Legendy lubelskie, LUBLIN MOJE MIASTO


LEGENDY LUBELSKIE


O początkach starego Lublina nie wiemy nic pewnego. Już dla kronikarzy dawnego wieku: Kadłubka, Długosza, Kromera są one czymś bardzo odległym, osnutym mgłą legend. Myliłby się jednak bardzo, kto by sądził, że legendy tego miasta kończą się w epoce ściśle historycznej, bynajmniej - jest ich bardzo wiele, przywiązane są do każdego niemal zabytku lubelskiego, do każdego prawie kościoła czy pałacu. Bowiem Lublin jest miastem legend.

Niska, zielona trawa porasta dziś to wzgórze, na którym ongi stał polską sztuką murowany kościół św. Michała. Jeszcze dawniej, przed lat tysiącem, na tym samym wzgórzu było uroczysko słoweńskie, święty gaj dębowy z olbrzymim starym dębem pośrodku. W roku 1282 zatrzymały się tu wojska Leszka Czarnego znużone pochodem za cofającymi się Jaćwingami. Leszek usnął pod starym dębem, niepewny, czy ma do Krakowa wracać na roki królewskie, czy dalej wrogów ścigać. We śnie stanął przed nim archanioł Michał, zjawiony na ognistym koniu i dał królowi miecz.

Ocknąwszy się, Leszek uznał sen za wieszcz i rozumiejąc ów miecz jako symbol wojny, spiesznym pochodem dopadł obozu Jaćwieży i stoczył z nią straszliwą walkę, gromiąc dzicz tak, że nigdy się

już z pogromu nie podniosła i od owego roku cicho o Jaćwingach w historii.


Zwycięski król wyciął gaje na wzgórzu lubelskim i z powalonych dębów wzniósł kościół ku czci archanioła. W sto czy dwieście lat potem w tymże miejscu wymurowano piękny kościół gotycki z bardzo wysoką wieżą, dziwnie do Wieży Mariackiej w Krakowie podobną. Zabytek cały rozebrać musiano z nakazu władz rosyjskich w latach 1853-1858, ponieważ nachylenie wieży zagrażało rzekomo bezpieczeństwu okolicznych domów.

Podanie o wieszczym śnie Leszka Czarnego dotyczy wieku XIII.

Legenda o założeniu lubelskiego kościoła i klasztoru ojców Bernardynów mówi o czasach znacznie późniejszych, o latach panowania Kazimierza Jagiellończyka. Kościół wzniesiono między 1464 a 1473 z cegły i z kamienia, ale już w roku 1460 istniało porozumienie między kapitułą zakonu w Opatowie a władzami miasta w sprawie założenia w Lublinie klasztoru. Fundusze i grunta dali rajca Jakub Kwanta, uczony Mikołaj, syn Krzysztofa Lubelczyka i inni mieszczanie.
Legenda głosi, że jednej ciemnej i burzliwej nocy, gdy miasto całe nie spało, patrząc z trwogą na częste pioruny i błyskawice, pachołkowie miejscy, mający izbę na dole w ratuszu, usłyszeli turkot ciężkiego wozu. Mimo nawałnicy wyszli przed gmach zaciekawieni, kto w taką pogodę jeździ po świecie. Ujrzeli przed ratuszem wielki wóz, zaprzężony w woły, a przy wozie ani żywej duszy. Czekali, czekali, sądząc, że właściciel zaprzęgu odszedł gdzie i ma powrócić. Doczekali jednak do białego rana - nikt nie przychodził. Zbadano więc zawartość wozu. Okazało się, że jest na nim skrzynia z jednego pnia drzewnego zrobiona, ciężko okuta żelazem, pełna srebrna, złota i różnych kosztowności. Na skarbach leżał list do rajcy Jakuba Kwanty. Przywołano rajcę, który list odczytawszy oświadczył, że nieznany ofiarodawca skarb wszystek przeznacza na budowę kościoła i klasztoru oo. Bernardynów.

Rzecz ciekawa, że na poparcie legendy w zakrystii klasztornej pokazują ową skrzynię, rzeczywiście bardzo starą, ale jednak nie sięgającą, jak się zdaje, poza początki XVII w. Są pewne dane, że była ona ongiś skrzynią bractwa św. Iwona, które istniało w Lublinie przy tym kościele.

Niezwykle ciekawą, a mało na ogół znaną legendę słyszeć można wśród ludu żydowskiego na przedmieściach Lublina.

Za czasów Zygmunta Augusta żył w Lublinie uczony w piśmie, Szot Wahl, człowiek wielkiej nauki i gołębiego serca. Zyskał sobie uznanie nie tylko swoich współwyznawców, ale i całego mieszczaństwa lubelskiego, a nawet sam, bawiący często w Lublinie, Zygmunt August, rad rozmawiał z Wahiem i prośby jego spełniał. Podobno to Wahl właśnie wyjednał u króla zezwolenie na budowę szkoły zwanej "jeszywot", z której niejeden potem rabin wyszedł.Gdy pewnej nocy lipcowej w 1572 r. doszły wieści o śmierci ostatniego z Jagiellonów, motłoch miejski okrzyknął królem polskim starego Wahia. W triumfie poprowadzono go na zamek przy blasku pochodni, ale już o świcie dnia następnego wojska kasztelańskie usunęły stamtąd "króla jednej nocy".Szot Wahl jest postacią rzeczywistą. Wybudował na Podzamczu wielką synagogę, która do dziś istnieje. Grób jego znajduje się na cmentarzu żydowskim, na górze zwanej "Grodzisko", wśród grobowców z XVI' wieku, z których najstarszy sięga 1541 r.

Do najbardziej rozpowszechnionych legend lubelskich należy opowieść o sądzie diabelskim, w której znaleźć można co następuje:

Żyła w okolicach Lublina pewna uboga wdowa, a nieszczęściem jej życia był proces z wielkomożnym magnatem. Choć sprawa była jasna i każdy widział, że słuszność jest po stronie wdowy, Trybunał koronny wydał wyrok przychylny dla magnata, który potrafił sędziów pozyskać sobie złotem i błotem, prośbą i groźbą. Wdowa załamała ręce, usłyszawszy o swej krzywdzie, klęknęła przed Trybunałem i wyklinała w głos. W żalu i rozpaczy wyrzekła między innymi i te słowa: "O, gdyby mnie diabli sami sądzili, osądziliby bardziej sprawiedliwie!"

I oto tejże nocy zajechały przed gmach sądowy tajemnicze karetki, pełne eleganckich panów w perukach, fraczkach, kartuszach. Gromadą całą weszli do izby trybunalskiej, jeden objął urzędowanie jako marszałek, inny jako prezydent, jeszcze inni wzięli rolę adwokatów, woźnych, pachołków. Zwleczono z posłania śpiącego o piętro niżej pisarza, któremu polecono "pióro dzierżyć". Ni żyw, ni martwy patrzył nieszczęśliwy pisarz na rogi i ogony sędziów, ale sprawę gorliwie spisywał. Na podstawie aktów diabli rozpatrywali sprawę ubogiej wdowy, aż po wysłuchaniu głosów pro i contra wydali naprawdę sprawiedliwy wyrok. Akta podpisywali, przykładając zamiast pieczęci płonące ogniem wiecznym łapy. Ślad jednej łapy pozostał na stole trybunalskim.
Legendę tę zanotowano w r. 1637. Obecnie jedynym świadkiem owej strasznej historii jest krucyfiks, słynny z tego, że Chrystus na nim ma twarz odwróconą od ludzi. Chrystus miał głowę odwrócić w czasie, gdy w Trybunale, gdzie ów krucyfiks na ścianie wisiał, diabli okazali się bardziej sprawiedliwymi niż ludzie. Pamiątkę tę przechowuje się obecnie w katedrze lubelskiej w kaplicy św. Stanisława Kostki, z napisem: "Krzyż ten cudami słynący za dawnych czasów zostawał w Trybunale Lubelskim, w 1794 roku przeniesiony do kolegiaty św. Michała, 1832 roku w tejże kaplicy umieszczony. Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami". Według aktów archiwalnych konsystorza lubelskiego Chrystus na tym krzyżu płakał krwawymi łzami, co liczni świadkowie stwierdzili w 1728 r. W kościele św. Ducha znajduje się znów obraz Matki Boskiej, podobnym cudem wsławiony i również po komisyjnym zbadaniu obrazu i świadków zapisany w starych dokumentach. Obok wielkiego ołtarza w kościele tym wiszą dwa wielkie obrazy przedstawiające to zdarzenie z 1642 roku. Na jednym "Jakub Jaczowski, student, ucząc się tu w kościele tę pirwej wizią ze strachem widzi". Obraz przedstawia prócz tego kilka innych momentów tej sprawy. Na drugim przedstawiona jest "Inqvizicia", badająca winowajców.

Sen Leszka Czarnego

Leszek Czarny
Władca Polski Okres panowania od 1279
do 1288 Poprzednik Bolesław V Wstydliwy Następca Henryk IV Probus Urodzony ok. 1241 w Brześciu Kujawskim Zmarł 30 września 1288 w Krakowie Ojciec Kazimierz I kujawski Matka Konstancja wrocławsk

Jest lato roku pańskiego 1282. Litwini i Jadźwingowie panoszą się na Lubelszczyźnie. Leszek Czarny, książę krakowski rusza naszemu miastu na pomoc. Droga z Krakowa jest długa. Gdy wojska w końcu docierają nad Bystrzycę, wroga już nie ma - odjechał na wieść o potężnym władcy. Znużony Leszek zasypia pod dębem.

We śnie przychodzi do niego święty Michał Archanioł. Podaje mu królewski miecz i rzecze: Leszku, synu Kazimierza, goń za wrogiem.

Leszek i jego wojska gnają natychmiast za najeźdźcą. I klęska dotyka Litwinów, klęska dotyka Jadźwingów z ręki księcia. Z wdzięczności za zwycięstwo Leszek Czarny ścina dąb, pod którym śnił, a jego pień czyni podstawą ołtarza. Ołtarz zaś staje się częścią ufundowanej przez księcia świątyni, która przez sześć wieków służyć będzie mieszczanom Lublina.

Dzisiaj fary pod wezwaniem św. Michała już nie ma, ale dokładnie wiemy, gdzie rosło drzewo, w cieniu którego śnił Leszek Czarny.

Na początku był lin

Piękne było słońce, może majowe albo lipcowe. Okolice naszego grodu, który jeszcze nie miał nazwy, tonęły w zieleni. Czysta i bystra Bystrzyca wartko szemrała wśród wzgórz. - Hej, rybacy, co to za gród? - zapytał książę, który wraz ze swą drużyną zatrzymał konie nad rzeką. Zeskoczył z siodła, rzucił giermkowi lejce i podszedł do ludzi stojących przy łodziach. Tamci zamarli ze zdziwienia, bo niezbyt często możni panowie zatrzymywali swe konie nad Bystrzycą. - Nie wiemy panie - wydukał najodważniejszy. - A, to i wy też w podróży? - zainteresował się książę. - Nie, panie, mieszkamy w grodzie, ale on nie ma nazwy - wyjaśnili rybacy, podziwiając bogaty strój gości i bogate końskie uprzęże.

Na to książę postanowił, że owo miejsce nad Bystrzycą będzie się nazywało tak, jak ryba wyłowiona z rzeki. Kazał zarzucić sieci. Rycerze stali na brzegu i patrzyli. Gdy wyciągnięto niewód, były w nim dwie ryby - szczupak i lin. I rzekł książę, ucinając spór, który natychmiast wybuchł na brzegu: szczupak jest wilkiem rzecznym, nie chcę, aby mieszkańcy tej osady tacy byli, lin zaś to ryba łagodna, więc wybierając z dwojga... zaraz, zaraz szczupak lub lin... niech ten wasz gród lub-linem się zwie. I zadowolony książę wyjechał z Lublina.

Czarcia łapa

Pewna lubelska mieszczka zasłynęła tym, że udało jej się wezwać na pomoc moce piekielne. Ta uboga wdowa w 1637 roku przegrała sprawę w lubelskim Trybunale. Stroną w sporze był bogaty magnat, który przekupił sędziów. Skorumpowani sędziowie, nie bacząc na fakty, przyznali rację swemu mocodawcy.

- Gdyby sami diabli sprawę sądzili, toby wydali sprawiedliwszy wyrok - krzyknęła zrozpaczona kobieta, a jej pełen bólu i gniewu głos odbił się echem w wysokich salach lubelskiego Trybunału Koronnego i przestronnej sieni.

Widać słychać było ubogą wdowę daleko, bo jeszcze tej samej nocy w Trybunale zjawili się odziani w żupany i szlacheckie kontusze dziwni sędziowie. Obudzili sądowego pisarza i nie bacząc na jego przerażenie, zaczęli rozprawę. Na wokandę wróciła sprawa pokrzywdzonej wdowy. Kobietę reprezentował adwokat, od którego pachniało siarką i którego lewy but miał kształt kopytka. Po wysłuchaniu jego mowy nocny sąd wydał wyrok na korzyść kobiety. A żeby wyrok przypieczętować, sędzia oparł się ręką o stół, wypalając w desce ślad dłoni. Wówczas to Chrystus na krucyfiksie w sali rozpraw odwrócił głowę, żeby nie patrzeć, jak diabelskie sądy są sprawiedliwsze od ludzkich.

Stół z wypaloną czarcią łapą stoi w muzeum na Zamku. A od pół wieku Czarcia Łapa, w której występuje kabaret Czart, jest jedną z lubelskich kawiarni.

Tajemniczy skarb

Noc była ciemna jak smoła, a wiatr przetaczał nad Lublinem ulewę. Gdy kolejny piorun strzelił, oświetlając trupim blaskiem rynek, oświetlił także stojący przed ratuszem wóz. Zdumieli się wszyscy, którzy przed burzą schronili się do ratusza, bo bramy miasta dawno już były zamknięte i żaden wóz nie mógł wjechać. Zdumieli się jeszcze bardziej, gdy zobaczyli, że wóz zaprzężony w dwa ukraińskie woły był bez woźnicy. Na wozie stała skrzynia. Gdy pachołkowie ciężko dysząc, wnieśli ją do wnętrza i odbili skobel, aż odskoczyli z wrażenia. Po brzegi wypełniona była złotem i kosztownościami. Na wierzchu leżał list adresowany do Jakuba Kwanty. Tego samego, który wraz z Mikołajem synem Krystyna i Maciejem Kuminogą podarowali bernardynom ziemię pod murowany kościół. Natychmiast jeden z mieszczan wybiegł przed Ratusz sprawdzić, czy coś jeszcze na wozie nie zostało. Nie zobaczył ani wozu, ani wołów. A bramy miasta nadal były zamknięte.

Duch ojca Ruszla

Ojciec Ruszel, dominikanin i doktor teologii, słynący z wielkiej dobroci, pobożności i ascetycznego życia, od kilku dni niedomagał coraz bardziej. Marniał w oczach, a współbracia coraz bardziej niepokoili się o jego stan. Cicho przemykali pod drzwiami celi, w której leżał, a blask świecy oświetlał jego schorowaną twarz. Za murami klasztornymi wierni parafianie gorąco modlili się o zdrowie swego ukochanego ojca.

Ale wyroki boskie były nieubłagane. Wkrótce parafianie i zakonnicy szczerze opłakiwali zmarłego. Następnego dnia po egzekwiach jeden z zakonników odkrył z przerażeniem, że ciało ojca Ruszla zniknęło. Parafianie zaczęli szeptać, że to sam pan Bóg zabrał swego sługę do nieba. I oto w kaplicy nazwanej imieniem ojca Ruszla zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Nawet najodważniejsi bracia nie potrafili ukryć drżenia rąk, gdy nagle zaczynały grać organy i gdy na korytarzach spotykali cień sylwetki. Pochylali głowy i głośno się modlili, czując na twarzy chłodny podmuch lub widząc zjawę. I trwało to dwa wieki.

Kiedy w 1863 roku wojska carskie zajęły klasztor, dwaj żołnierze wbiegli do budynku i zamarli. Z naprzeciwka nadchodziła zjawa. Jeden żołnierz uciekł z krzykiem trwogi, drugi strzelił do upiora z karabinu. Kula utkwiła w ścianie. Gdy opowieściami wojskowych zajęła się komisja śledcza, odkryto w ścianie wnękę, a w niej ludzki szkielet. Na zaciśniętych kościach dłoni wisiał różaniec i szkaplerz ojca Ruszla.

Kamień nieszczęścia

Była księżycowa noc i dlatego tylko niektórzy widzieli, jak znad Sławinka przyleciały dwa diabły, które coś ciężkiego niosły. Nagle kur zapiał, biesy się przestraszyły. Słychać było jak z głuchym łoskotem upuściły koło cerkiewnej wieży worek. W worku zamiast skarbu był kamień.

Kiedyś pewien wojak zamarzył o bogactwie. Wdrapał się na wieżę w niecnym celu - żeby trochę złotej blachy z kopuły uszczknąć. Kara była straszna. Spadając rymnął głową w kamień i... po wojaku.

Nad kamieniem ulitował się piekarz. Wraz z synem Maćkiem i piekarskim czeladnikiem wciągnęli głaz na wóz i wywieźli, żeby użyć do budowy pieca. - Chleb, rzecz święta, kamień straci swą czarcią moc - tłumaczył mistrz piekarski murując piec. Gdy nocą rodzina usłyszała straszne krzyki piekarza, było już za późno - upiekł się nieszczęśnik żywcem. I nikt nie mógł wyjaśnić, jak to się stało. Wdowa piec rozwaliła i kazała głaz wywieźć.

Stanął na placu Bernardyńskim, a kat uznał, że to w sam raz podstawa pod katowski pieniek. Całymi latami kamień spływał krwią skazańców. Aż zdarzyło się, że sąd się pomylił. - Sędziowie przekupieni, świadkowie fałszywi, o ja nieszczęśliwa - łkała rozdzierająco matka młodego skazańca, a gapie kiwali głowami. Ale nie było odwrotu. Wyrok zapadł. I kat na oczach tłumu ściął niewinnego człowieka. I wszyscy widzieli jak kamień drgnął w czasie egzekucji. Katowski topór z wielką siłą rozłupał skazańca i pieniek, uderzenie wyszczerbiło tajemniczy kamień.

Jak bardzo? Można zobaczyć. Głaz leży na rogu ulic Jezuickiej i Gruella. Ale lepiej oglądać go z daleka.

Herb Lublina z koziołkiem

Na przełomie XIII i XIV wieku lubelscy mieszczanie zabiegali o prawa miejskie. Jednak nijak nie mogli dostać się do panującego wówczas księcia Władysława Łokietka zajętego tłumieniem buntu mieszczan krakowskich i sandomierskich. W końcu nadarzyła się okazja, bo książę szukał stronników i do Krakowa pojechała kilkuosobowa delegacja posłów. Łokietek przyjął ich bardzo życzliwie, wysłuchał opowieści o mieście, dowiedział się jak to podczas najazdu Tatarów ocalała koza, która wyżywiła w wąwozie wiele dziatek i przyrzekł posłom przywilej lokacyjny. Pozostało jedynie nadać herb nowemu miastu. I tu książę wraz z posłem dominikaninem uradzili, że w herbie powinna znaleźć się koza na pamiątkę tatarskiego najazdu oraz winnica. Herb miał zaprojektować i namalować krakowski herbator Mikołaj. Ale herbator pijaczyna gdzieś zaginął i lubelscy wysłannicy dotarłszy w końcu do jego domu po odbiór dzieła dostali jakieś zapakowane malowidło. Gdy je w drodze rozpakowali, przerazili się, że sprowadzą hańbę na miasto - ujrzeli bowiem starego długowłosego capa obżerającego się winogronami. Nie mieli racji, mieszczanie tak cieszyli się z nadania praw miejskich, że na herb nie zwrócili w ogóle uwagi.

Piękna złotniczanka

Nazwała się Helenka. A może Tereska? Wstawała bardzo późno, bo bardzo późno kładła się spać. Ale gdy tylko otwierała okienko na piętrze kamienicy pod numerem 4 przy Złotej, ruch na ulicy zamierał. Przechodnie przystawali i patrzyli, czy jasna główka pojawi się w oknie lub błyśnie skrawek bielizny. Tereska! Tereska! Niosło się po Złotej. Tak wykrzykiwali psotni chłopcy ganiający się po uliczkach. Oni też chcieli choć na chwilę zobaczyć śliczną córkę złotnika. Ojciec miał na parterze sklep i jak większość rzemieślników mających tutaj swoje warsztaty, wyrabiał piękne złote pierścionki, zausznice i zapinki.

Tereska przeciągała się leniwie w puchowych piernatach i śmiała się perliście. Córeczka była oczkiem w głowie ojca, który głuchy był na gderanie rożnych jejmościanek przychodzących do jego pracowni. - Jak jeszcze raz zobaczę, że mój mąż się dziwnie zachowuje, jak przechodzimy koło waszego domu, to tej waszej pannicy kudły powyrywam - krzyczały na biednego złotnika. - Jak jeszcze raz zobaczę mojego syna wybiegającego nad ranem z waszej bramy, to tej pięknej Teresce kości porachuję! - dokładały inne.

Bo chyba tylko tatulek nie wiedział, że nocami do pięknej panienki przemykają starsi i młodsi panowie. Zaś młoda dama miała tak wielu adoratorów, ponieważ każdemu z nich zapewniała pełną dyskrecję. Wchodzili jedną bramą a wychodzili drugą, nigdy się nie spotykając. Jedynym świadkiem nocnych schadzek w pokoju na piętrze Domu Złotnika był złoty kogucik na Wieży Trynitarskiej. Który do dziś dnia pieje tylko wówczas, gdy przez bramę przechodzi jakiś wierny mąż.

Nieszczęsna Rusałka

Budynek letniego teatru chętnie wynajmowano na cyrkowe przedstawienia. Zawsze były na nich komplety. Józio, bo chyba tak było paniczowi na imię, często tu z kolegami zaglądał. Na całe życie zapamiętał wieczór, kiedy w teatrze występowała przejezdna grupa akrobatów. Światło naftowych lamp odbijało się w wyszywanych cekinami kostiumach pięknych dziewcząt śmigających na trapezach pod kopułą teatru. I nagle Józio zobaczył coś bardziej migotliwego niż cekiny i gwiazdy. To były oczy jednej z akrobatek, kruczowłosej piękności o scenicznym pseudonimie Inez. I zakochał się młodzian z Lublina w cyrkowej artystce. Chadzali na spacery przy blasku księżyca. Józio gorąco zapewnił dziewczynę o swym dozgonnym uczuciu. I serce pięknej Inez odwzajemniło uczucia panicza z Lublina. Każdego świtu tuż po rozstaniu z ukochanym, dziewczyna z trwogą odliczała, jak niewiele dni zostało już do końca kontraktu. - Wyjadę i o mnie zapomni - zamartwiała się. W końcu podjęła decyzję. W wieczór przed ostatnim występem oznajmiła wybrankowi: - Zdecydowałam, możesz przedstawić mnie mamusi - zostaję.

Panicz był bliski omdlenia, ale nie z powodu nadmiaru uczuć spełnionych, tylko z powodu perspektywy poinformowania rodzicielki, że oto jej wychuchany jedynak wybrał sobie latawicę bez majątku i reputacji. Wyjaśnił więc słodkiej Inez, że nie musi się tak dla niego poświęcać i łamać sobie scenicznej kariery. - Będę cierpiał straszliwie - cedził słodko nikczemnik - ale będę dzielny. Inez popatrzyła na panicza strasznym wzrokiem i zniknęła. A w czasie ostatniego występu, gdy szybowała pod samym teatralnym dachem, zamiast chwycić trapez - runęła w dół.

Dusza nieszczęsnej samobójczyni zamieniła się w rusałkę, skąd nazwa całej dzielnicy się wzięła. A do dziś w tutejszych zakamarkach słychać bełkoty, pojękiwania i westchnienia. Zwłaszcza latem mężowie giną tu na całe noce i weekendy.

Jak Boczarski na młynie

Kiedy noc jest bezksiężycowa a wietrzna, lepiej nie przechodzić ulicą Bernardyńską. A szczególnie dobrze jest omijać wtedy pałac Sobieskich. Bo nie dość, że z pobliskiego - pustego przecież o tej porze - browaru dochodzą w takie noce nabożne śpiewy i dźwięk kościelnych dzwonków, to jeszcze w samym pałacu dzieje się coś dziwnego, tajemniczego, przerażającego... Skrzypią schody, trzaskają drzwi, otwierają się nagle okna, w ciemnych korytarzach słychać kroki... - Oho, wrócił Boczarski - kiwają głową najstarsi mieszkańcy Bernardyńskiej.

Kto to był Boczarski? Kiedy Radziwiłłowie po latach użytkowania pałacu po Sobieskich zdołali doprowadzić go do ruiny, sprzedali zabudowania lubelskiemu prawnikowi Dominikowi Boczarskiemu. Boczarski w murach budynku postanowił urządzić młyn. Wybudował wieżę i umieścił na niej skrzydła wiatraka. Tyle że umieścił je poziomo. Żaden wiatr tak ustawionych skrzydeł poruszyć nie mógł. I Boczarski zbankrutował.

Opuszczony pałac kupili na licytacji bracia Brzezińscy, którzy założyli w nim młyn parowy. Ale Boczarski o swoim pałacu nie zapomniał, a kiedy umarł - zaczął pojawiać się w nim nocami. A w Lublinie przez długie lata o tym, który efektownie splajtował, mówiło się: "wyszedł jak Boczarski na młynie".

Duch z zegara

Gdy zapada noc i cichną kroki przechodniów przemykających Krakowską Bramą, słychać jęki, jakieś zawodzenia i postukiwania. Dobiegają z górnych kondygnacji bramy, z okolic zegara. To niechybnie duch pana Lutowskiego.

Jak obywatel Lutowski miał na imię, dziś trudno dociec. Wiadomo jedynie, że jako lokator zamieszkiwał pomieszczenia bramy. Lutowski nie był człowiekiem silnej woli i dość często zaglądał do kieliszka. Gdy przeholował z ilością trunków, wszczynał awantury. Ofiarą agresji pana Lutowskiego padała rodzina. Ale gdy tylko żona i córki pochowały się u sąsiadów, pan Lutowski zaczynał się wyżywać na sprzętach. I tak pewnego razu krewki mieszczanim zamachnął się na zegar. Uruchomił mechanizm i młot zegarowy zaczął wybijać kuranty niczym dzwon na trwogę. Zerwali się w środku nocy lublinianie, przybiegli pod bramę, ktoś nawet szukał już motopompy myśląc, że wybuchł kolejny pożar. Po chwili wrócili do łóżek uspokojeni głosem pani Lutowskiej przepraszającej za wybryki męża. Nie przyznała się biedna kobieta, że mąż zdemolował doszczętnie izbę zegarową tak, że na fragmentach mechanizmu już tylko można było suszyć bieliznę.

A po latach zaczął krążyć po Polsce wierszyk: "wszędzie częstokroć mylą się zegarze, lecz te w Lublinie najpewniejsze łgarze".

Złodziej Krzyża Świętego

W kościele Ojców Dominikanów na Starym Mieście był słynący z cudów relikwiarz z cząstką Krzyża Świętego.

Stał w kaplicy tłumnie odwiedzanej przez wiernych. Pewnego dniawśród grupki modlących się osób pojawił się też kupiec Henryk. Kupiec Henryk przyjechał do Lublina aż z Gdańska. Wyprawił się w podróż, licząc na intratne zakupy i kontakty handlowe. Wieczorem, gdy zapytał w zajeździe, co warto w naszym mieście zobaczyć, szybko mu powiedziano, że koniecznie musi odwiedzić świątynię i słynący cudami relikwiarz. Poszedł.

I nagle wpadł na pomysł, żeby relikwie spróbować wywieźć do Gdańska. - Co za sława by była, większa niż kupiecka - marzył Henryk - oglądając, jakie zamki są w drzwiach świątyni i ile osób wieczorami tu się modli. Kupiec interesy w Lublinie zakończył, co miał sprzedać sprzedał, towary zakupione na wóz załadował. Doczekał zmroku i jako ostatni wemknął się do kościoła. Podbiegł do relikwiarza, przeżegnał się i owinięty w sukno bezcenny przedmiot wyniósł. Wskoczył na zaprzężony wcześniej wóz i ruszył do Gdańska. Uradowany brakiem pogoni zwolnił nieco, gdy Brama Krakowska zniknęła mu z oczu. Przejeżdżał właśnie koło miejskiej szubienicy, gdy nagle konie się zatrzymały. Kupiec Henryk poczuł, jak strach włazi mu na plecy. Pociągnął za lejce. Konie ani drgnęły, a gniady nawet odwrócił łeb i popatrzył na kupca. Przeżegnał się gdańszczanin, zawrócił wóz. Konie ruszyły bez problemu i dowiozły złodzieja wprost pod drzwi kościoła Ojców Dominikanów.

Skruszony kupiec żarliwie się modlił i jako dowód swego opamiętania ufundował drewniany kościółek. Świątynię pod wezwaniem Świętego Krzyża zbudowano w miejscu, gdzie zawrócił Henrykowy wóz. Dziś jest to murowany kościół akademicki przy KUL.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Legenda o powstaniu SUWAŁK, Wszystkie pliki, 12-Moje miasto
Legenda o powstaniu SUWAŁK, Wszystkie pliki, 12-Moje miasto
Moje miasto Wadowice, testy piosenek
!!Politechnika Lubelska w Lublinie!!, Politechnika Lubelska, Studia, Semestr 6, sem VI
POLITECHHNIKA LUBELSKA W LUBLINIE spr
POLITECHNIKA LUBELSKA w LUBLINIE
Pojęcia podstawowe w układach trójfazowych, POLITECHNIKA LUBELSKA w LUBLINIE_
sprawozdanie, POLITECHNIKA LUBELSKA w LUBLINIE
Analogie polowe i obwodowe v3, POLITECHNIKA LUBELSKA w LUBLINIE
Janowski II 8, POLITECHNIKA LUBELSKA w LUBLINIE_
4C, POLITECHNIKA LUBELSKA w LUBLINIE
04'' 2, POLITECHNIKA LUBELSKA w LUBLINIE
Elektronika 3 protokół, Politechnika Lubelska w Lublinie
ŻuKoV, Własności dielektryczne oleju mineralnego, POLITECHNIKA LUBELSKA w LUBLINIE
Sprawozdanie (ćw.6) , POLITECHNIKA LUBELSKA W LUBLINIE
Laborki z elektroniki, ED 4 - Badanie scalonego wzmacniacza prądu stałego(3), POLITECHNIKA LUBELS
Pole magnetyczne i straty mocy w ścianie stalowej, wzbudzanie przez układ szyn równoległych v5(1) ,
Ćw. 2- Filtry częstotliwościowe, POLITECHNIKA LUBELSKA w LUBLINIE

więcej podobnych podstron