Want to be a rock star, Fan Fiction, Dir en Gray


Want to be a rock star, baby! - część 1

Wróciłem właśnie do domu. Nienawidzę mżawki, wiatru, szalika ciągnącego się po kałużach, ani oderwanej podeszwy. Zawsze wszystko się za mną ciągnie. Jak nie długi, to ubranie. Nigdy nie będę facetem eleganckim, zawsze wyglądającym idealnie i bez zarzutu. Prędzej będę wyglądał jak bez czegoś. Na przykład bez celu w życiu.
No bo co, mam dwadzieścia dwa lata, a kompletnie nie wiem co zrobić ze swoim życiem. Może zaciągnę się do Ochotniczej Jednostki Młodych Japończyków Walczących i polegnę w obronie ojczyzny, która wyprawi mi wojskowy pogrzeb i owinie mnie flagą przeszytą kulą, która zakończyła żywot w moim sercu, kończąc i mój żywot? Bogowie, co za idiotyczne myśli przychodzą mi do głowy. Idę nakarmić kota, który zaraz wymiauczy sobie płuca i spać. A nie, najpierw telefon do matki, jak żyję. Jakoś. Świetnie, syneczku. Masz już pracę? Nie, mamusiu, ale szukam. Doskonale, kochanie. Pieniędzy potrzebujesz? Nie, poradzę sobie. Poradzę, jasne. Może jak sprzedam zegarek i kupię olej, a w nim obtoczę poćwiartowanego Yukiego, to sobie poradzę.
Zadzwonił Muraki, czy możemy porozmawiać. Nie możemy. Bo już prawie przestało boleć, po co mam posypywać ranę solą? Podobno ten mały skurwiel się od niego wyprowadził. Cóż, jeszcze trochę równie mądrych poczynań i zacznę szanować tę męską zdzirę, z którą puścił się mój były.

~*~

Leżę w wannie, nad głową mam pęknięty klosz, a w plecy wbija mi się rurka od prysznica. Ale woda jest tak rozkosznie gorąca, że nie mam siły zmienić pozycji. Yuki siedzi pod drzwiami i miauczy. Czyżby zwyczajem szczurów zamierzał nawiewać z tonącego okrętu? A siedź tu, durny kocie. I pomyśleć, że zawsze chciałem mieć psa. W głowie układam plan na jutro, śmieszny nawyk, śmieszny, bo nigdy nie realizowany. A więc - pobudka o szóstej trzydzieści, bo na ósmą kolejna rozmowa o pracę. Swoją drogą, co za dziwny człowiek umawia się na rozmowę kwalifikacyjną w sobotę rano? Wampir, albo masochista. Albo mutant.
Ale sklep, w którym miałbym pracować, jest niedaleko, zaledwie dwie przecznice stąd, a jeśli nie chcę uciekać z Tokio z podkulonym ogonem, to muszę zacząć zarabiać.

~*~

Właśnie się zorientowałem, że odpruła mi się podszewka od płaszcza. No żesz kurwa mać, przecież nie zdążę przyszyć jej teraz! Jak wczoraj, dokładnie to, o czym mówiłem. Nigdy nie wyglądam jak mężczyzna dobrze ubrany, przeciwnie, raczej przypominam oberwańca. Nawet włosy zafarbowały mi się idiotycznie, z jednej strony mam jaskrawą czerwień, z drugiej - ledwie burgund. A niektórym udaje się wyglądać szykownie. Jak temu chłopakowi, koło którego siedziałem wczoraj w metrze. Ubrany w czarny, rozwleczony sweter i wyblakłe, postrzępione dżinsy, nosił się tak, jakby miał na sobie ubranie z kolekcji Bertozellego, sezon piąty. Włosy miał czarne, od spodu muśnięte fioletową farbą, a na ramieniu połatany plecak z hide. Połowę twarzy zasłaniały mu wielkie, lustrzane okulary przeciwsłoneczne, ale niemal widziałem głębokie, iskrzące humorem, zielone oczy.
No i świetnie, w ten sposób zrobiło się wpół do ósmej, a ja nadal stoję jak ciołek przy porwanym płaszczu.
Kurtka ma na przodzie wielką plamę z roztopionej mozarelli, swetry musiałbym założyć ze cztery na taką pogodą. Trudno, idę w tym. Jak nie będę go rozpinał, nikt nie zauważy. No i muszę pamiętać, żeby sprawdzać czy urwany materiał nie wyłazi dołem.
Och, pieprzę to. Idę do pracy, a nie na randkę. By uspokoić nerwy, chwytam ciepłą kawę w moim ukochanym kubku z kadrem ze Star Wars i sączę ją powoli, długimi łykami, spoglądając za okno. Ktoś wprowadził się do willi naprzeciwko, od wczoraj kręcili się tu tragarze, dziś zajechał ogromny, czarny wóz meblowy. Czterech rosłych facetów wynosi z niego skórzaną kanapę, która - sądząc po ich minach - waży co najmniej z tonę. Z rykiem silnika zajeżdża czarny Harley Davidson, strasząc taplające się w kałużach gołębie. Siedzący na nim chłopak jest szczupły, ma długie, zgrabne nogi, opięte skórzanymi spodniami i czarną ramoneskę. Zanim jeszcze ściągnął kask, już wiedziałem, że to ten sam co wczoraj, w metrze. Cholera, muszę lecieć, spóźnię się. Dzień zapowiada się świetnie, mam perspektywy na nową pracę, a w domu naprzeciwko zamieszkał tajemniczy Bóg Seksu. Ciekawe, czy jest gejem.
Boże, gdzie ja wsadziłem klucze?!

~*~

Jest coraz lepiej z tym dzisiejszym porankiem. Idzie przede mną od samego domu. Ma niesamowicie zgrabny tyłek i śliczny, głęboki głos, jak zdążyłem usłyszeć, gdy rozmawiał przez komórkę. Beztrosko wymachuje czarną aktówką, a militarny plecak khaki zsuwa mu się z ramienia. Na teczce złocone litery układają się w jakąś nazwę, Hyangiyo Corporation? Coś mi to mówi.
Nadal nie widziałem jego oczu. Może jak rzucę w niego kamykiem, to się obejrzy? Nagle przystaje. Odruchowo zatrzymuję się również, zresztą uliczka jest wąska, a poza tym całkowicie pusta, poza nami nie ma żywego ducha. Nieświadomie wstrzymuję oddech, gdy powoli odwraca się, opierając dłonie na biodrach. Nie widzę oczu, zasłoniętych ciemnymi szkłami, ale usta ma zaciśnięte, a i głos, gdy się odzywa, nie brzmi przyjaźnie.
- Musisz za mną łazić? - pyta niechętnie, a ja zasłuchuję się w dźwięk tego głosu, który brzmi mi jakoś tak niebiańsko w uszach. O co on pyta?
- Co? - pytam bardzo elokwentnie, przełykając ślinę, gdy podchodzi do mnie leniwym krokiem.
Jest niższy ode mnie i chyba nawet szczuplejszy, ale bije od niego jakaś dziwna siła, niewymuszona wyższość.
- Czy musisz za mną łazić - powtarza spokojnie, ale jego głos stracił już ten chłód, teraz pobrzmiewa rozbawieniem. - Idziesz za mną od samego domu.
- Nie idę za tobą - tłumaczę pokornie, wpatrując się z zachwytem w wykrzywione kpiącym uśmieszkiem wargi. Jakby prowokująco, delikatnie, przesuwa po nich wilgotnym językiem, a mi natychmiast robi się gorąco. Prowokuje mnie nieświadomie, czy wie dobrze co robi i jak przy tym wygląda? Białe zęby są ostre, a w uszach brzmi mi cichuteńki, złośliwy chichot, gdy zalewam się rumieńcem, śledząc wzrokiem jego dłoń, sunącą miarowo po biodrze. - Nie za tobą… tylko w tym samym kierunku. O, tam, do zakładów.
- Jesteś gejem? - rzuca lekko, jakbyśmy rozmawiali o pogodzie. Zastygam w bezruchu, nie widząc co mu odpowiedzieć. Jest zachwycająco bezczelny i jakoś nie czuję potrzeby by dać mu w zęby, choć byłbym chyba usprawiedliwiony.
- A ty? - wyrywa mi się, nim zdążę pomyśleć. Zagryzam wargi, upokorzony, gdy śmieje się na głos, aż toczący wózek z butelkami mleka staruszek patrzy na nas z dezaprobatą. - To znaczy, ja nie chciałem…
- Jestem - przerywa moje nieskładne tłumaczenia. - I powiem więcej, mam na ciebie ochotę. Myślę, że się jeszcze spotkamy, Kocie. A teraz bywaj, śpieszy mi się.
- Poczekaj! - krzyczę za nim, gdy odbiega, powiewając długimi włosami. - Gdzie cię spotkam?
Nie odpowiada, znika za zakrętem. Stoję przez chwilę patrząc za nim, niczym wrośnięty w ziemię, nie do końca świadom tego, co się właśnie zdarzyło.
Spotkałem Młodego Boga Seksu. Młody Bóg Seksu właśnie powiedział mi, że ma na mnie ochotę.
Świadomość słów, wypowiedzianych niskim, wibrującym głosem, dociera w dolne rejony ciała. Pozwalam sobie na minutę rozkoszy, po czym podrywa mnie wydzwaniana na kościelnym zegarze ósma. Żesz jasna cholera!

~*~

Budynek jest ogromny, a korytarze długie, zakręcone i ponure. Przez wysokie okna z głębokimi wykuszami wpada przerzedzone światło, na ścianach, wyłożonych burą tapetą wiszą nieliczne obrazy jakichś nastroszonych wąsaczy. Zasuszona kobieta z zaciśniętymi w nerwową kreskę ustami zmierzyła mnie nieprzychylnym spojrzeniem, a potem, powiedziawszy coś do mikrofonu, kazała poczekać. Usiadłem na niewygodnym plastikowym krześle i otępiałym wzrokiem wpatrzyłem w ścianę. Z sufitu, na nitce pajęczyny, zwieszał się tłusty, włochaty pająk. Nieco zdziwiony, obadałem wzrokiem resztę pomieszczenia. Było ciemne, brudne, nieprzyjemne, a przecież tak ogromny koncern jak Hyangiyo Corporation raczej nie narzekał na brak pieniędzy, prawda? To znaczy, tak doskonale prosperująca sieć, i w ogóle… Zmarszczyłem brwi, gdy leciutki przebłysk jakiegoś skojarzenia zakłuł mnie przy wymianie nazwy firmy. Hyangiyo Corporation, Hyangiyo Corporation… co też… Oderwałem wzrok od kołyszącego się na srebrnej nici pająka, gdy drzwi od gabinetu uchyliły się, a stojący w progu młody człowiek w schludnym, szarym garniturze, skinął mi ręką. Obrzucił zdegustowanym spojrzeniem moje karmazynowe włosy, gdy przechodziłem obok, po czym wyszedł, uważnie zamykając za sobą drzwi.
Gabinet jest spory, owalny. Przy mahoniowym, solidnym biurku ze złotymi okuciami siedzi siwowłosy mężczyzna z twarzą pobrużdżoną zmarszczkami, w której świecą przenikliwe, jasne oczy. Oszczędnym gestem wskazuje mi fotel, stojący naprzeciwko i uprzejmie podsuwa pudełko cygar, stojące na biurko. Podziękowałem grzecznie, starając się rozluźnić napięte mięśnie. Zauważyłem, że dyskretnym spojrzeniem omiata mój znoszony płaszcz, zatrzymując wzrok na płomiennej czuprynie, która w ponurej atmosferze tego miejsca wyglądała co najmniej niestosownie. Przełknąłem ślinę gotów przerwać milczenie, gdy odchrząknął i monotonnym głosem zaczął opowiadać o firmie, jej tradycjach, zapatrywaniach i zwyczajach. Słuchałem uważnie, starając się wychwycić z jego obojętnego tonu jakieś szanse dla mojej przyszłej pracy. Zupełnie zabawne i absolutnie irracjonalne wydało mi się wczoraj, że na rozmowę kwalifikacyjną umawia się ze mną sam szef, zamiast wysłać jakiegoś pomniejszego urzędniczynę. Jednak teraz, siedząc naprzeciwko tego niskiego faceta świdrującego mnie wzrokiem zrozumiałem, że osobiście wprowadza do firmy zapewne i sprzątaczkę urządzeń sanitarnych. Z półsłówek i rzucanych nieświadomie uśmiechów, jakimi obdarzał ścienne portrety, wywnioskowałem, ze ta firma to jego dziecko, hołubione, wychuchane i wymuskane od maleńkości. Zanim zdążyłem się o cokolwiek spytać, gdy przerwał dla nabrania oddechu nagląco zapukano do drzwi, które otworzyły się zaraz z rozmachem, wpuszczając do gabinetu smugę jasnego światła i wirujące w niej opętańczo drobinki kurzu. Facet za biurkiem drgnął i spojrzał na nowoprzybyłego ostrym wzrokiem.
Pobiegłem za jego spojrzeniem, nie mogąc powstrzymać cichego okrzyku zdziwienia.
- Co ty tu robisz, Kaoru? - spytał z niepokojem Mój Potencjalny Pracodawca, wbijając płonące spojrzenie w Młodego Boga Seksu, który nie odrywał ode mnie wzroku. Szybkimi krokami przeszedł pokój, stając tuż przy mnie i pochylając się gwałtownie. Szczupłymi palcami chwycił identyfikator, który miałem przypięty do klapy i oderwał go, podnosząc do oczu.
- Przyszedłem do Ojca - powiedział cynicznie, rzucając mi przywieszkę na kolana. Spadła na podłogę, stukając metalowym klipsem o płytki. Nie pochyliłem się, by ją podnieść, zbyt przejęty sceną, rozgrywającą się przed moimi oczami. - Ojciec się nie cieszy?
Patrzył mu w oczy hardo, nieładnie, ironicznie krzywiąc wargi. Jego ojciec zacisnął dłonie na oparciu fotela, aż zbielały mu kostki.
Nagle jakby skurczył się w sobie, kuląc ramiona w ochronie przed niewidzialnym ciosem.
- Cieszę się, oczywiście - odparł cicho, wskazując mu miejsce na skórzanej kanapie, stojącej pod ścianę. Kaoru spojrzał na nią bacznie, rzucając plecak obok i siadając na nim, na podłodze. Wyciągnął paczkę papierosów, rzucając mi krótkie, taksujące spojrzenia. Zaczerwieniłem się mimowolnie, splatając palce. Jakim cudem ktoś może być tak seksowny, wydłubując tytoń zza paznokci? Parsknął drwiąco, podpalając papierosa. Mimochodem spojrzał na swojego ojca, siedzącego nieruchomo.
- Pan jest moim sąsiadem - powiedział nagle, zaciągając się głęboko. - Sądzę, że jest też twoim nowym pracownikiem?
- Tak, oczywiście - odpowiedział nieuważnie Mój Pracodawca Od Teraz, rzucając mi krótkie spojrzenie. - To pan przyjdzie jutro na ósmą, ubranie przydzielimy robocze. I tylko włosy…
- … proszę związać - wszedł mu w słowo jego syn, wstając z podłogi. Stał z głową lekko przechyloną w bok, rozmarzonym wzrokiem wpatrując się w okno. - Byłem dziś na cmentarzu - powiedział nagle, nieprzyjaznym tonem. - Zobaczyłem przepiękny wieniec złocistych róż. Domyślam się, że to nieszczególny gust pani Mariko, prawda? Matka nienawidziła sztucznych kwiatów. Pozwoliłem sobie go usunąć. A teraz Ojciec wybaczy, wracam na zajęcia. - Rzucił mi jeszcze jedno spojrzenie po czym wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi. Siedziałem bojąc się poruszyć, gdy Mój Pracodawca westchnął, jakby dopiero teraz pozwalając sobie na głębszy oddech.
- To ja już pójdę - powiedziałem, wstając z krzesła i kłaniając mu się lekko. Skinął głową, nie patrząc na mnie, po czym podparł głowę dłonią, wybijając paznokciami na drewnianym blacie biurka nagły, szybki rytm. Wyszedłem, dopiero za drzwiami biorą głęboki oddech.
Jakoś nie na miejscu wydawała mi się tu szaleńcza euforia, że dostałem pracę.

~*~

Gdy wróciłem do domu było już ciemno, a ulice wyludniały się powoli. Z trudem wpakowałem się do windy z dwiema torbami kociego piasku i wypchaną torbą z jedzeniem, oraz wystającą z niej szyjką butelki wina. Nie miałem w Tokio żadnych bliższych znajomych, więc postanowiłem uczcić mój mały sukces sam, opijając go przy wtórze miauczenia najedzonego wreszcie Yukiego. Gdy stanąłem, opierając się kolanem o drzwi i po omacku szukając kluczy, nagle półmrok za mną zafalował delikatnie, a usta zasłoniła mi silna dłoń. Serce załomotało mi gwałtownie, a oczy rozszerzyły się w wyrazie czystego szoku, gdy ktoś odchylił mi szalik, a gorący język polizał moją szyję.
- Nareszcie wróciłeś - wyszeptał Kaoru, napierając biodrami na moje pośladki. - Tak długo czekałem… - Nie odezwałem się, nie ufając swojemu głosowi. Głośno przełknąłem ślinę, klnąc w duchu swoje skrępowanie - zachowywałem się jak sztubak. - Jesteś uroczy, gdy się rumienisz - powiedział szeptem, przeciągając sylaby. Zadrżałem, mimowolnie przytulając się do jego ciała. - Wpuścisz mnie do domu?

~*~

Stałem przy kuchence, czekając aż zagotuje się woda na kawę. Mój Młody Bóg Seksu był u mnie w mieszkaniu, a mnie ogarniała panika. Kłopot w tym, ze Kaoru był absolutnie fantastyczny. Oszałamiał mnie jego dotyk, onieśmielała charyzma. Ja się po prostu zakochałem, nagle, całkowicie i, jak to bywa, śmiertelnie. Moje bóstwo w moim mieszkaniu… dał mi do zrozumienia po co przyszedł. I, cholera, chciałem tego, a jak! Ale jednocześnie bałem się - że mu się nie spodobam, gdy już pozbędę się luźnych ciuchów. Że wyśmieje mój brak doświadczenia i trzęsące się ręce. Że będzie bolało. A najbardziej to już chyba bałem się tego, że po wszystkim wstanie, stwierdzi, że byłem beznadziejny i sobie pójdzie. Albo że stwierdzi, że byłem cudowny i sobie pójdzie, niewielka różnica.
Westchnąłem, sfrustrowany. Woda szumiała, gotując się powoli. Wyciągnąłem z szafki paczkę wafli i ułożyłem na talerzyku, obok którego postawiłem zaraz dwa kubki z parującą kawą. Łokciem zgasiłem światło i poszedłem do pokoju, gdzie miałem stawić czoła sobie i największemu marzeniu swojego życia - Facetowi Idealnemu.
Mój Facet Idealny klęczał na podłodze, grzebiąc w stojących na regale książkach. Yuki, który nienawidził obcych i nawet mi nie dawał się głaskać, plątał się koło niego, ocierając o jego łydki. Zapatrzyłem się na niego - jaki ten facet miał seksowny tyłek! - i najzwyczajniej w świecie ryknąłem śmiechem. Chyba pierwszy raz w życiu byłem zupełnie, absolutnie szczęśliwy. Wstał w podłogi, uśmiechając się krzywo. Stanął przede mną, wydymając leciutko usta i spojrzał mi pierwszy raz w oczy, nie osłonięty szkłami okularów. Miał niesamowicie intensywne, czekoladowe tęczówki, błyszcząc rozbawieniem, czułością, którą mogłem sobie wymyślić i tajemnicą. Nie były zielone i nie wiem czemu, doszedłem nagle do wniosku, że nigdy nie lubiłem zieleni, a oczy koloru gorzkiej czekolady są najładniejsze na świecie.
- Daisuke Andou - wymruczał, zabierając mi z rąk tacę i odstawiając ją na stolik. Przyciągnął mnie do siebie i pocałował, wpijając się łapczywie w moje wargi. Oddałem mu pocałunek z pasją, o jaką bym siebie nie podejrzewał, jęcząc mu w usta, gdy zacisnął palce na moich pośladkach. - Kochaj się ze mną.

~*~

- O Boże - wyjęczałem, gdy doprowadził mnie na szczyt, połykając wszystko, czym w niego wystrzeliłem. Leżałem bez ruchu, nagi, wyczerpany. Z przymkniętymi oczami oddychałem płytko, starając się opanować dudniącą w uszach krew. Poczułem delikatny dotyk na podbrzuszu - spojrzałem na niego i uśmiechnął się do mnie leciutko, nadal przesuwając czubkami palców po wrażliwej skórze. Gdy palce zamarły, wiedziałem, że patrzy na białą, nierówną bliznę. - Od roweru - wyszeptałem, śmiejąc się cicho - przewróciłem się, jak byłem mały. Wjechałem w krzaki.
- Musiało boleć - stwierdził, przesuwając palcami po nierównej kresce. - Jak na taki rozmiar to dziwne, że nie wyprułeś sobie flaków. Szkoda by cię było, DaiDai. Powiem ci o swoim ojcu - stwierdził nagle. - Żebyś wiedział, że nie jestem taki… podły?
- Nie jesteś - powiedziałem nadspodziewanie ostro, unosząc się na łokciach.
Nie patrzył na mnie, ale położył się na moim brzuchu, przytulając do niego policzek. Lekko przesuwał palcami po moim penisie - i w tej pieszczocie nie było absolutnie nic podniecającego, za to była ogromna czułość, która niemal pomiziała mnie pod brodą. Położyłem się na wznak, jedną ręką głaszcząc go po włosach, drugą podkładając sobie pod głowę. Gdy się odezwał, ciepły oddech załaskotał mnie w udo.
- Miałem dziesięć lat, jak Ojciec nas zostawił. Ot, wiesz, pokłócili się kolejny raz, a on sobie poszedł. Potem matka zabrała mnie na drugi koniec kraju, bajery ze zmianą nazwiska i wielka ucieczka. Po jej śmierci nie miałem co ze sobą zrobić. Szperając w starych papierach, trafiłem na niego. Sprzedałem dom, samochód i przyjechałem do Tokio. Poznał mnie od razu, gdy tylko wszedłem do biura. Zameldował bez słowa, wynajął mi ten dom naprzeciwko, opłaca studia i łoży kasę na wszystko. Wynagradza - zabrzmiało to niesamowicie gorzko - te lata, przez które ze mną nie był. Bez słowa skargi, jak zresztą widziałeś, godzi się na wszystko. Nie martw się o awans…
- Wiesz dobrze, że nie po to… - zacząłem z oburzeniem jednak nie pozwolił mi dokończyć, przesuwając się wyżej.
Przylgnął ciepłymi wargami do moich ust, a językiem wdarł się do środka. Całował mnie delikatnie, jednak gdzieś na dnie tego leniwego pocałunku czaiło się pożądanie.
- Wiem, że nie po to - szepnął, odrywając się ode mnie. Ułożył się pomiędzy moimi rozłożonymi udami, naciskając swoim twardym członkiem na mój brzuch. Westchnąłem głośno, wypychając biodra do góry. - Spokojnie, Kocie. Wezmę cię… choć ty już wziąłeś mnie, dziś rano. Och, to niesamowite. Znamy się jeden dzień, a ja zaraz wyznam ci miłość po grób. Czemu się śmiejesz?
- Uśmiecham - sprostowałem urażony, wsuwając dłoń pomiędzy nasze ciała i zaciskając palce na jego członku. - Bo to jest jakaś cholerna magia. A ty lubisz strasznie dużo gadać podczas seksu, co?
- Z ojcem nie gadam, z tobą będę - mruknął, skubiąc ustami płatek mojego ucha. Przyjemny skurcz oczekiwania przeszył moje ciało, gdy naparł mocniej, wyrywając z moich ust pełen przyjemności, niski jęk. - Boże, jesteś dziewiczo ciasny, DaiDai.
- To spraw, żebym nie był - szepnąłem zduszonym głosem, nabijając się na niego lekko. Patrzył mi prosto w oczy, gdy wbijał się we mnie, rozrywając na strzępy. Nie odrywałem spojrzenia od jego oczu, gdy po policzkach popłynęły mi łzy, a z gardła wydostał się ostry, pełen bólu wrzask ranionego zwierzęcia.
W tym momencie chyba zrozumiałem masochistów.

~*~

Znacznie później siedzieliśmy na balkonie, wtuleni w siebie na wielkiej, drewnianej ławie. Miasto zasypiało, Yuki mruczał na cała okolicę, a Kaoru szczupłymi palcami gładził mój policzek.
Popatrzył zmrużonymi oczami, jakby się nad czymś zastanawiał, w stronę swojego mieszkania, a delikatny uśmiech zagościł na jego wargach.
- DaiDai? - mruknął pytająco, patrząc na mnie uważnie. - Ty umiesz grać na gitarze, co?
- Można tak powiedzieć. Ale tak nie do końca…
- Masz zwinne palce - zaśmialiśmy się obaj, przy czym ja się zarumieniłem, co zaczynało mi przy nim w nawyk wchodzić. - Się wyuczysz. Mam kumpla, Tooru, mocny głos, nada się. Jest taki jeden Terachi, nieźle grzmoci na garach. Zaraz jutro do niego zadzwonię, pracę sobie daruj, przeprowadzisz się do mnie. Tylko jeszcze bas…
- Zaraz, chwila - przerwałem mu, czując lekki zamętw głowie. - A o czym ty w ogóle mówisz? I nie będziesz mnie utrzymywał! To przecież…
- Cicho bądź - zbył mnie, marszcząc brwi. Widząc, że się naburmuszyłem, odszukał moją dłoń i ścisnął leciutko. - Mówię o naszej przyszłości, DaiDai. Nie myślałeś nigdy o… zostaniu gwiazdą rocka?

- Kaoru!... Tak, tak, właśnie tak! - krzyczę na całe gardło, gdy wbija się we mnie ostro, jęcząc mi do ucha. - Kochaj mnie, głębiej, pieprz mnie, Kaoru! - krzyk zamienia się w przeciągły jęk, gdy całe moje ciało tężeje i wytryskuję gorącą, białą spermą na jego brzuch. Wchodzi we mnie do końca, wypełniając mnie całego swoim nasieniem. Przez moje ciało przetacza się kolejna fala orgazmu, krew dzwoni mi w uszach ostrą kanonadą, a serce wali opętańczo. Opada na mnie, obejmując mnie natychmiast ramionami.
Czuję, jak po skroni spływa mi kropla potu, którą zlizuje łapczywie, całując mnie w usta. Układa się na plecach, przygarniając mnie do siebie, a na jego wargach błąka się lekki, rozleniwiony uśmieszek zadowolonego z siebie samca, którym zazwyczaj częstuje mnie po seksie, fundując mi dziką rozkosz i obezwładniający orgazm. Rozchyla wargi, chce coś powiedzieć - i w tym momencie dzwoni telefon. Wymieniamy zaskoczone spojrzenia, jest już grubo po północy. Wyciągam rękę, marszcząc brwi. Na oślep odnajduję telefon i podnoszę słuchawkę, czując dłoń Mojego Boga Seksu gładzącą mnie delikatnie po krzyżu.
- Die? Słuchaj - „Shinya” mówię bezgłośnie do Kaoru. Unosi zdziwiony brew - nasz perkusista jest ostatnią osobą, wydzwaniającą po nocy - i przełącza na głośnomówiący. - Mamy kłopoty… za ile moglibyście być na sali?
Patrzymy na siebie zdziwieni.
- Shin, jest środek nocy - mówi Kaoru, przysłaniając usta i ziewając potężnie. - Właśnie spaliśmy i…
- Akurat w to uwierzę - przerywa Shinya ironicznym głosem i przez irracjonalną chwilę zastanawiam się, czy nam go podmienili. - Słuchajcie, chłopaki, to dość ważne. Bo my mamy w przyszłym miesiąc koncert, nie?
- No mamy - głos Kaoru jest twardszy i zdecydowanie ostry. Dawno zauważyłem, że jeśli chodzi o zespół, moje kochanie traktuje go jak wypieszczone jajko, nas jak nieporadne kurczątka, a sam bawi się w kwokę. - A co się stało?
- No bo na ten koncert - Shinya bierze głęboki oddech, a w tle słychać czyjeś podniesione głosy i nagle trzaśnięcie drzwi - nie mamy już basisty. Kisaki właśnie opuścił salę i La'Sadies. I tym razem to chyba już na zawsze.
- Zaraz będziemy - mówię oszołomiony i odłączam rozmowę.
Patrzymy na siebie przez dłuższą chwilę, w milczeniu. Kaoru siada na łóżku i sięga po rzucone na podłogę spodnie. Wbija się w obcisłe nogawki i zapina pasek. Całuje mnie w czoło, pochylając się nade mną. Niemrawo naciągam skarpetki.
- Nie martw się, Kocie - mówi twardo i nagle faktycznie przestaję się niepokoić, patrząc na jego wargi, wykrzywione lekkim uśmieszkiem. - Teraz znajdziemy sobie basistę, który więcej energii będzie poświęcał swojemu basowi, a nie usiłowaniu zerżnięcia Tooru na próbach. Zamknij usteczka, bo mam kosmate myśli. I załóż koniecznie tę granatową kurtkę, tę cieplejszą! Zimna noc dziś.
Parskam śmiechem, posłusznie nakładając puchową kurtkę. Uśmiecha się do mnie tym swoim krzywym uśmieszkiem, od którego momentalnie topnieje mi serce i podaje rękawiczki. Wywracam oczami, ale posłusznie wsuwam rękawice na dłonie. Bo jeżeli czegoś się nauczyłem, będąc z Kaoru, to tego, by mu się nie sprzeciwiać. To bezcelowe. Wychodzimy, głaszcząc przelotnie skomlącego pod drzwiami Yukiego.
Noc faktycznie jest mroźna, zimnym blaskiem świecą doskonale widoczne na czarnym niebie gwiazdy, ostry wiatr wyje w gałęziach drzew. Siadam za nim na motorze, stukam kaskiem w jego kask, dając mu znak, że możemy ruszać. Obejmuję go mocno w pasie, wyczuwając pod palcami żebra i delikatne bicie jego serca, zagłuszone zaraz coraz mocniejszymi wibracjami silnika.
Mkniemy przez puste ulice, a w głowie kłębią mi się wariackie, roześmiane myśli. Nawet, gdyby walił mi się cały świat na głowę, ale byłby ze mną, poczułbym co najwyżej leciutkie drgania. Bo taki on już jest, ten mój Kaoru. Przy nim zło wydaje się zabawne, a życie banalnie proste. Kocham, z każdym dniem coraz bardziej. No i basistę też nam na pewno znajdzie. A Kisaki i tak za często gapił się na jego tyłek i dodatkowo obgryzał paznokcie. Może teraz Kao znajdzie jakiegoś heteroseksualnego gogusia, który będzie wzdychał do plastikowej laseczki z wielkim cycem?
Nie, ja nie umniejszam tu seksapilu Shinyi, czy naszego Kyo. Ja po prostu wiem po sobie, że będąc w towarzystwie Kaoru, można myśleć wyłącznie o nim, o jego uśmiechu i śmiesznych słowach, które szepce ci czasem do ucha, o… a może to tylko ja myślę, bo jestem na niego nieuleczalnie chory?
Zatrzymujemy się przed fabryką, gdzie wynajmujemy salę na próby. Wszystkie światła są pogaszone, tylko na wieżyczce pali się lampka. Wspinamy się po krętych schodkach, zasapani już po trzech kondygnacjach.
Mój Niedoszły Pracodawca proponował Kaoru wynajęcie profesjonalnego studia, co skończyło się kolejną tak zwaną `wymianą zdań'. Nagle drzwi otwierają się z impetem, a ze środka wypada zdenerwowany Tooru, z zaczerwienionymi policzkami. Łapię go za ramię, gdy jest na szczycie schodów.
- O, cześć, kochaniątka - warczy nieprzyjaźnie, wyrywając się z mojego uścisku. - Nie w łóżeczku?
- O co poszło z Kisakim? - pyta spokojnie Kaoru, choć zazwyczaj trzyma chłopaków ostro. - Znów mu dopiekłeś?
- Chciał mnie przelecieć. I nie podobał mu się kolejny tekst. I solówek mu było za mało. Chciał zawsze zaparzoną kawę. I…
- … i znów nie wytrzymałeś, co? Czy ty nie mogłeś od razu powiedzieć, że się z nim nie dogadasz? Nie byłoby tego szarpania całego. Znalazłoby się kogoś na jego miejsce…
- Albo na moje - mruczy pod nosem Tooru, stukając obcasem o posadzkę.
Zdumiony unoszę jego brodę kciukiem. Ma zaczerwienione, szkliste oczy, a broda drży mu jak u małego chłopca, który zaraz się rozpłacze.
- Nic takiego się nie stało - mówię pojednawczo, choć wiem, że znalezienie nowego basisty na miesiąc przed koncertem graniczy z cudem.
Kaoru prycha szyderczo, zabierając moją dłoń z policzka Tooru.
- Właź do środka - mruczy pod nosem, ignorując pełne politowania spojrzenia, jakimi obdarza go Nasz Głos. - Zaraz będziesz się spowiadać. Die, zamknij drzwi, wieje tu.
- Podciągnij golf, panie liderze - mówi kpiąco Kyo, śmiejąc mu się w twarz.
Shinya wychodzi z zaplecza, niosąc w rękach tacę z kubkami z kawą i talerzem ciastek - jakim cudem on może tyle jeść, kompletnie nie przejmując się wagą? - i mruga do nas porozumiewawczo. Kaoru wznosi oczy do góry, sięgając po papierosy. Nie trudzi się zakrywaniem `malinek', zresztą po co, skoro już na pierwszym spotkaniu przedstawił mnie jako swojego chłopaka i z rozbrajającą szczerością oznajmił reszcie, że dobrze całuję i nie tylko.
- Jest taki jeden - mówi z namysłem Shin, gryząc ciastko. Okruchy osypują mu się na koszulę, strzepuje je niecierpliwym ruchem szczupłej dłoni. - Nie pamiętam, jak się nazywa, ale nad basem panuje. I ma dobre solówki. Tylko on gra chyba w zespole jeszcze.
- W jakim? - pyta z zaciekawieniem Kaoru, postukując palcami o blat biurka.
Kyo unosi brwi, patrząc na perkusistę. Shinya ma dobre ucho, to on polecił nam Kisakiego.
- Nie pamiętam… no, grali ostatnio w Empire Hall. O, na tym festiwalu w sierpniu łupał - głos Shinyi cichnie z każdą sylabą, gdy milknie - śmiejemy się już otwarcie. - No co? - pyta obrażony, patrząc na nas z oburzeniem.
- Nic, nic - śmieje się Tooru, podając nam papierosy. - Tylko nie wiesz, jak się nazywa, ani gdzie grał. A w Japonii basistów to sporo jest.
- Ale wiem, gdzie siedzi teraz - mówi triumfalnie Shinya, ostentacyjnie stając przy otwartym oknie. Nienawidzi dymu papierosowego. - Koncert dziś miał ten zespół. Skończyli - spogląda na zegar, którego wskazówki Tooru przystroił kiedyś w wycięte z papieru żaby - godzinę temu. Możemy spróbować. To niedaleko.
- Jesteś pewien, że warto? - pyta z powątpiewaniem Kao, wstając z miejsca. - I gdzie to jest?
- Na tej dużej hali naprzeciwko stadionu. Gdzie idziesz?
- No przecież się we czwórkę nie zmieścimy na motorze - zrezygnowany Kaoru wychyla jednym haustem zawartość kubka z kawą i ziewa rozdzierająco - dojdźcie sobie piechotą.
- Jesteś uroczy.
- A to ja mam napady histerii w środku nocy? - dziwi się obłudnie Kaoru, uchylając przez trampkiem, rzuconym przez Kyo.
Drzwi zamykają się za nami z cichym trzaskiem.

- Trochę dziwna ta sala - mówi krytycznie Shinya, idąc we wskazanym przez szatniarza kierunku. Mijają nas rozbawieni mężczyźni, którym uważnie się przygląda. - To oni - mówi szeptem, odwracając się do nas - ale basisty nie ma.
- Pokój sto osiem - mówi jednocześnie Kaoru, zatrzymując się przed odrapanymi drzwiami.
Nagle niepewni, patrzymy po sobie w milczeniu. A jeśli znów okaże się pomyłką? Kaoru bierze głęboki oddech, kładąc dłoń na klamce.
Wchodzimy gęsiego, najpierw Kaoru, potem Kyo, ja i Shinya na końcu, zamykając drzwi. W pomieszczeniu jest ciemnawo, tylko w rogu palą się stojące w wysokim świeczniku świece. Nagle za naszymi plecami ktoś z rozmachem otwiera drzwi, uderzając nimi o ścianę. Do pokoju zagląda jeden z tych facetów, których mijaliśmy, idąc tutaj. Nie zwracając na nas kompletnie uwagi, bierze stojącą obok fotela gitarę i zasuwa ekspres pokrowca. Na stół rzuca zwinięte w rulonik banknoty, rozsypujące się po drewnianym blacie.
- Forsa na stole, Hara - mówi głośno, ironicznym tonem. Z przylegającej do pomieszczenia sali wychodzi szczupły, ciemnowłosy chłopak, zaciskając wargi w wąską linijkę. - No nie krzyw tak swoich słodkich usteczek! Przecież musiało ci się podobać.
Stoimy zbyt osłupiali, by zareagować. Rechocząc, mężczyzna wycofuje się, a ten nazwany Hara stoi bez ruchu, zaciskając dłonie w pięści. Powoli, jakby nieśmiało, Kyo podchodzi do niego, kładąc mu rękę na ramieniu. Zabawne - nasza zespołowa Maskotka jest niższa od nieznajomego o jakieś dwie głowy, wygląda jak dziecko w dzień wagarowicza, a teraz - widzimy dorosłego faceta, pocieszającego w niemym współczuciu drugiego mężczyznę. Wzrok obcego powoli przesuwa się przez spoczywającą na jego ramieniu szczupłą dłoń, aż do twarzy Tooru, do której przylega na dobre. Patrzą na siebie przez chwilę, po czym Kyo uśmiecha się delikatnie. Ciemnowłosy z wahaniem oddaje uśmiech, wyglądający jednak na grymas z trudem powstrzymywanego płaczu.
- Hej - mówi Mały, spoglądając na niego uważnie.
I już widać, ze lubi go, och, bardzo go lubi.
- Oby umiał grać - szepce mi Kaoru do ucha, owiewając je gorącym oddechem. - Bo nam chyba Maleństwo wpadło po uszy.
Za plecami słyszę cichutki chichot Shinyi. Nagle nabieram niezbitej pewności, że będzie dobrze.
- Słyszeliśmy, jak grasz - mówi Shinya, wskazując jednocześnie na bas. Kiwamy głowami, przytakując. - Ja jestem jak najbardziej za. Bez sprzeciwu.
- Chcecie, żebym do was dołączył? - pyta niepewnie Już Nie Nieznajomy, podnosząc do ust plastikowy kubek z winem.
- A masz coś lepszego? - zapytuje zgryźliwie Kaoru i Nowy Nabytek kręci głową. - Więc właśnie. My potrzebujemy basisty i to w terminie potrzebujemy, bo poprzedni zdezerterował, a za miesiąc - spogląda na zegarek - za niecały miesiąc gramy.
- Więc jestem z wami - mówi, uśmiechając się szeroko.
Siedzący naprzeciwko niego Kyo wyszczerza się również i przez chwilę zastanawiam się nad przewrotnością losu, który w pięcioosobowym zespole zgromadził dwie osoby z najbardziej krzywymi zębami na świecie, trzech gejów i dwóch biseksualistów, a mnie wsadził w środek tego wszystkiego. Odnajdując pod stołem dłoń Mojego Boga Seksu, ściskam leciutko jego palce, czując w głębi serca, że nigdzie nie chciałabym być bardziej, niż tu.
- Twoje zdrowie, Toshimasa Hara - śmieje się do niego Kaoru, unosząc kubek. Podnosimy i swoje, spełniamy toast, stukając się delikatnie. - Witamy w zespole.

Napisała Hydaspes.

Jemu po prostu nie można nie ufać. Ślepo, bezgranicznie, absolutnie we wszystkim. Uśmiecham się szeroko, napotykając spojrzeniem ciemne oczy mojego Boga Seksu ponad garami Shinyi.
Nowy Nabytek spisuje się świetnie. Uczy się szybko, a jeśli czegoś nie pamięta, improwizuje tak, że nikt postronny nie jest w stanie tego zauważyć. Kiedy mu się to zdarzy, patrzy na nas przepraszająco, wciąż chyba nie czuje się zbyt pewnie. Kaoru, zupełnie jakby wbrew swojej perfekcjonistycznej naturze, kręci tylko głową, że nieważne, że jest dobrze.
Próby lecą szybko, większość kawałków mamy już opanowanych. Tylko Kyo czasem zawiesza się w pół wersu, zagapiony maślanym wzrokiem w Nowego. Mam w takich chwilach ochotę podejść do niego i wcisnąć mu reset, jednocześnie mając cichą nadzieję, że ja nie wyglądam równie idiotycznie, mając koło siebie Kaoru.
- Będzie dobrze, Kocie, zobaczysz - mruczy potem moje fioletowowłose cudo, już w domu, głaszcząc mnie lekko po głowie i uśmiechając się uspokajająco.
I faktycznie jest dobrze.
Rozkładamy się trochę jeszcze mozolnie, bo brak nam wprawy. Okazuje się, że nie wziąłem jednego kabla, ale z tym radzimy sobie szybko z pomocą właściciela klubu.
Kiedy zaczynamy grać, ludzie patrzą na nas trochę nieufnie, ale szybko się zaprzyjaźniamy.
Pod sceną tłum szaleje, sprawiając, że szeroki wyszczerz nie schodzi z mojej twarzy. Shinya wali po garach tak, jak to tylko on potrafi, Kyo daje z siebie wszystko, a przed Toshimasą stoi dziwaczny tłumek rozhisteryzowanych nastolatek z wypiekami na twarzy, piszcząc w niebogłosy, kiedy Kaoru pochyla się do niego, krzycząc mu coś do ucha.
Robimy jedną przerwę, podczas której ludzie poganiają nas spojrzeniami, że szybciej, że mamy wracać na scenę. Trudno im się sprzeciwić.
Gramy dwa bisy, ludzie dalej szaleją. Nigdy jeszcze nie przeżyłem czegoś takiego. No, może poza dniem, kiedy Nieznajomy Z Domu Naprzeciwko na środku osiedlowego chodnika z bezczelnym uśmiechem wyznał, że ma na mnie ochotę.
Kiedy kończymy, różni ludzie podchodzą do nas, śmiejąc się, gratulując i pytając o różne rzeczy. Dryfuję w obłokach.
Dostajemy propozycję zagrania tu w przyszłym miesiącu. Kyo podskakuje radośnie w drodze do pożyczonej furgonetki, wszystkim wokół fundując wątpliwą możliwość podziwiania swojego uzębienia. Toshimasa idzie za nim, z futerałem na plecach, uśmiechając się pobłażliwie. Wygląda, jakby chciał go poklepać po głowie. W trakcie jazdy co chwilę popatrują na siebie z szerokimi uśmiechami. Jestem niemal pewny, że to nie będzie taka zwykła noc.

Po odwiezieniu sprzętu, lądujemy w pierwszym lepszym barze, zamawiając od razu trzy kolejki i upijając się w tempie wręcz błyskawicznym. Nawet Kaoru, którego nieraz już, bezskutecznie, próbowałem upić, zaczyna po pijacku pociągać nosem, przytulony do mojego ramienia. Shinya, który odleciał już zupełnie, siedzi przy stole i wali wyciągniętymi z drinków rurkami w blat i głowę Kyo. Co najdziwniejsze, ten ostatni zupełnie nie protestuje, zbyt chyba zajęty wpatrzonym w niego Toshimasą.
O tak, to będzie wyjątkowa noc.
Chwytam pod stołem dłoń Kaoru, odpowiada mocnym uściskiem i ciepłym, choć pijanym jak nieszczęście uśmiechem.

Kiedy kilka godzin później wtaczamy się do mieszkania, Yuki wita nas w progu głośnymi syczeniem i zjeżoną sierścią, po czym odwraca się ostentacyjnie i wskakuje na parapet, wciąż patrząc na nas oskarżycielsko. Mgliście dociera do mnie, że chyba zapomniałem go dziś nakarmić.
- Obraził się - Kaoru chichocze, idąc za mną do kuchni, gdzie niepewnymi ruchami usiłuję otworzyć puszkę z karmą. Lepiej późno niż wcale, prawda? Wyjmuje mi ją z rąk i jednym ruchem otwiera, wykładając połowę zawartości do miski. Kocur przez chwilę jeszcze siedzi nieruchomo, pragnąc zademonstrować nam, jak bardzo skrzywdzonym kotem jest, po czym, porzucając już wszelką godność, pędzi do miski. Jego ciamkanie słychać nawet w sypialni, gdzie bezwładnie opadam na łóżko, z twarzą wciśniętą w poduszkę. Zaraz też materac ugina się lekko, kiedy Kaoru dołącza do mnie i, obaj wciąż kompletnie ubrani, zasypiamy w mgnieniu oka.

Budzę się, czując lekkie mdłości. Przez chwilę usiłuję z tym walczyć, myśleć o czymś innym, ale nic z tego. Biegnę do łazienki. Ciężko uderzam kolanami w posadzkę i zginam się wpół nad sedesem, wstrząsany torsami.
Czy ja wspominałem coś o byciu facetem z klasą?
Czując się, jakbym właśnie wyrzygał sobie żołądek, kulę się pod ścianą, całym sobą chłonąc kojący chłód kafelków. To jeszcze nie koniec, jestem o tym przekonany.
I faktycznie. Kilka minut później Kaoru znajduje mnie, na powrót czule wtulonego w objęcia porcelanowego rycerza. Delikatnie odgarnia mi włosy z twarzy i związuje ściągniętą z własnych włosów gumką.
- Zadzwonię później - rzuca jeszcze do przytrzymywanej ramieniem słuchawki i już na pełnym etacie zabiera się za ratowanie swojego zarzyganego kochanka.
Kiedy tylko torsje przestają mnie męczyć i czuję jego chłodne dłonie na swojej rozpalonej twarzy, kiedy delikatnie, wilgotnym ręcznikiem wyciera mi usta, myślę, jak bardzo go kocham. Wszystkie jego twarze. I impertynenckiego uwodziciela, i zbuntowanego, opryskliwego nastolatka, jakim jest w stosunku do ojca, mamę-kwokę, którą się staje, jeśli chodzi o zespół i tego, tylko mojego, Kaoru z mokrym ręcznikiem i szklanką gorzkiej herbaty w dłoni.

I tak bardzo boję się, że ja, gapowaty Daisuke, nie jestem w stanie sprostać jego oczekiwaniom.

- Die?
- Tak? - otrząsam się z zamyślenia, patrząc na siadającego koło mnie Shinyę.
- Wszystko w porządku?
- Tak, czemu pytasz?
- Jesteś jakiś zamyślony. - Patrzy na mnie dziwnie.
- Wydaje ci się. Może trochę chce mi się spać - śmieję się, trochę niepewnie, bo nie bardzo wiem, do czego zmierza.
- Die... Wszystko w porządku... z Kaoru?
I tu leżę powalony na ziemię, z siekierą wystającą spomiędzy łopatek. Shinya pytający, jak mi się układa z Kaoru...?!
- Shinya... - chcę zażartować, ale zatroskany wyraz jego twarzy mi na to nie pozwala. - Czemu pytasz? - powtarzam, zamiast tego.
Nie odpowiada. Jego wzrok jakby mimowolnie wędruje w drugi koniec pomieszczenia, mój za nim - w kierunku pochylonych nad stołem Kaoru i Toshiyi. Wpatrują się w coś intensywnie, rzucając co chwilę jakieś uwagi. Nagle wybuchają śmiechem, a Kaoru poklepuje Toshiego po plecach.
- Co ci chodzi po tej głowie, chudzielcu? - śmieję się, ale sam czuję, że w moim głosie nie ma poprzedniej pewności.
- Nic... Nic, Die. Chcesz kawy? - wstaje i patrzy na mnie z wysokości swojego metra siedemdziesiąt z kawałkiem.
Kiwam bezmyślnie głową, nie wiedząc nawet, o co pyta.
Ładnie razem wyglądają.

Budzę się nagle w środku nocy, nie wiedząc zupełnie dlaczego. Rozglądam się po rozświetlanym tylko światłem ulicznych latarni pokoju, próbując znaleźć przyczynę. Bezskutecznie.
Robię niewielki ruch, szukając uspokajającego ciepła jego ciała. Z takim samym rezultatem. Pełen jakiegoś wewnętrznego niepokoju, odrzucam kołdrę i boso, w samych tylko spodenkach, ruszam na poszukiwania Kaoru. Spod kuchennych drzwi sączy się żółtopomarańczowe światło, więc drepczę w tym kierunku, czując pod stopami chłód lakieru na drewnianej podłodze. Dotykam już ręką klamki, kiedy cichy głos Kaoru skutecznie mnie unieruchamia. Nie słyszę słów, więc nie pozostaje mi nic innego, jak uchylić drzwi.
W pewnym momencie, z uchem przyciśniętym do szczeliny między drzwiami a framugą, uświadamiam sobie, że zachowuję się jak bohaterka jakieś pieprzonej opery mydlanej. Klnąc na siebie w duchu, popycham drzwi mocniej i wchodzę do pomieszczenia.
Kaoru siedzi przy stole w spodenkach i powyciąganej, czarnej koszulce, jedną ręką przytrzymując przy uchu telefon, drugą bawiąc się uszkiem stojącego przed nim kubka.
- Uhm. I co? - śmieje się do słuchawki. Z kim on rozmawia??
Znienacka, zazdrośnie, ładuję mu się na kolana, próbując go chyba wystraszyć i wzbudzić w nim wyrzuty sumienia. Bo co, jeśli on...?
- Cześć, Kocie - porusza bezgłośnie ustami, wbrew moim oczekiwaniom zupełnie niezbity z tropu. Nie wiem, czy odetchnąć z ulgą (bo to chyba znaczy, że nie robi nic, o czym nie powinienem wiedzieć), czy też zacząć się martwić (że jest na tyle bezczelny, że nawet nie zamierza się ukrywać. Jest trzecia w nocy, na litość boską!)
Przytulam się do niego ciasno, chcąc jakoś telepatycznie przekazać osobie po drugiej stronie linii, że, do cholery, on jest już zajęty.
Całuje moje nagie ramię, przekładając słuchawkę do drugiej ręki i obejmując mnie w pasie.
- Co, Toshi? Przepraszam, zagapiłem się - rzuca do słuchawki, a mnie jakby ktoś w łeb zdzielił.
Więc jednak.
Wyplątuję się z jego uścisku, zły na siebie za to zachowanie, ale nie umiem inaczej. Patrzy na mnie zaskoczony, kiedy podnoszę się, dwoma haustami opróżniam stojący przed nim kubek i plaskając cicho stopami po podłodze, idę z powrotem do sypialni. Nie kończy jednak rozmowy ani nie idzie za mną. Co dopiero mówić o czołganiu się na kolanach, z pieśnią przebłagalną na ustach.
Uśmiecham się krzywo do własnych myśli. Zły na niego, zły na siebie za idiotycznie zachowanie, które jednak mimo wszystko wydawało mi się jedynym odpowiednim, zagrzebuję się razem z głową w pościeli.
Sen nie nadchodzi. Czekam.
Kiedy w końcu cicho skrzypią drzwi, a on wsuwa się do pokoju najciszej jak tylko potrafi, mam już w głowie kilkanaście koncepcji na temat tej telefonicznej rozmowy. Każda bardziej ponura i bardziej idiotyczna od poprzedniej.
- Die? - pyta szeptem, wsuwając się ostrożnie do łóżka.
Udaję, że śpię. Nie reaguję też, kiedy przytula się delikatnie do moich pleców, wzdychając cicho. A tak naprawdę mam ochotę powiedzieć „pieprzyć to”, wszystkie te wątpliwości i niepewność, odwrócić się do niego i zmusić do wykrzyczenia w orgazmie mojego imienia. Mimo to nie robię nic.
Wszystko przez ciebie, Shinya.

Tygodnie mijają, a ja zastanawiam się coraz bardziej. Tak naprawdę Kaoru nie daje mi do tego żadnych powodów, wciąż jestem jego najkochańszym-na-świecie Kotem i wciąż jego usta i dłonie fundują mi wycieczki do nieba.
Tylko patrząc na niemal idealne ciało Toshiego, jego rozkołysane biodra i kapryśnie, prowokująco wydęte usta, nie mogę jakoś uwierzyć, że jestem w czymś od niego lepszy. Ja, ze swoją odprutą podszewką, nierówno zafarbowanymi włosami (choć to już jakiś czasu temu z heroiczną pomocą Kyo udało mi się naprawić) i tłustym, kapryśnym kocurem, który z jakiegoś powodu myśli, że nowe buty Kaoru to kuweta.
I Kaoru, Bóg Seksu, perfekcja w każdym calu. Co nas tak naprawdę łączy?

Jest piątkowy wieczór. Zamiast zapijać się na umór w jakimś pubie, leżę w łóżku, gapiąc się bezmyślnie w sufit i taplając we własnym nieszczęściu. Kaoru poszedł do sklepu i nie ma go od dwóch godzin.
Może spotkał Toshimasę.
Kiedy już mam się rozpłakać nad tym, jakim biednym, biednym Daisuke jestem, trzaskają drzwi wejściowe i zapala się światło w korytarzu.
- DaiDai? - słyszę jego głos i delikatny stukot odstawianych na podłogę toreb.
- Nie ma mnie, użalam się nad sobą - mamroczę pod nosem, przewracając się bok i zarzucając na głowę poduszkę.
Docierają do mnie stłumione odgłosy rozpakowywania zakupów, a potem jego kroki i lekkie skrzypnięcie drzwi.
- DaiDai? - pyta ponownie, chyba zaniepokojony. Nadal nie odpowiadam. Układa się na łóżku i przytula do moich pleców z ciężkim westchnieniem. Ściąga mi poduszkę z głowy i delikatnie odgarnia włosy z twarzy.
- Co się dzieje? - pyta cicho.
Niechętnie odwracam się na plecy i wlepiam oczy w sufit, intensywnie usiłując się nie popłakać. Choć nawet nie wiem, dlaczego mi się płakać chce.
Czeka cierpliwie na odpowiedź, gładząc mnie palcami po twarzy. Kiedy jej nie otrzymuje, wzdycha i zrezygnowany, opiera czoło o moje ramię.
- Kaoru...? - pytam nagle. Nagle, nawet jak dla samego siebie.
- Hm? - mruczy, unosząc się na łokciu.
- Czemu ze mną jesteś?
Patrzy na mnie chwilę, chyba zaskoczony pytaniem.
- Bo jesteś dla mnie wszystkim, Kocie. Jesteś ciepłem, kawą o poranku i pierwszą myślą po przebudzeniu. Bo twój uśmiech wystarcza, żebym był szczęśliwy. - Chwyta mój podbródek i zagląda mi w oczy - Jesteś wszystkim, rozumiesz?
Po dłuższej chwili kiwam głowę i wtulam się w niego mocno, zupełnie już nie przejmując się tym, co on sobie pomyśli, kiedy będę mu płakać w rękaw.

Kiedy następnego ranka siedzę w kuchni, wciąż kompletnie rozbabrany, dopijając czarną jak smoła kawę, wpada do środka, już całkowicie ubrany i siada naprzeciwko mnie.
- Ojciec dzwonił - mówi, równie zdziwiony, jak ja - Umówiliśmy się za godzinę.
Nie wiem, co powiedzieć, więc tylko kiwam głową. To raczej nie będzie towarzyska pogawędka.
Przez cały czas, kiedy go nie ma, siedzę jak na szpilkach. Denerwuję się chyba za nas obu. Tym bardziej, że w ogóle nie wiem, czego się spodziewać.
Kiedy w końcu szczękają drzwi wejściowe, jest już grubo po szóstej. Czekam, ledwo mogąc usiedzieć w miejscu. Staje w drzwiach, a ja spoglądam na niego wyczekująco. Uśmiecha się blado, po czym przytula mnie mocno.
- Chyba będzie dobrze - mruczy mi do ucha, śmiejąc się cicho. I jakoś tak lekko...

Za dwa tygodnie mamy koncert. Tym razem nie będzie to podrzędny, mało znany klubik, ale naprawdę coś. „Garage” w samym centrum miasta, znany z krążących w tłumie łowców talentów. Tak naprawdę niewiele zespołów dostaje swoją szansę, ale mimo wszystko mam nadzieję, że nam akurat się uda. Choćby na tyle, by dostać od takiego człowieka wizytówkę i niezobowiązujące „może”.
Ćwiczymy jak szaleni, od rana do wieczora, z małą tylko przerwą na papierosa raz na dwie godziny. Shinya patrzy wtedy na nas oskarżycielsko, jakby chciał powiedzieć „jeśli spartolimy ten koncert, to będzie wasza wina!”. To i tak ustępstwo, bo po kilkudziesięciu minutach Kyo aż się skręca, spragniony nikotynowego zastrzyku. Taki jest w tym słodki, że najchętniej nie pozwoliłbym mu palić przez trzy, cztery godziny.

- No. Przerwa - oznajmia Kaoru swoim liderowym tonem, odkładając gitarę na stojak.
Rzuca mi to swoje szczególne spojrzenie i ciągnie za rękaw na zewnątrz. Siadamy na niskim murku, z nogami zwieszonymi po obu stronach, sukcesywnie zatruwając sobie płuca. Śmieję się, kiedy przesuwa się, tak, że obejmuje mnie nogami w pasie. Widzę jego roześmiane oczy tuż przed sobą i, żartobliwie, dmucham mu dymem w twarz, za co obrywam porządnego kuksańca.
- Myślisz, że nam się uda? - zagaduje po chwili, odchylając głowę i patrząc w niebo. Spogląda na mnie kilka chwil później, a w spojrzeniu ma coś takiego, że jestem pewien, że tak. Uśmiecham się do niego, a on odpowiada mi tym samym. W takich chwilach naprawdę nie obchodzi mnie cały świat, byle tylko on był obok. Całuje mnie jeszcze lekko w czoło i podnosi się, gasząc papierosa. Obowiązki wzywają.

Żadna rozmowa o pracę nie stresowała mnie jeszcze tak, jak to, co ma za chwilę nastąpić. Wnosząc razem z Toshim wzmacniacz na scenę, staram się nie patrzeć na kłębiący się wokół tłum. Nie widziałem jeszcze czegoś takiego, przynajmniej nie z tego miejsca. Zawsze stałem po drugiej stronie, czekając, niczym wygłodniały sęp, na porządny kawałek dobrej muzyki. I, przypominając sobie własne bezlitosne reakcje z głupich, szczenięcych lat, myślę, że to porównanie jest w zasadzie całkiem trafne.
- Jak tak na nich patrzę, to chyba wolałbym, że odgradzała nas jakaś siatka. Najlepiej taka z gęstymi oczkami - rzuca, przechodzący właśnie z kolejnym futerałem z talerzami, Shinya - Tak na wszelki wypadek.
Śmieję się, poklepując go lekko po ramieniu i ruszając na pomoc Kyo, który właśnie zaplątał się dokumentnie we własne kable. Ubiega mnie Toshi, rzucając się na ratunek niczym książę pięknej księżniczce. Chociaż właściwie tutaj role bym odwrócił.

Ostatnie dostrajanie gitar i poprawianie naciągów - i zaczynamy grać.
To takie dziwne - być tutaj, po tej stronie, robiąc to, o czym przecież jeszcze jako dziecko marzyłem. Minie pewnie trochę czasu, zanim do tego przywyknę.
Wciąż zjadają mnie nerwy. Mylę się kilka razy, ale bez żadnych poważniejszych konsekwencji. Raz improwizuję coś naprędce, raz ratuje mnie Kaoru - i obywa się bez krzyku.
I jakoś nawet nie skręca mnie z zazdrości, kiedy Toshi opiera się o plecy Mojego Cuda, wywołując tym dziki pisk na widowni. Bo teraz jestem już pewien, że Kaoru jest mój. Tylko mój.
Koncert wypada świetnie. Ludzie się bawią, śpiewają nawet razem z Kyo powtarzające się wersy. Pod sceną grupa rozszalałych nastolatków, a gdzieś w tłumie... Nie jestem pewien, ale... Blond włosy, ciemne okulary i ta sylwetka...
Wiem, że się nie myliłem, kiedy rozentuzjazmowany Shinya niemal wchodzi mi na plecy, zawodząc:
- Tam jest Yoshiki! Tam jest Yoshiki! Daisuke, rozumiesz?! Tam jest Yoshiki!
No tak, zapomniałem o jego małej obsesji.
Nawet mój Bóg Seksu traci coś ze swego opanowania, na tę wieść. Widzę na jego twarzy łagodną postać obłędu i słyszę obracające się w głowie trybiki: „Dotknąć kogoś, kto dotykał hide... Dotknąć kogoś, kto dotykał hide...”
Wiem, że były perkusista X'a zajmuje się teraz promocją nowych zespołów, co wyjaśniałoby jego obecność tutaj, ale nie mam złudzeń. Za wysokie progi.

Mam ochotę udać, że ich nie znam, kiedy jedziemy już podrzucić graty do naszej klitki i zamknąć je bezpiecznie na cztery spusty. Shinya patrzy w trzymaną przed sobą kartkę z nagryzmolonym od niechcenia autografem Yoshikiego jak w święty obrazek, Kaoru też trochę jakby buja w obłokach i trochę mnie w tej sytuacji niepokoi jego pozycja kierowcy. No, przynajmniej ci są normalni, myślę o siedzących z tyłu Kyo i Toshim. Ale kiedy odwracam głowę, żeby na nich spojrzeć, natychmiast zmieniam zdanie. Ich rozmaślone spojrzenia ewidentnie przeczą temu twierdzeniu.
Stwierdzam wstępnie, że chyba przegapiłem mały romansik, za bardzo skupiony na zazdrości o Kaoru.
Kilkanaście minut później mogę już powiedzieć, że na pewno przegapiłem. Między przenoszeniem jednego wzmacniacza, a drugiego, Shinya proponuje wypad do baru. Razem z Kaoru kiwamy zgodnie głowami, że tak, wchodzimy w to. Spoglądamy wyczekująco na Kyo i Toshiego. Obaj z dziwnym zainteresowaniem oglądają betonową posadzkę, chyłkiem wycofując się do drzwi.
- A wy gdzie? - parskam, choć domyślam się już, co się święci.
- My nie... - zaczerwieniony Toshimasa to naprawdę ładny obrazek.
- Do domu - rzuca hardo Kyo, nie dając mu dokończyć zdania. Łapie go za rękę i patrzy na nas wyzywająco, czekając chyba na jakieś uwagi, po ostatniej aferze z Kisakim.
A Kaoru tylko śmieje się głośno i macha im na pożegnanie ręką.

Jak się okazuje, seria przełomowych telefonów trwa. Tydzień później chłopaki siedzą w naszym mieszkaniu, oblewamy kolejny udany koncert. Nagle, ni z tego nie z owego, odzywa się dzwonek. Kaoru, wciąż śmiejąc się z jakiegoś dowcipu, sięga za siebie po słuchawkę. Przyglądamy mu się, kiedy uśmiech powoli niknie z jego twarzy, a oczy robią się coraz większe.
- Tak... Oczywiście! W piątek? Dobrze.
Powoli, niczym lunatyk odkłada słuchawkę na widełki.
- Kto to był? - pytam, wystraszony, a serce bije mi jak oszalałe.
Toczy po naszych twarzach zszokowanym spojrzeniem, po czym mówi, a głos ledwo wydobywa się z jego gardła.
- Yo... Yoshiki. Chce nam wyprodukować płytę.

Siedem miesięcy później

- Szybciej, Toshi! - ponaglamy go, kiedy, manewrując dziko szklankami i miskami, przeciska się obok Shinyi w kierunku kanapy. Zaraz za nim podąża Kyo z naręczem pudełek z logo pobliskiej pizzerii, które zaraz układa w stertę przed wpatrującym się w nie głodnym spojrzeniem Toshimasą.
- To już! Włączaj! - nie wytrzymuję, wiercąc się niemożliwe, aż dostaję solidnego kuksańca pod żebra od Kaoru. Spoglądam na niego, urażony, ale nie robi to na nim żadnego, literalnie żadnego wrażenia. W międzyczasie, kiedy my toczymy batalię na spojrzenia, Kyo włącza telewizor.
A konkretniej próbuje.
Bo na ekranie, zamiast obrazu, widać jedynie biało czarne pasy.
- Nie... Błagam, tylko nie teraz... - jęczy, a my wpatrujemy się to w niego, to w telewizor, z niemym przerażeniem.
Jego pięść razy i drugi ląduje w impetem na obudowie telewizora, a my wstrzymujemy oddechy. Zbiorowy jęk ulgi wydobywa się z naszych gardeł, kiedy ekran rozbłyskuje kolorami, a w lewym górnym rogu pojawia się plansza:

Dir en Grey, Zepp Tokyo, 13.04.1998.



Wyszukiwarka