Genealogia elity - Globalizacja zachodniej rewolucji kulturalnej


„Ci książęta, którzy nami rządzą…”

(przyczynek do genealogii współczesnych elit)

Nieustannie zmuszeni jesteśmy zżymać się na jakość i podejrzaną konduitę politycznych, ekonomicznych, kulturalnych, a zwłaszcza medialnych „elit”, które robiąc tyle hałasu w świecie, przemożnie wpływają na kształt naszego życia zbiorowego i nawet, chcąc nie chcąc, osobistego. Chociaż wiele już widzieliśmy i słyszeliśmy, toteż nasza wrażliwość (i sumienie) jest, niestety, częstokroć stępiona i zobojętniała na ekscesy, to przecież nie pozwala jej całkiem sczeznąć bezczelna nachalność, z jaką promotorzy nowej, świeckiej religii „tolerancjonizmu” regularnie poddają nas znieczulającej tresurze i reedukacji. Kiedy zatem wstrząsa nami kolejny raz dreszcz obrzydzenia, gdy nasi bardziej oświeceni władcy wymyślają następny „standard europejski”, zadajemy sobie pytanie: jak to się mogło stać? Skąd się wzięli - trawestując Racine'a - „ci książęta, którzy nami rządzą” (ceux princes qui nous gouvernent), jaka jest ich genealogia?

Ażeby odpowiedzieć na to pytanie, musimy cofnąć się daleko w głąb dziejów, do czasów sprzed Wielkiej Katastrofy, i zastanowić się nad tym, czym była wówczas elita, jaki był jej skład i sposób wyłaniania, jej charakter (ethos) i cel (telos)? Nie będziemy tu wchodzić w spór o to, kiedy ta Wielka Katastrofa nastąpiła, albo jakie wydarzenie miało dla niej decydujące i przełomowe znaczenie: rewolucja we Francji? reformacja? humanizm? późnośredniowieczny nominalizm i awerroizm? a może jeszcze wcześniej i co innego? Ponieważ nie mamy tu czasu i miejsca na roztrząsanie tych frapujących skądinąd kwestii, wystarczy powiedzieć, że przed Wielką Katastrofą, kiedy, mimo wszelkich przeciwności wypływających ze skażonej grzechem strony ludzkiej natury, wzrastało jednak stopniowo Boże Dzieło użyźniania ludzkiej cywilizacji religią i moralnością Chrystusową (które nazywamy Christianitas), istniała - jak w każdej tradycyjnej i zdrowej cywilizacji -pluralistyczna struktura o zróżnicowanych funkcjach, którą badacz tradycji, Georges Dumézil, nazywa „trójdzielnością” (tripartisme). Wspólnota społeczna Christianitas składała się tedy zasadniczo z trzech stanów: z tych, którzy się modlą (oratores), tych, którzy walczą (bellatores) oraz tych, którzy pracują (laboratores). Każdy z tych stanów był oczywiście także wewnętrznie zróżnicowany i hierarchicznie uporządkowany, nigdy też nie stały się one - jak w cywilizacji hinduskiej - zamkniętymi, tym bardziej zaś fatalistycznie zdeterminowanymi przez karmę „kastami”; nie wszyscy też mieścili się w ich ramach (byli to tzw. ludzie luźni).

Bez większych trudności możemy zidentyfikować w tamtym świecie odpowiednik współczesnego pojęcia elity (ze względu na tę „współczesność”, w której jest pewien, właściwy duchowi czasów późniejszych, „konstruktywizm”, lepiej może nazywać ją tradycyjnym i szlachetniejszym mianem „arystokracji” - w etymologicznym sensie tego słowa: aristoj, „najlepsi”; podczas gdy słowo elita ma sens bardziej „techniczny” i bardzo często co najmniej „moralnie obojętny”; jak zauważa słusznie znakomity socjolog Vilfredo Pareto, pojęcie elity odnosi się do ludzi, którzy po prostu „w swej dziedzinie działania osiągają najwyższe wskaźniki”, toteż decydujące jest tu kryterium intensywności danej cechy a nie jakościowe w jakimkolwiek sensie). Jako że ów świat był naprawdę społecznie pluralistyczny, jego elita/arystokracja była zróżnicowana i faktycznie tworzyły ją wierzchołki wszystkich trzech stanów: pierwszego (duchownego), drugiego (rycerskiego) i trzeciego (mieszczańskiego), niejako w poprzez ich „oficjalnej” hierarchii. Używając znacznie późniejszej terminologii, wypracowanej (z intencją rewitalizacji tego stanu rzeczy) w kręgu myślicieli Action Française, jak Charles Maurras czy Hugues Rebell, były to trzy arystokracje: „szlachta szpady” (la noblesse de l'épée), czyli arystokracja rodowa, „szlachta togi” (la noblesse de la robe), czyli zamożny patrycjat burżuazyjny i tzw. dziś „wolne zawody” oraz „szlachta pióra” (la noblesse de la plume), czyli wykształceni klerkowie, którymi zresztą do końca średniowiecza byli prawie wyłącznie duchowni (teolodzy, filozofowie i pisarze). Każda z tych arystokracyj miała swój własny etos stanowy, swoje ideały i dążenia, naturalna była także rywalizacja pomiędzy nimi. Wystarczy przypomnieć sławne zawołanie rycerzy - krzyżowców: „krew bohaterów bliższa jest Bogu aniżeli modlitwy wiernych i inkaust uczonych”! Te spory o „prymat” toczyły się jednak w obrębie tej samej wizji świata, spirytualistycznej i teocentrycznej, nie szkodziły zatem społecznej tkance Christianitas; przeciwnie - ów „pluralizm elit” tradycyjnych nadał cywilizacji zachodnio-chrześcijańskiej nieporównywalną z niczym dynamikę w dziejach, która długo jeszcze owocowała, nawet po rozpadzie jedności wyznaniowej.

Cywilizacja ordo senatorius

Wielki reakcjonista Nicolás Gómez Dávila powiada w jednym ze swoich scholiów: „Najkrótszą i najdokładniejszą definicję prawdziwej cywilizacji napotykam u Trevelyana: A leisured class with large and learned libraries in their country seats (Klasa próżniacza posiadająca duże i uczone biblioteki w swych wiejskich rezydencjach)”. Dopełnia tę myśl kilka innych scholiów na temat ordo senatorius (stanu senatorskiego), z których - z racji szczupłości miejsca - przytaczamy tylko jedno: „Zachód wykuwał się w społeczno-ekonomicznej kuźni, którą patrycjat przekazał w spadku ordo senatorius, a ordo senatorius - społeczeństwu feudalnemu”. W sposób głęboko prawdziwy zostały tu uchwycone znamiona najbardziej trwałej elity w dziejach Zachodu, od antycznego Rzymu republikańskiego po, gdzieniegdzie, także w Polsce, nawet pierwsze dekady wieku XX: elity ziemiańskiej. Do tych cech znamiennych należą przede wszystkim: „próżniaczość” - w sensie wolności od konieczności zarobkowania na utrzymanie; wojowniczy (rycerski) rodowód - pozostający jako trwałe zobowiązanie do służby wojskowej ojczyźnie; związek z ziemią i zasadniczo wiejski tryb egzystencji - choć powinności stanu zmuszają nieraz na długo do przebywania na monarszym dworze czy nawet w obcych krajach; subtelność smaku i obyczajów, przekazywanych z pokolenia w pokolenie; obowiązek praktykowania i również dziedzicznego przekazywania cnót, z których naczelną w tym stanie jest honor osobisty i rodu, a którego sens filozof (tomista i rojalista) Claude Polin odczytuje następująco: „nie mieć do policzenia między swymi przodka, który uchybiłby cnocie”; stałe obcowanie z uczoną mądrością, zawartą w Wielkich Księgach Zachodu, gromadzonych w bibliotekach owych „wiejskich rezydencji”: pałaców i dworów.

Wspomnianej tu „uczoności” nie należy jednak mylić z „intelektualizmem”. Tradycjonalista „integralny” (niechrześcijański, lecz często głęboki, nawet nazbyt „głęboko” zanurzający się w mitycznym prawieku), Julius Evola zauważa trafnie, że przesądny „kult myślenia” jest imitacją elityzmu, charakterystyczną dla cywilizacji mieszczańskiej oraz wykutą w kuźniach masońskiego iluminizmu Oświecenia. Nader charakterystyczną dla owej konfrontacji dwóch elit - tradycyjnej, arystokratycznej i nowoczesnej, mieszczańsko-racjonalistycznej - anegdotę z epoki Oświecenia przytacza (za MacLuhanem) w eseju Pogarda mas wyjątkowo bystry reprezentant myśli postmodernistycznej, Peter Sloterdijk: „Po opublikowaniu przez Edwarda Gibbona jego książki Decline and Fall książę Gloucester powiedział doń: «Znowu taka cholernie gruba księga, co, panie Gibbon? Skrobiemy i skrobiemy, ciągle skrobiemy, co, panie Gibbon?»”.

Opisywana tu sytuacja jest oczywiście przypadkiem indywidualnego wyjaskrawienia. Anegdota ta wyraża przy tym jednostronnie punkt widzenia owej oświeceniowej „arystokracji myśli”, która - jak mówi powoływany Sloterdijk - w walce z „metafizycznie zakodowanymi różnicami między ludźmi” i o pozbawienie prawomocności szlachty feudalnej przyjmuje strategię powołania się na „ważniejsze szlachectwo, na naturalną arystokratyczność talentu i geniuszu”, dowodząc przy okazji, że „dziedziczny szlachcic pod względem kultury często był tylko wyuczonym manier barbarzyńcą”.

Istnieje jednak zasadnicza różnica pomiędzy tradycyjnym klerkiem (duchownym czy świeckim) a nowoczesnym intelektualistą - produktem Oświecenia. W istocie, jeden i drugi „ciągle skrobie”, ale jakże inny jest tryb i sens tego „skrobania”. Przede wszystkim, w pierwszym przypadku, odbywa się ono w ramach instytucji, na których wspiera się istniejąca rzeczywistość społeczna, a jego celem jest dobro tej wspólnoty, która jest zastana i realna; nadto jego dociekania i twórczość są bezinteresowne, służą poznaniu prawdy i dobra bądź tworzeniu piękna dla nich samych, a nie dla czegoś innego, traktowanego więc instrumentalnie, tym bardziej zaś nie są prowadzone przeciwko temu, co realne. Antyczny filozof wznosi się rozumem noetycznym „w pobliże Bytu”, po to, aby objawić współobywatelom zdobytą wiedzę po powrocie do swojej polis lub civitas. Średniowieczny teolog jest nade wszystko członkiem Ecclesia i res publica Christiana, który studiując scientia sacra pragnie zrozumieć sam doskonałość i piękno Bożego stworzenia i planu opatrznościowego względem ludzi, a następnie przybliżyć tę wiedzę chrześcijańskiemu ludowi dla ułatwienia mu zbawienia wiecznego.

Niepodobna pominąć także innego fenomenu, związanego nierozłącznie z cywilizacją ordo senatorius, a mianowicie poety - ziemianina czy ziemianina - filozofa, który rozmyśla i pisze w swojej wiejskiej posiadłości, z dala od zgiełku wielkich miast, lecz to, co pisze, nie jest jego źródłem utrzymania, ani głównym zajęciem, ani zaplanowanym tytułem do sławy; często nie zamierza nawet publikować płodów swojej Muzy. Cyceron w swoim latyfundium w Arpinum, Petrarca w swojej willi w Arqua, pan de Montaigne w wieży swojego rodowego château i cała plejada staropolskich pisarzy od Kochanowskiego w Czarnolesie po Kochowskiego w Goleniowych, są archetypicznymi postaciami tego „niepróżnującego próżnowania”. Taki sposób uprawiania literatury czy filozofii wyrażał bodaj najściślej klasyczne rozumienie kultury jako uprawy natury, a nie rywalizacji z nią, jej „podboju”. Z tego samego powodu wiele uniwersytetów - zwłaszcza angielskich, hiszpańskich czy niemieckich - zakładano w małych, prowincjonalnych miasteczkach, pośród wzgórz, lasów i jezior.

Intelektualista i bourgeois

Zupełnie inny obraz przedstawia sobą nowożytny intelektualista i sprzymierzony z nim jeszcze w XVIII wieku bourgeois. Przede wszystkim obaj są i czują się wykorzenieni z istniejącego społeczeństwa i nie odczuwają najmniejszej sympatii do panującego porządku. Przeciwnie: łączy ich poczucie spotykającej ich - ich zdaniem - niesprawiedliwości i krzywdy, jaką jest niedostateczny udział we władzy i prestiżu społecznym, z racji błyskotliwości myśli i paradoksów, wypowiadanych przez pierwszych (w rzeczywistości są oni ponad wszelką miarę fetowani w salonach), a geniuszu finansowego, wynalazczości i rozmachu inwestycyjnego drugich. Jedni i drudzy nie widzą już w istniejących autorytetach publicznych - papieżach i królach - ocalającego społeczeństwo, Pawłowego to katechon („tego, który powstrzymuje” nadejście Antychrysta); odwrotnie - widzą w nich znienawidzone filary i symbole obskurantyzmu pętającego „wolną myśl” i „przedsiębiorczość”. Reprezentatywny dla nich jest pogląd Diderota, iż nie będzie dobrze na świecie, dopóki nie powiesi się ostatniego króla na kiszkach ostatniego klechy. Wsią i prowincją pogardzają, jako ostoją konserwatyzmu. „Naturalnym środowiskiem” jest dla nich wielkie miasto, z dwu powodów: tu najłatwiej ukryć swój brak zakorzenienia w określonym stanie, tu najłatwiej także znaleźć nabywców na towary, które zawodowo produkują - nie tylko fabrykanci świec czy perkalu, ale również fabrykanci i handlarze nowego i pokupnego towaru na rynku usług: ideologii „wyjaśniających” świat przy pomocy paru „pojęć jak cepy” i „łańcuchów tautologii” (Z. Herbert).

Sposób myślenia pretendentów do nowej elity najlepiej wyrazili dwaj najbardziej typowi i zarazem wpływowi intelektualiści nowoczesności: Rousseau i Marks. Pierwszy, ogłaszając, że każda istniejąca władza jest nieprawowita, ponieważ żadna nie może się wylegitymować uprawomocnieniem przez (istniejącą tylko w umyśle Obywatela Genewskiego) „wolę powszechną” ludu. Drugi, oznajmiając, że filozofowie dotąd jedynie interpretowali świat, a idzie o to, aby go zmienić (XI teza o Feuerbachu). Obaj podkładali tym lont pod cały świat zastany, pod całą dotychczasową kulturę i cywilizację.

Rządy bankierów

Rewolucja przyniosła w ostatecznym rezultacie zwycięstwo siłom przewrotu. Świat Starego Porządku, cywilizacja Christianitas wszędzie zostały zdruzgotane, na opustoszałych ołtarzach zagnieździły się demony, a stare elity zostały albo wymordowane, albo same „zburżuazyjniały”. Nie znaczy to jednak, że wszystko poszło po myśli „arystokracji myśli”, oświeconych les philosophes. Klasą, która wyszła zwycięsko z konfrontacji ze społeczeństwem stanowym, okazała się być tylko burżuazja. Wiek XIX to jej bezapelacyjny triumf, to (liberalne w treści) królestwo plutokracji: „Nastały rządy bankierów” - konstatuje przegrany tradycjonalista de Bonald.

Intelektualiści natomiast przeżywają rozczarowanie: okazało się, że obalenie starych wyznaczników autorytetu i prestiżu, na czele z przywilejem urodzenia oraz „prywatyzacją” religii i stanu duchownego, wcale nie przyniósł apoteozy „talentu i geniuszu”; w królestwie plutokracji to produkcja i pieniądz, liczba nowych niewolników w fabrykach i suma zer na koncie bankowym, stały się nowymi bogami. Sojusz, czy wręcz symbioza, szturmujących razem „Bastylie przesądu” les bourgeoises i les philosophes, rozpada się zatem. Wystarczy porównać obraz mieszczanina w literaturze XVIII wieku, u Defoe'a, Diderota czy „wczesnego” Schillera (z okresu „Burzy i Naporu”), w których mieszczański „ojciec rodziny” wprost ocieka cnotą, błyszcząc na tle nikczemnego dworu i zepsutej arystokracji - z niezliczonymi figurami groteskowo wprost ohydnych lichwiarzy w Ludzkiej komedii Balzaka czy z posępną brzydotą miasta w Paryskim spleenie Baudelaire'a. Jednak mało który intelektualista XIX-wieczny, zdegustowany królestwem plutokratycznego Baala, przechodził na pozycje kontrrewolucyjne, wybierając taką formę sprzeciwu, jak wspomniani Baudelaire czy Balzak, który deklarował: „Piszę przy świetle dwóch wiecznych prawd: Religii i Monarchii”. Nie przetrwa tego stulecia również ta forma oporu wobec plebeizacji, jaką był romantyczny i postromantyczny dandyzm. Swój sprzeciw, tyleż wobec spasionego filistra, co rozgorączkowanego demagoga socjalisty, dandys wyraża wykwintnością gustu artystycznego oraz wykwintnością ekwipażu i stroju: „bywa u osób” i „krawat ma ślicznie zapięty” (C. Norwid). Niekiedy nawet dandys się nawraca i zostaje „prorokiem przeszłości” i ultramontaninem, jak Jules Barbey d'Aurevilly, o którym Carl Schmitt słusznie napisał, że dla niego „Kościół katolicki był (nie tylko, ale również) wysokim balkonem, z którego mógł pluć na głowy współczesnego mu motłochu”. Na „ekwipaż” trzeba mieć jednak dużo pieniędzy, które posiada tylko filister, więc w XX wieku dandys zostaje zmielony przez wyżymaczkę komercji, z której wychodzi jego płaska i nędzna karykatura - playboy.

Tymczasem, mieszczanin - że raz jeszcze powołamy się na Gómeza Dávilę - pod koniec XIX wieku „prawie się ucywilizował”. Skutkiem tego szczęśliwego, lecz nietrwałego, procesu oraz sojuszu kulturalnego odłamu mieszczaństwa z monarchią i arystokracją była piękna jesień Zachodu, „Cesarstwo u schyłku konania” (P. Verlaine), owa la belle epoque przełomu wieków, kwitnąca od Wiednia i Bukaresztu po São Paulo i Buenos Aires. Lecz ten świat został dosłownie rozerwany na strzępy i zagazowany przez oszalałe, plebejskie nacjonalizmy i jeszcze gorszą zarazę bolszewizmu podczas „wielkiej wojny białych ludzi” i nowej rewolucji. Po tym przyszła epoka „zdrady klerków”, największego upadku intelektualistów, którzy sami zniżyli się do rzędu propagandystów i policjantów myśli systemów totalitarnych.

Kataklizm lat sześćdziesiątych

Na gruzowisku - nie tylko materialnym, z którym uporano się nadspodziewanie szybko, lecz duchowym - którym stał się Zachód po 1945 roku („Europa: zgnilizna, która ładnie pachnie, uperfumowany trup” - E.M. Cioran), w latach 60. ubiegłego wieku doszło do dwóch kolejnych katastrof, będących także bezpośrednim już źródłem genealogicznym obecnych „elit”. Ojcowie Vaticanum II i papieże „soborowi”, a w szczególności Paweł VI - „Mao VI”, jak mawiał karlista Francisco Elías de Tejada (w oryginale brzmi to jeszcze lepiej: Pablo Sexto - Mao Sexto) - zgotowali wiernym „rewolucję w tiarze i kapie”, która oznaczała „kaźń liturgii” i w ogóle kaźń Tradycji katolickiej. Seminaria, a w konsekwencji parafie, diecezje i katedry wydziałów teologicznych, zapełnili faktyczni neopoganie lub sentymentalni deiści, wyznający humanitarną i ekumeniczną „religię ludzkości”, którzy - nie zobowiązani już do znajomości łaciny czy tym bardziej greki - i swoją „teologię”, i cały obraz świata formowali nie w szkole Ojców i Doktorów Kościoła, lecz modnych „autorytetów”, czyli szarlatanów ideologii prześcigających się między sobą w ekscentrycznościach.

W tym samym czasie padł inny ostatni bastion zachodniej cywilizacji, czyli uniwersytet, czego tylko wierzchołkiem góry lodowej była lewacka rebelia na uczelniach '68 roku. Socjologicznie rzecz ujmując był to splot następstw rozmaitych infekcji ideologicznych w umysłach faktycznie „czystych” jak tabula rasa oraz demograficznego baby-boom po wojnie. „Kudłata zgraja” nowych barbarzyńców, która wtargnęła szeroką ławą na uniwersytety w latach 60. to było właśnie to pokolenie - skądinąd owoc instynktu samozachowawczego ich rodziców po hekatombie wojennej. Niestety, taka dawka umasowienia i plebeizacji okazała się zabójcza dla nauki i kultury. Miało to dwa fatalne następstwa: systematyczne odtąd obniżanie poziomu nauczania (o charakterze humanistycznym, bo nauki ścisłe nie są na tego rodzaju przemiany zbyt wrażliwe) oraz uzależnienie uniwersytetu od wielkiego biznesu, jedynie zdolnego rozwiązać problem nadprodukcji „proletariatu intelektualnego” na rynku pracy. Zdemokratyzowany uniwersytet lat 60. - to jest właśnie ta czeluść, z której łona wypełzły i wzniesione zostały na szczyty (nominalnej) władzy figury pokroju Clintona, Obamy, Zapatero, Fischera czy Merkel, które jeszcze sto lat temu miałyby problemy ze zrobieniem kariery boya w przyzwoitym hotelu czy kierowniczki bufetu dworcowego.

Trudno pominąć tu także „drażliwy” problem - lecz znajdujący oczywiste potwierdzenie w faktach - iż elitą przywódczą tego pokolenia stali się „nomadzi z natury”, dosłowni i umysłowi włóczędzy, którzy wyszli z gett Europy Środkowo-Wschodniej, lecz bez jakiegokolwiek zakorzenienia, nawet w tradycji żydowskiej; kosmopolityczni i libertyńscy puryce, których emblematyczną figurą jest druh serdeczny Adama Michnika - przywódca rewolty na Sorbonie, „Ryży Daniel” Cohn-Bendit. Niewątpliwy spryt i silna „wola mocy” tego środowiska pozwoliły mu dokonać w następnych dekadach triumfalnego „marszu przez instytucje” medialne, kulturalne, oświatowe, naukowe, wreszcie - po zdobyciu władzy metapolitycznej - sięgnąć po władzę polityczną i ekonomiczną; dokonać przejścia - jak by powiedział Plinio Correâ de Oliveira - od „rewolucji w tendencjach” i „rewolucji w ideach”, do „rewolucji w faktach”. Uwieńczeniem tych dążeń jest nieistniejąca bodaj od średniowiecza - tyle, że perwersyjna wobec tamtej - umysłowa i ideowo-polityczna unanimitas, nad której przestrzeganiem czuwają, tworzący jedną prawdziwą „rodzinę”, właściciele i redaktorzy New York Times, The Guardian, Le Monde, Le Nouvel Observateur, La Repubblica, El País, Die Zeit, Gazety Wyborczej, wszystkich wpływowych stacji telewizyjnych, radiowych i serwisów internetowych, spacyfikowani naukowcy i pisarze, nauczyciele i księża. To jest, że się tak wyrazimy w poetyce starotestamentowej, tych „sto napletków” - a może i ze dwieście - które rozstrzygają dziś władczo co wolno, a czego nie wolno, co się godzi, a co jest moralnie i politycznie niepoprawne.

Jacek Bartyzel

Globalizacja zachodniej rewolucji kulturalnej

Przeczytałem bardzo ciekawą książkę. Tytuł jak powyżej (Marguerite A. Peeters, “The globalisation of the western cultural revolution”, Wydawca: Institute for Intercultural Dynamics, 2007). Jest to tłumaczenie z języka francuskiego. Autorka opisuje mechanizm rozprowadzania zachodniej rewolucji obyczajowej na cały świat.

W ostatnim półwieczu zachodnia kultura przeszła od rodziny do par, od małżonków do partnerów, od małżeństwa do wolnej miłości, od szczęścia do dobrobytu, od autorytetu rodzicielskiego do praw dziecka, od sumienia do wolnego wyboru, od komplementarności płci do równości i kontraktu między partnerami. W konsekwencji mamy rozbicie w rodzinach, w społeczeństwie, między pokoleniami, samotność i porzucenie starszych, kłopoty emocjonalne dzieci żyjących z jednym rodzicem lub nie ze swoim rodzicem, samobójstwa, rozpacz i poczucie niepewności młodych, ucieczkę w narkotyki, sekty, przestępczość, odejście od wiary.

a rewolucja kulturowa była oparta o różne mity, które padają jeden za drugim: maltuzjańskie przeludnienie zakończone kryzysem demograficznym; feministyczne hasło ucisku kobiet przez mężczyzn zakończone odchodzeniem mężczyzn od rodzin; mit wolnej miłości i bezpiecznego seksu zakończony chorobami wenerycznymi z AIDS na czele; mit postępu zakończony obawą przed niezrównoważonym rozwojem (dzisiaj dodajmy zakończony kryzysem gospodarczym); mit autonomii nauki, z freudowską psychologią na czele, zakończony zaniechaniem poszukiwania prawdy o ludzkich zachowaniach.

Rewolucja ta dotarła też do religii monoteistycznych, próbując od wewnątrz zmodyfikować nauczanie i zachowania wiernych.

Zaczęło się od rewolucji przemysłowej, która oddzieliła życie domowe od gospodarczego. Sufrażystki, z Margaret Sanger na czele, zaczęły walczyć o „prawa kobiet”, co skończyło się walką o prawo do aborcji na zawołanie. Badania seksuologiczne Alfreda Kinseya doprowadziły do społecznego permisywizmu. Wreszcie Herbert Marcuse ze swoją „rewolucją kulturalną” dał rok 1968 na uczelniach świata zachodniego z hasłem życia dla przyjemności. Małżeństwo i dzieci to ograniczenia dla przyjemnego życia. Natomiast wszelkie perwersje uzyskały status równoprawny jako dające przyjemność. Ta rewolucja erotyczna doprowadziła do dekonstrukcji rzeczywistości, kultury, cywilizacji, tradycji, autorytetu, rządów prawa, obrazu ojca i matki, moralności, religii, prawdy, dobra i zła, racjonalności, wiedzy obiektywnej, osobowości, świadomości nieśmiertelności, miłości bliźniego, przyjaźni, czułości. Hasłem przewodnim stała się wolność, wyzwolenie od wszelkich norm: moralnych (prawa Boże, prawa naturalne), religijnych (dogmaty, autorytet Kościoła) kulturowych (tradycje), społecznych (wszelkie tabu), politycznych (troska o suwerenność), nawet semantycznych (jasne definicje).

Po dokonaniu tych wszystkich zniszczeń na terenie świata zachodniego rewolucja ta ruszyła na podbój reszty świata. Przez kilka stuleci Zachód niósł w świat postęp techniczny. Teraz w ślad za nim idzie rewolucja obyczajowa. Rola poszczególnych państw narodowych maleje, a rośnie wpływ międzynarodowej finansjery i międzynarodowych organizacji, z ONZ na czele. Problemy ludzkości stały się globalnymi, wymagają więc globalnych rozwiązań i globalnych kryteriów oceny co zasługuje, a co nie zasługuje na upowszechnianie, czyli tworzy się globalne „wartości”. Pojawili się „eksperci” od globalnej etyki i wymóg światowego konsensusu. Ten światowy konsensus wymaga nowego języka, nowomowy, z takim określeniami jak: globalizm z ludzką twarzą, zrównoważony rozwój, równy dostęp, zdrowie reprodukcyjne, społeczna odpowiedzialność, multikulturalizm, itd., itp. Żadne z nowych terminów nie jest wyraźnie zdefiniowane. Ma być mgliste, podatne dla różnych interpretacji. Natomiast zniknęły takie słowa jak prawda, miłosierdzie, rodzina, ojciec, mąż, żona, komplementarność, sumienie, wola, dziewictwo, skromność, przyzwoitość, dobro, zło, grzech itd. W promocji tej globalistycznej wizji świata szczególną rolę pełnią organizacje pozarządowe (NGO - non governmental organisation), nie podlegające nikomu i przez nikogo nie kontrolowane, a korzystające z publicznych pieniędzy. To nie parlamenty i rządy, ale organizacje rozwijające się obok i równolegle z nimi, produkują animatorów, agitatorów, ekspertów, kontrolerów, lobbystów, pionierów, negocjatorów, budowniczych konsensusu i innych agentów nowej etyki. Uzyskały ogromną siłę, unikając demokratycznej kontroli.

Powstaje nowa, postmodernistyczna, cywilizacja wyzwolona z rzeczywistości, którą Freud uznał za represywną. Oświecenie zastąpiło wiarę rozumem, absolutyzując naukę. Nauka jednak nie dostarczyła odpowiedzi na wszystkie pytania. Mnoży je. Postmodernizm celebruje chaos, wyzwala się od rozumu, staje się antyzachodni, choć pochodzi z Zachodu. Promuje różnorodność opinii i wiar, różnorodność orientacji seksualnych, różnorodność zachowań, różnorodność wartości. Jak Piłat, pyta o prawdę i nie zna odpowiedzi. Funkcjonuje we mgle.

W efekcie mamy świat do góry nogami. Nauczyciele zamiast uczyć wychowują w nowej etyce zastępując rodziców. Kobiety służą w wojsku i policji. Mężczyźni biorą urlopy macierzyńskie. NGO tworzą politykę i wpływają na sądy. Biznes zajmuje się ochroną środowiska i opieką społeczną. Mniejszości narzucają swoje normy większościom. Hierarchie się rozsypały. Mamy równość, społeczność horyzontalną i brak odniesień transcendentalnych. Prawa mają być powszechne, bez odniesień nawet do prawa naturalnego i dające wolność od wszelkich ograniczeń. Rodzinę redefiniuje się, by uwzględnić wszystkie warianty życia wspólnego. Troska o zdrowie reprodukcyjne polega na promocji zabijania i prewencji reprodukcji.

Wszystko to narzucane jest po dyktatorsku. Wolność wyboru jest mitem, bo nie wolno wybierać wartości tradycyjnych. Tolerancja dla wszystkiego z wyjątkiem rygoryzmu. Nie ma tolerancji dla jakichkolwiek norm. Zakazuje się zakazywać. Opinii „ekspertów” nie wolno podważać. Zachód to wszystko wymyślił i dziś metodą neokolonialną narzuca reszcie świata.

Podstawowym elementem tej rewolucji narzucanej światu jest rewolucja seksualna. Na światowych kongresach ONZ ludnościowym w Kairze (1994) i nt. kobiet w Pekinie (1995) wprowadzono tylnymi drzwiami pewne pojęcia traktowane jako powszechnie obowiązujące (w Kairze „zdrowie reprodukcyjne”, a w Pekinie „kobiecy punkt widzenia”). Konferencje te nie miały żadnego umocowania do podejmowania jakichkolwiek decyzji i w żadnej sprawie nie było konsensusu, ale hasła tam wygenerowane funkcjonują jako obowiązujące. Jako, że były to konferencje światowe wmawia się, że nie było narzucania zachodniego stylu życia trzeciemu światu, ale ujawniła się wewnętrzna potrzeba tego świata. Kobiety pragną antykoncepcji, ale nie mają dostępu do niej. Ten dostęp nabrał rangi „prawa fundamentalnego”. Kobiety chcą decydować o macierzyństwie, mieć „wybór”, a więc trzeba im dać dostęp do legalnej i bezpiecznej aborcji. Chcą rozdziału życia płciowego od reprodukcji, więc trzeba im dać dostęp do edukacji seksualnej. Te konferencje zdominowane przez różne NGO wmówiły światu, że kobiety trzeciego świata tego chcą, a skoro chcą, to trzeba im to udostępnić. Kiedyś to wszystko nazywało się „planowaniem rodziny”, ale dziś odbywa się już poza kontekstem rodziny, w ramach dążenia do przyjemnego życia, w ramach „praw kobiet”, bez odniesienia do woli męża czy choćby partnera. Jeżeli jest już mowa o rodzinie to „we wszystkich jej formach”, czyli także bez małżeństwa, homoseksualne, o jednym rodzicu itd. Zdrowie reprodukcyjne zastąpiło planowanie rodziny. Informacje i usługi na te tematy mają być dostępne dla wszystkich kobiet świata. A przecież nie są one moralnie neutralne - zawierają bagaż zachodniego liberalizmu, programowo antychrześcijańskiego.

Ten „kobiecy punkt widzenia” w rzeczywistości oznacza odrzucenie kobiecości, odmowę pełnienia roli matki i żony, przejmowanie ról męskich, odrzucenie komplementarności płci. Jest on wbrew naturze. Akceptuje wszelki wybór ról płciowych (homoseksualizm damski i męski, biseksualizm, transwestytyzm, a nawet heteroseksualizm), byle na zasadzie wolnego wyboru i bez moralnego wartościowania. Patriarchalne rodziny, stereotypy zachowań damskich i męskich, to wszystko traktowane jest jako wymysły Kościoła Katolickiego zasługujące na odrzucenie. To antykoncepcja daje kobietom tę upragnioną wolność. Kobiety zawodowo czynne mają dzieci mniej i później, lub nie mają ich wcale, przez co podobnie jak „kochający inaczej” przyczyniają się do bardzo potrzebnego ograniczania ludności świata. Oto myśl przewodnia łącząca konferencje w Kairze i Pekinie. Dążymy do zrównania obywateli świata, bez hierarchii (dzieci - rodzice, nauczyciele - uczniowie, pracownik - pracodawca itd.), nawet równi ze zwierzętami i roślinami w prawie do egzystencji na tym globie. Ten feminizm, kobiecy punkt widzenie, jest w rzeczywistości antyfeministyczny, niszczący kobiecość. „Uwalnia” nie tyle od władzy mężczyzn, co od rzeczywistości. Reklamowane upodmiotowienie kobiet kładzie akcent na możność wyboru, a nie na to, co się wybiera, na zmianę, a nie na stabilną tożsamość, na aspiracje, a nie na ich realizację, na możliwości, a nie na zaangażowanie. Jednak program ten wcale nie jest wolnościowy. Narzuca nową globalną etykę, nową jakość i styl życia, konsensus, władzę ekspertów, ograniczanie ludności świata, zrównoważony rozwój, równowagę między poszczególnymi interesami itd. By go wprowadzić, trzeba zaangażować wszelkie instytucje wychowawcze z duchowieństwem włącznie.

Równocześnie przystąpiono do walki o „prawa człowieka”. Mówi się o prawie do edukacji, do równości, do uczestniczenia w życiu politycznym, do wolności słowa itd., ale zaraz jednym tchem o prawie do własnego ciała, wolnej miłości, prawie wyboru, prawie do aborcji, do edukacji seksualnej, o dostępie do środków antykoncepcyjnych, o prawie do produkcji i dystrybucji pornografii itd. Pojawiają się stale coraz to nowe „prawa”. Chodzi o prawo do wolności od ograniczeń etycznych. Prawa uniwersalne, wynikające z natury rzeczy i Prawdy Objawionej, ustawia się w jednym szeregu z prawami wymyślonymi arbitralnie, niemającymi nic wspólnego z prawdą transcendentalną. Taka wizja „praw człowieka” musi pęknąć, bo jest niespójna. Nie można równocześnie mówić o prawie do posiadania dziecka (metody in vitro) i o prawie do jego zabijania (aborcji), o prawie do leczenia niepełnosprawnych i o prawie do nieurodzenia się (prenatalne ustalanie chorób wrodzonych i obowiązek zabijania takich dzieci), o prawie do życia i prawie do śmierci (eutanazja), o prawie do założenia rodziny i prawie do orientacji seksualnej. „Prawo wyboru” lansowane jest jako norma prawna dla całego świata. Ma dać wolność uciskanym, czyli kobietom, nieletnim, niepełnosprawnym, mniejszościom etnicznym, chorym na AIDS itd. Te nowe „prawa” stopniowo wkraczają w ustawodawstwa poszczególnych państw i do ustaw międzynarodowych. Agendy ONZ „pomagają” krajom wprowadzić odpowiednie zapisy prawne i monitorują, by były wprowadzane w życie. Jeszcze aktywniejsze w tym są różne NGO, takie jak Międzynarodowa Federacja Planowania Rodzicielstwa (IPPF). Pilnują, by dostęp do tych nowych praw nie był uzależniony od zgody męża czy rodziców. Taki IPPF nie ma żadnych uprawnień do interpretowania praw krajowych czy międzynarodowych, ale takie prawa sobie uzurpuje. Działa z pominięciem procesu demokratycznego. To jest rewolucja. Dyktat mniejszości wobec większości. Manipulacja masami. Prawa reprodukcyjne i seksualne udało się wpleść w uniwersalne prawa człowieka. Karta Praw Podstawowych stanowiąca część Traktatu Lizbońskiego jest tu najlepszym przykładem jak ten proces funkcjonuje. Akcję wspierają sądy międzynarodowe, np. strasburski Trybunał Praw Człowieka (sprawa Alicji Tysiąc). Konferencja regionalna, Unii Afrykańskiej w Maputo w 2003 r., ogłasza Protokół Praw Kobiety Afrykańskiej zawierający wszystkie te nowe liberalne prawa. Konwencja Praw Dziecka daje dzieciom do lat 18 wolność od ograniczeń stawianych przez rodziców w sprawie „potrzeb” seksualnych.

IPPF, który reklamuje siebie jako obrońcę praw ludzkich, jest równocześnie grupą nacisku, usługodawcą w zakresie „zdrowia reprodukcyjnego” i partnerem ONZ w promocji programów ludnościowych. Jego zadaniem jest budowanie konsensusu na potrzeby różnych konferencji ONZ. Chodzi o stworzenie takiego klimatu, by poglądy odmienne nie miały prawa głosu na szczeblu globalnym. Budowanie konsensusu stopniowo zastępuje głosowanie, które zawsze ujawnia jakiś sprzeciw, jakąś mniejszość o przeciwnym zdaniu. Na konferencjach ludnościowych ONZ w Bukareszcie w 1974 r., jeszcze głosowano, w Meksyku w 1984 już w niewielkim stopniu, a w Kairze w 1994 już wcale. Pojęcie votum separatum znikło ze słownika politycznego. Główny wniosek z tych konferencji sprowadza się do tego, że aby zlikwidować ubóstwo, trzeba zlikwidować ubogich. Gdzie dużo dzieci tam ubóstwo, więc dla rozwoju potrzebne jest ograniczenie rozrodczości, a to osiąga się poprzez wmówienie kobietom, że winny się uaktywnić na różnych polach, zająć się czym innym niż rodzeniem, i że mają prawo do regulowania swojej płodności. Do podobnych wniosków doszły konferencje ONZ na temat roli kobiet w Meksyku 1975, Kopenhadze 1980, Nairobi 1985 i Pekinie 1995. Te same NGO budowały konsensus na zapleczu tych konferencji. Mówiono o „prawach kobiet” o „niezaspokojonych potrzebach” kobiet, które to pojęcia zastępują „planowanie rodziny”, a ciągle chodzi o to samo - o dostęp do aborcji, antykoncepcji itd. Dzisiaj żadna agenda ONZ nie odważy się działać poza ustaleniami z Kairu i Pekinu. Pojawiają się nowe konferencje Rio + 5 (na temat ochrony środowiska 1997), Kair + 5 (1999), Pekin + 5 (2000) itd. Drukowane są poradniki i organizowane szkolenia jak wprowadzać tę nową globalną etykę w życie. Całość przekuto w milenijne cele rozwojowe (Millenium Development Goals - MDG) na wiek XXI. Rządom poszczególnych państw nie pozwolono na ustosunkowanie się do wniosków z tych konferencji. Różne ciała międzynarodowe takie jak OECD, G-8, Wspólnota Brytyjska czy Ruch Frankofoński dostosowują się do tego samego sposobu myślenia. Zaszczuta większość, pasywna i skompromitowana, zachowuje się jakby ten konsensus ogłoszony przez konferencje ONZ moralnie ją obowiązywał. A przecież z formalnego punktu widzenia za konsensusem nie stoi żadne prawo, ono nie obowiązuje żadnego państwa. Tymczasem poddają się one monitoringowi ze strony różnych NGO i boją się krytyki z tytułu nieprzestrzegania „międzynarodowego konsensusu”. Dostosowują swoje ustawodawstwo do tych zaleceń i to w wielu dziedzinach równocześnie: w służbie zdrowia, w edukacji, w prawie pracy, w prawie karnym itd. ONZ-towski fundusz na rzecz aktywności ludnościowej (UNFPA) ogłosił, że „na mocy prawa międzynarodowego te porozumienia to coś więcej niż retoryka, to zbiorowe zobowiązanie”, coś co obowiązuje nie tylko moralnie ale i prawnie, i państwa to akceptują.

Jest to rewolucja kulturalna, która odbyła się po cichu, bez przelewu krwi, przy równoległym funkcjonowaniu procesów demokratycznych, ale z pominięciem ich. W żadnym kraju nie odbyła się poważana dyskusja nad jej postulatami, ani głosowanie nad nimi. Radykalna mniejszość narzuciła swoje postulaty wszystkim. Kto nie jest ze wszystkimi sam się marginalizuje. Budowanie konsensusu bez udziału opozycji zastąpiło decyzje większościowe, czy władzy hierarchicznej. Zastosowano techniki inżynierii społecznej. Jest to manipulacja polegająca na udawaniu akceptacji różnic kulturalnych przy równoczesnym wprowadzaniu jednolitej wykładni norm globalnych. Dokonuje się to nie przez konfrontację, ale poprzez kolaborację, poprzez zapraszanie do dyskusji, do wypracowywania konsensusu. Politycy z lewa i prawa zaakceptowali tak powstający rzekomy konsensus. Stal on się dyktatem. A przecież radykalizm nigdy nie jest konsensualny.

Rewolucyjny radykalizm ma to do siebie, że traci intensywność, gdy wkracza do kultury masowej. Jest oczywiste, że cały ten ruch stracił już impet. Brak nowych pomysłów. Nie można w nieskończoność powtarzać tego samego. Większość celów już osiągnięto. Pokolenie rewolucji 1968 roku jeszcze jest u władzy, ale nie mają nic nowego do zaproponowania. Stosowano ton alarmistyczny, emocjonalny, walcząc o sprawy słuszne (z AIDS, z przemocą wobec kobiet, z zanieczyszczeniem środowiska, o karmienie piersią), ale równocześnie przemycając postulaty radykalne (rozwody, aborcję, antykoncepcję, orientacje seksualne, eutanazję, klonowanie itd.). Na dłuższą metę tak się nie da. Prawda będzie odstawać od plew. Co zbudowane na piasku rozleci się. Samo-destrukcja tej rewolucji kulturalnej już się zaczęła. Pojawiają się już tendencje deradykalizacyjne. Tradycyjne kultury bronią się przed globalnym ujednolicaniem. Dekonstrukcja rzeczywistości i prawdy musi w końcu zniszczyć sama siebie.

Książka Marguerity Peeters, ujawniając zakres manipulowania światem przez siły libertyńskie, jest przerażająca, ale i tchnie optymizmem, że najgorsze mamy już za sobą. Pisana była przed kryzysem gospodarczym. Tak jak światowa gospodarka się wali, tak i światowa rewolucja kulturalna padnie.

Niestety, książka ta jest dostępne tylko po francusku i angielsku. Ostatnio jednak Wydawnictwo Sióstr Loretanek wydało inną, mniejszą pracę Peeters na ten sam temat, którą gorąco polecam („Nowa etyka w dobie globalizacji wyzwanie dla Kościoła”, Warszawa 2009).



Wyszukiwarka