stracić kogoś z was – powiedział cicho.
- Tak – powiedział Lupin. – To chyba nasza największa słabość.
Tonks poruszyła się niespokojnie.
Chciała powiedzieć, że to nieprawda. Że właśnie w przyjaźni, przywiązaniu, oddaniu jest ich największa siła. Ale wyobraźnia podsunęła jej widok martwego Syriusza Blacka tak, jak jej opowiadano: wpadającego w nicość z szeroko otwartymi, jakby zdziwionymi oczami. I nie trzeba było wiele, żeby wyobrazić sobie Snape’a ugodzonego zielonym promieniem, osuwającego się na ziemię w kręgu zakapturzonych postaci... Lupina, z jego miłą, łagodną twarzą nieżywą i wykrzywioną przerażeniem... Dumbledore’a, leżącego na wznak, ze stłuczonymi okularami i krwią w kąciku ust... i światło gasnące w ich oczach.
Tak. To było paraliżujące. Zrobiłaby wszystko, żeby do tego nie doszło. Oni też nie daliby jej zginąć. I Voldemort najpewniej doskonale o tym wiedział. Milczała więc tylko, w duchu przyznając rację Remusowi.
- Voldemort nigdy tego nie zrozumie – powiedział Dumbledore. – I nigdy tego mieć nie będzie.
- Nie potrzebuje – powiedział gorzko Remus. – Ma za to Niewybaczalne. I bandę fanatyków po swojej stronie.
- Dzieci – powiedział Dumbledore ze współczuciem. – Bardzo to niesprawiedliwe. Chciałbym to od was odwrócić i zrobiłbym to, gdybym tylko mógł. Chciałbym wam udowodnić, że dysponujemy naprawdę potężną bronią, jeżeli darzymy przyjaźnią, kochamy – bardzo potężną.
Snape zaśmiał się krótko i nieprzyjemnie.
- Sentymentalizm – powiedział szorstko. – Jest, jak jest. W najbliższym czasie trzeba będzie jakoś rozwiązać sprawę Tonks. Nie może się ukrywać przez całe życie, widzieliśmy, jak się to kończy.
Lupin drgnął i jego szczupłe ręce zacisnęły się na poręczach fotela.
- Myślę, że sobie poradzę – powiedziała Tonks. – Ktoś tylko musi zlikwidować moje mieszkanie, a ja przybiorę jakiś mało przyciągający uwagę wygląd i...
- Pracujesz w Ministerstwie – powiedział Lupin z wahaniem. – Czy rzuciłabyś...
- Nie, skąd! – zawołała Tonks. – Przecież chyba mogłabym pracować dalej? To ważne... dla nas, dla Zakonu znaczy.
- To bardzo niebezpieczne – zauważył Lupin z niepokojem.
- Gdzieś bym po drodze zmieniała wygląd na mój własny i już – powiedziała obronnie. – Nikt by nie skojarzył.
- Może tak, może nie – uciął Snape. – Czy możemy to omówić jutro? Jest trzecia. Jutro wprawdzie sobota, ale...
- Jasne, jasne – przytaknął Dumbledore. – Tonks, zaprowadzę cię do twoich pokojów.
- Pójdę z wami – powiedział Lupin.
- Jeśli pozwolicie, ja nie – powiedział chłodno Snape. – Dobranoc.
Skłonił się znów i wyszedł, nie czekając, czy ktoś mu odpowie.
- Zawsze to samo – westchnął Lupin, uśmiechając się krzywo. – Co za człowiek.
Dumbledore zmilczał, zerkając tylko z ukosa na Remusa, i zmilczała też Tonks. Myślała właśnie, nie bez zaskoczenia, że Snape po prostu okropnie się boi. Zupełnie, zupełnie tak samo, jak wszyscy pozostali. I było jej z tą wiedzą bardzo niewygodnie.
Nigdy wcześniej nie myślała o strachu. Brała życie za rogi i rozprawiała się z nim, jak mogła najlepiej, ale nigdy jeszcze nie odczuwała strachu. Owszem, martwiła się o rodziców, miewała tremę i momenty przerażenia – różne się w końcu rzeczy robiło. Ale nigdy wcześniej lęk nie przejął jej chłodem – a teraz czuła się, jakby jej serce zostało uwięzione w lodowych okowach. I nagle jakoś wyraźniej widziała cudzy strach.
Potrząsnęła głową, jakby to mogło rozpędzić tę koszmarną, dołującą atmosferę.
- Dobra – powiedziała. – Gdzie będę spać?

4.
Po drodze marudzili, żartując i gwarząc przyjaźnie, jakby nic się właściwie nie stało. Dumbledore znał mnóstwo znakomitych dowcipów, z których zgodnie się zaśmiewali, idąc przez wyludnione cokolwiek zachodnie skrzydło zamku. Remus swoim zwyczajem wtrącał czasem do rozmowy jakąś subtelną uwagę, która powodowała, że Tonks raz po raz dostawała głupawki.
W końcu weszli za nią do niewielkiej komnaty o bielonych ścianach.
- Za tymi drzwiami jest sypialnia – powiedział Dumbledore uśmiechając się ze zrozumieniem na jej entuzjastyczny pomruk. – A za tamtymi łazienka.
- Cudownie – Tonks rozejrzała się za swoją torbą i znalazła ją na jednym z drewnianych zydli. Odwróciła się do wysokiego okna, przez które blade światło gwiazd przesiewało krótkie, połamane promyki. – Myślę, że będę spała jak suse... Boże święty, co to było?
Rzuciła się do okna, stojąc we wnęce odwróciła się do swoich towarzyszy.
- Znak – powiedziała bez tchu. – Mroczny Znak!
Remus wyraźnie pobladł; w kilka kroków był już przy niej i otwierał okno, żeby małe szybki nie zniekształcały widoku.
- Rzeczywiście – powiedział napiętym głosem, wychylając się w ciemność. – Myślę, że to nad Hogsmeade.
Dumbledore nie poruszył się.
- Trzeba natychmiast tam iść – powiedział. – Będziesz mi towarzyszył, Remusie?
- Pójdę z wami – zasugerowała Tonks, starając się nadać swojemu głosowi stanowcze brzmienie. – Zmienię wygląd i...
- Zostań tu, jak cię proszę – oczy Lupina błysnęły ostrzegawczo. – Naprawdę, dziewczyno. Może byś łaskawie zaczekała, aż się koło ciebie uspokoi?
- Podczas kiedy wy się będziecie narażać i obrywać? Nie, dziękuję – fuknęła Tonks. – Może jestem nudna z tym przypominaniem, ale jestem aurorem.
- Zostań tu, dziecko – wtrącił Dumbledore stanowczo. – Ściągniesz kłopoty na wszystkich.
Tonks otworzyła usta, a potem zdecydowanie je zamknęła. Jednocześnie rozległo się stanowcze pukanie do drzwi.
- Proszę – powiedziała, nabierając oddechu. W drzwiach stanął Snape.
- Mroczny Znak, sir – powiedział pospiesznie do Dumbledore’a, całkowicie ignorując Tonks i Lupina.
- Wiem – skinął głową Dumbledore. – Jesteś wzywany?
- Nie – odparł Snape. – Na razie nie. Dlatego...
- To źle. Pójdziemy tam z Remusem – przerwał mu dyrektor. – Albo raczej się teleportujemy spod bramy. Czekaj na mnie, zawiadom, gdyby coś się działo.
Tonks odwróciła się do okna, wpatrując się w zielonkawy, upiorny, olbrzymi kształt unoszący się ponad... cóż tam jeszcze było?
- Pali się – powiedziała, przełykając zgorzkniałą nagle ślinę. – Pożar.
Trzej mężczyźni odwrócili się jak na komendę w stronę okna. Rzeczywiście, niżej, pod zielonkawą zorzą Mrocznego Znaku pełgał, jak po krawędzi kartki, pomarańczowy blask.
- Nie ma czasu – powiedział Lupin szorstko. – Ruszamy.
Dumbledore skinął głową i obaj ruszyli ku drzwiom, pozostawiając na środku komnaty nieruchomą Tonks i nieruchomego Snape’a.
To ona pierwsza zebrała się w garść. Westchnęła, rozluźniła ręce, które nie wiedzieć kiedy zacisnęły się jej w pięści i usiadła na jednym z drewnianych zydli.
Snape rzucił na nią okiem i również odetchnął głęboko.
- Przepraszam za najście – powiedział, zerkając na nią z ukosa. – Już idę.
- Nie – wyrwało się jej i Mistrz Eliksirów zatrzymał się w pół teatralnego ruchu.
- Słucham? – spytał niedowierzająco.
- Oboje będziemy przecież na nich czekać – powiedziała, rumieniąc się z zakłopotania. – Może zaczekamy razem.
- Nie pojmuję tego waszego pociągu do stadnego życia – mruknął Snape, zdejmując chudą dłoń z klamki i chowając ją w fałdach płaszcza. – I co mielibyśmy robić? Grać w szachy? A może w Scrabble’a?
- Nie, cholera, moglibyśmy pogadać! – zezłościła się Tonks. – Ale z ciebie sztywniak.
- A myślałaś, że co? Że moje hobby to zabawianie nieopierzonych aurorek? - spytał ironicznie Snape.
- Przeszkadza ci, że jestem nieopierzona, czy że jestem aurorem?
Snape nie odpowiedział jej, uśmiechnął się tylko drwiąco.
- Co masz do aurorów? – spytała zapalczywie.
- Nic – powiedział oschle. – Zupełnie nic. Jeśli tylko mogę.
Odwrócił się – i po prostu wyszedł, zostawiając ją samą w pustym pokoju. Przez chwilę patrzyła bezmyślnie na zatrzaśnięte za nim drzwi, a potem podeszła do okna, przez które wciąż wpadało chłodne, pachnące dymem i więdnącą trawą powietrze. Wychyliła się i po chwili intensywnego wypatrywania dostrzegła w dole dwie niewielkie sylwetki, spieszące ku bramie Hogwartu: Dumbledore i Lupin, w powiewających płaszczach, mali jak ołówki pod fluorescencyjnym, kolosalnym Znakiem.
Czy nie jest to, pomyślała niespokojnie, zupełnie jak z nami wszystkimi? Strasznie jesteśmy mali wobec tego wszystkiego. Boję się.
Popłakała sobie chwilę niegłośno, wiedząc, że zaraz poczuje się lepiej. Wytarła nos, zdematerializowała chusteczkę i mijając lustro rozmierzwiła sobie włosy, żeby wyglądać bardziej bojowo.
- Czy panna Tonks życzy sobie wziąć kąpiel albo coś zjeść, albo wypić? – odezwał się od wejścia pełen szacunku głos skrzata. Odwróciła się i uśmiechnęła, jak mogła najmilej.
- Wypiłabym, owszem, herbatę z miodem i cytryną – powiedziała. – A kąpiel zaraz sobie zrobię, dziękuję.
Skrzat skłonił się i zniknął z cichym trzaskiem, a Tonks ruszyła do łazienki – przytulnej i ciepłej, wyłożonej jasną, kamienną mozaiką. Usiadła na brzegu wanny i odkręciła kurek z gorącą wodą.
- Plum – powiedziała, a pierwszy chlust wody uderzył o dno ze znajomym hałasem.
I zrobiło jej się trochę raźniej.

5.
Tonks obudziła się z jakiegoś nie zapamiętanego, strasznego snu z bijącym sercem. Zerwała się oddychając ciężko i usiadła na łóżku. Za oknem już dniało, szarawe światło wpadało przez okno do sypialni. Nie pamiętała, kiedy się położyła, ale najwyraźniej spała kilka godzin, bo czuła się bardziej wypoczęta i odrobinę – przyjemnie – obolała po wędrówce przez podziemny korytarz. Nic, czego kolejna wizyta w gorącej wodzie nie mogłaby uleczyć.
Nie chciało się jej już spać, bo kiedy tylko obudziła się, na wpół tylko pamiętając, co jej się śniło, przypomniała sobie natychmiast wydarzenia poprzedniego dnia. Wygramoliła się więc spod kołdry i pobiegła pod gorący prysznic, po drodze wyciągając z torby dżinsy i niebieską koszulkę z napisem “Vino pellite curas” (nie miała pojęcia, co to znaczy, ale wściekle podobały jej się srebrne literki).
Spędziwszy w łazience satysfakcjonującą ilość czasu, poczuła się znacznie lepiej, mimo że rozbiła ceramiczny pojemnik na szczoteczki. Wróciła do środkowej komnatki, z ręcznikiem na wilgotnych włosach i szczoteczką do zębów w ręku i uśmiechnęła się na widok skrzata, który właśnie zamykał drzwi sypialni, najwyraźniej wyręczywszy ją w obmierzłym dziele ścielenia łóżka.
- Dyrektor Dumbledore zaprasza panienkę na śniadanie – powiedział, kłaniając się na jej widok. – Czy Groszek ma powiedzieć, że panienka już wstała?
- Jasne – powiedziała Tonks. – A czy mogę spytać, czy wstał już pan Remus Lupin?
- Pan Lupin nie zatrzymał się tu na noc – skrzat zamrugał wyblakłymi oczami.
- Nie?... – Tonks ukryła rozczarowanie pod kolejnym uśmiechem (co do licha, czyżby zaraziła się od Remusa?). – Szkoda. Myślałam, że go jeszcze spotkam.
- Groszek powie Dyrektorowi, że panienka przyjdzie do niego... kiedy?
- Zaraz – powiedziała Tonks. – Zaraz u niego będę.
I rzeczywiście, po około dziesięciu minutach mruczała już hasło kamiennemu gargulcowi strzegącemu wejścia do gabinetu Dumbledore’a.
Stary czarodziej przywitał ją serdecznie, ale widać było, że jest zmęczony i przygnębiony.
- Co się stało? – spytała wprost, kiedy zasiedli do niewielkiego stolika. – I gdzie jest Remus?
- Remus wybrał się do Nory – wyjaśnił Dumbledore. – Chciałem od razu po powrocie wszystko ci opowiedzieć, ale już spałaś.
- Opowiedzieć wszystko, to znaczy co? – ponowiła pytanie. – Co się stało? Skąd Mroczny Znak?
- W mugolskim miasteczku nieopodal Hogsmeade zamordowano dziewczynę w twoim wieku, podobną do ciebie. To znaczy, wiesz.... krótkowłosą, o czarnych oczach, noszącą się na sportowo – powiedział cicho Dumbledore. – Nie była czarownicą. Po prostu wracała z jakichś tańców... Despoteki czy coś... Jednocześnie podpalono dwa budynki w Hogsmeade. Nie udało nam się na razie jakoś tego połączyć... Może Severus...
- Przecież on tu jest, nie wzywali go, niczego się nie dowie – zauważyła Tonks, starając się nie zważać na tępy ból, jaki rozłomotał się jej w skroniach.
- Nie – pokręcił głową Dumbledore. – Został wezwany około piątej. Jeszcze nie wrócił, a przynajmniej nic o tym nie wiem. Coś się też stało u świętego Munga – przysłali niedawno po panią Pomfrey, mówili o konsylium jakimś... Nic nie wiem i jestem, przyznam ci się, niespokojny.
Milczeli chwilę.
- To co pan mówił... to oznacza, że ta dziewczyna... Zmieniłam wygląd, więc zabili najpodobniejszą do mnie osobę? – spytała Tonks schrypniętym głosem. – Więc... więc to właściwie moja wina, prawda?
- Nie – powiedział Dumbledore ostro. – Nic podobnego.
- Cholera – powiedziała Tonks i ukryła twarz w dłoniach.
- Przestań, dziecko – stary czarodziej westchnął i poklepał ją po plecach. – Nie wolno ci tak myśleć. Złu zawsze jest winien ten, kto je popełnia i już. Nie zrobiłaś nic złego.
- Niby wiem – pokiwała głową dziewczyna. – Ja się tylko tak koszmarnie czuję, jakbym ją wystawiła. I to mugolkę, która nie miała szans się obronić! Kto ją zabił?
- Nie wiemy – Dumbledore westchnął z cicha. – Nie twoje ciotki, w każdym razie, bo one by rozpoznały, że to nie ty. Swoją drogą, ta umiejętność rozpoznawania w Metamorfomagu członka rodziny dotyczy tylko najbliżej spokrewnionych, prawda?
- Oczywiście, i to nie wszystkich – wzruszyła ramionami Tonks. – Inaczej nie miałoby to chyba sensu, bo wszyscy jesteśmy jakoś tam spokrewnieni. Prawie. Mnie mogą poznać rodzice. Ciotki, niestety. No i dziadek ze strony taty, ale on jest mugolem.
Znów przez chwilę nie mówili nic.
- Remus udał się do Nory, żeby opowiedzieć, co się dzieje, a potem przemknie się na Grimmauld Place i zbada sytuację – powiedział cicho Dumbledore, jakby te informacje mogły jakoś pomóc. – Wróci tu później.
- To dobrze – powiedziała machinalnie Tonks.
Jedli śniadanie w milczeniu, aż wreszcie po jakimś kwadransie Tonks podniosła głowę i uśmiechnęła się. Nie, tak się nie dało. Źle było tak nic nie mówić i pogrążać się w ponurych myślach. Pomyślę o tym później.,
- Stary Nietoperz nie zmienia się z biegiem lat ani na jotę – powiedziała zatem lekkim tonem. – Chciałam, żeby zaczekał na was ze mną, ale on lekko mi naubliżał od nieopierzonych aurorek i poszedł sobie. Co on właściwie ma przeciwko aurorom? Przecież nie jest już od lat po tamtej stronie.
- Jego zapytaj – odparł wymijająco Dumbledore. – Nie odważyłbym się twierdzić, że wiem, co się dzieje w tych waszych szurniętych głowach.
Zaśmiała się.
- Kiedy przecież pan wszystko wie – powiedziała. – Czasami aż się pana boję.
- Bardzo słusznie – odpowiedział kpiąco stary czarodziej. – Bójcie się, bójcie. Ale mylisz się, jeśli sądzisz, że wszystko wiem. Nie wiem na przykład, dlaczego nie pijesz swojej herbaty.
Tonks zaśmiała się z ulgą, że ma do tego jakiś pretekst, choćby tak mizerny, jak ten. Stanowczo wolała się śmiać, niż zamartwiać, a tego ostatniego miała ostatnio aż zanadto.
- Śniliśmy się mi, ja, Remus i Snape – powiedziała naraz z namysłem, kiedy już dobrze się wyśmiała i wzięła w obie ręce kubek z herbatą. – Nie wiem, czemu, ale się przestraszyłam i obudziłam.
- Mnie się natomiast śniło posiedzenie Międzynarodowego Kongresu Alchemików w sześćdziesiątym ósmym. Ściśle mówiąc, że ma być dzisiaj – zrewanżował się Dumbledore. – Też się przestraszyłem i obudziłem.
- Snape miał białą koszulę – przypomniała sobie Tonks i zachichotała – Może to mnie przestraszyło. Zawsze myślałam, że wszystko nosi czarne i tylko dopina biały kołnierzyk, żeby można było odróżnić, gdzie ma głowę.
- Ej, ej – upomniał ją Dumbledore. – Przestań.
- A Remus miał niebieską, spraną i wycerowaną przy szyi – dodała Tonks z czułością. – Lubię go bardzo.
- Ja też. Wszystkich was zresztą lubię – dyrektor podniósł się z fotela i wyjrzał przez okno. Słońce wzniosło się nieco wyżej i światło ociepliło się nieco. – Obawiam się, że będę musiał iść na oficjalne śniadanie szkolne.
- Ja nie mogę, prawda?
- Lepiej nie – pokręcił głową. – Ale podczas posiłków możesz się snuć po zamku ile chcesz. Dam ci przenośny portal do mojego gabinetu, zwykle sam z niego korzystam. Dotknij go tylko różdżką, gdybyś się obawiała, że spotkasz się z kimś niepowołanym.
Wręczył jej niewielki amulet przedstawiający otwartą bramę wpisaną w okrąg.
- Dziękuję – powiedziała Tonks. – Skoczę pewnie do biblioteki i wezmę sobie coś do czytania. Jeśli macie kryminały.
Dumbledore zaśmiał się.
- A może przeczytasz coś poważniejszego? – zaproponował. – Czytałaś może taką świetną książkę Webstera o magii i mugolskich...
- A powinnam? – z męczeńską miną zapytała Tonks. – Niech mnie pan nie naraża na stresy. Po to poszłam na aurora, żeby mi nie kazali więcej czytać tych sztywnych kawałków, gdzie nie ma nawet pół dialogu.
Kiedy została sama, przez chwilę chodziła po gabinecie i starała się wypatrzyć w widocznych w dole oknach Wielkiej Sali, czy uczniowie zeszli się już na śniadanie. I dopiero wtedy doszło do niej, jak okropnie boli ją głowa.
Więc kiedy tylko od Wielkiej Sali wzniósł się gwar głosów, Tonks opuściła pokoje Dumbledore’a i ruszyła do skrzydła szpitalnego, tylko po to, żeby stanąwszy na progu infirmerii przypomnieć sobie, że przecież Poppy Pomfrey być tam nie może, a co więcej – że na drzwiach wisi kartka:
Pani Pomfrey informuje uprzejmie, że w dniu dzisiejszym infirmeria będzie otwarta dopiero od godziny dwunastej. Do tego czasu w nagłych wypadkach proszę zgłaszać się do Opiekunów swoich Domów.


6.
Tonks usiadła na ławce we wnęce i ścisnęła skronie rękami.
Jasne. Przecież Dumbledore mówił o tym, że Poppy poleciała do świętego Munga.
Oczywiście, pierwsze, co przyszło jej do głowy, to natychmiast udać się do Minerwy. Cha, cha.
Siedziała chwilę, zbierając myśli i zastanawiając się, czy skrzaty mają w kuchni coś na ból głowy. Doszedłszy do wniosku, że chyba nie, zdecydowała, że pozostało jej tylko uwarzyć coś sobie samej. Skoro dyrektor mówił, że Snape’a jeszcze nie ma, przemknięcie się do jego klasy nie powinno nastręczać problemów. No chyba, że się znowu na czymś potknie, coś przewróci lub stłucze.
Dobrze znaną trasę między skrzydłem szpitalnym a klasą eliksirów (w swoim czasie pokonywaną regularnie raz na dwa tygodnie) Tonks przebyła w parę minut, starając się nie iść zbyt rytmicznie. Każdy krok wydawał się wbijać jej w czaszkę tępym kołkiem. Wkrótce znalazła się przed znajomymi, okutymi drzwiami.
- Alohomora – powiedziała i zamek odskoczył. To był fajny trick – jeśli tylko nie było się uczniem, wejście do lochu nie nastręczało właściwie żadnych trudności. I tak mało kto tam w ogóle chodził z własnej woli.
Tonks uchyliła drzwi i przemknęła wzdłuż rzędów ławek do kantorka, gdzie stała szafa ze standardowymi składnikami, przewracając po drodze krzesło. Ale tylko jedno.
W kantorku panował niebieskawy półmrok; skośnie padające światło wyławiało z ciemności oszklone drzwi szafy. Otworzyła je i zaczęła przyglądać się flaszeczkom i słoikom. Wszystkie były z niebieskiego bądź zielonego szkła. Obok stały blaszane, duże puszki i kilka drewnianych pudełek. Każdy pojemnik miał naklejoną etykietkę z nazwą zawartości wypisaną pochyłym, ostrym pismem.
Tonks wyszukała suszone ziele werbeny i tarczycy scutellaria lateriflora, i wrzuciła do małego kociołka, który pożyczyła sobie ze stołu. Dodała do tego wszystkiego kilka łyżek miodu, parę kropli olejku rozmarynowego i chlusnęła spirytusem. Miała szczerą nadzieję, że dobrze zapamiętała proporcje. Mniej więcej.
Oczywiście, przewróciła jedną w puszek i do stóp posypały jej się drobne, suszone chrząszcze, więc zaczęła je pracowicie zbierać – nie odważyła się machać różdżką na nieznaną sobie substancję. A kiedy już zamknęła puszkę i – spocona ze zdenerwowania – postawiła ją na półce, ktoś wszedł do klasy.
W pierwszej chwili Tonks pomyślała, że to Snape i ogarnęła ją idiotyczna panika, jakby miała się o co denerwować – w końcu (do cholery) nie była jego uczennicą od ładnych paru – hmmm – lat. Cóż, Cholerny Nietoperz wciąż budził w niej respekt. Ale po chwili uznała, że to nie mógł być on. W końcu Snape poruszał się prawie bezszelestnie, chyba, że akurat chciał dać wyraz jakimś nieprzyjemnym emocjom i walił obcasami po kamieniach. Ale nawet wtedy nie przypominało to w niczym tych ciężkich, niepewnych i nierównych kroków, jakie rozlegały się w pustej klasie.
Wstrzymała oddech. Któż to mógł być? Nabzdryngolony Hagrid?
Ostrożnie wyjrzała z kantorka i w pierwszej chwili miała wrażenie, że przez pomieszczenie przesunął się cień. Dopiero po chwili doszło do niej, że cień raczej by nie hałasował, a ciemna sylwetka zatoczyła się właśnie z łoskotem wokół kamiennego filaru i zatrzymała pod przeciwległą do kantorka ścianą, najwyraźniej opierając o nią głowę.
Różdżka jakby sama z siebie znalazła się błyskawicznie w jej dłoni i Tonks zrobiła zdecydowany krok naprzód.
- Kto tu? – pochylona sylwetka odwróciła się i Tonks nie bez wstrząsu poznała, mimo wszystko, Snape’a. Ubrany był w czarny płaszcz z kapturem, nie było widać jego twarzy, ale dało się natychmiast zidentyfikować jego bardzo białe ręce i schrypnięty głos.
- Tonks – powiedziała krótko. – Co jest, Snape? Dałeś w szyję na balu wampirów?
- Nie twoja sprawa – odpowiedział. – Do widzenia.
- Tłuczesz się przepotwornie. Potrzeba ci pomocy? – spytała, obrzucając go szybkim spojrzeniem.
- Nie. Mam się świetnie – odparł Snape i konsekwentnie zachwiał się, i podparł dłonią o ścianę.
- Aha – mruknęła Tonks. – Może zawiadomię...
- Do widzenia – powtórzył Snape z naciskiem. – Nikogo nie będziesz zawiadamiać. Mija się z celem. Zamknij drzwi za sobą jak będziesz wychodzić.
Odwrócił się od niej demonstracyjnie i wyciągnął lewą rękę do płytkiej wnęki w ścianie.
- Valeriana officinalis – powiedział cicho, jakby nie do końca doceniając fakt, że ktoś go słyszy.
Tynk we wnęce zaczął pękać i łuszczyć się, a potem – ku zdumieniu Tonks – rozpływać, a w końcu w miejscu wnęki otworzyło się ciemne przejście z kilkunastoma spiralnie biegnącymi schodami wiodącymi w górę.
- Słuchaj, Snape – powiedziała Tonks, marszcząc brwi. – Ledwo się trzymasz na nogach. Nie wiem, kto ci przydzwonił i nie będę się pytała, ale niech mnie z miotły strącą, jeśli nie dopilnuję, żebyś doszedł żywy do swojej nory. Bo domyślam się, że te czadowe strome schodki nie gdzie indziej prowadzą.
Snape zmierzył ją długim, nieprzyjemnym spojrzeniem.
- Nie zmuszaj mnie, żebym cię ogłuszył albo coś. Dam sobie radę – odpowiedział oschle.
Dla lepszego zilustrowania swoich słów znowu się zachwiał, jakby lewa noga odmówiła mu posłuszeństwa.
- Aha – powiedziała trzeźwo Tonks. – O jak się boję. Będziesz szedł na czworakach? Mogę popatrzeć?
- Bezczelna smarkula.
- Stary uparciuch. Pomogę ci.
- Zjeżdżaj.
- Opanuj się.
Snape pokręcił pochyloną głową, jakby nad beznadziejnym przypadkiem, i złapał się oparcia pobliskiego krzesła. Z tą pomocą wrócił do pionu i stanął na progu ciemnego przejścia.
- A jak wydzwonisz na schodach? – spytała z troską Tonks.
- To cię poproszę o zastępstwo na eliksiry – burknął.
- Coś ci się stało w nogę – wymyśliła inteligentnie Tonks.
- Cóż za spostrzegawczość. Wściekły auror nadepnął mi na stopę.
- Oprzyj się na mnie, to będzie ci łatwiej. Bo inaczej to naprawdę będziesz miał tu wściekłego aurora.
- Oszczędź mnie, błagam – zadrwił Snape.
Tonks popatrzyła na niego. Zmarszczyła nos. Uniosła brew. A potem serdecznie się roześmiała. Śmiała się tak ładne parę chwil, nie bez ulgi rejestrując fakt, że również i wąskie, zaciśnięte w surową linię usta Snape’a zadrgały, jakby powstrzymywał się od okazania rozbawienia.
- Przestań się wygłupiać – powiedziała, kiedy udało się jej uspokoić. – Proszę, pozwól sobie pomóc.
- Uparta jesteś – mruknął Snape. – Będzie mi potem wolno cię wyrzucić?
- Jasne – zgodziła się z ulgą.
We dwójkę pokonali schody ( i następne, i jeszcze kolejne) dość powoli, ale bez niespodzianek. Facet rzeczywiście powłóczył nogą i nie stawał na niej, jeśli nie musiał, pomyślała Tonks.
Opierał się na niej mocno, ale cały czas ograniczał, jak się dało, kontakt – paranoja, naprawdę.
- Co ci się stało? – spytała w końcu ostrożnie, spodziewając się reprymendy.
- Wściekły auror nadepnął mi na stopę, już mówiłem – powtórzył Snape, oddychając ciężko.
- Wezwano cię, no nie? – spytała Tonks niespokojnie. – Czy to...
Snape westchnął. Zatrzymali się akurat przed kolejnymi drzwiami osadzonymi w pięknej, rzeźbionej kamiennej framudze. Tonks zerknęła na Mistrza Eliksirów, sprawdzając, czy aby nie obraził się na nią jeszcze bardziej. Poczuł jej wzrok na sobie i skrzywił się drwiąco. A następnie, zupełnie po prostu, nacisnął klamkę i drzwi otworzyły się bezszelestnie, ukazując mieszkanie, nadspodziewanie jasne i czyste jak na powszechnie znany image Snape’a.
- Dziękuję za pomoc – powiedział niechętnie, kuśtykając z trudem do środka i zatrzymując się na progu. Jego ostre spojrzenie wyraźnie poinformowało ją, że jest już niepotrzebna.
- Czy mam komuś powiedzieć, że wróciłeś? – spytała Tonks z wahaniem.
- Nie – warknął. – Tak. Daj znać Dumbledore’owi, że jestem i pojawię się u niego, jak tylko doprowadzę się do porządku, dobrze?
- Dobrze – skinęła głową Tonks i wtedy dotarło do niej, że głowa ta wciąż ją wściekle boli. Skrzywiła się.
Snape przyjrzał się jej z ukosa.
- A po co właściwie przyszłaś do mojej klasy? – spytał takim tonem, jakby znał odpowiedź, ale wolał udawać, że jego rozliczne talenty nie obejmują niczego, co miałoby związek z empatią.
- Chciałam sobie szybko zrobić coś na ból głowy, bo Poppy Pomfrey nie było w infirmerii – wyjaśniła. – Łeb mi pęka od rana. Zdążyłam tylko nasypać parę garści składników do kociołka...
- Wyobrażam sobie – mruknął ironicznie Snape. – Parę garści.
Zacisnął usta i przyjrzał się Tonks, jakby miał zamiar rozesłać za nią listy gończe.
- Mam gotowy eliksir – powiedział wreszcie, od niechcenia. – Jeśli chcesz, weź sobie trochę.
Usunął się w bok, żeby mogła wejść do przedpokoju i utykając ruszył w głąb mieszkania. Tonks, rozglądając się ciekawie, poszła za nim i stanęła w progu niewielkiego, schludnego gabinetu. Oprócz półek z książkami, dużego biurka i dwóch krzeseł, stała tam również wąska, wysoka szafka pełna butelek i słojów. Snape, zagryzając usta, sięgnął kolejno po okrągłą karafkę i dwie puste fiolki. Pewnym ruchem przelał do obu fiolek po trochu złocistego płynu. Zakorkował je starannie, odstawił butlę na półkę i wręczył fiolki Tonks.
- Dzięki – powiedziała. – Ile odczekać między jedną a drugą?
- Ile tam trzeba – machnął ręką. – Jeśli ci nie przejdzie, bierz drugą zaraz.
- Dzięki – powtórzyła. A potem, z nagłym zaciekawieniem, spytała: - Czy ktoś cię tu w ogóle odwiedza, czy nikogo nie wpuszczasz?
- Idź już sobie, dobra? – warknął Snape.
- Dobra, dobra – zamachała rękami. – Już idę. Miłego przedpołudnia i w ogóle.
Dotknięty końcem różdżki amulet Dumbledore’a przeniósł ją natychmiast do gabinetu dyrektora, przed kominek, w którym wesoło płonęły kłody drewna. Na zewnątrz natomiast rozpadała się ohydna, drobna mżawka.

7.
Tonks lubiła deszcz – lubiła zresztą niemal każdą pogodę – ale takie ślimaczące się po świecie drobne kropelki szarawej wody wydawały się jej istną drwiną z jej niespecjalnie już dobrego nastroju. Zerknęła bez entuzjazmu na dwie fiolki i otworzyła jedną z nich. Niespodziewanie powietrze zapachniało wieczornym ogrodem, skrajem lasu, klasztornym herbarium... Czegokolwiek by nie wyrabiała ze składnikami eliksiru na ból głowy, nie udałoby się jej uwarzyć niczego podobnego. Pachniały nie tylko zioła, miód i spirytus, ale i jakby stare, wygrzane słońcem drewno i kamień, i może surowe, świeże płótno... Przelotnie zastanowiła się, czy Snape robi może również nalewki, mniam... a potem uśmiechnęła się i wychyliła eliksir jednym łykiem.
Ból głowy przeszedł dosłownie w kilka sekund. Cóż, często się zapominało, że stary SS nie kończył się na zjadliwych uwagach nad cudzymi kociołkami. Mistrz Eliksirów. Tonks miała serdeczną nadzieję, że ktoś kiedyś pomyśli o niej z równym podziwem i uznaniem dla jej fachowości.
Bo na razie tkwiła tutaj jak głupia, zamiast trochę się porozbijać, a faceci załatwiali za nią jej rodzinne porachunki. To było naprawdę wkurzające. Bo przecież wcale nie była taka słaba i beznadziejna. Lubiła się pojedynkować, lubiła swój szybki refleks i taneczne kroki uników. Ale, niestety, trudno było to wyjaśnić tym koszmarnie szarmanckim, staroświeckim gościom, którzy naprawdę...
- Nad czym tak medytujesz? – rozległ się rozbawiony głos spoza jej pleców. – Wyglądasz jak Sybilla w transie.
Tonks uśmiechnęła się, rozpoznając Remusa. Odwróciła się.
- Cześć – powiedziała serdecznie. – Jak się masz? Ja właśnie zażyłam eliksir Snape’a na ból głowy i myślałam o profesjonalizmie.
- No tak – Lupin uśmiechnął się. – To zrozumiałe. Jego eliksiry są faktycznie świetne. Wiesz, że na Wyspach Brytyjskich jest tylko czterech Mistrzów Eliksirów? Takich prawdziwych? On jest najmłodszy.
- Naprawdę? No, no – powiedziała. – Jadłeś śniadanie?
Lupin parsknął śmiechem.
- Wyobrażasz sobie, żeby człowiek przyszedł do Nory i nie został natychmiast utuczony jak prosię?
Wizja mizernego Remusa utuczonego jak prosię wywołała u Tonks atak dzikiego śmiechu, który miał to do siebie, że okropnie się udzielał. Remusowi też się udzielił.
Głupawka nie popuściła im jeszcze przez dobrą chwilę, po której oboje zgodnie udali się na fotele przed kominkiem. Tam usiedli wygodnie, patrząc na siebie i chichocząc zupełnie z niczego, aż wreszcie Tonks nabrała powietrza w płuca i uśmiech zniknął z jej twarzy.
- Dobra – powiedziała. – A teraz gadaj.
Lupin spoważniał.
- Nic ci stary nie mówił? – spytał z ociąganiem.
- Coś niecoś to mówił – przyznała Tonks. Jej oczy pociemniały, pochyliła głowę. – Słyszałam, że ktoś za mnie zginął.
- Nie mów tak – powiedział ostro Lupin. – Nie jesteś winna śmierci tej dziewczyny.
- Pewnie nie – odparła miękko Tonks. – Ale sam pomyśl. Ja uszłam z życiem, a ktoś to życie stracił, no nie? To nie jest w porządku, żeby ktoś musiał tracić życie, żebym ja swoje ocaliła. A ja nic nie robię, żeby tę niesprawiedliwość usunąć... Wiesz, co mnie naprawdę martwi, Remus?
Lupin przekrzywił głowę i popatrzył na nią uważnie, a w jego ciepłych oczach zapaliły się niepokojące ogniki.
- Wiem – powiedział w końcu, bardzo starannie dobierając słowa. – Bo to o wiedzenie w ogóle chodzi. Nie wiesz, co masz zrobić. Wiesz, że wsadzenie Bellatrix do Azkabanu nie na wiele się zda. Parę dni i będzie z powrotem na wolności. Wolałabyś, żeby jej w ogóle nie było. Wiesz, że mogłabyś, że masz techniczne możliwości ją zabić. Wiesz, że na to zasługuje. Ale nie wiesz, czy potrafisz odebrać życie i nie wiesz, czy chcesz się o tym przekonywać.
Tonks uniosła głowę z zaskoczeniem.
- Jakim cudem ty to wszystko tak świetnie rozumiesz? – spytała szybko. – Czyżby twoje wzmianki o Sybilli nie były przypadkowe?
Lupin znów milczał przez chwilę.
- Bo – zaczął i zamilkł. Potem dokończył niezręcznie: - Jakoś tak.
- Aha – powiedziała. – Rozumiem.
Impulsywnie wyciągnęła do niego rękę, a on ją uścisnął, ale zrozumiała, że nie ma co drążyć tematu. Zwłaszcza, że właściwie nie było po co drążyć. Wiadomo, że o zrozumienie najłatwiej u kogoś, kto czuje tak samo.
- Może napijemy się herbaty? – spytał Remus z wyraźną intencją sprowadzenia rozmowy na zwyczajniejsze tematy. – Zmarzłem trochę.
- Jasne – odpowiedziała i wezwała Groszka. Poprosiła go o porządny czajniczek herbaty i coś do złasowania, przysunęła mały stolik między ich fotele i w końcu nie miała już nic mądrego do zrobienia, i w nagłej ciszy usiadła z powrotem w fotelu.
Lupin wodził za nią wzrokiem i kiedy popatrzyła na niego, uśmiechnął się.
- Nie martw się – powiedział serdecznie.
Nie była pewna, czy miał na myśli ciotkę Bellatrix, jej własne moralne dylematy czy demony straszące jego samego. A może wszystko naraz.
Wiatr uderzył w szyby pierwszą większą falą deszczu.
- Strasznie cię lubię – stwierdziła z przekonaniem.

8.
Do kolacji zdołali zebrać sporo wiadomości. Kiedy uczniowie rozeszli się do swoich domów, kilkanaście osób dyskretnie zmaterializowało się w kominku Hagrida, u bramy na błonia bądź (jak Lupin) u wylotu przejścia schowanego pod figurą garbatej wiedźmy. Deszcz przybrał na sile po południu i kiedy zebrali się w gabinecie Dumbledore’a, grube krople wciąż bębniły żałobnie na parapetach.
A przecież wieści były całkiem niezłe. Na Grimmauld Place panował spokój. Nora była zaalarmowana. Rodzice Tonks w pogotowiu. Wszystko grało, naprawdę. Nawet wiadomości od stronników Voldemorta nie brzmiały najgorzej. Snape przyniósł wieść, że spotkanie, w którym uczestniczył, zostało triumfalnie rozbite przez aurorów – jedyne, czego można by żałować, to fakt, że oberwał przy tym w nogę.
- Tak to jest, kiedy człowiek nie może nawet nikogo Oszołomić. Gdybym obezwładnił któregoś z tych idiotów, moi kompani szybko by go wykończyli. Więc pozostały mi uniki – powiedział cierpko.
- Dlaczego idiotów? – spytała grzecznie Tonks, a magiczne oko Moody’ego wpatrzyło się nieżyczliwie w Mistrza Eliksirów.
Snape nie zaszczycił jej nawet spojrzeniem.
- Bella Lestrange i jej przyboczni są przejęci przede wszystkim sprawą majątku Blacków – powiedział sucho. – Jest szansa, że na jakiś czas zajmie ich to na tyle, że nie będziemy mieli z nimi innych kłopotów. A to oni bywają ostatnio przyczyną kłopotów.
- Tonks musi gdzieś się ukryć – powiedziała żarliwie Molly Weasley. – Może u nas...
- Nonsens – przerwał Snape. – Nora i tak jest coraz mniej bezpiecznym miejscem, a gdyby zamieszkała tam Tonks, moglibyście się wszyscy od razu przygotować na pogrom.
- A gdyby tak Grimmauld Place? – spytał Lupin cicho. – To teraz własność Andromedy.
- Rozmawiałem z nią – powiedział Dumbledore. – Mówiła, że możemy używać domu tak, jak dotąd. Ona sama nie chce się w nic angażować, bo się boi o męża. Ale nie mają nic przeciwko, żeby wszystko zostało tak, jak zdecydował Syriusz.
Na dźwięk tego imienia w pokoju zapadła cisza. Tonks zerknęła szybko na pochyloną głowę Lupina i zagryzła wargi: Remus wygladał tak jakoś samotnie i smutno. Ciszę przerwał dopiero Alastor Moody.
- No dobra, dość tego gadania. Tonks, lądujesz na Grimmauld Place, nie ma dwóch zdań. Ktoś przeciw?
- A dlaczego właściwie nikt nie pyta, jakie jest moje zdanie na ten temat? – spytała Tonks, rozglądając się ze zmarszczonymi brwiami.
- Bo wszyscy wiemy, że jesteś za odważna, za dobrze się bijesz i za bardzo to lubisz – odpowiedział Dumbledore uśmiechając się. – Zależy nam, żebyś nie rozdrabniała się na kolejne utarczki rodzinne. Już raz Bellatrix posłała cię do Munga. Nie jest łatwo podnosić rękę na krewnych i chcemy ci tego oszczędzić.
- To mam siedzieć na tyłku i nic nie robić? – spytała Tonks niebezpiecznym tonem.
- Mniej więcej – powiedział Snape złośliwie. – W waszej rodzinie to oznaka czystego sumienia.
- Severusie! – zawołał jednocześnie Dumbledore i Lupin, który aż poderwał się z miejsca.
Snape wzruszył ramionami.
Tonks tylko rzuciła okiem na pobladłą twarz Remusa i wstała. Podeszła do Snape’a z rękami wspartymi na biodrach, prawą dłonią znacząco opartą na różdżce.
- Ty wredny draniu – powiedziała zimno. – Należałoby ci się dobre lanie. Najwyraźniej zaniedbano tego w twoim dzieciństwie. Chętnie nadrobiłabym braki w twoim wychowaniu. De mortus nil nunc bone, dobra?
- De mortuis nil nisi bene – poprawił ją Snape i niespodziewanie uśmiechnął się krzywo. A potem skłonił się przed nią lekko.
- Nie zgrywaj się – mruknęła Tonks, ale nie mogła się nie uśmiechnąć na ten staroświecki ukłon. – Draniem jesteś i draniem pozostaniesz.
- Bardzo... profesjonalna uwaga, jak na ciebie – powiedział Snape oschle i wycofał się do wnęki przy oknie.
- Skończyliście? – spytał Dumbledore. – Znakomicie. Zaciekawi was może, czego dowiedziała się Poppy – to właściwie dopełnia meldunek Severusa.
Pani Pomfrey podniosła głowę na dźwięk swojego imienia i jej żywe oczy błysnęły znad splatanej z magicznych nici frywolitki.
- Wezwano mnie do świętego Munga, bo Aryman Smith...
- Kto? – spytała Tonks.
- Aryman Smith, który prowadził w Czarosądzie sprawę Lucjusza Malfoya – wyjaśnił cicho Dumbledore.
- ...był u Munga z jakąś głupią sprawą, uczulenie na eliksir rozgrzewający czy coś takiego – ciągnęła pani Pomfrey – miał zostać dwa dni na obserwacji, a tymczasem nagle mu się pogorszyło. Wezwali mnie na konsylium, bo magicznymi uczuleniami interesuję się od lat. Ale niestety, to, co mu podali, musiało źle zareagować z tym pierwszym eliksirem i skończyło się to dla niego tragicznie. Ratowaliśmy go, ale...
- Nie żyje? – Tonks zabębniła palcami po stole. – I mówicie, że się zajmował...
- Zbieg okoliczności – warknął Snape. – Owszem, pożyteczny, ale nie wyobrażam sobie, jak można teraz kogokolwiek otruć u Munga, od czasów tej afery w Boże Narodzenie zeszłego roku. Sprawdzają nawet niemowlęta.
- Nic nie wiemy – powiedział Dumbledore z namysłem. – Załóżmy na razie, że to był wypadek. Poppy?
- Tak, i potem pojawili się ci aurorzy, którzy rozbijali spotkanie Śmierciożerców. Jeden był w szoku, strasznie dużo mówił i się śmiał, a jeden z pielęgniarzy bardzo go szybko uciszył i wyprowadził. Na początku mi się to wydawało naturalne, no bo jednak aurorów obowiązuje dyskrecja, ale potem jedna pielęgniarka powiedziała w rozmowie, że jest zawiedziona, bo normalnie to zawsze korzystał z okazji, żeby się czegoś dowiedzieć, a przy okazji oni też słyszeli różne ploty. No więc zostałam dłużej i chciałam coś więcej wybadać, ale już nic się nie zdarzyło godnego uwagi.
- Zapamiętałaś nazwisko tego pielęgniarza? I aurora? – spytał Kingsley Shacklebolt. – To może być ważne.
- Nie zapamietałam – przyznała pani Pomfrey. – Ale to można zawsze dość łatwo ustalić. Auror będzie w kartotece izby przyjęć, a o pielęgniarza zapytam koleżankę.
- Gdyby to był spisek, zadbaliby, żeby był poza podejrzeniami – zauważył Snape. – Jakiś robiący wrażenie dyplom, niekoniecznie fałszywy, i żadnych kompromitujących powiązań.
Przez moment znów milczeli, przetrawiając informacje: ciepły blask z kominka migotał na poważnych, skupionych twarzach i na połyskującej delikatnie frywolitce w palcach pani Pomfrey.
- W każdym razie, Smith nie żyje – westchnął Lupin. – Dobrze by było sprawdzić, czy nie zostawił gdzieś papierów, które miał na Malfoya.
- Jego żona jest moją przyjaciółką - wtrąciła Hestia Jones. - Jeśli ją poproszę, na pewno pozwoli mi poszukać.
- Spodziewajmy się kłopotów – rzeczowo stwierdziła McGonagall. – Może to wszystko szczegóły bez znaczenia, ale coraz mniej wierzę w szczegóły bez znaczenia.
- No do ciężkiej niespodziewanej – powiedziała Tonks powoli i groźnie. – To ludzi mordują, kłopotów mamy się spodziewać, a ja mam tkwić w kryjówce jak ta głupia i nic nie robić?
- Tonks, dziecko, proszę cię, bądź rozsądna – Dumbledore potarł czoło ręką ze znużeniem. – Wymyślimy coś lepszego, ale na razie chyba rzeczywiście najlepiej będzie, jak przeprowadzimy cię na Grimmauld Place.
- Nie będziesz tam sama – pocieszająco odezwała się Molly. – Będę cię odwiedzała. I wcale nie jest powiedziane, że nie będziesz się mogła wyrwać od czasu do czasu, prawda? Tylko Bellatrix i Narcissa potrafią cię tak naprawdę rozpoznać, więc kiedy będziemy pewni, że są zajęte czym innym...
- Oczywiście – potwierdził Lupin uśmiechając się blado. – Postaramy się je zająć czymś naprawdę ciekawym.
- Twoje rzeczy będą tam jeszcze dzisiaj – dokończył Dumbledore. – Jedyny problem...
- Jedyny problem, o którym nie wiem, czemu nikt dotąd nie pomyślał – powiedział nagle Snape ze swojego kąta – to ten przeklęty skrzat.
Zapadła cisza.
- Dalej tam jest? – spytała Tonks niepewnie. – Nie uciekł do Narcissy?
- Jeśli jest – powiedział Moody – to może go już dzisiaj nie być. Nie ma problemu.
- Nie jestem pewien, czy to najlepsze rozwiązanie, Alastorze – powiedział Dumbledore marszcząc brwi. – Nic dobrego nie przychodzi z zabijania.
- W tym wypadku także? Zaryzykujesz, że znów będzie intrygował? Że stracimy także i Tonks? – wypalił Moody. – Pewniej byłoby dołączyć jego szpetny łeb do kolekcji w hollu. Mogę mu nawet zrobić palisandrową podstawkę, he he.
- Nie widziałem go dzisiaj, kiedy tam byłem – powiedział Lupin, – ale to jeszcze o niczym nie świadczy.
- Ojej, teraz jesteśmy ostrzeżeni – powiedziała Tonks z wystudiowaną beztroską. – Harry też już wie, że mamy ze sobą kontakt i nie powtórzy tego samego błędu. Gdziekolwiek ten drań przebywa, musi wiedzieć, że jestem teraz dziedziczką rodu i jest zobowiązany mnie słuchać, chce czy nie chce. Poradzimy sobie z nim.
- Hu, Tonks, ależ to zabrzmiało – powiedział wesoło Bill Weasley. – Czy mogę służyć wam dzisiaj jako eskorta, szlachetna pani?
- Oczywiście, mości panie Weasley – zaśmiała się Tonks. – Będę zaszczycona, czy jak tam.
I dlatego właśnie wieczorem, po zmierzchu, trzy zakapturzone postaci zmaterializowały się w zaułku przy Grimmauld Place. Była wśród nich rudowłosa kobieta z zadartym nosem, która mogłaby być siostrą lub kuzynką idącego obok niej przystojnego młodego mężczyzny. W żaden sposób nie dało się w niej rozpoznać Najnowszego Wcielenia Nymphadory Tonks.
Bill Weasley niósł w ręku torbę ze zminiaturyzowanymi ruchomościami Tonks, a Remus Lupin – pudełko z różnymi jadalnymi rzeczami, również zminiaturyzowanymi
- Droga wolna – powiedział Bill po uważnym przeskanowaniu okolicy zaklęciem.
Wyszli na zamgloną, oświetloną zawilgoconym jakby światłem lamp ulicę i skierowali się w stronę niewidocznych dla niewtajemniczonego oka czarnych drzwi.
- Klucze – powiedział Lupin cicho.
Bill wydobył pęk czarnych kluczy spomiędzy fałd szaty i podał je Lupinowi.
Pięć kolejnych zamków szczęknęło nieprzyjemnie i drzwi uchyliły się ze skrzypieniem, ukazując czarną, nieprzeniknioną przestrzeń ogromnego hollu.
- Dzień dobry – powiedziała Tonks, odrobinę tylko drżącym głosem.


9.
Jeśli pierwszy sen na nowym miejscu miałby się rzeczywiście sprawdzać, Tonks wolałaby udawać, że nie śniło się jej nic. Widziała we śnie okna, z których zionęły płomienie, uciekających ludzi, zakapturzone postaci nawołujące się po korytarzach, które niepokojąco przypominały Hogwart. I Bellatrix Lestrange, bladą, uśmiechniętą tryumfalnie, ze wzniesioną różdżką, z której lada chwila miało paść ostateczne zaklęcie.
Obudziła się w środku nocy, ściskając rękami kołdrę i oddychając jak po długim biegu. W jakiś sposób lepiej się czuła wiedząc, że Remus i Bill śpią w pokoju naprzeciwko. Wiedziała, że gdyby nawet obudziła któregoś i powiedziała, że się boi, nie gniewaliby się na nią, a może nawet bardzo z niej nie śmiali. Ale nie miała sumienia przerywać im snu, który - wiedziała - mało komu łatwo przychodził w tych czasach. I w tym miejscu, nota bene,
również.
Remus był jeszcze bardziej milczący i ponury odkąd znaleźli się w domu Syriusza. Tylko Bill, z natury pogodny i po Weasleyowsku dzielny, jakoś podtrzymywał morale. Razem przygotowali i zjedli kolację. Tonks rozbiła szklankę. Mimo jej (nieszczerych) protestów, panowie oświadczyli, że zostaną na tę noc na Grimmauld Place.
- Co na to Fleur? - zadała podstępne pytanie Billowi, który bezwstydnie powiedział, że Fleur należy się odrobina niepokoju za to, co on sam ostatnio przeżył, kiedy ona udała się na tańce z czterema kolegami - praktykantami z Gringotta i jej kominek był pusty i głuchy aż do świtu.
A Remus powiedział, że i tak nie ma się gdzie spieszyć. Co wydało się Tonks rzeczą tak smutną i niezasłużoną, że ze wzruszenia chlusnęła do jego herbaty ćwierć szklanki rumu zamiast łyżki.
Potem jeszcze sprawdzali dwa pokoje, które wybrali sobie na kwatery - przy czym sypialnię dla Tonks wybrano jak najmniejszą i jak najbardziej przytulną (o ile cokolwiek takiego można było znaleźć w domu Blacków). Posprzątali w obydwu pokojach i założyli świeżą pościel. Bill żartował, Remus uśmiechał się krzepiąco i w efekcie Tonks poszła spać z całkiem dziarskim nastawieniem do życia i pożegnała ich niemal rozbawiona.
A teraz spali tam, w wielkich łożach z baldachimami, gdzie niegdyś sypiali Harry Potter i Ron Weasley. Swojscy, prawdziwi i mili. Powtarzała sobie to raz po razie i wmawiała sobie, że się powoli uspokaja - że nawet już nie niepokoi jej ten upiorny, zdradziecki skrzat, który przecież gdzieś tu musiał być. Chyba.
Po długim czasie wpatrywania się w ciężką materię baldachimu wyszywaną we francuskie lilie miała jednak wrażenie, że wszystko naokoło szepce, przemyka się, polatuje na przejrzystych skrzydłach, błyska oczami zza szafy. Każdy cień, każde poruszenie ciężkich zasłon, każdy skrzyp framugi okna pod naporem wiatru - wszystko wydawało się groźne i obce. No nie.
W końcu więc wstała i na bosaka pobiegła ku drzwiom prowadzącym na korytarz. Świecąc sobie różdżką wymknęła się ze swojej sypialni i podeszła do przeciwległych drzwi. Nie pukała - w końcu spali i nie mogli jej usłyszeć. Nacisnęła klamkę, walcząc z idiotycznym lękiem, że nie znajdzie ich w łóżkach - albo że zamiast jej przyjaciół będzie tam leżało coś okropnego. Sama się objechała za ten lęk - w końcu to naprawdę nie było w jej stylu! - i
weszła do pokoju.
Niewielkie światło z jej różdżki rozjaśniło akurat przestrzeń między łóżkami. Z ulgą zobaczyła wiechę rudych włosów okalających piegowatą, przystojną twarz Billa. No cóż, pewno fajnie byłoby budzić się co rano koło kogoś, kto tak wygląda przez sen. Pewnie śniło mu się coś przyjemnego, uśmiechał się zawadiacko. W drugim łóżku leżał spokojnie, na wznak, wściekle rozkopany Remus z wściekle rozczochranymi włosami. A nad nim...
A nad nim pochylała się niewielka, ciemna postać z wielkimi uszami i okrągłymi, bladymi oczami. To, domowy skrzat. Na jej pojawienie się skrzat gwałtownie podniósł głowę a jego oczy zalśniły niebezpiecznie. Zobaczył ją i syknął.
- Co tu robi? Co tu robi wstrętna, szlamowata...
Ale jej różdżka już kierowała się ku skrzatowi. Niezależnie od tego, że na skrzata zadziałałoby tylko Niewybaczalne, a ona nie miała zamiar używać Niewybaczalnych, To mógł o tym nie wiedzieć.
- Powinnam raczej spytać, co ty tu robisz? - powiedziała półgłosem Tonks. - I, jeśli jeszcze tego nie wiesz, twoją panią jest w tej chwili moja matka, więc i mnie masz słuchać.
Przez twarz skrzata przeleciał jakby skurcz.
- Tak panienka mówi? - powiedział z wymuszoną uniżonością. - A więc to prawda? Pani Andromeda Black jest teraz dziedziczką?
- Prawda - odparła Tonks. - I radzę ci o tym pamiętać.
Podniosła wzrok. Remus i Bill obudzili się od razu i siedzieli teraz w identycznych pozycjach, z różdżkami w dłoniach. Remus zamrugał.
- A więc znalazła się zguba - powiedział chłodno.
To obrócił się gwałtownie i obrzucił go spojrzeniem pełnym nienawiści.
- Wilkołaki i zdrajcy, nic tylko wilkołaki i zdrajcy. Co by na to powiedziała moja biedna pani? - wymamrotał pod nosem, a potem dodał głośniej, choć nie z większym entuzjazmem: - Sługa uniżony.
Lupin zeskoczył z łóżka i stanął obok Tonks. Nawet w swojej bardzo znoszonej i wycerowanej piżamie wyglądał w tej chwili bardzo groźnie.
- Tonks, wydaj mu kilka użytecznych poleceń, dobra?
- Jasne - odpowiedziała. - Dobra, To. Nie będziesz opuszczał domu pod żadnym pozorem.
- Tak, panienko - powiedział skrzat z osobliwym błyskiem w oku i zabełkotał pod nosem coś, z czego dały się słyszeć tylko słowa "dziecko szlamy" i "moja biedna pani".
Bill zaśmiał się ze swojego łóżka.
- Nie będziesz w żaden sposób kontaktował się z nikim spoza domu - ciągnęła Tonks ze zmarszczonymi brwiami. - Nie będziesz wpuszczał tu nikogo bez zezwolenia. I nie będziesz wchodził w nocy do żadnej sypialni.
- Tak, panienko, To będzie się stosował do rozkazów - powiedział z podejrzaną skwapliwością skrzat i na stronie zauważył: - Kim oni są, żeby wydawać polecenia, bezwartościowa banda szlam i zdrajców, którzy niegodni są, żeby wylizać podeszwy mojej pani...
- Dosyć - ucięła Tonks. - Teraz idź do siebie i nie szpicluj.
- To nie szpicluje, To zawsze tylko służy - warknął skrzat, skłonił się i wyszedł pospiesznie z pokoju, mamrocząc pod nosem - zapewne kolejne obelgi i narzekania.
Troje czarodziejów przez chwilę nie mówiło nic.
- Tfu - powiedział w końcu Lupin. Usiadł na łóżku i zapalił różdżką wszystkie lampy w pokoju. - Nie wiem, czego ten stwór od nas chciał, ale cieszę się, że go przyłapałaś. Swoją drogą, jak ci się to udało?
- Nic mi się nie udało - wyjaśniła Tonks, rumieniąc się. - Po prostu.... po prostu miałam zły sen, obudziłam się, i chciałam się upewnić, że wszystko w porządku. Przepraszam, że wam wlazłam do sypialni.
- Nie masz za co przepraszać - zauważył Bill. - Stanowczo wolę twoją wizytę niż pocałunek tego skrzata.
- Zastanawiam się, czego chciał - powiedział Lupin z namysłem. - Od niego się nie dowiemy, to pewne. Ale mam nadzieję, że cokolwiek knuł, twoje bezpośrednie polecenia raczej pokrzyżowały mu plany. O ile nie poleciał z donosem wcześniej.
- Miejmy nadzieję - Tonks zadrżała lekko. Widząc to, Bill rzucił jej koc ze swojego łóżka. Otuliła się szczelnie i siadła na czarnej, aksamitnej pufie między łóżkami.
- Coś mi się wydaje, że nie powinnaś tu zostawać sama - Bill spojrzał na Lupina, który skinął głową. - Jutro wybiorę się do Dumbledore’a i zapytam, co on na to. Zakon Zakonem, ale noce spędzałabyś sama w tym sarkofagu. Nie wiem, czy to dobry pomysł... Słuchaj, Remus, a czy ty bardzo kochasz ten swój wynajęty pokój? Nie mógłbyś się tu
sprowadzić na jakiś czas?
- Nie bardzo mi chyba wypada - powiedział Lupin z uśmiechem. - A nawet gdyby, to Andromeda ma głos decydujący.
- Wypada czy nie wypada, ale powiedz, nie wolałbyś zaoszczędzić paru groszy? - spytał podstępnie Bill. - No, nie wysztywniaj się tak, przecież jestem z gołych Weasleyów i wiem, jak jest.
- Zobaczymy, co powie Dumbledore - powiedziała Tonks. - Przecież chyba nie będę tu mieszkała rok.
- Diabli wiedzą - westchnął Lupin. - Wszystko zależy, czego się jeszcze dowiemy o tym ataku na Hogsmeade, bo wciąż mi trudno uwierzyć, żeby najbardziej zajadła zemsta rodowa prowadziła do podpalania poczty i ratusza.
- Jakoś mi umknęło, że to poczta i ratusz spłonęły - zdziwiła się Tonks. - Dziwne. Nieproporcjonalne jakieś, bez sensu.
- Właśnie - potwierdził Remus. - No więc trzeba się będzie jeszcze trochę rozejrzeć. Ale bądź pewna, że nikt cię tu nie będzie trzymał dłużej, niż to konieczne.
- Jutro pogadam z Dumbledore’m, a ty się stąd, Remus, nie ruszaj, aż wrócę - zasugerował Bill. - Polecę do Hogwartu zaraz rano. Dobrze, że to niedziela, nie będzie trzeba iść do roboty.
- Do roboty! - przypomniała sobie Tonks i aż podskoczyła. - Przecież ja pracuję! I co z tym zrobimy?
- Miałaś już w tym roku urlop? - spytał Bill.
- Tak - powiedziała ze zdenerwowaniem. - Ja nie chcę rezygnować z pracy! Nie mogę tam się pojawiać? W przebraniu?
- Jeśli będzie wiadomo, że nie opuszczasz pracy, nie będzie cię trudno namierzyć - stwierdził Lupin. - Lepiej weź coś na szkolenie zagraniczne. Albo na podratowanie zdrowia. W końcu byłaś w tym roku w szpitalu, możesz potrzebować trochę czasu na rekonwalescencję.
- Może - Tonks pokiwała głową. - W poniedziałek muszę to wszystko załatwić.
- Pójdę z tobą - zaofiarował się Remus natychmiast.
- Dziękuję - ucieszyła się.
- A czy na razie nie będziecie mieć nic przeciwko temu, że ja się jeszcze trochę prześpię? - spytał Bill ziewając w rękaw.
- No, ja też już wrócę do łóżka - powiedziała Tonks zerkając na nich z poczuciem winy. - Naciągam was na gadanie, a to przecież wyście cały dzień zasuwali, ja tylko snułam się po Hogwarcie.
- Nic nie szkodzi - mruknął Lupin. - Weszłaś w bardzo dobrym momencie, zarobiłaś na to
gadanie.
Tonks rzuciła koc z powrotem na łóżko Billa.
- Dziękuję - powiedziała. - I dobranoc.
Wymruczeli coś w odpowiedzi, prawie jak To, i kiedy pogasiwszy lampy wychodziła na korytarz, pewnie już spali.
Tonks wróciła do swojej sypialni, ale była już kompletnie rozbudzona. Wlazła pod kołdrę, ale zapaliła lampę i wezwała ze swojej torby lusterko. Usiadła wygodnie, z poduszką pod plecami, i skupiła się, zaciskając powieki.
A potem otworzyła oczy i spojrzała w lusterko. Ze szklanego prostokącika wyjrzała na nią jej zwykła, najzwyczajniejsza, w niczym nie zmieniona twarz: blada i trójkątna, o lśniących, czarnych oczach i czarnych włosach, z
wyraziście wykrojonymi ustami. Jej powieki nigdy nie były takie ciężkie jak powieki ciotki i - nieco lepsze - matki, ale zawdzięczała to ojcu, którego normalne, miłe rysy mogłyby stanowić przeciwwagę dla nie wiadomo jakich pokręconych genów. Ale poza tym miała wszystkie charakterystyczne cechy fizyczne rodu Blacków: nawet cholerny rysunek brwi i wąskie nozdrza były jak zdarte żywcem z wizerunku mamy, Syriusza, ciotki Bellatrix.
Ech, te wszystkie bzdury. Doprawdy, jedyną ciocią, jaką była gotowa tak nazwać (mimo dalekiego przecież pokrewieństwa) była Molly. Ale z Molly było się na ty, co również miało swoje zalety. Och, wielu członków Zakonu było dla niej ważniejszych, niż rodzina. To znaczy, ta dalsza rodzina. Tak. Z pewnością. Oczywiście, że tylko niż dalsza, Tonks, jakżeby inaczej.
Z lusterka patrzyły na nią uważne, ciemne oczy, w których żartobliwy błysk dawał jasno do zrozumienia o istnieniu i wpływach Teda Tonksa. Ale ostatnie dwa dni spowodowały, że wyraźniej niż zwykle widziała w sobie podobieństwo do swojej poetycznej, melancholijnej i buntowniczej mamy. Mamy z rodu Blacków.
Te poplątane i chaotyczne myśli fruwały naokoło Tonks jak chmara nietoperzy i pomyślała, że teraz to już chyba nigdy nie zaśnie. Ale z tego, że następną rzeczą, jaka się wydarzyła, było walenie do drzwi i pokrzykiwanie
Billa, można było wywnioskować, że jednak trochę spała.

10.
- Ej, idziesz na to śniadanie? - Bill wetknął rudą głowę do pokoju i uśmiechnął się na widok jej rozespanej miny. - Remus mówi, że jak nie przyjdziesz za pięć minut, to zaczyna jeść. Piżamy dozwolone.
- Która godzina? - spytała Tonks leniwie.
- Prawie dziesiąta - poinformował ją Bill. - Nie możesz narzekać. Nawet aurorzy powinni być już na nogach.
Tonks cisnęła w niego poduszką. Bill złapał ją w locie i odrzucił, trafiając Tonks w czubek głowy. Przewróciło się krzesło. Chichocząc jak głupia, Tonks pozbierała się jakoś i narzuciła na ramiona szlafrok. Wrzuciła różdżkę do kieszeni i podążyła za Billem, który zbiegał po
schodach podśpiewując dość osobliwą wersję ostatniego przeboju Hobgoblinów "I za to wszystko - Obliviate" .
Dołączyła się do niego ochoczo z imitacją burzliwej perkusji i nawet przechodząc koło portretu pani Black bezgłośnie kontynuowali występ, na samym oddechu, nadrabiając gestykulacją. Za to w kuchni przywitali Remusa prawdziwie zgranym refrenem. Remus, który właśnie nalewał kakao do kubków, wyglądał na nieco zszokowanego, ale nic nie mogło się równać minie Severusa Snape’a, który wszedł do kuchni w minutę później, dokładnie w połowie efektownego riffu prezentowanego przez Billa na łopatce do pieca.
- Czy zawsze będziecie tak starannie pilnowali wejścia? - spytał Snape chłodno zamiast powitania.
- Dzień dobry, Severusie - odpowiedział Lupin uprzejmie. - Zjesz z nami?
- Jadłem rano - odparł niecierpliwie Snape. - Przyszedłem tu na polecenie Dumbledore'a.
Tonks i Bill umilkli natychmiast i podeszli bliżej.
- Bellatrix wie, że tu jesteście - powiedział Mistrz Eliksirów. - Skrzat poinformował o tym Narcissę około północy. Usiłowałem naprowadzić je obie na jakiś przekonujący fałszywy trop, ale jedyne, co zyskałem, to kolejne podejrzenia co do mojej lojalności. Dumbledore polecił Tonks nie opuszczać domu pod żadnym pozorem aż do wyklarowania się sytuacji. Lupin ma też na razie tu zostać. Weasley, ty masz skontaktować się z dyrektorem jeszcze dziś.
- Dobrze - powiedział Bill, całkiem już poważny. - Zjem i zaraz znikam.
Snape usiadł przy dębowym stole nie zdejmując płaszcza i roztarł zmarznięte ręce.
- Zimno dziś - powiedział obojętnie.
- Może dasz się namówić na kakao? - zasugerował Lupin.
- Nie. Może być herbata - odparł Snape sztywno i Tonks roześmiała się z całego serca.
Lupin szybko zaparzył herbatę w dużym imbryku i nalał pełny kubek. Przez chwilę jedli i pili w milczeniu, jakby przytłoczeni ponurą obecnością Snape'a, aż w końcu ciszę przerwał Bill:
- Dlaczego Dumbledore nie wysłał sowy albo nie porozumiał się z nami bezpośrednio? - spytał.
- Bo i tak miałem coś do załatwienia w Londynie - powiedział Snape. - Poza tym, Tonks zostawiła w Hogwarcie jakieś fatałaszki.
- Spódnica! - zawołała Tonks. - Chyba się jej chciałam pozbyć podświadomie. Przywiozłeś mi ją?
- Nie wiem, co tam jest - powiedział Snape urażonym tonem i wydobył z kieszeni płaszcza kilka paczuszek. Jedną z nich podał Tonks, resztę starannie pochował. - Zminiaturyzowane - dodał.
- Dzięki.
- A czy wiadomo coś nowego o ataku na Hogsmeade? - spytał cicho Lupin.
- Wiadomo - powiedział Snape i zerknął na Tonks z ukosa. - Przeanalizowaliśmy przepisy, na wniosek Arthura Weasleya, i stąd się domyśliliśmy. Gdyby mianowicie, cytuję, nie uprawomocniono orzeczenia własności majątku Blacków do trzech dni od wydania wyroku w postępowaniu spadkowym, można by je w ogóle zakwestionować. Trzy dni upływają w poniedziałek. Łatwiej spalić wszystko, niż siedzieć tam w nieskończoność i narażać się na wykrycie. Nie przyszło im do głowy, że matka Tonks przewidziała... Dumbledore przewidział taką sytuację i od razu wykonano trzy egzemplarze dokumentów, na które w przeciwnym razie czekałoby się co najmniej dobę.
- A wydawało się, że nikt nie posunąłby się tak daleko tylko dla forsy - powiedziała Tonks, szeroko otwierając oczy.
- Cóż za naiwne rozumowanie - odrzekł chłodno Mistrz Eliksirów. - Jeśli nie wiadomo, o co chodzi, zawsze chodzi o pieniądze. Albo władzę. Co na jedno wychodzi.
- Ależ ty jesteś cyniczny - naburmuszyła się Tonks.
- Tylko trzeźwo myślący.
- Dajcie spokój, dobra? - zaproponował Lupin. - Severusie, a co z papierami po Arymanie Smithu?
- A, to też ciekawe - powiedział kwaśno Snape. - Żona... to jest, wdowa przeszukała wszystko z pomocą Hestii Jones i nie znalazły niczego na Malfoya. Nigdy się już tego nie dowiemy, ale te papiery też mogły być w spalonej części ratusza. Tam był, wiecie, gabinet Smitha.
- Niezłe - powiedziała gorzko Tonks. - Tak właśnie nas uczyli na szkoleniu z dywersji.
- Naprawdę? - zainteresował się Bill. - To może oznaczać, że ktoś z kręgu aurorów...
- Nonsens - prychnął Snape. - Szkolenie aurora jest niemalże identyczne, jak szkolenie Śmierciożercy.
- Znowu zaczynasz! - zdenerwowała się Tonks. - Uczyli cię może pierwszej pomocy ?
Snape zmrużył oczy.
- Oczywiście - odparł chłodno. - A ciebie uczyli Niewybaczalnych?
Tonks zarumieniła się.
- Taak - powiedziała gniewnie. - Ale nigdy nie wyszłam poza teorię i plansze.
- Ja też nie - powiedział Snape sucho. - Sama widzisz.
Niespodziewanie Tonks roześmiała się i wszyscy trzej mężczyźni spojrzeli na nią ze zdziwieniem: atmosfera po ostatniej wypowiedzi Snape'a nie była jakoś szczególnie zabawowa. Tymczasem dziewczyna przechyliła się przez stół, klepnęła Mistrza Eliksirów w ramię i śmiejąc się powiedziała:
- Punkt dla ciebie. Niezły jesteś.
Snape zmierzył ją podejrzliwym spojrzeniem i zamrugał.
- Zostaniesz z nami jeszcze? - spytał go Lupin. - Bo jeśli tak...
- Nie obawiaj się, zaraz wychodzę.
- O Boże - Lupin wzniósł oczy do sufitu. - Naprawdę, czy musisz wszędzie widzieć aluzje? Pytałem, bo wczoraj Tonks znalazła gabinet eliksirów i pomyśleliśmy, że może coś przyda się do Hogwartu. Całe szafy składników, a drzwi odkryliśmy tylko przypadkiem. Gdybyś miał chwilkę...
- Może innym razem - powiedział Snape łagodniejszym tonem. - Będę się deportował razem z Weasleyem.
- Już zjadłem - powiedział Bill i podniósł się zza stołu. - Tylko się ubiorę i możemy lecieć.
- Nikt nie śledzi wyjścia? - spytał Lupin. - Bo gdyby...
- Chyba nie - pokręcił głową Snape. - Odkąd Dumbledore dodał tu swoje zaklęcia, nie jest tak łatwo trafić.
Bill wybiegł z kuchni, a przy stole znowu zapadła cisza.
Tonks przyglądała się spod oka obu czarodziejom. Starannie unikali nawzajem swojego wzroku. Lupin obracał w rękach kubek, Snape siedział sztywno, popijając gorącą herbatę małymi, pospiesznymi łykami. Tonks znała historię Huncwotów i Snape'a dość pobieżnie, ale nie sposób było nie wiedzieć o ich odwiecznej, przysłowiowej niemal animozji. Ciągnęło się to przez lata jak smród za wojskiem, aż śmiesznie.
A teraz - teraz pozostał już tylko jeden z Huncwotów. Czy pojedynczego Huncwota jest sens
wciąż nazywać Huncwotem? Czy jest sens dalej ciągnąć to wszystko?
Remus wygląda na zmęczonego i smutnego. Nie ma pracy, nie ma domu. Nie wygląda zdrowo. Jest właściwie sam. Włosy ma już prawie zupełnie siwe, a przecież nie przekroczył jeszcze czterdziestki. Jest taki miły i dobry, a wciąż spotykają go same złe i straszne rzeczy. Już naprawdę samo to, że jest wilkołakiem... Widać po nim jak na dłoni, jak cholernie się opłaca bezkompromisowość.
A Snape? Wprawdzie ma Hogwart i swoje eliksiry, a to już dużo, ale też chyba nie ma rodziny. Też wygląda na więcej lat, niż ma - nie sypia ostatnio zbyt wiele - te wezwania - i pewnie ma już dość tego, że nikt go nie lubi i nikt mu tak naprawdę nie ufa.
W porównaniu z tym, jak wyglądało życie każdego z nich, ona sama była naprawdę w czepku urodzona. A szczęście jakoś tak otępia, oślepia na widok cudzej niedoli. Trzeba się przestraszyć, żeby docenić, że ktoś inny się boi, trzeba być smutnym, żeby zobaczyć czyjś smutek, trzeba odczuć panikę i samotność wobec zła, żeby...
- Już jestem - Bill wszedł sprężystym krokiem do kuchni. - Co tak ponuro siedzicie? Ja jestem gotowy.
Zaszeleścił grubą, jesienną peleryną i uśmiechnął się. Tonks nie umiała się nie uśmiechnąć w odpowiedzi i zerwała się zza stołu (przewracając ławkę), żeby pożegnać się i podziękować.
- Nie ma za co, siostrzyczko - powiedział Bill serdecznie, choć nieco zduszonym głosem (podziękowania Tonks były zwykle dość impulsywne). - Zawsze do usług. Wpadnę wkrótce i przyniosę jakieś zakupy.
- Idziesz, Weasley? - spytał Snape sucho.
- Idę - Bill uścisnął jeszcze rękę Lupina i ukłonił się teatralnie Tonks, która zachichotała, był to bowiem udatnie zagrany charakterystyczny, sztywny ukłon Snape’a.
- Do widzenia - powiedział Snape, zacisnął usta w wąską kreskę i schował do kieszeni rękę, którą już sięgał do wyciągniętej ręki Lupina. Obrócił się na pięcie i wyszedł z kuchni.
- Umm. Może nie powinieneś był się z niego nabijać - powiedział niegłośno Lupin, choć kąciki ust zadrgały mu lekko.
- Cóż wy się tak wszyscy obchodzicie z nim jak ze śmierdzącym jajkiem - obruszył się Bill, oglądając się jednak przez ramię. - Bez przesady. Dobra, idę, a jak się czegoś dowiem, to was zawiadomię.
Wyszedł również, dołączył do stojącego nieruchomo przy drzwiach wyjściowych Snape'a i obaj wysunęli się cicho na ulicę. Drzwi zamknęły się za nimi ze szczęknięciem zamków.
- Jesteś jeszcze głodna? - spytał Lupin z westchnieniem. - Bo ja tak.
- Pewnie - powiedziała Tonks i wróciła za stół. Postawiła wywróconą ławkę, usiadła.
Popatrzyła na pusty, porcelanowy kubek z wypukłym herbem Blacków i zrobiło jej się znowu smutno. Smutno z powodu niesympatycznej prawdy, że stanęła po stronie, która za wszystko, co zrobi dobrego, wściekle dużo płaci.
- O czym myślisz? - głos Lupina dotarł do niej jakby z drugiego pokoju, choć siedział naprzeciwko niej, przy piecu, spokojny i bliski.
Tonks wzruszyła ramionami i spojrzała na niego z desperacją.
- Nie wiem - skłamała i zaczęła się dość histerycznie śmiać.
- Ty się śmiejesz, czy płaczesz? - spytał Remus z troską.
- Nie wiem - powtórzyła.


11.
Tydzień wlókł się jak gumochłon przez grządkę sałaty. Jedyne, z czego można się było cieszyć, to że Remus wciąż nie opuszczał Grimmauld Place, zatrzymywany tam przez kolejne polecenia Dumbledore'a. Oboje, Remus i Tonks, byli niespokojni i czuli się jak zwiadowcy nasłuchujący z uchem przy ziemi, czy jakieś drgania i niewyraźne hałasy nie powiedzą im więcej o tym, co dzieje się w oddali.
Spędzili wiele czasu ćwicząc pojedynki, oglądali kolejne pokoje i komnaty, czytali i rozmawiali - wszystko to w wyczekiwaniu i napięciu, jakiego Tonks nigdy jeszcze tak długo nie doświadczała.
W poniedziałek rano pojawił się Bill. Zabrał podanie o urlop zdrowotny podpisane z westchnieniem przez Tonks, przyniósł czekoladowe ciasto od swojej matki i pozdrowienia od Fleur.
We wtorek sowa przyniosła zgodę zwierzchnika Tonks na urlop i życzenia zdrowia. Po raz pierwszy opłaciło się jej to, że większość tych porąbanych facetów uważała ją za subtelną leliję.
Wtorkowy wieczór spędzili przy lekturze starych ksiąg z biblioteki, których nikt z pewnością nie ruszał od wielu lat. Wśród nich znaleźli niespodziewanie trzy albumy ze zdjęciami, które umknęły widać czystkom przeprowadzonym przez Syriusza, a wcześniej - rodowej furii jego rodziców. W najnowszym bowiem z nich znaleźli fotografie małego chłopca, podpisane ostrym, kaligraficznym pismem. Syriusz Black - głosił uroczyście podpis pod pierwszym jego zdjęciem, przedstawiającym poważnie patrzące niemowlę, zawinięte w jakieś cholerne złotogłowie. Dalej były upozowane fotografie rodzinne, jakaś grupa czarodziejów z miotłami i napisem IV Koleżeński Mecz Quidditcha w Thrushcross*, 1969. Syriusz Black, Regulus Black - gra w serso, podpisane było zdjęcie, na którym ubrani w okropne marynarskie ubranka chłopcy przerzucali kółka z kijka na kijek. Mieli ponure, zawzięte miny.
- Syriusz zawsze przysięgał, że nigdy nie nauczy swoich dzieci grać w serso - powiedział Remus, uśmiechając się melancholijnie. Tonks zerknęła na niego spod rzęs i zagryzła wargi. Bycie tak strasznie smutnym powinno być zakazane.
- A tu jeszcze jedno, tym razem z małym przyjacielem domu, Lucjuszem M. - ciągnął Lupin, wskazując na kolejne zdjęcie, w którego centrum stał ładny, jasnowłosy chłopiec, nieco starszy od braci Blacków. Mały Lucjusz miał na sobie kurtkę, bryczesy i wysokie buty, a w ręku trzymał miotłę, która odrobinę się jakby wyrywała. Syriusz spoglądał na niego ironicznie i ogólnie rzecz biorąc wyglądał na zbuntowanego. Podobnie zresztą sprawy się miały na paru kolejnych fotografiach. Na ostatniej, jaką znaleźli, zgrabny piętnastolatek stał z chmurną miną za krzesłem ojca, ponurego, przystojnego czarodzieja z fajką w dłoni. Syriusz wyglądał, jakby na chwilę przed zrobieniem tego zdjęcia dostał zdrowy ochrzan; zerkał na Lupina i Tonks ze złością i udręczeniem.
Nie było to oglądanie wesołe ani relaksujące. Remus wkrótce zupełnie jakoś oklapł i poszedł spać, a Tonks nieswojo się czuła w mrocznej bibliotece, za jedyne towarzystwo mając stare fotografie: ślub ciotki Bellatrix (miała przepiękną suknię, ciemnoczerwoną w srebrne kwiaty), Regulus Black kończy Hogwart, znów ślub - ciotki Narcissy z Malfoyem... wściekle przystojna para, oboje jasnowłosi i subtelni, uśmiechnięci uprzejmie i powściągliwie... Czuła się jak przed rodzinnym trybunałem.
Poszła do siebie i siedziała długo w wannie. Do łóżka wślizgnęła się dopiero po północy i śniła jej się Bellatrix w płomienistej szacie, czyjś straszny krzyk i szeroko otwarte oczy; dość, by obudziła się z przerażeniem i spędziła godzinę na bezskutecznych próbach zapomnienia o tym śnie.
We środę, po krótkiej wizycie Molly Weasley i miłym wspólnym śniadaniu stwierdzili, że poszukają sali do szermierki, która powinna się znajdować na trzecim piętrze - tak przynajmniej twierdził To. Zabrali ze sobą, jak na piknik, kanapki i dwa kubki herbaty, zaczarowanej tak, by nie traciła ciepła. Chodzili długo po korytarzu, zaglądając to w te, to w inne drzwi. Trzecie piętro było mroczne i tak ciche, że nawet ich kroki znikały w miękkich pokładach kurzu i milczenia. Rzeźbione portale wydawały się na nich syczeć swoimi wszechobecnymi wężowymi głowami, podarte obicia i kotary na ścianach powiewały nietoperzowo, kilka ocalałych po akcji Syriusza portretów patrzyło na nich ponuro. Sali wciąż nigdzie nie było, ale przywykli do tego, że w domu Blacków pokoje bywały dobrze ukryte. Dlatego nie zdziwili się wcale, kiedy w pewnym momencie wielkie, kryształowe lustro w zaśniedziałej ramie uchyliło się pod lekkim naciskiem dłoni Tonks, odsłaniając mroczne przejście.
- Wchodzimy? - spytał Remus. - Nie wiadomo, co tam jest.
- Chociaż tyle - mruknęła Tonks i z zaciekawieniem zajrzała w głąb korytarzyka. - Jasne, że idziemy, w końcu to może być ta cała pojedynkownia.
Remus uśmiechnął się, odłożył tacę z kanapkami na podłogę i bez słowa przelazł przez dziurę za lustrem. Zawrócił po chwili.
- Schody - powiedział, świecąc sobie różdżką. - Na górę. No, to raczej nie będzie sala do szermierki. Prędzej wieża. Idziemy?
- Dawaj, dawaj - ponagliła go Tonks. - Jeszcze się pytasz. Mam też świecić, czy trzymać różdżkę w pogotowiu?
- Nie jest bardzo ciemno - zauważył Lupin. - Lepiej mnie ubezpieczaj, a nuż coś się zawali.
Ostrożnie ruszyli pod górę kręconymi schodami, bardzo podobnymi do tych, które prowadziły do mieszkania Snape'a w Hogwarcie: wytarte kamienie były nawet podobnie ułożone i zabezpieczone żeliwnymi klamrami. Lecz tutaj białe niegdyś ściany straszyły zielonkawą pleśnią, we wnękach nie płonęły żadne lampy, a u szczytu schodów nie było wejścia do schludnych, starokawalerskich pokoi, tylko zarośnięta pajęczynami i kurzem, ponura i ciemna okrągła komnata o bardzo dziwacznej podłodze.
- Pentagram na środku - zauważyła z obrzydzeniem Tonks. - A co to są te dwa pierścienie naokoło?
Lupin przykucnął i ostrożnie odgarnął kołderkę kurzu z czarnego marmuru. Naokoło srebrzystego pentagramu nakreślone były, również srebrem, dwa kręgi podzielone na trzydzieści jeden prostokątów oznaczonych cyframi. W oczach czarodzieja błysnęło zrozumienie; rozejrzał się bystro po komnacie i wreszcie podszedł do kamiennego stołu we wnęce jedynego okna, wąskiego i wysokiego.
- Nie poznajesz? - powiedział. - Kryształowe kule, modele do chiromancji, runy, narzędzia demonologiczne. Sala do wróżb. Te kręgi na podłodze to taka rzymska wróżba z rzucaniem kamieni, nie znasz jej?
- Ach! - Tonks pokiwała głową i dotknęła ostrożnie wielkiej, okrytej kurzem kuli osadzonej na obsydianowym trójnogu, z którego zwisały festony pajęczyn. - Wiem, wiem. Bardzo fajna. Robiłeś sobie kiedyś tę wróżbę? Jak byłam mała, często bawiłyśmy się w to z mamą. Pewnie tu się nauczyła. Ale myśmy nie rysowały kręgu, tylko zwykłe prostokąty dla każdego dnia tygodnia.
- Jak widzisz, tu robili wróżby na miesiąc. Choć może ten pentagram też miał jakieś znaczenie, sądząc po tych cudach do wzywania demonów. Tfu.
- Powróżę nam - powiedziała wesoło Tonks i zanim Lupin zdołał jej przeszkodzić, zakręciła się i złapała za słój pełen białych i czarnych, płaskich kamyków. Rzuciła je w powietrze i śmignęła różdżką, zamykając oczy. Kamyki krążyły ponad podłogą, wirowały i mieszały się, a w końcu zaczęły spadać z hałasem, jeden po drugim.
- Jeśli na pole spadnie biały kamień, to będzie dobry dzień, a jeśli czarny - to zły. Te kamyki, które spadną poza polami, to się nie liczą - mówiła Tonks z uśmiechem. - A jeśli na jedno spadnie kilka, to się sprawdza, którego koloru jest więcej. Zawsze to lubiłam... Już.
Wszystkie kamienie spadły już na czarną podłogę i teraz otaczała je delikatna, błękitnawa poświata. Pochylili się nad polami wróżebnymi.
- Och - westchnęła Tonks i podniosła rękę do ust. Spojrzała na Remusa. Oddał jej spojrzenie.
- To bzdura, jak wszystkie wróżby - powiedział z wymuszonym spokojem.
Tonks spojrzała na podłogę jeszcze raz.
Wszystkie niemal pola były puste. Kamienie pospadały poza obręb wróżebnych pól i połyskiwały teraz, jakby szyderczo. Tylko na polu z cyfrą 17 leżał pojedynczy, czarny kamień.
- Siedemnasty. To w piątek - powiedziała cicho.
- Nie wygłupiaj się, Tonks - powiedział Lupin surowo. Podszedł do kręgu i zaczął różdżką wysyłać kamienie z powrotem do słoja. - To tylko stare, głupie przesądy. Poza tym, nie ma nic bliższego Czarnej Magii niż wróżbiarstwo. A przyszłość nie zależy od rekwizytów, linii na dłoni i bredzenia kiepskich poetów. To cholerna arogancja twierdzić, że się umie za pomocą tych wszystkich śmieci przewidzieć posunięcia różnych ludzi i w ogóle.
Tonks potrząsnęła głową, jakby starała się obudzić.
- Jasne - powiedziała. - Ale mnie się zawsze sprawdzało. To tylko tak, wiesz. Przestraszyłam się.
- I bardzo dobrze - powiedział mentorskim tonem Remus. - Chodź, idziemy stąd. Paskudne miejsce.
Wzruszył ramionami. Tonks rozejrzała się uważniej i nie mogła odmówić mu racji. Na ścianach wisiały gobeliny, na których, zwłaszcza po strzepnięciu z nich warstwy kurzu, można było podziwiać realistycznie oddane sceny tortur i dość nieprzyjemnie wyrafinowanych egzekucji. Naprzeciw okna, w symetrycznej wnęce, stała wyschnięta mumia, najwyraźniej gwizdnięta ze znanej holenderskiej krypty - nad wnęką był gotycki napis "Friesland". Srebrne krzesło z wysokim oparciem połyskiwało wrogo w ostatniej wnęce, naprzeciwko wejścia.
- Nekromanci obrzydliwi - powiedział twardo Remus i skierował różdżkę na ostatni kamień, ten właśnie, który spoczywał w polu z siedemnastką. Kamyk zamigotał drwiąco i pofrunął posłusznie do słoja. Kręgi na podłodze zabłysły i zgasły.
- Idziemy stąd - powiedziała Tonks stanowczo i skierowała się ku drzwiom.
- Dobra - Remus rozejrzał się jeszcze raz, podejrzliwie, po komnacie, i ruszył za nią.
Tonks nigdy by nie sądziła, że poczuje ulgę na widok mrocznego, ponurego korytarza. W porównaniu z izbą na wieży wydał się jej doprawdy uroczym i przytulnym miejscem.
- Uff - powiedziała. - Nie dziwię się, że Syriusz nawiał z tego domu.
Remus skinął głową bez słowa i podniósł tacę.
- Chodź - westchnęła Tonks. - Ta sala gdzieś tu musi być.
Znaleźli ją dopiero na końcu korytarza, ale nie mieli już tego dnia serca do poważniejszych ćwiczeń. Zjedli drugie śniadanie, powalczyli może z godzinkę, a potem skwapliwie wycofali się do kuchni, gdzie obydwoje czuli się najlepiej.

*Thruscross - Drozdowe Gniazdo w wersji polskiej - posiadłość z "Wichrowych Wzgórz".


12.
Był już bardzo późny wieczór, noc właściwie; grali właśnie w szachy, kiedy drzwi wejściowe skrzypnęły cicho i szybkie kroki odezwały się w hallu. Podnieśli głowy znad szachownicy, na wszelki wypadek sięgając identycznym gestem do różdżek i jednocześnie je odkładając na widok osoby, która stanęła w drzwiach.
- Dobry wieczór - odezwał się od progu Dumbledore. Na jego twarzy nie było uśmiechu. Zerknął przez ramię, jakby na kogoś jeszcze czekając.
- Dobry wieczór - odparł Lupin, podnosząc się pospiesznie zza stołu. - Czy coś się stało?
- Tak - Dumbledore obejrzał się przez ramię. - Niestety, mamy kłopoty.
- Czy Harry... - zaczął gwałtownie Remus i Tonks również podniosła się zza stołu.
- Nigdy nie jestem pewien, czy Harry czegoś nie kombinuje, zanim nie skończą się egzaminy - powiedział zmęczonym głosem Dumbledore. - Ale tym razem nie, na razie nic mu się nie stało. Severusie, idziesz?
Zamki i sztaby zatrzasnęły się w hollu i Snape, owinięty w ohydnie połyskujący, czarny płaszcz, zbiegł po schodach do kuchni. Był bardzo blady, miał poharatany policzek, ale na pełen troski gest Tonks żachnął się i wykrzywił we wzgardliwym, nieprzyjemnym grymasie. Jego płaszcz z bliska przypominał skórę węża i pewnie - pomyślała Tonks wzdrygając się - b y ł ze skóry węża. Czy takie ekstra ciuszki nosi każdy Śmierciojad? Fuj.
- Co się stało? - spytał Remus nagląco. - Jeśli trzeba coś... Ja zaraz...
- Nie, nie - uspokoił go Dumbledore. - Siądźmy przede wszystkim. Macie tu jakąś herbatę? Byle mocną.
Tonks zakręciła się żwawo wokół pieca (co oznaczało zrzucenie szuflady z łyżeczkami na podłogę, straszliwą ekwilibrystykę przy spadającej pokrywce imbryka oraz niebezpiecznie wyglądające manewry z filiżankami), podczas gdy obydwaj przybysze usiedli za stołem. Lupin złożył szachy i w milczeniu otworzył puszkę z makaronikami, które przyniosła rano Molly. Wreszcie i Tonks wygrzebała się jakoś z robienia herbaty i goście sięgnęli po filiżanki. Ku zdumieniu Tonks, chuda, biała ręka Snape'a trzęsła się jakby - rzecz u Mistrza Eliksirów całkowicie niewyobrażalna. Dumbledore tymczasem zamieszał łyżeczką w swojej herbacie i chrząknął.
- Severus zostanie z wami na razie - powiedział.
- Co się stało? - ponowił pytanie Remus.
Dumbledore wypił łyk herbaty i dosypał do filiżanki jeszcze jedną łyżeczkę cukru.
- Lucjusza Malfoya wypuszczono dziś rano z Azkabanu; nie wiem jeszcze, jak dokładnie Narcissa tego dokonała. Z pewnością ma w niej wierną żonę - powiedział z bladym uśmiechem. - Udało jej się zapracować na wizerunek szlachetnej arystokratki poza wszelkimi podejrzeniami, sam Knot składał jej jeszcze w lipcu wyrazy współczucia z powodu tak nieszczęśliwego zbiegu okoliczności... Może na tym grała, może jakoś inaczej, w efekcie wybroniła męża świetnie. Przypuszczam, że zrzuciła wszystko na Imperiusa, zresztą nieważne. W każdym razie uznali za stosowne gorliwie naprawić ubytek w celach Azkabanu i przed niecałą półgodziną aurorzy zapukali do Hogwartu...
- Niemożliwe! - zawołała Tonks.
- Możliwe - mruknął Snape. - Już raz mnie mieli, teraz wystarczył jeden celny donos.
- Donos? - powtórzył Lupin marszcząc brwi. - A czegóż oni...
- Spotkanie parę dni temu - objaśnił krótko Snape. - To rozbite przez aurorów. Mamy w końcu coś w rodzaju stanu wyjątkowego i każdy ma obowiązek zeznawać pod Veritaserum. Nie mógłbym się nie przyznać, że tam byłem i po której stronie.
- Pamiętacie tego pielęgniarza, o którym mówiła Poppy? Tak skwapliwie odciągnął na bok jednego aurora - powiedział Dumbledore ze zniechęceniem. - Nie rozpracowaliśmy tego w porę. Tymczasem okazuje się, że auror rozpoznał Severusa. Proste, prawda? Pielęgniarz przedstawił się pewnie jakoś wiarygodnie i ministerialnie, nie wiem, w każdym razie przekonał aurora, że sytuacja jest prosta, nie wymaga wybadania i należy od razu złożyć doniesienie...
- Nie zadaliby mi przecież pytania, na czyj rozkaz wziąłem się wśród Śmierciożerców. Wiadomo, że nie Knota - mruknął Snape.
No tak, pojęła Tonks, a wpływy starego są w tej chwili zbyt delikatną materią, żeby mógł stawiać wszystko na ostrzu noża i wyciągać Snape'a z pudła... znowu go wyciągać, pomyślała z oszołomieniem. Aha. Więc to tak.
Remus najwyraźniej doszedł do tego samego wniosku.
- Ktoś to sobie dobrze obmyślił - powiedział powoli, twardym głosem. - Wszystko jak w zegareczku.
- Chyba zwariowali - zdenerwowała się Tonks, wznosząc zmartwiony wzrok na Dumbledore'a, który pił herbatę i patrzył z kolei na Snape'a. - Ministerstwo, znaczy. Czy mało im przekonywać się za każdym razem, że to pan ma rację? A poza tym, ja czegoś nie rozumiem. Po co Śmierciojady miałyby donosić na, przepraszam cię, Snape, swojego?
- Dobre pytanie. Nie byłoby całej historii - odparł Dumbledore zmęczonym głosem - gdyby nie to, że krótko przedtem mieliśmy inne, hmm, wydarzenia. Mam nadzieję, Severusie, że Harry... że odniesiesz się do tego...
Snape prychnął z pogardą.
- Głupi szczeniak - powiedział kwaśno. - Nie spodziewałem się po nim niczego mądrzejszego.
- Może zaczniecie od pieca? - zaproponowała Tonks.
- Racja, Severusie, ja też chciałbym usłyszeć to od początku - kiwnął głową Dumbledore.
- Czy dobrze rozumiem, że Harry znów gdzieś zgrywał bohatera i musiałeś go z tego wyciągać przy niewłaściwej publiczności? - spytał Lupin ze sztucznym spokojem.
- Żeby chociaż - mruknął Snape i obrócił filiżankę w drżących palcach. - Przyłapałem go z Weasleyem, Finniganem i Thomasem nad ognistą whisky, pewnie pierwszą w ich życiu, w Świńskim Łbie, zupełnym przypadkiem... umówiłem się tam z Silasem Ruthynem, mieliśmy potem iść na spotkanie do Malfoyów. Przyjęcie z okazji tryumfu sprawiedliwości.
Potrząsnął głową z niesmakiem, a potem mówił dalej, suchym i przesadnie spokojnym tonem.
- Kiedy Ruthyn wyszedł na chwilę, kazałem im natychmiast wracać do Hogwartu. Może by mnie posłuchali, ale Potter zaczął się stawiać, wymachiwać różdżką... ściągnął na siebie sporo uwagi. Ruthyn wrócił, zobaczył Pottera i zaproponował mi telepatycznie, żebyśmy przyprowadzili go jako trofeum na spotkanie. Kiedy odmówiłem, Ruthyn wyglądał jakby się obraził i zniknął. Za bardzo skupiłem się na tym, żeby chłopcy dostali się szybko do szkoły i zignorowałem Ruthyna, ale kiedy wyszliśmy z Hogsmeade na wrzosowisko, okazało się, że Silas ściągnął nam na głowy parę osób... między innymi Lestrange'ów. Malfoy też tam był; od tego aurora ze szpitala wiedział również i to, jak się zachowywałem podczas tamtej potyczki i najwyraźniej uznał, że czas na deklaracje. Nie miałem wyboru, zawołałem na smarkaczy, żeby uciekali, a sam musiałem choć przez chwilę powstrzymać tamtych.
- A Harry - zaczął Remus z niepokojem.
- Harry, Harry - warknął Snape. - Gdyby nie Weasley, Potter nie ruszyłby się z miejsca - coś gadał o tym, że się nie boi, chciał stawać przeciwko siedmiu dorosłym czarnoksiężnikom - i Czarny Pan już by go miał. Ciekawe, czy Potter zdaje sobie sprawę, że zawdzięcza Weasleyowi życie. Myślę, że poza whisky zadziałała mu na ambicję również obecność Bellatrix. Co nie umniejsza faktu, że po raz kolejny udowodnił, że jest głupcem.
- Niecałą godzinę temu chłopcy wpadli do mnie i powiadomili, co się dzieje - uzupełnił Dumbledore, przeciągając dłonią po czole. - Razem z Minerwą pobiegliśmy na miejsce, rzuciliśmy parę zaklęć... Tamci deportowali się szybko, my wycofaliśmy się z Severusem do Hogwartu. Ten incydent, niestety, wyjaśnił im dokładnie kwestię lojalności Severusa, a że nie mogli go dosięgnąć osobiście, poruszyli natychmiast oficjalne czynniki, do czego znowu posłużyło im to samo zeznanie aurora. To wszystko.
Przez chwilę panowało milczenie. Snape zamieszał łyżeczką w gorzkiej herbacie, Tonks postukała paznokciami w zęby, ale Lupin siedział bez ruchu z pochyloną głową.
- Nie zdążyłeś sobie opatrzyć policzka - powiedziała w końcu Tonks. - Czym oberwałeś, na pewno nie trującym zaklęciem? Bellatrix jest w nich dobra, ja to wiem.
- To Potter - powiedział Snape, mrużąc oczy. - Kiedy kazałem mu wracać do szkoły, był uprzejmy przypomnieć mi, że kiedyś użyłem tego przeciwko jego ojcu i postanowił wyrównać rachunki. Oczywiście, to zaklęcie na szkolnym poziomie, nic takiego.
- Harry?... - zdumiała się Tonks. - Holender, musiał być nieźle wstawiony. Głupia sprawa, w końcu w tym wieku wypad na pierwszą whisky to taki normalny eksces.
- Chyba nie rozumiesz - odezwał się w końcu Lupin. - Normalne czy nienormalne ekscesy, doprowadziły do...
Zatrzymał się na chwilę i jakby szukał odpowiedniego słowa.
- Do kompletnej katastrofy - dokończył poważnie. - Harry zachował się jak idiota i trzeba się będzie nauwijać, żeby to wszystko jakoś wyprostować. A do tego czasu nasz wywiad wśród Śmierciożerców nie istnieje. No i rozumiem, że nie było wyjścia, ale uciekając, Severus poniekąd potwierdza zarzuty, jakie mu postawiło Ministerstwo.
- Jak na Gryfona, wnioskujesz całkiem nieźle - zauważył Snape, tylko odrobinę drwiąco. - W każdym razie masz rację.
- To prawda - powiedział Dumbledore z troską. - Ale dopóki Severus nie siedzi w Azkabanie, coś można jeszcze wymyślić. Potrzebujemy czasu. Jestem tutaj tylko dlatego, że musiałem być definitywnie nieosiągalny w Hogwarcie. Za parę minut będę musiał wrócić i spróbować odkręcić sprawę. Na razie najważniejsze było, żeby nie dostali Severusa, a dalej się zobaczy.
Zwrócił się do Mistrza Eliksirów i położył dłoń na jego ręce. Snape drgnął i wyprostował się.
- Jestem panu bardzo wdzięczny, sir - powiedział sztywno. - Będę czekał na informacje.
- My też - powiedziała Tonks. - Czy coś mamy robić? Coś przygotować, cokolwiek?
Dumbledore uśmiechnął się wreszcie, choć niewesoły to był uśmiech.
- Ciepłe łóżko - powiedział. - Parę plastrów i brandy. Osobiście wolałbym kakao, ale wy, młodzi, nie wiecie co dobre.
Podniósł się zza stołu, poklepał Remusa po ramieniu, a Snape'a po ręce. Ukłonił się szarmancko Tonks, uśmiechnął się jeszcze raz.
- Dobranoc - powiedział. - Będę w kontakcie.
Lupin odprowadził go do drzwi i starannie pozamykał wszystko, zabezpieczając wejście dodatkowym zaklęciem Tutenchamona. Potem wrócił do kuchni, stanął przy drzwiach.
- Severusie - zapytał z namysłem - jak sądzisz, czy coś się jeszcze da zrobić z twoją sytuacją? Jakoś uzasadnić przed Voldemortem tę akcję? Bo ja wiem, wcisnąć mu, że ktoś patrzył, albo cokolwiek?
Snape wzruszył ramionami. Na oko był opanowany i spokojny, ale zdradzała go niezwykła, nawet jak na niego, bladość.
- Nie sądzę - odparł oschle. - Próbowałeś kiedyś coś wciskać Czarnemu Panu? A poza tym, co raczej przesądza sprawę, Potter był łaskaw na cały głos wywrzaskiwać różne ściśle tajne informacje na mój temat. Nie, sprawa jest dość prosta i ma jedno możliwe rozwiązanie.
- Nie pozwolimy na to - ostro powiedziała Tonks, która myślała właśnie to samo i tym bardziej się zdenerwowała. - Nie wyobrażaj sobie, że pozwolimy.
Ale Lupin miał bardzo strapioną minę.
Cholera - mruknął. - Cholera jasna.


13.
Tonks chodziła po swojej sypialni i obgryzała paznokcie. Był świt, wilgotny i szary, a ona, kompletnie ubrana i nawet uczesana (miała dzisiaj orzechowe, kręcone włosy), wędrowała tam i nazad po niewielkim pokoju i denerwowała się, że nie może nic zrobić. Z korytarza nie dochodził żaden odgłos. Remus i Snape na pewno jeszcze spali.
Wczoraj Snape był tak zmęczony, że nawet nie protestował, kiedy umieścili go tymczasowo w pokoju z Remusem. Pożegnała ich i poszła do siebie, mając nadzieję, że stary SS Remusa nie udusi. Znowu źle spała, śniły jej się ciotki podrzynające gardło Harry'emu (biedny bałwan, co za czasy, że już nie można się nielegalnie uchlać, żeby z tego nie wynikała katastrofa), wiszący na sznurze Moody, takie rzeczy. Obudziła się też wcześnie, beznadziejnie wcześnie, i nie mogła już zasnąć. Więc wzięła prysznic, ubrała się i okazało się, że nie ma już nic do roboty.
W końcu, kiedy już po raz setny wyjrzała z okna na wciąż ten sam dziedziniec i wieżę, przyszło jej do głowy, że jest szesnasty, czwartek. Że jutro siedemnasty. I że mogłaby może pójść raz jeszcze do sali wróżb i powtórzyć rzucanie kamieni. Było to w końcu coś, co można było zrobić.
Złapała więc różdżkę, włożyła swój ukochany, długi, rozpinany sweter i cichutko wyszła z pokoju. Wbiegła po schodach na drugie piętro i nagle zatrzymała się. Naprzeciwko schodów była biblioteka. Drzwi do niej były wciąż otwarte, tak, jak je zostawili wczoraj. Albumy leżały porządnie złożone na stoliku pod oknem. Tonks weszła z wahaniem do pomieszczenia, usiadła w fotelu i rozłożyła sobie na kolanach najnowszy z albumów.
Przeglądała kartkę po kartce i nawet znalazła zdjęcie swojej mamy jako młodej dziewczyny, ale żadnego - z jej ślubu z tatą (cóż, to było zrozumiałe), a wśród rodzinnych i zaprzyjaźnionych niemowląt, dzieci i młodszej młodzieży nie znalazła ani jednego ze swoich wcieleń. Cofnęła się więc o kilkanaście stron i znalazła trzy siostry Black jako małe dziewczynki. Mama, najstarsza, opiekuńczym gestem trzymała ręce na ramionach siostrzyczek - i wszystkie trzy były śliczne jak z obrazka. Narcissa miała schludnie splecioną koronę nad czołem, Bellatrix - dwa ciemne warkoczyki, a mama - włosy obcięte na pazia i wielką kokardę. Tonks pogładziła palcem jej policzek i mama-dziewczynka uśmiechnęła się do niej. Ciotki uśmiechnęły się również, a Narcissa kokieteryjnie zawinęła pasmo włosów na paluszku.
Kiedy to się zaczyna? - pomyślała Tonks w zadumie. - Kiedy człowiek przestaje być słodką, małą dziewczynką, a zaczyna być wyrachowaną morderczynią? Albo bezwzględną intrygantką? Każda z nich jest słodkim, małym, niewinnym stworzeniem. Kto by powiedział, że jedna z nich spędzi tyle lat w Azkabanie, druga będzie wspierać męża - Śmierciożercę, a trzecia zerwie ze swoją rodziną?
Przewróciła parę kartek. Na którejś z kolejnych stron była wielka fotografia z jakiegoś pikniku - zresztą, napisane było pod nią: Piknik na wyspie Man, 1968. Na zdjęciu była cała rodzina Blacków, także ich dwie kuzynki (mama unikała rodzinnych imprez odkąd skończyła piętnaście lat), dwunastoletni, dystyngowany i uroczy Lucjusz Malfoy z rodzicami i kilka innych rodzin. Tonks przyjrzała im się dokładniej. Po lewej, pod parasolem, siedział na ogrodowym krześle czarodziej o jowialnej, wesołej twarzy i chytrych oczkach. Obok jego piękna żona, najwyraźniej Hiszpanka albo może Kreolka, przytulała teatralnie małe dziecko. Tuż za Blackami natomiast stał Snape. Przynamniej tak jej się z początku wydało. Spojrzawszy na datę i ujrzawszy tuż obok niego ośmioletniego na oko chłopca, uznała że to musiał być Severus Snape, a ten mężczyzna o zimnych oczach i wyniosłej minie mógł być tylko jego ojcem.
Tonks przyjrzała się chłopcu, ubranemu zwyczajem arystokracji jak miniaturowy dorosły. Był ładny, bo wszystkie dzieci na swój sposób są ładne. Ale widać było ostre, znajome rysy twarzy, które tylko czekały, żeby się ujawnić, a spojrzenie małego Severusa było zupełnie nie dziecinne, tylko pełne dorosłej świadomości i wściekle ponure. Tonks popatrzyła na resztę młodocianych czarownic i czarodziejów na fotografii i właściwie tylko siostry Black, wesołe panienki w jasnych sukienkach, wyglądały tam tak, jak powinny wyglądać dzieci. Na temat niemowlęcia Kreolki jakoś nie umiała się fachowo wypowiedzieć.
Tonks w zamyśleniu przewróciła kartkę i podrapała się po nosie. Na następnej kartce było duże zdjęcie z Hogwartu - z napisem "Slytherin '72". I drugie, włożone luźno między kartki, "Gryffindor '71". Tonks przyjrzała się temu ostatniemu z uśmiechem: Syriusz był tam, w ostatnim rzędzie, pomiędzy małym Jamesem Potterem i małym Remusem Lupinem, poniżej stał Peter Pettigrew i machał frenetycznie. Remus wyglądał bardzo mizernie, musiało być zaraz po pełni, ale uśmiechał się szeroko i pokazywał różki za głową Syriusza. W ogóle wszyscy czterej sprawiali wrażenie, jakby już się dobrze zaprzyjaźnili i mieli w Hogwarcie kupę świetnej zabawy. Tonks uśmiechnęła się jeszcze raz do Remusa i pomachała do niego. Odmachał jej wesoło i szturchnął Syriusza w bok.
Remus... miły, uprzejmy Remus.
Przypomniała sobie, nagle i bez szczególnego powodu, jak wczoraj wieczorem zerwał się z ławy, z ręką błyskawicznie sięgającą różdżki, szybki jak żmija i jakiś taki... skupiony w sobie, zwarty, spięty. Cały był z takich kontrastów. Łagodny uśmiech, stal w oczach, he he.
Jak w gruncie rzeczy mało go znała! Śmieszne to było, bo niby wiedziała o nim bardzo dużo. Był bliski, znajomy, swojski. Niezawodny i zrozumiały. A potem nagle byle drobne wydarzenie, i już się nie dało na niego patrzeć w ten sam, prosty i oczywisty sposób. Może się ta dwoistość wiązała z wilkołactwem - ktoś, kto się tyle lat musiał tajniaczyć, pewnie dobrze wie, co może z siebie pokazać.
Ale Tonks zawsze lubiła obserwować. Nawet jeśli czegoś nie rozumiała, rejestrowała na wszelki wypadek różne spostrzeżenia i czasami - tak jak teraz - zdarzały jej się różne małe objawienia. Co nie znaczyło, że zawsze była z nich zadowolona. Tak jak teraz: myśl o Lupinie była trochę jak odkrycie, że w dobrze znanej zatoce pięć jardów od brzegu dno opada ku zielonkawej, bezdennej otchłani. Ale też nie była wcale pewna, czy chciałaby znów tak jak jeszcze niedawno, patrzeć na niego i widzieć tylko spokój, uśmiech, wyrozumiałość. Drażniło ją to wszystko, bo nie lubiła w sobie wahania i zbyt długich rozterek. Postanowiła więc, że z tym nowo dostrzeżonym Remusem też się przecież zaprzyjaźni, i od razu jej ta myśl pomogła.
Wróciła do zdjęć, ale wydało się jej, że patrzą na nią nieprzyjaźnie i z rezerwą - czy z powodu jej postanowienia?
Tonks złożyła album i oparła brodę na jego grzbiecie, rozmyślając nad tym wszystkim - najpierw tylko nad Remusem. A potem jeszcze nad dziećmi arystokracji czarodziejów i w ogóle - i po raz nie wiadomo który wygłosiła w myślach hymn pochwalny na cześć swojej mamy, która oszczędziła jej tej ponurej egzystencji. Zresztą, czy w ogóle zaistniałaby, gdyby nie była córką swojego ojca? Ojciec w nic jej nie wikłał, jego rodzina była w połowie czarodziejska, a w połowie - uniwersytecka; sam tato ukończył uniwersytet w Yorku i mógł z powodzeniem funkcjonować w obydwu światach. To dawało - to dawało oddech. Więcej światła i powietrza. Rozmach. Miejsce na swoje własne pomysły na życie. Za nic nie była rodzicom tak wdzięczna, jak za to, że dali jej wybór co do tego, jak pokieruje swoim życiem. Absolutnie wolny wybór.
Jak się tak dobrze zastanowić, pomyślała, to wszystko to kręciło się wyłącznie wokół jednego pojęcia. Arystokracje, nie arystokracje, czysta krew, aksamitne ubranka dla dzieci, głupie srebrne ornamenty, a tak naprawdę cały czas chodziło o wolność.
W imieniu której Syriusz zerwał ze swoją rodziną, w imieniu której wyklęto mamę, w imieniu której Tonks była gotowa w każdej chwili iść i walczyć ze wszystkimi zastępami piekieł.
Pogrążona w tej bardzo w gruncie rzeczy banalnej zadumie, dopiero po chwili uświadomiła sobie, że siedzi wciąż jeszcze w fotelu, bezwiednie gmera w niedomkniętym albumie i wygładza bibułki pomiędzy kartkami albumu, a przecież miała sobie jeszcze powróżyć. Podniosła się więc, rozprostowała ramiona i przeciągnęła się.
Snape jako mały chłopiec był naprawdę słodki. Ten rodzaj dziecka, z którym by się zaraz chciało pogadać o różnych ważnych rzeczach. Ciekawe, bo teraz jakoś wcale nie ciągnęło jej, żeby z nim rozmawiać.
Przeciągnęła się jeszcze raz, ułożyła albumy tak, jak przedtem i ruszyła na korytarz, a potem - na trzecie piętro.

14.
Lupin obudził się około ósmej. Wstał cicho, starając się nie budzić Severusa, który spał twardo na sąsiednim łóżku. Musiał naprawdę mieć dość, bo pamiętało się przecież ze szkoły, że wystarczyło postawić stopę w dormitorium Slytherinu, a Snape natychmiast się zrywał. A teraz leżał skulony nieruchomo pod kołdrą, dziwnie nieformalny i dziwnie zwyczajny. Całe to jego wieczne przedstawienie, fruwanie na wampirzym płaszczu, sarkazm, wyniosłość, nieskazitelne ubranie i zarzucanie tłustymi włosami, wszystko to kompletnie znikało i zostawał tylko bardzo zmęczony, w sumie zupełnie normalny facet.
Ciekawe, jak dużo z siebie odgrywamy dzień w dzień, pomyślał Lupin, wsuwając stopy w rozdeptane sandały i sięgając po szatę. Wszyscy się zgrywamy niemożebnie.
Poszedł do łazienki, gdzie szybko umył się i ubrał, ogolił się (małe, przydatne zaklęcie, którego ojciec uczył cię jak wiązania krawatów*; swoiste pasowanie na mężczyznę) i wyruszył na poszukiwanie Tonks. Jej pokój był otwarty i pusty, pościel na łóżku pieniła się burzliwie, a w drzwiach leżał bezładny kłąb zawierający ręcznik i piżamę. Z tego wszystkiego Remus wywnioskował, że należy się udać na dół, do kuchni. Zszedł więc po schodach, i gdy był w połowie piętra, Tonks zawołała do niego gdzieś z wyższych kondygnacji. Zatrzymał się i popatrzył w górę.
- Czekaj! – rozległo się z góry i Tonks, tym razem z jakimiś takimi bardziej loczkami, zbiegła do niego jakby się paliło. Ucałowała go serdecznie w policzek na przywitanie (co czasami robiła, ale czego nigdy nie sposób było przewidzieć).
- Cześć, Remus. Jak się spało? – spytała. – Bo ja się znów obudziłam o skrzaciej godzinie.
- Widzę, widzę. Ja też już mam dosyć – powiedział. – A Severus jeszcze śpi, nie budziłem go. Nikt nie doceni możliwości pospania sobie rano tak, jak nauczyciel.
- Jasne – Tonks zniżyła głos, bo mijali właśnie portret pani Black. – A wyleczyłeś mu twarz?
- Ee, to był drobiazg, sam sobie to zagoił – powiedział Remus, pomijając dyskretnym milczeniem dość denerwującą wymianę zdań, jaką mieli poprzedniej nocy z Severusem na temat opatrywania. A także i to, że następnie przez dobre pół godziny pomagał kąśliwemu jak giez Severusowi doprowadzić się do jakiegoś znośnego stanu. Ostatecznie, w tamtej potyczce Severus był jeden na siedmiu. Chyba tylko siła woli trzymała go na nogach tak długo w noc.
Najciekawszą (jeśli można tak powiedzieć) klątwę, wstrętny, trujący liszaj, rzuciła Bellatrix, oczywiście. Trzeba jej było przyznać, że była naprawdę znakomita – w swoistym znaczeniu. Wiadomo było, że jeśli unikać przede wszystkim Niewybaczalnych, to na pomniejsze klątwy w ogóle nie zwraca się uwagi. Sam by tak zrobił. Kiedy to jednak powiedział wczoraj na głos, Severus poinformował go jadowicie, że nie prosił o głaskanie po główce. No nic, na razie nie jest źle, dajmy facetowi pospać.
Dawało to całkiem spore szanse na miły poranek.
Kiedy znaleźli się w kuchni i rozpalili w piecu, zrobiło mu się raźniej. Tonks za to była jakaś zamyślona i poważna. Zapytał ją o to nad herbatą.
- Byłam znowu w bibliotece – powiedziała z wahaniem. – Oglądałam zdjęcia. Było tam parę osób... mama, ciotki, Syriusz, Snape, nawet ty... Tak sobie myślałam. Strasznie biedne są dzieci w takim świecie, wiesz? Może to bardzo kobiecy sposób patrzenia, za bardzo, ale im się należało coś więcej niż koronki i sztywne fotki. Myślałam też o tym, że trzeba mieć cholerny charakter, żeby się z tego wyrwać. Ale jak się nie wyrwiesz, to przepadłeś.
- Tak też mówił Syriusz – powiedział Remus cicho. – I się wyrwał.
- Dobrze zrobił – powiedziała Tonks z zawziętością. – Popatrz na Bellatrix, na Malfoya. Sądząc ze zdjęć, fajne, inteligentne dzieci, wesołe, myślące. I co się z nimi stało? Zrobili z nich morderców.
- Widzę, że jesteś wyznawczynią teorii tabula rasa – zauważył Remus z namysłem.
- To było coś z filozofii, pamiętam – powiedziała podejrzliwie. – Skoro mówisz, że właśnie tego jestem wyznawczynią, to pewnie masz rację. Ale powiedz, przecież to ma sens. Nie dam sobie wmówić, że te miłe panienki, ci grzeczni chłopcy od urodzenia mieli jakieś odchyły.
- Niezupełnie się zgadzam. Musisz mieć coś w sobie, żeby się zwrócić ku Czarnej Magii -
- No wiesz – powiedziała powoli. – A taki Regulus Black?
- Myślisz, że on to zrobił wbrew sobie? – zawahał się Remus i zaczął kroić chleb. – Sądzę, że nie. On to sobie tylko inaczej wyobraził i przegrał w konfrontacji z rzeczywistością. Może myślał, że Śmierciożercy to taki klub dla rozsądnie myślących dżentelmenów, którzy osobiście nie brudzą sobie rąk.
- A skąd wiesz? – Tonks wzruszyła ramionami. – Nie wiesz. Po mojemu to ta rodzina miała na niego za duży wpływ. Dał się ukierunkować i potem już szło taką koleiną.
- Niezupełnie się zgadzam – powtórzył Remus. – Ale na pewno dom taki, jak ten i jemu podobne, to nie jest dobre miejsce dla dzieci. W porównaniu z takimi rodzicami jak twoi czy moi, na pewno.
Uśmiechnęli się do siebie porozumiewawczo, Tonks pokroiła boczek i wrzuciła na patelnię, parząc się oczywiście w rękę. On zalał herbatę wrzątkiem i pokroił cytrynę.
Kiedy tak razem pracowali, tknęło go to jak ukłucie szpilką: złapał się na tym, że przygotowując głupie śniadanie miał wrażenie niesamowitej harmonii i spokoju – kompletnie nieusprawiedliwione w obecności tej śmiesznej i niezręcznej jak źrebak czarownicy, której znów chleb upadł na podłogę masłem do dołu.
Zabawne.
Nie była ani wyjątkowo błyskotliwa, ani szczególnie piękna. Wesoła, niegłupia i pełna wdzięku, tak. Intensywna. Nie pogadałoby się z nią o książkach, może o czytadłach, nie dzieliłoby się z nią naukowej pasji, ale człowiek miał niezachwianą pewność, że w jej obecności będzie mu dobrze. Że nawet, jeśli kogoś nie zrozumie, to z zainteresowaniem wysłucha. Taka była otwarta i ciekawa świata. A przede wszystkim miała dobre serce i to się zaraz czuło. Jakby nie istniało dla niej słowo “obojętny”. Taki rozpalony węgielek.
Uśmiechnął się znów.
- I co – zagadnął – długo oglądałaś te zdjęcia?
Tonks zaczerwieniła się.
- Niee – powiedziała z ociąganiem. – Ale potem poszłam jeszcze... na trzecie piętro.
- Na wieżę? – spytał ostro, ostrzej niż chciał.
- Tak... Nie gniewaj się, chciałam się sama przekonać, że to wszystko bzdura.
- No i co, przekonałaś się? – zapytał, czując jak harmonia i spokój znikają jak zdmuchnięte.
- Rzuciłam kamienie jeszcze raz – powiedziała Tonks niechętnie. – I na siedemnastce wypadł czarny kamień. A reszta pusta.
Lupin zagryzł wargi. To była głupota, przesądy i bzdury, a przecież –
- Tonks, kochanie, jesteś tam? – odezwał się naraz głos i złote piórko zatańczyło przed bladą twarzą dziewczyny. Po chwili w powietrzu zmaterializowała się głowa Molly Weasley, która wyglądała na zaniepokojoną i nerwową.
- Cześć, Molly – powiedziała Tonks serdecznie. – Co tam? Jakie wieści?
- Śliczna fryzurka, Tonks. Ja niestety służbowo. Mam wiadomości od Dumbledore’a – Molly zerknęła przez ramię na jakąś niewidoczną dla nich patelnię, od której dobiegało zachęcające skwierczenie. – Pamiętacie, że zmarł w szpitalu ten sędzia, który prowadził sprawę Malfoya?
- Tak, tej samej nocy, kiedy zwiałam do Hogwartu – potwierdziła Tonks. – I co?
- Dumbledore ustalił, że wszystkie materiały dowodowe i notatki służbowe, no wszystko, było na pewno w gabinecie Smitha w Magistracie w Hogsmeade. Mieli to skopiować i przedstawić Czarosądowi przed rozprawą. No i spłonęło. Z magicznej analizy pogorzeliska wynika, że były tam dokumenty zabezpieczone magicznym hasłem “rozprawa Malfoya”.
- Malfoy... – powiedział Lupin cicho. – No tak. Co teraz?
- Wiemy też, jak Narcissa doprowadziła do uwolnienia Lucjusza. Nic subtelnego. Brak dowodów, podważanie wiarygodności świadków, pieniądze i wpływy. Zeznała, że mąż zachowywał się nieswojo przez kilka tygodni przed incydentem – Molly zmarszczyła nos wzgardliwie, recytując tę informację. – Opisała też objawy, które wskazują na Imperiusa. To w uproszczeniu. Arthur jest na siebie wściekły, bo Smith pytał go kiedyś, czy by nie sprawdził w tych papierach szczegółów związanych z jakimiś mugolami. I gdyby nie jakieś głupie puchnące smoczki w Leeds, mielibyśmy teraz w ręku przynajmniej część.
Jej mina wskazywała, że Arthur Weasley nie był jedyną osobą, którą ten fakt rozwścieczał.
- Jak tam Harry? – spytała szybko Tonks. – Co z nim?
- Nie denerwuj mnie nawet – odparła Molly ponuro. – Jak usłyszałam... Kiedy Dumbledore nam powiedział... Fatalna sytuacja. Okropnie nie w porę, prawda? Akurat teraz, kiedy informacje są nam tak potrzebne! Oczywiście, gdyby ktoś mnie posłuchał i nie informował dzieci o wszystkim jak leci...
- Nawet do rymu – westchnął Lupin. – Rozmawiałaś z którymś z nich?
- Z Ronem – powiedziała krótko Molly, z czego można było wyciągnąć wniosek, że rozmowa była zwięzła i druzgocąca.
- Ron w sumie uratował co się dało z sytuacji – zauważyła Tonks. – Mogło być gorzej.
- Wszyscy moi chłopcy mają mocne głowy, po ojcu – powiedziała surowo pani Weasley. – Założę się, że to właśnie Ron wymyślił tę całą idiotyczną eskapadę.
- Obawiam się, że raczej Harry – powiedział Remus. – Od wczoraj się zastanawiam, kto właściwie powinien był się nim porządnie zająć i wciąż mi wychodzi, że ja.
- Nie wygaduj głupot – mruknęła Molly. – Chłopak jest pod taką presją od samego początku, że już dawno czekaliśmy z Arthurem, kiedy się coś takiego zdarzy. No a Harry wiedział zawsze więcej, niż powinien. A wyście wszyscy, ważni mężczyźni, dokładali mu jeszcze.
- Chcieliśmy go traktować poważnie. Jaki by nie był dziecinny, spoczywa na nim odpowiedzialność i mnie przynajmniej zależało, żeby mu udzielić wszelkich informacji, które mu pomogą – Lupin splótł nerwowo palce i popatrzył na obie kobiety.
Tonks obgryzała właśnie skórkę u lewego kciuka z wyrazem głębokiego namysłu na poważnej twarzy.
- Harry to kochane, dobre dziecko – powiedziała stanowczo Molly – ale to jeszcze dziecko. Nawet bardziej, niż Ron. Nie oczekuj po nim, Remus, zachowania dorosłego. Weź sobie przemyśl, w jakich warunkach Harry się wychowywał. A dopiero potem oceniaj, na ile mógł dojrzeć do pewnych rzeczy. Wczoraj wieczorem się okazało, jak dojrzale sobie poczyna z informacjami, które mogą kogoś posłać na śmierć.
Te słowa padły w okropną, ciężką ciszę, której przez chwilę nie umiało przerwać żadne z nich. W końcu Tonks podniosła głowę, jakby chciała coś powiedzieć. Ale w tej samej chwili poderwała się na równe nogi i wskazując na słup czarnego dymu unoszący się tuż za panią Weasley, wrzasnęła:
- Pali ci się patelnia, Molly!
- Och! To przeklęte zaklęcie pochłaniające zapachy! Rozłączam się, dobrze? Do trzystu czerwonych kapturków!
Głowa Molly rozmyła się w powietrzu, a wraz z nią – owalny obrazek z kuchni w Norze ozdobiony dymem z patelni. Zostali sami.
- Cóż – powiedział po chwili Remus. – Skoro mamy ciężkie czasy, to tym bardziej trzeba zjeść śniadanie i dostarczyć organizmowi trochę tych tam... Koralii.
- Kalorii – poprawiła go Tonks. – Mugole o niczym innym nie mówią tylko o kaloriach. Wiem, bo tata ma telewizor.
- Niech będą kalorie – zgodził się Lupin. – W każdym razie, energia nam się przyda.
Zjedli to nieszczęsne śniadanie, gadając sobie z dobrze udawaną beztroską, jakby nikt nie zginął, nikt nie uciekał, jakby nie spłonęła żadna poczta i jakby żaden zdemaskowany szpieg nie spał w tej chwili na piętrze...
Zresztą, nie spał już – kiedy skończyli śniadanie i zrobili sobie po drugiej herbacie, na schodach rozległy się ciche, szybkie kroki i po chwili Severus stanął w drzwiach, ubrany w te swoje niepokalane czernie, jak zwykle ponury.
- Dzień dobry – powiedział oschle. – Widzę, że już jedliście.
- Tak – powiedziała Tonks i klepnęła go życzliwie w ramię. – Czekalibyśmy na ciebie, ale pomyśleliśmy, że będziesz spał do południa, czy coś. Zasłużyłeś sobie w końcu na trochę odpoczynku.
- Już wystarczy – mruknął Snape i skinął głową nieznacznie do Lupina.
- Chcesz herbaty? – Tonks posłała w jego kierunku imbryk i kubek, które wyhamowały dosłownie parę centymetrów przed nieuchronną katastrofą, na skraju stołu. Snape usiadł, znów skinął głową i nalał sobie pełny kubek Earl Greya.
- Jak się czujesz? – spytał Lupin ostrożnie. – Mam nadzieję...
- Dobrze – Snape wypił parę łyków, gapiąc się w stół.
- Ukroić ci chleba? – spróbowała Tonks.
- Potem sobie wezmę – usłyszała oschłą odpowiedź. Wymienili więc z Remusem spojrzenia oznaczające, że lepiej się nie narażać, i wrócili do swojej herbatki. Ale rozmowa coś się nie kleiła i wkrótce Tonks zniecierpliwiła się nieco.
- Remus, powiedz – zagadnęła. – Nie mogłabym kopnąć się na trochę do Nory albo do mamy? Zwariuję tutaj w końcu.
- Wykluczone – odezwał się niespodziewanie Snape. – Ani mi się waż.
- Bo co? – spytała niegrzecznie. Była na niego trochę zła za tę ponurą atmosferę, jaką roztaczał wokół siebie.
- Bo twoje urocze ciotki tylko czekają, aż się pojawisz w którymś z tych miejsc – warknął. – Widziałaś je obie w akcji? Nie. A ja widziałem. I wiem, że sama nie dasz im rady.
- Tak? – Tonks zaplotła ręce wojowniczo i pociągnęła nosem. – Jeśli się nie mylę, wczoraj dałeś sobie radę z siódemką tych przyjemniaczków, w tym moich ciotek, i jakoś ci się nic strasznego nie stało.
Snape spojrzał na nią, mrużąc oczy.
- Widać gołym okiem, że jesteś z Gryffindoru – powiedział sucho. – Dla twojej wiadomości, Tonks, bynajmniej nie dałem sobie sam rady z siódemką przyjemniaczków. Raczej przeciwnie. Dumbledore i McGonagall przylecieli na czas, żebym uszedł z życiem. A Dumbledore, jak wiesz, to zupełnie osobna bajka.
- Zupełnie osobna... – powtórzyła Tonks powoli. – To znaczy, że…
- To znaczy, że nigdzie się nie wybierasz – wyjaśnił ironicznie Snape. – A jeśli tak bardzo chcesz się bić ze Śmierciożercą, to służę. Jest tu, o ile pamiętam, stosowna sala.
- Bywałeś tu przedtem? – spytał Lupin nagle.
- Owszem – odparł Snape sztywno. – Jeszcze jako dziecko, z rodzicami.
- Widziałam cię na zdjęciu z pikniku na wyspie Man – powiedziała Tonks mimochodem, wciąż przetrawiając nieoczekiwane zeznania Snape’a na temat poprzedniej nocy.
- Są tu jakieś zdjęcia, których Black nie wyrzucił? – spytał Snape bez zainteresowania. – Bardzo możliwe.
- Fajne z ciebie było dziecko – ciągnęła z roztargnieniem Tonks.
Lewa brew Snape’a powędrowała do góry.
- Dość... odosobniony pogląd – skomentował oschle.
- I strasznie jesteś podobny do ojca. Zastanawiałam się nawet, czy jakbyś miał syna, to znowu byłoby tak samo – dodała Tonks, rysując palcem po rozsypanym cukrze.
Snape wyprostował się.
- Moja wizja przyszłości jest tak p r e c y z y j n a, że gdybym miał dzieci, udusiłbym je natychmiast** – powiedział sztywno. Lupin uśmiechnął się, rozpoznając cytat, i zarobił w ten prosty sposób na pełne uznania uniesienie brwi Snape’a. Ale Tonks, zatopiona w zupełnie innych myślach, nie zwróciła na to najmniejszej uwagi. Nawet zresztą, gdyby zwróciła, marne były szanse, żeby znała tę akurat książkę.
- To znaczy, że uważasz, że jesteś brzydki, czy że byłbyś złym ojcem? – spytała nieuważnie, a potem, zanim Snape zdołał ochłonąć z intelektualnego porażenia, dodała to, co ją aktualnie nurtowało. – Czy ty chciałeś powiedzieć, że poza tą pamiątką od Harry’ego jeszcze ci ktoś dołożył? Czy trzeba ci jakoś pomóc?
- Nie twój przeklęty interes. Odczep się ode mnie wreszcie, z łaski swojej – podsumował obie wypowiedzi Snape i łyknął dla kurażu potężny haust herbaty.
- Severusie – zaprotestował Remus. – Tonks nie miała nic złego na myśli.
Snape wzruszył ramionami i nieco zbyt głośno odstawił pusty kubek na stół.
- Być może – powiedział powątpiewająco. – Czy pokażecie mi ten gabinet eliksirów? Mógłbym sprawdzić, czy coś tam jeszcze nadaje się do użytku.
Lupin skinął głową.
- Zjedz coś, potem tam pójdziemy.
- Nie jestem głodny – mruknął Snape. – Jeśli ty skończyłeś, to będę zobowiązany...
Lupin znów pokiwał głową, wypijając swoją herbatę do końca.
- Dobra, idziemy. To na pierwszym piętrze, za jednym z tych arrasów z wężami. Aż dziwne, że tam nie byłeś...
- Dzieci rzadko prowadza się do ukrytych komnat.
Podnieśli się i wyszli z kuchni, pozostawiając Tonks samą za stołem.
Odprowadzała ich wzrokiem do samych drzwi, a potem z westchnieniem zabrała się za sprzątanie. Co było jedną z tych rzeczy, które Remus robił o niebo lepiej i z mniejszymi stratami.


* Przy czym jestem zdania, że najbardziej czarodziejski okres w modzie męskiej to ostatnie dekady wieku XVIII i wiek XIX (zob. np. Ewa Szyller, “Historyczny rozwój form odzieży”, s. 82-126), zwłaszcza styl angielski, i w ówczesnym rozumieniu piszę “krawat”.
** Moja wizja przyszłości jest tak precyzyjna, że gdybym miał dzieci, udusiłbym je natychmiast – Emil Cioran, “O niedogodności narodzin”. Jestem przekonana, że Cioran jest ulubionym myślicielem Snape’a. A już tę książkę SS mógłby mieć przy łóżku i czytywać do poduszki.

15.
Wieczorem wciąż nie było żadnych wiadomości od Dumbledore’a – ani w ogóle od nikogo. Snape spędził cały dzień zamknięty w gabinecie eliksirów, konsekwentnie odmawiając przyłączenia się do nich, czegokolwiek by nie robili. Schodząc na kolację zajrzeli do niego i zaproponowali, żeby z nimi zjadł, ale spotkała ich łatwa do przewidzenia odmowa. Robili więc przez godzinę grzanki nad ogniem, popijając również wino, którego spore zapasy znajdowały się w płytkiej piwniczce na tyłach kuchni. Zrobiło im się całkiem wesoło, zagrali więc jeszcze w eksplodującego durnia i w pokera na orzechy. Remus znacznie się odprężył, a nawet opowiedział parę niezłych dowcipów.
- Popatrz, jaki fajny wieczór – powiedziała Tonks impulsywnie. – Nawet tu mi się z tobą dobrze gada. Szkoda, że nie możemy się kopnąć do jakiejś miłej knajpki i wydać tam po pół wypłaty.
- Szkoda – odparł nieco sztywno Remus i Tonks ugryzła się w język. A tak już było dobrze!
- Wiesz co – powiedziała ze złością – to cholernie niesprawiedliwe, że tak masz. Byłbyś takim świetnym aurorem. Albo nauczycielem. Albo naukowcem. Albo… Wiesz, o co mi chodzi. Że mógłbyś...
- Hej – mruknął Lupin niechętnie. – Wiem. Wiem. Ale nie ma sensu nad tym wydziwiać. Nie jest tak znowu fatalnie. A może się kiedyś coś zmieni. Syriusz... Syriusz zostawił mi nieco forsy. Teraz oszczędzam na mieszkaniu. Może znów załapię się na jakąś ochronę albo korektę, coś w ten deseń. Bywało gorzej.
- Przepraszam, że zaczęłam o tym mówić – szepnęła Tonks. – To tylko... Przepraszam. Tak cię lubię, tak ci dobrze życzę, że te moje życzenia mi się w głowie mieszają z rzeczywistością. Dlatego tak chlapnęłam.
Remus roześmiał się.
- Kochana Tonks – powiedział serdecznie. – Nic się nie martw. To zupełnie jak z rozbijaniem filiżanek i upuszczaniem grzanek do pieca. Byłbym koszmarnym zgredem, jakbym się czepiał. Nie da się na ciebie złościć, wiesz?
- Naprawdę? – ucieszyła się Tonks. – To dobrze. Prędzej bym się wystawiła cioci Belli, niż świadomie sprawiła ci przykrość.
- Przecież wiem – Remus pochylił się ku niej z chytrym uśmieszkiem. – Zwłaszcza, że jak cię znam – nie miałabyś nic przeciwko naparzance z ciocią. Wciąż nie wyrównałyście rachunków.
Zaśmiali się; Lupin zajrzał do butelki.
- Pusta – powiedział. – Oj, poszaleliśmy, a tu po dziesiątej.
- Idziemy na górę?
- Idziemy.
- To wiesz – zaproponowała Tonks – może zaniesiemy parę kanapek do Snape’a.
- Wepchnie ci je do gardła – ostrzegł Remus. – Ale można zanieść, najwyżej będzie okazja do pojedynku.
Chichocząc i uspokajając się nawzajem, wyszli z kuchni i wdrapali się na piętro. Odsunęli arras przestawiający dwa splecione węże i zapukali do ukrytych za nim drzwi.
- Proszę – odezwał się ostry głos.
Gabinet eliksirów był niewielką, mroczną komnatą o dwóch wysokich oknach. Oświetlały go zielonkawym światłem liczne żeliwne lampy z mlecznymi kloszami. Pośrodku stał długi stół, zaś prawie wszystkie ściany zabudowane były oszklonymi szafami pełnymi pudełek i puszek, butelek, kociołków, fiolek, szklanych i metalowych pałeczek, pipetek, palników, chochelek, miarek, kolb, miseczek, szklanych płytek i odważników.
Snape stał przy stole zastawionym pojemnikami i naczyniami. Zaskakującym elementem wyposażenia był oparty o jedną z szaf obraz przedstawiający cztery roznegliżowane kobiety w źle podrobionym stylu Rosettiego. Jedna z kobiet wygięła się uwodzicielsko w jego stronę, prezentując namalowany z rozmachem półnagi dekolt i Mistrz Eliksirów obrócił obraz do szafy z wyrazem oburzenia na twarzy. Następnie odwrócił się na pięcie w stronę przybyszów.
- Coś się stało? – spytał poirytowanym głosem. – Czy przyszliście tylko przeszkadzać?
- Gdybym wiedziała, że spędzasz czas w gronie zachwyconych kobiet, nigdy bym tu nie wtargnęła. Przynieśliśmy ci kolację – zachichotała Tonks – i nie chcę słyszeć twoich zwykłych kawałków, że nie jesteś głodny.
- Nie wiesz, że żywię się wyłącznie krwią swoich ofiar? – mruknął sarkastycznie Snape. – Potter cię o tym nie poinformował?
- Ojej, dobra – Tonks położyła talerz wyładowany kanapkami na wysokim stołku, a dzbanek z herbatą na wolnym skrawku stołu. – Następnym razem załatwię ci świeżutkie niemowlę, a na razie masz zjeść to.
- Zobaczymy – odparł Snape zerkając na nią z mimowolnym rozbawieniem.
- A nad czym pracujesz? – zainteresował się Lupin. – Wciąż segregujesz te składniki?
- Skąd. To mi zajęło trzy godziny. Za to znalazłem przepis na formułę, która powoduje, że normalne obrazy zamieniają się w nieruchome, mugolskie. Opracował ją podobno Caravaggio – wyjaśnił Snape z niezadowoleniem. – Zdumiewające, że nigdy o niej nie słyszałem.
- Zaraz – wtrąciła Tonks z nadzieją. – Czy to oznacza, że... Że moglibyśmy pozbyć się tej okropnej baby, pani Black?
- Jeśli formuła zadziała, co właśnie sprawdzam na tym tutaj kiczu – Snape skinął głową w kierunku obrazu pod szafką. – Dajcie mi jeszcze z godzinę, może pół, i mogę to na niej przetestować jeszcze dziś, jeżeli macie ochotę.
- Jasne, że mamy! Choć podejrzewam, że pani Black nie podda się bez walki – uśmiechnął się Lupin. – A przynajmniej, nie bez wrzasku.
- Jestem dość odporny na wrzaski – wzruszył ramionami Snape. – Ostatecznie uczę w szkole.
Pochylił się z powrotem nad zwojem pergaminu rozpostartym na drewnianym pulpicie, dając tym samym jasno do zrozumienia, że towarzystwo nie jest mu potrzebne, więc Tonks pociągnęła Lupina za rękaw i wyszli z gabinetu na korytarz.
Przystanęli na podeście schodów i Lupin uśmiechnął się znowu. Tonks przekrzywiła głowę.
- Ty się zawsze uśmiechasz – zauważyła. – Czasami nawet wtedy, kiedy nie masz na to ochoty. Albo jak nie wiesz, co masz powiedzieć. Dlaczego?
- Tak robię? – Remus zamrugał z zakłopotaniem. – Możliwe. Zawsze mi się wydaje, że... że jak się uśmiechnę, to coś się polepszy. Nie wiem, czy mnie rozumiesz. Albo przynajmniej – że się nie pogorszy.
Tonks zerknęła na niego z ukosa.
- Wiesz – powiedziała powoli. – Ty to jesteś naprawdę niesamowity.
- Zawstydzasz mnie – uśmiechnął się. – Co będziemy teraz robić? Bo ja bym w kuchni zaczekał na ten eksperyment z panią Black.
- Chcesz, to skoczę po albumy i pokażę ci te zdjęcia, które dziś rano oglądałam – zaproponowała.
- Czy ja wiem? – zawahał się. – Może już dość tego grzebania w przeszłości, co? I tak już za często to robię.
- Może i tak – Tonks zadygotała lekko i otuliła się swoim swetrem. – Zimno.
Przyspieszyli kroku i wkrótce znaleźli się z powrotem w kuchni. W piecu wciąż żarzyły się węgle, całe pomieszczenie było ciepłe i rozświetlone pomarańczowymi błyskami z paleniska. Usiedli na drewnianych zydlach i zgodnie dorzucili do pieca parę kawałów węgla i drewno dla podsycenia ognia. Płomyki strzeliły z żaru i zaczęły lizać wysuszone, bukowe szczapy. Siedzieli tak obok siebie całkiem długo, w milczącym porozumieniu. Płomienie trzaskały i tańczyły po całym piecu, liżąc dno żeliwnego czajnika lewitującego nad samym środkiem paleniska, zegar tykał, i choć nie działo się nic więcej, Lupin miał wrażenie, że uczestniczy w czymś bardzo ważnym.
- Lubię ogień – powiedziała Tonks banalnie, lecz impulsywnie. Wyciągnęła ręce do płomieni. Remus zerknął na nią kątem oka. Jakoś bardziej widoczna była ta impulsywność, niż banalność. Czy to kwestia kobiecości w ogóle, zastanowił się, czy sama Tonks jakoś tak działa, że różne zwykłe słowa, oczywiste reakcje i stereotypowe sytuacje w jej wykonaniu tchną ciepłem, radością życia, krzepkim realizmem? Jak ona to robiła? Przecież się bała, mówiła o tym wiele razy – ostatnio. Przecież przeżywała wahania, dawała się ponieść wyobraźni i miewała straszne sny, ewidentny przejaw wrażliwości na nastroje. A przecież wciąż było w niej – w jej zachowaniu, w jej mowie, nawet w niezręcznych ruchach – coś stabilnego, prawdziwego, radośnie oczekującego, co będzie dalej, uważnego i czujnego.
Nikt z nich – może poza młodymi Weasleyami – nie miał w sobie tyle entuzjazmu do życia, co ona. Już nie.
- Nie zmieniaj się, Tonks – powiedział w końcu głośno.
Obróciła się do niego, zaskoczona.
- Dlaczego? – zapytała. – Mama mi od niemowlęctwa kołki ciosała na głowie, żebym się zmieniła. A poza tym, chyba na tym to polega? Na zmienianiu się?
- Co polega na zmienianiu się? – spytał Lupin. – Gorzknienie, osamotnienie?
- Myślałam raczej o... o stawaniu się. Rozwijaniu – powiedziała Tonks, nagle jakby zaniepokojona. – Wiesz, ja jestem trochę może niedojrzała na swój wiek. Snape miał rację mówiąc o nieopierzonych aurorkach...
- Jeśli zaczniesz brać serio jego wszystkie impertynencje...
- Nie, nie. W każdym razie, wiem, że mam kupę roboty przed sobą. Całe życie mi się wydaje masą roboty, jeśli wybaczysz mi ten banał.
- Każdy banał ci wybaczę – zaśmiał się. – Myślałem o tym, że fajny jest ten twój entuzjazm, po prostu.
- A. Entuzjazm – odparła Tonks unosząc brwi. – To jedna z tych rzeczy, które mama kazała mi zwykle trzymać w karbach.
- Nie bez słuszności – odezwał się od wejścia głos Snape’a. Odwrócili się do niego oboje, identycznym ruchem: nie było słychać, kiedy przyszedł. Stał w drzwiach, trzymając w ręku połyskującą kolbę pełną jasnoróżowej pianki, która – sądząc z jego miny – pachniała czymś obrzydliwym.
- Przyszedłem tu, bo nie chciałem zaczynać eksmisji nie uprzedzając was – powiedział obojętnie, ale jego oczy zalśniły niebezpiecznie odbiciem czerwonych i żółtych płomyków. – Jeśli macie ochotę popatrzeć, eliksir jest gotowy.
- No pewnie! – zawołała Tonks entuzjastycznie i zrywając się wtrąciła niechcący pogrzebacz do pieca.
Lupin pokiwał głową z uśmiechem, a Snape – z politowaniem. Obaj jednocześnie wyciągnęli różdżki – Lupin spostrzegł to i schował swoją – Snape mruknął zaklęcie i pogrzebacz wylądował z powrotem przy ścianie.
- O, dziękuję – powiedziała Tonks, zawstydzona. – I przepraszam.
- Nic się nie stało – pospieszył z zapewnieniem Lupin (Snape wzruszył ramionami) i wyszli po schodkach w górę, do hollu, kierując się w stronę osłoniętego zasłonami portretu pani Black.
Ale tam ku swojemu zdumieniu, usłyszeli, że zza zasłon dobiegają ściszone głosy. Lupin uniósł rękę, wstrzymując pozostałych. Zastygli w bezruchu, nasłuchując.
- ...bezwartościowych, bezczelnych zdrajców... – szemrał zrzędliwy głosik – ...Ale to nic, to nic, że To musiał sobie przybić uszy do ściany i przytrzasnąć stopę drzwiczkami od pieca, z pewnością warto było, warto. Jeszcze będzie musiał pobić się patelnią po głowie. Ale warto. Nie zasługują na nic lepszego. Moja pani będzie tu wkrótce najważniejsza, honorowana, czczona, tak będzie.
- Co on gada? To? – wyszeptała bezgłośnie Tonks, oglądając się ze zmarszczonymi brwiami na Lupina.
Lupin pobladł. Obejrzał się na Snape’a, którego wolna dłoń powędrowała właśnie do wewnętrznej kieszeni szaty a palce drugiej zacisnęły się na szyjce kolby z różową pianką. Mistrz Eliksirów skinął głową, pokazując, że wszystko co trzeba ma w pogotowiu.
Lupin zrobił kilka zdecydowanych kroków ku zasłonie i zdarł ją brutalnie wraz z półokrągłym karniszem.
Portret pani Black, zaskoczony, nie zareagował w pierwszej chwili. Stojący przed nim skrzat skulił się, ale jego blade oczy połyskiwały złośliwą uciechą.
- Co tu robisz, To? – spytała Tonks ostro, stając tuż obok Lupina. – Co ty do diabła knujesz?
- To nie knuje nigdy, nie – zaskomlał skrzat, co dziwnie kontrastowało z triumfalnym wyrazem jego pomarszczonej twarzy. – To rozmawiał ze swoją panią, ze swoją jaśnie panią Black. Tylko rozmawiał.
- Słyszeliśmy tę rozmowę – powiedziała Tonks surowo. – O czym mówiłeś? Dlaczego musiałeś przybić sobie uszy do ściany? Czyżbyś złamał któryś z moich zakazów? Mów!
- To nie łamie zakazów – wymamrotał To, powiewając uszami, w istocie wystrzępionymi na końcach. – To służy, tak jest, tylko służy.
- Pytanie, komu – mruknęła Tonks. – No cóż, na pewno więcej rozmów z panią Black nie będzie. Wiesz, Snape, myślę, że to dobry moment, żeby zabrać się do roboty.
Snape skinął głową i podszedł do obrazu.
- Co oni robią? – zaskrzeczał To, a portret pani Black jakby wrócił do życia. Obrzydliwa wiedźma nadęła się jak ropucha, wzięła się pod boki i zaczęła wrzeszczeć straszliwie, jakby ktoś podrzynał jej gardło.
- Co robią? – powtórzył skrzat, patrząc na Snape’a i na szklane naczynie w jego ręku. – Co robią mojej pani, zdrajcy, zdrajcy, jedli przy jej stole, rozmawiała z nimi, kochała ich jak własne dzieci, a oni?...
Wrzask pani Black przybrał na sile i dało się w nim słyszeć wreszcie jakieś konkretne słowa:
- Śmiecie ohydne, potwory, wyrodki, czarcie pomioty, półludzie, szlamy!!!
To rzucił się na obraz z rozpostartymi ramionami.
- Nie tkną portretu mojej pani! – zaskowyczał.
Snape sięgnął do kieszeni po miękką ściereczkę i wylał na nią odrobinę różowej piany, marszcząc nos. Sięgnął nad głową skrzata i dotknął ściereczką wijących się sznurów korali i powiewających szat pani Black. W miejscu, które przetarł eliksirem, wszystko zamarło w bezruchu. Pani Black spojrzała na to miejsce i jej wrzaski urwały się na chwilę. Spojrzała na Snape’a z niedowierzaniem. A potem umknęła na dół obrazu, kuląc się za swoim skrzatem i drąc się, jakby obdzierano ją żywcem ze skóry. Snape wzruszył ramionami i znów zanurzył ściereczkę w eliksirze.
- Tyyyyyy!!! – wrzeszczała pani Black. – TYYY! Zdrajca! Zdrajca! Syn takiego ojca! Tak cię wychowała ta twoja żałosna matka! Dziedzic takiego nazwiska! Jak śmiecie! Jak śmiesz! Podła szumowino! Gdyby nie ta twoja urocza twarz, byłabym pewna, że nie jesteś synem swojego ojca, tylko jakiegoś szlamowatego wyskrobka, na jakiego zasługiwała twoja matka! Zdrajcaaa! Jeszcze się z tobą policzymy! Jeszcze wam pokażemy! Zdrajca! Śmieć! Wyrodek! Wszyscyście są wyrodki!
Snape nic sobie nie robił z jej krzyków; spokojnie i pewnie przecierał pianką portret miejsce po miejscu, nie przejmując się na razie dolną jego częścią i rozpłaszczonym na niej To. Kawałek po kawałku, obraz przestawał się poruszać, ptaki za namalowanym oknem zastygały w powietrzu, zasłony zamierały w bezruchu, namalowany zegar zatrzymał się raptownie. W końcu już tylko jedna trzecia płótna na dole, gdzie wciąż miotał się skrzat, pozostała nie potraktowana pianką. Kuliła się tam wciąż pani Black, nie przestając krzyczeć i pomstować.
Tonks podparła się pod boki i przekrzywiła głowę.
- Nie ucieknie na inny portret? – spytała.
- Raczej nie – pokręcił głową Lupin, który stał obok niej, trzymając różdżkę w pogotowiu. – Kiedy próbowaliśmy się jej pozbyć z S-Syriuszem, udało nam się przynajmniej odciąć ją od pozostałych obrazów. Zresztą, został tu już tylko Phileas Nigellus i kilka pejzaży... ee.... i te nimfy. Syriusz uważał, że są zabawne.
Snape nie był już w stanie sięgnąć niżej, bo skrzat wymachiwał rękami jak wiatrak, podskakiwał, skowyczał i usiłował kopać i gryźć.
- Odsuń się – powiedziała ostro Tonks.
- Nie!!! – wrzasnął skrzat i oczywiście natychmiast zaczął walić głową o ścianę.
- Boże – mruknęła Tonks. – Zrobi sobie krzywdę. Czy nie można by go jakoś uspokoić?
- Nie zaklęciem – powiedział Lupin.
- Wieeem – Tonks cmoknęła z niezadowoleniem.
- Spokojnie, odciągnę go – powiedział Snape z obrzydzeniem.
- Panicz Snape nie zrobi tego, nie zrobi! – załkał skrzat. – Panicz tego nie zrobi, To musi bronić swojej pani! Panicz może zabić To, ale nie zabroni mu jej bronić! Jeśli panicz lubi zabić, to niech zabije, ale niech nie zabiera To od niej!
- Zabij go, zabij!!! – wrzasnęła zjadliwie pani Black. – Nie zrobi ci to różnicy, prawda? Jeden mniej, jeden więcej, jedno życie wte albo wewte! Zamorduj go, dawno już nie miałeś kogo podręczyć! Morderca! Morderca! Zdrajca! Morderca!
Snape zbladł i zatrzymał się na mgnienie oka, co dało skrzatowi sposobność, by uchwycić się ram obrazu jeszcze bardziej kurczowo.
- Milcz, To – powiedziała Tonks stanowczo. – Oboje jesteście nienormalni, ty i twoja wstrętna wiedźma. Oczywiście, że to bzdury, nikt nie ma zamiaru cię zabijać. Odsuń się, skrzacie.
Jej głos był pewny i spokojny – całkiem profesjonalny – ale wewnątrz wszystko się w niej trzęsło.
Bo jakoś nigdy jeszcze nie przyszło jej do głowy zadać sobie pytanie, co Snape robił dla Voldemorta.
I czy kiedykolwiek kogoś zabił. Albo skrzywdził. Albo torturował. Pewnie tak.
Nierealne, tępe uczucie kompletnej dezorientacji i lęku ogarnęło ją teraz, kiedy patrzyła z pozornym chłodem na scenę przy obrazie.
A pani Black pojęła, że uderzyła w czuły punkt.
- Mordercaaaaa! – wrzeszczała teraz bez przestanku, dziko i wściekle.
W tym momencie Lupin, stojący dotąd tylko w bezruchu i marszczący brwi, wystąpił parę kroków naprzód.
- Dosyć – powiedział ostro. Stanął obok Snape’a, schylił się i złapał To za wątłe ramiona. – Nie bij się ze mną, To, bo nic ci z tego nie przyjdzie. Odsuń się od tego obrazu, albo będę cię musiał unieruchomić. Tak wolisz? Proszę bardzo.
Wystarczyła chwila wściekłego oporu skrzata i kilka zdumiewająco spokojnych ruchów Remusa, żeby mała, chuda postać znieruchomiała w stalowym chwycie czarodzieja. Skrzat darł się wprawdzie i próbował gryźć, ale niewiele mógł zdziałać. Tonks zerknęła z podziwem na Lupina – któż by się spodziewał, że ten chudy, mizerny facet ma takie żelazne mięśnie! Skrzaty w końcu nie były słabeuszami, a wściekłe skrzaty – tym bardziej.
Snape tymczasem przyklęknął na podłodze i znów zwilżył szmatkę eliksirem. Pani Black nie przestawała wywrzaskiwać coraz gorzej brzmiących przekleństw, oskarżeń i epitetów. Snape jednak wciąż tym samym, starannym ruchem przejeżdżał ściereczką przez wykręcającą się na wszystkie strony namalowaną czarownicę. Unieruchomił w ten sposób prawie cały portret, aż w końcu namalowana na nim wiedźma uspokoiła się – mogła zresztą ruszać już tylko głową, wciśniętą w najniższy róg obrazu, bez dalszej możliwości ucieczki.
- Strasznie to... bezwzględne – szepnęła Tonks. – Wiem, że to konieczne, ale... ale okropne, no nie?
- Zapomniałaś, że jestem bezwzględnym mordercą – powiedział Snape oschle.
- Pożałujesz tego, Severusie – powiedziała pani Black niespodziewanie cicho i groźnie. – Ty i twoi kompani. Będziesz gorzko żałował, że się urodziłeś. Wszyscy będziecie. Przysięgam.
Snape wzruszył ramionami. Pacnął eliksirem w jej głowę, beznamiętnie wtarł piankę w farbę.
- Przeklinam was!!! – wrzasnęła jeszcze pani Black rozdzierającym głosem, a potem zamilkła na zawsze; tylko jej oczy wpatrywały się w nich zatrzymanym na wieki spojrzeniem, pełnym najczystszej nienawiści.
Lupin puścił To, który natychmiast rzucił się do portretu i zaczął okrywać go mokrymi i głośnymi pocałunkami.
- Moja pani, moja biedna pani! – skomlał.
Snape wstał, rozprostował się i starannie zakręcił kolbę z eliksirem. Wyciągnął różdżkę i wymruczał zaklęcie, które spaliło zużytą ściereczkę na garstkę jedwabistego pyłu.
- ...Moja biedna, biedna pani! – zawył skrzat i nagle umilkł, jakby nasłuchując czegoś, czego żadne z nich nie mogło wysłyszeć w świdrującej ciszy.
Na jego zrozpaczonej, rozwścieczonej twarzyczce niespodziewanie wykwitł ten sam, co wcześniej, wyraz ponurej satysfakcji. Uśmiechnął się złośliwie, spojrzał na nich i jego oczy błysnęły obłąkanym blaskiem.
- Krzywdziciele mojej pani nie pozostaną długo żywi – wysyczał. – Wywróżyły im to kamienie, tak, wywróżyły. To wie, co ma robić.
A potem, zupełnie niespodziewanie, rzucił się ku schodom wiodącym na górę.

16.
Wszyscy troje bez namysłu ruszyli za uciekającym skrzatem, zaś Tonks zawołała “stój!”.
To zatrzymał się na piętrze, ale trwało to tylko chwilę. Jakby coś się w nim rozregulowało; obejrzał się na nich i zaśmiał się okropnym, nieprzyjemnym, starczym śmieszkiem.
- To nie może, nie może się zatrzymać! – zawołał. – Nie zatrzyma go nic!
Zaklęcia, wiążące go z dziedzicami majątku Blacków, wciąż jakoś działały – kiedy skrzat ruszył znów pod górę, biegł bijąc się pięściami po głowie. Ale wyglądało na to, że istotnie coś potężniejszego – coś naprawdę niezwykłego – każe mu sprzeciwiać się poleceniom Tonks. Snape był z nich najszybszy – i nigdy nie wyglądał bardziej wampirycznie, niż teraz, kiedy biegł z rozwianym płaszczem i powiewającymi połami surduta, z różdżką w jednej dłoni i flakonem eliksiru w drugiej. Tonks i Lupin deptali mu niemal po piętach, ale To – zupełnie niezrozumiałym sposobem – nie dał się im wszystkim wyprzedzić. Pędził na trzecie piętro. Kiedy się tam znaleźli, w korytarzu panowała cisza i pustka.
- Gdzież on się podział? – mruknął Snape i odstawił kolbę na stolik, rozglądając się podejrzliwie.
- Lustro na końcu – zdyszanym głosem powiedziała Tonks, zatrzymując się obok niego. – Popchnij je ręką.
- Myślisz, że tam poszedł? – spytał Lupin; w jego głosie pobrzmiewał niepokój.
- Jestem tego pewna – wycedziła Tonks przez zęby, ruszając w kierunku lustra. – To miejsce jest zbyt... złe... niegodziwe... żeby nie tam miały się dziać niegodziwe rzeczy.
- Można sprawdzić – Snape podążył za nią i pchnął zaśniedziałą ramę.
Wielka, kryształowa tafla uchyliła się, ukazując mroczne przejście.
- Pójdę pierwszy – powiedział stanowczo Lupin i pierwszy przelazł przez ramę. Z wyciągniętą różdżką, nie zapalając na razie światła, postąpił krok naprzód. Wbiegli po schodach, nie starając się nawet o zachowanie ciszy. Na drugim zakręcie w nozdrza uderzył ich zapach gryzącego dymu i Snape zatrzymał się.
- Dym cisowy – powiedział półgłosem. – Uwaga.
Lupin skinął głową, zapominając, że nie mogą go zobaczyć w ciemności.
- Czy to... Czy ten dym służy do wzywania demonów? – zapytała Tonks.
- Nie tylko – mruknął Lupin, biorąc następny zakręt. – Bardziej prozaicznie, służy również do otwierania wrót śmierci. Że też mi to do głowy nie przyszło, naprawdę. Co za idiota ze mnie!
- Co tam jest? – spytał Snape. – Trumna jakaś, szkielet?
- Mumia z Fryzji – powiedział Lupin wbiegając na ostatnią kondygnację schodów. Z sali wróżb dochodziło tu już słabe, białe światło.
- Wrota śmierci to portal zamknięty po obu stronach czymś... martwym, tak? – spytała Tonks biegnąc za Lupinem.
- Tak – powiedział Snape tuż zza jej ramienia. – Otwiera się go paląc o północy po obu stronach przejścia cis, drzewo śmierci.
Ramię przy ramieniu stanęli w drzwiach sali wróżb, rozświetlonej biało-niebieską poświatą. Pierwsze, co zobaczyli, to był To, zwinięty w kłębek się przed jedną z wnęk. Między nim a stojącą we wnęce mumią płonął jęzor niebieskawego ognia.
- Zgasić to! – zawołał Lupin i pierwszy podbiegł do płomienia z wyciągniętą różdżką. Odtrącił skulonego skrzata; tuż obok niego już-już miał rzucić zaklęcie Snape, kiedy nagle zegar stojący gdzieś w ciemności spowijającej komnatę zaczął uroczyście wybijać północ.
Płomień rozbłysnął jaśniej i wyżej, obaj czarodzieje cofnęli się, a za ich plecami To zaśmiał się cokolwiek obłąkańczo. Mumia we wnęce zupełnie bez ostrzeżenia (a także bez dźwięku) po prostu rozsypała się w proch. A ściana we wnęce zaczęła nagle pękać i kruszyć się, co przywiodło Tonks na myśl wejście do komnat Snape’a w Hogwarcie. Zanim jednak zaczęła się nad tym zastanawiać, ściana rozpadła się i zamiast, jak można by się spodziewać, ukazać jesienne, nocne niebo ujawniła ciemne przejście, na końcu którego płonęło w oddali niebieskawe wrzeciono ognia.
- Szlag – mruknął Lupin. – Obrzydliwi nekromanci.
Tymczasem (przy nieprzerwanym akompaniamencie nawiedzonego rechotu To) jakieś sylwetki przesłoniły oddalony ogień i echo pospiesznych kroków rozległo się w przejściu.
Zegar skończył wybijać północ i w komnacie zaległa cisza, przerywana tylko trzaskaniem ognia i zbliżającym się tupotem nóg. Ktokolwiek nadchodził, nie był sam.
- Idziemy stąd – powiedział nagle Snape, jakby rozbudzony z chwilowego zdumionego odrętwienia. – Nie ma sensu stać tutaj, jeśli na dole jest wąskie przejście i będzie nam łatwiej ich dosięgnąć.
- Tylko tylu, ilu będzie trzeba – Lupin zwrócił się ku wyjściu. – Tylu, żeby ich zatrzymać. Nie będziemy zgrywali bohaterów, trzeba nawiewać do wyjścia i się deportować.
Śmiech To zabrzmiał głośniej niż dotąd.
- Pożałują, pożałują wszystkiego! – wychrypiał. – Będą żałowali, że się urodzili, tak powiedziała moja biedna pani.
- Biegiem – rzuciła Tonks i rzuciła się ku schodom.
Zbiegli w dół jak na skrzydłach i oddychając ciężko zasunęli za sobą lustro.
- To nie jest żadna przeszkoda – powiedziała Tonks. – Przystawmy to czymś. Szafą, czymkolwiek.
W mgnieniu oka przelewitowali przed lustro masywną, oszkloną gablotę, w której przed akcją Syriusza stały na srebrnych stojaczkach rodzinne medale. Wzmocnili zamknięcie paroma zaklęciami, Tonks wygasiła wszystkie światła, a Lupin w skupieniu wyhodował gablotce macki, które wczepiły się w ścianę kurczowo, jak przedtem To w portret pani Black.
Gdzieś za ścianą zadudniły kroki – ktoś zbiegał po schodach, nawoływał.
- ...dzieś tu... wyjście... – odezwał się nieco zduszony głos, na który wszyscy we troje, gotowi już do biegu, z wyciągniętymi różdżkami, wstrzymali na chwilę oddech.
- ...bciej, Bella – ponaglił inny. Czyjeś niecierpliwe pięści zabębniły w ścianę, gablota zatrzęsła się.
Snape uśmiechnął się złowrogo.
- A niech nas gonią – mruknęła Tonks, wyraźnie czując, jak jej serce wali w przyspieszonym rytmie. – Snape.
- Słucham – powiedział szorstko.
- Osłaniaj nas, to ostatnia chwila, żeby dać znać, że mamy kłopoty. Remus, ty do Weasleyów. A potem wiejemy.
Lupin skinął głową. Tonks rzuciła szybko zaklęcie, wyszeptała “Dumbledore” do złocistego piórka.
- Tak, Tonks? – odezwał się w powietrzu zaniepokojony głos Dumbledore’a, podczas gdy Arthur Weasley zaspanym głosem meldował się Remusowi.
Ale w tym samym momencie rozległ się trzask i z gablotki posypały się drzazgi; Lupin i Tonks odskoczyli, Snape wzmocnił blokadę. Kilka głośniejszych trzasków – i jedna ze ścianek gablotki fuknęła żółtym płomieniem rozsiewając zapach spalonej politury.
- Połączenie się przerwało, cholera – wściekła się szeptem Tonks, chwytając mocniej za różdżkę.
- Może się zorientują, że – zaczął Remus, ale już nie skończył. Po ostatniej serii trzasków dzielny mebel dał w końcu za wygraną i w ciemniejszym, niż reszta korytarza, otworze coś się poruszyło.
- Drętwota! – zawołał Snape i uskoczył w bok. Odskoczyła też Tonks, wpadając na niego w ciemności. Dobrze zrobili usuwając się, bo już po chwili w ścianę za miejscem gdzie poprzednio stali, uderzył strumień srebrzystych strzał. Usłyszeli, jak z drugiej strony Lupin uderza zaklęciem w kogoś, kto właśnie zaczynał mówić “lumos”. Potem przez chwilę nic się nie poruszyło. A potem od strony otworu w ścianie odezwał się głos, który sprawił, że Tonks zadrżała. Ręka Snape’a spoczęła ostrzegawczo na jej ramieniu i Tonks zakryła dłonią usta.
- Wiemy, że tu jesteście. Co za cudownie dobrana garsteczka robactwa – powiedziała Bellatrix Lestrange, pogodnym, zrelaksowanym głosem. – Witaj, siostrzeniczko. Miło mi cię będzie znów przeszkolić. Osobiście nie mam nic przeciwko tobie, mimo, że jesteś córką tej poetycznej niedojdy, mojej siostry. Wydajesz się być do rzeczy dziewczyną. Gdybyś tylko nie była po niewłaściwej stronie, można by było dojść z tobą do ładu. No trudno, będę musiała tym razem cię wy-e-li-mi-no-wać. Wilkołaku – ciągnęła. – Czarny Pan tylekroć proponował ci przyjaźń, którą ty odrzuciłeś tyle razy, że święty by stracił cierpliwość. Czarny Pan też ją w końcu stracił, jeśli pojmujesz mój żarcik.
Tonks przymknęła oczy. No tak. Wilkołak. Bestia. Wymarzony sługa czarnych mocy. Remus. Który nigdy nie uległ pokusie. Nawet nie mając szans na nic lepszego po drugiej stronie... Wilkołak.... Jasna cholera... Obietnica wy-e-li-mi-no-wa-nia jakoś jej nie wzruszyła, ale ta informacja...
Tymczasem Bellatrix mówiła dalej:
- A ty, Snape, masz ostatnią szansę. Czarny Pan w swojej łaskawości pozwolił mi dać ci wybór. Jeżeli ich zostawisz, nie zostaniesz zabity. Ale jeśli będziesz na tyle głupi, żeby odmówić, Czarny Pan osobiście położy kres twojemu nędznemu życiu, i będzie to na pewno widowiskowa śmierć.
Snape nie odezwał się ani słowem, ale Tonks poczuła, że jego dłoń na jej ramieniu drgnęła nieznacznie.
- Jak będzie, Snape? – ponagliła go drwiąco Bellatrix. – Decydujesz się? Nie macie szans, jest nas całkiem sporo.
- Pathe mathos* – powiedział inny, jakby znajomy głos. – Boi się, że znów mu przywęglisz bebechy.
- Co ty mi tu po łacinie gadasz, Malfoy – żachnął się jeszcze inny głos. – Daj jakieś światło.
- Tak, i oberwij pierwszy zaklęciem – warknął Lucjusz Malfoy. – Nie spieszy mi się. Poza tym, to była greka.
- Dobrze – powiedziała Bellatrix. – Myślę, że można ten brak odzewu uznać za brak zgody. Ktokolwiek capnie tego zdrajcę, natychmiast wraca z nim do Czarnego Pana. Naprawdę, Snape, nie wiem, czy bardziej mnie złości, że okazałeś się zdrajcą, czy że idiotą. A tamtą dwójkę zabić.
Coś chrupnęło – jakby ktoś nadepnął obcasem na szklany złom zbitego lustra. Od strony Lupina znów pomknęła czerwona smuga Drętwoty, ale ktokolwiek wyszedł z otworu w ścianie, uchylił się w porę i posłał fioletowe iskry wprost w miejsce, gdzie Lupina na szczęście już nie było.
Przez długą chwilę cisza była taka, jakby w domu Blacków nie było ani jednej żywej istoty.
Tonks pomyślała, że jest tak, jakby w ogóle nie istniał świat, tylko jej własne, bijące szybko serce i cichy oddech Snape’a tuż za nią.
I wtedy ktoś zapalił wszystkie lampy.

* Pathe mathos – z gr. “cierpienie jest nauczycielem”, Ajschylos.

17.
Światło było ostre, białe. Ostrzejsze niż kiedykolwiek widywano w tym domu.
Severus Snape zamrugał. Jeszcze nie zdążył uruchomić w myślach jakiejś strategii, a już jego lewa dłoń z różdżką jakby sama z siebie puściła Drętwotę prosto w wąski otwór w ścianie, gdzie stała Bellatrix.
Ona jednak jeszcze szybciej skoczyła naprzód, a zaklęcie walnęło w mur, z którego posypał się tynk – nienaturalnie wyraźny dźwięk pyłu spadającego na potłuczone szkło i chrzęst gruzu. Obróciła się na pięcie (Snape z niesmakiem zarejestrował jej absurdalnie wysokie obcasy) i zanim gruz i kurz przy dziurze opadł, puściła snop białego światła wprost na Tonks.
Snape odskoczył, Tonks zresztą również – natomiast Lupin, zwyczajem wszystkich mężczyzn Gryffindoru, rzucił się szczupakiem ratować damę. W rezultacie zderzył się z Malfoyem, który właśnie wyskakiwał na korytarz, nawet w tych okolicznościach nie zapominając o efektownym łopocie płaszcza. Tonks tymczasem wykazała się refleksem i wrzasnęła NOX! – i światła znowu zgasły. A potem się zapaliły. Znów zgasły, zapaliły się – Drętwota, Petrificus, kilka ognistych żmij, Expelliarmus – i zgasły. Od tej pory co i rusz ktoś na zmianę wykrzykiwał LUX!* i NOX!, co było doprawdy – – coś chrupnęło pod butem Snape’a i zorientował się z obrzydzeniem, że to najstarsza ze skrzacich główek. Oryginalny, cholera, pocisk.
Lupin całkiem po mugolsku wyhamował Malfoya przeraźliwie celnym ciosem kolana – i korzystając z tego, że Lucjusz poleciał wprost na przejście, przez które gramolił się Walden MacNair – INFLAMMATA! Trzask zaklęć, zduszone przekleństwa.
Niech to diabli, na pewno idą wprost z przyjęcia u Malfoya. Miało trwać do niedzieli; rozrywkę sobie z nas robią... Niedoczekanie.
Snape był zdecydowany nie dopuścić do siebie nikogo. Nie pozwalał sobie nawet na najmniejszą myśl o tym, co by go czekało, gdyby znalazł się teraz przed obliczem Czarnego Pana i – uskok, jakiś okropny skowyt, znów zapłonęły światła – bo Avada Kedavra była zdecydowanie zbyt optymistycznym, zbyt miłosiernym zakończeniem takiego hipotetycznego spotkania. Najbardziej prawdopodobne – nie, nie teraz, nie myśleć o tym - - Drętwota! Gwizd niebieskawych gwiazd tuż nad głową, Boże, krzyk Tonks, ogłuszający trzask spadającej balustrady.
Po lewej Bellatrix. Lupin zawahał się – rany boskie, może ją jeszcze w rękę pocałuje! Snape bez ceregieli wyrżnął wiedźmę dobrze odmierzonym Verbero**, zachwiała się. Tonks z rozbiegu dołożyła wachlarzem świetlnych pręg... Malfoy! Tonks potoczyła się po posadzce, ostry, triumfalny krzyk Bellatrix.
- Nox – warknął, odskakując w prawo, przeleciały obok dwa wirujące świetlne dyski, rozbłysk, tupot nóg, ktoś znów przelazł przez dziurę, ruch wrzącego powietrza w ostatniej chwili ostrzegł Snape’a przed nadlatującą Drętwotą, twarz Ruthyna uśmiechniętego paskudnie, Drętwota, Verbero.
Zorientował się, że jest tuż przy schodach, na krawędzi podestu – szlag, w ciemności o mało nie poleciał w dół, nie było już balustra... - - tuż przed nim pojawił się Lupin, za którego plecami Bellatrix –
- Avada Kedavra! – zawyła i Severus miał dokładnie ułamek sekundy, żeby pchnąć Lupina w przód.
Zwalili się obaj na schody; Snape wyrżnął potylicą o listwę boazerii i usłyszał, jak Lupin klnie.
- WSTAWAĆ! – jakby znikąd pojawiła się przy nich Tonks. Podała rękę wilkołakowi, waląc na oślep zaklęciami. Pod ich osłoną Snape, wciąż widząc gwiazdy przed oczami, stoczył się na półpiętro i jeszcze z przysiadu trzasnął solidarnie gdzieś w górę, w głąb korytarza trzeciego piętra, gdzie rozlegały się znajome głosy:
- Hu hu! Polowanie na szczury! – rżała chyba Parkinson – LUX!
- MacNair, k...a, podnieś się, sflaczały ku...
- Ta mała żmijka to ładna? Może jej nie zabijać od razu?
- Za nimi, idioto! AAAAA!
Światło rozbłysło dokładnie w chwili, kiedy wszyscy troje zbiegli już na drugie piętro. Tonks była bardzo blada. Rozbiła sobie dolną wargę, ale jej oczy lśniły ogniem niemal tak szalonym, jak obłąkane wejrzenie Bellatrix.
- Fajnie się bijesz, Remus – powiedziała zdyszana. – NOX! Jak porąbany.
Lupin w odpowiedzi ryknął Expelliarmus! – bo właśnie między nimi a kolejną kondygnacją schodów wylądował Lucjusz Malfoy. Lucjusz uchylił się, odskoczył na bok i zaklęcie Tonks również chybiło; strumień niebieskawych iskier podpalił płat tapety zwisający tuż nad głową Snape’a, tupot nóg na schodach, huk kandelabru roztrzaskującego się gdzieś na parterze. Tonks wskoczyła na chwiejącą się balustradę niższych schodów i balansując na niej – światło! Cholera, zaklęcie rozorało jej ramię, Retineo***, psia mać, Retineo.
Malfoy za to zachwiał się i przy wtórze ohydnych przekleństw zatoczył się na ścianę, trzymając się za ucho, krew bryznęła na tapetę jak florencki wzór.
Obłąkany wrzask – Bellatrix – Crucioooo! Snape wrzasnął, impet zaklęcia cisnął nim na podłogę korytarza, przez chwilę upiorny ból eksplodował w całym jego ciele i ustał równie raptownie - - To na odsiecz pospieszył Lupin, który teraz kaskaderskim półpiruetem zeskakiwał ze schodów z powrotem na piętro.
Snape podniósł się, dysząc ciężko i spluwając krwią, a już po chwili wyczarowanym pospiesznie lodowym sztyletem cisnął prosto w ramię Ruthyna, który przydusił do ściany Tonks. Nox, nox, wymamrotał, biegnąc niezgrabnie do schodów i w duchu obrzucając Blacka (zas..nej pamięci) obelgami za genialny pomysł obłożenia domu na Grimmauld Place barierą antyteleportacyjną. Można było choć deportację stąd zostawić – Bellatrix!...
Wyskoczyła na nich jak pajac z pudełka, wstrętny, wyschnięty trup w tej czarnej, obcisłej sukni, jej oczy omalże jarzyły się w mroku nawiedzonym światłem, żmija – Tonks biegnąc rozharatała jej policzek paznokciami, czarna krew ściekała po białej twarzy, tupot nóg, wrzaski, czyjś nienormalny śmiech – zorientował się, że to on sam się śmieje i zamilkł.
Pierwsze piętro.
- AAAAAAAAAAAAA! – któraś Inflammata podpaliła szatę kogoś, kto stał niżej na schodach odcinając im drogę na parter. Ktokolwiek to był, tarzał się teraz, skowycząc, po podłodze. Malfoy – cholera by go wzięła, skoczył... Znów jasno. EXPELLIARMUS! Różdżka Lucjusza pięknym łukiem poszybowała przez powietrze i Lupin złamał ją, chmura magicznego blasku, wściekły krzyk Malfoya, dwaj Rookwoodowie – stary i młody – jednocześnie chlasnęli zaklęciami. Lupin odchylił się w tył, na szacie na piersi rozkwitła mu czerwona pręga, jęknął. Tuż koło skroni Snape’a przefrunęła kula płomieni, smród spalonych włosów, coś chlasnęło go po ramieniu i boku. Błogosławiony płaszcz!... Cholera, Bellatrix, upiorna, szczerząca zęby, ciemno, schrypnięty krzyk, schody stanęły w ogniu, cofać się!
Pobiegli wzdłuż korytarza, zakręt, arras.
- Za nimi!
Lupin wychylił się zza rogu: rozbłysk, wycie, urwane nagle, jakby ktoś udławił się własnym językiem, a może krwią, wściekły wrzask, tupot nóg.
- Jak tam wejdziemy, to już się nie wydostaniemy – warknął Snape, widząc, jak Tonks otwiera drzwi do gabinetu eliksirów. – Okna to tylko iluzje.
- Już są na schodach – Tonks obejrzała się na Lupina, który przez ścianę magicznego ognia ciskał zaklęciami. – Snape, ty w bok. Do sypialni. I skacz. Tam jest okno. Leć po pomoc.
- Takiego – warknął. – Skacz ty.
Ale żadne z nich nie skoczyło, bo ściana ognia pękła z hukiem, a magiczny sztylet świsnął w powietrzu, raniąc Tonks w brzuch.
- Powierzchowne – jęknęła, zginając się wpół. Snape chwycił ją za ramiona i popchnął do gabinetu eliksirów. Lupin krzyknął, zerwał się do biegu, światło, cholerne światło, chwilę później zatrzaskiwali już za sobą ciężkie drzwi gabinetu.
Dobiegł ich z zewnątrz tupot nóg, napastnicy zatrzymali się przed drzwiami, najwyraźniej dyskutując półgłosem, czy to jakaś pułapka. Snape rozejrzał się dziko po zastawionym składnikami i przyrządami stole. Tonks mamrotała zaklęcie gojące; ręce miała dokumentnie upaprane krwią, a Lupin, spojrzawszy tylko na dziewczynę niespokojnie, rzucił się barykadować wejście.
- Lupin – Snape znalazł wreszcie buteleczkę, która stała na blacie między słojami pełnymi jakichś kamieni.
- Tak? – wilkołak odwrócił głowę tak nagle, że Snape zadrżał mimo woli.
- Trzymaj to. Wiesz, co to jest.
Gdzieś na zewnątrz ktoś krzyknął, odpowiedział mu gwar głosów.
- Wiem – Lupin lewą ręką złapał rzuconą mu buteleczkę w locie. – Dziękuję. Nie zapomnę ci tego.
- Krwawisz – odpowiedział sucho Snape, ignorując podziękowanie.
- Ty też – Lupin zakończył zaklęcie i kucnął przy Tonks.
- Pomoc – szepnęła, podnosząc głowę. – Póki czas. Dumbledore...
W tym momencie ściana w miejscu, gdzie były drzwi, eksplodowała.
- NOX, wychrypiał Snape i chwycił Tonks za rękę; miała śliską i lepką dłoń: usłyszał gdzieś po prawej nowy jęk Lupina i jeszcze czyjś – na wpół uduszony ceglanym pyłem znów nie rozpoznał własnego głosu. Trzymając ich oboje, w zamieszaniu i wrzawie wyrwał do przodu. Lupin upadł na kolana, Snape wlókł go przez chwilę, zanim wilkołak jakoś się pozbierał. Za chwilę z kolei oni podtrzymali go, kiedy potknął się o kogoś, kto chwycił za jego pelerynę -
Rozdzieranie materiału, zduszony wrzask, szybciej do cholery, ktoś wychynął zza rogu i Lupin zaklęciem Dzikich Gwoździ zmasakrował temu komuś twarz, skowyt i przekleństwa, biegli, schody zawalone, dym, skok w dół, ktoś zauważył, świetlne pociski bijące pod stopy, cios jakimś zaklęciem w plecy, bieg w ciemności, boli, do drzwi, Tonks zatoczyła się na Lupina --
- Nie tak szybko, skarbeczki – między nimi a drzwiami wyrosła nagle postać czarniejsza niż mrok.
- Odsuń się, Lestrange – powiedział Snape, usiłując nadać swojemu głosowi chłodne brzmienie.
- Chyba zwariowałeś – roześmiała się. – Albo jesteś po prostu głupi. Nawet sama dałabym sobie z wami radę.
Lupin objął mocno Tonks, która wydawała się półprzytomna; zwieszając się na ramieniu mężczyzny ściskała tylko kurczowo różdżkę.
- Zostaw ją, wilkołaku, i powalcz ze mną. Jej los i tak jest przesądzony. A ja uwielbiam zabijać Gryfonów w pojedynku, choć Black był doprawdy zbyt łatwym przeciwnikiem. Umrzecie nareszcie – powiedziała Bellatrix. Lupin milczał, a jeżeli zrobił jakikolwiek ruch, nie było tego widać.
Snape odwrócił się błyskawicznie i posłał parę zaklęć w stronę, z której ktoś nadbiegał. W blasku płonących strzał mignęła mu na chwilę twarz Lupina i była to twarz straszna: blada, ściągnięta, bezwzględna.
Bellatrix cofnęła się odruchowo o krok, ktoś krzyknął, skoczył na parter, rozbłysk zaklęcia, Snape uchylił się, płat tapety fuknął płomieniem i zgasł. A Lupin nawet się nie poruszył.
- Być może umrzemy – powiedział cicho, ale Snape na dźwięk tego głosu zamarł na chwilę w pół zaklęcia. – Ale ty zdechniesz jak bydlę. Bo nie zasługujesz na ludzką śmierć.
- Ładnie powiedziane – zadrwiła Bellatrix, wywijając swobodnie młynka różdżką. – Co mi zrobisz, z tą małą uwieszoną na szyi? Chciałabym to zobaczyć.
- Ach, tak ? – powiedział Lupin lodowato. – Jak sobie życzysz.
Następne sekundy wydawały się rozegrać jakoś zupełnie poza czasem. Snape miał nawet wrażenie, że jego zaklęcie w zwolnionym tempie uderza w Silasa Ruthyna i przygważdża go do ściany, że Malfoy odpowiada jakimś szczególnie powolnym Crucio, a jego głos dobiega jak ze studni. Lupin nie zrobił prawie nic, wiedźma nawet nie dostrzegła w pierwszej chwili, że się poruszył. Ale kiedy się zorientowała, było już za późno. Jego różdżka zakreśliła w powietrzu spokojny, oszczędny, nieskończenie niespieszny, świetlisty łuk, ale gdy ten gest się dopełnił, Bellatrix Lestrange osunęła się na kolana z bezgranicznie zdziwionym, wściekłym wyrazem twarzy i gardłem poderżniętym od ucha do ucha.

*Lux, -cis – (łac.) światło, jasność, blask, ale też zbawienie, sława i chwała. Wybrałam to, nie Lumos, bo Lumos najwyraźniej zapala się na czubku różdżki, a w mojej opinii musi istnieć zaklęcie, które posyła światło do istniejących a zgaszonych lamp i innych takich. Różdżkami się bili.
**Verbero, 1. – (łac.) uderzać, trafiać, bić, boleśnie dotykać; ciekawostka - jako rzeczownik – “często bity” lub “zasługujący na bicie” 
***Retineo, -tinui, -tentum – (łac.) wstrzymać, powściągać, powstrzymywać, t. w zwrocie “sanguinis profluvium retinere” (zatrzymywać upływ krwi). Tak sobie skróciłam, licentia poetica.


18.
Drzwi skrzypnęły cichuteńko – ot, tak, że w domu nr 12 przy Grimmauld Place mogło się zdawać, że dźwięk dochodził z ulicy. Ale zaraz potem – gdyby ktoś nasłuchiwał – do mrocznego hallu wsunęły się jakieś ciemne postaci w płaszczach, z których ostatnia delikatnie przymknęła drzwi.
Przez chwilę panowała zupełna cisza i ciemność, ale po jakimś czasie rozległo się chrupnięcie szkła czy czegoś takiego pod ciężkim butem. Natychmiast skierowały się w tę stronę dwa światełka.
- Uff, to ty, Bill – wymamrotał głos spod drzwi.
- A mówiłem, skanować podłogę przed sobą – burknął inny głos. – Podstawowe zasady bezpieczeństwa...
- Ćśś...
Znów przez czas jakiś było zupełnie cicho. A potem skrzypnęły schody i czyjś spokojny głos powiedział głośno:
- Lux.
Wszystkie lampy w hallu i na schodach zabłysły nieprzyjemnym, zielonkawym światłem, ujawniając pozostałych sześciu mężczyzn i trzy kobiety, stojących w dziwnych pozach z różdżkami w rękach w różnych punktach pomieszczenia. Na samych schodach, tuż przed miejscem, gdzie zawaliły się wyższe stopnie, stał zaś sprawca tego objawienia, czyli Albus Dumbledore.
Hall przedstawiał obraz nędzy i rozpaczy. Zawsze było to miejsce ponure i zaniedbane, ale od jakiegoś czasu – względnie czyste. Teraz natomiast podłogę pokrywały jakieś potłuczone naczynia i szkło, na środku leżał kandelabr, szczątki balustrady i kilka sztuk połamanych mebli, tapety nosiły ślady licznych zaklęć ogniowych, a wszystko było tu i ówdzie pokropione wielce znaczącymi rdzawymi plamami.
- Wydaje mi się, że nie ma tu nikogo – powiedział Dumbledore.
- Nie zaszkodzi przeszukać dom dokładnie – zwróciła mu półgłosem uwagę Minerwa McGonagall. – Nie ruszajcie niczego.
- Dobra, dobra – mruknął Moody. – Nie będzie to proste, kwiatku. Ciepło tu musiało być. Weasley... Ee... Arthurze, sprawdzimy najpierw kuchnię.
- Pamiętajcie, ostrożnie – przypomniał Dumbledore. – Poppy będzie ze mną. Gdybyście znaleźli kogoś, kto potrzebuje pomocy, dajcie nam znać.
Wymruczał zaklęcie i popalone, połamane schody ze stęknięciem wróciły na swoje miejsca. Ruszył pod górę, a za nim pozostali, rozglądając się ostrożnie.
Kiedy jednak zeszli się z powrotem na dół, po minach wszystkich było widać, że właściwie nie dowiedzieli się niczego. Stosunkowo najwięcej do powiedzenia miała McGonagall.
- Byłam na trzecim piętrze – oświadczyła. – Jest dziura w ścianie, jakieś drzazgi, coś się też paliło. W dziurze są schody na wieżę, gdzie znalazłam nieżywego skrzata, tego całego To, i także ślady ognia. To wszystko.
- W kuchni jeszcze jest żar – zameldował Moody. – Sprawdziliśmy wszystko bardzo dokładnie.
- Nawet odpływ ze zlewu – Arthur Weasley wymownie wzniósł oczy do sufitu. – I komin.
- W bibliotece też chyba coś się paliło – powiedział Kingsley Shacklebolt. – Ktoś w porę ugasił książki.
- Sypialnie są puste – dodała Poppy. – Łazienki, wszystko. W jednej wszystko jest rozgrzebane, ale to nic dziwnego, jeśli spała tam Tonks...
Zamilkła.
- Wołaliście ich? – upewnił się Bill, który obejrzał dom z zewnątrz i też nic nie znalazł.
- Skądże – mruknęła sarkastycznie McGonagall. – Wcale. Nie odpowiadają też na próby nawiązania zwykłego kontaktu.
- Czy przeszukaliście wszystkie ukryte miejsca, o których kiedykolwiek słyszeliście?
Fred i George kiwnęli głowami.
- Salę pojedynków...
- ...i tajną alkowę...
- ...i w piwnicy te ruchome komórki, wszystko.
- A pracownia eliksirów? – spytała Molly i zapadła cisza. Wszyscy popatrzyli na nią ze zdziwieniem.
- To tu jest też pracownia eliksirów? – zdumiał się Kingsley.
- Nie dalej jak wczoraj wieczorem łączyłam się z Tonks. Zapytałam, gdzie panowie, i odpowiedziała mi, że Remus poszedł po wino, a Snape siedzi w pracowni eliksirów.
- Ba! Gdybyśmy wiedzieli... – powiedział Fred. – Gdzie to jest?
- Nie mam pojęcia – oświadczyła jego matka. – Na pierwszym piętrze, w każdym razie.
Bill poderwał się ze schodka.
- Oblecę dom jeszcze raz – oświadczył. – I zajrzę uważniej w okna. A wy się rozpatrzcie po tym piętrze.
Alastor Moody westchnął.
- Robimy tyle hałasu, że gdyby żyli i gdzieś tu się ukrywali, to już dawno byliby z nami – powiedział.
- Nie mów tak – powiedziała ostro McGonagall. – Nawet jeśli ich tu nie znajdziemy, nie uwierzę, że nie żyją, dopóki nie zobaczę ich martwych.
Energicznym krokiem pomaszerowała po schodach i ruszyła wzdłuż galerii, machając różdżką i mrucząc Alohomora. Shacklebolt pobiegł za nią, odsuwając zaklęciem meble i zaglądając za gobeliny i obrazy.
- Jest! – zawołał w końcu triumfalnie, odsuwając zawieszony na długim karniszu arras z wężami. Za arrasem znajdowały się resztki futryny i druga już dziura w ścianie, za którą ziała ciemność.
Dubledore był tam niemal natychmiast, za nim stłoczyła się reszta.
W pomieszczeniu za drzwiami panował mrok. Od okna padał tylko słaby i daleki poblask ulicznych lamp; połyskiwały niewyraźnie rżnięte szybki jakichś mebli, naczynia, flaszeczki.
- Lumos – powiedział Dumbledore i na końcu jego różdżki rozbłysło kuliste światło.
W jego poświacie zobaczyli wielki, czarny blat, z którego, jakby zgarnięte połą płaszcza, pospadały różne narzędzia, szkło laboratoryjne i składniki eliksirów. Blat wyglądał jak katafalk, a wrażenie to brało się głównie stąd, że leżało na nim kilka ciemnych, podłużnych kształtów, które musiały być czyimiś ciałami.
Wszyscy zatrzymali się o parę kroków od stołu, razem, jak na rozkaz. Nikt poza Dumbledore’em nie odważył się podejść bliżej. Stali jak zaczarowani, obawiając się niemal głośniej odetchnąć.
- Bellatrix. Nie żyje. Ma podcięte gardło – powiedział cicho Dumbledore, podchodząc do najbliższego z leżących ciał i odgarniając czarne włosy z bladej, wykrzywionej nienawiścią twarzy. Nawet martwa, spoglądała na nich nieruchomymi, zastygłymi w wyrazie zdumienia i złości oczami. Dumbledore zamknął jej powieki krótkim ruchem różdżki, naciągnął brzeg płaszcza na koszmarnie zakrwawioną szyję i zrobił parę kroków dalej. Coś mlasnęło nieprzyjemnie pod jego butami i spojrzawszy pod nogi obrócił się do pozostałych.
- Chyba krew.
Nachylił się nad kolejnym kształtem i westchnął ciężko.
- Też jeden z nich. Jeśli dobrze pamiętam, nazywał się Ruthyn. A tu...
Jego ramiona zgarbiły się nagle.
- A tu Remus. I Tonks.
Poppy Pomfrey podbiegła do niego natychmiast i pochyliła się nad dwoma bezwładnymi ciałami, które najwyraźniej przelewitowano skądś razem, bo wtulały się w siebie, jakby nawzajem się osłaniając.
Jeżeli przedtem wśród zgromadzonych panowała martwa cisza, to trudno byłoby określić to, co zapadło w komnacie, kiedy Poppy rzucała swoje zaklęcia.
- Remus nie żyje – powiedziała po długiej chwili, schrypniętym głosem. – Jest... nawet... ciepły, ale już nie żyje. Mogłabym rzucać zaklęcia reanimacyjne, ale już za późno.
Nikt nie powiedział ani słowa, tylko Molly Weasley podniosła dłoń do ust w geście przerażenia.
- A Tonks... – zaczęła Poppy i pochyliła się nad dziewczyną w skupieniu. – Boże, ile krwi.
Dumbledore tymczasem doszedł do końca stołu i rozejrzał się uważnie po komnacie. Był bardzo blady, twarz miał ściągniętą i wyglądał, jakby w jednej chwili postarzał się o pięćdziesiąt lat.
- Nie ma tu Severusa – oznajmił zmęczonym głosem. – Ten ostatni to też Śmierciożerca.
- Ja bym się z tego za bardzo nie cieszył – odparł Moody, patrząc ponuro w okno. – Bo to oznacza albo to, że Voldemort dostał go do swojego osobistego użytku, a wtedy świeć Panie nad jego czarną duszą, albo to, że nas zdradził... że przehandlował Remusa i Nymphadorę za swoje parszywe życie. Przy czym ta ostatnia możliwość jakoś mi do niego bardziej pasuje.
- Nie mów tak – zmęczonym głosem powiedział Dumbledore. – Wiem, wszyscy sobie tak myślicie. Ale ja...
- Ona jeszcze żyje – weszła mu gwałtownie w słowo Poppy Pomfrey. – Molly, pomóż.
Dumbledore odsunął się nieco, robiąc miejsce pospiesznie podwijającej rękawy Molly i delikatnie uwolnił Tonks z bezwładnych objęć Lupina. Ułożył go na plecach, złożył mu ręce na piersiach i pogładził przedwcześnie posiwiałą czuprynę ostatniego z Huncwotów. Był to gest tak bezradny i tak smutny, że Minerwa opuściła wzrok i splotła ciasno dłonie, jakby mogło ją to uchronić przed kompletnym załamaniem.
Pani Pomfrey zaklęła tymczasem pod nosem i wydobyła z kieszeni płaszcza niewielkie pudełko. Rzuciła je do Molly... Tylko one dwie poruszały się w tym pokoju, i to szybko. Moody patrzył na nie chwilę, aż w końcu schował różdżkę z chrapliwym westchnieniem – i w tym momencie coś rąbnęło jak taran w drzwi wejściowe, które też po chwili rozwarły się z trzaskiem.
Trzej Weasleyowie wyskoczyli z komnaty na korytarz, a pozostali błyskawicznie dobyli różdżek. Na schodach załomotały kroki, a potem rozległ się głos Billa:
- Zaczekaj! Czekaj, do cholery!
Po czym do pracowni eliksirów wpadł Severus Snape.

19.
Wyglądał okropnie. To znaczy, gdyby nie ponure okoliczności, wyglądałby bardzo śmiesznie. Włosy po jednej stronie miał przypalone, twarz umazaną na czarno. Miał na sobie tylko spodnie i nadpaloną koszulę, której rozdarty rękaw fruwał za nim jak okaleczone skrzydło.
- Lupin! - wrzasnął chrapliwie od progu. - Gdzie Lupin?!
- Jest tu, Snape - powiedział cicho Moody, mierząc go groźnym spojrzeniem. - Nie żyje.
Snape zachwiał się i przytrzymał ramienia Billa, który stał za nim z miotłą w ręku.
- Jak nie żyje? - warknął. - Dawać go.
Zrobił kilka zdecydowanych kroków w stronę stołu, ale nagle zza jego pleców rozległ się głos Moody'ego:
- Stój. Rzuć różdżkę, szumowino, dobra? I odwal się od Lupina. Dostaną cię wreszcie aurorzy.
Snape odwrócił się na pięcie.
- Gdzie Lupin, do diabła?- spytał ostro.
- Remus nie żyje, Severusie - powiedział Dumbledore cicho, odsuwając się, żeby Snape mógł zobaczyć bladą, bezkrwistą twarz Lupina i jego skrzyżowane dłonie.
Snape zrobił jeszcze jeden krok i nie zważając na zgorszony okrzyk Minerwy chwycił rękę Lupina, a potem dotknął jego szyi i skroni.
- Jeszcze ciepły - powiedział wściekle i puścił bezwładną dłoń. - Nie mogliście wpaść na to, że można mu było pomóc? Na pewno ma to przy sobie.
- Uspokój się, Severusie - powiedział surowo Dumbledore. - Już nie żył, kiedy go znaleźliśmy... To było przed chwilą... Co ty wyprawiasz!
Snape chwycił właśnie Lupina za ramiona i potrząsnął nim, a następnie szarpnął za połę jego szaty i zaczął przeszukiwać kieszenie.
- Teraz to już przegiąłeś - powiedział Bill zdecydowanie i położył rękę na ramieniu Mistrza Eliksirów. - Zostawże go. W łeb ci ktoś przydzwonił?
- Między innymi. Zabieraj tę rękę, Weasley, albo ją stracisz - warknął Snape. Przybliżył do światła coś, co wyłowił z którejś kieszeni Lupina, a co okazało się małą flaszeczką. Następnie zębami wyrwał korek.
Bill i Moody wymienili powątpiewające spojrzenia, ale zanim zdołali go powstrzymać, Snape chlusnął całą zawartością buteleczki wprost w rozchylone usta Lupina. Odetchnął, wyprostował się, rękawem otarł czoło. A potem bez ostrzeżenia usiadł na zasypanej wszelkim śmieciem podłodze, co znów w każdych innych warunkach wyglądałoby niebywale śmiesznie.
- Oddawaj różdżkę - powiedział Moody, stając nad nim. - Jakbym wiedział, że dodatkowo jesteś nekromantą, to już dawno ozdobiłbym sobie choinkę twoimi flakami.
Snape podniósł do góry obie ręce - były puste.
- Gdzie różdżka?
- Alastorze, na miłość boską - zaczął Dumbledore. - Uspokój się...
- Moja różdżka pewnie nadal tkwi tam, gdzie ją zostawiłem, w gardle Malfoya - powiedział Snape ochryple.
- Co? - spytał Moody z osłupieniem, opuszczając swoją własną różdżkę. - Zabiłeś Malfoya?
- Nie miałem wyboru. Przepraszam, jeśli to kogoś uraziło, ale jestem wprost uzależniony od małych pojedynków w powietrzu - odpowiedział Snape zjadliwie.
- Mamy tętno i oddech - rzuciła Poppy, która najwyraźniej nie zwróciła w ogóle uwagi na wtargnięcie Snape'a.
- Kto jeszcze wyżył? - spytał ten ostatni.
- Tonks - powiedział powoli Moody. - Opuść ręce.
Snape posłuchał go machinalnie.
- Co to było, co wlałeś Remusowi do ust?
- Esencja z tojadu, rtęć i parę trujących minerałów.
- Aha! Więc się nie myliłem! Miałeś się upewnić, że nie żyje...
Snape podniósł na niego zmęczony wzrok.
- To po jaką cholerę szukałbym trucizny po jego kieszeniach? - spytał celnie. - Nie. Choć Lupin dostał ją ode mnie. Miał jej użyć, jeśliby był w stanie to zrobić, gdyby umierał.
Dumbledore poruszył się niespokojnie.
- Jakie to ma działanie, Severusie? - spytał.
- Lupin to wilkołak - powiedział Snape ze znużeniem. - Dwoista natura. Człowiek i wilk. W różnych chwilach mocniej lub słabiej ze sobą powiązani. Tojad osłabia tę więź, esencja jeszcze silniej, jest niebezpieczna. Reszta to trucizna. Nie zadziała na zdrowego. A u umierającego koncentruje procesy obumierania na części wilczej, osłaniając ludzką. Diabelnie późno mu to podałem, ale... Może jeszcze...
Nikt nic nie odpowiedział.
Minęło kilka ciężkich chwil. I nic się nie działo.
W końcu Snape dźwignął się niezgrabnie na kolana i spojrzał na Lupina.
- Odczekajcie jeszcze trochę. Godzinę, dwie. Choćby i trzy. Niech tu ktoś będzie. Jeśli się nawet uda, to będzie potrzebował pomocy - powiedział ciężko. - Za późno dostał to serum, jak mówiłem.
Moody zmarszczył brwi.
- Czegoś tu nie rozumiem - powiedział. - Jaki masz w tym interes, Snape?
Snape uśmiechnął się pogardliwie.
- Otóż Lupin by mnie o to nie zapytał - odpowiedział sucho. - Dobranoc.
Wstał, na sztywnych nogach pomaszerował ku wyjściu i ruszył do sypialni na końcu korytarza. Upadł dopiero wtedy, kiedy zamknął za sobą drzwi i zrobił parę chwiejnych kroków, mniej więcej w połowie dywanu. Kwadrans później znalazł go tam, jak na ironię, Moody, który uznał, że nie zaszkodzi sprawdzić, gdzie polazł ten cholerny sukinkot i co obecnie knuje.
Stary auror stanął w drzwiach, zarejestrował problem, przeskanował podejrzliwie pokój na okoliczność magicznych pułapek i z bezpiecznej odległości sprawdził, czy przeklęty Śmierciojad za bardzo się nie uszkodził.
Dumbledore byłby wściekły.
Następnie, uspokojony, przelewitował go na łóżko i mruknął:
- A jednak byłbym spokojniejszy, gdybym wiedział, o co ci chodzi, Snape.


20.
A tak to było:
Poprzedniej nocy Snape obudził się nagle po paru godzinach snu, musiała być trzecia-czwarta. Usiadł gwałtownie na łóżku, z różdżką w ręku, oddychając ciężko. Serce tłukło się w nim jak po długim biegu. Przez chwilę miał upiorną pewność, że znajduje się na wrzosowiskach za Hogsmeade i że nie ma szans, nie ma nawet dokąd uciekać. Że za ułamek sekundy umrze. W najlepszym wypadku.
Przed chwilą przecież do Malfoya i reszty dołączyło kilka powiewnych, czarnych postaci, dźwigających krzesło z zaklętymi kajdanami. Barthemius Crouch, blade, przegniłe widmo, odczytywał zgrzytliwym głosem akt oskarżenia. Wysoki, barczysty auror, którego wspomnienie miłosiernie zbladło już trochę w pamięci Snape'a, obracał różdżkę w palcach i mrużył oczy. Lucjusz uśmiechał się - uśmiechał się tak, jak zawsze, kiedy miał kogoś zabić.
Wszystko to Severus widział. Wyraźnie.
Dopiero gdy minęła chwila, a żadne zaklęcie jakoś nie padło, Snape odważył się podnieść wzrok.
Nie wrzosowisko.
Siedział na jakimś obcym łóżku, w obcym pokoju. Ach tak. Dom Blacków. Tfu. W komnacie panowała cisza. Na kominku żarzyły się niemrawo czerwonawe węgle. Połyskiwał spękany werniks na jakimś poczerniałym pejzażu. Ciemne kotary zwieszały się ciężko z baldachimu łóżka, tak samo, jak w jego rodzinnym domu.
I Snape musiał przyznać się przed samym sobą, że chętnie ułożyłby się inaczej: tak, żeby zamierający blask z kominka oświetlał choć kawałek pokoju. Cóż za upokorzenie!
Wsparł czoło na dygocących rękach i odetchnął bardzo głęboko.
Z boku dobiegł go szelest pościeli i poniewczasie przypomniał sobie o Lupinie. Cholera jasna, tego jeszcze brakowało. Sądząc z odgłosów, wilkołak usiadł w pościeli i przez chwilę przyglądał się w milczeniu.
Zaraz się zapyta, czy wszystko w porządku. Wtedy mu powiem, żeby się odpieprzył.
Lupin chrząknął. Westchnął...
- Chcesz, to zapalę światło.
Snape był tak zdumiony, że odwrócił się do Lupina z wyrazem niedowierzania na twarzy.
- Co? - spytał.
Lupin wyraźnie się zmieszał.
- Ee... - powiedział. - Przepraszam, jeśli cię uraziłem. Myślałem, że... Łapie... Syriuszowi to zwykle pomagało.
- Nie wiem, czy zauważyłeś - mruknął Snape jadowicie, co natychmiast przywróciło mu nieco równowagi ducha - ale ja nie jestem Black. I mam nadzieję, że trudno mnie z nim pomylić.
Lupin milczał, głowę miał opuszczoną.
- Trudno - przyznał w końcu. - Ale chciałem... Śniło ci się coś.
- Nigdy nie miewam snów - skłamał ordynarnie Snape.
Lupin spojrzał na niego wreszcie i na twarz Mistrza Eliksirów wypłynął ceglasty rumieniec, całe szczęście słabo widoczny w półmroku.
- A nawet gdybym miał - ta rejterada była żałosna, naprawdę, - to na miłość boską jesteśmy dorośli.
- Kiedy tu nocowałem, czasem zapalałem górną lampę, jak S-Syriusz miał sny o Azkabanie - powiedział spokojnie cholerny wilkołak, jakby to był najcelniejszy komentarz do poprzedniego zdania. Zająknął się tylko na cholernym imieniu cholernego Blacka.
- Pal sobie lampki dla swoich przyjaciół, Lupin - warknął Snape, opadając na poduszki.
Lupin znów przez chwilę tylko patrzył, zanim odpowiedział sucho:
- Już nie mam przyjaciół. Mogę im lampki na grobach palić, co najwyżej.
Szlag, faktycznie. Snape zagryzł wargi, bo z niewiadomego powodu zrobiło mu się jakoś niewyraźnie. Leżał dobrą chwilę wpatrując się w wypełzłe aksamity na baldachimie i klnąc w duchu tę całą idiotyczną sytuację.
- A Wielki Potter? - spytał w końcu kąśliwie, żeby nie dać Lupinowi ostatniego słowa. - A Dumbledore?
- Harry? - zdziwił się szczerze Lupin. - To Syriusz się łudził, że Harry zastąpi mu Jamesa. Ja nigdy. A Dumbledore? To też zupełnie inna sprawa. Przecież sam wiesz najlepiej, jaki jest Dumbledore.
Snape chciał coś na to odpowiedzieć, możliwie ironicznego, ale jakoś zabrakło mu konceptu. Pokiwał tylko głową w milczeniu. O, tak, wiedział dobrze, jaki jest Dumbledore.
- My czterej przez wiele lat byliśmy nierozłączni, tylko w Hogwarcie zawiązuje się takie przyjaźnie - powiedział Lupin cicho. - Pewnie ty...
- Kogo chcesz obsadzić w roli mojego Syriusza Blacka? - spytał chłodno Snape. - Lucjusza Malfoya? Bellatrix Lestrange? Daruj sobie.
Wilkołak nagle zaśmiał się niegłośno i owinął się ciaśniej kołdrą.
- Wiesz - powiedział - jak się tak zastanawiam, to znam cię dokładnie tak długo, jak moich najlepszych przyjaciół. Zabawne.
- Starzy wrogowie pogrążeni w zadumie nad starymi, dobrymi czasami - jęknął Snape. - Nie przesadzasz, Lupin? Oczywiście, że znasz mnie tak samo długo, już pierwszego dnia w pociągu uwiązaliście moją sowę na lince za oknem.
- Pamiętasz to? Ja zapomniałem.
- Oczywiście - powiedział Snape sztywno i obrócił się na bok. - To bardzo wygodne. Z pewnością nie pamiętasz jeszcze wielu innych rzeczy. Bardzo... bardzo potterowskie podejście. Choć to może Black bardziej namiętnie je kultywował.
Lupin westchnął.
- Nie przeczę, że źle cię traktowaliśmy, Severusie, ale czy musisz im to tak pamiętać? Nie żyją. James nie żyje. I Syriusz. A Peter...
- Nie mów mi o tym gnojku.
Zamilkli obaj.
Snape miał głupie uczucie, że od początku tej rozmowy coś toczy się okropnie nie tak. W miarę, jak milczenie się przeciągało, uczucie to rosło i robiło się coraz bardziej nieprzyjemne. A na koniec Lupin dokonał istnego nalotu dywanowego na spokój ducha Mistrza Eliksirów.
- Właściwie to nigdy nie zrobiłem ważnej rzeczy, Severusie - powiedział tonem odkrycia. - Nie przeprosiłem cię, chociaż miałbym za co. A czasami myślałem, że powinienem. Teraz przepraszam. Naprawdę przepraszam. Choć to pewnie o wiele za późno.
- O wiele za późno - przytaknął Snape nie patrząc na niego. - Daj spokój, Lupin, dobra? Idź spać. Nie zależy mi.
Niestety, Lupin nie był Syriuszem Blackiem i nie wystarczyło go obrazić, żeby się odczepił. Zamiast dać sobie spokój, wilkołak usiadł na łóżku i przekrzywił głowę.
- Te ostatnie słowa - powiedział - są najbardziej idiotycznym kłamstwem, jakie od ciebie kiedykolwiek słyszałem, Severusie. Właśnie, że ci zależy. Zawsze ci, zresztą, zależy.
O, Merlinie, pomyślał Snape z udręczeniem, czy Gryffindor musiał gromadzić jednostki obdarzone zacięciem do drążenia tematu, niezależnie od tego, jak bardzo by to było nietaktowne? To, co mówił Lupin, żywo przypominało Dumbledore'a w akcji. W akcji tego rodzaju, w której dyrektor wyciągał z człowieka wszystkie flaki i przyglądał im się ze zrozumieniem i współczuciem. Snape zgrzytnął dyskretnie zębami.
- Jestem zmęczony - powiedział. Jak się okazało, trafnie.
- O, przepraszam - zmieszał się Lupin. - Pewnie masz kompletnie dość.
Snape nie odpowiedział. Naciągnął sobie kołdrę na głowę i zamknął oczy. Fakt, miał dość. Ale jakoś nie mógł zasnąć. Wszystko go bolało, najbardziej oparzenie po truciźnie, a co gorsza miał wciąż wrażenie, że coś spaprał. A może nie powinien był zbywać Lupina tak, jak to właśnie zrobił?
Snape miał aż nazbyt wiele okazji, żeby przemyśleć to wszystko: roztrząsnąć kwestię win, zobowiązań, świństw (Pottera i spółki) i szlachetnych uczynków (własnych). I już wszystko tam było na swoim miejscu. Ale niestety wszystko wskazywało na to, że jedyny pozostały Huncwot, spadkobierca moralny całej bandy, z wielu powodów zupełnie się nie nadaje na wroga prywatnego numer jeden. Lupin za nic nie chciał się wpasować w tę piękną układankę złożoną z żalów, zaszłości, wzajemnej nienawiści i pogardy. Był zawsze uprzejmy. Lojalny. Do obrzydzenia pełen dobrej woli. To bolało. Od pewnej szalenie nieprzyjemnej rozmowy z Dumbledore'em w głowie Snape'a odzywała się też czasem (teraz również) niewygodna myśl, że ponad dwa lata temu rozegrał sprawę wielce niefortunnie. Sądząc po tym, że Lupin przymierał głodem, i to bez żadnych przenośni, odkąd stało się tak powszechnie wiadome, kim jest...
Czym jest...
Czym... jest...
A przecież był pewien sekret... coś, co w jakiś dziwaczny sposób pasowało do tej nieoczywistej sytuacji. Eliksir. Oczywiście.
To była taka głupia sprawa.
Od czasu wypadku z Wierzbą Bijącą Snape łamał sobie głowę nad tym, czy istnieje substancja, która byłaby w stanie otruć wilkołaka w jego wilczej postaci. Coś, co można by rzucić... jak mugolski granat... albo jakoś inaczej użyć przeciwko tym bestiom, z których jedna o mało co go nie uśmierciła. Czytał nawet o prowadzonych podówczas badaniach nad wywarem tojadowym, o różnych folklorystycznych środkach i magicznych formułach. Ta praca go uspokajała. Kiedy myślał o składnikach i narzędziach, widział w wyobraźni schematy i rysunki z podręczników, a nie prawdziwą, żywą, straszliwą postać ze swoich wspomnień. Dłubał się w tym, z przerwami, ładne parę lat.
Jeszcze dziś wzbierała w nim złość na myśl o tym, co w końcu mu z tego wyszło. To była chyba jego ostatnia tak spektakularna porażka. Oczywiście, w dziedzinie eliksirów. Zapomniał o tym tak szybko, jak tylko mógł.
Ale teraz... teraz nie wydawało się to już tak bezużyteczne. Może dlatego ta zapomniana szufladka w pamięci tak łatwo się odnalazła i otworzyła.
- Lupin - powiedział zatem Snape, odkrywając głowę. - Śpisz?
- Nie - mruknął wilkołak. - Co się stało?
- Nic... - powiedział z wahaniem. A potem, odpowiadając na nieme pytanie w zaniepokojonym spojrzeniu Lupina, ciągnął powoli, starannie dobierając wyrazy, suchym i oficjalnym tonem:
- Słuchaj, jest taki eliksir. To jest, powinien być, eliksir na wilkołactwo. Przypadkiem na to wpadłem, dawno temu. Nigdy nie sądziłem, że może z tego być jakiś pożytek, ale teraz, tak jak się zrobiło... Po wypiciu zabije w tobie tę wilczą część. Ale, to jest właśnie problem, zadziała tylko wtedy, gdybyś... gdybyś umierał. Powinien wtedy umrzeć tylko wilk. Kiedyś to nie miało sensu, ale, cóż, diabli wiedzą, czy w tych czasach to nie jest wcale takie odległe. Zrobię ci ten eliksir.
- Ale... ale - zaczął Lupin oszołomionym głosem. - Boże, Severusie, jeśli to naprawdę... Ale dlaczego?... Wybacz, ale nie bardzo rozumiem...
- To... -
Cokolwiek kłębiło się teraz pod czaszką Snape'a, nie mógł tego przecież powiedzieć na głos, do cholery!
- To trudno - powiedział niezgrabnie.
Lupin patrzył i patrzył przed siebie, jakby ogłuszyła go informacja o eliksirze i jakby niezupełnie docierało do niego wszystko inne.
- Nie wiem, jak ty - warknął więc Snape zrzędliwie - ale ja idę spać.
Położył się z powrotem, zawinął w kołdrę i zasnął prawie natychmiast.
A następnego dnia, kiedy tylko posegregował składniki w gabinecie, sprowadził sowią pocztą kilka substancji i uwarzył buteleczkę eliksiru dla Lupina.
Czuł, że poza wszystkim stanowczo musi jakoś okazać, że docenia jakże symboliczny fakt, że kiedy się rano obudził, lampki między łóżkami wciąż paliły się mocnym, złocistym blaskiem.
I w ogóle.
W sumie szkoda, że Alastor Moody nie mógł tego wiedzieć.

[...]
- Remus? Remus...
- Już dobrze, dobrze, kochanie - odpowiedział jej cichy głos Molly. - Wszystko dobrze.
Miła, zatroskana twarz pani Weasley pojawiła się gdzieś w górze, ani daleko, ani blisko - trudno było określić odległość. Wokoło było ciemnawo, jakby tuż przed świtem. Pachniało głównie eliksirami i świeżą pościelą. Z niedaleka dobiegało przyjazne trzaskanie ognia w kominku.
- Remus? - spytała znowu Tonks, choć w zamierzeniu miało to brzmieć: gdzie na miłość boską jest Remus i czy żyje i kto mi złamał kręgosłup i rozwalił głowę młotkiem, a jeśli mi natychmiast nie powiesz, gdzie on jest, to sama pójdę i go poszukam, bo jak go ostatnio widziałam, to o rany julek co zrobiłaś z moją ręką i dlaczego jesteś cała pochlapana krwią?
- Jest tutaj, Tonks. Jest tutaj - odparła Molly. - Wszystko będzie dobrze.
Co za głupie gadanie, pomyślała z irytacją Tonks. Puszczaj mnie, chcę sama zobaczyć, co z nim!
- Co... z nim? - zdołała powiedzieć na głos.
- Wszystko dobrze - uśmiechnęła się Molly. Uśmiech był rozmazany i nieostry. - Położyliśmy go w tej ich sypialni.
Jest blisko.
- Coś byś chciała? Coś Ci potrzeba?
Jak to normalnie brzmiało. Normalnie i przez to zupełnie absurdalnie. Przecież już nic nie miało być tak, jak dawniej.
Teraz, po tym wszystkim? Kiedy wszystko, wszystko się zmieniło?
Nigdy by się nie spodziewała zobaczyć go takim, jak w tej walce. Nie przypuszczała, że ujrzy kiedyś Remusa Lupina ciskającego kulą ognia, sypiącego magicznymi srebrnymi gwiazdami, z zimną furią tnącego różdżką, w walce na śmierć i życie...
Ale go takim widziała. I nigdy już nie będzie mogła tego zapomnieć.
- Nie... nic - powiedziała więc słabo. - Kie...dy w-wstanę?
- Nieprędko - twarz Molly znów zamajaczyła w nieokreślonej odległości, znać było po niej niepokój i zmęczenie, których nie mógł pokryć uśmiech. - Poppy odratowała cię w ostatniej chwili.
- Snape?... - przypomniała sobie nagle Tonks.
- Śpi - odpowiedziała Molly.
Snape też był niezły, jakkolwiek jego sposób walki był bardziej przewidywalny. Ruszał się jak wytrawny szermierz, żadnego niepotrzebnego ruchu, wykrzywiony i jeszcze brzydszy, niż zazwyczaj. Walczył z ponurą i zabójczą perfekcją, która nie miała nic wspólnego z tymi cudami, które wyczyniał Remus.
O, bo Remus bił się tak, jak musieli się bić Fenianie, achajscy herosi, samuraje, ci wszyscy, o których tak lubiła słuchać w dzieciństwie. Bił się tak, że sama jego obecność zagrzewała do walki...
Tonks zamknęła oczy, bo miała wrażenie, że każdy zamazany obraz wypala się jej pod powiekami jak piętno. To śmieszne, jak się zaraz czuje gorączkę po tym, jak powieki opadają na dziwnie gorące oczy.
- Zasnęła? Dzielna mała - usłyszała skądś z bliska? daleka? schrypnięty głos Moody'ego.
Dzielna? Pewnie tak. Było coś, co ją uskrzydlało w tym tańcu, w rzucanych zdyszanymi głosami zaklęciach, w tym wszystkim, co wreszcie było działaniem, nie wyczekiwaniem... Jaką ulgę przyniosła jej ta walka! Po tych wszystkich koszmarach, mrocznych wróżbach, pełnych napięcia dniach to było jak oczyszczająca ulewa wśród stężałego upału. I zawsze przecież niepowtarzalny smak ryzyka rozpalał ją, napełniał pewnością siebie i jakąś natchnioną, instynktowną euforią.
Ale tak jeszcze nie. Nic nigdy tak, jak on.
I teraz była bardzo zmęczona.
- Chyba zasnęła - Molly nachyliła się nad Tonks z chłodnym kompresem pachnącym przeciwbólowym i nasennym eliksirem. - Czegoś się dowiedzieliście?
- To Remus zabił Bellatrix - powiedział Moody z ponurym uznaniem. - Zorganizowałem Snape'owi małe przesłuchanko, ze względów bezpieczeństwa. Dumbledore się złościł, coś tam gadał, żeby dać chłopakowi spać - phi, chłopakowi! kawał starego Śmierciojada. Ale Albus musiał się zgodzić, bo gdybyśmy nic nie wiedzieli, tamci mogliby nas tu wydusić jak kocięta.
- Czy ja wiem... - zawahała się pani Weasley. - Snape zabił Malfoya... A pozostali Śmierciożercy przygotowali nam tu taką... ekspozycję... że chyba się spodziewali nadejścia większej odsieczy. Nie pakowaliby się znów do pełnego domu, z którego się wycofali, jak był pusty. Jakieś to takie niestrategiczne.
- Podobno polowanie na Grimmauld Place miało być częścią imprezy u Malfoyów - powiedział Moody z niewysłowioną ironią. - Żadna zorganizowana akcja. Zamierzali sprzątnąć Tonks poniekąd mimochodem, i co? Cztery trupy po ich stronie... No, w każdym razie co do Lestrange, Snape powiedział, że Remus wygłosił babie zwięzłą i dosadną naukę moralną, a potem ją kropnął.
- To bardzo w jego stylu - odpowiedziała Molly stłumionym głosem. - Remus... zawsze miał zacięcie pedagogiczne.
- No, ale reszta tych dziadów się wtedy zbiesiła, rzucili się na nich, psie wiary - zawarczał Moody. - Snape mówi, że jak się zaczął bić z Malfoyem, to wylecieli przez okno, złapała ich niekontrolowana lewitacja i tylko dlatego Malfoy nie dał rady go capnąć i deportować się do Sama-Wiesz-Kogo. Tak to sobie mądrze wymyślili.
Stary auror prychnął ze złością i zaczął coś mówić, ciszej, z pasją i gniewem, ale jego głos brzmiał coraz ciszej w uszach Tonks.
Wdychając zapach ziół i powoli poddając się działaniu eliksiru, nie zastanawiała się bynajmniej nad wszystkim, co usłyszała i co to właściwie mogło oznaczać. Ani nawet nad tym, że Remus zabił Bellatrix.
To prawda, to prawda, to było naprawdę w jego stylu, teraz Tonks już to wiedziała. Wojna sprawiedliwa.
Ale zasypiając i opadając w miłosierną, miękką otchłań, w której nie było bólu i rozgorączkowania, myślała tylko o jednym.
Jak zginęła Bellatrix, Tonks już trochę odlatywała. Starała się nie zemdleć, ale kolejne fale słabości napływały i napływały. Tylko różdżki nie puściła.
Remus obrócił się do pozostałych napastników, rzucając kolejne zaklęcia. Snape wywrzaskiwał jakieś klątwy i ktoś na schodach upiornie wył. Ale Remus cały czas przyciskał ją do siebie i co chwila słyszała jego mocny, rozkazujący telepatyczny głos:
- Nie umieraj, nie umieraj, Fay, nie możesz umrzeć, Fay.
Fay. Tajemne imię, niepoważna dziewczyńska tajemnica, którą - jakie to śmieszne - zdradziła tylko Remusowi.
- Nie umieraj, słyszysz?
Tyle o niej wiedział. Tyle o nim wiedziała. Teraz już tak.
Mogłaby się bać. Mogłaby żałować.
- Fay.
Czasami lepiej nie wiedzieć. Czasami lepiej nie rozumieć. Świadomość boli, wszyscy to mówią. Ale czy naprawdę chciałaby znów widzieć w Remusie tylko człowieka miłego, smutnego i pełnego życzliwości wobec całego świata?
Chyba nie. Było w tym coś dzikiego, fascynującego, porywającego. Jakby człowiek stawał w miejscu, gdzie na mapie zaczynają się białe plamy. Wszystko się tam może stać. Wszystko może być.
Tak to się jakoś poskładało.
Napoczęta beczka soli.
Nie umieraj, nie umieraj-


1




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
[Silene?aulis] Czarny Kamyk
003 Zagraj mi czarny cyganie
Buczkowski Czarny potok
Czarny trójkąt Europy, Różne teksty
bezpieczenstwo pytania czarny
Negatywny bohater, czarny charakter
czarny
Kolczyki monety czarny onyks
Kobieta po przejściach, mężczyzna z przeszłością bardzo czarny kot
Nalewka z czarnych jagód, Fabryka
III Grzechy naszych ojców bardzo czarny kot
4 duchaczek kamyk manko id 3755 Nieznany
PH 4 Czarny
Scenariusz zajęć ZDROWA SZKOŁA – CZARNY DUNAJEC - ZAJECIA TERENOWE, AWF Wychowanie fizyczne, metodyk
Bez czarny
ERGONOMIA projekt 13 Czarnywojtek, Lewicka, Magnucka Blandzi ZP 1
czarnylud
Sos z czarnych oliwek
Czarny Kamień