Topor Roland - Portret Suzanne (doc)


0x01 graphic

ROLAND TOPOR
PORTRET SUZANNE
(Portrait en pied de Suzanne)

Przekład: Ewa Kuczkowska

0x01 graphic


       Od dwudziestu trzech dni przemierzam bez wytchnienia labirynt ciemnych uliczek obcego miasta. Czasami przystaję, żeby coś naszkicować w starym notesie o postrzępionej okładce. Nie wiem, czy jestem malarzem, architektem, czy urzędnikiem, ale muszę być biedny, skoro przywiązuję taką wagę do swojej pracy. Powody, dla których zmuszony byłem opuścić Paryż, pozostają niejasne; w każdym razie starannie unikam myślenia o okolicznościach swojego wyjazdu.

       Miasto nazywa się Caracas, ale nie chodzi tu o stolicę Wenezueli. Mieszkańcy wymawiają tę nazwę "Carcasse" (carcasse (fr.) - szkielet, kościotrup) z ponurą, budzącą niepokój intonacją. W tym smętnym kraju Europy Środkowej, którego języka nie znam, przyszli na świat moi rodzice. Pomimo tego faktu, między miejscowymi a mną panuje absolutna niemożność porozumienia.
       Tutejsze domy mają wprawdzie bogate, barokowe fasady, ale aż przykro patrzeć, w jak opłakanym są stanie. Szczegóły ornamentów i rzeźbień giną pod warstwą brudu. Z nieba, z zimowego nieba też nie przebija ani odrobina jasności. Wysilam oczy, starając się przeniknąć wzrokiem szarówkę, choć z góry wiem, że i tak nie uchwycę podobieństwa. Kształty i reliefy zacierają się, zmieniają się kąty. Kamienne elementy, których rysunek staram się odgadnąć, rozmywają się niczym w mętnej wodzie. Moja dłoń po omacku odkrywa zielonkawe, podwodne krajobrazy.

       Ciemność staje się nieprzenikniona, tak że strona notatnika rozpływa się w mroku nocy. Przez głowę przemyka mi myśl: "Teraz rysunek jest wierny, bo równie niedookreślony jak model".

       To spostrzeżenie wreszcie pokonuje mój upór. Trudno, trzeba dać za wygraną. Zrezygnowany, ruszam z powrotem do hotelu.
       Kiedy idę wzdłuż rzeki, nagle ogarnia mnie przemożne zmęczenie. Szczęśliwie w pobliżu stoi ławka. Osuwam się na nią z przerażającym uczuciem, że jestem ciężarem, którego ktoś się właśnie pozbył.

       Rzeka rozlewa się szeroko, ale nawet najsłabszy refleks nie igra w zagłębieniach fal.
       Trochę dalej, na lewo, jej brzegi spina nie oświetlony most. Kiedy za chwilę będę na niego wstępował, moje serce zabije mocniej.
       Mieszkam po drugiej stronie rzeki, tuż przy zajezdni tramwajowej. Ze swojego okna na siódmym piętrze śledzę ciągnące się długo w noc hałaśliwe ewolucje pojazdów. Na końcowy przystanek wagony najczęściej podjeżdżają puste, a jeżeli już ktoś wysiada, to od wielkiego dzwonu. Ostatniej nocy szczęście mi dopisało. Dane mi było zobaczyć pięciu podróżnych.

       Kamień mocno uderza mnie w kark. Na wpół ogłuszony, czuję, że ktoś mnie obszukuje, że chce zabrać mi portfel. Na oślep łapię czyjąś rękę. Złodziejem okazuje się lobuziak z procą okręconą wokół przegubu. Chwytam za nią. Zmagamy się w milczeniu, z dziką zaciętością. Walka kończy się równie nagle, jak się zaczęła. Wyrzucony siłą własnej procy gagatek wpada na balustradę i odbiwszy się od niej, ucieka. Słyszę cichnący w oddali stukot jego buciorów, gdy zmyka wzdłuż brzegu. Rzeczywistość staje się przystępniejsza, kiedy sprawia ból. Kamień, który mnie zranił, nie ma nic wspólnego z owymi niedookreślonymi, nierealnymi fasadami. On nie jest ulotny. Ma nieskomplikowane, ale za to konkretne właściwości. Ciężar, który miażdży, krawędzie, które tną, i spiczaste fasety, które przebijają. Potrafi upuścić krwi.

       Boże, ale ze mnie grubas! Nikt mnie nie kocha. A przecież jestem jeszcze młody. Zresztą zawsze tak było. W szkole przezywali mnie Pączek, a potem Pulpet, Wieprzak i Baleron. Mój Boże, jak ja cierpiałem! Tylko ja jeden wiedziałem, jakże cenne pokłady nieskazitelności kryją się pod fałdami tłuszczu. Inni patrzyli z niesmakiem na to ciało, które uważali za fizyczne odzwierciedlenie stanu psychiki. Podobnie zwiedzający ogród zoologiczny często patrzą na zwierzęta, jakby te przedstawiały różne typy ludzkie. Jakby mieli do czynienia z osobnikami skazanymi na wystawianie na widok publiczny swoich pożałowania godnych cech. Małpa jest bezwstydnikiem, tygrys szelmą, wąż nikczemnikiem, a lew zarozumialcem. Ja jestem wieprzem. Żarłokiem i brudasem. O przyziemnym umyśle. Boskie prawo ciążenia nakazuje, by ciało znajdowało się tuż przy ziemi, i pewnie tam kiśnie skulona moja dusza.

       Nieraz bohatersko postanawiałem skończyć z jedzeniem. Zupełnie. Wreszcie miałbym prosty wybór: tycie albo życie. Zniknąłby ten przeklęty kokon tłuszczu! A ja, niby półprzejrzysta jętka, ukazałbym się taki, jaki naprawdę w głębi siebie jestem. Niestety, nigdy nie wystarcza mi siły woli. Głód bez trudu pokonuje najmocniejsze postanowienia. Pierwszy skurcz żołądka i odpuszczam. A jeśli jakimś trafem chwilowo wytrwam w oporze, to później porażka jest tym bardziej sromotna. Opycham się wędlinami, chlebem i ciastkami z kremem. Żrę tak, że omal nie pęknę. Chcę zniszczyć to obmierzłe ciało, którego padłem ofiarą. Jeżeli moja dziecięca duszyczka na tym ucierpi, trudno! Nie będzie mi siebie żal.

       Zgrzyt żwiru. Odgłos skradających się kroków. Czyżby wracał ten smarkacz? Nie, z mroku wyłania się jakaś inna postać. Chorobliwie blada, ubrana na czarno młoda kobieta. Zbliża się. Coś mówi. Wygląda, jakby się modliła. Wyciąga rękę i szarpie mnie za rękaw. Czego ona chce? Tak naprawdę, domyślam się czego. Naturalnie, zażąda pieniędzy. Dobrze, ale nie dam ani grosza więcej niż zamierzałem zapłacić za posiłek. A więc dziś wieczorem nie zjem kolacji. Mam dość silnej woli, żeby zdobyć się na takie poświęcenie. Ruszam za nią.

       Towarzyszę jej aż do pokoju w kamienicy położonej nad samym nabrzeżem. W pomieszczeniu są dwa krzesła, stół, a na kuchennej szafce przy zlewie stoi maszynka gazowa. Nigdzie nie ma łóżka. Naga żarówka zwisa na końcu tasiemcowego przewodu. Rzuca ostre, nieprzyjemne światło. Zdjąłem płaszcz i powiesiłem na oparciu krzesła. Jestem zakłopotany, wręcz zawiedziony zachowaniem kobiety, odbiegającym od zwyczajowego w takiej sytuacji.

       Zapaliła gaz, wylała trochę oleju na patelnię, w fajansowej miseczce roztrzepuje dwa jajka. Ja widzę tylko jej wstrząsane drgawkami plecy. Podchodzę łagodnie, ale ona odsuwa się szybko.
       Unika mojego wzroku. Nachodzi mnie idiotyczne podejrzenie, że z tą też mi się nie uda. Czyżbym w jaskrawym świetle elektrycznym okazał się zbyt odpychający? Tak, z pewnością w cieniu na ławce musiałem wydać się jej bardziej pociągający. Urażony, na złość zdejmuję buty. Mają przetarte podeszwy. Skóra rwie się, jakby to był papier. Będę musiał kupić sobie nowe.
       Kobieta uśmiecha się.
       Podsuwa mi krzesło. Nakrywa do stołu. Po chwili stawia przede mną omlet i kieliszek wina.

       Jem, a ona stoi, przypatrując mi się życzliwie. Kiedy kończę, na kawałku papieru wypisuje jakieś cyfry.
       Co ma znaczyć ta liczba? Czyżby chciała się upewnić, że mam pieniądze? Wyjmuję banknot. Kręci głową. Dlaczego nie chce go wziąć? Wstaję i próbuję ją pocałować. Wyrywa się przerażona.
       - Proszę się uspokoić, nic pani nie zrobię.
       Biorę banknot i zakładam płaszcz. Ona rzuca się na mnie, przetrząsa kieszenie. Wyławia jedną, potem drugą drobną monetę. Ta skromna kwota w pełni ją satysfakcjonuje. Nieoczekiwanie zaczyna rozpływać się w podziękowaniach. Jak nic, kpi sobie ze mnie w żywe oczy. Mam ochotę wymierzyć jej policzek, ale nie śmiem. Gotowa jeszcze poszczuć na mnie całą dzielnicę, oświadczyć, że jestem maniakiem seksualnym, bandytą... Wolę zwiać, póki to jeszcze możliwe. Krzyczy za mną na schodach. Rzuca mi moje buty.

       Grubo się pomyliłem, biorąc tę kobietę w czerni za prostytutkę. Olśniło mnie gdzieś w połowie mostu: moja gospodyni dorabia sobie, wydając domowe obiady. Dzielna kuchareczka, i tyle. Proponowane przez nią menu jest równie ubogie, jak ona sama. Jedno danie dnia, a może nawet tygodnia czy miesiąca...
       Co za hart ducha, a wszystko po to, żeby zdobyć tych kilka marnych groszy!
       Wzgardziłem nią podle i niesprawiedliwie, zraniony w samo serce jej dotkliwą obojętnością. Wreszcie dostrzegam też pewien komizm sytuacji. Najgorzej, jak się komuś brzuch pomyli z podbrzuszem! Muszę przystanąć, żeby zaczerpnąć tchu, taki mnie śmiech porwał. Co za kapitalne nieporozumienie! Ta kobieta - niczym ekspert - potrafiła na pierwszy rzut oka oszacować moje otłuszczone ciało, którym właśnie zamierzałem do niej przywrzeć. Bardziej niż miłości brakowało mu pożywienia!

       Moja wesołość przechodzi w stan uniesienia. Oto i ja, jak tylu książkowych bohaterów, stałem się prawdziwym łowcą przygód. Nikt nie może zaprzeczyć, że przed chwilą przeżyłem autentyczną przygodę. To dzięki wygnaniu trafiła mi się taka gratka: poprzednio nigdy nic mi się nie przydarzało. Przywołuję w myśli żywe jeszcze obrazy, moje własne wspomnienia. Jakaż miła dykteryjka, ciut frywolna, a przy tym niezwykle poruszająca. Świadectwo ludzkie. A historia wprost stworzona, by opowiadać ją przyjaciołom pod koniec kolacji, albo spotkanym w pociągu nieznajomym. Historia, którą przekażę dzieciom, kiedyś gdy już je będę miał. Będzie stanowić część rodzinnego folkloru. Poznają ją wnuki. Być może pozostanie jedyną znaną im okolicznością z mojego życia.

       Główną postacią tej opowieści jest młoda kobieta w czerni. Przydałoby się dokładniej ją opisać. Ale jak to zrobić, skoro pamiętam zaledwie jej oczy? Skupiam się, żeby przypomnieć sobie resztę twarzy, ale na myśl nie przychodzi mi nic poza małą febrą nad górną wargą. Jeśli chodzi o nos, jego kształt zupełnie wypadł mi z pamięci. Naturalnie zawsze mogę coś zmyślić. Historia nie stanie się mniej prawdziwa tylko dlatego, że twarz została wymyślona. Nie muszę też wspominać o omlecie. Bigos zrobiłby lepsze wrażenie.
       Nagle uderza mnie dźwięczność słowa "bigos". Wymawiam je kilkakrotnie, zmieniając intonację. Ogarnia mnie dojmujący smutek.

       Rzęsiście oświetlona zajezdnia tramwajowa świeci pustkami. Przecinam ulicę na skos, zmierzając ku wejściu do hotelu. Recepcjonista bez słowa i bez uśmiechu podaje mi klucz. Winda czeka na parterze. W pokoju nie zastaję nikogo.

       Przy stolikach dworcowego bufetu siedzi nas kilkoro. Na lustrze nad ławeczką widnieje wypisane białymi literami słowo "bigos". Podłogę pokrywają wióry. Jakieś dziecko płacze, bo uderzyło czołem o kant stołu. Ktoś umarł.

       Stoję przed kamienicą numer osiem przy rue de l'Hópital Saint-Louis, tuż nad kanałem.
       Kiedyś mieszkałem tu przez pół roku. Moi sąsiedzi nie byli łatwi we współżyciu. Pewnego razu wsunęli mi do skrytki na listy wycięty z gazety artykuł zatytułowany: "Hałas powodem coraz większej liczby tragedii". Na marginesie dopisano długopisem pouczenie: "Odradzamy nocne kąpiele i rozmowy. Pańscy sąsiedzi". Zwiałem stamtąd przy pierwszej okazji.
       Lokator, który zajmował tam mieszkanie nade mną, właśnie przyjechał do Caracas, żeby mnie nękać. Wymachuje hebanową maczugą i mruczy coś w rodzaju pogrzebowego marsza. Wyjaśnia: "Widzi pan, ja posługuję się maczugą i śpiewam cicho, albowiem jestem na tyle dobrze wychowany, żeby nie zakłócać spokoju innym!"
       Błagam, żeby uderzył mnie w czubek głowy, w żadnym wypadku nie tykając czoła, gdyż w przeciwnym razie nie zdołam się powstrzymać i zadźwięczę jak gong. Facet udaje, że dał się przekonać, ale tylko po to, żeby sobie ze mnie zadrwić. Jak przychodzi co do czego, grzmoci mnie w sam środek czoła. Staje się tak, jak uprzedzałem. Mimo wysiłku, z jakim staram się powstrzymać, wibruję dźwięcznie niczym tarcza z brązu. Krzyczę, chcąc się usprawiedliwić: "To nie moja wina, przysięgam, że to nie moja wina. To takie schorzenie!"
       Dobrze wiem, że mi nie uwierzył.

       Dokładnie przetrząsam pokój w poszukiwaniu choćby odrobiny czegoś do jedzenia. Moje zapasy - składające się z czekolady, fistaszków i kawałka sera - już się wyczerpały. Gorzki jest smak zawodu. Nie ma co wydzwaniać na centralę: o trzeciej w nocy i tak nikt nie odpowie. Krążę od ściany do ściany, bredząc jak w gorączce. Za każdym razem, gdy mijam lustro, flaki mi się wywracają na widok mojego nagiego odbicia. Bladawe ciało upstrzone czarnymi włoskami pociąga mnie i odrzuca jednocześnie. Jego brzydota jest mi wstrętna, ale głód czyni mnie pobłażliwym. Ślinka mi cieknie, kiedy patrzę na własne mięso.

       "Boże, dodaj mi sił, żebym wytrzymał i nie wyruszył na miasto, gdzie z pewnością czyhają na mnie straszliwe niebezpieczeństwa. Wspomóż mnie. Nakarm!" Modlitwa często sama ciśnie mi się na usta, chociaż nie jestem wierzący. Nie lękam się pustki spowodowanej brakiem Boga. Wręcz przeciwnie, dzięki niej zyskuję więcej miejsca na własny rozwój. Łatwiej znoszę niedobór pierwiastka boskiego niż ssanie w żołądku. Chyba że jedno jest przyczyną drugiego. Bóg objawia się w każdym człowieku. Ale u każdego przyjmuje inną postać. U mnie jest głodem. "Żarłok kopie sobie grób własnymi zębami", tak mówi przysłowie. Ja swoimi zdołałbym wznieść kościół.
       Zresztą może to właśnie ta tęsknota za absolutem tak zaostrza mi apetyt! Zwierzęcy głód, który mnie nęka, byłby w tym wypadku najwznioślejszym przejawem mojej duchowości. Popełniam błąd, wstydząc się go. Jestem głupcem, starając się go powściągać!
       Z nastaniem nocy wyruszam na poszukiwanie jakiejś czynnej jeszcze restauracji albo baru. Zmierzam w stronę alei wiodącej do Zamku Królewskiego. Wlokę się, ale bez szczególnej nadziei, bo nie dostrzegam żadnych świateł. Oczywiście, wszystko jest pozamykane. Słyszę nadjeżdżający samochód. Przez moment jego reflektory oświetlają historyczną budowlę niby gwiazdę sceny. To taksówka! Wybiegam na jezdnię, wymachując rękami. Wiara na nowo dodaje mi sił. Taksówka! Kierowca będzie wiedział, dokąd jechać. Na pewno zna jakiś bar, gospodę albo choćby obskurną piwiarnię... Jedno z tych ustronnych i ciepłych miejsc pachnących mile potem, piwem i kiełbaskami. Zjem tylko cztery sztuki, a cztery zabiorę do hotelu na jutro.
       Samochód zatrzymuje się tuż przy mnie. Wskakuję na przednie siedzenie, obok kierowcy. Mężczyzna jest okutany po same uszy. Wygląda jak sterta łachów. Nawet na twarzy ma kominiarkę, a na dłoniach wełniane rękawiczki. Wyjaśniam, że szukam jakiegoś czynnego lokalu, gdzie mógłbym coś zjeść i wypić. Kłapię szczękami i popijam z zaciśniętej pięści. Powtarzam: Jeść... pić... jeść" z kciukiem wycelowanym w okolice przepony. Wreszcie facet wydaje z siebie przytłumiony warstwą wełny pomruk, a następnie rusza. Chwała opatrzności!
       Wiatr pogwizduje radośnie, wpadając przez opuszczoną lekko szybę. Wszystko wydaje się takie proste. Nawet fasady wyławiane z mroku światłem reflektorów ujawniają nareszcie swą olśniewającą urodę. Jak łatwo byłoby je teraz rysować, w tym ostrym świetle. Nawet początkujący bez trudu zdołałby to zrobić. Ale w tej chwili moje szkice niewiele mnie obchodzą. Całą uwagę skupiam na przedniej szybie. Czy ten człowiek zrozumiał, czego od niego chcę? Czy wyraziłem się dość jasno? Nawet dziecko by pojęło. W końcu przed nami ukazuje się jakiś oświetlony szyld. Restauracja? Sklep spożywczy? Drzwi wieńczy girlanda z kolorowych żarówek. Wygląda to na dyskotekę. Trudno, mogą być i kanapki. Samochód zatrzymuje się. Wciskam kierowcy banknot i zbyt niecierpliwy, żeby czekać na resztę, rzucam się do wejścia.
       I oto znajduję się w pomalowanym na biało przestronnym pomieszczeniu z krzesłami z chromowanego metalu, o dziwacznych kształtach. Jakaś pani z obsługi, w słusznym wieku, ubrana w mundurek, też biały, króluje w okienku szklanej klatki. To pewnie kasjerka, bo wystukuje coś na klawiszach pobrzękującej maszyny do liczenia. Wzdłuż ścian stoją jedne na drugich tekturowe pudełka. Rozchodzi się zapach środka odkażającego czy też owadobójczego, od którego szczypią oczy. Nigdzie żadnego stolika ani talerzy, ani czegokolwiek nadającego się do jedzenia. Cios w samo serce. Stojąc przed niewzruszoną kasjerką, wykonuję kolejną serię małpich min: "Jeść... pić... zwłaszcza jeść!" Pokazuję portfel: "Chcę kupić coś do jedzenia. Przecież to sklep, prawda? Proszę mi sprzedać coś do jedzenia... Na litość boską!"
       Kasjerka, nie tracąc nieobecnego wyrazu twarzy, klaszcze w dłonie. Dwukrotnie. Nie wiadomo skąd wyłania się jakaś inna kobieta i staje przede mną. Jest młodsza i nosi czarny mundurek, którego spódnica zakrywa ledwie połowę ud. Ładnych nóg to ona nie ma, ale do diabła z jej nogami!
       Znów zaczynam odstawiać swoje sztuczki: "Pić... jeść... Co pani ma... Cokolwiek". Sprzedawczyni unosi cienkie, wygięte w ostry łuk brwi. Przez tę swoją pucołowatą buzię przypomina wańkę-wstańkę. Trzeba przyznać, że nie wygląda zbyt inteligentnie z tym niskim czołem i rozchylonymi ustami. Kiedy już zakończyłem pantomimiczny numer, pokiwała głową i wybrała ze sterty jedno pudełko. Następnie wskazała mi krzesło, a gdy usiadłem, skuliła się u moich stóp, w postawie wyrażającej błaganie czy raczej uwielbienie. Z przyjemnością wyobrażam sobie że już przed wiekami prorocy zapowiedzieli moje przybycie o trzeciej w nocy do tego sklepu w Caracas i że ta oto kobieta właśnie dopełnia przewidzianych ustalonym rytuałem obrządków. Niczym korny niewolnik zdejmuje mi buty. Zgaduję, że zamierza umyć mi nogi, po czym podzielimy się chlebem i winem, ale ona zamiast tego podnosi pokrywkę tekturowego pudełka i rozgarnia bibułkę, spomiędzy której wyłania się para pantofli, o modelu identycznym jak moje.

       Zaczynam tupać i wrzeszczeć. Miotając przekleństwa, rozdzieram puste pudełko. Wyzwiska wydają mi się zbyt słabe, więc dodatkowo, jak opętany, wygrażam jeszcze pięścią. Ekspedientka unosi ramię, żeby osłonić twarz, po czym na znak poddania rozchyla uda. Jej uległość uspokaja mnie. Nagle zawstydziłem się tego wybuchu wściekłości. Żałosne stworzenie, nie zasłużyła sobie na mój gniew. To nie jej wina, że sprzedaje akurat buty, a nie kiełbaski. Pewnie ma jakąś rodzinę, dom, a mimo to całymi nocami czuwa w tym okropnym sklepiku. Od ciągłego służenia innym zatraciła siebie, stała się bezwolna. I teraz, zrezygnowana, biernie czeka na zabójcę, którego ześle jej zły los. To będzie jakiś szarmancki Kuba Rozpruwacz albo inny wsiowy dusiciel, w każdym razie ktoś do mnie podobny. A ona, zamiast się bronić, wzywać pomocy czy uciekać, rozłoży tylko nogi i poczeka. Przemawiam do niej łagodnie: "Ta para mi odpowiada... Dokładnie takiej potrzebowałem. Co ze starymi? Och, może je pani wyrzucić. Nie są mi już potrzebne".

       Powrót jest drogą przez mękę. Buty okazują się co najmniej o jeden numer za małe. Przeklęta czułostkowość! Przeklęta ekspedientka, która sprzedała mi to narzędzie tortur! Przeklęty sklep! Przeklęty taksówkarz! Przeklęte to miasto i przeklęte moje ciało, z którego bierze się całe zło. Nie wiedziałem, że ból płynący z dołu może być taki przejmujący. Od dawna nauczyłem się mieć na baczności przed tym, który pochodzi z góry: przed bolącym zębem lub migreną - a teraz odkrywam niezwykłą rozległość mojego neurologicznego systemu informacyjnego. Gdzieś tam, bardzo daleko od mózgu, pasek skóry kanceruje mi piętę, i co? Otóż mój mózg jest o wszystkim znakomicie poinformowany. Udrękę doświadczaną przez stopę odczuwa dokładnie w tym samym momencie. I nie pozostaje obojętny. Z każdym krokiem bliższy jestem omdlenia. Czy stąpnę na palce, czy na piętę, katusze potęgują się. Policzki mam mokre od łez, szlocham jak dziecko. Dużo bym dał, żeby dręczył mnie wyłącznie głód. Zaczynam serio myśleć o spędzeniu reszty nocy pod gołym niebem, na jakiejś ławce, gdy wreszcie dostrzegam światła zajezdni tramwajowej. Ich blask dodaje mi sił na tyle, że jakoś docieram do hotelu.
       Tu dosięga mnie kolejny ciężki cios: winda nieczynna! Na siódme piętro muszę wspinać się po schodach. Gehenna!
       Obmywam w umywalce moje biedne stopy, najpierw jedną, potem drugą. Są tak spuchnięte i obrzmiałe, że litość bierze. Szczególnie lewa, ma paskudną ranę pod ścięgnem Achillesa. Skaleczenie wygląda na głębokie i obficie krwawi. Nie mam opatrunku, więc żeby nie pobrudzić pościeli, owijam nogę ręcznikiem. Tracę przytomność.

       Pokojowa zastaje mnie jeszcze w łóżku. Zlękła się, bo z mojej obecności zdała sobie sprawę dopiero, gdy zagarnęła ramionami pościel, bo chciała zmienić powleczenie. Nie zdołała powstrzymać okrzyku, kiedy jej ręka musnęła moje ramię.
       Gruba, ruda dziewucha, z jasną skórą pokrytą sińcami i różowymi plamkami. Przed chwilą przestraszyła się i teraz jej piersi falują.
       - ... - mówi w swoim języku.
       - Proszę przyjść później - odpowiadam w swoim.
       Nie rozumiemy się. Dziewczyna ucieka.
       W nocy ręcznik rozwiązał się i, tak jak się tego obawiałem, prześcieradło jest całe zakrwawione. Przeląkłem się, zobaczywszy swoją lewą stopę. Jest dwa razy grubsza i mieni się jaskrawymi kolorami: tęcza chora na słoniowatość. Dzisiaj rozcięcie robi jeszcze gorsze wrażenie. Wygląda jak wyrąbane toporem. Spomiędzy brzegów rany, wywiniętych niczym wargi, wydobywają się krwawe skrzepy. Prawa noga, chociaż ogólnie w lepszym stanie, też jednak jest poszkodowana. W wielu miejscach ma zdartą skórę, a na paluchu brakuje połowy paznokcia. Obie stopy wściekle mnie bolą. Nie ma mowy o włożeniu butów. To po prostu niemożliwe. Jestem skazany na pobyt w pokoju. I konam z głodu.

       Wydzwaniam do hotelowej recepcji tak długo, aż w końcu zjawia się chłopak z obsługi piętra, młody szubrawiec o chytrym spojrzeniu. Przemawiam do niego żarliwie, bo jest moją ostatnią szansą. Chwytam się wszelkich sposobów, jakie mi tylko przychodzą na myśl, żeby go nakłonić do przyniesienia mi czegoś do jedzenia. Posuwam się nawet tak daleko, że podtykam mu pod nos swoją stopę, w nadziei wzbudzenia w nim współczucia. Ale on pozostaje nieczuły i przekonuje go dopiero banknot, którym wymachuję, objaśniając sytuację. Łapie go w przelocie i znika, zanim się dowiaduję, co zamierza z nim zrobić. Może już zasuwa na lotnisko, żeby złapać samolot do Paryża albo do Rio, i to bez najmniejszych wyrzutów sumienia wobec mojej osoby.
       Oszukuję wilczy głód, wbijając zęby w nieczułą poduszkę.

       Ulitowałem się nad sprzedawczynią, no i sam padłem jej ofiarą. Powinienem był mieć się na baczności przed nią i przed tą jej uległością. Była ofiarą poszukującą kata, wrogiem publicznym! Ci, których zdoła wzruszyć, od razu zatracają instynkt samozachowawczy - ze zwykłej grzeczności czy też z przesadnej galanterii. W ten oto sposób, z powodu jakiejś nieznajomej dopuściłem się zdrady ciała, które mi ufało. Teraz doświadczam opłakanych skutków słabości charakteru. Moje nogi nie chcą mnie nosić, tkwię w łóżku przesiąkniętym własną krwią i szlocham z głodu! Przysięgam uroczyście nigdy więcej nie litować się nad nikim! Mam zamiar przetrwać. Nigdy więcej nie będę utożsamiał się z ofiarą. To zbyt niebezpieczne. Jak mogłem w to wdepnąć? Nie chodzi mi o Caracas ani o ten nędzny pokoik z oknem na zajezdnię. W gruncie rzeczy to miejsce jak każde inne, wystarczyłoby przeżyć tu jedną szczęśliwą chwilę, żeby mu przyznać nagrodę piękności. Nie, mam na myśli siebie i swoją karygodną słabość w stosunku do bliźnich. Nie potrafię powiedzieć "nie". Wczorajsza nocna przygoda jest tego niezbitym dowodem, wchodzę do sklepu z mocnym postanowieniem wrzucenia czegoś na ruszt, a wychodzę z pustym brzuchem, ale za to w nowych butach! A jaki Jest powód tej nagłej zmiany frontu? Paradny: sprzedawczyni rozsunęła nogi!

       Pewnego dnia dałem jałmużnę. Żebrak stał w postawie pełnej godności, oparty o witrynę delikatesów. Pył z pobliskiego placu budowy pobielił mu ubranie. Jedną drżącą ręką trzymał kapelusz, a drugą ocierał czoło brudną chusteczką. Wrzuciłem pieniądz do kapelusza, na próżno oczekując, że zadźwięczy, uderzając o inne drobniaki. Mężczyzna wpadł w szał. On wcale nie żebrał. Po prostu zdjął kapelusz, żeby otrzeć pot. Znieważyłem go swoim miłosierdziem. Rzucił mi monetę w twarz wraz z pogardliwymi słowami. Po czym, wzruszywszy ramionami, wszedł do delikatesów.

       Biedak miał rację. Moja pycha przekracza wszelkie granice. Traktuję rodzaj ludzki ze współczuciem pełnym hipokryzji. W rzeczywistości winszuję sobie, że do niego nie należę. A jeśli już zdarzy mi się wzruszyć na widok godnego pożałowania nieszczęścia, czynię to z rozkoszą. Jestem łasy na melodramaty. Dzięki wyjątkowej wrażliwości potrafię delektować się każdym rodzajem krzywdy. Toteż lejąc łzy, jednocześnie nie mogę wyjść z podziwu nad delikatnością swoich uczuć. Bo ja, naturalnie, nie jestem istotą ludzką. Wystarczy na mnie spojrzeć, żeby się o tym przekonać. Gdyby moje ciało było do wynajęcia, i tak nie znalazłby się chętny. Jestem jedynym egzemplarzem wymarłego gatunku, ciekawostką przyrodniczą! To stwarza pewne problemy, ale. Bogu dzięki, ma też swoje zalety. Zwolnienie z obowiązku miłości z pewnością nie należy do najbłahszych. Przebacz mi, Panie, albowiem nie wiem już, co mówię! Tracę rozum. To przez pychę. Nie, to z głodu. Pragnę miłości, ponieważ jestem najpokorniejszym z ludzi. Przechwalałem się swoją pychą, dla zmylenia. Cierpię i chciałbym być kochany.

       Ach, gdybym był między swoimi! Przyniesiono by mi pieczony drób, udziec pachnący czosnkiem, salsefię w cieście, karczochy w majonezie, frytki, kaczkę w pomarańczach, soczewicę z kiełbaskami, szynkę parmeńską, sery: fribourg, brie, coulommiers, camembert i roquefort, winogrona, kawę, no i - rzecz jasna - rachunek. Ale ja byłbym już pokrzepiony, więc zapłaciłbym bez mrugnięcia okiem.
       Podstępnie i skrycie moje ciało przestało trzymać ze mną sztamę. Nie mam już nad nim władzy. Nie uważa nawet za konieczne powiadamiać mnie o wszystkim. Cenzuruje informacje. Ból stopy, której opuchlizna rysuje się pod kołdrą monstrualnej wielkości garbem, rozlewa się łagodnie na całą nogę. Zęby dzwonią w takt tańca śmierci, lewa dolna powieka drga rytmicznie. Obserwuję bezsilnie te przejawy niezależności. I słowo daję, dzięki temu zyskuję wręcz doskonały spokój umysłu. Nie będę walczył o zachowanie władzy. Jestem nią zmęczony. Niech sobie moja noga pęcznieje, jak ten smok z bajki, i niech pęknie, skoro tak się jej podoba! Niech moja powieka mruga! Niech zęby szczękają!

       Chłopiec z obsługi piętra wślizguje się do pokoju cicho jak kot. Pewnie myśli, że śpię. Ostrożnie stawia tacę na nocnym stoliku. Mignął mi talerz mięsa z papryką i zawinięty w folię pokrojony chleb. Pożałowałem oszczerstw, które rzucałem na tego biednego chłopca. Nie, on nie jest złodziejem. To uczciwy młody człowiek, wrażliwy i oddany. Mimo że bardzo się stara zachowywać cicho, słyszę brzęk moniaków. Niewinny jak dziecko! Resztę też zwrócił. Chętnie bym mu ją podarował, ale trzeba konsekwentnie grać dalej. Muszę nadal udawać, że śpię, bo gdybym się teraz obudził, on poczułby się winny. Z tego typu ludźmi należy być bardzo uważnym. Wiem coś o tym. Ale co się odwlecze, to nie uciecze: zaskarbił sobie moją wdzięczność. Będę musiał go przeprosić za to, że poprzednio źle go oceniłem! Jakże ja się wtedy do niego zwracałem! Jakim tonem! Mógł, wręcz powinien był, pozwolić mi umrzeć z głodu, żebym miał nauczkę. Ale on nie chowa urazy. Jest dobry. Wychodzi na palcach i cicho, cichuteńko zamyka za sobą drzwi. Mój drogi chłopcze, możesz być spokojny, nie trafiłeś na niewdzięcznika. Odwdzięczę ci się we właściwym czasie, czy chcesz, czy nie. Nigdy nie zapominam wyświadczonej przysługi. Pewnego dnia będziesz mnie jeszcze błogosławił!

       Zawziąłem się i nie tykam jedzenia. Biorę odwet. Trzeba słyszeć wrzaski mojego żołądka! Serce się kraje od tych jęków! A jaki nagle zapanował posłuch! Cudownym sposobem bunt zostaje uśmierzony. Nie ma już dygotów ani tików. Rebelianci mają tylko jeden cel: pochłonąć całą zawartość tacy spoczywającej na nocnym stoliku. Lecz żeby tak się mogło stać, ja muszę wyrazić zgodę. Tak mówi ustawa zasadnicza, która nas obowiązuje. Beze mnie nie można się obejść. To ja muszę ująć widelec, ja muszę przeżuć i połknąć. No cóż, nie mówię nie, ale najpierw daję się prosić. Takie jest moje prawo, moja słodka zemsta. Poza tym jestem teraz zajęty. Mam posiedzenie. Proszę przyjść później, rozważę tę sprawę. Ach, co za okrzyki wściekłości! Zgrzytania zębami! Rzężenia! I mój kwilący brzuch...

       Lewa stopa jest nie mniej zgłodniała. Jak tak dalej pójdzie, wkrótce będzie grubsza ode mnie. Ostrożnie obmacuję jej krągłości przywodzące na myśl ciężarną kobietę. Skóra jest gładka w dotyku. Cieplutka, napięta, zmysłowa... Inna od mojej. Delikatnie muskam brzegi rany. Są lekko wilgotne. Ból, którego się spodziewałem, nie nadchodzi. Noga jest ociężała. Schowała pazurki. Pozwala się gładzić i mruczy uwodzicielsko. Raz poskromiona, zupełnie zmienia swoje zachowanie. "Istnieję - jej krzyk niesie się po telefonicznym przewodzie nerwu - a skoro jestem rzeczywista, muszę zadawać ci ból!" Tak właśnie skamle, jak rozhisteryzowana kobieta. Po tylu wspólnie przeżytych latach czułość wygasła. Jedno drugie obarcza winą za swoje własne niepowodzenia. Wyjaśnienia brzmią pokrętnie i rozmowa szybko zamienia się w kłótnię. Moja stopa nigdy nie uwierzy, że zraniłem ją niechcący. Każe mi włożyć między bajki opowieść o sprzedawczyni. "Skończ z tymi bredniami!" - drze się. Moje uczucia są dla niej zbyt skomplikowane. Nie może ich pojąć. W jej oczach nigdy nie znajdę usprawiedliwienia. Wobec tego woli dać upust żalom. Aż ją nosi, żeby znów zacząć mnie dręczyć. Nierozsądnie rozpoczynać całą tę zabawę przed posiłkiem, ale ona idzie na całość i wyżywa się, poniżając mnie wobec pozostałych części mojego ciała. Małpuje mnie. "Wieprzak!" Przedrzeźnia. Bawi publikę moim kosztem. I ona chciałaby, żebym ją tuczył, żeby mnie jeszcze bardziej przypominała? Co za bezczelność! O, strzeż się, nikczemna! Nie chcę już być twoim chłopcem do bicia, znudziło mi się! Jak tak, to tak - nie będę jadł!

       I tak zamierzałem zacząć się odchudzać. Skorzystam z okazji. Nie licząc wczorajszego omleta, jestem - wprawdzie wbrew swojej woli, ale jednak - na czczo. Mam wrażenie, że już schudłem! Nie tylko mniej ważę, ale łatwiej poskramiam swoje zachcianki. Czuję się przenikliwy i stanowczy. Zdolny do przeprowadzenia zimnej, drobiazgowej analizy praw, którym podlegam. Apetyt to zaledwie pretekst. W rzeczywistości tę bulimię powoduje niedostatek miłości. Żołądek wyrównuje niedobory serca. Ponieważ nikt mnie nie kocha, sam uważam się za obrzydliwca. Wobec tego próbuję pochłonąć świat, żeby go w ten sposób zniszczyć i unicestwić się razem z nim. Plan straszliwy w swojej prostocie. Na szczęście zorientowałem się w porę. Wystarczy mi jeszcze siły woli, żeby wziąć los w swoje ręce. Dopóki taca na nocnym stoliku pozostanie nietknięta, będę z siebie dumny.

       Dostaję mdłości na myśl o ludziach, którzy jedzą tak jak ja wczoraj. To naprawdę inny gatunek. Jak powiedział da Vinci, troszczą się wyłącznie o to, żeby zapełniać wychodki. To ich obsesja i uzasadnienie istnienia. Gorliwość i wytrwałość, z jakimi się wypróżniają, stanowią dla nich powód do chwały. Jak leci? Świetnie. W ten sposób podsumowują swoje życie organiczne. Proszę mnie z nimi nie łączyć. Różnimy się pod każdym względem. Mnie pociąga asceza, a ekskrementy napawają obrzydzeniem. Zajmują mnie kwestie innej natury. Intelektualne, duchowe, metafizyczne, artystyczne. Nie jestem kupą gówna. Jestem podobny Bogu, którego nie ma. Mnie samego prawie nie ma. Ale ponieważ taca na nocnym stoliku stoi nienaruszona, jestem z siebie dumny.

       Zdołałem dotrzeć do toalety, mimo że moja noga odmawiała opuszczenia łóżka. Doszło do starcia i ja wziąłem górę. Zależy mi, żeby usunąć z organizmu wszelkie nieczystości. Wypróżniam się z pełną świadomością. Aby ułatwić pracę jelit, metodycznie prę na wstrzymanym oddechu. Oburącz gniotę brzuch, aż do bólu. Trudno, pocierpię, ale nie zostawię ani odrobiny. Kiedy pociągam za spłuczkę, dostaję zawrotu głowy. Ściskam czaszkę obiema rękami, chcąc zatrzymać tę karuzelę. Dlaczego moja głowa pokryta jest włosami? Żeby bardziej przypominać wzgórek łonowy? Cały jestem pokryty włosami! Są wszędzie, różnych rodzajów i długości. Zwierzęca sierść oszpeca moje niewinne ciało. Owłosiony tłuścioch, oto kim się stałem. Chce mi się rzygać. A przecież jeszcze nie tak dawno byłem gładkim chłopaczkiem. Co za upadek! Wkładam nową żyletkę do maszynki, żeby wygolić sobie pachy. Golę także klatkę piersiową, brzuch i nogi. Wreszcie, gdy stępiona żyletka przestaje być skuteczna, nożyczkami strzygę włosy na głowie, najkrócej jak się da. Podłoga jest usłana czarnymi kępkami i upstrzona plamkami krwi. Zaciąłem się w wielu miejscach, szczególnie na szyi i udach. Skóra całego ciała jest zaogniona, piecze mnie pod pachami. Nie szkodzi. Teraz czuję się lepiej. Zużywam prawie całą rolkę papieru toaletowego, żeby wyczyścić kaflową posadzkę. Na zakończenie chcę wziąć zimny prysznic, ale skrewiam. Wyczerpały się moje zapasy energii i odwagi. Ubolewając nad słabością swego charakteru, odkręcam kurek z ciepłą wodą.

       Po powrocie do pokoju doznaję szoku: posiłek zniknął! Kulejąc, rzucam się do drzwi. W głębi korytarza widzę rudą kobietę, która oddala się z moją tacą. Wołam za nią, ale ona zupełnie nie reaguje.
       - Niech pani wraca! Jeszcze nie skończyłem! Jeszcze nawet nie zacząłem!
       Nadal nie reaguje, jak w jakimś sennym koszmarze. Tracę głowę:
       - Oddawaj tacę, ty zdziro! Złodziejko! Kurwo!
       Chcę rzucić się za nią w pościg, ale zawadzam stopą - tą okaleczoną, oczywiście - o framugę drzwi. Aż mi dech zapiera. Młócę rękami powietrze i wykładam się jak długi. Wtedy przez łzy spostrzegam, że kobieta wreszcie zawraca. Śmieję się i płaczę jednocześnie. Jeszcze kilka kroków i będzie przy mnie. Razem z tacą. Mięso pewnie już ostygło. Sam jestem sobie winien. Trzeba było zjeść je od razu, zamiast odstawiać bohatera! Zachowałem się jak kretyn. Moje postępowanie jest niepojęte. Najpierw ta infantylna odmowa przyjmowania pokarmów, a potem jeszcze wariacki występ w łazience... Żebym tylko nie zachorował! Sam w obcym kraju, to byłoby straszne!

       Kiedy kobieta jest już dosłownie dwa kroki ode mnie, zdaję sobie sprawę ze swojej nagości. Jeszcze zrobi skandal, wezwie policję... Tylko tego mi brakowało! Na czworakach, jak się da, wczołguję się do pokoju i zamykam się na cztery spusty.

       Ze ściśniętym gardłem słucham, jak podchodzi. Naciska klamkę, nie przyjmuje do wiadomości, że drzwi są zamknięte na klucz, znów szarpie za klamkę... Krzyczę do niej:
       - Proszę zostawić tacę pod drzwiami! Jestem nie ubrany!
       Brak odpowiedzi. Cisza. Nie może się zdecydować. Głupia dziewucha. Niechby i ją któregoś dnia tak głód ściskał!
       - Proszę postawić tacę na podłodze!
       Och, w końcu się ruszyła, coś tam mamrocze. Niech robi, co ma robić, i spiernicza! Wreszcie. Odchodzi. Czekam z otwarciem drzwi, aż kobieta dotrze do końca korytarza. Rzucam się na tacę. Nie trzeba mi wiele czasu, żeby ją na glanc wyczyścić.

       Jest noc. Wchodzę do kafejki niedaleko Faubourg du Tempie. Przy barze tłok. Przedzieram się do lady i zamawiam kieliszek wódki. Czekając, aż zostanę obsłużony, przyglądam się uważnie kolejnym osobom, które wchodzą do lokalu. Może mam spotkanie. Jeden z obecnych nagle na mnie napada.
       - Dlaczego tak nam się pan przygląda?
       Głos ma nieprzyjemnie chrapliwy. Czuję, że mnie nienawidzi.
       - Wcale się nie przyglądam... Czekam na zamówiony kieliszek.
       - Dobrze pan wie, o czym mówię. Obserwuje nas pan jak jakieś żyjątka, a potem skwapliwie zapomina!
       Oskarżenie wygląda poważnie. Nieporadnie próbuję się tłumaczyć:
       - Ależ skąd, zapewniam pana...
       - Tak? W takim razie jak mnie pan zapamięta?
       - To znaczy... Nie wiem. Jako kogoś, kogo spotkałem w barze...
       - Doprawdy?
       Ocieka zjadliwością. Teraz włączają się inni goście.
       - A mnie jak pan zapamięta?
       - A mnie?
       - A mnie?
       Padają gorączkowe pytania. Chciałbym wszystkich ich uspokoić, przekonać o szczerości swoich intencji.
       - Nigdy was nie zapomnę...
       Moje słowa brzmią fałszywie. Robi mi się niewymownie przykro. Potwornym wysiłkiem woli budzę się, ale przygnębienie pozostaje. Wbrew składanym obietnicom rysy twarzy ze snu szybko się zacierają.

       - Napisałem do pana, ale nikt nie może o tym wiedzieć.
       Śmieszność tego zdania wydaje mi się nieodparta. Upajam się powtarzaniem go w kółko, aż dostaję czkawki ze śmiechu. Skręcam się i duszę. Jakiś staruszek oburza się:
       - Ten facet wszystkich pobudzi! Przyznaję mu rację, potakując samą głową, bo moja wesołość jeszcze się wzmogła.
       Ktoś inny dodaje:
       - Lokator spod dwójki kona, a ten tu świetnie się bawi.
       Rzężę, trzymając się za boki:
       - Wszystkich pobudzę, ale nikt nie może o tym wiedzieć!
       Przy rue de l'Hópital Saint-Louis był taki bar, dokładnie naprzeciwko mojego domu. Z okna mogłem zobaczyć szyld: "Bar Naprzeciwko". Zastanawiam się, czy go przechrzcili po moim wyjeździe.

       Boli mnie noga. Jestem zlany potem. Pada deszcz. Na pewno mam gorączkę. Może wdała się infekcja? Na myśl przychodzą mi przerażające słowa: posocznica, gangrena, tężec... Co za idiotyczna śmierć! Zamordowany przez but. Szpital, transfuzja... Nie pamiętam swojej grupy krwi. To był minus czy plus? Nie mogę sobie przypomnieć. Mam nadzieję, że sanitariusze będą mieli krzepę, bo czeka ich trudne zadanie. Chyba że użyją lin i bloczka. Która godzina? Zbiera mi się na wymioty. Jutro, jeżeli przeżyję, pójdę do lekarza.

       Wkładam buty. Wsuwam same palce, pięty zostawiając na wierzchu. Idę, powłócząc nogami, jak jakiś menel. Doczłapuję do apteki, wchodzę. Wyjaśniam swój przypadek. Słuchają mnie bez odrobiny zainteresowania. Uznałem, że to apteka, bo na półkach stoi mnóstwo różnych buteleczek, a na drzwiach w głębi wiszą tablice anatomiczne. Nie przestaję mówić, choć tak naprawdę zdaję sobie sprawę, że ta przemowa nic nie da. Zresztą zrobiłem się już tak słaby, że mój głos jest ledwie słyszalny. Aptekarz, siwy pan w szarym fartuchu, kiwa głową. Jego pomocnica przykuca, żeby ściągnąć mi skarpetkę. Mówi coś cicho. Mężczyzna kładzie na jej wyciągniętej dłoni tubkę maści. Uczestniczę w tej scenie obojętnie, jakby mnie nie dotyczyła. Akcja rozgrywa się między trzema postaciami: moją ziejącą raną i dwojgiem cudzoziemców. Ja sam jestem tylko nie liczącym się gapiem. Dziewczyna, której umiejętności budzą podziw, wsuwa palec w zagłębienie i zaczyna wodzić nim delikatnie. Maść przynosi mi natychmiastową ulgę, a nawet, w miarę jak palec wchodzi coraz głębiej i coraz szybciej się porusza, wywołuje uczucie zadowolenia. Owo zadowolenie nie gaśnie, jakbym się tego spodziewał, lecz przemienia się w rozkosz. To mazidło ma zdumiewającą moc. Cała noga to odczuwa. Przebiega ją przeciągły, zmysłowy dreszcz. Powoli... Powoli... Brzegi rany, niby wargi, ssą chciwie palec dziewczyny. A przyjemność ciągle narasta! Rozkosz - rozumowałem po męsku - dojdzie do punktu kulminacyjnego, a po osiągnięciu go wygaśnie. No więc nie! Minąłem ten punkt, a uczucie nie zniknęło, tylko nadal rośnie. Opanowuje mnie. Naciera. O Boże! Jaka szkoda, że urodziłem się mężczyzną. Co to za szczęście być kobietą!

       Kulejąc, wychodzę z apteki. W głowie mi się kręci bardziej niż po wypiciu szampana. Kupiłem tubkę maści i teraz ściskam ją w dłoni, bezpieczną w zaciszu kieszeni. Przez te moje buty potykam się i tracę równowagę, ale nie zważam na to. Gdy tylko na powrót znajdę się w pokoju, zabiorę się do nakładania kolejnej warstwy smarowidła.

       Cieple powietrze pachnie kwiatem lipy. Gołębie spłoszone krokami zakonnicy podrywają się do lotu. Biorę to za dobry znak. W życiu udało mi się ominąć już tak wiele raf, że z pewnością zdołam też pokonać tych kilka drobnych przeszkód! Muszę tylko przestać dramatyzować, do czego mam poważne skłonności. Najbłahsze nawet zajście dla mnie nabiera rozmiarów tragedii. Pakuję się w to tak skutecznie, że tracę głowę i jeszcze bardziej się pogrążam. W rezultacie zmuszony jestem użyć całej swojej energii, żeby wybrnąć z jakiejś dupereli. Kompletna dziecinada! Takie bzdurne zachowanie nawet mogłoby być zabawne, gdybym nie musiał ponosić jego konsekwencji! Jak tu się śmiać na mękach? Burleska mnie nie bawi, raczej przygnębia. A tu ja sam jeden jestem parą klownów. Nie ma nic bardziej chorego niż to okrutne tete-a-tete. Kopię się po tyłku, rozbawiając publikę własnym kosztem, a potem użalam się nad sobą, bo boli mnie siedzenie! Rację mają ci, którzy podróżują, to najlepszy sposób na poznanie samego siebie.

       Przechodzę w kłus, tak przemożne jest moje pragnienie znalezienia się w hotelu. Nie odczuwam już ani bólu, ani zmęczenia. Brzuch podskakuje rytmicznie, odmierzając moje szalone skoki. Biegnę bezwstydnie, lecę do mojej ziemi obiecanej, do łazienki. Twarze przechodniów rozpływają się jak masło na gorącej patelni. Przestaję już nawet dostrzegać ich szydercze uśmiechy i złe spojrzenia. Jestem lokomotywą pędzącą przez Caracas, bez przestanku, aż do zajezdni tramwajowej. Czuję, że mógłbym roznieść każdego, kto nierozważnie wlazłby mi na tory.

       Chciałem pójść na skróty i zabłądziłem. Nie rozpoznaję budynków, które mnie otaczają. Nigdy przedtem nie widziałem ani tego muru, ani tej gazowni. Okoliczne zabudowania mają bardzo specyficzny styl - ich fasady są w całości namalowane, począwszy od kamieni odrysowanych sztuka po sztuce, a skończywszy na drzwiach czy oknach udających prawdziwe. Czuję się, jakbym się znalazł wśród dekoracji na teatralnej scenie. Blask zachodzącego słońca, czerwony i oślepiający, jeszcze pogłębia to złudzenie. Dokąd teraz pobiec? Oparty o namalowane drzewo, pokrywam nieczytelnymi znakami kolejne strony kalendarza. Nie muszę pisać naprawdę, bo i tak nikt mi nie zajrzy przez ramię. Wystarczy, że wyglądam, jakbym pisał. Na moich esach-floresach wykwitają szkarłatne plamy. To z nosa kapie mi krew.

       Wchodzę do jakiejś gospody i zamykam się w ubikacji. Panuje w niej dojmująco konkretny zapach. Nie znajduję ani umywalki, ani ręcznika. Na ile to możliwe, wycieram twarz skrawkami gazetowego papieru. Zdejmuję but, skarpetkę i smaruję ranę maścią. Przyjemność jest tak samo intensywna, jak poprzednio. Z zamkniętymi oczami daję się ponieść sile tego doznania. Ktoś energicznie puka do drzwi. Nie odzywam się, nawet nie otwieram oczu. Słyszę czyjeś kroki na kamiennej posadzce. Ktoś szarpie za klamkę. Ktoś woła. Kolejne kroki. Rozmawiają po cichu, potem głośno. Kaskada zimnej wody spada na moje ramiona. Krztuszę się i gwałtownie otwieram oczy. Chlusnęli na mnie wiadrem wody przez otwór u góry kabiny. W wielkim pośpiechu wkładam buty i wychodzę. Wszyscy goście z gospody ustawili się w szpaler przede mną. Skandują jakieś dwusylabowe słowo, którego znaczenia wolę nie dociekać. Uciekam, poganiany wrogimi okrzykami.

       Zupełnie sam w obcym mieście, na dodatek z bolącą nogą. Prawie nie śmiem się poruszyć z obawy przed kolejnym atakiem bólu. Oddycham po kryjomu, myślę powolutku. Żadnego skakania z tematu na temat, każdy wstrząs mógłby się dla mnie skończyć fatalnie. Oto ja, godny pożałowania bohater tej opowieści, spoczywam tu, na swym łożu, gdy tymczasem na zewnątrz akcja toczy się dalej. Na całej planecie nawiązują się skomplikowane stosunki. Wygasają uczucia. Przychodzą na świat kolejni aktorzy. Na tej scenie, gdzie wszystkie dramaty rozgrywają się jednocześnie, trwa ożywiona krzątanina. Ale ja trzymam się na uboczu. Niczym taplający się w kałuży hipopotam rozwieram paszczę w cudownym ziewnięciu, bo ja teatr mam w sobie. On mnie zamieszkuje, on mnie nawiedza. Jestem miejscem i akcją. W tej bryle niejednorodnej materii stanowię zaledwie jeden ze składników. Mylą się ci, którzy uważają mnie za grubasa. To nie ja, to ta reszta jest gruba. Z chwilą gdy mnie samego ubywa, zaczynam umierać, choć zlepek istnieje nadal. Czyżbym był zwyczajną szlaką wyprodukowaną i odrzuconą przez kolektyw członków mojego ciała? Nie pozwolę, żeby do nich należało ostatnie słowo!

       Noga podskakuje, aż jęczą sprężyny materaca. Potworną opuchliznę mojej lewej stopy przebiegają dreszcze. Domyślam się, co za ciężka, tajemnicza robota odbywa się tam na dole. Paznokcie drapią ciało, które warczy niby pies. Konwulsje następują po sobie z narastającą gwałtownością. Widzę, jak rana na pięcie otwiera się i jednym bluzgiem wyrzuca strumień ropy.

       Wodą z mydłem spiesznie oczyściłem narzutę. Została tylko ledwo widoczna róźowawa plama. Od razu mi lepiej. Uwolniona od nieczystości, rana szybko się teraz zagoi. Oczywiście nadal jest tak głęboka, że można w niej swobodnie zmieścić cały palec, ale jej ścianki wewnętrzne są gładkie i nie reagują bólem. Więcej, kiedy macam tę miękką i ciepłą tkankę, odczuwam przyjemność. Mojej nodze też nie jest obojętny ten nowy typ kontaktów. Chyba nastąpiło pojednanie.

       I właśnie wtedy, gdy się tak przypatruję tej biednej, okaleczonej kończynie, nachodzi mnie absurdalna myśl: czyżby to była Suzanne?

       W końcu nie można tego wykluczyć. Zresztą podobieństwo między nimi nie jest tylko kwestią mojej wyobraźni. Lewa stopa wyraźnie ma w swojej powierzchowności coś swoiście kobiecego. Podobnie jak Suzanne, ma piękną linię. Ma mleczne ciało i płeć równie przejrzystą jak niebiesko żyłkowana skóra na skroniach Suzanne. Jej paznokcie lśnią perłowo, a palce są delikatne i długie jak u dłoni. Podbicie nie ma tej trywialności, która cechuje inne części mojego ciała. Tak elegancka może być tylko Suzanne. I jeszcze jeden znaczący szczegół - nie rośnie na niej nawet meszek, podczas gdy knykcie palców prawej stopy porastają szkaradne kępki. Moje nogi to najbardziej do siebie niepodobne bliźnięta na świecie. Po lewej stronie wdzięk, wrażliwość i poezja. Po prawej prostactwo, połowiczność i wiocha. Każda jak z innej bajki! Porównywanie ich dowodziłoby haniebnego krótkowidztwa! To tak jakby pomylić piernik z wiatrakiem albo firmament z remanentem.
       Moja lewa noga jest tym, co mam najlepszego.
       Jest Suzanne.

       Napawam się widokiem Suzanne, tak jak to niegdyś robiłem - całymi godzinami, bez znużenia. W ten sposób starałem się zapisywać w pamięci jak najwięcej szczegółów, by je zachować na później. Teraz odnajduję je jeden po drugim, nie dając się zwieść powierzchownym zmianom spowodowanym upływem czasu. Rozpoznaję tę esowatą linię biegnącą od karku do pośladków, tę nieco zaskakującą płaską przestrzeń tuż nad piersiami i ten doleczek odrobinę wyraźniejszy niż w moich wspomnieniach. A nade wszystko to znajome uczucie, które powraca, gdy zamknąwszy oczy, ściskam palcami jej talię.

       Suzanne jest jedyną kobietą, którą kiedykolwiek kochałem. Jednocześnie niezależna i uległa, delikatna i stanowcza, krzepka jak chłopczyca i wiotka niczym odaliska. Kiedy przytuleni przechadzaliśmy się parkowymi alejami, ludzie oglądali się za nami. Nie mogli pojąć, jakim cudem tak niezwykła kobieta wspiera się na ramieniu takiego faceta. Ja sam tego nie wiedziałem, ale mnie do szczęścia wystarczało, że ten cud się wydarzył. Inni zapewne wyobrażali sobie różne występne powody istnienia naszego związku: a to że byłem jedynym dziedzicem bogatej rodziny i właśnie czekaliśmy na śmierć mojego ojca, a to że ona jest zboczona, a ja wiem, jak jej przylać...
       - Zawsze cię będę kochać - zapewniała Suzanne, kiedy wspominałem o możliwości rozstania, chcąc ją wypróbować. A mnie dławił lodowaty strach. Wiedziałem, że wkrótce ją utracę.

       Kiedy wreszcie nastąpiło to nieuniknione dramatyczne rozwiązanie, odczułem coś w rodzaju ulgi. Najgorsze ma pewne zalety: kiedy już nastąpi, niewiele pozostaje spraw, które budzą jeszcze obawę. Mówi się, że lepsze jest wrogiem dobrego, a dlaczego najgorsze nie miałoby być nieprzyjacielem złego? Rozpacz wypiera smutek. W końcu śmierć łatwiej znieść niż chorobę. Już zapisując te słowa, wiem, że kłamię. Bo jeśli przed odejściem Suzanne byłem chory z niepokoju, to później, gdy miejsce lęku zajęła nadzieja, mój stan jeszcze uległ pogorszeniu.
       Tak naprawdę nigdy nie przestałem wierzyć w powrót Suzanne. Prawdopodobieństwo zobaczenia jej znowu zapierało mi dech. Popadałem w transy, pozostając w zawieszeniu, poza czasem, w stanie nieważkości. Nieruchomy, przyczajony, wszystkimi zmysłami śledziłem nagłe zwroty otaczającej mnie rzeczywistości.

       Teraz, gdy Suzanne znów, jak kiedyś, jest przy mnie, mogę przestać być czujny. Do diabła z rzeczywistością! Upajam się spokojem i naturalnością naszego spotkania. I pomyśleć, że nie poznałem jej od razu! Czyżbym był na tyle naiwny, żeby wciąż wyobrażać ją sobie taką, jak dawniej?! Jasne, że musiała się zmienić, to naturalne! Źródło, którego wody giną nam z oczu pod powierzchnią ziemi, dalej wypływa rzeką. Suzanne uciekła, żeby z dala ode mnie przejść swą metamorfozę. Czy mógłbym brać jej to za złe? Od tej chwili nic już nie zdoła nas rozdzielić. Jesteśmy jednym ciałem.

       Zaczerwieniłem się z zażenowania na myśl o tym, jak się zachowywałem w ciągu ostatnich dni. Kto wie, od jak dawna Suzanne obserwowała mnie w milczeniu? Nic, co zrobiłem, czy pomyślałem, nie mogło ujść jej uwagi. Wszystko widziała, wszystko wyśledziła, począwszy od mojego zachowania wobec sprzedawczyni z obuwniczego, a skończywszy na wiadrze wody zainkasowanym w ubikacji gospody. Na co by się zdało wciąganie brzucha czy jakieś łgarstwa? Noga wie wszystko. Nie sposób jej oszukać! Nie da się przed nią ukryć gorszego profilu ani brzydkich zapachów. A co dopiero Suzanne, ze swoim przenikliwym umysłem, który tak dobrze poznałem; musiała sobie wyrobić niezłą opinię na mój temat! To golenie w łazience! Co za wstyd! Użyłem określenia "śledzić" bez żadnych złych intencji. Niedobrze by się stało, gdyby Suzanne zrozumiała to opacznie. Nie chciałem jej obrazić. Źle się wyraziłem, mówiąc o "śledzeniu". Ta niezręczność wyniknęła stąd, że nie przywykłem jeszcze do jej obecności. Musimy poznać się na nowo. Ponownie nauczyć się żyć razem. Musimy być wyrozumiali. Jestem przekonany, że działała w dobrej wierze. Nigdy nie przyszłoby jej na myśl, żeby mnie śledzić. Siedziała cichutko, bo inaczej co to by była za niespodzianka. Pewnie śmiała się w duchu i nawet jej przez myśl nie przeszło, że postępuje niewłaściwie.

       Suzanne, jeśli mnie słyszysz, odezwij się. Uspokój mnie. Powiedz coś miłego. Nie? Naturalnie, jeszcze nie potrafisz. Więc daj jakiś znak. Jakikolwiek, najmniej dla ciebie kłopotliwy: mrugnięcie, uśmiech... Nie możesz? Jesteś zbyt osłabiona? Nic nie szkodzi. Nie ruszaj się, bo może cię zaboleć. Wiem, co czujesz (Ktoś umarł w Paryżu. Nie wolno mi o tym myśleć, bo popadłbym w rozpacz.) Niech ci nie będzie przykro. Mało brakowało, a niespodzianka skończyłaby się katastrofą. Tak, zachowałaś się nierozważnie. Jestem za ciężki jak na twoje wątłe ramiona. Pamiętasz? Lekarz zakazał ci forsownych wysiłków. To tak go słuchasz? A ja na dodatek wspierałem się całym swoim ciężarem... I jeszcze przytyłem, wiesz! Zdajesz sobie sprawę? Mogłem cię zabić. Moja szalona dziewczynko. Kocham cię. Nigdy nie przestałem cię kochać.

       Czuwam nad śpiącą Suzanne. Dziwne jest to jej podobieństwo do mojej lewej stopy. Dobrze wiem, że noga to noga, a Suzanne to Suzanne, ale ta kończyna bardziej przypomina Suzanne niż mnie samego. Miałem dwie nogi. Suzanne zabrała mi tę drugą, więc została mi tylko jedna. Nie skarżę się, wprost przeciwnie. Czyż nie oddałbym jej obu nóg? A poza tym ból ucichł. Och, nie jestem naiwniakiem. Zdaję sobie sprawę, że tę poprawę zawdzięczam temu, iż Suzanne śpi. Ale to nie zmienia faktu, że i ja na tym korzystam. Oddycham płytko w obawie, że ją zbudzę. Trzeba przyznać, że jest do cna wyczerpana. Nic dziwnego. Jak ona zdołała udźwignąć taką górę tłuszczu jak ja? Nie pojmuję. Nigdy nie zrozumiem kobiet. Pada deszcz.

       Raz zdradziłem Suzanne. Na samym początku. Pokłóciliśmy się z jakiegoś błahego powodu. Wyszedłem sam. Nie zamierzałem być niewierny. To się stało jakby mimo mojej woli. Poszedłem zjeść kanapkę w kafejce naprzeciwko i tam natknąłem się na tę strapioną młodą Niemkę. Była bardzo gruba. Grubsza ode mnie w tamtym czasie. Dopiero co ukradziono jej torebkę, nie miała grosza przy duszy i bezdenna rozpacz zamgliła jej wyłupiaste krowie oczy. Zaproponowałem, że odprowadzę ją do hotelu. Zaprosiła mnie do pokoju. Zgodziłem się, pełen wyrzutów sumienia. Ale też podniecony. Ta dziewczyna była do mnie niezwykle podobna. I nie mówię tego tak sobie. Miała bardzo gęste brwi, identyczne jak moje, i taki sam dołek w brodzie. Tylko faktura jej skóry odznaczała się cudowną delikatnością. Z bliska, z bardzo bliska dziewczyna stawała się ładna. A znów z normalnej odległości można ją było uznać za odpychającą. To nie było tak do końca miłe. Raczej przygnębiające. Chciałem jak najszybciej skończyć, upokorzony faktem, że odczuwam przyjemność z taką partnerką. Nasze pękate brzuszyska suwały się po sobie z nieznośną precyzją. Można by rzec, że to dwa ciężkie żarna mielące mąkę. Ta tłusta dziewucha w pełni wystarczała mi do szczęścia, ale nie miałem w sobie dość pokory, żeby to zrozumieć. Czy wręcz dopuścić do świadomości. Wróciłem do Suzanne, by dalej znosić jej kaprysy i wyrzuty. I jej odrazę. A jednak ta odraza, którą do mnie odczuwała, napełniała mnie dumą, podczas gdy miłość grubej Niemki sprawiała, że czułem się poniżony.

       Wargi Suzanne rozchylają się miękko, zwilża je kropelka śliny. Niespodziewanie zasycha mi w ustach. Od rosnącego podniecenia zakręciło mi się w głowie. Pokój się kołysze. Nie wiem już, gdzie góra, a gdzie dół. Ląduję z twarzą przy stopach... Tuż obok niczego nieświadomej kochanki... Delikatny pocałunek nie powinien jej obudzić. Nachylam się najniżej, jak potrafię, obiema rękami przyciągam Suzanne... Niestety! Nie jestem wystarczająco gibki! Te moje wałki tłuszczu też nie ułatwiają sprawy. Trzeszczą kości, skrzypi kolano, żebra uciskają rozepchany żołądek. Powietrze wydobywa się z płuc westchnieniem podobnym do szlochu. Usta Suzanne pozostają nieosiągalne. Dobrze mi tak. Nie chciałbym, żeby szokująca szczerość mojego wyznania wprowadziła kogoś w błąd. Nie jestem żadnym rozpustnikiem czy maniakiem seksualnym. W istocie czuję się sentymentalnym marzycielem. Zdarza mi się odczuwać smutek na widok nędzy i pożądanie w kontakcie z kobiecym ciałem. Bo jestem wrażliwy, bo niewiele mi trzeba, żebym drżał z emocji. Nie ma w tym niczego zdrożnego. A jeśli już najdą mnie czasami rojenia o rozpasaniu i egzotycznych orgiach, to wyłącznie z braku miłości. Jestem spragniony miłości. W moim życiu było tak niewiele kobiet!

       Jestem głodny. Powoli zamykam i otwieram usta. Bacząc, by nie zbudzić Suzanne, żuję wymyśloną grzankę, nasączoną gęsim smalcem podprawionym cebulą. Skurcze przechodzą, wraca mi spokój. Trzeba by zamówić śniadanie, natychmiast gdy tylko Suzanne się obudzi. Tymczasem, żeby czymś się zająć, szkicuję jej portret.

       Dziś idzie mi jak z płatka, rysuję z zadziwiającą łatwością. Delikatne rysy Suzanne same zjawiają się na kartce mojego starego notatnika. Na pewno się ucieszy, gdy po przebudzeniu zobaczy swój skończony portret. Sporo uwagi poświęcam jej lśniącym paznokciom, zapamiętale staram się oddać elegancką linię podbicia, tuż u nasady palców. Jak niegdyś, ogarnia mnie uniesienie. O cudzie ciała! Wspaniałości proporcji! Pod stalówką mojego pióra urzeczywistnia się boska istota. Czuję, jak wypełnia mnie żarliwość i wdzięczność. Mam cudowny dar odtwarzania życia, kontynuuję dzieło natury, jestem bogiem.
       Twórcza ekstaza kończy się kleksem pod lewym okiem Suzanne. Plama rośnie. Ten papier łatwo nasiąka atramentem. Biedna Suzanne, oszpecona przez niezdarę! Ładnie teraz wyglądasz! Podbite oko, nos jak klamka od zakrystii i połowa twarzy zżarta przez raka! Palcami zamazuję rysunek, żeby skończyć z tym zgorszeniem. Atrament pozostawia chorobliwe smugi. Suzanne przypomina brudną stopę.
       Deszcz tłucze o szyby. Suzanne otwiera oczy, ziewa. "Zbudził cię deszcz? Jesteś głodna?" Śmiejąc się, porusza palcami. Wyskakuje z łóżka i biegnie do okna. Towarzyszę jej, kuśtykając. Suzanne niczym ptak przysiada na metalowej balustradzie. Widzę, jak drży. Z nogą w górze sadowię się na krześle. Na dole ulewa bębni po bruku placu przed zajezdnią tramwajową. Jakiś młody człowiek, zgięty wpół, jak pod ostrzałem z broni maszynowej, puszcza się biegiem na drugą stronę ulicy. Suzanne obserwuje go z sympatią. Mężczyzna zaczepia nogą o szynę i pada jak długi. Mam nadzieję, że się nieźle urządził.

       Chłopak pełznie po mokrej jezdni. Moje życzenie musiało zostać wysłuchane. Chichoczę drwiąco, ale moja satysfakcja nie trwa długo. Suzanne wygląda na wzburzoną. Upiera się, żeby zejść i pomóc nieznajomemu. Moje próby powstrzymania jej spalają na panewce. Zazdrość mnie zżera. Ona zawsze miała nieskończenie więcej współczucia dla innych niż dla mnie. Suzanne, czy ty nie czujesz, że ja cierpię? Czy ja mniej się dla ciebie liczę niż jakiś obcy, na dobitkę młody, szczupły i wysportowany, któremu przydarzyła się drobna przykrość?
       Suzanne przewierca mnie pogardliwym spojrzeniem.
       Zaczekaj! Poczekaj na mnie, Suzanne, przecież wiesz, że muszę iść z tobą. Nie pozwolę ci wyjść samej na taki deszcz. Chory, okaleczony, dotnięty niemocą płciową, mimo wszystko jestem samcem. Muszę cię chronić, to mój obowiązek. Nie, ja się wcale nie skarżę. Wyrzucam sobie tylko, że sam wcześniej nie wpadłem na ten pomysł. Znasz mnie, nie jestem taki zły, ale mam skłonności do rozczulania się nad sobą i do zakładania z góry, że inni są zbyt silni, by potrzebować mojej pomocy. Już idę. Lecę. Zrobię wszystko, co zechcesz.

       Suzanne już mnie nie słucha, już jest w korytarzu. Podskakując żałośnie, rzucam się za nią w pogoń. Winda nadal nie działa. Całym ciężarem wspieram się na poręczy i zlatuję po schodach, jakby się paliło. Co stopień, ozdobny wystający trzpień wbija mi się pod żebra. Wleczony ciężarem Suzanne, cudem utrzymuję równowagę. Moja powolność ją irytuje. Uważa to za dowód skrywanej złej woli i charakterystycznego dla kaleki niejasnego pragnienia wzięcia odwetu. Recepcjonistka patrzy za nami oczami okrągłymi ze zdumienia. Posyłam jej porozumiewawczy uśmiech z serii: ach, te kobiece fanaberie. Ale ona naturalnie nie łapie się na to.

       Chłopak nie stanął jeszcze na nogi. Krzywiąc usta, trzyma się kurczowo za kostkę. Owładnięty bólem, teraz już nie przejmuje się deszczem. Długie, czarne, jeszcze przed chwilą kręcone włosy przesłaniają mu twarz. Ubrany jest, jak prawie wszyscy tutaj, w spodnie i płócienną, zielonkawą bluzę z demobilu. Kiedy przykucam przy nim, rzuca mi spojrzenie pełne nienawiści. Próbuję mu wytłumaczyć, że chcę tylko pomóc, że jestem przyjacielem. Cedzi jakieś słowa o nieprzyjemnym brzmieniu - pewnie komentuje moją tuszę - i gwałtownie odpycha moją wyciągniętą rękę. Z satysfakcją odnotowuję zły stan jego uzębienia. Czarniawe pieńki wyrastają we wszystkich kierunkach z przekrwionych dziąseł. Ja przynajmniej zęby mam bez zarzutu. Nawet Suzanne nie mogłaby temu zaprzeczyć.

       Nieszczęścia innych nigdy mnie nie pocieszały w moich własnych niepowodzeniach. Właśnie dlatego, że ci inni są zbyt inni ode mnie. Ich dola jest mi równie obojętna jak los owadów. Widok muchy z oberwanymi skrzydełkami też nie dodałby mi ducha. Mógłby, co najwyżej, trochę mnie rozerwać, ale nie dostrzegłbym w tym dowodu na istnienie wyższego porządku. Sprawiedliwość boska jest na podobieństwo Boga: nie ma jej.
       Inni ludzie są do mnie za mało podobni, żebym mógł się z nimi identyfikować. Przyznam, że wolę, gdy są szczęśliwi. To z ostrożności. W przeciwnym razie stają się niebezpieczni. Nie lubię też patrzeć na ich krew ani wnętrzności, bo to mnie mierzi. Po prawdzie jeśli już ktoś zasługuje na współczucie, to tylko ja. Inni niech sobie radzą sami. Nie byli bardziej nieszczęśliwi przed moim urodzeniem, to i nie staną się tacy po mojej śmierci.

       Suzanne nie podziela mojego punktu widzenia. Znaczenie, które przypisuję swojej osobie, uważa za mocno przesadzone. Według niej jestem zwykłym egoistą, wybrańcem losu, który uznał, że najwygodniej będzie mu przyjąć pozycję outsidera. Moją otyłość Suzanne wiąże z duchową ułomnością. Ma mnie za potwora, ale właśnie w sferze moralności. Nigdy nie przywiązywała większej wagi do mojej fizyczności. Wolała w ogóle o niej nie myśleć. A ponadto podejrzewam, że czuje się bliższa owym innym niż mnie. Ten jej śliczny altruizm mocno pachnie kastowością. Ona z urodzenia należy do innych i ma tego świadomość. Ja żyję wśród jej plemienia, obcy między jej krewniakami. W otoczeniu teściów i teściowych. Ten, który leży tu dzisiaj u moich stóp, jest być może jednym z jej kuzynów. Jak by nie było, wszyscy oni mnie nienawidzą.

       Patrzcie, państwo, z jaką troską moja lewa stopa pomaga nieznajomemu! Co za podniosły widok! Powstrzymuję sarkastyczne uwagi, które cisną mi się na usta. Lepiej zmilczeć. Udać obojętnego. Przybieram stosowny w takich okolicznościach wyraz rozbawionej pobłażliwości. Podobny mógłby pojawić się u pięćdziesięciolatka, który odkryłby, że jego dużo młodsza żona zaczęła niańczyć bezpańskie koty. Suzanne miękką podeszwą obmacuje kontuzjowaną kostkę mężczyzny. Pieszczotliwymi paluszkami sunie wzdłuż przemoczonej nogawki spodni. Po raz kolejny uderza mnie wytworność jej paznokci. Muszę je pomalować czerwonym lakierem. Stanie się jeszcze bardziej pociągająca, a ja nieuchronnie będę cierpiał z tego powodu. Cóż, trudno, przynajmniej nie będzie mogła mi wyrzucać, że o nią nie dbam. Nie wolno mi też przestać jej pilnować, bo mogłaby się puścić. Bidulka, ona także nie prezentuje się zbyt efektownie! Gdy tylko wydobrzeje, kupię jej coś nowego do ubrania. Nie ma już co na siebie włożyć. Przecież nie mogę nadal wyprowadzać jej w skarpetce! Warta jest wszystkiego co najlepsze: nylonowych pończoch, najcieńszych, jakie istnieją, zdobionej koronką jedwabnej bielizny, kremów, mleczek nawilżających, pudrów, różów i tysiąca innych drobiazgów, którymi młoda kobieta podkreśla swoją urodę.

       Poufałość między Suzanne a jej pupilkiem rośnie błyskawicznie. Wymienili już potajemne znaki świadczące o tym, że się rozpoznali oraz że odkryli łączące ich wspólne pochodzenie. W charakterze niemego świadka asystuję ceremonii szczęśliwych odnalezin. Dla nich bariera językowa nie stanowi żadnej przeszkody. Wprost przeciwnie, niemożność porozumienia się za pomocą słów jeszcze ułatwia im kontakt. Dotyk jest bardziej jednoznaczny niż słowo, przez to mniej podatny na przekłamania.

       W końcu ogarnia mnie zniecierpliwienie. Dość tego, sterczę tu jak kołek w płocie, podczas gdy sielanka rozkwita na całego. Kompletnie o mnie zapomnieli, jakbym już nie istniał, a ja boję się wtrącać, bo nie chciałbym zostać ofuknięty przy obcym. Ale moja wyrozumiałość też ma swoje granice. Suzanne należy do mnie, bez względu na wszystko, co nas dzieli. Nie mam zamiaru przyglądać się z założonymi rękami, jak bezwstydnie flirtuje. Chrząkam, a następnie ostrożnie odciągam Suzanne. Ale ten drań uczepia się jej. Jestem przekonany, że już ma się zupełnie dobrze, odstawia cierpiącego, żeby wzbudzić współczucie. "Wracajmy, Suzanne, przecież nie możemy tak stać na deszczu..." Lekceważąco odwraca się do mnie plecami. "Proszę cię, Suzanne, bądź rozsądna". Nie wstydzę się łez, w deszczu i tak ich nie widać.

       "Dlaczego wróciłaś? Czy po to, żeby się zemścić? Wierzyłem, że zaczniemy wszystko od początku, starając się nie popełnić znów tych samych błędów. Musisz dać mi jeszcze jedną szansę. Wiesz, przez tych pięć lat dużo myślałem. Zmieniłem się. Rozumiem, że nie tylko ty zawiniłaś. Błagam cię, nie niszcz naszego rodzącego się szczęścia!"

       Wreszcie Suzanne decyduje się iść ze mną. Ale nie sama! Zatrzęsło mną. Dopiero co się poznali, a już nie może się bez niego obejść. Chłopak nie daje się prosić, rusza za mną ochoczo. Więc przestał już robić cyrki? Tym lepiej, Suzanne nie będzie więcej tracić czasu na użalanie się nad nim.

       W pokoju zdarzyła się przykra scena. Biedna Suzanne, przekonała się boleśnie, czym się może skończyć ufanie byle łachudrze! Chłopak ledwie przekroczył próg, a już zaczął się rozbierać. Aż mnie zemdliło. Chyba nie zamierzają gzić się tu na moich oczach? - pomyślałem, starając się opanować mdłości. A jednak. To był zboczeniec, homoseksualista. Odczuwał do mnie nienaturalny pociąg. Suzanne w ogóle go nie interesowała. Nawet na nią nie spojrzał, ani przez moment nie poświęcił jej uwagi. Odrażający typ posyłał mi omdlewające spojrzenia, a że jak na jego gust nie decydowałem się dość szybko, wskazał palcem moje spodnie i powoli oblizał wargi wielkim, sprośnym jęzorem. Wyrzuciłem go za drzwi. Nie bez trudności. Żądał pieniędzy. Błagalnym głosem powtarzał w kółko "Dollars, dollars..." To słowo akurat nietrudno zrozumieć. Musiałem mu wręczyć drobną kwotę na odczepnego. Wychodząc, plunął mi w twarz.

       Rozgoryczenie Suzanne obróciło się przeciwko mnie. Jej pretensje sprawiają mi przykrość. Jak ją przekonać, że jestem niewinny? Nawet mi przez myśl nie przeszło, żeby jej odbijać wielbiciela. Miałbym być rywalem Suzanne, ja, który byłem gotów ustępować jej we wszystkim? Dla mnie liczy się wyłącznie jej szczęście. I jestem przekonany, że nie mogłaby go osiągnąć z osobnikiem tego pokroju.

       Daleki od osądzania cię, Suzanne, smucę się razem z tobą. Dlaczego nie pozwalasz się przygarnąć? Jeżysz się, gdy próbuję cię dotknąć, można by pomyśleć, że się mnie boisz. Co za zbrodnię popełniłem? Nie zapominaj, że jesteśmy ukształtowani z tego samego ciała, że jedno serce tłoczy krew w naszych żyłach. Pewnie, ty jesteś piękna, a ja paskudny, ale nie potrafisz beze mnie żyć. Skąd to wiem? Przecież wróciłaś do mnie.

       Zaprowadziłem Suzanne do łazienki, by mogła zażyć kąpieli. Zachowuje się, jakby moje starania niewiele ją obchodziły. Zbuntowałem się wobec tak jawnej niesprawiedliwości. Teraz moja kolej, ja jej pokażę! Skoro szanowna pani zachowuje się jak rozkapryszone dziecko, to niech poczuje na własnej skórze, jak przyjemne są cudze fanaberie. Od tej chwili będę zajmował się wyłącznie swoją prawą stopą!

       Biedaczka, pewnie nie może pojąć, co się dzieje. Nigdy dotąd nie była obiektem tylu starań! Wyszorowałem ją, odstawiłem niby luksusową suczkę na wystawę psów. Pazurki przycięte i polakierowane, nagniotki i zrogowacenia usunięte, skóra natłuszczona kremem, wierzchy palców wydepilowane. Zajaśniała nowym blaskiem. W swojej złośliwości posunąłem się tak daleko, że na wielkim palcu zawiązałem jej różową wstążkę. Nie wiem, jakim cudem udało mi się zachować powagę. Zadowolona mina tej mojej śmiechu warte stopy jest tak komiczna! No, wprost przekomiczna! Jak to się puszy na brzegu wanny. Nie daję nic po sobie poznać, tylko zerkam kątem oka na Suzanne. No jasne, myśli, że zbzikowałem. Trzeba było widzieć, jak pieszczę swoją nową pupilkę, jak buźką w ciup posyłam jej całuski! Kiedy mnie najdzie, potrafię być świetnym aktorem! Widzisz, Suzanne, teraz role się odwróciły. I powiedz: czy to przyjemnie, kiedy ktoś tobą pomiata z powodu jakiegoś nic niewartego rywala? Nie czujesz się upokorzona? Wyszydzona? Odrzucona? Cóż, ja też tak się czułem. Ze złośliwą satysfakcją napawam się jej przegraną.

       Oto do czego doszliśmy, Suzanne. Jakim to pokrętnym sposobem nasza miłość przerodziła się w nienawiść? Ranimy się z lęku przed poznaniem prawdy o nas samych. Bo też tak jest łatwiej. Dzięki tobie miałem o sobie lepsze mniemanie. Byłaś ucieleśnieniem moich marzeń, uwznioślałaś je, zmieniałaś w poemat, jednocześnie czyniąc mnie jego bohaterem. Trywialność świata nas nie dotyczyła. Czy już za późno, żebyśmy się z tego wszystkiego otrząsnęli?

       Oddaj mi się, Suzanne. Ulegnij memu pożądaniu. Pragnę cię, Suzanne. Poddaj się moim pieszczotom, Suzanne. Chodź. Tak, wiem, dzieli nas mój brzuch... Lecz my go pokonamy... Walcząc, napierając, zdołamy się połączyć. Centymetr za centymetrem, milimetr za milimetrem twoje usta zbliżają się do mojego przyrodzenia... Rzeczywiście, opór wygląda na nieprzezwyciężony... Tak, wiem, boli cię kolano... Chodź bliżej, jeszcze trochę bliżej... Coś chrupnęło. Zwichnąłem sobie nogę w kostce.

       Zaśmiewamy się jak para zakochanych. Jak wariaci. Zamówiłem rosyjskiego szampana i ciastka z kremem. Opychamy się ile wlezie. Tak, z pewnością przybędzie mi kilka kilogramów... No i co z tego? Ty, Suzanne, od tego nie ucierpisz. Obiecuję. Wiesz, co zrobię? Będę utykał. Wspierając się na tej durnej prawej nodze, która przed chwilą wydawała się sobie taka piękna. Trochę gimnastyki dobrze mi zrobi. Masz rację, powinienem uprawiać jakiś sport Niech więc to będzie moje ćwiczenie! Już nigdy nie będziesz zmuszona dźwigać mojego przytłaczającego ciężaru. Będziesz wolna. Ach, jak ja lubię patrzeć, kiedy się weselisz, moja Suzanne. Poruszasz palcami jak szczeniak ogonkiem!

       No, no, znów mam ochotę narysować twój portret. Nigdy się z nim nie rozstanę. Każdego ranka, każdego wieczora będę go żarliwie kontemplował. Będzie moim świętym obrazem. Wiesz, co inni widzą, patrząc na ciebie? Te fircyki, do których tak cię ciągnie? Stopę, Suzanne. Zwykłą stopę. Moja cudowna rzeźbo z krwi i kości, z najdrogoceniejszego spośród tworzyw, mój ty kruchy, śmiertelny posągu. Oni nawet nie przeczuwają twego istnienia!

       Niczym widz obserwuję powstawanie twojej podobizny. Nie mam już władzy nad własną ręką, teraz rządzi nią Suzanne. Jak szybko ołówek sunie po kartce! Z jaką gracją i lekkością! Boże, jaka ta linia jest piękna! Delikatna, czuła, natchniona. Kiedy to ja rysuję, kreska wydaje się jakaś wulgarna, rozmazana. Ach, we mnie nie płonie taki zapał! Ja zmieniam na gorsze wszystko, co tylko staram się oddać na papierze. Nie kłamię, sama się przekonaj. Przekartkuj ten notatnik. To moje rysunki. Wiele mówią na temat mojej nieporadności. Porównaj je z twoim portretem: różnią się w samej istocie. Twój rysunek to arcydzieło, Suzanne. Nie mogę się mylić. Oczywistość geniuszu nie oślepia. Wprost przeciwnie - rozjaśnia widzenie. O radości... O jasności...

       Z tym moim brzuchem i skręconą kostką nie ma mowy, żebyśmy się mogli kochać... Na razie. Bo wciąż nie tracę nadziei. Któregoś dnia, w niedalekiej przyszłości zdołamy się połączyć. Dzięki odpowiednio dobranym ćwiczeniom, bo ja wiem, może za pomocą jogi, stanie się to możliwe. A poza tym teraz, kiedy mam taką motywację, schudnę, jak nic... Do diabła, brzuch nie może być przeszkodą nie do pokonania! Zobaczysz... Niedługo... Niedługo...

       Od kilku dni bez przerwy pada śnieg. Nawet mi się to podoba. Miasto wygląda czyściej. Wybrałem się na stary żydowski cmentarz, cały czas pilnując się, żeby nie zmęczyć Suzanne. Musiałem bardzo uważać, bo droga miejscami była śliska. Spociłem się jak mysz, ale dotarliśmy bez kłopotów. Na szczęście była tam ławka, na której mogliśmy odpocząć. Gdyby moi rodzice nie wyemigrowali, leżeliby gdzieś tutaj, pod jedną z tych kamiennych płyt.
       - Wybiera się pan na cmentarz jak co niedziela, panie Raymond? Mogę pana podrzucić samochodem, będę tamtędy przejeżdżał...
       - Och, nie, dziękuję... Proszę sobie nie robić kłopotu...
       - Ależ zapewniam pana, to dla mnie żaden kłopot... Mam po drodze...
       - Nie chodzę już na cmentarz... Wie pan, minęło ponad pięć lat, odkąd umarła...
       - Ponad pięć lat? Nie rozumiem.
       - Do diaska... Nie jestem bogaczem. Nie stać mnie było na opłacenie miejsca na następne lata. Teraz przenieśli ją gdzie indziej...

       Mój Boże, jak stąd daleko do morza! Żeby móc usłyszeć szum fal, trzeba by przekroczyć niejedną granicę. Żeby ujrzeć kapkę morskiej piany, musiałbym wiele razy okazywać paszport żołnierzom pod bronią. Fale, skały, wodorosty, piasek są niedostępne... Po co tkwię w tym szkaradnym mieście? Ja tu gniję.

       Wyobraź sobie morze, Suzanne. Pamiętasz naszą wyspę? Zjeździliśmy ją na rowerach wzdłuż i wszerz. Pedałowaliśmy aż do zupełnego wyczerpania. Miała pagórkowatą powierzchnię, ta nasza wysepka! Zdarzały się tam niezłe stromizny! Ale w końcu po wielu wysiłkach zdobyliśmy je wszystkie! Dla zabawy wymyśliliśmy sobie przydomek: Ważniaki! Tak dla śmiechu.
       Pojedziemy tam znowu, Suzanne. Obiecuję ci. Ważniaki nie pękają. Jeszcze nie pokazały wszystkiego, na co je stać. Znów usłyszymy fale bijące o skały dzikiego wybrzeża... I nie będę się za bardzo zbliżał do krawędzi urwistego brzegu, wiem, jak się tego boisz.

       Wystarczy pójść tą aleją, żeby trafić prosto do hotelu. Jestem tego pewien, Suzanne. Przypomnij sobie: na samym końcu stoi pomnik bohatera walki o niepodległość, a tuż za nim jest zajezdnia tramwajowa... Wolisz skręcić w lewo? Jak chcesz. Tędy będziemy szli dłużej, szczególnie że poruszam się w ten sposób, ale przecież nic nas nie goni. Twoja wola. Więcej nie będę już ci się sprzeciwiał ani upierał się przy swoim... W ten sposób ty nie będziesz mogła zarzucać mi, że ograniczam twoją wolność. Rób, jak uważasz, a o mnie się nie martw. Sługa uniżony.

       Na pierwszym piętrze budynku w jednym z okien pali się światło. Na fioletowym tle naga kobieta tańczy jak w chińskim teatrze cieni. Piersi podrygują jej rytmicznie. Kilkoro gapiów sterczy na chodniku po przeciwnej stronie ulicy. Widać tylko białka ich oczu.

       Chcesz tam iść, Suzanne? Na pierwsze piętro tego podejrzanego domu? Takie miejsca przyciągają najbardziej zdegenerowane istoty, które przybywają zaspokoić swoje zboczone seksualne potrzeby. To nie dla ciebie, taka łajdacka spelunka. Wiesz, tam uczucia się nie liczą. Władzę absolutną sprawuje popęd. Pragniesz mnie wypróbować, chcesz postawić na swoim... Dobrze, przyjmuję twoje wyzwanie.
       Chodźmy na górę.
       Dziewczyna, której sylwetkę widzieliśmy z ulicy, stoi na ladzie. Kołysze się w rytm dźwięków tandetnego jazzu wykonywanego przez dwóch muzykantów, upozowanych na długowłosych studentów. Jeden gra na organkach, a drugi wystukuje rytm parą łyżeczek. Światło rozprasza się w powietrzu przesyconym dymem, gęstym od ciężkich zapachów. Stąpam po podłodze wysypanej drobnym piaskiem, który chrzęści pod podeszwami. Siadam przy wolnym stoliku jak najdalej od sceny. Robiąc dobrą minę do złej gry, udaję, że coś rysuję w notatniku.

       Patrząc na wulgarnie męskie rysy tancerki, można by pomyśleć, że jest transwestytą. Ale jej nagość rozprasza wszelkie wątpliwości. Kilku wielbicieli zgromadzonych u jej stóp sprawia wrażenie zahipnotyzowanych blond gęstwiną u dołu jej brzucha. Ciało trzęsie się jak galareta, piersi podskakują. Co za widok! Wstyd mi przed Suzanne.

       Kelner o wyglądzie idioty przynosi mi szklankę letniego piwa. Pewnie myśli, że jestem z policji, z powodu tego mojego notesu. Przynajmniej tak mi się wydaje. Nie mam nic przeciwko temu, żeby go poniepokoić. Pozycja funkcjonariusza wyznacza określone miejsce w społeczeństwie i zobowiązuje do odpowiednich zachowań. Wsparty niedbale o oparcie krzesła, spod zmrużonych powiek badawczo lustruję otoczenie.

       Pomieszczenie przypomina kryte boisko szkolne albo salę gimnastyczną. Wysoki sufit podtrzymywany jest przez szereg pomalowanych szarą farbą stalowych filarów. Na brudnych ścianach nie da się już rozpoznać żadnego koloru. Rozproszone w półmroku bezładne grupki śmieją się i wzdychają. Wszystko wydaje się szare, pokryte pyłem. Wciągnięty nosem kurz wypełnia mi usta. Kicham raz po razie. Czuję, że na mnie patrzą. Kelner pewnie mniej już się mnie obawia. Może jestem przewrażliwiony. Żeby jakoś zareagować, sprawdzam godzinę na swoim nagim przegubie, jakbym miał umówione spotkanie. Okazuję zniecierpliwienie. Nerwowo bębnię palcami po stole. Znów zerkam na przegub. Przecież ustaliliśmy, że się tutaj spotkamy przed powrotem do komendy głównej. Trudno, sam skończę ten raport. Gdzieś tam biedne dziewczyny zarabiają na życie, całymi nocami sprzedając buty turystom, a tu kilku wybrańców wije się w rytm zwyrodniałej, dekadenckiej i pornograficznej muzyki! Każę zamknąć ten ich pieprzony lokal! Mniejsza o widzów spragnionych niezdrowych sensacji. Zamiast jak zwierzęta ulegać plugawym chuciom, niech się lepiej zabiorą z powrotem za budowanie socjalizmu!

       W tym momencie muszę rzeczywiście wyglądać na policjanta. Trwożliwe spojrzenia uważnie obserwują moją twarz buldoga. Ci ludzie obawiają się mojego gniewu. Drżą o swoje rodziny, pracę, wolność. Niech drżą! Mają w tym wprawę. To im świetnie zrobi! Na zdrowie! Wystarczyłoby, żeby się zachowywali rozsądniej, trzymali w karbach swoje złe skłonności albo niechby poszli na całość, ale z większą przebiegłością i obłudą. Nie żal mi ich ani trochę.

       Nie, Suzanne, nie wstawiaj się za nimi. Twoje motywacje mogą okazać się mniej szlachetne, niż się z pozoru wydają. Dyskretnie cię obserwuję i widzę, jak się wyginasz się i podrygujesz. Muzyka porusza twoje ciało, rozbudza zmysły. Prostujesz się prowokująco, bardziej wyuzdana niż tamta naga dziewczyna na barze. Chcesz jej odebrać tych mężczyzn. Musisz ich mieć. Potrzebujesz ich pożądania. Marzysz o ich nasieniu. Zachowujesz się jak samolubna dziwka, za nic mając moją godność, lekceważąc elementarne poczucie przyzwoitości. Zaplanowałaś to, chcesz, żebym stracił twarz. Ty zdziro!

       Dopięłaś swego, zwróciłaś na siebie uwagę! Otacza nas krąg wielbicieli. Rozpoznaję wśród nich plugawego gościa z naszego hotelowego pokoju, tego samego, który tak się tobie podobał, Suzanne, ale który interesował się wyłącznie mną albo raczej moimi pieniędzmi. Czy to po to, by go odnaleźć, zaciągnęłaś mnie do tego piekła? Rzygać mi się chce.

       Jak Suzanne mogła zbzikować na punkcie takiego łachmyty? Zgoda, ja też nie jestem olśniewający, ale dopóki mam Suzanne, jestem kimś.

       A ten tu czym się może pochwalić? Gdzie ma swoją Suzanne? Może w bucie? Na myśl o tym ogarnia mnie pusty śmiech. Suzanne? Dlaczego nie Gilberta? Michalina albo Noemi? Uważnie przyglądam się jego lewej, a następnie prawej stopie. Obie są niskiego stanu. Tylko tyle da się o nich powiedzieć, dopóki tkwią w butach. Lubisz jego buty, Suzanne? Podnieca cię obuwie twego ukochanego? Sznurówki przyjemnie łaskoczą ci śluzówkę? A te zasrane podeszwy, czy budzą w tobie pożądanie? Za twoją miłość!

       Koniec tańca! Suzanne, jak suka podczas cieczki, pełznie w kierunku pana, którego sobie wybrała. Jej zwilgotniałe gruczoły wydzielają ostry zapach rui. Oto cała ty, Suzanne, sprowadzona do swojej podstawowej funkcji: zwykłej dziurawej skarpety. Moja prawa stopa, ten kawał ścierwa, więcej jest warta niż ty, Suzanne, ty, szczęśliwa niewolnico, przyzwalająca na gwałt, ślepa, głucha, niema, skupiona wyłącznie na wyczekiwanym doznaniu, odrażającym doznaniu, zatracająca się w nim, bez słuchu, węchu i wzroku, ale z otwartym gościnnie brzuchem i uwłosieniem, wrażliwymi niczym czułki. Brzydzę się tobą!

       Mężczyzna gapi się na nią z porozumiewawczym krzywym uśmieszkiem. Nie mogę znieść tej jego pyszałkowatości. Rzucam się na niego, skaczę z pazurami do oczu, gryzę w ucho, popycham, tłukę, gdzie popadnie, depczę. Próbują mnie powstrzymać, głównie Suzanne. Zdrajczyni tak się ustawia, że tracę równowagę i padam na obmierzłe ciało jej kochanka. Słyszę, jak piasek chrzęści pod jego plecami. Odciągają mnie za włosy, aż trzeszczą mi kręgi szyjne. Krzyczę. Ktoś wymierza mi cios w podbrzusze, grad uderzeń spada na moje żebra, krzyż i głowę. Szarpią mnie. Krew zalewa mi oczy. Leje się ze mnie. Krew, pot, mocz. Nawet łzy. Bo ja płaczę. Wynoszą mnie. Coś eksploduje mi w piersi.
       Bądź przeklęta, Suzanne!

       Szpital. Zobacz, dokąd mnie doprowadziłaś, Suzanne. A jęcz sobie, błagaj o wybaczenie, co to zmieni? Fakty są, jakie są: zachowałaś się haniebnie, skandalicznie. Przez ciebie moje ciało zmieniło się w bezkształtną masę, z której każdym porem sączy się ból. Tak, ta kupa cielska, tłuszczu i kości jest już tylko zwykłym bałaganem, chaosem pełnym cierpienia, zepsutym mechanizmem, którego części przestały ze sobą współpracować. Zdradziłaś mnie, Suzanne. Strzeż się mojej zemsty!

       Spójrz na mnie, Suzanne. Śmiało, przyjrzyj się swojemu dziełu: napięta do granic wytrzymałości skóra pokrywa puchlinę krwiaków, wybite zęby, oczy jak szparki... Czy z tą nową powierzchownością mam większe szansę, żeby cię uwieść? Czy moje spuchnięte oblicze wzbudza twoją litość? Czy gryzie cię sumienie? Domyślam się, że twoje prawdziwe odczucia są raczej innego rodzaju: czujesz wściekłość, bo twój plan spalił na panewce, gdy byłaś już tak blisko celu, i pragnienie, żeby następnym razem się powiodło. Jak plan? Zlikwidować mnie, zapomnieć o mnie, a potem żyć sobie beze mnie.

       Bóg mi świadkiem, że nie darzę siebie ani odrobiną miłości. Całe uczucie, jakie mi było dane, przelałem na ciebie, Suzanne. Miałem nadzieję, że z twoją pomocą będę mógł się przeobrazić, że wzmocnię wolę dostatecznie, by odmienić swój kształt i swoje życie, że stanę się czysty, wyraźny, twardy jak ten kamyk, którym kiedyś uderzono mnie w kark. Ale ty, Suzanne, odtrąciłaś tę miłość. Wystawiłaś ją na pośmiewisko, zmarnowałaś. Od tamtej pory nie ma już we mnie miłości. Ani do ciebie, ani do siebie. Brzydzisz się mną, Suzanne? Cóż, wyobraź sobie, że ja sam nie mniej się sobą brzydzę.

       A teraz odpowiedz mi na jedno pytanie. To ważne, Suzanne. Czy twoje postępowanie ani trochę nie budzi w tobie odrazy do samej siebie? Chcesz spijać śmietankę, a mnie wspaniałomyślnie zostawiasz miskę do wylizania? Ty się bawisz, a ja płacę rachunki. Czy nie tak? Milczysz? Żal mi ciebie, Suzanne, bo ty nigdy się nie zmienisz.

       Od tej chwili będę robił, co mi się podoba, nie zważając na twoje zdanie. Skoro jesteśmy siebie warci, to nie widzę powodu, żebyś to ty miała mnie pouczać. Jeśli ci to nie odpowiada, to trudno. Akurat jestem głodny. Więc będę jadł. I to tyle, na ile przyjdzie mi ochota. Nie mój kłopot, gdybym przybrał kilka kilogramów. Ty będziesz je dźwigać i daruj sobie te kwaśne miny. Widzisz, dzwonię na pielęgniarkę. Zaraz mi przyniesie wielką tacę pełną smakołyków... Uśmiechasz się pogardliwie? Wiem, co myślisz: "Jedz, grubasie, jedz, w ten sposób wynagradzasz sobie niedostatki uczucia. To klasyczny mechanizm!" A śmiej się, ile tylko chcesz. Mnie już ślinka cieknie na myśl o wszystkich tych pysznościach, które za chwilę spałaszuję!

       Mniam! Mniam! Pielęgniarka przyniosła prawdziwe przysmaki: tłuściutki gulasz z ziemniakami i kluseczkami, fasolkę szparagową oraz wyśmienite ciastko z kremem. Obżeram się metodycznie. Pożywienie ześlizguje się zmysłowo wzdłuż przełyku. To najsłodsza z pieszczot. Bekam. Marszczysz nos, Suzanne? Nie jestem dość delikatny dla twojej arystokratycznej duszy? Może tęsknisz za swoimi wielbicielami z kabaretu? A tęsknij, mam to gdzieś! Jem i nie dbam o resztę.

       Spójrz na moją pielęgniarkę, byłaby ponętna, gdyby nie to czerwone znamię, które szpeci lewą stronę jej twarzy, ciągnąc się od skroni aż do samej brody. Straszliwy kompleks niższości każe jej nieustannie pochylać głowę. Stara się pokazywać tylko prawy profil, co czasami zmusza ją do groteskowych wygibasów. Domyślam się, co o niej myślisz: uważasz, że jest potworna. To cała ty, Suzanne. Bezlitosna, ostra jak nóż, pogardliwa. Szybko ją osądziłaś. I twój wyrok nie podlega apelacji.

       Ja, który nie jestem tak bezkompromisowy jak ty, czuję do Olgi sympatię. Tak, tak ma na imię moja pielęgniara. Jej pokora mnie wzrusza. Jej wstyd z powodu niewielkiego znamienia, takiego nic, przeraża mnie. To niepojęte, że ona może się czuć gorsza ode mnie. Olga uważa się za kogoś pośledniejszego z powodu skazy, którą ma od urodzenia. Patrzy na siebie oczami innych. Ocenia się według ich kryteriów. Według twoich kryteriów, Suzanne. Dla ciebie Olga jest niewiele warta. Kobieta z przeceny. A przecież, czym jest to maleńkie znamię w porównaniu z wszystkimi cudami jej ciała? Wysepką na oceanie. Kleksem na rysunku mistrza albo raczej jego podpisem. Czy talia traci na smukłości, piersi na krągłości, a brzuch na delikatności, gdy skraj pieczęci biblioteki narodowej odbije się na rysunku? Wprost przeciwnie. Znamię Olgi podnosi jej wartość. Gwarantuje autentyczność.

       Olga nigdy nie dałaby mi umrzeć z głodu. Jeszcze zanim mój żołądek zacznie zdradzać pierwsze oznaki niepokoju, ona już śpieszy zaopatrzyć go we wszystko. Odmienność języków w ogóle nam nie przeszkadza w rozumieniu się. Olga przejawia nadzwyczajną zdolność jasnowidzenia, nieustannie stoi na warcie, czujna na każdą moją potrzebę. Prawdę mówiąc, jestem przekonany, że dla mnie zaniedbuje innych chorych. Wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby w końcu mnie znienawidzili. Jest wielce prawdopodobne, że ta nienawiść przejdzie na Olgę. Oto kobieta, skromna siostrzyczka, gotowa znosić najgorsze represje w imię czystego miłosierdzia, a więc miłości, Suzanne. Miłości do mnie.

       Tak wygląda portret tej, którą jeszcze przed chwilą uważałaś za winną obrazy twojego poczucia estetyki. W znamieniu Olgi jest więcej piękna, niż w całym ciele niejednej kobiety. Słuchaj, Suzanne, coś ci wyznam: jej znamię mnie pociąga. Mam przeczucie, że ten długi czerwonawy zaciek na jej twarzy przeznaczony jest właśnie dla mnie. Że to dodatkowy przejaw jej płciowości, zarezerwowany wyłącznie do mojego użytku. Że w nim się łączymy. Policzek przy policzku, rana przy ranie. Albo - jak wolisz - brzydota przy brzydocie. Ja już nie pragnę piękna. Zasady dobrego smaku przestały robić na mnie wrażenie.

       Boże, jaką ulgę nagle poczułem! Doskonałość twojej urody, Suzanne, i twoje wysokie wymagania estetyczne były dla mnie źródłem rozpaczy. Żyłem w niezgodzie z samym sobą. Górowałeś nade mną, z wysokości ołtarza, na który cię wyniosłem, ale to ci nie wystarczyło. Pragnęłaś, żebym pełzał u twych stóp albo jeszcze lepiej, żebym zapadł się pod ziemię. A ja radowałem się, że niknę, szczęśliwy, że tak tanim kosztem pozbywam się swego żałosnego ciała. Ciała, dla którego byłem i sędzią, i katem, bo niszcząc je, miałem nadzieję pozyskać ciebie, Suzanne. Ach, jak okrutnie je umartwialiśmy! Biedne ciało - tłuste, niezdarne i takie uciążliwe! Jak strasznie je maltretowałem, pragnąc ci się przypodobać! I co zyskiwałem? Nadal ci się nie podobałem. Moja żarliwość nie zdołała cię wzruszyć. Wrzuciłaś nas do jednego worka - mnie i moje ciało. Twoja strata, Suzanne. Bo ja na dnie tego worka odkryłem skarb: Olgę.

       Przyjdź mnie odwiedzić, moja Olgo, zostaw innych chorych ich losowi, nie poświęcaj już im ani jednej cennej chwili. Nasze szczęście jest sprawą najpilniejszą. Przyjdź. Wyleczę cię z tych twoich niedorzecznych kompleksów. Opowiem ci, jaka niedobra była dla nas Suzanne, i nauczę cię, jak ją pokonać. Nie jesteśmy zbyt mocni, Olgo, ale razem uda się nam ją zwyciężyć. Potem sami będziemy decydować, co jest ładne, a co brzydkie, nie kierując się już więcej zasadami narzuconymi przez różne bożyszcza. Przyjmiemy nasze ciała takimi, jakie są, z ich zbędnymi kilogramami i czerwonymi znamionami.

       Wreszcie nadchodzi moja Olga. Niesie przekąski: grzanki posmarowane masłem i szczodrze polanę konfiturą, przeróżne wędliny wesoło przystrojone jędrnymi, grubiutkimi korniszonami, baloniki z mlecznej czekolady nadziewane orzechami, nugaty, pasztetową, puree ziemniaczane, śledzie wędzone, kawior, langusty, bigos... bigos... Moje zwierciadelko, moja słodka Oleńka. Moja niańcia, moja gołąbka, moje serduszko, moja stopa!

       Coś takiego, chyba się przesłyszałem, Suzanne, ty zgrzytasz zębami? Jesteś w złym humorze? Nie masz apetytu? Mam nadzieję, że nic ci nie dolega? Nie? A więc chodzi o coś innego. Uraziły cię moje słowa? Ależ one nie były skierowane do ciebie. Mówiłem do kogoś, kogo nie znasz... Do niejakiej Olgi. Ciebie to w ogóle nie dotyczyło. Przy okazji, byłbym wdzięczny, gdybyś w przyszłości nie wtrącała się do mojego życia prywatnego... Bardzo proszę, uszanujmy swoją odrębność, w ten sposób nie będziemy sobie działać na nerwy. Jeśli nam się to uda, nie widzę przeszkód, żeby następnie nawiązać stosunki dobrosąsiedzkie... Zachowujmy się jak dojrzali, rozsądni ludzie, a może pewnego dnia będziemy przy kominku wspominać z sentymentem stare czasy...
       Nie, Suzanne! Olgo, uważaj!

       Niełatwo przyjdzie mi wybaczyć ci ten postępek, Suzanne! Nie płacz, Olgo. Suzanne, co ci strzeliło do głowy?! Skąd ta brutalna napaść na moją kochaną Oleńkę? Nie sądziłem, że możesz być tak głupia, a nade wszystko tak podstępna. Uderzyłaś Olgę znienacka, kiedy pochylona poprawiała mi poduszki pod głową. Gdy jej ukryte pod białym fartuchem ciężkie piersi pieszczotliwie muskały mi czoło, ty z całych sił rąbnęłaś ją w brzuch... Nie, nie wypieraj się, nie zwalaj na kolano. Wiem, że to ty. Kiedy mieliśmy się kochać, nie wykazywałaś takiej zręczności! Przestań płakać, Oleńko, nie pozwól, by łzy zmąciły twoje piękne, jasne oczy. Daj mi się pocieszyć, rozgrzać. Chodź, połóż się przy mnie, w ciepłej pościeli. Przycisnę cię do mojego pękatego brzucha, wcisnę, zakryję, pokryję...

       Nie, tylko nie zaczynaj od nowa! Uciekaj, Olgo, chroń się przed gniewem Suzanne. Zamknij się na cztery spusty w dyżurce i nie otwieraj nikomu. Suzanne jest zbyt niebezpieczna. Muszę cię zostawić, oddalić to nieustanne zagrożenie...
       Później wrócę po ciebie.

       Suzanne, moja najdroższa, dałaś się nabrać. Naprawdę uwierzyłaś w moje uczucie do Olgi? Ależ ty jesteś łatwowierna! To ciebie kocham. Mieszkasz wewnątrz mojej istoty, jesteś moją tożsamością. Gdybyś odeszła, nie miałbym żadnego powodu, by nadal wieść ten ponury żywot. Opuśćmy te posępne mury!

       Olga z tym swoim odrażającym znamieniem napawała mnie wstrętem. Przebrzydła kaleka! Jak mogłaś dać się zwieść zwykłej farsie? Sielanka z Olgą? Takie jak ona należałoby zamykać, żeby swoim widokiem nie obrażały normalnych ludzi! Moja nieszczęsna Suzanne, zmuszana do obcowania z brzydotą takich Olg! Cóż, rozumiem twoje obrzydzenie. Nie przedłużajmy tych katuszy, zmykajmy jak najdalej od tych pospolitych stworzeń. One ci do pięt nie dorastają.

       No, zgódź się, Suzanne, zacznijmy znów się kochać. Nieraz mnie zdradzałaś, ale i ja nie byłem lepszy, wciąż sprawiałem ci zawód. Zacznijmy wszystko od nowa. Przestańmy nurzać się w błocie codzienności. Jesteś moja, Suzanne. Spójrz, ciągle noszę twój portret na sercu. Podnoszę go do ust i całuję z niezmienną żarliwością.

       Przejdźmy się znowu po tych krętych ulicach, powałęsajmy pod arkadami z pokrytego pleśnią kamienia. Jest ciepło. Nic nie może zakłócić harmonii między nami. Jestem twoim dobrowolnym niewolnikiem. Uważasz, że zasłużyłem na karę? Z góry zgadzam się, na co tylko chcesz. Życzysz sobie, żebym przebił głową mur? Zważ na szczerość moich dobrych chęci. Zdzieram sobie skórę na skroni o cegły, potylicą walę w żelazną kratę. Suzanne, ty się uśmiechasz? Nareszcie.

       Suzanne, rozpoznajesz miejsce, w którym jesteśmy? Słusznie, to zajezdnia tramwajowa. Spójrz, po przeciwnej stronie stoi nasz hotel. Pokój, w którym spędziliśmy szczęśliwe dni, znajduje się na siódmym piętrze. Kto zajmuje go dzisiaj? Może twój kochanek? Nie obawiaj się, nie mam do niego żalu. Gdybym dzisiaj zobaczył, że pośliznął się na torach, jak tamtego deszczowego dnia, gdybym ujrzał go leżącego, z twarzą wykrzywioną z bólu, nie dałbym się już prosić tak jak wtedy. Natychmiast ruszyłbym z pomocą. Delikatnie wymasowałbym mu kostkę, a potem, mocno opasując ramieniem, podniósłbym go, oferując wsparcie współczującej piersi.

       Słyszysz ten łoskot? To tramwaj, zbliża się do zajezdni. Ilu pasażerów zostało na pomoście? Dwóch? Pięciu? Zejdźmy z chodnika, będzie lepiej widać. Stukot kół narasta. Ziemia drży. Żegnaj, Suzanne!

       Zanim wepchnąłem Suzanne pod tramwaj, zdążyłem jeszcze pomyśleć: "Ktoś umarł w Paryżu".

0x01 graphic



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Topor Roland Portret Suzanne
Topor Roland Portret Suzan
Roland Topor Portret Suzanne
Topor Roland - Opowiadania (doc), OPOWIADANIA
Topor, Roland Najpiêkniejsza Para Piersi Na Œwiecie
Topor, Roland Cztery ró¿e dla Lucienne
Topor, Roland Œwiêta ksiêga cholernego Proutto
Topor Roland Dziennik paniczny
Topor Roland Najpiękniejsza Para Piersi Na Świecie
Topor Roland Ojcowskie poświęcenie
Topor Roland Najpiekniejsza Para Piersi Na Swiecie
Topor Roland A E Ksiega Ptaha
Topor Roland Zęby wampira
Topor Roland Chimeryczny lokator
Topor Roland Sznycel górski
Topor Roland Chimeryczny lokator

więcej podobnych podstron