plik


Kornel Makuszyński Prawdziwy bohater Wiele ciężkich kłopotów przyczynił rodzinnemu swemu miastu stary jeden dziwak, który, nie mając nic innego do roboty, długo przed odejściem z małego miasta do nieogarnionej wieczności rozmyślał, co uczynić z majątkiem? Jest to zawsze zagadnienie trudne i do rozwiązania ciężkie, dość przykre bowiem chwile ma człowiek szlachetny, patrząc z nieba, jak na ziemi zjadają jego krwawicę i jak zawsze ktoś ma do niego żal, ze zostawił zbyt mało Stary dziwak postanowił tedy, zęby nikt jego majątku nie zjadł za darmo, więc "chory na ciele, lecz zdrów na umyśle" zarządził, aby wszystko, co po mm zostanie, otrzymał ten obywatel rodzinnego miasta, który w przeciągu lat pięciu od jego śmierci dokaże najbardziej chwalebnego czynu, odznaczy się bohaterstwem, lub wykaże odwagę nieustraszoną Mniemał zacny ten człowiek, ze w ten sposób spłynie na jego miasto chwała, tak, ze zasłynie szeroko, obywatele bowiem będą się prześcigali w heraklesowych trudach i bohaterskich zmaganiach. Pierwszą serię tych bohaterskich zmagań rozpoczęli dalecy krewni starego dziwaka. Nikt nigdy me wie, skąd się zjawi daleki krewny? Cały świat jest pełny tych miłych ludzi, kto się chce o tym przekonać, niech jutro umrze l zostawi wielki majątek. Okaże się, ze ten samotny i przez wszystkie opuszczony człowiek miał krewnych i w Ameryce, i w Australii, ze strony matki i stryjecznego dziadka Są to ludzie rzewni i serdeczni, i niezmiernie przywiązani do rodziny Zwyczajne to są dzieje, nikt się przeto nie zdziwił, ze po śmierci starego dziwaka zjawili się ludzie smutni i bólem pobici, którzy starali się wytłumaczyć sędziom sprawiedliwym, że ich ukochany krewny zidiociał na stare lata i nie władał resztką rozumu, że ich napełnia szczerym dla niego współczuciem, lecz zmusza ich do prośby o umiewaznienie testamentu. Bo czyż nie jest renomowanym wariatem człowiek, który własnym szaleństwem pragnie nawet po śmierci zarazie szanowne i ciche miasteczko, podniecając jego obywateli do szukania niebezpiecznych przygód i dokonywania bohaterskich czynów! Po co komu przygody i na co zwariowane bohaterstwa? Mówili pięknie, rzewnie płacząc, a stary dziwak, siedząc na chmurze, tłukł głową o najbliższą złotą gwiazdę z wielkiej boleści. Wkrótce się jednak pocieszył, albowiem musieli odejść w pohańbieniu i wstydzie. Z uprawnionego testamentu padał blask na ciche miasteczko, w którym miał powstać bohater, testament ten stał się światełkiem dalekim, migocącym jak gwiazda, ku której po burzliwym i zbałwanionym morzu straszliwych zdarzeń miał dopłynąć człowiek nieustraszony, o sercu spiżowym Rozejrzeli się między sobą dobrzy ludzie, chcąc policzyć współzawodników w wielkim wyścigu Szansę były nienajgorsze, bo ponieważ w miasteczku nie było załogi wojskowej, tym samym ubywał z rachunku czynnik najgroźniejszy bo zawodowy. W przeciwnym bowiem razie sprawa byłaby od razu przegrana, jakąż bowiem trudność sprawia dokonane bohaterstwo czynu człowiekowi, co ma konia, szablę i rewolwer, kiedy już samo posiadanie rewolweru w tym mieście było dowodem nie byle jakiej odwagi. Z niejakim tedy lękiem poczęto się przyglądać innemu autoramentowi ludzi zbrojnych, za pan brat żyjących z niebezpieczeństwem i zawodowo odważnych, urósł tedy w cenie miejscowy policjant i stał się faworytem opinii powszechnej z tajoną jednakże uwagą, ze faworyt może przyjść bez miejsca, powtarzają się bowiem wielkie historyczne zdarzenia, żywot zaś dzielnego policjanta żywo przypominał smętne dzieje potężnego Samsona któremu kobieta wystrzygła moc i bohaterstwo, dla nikogo zaś nie było tajemnicą, ze potężna groza policjanta topniała jak wosk w ramionach miejscowej filistyńskiej hetery, pokojówki jednej starej panny. Pewne skłonnsci do czynów bohaterskich i brawurową odwagę zdradził pomocnik aptekarza który już we wzroku miał coś niezwykle niepokojącego można było wprawdzie mniemać, że patrzy zezem, mogły to być tez i oczy złe, siejące urok, zwierciadło duszy nieukojonej, pełnej burzy i tłumionego gniewu Aptekarze, sprzedający śmierć, mogą mieć w duszy piekło. Człowiek ten zabijał jednax nie w sposób podstępny jakby to z jego wypadało fachu lecz hucznie i grzmiąco, posiadał bowiem strzelbę. Zdawało się czasem w niedzielę, ze się na ciche miasteczko wali ciemna burza, na prawo i lewo strzelająca piorunami, mógł tak jednak mniemać człowiek przejezdny, ludzie bowiem zasiedziali wiedzieli, ze to ze śmiercią pod rękę wałęsa się po polach pomocnik aptekarza i grzmi ze swojej dubeltówki, napełniając przerażeniem ziemię i niebiosa, jak czarny duch czarnej zemsty, który w ten sposób ze wzburzonej swojej piersi wyrzucał wrzącą lawę, a z serca piekło rozpaczy, że tak mizerny pędzi żywot wśród szarego tłumu chorego na żołądek albo na wątrobę. Ogniem i żelazem zmagał się ten syn piekła i kuzyn szatana z jednym starym zającem, jedynym, zdaje się, w okolicy, którego ścigał namiętnie i chciał pokarać śmiercią nie z wrodzonej chęci do mordu, lecz raczej z przywidzenia, zdawało mu się bowiem ze ten bydlak, pozwalając mu się zbliżyć na odległość kilku kroków, patrzy w mego z urągliwym śmiechem Aptekarz walił do niego z obu luf, na trzeci zaś strzał ciskał w mego gromem krzyku, a zając kicał najspokojniej nieco dalej i znów się odwracał drwiąco spoglądając, jakby wiedział - szelma - że groźny morderca ma zeza i nigdy nie trafi. Zabawa trwała parę lat, to też zając byłby zdechł z nudów, gdyby ją przerwano, przeto niecierpliwie czekał przy drodze każdej niedzieli, spoglądając, czy nadchodzi zezowata jego śmierć? Taką jednak straszliwą ta zabawa wyrobiła w aptekarzu zapalczywosć i tak go oswoiła z piekielnym hukiem broni palnej, że do czynów bohaterskich był ponad innych zaprawiony, w tych jedynie wypadkach, oczywiście, w których można by było wystąpić ze strzelbą i rozlać czyjąś posokę. Nie takie jednak czyny, grozę budzące i przerażenie, były marzeniem dobrego, starego wariata, który pragnął rozleniwione duchy wygnać na gwiazdy i posępne wałachy w skrzydlate zmienić hipogryfy. Toteż wedle mniemania ludzi mądrych, którzy pilnie rozważali każde słowo wspaniałego testamentu, nagrodę posiąść winni nie awanturnicy, zawalidrogi i indywidua, wszelakim zbrojne orężem, chociażby dokazali czynów ponad zwyczajną miarę, lecz ci, duchem potężni, bohaterowie idei, tytani niezłomni charakteru, wielcy myśliciele, świat wywracający do góry nogami, wspaniali bojownicy o prawa człowieka, cudów odwagi dokazujący w walce z ciemnotą i nieruchawym egoizmem. Piękny ten wykład ostatniej woli nie mógł jednakże liczyć na powodzenie w onym mieście, w którym jedynym myślicielem na wielką miarę był Berek Białawrona, od lat osiemdziesięciu siedzący na przyzbie, wzorem Diogenesa słońce pożywający i wszystkim napięciem ducha nad tym rozmyślający, dlaczego koń ma cztery nogi, człowiek zasię dwie i dlaczego to wróbel lata, a krowa tego nie potrafi. O plutarchowych mężów było równie trudno, wedle bowiem z dawien dawna urobionej opinii wzajemnej każda ze znaczniejszych figur tego miasta była albo kanalią, albo jeszcze czymś gorszym, choć nie brak było ludzi naprawdę dostojnych, o których nic złego nie mówiono głośno, lecz na dźwięk dostojnego nazwiska smętnie i milcząco kiwano głowami, co miało znaczyć w języku powszechnie używanym, że się nie gada, bo ssę nie chce, lecz gdyby trzeba było gadać, to by się tam coś niecoś powiedziało. Zaczęto się tedy dość poważnie kłopotać tym zwariowanym legatem. Honor miasta wymagał, aby się w nim znalazł człowiek godny wspaniałej nagrody, nikt jednak nie zdradzał żywego zamiaru napięcia ducha aż do wzniosłości bohaterstwa, przede wszystkim dlatego, że to była kiepska kalkulacja finansowa. Spadek nie był duży, bo szlachetne warianty mają zazwyczaj wspanialsze pomysły, niż majątek. Ponadto od razu zjawił się niezłomny bohater, który w imieniu ministra skarbu zabrał połowę. Policzył tedy szybko ten i ów, i poznał w mądrej głowie, że więcej można zarobić robiąc zwyczajne małe świństwa bez wielkiego wysiłku, niż zdobywać w niezmiernym trudzie mizerne dziedzictwo, a potem wlec za sobą przez całe życie opinię bohatera, któremu nie wypada żyć wedle powszechnie przyjętej normy, tak, że bohater mógłby zejść na psy i umrzeć z głodu w promienistej sławie. Tego ciężaru bano się najwięcej. Burmistrz miasta, wykonawca testamentu, rozmyślał głęboko, mało bowiem miał nadziei, aby w kojcu wylągł się orzeł. Miejscowy sędzia uśmiechał się ironicznie, jak to zwykli czynić wyborni znawcy dusz, połowę miasteczka można było bowiem zamknąć od razu, a drugą połowę po roku, kiedy odpowiednio dojrzeje, a małoletni podrosną. Czas jednak upływał i coś należało uczynić, aby pieniądze nie przepadły i aby na błoto miasteczka padł złoty promień sławy, o czym będą grzmiały wszystkie gazety. Zdumiony burmistrz szukał wielkich wzorów w historii i brał miarę na czyny bohaterskie, przez jednego spełnione człowieka. Czynem wspaniałym i godnym naśladownictwa wydała mu się przeprawa samotnego człowieka w małej łodzi przez Atlantyk. Byłoby to nie najgorsze i jedynie brak oceanu w pobliżu nie pozwalał na spełnienie tak wielkiego czynu; można też było, niestety, przypuszczać, że w całym mieście nie znajdzie się ani jeden taki, co by sam w nocy poszedł na cmentarz, ciężko by tedy było o śmiałka, co by się nie zatrwożył oceanu. W mieście był jeden tylko człowiek odważny, co się nie bał ani nocy, ani żadnego miejsca, lecz był to zawodowy złodziej, który się sam wyłączył ze społeczeństwa, a tym samym wykreślił się z listy tych, co się mogli ubiegać o promienistą nagrodę. Burmistrz ze szczerym żalem pokiwał głową na ten temat. Radę niezawodną, jak się wywikłać z kłopotliwej sytuacji, mógłby dać przedziwny jeden mąż, Ulisses miasteczka, dla którego nic nie było trudnym. Zwał się on jednakże Gedale Karabin, l chociaż dokazywał głową rzeczy zadziwiających, umiejąc z najzdrowszego byka uczynić mizeraka, niezdolnego do służby wojskowej, chociaż umiał urządzić cudowne bankructwa, misterne kojarzyć małżeństwa i jeszcze misterniejsze rozwody, człowiek ten jednak, otoczony powszechnym, niekłamanym podziwem, zwał się Gedale Karabin! Mógł on wymyślić jakąś sztukę przedziwną, tak przedziwną, że jemu samemu trzeba by było przyznać nagrodę za bohaterstwo, a jeśli nie jemu to jego szwagrowi. Należało tedy zrezygnować ze źródła jego niezmiernej mądrości i z jego ministerialnej głowy, w pomysłach zgoła niebezpiecznej. Cóż jednak czyni od niepamiętnych czasów człowiek nieporadny, nie wiedzący co począć? Idzie po radę do mędrszego od siebie. Któż jednak jest tym mędrszym od najbardziej mądrego? Jest to zagadka dziecinna: adwokat. Po zastanowieniu głębokim można rzecz bez obawy przesady, że historia ludzkości wyglądałaby zgoła inaczej, gdyby pierwszym człowiekiem na świecie był adwokat. Sprawa o eksmisję z raju trwałaby ze dwa miliony lat. Kain, oddany pod obserwację, jako dziedzicznie obciążony po lekkomyślnej matce i ojcu, pozbawionym woli, byłby uwolniony od winy i kary. Hiob nie zbankrutowałby tak beznadziejnie, gdyż połowa co najmniej jego wielkiego majątku byłaby "przepisana na żonę". Adwokat, wtajemniczony przez burmistrza, przejął się oryginalną sprawą i rzekł krótko: - Tu potrzebny jest szwindel! Burmistrz wiedział o tym od dawna, że uczciwym sposobem nie stworzy bohatera w swoim panstwie, ale się oburzył, bo urzędowa osoba zawsze się powinna oburzyć, kiedy jest mowa o szwindlu - ale tylko w pierwszej chwili. - Rozważmy sprawę - mówi adwokat. - Trzeba znaleźć kogoś, co spełni czyn szlachetny, albo okaże wzniosłą odwagę, albo spełni wielkie poświęcenie. Zdaje się.że ten bzik miał na myśli: same takie delicje? - Tak wygląda... - Doskonale. Możemy tysiąc lat czekać, aż się znajdzie kandydat w naszym mieście. Śmiej się pan z tego! Ten stary to byłfacecjonista, bo i panu narobił kłopotu i całe miasto ośmieszy. Naszą więc rzeczą jest do tego nie dopuścić. - Ale jak? - Poczekajmy, zastanówmy się. Sprawa jest dziecinna; nie możemy wprawdzie wśród naszych łapserdaków znaleźć gotowego bohatera, ale możemy stworzyć sposobność, przygotować teren i zainscenizować taką sytuację, żeby się jakiś bałwan z konieczności nim stał. Ze strachu rodzą się czasem najwięksi wojownicy. Wszystko, oczywiście, musi się odbyć w warunkach umiarkowanych, aby taki przygodny bohater nie zdechł ze strachu albo nie uciekł zbyt sromotnie. Ile wynosi zapis? - Rząd wziął połowę... - A ile zostało? - Były rozmaite koszta rejentalne, potem proces z rodziną... Zostało ze trzy, cztery tysiące. - Całej parady? Przyznam się, że za taką cenę nie kładłbym zdrowej głowy pod ewangelię. - Honor miasta, panie mecenasie! Tę sprawę musimy doprowadzić do końca... - Więc ratujmy ten honor i zróbmy bohaterski teatr. Jak już panu powiedziałem, trzeba pomóc rozmaitym kretynom, aby spełnili bohaterski czyn. To będzie łatwo. Zasadniczych sposobności do spełnienia wspaniałego czynu jest niewiele: ogień, woda, rozbiegane konie i wściekły pies. Jest jeszcze transfuzja krwi, ale to zbyt skomplikowana heca. - Nic nie rozumiem... - Zaraz pan zrozumie. Rozważajmy po kolei więc najpierw woda. Jest właśnie lato; nasza dziarska młodzież zażywa chłodnej kąpieli, wtem młode dziewczęta trafią na głębię i woła rozpaczliwie ratunku. Matka na brzegu wydziera sobie z rozpaczy włosy. Czy widzi pan tę scenę? Wtedy niby przypadkiem znajduje się na brzegu pan... - Dlaczego właśnie ja? - Więc kto inny, wszystko jedno' Rzuca się odważnie w głębinę wód i wśród oklasków tłumu, który się już zebrał na brzegu, bo im więcej świadków tym lepiej, wyciąga omdlałe dziwczę i kładzie w ramiona matki. To jest czyn bohaterski. Czy to nie jest pomysł pierwszorzędny? - Doskonały pomysł, ale ma swoje słabe strony... - Proszę, niech pan mówi! - Zanim bohater zdecyduje się na skok do wody, dziecko może utonąć... - Wziąłem to pod uwagę... - Bohater może wcale nie skoczyć! - To skoczy matka. - A jeśli matki nie będzie? - Trzeba, aby w pobliżu był policjant. Wszystko można przygotować. - Doskonale; ale jak zrobić, aby mała dziewczynka trafiła na głębię? - W tym jest istotnie niejaka trudność. Czy w tym mieście nikt nigdy nie utonął? - Nigdy, bo rzeki nie ma! - Prawda, zapomniałem. Czy w takim paskudnym mieście może być rzeka? To szkoda, wielka szkoda. Można by wprawdzie zrobić eksperyment z utonięciem w studni, ale to zbyt ryzykowne. Nie ma co! Woda na nic... - Spróbujmy z ogniem. - Z ogniem jest łatwiej, bo tu wciąż wybuchają pożary. - A jak się robi z ogniem? - Wedle szematu; w płonącym domu na najwyższym piętrze śpi słodko zapomniane dziecko; za chwilę zapadnie się dach; dokoła słychać szloch tłumu. Wtedy ktoś z determinacją rzuca się w płomienie i wynosi już na wpół uduszoną dziecinę. To jest bohater. Czy ma pan co przeciwko temu? - Ten pomysł jest również doskonały, tylko, że w tym naszym mieście jest jeden tylko dom piętrowy, i to ten, w którym mieszka pan mecenas. - Spluń pan trzy razy! W takim razie bohaterstwo wcale nie będzie mniejsze, jeśli się dziecko wyniesie z mieszkania parterowego. Tylko, że to już jest znacznie łatwiejsze, trzeba więc historię bardziej uczynić zajmującą i zamiast dziecka, wynieść z płomieni paralityka. Jest tu gdzie jaki paralityk? - Jest, ale to łajdak, którego utrzymuje gmina i ten z pożaru z całą pewnością sam ucieknie, jak jeleń. Jak to zresztą zrobić, żeby się właśnie zapalił ten dom, w którym to indywiduum tyje na nasz koszt? Podpalać? Tego nie można uczynić nawet dla tak wzniosłego celu. - Eee! jakiś mały domek... - zaśmiał się mecenas. - Ale sumienie! - zaśmiał się burmistrz. Po czym zaśmiali się - na odwrót z tego, co powiedzieli i poczęli rozpatrywać dwie jeszcze wyborne sposobności do poświęceń: wściekłego psa, którego należało zabić odważnie, ratując znowu dzieci, ale w większej za to liczbie, bo wychodzące ze szkoły, i rozbiegane na rynku konie podczas jarmarku. Te dwa sposoby wydały im się łatwiejsze do wykonania, bo z głupimi zwierzętami łatwiej dojść do niemego porozumienia, niż z ludźmi, z którymi trzeba byłoby gadać. Wierny pies zresztą i szlachetny koń prędzej zdołają pojąć sytuację i bezinteresownie wezmą udział w dziele szlachetnym i wzniosłym, podczas kiedy nawet kretyn paralityk mógł narobić wrzasku, gdyby go w zamieszaniu nie ratowano dość energicznie. W tych dwóch wypadkach "animalistycznych" łatwiej by było o rozbiegane konie, koń bowiem, zwierzę szlachetne wprawdzie, lecz głupawe, łatwo doprowadzić do utraty małego rozumu i do furii, psa zaś i to mądrego, małomiasteczkowego kundla, nie tak łatwo namówić, aby się wściekł na zamówienie. Można było pokładać nadzieję w tym, że każdy wygłodzony pies ma minę wściekłą, w powszechnym zaś mniemaniu o psim rodzie ludzie mają skłonność do lekkiej przesady, w nic też łatwiej nie uwierzą przy odrobinie wymowy ze strony zainteresowanej, jak w to, że bliźni jest złodziejem, a pies był wściekły. Należało teraz pracować nieznacznie, niewidocznie i cierpliwie nad stworzeniem dogodnej sytuacji do niespodzianych narodzin bohatera, nie zaniedbując oczywiście, żadnej szczęśliwie i naturalnie zdarzonej okazji, jak powódź, lub srogi pożar. Kilku zaufanych przyjaciół wiele może dokazać, jeżeli ożywieni są twórczą ideą i mają wspaniały cel na oku; szło o to tylko, aby na to samo nie wpadła szajka wrogów, każde bowiem małe miasteczko dzieli się na dwa obozy, z których jeden głośno mówi o drugim, że się składa z samych rzezimieszków, wielkie zaś miasto tym się różni od małego, że się dzieli nie na dwa, lecz na dziesięć dzielnych ugrupowań, które nie zadają - małomiasteczkową manierą - złodziejstwa wprost, lecz pięknie piszą o tym w gazetach. Szepnął tedy burmistrz temu i owemu, a adwokat tamtemu i innemu słowo roztropne i mądre, nieznacznie przy tym mrugając okiem, bez tego bowiem popularnego komentarza szczytne słowa o honorze miasta i o konieczności dokonania bohaterskiego czynu mogły zostać źle zrozumiane, bo dosłownie, i oto niejaki z gromady bęcwałów czekałby sto lat na to, by w nim dusza, dęba stanąwszy, zarżała rozgłośnie drżąc do spełnienia bohaterskiego czynu. Otrzymawszy zaś wzniosłe hasło z wesołym mrugnięciem oka rozumiał, że smoków już na świecie nie ma i duszy spragnionej tezeuszowych czynów, wystarczy zakatrupienie wściekłego psa, aby zarobić na chwałę w mieście ojczystym i błotnistym. Ludziom ospałym zaiskrzyły się oczy i obudził się w nich duch, od dawna skisły. Słowo "honor" jest jak iskra, która pada na prochy, jest to bicz, co podrywa do szalonego skoku duszę, jak ognistą klacz. Któż zaś nie miłuje rodzinnego swego miasta i komu nie jest drogi jego honor? Temu chyba wyrzutkowi, któremu w miejscowym kryminale nie dawano konfitur. Żony, jak rzymskie matrony niezepsutego jeszcze Rzymu - szeptały mężom w ciche noce słowa potężne, które nawet szeptem wymawiane, dudniły, jak dalekie grzmoty. Były to wprawdzie apostrofy dla lepszego zrozumienia układane stylem swoistym, który można nazwać podręcznym, bez patosu i bujnych ozdób słowa, lecz za to zwarte i w ducha bijące czerwonym ogniem zapału, tak, że rycerski duch drżał i łydy mu się trzęsły z niezmiernej ochoty do czynu, kiedy jak gromada sępów leciały na niego słowa z miedzi i dziobami zakrzywionymi biły go w ciemię. -...Zbudź się! Nie śpij, wywłoko! Pomyśl, że kilka tysięcy można zarobić psim swędem. Ale taki matoł, jak ty, nigdy niczego nie dokaże. Żreć, to byś żarł, w karty to byś grał, za dziwkami latać, to byś latał, ale jak przyjdzie co do czego, to gdzie jesteś? Wstyd i hańba! Nie możesz zrobić czegoś takiego, żeby wszystkim włosy na głowie stanęły? - Chyba urodzę dziecko! - mówił duch bohaterski. Czasem za taki dowcip, duch dostał po pysku, a czasem mu się upiekło, bo nie należało w nim dobijać ambicji, lecz ją budzić choćby piekącą ironią. Tej metody, stosunkowo łagodnej, używała od niejakiego czasu po bardzo długim i głębokim namyśle żona pewnego bardzo nieszczęśliwego człowieka, który był nadetatowym urzędnikiem podatkowym i miał nazwisko wielce delikatne, kruche i niezwykłe, nazywał się bowiem Hilary Jajko. Tak też wyglądał, jakby go zniosła zmokła kura. Potężna ziemia wcale nie czuła ciężaru tego biedaczyny, a ludziom się zdawało, że się pomiędzy nimi przesuwa czyjś cień, który z niewiadomych przyczyn wdział na swoje mroczne i nieważkie ciało wytarte spodnie, wyświechtaną marynarkę i wyłupiasty kapelusz. Może to dlatego uczynił, że inaczej by go nie zauważono, a przecież, choć urzędnik nadetatowy, jednak był człowiekiem, co można było poznać chociażby z tego, że miał żonę. Jest to mało powiedziane. Z tej jednej kobiety można było wykroić ze trzy kobiety zażywne i wedle ogólnie przyjętych proporcji zbudowane. Cichy, dobry i nieszczęśliwy pan Jajko wyglądał przy niej, jak gwiazdka wobec księżyca, jak wdzięczna na srogim dębie jemioła, jak smukły komin przy wielkiej fabryce lokomotyw, jak szabla przy boku grubego jenerała, jak wykrzyknik po grubym zdaniu Rablezjusza, jak tytuł opasłej książki, jak jedynka przy całej gromadzie zer, jak liliowa cnota wobec ociekającego tłuszczem grzechu. Każdy jednak grzech śmiertelny wydawał się wobec tej kobiety niepojętej niemal niewinnym uśmiechem. Strach było pomyśleć, że właśnie człowiek tak bezbronny, jak pan Jajko, został przez dziwne zrządzenia wydany na łup temu smokowi, tego - widać - wymaga jednak niepojęta złośliwość natury, która, znudzona jednostajnym od wieków biegiem rzeczy, figle urządza potworne i uśmiechając się jadowicie, płodzi mięsożerne kwiaty, skorpionom każe zjadać samców, bankierom daje automobile, poetom gruźlicę, ludziom chudym - żony jak piece do topienia rudy, a spokojnym i pokornym każe sobie wśród niepoliczonych milionów wyszukać połowice, pełne grozy i szaleństwa Jest to dowód jadowity na to, ze wolna wola jest dotkliwym żartem, wmówionym w dobrego człowieka i ze ten dobry człowiek jest ofiarą w okrutnie igrających kocich łapach natury, bo czyż obdarzony wolną wolą poślubiałby sam, bez straszliwego nakazu i bez nieodpornego przymusu, siostrę diabła i siostrzenicę smoka? To tez za szarym cieniem człowieka i złe udaną jego imitację wlókł się zawsze inny cień, nieco w kolorze jaśniejszy była to smuga serdecznego współczucia, nie było bowiem w miasteczku całym człowieka, który by na widok tego nieszczęśnika nie westchnął, byli tacy, co na jego intencję cichą odmawiali modlitwę, albowiem na pierwsze wejrzenie nie bardziej się różnił od nieboszczyka i po tym tylko można w nim było dojrzeć tułające się życie, chuderlawe i gasnące, ze się czasem uśmiechał, uśmiechem takim bolesnym, ze się serce krajało Wielce był z powodu swego nieszczęsnego żywota popularnym w nie bardzo podłym tym mieście, ksiądz proboszcz zaś patrzył na niego tkliwie, słusznie w dobrej mniemając duszy, ze jeśli ten człowiek nie otrzyma nagrody w niebie, to jej chyba nikt nie jest godzien. W piekle za to musiano obszerne gotować apartamenty na przyjęcie jego żony, chyba ze z trwogi i tam nawet zatrzaśnięto by bramy, kiedy z niezmiernego jej ciała wyleciałby duch, jak burza czasem wylata z pomiędzy zwałów garbatych gór Albowiem wieczysta mieszkała w mej burza, na gębie miała chmury, w oczętach pioruny, te najstraszliwsze, a kiedy wyrzekła słowo, to się po widnokręgu toczył grzmot i dudnił, jakby artyleria po drewnianym przejeżdżała moście, kiedy chciała miłośnie zaszczebiotać, rzewnie patrząc na lubego swego męża, zdawało się, że to wiatry naszczekują na gwiazdy, mrużące z przerażenia oczy. Drżał tez i oczy przymykał dobry pan Jajko, a aniołowie, patrząc na niezmierne jego cierpienie, płakali. W całym miasteczku słychać było, kiedy przemawiała ta wspaniała kobieta, kiedy zaś wpadła w szał, musiała zapewne miarkować mimo furii natężenie głosu, albowiem jest to nie do pomyślenia, aby wiotki pan Jajko mógł się ostać z życiem i nie padł, wichrem jej słów na nic pobity Kiedy w noc Bożego Narodzenia radośnie zawodziła kolędy, drżał dom i szyby dzwoniły, a niebo, dotąd pogodne, szybko zakrywało się chmurami, bo gwiazdy gasły, jak świece Opowiadano tez, czemu jednak nie można dać wiary, ze kiedy kobiecina ta z sercem rozdartym ryknęła płaczem nad grobem pierwszego swego męża, trumna sama zsunęła się do grobu, a ludzie pobledli. Bało się jej całe miasto, bo już po pobieżnym obliczeniu sił, pewnym było, ze w razie wojny ze straszliwą tą Amazonką, poddadzą tył najpierw władze administracyjne, potem polityczne, potem samorządowe, poczym kariał, straż pożarna, stowarzyszenia społeczne i dobroczynne, wreszcie, wyłamawszy bramy kryminału, uciekną więźniowie Kobieta ta mogła rozedrzeć na sztuki policjanta jednym wspaniałym ruchem. Pozostałby tylko nieszczęśliwy pan Jajko, bo nikt nie uciecze od śmierci swojej Tak straszne czasem jady natura wlewa w kwiatek niepozorny i tak potężne daje siły wiotkiej i bezbronnej kobiecie Dlatego z rozpaczliwą uniżonością kłaniali się jej najwięksi matadorowie miasta, a burmistrz ustępował jej z drogi Gdyby słoń miał poczucie swej siły, straszliwe z tego poznania urodziłyby się nieszczęścia, klęski zaś niepojęte spadłyby na ciche miasto, gdyby jej przyszło na mysi, jakie w mej drzemią moce, bez wysiłku, samym sianiem trwogi, mogłaby opanować miasto i jego rządy, burmistrza udusiwszy, jak pisklę Dość będzie, jeśli się powie, ze nawet kobiety bały się tej kobiety. Patrzyła ona, oczęta przymrużywszy, na dziwne szaleństwo, które ogarnęło miasteczko Szaleństwo to było pomieszane z pełną trwogą, grozą, albowiem w krótkim czasie wybuchły trzy pożary, a ludzie, dotąd spokojnie wszelkim ognistym przyglądający się katastrofom, wpadali do płonących domów i nigdy niczego innego nie ratowali, tylko kołyski, sam burmistrz wpadł do płonącego miejskiego domu (co, pochyliwszy się w zadumie, od wielu lat rozważał, jak lepiej skończyć, czy przez zwyczajne zawalenie się, czy przez efektowny pożar) i - głośno pokrzykując - wyniósł na własnych ramionach jakiegoś zażywnego draba, mile uśmiechniętego, rozumiał bowiem zaszczyt jazdy na burmistrzu, jak na komu Piękny to był czyn, który wielkie wywołał jednakże zdumienie, burmistrz bowiem, w chmurze dymu znienawidziwszy, wyniósł z pożaru strażaka i me dał mu wyratować starego paralityka, który szczęśliwie zgorzał Przykra to była pomyłka, lecz nie bardzo bolesna, gdyż paralityk był na utrzymaniu gminy i długie zapowiadał sobie życie. Nad mizerną sadzawką, w której razem z kaczętami pluskały się dzieci, wałęsali się rozgorączkowani ludzie, pilnie i czujnie wpatrzeni w mętne wody. Żaden pędrak jednakże z wydętym brzuchem nie chciał się topić, gdyż, aby tego dokonać, musiały wsadzić kocmołuchowaty i rozmierzwiony łeb w brudną wodę i z wyraźnym samobójczym zamiarem trwać w tej pozycji przez czas dłuższy Tałatajstwo to jednak spragnione było życia, co było objawem dziwnym u istot niewiele inteligentniejszych od kaczek Tę samą żądzę żywota poczęły od niejakiego czasu w sposób gwałtowny objawiać wszystkie psy w mieście i w okolicy, m stąd ni zowąd prześladowane i tropione. Stary zając dostał urlop i znudzony wałęsał się po polach, jego prześladowca bowiem, żądny krwi aptekarz zawiesił starą między sobą a nim nieprzyjaźń i począł prześladować pieski niewinne Na widok byle kundla każdy przechodzień wpadał w niepojęty szał i z okrzykiem - wściekły pies' ludzie ratujcie się, wściekły pies' - sam jakby wściekły ciskał w przerażonego psa kijem lub kamieniem Po niejakim czasie cały psi zespół wpadł w obłęd i mało mu brakło do prawdziwej wścieklizny. Psy wyły po nocach, a kryły się we dnie, nie mogąc pojąć przyczyny nagłego szaleństwa mądrych ludzi. Kilku reprezentantów psiego rodu, tak zdumionych niesłusznym posądzeniem o największą hańbę, jaką można okryć uczciwego psa, że im to odebrało mowę i zdolność do ucieczki, zostało miłego pozbawionych żywota. Całą pociechą tej niezawinionej psiej doli było to, że i z końmi wyprawiano rzeczy niepojęte. Zawsze to jest niejaką pociechą dla tego, co złamał nogę prawą, że ktoś inny złamał lewą, nikt bowiem nie lubi być w nieszczęściu samotnym. Wprawdzie moralność zwierzęca jest wyższa od ludzkiej, psy jednak zbyt długo żyją w towarzystwie człowieka, aby mogły zachować wierne swoje i nieobłudne serca w całej czystości. Niczego jednak nie mogły pojąć konie, piękne matoły, bite bez powodu ponad końską miarę i pędzane-w cwał w ciężkim zaprzęgu. Osioł, zwierzak mądry, tak mądry, że z chytrości udaje zawodowego kretyna, byłby poznał dawno, że należy wpaść na oślep na pierwszy lepszy stragan, powywracać na targowisku baby i Żydów i dać się okiełznać z wielkim trudem, słowem, udawać wariata. Żadna jednak szkapa nie wpadła na ten dowcip, prostym bowiem przypadkiem było szaleństwo starego ułańskiego wałacha, który poniósł, ujrzawszy nagle na swej spokojnej drodze coś, co nawet jego, doświadczonego inwalidę, co widział wojny i armaty, przyprawiło o drżący i spełniały lęk: to pan Jajko stąpał ze swoją żoną i dyndał u jej ramienia; kobieta ta spojrzała na konia, koń spojrzał na nią i zamroczyło mu się we łbie. Na nieszczęście nie było komu skorzystać ze sposobności, bo ludzie, czując drżenie ziemi i odgadłszy tym sposobem, że to się zbliża góra złości i nieprawości, poznikali w ciemnych sieniach, jak Jonasz w wielorybim brzuchu. Nikt by zresztą nie uwierzył, że jakiś śmiałek ocalił tę kobietę przed rozbieganym rumakiem, bo to raczej kobiecina mogła ratować rumaka. Z tego szaleństwa zdarzeń, wściekłych wybuchów i czujnie podstępnych czyhań na sposobność, z tego straszliwego okresu nagminnej wścieklizny, kiedy się ludzie rzewnie modlili o mały pożar w domu sąsiada, albo o potop w pobliżu, wyłowiono i zanotowano dokumentarnie poniektóre wypadki, które miały minę bohaterską. Trzeba je jednak było zważyć na czułej wadze sumienia i po cichej modlitwie z prośbą o oświecenie umysłów na grobie wzniosłego nieboszczyka, należało ukoronować zasługę, uwieńczyć Cyda, odfotografować i wyekspediować w nieśmiertelność. W tym celu ustanowiono sąd, złożony z samych Danielów, Arystydesów, Katonów, Plutarchów i Carylów, aby w sercach i rozumach głęboko rozważywszy, orzekli, kto ucieszył mieszkającą na gwiazdach wielką duszę testatora i kto miasto rodzinne nieśmiertelną okrył sławą, jak biały śnieg pokrywa grząskie błoto. Głosem powszechnym został powołany do grona sędziów człowiek wśród innych najcichszy, najbardziej pokorny, w nieszczęściach zaprawiony, przez ogrom przeżytych rozpaczy niezmiernie mądry, a sam me pożądający ani nagród, ani zaszczytów, chyba spokojnej i radość dającej śmierci, słowem pan Hilary Jajko. Niech ten, który przez całe życie był poniżony, srogą stopą niewiasty wtłoczony w skisłość straszliwej swojej doli natchnieniem pokornego serca oznajmi i obwieści, kto najwięcej uczynił, aby pozyskać miano bohatera. Jajko niech sądzi... Ponieważ nikt się nie odważył osobiście udać się do smoczej jamy, w której mieszkał obok smoka, aby mu zanieść godność sędziego w niebywałym tym turnieju, zawiadomiono go o tym listownie, listonosz zaś chyłkiem podbiegłszy pod dom, chytry jak Protazy, list cisnął pod otwarte okno, sam zaś wiał stamtąd jak burza. Potężny wrzask, który wstrząsnął domami miasta, był oznaką niezawodną, że list otrzymano, że go właśnie czytają i że jeśli pan Jajko z tego hazardu wyjdzie żywy, tedy przy współudziale sił nadprzyrodzonych, może się wszystko odbyć szczęśliwie. W mieście czyniono zakłady, czy pan Jajko otrzyma pozwolenie żony, przed którą drżały nawet nadprzyrodzone potęgi. Niezwykły sąd miał się zebrać nazajutrz, w niedzielę, żywiono bowiem nadzieję, że święty dzień swoją promienistością oświeci umysły, nienawykłe do silnych wzruszeń i niezwyczajnych wysiłków. Wiekopomne posiedzenie miało się odbyć w wielkiej sali restauracji "Pod Krokodylem", słusznie takie noszącej godło, jeden bowiem tylko krokodyl mógł bez szkody dla zdrowia zjeść to, co tam gotowano. Po sumie całe miasteczko wyległo na turniej; wedle zwyczaju w domu pozostać powinni tylko paralitycy, ponieważ jednak jedyny egzemplarz zgorzał, więc nikt nie został. O, nie! Berek Białawrona, podniecony uroczystością, nie ruszał się ze swej przyzby i głośno prorokował, kto zostanie bohaterem, i nie było dotąd widać państwa Jajków. Nagle ktoś krzyknął: - Idzie pan Jajko! Był to człowiek, mający wzrok sokoli, bo normalnymi oczyma nie można by było dostrzec na odległość stu kroków istoty chudszej od cienia. - Czy sam? - zapytał ktoś niespokojnie. Było to pytanie zgoła głupie, górę bowiem i do tego górę dyszącą i ziejącą, można ujrzeć z daleka. Pan Jajko szedł powoli, wzdłuż ścian, aby w razie silniejszego podmuchu wiatru znaleźć szybko punkt oparcia. Smutny był tak bardzo, jak Dante, kiedy powrócił z piekła. W oczach miał szczęście, a w spojrzeniu śmiertelną rezygnację. Mogło się wydawać, że ciężar wiotkiego ubrania jest zbyt wielki na jego siły, wyssane przez potworną wampirzycę, która musi być straszna w miłosnym uniesieniu. Cień jego był jeszcze smutniejszy, niż on, bo się ledwie rysował i drżał, jakby z lęku, że lada chwila sczeźnie. Nawet wrony, które umieją znaleźć jakąś zapomnianą żyłę nawet na wyschniętej kości, patrzyły na tego człowieka ze współczuciem. Można było mniemać z nijakim prawdopodobieństwem słuszności", że ten stwór nieszczęśliwy dlatego tylko nie ulatuje w powietrze za każdym podmuchem wiatru, że mu dodaje wagi ciężkie jak ołów zmartwienie. Ludzie, wśród których stąpał, bali się oddychać, a słowa osłaniali dłonią, aby go nie urazić. Patrzono na tę imitację człowieka, na tego urzędnika nadetatowego z wielkim współczuciem, bo oto dokoła tłoczyła się gromada śmiałków, tęgich w barach, grubołydych, szerokopierśnych kandydatów na bohaterów, a on biedaczyna, ciężko sponiewierany, miał zaledwie tyle siły, że czasem łypnął oczyma i cieniem uśmiechu dziękował za dobre spojrzenia. Ustępowano mu z drogi, choć mu niewiele trzeba było miejsca, aby przejść. Gdyby się uparł, to by przeszedł przez ucho igielne. Kiedy zasiadł za stołem, który wciąż drżał i chwiał się, jakby chciał paść do stóp dostojnikom przy nim siedzącym, wielka się uczyniła cisza; to widocznie hojny nieboszczyk przywiał pod "Krokodyla" na zwiady, czy nie pohańbiono jego idei, spojrzawszy jednak na nieszczęsne oblicze pana Jajki, musiał się zdumieć, pomyślawszy, że wśród sędziów siedzi już jeden taki, co chyba powstał z grobu, bo żywy człowiek nie odważyłby się chodzić po świecie z taką twarzą. Wyborny był dobór sędziów i wspaniały; za stołem zasiadł burmistrz i jego dostojność, mecenas, który wszystkie przejrzy kruczki i do żadnego nie dopuści szachrajstwa, doktor, który symulanta odróżni od bohatera, weterynarz, który o psach, srodze pobitych i oczernionych, sąd sprawiedliwy wydać potrafi i pan Jajko, człowiek ponad wszystkich sprawiedliwy, bo ani sam w zawodach bohaterskich nie brał udziału, ani zawsze strzeżony, zmowy z nikim nie mógł uczynić. Po pięknym przemówieniu burmistrza, co hołd należyty oddał wielkiemu duchowi, nie wiedząc o tym, że ten duch ponad nim chwieje się pod powałą, przyniesiono dla członków areopagu wielkie kufle piwa, bo w sali było gorąco i nie zdarzyło się aby o suchym pysku można było wymyślić coś mądrego. Gdyby w parlamentach radzono przy odpowiednim dla każdego narodu napitku nie potrzeba by wcale dowodzić tej wielkiej prawdy, bo tylko ludzie niepijący uchwalają w pospolitej złości wojny i podatki, przy butelce zaś rosną serca i dusze stają się rzewne. Żaden z sędziów nie zdziwił się więc, gdyż w pianie piwa dojrzał własne burzliwe myśli, zdziwił się jedynie pan Jajko. Nie tylko się zdziwił, lecz jakoby się przeraził wielkiej mocy w kuflu żółciejącej; to była dla niego orgia i rozpusta, szaleństwo i pijaństwo. Zdobył się jednak na czyn ogromny, bo ująwszy kufel dwiema rękami, z takim wysiłkiem, że mu cienkie żyłki nabrzmiały na czole, podniósł go do ust i wlewał w siebie piwo, jak deszcz w rynnę. - Zaczynamy, panowie! - zadzwonił głosem burmistrz. Adwokat odczytał wszystkie zgłoszone w ciągu kilku lat pretensje, szczegółowo opisane, bohaterskie zdarzenia, wśród których najwięcej było unieszkodliwionych wściekłych psów, historie pożarów, wzruszające dzieje niewidomego, dobytego spod kot pociągu i wieje, wiele innych. Plon wszelkie przeszedł oczekiwania: stu trzydziestu bohaterów przywiodło ze sobą taką samą liczbę świadków, gotowych do uroczystej przysięgi, że na własne oczy widzieli śmierć, pognębioną sto trzydzieści razy. Ludzie ci mogli ogromem poświęcenia zbawić świat, a razem sprzągłszy nieustraszoność, mogli ziemię wysadzić w powietrze. Bohaterstwo człowieka nie ma jednakże granicy. Nikt nie wie, ile jest w pustyni lwów, ani nikt nie wie, ilu jest bohaterów w dżungli życia. Nikt się też nie zdziwił, kiedy zgłoszono jeszcze jedną kandydaturę. Niepewnym krokiem zbliżył się do stołu sędziów człowiek z twarzą królewsko purpurową i z wielką powagą, dreszcz budzącą, oznajmił, że ma w pięcie te wszystkie bohaterstwa i znamienite czyny, o których tak długo czytano. - Ja - mówił - uczyniłem coś takiego, czego nikt nie uczynił, bo by każdy marnie zdechł. - Proszę powiedzieć, co pan uczynił? - Coś takiego, że i ten święty człowiek w grobie się ucieszył i świadków na to mam, że nie łżę. Psa nie zabiłem, bom nie hycel, alem coś takiego uczynił... - Do rzeczy! do rzeczy! Czy czyn panski przyniósł komu pożytek? - Czy przyniósł pożytek? Gdyby nie ja, panstwo by zbankrutowało! Słyszy pan? Panstwo zeszłoby na dziady! - Panstwo? Ależ to wspaniałe... Co pan uczynił? Cały sąd wpatrzył się pilnie w płonącą jak pożar gębę nowego bohatera. A on, podniósłszy głos, aby go wszyscy słyszeli, zdumiał świat: - Ja - wołał - na jedno posiedzenie wypiłem cztery litry monopolowej. Ha! Kto to potrafi? l żyję i panstwo ze mnie żyje. Kto bohater?! - Won! - krzyknął burmistrz. - Precz! - krzyknął mecenas. W tłumie jednak zaczęto szeptać, że tak srogo nie można, gdyż mąż ten, bądź co bądź, niezwykłej dokazał odwagi i kto wie, czy szlachetny testator, sprawiedliwie sądząc, nie uradowałby się, taką wspaniałą tężyznę znalazłszy w Polaku w czasach cherlackich i gruźliczych. To prawda jednak, że każdy inny mógłby oddać duszę w tym hazardzie, więc choć nie można było nagrodzić tego dzielnego człowieka, lecz w wielu, którzy ponuro patrzyli dotąd w przyszłość narodu, urosło serce. Z niejakim już tedy podnieceniem zaczęto rozpatrywać kolejno zapisane w kronikach czyny znamienite, szybko i sprawnie oddzielając plewę kiepskich kombinacji bohaterskich od złotych ziarn a serce miasta rosło jak na drożdżach, śpiewając pieśń triumfu i szukając dokoła Homera, aby nieśmiertelności podał wielkie tego miasta bohaterskie szaleństwo. Okazało się, że mieszka ono w duchach niepozornych i czyni sobie świątynię z byle jakiego ciała, czasem bowiem świątynia miała jako fronton zwyczajną mordę, albo filuterne oblicze zwyczajnego obwiesia. Był to jednakże sąd nie nad ciałem, tylko nad duchami, nikt się więc nie zdziwił - że krwawy rzeźnik miasteczka, na którego widok krowy dostawały zawrotu głów i miały przeczucia śmierci, sięgnął po laur, oznajmiwszy, że gdyby nie on, to straszliwy byk, wyrwawszy się z pęt, byłby przyprawił o śmierć jedną połowę miasta, a drugą mógłby przyprawić o szaleństwo ze strachu. - Nie przewidział pan byka! - szepnął burmistrz do adwokata. - Jechał go sęk! - rzekł rozdrażniony mecenas - gdyby przyjechała menażeria, mógł być i lew. Czy można wszystko przewidzieć? Nie można było jednakże odtrąbić zwycięstwa Ursusa, gdyż nie było świadków. Na próżno tłumaczył morderca krów, że nie mogło być świadków, kiedy wszyscy uciekli, a byk świadectwa złożyć nie może - sprawa została umorzona. Może być, że od tego głośnego zdarzenia rozpowszechniło się wyrażenie, że ktoś "z byka spadł"; odszedł rzeźnik, krwawo tocząc oczyma i z wymownym uśmiechem spoglądając to na swój straszliwy nóż, to na członków komisji sądzącej. Wiele zaciekawienia wzbudziły dwa czyny osobliwe, odbiegające oryginalnością pomysłu od szablonu reszty zdarzeń, od wściekłych psów i rozbieganych koni. Pretensje do nagrody zgłosił człowiek, który zabił pół miliona much, skrupulatnie policzonych i w obszernym memoriale uzasadnił wzniosły pożytek swego czynu, wziąwszy pod uwagę nieobyczajną płodność much, dziedziczne tego gatunku niechlujstwo i usunięcie potwornych skutków ohydnego procederu milionów much. Wedle pobieżnych obliczeń, oparłszy się na hipotezie naukowej, człowiek ten twierdził, że ocalił prawdopodobnie życie siedmiu tysięcom stu trzydziestu sześciu mieszkańcom, którzy by byli bez jego humanitarnego czynu nędznie wymarli na tyfus, dysenterię, cholerę i zakażenia krwi. Zgubiła go jednakże niejaka w obliczeniach przesada, miasteczko bowiem miało tylko pięć tysięcy mieszkańców, wiadomość zaś, że ocalił ponad dwa tysiące mieszkańców sąsiedniego łajdackiego i konkurencyjnego miasta nikomu nie była w smak. Ponieważ jednak tak nieludzkiego motywu nie można było użyć głośno w dyskwalifikowaniu tego osobliwego czynu, obniżono jego wartość dowcipnym doświadczeniem, że mimo zguby miliona much, nie rozwiązało to ostatecznie straszliwego problematu, w miasteczku bowiem pozostało jeszcze ze dwa miliardy, licząc tak sobie lekko "na oko". Nierównie większe zainteresowanie wzbudził czyn inny, z tej samej wprawdzie dziedziny urodzony, nierównie jednak ełektowniejszy, złote bowiem ostrze pocisku genialnej przemyślności nie godziło w mizerne muchy, lecz w grubego zwierza, bo w bakcyle. Dawno już wiedziano, jak znamienity mieszkaniec miasteczka, eugenista i mistyk, eleuteryk i propagator czystości, słowem, wariat nieszkodliwy, pełen słodyczy i pomieszania zmysłów, krążył po czterech ulicach miasteczka, i wielkim rozpylaczem skraplał powietrze, jakby je chciał odświeżyć. Ludzie rozumieli wprawdzie potrzebę odświeżenia atmosfery, z której jednym pociągnięciem nosa można było odtworzyć życie miasteczka i sposobem tej skróconej analizy dowiedzieć się gdzie co gotują, gdzie jest wielkie pranie i w której stronie mieszkają ludzie niechlujni, wydała się jednak wszystkim wcale wesołą syzyfową próbą przeczyszczenia powietrza za pomocą małej sikawki. Nie zaszkodziło to wprawdzie gorzkiej sławie eugenisty, który miał już murowaną opinię wariata, drażniły jednak wielu wielkopanskie jego zachcianki i nagłe przeczulenie zmysłu powonienia. Teraz dopiero wyszło na jaw, że ten mniemany wariat był głębokim, dobroczynnym apostołem zdrowia powszechnego, albowiem w ten sposób prosty, a jakże dowcipny - przez rozpylanie wynalezionego przez siebie zabójczego płynu zabijał miliardy bakcylów, które w sprzyjających warunkach panujących w tym mieście, dochodziły wedle jego opinii do niebywałych rozmiarów i złośliwą odznaczały się energią. Gdy się rzecz ujawniła w całej swojej potężnej prostocie, zapanowała w zgromadzeniu konsternacja, jasnym się bowiem stało, że ten ci jest który odegnał śmierć i teraz dopiero zrozumiano, dlaczego w ostatnich czasach dwa tylko były jej wypadki, którym genialny ten człowiek, niestety, nie mógł zaradzić, bo na nic był jego cudowny płyn. kiedy się w jednym dobrym szewcu "zapaliła" wódka, w drugim zaś wypadku interwencja jego była spóźniona, gdyż chory był już pod opieką lekarza. Mało wprawdzie uczestników zebrania wiedziało coś niecoś o bakcylach, kiedy jednak zasłyszano, że człowiek, powszechnie pomawiany o pomylenie rozsądku, ochronił miasto przed wrogiem tajemniczym, straszliwym a niewidzialnym, zgromadzenie - zakołysawszy się - zapragnęło nagle okrzyknąć go najszlachetniejszym dobroczyńcą godnym wielkiej nagrody. Wtedy stała się rzecz nieoczekiwana, pan aptekarz bowiem człowiek czcigodny, syn i wnuk aptekarza, powstawszy, ogłosił, że wielki eugenista jest zwyczajnym szalbierzem, albowiem, łażąc po ulicach, rozpylał zwyczajną wodę, co zakład czyszczenia miasta, rozporządzający opasłą beczką, czynił znacznie skuteczniej, z czego się okazuje, że mistyk i eugenista jest zwyczajnym filutem z wodą w głowie i w swoim zwariowanym rozpylaczu. Znowu serca słuchaczy napełniły się goryczą, wątroby nabrzmiały gniewem, a żołądki sędziów piwem. Stawał się przy tym cud widomy, pan Jajko bowiem, niepojętym sposobem pomieściwszy w sobie cztery kufle piwa, grubiał i pęczniał. jak stwór z gutaperki nadęty powietrzem, i coraz bardziej robił się podobnym do boskiego stworzenia. Nie wyrzekł dotąd ani słowa, w dobrej duszy jedynie, pokornie ze zwyczaju milczącej, dziwiąc się przemyślności ludzkiego szalbierstwa, zabijającego milion much i skraplających orzeźwiającą wodą bakcyle tyfoidalne. Prócz niego wszyscy gadali, kąsając się nawzajem słowami, aż się wreszcie uczynił srogi rwetes, w rzeszy ludzkiej bowiem zapanowało podniecenie. Sprawę trzeba było rozsądzić na wszelki sposób i niestety, przyznać wielką nagrodę jednemu z morderców psów, okazało się bowiem, że i ten niewidomy, wydobyty spod kół pociągu, był wynajętym za pięć złotych filutem, który miał wzrok tak wyborny, że kieliszek wódki może zobaczyć z odległości dwóch mil, wyciągnięto go zaś spod pociągu, który był oddalony od niego o dwieście kroków, o czym ku hańbie tego człowieka doniósł maszynista. Sprawiedliwy pan Jajko zakrył twarz rękoma, kiedy to odkryto przed sądem. I sąd, i tłum, otaczający pałac sprawiedliwości, ogarnęło podniecenie. Dobrzy ludzie czynili wrzask, i mogło się zdarzyć, że mizerny zwycięzca zostanie rozszarpany za to, że psim swędem, wmówiwszy w psa wściekliznę, otrzyma wielką nagrodę. Najwyraźniej zaczęto wśród grona sędziów odczuwać wrogi nastrój ciżby, przez to przede wszystkim wyprowadzonej z równowagi, że komplet sądu pił piwo. Podziałało to na areopag, w którym dostojnicy zaczęli krzyżować ze sobą słowa coraz goręcej i coraz namiętniej, każdy bowiem, ujrzawszy, że byle kto może porwać nagrodę, wysławiać począł swojego kandydata, tak, że w uczciwych sercach mogło się zrodzić podejrzenie, że się sędzia podzieli ze swoim kandydatem. Jeden pan Jajko milczał. Zaczęły padać nazwiska przyszłych bohaterów, i rozpoczął się sądny dzień. Ile razy szanowne dotąd i czcią wielką w miasteczku otoczone nazwisko wylazło jak szydło z worka, a potem wychyliło nieśmiało głowę poza drzwi, działo się coś strasznego: najpierw toczył się coraz to bardziej dudniący grzmot niezadowolenia, a zaraz potem oślepiająca błyskawica prawdy oświetlała je niebieskawym, przeraźliwym rozwidem i odarłszy z mięsa czci i tłuszczu dostojności, ukazywała nagi jego szkielet, mocno przeraźliwy, pozostawiając z jego szlachetnej nabrzmiałości i szacunek budzącej korpulencji samą treść, samo ziarno, samo jądro: złodziej! łajdak! oszust! Zdumieli się sędziowie, zdumiała się rzesza, zdumiał się w cichym swoim grobie szlachetny dobroczyńca, a kiedy zamiast nazwiska ogólnie wielbionego, dotąd dźwięczącego jak złoto, echo tłumu odkrzyknęło synonimem: świnia! - drgnął zacny człowiek i chciał zapłakać, bo zamiast bohaterów wyzwolił z ukrycia duchy ciemne i różne plugawe zwierzaki. Wszyscy o tym wiedzieli, jak być powinno, lecz nikt o tym nie gadał, bo tak też być powinno w gronie ludzi dobrze wychowanych, w którym człowiek jest człowiekowi bratem, bo dziś mnie, jutro tobie. Nikt też nie był obowiązany do robienia przyjemności miejscowemu sędziemu, który słysząc to wszystko, pobladnął dziwnie i rozdawszy nozdrza jak tygrys, który wietrzy ofiarę, patrzył dokoła żarłocznym wzrokiem. Tak to czasem najlepsze chęci nieoczekiwane i straszliwe rodzą skutki. Mało już pozostało kandydatów, wielu z nich bowiem, widząc, że tłum zbyt gorąco umiłował prawdę i gotów jest w ohydnym zapale wywlec z promienistego ciała przerażoną duszę, wycofało się szybko z niebezpiecznego konkursu. Burmistrz niewidocznie wykreślił nazwisko swego przyjaciela, mecenasa, mecenas wykreślił delikatne nazwisko swego przyjaciela, burmistrza. Aptekarz dopisał za to nazwisko kochanka swojej żony, a weterynarz dopisał nazwisko doktora. Pan Jajko zaś milczał i patrzył przed siebie, jak gdyby nie widział nikogo i jak gdyby nie słyszał wycia tłumu, obdzierającego ze skóry i splendoru ludzi szlachetnych i wielce zasłużonych, jak gdyby duchy niewinnie pomordowanych psów, naprawdę wściekłszy się z rozpaczy, weszły w cichych dotąd obywateli. Musiało się jednak w pewnej chwili stać coś strasznego, bo ci, co byli stłoczeni w wielkiej sali restauracji "Pod Krokodylem", posłyszeli nagle jakby okrzyk zgrozy, który nagle oniemiał, jakby go ktoś chwycił za wrzaskliwe gardło i mocno zdusił; tłum zewnątrz budynku, ryczący i wyjący, ucichł w nagłym i niepojętym przerażeniu; albo się tam nad nimi zawaliło zirytowane niebo, albo szlachetny nieboszczyk, ujrzawszy, do czego doprowadził jego szczytny pomysł, zjawił się w tłumie i wali po łbach. - Zobaczcie, co się stało? - rzekł niespokojnie burmistrz. Zaczęli wyciągać szyje, jak dławiące się sępy, aż ci, co byli najbliżej drzwi i okien, krzyknęli zduszonym głosem i też ucichli, jakby głos, wychyliwszy ciekawą głowę, ujrzał rzecz straszną i cofnął się w przerażeniu do brzucha. - Co to jest? Co to? - zaczęli pytać niespokojnie matadorowie przy sędziowskim stole. - Idzie... ona!... - krzyknął ktoś i natychmiast udławił się własnym słowem. - Kto? Jaka ona? Wtedy jakiś desperat zakrzyknął głosem głuchym, jakim w teatrze przemawiają duchy zza grobu: - Panie Jajko! Wszyscy spojrzeli w jego stronę, pan Jajko zaś nie spojrzał na nikogo. - Panie Jajko! Idzie tutaj panska żona! Gdyby ktoś był krzyknął, że się miasto pali, zaprawdę, lepiej byłby uczynił; porwaliby się wszyscy, bieżąc na ratunek; a teraz siedzieli wszyscy znieruchomiali, bladzi i drżący, jakby się ku nim zbliżała lodowata śmierć. Pierwszy oprzytomniał burmistrz. - Panie Jajko! - szepnął - ratuj się pan... Tamten spojrzał na niego słodko, ale nic nie odrzekł. - Ratuj się pan - zaczęli wołać dokoła zduszonymi głosami - miejsca! miejsca! Niech pan ucieka przez okno i okrężną drogą przez ogrody... Zróbcie miejsce! Pan Jajko ani drgnął, jak ptaszę, na które spojrzał wąż. - Uciekaj pan! - krzyknął ktoś z rozpaczą. A ktoś wyrzekł głucho: - Tu się stanie nieszczęście! Uciekaj pan! Pan Jajko się uśmiechnął. Wtedy pomyśleli wszyscy, że mu strach pomieszał zmysły. Już by zresztą było na ucieczkę za późno. Straszliwa kobieta szła krokiem ciężkim, tak, że ziemia drżała, usiłując umknąć jej spod nóg. Na twarzy miała czarną chmurę nieszczęścia, w oczach - dwa pożary gniewu. Ludzie mówili potem, że było słychać, jak się w niej przewraca wątroba i jak się w niej przelewa żółć. Jak kiedy wicher, z nagła się wściekłszy, zerwie się z przydrożnego rowu, w którym długo spał pijany zamętem i szaleństwem pędu, i zaczyna się toczyć przez łan zboża, a kłosy, drżąc w słabych kolanach, gną się, pobite lękiem i padają przed nim na twarz, tak ona toczyła się, jak gradowa chmura, a dwa co najmniej tysiące ludzi, z szarością dziwnego lęku na gębach, cofało się i rozstępowało na obie strony, drogę jej czyniąc. Taki przed nią biegł strach,- jak laufer, i zmiatał wszystko, a ona szła, sroższa niż rozjuszony byk. Nikt bowiem nie wie, jak straszliwą i piekielną potęgą jest zła kobieta. Ha! Szła, nie patrząc na nic i na nikogo, tam gdzie siedział nieszczęśliwy pan Jajko, sprawiedliwy sędzia, nieruchomy, jakby zaczarowany, a może tak obciążony ponad swoją miarę złym piwem, że nie był zdolny do podniesienia się z krzesła. Kiedy zaś zbliżyła się do znamienitej restauracji, skurczył się straszliwy krokodyl na godle, z przeraźliwą namalowany prawdą, jak mały, najniższej rangi diablik maleje i kurczy się ze strachu przed potężnym książęciem piekieł. Gdzieś za stajnią zawył pies, konie w stajni dziwny ogarnął niepokój, dwie jaskółki wypadły z gniazda pod strychem. A ona szła, nieunikniona, jak nieszczęście, czarna, jak zły dzień, dysząc mocno od wewnętrznej pasji, jak tknięty na honorze pijany szewc; szła, jak nigdy nie śmiejący się szatan po duszę potępieńca, który popełnił zbrodnię, uciekłszy z domu i pił piwo w restauracji "Pod Krokodylem". Kiedy stanęła w drzwiach, pociemniało w wielkiej izbie. Wszyscy umilkli, tylko burmistrz szepnął: - Panie Jajko, niech się pan pomodli... Uwaga była słuszna, bo się zdawało, że przyszła na niego ostatnia godzina. Śmierć i ta kobieta były jedno. Zaraza i ta kobieta też były jedno. W sali zapanowała cisza. Słychać było, jak się o szyby tłukła przerażona wielka mucha, jedna ze szczęśliwie ocalałych z miliona zabitych dla sprawy. Ba! Słychać było wiotczenie bujnej piany na nowych kuflach piwa. Opowiadanie późniejsze, że słychać było, jak z czoła mecenasa spadają krople potu wydaje się jednak przesadą, słuch ludzki musiał w onej chwili być też porażony, jak i inne zmysły. Obłędnymi tedy oczyma spojrzeli wszyscy w stronę, gdzie siedział znieruchomiały pan Jajko, jak cień posągu najchudszego z bohaterów, patrząc, czy dycha jeszcze człowiek ten bardzo, bardzo nieszczęśliwy. Ona stanęła wprost przed nim, jak góra, która w łonie ma ogień roztopiony, we wzroku gorący piasek, a w rozwartej szeroko paszczy krateru do białości rozpalone kamienie. Może by było lepiej dla tego biedaczyny, gdyby była spojrzała od razu na niego, ale stała się rzecz okropniejsza, bo ona patrzyła na kufel piwa, a wszystkich ogarnęło zdumienie, że się piwo nie zagotowało. - Zabije go! - zatrzeszczało w głowie burmistrza. - Gotów! - pomyślał adwokat, a myśl jego była czarna, nawet czarniejsza niż zwykle. - Ocal go. Panie! - modlił się w myśli przyparty do ściany organista. Com ja narobił! - płakał w cichym grobie wielki dobroczyńca i pomyślał, że jemu tu bezpiecznie, a tamten... Pożal się Boże... Ale ona nie zabiła go wzrokiem, zapewne gorsze i wymyślniejsze gotując mu męczarnie; teraz go tylko stąd uniesie, jak rozżarta wilczyca niewinne unosi jagnię. Podniosła ręce... Nie! Kto tego nie widział, nie uwierzy nigdy... A jednak tak się stało... Wiele od tego zdarzenia upłynęło lat, a ludzie dotąd z drżeniem i ze wzruszoną dumą mówią o tym, co się wtedy stało. Oto, kiedy ona podniosła ręce, podniósł się pan Jajko. Twarz miał jakby natchnioną, tylko śmiertelnie bladą; w oczach miał dziwne błyski, jakby w nim duch się zbudził i jak tygrys chciał wyskoczyć przez oczy. Zaczął iść ku niej. Wszystkim zaparło oddech; jeśli ta kobieta opuści ręce na jego głowinę, pozostanie z niej mizerna garstka skorup. Ją jednak na widok natchnionej jego twarzy śmiertelne musiało objąć zdumienie, bo ręce opuściła powoli, l wtedy to stała się rzecz tak przeraźliwa, że gdyby nie setki świadków, nikt by w nią nie uwierzył do skończenia świata. Pan Jajko krzyknął, a wszystkim się zdawało, że słyszeli, tnący powietrze jak nóż, świst bicza: - Po coś tu przyszła? Ona stała jak straszliwy, toporem wyciosany bałwan i nie mogła otworzyć paszczy. - Po coś tu przyszła, przeklęta? - powtórzył pan Jajko. Powiedział wyraźnie "przeklęta", każde słowo było czerwone, jak żar, a ta "przeklęta" rozpalone było do białości. Ona stała, jak słup soli bydlęcej, straszliwa w swej martwej grozie. Można ją było przez pomyłkę uważać za skałę, którą ludzie nazywają zwykle "czartowską". - Ha! - krzyknął pan Jajko takim przedziwnym głosem, cienkim i ostrym jak szydło - nie wiesz? Zaniemówiłaś? Odpowiadaj! Ludziom się zdawało, że śnią cudowny sen. Ten i ów chwycił się za głowę l potrząsał nią, pospolitym tym sposobem badając, czy nie oszalał*? Ale oszalał chyba pan Jajko szaleństwem niepomiernym. - Nie wiesz? - krzyczał - to ja ci powiem, diablico! Na kolana, Herodzie, babo wściekła, ścierwo jedno! Albo się ziemia w onej chwili zaczęła kręcić w przeciwną stronę, albo za chwilę miał się dokonać koniec świata i naturze było już wszystko jedno, co się dzieje, bo kobieta ta, krwawo tocząc oczyma, jak ranny tur, uklękła z taką mocą, że dom zadrżał w posadach. - Schyl głowę! Ona pochyliła głowę. - Niżej! Jeszcze niżej! Musiała się zawahać, bo widać było, jak jej ciało drży, co musiały zanotować wszystkie sejsmografy świata, ogłaszając nazajutrz przypuszczalne trzęsienie ziemi w okolicy wulkanu Krakatoa. - Czołem o ziemię! A kiedy uderzyła czołem o ziemię wśród śmiertelnej ciszy, pan Jajko postawił jej nogę na karku i tak przez chwilę trwał, jak stężały w pomnik nadludzkiej odwagi, bo chociaż poniżona i pobita czymś w tym człowieku nieziemskim, mogła go jednak w nagłej furii ugryźć w nogę i pogruchotać mu goleń. Była to grupa tak wspaniała, w tajemniczej grozie tak piękna i jako symbol tak wzniosła, widok pognębienia materii przez ducha tak cudowny, że nagłe, ogniste ogarnęło ludzi szaleństwo. Buchnął pod niebo krzyk przeraźliwy, że reszta jaskółek wypadła z gniazd, urwał się z łańcucha przerażony kundel, rżały konie, krowy ryczały, jakby płacząc. Ludzie rzucali się sobie w objęcia, truchlały kobiety, a mężowie, potęgą ducha męskiego olśnieni, drgali niespokojnie, chcąc pobić każdy swoją od razu w wielkim upojeniu za wszystkie krzywdy i zniewagi. Tymczasem straszliwy demon, pan Jajko, czarownik, siedem tysięcy najsroższych mający w sobie diabłów, kazał jej powstać i, rękę wyciągnąwszy, zakrzyknął: - Do domu! Marsz! Ona poszła potulnie, nie obejrzawszy się, cicha l bardzo pokorna. - Piwa! - krzyknął pan Jajko i jakoby omdlał. A świat oszalał. - Bohater! - ryknął tłum i zakotłował się tak, że byłby na nic rozniósł całą budę. Całe szczęście, że burmistrz i mecenas ujęli pod rękę nieustraszonego człowieka i, słaniającego się, wywlekli na podwórze. Strzeliły oklaski jakby cała armia strzeliła z karabinów, po czym upojeni ludzie krzyknęli głosem niezmiernym, jak huczy morze, kiedy się z nagła wścieknie. Długiego też trzeba było czasu, zanim się udało uciszyć huczące bałwany i zanim burmistrz po krótkiej naradzie sądu mógł stanąwszy na pustej beczce, oznajmić, że: ..... choć tysiąc lat istnieje nasze miasto i sto tysięcy razy zdumiało świat czynami swoimi, jednak od tysiąca nie zdarzyło się w nim nic bardziej zdumiewającego nad to, czego dziś byliśmy świadkami. Pan Jajko... - Niech żyje! ... okazał hart ducha, godny starożytnych bohaterów, co mówię, większy, stokroć większy, bo i najznamienitsi wojownicy i wodzowie, których nam przekazała historia, bezbronni i nieśmiali byli wobec straszliwej potęgi, z którą nikt się walczyć nie ośmieli. Pan Jajko... - Niech żyje! ... pognębił piekielną potęgę nie siłą, nie ciałem, które ma mizerne, lecz taką mocą ducha, że czyn jego z największymi tylko porównany być może. Kto zna szanowną jago małżonkę, ten wie, że to, co mówię, nie jest czczym słowem, l dlatego sąd postanawia, aby wielkoduszną nagrodę za czyn najbardziej bohaterski przyznać jemu..." - Niech żyje! Potem nic już nie, było słychać, bo się świat cały wrzawą napełnił, a bohatera podniesiono w górę, że zaś niewiele ważył, obnoszono go przez godzinę po mieście, zanim go doniesiono do domu, gdzie w popiele wstydu siedziała poskromiona sekutnica, połykając zapewne łzy wielkości drobnej fasoli. Miasteczko wrzało jak ul, pod wieczór zaś padł na nie tajemniczy lęk, bo się rozniosło, że w chwili, kiedy wielką nagrodę przyznano prawdziwemu bohaterowi, na grobie znakomitego człowieka zakwitła purpurowa róża, która po niejakim czasie znikła. Twierdzili inni, że róża była przywidzeniem, znakiem zaś widomym, że sąd uradował wielkiego ducha, był gołąb, biały gołąb, który się zjawił nie wiadomo skąd, przysiadł na dachu oberży "Pod Krokodylem", a kiedy bohatera wyniesiono na ramionach, wzbił się. w powietrze i na wysokościach wywinął kilka koziołków, zapewne z radości, że słusznie niepomierną nagrodzono zasługę. W związku z tą mistyczną sprawą pobito dotkliwie chłopca od rzeźnika, który tak przesiąkł oparami krwi i tak zdeprawował serce własne w atmosferze mordu, że śmiał twierdzić, jakoby to był jego gołąb, który uciekł z klatki, wielkim przerażony krzykiem. Wiekopomna noc, która starym zwyczajem nastąpiła po tym dniu wiekopomnym, pełna była rozgwaru i radosnego szaleństwa, w każdym bowiem szynku sławiono człowieka nadludzkiej odwagi i wznoszono na jego cześć puchary, które dość często rozbijano następnie na głowach współbiesiadników, własne do lepszego zachowując użytku. Czasem tylko w chór, hymnami dźwięczący i potęgą głosów sięgając tych kilku gwiazd, świecących nad miasteczkiem, wpadał, harmonię mącący, lament i pisk, albo rozgłośne zawodzenie niewieście, gęsto bowiem czyniono doraźne próby, czy każdemu z mężów uda się tak poskromić połowicę, jak w sposób nieporównany uczynił boski pan Jajko. Rozmyślano nad tym, co on teraz czyni? Leży zapewne na łożu, a straszliwa kobieta, nie śmiejąc odetchnąć, drżąca stoi pokornie u drzwi, pilnie bacząc, czy pan jej nie zawoła skinieniem palca. Nikt jednak nie znał prawdy, bo gdyby ją znał, osiwiałby ze zgrozy i z rozpaczy. Kiedy odniesiony w triumfie, nowo narodzony bohater wszedł w sień, starannie zamknął drzwi, po czym, na palcach stąpając, wsunął się do mieszkania. Na obliczu, tak niedawno natchnionym, miał znowu wielkie cierpienie, a w oczach przeraźliwy smutek; duch jego, co niedawno wytrysnął żywym ogniem, jak zirytowany wulkan, opadł w nim jak stary łachman, który już najżarłoczniejsze nawet opuściły mole. Mężne jego do niedawna serce zdradzało zupełną rezygnację i niechęć do życia. Pan Jajko przystanął pokornie, jakby zawstydzony, że żyje i że zajmuje choćby tę odrobinę miejsca i czekał. Pognębiona wiedźma stanęła naprzeciwko niego, tak ogromną zająwszy przestrzeń, że słusznie można było powiedzieć, iż świata poza nią nie widzi, bo też i nie mógłby go widzieć, biedaczysko. Głosem głuchym, który tak brzmiał jakby się rodził na dnie piekła, gdzie diabły z niezrozumiałej uciechy tłuką w bęben zapytała: - Dostałeś nagrodę? Pan Jajko nic nie odrzekł, tylko melancholijnym pochyleniem głowy oświadczył, że dostał. - l jesteś... bohaterem? Pan Jajko skrzywieniem nieszczęśliwej swojej gęby oświadczył, że rozpacz jego z tego powodu nie ma granic. A ona mówiła: - Dobrześ to odegrał... co prawda, to prawda. Nawet taki głupi soliter czasem coś potrafi, kiedy ja wymyślę. Pan Jajko wykrzyknął straszliwym grymasem, że tylko geniusz mógłby wymyślić podobnie wspaniałe szachrajstwo, po czym rzewnie zapytał oczyma, czy może się udać na spoczynek po dniu ciężkim i po niezmiernym wysiłku przeciwko naturze. - Ale my jeszcze mamy do pogadania! - rzekła ona. Duch jego, do cna wymizerowany, zatoczył się z trwogi. - Co ja ci kazałam robić? Miałeś krzyknąć ze wszystkich sił i zmusić mnie, abym uklękła. - Tyś powiedziała! - poświadczył pan Jajko rozpaczliwym mruganiem lewego oka. - Ale jakim prawem ty. glisto jedna, postawiłeś mi nogę na karku? Kto ci pozwolił? Mało ci tego było, że się hołota karmiła moim wstydem? Mało ci było? Po coś postawił nogę, gadaj zaraz! Pan Jajko rozkrzyżował ramiona, pokazał ręką na serce, po czym na głowę i uśmiechnął się z lekceważeniem, co miało oznaczać, że jest człowiekiem pomylonym, jeżeli coś takiego uczynił i że widocznie szatan go opętał, i że mu mózg krew zalała z wielkiego wzruszenia, kiedy ją ujrzał na kolanach przed sobą. Ona spojrzała na niego ponuro spojrzeniem bardzo czarnym i rzekła: - Z tym to my się jeszcze porachujemy, ale jest gorsza sprawa. Krew ci uderzyła do głowy, boś był pijany, jak bela. Kto ci pozwolił chlać piwo? Czy była mowa o piwie? Pan Jajko przekrzywił śmiesznie głowę i spojrzał na nią z niewymownem zdumieniem, wręcz oświadczając przerażonymi oczyma, że gdyby nie ten naparstek alkoholu, który mu dodał odwagi, nigdy i przenigdy nie odważyłby się na czyn tak potworny, jak podniesienie głosu wobec niej i zmuszenie jej do uklęknięcia. - Chyba, że tak - mruknęła straszliwa kobieta - tak też myślałam... Kiedy ci wypłacą nagrodę? Pan Jajko spojrzał na zachodzące słońce i uczynił dwa ruchy, z których jeden miał znaczyć, że słońce zajdzie, a drugi, że wzejdzie z czego mądra kobieta w lot odczytała sens odpowiedzi. - Jutro? To dobrze... Z takimi draniami to nigdy nic nie wiadomo. Ale żeby się nie wydało, jak się to wszystko zrobiło, jutro rano przywiążesz mnie do łóżka... Pan Jajko zatoczył się lekko i pomyślał najcichszym szeptem myśli, że to będzie wyglądało tak, jakby ktoś kamienicę przywiązał do latarni. - ... potem weźmiesz kij i będziesz tłukł po pierzynie, a ja będę krzyczała wniebogłosy. Tylko nie próbuj na odwrót! Pan Jajko wzniósł oczy w stronę nieba, co było okrzykiem na cześć jej niepojętej mądrości. - Bo wy wszyscy jesteście durnie. A teraz marsz spać, bohaterze ze smutnym pyskiem! Pan Jajko z wielkiej radości przemienił swoją gębę w cukiernię, taką z przedmieścia. Musiało mu z tym być bardzo do twarzy, bo ona spojrzała na niego nieco łagodniej i rzekła głosem przedziwnie tkliwym. tak że szafa, która dotąd chwiała się przy każdym jej słowie, teraz lekko tylko drżała. - Zadowolona jestem z ciebie... Hilary! Możesz mnie pocałować! Pan Jajko rozkrzyżował ramiona i słaniając się jak lilia na wietrze, omdlał.

Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Konstrukcje metalowe – koo poprawkowe I (08 09 09) v 2
CzynnoĹ›ci procesowe – najwaĹĽniejsze zagadnienia
Konstrukcje metalowe – koo poprawkowe II (21 09 09)
jak;wybrac;stanik;8211;;wlasciwy;ksztalt;i;rozmiar,artykul,2420

więcej podobnych podstron