Lessa, Oblicza Smoka 15 - Początek Końca, Autor: Misery


Oblicza Smoka - Początek Końca - rozdział XV


Unosił się w czarnej, nieprzeniknionej pustce. Czuł jedynie świadomość własnego bytu. Nie istniał czas ani przestrzeń. Nie było niczego, tylko on. I właśnie z niego wzięło się wszystko. To, co stanowiło jego istotę, wypełzło na zewnątrz i przyjęło charakterystyczne dla wszystkiego innego kształty. Powstało to, co kochał i to, czego nienawidził. Uformowały się myśli, pragnienia, obawy, ból i strach. Świat przyjął swój kształt. A na świecie było wszystko. I już nie był jedynym pośród niczego, lecz jednym z wielu i jak wielu miał wpływ na świat. Wtedy też zabłysła nad nim gwiazda, która oświetliła czarnym promieniem jego istotę i dała mu władzę kształtowania świata. Lecz nadany został sposób kreacji i tak pomiędzy życie wkroczyła śmierć, zbierając żniwo pośród męki, rozpaczy i desperacji. A za śmiercią pełzła nienawiść, zatapiając, ociekające jadem kły, w świecie.
Wściekłe ujadanie, rozdzierający wrzask spływających łez, ogłuszające jęki opatuliły świat matczyną opończą, której wstążki on zaciskał coraz mocniej przy akompaniamencie rozbawionych głosów, złowieszczych śmiechów i zadowolonych pomruków, a wszystko to obserwowały okrutne rubinowe oczy.
Zelgadis zerwał się gwałtownie, a krzyk zamarł na jego ustach. Nerwowo rozglądał się dookoła, a jego serce tłukło się w piersi, niczym rozszalałe zwierzę miotające się w klatce. Ciągle czuł na sobie spojrzenie tych przerażających oczu, które przenikało do jego duszy i wlewało w nią swą esencję.
Zgroza zbiła jego wnętrzności w ciasny węzeł, a serce i gardło ścisnęły lodowate dłonie. Krew niemalże zamarzła w jego żyłach, a powietrze nie mogło znaleźć drogi do płuc, które nagle skurczyły się i płonęły zimnym ogniem. Opadł na posłanie w paraliżujących dreszczach, które przeszły w wykręcające ciało konwulsje.
-Sella…Sella- wycharczał ledwo słyszalnie. Żadna odpowiedź nie nadeszła. Panika jeszcze ciaśniej zacisnęła pierścień na jego umyśle. Rozpacz, samotność i potępienie ogarnęły jego rozum, powodując naprężenie świadomości do granic możliwości.
-SELLAAAAAAAAAAAA!- wołanie przerodziło się w agoniczny krzyk, a krew pociekła z wytrzeszczonych oczu.
Nagłe uderzenie w twarz uciszyło jego krzyk, kolejne- silniejsze, przywróciło nieco samokontroli. Otoczyły go ciepłe ramiona i zamknęły w silnym uścisku. Łagodny głos i kojące słowa powoli przywoływały go do rzeczywistości.
Zorientował się, że ma mokrą twarz, a wzrok przytłumia mu czerwień. Jego głowa spoczywała na miękkiej piersi, a delikatne i gładkie ramiona przyciskały go do ciepłego, kobiecego ciała odzianego w cieniutką, błękitną suknię. Jasnoniebieskie loki opadały na jego barki i drażniły nagą skórę. Rozpoznał znajomy zapach morza.
-Sella- wyszeptał z ulgą, a jego ręce otoczyły zgrabne ciało. Jedna dłoń powędrowała wzdłuż kręgosłupa i zagłębiła się w gęstwinie jedwabistych włosów.
-Panie?- odezwała się niepewnym głosem, jednocześnie dłonią ścierając krew z jego twarzy.
Popchnął ją na prześcieradła i przylgnął do niej całym ciałem, a ustami odnalazł jej usta.
Nie sprzeciwiała się, pozwalała mu robić co tylko zechciał, a nawet go zachęcała, jednocześnie robiąc wszystko, aby sprawić mu jak największą przyjemność i sprowadzić ulgę.
W końcu opadł zdyszany na posłanie. Leżał bez ruchu przez dłuższą chwilę odzyskując oddech i siły.
-Dziękuję- powiedział w końcu, spoglądając w błękitne oczy swej kochanki.
-Cieszę się, że mogłam służyć ci pomocą, panie- odparła.
Na chwilę odpłynął myślami, po czym wstał i zaczął się ubierać.
-Właśnie zostało przyniesione śniadanie- zakomunikowała Sella, otwierając drzwi do przyległego pokoju.- Chyba, że wolisz, panie, zjeść z przyjaciółmi.
-Dziękuję, zjem tutaj- odparł Zelgadis przechodząc obok Mazoku.
-Złe sny?- zapytała, zajmując jedno z miejsc przy stole.
-Twój tatuś miewa ostatnio mało przyjemne pomysły na urozmaicanie mojego wypoczynku- odparł z przekąsem znad filiżanki kawy.- Co się działo, kiedy spałem?
-Powrócili Xellos i Iliador, ich misja powiodła się. Sothran już niedługo przyłączy się do wojny.
-Wreszcie Marthias ustąpił. Zdumiewająco długo się opierał.
-Podobno wspierała go pewna kobieta. Krążą plotki, że była szarą eminencją, lecz jakiś czas temu wyjechała z Sothranu.
-Czemu nic o niej nie wiedziałem?- zapytał Zelgadis ostrym tonem.
-Wybacz, panie, ale ta wiadomość wyszła na jaw dopiero niedawno, po wyjeździe tej kobiety, gdy silna wola cesarza zaczęła topnieć- wytłumaczyła Sella pochylając pokornie głowę.
-Pojmać ją i sprowadzić do mnie- rozkazał Zelgadis.
-Tak jest- Sella już chciała znikać, lecz Rycerz powstrzymał ją gestem ręki.
-Nadeszły wiadomości z Ziem Niczyich?
-Nie, panie.
-Gdzie jest Zellas?
-Na Ziemiach Niczyich, z Garem-fuinem.
Przez twarz Zelgadisa przemknął cień złości, który równie szybko zniknął jak się pojawił.
-Każ Xellosowi zebrać sługi jego pani - nakazał Zelgadis i upił łyk kawy.- Wyślij wieści do Dynasta, niech przybędzie wraz ze swą armią na Ziemie Niczyje, a pozostali lordowie mają być w pogotowiu.
-Tak jest, panie.
-Przyślij do mnie Xellosa, jeszcze dzisiaj wyruszę z nim na Ziemie Niczyje- odprawił ją ręką i nie poświęcając jej już żadnej uwagi rozpoczął posiłek.
Wkrótce przybył kapłan Zellas Metallium. Jak zwykle na jego twarzy jak zwykle malował się szeroki uśmiech.
Przywitał Rycerza teatralnym ukłonem. Zelgadis parsknął ze zniecierpliwieniem i skinieniem ręki nakazał Xellosowi zbliżyć się.
-Czym może ci służyć, panie, moja skromna demoniczna osoba?- zapytał Mazoku.
-Klęknij- padło krótkie polecenie.
Xellos przyklękną na jedno kolano tuż przed Zelgadisem. Z jego uśmiechniętej miny nie można było niczego odczytać. Nawet jeśli zaniepokoiło go żądanie Rycerza, nie okazał tego.
-Dobrze spisałeś się w Sothranie, aczkolwiek mogliście działać szybciej i sprawniej. Poza tym pozwoliliście odjechać księżnej de la Croix.
Xellos milczał.
-Dzisiaj wyruszymy na Ziemie Niczyje, gdzie miesiąc temu posłałem Gaera-fuina żeby uformował armię- głos Zelgadisa był spokojny, ale silny i pewny siebie.- Jak zapewne wiesz, dostałem jedynie dwa raporty z działań Gaera, twoja pani również się do tego nie kwapi. W związku z tym muszę osobiście sprawdzić, co dzieje się na Ziemiach Niczyich. Wyruszysz ze mną w charakterze mojego osobistego sługi.
Zelgadis z zadowoleniem odnotował zmianę w pływie energii Mazoku. Xellos był zaniepokojony. Wiedział, że spotka go to samo, co Sellę- oddzielenie od Lorda-twórcy, zerwanie wszystkich łączących ich więzi i przeniesienie ich na Rycerza Shabranigdo.
-Nie bój się- powiedział cicho Zelgadis tonem, który pozbawiony był łagodności.- Nie będzie bolało.
Xellos poczuł dłoń na głowie i pulsującą z niej moc, która przenikała do jego astralnego ciała. Nagle gwałtowny impuls energii spenetrował jego całą eteryczną formę, niszcząc pewne jej elementy. Nieokreślone uczucie zawładnęło Mazoku i po raz pierwszy w swoim życiu zrozumiał, co ludzie mają na myśli poprzez słowo „mdłości”.
Przeniósł się do astralu i tam jego ciało wyrzuciło wrzącą plazmę, która z przeraźliwym sykiem wypaliła dziury w podłożu. Jego eteryczna forma drżała i pulsowała, próbując dostosować się do zmian. Nagle poczuł wezwanie oraz szarpnięcie i znalazł się znów w świecie materialnym. Jego fizyczne ciało nieco rozchwiane i niestabilne było blade i poszarzałe, włosy zmatowiały, a ich kolor zblakł.
-Teraz należysz do mnie- usłyszał spokojny głos.- Zginiesz, jeśli będziesz wypełniał inne rozkazy niż moje. Rozumiesz?
Xellos pokiwał głową na potwierdzenie.
-Zbierz podwładnych Zellas, którzy pozostali na wyspie. Za godzinę wyruszamy na Ziemie Niczyje.
Mazoku przytaknął ruchem głowy i zniknął.
W godzinę później przed zamkiem, pod wodzą Xellosa zebrało się parę setek Mazoku. Rycerz z rezerwą lustrował naprędce zebraną armię. Jego wzrok spoczął na Iliadorze.
„Komu on jest posłuszny?” Zapytał mentalnie Zelgadis.
„Mi i tobie.” Padła krótka odpowiedź.
Xellos wyglądał już dużo lepiej, szybko powrócił do wewnętrznej równowagi. Na ustach Zelgadisa igrał lekki uśmiech zadowolenia.
Uformował kulę energii, która uniosła się w powietrze i zawisła ponad zebranymi Mazoku. Wybuchła strumieniem energii, która opadła na demony dając im moc.
-Wyruszamy na Ziemie Niczyje- przemówił Zelgadis.- Przyłączymy się do armii, która tam rezyduje i ruszymy na Sothran. To, co teraz poczuliście to jedynie przedsmak tego, co was czeka. Działajcie razem, a nic was nie pokona.
Podniósł się aprobujący ryk i Zelgadis rozpoczął inkantację zaklęcia teleportacji. Wkrótce Wyspa Wilczej Hordy opustoszała, a armia Mazoku znalazła się na ziemiach leżących pomiędzy południowymi lennami sothrańskimi i Wielkim Lasem. Ziemie te nie należały do nikogo i żadne państwo nie pragnęło zapanować nad nimi. Była to jałowa kraina, gdzie zbierali się wyrzutkowie, mordercy, banici, zbiedzy i wszelkiego rodzaju kryminaliści. Panowała tam totalna anarchia i prawo silniejszego. Kradzieże, gwałty i morderstwa były codziennością. Aby przeżyć trzeba było zabijać, a zapuszczając się na Ziemie Niczyje nigdy nie można było być pewnym, czy się je kiedykolwiek opuści.
Jednakże właśnie tam można było znaleźć najlepszych najemników i ludzi „od brudnej roboty”, którzy za odpowiednią opłatą wykonają każde zadanie. To na tych terenach Mazoku formowały wojsko, które miało zaatakować Sothran. Misja ta powierzona została Gaerowi-fuinowi, generałowi Zellas Metallium.
Zelgadis stał na wzgórzu, z którego rozciągał się widok na rozległy obóz pełen najemników. Setki ludzi bytowało w polowych warunkach tuż przy granicy Sothranu i czekało na sygnał do wymarszu. Większość z nich nigdy nie walczyła w regularnym wojsku, nie była przyzwyczajona do dyscypliny i podporządkowywaniu się rozkazom.
Nie minęło wiele czasu, jak Zelgadis został zauważony przez wartowników i jakiś oprych wystrzelił do niego z kuszy. Bełt został przecięty w powietrzu kilka metrów przed celem, a jego resztki spłonęły nim zdążyły upaść na ziemię.
Xellos z przekornym uśmiechem pogroził palcem wartownikom. Trzech zbitych z tropu zbójów wymieniło między sobą spojrzenia.
„Nie są zbyt błyskotliwi.” Pomyślał Zelgadis i ruszył w stronę obozu. Xellos szedł krok za nim.
„Przekaż Iliadorowi, że wszystkie Mazoku mają pozostać w astralu dopóki nie wydam rozkazu.”
„Zrobione.” Odpowiedział kapłan.
Na rozkaz Zelgadisa wartownicy zaprowadzili jego i Xellosa do namiotu głównodowodzącego, gdzie zostali natychmiast rozpoznani przez strażników- Mazoku w ludzkiej formie.
Zelgadis bez ceregieli wszedł do namiotu, gdzie zastał Gaera-fuina i Zellas, zaabsorbowanych cichą rozmową. Ucichli natychmiast, gdy ujrzeli Rycerza Shabranigdo.
-Na kolana- warknął do nich Zelgadis i przybrał zadowoloną minę, gdy wypełnili jego polecenie.
-Raport- rozkazał.
-Stan wojska: osiem tysięcy śmiertelników, sto niższych Mazoku. Ciągle napływają nowi ochotnicy z Ziem Niczyich. Jesteśmy gotowi do wymarszu na Sothran- wyrzucił jednym tchem Gaer-fuin.
-Uzbrojenie w żałosnym stanie, koni i zaopatrzenia brak. Tak chcesz prowadzić wojnę?- zapytał Zelgadis podchodząc do stołu zarzuconego mapami.
Gaer milczał.
-Armia szubrawców, którzy nadają się jedynie do wypadów grabieżczych- kontynuował Zelgadis przeglądając pergaminy.- Ale i niech tak będzie. Wystarczy żeby sprowokować cesarza Sothranu do walki. A może jakimś cudem uda się osiągnąć coś więcej.
-Tak jest, panie- odparł Gaer.
Zelgadis obrzucił go uważnym spojrzeniem, które po chwili przeniósł na Zellas.
Władczyni Bestii bez ruchu, z pokornie opuszczoną głową klęczała na nagiej ziemi. Widok ten wydał się Zelgadisowi zabawny.
-Nie przypominam sobie żebyś mnie informowała, że się tu wybierasz- powiedział odwracając się w stronę map.
-Bo nie zrobiłam tego, panie- odparła Władczyni Bestii.
Przed namiotem rozległa się wrzawa, a po chwili do środka wszedł wysoki czarnowłosy młodzieniec o oczach zimniejszych niż lód dalekiej północy.
-Witaj, Dynaście- powitał go Zelgadis.
Lord skłonił się nisko.
-Moja armia jest na każdy twój rozkaz, Rycerzu- jego głos był równie lodowaty jak spojrzenie. Zelgadisowi wydawało się, że wraz z pojawieniem się lorda temperatura w namiocie znacznie spadła.
-Dobrze- odparł Zelgadis, siadając na drewnianym krześle przy stole.- Zellas możesz odejść. Zajmij się stworzeniem nowego kapłana, masz mi go przedstawić najpóźniej jutro o zachodzie słońca.
Zelgadis z satysfakcją odnotował delikatną zmianę w pływie energii Władczyni Bestii oraz zadowolony błysk w oczach Dynasta. Właśnie zadał Zellas Metallium cios, który z pewnością zrujnował jej plany i po którym szybko się nie podniesie. Nie tylko pozbawił ją najsilniejszego i najwierniejszego sługi, ale również ujawnił jej słabość przed Dynastem Grauscherrą- jej największym wrogiem. Co więcej, miał zamiar przekazać dowództwo właśnie Dynastowi, co oznaczało, że Zellas będzie musiała podporządkować się Władcy Północy.
„Mam nadzieję, że się nie pozabijają.” Pomyślał Zelgadis, obserwując odchodzącą Władczynię Bestii.
Zdecydował się na tak radykalne posunięcia wobec Zellas Metallium, ponieważ w pewnym stopniu obawiał się jej. Zellas, mimo że nie była najsilniejszym spośród lordów, była poważnym zagrożeniem. Mistrzyni intryg, potrafiła pokonać swego przeciwnika nie ruszając się nawet ze swego kamiennego tronu. Była groźnym przeciwnikiem, ale jeszcze groźniejszym sprzymierzeńcem. Zelgadis nie miał cienia wątpliwości, że Władczyni Bestii knuła przeciwko niemu. Podobnie jak knuła przeciw całemu światu.
Blaze zwykł mawiać: „Z kobietami trzeba postępować szybko i sprawnie.” I taką politykę przyjął Zelgadis wobec Zellas.

Siedem dni później dziesięciotysięczna armia wkroczyła na tereny imperium sothrańskiego. Niemal dziewięć tysięcy ludzi i tysiąc Mazoku przyobleczonych w materialne ciała rozpoczęło dzieło spustoszenia. Tuż za ich plecami podążała ukryta na płaszczyźnie astralnej armia Mazoku pod dowództwem Najwyższego Władcy Dynasta Grauscherry.
Wioski i miasta padały równie szybko jak gaśnie zdmuchnięty płomień świecy. Przelewała się krew, łzy i pot, a grabieżom, mordom i gwałtom nie było końca. Armia barbarzyńców, wyrzutków i przestępców niszczyła wszystko, co znajdowała na swojej drodze, a jej osiągnięcia przekroczyły najśmielsze oczekiwania samego Rycerza Shabranigdo. Jednakże, gdy naprzeciw wojskom z Ziem Niczyich stanęła armia lennika sothrańskiego wspierana przez oddziały cesarskie, zdawało się, że błyskotliwa kariera najeźdźców ma się ku końcowi.
Wielka bitwa rozpętała się na polach wokół stolicy lenna sothrańskiego. Regularne wojsko, wyszkoleni żołnierze, konnica, magowie stanęli naprzeciw słabo zdyscyplinowanej armii wyrzutków. Rycerz Shabranigdo nie spodziewał się wygranej, bynajmniej do czasu przyłączenia się do walki oddziałów Mazoku. A gdy tak się już stało, rozpoczęła się rzeź, jakiej Sothran jeszcze nigdy nie odnotował w swej historii. Na widok atakujących demonów żołnierze obu armii rozbiegali się w każdym możliwym kierunku, a rozszalałe Mazoku syciły się strachem, bólem i śmiercią. Nie ważne było czy wróg czy przyjaciel, liczyła się jedynie ilość ciał pokrywających ziemię.
W niedługim czasie walka była rozstrzygnięta. Demony skierowały się ku stolicy południowego lenna sothrańskiego, gdy ich pochód został przerwany.
-Smoki!
Głowy tysięcy Mazoku zwróciły się ku niebu i linii horyzontu, gdzie można było dojrzeć nadciągającą chmarę lśniących złotych ciał.
-Zawiadomić pozostałych lordów!- krzyczał Rycerz Shabranigdo.- Mają się tu stawić ze wszystkimi swymi podwładnymi!
Rycerz i jego przyboczni nie brali udziału w żadnej bitwie, jedynie obserwowali przebieg wydarzeń i tak też miało być w tym wypadku. Złote smoki, dowodzone przez Rycerza Cephieda, z ogromnym impetem uderzyły w armię Mazoku wywołując wielkie straty w szeregach demonów. Rozpoczęła się zajadła walka pomiędzy dziećmi mroku i światłości, a szala zwycięstwa przechylała się to na jedną to na drugą stronę. Lecz nie miało tak pozostać na długo. Rycerz Cephieda, widząc kolejne ginące smoki, wezwał najpotężniejsze ze wszystkich dzieci Cephieda - Dzierżycieli Żywiołów. Ziemia zadrżała i wypiętrzyła skały, które plunęły strumieniem ognia, a ten wymieszał się z dziko wirującym powietrzem. I tak oto z dna ziemi wyszedł smok ogromny niczym góra o skrzydłach tak wielkich, że przysłaniały słońce i pazurach twardszych niż najtwardsza skała. Z ognia natomiast wyłonił się smok o ognistym ciele i aurze tak gorącej, że wszystko wokół niego topiło się i płynęło rzeką żywego ognia. A z trąby powietrznej wyleciała bestia smukła i szybka, której oczy ciskały błyskawice, a każde uderzenie skrzydeł wywoływało podmuch wiatru silniejszy niż huragan.
Trzy wielkie i potężne smoki runęły na zastępy Mazoku, siejąc wśród nich spustoszenie. Rycerz Shabranigdo przyglądał się jak giną jego podwładni z niewzruszoną miną. Nie wydał też rozkazu Lordom, aby zaatakowali Dzierżycieli Żywiołów.
-Panie?
-Co zamierzasz?
-Słuchajcie woli waszego ojca- przemówił Rycerz, a Lordowie padli na kolana.- Czas ostatniej walki jeszcze nie nadszedł, ale jest już bliski. Dzisiaj w tej bitwie zginą złote dzieci Cephieda, ich ciała mają spowić tę ziemię i tutaj zgnić, a ich bielejące w słońcu kości będą pomnikiem naszego zwycięstwa. Wasi kapłani i generałowie mają wybudować ten pomnik. Walczcie z Dzierżycielami Żywiołów, osłabcie ich, zabijcie, zapieczętujcie. Zróbcie co w waszej mocy. Rycerz ma pozostać nietknięty. Po wschodzie słońca wycofacie się z walki i wrócicie na Wyspę Wilczej Hordy, ale zanim to się stanie przekażecie Rycerzowi Cephieda wiadomość: „Rycerz Shabranigdo Zelgadis Greywords czeka na Rycerza Cephieda Lunę Inverse w swej twierdzy. Tam nastanie koniec.”
-------||-------
Zaklęcie teleportacji przeniosło Zelgadisa i jego sługi na dziedziniec twierdzy Wyspy Wilczej Hordy. Rycerza zadziwił spokój panujący wokół, tak bardzo kontrastujący z hukiem bitwy sprzed paru chwil. Dopiero w tej ciszy usłyszał łomot własnego serca i poczuł pulsowanie w skroniach. Ból głowy nasilał się z każdym oddechem.
Ruszył ku wejściu do zamku, a następnie skierował się do swoich komnat. Przechodząc koło sali tronowej zauważył, że jej drzwi są uchylone, a ze środka wydobywa się złoty blask.
Rozzłoszczony, że jakiś Mazoku ośmielił się wejść do środka bez jego zgody, pchnął oba skrzydła drzwi i wmaszerował do środka gotów zniszczyć intruza. Jednakże jego gniew zniknął równie szybko jak się pojawił, gdy tylko ujrzał osobę siedzącą na tronie wśród złotej poświaty. Ten widok zaniepokoił go nieco.
Powoli zbliżył się do marmurowych schodów, nie spuszczając wzroku z drobnej sylwetki.
Czarodziejka siedziała prosto, dłonie złożyła na oparciach, przez co wyraźnie widoczny stał się jej mocno zaokrąglony brzuch. To, co najbardziej niepokoiło Zelgadisa, to włosy kobiety.
-Znów ścięłaś włosy- rzekł.- Coś się stało Gourry'emu?
-Gourry jest tutaj- odparła wskazując na lewą część schodów.
Zelgadis spojrzał w bok i zdziwił się, gdy ujrzał jasnowłosego rycerza siedzącego bokiem do czarodziejki na jednym ze stopni. Napotkał spojrzenie błękitnych oczu, ale nie znalazł w nich niczego, co pomogłoby mu zrozumieć tę dziwną sytuację.
Ból głowy nasilił się i Zelgadis uniósł dłoń żeby pomasować skroń. Czuł się bardzo zmęczony.
-Widziałem dzisiaj twoją siostrę- powiedział bezwiednie, zapominając, że Luna Inverse jest tematem tabu.
Spojrzał szybko na Linę i zauważył, że nagle się wyprostowała i wykrzywiła usta.
Szybko przeprosił za to, co powiedział.
-Nie walczyłeś z nią- bardziej stwierdziła niż zapytała.
-Nie. Jeszcze nie czas na to. Zmierzę się z nią, gdy przybędzie do zamku- wyjaśnił.- Dlaczego ścięłaś włosy?
Czarodziejka spojrzała na niego uważnie, a złote płomienie za nią nieco przygasły.
„Jak ona zmieniła ich kolor?” Zastanawiał się Zelgadis, lecz szybko odsunął od siebie tę myśl.
-Widziałam dzisiaj śmierć bliskiej osoby- odparła Lina.
-Co takiego?
-W moim śnie zginął ktoś bardzo mi drogi- kontynuowała.- Osobę tę zabił cel, do którego dążyła, jej przeznaczenie.
-Chcesz mi powiedzieć, że zginę z ręki twojej siostry?- zapytał ostro Zelgadis.
-Widziałam tylko twoją śmierć, Zel.
-------||-------
Słońce powoli wynurzało się znad krawędzi krateru i pierwsze promienie padły na dno niecki, gdy spokój poranka w weyrze przerwał gwałtowny huk. Tafla jeziora znajdującego się wewnątrz niecki wybuchła, a słup wody uniósł się niemal na wysokość smoczych legowisk. Smok wartownik ryknął donośnie i poderwał się do lotu. Wkrótce weyr wypełnił się powarkiwaniami i pomrukami budzących się smoków oraz jazgotem weyrzątek wyprowadzanych z koszarów. Zaciekawieni jeźdźcy wychodzili przed swoje kwatery, aby sprawdzić co dzieje się na dnie weyru, wielu z podekscytowaniem obserwowało rozgrywającą się w dole scenę, bowiem od jej przebiegu zależało czy wygrają zakład czy nie. Od niemalże trzech miesięcy codziennie rano miała miejsce największa atrakcja w weyrze - walka pomiędzy dwoma niezwykłymi osobami. Co wieczór jeźdźcy obstawiali zakłady o to, ile "młody" wytrzyma, ile razy uda mu się przyłożyć „mistrzyni”, ile kości połamią sobie nawzajem itp. Nikt nie miał natomiast wątpliwości kto wygra pojedynek. Zawsze zwyciężała Ona.
Nikt w zasadzie nie wiedział, dlaczego tych dwoje ciągle się zwalcza. Oczywiste było jednak, że wzajemna niechęć pojawiła się między nimi od pierwszego spotkania. Od ostatniego wylęgu, gdy okazało się, że pośród trójki przybyszy, którzy podróżowali z córką Władczyni Weyru, jest starożytny smok. Od dnia, w którym w weyrze pojawiła się niepokonana mistrzyni walki wręcz. Od tamtego dnia upłynęły już niemal trzy miesiące, a tych dwoje w dalszym ciągu kłóciło się zajadle.
Blaze wyłonił się z korytarza prowadzącego do kwater mieszkalnych weyru. Na jego twarzy malowało się ogromne zmęczenie. Stanął u wylotu jaskini i z dezaprobatą spojrzał w kierunku jeziora, gdzie, jak co dzień, Noelle i Valgarv tłukli się w najlepsze.
-Tyle razy im mówiłem żeby nie zachowywali się jak gówniarze, a oni w kółko odstawiają ten sam cyrk...że im się to nie nudzi- mamrotał do siebie.
-Wiesz, że Valgarv nie da za wygraną- odezwał się spokojny głos.
Zaskoczony wampir spojrzał w prawo. Parę koków dalej stał białowłosy czarodziej.
-Z ziemi wyrosłeś czy co?- wybełkotał Blaze.
-Czekam, aż skończą żeby poskładać Valgarva.
-Tak, tak, jak co dzień- Blaze machnął ręką i ruszył ospale w stronę jaskiń kuchennych. Nie uszedł jednak daleko.
-Wyglądasz jakbyś nie spał całe wieki. Mogę zaoferować ci pewien specyfik, dzięki któremu bardzo szybko odzyskasz siły- zaproponował osobnik, który wyłonił się z korytarza.
Kaze szybko zlustrował nieznajomego. Mężczyzna był wzrostu Blaze'a, miał niezwykle białą cerę i długie czarne włosy, związane na karku. Nosił kapelusz z szerokim rondem i długi czarny płaszcz, a na nosie miał niewielkie okulary, które lekko się obsunęły. Nieznajomy poprawił je gładką dłonią o długich, smukłych palcach, które według Kaze mogły należeć jedynie do medyka lub osoby zajmującej się równie delikatną profesją.
-Nie, dzięki- odparł Blaze, odwracając się do swego rozmówcy.- Są błędy, których nie popełnia się dwa razy, Nathanielu.
Oba wampiry uśmiechnęły się do siebie szeroko. Kaze miał wrażenie, że w tym uśmiechu było coś więcej niż tylko wesołość, zupełnie jakby połączyła ich niewidzialna więź, gdy ich spojrzenia się spotkały i słowa nie były im już potrzebne.
-Przybyłeś w nocy?- zapytał Blaze.
-Tak, nie mogłem pozwolić sobie na zbyt wielu świadków- odparł spokojnie Nathaniel, spoglądając na Kaze.
-On może słyszeć- wtrącił Blaze, zanim wampir zdążył zahipnotyzować czarodzieja.
-Twój ghul?
-Coś w tym stylu. Tam jest jeszcze jeden- wskazał podbródkiem w stronę jeziora.
-Ten, któremu Noelle właśnie próbuje wyrwać rękę?
-No właśnie. Kaze, mógłbyś rozdzielić te dwa matoły?
Czarodziej skinął potakująco głową, szybko wyrecytował inkantację i posłał wirującą kulę ognia wprost w Noelle i Valgarva. Rozległ się ogłuszający huk i dym spowił tę cześć niecki, w której znajdowało się jezioro. Blaze był pewien, że w weyrze nie było już żadnej śpiącej osoby ani smoka.
-Przynajmniej weyrzątka będą miały ciepłą kąpiel tego ranka- burknął pod nosem.- Chodź na śniadanie Nathanielu.
-Wesoło tu macie- odparł wampir, śledząc wzrokiem zamieszanie przy jeziorze.
-Mam nadzieję, że nie będziesz się starał żeby było jeszcze weselej- odparł Blaze.
-Co ja słyszę? Czyżbyś się aż tak zestarzał, że unikasz dobrej zabawy?- zapytał Nathaniel z udawanym zdumieniem.
Blaze rzucił mu mordercze spojrzenie i powlókł się w stronę kuchni.
-Pamiętaj, że ta dwójka jest moja- powiedział po chwili, wskazując na Valgarva i Kaze.- Jeśli potrzebujesz kogoś do swoich eksperymentów, to wybierz kogoś z mieszkańców weyru.
-Nie musisz się o to martwić, już dawno zakończyłem swoje badania, a ich efekt przyjechał tu ze mną.
-Dlatego wprowadziłeś się nocą?
Nathaniel uśmiechnął się promieniście.
-Cóż, mój wnuk nie jest typem budzącym sympatię.
-Domyślam się- odparł Blaze siadając przy jednym z pustych stołów.- A co się stało z… córką czy synem?
-Och, ma się bardzo dobrze. Gdy widziałem ostatnio Kylarę, chciała mnie zabić. Zawsze była bardzo żywiołowa.
Blaze posłał mu przeciągłe spojrzenie i odezwał się dopiero po dłuższej chwili.
-Cieszę się, że już przybyłeś. Niewiele wiemy o tych smokach i zdaje się, że ci ludzie nie są w stanie udzielić nam zbyt wielu informacji. Ten gatunek smoków posiada pewne specyficzne umiejętności, które smoczy lud przyjmuje za fakt i nie czuje potrzeby wyjaśnienia niektórych kwestii. Oczywiście dla nas, mogą one okazać się kluczowe. Dlatego potrzebny nam specjalista.
Nathaniel skinął głową z powagą.
-Już udało mi się nawiązać kontakt z medykami, jak oni ich tutaj nazywają...ach tak, uzdrowiciele. Jeszcze dzisiaj przyjmą mnie na pomocnika. W ten sposób będę miał dostęp do smoków i ich jeźdźców. Ale wolałbym w odosobnieniu przebadać smoka czy dwa, oczywiście wraz z jeźdźcem.
-Na razie ci odradzam- odparł Blaze poważnym tonem.- To zamknięte społeczeństwo, wszyscy jeźdźcy się znają i zaginięcie jednego z nich wywołałoby wielkie wzburzenie i zamieszanie. Szybko zostałbyś odkryty. Proponuję ci wstrzymać się z eksperymentami dopóki nie wybuchną pierwsze walki. Łatwiej będzie wtedy upozorować zniknięcie jeźdźca i smoka.
-Moglibyśmy wymazać jego istnienie z pamięci mieszkańców weyru- zaproponował Nathaniel.
-Cieżka sprawa. Nawet, jeśli jest nas troje, byłyby z tym problemy- odpowiedział Blaze rzucając swemu rozmówcy posępne spojrzenie.- Ludzie wybierani na jeźdźców to silne, stabilne osobowości. Po mentalnym połączeniu ze smokiem, cechy te stają się jeszcze bardziej wyraźne- wampir oparł policzek na pięści i obrzucił salę nonszalanckim spojrzeniem.- Mimo to, opanowanie jeźdźca to nic wielkiego, gorzej ze smokiem. To jest już wyczyn, szczególnie jeśli chodzi o złote.
-Ile smoków jest w weyrze?- zapytał Nathaniel.
-Pięćset dziewięćdziesiąt siedem, z czego dwadzieścia jest zbyt starych żeby walczyć, czterdzieści jeszcze nie lata, a osiemdziesiąt właśnie odbywa szkolenie bojowe.
-Czyli mamy czterysta pięćdziesiąt siedem sprawnych i gotowych do walki smoków, bardzo dobrze- Nathaniel uśmiechnął się z zadowoleniem.
-Są jeszcze dwa pełne weyry. W sumie ponad półtora tysiąca smoków.
W tym samym momencie, gdy wampir skończył mówić, usiadł obok niego zrezygnowany Valgarv. Po chwili dołączył do nich również Kaze.
-Walnąłbym cię w łeb, gdyby nie to, że parę minut temu Noelle wyrwała ci rękę- zakomunikował smoku Blaze.
-Wcale nie wyrwała mi ręki- warknął w odpowiedzi Valgarv, i dodał ciszej- naderwała mi tylko mięśnie i kilka ścięgien.
-I tak jesteś głupi- dorzucił Blaze.
Valgarv miał zamiar coś odpowiedzieć, ale w tym samym momencie jedna z kobiet roznoszących posiłki postawiła przez nim miskę parującej owsianki, która skutecznie pochłonęła całą jego uwagę.
-To Valgarv- przedstawił swego towarzysza Blaze.- Starożytny smok, który szkoli się w weyrze razem z ruathańskimi smokami. Kaze już miałeś okazję poznać.
-Starożytny smok?- zdziwił się Nathaniel.- Jak to możliwe? Udało ci się przeżyć masak-
-On urodził się dwa lata temu- odparł szybko Kaze, wchodząc w słowo wampirowi.- Wychowywała go złota smoczyca.
Valgarv podniósł głowę znad miski i spojrzał uważnie najpierw na Kaze, a potem na Nathaniela.
-Witam kolejnego członka wspaniałej rodzinki- powiedział bez entuzjazmu w głosie.
Wampir uśmiechnął się do niego radośnie.
-Miło mi cię poznać, Valgarvie. Nazywam się Nathaniel i jestem lekarzem, gdybyś potrzebował specyfiku na jakąś dolegliwość, bez wahania możesz przyjść do mnie.
-Mówiłem ci, że oni są moi- warknął Blaze.- Masz na nich nie eksperymentować, znajdź sobie inne zwierzątka doświadczalne.
-Dlaczego zawsze oskarżasz mnie o coś tak okropnego- odparł Nathaniel z jeszcze większym uśmiechem.
-Bo tylko tego można się po tobie spodziewać- rzucił Blaze nonszalancko, po czym zwrócił się do Valgarva i Kaze.- Macie od niego niczego nie przyjmować, nawet szklanki wody, rozumiecie?
-Nie musisz mi tego mówić, wystarczy, że wiem, że to jeden z twoich- odparł Valgarv i opuścił stół. W ślad za nim ruszył Kaze.
-Świetnie, najpierw idiotka z niewyparzoną gębą, teraz szalony doktorek, ciekawe kto będzie następny...-mamrotał pod nosem Valgarv, gdy razem z czarodziejem opuścili jaskinię.- Co za cudowna rodzinka...
-Chcąc nie chcąc, jesteś jej częścią- powiedział łagodnie Kaze.
-Dzięki za pocieszenie, naprawdę nie trzeba było- odparł Valgarv z wściekłą miną.
W milczeniu dotarli w pobliże koszar weyrzątek, gdzie zbierała się grupa T'grana, pomocnika Mistrza Weyrzątek. Valgarv i Kaze zostali przydzieleni do jednego z czterech skrzydeł bojowych składających się z nowicjuszy odbywających szkolenie bojowe. Władca Weyru nie zamierzał marnować ani jednego smoka, który mógł się przydać w walce, nie ważne czy był to smok ruathański czy starożytny. Oczywiście wynikły pewne problemy, które miały swoje źródło w różnicach pomiędzy tymi dwoma gatunkami smoków.
Przede wszystkim Valgarvowi nie był potrzebny jeździec, jednakże metody walki stosowane w weyrze wymagały obecności jeźdźca. Z tym wiązało się kolejne utrudnienie, ponieważ smoki ruathańskie komunikowały się ze swoimi jeźdźcami i pozostałymi smokami telepatycznie. Valgarv nie posiadał tej umiejętności, ale i tu udało się znaleźć rozwiązanie. Okazało się, że smoki ruathańskie potrafią porozumiewać się z kim tylko zechcą, aczkolwiek zwykle rozmawiały jedynie ze swoimi jeźdźcami i przedstawicielami tego samego gatunku. Członkowie skrzydła bojowego, do którego należał Valgarv przekonali swoje smoki, które zgodziły się komunikować ze starożytnym smokiem.
Jeźdźcem został Kaze, którego łączyła z Valgarvem bardzo silna więź kompensująca brak umiejętności telepatycznych.
Valgarv musiał się także nauczyć sztuki teleportacji, okazało się jednak, że nie potrafi, tak jak ruathańskie smoki, przenosić się na duże odległości, a jedynie w miejsca, które miał w zasięgu wzroku i nie były położone w zbyt dużej odległości od niego. Smoki ruathańskie potrafiły wykonywać skoki pomiędzy, poprzez niebyt i pustkę do miejsca, w którym chciały się znaleźć. Mogło być to pięć metrów lub pięćset kilometrów, jednakże od odległości zależał czas podróży w pomiędzy, w której nie było tlenu. Zatem jeśli skok był zbyt długi, jeźdźcu i smoku groziło uduszenie.
Problem teleportacji na duże odległości został również rozwiązany. Jeden ze smoków teleportował Valgarva i Kaze ze sobą. Do tego zadania został przydzielony młody chłopak imieniem Gaer-aglat i jego spiżowy smok Larth. T'gran nie bez przyczyny przydzielił tę parę do współpracy ze starożytnym smokiem. Zadecydował o tym charakter chłopaka, jego charyzmatyczny sposób bycia i łatwość w nawiązywaniu kontaktów. Dzięki temu Gaer-aglat szybko przekonał do siebie Valgarva i zyskał jego zaufanie oraz sympatię. Wspólny skok pomiędzy wymagał wzajemnego porozumienia i synchronizacji, ich brak mógłby spowodować kłopoty, a w najgorszym przypadku śmierć obu smoków i ich jeźdźców.
Ku zadowoleniu T'grana i Mistrza Weyrzątek, Gaer i Valgarv bardzo dobrze się dogadywali, dzięki czemu w powietrzu Larth i starożytny smok tworzyli bardzo dobrze zgrany zespół.
-Staary, ale ci dzisiaj przyłożyła!- usłyszał Valgarv, gdy tylko znalazł się w pobliżu koszarów. Po chwili ktoś zdzielił go w plecy.- Jak zwykle Kaze odwalił kawał dobrej roboty przy składaniu twoich resztek.
-Ja ci zaraz dam resztek!- warknął Valgarv odwracając się do długowłosego, wiecznie uśmiechniętego bruneta.
-No już, już, nie dąsaj się- odparł Gaer odsuwając od swojego nosa pięść, którą groził mu starożytny smok.- Nawet nie masz pojęcia ile kasy dzięki tobie wygrałem! Stawiam najlepsze bendeńskie wino jakie tylko uda mi się dzisiaj zdobyć!
-Popatrzcie kto wyszedł na spacer- wtrącił cicho Kaze, wskazując nieznacznie w stronę wejścia do jaskiń mieszkalnych, gdzie na nasłonecznionej ławce siedziała Sharra, a obok niej stał wysoki czarnowłosy elf Layrenc.
-Sharro!- wrzasnął Gaer, machając dziko rękoma na powitanie.
-Kobieciarz- rzucił złośliwie Valgarv.- Żadna nie ocaleje…odpuść sobie, za wysokie progi.
-Nigdzie nie jest za wysoko- odparł cicho chłopak, po czym znów podniósł głos.- Dzień dobry Sharro!
Dziewczyna drgnęła gwałtownie, jakby budząc się ze snu i nieśmiało pomachała dłonią w odpowiedzi. Layrenc wyglądał na niezadowolonego.
-Co za nadęty dupek- powiedział Gaer, nie przestając się uśmiechać i wymachiwać rękoma.
-Widzę, że tryskacie energią- odezwał się za ich plecami surowy głos.- Do szeregu!- wszyscy początkujący jeźdźcy w mgnieniu oka wykonali rozkaz. Nawet smoki przysiadły na zadach i wyprężyły tułowia.- A ty co? Czekasz na oklaski czy specjalne zaproszenie?- krzyknął na Valgarva T'gran.- Zmieniać się i to już!
Chłopak błyskawicznie wykonał polecenie i chwilę później dołączył do pozostałych smoków.
-A uprząż? Sama się założy?!- upomniał smoka starszy jeździec, a jego surowe spojrzenie padło również na Kaze.- Za opóźnianie całej grupy będziecie szorować latryny podczas popołudniowej przerwy.
-Uprząż nie będzie potrzebna, T'granie- odparł spokojnie Kaze.- Jej konstrukcja nie jest odpowiednia w przypadku Valgarva. Udało nam się znaleźć inne rozwiązanie, o wiele skuteczniejsze.
Jeździec obrzucił czarodzieja badawczym spojrzeniem.
-Jeśli spadniesz z grzbietu smoka podczas ćwiczeń, będziecie przez tydzień szorować latryny i używać uprzęży bez słowa sprzeciwu.
-Tak jest- odparł Kaze.
T'gran jeszcze przez chwilę mierzył Kaze spojrzeniem, po czym zwrócił się do zebranych wyerzątek:
-Dzisiaj rozpoczniemy nową fazę ćwiczeń. W ciągu ostatnich czterech miesięcy uczyliście się latać w skrzydle bojowym, wykonywać manewry w powietrzu, przechodzić synchronicznie pomiędzy , jednym słowem uczyliście się współpracy. Podczas dzisiejszego zadania sprawdzimy na ile jesteście zgrani i nie łudźcie się, że będzie łatwo- T'gran uśmiechnął się lekko, a jeźdźcy przełknęli nerwowo ślinę na ten widok.- Poprosiłem dzisiaj N'tona i jego oddział o asystę.
Niektórzy spośród weyrzątek wyraźnie pobledli.
-Ale jaja- mruknął Gaer-aglat do Kaze.- Mamy przerąbane.
-Dzisiejsze ćwiczenia będą polegały na unikaniu zaklęć- wyjaśnił T'gran.- Jeźdźcy N'tona nie będą stosować czarów wysokiego poziomu, ale możecie być pewni, że zaboli, jeśli oberwiecie. Ci z was, którzy wypadną najgorzej będą pełnić nocną wartę. Zrozumiano?!
-Tak jest!- odpowiedzieli chórem jeźdźcy.
-Aglat! Szyk równoległy opadający! Pola treningowe!
-Tak jest!- odkrzyknął Gaer, po czym wystąpił z szeregu, zasalutował i odwrócił się do towarzyszy ze skrzydła.- Za minutę w powietrzu! Szyk równoległy opadający! Skok nad pola treningowe na mój znak! Ruszać się!
W błyskawicznym tempie jeźdźcy dosiedli swych smoków i zapięli pasy uprzęży, a każda z bestii wykonała silne zamachy skrzydłami odpychając się jednocześnie od ziemi muskularnymi, tylnymi łapami. Kilkanaście sekund później cały oddział szybował nad weyrem w ustalonym szyku bojowym.
Gaer-aglat sprawdził rozstawienie smoków i ich jeźdźców. Trenowali te manewry codziennie i chłopak wiedział, że wszystko jest w idealnym porządku. Jednak jako dowódca skrzydła musiał wypełniać takie rutynowe obowiązki.
„Larth, łap Valgarva i przekaż reszcie, że skaczemy.” Polecił swemu smoku i niedługo potem całe skrzydło znalazło się nad rozległymi polami porośniętymi trawą.
Nie byli tam jednak sami. W powietrzu przed nimi unosił się jeszcze jeden oddział smoków, składający się z bardziej doświadczonych jeźdźców. Gaer dostrzegł, że w skrzydle N'tona, liczącym zwykle trzydzieści smoków, jest teraz około dwudziestu. Natychmiast kazał całemu oddziałowi przenieść się pomiędzy o trzysta metrów na prawo. Po zakończeniu manewru, weyrzątka ujrzały jak przestrzeń, w której przez chwilą przebywały, zalewa deszcz magicznych pocisków.
Gaer spojrzał w górę i zobaczył dziesięć smoków, których brakowało w oddziale N'tona.
„Odwrócony klin!” Rozkazał natychmiast, a Larth przekazał jego polecenie pozostałym smokom.
Weyrzątka natychmiast przeniosły się pomiędzy i w ułamku sekundy zmieniły szyk bojowy na defensywny o kształcie klina.
Nie mieli jednak zbyt wiele czasu na myślenie. Musieli znów wykonać unik, gdyż w ich stronę ponownie poleciały magiczne pociski, tym razem z naprzeciwka. Lecz, gdy tylko pojawili się na niebie powtórnie ich zaatakowano.
Udało im się uniknąć jeszcze kilku identycznych ataków, po czym Gaer kazał weyrzątkom przenieść się za grupę smoczych jeźdźców, w której nie było N'tona. W ten sposób zapewnili sobie tarczę i chwilę wytchnienia, która jednak nie potrwała zbyt długo, a oddział N'tona odpowiedział zwielokrotnionym ogniem i gwałtowniejszymi atakami.
Weyrzątka musiały zacząć używać zaklęć osłaniających, aby uniknąć trafienia którymś z magicznych pocisków. Jednakże utrzymanie tarcz wymagało całkowitego skupienia, podobnie jak przechodzenie pomiędzy.
W końcu, gdy ataki stały się zbyt gwałtownie a jeźdźcy N'tona otoczyli weyrzątka ze wszystkich stron, Gaer nakazał utworzenie tarczy, która spowiła cały oddział. Dzięki temu mieli nieco czasu aby zaczerpnąć tchu i zebrać myśli. Wiedzieli jednak, że nie mogli tak trwać zbyt długo. Nie dlatego, że brakowało im sił. Gdyby była to prawdziwa walka i mieliby do czynienia z Mazoku, to jedynie daliby przeciwnikowi czas na przygotowanie jakiegoś silniejszego czaru, który mógłby roznieść cały oddział.
Musieli działać szybko. A najbardziej świadomy tego faktu był Gaer, który pełnił rolę dowódcy i to od niego oczekiwano szybkich i dobrych decyzji.
Te ćwiczenia były pierwszą poważną próbą jego zdolności przywódczych i nie zamierzał zawieść swoich towarzyszy ani T'grana. Ale przede wszystkim nie chciał przegrać.
Szyderczy uśmiech wpełzł na jego usta. T'gran mówił, że mają unikać pocisków, ale nie zabronił im się bronić ani odpowiadać atakiem na atak, a w kodeksie Gaera-aglata widniała wzmianka "co nie jest zabronione, to jest dozwolone."
"Dobra, będzie trochę dymu i hałasu, ale mam plan..." Szybko przekazał szczegóły poprzez Lartha i cały oddział przygotował się do akcji.
Poczekali na przerwę pomiędzy ostrzałami i w ułamku sekundy zniknęli wszyscy poza Valgarvem i Kaze, którzy wypowiedzieli ostatnie słowo inkantacji w chwili zniknięcia zaklęcia ochronnego i na wszystkie strony poleciały podłużne, ogniste pociski, które przy trafieniu wywoływały silne poparzenie ciała.
Zgodnie z przewidywaniami Gaera, atak został powstrzymany, ale w tej samej chwili, gdy jeźdźcy N'tona blokowali ogniste pociski, weyrzątka przeniosły się poniżej smoczego oddziału i zaatakowały pociskami o dużo mniejszej sile.
Dym przysłonił widoczność i wszyscy jeźdźcy teleportowali się w inne miejsce, aby nie dać przeciwnikowi możliwośći skorzystania z zasłony dymnej.
N'ton przyglądał się z rozbawieniem oddziałowi weyrzątek, których poczynania były nadzwyczaj śmiałe i jak do tej pory bardzo dobrze sobie radzili.
"Co dalej?" Zapytał jego smok.
"Jakto co? Wykonamy jeszcze kilka standardowych ataków, a na koniec pokarzemy tym maluchom co naprawdę potrafimy. Tak na wszelki wypadek."
Informacje zostały przekazane i oddział ruszył do ataku, który i tym razem został odparty z dużą pomysłowością i śmiałością. Jednakże jeźdźcy nie dali się podejść i szybko pokazali weyrzątkom, na co naprawdę stać oddział smoczych jeźdźców.
Ćwiczenia zakończyły się i oba skrzydła powróciły do weyru. Weyrzątka udały się w miejsce zbiórki, gdzie oczekiwał ich T'gran.
Pomocnik Mistrza Weyrzątek ocenił stan smoków oraz jeźdźców i musiał ukryć swoje rozczarowanie. Ta grupa weyrzątek była jedną z bardziej zgranych i utalentowanych spośród tych, które dane mu było szkolić. Dlatego zawiódł go fakt, że spośród dwudziestu dziewięciu par jedynie trzy wyszły bez żadnego szwanku- dwie zielone smoczyce- najzwinniejsze z całego oddziału oraz starożytny smok i jego jeździec. Natomiast, ku wielkiemu zdziwieniu T'grana, jednymi z najbardziej poszkodowanych byli Gaer-aglat i Larth. Skórzany rynsztunek chłopaka nosił ślady magicznych pocisków, a na jego ciele zapewne widniało wiele siniaków. Spiżowa skóra Lartha była odbarwiona w wielu miejscach, a T'granowi udało się nawet dojrzeć kilka lekkich oparzeń.
"Partner Liotha prosi żebyś nie traktował ich zbyt surowo." Przekazał Branth, brunatny smok T'grana.
"A to czemu?"
"Lioth mówi, że dawno już tak dobrze się nie bawili. To nie były standardowe ćwiczenia." Odparł po chwili Branth.
T'gran rozejrzał się i nieopodal zauważył siedzącego na kamieniu N'tona, który uśmiechał się jak dziecko, które przed chwilą coś zbroiło.
"...więc to tak." Pomyślał T'gran i zwrócił się do weyrzątek.
-Macie trzygodzinną przerwę. Doprowadźcie siebie i swoje smoki do porządku. Po obiedzie trening. Gaer - raport, reszta rozejść się.
-Pamiętaj, wieczorem wino- przypomniał Gaerowi Valgarv, na pożegnanie klepiąc chłopaka po ramieniu.
-Jestem głodny- wymamrotał po chwili, spoglądając tęsknie w stronę wejścia do jaskiń.
-Najpierw kąpiel, potem jedzenie- odparł spokojnie Kaze.
-Dobra, niech będzie. Idziemy popływać- postanowił Valgarv kierując się w stronę jeziora. Powodem jego szybkiej decyzji był Natahniel, który właśnie wyłonił się z jaskini i machał im na powitanie.
Kaze z lekkim rozbawieniem ruszył za smokiem.
Na brzegu jeziora Valgarv szybko zrzucił z siebie ubranie i wskoczył do wody. Przepłynął parę metrów i spojrzał w stronę towarzysza, który zrzucał z siebie ciężki skórzany rynsztunek jeźdźca, składający się z kurtki podszywanej futrem, grubych spodni, butów z wysokimi cholewami, rękawic, hełmu obciągniętego skórą i zapinanego pod szyją oraz gogli. Valgarv nie zazdrościł czarodziejowi, w Ruatha zawsze było gorąco i parno.
Kaze z widoczną ulgą zanurzył się w chłodnej wodzie jeziora. A Valgarv po raz kolejny zauważył, że lewe ramię chłopaka było owinięte bandażem.
Kilka razy pytał czarodzieja dlaczego zawsze nosi opatrunek, ale nie dowiedział się niczego. Wiedział jednak, że ma to coś wspólnego z przeszłością Kaze, o której chłopak mówił bardzo niechętnie i zdawkowo, zwykle cofając się jedynie do momentu spotkania Mesei.
Wiedział, że gdyby znów zadał to samo pytanie nie dowiedziałby się niczego nowego. Wyczuł też niemą prośbę Kaze o pozostawienie w spokoju tego tematu.
Jednakże Valgarv postanowił, że wkrótce zmusi czarodzieja do wyjawienia skrywanych tajemnic i upewnił się żeby Kaze był tego świadom. Nie musiał wymawić na głos swych myśli, obaj rozumieli się bez słów.
Valgarv poczuł smutek chłopaka, który jednak szybko został stłumiony i nigdy nie pojawił się na jego twarzy, na której rzadko można było zaobserwować coś innego niż wyraz obojętności. To również intrygowało Valgarva. Kaze nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia jeden lat, a sprawiał wrażenie jakby wszystko na świecie nie wzbudzało w nim żadnych emocji. Wszystko z wyjątkiem Valgarva, Blaze'a i Mesei, zdawałoby się, że
jedynych osób, które Kaze dażył uczuciem w całym swoim życiu.
-Mamy towarzystwo- przerwał jego rozmyślania czarodziej, wskazując w stonę Layrenca, prowadzącego pod ramię Sharrę, którzy znajdowali się dopiero w połowie niecki, ale wyraźnie kierowali się w ich stronę.
-Jak zawsze, niezwykle czujny- rzucił Valgarv.- Nie męczy cię ta ciągła ostrożność?
-Kwestia przyzwyczajenia- odparł Kaze, podpływając do brzegu.
Ubrali się i usiedli na trawie oczekując dziewczyny i elfa.
-Myślisz, że czegoś od nas chcą?- zapytał Valgarv, bawiąc się źdźbłem trawy.
-Prawdopodobnie - odpowiedział cicho czarodziej.- Blaze mówił żebyśmy zbliżyli się do tej dziewczyny. To nasza szansa.
Valgarv rozłożył się wygodnie i zamknął oczy. Nie podobał mu się ten elf. Ani to całe zamieszanie z córką władczyni weyru. Słyszał od Blaze'a o jej podróży z Rycerzem Shabranigdo i o zapieczętowanym w niej fragmencie Mrocznego Lorda. Współczuł jej z powodu utraty smoka, zdawał sobie sprawę z jej rozpczy, bo pewnie sam czułby się podobnie, gdyby stracił Kaze albo Blaze'a. Po powrocie do weyru, dziewczynę uwięziono dopóki nie pojawił się elf, który nałożył na nią jakąś potężną pieczęć. Od tamtej pory Layrenc nie opuszczał Sharry na krok, a kobiety z niższych jaskiń opowiadały o wielkim poświęceniu elfa, który dla ludzkiej kobiety wyrzekł się raju. Z podnieceniem rozprawiały o wielkiej miłości, którą obdarzył Sharrę, o przeznaczeniu, które połączyło tę dwójkę i o przepowiedni, którą objawiła królowa efów podczas wielkiego święta na odległej wyspie zamieszkanej przez elfy.
Valgarv słyszał o prawdziwych wydarzeniach od Blaze'a, który nie przedstawiał wydarzeń na wyspie w tak cudownych barwach. Wyrażał też swoje wątpliwości co do przepowiedni. Owszem, elfy wierzyły w przenaczenie, ale równocześnie darzyły ludzi wielką nienawiścią. Królowa elfów zdecydowała się pomóc Rycerzowi Shabranigdo tylko ze względu na zadanie, które w zamian wypełnił i poprzez to umożliwił sprowadzenie na Dafris elfów, które nieszczęśliwie pozostały na kontynencie. Według Blaze'a miłość elfa do człowieka była równie niemożliwa jak zaprzestanie przez Cephieda i Shabranigdo odwiecznej walki.
Dlatego Valgarv nie darzył elfa zbytnim zaufaniem i z uwagą nasłuchiwał zbliżających się kroków, kroków jednej osoby, bo jak słusznie podejrzewał, nawet dla jego czułych uszu elfi chód był niewykrywalny.
-Wybaczcie, że zakłócamy wam odpoczynek- odezwał się uprzejmie elf.
Valgarv otworzył jedno oko i spojrzał najpierw na Layrenca a potem na Sharrę. Dziewczyna sprawiała wrażenie jakby nie rozumiała co się wokół niej dzieje. Ściskała mocno ramię elfa zupełnie jak małe dziecko trzyma się spódnicy matki, bo boi się, że się zgubi.
-Chciałbym poprosić was o przysługę- kontynuował Layrenc, gdy nikt mu nie odpowiedział.- Czy moglibyście zabrać nas nad morze? Sharra bardzo chciałaby zobaczyć plażę.
-Czy władczyni weyru wyraziła na to zgodę?- zapytał beznamiętnie Kaze patrząc elfowi w oczy.
-Oczywiście.
-Lepiej byłoby gdybyś poprosił któregoś z jeźdźców ruathańskich smoków. Ja będę musiał lecieć około trzech godzin, a skok pomiędzy potrwa kilka sekund- wyjaśnił Valgarv.
-Zdaję sobie z tego sprawę, ale wolałbym żeby Sharra nie miała kontaktu z tamtymi smokami, z pewnością mnie rozumiecie- Kaze lekko skinął głową.- Poza tym, wy kojarzycie się jej z podróżą po kontynencie, najpiękniejszytm okresem jej życia.
Kaze i Valgarv wymienili spojrzenia, po czym zgodzili się na prośbę elfa.
-Ubierzcie się odpowiednio- zasugerował Kaze.- Wysoko nad ziemią jest zimno.
Smok i czarodziej udali się na posiłek, podczas którego Valgarv pochłonął ogromną ilość jedzenia, a następnie zabrali Sharrę oraz Layrenca i udali się na południe.
Gdy odlatywali mieli wrażenie, że cały weyr na nich patrzy.
Valgarv uniósł się wysoko w przestworza, gdzie mógł szybować razem z prądem powietrznym i nie kosztowało go to zbyt wiele sił. Dzięki temu lecieli bardzo szybko, ale żeby dodatkowo skrócić czas podróży starożytny smok używał teleportacji na krótke odległości.
Po dwóch i pół godzinie ujrzeli błękitne wody oceanu.
Velgarv obniżył lot i powoli po spirali opadał ku ziemi. Wkrótce wylądował na obszernej, piaszczystej plaży, a gdy pasażerowie, za pomocą magii, opuścili jego grzbiet, przybrał swoją ludzką formę.
Sharra była ledwo przytomna. Layrenc posadził ją na piasku zdjął z niej kurtkę, hełm i buty, po czym zaniósł ją do wody.
Valgarv i Kaze usiedli na piasku i przyglądali się uważnie troskliwym zabiegom elfa. Nie rozmawiali, bo nie chcieli żeby elf ich usłyszał, a nie wiedzieli jak czuły jest elfi słuch.
Wkrótce Sharra doszła do siebie. Rozglądała się dookoła jakby dopiero do niej dotarło gdzie się znjaduje. Gdy zauważyła Kaze i Valgarva uśmiechnęła się lekko i z wahaniem, jakby sprawiało jej to trudność. W tej samej chwili Layrenc złapał ją za rękę i poprowadził wzdłuż brzegu.
-On chce jej pomóc czy pognębić?- zapytał Valgarv, gdy oddalili się.- Robi wszystko żeby nie miała kontaktu z innymi ludźmi.
-Władczyni Weyru się na to zgadza, więc nic nie poradzimy- odparł cicho Kaze.- W końcu to on nałożył na nią tą potężną pieczęć, teraz w pewien sposób rekompensuje brak złotej smoczycy.
Valgarv jeszcze przez chwilę obserwował elfa i Sharrę po czym ułożył się wygodnie na piasku.
-Nie chcę brzmieć jak Blaze, ale możemy posłużyć się Gaerem żeby się do niej zbliżyć- powiedział.
Kaze milczał.
-Sam się do tego pali, więc możemy mu trochę ułatwić całą sprawę- kontynuował Valgarv.- Oczywiście Blaze mógłby wszystko sam załatwić, ale ten elf jest szczególnie ostrożny w jego obecności.
-W końcu zna Blaze'a i jego reputację- odezwał się Kaze.
-Ponoć sam ma nielepszą. To wszystko wygląda po prostu na zaborczą miłość, ale jakoś te bajki do mnie nie przemawiają.
-Poczekaj aż sam się zakochasz, to zrozmiesz- rzucił żartobliwie Kaze.
-Nie denerwuj mnie- warknął Valgarv patrząc na czarodzieja z ukosa.
Twarz Kaze na chwilę rozjaśnił uśmiech, ale szybko powrócił na nią wyraz obojętności. Czarodziej spoglądał na oddalającą się parę.
-Masz rację- rzekł.- Najlepszym wyjściem będzie posłużyć się Gaerem. Mamy z nim dobry kontakt, więc jeśli uda mu się zbliżyć do Sharry, my też będziemy mieli do niej dostęp. Ponadto nie musimy go do niczego nakłaniać, jego temperament jest naszym sprzymierzeńcem- Kaze przerwał na chwilę.- Zastanawiałeś się dlaczego...
-Ona jest taka ważna?- dokończył za niego Valgarv.- I dlaczego krewniacy Blaze'a zbierają się właśnie w Ruatha? Jak dla mnie to żaden zbieg okoliczności, te wampiry nie robią niczego bez celu. Coś w tym jest, a dziewczyna odgrywa kluczową rolę.
-Fragment Shabranigdo?
-Pewnie tak.



[nie udało się zamieścić całośći w jednym poście, więc niżej jest ciąg dalszy 15 części]

******************

cd...

Wrócili tuż przed północą i ze zdziwieniem stwierdzili, że weyr nie śpi. Wiele smoków, zamiast wypoczywać w swoich legowiskach, było gotowych do odlotu, a jeźdźcy krzątali się wokół swych bestii.
Valgarv wylądował w pobliżu do jaskiń mieszkalnych, a gdy jego pasażerowie znaleźli się na ziemi, przybrał ludzką formę.
-Co tu się dzieje?- zapytał jednej z przechodzących obok kobiet z niższych jaskiń.
-Rozpoczęły się ćwiczenia eskadr- odparła.
-Co takiego? Kiedy to zostało ogłoszone?- pytał zaskoczony.
-Pół godziny temu. Przepraszam, ale mam obowiązki- skinęła mu głową i ruszyła w swoją stronę.
Valgarv i Kaze spojrzeli po sobie, pożegnali się z Layrencem oraz Sharrą i ruszyli ku kwaterom weyrzątek. Budynek okazał się pusty, znaleźli jedynie starego S'nena, który drzemał w swoim fotelu. Jego błękitny smok spał w swoim legowisku.
-S'nenie...S'nenie- Valgarv lekko potrząsnął starym nauczycielem magii. Cofnął dłoń, gdy tylko jeźdźiec otworzył oczy. Starzec zamrugał parę razy i ze stęknięciem usiadł prosto. Wytężył wzrok żeby dostrzec stojącą przed nim osobę.
-Ach, Valgarv- odezwał się chrapliwym, zmęczonym głosem.- Bierz swojego przyjaciela i stańcie na warcie na północnym zboczu.
-Tak jest- odparł Valgarv.- A gdzie jest T'gran i nasze skrzydło?
-Polecieli na ćwiczenia, bez was rzecz jasna, bo jak was mieli zabrać skoro was nie było- nauczyciel z wysiłkiem dźwignął się z fotela, a jego stawy zatrzeszczały.- Za opuszczenie ćwiczeń przez tydzień będziecie trzymać nocną wartę na północnym zboczu.
-Ale S'nenie- zaprotestował Valgarv.- Zostaliśmy poproszeni przez córkę władczyni weyru żeby zabrać ją nad ocean. Władczyni wyraziła zgodę.
-Tat, tak, pozwoliła jej, jeśli któryś jeźdźiec się zgodzi. Weyrzątka nie są jeszcze jeźdźcami, nie opuszczają samodzielnie weyru.
-Ale władczyni...- dalsze protesty Valgarva przerwał Kaze, który chwycił go za ramię i pociągnął ku wyjściu.
-Rozumiemy, S'nenie- powiedział cicho na pożegnanie.
-Co ty wyprawiasz?- oponował Valgarv, gdy Kaze prowadził go w stronę wartowni.
-Dają nam nauczkę- odezwał się czarodziej po dłuższej chwili milczenia.- Przyjęli nas do swojej społeczności, ale nie myślimy tak jak oni i nie rozumiemy wielu spraw, które dla nich są oczywiste. Haczyk był w warunku, Sharra może jechać, "jeśli któryś jeźdźiec się zgodzi". Naturalnie żaden nie podjąłby się tego zadania, dlatego elf przyszedł od razu do nas. Smoczy jeźdźcy chcą trzymać ją w weyrze, tutaj mają nad nią pełną władzę. Popełniliśmy błąd, a oni dają nam poprzez tą karę do zrozumienia: albo jesteście z nami albo przeciwko nam.
Valgarv zatrzymał się.
-Chcesz powiedzieć, że z naszego powodu zorganizowali te ćwiczenia?
-Pewnie je tylko przyspieszyli albo naprawdę miały się dziś odbyć.
Valgarv zaczął kląć pod nosem i nie przestał dopóki nie dotarli na wartownię.
-Powinieneś chyba przybrać swoją smoczą formę- zasugerował Kaze.
-Po co? Moje zmysły funkcjonują tak samo w każdej formie- odparł młody smok sadowiąc się na szczycie skały wartowni przeznaczonej dla smoków.- Nienawidzę nocnych wart, a najbardziej całotygodniowych, niby kiedy masz się wyspać? Mi wystarczy kilka godzin na parę dni, ale ludzie potrzebują więcej żeby normalnie funkcjonować.
Kaze słuchał jego narzekań w milczeniu, opierając się o skałę pogrążoną w cieniu.
-To są konsekwencje, które musimy ponieść, są częścią naszej kary. Ze zmęczenia możemy sobie gorzej radzić podczas ćwiczeń, przez co T'gran będzie mógł dawać nam dodatkowe zadania do wykonania.
-Lepiej się prześpij, wystarczy, że ja będę czuwał- zasugerował Valgarv.
-Nie ma takiej potrzeby. Brak snu przez trzy , cztery dni nie będzie wpływał na moją sprawność fizyczną i zdolność koncentracji.
Valgarv skierował spojrzenie ku miejscu, gdzie stał w ciemności Kaze. W przypadku każdego innego człowieka miałby wątpliwości o prawdziwości jego słów, ale gdy chodziło o Kaze, nie były to jedynie czcze przechwałki. Umiejętności czarodzieja wielokrotnie go zadziwiały, a nierzadko przerażały. Za każdym razem wzbudzały też jego ciekawość, jednakże na żadne pytanie nie znalazł odpowiedzi. Przeszłość młodego czarodzieja owiana była tajemnicą, której Kaze nie chciał wyjawiać.
Jednak jego przeszłość miała wkrótce sama się ujawnić.

Następne dni okazały się koszmarem. Ćwiczenia eskadr nie poszły tak dobrze jak by sobie tego życzyli władcy weyru. Zatem wszystkie smocze skrzydła, a zwłaszcza weyrzątka musiały trenować intensywniej niż dotychczas. T'gran nie oszczędzał swych podopiecznych, wymyślał dla nich coraz bardziej skomplikowane układy ćwiczeń, które wymagały maksymalnego skupienia, precyzji i ogromnych nakładów siły. Tych ostatnich Valgarvowi i Kaze zaczynało ubywać szybciej niż się tego spodziewali. Już trzeciego dnia wykorzystywali każdą wolną chwilę na odpoczynek, a podczas nocnych wart czuwali na zmianę.
Nie mieli też czasu żeby porozmawiać z Gaerem-aglatem na temat Sharry. Okazało się to zbędne, gdyż chłopak i bez zachęty doskonale wypełniał swoje zadanie.
Zmęczenie zdawało się natychmiast znikać, gdy tylko w polu widzenia Gaera pojawiała się Sharra. Zupełnie jakby uruchamiały się wtedy pokłady rezerwowej energii spoczywające gdzieś w jego ciele.
Okazało się także, że obecność chłopaka korzystnie wpływa na stan psychiczny córki władczyni weyru. Dziewczyna powoli przestawała sprawiać wrażenie pogrążonej w transie, jej oczy nabierały blasku, a na twarz powracały emocje. To z kolei powodowało, że Gaer starał się jeszcze mocniej, a elf towarzyszący dziewczynie był coraz bardziej niezadowolony. W weyrze mówiono, że jest zazdrosny o Gaera, ponieważ chłopakowi udaje się to, czego Layrenc nie mógł osiągnąć.
Starał się nawet nie dopuszczać Gaera do Sharry, ale niespodziewanie dziewczyna sama zaczęła dążyć do spotkań z młodym jeźdźcem.
Valgarv odczuwał niesłychaną satysfakcję widząc naburmuszoną minę elfa.
-Dobrze tak temu nadętemu fircykowi- powiedział do Kaze, gdy szóstej nocy pełnili wartę. Valgarv jak zwykle siedział na szczycie skały wartowni, a Kaze stał w jej cieniu.- Wreszcie przestanie się szarogęsić wokół tej dziewczyny. Ciekawe czy wszystkie elfy są takie nadęte jak on? Jeśli tak, to całe szczęście, że siedzą sobie gdzieś daleko i nie trzeba znosić ich szacownych wielebności...
Nagle Valgarv urwał swoją tyradę. Poczuł, że coś jest nie tak. A raczej udzieliły mu się obawy Kaze. Przesunął się bliżej brzegu skały i spojrzał na swojego towarzysza. Jego smocze oczy pozwalały mu widzieć w ciemności. Zobaczył Kaze przygotowanego do ataku lub ucieczki, jedną ręką ściskał rękojeść sztyletu, a drugą przytrzymywał lewe ramię w miejscu, które było zawsze owinięte bandażem.
-Co się dzieje?- zapytał cicho Valgarv, ale nie uzyskał żadnej odpowiedzi. Odczuwał jedynie burzę uczuć jaka targała czarodziejem. Młody smok nigdy wcześniej nie widział swojego towarzysza w takim stanie.- Kaze...?
Kątem oka zauważył, że coś się poruszyło i natychmiast obejrzał się. Nie zauważył jednak niczego niezwykłego. Przed nim rozciągał się jedynie kilometrowej długości pas łąki otaczającej weyr, a dalej las skąpany w srebrzystym świetle księżyca. Wokół panowała niezmącona cisza.
W tej samej chwili poczuł palący strach. Z przerażeniem odwrócił głowę ku czarodziejowi, a jego spojrzenie napotkało parę krwiście czerwonych oczu.
-Milcz i nie ruszaj się- usłyszał niski, rozkazujący głos i zorientował się, że nie może się poruszyć nawet o milimetr, a głos uwiązł mu w gardle. Mógł jedynie obserwować scenę rozgrywającą się w cieniu skały.
Widział ubranego w dziwny, czarny strój mężczyznę, którego twarz i głowa były osłonięte maską oraz czymś w rodzaju chusty. Jedynym widocznym fragmentem ciała mężczyzny były oczy, nasada nosa i skóra wokół nich.
Ku przerażeniu Valgarva mężczyzna jedną wyciągniętą ręką trzymał Kaze za szyję i unosił go w górę, przygważdżając czarodzieja do skały i dusząc jednocześnie.
Kaze próbował odgiąć palce zaciskające się na jego szyi, ale bez rezultatu.
Spróbował dźgnąć napastnika sztyletem, ale broń została mu odebrana niemal w tej samej chwili, gdy opuściła pochwę.
-Inaczej wyglądasz- odezwał się nieznajomy.- Białe włosy zamiast rudych, czerwone oczy zamiast błękitnych. Myślałeś, że w czymś ci to pomoże?
"Oni się znają!" Pomyślał Valgarv, a ciekawość i przerażenie utworzyły mieszankę, od której zakręciło mu się w głowie.
-Ode mnie nie można uciec- kontynuował mężczyzna niskim złowróżbnym głosem.- A ja nie pozwalam żeby moje najlepsze zabawki ode mnie odchodziły.
Mężczyzna złapał lewy rękaw tuniki Kaze i zerwał go jednym ruchem, to samo uczynił z bandażem owiniętym wokół ramienia. Oczom Valgarva ukazał się czarny tatuaż w kształcie dłoni.
Mężczyzna przyłożył swoją dłoń do tatuażu, a ich kształty pokryły się. Twarz Kaze wykrzywiła się w wyrazie agonii, a Valgarv chciał krzyczeć, bo ból czarodzieja udzielał się i jemu. Nie było to jednak cierpienie fizyczne, ale jakby ból z głębi duszy.
W końcu mężczyzna odjął dłoń od tatuażu, a Kaze zwisł bezwładnie w jego chwycie.
-Pożałujesz, że w ogóle przyszło ci do głowy...
Mężczyzna urwał niespodziewanie i pochylił zbliżył twarz do czarodzieja, jakby go wąchał.
-Blaze...- wyszeptał, jakby z naganą.- Blaze!- powtórzył już bardziej stanowczo i jakby z nakazem w głosie. Spojrzał znów na Valgarva. Jego oczy zdawały się wypalać dziury w młodym smoku, który miał ochotę krzyczeć, atakować, uciekać, cokolwiek tylko nie patrzeć w te przerażające czerwone oczy.
W końcu mężczyzna odwrócił spojrzenie, przeniósł je na ledwo już przytomnego Kaze. Po chwili zwolnił uścisk i czarodziej upadł na twardą skałę. Zaczął kaszleć i próbował odsunąć się od swojego napastnika.
-Wzywałeś?- usłyszeli nagle znajomy głos i dostrzegli znajomą białą czuprynę i roześmianą twarz.
-Wytłumacz mi to- zażądał nieznajomy wskazując na Kaze.
Blaze wydął wargi w niezadowoleniu, zupełnie jak małe dziecko.
-Żadnego 'witaj' ani 'miło cię znów widzieć po tych kilkunastu wiekach'? Czuję się zraniony, Kjartanie.
"Kjartan! Kolejny wampir suwanara!" Dotarło do Valgarva z siłą błyskawicy i wywołało w nim falę gniewu.
-Wydaje ci się, że po tylu wiekach masz prawo odbierać mi moją własność?- zapytał oskarżycielsko ubrany w czerń wampir.
-Tego chciał los- odparł Blaze już bez uśmiechu.- Dwie przepowiednie przywiodły go do mnie, a zabrały go tobie.
-Nie zabrały- zaprzeczył stanowczo Kjartan.- W tym momencie jest tak samo mój jak i twój. Ma mój znak, ale z tobą łączą go więzy krwi.
-Istotnie, ale to nie mi go podarowano, ale jemu- Blaze wskazał Valgarva.- A oni razem przyszli do mnie i zażądali więzów krwi.
Kjartan nie odpowiedział, przyglądał się uważnie Blaze'owi jakby chciał znaleźć na jego twarzy dowód, że wampir kłamie.
Pełną napięcia ciszę przerwał stłumiony jęk. Trzy pary oczu zwróciły się w stronę, z której dochodził dźwięk i ujrzało Kaze, który nożem wyciągniętym z cholewy, wykonał nacięcie na ramieniu powyżej tatuażu, a następnie po obu jego bokach i poniżej, po czym wbił palce w górną ranę i mocno pociągnął. Z początku nic się nie stało, ale po chwili skóra zaczęła odrywać się od mięśni. Popłynęła krew, a Kaze zaciskał szczękę jak mógł najmocniej żeby nie wydać z siebie żadnego dźwięku.
W końcu płat skóry odszedł od ciała i zwisł z skrwawionej dłoni czarodzieja. Kaze, ciężko dysząc, zamachnął się i rzucił tatuaż czarnej ręki pod stopy Kjartana.
-To należy do ciebie- powiedział schrypniętym głosem.- Proszę cię, daj mi wreszcie żyć.
Wampir chwilę wpatrywał się w Kaze, po czym podniósł skrwawiony płat skóry, odwrócił się i ruszył ku niecce weyru. Wkrótce zniknął całej trójce z oczu i dopiero wtedy Valgarv zorientował się, że może znów się ruszać. Zeskoczył ze skały i przypadł do Kaze, który broczył krwią z odartego ramienia.
-Ale z ciebie agent- powiedział Blaze, na jego twarzy znów widniał szeroki uśmiech.- Udało ci się! Na Kjartana trzeba naprawdę silnych argumentów, ale mam nadzieję, że już nigdy nie będziesz musiał obdzierać się żywcem ze skóry żeby coś komuś udowodnić. Dasz radę się połatać czy potrzebujesz zastrzyku sił?
-Dam radę- wychrypiał Kaze, a w jego dłoni pojawiła się świetlista kula zaklęcia uzdrawiającego.
-Jakby co, to wołaj. Z wami zawsze podzielę się krwią.
Valgarv spiorunował Blaze'a spojrzeniem, a Kaze uśmiechnął się blado.
Wampir uśmiechnął się do nich szeroko i rozpłynął się w ciemnościach.
Valgarv obserwował jak skóra na ramieniu czarodzieja powoli się regeneruje pod wpływem zaklęcia. Milczał dopóki rana się nie zasklepiła. W głowie miał mętlik i był jeszcze w szoku po tym, co zaszło, ale musiał wiedzieć i tym razem miał zamiar uzyskać odpowiedzi.
-Kaze...
-Jutro w nocy ci opowiem, teraz pozwól mi się przespać.

-Nigdy nie miałem rodziny. Nie wiem, co to znaczy mieć matkę i ojca. Nie istnieje dla mnie pojęcie domu rodzinnego i uczucia związane z posiadaniem bliskich. Nigdy ich nie doświadczyłem. Moje najwcześniejsze wspomnienia dotyczą właśnie Jego. I jego organizacji. Choć jako dziecko nic o niej nie wiedziałem, to już od najmłodszych lat byłem jej częścią. Szkolono mnie, abym wypełniał rozkazy, żebym był skuteczny i pozbawiony skrupułów.
Nie istniała dla mnie moralność, były tylko dwie zasady: albo mi się udaje, albo odczuwam skutki własnej porażki.
Moją pierwszą nauczycielką była kobieta o imieniu Darla. Nie oglądała świata własnymi oczyma, ponieważ jej powieki były zszyte, ale miała dar. Dzięki niemu widziała więcej niż jakikolwiek człowiek. Była najemniczką, tropicielką i zabójczynią. To ona wpoiła mi podstawowe zasady i uchroniła mnie przed szaleństwem, które oferował mi świat, w którym żyłem. Nauczyła mnie zamykać emocje, oddalać je od siebie. Pokazała prawdę o świecie, o ludziach w taki sposób, abym nigdy nie tęsknił za "normalnym" życiem. Teraz wiem, że mówiła to co należało żeby stworzyć umysł beznamiętnego zabójcy, który sam odwrócił się od świata zwykłych ludzi żeby dobrowolnie iść drogą pogrążoną w skrywającej go ciemności.
W wieku czterech lat opanowałem podstawy walki wręcz i posługiwania się sztyletem. Gdy miałem pięć lat, rzuciłem pierwsze ofensywne zaklęcie. A jak tylko wystarczająco podrosłem, Darla nauczyła mnie władać mieczem, strzelać z łuku i kuszy.
Pierwszą truciznę sporządziłem w wieku siedmiu lat i wypróbowałem ją na niedźwiedziu, którego skórą okrywałem się później podczas zimowych nocy.
Pierwszego człowieka zabiłem w wieku ośmiu lat. Była to młoda kobieta, która zabłądziła w lesie i przypadkowo była świadkiem mojego treningu. Darla kazała mi ją zabić, bo nikt nie mógł znać mojej twarzy. Chyba wywarło to na mnie jakieś wrażenie, ale wspomnienia o tamtych uczuciach zatarły się z biegiem lat i strumieniami krwi, która przelała się przez moje palce.
Moje szkolenie zakończyło się, gdy skończyłem dziesięć lat, wtedy trafiłem do miasta. Od tamtej pory nie spotkałem już Darli ani nie miałem żadnego opiekuna, a jedynie przewodników, którzy pokazywali mi nowe sztuczki, receptury oraz sposoby na przeżycie w mieście.
Wtedy też dowiedziałem się o Czarnej Ręce- organizacji, dla której się urodziłem i żyłem. Otrzymałem pierwsze zadania i wypełniłem je, a po roku Założyciel naznaczył mnie tatuażem. Nigdy wcześniej nie byłem równie przerażony. Widywałem Go wiele razy podczas mojego szkolenia i po przybyciu do siedziby Czarnej Ręki, wiele razy z nim rozmawiałem, ale tamtą noc zapamiętam do końca mojego życia.
Ci, którzy otrzymywali tatuaż od założyciela, znajdowali się na najwyższych szczeblach organizacji, a w zasadzie znajdowali się niejako poza hierarchią. Poznałem jedynie kilku podobnych do mnie. Zdarzało nam się wspólnie pracować, a rozkazy mógł wydawać nam tylko On.
Pamiętam każdą moją ofiarę, którą zabiłem w stanie pełnej świadomości, bo nie jestem w stanie przypomnieć sobie ilu zabiłem pod wpływem środków odurzających, które czasem były mi podawane lub musiałem przyjmować w chwilach, gdy zmuszała mnie do tego beznadziejna sytuacja na polu walki. Zażywanie środków wspomagających było ryzykowne, ponieważ po zakończeniu ich działania traciłem zmysły i siły, zatem byłem łatwym celem. Raz, po silnej dawce zostałem sparaliżowany i gdyby nie pomoc pewnej kapłanki Cephieda, prawdopodobnie zostałbym kaleką do końca życia. Zapewne bardzo krótkiego.
Dokładnie wyryło mi się w pamięci każde moje zadanie. Większość misji powiodła się. Niepowodzenia okupiłem własną krwią, bólem i więzieniem. Założyciel łatwo nie wybaczał porażek.
Przez dziesięć lat pełniłem służbę jako agent Czarnej Ręki, która coraz bardziej rosła w siłę. Założyciel miał w ręku wielu urzędników, szlachciców, książąt, burmistrzów. On sam nigdy nie przebywał w jednym miejscu, był wszędzie i nigdzie. Niczego nie dało się przed nim ukryć, wiedział wszystko co chciał wiedzieć. Informacje i władza- to jedyne co go interesowało. Zawsze kontrolował sytuację, nic nie było w stanie go zaskoczyć. A ja, od kiedy pamiętam, czułem, że nie był człowiekiem. Było dla mnie czymś niewyobrażalnym żeby ktoś taki, jak on mógłby być istotą ludzką. Był zbyt idealny w swoich poczynaniach, zbyt doskonały w swej bezwzględności, okrucieństwie i pasji.
W końcu zacząłem się dusić w murach, które wokół siebie zbudowałem. Skończyłbym swoje życie, gdyby nie nadzieja, którą podarowała mi pewna niewidoma dziewczynka. Była córką hrabiego, którego miałem zamordować wraz z całą rodziną. Kiedy w środku nocy wszedłem do jej pokoju, ona na mnie czekała. Utkwiła we mnie niewidzące oczy i wyrzekła słowa przepowiedni: "Gdy udasz się do Noir i odnajdziesz smoczy dom Filli, spotkasz przewodnika, który ukaże ci drogę do służby własnego szczęścia."
Uciekłem razem z dziewczynką i jej rodziną. Rozstaliśmy się w Rasalli, ja udałem się do Noir, a oni zaszyli się na jakiejś farmie. Nie wiem co się z nimi później stało. Być może odnaleźli ich zabójcy Czarnej Ręki.
Udało mi się odnaleźć twój dom, obserwowałem was przez dłuższy czas aż pojawiła się Mesea i rzuciła na mnie jakieś zaklęcie. Wtedy uciekłem, ale coś kazało mi ją odnaleźć. Bez niej byłem kłębkiem rozpaczliwej tęsknoty i samotności. Musiałem do niej wrócić, pragnąłem jej obecności jak spragniony na pustynia pragnie wody.
Odszukanie was nie zajęło mi zbyt wiele czasu, pomogłem wam uciec, a co się działo później nie jest już tajemnicą.
Teraz jestem już wolny. Nie...nic nie mów, już ci to kiedyś tłumaczyłem- dla mnie wolnością było już uzależnienie od Mesei, potem przekazała mnie tobie i to też była wolność. Po spotkaniu Blaze'a obaj chcieliśmy połączyć się z nim więzami krwi. Wczoraj rozliczyłem się z przeszłością, która mnie uwolniła. Teraz jestem z tobą, tutaj, a nad moim życiem już nie czai się widmo śmierci. To jest najwspanialsza wolność jaką kiedykolwiek mogłem sobie wymarzyć.

1

1



Wyszukiwarka