Wszystko inaczej, Fan Fiction, Dir en Gray


Wszystko inaczej

- Nie rozumiem, czemu musisz odejść.
- Chcę odejść, a to różnica. Przyjmij to do wiadomości po prostu.
- Że mnie nie...
- Że nigdy nie kochałem. Znudziłeś mi się. Odsuń się i nie dramatyzuj. Jesteś żałosny. Nawet na litość byś mnie chciał, co?
- Możesz mnie kochać.
- Nie rozumiesz? Taki jesteś tępy, czy udajesz? Niemożliwe, byś był tak głupi, więc udajesz. Choć aktorem za dobrym też nie jesteś. Wypuść mnie stąd, Shinya. Odsuń się ode mnie, od mojego życia i od moich spraw. Nie chcę cię i nie potrzebuję.

Wyszedł, ciężkie kroki jeszcze przez chwilę niosły się echem po pustej klatce schodowej. Bardzo powoli, bardzo zdziwiony, uniosłem dłoń, dotykając palcem ciepłego jeszcze kubka z kawą.
Jak to dziwnie bywa z byciem z drugą osobą, prawda? Czujesz, że coś jest nie w porządku, może być ci źle i niewygodnie - ale dopiero, gdy ona powie ci, że coś jest nie w porządku, nie staje się to w tym szczęściu dysonansem.
Człowiek to dziwna istota, pełna niewiary. Potrzebujesz potwierdzenia w każdej dziedzinie swojego życia, potwierdzenia wszystkiego, niczego nie będąc pewnym, dopóki ktoś nie przytaknie.
Dopóki nie dostaniesz dowodu, choćby i w postaci paru słów, które mogą sprawić, że nagle przestaniesz chcieć być.
Obojętnie patrzyłem na spływające po szybie krople, najgorsza ulewa przycichła, płacząc cienkimi strużkami wody, skapującymi z liści drzew. Potoki deszczu, gnane podmuchami wiatru na ulicach zamieniały się niepostrzeżenie w łagodnie płynące strumyki. Pierwsze, gwałtowne uderzenie ustało, zastąpione ciszą i stagnacją. Tak się czułem. Pozbawiony woli walki wraz z pierwszym impetem uderzenia wroga, a w zasadzie - może i nawet opuszczeniem przez niego przyłbicy. Jak walkower w oddanej walce, żałośnie niczym wycięty, kurwa, wyrostek, bez którego całkiem spokojnie można się obejść. Zwykły kawał mięsa, odrzucony po zakończeniu terminu przydatności, panu już podziękujemy, następny, kolejka, raz!
Bez wahania sięgam po stojącą za kubkami butelkę koniaku. Trzymaliśmy ją na specjalną okazję, przywieziona z Indii, czekała. Palce tylko trochę mi się trzęsą, gdy zakrętka upada na blat. Podnoszę butelkę do ust, wdychając ostry, kręcący w nosie zapach.
Wydaje mi się, że specjalna okazja właśnie nadeszła.

Budzi mnie przeraźliwy terkot, na litość boską, wyłączcie to! W ułamku sekundy zwijam się, podciągając kolana pod brodę, targany mdłościami i dzikim przebłyskiem goryczy. Już wiem, czemu jest mi tak strasznie smutno i czemu wcale nie chcę tego dnia. Na oślep uderzam w budzik, strącając przy okazji zdjęcie, stojące obok. Kruche szkło ramki rozbija się na podłodze w milion ostrych drzazg, głowa pulsuje nieznośnym bólem. Niechętnie uchylam powieki, natychmiast zaciskając je najmocniej, jak to możliwe.
Za oknem jest jasno, bardzo jasno - przeraźliwie ostro świeci to słońce, natrętne promienie wdzierają się przez maleńkie przerwy między rzęsami i grzeją w policzki. Przez chwilę czuję irracjonalną potrzebę naciśnięcia guzika „stop”, bądź „wracaj”. Egoistycznie, zranione zwierzę mojego ja domaga się, żeby słońce świeciło mniej radośnie, żeby ptaki ochrypły od tego wrzasku, żeby świat nie istniał, do cholery, ja tu cierpię!
A przecież wszystko jest tak samo jak było wczoraj, gdy jeszcze miałem Die'a koło siebie.
I moje usta są takie same, jak wczoraj, gdy jego język wdzierał się w nie gwałtownie.
I dłonie te same, szczupłe, wrażliwe ręce pianisty.
I nawet twarz taka sama, może tylko nieco opuchnięta od płaczu. Nic trwałego, przykryje to makijażem i pudrem.
I tylko przez chwilę, patrząc nieprzytomnie w łazienkowe lustro, które jest jak zwykle, zachlapane przez niego pastą do zębów, zastanawiam się, jak zdołam ukryć takie biedne, patetyczne, złamane serce, które przecież bije mi w piersi tak samo, jak wczoraj.



Wyszukiwarka