Part V, KWN oczami Edwarda FF


Part V:

Otworzyłem drzwiczki od strony pasażera i wpuściłem Bellę do samochodu. Wsiadając, ujrzałem jak wpycha pośpiesznie czerwoną kokardę, przymocowaną wcześniej do nowego radia, głęboko pod fotel. Widać i jej zdecydowanie minął urodzinowy nastrój.
Ruszyliśmy polną ścieżką, ledwo odcinającą się od wysokich ścian lasu, ciągnących po obu jej stronach, a ja patrzyłem uważnie na drogę przed siebie, co było kompletnym bezsensem, zważając na mój wyostrzony wzrok i doskonały refleks. Właściwie, mógłbym praktycznie w ogóle nie zwracać uwagi, gdzie i jak jadę, a samochód nie zjechałby z trasy nawet na milimetr. Wiedziałem o tym doskonale, jak i wiedziała to Bella. Uparcie wpatrywała się we mnie, oczekując, aż w końcu przestanę ją ignorować i odwrócę do niej głowę. Zmrużyłem oczy, gapiąc się na zbliżający się zakręt na ciemnej ścieżce. Z trudem powstrzymywałem się, by na nią nie spojrzeć.
- No powiedz coś - Zażądała cicho w chwili, gdy zjechaliśmy na trasę i koła furgonetki dotknęły jezdni.
- A co mam niby powiedzieć? - Zapytałem sztywno.
- Powiedz, że mi wybaczasz.
Na ułamek sekundy zastygłem zszokowany. O czym ona bredzi?
- Że wybaczam? Co?
- Gdybym tylko była ostrożniejsza, bawilibyśmy się teraz świetnie na moim przyjęciu urodzinowym.
Nie wytrzymałem. Ona była niemożliwa! Więc to jej wina, że mój własny brat chciał jej skoczyć do gardła?
- Bello, zacięłaś się papierem! To nie to samo, co zabójstwo z premedytacją.
- Co nie zmienia faktu, że wina była po mojej stronie.
Zapewne, gdyby nie lata praktyki w zachowywaniu spokoju i opanowaniu, jak nic wyrwałbym z wściekłości kierownicę z tego rzęcha.
- Po twojej stronie? - Niemal wykrzyczałem, wpatrując się w strugi deszczu za przednią szybą. - Gdybyś zacięła się w palec u Mike'a Newtona, przy Jessice, Angeli i innych normalnych znajomych, to co by się stało, jak myślisz? - Nie mogłem pohamować słowotoku. - W najgorszym razie okazałoby się może, że nie mają w domu plastrów! A gdybyś potknęła się i sama wpadła na stos szklanych talerzy - podkreślam, sama, a nie popchnięta przez swojego chłopaka - co najwyżej poplamiłabyś siedzenia w aucie, gdy wieźliby cię do szpitala! Mike Newton mógłby w dodatku trzymać cię za rękę, kiedy zakładaliby ci szwy, i nie musiałby przy tym powstrzymywać się z całych sił, żeby cię nie zabić! - Przełknąłem ślinę. Samo mówienie o tym sprawiało mi nieopisywalny ból. - Więc błagam, o nic się nie obwiniaj, Bello. Gdy to robisz, czuję do siebie tylko jeszcze większy wstręt.
Kątem oka zobaczyłem, jak jej mina stopniowo ulega zmianie. Świdrowała mnie teraz wściekle oczami, usta miała lekko rozchylone.
- Dlaczego, u licha, akurat Mike Newton miałby trzymać mnie za rękę?! - głos jej drżał, była bliska płaczu. Zraniłem ją. Teraz trzeba było tylko przekręcić nóż.
- Bo uważam, że dla swojego dobra to z nim powinnaś być, nie ze mną! - wykrzyknąłem gniewnie.
- Wolałabym umrzeć, niż zostać dziewczyną Mike'a Newtona! Wolałabym umrzeć, niż zadawać się z kimkolwiek oprócz ciebie!
Ujrzałem łzę w jej oku, zanim szybko odwróciła głowę. Czułem, jak moje wnętrzności skręcają się z bólu.
- No, już nie przesadzaj. - powiedziałem spokojniej.
- A ty w takim razie nie wygaduj bzdur. - burknęła.
Pozostała część drogi minęła w milczeniu, nie wliczając może dziesiątek myśli ludzi z okolicznych domów i tysiąca moich własnych. W głowie miałem mętlik, którego w żaden sposób nie byłem w stanie ogarnąć.
Wjechałem łagodnie na podjazd i wpatrywałem się tępo w jasno oświetloną przez latarnię ścianę domu.
- Może zostaniesz jeszcze trochę? - zapytała.
- Powinienem wracać do domu.
Tyle rzeczy było jeszcze do omówienia. Miałem nadzieję, że Alice opowiedziała już wszystkim o swojej wizji. Nie byłem pewien, czy byłbym w stanie zmierzyć się z wyjaśnianiem swej rodzinie powodów swej decyzji. Już widziałem zmartwioną twarz Carlisle'a, smutek w oczach Esme, szyderczy uśmiech Rosalie...
- Dziś są moje urodziny. - w głosie Belli pobrzmiewała rozpacz.
Zacisnąłem dłonie na kierownicy. Ta istota miała nade mną większą władzę, niż ja nad samym sobą. I, co ciekawe, była tego zupełnie nieświadoma.
- O czym kazałaś nam zapomnieć. Zdecyduj się wreszcie. Albo świętujemy, albo udajemy, że to dzień jak co dzień. - powiedziałem siląc się na swobodę. Rodzina może poczekać.
Natychmiast się rozpogodziła.
- Postanowiłam, że jednak chcę obchodzić te urodziny. - odparła i otworzyła drzwiczki. - Do zobaczenia w moim pokoju! - Zebrała prezenty swoją zdrową ręką.
- Nie musisz ich przyjmować. - mruknąłem.
- Ale mogę. - odparła z przekorą, uśmiechając się niepewnie.
- Przecież Carlisle i Esme wydali pieniądze, że kupić swój. - Nie mogłem powstrzymać się, by nie odwzajemnić uśmiechu.
- Jakoś to przeżyję.
Gdy tylko zatrzasnęła drzwiczki, pojawiłem się przy jej boku i wyjąłem paczki z jej ramion.
- Daj mi je, niech się na coś przydam. Będę czekał na górze.
- Dzięki. - posłała mi spojrzenie pełne ulgi.
- Wszystkiego najlepszego. - powiedziałem, całując ją przelotnie. Natychmiast przysunęła się bliżej, ale delikatnie się odsunąłem. O mało co nie stała się ofiarą jednego wampira, a mimo to wciąż miała ochotę całować drugiego. Mimowolnie uśmiechnąłem się - cała Bella.
Ruszyłem biegiem w stronę domu, wdrapałem po ścianie i wskoczyłem przez uchylone okno. Po chwili stałem już w niedużym, zaciemnionym pokoju przesiąkniętym słodkim zapachem Belli - moim sanktuarium. Położyłem swój własny prezent w nogach łóżka i usiadłem obok po turecku z drugą paczuszką.
W ręku trzymałem prezent od Carlisle'a i Esme - dwa bilety lotnicze wydane na nazwisko Belli i moje. Jakiś tydzień temu zaproponowali, byśmy wybrali się razem do Jacksonville i złożyli wizytę jej matce. Jako, że każdą noc spędzałem przy często mówiącej przez sen Belli, dobrze wiedziałem, jak bardzo tęskni za Renee. A mi wypadało bliżej się z nią zapoznać.
Spojrzałem na srebrny pakunek ze smutkiem. Nie wykorzystamy tych biletów nigdy, to było pewne. Westchnąłem. Kolejna przyjemność, którą będę musiał jej odebrać.
Podniosłem wzrok w stronę drzwi, słysząc niespokojny głos zmartwionego Charliego. Zauważył zabandażowaną rękę Belli. Słyszałem, jak ta tłumaczy się ojcu, jak głos jej lekko drży.
Obracałem w palcach prezent Belli, zastanawiając się, czy i to będę musiał jej odebrać.
Już za chwilę miała tu przyjść. Słyszałem już, jak odkręca kurek z wodą, jak pośpiesznie wskakuje do wanny. Była taka niecierpliwa.
Rozejrzałem się po pokoju. Pokochałem to miejsce. Pokochałem je, zanim jeszcze w ogóle wiedziała, że je znam. Czułem się tutaj jak u siebie; ba, czułem się tu nawet lepiej niż we własnym domu! I już nigdy nie miałem tu wrócić.
Już nigdy nie miałem czuć się dobrze.
Usłyszałem niespokojne kroki na korytarzu i już po chwili metalowa gałka od drzwi obróciła się gwałtownie, a te otworzyły się z impetem, uderzając głucho o ścianę.
W progu stanął mój anioł, wpatrując się we mnie uważnie swoimi czekoladowymi oczami.



Wyszukiwarka