Gdyby ze wszystkich śmieci, jakie Polacy wyprodukują w tym roku, usypać górę, mielibyśmy w kraju nowy szczyt. Zdawałoby się niepotrzebny i kłopotliwy. Tymczasem śmieci to dobry interes. W Stanach Zjednoczonych wyrósł na nich niejeden miliarder
Kiedy zamykamy drzwi zsypu, pokrywę kubła i pozwalamy śmieciom zniknąć z naszych oczu, jednocześnie uruchamiamy proces ich destrukcji i przetwarzania, który przynajmniej niektórym uczestnikom ma przynosić zysk. Potem nasze śmieci nie raz jeszcze do nas wrócą - jako kołpaki do kół, ozdoby ogrodowe, słupki drogowe, pudełka na buty, może jako izolacyjne ubrania i koce, których projekt niedawno powstał w laboratoriach NASA. Po drodze powinny stworzyć nowe miejsca pracy i przynieść dochód.
Wątpliwy interes
Gdyby ktoś zadał sobie trud zebrania wszystkich aluminiowych puszek, które zużyją Polacy w tym roku, a następnie je sprzedał, to zarobiłby na tym jakieś 120 mln zł. W makulaturze zamrożone jest kolejne 85 mln, licząc po cenach skupu. Do punktu przy ulicy Różanej w Warszawie wózkarze przywożą dziennie po dziesięć, piętnaście kilogramów makulatury. Dostają za nią piętnaście groszy od kilograma.
- Ostatnio przyszedł do mnie emeryt - mówi Zdzisław Wojnarowski, kierownik skupu. - Za to, co przyniósł, dostał złotówkę. Na ulicę Serocką zbieracze, „jak są trzeźwi”, potrafią przywieźć i 200 kilogramów starego papieru w ciągu dnia. Niektórzy bezdomni chwalą się stałym dochodem około 25 zł dziennie. Stosunkowo dobrze zarabia się na złomie. Dostawca jednego z punktów skupu w Chorzowie twierdził, że jest w stanie uzyskać z tego 800 zł miesięcznie. W styczniu grupa tzw. nurków ostro protestowała przeciwko zamknięciu wysypiska w podwarszawskiej Łubnej. To nasz chleb, mówili. W Wielkiej Brytanii wyliczono, że przerób każdego tysiąca ton starych gazet daje zajęcie 12 ludziom.
Zbieracze narzekają, że makulatura jest za tania, wytwórcy papieru zaś, że za droga, przez co nie stać ich na inwestowanie w modernizację i budowę nowych instalacji do jej przetwarzania. Tymczasem choćby we Wrocławiu moknie i niszczeje kilkaset ton sprasowanego i posortowanego surowca. Firma Żelasko zmuszona była spalić swoje zapasy. - Jest coraz gorzej, fabryki mają większe wymagania - wzdycha kierownik jednej z państwowych składnic. - Kiedyś brały wszystko, czy brudne, czy szare, a teraz trzeba obdzierać płócienne brzegi, twarde okładki. Rosną podatki, koszty transportu, spada dostawa. Jednym słowem opłaca się coraz mniej. Jeszcze złom to jako tako.
W warszawskim skupie przy ul. Poleczki nielicznych klientów odstraszają niczym mroczny duch dawnych czasów kontenery pełne starych butelek po piwie, wódce żołądkowej gorzkiej. Producenci nie chcą ich już odbierać. Punkty skupu plajtują jeden po drugim. Te, co się jeszcze jako tako trzymają, wyciągają miesięcznie 600-1000 zł zysku. Wypatrują zbłąkanych klientów.
Zbigniew Wojcieszek, właściciel miłoszyckiego Wtórplastu, zaczął przerabiać plastik już w 1981 r., kiedy to jeździł samochodem z przyczepką po wysypiskach w promieniu do 150 km i zbierał, co się dało. Zarabia całkiem nieźle, zwłaszcza odkąd ceny ropy naftowej przekroczyły trzydzieści dolarów za baryłkę. Takich firm jak jego jest w Polsce ponad osiemdziesiąt. Najmniejsze spośród nich cierpią z powodu niestabilności rynku i wysokich cen maszyn. Najczęściej stać je tylko na sprowadzanie do kraju złomowanych zachodnich urządzeń. Oskarżycielski palec właścicieli wskazuje wyraźnie winnych tego marazmu - odbiorców finalnych, duże fabryki, huty, papiernie. No i oczywiście prawo regulujące obrót i handel odpadami. Ich zdaniem fatalne.
Na początku był papier
Recykling, czyli ponowne przetwarzanie surowców, pojawił się po raz pierwszy w XVIII-wiecznej Anglii. Do Polski zawitał tuż po wojnie, by kojarzyć się z twardym, lecz wymarzonym papierem toaletowym, reglamentowanymi wydawnictwami książkowymi i sieciami państwowych składnic. Cały system runął w 1990 r., kiedy to opłata za najem lokali poszła w górę sześćdziesiąt razy, a dobiła go likwidacja ulg w podatku obrotowym i dochodowym, rezygnacja z preferencyjnych kredytów na inwestycje związane z odzyskiwaniem odpadów i wzrost kosztów transportu. W cztery lata po załamaniu rynku wrocławskie przedsiębiorstwo zajmujące się recyklingiem zarabiało jako tako jedynie na pozyskiwaniu tworzyw sztucznych. Do każdej tony makulatury musieli dopłacać 75 tys. starych złotych, do stłuczki szklanej - ponad siedmiokrotnie więcej. Na dodatek pojawiły się jeszcze problemy ze sprzedażą. Tymczasem w 1995 r. importowano do Polski wielkie ilości makulatury. Problem sprowadzania surowców zza granicy pozostał właściwie do dziś.
- Byłoby dobrze, gdyby tylko zakłady papiernicze chciały kupować polską makulaturę zamiast zagranicznej - skarży się właścicielka skupu w Grodzisku Mazowieckim. „Import makulatury jest od czterech lat niewielki i w stosunku do jej zużycia (697 tys. ton) stanowi wielkość praktycznie pomijalną. Poza rokiem 1995, w którym brakowało makulatury, duży import jest mitem lansowanym przez niektóre środowiska, całkowicie niezgodnym z rzeczywistością” - odpowiadają jej na łamach „Zielonych Brygad”, pisma Fundacji Wspierania Inicjatyw Ekologicznych, Zbigniew Fornalski i Andrzej Jagiełło ze Stowarzyszenia Papierników Polskich.
Fabryka Papieru SA w Piechowicach produkuje swoje wyroby tylko z makulatury. Są cztery grupy tego surowca, a w każdej po dwadzieścia podgrup. To wszystko trzeba przesortować, a w Polsce tego prawie nikt nie robi. - Jakość makulatury jest podła - żali się inżynier Michał Mioduszewski. - System odzysku jest u nas totalnie prymitywny. Nie ma żadnych norm jakości. Dzięki Bogu jest jeszcze import.
Bardeckie Zakłady Papiernicze importowały kiedyś makulaturę z Moskwy. Interes był niezły, ale wszystko się urwało, od kiedy trzeba mieć na taką działalność koncesję Ministerstwa Ochrony Środowiska. Dyrektor do spraw technicznych Leszek Jakubas również krytykuje bylejakość polskiego systemu. Jednocześnie coraz trudniej jest przetwarzać surowiec. Gazety ociekają chemią i farbami, a zdjęcia nie chcą się odbarwiać. Dlatego zamiast opróżniać wysypiska, zaczyna się wykorzystywać więcej i więcej celulozy.
Tymczasem fabrykę papieru, której produkcja opierałaby się na makulaturze, można wybudować nie tylko szybciej, ale i taniej niż analogiczną, tyle że przetwarzającą celulozę. Dwa lata temu były w Polsce 34 takie zakłady. Makulatury dla wszystkich nie starcza, a na śmietniskach często lądują nietknięte, popaczkowane gazety, które wręcz wydają się prosić: przeróbcie nas.
Podobnie jest ze szkłem - czterdzieści pięć hut, ciągłe braki w dostawach i rok w rok 400 tys. ton opakowań szklanych wyrzucanych na wysypiska. Firmy recyklingowe skarżą się, że huty nie chcą od nich odbierać stłuczki, te zaś, że jest ona za droga. W hucie Jarosław nie ukrywają, iż obecnie przetapiają szkło tylko ze względów marketingowych. Wszyscy są jednak zgodni co do jednego: w Polsce rynek surowców wtórnych dogorywa z powodu złego prawa.
Zapomniana ustawa
Na Zachodzie odzyskiwanie makulatury jest podstawą przemysłu papierniczego. W Polsce przemysł, także papierniczy, ponosi pełne koszty związane z recyklingiem. Powoduje to, że wykorzystywanie surowców wtórnych w produkcji przestaje być opłacalne, a krajowe firmy przegrywają w konkurencji z przedsiębiorstwami Unii Europejskiej, gdzie recykling jest dofinansowywany. System opłat ekologicznych, za wzorem niemieckiego Der Grune Punkt, wprowadziło już jedenaście państw, w tym ostatnio także Czechy. W Niemczech, Szwecji, Holandii czy w Finlandii producenci pakujący towary odprowadzają opłaty produktowe na centralny fundusz recyklingu.
Nie prowadzi to jednak do wzrostu kosztów takiej firmy, gdyż ten specyficzny podatek wliczany jest w cenę i przenoszony tym samym na kupującego. Zebrane pieniądze trafiają następnie do przedsiębiorstw zajmujących się przetwarzaniem surowców wtórnych. Polski projekt ustawy o opłacie produktowej i depozytowej został skierowany do Sejmu w kwietniu ubiegłego roku i natychmiast głośno oprotestowany przez wszystkie zainteresowane środowiska.
Biznesmeni zarzucają projektowi, iż kosztami „zielonego podatku” obciąża właśnie ich, a nie konsumentów. Izba Wydawców Prasy uważa, że papieru drukowanego nie można, jak to zostało zrobione w projekcie, uznawać za artykuł szkodliwy ekologicznie. Podkreśla się, że w projekcie brakuje mechanizmów ochrony rynku opakowań zwrotnych i są nieścisłości w dostosowywaniu się Polski do unijnych dyrektyw. Firmy recyklingowe boją się, że pieniądze z opłat, które mają być przekazywane do Narodowego i wojewódzkich Funduszy Ochrony Środowiska, nie będą trafiać do nich, tylko na inne nieokreślone cele. Zamiast porządku powstałby jeszcze większy chaos i dezorientacja.
Projekt ustawy, na który z nadzieją ogląda się cały sektor surowców wtórnych, leży jak na razie zapomniany pośród innych papierów w Sejmie. Rosnąca zaś sterta śmieci, zamiast z żyłą złota, kojarzy się raczej z utrudniającą sen żyłą wodną.