ordynator, humor teksty różne


Wspomnienia wesołego ordynatora

Jeśli wchodzisz do gabinetu i widzisz bardzo uśmiechniętego lekarza, to być może

przed chwilą był świadkiem takich, jak poniżej opisane, historii...

W dyżurce lekarskiej z reguły panuje tłok jak w puszeczce sardynek. Każdy z nas

ma mało miejsca dla siebie, dlatego często się zdarza, że swoje rzeczy zostawiamy

na każdym wolnym centymetrze kwadratowym. Również telefony komórkowe, które

jakimś cudem nawet nie giną.

Wczoraj jedna z szuj, konował zapyziały, znachor gówniany wpadł na „świetny”

pomysł uczynienia mi „przezabawnego” kawału. Palant jeden wgrał mi na telefon

dzwonek mp3, i podłączył pod jeden numer (tak, że grał tylko gdy ktoś dzwonił z

naszej dyżurki). Nie wiem kiedy dokładnie to zrobił, ale musiał drań wyczekiwać

odpowiedniej chwili.

Chwila ta nadeszła wczoraj, gdy zostałem poproszony do Pani Docent, na spotkanie

robocze i drugą Panią Docent. Ledwie drzwi się za mną zamknęły i rozsiadłem się w

cały zestresowany w towarzystwie obu pań, gdy mój telefon rozdarł się głosem

Chet'a z filmu „From Dusk till Dawn”

ALL RIGHT, PUSSY !! PUSSY!! COME'N PUSSY LOVERS!! WE HAVE THE BEST SELECTIONS OF PUSSIES!! THIS IS A PUSSY BLOW-OUT!!

Spuśćmy zasłonę milczenia na to, co się działo w gabinecie. Kiedyś mu się

odwdzięczę...

* * *

Zgłosiła się do nas pacjentka, lat 48, zagorzała feministka z ogromnym opadającym

obustronnie po pępek cycem. Jako, że feministka, więc oczywiście bez biustonosza.

Więc standardowe polecenie rozebrania się do pasa przed badaniem wzbudziło pewną

konsternację u personelu obojga płci. Dość, że długo zastanawialiśmy jak

przykleić elektrody, by rozhuśtane w czasie wysiłku... by nie było zakłóceń i

zapis EKG był jak najlepszy.

Próba przeszła bez powikłań, pacjentka zadowolona, my tez że już po, gdy nagle

otwierają się drzwi do męskiej poczekalni i staje w nich KOMPLETNIE rozebrany

facet, w wieku około trzydziestu lat, budowy kulturystycznej (ale nie typ siłowniany tylko raczej budowlano-rolniczy). Od pierwszego rzutu okiem

zorientowałem, że wszystkie pielęgniarki zatkało z powodu nagłego ślinotoku i jak

zaraz nie zareaguję, to dojdzie do mordobicia która ma się nim zająć. Wystąpiłem

więc dwa kroki do przodu pytając czemu się rozebrał całkowicie i co tu robi.

Facet zatrzymał wzrok na stojącej za naszymi plecami feministce i zdołał

wykrztusić:

- Jeeeestem gotowy... na wysiłeeeek.

Zjechałem spojrzeniem nieco w dół. Faktycznie był gotowy.

* * *

Owego czasu, a było to na szóstym roku studiów, mieliśmy niewątpliwą przyjemność

odbycia miesięcznej praktyki na Klinice Chirurgii. Oprócz przekonania, że praca w

zawodzie lekarza jest zawodem, który powinno się wykonywać w stroju bramkarza

hokejowego celem zabezpieczenia od różnych „ekscesów” pacjentów, wynieśliśmy

stamtąd liczne wiadomości na temat słabości natury ludzkiej.

Pewnego późnego wieczora zgłosił się na Izbę Przyjęć pewien gentleman w wieku

około lat pięćdziesięciu, ubrany w smoking, złote spinki, buty w których można

się było przeglądać oraz pachnący bardzo drogimi wodami kolońskimi. Ów Pan na

rejestracji głosem statecznym, uprzejmym, acz nieznoszącym sprzeciwu poprosił o

szybką konsultację chirurgiczną. Ponieważ wyglądał dystyngowanie (czym

zdecydowanie różnił się od większości nocnych pacjentów chirurgiczno-urazowych)

rejestratorka widząc zaczerwienie oblicza nie wskazujące na upojenie alkoholowe

przyśpieszyła przyjęcie pacjenta.

Pan wkroczył do gabinetu w którym przebywaliśmy krokiem Kowboja wchodzącego do

Saloonu, w więc sztywny krok, ugięte w kolanach nogi i charakterystyczna poza

wskazująca na długi pobyt siodła między nogami. Z miejsca nam oświadczył, że cała

sprawa bardzo go krępuje i uprasza nas bardzo o zachowanie powagi i zrozumienia

dla sytuacji w której się znalazł. Odmówił też zajęcia miejsca na krześle.

Następnie zagaił nieco przeciągając zgłoski i przebierając w miejscu dość szeroko

(jak na pozycję stojącą) rozstawionymi nogami:

- Kupiłem sobie wibrator. Wiem co Panowie sobie pomyślą, ale chciałem tylko

wymasować sobie hemoroidy.

- Rozumiem - rzekł lekarz - i co się stało? Krwawienie?

- Nie Panie Doktorze. Otóż w trakcie masaży wibrator mi się wymsknął i wpadł

nieco głębiej. I prawdę mówiąc dalej tam jest. (tu Pan zrobił minę na pograniczu

wstydu i ekstazy)

Jako, że byliśmy studentami, a czasy były przemian ustrojowych i wchodzenia

kapitalizmu na polskie rynki wybałuszyliśmy oczy, ale lekarz ze zrozumieniem

poprosił Pana o opuszczenie dolnej części garderoby i zajęcie pozycji

kolankowo-łokciowej.

Z miejsca widać było, że z... wiadomego miejsca wystaje zaledwie kilka milimetrów

urządzenia, ale lekarz będąc dobrej myśli zakasał rękawy, ubrał rękawiczki i

podjął próbę usunięcia ciała obcego. Niestety, był to model dość zaawansowany,

reagujący na dotyk i w momencie gdy lekarz go ujął za końcówkę przy

akompaniemencie „bży bży bży bży” oraz jęku (rozkoszy ??) pacjenta wsunął się

nieco głębiej.

Do drugiego podejścia (już lekko krztusząc się ze śmiechu) podeszliśmy z

szeregiem narządów chirurgicznych służących do rozwierania ran operacyjnych. Poza

kolejnym „bży bży bży bży” i kolejnym westchnieniu pacjenta uzyskaliśmy dalsze

pogłębienie problemu.

Do trzeciego podejścia poprosiliśmy konsultacyjnie ginekologów z sąsiedniej

kliniki, którzy (na naszą wyraźną prośbę) przyszli z kleszczami porodowymi. Udało

się.

Ginekolodzy stwierdzili, że był to najtrudniejszy poród w ich życiu. „dziecko”

wydobyto w stanie krańcowego wyczerpania (baterii). Ojciec też był wyczerpany,

ale szczęśliwy.

Dziś ranek na Oddziale pod hasłem: WIZYTA Z PANIĄ PROFESOR.

Wszyscy, którzy kiedykolwiek leżeli na klinice uniwersyteckiej wiedzą jak to

wygląda. Pani Profesor wraz ze świtą lekarzy i pielęgniarek, a nierzadko również

studentów chodzi od jednego łoża boleści do drugiego, interesując się czy

delikwent w nim spoczywający aby na pewno jest dobrze traktowany, czy lekarz na

pewno wie na co go leczy i czy wreszcie robi to dobrze (leczenie znaczy się). W

dobie NFZ oznacza to również czy na pewno ma jeszcze tu leżeć, i czy na pewno nie

za drogo jest leczony. Pani Profesor ze świtą to z reguły tłumek kitli liczący

około dwadzieścia osób.

Wizyta doszła do pacjentki leżącej przy oknie, prowadzonej przez jednego z

młodszych doktorów, który pełen zdenerwowania „blaskiem” Pani Profesor zaczął

dukać o pacjentce. Pani Profesor w połowie pierwszego zdania mu przerwała pytając

wprost pacjentkę jak się czuje.

Była to kobieta z gatunku ryczących pięćdziesiątek, nieżałująca pieniążków na

wyżywienie własne, do tego po wykarmieniu kilku pociech. Pacjentka zaczęła

litanię do Najświętszego Serca Pani Profesor jak to ją wszystko boli, jak

serduszko przy byle ruchu ręką jej kołacze, że jej ciągle niedobrze (o czym

świadczyć miały resztki po bananach i pomarańczach na stoliczku przy łóżku), że

jest bliska śmierci i, że wspomożenia medycznego wygląda i błaga o nie...

Pani Profesor po wysłuchaniu modlitwy i przejrzeniu badań pacjentki stwierdziła,

że ona tu nic niepokojącego nie widzi, ale jak się kobita tak źle czuje, to

zrobimy jeszcze koronarografię. Kobita już miała zacząć Profesor po rękach

całować, gdy przypomniała sobie że jest chora i tylko westchnęła ciężko. Wizyta

poszła dalej...

Jak byliśmy ze cztery łóżka dalej usłyszeliśmy nagły krzyk.

Osa jakowaś zwabiona zapachami resztek pomarańcz przyleciała do Pani w

odwiedziny. Nie wiedział bidny owad że pacjentka najwyraźniej na jakąś oso-fobię

cierpiała. Pacjentka wykonała kilka gwałtownych machnięć ręką, które na łakomym

zwierzątku nie zrobiły najmniejszego wrażenia, poza może chęcią bliższego

poznania natręta, który w ten sposób od smakowitych resztek odgania. Na to

bliższe zainteresowanie, pacjentka zareagowała kolejnym wrzaskiem, gwałtownym

stanięciem w pozycji pionowej na łóżku, chwyceniem za poduszkę i kilkoma próbami

energicznych zamachów na Bogu-Ducha winnego owada. Pani Profesor już zaczęła coś

mówić o spokojnym zachowaniu, gdy OSA pewnie wskutek zawirowań powietrza

poduszkowych zamachów została zawiana pod rąbek koszuli nocnej pacjentki.

Usłyszeliśmy wrzask od którego szyby zadrżały, pacjentka z błyskiem szaleństwa w

oku jednym ruchem zdarła z siebie zwiewny ubiór i dawaj na tym łóżku w kompletnym

negliżu tańcować, a wywijać koszulą nad głową, a wrzeszczeć inwektywy do taktu, a

to przysiady robić lub ze dwa podskoki. Staliśmy oniemieni tym "reality show”, ja

zaś w duchu się modliłem by sprężyny łóżka tany te wytrzymały, bo rentgen

zepsuty, a urazówka daleko. A pacjentka z coraz większą histerią, wrzaskiem i

animuszem, w jednej ręce poduszka, w drugiej kiecka i dawaj podrygiwać.

W końcu dopadł ją lekarz z dwiema pielęgniarkami i z trudem usadzili na łóżku

(osa w całym tym zamieszaniu zniknęła gdzieś).

Pani Profesor zaś stwierdziła:

Płuca i serce ma zdrowe, dziś wypis. I konsultacja psychiatryczna...

* * * * *

Noc pierwszomajowa dzięki pięknej aurze była ciepła, tak że wiele "majówek”

przeciągnęło się do późnych godzin nocnych. Bardzo późnych.

Ja miałem to "szczęście”, że spędzałem tę pierwszą noc majową w szpitalu na

dyżurze, a że dodatkowo oprócz mnie były same starsze pielęgniarki, a pacjentów

większość wyszła na "długi weekend” do domu, mogłem liczyć na wcześniejsze

pójście spać (nie żebym był bardzo szczęśliwy z komfortu dyżurki lekarskiej).

Oczywiście zbudzono mnie o trzeciej w nocy (nad ranem?)

Zadzwoniła pielęgniarka z izby przyjęć, że jakiś mężczyzna przywiózł kobietę i

"histerycznie” domaga się "ratowania”.

Jako, że na dyżurze śpi się (jeśli się śpi w ogóle) we wdzianku, więc po

zrzuceniu koca i szybkim otrzeźwieniu nad umywalką po dwóch minutach zjawiłem się

w Izbie Przyjęć.

Na kozetce leżała młoda, dwudziestoletnia kobieta, w mocno wymiętej (i częściowo

ubranej na "lewą” stronę) odzieży, o bladej skórze rąk i nóg, za to intensywnej

purpurze na twarz. Pielęgniarka właśnie mierzyła jej ciśnienie tętnicze. Przy

niej siedział mocno zdenerwowany facet, nieco ponad trzydzieści lat, który na mój

widok rzucił się na mnie (dosłownie !!!) z okrzykiem:

- Niech Pan nas ratuje!!!

Okrzyk był głośny, a i bez niego w ambulatorium już panowała nerwowa atmosfera,

którą podgrzała pielęgniarka mówiąc że pacjentka ma 180/70 i tętno 120/min.

Odsunąłem więc zdecydowanie faceta z drogi i podszedłem do pacjentki,

równocześnie "ordynując” przygotowanie wlewu dożylnego. Zanim jednak zdążyłem

zadać pacjentce choć jedno pytanie usłyszałem ryk faceta:

- DOKTORZE TU CHODZI O CZAS!!! Niech Pan nam pomoże, bo NAS zabiją !!!

Coś mnie tknęło. Nie zapytałem kto. Zapytałem kiedy?

Stwierdziwszy, że ok. 45 minut spokojnie poszedłem do apteczki i podałem kobiecie

Postinor*

Większość objawów (przynajmniej u faceta) znikła od razu. Kobiecie trzeba było

dać jeszcze na uspokojenie. Niech żyją majówki.

*POSTINOR - jeden z niewielu preparatów antykoncepcyjnych który stosujemy "po” a

nie "przed”. Czas od do zażycia odgrywa bardzo ważną rolę.

* * * * *

Zdarzyło mi się pełnić dyżur na izbie przyjęć kardiologii, gdzie kole północka

przywieziono mi nieprzytomnego "mężczyznę w sile wieku”. Pacjent był bez

dokumentów, ale ponieważ nie woniał alkoholem pogotowie zdecydowało się go

przywieźć do mnie, a nie do Izby Wytrzeźwień.

Już w pierwszym badaniu kilka rzeczy mi się nie spodobało, EKG i wykonana szybko

analiza krwi potwierdziła moje podejrzenie zawału serca. Jako, że żyjemy w Unii

Europejskiej i Służbę Zdrowia mamy na wysokim, europejskim poziomie (...) udało

mi się szybko (tylko trzy godzinki) zwołać kardiologiczny zespół interwencyjny w

osobie lekarza hemodynamisty (taki rodzaj hydraulika, tylko przetyka niedrożne

rury które nazywają się potocznie tętnicami, w sercu) oraz personelu

asystującego. W czasie upojnych chwil oczekiwania dwukrotnie reanimowałem

pacjenta, który robił wszystko by przenieść się na inny świat. Udało mi się nie

pozwolić mu.

Pacjent przeżył te wszystkie tortury, którym poddawaliśmy go całą noc i nad ranem

nawet w swej łaskawości odzyskał przytomność. I tu spotkała nas totalna

niespodzianka - pierwsze co usłyszałem to: "Job Twaju Mati, szto stałoś?”

Dalszy dialog wyglądał już nieco bardziej kulturalnie, okazało się, że pacjent

(Gruzin nota bene) zna podstawy języka polskiego (Ku..wa, Pierd..le itp.) więc

mogłem zebrać z nim normalny wywiad lekarski. Pozostał pod moją opieką na

oddziale okrągły tydzień, a badania potwierdziły pełne udrożnienie naczyń

wieńcowych - oczywiście za pieniążki polskiego podatnika.

Przy wydawaniu wypisu i wygłaszaniu zaleceń co do dalszego postępowania (byłem

dziwnie spokojny, że strzępię sobie język, a pacjent i tak się nie zastosuje) po

kilku chwilach pacjent przeszedł do słownego wyrażania wdzięczności. Z jego

bełkotu (sorry, nie jestem wybitnym lingwistą) zrozumiałem, że jest świadomy, że

gdyby nie ja… i tak dalej.

Na koniec zniżył głos i rzekł:

- "Doktorze, nie będę panu dawał forsy, bo tą pan wyciągnie z tych swołoczy z

mojej sali. Ja Panu dam telefon do siebie”

Zdziwiony zacząłem mówić, że nie trzeba, że nie ma o czym mówić, że każdy by tak

zrobił, że to mój zawód i tym podobne pierdoły. Pacjent jednak nagle chwycił mnie

za koszulę pod szyją i przyciągnął do siebie mówiąc prosto w twarz:

- "Bierz Pan z dobrego serca! I dzwoń Pan! Ja znam takich ludzi co wszystko i

każdego załatwią!”

Po czymś takim nie wypadało odmówić….

No to dzionek w pracowni badań izotopowych, rzekłbym, jak co dzień. Próby idą, co

raz to który z pacjentów dostaje znacznik i kierowany na poczekalnię grzecznie

czeka na swoją kolej do odczytu badania. Dawki izotopu otrzymywane przez

pacjentów są bezpieczne dla nich (dorośli) ale ze względów bezpieczeństwa każdy

pacjant jest "pouczany" na temat postępowania. Jest to taki krótki wierszyk który

każdy z nas zna na pamięć dotyczący ewentualnych skutków ubocznych, postępowania

itp.

Jeden z do znudzenia powtarzanych wersetów brzmi: "proszę też unikać kontaktu z

małymi dziećmi i kobietami w ciąży" Znacznik izotopowy ma okres połowiczego

rozpadu ok. 6 godzin, więc po 24 nie ma po nim praktycznie śladu.

Dziś na próbie pojawił się PACJENT znany pewnie części bojownictwa z gazet, jako

bardzo przedsiębiorczy i bogaty były sportowiec. Obstawa badania duża, sama Pani

Profesor nawet ze dwa razy zaglądnęła, więc zdenerwowanie sięga zenitu. No i

właśnie moja droga koleżanka bezpośrednio po podaniu izotopu pouczyła pacjenta:

- "W dniu dzisiejszym proszę unikać kontaktu z małymi kobietkami i dziećmi w

ciąży"

Zapadła chwila ciszy, VIP zaczerwienił się z lekka i potulnie wykrztusił:

- "Dobrze"

* * * * *

Ranek - oczywiście już o siódmej mały tłumik pacjentów przed przychodnią

przykliniczną. Jako pierwsza dostała się do mnie moja stała pacjentka, którą prowadzę od 2 lat.

Miła i sympatyczna, z poczuciem humoru. Zaraz po badaniu fizykalnym (osłuchiwaniu

serca) gdy już pisałem recepty dyskusja zeszła na biust.

P: - Bo ja zauważyłam doktorze że niektóre kobiety, zwłaszcza młodsze z

dorodniejszym biustem są proszone o rozebranie się, a nam starszym często się

mówi że możemy zostać w biustonoszu. Tak lubicie sobie pooglądać?

Ja: - Kwestia jest czysto medyczna. Jak biust jest obfity - to by osłuchać serce

musimy często badać przez lub tuż pod piersią. Biustonosz by tu przeszkadzał.

Natomiast starsze kobiety mają biust już często na tyle obwisły że już można

słuchać nad piersią. Pani choć ma już te 40-kilka lat (uwielbiam przypominać

kobietom ile to wiosen sobie liczą ) ma biust taki jak trzeba, więc ja tak jak

trzeba proszę Panią o ściągnięcie biustonosza.

P: - (uśmiechając się kokieteryjnie) Oooo, ale mnie dziś komplement spotkał.

Pacjentka wzięła recepty, wyszła, ja uzupełniam kartoteki, wchodzi następny

pacjent, ja pochylony nad stołem piszę mówiąc: Dzień dobry. Proszę usiąść już

kończę.

W odpowiedzi słyszę ponury głos kolejnej stałej pacjentki:

- Rozumiem że JAK ZWYKLE mam nie zdejmować biustonoszu !! ??

Cholera, te drzwi miały być dźwiękoszczelne...

* * * * *

Rzecz się działa 14 lat temu, na pierwszym roku studiów medycznych. Pierwszy

przedmiot - anatomia. Taki żeby z kopa sprawdzić wytrzymałość studentów na różne

przyjemne strony medycyny. Zaczynało się więc od tego że zajęcia odbywały się w

sali 3 metry na 4 metry, w której centrum, na stole leżały

zwłoki ludzkie. Studencka brać siadała wokół stołu, w kółeczku, i każdy miał

kilka centymetrów stołu na rozłożenie zeszytu do notowania. Zapachy były w

sali..... ujmujące, ale jak na pierwszych zajęciach nam uświadomiono (gdy

zapytaliśmy czy można otworzyć okno) "Od smrodu jeszcze nikt nie umarł, a od

chłodu wyginęła armia Napoleona pod Moskwą"

W rogu pomieszczenia stały dodatkowo metalowe szafki (przypominające nieco

skrzynie przerośnięte), zawsze zamkniętę na kłódki. Kładliśmy na nich czasem

ubrania, czasem plecaki, byle dalej od... centralnego stołu.

Któregoś mroźnego dnia, gdy wałkowane były z naszym asystentem jakieś organy

ludzkiego ciała, wszedł jakby żywcem wzięty z jakiegoś horroru woźny. Woźny był

osobistością szczególną, wyróżniał go potężny garb i gęba rodem z "Nocy Żywych

Trupów" miał więc wśród braci studenckiej ksywę "Frankenstein" Woźny ignorując

odbywające się zajęcia, bezceromonialnie zrzucił nasze rzeczy na podłogę (i tu

zrozumcie - strach przed i na tych zajęciach był tak duży że nikt nawet nie

mruknął na to) i zaczął otwierać kłódki. Asystent w tym momencie zamilkł, i

wszycy skupili wzrok na skrzyni. Gdy wreszcie została otwarta, w nozdrza nasze

uderzył silny zapach formaliny. Woźny zakasał rękaw, ubrał na rękę potężną gumową

rękawicę i sięgnął do skrzyni (wanny ??). Chwilę coś tam gmerał, po czym z

rozmachem wyciągnął za włosy głowę kobiety, w miarę jeszcze świerzą, nieco

zsiniałą, amputowaną na wysokości barków.

Asystent widząc nasze zzieleniałe miny momentalnie się uśmiechnął i rzekł do

woźnego:

- Aleś se laskę poderwał, w sam raz dla ciebie.

Wiem, ochyda. Ale po zajęciach, nieco histerycznie, ale jednak śmialiśmy się z

tego...

* * * * *

Pełniąc w dniu wczorajszym posługę zwaną wizytą domową otrzymałem telefon z

prośbą o przyjazd do "mamusi której bardzo duszno".

Przyjeżdżam pod wskazany adres (willa w okolicach Kryspinowa, tego znanego

podkrakowskiego kąpieliska) i pierwsze co rzuca mi się w oczy to neon z napisem:

Agencja Towarzyska. Co sobie pomyślałem to moje, ale luźną rzecz traktując

zacząłem szybko myśleć od czego tu komu mogło się zrobić duszno. Biorę w każdym

razie walizkę lekarską i podchodzę, dzwonię. Otwiera mi miło wyglądająca,

pachnąca mieszaniną perfum i potu dziewoja w wieku zbliżającej się trzydziestki.

Z bardzo szerokim, prezentującym ząbki, uśmiechem zaprasza mnie do środka,

usiłując odebrać walizkę. Na moje: jestem lekarzem, wezwano mnie do Pani XX

uśmiech gaśnie, ale szybko pojawia się druga, podobnie wyglądająca "córa

rewolucji" potwierdzająca, że to ona dzwoniłam i że "mama czeka na górze" (Burdel

mama)

Podążam więc na górę podziwiając po drodze wystrój wnętrz (pierwsza moja wizyta w

bu... agencji towarzyskiej), jak można było się spodziewać dominują tonacje

czerwono-kremowo-różowe. Czyli klasyka obowiązuje. Wchodzę do jednego z kilku

pokojów na pięterku podążając za "córeczką",

babcia siedzi na łóżku (a jakże, z koronkowym baldachimem !!) i ledwo dycha.

Przystępuję więc nie wiele więcej pytając do obowiązków lekarskich, słysząc, że

drzwi za mną się zamykają z cichutkim " ja przyjdę za chwilę tylko muszę szybko

coś zrobić"

Okej. Badamy, osłuchujemy (ja i moje uszy), podajemy wziewny beta-mimetyk (takie

szybko działające na duszność lekarstwo - by ulżyć oddechowi Babci) gdy drzwi się

znów za mną otwierają. Nie odwracałem się, bo myślałem, że córeczka już zrobiła

co tam miała zrobić. Po dwóch sekundach słyszę jednak, męski, z lekka przepity

głos:

- "Facet, ku*wa, ja ci dołożę forsy byś mógł z normalną pofolgować"

Nie była to córka. Nie skorzystałem.

Opowiadała mi koleżanka, pracująca w poradni urologicznej.

Przyjęli kiedyś faceta, z bardzo wstydliwą dolegliwością. Jak się okazało po

oględzinach, to ona, znaczy ta dolegliwość, była raczej na miarę McGyweryzmu.

Otóż, nie wiadomo bliżej, po jaką cholerę, ale facet założył sobie na penisa

obrączkę (czytaj, taki mały złoty krążek, co się go po ślubie na palcu serdecznym

nosi). Ubaw chłopcy w lekarskim mieli i dziwili się ciężko jak to jest

technicznie możliwe, ale pomóc człowiekowi trzeba, więc poprosili o zestaw

narzędzi do bliżej nie nazwanego zabiegu uwolnienia obrączki (albo penisa, zależy

co dla kogo ważniejsze) i przystąpili do działania. Po jakimś czasie oswobodzili

faceta, okłady siakeś zalecili i puścili do domu.

Wraca ubawiona gawiedź lekarska do gabinetu, uchachani po uszy....wszyscy....

poza jednym.... ten jeden przyszedł trochę później, ze słowami na ustach:

"Siostro, poproszę jeszcze jeden taki zestaw narzędzi..." Dowiódł sobie innym, że

cuda się zdarzają i to podwakroć...

Tylko proszę, nie sprawdzajcie, czy to aby na pewno jest możliwe, uwierzcie mi na

słowo...

* * * * *

Wpada wesoły ginekolog-dyżurant do dyżurki położnych:

- Wiecie dziewoje, jadę sobie windą na górę i taka mnie myśl była naszła, że

bzykanie jest bardzo trudne, ale nie niemożliwe...

Patrzymy na siebie z koleżanką, bo nie za bardzo pokumałyśmy o co mu chodzi z tym

bzykaniem, a on dalej;

- To, co, lecimy na obchód?

A ja niewiele myśląc:

- Ale jak będziemy lecieć, to nie musimy bzykać...

- No nie, bo bzykanie w locie jest jeszcze trudniejsze, aczkolwiek nie

niemożliwe...

* * * * *

Wpada wesoły ginekolog-dublant do dyżurki:

- Czołgiem siostry! Co my tu dzisiaj mamy?

- Kowalska dziecko w brzuchu, Nowakowa dziecko w kroku, Wiśniewska nadciśnienie,

a ja zespół napięcia przedmiesiączkowego....

* * * * *

Trzecie "wpadnięcie" wesołego ginekologa na porodówkę do nowo przyjętej

ciężarówki:

- Z jakiego powodu pani się zgłosiła do szpitala?

- W ciąży jestem - padła inteligentna odpowiedź jakby widać nie było...

- No to dobrze pani trafiła, bo wie pani, medycyna takie postępy zrobiła, że choć

trochę to musi potrwać, ale ciąża w obecnych czasach jest całkowicie, ale to

całkowicie uleczalna...

- Ale panie doktorze...

- Tak, tak, wiem... czasem są nawroty... ale to też się leczy...

* * * * *

Następne wejście wesołego ginekologa, podczas zbierania wywiadu położniczego:

- Kiedy była ostatnia miesiączka?

- Przed ciążą.

- No tyle to się domyślam, ale kiedy?

- No dziewięć miesięcy temu.

Wesoły ginekolog, przestał być wesoły:

- Ale kobieto o datę mi chodzi: dzień, miesiąc, rok...DOKŁADNĄ .DATĘ...

Tu ciężarówka zwraca się do męża (drze się do chłopa stojącego w bliżej

nieokreślonym miejscu za drzwiami porodówki)

- Stefan! Kiedy ja ostatni miesięcznik miałam?

Otwierają się drzwi, zagląda jakiś nieuczesany łeb:

- No na imieninach u Romka miałaś.

Wesołemu ginekologowi humor powrócił:

- Pan zajrzy do kalendarza, kiedy Romana było, bo coś tu wpisać muszę...

* * * * *

Po południu, wyżej wymieniona ciężarówka, była się zdeklarowała co do porodu.

Oczywiście poród rodzinny, czyli w obecności sprawcy, ojca dziecka znaczy się.

Powiła w ciężkich bólach dorodne dziecię, "pci" żeńskiej.

Pokazuję żyworodka, wiszącego jeszcze na nieodciętej pępowinie, matce:

- Ma pani córkę i pan tez oczywiście- poprawiam się. Patrzę na ojca, a on jakiś

taki dziwny, biały się zrobił...

- Niech mi tu pan tylko nie mdleje, niech pan usiądzie... dobrze się pan czuje??

- To nie moje dziecko!!! Podmienione, to nie moje!!! - wycedził przez zęby.

Patrzę na niego jak wryta, to na matkę, o co może mu chodzić, bo pierwszy raz

zdarzył mi się wstrząs poporodowy u faceta... Wesoły ginekolog, też jakoś

przestał się uśmiechać...

- Przecież widzi pan, że dziecko na pępowinie jeszcze, przecież był pan przy tym,

jak nie pańskie, jak pańskie...

Konsternacja wielka, myślę sobie, że może faceta jednak "przy tym" nie było, że

może jest do listonosza podobne, albo co....i stąd taka reakcja....

Kobita w płacz, facet zaczął grzebać w jakiś papierach, wreszcie podkłada mi

dokument pod nos, wynik USG:

- Proszę bardzo, ja tu w dokumentach mam, że jest chłopak, tak??? A to jest

dziewczynka, tak??? Więc nie moje...ja chłopaka miałem mieć, tu jest napisane

czarno na białym....SYNA!!!

Nie wiedziałam, czy się śmiać czy płakać, wesoły ginekolog wyprowadził faceta na

korytarz, żeby ochłonął i przedstawił mu jak się sprawy mają co do tego USG... Ja

dokończyłam dzieła, czyli "odcięłam" dziecko od matki i przekazałam koleżankom od

żyworodków. Po pewnym czasie wchodzi wesoły ginekolog, puszcza do mnie oko i

wprowadza nieco już uspokojonego ojca...ten podchodzi do żony:

- No dobra, będę kochał jak swoje....

I dla takich chwil warto być położną... ale nie za często, bo osiwieć można...

Moja dyżurka lekarska jest tak usytuowana, że po drugiej stronie korytarza,

dokładnie naprzeciw drzwi (a więc odległość 2.5 metra) znajduje się WC pacjentów.

Gdy jest więc cisza, chcąc nie chcąc słyszę odgłosy dochodzące z tego przybytku.

"Zdrowaś Marioooo, Łaskiś Peeeeełna, Pan z Tobą. Błogosłaaaaaaaawionaś Ty Między

Niewiastami, i Błooooooogosławiony Owoc Żywota Twooooooooojego Jezus…."

* * * * *

"No malutki, postaraj się. No jeszcze ze dwie kropelki, no"

* * * * *

"A mówiłem Ci że ta kaszanka brzydko pachnie, mówiłem ci ku*wa, a ty nic ty

pier**ny obżartuchu.." (pacjent był sam w kiblu)

* * * * *

"Booooooooooooooożeeeeee!!! Jak tak się rodzi to współczuję kobietom, które

większe klocki muszą zrzucić!"

* * * * *

"Ja Wam ku*wa kiedyś dam radę ! Konował mówił, że za duże jesteście, ale ja was

piwem tak ku*wa urządzę że wyskoczycie jak sperma na owulującą!" (Ciężko wyczuć,

ale podejrzewam że chodziło o kamienie w pęcherzu moczowym… Żeby kogoś rozmachem

nie zabił…)

* * * * *

"No klapy bombowe otwarte, cel w zasięgu wzroku i zrzuuuuuuuuttt!"

* * * * *

"Śmierdzisz mówiła, gó*no prawda, no co śmierdzisz? Nie śmierdzisz, podtarty

jesteś zawsze to nie będziesz śmierdział" (też był sam w kiblu)

* * * * *

"Płynie Wisła płynie po polskiej krainie… (po 2 minutach śpiewu) Co nie odpowiada

ci to? No to może: Płynie, płynie Oka, jak Wisła szeroka, jak Wisła głęboka…."

* * * * *

Weszła mocno zaawansowana wiekiem para koedukacyjnie do kibelka, za chwilę słyszę

jego głos: "Trzymaj stara, ja się będę skupiał na gwizdaniu"

I nie pytajcie czy jemu trzymała czy jego podtrzymywała, bo nie wiem.

* * * * *

"Taka duża dziurka, a tak mały wypływ. Nie trzeba być hydraulikiem czy lekarzem

by wiedzieć że coś jest zatkane"

* * * * *

"Czy Rynek, czy szpital, tak samo w kiblu śmierdzi" (NIEPRAWDA!!!)

* * * * *

"Matkoooooooo Najświętsza i Panie Jeeeeezu! Niech mnie ten szatan już

opuuuuuści!"

* * * * *

"Co to się porobiło w tym kraju, że zamiast kurków za jakiegoś mytalowego fiuta

trza chytać by ręce umyć" (starszawa wsią zalatująca babina)

Dziś ciężki poniedziałek po ciężkiej niedzieli. Od rana upał, słoneczko ostre

więc w ciągu godziny trzy zatrzymania krążenia, a ja jak zwykle sam. Dobrze że

defibrylator działa...

Po drugiej reanimacji (wynik 2:0 dla mnie) jestem już z lekka padnięty, gdy

wchodzi pielęgniarka wielokrotnie przełożona a za nią stadko młodych sikorek na

stażu. I grzecznie pyta czy stażystki mogą sobie pooglądać co robię. Jak

nieopatrznie kiwnąłem głową zostałem z miejsca poproszony o komentowanie tego co

robię. To już mi się mniej podobało.

Jak na zamówienie szanownych sikorek parę minut później przytomność stracił

kolejny pacjent, o czym powiadomił personel serią wspaniałych drgawek.

Gdyby nie wspaniały refleks jednej z moich pań pewnie wylądowałby na podłodze, a

tak na szczęście się obyło bez dodatkowych ćwiczeń z neurotraumatologii. Biorę

się do roboty, jak na ćwiczeniach ABC ( jest ekspertką od tego jak wiem), drogi

oddechowe drożne, oddech właśnie zanika, brak krążenia. Wszystko oczywiście

tłumaczę sikorkom opisowo starając się unikać dynamizatorów. Przykładamy

elektrody, pielęgniarka wentyluje pacjenta, sikorki obskoczyły szczelnie łóżko. W

zapisie EKG klasyczne migotanie komór, więc oczywiście trzeba pacjenta "strzelić"

czyli zdefibrylować. Nastawiłem 200 dżuli co jest standardem, kładę łyżki na

klatce piersiowej pacjenta wrzeszcząc "UWAGA Defibrylacja !" i nacisnąłem spust

modląc się by zadziałał. Strzeliło aż miło!!

Wokół mnie rozpętało się malownicze pandemonium. Sikorki chcąc zobaczyć jak

najdokładniej co robię zignorowały moje ostrzeżenie o defibrylacji (a może

zapomniały, że to się robi prądem?) oparły się łóżko pacjenta. O METALOWE łóżko

pacjenta.

W momencie wyzwolenia energii jak to zwykle bywa pacjenta uniosło. Ale to było

nic. Od łóżka "odstrzeliło" niczym korki od szampana dwie sikorki, które z

impetem wylądowały na łóżku obok. Kolejne dwie osunęły się w pięknych drgawkach

na podłogę, a ostatnia trzymała się twardo poręczy łóżka (tylko po wyrazie twarzy

i nagle zmienionej fryzurze dało się poznać, że też oberwała - twardzielka ).

Przełożoną zatkało, my (czyli stały personel) spojrzeliśmy po sobie. Na to

wszystko pacjent odzyskawszy przytomność (to się nazywa skuteczna reanimacja!)

kaszlnął ze dwa razy, a następnie uniósł się z lekka i patrząc najpierw na swoją

z lekka przysmażoną klatkę piersiową (na filmach tego nie pokazują, co?) a potem

na leżące wokół ciała zapytał cicho:

- "Czy coś straciłem ?"

Zapewniłem go, że nic nie stracił.

Sikorki na pewno zapamiętają to szkolenie z reanimacji na dłuuuuuugo.

Idę odpocząć zanim znów się zacznie....

* * * * *

Kilka razy przeczytałem w komentarzach do moich opowieści, że prezentuję

"grobowy" "humor z krypty". Wrzućmy więc opowiadanko tytułowe, by na stałe osiąść

w nurcie. Tym razem nie jest to mój własny autentyk - a jedynie opowieść

znajomego lekarza Pogotowia Ratunkowego spod Krakowa.

Przyszła wiosna, a z nią czas nocnych kocich koncertów, kwitnienia (w przypadku

niektórych - przekwitania), ale nade wszystko nieszczęśliwych miłości.

Pewna Pani w ramach wiosennej burzy hormonów partnera stała się kobietą rzuconą i

zarazem upadłą. Będąc osobą o rozchwianej psychice stwierdziła oczywiście, że

brzydota otaczającego ją świata jest na tyle niegodna jej obecności że rozstanie

się ze swoim życiem. Ponieważ była osobą z cukrzycą typu I (młodzieńcza postać

cukrzycy wymagająca codziennej insulinoterapii) wymyśliła, że skoro codziennie

podaje sobie ok. 30 jednostek insuliny by żyć, to jak sobie poda 300 to

przestanie. Prawdopodobnie wzięła ją litość nad grabarzami, gdyż rankiem dnia

owego wzięła strzykawkę wypełnioną tą ogromną dawką insuliny i udała się na

cmentarz. Znalazła sobie świeżo wykopany grób, wskoczyła do niego, ułożyła jak

się dało wygodnie (nawet sobie kocyk przyniosła) i podała sobie podskórnie

insulinę jak to dotąd czyniła, by po kilkunastu minutach odpłynąć szukając tunelu

ze światełkiem.

Jak mi przekazał lekarz pogotowia:

- kondukt żałobny zjawił się o 11:00

- jeden z grabarzy tak się wystraszył obecności "ciała" w grobie ("Ku*wa,

pomyliliśmy grób Maniek!!"), że puścił trzymany przez siebie koniec trumny

prawnego lokatora posesji, przez co trumna z hukiem spadła powodując obrażenia u

kobiety (na szczęście od strony nóg)

- jedna z osób które doskoczyły do grobu by zobaczyć czy nieboszczykowi nic się

nie stało poślizgnęła się i wpadła do środka. Na nią spadła druga Pani (małżonka

lub córka nieboszczyka) zemdlona z powodu zobaczenia swojego drogiego zmarłego po

tygodniu od jego śmierci.

- Samobójczyni przeżyła - wieloodłamowe złamania obu nóg, generalna hypotermia,

odwodnienie i kilka innych mniejszego kalibru przypadłości.

* * * * *

Na wstępie proszę o wybaczenie - nie jestem chamem. Po prostu w pewnym momencie,

gdy przychodzi się do przychodni i przyjmuje kilkudziesięciu pacjentów, człowiek

traci wiele na uprzejmości. Tym bardziej jeśli pacjenci są, jakby tu rzec,

dziwni…

Wg kartotek był to pacjent numer 31 (felerny numer - taka trzynastka wspak) w

dniu dzisiejszym. Czterdziestolatek, z jeszcze nie tak dużym brzuszkiem, średnio

niewysportowany, KOMPLETNIE BEZ DOLEGLIWOŚCI, no może poza tym, że miał w klapie

znak organizacji partyjnej Romana G - Człowieka zwanego Koniem. Muszę przyznać że

ten drobny znaczek jakoś tak negatywnie mnie nastawił do człowieka.

Człowiek ów tymczasem zaczął dłuższy monolog na temat krzewienia wartości

chrześcijańskich w małżeństwie, czyli mówiąc wprost o seksie. Który to seks

chciałby ze swoją żoną uskuteczniać, ale tak by było i chrześcijańsko i katolicko

i bez kiełkujących przez dziewięć miesięcy owoców tej przyjemności. I oczywiście

bez ograniczeń. Będąc człowiek podobno z natury uprzejmym zacząłem wyliczankę,

którą on błyskawicznie kontrował. I tak odpada kalendarzykowa (niepewna),

przerywana (ma już dwójkę po przerywanym), 69 ("doktorze, ja bym nie śmiał nawet

tego zaproponować - przecież ja tym sikam!!!", prezerwatywy (ksiądz zabronił),

pigułki (spojrzenie bazyliszka od którego coś tam mi nawet zaczęło kamienieć),

temperaturowa (" a jak będzie przeziębiona ?" oraz brak seksu. Zaproponowałem mu

wasektomię (przecięcie nasieniowodów) ale tylko się obruszył ("jak się kumple

dowiedzą to powiedzą żem bez jaj". Nie wytrzymawszy więc stwierdziłem:

- Żona ma metr wzrostu od stóp do bioder?

- No chyba tak

- No to jeszcze możecie pojechać w Tatry na Rysy (2499 metrów n.p.m.) i spróbować

na stojąco. Plemniki przy ciśnieniu jakie jest na wysokości 2500 metrów przestają

się ruszać!!

Wyszedł obrażony. Ciekawe czy znów będzie na mnie skarga do dyrekcji...

Gwoli ścisłości - metoda nie dotyczy ludzi stale mieszkających na wysokościach

(np.Tybet) - w końcu powstają "pokolenia" maluchów przyzwyczajone do

szczytow(ania)

Przypomniałem sobie miłe lata studenckie. Po którymś tam roku miałem staż zwany

również praktyką na chirurgii twardej (zwanej również urazowo - ortopedyczną)

gdzie pełno było połamanych członków, również ówczesnej PZPR (ciekawe ilu

bojowników pamięta jeszcze cio to).

Jako, że właśnie miała być operowana jakaś szycha, więc do operacji stawu

biodrowego i złożenia złamania szyjki kości udowej (notabene: do urazu doszło

podobno w czasie obrad któregoś tam zjazdu partii, więc musieli nieźle tankować)

przygotowało się dwóch konkurujących ze sobą o prymat "złotej rączki" docentów.

Każdy z nich oczywiście preferował inną technikę, inne podejście, inną szkołę

chirurgii, i zgadzali się praktycznie tylko w tym, że skórę trzeba zdezynfekować

przed pierwszym cięciem.

Oczywiście nikt ze stałych rezydentów nie chciał wchodzić na trzeciego członka

zespołu operacyjnego (tego, co trzyma tzw. haki - czyli narzędzia do rozwierania

ran), bo porównywano to do dobrowolnego wchodzenia między młot a kowadło. Padło

więc na studenta, w mojej osobie, który to student dwóm docentom odmówić nie

mógł.

Po pół godzinie operacji miałem serdecznie dość i cały czas szeptałem zdrowaśki

pod wspólną intencją: kończcie waćpanowie, bo ja się kończę. Na zmianę, raz

jeden, raz drugi przestawiali mnie, bo raz temu coś tam zasłoniłem, raz drugiemu

źle rękę podłożyłem, znów tamtemu tętnicę przytrzymałem, a jak rękę przełożyłem

to jeszcze oberwałem imadełkiem. Dynamizatory wszelakie leciały pod moim adresem

co chwila, a po dojściu do istoty problemu operacyjnego panowie również wzajemnie

zaczęli się pouczać, nie przebierając w słowach.

W końcu gdy wreszcie wzięli się za otwarcie dojścia, jeden uparł się by zrobić to

jednym dość dużym a topornie wyglądającym dłutkiem chirurgicznym, drugi zaś wolał

własną rękę. W końcu narządkiem sztywnym się nie udało, więc drugi docent z

wyrazem triumfu za maską chirurgiczną wsadził rękę i zrobił co należało w kilka

sekund. Zadowolony z siebie obwieścił więc swoje zwycięstwo rywalowi słowami:

- Widzisz! Nie ważna jest wielkość, tylko technika!

Na co drugi do mnie się zwracając:

- Patrz, jeszcze jeden z kompleksem małego chu..a!!

* * * * *

Rotacyjnie co jakiś czas każdy lekarz obejmuje funkcję konsultanta, czyli mówiąc

po prostu idzie na oddział o innym profilu by dzielić się swoja wiedzą z

miejscowymi. W ramach takiej to właśnie funkcji zaniosło mnie dziś na

ginekologię, gdzie pewna rycząca sześćdziesiątka o wadze średniego kaszalota

miało przejść pewną kosmetyczną operację " kobiecą ". Ponieważ cierpiała na kilka

interesujących schorzeń serca, wraz z anestezjologiem postanowiliśmy, że nie

będziemy babci usypiać do zabiegu, tylko znieczulimy ją jak to się laicko mówi "

od pępka w dół ".

Ponieważ anestezjolog był młody, a kaszalot miewał dziwne skoki ciśnienia uprosił

mnie (znacie mnie już chyba z miękkiego serca ) bym został z nim przynajmniej

przez pierwszych kilkanaście minut zabiegu.

Pani przygotowana, leży sobie w pozycji horyzontalnej, rozkraczonej. Zespół

operacyjny, gotowy, instrumentariuszki rozłożyły wszystkie narzędzia do krojenia,

rozwierania, szycia i wycinania i….. tylko głównego operatora w osobie ordynatora

oddziału brak.

Po kilku minutach czekania ktoś przyniósł wieść że ordynator został pilnie

wezwany do manager'a szpitala w sprawie długów oddziału i że kazał czekać.

Czekamy więc zabawiając się i kaszalota rozmową.

Po prawie półgodzinie zjawia się wreszcie wkur..ony ordynator i myśląc, że

pacjentka uśpiona w drzwiach się odzywa:

- "Nie dość, że przez ten jeb..ny fundusz zdrowia zaraz zbankrutujemy, to jeszcze

ku..a muszę tę starą tłustą rurę oglądać i z jej syfem się paprać !!! Czy ja

poszedłem na te pierd…ne studia by w studniach wykopki urządzać??"

W nastałej ciszy pacjentka lekko uniosła głowę i spojrzała ordynatorowi głęboko w

oczy.

Ordynator zrobił w tył zwrot i wyszedł z sali. Po pół godzinie przyszedł zastępca

i mogliśmy wreszcie zacząć zabieg.

* * * * *

Na studia medyczne idą jak wiadomo sami twardziele. Tacy, co nie mdleją na widok

krwi, nie puszczają "literata" na widok różnych odchodów ludzkich, a widok zwłok

(lub nawet ich rozkawałkowanych części) nie robi na nich najmniejszego wrażenia.

To samo tyczy się oczywiście zapachów - tak przyjemny zapach ludzkiego moczu jest

niczym w porównaniu na przykład do zapachu kilkudniowej (w przypadku

nieboszczyka) żółci zmieszanej z innymi płynami ustrojowymi (np. wysiękiem

zapalnym).

Na którymś tam roku studiów mieliśmy niewątpliwa przyjemność chodzenia w ramach

zajęć praktycznych na blok operacyjny, gdzie wykonywano drobne zabiegi, jak na

przykład pobieranie fragmentów tkanek do badań laboratoryjnych. Często, jeśli

materiału było mało, a można było go pobrać większą/grubszą strzykawką pacjenta

znieczulano albo miejscowo, albo krótkotrwale ogólnie.

Na jedną z takich biopsji zaprowadziła nas asystentka, która akurat miała zajęcia

z nami. W małej salce o wymiarach 4 na 4 metry, wokół stołu, na którym położono

pacjenta, stłoczyło się następujące grono: Lekarz, instrumentariuszka,

pielęgniarka, asystentka i piątka studentów. Jak się domyślacie powietrza zaczęło

brakować w normalnych warunkach, a tu dodatkowo w grę wchodziły różne dodatkowe

aromaty medyczne. Oczywiście wszyscy w ubrankach sterylnych, pomieszczenie

zamknięte ze względów higieniczno-epidemiologicznych czy jakichkolwiek innych.

Słowem - mordownia.

Lekarz sprawnie znieczulił pacjenta, a następnie po stwierdzeniu braku kontaktu z

wyżej wymienionym rozpoczął wkłuwanie się igłą rozmiaru sporego gwoździa do

talerza biodrowego pacjenta. Przy "wchodzeniu" do jamy szpikowej talerza

biodrowego następuje z reguły charakterystyczne "chrupnięcie" - tak też było i w

tym przypadku, z tym że pacjent odruchowo lekko wierzgnął nogą, przewracając przy

okazji stojącą na stoliku zabiegowym buteleczkę ze znieczulaczem. Ponieważ

wszyscy wpatrzeni byli w doktora i jego ogromną igłę tkwiącą do połowy w biodrze

pacjenta nikt na tę drobnostkę uwagi nie zwrócił. Znieczulacz więc bez żadnych

przeszkód zaczął parować do dusznej atmosfery zabiegówki…..

Bardzo szybko u wszystkich pojawiło się uczucie osłabienia, niewielkie nudności,

osłabienie nóg czy zawroty głowy. No, ale na medycynie są w końcu sami twardziele

więc nikt nic nie mówił tylko cierpiał w milczeniu. Kolega bez żenady oparł się z

lekka na pielęgniarce jakby chciał z bliższej odległości zobaczyć igłę,

instrumentariuszka oparła się oboma łokciami o stół, dało się słychać kilka

głębszych westchnień. Każdy oparł się o co mógł i z modlitwą w oczach patrzył na

postępy lekarza. A lekarz też jakby się zaczął nagle śpieszyć, gruby pot zrosił

mu czoło, a ręce drżeć… no ale jakby to wyglądało jakby zemdlał przy studentach

przy tak prostej biopsji!! Na medycynie są sami twardziele!! Więc zaparł się

nogami o stół i przycisnął mocniej… chrupnęło po raz drugi.

Kumpel z pielęgniarką zwalili się jako pierwsi na stół ku lekkiemu oniemieniu już

nieźle znieczulonego zespołu. Sekundę później dwóch moich kolegów cicho osunęło

się pod ścianami. Ja puściłem skromnego pawia i stoczyłem się pod stół. Dopiero

wtedy lekarz zwrócił uwagę, że coś jest nie tak i krzyknął: " Chodu!!"

Nie zdążył. Zrobił jeden jedyny krok, gdy również dopadło go prawo powszechnego

ciążenia. Wszyscy rozpoczęli szaleńczy wyścig do drzwi (niby dwa metry a jednak),

którego nikt nie ukończył. W pomieszczeniu pozostała cicha masa ciał słodko

pochrapujących…

Zbudził mnie docierający z baaaaardzo daleka krzyk. Z głową ciężką jak po

trzydniowej imprezie udało mi się zlokalizować źródło w postaci pacjenta, który

zbudziwszy się jako pierwszy dawał wyraz swemu niezadowoleniu z powodu

gwoździopodobnej igły dalej tkwiącej w jego biodrze. Na szczęście okrzyk było

słychać poza zabiegówką i chwilę potem wszystkie "ciała" wyniesiono na korytarz.

Samych twardzieli rzecz jasna.

Ostatnio w ramach dokształcania się szwendam się po różnych stażach i oddziałach.

Nie dawno przyjmowałem na ten przykład na oddziale reumatologicznym. Specyfika

badania pacjentów, ze względu na to, że schorzenie może dotyczyć wielu stawów

wymaga by pacjenta rozebrać co najmniej do majtek. W końcu biodrowe stawy trzeba

dokładnie obmacać w odwiedzeniu, przywiedzeniu i oczywiście rotacji. I poruszać

nimi na wszystkie strony (a przynajmniej spróbować…)

Dostałem z samego rana historię choroby pacjentki tuż przed trzydziestym rokiem

życia z podejrzeniem pewnej choroby, która może dość szybko zająć (bólowo i

wykrzywieniowo) wiele różnych stawów. Wczytawszy się najpierw w zgromadzone

dokumenty stwierdziłem, że jest spore prawdopodobieństwo, że ta pani ma akurat

tego pecha. Idę do pacjentki zebrać wywiad i zbadać. Patrzę, na korytarzu siedzą

zakonnice.

Nie podejrzewając najgorszego zagadnąłem przechodzącą pielęgniarkę czy mamy zlot

pingwinów? Dowiedziałem się, że przyprowadziły moją pacjentkę. Na domiar złego

jak zwykle jeden pingwin szedł za mną i usłyszał moje uprzejme pytanie!! Dlaczego

pingwiny chodzą stadami?!

Biorę pacjentkę pingwina do badalnika (takie pomieszczono, w którym lekarz może

się zamknąć z kim chce i bawić się z nim w doktora). Najwyraźniej fakt, że noszę

spodnie przeraził śmiertelnie "siostrzyczkę", bo cała blada szła za mną. Szczerze

powiedziawszy mnie też przeraził fakt kim jest moja pacjentka bo zawsze jakoś

hmm… miewam dziwne problemy z duchowieństwem (ostatnim razem jak pojechałem do

przeziębionego proboszcza to całą noc spędziłem w zachrystii z proboszczem, dwoma

wikariuszami, telewizją TRWAM i skrzynką wina francuskiego - żona kompletnie nie

uwierzyła, że byłem na wizycie domowej jak mnie przywieziono o czwartej rano).

Zbieram wywiad. Pytam o wszystko (o choroby weneryczne, palenie papierosów,

alkohol i narkotyki także). Wreszcie dając pingwinkowi papiurki do podpisania

proszę by się rozebrała do badania do majtek.

Pąsy jakie sekundę później zobaczyłem na długo wbiją mi się w pamięć. Poza

przybraniem intensywnych barw siostrzyczka ani drgnęła, więc zapytałem czy zgadza

się na badanie.

(S) - Doktorze, ja ślubowałam czystość!! (to mnie rozwaliło ale staram się dalej)

(J) - Ja chcę siostrę tylko zbadać!

(S) - Ale doktorze, czy to konieczne?

(J) - Żeby dobrze siostrę leczyć muszę wiedzieć w czym dokładnie tkwi problem (tu

strzeliłem gadkę o konieczności badania wszystkich stawów).

(S) - Ale doktorze, bo ja bym nie chciała… To znaczy, czy Was na pewno obowiązuje

tajemnica lekarska?

(J) - Oczywiście.

(S) - Ale przed wszystkimi? Przed Przeoryszą też?

(J) - Tak.

(S) - To proszę nikomu nie mówić, ale ja (tu nachyliła się ku mnie i rzekła

szeptem) noszę stringi!

Czasem ciężko jest utrzymać powagę, ale zdzierżyłem.

Były piękne, z koronkowym haftem na przedzie…

* * * * *

Chłopcy radarowcy

Wczorajszy dzionek był wyjątkowo dziwny. Od rana czułem się jak bohater jednej z

powieści Kafki. Zaryzykuję stwierdzenie, że odpowiada za to panujący upał,

zapomnienie przeze mnie zabrania z domu dokumentów, upał, "wysyp pacjentów",

upał, rozkopanie całego miasta wzdłuż i w poprzek i związana z tym nasilona

obecność "drogówki", a także upał.

Przemieszczając się pomiędzy jednym a drugim miejscem pracy, niepomny na brak

dokumentów zaryzykowałem przejazd przez "Strefę" licząc w duchu na z dala

widoczny na przedniej szybie znaczek lekarski, który podobno uprawnia do

przejazdu przez tą strefę. Niestety z miejsca natknąłem się na znudzonych

wesołych panów, którzy wybrali akurat ten moment na sprawdzenie czy dany kierowca

aby na pewno może tędy sobie jechać jak Książe udzielny, a nie powinien czasem

stać w korku na obrzeżach strefy jak zwykli obywatele grodu Kraka.

Na widok biało-czerwonego lizaka spociłem się jeszcze bardziej (co przy panującym

upale graniczyło z niemożliwością, jako że i tak w butach chlupotał mi już

całodzienny pot), ale będąc przykładnym obywatelem zjechałem na chodnik. Czekając

grzecznie w samochodzie, uchyliwszy okno obserwowałem w lusterku zbliżającego się

przedstawiciela prawa i porządku. I w tym miejscu (opóźniony refleks - upał)

zauważyłem, że ów szeryf nie dość, że ma na sobie spodnie (biodrówki?) ledwie

trzymające się mu na typowo męskich trzech punktach zatrzymania (talerz biodrowy

lewy, talerz biodrowy prawy i ten punkt z przodu, nie zawsze widoczny), to na

dodatek idzie krokiem, którego nie powstydziłaby się modelka na wybiegu. Nawet

bioderkiem z lekka zarzucał..

Przyjrzawszy się dokładniej stwierdziłem, że co prawda ekwipunku u pasa jest

sporo (pistolet, kajdanki, miotacz gazowy, coś w białej, skórzanej mini torebce,

coś w czarnej, skórzanej pochwie), to jednak nie wydaje mi się żeby ubrał na

siebie za duże spodnie, które obciążenia nie wytrzymują. Chyba to jednak były

"biodrówki"..

Po z góry przewidzianym pytaniu o dokumenty i z góry wiadomej odpowiedzi z mojej

strony zostałem poproszony o zamknięcie samochodu i przesiadkę na tylne siedzenie

policyjnego passata. Tu z kolei miałem niewątpliwy zaszczyt poznać drugiego

stróża prawa. Tym razem był to typ "macho", z trzydniowym - obowiązkowo czarnym -

zarostem i bicepsami rozsadzającymi służbowe ubranko. Słowem - Policjant z

Plakatu Obywatelskiego. Na wstępie jednak mój zdenerwowany umysł zaobserwował z

pewnym niepokojem, że wsiadający pierwszy policjant do wozu został przywitany

oprócz standardowego "no co tam?" pieszczotą w postaci muśnięcia grzbietem dłoni

podbródka. Może jest to policyjny standard okazywania zaufania między

towarzyszami patrolu, mnie jednak zachowanie to wprowadziło w stan zastanowienia

nad "stosunkami" panującymi w policji.

Nie wiem jak wygląda rutynowe zatrzymanie faceta bez dokumentów, zapytano mnie

wszelako, jak mógłbym im udowodnić kim jestem czyli kto może stwierdzić że ja to

ja, a nie on. Olśniła mnie w tym momencie myśl, by choć raz wykorzystać jednego z

pacjentów (komisarz tejże policji, choć nie drogówki) celem próby załagodzenia

zaistniałej sytuacji. Podawszy więc Miłym Panom numer telefonu komisarza, po raz

kolejny zaobserwowałem, że "macho" przesunął pieszczotliwym gestem ręką po udzie

swojego partnera (teraz się zastanawiam w jakim sensie to był "partner" ). Jakoś

tak coraz mniej wyraźnie czułem się siedząc na trzeciego w radiowozie, miałem

nieprzeparte wrażenie, że chyba im w czymś przeszkadzam…

Pan w centrali połączył radiowóz z moim drogim pacjentem, który dowiedziawszy się

o co chodzi i (na szczęście) rozpoznawszy mnie po głosie rozpoczął negocjacje z

moimi oprawcami. Po kilku minutach rozmowy żałowałem coraz bardziej nie zabrania

tych dokumentów. Pan komisarz, nie mający władzy w drogówce (inny departament jak

mówiłem), po serii próśb przeszedł do dynamizatorów. Tu wszyscy mieli okazję się

dowiedzieć jak bardzo panu komisarzowi zależy na atakowi nagłej amnezji u

"drogowiczów", że zna ich szefa i jak do niego zadzwoni to panowie z radiowozu

przesiądą się na własne buty, którymi to butami będą wybijać rytm na najbardziej

zapuszczonych i obfitych w dziury wszelkiego sortu ulicach naszego pięknego

miasta. Gdy i to nie przyniosło efektu dowiedzieliśmy się co komisarz myśli o

panach, o tym co robią wieczorami, o ich żonach (ciekawe czy w ogóle je mają?),

matkach, córkach, bliższej i dalszej rodzinie, pochodzeniu społecznym i

ustrojowym tychże, brakach w wyższym wykształceniu i kulturze, stosunku do

mniejszości etnicznych oraz młodzieży wszechpolskiej. Panowie w trakcie tego

monologu spoglądali na mnie coraz bardziej "spode łba", a ja coraz bardziej się

kurczyłem na tylnim siedzeniu. Gdy już rozmiarami zbliżałem się do średniej

wielkości krasnala, panowie zgodzili się na poprzestaniu na mandacie. Przy

wypisywaniu tegoż (gdy musiałem z kolei dzwonić do małżonki by ta podała mój

PESEL i inne numerki) policjant w biodrówkach zagaił grzecznie:

- Panie doktorze, a nie jest pan czasem proktologiem?

Na zakończenie, wracając do swojego samochodu odwróciłem się by raz jeszcze

spojrzeć na przemiłych panów. Z ledwością się opanowałem by nie pożegnać ich

słowami (nieodparcie kojarzonych z Mistrzem Lansky'im): SZACUN WODZU

* * * * *

Napój co ma kopa jak...

Byłem wczoraj na imprezie. Impreza ciężka gatunkowo, dość stwierdzić, że dopiero

teraz wytrzeźwiałem. Najgorzej jest imprezować w gronie medycznym i to jeszcze

jak w ramach bratania się z plebsem samo profesorstwo w tym bierze udział...

Jeden z bardzo znanych krakowskich kardiologów opowiedział taką historię:

"Jakoś zaraz po wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce, gościła na naszej klinice

delegacja z bratniego wówczas ZSRR. Musiałem podejmować szefa delegacji. No i był

obiad. A był wtedy taki przepis, że dopiero po trzynastej można było alkohol

podawać, więc pierwszą część obiadu o suchym pysku, a później dopiero pojawiła

się Czysta i tylko przed szefem delegacji, żubrówka. Upał był, więc radziecki

profesor ostro wziął się za butelkę, po której zawartości w ciągu niecałej

godzinki pozostało jeno wspomnienie. Jako że reszta delegacji dzielnie swemu

szefowi sekundowała wódka też "wyszła". Sytuację uratował profesor anatomii

(gdzie w różnych celach różne roztwory się używa), przytargując skądś

pięciolitrowy baniak spirytusu. Nieco rozcieńczoną butelkę postawiono przed

szefem delegacji, który również jej w chwil kilka dał radę. Nie widząc więcej

niczego do zaspokojenia pragnienia, tęsknym wzrokiem patrząc na butelkę żubrówki,

zapytał kardiologa:

- "Izwinitie, a jest u Was uże jeścio minerialna z bizona?"

Oprócz tego, że w lipcu mamy więcej roboty (bo połowa lekarzy na urlopach, a

pacjenci od chorób urlopów nie biorą) mamy też trochę zabawy połączonej z trwogą.

Przychodzą do nas na letnie praktyki studenci medycyny po którymś tam roku

studiów. Serce roście patrząc na nich, a potem strach chorować jak wyrosną z nich

takie doktory... jak my sami...

Kumpel kiedyś porównał, że patrzeć na ich wyczyny to z rosyjska: eto kak tigra

jebat… i smiszno i straszno...

Jest u mnie taki jeden, którego męczę z opisywania zapisów EKG w czasie prób

wysiłkowych. Podrzucam mu różne kawałki taśmy, różne przypadki większe i

mniejsze, wplatając w nie od czasu do czasu przypadki prawidłowe. Niech się uczy!

Dziś zaś podałem mu przypadek - jak się później okazało - specjalny:

Otóż w czasie próby wysiłkowej na kilka sekund pacjent przypadkowym gestem

rozłączył elektrody w czasie zapisu, więc na jednym z kolejnych "płócien"

ciągłego zapisu zamiast normalnych pobudzeń serca widnieje jedynie płaska linia

znana wszystkim miłośnikom seriali medycznych z zatrzymania akcji serca. Samo zaś

"zatrzymanie" w każdym opisie kojarzy się nieodmiennie ze zgonem natychmiastowym.

Oczywiście u tego pacjenta kilka sekund później zapis został ponownie podłączony

i wszystko było normalnie zapisywane. Ja prawdę mówiąc nawet nie zwróciłem uwagi

na tę przerwę koncentrując się na kawałkach w których faktycznie coś pacjentowi

się działo. Tym bardziej zaskoczył mnie opis młodego rycerza Medi (nie mylić z

Jedi), który brzmiał:

Pacjent zatrzymał się w piątej minucie trwania próby wysiłkowej, prawdopodobnie

celem złapania oddechu.

Śmieszne czy straszne?? A może to tylko poniedziałek.....

* * * * *

Lekarze mają w sumie smutne życie. Praca ciężka i odpowiedzialna, jakie są

pieniądze to każdy wie i co się dziwić, że korupcja w tym zawodzie (podobno!! ja

osobiście nic o tym nie wiem !!) ogromna. W domu nie lepiej, ciągły brak

zrozumienia. Pozostaje znów jednak wdzięczność pacjentów różnie wyrażana, no i

często ich pamięć tej pełnej skupienia naszej twarzy pochylonej w tych ciężkich

chwilach nad łóżkiem szpitalnym i jego zawartością…

Kilka tygodni temu zjawiła się na dyżurze nietypowa gromadka. Cztery Córy

Afrodyty, bardzo skąpo ubrane (krótkie spódniczki i halko-staniki - upał w końcu,

im też gorąco..) przywiozły mi na Izbę Przyjęć swojego (chyba) Alfonsa. Od razu

dał się zauważyć gwałtowny wzrost zniedołężnienia pacjentów płci męskiej w

poczekalni, bo co rusz któryś rzucał się na podłogę by podnieść coś, co właśnie

upadło przypadkiem. A że odbywało się to przy akompaniamencie strzelania w krzyżu

(schylanie) i w karku (od równoczesnego mimowolnego patrzenia w bok i do góry)

poczułem się przez moment jak na wojnie (kolorytu dodał jeden dziadek, który jak

dokonał "padnij" to nie mógł już zrobić "powstań" i z miną satyra patrzył z

podłogi na panienkę z lekka wystawionym językiem - ach ta choroba Parkinsona…).

Kolejną obserwowalną cechą było nagłe skamienienie serc troskliwych dotąd żon i

opiekunek, połączone z gwałtownym zaciskaniem warg i zaczerwieniem na twarzy.

Wzmiankowanego dziadka podniosły w końcu dwie sikorki (pielęgniarki-stażystki)

mimo że jego małżonka siedziała na krześle obok. Po krótkim zlustrowaniu sytuacji

i trzeźwej analizie stwierdziłem, że jak zostawię to towarzycho wśród standardów

kardiologicznych to będę miał za moment ostry dyżur urazowy w poczekalni (a może

i jakiś wylewik przy gwałtownym skoku ciśnienia się wydarzy?). Wziąłem więc

wszystkich do zabiegówki. Ledwie drzwi zamknęły się za nami, facet stracił

przytomność. Następna godzina spędzona została na utrzymywaniu wyrywającej się na

wolność duszy w tymże ciele. Dużą trudność sprawiło nam rozebranie faceta z

ubrania i uprzęży z tombaku, ale tu niespodziewaną pomoc udzieliły Córy Afrodyty,

które sprawnie i z wielką radochą rozdziały swego Szefa.

Mnie pozostało więc obserwowanie (i szczere podziwianie!!) prezentowanej wprawy w

rozdziewaniu faceta, oraz (to już oczywiście mimochodem, kątem oka i całkowicie

bezwiednie) prezentowanych przy pochyleniach i wypięciach tak zwanych wdzięków.

Co ciekawe moje dwie pielęgniarki też patrzyły na panienki z wyraźną zazdrością

(może też chciałyby być lepiej przygotowane do zawodu )

Jak facet był goły mogłem wreszcie ja przystąpić do akcji i jak wspomniałem

torturowałem faceta przez ponad godzinę. Panienki zaś zostały zamknięte w pokoju

socjalnym celem nie-prowokowania ostrych zespołów wieńcowych wśród "normalnych"

pacjentów.

Ponieważ wszyscy o to mnie z reguły pytają więc jasno powiem: Alfons PRZEŻYŁ

Skończyło się więc na wylewnych (Absolut Kurant) podziękowaniach, wręczeniu

wizytówki (pierwsza wizyta gratis!!) oraz buziakach od panienek (ładne były, dość

młode więc nie miałem serca się bronić)

Minęło kilka tygodni…..

Spacer po krakowskich plantach. W pełni rodzinnie. Moja żona i ja z dzieckiem,

moi rodzice, teściowa, przyjaciel domu w osobie krakowskiego księdza (którego ja

osobiście serdecznie nie znoszę - podejrzewam, że z tajoną wzajemnością). Upał i

sielanka. Ptaszki ćwierkają, gołębie proszą o żarcie coraz nachalniej, Rumunki

prześcigają się w proszeniu z gołębiami. Nagle słyszę z daleka - ledwie poznaję,

ale jednak to te cztery panienki z dyżuru (dodam, że po wyglądzie dało się

domyślić kim są) na pół plant się rozdzierają:

"Dzień dobry doktorze! Witamy doktorze! Pamięta nas Pan?! Był Pan wspaniały

doktorze! Nigdy Pana nie zapomnimy! Jest Pan jedyny w swoim rodzaju! Dał Pan z

siebie wszystko!" itd., itp.

Rodzina

Ksiądz

Żona

Wszyscy poza córką spojrzeli na mnie głęboko.

Nawet nie chciałem mówić, że taki mam zawód i że ciężko pracuję… To już nawet

ciche noce nie będą… To będzie grobowiec… Taki z ciężką płytą marmurową na

piersiach…

* * * * *

Mam pełną poświęcenia i dobrej woli pielęgniarkę. Prawdziwy skarb! Powinienem w

zasadzie napisać miałem. Złamała dziś rano nogę na schodach w klinice. Na moich

oczach.

Podbiegłem, pomogłem, przetransportowaliśmy ją na wolne łóżku. I tu problem - co

dalej? nasz szpitalik nie ma zaplecza traumatologiczno-gipsowego.

Koleżanka, szczęśliwa posiadaczka od miesiąca swojego pierwszego telefonu

komórkowego stwierdziła - zadzwonię do domu. Mój mąż ma dziś wolne, niech po mnie

przyjedzie.

Dzwoni. Widać od razu, że jeszcze sztuki książki telefonicznej w telefonie nie

opanowała bo wykręca ręcznie. Chwila ciszy. Następnie bąka: "przepraszam pomyłka"

i rozłącza się, do nas mówiąc, że z tego zdenerwowania wykręciła zły numer.

Dzwoni ponownie. Tym razem sprawdzając numer wybity na "komórce". Sekundę później

nie poznaję koleżanki. Z okrzykiem: "Ty ku*wo, co robisz w moim domu o 10 rano!".

Szok ani chybi po urazowy. Odbieram jej z rąk telefon rozłączając rozmowę, pytam

co jest?

Ona z płaczem, że w jej domu o 10 rano jakaś obca baba telefon odbiera, mąż ją

zdradza - miał cały dzień być w domu - teraz już wie po co, czym sobie zasłużyła,

skarpetki mu zawsze pierze, koszule pracuje, du*y daje itp. itd.

Żal mi się zrobiło koleżanki. Zaproponowałem, że może ja zadzwonię i coś spróbuję

wyperswadować a przynajmniej męża do telefonu poprosić (miałem nadzieję, że

będzie w stanie). Zgodziła się. Biorę telefon i włączam "powtórne wybieranie". I

tu mnie olśniło!

Kierunkowy do Krakowa to 12 a nie 22

I tak oto uratowałem małżeństwo!

Jedna z koleżanek:

Zdawałam na studia będąc w 6 miesiącu ciąży. Dziecko od urodzenia mieszkało z

nami w akademiku. Ja - medycyna, Mąż - farmacja. Chcąc - nie chcąc dziecko uczyło

się mówić na terminach medyczno-farmakologicznych. Stąd mając trzy lata widząc

Dąb - zamiast Dąb dziecko krzyczało:

- Patrzcie: Quercus robur!

Przyuważył to jeden pan w autobusie i przyjacielsko zagadnął:

- Ale mądry chłopczyk, pewnie zostaniesz biologiem albo lekarzem?

Na co trzyletni smród odpowiedział:

- Na pewnio nie! Nienawidzę patofizjologii!!

* * * * *

To samo dziecko ma już 4.5 roku, w przedszkolu pierwszy dzień. Jak to dzieciaki,

wszystkiego ciekawe, ganiają, zbierają z półek co się da, wydzierają się jedno na

frugie i wzajemnie sobie co lepsze zabawki. Obraz Sodomy i Gomory. Panie

przedszkolanki, najpewniej przyzwyczajone już do pierwszego dnia w przedszkolu w

kolejnych latach przycupły w kącie i nieśmiało próbują jakiś porządek zrobić.

Dziecko wychowane przy wiecznie uczących się rodzicach w ciszy i spokoju nie

zdzierżyło, zrobiło sobie tubę z kartonu i jak nie wrzaśnie:

- CISZA!!! PROFESOR IDZIE!!! ROBIMY KARTKÓWKĘ Z PATOFIZJOLOGII!!!

Dzieci grzecznie usiadły, mocno wystraszone, a skrzywione medycznie dziecko

rozpoczęło rozdawanie kartek… Przedszkolanki tez usiadły oniemiałe. Ciekawe czy

zdały??

* * * * *

Coraz starsze i coraz bardziej skrzywione przez studia rodziców dziecko ma już

lat 5.5, a dla matki dziecka jest to coraz większy stres związany z pierwszymi

egzaminami "dużych" przedmiotów klinicznych. Po teście z pediatrii mama wzięła

swojego synusia ze sobą by sprawdzić na tablicy ogłoszeń jak jej poszło. A że

dziecko obracało się w towarzystwie wielu innych studentów medycyny, poznało już

ich najgorsze obawy. I tak najbardziej obawiali się z pediatrów Profesora A.,

który znany był z najdziwniejszych pytań egzaminacyjnych (ja sam pamiętam jedno:

"kilkuletnie dziecko leży na łące, obok pasie się koza, na co chore jest

dziecko?" - nagrodą za prawidłową odpowiedź będzie tradycyjna bułka z salcesonem

- nie dotyczy krakowskich studentów i absolwentów medycyny). Widząc więc tłok

przed tablicą nie znoszący tłoku bobas wrzasnął:

- IDZIE PROFESOR A…

Popłoch jaki się zrobił był niesamowicie malowniczy, ze dwie osoby wywrócone

zostały niemal zadeptane przez innych. Po chwili studenci zorientowali się jednak

że to tylko wygłup dziecka, a zaczerwieniona i gęsto tłumacząca się matka nie

wiedziała co ze sobą począć. Ale tłok się zrobił ponownie. Dziecko więc znów:

- IDZIE PROFESOR A. !!!!

Nikt nie zwrócił na to uwagi, tym większe zaskoczenie, że po chwili zza rogu

faktycznie wyszedł profesor A, i kompletnie ignorując skamieniałych na odmianę

studentów podszedł do dziecka pytając czemu tak się boi profesora A.? Rezolutne

dziecko zaczęło szybko wymieniać jaki to straszny człowiek jest, jak ludzi gnębi,

że mama nie może przez niego spać po nocach. Matka po raz pierwszy w swoim życiu

modliła się gorliwie by jej progeniturze coś się stało z aparatem mowy, jakiś

gwałtowny ślinotok, czy inny paraliż języka, dziecko jednak w spokoju

kontynuowało całą litanię zasłyszaną od mamy i jej znajomych z akademika.

Dobrotliwy uśmiech profesora coraz bardziej znikał w miarę słuchania, a

zgromadzeni studenci posyłali matce dziecka spojrzenia coraz bardziej nasycone

"miłością" i "serdecznością". W końcu profesor przerwał dziecku mówiąc: "Ale to

ja jestem profesor A". Na co dziecko: "Eeeee, pan nie jest tak straszny jak

mówiła mama. Weźmie mnie pan na lody?"

Przez następną godzinę matka modliła się by profesor nie zapytał o nazwisko

dziecka. Podobno modły zostały wysłuchane….

* * * * *

Inne dziecko medyczne, wychowane w akademiku medycznym mając trzy lata poszło do

przedszkola. Na pierwszych zajęciach z rysowania pada sakramentalne pytanie:

- Jakie znacie kolory?

Zgłaszający się Młody Medi odpowiada:

- Karo, Kier, Pik i Trefl…

* * * * *

Kolejne, tym razem 15 letnie dziecko mające za sobą traumatyczne dzieciństwo

zapewnione przez rodziców obojga lekarzy, obracające się wśród znajomych w

90-kilku procentach z tej samej branży. Obracające się w sensie, a to impreza, a

to brydż, a to popijawa (oblewanie specjalizacji, doktoratu, pierwszego udanego

zabiegu itp.) przychodzi ze szkoły. Zapisane zostało do klasy z językiem

wykładowym angielskim oraz poszerzonym francuskim. Wraca zgnębione do granic

możliwości. Płaczące od progu. Troskliwa mama przytulając dziecko pyta co się

stało. Tu następują chlipiące wyjaśnienia, wg których dziecko jest najgorsze w

całej klasie, na pewno nie zostanie wymarzonym przez niego dyplomatą, francuski

jest "językiem gejów i zoofilii" a one tego się nauczy, będzie najgorszy i w

ogóle beznadziejny. Rozumiejąca to wszystko matka pociesza dzieciątko na wszelkie

sposoby, wyliczając osiągnięcia z poprzedniej szkoły i nagrody z olimpiady

anglistycznej itp. Jak to nie skutkuje to usiłuje przekonać że wiele innych

zawodów jest powiązanych z dyplomacją i polityką, a na stosunkach

międzynarodowych perfekcyjna znajomość angielskiego na pewno wystarczy.

Udobruchane dziecko w pewnym momencie się zapala:

- Mamo, jak się okaże że jestem kompletnym debilem to mogę iść jeszcze na

medycynę, prawda? (tu zgorszone spojrzenie mamy, urażonej faktem zrównania jej z

debilami) No co, patrząc na Twoich znajomych to to chyba nie są trudne studia,

prawda?

To był najgorszy dyżur w moim życiu. Abstrahując od ciężkości i i ilości

pacjentów ludzie wykończeni upałem zachowywali się po prostu dziwnie i całkowicie

irracjonalnie. Dotyczyło to zarówno personelu Służby Zdrowia (najgorzej mieli

Ratownicy w karetkach - normalnie Wielki pokłon dla nich) jak i pacjentów. Myślę

że tym razem posypią się oskarżenia o koloryzowanie czy naciąganie - nie

zamierzam tego komentować. Kto nie przeżył czegoś takiego niech następnym razem

(w taki upał) zgłosi się na wolantariusza do pomocy w pogotowiu i posmakuje

piekła……

1. Na Izbę Przyjęć wpada arab.

Przez moment myślałem że to fatamorgana, bo strój wprost z pustyni, łącznie z

takim powiewającym na karku kraciastym czymś oraz opaską na głowie podtrzymującą

całość. Razem z nim pielęgniarka, cała zaczerwieniona na twarzy - bynajmniej nie

od upału - wiele tłumaczy z trudem tłumiony śmiech przez łzy:

- "Doktorze, to jest Ajatollah Wisimulacha*. Ale nie wiem co mu jest, bo to co

mówi…"

Arab bierze kurs na mnie z groźną miną i od razu daje popis pięknej, wierszowanej

polszczyzny:

- "Doktor! Ja zrobił kupa jak murzyn dupa"

W upał nie zdzierżyłem. Ścięło mnie ze śmiechu. Przez łzy widzę zaskoczoną minę

arabskiego pacjenta.

- "Jak to tak śmieszy, to ja mogę kolejną kupa zrobić tu i teraz!! To się razem

śmiać"

Czy wszyscy arabowie to terroryści??

* - nazwisko oczywiście zmienione. Ale fonetycznie brzmiało BARDZO podobnie.

2. Nie wiem skąd pojawia się jakaś kilkuletnia pociecha z na wpół żywym kotem na

rękach. Pociecha czerwona i "spalona" aż ciarki przechodzą. Dopada do niej

koleżanka, coś tam zagaduje a dziecko na całą poczekalnię:

- "RATUJCIE MI KOTA!! GORĄCO MU!!"

Ach ta niczym niezachwiana wiara w polską Służbę Zdrowia. Normalnie ręce same

szukają maszynki do golenia….

3. Pod wieczór, gdy kolejka pacjentów w miarę się ustabilizowała (czyli przestała

się powiększać) oberwałem rykoszetem od mojego pisania na KM. Facet, lat

czterdzieści kilka, grzecznie czekający na swoją kolejkę prawie dwie godziny. Na

pytanie co mu jest, zaczyna sobie odwijać bandaż z prawego przedramienia mówiąc:

- "Doktorze, żona przypadkowo (acha, już w to wierzę) wbiła mi widelec w rękę.

Ale czytałem w internecie jak jakiś lekarz doradzał żeby nie wyciągać dużych

przedmiotów z ran, więc od razu przyjechałem tutaj"

Patrzę oniemiały, faktycznie spod bandaża widać wystający płasko, wzdłuż ręki że

tak powiem, wbity wygięty widelec. Nawet krwi nie za dużo. Na moją minę facet

dodaje.

- "A wie Pan doktorze, myślałem że takie rzeczy bardziej bolą"

Na końcu języka miałem by mu rzec, że w mniej upalne dni zdecydowanie bardziej…

4. Nie ma to może związku z upałem, ale że też wczorajsze więc….

Pacjentka 22-letnia o wyglądzie modelki (trzeba było widzieć ten tłum lekarzy

przechodzący przez pokój w którym była badania - oczywiście każdy w jakiś sprawie

nie cierpiącej zwłoki ) przyjęta kilka dni temu z powodu uporczywego kaszlu z

tzw. odkrztuszaniem. Ponieważ rentgen płuc wykazał jakąś okrągłą zmianę - a to

niemal jednoznacznie kojarzy się z rakiem płuc - została skierowana na jedno z

najprzyjemniejszych badań czyli bronchoskopię (to coś jak gastroskopia - tylko

rurę wpychamy na żywca do tchawicy i oskrzeli). W badaniu tym odnaleziono zmianę

guzowatą, a że była z dość dużym naciekiem zapalnym, uwypuklona do światła

oskrzela niczym ogromny polip (niemal zamykała światło oskrzela) więc zdecydowano

się na usunięcie zmiany. Całość oczywiście w zgrabnym szkle poleciała na badanie

histopatologiczne, by tam po zatopieniu w parafinie, utrwaleniu i innych miłych

zabiegach ulec następnie pocięciu celem oglądnięcia pod mikroskopem i postawieniu

rozpoznania co to jest. Wczoraj dostaliśmy opis:

- "Otorbione szczątki karalucha domowego (Blatta orientalis)."

Nie pytajcie jak tam wlazł…

* * * * *

Mój ulubiony kumpel z dyżurki to człek, który do życia podchodzi nieco inaczej

niż większość ludzi. Chwilami odnoszę wrażenie, że dla niego nie ma rzeczy na

tyle niemożliwych by nie dało by się ich zrobić. Lub przynajmniej je powiedzieć.

Byliśmy dziś na wizycie. Na jednej z sal leży pacjentka dobiegająca

siedemdziesięciu wiosen, blada, chuda, wysuszona, z chorobą wieńcową i cukrzycą.

Oba te schorzenia nie były jednak specjalnie nasilone, a wręcz wymagały jedynie

standardowego leczenia. Problemem była natomiast towarzysząca tym schorzeniom

depresja z nerwicą, która objawiała się m.in. drżeniem, bardzo podobnym do tego

występującego w chorobie Parkinsona (którą to chorobę już w czasie pobytu

pacjentki na oddziale udało nam się wykluczyć). Drżenie (wręcz drgawki rąk)

pojawiało się w stanach emocjonalnego wzburzenia. Co ciekawe zaobserwowaliśmy u

pacjentki, że przy dużym zdenerwowaniu dołączają się dodatkowo drżenia nóg.

Na wizycie u pacjentki spotkaliśmy rodzinę w postaci małżonka pacjentki i jej

siostry (również wiek wczesno-geriatryczny). Ucieszyli się oni bardzo, gdy

pacjentkę poinformowaliśmy, że w piątek wraca do domu. Sama pacjentka nie była

jednak specjalnie zachwycona tym faktem, usiłując nas przekonać że jest baardzo

chora. Oczywiście w trakcie dyskusji pojawiły się drżenia. Rodzina pacjentki,

chcąc ją uspokoić zaczęła mówić, jak to wspaniale, że w sobotę wesele córki

siostry pacjentki, jak to sobie potańczą na weselu itp.

Pacjentka w płacz, mówiąc że ani nie zdąży do fryzjera, ani nie ma co na siebie

włożyć, ani wreszcie nie potańczy w takim stanie (tu podniosła mocno drgające

ręce i w nieco mniejszym stopniu drgające nogi by wskazać powód) i że na pewno

nie będzie się dobrze bawić. Rodzina na nas błagalny wzrok, na co mój ulubiony

kumpel pocieszającym tonem:

- Jak to nie może Pani tańczyć!? Ma Pani idealne warunki do break-dance!!

Kocham go za jego optymizm i zdolności pocieszania.....

* * * * *

Ostatnio mam coraz dziwniejsze obowiązki. Tym razem zostałem przewodnikiem po

Krakowie. Wszystko przez przyjazd przedstawiciela pewnej firmy medycznej (w

skrócie: Rep jak Representative), który przyjechał do nas negocjować sprzedaż

Supernowoczesnego Diagnostycznego Urządzenia Prześwietlającego i Analizującego (w

skrócie: Super DUPA). No więc wieczorową porą z facetem od Super Dupy poszedłem

na miasto. Gość jak się okazało - trzecie pokolenie polskich emigrantów wojennych

- z dość dobrym rozumieniem polskiego, niestety z bardzo złym wysławianiem się w

naszym języku. Ustaliliśmy więc, że angielski będzie lepszą płaszczyzną

kontaktów. Dość szybko okazało się, że gość jest pragmatykiem, oraz że

zdecydowanie mniej go interesują zabytki a bardziej lokale (my company gave me a

great representative budget, so…). Wybrałem więc po namyśle pewien lokal

francuski w bliskim sąsiedztwie Rynku Głównego.

Siadamy, dostajemy karty z menu i pięć minut do namysłu.

Zastanawiając się nad wyborem Rep, który z racji polskich korzeni koniecznie

chciał zjeść coś regionalnego (stąd mój wybór francuskiej restauracji), zaczął

mozolnie i szczegółowo dopytywać się kolejne potrawy. Ponieważ dość szybko

zaschło mi w ustach od tłumaczenia zaproponowałem, iż może przed złożeniem

zamówienia zamówimy sobie po kieliszku wina. Proszę więc kelnera, który szybko

zajął wyczekującą pozę przy naszym stoliku:

[J] - Chcielibyśmy prosić po kieliszku półwytrawnego wina przed złożeniem

właściwego zamówienia, co mógłby Pan polecić ?

[K] - Mamy w ofercie wiele win. Od siedmiu do dwudziestu pięciu złotych za

kieliszek.

Obaj wybałuszyliśmy oczy, bo takiej prezentacji win jeszcze nie słyszeliśmy.

[J] - Ale nam nie chodzi o ceny. Chcielibyśmy wiedzieć jakie marki Pan poleca.

[K] - Momencik, pójdę się zapytać szefa Sali….

Z tymi słowami oddalił się, a ja zostałem natychmiast zapytany czy mój

współbiesiadnik dobrze zrozumiał kelnera. Potwierdzając i wstydząc się za

przedstawiciela lokalu złowiłem kątem ucha początek rozmowy kelnera z szefem z

którego wywnioskowałem, że są w dość zażyłej atmosferze ("te dwie cioty tam"). Po

chwili wraca do nas i rzecze:

- Szef Sali poleca za jedenaście pięćdziesiąt!

Udało nam się wyrotflować z tego renomowanego francuskiego lokalu, podtrzymując

jeden drugiego. Marka i kraj pochodzenia wina pozostały półwytrawną tajemnicą…

Miałem fajnego pacjenta - emeryta, który pracował kiedyś w służbie zdrowia.

Opowiedział mi historyjkę - jak twierdzi ze swojego życia...

Na początku lat osiemdziesiątych w Krakowie była podobno tylko jedna spalarnia

"materiałów organicznych pochodzenia ludzkiego" umieszczona oczywiście z dala od

zakładów zajmujących się kawałkowaniem ludzi (czytaj: chirurgii) czy analizą

tychże kawałków (czytaj: medycyna sądowa, histopatologia, patomorfologia). A że

ustrój socjalistyczny jeszcze wtedy kwitł był, więc oczywiście żadnego transportu

zakłady te nie miały, więc wszystkie rzeczy do "spalenia" trzeba było wozić

środkami komunikacji miejskiej. Oczywiście tak by współpasażerowie nie mieli

pojęcia o naturze transportowanych "części". Odbywało się to więc w workach

foliowych, które dla wygody (i podobno dla niepoznaki) wkładano do popularnych

siatek-reklamówek.

Pewnego razu zdarzyło mu się z kolegą z pracy przewozić do krematorium większą

partię drobnych hmm… zużytych części. Oczywiście bez biletu, bo po co. W końcu

socjalizm, czyli autobus też do nich należał, więc po co za własne mają płacić...

Problem w postaci kanarków dwóch pojawił się dość szybko, co gorsza na linii

pomiędzy centrum a Nową Hutą, gdzie wtedy jeszcze był dłuższy kawałek bez

przystanków. Panowie jednak w panikę nie wpadli, i jeden z nich wychodząc z

założenia, że nie ma tego złego, co by kanarowi w autobusie nie można było

zrobić. Pacjent mój zasłaniany przez kumpla szybko wyciągnął dodatkową rączkę -

amputowaną na wysokości nadgarstka - i wsadził ją sobie do rękawa, tak że tylko

kawałek dłoni z palcami wystawała. Po czym grzecznie poczekał aż kontrolerzy

podeszli...

Na standardowe "Bileciki do kontroli proszę", łamiącym się głosem rzekł, że on co

tylko po wypadku i zabiegu chirurgicznym ze szpitala wyszedł, tramwaj podjechał

więc wsiadł, a biletu nie ma. Chciał im, jak twierdzi, dać ostatnią szansę i

wziąć ich na litość, jednak kanary z uśmiechem wyższości dawaj szykować się do

spisania "kaleki". Widząc, że współczucie nie jest najmocniejszą stroną panów z

MPK, pacjent rozpoczął skamlenie o kilka tonów wyżej (głównie by znaleźć sobie

jak największą widownię) i do wyższego kontrolera podchodzi mówiąc żeby spojrzał

jak nie wierzy, że świeżo po zabiegu jest i czucia w ręce nie ma jeszcze, niech

go uściśnie na próbę. Wszystko oczywiście w trakcie wkładania mu niemal w dłoń

swojej przygotowanej "ręki"

Kontroler niczego nie podejrzewając za dłoń chwycił, uścisnął... po czym sekundę

później osłupiał widząc, że została w jego ręku. Zaległa głęboka cisza. Przez

chwil kilka dało się usłyszeć każdy zgrzyt koła na szynie, o bzykaniu nielicznych

owadów nie wspominając. Wszyscy z najbliższego otoczenia skupili wzrok na

złączonych w męskim uścisku dłoniach, z których jedna była jakby nieco

niekompletna i bezpańska jakaś taka...

Pacjent mając dramatyczne wyczucie czasu odczekał moment, po czym drzeć się

zaczął, że mu kanar dłoń świeżo przyszytą urwał - oczywiście z powodu braku

biletu. Kilka sekund później kontroler "dłoń" ową z rąk swych był wypuścił i

zaczął się głośno bronić przed tłumem, który po zrywach Solidarności miał ochotę

go zlinczować, najlepiej przez powieszenie na najbliższym słupie trakcyjnym.

Zbulwersowanie tłumu ujawniło się między innymi pod postacią babci używającej

parasola niczym szpady, dwóch robotników jadących na popołudniową zmianę, którzy

werbalnie ogłaszali "kanarkom" co można dorosłemu mężczyźnie na walcowni zrobić,

oraz pewnego studenta, który z kolei mając ze sobą jakieś grube tomiszcze zaczął

nim panom wygrażać głosząc przy tym różne patriotyczne hasła. Kilkanaście innych

osób szybko do gróźb się przyłączyło, co na tyle mocno zdekoncentrowało

kontrolerów, że pacjent z kumplem zdążyli rąsię przechwycić, przepchać się pod

drzwi i oddalić się czym prędzej na pierwszym przystanku od kotłującego się

tramwaju.

W sumie ciekaw jestem czy od tego zaczęły się rozruchy w Nowej Hucie, które

pamiętam z czasów mojej wczesnej młodości...

* * * * *

Bezpośrednio po wizycie, o której wspominałem już dziś wcześniej ugrzęzłem w

pracowni, w której robiłem jedno z najtrudniejszych badań jakie zna medycyna.

Badanie to wymaga od lekarza ciągłej koncentracji i absolutnej uwagi. I ogromnej

siły woli by utrzymać powagę.

Badanie to nosi nazwę: SPIROMETRIA!!

Matka pacjentki:

- No i jak doktorze, córka jest nieźle przedmuchana, prawda ?

Pacjent 50-kilkuletni:

- Doktorze, ja już nie mogę. Może żona za mnie chwilę pooddycha?

Ja do pacjenta przy tzw. pętli "przepływ-objętość"

- Utrzymać na wydechu, jeszcze chwilkę, proszę wytrzymać, wydech, jeszcze,

jeszcze… (ŁUP) - spojrzałem. Cały zaczerwieniony z wysiłku pacjent zwalił się pod

stół.

No dobra, zrobiło mi się głupio…..

[Ja] Wdech, wydech, wdech, wydech, wdech…

[P] Ja nie mogę się przy Panu skupić na oddychaniu!!

20-kilku latek o wyglądzie hippie lata sześćdziesiąte:

- Zjadłem dziś rano dużo czosnku, czy to wpłynie na wynik badania?

(na atmosferę w pracowni na pewno)

Badanie spiroergometryczne (czyli pacjent w masce biega na bieżni wysiłkowej)

- O Boże, doktorze, dochodzę, dochodzę, już, już (A pielęgniarki tak na coś

liczyły…)

Zniecierpliwiony pacjent (długo czekał na badanie)

- Doktorze czy ja w końcu zasłużę na to by sobie podmuchać??

[Ja] (widząc, że pacjent strasznie nierówno oddycha) - Proszę oddychać głęboko,

równo. Może Pan sobie liczyć w myśli: wdech, wydech, wdech, wydech..

[P - 20-letni dowcipniś] Ja równo i głęboko, a nawet szybko to tylko w czasie

oddycham.

Ojciec 18-latka, który właśnie robi badanie:

- No dmuchaj, mocno, co z ciebie za facet, że nawet dmuchać nie umiesz!!??

60-letnia matrona:

- Czy mam wyciągnąć szczęki do badania? Bo nie chciałabym by wyszło sztuczne

oddychanie…



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
humor 2, humor teksty różne
Lansky, humor teksty różne
Jak to jest z kolejnymi pociechami, humor teksty różne
Tematy wykładów do powtórki przed egzaminem z Epistemologi 2011, Filozofia, teksty różne
Cnota humoru w służbie wiary, Religia - z uśmiechem, humor, teksty
MAKBET, Teksty (różne), opracowania lektur
Eckhart - O CZŁOWIEKU SZLACHETNYM, Filozofia, teksty różne
Nauka od kuchni, Teksty, Rozne teksty
Modlitwa zestresowanego pracownika(1), Humor, teksty
dowcipy szkoleniowe, Humor, teksty
Zabawy na oczepiny, TEKSTY, Różne na wesele
Puchatek, Humor, Teksty
Pluraliści i eklektyczni filozofowie przyrody, Filozofia, teksty różne
Kodeks drogowy dla Warszawy, Humor, teksty
Teksty różne (Veni Creator), kierownictwo duchowe - WILFRID STINISSEN OCD
BUDDYJSKIE TEKSTY RÓŻNE, DZIAŁANIA BODHISATTWY
post, Życie duchowe, wewnętrzne, Teksty różne
MATEMATYKA UCZUC, Humor, teksty
teksty, różne

więcej podobnych podstron