Problem - ks. P.Pawlukiewicz, religia, ks.Pawlukiewicz(kazania)


Ks. Piotr Pawlukiewicz

 

Wstęp, czyli jeśli nie masz z tym problemów, to dopiero jest problem

   Zawsze, gdy prowadzę rekolekcje dla młodzieży, proponuję moim słuchaczom, aby do małego pudełka, postawionego gdzieś w łatwo dostępnym miejscu, składali na karteczkach swoje pytania. Chyba każdy człowiek, a szcze­gólnie nastolatek, nosi w swoim sercu jakieś problemy i wątpliwości, które uważa bądź to za wstydliwe, bądź to za mogące go, w przypadku publicznego ich wyrażenia, narazić na wstyd i kompromitację. Dlatego metoda anonimowego stawiania pytań stwarza okazję, by usłyszeć odpowiedź na tak zwane wstydliwe pytania. Chyba na każdych rekolekcjach, które prowadziłem, wśród wielu rozmaitych anonimowych pytań zawsze obecne były trzy, powiedziałbym, dyżurne. Pierwsze brzmiało: ile ksiądz ma wzrostu? (a centymetrów mi Pan Bóg nie poskąpił), drugie: jak ksiądz odkrył swoje powołanie? (tutaj odpowiadałem, że tak do końca to jeszcze nie wiem, ale może sam to kiedyś bardziej zrozumiem i wtedy chętnie o tym opowiem), i wreszcie trzecie: czy wolno się całować? Pierwsze czy drugie pytanie w jakiejś grupie mogło się ewentualnie nie pojawić, ale to trzecie, w takiej lub nieco innej formie, stawiane było zawsze. A gdy próbowałem na nie odpowiadać, to na sali cisza robiła się niezwykła i tego tematu słuchali bez wyjątku wszyscy. Zawsze był to dla mnie kolejny dowód na to, jak powszechne jest zainteresowanie sprawami dotyczącymi płciowości. Ta rekolekcyjna skrzynka pytań utwierdzała mnie w przekonaniu, że właśnie na damsko-męskie tematy nie da się czasami rozmawiać tak wprost i oficjalnie, że trzeba najpierw w ten czy inny sposób zapewnić dyskrecję, anonimowość i poczucie nieskrępowania. Bowiem problem, choć zawsze żywy, niekiedy mocno nurtujący, bywa często ukryty gdzieś głęboko w sercu.

   Niekiedy przychodzi do mnie młody chłopak czy młoda dziewczyna, by porozmawiać o swoich problemach i bardzo zmieszany zaczyna od słów: "Proszę księdza, szczerze mówiąc, to nie wiem, jak zacząć... To nie jest prosta sprawa... Jakoś mi trudno o tym mówić...". Kiedy słyszę te słowa i widzę nerwowo miętoszony koniec obrusa, który leży na stole, to w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach jestem pewny, że zaraz będziemy rozmawiać o pocałunkach, współżyciu, samogwałcie i podobnych sprawach. Nie muszę chyba wyjaśniać, dlaczego jest to dla wielu trudny temat. Wprawdzie z jednej strony można by powiedzieć, że jest to tak zwana zwykła ludzka rzecz i nie ma się czego wstydzić, ale z drugiej to może dobrze, że my się trochę krępujemy o tym mówić. Wstydliwość jest piękną cechą i wielka szkoda, że współczesny świat coraz bardziej ją zatraca. Gdy jej zabraknie, ludzkie ciało i w ogóle seks mogą stać się tylko łatwo sprzedającym się towarem lub przedmiotem płytkich rozmów czy żartów. Dobrze rozumiana wstydliwość pomaga traktować sprawy płciowości z należytym szacunkiem.

   Mogłoby się komuś wydawać, że problemy z "tymi sprawami" mają ludzie gdzieś od wieku szkolnego. Ale gdy widzę całujących się dwu- i trzylatków, kiedy słyszę, jakie to sympatie potrafią zrodzić się w przedszkolu, to rozumiem, że poza wiekiem niemowlęcym chyba każdy wie, że jest chłopcem lub dziewczynką, mężczyzną lub kobietą, i że ta druga płeć ma w sobie coś pociągającego. A jeśli ktoś twierdziłby uparcie, że sprawy damsko-męskie wcale go nie interesują, świadczyłoby to jedynie o tym, że seks jest dla tego człowieka niemałym problemem, który próbuje rozpaczliwie ukryć. Kiedyś na wakacyjnym obozie wynikła przy ognisku dyskusja o tych sprawach. Jedna z dziewczyn z nieźle odgrywaną obojętnością stwierdziła; że te problemy wcale ją nie interesują, a nawet praktycznie dla niej nie istnieją. Wtedy od jednego z chłopców usłyszała krótkie: "Kaśka, to ty się lecz!". I było to chyba całkiem niegłupie stwierdzenie.

   Wspomniałem o dolnej granicy wieku, gdy rodzi się zainteresowanie odmienną płcią. Ale jeśli chodzi o górną granicę, to poprzeczkę też trzeba by postawić bardzo, bardzo wysoko. Kiedyś opowiadano mi o rozmowie dwóch starszych panów. Jeden miał około sześćdziesiątki, a drugi był starszy dobre dwadzieścia, a może nawet i więcej lat. Otóż tym dwóm panom też jakoś zeszło się w rozmowie na te tematy. Po krótkiej wymianie rzeczowych opinii starszy z nich zauważył:  

- O! Widzę; bracie, że te tematy nadal cię rajcują! 
-No wiesz! -obruszył się sześćdziesięciolatek. 
- W moim wieku?!  

W odpowiedzi usłyszał od swego blisko dziewięćdziesięcioletniego rozmówcy:

- Mnie to będziesz mówił, kolego?  

   Tak więc chyba łudzą się ci, którzy mają nadzieję, że te problemy da się jakoś przeczekać, że z wiekiem to przejdzie. A skoro tak, to pozostaje nam spokojnie im się przyjrzeć. I chociaż, jak wspomniałem, nie da się ich do końca wyciszyć, to Jednak można przeżywać je tak, że nie będą nam w życiu sprawiać jakichś szczególnych kłopotów.

 

Kochaj i rób, co chcesz

   W zasadzie wydawać się może, że jeśli chodzi o sprawy związane z seksem, to dzisiaj już chyba wszyscy wszystko wiedzą. Czasy, w których wierzono w bociana i w kapustę minęły raczej bezpowrotnie. Dziś już nawet kilkuletnie dzieci wiedzą, że przyszły na świat z brzuszka swojej mamy, a znalazły się tam dlatego, że kiedyś tatuś tak mocno przytulił się do mamusi. Właśnie w wyniku tego "mocnego przytulenia" mały dzidziuś, w jakiś bliżej niewytłumaczalny sposób, pojawił się pod serduszkiem mamy. I jeśli czegoś jeszcze te kilkuletnie dzieciaki nie wiedzą, to z czasem albo rodzice trochę szczegółów na temat tej tajemnicy dorzucą, albo dziecko samo coś wypatrzy w telewizji, w książce lub w gazecie. Wspomnianą edukację uzupełniają często rówieśnicy z przedszkola lub podwórka, zwłaszcza w temacie owego "mocnego przytulania". Można by zatem przypuszczać, że od momentu, gdy ma się już te kilkanaście lat, wszyscy wszystko wiedzą, a jednak zainteresowanie problemem nie spada i zapewne nie spadnie aż do końca świata. Myślę, że dzieje się tak z tej samej przyczyny, dla której ludzi tak bardzo interesuje jedzenie. I to interesuje każdego, bez wyjątku. Wszyscy bowiem zostaliśmy obdarowani przez Stwórcę instynktem zachowania życia, i aby tego cennego daru istnienia nie stracić, potrzebujemy pokarmu. To dlatego dzień w dzień, kilka razy na dobę zaczynamy mocno interesować się tym, co by tu zjeść. Podobnie jest z seksem. Oprócz wspomnianego instynktu zachowania życia człowiek obdarowany został ogromną siłą, która pcha go ku temu, by życie przekazywać. I choć ktoś może w ogóle nie mieć ochoty na posiadanie dzieci, jednak ten doskonale zorganizowany system bardzo mocno domaga się podjęcia działań, które prowadzą do wydania na świat potomstwa. Przez jakiś czas normalny człowiek może w istocie nie mieć ochoty na "te rzeczy", nawet się nimi nie interesować. Ale niewątpliwie może być tak tylko do pewnego czasu. Prędzej czy później ( raczej prędzej !) druga płeć zacznie być bardzo interesująca i jakoś zacznie do niej ciągnąć.

    Wprawdzie, jak wspomniałem, wiedza na tematy związane z płciowością bardzo się upowszechniła, ale ciągle nie brakuje, a nawet przybywa ludzkich tragedii związanych właśnie z tą dziedziną. Wciąż mnożą się przypadki różnego rodzaju nerwic, których źródłem są sprawy związane z seksem. Zbyt wczesna inicjacja życia seksualnego potrafi w sposób dramatyczny skomplikować na długie lata życie młodym chłopcom i dziewczętom. Zboczenia seksualne, szerząca się prostytucja, ta dobrowolna i wymuszana, zabijanie dzieci nienarodzonych, zdrady małżeńskie i rozwody, wszystko to pokazuje, jak daleko jesteśmy od utopijnej wizji niektórych mędrców tego świata. Byli oni i nadal są przekonani, że jeżeli się człowiekowi wytłumaczy, najlepiej od dzieciństwa, jak to jest ze sprawami płciowości, to będzie to stanowiło stuprocentową gwarancję, iż ułoży on sobie w przyszłości wszystkie te sprawy spokojnie i bezkonfliktowo. Ludzie ci podkreślają często, że pruderia dawnych czasów, zabraniająca jakiegokolwiek mówienia o seksie i zakazująca jakiejkolwiek aktywności płciowej przed małżeństwem, powodowała ogromne stresy i dramaty, które unieszczęśliwiały ludzi na całe życie. Wydaje im się, że jeśli powie się współczesnemu człowiekowi, zwłaszcza młodemu, jak to jest z tymi sprawami łóżkowymi, jeżeli pokaże mu się to wszystko na planszach i filmach, to można już mu wtedy powiedzieć: "A teraz rób co chcesz, byle higienicznie, byle kulturalnie, sam ze sobą albo z partnerem. A jeśli z partnerem, to wyłącznie z przyzwoleniem drugiej strony, abyś nikogo do niczego nie zmuszał". I wtedy, - „Według zwolenników pełnej otwartości i nieskrępowanej wolności, powinny automatycznie zniknąć wszelkie stresy i napięcia. Powinna skończyć się ta katorga, jaką zafundowało ludziom to pruderyjne; mieszczańskie, kościelne wychowanie. Prawda, jak się okazuje, jest bardziej skomplikowana. Jak podaj ą konkretne wyniki badań przeprowadzonych w USA, pomimo ogromnych nakładów finansowych, jakie wyłożono w tym kraju na edukację seksualną młodzieży, po trzydziestu latach jej prowadzenia osiągnięto skutki zupełnie odwrotne od zamierzonych. W tym czasie nastąpił wzrost aborcji o 800%, rozwodów o 133%, chorób wenerycznych o 255%. W naszym kraju dane te opublikowała między innymi Rada Episkopatu Polski ds. Rodziny. Niektórzy z przeciwników obowiązkowej edukacji w zakresie seksu w Stanach Zjednoczonych pytali: "czy nasze dzieci są aż tak głupie, że trzeba je edukować w zakresie seksualności aż przez trzynaście a lat?".

   Kiedyś, gdy katecheza odbywała się przy parafii w godzinach popołudniowych, zdarzało mi się czasem bywać w kinie na seansie porannym. Nierzadko spotykałem się tam z taką samą lub bardzo podobną sytuacją. Oto w ostatnich rzędach sali kinowej siadała grupa młodych chłopców, którzy zamiast gorliwie poddawać się procesowi szkolnej edukacji woleli zapoznać się z osiągnięciami światowej lub krajowej kinematografii. Młodzieńcy ci, których słychać było w całej sali kinowej przez cały czas projekcji, ożywiali się zdecydowanie na widok jakiejkolwiek miłosnej sceny na ciebie. Przy tak zwanych "momentach", nawet tych najbardziej niewinnych, krzyczeli, jęczeli i wyli: "Dawaj ją! przeleć ją! no bierz się za nią!" (podaję tu cytaty najbardziej cenzuralne). Myślałem sobie wtedy: gdzie jest ich spokój, bezstresowość i wyluzowanie? Jestem pewien na dziewięćdziesiąt dziewięć procent, że ci chłopcy, przynajmniej większość z nich, stosują się do rad współczesnych mędrców i rozładowują swoje napięcie seksualne przez onanizm, a może już i z własną dziewczyną. Według obietnic, jakie im się składa, powinni zyskać przez to wewnętrzny spokój i luz. Powinni być wolni od destrukcyjnych napięć i stresów, a jednak tak nie jest. Zachowują się jak rozbudzone samce. Z całą pewnością mogę stwierdzić, że dwadzieścia, trzydzieści lat temu, przed "rewolucją seksualną", jaka dokonała się lub dokonuje w naszym kraju, czegoś takiego w kinach nie było. Owszem, gdy na ekranie ktoś kogoś namiętnie całował, gdy pokazano trochę nagości, słychać było tu i ówdzie tłumione śmieszki, pojawił się jakiś pikantny komentarzyk, ale sceny takie nie wyzwalały nawet u części młodzieży tak wulgarnych reakcji. Wiem, że problem dotyczy ogólnego obniżenia się kultury bycia młodego pokolenia. Wystarczy popatrzeć na to, co dzieje się na stadionach lub poczytać kronikę kryminalną. Coraz częściej staje się ona, niestety, młodzieżową kroniką kryminalną, gdzie nie brakuje opisów najbardziej okrutnych zbrodni. Powtórzę jednak, że i w dziedzinie przeżywania swojej płciowości, mimo ogromnego wysiłku pewnych kręgów, by wszystko można było oglądać i wszystko było praktycznie dozwolone, problemy wcale się nie rozwiązały, a raczej spotęgowały się jeszcze bardziej. Na pewno dawniej, gdy sprawy seksu były w życiu publicznym o wiele bardziej ukryte, szczególnie przed ludźmi bardzo młodymi, dochodziło do dramatów na tym tle. Być może nie jeden młody człowiek pozbawiony elementarnej wiedzy z tej dziedziny, niesłusznie strofowany przez starszych za coś, co w sumie nie było jego winą, przeżywał stres, który mógł doprowadzić go nawet do tragedii. Ale po latach wspomnianej rewolucji seksualnej w USA i w Europie zachodniej widać, że udostępnienie nawet małym dzieciom dostępu do wiedzy, jeszcze niedawno zarezerwowanej dla dorosłych, umożliwienie młodzieży obejrzenia wszystkiego, a nawet zachęcanie do spróbowania samemu pewnych rzeczy ("byleby tylko się nie stresować i do niczego nie przymuszać"), czyli, najogólniej mówiąc, ideologia luzu, absolutnie nie zdały egzaminu, a raczej pogłębiły stopień kłopotów, jakie przeżywają ludzie w związku ze swoją płciowością.  

   Jak wspomniałem, na pewno nie wrócą już czasy powszechnej wiary w bociana i kapustę. O sprawach płciowości trzeba mówić. Pozostaje pytanie: jak? Czy już od samego dzieciństwa? Może rzeczywiście mówić od razu prawdę, choć nie wychodzić poza wiadomości o brzuszku i przytulaniu się? Czy bowiem wykład podstawowych wiadomości z anatomii kobiety i mężczyzny potrzebny jest siedmiolatkom? Na pewno młodzieży nastoletniej trzeba powiedzieć już wszystko, ale czy koniecznie trzeba to pokazywać (na przykład pozycje przy współżyciu seksualnym), a zwłaszcza zachęcać uczniów i uczennice do aktywności na tym polu? Czy trzeba o tym mówić tak dużo? Czy wreszcie, prócz wiedzy jako takiej, nie trzeba wprowadzić w tę dziedzinę tego, co nazywamy formacją? Jak do tej pory szkolne wychowanie ogranicza się jedynie do teoretycznego wykładu. Czy to jest rzeczywiście wychowanie? Czy można kogoś wychować w tak skomplikowanej, ogromnie ważnej dziedzinie przez czterdzieści pięć minut tygodniowo? A gdzie rola rodziny? Żeby człowiek umiał panować na sferą seksu, musi umieć panować nad swoim ciałem nie tylko w dziedzinie płciowości. Aby dać sobie radę z "tymi sprawami", trzeba dawać sobie radę z higieną ciała, z opanowywaniem języka, ze sprzątaniem swojego pokoju i sumiennością w pracy. Jest po prostu niemożliwe, aby brudas, leń i gaduła mógł poradzić sobie ze swoją erotyką. Czy wyobrażasz sobie, że można być dobrym piłkarzem, a przy tym wolno biegać, nie mieć refleksu, nie być zwinnym? Tak samo nie będzie mógł prowadzić pięknego życia seksualnego ktoś, kto jest leniem, brudasem, egoistą i hedonistą. Osoba ludzka stanowi integralną całość. Brak harmonii w jednej dziedzinie ludzkiego życia natychmiast odbija się na innej. A właśnie tego wspomnianego ładu, czyli całej kultury osobistej, można w istocie nauczyć się tylko w rodzinie. Szkoła, owszem, może tu pomóc (albo i nie...), ale tylko pomóc. Wychowanie człowieka dokonuje się w rodzinie, tam, gdzie ludzie są ze sobą dzień i noc. Wychowanie seksualne także. Wychowanie seksualne w rodzinie, wychowanie w szero­kim rozumieniu, dokonuj e się nie tylko wtedy, kiedy mama lub tata biorą syna czy córkę na tak zwaną poważną rozmowę. Ma ono miejsce wtedy, gdy rodzice pracują z dziećmi, jeżdżą na rowerach, chodzą do muzeum i do teatru. Dokonuje się ono także wtedy, gdy rodzice pokazują dzieciom, jak mężczyzna powinien traktować kobietę, a kobieta mężczyznę. Biedni są ci chłopcy, których ojciec nie nauczył prawdziwej męskości, nie pokazał, co to znaczy męstwo, odwaga i bycie prawdziwym dżentelmenem. Wielu z nich będzie trwać w złudnym przekonaniu, że prawdziwa męskość sprowadza się do seksualnej sprawności. Potem to oni właśnie przy piwie licytuj ą się, który ile panienek zaliczył. Biedne są i te dziewczęta, którym matka nie pokazała, na czym polega prawdziwa kobiecość. Potem mierzą ją one wymiarami biustu, talii i bioder, wysokością obcasów, intensywnością makijażu i ilością propozycji spotkań. A przecież, jak tłumaczyła mi pewna starsza już pani, to nie sztuka być prawdziwą kobietą w nocy. O wiele trudniej jest być nią w dzień. Myślę, że się rozumiemy. I dlatego uważam, że gdy zabraknie tej podstawowej formacji kulturowej dziecka w rodzinie, wtedy żaden, nawet najlepiej przeprowadzony wykład o sprawach płci nie nauczy młodego człowieka odpowiedzialnego przeżywania swej seksualności.

   Dalsza treść tej książki to właśnie próba, jak opowiedzieć o sprawach płciowości i chrześcijańskim sposobie patrzenia na nią. Mam nadzieję, że uda mi się powiedzieć i nie za dużo, i nie za mało. Ktoś może się tu poczuć manipulowanym: "Jak to? To w tej dziedzinie można powiedzieć coś za dużo? To znaczy, że tak naprawdę należałoby coś ukrywać?! To znaczy, że można świadomie dążyć do tego, by ktoś trwał w niewiedzy?". Na te pytania odpowiem tak: człowiek powinien wiedzieć to, co mu pomoże w dobrym, prawym i szczęśliwym życiu, a unikać tego, co mu w takim życiu przeszkodzi. Co przez to rozumiem? Nie będę wdawał się tu w zawiłe rozważania. Posłużę się przykładem. Wszyscy chyba znamy powiedzenie: szewc bez butów chodzi. Zawsze podziwiałem głębię tego przysłowia, gdy chodziłem po kolędzie i spotykałem mniej więcej taki oto obrazek: z tyłu telewizora na cienkich drucikach wisiały jakieś elementy czy całe układy elektroniczne. Zadawałem wtedy pytanie:  

-A co to? Telewizor się państwu psuje?

   Jakże często zakłopotana gospodyni spieszyła z wyjaśnieniami mówiąc:  

-Nie, nie, proszę księdza, nie psuje się! Tylko, widzi ksiądz, mąż jest elektronikiem. Kiedyś zaczął ten telewizor udoskonalać, przerabiać i tak już to trwa ze dwa lata. I ciągle mówi, że już niedługo skończy, tylko że mu jakaś część jest potrzebna. Ja mu mówię, żeby dał już spokój, ale on się uparł. I tak to jest. Inne kobiety nie mają mężów elektroników, ale za to maj ą lepszy obraz niż na tym naszym, ciągle udoskonalanym telewizorze.

Podobne rozmowy odbywałem w domach hydraulików poprawiających swoje domowe instalacje, stolarzy przerabiających własne meble, i w mieszkaniach jeszcze wielu innych specjalistów. Niestety, tak często bywa w życiu, że telewizor zaczyna źle grać tam, gdzie ktoś liźnie trochę wiedzy elektronicznej. Podobnie auto zaczyna się niekiedy psuć tym, którzy przejdą kurs naprawy samochodu. Dopóki ktoś wie, że nie wie, pozostaje w bezpiecznym dystansie wobec pewnej rzeczywistości. Woli w niej "nie grzebać", i często na dobre mu to wychodzi. Z chwilą, kiedy zaczynają udoskonalać, regulować, często psuje całkiem przyzwoity stan poprzedni. Podobnie jest, jeśli chodzi o sprawy związane z płciowością Jest to dziedzina niezwykle skomplikowana. Łączą się tu sprawy duszy z psychiką i ciałem człowieka. Rzeczywiście, każdy człowiek powinien je poznać. Pozostaje pytanie: w jakim stopniu i w jakim wieku? Gdy kupujemy telewizor, to sprzedawca lub instrukcja dołączona do sprzętu informują nas, do czego służą przyciski umieszczone na pilocie. Jak urządzenie włączać, jak robić głośniej, ciszej itp. Nikt nie podaje w instrukcji dla klienta szczegółowych zasad działania trzywiązkowej wyrzutni elektronów w lampie kineskopowej, bo to przeciętnego użytkownika telewizora nie interesuje. Na tym powinien się znać wezwany w przypadku awarii fachowiec. I moim zdaniem podobnie jest z seksem. Każdy człowiek powinien znać, choćby najogólniej, budowę narządów płciowych mężczyzny i kobiety, powinien wiedzieć, w jaki sposób poczyna się nowe życie w łonie kobiety, powinien znać cykle rozwoju dziecka pod sercem matki itp. Owszem, łączy się z tą sferą cała wiedza dotycząca technik seksualnych, temperamentu kobiety i mężczyzny, pewnych lęków psychicznych, różnorakich pragnień, które mogą pojawiać się u którejś ze stron, i wielu jeszcze innych skomplikowanych spraw. Ale czy każdy musi koniecznie zostać specjalistą od tych wszystkich problemów? Czy nie powinno być tak, że kobieta i mężczyzna powinni szukać wiedzy w tej dziedzinie dopiero wtedy, gdy w ich pożyciu pojawia się jakiś problem? Może właśnie dopiero wtedy powinni udawać się do lekarza, poradni rodzinnej, do kogoś, kto z racji pełnionego zawodu posiadł tę wiedzę w sposób naprawdę głęboki? Może ktoś posądzi mnie teraz o propagowanie świadomej nieświadomości, która prowadzić może do jakichś dramatów wynikających z niewiedzy. Otóż tak nie jest. Jak będę się starał wykazać w następnym rozdziale, człowiek został stworzony przez Boga jeszcze doskonalszym niż... najdoskonalszy z telewizorów. Mamy urządzenia, które w 99% nie zawodzą, o ile używa się ich zgodnie z instrukcją obsługi. A Boża instrukcja obsługi płciowości zawiera w zasadzie jeden punkt. Mówi nam to, że płciowość służy człowiekowi w realizacji powołania do życia w miłości. O tym powiem za chwilę, w następnym rozdziale. A teraz jeszcze tylko krótka uwaga. Jeśli człowiek zacznie "używać" seksu poza miłością, to niech nie dziwi się, że po pewnym czasie, a może nawet od razu, coś zaczyna zgrzytać, coś jest nie tak. I wtedy zaczynają być potrzebne książki mówiące o tym, jak osiągnąć orgazm kilkakrotnie jednej nocy, jak dotykać partnera, aby go najbardziej podniecić, jakie są wyszukane techniki stosunku seksualnego, jak to robić we troje lub we czworo itp. Ci, którzy naprawdę się kochają, też mogą mieć w tej dziedzinie kłopoty. Ale nigdy nie zagrożą one istocie ich miłości, bo ona jest dużo większa niż cała sfera erotyki. A gdy zajdzie potrzeba, to porozmawiają z lekarzem, kapłanem, psychologiem czy nawet zaufanym przyjacielem. Jednak najlepszym lekarstwem na kłopoty w tej dziedzinie jest miłość. Gdy jej zabraknie, wtedy rozwiązań szuka się jedynie w poradnikach, prasowych artykułach i na kasetach wideo.  

   I jeszcze jedno. Słyszałem kiedyś, że w czasach wiktoriańskich w Anglii całe wychowanie seksualne ograniczało się do tego, że matka mówiła córce przed jej nocą poślubną: "zamknij oczy i myśl o Anglii". I jakoś kobiety rodziły po czworo, pięcioro czy nawet więcej dzieci, i było zdecydowanie mniej rozwodów niż dzisiaj. Warto o tym pomyśleć.

   Na zakończenie tego rozdziału chciałbym wyraźnie podkreślić, że nie jestem przeciwny prowadzeniu edukacji seksualnej. Powinno się o tych sprawach mówić w szkole, w kościele, a przede wszystkim w domu. I powinno się o tym mówić nie za mało i nie za dużo. Spotkałem się z argumentem, że jeżeli Kościół nie opowie o tych sprawach młodzieży, jeśli jej tych spraw nie wyjaśni, to zrobią to ci, którzy mają na nie zupełnie inne spojrzenie. Zgadzam się z tym argumentem, ale właśnie tu do dałbym pewne "ale". Kiedyś, bodajże w Australii, aby wytępić pewien rodzaj szkodnika niszczącego rośliny, sprowadzono specjalną odmianę wróbli. Ptaszki szybko poradziły sobie z robaczkami, ale po pewnym czasie ich populacja tak się rozrosła, że one same, to znaczy wróble, stały się plagą tych rejonów. I aby je nieco przetrzebić, sprowadzono gatunek drapieżnych ptaków, które potem także stały się nie lada kłopotem, bo zaczęły się mnożyć w zastraszającym tempie. Krótko mówiąc: gdy lekarstwa jest za dużo, zaczyna ono szkodzić. Źle by się stało, gdyby szerokie nagłaśnianie i propagowanie seksu przez lewicowe media spowodowało równie szeroką polemikę strony kościelnej. Trzeba pamiętać, że częste czytanie jak najbardziej słusznych i moralnie poprawnych artykułów czy książek na ten temat, słuchanie wykładów siłą rzeczy prowokuje do myślenia o seksie. A to myślenie łatwo przybiera na prędkości i dynamice. I równie łatwo może wymknąć się spod kontroli, dlatego do tego tematu trzeba podchodzić ostrożnie. Być może zamiast niejednej dyskusji o tych sprawach (a jak miło się o tym dyskutuje, jakie to ciągle nowe tematy się pojawiają, a jak miło wraca się znowu do tych już omówionych) można. by iść i... pograć w piłkę. Jestem w pełni przekonany, że to może bardziej przysłużyć się sprawie czystości. Krótko mówiąc, nie jestem przeciwny wychowaniu seksualnemu, ale ciągłemu wałkowaniu tych spraw. I ostra propaganda lewicowych mediów nie powinna nas do tego sprowokować.  

 

O chrześcijańskim powołaniu do walki z misiami 

   Żeby nie komplikować sprawy powiedzmy na początku jasno, że cała sfera ludzkich zachowań związanych z życiem płciowym oparta jest w zasadzie na dwóch prawach. Po pierwsze: wolno, a nawet trzeba być wolnym, a po drugie: wolno, a nawet trzeba kochać.

   Oczyma wyobraźni widzę już, jak może niektórzy czytelnicy tej książeczki przerywają w tym miejscu lekturę i zadowoleni biegną w te pędy do swojej sympatii, by poinformować ją od progu, że jeden ksiądz napisał, że trzeba być wolnym i że trzeba kochać! Przecież to, wypisz wymaluj, ideologia hippisów, a zatem... do dzieła! ! ! Zaraz, zaraz, chwileczkę. Z tego, co napisałem, nie wycofuję się, ale zanim ktokolwiek wyruszy, no właśnie, "do dzieła", niech może doczyta moje myśli do końca. A chciałbym na początku dokonać tego, co naukowcy nazywają uściśleniem pojęć. A zatem zapytajmy: co to znaczy kochać, co to znaczy być wolnym? Ale jeszcze przedtem postawię dwa bardzo ważne pytania: po co Pan Bóg stworzył człowieka i po co dał mu ciało? Na pierwsze pytanie odpowiadano już w tysiącach książek. Dlatego tu, w największym skrócie, a co za tym idzie, sprawę bardzo upraszczając, napiszę, że Bóg stworzył człowieka i dał mu te siedemdziesiąt, osiemdziesiąt lat życia po to, aby każdy z nas nauczył się kochać. A po co to wszystko? Otóż Bóg jest Miłością, wieczną Miłością. Każdy, kto chce żyć wiecznie i mieć udział w szczęściu Boga ­Miłości, musi się niejako do Stwórcy dopasować. Tak jak ślusarz przy pomocy pilnika dopasowuje klucz do zamka, tak i my przez te kilkadziesiąt lat naszego ziemskiego pielgrzymowania musimy zdążyć dopasować się do Pana Boga, aby się dostać do nieba. I właśnie po to nas rodzice, wychowawcy, księża i katecheci "szlifują i piłują". Proszę nie przeoczyć, że napisałem te słowa w cudzysłowie, ponieważ, owszem, wychowanie to niekiedy i strofowanie, i prowadzenie twardą ręką, ale to przecież przede wszystkim uśmiech, dobroć i konieczna łagodność. Życie ziemskie jest więc szkołą miłości. Ktoś może rozumnie zapytać: a po co się męczyć?! Nie mógłby nas Pan Bóg od razy stworzyć takimi "dopasowanymi"? Po co to szlifowanie i dorabianie? Czy nie mogłoby być tak, aby już od wieku niemowlęcego dzieci prześcigały się w uprzejmościach, nie grymasiły, za każde karmienie dziękowały mamusi, zabawki sobie w piaskownicy życzliwie podawały? Nic z tego. Prawda jest brutalnie inna. Dzieciaki grymaszą, w piaskownicy toczą niekiedy regularne boje, a wrzeszczeć potrafią niemiłosiernie. Do postawy miłości, dobroci i życzliwości trzeba dorastać. Trzeba się tego wszystkiego cierpliwie uczyć. Dlaczego właśnie tak jest? Dlaczego nie lepiej byłoby to wszystko mieć już w sobie od razu, bez żadnego trudu? Dlatego, że prawdziwa miłość oparta jest na wolności i jest nierozerwalnie z wolnością związana. Każdy człowiek sam musi się miłości nauczyć, sam musi ją wybrać za program swego życia. Musi, o ile oczywiście chce. Pozostaje przecież i inna możliwość, z której wielu chętnie korzysta. Wracając do owego wzrastania w miłości, to można dokonać tego, rzecz jasna, jedynie z Bożą, a także ludzką pomocą. Jednak tego osobistego wkładu człowieka w ten proces - poza nim samym - nikt wnieść nie może. Zresztą to powiązanie miłości z wolnością jest chyba tak oczywiste, że nie ma się tu co za dużo rozwodzić. Bo czy na przykład wyobrażasz sobie, że ktoś całkiem poważnie mógłby powiedzieć: "Moja pralka bardzo mnie kocha, tyle pracy dla mnie wykonuje, tak mi służy. To jest najprawdziwsza miłość, i to wyrażona w konkretnych uczynkach"? Albo czy sprawiłoby komuś zadowolenie, gdyby nagrał sobie na kasetę jakieś wzniosłe pochwały i odtwarzał w kółko słowa w stylu: " jesteś najwspanialszym człowiekiem pod słońcem, jesteś po prostu niezrównanym geniuszem! "? Czy ktoś taki, pozostając przy zdrowych zmysłach, mógłby wierzyć, że jest naprawdę wielki? Oczywiście, że nie! Pralka jest bezmyślną i bezduszną maszyną. Owszem, wykonuje dla nas dużo pracy, ale robi tak, bo... musi, bo jest tak skonstruowana i zaprogramowana. Magnetofon nie ma rozumu i jakiegokolwiek obiektywnego osądu, a odtwarza jedynie drgania fal dźwiękowych. Ale za to, jeżeli do dziewczyny podejdzie kolega z klasy i, wyjmując z kieszeni złożonego na trzy goździka, powie jej niepewnie: "no wiesz, Gocha, kurczę, nie wiem jak to powiedzieć, ale chyba się w tobie lekko zabujałem", to w tym momencie Gocha czuje w głowie przynajmniej lekki zawrót. Bo przecież ten chłopak, przez nikogo nie przymuszony, sam dostrzegł jej piękno i dobro, sam tego goździka jakoś skombinował, no i taką mowę sobie przygotował. Jeżeli jest wolność, to może być i miłość. Inaczej być nie może.  

   Ale żeby człowiek mógł się tutaj przez te kilkadziesiąt lat tej miłości uczyć, Bóg dał mu narzędzia i pracownię. To niezbyt ścisłe porównanie, ale narzędziem nazywam tu właśnie ludzkie ciało. Mówię, że to nieścisłe, ponieważ ciało nie jest czymś oddzielnym od człowieka, ciało to właśnie on sam. Proszę zwrócić uwagę, że nie mówimy: "ale się dzisiaj moje ciało źle czuje", ale raczej wyznajemy: „ja się dzisiaj źle czuję". Nie powiemy do kogoś: "nie bij mojego ciała" tylko: "nie bij mnie". Jestem człowiekiem, czyli jestem i duszą, i ciałem. Ale zależność jest tu właśnie taka, że dusza wyraża się przez ciało i w tym zjednoczeniu z ciałem doskonali się. Pracownią zaś dla każdego człowieka jest cały świat. Czy wyobrażasz sobie, że zamykamy młodego malarza w pustym pokoju, w którym nie ma ani sztalug, ani płótna, ani farb, ani pędzla, i mówimy mu: "proszę teraz rozwijać tu swój talent malarski"? Na pewno usłyszelibyśmy odpowiedź: jak mogę się artystycznie rozwijać bez wszystkich koniecz­nych malarskich akcesoriów?". I podobnie jest z miłością. Aby nauczyć się kochać człowieka, a przez to i samego Stwórcę, potrzebujemy czegoś, co pomoże nam nawiązać, wyrazić i rozwijać przyjazną relację z inną osobą. Potrzebujemy więc rąk, by dla niego pracować, ust, by mówić mu dobre słowo, kwiatów, by wyrazić swoje uczucia, zboża, by upiec dla niego chleb. Jest rzeczą niemożliwą, by ktoś kogoś kochał bez uśmiechu, bez konkretnej pomocy, bez życzliwego gestu i dobrego słowa. Każdy dobry uczynek, gest, słowo mają swoje źródło w ludzkiej duszy, ale wyrażane są w wymiarze materialnego świata. Dzięki nim może zaistnieć pomiędzy nami tak zwana komunikacja miłości. I po to mamy ciało.

   Z naszym ciałem, które w pewnym sensie możemy porównać do swego rodzaju narzędzia, sprawa jest jednak nieco bardziej skomplikowana. Oto wyobraź sobie, że właśnie wziąłeś do ręki pędzel, by realizować swoje twórcze pragnienia. Właśnie malujesz powolutku, starannie, zaciskając przy tym nieco wargi, wspaniałą linię horyzontu nad spokojną taflą morza, aż tu nagle trach! Pędzel sam, zupełnie przez ciebie nie naciskany, poleciał do góry, potem w dół i znów do góry, „i zamiast wspaniałego obrazu na płótnie widnieją okropne bohomazy. Czy dałoby się pięknie malować takim nieposłusznym, trudnym do utrzymania w ręku pędzlem? Na pewno nie. Otóż z ciałem rzecz ma się podobnie. Budzisz się rano, za oknem jest piękna pogoda, która wprawia cię w znakomity nastrój. Nawet nie wiesz, skąd rodzi się w twoim sercu ogromne pragnienie bycia dobrym człowiekiem. Po prostu chcesz być dobry. Na początku świetnie ci się udaje, i to nawet wobec osób, które niełatwo jest kochać. Brata pierwszego wpuszczasz do łazienki, choć w zasadzie mógłbyś go wyprzedzić na ostrym finiszu w przedpokoju. Do mamy uśmiechasz się, choć zaczyna dzień od narzekania, że znowu wczoraj nie przyniosłeś tych słoików z piwnicy Wychodzisz z domu i grzejesz się w porannych promieniach słońca, idziesz ulicą, lekko pogwizdując, i w takim szampańskim nastroju docierasz na przystanek autobusowy. Tu pierwsza chmurka przysłania twój bajeczny nastrój - na przystanku jest niezły tłumek ludzi. Pewnie jakiś autobus wcześniej wypadł z kursu. Zaczynasz chłodno kalkulować: "Jak przyjedzie mój numer, to pewnie będzie zapchany. Przede mną sporo ludzi, chyba się na niego nie załapię. Następny autobus będzie za kwadrans. Do szkoły od biedy bym zdążył, jadąc tym drugim, co jedzie naokoło, ale przecież planowałem jeszcze odpisać spokojnie w szatni zadanie z algebry". Twoje rozmyślania przerywa widok nadjeżdżającego autobusu. Jest rzeczywiście nieźle zatłoczony. Tłumek, w którym stoisz, zaczyna falować. Ty zastanawiasz się, co robić. Tak się zastanawiasz, zastanawiasz, że nawet nie zauważasz, jak twoje łokcie zaczynają dyskretnie, ale za to efektywnie pracować. Najpierw bez problemu i skutecznie eliminujesz dwie dziesięcioletnie dziewuszki. Potem zręcznie mijasz starszego pana, który rozpaczliwie mówi: "Ludzie, ludzie, nie pchajcie się tak!". I kiedy drzwi autobusu są już całkiem blisko, na twojej drodze staje korpulentna niewiasta, która stanowczo nie daje za wygraną. Pewnie też się jej gdzieś spieszy, choć zapewne nie do szatni, żeby odpisać matmę. Wspomniana paniusia próbuje zdobyć autobus techniką coś jakby taranowania, ale ty wykorzystując smukłą sylwetkę swego ciała i pod jej łokciem wślizgujesz się do autobusu. Wyprzedzonej damie twój manewr zupełnie się nie spodobał, wspomina coś uniesionym głosem o braku kultury współczesnej młodzieży, ale wkrótce cichnie, bo w końcu i jej udało się załapać do grona szczęśliwych pasażerów odjeżdżającego z trudem autobusu. Przyciśnięty do szyby setką ciepłych kilogramów współpasażerki, cieszysz się z osiągniętego sukcesu, ale... w sercu robi się smutno. Widzisz bowiem pozostające na przystanku dwie małe dziewczynki, starszego pana, który coś tam jeszcze klaruje pewnej pani, i dziwisz się sobie. Przecież niejednokrotnie sam mówiłeś znajomym, że nie znosisz chamstwa na ulicy, że wkurzają cię zawsze ci cwaniacy, którzy wszędzie chcą wchodzić bez kolejki, a teraz jakoś ty sam... Usprawiedliwiasz się przed sobą, że to ta matma, że to była wyjątkowa sytuacja, ale kac moralny jakoś nie przechodzi. I pytasz się sam siebie: "A właściwie jak to się stało? Przecież nie planowałem takiej akcji. Dziwne. Zupełnie tak jakoś samo przyszło. Chciałem wymalować cały dzień barwami serdeczności i dobroci, aż tu na samym początku taki kleks. Ech, te moje łokcie. Muszę na nie uważać". I uważasz. Aż do następnego razu....  

   Któż z nas tego nie przeżywał. Może stałeś na przeciwko srogiego pana dyrektora w jego gabinecie, bo właśnie pani biologiczka (zazwyczaj są to biologiczki, choć nikt nie wie, dlaczego) złapała cię po raz kolejny na paleniu papierosów w szatni. Dyrektor głosi właśnie kazanie z przykładami na temat: "Szkodliwy wpływ palenia nikotyny na psychofizyczny rozwój młodego człowieka", a twój rozum ci mówi: "Tylko spokojnie, tylko spokojnie. Pogada, pogada i mu przejdzie. Potem za karę posprząta się ze dwa razy pracownię biologiczną i po problemie". Rozsądek podpowiada ci taką taktykę i jeszcze sugeruje, by rzucić parę słów, że ty już nigdy, że to ostatni raz. Jednak dyrektor nie wiadomo dlaczego tak głośno krzyczy, że lekko tym podenerwowany odpalasz w pewnym momencie: "A pan dyrektor jak chodził do szkoły, to nigdy nie palił?!". Natychmiast reflektujesz się, że palnąłeś karkołomne głupstwo, sam się sobie dziwisz, jak te słowa przeszły ci przez usta, ale jest już za późno. Oszołomiony dyrektor przez chwilę krzyczy jeszcze głośniej, że to bezczelność, że koniec żartów, że masz przyjść z rodzicami, że cię wyzuci ze szkoły. Afera się robi niesamowita, a ty zupełnie nie potrafisz odpowiedzieć kolegom w szatni, po coś się tak "dyrciowi" postawił. "Planowałem po prostu przeczekać, ale mnie te nerwy tak podpuściły". I znowu pędzel maznął tak, jak chciał.

   Przykłady można by mnożyć. Nie dotyczą one jedynie relacji międzyludzkich. Ta walka rozumu, rozsądku z ciałem może toczyć się w zupełnej samotności. Na przykład wieczorem przy otwartej lodówce. Zjadłeś w dzień chyba z kilogram zielonych jabłek. Trochę za dużo, ale były takie dobre i same wchodziły do ust przy oglądaniu telewizji. Teraz jednak bardzo ci się chce pić. Otwierasz więc lodówkę, a tam uśmiecha się do ciebie apetycznie szklaneczka zsiadłego mleka. Odruchowo wyciągasz rękę, ale rozum mówi ci: "Moment! Zaczekaj ! Zielone jabłka plus zsiadłe mleko? ! Z tego może wyjść prawdziwe paliwo rakietowe. Lepiej zrób sobie herbaty". Na to twoje ciało z wyraźną niechęcią: "Herbaty? Ojej, przecież to trzeba by gotować wodę, a potem herbata jest gorąca i trzeba by ją studzić. E tam, herbata. Wezmę sobie tylko ze dwa łyki tego mleka i juk. Planowane dwa łyki jakoś się przyjęły i po chwili szklanka jest pusta. Pocieszasz się, że masz zdrowy żołądek i pewnie nic ci nie zaszkodzi, ale potem okazuje się, że, jak śpiewał jeden z polskich zespołów rockowych, "ta noc do innych jest niepodobna". I znowu nasze ciało wzięło górę nad rozumem. I jest tak wtedy, gdy u cioci w gościach, narażając się na kompromitację, zsuwasz z półmiska co lepsze kąski na swój talerz. Kiedy przed ważną klasówką tracisz cały dzień, leżąc przed telewizorem. Kiedy mówisz do swojej dziewczyny: "tak się wczoraj złaziłem, że swoich nóg nie czuję", i słyszysz w odpowiedzi: "ale ja czuję". Zawsze potem jesteś na siebie wkurzony i mówisz sobie, że musisz się wziąć za siebie, że koniec z tym obżarstwem, lenistwem i brudem, że bierzesz się w garść, ale nierzadko zaraz potem znów musisz mozolnie zmagać się ze swoim ciałem.  

   Ten problem dotyczy wszystkich. Nawet najwięksi święci przeżywali go niekiedy bardzo boleśnie. Już święty Paweł pisał w Liście do Rzymian: "Wiemy przecież, że Prawo jest duchowe. A ja jestem cielesny, zaprzedany w niewolę grze­chu./.../ Jestem bowiem świadom, że we mnie, to jest w moim ciele, nie mieszka dobro; bo łatwo przychodzi mi chcieć tego, co dobre, ale wykonać - nie. Nie czynię bowiem dobra. /.../ A zatem stwierdzam w sobie to prawo, że gdy chcę czynić dobro, narzuca mi się zło. Albowiem wewnętrzny człowiek we mnie ma upodobanie zgodne z prawem Bożym. W członkach zaś moich spostrzegam prawo inne, które toczy walkę z prawem mojego umysłu i podbija mnie w niewolę pod prawo grzechu mieszkającego w moich członkach. Nieszczęsny ja człowiek! Któż mnie wyzwoli z ciała, co wiedzie ku tej śmierci?"( Rz 7,18 -24). I tak oto całe chrześcijańskie życie polega w dużym stopniu na walce z misiami. Z tymi misiami, które są na służbie naszego ciała. A spotykamy zawsze te natrętne zwierzątka wtedy, kiedy przychodzi nam do głowy, że mi się chce jeść, mi się chce leżeć, mi się nie chce nic robić. I po to Bóg dał nam rozum, byśmy dosłownie toczyli z nimi bój na śmierć i życie. Bo od tego, czy pokonamy swój egoizm, czy nauczymy się kochać, zależy nasze życie wieczne. Czy będzie to życie w stanie zbawienia, czy w wiecznej samotności i tym dramatycznym, bolącym egoizmie, jakim jest stan potępienia.  

 

Automatyka a problem miłości

   W każdym człowieku, którego celem jest doskonalenie się w miłości, stworzona przez Boga i nieśmiertelna du­sza wyraża się poprzez ciało w tej właśnie "pracowni" istniejącego świata. Dzięki swojej cielesności każdy z nas wchodzi w kontakt z innymi ludźmi, rozwija się i coraz bardziej upodabnia do Stwórcy. Mówiąc jeszcze bardziej szczegółowo, trzeba zaznaczyć, że ludzka dusza poprzez rozum, a konkretnie mówiąc, przez korę mózgową ma kierować moim myśleniem i postępowaniem. I ponieważ te procesy oparte są na mojej wolności, to każdy z nas ponosi za nie odpowiedzialność. To właśnie za pomocą kory mózgowej dusza kontaktuje się ze światem, odczytuje świat i podejmuje decyzję co do postępowania każdego człowieka. Proszę zwrócić uwagę, że w przypadku osoby, która ma uszkodzony mózg, nie ma możliwości kontaktowania się z jej duszą. Ciało jest wtedy kierowane instynktem. Taki człowiek wie, co to głód, strach, pożądliwość, i te właśnie czynniki kierującego postępowaniem. I choć taka osoba może zachowywać się na przykład bardzo agresywnie, może nawet dopuścić się zbrodni, to za swój czyn nie ponosi żadnej odpowiedzialności, bo dusza nie ma żadnego wpływu na zachowanie chorego człowieka.  

   Tak więc, reasumując, można powiedzieć, że ludzkie ciało jest sterowane przez duszę, która kontaktuje się z nim za pośrednictwem rozumu, a konkretnie kory mózgowej. Dzięki temu cały człowiek-dusza, psychika i ciało może rozwijać się i doskonalić w miłości. Ale w ludzkim mózgu istnieją jeszcze ośrodki podkorowe. One także kierują naszym ciałem, ale działają na zasadzie automatu. Są odpowiedzialne za te funkcje naszego ciała, o których nie musimy myśleć, które dokonują się niejako same. Dzielimy je na dwa rodzaje: funkcje świadome - na przykład oddychanie - i funkcje nieświadome - na przykład bicie serca. Te pierwsze są to funkcje zautomatyzowane, ale w pewien sposób możemy wpływać na ich przebieg. Na przykład wspomniane właśnie oddychanie. Bogu dzięki, że tę dziedzinę naszego życia mamy zautomatyzowaną. Gdyby tak nie było, gdybyśmy bez przerwy musieli pamiętać, by robić wdechy i wydechy, to umarlibyśmy zaraz potem, jak położylibyśmy się spać. Na szczęście czy śpimy, czy oglądamy telewizję, automat działa, a nawet sam odpowiednio się reguluje. Gdy po jakimś wysiłku naszym płucom potrzeba więcej tlenu, automat sam włącza przyspieszenie i zaczynamy sapać jak lokomotywa w pośpiesznym pociągu. Ale w pracę tego automatu możemy ingerować. Przypomnijmy sobie naszą ostatnią wizytę u lekarza, gdy byliśmy zaziębieni. Co nam wtedy kazał robić pan doktor? Właśnie przejść na ręczne sterowanie oddychaniem. "Oddychać! Nie oddychać! Od­dychać! Nie oddychać! Teraz oddychać szybko, a teraz powoli. Teraz głośno, a teraz po cichu". I dało się. Możemy ingerować w naszą "powietrzną automatykę", ale w ograniczony sposób. Nie da się tej oddychającej maszynki wyłączyć dłużej niż na kilka minut. A gdyby ktoś, nie daj Boże, uparł się, że potrafi dłużej, to może tego automatu już z powrotem nie uruchomić.

   Nieco inaczej jest z sercem To też automat. I Bogu dzięki, że automat, bo jak byśmy tak mieli o każdym jego uderzeniu myśleć, to byśmy się długo nie nażyli. Różnica w porównaniu z oddychaniem jest jednak taka, że nie możemy wpłynąć na pracę tego organu. Nikt z nas nie potrafi wpłynąć na swoje serce tak, by przestało bić choć na kilka sekund. Jak unieruchomić serce, nawet na dłużej niż kilka sekund, to szczegółowo pokazują nam filmy kryminalne. Jednak samym aktem woli dokonać się tego nie da. Bogu dzięki, że tyle w naszym ciele automatyki, bo inaczej trudno byłoby nam naprawdę żyć. Wyobraź sobie taką sytuację, że siedzisz ze swoją sympatią w kawiarni, opowiadasz właśnie o czymś niezwykle fascynującym, ale po chwili dostrzegasz, że twój rozmówca jest myślami zupełnie gdzie indziej. "Co się dzieje? - pytasz.-Ty mnie w ogóle nie słuchasz!". A on na to: "Nic, nic. Mów dalej. Wiesz, przepycham tylko teraz trawiony pokarm z jelita cienkiego do grubego, a poza tym zastanawiam się, ile mi teraz trzustka insuliny ma wydzielić. A może ty mi coś doradzisz?". To byłoby rzeczywiście dramatyczne, gdybyśmy nawet w czasie najgorętszej randki mieli jeszcze kontrolować nasz proces trawienia. Na szczęście dał nam Pan Bóg sporo automatyki i dlatego możemy o wielu procesach biochemicznych naszego ciała zapomnieć i oddać się do woli oglądaniu meczów, jeżdżeniu rowerem i słuchaniu tego, co ma nam do powiedzenia nasza sympatia w kawiarni. Oczywiście do czasu, gdy jakiś automat zacznie szwankować i wtedy niezawodny system nerwowy poinformuje nas dyskretnie: awaria w jelitach! I wtedy lekko bladzi mówimy naszej pani: "przepraszam cię, ale muszę na chwilę wyjść", a potem jakoś nas długo nie ma przy kawiarnianym stoliku. I gdy domowe sposoby zawiodą, to musimy prosić lekarza, by przywrócił nasz automat do stanu normalnej pracy.

  Tak więc kieruje naszym ciałem kora mózgowa. Decyduje ona o uczynkach, za które jesteśmy w pełni odpowiedzialni (posprzątać mieszkanie czy nie, przeprosić kogoś czy nie, zjeść piątego pączka czy nie itp.). I są w naszym ciele automaty, które mogą być przez nas jakoś kontrolowane, np. oddychanie, i te, które są od naszej woli zupełnie niezależne, np. bicie serca, trawienie itp.

   U zwierząt jest podobnie, ale tylko jeśli chodzi o automatykę. Zwierzęta bowiem, nie posiadając duszy, nie mają takiej wolności, jaką obdarzony jest człowiek. One nie są powołane do miłości i dlatego nie mają rozumu, który umożliwiałby im podejmowanie moralnych wyborów, za które byłyby odpowiedzialne. Zwierzętami kieruje w pełni automat, który nazywamy instynktem. Jest on o wiele bardziej rozwinięty niż u ludzi i działa tak wspaniale, że może nam się niekiedy złudnie wydawać, że zwierzęta też podejmują wolne decyzje, że też potrafią kochać jak ludzie, że są, jak każdy z nas, odpowiedzialne. Ale tak nie jest. Zwierzęta rzeczywiście w niektórych zachowaniach łudząco przypominają człowieka. Psy potrafią się cieszyć, smucić, potrafią bronić swojego pana, a nawet za nim tęsknić, ale to nie miłość, to super skonstruowany instynkt, który tak bardzo upodabnia zwierzę do człowieka. Ludzie zachwycając się kotem, psiakiem czy małpką, mówią niekiedy: "zobaczcie, jak patrzy, o, jak głowę spuszcza, jak prosi, zupełnie jak człowiek". Ludzie uwielbiają zwierzęta tym bardziej, im bardziej podobne są one w swoich zachowaniach do człowieka. Czy ktoś z was na przykład słyszał o przyjaźni człowieka i muchy, lub o tym, by ktoś pokochał glistę? A przecież to też zwierzęta i mają swoją" instynktowną mądrość".

   O tym, że można się zakochać nie w osobie, ale w automacie, świadczy zjawisko elektronicznego kwiatka. Otóż jedna z firm komputerowych wyprodukowała program polegający na hodowaniu kwiatka. Elektroniczną roślinkę trzeba też regularnie podlewać, przycinać jej listki, przesadzać do większej doniczki, a wszystko to robić terminowo i systematycznie.,

Boi się i od którego ma nadzieję otrzymać coś przyjemne­go, na przykład być pogłaskanym lub nakarmionym. Mówimy, że pies jest przyjacielem człowieka, ale rzecz ściśle ujmując, jest on przyjacielem swojego pana i to dlatego, że z tego coś ma - jedzenie, opiekę i swój kąt. Ktoś może przywołać tu przykład, jak to pies uratował zupełnie obcego człowieka. Tak, takie przypadki miały miejsce, ale zawsze był to pies wyuczony, że człowiek jest "po jego stronie" i on instynktownie bronił swojego.

Wspomniałem, że instynkt zwierząt jest mechanizmem niekiedy wręcz fantastycznym i potrafi pokierować zwierzęciem tak, że w konkretnej sytuacji zachowa się ono "lepiej niż człowiek". Na przykład ktoś z ludzi może zostawić gdzieś swojego przyjaciela, w czasie jakiejś wędrówki w krainie wiecznych mrozów, a pies swojego pana nie opuści i nawet, zostając przy nim, straci swoje życie. I wtedy mó­wimy: "pies jest lepszy od człowieka". A czy możemy powiedzieć: "ta pralka jest lepsza od tamtego pana, bo ona pierze bez przerwy dwie godziny, i to bardzo skutecznie, a tamten człowiek nawet pięciu minut nie chce pracować".

Wszystkie zwierzęta są Bożymi stworzeniami i w niektórych swoich zachowaniach łudząco przypominają człowieka. Dlatego bardzo je lubimy i bardzo się do nich przywiązujemy, a jednak różnią się od nas istotnie. Nie wiedzą, co to miłość, odpowiedzialność, nie dokonują wyborów moralnych. Postępują tak, a nie inaczej, bo taki mają instynkt. Analizują bodźce i reagują zawsze na najmocniejszy, na ten, który w ostateczności jest dla nich najkorzystniejszy. Nawet gdy oddają życie za człowieka, to dzieje się to na tej zasadzie, że najpierw zaczynają traktować go jako kogoś ze swojego stada i potem już, zgodnie z instynktem, są gotowe walczyć do ostatniej kropli krwi. Nigdy nie słyszano, żeby pies przeciwstawił się swojemu stadu (mam tu namyśli także swojego pana i właściciela), gdy ono napadało na jakieś inne zwierzę czy człowieka. Przeciwstawił się tylko dlatego, że ten napad był niesprawiedliwy i okrutny. Czy ktoś słyszał, żeby dobrze traktowany przez esesmana pies poszczuty na więźniów w obozie koncentracyjnym, odmówił wykonania komendy. Odmówił, bo doszedł do wniosku, że to złe i niemoralne, aby gryźć słabych i niewinnych ludzi? Nie, to nie jest możliwe. Natomiast historia notuje przypadki, że nawet wychowywani w nienawiści do wroga i dobrze traktowani przez reżim żołnierze niemieccy odmawiali wykonania rozkazu znęcania się nad więźniami, choć wiedzieli, że za to czeka ich śmierć. Tu leży zasadnicza różnica pomiędzy człowiekiem i zwierzęciem, która nigdy nie zostanie zniwelowana. Człowiek zdolny jest do wielkiej zbrodni, ale i do heroizmu czy świętości. Pies nie jest zdolny ani do jednego, ani do drugiego. Ślepo czyni to, czego został nauczony i co podpowiada mu instynkt, choć przyznać trzeba, że w zachowaniu może to przypominać nienawiść lub miłość. W istocie jest to jednak tylko wściekłość lub przywiązanie do właściciela.

W zasadzie powyższe myśli nie wiążą się bezpośrednio z tematem książki, ale podzieliłem się nimi, ponieważ tak wielu ludzi myli przywiązanie do zwierzęcia z miłością. Dlaczego ta postawa staje się ostatnio tak powszechna? Bo dla wielu ludzi sympatia do zwierzęcia jest po prostu czymś zastępczym wobec miłości, do której powołany jest człowiek. Owszem, zgadzam się, że posiadanie w domu psa wiąże się z obowiązkami, wydatkami i niemałym nakładem sił. Ale jest to zupełnie nieporównywalne z trudem miłości do drugiego człowieka, z odpowiedzialnością, jaką ponosimy za bliźniego. Krótko mówiąc: pies czy kot w domu jest o wiele "wygodniejszy" niż człowiek. Psa można zamknąć w łazience, męża raczej nie. Przy psie można mówić o wszystkim, przy dziecku niekiedy nie. Pies, mówiąc krótko, nie czepia się, może z wyjątkiem chwil, kiedy chce wyjść na spacer, ale i wtedy można mu odmówić, albo choćby skrócić spacer do kilku minut. A z dzieckiem to trzeba chodzić do teatru, odpowiadać mu na wiele pytań i nie można go zostawić u znajomych czy w schronisku, kiedy wyjeżdża się na urlop. A zatem, posiadając psa, z jednej strony mamy namiastkę tego, czego pragnie nasze serce. Mamy kogoś, kto cieszy się na nasz widok, kto za nami tęskni, kto może obroni nas przed napastnikiem. Kogoś, kto będzie na nas patrzył radośnie lub smutno, do kogo można się przytulić i go pogłaskać, a on nawet poliże nas po rękach. A z drugiej strony

mamy stokrotnie mniej kłopotów niż z drugim człowiekiem. Mniej kosztuje, mniej wymaga, mniej ingeruje w życie człowieka, nie stawia trudnych pytań, a w ostateczności można się go pozbyć. Dlatego wiele rodzin nie przyjmuje do swe­go domu kolejnego dziecka, a na jego miejsce kupuje psa. Usprawiedliwieniem dla tych osób może być to, że ci ludzie często nie doświadczyli prawdziwej miłości, a przecież w głębi serca są j ej tak bardzo spragnieni. I dlatego z takim entuzjazmem przyjmują jej substytut w zwierzęcej postaci. Ci ludzie często doświadczyli ze strony człowieka wrogości czy nawet nienawiści. Dlatego zwierzęta są dla nich wręcz aniołami dobroci, wierności i życzliwości. Ci ludzie, w rela­cji do swoich zwierząt, używają słów "miłość"", przyjaciel"

6 itp. I nie ma innej drogi, by wyzwolić ich z tej iluzji, jak '~ pokazać im, co to jest prawdziwa miłość i prawdziwa przy­jaźń. A to rzeczywiście w wielu przypadkach nie jest takie łatwe. Tym niemniej wszystkim zwolennikom mówienia o .- autentycznej miłości zwierząt nie radziłbym, na przykład, podejść do matki opłakującej śmierć swojego syna i po­wiedzieć: "Niech się pani nie martwi, kupi sobie pani psa, a psy potrafią kochać tak samo jak ludzie, a nawet lepiej".

Wróćmy jednak do zwierzęcego instynktu. Tak jak wspomniałem, jest on niesamowicie rozwinięty, w wielu dzie­dzinach jest nieporównywalnie doskonalszy od tego instynk­tu, jaki posiada człowiek. Czyli, stosując używaną już przeze mnie terminologię, można powiedzieć, że zwierzęca auto­

my, ludzie, musimy nieraz mocno rozgryzać przy pomocy rozumu, zwierzęta wiedzą już niejako automatycznie.

Ale wróćmy do naszego tematu, czyli do popędu sek­sualnego. Otóż u zwierząt ta dziedzina życia jest w pełni zautomatyzowana. Przychodzi odpowiedni czas i samice . jakimiś barwami, zapachami i podobnymi sposobami wabią samców, którym akurat w tym czasie też j akoś mocniej chce się amorów. Nie ma tu żadnego myślenia, czy wypada czy nie, czy nie jestem za stary czy nie. Włączyło się, więc za­czynamy działać. Nieraz trzeba będzie jeszcze stoczyć bój

o samicę z konkurentem, trzeba będzie przekonać partner­kę, żeby dopuściła do siebie, ale jak automat się włączy, to nie ma co gadać, tylko do dzieła! U kotów przychodzi to w marcu. Znikają wtedy z domów, wrzeszczą niesamowicie po nocach, wabią się i szukają na wzajem, apotem... auto­mat się wyłączy i koniec. Choćby najpiękniej sza kotka na osiedlu przechodziła przed jakimś Filemonem leżącym na murku, to on nawet powieki nie podniesie, aby na nią spoj­rzeć. Ale kiedy znowu przyjdzie marzec, to z Filemonem znów zaczynaj ą się dziać dziwne rzeczy.

U piesków też. Jak się suczce włączy automat, to cała rodzina ma dyżury i pilnuje jej na spacerze, żeby jakichś kundelków nie było. A potem już jest święty spokój do na­stępnego razu. A jak już się te pieski jakoś odnajdą, to się wcale nie zastanawiają, czy potrzebne są jakieś gry wstęp­ne, jaką pozycję wybrać, kto podejmie odpowiedzialność

Za poczęte szczeniaki, tylko od razu przystępują do dzieła. I wcale nikt ich przedtem nie musiał uczyć, jak to ma piesek na suczkę wskoczyć. Już tam te psiaki żadnego wychowa­nia seksualnego nie przechodziły Instynkt mówi: "zapład­niaj!", i one doskonale wiedzą, co i jak mają robić.

A jak ta sprawa ma się u człowieka? Czy on popęd seksualny też ma w pełni zautomatyzowany? Otóż nie. Tu automatyka działa tylko w pewnym stopniu, resztą zarządza rozum. Przynajmniej tak być powinno. Żeby nie tracić cza­su na teoretyzowanie posłużmy się konkretnym przykładem. Oto do pokoju wchodzi młody, zdrowy mężczyzna. Zastaje tam młodą i piękną kobietę. Patrzy na nią, na jej twarz, na włosy, na zgrabną figurę, na długie nogi, i bodziec wzroko­wy zaczyna automatycznie, bez j ego woli, pobudzać do dzia­łania jego sferę seksualną. Kobieta zaczyna mówić coś do niego bardzo ciepłym głosem i te słowa także robią na nim niemałe wrażenie. Tu zadziałał bodziec słuchowy Kiedy pięk­na dama podaje mu swoją dłoń, czuje on pod palcami gład­kość i delikatność jej skóry. I zmysł dotyku rejestruje kolejny bodziec. A potem jeszcze dolatuje do jego nosa wspaniały zapach perfum "Gabriela Sabatini" i bodziec zapachowy dopełnia całej reakcji. Ludzie maj ą różne temperamenty, to znaczy z różną wrażliwością reagują na przyjmowane bodź­ce. Jednego taka sytuacja zbytnio nie ruszy, inny może być już rozpalony do białości. Może się zdarzyć, że niejeden bardzo wrażliwy na kobiety mężczyzna po odebraniu kilku

takich bodźców już po kilku minutach, a nawet szybciej, może być całkiem mocno podniecony. To znaczy jego auto­mat zacznie intensywnie wydzielać odpowiednie hormony i zacznie ustawiać organizm "w kierunku" współżycia. Na czym to polega, to chyba nikomu nie muszę tłumaczyć. Tak więc na tym etapie wszystko dokonało się automatycznie. Załóż­my, że ten pan wcale nie miał ochoty jakoś się pobudzać, ale po kilku minutach samo się to jakoś dokonało. Jeśli jesz­cze wpatrywał się intensywnie w tę panią, specjalnie przy­trzymał jej dłoń w swojej dłoni, jeśli sam przysuwał się, by czuć zapach wspomnianych perfum, jeśli w wyobraźni pró­bował dostrzec niewidoczne dla oka części jej bielizny lub ciała, to efekt mógł być dość szybki i mocny. Organizm wtedy mówi: "domagam się rozładowania napięcia, które zaistnia­ło". Czyli po prostu: "chce mi się dotykać, pieścić, współ­żyć". I właśnie teraz do akcji wkracza rozum, który niekiedy zaczyna toczyć z ciałem i jego pragnieniami całkiem dyna­miczny dialog. Rozum mówi:

- To normalne, że ta kobieta robi na tobie wrażenie, że chciałbyś ją dotknąć, przytulić, pocałować, a nawet z nią współżyć, ale przecież ty jej nie znasz.

Ciało na to odpowiada spokojnie: -Przecież możemy się poznać!

- No tak - mówi rozum. - Ale ona cię wcale nie ko­cha. Nawet jeśli się poznacie, to będzie to bardzo krótka znajomość.

- Czy to konieczne, żeby znać się długo? Najważniej­sze, żeby było przyjemnie!

- Ale może ona ma męża, dzieci, rodzinę? Czy to wy­pada, żeby między wami do czegoś doszło?

-Przecież mąż nie musi o wszystkim wiedzieć! Tu cho­dzi tylko o mały skok w bok. Ot tak, trochę dla sportu. -Ale jeśli jej coś zaproponujesz, to ona może się obu­rzyć, nawet cię zwymyślać.

- Raz kozie śmierć, przecież mnie nie zabije, a spróbo­wać warto. Może się uda.

- Lepiej odwróć oczy, nie patrz tak na nią, wyjdź z pokoju, a napięcie minie.

-Dobrze, dobrze, zaraz wyjdę, tylko jeszcze trochę po­patrzę. Zobaczę, jak zareaguje na moje prowokujące słowa. Ile takich wewnętrznych dialogów toczy się w ludzkich

sumieniach od początku świata. Jak one się kończą? Róż­nie. Rzeczywiście, jeśli automat kobiety także zareagował nie tylko na czułe słowa, ale również na mocne bodźce wzro­kowe, zapachowe, dotykowe ze strony mężczyzny, a silna wola kierowana rozumem ma w jej sumieniu niewiele do powiedzenia, to mimo wielu rozumnych argumentów sprze­ciwiających się fizycznemu kontaktowi, może dojść do do­tknięć, pocałunków i wreszcie do rozładowania napięcia. I potem młody chłopak czy młoda dziewczyna mówią ze spuszczoną głową księdzu, rodzicom czy przyjaciołom: "stra­ciliśmy na moment rozum i wystarczyło". Straciliśmy rozum.

On przestał kontrolować nasze zachowanie. Taka "utrata rozumu" może prowadzić do nierządu, do zdrady, a nawet do gwałtu.

Ten automat u człowieka, w przeciwieństwie do zwie­rząt, jest włączony przez cały czas. Od pierwszego stycznia do trzydziestego pierwszego grudnia. Może działać z większą lub z mniejszą siłą. To zależy właśnie od temperamentu czło­wieka, od konkretnej sytuacji, od stanu zdrowia, ale włą­czony jest przez cały czas. Po odebraniu stosownych bodźców sygnalizuje nam gotowość do działania. Ale czy zostanie ono podjęte, o tym decyduje już rozum. I właśnie to panowanie rozumu nad naszymi naturalnymi potrzebami i pragnieniami nazywamy kulturą Dotyczy to nie tylko sfery seksu. Człowiek, którego coś tam swędzi w nosie i który zaczyna natychmiast w nim dłubać, przyglądając się na do­datek substancji pozostałej na końcu palca, będzie przez nas wszystkich zgodnie okrzyknięty mało kulturalnym. Miał naturalną potrzebę podrapania się w nosie czy uczynienia go bardziej drożnym i zrobił to natychmiast, nie oglądając się na otoczenie. Ktoś, kto w takiej sytuacji po prostu wy­chodzi do toalety albo przynamniej posługuje się chusteczką do nosa, bez wątpienia przestrzega podstawowych zasad kultury zachowania. Powtarzam więc, że to panowanie nad naszą sferą biologiczną, a więc odruchami, jakie może wy­wołać głód (łapczywe jedzenie), zapachami, jakie może wydzielać nasze ciało, odgłosami, jakie nieraz wydobywają się z naszych ust (ziewanie), odruchami drapania, dłubania itp., to jest ta nasza kultura osobista, której od dzieciństwa uczą nas rodzice i wychowawcy. Oczywiście, pojęcie to jest o wiele szersze i dotyczy sposobu zachowania wobec in­nych osób. Dotyczy takich kwestii, jak słownictwo, posta­wa ciała, życzliwość w okazywaniu pomocy słabszym i starszym. Dotyczy także opanowania budzących się w nas pragnień erotycznych. Czy wyobrażacie sobie, że oto z bu­dynku uniwersyteckiego wychodzi starszy pan profesor. Jest ubrany w nieskazitelny płaszcz, w jednym ręku trzyma skó­rzaną teczkę, w drugiej parasol. Nagle, widząc na ulicy śliczną studentkę, mówi do niej : "Ej, lalucha, może byśmy tak tro­chę pobaraszkowali?". Jestem przekonany, że żaden profe­sor uniwersytetu, będący przy zdrowych i trzeźwych zmysłach (właśnie-rozum!) tak się nie zachowa. Bowiem profesorowie są to zazwyczaj ludzie o takim poziomie kul­tury, który wyklucza wspomniane zachowania. Spotkać je natomiast możemy u tych, którym życie przyszło spędzić, jak to się często mawia, pod budką z piwem. Jakże często panowie z tych sfer, widząc ładną, młodą kobietę, po pro­stu nie mogą zapanować nad wrażeniami, jakie rodzą w nich przyjmowane bodźce. Ich reakcją są właśnie te pry­mitywne i wulgarne odzywki. Czasem jest to wręcz fizyczne zaczepianie kobiet czy-w niejednym przypadku-nawet gwałt. Owszem, jestem święcie przekonany, że nawet wie­kowy pan profesor też dojrzy urok ciała pięknej kobiety, którą mija na ulicy. Może nawet-dyskretnie-nieco dłużej jej się przyjrzy, a nawet uśmiechnie się do niej. Ale chyba tylko do takich zachowań może posunąć się reakcja kultu­ralnego mężczyzny.

Panowanie rozumu nad sferą płciowości nazwałem tu­taj kulturą. Ale nie można nie powiedzieć, że taka umiejęt­ność świadczy o rozwiniętej duchowości danego człowieka, który właśnie sprawy ducha przedkłada nad pragnienia cia­ła. Te ostatnie kontroluje i dyskretnie ukrywa, a decyduje się na "uruchomienie" sfery swojej płciowości tylko wtedy, kiedy przyniesie to korzyść jego duszy. Jak wypracować w sobie taką duchowość, jak osiągnąć taki stopień duchowej kultury, o tym postaram się napisać w dalszej. części książki.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
1. Homilie -kościół św. Anny w Warszawie, religia, ks.Pawlukiewicz(kazania)
Remanent sumienia-ks. P.Pawlukiewic, religia, ks.Pawlukiewicz(kazania)
Problem nowych ruchów religijnych czy nowych wspólnot wyznaniowych
Marian Przełędzki Problem racjonalności wierzeń religijnych
1 listopada-kazanie ks.Pawlukiewicza, Homilie i kazania
kazania ks Pawlukiewicza
Ks P Pawlukiewicz Porozmwaiajmy o tych sprawach(1)
Ks Piotr Pawlukiewicz Czy księża mają…dobrze
Dzieciom o Sakramencie Pojednania ks Piotr Pawlukiewicz
Ks P Pawlukiewicz Porozmwaiajmy o tych sprawach(1)
Dziciom o Mszy Świętej ks Piotr Pawlukiewicz
Ks Piotr Pawlukiewicz
Ks Piotr Pawlukiewicz Miłość Boga a zachowanie miłościopodobne
Ks Piotr Pawlukiewicz Seks, poezja czy rzemiosło (tekst) 2
o wspułzyciu przed slubem ks pawlukiewicz
Ks Piotr Pawlukiewicz Seks, poezja czy rzemiosło (tekst) compressed
Dzieciom o Sakramencie Pojednania ks Piotr Pawlukiewicz
Rozważanie Drogi Krzyżowej ks Piotr Pawlukiewicz

więcej podobnych podstron