Archiwum ROL Dziennik pisany nocą8




Archiwum ROL: Dziennik pisany nocą



A:link {
BACKGROUND: none transparent scroll repeat 0% 0%; COLOR: #0000ff; TEXT-DECORATION: underline
}
A:visited {
BACKGROUND: none transparent scroll repeat 0% 0%; COLOR: #3a6ec1; TEXT-DECORATION: underline
}
A:hover {
COLOR: #900000; TEXT-DECORATION: none
}




















Informacje o
dokumencie

Autor
Gustaw
Herling-Grudziński

Tytuł
Dziennik pisany nocą

Data wydania
1999.03.27


Dział
gazeta/Gazeta


Dziennik pisany nocą
GUSTAW HERLING-GRUDZI ńSKI
Neapol, 30 stycznia 1999
Wizyta redaktorów kwartalnika Fronda, Grzegorza Górnego i Rafała
Smoczyńskiego. Byliśmy od miesiąca umówieni na tę rozmowę. Fronda jest
pismem żywym i ciekawym, nie unika tematów kontrowersyjnych. Co doceniają
widocznie czytelnicy, skoro każdy numer rozchodzi się w pięciu tysiącach
egzemplarzy, jak zapewniają moi goście.
Doświadczenie nauczyło mnie, że tego rodzaju rozmowy (z nieznanymi
rozmówcami, w przeciwieństwie na przykład do przyjacielskich rozmów
dragonejskich z Włodzimierzem Boleckim oraz neapolitańskich z Elżbietą
Sawicką) nigdy nie trzymają się przygotowanego planu; zawsze, mając do
dyspozycji dość szczegółowe notatki, mówi się o czymś i nnym, kapituluje
się przed dygresją, która rodzi kolejną dygresję itd. , itd. No, ale
wiadomo, że doświadczenie nie uczy, a lbo uczy słabo, więc tak się też
stało w rozmowie z Górnym i Smoczyńskim: moje notatki posłużyły mi w
minimalnym stopniu, półtoragodzinna rozmowa składała się przeważnie z
improwizacji i ciągłych uskoków na boki. Potem ogląda się własne notatki
nie tyle z żalem, co z poczuciem krążenia, często zresztą interesującego,
wokół głównych, z góry wybranych tematów.
Z moich notatek ocalał punkt pierwszy, zapowiedziany telefonicznie
przez redaktorów Frondy: na czym polega to, że nazywany bywam często
"pisarzem metafizycznym". Mogłem odpowiedzieć krótko, bo właśnie ukazał
się w Więzi bardzo wnikliwy szkic o mojej "średniowiecznej opowieści"
Drugie Przyjście pióra Doroty Klimanowskiej, doktorantki polonistyki i
siostry zakonnej. Wystarczy zakończenie: "Tekst wieloznaczny, wyklucza
jedną interpretację. Sądzę, że w tej zagadkowości przejawia się
konsekwencja pisarza, dla którego człowiek jako taki okazuje się bytem
niepoznawalnym". Tak mało i tak dużo. Siostra Dorota uchwyciła istotę
pisarskiej "metafizyki". Wieloznaczność naszej rzeczywistości,
wieloznaczność pisarzy, którzy usiłują zobaczyć możliwie ostro jej
wymykające się nieustannie cechy. Człowiek-byt niepoznawalny, człowiek
wiecznie ścigany przez pisarza o skłonnościach metafizycznych. Stąd
Siostra Dorota Klimanowska nazwała trafnie swój szkic Przypowieść o
kondycji człowieka.
Natomiast to, oczym chciałem (jak widzę z moich notatek) porozmawiać z
redaktorami Frondy, a co jakoś uciekło w inne, choć pokrewne rejony,
dotyczyło świeżej dyskusji włoskiej i nie tylko włoskiej na temat
rzeczywistego stanu religii u progu nowego tysiąclecia. Bezsporne i na
ogół akceptowane przez wszystkich dyskutantów są dwie prawdy: pontyfikat
Jana Pawła II jest największy i najbogatszy w obecnym stuleciu; obecny
papież budzi powszechny podziw z wielu względów (z wyjątkiem
konserwatywnego i upartego stosunku do takich spraw, jak aborcja, środki
antykoncepcyjne, celibat księży, kapłaństwo kobiet) i przyciąga
nieprzeliczone rzesze ludzkie podczas swoich podróży. Czy to oznacza, że
stan Kościoła jest optymalny, że miał rację Malraux, gdy prorokował, że
wiek XXI będzie religijny? Dyskusje na to nie wskazują, dyskutancinie
przywiązują zbyt wielkiej wagi do zjawiska "oceanicznych" pielgrzymek
papieskich. Czyta się w książkach znawców przedmiotu o the unchurching of
Europe, "odkościelnieniu Europy", na podstawie analizy spadku praktyk
religijnych i powołań duchownych. Autorytet w tej dziedzinie Marcel
Gauchet twierdzi, że upadek totalitarnych religii świeckich (przede
wszystkim komunizmu) , z całym ich ładunkiem eschatologicznej wiary w
Przyszłość i Historię, osłabia struktury kościelne. Zaskakujące
twierdzenie! Sądziło się, że w dziurę wywołaną upadkiem komunizmu wejdzie
właśnie Kościół. Okazuje się zaś, że w dużym stopniu ta dziura popchnęła
znaczne odłamy ludzi do szukania rekompensaty duchownej w namiastkach sekt
ezoterycznych czy New Age. Filozof chrześcijański Jean Guitton (przyjaciel
Jana Pawła II) przewiduje, że zawrotny rozwój technologii wyprze z duszy
człowieka tę "najwyższą świadomość, która zmierza ku doświadczeniu
mistycznemu". Inni obawiają się, że ostatnia encyklika papieska Fides et
ratio nie zdoła już w obecnej sytuacji zasypać przedziału między wiarą i
rozumem, chociaż posuwa się niezmiernie daleko w postulowaniu większej
śmiałości w obrębie myśli filozoficznej i "pełnej autonomii, maksymalnej
głębi, w dociekaniach metafizycznych"; oraz nawołuje do wyzbycia się
"nieufności wobec rozumu", który kształtują współczesne filozofie. Gdyż
słabość filozofii skazuje na słabość także wiarę, a bez pomocy śmiałej
myśli, odnawiającej metafizykę, filozofię bytu, wiara przeobraża się
wyłącznie w uczucie. Wszystko to mówi encyklika w imię wzmożonej zdolności
osądzania winy i grzechu, dobra i zła; w imię nieoddawania wiedzy
uprawnień ekskluzywnych; wiedzy, która głosi że "cokolwiek daje się zrobić
w laboratorium, jest tym samym moralnie dopuszczalne".
Chciałem również w naszej rozmowie wskazać dość osobliwy przejaw
aberracji "nowoczesnej", i to gdzie? W Tygodniku Powszechnym. Dodatek do
krakowskiego tygodnika, poświęcony mistyce, zajmuje się głównie "mistyką
instant", czyli stanami mistycznymi, które coraz częściej (za przykładem
Aldousa Huxleya) można wywoływać, jako tzw. sztuczne raje, z pomocą
narkotyków. Wolno chyba te praktyki określić mianem "spirytualnej viagry"
(wraz ze wszystkimi ryzykami i groźbami seksualnej viagry) .
W jednym z moich poprzednich dzienników przytoczyłem wspaniałą
definicję mistyki z eseju Emila Ciorana. Ciorana, zatwardziałego
bezbożnika. ..
1 lutego
Znamieniem naszych czasów, upokarzającym w najwyższym stopniu, jest
odruchowa pokusa sprzeniewierzenia się własnym, solidnie ugruntowanym
poglądom w wypadkach ekstremalnych. Jestem przeciwnikiem kary śmierci,
pisałem o tym nieraz, w jednym z artykułów zgromadziłem racjonalne
argumenty przeciw karze śmierci, przemilczając świadomie istotniejsze od
nich argumenty moralne. Zamierzam wkrótce namówić arcybiskupa Życińskiego
do poświęcenia naszego kolejnego (piątego) dialogu w Więzi właśnie karze
śmierci, naturalnie nie bez związku z rozgłosem, jaki nadały jej
wypowiedzi Jana Pawła II w Rzymie i w Missouri. Polemizowałem z
dziesiątkami znajomych Włochów z ludu i z drobnej burżuazji, którzy nie
ukrywają swojej tęsknoty do przywrócenia kary śmierci (jestem przekonany,
że powszechne referendum, zarówno we Włoszech, jak w Polsce i innych
europejskich krajach abolicyjnych, przyniosłoby walne zwycięstwo
szubienicy) , a nawet więcej -- marzą o egzekucjach publicznych na placach
miejskich. Zdawałoby się więc, że jestem dobrze zaszczepiony przeciw
chorobie, która ma wszelkie dane, by przybrać rozmiary epidemii. A jednak.
.. Jakiś rok temu miałem chwilę załamania. Myślę o niej ze wstydem, ale
nie mogę jej wymazać. W pobliżu Neapolu, w małym miasteczku, którego nazwy
już nie pamiętam, tzw. zacny i pobożny człowiek, pedofil, w obawie, że
zostanie zdradzony przez dziesięcioletniego chłopca, którego zdołał
wciągnąć w swój seksualny proceder, nie tylko zabił go w piwnicy, lecz
poćwiartował na tak drobne kawałki zakopane w różnych miejscach wokół
miasteczka, że po wykryciu zbrodni nie potrafił ich wskazać policji.
Zamordowany chłopiec nie ma grobu, gdyż okazało się niemożliwe
"skompletowanie" (termin techniczny) zwłok. Nie ma też grobu jego
morderca, pobity po aresztowaniu przez współwięźniów i zmarły na atak
serca. A nie ma go wobec kategorycznej odmowy wszystkich okolicznych
cmentarzy. Pochowano go nocą w lesie. Opisałem już ten wypadek w moim
dzienniku, ten opis postanowili przedrukować z Plusa Minusaredaktorzy
Znaku. Wtedy nie przyznałem się do owej chwili wstydu, która natychmiast
po ujawnieniu zbrodni zbudziła we mnie zgodę na karę śmierci. Wszystko
jedno, czy trwało to długo, czy krótko. Trwało. Epilog mojego opowiadania
o ostatnim kacie londyńskim (Zeszyt Williama Mouldinga), napisanego w roku
1992, dowodzi, że czysto intuicyjnie dopuszczałem możliwość podobnego
momentu wahania wśród abolicjonistów angielskich, po ich ostatecznym
zwycięstwie.
Naturalnie byłem zawsze przeciwnikiem cenzury, we wszelkich możliwych
postaciach. Od pewnego czasu, unieruchomiony wieczorami w domu za radą
mojego kardiologia i zmęczony całodzienną pracą, stałem się nałogowym
telewidzem. Oglądam we włoskiej TV dwa ulubione gatunki filmów: westerny i
kryminały. Niekiedy odbywa się to gładko, wieczór telewizyjny daje mi
potrzebne wytchnienie, pozwala mi odpocząć. Ale bywają często, coraz
częściej, kryminały ze scenami, które są absolutnie rewoltujące. Myśl o
tym, że te sceny oglądają nastolatki (bo ostrzeżenia przed projekcją
"tylko dla dorosłych" uważam raczej za mimowolną być może zachętę, niż za
skuteczny zakaz) jest dla mnie nieznośna. I znowu, z uczuciem wstydu,
godzę się w pewnych szczególnych wypadkach na nienawistną mi cenzurę. Coś
analogicznego zdarzyło się Karlowi Popperowi, który w ostatnim przed
śmiercią szkicu, nie używając złowrogiego słowa "cenzura", pisał o zbrodni
telewizyjnego zatruwania młodzieży.
4 lutego
Jako autor opowiadań Krótka spowiedź egzorcysty i Don Ildebrando
poczuwam się do obowiązku niespuszczania ani na chwilę z oczu Diabła.
Zapisał on ostatnio w swoim diabelskim rachunku poważny zarobek. Rytuał
egzorcyzmów pochodzi z roku 1614. Kardynał Jorge Arturo Medina Estevez,
prefekt Kongregacji Kultu Boskiego i Dyscypliny Sakramentów, ogłosił
obecnie nowy "zmodernizowany". Różni się od siedemnastowiecznego pod
jednym tylko względem. Egzorcysta, gdy zjawia się u niego teraz opętany we
władzy Szatana, musi przed ewentualnym przystąpieniem do rytuału
egzorcyzmów odesłać go do psychiatry celem ustalenia, czy chodzi
rzeczywiście o osobę dotkniętą demonicznym trądem, czy o przypadek
chorobowy. Tylko świadectwo lekarza o nieobecności objawów chorobowych
upoważnia egzorcystę do poddania petenta rytuałowi (takiemu samemu, jaki
ułożono w roku 1614) .
Trudno, zaiste, o w iększe głupstwo, jakkolwiek o. Gabriele Amorth,
prezes międzynarodowego stowarzyszenia egzorcystów, i o. Corrado Balducci,
czołowy demonolog, zapewniają dziennikarzy, że "w ten sposób pokonamy
nareszcie Diabła". Przecież samozwańczy opętany, oddany najpierw przez
egzorcystów w ręce lekarza dla ustalenia prawdziwego stanu rzeczy (jak?
opętanie graniczy zazwyczaj z chorobą psychiczną) , zostanie do śmierci
niewolnikiem złotodajnej (dla lekarza) kozetki psychoanalitycznej i nigdy
nie stanie przed swoim spodziewanym wybawcą religijnym.
Chwalcy rytuału "unowocześnionego" z dumą powołują się na Freuda, Junga
i innych, schlebiają kardynałowi hiszpańskiemu, podkreślają, że oto dowód
przeniknięcia "ducha czasu" do Kościoła, z myślą o nowej encyklice
papieskiej Fides et ratio robią delikatne aluzje na temat "skrzydła
rozumu", które towarzyszy harmonijnie swoim łopotem "skrzydłu wiary", a
Szatan na uboczu zaciera ręce, przyklaskuje owej "nowoczesności" z wyrazem
radości na twarzy i z okrzykami "brawo", aby w końcu szepnąć do siebie
niedosłyszalnym dla ludzi głosem: "To lubię, w to mi graj. Dokuczały mi
już zanadto, czasem nawet gniewały mnie okrutnie, te ich zaklęcia
egzorcyzmów! ".
A sławni nawiedzeni, którzy mocniej czy słabiej spoufalili się z
Diabłem? Kompozytor Adrian Leverkhn z Doktora Faustusa Tomasza Manna,
Iwan Karamazow z kart powieści Dostojewskiego, nasz Aleksander Wat
wsłuchany w tupot kopytek diabelskich na dachu Łubianki? Wszystkich
najpierw na kozetkę psychoanalityczną! Później zobaczy się, czy godni są
rytuału egzorcyzmów.
7 lutego
Największa Gazeta w Polsce przestrzega surowo podziału na "lewicowców"
i "prawicowców", a jej redaktor naczelny uchodzi za bezpartyjnego
"lewicowca" Numer Jeden, za coś w rodzaju "lewicowego" sumienia narodu,
jak ksiądz Rydzyk pasowany przez swoich słuchaczy na "prawicowe" sumienie
narodu. Zdawałoby się, że po upadku komunizmu rygorystyczny podział
ulegnie częściowemu bodaj zatarciu. We Włoszech, na przykład, które przez
dziesięciolecia żyły pod oficjalnymi rządami chadeków i nieoficjalną
kuratelą komunistów, pilnując linii demarkacyjnej, obecni postkomuniści,
czyli cudownie nawróceni "socjaldemokraci" chętnie, i nawet z pewną
neoficką gorliwością, przekraczają granicę; nie mówiąc już o resztkach
chadeków, którzy z entuzjazmem powitali wizytę papieża na Kubie i jego
gorzkie wymówki pod adresem Ameryki, co byłoby niegdyś nie do pomyślenia.
Obie strony -- "lewica" i "prawica" -- kurtuazyjnie wymieniają swoje
poglądy i w miarę możności unikają akcentów zbyt zaczepnych. Premier
D'Alema, niegdyś sekretarz partii komunistycznej, po czym szef
Demokratycznej Partii Lewicy, był w siódmym niebie podczas zwyczajowej
wizyty w Watykanie, nazwał Jana Pawła II "najwybitniejszą postacią
kończącego się stulecia", w ybiera się wkrótce do Stanów i zapałał nagle
gwałtowną miłością do NATO. Przed laty rzymska popołudniówka komunistyczna
domagała się wyrzucenia mnie z Włoch, teraz nie zdziwiłby mnie dyplom
obywatela honorowego, podpisany przez postkomunistycznego premiera.
Podobnego złagodzenia obyczajów nie widać w Polsce. "Prawica" jest
"prawicą", "lewica" jest "lewicą", żadnego zamazywania granic, żadnej
amikoszonerii. Jeśli Największa Gazeta w Polsce zauważy w ogóle ciekawy
tomik Elżbiety Morawiec Małe lustra albo długi cień PRL, to
przypuszczalnie wychłoszcze go "lewicowym" batem jako produkt "prawicowy".
A zrobiłaby dobrze, powściągając nieco swoje agresywne emocje polityczne.
"Prawicowy" tomik Elżbiety Morawiec zasługuje na uważną lekturę. Czy Hańba
domowa Trznadla nie została natychmiast odsądzona od czci i wiary przez
rozjuszonych "lewicowców", mimo że jest książką ciekawą ipouczającą? Że
dwie rozmowy w niej -- z Herbertem i Marianem Brandysem -- będą kiedyś
obficie cytowane przez historyków literatury?
10 lutego
Kiedy ucichną echa modłów i hołdów nad trumną Jerzego Turowicza, wolno
będzie rzucić krytycznym okiem na los jego dzieła, pozbawionego już
praktycznie w ostatnich czasach czujnego wglądu swego redaktora. Czy
Turowicz czynny pozwoliłby na druk całostronicowego, skandalicznego
artykułu Jerzego Pilcha o doskonałej książce Mariusza Wilka Wilczy notes?
Skandalicznego i głupiego, napisanego przez człowieka, który nie ma
zielonego pojęcia o problematyce przedstawionej i analizowanej przez
polskiego mieszkańca Sołówek. Podyktowanego jakimiś względami, o których
nic nie wie czytelnik, czując tylko, że są owocem felietonowego pociągu do
dezynwoltury i "ubawu". Ale felietoniści powinni uważać na swoją słabość
do dowcipasów, która ociera się często o zwykłą błazenadę. Tego rodzaju
wypadki przy pracy trafiały się nawet wielkiemu Stefanowi Kisielewskiemu.

Nie sądzę też, by Turowiczbył zachwycony publicystyczną działalnością
pary Szostkiewicz-Romanowski. Można się rozmaicie odnosić do lustracji,
janaprzykładuważałem, napodstawieobserwacjiżołnierzapolskiegowe Włoszech w
momencie upadku faszyzmu, że konieczna "epuracja" (tak się nazywała włoska
lustracja) musi być przeprowadzona natychmiast, szybko i w możliwie
krótkim czasie. Pisałem o tym, naraziło mnie to na spory, a nawet
rozstania z przyjaciółmi, lecz dziś widzę coraz wyraźniej, że miałem
rację. Co więcej -- że spory o polską lustrację spowodowane są jednym:
obecnie ma ona wszelkie cechy musztardy po obiedzie. Nie znaczy to
bynajmniej, że wolno na śmietnik wyrzucić ocalałe resztki archiwów
służących do lustracji. Skąd więc ta michnikowska prawie zawziętość pary
Szostkiewicz - Romanowski, o której bardzo dobrze napisał Bronisław
Wildstein w Plusie Minusie?
Zagadką jest dla mnie przede wszystkim Adam Szostkiewicz, człowiek
bardzo inteligentny, rozumny komentator polityczny, zasłużony tłumacz
Eichmanna w Jerozolimie Hanny Arend. Jaki giez go ukąsił, co go tak
zbulwersowało w zamiarze zbadania okruchów z tajnego peerelowskiego stołu
biesiadnego?
Co innego Romanowski. Tego poznałem dość dawno, jeszcze w latach PRL,
gdy pewnego dnia zjawił się z grupą kolegów krakowskich w
Maisons-Laffitte. Czupurny kogut, chwilami gniewny młodzieniaszek, wpił
się w Giedroycia insynuacją, że Kultura prowadzi w prostej linii do
wywołania zgubnej dla Polaków rewolucji w PRL. (To samo usiłował mi
wówczas wmówić Zdzisław Najder w paryskiej kawiarni. ) Giedroyc słuchał go
z początku spokojnie i cierpliwie, aby po dwudziestu minutach, jak to było
w jego zwyczaju w podobnych wypadkach, powiedzieć: "Przykro mi bardzo, ale
musimy kończyć; zapomniałem, że mam coś pilnego do załatwienia".
Romanowski, jak niepyszny, poprowadził swoją gromadkę na dworzec kolejki
podmiejskiej. Nasz kogut kłania się dziś po sam pas "rewolucjoniście"
Giedroyciowi, a w jego gorącej i mętnej głowie powstał inny, dość pokrewny
pomysł: lustracja i Instytut Pamięci Narodowej prowadzą w prostej linii do
wywołania swego rodzaju wojny domowej w Trzeciej Rzeczypospolitej.
Bóg z nim, Bóg nawet z Szostkiewiczem, chociaż smutne to wszystko po
śmierci niezastąpionego Jerzego Turowicza.
13 lutego
Tak, jest tego ślad w moim dzienniku, pod datą 19 listopada 1996. Latem
1996 odwiedził mnie Wawrzyniec Ciesielski, alumn Wyższego Seminarium
Duchownego w Pelplinie. Rozmawialiśmy o "fenomenie Zła" w moich
opowiadaniach, uderzyło mnie, jak bardzo był przejęty przebiegiem naszej
rozmowy; i jak znał na wylot moje opowiadania. 19 listopada otrzymałem
Spojrzenia, miesięcznik Seminarium w Pelplinie, ze sprawozdaniem
Ciesielskiego znaszej rozmowy. "Czy zgadza się pan -- zapytał gość z
Pelplina -- że Zło jest brakiem Dobra? ". "Nie -- odpowiedziałem --
polemizuję z tym poglądem. Uważam, że Zło istnieje immanentnie, jako
zjawisko specjalne, osobne. .. Olbrzymi wzrost Zła w naszych czasach jest
dowodem trafności tytułu, jaki Krzysztof Pomian nadał niegdyś swojej
przedmowie do francuskiego wydania mojego dziennika: Un manichisme
l'usage de notre temps. Czuję się bliski manichejczykom".
Po letnim spotkaniu Ciesielski zatelefonował parę razy z Pelplina,
pytając, czy wyszedł już nowy francuski tomik moich opowiadań z aneksem,
moją długą rozmową z pisarką francuską Edith de la Heronniere na temat
Zła. (Wyjdzie na wiosnę br. ) Byłem przekonany, że w grę wchodzą jedynie
osobiste zainteresowania studenta, bez żadnego dalszego ciągu. Myliłem
się. Dziś przyszła praca magisterska Ciesielskiego, przedstawiona na KUL i
poświęcona "fenomenowi Zła" w moich opowiadaniach.
Praca jest wzorowa, w analizie moich opowiadań i, co najważniejsze, w
tropieniu związków między nimi, bliska chwilami duchowi znakomitych Rozmów
w Dragonei Włodzimierza Boleckiego. Ale Ciesielski naturalnie nie
poprzestaje na popisie swego daru analizy, z przelotnymi i ostrożnymi
wtrętami polemicznymi po drodze. Zmierza do konkluzji, która jest polemiką
otwartą.
Swoją konkluzję zatytułował Działalność Szatana a suwerenność Boga.
Jest ona o tyle ujmująca, że ma na oku wyrwanie mnie spod manichejskich
wpływów, prawie wyzwolenie ze zgubnej niewoli. Otworem w swoistym murze
niewoli manichejskiej jest dla Ciesielskiego "suwerenność Boga, stojąca
ponad działalnością Szatana". W zwięzłym i trafnym opisie staroirańskiego
dualizmu, zwanego manicheizmem, Ciesielski widzi (za przykładem szkicu
Kaliszewskiego, drukowanego dwa lata temu w Więzi) z jednej strony "proste
równanie, stabilizację, równowagę, dwubiegunowość rzeczywistości", z
drugiej "bezwład, porażenie siły i woli". Można się z tym zgodzić, jak
bezsporne jest też przekonanie o "suwerenności Boga", bez której nie
byłoby w ogóle o czym dyskutować. Ale dramatyczność współczesnej sytuacji
polega na tym, że Zło po manichejsku immanentne atakuje coraz śmielej,
coraz bezczelniej "suwerenność Boga", odważa się zasiać w umysłach i
duszach ludzkich wątpliwość co do swego istnienia w pozycji niższej od
"suwerenności Boga". Co może temu przeciwdziałać? Manichejskie istnienie
"obok", które w imię pierwiastków światła i dobra walczy z siłami
ciemności i zła. Piękne jest zdanie Ciesielskiego: "Szatana można pokonać
nie twarzą w twarz, ale twarzą do Boga". Niewiele to w gruncie rzeczy
odbiega od mojego manichejskiego spojrzenia. Z tą tylko ważną różnicą, że
ja wyżej (i bardziej realistycznie) od Ciesielskiego i podobnych mu
oceniam dzisiejszą potęgę Napastnika.
17 lutego
Rosyjski muzykolog i historyk kultury Solomon Wołkow, autor tomu rozmów
z Szostakowiczem (napisanego w Rosji) i tomu rozmów z Brodskim (napisanego
w Ameryce) , wystawił pomnik rodzinnemu Petersburgowi w olbrzymiej księdze
o historii, sztuce i micie miasta to nienawistnego, to podziwianego w
recepcji rosyjskich pisarzy i artystów. Dużo w niej o Annie Achmatowej,
zajrzałem więc do indeksu nazwisk w poszukiwaniu Isaiah Berlina. Od lat
pasjonuje mnie krótki związek wielkiej poetki rosyjskiej i wielkiego
historyka angielskiego (urodzonego w Rydze, wybitnego znawcy historii
Rosji i literatury rosyjskiej, mówiącego po rosyjsku jak po angielsku,
tłumacza Pierwszej miłości Turgieniewa na angielski). Zawiodłem się. Ich
spotkanie w Leningradzie w roku 1945 odnotowane jest w kilku zaledwie
zdaniach. Wołkowa interesuje głównie Achmatowa, nazywana wtedy przez
Stalina "mniszką, naszą mniszką", a nieco później przez Żdanowa
"skrzyżowaniem mniszki z ladacznicą". Stalin miał do Achmatowej stosunek
względnie życzliwy. Na jej błagalne prośby kazał zwolnić z łagrów jej syna
z pierwszego małżeństwa z Gumilowem i jej drugiego męża Punina. Podczas
niemieckiego oblężenia Leningradu polecił wywieźć ją do Ałma Aty (gdzie
zetknął się z nią Czapski) , czyli chciał ją ocalić. Podobno bał się jej
rzekomych "zdolności czarodziejskich i daru rzucania skutecznych klątw".
Oczywiście nonsens, gdyby istotnie te zdolności posiadała, nie uniknąłby
był już od dawna jej zabójczej klątwy. Ale nonsens bardzo znamienny.
Kogokolwiek Stalin oszczędził, to albo "w obawie przed", albo "w zamian
za". Pasternaka jakoby za przekłady poetów gruzińskich (poetów wybił
prawie do nogi, ich tłumaczowi był wdzięczny) .
Wracam do Achmatowej i Berlina. Późniejszy Sir Isaiah zaraz po wojnie
objął stanowisko pierwszego sekretarza ambasady angielskiej w Moskwie.
Przyjechawszy na krótko do Leningradu, postanowił odwiedzić Achmatową,
której poezję znał i kochał. Przyszedł do niej w ieczorem, wyszedł rano.
Rzecz jasna, mówiono o romansie. Stalin, przekonany, że Berlin był agentem
Intelligence Service, uznał również Achmatową za angielskiego szpiega.
Zaczęła się niebawem nagonka na nią i na Zoszczenkę. Nie była ani
szpiegiem angielskim, ani kochanką Berlina w ciągu jednej spędzonej z nim
nocy. Ale właśnie ta całonocna rozmowa w mieszkaniu na Fontance pasjonuje
mnie od lat. Prawdopodobnie nie poznamy jej nigdy, chyba że została
zapisana przez Berlina i kiedyś trafi na nią przypadkowo pilny archiwista
w jego pośmiertnych papierach. Ślady nocnej rozmowy na Fontance, bardzo
nikłe, przeniknęły do Poematu bez bohatera. Berlin występuje w poemacie
jako "gość przyszłości", w bujnej i napiętej pewnie wyobraźni Achmatowej
jej spotkanie z Berlinem rozpętało zimną wojnę. Może dlatego nie chciała
się z nim zobaczyć podczas jego następnego pobytu w Leningradzie. Odnowiła
znajomość z nim dopiero w roku 1965, zaproszona do Oxfordu po odbiór
doktoratu honorowego. (Berlin wykładał wówczas i mieszkał w Oxfordzie. ) Z
tajoną niechęcią oglądała jego luksusowe mieszkanie. Nazwała je w jednym z
ostatnich wierszy "złotą klatką". Sobie wróżyła w tym wierszu "czerwony
szafot".
Ach, Boże, móc napisać opowiadanie o pierwszej po wojnie konfrontacji
wolnej duchowo Rosji z liberalnym Zachodem!
20 lutego
W moich Perłach Vermeera (1991) pisałem: "Proust nazwał Widok Delft
Vermeera >>najpiękniejszym obrazem świata<<". On też, zgodnie
z gustami wyrafinowanych koneserów malarstwa, uznał oczami starego pisarza
Bergotte'a(którego modelem był Anatol France) żółty kawałek muru w prawym
rogu obrazu za namalowany tak wybornie, że oglądany osobno mógł śmiało
uchodzić za twór >>samowystarczalnego piękna<<. Bergotte w
przedśmiertnych majaczeniach na wystawie malarstwa holenderskiego w Jeu de
Paume powtarzał: >>Żółty kawałek muru, żółty kawałek muru<<.
Śmieszny i irytujący, bo cud namalowanego przez Vermeera miasta rodzinnego
jest cudem całości".
Proust oglądał z zachwytem Widok Delft w Jeu de Paume w maju 1921 i
natychmiast po powrocie do domu włączył do Uwięzionej ten epizod,
podstawiwszy Bergotte'a na swoje miejsce. "Żółty kawałek muru" porównał
też w euforii do "chińskiej prciosit". O co mu chodziło naprawdę,
powiedział ustami Bergotte'a: "Tak powinienem był pisać. Moje ostatnie
książki są zbyt suche, powinienem był kłaść w nich więcej warstw koloru,
uczynić tak, by moje zdanie było prcieuse samo w sobie, jak ten skrawek
żółtego muru".
Cała więc operacja Prousta miała głównie na celu powiedzenie ustami
Bergotte'a kilkunastu słów o swoim pisarstwie. Ale pokolenia małpujących
Prousta w bezgranicznej adoracji miłośników i miłośniczek Utraconego czasu
powtarzały blisko sto lat kokieteryjny zwrot Mistrza o "żółtym kawałku
muru", ignorując prawie całkowicie pełny Widok Delft. Sam znałem kilka
takich papużek, które kwitowały arcydzieło Vermeera wyłącznie refrenem
"żółty kawałek muru".
No, ale teraz koniec. Lorenzo Renzi, romanista z Padwy i ceniony znawca
Prousta, napisał stustronicową książeczkę Proust i Vermeer, w której
pracowicie i z należytym pietyzmem demontuje "żółty kawałek muru". Nie
było żadnego "żółtego kawałka muru", była w prawym rogu mała żółta plamka
bez znaczenia dla płótna Vermeera i był żółty daszek nad murkiem. Nie było
również żadnej "chińskiej prciosit", skoro Proust entuzjazmował się
raczej sztuką japońską i hinduską. Czyli autor Uwięzionej zlekceważył
wymogi prawdy i dokładności, byle tylko wtrącić za pośrednictwem Vermeera
dość kokieteryjną i banalną uwagę o własnym pisarstwie. Coś podobnego
zrobił gdzie indziej z czczonym Johnem Ruskinem, przypisując mu dla swoich
celów rzekomy kult Rembrandta.
Romanista i proustolog z Padwy zgromadził na stu stronicach taką masę
dowodów rzeczowych na temat nie istniejącego żółtego skrawka muru w Widoku
Delft, że do śmiesznej operacji Prousta dołączył - chcąc nie chcąc -
drugą, własną już, śmieszną operację. Jeden tylko pożytek, drogo co prawda
opłacony, ale jednak pożytek: odtąd zamilkną wreszcie tysiące
wyrafinowanych papużek proustowskich, rozstaną się w bólu z "żółtym
kawałkiem muru".









































Pytania i uwagi dotyczące archiwum: archiwum@rzeczpospolita.plOpracowanie Centrum Nowych Technologii,
(C) Copyright by Presspublica Sp. z o.o.



Wyszukiwarka