Dzieci swoich rodziców - Slytheringirl


Na wstępie pragnę podziękować Lily Eleonor, która jako pierwsza przeczytała tego fika i zasugerowała kilka zmian, które pomogły w wygładzeniu fabuły i stylu.

DZIECI SWOICH RODZICÓW.

Tej nocy, w ministerstwie, panowała atmosfera radosnej euforii. Wszyscy, popijając z butelek piwo kremowe, a czasem nawet i mocniejsze trunki, gratulowali udanej akcji półprzytomnym ze szczęścia aurorom. Zewsząd słychać było podniecone głosy pracowników ministerstwa.
- To była piękna akcja!
- Trzeba było widzieć ich miny!
- Czy ktoś zawiadomił już Proroka Codziennego?
- Że jednak on był śmierciożercą. W życiu bym nie podejrzewał.
- Knot, moje gratulacje!
Było już grubo po północy, kiedy w ministerstwie pojawił się Albus Dumbledore. Zmierzył wszystkich badawczym wzrokiem, ale się nie odezwał. Podszedł tylko do magicznego bufetu i skinieniem różdżki zamówił szklankę zimnej wody. Dyrektor nie wyglądał najlepiej, był okropnie blady a jego zwykle radosne oczy jakoś pobladły i stały się zupełnie bez wyrazu. Upił pierwszy łyk bacznie obserwując bawiących się wokół niego ludzi. Jednak żaden z obecnych tu czarodziejów nie odnotował jego obecności. Wszyscy byli pochłonięci wiwatowaniem, wzajemnymi gratulacjami, piciem alkoholu, wymienianiem plotek, czyli, ogólnie mówiąc, świętowaniem swego „wielkiego zwycięstwa”.
- O profesor Dumbledore! - Odezwała się w końcu jakaś młoda aurorka, której twarz pokryta była różnokolorowymi napisami o treści ZWYCIĘSTWO.
- Witaj Bonnie - dyrektor uśmiechnął się na widok świeżo upieczonej adeptki Szkoły Aurorów. - Dobrze się bawicie? - spytał z widoczną ironią w głosie, lecz dziewczyna tego nie dostrzegła.
- Wyśmienicie - odpowiedziała tylko i zniknęła w kolorowym mrowiu świętujących ludzi.
Dyrektor stał jeszcze przez chwilę samotnie i przypatrywał się zaistniałej sytuacji. Czterdziestu aurorów i kilku urzędników pracujących na nocną zmianę zachowywało się tak, jak zachowują się Amerykanie w dniu czwartego lipca. Tyle tylko, że mieszkańcy z zza oceanu faktycznie mieli co świętować. Natomiast co do słuszności dzisiejszego wybuchu euforii Albus Dumbledore miał uzasadnione wątpliwości.
W końcu dyrektor znudził się obserwacjami i zaczął wypatrywać osoby, którą miał wielką nadzieję tu spotkać. Nie musiał długo szukać. Korneliusz Knot puszył się jak paw na środku sali, raz po raz opowiadając wszystkim wokoło jak dzielnie walczył dzisiejszej nocy w obronie społeczeństwa.
- Korneliuszu, czy mógłbym z tobą zamienić słówko? - powiedział Dumbledore podchodząc do ministra.
- Ależ oczywiście, słucham - odpowiedział mężczyzna chłodno. On i Dumbledore jakoś nigdy specjalnie za sobą nie przepadali. Nie było w tym jednak nic dziwnego. Oboje - Korneliusz i Albus - byli politykami o skrajnych wręcz poglądach. Byłoby więc bardzo dziwnie, gdyby łączyły ich więzy zażyłej przyjaźni. Po krótkiej wymianie spojrzeń Knot skinieniem ręki zaprosił Dumbledore'a do swego gabinetu.
- Więc o co chodzi? - minister ponowił swe pytanie.
- O co chodzi? Knot! Na Boga! Właśnie przed chwilą skazałeś na śmierć ponad setkę ludzi - dyrektor mówił dość spokojnie, jednak widać było, że jest zdenerwowany.
- Mylisz się Albusie - zaprzeczył stanowczo mężczyzna. - Nie ludzi, lecz śmierciożerców - to subtelna różnica.
- Jak ty nic nie rozumiesz - odpowiedział Dumbledore ledwo się uśmiechając. - Voldemort nie osłabnie jeśli zaczniesz mordować jego ludzi.
- Ja nikogo nie morduję - zaperzył się Knot. - To byli tylko śmierciożercy i zgodnie z prawem zostali skazani na śmierć! Moim zadaniem jest ochraniać porządnych obywateli przed takimi odpadami jak oni, co właśnie robię.
- Jak uważasz - odpowiedział Dumbledore. - Jednak zapewniam cię, to nie było rozsądne posunięcie.
- Póki co Albusie, ja tu jestem ministrem i do mnie należy decydowanie o tym, co jest słuszne - dodał Knot z naciskiem na ostatnie słowa.
- A co zamierzasz zrobić z rodzinami zabitych? Z ich żonami i dziećmi?
- A co niby miałbym robić? To zwykli kryminaliści - Knot uśmiechnął się złośliwie - niech radzą sobie sami. A teraz, niech mi pan wybaczy panie dyrektorze, muszę załatwić jeszcze kilka spraw wagi państwowej.
- Ależ oczywiście. Nie będę już pana zatrzymywał, panie ministrze - odpowiedział Dumbledore i opuścił ministerstwo.

- Niedobrze - pomyślał dyrektor. - Zaniedbałem te dzieci. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że nie zrobią one czegoś głupiego.

Hogwart nie spał. W dormitorium Slytherinu zebrali się wszyscy Ślizgoni oraz kilku uczniów z pozostałych trzech domów. Co chwila dochodził jeszcze jakiś spóźnialski, który idąc do lochów modlił się tylko o to, by na swojej drodze nie spotkać Filcha lub Pani Noris. W końcu dotarli wszyscy oczekiwani.
- Co robimy? - spytał jeden z nowoprzybyłych.
W pokoju wspólnym zapadła głęboka cisza. Ucichły nawet szepty. Wszyscy zebrali się tutaj po to, by ustalić co mają ze sobą począć w tak trudnej dla nich sytuacji. Jednak do tej pory, zgromadzeni jakoś bardzo zręcznie omijali ten temat w prowadzonych między sobą rozmowach.
- Czarny Pan oczekuje, że zajmiemy miejsce naszych rodziców - odezwał się w końcu Draco, który siedział gdzieś samotnie pod ścianą. - Chyba każdemu pojawił się już czarny znak?
Przez salę przewinął się cichy pomruk zgody.
- Problem w tym - do rozmowy włączyła się Milicenta - że nie każdy chciałby iść w ich ślady.
Znowu zapadła cisza. Kilku pierwszaków usiadło wygodniej na zajmowanej przez siebie kanapie. Słychać było, że paru z nich płacze.
- Ale czy my mamy jakieś inne wyjście? - spytał znowu Draco.
W pokoju wspólnym było bardzo ciemno, więc nikt nie mógł dostrzec jak bardzo jest blady, za to wszyscy dokładnie słyszeli jak łamie się mu głos.
- Ministerstwo nam nie pomoże. To pewne - stwierdził krótko jakiś Puchon. - Dla nich jesteśmy jedynie dziećmi śmierciożerców, z góry skazanymi na ich los.
- No właśnie! - wykrzyknęła Pansy. - Nie rozumiem dlaczego nie mielibyśmy pójść w ich ślady?
Kilka osób przytaknęło na znak zgody. Atmosfera zaczęła się coraz bardziej zagęszczać. Wiadomo było, że wśród zgromadzonej tu sześćdziesiątki osób nie może być mowy o jednomyślności.
- Ja zgadzam się z Pansy - poparła Ślizgonkę Clarisa uśmieszek, piątoroczna Gryfonka. - Moi rodzice, co prawda, nie są śmierciożercami, ale pomyślcie przez chwilę racjonalnie. Czarny Pan to potęga! - dziewczyna aż dostała wypieków na twarzy. - My, czarodzieje czystej krwi powinniśmy go popierać. Mam już dosyć tych wszystkich szlam rozpełźniętych po Hogwarcie i ich wspaniałego protektora, zdziwaczałego starucha! - dodała z obrzydzeniem.
- Dumbledore ma nas w głębokim poważaniu - podsumował Draco. - Z resztą my, Ślizgoni nie upadliśmy jeszcze tak nisko, by go prosić o pomoc.
- Zaraz, zaraz - Pansy weszła chłopakowi w słowo. - Czy ja dobrze rozumiem? Nie powiesz mi chyba, że nie masz zamiaru dołączyć do Czarnego Pana? - To było raczej stwierdzenie, niż pytanie. Draco milczał przez dłuższą chwilę.
- Boisz się - powiedziała Pansy jadowicie. - Tylko jeszcze nie do końca wiem czego. Niech zgadnę - dziewczyna przywołała na twarz złośliwy grymas. - Boisz się zabijać czy torturować? A może boisz się Czarnego Pana?
- Nie jestem taki jak ojciec - Malfoy uciął krótko. - Poza tym zbyt dobrze pamiętam... - chłopak przeczesał nerwowo włosy. - Bo ty nie wiesz jak to jest, gdy siedzisz przy zamartwiającej się matce a zegar wybija kolejną godzinę nieobecności ojca! Wolę umrzeć niż służyć temu bydlakowi! - chłopak niemalże wykrzyczał ostatnie zdanie.
- Proszę bardzo! - odpowiedziała Pansy drwiąco. - Masz teraz ku temu wspaniałą okazję.
Znowu cisza.
- Podzielmy się - zaproponował jakiś Krukon. - I tak się wszyscy nie dogadamy.
- Świetnie! - Parkinson przejęła inicjatywę. - Kto chce iść służyć Czarnemu Panu niech stanie po mojej stronie.
Wszyscy bez sprzeciwu wykonali polecenie. Jedynie pierwszaki siedziały na kanapie tak, jak przed chwilą nie do końca zdając sobie sprawę z tego, co się wokół nich dzieje.
- Bardzo dobrze - powiedziała dziewczyna, przy której zebrało się około czterdziestu osób.
- A co z nimi? - ktoś wskazał na pierwszaki.
- Są stanowczo za młodzi, by podjąć taką decyzję - powiedział Draco.
- Jeśli jest tu ich starsze rodzeństwo, to niech ono zadecyduje o ich losie. Jeśli nie mają rodzeństwa, zostają w szkole. Czarny Pan nie potrzebuje nikogo niańczyć - zadecydowała Pansy.
Ponowna cisza była zgodą na realizację podziału. Pansy wraz ze swoją drużyną zaczęła się zbierać do wyjścia. Kilka osób pożegnało się ze sobą czule. Słychać było ciche szepty: „trzymaj się”, „jakoś to będzie”, „nie dajcie się złapać”, powodzenia”. Ktoś głośniej pociągnął nosem przy pożegnaniu. Wiadomo było, że kiedy spotkają się następnym razem, będą już po przeciwnych stronach barykady.
Wychodząc, Pansy rzuciła jeszcze przez ramię - Mam nadzieję, że macie jakąś dobrą truciznę. Czarny Pan nie znosi zdrajców. - Dziewczyna zaśmiała się głupio i zamknęła za sobą wejście do Pokoju Wspólnego.
Draco, część pierwszaków i jeszcze kilku starszych uczniów z różnych domów zostało samych w opustoszałej sali.
- Co z nami teraz będzie? - zapytał jeden z maluchów.
- Jeszcze nie wiem - odpowiedział Draco. - Jedno jest jednak pewne - blondyn wciągnął ciężko powietrze - zostaliśmy zupełnie sami.

Harry obudził się z silnym bólem głowy, który mógł oznaczać tylko jedno - Voldemorta. Starał się sobie przypomnieć czy coś mu się śniło i czy Ten-Którego-Imienia-Nie-Wolno-Wymawiać zrobił coś niewybaczalnego. Były to jednak bezskuteczne działania. W jednej chwili Harremu wydawało się, że Voldemort się złości, to znowu, że się z czegoś cieszy, by znowu wpaść w trudną do opisania furię.
- Harry. Wszystko w porządku? Wyglądasz strasznie blado - dziewczyna z rozwianą czupryną obrzuciła Harrego badawczym spojrzeniem.
- Nic mi nie jest Hermiono - odpowiedział chłopak. - Miałem tylko dziwny, męczący sen, ale to nic poważnego.
- Voldemort? - Hermiona ściszyła głos do szeptu.
- Tak, ale to był raczej zwykły sen.
- Raczej koszmar - odezwał się z przekąsem idący obok nich Ron.
- To naprawdę nic poważnego. Po prostu głupi sen z przemęczenia - Harry chciał jak najszybciej uciąć rozmowę.
- No nie wiem - Hermiona nie dawała się przekonać. - Może powinieneś pójść z tym do Dumbledore'a?
- Nie ma mowy - odpowiedział Harry krótko. Od śmierci Syriusza nie ufał swoim snom.
- Oczywiście! - Ron poparł swojego przyjaciela. - Jesteś chyba za bardzo przewrażliwiona Hermiono.
Dziewczyna zmarszczyła gniewnie brwi. Przez resztę drogi do Wielkiej Sali już się nie odezwała.
- Nadal uważacie, że nic się nie stało? - spytała ponownie, kiedy tylko wszyscy troje stanęli na progu Wielkiej Sali. Mimo późnej godziny była ona dziwnie wyludniona.
- Coś jest nie tak - stwierdził Harry.
- Przecież mówiłam. O tej godzinie powinno tu być tłoczno jak w ulu - odpowiedziała zniecierpliwiona dziewczyna.
- A gdzie Zieloni? - spytał Ron.

Stół Ślizgonów był pusty.

KONIEC.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Piasecka Ewa Jabłko od jabłoni Co mówią dzieci o swoich sławnych rodzicach
Jacek Górnikiewicz Dzieci jako nauczyciele swoich rodziców
Czytajmy dzieciom, Pedagogizacja rodziców oraz wspópraca z nimi
Plan współpracy z rodzicami dzieci 3(1), Współpraca z rodzicami
Dom bez ścian, dzieci bez rodziców
CZY TRZEBA NIENAWIDZIEĆ SWOICH RODZICÓW BY BYĆ UCZNIEM JEZUSA(1)
PRZESŁANIE DZIECI DO RODZICÓW, do rodziców
dzieci tamtych rodziców, prezentacje
Różaniec Rodziców za dzieci, Różaniec Rodziców za dzieci
REGULAMIN REKRUTACJI DZIECI MIEDZYRZECZ, RODZICE
10 przykazań wychowywania dzieci, Pedagogizacja rodziców oraz wspópraca z nimi, pedagogizacja rodzic
POSŁANIE DZIECI DO RODZICÓW, Gazetka dla rodziców Przedszkolak
Wykład 5 - Postawy rodziców wobec dzieci i dzieci wobec rodziców, Fizjoterapia, Notatki i prezentacj
Plan współpracy z rodzicami dzieci 3, współpraca z rodzicami
niepowodzenia dzieci-pracujący rodzice
Rola środków masowego przekazu w kształtowaniu zachowań agresywnych u dzieci, Zebrania z Rodzicami
My, dzieci tamtych rodziców

więcej podobnych podstron