Jak to jest być dzieckiem alkoholika, Psychologia DDA, DDD


Jak to jest być dzieckiem alkoholika, gdy przestaje się być dzieckiem? Jakie wyzwania czekają na DDA w dorosłym świecie?

Łukasz Kozioł

Rok:

Wydawnictwo:

Miejsce wydania:

Jak to jest? To dobre pytanie. Teraz postaram się na nie odpowiedzieć. Wcale niewesoło. Co innego, gdybym był pogrążony w kompletnej nieświadomości tego, co było, tego, co miało (i jeszcze ma) swój wpływ - wtedy „działoby się” po prostu, a ja nawet nie wiedziałbym, dlaczego „się dzieje”. No, ale przecież takie życie w nieświadomości byłoby szare, brudne, płytkie emocjonalnie i pełne konfliktów. Druga strona medalu jest taka, że kiedy zdałem sobie sprawę z niektórych rzeczy - w pierwszej chwili mi się nie polepszyło. Wiadomo - „...bo przecież to ICH WINA!!!” I nie miało to żadnego znaczenia, czego dotyczył problem - wina była zawsze „ICH”. Zawsze - do niedawna. Ale po kolei.

Dorastałem w typowej rodzince mieszczańskiej - Mama, Tata, starsza o 8 lat Siostra i Ja. Mieszkaliśmy w bloku na warszawskim osiedlu: dwa pokoje z kuchnią. Mieliśmy wszystko, rodzice dbali o status materialny na tyle, na ile ich było stać. Zawsze z siostrą byliśmy najedzeni, ubrani, zawsze wyposażeni w książki do szkoły itd. itp.

Razem wyjeżdżaliśmy do babci (od strony Mamy) do Ciechocinka. Spośród wszystkich wspomnień z tych wyjazdów, dobrze pamiętam jedno: Wujek - starszy brat mamy. Zawsze się go bałem i do tej pory pamiętam alkoholowy odór, jaki roztaczał wokół siebie. Choć zawsze uśmiechnięty, ze śniadą cerą, mówiący zgrzytliwym głosem i „pieszczotliwie” targający mnie po głowie ze słowami „Uteeeek, Uuuuuuuuuucioo”. Trochę niczym cygan (skojarzenie ze względu na śniadą cerę), którym straszono małe dzieci, że jak będą niegrzeczne, to wtedy przyjdzie i je zabierze... Pamiętam także „specjalne” wyprawy rodziców do Torunia po firmowe pierniki „Katarzynki” (do tej pory je lubię) i po wódkę „Kopernik” - bo dobra i dostępna tylko w Toruniu... A potem rodzinne spotkania w babcinym ogródku - z „Kopernikiem” (a raczej kilkoma butelkami „Kopernika”) w roli głównej. Wszystko niby Ok, bo rodzina zebrana razem w jednym miejscu, rozmowy, śmiechy...Tylko jakaś pustka emocjonalna, niezrozumienie, samotne oglądanie telewizji. Ale wtedy jeszcze niczego nie wiedziałem. „Działo się po prostu”. Jako dziecko w miarę dobrze uczyłem się w podstawówce, nie sprawiałem kłopotów, bo zawsze mogłem pogrążyć się w zabawie - samemu. Z kolegami prawie w ogóle nie grałem w kapsle, nieczęsto grałem z nimi w piłkę. Bawiłem się sam. Jako maluch uwielbiałem słuchać dwóch bajek na płytach winylowych: Przygody Piotrusia Pana i Bolek i Lolek i Królowa Śniegu. Szczególnie tą drugą bardzo przeżywałem. Słuchałem ich na okrągło. I nie znosiłem historii o Pinokiu - do tej pory wściekam się, gdy widzę jakąkolwiek ekranizację tej bajki. I sam się zastanawiam, dlaczego tak się dzieje?

Rodzice pracowali w klubie sportowym. Mama była przez kilka lat kierowniczką basenów i cały swój czas mogłem jako dzieciak spędzać na basenach razem z nią. Nawet nie raz zostawałem po godzinach, kiedy baseny były już zamknięte, i kiedy Mama zostawała po godzinach z kolegami z maszynowni i z ratownikami. Pamiętam trójkolorowy tort lodowy Hortexu, jednocześnie wiedząc, że było coś jeszcze... To są miłe wspomnienia, im nie towarzyszą przykre emocje - jest za to tęsknota za możliwością swobodnego spędzania czasu na basenie - jestem typowym „wodnym stworzeniem” i gdybym mógł sobie pozwolić finansowo - to obecnie całe weekendy spędzałbym na Warszawiance...

Natomiast ze smutkiem wspominam wszystkie te dni (właśnie chciałem napisać chwile, ale to nie były chwile, lecz długie samotne godziny), kiedy to wyglądałem przez okno naszego mieszkanka patrząc w kierunku przystanku autobusowego, z którego zawsze przychodzili rodzice po pracy. Byłem dzieckiem, myślę, że to była bardzo wczesna podstawówka - pierwsza lub druga klasa - dokładnie nie pamiętam. Czasem wychodziłem przed blok, czasem dalej w kierunku przystanku z nadzieją, że w końcu wrócą. Długie minuty, a czasami i godziny mijały na tęsknocie, smutku, poczuciu samotności i tego paraliżującego strachu, czy przypadkiem na rodziców ktoś nie napadł, czy im się nic nie stało i „dlaczego jeszcze nie wracają, przecież już dawno powinni być”. A czasem całe długie minuty patrzyłem się z tego samego okna w niebo - wierząc z dziecięca ufnością, że w chmurach zobaczę anioły.

W końcu rodzice wracali - „weseli”. Teraz już wiem skąd pochodziła ta wesołość. Ona utrzymywała się także w trakcie domowych przyjęć. Uczestniczyli w nich nasi nowi lokatorzy - rodzice postanowili wynajmować jeden pokój paniom lekkich obyczajów i ich arabskim „przyjaciołom”. Z tamtych czasów został także przepis na jedną arabską potrawę, której próżno by szukać w „naszych” Sphinxach czy Hammurabich - wśród znajomych robi furorę od lat. W sumie - egzotyka w środku lat 80-tych - powiew Zachodu, guma do żucia Donald Duck, wafelki Duplo (coś w stylu obecnych Kinder Bueno, które bardzo lubię) no i możliwość zakupu klocków Lego w Pewexach. Ale także noce z koleżanką - ciągle moczącą się córką „sąsiadki-przez-balkon”, która także lubiła bardzo „czarodziejkę - gorzałkę” i od której pochodziła chyba idea wynajmu mieszkania nowym lokatorom, podczas gdy rodzice i ich egzotyczni znajomi bawili się w najlepsze. Albo zostawanie pod opieką jednej z „cioć”, które czasem zabierały mnie do swoich egzotycznych przyjaciół - siedziałem wtedy wśród dymu papierosowego zmieszanego z zapachem drogich perfum dla mężczyzn, przy stoliku zastawionym szklankami wypełnionymi napojem w kolorze średnio „naciągniętej” herbaty - czasem długie minuty czekając na jedną z „ciotek”...

Wszystko było w porządku, do momentu, gdy byłem grzeczny - wiadomo przecież, że dzieci i ryby głosu nie mają. Raz zdarzyło się, że wyraziłem swoją złość w sposób bardzo zdecydowany - to musiało być dla Mamy dosyć szokujące, bo użyłem wtedy dość mocnych słów. Nie pamiętam, o co chodziło, w każdym razie byłem z jakiegoś powodu bardzo niezadowolony. Ciechocinek, Ja, Mama i moja starsza Siostra w drodze na ciechociński deptak: w dziecięcej złości - bo byłem wtedy dzieciakiem - użyłem wobec Mamy określenia pasującego do tych pań, które u nas mieszkały. Słowo bardzo znane i bardzo powszechne w Polsce. Dostało mi się ostro po twarzy - pamiętam ciętą rękę w czarnej skórzanej rękawiczce i poczucie ogromnej niesprawiedliwości połączone ze stanowczym „Milcz!!!” Później to „Milcz!!!” często, coraz częściej zaczęło powracać. Moja Siostra miała niejedną okazję dobrze się z tym krótkim słowem zapoznać... Dyscyplina przejęta od zaprzyjaźnionych Niemców - wtedy jeszcze z Berlina Wschodniego. Jest to jedno z najbardziej wyraźnych i najbardziej nieprzyjemnych wspomnień, jakie mam - wspomnień związanych z Mamą.

Wyjeżdżaliśmy także do drugiej babci do Opola - wtedy jeździł z nami Tata, ponieważ Mama raczej nie akceptowała swojej teściowej. Zresztą ten brak akceptacji obecny jest do tej pory. I tutaj też mam dużo przyjemnych wspomnień, ale jest także kilka niewesołych. Zawsze lubiłem oglądać kolorowe publikacje religijne babci - było tam tyle pięknych kolorów. (Babcia jest Świadkiem Jehowy). Te wszystkie strażnice - całkiem fajna i bardzo kolorowa sprawa dla dzieciaka. Ale pamiętam też wujka Leszka - starszego brata Taty. Pamiętam, że bardzo się starał ilekroć przyjeżdżaliśmy, bardzo smacznie gotował. I pamiętam też jedną noc, kiedy zostałem z babcią i wujkiem sam - już leżałem w łóżku, kiedy zdałem sobie sprawę, że wujek kłóci się ze swoją matką, grozi jej i robi wyrzuty. Pewnie byli przekonani, że dzieciak już śpi. Pamiętam swój strach, pamiętam też strach o babcię. Pamiętam też „nalaną” i śniadą (ale nie od opalenizny) twarz wujka. Dziwna sprawa - pomimo takiego wspomnienia zawsze go lubiłem, choć tak naprawdę prawie się nie znaliśmy.

A jeśli chodzi o Tatę - z czasów swojego dzieciństwa nie mam przykrych wspomnień z nim związanych. Tata dopiero później zaczął pić. Pamiętam jak przez mgłę sytuację, jaka przez pewien czas panowała u nas w rodzinie - poszukiwanie, a następnie usuwanie alkoholu ukrywanego w mieszkaniu przez Mamę. Pamiętam jakąś skórzaną walizkę, w której pochowany był alkohol. Całe lata później dowiedziałem się od Siostry, że była to sprawa ukrywana przede mną jako dzieckiem. Dowiedziałem się, że choć Tata zawsze pogodny (co bardzo wyraźnie widać na wszystkich zdjęciach, jakie posiadam) w pewnym momencie nie wytrzymał. Siostra powiedziała mi, że Tata nigdy nie płakał, ale ostatecznie w desperacji poddał się podczas jednej z rozmów z Mamą. Płakał, rozkładając ręce, i mówiąc, że nie wie jak ma dotrzeć do Mamy, która pije. Poddał się. I teraz już wiem, skąd wzięło się u Taty jego wycofanie. Można by rzec, że „został przygnieciony pantoflem”...

Wspomniałem o zdjęciach. Mam ich sporo i stosunkowo niedawno przeglądając je zdałem sobie sprawę z jednej rzeczy - na fotografiach z przeszłości mój Tata jest zawsze pogodny natomiast Mama zawsze pochmurna. I wtedy przyszła do mnie odpowiedź na jedno nurtujące mnie od lat pytanie: Co się dzieje? Dlaczego nigdy nie potrafiłem się uśmiechnąć do zdjęcia? Już wiedziałem - byłem zawsze bliżej Mamy a od Taty z czasem oddaliłem się, ale wyprzedzam opowieść.

Moi starsi koledzy zabrali mnie kiedyś do kina - na Gwiezdne Wojny. Jako dzieciak całkowicie wpadłem w tą gwiezdną sagę. Pamiętam, jak będąc samemu w domu nie raz błądziłem myślami po tych kosmicznych światach. Całymi długimi minutami potrafiłem wpatrywać się w małą naklejkę na drzwiach do pokoju przedstawiającą jednego z imperialnych szturmowców w białym kombinezonie trzymającego pod lufą swojego karabinu Luke'a Skywalkera. I pamiętam dobrze, że wyobrażałem sobie, że dysponuję tą Mocą, o której jest mowa we wszystkich częściach całego cyklu. Teraz już wiem, CO się wtedy zaczęło rodzić (choć wypatrywanie aniołów przez okno też zapewne miało tu swój wcześniejszy udział).

Gdy byłem nastolatkiem, jeszcze dobrze się uczyłem w podstawówce. To była może piąta klasa. Niedaleko bloku, w którym mieszkaliśmy była moja szkoła. Kolejne wspomnienie związane z przetrzymywanym w domu alkoholem jest takie: pewnego ciepłego dnia ostatnią lekcją w szkole był wf. Wróciłem do domu zdyszany i pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem, było otworzenie lodówki i sięgnięcie po szklaną, ciemnozieloną butelkę Mazowszanki. Wielkie było moje zdziwienie, gdy poczułem ogień w gardle, tak jakby cała jama ustna ścięła się niczym białko jajka. Czysty spirytus...zamiast Mazowszanki.

Któregoś dnia po szkole poszedłem z kolegami pod pobliski wiadukt kolejowy - wszyscy kupiliśmy piwo. To był „mój pierwszy raz”... Potem - im byłem starszy, tym więcej okazji wyszukiwałem. To był czas, kiedy zacząłem słuchać muzyki - całkowicie pochłonął mnie heavy metal. To był czas, kiedy Tata wyjechał za wschodnią granicę do pracy - mieliśmy się za kilka lat przeprowadzać do nowego mieszkania, jednocześnie nie wiedząc tak naprawdę, kiedy to nastąpi. Gdy wrócił, mieszkanko zaczęło wyglądać jak magazyn.

Tak - jako nastolatek kompletnie wpadłem w muzykę i zacząłem się gorzej uczyć - fizyka, chemia, matematyka - coraz więcej problemów i słabszych ocen. W międzyczasie „jakby” trochę więcej okazji do zabawy - z tanim winem lub piwem. Potem koniec podstawówki i kompletne niezdecydowanie, w którą pójść stronę. I poczucie całkowitego braku wsparcia emocjonalnego ze strony rodziców. Mama na pewno miała, co przeżywać, bo to był także czas, kiedy jej starszy brat zmarł - przyczyną był alkohol. Stała się nerwowa. Po przeprowadzce stało się to jeszcze bardzie widoczne - w postaci ostrych kłótni i pretensji do Taty.

A ja miałem swój świat muzyki i Gwiezdnych Wojen a także tych wszystkich nowych doświadczeń nastolatka - imprezy, uganianie się za dziewczynami. Pierwszy koncert metalowy, na który odważyłem się pójść samemu po uprzednim wypiciu na siłę kilku piw w celu otępienia nieokreślonego lęku. I coraz częściej myślałem o samobójstwie - szczególnie w sytuacjach stresujących, jak np. przed klasówką z chemii, fizyki czy matematyki. Wtedy jeszcze na zasadzie: jakby to było dobrze nie żyć, żeby nie przeżywać tego strachu przed porażką. Jednocześnie bardzo marzyłem o swoim pokoju, w którym mógłbym się zamknąć i nie dopuszczać do siebie rodziców - przede wszystkim Mamy, która często powtarzała mi mniej więcej tak, że to „dobrze, że dostałeś trójkę z klasówki, ale szkoda, że nie czwórkę”. Poza tym wszechobecne - idź do sklepu, wynieś śmiecie, obierz ziemniaki, ścisz tą muzykę albo idź oddać butelki do skupu to będziesz mieć pieniądze - i faktycznie chodziłem do tego skupu z całym ogromnym plecakiem wypchanym po brzegi butelkami po wódce, jakie otrzymywałem od Mamy z pracy... I choć cieszyłem się z tych pieniędzy, to jednak zawsze tkwił gdzieś wewnątrz wstyd, że robię coś takiego. A wszystko nadal odbywało się w atmosferze pozornej równowagi. Oboje z Siostrą mieliśmy, co jeść, w czym chodzić, mieliśmy, na czym słuchać muzyki - tylko emocjonalnej stabilności brakowało.

W końcu przeprowadziliśmy się do nowego mieszkania. I miałem w końcu swój wymarzony pokój - swoje własne królestwo muzyki i wyobraźni. Pokój, który jednocześnie urządzony został przez...moją Mamę. Wtedy też, pierwszy raz świadomie i całkowicie nieodpowiedzialnie upiłem się - w starym i pustym mieszkaniu, do którego miałem jeszcze klucze. Potem obiecałem sobie, że już nigdy nie tknę alkoholu. Nie wiedziałem, jak bardzo się myliłem...

W liceum, na jednej z pierwszych lekcji matematyki stwierdziłem, że nie zdam do następnej klasy - odezwały się braki z podstawówki. Rozmowy Taty z matematyczką nic nie dały. Rozmowy między rodzicami nic nie dały. Ich i moja bezradność bardzo mi ciążyły. Korepetycje nic nie dały. Stało się tak, jak sobie założyłem na starcie. A cały rok w pierwszej klasie liceum upłynął mi - to dobre określenie: „upłynął” - na zabawach i wszelkich koncertach, na które już miałem odwagę chodzić - zawsze z butelką. Czułem się bardzo niepewny siebie, ciągle się nie uśmiechałem na zdjęciach - także tych klasowych - na wycieczce klasowej znalazłem się w grupie tych, którzy jako pierwsi poszli po wódkę do pobliskiego sklepu. Potem powtórzyłem klasę w tym samym liceum - z tym samym skutkiem, a także z jeszcze bardziej alkoholowym zachowaniem na kolejnej wycieczce, po której na szczęście nie zostałem wyrzucony ze szkoły. A i tak okazało się, że szkołę muszę opuścić ze względu na kiepskie wyniki z chemii, matematyki i fizyki.

W tamtym czasie pamiętam ostre kłótnie i wyrzuty, jakie moja Mama robiła Tacie. Milczałem z obawy przed wyrażeniem swojego zdania na ten temat (w końcu pamiętałem dobrze czarną skórzaną rękawiczkę) przeżywając te wszystkie sytuacje z wielkim smutkiem i z niepewnością zadając sobie pytanie: „Dlaczego Mama tak się czepia Taty?” Któregoś dnia nie wytrzymałem i rozpłakałem się pytając się Mamy, dlaczego to robi??? Pokrętna i enigmatyczna odpowiedź Mamy po alkoholu wcale mi nie rozjaśniła w głowie, tylko przysporzyła kolejnych trosk. Później - podczas tej samej rozmowy z Siostrą, o której napisałem wcześniej dowiedziałem się, że chodziło o (wyimaginowane?) pretensje Mamy dotyczące jakiejś kobiety z pracy, z którą rzekomo Tata miał romansować.

Rodzice rozpili się w swoim klubie sportowym. Do tej pory mam takie poczucie, że gdyby nie ten klub, to być może wszystko potoczyłoby się inaczej... Kto wie? Dyrektor klubu przymykał oczy na to picie w trakcie pracy i wszystko się kręciło swoim alkoholowym błędnym kołem.

I ja sam, w poczuciu bezradności życiowej, pogrążony w fantazjach muzycznych - żyłem swoim własnym życiem. Mój wymarzony pokój stał się ciemny. Zawsze ciemny. Przeszedłem jakoś przez drugie liceum i znów stanąłem na znajomych rozdrożach - co dalej??? Moje poczucie bezwartościowości i całkowitego braku celu życiowego było ogromne - wynikało z ocen na świadectwie maturalnym. Do tej pory pamiętam bardzo wymowny wzrok pani polonistki mówiącej mi po maturach, że powinienem wyżej mierzyć... I pamiętam dwa mocne piwa wypite przed maturą pisemną z polskiego.

Potem policealne studium - nie skończyłem go, za to cały czas kłamałem rodzicom, że wszystko w porządku. Dużo piłem. Pojawiły się narkotyki. A potem jedna „nieszczęśliwa miłość”, następnie kolejna „nieszczęśliwa miłość” i jeszcze jedna. Wtedy byłem także bardzo wyczulony na wszelkie nieszczęścia, jakie dotykają ludzi na świecie i pogrążałem się w pesymizmie myśląc o tym, że gdybym tylko mógł to zdjąłbym z tych wszystkich cierpiących całe ich brzemię i wziąłbym na siebie. Do tego pesymistyczna muzyka i świat moich marzeń, które rozrastały się w coraz to bardziej niebezpiecznych kierunkach. Zacząłem się prawdziwie utożsamiać z bohaterami ksiązki „Wywiad z Wampirem”, szczególnie z postacią wiecznie nieszczęśliwego i pogrążonego w smutku wampira Loisa. A do tego ciągłe pasmo niespełnionych marzeń, których było zbyt wiele i które były zbyt duże - nie wiedziałem, od czego zacząć i błędne koło się zamykało.

Zacząłem także w myślach obwiniać rodziców o wszystkie swoje niepowodzenia. Pojawiła się niechęć do Taty - w myślach robiłem mu wyrzuty o wszystko, co się dało. Jednocześnie cały czas trzymałem stronę Mamy. Ale też zawsze potrafiłem znaleźć cokolwiek, co mógłbym jej zarzucić. I ciągle powracały myśli samobójcze - zawsze w sytuacjach wymagających ode mnie bardziej zorganizowanego działania lub większego stresu. Do tego czułem paraliżujący strach przed pójściem do wojska - na jednym ze spotkań komisji rekrutacyjnej oznajmiłem, że jeśli wezmą mnie to wojska, to popełnię samobójstwo. I czułem się bardzo niepewny siebie, zacząłem uzależniać swoje zachowania i w ogóle postrzeganie samego siebie od opinii innych ludzi. W stosunku do starszych ode mnie ludzi - czułem się jak dziecko, jak ktoś niższy rangą. Miałem wtedy około 20 lat. Potem „rzuciłem się” na archeologię, jako na azyl przed wojskiem - bo bez egzaminów za to płatna z góry.

I w tym momencie napiszę o jednej rzeczy: rodzice od czasów drugiego liceum ZAWSZE dawali mi pieniądze na wszystko. A konkretnie - Mama, która trzymała całą domową kasę (w klubie pracowała jako kasjerka w dziale księgowości).

Miałem pieniądze, które zastępowały miłość. Moja Siostra także tego doświadczała - zawsze kasa zamiast emocjonalnego wsparcia. I tak - otrzymałem 2 tysiące na opłacenie studiów. Nie dotarłem do końca pierwszego roku. Pogrążyłem się w „nicnierobieniu” - imprezy, picie, narkotyki, granie na gitarze. Później otrzymałem kolejne 2 tysiące - od ręki na nową gitarę. I coraz częściej myślałem o samobójstwie, o swojej własnej bezwartościowości, snułem kolejne pretensje do ojca, relacje z przyjaciółmi stawały się coraz to bardziej napięte a wspólne z nimi spotkania - tylko alkoholowe. Coraz częściej otrzymywałem nieśmiałe informacje od przyjaciół, że za dużo piję - oczywiście zawsze miałem na to jakąś „sensowną” odpowiedź. Mur prawie nie do przebicia. W końcu wszystko się rozpadło z bardzo wielkim hukiem - NA SZCZĘŚCIE! Chyba do końca życia będę pamiętał noc, kiedy wszystko runęło w dół. Będę pamiętał - ku przestrodze. Nie ma takich słów, aby opisać prawdziwie piekielną mieszaninę uczuć, jakie mnie tamtej nocy ogarnęły. I myśli - zimne, chłodne i desperackie kalkulacje na temat tego - czy można wykrwawić się poprzez noc z poderżniętymi żyłami leżąc w łóżku zamiast w wannie z gorącą wodą, czy też nie można? A jeśli za słabo utnę, to jeszcze mnie odratują, a potem nawet nie będę mógł grać na mojej ukochanej gitarze - kolejnym narzędziu służącym oderwaniu od rzeczywistości. A kilka dni później zrobiłem coś, o czym wcześniej tylko wspominałem znajomym, a także czasem Mamie w chwilach pijanego pesymizmu - że któregoś dnia pojadę w góry zimą, wejdę na szczyt np. Kasprowego, odurzę się alkoholem i zacznę schodzić wieczorem czarnym szlakiem... Parszywa manipulacja z mojej strony, choć jednocześnie dostarczająca mi diabelskiej satysfakcji. Pierwszego stycznia 2002 roku pojechałem do Zakopanego płacząc przez całą drogę. I kiedy stanąłem u stóp gór, poczułem wtedy, że to wcale nie takie proste... I dzięki Bogu, Sile Wyższej, Człowieczeństwu, Przeznaczeniu czy Losowi - jak zwał, tak zwał. Ważne, że w końcu pojawiła się wyrwa w murze.

Gdy oznajmiłem rodzicom, że uważam się za uzależnionego od alkoholu usłyszałem od Taty, że zwariowałem chyba, bo alkoholik to „dziad spod budy z piwem”, Mama natomiast stwierdziła, że mam tylko problemy psychologiczne.

Poszedłem po pomoc do fachowców - i otrzymałem ją. I co najważniejsze - przyjąłem ją. I to była najlepsza decyzja, jaką podjąłem z własnej woli w wieku 25 lat. W miarę upływu terapii ( blisko 2 lata w jednym z warszawskich ośrodków dla osób z problemem alkoholowym) poznawałem siebie i to tam określiłem siebie między innymi jako mieszankę niewidzialnego dziecka, kozła ofiarnego i maskotki. Nadrobiłem niedojrzałość emocjonalną i duchową. Nauczyłem się panować nad emocjami, z czasem stałem się otwarty na ludzi. I o wiele bardziej pewny siebie i swoich możliwości. Wyłonił mi się inny sposób widzenia swojego życia i tego wszystkiego, co je ukształtowało - świadomość wyłaniała się z czasem i nie zawsze od razu ją akceptowałem bez zastrzeżeń.

A jednak - pomimo całej intensywności terapii ciągle żyły we mnie pretensje do rodziców o wszystko, do czego tylko byłem w stanie się przyczepić. Oboje terapeutów prowadzących grupę, moja indywidualna terapeutka i sama grupa terapeutyczna byli po prostu bezradni wobec mojej zapiekłej wściekłości na rodziców - próbowali chyba na wszelkie możliwe sposoby. Ta wściekłość jeszcze wzrosła, gdy poznałem bliżej i lepiej uświadomiłem sobie mechanizmy działające w naszej rodzinie alkoholowej.

Ale wygląda na to, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. I to jest piękne.

Pod koniec psychoterapii prawdziwie poczułem, że mam cechy dorosłego dziecka alkoholików. Wiedziałem już o tym - na poziomie rozumowym, ale nic poza tym. I na zakończenie terapii - poczułem. Co innego jest wiedzieć, a co innego jest wiedzieć i to poczuć na sobie. A poczułem się wtedy tak, jakby mi góra lodowa spadła na plecy. Chciałem natychmiast „biec” z jednej terapii na drugą i byłem - szczerze mówiąc - niezadowolony, gdy okazało się, że muszę odczekać przynajmniej pół roku.

Terapia uzależnienia się zakończyła - ukończyłem ją z poczuciem swojej wartości i z wyłaniającym się stopniowo pomysłem na życie, a także z bardzo silnym przeświadczeniem o tym, że warto samemu dalej dbać o swój rozwój. Miałem także przekonanie, że terapia „załatwiła” mi moje pretensje do rodziców. Okazało się, że tak nie jest i w końcu postanowiłem coś z tym zrobić. Znalazłem ośrodek prowadzący terapię DDA. Kiedy okazało się, że grupa rusza dopiero pod koniec 2005 roku zwróciłem swoje oczy na Ustawienia Systemowe Berta Hellingera - i myślę, że był to BARDZO trafny wybór. Uczestniczyłem w zajęciach jako obserwator, a mimo to poczułem później, że wyniosłem z tych warsztatów więcej, niż mógłbym przypuszczać. Półtora roku po zakończeniu mojej dwuletniej terapii uzależnienia od alkoholu COŚ się zmieniło, COŚ zostało poruszone w trakcie ustawień. Zobaczyłem - a raczej jako słuchowiec powinienem napisać - USŁYSZAŁEM MIŁOŚĆ w głosie Taty. Było to bardzo głęboko poruszające przeżycie, które mnie poruszyło do głębi i wprowadziło bardzo dużą dawkę równowagi, której poszukiwałem od czasu zakończenia terapii. Obecnie - w 4 miesiące po tamtych ustawieniach - mam poczucie o wiele większej równowagi, a także myślę, że pretensje do rodziców już tak łatwo nie powrócą, ponieważ w końcu zrozumiałem i poczułem głęboko w sobie, że przecież moi rodzice, gdyby tylko wiedzieli, co się może stać NIGDY nie zrobiliby niczego, co mogłoby skrzywdzić ich dzieci. I w chwili obecnej jestem na takim właśnie etapie mojego życia, kiedy myślę już inaczej o rodzicach i pretensjom jestem w stanie przeciwstawić bardzo rozsądne argumenty.

W miarę upływu czasu w rodzinie polepszyły się relacje, nawet samo mieszkanie stało się bardziej ciepłe, jasne, jest więcej szczerości, więcej emocji i więcej MIŁOŚCI zamiast pieniędzy i materialnych podarunków. Więcej zrozumienia. Wszystko powoli się zmienia i czasem, w najmniej spodziewanych momentach zdaję sobie sprawę, że jest inaczej, że coś się odmieniło. Rodzice nie piją prawie wcale - to akurat wywalczyłem sobie sam jeszcze w trakcie terapii. To był moment przełamania swojego dziecięcego strachu przed wyrażaniem tego, co naprawdę myślę i czuję w obecności mojej Mamy. Wcześniej bałem się jej gniewu lub wymownego milczenia wpędzającego w koszmarne poczucie winy. (Ten sposób postępowania ma bardzo dobrze opanowany moja starsza Siostra - do tej pory go stosuje, wpędzając w chwilowe przynajmniej poczucie winy swojego męża... Ja sam także potrafiłem kiedyś go stosować. Obecnie już się z tego wyleczyłem - na szczęście.)

Wiem, że jeszcze wiele niezałatwionych spraw mam do rozwiązania, wiem, że muszę dbać o siebie, wiem, że mogę osiągnąć swoje cele, wiem, że z czasem zorganizuję sobie swoje własne, w pełni dorosłe życie - teraz, mając 28 lat zdarzają się chwile, kiedy ciągle jeszcze czuję się nastolatkiem. Obecnie pracuję nad „oderwaniem się” od rodziców z miłością (bo mieszkam razem z nimi, jestem kawalerem i na razie wcale, WCALE się nie spieszę do związku z drugą osobą - z obawy przed skrzywdzeniem drugiej osoby a także z obawy o siebie samego) i mam szczerą nadzieję, że wszystko się z czasem ułoży. Mam też ogromne pokłady cierpliwości, co do oczekiwanych zmian i z ufnością patrzę w przyszłość. Widzę też, jak niektóre moje lęki się stopniowo „rozpuszczają”. I jednocześnie wiem, że „samo się nie stanie” - wiem, że muszę nad sobą pracować i włożyć w tą pracę sporo serca, odwagi i wysiłku.

Wiem także od niedawna jak bardzo potrzebna mi była umiejętność pokochania tej dziecięcej cząstki siebie samego, która żyła i nadal żyje we mnie - muszę powiedzieć, że nauka kochania siebie samego wychodzi mi coraz lepiej. I dzięki temu czuję się sam ze sobą a także z innymi ludźmi o wiele pewniej niż dawniej. Już podczas terapii odezwało się moje „wewnętrzne dziecko”, kiedy to zatrzymałem na kilka dni nadmuchany helem balonik, jaki zostawił u nas siostrzeniec - byłem całkowicie zawstydzony tym, co zrobiłem, jednocześnie ciesząc się tym jak dziecko i nie zważając na jakiekolwiek komentarze, jakie mogły się pojawić od rodziców, czy znajomych. Po prostu nieświadomie „zrobiłem swoje”. Kiedy byłem małym dzieckiem zawsze marzyłem o nadmuchanym baloniku, ale to marzenie mogłem urzeczywistnić dopiero w wieku 26 lat. Teraz świadomie dbam o tą dziecięcą część mnie i czuję, że jestem na dobrej drodze.

I jeszcze na zakończenie dopiszę tak:

Jestem przekonany, że nadzieja wcale nie jest matką głupców. Trzeba tylko wypracować w sobie odpowiednie podejście do nadziei pamiętając przy tym, że oczekiwania mogą okazać się czasem źródłem rozczarowań. I z tymi założeniami pozostaję na bieżąco.

I o wiele częściej już uśmiecham się szczerym uśmiechem (bo miałem też kiedyś uśmiech na każdą chwilkę) przed obiektywem aparatów fotograficznych.

Wydruk z portalu psychologia.edu



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jak to jest być dzieckiem alkoholika
Jak to jest być dzieckiem alkoholika
Jak to jest być dzieckiem alkoholika
nagel jak to jest być nietoperzem (ang)
Jak to jest być ssakiem
Jak to jest być nietoperzem
Jak to jest z tą darmową energią
CO TO JEST AL-Anon, Alkoholizm, Koalkoholzim - współuzależnienie (Bugiel)
Jak to jest z dietami, ■ WSZYSTKO ▀▀▀▀▀▀▀▀▀▀▀▀▀▀▀, ■ ODŻYWIANIE, ◘ Diety
Jak to jest w konkubinacie
Medytacja cudownego dziecka, Psychologia DDA, DDD
Jak to jest mieszkać w hotelu, Różne
Jak to jest z kolejnymi pociechami, humor teksty różne
Co to znaczy być dzieckiem w dzisiejszej Polsce, wypracowania

więcej podobnych podstron