plik


ÿþKornel MakuszyDski Historia, która zdarzy si jutro Nie ma nic bardziej faBszywego na tym [wiecie pozorów i blichtru, nizli tytuB ksi|ki, wiersza, powie[ci i noweli. Dotd za istot najfaBszywsz uchodziB niesBusznie jezuita, a sBusznie - kobieta. Jednak|e nawet u[miech kobiety tak nie kBamie, jak potrafi zeBga tytuB. Zapowiada takie napisane bydl niesBychane historie, a tymczasem w [rodku jest sieczka: zapowiada niezmierne rozkosze, zasi schwytany na haczyk tytuBu gBupi jak ryba czytelnik, w poBowie ksi|ki uderza gBow o [cian, bezprzytomnie sam sobie czynic krzywd, je[li za[ zachowaB resztki przytomno[ci, wtedy rozbija talerze albo bije |on. A jak czasem kobieta ma tylko pikny kapelusz, a cala reszta jest pokrak, majc zamaszyste piersi i krzywe nogi, tak te| czasem jedyn ozdob utworu pisanego jest tytuB. Czasem i czBowiek ma tytuB, herbowy oczywi[cie. I wtedy jest znowu tak jak z ksi|k: pikny tytuB, a w [rodku sieczka. Ulegam, rzecz prosta, temu samemu pocigowi do grubego oszustwa, które siedzi w ka|dym czBowieku, w piszcym za[ szczególnie. S to psie figle dziedziczno[ci. Có| znaczy na przykBad ten tytuB, który grubymi literami zostaB wymalowany na poprzedniej karcie? - "Historia, która zdarzy si jutro..." Skd mo|e kto wiedzie, co si zdarzy jutro? Pomijajc jednak|e spraw proroczych zdolno[ci, któr dotd wykazywaBy jedynie biblijne {ydy, godna ubolewania w tym tytule jest jego napuszono[. Zamiast jednego jakiego[ sBowa, dwóch sBów najwy|ej, zaraz caBe zdanie. "Historia" - co za historia? Co si ma "zdarzy"? Dlaczego "jutro"? Aj, aj! jaka gBbia... Czy jutro bdzie rewolucja, czy trzsienie ziemi? Nic podobnego. Autor, nie majc nic lepszego do roboty, opowiada jakie[ malutkie zdarzenie, nie wiksze w swym znaczeniu ni| ból zba, wywrócenie si doro|ki pod tramwaj, zgubienie parasola lub utrata dziewictwa. Bzdurstwo i tyle, a zaraz tyle pompy w tytule. Oto s skutki zBych naBogów. Autor wie o tym, wstydzi si tego i jest niepocieszony; i gdyby uwa|aB czytelnika za co[ innego, ni| za bcwaBa, który równie| nie ma wiele do roboty i dlatego czyta, chtnie by go przeprosiB, ale nie chce. Jakkolwiek si tedy historia ta nazywa, to o niej jest pewne, |e jest to historia przerazliwie smutna. Male, drobne zdarzenie, a jednak peBne smtku i melancholii. Tylko czBowiek, tknity na rozumie i majcy rodzinn skBonno[ do rozmikczenia mózgu, nie wzruszy si t spraw, lecz przeciwnie, bdzie si tym bawiB, |e kto[ ma wielkie zmartwienie. Ponura ta sprawa odbyBa si tak: l W Warszawie przy ulicy Wiejskiej, dlatego tak nazwanej, |e i znajduje si tam najbardziej wiejska instytucja. Sejm - mieszkaB i na podstawie ochrony lokatorów zapewne do dzi[ mieszka, mimo przykrego i krzykliwego ssiedztwa, bardzo wytworny pan Niesiecki. Podaj nazwisko oczywi[cie zmy[lone: przez brzmienie jego, identyczne z nazwiskiem autora herbarza, chciaBem mu jedynie nada polor szlachecki i zebra w nim. jak w soczewce, wszystkie promienie szlachetno[ci. Jest to poniekd nazwisko skondensowane. UczyniBem to rozmy[lnie, pan Niesiecki bowiem BczyB w sobie niepospolite cnoty, pikno duszy, zacno[ serca, szeroko[ umysBu i prawo[ charakteru. Wida z tego, |e nie byB ani posBem, ani dyplomat, ani kupcem, ani wydawc. Nie zajmowaB si niczym; miaB du|o pienidzy, odziedziczonych - rzecz prosta - s bowiem ludzie szcz[liwi, co mieli gBupich ojców, którzy nie trwonili pienidzy sami, lecz przez potomstwo. Wobec tego pan Niesiecki bardzo czciB swoich ojców i dziadków, a szczególnie dwie ciotki, które Pan Bóg natchnB zacn my[l, aby majtku nie zapisywaBy na ko[cióB, tylko bratankowi. Za to kupiB pan Niesiecki [liczne meble, pikne obrazy i jeszcze pikniejsze ksi|ki, które czasem czytaB, kiedy si bardzo zmczyB pró|nowaniem. Ksi|ki te jednak, szczególnie z piknymi obrazkami, miaBy na sobie [lady czstego z nimi obcowania; byBy to dowody, jak bardzo nadobne baletnice, miBe [piewaczki z chóru lub kasjerki z kinematografu maj rozwinity pocig do ksi|ki i ciekawo[ ogldania sztychów. Wiele si tych [licznych istot wyksztaBciBo u pana Niesieckiego. Trzeba pamita przy tym, |e istoty te, jak maBe dzieci, musz wszystkiego dotkn, wszystko zawsze wzi w rk. Nie wynika z tego, |e w przemiBym mieszkaniu przy ulicy Wiejskiej" nie bywaBy wielkie i szlachetne damy. Owszem, owszem. Wielkie damy jednak|e nie s ciekawe ksi|ek, a je[li tam bywaBy, to rozmawiaBy tylko nadobnie i gBboko o duszy, o |yciu i o [mierci. Wszystko w tym mieszkaniu, doskonale i roztropnie urzdzonym, przystosowane byBo do bujno[ci i kolorowo[ci |ycia, które si tam wiodBo. Do[wiadczenie pana Niesieckiego, który z Bez i szarzyzny |ywota wycisn potrafiB nieprzerwany u[miech, umiaBo niezwykle przenikliwie odgadn wszystko, co si mogBo zdarzy w |ywocie u[miechnitym. I tak na przykBad: jak w aptece znajduj si najró|norodniejsze medykamenty, przewidziane na wszystkie dolegliwo[ci i choroby, tak w mieszkaniu pana Niesieckiego byBy wszelakie medykamenty, pobudzajce, kojce i umilajce. Pan Niesiecki tak znaB na wylot dusz kobiec, |e wiedziaB doskonale, co która dusza lubi pi. Pod tym wzgldem byB psychologiem niezrównanym, który wiedziaB, |e wielka dama pije burgunda, zna bowiem nieoszacowane wBa[ciwo[ci tego boskiego napoju; aktorki dramatyczne tylko koniak, baletnice wszystko, byle "sBodkie", chórzystki zawsze szampana, bo to i musuje, i cigle si o tym [piewa w operze ("Niech wino szumi zBote, w krysztaBach szumi wraz!") i w operetce ("Ach szampan morzem pBynie, przy sBodkiej mej dziewczynie"), kasjerki z kinematografu pij namitnie likiery, panienki bez bli|ej okre[lonego zajcia zwyczajn czyst, bywaBy tak|e dziwolgi, jak panienka, która piBa tylko lemoniad, i jedna specjalistka, fenomen, rafinowanie wykwintna, co pijaBa tylko koniak z roztartym |óBtkiem, takie jakie[ specjalne paskudztwo I tak przewidziaB pa. Niesiecki. Tak sobie |yB i miewaB tylko maBe zmartwienia, albowiem zmartwienia wielkie maj tylko ludzie pracujcy. Zmartwieniem jego byBa pozna wiosna, chmurne niebo, widok brzydkiej twarzy, plama na koronkowym obrusie, stBuczony baccarat, same takie okropno[ci ByB to miBy, kochany i niegBupi baBwan, z najlepszym zreszt sercem. Ostatnim, wyjtkowo wielkim jego zmartwieniem, byBa brzydka l krzykliwa sprawa z lokajem Poczciwy do pewnego stopnia darmozjad, który nic nie robiB, bo i pan mc nie robiB, robiB jeszcze mniej, ni| mógB, gdy| do "czarnej" roboty przychodziBa pani |ona pana stró|a, pan lokaj za[ "dogldaB" pana Niesieckiego, nosiB listy, kupowaB kwiaty i bilety do teatru, piB wino, paliB cygara, kradB bielizn ByB to jednym sBowem lokaj sumienny, jak zawsze byBo, me perBa, ale l nie [winia. Z takim to lokajem nadzwyczajnym pan Niesiecki musiaB si rozsta Niewdziczne bowiem to indywiduum, dotychczas jako tako, lecz skromnie uBo|one, zjawiBo si jednego dnia przed swoim cygarodawc l przystroiBo lokajsk gb w u[miech Pan Niesiecki spojrzaB i byB bliski furii, on, najspokoJniejszy wmodawca, jakiego kiedykolwiek znaBa lokajska dusza pan lokaj sprawiB sobie na samym przedzie cztery zBote plomby - dwie u góry, dwie u doBu i teraz bByszczaB tym zBotem natrtnie, krzykliwie, Bajdacko. To nowy czas [miaB si tym zBotem w twarz pogodnej filozofii pana Niesieckiego. Pan lokaj (i jego cztery zBote plomby) zostaB wylany na lokajsk fizjognomi. Pan Niesiecki cierpiaB. MogBa mu ostatecznie wystarczy pani strozowa, gdyby szBo tylko o domowe porzdki, kawalerski stan jednak|e miBego pana Niesieckiego przywykB do lokaj skich karesow, maBpich min, gBupich rozpraw o pogodzie i do uwag o niewiastach, przybytek ten odwiedzajcych Pan Niesiecki wobec tego szukaB lokaja na prawo i lewo Mo|na byBo wybiera w[ród wielkiej ilo[ci hoBoty, lecz raz lokaj upatrzony byB za wielkim panem dla pana Niesieckiego, raz pan Niesiecki byB za maBym panem dla pana lokaja Wobec tego pan Niesiecki sam otwieraB drzwi piknym paniom, które dzwoni krotko i nerwowo, w takt podrygujcego ze strachu i ze wzruszenia serca, i miBym przyjacioBom, dzwonicym z rado[ci, ze id napi si za darmo wina i wypali jedno, a ukra[ drugie cygaro - najmniej siedem razy, czasem za[ uderzajcym w drzwi koDcem buta. ZmczyBo to wreszcie miBego szlachcica do tego stopnia, |e prosiB znajome damy o wynalezienie przyjemnego, dyskretnego lokaja, me dodaB z wrodzonego mu taktu, ze znajome damy powinny to uczyni we wBasnym interesie. Tote| byB przyjemnie zdziwiony, kiedy bladolica i szerokobiodra artystka dramatyczna pani Rena Ostoja (po cywilnemu Michalina Kapu[niak), dziewica zreszt pierwszej klasy (idzie o maniery, me o dziewictwo), kobieta dowcipna, co si zdarza nawet kobietom, przyjacióBka poetów i malarzy, a tak|e i ludzi bogatych, wielka przyjacióBka pana Niesieckiego, zatelefonowaBa mu wesoBo, ze ju| jutro bdzie miaBa lokaja. - A dobry? - pytaB Niesiecki. - Takiego jeszcze nie byBo! - odrzekBa pani Rena. - WolaBbym nie tak nadzwyczajno[. - Ale| panie, to jest cudowny lokaj! Musi go pan przyj... Dla pana idealny... inteligentny, bardzo wyksztaBcony... - WyksztaBcony? A mnie taki po co? - Przecie| pan chciaB takiego, co to troch jest lokaj, troch marszaBek dworu, a troch przyjaciel... Tak, czy nie? - Tak, ale... - A to, |e wyksztaBcony, to przypadek... Zdarza si... Mo|e to syn jakiej hrabiny... - Zdarza si! - rzekB z przekonaniem pan Niesiecki. - Otó| wBa[nie... Troch to jest oryginaB, ale to tym ciekawsze... W ka|dym razie niech go pan przyjmie serdecznie i nie tak bardzo, jak zwykBego lokaja... Ja go strasznie lubi... - Oj! - Panie Niesiecki! Sta mnie jeszcze nawet na pana... - Ju|, ju|! Dobrze! U[ciskam go; niech przychodzi. Niepodobna w to uwierzy, ale tego dziwnego lokaja oczekiwaB pan Niesiecki z niepokojem. "WyksztaBcony" - "oryginaB" - po diabBa mu taki lokaj? I do tego protegowany przez aktork... ObejrzaB pokoik, w którym "oryginaB" miaB zamieszka i ujrzaB, |e nie jest wcale miBy, lecz zapuszczony. Oprócz kilku sprztów byBa tam jeszcze wycita z jakiego[ pisma "Leda z Babdziem" i premiowany derbista angielski. Poza tym puste butelki za piecem, butelki - wdowy po doskonaBych markach. Dawny lokaj byB znawc. Butelki te pan Niesiecki wynosiB wBasnorcznie, nie chcc w "oryginale" budzi u[pionych namitno[ci. Nazajutrz sam mu otworzyB. W drzwiach stanB z miBym u[miechem na przemiBej gbie czBowiek mBody, do[ licho odziany, z wBosami w mocnym nieBadzie. SpojrzaB na pana Niesieckiego z ciekawo[ci wcale figlarn i bardzo jako[ serdecznie. Pan Niesiecki mimo woli si u[miechnB. MBody czBowiek wydobyB z kieszeni list, który wionB perfumami i podaB Niesieckiemu. - Czy mam zaszczyt z panem Niesieckim? - Tak. Pan ma list do mnie? - Tak, od Ostoi. - Mo|e przypadkiem od pani Ostoi? - Ach, przepraszam najuprzejmiej, od "pani" Ostoi. - Naprawd, dziwny lokaj - pomy[laB Niesiecki i poczB czyta list, w którym pani Ostoja jeszcze raz go zaklinaBa ka|d liter i dziesicioma wykrzyknikami, aby "serdecznie" przyjB "oryginaBa". ObejrzaB raz jeszcze kandydata, któremu z twarzy nie schodziB rozbawiony u[miech. - MiBy Bobuz! - pomy[laB wesoBo, po czym twarz uBo|ywszy "urzdowo", rozpoczB indagacj, siedzc w fotelu. MBody czBowiek staB przed nim "niedbale", je[li tak sta mo|na. Zmieszna rzecz, ale t niedbaB min przyjemny ten lokaj onie[mielaB pana Niesieckiego, który nie wiedziaB, jak wBa[ciwie do takiego zagada. "Pan" to byBo za wiele, "wy" za maBo, "ty" stanowczo niemo|liwe. Niesiecki przeto krciB. - Jak|e| tam, wic chcemy przyj posad?... - Z bo| pomoc... - odrzekB lokaj z u[miechem. - NieBatwa sBu|ba... - Dlatego te| powiedziaBem, |e z "bo| pomoc"... - Wolno wiedzie jakie imi? - Imi? Ach, prawda... Królowie i lokaje nie nosz nazwiska... - Co takiego? - Powiadam, |e historia dziwnie czasem rozdziela przywileje... Pan Niesiecki otwieraB oczy coraz szerzej. - Zwariowany lokaj i zwariowana baba, która go przysBaBa - pomy[laB, lecz rozbawiony. PatrzyB teraz i on z u[miechem na tego dziwnego lokaja, wci| u[miechnitego jakim[ czarujcym u[miechem. Niemal mu byBo przykro, |e go nie prosi, aby zajB miejsce na drugim fotelu. - Z nazwiskiem to sprawa przy meldowaniu u rzdcy domu... Dokument jaki[ przecie jest?... - CzBowiek bez dokumentu jest lich imitacj czBowieka... - odrzekB lokaj. - A wic imi? - Zenobi... - Jakie| niezwykBe imi! - Imi moje jest kaprysem mego ojca. - A ojciec kto? - Mój ojciec byB kaprysem mojej matki. - Dawno pan... to jest... dawno si jest lokajem? - Z przekonania nigdy! - A| praktyki? - Od dzi[... - Oj, to niedobrze... Pani Ostoja nic mi o tym nie mówiBa... ByBbym nie trudziB... Jak|e| mo|na by lokajem bez praktyki?... - Ministrowie te| nie praktykuj. Wprawdzie tu idzie o rzeczy wa|niejsze, ale porównanie nie jest zbyt [miaBe. Pan Niesiecki gBo[no si za[miaB. - Zreszt - mówiB lokaj - czBowiek tak subtelny jak pan, powinien zaufa instynktowi kobiety, a pani Ostoi najgorszy jej wróg nie zarzuci braku kobieco[ci... - Dobrze, dobrze... Skd Zenobiego... Zenobi - wszak tak?... skd go zna pani Ostoja? - Igraszka spotkania, kaprys przypadku, dziwactwo losu. Poza tym kocham namitnie teatr i byBem klakierem. Pan za[ chyba wie dobrze, |e pani Ostoi bardzo potrzeba klaki... Tak trudno dzi[ o oklaski... - Umie pan czyta i pisa? - Przede wszystkim dzikuj panu za "pana", cho tak si do lokaja nie powinno mówi. Bardzo dzikuj, ale niech pan ju| wali dalej z tym Zenobim, bo imi jest dzwiczne, mnie za[ przypomina moj godno[... - Smtna godno[... - Jaki pan, taki kram i taki lokaj. My[l, |e bd wobec tego lokajem doskonaBym... - Dzikuj, Zenobi.., - Ale| prosz. Jestem szczery. Ale o co pan pytaB? - O umiejtno[ czytania i pisania... - Ach, prawda. Otó| czytam wiele, pisz maBo... - Wic zle, ko[lawo, czy jak? - yle? Nie wiem. Co do tego sdy s sprzeczne. - Któ| to osdzaB, w jakim celu? - GBupie matoBy i bez celu. - Nie rozumiem! - I ja te| niewiele. Kto zrozumie tego, który sam nie rozumie? - Pan jest, przyznam si ze zdumieniem, czBowiekiem dziwnym... Niech|e mi Zenobi powie szczerze. Ale bardzo o to prosz, |eby szczerze. Zenobi nie jest czBowiekiem byle jakim; du|o wie, mówi zrcznie. Dlaczego Zenobi chce by lokajem? MiBy Zenobi na chwil spowa|niaB; na twarzy u[miech mu zgasB i wesoBe jego jasne oczy równie| zgasBy na chwil. - Dlaczego lokajem? Nie z przyjemno[ci, niech mi pan wierzy. Ale od chwili, kiedy pana poznaBem, my[l, |e z przyje- mno[ci bd mógB nim by. Zenobi znów si u[miechnB i mówiB wesoBo: - Ka|dy wykrt mógBby pana oszuka. Pan ma dobr twarz i wida, |e nie jest pan zBo[liwy. Bd lokajem, niech to panu wystarczy. A jak si to robi, to pan mi pewno powie... - Ja?! - Sdz, |e bdzie pan a| tak dobry. Logicznie zreszt rozumujc, pan zawsze wicej potrzebuje lokaja, ni| lokaj pana. Lokaj zawsze wicej umie, ni| jego pan. Ze mn jest pierwszy na [wiecie wypadek, |e jest przeciwnie. - W istocie! - Panowie s zwykle igraszk w rku swoich lokajów. Jest to zemsta spoBecznej nierówno[ci. Dlatego ka|dy lokaj jest cichym wrogiem swego pana. - I Zenobi byBby moim wrogiem? Zenobi u[miechnB si dowcipnie. - CzBowiek jest zawsze wrogiem drugiego czBowieka, dlatego |e ten drugi jest lepszy, mdrzejszy lub szlachetniejszy. Mimo caBego mojego szacunku dla pana, nie chciaBbym siebie poni|y. ByBbym w takim razie od razu doskonaBym lokajem, ale nawet za t cen nie chc tego. Pan Niesiecki nie mógB si zirytowa. ChciaB, ale nie mógB; do[ trudno bowiem utrzyma dobre maniery ducha, wspaniaBego, szlachetnego ducha, który si w ogóle manifestuje tylko przez dobre, dyscyplinowane maniery, kiedy lokaj mu mówi niemal impertynencje i w przyzwoitej zreszt formie, który si kBania przy równoczesnym nastpieniu na odcisk, równa swoj lokajsk dusz z jego dusz, pansk Pierwszy odruch, to jest wzicie pyskatego mBodzieDca za koBnierz i wyrzucenie go przez tylne wej[cie na kuchenne schody, byBby w zupeBno[ci usprawiedliwiony Pan Niesiecki jednak|e wesoBo my[l t odsuwaB, jak si odsuwa rk kogo[ niemiBego. Przy spotkaniu dwóch nieznajomych ludzi jedno mgnienie oka, jeden uBamek chwili ustala ich wzajemny stosunek. Pan Niesiecki ju| lubiB tego lokaja PozwalaB mu wic gada, a ten gadaB z widoczn przyjemno[ci. Pan Niesiecki czuB, ze jest to jaka[ niejasna sprawa Gdyby nie polecenie pani Ostoi, baBby si tego czBowieka, który mówi tak jak on, my[li lepiej ni| on PrzypuszczaB, ze jakie[ zygzaki losu, jaka[ igraszka zdarzeD, kazaBy temu inteligentnemu, miBemu i jasno patrzcemu chBopcu szuka pracy WybraB najgorsz, bo wcale plugaw prac lokajsk, pewnie jednak uczyniB to, sdzc o Batwo[ci tej pracy z pozorów i nie zdajc sobie sprawy z haniebne) umzono[ci takiej pracy, co jej odbiera godno[, powag i sBodycz. - Biedny chBopiec! - pomy[laB dobry pan Niesiecki. Nie chciaB go o mc pyta, byB czBowiekiem peBnym taktu, gentlemanem Wic nagle spowa|niawszy, rzekB Zenobiemu. - Przyjm Zenobiego. - Dzikuj panu. - Niech Zenobi wie, ze nie bdzie lokajem. Co[ jednak trzeba robi, ale zwalniam Zenobiego od posBug [ci[le osobistych. To zaBatwia bdzie Walentowa. - Nie wiem, kto jest ta dama, ale cze[ jej. - Niech|e Zenobi nie przerywa. - Kiedy si tak miBo rozmawia! - Zenobi bdzie dbaB o porzdek w mieszkaniu, szczególnie w bibliotece, pilnowaB gazet, listów, rachunków Trzeba pamita, zby byBy kwiaty, zaBatwia rozmowy telefoniczne wedle polecenia, notowa telefony, kiedy mnie nie bdzie, jednym sBowem, drobne i do[ nie przykre robi rzeczy. - Z najwiksz chci. - Przede wszystkim by dyskretnym. - Z trudno[ci, ale wytrwam. - Zenobi dostanie pokoik, pensj i utrzymanie. Do[? - Za wiele Ale czy wolno prosi? - O có| to? - Czy mog bra ksi|ki z biblioteki7 - Ale naturalnie, ja ich nie tykam. Przejdzmy, niech Zenobi zobaczy ksi|ki. Przeszli do maBego gabmeciku obok, gdzie byBo w piknych szafach do[ wiele piknie oprawionych tomów Zenobi przebiegB oczyma po ich zBoconych grzbietach. - Zenobi i na tym si zna? No i có|? - Du|o [miecia! - odrzekB lokaj z przekonaniem. Pan Niesiecki zarumieniB si z irytacji na samego siebie. - No! no! - rzekB z wyrzutem - tak od razu Zenobi to wie, od jednego spojrzenia!? - Ja patrzyBem krótko, ale te tytuBy tak gBo[no krzycz, |e trudno nie usBysze. Pan Niesiecki byB przera|ony. Ten oryginalny lokaj zaczynaB go jednak trwo|y, postanowiB rozmawia z mm o tym tylko, co mogBo tyczy sBu|by, o niczym wicej. Wracajc z biblioteki, aby pokaza Zenobiemu jego pokoik, po drodze wskazaB mu kredens, sypialni, szafy z ubraniem, broD my[liwsk, wreszcie stanB przed szaf odrutowan, tak ze przez siatk drutu wida byBo niezwykle przyjemne wntrze. SpojrzaB na lokaja przenikliwie i rzekB z naciskiem. - W tej szafie jest wino! Zenobi bardzo spowa|niaB i na gbie zrobiB si niemal dostojny. - Jest to szafa piknej zBudy! - szepnB z powag - Szafa ze zwykBym winem, bardzo zreszt doborowym. Niech mi Zenobi spojrzy w oczy! - Patrz i widz panski srogi wzrok. - A teraz niech Zenobi powie prawd... - Któ| kBamie w obliczu wina?! - Czy Zenobi pije? - Namitnie, jak furiat! Pan Nasiecki opadB na najbli|szy fotel ci|ko, jak czBowiek zaBamany: tak siada rezygnacja, tak siada czBowiek zrujnowany, dowiedziawszy si, |e ciotka wyzdrowiaBa, tak pada minister, dowiedziawszy si o gBosowaniu w parlamencie, tak pada zdradzony m|, tak pada Dante w pie[ni pitej, wiersz sto czterdziesty drugi "PiekBa", tak pada drzewo, uderzone piorunem, tak pada polski dramat na premierze, tak pada kobieta, aby upa[. Zenobi spojrzaB na niego z wyrafinowan sympati. - Panie! - rzekB ze sBodycz - wra|enie, jakie na panu zrobiBo moje uczciwe wyznanie, ka|e mi pana miBowa. Ach, jak pan kocha wino! Pana w tej chwili nie to zmartwiBo, |e panu spadB z nieba doskonale pracowity wspólnik, broD Bo|e! Pan jest podobno zbyt bogaty, aby si nie podzieli kropl wina choby z lokajem. Nie! Pana powaliBa na fotel zazdro[, nagBa zazdro[ o kochank, o najcudowniejsz kochank [wiata, o sBoneczn butelk wina. Pan j kocha namitnie, wtem przyszedB kto[, kto powiada uczciwie: I ja j kocham, tak jak pan, nawet bardziej jeszcze. Panie! ja kocham wino. Je[li mnie pan teraz nie wyrzuci za drzwi, to jest pan czBowiekiem wielkiego ducha. A je[li mnie pan wyrzuci, bd leciaB ze schodów, krzyczc wielkim gBosem: ChwaBa czBowiekowi, który kocha wino! Panie, co jest za t zagrod z drutu? Pan Niesiecki spojrzaB na niego bBdnie i mówiB gBosem sBabym: - Mouton Rotschild doskonaBego roku... Romanee Conti... Pap Clement... Chäteau Leoville wyborne... - Cze[! cze[! - szepnB lokaj z upojeniem. - Jest whisky - black and white, jest koniak Grande Reserve... - ChwaBa! chwaBa! - Jest Martell i Prunier, i Meykow. Jest... - Do[! niech pan nie koDczy... Tego nie mo|na poj od razu... Tego zwykBa dusza ludzka nie wytrzyma... Niech pan nie koDczy, bo co panu z tego przyjdzie, |e biedny, mBody i peBen nadziei czBowiek nagle zwariuje? Niech pan ma lito[ nad czBowiekiem, który pana uwielbia za cudowny instynkt równowagi. - Dlaczego? jakiej równowagi? - W bibliotece du|o [miecia, tu same perBy. Pan swoje |ycie wyrównaB idealn lini. SzanowaBem pana. teraz pana uwielbiam za to, |e pan przepa[ ludzkiego szaleDstwa zasypaB, nie! zalaB zBotym szaleDstwem sBoDca... Pan Niesiecki nic dBugo nie mówiB. PatrzyB na lokaja ciemnym wzrokiem czBowieka, który ze zdumienia nie mo|e my[le. Zenobi pie[ciB spojrzeniem szaf. Po drugiej chwili pan Niesiecki rzekB: - Zenobi a| tak kocha wino? - Nie wierz kobietom, [piewam faBszywie, wino kocham. - Wic Zenobi bdzie je kradB? - Kra[? Brzydkie sBowo. Dlaczego je pan powiedziaB? WBa[nie pan? Niech pan... - Przepraszam, serdecznie przepraszam... Ja nie my[laBem, |eby Zenobi... Pan Niesiecki powstaB. - WBa[ciwie, prosz mi powiedzie natychmiast: kim pan jest? Zenobi pokiwaB gBow na jaki[ smutny temat. - CzytaB pan Dantego? - zapytaB. - Dantego? Pewnie, kiedy[... - Kim jestem? Dusza Capocchia rzekBa piekielnie: "Wiesz, |e mnie w [wiecie sBynn maBp zwali"... Niech to panu wystarczy, cho Capocchio byB Bajdak, a ja nie... - To wszystko? - Wszystko... - I pan chce by lokajem? - Bd nim. Ju| jestem. Ale niech mi pan mówi, jak wprzódy: Zenobi! Kiedy mnie pan nazywa panem w obliczu tej szafy, mógBbym my[le, |e czyni pan to umy[lnie, aby owego "pana" a swojego go[cia uraczy winem. - Nadzwyczajne! - Có| jest nadzwyczajnego dla polskiej go[cinno[ci? Ale niech si pan nie [pieszy, przecie| si jeszcze nie rozstajemy. O wino mo|e pan by spokojny, zreszt szafa jest zamknita na klucz, czy tak? - Naturalnie! - A szafy z ksi|kami nie s zamknite na klucz? - Nie! - Jeste[my w Polsce, sBusznie. Porzdek rzeczy racjonalnie zachowany. - Zenobi! - rzekB pan Niesiecki twardo, z jak[ nagB rezygnacj. - SBu| panu... - Prosz, niech Zenobi wezmie... - Co to jest, prosz pana? - To jest klucz do szafy... do tej szafy... Lokaj patrzyB to na pana Niesieckiego, to na klucz. Na twarzy dr|aB mu u[miech triumfalnie zBo[liwy, w oczach migotaBa zBocista pustota Bobuza. PoBo|yB sobie rk na sercu i rzekB z figlarn dostojno[ci: - Nie wódz mnie na pokuszenie, ojców moich wielki Bo|e! - Prosz, niech Zenobi wezmie; Zenobi bdzie zawiadowc win, maBym piwnicznym, ze wzgldu na rozmiar szafy. - Nie, panie - rzekB Zenobi - dzikuj. NajsBabsze wino jest silniejsze od najsilniejszego czBowieka. Niech mi pan jednak pozwoli wyrazi mój niesBychany podziw. Pan jest bohaterem, godnym hymnu. Chce pan da szalonemu miecz, to jest klucz do rki. O, Bo|e! Niech pan spojrzy na mnie, czy nie zbladBem. Och, panie! czy wino nie jest najdoskonalszym wynalazkiem Boga, zanim mu chemia nie zaczBa robi obrzydliwej konkurencji? ByBy cudy z winem, bo do[ Batwo zrobi cud, kiedy na niego patrz podchmielone {ydy. Ale to, co si staBo tu w tej chwili, jest to cud z Baski wina, w jego obliczu, za jego spraw. To jest boska moc wina, które z czBowieka robi bohatera. - Ale| Zenobi! Zenobi!... Pan Niesiecki byB wyraznie za|enowany. - Panie! tu idzie o wino! - Wic prosz, oto klucz... Zenobi mo|e czasem skorzysta... - Dzikuj z caBego serca, dzikuj... Powinno si panu wmurowa tablic w Bordeaux, w Cognacu i w Reims - jednak klucza nie wezm. CzBowiek, który pije sam, jest lichym czBowiekiem... - Wic bdziemy pili razem! - rzekB z determinacj pan Niesiecki. - Wystarczy? - Wina nie wystarczy. Satysfakcji wystarczy a| nadto. Jest pan... W tej chwili zadzwoniB umieszczony w tym samym pokoju telefon. Pan Niesiecki uczyniB ruch, jakby chciaB pod|y do telefonu, lecz zatrzymaB si. Przecie| ma lokaja. Jest przecie Zenobi. Niech zacznie "prac". - Niech Zenobi pójdzie do aparatu. Je[li mówi m|czyzna, nie ma mnie, je[li kobieta, Zenobi odda mi sBuchawk... Lokaj po[pieszyB ku aparatowi. - Tak... pana Niesieckiego... lokaj... niestety, nie ma... nie wiadomo... wyszedB dawno... nie, nie powiedziaB... ach, bardzo zabij... wieczorami? Nie wiem. Nie wiem, skd mog to wiedzie... Czy z kobietami? Ale|, prosz pani, nieprawdopodobne... Niesiecki szepnB: - To mówi kobieta! Lokaj dawaB mu znak, aby si wstrzymaB i nie odbieraB sBuchawki. - Nie... nie, nie... tak! dobrze! powiem z pewno[ci... moje uszanowanie! - Co to znaczy, czemu Zenobi kBamaB? To byBa kobieta... - Tak, w istocie. - Przecie| powiedziaBem najwyrazniej, |e je[li dama... - Tote| to nie byBa dama! - A kto? - Licho wie, kobieta, ale nie dama. Pan nie zastrzegB wyraznie, czy ma by kobieta, czy dama. A to nie byBa "dama" - Zenobi oszalaB! - Niezbyt jeszcze gruntownie. MusiaBem jednak zrobi tak, jak ja zrobiBem, bo me mogBem pozwoli, aby nam miB rozmow przerywaB swoj wizyt kto[, kto nie jest godny panskiego towarzystwa. Ta kobieta chciaBa tu przyj[, a ja pana przed tym ustrzegBem. - Ale kto Zenobiego o to prosiB? Kto pozwoliB? - Moje sumienie. Czy pan wie, co i jak mówiBa ta kobieta? PytaBa, gdzie pan bywa wieczorami i czy pan spdza noce z kobietami? Jest to obrzydliwy rys charakteru taka namitna i brutalna ciekawo[. Wytworna kobieta me jest agentem [ledczym. Ale to nic. Plugaw tre[ mo|e uratowa pikna i wytworna suknia. A czy pan wie, jak mówiBa ta kobieta? To nic, |e nerwowo i arogancko, bo rozmawiaBa z lokajem. Niech jej Bóg przebaczy i usunie z niej piegi, bo je pewnie ma. Ale ta kobieta mówiBa: "wieczoramy" i czy pan jest z "kobietamy". Czy jeste[my towarzystwem ludzi wytwornych i u|ywajcych prawidBowych form wymowy, czy jeste[my towarzystwem od magla, gdzie sobie stró| rozmawia z "praczkamy"? Ta dama pochodzi albo z ulicy Bagno, albo urodziBa si troch dalej. Przyzna pan, |e nie mogBem nara|a panskiego dobrego smaku i atmosfery tego wytwornego mieszkania na spotkanie z polerowanym barbarzyDstwem. Ta kobieta od a do igrek, uwa|a pan, nie do zet, lecz do igrek, pachnie szwaczk albo wdlimami. Jak panu mo|e to robi przyjemno[, jak pan si mo|e tak nieBadnie demokratyzowa? CzBowiek, który ma takie maniery, takie wino i takiego lokaja! Ach, jestem niepocieszony... Pan Niesiecki odwróciB twarz, bo byB tak|e niepocieszony. - Ale| mój Zenobi - przecie| si zdarza... Nie same ksi|niczki chodz po [wiecie... Nie mam o to wBa[ciwie pretensji, |e Zenobi nie speBniB polecenia, ale bd prosiB na przyszBo[, aby zechciaB speBnia je dosBownie. Mog si z Zenobim jako tako podzieli winem, ale kobiety zostawmy w spokoju. Jest to mój dziaB osobisty. W te sprawy niech si Zenobi Baskawie nie wtrca... No, JU{ dobrze, dobrze... Prosz me zaczyna dyskusji i pój[ do swojego pokoju. Za godzin wychodz, wic niech mi Zenobi przygotuje ciemne ubranie. Jest gdzie[ w tej szafie. - Teatr? - Tak. Teatr. Po co te pytania? - Tak sobie, z podziwu, ze czBowiek taki, jak pan, chodzi jeszcze do teatru. Czy za maBo gBupich zdarzeD dokoBa, ze idzie pan na poszukiwanie jeszcze gBupszych wymy[lonych? Dlaczego pan sobie wykre[la jeden wieczór z |ycia, dlatego |e w jakiej[ fikcyjnej rodzinie zdarzaBa si fikcyjna awantura i to v. zBym gu[cie Co to pana mo|e obchodzi, ze kto[ uwiódB dziewczyn i me chce si z m o|eni, bo jest mdry i me chce mie takie) |ony. która daBa si uwie[? Postaci sceniczne niech si martwi midzy sob i na swój rachunek: co pana lub mnie mog obchodzi ich plotki i wzajemne oszustwa? - A jednak Zenobi byB klakierem! - z triumfem i zBo[liwie rzekB pan Niesiecki. - Tak, byBem klakierem i wpadaBem w istn furi, kiedy cynik autor stworzyB kretyna, a Bajdak aktor go przedstawiaB To jest boski widok, widok krgu oszukaDczych interesów. Oklaskami podniecaBem tysic innych kretynów na widowni. ab) wielbili Bajdactwo, krtactwo, bBazeDstwo albo faBsz sentymentu. Poezja ju| umarBa To tylko zostaBo. ByBy te| wypadki, kiedy oklaskiwaBem aktora zawsze, takiego mianowicie, co kpiB w |ywe oczy z widza i z siebie. Na to jest potrzebny dowcip. Dowcip za[, jako sens |ycia, wart jest oklasku. Ale takich autorów jest maBo. wolaBem wic zosta lokajem. ni| bywa w teatrze. Teatr sypie si w gruzy, jak stary dom. którego dusza umarBa; opuszczony przecieka faBszywymi Bzami albo w nim straszy jaki[ truposz. który bredzi, albo [mieje si "ironicznie" puszczyk. Truposze s to indywidua maBo zabawne, a puszczyk jest to ptak gBupi i przykry. Wic po có| za swoje pienidze... - Do[! Niech Zenobi nie przygotowuje ubrania. Nie id do teatru... - Widz, |e pan nie jest jeszcze zupeBnie stracony... Cieszy mnie to bardzo, prosz pana. - Ale wyjd! - To s resztki oporu niepodlegBego ducha. Doskonale. Czy mam czeka na pana? Sdzc po do[ mizernym panskim wygldzie, noce spdza pan w domu do[ rzadko... Wic chyba nie czeka? - Nie. Prosz mi przy Bó|ku przygotowa... - Wino?... - Niech bdzie wino, jakiekolwiek. Klucz zostawiam w zamku szafy. Poza tym papierosy i zapaBki. - Ksi|ka mo|e? - Ksi|ka le|y na nocnym stoliku i prosz jej nie rusza. Jest to moja najmilsza ksi|ka. - Wolno wiedzie?...

Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Droga, którą udaje się pracownik bezpośrednio po zakończeniu
milosc ktora spotyka sie
Makuszyński Kornel 120 przygód koziołka Matołka
Makuszyński Kornel Rajska Opowieść

więcej podobnych podstron