SIEDEM BRAM, Naja Snake


SIEDEM BRAM

If you're looking for trouble
You came to the right place
If you're looking for trouble
Just look right in my face
I was born standing up
And talking back
My daddy was a green-eyed pirate jack
Because I'm evil, my middle name is misery
Well I'm evil, so don't you mess around with me
I've never looked for trouble
But I've never ran
I don't take no orders
From no kind of man
I'm only made out
Of flesh, blood and bone
But if you're gonna start a rumble
Don't you try it on alone
Because I'm evil, my middle name is misery
Well I'm evil, so don't you mess around with me
I'm evil, evil, evil, as can be
I'm evil, evil, evil, as can be
So don't mess around don't mess around don't mess around with me
I'm evil, I'm evil, evil, evil
So don't mess around, don't mess around with me
I'm evil, I tell you I'm evil
So don't mess around with me
Yeah!


Mordred la Fey rozpoczął wieczór tradycyjnie - nie zjadł kolacji, bo było mu niedobrze, dłonie mu się trzęsły, a noga dawała o sobie znać. Jakkolwiek możliwości regeneracyjne jego organizmu były ogromne, tym razem nie wyglądało na to, że dolegliwości ustąpią po paru dniach, tym bardziej, że la Fey nie zamierzał odpoczywać. Nie mógł - oszalałby, leżąc w łóżku i rozmyślając. Zresztą najbardziej dokuczało mu poczucie winy, a nie połamane kości. Na poczucie winy najlepiej zaś było zaordynować zrobienie czegoś pożytecznego. Właśnie. Słońce już zaszło, należało wziąć się do pracy - Branwen czekała.
Mordred szedł korytarzem, rozmyślając o możliwych strategiach upolowania Branwen. Potrzebował do tego Psa i Łańcucha. A propos - Garm von Tronje wciąż warował pod jej drzwiami. Może by się nadawał na Psa… Ale Łańcuch! Z trzynastolatką należało postąpić delikatnie i ostrożnie, bez pośpiechu. Należało porozmawiać na ten temat z pradziadkiem Lucjuszem, który miał duże doświadczenie w tych sprawach.
Branwen była naprawdę śliczna. Podobały mu się zwłaszcza jej dłonie. Uśmiechnął się, wyobrażając sobie ten pozornie niedbały ruch nadgarstkiem, który sprawia, że szklanki zamieniają się w kolorowe ptaki, a czarodzieje padają na ziemię, by nigdy już nie powstać. O tak, Branwen mogłaby już wkrótce stać się jedną z tych kobiet, które Mordred uwielbiał - wiedźmą potężną, dumną, wolną i dziką. Taką, która rankiem pielęgnuje orchidee w swojej oranżerii i przemienia skrawki kolorowego papieru w egzotyczne motyle, w południe dowodzi bitwą, walcząc podstępnie i brutalnie, posługując się z równą wprawą klątwą Zerfetzen co zatrutym listem, a wieczorem… O, co taka dama robiła wieczorami… La Fey nie wiedział, jakie mogłyby być przyszłe zachcianki Branwen, ale z góry zgodziłby się je spełniać do białego rana. Tak, Branwen mogła stać się niezwykłą wiedźmą - jej moc wyczuwało się z daleka. Mordred delikatnie odgarnął kasztanowy kosmyk z jej twarzy, a potem powoli ściągnął z niej koc. Nie zareagowała. Zresztą Mordred nie spodziewał się reakcji. Wyciągnął różdżkę, wymierzył ją w dziewczynkę i wymruczał klątwę.
Żadnej reakcji.
Mordred pokręcił głową z dezaprobatą.
- Czyżbyś się robił wrażliwy, Mort? - stwierdził ironicznie. Zamknął oczy, skoncentrował się i powtórzył inkantację.
Nic.
Mordred westchnął, odsunął się o krok i postarał jeszcze raz skoncentrować.
- CRUCIO! - ryknął.
Nic. Dziewczynka nawet nie zatrzepotała rzęsami, na monitorach pokazujących czynność jej mózgu nie pojawiła się żadna fala, jej serce nie zareagowało.
- Cóż, Branwen - stwierdził cierpko Mordred - Naprawdę jesteś trupem, sacrebleu.
Ponownie przykrył ją kocem, schował różdżkę i skierował się do drzwi. Odwrócił się jednak, kiedy już położył dłoń na klamce. Medycyna nigdy nie była całkiem ścisłą nauką i uzdrowiciele wielokrotnie kierowali się bardziej intuicją, niż ścisłymi formułami. Formuły mówiły, że Branwen była martwa i to kompletnie martwa. Należało przerwać zaklęcia, podtrzymujące funkcje jej organizmu, wyciąć z niej narządy, które mogły się przydać do leczniczych eliksirów, zatrzasnąć wieko trumny, zakopać. Ale intuicja mówiła co innego i to dlatego Mordred kazał utrzymywać Branwen przy życiu - o ile ten stan można było nazwać życiem. Już trzecią noc tu przychodził i próbował odnaleźć Srebrną Ścieżkę, ale bez rezultatu. Chyba już wszyscy jego znajomi nekromanci znęcali się nad ciałem dziewczynki, ale wszyscy odchodzili pokonani. Nie, to był koniec.
Mordred spojrzał jeszcze raz na Branwen.
- Po moim trupie, sacrebleu. - syknął.
Powoli, metodycznie, zaczął analizować obrazy na monitorach. Serce pracowało równo, bardzo równo i regularnie - tak, jak się to dzieje tylko u ciężko chorych i sztucznie ożywionych. Mózg milczał. Mordred wiedział, że neurony żyły, że utrzymywały prawidłowy poziom jonów, ale nawet Cruciatus nie wywołał oczekiwanej fali impulsów. Mordred pokręcił głową z rezygnacją - jeśli nawet rdzeń nie reagował na tak brutalną klątwę, wybudzenie się nie udało. Natychmiast po zerwaniu zaklęć Branwen i tak przestanie oddychać. Pomimo to ponownie ściągnął koc ze swojej pacjentki i zaczął ją badać. Po raz setny. Powoli, cal po calu.
- Sacrebleu, Branwen, urwij mi te wścibskie palce - szepnął - Połam mi je, ale odpowiedz!
Nic. Nie to, że nie czuła bólu - kompletnie nie reagowała. Miał wrażenie, że jej magia jest wciąż żywa, że jeszcze w niej pulsuje, ale nie mógł jej usidlić, nie mógł jej zmusić, by pobudziła umysł dziewczynki.
- Branwen, sam baron Shagswell obmacuje cię po raz pięćsetny, a ty nic? - warknął ze złością. - Jesteś trupem, sacrebleu. Przestań mnie męczyć, idź do diabła.
Wrócił po dwóch godzinach, ostrożnie ominąwszy Garma, który zasnął przy drzwiach.
- Branwen, dość tego! - wysyczał przez zęby. - Zdecyduj się wreszcie! Wróć, albo idź dalej!
Nic.
- Trudno. Wiesz, co to potrójny Cruciatus, Branwen? Nie? To ci pokażę, sacrebleu.
Nic. Neurony milczały, nawet chłostane Niewybaczalnym.
Przyszedł do niej po raz trzeci, gdy niebo zaczęło już się rozjaśniać na wschodzie.
- Branwen, dziecko - zaczął błagalnym tonem - Proszę… Już nie mogę. Przestań, błagam.
Nic.
Wrócił następnego wieczoru, ignorując podejrzliwe spojrzenia asystentów i kolegów. Wiedział, co myślą. Wiedział, że uważają, że postradał zmysły w lochach Berlina, że widzi to, co pragnie widzieć. „Ona jest martwa” - myśleli.
Martwa. A śmierć jest bramą życia. Siedem bram między życiem a śmiercią, a ostatnia z nich jest piekielną. Siedem kręgów, siedem bram. Byle tylko odnaleźć ścieżkę, która do nich prowadzi.

***

Lucjusz Lestrange spojrzał na niego z troską, ale i z niedowierzaniem.
- Oszalałeś. - powiedział - Jesteś jeszcze za słaby.
- Dziadku, nie przyszedłem prosić o pozwolenie, tylko o pomoc. Pomogę jej, jeśli ty mi pomożesz.
- Nie.
- Proszę. To jeszcze dziecko…
- Zabijesz nas wszystkich. - Lucjusz spojrzał na niego surowo. - Może twoje ciało jest już dostatecznie silne, ale umysł - nie. Nie przejdziesz przez bramy.
- Sam nie.
- Nie będę twoim Łańcuchem, Mordredzie. Nie ja.
- Trudno. Zrobię to z kimś innym. - Mordred wstał z fotela. Był już przy drzwiach, kiedy Lucjusz ponownie się odezwał.
- Dasz radę, Mordredzie. Jeśli aż tak tego pragniesz, uda ci się.
La Fey odwrócił się i spojrzał ze zdumieniem na swojego pradziadka.
- Nie boję się, że popełnisz błąd. - ciągnął Lucjusz - Gdybyś był zdrowy, poszedłbym z tobą natychmiast. Jesteś najlepszym nekromantą od czasów Salazara Wielkiego. Ale… Mógłbym się zawahać, Mordredzie. To ja mógłbym nas zabić.
La Fey skinął głową. W zawodzie nekromanty nie było miejsca na gryfońską brawurę; jeśli tak doświadczony czarnoksiężnik nie chciał się podjąć tego zadania, to najwyraźniej miał ku temu powody.
- Polecisz mi kogoś, dziadku?
- Komu ufasz, Mordredzie?
- Może Letitia.
- W siódmym miesiącu ciąży.
- Gerard.
- Podkochuje się w tobie. Zawaha się.
- Skąd?...
- Zawsze wiedziałem. - Lucjusz uśmiechnął się kpiąco.
- I nie przeszkadzało ci to, dziadku?
- Doszedłem do wniosku, że jeśli byłby wobec ciebie brutalny, sam wyprułbyś mu wnętrzności. Masz kogoś jeszcze?
- Esmeralda.
- W Azkabanie. Wyjdzie gdzieś za dwie-trzy łapówki, nie wcześniej, chyba, że wyrwiesz ją stamtąd siłą.
- Sekhmet.
- Ranna. Sprawdziłem większość twoich Łańcuchów. Nie, Mordredzie, do tej akcji potrzebny jest ci ktoś wyjątkowy, naprawdę wyjątkowy. Doskonały legilimenta, twardy wojownik. Ktoś, kto nie ma żadnych sadystycznych skłonności, naprawdę żadnych, a jednocześnie jest bezwzględny i zimny jak ostrze miecza. Ktoś z zasadami, ale rozumiejący, że to Prawo ma służyć nam, a nie odwrotnie.
- Och, łatwiej umrzeć od Vingardium Leviosa, niż odnaleźć kogoś takiego. - skrzywił się Mordred.
- Masz swój Łańcuch pod samym nosem. - odparł pan Lestrange. Mordred uniósł brwi w niemym pytaniu.
- Pansy Prewett.
- Ona? - zdumiał się Mordred. - To wcielenie hogwarckiej puchońskości, sacrebleu?
- Od dawna nie widziałem nikogo lepszego w twardej legilimencji. Jest zrównoważona, nie myśli hormonami, nie jest okrutna. Rozumie, na czym polega różnica między duchem a literą prawa. Była w Berlinie, widziała wszystko.
- To nie jest zabawa dla białych medyków, nawet psychiatrów.
- Pansy Prewett jest Pierwszą Zdrajczynią, Mordredzie. Nie zapominaj o tym.
- Ale…
- Posłuchaj. Magia ofiary potrzebuje kata i zdrajcy. Kiedy trzeba będzie wybierać, zabije cię, by ocalić tę małą. Ona to zrobi, stawiam diamenty przeciwko orzechom. Zdradzi cię i wyda na śmierć, jak się należy.
- Naprawdę tak myślisz, dziadku?
- To ja ją uczyłem twardej legilimencji. Ja tak nie myślę, ja to wiem. Zrobi to, zwłaszcza po tym, co przeżyła w Berlinie. Jednocześnie nie ma sadystycznych skłonności, więc zrobi to szybko i elegancko.
Mordred drgnął.
- Mam nadzieję.

Siedem kręgów, siedem bram, przez które trzeba przejść, by zawrócić duszę z jej ostatniej drogi. Ale najpierw trzeba odnaleźć ścieżkę, która do nich prowadzi - i nie mógł tego zrobić. Następnego dnia ujrzał w oczach uzdrowicieli kpinę albo litość. Uważali, że kompletnie zwariował, albo, że udaje szlachetnego rycerza. Nikt, poza pradziadkiem Lucjuszem, nie wierzył, że Branwen można jeszcze ocalić. Piąta noc była nocą ostatnią - potem żadne zaklęcia, żadna magia nie byłaby w stanie przywrócić Branwen świadomości i pamięci, a Mordred nie miał zamiaru przekształcać jej w inferiusa.
- Branwen… Mówią, że oszalałem. Branwen, to nieprawda. Znajdę cię. Znajdę Psa i Łańcuch, tylko pozwól mi wejść na Ścieżkę. - szeptał gorączkowo, badając ją cal po calu, powoli, dokładnie, szukając choćby najsłabszej reakcji jej organizmu. Nie, to nie mogło się udać. Jego palce były sztywne i pozbawione wrażliwości, jakby zrobiono je z drewna. Nie miał szans wyczuć pulsu życia. Nie potrafił jej pomóc. Gdyby był zdrowy, dawno by już odnalazł Ścieżkę ale z poranionymi dłońmi był bezsilny.
- Dumbledore, zabiłeś ją, ty scharłaczały wilkołaku. - warknął z wściekłością.
Wstał, ruszył w kierunku drzwi i znowu się odwrócił, trzymając już rękę na klamce.
Nie.
Niemożliwe.
Naprawdę oszalał.
Na zielonej linii, równiutkiej jak tafla wody, pojawiła się maleńka zmarszczka. Czyżby?… Słowa - odpowiednie słowa - mogły wywołać oczekiwaną reakcję. To się już zdarzało, choć bardzo rzadko, poza tym trudno było odgadnąć, jakie słowa należało wypowiedzieć.
- Wilkołak. - powtórzył.
Nic.
- Charłak.
Nic.
- Zabiłeś ją.
Nic.
Mordred zamrugał oczami, zdumiony. Czyżby rzeczywiście popadał w obłęd? Podszedł bliżej do Branwen i zaczął się uważnie przyglądać jej twarzy. Czyżby… Sacrebleu, przecież o to nie zapytał! Sacrebleu, ich było przecież jak mugoli…
- Ty tam na górze, jesteś wyjątkowo złośliwym charłakiem, sacrebleu. - oznajmił, a potem wyszeptał wprost do ucha Branwen jedno, jedyne właściwe słowo.
Neurony oszalały. Zamkiem wstrząsnął triumfalny ryk ghula.

***

La Fey wykąpał się i ogolił, pozostawiając wąsik i bródkę a la Richelieu. Następnie potraktował włosy zaklęciami wydłużającymi, wplótł w nie srebrno-fioletową wstążkę i w końcu nałożył makijaż. Parsknął ze złością, gdy dżinn podał mu ubranie.
- Nie to. - warknął na sługę - Kolczuga i pas. Ten mały umie zabijać, wierz mi, sam widziałem. To beserker. I mam wyglądać jak mag, nie jak skopany kundel.
- Jak baron Shagswell, szlachetnie urodzony dyplomata, czy jak pirat, paniczu? - zapytał dżinn, uśmiechając się szeroko. Panicz znowu zaczynał zachowywać się normalnie.
- Jak szlachetnie urodzony dyplomata, mający zamiar uwodzić damy i sztyletować przeciwników politycznych z pirackim wdziękiem. - odparł la Fey. - A potem śniadanie. Porządne.
- Może teraz? - zasugerował Shirali.
-
Nie. Garm von Tronje to beserker. Szkoda, by tak dobre śniadanie, jak twoje, skończyło na szpitalnej posadzce. Shirali, zakład, że przystawi mi różdżkę do skroni?
- Z całym szacunkiem, stawiam na to, że rzuci panicza na kolana.
Cień przemknął po twarzy la Feya, ale Francuz się opanował.
- Dobrze. - syknął. - Jeśli przegrasz, szykuj się na Cruciatus. Podkręcany.
Dżinn uśmiechnął się szeroko.
- A panicz podnosi mi pensję, jeśli wygram. Dwukrotnie.
- Jesteś bezczelny, Shirali.
- Jak mawiają, jaki pan, taki sługa.
Mordred się roześmiał. Po raz pierwszy od Berlina zaśmiał się serdecznie i szczerze.
- Zakład stoi. To co proponujesz?
- Koszula w kolorze biskupim, w srebrne węże. Te obcisłe, czarne spodnie ze skóry bazyliszka i węgierski pas. Buty… Woli pan te z szerokimi cholewami a la d'Artangan czy te do połowy uda? Obcasik radziłbym jednakże chwilowo jeszcze obniżyć do najwyżej pięciu cali. I koniecznie płaszcz a la Drac. Czarny. Nie, może ten purpurowy…

***

Ryk la Feya zatrząsł szybami.
- I nic mi nie mówiłeś, zapchlony kundlu?! - wrzasnął na Garma - Ty i ta twoja suka!
Matka Rose sięgnęła po różdżkę, ale jeden z nekromantów chwycił ją za nadgarstek i mrugnął porozumiewawczo.
- Nie tknę tej małej charłaczki za całe złoto świata! - krzyczał Mordred.
Garm von Tronje sięgnął po różdżkę tak szybko, że matka Rose tego nie zauważyła.
- Zrobi pan, co się należy. - chłopak wymierzył różdżkę prosto w pierś la Feya. - Jak nakazuje Prawo.
- Wedle Prawa jestem chory i nie muszę pracować. - syknął la Fey.
Dłoń Garma uniosła się lekko w geście, który każdy z magów dobrze rozpoznał. Dżinn Shirali wstrzymał oddech. Podwyżka była tak blisko!
- W imieniu Prawa…
- Prawo zakazuje ci rzucić tego na mnie, von Tronje. A zresztą, chcesz się spróbować z Serafinem?
- A choćby i z samym Bogiem.
Serafińska szabla zmaterializowała się w dłoni la Feya, świsnęła…
Brzdęk. Malfoyowie konstruowali swoje Todessery tak, by broń nie tylko celnie i daleko strzelała, ale by można jej było użyć w walce wręcz. Matka Rose wciągnęła powietrze. Nie podejrzewała, by mały pistolecik był w stanie zatrzymać serafińską szablę, myślała, że ostrze przetnie go z łatwością na pół. A jednak. Szabla ze zgrzytem przejechała po lufie i zatrzymała się na zaklęciu gardy. Niemiec i Francuz patrzyli sobie prosto w oczy z niewyobrażalną nienawiścią.
- Pan to zrobi.
- Jamais. Sam sobie lecz swoją ku…
Klątwa uderzyła la Feya prosto w mostek i rzuciła go na kolana. Nekromanta, stojący obok Rose, gwizdnął głośno na palcach, reszta zaczęła klaskać. Von Tronje cofnął się o krok, zdumiony. La Fey podniósł głowę, wytarł krew cieknącą mu z nosa kompletnie nieeleganckim gestem, brudząc brabanckie koronki mankietu i uśmiechnął się triumfalnie.
- Branwen będzie żyć. - oznajmił radośnie. - Doskonała robota, panie von Tronje.
- Podwyżka! - pisnął dżinn.
- Ole! - wrzasnął nekromanta, uściskał matkę Rose i ucałował ją.

***

Pół godziny później Mordred, Garm i Pansy Prewett zasiedli przy małym stoliku, by odbyć naradę wojenną. Pansy była zaniepokojona. Co prawda mroczni magowie odnosili się do niej i jej siostry jak do najmilszych gości i okazywali im wielki szacunek, ale żeby od razu wciągać ją w najmroczniejszą z magii?
- Nie mam pojęcia o nekromancji. - powiedziała ostrożnie.
- Ja też nie. - dodał Garm. - Nie wiedziałem nawet, że mnie pan prowokuje…
- Gdyby pan to wiedział, panie von Tronje, próba nie byłaby wiarygodna. - stwierdził ze spokojem Mordred - Jeszcze raz przepraszam. A na nekromancji Pies i Łańcuch nie muszą się znać. Tylko Łowca musi być jej Mistrzem.
Widząc wielkie znaki zapytania w ich oczach, kontynuował:
- Jesteśmy w niewygodnym położeniu. W zasadzie czarodziej w moim stanie zdrowia nie powinien nawet myśleć o tak zaawansowanej nekromancji, ale nie miałem wyboru. Nie wiemy, co zabiło Branwen. Podejrzewam niezbyt mocną Avadę, może rykoszet. Tym niemniej, jakaś klątwa wydarła duszę z jej ciała. Dusza nie odchodzi jednak natychmiast, bo śmierć jest procesem rozłożonym w czasie. Jakkolwiek sama Avada Kedavra uchodzi za nieodwracalną, ofiarę można próbować jeszcze ożywić ugryzieniem wampira. Niestety, skuteczność tej procedury jest niska i szanse na powodzenie maleją do zera już po kilku minutach od chwili przeklęcia. Z tego powodu większość ofiar, niestety, umiera… Zdołaliśmy jednak przywrócić podstawowe funkcje życiowe Branwen. Moje koleżanki i koledzy po fachu próbowali następnie odnaleźć tak zwaną Srebrną Ścieżkę w jej umyśle. Nazywa się srebrną, bo tak wygląda i jest punktem zaczepienia, od którego rozpoczyna się całą procedurę. Niestety, nikt nie mógł trafić na Ścieżkę, dopiero mnie się to udało. W związku z tym to ja zostałem Łowcą i to ja muszę kontynuować cały proces. Wytrzymam to fizycznie, ale potrzebuję pomocy. Przede wszystkim konieczna jest pomoc Psa albo Ogara, jak kto woli - Mordred zwrócił się do Garma - Ergo osoby związanej emocjonalnie z ofiarą. Ogarowi jest łatwiej odnaleźć duszę, niż obcej osobie, zwłaszcza że - Mordred nerwowo bawił się piórem - Mogę mieć, z oczywistych przyczyn, pewne kłopoty z psychicznym otwarciem na Branwen.
- To nie jej wina, że…
- Nie. Oczywiście, że nie, panie von Tronje. Tym niemniej może ona wywołać w moim umyśle pewne… nieprzyjemne skojarzenia, rozumie pan, o czym mówię. Nie jest to jej wina, ale to utrudni nam cały proces. Nie jestem cnotką, która czarnej magii nie widziała i zdarzały mi się podobne przypadki, ale… - Mordred przerwał. - Ale ten jest wyjątkowo ciężki. Dlatego potrzebny mi jest łańcuch, panno Prewett. Wytrawny legilimenta o dużej odwadze, spokojnym usposobieniu i niezłomnych zasadach.
- Z całym szacunkiem, panie la Fey, chyba nie jestem właściwą osobą…
- Nie chodzi o lojalność wobec głupich przepisów. Chodzi o wierność samemu sobie. Tylko ktoś, kto potrafi wyrzec się wszystkiego, kto potrafi się sprzeciwić autorytetom, by nie złamać swoich zasad, może mnie przeprowadzić przez siedem bram.
- Przepraszam?
- Śmierć nie wypuszcza swojej zdobyczy tak łatwo, panno Prewett. Spróbuje się z nami zmierzyć siedem razy. Zepchnie nas do tych obszarów umysłu, gdzie zwykle się nie zagląda. Na ogół trafia się na krwawo-erotyczne brednie, ale może być gorzej. Jak mawia mój pradziadek, Eros i Tanatos są bliźniakami i wyjątkowo paskudna z nich para.
- Jak wyglądają owe… brednie? - zaniepokoiła się Pansy. Z doświadczenia wiedziała, że w podświadomości mogą czekać na nich naprawdę paskudne niespodzianki.
- Różnie. Pani brat, ja i zabawki z Playwitch?
- Nie mam brata.
- Ale siostrę i rodziców owszem. Jak nudziłem na kursach dla legilimentów, takie scenki nie muszą być prawdziwe i na ogół nie są, ale bywają przekonujące. Zresztą nie będę podważał pani wiedzy z zakresu legilimencji. Gdy rozum śpi, budzą się upiory i pani o tym wie. Pułapkę Erosa umie pani przejść, pradziadek Lucjusz zapewnił mnie o tym. Byle nie dać się wciągnąć w taką fantazję, a wszystko będzie dobrze. Panie von Tronje, uwaga do pana... Nie będzie nam pan towarzyszył przy bramach, ale gdybyśmy nie daj Merlinie, trafili na jakiś odprysk… Rozkosz zabija równie skutecznie jak ból. Wypali panu mózg. Jeśli wpadnie pan w jakąś wyjątkowo przyjemną fantazję, musi pan stamtąd uciekać i to szybko. W tym świecie ciało ma mechanizmy zabezpieczające, tam nie. Eros wcale nie jest mniej groźny niż Tanatos, a do tego jest o wiele bardziej podstępny, panie von Tronje, bo jego trucizny są słodkie jak miód. Tym niemniej, posiadając w zespole dwie doświadczone osoby, możemy się tym nie martwić. Gorszy jest Tanatos. Dla mnie. On zaatakuje mnie. On wie, gdzie uderzyć. Wykorzysta Branwen przeciwko mnie.
Garm zbladł.
- Pan zobaczy…
- Byłbym szczęśliwy, gdyby to się ograniczyło do oglądania, panie von Tronje.
- Chryste Panie, przecież nie będzie chyba… - jęknęła Pansy - Siedem bram Salazara Slytherina?
- Będzie, będzie, panno Prewett. Ze wszystkimi fajerwerkami i atrakcjami, szczególnie zważywszy na to, kim jest Branwen.
- To pana zabije, panie la Fey!
- Tylko, jeśli tam utknę. - stwierdził ze spokojem Mordred. - Dlatego potrzebuję Łańcucha. Zwiążemy się zaklęciem i przeprowadzi mnie pani przez bramy.
- Nie, nie mogę. Tak nie można! Nie zrobię tego.
Mordred bez słowa wstał i skierował się do drzwi.
- Dokąd pan?...
- Dobić Branwen. - warknął.
- Ale…
- Robi pani to, co każę, albo ją odłączam. Jeśli utkniemy, wszyscy umrzemy, a nasze dusze zmienią się w pasożytnicze demony. Nekromancję uprawia się dobrze, albo wcale. Albo wykonuje pani moje rozkazy, wszystkie moje rozkazy, albo się pozabijamy.
- To okrutne.
- W końcu z jakiegoś powodu nekromancja została zakazana i uchodzi za obrzydliwą, panno Prewett. Nikt nie wraca z polowania takim, jakim na nie poszedł.
Garm nerwowo odgarnął włosy z czoła.
- Czy ja też będę musiał…
- Nie. Pies nie przechodzi przez bramy. Nie wpuściłbym tam pana. To nie jest zadanie dla początkującego.

***

Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy matka Rose zapukała do komnaty Mordreda.
- Mogę? - zapytała.
- Z ostatnim pokropieniem, czy jak się to tam nazywa? - zaśmiał się Mordred. - Byle dobrym koniakiem…
Jego śmiech brzmiał wyjątkowo sztucznie.
- Nie. Jako przyjaciółka.
- Tylko nie pytaj, jak się czuję. - Mordred teatralnie przewrócił oczami.
- Nie musisz tego robić.
- Muszę. Teraz już muszę. - syknął.
- Dasz sobie radę. Jesteś najlepszy.
- Przestań - warknął. Chwilę siedzieli w milczeniu. Mordred wbił wzrok w zegar.
- Nie masz pojęcia, jak czas wolno płynie, Rose. - szepnął. - Nienawidzę oczekiwania.
- Chcesz porozmawiać? Zagrać w coś?
- Nie. Co ja zrobiłem! - jęknął.
- Jesteś najlepszy. Wiesz, co robisz.
Spojrzał na nią ponuro.
- A wolałbym nie wiedzieć.
Zegar wybił czwartą.
- Cztery gwoździe do trumny. - mruknął Mordred.
- Znasz tę biblijną przypowieść o rodzeniu dzieci?
- Iż jest podobne do losu męczennika? - Mordred uśmiechnął się krzywo - Najpierw dużo bólu i strachu, a potem wielka radość? Znam. Tyle, że nasze dziecko może pozostać martwe, a my będziemy gorzej, niż martwi.
- Poradzicie sobie.
- Rose, nic nie rozumiesz! - wrzasnął Mordred - Zachciało mi się tych cholernych Drzwi!
- O Boże… - spojrzała na niego z przerażeniem - Otworzyłeś Drzwi? Wdarłeś się do jego podświadomości? To dlatego Albus…
- Nie zmusiłem go to niczego - wysyczał la Fey przez zaciśnięte zęby. - On chciał moich tajemnic, jak sięgnąłem po należące do niego. Zrobił, co chciał i tylko to. Białym to się zdarza, Rose. Nie przyznają się nawet przed sobą do swojej destrukcyjnej strony, duszą w sobie to, co uznają za złe. Kiedy więc się wypuści tę całą menażerię…
- Boże, Mordredzie…
- Ale nie przypuszczałem, że on aż tak mnie nienawidzi. - mruknął la Fey pod nosem.
- On nienawidzi tego, co ty sobą, wedle niego, przedstawiasz.
Mordred warknął.
- Znalazł się święty. Ja nie zdradzałem swoich żon i nie atakowałem nieprzytomnych wiedźm. Na dzieci też nie polowałem! I nie przeszkadzało mi niczyje pochodzenie! Nawet Branwen!
- Wiem.

Czwarta trzydzieści.

- Boję się, Rose. - wyszeptał te słowa, gapiąc się w ścianę - Czemu muszę tyle na to czekać? Jestem tchórzem, Rose.
- Wybacz słownictwo, Mordredzie, ale nie pieprz od rzeczy. Ty tchórzem?
- Boję się. - powtórzył Francuz.
- Tylko idiota by się nie bał.
- Nie dam rady, Rose. Nie przejdę przez to. Nie mogę. Nie teraz. Nie wytrzymam. Rozsypię się na kawałki.
- Pansy ci pomoże.
- Nie dam rady. Nie mogę! - jęknął żałośnie. Rose wzniosła oczy do nieba. Boże, czemu on musiał zacząć się rozsypywać właśnie teraz?
- Co ja zrobiłem, Rose? - szepnął. - Co ja najlepszego zrobiłem? Stchórzę…
- Jesteś najodważniejszym magiem, jakiego widziałam.
- Codziennie łatałem o niebo lepszych.
Rose doszła do wniosku, że nie wskóra nic po dobroci.
- Czego od siebie chcesz? - zapytała ostro - Wydaje ci się, że mogłeś pokonać całe berlińskie Ministerstwo, nie rozmazując sobie przy tym makijażu? Było tam kilku świetnych czarnoksiężników, ale tylko ty naprawdę coś zrobiłeś. Myślisz, że nie wiem, ile za to zapłaciłeś? Potrafię czytać z ran tak dobrze, jak i ty! Doskonale wiem, co się tam działo! C'est la guerre! Obwiniasz się o to, że nie pokonałeś całej armii? Nie powiedziałeś niczego, czego nie powinieneś. Uratowałeś małego Grindewalda. Będziesz mógł szpiegować Dumbledore'a. Mało? Nigdy nie proszono cię o ekspertyzę w takich przypadkach? Oskarżyłbyś samego siebie o niekompetencję i tchórzostwo?
Mordred milczał.

Piąta.

- Chodzi o styl - odezwał się wreszcie, gapiąc się na swoje kolana. - O mało nie zawiodłem. On… Jeśli pragniesz uzyskać dostęp do czyjegoś umysłu tak, żeby on się o tym nie dowiedział, musisz uwolnić to, co w nim najgorsze. I wtedy… Musisz skupić na sobie całą jego uwagę. - Mordred drgnął mimowolnie - Ale nie dopuścić do tego, by cię zabił, nie możesz zemdleć, nie możesz się zdekoncentrować. Połączenie nie może zostać przerwane, bo wtedy on… On mógłby zaatakować kogoś innego. Musiałem nim manipulować. Błagać, wyć, wyzywać go, atakować… I nigdy się nie pomylić. Być nim, myśleć jak on, reagować, jak on. Utrzymywać jego uwagę na sobie, ale tak, żeby nie przesadził. W pewnym momencie się odłączyłem… Patrzyłem na siebie jego oczami. Przeraziłem się, że tak zostanie, że nie wrócę do siebie… On kompletnie oszalał. Nie przypuszczałem, że tłumi w sobie tyle złości. Myślałem, że jest porządnym magiem, tylko ogłupionym propagandą. Że kiedy zobaczy, co robi, to przestanie… Ale on stracił kontrolę nad sobą. Bałem się, że mnie zabije, a i tak nie przestanie. Tam był Garm… Wiedziałem, że pójdzie po Garma. I że to będzie moja wina, bo zachciało mi się Drzwi. Wielki pan la Fey chciał dobrać się do umysłu Dumbledore'a… I mogłem nas wszystkich zabić. Zarozumiały, głupi charłak! - uderzył pięścią w stół.
- Mordredzie, to jest wojna. Jeśli ci się udało, uratujesz wielu ludzi. Powinieneś był podjąć to ryzyko.
Mordred spojrzał na nią ponuro. Makijaż całkiem mu się już rozmazał.
- Łatwo ci mówić, Rose. Mogłem ich wszystkich zabić. Mogę zabić Branwen. Boję się.
Rose położyła mu dłoń na ramieniu.
- Będę się modlić za ciebie, Mordredzie.
La Fey aż podskoczył.
- A gdzie On był, kiedy był potrzebny?! - wrzasnął. - Składałem kości wielu wierzących, jakoś nie byli lżej ranni, niż ateiści.
- Deszcz pada równo na pola złych i dobrych, Mordredzie. Wiara nie chroni od wypadków i nieszczęść, ona zmienia percepcję tych wydarzeń.
- Mniej boli? - parsknął la Fey pogardliwie.
- Jak doskonale wiesz, wytrzymałość fizyczna zależy od psychicznej. Jeśli ci nie zależy, łatwo dasz się pokonać. Jeśli wierzysz, że to, co robisz, jest słuszne, możesz wiele znieść. - wyjaśniła spokojnie Rose.
Mordred mruknął coś pod nosem i zamilkł.
- W każdym razie, nie było go, kiedy go potrzebowałem. - stwierdził w końcu. - Ale ostatecznie co jemu do mnie? Jestem demonem i nie przestrzegam jego praw. Ale Branwen? Gdzie była Potęga Potęg, gdy raniono Branwen?
- Jak to gdzie, Mordredzie? - zdumiała się Rose - Nie widzisz tego? Nie wiesz, gdzie jest Bóg, pomagający Branwen? Spojrzyj w lustro.

***

Makijaż la Feya był znowu bez zarzutu i nic nie wskazywało na to, że Francuz przed chwilą miał ochotę zrezygnować z akcji. Znowu był obojętny, zimny i pewny siebie.
- Ale nie powiesz nikomu? - w jego głosie znów pojawiła się nutka niepokoju - Gdyby Dumbledore się dowiedział… On był twoim przyjacielem.
- Był - wysyczała Rose - Był. Przysięgam, nie zmarnuję twojej ofiary. Jestem księdzem, Mordredzie. Mam obowiązek milczeć.
- Wyrzucono cię. - zauważył Mordred.
- Przysięgałam Bogu, nie kardynałom.

Krew parowała na zimnie, jej cienkie strużki roztapiały cieniutką warstwę szronu, pokrywającą ołtarz. Lucjusz Lestrange wyglądał na zadowolonego.
- Myślę, że nasz byk przypadł mu do gustu, panno Prewett. - stwierdził, usuwając plamy krwi ze swoich mankietów za pomocą zaklęcia. - Powinien być po naszej stronie.
- Sądzi pan, że to wystarczy? - Pansy nie mogła się powstrzymać, by nie patrzeć na labirynt, który krew rzeźbiła na śniegu. Wciąż nie mogła uwierzyć w to, co się dzieje. Ona, córka aurorskiego rodu, tutaj? Z kapłanem Mroku? Nekromantka?
- Ofiara z człowieka byłaby lepsza, niewątpliwie. - odpowiedział Lestrange ze spokojem - Nie, nie tak! - zaśmiał się, widząc jej minę. - On nie żywi się śmiercią, ale krwią. Każdy wyznawca ma w domu jego figurkę i karmi ją codziennie kropelką krwi. Ale jest jeszcze coś, co… - urwał.
- Co? - podchwyciła Pansy.
- N'exagerrons pas. - mruknął do siebie Lestrange. C'est…
- La guerre*. - dokończyła Pansy. - Można go bardziej… przekupić?
Lucjusz westchnął.
- I po co o tym wspomniałem? - powiedział, kręcąc głową. Pansy zastąpiła mu drogę.
- Jest? - powtórzyła. - Panie Lestrange, sam pan mówił, że nekromancję uprawia się dobrze, albo wcale.
Lucjusz wzniósł oczy ku neogotyckiemu sufitowi.
- Demona trzeba zrozumieć. - powiedział. - Pojąć, kim jest i czego potrzebuje. Kim on jest? Pierwszym Zdrajcą. Księciem Buntu. Kimś, kto pokochał sprawiedliwość tak bardzo, że złamał wszystkie zasady, by nie złamać tej najważniejszej. Tym, kto stracił twarz, by jej nie stracić. To jest Porteur de lumière.
- Jak Mordred…
- Jak pani. Prawo ma ustąpić przed sprawiedliwością. Może brzmi to patetycznie, ale on taki jest. Niezgoda na niesprawiedliwość w imię prawa, bunt, ofiara. I krew, w końcu jest synem Ciemności.
Pansy przypomniało się coś, co czytała w tych durnych romansach z Nokturnu.
- Oni dawali się chłostać? - zmarszczyła nos z obrzydzeniem. - Na ołtarzu? Jego kapłani?
- I owszem. - potwierdził Lestrange. - I wciąż to czynią, przynajmniej wtedy, kiedy nawdychają się kadzideł.
- Jak miło. - stwierdziła z przekąsem Pansy.
- Z jakiegoś powodu zakazano kultu Lucyfera. - zgodził się Lestrange.
- Zakazano, bo się zabijali nawzajem. - mruknęła Pansy.
- Cóż - stwierdził Lucjusz z niezmąconym spokojem - Nie jest winą demona, że ci głupcy podcinali sobie niechcący tętnice… Panno Lestrange, to nie wina magii, ale głupoty. Pani by była idealną kapłanką, panno Prewett, nawiasem mówiąc, lepszą nawet niż Mordred. Pani jest jak Porteur de lumière. Powtarza pani jego historię...
Pansy zaczęła podejrzewać, po co Lestrange zaczął tę rozmowę. Tak wzniosłe przemówienia były dobre dla Gryfonów; Krukon zainteresowałby się dalszymi wywodami nad naturą demona, a Ślizgon zastanawiałby się, ile można w tej grze ugrać, nie poświęcając się bez potrzeby. Ale Pansy była Puchonką i lubiła proste, konkretne informacje.
- Niczego mi pan nie utnie? - zapytała.
- Czy ja wyglądam na niekompetentnego idiotę? - odparł Lucjusz. - Wypadki zdarzały się tylko dlatego, że scharłaczonym durniom się wydawało, że są świetnymi magami. Mieli rację. Wydawało im się.
- I nie po nerkach.
Lucjusz ponownie spojrzał na sufit.
- Ile razy powtarzałem, panno Prewett: „Celem przesłuchania jest…”
- „Wydobycie jak największej ilości informacji jak najszybciej i jak najmniejszym kosztem, a nie sprawienie jak największej ilości bólu”.
- Do większości to i tak nie dociera. - mruknął Lestrange - Tu jest tak samo. Nie chodzi o poczynienie jak największych szkód w organizmie… Moja prababka, niech jej wino Walhalli na zdrowie pójdzie, pokazała mi, jak się to robi tak, żeby nie trzeba było potem wzywać połowy kliniki. Zwykłe Diffindo oraz pokrewne wystarczają.
- Oni podobno używali…
- Zaklęcia Pejcza. Tanie efekciarstwo. - Lucjusz zmarszczył nos - Świszczy, owszem, nawet nieźle, ale nadaje się do oduczenia pięciolatka wtykania rąk, gdzie nie trzeba, do niczego poza tym. Jeśli się preferuje te metody, można wziąć porządny, rzymski pejcz, ale nie polecam pani tej metody.
Diffindo, Battre, Flagellum. Koniec. Reszta to głupota albo tani popis. Ale wracając do nekromancji i Lucyfera - Lucjusz uśmiechnął się krzywo - Niestety w tym przypadku nie da się zastosować magii. Można posłużyć się pewnymi eliksirami, ale ten sposób bym pani stanowczo odradzał, gdyż mikstury owe mają szereg długotrwałych skutków ubocznych, z niepłodnością i atakami szału na czele. Nie bez powodu mawiają, że nekromanci tracą rozum. W związku z tym preferowałbym rozwiązanie… klasyczne, ale wybór należy do pani.

- Kocham tę pracę, panie la Fey. - oznajmiła Pansy. - Szczegóły, którymi uraczył mnie pański pradziadek, są… urocze. Trudno mi uwierzyć, że w naszych czasach niektórzy kultywują tak… brutalne tradycje.
- Z jakichś powodów nekromancja jest zakazana. - odparł Mordred, nie przestając rysować skomplikowanych runów na posadzce. - Ja najbardziej nie lubię tego brudzenia się kredą. Dwie godziny na kolanach, a potem przychodzi skrzat ze szmatą, wszystko zmywa i trzeba rysować runy od początku, sacrebleu. Gratuluję uporu, pojutrze będzie pani jeść i spać na stojąco.
- Nie będzie tak źle.
- Na początku nie, ale potem pani spuchnie. - oznajmił radośnie Mordred. - Tak, nekromancja jest zabawna. Pejcze, łańcuchy, tylko fotografa z Playwitch będzie brakowało. Nawiasem mówiąc, nie widziała pani Madam Wyprasowanej?
- Kogo?
- Właścicielki Playwitch. - wyjaśnił Mordred. - Regularnie prasuje sobie zmarszczki w mojej klinice. Wklepuje sobie w swój świetnie zakonserwowany tyłeczek więcej kremów, niż trzy normalne wiedźmy w swoje twarze. I to jakich! Połowa produkcji kremu na krwi dziewic kończy na jej dekolcie…
- Krem na krwi dziewic? - Pansy miała wrażenie, że trafiła do wariatkowa, gdzie wszyscy mają fioła na punkcie krwi.
- Powiedzmy… Nie pytamy dawczyń o szczegóły ich prywatnego życia. - Mordred podniósł głowę i wyszczerzył zęby w paskudnym uśmiechu - Zaczął się lepiej sprzedawać, odkąd daliśmy na pudełko obrazek blondwłosej smarkuli o niewinnych oczętach. Pewnie nie zna pani tego specyfiku, u was jest zakazany, choć tymże dziewczętom włos z głowy nie spada. Zdecydowaną większość materiału ludzkiego kupuje się od dawców albo pobiera od nieboszczyków. Owszem, zdarzają się tacy, którzy biegają po Londynie ze skalpelem, ale to wyjątki… Proszę mi podać czarną kredę, s'il vous plait. Merci. Wracając jednak do Pani Wyprasowanej…
- Czy to nie jest ta platynowa blondynka, w czerwonej, bardzo obcisłej szacie?
- Jeśli spaceruje w licznym męskim towarzystwie i nosi wielkie kolczyki, to ona.
- Oni… To są dziennikarze?
Mordred parsknął śmiechem.
- To jej harem. A ona przychodzi tu, bo myśli, że staniałem z racji ubytków na urodzie.
- Przepraszam?
W oczach Mordreda pojawiły się złośliwe diabełki.
- Ostatnio podałem jej taką cenę, że dała mi na chwilę spokój. Ma nadzieję, że teraz wynegocjuje lepsze warunki. Jeszcze czego! - prychnął. - Ach, czyżbym panią zaszokował? - skrzywił się ironicznie - Nie chciałem jej powiedzieć wprost, że nie mam ochoty zlizywać dwucalowej warstwy pudru z jej doskonale zakonserwowanej buźki, bo miałem zbyt wiele zysku z reklam w jej piśmie. Teraz jej to powiem i będę się doskonale bawił. Aha, jeśli do pani przyjdą ci z Playwizard albo Moon, proszę do ich ceny dopisać dwa zera. Zapłacą.
- Jest pan okropny. - mruknęła Pansy.
- Za sam wywiad zapłacą. - warknął Mordred. - Żadnych zdjęć, to niebezpieczne… A zresztą, pani portrety wiszą już na każdym słupie, opatrzone uroczym WANTED, więc to pani i tak by nie zaszkodziło. Jest pani Pierwszym Zdrajcą, wszyscy zapłacą pani za wywiad i zdjęcia, choćby była na nich pani ubrana jak stara dewotka. Pierwsza Zdrajczyni nie musi pokazywać nóg i dekoltu. Nie musi się nikomu przypodobywać. Nie musi się dostosowywać do czyichkolwiek kanonów piękna. Niech się pani nie próbuje podobać żadnemu czarodziejowi. Nie musi pani. To pani wyznacza teraz reguły gry. Wystarczy, że kiwnie pani palcem, a będzie pani miała ich wszystkich u swoich stóp.
- Pana też? - prychnęła Pansy.
- Ja już przed panią klęczę.
- Jest pan nieznośny, panie la Fey.
- Zadała pani pytanie, więc odpowiedziałem. Byłbym zaszczycony, gdyby to mnie pani wybrała, podobnie jak większość mężczyzn w tym zamku. Proszę nie odbierać moich słów - zreflektował się - Jako prostackiej propozycji. Nie jestem człowiekiem, nie bywam agresywny wobec kobiet… chyba, że próbują mnie zastrzelić. To jest wbrew naszej naturze, a poza tym...

Drzwi otwarły się i do komnaty weszło dziesięciu magów, każdy o gabarytach godnych półolbrzyma. Wszyscy byli blondynami o zielonych oczach, oczach koloru Avady.
- To nasz specjalny oddział albów - wyjaśnił Mordred. - Mają nas powstrzymać, na wypadek, gdyby łańcuchy nie wytrzymały…


* Nie przesadzajmy. To jest… wojna

Albowie. Olbrzymi, każdy miał ze siedem stóp wzrostu, szerocy w ramionach, o wielkich jak bochny dłoniach. Kiedy zrzucili swoje szare peleryny, Pansy zauważyła, że było wśród nich siedem wiedźm, wyższych i potężniejszych niż mężczyźni, co było wśród albów normalne. Wszyscy mieli jasne, proste włosy, od niemal białych, poprzez nordycki słomkowy blond po rudawy, celtycki odcień. Tylko jedna z albek miała kasztanowe kędziory. Albka ukłoniła się Pansy z gracją, której panna Prewett się nie spodziewała po tak wielkiej, pozornie niezgrabnej kobiecie. Pozostali zrobili to samo, z równym szacunkiem, ale już nie tak zgrabnie. Pansy zauważyła, że ta albka ma też ładniejsze dłonie i mniej toporne rysy, niż pozostali.
- Wujku - albka zwróciła się do Mordreda - Wnosimy? Czy mamy jeszcze poczekać?
Ku zdumieniu Pansy, jej francuski był doskonały, bez cienia obcego akcentu.
- Tak, już czas. - odparł la Fey.
Pansy popatrzyła niego ze zdumieniem. Wujek? Mordred dostrzegł jej zaskoczenie.
- Moja siostrzenica. - wyjaśnił, a widząc minę Pansy, powiedział z przekąsem - Córka Gjalp. My, la Feyowie, na ogół posiadamy rodzeństwo, tacy z nas już ekscentrycy. Siostra wyszła za mąż i jak to w małżeństwach bywa, doczekała się dziecka…
- Tak, tak. - odparła mechanicznie Pansy. Na brodę Merlina, przecież to normalne, że ma się siostrę! Co ją tak zdumiało? Że la Fey nie był jedynakiem? Że, jak wszyscy, miał rodzinę? Przypomniała sobie, że faktycznie, przedstawiono jej już tę dziewczynę o niemożliwym do wymówienia imieniu. Skeggjöld, ratunku!
Kreda la Feya skrzypiała na kamieniach. Pansy otuliła się płaszczem, bo wiatr stawał się coraz bardziej dokuczliwy. Ze względu na to, że nekromancja wyzwalała duże ilości magii, nie uprawiano jej byle gdzie, by nie powodować niepotrzebnych zniszczeń. Sala nekromancyjna la Feya mieściła się w lesie, w kręgu starych cisowych drzew, spory kawałek od zamku-szpitala. Jej mury, wysokie na dobre trzydzieści stóp, zbudowano z kamienia pochodzącego ze zburzonych menhirów, zamków i świątyń; musiały być to bowiem kamienie przesiąknięte magią i takie, które doświadczyły zniszczenia, wojny i śmierci. W gotyckich oknach nie było szyb - i tak by wyleciały; sala nie miała też dachu.
Albowie wnieśli trzynaście niby-stołów, niby-katafalków. Pansy wiedziała już, że nekromanci na ogół nie pracowali w pojedynkę, przynajmniej nie przy ożywianiu. Zazwyczaj działali w trójkach, piątkach lub trzynastkach; zwłaszcza trzynaście uchodziło za szczęśliwą liczbę. Każdy z nekromantów przyprowadził ze sobą Psa i Łańcuch. No, prawie każdy. Manuel Sangre, jak zwykle, nie miał Łańcucha, nie miały go też Morgana Yew i siostry-bliźniaczki o egzotycznych rysach.
- Matka Japonka, ojciec Holender. - mruknął Mordred. - Są genialne.
- Nie potrzebują Łańcuchów?
- Ja też na ogół chodzę bez. - odparł Mordred, wycierając ubrudzone kredą dłonie o spodnie. - Ale konfiguracja między mną a Branwen jest wyjątkowo niekorzystna. W zasadzie przydałby się drugi Pies.
- Nikt z jej rodziny się nie zgodził? - zdziwiła się Pansy. Wojna wojną, poglądy poglądami, ale zostawić takie dziecko bez pomocy?
Mordred zaśmiał się ironicznie.
- Panno Prewett, raczy pani żartować. Jej matka jest prokuratorem w Paryżu. To ona skazała mnie za kapitana Edgecombe.
Pansy wolała nie pytać, czy aby słusznie…
- Ojciec jest, zdaje się, brudnym charłakiem. - ciągnął la Fey - Nie, nie. - dodał po chwili - Też jakimś paryskim urzędasem. Pani De nie jest aż tak głupia, by wiązać się z charłactwem. - dodał, krzywiąc się ze wstrętem. Pansy nie wiedziała, czy obrzydzeniem napawała go idea charłactwa, sędzina, czy też cały jej klan, ale nie zapytała. Wolała nie drażnić la Feya w tak ciężkiej dla niego chwili.
Mordred wciąż wypisywał runy na podłodze;. Manuel Sangre przyniósł czaszkę nundu i położył ją na wielokątnym stole na środku sali. Niby-katafalki ustawiono tak, by każdy stał naprzeciw jednego z boków stołu środkowego. Pansy dopiero teraz zauważyła, że symetria malunków Mordreda też jest trzynastokrotna.
Kręgi. Wewnętrzny, z czaszką nundu. Potem mały krąg runiczny. Krąg katafalków. Krąg Psów, potem krąg Łańcuchów, na końcu krąg Łowców. A potem kolejny, zewnętrzny krąg runiczny. Granice każdego z nich zaznaczono na mozaice, wyłożonej na podłodze.
Symetrię kręgów złamano, ustawiając dwa rzędy figur mrocznych bóstw. Ciągnęły się one od jedynego wejścia, skierowanego na północ, aż do zewnętrznego kręgu. Krąg ten, jak Pansy już wiedziała, miał być granicą pomiędzy nekromantami, a światem zewnętrznym. Jak długo trwał rytuał, nie wolno było, pod żadnym pozorem, wyjść poza niego. Albowie też stanęli w jego wnętrzu, ale o trzynaście kroków dalej od środka. Nie ustawili się też symetrycznie, siedmioro z nich stanęło pomiędzy szpalerem figur, a kręgiem Łowców, reszta po przeciwnej stronie. Symetria nie mogła być, pod żadnym pozorem, perfekcyjna. To śmierć jest doskonała, dokładna, nieomylna, nie sposób przed nią uciec. Życie jest pełne niedoskonałości i wyjątków, rozsadza wszystkie ramy, łamie zasady. Dlatego nawet runy Mordreda celowo zawierały kilka przypadkowych znaków.
Mordred wstał, oczyścił ubranie różdżką, poprawił ułożenie czaszki nundu, spojrzał na położenie księżyca i zakomenderował:
- Przynieście Sarny.
Sarny, ożywiani. Każdy z nich spoczął na niby-katafalku, przykryty tylko białym prześcieradłem, każdy miał twarz pokrytą namalowanymi na czarno i czerwono runami. Pansy zobaczyła, że trojgu ożywianym brakuje Psa.
- Panie la Fey, gdzie oni są? - zapytała.
Mordred spojrzał na nią ponuro.
- Ja jestem ich Psem. - warknął, z trudem tłumiąc złość. - Czy wszyscy zostawili na zewnątrz różdżki? Metalowe przedmioty? Kolczyki? Lusterka, inne artefakty, sacrebleu?
Potem obszedł jeszcze krąg z ożywianymi, zatrzymując się przy każdym i coś każdemu szepcząc. Nad dziewczyną, która nie miała Psa, przystanął na dłużej. Nic do niej nie mówił; patrzył tylko na nią z czułością i troską, ale zaraz potem jego oczy znów stały się zimne i puste.
- Zaczynamy. Niech wejdą.
W otworze, zastępującym drzwi (bo samych drzwi, jak i okien, nie było) pojawiły się trzy kobiety, niosące płonące pochodnie. Szły powoli między figurami bóstw, zapalając wielkie, czarne świece. Za nimi kroczył skrzydlaty jednorożec, a na samym końcu Lucjusz Lestrange, ubrany, jak wszyscy, w czerń.
Pierwsza z kobiet obeszła zewnętrzny krąg, zapalając kolejne świece. Druga wstawiła swoje pochodnie w oczodoły czaszki nundu. Trzecia podała la Feyowi coś błyszczącego i czarnego. Wszystkie milczały. Potem, wciąż nie mówiąc ani słowa, stanęły pod ścianami, w równych odległościach od siebie, w wierzchołkach trójkąta równoramiennego. Wiatr szarpał szatami obecnych, gwizdał w szczelinach między kamieniami, tworzył wiry piasku i liści.
Lestrange rozejrzał się wokoło.
- Siostry i bracia w magii - odezwał się wreszcie. - Spotkaliśmy się tu, by obudzić magię, prawdziwą magię. Przed nami magia, nie ta codzienna, ale Magia, matka i pani nasza. Jest jak ocean, kto walczy przeciw niej, musi zginąć. Tylko ten, kto się jej podda, przetrwa. Nie możemy niczego od niej żądać, da nam ona tyle, ile sama uzna za stosowne. Lecz jak nasi przodkowie, zażądamy niemożliwego, zażądamy wszystkiego. I dostaniemy wszystko. Mówią, że śmierć jest końcem. Że kto przekroczy jej bramę, jest zgubiony. Że nie można mu już pomóc. To podłe kłamstwa, które mają nas osłabić! To bajki, które mają okiełznać nas, czarodziejów! Mają sprawić, byśmy nigdy nie odważyli się sprawdzić, co tak naprawdę możemy! Mają sprawić, byśmy nie stali się jednością z Magią! Mamy się nią posługiwać, by zapalać świeczki i czyścić sobie buty - i nic poza tym! Siostry i bracia w magii, nie lękajcie się! Obudźcie w sobie moc! Rozerwijcie okowy śmierci, wyważcie jej wrota! Kiedyś - kiedyś mugole nazywali nas bogami! Pokażmy, że jesteśmy godni tego miana! - wrzasnął histerycznie - Wstrząśnijmy tą salą, niech każdy kamień poczuje, że płonie w nas czarny ogień!
Umilkł. Skrzydlaty jednorożec, dzwoniąc kopytami po kamieniach, skierował się w stronę Mordreda. Zwierzę było piękne, ale okaleczone. Jego róg był złamany w połowie, ze skrzydła pozostał tylko kikut. Lewa tylna noga była dziwnie wykręcona i cała pokryta bliznami.
Mordred podszedł do jednorożca i ukląkł przed nim. Potem wstał - Pansy zauważyła grymas bólu na jego twarzy - i spojrzeli sobie w oczy. Obaj byli doskonali - kiedyś. I dopiero teraz Pansy zauważyła, czym był ten czarny, błyszczący przedmiot, który Mordred otrzymał od kapłanki. Sztyletem z obsydianu.
Nie, to nie było w porządku, że jednorożec miał umrzeć, choć przecież należało go poświęcić. Nie było sprawiedliwe, by jedna wspaniała istota umierała, by inne mogły żyć. Czyż rycerz był gorszy czy głupszy od tych, których bronił? Czy auror umierał za godniejszych i lepszych? Czy winą jednorożca było to, że był jednorożcem, a winą Branwen, że trafiono ją klątwą? I Mordred, i jednorożec wiedzieli, że nikt nie jest tu winien, ani ożywiani, ani zwierzę, ani czarnoksiężnik. Ale Mordreda drażniła niesprawiedliwość całej sytuacji. Tak, to było słuszne, a może i dobre, a jednocześnie okrutne, niesprawiedliwe i złe. Nigdy jeszcze nie odczuwał tego tak silnie, ale i nigdy nie miał do czynienia z tak wspaniałym zwierzęciem. Wbrew pozorom, jednorożce zabijało się rzadko, były przecież tak cenne i nie występowały często. Nekromanci poświęcali zazwyczaj tylko kalekie i słabe osobniki.
Nie.
NIE!
Sztylet, prowadzony pewną i mocną ręką, skręcił nagle w powietrzu; po kamieniach pociekła czarna, nie srebrna krew. La Fey uniósł głowę - już wielki, uzbrojony w kły łeb - i zaryczał. Jego skrzydła rozprostowały się nagle, raniąc jednego z nekromantów. Mordred odepchnął albów, próbujących go zatrzymać i ruszył w stronę kamiennych bóstw. Kolejni albowie rzucili się w jego stronę, ale Lestrange powstrzymał ich gestem. La Fey strącał czarne figury z cokołów, ciskał nimi o ściany, roztrzaskiwał je na kawałki, wciąż rycząc. Wiatr się wzmógł, pochodnie i świece zgasły. Sala zaczęła drżeć, podłoga rozdarła się na pół jak stare płótno, ukazując głęboką szczelinę, emanującą dziwnym światłem, którego promienie wiły się jak węże. La Fey odwrócił się nagle, zamachał rękami i światło rozpadło się na setki gwiazd, w których świetle ukazały się srebrne ścieżki.
Lestrange się śmiał.


Pansy obudziła się z okropnym bólem głowy. Było jej zimno, potwornie zimno, ale na ramionach zacisnęły się pulsujące, gorące obręcze. Elektron. Jedyny metal, który można było wnieść do nekromancyjnej sali. Odwróciła głowę, ale łańcuchów już nie było, zostały po nich tylko czerwone, piekące ślady. Wyobraziła sobie albów, którzy usiłują spętać agresywnych, ślepych i głuchych, oszalałych nekromantów. La Fey… Boże, la Fey! Czy nie zrobił sobie krzywdy? Głupie pytanie. Oczywiście, że sobie zrobił, jak wszyscy zresztą.
Pansy usiadła na łóżku i zakręciło jej się w głowie. W ustach miała Saharę, było jej niedobrze. Cholera. Nie miała siły wstać, a czas uciekał. Musiała uporządkować swój umysł przed kolejną nocą, musiała zebrać siły, a przede wszystkim MUSIAŁA przemówić matce Branwen do rozumu. Matka nie może tak po prostu odrzucić swojego dziecka. Pansy roześmiała się nagle i zadrżała, słysząc własny śmiech. To był cyniczny śmiech Mordreda. Matka może odrzucić własne dziecko, a jakże. Ona i Daisy zostały odrzucone.
Tak, ale one popełniły zbrodnię. Pansy nie miała pretensji do rodziców; przecież oni nie znali prawdy. W ich świecie ich córki dołączyły do złego czarnoksiężnika, zabijały, zdradzały, kłamały dla niego. Pewnie w ich świecie były jeszcze jego - i nie tylko jego - kochankami. Przecież dla praworządnych magów Exterminans i jego potwory byli bandą psychopatów, którzy spędzali czas na pijaństwie, orgiach, mordach i praktykowaniu ohydnej magii. Ale Branwen nie uczyniła niczego złego; po prostu znalazł ją uzdrowiciel z nie tej, co trzeba, strony konfliktu i matka MUSIAŁA przecież to zrozumieć.
Chociaż jej rodzice też mogli się domyślić, że przecież nie stały się złe ot tak, bez przyczyny, z dnia na dzień. Mogli im choć trochę zaufać!
Pansy powoli wstała, napiła się wody i powlokła do łazienki. Doprowadziła się do porządku pod prysznicem (la Fey miał rację - spuchła i to bardzo) i zażądała od skrzata listy paryskich urzędników. Figurowała na niej tylko jedna prokurator na literę D.
Annabelle Dumbledore.
Pansy zastanawiała się przez chwilę, czy aby Mordred nie mówił czegoś o sędzinie Dumbledore, ale takiej wiedźmy nie było w spisie. W ogóle nie było tam żadnego innego Dumbledore'a. Pansy podumała chwilę i doszła do wniosku, że la Fey musiał się pomylić. Rozmawiali wtedy po angielsku, a Francuz niemiłosiernie kaleczył ten język. Chociaż przecież francuskie słowa były podobne do angielskich… Tym niemniej w spisie figurowała tylko jedna pani Dumbledore, prokurator, więc to z nią trzeba było rozmawiać.
Tu pojawiał się oczywiście problem, w jaki sposób i gdzie Pierwsza Zdrajczyni może porozmawiać z paryską prokurator. Ale takie miejsce istniało. Pansy wzięła pióro i pergamin i drżącą dłonią zaczęła powoli, mozolnie stawiać litery.
Potem zasiadła nad myślodsiewnią i metodycznie zaczęła porządkować swoje wspomnienia.

Mordred przyciągnął do siebie światło-węża i jednym ruchem roztrzaskał go na setki gwiazd. W ich blasku ukazały się srebrne, wąskie wstążki ścieżek, wijące się, splatające ze sobą, tworzące zawiły labirynt.
Kapłanki, stojące przy ścianach, zaczęły chwytać ich końce i zręcznymi ruchami przytwierdzać do ścian. Ścieżki zaczęły się naciągać, drgać jak struny. Wibrowały, napełniając powietrze niesamowitą, nieziemską muzyką.
Dla niej wszystkie Ścieżki były identyczne, ale von Tronje bez wahania wskazał im jedną z nich, idącą niemal pionowo w górę. La Fey skoczył, jego buty przywarły do srebrnej powierzchni. Wyciągnął do Pansy dłoń i wciągnął ją na ścieżkę. Potem pomógł Garmowi.
Nie, nie czuło się tego, że Ścieżka jest stromo nachylona. Pansy rozejrzała się, zdumiona, i nie dostrzegła już ani sali, ani albów, ani pozostałych nekromantów. Ścieżka - teraz szeroka i wcale nie pionowa, wiodła przez absolutną pustkę. Była tylko ona, światło gwiazd i bezkresna, pusta czerń. Chociaż sądząc z tego, że la Fey wciąż rozglądał się na boki, czerń nie była aż tak pusta.
Szli w milczeniu. Czuła niepokój la Feya i zastanawiała się, czy Francuz boi się ataku demonów, czy swoich wspomnień.
Branwen Dumbledore, na brodę Merlina. Pansy bała się tego, co to nazwisko może wywołać z ciemności.
La Fey zatrzymał się nagle i chwycił ją za ramię. Ciemność zaczęła drżeć, rozdarła się i z powstałego otworu wyłonił się ktoś. To była kobieta, całkiem naga, a raczej coś podobnego do kobiety. Miała perfekcyjnie symetryczne rysy i piersi, jej skóra była doskonale gładka, bez włosków czy fałdek, jak u manekina. La Fey sięgnął po miecz. W tym świecie, uświadomiła sobie Pansy ze zdziwieniem, zawsze miało się miecz, nie różdżkę. Pansy sięgnęła po swój; Garm zacisnął dłonie na berserkerskiej dwuręcznej broni.
La Fey wysunął się przed nich, uważnie obserwując przybysza. Nie podniósł broni ale widać było, że jest gotowy do ataku.
Jego dłoń otwarła się powoli; miecz upadł na Ścieżkę, dźwięcząc. Demonica uśmiechnęła się. La Fey ukląkł; demonica uśmiechnęła się jeszcze szerzej.

Demonica się uśmiechała, pokazując dwa rzędy trójkątnych, nierównych zębów. Pansy uklękła, by jej nie drażnić, tylko Garm dalej stał nieruchomo, zaciskając dłonie na rękojeści swojego ciężkiego miecza. Demonica podeszła bliżej i przystanęła.
- Aryman? - spytała, zdumiona - Arymanie, to ty?
La Fey podniósł głowę i spojrzał jej w oczy.
- Arymanie… Zmieniłeś się.
Ścieżka zafalowała gwałtownie, magia zaczęła pulsować. Wibracje wypełniły pustkę. Pansy miała wrażenie, że przestrzeń zaraz się rozpadnie. Nie, nie mogła tego widzieć, ale czuła skutki gniewu demonicy. Galaktyki drżały wstrząsane tytanicznymi eksplozjami ginących gwiazd. Atomy, zgniatane w potwornych implozjach wyrzucały z siebie strumienie dziwacznych cząstek, które i tak umierały niemal natychmiast. Maleńkie, blade gwiazdki wirowały jak szalone, omiatając przestrzeń wiązkami zabójczych promieni. Czarne, ogromne gwiazdy pożerały swoje sąsiadki, zmuszając ginącą materię do szaleńczego danse macabre, do tańca w wielkim, płonącym dysku ognia i światła. Pola nieznanych Pansy sił wyciągały macki w smolistą pustkę, deformując wszystko, nawet przestrzeń i czas. Wszechświaty pękały jak bańki mydlane, wymiary zapadały się, odcinając połączenia pomiędzy nimi.
Demonica nienawidziła.
- Arymanie…
La Fey wstał.
- Arymanie - głos demonicy był niski, kuszący - Bracie mój, bądź cierpliwy. Będę tu czekać na ich dusze.
La Fey uśmiechnął się paskudnie, odsłaniając zęby.
Demonica rozdarła przestrzeń.
- Idźcie. - powiedziała. - Niech wam Los sprzyja, przyjaciele Arymana.
- Niszczysz wszechświaty, a nie znasz przyszłości? - zdziwiła się Pansy.
- Jest ich milion milionów i wciąż powstają nowe. - odparła tamta. - Zdrajczyni, gdybyś wiedziała, ile ich uczyniłaś, nie zadawałabyś tego pytania! I choć dzieje się to, co się stać musi, drogi Ananke są niezbadane.

- Ma pan dziwnych znajomych. - stwierdziła Pansy po jakiejś godzinie wędrówki po drodze, którą wskazała im demonica.
- Mordred. Mam na imię Mordred. - odparł la Fey.
- Ale ona… - wtrącił się Garm.
- Demony nie myślą, jak my. Moje normalne imię nic dla niej nie znaczy.
- Ona pana nie poznała… - ciągnął von Tronje.
- Panie von Tronje, sacrebleu, ona nie widzi ciała! Nie spostrzega mnie tak, jak pan. - warknął Mordred.
Garm zamilkł na chwilę, potem zbladł, a potem zaczął mówić po niemiecku. Pansy nie zrozumiała ani słowa.
- Że co proszę? - spytała.
La Fey uprzejmie przetłumaczył, słowo po słowie i Pansy zrobiła się czerwona jak piwonia. Niektórych wyrażeń na szczęście nie pojęła, ale przecież nigdy nie bywała w angielskich portowych knajpach.
Demonica widziała umysł Mordreda. Nie mogła go więc rozpoznać, nie po Berlinie. Pansy wolała nie myśleć, jak dokładnie wygląda teraz umysł la Feya i w co może się jeszcze przekształcić.
- Pomogłem jej kiedyś - ciągnął la Fey takim tonem, jakby nic się nie stało - Więc pokazała nam drogę na skróty. Powinniśmy dojść od razu do trzeciej Bramy.
- Ona mogłaby ich ożywić. - zauważyła trzeźwo Pansy.
- Zwykli bogowie ożywiają całe armie w ramach porannej rozgrzewki. - odpowiedział la Fey. - Nie, nie wiem, dlaczego, ona tego nie zrobiła, sacrebleu! - uprzedził kolejne pytania. - Nie można się po nich spodziewać działania według naszej logiki. Choć kochają i nienawidzą, jak my. Przynajmniej niektórzy.
- Panie la Fey, co ona zrobi z ich duszami? Z duszą tego brudnego Angola i reszty? - zaczął się dopytywać von Tronje.
- Panie von Tronje, mon cheri, nie wiem, sacrebleu. - Mordred znów się uśmiechnął. - Ale… Będę na ten temat fantazjował.
A potem pojawiły się wspomnienia.

Mordred, może ośmioletni, całkiem goły, wyciągnął się jak długi na ciemnej, bazaltowej skale, by się od niej grzać. Obok leżała mała wila i bawiła się swoimi włosami. Potem na skałę wspięła się mała selkie, pulchna, o włosach koloru wodorostów, potem dziewczynka o czarnej jak heban skórze. Od strony lądu przyszły jeszcze dwie, blondynka o szarych oczach i pieguska z burzą rudych, kręconych loków. Całe to towarzystwo było gołe i bose, nie licząc kolczyków, bransoletek, amuletów i pasków do przytraczanie różdżki i noża.

Pansy poczuła, jak Mordred się rozluźnia. To musiało być miłe wspomnienie.

- Lewku, jest sprawa. - oznajmiła blondynka tonem nie znoszącym sprzeciwu.
- Ekhem? - Mordred popisał się elokwencją. Dziewczyna otworzyła złożone dłonie. Trzymała w nich motyla z poszarpanym skrzydełkiem. Mordred zrobił mądrą minę, pomachał nad nim różdżką, pomruczał coś i skrzydło odrosło, a motyl wzbił się w powietrze.
- Ihaaa! - wyraziła swój entuzjazm blondynka i wskoczyła do wody. Reszta poszła jej śladem.

Ta sama radosna grupka, dalej goła i wesoła, zajadała się ostrygami i surowymi jajkami. Selkie piekła jakieś wodorosty, posługując się magicznym ogniem.
- Lewku, coś se zrobiłam w plecy. - stwierdziła wila. - Na tych gałęziach.
- Pokaż. - zaciekawił się la Fey. Przejechał palcami po czerwonej prędze, widocznej na jej skórze i skaleczenie zniknęło.
- Kochany jesteś. - stwierdziła wila z dziecięcą powagą.


Statek kołysał się niebezpiecznie, ale grupka dzieci szalała na linach i masztach. Mordred stracił równowagę i wpadł do wody, ale zaraz wyskoczył z niej jak korek. Dziecięca, niekontrolowana magia niejednokrotnie chroniła przed nieszczęściem.
- Ja też chcę! - wrzasnął inny chłopiec i skoczył z bocianiego gniazda. Uderzył o pokład, Pansy usłyszała obrzydliwy trzask łamanych kości. Dorosły czarodziej, stojący przy sterze, splunął z obrzydzeniem.
- Min, zobacz, czy ten debil jeszcze dycha! - ryknął.
Chuda, wysoka dziewczyna, bez pośpiechu odłożyła zwój pergaminu i podeszła do dziecka.
- Nie, wujku. - mruknęła.
- A mówiłem, że to brudny charłak! - wrzasnął sternik. - Weźże, wywal to z pokładu… Pieprzą się z mugolkami, scharłaczone pokraki i zarażają porządne wiedźmy mugolstwem! Ty też, jak będziesz się zabawiać z mugolami, skończysz jako tfu, matka pokraki!!!
Minerva wyszczerzyła zęby.
- Kiedy się lubię zabawiać z mugolami. Cruciatusem!
- O, to pochwalam! - zarechotał sternik.
- A co żeś wujku myślał? - odkrzyknęła Minerva, odgarniając czarne włosy z twarzy. - Że buzi dupci? Bym se jej potem nie domyła!
- Co tam znowu? - spod pokładu wynurzyła się strzecha rudych włosów. - Czego wyjecie jak pijane banshee?
- E, nic. - odparł sternik. - Ten niedorób się rozpieprzył o pokład.
- Czas najwyższy - odpowiedziała ruda wiedźma. - Na miejscu naszej kapitan w ogóle bym tego nie brała na pokład. Nieszczęście przynosił.

Armand la Fey palił papierosa. Trzymał długą fifkę w dłoni tym samym lubieżno-znudzonym gestem, co Mordred.
- Nekromancja? - stwierdził ze spokojem.
- Tak, ojcze. - Dorosły (i ubrany) Mordred był pewien swojego wyboru.
Armand zmrużył swoje zielone ślepia.
- Nie możesz dążyć do nieśmiertelności, Mordredzie. - powiedział Armand -Czyżbyś był tchórzem?
Mordred odsłonił zęby. Pansy nie wiedziała, czy to szacunek dla ojca hamuje go przed atakiem - czy też świadomość, że Armand złoi mu skórę.
- Krew Lestrange'ów. - mruknął pod nosem Armand. - Macie smoczy zgryz, co złapiecie, już nie wypuścicie.
- Nie odpowiada ci mój wybór, ojcze. - to było stwierdzenie, nie pytanie. - Ale nie jestem tchórzem.
- Nie, nie jesteś i to właśnie mnie martwi. - odparł Armand. - Masz smoczy zgryz i jesteś medykiem. Kiedyś posuniesz się za daleko.


Pansy wynurzyła się z myślodsiewni. Nie dostrzegła we wspomnieniach niczego niebezpiecznego - na razie. Demonica naprawdę im pomogła, tylko dzięki niej ominęli mnóstwo pułapek.
Ale teraz czekała ją rozmowa z panią Dumbledore - z pewnością niemiła. Pansy udała się do zamkowego kominka, wzięła w dłoń garść proszku i powiedziała, powoli i wyraźnie:
- Avalon.

Czarodzieje, walczący między sobą od zarania dziejów, potrzebowali miejsca, gdzie mogliby bezpiecznie paktować z przeciwnikami. Ponieważ zaś zaufanie było rzadkim i szybko psującym się towarem, wyczarowali sobie miejsce, gdzie mag nie mógł skrzywdzić maga - Avalon. Nikt nie wiedział, kto właściwie uczynił tę wyspę bezpiecznym miejscem - było tak od zawsze. Niektórzy mówili, że dokonały to anioły podczas koniunkcji światów, inni twierdzili, że zdarzyło się to jeszcze wcześniej.
Wiecznie ukryty we mgle i obryzgiwany morską pianą, Avalon lśnił kolorami. Wielobarwne porosty trzeszczały pod stopami; grube poduchy mchów obrastały stare głazy; powykręcane wiatrem drzewka dzielnie sprzeciwiały się żywiołom. Pansy powoli wspinała się po mokrych stopniach; poślizgnęła się i upadła, obijając sobie kolano.
- Cóż za upadek. - usłyszała kąśliwą uwagę.

Annabelle Dumbledore wyglądała dokładnie tak, jak Pansy ją sobie wyobrażała. Była wysoka i koścista, spinała włosy w ciasny kok, uśmiechała się protekcjonalnie i w ogóle sprawiała wrażenie chodzącej surowości. Tyle, że była stanowczo za stara na matkę Branwen.
Pansy pomyślała, że pani Dumbledore wygląda trochę jak Bellatrix Malfoy - tyle, że Bella nie była aż tak odpychająca. Bella nie emanowała Niewzruszoną Cnotą i Surowymi Zasadami. I nie uśmiechała się tak pogardliwie, przynajmniej nie cały czas.
Ale Pansy też była arystokratką i też umiała walczyć na słowa. Uśmiechnęła się więc słodko i odparła:
- Co za szczęście, że nie moralny, pani Dumbledore.
Stara wiedźma skrzywiła się z niesmakiem.
- Panno Dumbledore. - poprawiła. - Niech się pani tak nie dziwi, panno Prewett.
Nie, Pansy wcale nie dziwiło, że mężczyźni uciekali z krzykiem na widok prokurator Dumbledore, gubiąc różdżki i tiary.
- Sądziłam, że jest pani matką Branwen… Pan la Fey mówił, że sędzina…
- La Fey! - parsknęła Annabelle. - Ten ignorant! Moja nieszczęsna bratanica była sędziną, to prawda, dopóki nie spotkała jego krewnych na swojej drodze! Bandyci i mordercy!
- Ja nie…
- Z pewnością się tym nie pochwalił… Psychopata i świątynna… nierządnica. Rodzice Branwen zostali zamordowani przez tych rzezimieszków, panno Prewett. Sam Mordred z pewnością nie zauważył tego drobiazgu, może nawet tego nie pamięta, bo był zbyt pijany. Myśli pani, że on odróżnia sędziego od prokuratora? Nie, on używa zaklęcia zabijającego na sam nasz widok! Morderca! To, co zrobił nieszczęsnemu Edgecombe! Szaleniec!
- Kiedy go zobaczyłam w Berlinie, wyglądał gorzej, niż kapitan Edgecombe. - zauważyła Pansy. Na borsuka Helgi, co ma Edgecombe do Branwen?
- Pani też wierzy w ten stek bzdur? Propaganda, propaganda i kłamstwa! Bandyci! Są odpowiedzialni za pięć masakr w Paryżu! Piraci i mordercy! Nie wiem, co on pani opowiada, ale to wszystko kłamstwa! On jest inteligentny, to prawda, ale to oszust i bawidamek!
- To doskonały magomedyk i wykształcony czarodziej…
- On nawet nie mówi dobrze po francusku! Jego rodzimym językiem jest ten okropny bretoński… Wychował się na Atlantydzie i pirackich okrętach. Nigdy nie chodził do szkoły. - prychnęła panna Dumbledore. - Uwiedzie panią i porzuci albo i zamorduje.
Pansy pomyślała, że Mort jeszcze długo nie będzie na tyle zdrowy, by uwodzić kogokolwiek.
- Jego rodzice zabili Ministra Magii w Hogwarcie, czyżby pani o tym nie wiedziała? On sam jest rozpustnym, sadystycznym łajdakiem! Kto wie, co robił z ciałem Branwen!
- Nic złego. - warknęła Pansy przez zaciśnięte zęby. To przechodziło wszelkie granice. Owszem, la Fey był mordercą ale potrafił zapomnieć o swojej nienawiści, gdy chodziło o pacjentów. Panna Dumbledore zdawała się zaś zapominać o własnej krewnej.
- Skąd ta pewność? - parsknęła ze złością.
- Ja też jestem magomedykiem. - stwierdziła zimno Pansy. - Zresztą miałyśmy rozmawiać o Branwen, nie o moralności rodu la Fey…
- Oni nawet nie są rodem! Przyjmują każdego, komu ziemia się pali pod stopami! To zgraja wampirów, morderców i pijaków!
- Chodzi o Branwen, nie o drzewo genealogiczne la Feyów! - krzyknęła ze złością Pansy.
- Ona NIE ŻYJE. - powiedziała z naciskiem prokurator. - I żadne nekromancyjne orgietki tego nie zmienią. On z niej uczyni zombie. Zresztą, może mu odpowiadają takie dziewczynki? Nigdy mu niczego nie odmówią… Że też wiedźma z tak porządnego domu, jak pani, zadaje się z tymi bandytami. Naprawdę pani wierzy, że jakiekolwiek zaklęcie może cofnąć śmierć? A nawet jeśli, ile da jej to życia? Pięć, dziesięć lat? Za taką cenę?
Pansy pomyślała, że wolałaby żyć jeszcze tylko pięć lat, niż umrzeć dzisiaj.
- Branwen może żyć. Może pani ją uratować. Może żyć jeszcze przez pięć czy siedem lat, może dorosnąć… To wspaniała wiedźma.
Prokurator Dumbledore zrobiła się purpurowa.
- Wstyd i hańba dla całej rodziny! Żeby dziewczyna z dobrego domu, uczennica Beauxbatons zadawała się z… z tym zwierzęciem!
- Panno Dumbledore, jest pani prokuratorem, niech się pani opiera na faktach, nie plotkach! - Pansy starała się opanować - Przecież Branwen nie znała Mordreda…
- Nie mówię o tym odmieńcu! Tylko o tym szwabskim garou!
Trybiki w mózgu Pansy zazgrzypiały przeraźliwie. Szwabia? Garou?
- Nazwisko von Tronje nic pani nie mówi? - zakpiła panna Annabelle.
- Von Tronje są ludźmi.
- Dziwnym trafem spokrewnionymi z Malfoyami! Panno Prewett, tam nie ma ludzi! To wszystko półwilkołaki z dodatkiem krwi Nixen.
- Panno Dumbledore…
- Trudno tam o człowieka o bez domieszek obcej krwi. Nawet dzieci mugoli poddają się magooperacjom, które zniekształcają ich magogenetykę.
- Panno Dumbledore, z całym szacunkiem, chce pani dać temu dziecku umrzeć tylko dlatego, że jakoby uśmiechnęła się kiedyś do małego Garma?
- Mały Garm! Beserker! Oni zabierają swoje dzieci do mugolskich miast i uczą je zabijać na tamtejszych biedakach! Panno Prewett, czyżby żyła pani złudzeniami? Oni dużo mówią o pięknym świecie, o tradycji, o prawie. Tradycje? Za małżeństwo z mugolem grozi tam kara śmierci. Kiedy podejrzewają dziecko o charłactwo, zrzucają je z klifu do Renu. Jeśli utonie, to znaczy, że było charłakiem. To są ich tradycje. Ich prawo to przyzwolenie na krwawą zemstę i małżeństwa między dziećmi. Piękny świat? Wolność, równość, braterstwo? Dzielą ludzi na kasty, w zależności od pochodzenia i wykształcenia. Mugoli traktują jak zwierzęta. Niech pani spyta la Feya, na kim testuje swoje eliksiry!
- Eliksirów nie da się testować na mugolach, panno Dumbledore.
- Panno Prewett, czyżby i pani brała w tym udział? Cóż za hańba dla pani rodu.
- Hańbą dla mojego rodu byłoby, gdybym nie pomogła Branwen.
- Nie o tym mówię… - machnęła ręką panna Dumbledore. - Cóż, nic pani nie rozumie… Ciemność zbytnio wrosła w pani duszę, niestety. Cóż za upadek… Zrobić coś takiego dla takiej… istoty jak la Fey. Nie boi się pani, że on panią zarazi jakimś paskudztwem? On w końcu nie odmawia nikomu, podobno nawet staremu Lestrange…
Pansy była Puchonką, ale tego już nie zniosła.
- A cóż panią tak obchodzi łoże Mordreda? - zapytała - Czyżby spóźniona chęć pożegnania się z wiankiem?
Prokurator spurpurowiała.
- Inaczej będziesz gadać w łańcuchach, ty wampirza dziwko. - wysyczała.
- Cóż. - Pansy uśmiechnęła się pogardliwie. - Spróbujcie mnie skrzywdzić. Jestem Pierwszym Zdrajcą. Każdy z moich towarzyszy jest gotów za mnie umrzeć. A ktokolwiek ośmieli się podnieść rękę na mnie albo na moją siostrę, ten… - Pansy uśmiechnęła się jak Mort - Tego Mort przybije tępymi gwoździami do drzwi jego własnego domu. Głową w dół. I to będzie dopiero początek atrakcji.

Pansy musiała jednak przyznać, że większość tego, co mówiła Annabelle, było prawdą. Pansy, jako arystokratka, doskonale wiedziała, że opowieści o świetlanej przeszłości rodu często były tylko legendami. Że la Feyowie nie byli miłymi i łagodnymi ludźmi. Że świat wedle von dem Bacha byłby równie niesprawiedliwy, jak obecny porządek. Tyle, że był to teraz jej świat i jej Prawo. Prawo, według którego musiała żyć. Prawo to kazało jej ratować Branwen, ale Pansy zawiodła. Panna Dumbledore odeszła. Pansy usiadła na omszałym głazie. Cholera! Dlaczego to musiało być takie skomplikowane? Gdyby la Fey… Ech. La Fey też był skomplikowany i pełen sprzeczności.


- Armandzie la Fey, czy chcesz przyjąć piętno bezdymnego ognia? - mag w czerwonej masce spoglądał na Mordreda z powagą i - jak zauważyła Pansy - trochę podejrzliwie. Mordred spokojnie odmierzył trzy krople krwi do kociołka, zamieszał jego zawartość trzy razy w lewo i zgasił płomień.
- Pańska propozycja przynosi mi zaszczyt. - powiedział, pochylając głowę - Ale jako ordynator nie będę w stanie należycie wypełniać moich nowych obowiązków…
- Ty nie będziesz żołnierzem. - odparł Silbermond, ściągając maskę. - To byłoby marnotrawstwo. Potrzebujemy magomedyka. Najlepszego magomedyka.
La Fey ponownie się ukłonił.
- Jestem. - powiedział krótko.

Czarnowłosy, zielonooki mężczyzna, którego nie chciałoby się spotkać w ciemnym zaułku ani nawet na ruchliwej ulicy, uśmiechnął się radośnie, szczerząc rząd ostrych zębów.
- Chodźże, wnusiu - powiedział. Mały Mordred wpatrywał się z zachwytem w wielkie kolczyki dziadka i w wielobarwne piórka, sterczące tu i ówdzie z jego fryzury.
- Dziadek ci to buchnął wprost z Paryża. - oznajmił triumfalnie stary la Fey, podając malutkiemu Mordredowi pudło, krzywo obwiązane nadpaloną i brudną, niegdyś różową wstążką.
Mordred rozsupłał kokardę, podniósł wieczko i pisnął z zachwytu. Powoli, w nabożnym skupieniu wyciągnął z pudła drewnianego żółwia na kółkach. Żółw był żółty. Na lewej stronie skorupy miał namalowany pomarańczowy kwiatek z białym środkiem.
- To jest Teofil. - oznajmił dumnie Mordred. - Mój żółw.

Dorosły la Fey wypił zawartość kielicha jednym haustem i rzucił karty na stół. Grająca z nim wiedźma uśmiechnęła się szeroko i wyłożyła swoje asys. La Fey ściągnął pierścionek z palca i niezgrabnym ruchem pijaka popchnął go w jej stronę.
- Fuck you. - mruknął pod nosem.
- With pleasure. - odparła tamta, chciwie chowając klejnot do sakiewki. - One more time?

Kriege Malfoy pokręciła głową z dezaprobatą i wymierzyła Mordredowi siarczysty policzek. La Fey zatoczył się i, usiłując odzyskać równowagę, uchwycił się brzegu stołu. Obrus wraz z całą zastawą wylądował na podłodze. Kriege spojrzała na pijanego Mordreda z pogardą i złością.
- Jesteś Serafinem czy nie? - warknęła. - Na Odyna, czemu cię zaakceptowano? Sam się kiedyś zabijesz po pijanemu…


Pansy sama miała ochotę się upić. Bała się. Demoniczna przyjaciółka Mordreda uchroniła ich przed wieloma przykrymi niespodziankami, ale musieli przejść jeszcze przez cztery bramy. La Fey niewiele mówił, ale widać było, że się boi.

- A czy ja mógłbym pomóc? - czyjś nieśmiały głos wyrwał Pansy z zadumy. Podskoczyła i wymierzyła różdżkę w stronę nieznajomego.
- A niech mnie… - mruknęła do siebie, powoli opuszczając różdżkę. Nie znała tego chłopaka, ale jego pokrewieństwo do Albusa D. było oczywiste. Tak musiał wyglądać nauczyciel Transmutacji, gdy miał osiemnaście lat. Tyle, że tamten Dumbledore z pewnością zawsze był pewny siebie.
- Albus. Albus Dumbledore. - przedstawił się chł
opak. - Wnuk TEGO Albusa.



Albus-wnuk był tak podobny do Albusa-dziadka, że Pansy zastanawiała się przez moment, czy w ogóle prowadzić go do Mordreda. Wiedziała przecież, że Karl Friedrich miewał ataki szału, gdy coś przypomniało mu Berlin; Mort mógł zareagować podobnie.
- Wiesz, co robisz? - spytała chłopaka. - Nie będziesz mógł wrócić do domu.
Grymas Albusa był wielce wymowny; najwyraźniej i tak nie miał wielkiej ochoty tam iść. Cóż, pewnie nie każdemu odpowiadało życie w cieniu TAMTEGO Dumbledore'a.
Pansy westchnęła. Albus nie miał pojęcia, w co się pakuje. Miał zamiar przekreślić całe swoje dotychczasowe życie, zburzyć cały swój świat i czynił to z młodzieńczą niefrasobliwością.
- Nie wiem - ciągnęła Pansy - Czy rzeczywiście mógłbyś nam pomóc. Najlepiej będzie, jeśli sprowadzę tu samego pana la Feya. Niech on zadecyduje.
- Mogę pójść z panią.
- A jeśli cię ktoś zobaczy? - ucięła dyskusję Pansy. - Chcesz, by uznano cię za szpiega, jeśli wrócisz?

La Fey siedział na oklep na kalekim jednorożcu i ćwiczył piafy. Noga zwierzęcia nie była już tak sztywna i zniekształcona, jak nocą, za to la Fey wyglądał fatalnie. Jego skóra była szara, oczy błyszczały mu niezdrowym blaskiem.
- Nie, nie spałem. - warknął - Nie niańcz mnie. Nie zasnę, dopóki to się nie skończy.
Pansy westchnęła z rezygnacją. La Fey był niereformowalny i choć był świetnym lekarzem, był też okropnym pacjentem.
- Zraniłeś się wczoraj.
La Fey uśmiechnął się kpiąco.
- Nie tutaj. - wyjaśnił. - Nic mi nie jest.
- A więc poraniłeś swoją duszę… To okropne. Nie powinieneś… Tak nie można!
La Fey spojrzał na nią dziwnie.
- Czy auror czyni słusznie, ginąc za ojczyznę? - zapytał.
- Tak. - odparła zdumiona Pansy.
- A gdybym… gdybym TAM stracił rozum… Czy byłbym głupcem czy bohaterem?
- Bohaterem.
- Czemu więc uważasz, że okaleczenie duszy jest czymś niestosownym? - uniósł brwi. - Chrześcijańskie bzdury, Pansy… Wynieśli ją na piedestał. Nic nie rozumieją. Popełniają wielki błąd logiczny, ale tego nie dostrzegają.
- Ja też nie.
- Zatruli ci mózg monoteizmem, Pansy. Wiesz, czemu zakazano nekromancji, sacrebleu? Bo niszczy duszę. Oni zaś uważają, że należy ją chronić, choćby kosztem dobra innych. To czysty egoizm, a jakoby tak cenią miłość bliźniego… Tak zachęcają do altruizmu. Obłudnicy. Jeśli ich Bóg jest wszechmocny, może im oddać duszę sto razy, jeśli zechce. Ergo, czemu się o nią tak boją? Z duszą jest jak z twarzą. Kto się o nią boi, traci ją. Kto ją traci, ma ją na zawsze. Tak uczyli Egipcjanie, Pansy, i mieli rację.
Pansy musiała przyznać, że nigdy nie patrzyła na nekromancję i religię z tej perspektywy.
- Znalazłam kogoś, kto jej tak nie ceni. - odparła.
Gdy la Fey usłyszał o wnuku Dumbledore'a, zbladł jeszcze bardziej, ale nic nie powiedział.
- Nie nadaje się? - zaniepokoiła się Pansy.
- To się dopiero okaże. - stwierdził Mordred. - To się dopiero okaże… Porozmawiamy, zobaczymy, sacrebleu.

Albus i Mordred długo mierzyli się wzrokiem. Nie podali sobie dłoni, trzymali się od siebie na dystans, mierzyli się wzrokiem jak zwierzęta, które się nie znają i wcale sobie nie ufają. Jakżeż się od siebie różnili! Dumbledore nosił skromną, czarną szatę hogwartczyka, la Fey był poobwieszany bransoletkami i naszyjnikami, które dźwięczały przy każdym ruchu. We włosy wplótł piórka i wstążki, twarz pokrywał mu ten okropny, wampirzy makijaż. Cóż, la Fey był bogatym piratem, udającym arystokratę…
- Panie Dumbledore - odezwał się w końcu Mordred - Czas ucieka. Przejdźmy do rzeczy. Jeśli pan się podejmie tego zadania, nigdy nie będzie pan mógł wrócić do siebie. W najlepszym przypadku rzuciliby pana dementorom…
- A jest coś gorszego? - odparł Dumbledore.
- Cóż, mogą z panem zrobić wiele ciekawych rzeczy, zanim pana zabiją, sacrebleu. - stwierdził ze spokojem la Fey. - I jest to nawet wielce prawdopodobne. Jeśli pan nie wróci, to też jest wielce prawdopodobne, że pan źle skończy… jeśli pana złapią. Mogę panu opowiedzieć to i owo, w końcu jestem uzdrowicielem.
- Nie jestem głupim dzieckiem.
- Nawet mądrzy dorośli często nie wiedzą, na co się narażają. Nie ma ludzi niezłomnych, panie Dumbledore.
- Jakoby pan…
La Fey zaśmiał się nieprzyjemnie.
- Niech pan nie będzie naiwny. Po prostu pański dziadek nie znał się na swoim fachu i nie miał zbyt wiele czasu. Czyż jeden człowiek może zatrzymać armię? Nie. Tak samo nikt nie jest w stanie wytrzymać twardej legilimencji zbyt długo. To proste i oczywiste, ale wielu głupców nie może tego zrozumieć. Nikt. Nie. Jest. Wszechmogący.
Dumbledore długo mierzył go wzrokiem.
- Pójdę z panem. - powiedział w końcu. - Jeśli pan mi odpowie na moje pytania.
- A pan na moje.
- Uczciwie.
- Pan też. Nie mam ochoty na niespodzianki podczas rytuału, sacrebleu. - syknął la Fey.
- Deal.
- Deal. - Mort wykrzywił usta w kpiącym uśmiechu. - Pan zaczyna.
- Co mam zrobić?
La Fey wyjaśnił, powoli i dokładnie, cierpliwie odpowiadając na kolejne pytania. Nie ukrywał przed Albusem niemiłych konsekwencji nekromancji.
Dumbledore pokiwał głową, pomyślał chwilę i zapytał ponownie.
- Pan zamordował Edgecombe'a?
- A co to ma do rzeczy? - warknął Mordred. - A pan chodzi na dziwki?
Pansy jęknęła w duchu. Mordred przechodził do ataku, w jego oczach pojawiły się złośliwe diabełki.
- Nie, nie chodzę. To ma coś do rzeczy? - odparł Dumbledore przez zaciśnięte zęby. - Ale jako że moje życie ma być w pana rękach, wolałbym wiedzieć, komu je powierzam.
- Panienki mają wiele do rzeczy. - Mordred wciąż się kpiąco uśmiechał. - Człowiek, który przywykł traktować innych ludzi jak przedmioty, nie nadaje się do tej pracy. A co do Edgecombe'a, nie zaprzeczam, to moja robota. To nie wyglądało tak, jak opowiadają w portach, ale Avada to też nie była, przyznaję.
- Za co? Edgecombe tylko handlował futrami…
- Zgadza się, futrami. - prychnął Mordred. - Futrami, jakby na to nie patrzeć, sacrebleu. TYLKO futrami. Tyle, że zdarzało mu się pomylić fokę z selkie. A połowa mojej rodziny to selkie. Zresztą - dodał po chwili - Edgecombe pływał po naszych wodach, a nie zapłacił nam za to. Nie możemy sobie pozwalać na to, by jakiś kupczyk paskudził swoją dziurawą łajbą NASZE morza.
Pansy miała poważne wątpliwości, czy naprawdę chodziło o biedne selkie, czy raczej o haracz. Młody Dumbledore też chyba się nad tym zastanawiał…
- Przy okazji - ciągnął Mordred ze spokojem - Od razu informuję, że nie mówię dobrze po francusku, jeśli za francuski uznać ten wstrętny, paryski argot. I że mój klan spalił magiczny Paryż, i to nie raz. Wyjaśniam jednak, że nieprawdą jest, jakoby mój ojciec zdradził swoich przyjaciół aurorów dla wdzięków mej matki. Po pierwsze, ona miała wtedy pięć lat, po drugie, żaden auror, nawet angielski, nie byłby taki głupi, by się przyjaźnić z la Feyem. Czy kogoś zdradził i za co, nie wiem. Szpiedzy i zdrajcy się nie chwalą swoimi osiągnięciami, jeśli chcą żyć. Nieprawdą jest również, jakoby mój pra... pradziad Black sprzedał swoich kumpli za worek złota. Wedle mojego dziadka było to dziesięć beczek przedniego calvadosu. Nie dziwię się staremu Syriuszowi Cygnusowi, sacrebleu, sam za kołnierz nie wylewam. Jeszcze jakieś pytania?
- Doskonale pan wie, jakie.
Zaczynało się. Dumbledore był na tyle ostrożny, by nie zaczynać od tego pytania, ale musiało ono w końcu paść. Mordred wbił zielone ślepia w niebieskie oczy Albusa, znieruchomiał. Bransoletki i kolczyki umilkły, nawet piórka, wplecione w jego włosy, przestały drgać.
- I nie zamierzam na nie odpowiadać, panie Dumbledore.
- Pańska matka mało mi nie zamordowała dziadka! - krzyknął Albus.
La Fey się roześmiał.
- Naiwne dziecko. - parsknął. - Jej by nie przeżył. Na pewno. Znam przecież swoją matkę.
- Ale…
- Dumbledore, posłuchaj i dobrze zapamiętaj to sobie w tym szkockim, rudym łbie. - syknął la Fey. - Twój święty dziadek mnie nienawidzi, bo moja matka nie chciała się z nim puścić. Potem nie zachował podstawowych zasad legilimencji, bo mu się spieszyło mnie zniszczyć. A kiedy legilimencja schodzi na niższy poziom, zaczynają się dziać ciekawe rzeczy, zwłaszcza w przypadku takich obłudników, jak on. Nie, nie pamięta tego, co się działo i łatwo sobie nie przypomni, więc będzie chodził i udawał niewinną ofiarę, sacrebleu. Ale ja pamiętam i jak go dorwę, to będzie zazdrościł Edgecombe'owi. - oczy błysnęły mu czerwienią - Może coś sobie wyjaśnimy od razu, Szkocie. Jestem specem od urazów. Od tortur, krótko mówiąc. - syknął. - Naprawiam to, co inni zepsuli. Nie lubię tych, którzy dbają o to, bym nie był bezrobotny. Nie lubię też tych, którzy atakują mój klan, a twój dziadek, Szkocie, chciałby nas wszystkich powywieszać na rejach. I tu - Mort się skrzywił - Mamy problem. To twój dziadek, a ja go nienawidzę. Ale jeśli chcesz ratować Branwen, smarkaczu, musisz ze mną współpracować i ja tu rządzę. Nekromancja nie jest zabawą dla rozwydrzonych paniczyków z Hogwartu. Możesz mnie nie poznawać na ulicy, mam do gdzieś. Możesz mnie wyzywać na pojedynek codziennie, nie ma sprawy. Ale w nekromancji to ja jestem seigneur et maître*. Nie wrócisz już do domu.
Zobaczywszy zaś minę Albusa, dodał kpiąco:
- Dziecko nie tęskni za domem? Biedny Puchon! Nigdy nie dorastałeś do oczekiwań dziadka i rodziców, prawda? Ich, mężnych gryfiutów… Nie byłeś szukającym, zawaliłeś aurorskie, czyż nie? A myślisz, że tu będziemy cię niańczyć? Słuchaj, Dumbledore. Nie bądź naiwny, nie dorabiaj do tego ideologii. Może i von dem Bach bredzi o wielkich Niemczech, ale taka jego praca. Tak naprawdę chodzi o jedno - przetrwanie, sacrebleu. Tacy, jak twój dziadek, zabiją nas, jeśli im na to pozwolimy. Ciebie też zabiją, jeśli do nas dołączysz, chyba, że ty zabijesz ich wcześniej. Wybieraj. Portus!
Kanciasty kamień zapłonął niebieskim blaskiem i zgasł.
- Jeśli go dotkniesz przed zachodem słońca, przeniesie cię do mnie. Jeśli się nie zjawisz, ja też cię nie widziałem. Chodźmy, Pansy. Jaśnie paniczyk musi się wypłakać w rękaw.

- Dlaczego? Dlaczego go upokarzałeś? Musiałeś mu naopowiadać tych okropności? - Pansy miała ochotę potraktować Mordreda jakąś paskudną klątwą.
La Fey uśmiechnął się smutno.
- Wielu mówi „kocham” - stwierdził. - I wydaje im się, że mówią prawdę. Ale czy na pewno?
- Próbowałeś go.
- Jeśli nie zależy mu na niej dostatecznie, nie będzie mógł nam pomóc. Wtedy będzie lepiej dla nas wszystkich, by wrócił do siebie i zapomniał o wszystkim. - warknął la Fey - Widziałem, że mu zależy, więc go zaatakowałem. Zobaczymy. Biedny chłopak. Jeśli nie przyjdzie, będzie miał wyrzuty sumienia do końca życia. Jeśli przyjdzie, wpadnie w łapy Pani Wielkiej Polityki.

Zanim jednak słońce schowało się za horyzont, Mordred zjawił się u matki Rose.
- Rose, zrobiłem coś strasznego. - szepnął.
- Ojcze, zgrzeszyłem - uśmiechnęła się Rose. - Co się stało?
Mordred opowiedział jej o młodym Albusie.
- Przynajmniej ten ma serce. - mruknęła Rose. - Ale gdzie ten straszny grzech?
Mordred obszedł stół trzy razy, zanim się odezwał.
- Przekląłem go.
- Jego? - różdżka wypadła matce Rose z ręki.
- Jego dziadka.
- Bodajby ród twój wygasł?
Mordred skinąl głową.
- No to mamy problem. - westchnęła Rose. Magia jest mocą słów, słowa wypowiedziane w odpowiednim miejscu i czasie mają potworną moc.

* panem i władcą


Legilimencja jest niebezpieczną dziedziną magii (ale któraż jej dziedzina jest bezpieczna?). Można zostać zaatakowanym przez demony, wciągniętym w pułapki podświadomości, można stracić rozum w wymyślnych labiryntach umysłu oklumenty. Najbardziej natrętnym i powszechnym problemem, trapiącym legilimentów, jest jednak kompletne skołowanie tudzież brak zielonego pojęcia o tym, co się powinno myśleć i uważać. Legilimencja burzy schematy i nie pozwala spać. Czasem krótka wizyta w myślach normalnego człowieka napełnia głęboką odrazą do myśli tych właściciela; czasem odkrywa się wielką wartość i wewnętrzne bogactwo osoby pozornie odpychającej czy prostej. Najgorzej jest jednak, kiedy kompletnie traci się orientację i zdolność oceny drugiego człowieka. Chociaż właśnie to Salazar Slytherin uważał za największy dar legilimecji.

Generał Malfoy spojrzała na Mordreda swoimi zimnymi oczami ryby.
- Charłak? - spytała krótko, a w na jej twarzy nie odbiły się żadne emocje.
- Prawdobodobnie.
- Jak bardzo prawdopodobnie? - w oczach Bellatrix błysnął niepokój; nieświadomym ruchem dotknęła swojego brzucha. Pansy zrozumiała, że rozmawiają o nienarodzonym dziecku Belli.
- Ten test został starannie dopracowany, by pasować do magogenetycznego profilu...
- Jak bardzo? - warknęła wampirzyca.
Mordred zaczął nerwowo krążyć po pokoju.
- Z oczywistych względów dobre statystyki nie są dostępne, można jedynie szacować na podstawie modeli, które...
- Co daje?...
- W zależności od metody, parametrów początkowych i ich wag co najwyżej pół procenta sukcesu.
Bella pokiwała głową w milczeniu, wbiła wzrok w płomień świecy i po chwili powiedziała.
- Zabij to.
Mordred drgnął.
- Zabij to. - powtórzyła Bella - Tego... - słowa znów odmówiły jej posłuszeństwa - Co we mnie rośnie. Zabij to.


Jej słowa zaczęły odbijać się echem od ścian komnaty, rozbrzmiały setkami głosów w dziesiątkach języków. Pełne pogardy i nienawiści uderzały jak Avada, gdy dumne arystokratki czy ich pełni pychy małżonkowie odrzucali kalekiego potomka. Drżały błaganiem, gdy wiedźma bała się, że mąż ją odrzuci, kiedy dowie się o scharłaczonym dziecku. Twardo dzwoniły galeonami, gdy ambitne kobiety usiłowały zatuszować „złą” ciążę, by nie stracić punktów w matrymonialnym rankingu. Pobrzmiewały zmęczeniem i ponurą rezygnacją, jeśli nie-człowiek wydawał wyrok na potomka, który stałby się przekleństwem dla całej rodziny i zagrożeniem dla wszystkich. Stawiały ścianę wystudiowanej obojętności, gdy aurorzy przynosili podrzutka do ekspertyzy. Nic dziwnego, że la Fey umiał milczeć.


Mordred, nonszalancko wyciągnięty na kanapie, objadał się winogronami, najwyraźniej starając się wykonywać tę prostą czynność w możliwie nieprzyzwoity sposób. Matka Rose stała nad nim, potrząsając małą fiolką i była bliska przynajmniej mordu. La Fey zachowywał spokój; zresztą sądząc ze spowijających go oparów narkotyku, nawet koniec świata nie wytrąciłby go ze stanu błogiej beztroski.
- Co to ma być? - spytała matka Rose.
Mordred od niechcenia spojrzał na eliksir.
- Engelmacher. - odparł krótko i zabrał się za banany, co w jego wykonaniu było niemalże pornografią.
- Czy ty wiesz, do czego TO służy? - nie ustępowała Rose.
Mordred ziewnął.
- Jak sama nazwa wskazuje, do produkcji aniołków.
- Mordredzie, oni dają to własnym dzieciom.
Mordred machnął ręką.
- Niech się tym pani nie przejmuje, pani Lokmalo. Ten środek został opracowany z myślą o bezpieczeństwie małych czarodziejów. Jest dla nich absolutnie nieszkodliwy, nawet jeśli wypiją całą szklankę.
Matka Rose westchnęła.
- Mordredzie la Fey, ten eliksir zabija kalekie i scharłaczone dzieci. Jest stosunkowo tani, więc kochający rodzice aplikują go wszystkim swoim pociechom, w nadziei, że pozbędą się tych „nieudanych”. Nawet ciężarne wiedźmy tego próbują, myśląc, że zabiją w ten sposób...
- Tak, wiem, wiem... - warknął zniecierpliwiony la Fey. - Opracowanie tej receptury zajęło nam dziesięć lat...
Rose zbladła.
- Więc ty wiesz... Ty od początku wiedziałeś, jak to działa?
Mordred uśmiechnął się jak rekin.
- Trzeba na czymś robić pieniądze.
- Mordredzie, ty...
- Pani Lokmalo, niech pani będzie poważna. - la Fey wciąż uśmiechał się kpiąco. - Ile charłaczków i kalekich czarodziejów pani widziała? Kalekich od urodzenia, oczywiście? Mało, prawda? U nas w rodzinie takich nie bywało, siup za burtę ciemną nocą i po sprawie... - Mordred śmiał się głupawym śmiechem człowieka, któremu opoidy całkiem zalały mózg. - Nikt nie jest taki głupi, by wychowywać dzieciaka, z którego nie będzie pożytku, który tylko wyje i robi pod siebie. Z naszym eliksirem przynajmniej nie próbują topić normalnych dzieci.


Matka Rose zbierała brunatnice, kiedy jej lusterko zaczęło przeraźliwie wyć. Pięć minut później była już w szpitalu. Mordred piszczał.


Pansy doskonale wiedziała, co teraz zobaczy. Ich przeciwnik, kimkolwiek był, wiedział, co robi. Pokazywał jej najgorszą twarz la Feya, by pięć minut później ukazać tę najszlachetniejszą. Chciał ją ogłupić, chciał, by się wahała, by nie wiedziała, co myśleć. Ale Pansy nie była początkującą legilimentką. Wiedziała, że jej uczucia względem Mordreda nie mają żadnego znaczenia. Nie powinny mieć. Bez względu na to, czy uznawała go za anioła czy za diabła, musieli iść razem, iść aż do ostatniej z Bram.

Matka Rose zakładała rękawiczki. Mordred piszczał.

Pansy mogła nie lubić swoich nowych sprzymierzeńców, ale musiała z nimi współpracować, choć nie było to łatwe. Trochę bała się generał Malfoy, choć też jej współczuła. Przerażała ją zimna furia Bellatrix, jej nieludzka samokontrola, jej wystudiowane, przemyślane okrucieństwo. Bella wydawała się nie mieć wątpliwości, wydawała się dążyć do celu z uporem i brutalnością, ale i skutecznością ukraińskiego żelaznobrzuchego.
Z drugiej strony, Bella była okaleczoną kobietą, wiedźmą, która poznała Światło z najciemniejszej strony. Czy kogoś takiego można było potępiać za to, że gotów był je zwalczać wszelkimi sposobami? Bella była matką, żoną, przyjaciółką. Czyż nie miała prawa się obawiać o swoich najbliższych? Czy nie miała prawa podejrzewać, że jej rodzinę spotkałby równie okrutny los?

Matka Rose mieszała eliksiry, trzy ruchy w lewo, trzy w prawo, znowu trzy w lewo, kropla krwi, trzy w lewo.... Mordred piszczał.

Oczywiście, wizja Belli mogła być przesadzona i nieprawdziwa, ale naturalną cechą umysłu jest wyolbrzymiać zagrożenia. Kto raz się topił, może już zawsze bać się wody, choćby sięgała mu tylko do kolan. Czego więc spodziewać się po Belli?

Mordred piszczał. Matka Rose ściągała z niego ubranie, wylewając na niego całe butelki zielonego płynu, który sprawiał, że materiał odklejał się od ciała. Mordred wciąż piszczał; nie zasłaniał się, nie drapał, nie gryzł, nie próbował uciekać, tylko cały czas wydawał z siebie ten przeraźliwy, nieznośny dźwięk, jak maszyna, która się zepsuła, ale której nikt nie wyłączył.

Pansy poczuła narastającą złość. Była Pierwszym Zdrajcą, ściągała Mordreda z tych piekielnych srebrnych łańcuchów, widziała i wiedziała wszystko. Żaden demon, czy inny półbóg nie będzie jej straszył! Jeśli chciał ją zaszokować, to mu się to nie udało, bo żadne wspomnienie czy fantazja nie mogły się równać z rzeczywistością. Pansy nie była naiwną gąską, nie wierzyła w każdą bzdurę, wyprodukowaną przez czyjś złośliwy umysł. NIE.
Wspomnienie rozsypało się na kawałki jak rozbite lustro, Mordred umilkł. Nareszcie.

Pansy stwierdziła, że tak dalej być nie może, że nie obejdzie się bez pomocy z góry. Tyle, że Pierwsza Zdrajczyni nie mogła ot tak sobie pójść do kościoła, nie bez obstawy, zaklęć ochronnych i Bóg raczył wiedzieć, czego jeszcze. Pansy, rzecz jasna, nie miała ochoty skończyć jak Mordred, więc potulnie podporządkowywała się wszystkim obostrzeniom, ale nie mogła się przecież skoncentrować, gdy stało nad nią dwunastu Kruków z wyciągniętymi różdżkami! Na szczęście jednak Mrok miał swoje własne, pilnie strzeżone świątynie i to nie tylko te z ołtarzami Lucyfera.

Każdy, kto znał francuskie wybrzeże, mógł od razu oszacować położenie kościółka. Stał on ukryty pomiędzy gigantycznymi granitowymi głazami, które, leżąc jedne na drugich, przywodziły na myśl Boga-dziecko, bawiącego się nimi, jak klockami. Sam kościół zbudowano z kamienia, ale jego dach był drewiany i wyglądał jak dwa statki, odwrócone do góry dnem. Dawni mistrzowie nie umieli wprawdzie stawiać kopuł, ale byli świetnymi szkutnikami... Obok świątyni inni mistrzowie, najwyraźniej niezbyt znający się na geografii, wznieśli bretońską kamienną Kalwarię, gdzie Maria z Jezuskiem spoczywali na wiklinowym łóżku, a stroje pastuszków dziwnie przypominały odzienie bretońskich rybaków. Ukrzyżowany patrzył na Pansy ogromnymi oczami, wyciągając do niej swoje wielkie dłonie. Wyglądało to tak, jakby pragnął nimi objąć cały świat. Bretończycy, dysponując tylko gruboziarnistym granitem, dali swoim rzeźbom nieproporcjonalnie duże ręce i głowy; inaczej nie mogliby wyrzeźbić palców i rysów twarzy. Wbrew pozorom, ten zabieg wcale nie oszpecal postaci. Wręcz przeciwnie. Mim w teatrze maluje twarz i nakłada białe rękawiczki, by podkreślić mimikę i gesty, a rzeźby uzyskały ten sam efekt dzięki zachwianiu naturalnych proporcji ludzkiego ciała. Nie, bretońska Pieta była szorstka i szara, nie miała w sobie ani krzty finezji rzeźb Michała Anioła, ale nikogo nie pozostawiała obojętnym.
Pansy długo stała u stóp Kalwarii, a potem skierowała się do kościoła. Drzwi były zamknięte, pilnował ich - a jakże - maszkaron. Stworek mrugnął do Pansy i uśmiechnął się łobuzersko.
- Który święty jest patronem czarnych magów? - zapytał.
- Przepraszam?
- Nie ma odpowiedzi, nie ma wejścia. - maszkaron pokazał jej język.
Tego jeszcze brakowało. Pansy nie miała pojęcia, że Czarni mogą mieć swojego patrona.
- Święty od nekromantów i warzycieli z Nokturnu. - westchnęła. - A to dobre.
- Yves. - usłyszała. Ten głos poznałaby w nawet w piekle.
- Mordred?
- Nie Mordred, tylko Yves. - wyjaśnił la Fey. - Patronem czarnoksiężników jest święty Yves.
- Zgadza się! - ucieszył się maszkaron, a drzwi zaczęły się otwierać.
- Czemu Yves? - zaciekawiła się Pansy.
- Znam trzy wyjaśnienia. - odparł la Fey. - Po pierwsze dlatego, że Yves był prawnikiem, a jeśli ktoś para się nielegalną magią, może potrzebować dobrego adwokata... Po drugie, „Yves” czyta się jak „if” czyli „cis”. Po trzecie, Bretończycy zawsze byli na bakier w rozporządzeniami i edyktami, więc nic dziwnego, że poprosili swojaka o patronat. To on, tam. - wskazał na drewnianą rzeźbę. Święty Yves, prawnik w atłasach i gronostajach, uśmiechnął się do nich przyjaźnie.
- Witam panią. Witam, Mordredzie. Czyżbyś miał ochotę na kolejną dyskusję teologiczną? Czemuż nie przedstawisz mi tej uroczej damy?
- Pierwsza Zdrajczyni. - warknął la Fey. - Jeszcze ma złudzenia, ale niedługo będzie wierzyć już tylko w Avadę i Zerfetzen.
Pansy westchnęła. Mordred był naprawdę nieznośny i najwyraźniej miał ochotę wyrzucić z siebie kilka ton jadu. Zamiast więc przysłuchiwać się przekomarzaniom dwóch elokwentnych i złośliwych panów, zaczęła się rozglądać. Kościół był skromny; jedynym zbytkownym przedmiotem był krzyż, stojący na ołtarzu. Złoty, wysadzany wielkimi rubinami, pasował do wnętrza jak olbrzym do pałacu. Yves to zauważył.
- Ach, to marzenie Mordreda. - wyjaśnił. - Dawno chciałby go dostać w swoje pazurzaste łapki.
Mordred burknął coś po bretońsku i nie były to chyba uprzejme słowa.
- Nie jesteś gotowy, Mordredzie. - stwierdził ze spokojem prawnik.
- A niby kiedy będę? - parsknął la Fey.
- Kiedy umrzesz za swojego wroga.
La Fey się zaśmiał.
- Gadaj z nim. Scharłaczony prawnik.
Pansy spojrzała na niego uważnie.
- Przepowiednie, Mordredzie...
La Fey machnął ręką.
- Wiem, wiem. I co mi z tej wiedzy? Zrozumiem ją dopiero wtedy, kiedy będzie już po fakcie. Prawnicy, na początek zabijmy wszystkich prawników...
- A co w ogóle tu robisz? - Pansy nie miała ochoty na dalsze wywody. - Jesteś przeciwnikiem monoteizmu...
- Ten budynek to znacznie więcej, niż kościół. - Mordred uśmiechnął się tajemniczo. - Ołtarz skrywa wejście do biblioteki. Trzymamy tam kilka dzieł, których nie chcielibyśmy stracić, choćby świat miał się zawalić.
- Na przykład?
- Ewangelię według Romulusa Zdrajcy i Manuskrypty Monachijskie. Za samo spojrzenie na te ostatnie można zarobić Avadę. Zdumiewające jest tylko, że oba dzieła spisano tym samym atramentem i równie podłą germańską łaciną.

- Czyżby córka marnotrawna powróciła na łono Kościoła? - ojciec Bernard uśmiechał się łagodnie, mimo złośliwości swoich słów.
- Jeśli mnie pamięć nie myli - odparowała matka Rose - To nie odeszłam z Kościoła, tylko mnie wyrzucono.
- Czyż Pismo nie mówi, że za prawdę prześladować was będą? - ojciec Bernard skrzywił się ironicznie.
- Wierzysz mi?
- Cóż - odparł stary zakonnik - Pismo mówi, by wszystko, co się widzi i słyszy, osądzać ostrożnie i z rozsądkiem. Nie chce mi się wierzyć, że pan von dem Bach sam zmajstrował taką intrygę. Ludzie lubią teorie spiskowe, uwielbiają zrzucać winę na jakieś ciemne siły, ale czy ktoś kiedyś widział ów tajemny, wielki spisek?
- Widocznie dobrze się chowa. - parsknęła Rose. - W końcu jest wielkim spiskiem.
- Ale mówiąc serio, czy to wyglądało aż tak źle?
- Gorzej. - mruknęła Rose.
- Prorocy w owczych skórach. - westchnął ojciec Bernard.
- Słucham?
- Apokalipsy nie czytałaś? Rose, cóż za wstyd dla księdza z takim stażem. Wmawiają ludziom, że stoją po stronie Dobra, a cóż czynią? Ale ile zła z tego jeszcze wyniknie, aż strach pomyśleć.
- Już wynikło, dlatego tu jestem. - westchnęła Rose - Możemy porozmawiać?
- Oczywiście, chcesz ciasteczek?
- Temat nie jest apetyczny, ale chętnie. Chodzi o la Feya.
- Kogo zamierza zabić? - mruknął ojciec Bernard. - Nawet nie mają pojęcia, jak bardzo go skrzywdzili. Teraz dopiero stanie się bestią. Chwała Panu, że to nie jego obwołali tym wodzem.
- On tego nie chce. Wie, czym by się to skończyło. Mordred nie jest głupcem, ani perwersyjnym szaleńcem. Nie czuje nienawiści do całego świata.
- O tak, on dobrze ogniskuje swoją złość, to prawda.
- Umie nad nią panować lepiej, niż większość z nas. - syknęła Rose. - Niestety, jak to ty byś powiedział, poślizgnął się na ścieżce cnoty.
- Czyli?
- Przeklął Dumbledore'a.
- Nie wmówisz mi, że teraz tego żałuje. Jeśli połowa z tego, co opisałaś, jest prawdą, to sam bym tego nie żałował.
- A jednak. - matka Rose wytłumaczyła, w czym rzecz.
- Koniec żartów, panowie. - westchnął zakonnik - Ale to nie jest szczególnie mordercza klątwa. W łagodnej wersji oznacza tyle, że Dumbledore'owie nie będą mieli synów.
- Mordred obawia się, że to nie jest łagodna wersja. Myśli, że już zabił Albusa juniora i małą Branwen.
- Cóż, klątwa jest tym mocniejsza, im poważniejsze są powody jej rzucenia - stwierdził ojciec Bernard. - Mój Boże, myślisz, że la Fey ma rację?
- Gdyby tak nie było, nie zawracałabym ci głowy.
- La Fey zna więc jedyne remedium.
- On mu nie wybaczy w dziesiątym pokoleniu!
- Nie wątpię. Ale innej drogi nie ma.
- Nic nie rozumiesz! Nie wystarczy, że powie kilka słów! Musi to poczuć. A tego nie zrobi, bo nie może. Oni zabili jego kuzyna! On nie może, nie wolno mu tego wybaczyć. Ma prawo wybaczyć jedynie swoją krzywdę. On jest Serafinem, Bernardzie, żywą tarczą. Nie spełnił swoich obowiązków, nie ochronił swoich przyjaciół tak, jak należało. Teraz musi więc się zemścić, innego wyjścia nie ma.
- La Fey wpadł w pętlę przysiąg, czyż nie? Serafińska zabrania mu wybaczyć, lekarska go do tego zmusza. Oni za wiele przysięgają, Rose.
- Teraz jest za późno na takie dywagacje.
- Zostało więc tylko jedno wyjście. La Fey musi umrzeć.
- On o tym wie, ale się boi.
- Serafin?! Co za Serafin boi się śmierci?
- Taki, którego pięciu magomedyków zszywało przez całą noc. - warknęła Rose. - Wbrew temu, co się powszechnie sądzi, duch na ogół cierpi bardziej, niż ciało. I trudniej go wyleczyć. On się boi, Bernardzie, chyba bardziej bólu niż śmierci, boi się jak zwierzę.
- Dlaczego więc w ogóle próbował nekromancji? Bo musi? Bo chce, czy dlatego, że przysięga go do tego zmusza? Jest człowiekiem, czy automatem?
- A czy to ma jakiekolwiek znaczenie? Dokonał wyboru, teraz, czy wcześniej, cóż to za różnica? Chce czy musi - chyba sam nie umiałby ci na to pytanie odpowiedzieć. Oni są inaczej wychowani, Bernardzie.
- To ma znaczenie, Rose. Oni składają magiczne przysięgi, sami stawiają się w sytuacji bez wyjścia, sami nakładają na siebie zaklęcia zniewalające.
- Ale sam akt nałożenia zaklęcia jest dobrowolny, więc na czym polega różnica?
- Wiesz przecież, że to jedna z przyczyn konfliktu. Wojna jakoby wolnych ludzi przeciwko automatom.
- Naprawdę myślisz, że Mordred był tylko maszyną?
- Nie. Ale nie wiem, co mu doradzić. Jedyne wyjście, jakie widzę, to tour de force. Wierzę, że zdrowy la Fey zdołałby nagiąć magię do swoich życzeń, ale teraz? Jeśli starczyłoby mu siły, może złamałby przekleństwo, ale czy mu się to uda?
- Złamanie praw magii siłą woli?
- A czy magia nie jest mocą umysłu?
- A więc Mordred nie jest bezdusznym automatem.
- Nie zauważyłaś paradoksu? Jeśli nekromancja niszczy duszę, jakim cudem jakoby pozbawiony duszy wampir może ją praktykować? Jakim sposobem może to czynić wielokrotnie? Jak może to robić, jeśli jest tylko maszyną?
- Myślisz, że?...
- Myślę, że la Fey może jeszcze wygrać tę grę. Zwłaszcza teraz.
- Ale przecież powiedziałeś, że jest słaby.
- Może i właśnie dlatego. Zwycięstwo ducha nad ciałem.
- Chyba ducha nad sobą samym.
- Tour de force, Rose, tour de force.
- Gadasz jak Pytia.
- Nie wątp, kobieto małej wiary. Spytaj samą siebie, dlaczego la Fey czyni to, co czyni. Obierz tę rzecz z imion, które jej nadaje. Przyjrzyj się jej dokładnie, Rose.

Drapieżnik. Dopiero teraz było to tak oczywiste. Mordred szedł po Ścieżce jako pierwszy, stawiając stopy powoli i ostrożnie, jak skradający się kot. Rozglądał się uważnie dookoła, dostrzegając najmniejsze wibracje otaczającej ich ciemności. Węszył. Garm szedł zaraz za nim, trzymając swój ciężki miecz w pogotowiu. Za Garmem dreptał Albus, a Pansy zamykała pochód. Młody Dumbledore miał nietęgą minę, Mordred robił dobrą minę do złej gry. Kolejne Bramy nie były tak trudne, jak się tego spodziewał, ale miał paskudne przeczucie, że przeciwnik usiłuje tylko uśpić ich czujność, że przed ostatnią czekają ich wyjątkowe atrakcje. Oczywiście i tak musieli przez nią przejść, w tej pracy nie dało się tak po prostu zmienić zdania i iść do domu. Zresztą Mordred, jak każdy żołnierz nie myślał o niebezpieczeństwie podczas akcji; był zbyt zajęty nieumieraniem. Ścieżka wiła się i rozgałęziała, wznosiła stromo i gwałtownie opadała. Ciemność wibrowała bezustannie, pulsowała i drgała. Każda jej fala mogła zwiastować nadejście któregoś z jej mieszkańców, a zdarzały się wśród nich paskudne i agresywne istoty. Na razie spotkali jednak tylko rogatego Agnusa, który w dodatku nie był w wojowniczym nastroju. Była to z jednej strony dobra wiadomość, bo każdy krok przybliżał ich do celu, a czas działał na ich korzyść. Z drugiej strony jednak Mordred miał przeczucie, że coś jest nie tak. Zbyt dobrze znał się na magii, by mieć nadzieję, że ona wybacza i zapomina. Wplątał siebie i innych w bardzo skomplikowane równanie i najmniejsza nawet zmiana parametrów mogła prowadzić do zupełnie innego rozwiązania - o ile takie rozwiązanie w ogóle istniało.
- Zimno tu. - Albus szczękał zębami.
- A czy ja obiecywałem wycieczkę na Karaiby? - warknął Mordred. - To królestwo trupów, a oni na ogół są zimni. My też zresztą, leżysz tam Szkocie i nie oddychasz, musi to wyglądać uroczo…
Pansy jęknąła w duchu. Mordred był absolutnie nieznośny i najwyraźniej nie wiedział czym jest troska o morale podwładnych. Albo i wiedział - był zbyt inteligentny by tego nie wiedzieć - ale miał to gdzieś. Sądząc z tego, ile spraw Mordred miał gdzieś, owo gdzieś musiało być bardzo rozległe.


Pansy zdołała w międzyczasie poznać - choć tylko we wspomnieniach - wszystkich krewnych i znajomych Mordreda, przeżyć połowę jego przygód i spotkać większość pacjentów. Zwłaszcza jeden z nich nie dawał jej spokoju.

Namiot musiał być magiczny, ale jego zaklęcia nie działały już prawidłowo. Gwiazdy na sklepieniu świeciły dziwnym, ostrym światłem i wirowały w nienormalnie szybkim tempie by ustąpić miejsca dziesięciosekundowemu wschodowi słońca. Słońce to wspinało się szybko po nieboskłonie i spadało za horyzont, a księżyc pojawiał się w najbardziej nieoczekiwanych miejscach, myląc swoje fazy.

- Co mu jest? - Mordred, jak zwykle, szybko przeszedł do rzeczy.
- To świństwo. - odpowiedział mężczyzna w stroju Kruka. - Szkoda chłopa, choć auror, odważny z niego…
- I trzymacie go w tym namiocie? - ryknął la Fey - Na zewnątrz z nim!
- Na zewnątrz jest noc i leje. - odparł ze spokojem Kruk.
- To nałóżcie płaszcze i przygotujcie pochodnie! - la Fey nie zamierzał być uprzejmy. - Chcecie, żeby wam jaja pourywało?! Bo łby macie i tak puste, straty by nie było! Tylko nie próbujcie go lewitować, na Morrigan i jej pióra, sacrebleu…

Ranny ocknął się, gdy zimne strugi deszczu zaczęły spływać mu po skórze. Szary mundur brytyjskiego aurora był pokryty czarnymi plamami. Pansy drgnęła, uświadomiwszy sobie, że przy słabym oświetleniu to czerwień staje się prawie czarna. Mężczyzna, zobaczywszy nad sobą la Feya w otoczeniu Kruków, odruchowo zasłonił rękami. Wrzasnął z bólu, a jego ciało wygięło się nienaturalnie.
- Nie ruszaj się, Angliku. - la Fey pochylił się nad nim. - I to jest najlepsza rada, jaką mogę ci dać.
Auror z trudem łapał powietrze, jego dłonie zaciskały się kurczowo na czarnych płaszczach, które służyły mu za prześcieradło.
- Jak się nazywasz? - spytał la Fey.
- Marchbanks. Jeremy Marchbanks…
W oczach la Feya pojawił się błysk uznania.
- Więc niech pan słucha, aurorze Marchbanks - ciągnął swoim okropnym, portowym dialektem. - Wie pan, czym pan dostał?
- Tym… wynalazkiem? - auror nie zdołał ukryć strachu. - Zabij mnie, la Fey…
- To nie będzie konieczne.
- Tego się nie da wyciągnąć!
La Fey uśmiechnął się wrednie.
- Propaganda Dumbledore'a. - stwierdził z pogardą.
- Jeśli użyjesz magii…
- To to świństwo wybuchnie, rozsmaruje cię na pobliskich drzewach, a mnie urwie… oprzyrządowanie. Taaak, słyszałem. Aurorze, będziemy operować po mugolsku.
- Chcesz mnie ciąć, la Fey? - Marchbanks zrobił się jeszcze bardziej blady.
- A mamy alternatywę?
- Chyba… - Marchbanks skrzywił się z bólu - Za głęboko wlazło…
- Za głęboko, to sobie dzieciaki wkładają groszek do nosa. Do rzeczy… Niech się pan teraz nie rusza… W biodrze, sacrebleu.
- Wlazło mi chyba w kość…
- Panie Marchbanks, niechże się pan przeturla na prawy bok ale powoli… Aha. No i dupa.
- Raczej w biodro dostałem.
- Tyle, to też wiem. To była metaforyczna dupa. W krótkich, aurorskich słowach, w miednicy jest dziura, przez którą przechodzą nerwy i naczynia krwionośne do nóg i to cholerstwo jest właśnie tam.
- I nie może pan…
- Panie Marchbanks, jak nie będę mógł, sacrebleu, to się nażrę jakiegoś afrodyzjaku.
Auror uśmiechnął się blado.
- Twardy z pana auror, więc ma pan wybór. Albo czekamy, aż to przelezie na drugą stronę i wyciągamy to po mugolsku, albo ryzykujemy metodę aztecką.
- A jaka jest różnica?
- Pierwsza jest bezpieczna, ale będzie pan leżał w tym deszczu i czekał, aż to gówno przelezie. Bez środków przeciwbólowych i nie jest to spowodowane moimi sadystycznymi upodobaniami. Druga…
- Niech będzie druga.


Najgorsze było to, że ani Pansy, ani Mordred nie wiedzieli, o co w tej historii chodziło. Mogła być czystą fantazją, albo strzępem przyszłości. Oby nie to drugie.

Ciemność załamała się pod nimi jak cienki lód, runęli w dół. Pansy bezskutecznie próbowała się czegokolwiek uchwycić, spadała w mrok, słysząc wrzask Albusa i wycie Garma. Upadek nie był jednak bolesny; wylądowała na czymś w miarę miękkim. Piasek. Spadli na wielki, biały krąg piasku, który nieprzyjemnie skojarzył się jej z areną. Kiedy podniosła się na kolana, zobaczyła przed sobą potwornie wielkie końsko o czterech łbach.

Wielkie, potwornie wielkie końsko o czterech łbach. Pansy nie była specjalistką od demonów, ale wiedziała już z czym - z kim - ma do czynienia. Ojciec wszystkich wampirów wpatrywał się w nią ośmiorgiem końskich oczu.
- Pierwsza Zdrajczyni - powiedział powoli krwistoczerwony łeb - Czyż to nie zdumiewające, że to jeden z najbardziej szanowanych tytułów, jakie można nosić?
- Gdzie… Co zrobiłeś z chłopcami, książę? - Pansy nie miała najmniejszej ochoty na dysputy filozoficzne.
Kary łeb dmuchnął na nią ciepłym powietrzem, pachnącym, a jakże, koniem.
- Zdrajczyni, nie moja rzecz ich sądzić. Ja ich nie skrzywdziłem i nie ja wydam na nich wyrok. Są tutaj i jak ty, oczekują nadejścia sędziego, który rozstrzygnie, co się z wami stanie.
Pansy nienawidziła rozmawiać z demonami. Zawsze mówiły zagadkami, konstruowały dwuznaczne zdania, mistrzowsko posługiwały się aluzjami - i zrozum tu ich, człowieku.
- Ale… Przecież Psy nie miały brać w tym udziału!
Czyżby la Fey ich wszystkich okłamał?
Łeb końskiego ducha zaśmiał się szyderczo.
- Nie biorą, gdy nekromanci trzymają się zasad, ale wy wystąpiliście przeciwko Magii.
- Ja… Oni są niewinni! O niczym nie wiedzieli!
- No proszę, wyjątkowo nie będziemy wysłuchiwali, że wszystkiemu winien jest poległy dowódca. - obok potwornego konia pojawił się kolejny demon. - Daj jej wstać.
Drugi z demonów przynajmniej nie straszył wyglądem. Wręcz przeciwnie. Był cholernie, cholernie, cholernie przystojnym i eleganckim mężczyzną. Z gracją podał Pansy dłoń, by pomóc jej się podnieść.
Miał oczy tak niebieskie, jak niebo w letni dzień, a włosy jak promienie słońca i nie była to metafora rodem z literatury trzeciego sortu. Był - a przynajmniej jego widzialne wcielenie - było chyba utkane ze światła. Zaśmiał się, potrząsając głową. Jego kolczyki - gwiazdki, zawieszone na cieniutkich nitkach - zatańczyły w powietrzu.
- Ma pani bardzo smaczną krew. - powiedział. - Może kiedyś, w przyszłym życiu, spotkamy się… bliżej? - w niebieskich oczach błysnęły wesołe diabełki.
- Czas się kończy. - wtrącił się siwy łeb demona-konia. - Nie mogą łamać praw Magii zbyt długo.
- Przykro mi - westchnął niebieskooki - Ale nawet my, buntownicy, nie możemy sprzeciwiać się prawom Magii. Chyba, że na krótko. Potem symetria musi się odtworzyć.
- Można ją złamać. - odparła butnie Pansy. Nie miała już nic do stracenia.
- Zobaczymy. - odparł demon. - Nie jestem ziemskim, ludzkim sędzią. Nie zadaję pytań, nie odczytuję praw z ksiąg. Kto ośmiela się łamać prawa Magii, musi sam udowodnić, że jest tego godzien. Jeżeli choć jedno z was przejdzie przez ostatnią z Bram, wygraliście. Jeśli nie…
- Rozumiem.
Brama wznosiła się w oddali, wielka i czarna; w jej oknach płonęły ognie.
- Czekaj, Zdrajczyni. - niebieskooki złapał ją za rękaw. - Pamiętaj. Zawsze przechodzi jeden, tylko jeden człowiek.
- Dziękuję. - Pansy pochyliła głowę z szacunkiem. Wiedziała, że demon właśnie złamał dla niej jedno z największych praw Magii.

I znowu spotkali się na Ścieżce - Serafin, Zdrajczyni, Nibelung i Puchon. Szli w ciszy, ze strachem wpatrując się w ognie Bramy. Przybliżały się o wiele szybciej, niż by tego chcieli.
- To nie tak miało być. - szepnął Albus.
- Wiem. - mruknął la Fey. - Przepraszam. To moja wina. Moja.
- Ale…
- TO MOJA WINA! I tylko moja! Ja… Ja cię przekląłem, Dumbledore! Ciebie, Branwen, was wszystkich! Skazałem was na śmierć, nie rozumiesz?! Co ze mnie za dowódca?! Wciągnąłem was w coś, czego nie da się wygrać! Ja…
- Mordredzie, nie! - Pansy po raz pierwszy użyła magii Łańcucha, by powstrzymać Francuza od zejścia ze Ścieżki.
W oczach la Feya pojawił się ten dziwny błysk, który Pansy widziała wcześniej tylko raz.
- To jest Brama Strachu. - szepnął. - Byłem głupcem, myśląc, że nam jej oszczędzą… Znam ją aż za dobrze. Ja przez nią nie przejdę, już nie.
- Ale Mordredzie…
No to koniec. Każdy legilimenta, zajmujący się medyczną stroną tej dziedziny magii, doskonale wiedział, że la Fey mówi prawdę. Jak mawiali starzy aurorzy, armii w pojedynkę nie zatrzymasz, przez Pacyfik się nie aportujesz. La Fey nie był w stanie tego zrobić, jeszcze nie. I pewnie już nigdy nie zmierzy się z Bramą. Zbyt dobrze wiedział, co go tam czeka.
- Ale musimy…
- To nie wspomnienia! Nie przewleczesz mnie przez nią, nie rozumiesz? Ty i tak będziesz następna.
- To co mam zrobić?
- Puść mnie.
- Ale…
- Jeszcze ja tu dowodzę, sacrebleu! Puszczaj!
- Ale…
- Puść mnie!
Kilka nocy wcześniej la Fey długo tłumaczył jej, dlaczego ten, kto wziął na siebie rolę Łańcucha, nie powinien był tego robić.
- Puść mnie. Nie mamy wyjścia.
Pokręciła głową. Nie.
- To rozkaz, Pansy. Chcesz, żebyśmy wszyscy zginęli?

Pansy wypowiedziała trzy zabójcze słowa, tak jak la Fey ją nauczył; odłączyła go od tej rzeczywistości. Nie, nie rzucił się na niego żaden demon, nie załamała się pod nim Ścieżka. Po prostu przestał istnieć w tym wymiarze.
- Idziemy. - zakomenderowała Pansy przerażonym chłopcom. Teraz to ona była dowódcą.
Brama nie była, jak poprzednie, pułapką obrazów i dźwięków, nie tworzyła iluzji, nie ukazywała przeszłości i przyszłości. Była jak owiane ponurą sławą miejsca narodzin dementorów, atakowała na niższym, najniższym poziomie świadomości. Pansy miała wrażenie, że krok po kroku wchodzi coraz głębiej do wody, zimnej, martwej, ze zdradliwym mułem na dnie, że oblepiają ją oślizgłe glony. Strach był niemal zwierzęcy, dosięgał każdej komórki, każdego włókienka jej ciała. Nic dziwnego, że Mordred nie mógł przez to przejść, ale oni musieli, musieli przejść przez wszystkie emocje la Feya, berlińskie emocje la Feya.

Pansy uświadomiła sobie ze strachem, że Mordred nie powiedział jej, jak dokładnie takie przejście wygląda i jak wiernie te emocje mogą być odtworzone, czy Brama potrafi zejść do jeszcze niższych poziomów umysłu. Czyli, czy będzie bolało.
Oczywiście, sam strach był już fizycznie dotkliwy. Jego zimna łapa zacisnęła się na sercu Pansy, ból zaczynał promieniować wzdłuż żył, brakowało jej powietrza, ale przecież mogło być jeszcze o wiele gorzej.
Garm znosił to najgorzej, wlókł się ze spuszczoną głową, ramiona mu drżały, zaczął się zataczać jak pijany i byłby upadł, gdyby Pansy go nie złapała w ostatniej chwili.
- Nie… Nie dam rady! - jęknął. - To boli, nie dam rady...
Jeśli Nibelung, choćby i czternastoletni, przyznaje się do porażki, należy oczekiwać już tylko Ragnaröku. Ale przecież przez Bramę może przejść tylko jeden człowiek.
I Pansy po raz drugi wypowiedziała formułę uwalniającą, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że to nie ona przez nią przejdzie.

Jaki to był dziwny sen. Płonący Berlin, zdrada i chwała, czarnoksiężnicy traktujący z pogardą życie - i cudze, i własne; albowie o ślepiach koloru Avady, skrzydlate wampiry, czerwonookie sleipniry. Kraj, gdzie horcruxy można było legalnie zamówić w firmie „Urobos”, nad której wejściem zawieszono rzeźbę węża, zwiniętego w pełną gracji ósemkę. Menhiry, przywracane do życia ofiarną krwią i rycerze dosiadający hipogryfów. Śniły się jej runiczne głazy i święte jesiony.

Pansy przeciągnęła się w pościeli. Jaki to był dziwny sen, dziwny i przerażający… I nagle uświadomiła sobie, że, niestety, to wcale nie był koszmar. Naprawdę stała się Pierwszą, naprawdę była mroczną kapłanką i nekromantką.
Usiadła gwałtownie i zakręciło się jej w głowie. Co się stało? Jakim cudem wyszli z tego żywi - bo była pewna, wiedziała - że nikomu nic się nie stało?
Pamiętała tylko jakieś fragmenty z życia la Feya - ale i one były jakby za mgłą, niewyraźne i splątane z jej własnymi wspomnieniami. Jakiś mężczyzna o błękitnych oczach, stary pirat, ranny auror - ich twarze zlewały się ze sobą, nie mogła sobie przypomnieć żadnych nazwisk ani dat. Czuła, że stało się coś niezwykłego i ważnego, ale nie potrafiłaby powiedzieć, co.
Powoli wstała, ściągnęła piżamę, podeszła do lustra i spojrzała na siebie krytycznie. Schudła i to sporo. Od tamtego berlińskiego dnia często nie miała apetytu. Cóż, przynajmniej miała teraz figurę, której nie powstydziłaby się żona brytyjskiego Malfoya. Tyle, że skóra tamtej pewnie nie była pokryta cieniutkimi, różowymi bliznami i siniakami po elektronowych łańcuchach.
I z pewnością pani Malfoyowa zmywała makijaż przed pójściem spać. Na pewno nie kładła się do łóżka uroczo ozdobiona nekromanckimi runami. I zdejmowała kolczyki.
Na Morganę, kolczyki? Śliczne, delikatne gwiazdki kołysały się na cieniutkich łańcuszkach. Pansy widziała już wiele biżuterii - w jej sferze wiele osób z dumą prezentowało rodowe pamiątki przy każdej możliwej okazji - ale żadne brylanty, choćby i szlifowane przez goblińskich mistrzów - nie świeciły takim blaskiem.


- Myślisz, że klątwa została zdjęta? - spytała matka Rose.
- Mam nadzieję. - odparł Mordred. - Mam nadzieję.
- On pamięta?
- Kto?
- Albus.
- A co ma pamiętać? - parsknął Mordred. - Nawet ja nie mogę sobie niczego dokładnie przypomnieć. Zostanie mu w pamięci kilka obrazów, jakieś strzępy zdań i tyle. Może jakaś urocza scenka z mojego życia. To normalne. Potem powoli wspomnienia będą się pojawiać, ale nigdy nie staną się wyraźne. Czasem można wprowadzić czarodzieja w trans i wtedy można się od niego czegoś więcej dowiedzieć, a i wtedy nie da się stwierdzić, ile w jego opowieści jest prawdy.
- Przerażające. - mruknęła Rose.
- Mówisz, jak Biali. - stwierdził z pogardą Mordred. - Czego nie rozumieją, tego się boją. Czego się boją, tego nienawidzą i pragną to zniszczyć.
- Nie przeraża cię fakt, że nie wiesz, co się z tobą działo? - zdziwiła się Rose.
- Wiem jak to mniej więcej wygląda. To znaczy, wydaje mi się, że wiem. - Mordred uśmiechnął się szelmowsko. - Może i dobrze, że nie potrafimy sobie wszystkiego przypomnieć?
- Ale przecież nekromancja zostawia ślady w umyśle i duszy.
- To, że czegoś nie pamiętasz, nie oznacza jeszcze, że tego czegoś nie ma. To kolejny powód, dla którego Biali nienawidzą nekromancji. Nienawidzą magii, na którą nie mają wpływu… Magii, która mimo to ma wpływ na nich. Kompulsywna potrzeba panowania nad rzeczywistością. - prychnął. - Typowa dla tchórzy i idiotów.
- Nigdy nie byłeś subtelny…
- Nikt nie jest w stanie panować nad własnym życiem. Nikt i nigdy. Nie, nie kwestionuję istnienia wolnej woli, ale życie jest jak poker. Sami gramy, ale kto inny rozdaje karty. Ludzie, którzy usiłują podporządkować sobie rzeczywistość to żałosne istoty, Rose. Żałosne kreatury, gotowe na wszystko, by uzyskać namiastkę władzy; tchórze, trzęsący się ze strachu o własną du.. skórę.
- Ale czy nie uważasz, że to jest… nieludzkie?
- A czy ja jestem człowiekiem?
- Prawnikiem też nie jesteś, więc nie łap mnie za słowa. Co z uczuciami tego chłopca? A jeśli on przypomni sobie twoje wspomnienia? Te berlińskie? Jak on na to zareaguje? To przecież był jego dziadek! Mały Albus już teraz jest głęboko przekonany o jego winie, co będzie, jeśli zaczną mu się śnić koszmary?
- Da mu się eliksir, powiesi łapacza snów nad łóżkiem i będzie po sprawie. - la Fey machnął ręką.
- Nie, nie będzie! - zdenerwowała się Rose. - Szczerze mówiąc, myślę, że pod tym względem Biali mają rację. Trauma? Koszmar? Dajecie eliksir i tyle. Dobrze, że nie obliviatujecie.
- To oni obliviatują na prawo i lewo, myśląc, że wszystko jest w porządku. Ja nie niszczę niczyich wspomnień. Likwiduję tylko związany z nimi strach. Umysł jest księgą, z której nie można ot, tak sobie, wyrywać kart.
- Zamiast tego przecinasz więź między wspomnieniami a emocjami. To równie niebezpieczne. Przecież widzę, co von dem Bach dolewa żołnierzom do herbaty. Robi z nich maszyny, które nie czują strachu ani bólu…
- Uwierz mi, nie chciałabyś go poczuć. - warknął la Fey.
- Odbieracie im człowieczeństwo…
- Trauma i ból odbierają je równie skutecznie, a ile się do tego taki nieszczęśnik namęczy…
Słońce już wstało, kiedy wreszcie przestali się kłócić.
- Cóż za wspaniała dyskusja naukowa. - la Fey ukłonił się z gracją. - Czuję się jak nowo narodzony!


- Pani jest moją ciotką?
- Zgadza się, Albusie. Jestem siostrą twojego dziadka.
- On nigdy…
- Wyrzekł się mnie z różdżką w ręku. - wyjaśniła spokojnie pani Grindewald. - Z pewnością nie miał ochoty chwalić się siostrą, która nie chciała żyć wedle jego reguł.
- On mnie teraz nienawidzi.
- Nie możesz być przyjacielem każdego, Albusie. Twoja decyzja wymagała wiele, wiele odwagi.
- Nie jestem odważny.
- W życiu nie słyszałam większej bzdury.
- To Gryfoni są dzielni.
- Nieoceniony pan von dem Bach powiedziałby, że Gryfoni mają dobrych specjalistów od propagandy.
Albus uśmiechnął się lekko.
- A pani…
- Ciocia. Byłam w Ravenclawie. Morgano, tutaj ludzie się z tego śmieją. Z Domów Hogwartu, wiesz? Z naszych kłótni, sporów o to, który jest najlepszy… Hogwart nie jest tu traktowany z szacunkiem.
- Ale to najlepsza szkoła w całej Europie!
- Na ten temat Niemcy mają cokolwiek odmienne zdanie…


- Zawsze podziwiałem sztukę nekromancji. - Karl Friedrich pochylił głowę z szacunkiem. Jesteś wspaniałą czarownicą, Pansy.
- Żaden porządny mag nie pozwoliłby Branwen umrzeć. Przecież to moja krewna.
- I moja. Biedne dziecko, ciężko przeżywa rozstanie z rodziną.
- Zabiliby ją, prawda?
- Przecież jest tylko zombie, produktem ohydnej czarnej magii. - syknął Grindewald z ironią.
- Zombie to co innego…
- Tyle, to ja też wiem. Ale prawnie nie ma między nimi żadnej różnicy, tylko dlatego, że w szesnastym wieku jakiś świr z Siedmiogrodu nie zapanował nad owocami swojego eksperymentu… Szanuję tradycję, ale czasem naprawdę można by było coś zmienić.
- I kto to mówi.
- Ja mogę coś zmienić.
Pansy stwierdziła, że Karl Friedrich sam zmieniał się najszybciej. Zdumiewająco prędko zaakceptował swój los i zaczął zachowywać się jak Burzyciel. Cóż, mimo powierzchownego buntu był przecież potomkiem niemieckich Malfoyów. Wyrd to wyrd. I choć mógł lekceważyć niektóre konwenanse, w głębi duszy był przecież oficerem i potomkiem oficerów. Pflicht und Ordnung, obowiązek i porządek!
- Wiesz, Pansy, że mogłabyś być moją żoną?
- Przepraszam? Twoją… co???
- Żoną. Jeśli Burzyciel jest tej samej płci, co Mistrz Cieni, Pierwszy Zdrajca jest kolejnym kandydatem na Jaśnie… Mrocznie Wielmożnego Małżonka.
- Jak długa jest lista potencjalnych żon i mężów?
- Zdziwiłabyś się. Ale, Pansy, powinnaś wyjść za mąż…
- Von dem Bach już ze mną o tym rozmawiał.

- Ten człowiek czasem działa mi na nerwy, Pansy. - westchnął Grindewald.
- Ma dobre zamiary.
- Sądzisz?
- Dobre, z punktu widzenia kanclerza. Któż jest tym nieszczęsnym kandydatem do mojej ślicznej rączki?
- Och, żeby to był jeden czarodziej! Jesteś Pierwszą, a więc stoisz na drabinie społecznej tylko trochę niżej niż ja. A gdybyśmy tak zorganizowali bal? Poznałabyś tych panów i podjęła decyzję…
- To mam prawo wyboru? Jesteś niezwykle łaskawym władcą, Karl.
- Jeśli chodzi o mnie, to mogłabyś się zaręczyć z każdym, byle nie z mugolem. - Karl Friedrich skrzywił się lekko. - Ale wiesz, że to Wielka Pani Polityka.


Święty If ocknął się z drzemki.
- Mordredzie - stwierdził, nie kryjąc irytacji - To kościół, mógłbyś…
La Fey nie odpowiedział, tylko podszedł do ołtarza i położył dłonie na złotym krzyżu.
- Przyszedłem po to, co moje. - mruknął i szarpnął z całych sił. Za mocno. Ostrze miecza wysunęło się lekko i la Fey upadł na kamienną podłogę, ale la Fey nie wypuścił wysadzanej rubinami rękojeści*.
- Przyda nam się teraz. - stwierdził, uważnie oglądając wytrawione kwasem ostrze.
If uśmiechnął się lekko.
- Zmieniłeś się. - stwierdził z uznaniem. - Na lepsze.
Usta la Feya wykrzywiły się w paskudnym uśmiechu. Podniósł miecz i ściął ustawione na ołtarzu świece.
- Mylisz się. - syknął. - Na gorsze. Zapamiętają mnie sobie. W dziesiątym pokoleniu będą się mnie bali - o ile w ogóle doczekają się swoich scharłaczonych bachorów.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bóg ognia, Naja Snake
modlitwa szpiega, Naja Snake
BIAŁY SOKÓŁ, Naja Snake
WOJNA W NASZEJ KRWI, Naja Snake
Mirror of Doom, Naja Snake
[Naja Snake] (1)Więzy krwi
X-meni albo choroba dziedziczna, Naja Snake
Dziecko Czarnej Magii [Naja Snake]
CZERWONE I BRUNATNE, Naja Snake
spojler, Naja Snake
cisza przed burzą, Naja Snake
Dziecko Czarnej Magii Naja Snake
WOJNA O MONETĘ, Naja Snake
Bóg ognia, Naja Snake

więcej podobnych podstron