16307


Julian Barnes

HISTORIA ŚWIATA w dziesięciu i pół rozdziałach

Przełożył Tomasz Bieroń
Rozdział pierwszy
PASAŻER NA GAPĘ
Behemoty umieścili w ładowni wraz z nosorożcami, hipopotamami i słoniami. Decyzja,
by wykorzystać je jako balast, była rozsądna, ale możecie sobie wyobrazić, jaki panował
smród. A nie było komu uprzątnąć łajna. Mężczyźni byli przemęczeni zmianowym systemem
karmienia, a ich kobiety, które spod ognistych języków pachnideł wionęły równie okropnie co
my, były o wiele za delikatne. O ile więc łajno miało w ogóle zostać uprzątnięte, musieliśmy
zrobić to sami. Co kilka miesięcy podnoszono klapę na pokładzie rufowym i wpuszczano
skrzydlate służby oczyszczania. To znaczy najpierw trzeba było wypuścić smród (a do
podnoszenia klapy nie było zbyt wielu ochotników). Dopiero wtedy sześć czy osiem mniej
brzydliwych ptaków przez jakąś minutę ostrożnie polatywało nad lukiem, by wreszcie dać nura
do środka. Nie pamiętam, jak się te ptaki nazywały ani jedna z par już nie istnieje lecz
wiecie przecież, o jakie stworzenia mi chodzi. Czy widzieliście kiedyś hipopotamy z otwartymi
paszczami i radosne ptaszki dłubiące dziobkami w ich zębach jak sumienni dentyści?
Wyobraźcie sobie ten sam obrazek, tylko na większą skalę. Nie powiem, żebym był
przewrażliwiony, ale na myśl o tym, co dzieje się pod pokładem, nawet mnie przechodziły
ciarki: krzywo patrzące monstrualne bestie stoją rzędem i poddają się zabiegom kosmetycznym
w kanale ściekowym.
Na początek trzeba powiedzieć, że w Arce panowała ścisła dyscyplina. Nie tak jak w
tych zabawkach z malowanego drewna, które być może pamiętacie z dzieciństwa szczęśliwe
parki spoglądające z ukontentowaniem sponad barierek swych superkomfortowych, porządnie
odczyszczonych boksów. Nie, nie wyobrażajcie sobie jakiejś wycieczki statkiem po Morzu
Śródziemnym, na której gra się leniwie w ruletkę, a na kolację wszyscy schodzą w strojach
wieczorowych na Arce tylko pingwiny chodziły we frakach. Pamiętajcie o jednym: była to
podróż długa i niebezpieczna, pomimo że niektóre reguły zostały ustalone z góry. Pamiętajcie
też, że mieliśmy na pokładzie całe królestwo zwierzęce czy umieścilibyście gepardy o skok
od antylop? Niezbędne było wprowadzenie pewnego reżimu, toteż uznaliśmy za smutną
konieczność podwójne rygle przy bramkach, inspekcje boksów i ciszę nocną. Niestety były
również dyscyplinarki i cele odosobnienia. Góra miała obsesję gromadzenia informacji i
niektórzy z pasażerów chętnie podjęli się roli donosicieli. Z przykrością powiadamiam, że
zwierzanie się władzom było w pewnych okresach powszechnie praktykowane. Oj, nie była ta
nasza Arka rezerwatem przyrody. Czasem bardziej przypominała karcer.
Zdaję sobie oczywiście sprawę, że rzecz jest rozmaicie przedstawiana. Wasz gatunek
ma dość często przytaczaną wersję, która nawet sceptykom nadal mąci w głowach, a i same
zwierzęta upowszechniają różne sentymentalne mity. No bo i po co mają się przeciw tym
mitom buntować, skoro zostały w nich potraktowane jak bohaterowie, skoro mogą z dumą
wywieść swą rodzinną genealogię prościutko od Arki? Zostały wybrane, stawiały czoło
przeciwnościom i przeżyły to normalne, że wolałyby zapomnieć o niektórych mniej
chlubnych epizodach. Na mnie jednak nie ciążą żadne tego rodzaju ograniczenia. Nie zostałem
wybrany, a nawet, podobnie jak wiele innych gatunków, zostałem wręcz odrzucony. Byłem
pasażerem na gapę, przeżyłem, po czym zbiegłem (a zejście z Arki nie było łatwiejsze niż
zamustrowanie się) i obecnie mojemu gatunkowi doskonale się powodzi. Żyję trochę na
uboczu społeczności zwierzęcej, która nadal organizuje nostalgiczne spotkania weteranów. Jest
nawet Klub Wilków Morskich skupiający gatunki, które nie cierpiały na najmniejsze choćby
przejawy choroby morskiej. Gdy przypominam sobie Podróż, nie mam wobec nikogo poczucia
zobowiązania; ostrości spojrzenia nie zakłóca mi wazelina wdzięczności. Mojej wersji możecie
zaufać.
Domyśliliście się, jak sądzę, że Arka była więcej niż jednym statkiem? Nazwę tę
nadaliśmy całej flotylli (trudno byłoby upchać całe królestwo zwierzęce na jednostce długości
zaledwie trzystu łokci). Padało przez czterdzieści dni i czterdzieści nocy? Oczywiście, że nie
to byłaby najzwyklejsza w świecie angielska słota. Nasi meteorolodzy mówią o osiemnastu
miesiącach. I trwały wody nad ziemią przez sto i pięćdziesiąt dni? Jak na moje rachuby to ze
cztery lata. I tak dalej. Wasz gatunek nigdy sobie nie radził z datami, co przypisuję waszej
dziwacznej obsesji na punkcie wielokrotności siódemki. Na początku Arka składała się z ośmiu
jednostek: na przedzie galeon Noego holował statek magazyn, następnie cztery trochę
mniejsze statki, na każdym z nich funkcje kapitanów pełnili synowie Noego, a z tyłu, w
bezpiecznej odległości (gdyż rodzina była przesądna na punkcie chorób) płynął statek
lazaret. Ósma jednostka była dla nas z początku nieco tajemnicza: mały, zrywny siup z
filigranowymi dekoracjami w drzewie sandałowym wzdłuż całej rufy, który kurczowo trzymał
się arki Chama. Jeśli podejść od zawietrznej, w nozdrza uderzały czasem dziwne wonności; w
niektóre noce, gdy sztorm przycichał, dała się słyszeć skoczna muzyka i gromki śmiech. Hałasy
te były dla nas zaskoczeniem, gdyż sądziliśmy, że żony wszystkich synów Noego były
bezpiecznie ulokowane na okrętach swych małżonków. Jednakże ten wonny, pełen wesela
statek okazał się niezbyt krzepki: nagły podmuch wiatru posłał go na dno, a Chama na szereg
tygodni ogarnęła melancholia.
Kolejną stratą był statek-magazyn. W pewną bezgwiezdną noc wiatr zelżał i wachtowi
zapadli w odrętwienie. Rankiem za okrętem flagowym Noego wlókł się jedynie kawałek grubej
cumy, którą przegryzło jakieś stworzenie obdarzone ostrymi siekaczami i umiejętnością
wczepiania się w mokre liny. Oczywiście winnych pociągnięto do odpowiedzialności i był to
bodaj pierwszy przypadek, że cały gatunek poszedł za burtę. Niedługo potem przepadł
statek-lazaret. Przebąkiwano, że wydarzenia te były ze sobą powiązane, że żona Chama
której nie zbywało na łagodnym usposobieniu postanowiła zemścić się na zwierzętach, gdyż
wraz ze stakiem-magazynem poszedł ponoć na dno cały dorobek jej życia stosy
haftowanych makatek. Nic jednak nie zostało nigdy dowiedzione.
Zdecydowanie największą katastrofą była wszakże śmierć Waradiego. Wszyscy znacie
Chama, Sema i tego trzeciego na J, ale imię Waradi nic wam nie mówi, prawda? Był
najmłodszym i najsilniejszym spośród synów Noego, a to oczywiście nie przysparzało mu w
rodzinie popularności. Miał również poczucie humoru, a przynajmniej dużo się śmiał, co
waszym zdaniem na jedno wychodzi. Tak, Waradi był zawsze pogodny. Często paradował po
nadbudówce z papugą na ramieniu, a czworonogi klepał czule po zadach, na co reagowały
przyjacielskim ryknięciem. Mówiono też, że jego arka rządzona była mniej tyrańską ręką niż
inne. Ale tak to już bywa pewnego ranka po przebudzeniu stwierdziliśmy, że statek
Waradiego zniknął z horyzontu, zabierając ze sobą jedną piątą królestwa zwierząt. Myślę, że
spodobałby się wam symurg, ze swą srebrzystą główką i pawim ogonem, lecz ptak ten, który
gnieździł się na Drzewie Wiadomości, okazał się równie bezsilny wobec morskich fal, co
srokata mysz polna. Starsi bracia Waradiego złożyli wszystko na karb kiepskiej nawigacji.
Mawiali, że Waradi spędzał zbyt wiele czasu pospolitując się z gadziną. Sugerowali nawet, że
Bóg go pokarał za jakiś bliżej nieokreślony występek, którego się dopuścił jako
osiemdziesięciopięcioletni brzdąc. Jednakże niezależnie od tego, co się naprawdę kryło za
zniknięciem Waradiego, była to dla waszego gatunku niepowetowana strata. Jego geny bardzo
by się wam przydały.
Jeśli o nas chodzi, to cały ten interes z Podróżą rozpoczął się od tego, że kazano nam się
stawić w określonym miejscu o określonym czasie. Wtedy po raz pierwszy usłyszeliśmy o tym
przedsięwzięciu. O całym tle politycznym nie mieliśmy zielonego pojęcia. Gniew Boga wobec
jego własnego stworzenia był dla nas czymś nowym, czymś, w co zostaliśmy niechcący
wplątani. Bo przecież nas trudno o cokolwiek winić (nie daliście się chyba nabrać na historię z
wężem, co? była to tylko wredna propaganda Adama), a jednak musieliśmy ponieść równie
ciężkie konsekwencje całe gatunki miały zostać starte z powierzchni ziemi, nie licząc jednej
pary rozrodczej. Na domiar złego parka ta miała wypłynąć na pełne morze pod nadzorem
zapijaczonego drania, któremu już dawno stuknęło sześć wieków.
Rozesłali więc wici. Charakterystyczne jest jednak, że nie powiedzieli nam całej
prawdy. Rzecz w tym, że ze zwierząt zamieszkałych w pobliżu pałacu Noego (o, nie był to
człowiek ubogi) nie można było dobrać odpowiedniej pary z każdego gatunku, wobec czego
zmuszeni byli przeprowadzić kampanię reklamową, a następnie wyselekcjonować najlepsze
pary z tych, które się stawiły. Aby nie wywołać masowej paniki ogłosili współzawodnictwo
dwuosobowych zespołów coś w rodzaju konkursu piękności plus teleturniej plus zawody
sportowe i polecili uczestnikom, aby pojawili się przy bramie rezydencji Noego przed
oznaczoną datą. Możecie sobie wyobrazić, jakie powstały problemy. Po pierwsze nie wszyscy
mają żyłkę współzawodnictwa, więc prawdopodobnie przybyły tylko jednostki najbardziej
zażarte. Zwierzęta, które nie umiały czytać między wierszami stwierdziły po prostu, że nie
mają ochoty na wycieczkę luksusowym statkiem dla dwojga z pokryciem wszelkich kosztów,
obejdzie się. Noe i jego podwładni nie wzięli również pod uwagę, że niektóre gatunki w
pewnych porach roku ulegają hibernacji, nie mówiąc już o bardziej oczywistej kwestii, że jedne
zwierzęta przemieszczają się wolniej niż inne. Był na przykład pewien leniwiec, któremu z
niczym się w życiu nie spieszyło wspaniałe stworzenie, mogę za niego osobiście ręczyć
który ledwo co zdołał zwlec się z drzewa, gdy poniósł śmierć w wielkiej topieli pomsty bożej.
Jak wy to nazywacie dobór naturalny? Ja bym to nazwał organizacyjną amatorszczyzną.
Bo pod względem organizacyjnym wszystko się, szczerze mówiąc, sypało w rękach.
Noe stale miał opóźnienia w budowie ark (a sytuacja jeszcze się pogorszyła, gdy rzemieślnicy
zdali sobie sprawę, że jest za mało koi, aby wszyscy z nich się zabrali), w związku z czym zbyt
mało uwagi poświęcono zaciągowi zwierząt. Pierwsza w miarę reprezentacyjna para była
przepuszczona bez dalszych ceregieli najwyraźniej taki przyjęto system. Analizy rodowodu
przeprowadzano niezwykle pobieżnie. No i oczywiście choć przyrzekli, że zabiorą dwoje
przedstawicieli każdego gatunku, to kiedy przyszło co do czego...
Niektóre stworzenia były po prostu Nie Chciane w Podróży. Tak było z nami, toteż
byliśmy zmuszeni jechać na gapę. Odeszło z kwitkiem mnóstwo innych zwierzaków, które
posiadały prawnie niezbite dowody odrębności gatunkowej. Niestety, takich już mamy,
mówiono im. No bo jakąż różnicę robi tych kilka dodatkowych prążków na ogonie czy
krzaczaste kosmyki wzdłuż grzbietu? Takich już mamy. Bardzo nam przykro.
Wiele wspaniałych zwierząt przybyło bez pary i nie można ich było zabrać. Zdarzały się
rodziny, które nie chcąc rozłąki z potomstwem wybierały wspólną śmierć. Przeprowadzano
badania medyczne, często brutalnie inwazyjnej natury. Jak noc długa, na zewnątrz częstokołu
Noego unosił się skowyt odrzuconych. Wyobrażacie sobie, jaka zapanowała atmosfera, gdy
wreszcie dotarło do nas, po co naprawdę zostaliśmy zaproszeni do wzięcia udziału w tym
oszukańczym konkursie? Jak się domyślacie, zawiści i niesnaskom nie było końca. Co
poniektóre szlachetniejsze gatunki po prostu poczłapały z powrotem do lasu, gdyż uznały, że
życie na uwłaczających im warunkach proponowanych przez Boga i Noego gorsze jest niż
śmierć w odmętach. Padły ostre, jadowite słowa na temat ryb, zwierzęta ziemno-wodne zaczęły
się wyraźnie puszyć, a ptaki ćwiczyły jak najdłuższe unoszenie się w powietrzu. Pewnego
tygodnia w Zagrodzie Wybranych wybuchła tajemnicza epidemia zatrucia pokarmowego i
wobec niektórych mniej odpornych gatunków proces selekcji trzeba było rozpocząć od nowa.
W tym właśnie okresie Noe i jego synowie popadli w ostrą histerię. Że to się nie zgadza
z waszą wersją wydarzeń? Zawsze dawano wam do zrozumienia, że Noe był mężem mądrym,
sprawiedliwym i bogobojnym, a ja już zdążyłem go określić jako rozhisteryzowanego,
zapijaczonego drania? Te dwa poglądy niekoniecznie się wykluczają. Ujmijmy to w ten
sposób: Noe był dość strasznym facetem, ale trzeba wam było znać innych. Nie było dla nas
zbytnią niespodzianką, że Bóg zdecydował się oczyścić przedpole. Nie mogliśmy tylko pojąć,
dlaczego w ogóle chciał zachować gatunek, który nie przynosił swemu stwórcy zbytniej
chluby.
Czasami Noe niemal wychodził z siebie. Budowa Arki przeciągała się, rzemieślników
trzeba było karać chłostą, setki przerażonych zwierząt obozowały opodal jego pałacu, a poza
tym nikt nie wiedział, kiedy nadejdą deszcze. Bóg nie raczył nawet podać Noemu daty. Co rano
spoglądaliśmy na chmury: czy deszcze przyniesie jak zwykle wiatr zachodni, czy też Bóg ześle
swą ekstraordynaryjną ulewę z jakiegoś niespodziewanego kierunku? W miarę pogarszania się
pogody rosła możliwość buntu. Niektórzy z odrzuconych chcieli przejąć Arkę, aby ocalić
własną skórę, inni znowuż chcieli ją zniszczyć. Zwierzęta o zacięciu spekulacyjnym
proponowały inne zasady doboru, oparte na rozmiarach zwierza lub jego użyteczności, a nie po
prostu na liczebności, lecz Noe wyniośle odmówił wszelkich rokowań. Był to tego rodzaju
człowiek, że gdy raz przypiął się do jakiejś teoryjki, nie dało mu się jej wyperswadować.
Gdy flotylla znajdowała się na ukończeniu, trzeba było przez całą dobę trzymać przy
niej straż, gdyż podjęto wiele prób potajemnego zaokrętowania się. Pewnego razu nakryto
rzemieślnika, który usiłował wydrążyć sekretny schowek w szkielecie statku-magazynu.
Niektóre obrazki były dość żałosne: młody łoś zwieszony z relingu arki Sema, ptaki usiłujące
przebić siatkę ochronną lotem nurkowym i tak dalej. Wykrytych pasażerów na gapę
natychmiast uśmiercano, lecz te publiczne egzekucje okazały się niewystarczające, by
odstraszyć desperatów. Z dumą informuję, że nasz gatunek dostał się na pokład bez uciekania
się do przekupstwa lub przemocy, tyle że nie rzucamy się w oczy w takim stopniu, co młode
łosie. Jak tego dokonaliśmy? Mieliśmy przewidującego rodzica. Gdy Noe i jego synowie
niedbale rewidowali wchodzące na schodnię zwierzęta, gmerając szorstkimi łapami w
podejrzanie rozwichrzonych runach i przeprowadzając jedne z pierwszych w historii, a
zarazem jedne z najmniej higienicznych badań prostaty, my już dawno znajdowaliśmy się poza
zasięgiem ich wzroku, bezpieczni w naszych pryczach. Owo bezpieczne schronienie zapewnił
nam jeden ze stolarzy pracujących przy budowie statku, nie zdając sobie zresztą z tego sprawy.
Przez dwa dni ze wszystkich stron naraz wiał wiatr, a potem zaczęło padać. Z
cholerycznego nieba chlustała woda, by obmyć występny świat. Wielkie krople rozbryzgiwały
się na pokładzie jak gołębie jaja. Wyselekcjonowani przedstawiciele każdego gatunku zostali
przeniesieni z Zagrody Wybranych do właściwej arki: obrazek ten przypominał przymusowy
zbiorowy ślub. Potem przyśrubowano klapy, a my wszyscy zaczęliśmy się przyzwyczajać do
ciemności, odosobnienia i smrodu. Tak po prawdzie to z początku nie przywiązywaliśmy do
tego nadmiernej wagi, nazbyt rozradowani tym, że przeżyliśmy. Deszcz padał i padał, czasami
przechodząc w grad i dudniąc o deski. Niekiedy słyszeliśmy grzmot pioruna na zewnątrz, a
częściej biadolenie porzuconych zwierzaków. Gdy po jakimś czasie krzyki te stały się
rzadsze, wiedzieliśmy, że wody zaczynają się podnosić.
Wreszcie nadszedł z dawna oczekiwany dzień. Z początku myśleliśmy, że to ostatnia
napaść rozszalałych nieparzystokopytnych usiłujących wedrzeć się na Arkę, czy też
przynajmniej ją wywrócić, ale nie: statek przesuwał się bokiem w miarę jak woda unosiła go z
pochylni. Dla mnie był to najpiękniejszy moment Podróży pomiędzy zwierzętami
zacieśniały się więzy braterstwa, a wdzięczność wobec ludzi płynęła równie obfitą strugą, co
wino na stołach Noego. A później... lecz może było z naszej strony naiwnością, że w ogóle
zaufaliśmy Noemu i Bogu.
Powody do niepokoju zaistniały, zanim jeszcze podniosły się wody. Wiem, że wasz
gatunek ma skłonność do patrzenia na nasz świat z góry, oceniając go jako brutalny,
kanibalistyczny i oszukańczy (choć można by sądzić, że raczej nas to do was zbliża niż oddala).
Lecz my od samego początku mieliśmy poczucie równości. Pewnie, że zjadaliśmy się
nawzajem i tak dalej. Słabsze gatunki aż za dobrze wiedziały, czego oczekiwać, gdy wejdą w
drogę jakiemuś większemu od nich, głodnemu stworzeniu. Lecz my po prostu przyjęliśmy do
wiadomości, że świat jest tak właśnie skonstruowany. Fakt, że jedno zwierzę było w stanie
zabić inne, nie wynosił pierwszego zwierzęcia ponad drugie, a jedynie czynił je bardziej
niebezpiecznym. Choć może to być dla was nie do pojęcia, to jednak darzyliśmy się wzajemnie
szacunkiem. Zjedzenie innego zwierzęcia nie było powodem, by nim pogardzać, a bycie
zjedzonym nie wywoływało w ofierze czy też w rodzinie ofiary uczucia nadmiernego
podziwu dla biesiadnika.
Noe czy też Bóg Noego zmienił to wszystko. Podobnie jak i wy, my też mieliśmy
swój Upadek. Ale nam podłożono nogę. Zauważyliśmy to po raz pierwszy podczas selekcji do
Zagrody Wybranych. Cała ta sprawa z dwójką z każdego gatunku okazała się prawdziwa (i
można było w tym dostrzec jakiś sens). Na tym jednak rzecz się nie kończyła. W Zagrodzie
zaczęliśmy dostrzegać, że niektóre gatunki zostały zredukowane nie do dwojga, a do
siedmiorga (znowu ta obsesja liczby siedem). Z początku sądziliśmy, że nadliczbowa piątka
jest podróżną rezerwą, na wypadek, gdyby para macierzysta zachorowała. Potem jednak
wszystko powolutku wyszło na jaw. Noe lub Bóg Noego uchwalił, że są dwie klasy
zwierza: czyste i nieczyste. Ze zwierząt czystych dostało się na Arkę po siedmioro, z
nieczystych po dwoje.
Jak możecie sobie wyobrazić, ta polityka antagonizacji zwierząt wzbudziła głębokie
niezadowolenie; z początku nawet zwierzęta czyste były całą tą historią zakłopotane, gdyż
wiedziały, że nie zasłużyły sobie na tę protekcję. Wkrótce też zdały sobie sprawę, że bycie
"czystym" ma także i złe strony. "Czysty" oznaczało także "zdatny do spożycia". Zapraszano
na pokład siedmioro zwierząt, lecz pięć miało iść pod nóż. Uczyniono im zatem dość osobliwy
zaszczyt, ale przynajmniej dostały im się najbardziej komfortowe kwatery, w których mogły
przebywać aż do dnia rytualnej rzezi.
Czasami sytuacja ta jawiła mi się jako absurdalna i niekiedy wybuchałem śmiechem
wyrzutka społecznego. Jednakże wśród gatunków, które traktowały się poważnie, zagrały
najrozmaitsze formy zawiści. Świni było wszystko jedno, gdyż jest to stworzenie o znikomych
ambicjach społecznych, lecz niektóre spośród innych zwierząt uważały pojęcie nieczystości za
osobisty przytyk. A trzeba powiedzieć, że klasyfikacja przynajmniej tak, jak ją rozumiał
Noe była pozbawiona sensu. Cóż jest takiego wyjątkowego w parzystokopytnych
przeżuwaczach? zadawaliśmy sobie pytanie. Dlaczego wielbłąd i królik zostali zaliczeni do
drugiej kategorii? Dlaczego wprowadzono podział na ryby, które mają łuski, i te, które ich nie
mają? Łabędź, pelikan, czapla, dudek czyż gatunki te nie należą do najpiękniejszych? A
jednak odmówiono im atestu zwierząt czystych. Po co znęcać się na myszach i jaszczurkach
jakby nie miały dość własnych problemów i jeszcze bardziej pogłębiać ich kompleksy?
Gdyby tylko dało się dostrzec w tym wszystkim jakąś logikę, gdyby tylko Noe lepiej
wszystko wytłumaczył. No ale on był tylko posłusznym wykonawcą rozkazów. Noe, jak wam
często powtarzano, był człowiekiem bardzo bogobojnym. Któż by się zresztą nie bał tak
porywczej istoty? A jednak gdybyście słyszeli łkanie mięczaków, doniosłą i zdumioną skargę
homara, gdybyście widzieli żałościwy wstyd bociana, zrozumielibyście, że pomiędzy nami już
nigdy nie mogło być tak jak dawniej.
A był jeszcze jeden mały szkopuł. Jakimś niefortunnym zbiegiem okoliczności nasz
gatunek zdołał przeszmuglować na pokład siedmiu przedstawicieli. Czyli nie tylko byliśmy
pasażerami na gapę (co u niektórych wzbudzało niechęć), nie tylko byliśmy nieczyści (za co
niektórzy zaczęli nami pogardzać), ale na dodatek kpiliśmy sobie w żywe oczy z czystych i po-
dróżujących legalnie gatunków, małpując ich uświęcony stan osobowy. Szybko
zdecydowaliśmy się nie mówić prawdy, ile nas jest i nigdy nie pojawialiśmy się razem w
jednym miejscu. Wkrótce zorientowaliśmy się, na których częściach statku jesteśmy mile
widziani, a których powinniśmy unikać.
Jak zatem widzicie, atmosfera konwoju była od samego początku niezdrowa. Jedni z
nas pogrążeni byli w żalu za tymi, których zostawili na lądzie, drudzy mieli wyrzuty o swoją
pozycję społeczną, jeszcze inni, choć formalnie wyróżnieni tytułem czystych, żywili słuszne
obawy, że mogą się na tym sparzyć, jeśli znajdą się w jadłospisie. Do tego wszystkiego był
jeszcze Noe i jego rodzina.
Nie wiem, jak wam to łagodnie przekazać, ale Noe nie był człowiekiem zbyt
sympatycznym. Zdaję sobie sprawę, że jest to fakt kłopotliwy, gdyż wszyscy się od niego
wywodzicie, ale taka jest prawda. Był potworem, nadętym patriarchą, który spędzał pół dnia na
płaszczeniu się przed swym mocodawcą, a przez drugie pół odbijał to sobie na nas. Miał laskę z
drzewa sandałowego, którą... zresztą niektóre zwierzęta do dziś noszą pręgi. To niesamowite,
co potrafi zdziałać strach. Słyszałem, że osobnicy waszego gatunku mogą w kilka godzin
osiwieć na skutek silnego wstrząsu na Arce skutki strachu były jeszcze bardziej drastyczne.
Była na przykład para jaszczurek, które na sam dźwięk sandałowych sabotów zbliżającego się
zejściówką Noego zmieniały ubarwienie. Sam widziałem ich skóra traciła naturalny kolor i
stapiała się z tłem. Noe zatrzymywał się obok ich boksu, zastanawiał się, czemu jest pusty, po
czym ruszał dalej. Gdy odgłos jego kroków zamierał, przerażone jaszczurki powracały do swej
naturalnej barwy. Fortel ten znalazł szerokie zastosowanie w epoce popotopowej, lecz
wszystko zaczęło się od chronicznej reakcji na "admirała".
Bardziej skomplikowana była sprawa z reniferami. Zawsze były nerwowe, ale nie był to
tylko strach przed Noem, lecz coś głębszego. Wiecie, że niektóre spośród nas, zwierząt,
posiadają dar przewidywania? Nawet wy zdołaliście to zauważyć, po tysiącleciach obserwacji
naszych nawyków. "O, popatrz", mówicie, "krowy na polu siadają, będzie lało". Oczywiście
rzecz przedstawia się dużo bardziej subtelnie, niż jesteście sobie w stanie wyobrazić i wcale nie
chodzi o to, żeby służyć człowiekowi za tanią pogodynkę. Wracając do tematu, reniferom
doskwierało coś głębszego niż Noowstręt, coś dziwniejszego niż lęk przed burzą, coś... mniej
doraźnego. Pociły się niemiłosiernie w swych boksach, rżały neurotycznie w przystępie
nieznośnego rozgorączkowania, wierzgały kopytami o sandałowe ścianki działowe, choć nie
było żadnego bezpośredniego zagrożenia. Było tak nawet w okresach, gdy Noe wykazywał
znaczną jak na niego powściągliwość w swym postępowaniu. Lecz renifery coś wyczuwały i
było to coś wykraczającego poza nasz ówczesny horyzont myślowy. Tak jakby mówiły:
sądzicie, że to jest najgorsze? Nie liczcie na to. A jednak nawet renifery nie były w stanie
sprecyzować, co złego nas czeka w przyszłości. Coś odległego, poważnego... nie doraźnego.
Reszta z nas była, co zrozumiałe, dużo bardziej zaabsorbowana sprawami bieżącymi.
Choćby kwestią chorych zwierząt, z którymi obchodzono się bezlitośnie. To nie jest
statek-lazaret, stale informowały nas władze; żadnych chorób i żadnego symulanctwa. Co nie
wydawało się ani sprawiedliwe, ani realne. Ale nikt, kto miał trochę oleju w głowie, nie
zgłaszał się jako chory. Odrobina świerzbu i już lądowałeś za burtą, nie zdążywszy nawet
pokazać języka. A jak myślicie, co się działo z drugą połową ofiary? Do czego może się
przydać pięćdziesiąt procent pary rozrodczej? Noe w żadnym wypadku nie był pięknoduchem,
który zachęcałby pogrążonego w żałobie partnera, aby w spokoju dokonał żywota.
Ujmijmy to w ten sposób: jak, u diabła, myślicie, co Noe i jego rodzina jedli na Arce?
Oczywiście jedli nas. Znaczy, jak się rozglądacie po dzisiejszym królestwie zwierzęcym, to
chyba nie myślicie, że zawsze nas było tylko tyle, co? Kupa zwierza wyglądającego mniej
więcej identycznie, potem długo długo nic, a potem znowu kupa zwierza wyglądającego mniej
więcej identycznie. Wiem, że macie jakąś teorię, która ma to wszystko tłumaczyć coś na
temat związku między środowiskiem a zdolnościami nabytymi czy coś tam ale jest dużo
prostsze wyjaśnienie zagadkowych przeskoków w gamie stworzenia. Jedna piąta ziemskich
gatunków poszła na dno z Waradim, a resztę spośród tych, których brakuje, zjadło towarzystwo
Noego. Tak było. Była na przykład para siewek arktycznych przepiękne ptaki. Gdy weszły
na pokład, ich upierzenie było nakrapiane w niebieskawo-brązowe plamki. Po kilku miesiącach
zaczęły zmieniać upierzenie. Było to zupełnie normalne. W miarę jak wypadały letnie pióra,
spod spodu zaczęło się wyłaniać bielutkie pierze zimowe. Oczywiście nie znajdowaliśmy się na
szerokościach arktycznych, więc technicznie rzecz biorąc było to zbędne, ale przecież Natury
nie da się powstrzymać, prawda? Nie dało się również powstrzymać Noego. Gdy tylko
zauważył, że siewki robią się białe, uznał, że zapadają na zdrowiu i w czułej trosce o poziom
zachorowalności na statku kazał je ugotować i podać z odrobiną wodorostów na boku. W wielu
dziedzinach był z niego okropny nieuk, a już na pewno nie błyszczał jako ornitolog.
Sporządziliśmy petycję i wyjaśniliśmy mu pewne rzeczy tyczące zmiany upierzenia i w ogóle.
Koniec końców zaczęło mu trochę świtać, lecz było już po siewce arktycznej.
Na tym się oczywiście nie skończyło. Dla Noego i jego rodziny Arka była nie więcej niż
pływającą kantyną. Czyste, nieczyste, dla nich to za jedno; byle się najeść, a przyjdzie i czas na
pobożność, taką mieli zasadę. Nawet sobie nie wyobrażacie, jakiego bogactwa dzikich zwierząt
pozbawił was Noe. Choć może odwrotnie, nic innego nie robicie, tylko sobie wyobrażacie.
Wszystkie te mityczne bestie zrodzone z marzeń poetów w minionych wiekach sądzicie, że
zostały bądź świadomie wymyślone, bądź stanowiły alarmistyczne opisy zwierząt mgliście
zoczonych w lesie po zbyt suto zakrapianym obiedzie myśliwskim? Obawiam się, że
wytłumaczenie jest bardziej prozaiczne: zeżarł je Noe. Na początku Podróży, jak się rzekło,
była w naszej ładowni para behemotów. Sam nie zdołałem się im porządnie przyjrzeć, ale
mówiono mi, że to niczego sobie bestie. Mimo to Cham, Sem lub ten na J wysunął ponoć tezę,
że mając słonia i hipopotama można się obejść bez behemota; a poza tym wywód był tyleż
pryncypialny co pragmatyczny dwie tak wielkie sztuki ubitego zwierza zapewnią rodzinie
prowiant na długie miesiące.
Oczywiście pomysł nie do końca się sprawdził. Po kilku tygodniach zaczęły się
utyskiwania, że co wieczór jest na kolację behemot, więc wyłącznie dla urozmaicenia
jadłospisu poświęcono niektóre inne gatunki. I mimo że niektórzy czynili sobie wyrzuty, że
to niegospodarne, powiem wam jedno: z podróży zostało mnóstwo solonego behemota.
Ten sam los spotkał salamandrę. Znaczy się prawdziwą salamandrę, a nie to niewarte
wzmianki zwierzę, które nadal nazywacie tym samym imieniem żywiołem naszej
salamandry był ogień. Drugiego takiego zwierza próżno by szukać i nie ma co do tego dwóch
zdań, lecz Cham, Sem i ten trzeci ciągle powtarzali, że na drewnianym statku zagrożenie
pożarowe jest po prostu zbyt duże, więc obie salamandry i bliźniacze ognie, w których
zamieszkiwały, zostały usunięte. Ich los podzielił karbunkuł, gdyż żona Chama ubzdurała
sobie, że w czaszce zwierzęcia kryje się jakiś cenny klejnot. Zawsze była strojnisią, ta żona
Chama. Więc wzięli jednego z karbunkułów i odrąbali mu głowę, po czym rozłupali czaszkę i
nic nie znaleźli. Może klejnot jest tylko w głowie samicy, powiedziała żona Chama. Więc
drugiemu karbunkułowi także otwarli głowę, ponownie bez rezultatu.
Moją kolejną sugestię wysuwam trochę nie do końca przekonany, czuję jednak, że wam
się to należy. Czasami podejrzewaliśmy, że w tym zabijaniu jest jakaś metoda. Niewątpliwie
zasięg eksterminacji był większy, niż wymagały tego potrzeby ściśle żywieniowe znacznie
większy. Niektóre z zaszlachtowanych gatunków miały na sobie bardzo niewiele do zjedzenia.
Co więcej, mewy donosiły niekiedy, że widziały, jak wyrzucano za rufę ubite sztuki z grubą
warstwą wyśmienitego mięsa przy kości. Zaczęliśmy podejrzewać, że Noe i jego paczka
zawzięli się na niektóre zwierzęta dla samej ich natury. Na przykład bardzo wcześnie poszedł
za burtę bazyliszek. Rzeczywiście nie był to widok, na którym chciałoby się na dłużej
zatrzymać oko, ale czuję się w obowiązku odnotować, że pod tymi łuskami było bardzo
niewiele do zjedzenia i że ptak ów z pewnością nie był w tym okresie chory.
Gdy już po wyprawie zaczęliśmy się nad tym wszystkim zastanawiać, dostrzegliśmy
pewien schemat, schemat, który rozpoczął się od bazyliszka. Oczywiście nie wiecie, jak to
stworzenie wygląda. Lecz gdy opiszę wam czworonożnego koguta z wężym ogonem, gdy
powiem, że szkaradnie mu z oczu patrzyło i że składał koślawe jajo, do którego wysiadywania
zatrudniał ropuchę, to zrozumiecie, że nie był to najponętniejszy zwierz na Arce. Lecz przecież
miał swoje prawa jak wszyscy inni, nieprawda? Po bazyliszku przyszła pora na gryfona, potem
na sfinksa, potem na hipogryfa. Myśleliście sobie może, że to wszystko rojenia czyjejś
wybujałej wyobraźni? Ani trochę. A czy widzicie już, co te zwierzaki miały ze sobą
wspólnego? Były krzyżówkami. Naszym zdaniem Sem choć mógł to być sam Noe miał
fioła na punkcie czystości gatunkowej. Kretyństwo, oczywiście. Między sobą mówiliśmy
zresztą, że wystarczy spojrzeć na Noego i jego żonę, albo na ich trzech synów z żonami, żeby
zdać sobie sprawę, jakim genetycznym pomieszaniem z poplątaniem stanie się rodzaj ludzki.
Więc dlaczego zrobili się nagle tacy drażliwi na punkcie krzyżówek?
Jednakże najprzykrzejsza była afera z jednorożcem. Dręczyło nas to przez długie
miesiące. Oczywiście krążyły typowe wredne pogłoski, jakoby żona Chama korzystała z jego
rogu w celach lubieżnych, a władze przeprowadziły typową kampanię, oczerniającą charakter
zwierza. To jednak wzbudziło w nas jeszcze większą odrazę. Nie dało się zataić faktu, że Noe
był zazdrosny. Wszyscy darzyliśmy jednorożca szacunkiem, a Noe nie mógł tego znieść. Noe
czy jest sens ukrywania przed wami tej prawdy? był porywczy, cuchnący, niesolidny,
zawistny i tchórzliwy. Nie był nawet dobrym żeglarzem przy wzburzonym morzu pędził do
swej kabiny i zwalał się na sandałowe łoże, by podnieść się tylko w celu wypróżnienia
zawartości żołądka do sandałowej umywalki; smród jego treści pokarmowej ciągnął się po
całym pokładzie. Z kolei jednorożec był silny, uczciwy, nieustraszony, nieskazitelnie
wypielęgnowany, a jako marynarz nie zaznał nigdy nudności. Pewnego razu podczas sztormu
żona Chama straciła równowagę w pobliżu relingu i byłaby wypadła za burtę, gdyby
jednorożec który na skutek postulatów społecznych cieszył się pewnymi przywilejami
pokładowymi nie przygalopował ku niej i nie przygwoździł rogiem do pokładu jej długiej
szaty. Piękne otrzymał za swe męstwo podziękowanie w któryś Dzień Zaokrętowania
Noostwo zrobiło z niego zapiekankę. Ręczę za to słowem, gdyż osobiście rozmawiałem z
jastrzębiem pocztowym, który dostarczył na arkę Sema ciepłoszczelny rondel.
Oczywiście nie musicie mi wierzyć, ale czy wasze własne archiwa wypowiadają się na
temat patriarchy aż tak pochlebnie? Weźmy tę historię z nagością Noego pamiętacie? To się
zdarzyło po lądowaniu. Noe był jeszcze bardziej zadowolony z siebie niż przedtem, czemu
trudno się dziwić, bo przecież ocalił rodzaj ludzki od zagłady, umocnił pozycję swej własnej
dynastii, zawarł oficjalne przymierze z Bogiem toteż przez ostatnie trzysta pięćdziesiąt lat
swego życia postanowił sobie pofolgować. Założył wioskę (którą wy nazywacie Arguri) na
dolnych zboczach góry i czas mu schodził na wymyślaniu dla siebie nowych odznaczeń i
tytułów: Święty Rycerz Burzy, Wielki Komandor Wichrów i tak dalej. Wasz święty tekst
informuje was, że w swej posiadłości Noe zasadził winnicę. Ha! Nawet najmniej subtelny
umysł jest w stanie rozszyfrować ten eufemizm Noe był cięgiem pijany. Pewnej nocy, po
jakiejś szczególnie wytrwałej pijatyce upadł na podłogę zaraz gdy skończył się rozbierać co
nie należało do rzadkości. Cham i jego bracia akurat przechodzili koło jego "namiotu" (z
przyczyn sentymentalnych nadal używali tego starego słowa z czasów pustynnych na opisanie
swych pałaców) i zaglądnęli do środka, by sprawdzić, czy ich ojciec alkoholik nie wyrządził
sobie jakiejś krzywdy. Cham wszedł do sypialni i... no cóż, nagi mężczyzna liczący sobie
sześćset pięćdziesiąt kilka lat i leżący na podłodze w pijackim odrętwieniu nie jest widokiem
zbyt pięknym. Cham zachował się przyzwoicie, po synowsku: zawołał braci, aby przykryli
ojca. Na znak szacunku a już wtedy zwyczaj ten wychodził z użycia Sem i ten na J weszli
do komnaty swego ojca tyłem, i udało im się przenieść go na łóżko tak, aby wzrok ich nie padł
na narządy prokreacji, które z tajemniczych powodów wywołują u waszego gatunku poczucie
wstydu. Zdawałoby się, że był to czyn ze wszech miar chwalebny. A jak zareagował Noe, gdy
przebudził się z rozłupującym czaszkę kociokwikiem po młodym winie? Przeklął syna, który
go znalazł, i uchwalił, że wszystkie dzieci Chama zostaną sługami rodziny dwóch braci, którzy
weszli do jego pokoju od zadu. Gdzie jest w tym wszystkim sens? Domyślam się waszego
wyjaśnienia: alkohol obniżył u Noego zdolność wyrokowania, toteż winniśmy mu współczuć, a
nie potępiać go. Może i tak. Pozwolę sobie wszakże przypomnieć, że my znaliśmy go jeszcze z
Arki.
Noe był chłopem na schwał mniej więcej rozmiarów goryla, lecz na tym
podobieństwo się kończy. Kapitan flotylli w połowie Podróży promował się na admirała
był starym brzydalem, pozbawionym wdzięku w ruchach i obojętnym na względy higieny
osobistej. Nie umiał nawet zapewnić sobie własnego owłosienia, jedynie wokół twarzy do
pokrycia reszty ciała zmuszony był korzystać ze skóry innych gatunków. Postawcie go obok
goryla, a z łatwością dostrzeżecie, które stworzenie jest doskonalsze, które posiada wdzięk w
ruchach, olbrzymią siłę i instynkt odwszania. Na Arce nie dawała nam spokoju zagadka, jak to
się stało, że Bóg wybrał na swego ulubieńca akurat człowieka, na niekorzyść bardziej
narzucających się kandydatów. Większość pozostałych gatunków dłużej dochowałaby Mu
wierności. Jeśli zdecydowałby się na goryla, wątpię, czy miałaby miejsce choć połowa całego
tego nieposłuszeństwa Potop byłby zapewne w ogóle niepotrzebny.
A jak ten facet cuchnął... Zmoczone futerko na gatunku, który umie się ochędożyć, to
jedna sprawa, ale zawilgocona, zaniedbana skóra z kryształkami morskiej soli zwisająca z
pleców flejtuchowatego gatunku, do którego skóra ta nie należy, to coś zupełnie innego. Nawet
gdy nadeszły spokojniejsze czasy, Noe najwyraźniej nigdy nie dosechł do końca (przekazuję,
co mówiły ptaki, a im można zaufać). Nosił na sobie wilgoć i burzę jak jakieś nieczyste
wspomnienie lub zapowiedź nawrotu złej pogody.
Oprócz możliwości znalezienia się na półmisku istniały podczas Podróży i inne
zagrożenia. Weźmy na przykład nasz gatunek. Gdy już byliśmy zamustrowani i dobrze ukryci,
poczuliśmy się dość pewni siebie. Było to, jak sami wiecie, na długo przed nastaniem ery
pięknych strzykawek wypełnionych roztworem kwasu węglowego w alkoholu, przed
kreozotem i naftalenami, przed pięciochlorofenolem i benzenem, przed
paradwuchlorobenzenem i ortodwuchlorobenzenem. Mieliśmy szczęście nie napatoczyć się na
rodzinę Cleridae lub roztocze Pediculoides czy pasożytnicze osy z rodziny Braconidae. Mimo
to mieliśmy jednak wroga, i to wroga potężnego: czas. Co będzie gdy czas wymusi na nas
nieuniknione zmiany?
Poważne ostrzeżenie przyszło tego dnia, kiedy zdaliśmy sobie sprawę, co czas i natura
uczyniły z naszego kuzyna xestobium rufo-villosum. Wpędziło nas to w niezły popłoch. Było to
pod koniec Podróży, przy spokojniejszych wodach, gdy nudziliśmy się i czekaliśmy bożego
zmiłowania. W środku nocy, gdy na całej Arce panował spokój i cisza, cisza tak rzadka i
zarazem gęsta, że wszystek zwierz znieruchomiał, by się w nią wsłuchać, zarazem jeszcze
bardziej ją pogłębiając. I w takiej to głuchej ciszy ze zdumieniem posłyszeliśmy tykanie
xestobium rufo-villosum. Cztery czy pięć ostrych stuknięć, potem przerwa, potem odpowiedź z
oddali. My, pokorne, dyskretne, nie zauważane, lecz rozsądne anobium domesticum nie
wierzyłyśmy własnym uszom. Że jajo przechodzi w larwę, larwa w poczwarkę, a poczwarka w
imago jest niezmiennym prawem naszego świata; przepoczwarzanie się nie jest karą za
przewiny. Ale żeby nasi dopiero co rozwinięci płciowo kuzyni mieli wybrać właśnie tę chwilę,
aby obwieścić swe miłosne zapędy, było niemal nie do wiary. No bo my tu stawiamy czoło
niebezpieczeństwom morza, co dzień zagląda nam w oczy groźba całkowitego wymarcia
gatunku, a im, xestobium rufo-villosum, tylko seks w głowie. Musiała to być neurotyczna
reakcja na lęk przed wymarciem czy coś w tym rodzaju, ale mimo wszystko...
Gdy nasi debilni kuzyni tak sobie stukali zębami w ścianki swych chodników w godnej
pożałowania zalotnej egzaltacji, jeden z synów Noego wyszedł, aby sprawdzić co to za hałasy.
Na szczęście potomstwo "admirała" posiadało bardzo powierzchowną wiedzę na temat
królestwa zwierzęcego, które im powierzono, toteż syn Noego wziął to nieregularne stukanie za
skrzypienie poszycia statku. Wkrótce rozdął się na powrót wiatr i xestobium rufo-villosum
mogły bezpiecznie kontynuować swe amory. Cała ta sprawa skłoniła nas jednak do zachowania
jeszcze większej ostrożności. Stosunkiem głosów siedem do zera Anobium domesticum
uchwaliły, by nie przepoczwarzać się przed wyokrętowaniem.
Trzeba powiedzieć, że deszcz czy pogoda, z Noego był marny żeglarz. Został wybrany
przez wzgląd na swą pobożność, a nie umiejętności nawigacyjne. W sztormie był do niczego, a
przy spokojnym morzu niewiele lepszy. Skąd ja to mogę wiedzieć? I tutaj przekazuję tylko, co
mówiły ptaki ptaki, które potrafią utrzymywać się w powietrzu przez kilka tygodni, ptaki,
które umieją trafić z jednego krańca planety na drugi dzięki równie wyrafinowanym systemom
nawigacyjnym, co wynalezione przez wasz gatunek. A to właśnie ptaki powiedziały mi, że Noe
nie znał się na niczym nic tylko przechwałki i modły. A przecież zadania, jakimi go
obarczono, były banalnie proste. Podczas burzy miał przetrwać uciekając ze strefy
najsroższego sztormu, a podczas spokojnej pogody dopilnować, żeby nie zniosło nas tak daleko
od naszej pierwotnej pozycji na mapie, że wylądowalibyśmy na jakiejś nie nadającej się do
zamieszkania Saharze. Najlepsze, co da się powiedzieć o Noem, to że przeżył sztorm (choć nie
musiał się przejmować rafami i linią brzegową, co wiele ułatwiało) i że kiedy wody nareszcie
opadły, nie znaleźliśmy się przez pomyłkę pośrodku jakiegoś wielkiego oceanu. Jeśliby do tego
doszło, nie da się powiedzieć, ile czasu spędzilibyśmy na morzu.
Oczywiście ptaki zaoferowały Noemu pomoc fachową, lecz on był na to zbyt dumny.
Zlecił im kilka prostych misji wywiadowczych lokalizowanie wirów wodnych i tajfunów
natomiast zlekceważył ich rzeczywiste umiejętności. Posłał również szereg gatunków na
pewną śmierć, nakazując im wzniesienie się w powietrze przy okropnej pogodzie, do czego nie
były odpowiednio przystosowane. Kiedy wysłał gęś gruchotkę przy dziewięciu w skali
Beauforta (to prawda, że dźwięk udawany przez tego ptaka był denerwujący, zwłaszcza kiedy
usiłowało się zasnąć), petrel burzownik zgłosił się na ochotnika, że ją zastąpi. Ofertę jednak
odrzucono i taki był koniec gęsi gruchotki.
No dobrze, Noe miał też swoje zalety. Posiadał instynkt samozachowawczy, i to nie
tylko podczas Podróży. Zgłębił również tajemnicę długowieczności, którą wasz gatunek
później utracił. Ale nie był człowiekiem sympatycznym. Czy znacie tę historię z
przeciągnięciem osiołka pod stępką? Macie to w archiwach? Był to Rok Drugi, gdy już trochę
popuszczono nam cugli i wybranym podróżnikom pozwolono na utrzymywanie między sobą
kontaktów. No więc Noe przyłapał osiołka na próbie pokrycia klaczy. Jasny szlag go trafił, darł
się, że z takiego pożycia nie będzie nic dobrego co chyba potwierdzało naszą teorię, że nie
znosił krzyżowania gatunków i powiedział, że przykładnie osiołka ukarze. No i związali
osiołkowi razem kopyta, cisnęli go za burtę, przewlekli pod kadłubem i wyciągnęli z drugiej
strony przy rozszalałym morzu. Większość z nas uznała, że to nic innego, jak tylko seksualna
zawiść. Najdziwniejsze było jednak, jak dzielnie to wszystko przyjął osiołek. Ci goście to
skończeni twardziele. Gdy wyciągnięto go nad reling, był w strasznym stanie. Jego biedne,
poczciwe uszy wyglądały jak liście jakichś oślizłych wodorostów, a ogon jak kawałek
przemoczonej liny. Zebrało się wokół niego kilka zwierząt, które nie szalały już tak bardzo za
Noem, i bodaj koza delikatnie tryknęła osiołka w bok, żeby sprawdzić czy żyje. On na to
otworzył jedno oko, powiódł nim po kręgu zatroskanych pysków, i powiedział: Teraz już
wiem, jak to jest być foką. Przyznacie chyba, że zanadto się nad sobą nie rozczulał? Muszę
wam jednak powiedzieć, że omal nie straciliście jeszcze jednego gatunku.
Pewnie nie była to wyłącznie wina Noego. Znaczy się, z tego Jego Boga ciemiężnika
był niezgorszy wzorzec osobowy. Noe nie był w stanie nic zrobić nie zastanowiwszy się
najpierw, co On sobie pomyśli. No nie, tak się nie robi. Ciągle oglądać się za siebie po aprobatę
to przecież niedorosłe. A Noe nie mógł się tłumaczyć młodym wiekiem, gdyż tak, jak wy to
rachujecie, miał już ponad sześćsetkę. Sześćset lat to chyba dość, żeby wyrobić sobie jakąś
elastyczność umysłu, jakąś zdolność do dostrzegania obu stron medalu? Nic z tych rzeczy.
Weźmy choćby budowę Arki. Co on robi? Buduje z drewna sandałowego. Sandałowego?!
Nawet Sem się sprzeciwił. Ale nie, Noemu tak się uwidziało i nie było gadania. Nie przejął się
zupełnie faktem, że wokół nie rosło zbyt wiele sandałowców. Bez wątpienia Noe stosował się
tylko do rozkazów swego wzorca osobowego, ale mimo wszystko. Każdy, kto cokolwiek wie
na temat drewna a występuję tu z pozycji znawcy powiedziałby mu, że równie dobrze,
jeśli nie lepiej, nadawałoby się parę tuzinów innych gatunków drzew. Co więcej, idea
budowania wszystkich części statku z jednego drewna była niedorzeczna. Materiał powinno się
dobierać pod kątem jego funkcjonalności każdy to wie. No ale to był cały Noe żadnej
elastyczności umysłu. Zawsze widział tylko jedną stronę medalu. Wyposażenie łazienki z
sandałowca czy słyszeliście kiedyś o czymś równie absurdalnym?
A przecież Noe nie zawsze był człowiekiem aż tak pozbawionym rozsądku. Cóż się
zatem stało? Była to, jak powiadam, kwestia zapatrzenia się w swój wzorzec osobowy. Co
sobie Bóg pomyśli? To pytanie było zawsze na ustach Noego. W oddaniu, jakie żywił w
stosunku do Boga, było coś złowieszczego; skóra cierpnie, jeśli mnie rozumiecie. A poza tym
świadomość, że został wybrany jako jedyny ocalony, że jego dynastia będzie jedyną na ziemi
to musi człowiekowi przewrócić w głowie, no nie? Na pewno nie przybyło od tego pokory
Chamowi, Semowi i temu na J paradowali po pokładzie jak rodzina królewska. Widzicie,
jest jedna rzecz, którą musimy sobie dokładnie wyjaśnić. Ten cały interes z Arką. Pewnie
myślicie, że Noe, mimo wszystkich swoich wad, był kimś w rodzaju wczesnego miłośnika
przyrody, że zebrał zwierzęta razem, bo nie chciał, by wymarły, że nie mógł znieść myśli, iż
nigdy już nie zobaczy żyrafy, że robił to dla nas. To wcale nie było tak. Zebrał nas razem,
ponieważ tak mu kazał jego wzorzec osobowy, lecz również z samolubstwa, nawet z cynizmu.
Chciał mieć co jeść po Potopie. Pięć i pół roku pod wodą i, wierzcie mi, większość ogródków
działkowych zostało wypłukanych; jedynie ryż miał się świetnie. A zatem większość z nas
wiedziała, że stanowimy tylko przyszłe obiady na dwóch, czterech czy ilu tam nogach. Nie
teraz, to później, nie my, to nasze potomstwo. Jak sobie możecie wyobrazić, nie była to
przyjemna świadomość. Na Arce Noego zapanowała atmosfera paranoi i strachu. Na którego z
nas przyjdzie teraz kolej? Jeśli dziś nie zdołasz zauroczyć żony Chama, to jutro możesz znaleźć
się w potrawce. Ta niepewność dalszych losów prowokowała do najdziwniejszych zachowań.
Pamiętam, jak para lemingów zmierzała ku burcie statku mówiły, że chcą raz na zawsze z
tym skończyć, że stres jest nie do zniesienia, lecz dogonił je w porę Sem i zamknął w skrzyni.
Co jakiś czas, gdy czuł się znudzony, odsuwał pokrywę skrzynki i wymachiwał w środku
wielkim nożem. Uważał to za świetny żart. Zdziwiłbym się jednak, gdyby cały gatunek
lemingów nie cierpiał na wstrząs pourazowy.
No i oczywiście po zakończeniu Podróży Bóg oficjalnie potwierdził kulinarne
przywileje Noego. W nagrodę za czołobitność Noe miał prawo do końca swych dni jeść, na co
mu żywnie przyjdzie ochota. Był to jeden z punktów jakiegoś paktu czy przymierza, który
razem sklecili. Moim zdaniem mogli sobie darować tę umowę. W końcu starłszy wszystkich
innych z powierzchni ziemi, Bóg tak czy tak musiał się zadowolić jedyną rodziną czcicieli, jaka
mu pozostała, prawda? Nie wyglądałoby najlepiej, gdyby powiedział: nie, wy też mi się nie
podobacie. Noe przypuszczalnie zdał sobie sprawę, że ma Boga w kieszeni (bo czy można
wyobrazić sobie większy blamaż niż zrobić Potop, a następnie stwierdzić, że Pierwszą Rodzinę
trzeba wykopać na bruk?) i uważaliśmy, że zjadłby nas i bez traktatu. W tym tak zwanym
przymierzu w ogóle nie byliśmy brani pod uwagę oprócz tego, że zawierało nasz wyrok
śmierci. A, prawda, rzucono nam jeden nędzny ochłap Noe i jego banda nie mogła jeść
samic, które były przy nadziei. Klauzula ta znalazła żywy oddźwięk pośród koczujących na
brzegu zwierząt, jak również wywarła pewne niezwykłe psychologiczne skutki uboczne: czy
zastanawialiście się kiedyś nad rodowodem ciąży urojonej?
To przypomina mi o historii z żoną Chama. Mówiono, że to tylko czcze, zrodzone z
niechęci pogłoski, gdyż żona Chama nie była najpopularniejszą osobą na Arce, no i, jak już
mówiłem, powszechnie obarczono ją winą za utratę statku-lazaretu. Była nadal bardzo
atrakcyjna gdy przyszedł Potop, miała dopiero jakieś dwie i pół kopy lat lecz także uparta
i wybuchowa. Potomstwo Chama i jego żony liczyło dwóch synów bo córek nie brano pod
uwagę imieniem Kus i Mizraim. Mieli też trzeciego syna, Futa, który urodził się na Arce, i
czwartego, Kanaana, który przyszedł na świat po Lądowaniu. Noe i jego żona mieli ciemne
włosy i piwne oczy, podobnie zresztą jak Cham z żoną, a także Sem, Waradi i ten na J. Ciemne
włosy i piwne oczy miały także wszystkie dzieci Sema, Waradiego i tego na J. Podobnie jak
Kus, Mizraim i Kanaan. Ale Fut, ten, który urodził się na Arce, był rudy. Na domiar złego miał
zielone oczy. Takie są fakty.
W tym miejscu wychodzimy z przystani faktów na szerokie wody pogłosek (posługuję
się tu frazeologią charakterystyczną dla Noego). Mnie nie było na arce Chama, więc tylko
beznamiętnie przekazuję informacje przyniesione przez ptaki. Historia ta miała dwa główne
wątki, a ich interpretację pozostawiam wam samym. Pamiętacie sprawę rzemieślnika, który
wydrążył sobie schowek w szkielecie statku-magazynu? No więc mówiło się choć nie
zostało to nigdy oficjalnie potwierdzone że kiedy przeszukiwano apartamenta żony Chama,
znaleziono komorę, o której istnieniu nikt nie miał wcześniej pojęcia. Z pewnością nie było jej
na rysunkach projektowych. Żona Chama złożyła wprawdzie odpowiednie dementi, lecz
znaleziono tam ponoć na haku jej gorset ze skóry jaka, a skrupulatna lustracja podłogi ujawniła
szereg rudych włosów zatkniętych pomiędzy klepki parkietu.
Druga historia którą również podaję bez komentarza dotyka spraw bardziej
delikatnych, lecz ponieważ odnosi się do znacznego odsetka waszego gatunku, czuję się w
obowiązki również ją przytoczyć. Na pokładzie arki Chama była para małpiatek przedziwnej
urody i gibkości. Wedle wszelkich danych były to stworzenia wysoce inteligentne, doskonale
zadbane i obdarzone tak żywą mimiką, że patrząc na nie przysiągłbyś, iż zaraz coś powiedzą.
Miały również puszyste rude futerka i zielone włosy. Nie łamcie sobie głowy, gatunek ten już
nie istnieje. Nie przeżył Podróży, a okoliczności ich śmierci na pokładzie nie zostały nigdy do
końca wyjaśnione. Spadająca reja, przebąkiwano... Ale cóż za zbieg okoliczności, myśleliśmy
żeby spadająca reja za jednym zamachem uśmierciła obydwa osobniki tego wyjątkowo
zwinnego gatunku!
Oficjalna wersja wydarzeń była oczywiście zupełnie inna. Nie było żadnych sekretnych
komór. Nie było rozrodczości międzygatunkowej. Reja, która pozbawiła życia małpiatki, była
olbrzymia i zabiła również muskrata purpurowego, dwa strusie liliputy oraz parę arewarków
płaskoogonowych. Dziwne ubarwienie Futa było znakiem od Boga choć jego odcyfrowanie
leżało poza zasięgiem ówczesnych możliwości dekoderskich ludzkości. Później jego znaczenie
stało się jasne: był to znak, że Podróż przekroczyła półmetek. Fut był zatem dzieckiem błogo-
sławionym i nie było powodów do zaniepokojenia czy szukania winnych. Oświadczenie takie
wygłosił sam Noe. Bóg przyszedł do niego we śnie i kazał mu powściągnąć wymierzoną
przeciw dziecięciu dłoń, a Noe się dostosował, gdyż, jak sam często podkreślał, był
człowiekiem bogobojnym.
Nie muszę wam mówić, że zwierzęta nie wiedziały, komu dać wiarę. Na przykład ssaki
zżymały się na samą myśl, że samiec rudowłosych, zielonookich małpiatek mógłby poczuć
zdrożne chęci ku żonie Chama. Oczywiście nigdy nie wiadomo, co się znajduje w skrytościach
serc nawet naszych najbliższych przyjaciół, lecz ssaki gotowe były przysiąc na swą ssaczość,
że jest to po prostu niemożliwe. Mówiły, że doskonale znały samca małpiatek i że pokątny seks
był dla niego czymś ohydnym. Sugerowały nawet, że miał w sobie coś ze snoba. A zakładając
tylko zakładając że chciał się trochę zabawić na boku, to miał do dyspozycji wiele
okazów znacznie ponętniejszych, niż żona Chama. Czemuż by nie jedna z tych ślicznych
małpek, czarnulek z żółtymi ogonami, które za garść tłuczonej gałki muszkatołowej oddałyby
się każdemu?
To już prawie koniec moich rewelacji. Musicie zrozumieć, że powodowało mną
pragnienie otworzenia wam oczu, a nie zaognienie panujących między nami niesnasek. Jeśli
odnieśliście przeciwne wrażenie, to pewnie dlatego, że wasz gatunek nie weźcie mi za złe,
że to mówię jest tak beznadziejnie dogmatyczny. Wierzycie w to, w co chcecie wierzyć,
choćby nie wiem jak was przekonywać. No, ale przecież wszyscy mącicie geny Noego. Co bez
wątpienia tłumaczy także fakt, że często jesteście dziwnie nieciekawi prawdy. Na przykład
czytają o swych wczesnych dziejach nigdy nie zadajecie sobie następującego pytania: co się
stało z krukiem?
Kiedy Arka wylądowała na szczycie góry (było to, oczywiście, bardziej
skomplikowane, ale darujmy sobie szczegóły, Noe posłał kruka i gołębicę, aby sprawdziły, czy
wody cofnęły się z oblicza ziemi. A zatem w wersji, która do was dotarła, kruk odgrywa rolę
dość poślednią. Próbuje się wam wpierać, że fruwał sobie bez sensu tam i nazad. Tymczasem
trzem ekspedycjom gołębicy nadano wymiar heroiczny. Szlochamy, gdy podeszwa jej stopy
nie znajduje gruntu, na którym mogłaby się oprzeć. Radujemy się, gdy powraca na Arkę z
gałązką oliwną. Jak rozumiem, wynieśliście tego ptaka do godności symbolu. Pozwólcie sobie
zatem powiedzieć rzecz następującą: kruk zawsze utrzymywał, że to on znalazł gałązkę oliwną
i że to on przyniósł ją z powrotem na Arkę, ale Noe uznał, że będzie "ładniej", jeżeli przypisze
się ten wyczyn gołębicy. Osobiście zawsze wierzyłem krukowi, który poza wszystkim był dużo
silniejszy niż gołębica, a byłoby całkiem w stylu Noego (i tu oglądającego się na swego Boga),
aby wszcząć między zwierzętami niesnaski. Noe rozpuścił plotki, że zamiast powrócić
natychmiast z wieścią o suchym lądzie kruk zwlekał i że widziano (kto widział? nawet
karierowiczka gołębica nie zniżyłaby się do takiego oszczerstwa), jak raczył się padliną. Chyba
nie muszę dodawać, że kruk poczuł się urażony i oszukany tym bezprzykładnym naginaniem
faktów do ideologii, a jednostki obdarzone lepszym uchem niż ja powiadają, że do dziś dnia
można usłyszę w jego głosie skrzek niezadowolenia. Z kolei gołębica od zejścia na ląd zaczęła
stroić wielkie fochy. Już wtedy widziała się na znaczkach pocztowych i firmowej papeterii.
Zanim spuszczono rampy, "admirał" przemówił do zwierząt z mostku, a jego słowa
transmitowano na inne statki. Podziękował nam za wspólnie spędzony czas, przeprosił za skąpe
niekiedy racje żywnościowe i przyrzekł, że ponieważ ze swej strony dotrzymaliśmy umowy,
wynegocjuje dla nas jak najkorzystniejsze warunki w zbliżających się rokowaniach na
szczycie. Niektórzy z nas uśmiechnęli się w tym momencie z niejakim powątpiewaniem: nie
myśli chyba, że już zapomnieliśmy o przeciągnięciu osiołka pod stępką, utracie statku-lazaretu,
polityce eksterminacji krzyżówek, śmierci jednorożca... Było dla nas oczywiste, że Noe się
nam podlizuje tylko dlatego, że wie, co zrobi każde zdrowo myślące zwierzę z chwilą postawie-
nia stopy na suchym lądzie: czmychnie do lasu lub w góry. Mydlił nam oczy bez wątpienia po
to, byśmy zostali w pobliżu Nowego Pałacu Noego, którego budowę łaskawie obwieścił w tej
samej przemowie. Warunki obejmowałyby darmową dostawę wody i dodatkową karmę
podczas ciężkich miesięcy zimowych. Najwyraźniej wystraszył się, że mięsna dieta, jaką
dysponował na Arce, potupta w siną dal i że dynastia Noachitów będzie musiała powrócić do
jagód i orzeszków.
I pomyśleć, że niektóre zwierzęta uznały ofertę Noego za rzetelną! Przecież wszystkich
nas nie zje, tłumaczyły, tylko skróci męki starców i chorych. Część zwierząt raczej z tych
głupszych, trzeba powiedzieć nie mogła się doczekać, aż stanie pałac i popłynie obfitym
strumieniem woda. Świnie, bydło, owce, co głupsze kozy, kury... Ostrzegaliśmy je, a w każdym
razie staraliśmy się. Mruczeliśmy szyderczo: "duszone czy gotowane?", ale na nic się to nie
zdało. Jak powiadam, nie grzeszyły rozumem, no i pewnie lękały się powrotu do natury.
Uzależniły się od swego więzienia i strażnika. To, co się stało podczas kilku następnych
pokoleń, było całkiem do przewidzenia: zupełna degeneracja. Świnie i owce, które widzicie
dziś wokół siebie, to upiory w porównaniu z ich przodkami na Arce, których po prostu
rozpierała energia. Zostały kompletnie wyssane z soków żywotnych. A żeby było śmiesznie,
teraz się je czasem sokiem polewa na przykład przyrządzając sałatkę z indyka.
A co Noe rzeczywiście wynegocjował w owym sławetnym Traktacie Wyokrętowania?
Co uzyskał od Boga w zamian za Poświęcenia i wiernopoddaństwo swego plemienia (nie
mówiąc już o znaczniejszych poświęceniach ze strony królestwa zwierząt)? Bóg powiedział
a jest to mocno złagodzona interpretacja Noego że przyrzeka nie bawić się już w Potopy i na
znak swych dobrych intencji rozepnie nam na niebie tęczę. Tęczę Ha! Pewnie, że to bardzo
piękna rzecz, i pierwsza, jaką dla nas stworzył: na tle błękitu indygo opalizują wielobarwne,
półkoliste wstęgi aż miło podnieść czasem wzrok od żarła. Idea tego prezentu była prosta:
przy każdej przeciągającej się ulewie ten świetlisty symbol przypomni nam, że za chmurami
niecierpliwi się już słońce i że nie czeka nas kolejny Potop. Mimo wszystko jednak nie był to
najlepszy interes. No i czy umowę dało się wyegzekwować drogą prawną? Spróbujcie postawić
tęczę przed sądem.
Co zmyślniejsze zwierzęta od razu wiedziały, co się kryje za proponowanym przez
Noego półpensjonatem. Zbiegły w góry i lasy, zdając się na własną umiejętność zdobycia wody
i pokarmu na zimę. Nie uszło naszej uwagi, że jako jedne z pierwszych wywiało renifery, które
z bagażem swych tajemniczych przeczuć uciekały jak najdalej od "admirała" i wszystkich jego
przyszłych potomków. Nawiasem mówiąc, macie rację widząc w tych uchodźcach gatunki
szlachetniejsze (choć zdaniem Noego byli to niewdzięczni zdrajcy). Czyż świnia może być
szlachetna? Owca? Kura? Żebyście widzieli jednorożca... W popotopowej przemowie Noego
do nielicznych już zwierząt pałętających się nadal na skraju jego częstokołu była jeszcze jedna
budząca wątpliwości kwestia. Powiedział, że dając nam tęczę Bóg tym samym przyrzekł
utrzymywać dostawy cudów na poziomie zaspokajającym popyt. Trudno chyba o wyraźniejszą
aluzję do tych dziesiątek cudotworów, które wylądowały za burtą statków Noego, lub zniknęły
w trzewiach jego rodziny Tęcza zamiast jednorożca? Dlaczego Bóg po prostu nie przywrócił
jednorożca do życia? Nam zwierzętom bardziej by się to do szczęścia przydało, niż malowane
obiecanki po deszczu, że Bóg będzie wyrozumiały.
Jak już powiedziałem, wysiadanie z Arki nie było wiele łatwiejsze niż wsiadanie.
Niestety, pośród wybranych gatunków miały miejsce liczne przypadki kablowania, więc nie
wchodziło w rachubę, aby Noe po prostu spuścił trapy i zawołał: "Niech wam się szczęści na
lądzie!" Przed zejściem na ląd każde zwierzę musiało przejść ścisłą rewizję. Niektóre osobniki
zanurzano nawet w kadziach z wodą, która cuchnęła smołą. Wiele samic utyskiwało, że Sem
poddaje je szczegółowym badaniom internistycznym. Odkryto znaczną liczbę gapowiczów:
kilka bardziej rzucających się w oczy chrząszczy, kilka szczurów, które podczas Podróży
obżerały się ponad miarę i zanadto przytyły, a nawet jednego czy dwa węże. My zsiedliśmy -
myślę, że nie ma potrzeby robić z tego dłużej tajemnicy - w wydrążonym koniuszku rogu
barana. Było to duże, krnąbrne, wywrotowe zwierzę, z którym przez ostatnie trzy lata na morzu
celowo utrzymywaliśmy dobre stosunki. Baran nie żywił szacunku do Noego i był bardzo
zadowolony, że może mu spłatać figla.
Gdy nasza siódemka wydostała się z rogu barana, nie posiadaliśmy się z radości.
Przetrwaliśmy. Ukryliśmy się, przetrwaliśmy i zbiegliśmy na dodatek bez wchodzenia w
szemrane układy z Bogiem czy Noem. Osiągnęliśmy to sami. Poczuliśmy się gatunkowo
szlachetniejsi. Podróż wiele nas nauczyła, a przede wszystkim tego, że w porównaniu ze
zwierzętami człowiek znajduje się na niskim szczeblu ewolucji. Nie da się oczywiście
zaprzeczyć, że jesteście obdarzeni dość dużym sprytem i że drzemie w was znaczny potencjał,
lecz jak na razie znajdujecie się we wczesnej fazie rozwoju. My na przykład jesteśmy zawsze
sobą, a do tego właśnie zmierza ewolucja. Jesteśmy tym, czym jesteśmy, i wiemy, na czym to
polega. Nie spodziewacie się po kocie, żeby nagle zaczął szczekać, albo żeby świnia zaczęła
ryczeć, prawda? A ci z nas, którzy odbyli Podróż na Arce nauczyli się oczekiwać od waszego
gatunku właśnie tego to szczekacie, to znów miauczycie, to chcecie być dzicy, to znowu
oswojeni. Z Noem byliśmy pewni tylko jednej rzeczy: nigdy nie możemy być niczego pewni.
Wasz gatunek jest również mocno na bakier z prawdą. Utrata Waradiego i jego arki
czy ktokolwiek o tym wspomina? Rozumiem, że to rozmyślne odwracanie wzroku ma swoje
dobre trony: po prostu łatwiej się żyje uznając wszystko, co złe za niebyłe. Ta programowa
skleroza powoduje jednak, że kiedy znów zdarzy się cos złego, jesteście zawsze zaskoczeni.
Zaskakuje was, że broń palna zabija, że pieniądze deprawują, że zimą pada śnieg. Taka
naiwność bywa czarująca, lecz niestety także niebezpieczna.
Na przykład nie chcecie nawet przyznać, jaka była prawdziwa natura waszego praojca
Noego miłującego przyrodę pobożnego patriarchy. Doszła do mnie jedna z waszych
wczesnohebrajskich legend, która mówi, że Noe odkrył działanie alkoholu, gdy zaobserwował,
jak koza urżnęła się sfermentowanymi winogronami. Cóż za bezczelna próba zrzucenia od-
powiedzialności na zwierzęta! Niestety, nie jest to przypadek odosobniony wygnanie z raju
to sprawka węża, kruk był obibokiem i żarłokiem, koza zrobiła z Noego opoja. A ja wam
mówię, że Noe nie potrzebował podpatrywać parzystokopytnych, żeby wydrzeć winorośli jej
tajemnicę.
Zrzucić winę na kogoś innego, to zawsze wasz pierwszy odruch. A jeśli się nie da, to
powiedzieć, że właściwie nie ma problemu. Zmienić reguły gry, obniżyć poprzeczkę.
Niektórzy wasi uczeni, którzy trawią całe życie na analizie świętego tekstu, usiłowali nawet
dowieść, że Noe od Arki to nie był ten sam człowiek, co Noe postawiony w stan oskarżenia za
pijaństwo i ekshibicjonizm. No bo jakże mógł pijak zostać wybrany od Boga? A, widzicie, cała
rzecz w tym, że to nie on. Inny Noe. Przypadek zwyczajnego qui pro quo. I problem znika.
A co ja o tym sądzę? Już mówiłem Noe był wprawdzie opojem, ale innych
kandydatów bił na głowę. Był kwiatem pośród strasznej mierzwy. A prawdę rzekłszy, to w
alkoholizm popadł dopiero w trakcie Podróży. Wcześniej też za kołnierz nie wylewał (a kto
wylewał?), lecz w prawdziwego ochlaja zamieniła go dopiero wyprawa. Po prostu
odpowiedzialność okazała się dla niego zbyt ciężkim brzemieniem. Podjął pewne błędne
decyzje nawigacyjne, stracił cztery z ośmiu statków i około jednej trzeciej powierzonych mu
gatunków gdyby było komu zasiąść w fotelu sędziowskim, Noe zostałby postawiony przed
sądem wojennym. Pod tą jego pyszałkowatością kryło się poczucie winy za utratę połowy Arki.
Poczucie winy, niedojrzałość, nieustanna walka o utrzymanie przerastającego go stanowiska
w takich okolicznościach ugięłaby się większość przedstawicieli waszego gatunku. Myślę, że
dałoby się nawet dowieść, iż w stronę kieliszka pchnął Noego sam Bóg. To pewnie dlatego
waszych uczonych tak świerzbi, żeby rozgraniczyć między pierwszym a drugim Noem, bo w
przeciwnym razie można dojść do kłopotliwych wniosków. Jednakże dzieje "drugiego" Noego
pijaństwo, obraza moralności, niewytłumaczalne potraktowanie kochającego syna nie
były żadną niespodzianką dla tych z nas, którzy znali "pierwszego" Noego z Arki. Obawiam
się, że mamy tu do czynienia z przygnębiającym, lecz nieuniknionym przypadkiem
zwyrodnienia alkoholowego.
Jak już mówiłem, po zejściu z Arki nie posiadaliśmy się z radości. Poza wszystkim
trochę się nam już przejadło drzewo sandałowe. To jeszcze jedna przyczyna, dla której
żałowaliśmy, że Noe był tak konserwatywnym materiałoznawcą w przeciwnym razie
mielibyśmy bardziej urozmaiconą dietę. Noe nie mógł brać tego oczywiście pod uwagę, gdyż
byliśmy pasażerami ponadprogramowymi. Z perspektywy tych kilku tysiącleci decyzja, by nas
pominąć, wydaje mi się jeszcze bardziej okrutna. Na gapę podróżowaliśmy w siedmioro, ale
gdyby wszystko odbyło się legalnie i wydano by nam tylko dwie karty pokładowe
przyjęlibyśmy to bez szemrania. Oczywiście Noe nie mógł przewidzieć, jak długo potrwa
Podróż, ale zważywszy, jak mało zjedliśmy w siedmioro przez pięć i pół roku, zabranie choć
dwójki z nas na pewno nie stanowiło żadnego ryzyka. A przecież to nie nasza wina, że jesteśmy
kornikami.
Rozdział drugi
GOŚCIE
Franklin Hughes wszedł na pokład godzinę wcześniej, aby zaskarbić sobie sympatię
ludzi, z którymi miał pracować przez następne dwadzieścia dni. Teraz stał oparty o reling i
patrzył, jak pasażerowie wspinają się po schodni przeważnie małżonkowie w średnim i
podeszłym wieku, niektórzy wyraźnie naznaczeni piętnem swej narodowości, inni podstępnie
zachowujący jeszcze na chwilę anonimowość pochodzenia. Delikatnie, lecz zdecydowanie
obejmując ramieniem swą towarzyszkę podróży, Franklin bawił się w doroczną zgadywankę,
skąd pochodzą jego słuchacze. Najłatwiej szło mu z Amerykanami mężczyźni mieli na sobie
pastelowe sportowe stroje z Nowego Świata, kobiety nie przejmowały się swymi wydatnymi
brzuchami. Niewiele trudniej było z Brytyjczykami: pod tweedowymi marynarkami ze Starego
Świata mężczyźni ukrywali ciemnożółte lub beżowe koszule z krótkim rękawem, a
krzepkonogie kobiety gotowe były wspiąć się na każdą górę, zwąchawszy jakąś grecką
świątynię. Były dwie pary Kanadyjczyków z rzucającym się w oczy klonowym liściem na
przypominających turbany kapeluszach, szwedzka rodzina z czterema blond głowami, kilkoro
łatwych do pomylenia Francuzów i Włochów, których Franklin rozróżniał mrucząc pod nosem
baguette lub macaroni oraz sześcioro Japończyków, którzy nie poddali się stereotypowi, jako
że żadne z nich nie miało na wierzchu aparatu fotograficznego. Z wyjątkiem kilku rodzin i paru
samotnych Anglików robiących wrażenie estetów pasażerowie posłusznie wchodzili na
schodnię parami.
"Parami weszły zwierzęta", skomentował Franklin. Był wysokim, zażywnym
mężczyzną po czterdziestce, o bladozłotych włosach i czerwonawej cerze, którą zawistni
przypisywali trunkom, a miłosierni nadmiernej dawce promieni słonecznych; jego twarz była
tak swojska, że ludzie zapominali zadać sobie pytanie, czy uważają go za przystojnego. Jego
towarzyszka czy też asystentka (nie pozwalała nazywać się sekretarką) była szczupłą, smagłą
dziewczyną w ubraniu świeżo zakupionym specjalnie na rejs. Chcąc uchodzić za starego wygę,
Franklin nosił koszulę safari w kolorze khaki i parę sfatygowanych dżinsów. Nie był to może
strój, jakiego niektórzy z pasażerów spodziewali się po wybitnym wykładowcy, lecz dawał do
zrozumienia, w jaki sposób Franklin wyrobił sobie nazwisko. Jeżeli byłby amerykańskim
uczonym, włożyłby garnitur w pasy, a jeżeli brytyjskim, nosiłby zapewne wymiętą płócienną
marynarkę koloru lodów waniliowych. Lecz swą sławę (której zasięg przeceniał), Franklin
zawdzięczał telewizji. Na początku wygłaszał cudze teksty: młody człowiek w sztruksowym
garniturze w przystępny i nie rodzący poczucia niższości sposób tłumaczył zagadnienia
kulturalne. Po jakimś czasie zdał sobie sprawę, że skoro może to wszystko mówić, to nie ma
powodu, żeby nie mógł także pisać. Najpierw pojawiała się tylko notka: "Gromadzenie
materiałów Franklin Hughes", potem występował jako współautor scenariusza, aż wreszcie
dorobił się napisu: "Scenariusz i prowadzenie Franklin Hughes". Nikt się dokładnie nie
orientował, w jakiej dziedzinie wiedzy Franklin się specjalizuje, gdyż hasał sobie swobodnie po
świecie archeologii, historii i dziejów różnych kultur. Celował w odniesieniach do współ-
czesności, które dla przeciętnego widza ożywiały i ubarwiały takie martwe tematy jak przejście
Hannibala przez Alpy, skarby Wikingów we Wschodniej Anglii czy pałace Heroda. Słonie
Hannibala były dywizjonami pancernymi jego epoki oświadczał przyjmując romantyczną
pozę wśród egzotycznego krajobrazu. Albo: To tylu piechurów, ilu kibiców przychodzi na
stadion Wembley oglądać finał Pucharu Anglii. Albo: Herod był kimś więcej niż
tyranem, który zjednoczył swój kraj, był także mecenasem sztuki. Może powinniśmy widzieć
w nim kogoś w rodzaju obdarzonego dobrym gustem Mussoliniego.
Telewizyjna renoma Franklina wkrótce zaowocowała drugim małżeństwem, a parę lat
później drugim rozwodem. W kontraktach z firmą Biuro Turystyki Kulturalnej "Afrodyta"
zawarowaną miał teraz kabinę dla swej asystentki: załoga Santa Euphemia zauważyła z
podziwem, że asystentki na ogół zmieniają się z podróży na podróż. Franklin był hojny w
stosunku do swych stewardów i lubiany przez pasażerów płacących parę tysięcy funtów za
dwadzieścia dni wakacji. Miał ujmujący zwyczaj przeciągania którejś ze swych ulubionych
dygresji z takim zapałem, że czasem musiał przestać mówić i rozejrzeć się wokół siebie z
roztargnionym uśmiechem, zanim sobie przypomniał, do czego zmierzał. Wielu pasażerów
podziwiało entuzjazm Franklina, że to takie budujące w tych cynicznych czasach, że dzięki
niemu historia staje przed oczyma słuchaczy jak żywa. Jeśli czasem nie podopinał swej koszuli
safari, a dżinsy miał poplamione homarem, potwierdzało to tylko zapał, z jakim podchodził do
swej pracy. Jego strój sugerował również chwalebną demokratyczność wiedzy w dzisiejszych
czasach jak widać, nie trzeba być jakimś drętwym profesorem w nakrochmalonym
kołnierzyku, żeby zrozumieć zasady architektury greckiej.
Wieczorek zapoznawczy jest o ósmej powiedział Franklin. Muszę popracować
parę godzin nad tekstem na jutro rano.
Przecież na pewno wygłaszałeś go już mnóstwo razy. Tricia chciała, żeby został z
nią na pokładzie, gdy będą płynąć przez Zatokę Wenecką.
Trzeba co roku mówić co innego. Inaczej człowiek zdziadzieje. Lekko dotknął jej
przedramienia, po czym zszedł pod pokład. Prawdę mówiąc jego powitalna mowa następnego
dnia rano miała być dokładnie taka sama jak przez poprzednie pięć lat. Jedyną różnicą
jedyną rzeczą, która miała zapobiec dziadzeniu Franklina była obecność Tricii zamiast, za-
miast... jak miała na imię poprzednia dziewczyna? Jednak wolał podtrzymywać fikcję
opracowywania swych wykładów od nowa, a widok oddalającej się Wenecji mocno się mu już
opatrzył. Miasto będzie w tym samym miejscu za rok, o centymetr czy dwa bliżej linii wody,
jego różowa cera, podobnie jak Franklina, tylko trochę bardziej złuszczona.
Tricia, która została na pokładzie, patrzyła na miasto póki dzwonnica bazyliki Świętego
Marka nie zmniejszyła się do rozmiarów ogryzka ołówka. Poznała Franklina trzy miesiące
wcześniej, gdy wystąpił w programie "Rozmowy", do którego zbierała materiały. Spali już ze
sobą, ale tylko kilka razy. Współlokatorkom powiedziała, że wyjeżdża z byłą koleżanką ze
szkoły. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, to je wtajemniczy po powrocie, lecz na razie była trochę
przesądna. Franklin Hughes! A jak dotąd był naprawdę troskliwy, przydzielał jej nawet jakieś
symboliczne obowiązki, żeby nie czuła się wyłącznie jego dziewczyną. Tak wielu ludzi w
telewizji wydawało jej się trochę fałszywych czarujących, ale nie całkiem szczerych. Tym-
czasem Franklin był w życiu dokładnie taki jak na ekranie wylewny, skłonny do żartów,
chętnie dzielący się swą wiedzą. To, co mówił, budziło zaufanie. Krytycy telewizyjni
naśmiewali się z jego stroju i z wyzierającej spod rozpiętej koszuli kępki włosów, a czasami
naigrawali się z tego, co mówił, lecz była to tylko zawiść chciałaby zobaczyć, jak ci krytycy
radzą sobie na miejscu Franklina. Podczas pierwszego wspólnego obiadu wyjaśnił jej, że
najtrudniej jest wytworzyć wrażenie, iż jego praca jest łatwa. Drugi sekret w telewizji, mówił,
to wiedzieć kiedy się zamknąć, pozwolić, by mówiły za ciebie zdjęcia. Trzeba osiągnąć
właściwą równowagę pomiędzy słowem a obrazem. W skrytości ducha Franklin miał nadzieję
na najwspanialszy z możliwych napis na ekranie: "Scenariusz, prowadzenie i produkcja
Franklin Hughes". W marzeniach czasami aranżował gigantyczne ujęcie, w którym przechodzi
od Łuku Septymusa Sewera do świątyni Westy na Forum Romanum. Pozostawał tylko
problem, gdzie umieścić kamerę.
Pierwszy etap podróży, gdy pędzili pod parą przez Adriatyk, przebiegał jak zazwyczaj.
Odbył się wieczorek zapoznawczy, na którym załoga taksowała wzrokiem pasażerów, a
pasażerowie ostrożnie obwąchiwali się nawzajem. Inauguracyjny wykład Franklina, w którym
przypochlebił się swym słuchaczom, odżegnał od swej telewizyjnej sławy i oświadczył, że jest
dla niego przyjemną odmianą zwracanie się do żywych ludzi zamiast szklanego oka z
kamerzystą wykrzykującym: "Włos na bramce, możemy powtórzyć jeszcze raz, stary?"
(większość słuchaczy nie zrozumiała tego technicznego wyrażenia, co było przez Franklina
zamierzone mogli się snobować na ludzi gardzących telewizją, ale nie wolno im było
zakładać, że jest to praca dla byle idioty). A potem Franklin wygłosił drugi wykład
inauguracyjny, równie niezbędny co pierwszy, w którym wyjaśnił swej asystentce, że przede
wszystkim muszą pamiętać, by się dobrze bawić. Jasne, że będzie musiał pracować zdarzy
się nawet, iż zamknie się w swojej kabinie z notatkami ale uważa, że powinni to traktować
przede wszystkim jako trzytygodniowe wytchnienie od wstrętnej angielskiej pogody i
wszystkich tych zakulisowych podchodów w Centrum Telewizyjnym. Tricia skinęła głową,
choć jako młodszy asystent reżysera nie zauważyła, a tym bardziej nie doświadczyła na własnej
skórze żadnych zakulisowych podchodów. Bardziej doświadczona życiowo dziewczyna
natychmiast uznałaby, że Franklin mówi jej: "Nie oczekuj ode mnie nic ponadto". Jako osoba o
łagodnym i optymistycznym usposobieniu Tricia zinterpretowała jego mówkę mniej brutalnie:
"Bądźmy ostrożni, aby nie robić sobie fałszywych złudzeń" i trzeba oddać Franklinowi
sprawiedliwość, że mniej więcej to miał na myśli. Kilka razy do roku trochę się zakochiwał,
którą to skłonność w sobie potępiał, lecz regularnie się jej poddawał. Jednak zdecydowanie nie
był człowiekiem bez serca i z chwilą gdy poczuł, że dziewczyna zwłaszcza miła dziewczyna
potrzebuje go bardziej niż on potrzebuje jej, ogarniało go straszliwe przerażenie. W tym
gorączkowym popłochu przychodziły mu do głowy dwa pomysły: żeby dziewczyna
wprowadziła się do jego mieszkania lub wyprowadziła z jego życia, ale ani jednego, ani
drugiego do końca nie chciał. A zatem jego powitalne słowa do Jenny, Cathy czy w tym
wypadku Tricii były raczej aktem przezorności niż cynizmu, lecz gdyby sprawy potoczyły się
nie po jego myśli, Jenny, Cathy czy w tym wypadku Tricia zapamiętałyby go jako człowieka
bardziej wyrachowanego, niż naprawdę był.
Ta sama przezorność, natarczywie podsycana przez rozmaite krwawe doniesienia
telewizyjne, skłoniła Franklina Hughesa do załatwienia sobie irlandzkiego paszportu. Świat nie
był już tym przychylnym miejscem, w którym poczciwy granatowy dokument brytyjski,
nobilitowany słowami "dziennikarz" i "BBC", zapewniał wszelkie przywileje. "Sekretarz
Stanu Jej Wysokości Królowej Wielkiej Brytanii Franklin potrafił zacytować z pamięci
uprasza i domaga się w Imieniu Jej Wysokości Królowej o udzielenie okazicielowi tego
dokumentu wszelkiej niezbędnej pomocy i ochrony". Pobożne życzenia. Teraz Franklin
podróżował na zielony paszport irlandzki ze złotą harfą na okładce i za każdym razem, gdy go
okazywał, czuł się jak przedstawiciel browaru Guinness. W środku, spośród mniej więcej
prawdziwych danych osobowych, zniknęło słowo "dziennikarz". W niektórych krajach
dziennikarze nie byli mile widziani, a białoskórych dziennikarzy udających zainteresowanie
zabytkami archeologii brano za szpiegów brytyjskich. Mniej kompromitujący wpis "pisarz"
miał zarazem służyć jako bodziec dla niego samego. Jeśli Franklin określi się jako pisarz, to
być może nim zostanie. Następnym razem może się uda wydać książkę opartą na serii
programów, a oprócz tego rozważał pomysł napisania czegoś poważnego, lecz seksownego
na przykład prywatnej historii świata co przez wiele miesięcy okupowałoby listy
bestsellerów.
Santa Euphemia była leciwym, lecz komfortowym statkiem z szarmanckim włoskim
kapitanem i sprawną grecką załogą. Wycieczki "Afrodyty" cieszyły się powodzeniem wśród
określonej klienteli, rozmaitej narodowości, lecz jednolitej w gustach, wśród ludzi, którzy
woleli czytać, niż grać w ringo, którzy woleli opalać się, niż iść na dyskotekę. Wszędzie
podążali za swym wykładowcą, decydowali się na większość pozaprogramowych wycieczek i
ani spojrzeli na słomiane osiołki w sklepach z pamiątkami. Nie przyjechali tu, żeby
romansować, jakkolwiek na dźwięk tercetu smyczkowego puszczali się niekiedy w staromodne
tany. Po kolei zasiadali przy stole kapitańskim, wykazywali się pomysłowością, gdy przyszło
do balu kostiumowego, i posłusznie czytali gazetkę pokładową, w której obok ogłoszeń o
urodzinach i wiadomościach o niekontrowersyjnych wydarzeniach na kontynencie
europejskim podawana była trasa na dzień bieżący. Tricii atmosfera wydawała się trochę
drętwa, lecz była to drętwota dobrze zorganizowana. Podobnie jak w mowie do swej asystentki,
w wykładzie inauguracyjnym Franklin podkreślił, że następne trzy tygodnie winny przebiegać
pod znakiem odpoczynku i rozrywki. Taktownie napomknął, że poziom zainteresowania
starożytnością jest u różnych ludzi różny, i że on nie jest z tych, którzy prowadzą dziennik
obecności i stawiają czarnego iksa przy nazwiskach wagarowiczów. Franklin ujmująco
przyznał, że czasem nawet on czuje znużenie na widok kolejnego rzędu korynckich kolumn na
tle bezchmurnego nieba, choć powiedział to w taki sposób, aby pasażerowie mogli mu nie
uwierzyć.
Ostatki północnej zimy były już daleko w tyle i Santa Euphemia niespiesznie przeniosła
swych szczęśliwych pasażerów w porę łagodnej, śródziemnomorskiej wiosny. Tweedowe
marynarki ustąpiły płóciennym, a dwuczęściowe kostiumy nieco staromodnym letnim
sukienkom. W nocy przekroczyli Kanał Koryncki. Niektórzy pasażerowie stłoczyli się w
negliżu przy iluminatorze, a co bardziej hardzi wyszli na pokład, by od czasu do czasu
bezskutecznie błysnąć fleszami aparatów fotograficznych. Potem z Jońskiego na Egejskie
na Cykladach było trochę chłodniej i przewiewniej, ale nikt się nie skarżył. Zeszli na brzeg w
Mykenach, gdzie starszy wiekiem nauczyciel skręcił sobie nogę w kostce, wspinając się po
ruinach. Zeszli też w marmurowym Paros i wulkanicznym Thira. Minęło już dziesięć dni rejsu,
gdy zatrzymali się na Rodos. Podczas gdy pasażerowie przebywali na lądzie, na Santa
Euphemia zatankowano paliwo i załadowano zapas warzyw, mięsa i wina. Zafrachtowano
także kilkoro gości, ale to wyszło na jaw dopiero nazajutrz rano.
Pędzili pod parą w stronę Krety i o godzinie jedenastej Franklin rozpoczął swój zwykły
wykład o Knossos i cywilizacji minojskiej. Musiał zachować ostrożność, bo słuchacze z reguły
wiedzieli coś niecoś o Knossos, a wielu miało na ten temat wyrobione zdanie. Franklin lubił,
gdy ludzie zadawali pytania. Nie przeszkadzało mu, gdy uzupełniano to, co powiedział, o
dodatkowe informacje, nawet jeśli musiał się z nimi zgodzić dziękował za nie z
szarmanckim ukłonem, mrucząc pod nosem "Herr profesor" jeżeli jest osoba mająca ogólny
przegląd sytuacji, inni mogą sobie nabijać głowę zbędnymi szczegółami. Tymi, których
Franklin Hughes nie mógł znieść, byli nudziarze ze swoimi ulubionymi teoryjkami, które
koniecznie musieli wypróbować na wykładowcy. Przepraszam, panie Hughes, to mi wygląda
na bardzo egipskie skąd wiemy, że nie wybudowali tego Egipcjanie? Czy nie należałoby
przyjąć, że Homer pisał wtedy, kiedy powszechnie się uważa, że pisał lub (tu krótki śmiech)
pisała? Nie posiadam właściwie żadnej wiedzy fachowej na ten temat, ale z pewnością byłoby
bardziej sensowne, gdyby... Zawsze był przynajmniej jeden taki ktoś, grający rolę
zaskoczonego, lecz rozsądnie myślącego amatora. Nie oszukany wiedzą nabytą, wiedział
lub wiedziała że historycy wiecznie łgają, że skomplikowane sprawy najłatwiej zrozumieć
stosując pełną werwy intuicję nieskażoną żadną wiedzą faktyczną czy oczytaniem. "Doceniam
pański wywód, panie Hughes, ale z pewnością byłoby bardziej logiczne..." Czasami Franklin
miał ochotę powiedzieć, choć nigdy się na to nie zdobył, że te rącze domysły na temat dawnych
cywilizacji z reguły wydawały się mu oparte na hollywoodzkich superprodukcjach z Kirkiem
Douglasem i Burtem Lancasterem. Wyobrażał sobie, że wysłuchuje jednego z tych
żartownisiów i odpowiada z ironicznym naciskiem na przysłówku: "Oczywiście zdaje pan
sobie sprawę, że film "Ben Hur" nie jest zupełnie wiarygodny?" Ale nie podczas tej podróży.
Dopiero, gdy będzie wiedział, że to jego ostatnia. Wtedy będzie mógł sobie trochę pofolgować.
Będzie bardziej szczery wobec swych słuchaczy, mniej ostrożny z gorzałą i skłonniejszy do
odwzajemniania zalotnych spojrzeń.
Goście spóźnili się na wykład Franklina Hughesa o Knossos, i kiedy otworzyli
podwójne drzwi i oddali jeden strzał w sufit, skończył właśnie fragment, w którym odgrywa
wielkiego odkrywcę Sir Arthura Evansa. Nadal całkowicie pochłonięty swym występem,
wymruczał: "Czy ktoś mógłby mi to przetłumaczyć?", ale był to stary dowcip,
niewystarczający, aby przykuć na powrót uwagę pasażerów. Zapomnieli już bowiem o Knossos
i patrzyli na wysokiego, wąsatego mężczyznę w okularach, który podchodził do pulpitu, aby
zająć miejsce Franklina. W normalnych okolicznościach Franklin być może oddałby mu
mikrofon, spytawszy uprzejmie, co go uprawnia do zabrania głosu. Biorąc jednak pod uwagę,
że człowiek ten miał duży karabin maszynowy i nosił czerwone, kraciaste nakrycie głowy,
które dawniej stanowiło znamię sympatycznych wojowników pustynnych służących u
Lawrence'a z Arabii, lecz obecnie stało się wizytówką wściekłych terrorystów ochoczo
masakrujących niewinnych ludzi, Franklin wykonał dłonią prosty gest "Pańska kolej" i usiadł
na krześle.
Wśród słuchaczy Franklina bo w swej zaborczości przez chwilę nadal tak o nich
myślał zapadła cisza. Wszyscy unikali nieostrożnych ruchów, dyskretnie brali każdy
oddech. Gości było trzech, dwóch pozostałych stało na straży podwójnych drzwi do sali
wykładowej. Wysoki mężczyzna w okularach mógłby uchodzić za uczonego, gdyż zastukał w
mikrofon jak wytrawny mówca częściowo dla sprawdzenia czy działa, częściowo dla
zwrócenia na siebie uwagi. Druga funkcja tego gestu była może zbędna.
Przepraszam za kłopot rozpoczął, prowokując jedną czy dwie osoby do
nerwowego śmiechu obawiam się jednak, że konieczne będzie przerwanie państwu na jakiś
czas urlopu. Mam nadzieję, że przerwa ta nie potrwa zbyt długo. Wszyscy państwo
pozostaniecie na tej sali, każdy na swoim miejscu, dopóki nie wydamy dalszych poleceń.
Ze środka auli odezwał się rozeźlony głos jakiegoś Amerykanina:
Coście za jedni i czego u diabła chcecie?
Arab pochylił się do mikrofonu, od którego właśnie zamierzał odejść, i odparł z
pogardliwą uprzejmością dyplomaty:
Przykro mi, ale na tym szczeblu nie udzielam żadnych informacji. Lecz potem,
aby się upewnić, że nie został wzięty za dyplomatę, kontynuował. Nie jesteśmy ludźmi,
którzy wierzą w zbędną przemoc. Wszakże kiedy oddałem strzał w sufit dla zwrócenia państwa
uwagi, ustawiłem ten przełącznik tak, aby karabin oddawał pojedyncze strzały. Jeśli przesunę
przełącznik w tę pozycję co uczynił trzymając karabin lufą ukośnie do góry, jak instruktor
strzelecki przed jakąś szczególnie oporną klasą karabin będzie strzelał aż do opróżnienia
magazynka. Mam nadzieję, że to jasne.
Arab opuścił salę. Ludzie wzięli się za ręce. Tu i ówdzie dały się słyszeć pociągnięcia
nosem i szlochy, lecz większość milczała. Franklin rzucił okiem na tył auli, gdzie po lewej
stronie siedziała Tricia. Jego asystentkom wolno było przychodzić na wykłady, pod
warunkiem, że nie siadały w bezpośrednim zasięgu wzroku. Mogłoby to skierować me
myśli na złe tory. Nie wydawała się wystraszona, raczej niepewna, jak się powinna
zachować. Franklin chciał powiedzieć: "Słuchaj, to mi się nigdy przedtem nie zdarzyło, to nie
jest normalna sytuacja, nie wiem, co robić", lecz zamiast tego niejasno skinął głową. Po
dziesięciu minutach pełnej napięcia ciszy wstała pięćdziesięciokilkuletnia Amerykanka. Jeden
z dwóch gości stojących przy drzwiach natychmiast na nią krzyknął. Nie zwróciła na to uwagi,
podobnie jak ignorowała szepty i chwytanie za rękę przez męża. Środkowym przejściem
między krzesłami podeszła do uzbrojonych mężczyzn, zatrzymała się o kilka jardów przed
nimi i powiedziała zachrypłym od paniki głosem: "Psiakrew, muszę iść do łazienki".
Arabowie ani nie odpowiedzieli, ani nie spojrzeli jej w oczy. Zamiast tego lekkim
ruchem karabinów wskazali jak najwyraźniej, że stanowi obecnie łatwy cel i że wszelkie dalsze
kroki naprzód potwierdzą ten fakt w sposób ewidentny i krańcowy. Odwróciła się, poszła z
powrotem na swoje miejsce i zaczęła płakać. Inna kobieta z prawej części sali natychmiast
zaszlochała. Franklin znów spojrzał na Tricię, skinął głową i podszedł do pulpitu.
Jak właśnie mówiłem... Odchrząknął dla odzyskania inicjatywy i wszystkie oczy
zwróciły się ku niemu. Mówiłem, że pałac w Knossos nie był bynajmniej pierwszym
osiedlem ludzkim na tym miejscu. To, co uznaje się za warstwę minojską, sięga głębokości
około siedemnastu stóp, lecz poniżej widnieją oznaki ludzkiej bytności aż do mniej więcej
dwudziestu sześciu stóp. W miejscu, na którym zbudowano pałac, życie istniało na co najmniej
dziesięć tysięcy lat przed ustawieniem pierwszego kamienia...
Kontynuacja wykładu wydawała się rzeczą normalną. Czuł również, jakby okryto go
pierzastym płaszczem przywódcy. Postanowił, że weźmie na siebie tę rolę, najpierw jednak
spojrzał w stronę strażników. Czy rozumieją po angielsku? Być może. Czy byli kiedyś w
Knossos? Mało prawdopodobne. A zatem Franklin, opisując komnatę rady w pałacu, wymyślił
wielką glinianą tablicę, która, jak twierdził, wisiała prawdopodobnie nad tronem z gipsu. Był na
niej napis w tym momencie Franklin spojrzał w stronę Arabów który głosił: "Żyjemy w
trudnych czasach". W dalszym ciągu opisu zabytku niby wygrzebywał z ziemi kolejne tablice,
z których wiele, jak bez lęku poinformował swych słuchaczy, niosło uniwersalne przesłanie.
"Przede wszystkim nie wolno nam nic czynić z pochopu", brzmiał jeden napis. Inny: "Z
pustych pogróżek takiż użytek, co z pustej pochwy miecza". Jeszcze inny: "Tygrys zawsze
wyczekuje przed skokiem" (Hughes zastanawiał się przez chwilę, czy cywilizacja minojska
znała tygrysy). Nie był pewien, czy słuchacze złapali, na czym polega jego gra, lecz od czasu do
czasu dało się słyszeć potakujące pomrukiwanie. W jakiś dziwny sposób dobrze się bawił.
Zakończył oprowadzanie po pałacu na najmniej minojskim spośród licznych napisów: "Tam,
kędy słońce zapada, jest wielka potęga, co pewnych czynów nie dozwoli". Potem zebrał swe
notatki i usiadł, obdarzony cieplejszym niż zwykle aplauzem. Spojrzał na Tricię i mrugnął do
niej. Miała łzy w oczach. Rzucił okiem ku dwóm Arabom i pomyślał: ale wam pokazałem, teraz
widzicie, z kim macie do czynienia, to się nazywa stoicki spokój. Żałował, że nie wymyślił
jakiegoś minojskiego aforyzmu na temat ludzi noszących czerwone ręczniczki na głowach, ale
uznał, że i tak nie miałby odwagi go wygłosić. Zachowa sobie to na później, gdy już będą
bezpieczni.
Czekali jeszcze pół godziny w zalatującej uryna ciszy, zanim wrócił przywódca gości.
Zamienił kilka słów ze strażnikami i podszedł do pulpitu.
Rozumiem, że udzielono państwu wykładu na temat pałacu w Knossos rozpoczął,
a Franklin poczuł, że pot występuje mu na dłonie. To dobrze. Ważne jest bowiem, abyście
rozumieli inne cywilizacje. Dlaczego są wielkie i dlaczego tu zrobił znaczącą pauzę
upadają. Mam wielką nadzieję, że wycieczka do Knossos sprawi państwu przyjemność.
Odchodził już od mikrofonu, gdy ten sam amerykański głos tym razem tonem bardziej
pojednawczym, jakby pouczony przykładem tablic minojskich, powiedział:
Przepraszam, czy byłby pan w stanie powiedzieć nam z grubsza, kim jesteście i
czego chcecie?
Arab uśmiechnął się.
Nie sądzę, aby na tym szczeblu był to dobry pomysł. Skinął głową dla wskazania,
że skończył, lecz potem podjął kwestię na nowo, jakby uprzejme pytanie wymagało uprzejmej
odpowiedzi. Powiedzmy tak: jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, wkrótce będziecie
mogli kontynuować zwiedzanie zabytków cywilizacji minojskiej. Znikniemy tak samo, jak się
pojawiliśmy, i zdamy się państwu jedynie snem. Potem możecie o nas zapomnieć.
Zapamiętacie nas tylko jako małe opóźnienie w podróży. Nie ma zatem potrzeby, abyście
wiedzieli, kim jesteśmy, skąd jesteśmy lub czego chcemy.
Miał właśnie zejść z niskiego podestu, kiedy Franklin, raczej ku własnemu zdziwieniu,
powiedział:
Przepraszam pana... Arab odwrócił się.
Żadnych więcej pytań.
Hughes kontynuował:
To nie jest pytanie. Myślę po prostu... Jestem pewien, że macie inne rzeczy na
głowie... jeśli mamy tu pozostać, to powinniście nam pozwolić korzystać z ubikacji.
Przywódca gości zmarszczył brwi. Z łazienki wyjaśnił Franklin. I jeszcze inaczej: Z
toalety.
Oczywiście. Będziecie mogli korzystać z toalety, gdy was przeniesiemy.
Kiedy to nastąpi? Franklin czuł, że go trochę poniosło w jego samozwańczej roli.
Arab zwrócił uwagę na tę karygodną niesubordynację. Odpowiedział oschle:
Kiedy tak postanowimy.
Wyszedł. Dziesięć minut później przyszedł Arab, którego widzieli po raz pierwszy i
szepnął coś do Hughesa. Ten wstał.
Przenoszą nas do jadalni. Będziemy przechodzić parami. Osoby zajmujące tę samą
kabinę powinny o tym poinformować. Zostaniemy zaprowadzeni do swych kabin, gdzie wolno
nam będzie skorzystać z ubikacji. Mamy również zabrać paszporty, ale nic więcej. Arab
znowu coś wyszeptał.
I nie wolno nam zamykać drzwi ubikacji. Z własnej woli Hughes kontynuował:
Myślę, że nowi goście na statku nie żartują. Raczej nie robiłbym niczego, co może ich
rozdrażnić.
Do przenoszenia pasażerów oddelegowany został tylko jeden strażnik, toteż proceder
ten zajął kilka godzin. Gdy Franklina i Tricię prowadzono na pokład C, zwrócił się do niej
niedbałym tonem, jakby mówił o pogodzie: Zdejmij pierścionek z prawej ręki i włóż na
palec serdeczny lewej. Odwróć go kamieniem do dołu. Nie teraz, tylko jak będziesz się
załatwiać.
Gdy dotarli do jadalni, piąty Arab oglądnął ich paszporty. Tricię wysłano na koniec sali,
gdzie w jednym rogu umieszczono Brytyjczyków, a w drugim Amerykanów. W środku
znajdowali się Francuzi, Włosi, dwóch Hiszpanów i Kanadyjczycy. Najbliżej drzwi byli
Japończycy, Szwedzi i Franklin, samotny Irlandczyk. Jednym z ostatnich przyprowadzonych
małżeństw byli Zimmermanowie, dwoje tęgich, dobrze ubranych Amerykanów. Hughes z
początku umieścił męża w przemyśle odzieżowym, jako jakiegoś mistrza krawieckiego, który
założył własny interes. Podczas rozmowy na Paros okazało się jednak, że jest emerytowanym
profesorem filozofii ze Środkowego Zachodu. Gdy małżeństwo przechodziło obok stolika
Franklina po drodze do sektora amerykańskiego, Zimmerman wymruczał pod nosem:
Oddzielanie czystych od nieczystych.
Gdy już wszyscy byli obecni, Franklin został zabrany do biura płatnika, gdzie
zainstalował się przywódca. Hughes zaczął się zastanawiać, czy trochę cebulasty nos i wąsy nie
są czasem przymocowane do okularów. Być może zdejmuje się je wszystkie naraz.
A, pan Hughes. Ich rzecznik. W każdym razie od tej chwili jest pan ich rzecznikiem.
Wyjaśni im pan, co następuje. Robimy, co w naszej mocy, żeby zapewnić im komfort, ale
muszą zdać sobie sprawę, że istnieją pewne trudności. Zezwolimy im na rozmawianie ze sobą
przez pięć minut co godzinę. Zezwolimy im na chodzenie do toalety. Pojedynczo. Widzę, że to
są rozsądni ludzie, nie chciałbym, aby ów rozsądek ich opuścił. Jest jeden człowiek, który
mówi, że nie może znaleźć paszportu. Mówi, że nazywa się Talbot.
Tak, pan Talbot. Nijaki, starszy wiekiem Anglik, który miał skłonność do
zadawania pytań na temat religii świata antyku. Spokojny człowiek bez żadnych własnych
teorii, i Bogu dzięki.
Ma siedzieć z Amerykanami.
Ale jest Brytyjczykiem. Pochodzi z Kidderminster.
Jeśli sobie przypomni, gdzie ma paszport i rzeczywiście jest Brytyjczykiem, to
będzie mógł siedzieć z Brytyjczykami.
Widać po nim, że jest Brytyjczykiem. Ręczę za niego, że jest Brytyjczykiem.
Arab nie wyglądał na przekonanego.
Nie mówi jak Amerykanin, prawda?
Nie rozmawiałem z nim. A jak kto mówi nie jest dowodem, prawda? Pan chyba
mówi jak Brytyjczyk, a według paszportu nie jest pan Brytyjczykiem. Franklin skinął
powoli głową. Zaczekamy więc na jego paszport.
Dlaczego rozdzielacie nas w ten sposób?
Uznaliśmy, że będziecie woleli siedzieć razem. Arab dał mu znak, że może
odejść.
Jest jeszcze jedna rzecz. Moja żona. Czy może usiąść przy mnie?
Pańska żona? Mężczyzna spojrzał na znajdującą się przed nim listę pasażerów.
Pan nie ma żony.
Owszem, mam. Podróżuje jako Tricia Maitland. To jej nazwisko panieńskie.
Pobraliśmy się trzy tygodnie temu.
Franklin przerwał, a potem dodał konfidencjonalnym tonem:
Po prawdzie to moja trzecia żona.
Lecz harem Franklina najwyraźniej nie zrobił na Arabie wrażenia.
Pobraliście się trzy tygodnie temu? A jednak wydaje się, że nie dzielicie tej samej
kabiny. Czyżby już było aż tak źle?
Nie, widzi pan, mam osobną kabinę do pracy. Tam przygotowuję wykłady.
Posiadanie dodatkowej kabiny jest luksusem, przywilejem.
Jest pańską żoną? Ton głosu był nieprzenikniony.
Tak odpowiedział nieco oburzony Franklin. Ale ma brytyjski paszport.
Jest Irlandką. Wychodząc za Irlandczyka żona staje się Irlandką. Tak mówi prawo
irlandzkie.
Panie Hughes, ona ma brytyjski paszport. Wzruszył ramionami, jakby dylemat
był nie do rozstrzygnięcia, lecz potem znalazł rozwiązanie. Ale jeśli chce pan siedzieć koło
żony, może pan iść i usiąść przy brytyjskim stole. Franklin uśmiechnął się niezręcznie.
Skoro jestem rzecznikiem pasażerów, w jaki sposób mam się z panem kontaktować,
aby przekazywać żądania pasażerów?
Żądania pasażerów? Nie zrozumiał mnie pan. Pasażerowie nie mają żądań. Nie
kontaktuje się pan ze mną, jeśli ja nie będę tego chciał.
Franklin przekazał nowe polecenia, po czym usiadł sam przy swym stoliku i zastanowił
się nad sytuacją. Dobrą jej stroną było to, że jak dotąd traktowano ich w sposób dość
cywilizowany. Jak na razie nikt nie został pobity lub zastrzelony, a wbrew temu, czego można
by się było spodziewać, porywacze nie okazali się histerycznymi bandziorami. Z tego
pozytywnego aspektu wynikał jednak negatywny skoro goście nie są histeryczni, mogą
okazać się sprawni, skuteczni i nieugięci w dążeniu do celu. A jaki był ten cel? Dlaczego
porwali Santa Euphemia? Z kim negocjowali? I kto sterował tym sakramenckim statkiem,
który, o ile Franklin mógł się zorientować, nie płynął prosto, lecz zataczał duże koła.
Od czasu do czasu Franklin zachęcająco kiwał głową w stronę siedzących przy
sąsiednim stoliku Japończyków. Nie uszło jego uwagi, że pasażerowie na drugim końcu jadalni
podnoszą czasem wzrok w jego kierunku, jakby sprawdzali, czy nadal tam jest. Został
łącznikiem, a może nawet przywódcą. Zważywszy na okoliczności, ten wykład o Knossos był
prawie arcydziełem. Franklin okazał się o wiele większym chojrakiem, niż się spodziewał.
Przybiło go dopiero to siedzenie w osamotnieniu, gdyż popadał w zadumę. Jego początkowy
wybuch emocji coś zbliżonego do podekscytowania powoli opadał. Na jego miejsce
przyszło odrętwienie i niepokój. Może powinien iść i usiąść z Tricią i Angolami. Ale wtedy
mogą mu odebrać obywatelstwo. Czy rozdzielanie pasażerów wróży to, czego się obawia?
Późnym popołudniem usłyszeli przelatujący nisko nad statkiem samolot. Z
amerykańskiej części jadalni dał się słyszeć zduszony aplauz. Potem samolot odleciał. O
szóstej godzinie pojawił się jeden z greckich stewardów z wielką tacą kanapek; Franklin
zwrócił uwagę, jak bardzo strach podsyca głód.
O siódmej, gdy szedł się załatwić, ktoś szepnął z amerykańskim akcentem: Tak
trzymać. Po powrocie do stołu starał się robić wrażenie, że zachował przytomność umysłu i
pewność siebie, lecz im dłużej się zastanawiał, tym mniej w nim było optymizmu. Rządy
zachodnie robiły ostatnio dużo szumu wokół terroryzmu, że trzeba z godnością stawiać czoło
tej groźbie. Ale groźba najwyraźniej nie rozumiała, że stawia się jej czoło, i zachowywała się
tak jak dawniej. Rządy i terroryzm trwały, ginęli ci pośrodku.
O dziewiątej Franklin został ponownie wezwany do biura płatnika. Na noc pasażerów
się przeniesie Amerykanów z powrotem na salę wykładową, Brytyjczyków do dyskoteki i
tak dalej. Te oddzielone koczowiska zostaną następnie zamknięte na klucz. Zachodzi taka
konieczność goście też muszą się wyspać. Paszporty trzeba mieć zawsze pod ręką do
kontroli.
Co z panem Talbotem?
Otrzymał honorowe obywatelstwo amerykańskie. Dopóki nie znajdzie paszportu.
Co z moją żoną?
Panną Maitland? O co panu chodzi?
Czy może do mnie dołączyć?
A, pańska brytyjska żona.
Jest Irlandką. Wychodzisz za Irlandczyka, zostajesz Irlandką. Takie jest prawo.
Znowu prawo, panie Hughes. Ludzie zawsze mówią nam, jakie jest prawo. Często
jestem zaskoczony tym, co uważają za zgodne, a co za niezgodne z prawem. Spojrzał na
wiszącą na ścianie za Franklinem mapę Morza Śródziemnego. Czy zgodne z prawem jest na
przykład zrzucanie bomb na obozy uchodźców? Od dawna szukam prawa, które na to zezwala.
Lecz jest to długi wywód, a czasem myślę, że równie bezcelowy jak prawo. Wzruszył
ramionami na znak, że temat uznaje za zamknięty. A jeśli chodzi o pannę Maitland, to
miejmy nadzieję, że jej narodowość nie stanie się, jak by to powiedzieć, czynnikiem istotnym.
Franklin usiłował stłumić przeszywający go dreszcz. Eufemizmy bywają bardziej
przerażające niż jednoznaczne groźby.
Czy byłby pan w stanie mi powiedzieć, kiedy może stać się ona... czynnikiem
istotnym?
Widzi pan, oni są głupi. Są głupi, ponieważ myślą, że my jesteśmy głupi. W żywe
oczy kłamią. Mówią, że nie są upoważnieni do podejmowania jakichkolwiek działań. Mówią,
że nie da się tego zorganizować tak od razu. Oczywiście, że się da. Jest taka rzecz jak telefon.
Jeśli sądzą, że poprzednie zajścia tego rodzaju czegoś ich nauczyły, to są głupi nie zdając sobie
sprawy, że nas także. Znamy ich taktykę, kłamstwa i grę na zwłokę w negocjacjach z
działaczami wolnościowymi. Znamy to wszystko. Wiemy też, że łatwiej jest zwlekać, niż
działać. A zatem to wasze rządy zmuszają nas do spełnienia naszej groźby. Jeśli natychmiast
rozpoczęłyby negocjacje, nie byłoby problemu. Ale oni zawsze zabierają się do rzeczy, gdy jest
już za późno. Problem jest na ich głowie.
Nie powiedział Franklin. Na naszej głowie.
Myślę, że pan, panie Hughes, na razie nie ma się o co martwić.
Ile to jest "na razie"?
Myślę nawet, że w ogóle może się pan nie martwić.
Ile to jest "na razie"?
Przywódca milczał, a potem dał dłonią znak, że jest mu bardzo przykro.
Do jutra. Harmonogram jest ustalony z góry. Powiedzieliśmy im to od razu.
Jakaś cząstka świadomości Franklina Hughesa nie mogła uwierzyć, że to on prowadzi
tę rozmowę. Jakaś inna chciała natomiast powiedzieć, że zawsze popierał sprawę porywaczy
jakakolwiek by to była sprawa a nawiasem mówiąc irlandzkie litery na jego paszporcie
znaczą, że jest członkiem IRA, i na rany Chrystusa, czy mógłby pójść do kabiny, położyć się i
zapomnieć o tym wszystkim? Zamiast tego powtórzył:
Harmonogram? Arab skinął głową. Franklin powiedział bez zastanowienia.
Jeden na godzinę? Natychmiast pożałował tego pytania. Być może właśnie podsunął
facetowi ten pomysł.
Arab potrząsnął głową.
Dwoje. Para co godzinę. Nie podbijesz stawki, nie potraktują cię poważnie.
Chryste. Będziecie brać ich na pokład i tak po prostu zabijać? Tak po prostu?
Myśli pan, że lepiej byłoby wyjaśnić im, dlaczego ich zabijamy? Ton był
sarkastyczny.
Tak, tak właśnie myślę.
Czy myśli pan, że uznają nasze racje? Tym razem można było dosłuchać się w
głosie raczej drwiny niż sarkazmu. Franklin milczał. Zastanawiał się, na kiedy planowany jest
początek rzezi.
Dobranoc, panie Hughes powiedział przywódca gości.
Na noc Franklin został umieszczony w sali reprezentacyjnej, z rodziną Szwedów i
trzema małżeństwami japońskimi. Wydedukował, że spośród wszystkich pasażerów oni są
najbezpieczniejsi, Szwedzi ze względu na słynną neutralność swego kraju, a Franklin i
Japończycy zapewne dlatego, że Irlandia i Japonia zrodziły w ostatnich latach wielu
terrorystów. Co za bzdura! Szóstki Japończyków, którzy wybrali się na rejs do źródeł kultury
europejskiej, nie spytano, czy popierają rozmaitych zabójców politycznych w swym kraju, tak
jak Franklina nie przeegzaminowano na temat IRA. Przyznany mu dzięki jakiemuś
genealogicznemu fuksowi paszport Irków sugerował, że Franklin być może sympatyzuje z
gośćmi i to zapewniało mu ochronę. Tymczasem Franklin nienawidził IRA, podobnie jak
nienawidził każdego ugrupowania politycznego, które przeszkadzało mu, lub mogło
przeszkadzać, w oddawaniu się całym sercem zajęciu polegającemu na byciu Franklinem
Hughesem. Z tego, co wiedział a zgodnie ze swymi niezmiennymi zasadami nigdy o to nie
pytał z rojącymi się w świecie ugrupowaniami morderczych maniaków pośrednio zaangażo-
wanych w utrudnianie kariery Franklinowi Hughesowi w większym stopniu sympatyzowała
Tricia. A przecież została umieszczona z diabolicznymi Brytyjczykami.
W sali reprezentacyjnej niewiele tej nocy rozmawiano. Japończycy trzymali się razem,
rodzice Szwedzi usiłowali rozerwać dzieci rozmawiając z nimi o domu, świętach i brytyjskich
drużynach piłkarskich, natomiast Franklin czuł się obezwładniony tym, co wiedział. Był
przerażony i miał mdłości, ale trzymając się na uboczu mógł stworzyć wrażenie wspólnictwa z
porywaczami. Usiłował myśleć o swych dwóch żonach i córce, która będzie dziś miała ile?
piętnaście lat. Zawsze musiał sobie przypomnieć rok jej urodzenia i dopiero policzyć jej
wiek. Powinien ją częściej odwiedzać. Może mógłby zabrać ją ze sobą, gdy będą kręcić
następną serię. Mogłaby się przyglądać jego słynnemu ujęciu panoramicznemu na Forum,
spodobałoby się jej. Ale gdzie umieści kamerę? Może zastosuje jazdę kamery. I jacyś statyści w
togach i sandałach tak, to jest to...
Następnego ranka Franklin został zabrany do biura płatnika. Przywódca gości wskazał
mu dłonią, by usiadł. Postanowiłem skorzystać z pańskiej rady.
Mojej rady?
Obawiam się, że negocjacje nie idą najlepiej. Innymi słowy, nie ma negocjacji.
Przedstawiliśmy nasze stanowisko, lecz oni za wszelką cenę unikają przedstawienia swojego.
Oni?
Oni. Więc jeśli nic się wkrótce nie zmieni, będziemy zmuszeni wywrzeć na nich
nacisk.
Nacisk?! Nawet Franklin, który nie zrobiłby kariery w telewizji, gdyby nie
operował eufemizmami, był oburzony. Mówi pan o mordowaniu ludzi.
Niestety, jest to jedyna forma nacisku, którą oni rozumieją.
A czemu nie spróbuje pan innych form?
Ależ próbowaliśmy. Próbowaliśmy siedzieć z założonymi rękami i czekać, aż opinia
światowa przyjdzie nam z pomocą. Próbowaliśmy być grzeczni i mieć nadzieję, że zostaniemy
za to wynagrodzeni zwrotem naszej ziemi. Zapewniam pana, że te strategie się nie sprawdzają.
Czemu by nie spróbować czegoś pośredniego?
Embargo na amerykańskie towary, panie Hughes? Nie myślę, żeby potraktowali nas
poważnie. Wstrzymanie importu chevroletów do Bejrutu? Nie, ku naszemu ubolewaniu są
ludzie, którzy rozumieją tylko pewne szczególne formy nacisku. Na świecie można coś
osiągnąć tylko...
...mordując ludzi? Urocza filozofia.
Bo i świat nie jest zbyt uroczy. Pańskie badania nad cywilizacjami starożytnymi
powinny były pana tego nauczyć. Ale w każdym razie... postanowiłem skorzystać z pańskiej
rady. Wyjaśnimy pasażerom, co się dzieje. Że zostali wplątani w tryby historii. I na czym ta
historia polega.
Z pewnością będą za to wdzięczni. Franklinowi zrobiło się niedobrze.
Powiedzcie im, o co chodzi.
Właśnie. Widzi pan, o godzinie czwartej zajdzie konieczność, by zacząć... ich
mordować. Naturalnie mamy nadzieję, że do tej konieczności nie dojdzie. Ale jeżeli dojdzie...
Ma pan rację, należy im wszystko w miarę możliwości wyjaśnić. Nawet żołnierz wie, dlaczego
walczy. Jest zatem słuszne, aby powiedzieć także pasażerom.
Ale oni nie walczą. Zarówno ton, jak i treść wypowiedzi Araba rozzłościły
Franklina. Są cywilami. Są na wakacjach. Nie walczą.
Nie ma już cywilów odparł Arab. Wasze rządy stwarzają takie pozory, ale to
nieprawda. Ta wasza broń jądrowa ma być niby użyta tylko przeciwko wojsku? Syjoniści
przynajmniej rozumieją, że to nieprawda. I cały ich naród walczy. Zabić syjonistycznego
cywila to zabić żołnierza.
Słuchaj pan, na statku nie ma żadnych syjonistycznych cywilów, na rany Chrystusa.
Są tu tacy ludzie, jak stetryczały pan Talbot, który zgubił paszport i został zamieniony w
Amerykanina.
Tym bardziej jest powód, aby wszystko im wyjaśnić.
Rozumiem powiedział Franklin i dał upust szyderstwu. Więc zbierzecie
pasażerów razem i wyjaśnicie im, że tak naprawdę są syjonistycznymi żołnierzami i dlatego
musicie ich zabić.
Nie, panie Hughes, pan nie rozumie. Ja nic nie będę wyjaśniał. Nie słuchaliby mnie.
To pan, panie Hughes, pan im wszystko wyjaśni.
Ja? Franklin nie czuł zdenerwowania, tylko przypływ wielkiej determinacji.
Wykluczone. Sami sobie odwalcie brudną robotę.
Ależ panie Hughes, pan zawodowo wypowiada się publicznie. Słyszałem, jak pan
mówił, choć tylko przez chwilę. Jest pan doskonałym mówcą. Mógłby pan wprowadzić
perspektywę historyczną. Mój zastępca udzieli panu wszelkich potrzebnych informacji.
Nie potrzebuję żadnych informacji. Sami odwalcie brudną robotę.
Panie Hughes, naprawdę nie mogę negocjować jednocześnie na dwa fronty. Jest
dziewiąta trzydzieści. Ma pan pół godziny na podjęcie decyzji. O dziesiątej pan mi powie, że
zgadza się wygłosić wykład. Potem będzie pan miał dwie godziny, a jeśli zajdzie potrzeba to
trzy, na skorzystanie z pomocy mego zastępcy. Hughes potrząsał głową, ale Arab
kontynuował nie zważając na to. Potem będzie miał pan czas do piętnastej na przygotowanie
wykładu. Proponuję, aby trwał czterdzieści pięć minut. Ja oczywiście wysłucham pana z wiel-
kim zainteresowaniem i uwagą. Jeżeli będę usatysfakcjonowany pańskim wywodem, o
piętnastej czterdzieści pięć w rewanżu przywrócimy irlandzką narodowość pańskiej świeżo
upieczonej małżonce. To wszystko, co mam do powiedzenia. O godzinie dziesiątej przekaże mi
pan swą odpowiedź.
Będąc z powrotem w sali reprezentacyjnej ze Szwedami i Japończykami, Franklin
przypomniał sobie o serialu telewizyjnym na temat psychologii, o którego prezentację został
poproszony. Serial wycofano po odcinku pilotażowym, czego nikt nie żałował. Jeden z
fragmentów programu poświęcony był eksperymentowi, w którym wyliczano moment, kiedy
interes własny bierze górę nad altruizmem. Jeśli tak to ująć, eksperyment wydaje się do
przyjęcia, ale fizyczna próba altruizmu wprawiła Franklina w obrzydzenie. Badacze umieścili
w specjalnej klatce samicę małpy, która niedawno miała młode. Matka nadal karmiła i iskała
swe dziecko na modłę jakoby zbliżoną do macierzyńskich zachowań żon eksperymentatorów.
Potem nacisnęli przycisk i zaczęli podgrzewać metalową podłogę klatki. Początkowo małpa
podskakiwała, później skowyczała, później stała na przemian na jednej nodze, cały czas
trzymając dziecko na rękach. Podłogę jeszcze podgrzano i ból małpy stał się bardziej
widoczny. W pewnym momencie temperatura podłogi stała się nie do wytrzymania i, jak to
ujęli eksperymentatorzy, samica stanęła przed wyborem pomiędzy altruizmem a interesem
własnym. Mogła bądź znosić krańcowy ból i być może ponieść śmierć, aby ochronić swe
potomstwo, bądź umieścić dziecko na podłodze i stanąć na nim aby się nie sparzyć. Przy
wszystkich próbach interes własny prędzej czy później triumfował nad altruizmem.
Eksperyment wywołał we Franklinie obrzydzenie. Pomyślał, że skoro on miałby
prezentować takie rzeczy, to dobrze że program nie wyszedł poza stadium pilota. A teraz czuł
się trochę jak ta małpa. Kazano mu dokonać wyboru pomiędzy dwoma równie odrażającymi
postępkami posłać na śmierć swą własną dziewczynę, lecz się nie sprzedać, bądź ocalić
dziewczynę tłumacząc niewinnym ludziom, dlaczego muszą umrzeć. I czy rzeczywiście Tricia
zostanie uratowana? Franklinowi nie zagwarantowano nawet jego własnego bezpieczeństwa.
Być może zostaną przeklasyfikowani na Irlandczyków i przeniesieni na spód listy zabijanych,
lecz na niej pozostaną. Od kogo zacznie się rzeź? Od Amerykanów, Brytyjczyków? Czternastu,
szesnastu Amerykanów przeliczył to brutalnie na siedem do ośmiu godzin. Jeśli zaczną o
czwartej, a rządy pozostaną nieugięte, o północy zaczną mordować Brytyjczyków. W jakiej
kolejności będą to robić? Najpierw mężczyźni? Losowo? Alfabetycznie? Tricia nazywa się
Maitland. W samym środku alfabetu. Czy dożyje świtu?
Wyobraził sobie, że stoi na ciele Tricii, aby chronić swe poranione stopy, i zadrżał.
Będzie musiał wygłosić wykład. Taka jest różnica pomiędzy małpą a istotą ludzką. Koniec
końców ludzie są zdolni do altruizmu. Dlatego właśnie nie jest małpą. Oczywiście, było więcej
niż prawdopodobne, że gdy wygłosi wykład, jego słuchacze dojdą do wniosków wręcz
odwrotnych że Franklin działa dla własnego interesu, że ratuje swą własną skórę za pomocą
obrzydliwej służalczości. Lecz to jest właśnie charakterystyczne dla altruizmu, że zawsze może
zostać źle zrozumiany. A poza tym potem wszystko wszystkim wyjaśni. Jeśli będzie jakieś
potem. Jeśli będą wszyscy.
Gdy nadszedł zastępca, Franklin poprosił o ponowne widzenie z przywódcą. Zamierzał
zażądać zapewnienia bezpieczeństwa Tricii i jemu samemu w zamian za wykład. Zastępca
przyszedł jednak tylko po odpowiedź, a nie w celu podjęcia rozmowy. Franklin tępo skinął
głową. I tak nigdy nie był zbyt dobry w negocjacjach.
O czternastej czterdzieści pięć zabrano Franklina do jego kabiny i pozwolono mu się
umyć. O godzinie piętnastej wszedł na salę wykładową i stanął przed najbardziej agresywną
publicznością w swym życiu. Nalał z karafki szklankę nieświeżej wody, której nikomu nie
chciało się zmienić. Pośród słuchaczy wyczuł wzbierające wyczerpanie, przypływ paniki. Po
zaledwie jednym dniu mężczyźni zdawali się niemal brodaci, kobiety skulone w sobie. Już
wyglądali na innych ludzi, a w każdym razie innych niż ci, z którymi Franklin spędził dziesięć
dni. Może dzięki temu łatwiej będzie ich zabić.
Zanim pojawił się w napisach końcowych jako autor tekstu, Franklin stał się
fachowcem w jak najbardziej przekonującym przedstawianiu pomysłów innych ludzi. Jednak
jeszcze nigdy scenariusz nie napawał go takim niepokojem, jeszcze nigdy reżyser nie narzucił
takich warunków, jeszcze nigdy wynagrodzenie nie było tak osobliwe. Gdy się zgodził na
wykonanie tego zadania, wmówił sobie, że z pewnością znajdzie sposób na przekazanie
słuchaczom, iż działa pod przymusem. Wymyśli jakąś sztuczkę, jak z fałszywymi tablicami
minojskimi, bądź też uda taki entuzjazm dla narzuconej mu sprawy, że ironia nie ujdzie niczyjej
uwagi. Nie, to się nie sprawdzi. "Ironię zwierzył mu się kiedyś pewien leciwy producent
telewizyjny można zdefiniować jako to, czego ludzie nie załapują." A w obecnych
okolicznościach pasażerowie z pewnością nie będą się za nią rozglądać. Dodatkowo utrudniała
sprawę pomoc fachowa zastępcy dowódcy, udzielił mu on bowiem szczegółowych instrukcji i
dodał, że w wyniku jakiegokolwiek od nich odstępstwa nie tylko panna Maitland pozostanie
Brytyjką, ale także irlandzki paszport Franklina straci ważność. Ci to umieją negocjować,
skurwiele.
Miałem nadzieję rozpoczął że gdy następny raz zwrócę się do was, będę mógł
na powrót podjąć dzieje Knossos. Niestety, jak wiecie, okoliczności się zmieniły. Mamy wśród
nas gości. Przerwał i spojrzał w dół sali między rzędami krzeseł na przywódcę, który stał
przy podwójnych drzwiach ze strażnikiem z każdej strony. Wszystko się zmieniło.
Znajdujemy się w rękach innych. Nasz... los nie należy już do nas. Franklin zakasłał. To nie
było dobre. Już ucieka się do eufemizmów. Jedynym obowiązkiem, jedynym intelektualnym
obowiązkiem, jaki na nim spoczywał, było mówić możliwie bezpośrednio. Franklin chętnie by
się przyznał, że ma duszę wodzireja, który stanąłby na głowie w wiadrze śledzi, jeśli
podniosłoby to o kilka tysięcy liczbę widzów, ale gdzieś głęboko zachowało się w nim
odczucie połączenie podziwu i wstydu dzięki któremu darzył specjalnym szacunkiem
tych pracowników mass mediów, którzy byli całkowicie odmienni od niego, tych, którzy
mówili spokojnie, własnymi słowami, którzy umieli zdobyć autorytet u słuchaczy. Franklin,
który wiedział, że nigdy nie będzie taki jak oni, chciał teraz złożyć hołd ich przykładowi.
Poproszono mnie, abym wyjaśnił wam, co się dzieje. Abym wyjaśnił, dlaczego
znajdujecie się znajdujemy się w obecnej sytuacji. Nie jestem fachowcem od spraw
politycznych Bliskiego Wschodu, lecz spróbuję wyrażać się możliwie jasno. Na początek
powinniśmy chyba cofnąć się do dziewiętnastego wieku, na długo przed powstaniem państwa
Izrael... Franklin stwierdził, że wpadł już w swój dawny rytm, jak miotacz w krykiecie. Czuł,
że publiczność zaczyna się rozluźniać. Okoliczności były niezwykłe, ale snuto przed nimi
opowieść, toteż zbudził się w nich odwieczny instynkt słuchaczy, którzy chcą, by gawędziarz
opowiedział im historię do samego końca, by wyjaśnił im świat. Hughes przedstawił wiek
dziewiętnasty jako idylliczny, z wędrownymi pasterzami owiec i tradycyjną gościnnością,
dzięki której można było spędzić w czyimś namiocie trzy dni, zanim gospodarz spytał, co
przybysza sprowadza. Mówił o wczesnych osadnikach syjonistycznych i o zachodnich
koncepcjach własności ziemi. O Deklaracji Balfoura. O żydowskiej emigracji z Europy. O
drugiej wojnie światowej. O tym, jak Arabowie płacą za europejskie poczucie winy na tle
zagłady Żydów. Jak Żydzi nauczyli się od swych hitlerowskich prześladowców, że aby
przetrwać, trzeba się zachowywać jak oni. O ich militaryzmie, ekspansjonizmie, rasizmie. O
tym, że ich prewencyjny atak na egipskie siły powietrzne na początku Wojny Sześciodniowej
był pod względem moralnym dokładnym odpowiednikiem Pearl Harbour (w tym momencie, i
przez jakiś czas potem, Franklin celowo nie patrzył w stronę Japończyków ani Amerykanów).
O obozach uchodźców. O grabieży ziemi. O sztucznym podtrzymywaniu gospodarki
izraelskiej przez amerykańskie pieniądze. O okrucieństwach popełnionych przeciw
wydziedziczonym. O lobby żydowskim w Ameryce. O tym, że Arabowie żądają od mocarstw
zachodnich jedynie tej samej sprawiedliwości, która już została przyznana Żydom. O smutnej
konieczności przemocy, o lekcji, której nauczyli Arabów Żydzi, tak jak tych nauczyli
hitlerowcy.
Franklin wykorzystał już dwie trzecie przydzielonego mu czasu. Choć w niektórych
grupach słuchaczy czuł ciążącą ku niemu wrogość, to jednak, o dziwo, przeważało znużenie,
tak jakby słyszeli tę historię już wcześniej i już wtedy w nią nie wierzyli. Tak dochodzimy
do chwili obecnej. Zaczęli znów uważnie słuchać; wbrew okolicznościom, Franklin poczuł
przyjemny dreszczyk. Był hipnotyzerem, który strzela z palców i cała uwaga skupia się na nim.
Musimy zrozumieć, że na Bliskim Wschodzie nie ma już cywilów. Syjoniści to rozumieją,
rządy zachodnie nie. My nie jesteśmy, niestety, cywilami. Syjoniści są temu winni. Jesteście
jesteśmy zakładnikami grupy Czarny Grzmot, która chce uzyskać zwolnienie z więzienia
trzech swoich członków. Być może pamiętacie (choć Franklin w to wątpił, gdyż zajścia tego
rodzaju były częste i prawie nie różniły się między sobą), że dwa lata temu cywilny samolot z
trzema członkami Czarnego Grzmotu na pokładzie został zmuszony przez amerykańskie siły
powietrzne do lądowania na Sycylii, że władze włoskie z naruszeniem prawa międzynarodo-
wego pogłębiły ten akt piractwa, aresztując tych trzech działaczy wolnościowych, że Wielka
Brytania poparła akcję Amerykanów na forum Narodów Zjednoczonych i że ci trzej mężczyźni
znajdują się obecnie w więzieniach we Francji i Niemczech. Grupa Czarny Grzmot nie
nadstawia drugiego policzka. To prawomocne... porwanie Franklin starannie dobrał to
słowo i spojrzał na przywódcę, aby dać do zrozumienia, że nie bawi się w eufemizmy jest
reakcją na ten akt piractwa. Niestety, rządy zachodnie nie wykazują tej samej troski o swych
obywateli, co grupa Czarny Grzmot o swych działaczy wolnościowych. Niestety, jak na razie
odmówili zwolnienia więźniów. Niestety, grupie Czarny Grzmot nie pozostaje nic innego, jak
tylko zrealizować swą groźbę, którą od samego początku jednoznacznie przekazano rządom
zachodnim...
W tym momencie duży, niewysportowany Amerykanin w niebieskiej koszuli wstał i
zaczął biec pomiędzy rzędami krzeseł w stronę Arabów. Ich karabiny nie zostały przestawione
na strzelanie po jednym naboju. Huk był bardzo głośny i natychmiast wszędzie było pełno krwi.
Siedzący w linii ognia Włoch dostał kulę w głowę i osunął sięgną kolana swej żony. Kilka osób
wstało, a potem szybko usiadło z powrotem. Przywódca grupy Czarny Grzmot spojrzał na
zegarek i dał Hughesowi znak ręką, by kontynuował. Franklin długim haustem wypił trochę
nieświeżej wody. Żałował, że nie jest to coś mocniejszego. Ze względu na upór rządów
zachodnich mówił dalej, próbując brzmieć bardziej jak oficjalny rzecznik niż jak Franklin
Hughes i ich nieodpowiedzialny brak szacunku dla ludzkiego życia, zachodzi konieczność
poświęceń. To, co powiedziałem wcześniej, uzmysłowi wam, że jest to konieczność
historyczna. Grupa Czarny Grzmot żywi ufność, że rządy zachodnie szybko zasiądą za stołem
negocjacyjnym. Aby ich do tego ostatecznie przekonać, niezbędne będzie dokonanie egzekucji
na dwóch osobach spośród was... spośród nas... co godzinę aż do skutku. Grupa Czarny Grzmot
wyraża swe ubolewanie, lecz rządy zachodnie nie pozostawiły im możliwości innych działań.
Kolejność egzekuzji będzie zdeterminowana zakresem winy, jaką ponoszą narody zachodnie w
doprowadzeniu do obecnej sytuacji na Bliskim Wschodzie. Franklin nie mógł już patrzeć w
twarz swym słuchaczom. Ściszył głos, jednak dalej był słyszany. Najpierw amerykańscy
syjoniści. Potem pozostali Amerykanie. Potem Brytyjczycy. Potem Francuzi, Włosi i
Kanadyjczycy.
Co do kurwy nędzy Kanada zrobiła na Bliskim Wschodzie? No co? krzyknął jakiś
człowiek w turbanowatym kapeluszu z klonowym liściem. Żona zatrzymała go na krześle.
Franklin, który czuł, że żar metalowej podłogi jego klatki staje się nieznośny, automatycznie
zebrał notatki, zszedł z podium nie patrząc na nikogo, przeszedł między rzędami krzeseł,
plamiąc gumowe podeszwy butów krwią martwego Amerykanina, zignorował trzech Arabów,
którzy w każdej chwili mogli go zastrzelić i bez eskorty czy sprzeciwu poszedł do swej kabiny.
Zamknął drzwi na zamek i położył się na pryczy.
Dziesięć minut później usłyszał strzały. Od piątej do jedenastej, dokładnie o równej
godzinie, jak jakaś straszna parodia zegara miejskiego, grzmiał ogień karabinów
maszynowych. Potem słychać było plusk ciał wrzucanych parami do wody ponad relingiem.
Tuż po jedenastej dwudziestu dwóch żołnierzy amerykańskich sił specjalnych, którzy szli
tropem Santa Euphemia przez poprzednie piętnaście godzin, zdołało dostać się na pokład.
Podczas walki zginęło jeszcze sześciu pasażerów, łącznie z panem Talbotem, honorowym
obywatelem amerykańskim z Kidderminster. Z ośmiu gości, którzy pomogli załadować zapasy
na Rodos, pięciu zastrzelono, w tym dwóch już po poddaniu się.
Nie przeżył ani przywódca, ani jego zastępca, więc nie było świadków, którzy
potwierdziliby historię Franklina Hughesa o układzie, który zawarł z Arabami. Tricia Maitland,
która nie zdając sobie z tego sprawy została na kilka godzin Irlandką, a podczas wykładu
Franklina Hughesa przełożyła pierścionek z powrotem na właściwy palec, już nigdy się do
niego nie odezwała.
Rozdział trzeci
WOJNY RELIGIJNE
Źródło: Archives Municipales de Besancon (section CG, boite 377a). Poniższa sprawa,
jak dotąd nie publikowana, winna być przedmiotem szczególnego zainteresowania historyków
prawa, jako że w roli mecenasa robaków wystąpił wybitny jurysta Bartholome Chassenee
(także Chassanee i Chasseneux), później pierwszy marszałek Parlement de Provence.
Urodzony w 1480 roku Chassenee zyskał sławę, broniąc przed sądem kościelnym w Autun
szczurów oskarżonych o zbrodnicze zniszczenie zbiorów jęczmienia. Poniższe dokumenty,
począwszy od otwierającego pozwu włoszczan po ostateczny wyrok sądu, nie obejmują całości
procesu nie zanotowano na przykład zeznań świadków, którymi byliby miejscowi chłopi, ale
także wybitni eksperci od zachowań robaków jednakże przedstawione dokumenty prawne
zawierają szczegółowe odniesienia do materiału dowodowego, wobec czego zasadnicza
struktura procesu oraz linie oskarżenia i obrony ukazane są w całej pełni. Jak było w owym
czasie praktykowane, wystąpienia i konkluzja prokuratora episkopalnego sporządzone są w
języku francuskim, natomiast wyrok sąd uroczyście odczytał po łacinie.
(Nota tłumacza: Rękopis jest ciągły, w jednym zwoju. Nie mamy zatem do czynienia z
oryginalnymi dokumentami sporządzonymi przez sekretarzy poszczególnych prawników, lecz z
dziełem osoby trzeciej, być może urzędnika sądowego, który pewne fragmenty mógł był
opuścić. Porównanie z zawartością boites 377379 sugeruje, iż w niniejszej formie sprawa
mogła być częścią zestawu przykładowych bądź typowych rozpraw, stosowanego w szkoleniu
jurystów. Domysł ten znajduje poparcie w fakcie, że spośród wszystkich uczestników jedynie
Chassenee jest wymieniony z nazwiska, jakby chciano skłonić studentów, by niezależnie od
wyniku rozprawy przyjrzeli się godnej naśladowania swadzie obrońcy. Charakter pisma da się
umieścić w pierwszej połowie szesnastego wieku, a zatem nawet jeśli, co być może, dokument
jest kopią czyjejś innej wersji procesu, pochodzi jednak z tej samej epoki. Zrobiłem, co w mojej
mocy, by przełożyć przesadny niekiedy styl wystąpień szczególnie bezimiennego mecenasa
włoszczan na zbliżoną angielszczyznę.)
Pozew włoszczan
My, włoszczanie z Mamirolle w besancońskiej diecezji, Boga Wszechmogącego bojący
się, a Kościołowi świętemu i powszechnemu kornie służący, dziesięcinę akuratnie płacący,
niniejszym dnia 12 sierpnia Roku Bożego MDXX usilnie dopraszamy się łaski sądu bez
odwłoki zbawić nas od przestępnych nachodów owych szubrawców, co już wiele roków gwałt
nam czynią, co na nasze głowy gniew Boga a na naszą wioskę sromotę ściągnęły i zagrażają
nam, Boga się bojącym a posługę Kościołowi naszemu kornie czyniącym, iż jak piorun
grzmisty śmierć nagła a gwałtowna na nas spadnie, do czego przyjdzie bez ohyby, jeżeli sąd w
wielkiej swej mądrości nie przegoni owych szubrawców rychło i sprawiedliwie z wioski
naszej, rozkazując im, nienawistym nam i nieznośnym, by pod karą potępienia, klątwy i
ekskomuniki z Kościoła Świętego i Bożej Dziedziny oddalili się.
Oracja mecenasa włoszczan
Waszmościowie, stają oto przed wami ubodzy i korni powodzi, mizerni i utrapieni, jak
niegdyś mieszkańcy wysp Minorki i Majorki stanęli przed obliczem przemożnego Cesarza
Augusta z błaganiem, by w sukurs im przyszedł i uwolnił wyspy od plagi królików, co trzebiły
zbiory, środków do życia mieszkańców zbawiając. Jeżeli Cesarz August mocen był swym
wiernym poddanym w sukurs przyjść, o ileż łacniej ten sąd uniesie z ramion powodów owo
straszne brzemię, którego ciężar waży im równie nieznośnie, jak wielkiemu Eneaszowi, swego
ojca Anchisesa z płonącego miasta Troi wynoszącemu. Tak jak stary Anchises oślepion był
gromem świetlistym, tak ci oto powodzi są jak ślepcy, strąceni w mrok od światłości
błogosławieństwa Pańskiego skutkiem przestępnego sprawowania tych, którzy, choć obwinieni
w tej rozprawie, nie stawili się wszakże przed sądem na skargi odpowiedzieć, trybunał ten w
pogardzie mając i Bogu bluźniąc, albowiem pogrążyli się w występny mrok, miast czoło stawić
światłu prawdy.
Wiedzcie, waszmościowie, co zostało wam przedłożone przez poczciwych powodów,
dających świadectwo pokornej wiary i nieskazitelnej uczciwości, nazbyt sądu tego
zlęknionych, ażeby z ust ich co inszego trysnęło, jak tylko krynica prawdy czystej. Złożyli
świadectwo wydarzeń z dnia dwudziestego drugiego miesiąca kwietnia tego Roku Bożego,
dzień to w który Hugo, biskup besancoński, z peregrynacją swą doroczną udawa się do
skromnego kościółka Świętego Michała w ich wiosce. Opisali wam, w szczegółach płonących
w waszej pamięci jak ognisty piec, z którego wyszli bez skazy Szadrach, Meszach i Abednego,
jako to ustroili i ubogacili swój kościółek, ażeby godzien był wejrzenia biskupa, jako to umaili
ołtarz kwieciem a wierzeje znowa zabezpieczyli na okoliczność wtargnięcia zwierząt, lecz choć
władni byli zawrzeć drogę świni i krowie, żadna antaba nie powstrzyma tych czarcich bestyj,
które w najmniejszą wpełzną dziurę, tak jak Dawid znalazł szparę w zbroicy Goliata. Rzekli
wam, jako to spuścili na sznurach spod krokwi tron biskupi, który wisi tam od jednego krańca
roku po drugi a zstępuje jeno w dzień biskupiego peregrynowania, ażeby nijakie dziecko czy
obcy nie zbezcześcił go na nim usiadnięciem, co zwyczajem jest pokornym i żarliwym, ze
wszech miar zasługującym pochwały Boga i sądu tego. Rzekli wam, jako tron opuszczony
został przed ołtarz, jak co roku od czasów, których najstarszy Matuzalem w wiosce nie pamięta,
i jako to roztropni wieśniacy straż przy nim postawili w noc przed przybyciem biskupim, takie
mieli uważanie, by nikto tronowi nie uchybił. Rzekli wam, jako to nazajutrz Hugo, biskup
besancoński, ze swą doroczną peregrynacją przybył, jak Grakchus wracający pomiędzy lud
swój umiłowany w niskie progi kościółka Świętego Michała wszedł i ucieszył serce oddaniem i
szczerą wiarą włoszczan. Rzekli wam, jako to, udzieliwszy swym dorocznym zwyczajem
powszechnego błogosławieństwa mieszkańcom Mamirolle z wierzei kościoła, udał się w
procesji nawą świątyni, a barankowie jego w oddaleniu należnym bieżyli, za czym padł przed
ołtarzem, na pyszność stroju swego nie zważając, tak samo, jak Kryst padł przed obliczem
swego Ojca Wszechmogącego. Za czym powstał, wstąpił na uniżony stopień przed ołtarzem,
ku wiernym się obrócił i siadł na tronie biskupim. Biada ci, wraży dniu! Biada wam, wraży
złoczyńcy! Rzekli wam włoszczanie, jako to biskup upadł, łbem o stopień ołtarza tłukąc, i woli
swej naprzeciw w otchłań mózgów pomieszania strącon został. Rzekli wam, jako to, kiedy
odjechał Biskup i jego świta wioząca Biskupa w stanie mózgów pomieszania, bojaźnią zdjęci
powodzi na tron biskupi popatrzyli, a nogę, co zwaliła się jak mury Jerycha, znaleźli
nikczemnie sparszywiałą od wyrodnych korników, i jako to owe korniki, czarciego swego
dzieła dokonawszy w skrytości i mroku, tak nogę wyżarły, że Biskup jak mocarny Dedalczyk z
nieboskłonu światłości w mrok mózgów pomieszania runął. Rzekli wam, jako to, gniewu
Bożego trwożni, powodzi na dach kościółka Świętego Michała wyleźli i obejrzeli podstawnię,
na której tron spoczywał trzysta sześćdziesiąt i cztery dni roku, i podstawnię takoż znaleźli
kornikami zrobaczywiałą, i takoż w rozsypkę poszła, gdy się jej tknęli i runęła bluźnierczo na
stopień ołtarza, i jako to więźba dachu znaleziona była nikczemnie skalaną przez owe bestyje
szatańskie, co wzbudziło w powodach lęk o swój los, gdyż ubóstwo dorównywa u nich
pobożności, a o ile ubóstwo nie pozwala im wznieść nowego kościoła, o tyle pobożność każe
im czcić Ojca Niebieskiego tak żarliwie, jak to mają w zwyczaju, i w miejscu świętym, nie po
polach i lasach.
Wysłuchajcie zatem, waszmościowie, supliki poczciwych włoszczan, mizernych jak
trawa pod stopą. Znają oni wiele dopustów, zwyczajna im szarańcza, co mroczy niebo jak ręka
Boża słońce ślepiąca, zwyczajna im pastwa szczurów, co pustoszą zasiewy wzorem dzika w
gajach Kalidonu, jak opowiada nam Homer w pierwszej księdze Iliady, zwyczajny im wołek
zbożowy, co wyjada żniwo ze spichlerza. O ileż szkaradniejsza i wraża jest ta plaga, co zasadza
się na zboże zgromadzone przez włoszczan w spichlerzach niebieskich ich korną nabożnością i
dziesięciny płaceniem. Jako że złoczyńcy ci, do dziś dnia despekt temu sądowi czyniący,
obrazili Boga, na dom jego zasadzając się, obrazili Kościół Święty strącając Hugona, biskupa
besancońskiego, w mrok mózgów pomieszania, obrazili tych oto powodów, uszczerbiając
podwaliny ich kościoła, iżby mógł runąć na niewinne głowy dziatek i pogrążonych w modlit-
wie włoszczan, jest zatem słuszne, dobre i ze wszech miar sprawiedliwe, ażeby sąd z całą mocą
zawezwał zwierzęta do opuszczenia ich siedliska, do wynijścia z Domu Bożego oraz ażeby sąd
obłożył je wszelkimi klątwami i ekskomunikami przepisanymi przez Kościół nasz święty i
powszechny, za którym powodzi bezprzestanne wznoszą modły.
Oracja mecenasa robaków
Jako że spodobało się waszmościom wyznaczyć mnie obrońcą bestioles w tej
rozprawie, moja usilność będzie wytłumaczyć sądowi, jako to skarga przeciw nim żadnej nie
ma słuszności i jako to sprawę należy mieć za niebyłą, a skargę oddalić. Najsampierw wyznać
muszę moje zdziwienie, iż klienci moi, którzy zbrodni żadnej się nie dopuścili, przez sąd ten
uważani są jak najgorszy zbrodzień sądowi temu znajomy; iż klienci moi, chociaż niemotą
słynący, zawezwani zostali wyjaśnić swe sprawowanie, jakoby władanie ludzką mową było im
rzeczą powszednią. W całej pokorze usilność moja zatem będzie oddać swój język mowny na
posługę niemego języka bestioles.
Jako że posiadam wasze przyzwolenie w imieniu tych mizernych stworzeń wystąpić,
pierwsze rzekę, iż izba ta umocowania nie ma sądzić bestioles i że posłana im wezwą bez
żadnej jest powagi; posłanie bowiem wezwy mniema, że przyjemca obdarzony jest rozumem i
wolą, władzien zatem będąc i zbrodnię uczynić, i za zbrodnię rzeczoną przed sądem
odpowiadać. A to przecz miejsca nie ma, bo klienci moi są zwierz dziki z odruchu wszystko
czyniący, jak znaleźć można w księdze pierwszej Pandects, ustęp Si guadrupes, gdzie napisane
jest Nec enim potest animal injuriam fecisse, quod sensu caret.
Wtóre rzekę, iż miałby nawet sąd umocowanie bestioles zasądzić, trybunał tu
przytomny dalej postąpiłby bezrozumnie i prawołomnie sprawę ich rozstrzygając, jako że
zasada jest z dawien dawna znajoma, iż nie wolno obwinionych in absentia sądzić.
Powiedziane było, że korniki urzędową wezwę piśmienną dostały, ażeby się jawiły dnia
dzisiejszego przed sądem, miały wszekże czelność odmówić, wobec czego zwyczajne swe
prawa utraciły i pod nieobecność sądzone być mogą. Naprzeciw tej racji przytoczę dwie insze.
Pierwsze rzekę, iż wprawdzie wezwą jak się należy wysłaną była, jestli jednak dowód jaki, że
przez bestioles odebraną została? Jest bowiem przyjęte, że pismo nie tylko wysłanym, ale i
doręczonym być musi, a mecenas włoszczan nie zaznaczył, jakim sposobem korniki miałyby
pismo pokwitować. Drugie rzekę, iż zasadą jeszcze dłużej w rocznikach prawa zasiedziałą jest
usprawiedliwić niestawiennictwo podsądnego na rozprawie, jeżeli dowiedzione być może, iż
podróż tak długą byłaby, ciężką i znojną, że kładłaby bezpieczne stawienie się w sądzie między
niepodobieństwa. Jeślibyście zawezwali przed swe oblicze szczura, czy w spodziewaniu
waszym miałby się do sądu udać przez miasto pełne kotów? A tutaj wszakże nie tylko od ich
siedliska do sądu dzieli bestioles całomilowa podróż, lecz jest to także podróż najeżona
śmiertelnymi niebezpieczeństwami od drapieżców, co nastają na ich poczciwy żywot. Są zatem
w prawie, trybunałowi żadnego despektu nie czyniąc, grzecznie odmówić posłuszeństwa
wezwie.
Trzecie rzekę, iż wezwą wadliwie sporządzona została, ile że wzmiankuje korniki
mieszkanie obecnie mające w kościele Świętego Michała w wiosce Mamirolle. Znaczyć by to
miało każdą jedną bestiole, co w kościele żywię? Przecz siła ich żywot wiedzie spokojny,
mieszkańcom krzywdy żadnej nie czyniący. Czy jeśli kompania rozbójców we wsi ma gniazdo,
wieś cała pod sąd zawezwana będzie? Prawo takie niemądrym jest. Dalsze rzekę, iż
ustanowione jest, ażeby podsądni wobec sądu wydefiniowani byli. Pod rozważenie nasze wziąć
mamy dwa czyny przestępne, szkodę nodze tronu biskupiego, jako też szkodę dachowi
kościoła, a jeśli kto z naturą obwinionych zwierząt z największą choćby pobieżnością znajomy
jest, ten wie, że korniki w dachu dom prowadzące z nogą tronową żadnej spólności mieć nie
mogły. Czyli że dwa są gremia i dwa czyny przestępne, co w piśmie sądu zwierciadła nie
znajduje, zatem wezwą nieważną jest dla braku wyszczególnienia.
Czwarte rzekę, z inszej niźli powyższe beczki, że nie tylko, jakośmy widzieli,
zasądzanie bestioles w tym sposobie przeczy prawu Człowieczemu i Kościelnemu, ale i wbrew
jest także prawu Bożemu. Skądże bowiem wiedzie swój ród drobiazg ten, powagą tego sądu
przyciśnięty? Któż go stworzył? Nie kto inny jak Ojciec Wszechmogący, co nas wszystkich
stworzył, najprzedniejszych i najpośledniejszych. I czyż nie powiedziane jest w rozdziale
pierwszym świętej Księgi Rodzaju, że Bóg stworzył zwierz ziemski według rodzaju swego,
bydło według rodzaju swego i wszelki drobiazg płazający się, i widział Bóg, że było dobre? I
nie dałże Bóg zwierzu ziemskiemu i wszelkiemu drobiazgowi płazającemu się wszelkiego ziela
wydającego nasienie, i wszelkiego drzewa na obliczu ziemi i wszelkiego owocu wszelkiego
drzewa na jadło? I nie dałże Bóg im wszystkim rozkazania, ażeby rozradzały się, a rozmnażały
i napełniały ziemię? Stwórca nie pouczyłby zwierza ziemskiego i wszelkiego drobiazgu
płazającego się do rozmnażania, jeśliby w mądrości swej nieskończonej nie dał im pożywienia,
co uczynił, expressis verbis ziele, owoce i drzewa na jadło przeznaczając. A cóż czyniły
poczciwe bestioles od dnia Stworzenia, jak nie korzystały z niezbywalnych praw w dzień ów
im nadanych, praw, których Człowiek znieść ni uszczuplić nie może? Iż korniki siedlisko swe
czynią tam, gdzie czynią, jest być może dla Człowieka niewygoda, lecz za powód to nie
nastarczy, by się rokoszować przeciw prawom Natury ustanowionym w dzień Stworzenia, jako
że rokosz ten jest nieposłusznością widną a bezczelną wobec Stwórcy. Pan nasz natchnął
korniki żywotem i dał im drzewa ziemi za jadło; jakże pysznym byłoby i niebezpiecznym woli
Bożej wbrew czynić. Nie, suplikuję sąd raczej, byśmy miast uwagę naszą kierować na rzekome
przekroczenia najlichszego stworzenia Bożego, zajęli się przekroczeniami człowieka samego.
Bóg nic nie czyni bez przyczyny, a przyczyną, dla której dozwolił bestioles mieszkanie w
kościele Świętego Michała uczynić, było, aby rodzaj człowieczy przestrzegł i za jego
występność pokarał. A że kornikom dozwolono kościół zarobaczyć, a nie jaką insza budowę,
jest w mniemaniu moim przestrogą i pokaraniem jeszcze surowszym. Czy ci, co jako powodzi
przed sądem tym stają, tak są pewni swego posłuszeństwa wobec Boga, tak są pewni korności
swej i cnót chrześcijańskich, iż najlichszy zwierz obwinia, nim siebie winić będą? Strzeżcie się
grzechu pychy, rzekę im. Wytraćcie belkę z oka swego, nim źdźbło z oka innego wyjąć
zechcecie.
Piąte i ostatnie rzekę, odnośnie iż mecenas włoszczan uprasza się sądu cisnąć w
bestioles grom ekskomuniką zwany. Obowiązaniem moim jest przypomnieć, z inszej niźli
powyższe beczki, iż kara taka niesłuszna i prawołomna jest. Ekskomuniką rozdziela grzesznika
od komunii z Bogiem, wzbraniając mu pożywać chleba i spijać wina, które ciałem są i krwią
Krystową, oddalając go od Kościoła Świętego, jego światłości i ognia wiecznego, jakże zatem
może być w prawie ekskomunikować zwierz ziemski bądź drobiazg płazający się, jeżeli nigdy
komunikantami Kościoła Świętego raczone nie były? Nie może być karą słuszną i właściwą
pozbawić powinionego, czego pierwej nie posiadał. Złe jest prawo, co tak czyni. Dalsze rzekę,
iż ekskomuniką wielce strasznym jest pokaraniem, grzesznika w mrok przeraźliwy
strącającym, na wieczność od światłości i dobroci Bożej oddalającym. Jakże może to być
słuszna kara dla bestiole, co duszy nieśmiertelnej nie posiada? Jakże jest możebne skazać
pozwanego na wieczną mękę, jeżeli nie dane mu jest życie wieczne? Zwierząt tych od Kościoła
oddalić nie można, gdyż zrzeszone w nim nie są, a jak powiada Paulus apostoł Koryntom,
"domowych sądźcie, albowiem tych, co są obcymi, Bóg sądzi".
Dopraszam się zatem łaski sądu skargę oddalić i sprawę mieć za niebyłą.
Bartholome Chassenee, Jurysta
Respons mecenasa włoszczan
Waszmościowie, wielki to dla mnie honor przed majestatem tego sądu wystąpić i wołać
o sprawiedliwość, jak wołała ta biedna strapiona matka, co do Salomona przyszła, aby dziecko
swe odzyskała. Jak Ulisses przeciw Ajaksowi walczyć będę z mecenasem robaków, który tyle
gładkich racyj wywiódł, co Izebel.
Pierwsze powiada, iż sąd ten umocowania nie ma sądzić zwierzęcych zbrodni w
Mamirolle popełnionych i ku temu celowi dowodzi, że w oczach Bożych nie lepsi jesteśmy,
niźli korniki, nie przedniejsi i nie pośledniejsi, wobec czego nie nam jest czynić sąd nad nimi,
jak sąd czynił Jupiter, którego świątynia była na tarpejskiej skale, skąd zdrajców w odmęt
morza rzucano. Ja racji tej odpór dam, jak Pan nasz przekupniów wypędził ze Świątyni
Jerozolimskiej, a oto w jakim sposobie. Czyż w rzeczy samej nie stoi człowiek wyżej zwierząt?
Czyż w rzeczy samej nie da się wywieść z Księgi Rodzaju, że zwierzęta, co wcześniej jak
człowiek stworzone były, ku jego pożytkowi stworzone były? Czyż nie dał Bóg Adamowi
władztwa nad rybami morskimi, i ptactwem skrzydlastym, i wszelkim drobiazgiem płazającym
się? Czyż Adam nie dał imion wszelakiemu bydlęciu, ptactwu skrzydlastemu i wszystkiemu
zwierzu ziemskiemu? Czyż władztwa człowieka nad zwierzęciem nie orzekł Psalmista, a
przypieczętował Paulus apostoł? Jakżeby człowiek miał władztwo nad zwierzętami a karać ich
za przestępki nie mógł? Dalej rzekę, iż prawo zwierzęta sądzić, któremu mecenas robaków z
taką mocą przeczy, jawno człowiekowi nadane jest od Boga samego, zapisane w świętej
Księdze Wyjścia. Czyż nie ustanowił Pan od Mojżesza świętego prawa oko za oko, ząb za ząb?
Czyż dalsze nie wyłożył, że jeśliby wół człowieka potargał, a temu umarło się, wół bez ochyby
ukamienowany będzie, a mięso jego nie pójdzie na zjedzenie? Czyż święta Księga Wyjścia
prawa tego widnym nie czyni? Czyż dalej nie idzie, że skrzywdziłby wół jednego człowieka
wołu innego, umrzeć ma, a wołu żywego przedać mają i pieniądze rozdzielić, a umarłego wołu
takoż podzielić mają? Czyż Pan tak nie ustanowił i nie dał człowiekowi sąd nad zwierzętami?
Wtóre rzeczone było, iż należy się darować kornikom rozprawę, bo się w sądzie nie
jawiły. Lecz były one przecie akuratnie zawezwane podług wszelkiej należytości. Zawezwane
zostały jak Żydowie do podatków płacenia od cesarza Augusta. Czy Izraelici posłuszności nie
okazali? Któż spośród tu przytomnych trzymałby bestyje od przyjścia do sądu? Moi poczciwi
powodzi żywić mogli takie pragnienie i wydać na pastwę płomieni nogę od tronu, z którego
Hugo, biskup besancoński, w mrok mózgów pomieszania strącon został łbem o stopień ołtarza
tłukąc, lecz po chrześcijańsku dłoń swą powściągnęli, woląc sprawę przedłożyć waszej
czcigodnej rozwadze. Jakiegoż zatem wroga mogły obwinione bestyje napotkać? Przezacny
mecenas powiedział odnośnie kotów szczury jedzących. Nie było mnie wiadomym,
waszmościowie, że koty przy drogach dosadnych na korniki czyhają, ale jeślim jest w błędzie,
niechybnie pouczony zostanę. Nie, rzekę, tylko jednym sposobem wyjaśnić można, czemu
obwinieni przed obliczem waszym nie jawili się, a to dla ślepej i wszetecznej nieposłuszności,
nienawistnego głowy chowania, winy, co żarem bucha jak krzak płonący, co się Mojżeszowi
pokazał, krzak, co płonął, lecz strawiony nie był, tako ich wina płonie goręcej z każdą godziną
w sądzie się niestawienia.
Po trzecie mniemane było, iż Bóg korniki stworzył, jak Człowieka stworzył, i że dał im
ziele i owoce i drzewa na jadło, zatem cobądźkolwiek na pokarm obiorą, z błogosławieństwem
Bożym jedzą. Co w rzeczy samej koronną jest racją mecenasa robaków, a ja w następującym
sposobie to odeprę. Święta Księga Rodzaju powiada nam, że Bóg w łasce swej i hojności
nieskończonej dał zwierzu ziemskiemu i drobiazgowi płazającemu się ziele wszelakie i owoce,
i drzewa na jadło. Drzewa dał tym stworzeniom, co chęć wnętrzną mają drzewa pojadać, choć
Człowiekowi być to może ku przeszkodzie i niewygodzie. Nie dał im wszakże drzewa
skoszonego. Gdzie w świętej Księdze Wyjścia dozwolone jest, by stworzenia płazające się w
drzewie skoszonym siedlisko miały? Kiedy dozwolił Pan stworom swym w drzewie dębowym
się zagrzebać, czyli było Jego zamiarem dać tym stworom prawo, by zagrzebały się w Domu
Bożym? Gdzieżkolwiek w Piśmie Świętym daje Pan zwierzętom prawo świątynie Jego
pojadać? I czyż poucza Pan sługi swoje przechodzić mimo, kiedy świątynie Jego pojadane są, a
biskupi Jego do mózgów pomieszania przyprowadzani? Świnia, co świętą sakramentu hostię
pożre, powieszana jest za swe bluźnierstwo, a bestyja, co mieszkanie czyni w mieszkaniu Pana,
nie mniejszego dopuszcza się bluźnierstwa.
Dalsze rzekę, na powyższe wagi nie mające, odnośnie co powiedziane było, że Pan
uczynił korniki jak Człowieka uczynił, a cobądźkolwiek Pan stworzy, posiada
błogosławieństwo Pańskie, choćby nie wiedzieć jaką zarazę i wszeteczność niosło. Czyż jednak
Pan Wszechmogący, w swej nieporównanej mądrości i dobroci, stworzył wołka zbożowego, by
niszczył żniwo nasze, a kornika, by niszczył Dom Pański? Najmędrsi doktorzy Kościoła przez
wieki czesali każdy werset Pisma Świętego, tak jak żołnierze Heroda niewinnych niemowlątek
szukali, a żadnego nie znaleźli rozdziału, żadnej linijki, zdania żadnego, gdzie by o kornikach
pomienione było. Kwestią zatem, jaką przed sąd kładę, jako dla rozprawy zasadniczą jest: czy
były korniki jakie na Arce Noego? Pismo żadnej wzmianki nie czyni, by korniki mustrowały
się na mocarny statek Noego bądź z niego schodziły. No bo jakże być to mogło, skoro Arka z
drzewa pobudowana była? Jakżeby Bóg w mądrości swej wiekuistej przypuścił na pokład
stwór, którego powszednie obyczaje przywieść by mogły statek do rozbicia, a Człowieka i
wszelkie Stworzenie do śmierci gwałtownej? Jakże to być mogło? Z czego wychodzi, że kor-
ników na Arce nie było i stwór to jest niedoskonały i wbrew naturze, który w czas strasznego i
niszczącego wodami zalania nie istniał jeszcze. Skąd się jego ród wiedzie, czyli z samorództwa
jakiego plugawego, czyli z ręki jakiej wszetecznej, tego nie wiemy, lecz nienawistna jego
złoczynność widna jest. To obmierzłe stworzenie Czartu na służbę ciało swe oddało, opiekę i
schronienie u Pana zatracając. Jakiż lepszy na to dowód od świętokradztw od niego
popełnionych, od przebiegłej wredności, z jaką Hugona, biskupa besancońskiego, w mrok
mózgów pomieszania strąciło? Nie byłoż to dzieło Szatana, w mroku i skrytości latami knować,
by nareszcie zamysł swój ku triumfalnemu przywieść zwieńczeniu? Mecenas robaków
dowodzi wszakże, iż korniki błogosławieństwo Pańskie mają we wszystkim, co czynią, i we
wszystkim, co jedzą. Trzyma zatem, iż miały błogosławieństwo Pańskie, pojadając nogę tronu
biskupiego. Dalej trzyma, że Pan z własnej dłoni poraził biskupa swego własnego Kościoła
Świętego, jak poraził był Baltazara, jak poraził był Amaleka, jak poraził był Medianitów, jak
poraził był Kananejczyków, jak poraził był Sychema Chamorytę. Czyż nie jest to bluźnierstwo
wszeteczne, które sąd wytępić musi jako Herkules stajnie Augiasza oczyścił?
Po czwarte powiedziane było, że sąd w prawie nie jest i słuszności zawyrokować
ekskomunikę. Rzec tak wszakże to zaprzeczyć władztwu, którego Bóg udzielił oblubienicy
swojej Kościołowi, który suzerenem na cały świat uczynił, wszystkie rzeczy u stóp Mu kładąc,
jak upewnia Psalmista, a to owce wszystkie i woły, wszystek zwierz ziemski, ptactwo
skrzydlate, ryby morskie i wszystek stwór, co morskie drogi przemierza. Za przewodem Ducha
Świętego Kościół zbłądzić nie może. Zaiste, czyż nie czytamy w naszych świętych pisaniach o
wężach i płazach trujących, które czarami jadu zbawione były? Czyż nie czytamy w świętej
księdze Eklezjasty, iż "Zaprawdę wąż po próżnicy kąsać będzie"? Jest zatem w uświęconej
zgodzie z nauczaniem Bożym, że od stuleci Kościół czyni użytek ze swej potężnej, lecz
sprawiedliwej mocarności, by ciskać klątwy i ekskomuniki przeciw tym nikczemnym
zwierzętom, których obmierzła przytomność jest oku Pańskiemu obrazą. Czy przeklinania
Dawida w górach Gilboa nie sprawiły, by ustały deszcz i rosa? Czyż nie zarządził Jezu Kryst,
Syn Boży, każde drzewo, co dobrego owocu nie wydaje, obalić i w ogień rzucić? Jeśli zatem
rzecz bezrozumna zniszczona być może, bo dobrego owocu nie wydaje, o ileż łacniej
dozwolone jest rzecz tę przekląć, jako że z większej kary zasadność mniejszej wywieść można:
cum si liceat quid est plus, debet licere quid est minus. Czyż nie został przeklęty wąż w
edeńskim ogrodzie, do końca swego żywota skazany, by na brzuchu czołgał się? A gdy się
węże w mieście Aix wyroiły, w termach zamieszkały i wielu mieszkańców kąsaniem życia
pozbawiły, czyż święty biskup Grenoble nie ekskomunikował wężów, za czym odeszły? Takoż
biskup Lozanny wody Lemanu od nawały węgorzów uwolnił. Tenże biskup z tegoż jeziora
przepędził owych krwiepijców, co karmiły się łososiami, przez wiernych w dni postu
pożywanymi. I czyż Egbert, biskup z Trier, nie ekskomunikował wróblów, których świergot
wiernych w modlitwie rozpraszał? I czyż Święty Bernard podobnie i dla podobnej przyczyny
nie ekskomunikował chmary much, że o świcie, jako gospodarz Sennacheriba, martwymi już
były trupami? I czyż Święty Magnus, apostoł Algau, nie wypędził i wytępił kosturem wszelkiej
maści szczurów, myszów i chrząszczów? Czyż nie jest zatem słuszne i z dawna przyjęte, że sąd
ten może cisnąć grom ekskomuniki na tych, co świątynię Pańską skalali i na sługę Jego się
zamachnęli? Mecenas robaków mniema, że korniki duszy nieśmiertelnej nie posiadają, więc
ekskomunikowane być nie mogą. Czyż nie wydemonstrowaliśmy jednak, po jedno że korniki
nie są zwierz naturalny, bo na Arce Noego nie jechały, po wtóre że czyny, za jakie przed sąd
pozwane zostały, jawnym są dowodem, iż zły duch w nie wstąpił, mianowicie Lucyfer. O ileż
bardziej niezbędną jest uchwała ekskomuniki, o którą sąd ten upraszam i suplikuję.
Respons mecenasa robaków
Waszmościowie, uraczono nas dotąd racjami wieloma, z których jedne przez wiatr
rozwiane jak plewy, drugie spoczywają przed Wami na ziemi jak drogocenne zboże. Nieco
więcej cierpliwości ninie upraszam, abym odpór dał konkluzjom mecenasa włoszczan, którego
supozycje jak mury Jerycha runą, gdy zagrzmi trąba prawdy.
Najsampierw mecenas wzmiankuje czasokres, na jaki bestioles siedlisko miały w nodze
tronu biskupiego, niecnie ją tocząc, co za dowód sobie poczytuje, że dzieło ich przez Szatana
natchnione było. Dla tej przyczyny wezwałem był przed wasze oblicze brata Froliberta, który
obyczajność drobiazgu płazającego się dobrze rozeznawa, bo wiedzieć wam trzeba, że trudni
się miodu syceniem w opactwie Świętego Jerzego. Czyż nie rzekł on, iż podług mędrców
bestioles nie dłużej żyją, jak kilka zim krótkich? A przecz wszystkim nam wiadome, że upłyną
całe pokolenia, nim zarobaczywiałe kornikami drzewo rozpuknie się, jak uczyniło pod
Hugonem, biskupem besancońskim, do mózgów pomieszania go przywodząc. Z czego wnosić
należy, iż pozwane przed sąd korniki są jeno potomkowie wielu generacji robaków, co z dawna
mają mieszkanie w kościele Świętego Michała. Jeżeli przypisać bestioles jaki złoczynny
zamysł, to przecz chyba jeno ich pierwszej generacji, a nie ich niewinnej potomności, co bez
własnej winy siedlisko swe odziedziczyła? Dla tej przyczyny upraszam się znowu skargę
oddalić. Co dalsze, oskarżenie żadnego nie pokazało dowodu odnośnie daty i okoliczności, w
jakich korniki wnijść w drewno miały. Mecenas włoszczan miał usilność trzymać, iż Pismo
Święte bestioles prawa nie daje w drzewie skoszonym mieszkanie czynić. Na co ja odrzekę
jedno, że Pismo w żadnym rzeczy sposobie im takowego sprawowania nie wzbrania, wtóre, że
jeśliby Bóg nie zamyślił kornikom drzewo skoszone jeść, to by im nie przydał ku temu odruchu
wnętrznego, trzecie, że nie mając żadnego po przeciwności dowodu, podług zasady mniemania
niewinności oskarżonego przyznać należy bestioles prawo własności drzewa przez zasiedlenie,
to jest że w drzewie siedziały, nim skosił je leśnik, co przedał je cieśli, co je w tron urzeźbił.
Czyli mało powiedzieć, że korniki nie zarobaczyły, co Człowiek zbudował, to Człowiek z
rozmysłu zniszczył mieszkanie korników i ku własnym celom użył. Dla której to przyczyny
takoż się domagamy skargę oddalić.
Po wtóre rzeczone było, iż się korniki Arką Noego nie przewiozły, więc przez Szatana
owładnięte być muszą. Na co rzeczemy, pierwsze, że Pismo Święte nie wylicza każdego
rodzaju zwierzęcego spośród Bożego stworzenia, prawo winno zatem zakładać, że wszelki
stwór na Arce był, chyba że co po przeciwności napisane jest. A wtóre, że jeśli, jak trzyma
prokurator, korników na Arce nie było, jest tedy jeszcze widniejszym, że zwierzchność nad tym
stworem Człowiekowi nie dana. Zesłał Bóg Potop straszliwy, iżby się świat wyczyścił, a kiedy
wody odeszły i świat znowu się narodził, dał Pan Człowiekowi zwierzchność nad zwierzętami.
Gdzież jest wszak napisane, że się Człowiekowi zwierzchność dostała nad zwierzętami, co
Arką nie jechały?
Po trzecie podłym jest oszczerstwem, jakoby podług naszego wywiedzenia Hugo,
biskup Besancon, Boga własną ręką w mózgów pomieszanie strącon był. Konkluzji takiej nie
czynimy, boby nas między bluźnierce postawiła. W rzeczy samej czyż nie jest jednak, że
ścieżki Boże przed wejrzeniem naszym utajone są? Kiedy biskup Grenoble z konia spadł, aby
skonał, nie winiliśmy ni Pana, ni konia, ni korników. Kiedy biskup Konstancji w toni jeziora
zginął, nie wnosiliśmy, że go Pan do wody cisnął, ni że korniki stępkę łodzi skruszyły. Kiedy w
monasterze Świętego Teodora upadł słup na stopy liońskiego biskupa, że po kres żywota o
lasce chodzić musiał, nie winiliśmy ni Pana, ni słupa, ni korników. Zaiste ścieżki pańskie często
są przed nami utajone, lecz prawdą czyż nie jest zarówno, że Pan na niegodnych wiele plag
spuścił? Czyż nie spuścił plagi żab na Faraona? Czyż nie zesłał wszy i chmar much
uprzykrzonych na ziemię egipską? Czyż nie spuścił Pan na Faraona także zarazy wrzodów,
gradu i grzmotu, i uprzykrzonej plagi szarańczy? Czyż Pięciu Królów gradem wielkim jak
gęsie jaja nie obrzucił? Czyż nie poraził Hioba, swego własnego sługi, owrzodzeniem? Dla tej
właśnie przyczyny wezwałem byłem przed wasze oblicze ojca Godryka, byśmy się uwiadomili,
czy mieszkańcy Mamirolle z płaceniem dziesięciny nie zalegają. Ekskuzowali się po prawdzie
na wsze sposoby, że to pogoda nie była im przychylną, że to żniwo kiepskie, że to choroba
wioskę zmogła, że znów żołnierze przeszli zgrają przez wioskę i wielu silnych młodych ludzi
zabili. Mimo tego wszystkiego widne jest i jawne, że dziesięcina po należytości płaconą nie
jest, że rozmyślne zaniedbanie było, co się równa nieposłuszności wobec Pana Boga i Kościoła
Świętego, oblubienicy Jego na ziemi. Czyż nie jest zatem, że jak spuścił plagę szarańczy ku
pognębieniu Faraona i uprzykrzone chmary much na ziemię egipską, tak posłał korniki ku
pognębieniu mieszkańców za ich nieposłuszność? Jakże to być mogło bez Bożego
przyzwolenia? Czyż mamy Boga Wszechmogącego za stwór tak słaby i lękliwy, iżby nie umiał
świątyni swej obronić przed maluczkimi bestioles? Zaprawdę bluźnierstwem jest wątpić w moc
Bożą w tej materii. Wnosić zatem musimy, że zarobaczywienie albo z Bożego rozkazania albo
z Bożego pozwoleństwa zrobione zostało, że Bóg spuścił korniki dla ukarania nieposłusznych
grzeszników i że grzesznicy winni się przed gniewem Jego ukorzyć, za swe grzechy umartwić,
a dziesięcinę płacić, jak im przykazane zostało. Zaprawdę, modły się należą, i post, i
umartwianie, i nadzieja Bożego zmiłowania, nie miejsce zaś na klątwę i ekskomunikę przeciw
Bożego celu i zamiaru przekazicielom.
Po czwarte zatem, uznając, że korniki są stworzenia Boże i do pożywienia równie
uprawnione jak człowiek, uznając także, iż Sprawiedliwość miłosierdziem rządzić się musi,
suplikujemy, ażeby sąd rozkazał mieszkańcom Mamirolle, w płaceniu dziesięciny tak
opieszałym, aby wydefiniowali i odgrodzili dla rzeczonych bestioles osobne żerowisko, gdzie
pasać się będą mogły spokojnie, dalszej szkody kościołowi Świętego Michała nie czyniąc, oraz
ażeby sąd, co moc taką posiada, bestioles na rzeczone żerowisko wyekspediował. Albowiem
czegóż życzą sobie i żądają moi poczciwi klienci, jak nie żywota spokojnego w ciemnościach,
od przeszkodnictwa i obwinień niesłusznych wolnego. Waszmościowie, raz ostatni wnoszę, by
skargę oddalić, osobno bestioles niewinnymi proklamować, i znowuż osobno na nowe
żerowisko ich wyekspediować. Ich imieniem, uchwale sądu się poddaję.
Bartholome Chassenee, Jurysta
Konkluzja prokuratora episkopalnego
Mecenas robaków z całą powagą i przekonaniem racje swe wyłożył i należy się im
wielki i roztropny namysł, jako że nie wolno sądowi gromu ekskomuniki lekce bądź na chybił
trafił cisnąć, albowiem lekce bądź na chybił trafił ciśnięty, może on, dla przyczyny nawałności
swej szczególnej i popędliwości, przejść ninie naznaczonego mu celu i naprzeciw ciskającemu
się zawrócić. Racje wyłożone przez oskarżenie takoż przedstawione były z wielką uczonością i
kształceniem, i zaiste morze to jest głębokie, którego dna sięgnąć niepodobna.
W materii poruszonej przez mecenasa robaków odnośnie wielu generacyj korników, w
kwestii, czy generacja korników przed sąd pozwana tożsama była generacji, co zbrodni się
dopuściła, powiadamy co następuje. Najsampierw, Księga Wyjścia w Piśmie Świętym zawarta
stanowi, że Pan nieprawości ojców na dzieciach pomści do trzeciego i czwartego pokolenia,
zatem w tej materii sąd z całą nabożnością czynić może sprawiedliwość odnośnie kilkorga
pokoleń korników, które woli Pana przeciwiły się, acz wielkie byłoby to zadanie. Po wtóre,
jeżeli uznamy rację mecenasa włoszczan, iż bestyje w pętach są Czarta, cóż bardziej naturalne
a w sprawie naszej bardziej nikczemnie nienaturalne że opętanie takowe dozwoli kor-
nikom przepisany im czas żywota zdłużyć, może zatem być, że jedna tylko generacja drobiazgu
płazającego się wszystkie szkody nodze i dachowi poczyniła. Jakoćkolwiek rzecz się ma,
wielce nam przyszła do przekonania racja mecenasa włoszczan, iż korniki na Arce Noego
jechać nie mogły bowiem jakiż roztropny szyper dałby przystęp na pokład nawy swej tym
drzewa rozgromcom? wobec czego między przedniejsze stwory Boże korniki liczyć się nie
mogą. Gdzie je położyć na wielkiej i nienaruszalnej drabinie stworzenia czy są po części z
natury, czy są natury zwyrodnieniem, czyli też dziełem szatańskim niech rozstrzygną wielcy
doktorowie Kościoła, co takie rzeczy ważą.
Nie dane nam poznać wszystkie spośród mnogości przyczyn, dla których Bóg zechciał
dozwolić, by plaga korników ten skromny kościółek zarobaczyła. Może być, żebraków ode
drzwi pędzono. Może być, dziesięcina akuratnie płaconą nie była. Może być, frywolności w
kościele miejsce miały, pałac Boży na schadzki spotrzebowany był, dla czego Bóg robaki
zesłał. Nie wolno nam nigdy przepomnieć na dobroczynność i jałmużny dawanie, bo czyż nie
przyrównał Euzebiusz piekła do mroźnicy, gdzie płacz i zgrzytanie zębów nie ogniem
wiekuistym, ale chłodem straszliwym spowodowane są, a przez dobroczynność jedna jest z
dróg do Miłosierdzia Boskiego. Dla tego zalecając uchwałę ekskomuniki na bestyje, co tak
nikczemny i okrutny gwałt świątyni Pana uczyniły, zalecamy także, by wszelkie zwyczajem
przepisane pokuty i modlitwy od włoszczan zawarowane zostały.
Uchwała sędziego Kościoła
W imię Boga Wszechmocnego i z mocy Ojca, i Syna, i Ducha Świętego, i Maryji, Matki
Przenajświętszej Pana Naszego Jezu Krysta, mocą od Świętych Apostołów Petrusa i Paulusa
nam nadaną, jako też z urzędu, jaki pełnimy, z Krzyża Świętego otuchę czerpiący i bojaźń Boga
na uważaniu mający, napominamy rzeczone wyżej korniki jako robactwo plugawe i
rozkazujemy im, pod karą złorzeczenia, klątwy i ekskomuniki, kościół Świętego Michała w
wiosce Mamirolle w besancońskiej diecezji w dni siedem opuścić i dalszej odwłoki ni
przeszkody nie czyniąc, na żerowisko zapodane przez włoszczan się udać, tam mieć
mieszkanie i kościoła Świętego Michała nigdy więcej nie znachodzić. Ażeby wyrok ten
prawomocnym uczynić i dać skuteczność wszelkiej klątwie i ekskomunice, jaka w czas
przyszły orzeczona być może, niniejszym wzywamy mieszkańców Mamirolle, by na
obowiązek dobroczynności wielkie uważanie mieli, by dziesięcinę zdawali, jak Kościół Święty
przykazywa, by od wszelkiej frywolności w Domu Pańskim strzymali się, by na ostatek, raz do
roku, w rocznicę tego wrażego dnia, kiedy Hugo, biskup besancoński, w mrok mózgów
pomieszania strącon został...
Tu rękopis w Archives Municipales de Besancon urywa się, nie podając szczegółów dorocznych
rekolekcji i pokuty nałożonej przez sąd. Ze stanu, w jakim znajduje się pergamin, można wnosić, że w
ciągu ostatnich czterech i pół stuleci padł on ofiarą napaści, być może wielokrotnej, jakiegoś gatunku
termita, który pożarł zamykające rozprawę słowa sędziego Kościoła.
Rozdział czwarty
OCALONA
W tysiąc czterysta dziewięćdziesiątym drugim,
Popłynął Kolumb w morski rejs długi
A dalej? Nie pamiętała. To już tyle lat temu, kiedy jako grzeczni czwartoklasiści
odśpiewali tę piosenkę swej wychowawczyni. Wszyscy z wyjątkiem Erica Dooleya, który
siedział za nią i żuł jej koński ogon. Pewnego razu pani kazała jej wstać i wyrecytować
następne dwie linijki, ale gdy uniosła się trochę nad krzesło, jej głowę szarpnęło do tyłu i klasa
się roześmiała. Eric trzymał w zębach jej warkocz. Być może dlatego nigdy nie mogła sobie
przypomnieć następnych dwóch linijek.
Za to bardzo dobrze pamiętała renifery. Wszystko zaczęło się od reniferów, które w
święta latały po niebie. Była dziewczynką, która wierzy we wszystko, co się jej powie, więc
renifery latały.
Pierwszy raz zobaczyła je pewnie na kartce świątecznej. Wyobrażała sobie, że każda
para to mąż i żona, szczęśliwe małżeństwo, jak zwierzęta, które weszły na Arkę. Przecież tak
powinno być, tak byłoby naturalnie. Ale tata powiedział, że można poznać po porożu, że
renifery, które ciągną sanie, to jelenie. Z początku czuła tylko rozczarowanie, lecz potem
narastał w niej żal. Gwiazdorek ma męski zaprzęg. Typowe. Cholera, jakie typowe, myślała.
Najważniejsze, że latają. Nie wierzyła, że Gwiazdorek wślizguje się przez komin i
zostawia prezenty koło łóżka, ale wierzyła, że renifery latają. Ludzie próbowali jej to
wyperswadować, mówili: jeśli w to wierzysz, to znaczy, że we wszystko uwierzysz. Ale miała
już czternaście lat, krótkie włosy i krnąbrny charakter, i na wszystko miała gotową odpowiedź.
Nie, mówiła, jeśli można uwierzyć, że renifery umieją latać, to człowiek zdaje sobie sprawę, że
wszystko jest możliwe. Wszystko.
Mniej więcej wtedy poszła do zoo. Najbardziej zafascynowały ją rogi. Były całe
jedwabiste, jakby pokryte jakimś wykwintnym materiałem z luksusowego sklepu. Wyglądały
jak gałęzie w lesie, gdzie nikt od wieków nie chodził, miękkie, połyskliwe, omszałe gałęzie.
Wyobraziła sobie leśną stromiznę z sączącym się przez listowie łagodnym światłem i
trzaskającymi pod stopą opadłymi orzechami. Tak, i jeszcze chatka z piernika na końcu ścieżki
powiedziała na to jej najlepsza przyjaciółka Sandra. Nie, pomyślała, rogi przechodzą w
gałęzie, a gałęzie w rogi. Wszystko jest powiązane, a renifery naprawdę umieją latać.
Kiedyś widziała w telewizji, jak walczą. Bodły i atakowały się wzajemnie. Walczyły
tak zażarcie, że starły sobie skórę z rogów. Myślała, że spod spodu błyśnie naga kość i rogi
będą wyglądać jak gałęzie w zimie, odarte z kory przez głodne zwierzęta. Ale było inaczej.
Zupełnie inaczej. Krwawiły. Skóra była zdarta i pod spodem oprócz kości była też krew. Rogi
zrobiły się szkarłatno-białe, odcinające się od miękkich zieleni i brązów krajobrazu jak misa
kości u rzeźnika. To straszne, pomyślała, ale trzeba temu stawić czoło. Naprawdę wszystko jest
powiązane, nawet to, co nam się nie podoba, zwłaszcza to, co nam się nie podoba.
* * * *
Po pierwszej wielkiej katastrofie dużo oglądała telewizję. Nie była to bardzo poważna
katastrofa, mówili, niezbyt poważna, nie taka jak wybuch bomby. A w każdym razie to tak
daleko, w Rosji, a tam nie mają odpowiednio nowoczesnych elektrowni jak my, a nawet gdyby
mieli, to ich normy bezpieczeństwa są znacznie łagodniejsze, więc tutaj się to nie zdarzy, więc
nie ma się o co martwić, prawda? Może nawet będzie to dla Rosjan nauczka, ludzie mówili.
Dobrze się zastanowią, zanim wezmą się za zrzucanie bomb.
W jakiś dziwny sposób ludzi to ekscytowało. Jako coś istotniejszego niż poziom
bezrobocia czy cena znaczka na list. Poza tym większość nieprzyjemnych rzeczy przytrafiała
się innym ludziom. Dryfowanie trującej chmury wszyscy śledzili z równie wielkim
zainteresowaniem jak przemieszczanie się obszaru niskiego ciśnienia na mapie pogody. Na
jakiś czas ludzie nie kupowali mleka i pytali rzeźnika, skąd pochodzi mięso. Wkrótce jednak
przestali się przejmować i o wszystkim zapomnieli.
Z początku był plan, żeby renifery zakopać w piachu. Nie byłaby to sensacyjna
wiadomość, od cala do dwóch w rubryce zagranicznej. Chmura przesunęła się nad teren
wypasu reniferów, trucizna spadła z deszczem, porosty zrobiły się radioaktywne, renifery
zjadły porosty i też zrobiły się radioaktywne. A nie mówiłam, pomyślała, wszystko jest
powiązane.
Ludzie nie mogli zrozumieć, czemu jest taka zmartwiona. Mówili, że nie powinna być
sentymentalna, przecież nie musi jeść mięsa reniferów, a jeśli zbywa jej na uczuciach
miłosierdzia, to może powinna je skierować na istoty ludzkie. Próbowała im wytłumaczyć, ale
nie była w tym dobra, więc nie rozumieli. Ci, co myśleli, że rozumieją, mówili: tak, tak,
wyniosłaś z dzieciństwa jakieś głupie romantyczne pomysły, ale nie możesz przez całe życie
mieć głupich romantycznych pomysłów, musisz kiedyś wydorośleć, musisz być realistką, nie
płacz, proszę, chociaż może to dobry pomysł, wypłacz się porządnie, na dłuższą metę wyjdzie
ci to na dobre. Nie, to nie tak mówiła to wcale nie tak. Potem rysownicy zaczęli sobie
żartować, że rogi reniferów tak świecą od promieniowania, że Gwiazdorek nie potrzebuje
reflektorów przy saniach, a Renifer Rudolf Czerwononosy ma taki błyszczący nos, bo
przyszedł z Czernobyla. Jej to wcale nie śmieszyło.
Słuchajcie, mówiła ludziom. Oni mierzą radioaktywność w czymś, co się nazywa
bekerele. Po katastrofie rząd norweski musiał zdecydować, jaki poziom napromieniowania
mięsa jest bezpieczny i ustalili go na 600 bekereli. Ale ludziom się nie podobało, że jedzą
zatrute mięso, więc norweskim rzeźnikom kiepsko szedł interes, a mięsa renifera to już w ogóle
nikt nie kupował, czemu raczej trudno się dziwić. Więc oto co zrobił rząd. Powiedzieli, że
ponieważ jak widać ludzie nie będą jedli zbyt dużo mięsa reniferów, bo za bardzo się boją, więc
jest dla nich równie bezpieczne od czasu do czasu jeść mięso bardziej skażone, jak jeść częściej
mięso mniej skażone. Więc podnieśli dopuszczalny limit dla mięsa reniferów do 6000 bekereli.
Wiwat! Dziś nie wolno jeść mięsa z 600 bekerelami, a jutro można sobie zaaplikować dziesięć
razy więcej skażenia. Stosowało się to oczywiście tylko do reniferów. Bo jeśli jesz kotlet lub
karczek barani, oficjalnie szkodliwy jest nadal poziom 610 bekereli.
W jednym programie telewizyjnym pokazali, jak lapońscy farmerzy przynoszą zwłoki
renifera do analizy. Było to tuż po tym, jak podnieśli limit dziesięć razy. Urzędnik z
Ministerstwa czegoś tam, Rolnictwa czy czegoś, pociął wnętrzności renifera na małe kawałki i
przeprowadził na nich wszystkie normalne testy. Wynik był 42 000 bekereli. Czterdzieści dwa
tysiące.
Z początku był plan, żeby je zakopać do piachu. Ale nie ma jak porządny kataklizm,
żeby ludziom zaczęły przychodzić do głowy mądre myśli. Zakopać renifery? Nie, wtedy ludzie
mogą sobie pomyśleć, że jest jakiś problem, że coś się naprawdę stało. Trzeba się ich tak
pozbyć, żeby się na coś przydały. Nie można dać ich do zjedzenia ludziom, to może
zwierzętom? Dobry pomysł ale którym zwierzętom? Oczywiście nie tym, które kiedyś w
końcu trafią do żołądków ludzkich, musimy dbać o siebie. Więc postanowili, że będzie się
karmić reniferami norki. Jaki świetny pomysł. Norki nie są podobno zbyt przyjemne, a tym
ludziom, których stać na futro z norek, na pewno nie przeszkadza drobna dawka
promieniowania po wierzchu. Jak kropelka perfum za uchem czy coś w tym rodzaju. Czysty
szpan.
Większość ludzi przestała zwracać uwagę na to, co ona mówi, ale nie poddawała się.
Słuchajcie, mówiła, więc zamiast zakopywać renifery, malują teraz wielkie niebieskie pasy na
zwłokach i karmią nimi norki. Myślę, że powinni je zakopać. Wtedy ludzie zaczęliby się
wstydzić tego, co zrobili. Patrzcie, co zrobiliśmy z reniferami, powiedzieliby kopiąc dół. A
przynajmniej mogliby tak powiedzieć. Mogliby się zastanowić. Dlaczego zawsze karzemy
zwierzęta? Udajemy, że je lubimy, trzymamy w domu różnych czworonożnych i skrzydlatych
przyjaciół, roztkliwiamy się, gdy nam się zdaje, że reagują tak samo jak my, lecz przecież
zawsze karaliśmy zwierzęta, nie? Zabijaliśmy je, torturowaliśmy i zrzucaliśmy na nie naszą
własną winę?
Po katastrofie przestała jeść mięso. Za każdym razem, gdy znalazła na talerzu kawałek
wołowiny lub łyżkę gulaszu, myślała o reniferach. Biedne zwierzaki miały rogi zdarte i
zakrwawione od walki. Potem rzędy zwłok, każde z paskiem niebieskiej farby na grzbiecie,
kołyszące się na szeregu błyszczących haków.
Tak było, tłumaczyła, kiedy się tu przeniosła. To znaczy na południe. Ludzie mówili, że
jest głupia, że ucieka, że nie jest realistką, jeśli ma takie mocne przekonania, to powinna zostać
i walczyć o nie. Ale ją to za bardzo przygnębiało. Ludzie nie chcieli słuchać jej argumentów.
Poza tym powinno się zawsze jechać tam, gdzie można uwierzyć, że renifery umieją latać: oto
co znaczy być realistką. Na północy nie umiały już latać.
* * * *
Zastanawiam się, co się stało z Gregiem. Czy jest bezpieczny. Czy myśli o mnie, teraz,
gdy wie, że miałam rację. Mam nadzieję, że nie nienawidzi mnie za to. Mężczyźni często nas
nienawidzą za to, że mamy rację. A może będzie udawał, że w ogóle nic się nie stało, bo wtedy
może myśleć, że to on miał rację. Tak, to nie było to, co myślałaś, to była po prostu ognista
kometa na niebie, albo letnia burza, albo dowcip telewizji. Głupia krowa.
Greg był normalnym facetem. Nie żebym chciała czegoś więcej, gdy po poznałam.
Szedł do pracy, wracał do domu, szwendał się po mieszkaniu, pił piwo, wychodził z kumplami,
znowu pił piwo, czasami trochę mnie naprał w dzień wypłaty. Jakoś nam się układało.
Oczywiście sprzeczaliśmy się o Paula. Greg mówił, że powinnam zrobić mu zabieg, żeby był
mniej agresywny i przestał drapać meble. Ja powiedziałam, że to nie ma nic do rzeczy,
wszystkie koty drapią meble, może powinniśmy mu kupić słupek do drapania. Greg spytał,
skąd wiem, że to go nie zachęci, że sobie nie pomyśli, że mu wolno wszystko drapać. Ja na to,
żeby się nie wygłupiał. On powiedział, że jest naukowo dowiedzione, że jak wykastrować kota,
to się robi mniej agresywny. Ja zapytałam, czy nie dzieje się wręcz przeciwnie jak je
okaleczyć, to robią się złe i brutalne? Greg wziął do ręki te wielkie nożyce i powiedział: To
może by tak, cholera, spróbować? Wrzasnęłam.
Nie dałabym zrobić Paulowi zabiegu, nawet gdyby miał zupełnie pokiereszować meble.
Potem coś sobie przypomniałam. Bo wiecie, renifery się kastruje. Lapończycy tak robią. Biorą
wielkiego jelenia i go kastrują i robi się oswojony. Potem wieszają mu dzwonek u szyi no i ten
dzwonnik, jak go nazywają, prowadzi resztę stada tam, gdzie chcą pasterze. Pomysł pewnie się
sprawdza, ale i tak myślę, że nie powinno się tego robić. To nie wina kota, że jest kotem.
Oczywiście nic nie powiedziałam Gregowi, znaczy o dzwonnikach. Czasami, gdy mnie tłukł,
myślałam sobie: To tobie trzeba najpierw zrobić zabieg, może byłbyś mniej agresywny.
Ale nigdy tego nie powiedziałam. Na nic by się to nie zdało.
Ciągle sprzeczaliśmy się o zwierzęta. Greg uważał, że jestem za miękka. Kiedyś mu
powiedziałam, że przerabiają wszystkie wieloryby na mydło. Zaśmiał się i powiedział, że to
cholernie dobry sposób ich wykorzystania. Wybuchnęłam płaczem. Chyba dlatego, że to
powiedział, a nie dlatego, że mógł tak w ogóle pomyśleć.
Nie sprzeczaliśmy się na temat Wielkiej Sprawy. Powiedział, że polityka to męski
interes i że bredzę. Na tym kończyły się nasze rozmowy o wymarciu planety. Jak ja mówiłam,
że się martwię, co może zrobić Ameryka, jeśli Rosja nie ustąpi, albo odwrotnie, lub o Bliskim
Wschodzie, czy jeszcze o czymś, on mówił, że pewnie mam napięcie przedmenstrualne. Tak
przecież nie można rozmawiać, nie? Nawet nie chciał na ten temat dyskutować, nie chciał się
sprzeczać. Kiedyś powiedziałam, że może rzeczywiście mam napięcie przedmenstrualne, a on,
że tak właśnie myślał. Ja powiedziałam nie, posłuchaj, może kobiety mają silniejszą więź ze
światem. On że nie wie, o co mi chodzi, a ja powiedziałam no bo wszystko jest powiązane, no
nie, i kobiety są ściślej powiązane ze wszystkimi cyklami natury i narodzin i regeneracji na
planecie niż mężczyźni, którzy w końcu są tylko zapładniaczami, jak przyjdzie co do czego, a
jeśli kobiety są sprzęgnięte z planetą, to może na północy dzieją się straszne rzeczy, które
zagrażają całemu istnieniu planety, i może kobiety wyczuwają te rzeczy, tak jak niektórzy
ludzie wiedzą, kiedy nadchodzi trzęsienie ziemi, i może to wywołuje moje napięcie. On
powiedział głupia krowa, dlatego właśnie polityka to męski interes, i wyjął następne piwo z
lodówki. Kilka dni później powiedział jak tam koniec świata? Popatrzyłam na niego nic nie
mówiąc, a on że z tego co widział, to miałam napięcie przedmenstrualne dlatego, że zbliżał mi
się okres. Powiedziałam tak mnie denerwujesz, że właściwie chciałabym, żeby przyszedł
koniec świata, żeby się okazało, że to ja miałam rację. Powiedział, że przeprasza, ale co on wie,
w końcu jest tylko zapładniaczem, jak zauważyłam, i że myśli, że ci inni zapładniacze na
północy coś wymyślą.
Coś wymyślą? Tak mówi hydraulik albo człowiek, który przychodzi naprawić dach.
"Chyba coś się wymyśli", mówią z tym pewnym siebie mrugnięciem oka. No cóż, tym razem
nic nie wymyślili, prawda? Jasna cholera, nic nie wymyślili. A w ostatnich dniach kryzysu
Greg nie zawsze wracał na noc do domu. Nawet on wreszcie zauważył i postanowił się
zabawić, zanim wszystko się skończy. Właściwie nie mogłam mieć mu za złe, tyle tylko, że nie
chciał się przyznać. Mówił, że nie wraca, bo nie może znieść moich ciągłych pyskówek.
Powiedziałam mu, że rozumiem i że w porządku, ale kiedy mu to wytłumaczyłam, to się
strasznie rozzłościł. Powiedział, że gdyby chciał się puścić, to nie z powodu sytuacji
geopolitycznej, tylko dlatego, że ciągle się go czepiam. Oni po prostu nie widzą powiązań, no
nie? Gdy ludzie w ciemnoszarych garniturach i krawatach w paski tam na północy zaczynają
omawiać pewne, jak to nazywają, strategiczne zabezpieczenia, tacy ludzie jak Greg, w
sandałach i podkoszulkach, tu na południu, przesiadują do późna po barach i podrywają
panienki. Powinni to zrozumieć, no nie? Powinni to przyznać.
Więc kiedy już wiedziałam, co się stało, nie czekałam, aż Greg wróci do domu. Siedzi
tam i obala kolejne piwo, gadając, jak to ci ludzie na górze coś wymyślą, a tymczasem może
byś tak usiadła mi na kolanach, maleńka? Po prostu wzięłam Paula i włożyłam go do koszyka,
wsiadłam do autobusu z taką ilością konserw, jaką mogłam unieść, plus kilka butelek wody.
Nie zostawiłam kartki, bo nie było nic do powiedzenia. Wysiadłam na pętli przy Harry Chan
Avenue i zaczęłam iść w dół deptakiem. A potem, zgadnijcie, co zobaczyłam na dachu
samochodu? Śniętą, sympatyczną kotkę koloru skorupy żółwia. Pogłaskałam ją, mruczała, i tak
jakby zgarnęłam ją ręką, parę osób zaczęło się na mnie patrzeć, ale zanim zdążyli coś powie-
dzieć, byłam już za rogiem Herbert Street.
Greg złościłby się o żaglówkę. Ale i tak miał w niej tylko jedną czwartą udziału, a skoro
ich czwórka miała zamiar spędzić swe ostatnie dni siedząc w barach i podrywając panienki z
powodu mężczyzn w ciemnoszarych garniturach, którzy moim zdaniem dawno powinni zrobić
sobie zabieg, to przecież żaglówka nie będzie im potrzebna, prawda? Napełniłam bak, a gdy
rzucałam cumę, zobaczyłam, że szylkretka, którą położyłam byle gdzie, siedzi na koszyku
Paula i patrzy na mnie. Będziesz się nazywać Linda powiedziałam.
* * * *
Pozostawiła świat za sobą w miejscu o nazwie Doctor's Gully. Przy końcu deptaku w
Darwin, za nowoczesnym budynkiem YMCA, droga schodzi zygzakiem do nie używanej
pochylni łodzi. Wielki rozgrzany parking jest przeważnie pusty, czasem tylko przyjeżdżają
turyści karmić ryby. Nic więcej dziś się nie dzieje w Doctor's Gully. Gdy woda się podnosi, do
brzegu podpływają setki, tysiące ryb, które chcą, żeby je nakarmić.
Myślała sobie, jakie te ryby są ufne. Myślą na pewno, że te wielkie dwunożne
stworzenia dają im jedzenie z dobroci serca. Może tak się zaczęło, ale dziś wstęp wynosi 2.50$
dla dorosłych, 1.50$ dla dzieci. Zastanawiała się, dlaczego żaden z turystów zatrzymujących
się w wielkich hotelach wzdłuż deptaku nie uważa tego za dziwne. Ale dziś nikt już nie
zastanawia się nad światem. Żyjemy w świecie, w którym dzieci muszą płacić za oglądanie
karmionych ryb. Dziś nawet ryby są wyzyskiwane, pomyślała. Wyzyskiwane, a potem trute.
Ocean wypełnia się trucizną. Ryby też zginą.
W Doctor's Gully nie było nikogo. Już prawie nikt stąd nie wypływał, lata temu
wszyscy przenieśli się do basenu jachtowego. Ale było jeszcze kilka wciągniętych na kamienie
łodzi, które robiły wrażenie porzuconych. Jedna z nich, różowo-szara, z kikutem masztu, miała
z boku napis: Nie do sprzedania. Zawsze się z tego śmiała. Z tyłu, z dala od miejsca karmienia
ryb, Greg i jego przyjaciele trzymali swoją małą żaglówkę. Wśród kamieni poniewierało się
mnóstwo metalowych gratów silniki, bojlery, zawory, rury, wszystkie pomarańczowo
brązowe od rdzy. Idąc brzegiem, płoszyła stada pomarańczowo-brązowych motyli, które
zamieszkały wśród złomu, wykorzystując go jako kamuflaż. Co oni zrobili z motylami,
pomyślała; patrzcie, gdzie one muszą mieszkać. Spoglądała w morze pomiędzy pnącymi się na
stromy brzeg karłowatymi mangrowcami, w stronę szeregu niewielkich statków i niskich,
garbatych wysp na horyzoncie. W tym miejscu zostawiła świat za sobą.
Koło Wyspy Melville'a, przez Przesmyk Dundasa na Morze Arafura; potem zdała się na
wiatr. Płynęli chyba głównie na wschód, ale nie zwracała na to zbytniej uwagi. Człowiek
zastanawia się, dokąd zmierza, tylko wtedy, gdy chce wrócić do punktu wyjścia, a ona
wiedziała, że to niemożliwe.
Nie spodziewała się równiutkich chmur w kształcie grzyba na horyzoncie. Wiedziała,
że nie będzie jak na filmach. Czasami przesuwały się smugi światła, czasami słychać było
odległy grzmot. Takie rzeczy mogły nic nie znaczyć, ale to się gdzieś wydarzyło, a resztę robiły
okrążające planetę wiatry. Nocą poluzowała żagiel i zeszła do niewielkiej kabiny, zostawiając
pokład do dyspozycji Paula i Lindy. Paul z początku chciał walczyć z przybyszką, instynkt
obrony terytorium, te sprawy. Ale po paru dniach koty przyzwyczaiły się do siebie.
****
A może dostała lekkiego udaru? Spędziła cały upalny dzień na pokładzie, mając dla
ochrony przed słońcem tylko jedną ze starych czapek baseballowych Grega. Miał całą kolekcję
kretyńskich czapek z głupimi napisami. Ta była czerwona z białymi literami, reklama jakiejś
restauracji. Napis brzmiał: Pókiś nie jadł u BiDżeja toś kiep. Jakiś wódeczny koleś Grega dał
mu ją na urodziny, a Greg zawsze się zachwycał tym dowcipem. Siedział na łódce z puszką
piwa w ręku i czapką na głowie, i zaczynał po prostu rechotać do siebie. Potem śmiał się trochę
głośniej, aż wszyscy na niego patrzyli, i wreszcie oświadczał: "Pókiś nie jadł u BiDżeja toś
kiep". To go za każdym razem brało. Nienawidziła tej czapki, ale rozsądniej było ją włożyć na
głowę. Zapomniała o maści cynkowej i innych mazidłach.
Wiedziała, co robi. Wiedziała, że pewnie nic nie wyjdzie z tego, co Greg nazwałby jej
przedsięwziątkiem. Zawsze, kiedy miała jakikolwiek plan zwłaszcza kiedy nie dotyczył jego
mówił o nim jako o jej przedsięwziątku. Nie liczyła, że wyląduje na jakiejś nie tkniętej
ludzką stopą wyspie, gdzie wystarczy rzucić za siebie groszek, a z ziemi wyskoczy ich cały
rząd i strączki zaczną do ciebie machać. Nie oczekiwała rafy koralowej, plaży z broszur agencji
reklamowych i rozkołysanych palm. Nie wyobrażała sobie, że po dwóch tygodniach pojawi się
jakiś przystojniak z dwoma psami na pokładzie, potem dziewczyna z dwiema kurami, facet z
dwiema świniami i tak dalej. Jej oczekiwania nie były wygórowane. Myślała po prostu, że
trzeba spróbować, niezależnie od rezultatu. Jest to obowiązek. Nie wolno się od niego
wykręcać.
* * * *
Ostatniej nocy nie byłam pewna. Budziłam się ze snu, a może jeszcze spałam, ale
usłyszałam koty, przysięgam. A raczej głos kota w rui, przywołujący. A przecież Linda nie
musi przywoływać z daleka. Gdy byłam już zupełnie rozbudzona, słyszałam tylko stukot
rozbijających się o kadłub fal. Wyszłam schodami do góry i otwarłam drzwi. W świetle
księżyca zobaczyłam ich oboje, siedzących sobie jak gdyby nigdy nic na tylnych łapach, ramię
w ramię, i patrzących na mnie. Jak para nastolatków, które mamusia dziewczyny prawie złapała
na całowance. Kot w rui brzmi jak płaczące dziecko, prawda? To powinno coś wam
powiedzieć.
Nie liczę dni. Bo przecież nie ma sensu, prawda? Nie będzie się już mierzyło nic w
dniach. Dni, tygodnie, wakacje tak mierzą wszystko mężczyźni w szarych garniturach.
Będziemy musieli wrócić do jakiegoś starszego cyklu, po pierwsze od wschodu do zachodu
słońca, będzie w tym też księżyc, pory roku i pogoda nowa, straszna pogoda, z którą
będziemy musieli żyć. Jak odmierzają dni plemiona w dżungli? Jeszcze nie jest za późno, by się
tego od nich nauczyć. Tacy ludzie lubią, żeby klucz do życia był związany z naturą. Oni by nie
kastrowali swoich kotów. Mogą oddawać im cześć, mogą je jeść, ale nie zrobiliby im zabiegu.
Jem tylko tyle, żeby nie kipnąć. Nie będę wyliczać, ile czasu prawdopodobnie spędzę na
morzu, a potem dzielić jedzenia na czterdzieści osiem porcji czy coś w tym rodzaju. To stare
myślenie, myślenie, które nas do tego wszystkiego doprowadziło. Po prostu jem tyle, żeby nie
kipnąć. Oczywiście łowię ryby. Jestem pewna, że to bezpieczne. Ale jak coś złapię, nie mogę
się powstrzymać, żeby nie dać Paulowi i Lindzie. Ja nadal jadę na konserwach, a koty robią się
coraz pulchniejsze.
Muszę bardziej uważać. Chyba zemdlałam na słońcu. Jak przyszłam do siebie, to
leżałam na plecach, a koty lizały mi twarz. Czułam się pomarszczona i rozgorączkowana. Może
od tych konserw. Następnym razem jak złapię rybę, to zjem ją chyba sama, nawet jeśli nie
wszystkim to się spodoba. Ciekawe, co porabia Greg. Czy w ogóle coś porabia? Jakbym go
widziała, z piwem w ręku, śmieje się i pokazuje palcem. Pókiś nie jadł u BiDżeja toś kiep
mówi. Czyta to z mojej czapki, gapi się na mnie. Na kolanach siedzi mu dziewczyna. Moje
życie z Gregiem wydaje mi się teraz takie odległe, jak moje życie na północy.
Widziałam kiedyś latającą rybę. Na pewno. Przecież nie mogłam tego zmyślić, prawda?
Bardzo mnie to uszczęśliwiło. Ryby umieją latać, tak jak renifery.
Tak, na pewno mam małą gorączkę. Udało mi się złapać rybę, a nawet ugotować. Paul i
Linda dały mi w kość. Sny, złe sny. Myślę, że nadal płyniemy mniej więcej na wschód.
Jestem pewna, że nie jestem sama. To znaczy jestem pewna, że wszędzie na świecie są
tacy ludzie jak ja. Nie mogę być tylko ja, ja sama na żaglówce z dwójką kotów, a wszyscy inni
na suchym lądzie i krzyczą głupia krowa. Założę się, że są setki, tysiące łódek z ludźmi i
zwierzętami, robią to, co ja robię. Wszyscy na ląd, tak dawniej wołano. Teraz jest wszyscy na
pokład. Niebezpieczeństwo jest wszędzie, ale na lądzie większe. Wszyscy kiedyś wypełzliśmy
z morza, no nie? Może to był błąd. Teraz wracamy do morza.
Wyobrażam sobie, że wszyscy inni ludzie robią to co ja i to daje mi nadzieję. To musi
być instynkt rodzaju ludzkiego, no nie? Rozproszyć się w zagrożeniu. Nie tylko uciekamy
przed niebezpieczeństwem, ale zwiększamy nasze szanse przeżycia jako gatunku. Jeśli
rozprzestrzenimy się po całym globie, trucizna nie będzie w stanie wszystkim zaszkodzić.
Nawet jeśli wystrzelą całą truciznę, którą mają, i tak zostanie jakaś szansa.
Nocą słyszę koty. Głos nadziei.
Złe sny. Chyba koszmary. Kiedy sen staje się koszmarem? Te moje sny trwają nadal,
jak już się obudzę. To tak, jakby mieć kaca. Złe sny wkraczają w resztę życia.
* * * *
Zdawało się jej, że widzi na horyzoncie inną żaglówkę i skierowała się w jej stronę. Nie
miała żadnych rac świetlnych, a krzyk by nie doniósł, więc po prostu skierowała się w jej
stronę. Żaglówka płynęła równolegle do horyzontu i pozostawała w zasięgu wzroku przez
jakieś pół godziny. Może zresztą to nie była żaglówka, powiedziała do siebie; ale cokolwiek to
było, zniknięcie tego wpędziło ją w przygnębienie.
Przypomniała sobie straszną rzecz, o której kiedyś przeczytała w gazecie, na temat
życia na supertankowcu. Statki robią się dziś coraz większe, a załoga coraz mniejsza, i
wszystkim zajmują się maszyny. Po prostu programuje się komputer w Zatoce Perskiej, czy
gdzie tam, a statek praktycznie sam sobą steruje do Londynu czy Sydney. Jest to wygodne dla
właścicieli, którzy w ten sposób oszczędzają dużo pieniędzy, i wygodne dla załogi, której
jedynym zmartwieniem jest nuda. Zdaje się, że przez większość czasu siedzą pod pokładem,
pijąc piwo jak Greg. Piją piwo i oglądają wideo.
Jednej rzeczy z tego artykułu nigdy nie zapomni. Było napisane, że w dawnych czasach
zawsze ktoś czuwał na bocianim gnieździe lub na mostku, czy nie dzieje się coś złego. Ale dziś
na dużych statkach nie ma w ogóle czujki, a raczej czujką jest po prostu człowiek, który od
czasu do czasu zerka na migający ekran. W dawnych czasach, jak się ktoś błąkał po morzu na
tratwie czy dżonce czy czymś tam, to miał całkiem duże szanse, że go uratują. Machało się,
krzyczało i strzelało z rac świetlnych, wciągało koszulę na szczyt masztu, i zawsze znaleźli się
ludzie, którzy patrzyli w tę stronę. Dziś można dryfować po oceanie całymi tygodniami i gdy
wreszcie znajdzie się obok supertankowiec, to płynie sobie dalej jakby nigdy nic. Radar cię nie
wychwyci, bo jesteś za mały, i tylko jeśli będziesz mieć dużo szczęścia, to może akurat ktoś
będzie wisiał na relingu i wymiotował. Było mnóstwo przypadków, że rozbitkowie, którzy w
dawnych czasach zostaliby uratowani, po prostu nie byli zauważeni, a zdarzało się nawet, że
ludzie bywali roztrzaskiwani przez statki, o których myśleli, że przybywają im z pomocą.
Próbowała sobie wyobrazić, jakie by to było straszne, to okropne czekanie, a potem uczucie,
gdy statek przepływa obok i nic się nie da zrobić, twoje krzyki zagłuszane warkotem silników.
To jest właśnie problem z dzisiejszym światem. Nie wystawiamy już czujek. Nie myślimy o
ratowaniu innych ludzi, tylko płyniemy dalej polegając na maszynach. Wszyscy są pod po-
kładem i piją piwo z Gregiem.
Więc może ten statek na horyzoncie i tak by jej nie zauważył. Nie żeby chciała być
uratowana czy coś. Mogłaby się jednak dowiedzieć, co się stało ze światem.
* * * *
Zaczęło ją nawiedzać coraz więcej koszmarów. Złe sny coraz częściej przeciągały się
na jawę. Czuła, że leży na plecach. Coś kłuło ją w ramię. Miała na sobie białe rękawiczki. O ile
mogła się zorientować, była w czymś w rodzaju klatki: z obu stron wznosiły się metalowe
pręty. Przychodzili ją oglądać mężczyźni, tylko mężczyźni. Pomyślała, że musi zapisać te
koszmary, zapisać je tak samo, jak to, co się jej zdarzało naprawdę. Mówiła mężczyznom z
koszmarów, że napisze o nich. Uśmiechali się i mówili, że dadzą jej papier i ołówek.
Odmówiła. Powiedziała, że skorzysta z własnych.
****
Wiedziała, że dieta rybna dobrze służy kotom. Wiedziała, że mają mało ruchu i
przybierają na wadze. Ale wydawało się jej, że Linda tyje bardziej niż Paul. Nie chciała
wierzyć, że to się stało. Nie śmiała.
Pewnego dnia zobaczyła ląd. Zapaliła silnik i popłynęła w tym kierunku. Była już tak
blisko, że zobaczyła mangrowce i palmy, ale potem skończyło się paliwo i wiatry zniosły ją z
powrotem w morze. Z zaskoczeniem stwierdziła, że gdy wyspa umknęła poza zasięg wzroku,
nie poczuła smutku ani rozczarowania. W każdym razie, pomyślała, byłoby to oszustwo
znaleźć nowy ląd za pomocą silnika Diesla. Trzeba na nowo odkryć stare sposoby
postępowania: przyszłość leży w przeszłości. Zda się na łaskę i niełaskę wiatrów. Wyrzuciła za
burtę puste kanistry po paliwie.
* * * *
Jestem szalona. Powinnam była przed wyprawą zajść w ciążę. Oczywiście. Dlaczego
nie zrozumiałam, że to jest odpowiedź? Wszystkie te dowcipy Grega, że on jest tylko
zapładniaczem, a ja nie zrozumiałam, że to oczywiste. Że od tego był. Po to go poznałam. Teraz
ten aspekt życia z Gregiem wydaje się dziwny. Kawałki gumy, tubki do wyciskania i pigułki do
łykania. Tego już więcej nie będzie. Teraz oddamy się z powrotem w ręce natury.
Zastanawiam się, gdzie jest Greg; czy w ogóle jest. Może nie żyje. Zawsze
zastanawiałam się nad tym wyrażeniem: przetrwanie osobników najlepiej przystosowanych.
Patrząc na nas, każdy by pomyślał, że Greg jest lepiej przystosowany, by przeżyć: jest większy,
silniejszy, bardziej praktyczny, w każdym razie tak jak my to rozumiemy, bardziej
zachowawczy, mniej się o wszystko martwi. Ja jestem zamartwiaczem, nie mam pojęcia o
stolarce, niezbyt dobrze radzę sobie sama. Ale to ja przeżyję, a w każdym razie mam szanse.
Przetrwanie Zamartwiaczy czy tak to trzeba rozumieć? Ludzie tacy jak Greg wymrą jak
dinozaury. Tylko ci, którzy widzą, co się dzieje, przeżyją, taka jest reguła. Założę się, że były
zwierzęta, które wyczuły, że nadchodzi epoka lodowcowa i wyruszyły w długą i niebezpieczną
podróż, żeby znaleźć jakiś bezpieczniejszy, cieplejszy klimat. I założę się, że dinozaury uznały
ich za nerwicowców, że przypisały to napięciu przedmenstrualnemu, mówiły głupia krowa.
Ciekawe, czy renifery wiedziały, co się z nimi stanie. Czy myślicie, że miały jakieś przeczucia?
Mówią, że nic nie rozumiem. Mówią, że źle wiążę wszystko ze sobą. A posłuchajcie
tylko ich z ich powiązaniami. Stało się to, mówią, i w rezultacie stało się tamto. Tutaj była
bitwa, tam wojna, zdetronizowano króla, wszystko dzieje się za sprawą sławnych ludzi, zawsze
sławnych ludzi, mam już dość sławnych ludzi. Może za długo siedziałam na słońcu, ale nie
widzę tych ich powiązań. Patrzę na historię świata, która zbliża się do końca, z czego oni nie
zdają sobie sprawy, i nie widzę tego, co oni widzą. Wszystko, co widzę, to stare powiązania, te,
na które my już nie zwracamy uwagi, bo tak jest łatwiej: otruć renifery, namalować paski na ich
grzbietach i nakarmić nimi norki. Kto to spowodował? Który sławny człowiek przypisze sobie
tę zasługą?
* * * *
Śmiechu warte. Posłuchajcie o tym śnie. Leżałam w łóżku i nie mogłam się poruszyć.
Wszystko było trochę zamglone. Nie wiedziałam, gdzie jestem. Był jakiś mężczyzna. Nie
pamiętam, jak wyglądał po prostu mężczyzna. Powiedział:
Jak się pani czuje?
Dobrze powiedziałam.
Naprawdę?
Oczywiście. Czemu miałabym się nie czuć dobrze?
Nie odpowiedział, tylko skinął głową, i wydawał się mierzyć wzrokiem moje ciało,
które oczywiście było pod pościelą. Potem powiedział:
Nie odczuwa już pani tych impulsów?
Jakich impulsów?
Pani wie, o czym mówię.
Przepraszam pana odparłam ale to śmieszne, że pan taki oficjalny w moim
śnie, bo na jawie byłby pan normalny... Przepraszam, ale naprawdę nie mam najmniejszego
pojęcia, co pan chce powiedzieć.
Napadała pani mężczyzn.
Ach tak? I co, chciałam od nich pieniędzy?
Nie. Zdaje się, że chciała pani, by poszli z panią do łóżka.
Zaczęłam się śmiać. Mężczyzna zmarszczył brwi; pamiętam to zmarszczenie brwi,
choć reszta twarzy się ulotniła.
To doprawdy takie prostackie powiedziałam lodowatym głosem aktorki ze
starego filmu. Znowu się zaśmiałam. Znacie tę chwilę, jak szczelina w chmurach, kiedy we śnie
zdajecie sobie sprawę, że to tylko sen? Znowu zmarszczył brwi. Powiedziałam:
Niech pan nie będzie taki jednoznaczny. Nie spodobało mu się to i odszedł.
Obudził mnie mój własny śmiech. Myślałam o Gregu i kotach, i czy powinnam zajść w
ciążę, i nagle mam sen o łóżku. Umysł potrafi być banalny, prawda? Myślał, że coś takiego
ujdzie mu na sucho!
Gdy tak płyniemy w jakim tam bądź kierunku ciągle chodzi mi po głowie ten rym:
W tysiąc czterysta dziewięćdziesiątym drugim
Popłynął Kolumb w morski rejs długi
* * * *
I co dalej? Dla nich to wszystko takie proste. Nazwiska, daty, osiągnięcia. Nienawidzę
dat. Nienawidzę pyszałków, a daty są takie przemądrzale.
* * * *
Zawsze miała pewność, że dotrze do wyspy. Spała, gdy wiatr ją tam zaniósł. Pozostało
jej tylko wy sterować pomiędzy dwa skalne kłykcie i przybić do kamienistego brzegu. Nie było
złocistego, sypkiego piasku ścielącego się pod stopą turysty, nie było koralowego falochronu,
nie było nawet rozkołysanej palmy. Poczuła z tego powodu ulgę i wdzięczność. Lepiej, że
zamiast piasku jest skała, zamiast bujnej dżungli zarośla, a zamiast żyznej gleby hałdy pyłu.
Zbyt dużo piękna, zbyt dużo zieleni, a mogłaby zapomnieć o reszcie planety.
Paul wyskoczył na brzeg, lecz Linda czekała, by ją przenieść. Tak, pomyślała, był już
najwyższy czas, żeby znaleźć ląd. Postanowiła, że na początek będzie spać na żaglówce. Niby
powinno się zaraz po przybyciu zacząć budować chatę z bali, ale to głupie. Wyspa może się
okazać nieodpowiednia.
* * * *
Myślała, że po wylądowaniu na wyspie skończą się koszmary.
* * * *
Panował straszliwy skwar. Można by pomyśleć, że na wyspie jest centralne ogrzewanie,
powiedziała do siebie. Nie było wiatru, żadnych zmian w pogodzie. Opiekowała się Paulem i
Lindą. Były jej pociechą.
Zastanawiała się, czy przyczyną koszmarów nie było to, że spała na żaglówce, gniotła
się przez całą noc po dniu spędzonym na otwartej przestrzeni. Pomyślała, że może to jej umysł
protestuje, gdyż chce wydostać się na wolność? Postawiła sobie zatem niewielki szałas ponad
zasięgiem wody i zaczęła tam sypiać.
Nie zrobiło to żadnej różnicy.
Coś strasznego działo się z jej skórą.
* * * *
Koszmary nasiliły się. Uznała, że to normalne, jeśli wolno było jeszcze używać tego
słowa. W każdym razie można się tego było spodziewać, zważywszy jej stan. Została otruta.
Jak groźna była trucizna, tego nie wiedziała. W jej snach mężczyźni byli uprzejmi, nawet
łagodni. Dlatego wiedziała, że nie należy im ufać: to kusiciele. Umysł wytwarzał swe własne
argumenty przeciwko rzeczywistości, przeciwko samemu sobie, przeciwko temu, co wiedział.
Niewątpliwie kryło się za tym coś fizjologicznego, jak przeciwciała czy coś takiego. Po tym, co
się stało, umysł był w stanie szoku i próbował oszukać samego siebie, próbował zaprzeczyć, że
cokolwiek się wydarzyło. Powinna się była spodziewać czegoś takiego.
* * * *
Dam wam przykład. Jestem całkiem sprytna w moich koszmarach. Kiedy przychodzą
mężczyźni, udaję, że nie jestem zaskoczona. Zachowuję się, jakby to było normalne, że tam są.
Nie daję im poznać, że przejrzałam ich grę. Wczoraj wieczór mieliśmy następującą wymianę
zdań. Sami ją sobie zinterpretujcie.
Dlaczego mam na sobie białe rękawiczki? spytałam.
Pani zdaniem to rękawiczki?
A pana zdaniem co to jest?
Musieliśmy podłączyć pani kroplówkę.
I dlatego muszę nosić rękawiczki? To nie opera.
To nie rękawiczki. To bandaże.
Myślałam, że pan powiedział, że podłączyliście mi kroplówkę.
Tak właśnie. Bandaże są po to, żeby igła się nie wysunęła.
Ale ja nie mogę ruszać palcami.
To normalne.
Normalne? spytałam. Co dzisiaj jest normalne? Nie umiał na to znaleźć
odpowiedzi, więc ciągnęłam dalej. W której ręce jest kroplówka?
W lewej. Sama pani widzi. Więc po co zabandażowaliście mi też prawą?
Musiał się nad tym dłuższy czas zastanowić. Wreszcie powiedział:
Bo usiłuje pani wyszarpnąć kroplówkę wolną ręką.
Po co miałabym to robić?
Sądzę, że tylko pani sama może nam to powiedzieć. Potrząsnęłam głową. Odszedł
pokonany. Ale dałam mu popalić, co? Następnego wieczora znowu się postawiłam. Mój umysł
najwyraźniej uznał, że zbyt łatwo pozbyłam się tego kusiciela, więc wytworzył innego, który
mówił mi po imieniu.
Jak się dziś czujesz, Kath?
Myślałam, że zawsze mówicie "jak się dziś czujemy". To znaczy, jeśli jest pan tym,
kogo pan udaje.
Dlaczego miałbym mówić "jak się dziś czujemy", Kath? Ja wiem, jak się czuję.
Pytałem o ciebie.
O nas powiedziałam sarkastycznie. Czujemy się w naszym zoo doskonale,
serdecznie dziękujemy.
Co masz na myśli z tym zoo?
Pręty, idioto. Tak naprawdę nie myślałam, że to zoo, chciałam się dowiedzieć, co
to jest ich zdaniem. Walka z własnym umysłem nie zawsze jest łatwą sprawą.
Pręty? O, to tylko twoje łóżko.
Moje łóżko? Przepraszam, więc to nie kojec i nie jestem niemowlęciem?
To specjalne łóżko. Popatrz. Zwolnił haczyk i spuścił jeden zestaw prętów poza
zasięg mojego wzroku. Potem podniósł je z powrotem i założył haczyk.
Ach, rozumiem, zamykacie mnie, o to chodzi?
Nie, nie, nie, Kath. Nie chcemy, żebyś wypadła podczas snu. Gdyby na przykład
przyśnił ci się jakiś koszmar.
To była zmyślna taktyka. Gdyby przyśnił ci się jakiś koszmar... Ale nie dam się nabrać
na coś takiego. Chyba wiem, dlaczego mój umysł działa tak, a nie inaczej. Rzeczywiście
wyobrażam sobie swego rodzaju zoo, ponieważ zoo jest jedynym miejscem, gdzie widziałam
renifery. To znaczy żywe. Więc kojarzę je z prętami. Mój umysł wie, że wszystko zaczęło się
dla mnie od reniferów i dlatego wymyślił to oszukaństwo. Łatwo dać się zwieść umysłowi.
Ja nie mam koszmarów odpowiedziałam twardo, jakby to była wysypka czy coś.
Pomyślałam sobie, że to było dobre, powiedzieć mu, że nie istnieje.
No, to na wypadek, gdybyś zaczęła chodzić przez sen czy coś w tym rodzaju.
Czy chodziłam przez sen?
Nie możemy wszystkich pilnować, Kath. Jest wiele osób na tym samym wózku, co
ty.
Miałam poczucie zwycięstwa. Facet był dość inteligentny, ale się wysypał. Na tym
samym wózku. Oczywiście miał na myśli na tej samej łódce, ale się przejęzyczył, to znaczy mój
umysł się przejęzyczył.
Tej nocy dobrze spałam.
* * * *
Przyszła jej do głowy straszna myśl. A jeśli z kociakami będzie coś nie w porządku? Co
będzie, jeśli Linda urodzi odmieńców, potwory? Czy to mogło się odbyć tak szybko? Jakie
wiatry ich tu wszystkich przywiały, jaką przyniosły truciznę?
Dużo sypiała. Skwar się utrzymywał. Przez większość czasu czuła się wysuszona, a
picie ze strumienia nic nie dawało.
Może coś było nie tak z wodą. Skóra jej schodziła całymi płatami. Podniosła ręce i jej
palce wyglądały jak rogi walczącego jelenia. Złe samopoczucie nie opuszczało jej. Próbowała
pocieszyć się myślą, że przynajmniej nie ma na wyspie chłopaka. Co by powiedział Greg,
gdyby ją zobaczył w tym stanie?
* * * *
Uznała, że to umysł; on był przyczyną tego wszystkiego. Umysł po prostu za bardzo się
wycwanił i trochę go poniosło. To umysł wynalazł te wszystkie rodzaje broni, no nie? Trudno
sobie wyobrazić, żeby zwierzęta wymyśliły sposób na samozniszczenie, prawda?
Opowiedziała sama sobie następującą historię. Był raz niedźwiedź w lesie, inteligentny,
żwawy niedźwiedź, niedźwiedź... normalny. Pewnego dnia zaczął kopać wielki dół. Gdy
skończył, odłamał konar z drzewa, odarł go z liści i gałązek, ogryzł jeden koniec do szpica i
wbił ten pal w dno dołu, ostrzem do góry. Potem niedźwiedź przykrył wykopaną przez siebie
dziurę gałęźmi i ściółką, tak że wyglądała jak każda inna część podłoża lasu, i poszedł sobie.
Jak myślicie, w którym miejscu niedźwiedź wykopał ten dół? W samym środku jednego ze
swych ulubionych szlaków, w miejscu, które często odwiedzał, aby pić miód z drzew, czy co
tam robią niedźwiedzie. I tak następnego dnia niedźwiedź szedł sobie ścieżką, wpadł do dołu i
nadział się na pal. Umierając pomyślał sobie: cie, cie, co za niespodzianka, ale się porobiło.
Może było błędem wykopać pułapkę w tym miejscu. Może w ogóle było błędem wykopać
pułapkę.
Nie możecie sobie wyobrazić, żeby niedźwiedź zrobił coś takiego, prawda? Ale tak
właśnie jest z nami, uznała. Umysł po prostu poniosło. Nigdy nie wiemy, kiedy przestać. Ale
umysł nigdy nie przestaje. Tak samo jest z tymi koszmarami śpiący umysł po prostu
przesadza. Zastanawiała się, czy ludy prymitywne mają koszmary. Założyłaby się, że nie. A
przynajmniej nie takie, jak my.
* * * *
Nie wierzyła w Boga, ale teraz korciło ją. Nie dlatego, że bała się śmierci. Nie o to
chodzi. Korciło ją, żeby uwierzyć w kogoś, kto patrzy na to, co się dzieje, patrzy, jak
niedźwiedź kopie dół, a potem sam w niego wpada. Nie byłaby to taka dobra historia, gdyby nie
miał jej kto opowiedzieć. Patrzcie, co wzięli i zrobili wysadzili się w powietrze. Głupie
krowy.
* * * *
Wrócił ten, z którym się kłóciłam o rękawiczki.
Nadal mam na sobie rękawiczki powiedziałam.
Tak odparł chcąc mnie udobruchać, ale mu nie wyszło.
Nie mam kroplówki. Wyraźnie nie był na to przygotowany.
No, fakt.
Więc dlaczego mam na sobie białe rękawiczki?
A przerwał, zastanawiając się, które kłamstwo wybrać. To, co wymyślił, było
całkiem niezłe. Wyrywała pani sobie włosy.
Nonsens. Wypadają mi. Wypadają mi codziennie. Obawiam się, że wyrywała
sobie pani.
Nonsens. Wystarczy, że przyłożę do nich dłoń, a wypadają całymi kłębami.
Obawiam się, że nie powiedział protekcjonalnie.
Idź pan stąd krzyknęłam. Idź pan stąd.
Oczywiście.
I poszedł. To, co wymyślił o moich włosach, było bardzo podstępne, kłamstwo tak
bliskie prawdy, że aż można było dać się oszukać. Ponieważ dotykałam włosów. Przecież nie
ma w tym nic dziwnego, prawda?
Ale to był dobry znak, że gdy kazałam mu pójść sobie, on poszedł. Czuję, że zaczynam
panować nad sytuacją, że zaczynam kontrolować swoje koszmary. Muszę to po prostu jakoś
przetrzymać. Będę zadowolona, kiedy będzie po wszystkim. Następny okres może być
oczywiście gorszy, ale przynajmniej będzie inny. Chciałabym wiedzieć, jak bardzo zostałam
zatruta. Czy wystarczy, żeby namalować mi niebieski pas na plecach i nakarmić mną norki?
* * * *
Zauważyła, że powtarza sobie w kółko, że jej umysł dał się ponieść. Wszystko jest
powiązane, broń i koszmary. Dlatego trzeba przerwać to błędne koło. Żeby wszystko było
znowu proste. Rozpocząć od nowa. Ludzie mówią, że nie można cofnąć wskazówek zegara, ale
można. Przyszłość leży w przeszłości.
Chciała, żeby się skończyło z mężczyznami i ich pokusami. Myślała, że się skończy,
gdy dotrze na wyspę. Myślała, że się skończy, gdy przestanie sypiać na łódce. Ale oni stali się
jeszcze bardziej uparci i przebiegli. Bała się w nocy zasnąć z powodu koszmarów, ale przecież
potrzebowała odpoczynku, więc rano budziła się coraz później. Skwar utrzymywał się,
zjełczały skwar szpitalny; tak jakby była cały czas otoczona przez kaloryfery. Czy to się nigdy
nie skończy? Może przez to, co się stało, zaniknęły pory roku, albo przynajmniej zostały
zredukowane z czterech do dwóch ta szczególna zima, przed którą wszystkich ostrzegano, i
to lato nie do wytrzymania. Może świat musi zasłużyć na wiosnę i jesień kilkusetletnim dobrym
sprawowaniem.
* * * *
Nie wiem, który to był. Zaczęłam zamykać oczy. To trudniejsze, niżby się mogło
wydawać. Spróbuj zamknąć oczy na koszmar, gdy masz je już zamknięte we śnie. Nie jest to
łatwe. Ale jeśli się tego nauczę, to może nauczę się też zatykać sobie uszy rękami. Przydałoby
się.
Jak się pani miewa dziś rano?
Dlaczego mówi pan rano? Zawsze przychodzicie wieczorem. Widzicie, jak ich
łapię na każdym drobnym potknięciu?
Skoro tak pani mówi.
Co to znaczy, skoro tak mówię?
Pani tu rządzi. Racja, ja tu rządzę. Trzeba panować nad swoim własnym
umysłem, bo inaczej się zbiesi. A to właśnie doprowadziło do obecnej katastrofy. Trzeba
trzymać umysł pod kontrolą.
Odpowiadam więc:
Proszę sobie iść.
Ciągle to pani powtarza.
Skoro ja tu rządzę, to mi chyba wolno?
Będziemy musieli o tym porozmawiać któregoś dnia.
Dnia. Znowu się pan plącze. Oczy miałam zamknięte. A poza tym, co to jest
to? Myślałam, że siedzę mu na piętach, ale mogła to być taktyczna pomyłka.
To? O, wszystko... W jaki sposób pani się znalazła w tej sytuacji, w jaki sposób
pomożemy pani się z niej wydostać.
Jest pan naprawdę strasznym ignorantem, wie pan? To też zignorował. Nienawidzę
tego, że jeśli powie się coś, na co nie mogą znaleźć odpowiedzi, to udają, że nie słyszeli.
Greg powiedział, wyraźnie zmieniając temat. Pani poczucie winy, odrzucenia,
tego typu sprawy...
Czy Greg żyje? Koszmar był tak realny, że w jakiś sposób wierzyłam, że
mężczyzna może znać odpowiedź.
Greg? Tak, ma się dobrze. Ale pomyśleliśmy, że nie wyszłoby pani na dobre...
Dlaczego miałabym mieć poczucie winy? Nie czuję się winna, że wzięłam
żaglówkę. On chciał tylko pić piwo i zabawiać się z panienkami, żaglówka nie była mu do tego
potrzebna.
Nie sądzę, żeby chodziło o żaglówkę.
Co znaczy, że nie o żaglówkę? Bez żaglówki by mnie tu nie było.
Myślę, że pani za bardzo się skupia na żaglówce. Żeby uniknąć myślenia o tym, co
się stało wcześniej. Czy nie tak się sprawy mają?
Skąd mam wiedzieć? To pan ma być tym, który się zna.
Wiem, że było to bardzo sarkastyczne z mojej strony, ale nie mogłam się powstrzymać.
Byłam zła na niego. Tak jakbym to ja ignorowała wszystko, co się stało, zanim wzięłam
żaglówkę. W końcu byłam jedną z nielicznych osób, które zauważyły. Cała reszta świata
zachowywała się jak Greg.
Zdaje się, że zaczynamy robić postępy. Proszę już iść.
* * * *
Wiedziałam, że wróci. W pewnym sensie czekałam, żeby wrócił. Pewnie żeby mieć to
już za sobą. I przyznam, że zaintrygował mnie. To znaczy, wiem dokładnie, co się stało, i mniej
więcej wiem, dlaczego i mniej więcej wiem jak. Ale chciałam zobaczyć, jak sprytne będzie
jego no, właściwie moje wyjaśnienie.
Więc sądzi pani, że jest pani gotowa do rozmowy o Gregu.
O Gregu? A co to ma wspólnego z Gregiem?
No więc wydaje się nam, i chcielibyśmy usłyszeć od pani potwierdzenie, że pani...
pani zerwanie z Gregiem ma wiele wspólnego z pani obecnymi... problemami.
Naprawdę jest pan strasznym ignorantem. Przyjemnie było mówić tak do niego.
W takim razie proszę mnie wyleczyć z ignorancji, Kath. Proszę mi wszystko
wyjaśnić. Kiedy pani po raz pierwszy zauważyła, że między panią a Gregiem jest coś nie tak?
Ciągle tylko Gregiem. Mamy wojnę nuklearną, do cholery, a pan nie chce
rozmawiać o niczym innym, jak o Gregu.
No tak, wojna, rzeczywiście. Ale myślałem, że zabierzemy się do wszystkiego po
kolei.
A Greg jest ważniejszy niż wojna? Ma pan niewątpliwie dziwny system wartości.
Chyba że to Greg spowodował wojnę? Czy wie pan, że on ma czapkę baseballową z napisem:
Wojowanie lepsze niż miłowanie. Może siedział sobie, pił piwo i nacisnął przycisk, żeby mieć
coś do roboty.
Interesujący pogląd. Myślę, że możemy pójść dalej tą drogą. Nie
odpowiedziałam. Czy byłoby słuszne przypuszczenie, że z Gregiem postawiła pani
wszystko na jedną kartę? Że uznała go pani za swą ostatnią szansę? Może zbyt wiele pani od
niego oczekiwała?
Miałam tego dość.
Nazywam się Kathleen Ferris powiedziałam w równym stopniu do siebie co do
innych. Mam trzydzieści osiem lat. Opuściłam północ i przyjechałam na południe, bo
widziałam, co się dzieje. Ale wojna szła za mną krok w krok. Dogoniła mnie. Wsiadłam na
żaglówkę, pozwoliłam się nieść wiatrom. Znalazłam tę wyspę. Mieszkam tutaj. Nie wiem, co
się ze mną stanie, ale wiem, że ci z nas, którym zależy na tej planecie, mają obowiązek
przetrwać.
Gdy skończyłam mówić, stwierdziłam, że nie zdając sobie z tego sprawy zaczęłam
płakać. Łzy ciekły mi poniżej skroni do uszu. Nic nie widziałam, nic nie słyszałam, czułam, że
płynę, tonę.
W końcu mężczyzna bardzo cicho a może to dlatego, że miałam uszy pełne wody?
powiedział:
Tak, sądziliśmy, że pani może tak to widzieć.
Wiały bardzo silne wiatry. Moja skóra odpada. Cały czas chce mi się pić. Nie wiem,
czy to jest bardzo poważne, ale wiem, że muszę się trzymać. Choćby tylko ze względu na koty.
Mogą mnie potrzebować.
Tak.
Co znaczy tak?
No cóż, objawy psychosomatyczne mogą być bardzo przekonywające.
Nie może pan sobie tego raz na zawsze wbić do głowy? Była wojna nuklearna, do
cholery.
Mhm powiedział mężczyzna. Naumyślnie mnie prowokował.
No, dobrze odparłam. Właściwie mogę posłuchać pańskiej wersji. Czuję, że
chce mi pan ją powiedzieć.
No więc sądzimy, że początkiem wszystkiego było pani zerwanie z Gregiem. I
oczywiście charakter waszego związku. Zaborczość, brutalność. Ale zerwanie...
Choć miałam zamiar grać w jego grę, nie mogłam się powstrzymać, żeby mu nie
przerwać.
Tak naprawdę to nie było zerwanie. Po prostu wzięłam żaglówkę, kiedy to się
zaczęło.
Tak, oczywiście. Ale między wami... nie powie pani, że było dobrze?
Nie gorzej niż z innymi facetami. Greg to tylko facet. Jak na faceta normalny.
Dokładnie.
Co znaczy dokładnie?
No bo widzi pani, sprowadziliśmy pani kartotekę z północy. Najwyraźniej zawsze
jest podobnie. Lubi pani stawiać wszystko na jedną kartę. Z tym samym typem mężczyzny. A
to zawsze jest trochę niebezpieczne, prawda? Gdy nie odpowiadałam, kontynuował.
Nazywamy to Zespołem Uporczywej Ofiary, ZUO.
Postanowiłam to też zignorować. Nie wiedziałam w ogóle, o czym on gada. Jakaś
bajeczka.
Pani często w życiu przeczy, prawda? Lubi pani przeczyć.
To nieprawda powiedziałam. To było absurdalne. Zdecydowałam się, że zmuszę
go do postawienia sprawy jasno. Czy chce pan mi wmówić... czy chce pan mi wmówić, że
nie było wojny?
Nie było. To znaczy, wyglądało groźnie. Wyglądało, że może być wojna. Ale coś
wymyślili.
Coś wymyślili! Wykrzyknęłam z sarkazmem, bo to był koronny dowód. Mój
umysł pamiętał ten zwrot Grega, który dla mnie oznaczał tylko głupią pewność siebie. Krzyk
sprawiał mi przyjemność, chciałam jeszcze coś krzyknąć, więc krzyknęłam:
Pókiś nie jadł u BiDżeja toś kiep! Miałam poczucie triumfu, ale mężczyzna
zdawał się nie rozumieć i położył dłoń na mym ramieniu, jak gdybym potrzebowała pociechy.
Tak, naprawdę coś wymyślili. Nie doszło do wojny.
Rozumiem odparłam, nadal zwycięska. Więc oczywiście nie jestem na
wyspie?
Ależ nie.
Wyobraziłam to sobie.
Tak.
I oczywiście żaglówka też nie istnieje?
Istnieje, popłynęła pani żaglówką.
Ale nie było na niej żadnych kotów.
Miała pani ze sobą dwa koty, gdy panią znaleźli. Były strasznie wychudzone. Ledwo
przeżyły.
Był szczwany, że nie zaprzeczał mi całkowicie. Szczwany, ale po prostacku.
Zdecydowałam się zmienić taktykę. Będę zaskoczona i potrzebująca współczucia.
Nie rozumiem powiedziałam sięgając po jego dłoń. Jeśli nie było wojny,
dlaczego byłam na żaglówce?
Z powodu Grega odpowiedział ze wstrętną pewnością siebie, tak jakbym się
wreszcie przyznała. Uciekła pani. Stwierdziliśmy, że osoby z Zespołem Uporczywej Ofiary
doświadczają po ucieczce ostrego poczucia winy. Były też złe wiadomości z północy. To było
dla pani pretekstem. Eksternalizowała pani, przeniosła swój wewnętrzny chaos i niepokój na
świat. To normalne dodał protekcjonalnie, choć było oczywiste, że wcale tak nie uważa.
Zupełnie normalne.
Nie jestem tu jedyną uporczywą ofiarą odparłam. Cały cholerny świat jest
uporczywą ofiarą.
Oczywiście. Zgodził się, tak naprawdę wcale mnie nie słuchając.
Mówili, że będzie wojna. Mówili, że wojna się zaczęła.
Zawsze tak mówią, ale coś wymyślili.
Ciągle pan to powtarza. No, a gdzie, według pańskiej wersji podkreśliłam to
słowo mnie znaleźli?
Jakieś sto mil na wschód od Darwin. Poruszała się pani w kółko.
Poruszałam się w kółko powtórzyłam. Świat robi to samo. Najpierw mi
mówi, że projektuję moje wnętrze na świat, a potem, że robię to samo, co świat robi cały czas,
jak wszyscy dobrze wiemy. Nie było to zbyt imponujące.
A jak pan wyjaśni wypadanie włosów?
Obawiam się, że wyrywała je sobie pani.
A odpadanie skóry?
Był to dla pani ciężki okres. Znajdowała się pani pod wpływem silnego stresu. To nic
wyjątkowego. Ale wyjdzie pani z tego.
A jak pan wytłumaczy, że bardzo wyraźnie pamiętam wszystko, co się stało od
wybuchu wojny na północy do pobytu tutaj na wyspie?
Fachowo określamy to terminem konfabulacja. Wymyśla się historię tłumaczącą
fakty, których nie znamy lub nie chcemy przyjąć do wiadomości. Zachowujemy kilka
prawdziwych faktów i na ich kanwie snujemy nową historię. Szczególnie w przypadkach
podwójnego stresu.
Czyli?
Silnego stresu w życiu prywatnym, połączonego z kryzysem politycznym w świecie
zewnętrznym. Zawsze mamy więcej przyjęć, gdy na północy źle się dzieje.
Zaraz mi pan powie, że były tuziny szaleńców pływających w kółko po morzu.
Kilku. Może czterech albo pięciu. Większość pacjentów nie dotarła jednak aż do
fazy żaglówki. Brzmiał, jakby zaimponował mu mój upór.
A ile... przyjęć mieliście tym razem?
Kilkadziesiąt.
No cóż, podziwiam pańską konfabulację powiedziałam odwdzięczając mu się
fachowym za fachowe. To go usadziło. Naprawdę myślę, że to całkiem sprytne. Oczywi-
ście sam się wysypał. Zachowujemy kilka prawdziwych faktów i na ich kanwie snujemy nową
historię dokładnie to, co on zrobił.
Cieszę się, że robimy postępy, Kath.
Proszę iść i coś wymyślić powiedziałam. Przy okazji, czy są jakieś
wiadomości o reniferach?
A jakich wiadomości pani oczekuje?
Dobrych! krzyknęłam. Dobrych!
Zobaczę, co się da zrobić.
* * * *
Gdy koszmar się skończył, czuła się zmęczona; zmęczona, lecz zwycięska. Wytrzymała
najgorsze, co kusiciel miał w zanadrzu. Teraz będzie bezpieczna. Oczywiście popełnił cały
szereg gaf. Cieszę się, że robimy postępy nie powinien był tego powiedzieć. Nikt nie lubi,
żeby własny umysł traktował go protekcjonalnie. Ale już zupełnie się wysypał, jak powiedział,
że koty schudły. Najbardziej ewidentną rzeczą w całej podróży było, że koty przytyły, że
rozkoszowały się rybami, które łowiła.
Podjęła decyzję, że już nigdy nie będzie rozmawiać z mężczyznami. Nie mogła
powstrzymać ich od przychodzenia i była pewna, że będą ją odwiedzać jeszcze przez wiele
wieczorów ale nie będzie z nimi rozmawiać. Nauczyła się zamykać oczy podczas
koszmarów; teraz będzie musiała się nauczyć zatykać sobie uszy i usta. Nie będą jej kusić. Nie
będą.
Jeśli będzie musiała umrzeć, to trudno. Musiały ich przywiać jakieś złe wiatry; jak
bardzo złe, dowie się, gdy wyzdrowieje albo umrze. Martwiła się o koty, ale wierzyła, że
potrafią same zatroszczyć się o siebie. Powrócą do natury. Już powróciły. Kiedy skończył się
prowiant na łódce, zaczęły polować. A raczej Paul zaczął Linda była zbyt gruba, żeby
polować. Paul przynosił jej różne małe stworzenia, jak myszy polne. Za każdym razem Kath
cisnęły się do oczu łzy.
Chodzi o to, że umysł boi się swej własnej śmierci tak w końcu uznała. Kiedy
zaczęła jej schodzić skóra i wypadać włosy, jej umysł próbował znaleźć jakieś wytłumaczenie.
Teraz już nawet znała na to fachowe określenie: konfabulacja. Skąd ona to wzięła? Musiała to
przeczytać w jakimś czasopiśmie. Konfabulacja. Zachowujemy kilka prawdziwych faktów i na
ich kanwie snujemy nową historię.
Pamiętała wymianę zdań, jaka odbyła się poprzedniego wieczoru. Mężczyzna w śnie
powiedział: pani często w życiu przeczy, a ona odpowiedziała: to nieprawda. Śmieszne, jak się
zastanowić; ale też poważne. Nie można się oszukiwać. Tak robił Greg, tak robiła większość
ludzi. Musimy widzieć rzeczy tak, jak wyglądają; nie możemy już polegać na konfabulacji.
Tylko w ten sposób przetrwamy.
Nazajutrz, na małej, pokrytej zaroślami wyspie w Cieśninie Torresa, Kath Ferris
stwierdziła po przebudzeniu, że Linda się okociła. Kuliło się ku sobie pięć szylkretowych
kociąt, bezradnych i ślepych, ale bez skazy. Poczuła ogromny przypływ miłości. Kotka
oczywiście nie pozwoliła jej dotknąć kociąt, ale to było w porządku, to było normalne. Poczuła
się taka szczęśliwa! Taka pełna nadziei!
Rozdział piąty
ROZBICIE STATKU
Początek wyprawy źle wróżył.
Minęli przylądek Finisterre i żeglowali na południe wraz z rześkim wiatrem, kiedy
fregatę otoczyła gromada morświnów. Ludzie znajdujący się na pokładzie wspięli się na rufę i
dziób, aby podziwiać zwierzęta, które potrafiły zataczać koła wokół statku, choć on sam mknął
z szybkością dziewięciu do dziesięciu węzłów. Kiedy zachwycali się igraszkami morświnów,
dał się słyszeć czyjś krzyk. Chłopiec kabinowy wypadł przez przedni luk ładunkowy w
bakborcie. Wystrzelono z sygnałówki, zrzucono tratwę ratunkową, a statek zawrócił biegu.
Manewry te wykonano jednak niezdarnie i gdy łódź na sześć wioseł opadła wreszcie na fale,
było już za późno. Nie mogli znaleźć tratwy, a co dopiero mówić o chłopcu. Miał dopiero
piętnaście lat, lecz mówiono, że jest dzielnym pływakiem; domniemywano, że zdołał dopłynąć
do tratwy. Jeśli tak, to bez wątpienia postradał na niej życie, cierpiąc wpierw straszne katusze.
Ekspedycja do Senegalu składała się z czterech jednostek: fregaty, korwety, barkentyny
i brygu. Stanęła pod żaglem na wyspie Aix 17 lipca 1816 roku z 365 ludźmi na pokładzie. Teraz
trzymała kurs na południe z całostanem zredukowanym o jeden. Zaprowiantowali się na
Tenerife, ładując cenne wina, pomarańcze, cytryny, figi indyjskie i wszelkiego rodzaju
warzywa. Nie uszło ich uwagi panujące wśród tubylców zepsucie: kobiety z Saint Croix stały
przy drzwiach swych domostw i zachęcały Francuzów, by weszli do środka, przekonane, że
mnichowie Inkwizycji uleczą ich mężów z chorobliwej zazdrości, potępiając obsesję
współżycia małżeńskiego jako zaślepiający dar Szatana. Pasażerowie obdarzeni refleksyjną
naturą przypisywali takie zachowanie południowemu słońcu, którego żar osłabia więzy
zarówno naturalne, jak i moralne.
Z Tenerife żeglowali na południepołudniowy wschód. Popędliwe wiatry i niskie
umiejętności nawigacyjne rozproszyły flotyllę. Fregata samotnie przekroczyła zwrotnik i
opłynęła przylądek Barbas. Szła blisko brzegu, czasem nie dalej niż o pół strzału armatniego.
Dno morza roiło się od skał, które przy niskim stanie wody były niebezpieczne już dla
brygantyn. Minęli Przylądek Blanco, a w każdym razie tak sądzili, gdy znaleźli się wśród
płycizn; co pół godziny rzucano ołowianą sondę. O świcie pan Maudet, chorąży wachty, ocenił
na podstawie zachowania kurczaków w klatce, że znajdują się na skraju rafy Arguin. Jego
przestrogi zlekceważono, lecz nawet ludzie nie obeznani z morzem spostrzegli, że woda
zmieniła kolor; na burtach zauważono wodorosty i ryby. Przy spokojnym morzu i przejrzystej
wodzie wchodzili na mieliznę. Sonda wskazała osiemnaście sążni, wkrótce potem sześć.
Fregata skręciła dziobem ku linii wiatru, szarpnęła raz, potem drugi i trzeci, po czym stanęła w
miejscu. Lina sondy wskazywała głębokość pięciu metrów i sześćdziesięciu centymetrów.
Na nieszczęście uderzyli w rafę podczas przypływu, a zmiana pogody uniemożliwiła
ściągnięcie statku na głębsze wody. Fregata była bezpowrotnie stracona. Ponieważ znajdujące
się na niej szalupy nie mogły wszystkich pomieścić, dla reszty rozbitków postanowiono
zbudować tratwę. Przycumowano by tratwę do szalup i wszyscy zostaliby ocaleni. Plan był
doskonale przemyślany, lecz jak stwierdziło później dwóch członków kompanii, przypominał
zamek na sypkim piasku, który runął pod tchnieniem samolubstwa.
Tratwę zbudowano, i to przyzwoicie, przyznano miejsca na szalupach, przygotowano
zapasy. O zmierzchu, z dwoma metrami i siedemdziesięcioma centymetrami wody w ładowni i
psującymi się pompami, padł rozkaz opuszczenia statku. Dobrze opracowany plan wkrótce
padł ofiarą chaosu. Zignorowano przypisane miejsca, z zapasami obchodzono się nieostrożnie,
zapominano je zabrać, strącano do wody. Pełna obsada tratwy miała wynieść sto pięćdziesiąt
osób: stu dwudziestu żołnierzy łącznie z oficerami, dwudziestu dziewięciu marynarzy i
pasażerów, jedna kobieta. Lecz już kiedy na machinę której wymiary wynosiły dwadzieścia
metrów długości i siedem metrów szerokości weszło pięćdziesięciu ludzi, zanurzyła się co
najmniej na siedemdziesiąt centymetrów. Wyrzucono załadowane wcześniej baryłki z mąką,
wskutek czego tratwa podniosła się, lecz gdy wsiedli pozostali ludzie, znowu się zanurzyła.
Gdy już wszyscy weszli na jej pokład, znalazła się metr pod powierzchnią, a ludzie byli tak
stłoczeni, że nie można było zrobić ani jednego kroku. Ci z tyłu i z przodu mieli wodę po pas.
Fale ciskały w nich baryłkami z mąką; rzucono im dwudziestopięciofuntowy worek z
sucharami, które natychmiast zamieniły się w mokrą papkę.
Zamierzeniem było, aby komendę na tratwie objął jeden z oficerów marynarki, lecz
oficer ten odmówił wejścia na pokład. O godzinie siódmej rano dano rozkaz odpłynięcia i
flotylla oderwała się od porzuconej fregaty. Siedemnaście osób odmówiło opuszczenia statku,
lub gdzieś się ukryło, aby oczekiwać, co zgotuje im los.
Tratwa holowana była z rufy przez cztery szalupy, poprzedzone pinasą, z której
sondowano dno. Gdy szalupy ustawiły się na swych pozycjach, ludzie na tratwie wznieśli
okrzyki Vive le roi!, a na lufie muszkietu wywieszono niewielką białą flagę. Lecz właśnie w tej
chwili największych nadziei i oczekiwań tchnienie samolubstwa skumało się z wichrami
morza. Czy to z niekompetencji lub pozornej konieczności, czy też nieszczęśliwym zbiegiem
okoliczności, liny holownicze jedną po drugiej odczepiono.
Porzucona tratwa znajdowała się ledwie dwie mile od fregaty. Ludzie na pokładzie
mieli wino, nieco koniaku, trochę wody i niewielki zapas rozmokłych sucharów. Nie dano im
busoli ani mapy. Wobec braku wioseł i steru, nie było możliwości kierowania tratwą, równie
niewielkie były możliwości kierowania ludźmi na tratwie, którzy nieustannie obijali się o
siebie, gdy przetaczała się nad nimi woda. Pierwszej nocy rozpętała się burza i brutalnie rzucała
machiną na wszystkie strony; okrzyki ludzi nakładały się na ryk fal. Niektórzy przywiązali liny
do desek tratwy i trzymali się ich kurczowo; wszyscy byli bezlitośnie poniewierani. O świcie
powietrze wypełniło się okrzykami rozpaczy, pod adresem Niebios kierowano niemożliwe do
spełnienia przyrzeczenia i wszyscy gotowali się na rychłą śmierć. Najskrzętniejsze nawet
dociekania nie pozwolą na wyrobienie sobie takiego obrazu pierwszej nocy na tratwie, który
nie uchybiałby prawdzie.
Następnego dnia morze uspokoiło się i wielu zapałało na nowo nadzieją. Pomimo to
dwaj młodzi chłopcy i piekarz, przekonani, że nie ujdą śmierci, pożegnali się ze swymi
towarzyszami i z własnej woli rzucili się w morskie odmęty. Tego właśnie dnia ludzie na
tratwie doświadczyli pierwszych złudzeń wzrokowych. Niektórym zdało się, że widzą ląd, inni
dostrzegli przybyłe im na ratunek statki; roztrzaskanie się tych zwodniczych nadziei o skały
spowodowało jeszcze większy upadek ducha.
Druga noc była straszniejsza niż pierwsza. Morze piętrzyło się jak góry i z każdą chwilą
groziło wywróceniem tratwy; oficerowie, stłoczeni wokół krótkiego masztu, nakazali żołda-
kom przejście z jednej strony machiny na drugą dla bardziej równomiernego rozłożenia naporu
fal. Kilku mężczyzn, pewnych swej zguby, otworzyło beczułkę wina i postanowiło umilić sobie
ostatnie chwile stępiając władzę zmysłów; niestety przez wybity przez nich otwór chlusnęła do
beczki morska woda i zepsuła wino. I tak dwojako rozjuszeni, w pomieszaniu swym mężczyźni
ci zamierzyli posłać wszystkich na stracenie i w tym celu targnęli się na liny wiążące tratwę w
całość. Pośród fal i ciemności nocy wywiązała się walka wręcz z buntownikami. Przywrócono
porządek i na fatalnej machinie zapanowała godzina spokoju. Lecz o północy żołdacy znów
powstali i napadli na swych zwierzchników z nożami i szablami; ci bez broni na tyle odeszli od
zmysłów, że usiłowali rozszarpać oficerów zębami, zadając im wiele bolesnych ukąszeń.
Strącano ludzi do morza, okładano pałkami i dźgano; za burtę poszły dwie baryłki wina i reszta
słodkiej wody. Gdy łotrów poskromiono, tratwa była usłana trupami.
Podczas pierwszego buntu wrzucono do morza robotnika imieniem Dominique, który
dołączył do rebeliantów. Słysząc żałosne krzyki tego zdradliwego ladaco, inżynier pełniący
zwierzchność nad robotnikami rzucił się w ślad za nim do morza i, chwyciwszy łotra za włosy,
przywlókł go z powrotem na tratwę. Czaszka Dominique'a była rozpłatana szablą. Ranę w
ciemnościach przewiązano i przywrócono biedaka do życia. Lecz ledwie przyszedł do siebie,
dołączył niewdzięcznik do rebeliantów i powstał z nimi ponownie. Tym razem miał mniej
szczęścia i znalazł mniej litości; postradał tej nocy życie.
Ocalonym biedakom groziło delirium. Niektórzy rzucali się do morza, inni popadli w
śpiączkę, jeszcze inni pożałowania godni nieszczęśnicy wymachiwali na swych towarzyszy
szablami żądając skrzydełka kurczaka. Inżynier, którego odwaga ocaliła Dominique'a,
wyobrażał sobie, że podróżuje po pięknych równinach Italii, i że słyszy głos jednego z oficerów
mówiący do niego: "Pamiętam, że zostaliśmy opuszczeni przez szalupy, lecz nie lękaj się;
właśnie napisałem do gubernatora i za kilka godzin przyjdzie ocalenie." Inżynier, spokojny w
swym delirium, tak odrzekł: "Masz li gołębia, co by poniósł twe rozkazania z taką
śpiesznością?"
Dla sześćdziesięciu pozostałych na tratwie ludzi została tylko jedna beczułka wina.
Żołnierzom zabrano naszywki i wygięto je w haczyki na ryby; bagnet zaś wygięto tak, by dało
się złapać rekina. Gdy nadpłynął rekin, pochwycił bagnet, jednym gwałtownym szarpnięciem
szczęki na powrót go rozprostował i odpłynął.
Dla przedłużenia nędznej egzystencji rozbitków konieczne się zdały radykalne kroki.
Niektórzy z ocalałych po nocnym buncie przypadli do trupów i darli kawałki mięsa,
natychmiast je pożerając. Większość żołnierzy odmówiła tej strawy, choć jeden zaproponował,
aby mięso osuszyć, co uczyni je łatwiejszym do przełknięcia. Niektórzy próbowali żuć paski od
mieczy i kartusze, także skórzane ozdoby przy kapeluszach, lecz z niewielkim pożytkiem.
Jeden z marynarzy próbował spożyć swe własne odchody, do czego się jednak nie przemógł.
Trzeci dzień był spokojny i pogodny. Złożyli się do spoczynku, lecz okropny stan ducha
spowodowany głodem i pragnieniem spotęgowały złe sny. Tratwa, która niosła teraz mniej niż
połowę stanu wyjściowego, podniosła się w wodzie, co było nieprzewidzianym pożytkiem z
nocnego buntu. Woda nadal sięgała jednak po kolana, a ludzie zbici byli do kupy w jedną
bezładną masę. Czwartego dnia rano dostrzegli, że w nocy zmarł tuzin spośród ich towarzyszy;
ciała oddano morzu, nie licząc jednego, które zatrzymano ku zaspokojeniu głodu.
O godzinie czwartej po południu nad tratwą przefrunęła ławica ryb latających i wiele
zaplątało się w osprzęt machiny. Wieczorem oprawili ryby, lecz dręczył ich tak wielki głód, a
porcje były tak znikome, że do mięsa rybiego dodano ludzkie, co czyniło pokarm
strawniejszym. Do tak podanego dali się skłonić nawet oficerowie.
I tak nauczyli się jeść ludzkie mięso. Kolejna noc miała dostarczyć świeżych zapasów.
Kilku Hiszpanów, Włochów i Murzynów, którzy w czas buntów nie opowiedzieli się po żadnej
ze stron, zawiązało spisek. Zamierzali wyrzucić zwierzchników za burtę i uciec na ląd, jak
sądzili niezbyt odległy, z kosztownościami i całym dobytkiem, który został włożony do torby
zawieszonej następnie na maszcie. Jeszcze raz wywiązała się straszliwa walka i przeklętą
tratwę obmyła krew. Gdy ten trzeci bunt nareszcie stłumiono, na pokładzie zostało nie więcej
niż trzydziestu ludzi i tratwa znów się podniosła. Niemal każdy odniósł jakieś rany, w które
wżerała się sól, więc bezustannie rozlegały się rozdzierające okrzyki bólu.
Siódmego dnia dwóch żołnierzy ukryło się za ostatnią baryłką wina. Wybili w niej
dziurę i zaczęli pić wino przez słomkę. Gdy postępek ów wykryto, zgodnie z koniecznym na te
okoliczności prawem zostali natychmiast wyrzuceni do morza, co też wszem i wobec
obwieszczono.
I oto przyszło podjąć najstraszniejszą z decyzji. Po policzeniu głów stwierdzono, że jest
ich dwudziestu siedmiu. Piętnastu miało szansę jeszcze czas jakiś przeżyć; dla pozostałych,
cierpiących od ran i wielu w stanie delirium, nadzieja była znikoma. Lecz w czasie, który mógł
upłynąć do ich śmierci, z pewnością jeszcze bardziej uszczupliliby ograniczone zapasy.
Wyliczono, że wszyscy razem byliby w stanie wypić aż trzydzieści czy czterdzieści butelek
wina. Dać chorym połowę racji to zabijać ich stopniowo. W debacie, podczas której panował
nastrój strasznej rozpaczy, piętnaście zdrowych osób uradziło zatem, że dla wspólnego dobra
tych, co mogą jeszcze przeżyć, chorych towarzyszy należy wrzucić do morza. Te odrażające,
lecz niezbędne egzekucje wykonało trzech marynarzy i żołnierz, których serca zhardziały już
od ciągłego widoku śmierci. Zdrowi zostali oddzieleni od niezdrowych, jak zwierzęta czyste od
nieczystych.
Po tej okrutnej ofierze piętnastu ocalałych rozbitków wrzuciło do morza całą broń,
zachowując tylko jedną szablę, na wypadek, gdyby trzeba było przeciąć jakąś linę czy deskę.
Zapasów mieli na sześć dni i spodziewali się śmierci.
I wtedy nastąpiło drobne zdarzenie, które każdy wyłożył sobie zgodnie ze swą naturą.
Biały motyl pospolitego we Francji gatunku zatrzepotał nad głowami i osiadł na żaglu.
Niektórzy, oszaleli z głodu, nawet motyla uznali za nie lada kąsek. Inni poczytywali sobie
lekkość, z jaką poruszał się motyl, za obrazę wobec wyczerpanych, złożonych niemocą ludzi.
Dla jeszcze innych ten najzwyczajniejszy w świecie motyl był zwiastunem, wysłańcem
Niebios, stworzeniem równej białości jak gołębica Noego. Nawet ci wątpiący, co nie chcieli
widzieć w motylu narzędzia Bożego, czerpali ostrożną nadzieję z wiedzy, że motyle nie
odlatują zbyt daleko od suchego lądu.
Lecz suchy ląd nie pojawił się. Pod ogniem niemiłosiernego słońca trawiło ich tak
głębokie pragnienie, że zaczęli zwilżać sobie usta swym własnym moczem. Pili go z małych
cynowych kubków, które najpierw wkładali do wody, aby szybciej schłodzić swój wnętrzny
płyn. Zdarzało się, że komuś ukradziono kubek, by zwrócić go później już bez moczu. Jeden z
rozbitków nie mógł się zdobyć na przełknięcie płynu, mimo że dręczyło go nie wiedzieć jak
wielkie pragnienie. Znajdujący się między rozbitkami lekarz zauważył, że mocz jednych ludzi
jest łatwiejszy do przełknięcia, innych zaś trudniejszy. Zauważył też, że natychmiastowym
skutkiem picia moczu jest skłonność do wytwarzania go na nowo.
Jeden z oficerów armii znalazł cytrynę, którą zamierzał w całości zachować dla siebie;
gwałtowne i usilne nalegania przekonały go, jak niebezpieczne może być samolubstwo.
Znaleziono także trzydzieści ząbków czosnku, co przywiodło rozbitków do nowej kłótni;
gdyby nie wyzbyto się wszelkiej broni poza jedną szablą, mogło dojść nawet do rozlewu krwi.
Były też dwie ampułki z alkoholicznym płynem do czyszczenia zębów: parę kropel płynu, z
niechęcią wydzielanego przez właściciela ampułek, wytwarzało na języku rozkoszne odczucie
uśmierzające na kilka sekund pragnienie. Włożenie do ust kawałka cyny dawało natomiast
poczucie miłego chłodu. Pomiędzy ocalonymi krążyła także próżna ampułka zawierająca
niegdyś esencję różaną; chłonięcie resztek wonności koiło bezgraniczny ból.
Dziesiątego dnia, po otrzymaniu swego przydziału wina, wielu z mężczyzn powzięło
plan, aby się upić, a następnie samounicestwić; z trudem odwiedziono ich od tego zamysłu.
Tratwę otoczyły rekiny; niektórzy żołnierze w obłąkaniu zanurzali się w wodzie pomimo
widoku bestii. Uznawszy, że ląd nie może być daleko, ośmiu ludzi skonstruowało drugą tratwę,
na której zamierzali dokonać ucieczki. Zbudowali wąską machinę z niskim masztem i
workowym płótnem jako żaglem; lecz gdy spuścili ją na wodę, jej kruchość uzmysłowiła im
szaleństwo przedsięwzięcia, toteż je zarzucili.
Trzynastego dnia męki słońce wstało całkowicie wolne od chmur. Piętnastu
nieszczęśników zaniosło modły do Wszechmogącego i rozdzieliło pomiędzy siebie wino, kiedy
wpatrzony w horyzont kapitan piechoty dojrzał statek, o czym powiadomił innych okrzykiem.
Wszyscy złożyli podziękę Panu i oddali się radosnemu uniesieniu. Rozprostowali obręcze
beczek i przymocowali na końcach chusteczki; jeden z rozbitków wspiął się na szczyt masztu,
skąd wymachiwał tymi chorągiewkami. Wszyscy wpatrywali się w jednostkę na horyzoncie i
zgadywali, w jakim płynie kierunku. Niektórzy oceniali, że zbliża się ku nim z każdą minutą;
inni byli pewni, że jej droga biegnie w przeciwnym kierunku. Przez pół godziny zawieszeni
byli pomiędzy nadzieją a obawą. Później statek zniknął z zasięgu wzroku.
Radość ustąpiła zwątpieniu i żałości; zazdrościli losu tym, którzy zmarli przed nimi.
Potem, by znaleźć pociechę od rozpaczy w śnie, rozwiesili kawałek płótna jako osłonę przed
słońcem i położyli się pod nim. Postanowili spisać swe przygody, pod którymi wszyscy
złożyliby podpisy, a następnie przypiąć rękopis do masztu w nadziei, że ich rodziny i rząd
dowiedzą się o ich dziejach.
Spędzili dwie godziny pogrążeni w najokrutniejszych myślach, gdy działomistrz, chcąc
przejść na przód tratwy, wyszedł spod namiotu i zobaczył o pół mili Argusa, płynącego ku nim
pod pełnymi żaglami. Działomistrzowi zbrakło tchu. Wyciągnął ręce ku morzu. Ocaleni!
zakrzyknął. Zbliża się bryg! Wszystkich ogarnęło wesele; nawet ranni podczołgali się ku
tyłowi machiny, aby lepiej widzieć nadpływających wybawicieli. Padali sobie w objęcia, a ich
radość zdwoiła się, gdy ujrzeli, że zawdzięczają ocalenie Francuzom. Machali chusteczkami i
dziękowali Opatrzności.
Argus zwinął żagle i stanął przy prawej burcie tratwy, nie dalej niż o pół strzału z
pistoletu. Piętnastu ocalonych, z których najsilniejsi nie utrzymaliby się przy życiu dłużej niż
czterdzieści osiem godzin, zostało zabranych na pokład. Dowódca i oficerowie brygu uczynili
wszystko, by w ocalonych na powrót rozniecić płomień życia. Dwóch rozbitków, którzy
później sporządzili opis tego piekła, stwierdziło, że ocalenie zaiste graniczyło z cudem i
wyraźny był w tym zdarzeniu palec boży.
Wyprawa fregaty rozpoczęła się od złej wróżby, jej koniec odbił się niespodziewanym
echem. Gdy fatalna tratwa, ciągnięta przez inne jednostki, została spuszczona na morze, na
pokładzie pozostało siedemnaście osób. Porzuceni ze swego własnego postanowienia,
natychmiast przeszukali statek, by sprawdzić, czego nie zabrano i gdzie nie zdążyło jeszcze
dotrzeć morze. Znaleźli suchary, wino, koniak i bekon, w ilościach wystarczających na
utrzymanie się jakiś czas przy życiu. Początkowo panował nastrój spokoju, gdyż ich
towarzysze obiecali wrócić im na ratunek. Lecz po czterdziestu dwóch dniach bezskutecznych
oczekiwań dwunastu z siedemnastki rozbitków postanowiło dotrzeć do lądu. Skonstruowali w
tym celu drugą tratwę z niektórych pozostałych desek fregaty, które powiązali ze sobą
mocnymi linami. Weszli na tratwę, lecz podobnie jak ich poprzednicy nie posiadali wioseł ani
przyrządów nawigacyjnych, a żagiel był nad wyraz skąpy. Zabrali ze sobą niewielkie zapasy
żywności i resztki nadziei. Lecz kilka dni później Maurowie zamieszkali na wybrzeżu w
pobliżu Sahary, poddani króla Zaida, natknęli się na pozostałości tratwy i donieśli o tym do
Andar. Sądzono, że rozbitkowie na drugiej tratwie ani chybi padli ofiarą potworów morskich,
które roją się w wielkiej liczbie u wybrzeży Afryki.
I wreszcie, jak na drwinę, echo również odbiło się echem. Na fregacie pozostało pięć
osób. Kilka dni po wypłynięciu drugiej tratwy dostać się na ląd postanowił również marynarz,
który odmówił wzięcia udziału w eskapadzie. Nie będąc w stanie sam skonstruować trzeciej
tratwy, wypłynął w morze w klatce dla kur. Być może była to ta sama klatka, według której pan
Maudet zweryfikował fatalny kurs fregaty tego ranka, gdy uderzyli w rafę. Lecz klatka dla kur
poszła na dno i marynarz utonął nie więcej niż pół wiorsty od Meduzy.
II
Jak przemienić katastrofę w sztukę?
Dziś proces ten przebiega automatycznie. Wybuch elektrowni jądrowej? Za rok
będziemy oglądać o tym sztukę na scenie londyńskiej. Udany zamach na prezydenta? Można z
tego zrobić książkę lub film. Potem film na podstawie książki, bądź książkę na podstawie
filmu. Wojna? Posłać powieściopisarzy. Seria odrażających morderstw? Tylko słuchać
wynurzeń poetów. Musimy oczywiście zrozumieć tę katastrofę; aby ją zrozumieć, musimy ją
sobie wyobrazić, więc potrzebujemy sztuk wyobraźni. Lecz musimy ją także usprawiedliwić i
wybaczyć katastrofie, choćby w minimalnym stopniu. Dlaczego się to zdarzyło, ten szaleńczy
wybryk Natury, ten obłąkany wyczyn ludzki? No cóż, przynajmniej powstało z tego dzieło
sztuki. Może koniec końców katastrofy są właśnie po to.
Zgolił włosy z głowy, zanim zaczął malować obraz, to wszyscy wiemy. Ogolił głowę,
żeby nie móc się z nikim widywać, zamknął się w pracowni i wyszedł na światło dzienne
dopiero po ukończeniu swego arcydzieła. Czy wszystko odbyło się tak, jak mówią daty?
Ekspedycja wyruszyła 17 czerwca 1816 roku Meduza zderzyła się z rafą 2 lipca 1816
roku. I Ci, co przeżyli na tratwie, zostali ocaleni 17 lipca 1816 roku.
Savigny i Correard opublikowali swą relację z wyprawy w listopadzie 1817 roku.
Płótno zakupiono 24 lutego 1818 roku.
Płótno zostało przeniesione do większej pracowni i włożone w nowe ramy 28 czerwca
1818 roku.
Obraz został ukończony w lipcu 1819 roku.
28 sierpnia 1819 roku, na trzy dni przed otwarciem Salonu, obraz obejrzał Ludwik
XVIII i zwrócił się do artysty z, jak to określiło Minoteur Universel, "jedną z tych celnych
uwag, które stanowią zarazem ocenę dzieła jak i pochwałę dla artysty". Król powiedział:
"Panie Gericault, pańskie rozbicie okrętu z pewnością nie jest katastrofą."
Na początku jest prawda. Artysta przeczytał relację Savigny'ego i Correarda; spotkał się
z nimi, zadawał pytania. Sporządził dokumentację sprawy. Znalazł cieślę z Meduzy, który
przeżył katastrofę i poprosił go, aby skonstruował model swej pierwotnej machiny w
pomniejszonej skali. Na modelu umieścił woskowe figurki mające przedstawiać ocalonych. W
pracowni otoczył się namalowanymi przez siebie obrazami odciętych głów i poddanych sekcji
kończyn, aby nasycić powietrze śmiertelnością. W ukończonym obrazie znajdują się
rozpoznawalne portrety Savigny'ego, Correarda i cieśli. ( Jak się czuli, gdy mieli pozować do
odtworzenia swych mąk?)
Malując był zupełnie spokojny, twierdził Antoine Alphonse Montfort, uczeń Horace'a
Verneta. Ciało i ramiona nie wykonywały żadnych dostrzegalnych ruchów, tylko nieznaczny
rumieniec na twarzy wskazywał na zwiększoną koncentrację. Malował bezpośrednio na białym
płótnie z bardzo pobieżnego szkicu. Pracował aż do zmroku, z zawziętością podyktowaną także
względami technicznymi: stosował ciężkie, szybko schnące oleje, wobec czego każdą
rozpoczętą część obrazu należało ukończyć tego samego dnia. Jak wiemy, kazał sobie zgolić na
łyso swe kręcone rudoblond włosy, co miało pełnić rolę tabliczki "Nie przeszkadzać". Nie żył
jednak samotnie: do domu, który dzielił ze swym młodym asystentem Louis-Alexis Jamarem,
nadal przychodzili modele, uczniowie i znajomi. Pozował mu między innymi młody Delacroix,
pierwowzór martwej postaci leżącej twarzą w dół z wyciągniętym lewym ramieniem.
Zacznijmy od tego, czego nie namalował. Nie namalował:
1) Meduzy wpadającej na rafę;
2) Chwili, gdy odwiązano cumy i zostawiono tratwę na pastwę fal;
3) Nocnych buntów;
4) Nieuniknionego ludożerstwa;
5) Masowych zabójstw w obronie własnej;
6) Przylotu motyla;
7) Rozbitków po pas, po łydki lub po kostki w wodzie;
8) Chwili nadejścia pomocy.
Innymi słowy nie chciał przede wszystkim, aby obraz był: 1) polityczny; 2)
symboliczny; 3) teatralny; 4) wstrząsający; 5) z dreszczykiem; 6) sentymentalny; 7)
reportażowy; 8) jednoznaczny.
Przypisy
1. Meduza była katastrofą morską, informacją w gazecie i obrazem, lecz stała się także
sprawą publiczną. Bonapartyści przypuścili atak na monarchistów. Zachowanie kapitana
fregaty zdemaskowało niekompetencję i korupcję w łonie rojalistycznej marynarki francuskiej
oraz arogancję klas panujących w stosunku do poddanych. Darowano sobie porównania z nawą
państwową, która zboczyła z kursu, gdyż byłyby zbyt oczywiste i nachalne.
2. Savigny i Correard, którzy ocaleli i spisali pierwszą relację z katastrofy, wystąpili do
rządu o odszkodowanie dla ofiar i ukaranie ponoszących odpowiedzialność oficerów. Gdy
oficjalny wymiar sprawiedliwości ich po prostu zlekceważył, odwołali się za pomocą swej
książki do sądu opinii publicznej. Correard założył następnie wydawnictwo "Pod Katastrofą
Meduzy", gdzie zbierali się polityczni malkontenci, i zaczął publikować pamflety. Możemy
sobie wyobrazić obraz ukazujący chwilę zrzucenia cum: błyszczące w słońcu ostrze siekiery
pruje powietrze; oficer, tyłem do tratwy, od niechcenia zsuwa węzeł z knagi... Byłaby to
doskonała publicystyka malarska.
3. Od namalowania sceny buntu Gericault nie był daleki. Zachowało się kilka
wstępnych szkiców. Noc, sztorm, srożące się morze, potargany żagiel, wzniesione szable,
utonięcia, walka wręcz, nagie ciała. Czy to nie świetne? Owszem, tyle że przypomina bójkę w
saloonie z drugorzędnego westernu, w której każdy bierze udział jeśli nie wyprowadza
lewego sierpowego, to rozwala krzesło lub butelkę na głowie przeciwnika albo huśta się w
ciężkich butach na żyrandolu. Zbyt dużo się dzieje. Więcej da się powiedzieć, mówiąc mniej.
Zachowane szkice sceny buntu przypominają ponoć tradycyjną ikonografię Sądu
Ostatecznego, dzięki rozdziałowi na winnych i niewinnych oraz strąceniu zbuntowanych w
otchłań potępienia. Tego rodzaju aluzja byłaby jednak zwodnicza, gdyż na tratwie triumfowała
nie cnota, lecz siła. Nie okazywano też wiele miłosierdzia. Podtekst tej wersji brzmiałby, że
Bóg stał po stronie klasy oficerów. Może zresztą tak w tych czasach było. Czy Noe należał do
klasy oficerów?
4. W sztuce zachodniej ludożerstwo przedstawiane jest niezwykle rzadko. Umiar? Mało
prawdopodobne: sztuka zachodnia nie okazuje umiaru w kwestii wyłupanych oczu, odciętych
głów w workach, odrąbywania kończyn ofierze, obrzezania i ukrzyżowania. Co więcej,
ludożerstwo było praktyką pogańską, którą malarze mogli potępić, rozpalając zarazem
podstępnie emocje widza. Z jakichś jednak powodów pewne tematy podejmuje się częściej,
inne rzadziej. Weźmy oficera Noego obrazów jego Arki jak na lekarstwo. Jest dziwny żarcik
amerykańskiego artysty prymitywnego i ponury Giacomo Bassano w Prado, poza tym
przychodzi do głowy bardzo niewiele obrazów. Adam i Ewa, Wygnanie z Raju, Zwiastowanie,
Sąd Ostateczny wszystkie z tych tematów podejmowali najwięksi z malarzy. Ale Noe i jego
Arka? Kluczowy moment w dziejach ludzkości, burza morska, malownicze zwierzęta, boska
ingerencja w sprawy ludzkie, czyli wszystko, co potrzeba. Co tłumaczy tę ikonograficzną lukę?
Może brak jakiegoś wybitnego obrazu, który spopularyzowałby temat i wyniósł go do
odpowiedniej rangi. Czy też jest coś odstręczającego w samej opowieści? Może artyści uznali,
że Potop nie ukazuje Boga w najkorzystniejszym świetle?
Gericault zrobił jeden szkic ludożerstwa na tratwie. Malarskie źródło światła
wydobywa chwilę antropofagii: umięśniony marynarz wgryza się w łokieć umięśnionego trupa.
Scena jest niemal komiczna i o to chyba rozbijała się cała sprawa.
5. Obraz to chwila. Co byśmy sobie pomyśleli widząc trzech marynarzy i żołnierza,
którzy strącają ludzi z tratwy do morza? Że ofiary są już martwe? A może oprawcy chcą przejąć
ich biżuterię? Jeżeli rysownik humorysta ma kłopoty z pokazaniem tła swego dowcipu, często
umieszcza na obrazku kioskarza stojącego obok tablicy informacyjnej z odpowiednim tekstem.
W przypadku dzieła malarskiego niezbędne dane musiałyby być zawarte w tytule:
STRASZLIWA SCENA NA POKŁADZIE TRATWY MEDUZY, W KTÓREJ NĘKANI
WYRZUTAMI SUMIENIA ROZBITKOWIE ZDAJĄ SOBIE SPRAWĘ, ŻE ZAPASÓW NIE
STARCZY DLA WSZYSTKICH I POSTANAWIAJĄ POŚWIĘCIĆ RANNYCH, ABY
ZWIĘKSZYĆ SWE WŁASNE SZANSE UTRZYMANIA SIĘ PRZY ŻYCIU. Z czymś takim
obraz byłby chyba zrozumiały.
Nawiasem mówiąc, Tratwa ,,Meduzy" wcale nie nazywa się Tratwa "Meduzy". W
katalogu Salonu obraz figurował jako Scene de naufrage, (Scena z rozbicia statku). Polityczna
ostrożność? Być może. Lecz jest to także pożyteczna informacja dla widza: patrzysz na obraz,
nie na czyjś pogląd.
6. Nietrudno sobie wyobrazić, jak inni malarze przedstawiliby przylot motyla. Czy nie
istnieje jednak groźba popadnięcia w rzewność i prostackość? Nawet jeżeli malarz podołałby
kwestii tonu, pozostają dwie poważne trudności. Po pierwsze nie wyglądałoby to jak
rzeczywiste zdarzenie, chociaż zdarzyło się naprawdę, gdyż to, co jest prawdziwe, nie musi być
przekonujące. Po drugie kilkucentymetrowej wielkości biały motyl opadający na tratwę na
dwadzieścia metrów długą, a na siedem szeroką, stwarza poważne problemy proporcji.
7. Kiedy tratwa znajduje się pod wodą, nie można jej namalować. Postacie wykwitałyby
z morskiej piany jak grządka Afrodyt. Poza tym z braku tratwy wynikają problemy formalne:
wszyscy muszą stać, bo inaczej by się utopili, wobec czego robi się za dużo akcentów
pionowych. Trzeba nie lada zmyślności, żeby się z tym uporać, więc lepiej poczekać, aż
wszyscy poumierają, tratwa wynurzy się z wody i do dyspozycji stanie plan poziomy.
8. Przybija łódź z Argusa, ocaleni wyciągają ramiona i pakują się na pokład, budzący
żałość kontrast między rozbitkami a ich wybawicielami, wycieńczenie i radość to wszystko
bez wątpienia chwyta za serce. Gericault zrobił kilka szkiców chwili ocalenia. Byłby to mocny
obraz, ale trochę... zbyt prosty.
Tego wszystkiego Gericault nie namalował.
Co zatem namalował? A co widać? Pozwólmy naszym oczom patrzeć, pozbądźmy się
balastu wiedzy. Dokonujemy oględzin Sceny z rozbicia statku, nie znając historii marynarki
francuskiej. Widzimy, jak rozbitkowie na tratwie wołają o pomoc do maleńkiego statku na
horyzoncie (chcąc nie chcąc zauważamy, że odległa jednostka jest nie większa od
ewentualnego motyla). Przyjmujemy, że jest to chwila dostrzeżenia tratwy, które doprowadzi
do ocalenia rozbitków. Jest to częściowo skutek naszego niestrudzonego zamiłowania do
szczęśliwych zakończeń, lecz także postawienia sobie na jakimś poziomie świadomości
pytania: skąd byśmy się dowiedzieli o ludziach na tratwie, gdyby nie zostali ocaleni?
Czy jest coś w samym obrazie, co uzasadnia to założenie? Statek znajduje się na
horyzoncie, słońce także (choć go nie widać) i rozjaśnia go żółcieniem. Wschód słońca,
wnioskujemy, statek przybywa wraz ze słońcem, przynosi nowy dzień, nadzieję, ratunek;
czarne chmury w górze (bardzo czarne) wkrótce się rozwieją. Lecz jeśli to zachód słońca? Świt
i zmierzch łatwo ze sobą pomylić. A jeśli byłby to zachód, statek miałby zniknąć jak słońce, a
odartych z nadziei rozbitków czekałaby noc tak czarna, jak chmury nad ich głowami.
Postawieni przed tą zagadką spojrzymy może na żagiel, by stwierdzić, czy tratwa popychana
jest w stronę ratowników, czy przeciwnie, zastanowimy się też, czy chmury gromadzą się
dopiero, czy też rozwiewają. Wszystko jednak na nic wiatr wieje nie w planie pionowym
obrazu, lecz z prawa na lewo, a stanu pogody na prawo nie pozwala rozeznać rama. W tym
niezdecydowaniu przychodzi nam do głowy trzecia możliwość: słońce wschodzi, lecz statek
nie płynie w kierunku rozbitków. Byłaby to najczytelniejsza ironia od losu: słońce wschodzi,
lecz nie dla was!
Wreszcie oko naiwne musi z pewną niechęcią ustąpić oku poinformowanemu.
Zestawmy Scenę z rozbicia statku z relacją Savigny'ego i Correarda. Od razu staje się jasne, iż
Gericault nie namalował dawania znaków, które doprowadziło do uratowania rozbitków:
odbyło się to inaczej, bryg nagle wyłonił się blisko tratwy i wszyscy z miejsca oszaleli z
radości. Tutaj mamy pierwsze zoczenie Argusa, który pojawił się na horyzoncie i łudził
rozbitków przez całe pół godziny. Porównując obraz z opublikowaną relacją, od razu
zauważamy, iż Gericault nie pokazał rozbitka na szczycie masztu, jak powiewa chusteczkami
przywiązanymi do rozprostowanych opasek beczkowych. Przedstawił natomiast
podtrzymywanego na szczycie beczki mężczyznę wymachującego dużym kawałkiem płótna.
Zastanawia nas ta zmiana, lecz przyznajemy malarzowi rację: rzeczywistość proponowała
obrazek rodem z cyrku, a sztuka coś bardziej statycznego i dodatkowy akcent pionowy.
Lecz nie chłońmy wiedzy zbyt szybko i pozwólmy znów zadawać pytania oku
naiwnemu. Z pogodą dajmy sobie spokój. Co można natomiast wywnioskować z obsady
tratwy? Najlepiej zacząć od sprawdzenia stanu liczbowego. Na pokładzie jest dwadzieścia
postaci. Dwie dają sygnały, jedna pokazuje innym, gdzie patrzeć, dwie wznoszą zawzięte
błagania, jedna siłą mięśni wspiera machającego na beczce: sześć osób po stronie nadziei i
ocalenia. Potem mamy pięć postaci (dwie poziome, trzy pionowe), które wyglądają na martwe
bądź umierające oraz starca z siwą brodą najwyraźniej pogrążonego w żałobie: sześć przeciw.
Pośrodku (zarówno pod względem nastroju, jak i przestrzennie) jest jeszcze osiem postaci:
jedna na pół wznosi błagania, na pół wspiera machającego; trzy patrzą na machającego z
neutralnym wyrazem twarzy; jedna patrzy na machającego z rozpaczą; dwie, ujęte z profilu,
przyglądają się, odpowiednio, falom minionym i fatom przyszłym; plus jedna niewyraźna
postać w najciemniejszej, najbardziej zniszczonej części płótna, z twarzą w dłoniach (i
paznokciami wbitymi w czaszkę?). Sześć, sześć, osiem, czyli głosowanie nie rozstrzygnięte.
(Dwadzieścia? pyta ze zdziwieniem oko poinformowane. Przecież Savigny i
Correard twierdzą, że ocalało tylko piętnaście osób. Czyli te pięć, które mogłyby być tylko
nieprzytomne, są zdecydowanie martwe? Tak. Ale co z jatką, którą piętnastu zdrowych
rozbitków urządziło trzynastu rannym towarzyszom, wtrącając ich do morza? Gericault
wywlókł kilku z nich z otchłani, aby go wspomogli w kompozycji. Czy zmarli powinni utracić
prawo głosu w referendum "nadzieja czy rozpacz?" Formalnie rzecz biorąc, powinni, ale nie
przy ustalaniu nastroju obrazu.)
Tak więc struktura jest zrównoważona, sześć za, sześć przeciw, sześć nie ma zdania.
Mrużymy oczy, zarówno naiwne, jak i poinformowane, i wodzimy nimi po obrazie. Coraz
częściej wzrok zatrzymuje się nie na oczywistym centrum uwagi, czyli machającym na beczce,
lecz na pogrążonej w żałobie postaci z lewej z przodu, jedynej osobie, która patrzy na nas.
Trzyma na kolanie człowieka, który jak nam wyszło z rachunków z pewnością nie żyje.
Starzec jest odwrócony plecami do wszystkich żyjących, w pozie rezygnacji, smutku,
rozpaczy; dodatkowo wyróżnia go siwa broda i czerwone płótno zarzucone na ramiona dla
ochrony przed słońcem. Wygląda, jakby się zaplątał z innego gatunku malarskiego może to
jakiś starzec z Poussina, który pomylił drogę. (Bzdura, wchodzi nam w słowo oko
poinformowane. Poussin? Guerin i Gros, jeśli chcecie wiedzieć. A martwy "Syn"?Zbitka
Guerina, Girodeta i Prudhona.) I coż czyni ten "Ojciec ? a) opłakuje mężczyznę (syna?
kompana?) leżącego mu na kolanie? b) dochodzi do wniosku, że ratunek nigdy nie nadejdzie?
c) myśli sobie, że do diabła z ocaleniem, on i tak trzyma śmierć w ramionach?
(Nawiasem mówiąc, dodaje oko poinformowane, naiwność ma swe złe strony. Na
przykład nigdy byś się nie domyślił, że Ojciec i Syn to stonowany motyw kanibalistyczny,
prawda? Jako grupa po raz pierwszy pojawiają się w jedynym zachowanym szkicu sceny
ludożerstwa. Poza tym każdy wykształcony współczesny widz przypomniałby sobie z Dantego
księcia Ugolino, rozpaczającego w pizańskiej wieży pośród swych umierających dzieci, które
później zjadł. Czy teraz już wszystko jasne?)
Niezależnie od tego, co naszym zdaniem starzec myśli, jest w obrazie równie silnie
obecny, jak człowiek machający kawałkiem płótna. Ten efekt przeciwwagi prowadzi do
następującego wniosku: jesteśmy w połowie pierwszego występu Argusa na horyzoncie. Statek
jest w zasięgu wzroku od kwadransa i pozostanie przez kwadrans następny.
Niektórzy sądzą, że dalej płynie ku nim, niektórzy są niepewni i czekają na rozwój
wypadków, inni łącznie z najmędrszą głową na pokładzie wiedzą, że statek odpływa i że
nie zostaną ocaleni. Postać ta skłania nas do odczytania Sceny z rozbicia statku jako obrazu
nadziei wydrwionej.
Ci, którzy ujrzeli obraz Gericault na Salonie w 1819 roku, prawie bez wyjątku
wiedzieli, że patrzą na ocalonych z tratwy Meduzy. Wiedzieli, że statek na horyzoncie w końcu
ich wyratował, wiedzieli też, że zdarzenia podczas wyprawy do Senegalu wywołały wielki
skandal polityczny. Z czasem jednak obraz wyzwolił się od dającej mu początek opowieści.
Religia upada, jej znak pozostaje; zdarzenie jest zapomniane, lecz jego przedstawienie nadal
fascynuje (co za triumf oka naiwnego). Gdy dzisiaj patrzymy na Scenę z rozbicia statku, trudno
wzbudzić w sobie oburzenie wobec Huguesa Duroy de Chaumareus, kapitana wyprawy, wobec
oficera marynarki, który odmówił holowania tratwy, wobec żołnierzy, którzy odwiązali cumy,
czy wobec zbuntowanych żołnierzy. (Z upływem lat nasze sympatie rozkładają się bardziej
demokratycznie. Czyż okrucieństwo żołnierzy nie jest wynikiem ich wojennych doświadczeń?
Czyż kapitan nie jest ofiarą swego utwierdzającego w egoizmie wychowania? Czy w
podobnych okolicznościach sami na pewno zachowalibyśmy się po bohatersku?) Czas
rozmywa opowieść w formie, barwie, wrażeniu emocjonalnym.
Współcześni i naiwni, od nowa tworzymy zdarzenie w wyobraźni: czy głosujemy za
optymistycznym, żółkniejącym niebem, czy za pogrążonym w żalu siwobrodym? Czy też
potrafimy uwierzyć w obie wersje? Oko umie przeskakiwać od nastroju do nastroju, od
interpretacji do interpretacji może o to chodziło?
8a. Omal nie namalował rzeczy następującej: na dwóch studiach olejnych z 1818 roku,
które pod względem kompozycyjnym najbardziej przypominają szkice do ostatecznego obrazu,
przyzywany statek jest znacznie bliżej. Widzimy jego zarys, żagle, maszty. Ukazany jest z
profilu, na skraju obrazu po prawej, czyli na początku mozolnej podróży przez malarski
horyzont. Tratwy z pewnością jeszcze nie dostrzeżono. Efekt jest dużo bardziej dynamiczny:
czujemy, że gorączkowe machanie rozbitków może w ciągu następnych kilku minut przynieść
jakiś skutek, że obraz nie jest chwilą w czasie, lecz że rozciąga się w przyszłość, zadaje pytanie,
czy statek dostrzeże tratwę, zanim opuści płótno po drugiej stronie. Ostateczna wersja Sceny z
rozbicia statku jest mniej dynamiczna, pytanie mniej wyraźnie wyartykułowane. Sygnały zdają
się bardziej skazane na niepowodzenie, a los rozbitków wisi na znacznie cieńszym włosku.
Spędził w swej pracowni osiem miesięcy. Zdążył w tym czasie narysować portret, z
którego patrzy na nas z chmurnym, dość podejrzliwym wyrazem twarzy; czujemy się winni,
gdyż bierzemy tę dezaprobatę do siebie, tymczasem skierowana jest ona do modela. Ma krótką
brodę, a ścięte na jeża włosy przykrywa strojny w greckie chwaściki kaszkiet (wiemy, że
ostrzygł włosy, gdy zaczął malować obraz, lecz przez osiem miesięcy włosy sporo odrastają
ile razy musiał je dodatkowo przycinać?) Przypomina nam korsarza, wystarczająco
zdecydowanego i zajadłego, by wsiąść na pokład olbrzymiego Wraka. Nawiasem mówiąc, w
porównaniu z innymi artystami Gericault stosował bardzo małe pędzle, choć z jego
rozbuchanej maniery Monfort wywnioskował coś wręcz przeciwnego. Małe pędzle i ciężkie,
szybko schnące oleje.
Musimy oprzeć się pokusie sprowadzenia ośmiu miesięcy jego pracy do ukończonego
obrazu i serii wstępnych szkiców.
Musimy pamiętać go przy sztalugach, silnego, dość wysokiego, szczupłego, ze
wspaniałymi nogami, które porównywano do nóg efeba powściągającego konia w centrum
obrazu Wyścig Barberich. Stojąc przed Rozbiciem statku, pracuje z natężoną uwagą i potrzebą
absolutnej ciszy: wystarczyłoby skrzypnięcie krzesła, by zerwać niewidzialną nić łączącą oko z
koniuszkiem pędzla. Maluje swe wielkie postacie bezpośrednio na płótnie, mając za całą
pomoc tylko ich ogólny zarys. Gdy obraz jest w połowie ukończony, wygląda jak rząd
wiszących na białej ścianie rzeźb.
Musimy pamiętać, że był zamknięty w swej pracowni, malował, poruszał się, popełniał
błędy. Patrząc na ostateczny efekt ośmiu miesięcy pracy wydaje nam się, że wszystko
nieubłaganie zmierzało w tym właśnie kierunku. Rozpoczynamy od arcydzieła i prowadzimy
analizę wstecz, poprzez zarzucone, nie do końca trafne pomysły. Tymczasem dla niego
zarzucone pomysły były z początku fascynujące i dopiero na sam koniec dojrzał to, co my
bierzemy za początek. Dla nas ostateczne wnioski były nieuniknione, dla niego nie. Musimy
uwzględnić przypadek, niespodziewane olśnienia, nawet blef. Potrafimy wszystko wyjaśnić
tylko słowami, lecz musimy także spróbować zapomnieć, że istnieją słowa. Obraz można
opisać jako serię decyzji oznaczonych numerami od 1 do 8a, lecz musimy pamiętać, że są to
tylko adnotacje do stanów uczuciowych. Musimy pamiętać o emocjach i samopoczuciu. Malarz
nie płynie niesiony wartkim nurtem ku spokojnym wodom ukończonego obrazu, lecz próbuje
utrzymać stały kurs na otwartym morzu przeciwstawnych pomysłów.
Punktem wyjścia jest wierność życiu, to na pewno. Lecz gdy zaczyna się malowanie,
zwycięża wierność sztuce. Ukazane na płótnie zdarzenie nigdy nie miało miejsca. Nie zgadza
się liczba osób, ludożerstwo zostaje sprowadzone do aluzji literackiej, grupa Ojciec i Syn ma
znikome uzasadnienie faktograficzne, a grupa na beczce żadne. Na tratwie przeprowadzone
zostały generalne porządki, jak przed wizytą jakiegoś nadwrażliwego monarchy: strzępki
ludzkiego ciała zniknęły pod miotłą gospodyni, a równiutko ufryzowane włosy wszystkich
postaci przypominają nowe pędzle malarskie.
Gdy Gericault zbliża się do ostatecznej wersji obrazu, najistotniejsze stają się kwestie
formy. Malarz reguluje ogniskową, kadruje, retuszuje. Horyzont to wznosi się, to opada (jeżeli
machająca postać znajdzie się poniżej linii horyzontu, tratwa będzie jak pogrążona w morzu,
jeżeli wybije się wyżej, przyniesie nadzieję). Gericault redukuje do minimum płaszczyzny
morza i nieba, toteż chcąc nie chcąc zostajemy rzuceni na pokład tratwy. Zwiększa odległość
między rozbitkami a wybawicielami. Koryguje rozmieszczenie postaci. Jak często się zdarza,
by tak wielu głównych bohaterów obrazu odwracało się plecami do widza?
A jak wspaniale umięśnione są te plecy. Czujemy się w tym miejscu zażenowani, choć
może nie powinniśmy. Tego rodzaju naiwne pytanie często okazuje się kluczowe, więc
postawmy je: Dlaczego rozbitkowie są w tak kwitnącym stanie fizycznym? Podziwiamy
Gericaulta za to, że odnalazł cieślę z Meduzy i poprosił go o wykonanie wyskalowanego
modelu tratwy, ale... ale skoro zadbał o dokładne dane na temat tratwy, dlaczego nie
potraktował w ten sam sposób jej pasażerów? Rozumiemy, dlaczego wykombinował osobną
przestrzeń dla machającego akcentu pionowego, dlaczego dodał kilka nadliczbowych trupów,
aby ulepszyć strukturę formalną obrazu. Lecz dlaczego wszyscy łącznie ze zwłokami są
tacy umięśnieni, tacy... zdrowi? Gdzie są rany, strupy, łachmany, choroby? Ci ludzie pili
własny mocz, żuli skórę ze swych własnych czapek, spożyli swych własnych towarzyszy.
Pięciu z piętnastu rozbitków zmarło wkrótce po ocaleniu. Więc dlaczego wyglądają, jakby
właśnie wrócili z sali ćwiczeń siłowych?
Kiedy jakaś stacja telewizyjna kręci fabularyzowany dokument o obozach
koncentracyjnych, oko zarówno naiwne, jak i poinformowane spoczywa zawsze na
statystach w pasiakach. Choć ogolono im głowy, zmyto lakier z paznokci i przykazano zgarbić
ramiona, nadal pulsują życiem. Gdy patrzymy, jak stają w kolejce po zbożową papkę, do której
z pogardą spluwa strażnik, wyobrażamy sobie, jakimi pysznościami się raczą w furgonetce
aprowizacyjnej. Czy Scena z rozbicia... jest zapowiedzią tej anomalii? Taki zarzut można by
postawić innym malarzom, lecz nie Gericaultowi, bez wahania portretującym szaleństwo,
zwłoki i ucięte głowy. Zatrzymał kiedyś na ulicy chorego na żółtaczkę znajomego i powiedział
mu, że bardzo ładnie wygląda. Taki artysta nie miałby oporów przed malowaniem skrajnie
wycieńczonego ludzkiego ciała.
Wyobraźmy sobie zatem jeszcze jedną rzecz, której nie namalował "Scenę z rozbicia
statku" z rolami rozdanymi ludziom umierającym z głodu. Zeschnięta skóra, jątrzące się rany,
obwisłe policzki: za pomocą takich szczegółów łatwo można u widza wywołać współczucie.
Słona woda tryskająca z naszych oczu zlewałaby się ze słoną wodą na płótnie. Lecz byłaby to
zbyt prosta reakcja na zbyt bezpośredni obraz. Wyniszczeni rozbitkowie w łachmanach
pełniliby tę samą funkcję emocjonalną, co motyl, tyle że porażając, a nie pocieszając. Taki
efekt nie jest trudno osiągnąć.
Tymczasem Gericault pragnie wywołać coś więcej niż współczucie czy oburzenie;
ewentualnie można je zabrać ze sobą po drodze jak autostopowiczów. Choć temat sugeruje coś
przeciwnego, Rozbicie statku jest muskularne i dynamiczne. Postacie na tratwie są jak fale: pod
nimi, lecz także w nich samych, wzbiera energia oceanu. Gdyby malarz wiernie odtworzył ich
stan fizyczny, byliby jak morska piana, nie potrafiąca udźwignąć konstrukcji formalnej obrazu.
Atak oko jest wyniesione siłą przypływu a nie perswazji czy argumentacji na szczyt
machającej postaci, zawleczone ku pogrążonemu w rozpaczy starcowi, pociągnięte ku
zanurzonym w morzu zwłokom z przodu tratwy. I właśnie dlatego, że postacie są
wystarczająco krzepkie, by przenosić takie napięcia, płótno wyzwala w nas znacznie głębsze
odczucia, miota nas falami nadziei i rozpaczy, uniesienia, przestrachu i rezygnacji.
Co się stało? Obraz zerwał się z kotwicy historii. Nie jest to już rozbicie statku, nie
wspominając nawet o tratwie Meduzy. Nie wyobrażamy sobie niedoli na tej fatalnej machinie,
nie my stajemy się cierpiącymi, lecz oni stają się nami. Tajemnica obrazu leży w
rozmieszczeniu energii. Spójrzcie na niego jeszcze raz, spójrzcie na potężną rynnę, która żłobi
się na plecach osób sięgających ku plamce statku w oddali. I po cóż cały ten wysiłek? To
podstawowe napięcie w obrazie nie znajduje żadnego odzewu formalnego, podobnie jak nie
znajduje odzewu większość ludzkich uczuć. Nie tylko nadzieja, ale każde uporczywe dążenie:
ambicja, nienawiść, miłość (szczególnie miłość) jak rzadko nasze uczucia osiągają to, na co
zdają się zasługiwać? Jak panicznie dajemy znaki, jak mroczne jest niebo, jak wielkie są fale.
Wszyscy jesteśmy zgubieni na morzu, miotani między nadzieją a rozpaczą, machamy ku
czemuś, co może nigdy nie przyjść nam na ratunek. Katastrofa została przekształcona w sztukę,
lecz proces ten jej nie umniejszył, przeciwnie: wyzwolił, uwydatnił, nadał sens. Katastrofa
została przekształcona w sztukę, bo do tego przecież służy.
A co z tą wcześniejszą katastrofą, Potopem? Początki ikonografii Noego,
przedstawiciela klasy oficerskiej, są takie, jakich się można spodziewać. Przez pierwsze
kilkanaście stuleci chrześcijaństwa Arka (zwykle ukazywana jako zwykła skrzynia bądź
sarkofag, aby w ocaleniu Noego można było widzieć zwiastun wyjścia Chrystusa z grobu)
pojawia się na niezliczonych manuskryptach, witrażach, w rzeźbach katedralnych. Noe był
postacią bardzo popularną: znajdziemy go na drzwiach kościoła San Zeno w Weronie, na
zachodniej fasadzie katedry w Nimes i wschodniej w Lincoln; rozwija żagle na freskach
pizańskiego Campo Santo i florenckiego Santa Maria Novella; rzuca kotwicę na mozaice w
Monreale, w baptysterium we Florencji, bazylice Świętego Marka w Wenecji.
Lecz gdzież są wielkie, słynne obrazy inspirowane tą historią? Co się stało czy Potop
wysechł? Niezupełnie, lecz Michał Anioł skierował jego wody w inne koryto. W Kaplicy
Sykstyńskiej Arka (która bardziej tu przypomina pływającą estradę niż statek) po raz pierwszy
traci kluczową rolę w kompozycji, zostaje zepchnięta na tył sceny. Plan pierwszy wypełniają
teraz skazani na zagładę przedpotopowcy, a nie wybraniec Noe i jego ród. Nacisk pada tu na
straconych, zapomnianych, porzuconych grzeszników. Boże śmietnisko. (Czy możemy sobie
pozwolić na uznanie Michała Anioła za racjonalistę, którego współczucie skłoniło do
subtelnego potępienia braku miłosierdzia u Boga? Czy też pobożny Michał Anioł wywiązuje
się z umowy z papieżem i pokazuje nam co się stanie, jeśli nie wyprostujemy swych ścieżek?
Może jednak decyzja oparta była na przesłankach czysto estetycznych artyście bardziej od-
powiadały poskręcane ciała potępionych niż kolejne szkolne ujęcie jeszcze jednej drewnianej
Arki.) Jakikolwiek był tego powód, Michał Anioł zreinterpretował temat i tchnął w niego nowe
życie. Poszedł za nim Baldassare Peruzzi, poszedł za nim Rafael, malarze i ilustratorzy coraz
częściej skupiali się na porzuconych, a nie na ocalonych. Kiedy ta nowinka stała się tradycją,
Arka żeglowała coraz dalej ku horyzontowi, podobnie jak Argus, w miarę zbliżania się
Gericaulta do ostatecznej wersji obrazu. Wicher nadal wieje i fale wreszcie unoszą Arkę poza
granicę horyzontu. W Potopie Poussina statku wcale nie widać. Pozostała jedynie udręczona
grupa topielców, których jako pierwsi wynieśli do godności głównych protagonistów Michał
Anioł i Rafael. Stary Noe odpłynął z historii sztuki.
Trzy reakcje na Scenę z rozbicia statku:
a) Krytycy na Salonie narzekali, że choć wydarzenia, do których odnosi się obraz, są im
znane, w nim samym nie ma żadnych wskazówek co do narodowości ofiar, lokalizacji wód, na
których odbyła się tragedia, czy też jej umiejscowienia w czasie. Tymczasem artyście właśnie o
to chodziło.
b) W 1855 r. Delacroix przypomniał swe odczucia sprzed czterdziestu lat na widok
wyłaniającego się spod pędzla obrazu: "Wrażenie było tak silne, że po wyjściu z pracowni
puściłem się biegiem i jak szaleniec pędziłem aż na rue de la Planche, gdzie wówczas
mieszkałem, na drugim końcu Faubourg Saint-Germain."
c) Na łożu śmierci Gericault odpowiedział komuś, kto wspomniał o obrazie: "Bah, une
vignette!"
I oto co mamy chwilę najwyższego cierpienia na tratwie, przekształconego,
oswojonego przez sztukę, zamienionego w wyważony, pełen napięć wizerunek, pokryty
następnie werniksem, oprawiony, przeszklony, powieszony w słynnej galerii sztuki ku
naświetleniu kondycji ludzkiej, utrwalony, ostateczny, niezmienny. Czy to właśnie mamy? No,
nie całkiem. Ludzie umierają, tratwy butwieją. Dzieła sztuki nie są pod tym względem
wyjątkiem. Struktura uczuciowa obrazu Gericaulta, oscylacja między nadzieją a rozpaczą, jest
uwydatniona przez barwnik: obszary świetliste są na tratwie skontrastowane z pasmami
głębokiego mroku. Aby zyskać jak najciemniejszy, połyskliwie ponury cień, Gericault
zastosował pewną ilość asfaltu. Tymczasem asfalt jest substancją chemicznie niestałą i od
chwili, gdy obejrzał obraz Ludwik XVIII, nieuniknione było powolne, nieodwracalne
niszczenie powierzchni farby. "Ledwo przychodzimy na świat, a już ciało nasze zaczyna
kruszeć" powiedział Flaubert. Skończone arcydzieło nie zostaje zamrożone w czasie, lecz
pozostaje w ruchu, w ciągłym upadku. Nasz czołowy ekspert od Gericaulta potwierdza, że
obraz znajduje się "częściowo w stanie rozkładu". A jeśli zbadają ramę, bez wątpienia znajdą w
niej korniki.
Rozdział szósty
GÓRA
Tik, tik, tik, tik. Tak. Tik, tik, tik, tik. Tak. Jakby zegar trochę gubił rytm, a czas popadał
w obłęd. Może to i dobra metafora, pomyślał pułkownik, lecz dźwięk pochodzi skądinąd.
Najważniejsze trzymać się tego, co wiemy, do samego końca, a już szczególnie pod koniec.
Wiedział, że tyka nie czas, ani nawet nie jakiś odległy zegar.
Pułkownik Fergusson leżał w wyziębionej sypialni swego wyziębionego domu trzy
mile za Dublinem i wsłuchiwał się w stukanie nad głową. Była godzina pierwsza nad ranem w
bezwietrzną listopadową noc 1837 roku. Jego córka Amanda siedziała bokiem do niego u
wezgłowia ze sztywną twarzą i wydętymi wargami i czytała jakieś religijne banialuki. Blask
jarzącej się obok świecy stwarzał wrażenie niezawodności, czego cuchnący potem lekarz, ten
bałwan z serią tytułów przed nazwiskiem, nie mógł powiedzieć o sercu pułkownika.
To prowokacja, ot co, pomyślał pułkownik. On tu leży na łożu śmierci, gotuje się na
wieczną zatratę, a ona siedzi i czyta najświeższą broszurę pastora Noego. Do samego końca jest
mu przeciwna. Pułkownik Fergusson już dawno zaprzestał prób zrozumienia tej sprawy. Jak to
możliwe, że jego ukochane dziecko nie odziedziczyło ani jego instynktów, ani poglądów, do
których doszedł z takim mozołem? Denerwujące. Gdyby jej tak nie uwielbiał, traktowałby ją
jak łatwowiernego półgłówka. A jednak, mimo tego wszystkiego, mimo że życie tak dotkliwie
podważyło jego racje, wierzył, że świat potrafi pójść z postępem, że człowiek posiada zdolność
rozwoju i przezwycięży zabobon. Było to wszystko bardzo zagadkowe.
Tik, tik, tik, tik. Tak. Stukanie nad głową nie ustąpiło. Cztery, pięć głośnych tyknięć,
potem cisza, potem słabszy odgłos. Pułkownik czuł, że hałas rozprasza Amandę, choć
zewnętrznie tego nie okazywała. Będąc z nią tak blisko przez te ileś tam lat, nauczył się jednak
takie rzeczy dostrzegać. Był pewien, że Amandy nie pochłaniają bez reszty słowa wielebnego
Abrahama. Sama jest sobie winna, że to wyczuł, że zna ją tak dobrze. Przecież powiedział jej,
żeby wyszła za mąż za tego porucznika, którego nazwiska nie mógł sobie przypomnieć. W tej
sprawie też się spierała. Powiedziała, że kocha ojca bardziej niż swego umundurowanego
absztyfikanta. On odparł, że nie jest to rozsądny powód, że on tylko narobi jej kłopotów, gdy
umrze. Zapłakała i zabroniła mu tak mówić. Ale przecież miał rację, prawda? Na pewno miał
rację.
Amanda Fergusson złożyła książkę na podołku i z przestrachem spojrzała na sufit.
Kołatek to zwiastun. Każdy wie, że jego stukot zapowiada śmierć kogoś z domostwa w
przeciągu roku. Tak mówi mądrość pokoleń. Zwróciła wzrok ku ojcu, by zobaczyć, czy nadal
nie śpi. Pułkownik Fergusson miał zamknięte oczy i wypuszczał powietrze przez nos jak przez
miechy, ciężko i równomiernie. Lecz Amanda znała go wystarczająco dobrze, by podejrzewać,
że udaje. To w jego stylu. Zawsze płatał jej psikusy.
Na przykład kiedy zabrał ją do Dublina pewnego wietrznego dnia w lutym 1821 roku.
Amanda miała siedemnaście lat i nigdzie się nie ruszała bez szkicownika, tak jak teraz bez
broszur religijnych. Wcześniej podekscytowała ją wiadomość w prasie, że w Sali Egipskiej na
Piccadilly w Londynie wystawiany jest Wielki Obraz Monsieur Jerricaulta, szeroki na 24, a
wysoki na 18 stóp, ukazujący Ocalałą Załogę Francuskiej Fregaty "Meduza" na Tratwie. Wstęp
1 sz., Deskrypcja 6 d, i aż 50 000 widzów zapłaciło za prawo obejrzenia tego nowego
arcydzieła sztuki zagranicznej, wystawianego obok takich ekspozycji stałych, jak wspaniałe
zbiory 25 000 skamielin pana Bullocka, a także jego Pantherion wypchanych dzikich zwierząt.
A teraz płótno przyjechało do Dublina, gdzie wystawiano je w Rotundzie: Wstęp 1 sz.,
Deskrypcja 5d.
Spośród sześciorga rodzeństwa wybrana została właśnie Amanda, gdyż malowała
wspaniałe jak na jej wiek akwarele a w każdym razie taki pretekst wymyślił pułkownik
Fergusson, by spędzić czas ze swą ulubienicą. Tyle tylko, że nie poszli do Rotundy, tak jak
obiecał. Poszli zobaczyć konkurencyjną atrakcję, reklamowaną w Saunder's News-Letter &
Daily Advertiser, z której zresztą powodu Wielki Obraz Monsieur Jerricaulta nie odniósł w
Dublinie sukcesu na miarę londyńską. Pułkownik Fergusson zabrał swą córkę do Pawilonu,
gdzie obejrzeli Peryferyczną Panoramę Rozbicia Francuskiej Fregaty "Meduza" i Tragicznej
Tratwy u Messrs Marshall: Wstęp i sz. 8 d. miejsca z przodu, 10 d. miejsca z tyłu, dzieci na
miejscach z przodu pół ceny. "Dzięki patentowym piecom w Pawilonie jest o każdej porze
ciepło i przyjemnie".
Podczas gdy w Rotundzie wystawiano ledwie dwadzieścia cztery na osiemnaście stóp
nieruchomej farby, tutaj można było zobaczyć jakieś 10 000 stóp kwadratowych mieniącego
się zdarzeniami płótna. Przed ich oczyma stopniowo rozwijał się olbrzymi obraz czy też seria
obrazów: przedefilowała przed nimi niejedna scena, lecz cała opowieść o rozbiciu statku.
Epizod następował po epizodzie, na sunącym powoli płótnie tańczyły kolorowe światła, a
orkiestra przydawała zdarzeniom dramatyzmu. Widzowie raz po raz bili brawo, a pułkownik
Fergusson w szczególnie udatnych fragmentach widowiska boleśnie trącał córkę łokciem. W
scenie szóstej ci biedni francuscy nieszczęśnicy na tratwie zostali ukazani bardzo podobnie, jak
u Monsieur Jerricaulta. Jednakże o ile wznioślej, zauważył pułkownik Fergusson, jest ukazać
ich tragiczny los za pomocą ruchu i kolorowych świateł, przy akompaniamencie muzyki, w
której oboje bez trudu rozpoznali utwór : "Vive Henrico!".
Tu leży przyszłość sztuki powiedział pułkownik Fergusson z entuzjazmem, gdy
wyszli z Pawilonu. Samo wywijanie pędzlem już nie wystarczy.
Amanda nic nie odpowiedziała, lecz w następnym tygodniu znów pojechała do Dublina
z jednym spośród pięciorga rodzeństwa i tym razem wybrała się do Rotundy. Płótno Monsieur
Jerricaulta wzbudziło w niej olbrzymi podziw, bo choć nieruchome, jej zdaniem miało w sobie
wiele ruchu i światła, a także, na swój sposób, muzyki w pewnym sensie zawierało ich
więcej niż prostacka panorama.
Pułkownik Fergusson potraktował jej upór i bezczelność wyrozumiale, lecz 5 marca ze
złośliwą miną pokazał swej ulubionej córce nowe ogłoszenie w Saunder's News-Letter, gdzie
stało napisane, że pan Bullock obniżył był zmuszony obniżyć, jak to zinterpretował
pułkownik Fergusson opłatę wstępną na swe nieruchome widowisko do zaledwie dziesięciu
pensów. Pod koniec miesiąca pułkownik Fergusson zakomunikował, że pokaz obrazu tego
Francuzika w Rotundzie trzeba było zamknąć z braku widowni, podczas gdy na Peryferycznej
Panoramie u Messrs Marshall sala trzy razy dziennie wypełniała się widzami, którym dzięki
patentowym piecom było w Pawilonie ciepło i przyjemnie.
Tu leży przyszłość sztuki powtórzył pułkownik w czerwcu, opuszczając Pawilon
po pożegnalnym spektaklu.
Nie wszystko co nowe, jest wartościowe odparła jego córka, co jak na osobę w jej
wieku zabrzmiało odrobinę nazbyt sentencjonalnie.
Tik, tik, tik, tik. Tak. Udawany sen pułkownika Fergussona stał się jeszcze bardziej
niespokojny. Do diabła, myślał sobie, ciężka sprawa z tym całym umieraniem. Nie pozwolą ci
zabrać się do tego samemu, tak jak ty chcesz. Musisz umierać tak jak oni chcą i choć ich bardzo
kochasz, daje to jednak trochę w kość. Otworzył oczy i zaczął zbierać słowa, by po raz kilku
setny w ich wspólnym życiu pouczyć swą córkę.
To miłość powiedział nagle. Zdumiona Amanda zdjęła wzrok z sufitu i spojrzała
na niego nabiegłymi łzami oczyma. Do diaska, dziewczyno, toż to miłosne wołanie
xestobium rufo-villosum. Po prostu. Wsadź takiego do pudełka i postukaj ołówkiem w stół, a
będzie się zachowywał dokładnie tak samo. Pomyśli, że jesteś samiczka i zacznie walić głową
w pudełko, żeby cię dorwać. A skoro już o tym mowa, czemu nie wyszłaś za porucznika, kiedy
ci kazałem? Zwykła niesubordynacja, do diaska. Wziął ją za rękę.
Córka nic nie odpowiedziała, jej oczy nadal spływały łzami, stukanie w górze nie
ustawało, a przed końcem roku pułkownik został pochowany. W tym względzie przepowiednie
lekarza i kołatka okazały się równie trafne.
Żałoba Amandy po ojcu mieszała się z niepokojem o jego pośmiertny los. Czy jego
uparta odmowa uznania planu Bożego i beztroskie wzywanie imienia Wszechmogącego
nawet na łożu śmierci oznacza, że przebywa teraz pogrążony w całkowitym mroku w jakiejś
lodowatej przestrzeni nie ogrzewanej patentowymi piecami? Panna Fergusson wiedziała, że
Pan sprawiedliwy jest, ale i miłosierny. Ci, którzy przyjęli Jego przykazania, będą skrupulatnie
sądzeni według litery prawa, lecz nieświadomy dzikus w mrokach dżungli, któremu nie było
dane ujrzeć światłości, potraktowany będzie łagodnie i otrzyma możliwość poprawy. Lecz czy
kategoria nieświadomego dzikusa rozciąga się na mieszkańców wyziębionych domów pod
Dublinem? Czy na ból, który wątpiący nosili w sobie przez całe życie w oczekiwaniu wiecznej
zatraty, nałoży się ból zadany w odwecie za zaprzeczanie istnienia Boga? Panna Fergusson
obawiała się, że tak.
Jakże jej ojciec mógł nie dostrzec Boga, Jego wiekuistego planu, dobrego w swej
istocie? Plan ten, jak i jego dobrodziejstwo, objawiały się w Naturze, którą Bóg podarował
Człowiekowi ku jego uciesze. Nie oznacza to jednak, jak sądzili niektórzy, że wolno
Człowiekowi nieodpowiedzialnie trzebić Naturę dla swych własnych celów. Jako twór Boży
Natura zasługuje na jeszcze większy szacunek. Lecz Bóg stworzył i Naturę, i Człowieka,
plasując Człowieka w Naturze jak dłoń w rękawiczce. Amanda często rozmyślała o tym, jak
rozmaite ziemia przynosi owoce, a jednak jakże doskonale dostosowane są do potrzeb i
możliwości człowieczych. Na przykład na drzewa rodzące jadalne owoce łatwo się wspiąć,
gdyż są znacznie niższe od drzew leśnych. Owoce miękkie po dojrzeniu, takie jak morela, figa
czy morwa, które mogłyby się obić spadając, wykwitają nisko nad ziemią, a owoce twarde,
które od upadku nie doznają szkody, jak kokos, orzech czy kasztan, wykwitają na znacznej
wysokości. Pewne owoce jak wiśnia czy śliwka pasują kształtem do ust, inne jak
gruszka czy jabłko do dłoni, jeszcze inne, jak arbuz, są tak duże, by można było nimi
obdzielić całą rodzinę. Jeszcze inne, jak dynia, tak wielkich są rozmiarów, że można nimi
obdzielić całe sąsiedztwo, a na skórce tych większych owoców biegną pionowe linie, które
czynią rozdział na porcje o tyleż łatwiejszym.
Tam, gdzie Amanda widziała w świecie boski zamysł, dobroczynny ład i bezwzględną
sprawiedliwość, jej ojciec dostrzegał jedynie chaos, przypadek i złą wolę. A przecież oboje
patrzyli na ten sam świat. W trakcie jednego z licznych sporów Amanda poddała mu pod
rozwagę życie rodzinne Fergussonów, których spajały silne więzi uczuciowe, po czym spytała,
czy i one zrodziły się z chaosu, przypadku i złej woli. Pułkownik Fergusson, który nie potrafił
się zdobyć na uświadomienie swej córki, iż u źródeł ludzkiej rodziny stoi ten sam impuls, który
powoduje walącym głową w ścianę pudełka kołatkiem, odparł, że kondycja rodzinna
Fergussonów jest wynikiem szczęśliwego zbiegu okoliczności. Jego córka odparła, że takich
szczęśliwych przypadków jest na świecie tak wiele, iż przypadkowe być nie mogą.
Jest to po części kwestia postrzegania, rozmyślała Amanda. W prostackim
upozorowaniu, w feerii kolorowych światełek i jarmarcznej muzyki jej ojciec widział wierny
wizerunek strasznej tragedii morskiej. Tymczasem dla niej najlepiej oddawało rzeczywistość
nieruchome płótno strojne w pigment. Była to jednak przede wszystkim kwestia wiary. Kilka
tygodni po widowisku w Pawilonie ojciec woził ją powoli łódką po wężowym jeziorze na
pobliskich włościach Lorda F-. Drogą odległego skojarzenia zaczął ją karcić, że daje wiarę
mitowi Potopu, jak to z sarkazmem określił, że nie wątpi w realność Arki Noego. Amandy
oskarżenie to nie zbiło z tropu. Zareplikowała pytaniem, czy ojciec wierzy w realność
wypchanych dzikich zwierząt w Sali Egipskiej Pantherionu pana Bullocka na Picadilly. Nie
pojmując, do czego córka zmierza, pułkownik odparł, że jak najbardziej wierzy, na co Amanda
okazała rozbawione zdziwienie. Ona wierzy w realność czegoś, co zaszło z Bożego rozkazu i
opisane zostało w Świętej Księdze czytanej i obecnej od tysiącleci. Tymczasem on wierzy w
realność czegoś opisanego na szpaltach Saunders News-Letter & Daily Acbertiser, o czym
czytelnicy z pewnością do następnego dnia zapomnieli. Które z nich dwojga, chciała wiedzieć
córka, ze zbędną już drwiną w oku, jest bardziej łatwowierne?
Jesienią 1839 roku, po długich rozmyślaniach, Amanda Fergusson zaproponowała
niejakiej pannie Logan wspólną wyprawę do Arguri. Panna Logan była żywotną i chyba
praktyczną osobą, starszą od panny Fergusson o jakieś dziesięć lat, która żywiła do pułkownika
Fergussona sympatię nieskażoną najlżejszym choćby tchnieniem zdrożnych chęci. Co jednak
bardziej istotne, kilka lat wcześniej odbyła podróż do Włoch ze swym ówczesnym
chlebodawcą, Sir Charlesem B-.
Żałuję, lecz miejscowość ta nie jest mi znana odparła panna Logan podczas
pierwszej rozmowy. Czy to daleko za Neapolem?
Arguri leży na dolnych zboczach góry Ararat odrzekła panna Fergusson.
Nazwa wywodzi się od dwóch słów ormiańskich, których znaczenie brzmi: zaszczepił
winorośl. Po Potopie Noe podjął tam pracę na roli. Starożytna latorośl winna zaszczepiona
rękami Patriarchy do dziś wydaje owoc.
Panna Logan skryła swe zdumienie tym niecodziennym wykładem, lecz pragnęła
dowiedzieć się czegoś więcej.
A po cóż byśmy tam jechały?
Aby wstawić się za duszą mego ojca. Na szczycie góry jest bowiem klasztor.
To daleka podróż.
Uważam, że godzi mi się to uczynić.
Rozumiem. Panna Logan nie była zachwycona, lecz wkrótce pojaśniała. Czy
zakosztujemy wina Patriarchy? Przypomniała sobie swe italskie podróże.
To zakazane odparła panna Fergusson. Tradycja nie pozwala.
Tradycja?
Powiedzmy, że Niebiosa. Zakaz pochodzi z Niebios, na pamiątkę zdrożności, do
której winne grona przywiodły Patriarchę.
Panna Logan, która łaskawie godziła się, by jej czytano Biblię, lecz sama nie miała do
tego zdrowia, okazała chwilowe zmieszanie.
Opilstwo wyjaśniła panna Fergusson. Opilstwo Noego.
Ależ oczywiście.
Mnisi z Arguri mogą spożywać winogrona, lecz nie wolno im pędzić z nich trunku.
Rozumiem.
Rośnie tam także stara wierzba, która wykwitła z deski korabia Noego.
Rozumiem.
Uchwaliły, iż wyruszą wiosną, by zdążyć przed malarycznością późniejszej pory.
Każdej potrzebne będzie przenośne łóżko, nadmuchiwany materac i poduszka. Zabiorą także
imbirowy proszek Oxleya, nieco wysokogatunkowego opium, chininę i proszki Sedlitza,
przenośny kałamarz, pudełko zapałek i zapas niemieckiej hubki, parasole słoneczne oraz
flanelowe pasy dla zapobieżenia nocnym kurczom żołądka. Po długich deliberacjach
postanowiły, że obejdą się bez przenośnej wanny i patentowego ekspresu do kawy. Za
niezbędny ekwipunek uznały wszakże parę lasek z metalowym okuciem, scyzoryk, mocne
pejcze myśliwskie do rozganiania hord psów, które spodziewały się napotkać po drodze, jak
również niewielką latarenkę policyjną, gdyż ostrzegano je, iż w czas huraganu tureckie
latarenki na nic się zdają. Zabrały płaszcze deszczowe i ciężkie kapoty podróżne, gdyż
obawiały się, że sen Lady Mary Wortley Montagu o wiecznym słońcu dla zwykłych
śmiertelniczek się nie spełni. Panna Logan została uświadomiona, że najstosowniejszym
podarkiem dla tureckiego chłopa jest proch strzelniczy, natomiast przez klasy wyższe mile
widziany jest papier listowy. Wielką radość sprawi także zwyczajna busola, doradzono jej,
gdyż ukierunkuje modły muzułmanina. Panna Fergusson nie miała jednak zamiaru wspomagać
pogan w ich bałwochwalczych praktykach. Pod sam wierzch panie zapakowały dwie
buteleczki, przeznaczone na sok wyciśnięty z gron zebranych w winnicy Noego.
Z Falmouth do Marsylii podróżowały brytyjskim statkiem parowym, lecz później
zawierzyły swój los francuskim środkom przewozu. Z początkiem maja przyjął je ambasador
brytyjski w Konstantynopolu. Kiedy panna Fergusson wyjaśniała trasę i cel ich podróży,
dyplomata uważnie się jej przyglądał: brunetka w średnim wieku, nieco wyłupiaste czarne oczy
i pełne, rumiane policzki, które wydymały jej usta ku przodowi. Żadną miarą nie była jednak
kokietką. W jej zwykłym wyrazie twarzy skromność szła w zawody z pewnością siebie, które
to połączenie nie wzbudziło w ambasadorze żadnych żywszych emocji. Z grubsza nadążał za
jej wywodem, lecz nie poświęcał mu całej swej uwagi.
Parę lat temu krążyły słuchy powiedział, gdy skończyła że pewien Moskal
zdołał wspiąć się na szczyt góry.
Parrot odparła panna Fergusson bez uśmiechu.
Dr Friedrich Parrot. Nie Moskal, tylko profesor uniwersytetu w Dorpat.
Ambasador skinął ukośnie głową, jakby chciał rzec, że przewyższać go wiedzą o
sprawach miejscowych jest drobną impertynencją.
Wydaje mi się słuszne i sprawiedliwe ciągnęła panna Fergusson by pierwszy
zdobywca góry, na której spoczęła Arka, nosił nazwisko zwierzęcia. Jest to niechybnie część
Bożego planu, jaki On dla nas wszystkich zgotował.
Niechybnie odparł ambasador i poszukał wzrokiem u panny Logan jakichś
wskazówek co do osobowości jej chlebodawczyni. Niechybnie.
W otomańskiej stolicy pozostały przez tydzień, co w żadnym razie nie wystarczyło, by
panna Logan przywykła do grubiańskich spojrzeń, jakimi obrzucano ją przy tables d'hóte.
Potem obie panie oddały się w ręce Favaid-i-Osmaniyeh, tureckiej kompanii obsługującej
parowce do Trebizondu. Kabiny były ciasne i zdaniem panny Logan najbrudniejsze w całej jej
podróżniczej karierze. Gdy pierwszego dnia rano odważyła się wyjść na pokład, obiegło ją aż
trzech potencjalnych adoratorów, o włosach jednako kręconych i wydzielających jednako silną
woń bergamoty. Panna Fergusson wyznała, że niedogodności tych nie dostrzegła i że ciżba
pasażerów trzeciej klasy budzi jej żywą ciekawość. Niekiedy powracała z uwagą czy pytaniem
obliczonym na wyrwanie panny Logan z odrętwienia. Dlaczego, zapytywała jej
chlebodawczyni, wszystkie Turczynki umieszczono po lewej stronie ćwierćpokładu? Czy kryje
się za tym jakaś przyczyna, społeczna bądź religijna? Panna Logan nie umiała znaleźć
odpowiedzi. Teraz, kiedy Neapol pozostał daleko w tyle, czuła się coraz mniej bezpiecznie.
Najlżejszy powiew bergamoty przyprawiał ją o drżenie.
Kiedy panna Logan zgodziła się na towarzyszkę podróży do Turcji Azjatyckiej, nie
doceniła zawziętości panny Fergusson. Opieszały poganiacz mułów, nierzetelny oberżysta,
oszukańczy urzędnik celny wszyscy musieli zmierzyć się z jej nieugiętą wolą. Panna Logan
straciła już rachubę, ile razy zatrzymano im bagaż, ile razy powiedziano im, że prócz tezkare, o
jakie się już postarały, niezbędne będzie buyurulda, czyli specjalne zezwolenie. Jednakże z
pomocą dragomana, którego nieśmiałe próby niezależnego myślenia zostały stłumione w
zarodku, panna Fergusson przyciskała do muru, łajała i zawsze dopięła swego. Nigdy nie
nużyły jej prowadzone na miejscową modłę rozmowy; siadała na przykład z gospodarzem i
niestrudzenie odpowiadała na pytania, czy Londyn jest większy od Anglii, które z nich należy
do Francji i o ile większa jest flota turecka od angielskiej, francuskiej i rosyjskiej razem
wziętych.
Panna Logan wyobrażała sobie także, że podczas wyprawy, choć religijnej w zamyśle,
znajdzie wiele przyjemnych okazji do szkicowania, które to zajęcie skojarzyło ją w Dublinie ze
swą chlebodawczynią. Starożytności nie posiadały jednak dla Amandy Fergusson żadnego
uroku. Nie żywiła pragnienia, by zwiedzać pogańskie świątynie Augusta, czy podziwiać
obłupane kolumny wzniesione ponoć ku czci cesarza Juliana Apostaty. Na szczęście okazywała
zainteresowanie naturalnym krajobrazem. Kiedy wyruszyły z Trebizondu i z pejczami
myśliwskimi w gotowości przeciw spodziewanym hordom psów oddalały się od wybrzeża,
spoglądały na bladożółtą winorośl, bujne sady jabłkowe, moherowe kozy na porosłych
karłowatą dębiną stokach, wschłuchiwały się w nawoływanie koników polnych, które brzmiały
bardziej przenikliwie i natarczywie od swych brytyjskich kuzynów, podziwiały wreszcie
zachody słońca w najrzadszych odcieniach bordo i różu. Mijały pola kukurydzy, opium i
bawełny, wyroiska rododendronów i żółtych azalii, rudonogie przepiórki, dudki i aksamitne
kruki. W górach Zirgana niemal zaglądały w oczy dużym płowym sarnom, które odpowiadały
miękkim, lękliwym spojrzeniem.
W Erzerum panna Logan wymogła na swej chlebodawczyni odwiedziny kościoła
chrześcijańskiego. Pomysł z początku okazał się szczęśliwy, jako że na przykościelnym
cmentarzu panna Fergusson odkryła nagrobki i krzyże tchnące jakąś celtyckością, która
przypominała jej rodzimą Irlandię. Na jej podłużnych rysach wykwitł pełen aprobaty uśmiech.
Ta niespodziewana dobroduszność miała jednak krótkie nogi. Wychodząc z kościoła panie
zauważyły młodą chłopkę, która w szczelinę obok głównych drzwi wkładała ofiarę wotywną.
Był to, jak się okazało, ludzki ząb, niechybnie jej własny. Po bliższych oględzinach odkryły
także, iż szczelina jest cała upchana pożółkłymi siekaczami i nadjedzonymi zębami trzono-
wymi. Panna Fergusson wyraziła swój stanowczy sąd na temat pokutujących wśród ludu guseł
i odpowiedzialności spoczywającej na duchowieństwie. Tych, co głoszą słowo Boże należy
osądzać według słowa Bożego i jeżeli nie są doskonali, karać tym surowiej.
Przekroczyły granicę z Rosją i zgodziły sobie na nowego przewodnika strażnika
granicznego, wielkiego, brodatego Kurda, który utrzymywał, iż wymagania cudzoziemców są
mu dobrze znane. Panna Fergusson zwracała się do niego w narzeczu, które pannie Logan zdało
się pomieszaniem rosyjskiego i tureckiego. Czasy przydatności płynnej włoszczyzny panny
Logan dawno minęły. Rozpoczęła podróż jako przewodniczka i tłumaczka, teraz czuła się
pomniejszona do roli zwykłego członka świty, o niewiele wyższym statusie niż odprawiony
dragoman czy świeżo mianowany na to stanowisko Kurd.
Gdy przemierzali we trójkę Kaukaz, na ich widok wzbijały się w powietrze stada
pelikanów, których naziemna niezdarność w locie uległa cudownej metamorfozie. Pannę
Fergusson zdawało się opuszczać rozdrażnienie wywołane incydentem w Erzerum. Mijając
wschodni występ skalny góry Alageuz patrzyły wytężonym wzrokiem, jak wyłania się szeroka
bryła Wielkiego Araratu. Wierzchołek był ukryty za białym koliskiem połyskujących w słońcu
obłoków.
To prawdziwy nimb! wykrzyknęła panna Logan. Jak u anioła.
Ma pani słuszność odparła panna Fergusson z lekkim skinieniem głowy.
Ludzie w rodzaju mego ojca oczywiście by się z tym nie zgodzili. Powiedzieliby, że takie
porównania to tylko para z gęby. Literalnie dodała i uśmiechnęła się kącikiem ust, a panna
Logan zachęciła ją pytającym spojrzeniem, by dokończyła. Wyjaśniliby, że nimb z chmury
jest zjawiskiem całkowicie naturalnym. Nocą i kilka godzin po świcie wierzchołek jest
wyraźnie widoczny, lecz gdy równina rozgrzewa się w porannym słońcu, gorące powietrze
unosi się i na danej wysokości zamienia w parę. Pod wieczór wszystko się schładza i nimb
znika. Jednym słowem, dla... nauki wypowiedziała to słowo z pełnym dezaprobaty
naciskiem nie jest to zaskoczeniem.
To czarodziejska góra podsumowała panna Logan.
To święta góra skorygowała ją chlebodawczyni i wydała z siebie zniecierpliwione
westchnienie. Wszystko zdaje się mieć dwa wytłumaczenia. Dlatego też zostaliśmy
wyposażeni w wolną wolę, abyśmy mogli samodzielnie wybrać prawidłowe. Mój ojciec nigdy
nie pojął, że jego wytłumaczenia w jednakowym stopniu jak moje oparte są na wierze. Na
wierze w nicość. Dla niego to wszystko byłoby jedynie parą, chmurami, wzlatującym w górę
powietrzem. Któż jednak stworzył parę, któż stworzył obłoki? Któż uczynił, że ze wszystkich
gór właśnie góra Noego wyróżniona jest każdego ranka pierzastym nimbem?
W istocie powiedziała panna Logan, niezupełnie zgadzając się z tym wywodem.
Napotkali tego dnia ormiańskiego księdza, który powiedział im, że góry, ku której
zmierzają, nikt nigdy nie zdobył i nie zdobędzie. Kiedy panna Fergusson uprzejmie poddała
pod dyskusję osobę Dr. Parrota, ksiądz zapewnił ją, że jest w błędzie. Może pomyliła Massis
jak określał Wielki Ararat z wulkanem daleko na południe, który Turcy nazywają Sippan
Dagh. Arka Noego, nim przybyła na przeznaczone jej miejsce, ścięła wierzchołek Sippan
Dagh, pod którym kryły się wewnętrzne ognie ziemskie. Owszem, na tę górę człowiek podobno
może wejść, lecz na Massis nie. W tej jednej kwestii chrześcijanie i muzułmanie zgadzają się ze
sobą. Co więcej, ciągnął dalej ksiądz, czyż nie znajdziemy na to potwierdzenia w Piśmie
Świętym? Stojąca przed nimi góra to miejsce narodzin ludzkości. Przeprosiwszy z przymilnym
uśmiechem za wspominanie przy damach rzeczy tak niedelikatnej natury, ksiądz powołał się na
autorytet Zbawiciela, który rzekł do Nikodema, iż nikt nie wejdzie powtórnie w łono swej
matki, by się na nowo narodzić.
Przy rozstaniu ksiądz wyciągnął z kieszeni niewielki czarny amulet, drobinę asfaltu
pochodzącą jakoby ze skorupy Arki Noego, niezwykle skuteczną w odczynianiu uroków.
Ponieważ panie okazały tak wielkie zainteresowanie górą Massis, zechciałyby może...
Słysząc tę propozycję transakcji panna Fergusson odparła, że jeśli zaiste zdobycie góry
jest niemożliwe, w autentyczność owej drobiny asfaltu trudno jest uwierzyć. Ormianin nie
dostrzegł wszakże żadnej sprzeczności między tymi dwoma stwierdzeniami. Czyż nie mógł
przynieść jej ptak, tak jak synogarlica przyniosła gałązkę oliwną? Może dostarczył ją anioł.
Tradycja mówi wszakże, iż święty Jakub po trzykroć wspinał się na górę i choć za trzecim
razem zagrodził mu drogę anioł, tenże anioł podarował mu deskę z poszycia Arki i święty
założył na tym miejscu klasztor swego imienia.
Rozstali się, nie dobiwszy targu. Panna Logan, zawstydzona słowami Pana Naszego do
Nikodema, wolała myśleć o asfalcie: czy nie jest to materiał stosowany przez artystów dla
przyczernienia cieni na obrazach? Z kolei panna Fergusson po prostu się rozzłościła, po
pierwsze próbą nadania jakiegoś idiotycznego znaczenia wersetowi biblijnemu, po drugie
bezwstydną interesownością księdza. Duchowieństwo Wschodu nie zrobiło na niej dotychczas
najlepszego wrażenia: nie dość, że dopuszczali do siebie wiarę w cudowne moce ludzkich
zębów, to jeszcze kupczyli fałszywymi relikwiami. Była to absolutna zgroza. Winna ich za to
spotkać kara. I niechybnie spotka. Panna Logan spoglądała na swą chlebodawczynię z
niepokojem.
Nazajutrz przekroczyli porośniętą sitowiem i grubą trawą równinę, której monotonię
łamały jedynie stadka dropiów i czarne namioty plemion kurdyjskich. Zatrzymali się na noc w
wiosce o dzień drogi od podnóża góry. Posiliwszy się twarogiem i solonym pstrągiem
łososiowym w Gokchai, dwie panie rozkoszowały się zmroczonym, nasyconym wonią moreli
powietrzem i spoglądały ku górze Noego. Pasmo na widnokręgu wschodziło ku niebu dwiema
osobnymi drogami: po lewej garbił się Wielki Ararat, ciężki i masywny jak olbrzymia kopuła,
po prawej celował ku górze niższy o cztery tysiące stóp Mały Ararat, foremny stożek o
regularnych, gładkich stokach. We wzajemnym stosunku kształtów i wysokości dwóch
Araratów panna Fergusson nie wahała się dostrzec ucieleśnienia tego podstawowego rozdziału
rodzaju ludzkiego na płeć niewieścią i męską. Refleksją tą nie podzieliła się jednak z panną
Logan, która przejawiała daleko idącą niewrażliwość na sprawy oderwane od potocznego
doświadczenia.
Jakby ku potwierdzeniu przyziemności swego umysłu panna Logan wybrała tę chwilę,
by wyznać, że już od dzieciństwa nurtowało ją, jakim sposobem Arka osiadła na szczycie góry.
Czy wierzchołek wyrósł z wody i przebił stępkę statku, przyszpilając go na miejscu? Inaczej po
ustąpieniu wód Arka zsunęłaby się w otchłań.
Nie jest pani pierwszą osobą, której przyszła do głowy ta myśl odparła panna
Fergusson z wyraźnym zniecierpliwieniem. Marco Polo był przekonany, że góra miała
kształt kostki, co bez wątpienia tłumaczyłoby tę kwestię. Zgodziłby się z nim zapewne mój
ojciec, gdyby przedmiot ten poruszył jego ciekawość. Widzimy jednak, że inaczej się rzeczy
mają. Ci, którzy wspięli się na wierzchołek Wielkiego Araratu, mówią nam, że niedaleko
szczytu jest opadająca łagodnie dolina, mniej więcej o połowę mniejsza od Green Park w
Londynie. Tego rodzaju miejsce dodała, jakby nie dowierzając sprawności umysłowej
panny Logan nadawałoby się doskonale na wyokrętowanie.
A zatem Arka nie wylądowała na samym wierzchołku?
Pismo Święte nie upoważnia do takiego wniosku.
Kiedy zbliżały się do Arguri, które leżało na wysokości sześciu tysięcy stóp, powietrze
stało się bardziej rześkie. Trzy mile poniżej wioski napotkały pierwszą ze świętych winnic Ojca
Noego. Latorośl właśnie dokończyła kwitnienia i pośród listowia prześwitywały maleńkie
ciemnozielone grona. Jakiś chłop odłożył motykę i powiódł nieoczekiwanych gości do
wiejskiego starosty, który z uprzejmą podzięką, lecz bez większego zdziwienia przyjął
ofiarowany w darze proch strzelniczy. Pannę Logan drażniła niekiedy tego rodzaju kurtuazja.
Starosta zachowywał się tak, jakby przyjmowanie prochu strzelniczego od białogłowy było dla
niego chlebem powszednim.
Panna Fergusson nie dała się zbić z tropu i mimo chłodnego przyjęcia dopięła swego.
Uzgodniono, iż w późniejszych godzinach popołudniowych ktoś zaprowadzi panie do klasztoru
Świętego Jakuba, następnie przenocują w wiosce, aby nazajutrz powrócić do kościoła.
Klasztor leżał nad rzeczką Arguri w dolnej części wielkiej rozpadliny, która ciągnęła się
niemal po sam wierzchołek. Budulec wzniesionego na planie krzyża kościoła wykuto ze
stwardniałej lawy. Niewielkie chudoby mieszkalne przytuliły się do bocznych ścian świątyni
jak miot maciory. Kiedy przewodnik wprowadził panie na dziedziniec, za którym wznosiła się
kopuła kościoła Świętego Jakuba, oczekiwał na nie ksiądz w średnim wieku. Odziany był w
prosty habit z brunatnej serży ze szpiczastym kapucyńskim kapturem. Brodę miał długą,
czarną, przetykaną nitkami siwizny. Na nogach nosił wełniane perskie skarpety i zwyczajne
pantofle. W jednej dłoni trzymał różaniec, drugą złożył na piersi w geście powitania. Coś
skłaniało pannę Logan, by uklęknąć przed wikariuszem kościoła Noego, lecz powstrzymała ją
obecność i spodziewana dezaprobata panny Fergusson, która wiele zachowań religijnych
potępiała jako "papistowskie".
Dziedziniec zapowiadał bardziej farmę niż klasztor. O mur opierała się bezładna sterta
worków ze zbożem; nikt nie uznał za niestosowną wizyty trzech owiec z pobliskiego
pastwiska; od ziemi bił kwaśny odór. Archimandryta z uśmiechem zaprosił panie do swej celi,
która okazała się być jedną z maleńkich chudob przywartych do ściany kościoła. Prowadząc
panie koło kilkunastu chatynek, archimandryta zdawał się dotykać łokcia panny Fergusson w
uprzejmym, lecz zupełnie zbędnym geście wskazywania jej drogi.
Cela mnicha posiadała krzepkie gliniane ściany i dach z zaprawy murarskiej, wsparty
na stojącym pośrodku drągu. Nad słomianym legowiskiem wisiała nieporadna ikona
przedstawiająca jakiegoś nieokreślonego świętego. Chatynka nie zapewniała schronienia przed
wonią z dziedzińca. Pannę Logan urzekła prostota chaty, lecz panna Fergusson znalazła ją
obskurną. Z odmiennymi interpretacjami spotkało się także zachowanie archimandryty: panna
Logan dostrzegła w nim miłą otwartość, a panna Fergusson tylko nieśmiałą służalczość. Pannie
Logan zdało się, że podczas długiej podróży na górę Ararat jej chlebodawczyni wyczerpał się
zapas uprzejmości i teraz raczyła wszystkich surowym, pozbawionym taktu obejściem. Kiedy
archimandryta gościnnie zaproponował paniom nocleg w klasztorze, zbyła go krótko, a kiedy
nalegał, odmówiła już zupełnie obcesowo.
Archimandryta nie poskąpił uśmiechu i zdawał się nie tracić dobrego nastroju. W tej
chwili wszedł służebny z tacą, na której stały trzy rogowe puchary. Woda z potoku Arguri,
pomyślała, a może owe kwaśnawe mleko, którym raczyli je podczas podróży hojni pasterze.
Wkrótce jednak służebny powrócił z bukłakiem wina, które na znak od duchownego rozlał do
rogowych naczyń. Archimandryta wzniósł swój puchar ku paniom i wychylił do dna, po czym
nastawił służebnemu do uzupełnienia.
Panna Fergusson wypiła drobny łyczek, następnie zadała archimandrycie pytania, które
wzbudziły u panny Logan głęboki niepokój. Uczucie to pogłębiły przerwy na tłumaczenie
rozmowy przez przewodnika.
Czy to wino?
Zaiste. Ksiądz uśmiechnął się, jakby zachęcając panie do rozsmakowania się w
tej najwyraźniej nie znanej w ich dalekim kraju odmianie.
Pędzicie je z winogron?
Masz słuszność, pani.
Niech mi ksiądz powie, gdzie uprawia się winorośl, z której pochodzi ten trunek?
Archimandryta rozpostarł ramiona i zatoczył dłońmi koło, co miało oznaczać okolice
klasztoru.
A kto zaszczepił latorośl, z której zebrano winne grona?
Noe, nasz wielki protoplasta, rodzic nam wszystkim.
Choć jej towarzyszce wydało się to zbędne, panna Fergusson podsumowała
dotychczasową wymianę zdań.
Podaje nam ksiądz sfermentowane winogrona ze szczepów Noego?
Przysługuje mi ten zaszczyt, pani. Uśmiechnął się ponownie. Zdawał się
oczekiwać, jeśli nie specjalnych podziękowań, to przynajmniej wyrazów podziwu. Tymczasem
panna Fergusson wstała, wyjęła nie skosztowane wino z rąk panny Logan i zwróciła oba
puchary służebnemu. Bez słowa opuściła celę archimandryty, przeszła przez dziedziniec kro-
kiem tak przywódczym, że instynktownie podążyły za nią owce, po czym puściła się w dół
zbocza. Panna Logan pogestykulowała nieskładnie do księdza, po czym ruszyła w pościg za
swą chlebodawczynią. W milczeniu przemierzały bujne sady morelowe; odtrąciły wyciągniętą
ku nim przez pasterza miskę mleka; bez słowa powróciły do wioski, gdzie panna Fergusson na
powrót zebrała w sobie wyrachowaną uprzejmość i zażądała od starosty, by bezzwłocznie
udostępnił im jakiś nocleg. Starzec zaproponował swój własny dom, największy w Arguri.
Panna Fergusson podziękowała i ofiarowała mu w zamian woreczek cukru, uroczyście
przyjęty.
Stojący w ich pokoju niski stół, nie większy od taboretu, został tego wieczoru
zastawiony żywnością. Posiłek składał się z losz, cieniutkiego miejscowego chleba, pokrajanej
baraniny na zimno, wyjętych ze skorupek jaj na twardo i owocu arbatusa. Wina nie podano
albo nie było to w zwyczaju, albo też staroście zdano już sprawozdanie z wizyty w klasztorze.
Jeszcze raz przyszło im pić owcze mleko.
To świętokradztwo powiedziała wreszcie panna Fergusson. Świętokradztwo.
Na górze Noego. Żyje jak rolnik. Proponuje kobietom nocleg. Fermentuje grono Patriarchy.
Świętokradztwo.
Panna Logan była zbyt roztropna, by cokolwiek odpowiedzieć, nie mówiąc już o
wzięciu sympatycznego archimandryty w obronę. Uświadomiła sobie ponadto, iż okoliczności
odwiedzin w klasztorze pozbawiły je możliwości obejrzenia stareńkiej wierzby wykwitłej z
deski korabia Noego.
Zdobędziemy górę powiedziała panna Fergusson.
Przecież nie wiemy, jak się do tego zabrać.
Zdobędziemy górę. Zmyć grzech może tylko woda, tak jak wody Potopu zmyły
grzechy tego świata. Mnich dopuścił się podwójnego świętokradztwa. Napełnimy butle
śniegiem ze świętej góry. Sok ze szczepu Noego został skalany. My przyniesiemy wodę ku
oczyszczeniu. Tylko w ten sposób zdołamy ocalić naszą wyprawę.
Panna Logan skinęła głową, lecz raczej w zdumieniu poddając się woli
chlebodawczyni, a nie popierając jej zamysł.
Wyruszyły z Arguri rankiem 20 czerwca Roku Pańskiego 1840, w towarzystwie jedynie
kurdyjskiego przewodnika. Starosta z żalem wyjaśnił, że dla wieśniaków góra jest święta i nikt
nie odważy się wypuścić wyżej klasztoru Świętego Jakuba. On sam podzielał to przekonanie.
Nie odwodził pań od ich zamierzenia, nalegał wszakże, by panna Fergusson wypożyczyła od
niego pistolet. Przytroczyła go w widocznym miejscu do pasa, choć nie zamierzała się nim
posłużyć, nawet gdyby umiała. Panna Logan zabrała niewielki worek cytryn, także za poradą
starosty.
Panie jechały z białymi parasolami chroniącymi je przed porannym słońcem. Patrząc ku
górze, panna Fergusson dostrzegła, że wokół wierzchołka zaczyna się formować nimb.
Powszedni cud, pomyślała. Przez pierwszych kilka godzin zdawali się nie posuwać do przodu.
Przemierzali nagą połać sypkiego piasku i żółtawej gliny, urozmaiconą gdzieniegdzie
karłowatą, ciernistą krzewiną. Panna Logan dostrzegła kilka motyli i liczne jaszczurki, lecz
czuła tajone rozczarowanie, że ukazuje się tak niewiele zeszłych z Arki stworzeń. Przyznała w
duchu, iż nierozumnie przedstawiała sobie stoki góry jako coś w rodzaju ogrodu
zoologicznego. A przecież zwierzętom przykazano: "Idźcie i rozmnażajcie się". Najwidoczniej
posłuchały.
Wjeżdżali w skaliste wąwozy, jednak żadnym z nich nie toczył swych wód najwęższy
choćby strumień. Góra zdawała się jałowa, sucha jak kredowe wzgórza w Sussex. Lecz ku ich
zaskoczeniu góra rozpostarła nagle przed nimi zieloną łąkę porosłą z rzadka krzewami
różanymi, osypanymi delikatnym kwieciem. Okrążywszy występ skalny napotkali niewielkie
obozowisko trzy bądź cztery prymitywne namioty, z plecionymi ścianami i czarnymi
dachami z koziego włosia. Pannę Logan zaniepokoiła nieco ta grupka nomadów, których stada
widać było niżej zbocza, lecz panna Fergusson skierowała konia prosto ku nim. Robiący
wrażenie watażki człowiek, którego skołtunione włosy przypominały dach jego własnego
namiotu, wyciągnął ku nim nieforemną miskę. Panna Logan z pewnym niepokojem wypiła
zawartość, która okazała się zmieszanym z wodą kwaśnawym mlekiem.
Czy uważa to pani za naturalny gest gościnności? spytała nagle Amanda
Fergusson.
Panna Logan rozważyła to dziwne pytanie.
Tak odparła, gdyż z podobnym zachowaniem spotkały się już wielokrotnie.
Mój ojciec rzekłby, iż to zwierzęca próba zażegnania gniewu obcych. Wchodziłoby
to w jego życiowe credo. Powiedziałby, że ci nomadzi są zupełnie jak chrząszcze kołatki.
Kołatki?
Mój ojciec interesował się kołatkami. Powiedział mi, że jeżeli zamknąć któregoś w
pudełku i postukać w wieczko, kołatek zastuka w odpowiedzi, sądząc, że to oświadczyny
innego kołatka.
Nie uważam, by zachowywali się jak chrząszcze powiedziała panna Logan,
starannie wskazując jednak tonem swej wypowiedzi, że jest to tylko jej prywatne zdanie i w
żadnej mierze nie uwłacza poglądom pułkownika Fergussona.
Ja również nie.
Panna Logan nie do końca rozumiała stan umysłu swej chlebodawczyni. Pojechawszy
w tak daleką podróż po wstawiennictwo za swego ojca, zdawała się wiecznie spierać z jego
cieniem.
Na najniższym stromym stoku Wielkiego Araratu uwiązali konie do głogowca i spętali.
Dalszą drogę mieli odbyć pieszo. Panna Fergusson, ze wzniesionym parasolem i pistoletem u
pasa, szła przodem pewnym krokiem ludzi prawych. Panna Logan, z workiem cytryn na
plecach, usiłowała dotrzymać jej kroku na coraz bardziej stromej drodze. Tyły zamykał
objuczony bagażami Kurd. Jeżeli mieli przekroczyć granicę wiecznego śniegu, oczekiwała ich
perspektywa spędzenia na stokach góry dwóch nocy.
Wspinali się mozolnie całe popołudnie, by na krótko przed siódmą spocząć na
obnażonej skalnej płaszczyźnie pod odsączonym ze szkarłatu morelowym niebem. Z początku
nie wiedzieli, skąd dochodzi hałas, ani co oznacza. Słyszeli niskie dudnienie, granitowy
warkot, lecz nie było pewne, czy jego źródło znajduje powyżej, czy poniżej obozowiska. Nagle
skała pod nogami zadrgała, a hałas przeszedł w grzmot, lecz grzmot uwięziony, stłumiony,
przerażający, głos pradawnego podziemnego boga usiłującego wydostać się z matni. Panna
Logan lękliwie spojrzała na chlebodawczynię. Amanda Fergusson znalazła lornetą klasztor
Świętego Jakuba, a na jej twarzy zarysowała się afektowana rozkosz, dla jej towarzyszki
wstrząsająca. Panna Logan cierpiała na krótkowzroczność, toteż wywnioskowała, co się
zdarzyło, nie z własnych obserwacji, lecz z wyrazu twarzy panny Fergusson. Kiedy dotarła
wreszcie do niej lorneta, panna Logan miała okazję naocznie się przekonać, iż wszystkie dachy,
wszystkie ściany kościoła klasztornego i wioski, którą opuściły tego ranka, runęły.
Panna Fergusson powstała i ruszyła dalej żwawym krokiem.
Czy nie pójdziemy z pomocą ocalonym? zapytała zdumiona panna Logan.
Nikt nie ujdzie z życiem odparła jej chlebodawczyni i dodała ostrzejszym tonem:
Powinni byli przewidzieć tę karę.
Karę?
Za nieposłuszeństwo. Za fermentowanie owocu szczepu Noego. Za wzniesienie
kościoła i popełnione w nim świętokradztwa. Panna Logan ostrożnie spojrzała na Amandę
Fergusson, niepewna, jak przekazać, że jej skromnym i nieuczonym zdaniem kara była
wygórowana. To święta góra powiedziała chłodno panna Fergusson. Spoczęła na niej
Arka Noego. Najdrobniejszy występek jest tu wielkim grzechem.
Panna Logan nie przerwała pełnego niepokoju milczenia, lecz podążała za pędzącą do
góry skalnym wąwozem chlebodawczynią. U wylotu wąwozu panna Fergusson zaczekała na
pannę Logan, po czym odwróciła się ku niej.
Spodziewa się pani, że Bóg zachowa się jak sędzia najwyższy w Londynie.
Spodziewa się pani długiego uzasadnienia wyroku. Niech pani nie zapomina, że Bóg tej góry to
Bóg, który spośród wszystkiego stworzenia ocalił tylko Noego z rodziną.
Uwagi te wpędziły pannę Logan w znaczne pomieszanie. Czy panna Fergusson
zestawia trzęsienie ziemi, od którego runęła wieś Arguri, z samym wielkim Potopem? Czy
zrównuje ocalenie dwóch białych kobiet i Kurda z ocaleniem rodziny Noego? Podczas
przygotowań do wyprawy powiedziano im, że skały Araratu są tak obfite w żelazo, iż busola
magnetyczna na nic się nie zda. Panna Fergusson dowiodła, iż można zgubić także inny
azymut.
Cóż ja robię na górze Noego obok zaślepionej fanatyzmem pątniczki i brodatego
chłopa, z którym nie można się dogadać, kiedy skała w dole wybuchła jak proch, który
przywiozłyśmy, by wkraść się w łaski miejscowych władyków zastanawiała się panna
Logan. Wszystko skłaniało je ku powrotowi, a jednak parły w górę. Kurd, po którym się
spodziewała, że na pierwsze wstrząśnienie ziemi da nogę, pozostał z nimi. Być może zamierzał
poderżnąć im we śnie gardła.
Rozbili się na noc, a gdy tylko wstało słońce, ruszyli w drogę. Białe parasolki jaskrawo
odcinały się od surowego górskiego krajobrazu. Pośród rumowisk i nagich skał tylko porosty
znalazły na tyle wilgoci, by utrzymać się przy życiu. Podróżnicy równie dobrze mogliby się
znajdować na księżycu.
Wspinali się, aż dotarli do pierwszej śnieżnej łachy, ciągnącej się długą kreską ku górze.
Znajdowali się trzy tysiące stóp niżej wierzchołka, tuż pod lodowym gzymsem okalającym
Wielki Ararat. To tutaj powietrze unoszące się z równiny przechodziło w parę i tworzyło
cudowny nimb. Niebo nad ich głowami zieleniało zatracając jakikolwiek odcień błękitu. Pannę
Logan przeszył chłód.
Podróżne napełniły dwie butelki śniegiem i powierzyły je przewodnikowi. Panna Logan
po wielokroć przedstawiała sobie później w wyobraźni rozlaną na twarzy chlebodawczyni
dziwną błogość i jej pewny chód, gdy ruszyli w drogę powrotną. Jej zadowolenie z siebie
graniczyło z pychą. Po nie więcej niż kilkuset jardach bardziej męczącego niż niebezpiecznego
marszu w dół Kurd na przedzie, panna Logan zamykająca tyły gdy przecinały pole
firnowe, panna Fergusson upadła.
Zwaliła się nieco ukośnie do przodu i zsunęła kilkanaście jardów po drobnych
kamieniach, póki Kurd nie powstrzymał jej w pędzie. Panna Logan stanęła w miejscu,
początkowo z zaskoczenia, gdyż zdawało się, iż panna Fergusson utraciła równowagę na
niewielkim odcinku litej skały, na którym noga winna była znaleźć mocne oparcie.
Panna Logan znalazła ją uśmiechniętą, niewzruszoną widokiem krwi. Panna Logan nie
wyraziła zgody, by Kurd opatrzył jej chlebodawczynię. Przyjęła podartą przez niego na ten cel
w pasy koszulę, lecz nalegała, by odwrócił się plecami. Po mniej więcej półgodzinie we dwójkę
postawili pannę Fergusson na nogi i ruszyli w dalszą drogę, panna Fergusson wsparta na
ramieniu przewodnika z dziwną nonszalancją, jakby oprowadzano ją po katedrze czy ogrodzie
zoologicznym.
Tego dnia uszli już niewiele drogi, gdyż panna Fergusson często zarządzała postoje.
Panna Logan wyliczała, jak daleko znajdują się konie i nie podniosło jej to na duchu. Pod
wieczór doszli do niewielkich grot, które panna Fergusson przyrównała do odciśnięć Bożego
kciuka w zboczu góry. Kurd ostrożnie wszedł do pierwszej z grot, wypatrując dzikich zwierząt,
po czym dał zachęcający znak dłonią. Panna Logan przygotowała legowiska i wydzieliła porcje
opium. Przewodnik wykonał kilka niezrozumiałych dla niej gestów i zniknął. Godzinę później
wrócił z kilkoma karłowatymi krzewami, które wydarł skale. Zapalił ognisko; panna Fergusson
położyła się, napiła wody i usnęła.
Po przebudzeniu orzekła, iż jest jej słabo, a członki ma zesztywniałe. Pozbawiona była
zarówno siły, jak i łaknienia. Przeczekali cały dzień w jaskini, ufając, że do następnego ranka
Panna Fergusson wydobrzeje. Panna Logan rozmyślała nad przemianą, jaka zaszła w jej
chlebodawczyni od przybycia na górę. Choć celem ich podróży było wstawić się za duszą
Pułkownika Fergussona, jak dotąd jeszcze się nie modliły. Amanda Fergusson wyraźnie nadal
wadziła się z ojcem, a Bóg, którego zaczęła wyznawać, nie robił wrażenia Boga, który łatwo
wybaczy krnąbrne zaparcie się światłości przez pułkownika Fergussona. Czy panna Fergusson
zrozumiała bądź przynajmniej uznała, że dusza jej ojca jest stracona, odrzucona, potępiona?
Czy dlatego nie modliła się za niego?
Kiedy zapadł wieczór, panna Fergusson kazała towarzyszce opuścić jaskinię na czas
swej rozmowy z przewodnikiem. Tej zdało się to zbędne, jako że nie rozumiała ni słowa po
turecku, rosyjsku, kurdyjsku, czy w jakimkolwiek mieszanym narzeczu, jakim ci dwoje mogli
się posłużyć, lecz okazała posłuszeństwo. Stojąc na dworze patrzyła w kremowy księżyc,
zlękniona, czy nie wpadnie jej we włosy jakiś nietoperz. Usłyszała z jaskini przyzywający ją
głos panny Fergusson.
Przenieście mnie bliżej wyjścia, abym widziała księżyc. Ujęli ją pod ramiona jak
staruszkę. Wyruszycie jutro o brzasku. Czy wrócicie, czy nie, jest bez znaczenia.
Panna Logan skinęła głową. Nie spierała się, gdyż wiedziała, że nic nie wskóra; nie
płakała, gdyż zostałaby skarcona.
Z Pismem Świętym w pamięci będę czekała na objawienie się woli Bożej. Na tej
górze wola Boża jest tak dotykalnie obecna. Nie ma chyba lepszego miejsca, z którego by mnie
zabrał do siebie.
Panna Logan i Kurd na zmianę czuwali przy niej do rana. Księżyc, już prawie pełny,
oświetlał dno groty w miejscu, gdzie leżała Amanda Fergusson.
Mój ojciec chciałby do tego muzykę powiedziała w pewnej chwili. Panna Logan
uśmiechnęła się ze zrozumieniem, co poirytowało jej chlebodawczynię. Przecież pani nie
może mieć pojęcia, o czym ja mówię. Panna Logan natychmiast zgodziła się po raz drugi.
Zapadła cisza. Suche, mroźne powietrze przepajała woń dymu z ogniska.
Uważał, że obrazy winny się poruszać. Do tego światła, muzyka i patentowe piece.
Uważał, że w tym jest przyszłość. Nauczona doświadczeniem panna Logan uznała za
najbezpieczniejsze nic nie odpowiadać. Mylił się jednak. Proszę spojrzeć na księżyc.
Księżyc nie potrzebuje muzyki i kolorowych świateł.
Panna Logan odniosła jednak zwycięstwo w jednym drobnym, pożegnalnym sporze,
choć nie za pomocą słów po prostu zostawiła pannie Fergusson obie butelki ze stopniałym
śniegiem. Już za jej zgodą dołożyła także parę cytryn. O świcie panna Logan, tym razem ona z
pistoletem u pasa, ruszyła wraz z przewodnikiem w dół. Choć odczula pewien przypływ
determinacji, nie była pewna, jaką obrać drogę postępowania. Uznała na przykład, że jeśli
mieszkańcy Arguri lękali się wchodzić na górę przed trzęsieniem ziemi, tym mniejszą ku temu
ochotę wykażą ewentualni ocaleńcy. Może zostać zmuszona do znalezienia pomocy w
odleglejszej wiosce.
Koni nie było. Z gardła Kurda dobyło się długie rzężenie, w którym doczytała się
wyrazu niezadowolenia. Drzewo, do którego były przywiązane, nadal stało, lecz same konie
zniknęły. Panna Logan wyobraziła sobie, jak wpadają w popłoch, gdy grunt pod ich nogami
zaczyna szaleć, jak zrywają się z uwięzi i cwałują w dół usiłując oswobodzić się z pęt. Później,
człapiąc za Kurdem ku wiosce Arguri, panna Logan skleciła w myśli inne wyjaśnienie: konie
skradli owi gościnni nomadowie, których napotkali pierwszego ranka.
Klasztor Świętego Jakuba został niemal doszczętnie zniszczony, więc minęli go nawet
się nie zatrzymując. Opodal wioski Arguri Kurd dał jej znak, by zaczekała, póki on nie zbada
sytuacji. Powrócił dwadzieścia minut później, potrząsając głową w uniwersalnym geście. Gdy
mijali wraki domów, panna Logan nie mogła powstrzymać się od spostrzeżenia, że trzęsienie
ziemi pozbawiło życia wszystkich mieszkańców, lecz nie tknęło owych szczepów winnych,
które jeśli wierzyć pannie Fergusson były źródłem pokusy i kary.
Minęły dwa dni, nim dotarli do osiedli ludzkich. W wiosce na wyniosłości ku
południowemu zachodowi przewodnik dostarczył pannę Logan do domu ormiańskiego
księdza, który mówił znośną francuszczyzną. Wyłożyła mu, iż trzeba natychmiast zwołać
wyprawę ratunkową na Wielki Ararat. Ksiądz odparł, iż niechybnie zajął się już tym kurdyjski
przewodnik. Z jego zachowania przebijało niedowierzanie, czy rzeczywiście ekspedycja
niemal osiągnęła wierzchołek Massis, gdyż zarówno chłopi, jak i ludzie święci wiedzieli, że
góra jest niedostępna.
Panna Logan cały dzień czekała na powrót Kurda, lecz nie doczekała się. Nazajutrz
dowiedziała się, iż zaraz po doprowadzeniu jej do domu księdza opuścił wioskę. Te judaszowe
poczynania rozeźliły ją i zasmuciły, czemu z mocą dała wyraz wobec ormiańskiego księdza,
który ze zrozumieniem skinął głową i obiecał pomodlić się za pannę Fergusson. Panna Logan
przyjęła tę propozycję, lecz miała wątpliwości, czy w krainie, której mieszkańcy ofiarowywali
swe zęby jako dary wotywne, wystarczy zwyczajna, nie upiększona modlitwa.
Dopiero kilka tygodni później, gdy panna Logan dusiła się w obskurnej kabinie
parowca z Trebizondu, naszła ją refleksja, że od samego początku wyprawy Kurd stosował się
do poleceń panny Fergusson karnie i sumiennie, a panna Logan nie wiedziała przecież, co
zaszło między nimi dwojgiem ostatniej nocy w jaskini. Być może panna Fergusson
poinstruowała przewodnika, by przywiódł jej towarzyszkę w bezpieczne miejsce i zostawił.
Inna refleksja panny Logan tyczyła się upadku chlebodawczyni. Przecinali właśnie pole
firnowe i rzeczywiście noga mogła się łatwo powinąć, lecz akurat w tym miejscu spadek był
niewielki, a panna Fergusson kroczyła po płaskim odcinku litego granitu. Jednakże na
magnetycznej górze, gdzie nie działa busola, nietrudno o fałszywy krok. Nie, nie w tym rzecz.
Pytanie, którego unikała, brzmiało, czy panna Fergusson nie była narzędziem swego własnego
upadku, aby coś osiągnąć bądź czegoś dowieść, cokolwiek to było. Gdy po raz pierwszy ujrzały
okrytą nimbem górę, panna Fergusson utrzymywała, że wszystko da się wytłumaczyć na
dwojaki sposób, że każdy z nich wymaga aktu wiary i że otrzymaliśmy wolną wolę, abyśmy
mogli pomiędzy owymi wyjaśnieniami wybierać. Dylemat ten miał nurtować pannę Logan
przez długie lata.
Rozdział siódmy
TRZY PROSTE OPOWIEŚCI
I
Byłem normalnym osiemnastolatkiem: zamkniętym w sobie i skoncentrowanym na
sobie, drażliwym, nie znającym świata i szyderczym; szalenie uczonym, towarzysko
nieobytym, uczuciowo niezrównoważonym. W każdym razie tacy byli wszyscy
osiemnastolatkowie, jakich znałem, więc przyjąłem, że jestem normalny. Miałem zamiar iść na
studia i właśnie dostałem pracę jako nauczyciel w podstawówce. Według powieści, które czyta-
łem, czekałaby mnie romantyczna przyszłość zostałbym guwernantem w starej kamiennej
rezydencji, gdzie pawie wygrzewają się na cisowych żywopłotach, a w zamurowanej nyży
chrzęszczą zbielałe kości; byłbym łatwowiernym niewiniątkiem, w pełnej dziwactw instytucji
prywatnej na walijskich kresach, pouczany przez zażywnych pijaków i utajonych
rozpustników. Dziewczęta zachowywałyby się z hałaśliwą przesadą, a na lokajach nic nie
robiłoby wrażenia. Znacie społeczny morał tej historii: doszedł do wszystkiego własnymi
siłami, lecz zmogła go choroba snobizmu.
Rzeczywistość była znacznie mniej wielkoświatowa. Przez jeden semestr uczyłem w
szkółce o pół mili od domu, i miast pędzić leniwie dni pośród uroczych dzieci, których
zabójczo ukapelusznione matki z wyższością, a jednak zalotnie ślą nikłe uśmiechy podczas
kwiatowonnego festynu sportowego, zadawałem się z synem miejscowego bukmachera
(pożyczył mi rower, a ja go rozbiłem) i córką adwokata z naszego przedmieścia. A jednak dla
nie znającego świata pół mili to cała wyprawa, a dla osiemnastoletniego najdrobniejsze nawet
zróżnicowanie pośród poznawanego mieszczaństwa wydaje się czymś nowym i fascynującym.
Do szkoły przypisana była rodzina; rodzina mieszkała w dużym domu. Wszystko było tam inne
i przez to lepsze: kształtne mosiężne krany, rzeźba słupków przy schodach, autentyczne obrazy
olejne (my też mieliśmy autentyczny obraz olejny, ale nie aż tak autentyczny), biblioteka, która
jednak była czymś więcej niż tylko miejscem przechowywania książek, meble tak stare, że aż
zżarte od środka przez korniki, czy wreszcie naturalność, z jaką się poruszano pośród całej tej
spuścizny przeszłych wieków. W holu wisiało amputowane pióro wiosła: złotymi literami na
czarnej wklęśniźnie wypisane były nazwiska ósemki wioślarskiej z college'u, z których każdy
otrzymał takie trofeum w świetlanych dniach przedwojennych; wiosło zdawało mi się zupełnie
nie z tego świata. W ogrodzie od frontu był schron przeciwlotniczy, który u mnie w domu
budziłby zażenowanie i zostałby skutecznie zakamuflowany pośród rosłych krzaków, tutaj
jednak był przedmiotem ironicznej dumy. Rodzina nie przynosiła domowi ujmy. Ojciec był
szpiegiem, matka emerytowaną aktorką, syn nosił odpinane kołnierzyki i dwurzędowe
kamizelki. Nic dodać, nic ująć. Gdybym czytywał w tym czasie więcej powieści francuskich,
wiedziałbym, czego się spodziewać; no i oczywiście tutaj po raz pierwszy się zakochałem. To
już jednak inna historia, a przynajmniej inny rozdział.
Szkołę założył dziadek, który nadal mieszkał na jej terenie. Choć miał już dobrze po
osiemdziesiątce, dopiero niedawno usunął go z rozkładu zajęć jakiś mój łebski poprzednik.
Widywano go niekiedy wędrującego po domu w kremowej płóciennej marynarce, szkolnym
krawacie Gonville i Caius, moi mili i kaszkiecie (u nas w domu kaszkiet byłby czymś
normalnym, lecz tu zyskiwał na szykowności i chyba sugerował, że do rozrywek właściciela
należy polowanie na zające ze sforą psów). Poszukiwał "swojej klasy", której nigdy nie znalazł
i wspominał coś o "laboratorium", które było niczym więcej, jak zmywalnią kuchenną z
palnikiem bunsenowskim i bieżącą wodą. W ciepłe popołudnia siadywał przed domem z
przenośnym radioodbiornikiem Robertsa (który, jak mi powiedział, dzięki drewnianej
obudowie dawał lepszą jakość dźwięku niż plastikowe czy metalowe cacka, którymi ja tak się
zachwycałem) i słuchał transmisji z meczów krykieta. Nazywał się Lawrence Beesley.
Wyjąwszy mojego prapradziadka był najstarszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek
znałem. Jego wiek i pozycja wzbudzały we mnie zwykłe połączenie szacunku, obawy i
impertynencji. Jego zramolenie historyczne już plamy na ubraniu, podbródek ośliniony
jakby umaczany w białku jajecznym rodziło we mnie gniew wobec życia, które każdemu
zagra kiedyś pieśń pożegnalną. Uczucie to gładko przekładało się na nienawiść do osoby, która
pieśń tę już słyszy. Jego córka karmiła go odżywkami dla niemowląt z puszki, co utwierdzało
mnie w przekonaniu, że życie jest cierpkim dowcipem, a ten konkretny starzec jest godzien
najgłębszej pogardy. Miałem w zwyczaju podawać mu zmyślone rezultaty meczów w krykieta.
84 do 2, wołałem, gdy mijałem go drzemiącego pod zwojami wistarii. Indie Zachodnie 790 w
trzech rundach, utrzymywałem, dostarczając mu na tacy jego niemowlęcy obiad. Podawałem
mu wyniki zawodów, które jeszcze się nie odbyły, wyniki zawodów, które nigdy się nie odbyły,
wyniki nieprawdopodobne, wyniki niemożliwe. On kiwał głową w odpowiedzi, a ja zmykałem
rechocząc w duchu ze swych drobnych okrucieństw, rad, że nie jestem takim sympatycznym
młodzianem, za jakiego mnie miał.
Pięćdziesiąt dwa lata zanim go poznałem, Lawrence Beesley był pasażerem drugiej
klasy podczas dziewiczej podróży Titanica. Miał trzydzieści pięć lat, niedawno rzucił posadę
nauczyciela fizyki w Dulwich College i tak przynajmniej mówi rodzinna legenda
podróżował za Atlantyk w niezbyt entuzjastycznej pogoni za pewną amerykańską dziedziczką.
Kiedy Titanic zderzył się z górą lodową, Beesley wskoczył do szalupy ratunkowej 13, nie do
końca jeszcze zapełnionej; wyłowiła go załoga statku Carpathia. Pośród pamiątek, jakie ten
bez mała stuletni rozbitek trzymał w swym pokoju, był koc z wyszytą nazwą statku, który
przyszedł mu na ratunek. Co bardziej sceptyczni członkowie rodziny utrzymywali, iż litery na
kocu są znacznie późniejszej daty niż rok 1912. Półżartem snuli domysły, że ich przodek
opuścił pokład Titanica w przebraniu kobiety. Czy nie jest prawdą, że pominięto jego imię na
wstępnej liście ocalonych, a i w ostatecznym biuletynie ofiar umieszczono pośród topielców?
Czy nie jest to żelaznym dowodem potwierdzającym hipotezę, iż tajemniczy ocalony przybrał
fartuszek i wyższy ton głosu, póki nie wylądował bezpiecznie w Nowym Jorku, gdzie po
kryjomu pozbył się swego przebrania w toalecie metra?
Ochoczo poparłem tę teorię, gdyż potwierdzała ona mój światopogląd. Jesienią tego
roku miałem wsunąć za framugę lustra w sali sypialnej college'u następującej treści kartkę
papieru: "Życie to granda, zawsze tak myślałem. Teraz na pewno się dowiedziałem."
Przypadek Beesleya był na to koronnym dowodem: bohater z Titanica okazał się hafciarzem
podrabiaczem i podszywającym się pod kogoś innego transwestytą. Jakże zatem słuszne to i
sprawiedliwe, że podawałem mu zmyślone wyniki krykieta. Ujmując problem szerzej,
teoretycy utrzymywali, że życie sprowadza się do przetrwania najlepiej przystosowanych
czyż hipoteza Beesleyowska nie dowodziła, że "najlepiej przystosowani" równa się po prostu
"najbardziej przebiegli"? Prawdziwi bohaterowie, ludzie dzielni i mężni jak prości chłopi,
doskonały materiał rozrodczy, nawet kapitan (szczególnie kapitan!) wszyscy oni szlachetnie
poszli na dno wraz ze statkiem, podczas gdy tchórze, panikarze i oszuści znaleźli powody, by
wemknąć się cichcem na szalupy ratunkowe. Czyż nie dowodziło to nieodparcie, że zasoby
genetyczne ludzkości marnieją, że zła krew wypiera dobrą?
W swej książce Zguba Titanica Lawrence Beesley nie wspomniał o kobiecym stroju.
Umieszczony przez amerykańskie wydawnictwo Houghton Mifflin w jednym z mieszkań
bostońskiego klubu literatów, w sześć tygodni napisał relację z katastrofy. Ukazała się niecałe
trzy miesiące po zatonięciu statku i miała wiele wznowień. Dzięki książce Beesley zyskał bodaj
czy nie największą sławę spośród tych, którzy przeżyli katastrofę i przez pięćdziesiąt lat aż
do czasu, gdy go spotkałem przychodzili do niego historycy żeglugi morskiej, filmowcy,
dziennikarze, łowcy wspomnień, nudziarze, zwolennicy spiskowej teorii dziejów i zajadli
pieniacze. Gdy inne statki tonęły po zderzeniu z górą lodową, dzwoniono do niego z
dzienników telewizyjnych, aby przedstawił swą wizję losu ofiar.
Jakieś czterdzieści lat po swym skoku został zaangażowany jako konsultant do filmu
Pamiętna noc, zrealizowanego w Pinewood. Znaczną część filmu kręcono po zmroku, z
dwukrotnie pomniejszonym modelem statku pogrążającym się w morzu sfałdowanego
czarnego aksamitu. Przez kilka kolejnych wieczorów Beesley śledził akcję filmu wraz ze swą
córką, której zawdzięczam wszystkie poniższe informacje. Beesley był naturalnie
zaintrygowany zmartwychwstałym i ponownie chylącym się na burtę Titanikiem. Aż się palił,
by zostać jednym ze statystów, którzy desperacko tłoczyli się u relingów tonącego statku
palił się, można rzec, by w dziele fikcyjnym przeżyć odmienną wersję historii. Reżyser filmu
powziął równie silne postanowienie, że nie posiadający wymaganej legitymacji związku
aktorów konsultant nie pojawi się na ekranie. Beesley, który w sytuacjach podbramkowych
doskonale sobie radził, podrobił przepustkę zezwalającą na zamustrowanie się na makiecie
Titanica, przywdział strój z epoki i wmieszał pośród statystów (czy liczył na to, że przeszłe
zdarzenia przybiorą inny kształt?). Włączono światła planu i poinstruowano tłum, jak ma
wyglądać nadchodząca śmierć w sfałdowanym czarnym aksamicie. W ostatniej chwili, tuż
przed włączeniem kamer, reżyser zauważył, że Beesley zdołał wkręcić się między zebranych
przy relingu pasażerów. Podniósłszy megafon poprosił amatora samozwańca, aby łaskawie
zechciał opuścić pokład. A zatem Lawrence'owi Beesleyowi po raz drugi w życiu przyszło
zejść z Titanica tuż przed jego pójściem na dno.
Jako niemiłosiernie uczony osiemnastolatek znałem rozwiniętą przez Marksa myśl
Hegla: historia się powtarza, pierwszy raz jako tragedia, drugi raz jako farsa. O ile jednak wtedy
nie umiałbym wskazać żadnego przykładu tego procesu, to dziś, po latach, nie potrafię wskazać
lepszego, niż przypadek Beesleya.
II
Skąd w ogóle Jonasz znalazł się w wielorybie? Cała ta historia do ryby niepodobna.
Zaczęło się od tego, że Bóg przykazał Jonaszowi, by poszedł nauczać przeciw Niniwie,
która uparcie i niewytłumaczalnie pozostawała miastem występnym, mimo iż Bóg miał na
swym koncie zrównanie z ziemią sporej liczby występnych miast. Zadanie nie przypadło
Jonaszowi do gustu być może lękał się, że rozimprezowani niniwici ukamienują go na
śmierć toteż dał drapaka. W Joppie wsiadł na statek płynący na sam koniec świata: do miasta
Tarszisz. Oczywiście nie przychodziło mu do głowy, że Pan doskonale wie, gdzie on się
znajduje, a co więcej, że zawiaduje ruchami mas powietrza i wodostanem wschodniego Morza
Śródziemnego. Kiedy wybuchł rzadkiej mocy sztorm, marynarze, ludek przesądny, postanowili
ustalić sprawcę zła drogą losowania i Jonaszowi właśnie przypadła w udziale krótka zapałka,
złamane domino czy też dama pikowa. Został gracko wyrzucony za burtę i równie gracko
połknięty przez wieloryba, którego kursem odpowiednio posterował Pan.
We wnętrzu wieloryba Jonasz przez trzy dni i trzy noce modlił się do Pana i tak
przekonująco poprzysiągł Mu posłuszeństwo, że Bóg nakazał rybie wykrztusić pokutnika. Nic
zatem dziwnego, że kiedy Wszechmogący po raz drugi posłał Jonasza na placówkę do Niniwy,
Jonasz rozkaz wykonał. Poszedł i potępił występne miasto, mówiąc, że podobnie jak wszystkie
występne miasta nad wschodnimi wodami Morza Śródziemnego, zostanie niezadługo
zrównane z ziemią. Za czym rozhulani niniwici, zupełnie jak Jonasz w brzuchu wieloryba,
ukorzyli się; za czym Bóg postanowił, że jednak oszczędzi miasto; za czym Jonasz niebywale
się wkurzył, co jest zwyczajną reakcją u osoby, która okropnie się namęczyła, by przekazać
wieść o zniszczeniu, tylko po to, by Panu, którego gust do rozwalania miast znalazł już swe
miejsce w literaturze, całkiem się odwidziało. Jakby jeszcze Mu było mało, Bóg postanowił do
końca pokazać, kto tu rządzi, i zamienić historię swego popychadla w pouczającą powiastkę.
Najpierw nakazał wyróść dyni, by chroniła Jonasza od słońca (przez "dynię" mamy rozumieć
coś w rodzaju drzewa rycynowego, czyli Palma Christi, która szybko rozpościera swe
rozłożyste liście); następnie, jednym machnięciem jedwabnej chusteczki, posłał robaka, by
zniszczył rzeczoną dynię, wystawiając Jonasza na pastwę prażącego słońca. Bóg następująco
wyjaśnił tę scenkę z teatru ulicznego: tyś nie ukarał dyni, kiedy cię zawiodła, prawda? Na tej
samej zasadzie Ja nie ukarzę Niniwy.
Historia raczej taka sobie, no nie? Jak w większości powiastek ze Starego Testamentu
strasznie tu wali po oczach brak wolnej woli czy nawet złudzenia wolnej woli. Bóg zawsze
tak rozdaje karty, że bierze wszystkie lewy. Pozostaje tylko pytanie, jak Pan tym razem
rozegra: wyjdzie dwójką atu do asa, ściągnie asa i dołoży dwójkę, czy też może przełoży je z
ręki do ręki. A ponieważ z paranoicznymi schizofrenikami nigdy nic nie wiadomo, ten element
niepewności przydaje opowieści nieco dynamizmu. Ale jak mamy rozumieć tę całą sprawę z
dynią? Jako logiczny argument nie przekonuje, gdyż różnicę między drzewem rycynowym a
studwudziestotysięcznym miastem każdy widzi. No, chyba że właśnie tu leży sedno sprawy, że
Bóg wschodnich wód Morza Śródziemnego ceni swe stworzenia nie wyżej niż przyrodę
nieożywioną.
Jeżeli przyjrzymy się Bogu nie jako protagoniście i moralnemu despocie, lecz jako
twórcy tej opowieści, musimy w niej poddać krytyce fabułę, motywację, budowanie napięcia i
opis postaci. Jednakże przy Jego zrutynizowanej i dość odrażającej moralności znalazło się
miejsce na sensacyjny wręcz akcent melodramatyczny sprawę z wielorybem. I tutaj pojawia
się wiele zastrzeżeń: przedstawiciel rzędu Catacea potraktowany jest instrumentalnie: jego
opatrznościowe pojawienie się dokładnie w chwili wyrzucenia Jonasza za burtę zbyt mocno
pachnie zasadą deus ex machina i na domiar wszystkiego wielka ryba znika z kart opowieści
natychmiast po spełnieniu swej funkcji narracyjnej. Nawet dyni dostała się lepsza rola niż
wielorybowi, który jest tylko pływającym karcerem, gdzie Jonasz odsiaduje trzy dni za obrazę
sądu. Bóg miota swym rybossaczym więzieniem w tę i nazad, jak admirał gier wojennych
rozstawiający stateczki po mapie morza.
Mimo tego wszystkiego górą jest właśnie wieloryb. Zapominamy o alegorycznej
wymowie tej historii (Babilon połykający nieposłuszny Izrael), nie obchodzi nas zbytnio, czy
Niniwa została ocalona i co się stało z wyplutym pokutnikiem; pamiętamy wszakże wieloryba.
Giotto ukazuje go zwierającego szczęki na udach Jonasza. Wystają już tylko kolana i wiotkie w
przegubach stopy. Breughel, Michał Anioł, Correggio, Rubens i Dali mocno ubarwili
opowieść. W Goudzie jest witraż, na którym Jonasz wychodzi z ust ryby jak pieszy pasażer
promu samochodowego. Rodowód i różnorodność ikonografii Jonasza (ukazywanego we
wszystkich możliwych postaciach od muskularnego fauna po brodatego starca) wzbudziłyby
zawiść Noego.
Co tak bardzo przykuwa uwagę w przygodzie Jonasza? Czy moment połknięcia,
niepewność pomiędzy zagrożeniem a ocaleniem, kiedy ulgę z powodu cudownego wybawienia
przenika strach, że zostaniemy żywcem pożarci? Czy chodzi o trzy dni i trzy noce w brzuchu,
ten obraz zamknięcia, stłamszenia, pochówku żywego człowieka? (Jadąc kiedyś nocnym
pociągiem z Londynu do Paryża, znalazłem się w zamkniętym przedziale sypialnym
zamkniętego wagonu na zamkniętym pokładzie poniżej linii wodnej na promie płynącym przez
kanał La Manche; nie myślałem wtedy o Jonaszu, lecz być może mój przestrach miał z nim coś
wspólnego. Czy wchodzi w to także lęk bardziej podręcznikowy, to jest czy obraz pulsującego
brzucha wielorybiego budzi przerażenie przed przeniesieniem nas z powrotem do macicy?) A
może najbardziej uderza nas trzeci składnik opowieści, mianowicie ocalenie, dowód, że po
naszym czyśćcowym uwięzieniu przychodzi zbawienie i sprawiedliwość? Tak jak Jonasz,
jesteśmy wszyscy miotani po morzach żywota, przechodzimy pozorną śmierć i pochówek, lecz
potem przychodzi oślepiające zmartwychwstanie, gdy otwierają się wrota promu i przywróceni
jesteśmy światłości i przekonaniu o miłości Bożej. Czy to dlatego mit ten błąka się po naszej
pamięci?
Być może, a być może z zupełnie innego powodu. Kiedy na ekrany wszedł film Szczęki,
podjęto wiele prób wyjaśnienia fascynacji widowni. Czy odwoływał się do jakiejś
przedwiecznej metafory, jakiegoś znanego na całym świecie archetypicznego snu? Czy
wykorzystywał przeciwstawne żywioły ziemi i wody, posiłkując się naszym lękiem przed ideą
ziemnowodności? Czy fascynacja odnosiła się w jakiś sposób do faktu, że miliony lat temu nasi
wyposażeni w skrzela przodkowie wypełzli z wody i od tego czasu obezwładnia nas myśl o
powrocie do niej? Zastanawiając się nad filmem i jego możliwymi interpretacjami, angielski
powieściopisarz Kingsley Amis doszedł do następującego wniosku: "Film jest o ludziach,
którzy robią w portki ze strachu, że ich zje cholernie wielki rekin."
Takie jest właśnie podłoże naszej fascynacji opowieścią o Jonaszu i wielorybie: lęk
przed pożarciem przez wielkie stworzenie, które nas przeżuje, zamlaska, połknie i popije słoną
wodą z ławicą sardeli na przegryzkę; lęk przed oślepieniem, omroczeniem, uduszeniem,
utonięciem, ugrzęźnięciem w tranie; lęk przed pozbawieniem bodźców zmysłowych, co, jak
wiemy, doprowadza ludzi do szaleństwa; lęk przed byciem martwym. Nasza reakcja jest
równie żywa jak każdego bojącego się śmierci pokolenia od czasu, gdy jakiś sadystyczny
żeglarz wymyślił powiastkę o Jonaszu, by napędzić stracha nowemu majtkowi.
Oczywiście wiemy, że ta historia nie może mieć żadnego podłoża w prawdzie. Jesteśmy
ludźmi wyrafinowanymi i potrafimy odróżnić rzeczywistość od mitu. Wieloryb może połknąć
człowieka, tak, to nawet wiarygodne, ale w środku człowiek nie ma żadnych szans przeżycia.
Po pierwsze by się utopił, a jeśli by się nie utopił, to na pewno udusił; a najprawdopodobniej
umarłby na atak serca, czując, jak zamyka się wokół niego wielka paszcza. Nie, niemożliwe,
aby człowiek przeżył w brzuchu wieloryba. Umiemy rozpoznać, co mit, a co rzeczywistość.
Jesteśmy ludźmi wyrafinowanymi.
Dwudziestego piątego sierpnia 1891 roku James Bartley, trzydziestopięcioletni żeglarz
z Gwiazdy Wschodu, został w pobliżu Falklandów połknięty przez kaszalota:
Pamiętam wszystko bardzo dobrze od chwili, kiedy wypadłem z łodzi i poczułem, że
moje stopy natrafiły na jakąś miękką substancję. Spojrzałem w górę i zobaczyłem, jak ogarnia
mnie rozpięty na wielkich żebrach baldachim jasnoróżowego i białego koloru, a w następnej
chwili poczułem, że jestem ściągany w dół, nogami w przód, i wtedy zdałem sobie sprawę, że
połyka mnie wieloryb. Byłem wciągany coraz niżej i niżej; zewsząd otaczała mnie i napierała
cielista ściana, lecz nacisk nie był bolesny i ciało ustępowało przy każdym mym poruszeniu jak
miękka guma indyjska.
Nagle znalazłem się w worze znacznie większym niż me ciało, lecz całkowicie
mrocznym. Pomacałem rękami wokół siebie i dotknąłem kilku ryb; niektóre jeszcze żyły, gdyż
wiły mi się w palcach bądź ocierały o stopy. Wkrótce poczułem wielki ból w głowie, a
oddychanie przychodziło mi z rosnącym trudem. Jednocześnie poczułem straszliwe gorąco,
które narastało i zdawało się mnie pochłaniać. Moje oczy stały się jak rozżarzone węgle. Ani
przez chwilę nie wątpiłem, że jestem skazany na śmierć w brzuchu wieloryba. Zadawało mi to
męki ponad ludzką wytrzymałość, z drugiej zaś strony przytłaczała mnie okrutna cisza mego
straszliwego więzienia. Usiłowałem wstać, poruszyć rękami i nogami, krzyknąć. Wszelkie
działania były teraz niemożliwe, lecz myśli miałem niezwykle klarowne. I tak, w pełni
świadom mej straszliwej doli, nareszcie straciłem wszelką przytomność.
Wieloryba później zabito i holowano przy burcie Gwiazdy Wschodu, której załoga, nie
wiedząc, jak blisko znajduje się ich utracony towarzysz, spędziła resztę dnia i część nocy na
patroszeniu zdobyczy. Następnego dnia przymocowali żołądek do talii i wydźwignęli na
pokład. Wewnątrz coś zdawało się lekko, spazmatycznie poruszać. Spodziewając się dużej
ryby, może nawet rekina, żeglarze rozpruli banię i odkryli Jamesa Bartleya nieprzytomnego,
z twarzą, szyją i rękami nadżartymi sokami trawiennymi, lecz żywego. Przez dwa tygodnie
majaczył, po czym jego stan poprawił się. Koniec końców całkowicie powrócił do zdrowia, tyle
że kwasy pozbawiły odsłonięte obszary skóry wszelkiej pigmentacji. Aż do śmierci pozostał
albinosem.
M. de Parville, redaktor naukowy Journal des Debats, przeanalizował w 1914 roku ten
przypadek i doszedł do wniosku, że relacja kapitana i załogi "zasługuje na wiarę". Współcześni
naukowcy mówią nam, że Bartley nie mógł przeżyć w brzuchu wieloryba więcej niż kilku
minut, a przecież nieświadomi niczego żeglarze na macierzystym statku oswobodzili tego
współczesnego Jonasza dopiero po całej nocy. Ale czy mamy wierzyć współczesnym
naukowcom, z których żaden nie był nigdy wewnątrz brzucha wieloryba? Chyba możemy
pójść na kompromis z ich zawodowym sceptycyzmem i zasugerować bańki powietrza (czy
wieloryby, jak wszystkie inne ssaki, cierpią na wiatry?) bądź jakieś wielorybie schorzenie,
które obniżyło wydajność soków trawiennych.
A jeśli sami jesteście naukowcami lub trawią was gastryczne wątpliwości, spójrzcie na
to w następujący sposób: wiele osób (łącznie ze mną) wierzy w mit Bartleyła, podobnie jak
miliony wierzą w mit Jonasza. Możecie nie ufać opowieści o młodym wielorybniku, lecz jest to
po prostu przerobiona, przysposobiona, uwspółcześniona historia Jonasza. A kiedyś zdarzy się
przypadek, w który nawet wy uwierzycie, że jakiś żeglarz zniknie w paszczy wieloryba, po
czym wyjdzie z brzucha żywy; może nie po całej nocy, może tylko po całej godzinie. I wtedy
ludzie uwierzą w mit Bartleya, który zrodził się z mitu Jonasza. Gdyż tak naprawdę mit nie
kieruje nas wstecz ku jakiemuś pierwotnemu zdarzeniu, które po drodze przez pamięć zbiorową
zostało przekształcone i ubarwione; mit kieruje nas w przód ku czemuś, co się zdarzy, co musi
się zdarzyć. Mit stanie się rzeczywistością, choćbyśmy byli nie wiem jakimi sceptykami.
III
O 20.00 w sobotę 13 maja 1939 roku liniowiec St Louis wypłynął z macierzystego portu
Hamburg. Był to statek wycieczkowy i większość spośród 937 pasażerów, którzy kupili bilety
na tę transatlantycką przeprawę, posiadało wizy stwierdzające, że "podróżują w celach
turystycznych". Słowa te były jednak wykrętem, podobnie jak sam cel ich podróży. Poza
nielicznymi wyjątkami wszyscy byli Żydami, uchodźcami z państwa hitlerowskiego, którego
zamiarem było ich wydziedziczyć, wywieźć do obozów i wymordować. Wielu z nich już
zostało wydziedziczonych, gdyż emigrantom z Niemiec wolno było wywieźć z kraju jedynie
nominalną sumę dziesięciu marek. Ta wymuszona nędza uczyniła z nich łatwiejszy cel
propagandowych ataków: jeżeli nie przekraczali dozwolonej sumy, można ich było
przedstawić jako zmykających jak szczury złachmanionych Untermenschen; jeżeli zaś zdołali
przechytrzyć swych prześladowców, byli przestępcami gospodarczymi, którzy uciekają ze
skradzionymi dobrami. Wszystko to było normalne.
St Louis płynął pod flagą ze swastyką, co było normalne; pośród załogi było pół tuzina
agentów Gestapo, co także było normalne. Linie oceaniczne poinformowały kapitana, by wydał
na tę podróż tańsze mięso, usunął ze sklepów towary luksusowe, a ze świetlic darmowe
pocztówki. Kapitan jednak w większości obszedł te polecenia i zarządził, aby podróż
przypominała inne wycieczki na St Louis i aby wszystko było w miarę możność normalne.
Kiedy więc Żydzi weszli na pokład ze stałego lądu gdzie byli pogardzani, programowo
poniżani i więzieni, odkryli że choć statek prawnie stanowił terytorium niemieckie, płyną pod
flagą ze swastyką, a w świetlicach wisiały wielkie portrety Hitlera, to Niemcy z obsługi byli
uprzejmi, troskliwi, a nawet usłużni.
Nikt z Żydów a połowę z nich stanowiły kobiety i dzieci nie miał zamiaru w
najbliższej przyszłości powracać do Niemiec, jednakże zgodnie z przepisami firmy okrętowej
wszyscy musieli zakupić bilety w obie strony. Tę dodatkową sumę pobiera się, jak im
powiedziano, na pokrycie kosztów "nieprzewidzianych okoliczności". Kiedy uchodźcy
wylądują w Hawanie, otrzymają od linii HamburgAmerika pokwitowanie za nie
wykorzystaną część biletu. Pieniądze zostały ulokowane na specjalnym rachunku bankowym w
Niemczech i jeśli kiedykolwiek tam powrócą, będą mogli je odebrać. Zapłacić za podróż w
dwie strony musieli nawet ci Żydzi, którzy zostali wypuszczeni z obozów koncentracyjnych
pod ścisłym warunkiem, że natychmiast opuszczą Ojczyznę.
Prócz biletu uchodźcy nabyli zezwolenia na zejście na ląd od kubańskiego urzędnika
imigracyjnego, który udzielił im osobistego poręczenia, że przy wjeździe do jego kraju nie
spotkają ich żadne trudności. To właśnie on zaklasyfikował cel podróży jako "turystyczny".
Zresztą podczas przeprawy niektórzy pasażerowie, zwłaszcza młodsi, rzeczywiście przeszli
godną podziwu metamorfozę od pogardzanego Untermenscha do goniącego za
przyjemnościami turysty. Być może swą ucieczkę z Niemiec odczuwali równie cudownie jak
Jonasz wyjście z brzucha wieloryba. Każdego dnia jadło się, piło i tańczyło. Pomimo
udzielonego załodze przez komórkę Gestapo ostrzeżenia odnośnie przestrzegania ustawy o
ochronie niemieckiej krwi i honoru, aktywność seksualna na statku utrzymywała się na
normalnym poziomie. Pod koniec przeprawy przez Atlantyk odbył się tradycyjny bal
kostiumowy. Orkiestra grała Glenna Millera; Żydzi poprzebierali się za korsarzy, żeglarzy i
hawajskie tancerki. Co śmielsze dziewczyny przyszły w zrobionych z prześcieradeł arabskich
strojach odalisek bardziej ortodoksyjni towarzysze podróży uznali tę maskaradę za
niestosowną.
W sobotę 27 maja St Louis zarzucił kotwicę w porcie hawańskim. O 4.00 zabrzmiała
syrena na pobudkę, a pół godziny później gong wezwał na śniadanie. Do liniowca podpłynęły
małe łodzie, niektóre ze sprzedawcami kokosów i bananów, niektóre z przyjaciółmi i krewnymi
pasażerów, którzy wykrzykiwali w górę ich nazwiska. Statek wywiesił flagę kwarantanny, co
było normalne. Kapitan był zobowiązany poświadczyć wobec oficera medycznego portu w
Hawanie, iż na pokładzie nie ma "szaleńców bądź osób cierpiących na odrażającą lub zakaźną
chorobę". Po dokonaniu tej formalności urzędnicy imigracyjni rozpoczęli kontrolę pasażerów,
przeglądając ich dokumenty i wskazując, w którym miejscu nabrzeża mają oczekiwać na
bagaż. U szczytu schodni zebrało się pierwszych pięćdziesięciu uchodźców i oczekiwało na
łódź, która zabrałaby ich na brzeg.
Imigracja, podobnie jak emigracja, to proces, w którym pieniądze są nie mniej ważne, a
czasem ważniejsze, niż zasady czy przepisy. Pieniądze są dla kraju przyjmującego a w
przypadku Kuby tranzytowego gwarancją, że nowo przybyli nie będą dla państwa
obciążeniem. Pieniądze służą także do tego, by przekupić podejmujących taką decyzję.
Kubański kierownik działu imigracyjnego zarobił mnóstwo pieniędzy na poprzednich
frachtach Żydów; prezydent Kuby zarobił na nich zbyt mało. Szóstego maja prezydent wydał
zatem dekret uchylający wizy turystyczne osobom, których prawdziwym celem podróży była
imigracja. Czy dekret ten stosował się do pasażerów St Louis? Statek wypłynął z Hamburga już
po ogłoszeniu dekretu, lecz zezwolenia na zejście na ląd wydano wcześniej. Znalezienie
odpowiedzi na to pytanie kosztowało wiele deliberacji i pieniędzy. Dekret prezydencki nosił
numer 937 i przesądni mogli zauważyć, że taka sama była liczba pasażerów na pokładzie w
chwili, gdy St Louis opuszczał Europę.
Wynikło opóźnienie. Pozwolono zejść na ląd dziewiętnastu Kubańczykom i Hiszpanom
oraz trzem pasażerom z autentycznymi wizami; pozostałych dziewięciuset z okładem Żydów
oczekiwało na wiadomości z negocjacji, w których brali udział prezydent Kuby, kierownik
działu imigracji, linia okrętowa, miejscowa komisja ds. niesienia pomocy uchodźcom, kapitan
statku i prawnik przysłany z nowojorskiej siedziby dwuizbowej komisji ds. imigracji.
Rozmowy trwały kilka dni. W grę wchodziły takie czynniki, jak pieniądze, duma, ambicja poli-
tyczna i kubańska opinia publiczna. Kapitan St Louis, który nie ufał ani miejscowym
politykom, ani własnej linii okrętowej, o jednej rzeczy był przekonany: jeżeli Kuba nie udzieli
pasażerom gościny, Stany Zjednoczone, dokąd większość z nich miała prawo wjazdu w
późniejszym okresie, przyjmą ich wcześniej, niż obiecano.
Nie wszyscy spośród internowanych pasażerów podzielali tę krzepiącą opinię, a
niepewność, opóźnienie i upał rozstrajały ich nerwowo. Tyle czasu płynęli ku miejscu ocalenia
i znajdowali się już tak blisko. Przyjaciele i krewni nadal podpływali do statku na małych
łódkach; codziennie przywożono łodzią wiosłową przysłanego wcześniej z Niemiec foksteriera
i podnoszono w stronę relingu ku majaczącym w górze właścicielom. Utworzył się komitet
pasażerski, któremu linia okrętowa zezwoliła na darmowe korzystanie z depeszowni; wysyłano
prośby o interwencję do wpływowych osób, w tym do żony prezydenta Kuby. Dwóch
pasażerów podjęło w tym okresie próby samobójcze: jeden za pomocą strzykawki i środków
uspokajających, drugi podcinając sobie żyły w nadgarstkach i skacząc do morza; obu
odratowano. Aby zapobiec dalszym próbom samobójczym, wprowadzono nocne patrole;
szalupy ratunkowe zawsze stały w pogotowiu i statek oświetlano reflektorami. Niektórym
Żydom przypominało to obozy koncentracyjne, z których dopiero co zostali uwolnieni.
Po opuszczeniu pokładu przez 937 emigrantów St Louis miał wyruszyć w drogę
powrotną wioząc około 250 osób, które zakupiły bilet na przejazd do Hamburga przez Lizbonę.
Padła więc propozycja, by wysadzić na ląd przynajmniej 250 Żydów, aby zrobić miejsce dla
oczekujących na brzegu. Jak jednak dokonać wyboru 250 tych, którym wolno zejść z Arki? Kto
oddzieli czystych od nieczystych? Czy też rzuci się losy?
Kłopoty St Louis wkrótce przestały być jakąś błahą, lokalną sprawą. O podróży
informowała na bieżąco prasa niemiecka, brytyjska i amerykańska. Der Sturmer skomentował,
że jeżeli Żydzi zdecydują się skorzystać z biletu powrotnego do Niemiec, winni zostać
bezzwłocznie zakwaterowani w Dachau i Buchenwaldzie. Tymczasem w porcie hawańskim
amerykańscy reporterzy zdołali wejść na pokład "statku, który okrył świat hańbą", jak go raczej
zbyt pochopnie określili. Tego rodzaju rozgłos niekoniecznie pomaga uchodźcom. Jeżeli hańba
jest udziałem całego świata, to dlaczego miałoby ją wziąć na siebie jedno konkretne państwo,
które przyjęło już wielu uchodźców żydowskich? Świat najwyraźniej nie czuł się aż tak
pohańbiony, by sięgnąć po portfel. Rząd kubański przegłosował, by nie wpuszczać imigrantów
i wydał polecenie, aby St Louis opuścił wody terytorialne wyspy. Nie oznacza to, dodał
prezydent, że zamknięta została droga negocjacji, lecz jedynie, że wszelkie dalsze propozycje
rozważy dopiero po wypłynięciu statku z portu.
Po ile są uchodźcy? Zależy, jak bardzo są zdesperowani, jak bogaci ich opiekunowie,
jak chciwy kraj udzielający gościny. W świecie ograniczeń wjazdu i ogólnego lęku przed
napływem obcej ludności warunki dyktuje sprzedający. Ceny są umowne, spekulacyjne,
chwiejne. Kiedy prawnik z dwuizbowej komisji ds. imigracji przedłożył wstępną ofertę w
wysokości 50 000 $ za bezpieczne zejście Żydów na ląd, powiedziano mu, że sumę tę zdałoby
się potroić. Lecz jeśli raz potroić, to czemu nie potroić powtórnie? Kierownik działu imigracji
który otrzymał już 150 $ od głowy za zezwolenia na zejście na ląd, później nie uhonorowane
zaproponował linii okrętowej opłatę w wysokości $ 250 000 za pomoc w zniesieniu dekretu
937. Człowiek podający się za przedstawiciela prezydenta wyraził opinię, że powinno być
możliwe przyjęcie Żydów za $ 1 000 000. Koniec końców rząd kubański ustalił, że za każdego
Żyda trzeba będzie zapłacić $ 500. Cena ta miała swą logikę, gdyż tyle wynosiło wadium, jakie
musiał złożyć każdy oficjalny imigrant. A zatem 907 pasażerów na pokładzie, którzy zapłacili
już za bilet na Kubę i z powrotem, którzy zakupili zezwolenia i których majątek drogą
urzędową zredukowano do sumy dziesięciu marek niemieckich, miało kosztować $ 453 500.
Gdy na liniowcu włączono silniki, grupa kobiet ruszyła na brzeg schodnią
zaopatrzeniową. Zostały zatrzymane przez uzbrojonych w pistolety policjantów kubańskich. W
ciągu swego sześciodniowego pobytu w Hawanie St Louis stał się atrakcją turystyczną, toteż
jego wyjście z portu obserwował tłum obliczany na sto tysięcy. Hamburscy zwierzchnicy
udzielili kapitanowi zgody na kurs do dowolnego portu, w którym pasażerowie zostaną
przyjęci. Z początku leniwie zataczał coraz szersze kręgi, oczekując, że zostanie powtórnie
zawezwany do Hawany; wreszcie ruszył na północ do Miami. Kiedy statek zbliżył się do
wybrzeża Ameryki, wyszedł mu na spotkanie kuter straży przybrzeżnej USA. To przywitanie
okazało się jednak niezbyt uprzejme: zadaniem kutra było uniemożliwić wejście St Louis na
wody terytorialne. Departament Stanu postanowił już, że jeżeli Żydzi zostaną odrzuceni przez
Kubę, Stany Zjednoczone nie udzielą im prawa wjazdu. Tym razem pieniądze były czynnikiem
mniej ważnym; za wystarczające uzasadnienie uznano wysokie bezrobocie w kraju i tradycyjną
ksenofobię narodu amerykańskiego.
Republika Dominikany zaproponowała, że przyjmie uchodźców za zryczałtowaną cenę
rynkową 500 $ od głowy, co było jednak tylko skopiowaniem taryfy kubańskiej. Zwrócono się
także do Wenezueli, Ekwadoru, Chile, Kolumbii, Paragwaju i Argentyny, lecz wszystkie te
kraje odmówiły wzięcia na siebie hańby świata w pojedynkę. Inspektor imigracyjny w Miami
oświadczył, że wszystkie porty amerykańskie obowiązuje zakaz wpuszczania St Louis na swój
akwen.
Nie chciany na całym kontynencie amerykańskim liniowiec nadal żeglował na północ.
Ludzie na pokładzie zdawali sobie sprawę, że nadchodzi chwila, kiedy trzeba będzie zmienić
kurs na wschodni i bezpowrotnie popłynąć do Europy. I wtedy, o 16.50 w niedzielę 4 czerwca,
w radiu podano wiadomość, że prezydent Kuby wyraził zgodę na wyjście Żydów na Isle of
Pines, dawną kolonię karną. Kapitan zawrócił statek i popłynął znów na południe. Pasażerowie
wynieśli bagaże na pokład. Tego wieczoru przy kolacji powrócił nastrój galowego przyjęcia.
Następnego dnia rano, w odległości trzech godzin żeglugi od Isle of Pines, na statek
przyszła depesza następującej treści: zezwolenie na zejście na ląd nie zostało jeszcze
potwierdzone. Komitet pasażerski, który przez cały czas kryzysu wysyłał telegramy do
wpływowych Amerykanów z prośbą o wstawiennictwo, nie mógł już wymyślić nikogo bardziej
wpływowego. Ktoś zasugerował burmistrza St Louis w stanie Missouri, sądząc, że
współbrzmienie nazw może wywołać odruch współczucia. Wysłano odpowiednią depeszę.
Prezydent Kuby zażądał zabezpieczenia w wysokości 500 $ od uchodźcy, plus
dodatkowej opłaty na pokrycie kosztów wyżywienia i zakwaterowania podczas czasowego
pobytu na Isle of Pines. Prawnik amerykański zaproponował (jak twierdził rząd kubański)
całkowitą sumę $ 443 000, lecz postawił warunek, że obejmie ona także 150 Żydów
znajdujących się na pokładzie dwóch innych statków. Rząd kubański uznał, że ta
kontrpropozycja jest nie do przyjęcia i wycofał swą własną ofertę. Prawnik z komisji
dwuizbowej zareagował wyrażeniem całkowitej zgody na pierwotne żądania Kubańczyków. Z
kolei rząd stwierdził z ubolewaniem, że oferta została anulowana i nie podlega wznowieniu. St
Louis zawrócił i po raz drugi popłynął na północ.
Gdy statek rozpoczął podróż powrotną do Europy, nieoficjalnie wybadano rządy
Wielkiej Brytanii i Francji na okoliczność przyjęcia Żydów. Odpowiedź brytyjska brzmiała, że
woleliby spojrzeć na obecny problem w szerszym kontekście ogólnej sytuacji uchodźców w
Europie, lecz że gotowi są rozważyć możliwość późniejszego zezwolenia na wjazd Żydów do
Wielkiej Brytanii po ich powrocie do Niemiec.
Padły nie potwierdzone lub niewykonalne propozycje ze strony prezydenta Hondurasu,
pewnego amerykańskiego filantropa, a nawet stacji kwarantanny w Strefie Kanału
Panamskiego; statek dalej parł przed siebie. Komitet pasażerski zwracał się z wezwaniami o
pomoc do przywódców politycznych i religijnych w całej Europie, lecz teksty musiały być
krótsze, gdyż firma okrętowa wycofała zezwolenie na darmowe korzystanie z depeszowni.
Jedna z propozycji brzmiała, by najlepsi pływacy pośród Żydów wyskakiwali co jakiś czas za
burtę, co zmusiłoby StLouis do zawrócenia. Dzięki temu spowolniono by żeglugę do Europy i
zyskano więcej czasu na negocjacje. Pomysł nie chwycił.
W radiu niemieckim podano oświadczenie, że ponieważ żaden kraj nie chce przyjąć
pasażerów statku, Ojczyzna będzie zmuszona wziąć ich do siebie na garnuszek. Nietrudno się
było domyślić, o co chodzi. Co więcej, jeżeli St Louis nie będzie miał innego wyjścia, jak tylko
zrzucić swój ładunek zwyrodnialców i kryminalistów z powrotem w Hamburgu, dowiedzie to,
że rzekoma troska, jaką okazywał świat o losy uchodźców, jest zwyczajną obłudą. Nikt nie
chce Żydów łachmaniarzy, toteż nikt nie ma prawa krytykować powitania, jakie Vaterland
zgotuje podłym pasożytom po ich powrocie.
W tym właśnie czasie grupa młodszych Żydów podjęła próbę porwania statku. Wdarli
się na mostek, lecz kapitan odwiódł ich od dalszych działań. Ze swej strony nakreślił plan, by
podpalić St Louis opodal Beachy Head, co zmusiłoby państwo podejmujące akcję ratunkową
do przygarnięcia pasażerów. Ten desperacki pomysł zostałby może nawet wcielony w życie,
lecz gdy wielu wyzbyło się już wszelkich nadziei i liniowiec zbliżał się ku Europie, rząd
belgijski oświadczył, że przyjmie 200 spośród pasażerów. W kolejnych dniach Holandia
zgodziła się przyjąć 194, Wielka Brytania 350, a Francja 250. .
Po liczącej 10 000 mil żegludze St Louis przybił do nabrzeża w Antwerpii, 300 mil od
portu wyjścia. Przedstawiciele opieki społecznej z czterech zaangażowanych krajów odbyli już
spotkanie, na którym ustalono rozdział Żydów. Większość osób na pokładzie posiadała prawo
ostatecznego wjazdu do Stanów Zjednoczonych, toteż przydzielono im numery na liście
kwotowej USA. Zauważono, że pracownicy opieki społecznej ubiegają się o pasażerów z
niskimi numerami, gdyż ci uchodźcy mieli najszybciej opuścić kraje tranzytowe.
W Antwerpii prohitlerowska organizacja młodzieżowa rozdawała ulotki z
następującym hasłem: "My także chcemy pomóc Żydom. Jeżeli zgłoszą się w naszych biurach,
otrzymają gratis kawałek sznurka i gruby gwóźdź." Pasażerowie zeszli na ląd. Przyjętych w
Belgii wsadzono do pociągu, w którym zamknięto na głucho drzwi i okna; wyjaśniono im, że są
to niezbędne dla ich własnego bezpieczeństwa środki zapobiegawcze. Przyjęci w Holandii
zostali bezzwłocznie przeniesieni do obozu otoczonego drutem kolczastym i patrolowanego
przez straże z psami.
W środę 21 czerwca St Louis zawinął z kontyngentem brytyjskim do Southampton.
Pasażerowie mogli stwierdzić, że ich morska tułaczka trwała dokładnie czterdzieści dni i
czterdzieści nocy.
Pierwszego września wybuchła druga wojna światowa i pasażerowie St Louis stanęli
przed tym samym losem, co całe żydostwo europejskie. Ich szanse zależały od tego, do jakiego
zostali przydzieleni kraju. Różne są oceny, ilu z nich przeżyło.
Rozdział ósmy
POD PRĄD
Pocztówka
do Dżungla
Kochanie,
akurat mam czas skrobnąć kartkę za pół godziny ruszamy spędziliśmy nockę z
Jasiem Wędrowniczkiem, od teraz albo tubylcza woda ognista albo nic pamiętaj, co
powiedziałem przez telefon i nie obcinaj zbyt krótko. Buzia
Twój Siłacz Cyrkowy
Kochanie moje,
właśnie spędziłem 24 godziny w autobusie z przednią szybą obwieszoną Świętymi
Krzysztofami, czy co tam oni mają. Nie miałbym nic naprzeciw, gdyby kierowca wybrał jakieś
skuteczniejsze czary-mary poczciwe chrześcijaństwo niezbyt się przysłużyło jego jeździe.
Jak nie myśleć o rzyganiu wnętrznościami na każdej serpentynie, krajobrazy boskie. Wielkie
drzewa, góry, te sprawy mam trochę pocztówek. Ekipa trochę za bardzo podrajcowana
jeśli jeszcze raz usłyszę dowcip "Myślałem, że do Rygi to w drugą stronę", to chyba kogoś
uduszę. No, ale przy takiej robocie to normalka. Nie żebym już kiedyś coś takiego robił,
powinien być niezły ubaw. Spróbowałby nie być po tych wszystkich igłach, którymi mnie
skłuli, żebym nie dostał beri-beri z przyległościami.
Poza tym duża ulga uciec od ludzi, którzy cię poznają na ulicy. Mówię Ci, w Caracas
zgadli, ktom zacz, mimo brody i okularów. Oczywiście na lotnisku, ale to normalka. Niezbyt
zabawne. Wiesz, w czym mnie widzieli? Nie w moim popisowym numerze typu bohater
neurotyk, scenariusz Pintera, Złota Palma w Cannes, co to to nie. Widzieli mnie w tej obleśnej
amerykańskiej mydlance, którą zrobiłem dla Hala Kręcijebka. Tutaj DALEJ to grają. Dzieci
wychodzą na ulicę i mówią "Się mamy, panie Rychu?" Co Ty na to? Inna sprawa to tutejsza
nędza. Ale po Indiach nic mnie już nie zaskoczy. No i co zrobiłaś z włosami? Mam nadzieję, że
nie uwzięłaś się i nie zrobiłaś nic głupiego, żeby się zemścić za to, że pojechałem. Znam ja was,
dziewczyny, mówisz, że zetniesz na krótko, żeby zobaczyć, jak wygląda, potem mówisz, że
Pedro od fryzjera na razie nie pozwala Ci zapuścić, potem że musisz dobrze wyglądać na jakieś
wesele czy coś, a z takim kołtunem przecież nie pójdziesz, więc znowu nie zapuszczasz i jeśli
nie wspominam o tym co tydzień, to myślisz, że mi się spodobało, a jeśli wspominam co
tydzień, to myślisz, że jestem upierdliwy, więc nie wspominam i problem z głowy. A nie masz
prawa mówić, że to z powodu brody, bo broda to nie moja wina, po prostu się nie golili w
dżungli w tym stuleciu, w którym się znajdziemy, jak tam przyjedziemy, owszem, dość
wcześnie zapuściłem, ale taki już jestem, lubię zacząć wczuwać się w rolę najwcześniej, jak
mogę. Wiesz, jak mawia Dirk, że zaczyna od butów, a jak już dobrze dobierze buty, to reszta
postaci sama mu się układa, no więc ja zaczynam od twarzy. Przykro mi, że to pierwsza rzecz,
którą widzisz z rana, no ale nie każda może powiedzieć, że spała z jezuitą. I to bardzo starym
jezuitą. Gorąco, jak nie wiem, spodziewam się problemów z praniem. Dalej biorę te prochy na
żołądek. Zahaczyłem Vica o scenariusz, a on powiedział, żebym się nie martwił, ale w tej fazie
oni zawsze tak mówią. Powtórzyłem mu, co powiedziałem Tobie przez telefon, czy nie dać mu
bardziej wyraźnego wymiaru ludzkiego, bo księża nie są dziś idolami kinomanów i Vic
powiedział, że pogadamy o tym, jak przyjdzie czas. Z Mattem dobrze mi się układa
oczywiście będzie jakieś współzawodnictwo, kiedy zaczniemy, ale wcale nie jest takim
paranoikiem, jak myślałem, trochę rubaszny ale czego się można spodziewać po Amerykańcu?
Opowiedziałem mu swoją historię z Vanessą, on mnie swoją, i okazało się, że obaj już je
słyszeliśmy! Uwaliliśmy się w trzy dupy ostatniej nocy w mieście i skończyło się tańcem Zorby
na stole w restauracji! Matt próbował tłuc talerze, ale powiedzieli, że nie ma tutaj takiego
zwyczaju i wyrzucili nas! I policzyli sobie za talerze.
Wiesz, jak tu nazywają urzędy pocztowe? Kaplica Matki Boskiej Listowej. Pewnie
trzeba paść na kolana, żeby doręczyli na drugi dzień. Po prawdzie to jest ich tu jak na lekarstwo.
Diabli wiedzą, czy będę miał gdzie nadać ten list, zanim zacznie się Dżungla. Może jeśli
spotkam jakiegoś sympatycznego tubylca idącego o kiju w dobrym kierunku, to uraczę go
swym panoramicznym uśmiechem i wręczę mu list. (Żart). Nie martw się o mnie. Kocham.
Charlie
List 2
Kochanie,
jeżeli poszukasz w albumie zdjęć z parapecianki, to zauważysz, że czegoś brakuje. Nie
martw się ja je mam. To, na którym robisz swoją minę małpiatki. Troszkę tu zmokłaś dwa
dni temu miałem straszny wylew z oczu ale nadal nie masz nic przeciwko buzi na dobranoc.
Możesz się trochę pomiąć, bo od dziś na jakiś czas koniec z hotelami. Teraz już tylko har-
cerzykowanie, obozy i namioty. Mam nadzieję, że się będę wysypiał. Ciężko się pracuje na
pełnych obrotach, jak cię zrywają po paru godzinach. W każdym razie jesteśmy już po pachy w
Dżungli. Ciągle opóźnienia. Jak zwykle umawiasz się, że w taki a taki dzień pojawisz się z
tyloma a tyloma ludźmi i bagażem, a on cię przewiezie w następne miejsce, a kiedy się
pojawisz, on udaje, że się pozmieniało i że nie mówiłeś pięćdziesiąt tylko piętnaście, a zresztą i
tak cena poszła w górę i tak do nie kończącej się cholery, póki nie dostanie dodatkowo w łapę.
Boże, jak się dzieją takie rzeczy, to zbiera mi się, żeby bardzo głośno krzyknąć: Ja Chcę
Pracować. Raz tak zrobiłem, kiedy sytuacja była jeszcze bardziej napięta niż zwykle, pod-
leciałem do jakiegoś bandyty, który chciał zedrzeć z nas skórę i praktycznie otarliśmy się
brodami, i krzyknąłem mu w twarz: Ja Chcę Pracować Na Miłość Boską Dajcie Mi Pracować,
ale Vic powiedział, że nie posuwam sprawy naprzód.
Później. Matt sikał do rzeki i jeden z facetów od prądu przyszedł mu powiedzieć, że to
zły pomysł. Podobno mają tu jakieś maleńkie rybki, które ciągną do ciepłego czy coś tam i
mogą popłynąć w górę po szczynie. Z początku nie chciało mi się w to wierzyć, no ale na
przykład taki łosoś. A potem płynie ci taka prosto do fiuta, wystawia dwa kolce w poprzek i tak
zostaje. Delikatnie mówiąc, niezłe ziazi. Prądnicki mówi, że nie da się wyjąć, to tak, jakby ci
ktoś otworzył w środku parasol, trzeba całą fiutencję uciąć w szpitalu. Matt nie wiedział, czy
mu wierzyć, ale czy warto ryzykować? W każdym razie już nikt nie sika do rzeki.
Później. Płynęliśmy w górę rzeki późnym popołudniem i słońce zaczęło zachodzić za te
olbrzymie drzewa, a stado wielkich ptaków, jakichś chyba czapli, startowało jak różowe
wodoloty, jak ktoś powiedział, a drugi asystent nagle wstał i wrzasnął: Jak w raju, kurwa, jak w
raju. Po prawdzie trochę mi smętnie, skarbie. Przepraszam, że Ci się wywnętrzam, wiem, że to
nie w porządku, bo zanim dostaniesz ten list, będę już pewnie tryskał radością. Ten cholerny
Matt mnie dołuje. Pępek świata. Można by pomyśleć, że nikt oprócz niego nie gra w filmach, a
z ekipą tak się skumplował, że kiedy staje przed kamerą, to wygląda pięć lat młodziej, a mnie
się nos świeci. Vic, szczerze mówiąc, jest za miękki do tej roboty. Według mnie potrzeba
jakiegoś despoty z nahajem jak za dawnych lat w studiach hollywoodzkich, a nie wrażliwego
adepta wiedzy, który ubzdurał sobie, że będzie robił filmy, bo mu się spodobały obłoki u
Antonioniego, a potem kreuje się na nowofalowego bergmańca, który Całą Prawdę ci pokaże.
Ja się zapytuję, czterdziestu ludzi wlecze się w Dżunglę tylko dlatego, że kupiliśmy ten jego
tekst, że trzeba się wczuć w rzeczywistość głęboko strupiałych księży jezuickich. Nie mam
pojęcia, jak to się ma do ekipy, ale myślę, że Vic na to też sklecił jakąś teorię. Kompletnie mu
się w dupie poprzewracało, sprzęt nam dostarczą śmigłowcem, ale my musimy zasuwać na
piechtę. Nie pozwala nam nawet używać radiotelefonu, zanim nie dotrzemy na miejsce.
Dziewczyna operatora ma rodzić, więc chciał zadzwonić do biura w Caracas, czy są jakieś
wieści, ale Vic nie pozwolił.
Szlag trafił tę pogodę. Upał, że jasny szlag. Pocę się jak świnia, comme un porco. Dalej
się martwię o scenariusz. Chyba będę musiał trochę przepisać swoją rolę. Nie ma szans nic
uprać, chyba że spotkamy jakieś plemię praczek czekających na klienta koło tych
aluminiowych szop jak w Prowansji, pamiętasz? Na placówce handlowej widziałem dziś
cynowy znak Coca-Coli. Cholera jasna, ostatnie zadupie, a colowcy już tu byli i nasrali na
krajobraz. Albo jakiś kumpel Matta to postawił, żeby się facet czuł jak u siebie. Przepraszam
Cię za powyższe.
Buzia, Charlie
List 3
Hej Ślicznotko!
Przepraszam za smęcenie na koniec ostatniego listu. Teraz już dużo lepiej. Przede
wszystkim zaczęliśmy znowu sikać do rzeki. Spytaliśmy Rybkowskiego-Prądawę, jak go teraz
nazywamy, skąd wie o rybie, która płynie po szczynie, a on powiedział, że jakiś tłusty
podróżnik opowiadał o tym w telewizji, co brzmiało dość prawdopodobnie. Ale potem
wypytaliśmy go trochę dogłębniej i popełnił fatalny błąd. Powiedział, że ten podróżnik wyznał,
że kazał sobie zrobić specjalne gacie, żeby mógł bezpiecznie sikać do rzeki. Kupił sobie
ochraniacz do krykieta, wyciął kawałek z przodu i zamocował sitko do herbaty. No, powiedz
sama. Jak robić sobie jaja, to nie kwadratowe, podstawowa zasada, nie? Co za dużo, to
niezdrowo. Więc uśmialiśmy się z niego silnie, rozpięliśmy rozporki i sikaliśmy do rzeki,
nawet jak ktoś miał pusty pęcherz. Tylko Rybiński nie sikał, bo chciał uratować twarz i upierał
się, że to prawda.
Zrobiło nam się od tego trochę raźniej na duszy, ale tak naprawdę raźno nam się zrobiło
po spotkaniu z Indianami. No, bo jeśli można coś było wnioskować po bandytach spotykanych
tutaj (jeżeli chcesz sprawdzić w szkolnym atlasie "tutaj" oznacza gdzieś w pobliżu Mocapra),
czemu Indianie mieliby dotrzymać słowa? Matt powiedział później, że prawie się spodziewał,
że nic z tego nie wyjdzie, a powiedziałem mu, że też tak myślałem. A tu patrzcie, są, we
czwórkę, dokładnie tam, gdzie obiecali, na polanie przy zakolu rzeki, nadzy jak matka natura
kazała, stoją sztywno wyprostowani, co i tak dryblasów z nich nie czyni, i patrzą na nas bez
żadnej obawy. I właściwie bez żadnego zaciekawienia, co było dość dziwne. Człowiek się
spodziewa, że go zaczną obwąchiwać albo co. A oni sobie stali, jakbyśmy my byli ci dziwni a
nie oni, i jak się zastanowić, to mieli świętą rację. Patrzyli, jak wszystko rozpakowujemy, a
potem wyruszyliśmy. Nie zaoferowali się, że pomogą taskać bety, co nas trochę zaskoczyło, ale
przecież w końcu nie są Szerpami, no nie? Do plemienia i rzeki, której szukamy, jest ponoć dwa
dni drogi. Wcale nie widać było ścieżki, którą niby szliśmy w tej Dżungli muszą mieć
niesamowite poczucie kierunku. Zgubiłabyś się tu, mój aniele, zwłaszcza że nie potrafisz się
dostać z Shepherd's Bush do Hammersmith bez eskorty policyjnej*. Maszerowaliśmy przez
jakieś dwie godziny, a potem zatrzymaliśmy się na noc i jedliśmy ryby, które złowili Indianie
czekając na nas. Bardzo zmęczony, ale dzień ekstra. Całuję. *Żart (nie na poważnie)
Później. Cały dzień w ruchu. Dobrze, że chodziłem na siłownię. Niektórzy z ekipy sapią
po półgodzinie i nic dziwnego, bo w życiu codziennym za całą gimnastykę mają siadanie przy
stole i wsadzanie nosa w koryto. Aha, i podnoszenie ręki, by zamówić następną butelkę. Matt
jest w niezłej formie od tych filmów plenerowych, w których smarują mu klatę oliwą z oliwek
(ale nie w takiej formie, jak powinien), toteż we dwójkę daliśmy ekipie trochę popalić,
mówiliśmy, że w Dżungli nie obowiązują przepisy związkowe i tak dalej. Bardzo nie chcieli
zostać w tyle! Rybicki-Prądek, który jest trochę chmurny, odkąd żeśmy rozgryźli jego bajer,
uznał, że będzie przejajecznie mówić do Indian Siedzący Byk i Koczis, ale oczywiście nie
zrozumieli, a my wszyscy zmroziliśmy go wzrokiem. Po prostu nie było to śmieszne.
Niesamowici są ci Indianie. Chodzą goli po lesie, są niesamowicie sprawni, nigdy się nie
męczą, zabili małpę na drzewie z dmuchawki. Zjedliśmy ją na kolację, no przynajmniej
niektórzy, co wrażliwsi jedli mielonkę z puszki. Ja jadłem małpę. Smakowało trochę jak ozór
wołowy, tylko dużo bardziej czerwone. Nieco łykowate, ale pyszne.
Wtorek. Diabli wiedzą, jak się sprawdzi system pocztowy. Teraz oddajemy pocztę
Rojasowi to czwarty asystent miejscowy, mianowaliśmy go listonoszem. Oznacza to tylko
tyle, że wkłada listy do plastikowej torby, żeby nie zjadły ich chrząszcze, korniki czy co tam. A
jak spotkamy się ze śmigłowcem, wyjmie pocztę. Więc diabli wiedzą, kiedy to dostaniesz.
Tęsknię (przerwij na chwilę, bo odstawię mój skowyt Siłacza Cyrkowego).
Powinniśmy byli dziś się spotkać z reszta plemienia, ale trochę nam nie staje krzepy. Założę się,
że niektórzy z ekipy myśleli, że zajedziemy na samo miejsce autem co kilka mil będą stać
ciężarówki z żywnością, a dziewczyny z girlandami kwiatów na szyi będą podawać
hamburgery i frytki. Dźwiękowiec Tłusty Dick prawdopodobnie zapakował hawajską koszulę.
Jedno trzeba Vicowi przyznać: wyciągnął rekordowo wysoki budżet w przeliczeniu na
głowę ekipy. Ja i Matt sami robimy za kaskaderów (poczciwy Norman wywalczył mi za to w
kontrakcie niezłą kasę). Nawet tego, co nakręcimy, nie przesyłamy codziennie śmigłowiec
przylatuje tylko raz na trzy dni, bo Vic uważa, że wybiłoby nas to z koncentracji czy też jakichś
innych intelektualnych stanów, jakich się po nas spodziewa. Raporty z laboratorium przez
radiotelefon, nakręcony materiał śmigłowcem. I studio na to wszystko poszło. Dziwne, nie?
Nie, wcale nie dziwne, jak dobrze wiesz, serce. Studio uważa, że Vic to geniusz i szli
mu na rękę tyle, ile mogli, póki ubezpieczeniowcy nie postawili się, że polisa od gwiazdorów
wypadających z kanadyjki będzie słono kosztować, więc studio przestudiowało listę i znalazło
dwóch facetów, bez których kinematografia może się obejść*. Byłem w związku z tym trochę
niegrzeczny, ale uznali, że nie pójdę sobie do domu, kiedy jestem w Dżungli, a Matt jest
kapryśny, co oznacza, że nie pracuje normalnie, jeśli nie dadzą mu sakwy białego proszku, ale
zdaje się, że rzucił, a poza tym nie ma tu zbyt wielu handlarzy narkotyków śmigających po
drzewach jak Tarzan. Zgadzamy się na warunki Vica, bo mamy to, cholera, inne wyjście? I
pewnie w głębi duszy też uważamy, że z Vica jest geniusz. *Żart. Albo prawie żart. Jestem
pewien, że nic poważnego mi nie grozi.
Myślę sobie, czy dobrze zrobiłem jedząc wczoraj wieczór tę małpę. Dostałem lekkiego
rozwolnienia (a raczej przyspieszenia, a Matt też spędził kawał czasu w krzakach.
Później. Przepraszam, środa. Spotkaliśmy plemię. Najwspanialszy dzień mego życia.
Oczywiście nie licząc poznania Ciebie, słońce. Nagle się wyłonili, gdy wyszliśmy na wzgórze i
zobaczyliśmy w dole rzekę. Zapomniany lud nad zapomnianą rzeką - niesamowite. Są dość
niscy i pozornie misiowaci, ale to wszystko mięśnie, a wszystko na wierzchu. Dziewczyny też
są ładne (nie martw się, aniele siedlisko chorób). Najśmieszniejsze, że nie zauważyłem
żadnych starych ludzi. Może gdzieś ich zostawili, ale myśmy sobie myśleli, że całe plemię
wszędzie łazi razem. Zagadka. Poza tym skończył mi się płyn na moskity przynajmniej ten,
który działa. Cały jestem pogryziony. Vic mówi, żebym się nie przejmował że przecież za
czasów ojca Firmina w ogóle nie było środków owadobójczych. Ja na to, że historyczna
wierność to jedna rzecz, ale czy moi zagorzali miłośnicy rzeczywiście chcą mnie oglądać na
wielkim ekranie z gębą całą w cętki? Vic powiedział, że muszę cierpieć dla sztuki. Ja mu na to,
żeby się odpierdolił. Kicham na prawdę historyczną.
Czwartek. Założyliśmy obóz na brzegu. A właściwie dwa obozy, jeden dla białych (z
których większość jest brązowa w czerwone ciapki) i jeden dla Indian. Ja mówię, w mordę jeża,
czemu nie założymy jednego dużego obozu? Niektórzy z ekipy byli przeciw, bo myśleli, że im
ukradną zegarki (dobre sobie), a inni za, bo mogliby się lepiej przyjrzeć kobietom (jeszcze
lepsze). Vic powiedział, że dwa obozy to dobry pomysł, bo pierwotnie też były dwa, więc
Indianie będą psychologicznie przygotowani do odegrania roli swych przodków, na co mu
powiedziałem, że wyszukuje uzasadnień dla elitaryzmu. Zrobiła się niezła chryja i w końcu
wysłaliśmy jednego z przewodników, żeby pogadał z Indianami i przyszła odpowiedź, że i tak
nie chcą mieć z nami wspólnego obozu, co mnie dość ubawiło.
Leci śmigłowiec, więc kończę.
Całuję, Charlie
List 4
Droga Pipo,
pierwsza randka ze światem! Śmigłowiec przywiózł statyw i resztę sprzętu. Ogólne
podniecenie (nie licząc Indian, którzy to wszystko olali). Żarcie, papierosy. Nie uwierzysz, ale
nie przysłali płynu na moskity! I jeszcze jedno Vic zabronił przywozić gazety, co mnie
wnerwiło. Nie jesteśmy przecież dziećmi. Chyba nie zagram gorzej, jak przeczytam The
Independent sprzed dwóch tygodni? Ale kto wie... Aż się dziwię, że Vic pozwala na
korespondencję. Do Charliego nic nie przyszło... Wiem, że Ci powiedziałem, żebyś pisała tylko
jak się coś stanie, ale wcale tak nie chciałem. Mam nadzieję, że się domyśliłaś.
Piątek. Wiem, że nie chcesz o tym mówić, ale myślę, że to rozstanie na jakiś czas bardzo
dobrze nam zrobi. Pod wieloma względami. Naprawdę. Zresztą robię się już za stary na
awantury. AWANTURY TO JUŻ PRZESZŁOŚĆ - MÓWI CHARLIE, "NIEZNOŚNA"
GWIAZDA EKRANU. Kocham Cię.
Pipa, kochanie, myślę, że to Indianie mają na mnie taki zbawienny wpływ (aha, sobota).
Są tacy otwarci, tacy bezpośredni. Chodzą w stroju adamowym, mówią co myślą, robią co
chcą, jedzą kiedy są głodni, kochają się, jakby to była najbardziej naturalna rzecz pod
słońcem*, a gdy dojdą kresu życia, to kładą się i umierają. To naprawdę wspaniałe. Nie mówię,
że ja bym tak potrafił, nie od razu, chodzi mi tylko o to, że mam poczucie wielkiej wspólnoty z
tymi ludźmi. Czuję się prawie tak, jakby mnie tu przysłano na lekcję życia. Bardzo bredzę? Nie
martw się, skarbie, nie wrócę z kółkiem w nosie, ale może i bliźnich przestanę mieć w nosie.
Cała ta sprawa z Lindą, wiem, że mieliśmy o tym nie mówić ale czuję się z tym okropnie, jak
cholera. Zraniłem Cię, skłamałem. Tutaj, gdzie u mych stóp płynie zapomniana rzeka i uczę się
indiańskich imion ptaków, których nie znam po angielsku, czuję, że będzie między nami
dobrze.
*Nie mówię z osobistego doświadczenia. Charlie grzeczny chłopczyk.
Niedziela. To nie jest zwykłe zauroczenie egzotyką czy coś w tym guście. To naprawdę
na mnie działa. Pamiętasz amerykańskich astronautów, jak polecieli na księżyc i wrócili
zupełnie inni, bo zobaczyli Ziemię jako małą planetę w oddali, taką jak każda inna? Zdaje mi
się, że niektórzy zrobili się religijni albo ześwirowali, ale chodzi o to, że po powrocie byli
zupełnie inni. Chyba coś takiego dzieje się ze mną, z tym że zamiast w technologiczną
przyszłość przeniosłem się w przeszłość. To znaczy, może niedokładnie w przeszłość. Cała
ekipa uważa, że Indianie są niebywale prymitywni, bo nie mają telewizorów. Ja myślę, że są
niebywale zaawansowani i dojrzali, bo nie mają telewizorów. Uczą mnie czegoś sami o tym nie
wiedząc. Zaczynam widzieć wszystko w znacznie szerszej perspektywie. Boże, jak mi przykro
o Lindę.
Poniedziałek. Długo się zanosiło na deszcz i wreszcie spadł. Jedna z dziewczyn uczy
mnie języka. Nie martw się, małpeczko, siedlisko chorób, jak tuszę*. Próbowałem się
dowiedzieć, jak się nazywają, znaczy plemię. No i zgadnij, NIE MAJĄ NAZWY NA SWE
PLEMIĘ!!! i nie mają nazwy na swój własny język. Zupełnie niesamowite. Niewiarygodnie
dojrzałe. Nacjonalizm do kosza.
*Zrobiło się z tego powiedzonko wśród ekipy. Jak ktoś zacznie mówić o seksie albo
patrzeć na indiańskie kobiety, ktoś zawsze powie "Siedlisko chorób, jak tuszę". Może w
Londynie to nie brzmi tak śmiesznie.
Wtorek. Bardzo dobra atmosfera, odkąd zaczęliśmy. Pełna współpraca. Żadnych
kretyńskich przepisów związkowych. Każdy chce dobrze. Jestem pewien, że to wpływ Indian.
Tak powinno być zawsze.
Środa. Chyba mam coraz lepszy akcent. Jest taki duży biały bocianowaty ptak, co się
nazywa thkarni. Chyba tak się to powinno pisać. W każdym razie jak któryś startuje albo ląduje
na wodzie, mówię thkarni, a Indianie mają radochę. Tarzają się ze śmiechu. Oni wcale nie
lepiej mówią Charlie.
Czwartek. Nieobfity w zdarzenia. Ugryzło mnie 80000000000000 moskitów. Matt
powiedział kretyński żart. Jak mu się dobrze przyjrzeć, to ma nogi od beczki, słowo daję.
Piątek. Jak się zastanowić, to to wszystko jest niesamowite. Żyje sobie plemię Indian,
zupełnie nie znane, sami nawet nie wiedzą, jak się nazywają. Dwieście lat temu trafiają na nich
dwaj misjonarze jezuici, którzy próbują znaleźć drogę z powrotem do Orinoko, Indianie budują
im tratwę i wiozą dwóch Wysłańców Bożych kilkaset mil na południe, podczas gdy rzeczeni
Wysłańcy Boży nauczają ich Ewangelii i namawiają do noszenia Levisów. Gdy zbliżają się do
celu podróży, tratwa wywraca się, misjonarze nieomal toną, a Indianie znikają. Wsiąkają w
dżunglę, wszelki słuch o nich ginie, aż wreszcie rok temu znajdują ich asystenci Vica. Teraz
pomagają nam zrobić dokładnie to samo po dwustu latach. Umieram z ciekawością czy plemię
pamięta. Czy śpiewają ballady o zwózce dwóch przebranych za kobiety białych do wielkiej
wodnej anakondy na południu, czy coś w tym guście? Czy też biali ludzie zniknęli z pamięci
plemienia równie skutecznie, jak plemię zniknęło z ich oczu? Tyle spraw do przemyślenia. A
co się stanie, gdy my wyjedziemy? Czy znowu znikną na kolejne dwieście czy trzysta lat? Albo
znikną na zawsze wybici do nogi przez jakieś śmiercionośne insekty i pozostanie po nich tylko
film, w którym grają swych własnych przodków? To chyba nie na mój rozum.
Bądź błogosławiona, moja córko, i nie grzesz więcej*.
Całuję, Charlie
*Żart!!
Od niedzieli do środy nic od Ciebie. Może Rojas będzie coś jutro miał. Cokolwiek
powiedziałem, nie chciałem, żebyś nie pisała. W każdym razie podam ten list.
List 5
Kochanie
Ta księża suknia to chyba najbardziej niewygodny strój, jaki wymyślono do podróży
przez Dżunglę. Pocę się jak świnia, comme un porco. W jaki sposób ojczulek Firmin zdołał
zachować godność osobistą, ja się zapytuję. Można jednak powiedzieć, że cierpiał dla religii,
tak jak ja cierpię dla sztuki.
Niedziela. Mój Boże, zgadnij, co się stało? Tłusty Dick dźwiękowiec sikał wczoraj
wieczór do rzeki i przyleciał do niego jeden z Indian cały podniecony, wymachiwał rękami,
robił jakieś znaki, tak jakby płynął. Dick nie łapie a w ogóle to myśli, że facet chce go
przelecieć, co jest dość zabawne, jeśli popatrzeć na indiańskie kobiety, i w końcu Indianin
biegnie po Miguela, jednego z przewodników. Znowu machanie rękami i wyjaśnianie, po czym
Dick szybciutko zapina rozporek. Zgadnij dlaczego? Indianin opowiedział mu o tej małej
rybce, która mieszka w rzece i domyślasz się, co dalej!!! Mało prawdopodobne, żeby ten
konkretny członek tego konkretnego plemienia oglądał brytyjską telewizję tego samego
wieczora co Rybczyński-Wyprądek. I mało prawdopodobne, żeby Rybczyk na tyle się
podciągnął z lokalnego narzecza, żeby nakręcić taki numer. Musieliśmy przyznać, że od
samego początku miał rację! Skorzystał z prawa ostatniego śmiechu.
Poniedziałek. Śmieszna rzecz: Indianie chyba mniej więcej rozumieją, o co chodzi
nie mają nic przeciwko powtarzaniu ujęć i wcale ich nie onieśmiela wycelowane w nich wielkie
oko ale zupełnie nie rozumieją idei aktorstwa. To znaczy odgrywają swych przodków i z
wielką chęcią (w zamian za upominki z Myszką Miki) zbudują tratwę, powiozą nas w górę
rzeki i dadzą się przy tym sfilmować. Ale nic poza tym nie zrobią. Jak Vic mówi "stań inaczej"
albo "chwyć żerdź inaczej" i próbuje im pokazać, po prostu odmawiają. Absolutnie odmawiają.
Zawsze tak popychaliśmy tratwę i nie będziemy tego robić inaczej tylko dlatego, że biały
człowiek się patrzy przez swoją śmieszną maszynę. Jest jeszcze jedna rzecz, już zupełnie
niewiarygodna. Oni myślą, że kiedy Matt i ja przebieramy się za jezuitów, to naprawdę
jesteśmy jezuitami! Myślą, że poszliśmy gdzieś sobie i przyszli ci dwaj faceci w czarnych
strojach! Ojciec Firmin jest dla nich równie realną osobą jak Charlie, choć z przyjemnością
stwierdzam, że wolą Charliego. Ale nie da się ich przekonać, co jest naprawdę grane. Ekipa
myśli, że to strasznie głupie, ale ja się zastanawiam, czy to nie fantastycznie dojrzałe. Ekipa
myśli, że to taka prymitywna cywilizacja, że jeszcze nie odkryli aktorstwa. Ja się zastanawiam,
czy nie jest odwrotnie, czy nie są jakąś cywilizacją poaktorską, może pierwszą na świecie. Nie
potrzebują już grać, więc zapomnieli, jak to się robi i nie rozumieją już tego, coś w tym rodzaju.
Piękna sprawa!
Środa. Powinienem ci opowiedzieć więcej o pracy. Idzie zupełnie nieźle. Scenariusz
zapamiętałem jakoś inaczej, ale tak jest zawsze, zwykle dlatego, że go zmieniają. Z Mattem
całkiem znośnie się pracuje. Poprosiłem pacykarza, żeby mu zrobił kilka ukąszeń moskita, ale
Matt z punktu odmówił. Powiedział, że dla odmiany on chce być tym ładnym. Dość zabawne
tak w głębi duszy na pewno myśli, że z niego niezły przystojniak! Chyba lepiej mu nie będę
powtarzał Twojego tekstu, że jego twarz wygląda jak wyrzeźbiona w mielonce.
Czwartek. Stała się straszna rzecz. Straszna. Jeden z Indian spadł z tratwy i utopił się.
Zmyło go. Patrzyliśmy w wodę, która była dość wzburzona, i czekaliśmy, aż Indianin się
wynurzy, ale się nie wynurzył. Naturalnie powiedzieliśmy, że koniec kręcenia na ten dzień. I
wiesz co? Indianie nie chcieli o tym słyszeć. Morowe chłopaki!
Piątek. Myślę o wczorajszym zdarzeniu. Bardziej nas zmartwiło niż Indian. Przecież on
musiał mieć brata, żonę czy kogoś, a nikt nie płakał ani nic. Trochę się spodziewałem, że jak
rozbijemy na noc obóz, to odbędzie się jakaś uroczystość nie wiem, spalą stos ubrań czy coś.
Nic z tych rzeczy. Jak zwykle płonie ognisko i zabawa na całego. Pomyślałem, że może nie
lubili faceta, który poszedł za burtę, ale to by było zbyt oczywiste. Może w jakimś sensie nie
rozróżniają pomiędzy życiem a śmiercią. Może w przeciwieństwie do nas nie uważają, że
"odszedł", albo przynajmniej, że nie całkiem odszedł. Odszedł w ładniejszą część Dżungli.
Rzuciłem tę teorię Mattowi, a on powiedział "Hej, stary, nie wiedziałem, że z ciebie taki
filozof". Matt nie jest chyba najbardziej uduchowionym i wyrafinowanym człowiekiem na
świecie. Uważa, że należy iść przez życie własną drogą, z podniesioną głową, walić prosto w
oczy, dmuchać panienki, jak on to mówi, i pluć w twarz każdemu, kto ci nabruździ. Do tego w
każdym razie sprowadza się jego mądrość życiowa. Uważa, że Indianie to takie dość miłe
dzieciaki, które nie wynalazły jeszcze wideo. Muszę powiedzieć, że to dość zabawne, żeby taki
gość grał księdza jezuitę wiodącego spory doktrynalne w dżungli tropikalnej. Prawda jest taka,
że należy do tych doskonale skutecznych amerykańskich aktorów, o których karierze decydują
ludzie od promocji. Powiedziałem mu, że mam zamiar zrobić sobie przerwę na pół roku i
pograć gdzieś w teatrze na prowincji, żeby odzyskać kontakt z żywą publicznością i żywym
aktorstwem, a on zareagował, jakbym mu powiedział, że mam depresję. Mów, co chcesz, ale
myślę, że aktorstwa trzeba się uczyć na scenie. Matt może wykrzywiać gębę na wszystkie
strony i wywracać oczami, bo wie, że cokolwiek by zrobił, to jego zniewolone fanki będą sikać
w majtki, ale czy on umie grać ciałem? Może jestem staroświecki, ale myślę, że wielu
amerykańskich aktorów trochę poszpanuje i uważają, że to wystarczy. Próbowałem to
wytłumaczyć Vicowi, który powiedział na to, że idzie mi świetnie i Mattowi idzie świetnie, i że
jego zdaniem na ekranie wyjdziemy razem prześwietnie. Jest poczta, a raczej śmigłowiec. Od
Ciebie dalej nic.
Całuję, Charlie
List 6
Pipuś, kochanie
Wiem, że mieliśmy o tym nie mówić i może to nie w porządku, bo nie wiem, w jakim
będziesz nastroju, gdy przyjdzie list, ale może byśmy tak przenieśli się na wieś i mieli dzieci?
Nie, nie wpadłem do rzeki ani nic. Nie masz pojęcia, jak mi Dżungla dobrze robi. Przestałem
pić kawę po obiedzie i prawie nie palę. Mówię sobie, że przecież Indianie nie palą. Indianie nie
potrzebują łożyć na utrzymanie wszechpotężnej Philip Morris Inc. z Richmond w stanie
Virginia. Jak robi się ciężko, to żują czasem zielone listki, co pewnie wychodzi na to samo co
zapalenie papierosa, gdy reżyser zachowuje się jak skończony palant. Więc należy iść za ich
przykładem i palić mniej. A co do tej sprawy z Lindą, wiem, że pewnie nie chcesz już nigdy
słyszeć jej imienia i jeżeli tak, to obiecuję, że nie usłyszysz, ale to się wszystko wzięło z tego, że
mieszkamy w Londynie. To nie ma nic wspólnego z nami samymi. To tylko ten cholerny
Londyn z tą sadzą i brudnymi ulicami i wiecznym grzaniem. Tak jak my żyjemy w miastach, to
przecież nie jest prawdziwe życie, prawda? Myślę też, że miasta zmuszają ludzi do kłamania
sobie nawzajem. Myślisz, że to możliwe? Ci Indianie nigdy nie kłamią, tak samo jak nie umieją
grać. Żadnego udawania. Wcale nie uważam, że to prymitywne, uważam, że to cholernie
dojrzale. Jestem pewien, że to dlatego, że żyją w Dżungli, a nie w miastach. Spędzają całe życie
pośród natury, a jedna rzecz, jakiej natura nie umie, to kłamać. Po prostu robi co do niej należy,
jak by powiedział Matt. Chodzi z podniesioną głową i wali prosto między oczy. Nie zawsze jest
miła, ale nigdy nie kłamie. Dlatego myślę, że najlepszym wyjściem jest wieś i dzieci. A mówiąc
wieś, nie mam na myśli jakiejś wiochy przy autostradzie, gdzie kupa ludzi takich jak my kupuje
w monopolowym australijskie Chardonnay, a wiejski akcent słyszy się tylko leżąc w wannie i
słuchając w radio "Archerów". Mam na myśli prawdziwą wieś, jakieś odludzie Walia, a
może Yorkshire.
Niedziela. W sprawie dzieci. To się w dziwny sposób wiąże z Indianami. Pamiętasz, jak
pisałem, że są fantastycznie zdrowi, a jednak nie ma między nimi żadnych starych ludzi,
chociaż myśleliśmy, że podróżują wszyscy razem? No więc w końcu namówiłem Miguela,
żeby z nimi o tym pogadał i okazuje się, że nie ma starych, bo oni żyją niewiele ponad 35 lat.
Czyli pomyliłem się, myśląc, że są fantastycznie zdrowi i robią dobrą reklamę Dżungli. Prawda
jest taka, że tylko fantastycznie zdrowi są w ogóle w stanie przetrwać. Ale niespodziewajka.
Dla mnie ważne, że jestem starszy, niż oni kiedykolwiek będą, i trochę mnie to zmroziło. A
jeśli mieszkalibyśmy na wsi, to nie przychodziłbym do domu wycięty i mamusiu przytul, a tu
dziecko wrzeszczy i też mamusiu przytul. Gdybym brał tylko duże role, a nie te telewizyjne
chałtury, to wyjeżdżałbym tylko na plan, a gdybym był w domu, to już naprawdę. Rozumiesz?
Zrobiłbym mu kojec do zabawy i kupiłbym mu taką dużą drewnianą Arkę ze wszystkimi
zwierzętami i miałbym takie duże nosiłki, jakich Indianie używają już od wieków. I
chodziłbym z nim na wrzosowisko, żebyś nie musiała mieć nas cały czas na głowie, co ty na to?
Nawiasem mówiąc, bardzo mi przykro, że uderzyłem Gavina.
Poniedziałek. Mam lekką chandrę, kochanie. Pokłóciłem się bez sensu z Vikiem o jedną
linijkę. Wszystkiego sześć słów, ale Firmin na pewno by tak nie powiedział. Cholera, jestem
tym facetem od trzech tygodni, a Vic wie lepiej, jak mam mówić? Powiedział, dobra, przerób
to, więc wszyscy czekali na mnie przez godzinę, po czym powiedział, że nie jest przekonany.
Mimo to spróbowaliśmy, jak brzmi, bo się uparłem, i wiesz co? Matt też nie był przekonany, do
cholery. Powiedziałem mu, że nie odróżnia dialogu od dializy, a gębę ma wyrzeźbioną z
mielonki i zagroził, że mnie uderzy. Pieprzony kretyński film.
Wtorek. Dalej mnie trafia.
Środa. Niesamowita rzecz. Pamiętasz, jak powiedziałem, że Indianie nie rozumieją, co
to jest aktorstwo? No więc przez ostatnie 2 dni Firmin i Antonio robili się coraz bardziej
wrodzy w stosunku do siebie (co jest nietrudne do zagrania, zważywszy, co czują do siebie
obecnie Charlie i Matt) i naprawdę było widać, że Indianie się w to wszystko wciągają,
obserwują ze swojego końca tratwy, jakby od tego zależał ich los i w pewnym sensie zależał,
bo kłóciliśmy się, czy mają prawo zostać ochrzczeni, a ich dusze zbawione. Chyba jakoś to
wyczuli, nie wiem. W każdym razie graliśmy dziś scenę, w której Matt miał mnie niby
przypadkiem uderzyć wiosłem. Było oczywiście zrobione z najlepszego drzewa balsa, o czym
Indianie nie wiedzieli, ale padłem jak ścięty, a Matt zaczął udawać, że to przypadek. Indianie
mieli patrzeć na to, co się dzieje, jakby dwóm białym w sukniach kompletnie odbiło. Tak mieli
przykazane. Ale nie patrzyli. Przybiegli do mnie całą kupą i zaczęli klepać po twarzy, polewać
czoło wodą i wydawać z siebie coś w rodzaju skowytu, a potem trzech z nich odwróciło się do
Matta z naprawdę groźnymi minami. Niewiarygodne! Co więcej, mogliby mu zrobić krzywdę,
gdyby gracko nie zrzucił sutanny i nie zamienił się w Matta, co ich uspokoiło. Niesamowite!
Teraz był już tylko stary kumpel Matt, a wredny ksiądz Antonio zniknął. Potem ja powoli
wstałem na nogi, a oni zaczęli się śmiać z radości, że niby nie umarłem. Na szczęście Vic cały
czas kręcił, więc nie uroniliśmy ani chwili. Mówi, że zdoła to gdzieś wcisnąć, z czego się
cieszę, bo jeśli Indianie tak reagują na mnie i Matta, to może fani też się wciągną.
Czwartek. Vic mówi, że laboratorium nie jest zachwycone materiałem z wczorajszej
utarczki. Założę się, że Matt się go o to czepiał pewnie wie, że kamera złapała go, jak robi w
majtki ze strachu. Powiedziałem, poczekajmy i zobaczmy, jak wyjdzie na pozytywie, i Vic się
zgodził, ale czułem złe wibracje. Taka ta ich Cała Prawda historyczna: jak już mają, to
wycinają.
Piątek. Nie uważam, żeby scenariusz był bez skazy, a całość jest niedofinansowana, ale
trzeba powiedzieć, że film jest o CZYMŚ. Znaczy, nie boi się wielkich pytań. Większość
filmów jest o niczym, prawda, coraz bardziej to widzę. "Płyną rzeką księża dwaj" (Ryboliński
czasem tak śpiewa na melodię "Czerwonych żagli o zachodzie") pewnie, że tak, ale film jest
o rodzaju konfliktu, który można znaleźć w każdym ludzkim życiu w każdej cywilizacji.
Dyscyplina a rozpasanie. Trzymanie się litery prawa a trzymanie się ducha. Środki i cele.
Dobre czyny ze złych pobudek a złe czyny z dobrych pobudek. O tym, jak wielkie idee w
rodzaju Kościoła grzęzną w biurokracji. O tym, jak chrześcijaństwo zaczyna jako religia
pokoju, lecz tak jak w innych religiach kończy się na przemocy. To samo można powiedzieć o
komunizmie i wszystkim innym, każdej wielkiej idei. Myślę, że we Wschodniej Europie ten
film mógłby bardzo podburzyć przeciw ustrojowi, i to nie tylko dlatego, że jest o księżach. Inna
sprawa, czy go w ogóle sprowadzą. Powiedziałem Rybawie, że w filmie jest też przesłanie dla
związków zawodowych, tylko trzeba je znaleźć, i powiedział, że będzie szukał. Pipka,
kochanie, pomyślisz o dziecku, dobra?
Twój Charlie
PS. Dziwna rzecz się dziś stała. Nic poważnego, ale zaczynam się zastanawiać na temat
Indian.
PPS. Nie rozumiem, czemu nie piszesz.
List 7
Pipko najdroższa
Cholerna dżungla. Za nic się nie odczepi. Chmary cholernych muszek, gryziątek,
buczątek i przez pierwsze dwa tygodnie myślisz sobie jakie niezwykłe, a że gryzą, przecież
wszystkich gryzą, z wyjątkiem Matta, który jest wyposażony w wyspecjalizowany sprzęt
moskitobójczy patentu Agencji Kosmonautyki i Przestrzeni Kosmicznej oraz maskę ochronną
z mielonki. Ale one są po prostu koszmarnie upierdliwe. Po jakimś czasie chciałoby się, żeby
Dżungla wzięła sobie na jeden dzień wolne. Zabieraj się, Dżunglo, jest niedziela, idź się
wyspać, ma się ochotę krzyknąć, gdy tak zaiwania 24 godz. na dobę. A może to nie Dżungla,
tylko film. Czuje się, że rosną napięcia. Matt i ja coraz bardziej działamy sobie na nerwy, poza
planem też. Film zaczyna włazić wszędzie. Nawet Indianie nie wydają się już tacy pewni, że ja
nie przez cały czas jestem Firmin, a Matt nie jest Antonio. Tak jakby myśleli, że tak naprawdę
ja jestem Firmin, a tylko czasami udaję tego białego faceta Charliego. Dokładnie postawione na
głowie.
Niedziela. Ta sprawa z Indianami. Prawdę rzekłszy, trochę się wpieniłem, jak się
dowiedziałem, ale teraz zaczynam na to patrzeć z ich punktu widzenia. Mówiłem Ci, że uczę się
języka jest bardzo słodka i strój adamowy, ale, jak mówiłem, nie martw się, aniele, siedlisko
chorób, jak tuszę, znaczy poza wszystkim innym. Okazuje się, że połowa słów, których mnie
uczyła, jest bez sensu. To znaczy istnieją naprawdę, ale znaczą coś zupełnie innego. Chyba
pierwszym słowem, jakiego się nauczyłem, było thkarni, co znaczy to jest ona tak
powiedziała wielki biały bocian, których tu mnóstwo widzieliśmy. Więc jak tylko któryś
przefrunął, krzyczałem thkarni, a Indianie wszyscy się śmiali. Okazuje się dowiedziałem się
tego nie przez Miguela, tylko przez naszego drugiego przewodnika, który od początku
wyprawy mało się odzywał że thkarni to indiańskie słowo żeby być dokładnym, jedno z
wielu słów na wiesz co. To, gdzie płyną rybki z rzeki, jeśli nie uważać. To samo się tyczy
połowy słów, których się nauczyłem od tej żmijki. Nauczyłem się w sumie jakichś 60 słów i
połowa z nich to fałszywki brzydkie słowa albo słowa na coś zupełnie innego. Jak się
możesz domyślać, byłem wielce niekontent, jak się dowiedziałem, ale teraz myślę, że to
dowodzi, jakie wspaniałe poczucie humoru mają Indianie. Więc chciałem im pokazać, że znam
się na żartach i kiedy następnym razem leciał wielki bocian udałem, że nie wiem, jak się
nazywa i spytałem dziewczyny. Thkarni, powiedziała bez zmrużenia oka. Zrobiłem bardzo
zaskoczoną minę i powiedziałem: Nie, to nie może być thkarni ponieważ to jest thkarni (nie,
nie wyjąłem, tylko pokazałem palcem). I wtedy już wiedziała, że zabawa skończona i zaczęła
się chichrać, i ja też, żeby pokazać, że się na nią nie gniewam.
Poniedziałek. Zbliżamy się do końca. Już tylko jedna wielka scena do zrobienia.
Przedtem dwa dni wolnego. Myślę, że to głupia decyzja, ale pewnie związki włażą Vicowi do
tyłka. Mówi, że to dobry pomysł, żeby przed wielką sceną naładować akumulatory. Ja myślę,
że jak jest do przodu, to tak trzymać. Nie martw się, skarbie, nie wyrażam się w ten sposób,
tylko jak chcę zdenerwować Matta, ale on jest taki gruboskórny, że rzadko łapie, a poza tym
myśli, że wszyscy tak mówią, więc chyba to robię dla własnej rozrywki. "Hej Matt mówię
do niego tak trzymać póki jest do przodu", a on kiwa głową jak jakiś prorok od Dziesięciu
Przykazań. W każdym razie według planu dziś i jutro wolne, potem dwa dni prób z
przewracaniem tratwy, potem w piątek wielki dzień. Może Vic mimo wszystko ma rację,
powinniśmy być w szczytowej formie. Chodzi nie tylko o to, żeby dobrze wyszła scena, trzeba
o wszystkim pomyśleć. Mamy być wszyscy zabezpieczeni linami, tak stoi w kontrakcie, jak by
coś się stało. Nic się nie martw, kochanie, nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Zrobimy ujęcie
ogólne na odcinku rzeki, gdzie są bystrzyny, ale przewrócenie tratwy, które niby się tam
odbywa, nakręcimy gdzie indziej. Ekipa ma parę machin, które robią w wodzie młyn i pianę, a
ciesiołek wyrzezał trochę głazów, które się zakotwicza do dna i wyglądają jak prawdziwe.
Więc nie ma się co martwić. Bardzo się na to cieszę, chociaż wyszło od tego na wierzch kilka
starych sporów. Ma być tak, że obaj księża wpadają do wody, jeden wali głową w głaz, a drugi
go ratuje. Teraz jest kwestia, kto kogo? No bo drą koty całą drogę w górę rzeki, powstaje ta
wielka przepaść doktrynalna między nimi, jeden apodyktyczny i twardogłowy (ja), drugi
bardzo liberalny i miękki w stosunku do Indian (Matt), i myślę, że efekt byłby znacznie lepszy,
gdyby ten twardy, po którym można się spodziewać, że pozwoli drugiemu utonąć, ratuje go,
chociaż uważa, że jego poglądy na Indian i plan ich ochrzczenia po dopłynięciu do Orinoko to
bluźnierstwo. Ale nie, koniecznie Matt musi uratować mnie. Vic mówi, że tak przedstawiają się
fakty historyczne, a Matt mówi, że tak stało w scenariuszu, który przeczytał w Matołowie
Północna Dakota, czy gdzie tam konie kują, i tak będzie grał. "Nikt nie będzie ratował Matta
Smeatona". Dokładnie tak powiedział, wyobrażasz sobie? "Nikt nie będzie ratował Matta
Smeatona". Powiedziałem, że będę o tym pamiętał, jak go zobaczę wiszącego za nogę z
wyciągu krzesełkowego. Więc wszystko będzie grzecznie według scenariusza.
Wtorek. Drugi dzień odpoczynku.
Później.
Później.
Później.
Całuję Charlie
List 8
Rany boskie, Pipa. Rany boskie. Nie byłem w stanie pisać dalej. Każdego dnia
zdjęciowego jakieś sensacje. Nie mogłem dalej pisać po tym, co się stało. Ale nic mi nie jest.
Naprawdę nic mi nie jest.
Później. Biedny Matt. Cholera, dobry był z niego chłopak. Pewnie, że nie raz mi zalazł
za skórę, ale przy takiej robocie to i święty Franciszek by zalazł za skórę. Cały czas by patrzył
na swoje cholerne ptaki zamiast uważać, kiedy ma wejść. Przepraszam, kochanie. Wiem, że
niesmaczne. Po prostu nie wiem, jak o tym pisać. Czuję się strasznie. Biedny Matt. Ciekawe, w
jaki sposób się o tym dowiesz i jak zareagujesz.
Jezus Maria, pierdoleni Indianie. Chyba umrę. Ledwie trzymam długopis. Pocę się jak
świnia, comme un porco. Boże, kocham Cię, Pipa, to jedno mnie trzyma.
List 9
Wyjmuję twoje zdjęcie z miną wiewiórki i całuję. Tylko to się liczy, Ty i ja, i dzieci.
Zróbmy to, Pipa. Twoja mama by się ucieszyła, prawda? Pytam Rybińskiego: "masz dzieci?", a
on że tak, są jego oczkiem w głowie. Objąłem go i uściskałem, tak po prostu. Takie rzeczy robią
życie znośniejszym, nie?
To prawda, co mówią, jedź do Dżungli, a dowiesz się, jacy ludzie są naprawdę. Vic jest
mazgaj, zawsze to wiedziałem. W kółko skuczy, że z filmu nici. Powiedziałem, żeby się nie
martwił, bo zawsze może sprzedać wspomnienia do gazety. Pomysł mu się nie spodobał.
Czemu to zrobili? Czemu to zrobili?
Całuję, C
PS. Szkoda, że nie napisałaś. Bardzo by mi to teraz pomogło.
List 10
To mogłem być ja. To równie dobrze mogłem być ja. Kto decyduje? Czy ktoś decyduje?
Hej tam, w niebie, jest ktoś w domu?
Ta myśl mnie prześladuje od rana. Powiedziałem staruszkowi Rybińskiemu, masz
dzieci, a on tak, są moim oczkiem w głowie i po prostu uściskaliśmy się przed wszystkimi i od
tego czasu zastanawiam się, co to znaczy. Oczkiem w głowie. Co to znaczy? Mówi się takie
słowa i wszyscy wiedzą, co one znaczą, ale jak się im przyjrzeć, to trudno zrozumieć. Tak jest z
filmem, tak jest z całą podróżą. Myślisz sobie, że dokładnie wiesz, o co chodzi, a jak się
zastanowisz, to to wszystko nie ma sensu i myślisz sobie, że na początku miało sens, bo
wszyscy udawali, że ma. Czy to ma jakiś sens? No bo to jak z Indianami i udawanymi
kamieniami, które wyrzezał ciesiołek. Patrzyli na nie i patrzyli, a im bardziej patrzyli, tym
mniej rozumieli.
Dam to zaraz Rojasowi. Przechodził obok kilka minut temu i powiedział, że to już
dzisiaj trzeci list, włóż je wszystkie do jednej koperty, oszczędzisz na znaczkach. Wstałem i
wiesz, przysięgam, że na chwilę wstąpił we mnie Firmin i powiedziałem: "Słuchaj, Matko
Boska Listowa, ja będę pisał, a ty przekażesz tyle listów dziennie, ile uznam, kurwa, za
stosowne." Oczywiście, Firmin nie powiedziałby kurwa, ale ton ten sam. Taki surowy i
wpieprzony na wszystko na tym świecie, co odbiega od ideału. Ojej, chyba pójdę go przeprosić,
bo jeszcze mi je wyrzuci.
Całuję, C
List 11
Czekając na śmigłowiec
Pipa kochanie
Jak się stąd wydostaniemy, uczynię, jak następuje: Walnę sobie największą wódkę, jaką
dają w Caracas. Walnę sobie największą kąpiel, jaką dają w Caracas. Walnę sobie najdłuższą
rozmowę telefoniczną z Tobą. Już słyszę Twój głos, jak odbierasz telefon, jakbym wyszedł do
kiosku po pety i długo nie wracał. Potem pójdę do ambasady i usiądę z Daily Telegraph, może
nawet być sprzed kilku tygodni i przeczytam jakąś rubrykę, której nigdy nie czytam, na
przykład ze świata przyrody, jeśli mają coś takiego. Chcę przeczytać, że jaskółki oknówki
zakładają gniazda, albo że przy odrobinie szczęścia można zobaczyć borsuka. Normalne
rzeczy, które dzieją się cały czas. Popatrzę na wyniki krykieta i będę udawał, że jestem jakiś
stary arystokrata z rubieży Walii w blezerze w paski i z różowym ginem w garści. Może
przeczytam też rubrykę narodzin. Emma i Nicholas mają córkę Zuzię, siostrę Aleksandra i
Billa. I powiem, jakie was szczęście spotkało, Aleksandrze i Billu, macie teraz towarzyszkę
zabaw, małą Zuzię. Bądźcie dla niej dobrzy, to wasza siostrzyczka, strzeżcie jej jak oka w
głowie. Boże, Pipa, ja płaczę, łzy mi się leją po twarzy.
Całuję, C
List 12
Caracas 21 lipca
Pipa, kochanie, nie mogę w to uwierzyć, po prostu nie mogę w to uwierzyć. Nareszcie
docieramy do tak zwanej cywilizacji, nareszcie docieramy do telefonu, z którego można
wykonać rozmowę zaoceaniczną, nareszcie przychodzi moja kolej, nareszcie dostaję
połączenie, a Ciebie nie ma w domu. "Numer brak odpowiedź, proszę pana." Proszę spróbować
jeszcze raz. "Numer dalej brak odpowiedź, proszę pana." Jeszcze raz. "OK, proszę pana, numer
dalej brak odpowiedź." Gdzie jesteś? Nie chcę dzwonić do nikogo innego. Nie chcę dzwonić do
Twojej matki i mówić, słuchaj, były lekkie kłopoty, ale już wróciliśmy do Caracas, a Matt nie
żyje, tak, było w gazetach, ale ja nie chcę o tym rozmawiać. Chcę rozmawiać tylko z Tobą,
skarbie, i nie mogę.
Dzwoniłem jeszcze raz.
Jeszcze raz.
Dobra, kupiłem flaszkę wódki, która kosztuje z pięćdziesiąt funtów, a jak studio nie
zapłaci, to już nigdy nie będę dla nich pracował, i mam stertę tej hotelowej papeterii. Wszyscy
inni poszli do miasta. Ja nie byłem w stanie. Ciągle mam w głowie ostatni wieczór, kiedy tu
byliśmy ten sam hotel i w ogóle i jak wyszliśmy z Mattem i ubzdryngoliliśmy się w trzy
dupy i tańczyliśmy Zorbę i nas wyrzucili, a Matt pokazywał na mnie i mówił do kelnerów, no
co wy, nie poznajecie pana Rycha z Ulicy Cedzonkowej, a oni nie poznali i kazali nam zapłacić
za talerze.
Po dniach odpoczynku zostały nam tylko trzy dni zdjęciowe. Pierwszego dnia rano
zrobiliśmy próbę w bystrzynie, i powiem Ci, że szło nam dość zgrabnie. Vic z ekipą stali na
brzegu, Matt i ja byliśmy na tratwie z kilkunastoma Indianami, którzy wiosłowali i odpychali
się żerdziami. Dla wszelkiej pewności przywiązaliśmy długą linę do tratwy i do drzewa na
brzegu, żeby zatrzymała tratwę na wypadek, gdyby Indianie stracili nad nią panowanie. Matt i
ja byliśmy zabezpieczeni linami, jak stało w kontrakcie. No więc rano przepłynęliśmy przez
bystrzynę i wyszło w porządku, a po południu ćwiczyliśmy na płytkiej wodzie z maszyną do
spieniania wody. Ja uważałem, że nie potrzebujemy jeszcze jednego dnia prób, ale Vic się
uparł. Więc następnego ranka znowu wszyscy poszliśmy nad wodę, tylko tym razem przypięli
nam mikrofony radiowe, bo Vic jeszcze nie zdecydował, czy dźwięk będzie się podkładać w
studio czy nie. Przywiązali linę do drzewa, ekipa ustawiła się na brzegu, a my przygotowaliśmy
się do przepłynięcia trzy czy cztery razy przed kamerą. Ja i Matt mieliśmy się tak gorąco
sprzeczać na temat chrztu Indian, żeby nie dostrzegać niebezpieczeństwa z tyłu, które
publiczność bez trudu zauważa. Już z milion razy się zastanawiałem, co się potem stało i nadal
nie znam odpowiedzi. To był trzeci kurs. Dali nam znak, że można zaczynać, zaczęliśmy się
spierać i wtedy zauważyliśmy coś dziwnego. Zamiast kilkunastu Indian na tratwie było tylko
dwóch, obaj tylko z żerdzią z tyłu tratwy. Chyba pomyśleliśmy, że Vic tak kazał. Kłótnia już
trwała i okazało się, że z Matta zawodowiec pełnym pyskiem, bo zachowywał się, jakby nigdy
nic. Ja zresztą też. Gdy doszliśmy do końca sceny, zauważyliśmy, że Indianie nie robią tego, co
zwykle, czyli nie zatrzymują tratwy żerdziami. Odpychali się w dół rzeki i Matt krzyknął "Hej,
chłopcy, koniec ujęcia", ale nie zwrócili uwagi i pamiętam, że pomyślałem, że może
sprawdzają, czy lina wytrzyma.
Matt i ja odwróciliśmy się w tej samej chwili i zobaczyliśmy, gdzie płyniemy prosto
na stertę głazów i spienioną wodę i wiedziałem, że lina musiała się zerwać albo coś.
Krzyczeliśmy, ale przy takim huku wody i nie znając języka oczywiście na nic się to zdało, a
potem znaleźliśmy się w wodzie. Pomyślałem o Tobie, Pipa, gdy się tratwa wywróciła, słowo
daję. Po prostu zobaczyłem Twoją twarz i próbowałem myśleć o Tobie. Potem próbowałem
płynąć, ale przy takim prądzie i w tej pierdolonej sutannie a potem buch, dostałem po
żebrach jakby mnie ktoś kopnął i czułem, że już po mnie, to pewnie kamień, pomyślałem i
poddałem się, tak jakby straciłem przytomność. Później się okazało, że lina zabezpieczająca się
zacisnęła.
Potem pamiętam dopiero, że byłem na brzegu i rzygałem wodą i wszystkim do błota, a
dźwiękowiec tłukł mnie po plecach i gniótł pięścią w żołądek. Moja lina wytrzymała, Matta się
urwała. Oto co się stało, miałem fart.
Wszyscy byli w stanie szoku, jak sobie możesz wyobrazić. Niektórzy ludzie z ekipy
sprawdzali brzeg wiesz, jak to czasem znajduje się ludzi przyczepionych do zwisających nad
wodą gałęzi o milę w dół rzeki. Ale nic z tego nie wyszło. Ten scenariusz jest zarezerwowany
dla filmów. Było już po nim, a zresztą ekipa nie była w stanie się przedostać więcej niż 20 czy
30 jardów wzdłuż brzegu, bo w Dżungli raczej nie ma nadrzecznych promenad. "Czemu było
tylko dwóch?" Vic powtarzał w kółko. "Czemu tylko dwóch?" Rozglądali się za Indianami,
którzy brali udział w scenie, ale ich nie było. Potem wrócili do obozu, ale był tam tylko tłumacz
Miguel, który miał przedtem długą rozmowę z jednym z Indian, a kiedy się odwrócił, okazało
się, że wszyscy inni Indianie dali dyla.
Potem poszliśmy zobaczyć, co się stało z liną wokół drzewa, i okazało się, że nie ma po
niej ani śladu. Co było dość dziwne, bo przywiązali ją którymś z tych wymyślnych węzłów,
które po prostu nie puszczają. Na pewno tak stoi w kontrakcie. Cholernie podejrzane. Potem
porozmawialiśmy znowu z Miguelem i okazało się, że Indianin zaczął tę długą rozmowę,
jeszcze zanim mogliśmy mieć wypadek. A więc przypuszczalnie wiedzieli, co się stanie. Potem
rozejrzeliśmy się po obozie wszystko zabrali, ubrania, jedzenie, sprzęt. Po co zabrali
ubrania? Przecież nie noszą.
Naczekaliśmy się na helikopter jak cholera, możesz mi wierzyć. Indianie zabrali
radiotelefony (gdyby mieli ciężarówkę, to zwinęliby też statyw), a Caracas myślało, że się
zepsuły, więc przylecieli normalnie. Dwa dni czekania, a czułem się, cholera, jakby to trwało
dwa miesiące. Myślałem, że mimo tych wszystkich szczepionek złapałem jakąś syfną
gorączkę. Podobno kiedy wyciągnęli mnie z rzeki i wypompowali mi wodę z żołądka, pierwsza
rzecz, jaką powiedziałem, to: "Siedlisko chorób, jak tuszę" i ekipa wybuchła histerycznym
śmiechem. Nie przypominam sobie, ale to w moim stylu. Pomyślałem pewnie, że przyszło
beri-beri i s-ka. No to w dechę grobową, pomyślałem.
Dlaczego to zrobili? Ciągle mi to chodzi po głowie. Dlaczego? Większość innych
myśli, że dlatego, bo są prymitywni wiesz, że nie są biali, nigdy nie należy ufać tubylcom, te
sprawy. Ale to nie przejdzie. Wcale nie uważam, że byli prymitywni, zawsze mówili prawdę
(nie licząc tego, jak mnie uczyli języka) i byli o wiele bardziej godni zaufania niż niektórzy
biali z ekipy. Pierwsza rzecz, jaką pomyślałem, to że ich jakoś nieświadomie obraziliśmy
wyrządziliśmy jakąś straszną zniewagę ich bogom albo coś w tym rodzaju. Nic mi jednak nie
przychodziło do głowy.
Tak jak ja na to patrzę, to albo jest jakiś związek z tym, co stało się dwieście lat temu,
albo nie ma. Może to tylko przypadkowy zbieg okoliczności. Tak się po prostu składa, że
potomkowie Indian, którym w przeszłości wywróciła się tratwa, sterowali inną tratwą, która
wywróciła się mniej więcej w tym samym miejscu rzeki. Może ci Indianie mają jakiś limit
wytrzymałości na transportowanie jezuitów w górę rzeki, a potem coś w nich instynktownie
pęka i wywalają ich za burtę. Mało prawdopodobne, co? Więc może jest jakiś związek między
tymi zdarzeniami. W każdym razie ja tak uważam. Wydaje mi się, że Indianie nasi Indianie
wiedzieli, co się przed laty stało ojcu Firminowi i ojcu Antonio. Takie rzeczy przekazuje się
z pokolenia na pokolenie przy tłuczeniu korzenia manioku czy innego świństwa. Ci jezuici na
pewno obrośli w wielki mit u tych Indian. Na pewno przy każdym opowiadaniu historia robiła
się coraz bardziej barwna i przesadzona. A potem przychodzimy my, kolejna banda białych
ludzi, z którymi też jest dwóch gości w długich czarnych sukniach, którzy też chcą być
przewiezieni w górę rzeki do Orinoko. Oczywiście są pewne różnice, nowi biali mają tę
jednooką maszynę i tak dalej, ale w ogólnych zarysach jest tak samo, a my im nawet mówimy,
że skończy się tak samo wywróceniem tratwy. Każdy by się poczuł dziwnie, trudno jest
wymyślić jakiś inny przykład, ale wyobraź sobie, że jesteś mieszkańcem Hastings w 2066 roku,
idziesz pewnego dnia na plażę, a tu płyną ku Tobie długie łodzie, wysiada kupa ludzi w
kolczugach i szpiczastych hełmach i mówią, że przyjechali na bitwę pod Hastings, więc czy
byłabyś tak uprzejma i zawołała króla Harolda, bo muszą mu strzelić w oko i za zagranie roli
czekałby na Ciebie pełny portfel pieniędzy. Przede wszystkim byłabyś skłonna to zrobić,
prawda? A potem zaczęłabyś się zastanawiać, dlaczego Cię o to poprosili. Mogłoby Ci przyjść
do głowy to mój pomysł, Vic ma co do tego wątpliwości że przybyli (to znaczy my), aby
odtworzyć jakiś rytuał, który z jakiegoś powodu jest strasznie ważny dla ich plemienia. Może
Indianie pomyśleli, że to jakaś sprawa religijna, coś w rodzaju obchodów pięćsetletniej
rocznicy budowy katedry czy coś w tym rodzaju.
Jest jeszcze jedna możliwość że Indianie śledzili spór pomiędzy jezuitami i
rozumieli go znacznie lepiej, niż myśleliśmy. Jezuici to znaczy Matt i ja spierali się o
chrzest Indian, a w momencie, kiedy wywróciła się tratwa, wyglądało, że w sporze zwyciężam
ja. Byłem w końcu starszy wiekiem i opowiadałem się przeciwko chrzczeniu Indian
przynajmniej dopóki się nie ochędożą i nie zaprzestaną niektórych ze swych odrażających
praktyk. Więc może Indianie to zrozumieli i wywrócili tratwę, bo chcieli zabić ojca Firmina
(mnie!), żeby ojciec Antonio przeżył i ich ochrzcił. Co Ty na to? Tyle że za pierwszym razem
Indianie zobaczyli, że ojciec Firmin przeżył, więc uciekli ze strachu, a za drugim razem
zobaczyli, że zabili Antonia, co było dla nich bardzo źle, więc uciekli, bo im wszystko poszło
nie tak, jak trzeba.
Czy to się trzyma kupy? W każdym razie wiem, że to bardziej skomplikowane, niż
wyniknie z gazet. Nie zdziwiłbym się, gdyby Hollywood wysłało samolot i zbombardowało
Indian za karę za śmierć Matta. Albo nakręcą jeszcze jeden film tak, to bardziej podobne do
tych sukinsynów. Mówię Ci, ten, kto dostanie rolę Matta, ma otwartą drogę do kariery.
Siedzimy tu już chyba z tydzień. Do cholery z tym studiem i z jego cholernymi
prawnikami. Podobno trzeba jakoś oficjalnie anulować film, a to zajmuje dużo czasu.
Niosę to do Matki Boskiej Listowej i wysyłam ekspresem. Dużo pewniej się czuję,
oddając listy na prawdziwej poczcie.
Moc pocałunków, Charlie
List 13
Chryste, nigdy mi tego nie rób, rozumiesz? Nigdy. Dwa dni temu wylazłem, kurwa, z
Dżungli, dobrze, że żywy, a ty odkładasz słuchawkę?! Słuchaj, chciałem Ci wyjaśnić, ona tu
była służbowo, całkowity zbieg okoliczności. Wiem, że zachowywałem się przez jakiś czas jak
świnia, comme un porco, ale proszę, przeczytaj wszystkie moje listy z Dżungli, a zobaczysz, że
jestem zupełnie innym człowiekiem. Między mną a Lindą wszystko skończone, powiedziałem
Ci to przed wyjazdem. Przecież nie mam wpływu na to, gdzie ona jeździ pracować, nie?
Owszem, wiedziałem, że będzie w Caracas, owszem, nie powiedziałem Ci o tym, owszem, to
było nieładne z mojej strony, ale co by pomogło, gdybym Ci powiedział? A zresztą, skąd się u
diabła dowiedziałaś? Nie, nie ma jej tu, z tego, co wiem, jest w Indiach Zachodnich, co mnie
zresztą guzik obchodzi. Na miły Bóg, Pipa, nie wyrzucajmy w błoto pięciu lat.
Twój Charlie
PS. Wysyłam ekspresem.
PPS. Caracas straszna dziura. Siedzimy tu przynajmniej do czwartego.
PPPS. Kocham Cię.
Telegram
PROSZĘ ZADZWOŃ HOTEL INTERCONTINENTAL ZARAZ STOP CAŁUJĘ
CHARLIE
Telegram
DO D. ZADZWOŃ INTERCONTINENTAL MUSZĘ ZARAZ POGADAĆ STOP
CAŁUJĘ CHARLIE
Telegram
ZADZWONIĘ POŁUDNIE TWOJEGO CZASU CZWARTEK DUŻO DO
OMÓWIENIA STOP CHARLIE
Telegrom
NIECH CIĘ ODBIERZ TELEFON ALBO ZADZWOŃ DO MNIE PIPA STOP
CHARLIE
List 14
Droga Pipo
Jako że z sobie tylko znanych powodów nie reagujesz na telegramy, pragnę Cię
poinformować, że na razie nie wracam do domu. Potrzebuję czasu i oddechu nie tylko po to, by
przyjść do siebie po tych okropnych rzeczach, które mi się przydarzyły, a którymi Ty nie
wykazujesz nadmiernego zainteresowania, lecz także by przemyśleć, jak sprawy stoją
pomiędzy nami. Wydaje mi się zbędne powtarzać, że mimo wszystko Cię kocham, gdyż
najwyraźniej Cię to denerwuje z Tobie tylko znanych powodów, których nie uznajesz za
stosowne wyjaśnić czy też naświetlić. Skontaktuję się z Tobą, gdy jakoś się w tym wszystkim
znajdę.
Charlie
PS. Wysyłam ekspresem.
PPS. Jeśli to ma cokolwiek wspólnego z tym bucem Gavinem, osobiście skopię go w
jego osobiste jaja. Powinienem mu wtedy porządniej dołożyć. A jeśli jeszcze nie zauważyłaś,
nie umiałby zagrać nawet na fujarce, a bierze się za filmy. Beztalencie. Bezjądrze.
List 15
St Lucia
Dnia owego cholernego
Słuchaj, ty suko, może byś się tak wyniosła z mojego życia, wynoś się, WYNOŚ.
Zawsze umiałaś wszystko spieprzyć, tego jednego nie można ci odmówić. Znajomi mi mówili,
uważaj na nią i że ostatnia rzecz, na jaką powinienem ci pozwolić, to wprowadzić się do mnie,
a ja kretyn ich nie słuchałem. Chryste, jeżeli myślisz, że jestem egotykiem, to powinnaś
spojrzeć w lustro, dziecinko. Oczywiście, że jestem pijany, a co myślałaś, to jedyny sposób,
żebym nie musiał już więcej o tobie myśleć. Zaraz się uwalę w trzy dupy. In vino cutas veritas.
Charlie Awanturnik
PS. Wysyłam ekspresem
Telegram
WRACAM PONIEDZIAŁEK 15 LONDYN STOP ŁASKAWIE WYNIEŚ SIĘ I
MIENIE Z MIESZKANIA WCZEŚNIEJ STOP ZOSTAW KLUCZ STOP BYBYŁO
NA TYLE STOP
W NAWIASIE
Opowiem wam coś o niej. Leży na boku, plecami do mnie, a noc weszła w to środkowe
stadium, kiedy przez zasłony nie sączy się światło, z ulicy dochodzi jedynie szloch jakiegoś
powracającego Romea, a ptaki nie rozpoczęły jeszcze swego rutynowego, lecz radosnego
zajęcia. Nie widzę jej w ciemnościach, lecz wsłuchując się w jej ściszony oddech potrafiłbym
wyrysować mapę jej ciała. Kiedy jest szczęśliwa, może spać przez kilka godzin w tej samej
pozycji. Zawsze nad nią czuwam w te upiorne godziny nocy i mogę przysiąc, że nie porusza się.
Może to być oczywiście skutek dobrego trawienia i spokojnych snów, lecz ja poczytuję to za
oznakę, że jest szczęśliwa.
Nasze noce różnią się od siebie. Ona zapada w sen, jakby poddawała się łagodnej
namowie ciepłych fal morskich, po czym unosi się bez lęku aż po ranek. Ja usypiam z większą
niechęcią, opieram się falom, gdyż albo żal mi pozostawić dobry dzień, albo nadal
rozpamiętuję dzień zły. Przez nasze godziny nieświadomości płyną odmienne nurty. Ja co jakiś
czas wyskakuję z łóżka, lękając się czasu i śmierci, w bojaźni przed nadchodzącą pustką. Budzę
się ze stopami na podłodze i głową w dłoniach, wykrzykując bezużyteczne, żałośnie
nieartykułowane "Nie, nie". Ona delikatnie strzepuje ze mnie trwogę, jakby spłukiwała sierść
psa, który ze szczekiem wynurzył się z brudnej wody rzecznej.
Niekiedy własny krzyk wyrywa ze snu nie mnie, lecz ją, i na mnie przychodzi kolej, by
otoczyć ją płaszczem opiekuńczej czułości. Jestem zupełnie rozbudzony, a ona sennymi ustami
wyjawia mi przyczynę swego krzyku. "Wielki chrząszcz", mówi, jakby chciała podkreślić, że o
mniejszego nie kłopotałaby mnie; albo "Na schodach było ślisko"; czy też po prostu "Coś
strasznego" (co wydaje mi się tak tajemnicze, że niemal pozbawione treści). Usunąwszy z
ustroju tę wstrętną ropuchę, tę garść błota z rynsztoka, wzdycha i oczyszczona powraca do snu.
Ja leżę bezsenny, ściskając oślizłego płaza, przekładając z ręki do ręki garść mułu,
zaniepokojony i pełen podziwu. (Nie twierdzę zresztą, że moje sny są wznioślejsze. Sen
zrównuje lęki. Zgubiony but czy spóźnienie na pociąg napawają tu taką samą trwogą, jak atak
terrorystów czy wojna jądrowa.) Podziwiam ją, gdyż conocne spanie, pracę, którą wszyscy
musimy niestrudzenie wykonywać aż do śmierci, ona opanowała znacznie lepiej niż ja. Radzi
sobie z nią jak wytrawny podróżny, któremu niestraszne nowe lotnisko, podczas gdy ja leżę
pośród nocy z nieważnym paszportem, popychając skrzypiący wózek bagażowy ku
niewłaściwemu transporterowi.
W każdym razie śpi na boku, odwrócona do mnie plecami. Jako że zwykłe strategie i
zmiany pozycji nie wywołały u mnie stanu narkozy, postanawiam wtulić się w miękki zygzak
jej ciała. Kiedy przysuwam się i układam goleń wzdłuż rozluźnionej snem łydki, ona nie
budząc się wyczuwa, co robię i odgarnia włosy z ramion na czubek głowy, abym mógł
przywrzeć do jej nagiej szyi. Zawsze gdy to robi, precyzja tego sennego gestu uprzejmości
przejmuje mnie miłosnym dreszczem. Czuję w oczach igiełki łez i muszę się powstrzymywać,
by nie zbudzić jej i przypomnieć o swej miłości. Nieświadomie dotknęła jakiegoś tajemnego
sedna mych uczuć ku niej. Nie wie o tym oczywiście; nigdy jej nie powiedziałem o tej drobnej,
subtelnej rozkoszy nocy. Chociaż teraz jej chyba mówię...
Sądzicie, że jednak jest przytomna, gdy to robi? Rzeczywiście może to wyglądać na
świadomy gest, sympatyczny, lecz w żadnym wypadku nie dowodzący, że miłość wrasta
korzeniami poniżej warstwy świadomości. Wasz sceptycyzm jest uzasadniony: pod względem
próżności kochankowie mogą iść w zawody z politykami, więc można im zawierzyć tylko do
pewnego stopnia. Dysponuję wszakże jeszcze jednym dowodem. Dziś włosy opadają jej do
ramion, lecz kilka lat temu, kiedy zapowiadano, że letnie upały utrzymają się przez kilka
miesięcy, obcięła je krótko. Jak dzień długi jej obnażona szyja oczekiwała na pocałunki. A w
ciemnościach, kiedy leżeliśmy tylko pod cienkim prześcieradłem, a ja wydzielałem kalabryjski
pot, kiedy środkowe stadium nocy było krótsze, lecz także wlokło się bez końca wtedy
również, kiedy zbliżałem się ku temu wydłużonemu S, z miękkim pomrukiem usiłowała
podnieść z szyi utracone włosy.
Kocham cię szeptam do śpiącej szyi kocham cię. Wszyscy
powieściopisarze wiedzą, że największym wrogiem ich twórczości jest bezpośredniość. Kiedy
pisarza kusi dydaktyzm, winien wyobrazić sobie dziarskiego kapitana żeglugi wypatrującego
sztormu, lustrującego przyrządy, ostrym głosem wydającego rozkazy przez megafon pod
pokładem nie ma jednak nikogo. Maszynowni nigdy nie zainstalowano, a ster złamał się
kilkaset lat temu. Kapitan może prezentować się zupełnie dobrze, oszukać nie tylko siebie, ale i
niektórych pasażerów. To, czy ich pływający świat przetrwa burzę, zależy jednak nie od niego,
lecz od szaleńczych wichrów i wezbranych wód, gór lodowych i nagłych wyskoków rafy
koralowej.
Jest jednak rzeczą naturalną, że pisarze buntują się niekiedy przeciw nieszczerości
literatury. W dolnej części Pogrzebu księcia Orgaza El Greca w Toledo stoi szereg kanciastych
żałobników w kryzach. Patrzą w różne strony w teatralnej rozpaczy. Tylko jeden z nich patrzy
prosto poza obraz i wlepia w nas ponury, ironiczny wzrok; zauważamy też jednak, że we
wzroku tym nie ma poczucia wyższości. Tradycja mówi, że postacią tą jest sam El Greco. Ja to
zrobiłem. Ja to namalowałem. Ja to wykonałem, więc patrzę wam w oczy.
O miłości łatwiej się chyba pisze poetom niż prozaikom. Przede wszystkim poeci
władają tym pojemnym "ja" (jeśli ja napiszę "ja", po paru akapitach będziecie chcieli się
dowiedzieć, czy mam na myśli Juliana Barnesa czy kogoś zmyślonego, zaś poeta może
balansować między jednym i drugim, uzyskując zarówno głębię uczuć, jak i obiektywność).
Poeci zdają się także zdolni obrócić złą miłość samolubną, gównianą miłość w dobrą
poezję miłosną. Prozaikom brak umiejętności, by dokonać tego godnego podziwu,
nieuczciwego przekształcenia. My możemy tylko obrócić złą miłość w prozę o złej miłości.
Jesteśmy zatem zawistni (i nieco nieufni), gdy poeci mówią nam o miłości.
Mamy zatem wiersze zwane poezją miłosną. Zbiera się je w księgi zwane Antologią
Światowej Poezji Miłosnej w serii "Amorek" lub coś podobnego. Mamy też listy miłosne,
zebrane w Skarbnicę Listów Miłosnych, seria "Złote Pióro" (sprzedaż wysyłkowa). Nie ma
jednak gatunku, który można by określić mianem prozy miłosnej. Brzmi to niezręcznie, niemal
sprzecznie. Proza Miłosna: Podręcznik Szperacza. Patrz pod "Stolarstwo".
Pisarka kanadyjska Mavis Gallant ujęła to następująco: "Pytanie, czym jest dwoje ludzi
razem, to właściwie jedyna prawdziwa tajemnica, jaka nam pozostała, a kiedy ją zgłębimy, nie
będzie już potrzebna literatura nie będzie już nawet potrzebna miłość." Kiedy to pierwszy
raz przeczytałem, zaznaczyłem na marginesie "!?", co w szachach oznacza ruch być może
błyskotliwy, lecz prawdopodobnie nieroztropny. Pogląd ten jednak ma siłę przekonywania i
oznaczenie przechodzi w "!!"
Przetrwa z nas tylko jedno miłość. Do tej konkluzji ostrożnie dochodzi Philip
Larkin w wierszu Grobowiec w Arundel. Wers ten zaskakuje, gdyż większość twórczości poety
była wyciśniętą szmatą rozczarowania. Chętnie dajemy się podnieść na duchu, lecz
powinniśmy wpierw spojrzeć na ten poetyczny wzlot prozaicznie chmurnym okiem i spytać:
Czy to prawda? Czy przetrwa z nas miłość? Miło by było móc w to wierzyć. Byłoby
pocieszające, gdyby miłość była źródłem energii, które nie wygasa po naszej śmierci. Wczesne
odbiorniki telewizyjne po wyłączeniu zostawiały na środku ekranu świetlną plamę, która
zmniejszała się od rozmiarów florena do znikającego punkciku. Jako chłopiec obserwowałem
ten proces co wieczór i półświadomie chciałem go powstrzymać (z młodzieńczą melancholią
widziałem w nim symbol ludzkiego istnienia, zatracającego się nieubłaganie w czarnym
wszechświecie). Czy miłość ma tak świecić przez chwilę po wyłączeniu odbiornika? Ja tego nie
widzę. Kiedy umiera jedna osoba z kochającej się pary, wraz z nią umiera miłość. Jeżeli w
ogóle coś po nas przetrwa, to raczej co innego. Po Larkinie przetrwa nie miłość, lecz poezja, to
oczywiste. Zawsze, kiedy czytam zakończenie Grobowca w Arundel, przypomina mi się postać
Williama Huskinsona. Był znanym w swoim czasie politykiem i finansistą, lecz dziś
pamiętamy go dlatego, że 15 września 1830 roku, w dniu otwarcia linii kolejowej
LiverpoolManchester, został pierwszą na świecie osobą przejechaną przez pociąg (został,
choć wcześniej był kimś innym). Czy William Huskinson kochał? Czy jego miłość przetrwała?
Tego nie wiemy, wszystko, co po nim przetrwało, to ostatnia chwila nieuwagi; śmierć
zamieniła go w pouczający obrazek na temat dwoistej natury postępu.
Kocham cię. Przede wszystkim trzeba umieścić te słowa na półce wysoko pod
sufitem; w pudełku za szybą, którą trzeba rozbić łokciem; w banku. Nie powinny pałętać się po
domu jak fiolka witaminy C. Jeżeli będziemy je mieli pod ręką, użyjemy ich bezmyślnie. Nie
będziemy się w stanie oprzeć; mówimy, że będziemy, ale to nieprawda. Powiemy te słowa po
pijanemu, z poczucia samotności, czy też najczęściej w zwyczajnym przypływie nadziei, i
już po nich, zużyte, wyświechtane. A może nie jesteśmy pewni, czy to miłość, i sprawdzamy,
czy słowa zabrzmią prawdziwie? Może nie wiemy, co myślimy, póki nie usłyszymy własnych
słów? Marna argumentacja. To wielkie słowa i musimy być pewni, że na nie zasługujemy.
Wsłuchajcie się w nie jeszcze raz: Kocham cię. Orzeczenie, dopełnienie: nieprzegadane,
nieprzemakalne zdanie. Podmiot jest domyślny, co wskazuje na skromność kochanka,
orzeczenie mocne i jednoznaczne, symbolicznie rozpoczynające się od spółgłoski
wybuchowej. Krótkie i pieszczotliwie szeleszczące dopełnienie wypowiada się z językiem
wysuniętym do przodu jak do pocałunku. Kocham cię. Jakże poważne, nabrzmiałe słowa.
Wyobrażam sobie dźwiękowy spisek pomiędzy językami świata. Skonferowawszy się
ze sobą, podejmują decyzję, że zwrot ten musi zawsze brzmieć jak coś, na co trzeba zasłużyć, o
co trzeba się starać, czego trzeba być godnym. Ich liebe dich: śródnocny, nasycony dymem
papierosowym szept, podmiot szczęśliwym trafem rymuje się z dopełnieniem. Je t'aime:
odmienna procedura najpierw rozprawiamy się z podmiotem i dopełnieniem, by móc tym
pełniej smakować długą samogłoskę uwielbienia. (Umieszczając dopełnienie zaraz po
podmiocie francuska gramatyka daje również pewność, że osoba kochana nie okaże się kimś
innym.) Ja tiebia liubliu: dopełnienie znów na pocieszającym drugim miejscu, lecz tym razem
mimo wiele mówiącego rymu między podmiotem a dopełnieniem zapowiedź trudności,
przeszkód do pokonania.
Wybaczcie amatorskość tej analizy. Chętnie przekażę temat jakiejś fundacji
filantropijnej mającej za cel powiększenie sumy ludzkiej wiedzy. Niech powoła grupę
badawczą, by stwierdziła, jak ten zwrot funkcjonuje we wszystkich językach świata, jakie
zachodzą różnice, jakie skojarzenia u adresatów budzi ich brzmienie, a także by sprawdziła
zależność między poziomem szczęścia w społeczeństwie a bogactwem frazeologicznym
zwrotu. Pytanie z sali: czy istnieją plemiona, w których języku brak słów Kocham cię? Czy też
wszystkie wymarły?
Musimy trzymać te słowa w pudełku za szybą. A wyjmując je musimy się z nimi
ostrożnie obchodzić. Mężczyzna powie "Kocham cię", żeby skłonić kobietę do pójścia z nim
do łóżka; kobieta powie "Kocham cię", aby skłonić mężczyznę do pójścia przed ołtarz;
obydwoje powiedzą "Kocham cię" w formie zaklęcia, aby odsunąć od siebie lęk, aby nabrać
przekonania, że obiecany stan już nadszedł, czy też dać sobie złudzenie, że jeszcze nie minął.
Musimy się tego wystrzegać. Kocham cię nie powinno iść w świat, stać się walutą, zbywalną
akcją, przynosić nam dywidend. Jeżeli do tego dopuścimy, tak się właśnie stanie. Zamiast
krzyczeć do mikrofonu w domu aukcyjnym wyszeptajmy ten zwrot do szyi, z której dopiero co
odgarnięte został nieobecne włosy.
Może już się domyślacie, że nie ma mnie teraz przy niej. Transatlantycka linia
telefoniczna reaguje na wszystko drwiącym echem: "to już było". Kocham cię i zanim
ona zdoła odpowiedzieć, słyszę, jak moje metaliczne alter ego odpowiada "Kocham cię". Tak
być nie może; odbite echem słowa stały się własnością publiczną. Próbuję jeszcze raz, z tym
samym skutkiem. Kocham cię kocham cię wyszły z tego jakieś trele w stylu pop, kawałek,
który po miesiącu zejdzie z listy przebojów do klubów muzycznych, gdzie pyzaci rockmeni z
pomadą na włosach i tęsknotą w głosie użyją go, by rozebrać kołyszące się w pierwszych
rzędach panienki. Kocham cię kocham cię, gitara prowadząca chichocze, a język perkusisty
spoczywa oślizły w jego otwartych ustach.
Musimy być precyzyjni w miłości, jej języku i jej gestach. Jeżeli ma nas ocalić, musimy
patrzeć na nią z taką jasnością, z jaką powinniśmy się nauczyć patrzeć na śmierć. Czy miłości
powinno się uczyć w szkole? Trymestr pierwszy: przyjaźń; trymestr drugi: czułość; trymestr
trzeci: namiętność. Czemu nie? Uczą dzieci gotować, naprawiać samochody i pieprzyć się bez
zachodzenia w ciążę; zakładamy, że dzieci są w tym znacznie lepsze niż my, lecz na co im to
wszystko, jeżeli nie umieją kochać? Oczekuje się, że jakoś sobie same poradzą. Ster przejmie
Natura, jak automatyczny pilot w samolocie. Tymczasem Natura, na którą składamy
odpowiedzialność za wszystko, czego nie rozumiemy, nie jest zbyt dobra w trybie auto-
matycznym. Powołane do służby małżeńskiej ufne dziewice po wyłączeniu światła nie znalazły
u Natury wszystkich odpowiedzi. Ufnym dziewicom powiedziano, że miłość to ziemia
obiecana, arka, na której para ujdzie Potopu. Może to i arka, lecz arka, na której kwitnie
antropofagia; której szyprem jest jakiś siwobrody szaleniec, który bije cię po głowie laską z
drzewa sandałowego i może cię w każdej chwili wyrzucić za burtę.
Zacznijmy od początku. Czy miłość nas uszczęśliwia? Nie. Czy miłość uszczęśliwia
osobę, którą kochamy? Nie. Czy miłość jest lekarstwem na wszystko? Zaprawdę nie.
Oczywiście kiedyś w to wszystko wierzyłem. Kto nie wierzył (i kto nadal nie wierzy gdzieś pod
pokładem duszy)? Tak jest we wszystkich naszych książkach, filmach; w tysiącach opowieści
słońce zachodzi nad wiecznym szczęściem kochanków. No bo po co w ogóle byłaby miłość,
gdyby nie rozwiązywała wszystkich problemów? Przecież z samego natężenia naszych
pragnień możemy wnioskować, że miłość, gdy już przyjdzie, uśmierzy ból istnienia, jak jakiś
darmowy środek znieczulający.
Dwoje ludzi się kocha, lecz nie są szczęśliwi. Jaki wyciągamy wniosek? Że jedno z nich
nie kocha naprawdę? Że kochają się z wzajemnością, ale zbyt mało? Polemizowałbym z tym
naprawdę; polemizowałbym z tym zbyt mało. Kochałem w życiu dwa razy (co wydaje mi się
bardzo dużo), raz szczęśliwie, raz nieszczęśliwie. O naturze miłości najwięcej mnie nauczyła
miłość nieszczęśliwa choć nie wtedy, gdy trwała, dopiero całe lata później. Ale kochałem, i
byłem kochany, przez długi czas, przez wiele lat. Z początku byłem bezczelnie szczęśliwy,
parskający soliptyczną radością; jednak przez większość czasu byłem zagadkowo, przejmująco
nieszczęśliwy. Czy kochałem zbyt mało? Wiem, że nie odłożyłem dla niej połowę mej
przyszłości. Czy ona kochała mnie zbyt mało? Wiem, że nie zrezygnowała dla mnie z
połowy swej przeszłości. Żyliśmy ze sobą przez wiele lat i dręczyło nas, gdzie jest błąd w
wymyślonym przez nas równaniu. Wzajemna miłość nie dawała w wyniku szczęścia, lecz my
uparcie twierdziliśmy, że daje.
A później doszedłem do tego, jaki był wówczas mój pogląd na temat miłości. Uważamy
ją za czynnik sprawczy. Moja miłość czyni ją szczęśliwą; jej miłość czyni mnie szczęśliwym:
czy takie myślenie może być błędne? Jest błędne, gdyż przywołuje niewłaściwy model
pojęciowy. Sugeruje, że miłość jest jak różdżka czarodziejska, która rozsupłuje splątany węzeł,
napełnia melonik chusteczkami, rozpyla w powietrzu synogarlice. Tymczasem model nie
wywodzi się z magii, lecz z fizyki cząsteczkowej. Moja miłość nie może uczynić jej szczęśliwą,
może tylko wyzwolić w niej zdolność do szczęścia. Teraz wszystko staje się bardziej
zrozumiałe. Dlaczego nie mogę uczynić jej szczęśliwą, ani ona mnie? Proste: oczekiwana
reakcja jądrowa nie zachodzi, wiązka, którą bombardujemy cząstki, ma złą długość fali.
Lecz miłość nie jest bombą atomową, więc weźmy jakieś przystępniejsze porównanie.
Piszę to w domu przyjaciela w Michigan. Jest to normalny amerykański dom ze wszystkimi
gadżetami, jakie zrodziły się w umysłach technologów (z wyjątkiem gadżetu do robienia
szczęścia). Przywiózł mnie tu wczoraj z lotniska w Detroit. Gdy skręciliśmy na podjazd, wyjął
ze schowka pilota i za jednym czarnoksięskim dotknięciem palca drzwi garażu poszły w górę.
Taki właśnie proponuję model. Wracasz do domu bądź tak ci się zdaje i zbliżając się do
garażu puszczasz w ruch swe rutynowe czary-mary. Nic się nie dzieje, drzwi pozostają
zamknięte. Próbujesz jeszcze raz. Znowu nic. Z początku zaskoczony, potem zaniepokojony,
potem wściekły, siedzisz w aucie z włączonym silnikiem i nic nie rozumiesz; siedzisz tak przez
całe tygodnie, miesiące, czekasz, aż drzwi się otworzą. Ale jesteś w złym samochodzie, przed
złym garażem, przed złym domem. Jeden z problemów polega na tym, że serce nie jest w
kształcie serca.
"Musimy kochać się wzajemnie bądź umrzeć", napisał W.H. Auden, skłaniając E.M.
Forstera do deklaracji: Ponieważ napisał kiedyś "Musimy kochać się wzajemnie bądź umrzeć",
pójdę za nim wszędzie, jeśli tak rozkaże. Jednakże Auden był niezadowolony z tego sławnego
wersu z wiersza 7 września 1939- "To wierutne kłamstwo!", powiedział, "Wszyscy i tak
umrzemy". Więc przy kolejnej publikacji wiersza zmienił wers na bardziej logiczny: "Musimy
kochać się wzajemnie i umrzeć", później w ogóle usunął te słowa z wiersza.
To przejście od bądź do i jest jedną z najsławniejszych poprawek w historii poezji.
Kiedy po raz pierwszy się z nią spotkałem, byłem pełen podziwu dla uczciwości i dyscypliny, z
jaką krytyk Auden skorygował poetę Audena. Jeżeli wers brzmi wspaniale, lecz jest
nieprawdziwy, do kosza z nim co za budujący przykład braku miłości własnej pisarza. Teraz
nie jestem już taki pewien. Musimy kochać się wzajemnie i umrzeć ma po swojej stronie logikę,
lecz jako wypowiedź na temat kondycji ludzkiej jest mniej więcej tak samo ciekawe jak
Musimy słuchać radia i umrzeć czy Musimy pamiętać, by odmrozić lodówkę i umrzeć. Auden
żywił uzasadnione podejrzenia co do swej własnej retoryki, lecz powiedzieć, że Musimy kochać
się wzajemnie bądź umrzeć jest nieprawdziwe, bo tak czy tak umrzemy (lub dlatego, że ci,
którzy nie kochają, nie oddają natychmiast ducha) to przyjąć wąski, niepomny na wiele spraw
punkt widzenia. Istnieją równie logiczne, a bardziej przekonujące sposoby odczytywania wersu
z bądź. Pierwszy z nich jest dość oczywisty: musimy kochać się wzajemnie, gdyż w
przeciwnym wypadku możemy się pozabijać. Drugi jest następujący: musimy kochać się
wzajemnie, gdyż w przeciwnym wypadku, jeżeli naszego życia nie napędza miłość, jesteśmy
właściwie martwi. I z pewnością nie jest "wierutnym kłamstwem" twierdzić, że ci, którzy
czerpią najgłębsze zadowolenie z innych rzeczy, żyją pustym życiem, są udającymi ludzi
krabami, które panoszą się na dnie morza w pożyczonych skorupach.
Weszliśmy na zdradliwy teren. Musimy być precyzyjni i nie wolno nam popaść w
sentymentalizm. Jeżeli przeciwstawimy miłość takim podstępnym, prężnym pojęciom jak
władza, pieniądze, historia i śmierć, nie będzie nam wolno poddać się samozadowoleniu i
snobistycznej niejasności. Wrogowie miłości czerpią korzyść z tego, że ona nie umie i nie chce
wyjaśnić sama siebie. Od czego więc zacząć? Miłość niekoniecznie wytwarza szczęście, ale tak
czy tak podstawowym efektem jej działania jest przyrost energii. Czy kiedykolwiek byliście
bardziej wygadani, potrzebowaliście mniej snu, chętniej wracaliście do seksu niż podczas
pierwszej miłości? Anemicy promieniują energią, a zdrowi stają się wręcz nieznośni. Kolejną
rzeczą, którą daje miłość, jest pewność siebie. Po raz pierwszy w życiu czujesz, że stoisz prosto,
wszystko jest w zasięgu twoich możliwości, możesz rzucić wyzwanie całemu światu. (Zróbmy
następujące rozróżnienie: miłość wzmaga pewność siebie, natomiast podboje seksualne tylko
utwierdzają w egotyzmie.) Wreszcie miłość daje jasność widzenia, jest wycieraczką dla oka.
Czy kiedykolwiek widzieliście wszystko tak jasno, jak podczas pierwszej miłości?
Czy znajdziemy rodowód miłości przyglądając się naturze? Nie bardzo. Jest trochę
gatunków, które zdają się tworzyć związki na całe życie (wyobraźcie sobie jednak, jakie
możliwości cudzołóstwa dają te dalekobieżne nocne loty migracyjne), ale ogólnie rzecz biorąc
widzimy tylko dążenie do władzy, dominacji i seksualnej wygody. Feministka i szowinista
interpretują Naturę na różne sposoby. Feministka szuka w królestwie zwierzęcym przykładów
zachowań bezinteresownych i tu i ówdzie widzi samca wykonującego czynności, które w
społeczeństwie ludzkim zostałyby scharakteryzowane jako właściwe dla "samicy". Weźmy na
przykład pingwina królewskiego: samiec wylęga jaja, nosi je na stopach i przez wiele miesięcy
chroni przed antarktyczną pogodą w fałdach podbrzusza... Dobra, dobra, odpowiada
szowinista, a samiec słonia morskiego? Cały dzień wyleguje się na plaży i pieprzy każdą
samicę, jaka się nawinie. Niestety, jest chyba prawdą, że do reguły należy zachowanie słonia
morskiego, a nie samca pingwina. A znając dobrze swoją płeć, mam też powody wątpić w
pobudki tego drugiego. Samiec pingwina mógł sobie po prostu wykombinować, że skoro już
utknął na całe lata na Antarktyce, rozsądniej będzie zostać w domu i pilnować jaja, a na połów
ryb w lodowatej wodzie wysłać samicę. Mógł sobie wszystko ustawić pod kątem własnej
wygody.
Skąd zatem bierze się miłość? Nie jest przecież absolutnie konieczna, prawda? Nie
potrzebujemy miłości, by budować tamy, jak bóbr. Nie potrzebujemy miłości, by zorganizować
społeczeństwo, jak pszczoły. Nie potrzebujemy miłości, by podróżować na długie dystanse, jak
albatros. Nie potrzebujemy miłości, by włożyć głowę w piasek, jak struś. Nie potrzebujemy
miłości, by wymrzeć jako gatunek, jak dodo.
Czy jest to może korzystna mutacja, która pomaga rasie przetrwać? Nie widzę tego. Czy
miłość została wszczepiona rodzajowi ludzkiemu, aby wojownicy dzielniej walczyli o życie,
niosąc na dnie duszy promienne wspomnienia domowego ogniska? Raczej nie: historia świata
nas uczy, że czynnikami decydującymi o zwycięstwie są nowe groty strzał, dobry w swym
fachu generał, pełne żołądki i perspektywa grabieży, a nie sentymentalne roztkliwianie się nad
ciepłem rodzinnym.
Byłaby zatem miłość luksusem, który pojawił się w czasach pokoju, jak szycie kołder?
Czymś przyjemnym, złożonym, lecz zbytecznym? Wytworem przypadkowym,
podbudowanym kulturowo, który przyjął akurat taką a nie inną formę? Czasem tak mi się
wydaje. Daleko na północnym zachodzie Stanów Zjednoczonych było kiedyś plemię
indiańskie (nie wymyśliłem go), które wiodło niezwykle łatwy żywot. Całkowite odosobnienie
chroniło ich przed wrogami, a ziemia, którą uprawiali, była nieskończenie żyzna. Wystarczało
rzucić za siebie pomarszczony groszek, a z ziemi wyskakiwała fasola i sypała deszczem
strąków. Byli zdrowi, zadowoleni z życia i pozbawieni skłonności do bratobójczych walk. W
rezultacie mieli bardzo dużo wolnego czasu. Z niemałą dozą prawdopodobieństwa można
podejrzewać, że celowali w umiejętnościach, w których specjalizują się społeczeństwa
prymitywne; że ich wyroby koszykarskie były prawdziwie rokokowe w stylu, że ich sprawność
erotyczna graniczyła z akrobacją, a stosowanie rozgniecionych liści do wywoływania tępego
oszołomienia opanowali niemal do perfekcji. Tych aspektów ich życia wprawdzie nie znamy,
wiemy jednak, jak spędzali długie godziny wolne od pracy. Okradali się wzajemnie. Lubili
kraść i rozkoszowali się tym. Chwiejnym krokiem wychodzili ze swych wigwamów, witali
kolejny piękny dzień tchnący rześką bryzą znad Pacyfiku, wdychali miodowonne powietrze i
pytali się nawzajem, jak poszło poprzedniego wieczora. Odpowiedzią było nieśmiałe wyznanie
bądź dumna przechwałka kradzieży. Bury Lisek znowu zwędził koc Czerwonemu
Obliczu. A to ci dopiero! Właśnie idzie, idzie Bury Lisek. A tobie jak poszło? Mnie? No, ja
tylko świsnąłem rzęsy z pala totemicznego. No nie, znowu ten numer? Że też ci się nie znudzi.
Czy tak powinniśmy patrzeć na miłość? Pomaga nam przetrwać w nie większym
stopniu niż Indianom ich złodziejstwo. Jednakże nadaje nam indywidualność, poczucie celu.
Gdyby im odebrać te radosne zawłaszczenia cudzego mienia, Indianom znacznie trudniej
przyszłoby się samookreślić. Czy miłość jest zatem tylko krotochwilną mutacją? Do
rozprzestrzeniania się rasy nie jest nam potrzebna, wręcz przeciwnie, jest wrogiem porządku i
cywilizacji. Pożądanie seksualne byłoby sprawą znacznie prostszą, gdybyśmy nie musieli
przejmować się miłością. Małżeństwo byłoby łatwiejsze i może najtrwalsze gdybyśmy
nie tęsknili za miłością, rozanieleni, że przyszła, zalęknieni, że odejdzie.
Przyglądając się historii świata jesteśmy zdziwieni, że znalazło się tam miejsce dla
miłości. Jest to narośl, zwyrodnienie, spóźniona wstawka do harmonogramu. Przypomina mi to
te półdomy, które według normalnych kryteriów urbanistyki nie powinny istnieć. Pewnego
razu udałem się w Ameryce Północnej pod następujący adres: 2041 1/2 Yonge Street.
Właściciel parceli 2041 musiał kiedyś sprzedać jej część i postawiono ten połowicznie
numerowany, połowicznie istniejący dom. A jednak ludzie tam mieszkają, czują się u siebie...
Tertulian powiedział, że wiara chrześcijańska jest prawdziwa, gdyż jest niemożliwa. Być może
miłość jest niezbędna, gdyż jest niepotrzebna.
Moja ukochana stanowi oś mojego świata. Ormianie wierzyli, że oś świata stanowi
Ararat, lecz góra została podzielona między trzy wielkie imperia, a Ormianie pozostali z
pustymi rękami, więc rezygnuję z tego porównania. Kocham cię. Jestem znów w domu i słowa
nie odbijają się drwiącym echem. Je t'aime. Ja tiebia liubliu (to pod wódkę). A gdybyś nie dys-
ponował mową, nie mógł tego wyrazić słowami, zrobiłbyś tak: skrzyżował ręce w nadgarstkach
wierzchem dłoni na zewnątrz, umieścił skrzyżowane nadgarstki na sercu (a w każdym razie na
środku klatki piersiowej), odsunął nieco ręce od siebie, po czym rozpostarł ramiona ku
obiektowi swych uczuć. Jest to równie wymowne jak słowa. A wyobraź sobie wszelkie
możliwe wariacje, niuanse zrodzone z całowania rąk, składania dłoni i rozigranych koniuszków
palców, których grawerowane poduszki noszą na sobie dowód naszej indywidualności.
Lecz złożone dłonie są zwodnicze. Serce nie jest w kształcie serca, to jeden z naszych
problemów. Wyobrażamy sobie jakiś regularny dwuliścień, którego kształt ucieleśnia
zespolenie w miłości dwu połówek, dwu odrębności w jedno. Ten jędrny symbol wyobrażamy
sobie w kolorze szkarłatnym, z potężnym rumieńcem, szkarłatnym także od nabrzmiałej krwi.
Podręczniki medyczne nie od razu przynoszą rozczarowanie. Serce jest tam rozrysowane jak
londyńskie metro. Aorta, lewa i prawa tętnica płucna i żyły, lewa i prawa tętnica
podobojczykowa, lewa i prawa tętnica wieńcowa, lewa i prawa tętnica szyjna... wytworna,
sensowna sieć pulsujących rurek. Myślisz sobie, krew kursuje tu zgodnie z planem.
Doniosłe fakty:
serce jest pierwszym organem, który rozwija się u płodu; gdy jesteśmy nie więksi od
nerki, serce jest już dostrzegalne i zawzięcie pompuje;
u dziecka serce jest proporcjonalnie większe niż u dorosłego: 1/130 wagi ciała, w
przeciwieństwie do 1/300;
rozmiar, kształt i lokalizacja serca podlegają za życia organizmu znacznym
zmianom;
po śmierci serce przybiera kształt piramidy.
Serce wołu, które kupiłem w masarni, ważyło 2 funty 130 uncji i kosztowało 2 F 42 p.
Największy istniejący okaz w świecie zwierzęcym, który wszedł także do naszej kultury. "Miał
serce wołu" zdanie z literatury kolonialnej, przygodowej, z dzieciństwa. Rycerze w
korkowych hełmach, którzy jednym celnym strzałem z wojskowego pistoletu posyłali na
tamten świat nosorożca, podczas gdy córka pułkownika kuliła się ze strachu za baobabem, byli
ludźmi prostej natury, lecz jeśli mój wół był typowy, to wcale nie prostego serca. Organ ów był
ciężki, krępy, krwawy, mocno zaciśnięty jak brutalna pięść. W przeciwieństwie do mapy kolei
podziemnej w podręczniku, rzeczywisty przedmiot zamknięty w sobie i skrzętnie strzegł swych
tajemnic. Pokrajałem serce z przyjaciółką radiologiem. Temu wołu i tak zostało już niewiele
życia oceniła. Gdyby serce należało do któregoś z jej pacjentów, nie wróżyłaby mu zbyt
wielu ekspedycji w lasy tropikalne. Nasza własna mała podróż odbywała się z pomocą noża
kuchennego Sabatier. Dokrajaliśmy się do lewego przedsionka i lewej komory, podziwiając
mięśnie twarde jak nie dosmażony kotlet. Głaskaliśmy jedwabistą wyściółkę rodem z Rue de
Rivoli, wkładaliśmy palce w otwory wyjściowe. W lewym przedsionku jak resztka burgunda
leżał pośmiertny skrzep krwi. Wielokrotnie gubiliśmy się w tej zwartej masie mięsa. Wbrew
moim wyobrażeniom dwie połówki serca trudno było rozdzielić, gdyż były ze sobą desperacko
sczepione jak tonący kochankowie. Dwa razy wkrajaliśmy się w ten sam przedsionek, sądząc,
że znaleźliśmy drugi. Podziwialiśmy zmyślny system zastawek oraz chordae tendineae, które
nie pozwalają zastawkom zbyt szeroko się otwierać: mocna uprząż spadochronu, która
zapobiega nadmiernemu rozpostarciu czaszy.
Gdy skończyliśmy, serce przez resztę dnia leżało na splamionym podłożu gazety,
sprowadzone do roli niezbyt obiecującej przyszłej kolacji. Przejrzałem książki kucharskie, by
sprawdzić, co można z tego przyrządzić. Znalazłem przepis na faszerowane serce podawane z
gotowanym ryżem i trójkątami cytryny, lecz nie brzmiało to zbyt zachęcająco. Potrawa z
pewnością nie zasługiwała na nazwę nadaną jej przez Duńczyków, pomysłodawców dania.
Nazywają je Namiętna Miłość.
Pamiętacie ten paradoks miłości, pierwszych tygodni i miesięcy Namiętnej Miłości
(podobnie jak potrawa pisze się z dużych liter) paradoks z czasem? Jesteście zakochani, w
fazie, w której duma walczy w was z niepokojem. Jakaś cząstka w was chciałaby, aby czas
zwolnił biegu: gdyż jest to, mówicie sobie, najlepszy okres w całym moim życiu. Kocham, chcę
się w tym rozsmakować, pomedytować, trwać w słodkim rozleniwieniu; oby tak było zawsze.
Jest to cząstka poetyczna naszej natury. Istnieje jednak także strona prozaiczna, która nie żąda
od czasu, by zwolnił, lecz przyspieszył. Skąd wiesz, że to miłość, szepcze strona prozaiczna jak
sceptyczny prawnik, minęło dopiero kilka tygodni, kilka miesięcy. Nie możesz być pewien, czy
to naprawdę to, dopóki nie wytrwasz (i ona wytrwa) w tym uczuciu przez no, powiedzmy, rok,
co najmniej; to jedyny sposób, by nie dać się zwieść pozorom.
Zdjęcia wywołuje się w wypełnionej cieczą kuwecie. Poprzednio był to jedynie arkusz
papieru fotograficznego szczelnie zamknięty w kopercie, a teraz posiada jakąś funkcję, niesie z
sobą jakiś wizerunek, coś pewnego. Szybko wkładamy zdjęcie do naczynia z utrwalaczem, aby
zatrzymać tę ulotną chwilę, aby wizerunek stał się trwały, niezniszczalny, nieusuwalny na co
najmniej kilka lat. Lecz co będzie, jeśli wrzucisz zdjęcie do utrwalacza, a reakcja chemiczna nie
zajdzie? Ten ruch postępowy, ten strumień uczucia, może nie zechcieć się zestalić. Czy
widzieliście kiedyś, jak zdjęcie wywołuje się bez końca, aż cała powierzchnia jest czarna, a
radosna chwila zniweczona?
Czy stan miłości jest rzeczą normalną? Z punktu widzenia statystyki oczywiście nie.
Na fotografii ślubnej interesujące są twarze nie państwa młodych, lecz otaczających ich gości:
młodszej siostry panny młodej (czy i mnie czeka ta wspaniała chwila?), starszego brata pana
młodego (czy się na niej zawiedzie, jak ja na tej suce?), matki panny młodej (to były czasy!),
ojca pana młodego (gdybyś, kolego, wiedział, co ja wiem teraz gdybym ja wtedy wiedział
to, co wiem teraz), księdza (jakże wymowni pod wpływem tej starodawnej przysięgi stają się
nawet najwięksi dukacze), zbuntowanego nastolatka (po kiego oni się żenią) i tak dalej. Para w
środku znajduje się w stanie wysoce nienormalnym. Ale spróbujcie im to powiedzieć. Im ten
stan zdaje się normalniejszy, niż cokolwiek przedtem. To jest dopiero normalne, mówią sobie;
cały ten czas, który uważaliśmy za normalny, wcale nie był normalny.
To przekonanie o normalności, ta pewność, że ich istota została wywołana i utrwalona
przez miłość, a teraz zostanie na wieki oprawiona w ramki, nadaje parze wzruszającej pychy. A
to jest zdecydowanie nienormalne: czy pycha może być wzruszająca? A jednak. Oglądnijcie
fotografię jeszcze raz: pod radosnym Połyskiem uzębienia dopatrzycie się w tej chwili sporego
samozadowolenia. Jak można się nie wzruszyć? Pary obnoszące się ze swoją miłością (przed
nami jeszcze nikt nie kochał, w każdym razie nie tak, jak trzeba, prawda?) mogą irytować, lecz
nie pozwalają z siebie drwić. Nawet jeśli jest coś, co wywołuje uśmieszek na twarzy
uczuciowego konformisty jakaś kłująca w oczy rozbieżność wieku, urody, wykształcenia,
ambicji życiowych na tę chwilę para pokryta jest nieprzemakalną powłoką lakieru i pienistą
plwocinę śmiechu można jednym ruchem zetrzeć. Młodzieniec ze starszą kobietą u ramienia,
megiera związana z dandysem, dusza towarzystwa przykuta do ascetyka: wszyscy oni czują się
głęboko normalni. I to powinno nas wzruszyć. Choć oni będą traktować nas pobłażliwie, gdyż
nie jesteśmy tak ewidentnie, tak hałaśliwie zakochani, to my powinniśmy w dyskretny sposób
traktować ich pobłażliwie.
Nie zrozumcie mnie źle. Nie zalecam żadnej konkretnej formy miłości. Nie wiem, czy
lepsza jest miłość rozważna, czy szalona, czy pewniejsza jest miłość dostatnia, czy bez grosza,
czy namiętniejsza jest miłość heteroseksualna czy homoseksualna, czy silniejsza jest miłość
małżeńska czy pozamałżeńska. Choć odczuwam pokusę dydaktyzmu, nie jest to rubryka porad
sercowych. Nie potrafię wam powiedzieć, czy jesteście zakochani. Jeżeli zadajecie sobie takie
pytanie, to prawdopodobnie nie jesteście, to moja jedyna porada (a i tu mogę się mylić). Nie
powiem wam, kogo kochać i jak kochać: edukacja miłosna jako przedmiot szkolny powinna w
równym stopniu koncentrować się na zakazach, co na zaleceniach (to tak, jak z kursami
pisarstwa nie można ludzi nauczyć, jak pisać i co pisać, można tylko wskazać im, jakie robią
błędy i zaoszczędzić im czasu). Ale mogę wam powiedzieć, dlaczego kochać. Dlatego, że
historia świata, która obok półdomu miłości zatrzymuje się jedynie po to, by obrócić go w
gruzy, jest bez niej śmieszna. Bez miłości historia świata staje się brutalnie pewna swej
doniosłości. Nasza przypadkowa mutacja jest niezbędna, gdyż jest niekonieczna. Miłość nie
zmieni historii świata (ta bzdura z nosem Kleopatry jest wyłącznie dla sentymentalistów), lecz
dokona czegoś znacznie ważniejszego: nauczy nas stawać przed historią bez kompleksów, nie
zważać na jej napuszenie. Nie przyjmuję twoich warunków, mówi miłość; przykro mi, ale nie
robisz na mnie wrażenia, a ten strój muszę powiedzieć, że dość głupawy. Oczywiście nie
zakochujemy się po to, aby uzdrowić świat z poczucia bezradności wobec historii, lecz jest to
jeden z pewniejszych efektów miłości.
Prawdziwa miłość (nomen omen) zawsze idzie w parze z prawdą. Czy kiedykolwiek
powiedzieliście tyle prawdy, co podczas swej pierwszej miłości? Czy kiedykolwiek
widzieliście świat w równie ostrej perspektywie? Miłość pozwala nam zobaczyć prawdę,
nakłada na nas obowiązek mówienia prawdy. Łóżko nie lubi kłamstwa. Jest to coś więcej niż
pseudomądrość ludowa, jest to stwierdzenie obowiązku moralnego. Nie wywracaj oczami, nie
jęcz przypochlebnie, nie udawaj orgazmu. Mów prawdę swym ciałem, nawet jeśli a
zwłaszcza wtedy ta prawda nie jest melodramatyczna. Łóżko jest miejscem, gdzie
wyjątkowo łatwo kłamać bezkarnie, gdzie można dyszeć i rzęzić w ciemnościach, a potem
przechwalać się, jaki ze mnie ogier. Seks nie jest aktorstwem (choćbyśmy byli nie wiem jak
zachwyceni naszym własnym scenariuszem); seks jest prawdą. To, jak się obłapiasz w
ciemnościach, rządzi twym widzeniem historii świata. Po prostu.
Historia napawa nas lękiem; dajemy się terroryzować datom.
W tysiąc czterysta dziewięćdziesiątym drugim
Popłynął Kolumb w morski rejs długi
I co dalej? Wszyscy zmądrzeli? Przestano budować nowe getta dla uprawiania starych
prześladowań? Przestano popełniać stare błędy czy też nowe błędy, czy też nowe wersje
starych błędów? (I czy historia się powtarza, pierwszy raz jako tragedia, drugi raz jako farsa?
Nie, to zbyt wzniosły, zbyt regularny proces. Historii po prostu się odbija i ponownie czujemy
smak kromki z cebulą, którą przełknęła stulecia temu.)
Daty nie mówią prawdy. Wrzeszczą na nas z lewa, z prawa, z lewa, z prawa, orientuj
się, tumanie. Chcą nam wmówić, że zawsze idziemy do przodu, z postępem. Ale co się
wydarzyło po roku 1492?
W tysiąc czterysta dziewięćdziesiątym trzecim
Kolumb okrętom wracać polecił
Takie daty lubię. Trzeba obchodzić rok 1493, nie 1492, powrót, a nie odkrycie. Co się
stało w 1493 roku? Oczywiście spodziewane zaszczyty, łaskawość króla, awans w herbarzu.
Lecz to nie wszystko. Przed wyprawą obiecano nagrodę w wysokości 10 000 marawedów
pierwszej osobie, która zobaczy Nowy Świat. Dokonał tego zwyczajny majtek, lecz gdy
ekspedycja powróciła do kraju, za zdobywcę nagrody podał się Kolumb (synogarlica usuwa
kruka w cień historii). Rozgoryczony marynarz udał się do Maroka, gdzie, jak mówią, został
renegatem. Całkiem ciekawy ten rok 1493.
Historia nie jest tym, co się wydarzyło. Historia jest tym, co nam mówią historycy. Był
jakiś schemat, plan, postęp, rozrost, marsz demokracji; historia jest tapiserią, strumieniem
zdarzeń, skomplikowaną fabułą, powiązaną, wytłumaczalną. Z jednej ciekawej opowieści
wynika druga. Najpierw byli królowie i arcybiskupi z zakulisową manipulacją boską, potem
marsz idei i ruchy mas, potem drobne zdarzenia lokalne, które oznaczają coś ogólniejszego,
lecz zawsze jest mowa o powiązaniach, postępie, istocie dziejów, to doprowadziło do tego, to
się stało z powodu tego. A my, obserwatorzy historii i jej ofiary, szukamy w schemacie jakichś
budzących nadzieję konkluzji, jakiejś przyszłej drogi. Kurczowo trzymamy się wersji historii
jako serii obrazów na ścianie salonu, scen rodzajowych, których uczestników możemy łatwo
przywrócić do życia za pomocą wyobraźni, tymczasem jest to raczej multimedialny kolaż z
farbą nałożoną za pomocą rolki dekoratora wnętrz, a nie pędzla z wielbłądziego włosia.
Historia świata? To jedynie echa głosów w mroku; obrazy, które są żywe przez kilka
wieków, po czym znikają; opowieści, stare opowieści, które czasem zdają się częściowo
pokrywać; dziwaczne łańcuchy przyczyn i skutków, bezczelne powiązania.
Leżymy na szpitalnym łóżku teraźniejszości (jaką czystą i przyjemną pościel dziś
dostajemy), karmieni przez kroplówkę porcją codziennych wiadomości. Zdaje nam się, że
wiemy, kim jesteśmy, choć nie wiemy, dlaczego tu jesteśmy, czy też jak długo będziemy
musieli tu jeszcze przebywać. I gdy tak miotamy się i wijemy w obandażowanej niepewności
czy zgłosiliśmy się do szpitala sami? konfabulujemy. Wymyślamy historię tłumaczącą
fakty, których nie znamy bądź nie chcemy przyjąć do wiadomości; zachowujemy kilka faktów
prawdziwych i na ich kanwie snujemy nową opowieść. Tylko konfabulacja może uśmierzyć
nasz strach i ból; nazywamy ją historią.
Muszę przyznać jedną rzecz w obronie historii. Jest doskonała w odkrywaniu zdarzeń.
My często chcemy je zatuszować, lecz historia się nie poddaje. Ma po swojej stronie czas, jak
również naukę. Choćbyśmy nie wiedzieć jak zapalczywie wylewali atrament na nasze pierwsze
myśli, historia znajdzie sposób, by je odczytać. Potajemnie zakopujemy nasze ofiary (uduszone
książątka, napromieniowane renifery), lecz historia odkrywa, co z nimi zrobiliśmy. Utraciliśmy
Titanica, zdawało się, że na zawsze, w granatowych odmętach, lecz wyciągnięto go na po-
wierzchnię. Niedawno temu, blisko wybrzeża Mauretanii, znaleziono wrak Meduzy. Nikt nie
robił sobie żadnych nadziei, że na statku będą jakieś skarby; wszystko, co znaleźli po stu
siedemdziesięciu latach, to kilka miedzianych gwoździ w kadłubie fregaty i dwa działa. A
jednak uznali, że gra była warta świeczki.
Co jeszcze potrafi miłość? Ponieważ zapłacą mi za tę książkę, trzeba nadmienić, że
miłość jest punktem wyjścia cnót obywatelskich. Nie można kochać bez empatii, bez próby
widzenia świata z punktu widzenia drugiej osoby. Bez tej umiejętności nie można być dobrym
kochankiem, dobrym artystą czy dobrym politykiem (wielu z nich się upiekło, ale nie o to mi
chodzi). Pokażcie mi tyranów, którzy byli dobrymi kochankami. Przy czym nie chodzi mi o to,
czy umieli dobrze pieprzyć, gdyż wiadomo, jak doskonałym afrodyzjakiem (także
autoafrodyzjakiem) jest władza. Nawet nasz demokratyczny bohater Kennedy obrabiał kobiety
jak robotnik lakierujący karoserie samochodów przy linii montażowej.
Przez te zmierzające ku schyłkowi ostatnie tysiąclecia purytanizmu toczy się z
przerwami debata nad związkiem między ortodoksją seksualną a sprawowaniem władzy. Jeżeli
prezydentowi nie zamyka się rozporek, to czy traci prawo do rządzenia? Jeżeli osoba w służbie
publicznej zdradza żonę, czy łatwiej jej przyjdzie zdradzić elektorat? Ja osobiście wolałbym
być rządzony przez cudzołożnika, przez jakiegoś seksualnego bandytę, niż przez cnotliwego
starego kawalera czy zapiętego pod szyję małżonka. Ponieważ kryminaliści z reguły
specjalizują się w konkretnych przestępstwach, skorumpowani politycy zwykle trzymają się
swojej wybranej korupcji: seksualne wyrodki nadal się pieprzą, oszuści nadal biorą łapówki.
Jeżeli tak, to lepiej byłoby głosować na znanych ze swych skłonności cudzołożników, zamiast
zniechęcać ich do udziału w życiu publicznym. Nie mówię, że powinniśmy zastosować prawo
łaski przeciwnie, należy podsycać w nich poczucie winy. Jeżeli to pożyteczne uczucie
zostanie wprzęgnięte do procesu rządzenia, grzeszny polityk ograniczy się w swych
występkach do sfery erotycznej, odznaczając się dla przeciwwagi prawością w rządzeniu. W
każdym razie taką mam teorię.
W Wielkiej Brytanii, gdzie większość polityków stanowią mężczyźni, w Partii
Konserwatywnej istnieje tradycja przeprowadzania rozmów z żonami potencjalnych
kandydatów. Jest to oczywiście uwłaczające, gdyż lokalni posłowie osądzają żonę pod kątem
normalności. (Czy jest zdrowa psychicznie? Czy nie jest histeryczką? Czy ma właściwy kolor
skóry? Czy ma zdrowe poglądy? Czy nie jest zdzirą? Czy dobrze wyjdzie na zdjęciach? Czy
puścimy ją po domach podczas kampanii wyborczej?) Zadają małżonkom, które posłusznie
ubiegają się o tytuł najnudniejszej opoki swego męża na świecie, wiele pytań, a żony
uroczyście ślubują zaangażowanie w sprawę zbrojeń jądrowych i podtrzymywanie idei rodziny
jako podstawowej komórki społecznej. Nie pada natomiast pytanie najważniejsze: czy mąż
panią kocha? Pytania tego nie należy rozumieć tylko w sensie praktycznym (czy wasze
małżeństwo nie jest potencjalnym źródłem skandalu?) czy sentymentalnym; jest to precyzyjne
pytanie sprawdzające zdolność kandydata do reprezentowania innych ludzi. Jest to sprawdzian
jego empatii.
Musimy być dokładni w kwestii miłości. Aha, życzycie sobie może opisów? Jakie ma
nogi, piersi, usta, włosy? (Przepraszam, nie chciałem nikogo urazić.) Nie, być dokładnym w
kwestii miłości to zająć się sprawami serca, jego rytmem, jego pewnikami, jego prawdą, jego
potęgą i jego niedostatkami. Po śmierci serce przyjmuje formę piramidy (co zawsze było
jedną z zagadek świata), lecz nawet za życia serce nigdy nie jest w kształcie serca.
Porównajmy serce z mózgiem, a dostrzeżemy różnicę. Mózg jest regularny, złożony z
wyodrębnionych części, podzielony na dwie połówki, tak jak sobie naiwnie wyobrażamy serce.
Sądzimy, że z mózgiem można sobie poradzić. Mózg wygląda sensownie. Jest oczywiście
skomplikowany, z tymi wszystkimi zmarszczkami, bruzdami, wypuczeniami i zakamarkami;
przypomina rafę koralową, co skłania do zastanowienia, czy przypadkiem nie znajduje się po
kryjomu w ciągłym ruchu, pokątnie rozrastając się bez naszej wiedzy. Mózg ma swoje
tajemnice, ale gdy szyfrolodzy, budowniczowie labiryntów i chirurdzy zjednoczą swe wysiłki,
na pewno będzie można te tajemnice rozwiązać. Z mózgiem, jak mówię, można sobie poradzić;
wygląda sensownie. Obawiam się natomiast, że serce, ludzkie serce, wygląda na strasznie
popieprzone.
Miłość sprzeciwia się mechanicznemu i materialistycznemu podejściu do życia i
dlatego zła miłość jest lepsza niż żadna. Może nas unieszczęśliwić, lecz upiera się, że
niekoniecznie musi nami władać sfera mechaniczna i materialna. Religia stała się albo drętwa i
pospolita albo śmiertelnie zwariowana, albo merkantylna, gdzie myli się duchowość z datkami
na cele charytatywne. Sztuka, podniesiona na duchu schyłkiem religii, oświadcza, że jest
transcendentna wobec świata (to prawda, że sztuka trwa po śmierci twórcy), lecz oświadczenie
to nie do wszystkich dociera, a tam, gdzie dociera, nie zawsze dodaje otuchy i nie zawsze jest
mile widziane. Więc religia i sztuka muszą ustąpić miłości. Jej zawdzięczamy nasze
człowieczeństwo, a także naszą tajemnicę. Jesteśmy czymś więcej, niż tylko nami samymi.
Argument materialistyczny jest oczywiście przeciw miłości; jest przeciw wszystkiemu.
Miłość da się sprowadzić do zjawisk fizycznych, powiada. Kurczenie się serca, ta jasność
widzenia, ten przypływ energii, ta moralna pewność, to uniesienie, te cnoty obywatelskie, to
wyszeptane kocham cię, wszystko to spowodowane jest wydzielanym przez jednego z part-
nerów zapachem o niskim natężeniu, który podświadomie wyczuwa drugi partner. Jesteśmy
tylko powiększoną wersją kołatka walącego głową o ścianę pudełka na dźwięk stukania
ołówka. Czy mamy w to uwierzyć? Uwierzmy na chwilę, gdyż dzięki temu zwycięstwo miłości
stanie się jeszcze bardziej oczywiste. Z czego zrobione są skrzypce? Z kawałków drewna i
kawałków owczego jelita. Czy ich konstrukcja uwłacza muzyce i czyni ją banalniejszą? Wręcz
przeciwnie, jeszcze bardziej uświetnia muzykę.
Nie mówię wcale, że miłość was uszczęśliwi chcę to bardzo wyraźnie podkreślić.
Skłaniam się raczej ku przekonaniu, że was unieszczęśliwi: albo od razu, gdy nadziejecie się na
pal wzajemnego nieprzystosowania, albo później, gdy po latach uporczywej pracy korników
tron biskupi rąbnie z hukiem o ziemię. Można jednak tak sądzić, lecz nadal upierać się, że
miłość jest naszą jedyną nadzieją.
Jest naszą jedyną nadzieją, nawet jeśli nas zawiedzie, pomimo że nas zawiedzie, dlatego
że nas zawiedzie. Czy staję się nieprecyzyjny? Chcę znaleźć właściwe porównanie. Miłość i
prawda, tak, trzymajmy się tego podstawowego powiązania. Wszyscy wiemy, że prawda
obiektywna jest nieosiągalna, że kiedy nastąpi jakieś zdarzenie, otrzymamy wielość prawd
subiektywnych, które "sprawdzamy", a następnie konfabulujemy w historię, w jakąś widzianą
boskim okiem wersję tego, co zdarzyło się "naprawdę". Ta wersja "z perspektywy bożej" jest
oszustwem uroczym, niemożliwym oszustwem, jak te średniowieczne obrazy ukazujące
jednocześnie wszystkie stadia Męki Chrystusowej. Wiedząc to, musimy jednak wierzyć, że
prawda obiektywna jest osiągalna; lub że jest osiągalna w 99 procentach; jeżeli i w to nie
możemy uwierzyć, musimy uwierzyć, że prawda w 43 procentach obiektywna jest lepsza niż
prawda obiektywna w 41 procentach. Musimy w to uwierzyć, gdyż w przeciwnym razie
jesteśmy zgubieni, popadamy w kuszącą względność, wersję jednego kłamcy cenimy równie
wysoko, co wersję innego kłamcy, rozkładamy ręce nad niezrozumiałością tego wszystkiego,
przyznajemy, że zwycięzca ma prawo nie tylko do łupów, ale i do prawdy. (Nawiasem mówiąc,
czyją prawdę wolimy, zwycięzcy czy ofiary? Czy duma i współczucie wypaczają w większym
stopniu niż wstyd i lęk?)
Tak samo jest z miłością. Musimy w nią wierzyć, bo inaczej jesteśmy zgubieni. Być
może nie osiągniemy jej, albo osiągniemy i stwierdzimy, że nas unieszczęśliwia; pomimo to
musimy w nią wierzyć. W przeciwnym wypadku oddajemy się w ręce historii świata i czyjejś
cudzej prawdy.
Nic z tego nie będzie, z tej całej miłości; zapewne. Ten koślawy organ, przypominający
ochłap mięsa wołu, jest pokrętny i zamknięty w sobie. Podstawą naszego obecnego modelu
wszechświata jest entropia, która na życie codzienne przekłada się następująco: wszystko się
pieprzy. Lecz kiedy miłość nas zawiedzie, musimy nadal w nią wierzyć. Czy jest zakodowane
w każdej molekule, że wszystko się pieprzy, że miłość nas zawiedzie? Być może tak. A jednak
musimy wierzyć w miłość, tak jak musimy wierzyć w wolną wolę i prawdę obiektywną. A
kiedy miłość zawodzi, odpowiedzialnością należy obarczyć historię świata. Gdyby tylko
zostawiła nas w spokoju, moglibyśmy być szczęśliwi, moglibyśmy trwać w szczęściu. Miłość
od nas odeszła, co jest winą historii świata.
Ale to jeszcze przed nami. A może w ogóle nigdy do tego nie dojdzie. Nocą można
pokazać światu figę. Tak, naprawdę, można odwrócić się do historii plecami. Podniecony,
wiercę się i wierzgam nogami. Ona porusza się i wzdycha jak z czeluści ziemi, jak z odmętów
wody. Nie budź jej. Choć teraz ci się wydaje, że masz jej do przekazania wielką prawdę, rano
możesz uznać, że nie było po co zakłócać jej snu. Wydaje z siebie delikatniejsze, cichsze
westchnienie. W mroku obok mnie wyczuwam zarys jej ciała. Obracam się na bok, układam w
przyległy zygzak i czekam, aż nadejdzie sen.
Rozdział dziewiąty
PROJEKT ARARAT
Pewnego pięknego popołudnia podróżujesz przez wschodnie rubieże Północnej
Karoliny; wybrzeże Atlantyku szykuje się powoli do tropikalnego spektaklu na Florydzie.
Przecinasz przesmyk Currituck z Point Harbor do Anderson, po czym szosą 158 na południe
wkrótce docierasz do Kitty Hawk. Za wydmami wyłania się Pomnik Narodowy Braci Wright,
lecz być może zechcesz to odłożyć na później, a poza tym z Kitty Hawk kojarzy ci się co
innego. Oto co pamiętasz z Kitty Hawk: po prawej stronie drogi, po stronie zachodniej, z
wysoką stewą wymierzoną ku oceanowi, stoi arka. Jest ogromna jak stodoła, drewniane
poszycie burt pomalowane na brązowo. Rozbawiony obracasz w przelocie głowę ku arce i
zdajesz sobie sprawę, że patrzysz na kościół. Tam, gdzie normalnie widniałaby nazwa
jednostki i być może macierzystego portu, możesz przeczytać, jaka jest funkcja arki:
OŚRODEK KULTU RELIGIJNEGO, mówi napis. Ostrzegano cię, byś się spodziewał w
Karolinach wszelkiego rodzaju religijnych dziwolągów, a to uderza cię jako przykład
fundamentalistycznego rokoko, w jakimś sensie nawet ciekawy, lecz nie, nie zatrzymujesz się.
Pod wieczór tego samego dnia wsiadasz na prom, który o siódmej godzinie płynie z
Hatteras na wyspę Ocracoke. Jest rześka, wczesna wiosna, czujesz się nieco zmarznięty i
zagubiony w ciemnościach, mając pod sobą czarną wodę, a w górze zawieszony do góry
nogami pług na rozognionym nieboskłonie wynajętym od studia Universal Pictures.
Niespokojny jest także prom, wpatrzony swym olbrzymim reflektorem dwadzieścia jardów
przed siebie; hałaśliwie, lecz bez przekonania wytycza sobie drogę pomiędzy pławami
świetlnymi w kolorze czerwonym, zielonym i białym. Dopiero teraz, gdy wychodzisz na
pokład, a twój oddech tężeje, powracasz myślami do imitacji arki. Znajduje się tam ona
oczywiście w jakimś celu i gdybyś się zatrzymał, zamiast jedynie na chwilę w swym
rozbawieniu zdjąć stopę z pedału gazu, być może rozpoznałbyś jej znaczenie. Pojechałeś
wcześniej w miejsce, skąd Człowiek po raz pierwszy wzniósł się w powietrze; teraz
przypomniałeś sobie o wcześniejszym i ważniejszym zdarzeniu, gdy Człowiek po raz pierwszy
rzucił wyzwanie morzu.
Gdy w 1943 roku ojciec zabrał Spike'a Tigglera, ledwo co wyrosłego z krótkich spodni,
do Kitty Hawk, arki tam jeszcze nie było. Pamiętacie Spike'a Tigglera? Kurza twarz, wszyscy
pamiętają Spike'a Tigglera. Świrus, który wziął i rzucił piłkę na księżycu? To właśnie ten.
Najdłuższy rzut w historii amerykańskiej ligi futbolowej, czterysta pięćdziesiąt jardów do siatki
wulkanicznego krateru. Gol! jak nie wrzaśnie nam wszystkim do ucha przez odbiorniki
radiowe. Spike Gol, jak go zwano w futbolowym światku, w każdym razie przez parę sezonów.
Spike Gol, gość, który przeszmuglował piłkę do ładownika (jak on to zrobił?). Pamiętacie, jak
go spytali, czemu to zrobił, a on ani mrugnie? Zawsze chciałem zagrać w Redskinach
powiedział. Mam nadzieję, że widzieli, jaki mam rzut. Widzieli, widzieli również
konferencję prasową i napisali do Gola z prośbą o odstąpienie piłki, proponując sumę, która
nawet dziś wydaje się przyzwoita. Lecz Spike zostawił piłkę w tym popielnym kraterze,
obawiając się może spotkać jakiegoś zawodowca z Marsa czy Wenus, który przewyższałby go
w dryblingu.
Spike Gol: tak go nazwali na tym transparencie w poprzek ulicy w Wadesville,
Północna Karolina, mieścinie z jednym bankiem, gdzie właściciel stacji benzynowej musiał
dorabiać handlem alkoholem, żeby przynajmniej spróbować wyjść na swoje. WADESVILLE Z
DUMĄ WITA SWEGO NAJŚWIETNIEJSZEGO SYNA, SPIKE'A GOLA. Wszyscy wylegli
na ulicę tego upalnego przedpołudnia w 1971 roku, kiedy Tiggler przyjechał limuzyną gwiazdy
filmowej ze złożonym dachem. Przyszła nawet Mary-Beth, która dwadzieścia lat wcześniej
okazała Spike'owi pewne względy, po czym przez parę tygodni się zamartwiała, a zanim został
wybrany do Projektu Apollo, nie powiedziała o nim ani jednego dobrego słowa, otóż nawet
Mary-Beth przyszła i przypomniała stojącym obok niej ludziom już parokrotnie odświeżała
ich pamięć w tym względzie że były czasy, kiedy ona i Spike, jakby to powiedzieć, byli
sobie naprawdę bliscy. Już wtedy wiedziała, że Spike daleko zajdzie, wyznała skromnie. Jak
daleko się z panią posunął, Mary-Beth, spytała jedna z bystrzejszych młodych mężatek w
mieście, na co Mary-Beth odpowiedziała anielskim uśmiechem, jak Maryja Panna z książeczki
do kolorowania, wiedząc, że niezależnie od interpretacji jej pozycja może tylko wzrosnąć.
Tymczasem Spike Gol dojechał do końca ulicy Głównej i zawrócił obok zakładu
fryzjerskiego "Chwyć się brzytwy", gdzie, jeśli zajść od tyłu, zadbano by także o fryzurę twego
pudla, i gdy przez głośniki w kółko szła piosenka "Odjechałem w siną dal / Ale czasem w sercu
żal / Bo choć kuszą miejskie damy / Jednak nie ma jak u mamy", Spike'a Tigglera przywitano
trzykroć z jednego kierunku, trzykroć z drugiego. Kabriolet jechał powoli, gdyż po pierwszym
triumfalnym przejeździe Spike wstał z tylnego siedzenia, aby każdy mógł go zobaczyć - za
każdym razem, gdy limuzyna przetaczała się żółwim tempem obok stacji obojga rodzajów
paliw, jej właściciel Buck Weinhart krzyczał "Z bata go, frajerze!", by przypomnieć Spike'owi,
jak to przed laty we dwójkę dawali w miasteczku czadu, a Spike lżył ślamazarnych kierowców.
Sześć razy Buck wrzasnął "Hej, Spike, z bata go!", a Spike, krępa, ciemnowłosa postać,
pomachał mu dłonią i łaskawie skinął głową. Później, na oficjalnym obiedzie w tamtejszej
knajpie, która była kiedyś dla Spike'a szczytem luksusu, lecz teraz przypominała mu zakład po-
grzebowy, powrócony bohater, początkowo niezbyt swojski z jeżykiem astronauty na głowie i
w wielkomiejskim garniturze, w którym wyglądał jak kandydat na prezydenta, wygłosił mowę
na temat pamięci o starych kątach, choćby koleje losu zaniosły człowieka, Bóg wie, jak daleko,
co zgromadzeni przyjęli z szacunkiem jako słowa piękne i pełne godności, a jedna z osób, na
których wypowiedź jubilata wywarła szczególne wrażenie, zaproponowała nawet, aby ku czci
najsławniejszego syna Wadesville przemianować miasteczko na Moonsville, lecz pomysł ten
po kilku tygodniach gorączkowych emocji stopniowo przycichł, częściowo na skutek
sprzeciwu sędziwej Jessie Wade, ostatniej żyjącej wnuczki Rubena Wade'a, wędrującego po
kraju niespokojnego ducha, który hen na początku stulecia uznał, że na okolicznych ziemiach
dobrze przyjmą się dynie. Uprawa dyń zakończyła się wprawdzie niepowodzeniem, lecz nie
jest to powód, by bezcześcić pamięć o tym człowieku.
Spike Tiggler nie zawsze był w Wadesville tak popularny jak tego dnia w 1971 roku i
nie tylko matka Mary-Beth uważała go za chuligana i żałowała, iż wojna skończyła się zbyt
szybko, żeby wzięli młodego Tigglera do wojska, aby bił się z Japońcami na Dalekim
Wschodzie, zamiast bić się z połową miasta. Miał dopiero piętnaście lat, gdy zrzucono bombę
na Hiroszimę, wobec czego matka Mary-Beth potępiła ten haniebny czyn. Jednak w swoim
czasie Spike miał swoją wojnę i latał myśliwcami F-86 w górę rzeki Yalu. Dwadzieścia osiem
misji, zestrzelone dwa MIG-i 15. Dla Wadesville był to wystarczający powód do dumy, lecz
Tiggler nie przyjechał do miasteczka ani wtedy, ani jeszcze długo potem. Jak miał wyjaśnić w
1975 roku, podczas pierwszej akcji zbierania funduszy w restauracji "Księżycowy Pył"
(zmianę nazwy zaaprobowała nawet Jessie Wade), rytm życia człowieka, rytm każdego życia,
wyznaczony jest ucieczką i powrotem. Ucieczka i powrót, ucieczka i powrót, jak podnoszenie
się i opadanie wód, które wciskają się przesmykiem Albermarle i rzeką Pasquotank aż po
Elizabeth City. Wszyscy uciekamy z odpływem, aby powrócić z przypływem. Niektórzy
spośród słuchaczy nigdy nie wyjechali daleko poza Wadesville, więc trudno było od nich
oczekiwać własnego poglądu na tę sprawę, a Jeff Clayton zauważył później, że kiedy latoś
pojechał przez Fayetteville i koło Fort Bragg do Izby Zasłużonych Światowego Golfa w
Pinehurst i wrócił do domu na czas, by dostać od Almy swój dzienny przydział piwa, w niczym
mu to nie przypominało przypływów i odpływów rzeki Pasquotank. Ale Jeff Clayton tyle wie,
co zje, a poza tym wszyscy uznali, że Spike'owi trzeba wierzyć, gdyż jest to człowiek
światowy, a nawet jak to genialnie ujęła sama Jessie Wade człowiek zaświatowy.
Za datę, kiedy w jego życiu uruchomiony został cykliczny mechanizm ucieczki i
powrotu, Spike Tiggler przyjął dzień, kiedy ojciec zabrał go do Kitty Hawk, na długo zanim
powstał ośrodek kultu religijnego w imitacji arki. Był tam wtedy tylko płaski pas startowy i
płaski strop nieba w górze, a dalej, za pustą drogą, którą przetoczyła się niekiedy niemrawo
ciężarówka, trochę spłaszczonych wydm i łagodnie szemrzące morze. Gdy reszta młodzieży
znajdowała upodobanie w blichtrze i jazgocie rozhulanego miasta, Spike szukał ukojenia w
prostocie ziemi, morza i nieba w Kitty Hawk. Tak w każdym razie wyjaśnił na kolejnym ze
swych obiadów benefisowych i uwierzono mu, choć ani Mary-Beth ani Buck Weinhart nie
pamiętali, żeby się wtedy tak wysławiał.
W rodzinnym miasteczku Spike'a Tigglera silną pozycję mieli demokraci, a jeszcze
silniejszą baptyści. W niedzielę po wyprawie do Kitty Hawk, przed Kościołem Wody
Święconej Spike wyraził raczej nie przystający do charakteru miejsca entuzjazm dla braci
Wright i stara Jessie Wade pouczyła trzynastoletniego wyrostka, że jeśli Bóg życzyłby sobie,
abyśmy latali, dałby nam skrzydła. Ale Bóg, życzyłby sobie, abyśmy jeździli autami,
prawda? odpowiedział młody Spike, nazbyt wpadając jej w słowo, aby zabrzmiało to
uprzejmie, wskazując przy tym palcem na świeżo wypolerowanego packarda, którym
podstarzała karcicielka przetransportowała się dwieście jardów do kościoła; na co ojciec
Spike'a zauważył, że gdyby nie szabat, Bóg ani chybi życzyłby sobie, żeby Spike dostał
porządnie w skórę. Z rozmów ze Spike'em Tigglerem z okolic roku 1943 mieszkańcy
Wadesville pamiętali raczej tego rodzaju utarczki słowne, a nie wypowiedzi na temat ziemi,
morza i nieba.
Minęły dwa lata, bomba spadła na Hiroszimę za wcześnie jak dla matki Mary-Beth, a
Spike odkrył, że chociaż Bóg nie wyposażył go w cztery kółka, ojciec może mu je czasami
wypożyczyć. W ciepłe wieczory wraz z Buckiem Weinhartem wybierali sobie na bocznej
drodze jakiegoś powoli jadącego kierowcę i podjeżdżali tak blisko, że krata silnika znajdowała
się prawie w bagażniku faceta. Potem miękko przejeżdżali na drugi pas i śmigając do przodu
wrzeszczeli jednym głosem: Z bata go, frajerze! W tym samym samochodzie i mniej
więcej w tym samym czasie Spike, któremu oczy wyłaziły na wierzch od nadziei, powiedział
do Mary-Beth: No bo jeśli Bóg nie życzy sobie, abym tego używał, to po co mi to dał?
Uwaga ta na wiele tygodni odsunęła od niego upragniony cel, gdyż Mary-Beth była osobą
bardziej posłuszną nakazom religii niż młody Spike, a poza tym można sobie wyobrazić
bardziej przekonywające zaloty. Jednakże gdy kilka tygodni później Spike wymruczał na
tylnym siedzeniu: Mary-Beth, naprawdę nie mogę bez ciebie żyć najwidoczniej
poskutkowało.
Niedługo potem Spike wyjechał z Wadesville, po czym bodaj następną rzeczą, jaką o
nim w mieście usłyszano, było, że lata na odrzutowcu F-86 w Korei, odpierając naloty
komunistycznych MIG-ów zza rzeki Yalu. Znalazł się tam wskutek serii zdarzeń i emocji, nie
zawsze logicznie powiązanych, i kiedy Spike próbował sprowadzić swe życie do komiksu, jak
czasem miał w zwyczaju, najpierw widział siebie, jak stoi na wydmach w Kitty Hawk i patrzy
w morze; potem jak bez sprzeciwu chwyta Mary-Beth za pierś i myśli: "Bóg nie grzmotnie za to
we mnie piorunem, nie grzmotnie"; a potem jak jedzie o zmroku z Buckiem Weinhartem i
czeka aż wyjdą pierwsze gwiazdy. Była w tym oczywiście także miłość do samolotów, i
patriotyzm, i silne poczucie, że całkiem mu do twarzy w niebieskim mundurze, ale nie wiedzieć
czemu wyraźniej pamiętał te wcześniejsze zdarzenia. To właśnie miał na myśli, kiedy podczas
pierwszej kwesty w 1975 roku powiedział, że życie powraca tam, gdzie się zaczęło. Bardzo
rozsądnie nie przełożył tej refleksji ogólnej na poszczególne wspomnienia, gdyż
prawdopodobnie nie dostałby datku od Mary-Beth.
Oprócz samochodu ojca i rozgoryczonej Mary-Beth Spike zostawił w Wadesville swą
wiarę. Choć we wszystkich formularzach Marynarki posłusznie wpisywał "baptysta", o
nakazach Bożych, o błogosławieństwie łaski i o zbawieniu duszy nie myślał nawet w złe dni,
jak wtedy, gdy jeden z jego kumpli lotników jeden z jego przyjaciół, kurza twarz kupił
farmę. I było o jednego przyjaciela mniej, ale człowiek nie szedł się wyżalać Panu Bogu. Spike
był lotnikiem, człowiekiem nauki, inżynierem. Można przyznawać się do Boga na papierze, tak
jak okazuje się posłuszeństwo starszym oficerom w bazie; ale najbardziej sobą, naprawdę
Spike'iem Tigglerem, chłopakiem, który doszedł w życiu od pożyczonego samochodu na
bocznej drodze do grzmiącego myśliwca na pustym nieboskłonie, byłeś wtedy, gdy po ostrym
wznoszeniu wyrównałeś lot swego srebrzystego ptaka, wysoko na czystym niebie na południe
od rzeki Yalu. Miałeś wtedy największą kontrolę nad swym losem, byłeś także najbardziej sam.
Jedyną osobą, na której mogłeś się zawieść, byłeś ty sam, i takie jest życie. Na dziobie swego
F-86 Spike namalował hasło "Z bata go, frajerze!" jako ostrzeżenie dla każdego pechowego
MIG-a, który pozwoliłby porucznikowi Tigglerowi niemalże wejść sobie do tyłka. Po wojnie w
Korei przeniósł się do szkoły oblatywaczy Marynarki Wojennej w Patuxent River, stan
Maryland. Kiedy Rosjanie wystrzelili pierwszego sputnika i ruszył Projekt Merkury, Spike
zgłosił się na ochotnika, choć coś jak również wielu innych lotników mu mówiło, że na
pierwsze loty mogą posłać szympansa, kurza twarz, muszą posłać szympansa. Poza tym lecieć
rakietą, to jak być maszynistą pociągu; jesteś tylko ładunkiem z wystającymi kablami, kupą
mięsa do analizy naukowej. Toteż kiedy nie znalazł się wśród pierwszej siódemki wybranych,
nie żałował, ale następnym razem zgłosił się znowu i został przyjęty. Artykuł na ten temat ze
zdjęciem poszedł na pierwszą stronę Fayetteville Obserwer, co skłoniło Mary-Beth do
przebaczenia mu i napisania listu; ale widząc, że jego nowa żona Betty przechodzi fazę
zazdrości, udał, że o tej akurat dziewczynie z Wadesville zapomniał i list pozostał bez
odpowiedzi.
Latem 1974 roku Spike Tiggler stał na powierzchni księżyca i rzucił piłkę na czterysta
pięćdziesiąt jardów. Gol! Było to podczas półgodzinnego okresu bez żadnych konkretnych
zadań, kiedy dwóm facetom na księżycu wolno było robić wszystko, co im się żywnie spodoba.
No więc Spike'a zawsze interesowało, na jaką odległość można rzucić piłkę tam w górze, w
rozrzedzonej atmosferze, i teraz już wiedział. Gol! Gdy dał znać, że skoczy po piłkę, w głosie
człowieka z Kontroli Lotu, jak również jego towarzysza astronauty Buda Stomovicza nie
wyczuł sprzeciwu. Pokicał przez martwy krajobraz jak zając z plastikowymi rurkami. Księżyc
wydawał się Spike'owi dość brzydki i sponiewierany, a wzbijany przez niego pył, który opadał
w zwolnionym tempie, był jak piasek na brudnej plaży, piłka leżała obok niewielkiego krateru.
Kopnął ją lekko do spieczonej dziury i odwrócił się, by sprawdzić, jaką pokonał odległość.
Księżycowy ładownik, ledwo widoczny, wydawał się maleńki i kruchy, bzyczący pająk na
baterie. Podczas misji Spike nie oddawał się zbytnio prywatnym myślom harmonogram
został zresztą tak skonstruowany, by zniechęcić do introspekcji lecz naszło go, że on i Bud
(plus Mike, który krążył u góry w kabinie dowodzenia) znajdują się najdalej jak tylko można od
gatunku ludzkiego. Poprzedniego dnia patrzyli, jak unosi się Ziemia i choć sypali na ten temat
dowcipami, był to widok niesamowity, od którego szumiało w głowie. Teraz, w górze, poczuł
się na samym skraju wszystkiego. Jeśli ujdzie jeszcze dziesięć jardów, może spaść z krawędzi
skrzydła świata, fajtnąć w przestrzeń międzygwiezdną antenkami w dół. Choć wiedział, że z
naukowego punktu widzenia jest to niemożliwe, tak się właśnie poczuł Spike Tiggler.
Dokładnie w tym momencie jakiś głos powiedział do niego: "Znajdź Arkę Noego".
Nie chwytam odparł, sądząc, że to Bud.
Nic nie mówiłem. Tym razem głos rzeczywiście należał do Buda. Spike
rozpoznał go, a poza tym dotarł do niego zwyczajnie przez słuchawki. Ten wcześniejszy głos
szedł jakby bezpośrednio, jakby był wokół niego, w nim samym, blisko, głośny, lecz zarazem
intymny.
Zrobił kilkanaście kroków z powrotem w kierunku lądowiska, kiedy głos powtórzył
swój rozkaz. "Znajdź Arkę Noego." Spike kontynuował swe księżycowe hycanie i zastanawiał
się, czy ktoś nie robi go w balona. Ale nikt nie był w stanie umieścić w jego hełmie
magnetofonu nie starczyłoby miejsca, zauważyłby to, obsługa by nie pozwoliła. Od takiego
numeru można dostać świra, a choć paru z jego kolegów astronautów miało dość porąbane
poczucie humoru, zwykle ograniczało się ono do wycinania stożka w cudzym melonie,
napychania dziury musztardą i wsadzania stożka z powrotem.
Nic na taką skalę.
Znajdziesz ją na górze Ararat, w Turcji ciągnął głos.
Znajdź ją, Spike.
Większość reakcji fizycznych Spike'a rejestrowały elektrody i spodziewał się, że przy
analizie tej części misji zobaczą skoki igieł po całym wykresie. Jeżeli tak, to posunie się chyba
do zmyślenia jakiejś historyjki. Na razie chciał myśleć tylko o tym, co słyszał, co to może
znaczyć. Kiedy wrócił do ładownika, zażartował, że strzelił gola z rzutu bramkowego, po czym
wrócił do swej roli normalnego astronauty, to jest człowieka wspinającego się po szczeblach
kariery od oblatywacza poprzez szympansa, bohatera narodowego i mówcy publicznego do
przyszłego kongresmena czy też ewentualnie dekoracyjnego członka zarządu kilkunastu
korporacji. Nie był pierwszym człowiekiem, który stanął na Księżycu, ale nigdy nie będzie ich
tak wielu, by przestał być rarytasem, obsypywanym nagrodami obiektem uwielbienia. Spike
Tiggler umiał się ustawić, a Betty jeszcze bardziej, co kilkakrotnie wyszło ich małżeństwu na
dobre. Sądził, że bierze sobie za żonę wysoką, wysportowaną dziewczynę ze zgrabną figurą,
która w miesiąc miodowy czyta Rozkosze gotowania, a potem tłumi w sobie strach, gdy on
długo nie wraca z bazy. Tymczasem okazało się, że obyczaje rozpłodowe dolara są jej o wiele
lepiej znane niż jemu. Ty się zajmij lataniem, a ja myśleniem mawiała czasami, ale oboje
udawali, że go tylko wypuszcza. A zatem Spike Tiggler powrócił do swej misji, wypełnił
harmonogram prac i nie dał nikomu powodów do podejrzeń, że coś się zmieniło, że wszystko
się zmieniło.
Po wodowaniu przyszło osobiste "jak leci" z Białego Domu, potem badania lekarskie,
odprawa, pierwszy telefon do Betty, pierwsza noc z Betty po przerwie... i sława. W huczących
miastach, którym nigdy nie ufał zadufanym w sobie Waszyngtonie, cynicznym Nowym
Jorku, pomylonym San Francisco Spike Tiggler był gwiazdą; w Północnej Karolinie był
bożyszczem. Girlandy sypano mu na głowę jak talerze spaghetti; jego prawa ręka poznała, co to
zmęczenie gratulacjami; całowano go, ściskano, dotykano, szczypano, poklepywano. Mali
chłopcy grzebali mu w kieszeniach kamizelki i bezwstydnie napraszali się o pył księżycowy.
Przede wszystkim zaś ludzie chcieli być z nim, być koło niego przez kilka minut, oddychać
powietrzem, którym on oddychał, podziwiać człowieka z przestrzeni kosmicznej, który był
zarazem człowiekiem z sąsiedniego powiatu. Po kilku miesiącach gorączkowego
rozpieszczania Spike'a od wybrzeża do wybrzeża, legislatura stanowa Północnej Karoliny,
dumna ze swego chłopaka i nieco zazdrosna, że stał się w pewnym sensie wspólną własnością
narodu, oświadczyła, że zostanie wybity medal i przyznany mu na specjalnej uroczystości. A
czyż jest bardziej odpowiednie miejsce, stwierdzili wszyscy zgodnie, niż Kitty Hawk, płaska
ziemia pod płaskim stropem nieba?
Tego popołudnia padły właściwe słowa, lecz do Spike'a ledwie docierały; Betty miała
na sobie nowe ciuchy, a nawet kapelusz, i chciała potwierdzenia, że wygląda genialnie, lecz
choć wyglądała genialnie, potwierdzenia nie dostała. Powieszono mu na szyi duży złoty medal,
z Kitty Hawk po jednej stronie i ładownikiem Apollo po drugiej, uściskano dłoń jeszcze
kilkadziesiąt razy, a tymczasem on, rozdając uprzejme uśmiechy i kiwając głową, myślał o tej
chwili podczas jazdy, chwili, która zadecydowała.
Atmosfera z tyłu limuzyny gubernatora była serdeczna, by nie powiedzieć
przypochlebna, a Betty tak świetnie wyglądała, że chciał jej o tym powiedzieć, ale się wstydził
przy gubernatorze i jego żonie. Prowadzili zwykłą rozmowę o grawitacji, kicaniu po Księżycu,
wschodzie Ziemi i niech pan mi powie, a jak z chodzeniem do toalety, kiedy nagle, gdy zbliżali
się już do Kitty Hawk, zobaczył koło drogi arkę. Wielką arkę na mieliźnie, wysoką z obu stron,
z drewnianym poszyciem burt. Gubernator wyrozumiale powiódł za wzrokiem Spike'a, który
stopniowo obrócił głowę o 180 stopni, a potem odpowiedział nie pytany:
Jakiś kościół czy ki diabeł. Niedawno postawili. Pewno trzymają tam kupę
zwierzaków. Zaśmiał się, a Betty ostrożnie do niego dołączyła.
Czy wierzy pan w Boga? spytał nagle Spike.
Bez tego nie można zostać gubernatorem Północnej Karoliny padła pogodna
odpowiedź.
Nie, naprawdę pytam, czy wierzy pan w Boga powtórzył Tiggler z
bezpośredniością, którą łatwo było wziąć za nachalność.
Kotku powiedziała spokojnie Betty.
Lada chwila będziemy na miejscu powiedziała żona gubernatora, prostując plisę
spódnicy urękawicznioną białą dłonią. Pewnie z przemęczenia, pomyślała Betty, to wcale nie
taka sielanka, jak się wydaje. Osobiście nie chciałabym ciągle stawać na podium i powtarzać
pięćdziesiąty raz, jak to było i jaka się czułam dumna, nawet gdybym rzeczywiście czuła się
dumna i miała ochotę mówić o tym pięćdziesiąt razy. Więc matkowała mu trochę i pytała, czy
czuje się zmęczony, i próbowała wydobyć z niego jakieś wytłumaczenie, dlaczego ani razu, ani
razu od samego rana nie wspomniał o jej nowym kostiumie, jakby nie wiedział, jaka jest
niepewna, czy jej dobrze w kolorze buraczkowym. To jednak nie poskutkowało, więc Betty,
która nie mogła spać, jeśli nie powiedzieli sobie wszystkiego do końca, spytała, czy chce się
czegoś napić i dlaczego zrobił się taki dziwny akurat przed samą uroczystością, a jeśli chce
wysłuchać jej szczerej opinii, to na miłość boską najlepszym sposobem, żeby spaprać ich
przyszłą, wspólnie zaplanowaną karierę, jest inwigilacja gubernatorów stanowych, czy wierzą
w Boga czy nie. Za kogo on się ma?
W moim życiu wszystko się zmieniło powiedział Spike.
Czy ty chcesz coś mi powiedzieć? Betty zawsze była podejrzliwa, na co nałożyło
się spostrzeżenie, jak wiele różnych Mary-Beth i potencjalnych Mary-Beth tego świata lubi
pisać listy do sławnych ludzi.
Tak odparł. Zawsze wracamy tam, skąd przybyliśmy. Poleciałem 240 000 mil,
żeby zobaczyć Księżyc a jedyne, na co warto było spojrzeć, to Ziemia.
Chyba jednak powinieneś się napić. Zawiesiła głos, w połowie drogi przez pokój
do barochłodziarki, lecz on nie odezwał się ani nie poruszył. Kurza twarz, ja się napiję.
Usiadła obok męża ze szklaneczką czegoś mocniejszego i czekała.
Kiedy byłem mały, tata zabrał mnie do Kitty Hawk. Miałem jakieś dwanaście,
trzynaście lat. Wtedy postanowiłem zostać lotnikiem. Od tego dnia to był mój jedyny cel.
Wiem, kotku. Wzięła go za rękę.
. Wstąpiłem do Marynarki. Byłem dobrym lotnikiem, przeniosłem się do Pax River.
Zgłosiłem się do Projektu Merkury. Z początku mnie nie przyjęli, lecz nie poddałem się i w
końcu mnie przyjęli. Włączyli mnie w Projekt Apollo, przeszedłem całe szkolenie.
Wylądowałem na Księżycu...
Wiem, kotku.
... i tam... i tam ścisnął Betty za rękę, mając jej wyznać swą tajemnicę Bóg
kazał mi znaleźć Arkę Noego.
Mhmm.
Rzuciłem tylko piłką. Rzuciłem piłką, potem ją znalazłem i wkopałem do małego
krateru i zastanawiałem się, czy jestem poza zasięgiem kamery i czy dostanę żółtą kartkę, jeśli
ktoś zauważy, a tu Bóg mówi do mnie Znajdź Arkę Noego. Obrócił głowę ku żonie. No bo
wiesz, dorosły facet leci na Księżyc i co mu w głowie? Rzucać piłką. Czas zacząć się bawić w
coś innego, to mi Bóg chciał powiedzieć.
Skąd ta pewność, że to Bóg, kotku?
Spike zignorował pytanie.
Nikomu nic nie powiedziałem. Wiem, że to nie halucynacja, wiem, że słyszałem, co
słyszałem, ale nikomu nie mówię. Może nie jestem całkiem pewien, może chcę o tym
zapomnieć. Atu co? Właśnie tego dnia, kiedy wracam do Kitty Hawk, gdzie to się wszystko
kupę lat temu zaczęło, kurza twarz, właśnie tego dnia widzę arkę. Nie zapominaj, co ci
powiedziałem to mi chciał przekazać, no nie? Głośno i wyraźnie. Bez dwóch zdań. Jedź
sobie odebrać medal, ale nie zapominaj, co ci powiedziałem. Betty wypiła łyk whisky.
To co teraz zrobisz, Spike? Zazwyczaj kiedy rozmawiali o jego karierze, mówiła
m y, a nie t y;tym razem zostawiła go samego.
Jeszcze nie wiem. Jeszcze nie wiem.
Psychiatra z NASA, do którego Betty udała się po poradę, bardzo wymownie kiwał
głową, sugerując, że nie takie rzeczy się słyszało i Betty musi wymyślić coś dużo gorszego,
żeby on rzucił pióro i przyznał, że gość ma nie po kolei, nierówno pod sufitem. Jeszcze raz
skinął głową i powiedział, że on i jego współpracownicy przewidywali pewne reakcje
psychosomatyczne i przecież ktoś, kto poleciał na Księżyc i spojrzał stamtąd na Ziemię, musi
być trochę jak pierwszy facet, który stanął na głowie i zobaczył świat z tego punktu widzenia, to
może wywołać zaburzenia zachowania, a do tego stresy podróży kosmicznej i towarzyszący
misjom olbrzymi rozgłos, więc nic dziwnego, że doszło do paru zniekształceń postrzegania,
lecz nie ma powodu do obaw, że ich skutki będą poważne lub długotrwałe.
Nie odpowiada pan na moje pytanie.
A jakie jest pani pytanie? Psychiatra nie zauważył, żeby zadała mu jakieś pytanie.
Czy mój mąż nie wiem, jakim terminem pan by to określił, doktorze jest
szajbnięty?
Nastąpiła kolejna porcja kiwania głową, tym razem w płaszczyźnie horyzontalnej, a nie
wertykalnej, padły przykłady niepatologicznych omamów akustycznych, zajrzano do kartoteki
Spike'a, gdzie w każdym formularzu twardo wpisał baptysta i Betty się zdawało, że psychiatra
byłby bardziej zaskoczony, gdyby Spike nie usłyszał na Księżycu głosu Boga, a kiedy spytała
go "Ale czy Spike miał halucynację?", on odparł tylko "A jak pani sądzi?", co według Betty nie
posunęło rozmowy do przodu, prawie wyszło na to, że to ona jest pomylona, że nie wierzy
swemu mężowi. Spotkanie przyniosło dwojaki skutek. Po pierwsze Betty wyszła z uczuciem,
że zawiodła zaufanie męża, zamiast mu pomóc. Po drugie, kiedy trzy miesiące później Spike
wystąpił o zwolnienie z programu, jego prośba nie napotkała żadnych poważnych oporów, pod
warunkiem, że sprawę przeprowadzi się po cichu, gdyż z opinii psychiatry wynikało, że Spike
ma nierówno pod sufitem, że jest czubem, pięćdziesięciokaratowym szajbusem i że
prawdopodobnie po ścisłej wizji lokalnej uznał, że Księżyc jest zrobiony z sera pleśniowego.
Więc najpierw przy przydzielaniu awansów dostał posadę urzędniczą, następnie Marynarka
odkomenderowała go z powrotem do jednostki szkoleniowej, lecz już w rok po hycaniu w
szarym pyle Spike Tigger znalazł się w cywilu, a Betty zastanawiała się, co się dzieje ze
zwierzem, który zostanie wysiudany od złotego koryta.
Oświadczenie Spike'a, że zarezerwował restaurację "Księżycowy Pył" w Wadesville na
pierwszą kwestę, skłoniło Betty do myśli, że być może najbardziej bezbolesnym rozwiązaniem
będzie zamknąć Rozkosze gotowania i wszcząć postępowanie rozwodowe. Spike przez prawie
cały rok nic nie robił, oprócz tego, że pewnego dnia wyszedł kupić Biblię. Potem ciągle gdzieś
wsiąkał wieczorami, a ona znajdowała go na ganku z tyłu domu, z otwartym Pismem Świętym
na kolanach i oczami wzniesionymi ku gwiazdom. Jej znajomi okazywali mu niewyczerpane
zrozumienie: w końcu nie jest łatwo przystosować się do codziennego kieratu po powrocie
stamtąd. Dla Betty było jasne, że sława Spike'a Gola pociągnie jeszcze trochę lat bez dolewania
benzyny do baku, było też równie jasne, że może liczyć na wsparcie gdyż załamany
psychicznie sławny człowiek to nie tylko bardzo amerykańskie, to niemal patriotyczne lecz
tak czy tak czuła się oszukana. To ona przez całe lata robi, co się należy koło Spike'owej
kariery, telepie się za nim po całym kraju, nigdy do końca nie ma prawdziwego domu, pełna
nadziei czeka na wielką wypłatę... i kiedy nareszcie jest, kiedy wielkie okrąglutkie dolary sypią
się wreszcie z brzękiem z automatu, co robi Spike? Zamiast nastawić kapelusza i łapać, on lezie
na ganek i gapi się w gwiazdy. Przedstawię wam mojego męża, to ten z Biblią na kolanach, w
podartych portkach i z czymś dziwnym w oczach. Nie, nikt go nie napadł, on po prostu wyszedł
sobie na brzeg z rzeki miodem płynącej.
Kiedy Betty spytała Spike'a, co ma włożyć na jego pierwsze publiczne spotkanie w
"Księżycowym Pyle", w jej głosie dał się słyszeć sarkazm; a kiedy Spike odpowiedział, że
zawsze ją lubił w tym buraczkowym kostiumie, który kupiła na uroczystość nadania mu medalu
w Kitty Hawk, ponownie usłyszała w sobie głos, który z pewnością nie należał do
Wszechmogącego i szeptał słowo rozwód. A jednak, dziwna rzecz, chyba wcale nie udawał, i
dwukrotnie, raz przed wyjazdem, drugi raz gdy zjechali z autostrady między stanowej,
powiedział jej, że pięknie wygląda. Było to u niego coś nowego, co nie uszło jej uwagi. Teraz
zawsze mówił to, co myślał, ni mniej, ni więcej. Swoje gierki, przekomarzanki, swoje
szpanerstwo zostawił chyba w tym kraterze razem z piłką (to był zresztą durny numer i
powinien dużo wcześniej dać ludziom do myślenia). Spike zrobił się poważny; zrobił się
nudny. Nadal mówił, że ją kocha, w co Betty wierzyła, choć czasem się zastanawiała, czy
kobieta nie potrzebuje czegoś więcej. Nie był już z niego taki zgrywus jak dawniej. Jeżeli to jest
zrywanie z dziecinadą, to zdaniem Betty dziecinada ma wiele na swoją obronę.
Tego kwietniowego wieczora 1975 roku, kiedy Spike Tiggler zorganizował pierwszą
kwestę, "Księżycowy Pył" miał komplet gości. Przyszło prawie całe miasteczko, plus dwaj
dziennikarze i fotograf. Betty obawiała się najgorszego. Już sobie wyobrażała nagłówki: "BÓG
DO MNIE PRZEMÓWIŁ" - TWIERDZI ZDEMOBILIZOWANY ASTRONAUTA albo
BOHATER Z WADESVILLE MA NIERÓWNO POD SUFITEM. Gdy miejscowy pastor
przywitał Spike'a z powrotem na łonie społeczności, pośród której wyrastał, Betty nerwowo
usiadła koło swego męża. Rozległy się oklaski, a Spike delikatnie wziął ją za rękę i puścił
dopiero, gdy wstawał, by zabrać głos.
Miło jest być z powrotem z wami powiedział i rozejrzał się po sali. Wiecie,
siedziałem sobie ostatnio na ganku, patrzyłem w gwiazdy i myślałem o tym, jak byłem
dzieckiem, całe wieki temu w Wadesville. Musiałem mieć jakieś piętnaście czy szesnaście lat,
był ze mnie chyba straszny gagatek, i stara Jessie Wade, niech Bóg ma ją w swej opiece, myślę,
że wielu z was przypomina sobie Jessie, Jessie powiedziała do mnie "Młody człowieku, ty tak
sobie wrzeszcz i lataj, aż któregoś dnia się dolatasz", no i chyba stara Jessie Wade czuła pismo
nosem, bo wiele lat później tak się właśnie stało, choć niestety nie dane jej było zobaczyć
spełnienia swego proroctwa, świeć Panie nad jej duszą.
Betty była kompletnie zaskoczona. Robi im kawał. Jak bogackiego, robi im kawał. Nie
wyrażał się przedtem o Wadesville zbyt czule; nigdy wcześniej nie słyszała tej opowiastki o
Jessie Wade, a tu się okazuje, że wszystko pamięta i wie, czym chwycić krajan za serce. Sypnął
garścią historii z dzieciństwa, potem coś z życia astronauty, bo przecież przyszli tu głównie po
to, lecz kryło się za tym wszystkim przesłanie, że bez was, ludkowie, stary Spike nie doszedłby
dalej jak do Fayetteville, że to wy, ludkowie, wysłaliście go na Księżyc, a nie ci łebscy faceci z
kablami w uszach w Kontroli Lotu. Równym zaskoczeniem dla Betty było, że w tej części
przemowy Spike'a odezwały się jawne żarciki i podpuszczanki, o które go już nie posądzała. A
potem doszedł do tego kawałka, że życie każdego człowieka jest procesem ucieczki i powrotu,
ucieczki i powrotu jak wody rzeki Pasquotank (czyli to, o czym Jeff Clayton powiedział, że mu
się nie wydaje na podstawie wyjazdu do Izby Zasłużonych Światowego Golfa w Pinehurst); że
zawsze się wraca do rzeczy i miejsc, od których się zaczęło; jak to wyjechał z Wadesville lata
temu, a teraz jest z powrotem; jak to przez całe dzieciństwo regularnie uczęszczał do Kościoła
Święconej Wody, później zboczył ze ścieżki Pańskiej, lecz teraz na nią powrócił co dla
Betty było nowiną, choć nowiną względnie spodziewaną.
A teraz przejdźmy, kontynuował, do spraw poważnych, do celu, dla którego się tu
zebraliśmy (na co Betty wstrzymała oddech, myśląc sobie kompletny czub, jak oni to przyjmą,
że Bóg kazał mu zostawić piłkę w kraterze i zamiast tego znaleźć Arkę). Jednak Betty znów nie
doceniła Spike'a. Księżycowych dyrektyw Wszechmogącego nie przytoczył ani razu.
Wielokrotnie natomiast powoływał się na swą wiarę i na powrót do miejsca, z którego się
wyszło, w koło Macieju, wspomniał też o trudnościach, które trzeba było pokonać podczas
programu kosmicznego; więc kiedy wreszcie zaczął tłumaczyć, że obracał sobie te sprawy w
głowie na ganku patrząc w gwiazdy, że uznał, iż już czas po tych wszystkich latach ruszyć na
poszukiwanie miejsca, skąd przychodzimy, że planuje zorganizować wyprawę w celu
odnalezienia pozostałości Arki Noego, która, jak wszyscy wiedzą, leży na szczycie góry Ararat
blisko granicy turecko-irańskiej, zdawało się to dorzeczne, zdawało się logiczne, wynikające z
tego, co wcześniej powiedział. Projekt Ararat można wręcz uznać za narzucające się kolejne
przedsięwzięcie dla NASA, a słuchacze nie będą w błędzie, jeżeli dojdą do wniosku, że NASA
zachowuje się nieco samolubnie, że koncentrując się wyłącznie na lotach kosmicznych
przejawia materializm i ciasnotę myślenia, gdyż są też inne projekty, bliższe sercu i duszy
podatnika, w których realizacji supernowoczesna technologia agencji znalazłaby bardziej
pożyteczne wykorzystanie.
Odstawił numer, jak bogackiego, odstawił numer, pomyślała Betty, gdy jej mąż usiadł
pośród ogólnego rozgwaru. Nawet nie wspomniał o pieniądzach, poprosił tylko, by zechcieli
łaskawie wysłuchać kilku jego przemyśleń, a jeżeli uznają, że jest przy zdrowych zmysłach, to
on zrzuci smoking i zacznie szukać ludzi do pomocy. Mój Spike, cały on, mruczała do siebie
Betty, choć był to Spike dość różny od tego, za którego wyszła.
Pani Tiggler, co pani sądzi o projekcie swego męża? zadano jej pytanie, gdy stali
ręka w rękę przed fotografem z Fayetteville Obserwer.
Popieram go w stu procentach odpowiedziała, patrząc na Spike'a z rozanielonym
uśmiechem. Obserwer zacytował jej wypowiedź, a dziennikarz zdołał nawet przemycić
komentarz, że pani Tiggler doskonale wyglądała w swym bordowym kostiumie i wyśmienicie
dobranym kapeluszu (bordowym - powiedziała Betty do Spike'a, ciekawe, co on je do mięsa).
Kiedy wrócili do domu, Spike wydawał się cały nabuzowany, jakby się z rok nie widzieli, i nie
było mowy, żeby nakrył się pledem i czytał Biblię na ganku pod gwiazdami; nie, gracko uniósł
ją do sypialnego, gdzie od jakiegoś czasu głównym ich zajęciem był sen. Betty, choć nie
przygotowana na to zdarzenie, była mu wcale powolna, a gdy wymruczała ich prywatnym
szyfrem coś na temat łazienki, Spike powiedział, że nie będą sobie zawracać głowy takimi
głupstwami, a Betty bardzo się podobało, że jest taki stanowczy.
Kocham cię powiedział jej tej nocy Spike. Kilkucalowa notka w Fayetteville
Obserwer dała asumpt do długiego reportażu w Greensboro News and Records po czym
sprawa jakiś czas przewijała się przez łamy całej prasy krajowej. Później ucichła, lecz Spike był
nadal dobrej myśli i przypomniał sobie z dzieciństwa ogniska, pod którymi przez jakiś czas
ledwie się tliło, po czym nagle całe stawały w płomieniach. No i miał rację, bo nagle było o nim
pełno na szpaltach Washington Post i New York Times. Potem przyjechali z telewizji, co
ściągnęło kolejną nawałę dziennikarzy, których tropem przyjechała zagraniczna telewizja i
zagraniczni dziennikarze, a Betty i Spike cały czas ciężko pracowali (znów tworzyli zespół, jak
na początku), by Projekt Ararat ruszył z miejsca. Reporterom wręczono wydruki z nazwiskami
osób, które wyraziły poparcie dla projektu i dokładnymi sumami wpłat i darowizn, czy było to
pięćdziesiąt dolarów od okolicznej parafii, czy też liny i namioty od znanej sieci sklepów
sportowych. Na trawniku przed domem Spike'a i Betty wkrótce pojawił się wielki drewniany
termometr wskazujący stan zdrowia kampanii; każdego poniedziałku rano Spike z pędzlem w
dłoni szedł nanieść nowy poziom rtęci.
Naturalnie Spike i Betty lubili porównywać ten krytyczny okres do wystrzelenia rakiety
w kosmos: jakże ekscytujące jest odliczanie, chwila odpalenia przejmuje prawdziwym dresz-
czem, lecz póki nie zobaczysz, jak srebrny kolos odbije się z tylnych łap i pożegluje ku
niebiosom, wiesz, że zawsze istnieje możliwość kompromitującej i arcypublicznej klapy. A
czegokolwiek życzyła sobie Betty, to teraz, kiedy poparła męża w stu procentach, tego sobie na
pewno nie życzyła. Betty nie była osobą szczególnie religijnej natury i w głębi duszy nie
wiedziała, co ma myśleć o doświadczeniu Spike'a na Księżycu, ale płynące z tego możliwości
nie uszły jej uwagi. Po tym, jak przez rok zadumany Spike rozczytywał się w Biblii, a jej
przyjaciele byli tak diabelnie sympatyczni, że chciało się jej wrzeszczeć, powrót Spike'a
Tigglera na łamy gazet nie był wcale taki zły. Po Projekcie Apollo, Projekt Ararat czyż może
być bardziej oczywisty krok, o jedną literkę w alfabecie? A przy tym nikt, ani jedna gazeta nie
zasugerowała nawet, że Spike ma nierówno pod sufitem, jest głupszy od jeża.
Spike radził sobie ze wszystkim doskonale i ani słowem nie wspomniał o tym, jak Bóg
zabawił się w prezydenta Kennedy'ego, aby pchnąć sprawę. Dzięki temu Betty łatwiej było
zdobyć zainteresowanie ludzi, którzy prawdopodobnie byliby ostrożniejsi, gdyby wywęszyli w
projekcie jakieś wariactwo. Nawet gubernator Północnej Karoliny zechciał odpuścić Spike'owi
jego grubiańską ciekawość co do autentyczności wiary gubernatora i dobrodusznie zgodził się
zająć aprowizacją obiadu w Charlotte po 100 dolarów od dania. Betty ubierała się na takie
okazje na buraczkowo, z regularnością, którą jej znajomi uznali za nadmierną, by nie rzec
niemodną, lecz Spike utrzymywał, że kolor ten przynosi mu szczęście. Udzielając wywiadów,
Spike prosił niekiedy reporterów, by wspomnieli o sukni jego żony, która, jak niewątpliwie
zauważyli, jest koloru bordowego. Niektórzy z dziennikarzy, cierpiący bądź na zawodowe
lenistwo, bądź na daltonizm, posłusznie spełniali jego życzenie, a Spike rechotał do siebie,
czytając gazety.
Pojawiał się także w wielu programach religijnych. Betty drżała niekiedy z niepokoju,
gdy kolejny z telewizyjnych przekupniów w garniturze z kamizelką wchodził po przerwie na
reklamy z powitalnym oświadczeniem, że miłość Boża jest jak niewzruszone centrum trąby
powietrznej, a jeden z naszych dzisiejszych gości osobiście przebywał w centrum trąby
powietrznej i może zaświadczyć o panującym tam doskonałym spokoju, co oznacza jednak, że
wiara chrześcijańska nieustannie posuwa nas naprzód, gdyż w centrum trąby powietrznej nie
można stać nieruchomo, co sprowadza nas do drugiego z naszych gości, Spike'a Tigglera, który
w swoim czasie poruszał się nawet szybciej niż trąba powietrzna, lecz teraz poszukuje tego
niewzruszonego centrum, tego doskonałego spokoju, chwała niech będzie Panu. A Spike, który
wrócił do swej astronautycznej fryzury na zero i błękitnego garnituru, udzielał uprzejmych
odpowiedzi i ani razu nie wspomniał co przekupniowi sprawiłoby prawdziwą rozkosz że
Bóg przybył mu na spotkanie, a nawet wszedł do hełmu i szeptał do ucha. Spike odbierany był
jako człowiek dobry, prosty i szczery, co zaowocowało obfitym spływem pieniędzy na rzecz
Projektu Ararat, do Betty Tiggler, która oczywiście pobierała sobie z tego pensję. Założyli
komitet: wielebny Lance Gibson, szanowany, a przynajmniej znany niemal w całym stanie, dla
niektórych trochę zanadto fundamentalista, ale nie na tyle lewoskrzydłowy, aby odstraszyć
przyzwoite pieniądze; Dr Jimmy Fulgood, była akademicka gwiazda koszykówki, obecnie
geolog i płetwonurek, który nada wyprawie walor naukowości; i wreszcie sama Betty,
sekretarz, koordynator i kwestor. Gubernator zgodził się figurować na oficjalnych drukach jako
urzędowy patron projektu. Przy odliczaniu doszło tylko do jednego drobnego zająknięcia, a
mianowicie Projekt Ararat nie został uznany za instytucję dobroczynną.
Niektórzy dziennikarze wyposażeni w wiedzę książkową pytali Spike'a, skąd czerpie
pewność, że Arki należy szukać na górze Ararat. Czyż Koran nie mówi, że wylądowała na
górze Judi, kilkaset kilometrów dalej, blisko granicy irackiej? I czyż tradycja żydowska nie
umiejscawia Arki gdzieś w północnym Izraelu? W takich chwilach delikatnie podciągał
pokrętło uroku osobistego i odpowiadał, że oczywiście każdy posiada prawo do swej własnej
opinii i że jeżeli jakiś astronauta izraelski pragnie szukać w Izraelu, to dla niego w porządku, a
jeśli astronauta koraniczny chce zrobić to samo w Iraku, to też w porządku. U sceptycznych
reporterów rodziło się przekonanie, że Tiggler jest człowiekiem prostym, lecz nie
prostodusznym.
Czasami stawiano też pytanie, czy Arka zakładając, że uda się znaleźć jej
teoretyczną lokalizację nie zbutwiała przez ileś tam tysięcy lat, bądź czy nie zjadły jej
termity. I w tym wypadku Spike nie dawał się wciągnąć w dyskusję, a zwłaszcza nie chciał
ujawnić, skąd wie, że nie zbutwiała, ani nie zjadły jej termity, gdyż z Bożego rozkazu, by
znaleźć Arkę, wynikało pośrednio, iż coś z niej zostało. Odsyłał natomiast pytającego do Biblii,
której ten najwyraźniej zapomniał wziąć z sobą, lecz z której dowiedziałby się, że Arka została
zbudowana z drzewa sandałowego, a każdy się zgodzi, że jest to drzewo niezwykle twarde, a
zatem prawdopodobnie odporne zarówno na butwienie, jak i na zapędy termitów; następnie
Spike wymieniał przykłady różnych cudownie zachowanych rzeczy sprzed wielu stuleci
mamuty znalezione w lodowcach, mięso na nich świeżutkie jak kotlety u zaopatrującego się u
chłopa rzeźnika; kończył zaś sugestią, że jeżeli cokolwiek miałoby się zachować sprzed stuleci
z woli Boga Wszechmogącego, to czyż Arka nie byłaby całkiem dobrym obiektem?
Wielebny Lance Gibson zasięgnął opinii u historyków kościelnych na baptystowskich
uniwersytetach, aby ustalić obecny stan poglądów na temat lokalizacji Arki, a Jimmy Fulgood
zajął się ruchami mas wodnych i powietrznych w czasach Potopu. Skonfrontowawszy swe
odkrycia, postawili na obszar na południowo-wschodnich stokach góry, około dwóch
kilometrów poniżej wierzchołka. Dobra, zgodził się Spike, tam zaczną szukać, ale co z jego
planem, żeby zacząć od samego szczytu i schodzić kołami jak w pajęczej sieci, aby każda piędź
ziemi została gruntownie przeczesana? Jimmy pochwalił Spikeła za dobre skautowskie
myślenie, ale skrytykował pomysł z punktu widzenia wymogów wspinaczki górskiej, wobec
czego Spike z gracją się z niego wycofał. Kontrpropozycja Jimmy'ego brzmiała, by Spike
wykorzystał swe znajomości w NASA i Marynarce, aby zdobyć zestaw dokładnych map
lotniczych góry, które mogliby powiększyć i sprawdzić, czy pokaże się coś arkopodobnego.
Spike przyznał, że jest to logiczne podejście do sprawy, lecz miał wątpliwości, czy Bóg chciał,
żeby szli po linii najmniejszego oporu. Czy nie powinni trzymać się wizji projektu jako czegoś
w rodzaju pielgrzymki, a przecież starodawni pielgrzymi nie sypiali na różach. Choć w kwestii
namiotów, lin, butów i zegarków jego zdaniem wszystko musi być super-hiper, to czy nie
trzeba mieć nadziei, że na górze będzie ich wiodła już nie nowoczesna technologia, ale może
coś innego?
Działalność duszpasterska wielebnego Gibsona uniemożliwiała mu odbycie podróży do
Turcji, lecz miał się zatroszczyć o zaplecze duchowe i przez modlitwę bezustannie
przypominać Wszechmogącemu, że dwaj współczłonkowie komitetu zostali oddelegowani do
Bożej roboty w dalekim kraju. Betty miała zostać w domu i prowadzić serwis informacyjny dla
mass mediów, które na pewno zostaną postawione w stan gotowości. Zespół badawczy
Spike i Jimmy miał wyruszyć w lipcu bieżącego roku, 1977. Nie podali nawet przybliżonych
danych co do przewidywanego czasu pobytu za granicą. Nie próbuj się z Panem, kto szybszy na
kolty powiedział wielebny Gibson.
Osoby dobrze życzące projektowi, parafie kościelne i sklepy z ekwipunkiem traperskim
wystąpiły z licznymi darami; otwierając paczki, które nadchodziły aż do samego początku
wyprawy, Betty dziwiła się, jak projekt jest w pewnych kręgach postrzegany, gdyż wiele z
darów było raczej niezbyt chrześcijańskich. Zerknąwszy do Centrum Ekspedycyjnego u
Tigglerów, można by pomyśleć, że Spike i Jimmy to para odartych uchodźców, których wysyła
się jako płatnych zabójców, aby dokonali eksterminacji ludności wschodniej Turcji.
Zostawili za sobą mnóstwo starych ubrań, kilka karabinów maszynowych, cztery
granaty burzące, garotę i dwie kapsułki z trucizną od jakiegoś fanatyka. Zabrany ładunek
obejmował lekki sprzęt biwakowy, tabletki z witaminą, japoński aparat fotograficzny z jednym
z najnowszych modeli teleobiektywu, karty kredytowe, czeki podróżne American Express,
obuwie sportowe, pintę burbona, ocieplane skarpetki i bieliznę, wielką plastikową torbę z
otrębami, by nie ryzykować przerw w spożyciu, proszki przeciw biegunce, noktowizor na
promienie podczerwone, tabletki do oczyszczania wody, pakowane próżniowo artykuły
spożywcze, podkowę na szczęście, latarki, nić dentystyczną, zapasowe baterie do golarek
elektrycznych, parę noży fińskich tak ostrych, by można nimi przeciąć drzewo sandałowe lub
wypatroszyć napastnika, środek na moskity, krem przeciwsłoneczny i Biblię. Kiedy Jimmy
potajemnie sprawdził zawartość bagaży, znalazł nie nadmuchaną piłkę nożną i niewielką
pompkę na sprężone powietrze; z wyrozumiałym uśmiechem zapakował je z powrotem. Kiedy
Spike potajemnie sprawdził bagaże, natrafił na pudełko prezerwatyw, które wyrzucił, i nigdy
nie podjął kwestii z Jimmem. Komitet rozpatrzył, jakie znamiona dobrej woli mają rozdawać
członkowie ekspedycji pośród chłopstwa wschodniej Turcji. Betty opowiedziała się za
kolorowymi pocztówkami ze Spike'iem na Księżycu, ale Spike uważał, że byłoby to zagranie z
grubej rury, jako że nie jadą robić sobie reklamy, tylko zadbać o interesy Pana. Po dalszej
refleksji zabrali dwieście plakietek upamiętniających inaugurację prezydenta Jimmy Cartera i
jego Pierwszej Damy, cudownej Rosalynn, które przyjaciel wielebnego Gibsona udostępnił im
znacznie poniżej kosztów produkcji, a pozbył się ich zresztą z wielką chęcią.
Polecieli do Ankary, gdzie zmuszeni byli wypożyczyć smokingi na wspaniały obiad
wydany przez ambasadora. Spike ukrył w sobie rozczarowanie, że większość gości pragnie roz-
mawiać o astronautyce, natomiast okazuje zdecydowaną niechęć do zadawania mu pytań na
temat Projektu Ararat. Później okazali się ludźmi małodusznymi, by nie rzec po prostu
skąpiradłami, gdy w swej poobiedniej przemowie Spike wystąpił z patriotycznym apelem o
dodatkowe fundusze.
Ponieważ wiadomość, jaką Betty posłała do Erzerum za pośrednictwem biura podróży
Ekumenta Travel, żeby wynajęli gazika, nie dotarła na czas, ekspedycja ruszyła w dalszą drogę
dużym mercedesem. Na wschód do Horasan, następnie na Południowy wschód do
Dogubayazit. Krajobraz był niezły, taki jednocześnie bladozielony i bladobrązowy. Jedli
świeże morele i rozdawali małym dzieciom wizerunki roześmianych Carterów. Niektóre dzieci
to zadowoliło, inne dalej upominały się o dolary, a jak się nie da, to długopisy jednorazowe.
Wszędzie było pełno wojska, co skłoniło Spike'a do refleksji nad strategicznym znaczeniem
obszaru. Dla Jimmy'ego było nowiną, że jakieś zaledwie sto lat temu góra Ararat, czy też Agri
Dagi, jak uparcie nazywali ją miejscowi, znajdowała się w punkcie stycznym trzech wielkich
mocarstw Rosji, Persji i Turcji i była podzielona między wszystkie trzy kraje.
To jakoś nie w porządku, że Sowieci mieli kawałek góry skomentował Jimmy.
Oni wtedy chyba nie byli Sowietami, tylko zwyczajnie Rosjanami powiedział
Spike. I oni wtedy chyba byli chrześcijanami, tak jak my.
To może Bóg im zabrał ich porcję góry, jak zostali Sowietami.
Może odpowiedział Spike, niezupełnie pewien, kiedy przesunęły się granice.
No żeby, wiesz, święta góra nie wpadła w ręce niewiernych.
Załapałem odpowiedział Spike, trochę zirytowany.
Ale Turki to też chyba nie całkiem są chrześcijanie.
Ale to nie aż takie niedowiarstwo jak Sowieci Jimmy wyraźnie nie chciał tak od
razu zrezygnować ze swojej teorii.
Gdy jechali drogą na północ z Dogubayazit, Spike krzyknął do Jimmy'ego, żeby
zatrzymał samochód. Wysiedli i Spike wskazał na niewielki strumień. Powolutku, lecz
niezaprzeczalnie, woda płynęła do góry.
Chwała niech będzie Panu powiedział Spike Tiggler i uklęknął, by się pomodlić.
Jimmy skłonił o kilka stopni głowę, lecz pozostał na nogach. Po kilku minutach Spike wrócił do
merca po dwa plastikowe bidony, do których nalał wody ze strumienia.
To kraina cudów oświadczył, gdy ruszyli w dalszą drogę.
Jimmy Fulgood, geolog i pełtwonurek, odczekał kilka mil, po czym usiłował wyjaśnić,
że z punktu widzenia nauki jest możliwe, żeby strumień płynął do góry. Występuje to wtedy,
gdy masa i ciśnienie wody we wcześniejszych partiach strumienia są odpowiednio duże, a
odcinek płynący do góry odpowiednio krótki. O ile wie, zjawisko to zaobserwowano już
wielokrotnie. Spike, który prowadził, kiwał sobie tylko raźno głową.
Dobra, możesz to sobie tak tłumaczyć skomentował na końcu. Chodzi się o to,
kto za tym od początku stoi. Kto kazał wodzie płynąć do góry w takim miejscu, żebyśmy
patrzyli po drodze na Ararat? Nasz Dobry Pan, ot kto. To ziemia cudów powtórzył, nadal
kiwając z zadowoleniem głową.
W oczach Jimmy'ego Spike zawsze był optymistycznym facetem, ale tu w Turcji zrobił
się już całkiem wesolutki. Nie przeszkadzały mu ani moskity, ani przeciwieństwa losu, napiwki
dawał z prawdziwie chrześcijańską szczodrobliwością, miał też zwyczaj, że kiedy mijali na
drodze konia, spuszczał szybę i krzyczał do właściciela albo ogólnie do krajobrazu: "Z bata go,
frajerze!". Było to czasem wkurzające, ale Jimmy był w stu procentach na utrzymaniu Projektu
Ararat, więc znosił ten radosny nastrój tak samo, jak znosiłby zły humor.
Jechali aż skończyła się droga i wyłoniły się z przodu dwie bryły Wielkiego i Małego
Araratu.
Coś jak mąż i żona, no nie? zauważył Spike.
Że niby jak?
Brat i siostra, Adam i Ewa. Tutaj ta duża, a tutaj ta zgrabniutka mała obok. Łapiesz?
Mężczyzną i kobietą stworzył ich.
Uważasz, że Pan wtedy o tym myślał?
Pan o wszystkim myśli powiedział Spike Tiggler. Zawsze. Jimmy Fulgood
spojrzał na bliźniacze bryły i zachował dla siebie refleksję, że Betty Tiggler jest o parę cali
wyższa niż Spike.
Zanim zawierzyli swój los dwóm stopom, w które wyposażył ich Pan, przejrzeli
ekwipunek. Zostawili w bagażniku burbona, gdyż czuli, że byłoby nietaktem spożywać napoje
spirytusowe na górze Pana; nie było też żadnej potrzeby zabierać ze sobą plakietek z Carterami.
Wzięli czeki podróżne, podkowę na szczęście i Biblię. Podczas pakowania zapasów
żywnościowych Jimmy przyłapał Spike'a na wkładaniu do plecaka wypompowanej piłki.
Później wyruszyli w stronę południowych podejść na górę, koścista eks-gwiazda koszykówki o
kilka jardów za pełnym wigoru astronautą, jak podoficer w ślad za generałem. Z racji swych
zainteresowań geologicznych Jimmy chciał się czasem zatrzymać i przyjrzeć jakiejś skale, lecz
Spike zawsze nastawał, by szli dalej.
Na zboczach góry nie było żadnych innych ludzi, lecz swe osamotnienie uznali za
uwznioślające. Na niższych zboczach widzieli jaszczurki, na wyższych koziorożce
kaukaskie i giemzy. Wspięli się ponad wysokość manewrową jastrzębi i myszołowów i
zmierzali ku linii wiecznego śniegu, gdzie z przyrody ożywionej występowały tylko małe lisy.
W zimne noce Jimmy spisywał dziennik wyprawy, a Spike czytał Biblię w mocnym, syczącym
blasku lampy gazowej.
Zaczęli poszukiwania na południowo-wschodnim stoku, tym obszarze niechętnej zgody
między Kościołem i nauką. Zgłębiali skaliste wąwozy i zaglądali do nagich jaskiń. Jimmy nie
miał pewności, czy dane im będzie znaleźć całą Arkę, zachowaną bez uszczerbku w tym
wypadku prawdopodobnie nie uszłaby ich uwagi czy też jakiś znaczący fragment: może ster
albo jakieś deski poszycia, nadal pociągnięte asfaltem.
Pierwsza pobieżna wizja lokalna nie przyniosła rezultatów, co ich nie zaskoczyło ani
nie rozczarowało. Przekroczyli linię wiecznego śniegu i parli ku szczytowi. Pod koniec
wspinaczki niebo zaczęło powoli zmieniać zabarwienie, aż wreszcie, gdy stanęli na szczycie,
wydawało się jasnozielone. Zaiste, miejsce pełne cudów. Spike ukląkł do modlitwy, a wkrótce
przyłączył się do niego Jimmy. Tuż poniżej zobaczyli łagodnie opadającą śnieżną dolinę, która
biegła ku jakiemuś małemu wierzchołkowi. Byłoby to dla Arki naturalne miejsce spoczynku.
Poszukiwania w dolinie spełzły jednak na niczym.
Północną stronę góry przecinała potężna rysa. Spike wskazał miejsce, gdzie rozpadlina
się zasklepiała, tysiące stóp poniżej, i powiedział, że kiedyś tam w dole był klasztor. Prawdziwi
mnisi i w ogóle. A potem w 1840 roku, powiedział, górę chwyciło straszne trzęsienie ziemi i
otrzepało jak mokrego psa, i kościółek się zwalił razem z jakąś wiochą poniżej, nazwa zaczyna
się na A. Podobno wszystkich zabiło, a nawet gdyby nie, to zabiłoby ich później. Widzisz tę
rozpadlinę, no więc cztery czy pięć dni po trzęsieniu poszedł nią w dół nagromadzony śnieg z
wodą. Nic się po drodze nie ostało. Jak pomsta boża. Zmiotło klasztor i wiochę z powierzchni
ziemi.
Słuchając tej opowieści Jimmy Fulgood z powagą kiwał do siebie głową. To wszystko
się zdarzyło w czasach, gdy tę porcję góry mieli Sowieci. Oczywiście byli wtedy Rosjanami i
chrześcijanami, ale jest jasne jak słońce, że Pan miał coś do Sowietów nawet zanim zostali
Sowietami.
Poszukiwania trwały trzy tygodnie. Jimmy zastanawiał się, czy Arka nie tkwi gdzieś
głęboko w lodowym gzymsie, który otaczał górę, a Spike zgodził się, że taka możliwość
istnieje, lecz w takim przypadku Pan w jakiś sposób by to wskazał. Pan nie posłałby ich na
górę, by następnie ukryć przed ich oczyma właściwy cel ich posłannictwa: to nie leży w naturze
Pana. Jimmy puknął się w głowę i przyznał Spike'owi rację. Szukali gołym okiem, przez
lornetkę i przez noktowizor na promienie podczerwone. Spike czekał na znak. Czy jest pewien,
że rozpozna znak, kiedy zostanie im dany? Może powinni szukać tam, gdzie powieje ich wiatr.
Szukali tam, gdzie powiał ich wiatr. Nic nie znaleźli.
Każdego dnia, kiedy słońce rozpalało równinę w dole i ciepłe powietrze wznosiło się do
góry, wokół szczytu tworzyło się halo z chmury i zasłaniało widok na niższe zbocza; wieczo-
rem, kiedy temperatura spadała, chmura rozpraszała się. Po trzech tygodniach zeszli na dół, by
zabrać nową porcję zapasów z bagażnika mercedesa. Podjechali do najbliższej wioski, skąd
Spike wysłał do Betty kartkę z nadrukiem "Żadna Nowina To Dobra Nowina", co Betty
odebrała jako niezupełnie jednoznaczne. Potem wrócili na górę i szukali przez następne trzy
tygodnie. Na ten okres przypadła pełnia księżyca i Spike co noc patrzał w niebo, przypominając
sobie jak tam, w ruchomym pyle, rozpoczęła się obecna misja. Pewnej nocy stanął koło niego
Jimmy i razem lustrowali kremowego, dziobatego satelitę.
Wygląda jak budyń waniliowy posypany rodzynkami podsumował Jimmy z
nerwowym śmiechem.
Tam na górze bardziej wygląda jak brudny piasek na plaży odparł Spike. Nadal
patrzył w górę i czekał na znak. Żadnego znaku nie było.
Już za trzecim pobytem na górze który, jak uzgodnili, miał być w tym roku ostatnim
Spike dokonał swego odkrycia. Znajdowali się kilka tysięcy stóp poniżej szczytu i właśnie
przecięli zdradliwe pole firnowe, kiedy znaleźli sąsiadujące ze sobą dwie jaskinie. Zupełnie
jakby Pan wsadził w skałę dwa palce, zgodzili się. Z niepoprawnym optymizmem, który Jimmy
szlachetnie znosił, były astronauta za jednym skokiem zniknął w pierwszej z jaskiń; po krótkiej
chwili ciszy dało się słyszeć zwielokrotnione echem wycie. Jimmy'emu przyszły do głowy
niedźwiedzie a nawet nikczemni śnieżni ludzie lecz nieprzerwany skowyt przeszedł,
niemal na jednym oddechu, w skandowanie rodem ze stadionu piłkarskiego.
Niedaleko w głąb pieczary Jimmy znalazł Spike'a Tigglera klęczącego w modlitwie.
Leżał przed nim szkielet ludzki. Jimmy opadł na kolana koło Spike'a. Nawet na klęczkach była
gwiazda koszykówki utrzymywała nad eks-astronautą przewagę wzrostu. Spike zgasił latarkę,
Jimmy uczynił to samo. W chłodnym mroku minęło kilka minut niezmąconej ciszy, po czym
Spike wymruczał: Mamy Noego.
Jimmy nic nie odpowiedział. Po chwili ponownie włączyli latarki i dwa snopy światła z
czcią omiotły szkielet. Leżał ze stopami ku wylotowi jaskini i na tyle, na ile mogli się
zorientować, był w stanie nienaruszonym. Między kościami wisiały skrawki płótna niektóre
białe, niektóre koloru szarawego.
Chwała niech będzie Panu powiedział Spike Tiggler.
Rozbili namiot o kilka jardów w dół zbocza, po czym przeszukali drugą jaskinię. Spike
miał skrytą nadzieję, że znajdą żonę Noego, a może dziennik pokładowy Arki, ale żadnych
dalszych odkryć nie poczynili. Później, gdy wokół zapadała ciemność, z namiotu dobył się syk
sprężonego powietrza, po czym Spike Tiggler rzucił piłkę ponad skałami Wielkiego Araratu w
niezbyt chętne ramiona Jimmy'ego Fulgooda. Raz po raz piłka z łoskotem lądowała w dużych
dłoniach byłego koszykarza. Sam Jimmy nie dysponował najwyższego lotu rzutem, lecz
Spike'a nie zbijało to z tropu. Tego wieczora rzucał bez wytchnienia, aż przyszedł nocny chłód,
a dwie postacie widać było tylko w świetle wschodzącego księżyca. Nie wpłynęło to jednak na
celność oka Spike'a; Jimmy czuł, że piłka pewnie zmierza ku niemu ze śródnocną precyzją
nietoperza.
Hej, Spike krzyknął w pewnym momencie nie używasz chyba noktowizora?
i od ledwie widocznego partnera gry doszedł go rechot.
Po jedzeniu Spike wziął latarkę i wrócił do grobowca Noego, jak zdążył ochrzcić
jaskinię. Jimmy, taktowny bądź przesądny, został w namiocie. Około godziny później Spike
przyszedł z wieścią, że umiejscowienie szkieletu pozwoliłoby umierającemu Noemu wyglądać
z jaskini i patrzeć na Księżyc ten sam Księżyc, na którego powierzchni tak niedawno stał
Spike Tiggler.
Chwała niech będzie Panu powtórzył zasuwając na noc namiot.
Po jakimś czasie stało się oczywiste, że żaden z nich nie śpi. Jimmy chrząknął
delikatnie.
Spike powiedział ostrożnie. Jakby ci... w moim odczuciu jest lekki problem
Lekki problem? Ciężki cud! odparł Spike.
Pewnie że cud. Ale i problem.
No to powiedz, jak tam z tym twoim odczuciem, Jimmy. Ton głosu był
rozbawiony, wyrozumiały, niemal pobłażliwy; ton głosu bramkarza, który wie, że na jego
ramionach można polegać.
Jimmy ciągnął powoli, sam nie będąc zbyt pewien, w co ma wierzyć.
Powiedzmy, że tylko głośno myślę, Spike, i że na razie próbuję się czepiać.
Dobra. Nic nie mogło wytrącić Spike'a z jego obecnego nastroju. To połączenie
dzikiej radości i ulgi przypominało mu wodowanie rakiety.
Szukamy Arki, racja? Miałeś... powiedziane, że znajdziemy Arkę.
Pewnie. Znajdziemy. Teraz już na pewno, może następnym razem.
Ale szukaliśmy Arki upierał się Jimmy. Mieliśmy... miałeś... powiedziane, żeby
szukać Arki.
Chapaliśmy srebro, nachapaliśmy złoto.
Bomba. Tylko tak się zastanawiam... czy Noe nie zmienił adresu po lądowaniu Arki?
No bo przecież według Biblii żył jeszcze kilkaset lat?
Pewnie. Trzysta pięćdziesiąt. Pewnie. Ta wieś, o której ci mówiłem, jak byliśmy na
górze. Arguri. Tam Noe założył pierwszą osadę. Zasadził winnicę. Miał swoją pierwszą farmę.
Postawił sobie nowy dom.
To była wieś Noego?
Rozumie się. W sektorze sowieckim droczył się; Spike.
Dla Jimmy'ego wszystko stawało się coraz mniej jasne.
Więc Bóg pozwolił, żeby trzęsienie ziemi zniszczyłoś osadę Noego?
Musiał być jakiś powód. Już On wie, co robi. Ale nie w tym rzecz. Rzecz w tym, że
Noe się tu osiedlił. Może się potem przeniósł, może nie. Ale czy ty na jego miejscu nie
wróciłbyś przed śmiercią na Ararat? Pewnie sobie upatrzył tę jaskinię, jak tylko zszedł z Arki.
Umyślił sobie, że jako znak wdzięczności i posłuszeństwa wobec Pana za to, że go ocalił,
wytarga swoje stare kości na górę, kiedy nadejdzie jego godzina. Jak słonie w dżungli.
Spike, te kości w jaskini czy one... czy one nie wyglądają trochę, jak by to
powiedzieć, dobrze zachowane? Znaczy się, rozumiesz, bawię się tylko w adwokata diabła.
Spoko, Jimmy, nieźle ci idzie.
Ale sam powiedz, czy nie wyglądają na dobrze zachowane?
Jimmy, tu się dzieją cuda i znaki od Pana. Kości powinny być dobrze zachowane,
nie? Noe nie był taki sobie zwykły facet. A w ogóle, ile miał lat, jak umarł? Dziewięćset
pięćdziesiąt. Bóg wielce go sobie upodobał. No to jeśli miał kości, które wytrzymały tysiąc lat,
to chyba się nie spodziewasz, że się rozlecą w normalnym tempie, no nie?
Tu masz rację, Spike.
Coś cię jeszcze gnębi? Wyraźnie prowokował Jimmy'ego, pewien, że nie ma
takiej piłki, której by nie złapał.
Co właściwie teraz zrobimy?
Powiemy o wszystkim światu, oto co zrobimy. A świat oszaleje z radości. I wiele
dusz powróci do wiary z powodu tego odkrycia. I wybuduje się nowy kościół na zboczu góry,
kościół grobowca Noego. Może w kształcie Arki. Albo nawet w kształcie statku kosmicznego
Apollo. To byłoby słuszniejsze, koło by się zamknęło.
W kwestii reperkusji absolutnie się z tobą zgadzam, Spike. Musimy jednak pamiętać
o jednej rzeczy. Ty i ja jesteśmy ludźmi wierzącymi.
I ludźmi nauki powiedział astronauta do geologa.
Punkt dla ciebie. A jako ludzie wierzący chcemy naturalnie obronić swą wiarę przed
niepotrzebnymi oszczerstwami.
Jasne.
No więc może przed obwieszczeniem nowiny światu powinniśmy, jako ludzie nauki,
obadać, co odkryliśmy jako ludzie wierzący.
Czyli?
Czyli myślę, że nie powinniśmy puszczać pary z gęby, póki nie zrobimy testów
laboratoryjnych na ubraniu Noego.
Po drugiej stronie namiotu zapadła cisza, bo Spike po raz pierwszy zdał sobie sprawę,
że niekoniecznie cały świat będzie wiwatował jak po powrocie astronautów z Księżyca.
Wreszcie powiedział:
Myślę, że dobrze myślisz, Jimmy. Chyba zabiłeś mi też lekkiego ćwieka, że może
być mały problem z ubraniem.
Znaczy jak?
Przyszła kolej na Spike'a, by zabawić się w sceptyka.
Tak sobie tylko gdybam. Pamiętasz tę sprawę z nagością Noego? Jak synowie go
przykryli? Możemy być pewni, że kości Noego to coś specjalnego, ale czy to znaczy, że jego
ubranie to też coś specjalnego? Po krótkiej przerwie ciągnął dalej. Myślę, że nie możemy
się podkładać niewiernym Tomaszom. A co, jeśli Noe został tu złożony w szatach
pogrzebowych, a po kilku wiekach rozsypały się w proch i pył? A potem przychodzi jakiś
pielgrzym może pielgrzym, który nie zdołał się potem przedrzeć przez plemiona
niewiernych i znajduje ciało. I mamy od nowa historię z nagością Noego. Więc pielgrzym
daje Noemu swoje ubranie, co tłumaczy, dlaczego nie zdołał wrócić i puścić wieści w świat. A
my mamy z tego wszystkiego poważny błąd w testach rozpadu węgla.
Masz rację powiedział Jimmy. Nastąpiła długa cisza, tak jakby czekali, który z
nich zrobi następny logiczny krok. Wreszcie zrobił go Jimmy.
Zastanawiam się, jaka jest sytuacja prawna.
Mmm odparł Spike z tonem zachęty w głosie.
Jak myślisz, do kogo należą kości Noego? Nie licząc dodał pospiesznie Jimmy
Pana Wszechmogącego?
Zeszłyby całe lata, gdyby to załatwiać przez sądy. Wiesz, jacy są prawnicy.
Jasne powiedział Jimmy, który jeszcze nigdy nie był na sali rozpraw. Nie
sądzę, żeby Pan chciał, abyśmy poszli na drogę sądową. To jakby odwoływać się do cesarza
czy coś w tym guście.
Spike skinął głową i ściszył głos, choć byli sami na górze Pana.
Ci goście od laboratorium nie potrzebują chyba dużo, co?
Nie, nie. Chyba niedużo. Jimmy pożegnał się ze swym ulotnym marzeniem o
wojskowym helikopterze wywożącym cały kram.
Zakończywszy na tym dyskusję, były astronauta i geolog płetwonurek powrócili do
jaskini z dwiema drżącymi latarkami, aby zdecydować, które części szkieletu Noego
przeszmuglują ze wschodniej Turcji. Po cichu wadziły się ze sobą pobożność, wygodnictwo i
chciwość. Ostatecznie zabrali małą kość przynależną do lewej ręki plus krąg szyjny, który
wypadł ze swego miejsca i potoczył się po prawej łopatce. Fragment palca wziął Jimmy, a
Spike'owi przypadł w udziale krąg. Uznali, że byłoby szaleństwem lecieć do domu tym samym
samolotem.
Spike próbował się przemknąć przez Atlantę, ale media dopadły go. Nie, nie udziela
informacji na tym szczeblu. Tak, Projekt Ararat rozpoczął się jak najbardziej pomyślnie. Nie,
żadnych trudności. Nie, Dr Fulgood skorzysta z innego lotu, gdyż przed wyjazdem ze Stambułu
musi dopełnić pewnych formalności. Jakiego rodzaju formalności? Owszem, w swoim czasie
odbędzie się konferencja prasowa, i owszem, Spike Tiggler ma nadzieję podzielić się przy tej
okazji konkretnymi, być może radosnymi informacjami. Jak się pani czuje (cała w kolorze
buraczkowym), pani Tiggler? W stu procentach popieram mego męża i bardzo się cieszę z jego
powrotu.
Wielebny Gibson, po długotrwałych wahaniach i modlitwach, wyraził zgodę, by dwie
kości szkieletu Noego poddać analizie naukowej. Posłali krąg i kłykieć do Waszyngtonu,
korzystając z zaufanego pośrednika, który podał je za wykopane przez siebie w Grecji. Betty
czekała, czy Spike zdoła dopchać się z powrotem do złotego koryta.
Waszyngton poinformował, że przysłane do zbadania kości liczą w przybliżeniu sto
pięćdziesiąt lat, plus minus dwadzieścia. Z własnej inicjatywy dodali wiadomość, że krąg
szyjny z całą niemal pewnością należał do kobiety.
Morska mgła smuży się leniwie nad czarną wodą, podczas gdy prom z godziny
dziewiętnastej odbywa kurs z przylądka Hatteras na wyspę Ocracoke. Reflektor wbija wzrok w
ciemność. Każdej nocy statek musi na nowo znaleźć drogę, jakby przemierzał ją po raz
pierwszy. Pławy ostrzegawcze, białe, zielone i czerwone, prowadzą prom w jego nerwowej
przeprawie. Wychodzisz na pokład wzdragając się z zimna i patrzysz w górę; tym razem jednak
mgła przesłoniła gwiazdy, nie da się też powiedzieć, czy na niebie powinien świecić księżyc.
Wzdragasz się ponownie i wracasz do zadymionej kajuty.
O sto mil na zachód, w restauracji "Księżycowy Pył", Spike Tiggler unosi wysoko
bidon z wodą ze strumienia, który płynie pod górę, i ogłasza inaugurację drugiego Projektu
Ararat.
Rozdział dziesiąty
SEN
Śniło mi się, że się obudziłem. To najstarszy sen świata i właśnie mi się przyśnił. Śniło
mi się, że się obudziłem.
Leżałem w swoim własnym łóżku. To mnie trochę zdziwiło, ale jak się chwilę
zastanowiłem, to uznałem, że wszystko się zgadza. No bo w czyim niby łóżku miałbym się
obudzić? Rozejrzałem się dokoła i powiedziałem sobie: no, no, no. Wielka myśl to to nie jest,
przyznaję. Ale czy zawsze znajdujemy właściwe słowa na wielkie chwile?
Ktoś zapukał do drzwi i weszła kobieta, trochę tyłem, trochę bokiem. Wcale nie
wyglądało to niezręcznie, przeciwnie, całkiem płynnie i z gracją. Niosła tacę i dlatego tak
weszła. Kiedy się odwróciła, zobaczyłem, że ma na sobie coś jakby uniform. Pielęgniarka? Nie,
wyglądała raczej jak stewardessa jakiejś nikomu nie znanej linii lotniczej.
Służba hotelowa powiedziała z lekkim uśmiechem, jakby nie miała w zwyczaju
usługiwać, albo jakbym ja nie miał w zwyczaju być usługiwanym; albo to i to.
Służba hotelowa? powtórzyłem. U nas takie rzeczy zdarzają się tylko w filmach.
Usiadłem na łóżku i stwierdziłem, że nie mam nic na sobie. Gdzie się podziała pidżama? Jak nie
urok, to przygoda. A druga przygoda to, że gdy usiadłem na łóżku i zdałem sobie sprawę, że
ona widzi mnie gołojajnego po sam pas, wcale nie czułem się zażenowany. To było nawet
przyjemne.
Pańskie ubranie jest w szafie powiedziała. Proszę się nie spieszyć. Ma pan cały
dzień dla siebie. A jutro dodała z wylewniejszym uśmiechem następny.
Spojrzałem na tacę. Muszę wam opowiedzieć o tym śniadaniu. Śniadanko mojego
życia, bez dwóch zdań. Po primo, grejpfrut. Wiecie, jak to jest z grejpfrutami: jak to się
człowiek obsika sokiem po całej koszuli, jak się owoc wyślizguje z dłoni, chyba że przytrzymać
widelcem czy czym tam, jak miąższ przywiera do skórki, a potem odchodzi z połową tego
białego, jak zostaje gorzki posmak, ale człowiek ma wyrzuty, że nie można za dużo cukru. Tak
to jest z grejpfrutami, no nie? No więc posłuchajcie, jak było z tym grejpfrutem. Po primo
miąższ był różowy, nie żółty, a każda cząstka została już starannie oddzielona od wczepionej w
nią skórki. Cały owoc był przygwożdżony do talerza jakimś szpikulcem czy widelcem, więc
nie musiałem go przytrzymywać, ani w ogóle dotykać. Rozejrzałem się za cukrem, ale był to
tylko niepotrzebny odruch. Smak jakby przychodził w dwóch fazach najpierw taka jakaś
orzeźwiająca cierpkość, a potem zaraz fala słodyczy; i każda z tych kuleczek (które były mniej
więcej rozmiarów kijanki) zdawała się osobno rozpryskiwać w ustach. Powiem wam bez
ogródek, że był to grejpfrut z moich snów.
Jak ten cesarz odsunąłem na bok wyjedzony owoc i podniosłem srebrną kopułę z
porcelanowego talerza. Oczywiście wiedziałem, co będzie pod spodem. Trzy plasterki
smażonego boczku bez chrząstek i skórki, z połyskującymi jak w ognisku pasemkami
kruchutkiego tłuszczu. Dwa jajka, sadzone, żółtka mlecznobiałe, bo smażone jak się należy z
odrobiną masła po wierzchu, a skraj białka jak złocisty filigran. Jeśli chodzi o smażony
pomidor, to mogę tylko powiedzieć, czym nie był. Nie był popękaną filiżanką z pływającymi w
czerwonej mazi paprochami, był jędrny, równo wysmażony do samego środka, dał się pokroić i
smakował tak, dobrze to pamiętam smakował jak pomidor. Paróweczka: znowu nie jakiś
badyl z letniego końskiego mięsa wciśnięty do prezerwatywy, lecz ciemnobursztynowa,
rozpływająca się w ustach... no, parówka, jest na to tylko jedno słowo. Wszystkie inne, które mi
smakowały w poprzednim życiu, robiły tylko przymiarkę do roli prawdziwej parówki, ale
nigdy tej nie dorównywały. Z boku zobaczyłem talerz w kształcie półksiężyca ze srebrną
pokrywą, też w kształcie półksiężyca. Podniosłem pokrywę i oczywiście skórki z boczku,
osobno usmażone, tylko czekały, by je wziąć na ząb.
Grzanki, konfitura nie muszę wam chyba nic mówić, wyśnijcie je sobie sami. Muszę
wam jednak opowiedzieć o czajniczku do herbaty. Herbata była oczywiście prawdziwa, a smak
jakby liście zbierała nadworna świta jakiegoś radży. Jeśli zaś chodzi o czajniczek...
Pojechałem kiedyś, parę lat temu, na wycieczkę do Paryża. Odłączyłem się od reszty i
poszedłem zobaczyć, jak sobie tam żyją bogacze. Na rogu była kawiarnia. Nie wyglądała jakoś
szczególnie elegancko, więc pomyślałem, że może odsapnę tam chwilę. Ale zanim usiadłem,
zobaczyłem, jak jakiś człowiek pije herbatę. Gdy nalewał sobie następną filiżankę,
zauważyłem maleńkie szpejo, które wydało mi się prawie symbolem luksusu: na końcu
dzióbka czajniczka, na trzech misternych srebrnych łańcuszkach, wisiało sitko. Kiedy ten
człowiek przechylił czajniczek pod odpowiednim kątem, sitko ustawiło się pod strugą herbaty,
by złapać fusy. Nie mogłem uwierzyć, że poważni ludzie wytężali sobie kiedyś umysły, żeby
oszczędzić temu miłośnikowi herbaty konieczności wzięcia do drugiej ręki normalnego sitka.
Nie wszedłem do tej kawiarni, poszedłem dalej z poczuciem świętego oburzenia. Teraz na mej
tacy stał czajniczek z insygniami jakiejś szykownej paryskiej kafejki. Trzema srebrnymi
łańcuszkami do dzióbka przymocowane było sitko. I nagle zrozumiałem, że to ma sens.
Po śniadaniu odłożyłem tacę na podręczny stolik i podszedłem do szafy. Były wszystkie
moje ulubione ubrania. Ta sportowa marynarka, którą lubiłem nawet wtedy, gdy ludzie zaczęli
mówić: jaka nietypowa, kupiłeś używaną?, za jakieś dwadzieścia lat znów będą modne. Para
sztruksowych spodni, które moja żona wyrzuciła, bo siedzenie się wyświeciło; ktoś je jednak
pocerował i wyglądały prawie jak nowe, a jednak nie tak nowe, żeby nie mieć do nich
sentymentu. Moje koszule aż wyciągały do mnie ramiona, i słusznie, nie, jeszcze nigdy w życiu
nie były tak rozpieszczane wisiały równiutko na obciągniętych aksamitem wieszakach. Były
buty, których zgon już odżałowałem, skarpetki znowu bez dziur, krawaty, które oglądałem
tylko w witrynach sklepowych. Nie była to garderoba, której można by pozazdrościć, ale nie o
to chodziło.
Spadł mi kamień z serca. Będę znowu sobą. Będę więcej niż sobą.
Nie zauważyłem uprzednio, że obok łóżka wisiał ozdobiony kutasikami sznurek
dzwonka. Pociągnąłem za niego, lecz poczułem się trochę zawstydzony, więc z powrotem
nasunąłem na siebie kołdrę. Kiedy weszła pielęgniarka stewardessa, klepnąłem się w
brzucho i powiedziałem:
Wie pani, mógłbym zjeść jeszcze raz to samo.
Nie dziwię się panu odpowiedziała. Spodziewałam się tego.
Cały dzień nie wstawałem z łóżka. Zjadłem śniadanie na śniadanie, śniadanie na obiad i
śniadanie na kolację. Jutro będę się martwił o obiad. A raczej jutro nie będę się martwił o obiad.
Jutro nie będę się o nic martwił. Pomiędzy śniadaniem obiadem, a śniadaniem kolacją
(zacząłem naprawdę doceniać ten system z sitkiem nalewając herbatę można dalej jeść
rogalik) uciąłem sobie długą drzemkę. Potem wziąłem prysznic. Mogłem wykąpać się w
wannie, ale spędziłem już w wannie chyba całe lata, więc wolałem wziąć prysznic. Znalazłem
watowany płaszcz kąpielowy z moim monogramem wyszytym złotą nitką na kieszeni na piersi.
Był w sam raz, ale pomyślałem sobie, że ten monogram zupełnie ni przypiął ni wypierdział. Nie
jestem tu po to, żeby odstawiać cyrki jak jakaś gwiazda filmowa. Gapiłem się na te złote
zawijasy i nagle zniknęły mi z oczu. Zamrugałem, ale naprawdę ich nie było. W płaszczu
kąpielowym z normalną kieszenią czułem się dużo lepiej.
Następnego dnia obudziłem się i znowu zjadłem śniadanie. Było równie smaczne jak
poprzednie trzy. Problem śniadania najwyraźniej został rozwiązany.
Gdy Brigitta przyszła zabrać tacę, mruknęła po nosem:
Zakupy?
Oczywiście. Właśnie o tym myślałem.
Chce pan iść na zakupy, czy zdalnie?
Iść na zakupy powiedziałem, nie rozumiejąc, na czym polega różnica.
Zrobi się.
Mój szwagier wrócił kiedyś z dziesięciodniowych wczasów na Florydzie i powiedział:
Kiedy umrę, nie chcę iść do Nieba, tylko na zakupy do Ameryki. Tego drugiego
ranka zacząłem rozumieć, co miał na myśli.
Kiedy dotarliśmy do supersamu, Brigitta spytała, czy chcę iść, czy jechać.
Powiedziałem jedźmy, powinna być niezła zabawa wyglądało, jakby się spodziewała takiej
odpowiedzi. Tak sobie teraz myślę, że niektóre rzeczy w jej pracy muszą być nudne znaczy,
na pewno wszyscy reagujemy dość podobnie, no nie? W każdym razie pojechaliśmy.
Stosowane w supersamie pojazdy to wózki silnikowe z pojemnikami z siatki drucianej, które
śmigają między półkami jak autka w wesołym miasteczku, tyle że się nigdy nie zderzają, bo
mają jakiś czujnik optyczny. Już myślisz sobie, że się z kimś stukniesz, a tu wózek fiuut na bok.
Świetna zabawa spróbować się zderzyć.
System jest łatwy do opanowania. Dają kartę magnetyczną, którą wkłada się do otworu
obok żądanego towaru, a następnie wystukuje się żądaną ilość towaru. Po paru sekundach
następuje zwrot karty. Potem wszystko jest automatycznie dostarczane, a należność ściągana z
konta.
Miałem świetną frajdę na wózku sklepowym. Pamiętam, że kiedy w dawnych czasach,
w czasach minionych, chodziłem na zakupy, widziałem czasem małe dzieci siedzące w wózku,
jakby to była klatka, a rodzice je wozili. Pamiętam, że okropnie im zazdrościłem. Teraz już nie
musiałem im zazdrościć. Panie dziejku, ale miałem zakupy! Praktycznie wyczyściłem ich z
zapasów różowego grejpfruta. W każdym razie nie zdziwiłbym się. Kupiłem śniadanie,
kupiłem drugie śniadanie, kupiłem obiad, kupiłem podwieczorek, kupiłem kolację, kupiłem coś
do herbaty, kupiłem coś do aperitifu, kupiłem coś na przegryzkę w nocy. Kupiłem owoce,
których nazw nie znałem, warzywa, których nigdy wcześniej nie widziałem, dziwnie
wyglądające mięso od znajomych zwierząt i znajomo wyglądające mięso zwierząt, których
jeszcze nigdy nie jadłem. W dziale australijskim znalazłem stek z ogona krokodyla, stek ze
słonia morskiego, terrine de kangurou. Wszystko kupiłem. Przetrzebiłem dział garmażeryjny.
Pakowany próżniowo suflet z homara w polewie wiśniowej: jak można sobie odmówić czegoś
takiego?
A na stoisku monopolowym... Nie miałem pojęcia, że wymyślono tyle metod upojenia
alkoholowego. Ja gustuję głównie w piwie i mocniejszych trunkach, ale nie chciałem wyjść na
niekulturalnego, więc kupiłem dość sporo kartonów wina i likierów. Z etykietek na butelkach
można się było dowiedzieć wielu bardzo pożytecznych rzeczy: na przykład, jak bardzo się
upijesz, spożywszy całą zawartość, biorąc pod uwagę takie czynniki jak płeć, waga i
otłuszczenie ciała. Był jeden gatunek przezroczystej wódki z bardzo niechlujną etykietką.
"TriDupi", Made in Yugoslavia: "Po tej butelce będziesz pijany jak nigdy w życiu". No,
przecież musiałem mieć w domu karton czegoś takiego, no nie?
Był to pożytecznie spędzony poranek. Nie wiem, czy da się w ogóle pożyteczniej
spędzić poranek. I nie musicie tak kręcić nosem, nawiasem mówiąc. Sami byście zrobili to
samo. Znaczy, powiedzmy, żebyście nie poszli na zakupy, to co byście zrobili? Poznali
sławnych ludzi, mieli stosunek, pograli w golfa? Liczba możliwości jest skończona to jeden
z faktów, które warto zapamiętać o świecie, o tym miejscu i o tamtym. A jeśli najpierw
poszedłem na zakupy, to dlatego, że taki jestem. Ja nie kręciłbym nosem, gdybyście wy
najpierw poznali sławnych ludzi, mieli stosunek albo pograli w golfa. Do tego też w swoim
czasie doszedłem. Jak mówię, nie jesteśmy aż tak bardzo różni.
Kiedy wróciliśmy do domu byłem... nie tyle zmęczony tu się człowiek nie męczy
tylko jakiś taki nasycony. Te wózki sklepowe były świetne; chyba nigdy nie będę robił
zakupów na nogach tak sobie zresztą uświadamiam, że nie widziałem nikogo na nogach w
supersamie. Potem była pora obiadowa, więc Brigitta przyszła ze śniadaniem. Po jedzeniu
zdrzemnąłem się. Spodziewałem się, że coś mi się przyśni, bo zawsze mi się coś śni, jak się
kładę spać po południu. Nic mi się nie śniło. Dziwiłem się, dlaczego.
Brigitta przyszła mnie obudzić z herbatą i ciasteczkami, które sam wybrałem.
Herbatniki porzeczkowe były dokładnie takie, jak sobie wymarzyłem. Nie wiem, jak wy się na
to zapatrujecie, ale dla mnie przez całe życie było dużą bolączką, że w herbatnikach
porzeczkowych jest tak mało porzeczek. Oczywiście nie wolno przesadzać z ilością porzeczek
w herbatniku, bo z herbatnika zrobiłoby się porzeczkowe ciapstwo, ale zawsze byłem zdania,
że proporcje składników należy skorygować. Naturalnie do góry, na rzecz porzeczek powie-
dzmy pół na pół. Tak się zresztą herbatniki nazywały: Połynapoły. Kupiłem trzy tysiące
paczek.
Otworzyłem gazetę, którą Brigitta domyślnie położyła na tacy, i nieomal wylałem
herbatę. To jest, całkiem wylałem herbatę tylko o takie rzeczy nie trzeba się już martwić.
Dali to na pierwszą stronę. Trudno, żeby nie dali, nie? Leicester City zdobył Puchar Anglii. Nie
zalewam, Leicester City wziął i zdobył Puchar Anglii! Nie do wiary, co? To znaczy dla kogoś,
kto się cokolwiek zna na futbolu. Ale ja się tam trochę na futbolu znam, całe życie byłem
kibicem Leicester City i dla mnie to było nie do wiary, w tym rzecz. Nie zrozumcie mnie źle,
nie chcę się tu wyzłośliwiać na swojej własnej drużynie. To dobra, a nawet bardzo dobra
drużyna, nie jakieś tam patałachy, ale nigdy nie zbierają największych laurów. Drugą ligę
wygrali ileś tam razy, to tak, ale nigdy nie zostali mistrzami kraju. Raz wicemistrzami, zgadza
się, nie ma sprawy. A jeśli chodzi o Puchar... jest faktem, faktem bezspornym, że odkąd
kibicuję Leicester City (a wcześniej zresztą też), nigdy nie zdobyli Pucharu Anglii. Mają
bardzo dobrą powojenną passę wchodzenia do finału i równie dobrą passę przegrywania w
finale. 1949, 1961, 1963, 1969, to są te czarne lata, a parę z tych porażek było moim zdaniem
szczególnie niezasłużonych, wymieniłbym tu zwłaszcza... dobra, widzę, że nie jesteście aż
takimi fanami futbolu. Nie ma znaczenia, bylebyście złapali sedno sprawy, a mianowicie że
Leicester City wygrywało dotąd tylko jakieś bzdety, a teraz po raz pierwszy w historii klubu
wpisali się na listę zdobywców Pucharu Anglii. Według tego, co piszą w gazecie, mecz do
ostatniej chwili trzymał w napięciu: City wygrało 5 : 4 po dogrywce, wcześniej czterokrotnie
doprowadzając do remisu. Co za występ! Co za wypadkowa umiejętności i determinacji!
Byłem taki dumny z chłopaków. Brigitta załatwi mi jutro wideo, byłem pewien, że to dla mnie
zrobi. Tymczasem wypiłem trochę szampana do śniadania, które zjadłem na obiad.
Gazety były piękne. W pewnym sensie właśnie gazety pamiętam najlepiej. Leicester
City zdobyło Puchar Anglii, jak już być może wspomniałem. Znaleziono sposób na leczenie
raka. Moja partia wygrała we wszystkich kolejnych wyborach, aż wreszcie wszyscy
zrozumieli, że jej ideologia jest słuszna i większość opozycji przeszła na naszą stronę. Co
tydzień staruszki wygrywały fortunę w toto-lotka. Przestępcy na tle seksualnym kajali się,
wracali na łono społeczeństwa i wiedli nienaganny żywot. Piloci samolotów pasażerskich
nauczyli się unikać powietrznych kolizji. Wszyscy pozbyli się broni jądrowej. Trener
reprezentacji Anglii powołał całą jedenastkę Leicester City do występów na mistrzostwach
świata, skąd powrócili z pucharem Julesa Rimeta (odnosząc w finale wspaniałe zwycięstwo
nad Brazylią 4:1). Kiedy czytało się gazetę, farba drukarska nie paprała dłoni, a artykuły nie
paprały umysłu. Dzieci na nowo były niewinnymi stworzeniami; dorośli byli dla siebie mili;
nikt nie musiał plombować sobie zębów, a w pończochach nigdy nie puszczały oczka.
Co jeszcze robiłem w pierwszym tygodniu? Jak już mówiłem, grałem w golfa,
uprawiałem seks, poznałem sławnych ludzi, i ani chwili nie byłem w złym nastroju. Zacznę od
golfa. No więc nigdy nie byłem jakimś szczególnym mistrzem, ale lubiłem sobie trochę
popykać na miejskim torze golfowym, gdzie trawa jest jak zmierzwione kudły na małpie i nikt
nie zatroszczy się o uzupełnienie kostek darni, bo i tak jest tyle dziur, że nie wiadomo, które są
do gry, a które nie. No ale widziałem w telewizji większość sławnych torów golfowych i
miałem wielką ochotę zagrać jakby to powiedzieć, w golfa z moich snów. Gdy tylko
poczułem przez kij sprężystość piłki, która poszybowała kilkaset jardów, wiedziałem, że jestem
w siódmym niebie. Kije były doskonale wyważone, murawa soczyście jędrna, piłka leżała na
niej jak drinki na tacy doświadczonego kelnera, a mój przyboczny (nigdy dotąd nie miałem
przybocznego, ale traktował mnie, jakbym był mistrzem świata) udzielał mi pożytecznych, lecz
nienachalnych rad. Tor zdawał się mieć wszystko, co potrzeba strumienie, jeziora i stare
mosty, nadmorskie groble jak w Szkocji, spłachetki kwitnących derenii i azalii z Augusty, buki,
sosny, paprocie i janowiec.
W ten słoneczny ranek wyciągnąłem 67, czyli pięć poniżej średniej toru, co było o
dwadzieścia uderzeń lepiej niż kiedykolwiek na miejskim torze golfowym.
Byłem tak zadowolony ze swego wyniku, że kiedy wróciłem spytałem Brigittę, czy
odbędzie ze mną stosunek. Powiedziała, że oczywiście, z rozkoszą, że uważa mnie za bardzo
ponętnego mężczyznę i że, choć na razie widziała tylko górną połowę, jest pewna, iż reszta też
działa bez zarzutu; jest kilka małych problemów, jak choćby to, że jest bardzo zakochana w kim
innym, a regulamin jej pracy mówi, że za wchodzenie w związki seksualne z nowo przybyłymi
pracownikom grozi zwolnienie, ma też lekkie kłopoty z sercem i lekarz nakazał jej unikać
nadmiernego wysiłku, ale jeśli dam jej parę minut, to pójdzie wskoczyć w jakąś seksowną
bieliznę i zaraz wróci. Przez chwilę rozważałem słuszność mojej propozycji i kiedy przyszła z
powrotem, cała w dekoltach i pachnidłach, powiedziałem, że jak wziąć wszystko razem do
kupy, to chyba powinniśmy dać sobie spokój. Była porządnie rozczarowana, usiadła
naprzeciwko i założyła nogę na nogę, co wyglądało wcale wcale, ale ja byłem nieugięty.
Dopiero później a dokładnie następnego ranka zdałem sobie sprawę, że to ona dała kosza
mnie. Jeszcze nikt nie dał mi tak uroczego kosza. Tutaj nawet z nieprzyjemnych rzeczy umieją
zrobić przyjemne.
Wieczorem golnąłem sobie cały kubeł szampana do jesiotra z frytkami (kac też tu nie
istnieje) i zacząłem pogrążać się we śnie, rozpamiętując to bezbłędne uderzenie fałszem,
którym posłałem piłkę prościutko do szesnastej dziury z prawie beznadziejnej pozycji, kiedy
poczułem, że ktoś unosi pościel. Z początku myślałem, że to Brigitta, i poczułem lekkie
wyrzuty sumienia o jej kłopoty z sercem, możliwość utraty pracy i to, że jest zakochana w kim
innym, lecz kiedy objąłem ją ramieniem i szepnąłem "Brigitta?", usłyszałem odpowiedź "Nie,
nie Brigitta", akcent był inny, matowy i cudzoziemski, a potem poznałem jeszcze po wielu
innych rzeczach, że to nie Brigitta, choć i z tej babeczka jak się patrzy. To, co się stało potem
mówiąc "potem" nie mam na myśli jakiegoś krótkiego okresu jest, no, dość trudne do
opisania. Chyba najlepiej zrobię, jak powiem, że rano zaliczyłem 67, co było 5 poniżej średniej
toru i o dwadzieścia lepiej niż mój poprzedni rekord życiowy, i było to chyba osiągnięcie
porównywalne. Naturalnie nie chciałbym krytykować w tej kwestii mej małżonki, ale wiecie,
jak to jest po latach, dzieci, człowiek zmęczony, więc już się tak bardzo nie przykłada. Dalej
jest miło, ale jakoś tak człowiek po prostu robi, co do niego należy, prawda? Zawsze myślałem,
że ludzie mogą się nawzajem tylko upupić, a tu się okazało, no nie powiem, że odwrotnie...
Juhuu! Nie wiedziałem, że mam do tego taki dryg! Nie wiedziałem, że to w ogóle możliwe!
Każde z nas zdawało się instynktownie wiedzieć, czego chce drugie. Nigdy wcześniej mi się to
nie zdarzyło. Naturalnie nie chciałbym, żeby to zostało odebrane jako krytyka pod adresem
mojej żony.
Spodziewałem się, że się obudzę zmęczony, ale znów było to raczej uczucie
przyjemnego nasycenia, jak po zakupach. Czy był to może tylko sen? Nie: na potwierdzenie
realności tego, co zaszło, na poduszce leżały dwa długie rude włosy. Ich kolor definitywnie
przesądzał, że moim gościem nie była Brigitta.
Dobrze się panu spało? spytała z odrobinę bezczelnym uśmieszkiem, gdy
przyniosła mi śniadanie.
Był to w sumie bardzo udany dzień odparłem, może trochę pompatycznie, bo
jakoś tam się domyślałem, że ona wie. Nie licząc dodałem szybko pani dolegliwości
sercowych. Naprawdę bardzo pani współczuję.
E tam, dam sobie radę powiedziała. Motorek pociągnie jeszcze kilka tysięcy
lat.
Poszliśmy na zakupy (nie byłem jeszcze taki leniwy, żeby chcieć zdalnie), przeczytałem
gazetę, zjadłem obiad, pograłem w golfa, próbowałem nadrobić zaległości w lekturze oglądając
na wideo Dickensa, zjadłem jesiotra z frytkami, wyłączyłem światło i niedługo potem odbyłem
stosunek. Był to dobry sposób na spędzenie dnia, prawie doskonały, jak mi się zdawało, i
znowu zaliczyłem wszystkie dziury w 67 uderzeniach. Gdybym nie wjechał w derenie na
osiemnastej chyba byłem po prostu za bardzo podrajcowany mógłbym zapisać na karcie
66, a nawet 65.
I tak życie szło swoim trybem, jak to mówią. Całymi miesiącami, może nawet dłużej;
po jakimś czasie człowiek przestaje patrzyć na datę w gazecie. Zdałem sobie sprawę, z
podjąłem słuszną decyzję, nie odbywając stosunku z Brigittą. Zostaliśmy dobrymi
przyjaciółmi.
Co będzie spytałem jej kiedyś jak przyjedzie moja żona? Należy się
bowiem wyjaśnienie, że mojej drogiej małżonki nie było wtedy przy mnie.
Tak myślałam, że będzie cię to martwić.
Ależ nie, to mnie wcale nie martwi powiedziałem mając na myśli mojego
nocnego gościa, bo to przecież było jak drobny skok w bok na delegacji zagranicznej, prawda?
Pytałem tak raczej ogólnie.
Nie ma żadnego ogólnie. Wszystko zależy od ciebie. I od niej.
Będzie jej przykro? spytałem, tym razem bardziej mając na myśli mojego
nocnego gościa.
A dowie się?
Myślę, że będą problemy powiedziałem, tym razem znowu mówiąc bardziej
ogólnie.
Tutaj jest miejsce, gdzie problemy się rozwiązuje odparła.
Skoro tak mówisz. Dałem się już częściowo przekonać, że wszystko będzie tak,
jak chciałem.
Na przykład zawsze mi się marzyło, no może nie marzyło, ale bardzo chciałem, żeby
ktoś mnie osądził. Nie, to jakoś nie tak, to brzmi, jakbym chciał, żeby mi ucięli głowę na
gilotynie albo wychłostali czy coś. Nie w tym rzecz. Ja chciałem, żeby mnie ktoś osądził,
rozumiecie? Wszyscy tego chcemy, no nie? Chciałem, no, coś w rodzaju podsumowania,
chciałem, żeby ktoś zerknął na moje życie. Normalnie nikt nam tego nie zapewni, chyba że
postawią nas przed sądem albo poślą do psychiatry, co mnie ominęło, ale nie narzekam, bo nie
uważam się za jakiegoś bandziora czy pomylonego. Nie, jestem normalnym człowiekiem i po
prostu chciałem tego, czego chce wielu normalnych ludzi. Chciałem, żeby ktoś zerknął na moje
życie. Rozumiecie?
Zacząłem to kiedyś tłumaczyć mojej przyjaciółce Brigitcie i nie byłem pewien, czy
potrafię jej to jakoś lepiej wyłożyć, niż powyżej, ale w lot złapała, o co mi chodzi. Powiedziała,
że mają mnóstwo takich zgłoszeń i powinno dać się załatwić. Parę dni później udałem się gdzie
trzeba. Poprosiłem ją, żeby ze mną poszła jako duchowe wsparcie i zgodziła się. Z początku
było dokładnie tak, jak się spodziewałem. Elegancki stary budynek z kolumnami i mnóstwem
napisów po łacinie czy po grecku wzdłuż dachu, ciecie przy drzwiach mundurowi, więc byłem
zadowolony, że uparłem się wystąpić w garniturze. W środku były olbrzymie schody, z tych, co
to rozchodzą się w dwie strony, robią duże koła w przeciwnych kierunkach i spotykają się z
powrotem na górze. Wszędzie było pełno marmurów, świeżo polerowanego mosiądzu i całe
tony mahoniu, po którym było widać, że nigdy się go nie tkną korniki.
Sala nie była zbyt wielka, ale to nie miało znaczenia. Ważna była atmosfera, urzędowa,
ale niezbyt zbijająca z tropu. Było tam niemal przytulnie, a w niektórych miejscach stary
aksamit wyglądał prawie jak w swojskim, trochę zaniedbanym domu, tyle że działy się tam
rzeczy całkiem poważne. Mnie obsłużył przemiły starszy pan. Trochę jak mój tata nie,
raczej coś w rodzaju wujka. Takie miał przyjazne oczy, patrzył prosto na mnie; widać było, że
się zna na swojej robocie. Przeczytał całą moją dokumentację, tak powiedział. No i
rzeczywiście koło jego łokcia leżała cała historia mojego życia, wszystko, co zrobiłem,
pomyślałem, powiedziałem, poczułem, cały kram i pstram, dobre rzeczy i złe rzeczy. Była tego
niezła sterta, jak sobie możecie wyobrazić. Nie byłem pewien, czy wolno mi się odzywać, ale
się odważyłem. Powiedziałem, szybko pan czyta, bez dwóch zdań. Odrzekł, że ma niezłą
praktykę i trochę żeśmy się pośmiali. Zerknął na zegarek prawie niezauważenie i spytał,
czy chcę poznać werdykt. Odruchowo się wyprostowałem i położyłem dłonie wzdłuż ud z
dużym palcem na szwie spodni. Potem skinąłem głową i powiedziałem "Tak jest", i przyznam
się, dość byłem zdenerwowany.
Powiedział, że jestem OK. Nie wygłupiam się, dokładnie tak powiedział: Jest pan
OK. Tak jakoś czekałem, że powie coś więcej, ale spuścił oczy i widziałem, że sięga ręką po
dokument na szczycie innej sterty. Potem podniósł wzrok, lekko się uśmiechnął i powiedział:
Ależ naprawdę, jest pan OK. Znowu skinąłem głową, lecz tym razem naprawdę wrócił do
swej pracy, więc odwróciłem się i wyszedłem. Na zewnątrz wyznałem Brigitcie, że jestem
trochę rozczarowany, a ona powiedziała, że większość petentów jest rozczarowana i że nie
powinienem się tak bardzo przejmować, więc się nie przejmowałem.
Mniej więcej wtedy zabrałem się za poznawanie sławnych ludzi. Z początku byłem
trochę nieśmiały i prosiłem tylko o gwiazdy filmowe i sportowców, których podziwiałem.
Poznałem na przykład Steve'a McQueena i Judy Garland, Johna Wayne'a, Maureen O'Sullivan,
Humphreya Bogarta, Gene Tierney (zawsze miałem słabość do Gene Tierney) i Binga
Crosby'ego. Poznałem Duncana Edwardsa i resztę graczy Manchesteru, którzy zginęli w
katastrofie w Monachium. Poznałem całkiem sporo chłopaków z Leicester City z dawnych lat,
ale przypuszczam, że o niewielu z nich słyszeliście.
Po jakimś czasie zdałem sobie sprawę, że mogę poznać, kogo tylko chcę. Poznałem
Johna F. Kennedy'ego i Charlie Chaplina, Marylin Monroe, prezydenta Eisenhowera, papieża
Jana XXIII, Winstona Churchilla, Rommela, Stalina, Mao Tse-Tunga, Roosevelta, generała de
Gaulle'a, Lindbergha, Szekspira, Buddy Holly'ego, Patsy Cline, Karola Marksa, Johna Lennona
i królową Wiktorię. Większość była ogólnie bardzo miła, tacy dość naturalni, wcale nie
wyniośli albo pyszałkowaci. Byli zupełnie jak prawdziwi ludzie. Poprosiłem o spotkanie z
Jezusem Chrystusem, ale powiedzieli, no wie pan..., więc ich nie przyciskałem. Poznałem
Noego, ale ja ani me ani be w jego języku, więc nie pogadaliśmy sobie. Na niektórych ludzi
chciałem tylko popatrzeć. Hitler na przykład, z takim człowiekiem za nic bym się nie przywitał,
ale załatwili mi, że mogę się schować w krzakach, a on przeszedł obok, w swoim obleśnym
mundurze, jak żywy.
Zgadnijcie, co się potem stało? Zacząłem się martwić. Martwiłem się o najbardziej
idiotyczne sprawy. Na przykład o swoje zdrowie. Kompletne wariactwo, nie? Może to od tego,
że Brigitta mi powiedziała o swoich dolegliwościach sercowych, ale w każdym razie nagle
zacząłem sobie wyobrażać, że wszystko mi nawala. Znajomym wyszłyby oczy z orbit.
Zacząłem strasznie uważać, co jem, kupiłem wyciąg i rower do ćwiczeń, ćwiczyłem hantlami,
zrezygnowałem z soli, cukru, tłuszczów zwierzęcych i ciastek z kremem, ograniczyłem nawet
spożycie Połynapołów do pół paczki dziennie. Miałem też napady zamartwiania się o łysienie,
jazdę po supersamie (czy wózki są rzeczywiście aż tak bezpieczne?), moje osiągi łóżkowe i
stan konta bankowego. Jakim cudem się martwiłem o stan konta w banku, skoro nie miałem
żadnego banku? Wyobrażałem sobie, że karta w supersamie przestanie działać, miałem
poczucie winy, że dali mi taki duży kredyt. Czym ja sobie na to zasłużyłem?
Przez większość czasu oczywiście było mi dobrze, no bo nic tylko zakupy, golf, seks i
poznawanie sławnych ludzi. Ale co jakiś czas dręczyło mnie, co będzie, jeśli nie zrobię 18
dziur? Jeśli nie będzie mnie stać na "Połynapoły"? W końcu zwierzyłem się z tych myśli
Brigitcie. Uznała, że czas, bym przeszedł w inne ręce. Zasugerowała, że jej rola skończona.
Zrobiło mi się smutno i spytałem, co jej mogę kupić, żeby okazać mą wdzięczność.
Powiedziała, że ma wszystko, czego potrzebuje. Spróbowałem napisać wiersz, bo Brigitta
rymuje się z "wyśmienita", ale potem przyszło mi do głowy tylko "kobita" i "koryta", więc
dałem sobie spokój, a zresztą, pomyślałem, na pewno dostała już dużo takich wierszy.
Jako następna miała się mną zajmować Margaret. Wyglądała na poważniejszą niż
Brigitta, cała w kostiumach i każdy włosek na swoim miejscu tego rodzaju osoba, która
wchodzi do finału konkursów na biznesmenkę roku. Trochę się jej bałem absolutnie nie
byłbym w stanie zaproponować jej stosunku jak Brigitcie i trochę się spodziewałem, że
skrytykuje mój dotychczasowy sposób bycia. Ale oczywiście tego nie zrobiła. Nie, powiedziała
tylko, że zakłada, iż sposób korzystania z wszelkich udogodnień nie jest mi już obcy, natomiast
ona będzie do mojej dyspozycji w kwestiach mniej praktycznych.
Proszę mi powiedzieć spytałem przy naszym pierwszym spotkaniu czy to nie
głupio, że się tak martwię o zdrowie?
Zupełnie niepotrzebnie.
I głupio, że się martwię o pieniądze?
Zupełnie niepotrzebnie odparła.
Coś w jej tonie sugerowało, że jeśli się pofatyguję rozejrzeć, to pewnie znajdę rzeczy, o
które bardziej warto się martwić; nie podjąłem tej kwestii. Miałem mnóstwo czasu przed sobą.
Czas to jedyna rzecz, jakiej mi nigdy nie zabraknie.
No więc tak, nie jestem pewnie największym myślicielem na świecie i w moim
poprzednim życiu głownie robiłem, co musiałem robić, albo co chciałem robić, ale specjalnie
się nad tym nie rozwodziłem. To normalne, no nie? Ale dajcie człowiekowi więcej czasu, a
myśli zaraz go poniosą i zacznie zadawać już takie poważniejsze pytania. Na przykład, kto tu
rządzi i czemu tak mało go widuję? Przyjąłem, że istnieje coś w rodzaju egzaminu wstępnego
albo stała kontrola postępów, a tu oprócz tego, szczerze mówiąc trochę rozczarowującego,
osądu przez tego starego bzika, który powiedział, że jestem OK, nikt mnie o nic nie nagabywał.
Pozwalali mi się byczyć i ćwiczyć golfa. Czy miałem przyjmować wszystko, jakby mi się
należało, czy też czegoś ode mnie oczekiwali?
Potem była ta cała sprawa z Hitlerem. Czekał człowiek za krzakiem, a on
przeparadował obok, kurdupel w obleśnym mundurze i z fałszywym uśmiechem na twarzy.
Wszystko pięknie, widziałem go, moja ciekawość została zaspokojona, no ale musiałem
postawić sobie pytanie, co on tam w ogóle robi? Czy zamawia śniadanie jak wszyscy inni? Już
zauważyłem, że pozwalają mu nosić swoje własne ubranie. Czy to znaczy, że jak chce, to może
też grać w golfa i uprawiać seks? Jak to w ogóle działa?
Potem było zamartwianie się o zdrowie i pieniądze i jazdę po supersamie. Nie
martwiłem się już tym samym w sobie, martwiłem się, że się martwię. O co tu chodzi? Czy to
coś więcej niż normalny problem przystosowawczy, jak zasugerowała Brigitta?
Myślę, że to z powodu golfa zwróciłem się w końcu do Margaret z prośbą o
wyjaśnienia. Nie dało się zaprzeczyć, że przez te miesiące, gdy grałem na cudownym, zielonym
torze z tymi wszystkimi pokusami i pułapkami (ileż to razy strzeliłem piłkę do wody na krótkiej
jedenastej!), zrobiłem nieskończone postępy. Tak się zresztą wyraziłem do Severiano, mojego
regularnego przybocznego: Zrobiłem nieskończone postępy. Zgodził się ze mną, a
dopiero później, pomiędzy kolacją a stosunkiem, zacząłem się zastanawiać nad tym, co
powiedziałem. Wyszedłem od 67, a potem wynik stopniowo schodził. Dopiero co regularnie
robiłem 59, a teraz, przy bezchmurnym niebie, mieściłem się poniżej 55. Potrafiłem bez trudu
strzelić na 350 jardów, aż furczało, podrywałem piłkę lepiej niż Kennedy kobiety, bicie miałem
nieszablonowe, lecz skuteczne. Wyobrażałem sobie, jak mój rekord schodzi poniżej 40, potem
kluczowy moment psychologiczny jak przełamuję barierę 36, czyli średnio dwa
uderzenia na dziurę, potem mieszczę się w dwudziestu kilku. Robię nieskończone postępy,
pomyślałem, po czym powtórzyłem do siebie słowo nieskończone. Ale właśnie tego
oczywiście nie jestem w stanie zrobić: moje postępy muszą się na czymś skończyć. Kiedyś
zaliczę cały tor w 18 uderzeniach, postawię Severiano parę drinków, uczczę wszystko jesiotrem
z frytkami i stosunkiem a potem co? Czy ktoś kiedykolwiek, nawet tutaj, zaliczył tor w 17
uderzeniach?
Margaret nie wzywało się dzwonkiem pociągając za sznurek z kutasikami, jak Brigitty;
trzeba było wystąpić z prośbą o rozmowę przez wideofon.
Martwię się o golfa zacząłem.
Nie znam się na tym zbyt dobrze.
Nie o to chodzi. Widzi pani, po przybyciu miałem wynik 67. Teraz zszedłem lekko
ponad pięćdziesiątkę.
Nie rozumiem, czym się tu martwić.
I dalej będę miał coraz lepsze wyniki.
Moje gratulacje.
I pewnego dnia zrobię wszystkie dziury w 18 uderzeniach.
Godna podziwu ambicja. Wygląda na to, że stroiła sobie ze mnie żarty.
Ale co zrobię potem? Zastanowiła się.
Spróbuje pan za każdym razem osiągnąć 18.
To nie działa w ten sposób.
Dlaczego?
Po prostu nie działa.
Jestem pewna, że jest wiele innych torów golfowych...
Ten sam problem wszedłem jej w słowo, chyba trochę niegrzecznie.
W takim razie mógłby się pan przestawić na inny sport, prawda? A kiedy się panu
znudzi, powrócić do golfa.
Ale problem jest ten sam. Miałbym zaliczone wszystkie dziury w 18 uderzeniach.
Golf by się zużył.
Jest mnóstwo innych sportów.
Też by się zużyły.
Co pan jada codziennie rano na śniadanie? Z tego jak kiwała głową, gdy jej
mówiłem, wnioskuję, że z góry znała odpowiedź. A widzi pan. Je pan co rano to samo.
Śniadanie się panu nie nudzi.
Nie.
W takim razie niech pan myśli o golfie tak samo jak o śniadaniu. Może nigdy się
panu nie znudzi zaliczanie wszystkich dziur w 18 uderzeniach.
Może powiedziałem z powątpiewaniem. Wygląda mi na to, że pani nigdy nie
grała w golfa. A poza tym jest jeszcze jedna rzecz.
Mianowicie?
Zmęczenie. Człowiek się tu nie męczy.
Czy to źle?
Nie wiem.
Zmęczenie jest do załatwienia.
Jasne odparłem. Ale założę się, że to takie przyjemne zmęczenie. A nie taki
kompletny uryp, że człowiekowi odechciewa się żyć.
Nie uważa pan, że jest pan nieco przewrotny? Mówiła ostro, niemal niecierpliwie.
Czego pan chciał? Czego się pan spodziewał?
Skinąłem głową do siebie i zrobiliśmy fajrant. Moje życie potoczyło się dalej naturalną
koleją. To było jeszcze jedno powiedzenie, od którego śmiać mi się trochę chciało. Moje życie
toczyło się dalej naturalną koleją, a w golfa robiłem nieskończone postępy. Robiłem też całą
furę innych rzeczy:
odbyłem kilka wycieczek statkiem;
nauczyłem się pływać kajakiem, wspinać po górach, latać balonem;
wdałem się w różne niebezpieczne sytuacje i przeżyłem;
zgłębiłem dżunglę;
oglądnąłem rozprawę sądową (nie zgodziłem się z wyrokiem) ;
próbowałem zostać malarzem (wcale nie tak fatalnym, jak myślałem!) i chirurgiem;
oczywiście zakochałem się mnóstwo razy;
udawałem, że jestem ostatnią osobą na świecie (i pierwszą).
Nie oznacza to, że przestałem robić te rzeczy, które robiłem od przybycia tutaj. Miałem
stosunki z coraz większą ilością kobiet, czasem więcej niż jedną na raz; jadłem coraz rzadsze i
dziwniejsze potrawy; poznałem wszystkich sławnych ludzi, jacy mi tylko przyszli do głowy.
Na przykład poznałem wszystkich piłkarzy świata. Zacząłem od sławnych, potem tych, których
podziwiałem, ale nie byli szczególnie sławni, potem tych, których pamiętałem nazwiska, ale
nie pamiętałem, jak wyglądali, ani jak grali; na koniec poprosiłem o resztę, o wrednych,
nudnych, brutalnych graczy, których wcale a wcale nie podziwiałem. Spotkania z nimi nie były
przyjemne poza boiskiem byli tak samo wredni, nudni i brutalni ale nie chciałem, żeby mi
się skończył zapas piłkarzy. Potem mi się skończył zapas piłkarzy. Poprosiłem o następną
rozmowę z Margaret.
Poznałem wszystkich piłkarzy powiedziałem.
Obawiam się, że na futbolu też się słabo znam.
I nic mi się nie śni powiedziałem tonem zażalenia.
A na co panu sny? odparła. Niech pan powie, na co panu sny?
Wyczułem, że mnie sprawdza, że chce wiedzieć, jak dalece jestem poważny. Czy to coś
więcej niż zwykły problem przystosowawczy?
Myślę, że należy mi się wytłumaczenie oświadczyłem, muszę przyznać, że trochę
pompatycznie.
Może pan pytać, o co pan zechce. Oparła się w swym biurowym fotelu.
Chciałbym, żeby nie było żadnych nieporozumień.
Godna podziwu ambicja. Tak właśnie mówiła, jak jakaś wielka dama.
Pomyślałem, że najlepiej zacznę od początku.
Więc tak, jestem w Niebie, tak?
Ależ oczywiście.
No to co z niedzielami?
Nie nadążam za pańskim tokiem myślenia.
O ile nie straciłem rachuby czasu, gdyż rzadko zerkam na kalendarz, w niedzielę
gram w golfa, chodzę na zakupy, jem kolację, uprawiam seks i nie mam wyrzutów sumienia.
Czy to nie... wspaniałe?
Nie chcę wyjść na jakiegoś niewdzięcznika powiedziałem ostrożnie ale gdzie
jest Bóg?
Bóg? Pan chce Boga? O to chodzi?
Czy to jest kwestia, czego ja chcę?
To jest dokładnie ta kwestia. Czy chce pan Boga?
Ja raczej myślałem, że to w tę stronę nie działa. Raczej myślałem, że jedno z dwojga,
albo jest, albo go nie ma. A ja się dowiem, czy tak czy tak. Nie myślałem, że to może zależeć
ode mnie.
Oczywiście, że zależy.
Aha.
Niebo jest dziś demokratyczne powiedziała. Potem dodała: A przynajmniej
jest demokratyczne, jeśli pan sobie tego życzy.
Co to znaczy, że jest demokratyczne?
Nie narzucamy już nikomu Nieba powiedziała. Wysłuchujemy zapotrzebowań
ludzi. Jeżeli chcą, mogą je mieć; jeżeli nie, to nie. No i oczywiście mają takie Niebo, jakiego
sobie życzą.
A jakiego sobie ogólnie życzą?
Z reguły stwierdzamy, że życzą sobie dalszego ciągu życia. Tyle że, oczywiście...
lepszego.
Seks, golf, zakupy, kolacja, poznawanie sławnych ludzi i brak wyrzutów sumienia?
spytałem, nieco zbity z tropu.
Zapotrzebowania są zróżnicowane. Lecz jeśli mam być szczera, powiem panu, że
wcale nie aż tak bardzo zróżnicowane.
Nie to, co w dawnych czasach.
A, dawne czasy. Uśmiechnęła się. Mnie wtedy jeszcze oczywiście nie było na
świecie, ale to prawda, że marzenia o niebie były niegdyś znacznie ambitniejsze.
A Piekło? spytałem.
Co pan ma na myśli?
Czy jest Piekło?
Och nie odparła. To była tylko niepotrzebna propaganda.
Tak się zastanawiałem, wie pani. Bo poznałem Hitlera.
Mnóstwo ludzi to robi. Jest on czymś w rodzaju... atrakcji turystycznej. No i jakie
wrażenia?
Nie poznałem go osobiście, ma się rozumieć powiedziałem twardo. Za nic nie
uścisnąłbym ręki takiemu człowiekowi. Patrzyłem zza krzaków, jak przechodził obok.
Ach tak. Dość dużo ludzi obiera tę metodę.
Więc pomyślałem, że jeśli on jest tutaj, to nie może być Piekła.
Sensowna konstatacja.
A tak z ciekawości powiedziałem co on robi cały dzień? Wyobraziłem
sobie, że każdego popołudnia idzie na olimpiadę w Berlinie z 1936 roku i patrzy, jak Niemcy
zgarniają wszystkie medale, a Jesse Owens upada, po czym wraca na kiszoną kapustę, Wagnera
i pokładankę z biuściastą blondyną czystej krwi aryjskiej.
Obawiam się, że takie sprawy muszą pozostać poufne.
Naturalnie. Miała słuszność. Tak sobie myślę, że ja też nie chciałbym, żeby
wszyscy wiedzieli, co porabiam.
Czyli nie ma żadnego Piekła?
Wie pan, jest coś, co nazywamy Piekłem. Jest to jednak coś w rodzaju wesołego
miasteczka. Wie pan, wyskakujące spod ziemi szkielety, smagające po twarzy gałęzie, bomby
cuchnące, tego rodzaju rzeczy. Żeby napędzić człowiekowi dobrego stracha.
Dobrego stracha zauważyłem w przeciwieństwie do złego stracha?
Ładnie powiedziane. Stwierdzamy, że dziś wszyscy sobie tego życzą.
Wie pani coś o Niebie w dawnych czasach?
A, o Starym Niebie? Tak, sporo wiemy o Starym Niebie. Są dane w archiwach.
Co się z nim stało?
Można by powiedzieć, że zostało zamknięte. Ludzie już go nie chcieli. Ludzie już go
nie potrzebowali.
Ale znałem kilka osób, które chodziły do kościoła, dały dzieci do chrztu, nie
używały brzydkich słów. Co jest z nimi?
O, tacy dalej przychodzą powiedziała. Nimi też się zajmujemy. Modlą się i
składają dziękczynienia, tak jak pan gra w golfa i uprawia seks. Wygląda na to, że dobrze się
bawią, gdyż mają to, czego chcieli. Wybudowaliśmy im bardzo sympatyczne kościoły.
Czy dla nich Bóg istnieje? spytałem.
Ależ oczywiście.
A dla mnie nie?
Najwidoczniej nie. Może pan jednak dokonać zmiany swych niebiańskich wymagań.
Ja się tym nie zajmuję, lecz mogłabym pana odpowiednio skierować.
Chyba na razie mam aż za dużo do myślenia.
Doskonale. W taki razie do następnej rozmowy. Źle spałem tej nocy. Nie byłem w
stanie się skupić na seksie, choć wszystkie starały się jak mogły. Niestrawność? Źle przeżułem
jesiotra? No i masz, znowu martwiłem się o zdrowie.
Następnego ranka zaliczyłem tor golfowy w 67 uderzeniach. Mój przyboczny
Severiano zachowywał się, jakbym jeszcze w życiu tak dobrze nie zagrał, tak jakby nie
wiedział, że potrafię zejść 20 uderzeń niżej. Później spytałem o drogę i pojechałem w stronę
jedynego widocznego obszaru złej pogody. Tak jak się spodziewałem, Piekło było
zdecydowanie przereklamowane: już chyba najlepsza z tego wszystkiego była burza z
piorunami na parkingu. Bezrobotni aktorzy trącali innych bezrobotnych aktorów długimi
widłami i wpychali ich do kadzi podpisanych "Wrzący olej". Udawane zwierzęta z
przyczepionymi plastikowymi dziobami szturchały styropianowe trupy. W pociągu "Zmory i
Mary" zobaczyłem Hitlera obejmującego jakąś Madchen z warkoczykami. Były też nietoperze,
skrzypiące wieka trumien i zapach gnijących desek podłogi. Czy tego ludzie chcieli?
Proszę mi opowiedzieć o Starym Niebie powiedziałem do Margaret tydzień
później.
W dużym stopniu przypominało wasze opisy. Taka jest zasada Nieba, że ludzie mają
to, czego chcą, czego się spodziewają. Wiem, że niektórzy mają o tym inne wyobrażenie, że
dostaje się to, na co się zasłużyło, ale tak nigdy nie było. Musimy wyprowadzać ich z błędu.
Są zmartwieni?
Z reguły nie. Ludzie wolą dostać to, czego chcą, a nie to, na co zasłużyli. Chociaż
niektórzy odrobinę się zirytowali, że inni nie są wystarczająco znękani. Częścią ich oczekiwań
o Niebie było, że inni ludzie pójdą do Piekła. Niezbyt po chrześcijańsku.
Czyli byli... bezcieleśni? Czy to było wszystko życie duchowe i tak dalej?
W rzeczy samej. Tego sobie życzyli. W każdym razie w pewnych epokach. W
kwestii dekorporalizacji mieliśmy w ciągu wieków znaczne wahania. Na przykład w chwili
obecnej przywiązuje się olbrzymią wagę do zachowania swego własnego ciała i osobowości.
Oczywiście może się okazać, że to tylko przejściowa moda, jak każda inna.
Czemu się pani uśmiecha? spytałem. Byłem dość zaskoczony. Myślałem, że
Margaret ma tylko udzielać informacji, tak jak Brigitta. A tu wyraźnie miała swoje własne
poglądy i wcale się z nimi nie kryła.
Nic takiego, tylko czasem wydaje mi się dziwne, jak kurczowo ludzie trzymają się
swego ciała. Oczywiście czasem proszą o drobną operację plastyczną. Ale wychodzi na to, że w
ich przekonaniu od zupełnej doskonałości dzieli ich, powiedzmy, nowy nos, podciągnięty
policzek albo garść silikonu.
Co się stało ze Starym Niebem?
Przetrwało jako tymczasowa siedziba, gdy budowano nowe Nieba. Ale coraz mniej
chętnie tam mieszkano. Ludzie wyraźnie woleli nowe Nieba. Nie było to takie zaskakujące.
Patrzymy na to bowiem z długiej perspektywy czasowej.
Co się stało ze Staroniebiańcami?
Margaret wzruszyła ramionami z dość dużym zadowoleniem z siebie, jak jakiś
pracownik urzędu planowania, którego przewidywania sprawdziły się do pierwszego miejsca
po przecinku.
Wymarli.
Tak po prostu? Czyli zamknęliście im Niebo, a oni po prostu wymarli?
Wcale nie, wręcz przeciwnie. Mechanizm jest inny. Konstytucyjnie Stare Niebo
musiało istnieć, dopóki Staroniebiańcy tego chcieli.
Czy są jeszcze jacyś Staroniebiańcy?
Chyba zostało jeszcze kilku.
Czy mogę poznać któregoś?
Obawiam się, że nie przyjmują wizyt. Dawniej przyjmowali, ale Nowoniebiańcy z
reguły traktowali ich jak cyrkowe dziwolągi, wytykali ich palcami i zadawali głupawe pytania.
Wobec czego Staroniebiańcy odmówili dalszych spotkań, przestali się do kogokolwiek
odzywać, z wyjątkiem innych Staroniebiańców. Potem zaczęli wymierać. Nie zostało ich już
zbyt wielu. Oczywiście mamy wszystkich zewidencjonowanych.
Czy są bezcieleśni?
Niektórzy tak, niektórzy nie. Zależy, która sekta. Oczywiście bezcieleśni nie mają
zbytnich problemów z unikaniem Nowoniebiańców.
Dość się to wszystko trzymało kupy. Powiedziałbym nawet, że się całkiem trzymało
kupy, z wyjątkiem rzeczy podstawowej.
Co pani ma na myśli mówiąc, że wymarli?
Ta opcja jest otwarta dla wszystkich, którzy sobie tego zażyczą.
Pierwsze słyszę.
Wiem. Muszą być jakieś niespodzianki. Nie chciałby pan chyba być w stanie
wszystko przewidzieć?
Jak umierają? Zabijają się? Czy wy ich zabijacie? Margaret zdawała się trochę
wstrząśnięta brutalnością mego pomysłu.
Doprawdy! Jak już mówiłam, wszystko jest dzisiaj demokratycznie. Jeżeli ktoś chce
umrzeć, umiera. Trzeba po prostu tego chcieć przez odpowiednio długi czas i wystarczy, śmierć
po prostu przychodzi. Śmierć nie jest sprawą przypadku czy ponurej nieuchronności, jak za
pierwszym razem. Jak pan pewnie zdążył zauważyć, mamy tu rozwiązaną sprawę wolnej woli.
Nie byłem pewien, czy jestem w stanie się w tym wszystkim połapać. Wiedziałem, że
trzeba będzie to sobie samemu przemyśleć.
Proszę mi powiedzieć, czy inni ludzie mają takie same problemy z golfem, z tym
całym zamartwianiem się?
O tak. Na przykład bardzo często spotykamy się z prośbami o złą pogodę czy o jakiś
wypadek. Brakuje im wypadków. Niektórzy proszą o ból.
O ból?
Tak właśnie. Przecież sam pan onegdaj narzekał, że nigdy nie czuje pan takiego
zmęczenia, że jak pan to chyba ujął odechciewa się panu żyć. Pomyślałam sobie, że to
interesujące wyrażenie. Ludzie proszą o ból, to nie jest takie niezwykłe. Zdarzało się też, że
prosili o operacje. To znaczy nie tylko plastyczne, ale prawdziwe.
I mieli?
Muszą długo przy tym obstawać. Próbujemy im sugerować, że jeżeli życzą sobie
operacji, to jest to oznaka czegoś innego. Zwykle się z nami zgadzają.
A jaki procent ludzi prosi o opcję ze śmiercią? Spojrzała mi prosto w oczy, a jej
wzrok mówił, żebym był spokojny.
O, sto procent, oczywiście. Od wielu tysiącleci, licząc oczywiście według starego
czasu. Tak, tak, prędzej czy później każdy korzysta z opcji.
Więc jest tak, jak za pierwszym razem? Zawsze w końcu umierasz?
Tak, ale proszę nie zapominać, że tu jakość życia jest znacznie wyższa. Ludzie
umierają dopiero, kiedy stwierdzą, że mają dość, nie wcześniej. Za drugim razem jest to
nieporównywalnie znośniejsze, gdyż dobrowolne. Przerwała na chwilę, po czym dodała:
Jak powiedziałam, spełniamy wszelkie życzenia.
Niepotrzebnie się tłumaczyła, bo wcale nie miałem do niej żalu. Nie jestem z tych.
Chciałem się tylko dowiedzieć, jak to wszystko działa.
Więc... nawet ludzie religijni, którzy przychodzą tu czcić Boga po wieczność... oni
też dają sobie spokój po kilku latach, stu latach, tysiącach lat?
W samej rzeczy. Jak powiedziałam, jest jeszcze trochę Staroniebiańców, ale ich
liczba stale spada.
A jacy ludzie najwcześniej proszę o śmierć?
Myślę, że prosić to złe słowo. Tego człowiek chce. Nie ma tu mowy o żadnych
pomyłkach. Jeżeli wystarczająco mocno chcesz umrzeć, umierasz, zawsze obowiązywała taka
zasada.
Więc tak?
Więc tak. A przechodząc do pańskiego pytania, obawiam się, że ludzie, którzy
najwcześniej proszę o śmierć, są trochę tacy jak pan. Ludzie, którzy życzą sobie na wieczność
seksu, piwa, narkotyków, szybkich samochodów tego rodzaju rzeczy. Z początku nie wierzą
swojemu szczęściu, a potem, kilkaset lat później, nie wierzą swojemu nieszczęściu. Zdają sobie
sprawę, jacy są. I są skazani na bycie sobą. Tysiąclecie po tysiącleciu bycia sobą. Tacy
wymierają stosunkowo najwcześniej.
Ja nie biorę narkotyków powiedziałem ostro. Byłem trochę wkurzony. I mam
tylko siedem samochodów. To wcale nie tak dużo, jak się rozejrzeć. I nawet nie jeżdżę zbyt
szybko.
Oczywiście, że nie. Miałam na myśli ogólne kategorie gratyfikacji.
A kto wytrzymuje najdłużej?
Dość wytrwałymi klientami byli niektórzy ze Staroniebiańców. Wielbienie Boga
podtrzymywało ich przez całe wieki. Dzisiaj całkiem dobrze trzymają się prawnicy. Uwielbiają
powracać do swych starych rozpraw, a potem do wszystkich innych. To może trwać wieczność.
Mówiąc metaforycznie dodała szybko. No i humaniści, też są dość długowieczni. Lubią
siedzieć i czytać wszystkie książki, jakie kiedykolwiek napisano. A potem uwielbiają się o nie
sprzeczać. Niektóre z tych sporów zwróciła wzrok ku Niebu ciągną się przez tysiąclecie
za tysiącleciem. Z jakiegoś powodu dzięki dyskusjom o książkach trzymają się młodo.
A ludzie, którzy piszą książki?
O, ci nie żyją ani w połowie tak długo. To samo dotyczy malarzy i kompozytorów.
Skądś tam wiedzą, że najlepsze dzieła są już za nimi, dlatego stopniowo gasną.
Pomyślałem, że powinienem czuć się przygnębiony, ale przecież tak nie było.
Czy nie powinienem czuć się przygnębiony?
Oczywiście, że nie. Jest pan tutaj po to, by się dobrze bawić. Ma pan to, czego pan
chciał.
No, niby tak. Może trudno mi się pogodzić z tym, że kiedyś będę chciał umrzeć.
Przyjdzie na to czas powiedziała przyjaźnie, choć może trochę okrutnie.
Przyjdzie na to czas.
Aha, jeszcze jedno pytanie widziałem, że zabawia się długopisami, układając je w
szereg. Kim dokładnie jesteście wy?
My? Jesteśmy praktycznie tacy jak wy. Moglibyśmy być wami, może nawet
jesteśmy wami.
Jeśli można, przyszedłbym jeszcze kiedyś do pani powiedziałem.
Przez następne kilka stuleci może dłużej, przestałem liczyć według starego czasu
solidnie pracowałem nas swoimi osiągami golfowymi. Po jakimś czasie za każdym razem
zaliczałem tor w 18 uderzeniach, a zdumienie mojego przybocznego weszło mu w nawyk.
Skończyłem z golfem i przerzuciłem się na tenis. Dość szybko pokonałem wszystkie sławy z
izby zasłużonych na cegle, ziemi, trawie, drewnie, betonie, dywanie na dowolnej
nawierzchni, jaką wybrali. Zarzuciłem tenis. Zagrałem w finale Pucharu Anglii w barwach
Leicester City i wróciłem z medalem (mój trzeci gol, atomowy strzał głową z dwunastu jardów
za polem karnym, przesądził o wyniku meczu). Rozłożyłem Rocky Marciano na deski w
czwartej rundzie na ringu w Madison Square Garden (przez parę rund trochę mu odpuściłem),
obniżyłem rekord w maratonie do 28 minut, zdobyłem mistrzostwo świata w strzałki; moje 750
punktów w jednodniowym meczu przeciwko Australii na boisku do krykieta w Lords przez
długi czas pozostanie niezagrożone. Po jakimś czasie złote medale olimpijskie miały dla mnie
wartość drobnych monet. Zarzuciłem sport.
Wziąłem się solidnie za zakupy. Zjadłem więcej istot bożych, niż ich żeglowało na Arce
Noego. Skosztowałem wszystkich gatunków piwa na świecie, zostałem koneserem wina i
zamawiałem najlepsze roczniki, jakie kiedykolwiek zebrano; dość szybko się skończyły.
Sławnych ludzi poznawałem na pęczki. Odbywałem stosunki z coraz różniejszymi partnerkami
w coraz różniejszych pozycjach, ale partnerek i pozycji jest tylko tyle a tyle. Aha, nie
zrozumcie mnie źle: wcale nie narzekam. Rozkoszowałem się każdą chwilą. Chcę tylko
powiedzieć, że cały czas zdawałem sobie sprawę z tego, co robię. Szukałem wyjścia z sytuacji.
Próbowałem łączyć w sobie przyjemności i zacząłem uprawiać seks ze sławnymi
osobami (nie, nie powiem z kim prosiły mnie o zachowanie dyskrecji). Wziąłem się nawet
za czytanie. Pamiętałem, co powiedziała Margaret, i próbowałem przez jakieś kilka stuleci
dyskutować o książkach z innymi ludźmi, którzy przeczytali te same książki. Ale w
porównaniu z samym życiem takie spędzanie czasu wydało mi się dość jałowe, niewarte
kontynuowania. Próbowałem nawet dołączyć do ludzi, którzy śpiewali i modlili się w kościele,
ale nie bardzo mi to podeszło. Robiłem to wszystko, żeby sprawdzić wszystkie możliwości
przed ostatnią, jak wiedziałem, rozmową z Margaret. Mało się zmieniła od naszego pierwszego
spotkania kilka tysiącleci wcześniej; no, ale ja też niewiele.
Mam pewien pomysł powiedziałem. Jak widać, nie myślałem przez cały ten czas
o niebieskich migdałach. Jeśli w Niebie każdy ma, czego chce, to ja chcę być kimś, komu
nigdy nie znudzi się wieczność. Oparłem się w fotelu z poczuciem lekkiego
samozadowolenia. Ku mojemu zdziwieniu skinęła głową, niemal zachęcająco.
Jak najbardziej może pan spróbować powiedziała. Załatwię panu transfer.
Ale...? spytałem, wiedząc, że będzie jakieś ale.
Załatwię panu transfer powtórzyła. To zwykła formalność.
Najpierw proszę mi powiedzieć, jakie jest ale. Nie chciałem być nieuprzejmy. Z
drugiej strony nie chciałem bez sensu przepieprzyć paru tysiącleci.
Ludzie już tego próbowali powiedziała Margaret wyraźnie współczującym
tonem, jakby naprawdę nie chciała mnie urazić.
No to w czym problem? Gdzie leży ale?
No więc pojawia się pewien logiczny haczyk. Nie może pan zostać kimś innym, nie
przestając zarazem być sobą. A tego nikt nie potrafi znieść. Takie w każdym razie mamy dane
dodała, jakby sugerując, że mogę być pierwszą osobą, która rozgryzie ten problem. Ktoś,
kto zresztą musiał być równie zagorzałym miłośnikiem sportu, jak pan, powiedział, że to tak,
jakby z biegacza stać się samoczynną machiną. Po jakimś czasie chce się znowu biegać. Czy to
dla pana zrozumiałe?
Skinąłem głową.
I wszyscy, którzy tego spróbowali, poprosili o retransfer?
Tak. A potem wybrali opcję śmierci?
Wybrali. I to raczej prędzej niż później. Może jeszcze zostało kilku z nich. Mogę ich
wezwać, jeżeli chciałby pan ich o to spytać.
Wierzę pani na słowo. Tak myślałem, że w moim pomyśle musi być jakaś
zagwozdka.
Przykro mi.
Nie, niech pani nie przeprasza. Zdecydowanie nie mogłem narzekać na sposób, w
jaki zostałem potraktowany. Od samego początku wszyscy byli wobec mnie szczerzy. Wziąłem
głęboki wdech. Wydaje mi się, że Niebo to bardzo dobry pomysł, można nawet powiedzieć,
że doskonały pomysł, ale nie dla nas. Nie dla nas takich, jacy jesteśmy.
Staramy się nie wnikać w cudze opinie powiedziała ale niewątpliwie
rozumiem pański punkt widzenia.
No to po co to wszystko? Po co nam Niebo? Po co nam te marzenia o Niebie? Nie
paliła się z odpowiedzią, może takie miała zalecenia, ale naciskałem ją. No proszę, niech mi
pani coś podpowie.
Może dlatego, że potrzebujemy tych marzeń zasugerowała. Bo bez nich jest za
ciężko. Nie ma się czego wstydzić. Wydaje mi się to zupełnie normalne. Choć przypuszczalnie,
gdyby pan z góry wiedział, jak jest w Niebie, nie chciałby pan tu przyjść.
No, nie wiem. Było to wszystko jednak bardzo przyjemne: zakupy, golf, seks,
poznawanie sławnych ludzi, brak wyrzutów, nie-bycie trupem.
Po jakimś czasie, jeżeli zawsze się dostaje, czego się chce, to prawie tak samo, jak
nigdy nie dostawać, czego się chce.
Następnego dnia, na pamiątkę dawnych czasów, zagrałem jeszcze jedną rundkę golfa.
Ręka jak dawniej precyzyjna: osiemnaście dziur, osiemnaście uderzeń. Nie wyszedłem z
wprawy. Potem zjadłem śniadanie na obiad i śniadanie na kolację. Potem obejrzałem wideo ze
zwycięstwa Leicester City w finale Pucharu Anglii, ale to już nie było to, bo z góry znałem
wynik. Wypiłem po kubku gorącej czekolady z Brigittą, która była tak miła, że do mnie
zajrzała; potem odbyłem stosunek, choć tylko z jedną kobietą. Gdy było już po wszystkim,
westchnąłem i przetoczyłem się na plecy, wiedząc, że następnego ranka zacznę się zbierać do
podjęcia decyzji.
Śniło mi się, że się obudziłem. To najstarszy sen świata i właśnie mi się przyśnił.
OD AUTORA
Rozdział trzeci został oparty na procedurach prawnych w autentycznych przypadkach,
opisywanych przez E. P. Evansa w The Criminal Prosecution and Capital Punishment of
Animals (1906). W części pierwszej Rozdziału piątego autor wykorzystał fakty i język angiel-
skiego przekładu Narrative of a Voyage to Senegal Savigny'ego i Correarda (Londyn 1818).
Część druga Rozdziału zawdzięcza wiele klasycznej już pracy Lorenza Eitnera: Gericault: His
Life and Works (Orbis, 1982). Część trzecia Rozdziału siódmego czerpie materiał fotograficzny
z The Voyage of the Damned Gordona Thomasa i Maxa Morgana-Wittsa (Hodder, 1974). Autor
pragnie podziękować Rebece John za pomoc w gromadzeniu materiału, Anicie Brookner i
Howar-dowi Hodkinowi za przetestowanie jego znajomości historii sztuki, Rickowi Chilesowi
i Jayowi Mclnerney za konsultację w dziedzinie języka amerykańskiego, Dr. Jacky'emu
Davisowi za pomoc w terminologii medycznej. Osobne podziękowania należą się także
Alanowi Howardowi, Galenowi Strawsonowi, Redmondowi O'Hanlonnowi oraz Hermionie
Lee.
J.B.
Ang. "papuga".


Wyszukiwarka