Tuwim-All, Trumny z polskiej sosny


Trumny z polskiej sosny

Żywulska
Tuwim

O wierszu "Modlitwa", fragmencie "Kwiatów polskich" już pisałem, poniżej wspomnienie Krystyny Żywulskiej, opisującej, czym dla niej był ten wiersz:

MODLITWA

Zdarzyło się to tuż przed godziną policyjną. Szukałam noclegu u przyjaciół, którzy - jak mi się wydawało - byli mniej zagrożeni. Meliny bowiem kurczyły się albo ulegały likwidacji. Każdy napotkany w tym okresie człowiek był niepewny, bo osaczony. Krąg bezpieczeństwa zacieśniał się, a my węszyliśmy za kryjówkami, jak zwierzęta zamknięte w kotle podczas polowania.

Tego dnia zdawało się, że ktoś za mną chodzi. Czyjaś twarz powtarzała się wielokrotnie w rozmaitych okolicznościach. Skakałam w biegu do różnych tramwajów, aby zmylić szpicla, o którym nie wiedziałam, czy istniał naprawdę. Strach czaił się wszędzie, nerwy napięte do granic ostateczności. Był to bowiem rok 1943 w okupacyjnej Warszawie. Rok Staliningradu - zwrotnego punktu wojny, milionów niepotrzebnych śmierci, płonącego getta za murami wzniesionymi na hańbę ludzkości.

Po południu zorientowałam się, że nie mogę w miejscu do wczoraj zupełnie jeszcze pewnym, bo "tam się jacyś kręcą". Zapukałam więc do mieszkania Wandy, która wiele razy otwierała swoje serce i drzwi dla nieoczekiwanych "podejrzanych" przybyszów.

- Czy przenocujecie mnie dzisiaj? - wyjąkałam.

Wanda zawahała się i spojrzała pytająco na Janka, który oczywiście też mieszkał tutaj nielegalnie. Nie czekając na jego odpowiedź, odparła:

- Rano aresztowali Fredka. Mogą tu przyjść w każdej chwili. My pewnie się wykręcimy, bo nic w domu nie mamy, lecz jeśli ciebie znajdą, to koniec. - Widząc moje zrozpaczone spojrzenie dodała: - Ale parę minut możesz posiedzieć. Zastanowimy się razem, do kogo pójdziesz.

Milczeliśmy ponuro. Wanda wymieniła kilka znanych nam wspólnie adresów, a ja tylko poruszałam przecząco głową. Jednocześnie przebiegałam myślą po raz setny różne możliwości, nic jednak nie przychodziło mi do głowy. Wtedy niespodziewanie odezwał się Janek:

- Czemu powiedziałaś, że nic nie mamy w mieszkaniu, to nieprawda.

Wanda z początku nie zrozumiała, aż twarz jej rozbłysła jakimś ciepłem.

- Aaa - to...

- Trzeba zniszczyć nie ma rady - stwierdził Janek głosem łagodnej rezygnacji.

O czym oni mówią? Ostatecznie rozstanie z nielegalną gazetką nie może być takie trudne. Wanda otworzyła kuchenny kredens, wyjęła niemieckie czasopismo codzienne i wyjaśniła:

- Bo widzisz, tu są wiersze. Fredek mi je wczoraj zostawił.

- Jakie wiersze? - pytałam się nie pojmując.

Chmury nad nami rozpal w łunę,
Uderz nam w serca złotym dzwonem,
Otwórz nam Polskę, jak piorunem
Otwierasz niebo zachmurzone...

Moje uczucia przy słuchaniu wiersza były niezwykle. Treść docierała mniej niż rytm. W złowrogim milczeniu zaciemnionej nocy okupacyjnej rozbrzmiewała gniewna symfonia.

Wanda umilkła. Głuche miarowe kroki niemieckiego żandarma za oknem natarczywie wystukiwały nieubłaganą rzeczywistość. Przymknęłam oczy i przez moment usiłowałam wyobrazić sobie odległy o tysiące kilometrów pokój a w nim poetę, któremu tęsknota podyktowała ten utwór.

- Tuwim! - zawołałam i na zdumiony wzrok Janka dodałam: - Nikt inny nie mógł tego napisać.

Niech prawo zawsze prawo znaczy,
A sprawiedliwość - sprawiedliwość...

Ostatnie słowa modlitwy dźwięczały mi jeszcze w uszach, gdy raptownie przypomniałam sobie o porannym spotkaniu z Norą - zapewne wskutek dziwacznej asocjacji ze słowem "prawo" (Nora studiowała prawo). W czasie naszej rozmowy byłyśmy obie wystraszone i niesłychanie podekscytowane. Rozglądałyśmy się niespokojnie, ponieważ groziło nam to samo. Nora zdążyła tylko podać swój adres i na pożegnanie powiedziała:

- Jeśli nic się nie zdarzy - wpadnij. Jestem sama, przyjechałam na kilka dni, właściciel pokoju ukrywa się gdzie indziej.

Wstałam w oczach Janka odczytałam ulgę.

- Przepraszam - wyjąkał - ale chyba rozumiesz.

- Naturalnie, rozumiem - powtórzyłam bez żalu. - Nie ma w tym nic hańbiącego, że chce się żyć.

Przy pożegnaniu wydawało się zapomniałam o czymś ważnym. Janek trzymał w ręku wiersze, które zamierzał spalić. Wiedziałam już, że bez tych wierszy nie wyjdę. Janek oponował. Bał się, że jeśli wpadnę, mogą ze mnie wydobyć od kogo to dostałam. Oczywiście nie mówił tego. Mówił, że nie powinnam się narażać. Przysięgłam, że będę je czytać tylko tej nocy, a potem zniszczę. Ostatecznie zaważyła prośba Wandy:

- Daj jej, nie bój się.

Pędziłam przez ulice, pewna, że teraz nie może mi się nic złego zdarzyć. Przed drzwiami zadrżałam, czy nie pomyliłam adresu. Gdyby pamięć mnie zawiodła, spędziłabym noc na schodach. Było bowiem dokładnie pięć minut przed godziną policyjną. Zapukałam. Otworzyła Nora.

- Musimy udawać, że tu nikogo nie ma, że pokój jest pusty - oznajmiła na wstępie, przerażona moją wizytą o tej porze. - Palić światła nie wolno. Będziemy mówić bardzo cicho.

Po długich perswazjach przekonałam ją do świeczki. Okna były zaciemnione. Nad dziurką od klucza zawiesiłyśmy ręcznik. Do późnej nocy uczyłyśmy się na pamięć dwóch wierszy: Szlenga o żydowskim powstaniu z refrenem "Juno its rund" i "Modlitwy" Tuwima.

Nie rozmawiałyśmy zupełnie o "naszych sprawach". Nie wiem, co wtedy Norę sprowadziło do Warszawy. Nie zapytałam o jej rodzinę i ona nie zapytała o moich najbliższych. Pochylone nad świecą powtarzałyśmy wiersz. Zapomnieliśmy o wojnie, o czającej się wokół grozie. Z zaciśniętymi dłońmi mówiłyśmy zduszonym szeptem najprawdziwsze, najgorętsze słowa.

Rano, kiedy na dworze było jeszcze szaro, powtórzyłam w pamięci wiersze i spaliłam je nad małą popielniczką właściciela pokoju, który - jeśli kiedyś wrócił - znalazł popiół.

Minęło kilka miesięcy. Zgodnie z przewidywaniami znalazłam się w Oświęcimiu. W czasie wielogodzinnym alpelów porannych najtrudniejsze było pogodzić się z obozem. Kopiąc rowy lub wykonując inne bezsensowne prace, trwałyśmy w stanie otępienia, które przynosiło największą ulgę. Apele skazywały nas nie tylko na głód i zimno, ale na najgorsze - na myślenie. Żeby jakoś wyjść z tej udręki, zaczęłam układać wiersze. Oczywiście, ani przez chwilę nie traktowałam tego jako powołania. Więźniarki - najpierw z najbliższych, potem z dalszych ustawionych piątkami szeregów - pochwyciły te wiersze z zadziwiającą zachłannością. Ze zdumieniem stwierdziłam, że jestem potrzebna. To uczucie pomagało mi żyć. W najkoszmarniejszych momentach wmawiałam sobie, że nie powinnam umrzeć, bo na moje wiersze czekają sponiewierani, spodleni, nieszczęśliwi.

W drugim roku Oświęcimia znalazłam się w Brzezinkach - miejscu masowej zagłady. W ludziach dokonywały się najbardziej zaskakujące przemiany. Szalejące piekło doprowadziło wierzących do całkowitego zerwania z Bogiem. Niewierzący zaś popadali w religijne ekstazy.

Pewnego ranka, jak co dzień, układałam kartotekę obozową. W kolejności alfabetycznej odnotowywałam literką "v" (verstorben) aktualny stan. Za oknami, jak co dzień, przesuwał się korowód śmierci. W stronę krematorium ciągnęli węgierscy Żydzi w ostatniej ziemskiej wędrówce. Wtem jedna z więźniarek podeszła do mnie i powiedziała:

- Napisz modlitwę obozową.

W pierwszej chwili nie zrozumiałam "zamówienia". Wyjaśniła szybko: - Chodzi o znalezienie takich słów, które by wyrażały, co my tu czujemy. O co prosimy Boga. Musisz coś takiego napisać. To jest po prostu konieczne.

Istotnie żadna ze znanych litanii nie podpadała pod nastrój obozu koncentracyjnego. Były to modlitwy dostosowane do normalnych zmartwień. Monotonny ich rytm, tekst świadczący o uległości i pokorze zespalały się w prośbę ludzi tylko zmęczonych A tu szło o modlitwę nie błagalną, ale rozkazującą. O modlitwę wyzwalającą naszą bezsilną rozpacz i domagającą się zemsty.

Wiedziałam, co oznacza pojęcie "modlitwa obozowa", i wiedziałam, że stworzenie jej przerasta moje możliwości, nawet biorąc pod uwagę ówczesne kryteria, kiedy to wystarczyło zrymować "żal" i "dal", aby wywołać łzy. Wiedziałam, że takiej modlitwy nie napiszę. I wtedy z przyćmionych zakamarków otępiałego mózgu, wyłoniły się słowa tuwimowskiej "Modlitwy"

- Jest! - krzyknęłam tak radośnie, jak gdybym po długich męczących poszukiwaniach odkryła skarb. - Jest taka modlitwa. Już napisana. Dla nas. Specjalnie dla nas. To znaczy dla nas też. I dla wszystkich ludzi żyjących w niewoli.

Do szarego baraku powróciła przedziwna noc spędzona z Norą. Przywoływałam słowa poematu, który nieznanymi drogami przywędrował niegdyś na czwarte piętro wielkiej warszawskiej kamienicy, a teraz było tutaj. Przychodziło słowo po słowie i w ten sposób odtworzyła "Modlitwę". Spisałam tekst na kartce papieru. Za oknami wciąż szedł pochód skazańców. W przedśmiertelnej ciszy układałam dalej kartotekę, a reszta uczyła się wiersza.

W pewnej chwili zauważyłam, że kilka więźniarek jest wyraźnie wzburzonych. Jedna z nich spojrzała na mnie z gniewem: - "Przyzwól na złamać Zakon Pański"... Co to znaczy? Ja tego mówić nie będę. Nikt nie ma prawa łamać Zakonu Pańskiego. Nigdy o to nie poproszę Boga.

Cóż mogłam odpowiedzieć? Istotnie, był taki fragment wiersza. Nie przypuszczałam jednak, że można go jakoś oderwać od całości. "Modlitwa" wydawała mi się utworem doskonałym, w którym nie da się niczego ani ująć, ani dodać. W którym wszystko wyrażone jest w sposób jedyny spośród tysięcy możliwych.

- Jak chcesz - powiedziałam - Przecież to chyba jasne, że każdy modli się po swojemu.

Nadszedł wieczór. Wróciłyśmy na barak mieszkalny. Przejmujący zimnem i wiatrem listopad miotał drzewami Brzezinek, rzucając niesamowite cienie w ciemną noc izby. Wraz z nienaturalnej wielkości widmami gałęzi przedostawał się odblask gorejącej łuny z pobliskiego krematorium, gdzie palili ludzi. Z martwej ciszy słychać było tylko chrzęst nagich krzaków uderzających o szyby. Klęczałyśmy i modliłyśmy się. Najdonioślej, chociaż był to szept, najgoręcej, najpiękniej.

Ziemi, gdy z martwych się obudzi
I brzask wolności ją ozłoci,
Daj rządy mądrych, dobrych ludzi...

Kilka kroków od nas ludzie palili ludzi. Wypijali przy tym cysterny wódki, aby najpierw zabić w sobie szczątki sumienia, a potem w stanie kompletnego zamroczenia, dopingując się zwierzęcym rykiem, rozkazywali rzucać ciała na stos. Upewniali się w ten sposób o wyższości swojej rasy. A my - w tym samym czasie - modliłyśmy się:

Pysznych pokora niech uzbroi,
Pokornym gniewnej dumy przydaj,
Poucz nas, że pod słońcem Twoim
"Nie mas Greczyna ani Żyda"...

Z każdym dźwiękiem, z każdą myślą, z każdym westchnieniem wdzierała się do nas śmierć. Nie można jej było odepchnąć, odsunąć, ani na chwilę o niej zapomnieć. Ojczyzna, rodzina, dom - były to pojęcia nierealne, dalekie, nieprawdziwe. Obok triumfowały dwa konkretne pojęcia: nienawiść i śmierć. A my - błagaliśmy:

Niech się wypełni dobra wola
Szlachetnych serc, co w klęsce wzrosły,
Przywróć nam chleb z polskiego pola,
Przywróć nam trumny z polskiej sosny..

Myślę, że kto nie umierał tysiąc razy na minutę, kto nie był w stanie ostatecznego upodlenia, kto nie zaznał głodu skręcającego wnętrzności - ten nie odczuje uroku muzyki, jaką kryje w sobie "chleb z polskiego pola". Myślę, że kto nie widział trupów poniewierających w błocie i porywanych przez wiatr prochów ludzkich - ten nie zrozumie, jak błogim marzeniem mogą być "trumny z polskiej sosny".

Modlitwa się skończyła. Kiedy potem leżałam w głębokiej ciemności na obozowej pryczy, długo jeszcze waliło mi serce w niewypowiedzianej wdzięczności dla poety żyjącego w innym świecie, w innym wymiarze - za oceanem. Nie mogłam ani przez sekundę wyobrazić sobie, że go kiedykolwiek zobaczę.

Gdy w roku 1947 do Warszawy przyjechał Tuwim, wydawało mi się iż w moim życiu zaszło coś wielkiego, jedynego. Kiedy pewnego dnia zatelefonował, bardzo długo nie byłam zdolna wyksztusić słowa. Błyskawicą przebiegły lata Oświęcimia i godziny "Modlitwy". Jak mu to powiem - myślałam gorączkowo - i czy to w ogóle można powiedzieć?

Idąc po pierwszy raz do Tuwima, wciąż powtarzałam sobie, że muszę zachować się jak najnormalniej, jak gdyby nigdy nic. Słyszałam o jego niesłychanej wrażliwości i bałam się, że kiedy zacznę odtwarzać wspomnienia, on odczuje wszystko, chociaż nigdy w życiu nie widział "żywego gestapowca". Toteż siedząc w ciepłym, przytulnym pokoju mówiłam, okrągło, bezosobowo, broniąc się nieustannie przed powrotem tam i rozumiejąc, że nie mam prawa jego tam wciągać. Tuwim bał się także. A jednocześnie poczucie bezsensownego wstydu, że "nie uczestniczył" i że ocalał, nakazywało mu prosić o wieści stamtąd.

- Mów - naglił zamykając oczy i kurcząc się w fotelu - Ja powinienem wiedzieć wszystko. Muszę wiedzieć, jak umierali.

Więc mówiłam. Podawałam fakty straszliwie odarte z tła. I zwykle w jakimś momencie, dusząc się tą nieprawdziwą prawdą, skręcałam nagle na aktualną, błaha historię. Tuwim podnosił oczy i jak gdyby ocknąwszy się szeptał:

- Widzę, że chcesz koniecznie oszczędzić starego Żyda, a przecież wiesz, że starym Żydom nic nie zostało oszczędzone.

Nigdy nie rozmawiałam z nim tak, jak tego pragnęłam najbardziej. Stale rozstawałam się z uczuciem niedosytu i obiecywałam sobie, że przyjdzie dzień, kiedy on będzie dość silny, abym mogła być szczera. Taki dzień nie nadszedł, jak długo Tuwim żył. A kiedy umarł, powiedziałam mu wszystko na pogrzebie. Po raz pierwszy od powrotu z obozu płakałam wtedy nad tymi, którzy nie mieli "trumny z polskiej sosny".



Wyszukiwarka