6141


To za moją Zosię, - czyli Ballada o Feliksie Dzierżyńskim

Fragmenty książki hrabiego Bogdana Jaxa - Ronikiera „ Dzierżyński. Czerwony Kat” Złote Serce:

„ ...Wspomniał swoje życie od początku i swoje przeżycia i swoje nieszczęścia! — włosy na głowie stają! ...Były chwile, kiedy ogarniało go takie wzruszenie, że nieomal miał łzy w oczach. Później na skutek dalszego toku zwierzeń wyciągnął mnie na korytarz więzienny i kazał sobie otworzyć jedną celę. Weszliśmy. Dzierżyński zbudził śpiącego w niej człowieka.

— Słuchaj — rzekł do niego twardo po rosyjsku — poznajesz mnie?

— Więzień , przerażony ,skinął głową, że tak.

Słusznie truchlejesz ,zaraz cię zamorduję.. — kopnął go nogą w brzuch, rewolwer błysnął w jego ręku, padł strzał i trafiony zaczął konać — w potwornych drgawkach.

Patrz Pan — zwrócił się do mnie Dzierżyński — jak dygnitarz carski z mojej ręki zdycha...to za moją Zosię — dodał ciszej — Na tym polega moja rozkosz teraz, umiem tak trafiać, że każdy musi w mękach na moich oczach umierać...znam najboleśniejsze miejsca, gdzie bić... A zabijać mogę, kogo chcę, bez rachuby i rachunku, bezkarnie... a zemsta jest rozkoszą bogów i ja jestem tutaj bogiem zemsty...”

==================================

„...Telegram brzmiał: „Pociąg tylko, co minął naszą stację nie zatrzymując się. Padły z niego 3 strzały. Pomocnik naczelnika raniony śmiertelnie, dwaj urzędnicy lekko. Pojechali dalej —- Bóg z wami... „

„...Teraz cała nadzieja była w tym, że i Homel przejedzie i naj­wyżej którego
z nas z pociągu ukatrupią... „

„...ciężki pancerny pociąg wtoczył się na naszą stację, ale tak zwalniając, że ani na chwilę nie mogliśmy wątpić, iż się zatrzyma. Ledwie stanął, trzęsący się nasz naczelnik podszedł służbowo do otwierających się z paskudnym zgrzytem drzwiczek wagonu. O mało nie krzyknąłem: wysiadł z nich pierwszy — Dzierżyński!... Za nim wysypało się kilkudziesięciu czekistów: chłopy jak diabły. Wszyscy z nas poznali Dzierżyńskiego. Zabójczy przestrach osiadł na obecnych. Zrozumieliśmy, że to śmierć przyjechała...”,

„ ... czekiści wprowadzają na peron, goniąc przed sobą jak bydło kilkudziesięciu ludzi z miasta, złowionych zaraz na ul. Zamkowej i powyciąganych z dwóch przyległych do dworca hoteli... Wszyscy nad wyraz przełazem i przekonani, że nastała ich ostateczna godzina ...”

...Dzierżyński najspokojniej siada na krześle za stołem, kładzie na nim ostentacyjnie nagan i umieszcza obok swoje papiery. Pisze coś, daje znak i dwaj czekiści podprowadzają do niego jednego z tylko co pojmanych na ulicach Homla.

Starszy człowiek, schludnie, z mieszczańska odziany, wyraz twarzy poczciwca, bardzo wypłoszony.

Kto ty? — pyta go Dzierżyński.

—Zdiesznyj żitel ! —odpowiada zapytany drżącym głosem. Dzierżyński niedbałym ruchem ręki przywołuje miejscowego . komisarza, stojącego ze swymi ludźmi na uboczu, i ostro do niego:

— Kto on? Na to komisarz potulnie: — Tak toczno... domowładca, był głasnym...

Twarz Dzierżyńskiego skurczyła się jakoś potwornie. Ten jego uśmiech, odsłaniający bezzębne dziąsła, stawał się coraz bardziej złowrogi.

Zamilknie — mruknął i wykonał nieznaczny ruch ręką na bok.

Czekiści jego, patrzący mu w oczy, jak w obraz, zrozumieli i w jednej chwili pociągnęli osłupiałego starszego pana w tylne szeregi. Rozległ się strzał, krzyk, trzepotanie się—, wiedzieliśmy, co to znaczy , rozstrzelany...

Dzierźyński już dalej rozporządza się : Następny...Stawiają następnego: ( pomocnik naczelnika) Ulitkin.

— Ja — komunista — melduje od razu przy swoim nazwisku. Wiadomo, Ulitkin ma zawsze świetne pomysły!...

— Komunista? Nie... znaczit, towariszcz...— potakuje Dzier­żyński. Ulitkin rośnie jak na drożdżach. Co, nie cwaniak? Wykręci się...

Dzierżyński, zwracając się do Ludzi na ławkach: — A prze­ciwko temu macie co?...— I gra mu na ustach jego potworny uśmiech.

Stara babina ławce przełyka, ślinę, żeby wydobyć głos z za­ciśniętej krtani
i odzywa się: — Spokoju nie daje dziewczynom...

— Jej — robi uwagę koźlarz z cegielni i spluwa daleko przed siebie....

Śmiech na ławkach. Dzierżyński uśmiecha się również. Ach! Znów ten śmiech jego — wstrząsający!... Ulitkin od razu traci pewność siebie,

Dzierżyński:—Ma prawo — komunista... i — niespodzianie do czekistów:—Dać mu dziewkę — kulę...

Ulitkin mdleje, wywlekają go bez życia i—- strzał. Dzierżyński obojętny jak figura z wosku. Podprowadzają następnego.... ”

„... Ta sama historia powtarza się kilka razy. Wszystkich Dzierżyński wysyła na śmierć....

Sawicki, pomocnik telegrafisty

i głos Dzierżyńskiego, trochę jak gdyby inny: Sawicki?

Czytaliście Mickiewicza?...

Czytałem...

— A co wam się z niego wydaje najlepszym?...

— Pan Tadeusz...

I pada rozkaz niepodobny do poprzednich dotąd: — Do wagonu z nim...

Czekiści kierują Sawickiego zupełnie w inną stronę. Oszczę­dził Polaka! — Następny...

Wyprowadzają — Ołonienko, nasz zacny telegrafista.

Dzierżyński do ludzi:— A przeciwko temu?... Cisza. Milczenie. Ołonienko uśmiecha się głupkowato. Ale uśmiech jego od razu wietrzeję.

Nic na niego nie macie??..— pyta dalej Dzierżyński. — Znaczy się -— ideał! Ideałów nam nie trzeba na Rusi... pod ścianę...”

==========================================================

„ Feliks Dzierżyński urodził się 11 września 1877 roku w mająteczku swoich rodziców Dzierzynowie, oszmiańskiego powiatu, ziemi wileńskiej ... ”

„ ...Wyjmował z kieszeni, dajmy na to barwny kawa­łeczek szkła, wystawiwszy go na działanie słońca, puszczał tęczowe blaski na sufit izby i najwidoczniej zachwycał się nimi. Podpatrzył to dziwne zachowanie się syna ojciec-fizyk i ucie­szył się bardzo. — Wiesz co — zauważył wieczorem poufnie do żony — z Lelka będzie człowiek nauki. Już teraz zaciekawiają go zjawiska natury

— Będzie księdzem — odparła matka. — Czyż mnie widzę jak modli się gorliwie i unika dziecinnych zabaw...

Ano będzie, co Bóg da — wywnioskował pan Edmund ugodowo i przykładnie zachrapał ... ”

„...niezmordowany Feliks Dzierżyński, miał też swoje chwile wytchnienia. Rzadkie one były, lecz tym więcej przyjemne, mianowicie, gdy spotykał się z ulubienicą swoją, sześcioletnią dziewczynką, Zosią Kasprzakówną, córką dozorcy fabrycznego z garbami Goldsztejna w Wilnie na Popławach.

Dzierźyński, jeszcze jako uczeń gimnazjalny, kilkakrotnie bywał tam potajemnie i miewał w oddalonej szopie na tyłach fabryki odczyty dla robotników. Spotykał często na podwórzu maleńką - Zosię, na którą zwrócił uwagę raz, że w ogóle lubił bardzo dzieci, powtóre, że dziewczynka była wyjątkowo urodziwa z jej bujnymi blond włoskami w pukle i idealnie słodkim wyrazem świeżej jak kwiat twarzyczki....”

„ ...Nie było dla Feliksa większej przyjemności nad pójście do izdebki jej rodziców i zabranie jej na spacer. Godzinami umiał z nią rozmawiać, ucząc elementarnych rzeczy, uwagami swymi kształtując jej umysł i serce. Nie było dla niego większej radości ponad świadomość, że go słucha, pojmuje i przejmuje się jego słowami.

Raz był upał, zaszli do ogrodu botanicznego. Majestatycznie stały prastare drzewa we wspaniałych koronach swego listowia, lekkim poszumem statecznie gaworząc ze sobą. Dziecko pro­wadziło za rękę dorosłego mężczyznę, bez przerwy mile szcze­biocąc. .Weszli pod cienie wielkich lip. Miodowy, upajający zapach objął ich i ukołysał. Dzierżyński zatrzymał się na chwilę w cichej zadumie, tyle miał na głowie, myśli waliły mu młotami.

Dziecko schyliło się ku ziemi i podniosło drgającego życiem jelonka. Owad ten, dziwnie śmiały, nie boi się wcale człowieka i ma w sobie wcielenie jakiegoś jakby fatalizmu, za co go już starożytni czcili na Wschodzie. Dziecko zaczęło obracać owada na wszystkie strony, jelonek nerwowo zacisnął rogi i zamarł w bez­ruchu.

. Zbudził się Dzierżyński. Widok małej, męczącej bezbronne stworzenie, wstrząsnął nim do głębi. Odebrał owada dziewczynce i rzucił w górę ku lipie. Owad nie powrócił, musiało stać się pragnieniu jego zadość — wolny, zaczepił się o jakąś gałązkę i odzyskał życie... — Zosiu moja — odezwał się wówczas Feliks łagodnie — mę­czyć nie można, bo to ból sprawia... a każde stworzenie pragnie swobody, pokoju, pamiętaj...

Znów minął jakiś czas ... ”

„... Szedł właśnie w Warszawie Alejami Jerozolimskimi i stanął nagle na rogu Brackiej, spojrzał machinalnie, o mało nie krzyknął. Podał się całym ciałem naprzód
i chwycił przechodzącą panienkę-podlotka, 15—16 lat, za rękę: była to — Zosia Kasprzak!...

Przeraziła się na razie, ale zaraz potem, poznawszy go, jak niezmiernie się ucieszyła! Była sierotą, bo matka jej zmarła. Przyjechała do Warszawy, do swego przyrodniego brata, Marcina Kasprzaka, zecera z zawodu, pracującego w tajnej drukami na Starym Mieście!

Dzierżyński trzymał jej ręce, nie puszczał, milczał i patrzył — patrzył -—patrzył! Jak wypiękniała, jaka piękna — zjawisko!

Pociągnęła go Alejami w stronę Powiśla. A! Błękitna wstęga wody! Jaką ona mu się wydała pełną poezji dnia tego! Pracowała w fabryce kapeluszy na Starym Mieście, ale syn właściciela tak ją zaczepiał, że musiała dobre zajęcie opuścić. Mieszkała u brater­stwa też na Starym Mieście. Szuka właśnie czegoś. Może w dru­kami brata, jak nabiorą do niej zaufania.

On milczał i patrzył— patrzył — patrzył! Jak wypiękniała, jaka piękna!

Po długim spacerze odprowadził ją do brata, poznał go. Okazało się, że mają wspólne hasła, wspólnych, partyjnych przyjaciół!...

Nowe czasy nastały dla Feliksa, nowe życie wstąpiło w niego. Nie bronił się już ogarniającej go fali zapałów, rwał się do tej wielkiej tajemnicy, do której kluczem tylko jest ta tak zwana miłość...

A Zosia? Patrzyła mu w oczy ulegle i słodko, jak urnę, niewinne dziecko, jak w pazia świeżo zbudzona królewna, jak wiosna w słońce!,.. '

Nawet Feliks pozwolił sobie na urlop i przez parę pierwszych dni zaprzestał wszelkiej pracy. Przyszedł potem między nimi okres nieskończonych rozmów... tej nie ujętej żadną formą gry słów, kiedy żywa myśl znaczy tyle, co i cisza, a treścią ich nie to, co się słyszy, a to, czego się nie domawia, gdzie tysiące obojętnych zdań tworzą wspólny poemat, który tylko w nich jest poematem, a melodią jego właśnie ten na pozór pusty dźwięk! Co tu dużo pisać? Niesie mądrego nie napisze... Ot — kochali się! Idealnie! Na zabój! Okrutne słowo: „na zabój"!.... W dzień — wielkie spacery, wieczorami on jej śpiewał nie wyznaną miłość, grając czule na swych ulubionych skrzypcach. Ona słuchała go pilnie, słysząc Zawsze stokroć więcej, niż on jej powiadał...

Szukali miejsca i warunków, gdzie by im nikt nie przeszkadzał upajać się sobą... Chociaż —- złudzenie! Czyż może co przeszkodzić jabłonce, żeby nie kwitła, gdy słonko ją ogrzewa? Jak powstrzy­mać słowika, żeby nie wywodził swoich treli, gdy spotka słodką wybraną w powodzi wiosennych ponęt podczas „parnej" nocy?.,.

Zawędrowali raz do Łazienek, iście królewskiego zakątka dla zakochanych. Stały w bocznej alei nad wodą odwieczne lipy romantycznego króla Stasia... On jej przypomniał, jak to swego czasu nie pozwolił jej męczyć jelonka w Wilnie," w ogrodzie botanicznym 9 lat temu.

—I dziś — rzekł— ból i śmierć robią na mnie tak silne wrażenie, że wątpię, czy potrafię kiedykolwiek zabijać...

—' Czy można kogo tak krzywdzić, kiedy życie takie pięk­ne?... — odparła Zosia, podnosząc do niego chabry swoich oczu.

I utonęli w cieniach drzew, by dalej siebie —- szukać — w sobie! Jakże zaborczą jest złuda miłości, w której, jak słońce w kropli wody, załamuje się cała potęga życia!

Przedsiębiorczy duch Dzierżyńskiego nie mógł być dłuższy czas bezczynny. Poderwał się do dalszej pracy i nie do wiary: jeszcze wzmogła się w nim energia! Szał czynu jął współzawodni­czyć z szałem uczucia, a raczej — czyn i uczucie opanował wspólny szał. Jak płomień od razu zapala bróg suchej słomy, tak on niecił gorliwość stronników własnym zapałem, a czynił to teraz z tym większą zawziętością w stosunku do siebie i drugich, wprowadzając od razu Zosię do partii i używając jej teraz w sprawach najbardziej poufnych.

Ona z zadziwiającą zdolnością od pierwszej chwili przejęła się hasłami swojego nowego mistrza i potrafiła mu, jak nikt, służyć, stała się jego prawą ręką tak, jak już była jego sercem! Dopaso­wali się: on — jej natchnieniem,' ona symbolem jego umiłowań!.... ”

„...Nie wiadomo skąd i dlaczego to właśnie — może wspo­mnienie z młodych lat — bez żadnej myśli uprzedniej zadekla­mował:

Przypadkiem oczym podniósł...

Stalą młoda dziewczyna. Białe jej ubranie

Wysmuklą postać tylko aż do piersi kryje,

Odsłaniając ramiona i łabędzią szyję. Włos w pukle.

...Zdobił głowę i od słońca blasku

Świecił się, jak korona na świętych obrazku.

Twarzy nie było widać...

Umilkł, sam sobą zdziwiony.

Ona przystanęła,»zaskoczona, i słuchała bacznie. On patrzył z boku na jej profil i, zachwycony, zrozumiał, że ta dziewczyna droższa mu nad wszystko. Nastała niepokojąca chwila ciszy. On patrzył i — patrzył.

A ona "spytała cicho, żeby coś powiedzieć: — To... z Pana Tadeusza^

Ale w nim już surmy poezji grały. Wyprostował się, jakby chciał głową w niebo uderzyć, otworzyły się przed nim wrota szczytowych światów, zajrzał tam i zawołał wielkim głosem: — Tak... ale kiep Mickiewicz — nie umiał, nie śmiał może, twarzy swojej Zosi opisać... Ja mojej potrafię! I od razu:

Twarz, jej, jak naręcz kwiatów... Oczy, jak bławatki,

Mają cos z blasku nieba, coś z uśmiechów matki

Do najdroższego z dzieci... Uszy, jak lilije,

Chłoną tylko pieśń wiosny, co miłością żyje...

Policzki gładkie, krągłe, jak wodne grążele,

Uczą zakochanego, jak pożądać wiele,

A usta 'mdłe, świeże, jak krwawy pąk róży,

Ile z nich pić rozkoszy -— można — z góry — wróży...

Nastała znów cisza. Dziewczyna osłupiała. Jakiś, prąd dla niej nowy, bardzo ujmujący, unieruchomił ją całą. Nigdy dotąd takim królewskim nie widziała Feliksa. I poczuła się wobec niego nieskończenie małą i słabą. Dobrze jej z tym było, ale i... głupio. Żeby znów przerwać niebezpieczną ciszę, brzemienną teraz w nie­domówienia, większe od niej samej, odezwała się już całkiem ni w pięć, ni w dziewięć: — O... to... to już nie Mickiewicz?... I on buchnął: — Nie... to Dzierżyński!... — Objął ją silnym ramieniem przegiął w tył i pocałował. '

Ona, bezwolna, cicha, czekała dalej na to, co się stać musi. I stało się—Przegiął ją jeszcze silniej i zerwał kwiat na aksamitnej łące...

Ani słowem nie zaznaczyła siebie samej w akordzie tego fi­nału. Dziewiczość jej niczym nie zaprotestowała. Wszak była tylko kwiatem w jego ręku!... ”

„...Zosia mieszkała dalej na Starym Mieście, przy ulicy Bugaj, na poddaszu. Zajmowała małą, oddzielną komórkę, łączącą się z facjatą bratowej swojej, Kasprzakowej, która po tragicznym zgonie męża (powieszony!), praniem zarabiała na życie.

Zdziwił się Feliks niemało, że jej nie zastał czekającej w bra­mie lub na schodach. Zagwizdał po swojemu. Żadnej odpowiedzi. A powinna była spodziewać się go i czekać. Ogarnął go zjadliwy niepokój. Może chora? Wszedł szybko na czwarte pięterko. Ale dość było objąć okiem izdebkę Marcinowej, dość spojrzeć w jej twarz, by zrozumieć wszystko.

—Kiedy?—spytał szybko.

—Trzy dni temu... -

Tak. Zosi nie było. Wpadli agenci z żandarmem na czele, prze­trzęśli rzeczy, zabrali dużo różnych papierów, przeważnie Dzierżyńskiego, i ją ze sobą. Zosia uwięziona! Pierwszy raz w życiu wprost zawył z rozpaczy. ... ”

„...Pobiegł do adwokata Patka na Królewską. Ten telefonicznie sprawdził: Zofia Kasprzak została osadzona w więzieniu na Dzielnej. „Serbia!"

Jak głodny wilk krąży teraz Dzierżyński naokoło „Serbii", ...i tu 12 września 1912 roku łapią go szpicle i osadzają znów w X pawilonie Cytadeli ... ”

„...Zbudził się pod wrażeniem, że się zbudzić powinien. Otwiera oczy, z zakratowanej sąsiedniej wnęki bije światło: to cela z ża­rówką elektryczną u" sklepionego sufitu.. Naprzeciw kraty, pod przeciwległą ścianą, stoi drugi tapczan więzienny,— pusty. Po chwili drzwi sąsiedniej, oświetlonej, celi otwierają się i Dzier­żyński widzi, jak młody żandarm wprowadza do niej słaniającą się... oczom nie wierzy!... jego — Zosię!... Zamarł. Nie wie, co robić. Może to nowy, zły sen? Zosia taka zmieniona, blada... chwiejna, pijana czy oszołomiona? Nie to nie może być rzeczy­wistością... Żandarm tymczasem pchnął Zosię na tapczan. , — Co to? — ryknął Dzierżyński, poderwał się i skoczył do kraty. —Jak śmiesz, zbrodniarzu, łotrze, szubrawcze?... — chwycił kratę oburącz i zaczął strasznym głosem wyklinać.

Ani żandarm, ani nawet Zosia, żadne z nich nie zdawało go się słyszeć i oprawca zaczął najspokojniej na wpół przytomną dziew­czynę całować.

Feliks w obłędnym oburzeniu zatrząsł kratą, nie ustąpiła, za mocna. Machinalnie zaczął szukać czegoś twardego, niczego pod ręką nie miał. Wszystko w celi przymocowane do ścian, do podłogi. A żandarm tymczasem darł na dziewczynie sukienkę...

— Przestań!— zawołał jeszcze Dzierżyński.

Usłyszał wtedy odpowiedź:—— Przestanę, ale w zamian nazwiska wspólników!...

Dzierżyński opadł ciężko na ziemię przy kracie. I rozegrała się jedna
z najohydniejszych scen. Nieszczęśliwiec musiał patrzeć bezsilny, jak niecny siepacz plugawił jego oblubienicę! Nie Chciał patrzeć, a musiał. Oczu od tego widoku oderwać nie mógł! Z pianą na ustach gryzie kratę, szał go ogarnia, wyłamuje sobie zęby na twardym żelazie!... Krew płynie mu z ust. Krzyczy, rzuca się, grozi, przeklina, ale na pytanie żandarma nie odpowiada... Nagle w tej sąsiedniej celi gaśnie lampka i widzenie, jak sen—zmora, znika. Cisza. I nie wie, czy omdlał, czy popadł w jakąś prostrację, ale
stracił świadomość..,

Gdy się obudził, leżał na tapczanie swojej pierwszej celi, normalnej) i felczer pawilonu w asystencji dwóch żandarmów cucił go. Podobno miał mieć dużą gorączkę... Rzucił się ha felczera, schwycił go za gardło. Żandarmi powalili go i zbili. Naczelnik kazał go za karę zakuć na dwa tygodnie. Gdy się trochę uspokoił, w listopadzie tegoż roku, po rozkuciu, przewieziono go na Pawiak, podobno dla jakichś konfrontacji.. I z czasem już nie wiedział czy to, co przeżył w ciemniej celi, było strasznym snem, czy jeszcze straszniejszą rzeczywistością... zaczął raczej przypuszczać, że złym snem, a że zęby sobie z przodu powybijał, to może przypadkiem, straciwszy przytomność... ”

„... Sypialnia ulicznicy. Kto jej nie widział, nie zna przybytku łez. Tam wszystko wykrzykuje— sterane życie, brak jutra, plu­gawione ideały. Począwszy od brudnych tapet, pozapisywanych ołówkiem, i obowiązkowej ampli, a kończąc na nigdy nie za­słanym, zmotłoszonym łóżku, rozsadniku nierządu i chorób — wszystko ostrzegało wielkim głosem: Nie wchodź! — Weszli, Na . ścianach nieprzyzwoite odkrytki i wyblakłe fotografie samych mężczyzn, przygodnych „gości", oprawie wyłącznie żołnierzy. Wycinki z ilustracji na tematy z frontu. Na szafce nocnej, obok talerza z resztkami zastygłego jedzenia, pospolity przycisk ołowiany, też ślad wojny, stożkowe ułożone, spojone z sobą, kilkanaście kuł, skromny dar własnego wyrobu jednego z tych tu sfotografowanych, smutnych bohaterów chwili... ”

„... — Ty — tu? — zapytał szorstko. I usłyszał, dalej nie pojmując, jeszcze prostszą odpowiedź:— Ja... Nu, cóż... rozbieraj się, pogadamy... ”

”....—'Ty? Gdzie syn mój? Jakim sposobem? W Moskwie? W tym domu? — Zaczynał zdawać sobie sprawę, drżał na całym ciele, łapał ją to za jedną, to za drugą rękę, to znów siebie —za głowę... zabawne, bezmyślne odruchy....”

„... powiedzże mi, coś zrobiła z moim, z naszym dzieckiem?... zmarszczył się, wyszczerzył bezzębne szczęki, zbrzydł bardzo... Już w tym ponownym pytaniu odezwał się groźny Dzierżyński.

Nie odważyła się zbyć go dalej milczeniem. Ale jaką dała odpowiedź!...

— Nie pytaj... dawno ryby zjadły...

To Dzierżyński zrozumiał. Znów pot wystąpił mu na czoło, znów znieruchomiał.... ”

„ ...Dzierżyński przetarł czoło, nabrał w płuca powietrza, ro­zejrzał się powoli, może coś nareszcie zobaczył.— Kobieto... Z-o-siu — ciężko mu było wymówić jej imię. — Co się z tobą stało?... „

„...Wstał energicznie, wypro­stował się, już wiedział, co ma robić —wolny był!—Nie... to niemożliwe... Zbieraj się, chodź. Rzucisz to na zawsze, staniesz się dawną Zosią — ze mną. Zapomnę...— Z trudnością przeszło mu to przez gardło
— o wszystkim... — Odsapnął, jak po nadmiernym wysiłku. Ona stała bez ruchu, jakby namyślała się, przypominała sobie coś, ważyła wartość wszechrzeczy, jakby senna, zmęczona i nim, i sobą, i całą swoją przeszłością, niepewna...

-— Zosia! — wykrzyknął nagle. —Zapomniałaś?...

Ale ona już zdążyła się streścić. — Co miałam zapomnieć?... Bieda z nędzą — razem przędą:.. Co było — spłyło..: nie wróci! Nie nadojadaj... Turemny gieroj Miałam ich dosyć, nie lubię ta­kich... — Podniecała sama siebie niezdrowo. —Każdy z nich woła: —Rzuć wszystko, chodź ze mną... a groszem nie śmierdzi... Za dużo gadasz... — Jakaś gorycz zjadliwa wypełniła jej usta. — Płać i rób swoje... Czas tracę, zajmujesz miejsce... A nie — ta prowaliwajl... Czort z tobą... — I ruchem stanowczym zwróciła się ku oknu, żeby za firanką schować z powrotem butelkę, co w języku miejscowym znaczyło dość wyraźnie:— Wynoś się...— Nastała cisza.

Tak beznadziejnie straszliwie wygląda bankructwo duszy kobiecej, w którą na skutek walk nad siły wszczepi się jad nierządu i przegryzie w niej włókna, łączące przeszłość z przyszłością, i z całości jej życia, .pozostawi na wadze tylko dzień bieżący, -chwilę zwierzęcego bytu...”

„ Stało się zupełnie inaczej, niż przypuszczała prostytutka. Dużo gorzej dla niej i —dla niego!

— A... czort z tobą!... — Wybuchnął Dzierżyński obłędnym gniewem i ruchem bystrym, jak błyskawica, chwycił ołowiany przycisk z szafki. Wrażliwa spirala jego serca nagle boleśnie wyciągnęła się jak struna, jęknęła i na zawsze straciła prężność. Poczuł w sobie tyle, złości do siebie, do niej, że nie dorównałyby jej zlane razem nienawiści całego świata, jak pod wyziewem trującego czadu zdrętwiały w nim wszelkie ludzkie względy, wszystko wkoło niego zabarwiło się na czerwono, podniósł w górę ciężki przycisk i ż całej siły uderzył ją w bok głowy blisko skroni.

Ona jęknęła i zrobiła krok naprzód, wyciągając ręce. Chciała . widocznie rozejrzeć się, obronić — już nie mogła: zgodziła się na śmierć! Krew trysnęła spod uderzenia, zalewając jej włosy. Zwinęła się' w sobie, zadrgała, usta otworzyły się szeroko, przeraźliwie, i całym ciężarem zasobnego ciała zwaliła się do nóg Dzierżyńskiego, a wyraziste jej oczy, wyszły z orbit, wpatrzyły się w niego nieruchomo wiecznym wyrzutem mętniejących źrenic.

Tak człowiek kona, gdy się w nim wielka tajemnica śmierci—­dokona.

Jemu przycisk wyleciał z ręki. Patrzył, patrzył w jej niegdyś tak kochane, teraz gasnące spojrzenie i chciwym wzrokiem pił widok jej konania, jakby czekając, by się ta śmierć odstała lub całkiem przeszła w niego. I ta rozmowa milczeniem dwóch wielkich krzywd, przeciwstawionych sobie, dwóch dusz, odcho­dzącej i pozostałej, była czymś tak niesamowitym, że dalej żyjący musiał, przerodzić się w tej chwili od podstaw i albo sam zaraz skończyć samobójstwem, albo stać się wcieleniem śmierci dla ży­cia na zawsze. Dzwon jego wrażliwości pozostał w jego piersiach może, ale w nim miało na przyszłość zabraknąć serca!.. -

Na razie trudno było przewidzieć, co się dalej stanie.

Dzierżyński w pozie dzikiego zwierza, gotującego się do skoku, pochylił się nad ciałem zabitej kobiety, przyglądał się jej i — uśmiechał. A uśmiech ten po raz pierwszy dojrzał ostatecznie w swym wyrazie na jego wąskich wargach, -odsłaniających bez­zębne szczęki, i potworność tego nieludzkiego skrzywienia doszła wtedy do szczytu: to śmiał się człowiek śmierci, który tym swoim uśmiechem nie miał już nigdy życia cudzego popierać. Nachylił się, położył dłoń swoją na ziejącej krwawo ranie jej głowy.

Zasłonił ranę w ten sposób. I usta jego,, zbielałe jak jej usta, zaczęły coś mówić cicho, bardzo cicho, religijnie, prawie miłośnie, jakby się bał zbudzić śpiącą, tak cicho, ze on sam ledwie usłyszał własną myśl, własną przysięgę:

— Za tę krew twoją ja krew z miliona ludzi tutaj wytoczę, tak mi śmiercią swoją niewinną, Zosiu, dopo­móż! — Podniósł rękę z jej rany i ustami dotknął jej krwi! ...”

===================================================================



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
6141
6141
06 macierzeid 6141 Nieznany (2)
6141
6141
6141
6141
6141
6141
6141
6141
New HWID version 6141 version 2

więcej podobnych podstron