Aspiracje i frustracje- Lubowski, Polityka gospodarcza- semestr VI


Aspiracje i frustracje

Andrzej Lubowski 13-02-2004, ostatnia aktualizacja 13-02-2004 20:31

Bogactwa naturalne, wykwalifikowana siła robocza, nowoczesne technologie sprzyjają rozwojowi gospodarki - ale sukcesu nie gwarantują. Ważniejsze są wolności ekonomiczne, przejrzyste reguły gry, respekt dla prawa i rozsądna polityka gospodarcza. A z tym w Polsce nie jest najlepiej - pisze Andrzej Lubowski

Autorytety topnieją nam jak lód w lipcowym upale. Afery mnożą się jak króliki. Gospodarka kuśtyka daleko za aspiracjami społeczeństwa. Wysychają resztki optymizmu. Rozlewa się kałuża goryczy i zniechęcenia. A publicznego dialogu w sprawie sanacji jak nie było, tak nie ma.

Mówię o dialogu, a nie debacie czy dyskusji. Debaty w najlepszym wypadku są szermierką słowną, w gorszym - przypominają skakanie sobie do gardeł. Ktoś komuś zdrowo dołoży albo publicznie, ku uciesze tłumów, obnaży - przynajmniej we własnym mniemaniu - kalectwo moralne, intelektualne czy oratorskie oponenta. Oponenta - gdyż debata jest ze swej istoty kłótnią. Takie utarczki rzadko owocują pożytecznymi działaniami.

Potrzeba nam dziś dialogu. Nie autoreklamy czy wystawiania cenzurek innym. Do dialogu nie wystarczą usta, trzeba też czynić użytek z uszu. By zrozumieć racje i emocje innych - trzeba słuchać. Może przy okazji pojawi się gotowość do rewizji własnych założeń i wniosków...

Wszyscy wołają o zmiany, lecz nie bardzo wiadomo o jakie. Od okrzyków, by było dostatniej, uczciwiej i sprawiedliwiej, nie przybędzie ani dostatku, ani uczciwości, ani sprawiedliwości. Potrzeba nam wizji, bodźców, środków - i wreszcie planu działania.

Koperty pani Krysi

Fortuna narodów kołem się toczy. Punkt startu o niczym jeszcze nie przesądza. W przededniu pierwszej wojny światowej Argentyńczycy należeli do najbogatszych narodów świata. Pod względem dochodu na głowę ustępowali jedynie Stanom Zjednoczonym. Dziś ich PKB na mieszkańca jest dokładnie taki jak nasz. Koktajl niekompetentnych rządów, skorumpowanych struktur państwa, szalejącego populizmu i tęsknot imperialnych doprowadził ten niegdyś zamożny kraj do głębokiego kryzysu. W ciągu zaledwie trzech lat (1999--2002) dług publiczny wzrósł z 43 proc. do 112 proc. PKB, rezerwy walutowe stopniały o 60 proc., dochód na głowę spadł o 15 proc., a stopa bezrobocia podskoczyła o sześć punktów - do 19 proc.

W tym samym czasie w Korei Połud-niowej dług publiczny spadł z 19 do 12 proc. PKB, rezerwy walutowe wzrosły o 60 proc., dochód na głowę zwiększył się o 24 proc., a stopa bezrobocia spadła o połowę - do zaledwie 3 proc.

W Polsce po zmianie ustroju znikły kolejki i zapełniły się sklepy. Potem pociągi zaczęły kursować szybciej i na czas, a na przystankach autobusowych wywieszono rozkłady jazdy, które nie są fikcją. Na ulicach ubyło pijanych. Niestety, wkrótce pojawili się bezrobotni i bezdomni. A także strach przed wieczorną przechadzką ulicami dużych miast. W atmosferze brutalnej walki o stołki gdzieś zapodział się nie tylko kompas moralny, lecz nawet instynkt politycznego przetrwania.

Jakby nam brakowało zmartwień i dylematów, pojawiła się teza, że oto stoimy w obliczu trudnego wyboru: rozwijać się powoli, za to egalitarnie - albo znacznie szybciej, ale kosztem pogłębienia nierówności społecznych. Dla tego drugiego wariantu ponoć trudniej będzie uzyskać poparcie społeczne, zważywszy na nasze przywiązanie do ideałów egalitaryzmu i frustracje z ostatnich lat.

Przymykam oczy i widzę sympatyczną panią Krysię, która trzyma dwie koperty - w jednej recepta na wzrost szybki, choć brutalny, a w drugiej przepis na rozwój powolny, za to łagodny i chroniący słabszych. Aspiracje podszeptują, by wybrać sprint ku zamożności. Troska o słabszych podpowiada spokojny spacer dróżką mniej atrakcyjną, ale pewniejszą. Rząd, świadom politycznych konsekwencji, duma, o którą kopertę poprosić panią Krysię.

Otóż jest to fałszywy dylemat. Po pierwsze, takich kopert nie mamy. Nikt ich nie ma. Recepta na szybki, trwały i bezkonfliktowy wzrost nie istnieje, bo gdyby istniała, toby ją opatentowano.

Po drugie, ani w teorii ekonomii, ani w praktyce gospodarczej nie istnieją przekonujące i niepodważalne dowody na to, że szybki wzrost musi prowadzić do pogłębienia nierówności. Nie ma też żadnej gwarancji, że wzrost powolny ro-zepnie parasol ochronny nad słabszymi i uchroni społeczeństwo przed dalszą polaryzacją. W Rosji głęboki kryzys lat 90. najsilniej uderzył w ludzi najsłabszych, nie przeszkodził jednak w rozwoju gigantycznych fortun. Podobnie rzecz się miała w krajach latynoskich, gdzie kryzys gospodarczy bezlitośnie ugodził w biednych i nieprzygotowanych, a nożyce dochodowe rozwarły się jeszcze bardziej.

Uczmy się od innych

Ponieważ umiejętność konfrontacji mitów z rzeczywistością nigdy nie była naszą narodową specjalnością, gwoli porządku warto przedstawić krótki rachunek. Otóż, gdyby przez najbliższe 25 lat nasz PKB na głowę z każdym rokiem rósł o 6 proc. - co byłoby zjawiskiem niespotykanym w historii; UE rozwijała się dwa razy wolniej - to za ćwierć wieku wciąż będzie nas dzielił od bogatej Europy taki dystans, jaki dziś dzieli Hiszpanów od Szwedów. Aby się zrównać z bogatymi, musielibyśmy biec jeszcze szybciej albo liczyć na to, że tamtych dopadnie zadyszka.

Sądzę jednak, że dla zdecydowanej większości Polaków pytanie, czy za ćwierć wieku nasze portfele będą równie grube jak szwajcarskie, jest mniej istotne od pytania, jak nam się będzie żyło. Skoro tak, to ważniejsza od dogonienia czołówki staje się szybka i radykalna poprawa sytuacji gospodarczej kraju. A do tego nie wystarczy wzrost umiarkowany. Zważywszy na nasze zapóźnienie i naturalne aspiracje, potrzebujemy ambitnego programu i maksymalnie wysokiego tempa wzrostu.

Pomysłów i inspiracji szukajmy, gdzie się da. Thomas Edison, wynalazca żarówki, telegrafu bezprzewodowego, kamery filmowej, baterii elektrycznej, posiadacz 1300 patentów, sam miał stosunkowo skromne przygotowanie naukowe - ale świetnie wiedział, czego nie wie. Wiedział też, że są inni, którzy wiedzą to, czego on potrzebuje. Bez żenady przyznawał, że jest bardziej gąbką niż wynalazcą, że nieustannie korzysta z cudzych idei. Może i nam korona z głowy by nie spadła, gdybyśmy się stali bardziej otwarci na rozwiązania wypróbowane z powodzeniem przez innych.

Uparte przeświadczenie, że nasz konserwatyzm i przywiązanie do tradycji są tak niezłomne, iż będą nas wiecznie popychać ku wyborom nieracjonalnym, jest równie obraźliwe, jak szkodliwe. Przełamywanie nawyków może zająć trochę czasu, lecz nade wszystko wymaga woli zmian. Samo użycie słów "u nas to się nie uda" powinno być karane mandatem.

Drogą irlandzką?

Irlandia ma dokładnie dziesięć razy mniej ludności niż Polska. Przez wieki brała cięgi od potężnego sąsiada. W ciągu minionej dekady równie raptownie, jak nieoczekiwanie awansowała do grona dziesięciu najbogatszych państw świata.

Kraj, z którego od chwili zdobycia niepodległości w 1922 r. co drugie dziecko "eksportowano" i z którego jeszcze 20 lat temu najbardziej energiczni młodzi ludzie emigrowali w poszukiwaniu pracy, dziś ma wyższy dochód na głowę niż Szwecja czy Szwajcaria, nie wspominając o Anglii; dokładnie trzy razy wyższy od Polski. W Europie ustępuje jedynie Luksemburgowi i Norwegii.

W ciągu zaledwie dziesięciu lat irlandzki PKB na mieszkańca podwoił się, a stopa bezrobocia spadła z 16 proc. do 4,35 proc. w roku 2002. W ostatnim ćwierćwieczu wśród krajów OECD jedynie Korea Południowa mogłaby się pochwalić szybszym wzrostem wydajności pracy. To, że w Irlandii wszyscy mówią po angielsku, a kraj leży tam, gdzie leży, uczyniło go atrakcyjnym dla wielu korporacji brytyjskich i amerykańskich. Ale takie samo było położenie Irlandii 50 czy 25 lat temu.

Otwarcie na zewnątrz, zachęty dla inwestorów zagranicznych, solidne i bezpłatne szkolnictwo średnie, niskie koszty szkolnictwa wyższego - to w powszechnej opinii ekonomistów podstawowe przesłanki irlandzkiego cudu. Gdy w zeszłym roku Kanadyjczycy analizowali przyczyny sukcesu tego kraju, doszli do wniosku, że podstawowym warunkiem szybkiego i trwałego wzrostu jest przestrzeganie zasad prawa, poszanowanie prawa własności, stabilność i przejrzystość instytucji demokratycznych, wspieranie konkurencyjnej gospodarki rynkowej.

Irlandczyk wydaje dziś na żywność o 8 proc. więcej niż w roku 1995, na mieszkanie o 42 proc. więcej. Głównie dlatego, że mieszka lepiej. Kraj przeżywa boom budowlany - w latach 1996--2002 liczba zezwoleń na budowę nowych domów wzrosła o 73 proc., a na budowę nowych mieszkań zwiększyła się ponadtrzykrotnie. Potroiły się także wydatki publiczne na mieszkania - w zeszłym roku wyniosły 1,6 mld euro. Zatrudnienie w prywatnych firmach budowlanych (mających ponad 20 pracowników) niemal się podwoiło; ostatnio zaczyna brakować wykwalifikowanych budowlańców.

W 2002 r. w małej Irlandii wybudowano 60 tys. mieszkań. Irlandczycy sięgają do doświadczeń Skandynawów, gdzie od dawna było popularne wysokiej klasy budownictwo prefabrykowane opierające się głównie na drewnie, a także Austriaków, gdzie jedna trzecia nowo budowanych domów to prefabrykaty (w połowie lat 80. - zaledwie 12 proc.), i gdzie 84 proc. domów ma szkielety drewniane, 9 proc. betonowe, a tylko 4 proc. ceglane.

U progu lat 80. kondycja finansów publicznych Irlandii była najgorsza wśród krajów OECD - deficyt budżetowy przekraczał 12 proc. PKB. Z początku powolna, później radykalna poprawa była skutkiem cięć w wydatkach, lecz przede wszystkim - wzrostu przyc
hodów. Nie ma lepszej recepty na poprawę stanu finansów publicznych niż szybki wzrost gospodarczy w połączeniu z dyscypliną wydatków. Spadek bezrobocia pozwolił zmniejszyć wydatki socjalne. W 1997 r. po raz pierwszy we współczesnej historii Irlandia odnotowała nadwyżkę w budżecie.

A może hiszpańską?

Hiszpania ma niewiele więcej mieszkańców niż Polska. Oba narody dobrze wiedzą, czym jest totalitarna dyktatura.

Wprawdzie modernizacja gospodarki zaczęła się jeszcze pod rządami gen. Franco i w latach 70. kraj dorobił się licznej klasy średniej, jednak Hiszpania długo pozostawała najbardziej zamkniętą gospodarką Europy Zachodniej. Przystąpienie do UE w 1986 r. wymagało otwarcia, poprawy infrastruktury i rewizji ustawodawstwa ekonomicznego.

Zagranicznych inwestorów zwabiono najpierw dewaluacją pesety, a później obietnicą, że członkostwo w Unii gwarantuje stabilny kurs walutowy.

Finanse publiczne uległy radykalnej poprawie. Budżet, który na początku ubiegłej dekady zamykał się deficytem w wysokości ponad 7 proc. PKB, dziś jest niemal zrównoważony. Gdy w ostatnich trzech latach tempo wzrostu przyhamowało, powściągliwie gospodarowano wydatkami. Obcięto płace w sektorze publicznym, a spadek bezrobocia pozwolił obniżyć wydatki na zasiłki.

W ocenie ekspertów Międzynarodowego Funduszu Walutowego z doświadczeń Hiszpanii płyną dwie podstawowe lekcje. Po pierwsze, solidna polityka finansowa bez fundamentalnych reform strukturalnych nie przyniesie trwałej stabilizacji cen i długotrwałego wzrostu gospodarczego. Po drugie, restrykcyjna polityka monetarna w mariażu z łagodną polityką fiskalną może łagodzić społeczne skutki restrukturyzacji, a tym samym wspierać przyzwolenie społeczne, niezbędne przy wprowadzaniu reform.

W czasach dyktatury Hiszpania była jednym z najbardziej scentralizowanych krajów Europy; Madryt kontrolował 90 proc. wydatków publicznych. Konstytucja z 1978 r. utworzyła 17 regionów. Rządy regionalne mogły wydawać pieniądze, nie mogły jednak ściągać podatków. To prawo uzyskały dopiero w ostatnich latach. Dziś regiony decydują o 45 proc. wydatków publicznych.

W 1997 r. Hiszpania miała najwyższą stopę bezrobocia wśród państw uprzemysłowionych - 21 proc. Dziś bezrobocie jest o połowę niższe, ale ogromnie zróżnicowane między regionami. Wydawałoby się, że w regionie o wyższym bezrobociu powinny spaść płace, to zaś przyciągnie inwestorów. W Hiszpanii jednak wysoce scentralizowany mechanizm zbiorowych negocjacji płacowych sprawia, że płace nie spadają nawet wówczas, gdy w jakimś regionie bezrobocie przekracza 30 proc. Z drugiej strony niedobór mieszkań niesłychanie utrudnia mobilność siły roboczej. Sam wzrost gospodarczy nie zlikwiduje więc bezrobocia. Hiszpanie zdają sobie sprawę z tego, że muszą zdecentralizować negocjacje płacowe i zwiększyć mobilność pracowników poprzez reformę prawa lokalowego i wzrost podaży mieszkań na wynajem.

Wciąż rozpowszechniona jest korupcja, z którą się walczy. Nepotyzm natomiast stanowi część kultury narodowej, więc próby jego wykorzenienia - nawet gdyby na serio je podjęto - przypominałyby walkę z wiatrakami.

Ponieważ Hiszpania wciąż jest uboższa od większości krajów UE, pojawia się pytanie: jak kapitał publiczny mógłby przyczynić się do zmiany tego stanu rzeczy? Na ogół podkreśla się rolę rządów - centralnego i regionalnych - w tworzeniu infrastruktury (drogi, koleje), zwłaszcza na terenach zaniedbanych. Takie działania eliminują wąskie gardła produkcyjne i są zachętą dla kapitału prywatnego, stymulując tworzenie nowych miejsc pracy.

Czego nam brakuje?

Bogactwa naturalne, wykwalifikowana siła robocza i dostęp do nowoczesnych technologii sprzyjają rozwojowi gospodarki - ale sukcesu nie gwarantują. Gdyby surowce były receptą na dostatek, Wenezuela byłaby bogata, a Tajwan biedny. Pełna kiedyś wysoko wykwalifikowanych pracowników NRD nie powinna była różnić się tak bardzo od RFN. Gdyby nowoczesne technologie były przepustką do dobrobytu, Związek Sowiecki nie zniknąłby z mapy świata.

Ważniejsze niż wszystko inne są wszakże wolności ekonomiczne, przejrzyste reguły gry, respekt dla prawa, bodźce do działań prowzrostowych i rozsądna polityka gospodarcza rządów.

Akurat na tych terenach radzimy sobie nie najlepiej. Kiepsko użyte narzędzia redystrybucji - rozdęty sektor państwowy, wysokie podatki, ograniczenia praw własności - czynią zwykle więcej szkód niż pożytku, w końcowym rachunku krzywdząc tych właśnie, którym miały pomóc.

By stymulować wzrost, socjaldemokraci wolą inwestować bezpośrednio w kapitał trwały i w programy socjalne, podczas gdy liberałowie idą zwykle ścieżką cięć w podatkach i redukowania roli państwa w gospodarce. Dobór narzędzi nie przesądza jednak ani o dynamice wzrostu, ani o poziomie nierówności społecznych. Badania zależności pomiędzy tempem wzrostu a rozpiętością dochodów prowadzone w latach 1980-95 w krajach wysoko rozwiniętych nie przyniosły wniosków jednoznacznych. Zarówno w Wielkiej Brytanii, jak i w Hiszpanii szybko rósł średni dochód na głowę mieszkańca. O ile jednak w Anglii towarzyszyło temu pogłębianie się nierówności, o tyle w Hiszpanii - ich zmniejszanie. W tym samym czasie Szwecja i Kanada rozwijały się wolniej. W Szwecji rozwarstwienie wzrosło, w Kanadzie - spadło.

Hiszpania jest krajem, w którym w sposób najbardziej wyrazisty wzrost gospodarczy szedł w parze z redystrybucją. W latach 1980-95 dochody ubogich gospodarstw domowych rosły dużo szybciej niż gospodarstw zamożnych. Podobne były doświadczenia Francji i Niemiec w latach 80.

W większości dziedzin gospodarki - im mniej rządu, tym lepiej. Nie należy jednak czynić z tego powszechnie obowiązującej cnoty. Są takie dziedziny, gdzie aktywna rola państwa nie tylko wspiera realizację celów społecznych, lecz także poprawia efektywność gospodarki.

Taką dziedziną jest budownictwo mieszkaniowe, zwłaszcza dla osób niezamożnych. Jak pisałem na łamach "Gazety" ("Zamieszkać w dobrobycie", numer z 27 września ub.r.), solidna realizacja programu budownictwa mieszkaniowego - którego zresztą nie mamy - to jedyny realny sposób na szybkie przyspieszenie tempa wzrostu polskiej gospodarki i radykalną redukcję bezrobocia. Po wojnie Niemcy i Anglia uruchomiły wiele instrumentów finansowego wsparcia budownictwa mieszkaniowego. Dodało to animuszu gospodarce i wzmocniło rynek pracy. W krótkim czasie oba kraje budowały po 400-500 tys. mieszkań rocznie. Francja natomiast, która początkowo pozostawiła problem mieszkaniowy wolnej grze rynkowej, budowała rocznie około 70 tys. mieszkań. Nauczeni doświadczeniem sąsiadów, przy osobistym zaangażowaniu prezydenta de Gaulle'a, Francuzi radykalnie zmienili swą politykę mieszkaniową.

Nie samą technologią

Na krótką metę o sukcesie gospodarki decydować może łut szczęścia, zryw, pomyślna koniunktura. Długofalowy rozwój przypisuje się zwykle postępowi technologicznemu. To technologia była głównym motorem szybkiego rozwoju w ostatnich dwu stuleciach.

A jednak technologia odgrywa mniej istotną rolę niż zmiany instytucjonalne. Rzymianie dysponowali maszyną parową, ale używali jej tylko do otwierania wrót świątyń. Aztekowie znali koło, ale służyło im ono jedynie jako zabawka dla dzieci. Technologia nie gwarantuje harmonii i dostatku. 30 lat temu władze PRL kupiły licencje na samochody, maszyny budowlane, nowoczesne pralki i lodówki, nawet na sztucery. Obiecane żniwa inwestycyjne nigdy nie nadeszły. Nadszedł natomiast głęboki kryzys gospodarczy i polityczny zakończony bankructwem ustroju. Zawiodły nie technologie, lecz instytucje.

Sprawne instytucje to lepsza alokacja zasobów. Trwałe, respektowane przez wszystkich reguły zachęcają do podejmowania ryzyka inwestycyjnego, ograniczają marnotrawstwo, hamują pokusy władz manipulowania redystrybucją. Nowy ustrój uwolnił nas od wielu instytucjonalnych barier. Ale nie od wszystkich. Gdybyśmy np. mieli sprawny, rzetelny, wiarygodny, niezawisły system ścigania przestępczości i wymiar sprawiedliwości, być może polski parlament poświęciłby drogom, szpitalom, energetyce czy budownictwu mieszkaniowemu cząstkę tej energii, pasji i zapału, jakie od roku angażuje w śledztwo - skądinąd ważne, ale od pewnego czasu jałowe.

Dopóki nie pozbędziemy się instytucjonalnych barier wzrostu, manna z nieba nie spadnie - niezależnie od tego, kto będzie rządził, a kto kibicował, kto nas będzie chwalił i w jakim klubie będziemy grali o przyszłość.

Mamy w ręku atuty nie do pogardzenia. Wykwalifikowani pracownicy, energia, przedsiębiorczość, ogromny głód sukcesu. Kuleje infrastruktura. I fizyczna - drogi, mieszkania - i, co nie mniej ważne, instytucjonalna. Cóż nam po na pozór przejrzystych i sensownych regułach gry, skoro się ich nie przestrzega? Już lepiej, żeby ich nie było. Lekceważenie reguł rodzi bowiem poczucie bezprawia i bałaganu, niweczy zapał, osłabia gotowość do podejmowania ryzyka, sprzyja korupcji, pogłębia społeczną frustrację i demoralizuje.

By podreperować narodowe samopoczucie, by znaleźć więcej wiary w jutro, potrzeba nam cywilizowanego dialogu, respektu dla instytucji demokratycznych, szczypty wyobraźni. Mniej dogmatów, megalomanii i pawich piór - więcej zdrowego rozsądku i pragmatyzmu. Mniej redut Ordona - więcej uczenia się na własnych i cudzych doświadczeniach.

Andrzej Lubowski - polski ekonomista i publicysta mieszkający w USA. Przez dziewięć lat zajmował kierownicze stanowiska w Citibanku w Kalifornii i Nowym Jorku. Od siedmiu lat jest odpowiedzialny za strategię Visy w USA



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Mniejsza o ministra i NFZ, Polityka gospodarcza- semestr VI
ZBe prawo - sBabe paDstwo - TYGODNIK POWSZECHNY, Polityka gospodarcza- semestr VI
POLITYKA GOSPODARCZA I, Polityka gospodarcza-semestr VI
MichaB ZieliDski odpowiada, Polityka gospodarcza- semestr VI
PG, Polityka gospodarcza-semestr VI
!!!tem cwicz, Polityka gospodarcza- semestr VI
yle postawiona diagnoza, Polityka gospodarcza- semestr VI
akt102.10, Polityka gospodarcza- semestr VI
Recepta na cud, Polityka gospodarcza- semestr VI
Mniejsza o ministra i NFZ, Polityka gospodarcza- semestr VI
aktualne prblemy gospodarki światowej -Ania, Międzynarodowe stosunki gospodarcze- semestr VI
Teorie, Międzynarodowe stosunki gospodarcze- semestr VI
msg- skrypt, Politologia UMCS - materiały, VI Semestr letni, VI Semestr letni, Międzynarodowe stosun
Cwiczenie 1 Zakres obliczeń modelowych 27.02.2013, Polibuda, OŚ, Semestr VI, Gospodarka odpadami
Bazan - brakujące pytania (2, Inżynieria środowiska, Semestr VI, Gospodarka wodna WYKŁAD
tematy 20102011, Finanse i rachunkowość, 3 semestr, polityka gospodarcza szamrej-baran
liberalizminterwencjonizmfolie, licencjat, rok 2 semestr 1, polityka gospodarcza, zagadnienia

więcej podobnych podstron