GWIEZDNE
WOJNY
Komandosi Republiki
PRAWDZIWE BARWY
KAREN TRAVISS
Przekład
Aleksandra Jagiełowlcz
Tytuł oryginału
Republic Commando: True Colors
Christianowi Staffordowi, TC 1219, Legion 501,
który opuścił ten świat w wieku ośmiu lat, 6 marca 2005,
a którego odwaga wciąż nas wszystkich inspiruje.
Nu kyr 'adyc, shi taab 'echaaj 'la
Nie odszedłeś całkiem, maszerujesz tylko gdzieś daleko...
BOHATEROWIE POWIEŚCI
KOMANDOSI
REPUBLIKI
D
RUŻYNA
O
MEGA
:
RC-1309 Niner
RC-1136 Darman
RC-8015 Fi
RC-3222 Atin
D
RUŻYNA
D
ELTA
:
RC-1138 Boss
RC-1262 Scorch
RC-1140 Fixer
RC-1207 Sev
Żołnierz klon - CT-5108/8843 Corr
Komandor klon - CC-33 88/0021 Level
Generał Bardan Jusik - Rycerz Jedi (mężczyzna)
Sierżant Kal Skirata - najemnik mandaloriański (mężczyzna)
Sierżant Walon Vau - najemnik mandaloriański (mężczyzna)
Kapitan Jaller Obrim - Siły Bezpieczeństwa Coruscant (mężczyzna)
Generał Etain Tur-Mukan - Jedi Knight (kobieta)
Jinart - quilurański szpieg (Gurlanin)
Generał Arligan Zey - mistrz Jedi (mężczyzna)
Raw Bralor - mandaloriańska łowczyni nagród (kobieta)
Ż
OŁNIERZE
Z
ERO
ARC:
N-7 Mereel
N-10 Jaing
N-11 Ordo
N-12 A'den
Kapitan żołnierzy ARC - A-26 Maze
Żołnierz ARC - A-30 Sull
Agent Besany Wennen - śledczy Skarbu Republiki (kobieta)
PROLOG
Mygeeto, Zewnętrzne Rubieże, skarbiec Banku Handlowego Dressian
Kiolsh, 470 dni po Bitwie o Geonosis
Czas nam się kończy.
Czas nam się kończy... Wszystkim.
- Sierżancie. - Scorch spojrzał na blokady bezpieczeństwa włazu sejfu taksującym
okiem eksperta od włamań do niedostępnych miejsc. Tak go przeszkoliłem, więc jest
najlepszy. - Sierżancie, mamy już to, po co przyszliśmy. Dlaczego okradamy bank?
- Ty nie okradasz banku. Ja to robię. Ty masz tylko otworzyć drzwi. - Chodzi o
sprawiedliwość. Może uwolnienie separatystów od bogactwa powstrzyma ich od
roztrwonienia wszystkiego na zbrojenia. - A ja jestem teraz cywilem.
Wcale mi się tak zresztą nie wydaje. Delta to wciąż mój oddział. Nie posunę się tak
daleko jak Kal Skirata i nie zacznę nazywać ich chłopcami, ale... Przecież to chłopcy.
Scorch ma około dwunastu lat. Ma też dwadzieścia cztery lata, jeśli mierzyć wiek
miejscem, gdzie znajduje się teraz na swojej drodze do śmierci. I jest to jedyna definicja,
która mnie interesuje. Jemu czas kończy się szybciej niż mnie. Kaminoanie zaprojektowali
żołnierzy klonów Republiki tak, aby się szybko starzeli, a kiedy pomyślę o nich jako o
maleńkich dzieciach, które poznałem, serce mi pęka - tak, nawet mnie. Ojciec nie zdołał we
mnie zabić resztek uczuć.
Scorch umieszcza przerywacze obwodu na blokadach umieszczonych wokół framugi
włazu, jeden po drugim, co pozwoli mu na spalenie systemów i wygenerowanie fałszywego
sygnału, który przekona alarm, że nie dzieje się nic złego. Nieruchomieje na moment z
przekrzywioną głową, odczytując dane na wyświetlaczu hełmu.
- Co tam jest, sierżancie?
Nie rabuję dla zysku. Nie jestem chciwy. Chcę tylko sprawiedliwości. Widzisz? Moja
mandaloriańska zbroja jest czarna... A czerń to tradycyjny kolor sprawiedliwości. Kolory
Beskar'gam niemal zawsze mają znaczenie. Każdy Mando, który mnie zobaczy, od razu
będzie wiedział, jaka jest moja życiowa misja.
- To część mojego spadku - wyjaśniam. - Ojciec i ja nie zgadzaliśmy się co do mojej
kariery.
Sprawiedliwość dla mnie; sprawiedliwość dla żołnierzy klonów, zużywanych i
wyrzucanych jak serwetki z flimsiplastu.
- Tak? No to stawiasz drinki - odparł Boss, sierżant Delty. Gdybyśmy wiedzieli, że
jesteś nadziany, wcześniej byśmy cię znaleźli.
- Byłem nadziany. Zostałem bez jednej cynowej kredytki.
Nigdy nie opowiadałem im o rodzinie i tytule. Myślę, że jedyną osobą, której o tym
mówiłem, jest Kal. Oberwałem wtedy salwą jego retoryki o wojnie klasowej.
Sev, snajper Delty, milczał, co mogło oznaczać dezaprobatę lub odwrotnie. Powoli
wycelował swój DC-17 w kierunku pustego korytarza wiodącego z labiryntu sejfów i
skarbców, które zawierały bogactwo i sekrety najpotężniejszych i najbogatszych w galaktyce,
w tym również mojej rodziny.
Fierfek, ależ tu cicho. Korytarze wyglądają jak wykute w lodzie, takie są gładkie i
białe, a ja nie mogę pozbyć się wrażenia, że zostały wyryte w samej skorupie tej zamarzniętej
planety. Od razu odniosłem wrażenie, że jest tu o dziesięć stopni zimniej.
- Na trzy - zapowiedział Scorch. - Ale i tak wolę ładne, duże bum. Trzy, dwa... Jeden...
- Poznaję, że się śmieje, nawet przez hełm. - Bum. Brzęk. Brzdęk.
Blokady poddają się w milczeniu i otwierają po kolei: klak, klak, klak. Żadnych
alarmów, żadnych zabezpieczeń przeciwwłamaniowych, które urwałyby nam głowy, żadnych
strażników z miotaczami. Drzwi skarbca odsuwają się na bok, odsłaniając kolejne rzędy
lśniących durastalowych skrzynek depozytowych, oświetlone anemicznym, zielonym
światłem. Wewnątrz stoją dwa nieruchome roboty ochrony. Ich obwody uległy zniszczeniu
wraz z wszystkimi blokadami i zamkami. Karabinki smętnie zwisają im u boku.
- I co? - Pyta Fixer przez komunikator. Jest na powierzchni, kilometr stąd, pilnując
ścigacza śnieżnego, którym uciekliśmy z Mygeeto. Ma podgląd w hełmie w postaci ikonek,
ale już się niecierpliwi. - Co tam jest?
- Przyszłość - odpowiadam. Mam nadzieję, że jego przyszłość także.
Kiedy dotykam drzwiczek szafek depozytowych, otwierają się natychmiast. Ich
zawartość błyszczy, szeleści albo... Dziwnie pachnie. Niezła kolekcja. Boss podchodzi i sięga
po niewielki portret w złoconej ramie, który nie oglądał światła od... Cóż, kto to wie? Trzej
żołnierze przyglądają mu się przez chwilę.
- Co za marnowanie kredytów. - Scorch, który nigdy nie pożądał niczego poza
porządnym posiłkiem i dłuższym snem, sprawdza roboty, dźgając je sondą przymocowaną do
pasa.
- Macie czas do następnego patrolu, żeby pozbierać to, co wam potrzebne, sierżancie.
Lepiej się pospieszcie.
Jak mówiłem, wszyscy mamy już za mało czasu, niektórzy jeszcze mniej niż inni.
Czas to jedyne, czego nie możesz kupić, przekupić ani ukraść, kiedy potrzebujesz go więcej.
- Szybko, zaraz się wynosimy - ostrzegłem i ruszyłem korytarzem pełnym
niewyobrażalnego, nieprzyzwoitego bogactwa: rzadkie metale szlachetne, kredyty nie do
prześledzenia, bezcenne klejnoty, antyki, tajemnice przemysłowe, materiały do szantażu.
Zwykłe kredyty to nie jedyny czynnik, który rządzi galaktyką. Sejf rodzinny Vau jest tutaj. -
Powiedziałem, rozejść się, Delta.
Boss się nie poruszył.
- Sam nie uniesiesz tego wszystkiego.
- Uniosę tyle, ile trzeba. - Mogę bez problemu unieść pięćdziesiąt kilo, może nie tak
łatwo jak młodzi ludzie, tacy jak oni, ale mam motywację, a to odejmuje mi lat. - Rozejść się.
Znikać. Ale już. To mój problem, nie wasz.
Dużo tego. Chyba zajmie mi to więcej czasu, niż sądziłem.
Czas. Nie możesz go kupić. Więc wydzieraj go, jak tylko możesz.
Zacznę od wydarcia tego tutaj...
ROZDZIAŁ 1
Słuchaj, to wszystko, co wiem. Sepy mogą mieć tyle robotów, ile twierdzi
wywiad - widzieliśmy to, kiedy przeprowadzaliśmy sabotaż w ich fabrykach.
Rzeczywiście mają ich gdzieś mnóstwo, więc skoro tak, czemu nie opanować
teraz całej Republiki i mieć to z głowy? A jeżeli tak ma być, to czemu Kanclerz
nie posłucha generałów i nie zniszczy sepowskich celów, zamiast ciągnąć tę
wojnę, rozciągając siły od Jądra po Rubieże? Dodaj te śmieci do wiadomości,
jaką wysłał mu Lama Su - coś na temat wygasającego za parę lat kontraktu na
klony. Wszystko to śmierdzi. A kiedy zaczyna śmierdzieć za bardzo, jesteśmy
gotowi do ucieczki, ponieważ tu, na tej linii, to nasze shebse.
Rozumiecie?
- Sierżant Kal Skirata do Zero ARC, omawiając przyszłość w świetle nowych
informacji, zebranych w czasie nieautoryzowanej infiltracji miasta Tipoca, 462 dni po
Geonosis
Okręt pomocniczy floty Republiki „Core Conveyor" w drodze na Mirial,
na pokładzie 2. Powietrzna (2121 Batalion) i drużyna Omega, 470 dni po
Geonosis
- Miło, że do nas dołączyliście, Omega - rzekł sierżant Barlex, trzymając jedną rękę na
poręczy w hangarze statku. - Czy mogę jako pierwszy powiedzieć, że wyglądacie na bandę
kompletnych dupków?
Darman czekał, aż Niner powie Barleksowi, gdzie może wsadzić sobie swoją opinię,
ale ten nie podjął dyskusji i dalej spokojnie regulował nowy skrzydlaty pakiet odrzutowy.
Była to zwykła brawura, która zawsze towarzyszyła uczuciu przerażenia i podniecenia przed
misją.
Trudno, standardowy pakiet odrzutowy podniebnych oddziałów nie dawał się
dopasować do katarneńskiej zbroi komandosa Republiki, jednak pod względem dokładności
zdecydowanie przewyższał paralotnie. Darman miał świeże i bolesne wspomnienia z niskiego
skoku awaryjnego na Quilurze, kiedy to kompletnie minął się z celem, jeśli nie liczyć drzew.
Dlatego pasowała mu ta para białych skrzydeł - nawet, jeśli był to najgorszy i najdroższy
gadżet w historii nabytków dla Wielkiej Armii Republiki.
Fi uruchomił mechanizm skrzydeł i dwie łopaty z sykiem hydrauliki wysunęły się do
pozycji poziomej, omal nie uderzając Barleksa w twarz. Fi uśmiechnął się i zamachał
ramionami.
- Chcesz zobaczyć moje wyobrażenie Geonosjanina?
- Masz na myśli spadanie korkociągiem na ziemię w fontannie owadzich bebechów,
kiedy puszczę ci serię? - Zadrwił Barlex.
- Jesteś prawdziwym mistrzem.
- Jestem prawdziwym sierżantem, szeregowy...
- Nie mogli nam dać chociaż czarnych? - Zapytał Fi. - Nie chcę rzucać się w objęcia
zagłady z niedopasowanymi akcesoriami. Ludzie zaczną plotkować.
- Masz białe i muszą ci się podobać. - Barlex był starszym NCO Oddziału Parjai,
wojsk powietrznych o reputacji zdobytej w misjach wysokiego ryzyka, zwanych przez
kapitana Orda „asertywnymi wypadami". - Jak widać, nowość, jaką było wsparcie sił
specjalnych, już się opatrzyła. - Barlex złożył skrzydła pakietu w pozycję zamkniętą i się
skrzywił. - W każdym razie myślałem, że wasza banda to odrodzeni Mandalorianie, więc
pakiety odrzutowe powinny być dla was jak wspomnienie domu.
- Z ciasteczkami i kafem po powrocie?
Barlex wciąż wyglądał jak śmiertelnie poważna bryła granitu.
- Rozkazy są takie, aby zrzucić cały nadmiar sprzętu i inny bezużyteczny balast, to
znaczy was, a potem znów zmniejszyć nasze szanse przeżycia i wyskoczyć na pogawędkę z
sepami na Miriad.
Fi splótł dłonie pod brodą i zrobił zbolałą, zatroskaną minę.
- Chyba lepiej, abym cię trzymał z dala od sierżanta Kala, więc...
- Tak, zrób to - odparł Barlex. - Dzięki nim straciłem dziesięciu braci.
Żołnierze klony mogli zapewne odśpiewać Vode An, ale jak widać, dumna tradycja
Mandalorian nie dotarła do wszystkich szeregów. Darman nie zamierzał tego mówić Skiracie,
który był przerażony. Chciał, aby wszystkie klony Jango Fetta dostąpiły zbawienia duszy dla
manda, a to dzięki świadomości jedynych nikłych korzeni, jakie posiadali. Wrogość Barleksa
złamałaby mu serce.
W przedziale zapadła cisza. Darman poruszył ramionami, zastanawiając się, jak
Geonosjanie radzili sobie w nocy ze skrzydłami czy spali na plecach, czy może zwisali jak
jastrzębionietoperze, albo jeszcze inaczej? Widział te owady jedynie w ruchu lub martwe,
więc pozostawało to kolejnym pytaniem bez odpowiedzi tak jak wiele innych. Niner, zawsze
czujny na nastroje w oddziale, podszedł do każdego z nich po kolei i sprawdził prowizoryczną
uprząż. Szarpnął mocno pasek, który owinął się między nogami Fi. Fi wrzasnął.
Niner spojrzał na niego długo, przeciągle i milcząco, dokładnie jak Skirata.
- Nie chcemy chyba, żeby coś nam spadło, co, synu?
- Nie, sierżancie. Przynajmniej dopóki nie będziemy mogli tego wypróbować.
Niner nie spuszczał z niego wzroku jeszcze przez chwilę.
- Za dziesięć minut odprawa. - Wskazał właz ruchem głowy i sprawdził wnętrze
hełmu. - Nie możemy kazać czekać generałowi Zeyowi.
Barlex gapił się w milczeniu, jakby miał wielką ochotę coś im powiedzieć, ale
wzruszył tylko ramionami i uwzględnił sugestię Ninera, że wszystko, co będzie się działo za
chwilę, nie jest przeznaczone dla jego uszu. Darman zrobił to, co zawsze przed desantem -
usiadł w kącie, aby sprawdzić kalibrację kombinezonu. Atin, sceptycznie marszcząc brwi,
przyjrzał się zatrzaskom pakietu Fi.
- Chyba uplótłbym lepszą uprząż niż ta - mruknął.
- Nie sądzisz, że raz mógłbyś dla odmiany spróbować być wesoły i zadowolony,
At’ika? - Zapytał Fi.
Niner dołączył do przeglądania sprzętu. Zawsze wykonywano te czynności przed
przemieszczaniem się, a nikt nigdy jeszcze nie oskarżył drużyny Omega o niechlujstwo.
- Przecież to ma tylko zostać przymocowane do Fi tak długo, aż wyląduje
przypomniał.
Fi skinął głową.
- To mogłoby być miłe.
Atin ustawił zaszyfrowany holoodbiornik, który trzymał na półce w grodzi, i zamknął
włazy przedziału. Darman nie mógł sobie wyobrazić żadnego klona, który by stanowił
zagrożenie dla bezpieczeństwa. Zastanawiał się, czy ich nie obraził, wykluczając z odpraw
SpecOp, jakby byli cywilami. Ale zdaje się, że oni traktowali to jak rutynę, nie byli
zainteresowani i nie uskarżali się, ponieważ tak byli wyszkoleni od urodzenia: mieli swoją
rolę, a komandosi Republiki swoją. Przynajmniej tak mu powiedzieli Kaminoanie.
Nie była to jednak cała prawda. Żołnierz Corr, ostatni ocalały z całej kompanii, był
teraz w siłach Brygady SO i znakomicie się bawił, szarżując po całej Galaktyce z Zero ARC.
Stawał się powoli dublerem porucznika Mereela: obaj mieli to samo upodobanie do sprytnych
pułapek. Lubili też pojawiać się na scenie towarzyskiej, jak to ładnie ujmował Skirata, w
każdym mieście, przez które przejeżdżali.
Corr świetnie sobie radzi, pomyślał Dar. Podejrzewam, że z innymi też by tak było,
gdyby dało się im szansę i szkolenie.
Darman włożył hełm i wycofał się do własnego świata, odcinając wszystkie komlinki
z wyjątkiem priorytetowego wymuszenia, które umożliwiało włamanie się łączności oddziału
do jego obwodów. Gdyby pozwolił swojemu umysłowi dryfować, obraz na jego
wyświetlaczu HUD zasnuwałby się mgłą i przeistaczał w nocny krajobraz Coruscant, a on
sam mógł pogrążać się w drogocennych wspomnieniach tamtych krótkich i nielegalnych
chwil z Etain. Czasem miał wrażenie, że ona stoi obok niego, a uczucie to było tak potężne,
że często zerkał przez ramię, żeby to sprawdzić. Teraz już rozpoznawał to uczucie: nie była to
jego wyobraźnia ani tęsknota, ale Jedi - jego Jedi - sięgająca ku niemu poprzez Moc.
Ona jest generałem Tur-Mukan. Przekroczyłeś swoje kompetencje, żołnierzu.
Czuł teraz jej dotyk, przelotne wrażenie, że ktoś znajduje się tuż obok. Nie umiał jej
odpowiedzieć, miał jedynie nadzieję, że niezależnie od tego, jak działa Moc, pozwoli jej
poznać, że on wie o jej tęsknocie. Ale dlaczego Moc przemawia tylko do nielicznych istot,
skoro jest uniwersalna? Darman poczuł lekki żal. Moc była kolejnym aspektem życia, który
okazał się dla niego zamknięty, ale przynajmniej dotyczyło to znacznej liczby osób. Nie
przejmował się tym tak bardzo jak problemem, że nie miał czegoś, co mieli wszyscy:
niewielkiego choćby wyboru.
Pewnego dnia spytał Etain, co się stanie z klonami, kiedy wojna się skończy - kiedy
zwyciężą, bo nie dopuszczał myśli o klęsce. Dokąd pójdą? Jak zostaną wynagrodzeni? Nie
wiedziała. A fakt, że i on nie wiedział, powiększał tylko niepokój.
Może Senat nie przemyślał tego wcześniej.
Fi odwrócił się, żeby podnieść hełm, i z roztargnioną miną zaczął kalibrować
wyświetlacz, wyraźnie nieszczęśliwy. To był Fi bez maski: nie wesołek i nie cwaniaczek, sam
na sam ze swymi myślami. Hełm Darmana pozwalał mu obserwować brata, nie prowokując u
niego reakcji. Fi zmienił się i stało się to w czasie operacji na Coruscant. Darman czuł, że Fi
jest zajęty czymś, czego reszta z nich nie mogła dostrzec, jak halucynacja, o której nie
mówisz nikomu, żeby nie pomyślał, że oszalałeś. A może boisz się, że nikt inny tego nie
przyzna. Darman miał wrażenie, że wie, o co chodzi, więc nigdy nie mówił o Etain, a Atin nie
wspominał o Laseemie. To nie było uczciwe w stosunku do Fi.
Napęd „Core Conveyora" mruczał kojąco. Darman zapadł w lekką drzemkę;
pozostawał czujny, ale jego myśli wędrowały swobodnie, poza kontrolą.
Tak, Coruscant przyniosła problemy. Pozwoliła im wejrzeć w równoległy świat, gdzie
ludzie prowadzili normalne życie. Darman był dość inteligentny, żeby zrozumieć, że jego
życie nie jest normalne. Został wyhodowany do walki, nic więcej, ale jego wewnętrzne
przeczucia mówiły coś całkiem innego - że nie jest to ani właściwe, ani uczciwe.
Z pewnością zgłosiłby się na ochotnika, wiedział o tym. Nie musieliby go zmuszać.
Chodziło mu tylko o parę chwil z Etain. Nie wiedział, co jeszcze życie może mu ofiarować,
ale wiedział, że jest wiele rzeczy, których nigdy nie zobaczy. Miał jedenaście standardowych
lat, kończył dwunasty. Podręcznik mówił, że to oznacza dwadzieścia dwa lub dwadzieścia
cztery lata. Za mało czasu, aby żyć.
Sierżant Kal powiedział, że zostaliśmy ograbieni.
Fierfek, mam nadzieję, że Etain nie może wyczuć, jak się złoszczę.
- Chciałbym tak posiedzieć i odprężyć się jak ty, Dar - odezwał się Atin. Jak możesz
być taki spokojny? Nie nauczyłeś się tego od Kala, to pewne.
Jest tylko sierżant Kal, Etain i moi bracia. Ach, i Jusik. Generał Jusik jest jednym z
nas. Nikogo tak naprawdę to nie obchodzi.
- Mam czyste sumienie - odparł Darman. Po latach treningu w zamknięciu na Kamino
stwierdził z pewnym zaskoczeniem, że wiele kultur postrzega go jako mordercę i kogoś
niemoralnego. A może jestem zbyt zmęczony, żeby się martwić.
Teraz leciał na Gaftikar, żeby dalej zabijać. Alfa ARC mogli zostać wysłani, aby
szkolić lokalnych rebeliantów, ale to Omegę sprowadzano, aby obalić rząd. Nie pierwszy i
prawdopodobnie nie ostatni.
- Głowy do góry, ludkowie, jesteśmy na miejscu. - Niner uruchomił odbiornik. Z
projektora wyskoczył błękitny holoobraz i oto wśród nich siedział nagle potężny, brodaty
generał Jedi Arligan Zey, dowódca Sił Specjalnych.
- Witajcie i miłego popołudnia, Omega - rzekł. U nich była głęboka noc. - Mam dla
was trochę dobrych wieści.
Fi znalazł się już z powrotem na bezpiecznym komunikatorze hełmu. Ikona audio
HUD Darmana świeciła na czerwono, co oznaczało, że tylko on może go słyszeć.
- Aha... To znaczy, że reszta jest zła - mruknął Fi.
- To dobrze, sir - powiedział niewzruszony Niner. - Czy zlokalizowaliśmy ARC Alfa-
Trzydzieści?
Zey wydawał się nie słyszeć pytania.
- Zero sierżant A'den's wysłał bezpieczne koordynaty strefy zrzutu, możecie wchodzić.
Komunikator Fi znów zabrzmiał w uszach Darmana:
- I tu się zaczyna ale...
- Ale... - Ciągnął Zey - ...Żołnierza ARC Alfa-Trzydzieści należy teraz traktować jako
zaginionego w akcji. Nie zgłosił się od dwóch miesięcy, co nie jest aż takie niezwykłe, jednak
lokalny ruch oporu powiedział sierżantowi A'denowi, że stracili z nim kontakt mniej więcej w
tym samym czasie.
A'den był jednym z Zero ARC Skiraty. Wysłano go kilka standardowych dni temu,
aby ocenił sytuację, a skoro on nie mógł odnaleźć zaginionego żołnierza ARC, to znaczy, że
ten naprawdę zginął, a nie zaginął. Darman zastanawiał się, co mogło się zdarzyć ARC. Nie
było łatwo ich pokonać. Zero traktowali swoich braci Alfa jak zabijaków, ale byli to następcy
Jango Fetta w czystej postaci, bez zmian genetycznych, z wyjątkiem szybkiego starzenia się,
no i przeszkoleni osobiście przez niego: twardzi, pełni inwencji, niebezpieczni ludzie. Nawet
jednak najlepsi mogą mieć pecha. Oznacza to, że szkolenie i motywacja członków ruchu
oporu na Gaftikarze pozostały w rękach A'dena.
Darman miał nadzieję, że nie będzie musiał kończyć po nim. Mógł myśleć jedynie o
tym, jak długo tu będzie tkwił i kiedy znów zobaczy Etain. Przemycane listy i sygnały
komunikatora nie wystarczały.
Co oni nam mogą zrobić? I
co z tego, jeśli ktoś się dowie?
Darman nie wiedział, jak dalece Wielka Armia czy Rada Jedi mogą utrudnić życie
jemu lub Etain. Zawsze istniała obawa, że nigdy więcej jej nie zobaczy. Nie był pewien, czy
zdołałby to przeżyć. Wiedział, że ona jest dla niego jedyną namiastką prawdziwego życia.
- Więc zaczynamy od nowa, generale? - Zapytał Niner.
Biurko Zeya nie było widoczne na holoobrazie, ale generał siedział przy nim, a teraz
obejrzał się przez ramię, jakby ktoś wszedł do pokoju.
- Niezupełnie. Rebeliancka milicja jest kompetentna, ale i tak potrzebują pomocy w
destabilizacji rządu Gaftikaru. Potrzebują też takich urządzeń jak DC, które im zrzucamy. -
Zey zawahał się. - Nie z pełnymi specyfikacjami, naturalnie.
- Widzę, że ufamy im bez zastrzeżeń, sir...
- Jedna lub dwie nasze operacje zakończyły się porażką, sierżancie, muszę to przyznać.
Nie ma sensu ich przezbrajać, aby mogli przy pierwszej okazji użyć zestawu przeciwko nam.
To w zupełności wystarczy.
- Jakieś nowe informacje na temat Gaftikaru?
- Nie. Przykro mi. Sami musicie wypełnić luki.
- Liczby?
- A'den mówi, że jest tam około stu tysięcy przeszkolonych żołnierzy rebelianckich.
Darman zamrugał, aby uruchomić bazę danych HUD, i sprawdził szacunkową
liczebność ludności Gaftikaru. Pół miliarda. Stolica Eyat, ludność pięćset tysięcy. Był już
przyzwyczajony do takich relacji.
- Cóż, przynajmniej Alfa-Trzydzieści nie próżnował, póki tam był, sir - zauważył
Niner.
- Rebelianci są doskonali w szkoleniu kaskadowym. Przeszkol dziesięciu, a każdy
przyuczy kolejnych dziesięciu... I tak dalej.
- Biorąc pod uwagę naszą ograniczoną liczebność, sir, czy myślał pan kiedyś, aby cały
WAR potraktować w ten sposób? Wojna skończyłaby się o wiele szybciej.
- Wiem, to jest pewna strategia... - Zey zawsze ostatnio miał w głosie nutę
zakłopotania, a może zawstydzenia. Nikt nie musiał pytać, czy tak właśnie chciał rozegrać
sprawę. Był to kolejny cel kanclerza, wyrażony rozkazem: „Opanować planetę i nie
przyjmuję tłumaczeń". - Ale wy musicie jedynie odebrać władzę administracji Eyat, reszta
pójdzie sama. Przygotujecie pole walki dla piechoty. Uruchomicie rebeliantów. Jednym
słowem: róbcie, co możecie, chłopcy, bo ja nie mogę dać wam ani jednego człowieka więcej.
Wspaniale...
- Rozumiem - odparł Niner. Czasem Darman miał ochotę wtłoczyć sierżantowi tę
pokorną akceptację z powrotem do gardła. - Omega się wyłącza.
Nikt nie musiał przypominać Zeyowi, jak bardzo rozciągnięte są siły WAR, zwłaszcza
Specjalne Operacje. Szkolili teraz zwykłych żołnierzy na komandosów; WAR miała mniej niż
pięć tysięcy komandosów republikańskich. Określenie „to za mało" nie opisywało nawet w
części problemu. Darman czekał, aż Niner wyłączy się z niedbałym salutem i zamknie łącze.
Był to jedyny sposób, w jaki stary, dobry Niner kiedykolwiek okazał oddziałowi swoją
frustrację.
Może Republika lepiej by wyszła na tym, gdyby w ogóle miała same roboty. One
przynajmniej nie przeżywają rozterek, co się z nimi stanie.
I nie zakochują się.
- Spojrzę na to od jasnej strony, przecież to moje zadanie odezwał się Fi. - Kiedy
ostatni raz przenikaliśmy na terytorium wroga, nie mieliśmy w ogóle przyzwoitego wywiadu,
a zawarliśmy mnóstwo ciekawych, nowych przyjaźni. Może teraz to ja będę miał szczęście.
Darman zignorował tę aluzję do Etain.
- Rebelianci z Gaftikaru nie są w twoim typie. To jaszczury.
- Falleenowie też.
- Ja mam na myśli jaszczurze jaszczury. Klocki na nogach.
- Mają przecież także ludzką populację...
- Optymista.
Niner zmienił temat z niezwykłą jak na niego łagodnością.
- Dajcie spokój, zawsze penetrujemy teren bez pełnych danych. - Jakoś nie kazał się Fi
zamknąć, jakby mu go było żal. Tak się kręci ten świat. Dobra, wkładać kubły na głowy, bo
za dwadzieścia minut będziemy nad Eyat.
Hangar towarowy „Core Conveyora" stanowił pustą przestrzeń ze śluzą powietrzną i
rampą z jednego końca. Był to uzbrojony frachtowiec, jeden z wielu zarekwirowanych flocie
kupieckiej „wycofany z obrotu" i żartobliwie nazwany TUFT . Zbudowano go do
przewożenia zapasów i pojazdów, ale czasem także ludzi, aby wyładować ich dyskretnie w
razie potrzeby. Darman zastanawiał się, jaki ładunek przewoził statek w czasach pokoju.
Podobnie jak niewielkie pojazdy blokujące, udawał neutralny cywilny statek do tajnych
działań. TUFT-y mogły być wysyłane na te planety, gdzie przybycie Acclamatora mogłoby
przyciągnąć uwagę niewłaściwych osób.
Hangar był zastawiony ścigaczami i skrzyniami. Darman ostrożnie przeciskał się
pomiędzy nimi, podążając za Atinem do drzwi hangaru, gdzie szef załadunku w żółto
lamowanej zbroi pilota, ale bez hełmu, kierował skrzyniami na repulsorach zdążającymi w
kierunku rampy i ustawiał je w równym szeregu.
- DC - rzekł, nie podnosząc wzroku znad notatnika. - I trochę E-Webów oraz jedno
duże działo.
- Ile webów? - Zapytał Atin.
- Pięćdziesiąt.
- Tylko na tyle nas stać?
- Dozbrajamy ich od ponad roku. To tylko uzupełnienie. - Szef załadunku, wyraźnie
zadowolony, że ma prawidłowe konosamenty, czujnym okiem zerknął na żołnierzy. Sięgnął
do poręczy, która ciągnęła się wzdłuż całej ściany, zaczepiając o nią swoją uprząż. Jeśli was
to pocieszy, wyglądacie w tych czarnych zbrojach bardzo groźnie. Nawet z białymi
skrzydłami. Wcale nie uważam, że jesteście bandą przereklamowanych Mando-fanów i
dziwadeł...
Fi skłonił mu się lekko.
Niech wszystkie twoje przyszłe wyprawy z Galaktycznymi Marines kończą się
desantem w odświeżaczu, ner vod.
Atin nigdy jednak nie kończył sprawy na żarcie.
- Masz jakiś problem, koleś?
- Tylko się zastanawiam - odparł szef załadunku.
TUFT - taken up from trade - wycofany z obrotu (przyp. tłum.).
- Nad czym się zastanawiasz?
- Nad Mandos. Walczyliście kiedy z tymi ludźmi? Bo ja tak. Wciąż pojawiają się w
siłach sepów. Zabijają nas. A wy zostaliście wychowani jako mili, grzeczni chłopcy Mando.
Czy tak się właśnie czujecie?
- Ujmijmy to tak - odparł Fi. - Nie uważam się za obywatela Republiki, żaden z nas
nim nie jest, na wypadek gdybyś tego nie zauważył. Bo my nie istniejemy. Żadnych praw
wyborczych, dokumentów tożsamości, w ogóle żadnych praw.
Niner szturchnął Fi w plecy.
- Jeden-Pięć, zamknij się. A ty schowaj głowę i nie kwestionuj naszej lojalności albo
będę musiał ci przyłożyć. Bierzmy się do roboty.
Wtedy po raz pierwszy Darman doznał wrażenia, że braterstwo pomiędzy klonami -
wszystkimi klonami, niezależnie od oddziału - zanika. Druga Powietrzna widocznie miała
problem z Mandalorianami. Może jedynymi, na których mogli się wyładować, byli
komandosi
Republiki
-
wychowani,
przeszkoleni
i edukowani głównie przez
mandaloriańskich sierżantów, takich jak Skirata, Vau i Bralor. Darman uważał, że to zły
omen dla misji. Tak, sierżant Kal byłby bardzo zdenerwowany, gdyby to zobaczył.
„Core Conveyor" był już dość nisko, więc mogli widzieć krajobraz rozciągający się za
jednym z iluminatorów. Darman po ikonie pola widzenia Ninera w HUD wywnioskował, że
ten nie patrzy na strefę zrzutu, bo zajęty jest własnym notatnikiem zapisanym masą liczb.
Atin za to odczytywał jakąś wiadomość, a Darman pomimo najlepszych chęci nie mógł nie
zauważyć, że pochodziła ona od Laseemy, jego twi'leckiej dziewczyny, i że była...
Pouczająca.
Powiadają, że cicha woda brzegi rwie...
Darman próbował się skoncentrować na Gaftikarze. Wydawał się przyjemnym
miejscem, nawet nocą. Nie była to czerwona, zapylona pustynia jak Geonosis, ani zmarznięta
głusza jak Fest. Z tej wysokości miasto Eyat było rozświetloną mozaiką terenów
rekreacyjnych i ruchliwych, prostych dróg, obrzeżonych równo oddalonymi od siebie domami
migoczącymi złotym światłem. Krajobraz przecinała rzeka, widoczna z góry jako czarna,
błyszcząca wstęga. Wszystko to wyglądało na miejsce, gdzie ludzie żyją normalnie i
spokojnie. Zupełnie nie jak nieprzyjacielskie terytorium.
Darman wszedł na osobisty obwód Fi, bo chciał mu coś powiedzieć, ale natychmiast
ogłuszył go huk muzyki glimmik. Właśnie tak Fi radził sobie z problemami: gruba ściana
hałasu, aby odciąć się od rzeczywistości. Darman wycofał się z obwodu.
Szef załadunku opuścił wizjer i położył dłoń na panelu sterowania.
- Dobra, pamiętajcie: spadacie normalnie jak w skoku na parażaglu przez kilka sekund,
po czym uruchamiacie pakiety. Nie wyłączajcie ich. Otwieram za pięć, cztery...
- Wolałbym wiedzieć, czy silnik zadziała, dopóki jeszcze mam pokład pod nogami -
mruknął Fi.
- ...Dwa ...I ...Naprzód.
Drzwi ładowni rozsunęły się i wściekły podmuch powietrza sypnął pyłem w wizjer
Darmana. Mapy pokazywały teraz gęsty las. Szef załadunku trzymał jedną rękę na dźwigni
zwolnienia ładunku, a głowę miał odwróconą w kierunku holomapy wyświetlonej na panelu
sterowania. Pokazywała ona otwartą przestrzeń kilka kilometrów przed nimi. Kiedy
„Conveyor" przelatywał nad nią, okazało się, że to sucha, krótka trawa, którą doskonale było
widać w filtrze noktowizyjnym Darmana.
- Zestaw poszedł - oznajmił szef załadunku i zwolnił mocowania statyczne. Skrzynie
zsunęły się z rampy jedna po drugiej i poleciały w kierunku ziemi na parażaglach, które
wyglądały jak egzotyczne białe kwiaty rozkwitające nagle w mroku. Ostatni kontener
skurczył się do rozmiarów kropki i uderzył w trawę w kłębie pyłu. Statek poderwał się lekko i
rampa podniosła się, tworząc płaską platformę.
- Tu wysiadacie, Omega. Uważajcie na siebie, dobrze?
Darman, jak wszyscy komandosi, często wykonywał swobodne skoki. Nie mógł sobie
nawet przypomnieć, ile ich było, ale i tak zawsze odczuwał lekki przypływ adrenaliny, kiedy
obserwował, jak Atin powoli podchodzi do końca rampy i znika. Darman skoczył za nim,
przyciskając do piersi zwisający na taśmie DC-17.
Jeden, dwa, trzy, cztery kroki, potem pięć. Na „pięć" pod jego stopami nie było już
nic. Spadał i wydawało mu się, że żołądek obija mu się o płuca, wyciskając z nich
momentalnie oddech.
Odliczył do trzech i uderzył w przycisk włączający pakiet odrzutowy. Skrzydła
wyskoczyły z obudowy, silnik zaskoczył. Już nie spadał. Leciał, a delikatna wibracja silników
przyprawiała go o swędzenie w skroniach. Zielono podświetlony obraz terenu Graftikaru
rozpostarł się pod jego stopami, a kiedy obrócił głowę, mógł dostrzec słaby profil termiczny
silników Atina. „Conveyor" znikł. Skrzynia miała większe przyspieszenie, niż sądził.
- Popatrz, mamusiu - jęknął bezcielesny głos Fi na bezpiecznym kanale - nie mam
rączek.
- Nie masz mamusi - przypomniał mu Darman.
- Może zaadoptuje mnie jakaś miła starsza pani? Jestem naprawdę słodki.
Darman nie widział już teraz pozostałych, tylko ich ikony widokowe na swoim HUD.
Oddział rozdzielił się; każdy z ludzi podążał do punktu zbornego inną drogą, przypadając do
ziemi jak najniżej i posuwając się zgodnie z rzeźbą terenu. Plan był taki, żeby spaść w biegu -
dosłownie - kiedy tylko dotrą do lasu, który może ich osłonić. Darmanowi nie udało się
wylądować tak czysto, jak zamierzał. Wykonał salto na końcu skrzydła i spadł w niskie, gęste
krzaki.
Niner musiał zobaczyć jego ikonę HUD.
- Czy ty nigdy nie możesz wylądować na nogach, Dar?
- Osik! - Darman był bardziej zakłopotany niż poobijany. Przynajmniej nie podpalił
roślinności, silniki wyłączyły się przy uderzeniu. Stanął na nogi i się rozejrzał. - Nic mi nie
jest.
Nie był w stanie powiedzieć, gdzie są Fi i Atin, widząc ich tylko na ikonach HUD.
Zauważył jednak, że poruszają się szybko, a ich transpondery zbliżają się do współrzędnych
punktu zbornego błękitne kwadraty kierujące się ku żółtemu krzyżykowi nałożonemu na
mapie strefy zrzutu. Zorientował się, że on sam powinien przelecieć jeszcze pięćdziesiąt
metrów na silnikach, ze skrzydłami rozłożonymi niczym u owada.
- Pusto - burknął Niner, jakby próbował się uwolnić od uprzęży. - Od tej chwili tylko
komunikacja krótkiego zasięgu, Omega.
A teraz gdzie...
- Na Urun Pięć miejscowi wbiliby cię na czubek drzewa w charakterze dekoracji.
Do obwodu komunikacyjnego Darmana przedostał się nagle nieznajomy głos. Po
chwili dostrzegł w noktowizorze ciemny kształt - słaby kontur, który uformował się w
człowieka, dopiero kiedy znalazł się tuż obok. Teraz widział, kto to jest: mężczyzna bardzo
do niego podobny, tyle że - jak wszystkie Zera - był potężniejszy i cięższy. Kaminoanie robili
różne rzeczy z genomem Fetta. Darman był ciekaw, ile eksperymentów musieli
przeprowadzić, zanim otrzymali właściwą mieszankę.
A'den, Zero ARC N-12, chwycił go za ramię i skinął ręką. Miał na sobie zwykłe
ubranie robocze: żadnego hełmu, żadnego pancerza, ani nawet wyróżniającej się, podobnej do
kiltu kama. Darman nie spodziewał się, że zobaczy go po cywilnemu.
Przeciskał się przez poszycie, klnąc idiotyczne skrzydła, które nie chciały się schować,
bo uszkodził mechanizm podczas upadku, kiedy równie niespodziewanie ujrzał drobne
postacie o lustrzanych oczach, uzbrojone w rusznice DC-15.
Rzeczywiście, to były jaszczurze jaszczury.
Baza WAR, Teklet, Quilura, 470 dni po Geonosis, ostateczna data
wycofania ludzkich kolonistów
Generał Etain Tur-Mukan nigdy w życiu nie czuła się mniej gotowa do wypełniania
codziennych obowiązków. Ale musi się zmobilizować. Musi.
Na zewnątrz sztabu jej armii - skromnego budynku, który niegdyś należał do
trandoszańskiego handlarza niewolników, który dawno już wyjechał wraz z resztą
okupacyjnych sił separatystycznych - zebrał się w posępnym milczeniu tłum farmerów. Etain
zatrzymała się na chwilę przed drzwiami; zamierzała wyjść, aby przemówić im do rozsądku.
„Musicie wyjechać. Taka była umowa, pamiętacie?"
- Nie sądzę, aby to pani musiała się tym zajmować - odezwał się dowódca garnizonu,
komandor Levet. Obrzeżony żółtym paskiem hełm trzymał pod pachą. Wysportowany,
czarnowłosy, gładko ogolony dwudziestolatek był tak podobny do Darmana, że to aż bolało. -
Ja z nimi porozmawiam.
Był klonem tak jak Dar. Dokładnie tak jak Dar... I jak każdy inny klon w Wielkiej
Armii Republiki, choć bez błysku poczucia humoru w oczach, który miał Dar. Ale oczy były
takie same jak te, które przyprawiały Etain o ból samotności i tęsknotę, i stałe przypominanie,
że Dar jest... Gdzie? W tej chwili nie miała pojęcia. Mogła wyczuć go w Mocy, jak zawsze,
więc wiedziała, że nic mu nie jest. I to wszystko. Odnotowała w myśli, że musi później spytać
Orda o jego lokalizację.
Proszę pani - rzekł Levet nieco głośniej. - Czy wszystko w porządku? Powiedziałem,
że ja to zrobię.
Etain dokonała świadomego wysiłku, aby przestać widzieć Darmana w twarzy Leveta.
- To jest odpowiedzialność stanowiska, komendancie. - Za plecami usłyszała cichy,
jedwabisty szelest jak poruszenie jakiegoś zwierzęcia. - Ale dziękuję.
- Musisz być ostrożna - odezwał się niski, łagodny głos. - Inaczej będziemy musieli
odpowiadać przed twoim paskudnym małym sierżancikiem.
Jinart otarła się o nogi Etain. Gurlańska zmiennokształtna przyjęła swoją właściwą
postać smukłego, czarnego drapieżnika, ale równie łatwo mogła się przekształcić w dokładną
kopię Leveta... Lub Etain.
Paskudny mały sierżancik. Sierżant Kal Skirata - niski, wściekły, złośliwy - wypędził
ją tutaj na kilka miesięcy. Cóż, na pewno mu podpadła. Teraz, kiedy była już w
zaawansowanej ciąży, zaczęła rozumieć dlaczego.
- Jestem ostrożna - odparła.
- Obarczył mnie odpowiedzialnością za twoje bezpieczeństwo.
- Boisz się go, co?
- Ty też, dziewczyno.
Etain starannie udrapowała brunatną szatę, aby ukryć rosnącą wypukłość brzucha i
narzuciła na wierzch długi, luźny płaszcz. Na Telket panowała zima, i bardzo dobrze, świetny
pretekst do noszenia obszernych szat. Ale nawet bez płaszcza ciąża nie była zbyt widoczna -
Etain po prostu ją czuła, bo była zmęczona i samotna.
Nikt tutaj i tak nie wiedział, kim jest ojciec. A gdyby nawet... Nikogo by to nie
obeszło.
- Nie musisz osobiście nadzorować ewakuacji - powiedziała Jinart. - Im mniej ludzi cię
ogląda, tym lepiej. Nie kuś losu.
Etain udała, że nie słyszy. Drzwi rozsunęły się, wpuszczając do holu podmuch wiatru
niosący śniegowy pył. Jinart skoczyła naprzód i niczym śnieżna pantera zakręciła się w tym
wirze.
- Szaleństwo - syknęła Gurlanka i ruszyła płynnymi skokami. - Masz dziecko i to o nie
musisz się martwić.
- Mój syn ma się dobrze - odparła Etain. - A ja nie jestem chora, tylko w ciąży.
Była to winna swoim żołnierzom. Tak samo im, jak Darmanowi, RC-1136, którego
ostatni list - prawdziwy list napisany na flimsi precyzyjnym, starannym pismem, mieszanka
plotek o oddziale i tęsknoty za chwilami, które spędzili razem - zmechacił się już od ciągłego
czytania i składania, bezpiecznie ukryty w jej tunice. Śnieg chrzęścił pod butami, gdy
przedzierała się do ścieżki wydeptanej w zaspach. Dzień był słoneczny, rozmigotany...
Wspaniały dzień na spacer, gdyby to było normalne życie, a ona była zwyczajną kobietą.
Trudno mu o tym nie powiedzieć. Trudno nie wspomnieć o dziecku... O jego dziecku,
kiedy pyta, jak się czuję.
Ale Skirata jej zabronił. Prawie rozumiała dlaczego.
Jinart posuwała się naprzód starannie wymierzonym skokami. Prawdopodobnie w ten
sposób też polowała, pomyślała Etain, skacząc na drobne zwierzęta zakopane głęboko w
śniegu.
- Skirata będzie wściekły, jeśli poronisz.
Może niekoniecznie. Był wystarczająco wściekły, kiedy się dowiedział, że jestem w
ciąży.
- Nie zaryzykuję zdenerwowania Kala. Wiesz, że to polityka.
- Wiem, że on mówi to, co myśli. Jeśli go wkurzę, wyśle okręt i zmieni Quilurę w
stertę stopionego żużla.
Tak, rzeczywiście jest do tego zdolny. Etain też w to wierzyła. Skirata wyrwałby
dziurę w galaktyce, gdyby to poprawiło los żołnierzy klonów znajdujących się pod jego
opieką.
- Jeszcze niecałe trzy miesiące i będziecie mieć mnie z głowy.
- Lokalnych czy standardowych galaktycznych?
Etain wciąż czuła poranne mdłości.
- A kogo to obchodzi? Czy to ważne?
- Co by ci zrobili mistrzowie Jedi za prowadzanie się z żołnierzem?
- Zapewne wyrzuciliby mnie z zakonu.
- Boisz się takich trywialnych spraw. Pozwól im.
- Jeśli mnie wyrzucą - szepnęła Etain - będę musiała zrzec się dowodzenia. A ja muszę
zostać z żołnierzami. Nie mogę przesiedzieć wojny, kiedy oni walczą, Jinart. Nie rozumiesz
tego?
Gurlanka prychnęła, wypuszczając małe chmurki pary w lodowate powietrze.
Umyślne sprowadzenie dziecka do tej galaktyki w czasie wojny, ukrywanie go, a
potem przekazanie temu...
Etain w milczeniu uniosła dłoń.
- A więc rozmawiałaś z Kalem? Wiem, byłam szalona, samolubna i
nieodpowiedzialna. Nie powinnam była wykorzystywać naiwności Dara. Śmiało. Nie powiesz
mi nic nowego, czego Kal już nie powiedział, pomijając złośliwości Mando.
- Jak on może wychowywać twoje dziecko? Ten najemnik? Ten morderca?
- Wychował własne dzieci, wychował też Zerowych. - Nie chcę tego, wierz mi,
pomyślała. - Jest dobrym ojcem. Doświadczonym ojcem.
Etain za bardzo wyprzedziła Leveta, żeby mógł podsłuchać, ale odnosiła wrażenie, że i
tak byłby głuchy na plotki. Teraz widziała już tłum farmerów stłoczonych przy bramach,
posępnych, milczących, z pięściami wciśniętymi w kieszenie. Kiedy tylko ją ujrzeli, rozległ
się mamroczący chór skarg. Wiedziała dlaczego.
To my ich uzbroiliśmy, pomyślała.
Ja i generał Zey... To my zmieniliśmy ich w armię ruchu oporu, wyszkoliliśmy, aby
walczyli z sepami, zrobiliśmy z nich guerillę, kiedy nam się to spodobało, a teraz... A teraz
już nam to się nie podoba. Wyrzućmy ich, i już.
Dlatego właśnie musiała stanąć przed nimi. Wykorzystała ich, może bezwiednie, ale
czy ich obejdą akademickie rozważania?
- Komandorze Levet - powiedziała. - Otwórzcie ogień tylko wtedy, jeśli uznacie, że
wasi ludzie są w niebezpieczeństwie.
- Mam nadzieję, że tego unikniemy, pani.
- Oni mą ją DC-15, pamiętaj. Sami ich uzbroiliśmy.
- Nie w pełnych specyfikacjach.
Kordon żołnierzy klonów stał pomiędzy Etain a tłumem, biały i lśniący jak otaczający
ich śnieg. Z oddali słyszała zgrzyt przekładni; to uzbrojone pojazdy AT-TE łomotały po
obrzeżu tymczasowego obozowiska, aby nadzorować ewakuację ludzi. Żołnierze klony,
każdy z nich obdarzony słodko znajomą twarzą Darmana, mieli swoje rozkazy - farmerzy
musieli odejść.
Zaskakująco dobrze radzili sobie z misjami humanitarnymi, przynajmniej jak na ludzi,
którzy zostali stworzeni i wychowani wyłącznie do walki i nie mieli pojęcia, czym jest
normalna rodzina. No cóż, pod tym względem niewiele się różnią ode mnie, doszła do
wniosku. Kiedy wyszła do nich, rozstąpili się, nawet nie odwracając głów. Takie sztuczki
można wykonywać w hełmach z trzystusześćdziesięciostopniowymi sensorami.
Na czele tłumu rozpoznała jedną twarz. Znała je wszystkie, niestety, ale właśnie w
oczy Hefrara Birhana najtrudniej było jej spojrzeć.
- Jesteś z siebie dumna, dziewczyno?
Birhan wlepiał w nią wzrok, wrogi i zdradzony. Dał jej schronienie, kiedy uciekała
przed lokalną milicją. Była mu winna coś więcej niż wykopanie na siłę, wyrwanie go z
jedynego domu, jaki znał.
- Wolę sama wykonać brudną robotę, niż pozwolić, aby zrobił ją za mnie ktoś inny -
odparła. - Ale wy możecie zacząć od nowa, a Gurlanie nie.
- Och, ach. Nagle zasłaniasz się rządowymi cytatami, skoro już wykonaliśmy swoje
zadanie i oczyścili dla ciebie planetę.
Farmerzy mieli broń, jak zawsze. W większości były to stare strzelby do rozprawiania
się z gdanami, które atakowały stada roślinożernych merlie, ale mieli też kilka
republikańskich DeCe. Nosili je niedbale, niektórzy jedynie podtrzymywali ręką, inni
wspierali na ramieniu lub przewiesili przez plecy, ale Etain czuła napięcie narastające
pomiędzy nimi a szeregiem żołnierzy. Zastanawiała się, czy jej nienarodzone dziecko może
wyczuwać w Mocy te uczucia. Miała nadzieję, że nie. Miało już dość wojny, która na nie
czekała.
- Wolę, abyście usłyszeli to ode mnie, zamiast od kogoś obcego.
Nieprawda. Była tu po to, aby ukryć ciążę. Nie mogła pozbyć się myśli, że to paskudne
zadanie jest karą za oszukanie Darmana.
- Musicie odejść, wiecie o tym. Dostaliście pomoc finansową, aby zacząć od nowa. Na
Kebolarze czekają na was gotowe farmy.
To lepsze miejsce niż Quilura.
- Ale to nie jest dom - rzekł mężczyzna stojący tuż za Birhanem. - I nigdzie nie
jedziemy.
- Wszyscy wyjechali wiele tygodni temu.
- Z wyjątkiem dwóch tysięcy, które nie wyjechały, czyli nas, dziewczyno. - Birhan
skrzyżował ramiona: warkot AT-TE zamarł i wszystkie odgłosy dziczy niosły się w
nieruchomym, zimnym powietrzu. Quilura była tak niezwykle spokojna w porównaniu z
innymi miejscami, w których bywał. - I nie możesz nas ruszyć, skoro nie chcemy iść sami.
Etain potrzebowała chwili, aby pojąć, że Birhan myślał raczej o przemocy niż o
perswazji poprzez Moc. Wyczuła niektórych żołnierzach falę niepokoju. Ona i Levet mieli
uprawnienie - ba, nawet rozkaz - aby w razie potrzeby użyć siły. Jinart prześliznęła się
naprzód pomiędzy żołnierzami i przysiadła na zadzie. Kilku farmerów przyglądało jej się,
jakby była jakimś egzotycznym zwierzątkiem domowym lub łownym. Cóż, pewnie nigdy nie
widzieli Gurlanina, a przynajmniej nie wiedzieli, że go widzieli. Było ich tak niewielu. I
mogli przyjąć każdą postać, jaka im się podobała.
- Republika usunie was, farmerzy, ponieważ nas się boją - powiedziała Jinart. - W tej
wojnie przestaliście się liczyć. Używamy potęgi, którą mamy. Więc odejdźcie, póki możecie.
Birhan zamrugał, patrząc przez chwilę na Gurlankę. Jedynymi czworonożnymi
gatunkami, jakie znali farmerzy, były ich zwierzęta i żadne z nich nie umiało mówić.
- To duża planeta - dodała Jinart. - Jest mnóstwo miejsca dla wszystkich.
- Dla was nie wystarczy. Zniszczyliście nasze zwierzęta. Głodujemy. Niszczycie nas,
niszcząc nasz łańcuch pokarmowy, teraz nasza kolej...
- Koniec z zabijaniem - warknęła Etain. Jinart wysunęła się poza linię żołnierzy i
stanęła z przodu, po jej lewej stronie. Czuła jej gotowość do interwencji. Gurlanie nie mieli
broni, ale natura uczyniła z nich skutecznych zabójców. Wszyscy widzieli dowody tej
skuteczności. - To trudne czasy, Birhanie, i nikt nie liczy na szczęśliwe zakończenie.
Będziecie znacznie bezpieczniejsi tam, gdzie się udajecie. Czy mnie rozumiesz?
Utkwił w niej wzrok. Był szczupły, zmęczony, oczy miał łzawiące, powieki czerwone
od starości i kąsającego zimna. Mógł być w wieku Kala Skiraty, ale tutejsze warunki
uprawiania rolnictwa były bardzo ciężkie. Taka egzystencja zbierała swoje żniwo.
- Nie strzelisz do nas - powiedział. - Jesteś Jedi. Jesteś pełna spokoju, litości i tych
innych bzdur.
- Spróbuj pomyśleć o mnie jako o oficerze armii - zaproponowała. - Możesz uzyskać
całkiem odmienny obraz. Ostatnia szansa.
Miała niewiele możliwości przekonywania, a to była ostatnia z nich. Bramy
kompleksu otwarły się z metalicznym chrzęstem i Levet poprowadził żołnierzy w stronę
tłumu. Było zimno; i tak prędzej czy później zmęczą się i pójdą do domu. Przez chwilę
wrażenie nienawiści i urazy było w Mocy tak silne, że Etain zaczęła się obawiać buntu
Quiluran, ale na razie wydawało się, że to tylko pojedynek na groźne spojrzenia - nie do
wygrania z żołnierzami, których oczu nie było widać. Istniał jeszcze drobny problem z
przebiciem plastoidowej zbroi.
Głos Leveta zagrzmiał przez wzmacniacz wmontowany w hełm. Etain mogłaby
przysiąc, że najbliższe gałęzie zadrżały.
- Wracajcie na swoje farmy i szykujcie się do wyjazdu. Wszyscy. Macie zgłosić się na
pasie startowym za siedemdziesiąt dwie godziny. Nie utrudniajcie nam tego jeszcze bardziej.
- Wam czy sobie? - Krzyknął ktoś z tłumu. - Czy ty byś zostawił wszystko, co masz,
żeby zaczynać od nowa?
- Chętnie zamieniłbym się z tobą na miejsca - rzekł Levet. Ale ja nie mam takiej
możliwości.
Etain nagle poczuła, że interesuje ją ten komandor klonów. To, co powiedział, było
dość dziwne, ale wiedziała, że szczere i to ją niepokoiło. Przyzwyczajona była do
postrzegania Darmana i innych żołnierzy jako kolegów o takich potrzebach i aspiracjach,
których nikt inny się po nich nie spodziewał, ale nigdy nie słyszała, aby zwykły żołnierz
wyrażał otwarcie tęsknotę za czymś innym niż WAR. Było to niespotykane...
Woleliby być gdzieś indziej, wszystko jedno gdzie. Wszyscy: Dar, Etain, każdy z nich.
Poczuła lekkie zażenowanie Leveta własną otwartością. Nikt tu jednak nie poznał - ani
z gestów, ani z ruchu głowy - że nie myśli tego dosłownie.
Nie potrafię już patrzeć na wszystko z perspektywy całej galaktyki, doszła do wniosku.
Myślę tylko o tych niewolnikach i to cała troska, na jaką mnie w tej chwili stać. Chcę, żeby
żyli. Wybacz, Birhan... Marny ze mnie Jedi, prawda?
Etain zawarła sama z sobą tę umowę już dawno. Nie było to zgodne z nauką Jedi, ale
też żaden Jedi nigdy nie musiał stawać na czele konwencjonalnej armii, codziennie
podejmując brutalnie pragmatyczne decyzje bojowe. Żaden Jedi nie powinien być na to
skazany, przynajmniej jej zdaniem, tymczasem ona siedziała w tym po uszy i chciała jedynie
sprawić, aby otaczający ją żołnierze odczuli różnicę.
- Dam wam trzy dodatkowe dni na dotarcie do miejsca lądowania wraz z rodzinami,
Birhanie. - Chciałaby wyglądać nieco bardziej władczo, ale była niska, szczupła, a w dodatku
ciężarna. Postawa z rękami na biodrach wyglądałaby śmiesznie. Położyła więc niedbale dłoń
na rękojeści miecza świetlnego i przywołała Moc, aby wywrzeć dodatkowy nacisk na umysły
otaczające Birhana. Mówię poważnie, nie cofnę się, pomyślała. - Jeśli nie posłuchacie,
rozkażę moim żołnierzom użyć wszelkich koniecznych środków przymusu.
Stała przez chwilę, czekając, aż tłum się rozejdzie. Będą się kłócić, skarżyć, czekać do
ostatniej chwili, ale ustąpią. Wiedzą, że choć jest ich dwa tysiące, nie są w stanie opierać się
kilkudziesięciu doskonale uzbrojonym, doskonale wyszkolonym żołnierzom, a co dopiero
całej kompanii. Tyle pozostało z garnizonu. Chcieli jak najszybciej skończyć zadanie i wrócić
do batalionu, do 35. Pieszego. Była to jedna z cech żołnierzy, które Etain uważała za
wzruszające - nie chcieli robić tego, co określali mianem „miękkiego" zadania, gdy ich bracia
walczyli na froncie.
Znała to uczucie aż za dobrze.
Birhan i pozostali farmerzy zatrzymali się na chwilę o kilka metrów od szeregu
żołnierzy, po czym odwrócili się i w milczeniu, urażeni, wycofali się w kierunku Imbraani.
Jinart obserwowała ich, nieruchoma jak posągi z czarnego marmuru, ozdabiające budynek
Shir Bank na Coruscant.
Levet przekrzywił głowę.
- Nie wiem, czy się rozejdą spokojnie, proszę pani. Może się zrobić nieprzyjemnie.
- Łatwiej zaatakować roboty bojowe niż cywilów. Jeśli tak się stanie, rozbroimy ich i
wyrzucimy ręcznie.
- Rozbrajanie może być trudne.
Jasne, łatwiej i szybciej byłoby zabić wszystkich. Etain nie pochwalała amoralnego
pragmatyzmu, który ostatnio ogarniał ją coraz częściej. W pewnej chwili, ogniskując wzrok
na nieskalanym kobiercu śniegu przed sobą, dojrzała w polu widzenia czarne kropki, które
wzięła za złudzenie optyczne, coś jak unoszące się w cieczy komórki. Kropki jednak rosły.
Biała płachta rozdarła się i nagle wyrzuciła z siebie ruchome kształty, które zmieniły się
wreszcie w kilkanaście lśniących, czarnych istot podobnych do Jinart.
Byli to Gurlanie, którzy w ten sposób udowodnili, że mogą być wszędzie i nie dać się
wyśledzić. Etain zadrżała. Pobiegli za farmerami, nieświadomymi ich istnienia, dopóki któryś
nie obrócił się i nie krzyknął z zaskoczenia. Wtedy już wszyscy się obejrzeli, wstrząśnięci, że
ktoś mógł podkraść się do nich. Gurlanie natychmiast jakby roztopili się w śniegu,
rozpłaszczając się w lśniące, czarne kałuże, które wyglądały przez chwilę jak dziury, zanim
idealnie stopiły się z białym krajobrazem. Zniknęli z pola widzenia. Kilku farmerów chwyciło
za strzelby, celując na oślep, ale nie otworzyli ognia. Nie widzieli celu.
Etain odczytała to jako groźbę. Nie możecie nas zobaczyć, a i tak w końcu po was
przyjdziemy. Jinart już raz pokazała, co to znaczy, kiedy zemściła się na rodzinie
informatorów. Gurlanie byli drapieżnikami, potężnymi i inteligentnymi.
- Nie możesz ich poczuć w Mocy, prawda? - Szepnął Levet.
Jeden z klonów uważnie sprawdzał celownik rusznicy, wyraźnie zirytowany, że nie
zauważył Gurlan mimo czujników w karabinku i hełmie. - Przynajmniej raz mamy te same
ograniczenia.
- To prawda... Nie mogę ich wykryć, jeśli mi na to nie pozwolą. - Etain z początku
myliła te telepatyczne istoty z użytkownikami Mocy, wyczuwając ich obecność pulsującą w
jej głowie, ale oni mogli zniknąć, kiedy tylko chcieli - milczący, niewidzialni, bez profilu
termicznego, poza zasięgiem sonaru... I Mocy. Wciąż ją to niepokoiło. - Nadają się na
szpiegów.
Levet skinął na jednego z żołnierzy i pluton rozstawił się poza ogrodzeniem.
- A także na sabotażystów.
Generał Zey też tak uważał, podobnie jak Rada Bezpieczeństwa Senatu. Gurlanie byli
prawdopodobnie na Coruscant, w sercu maszyny wywiadowczej Republiki, może w setkach,
a może w tysiącach miejsc, gdzie nie da się ich zobaczyć, a gdzie mogą wyrządzić ogromne
szkody. Jeśli Republika nie zawrze z nimi umowy, i to lepiej wcześniej niż później, mogą
rzucić potężny klucz hydrauliczny w tryby planety i nikt go nie zobaczy.
- Nie mam w tym doświadczenia - wyznała Etain. - Dlaczego wydaje mi się, że sami
sobie stwarzamy wrogów? Rekrutujemy szpiegów, a potem się ich pozbywamy? Czy to nie
jest tak, jakby dać komuś swój karabin i odwrócić się do niego tyłem?
- Podejrzewam, że ja też nie mam doświadczenia - odparł Levet. Ruszyli znów do
budynku sztabu. Biedny człowiek: przeżył jedynie tuzin lat, a i to wyłącznie w walce. - Nie
tykam polityki. Mogę jedynie przechwycić to, co na nas poleci.
Etain musiała zadać mu to pytanie.
- Czy naprawdę zamieniłbyś się miejscami z farmerem?
Levet wzruszył ramionami, ale ten obojętny gest nie oszukał jej zmysłu Jedi.
- Farmerstwo wydaje się niezłym wyzwaniem. Lubię otwarte przestrzenie.
Często tak mówili - ci mężczyźni wyhodowani w szklanych zbiornikach. Brat Dara, Fi,
uwielbiał ścigać się po przepastnych kanionach między budynkami na Coruscant. Żołnierze
Zero ARC, tacy jak Ordo, nie przepadali jednak za ograniczonymi przestrzeniami. Etain
pozwoliła Levetowi pójść przodem i zwolniła, aby skupić się na dziecku w swoim brzuchu.
Zastanawiała się, czy i ono odziedziczy klaustrofobię.
To nie powinno być genetyczne, prawda?
Ale czy dziecko umrze przed czasem? Czy odziedziczy przyspieszone starzenie się
Dara?
Najpierw martwiła się o Darmana, potem o siebie, teraz zaś jej niepokoje dotyczyły
głównie dziecka i tego, o czym nie wiedziała. Kal Skirata miał rację. Nie pomyślała w porę.
Tak bardzo chciała dać Darmanowi dziecko, że - poprzez Moc czy bez niej - rzuciła się w to
bez zastanowienia.
Przyspieszenie końca ciąży byłoby dla mnie wygodne - ale co z nim?
Już nie miała wyboru. Zgodziła się przekazać dziecko Kal'buirowi, Papie Kalowi.
Musi być dobrym ojcem: klony wyraźnie go uwielbiają, a on traktuje ich tak, jakby byli z
jego ciała i krwi. Jej syn z trudem się powstrzymywała, by nie nadać mu imienia - będzie miał
przy nim dobrze. Musi w to uwierzyć. Jej świadomość Mocy podpowiadała, że jej syn
dotknie i ukształtuje wiele istnień.
Kal nie pozwolił mi nawet nadać mu imienia.
Mogła próbować ucieczki, ale wiedziała, ze Kal Skirata znajdzie ją, gdziekolwiek by
się ukryła.
Chcę tego dziecka tak bardzo! To tymczasowe rozwiązanie, na pewno. Kiedy wojna
się skończy, zabiorę go z powrotem... Ale czy mnie pozna?
Jinart otarła się o jej nogi; przypomniało jej to zwierzę łowne Walona Vau,
półdzikiego strilla zwanego Lordem Mirdalanem.
Gurlanka zerknęła na nią żywymi, pomarańczowymi ślepiami.
- Ostatni z farmerów wyjedzie za kilka dni, dziewczyno, a potem... Skupisz się na
wyprodukowaniu zdrowego niemowlaka. I tyle.
Było jeszcze wiele spraw, które wymagały troski, ale Jinart miała rację - wystarczy na
razie. Etain wróciła do domu i pogrążyła się w medytacji. Nie mogła się powstrzymać i
sięgnęła w Moc, aby dotknąć Darmana.
Poczuje jej dotknięcie, była tego pewna.
Mygeeto, Zewnętrzne Rubieże, skarbce Banku Handlowego Dressian
Kiolsh, 470 dni po Geonosis
Walonowi Vau spodobała się taka ironia losu: oto jako żołnierz przejął dziedzictwo,
którego pozbawił go ojciec za wstąpienie do armii.
Na metalowych drzwiach szafki depozytowej z kompletem wyjmowanych półek
widniała płytka z wygrawerowanym napisem: VAU, HRABIA GESL.
- Kiedy ten stary chakaar umrze, to będę ja - rzekł Vau. - Przynajmniej teoretycznie.
Tytuł przejdzie na mojego kuzyna. - Obejrzał się przez ramię, choć czujniki
mandaloriańskiego hełmu dawały mu pełne pole widzenia. - Nie mówiłem przypadkiem,
żebyście się wynosili, Delta? Ruszać się.
Vau nie był przyzwyczajony do innej reakcji swoich oddziałów niż natychmiastowe
posłuszeństwo. Nauczył ich tego na Kamino, jeśli było trzeba, to także brutalnymi metodami.
Skirata uważał, że siły specjalne kształtuje się głaskaniem po główce i smakołykami, ale tak
powstają tylko słabeusze. Drużyna Vau miała najniższy odsetek ofiar, ponieważ nieustająco
wzmacniała zwierzęcą żądzę życia w każdym z tych ludzi. Był z tego dumny.
- Owszem, mówiłeś - odparł Boss. - Ale wydawało mi się, że przyda ci się pomoc.
Poza tym już nie jesteś sierżantem, gdybyś o tym zapomniał. Z całym szacunkiem...
Obywatelu Vau.
Byłem dla nich twardy, bo mi zależało, pomyślał Vau. Bo oni też musieli być twardzi,
żeby przeżyć. Kal, ten głupek, nigdy nie mógł tego pojąć.
Vau wciąż miewał problemy z oddychaniem przez złamany przez Skiratę nos. Ten
szalony, mały chakaar nie miał pojęcia o szkoleniu.
Następny patrol robotów nie zjawi się tu jeszcze przez kilka godzin. Roboty ochrony
nieustannie przemierzały labirynt korytarzy wyrytych głęboko w mygeetańskim lodzie
potężnej fortecy, która, jak twierdzili Muunowie, była nie do zdobycia. Ale i tak należało
opuścić to miejsce raczej wcześniej niż później. Delty już powinno tutaj nie być. Wylądowali
z powietrza, sabotowali obronę naziemną, a marines Bacary nadchodzili. Wypełnili swoją
misję i czas się wynosić.
- Powinienem był wcześniej wam wbić do głowy trochę rozumu - rzekł Vau. Rozwinął
plastykową płachtę biwakową i zawiązał rogi. Najgorszy był zawsze brak planu dla
ekstremalnych sytuacji: myślał, że weźmie tylko to, co mu się słusznie należy, ale żal tracić
taką okazję.
- Dobrze... Ty i Scorch będziecie trzymać, a ja napełniać.
- Możemy sami opróżnić...
- To ja kradnę, a nie wy.
Była to drobna różnica, ale dla Vau miała znaczenie. Skirata może i wychował bandę
chuliganów, ale oddziały Vau były zdyscyplinowane. Nawet Sev... Był pokręcony i
brakowało mu nawet podstawowych cech społecznych, jednak nie był kryminalistą.
Vau opróżnił pierwszy przyzwoicie wyglądający pojemnik do zaimprowizowanego
worka - kredyty w gotówce i obligacjach, bardzo się przydadzą - kiedy oleisty piżmowy
zapach oznajmił pojawienie się strilla, Lorda Mirdalana. Fixer odsunął się, żeby przepuścić
zwierzę.
- Mird, powiedziałem, żebyś czekał przy wyjściu - skarcił ulubieńca Vau. Wszystkie
strille były inteligentne, ale Mird był szczególnie sprytny. Zwierzę przemknęło wąskim
przejściem i spojrzało na niego wyczekująco. Choć raz nie obślinił podłogi. Przyglądał się
Vau pełnym napięcia, mądrym, złocistym spojrzeniem; nie można się było na niego gniewać.
Kto nie kochałby takiego poczciwego pyska? Strill był z Vau od dzieciństwa i ci, którzy nie
dostrzegali jego cudownego charakteru, nie mieli w sercu cienia przyzwoitości. Mówili, że
strille śmierdzą, ale Vau to nie obchodziło. Woń naturalnego piżma jeszcze nikomu nie
zaszkodziła.
- Chcesz pomóc, Mird'ika? Masz. - Wyjął z kabury miotacz płomieni. - Masz, weź to.
Dobry Mird!
Strill wziął kolbę broni w potężne szczęki i przysiadł na zadzie.
Ślina ściekła po osłonie spustu i rozlała się kałużą po podłodze.
- Słodziutki - mruknął Sev.
- I mądry. - Vau dał znak Mirdowi, aby pilnował drzwi, po czym zaczął wyjmować
kolejne szufladki sejfu. - Wszyscy, którzy nie lubią mojego przyjaciela Mirda, mogą slana'pi.
- Sierżancie, to najbrzydsza istota w całej galaktyce - jęknął Scorch. - A widzieliśmy
różne paskudztwa.
- No fakt, masz lustro - odparł Sev.
- Brzydota to iluzja, panowie. - Vau zaczął grzebać w swoim spornym dziedzictwie. -
Jak piękno. Jak kolor. Wszystko zależy od światła.
Jego oko od razu spoczęło na prostokątnym, czystej wody szafirze shoroni, należącym
do jego matki. Był długości ludzkiego kciuka, wprawiony w broszę i otoczony dwoma
mniejszymi, dopasowanymi kamieniami. W pewnym oświetleniu miały wibrujący kolor
kobaltu, w innym wydawały się ciemnozielone jak las. Piękne klejnoty... Ale prawdziwe
zniszczono, aby je znaleźć, a przy ich wydobyciu umierali niewolnicy. Jedyną
rzeczywistością jest działanie.
Sev odchrząknął. Nie lubił tracić czasu i nie starał się tego ukryć. Jego ikona HUD
wskazywała, że uważnie obserwuje Mirda.
- Jak pan sobie życzy, sierżancie.
Sejf zawierał prawdziwy skarbiec niedużych, łatwych do ukrycia i trudnych do
wyśledzenia precjozów, które można było zamienić na kredyty praktycznie w całej galaktyce.
Vau znalazł jednak taką skrytkę, która zawierała dziwne, pozornie bezwartościowe
przedmioty: stosik listów miłosnych przewiązanych zieloną wstążką. Przeczytał pierwsze
wersy trzech listów i wrzucił je z powrotem. Poza tym jednym pudełkiem w skrytce
znajdował się pas awaryjny, jaki noszą bogacze - odpowiednik wojskowego zestawu
przetrwania z liną, ostrzem i kilkunastoma kompaktowymi przedmiotami, niezbędnymi, aby
przeżyć poza linią wroga.
W plecaku Vau było dość miejsca na kilka dodatkowych przedmiotów. Wszystko -
klejnoty, zwitki obligacji flimsi, kredyty, metalowe monety, małe lakierowane pudełka na
klejnoty, których zawartości nawet nie fatygował się sprawdzić - wylądowało w jego
przepastnym wnętrzu. Żołnierze Delta stali wokoło, nieprzyzwyczajeni do bezczynności,
kiedy chronometr odliczał czas.
- Powiedziałem, żebyście mnie tu zostawili. - Vau wciąż jeszcze potrafił zmusić się do
groźnego tonu. - Nie buntujcie się. Wiecie, co potrafię.
Boss mężnie ściskał swój róg plastoidowej płachty, ale głos mu drżał.
- Nie możesz nam już wydawać rozkazów, obywatelu Vau.
Byli najlepszymi żołnierzami sił specjalnych w galaktyce. A Vau wciąż nie umiał
wykrztusić „dziękuję" ani „dobra robota". Choć bardzo chciał, zimny charakter ojca, jego
prawdziwa spuścizna, dławił wszelkie próby wyrażenia wdzięczności. Nic nigdy nie było
dość dobre dla jego ojca, zwłaszcza on. Może staruszek po prostu nie potrafił się zmusić, żeby
powiedzieć to, co tkwiło w nim przez cały czas.
Nie, nieprawda. Nie usprawiedliwiam go. Ale moi chłopcy mnie znają. Nie muszę im
tego mówić.
- Powinienem was zastrzelić - mruknął. - Stajecie się nieznośni.
Vau sprawdził chronometr. Teraz już w każdej chwili galaktyczni marines Bacary
mogą zacząć bombardować miasto Jygat łamaczami lodowców. Był pewien, że odczują to jak
trzęsienie ziemi.
- Szukasz czegoś konkretnego? - Zapytał Sev.
- Nie. Biorę wszystko, co wpadnie w ręce. - Vau nie zawracał sobie głowy zacieraniem
śladów. Jego ojciec nie wiedział i chyba go nie obchodziło, czy syn żyje, czy nie. Twój syn
marnotrawny powrócił, tato, pomyślał. Nie wiedziałeś nawet, że zniknąłem na Kamino na
dziesięć lat, prawda? Zresztą ten stetryczały hut'uun i tak nie mógłby nic z tym zrobić. Vau
coraz lepiej potrafił zadawać bolesne ciosy. - Przynajmniej droga się opłaci.
Wiedział, jakie będzie ich kolejne pytanie, jeśli zechcą je zadać:
„Co on zamierza zrobić z tym wszystkim?"
Nie mógł im powiedzieć za dużo i za wcześnie. Zamierzał przekazać to człowiekowi,
który zabiłby go bez skrupułów - wszystko, z wyjątkiem tego, co prawnie należało do niego.
- Nie planuję udać się na luksusowe wygnanie - rzekł.
Scorch przelazł nad Mirdem i stanął w drzwiach z DeCe w gotowości.
- Oddasz to państwu? - Zapytał.
- Wykorzystam w odpowiedzialny sposób.
Plecak Vau był teraz porządnie wypchany i tak ciężki, że aż stęknął, gdy zarzucał go
na plecy. Związał plastoidową płachtę w węzeł - tobołek wart miliony - i przewiesił sobie
przez ramię.
Miał nadzieję, że nie upadnie, bo nie zdołałby się podnieść.
- Oya - rzucił. - Idziemy.
Mird sprężył się jak do skoku i ruszył korytarzem. Zawsze reagował na słowo „oya"
dzikim, hałaśliwym entuzjazmem, bo oznaczało to, że idą na łowy. Był jednak dość
inteligentny, żeby wiedzieć, kiedy się nie odzywać. Mirdala Mird - mądry Mird. To właściwe
imię dla strilla. Delty ruszyli korytarzem w kierunku kanałów i pomieszczenia klimatyzatora,
który nie pozwalał, aby podziemny bank zamarzł na kamień. Szli śladami Mirda, które -
nawet Vau musiał to przyznać - oznaczone były ścieżką śliny. Strille okropnie się śliniły.
Była to część ich uroku, czaru, jak szybki bieg, sześć łap i szczęki, które bez trudu mogły
przegryźć kość.
Sev pośliznął się na kałuży śliny.
- Fierfek...
- Mogło być gorzej - pocieszył go Scorch. - O wiele gorzej.
Vau podążał za nimi, panoramicznym czujnikiem hełmu obserwując tyły. Poruszanie
się do przodu z obrazem tyłów na HUD było sztuką samo w sobie. Niejednego nieostrożnego
przyprawiło to o upadek. Podobnie jak szkoleni przez niego ludzie, Vau umiał jednak patrzeć
mimo obrazów wyświetlanych na wizjerze.
Znajdowali się pięćdziesiąt metrów od kanałów wentylacyjnych, które miały ich
zaprowadzić na powierzchnię, do ścigacza śnieżnego Fixera, gdy nagle rozbłysła zielona
błyskawica, a strill stanął jak wryty, nadstawiając uszu. Vau orientował się w reakcjach
zwierzęcia, ale Sev potwierdził jego najgorsze obawy.
- Impuls ultradźwiękowy - rzekł. - Nie wiem jak, ale uruchomiliśmy alarm.
Głos Fixera rozległ się w ich hełmach:
- Napęd pracuje. Sprowadzę ścigacz najbliżej szybu, jak się da.
Boss obejrzał się na Vau i wyciągnął rękę po tobołek.
- Chodź, sierżancie.
- Dam sobie radę, ruszajcie.
- Najpierw ty.
- Powiedziałem: ruszać, Trzy-Osiem.
Żadnych przezwisk: to upewniło Bossa, że Vau mówi poważnie.
Sev i Scorch przebiegli końcowy odcinek aż do drzwi i znów je rozsunęli. Szum
wirników i pomp wypełnił cichy korytarz. Wszyscy na moment zamarli. Słyszeli szczęk
zbliżających się robotów i organicznych strażników, wzmocniony przez akustykę korytarzy.
Vau oszacował czas co do sekundy. Nie wyglądało to dobrze.
- Weźcie swoje shebse w garść i jazda do góry tym szybem, zanim was rozstrzelam -
warknął Vau. Osik, naraziłem ich na niebezpieczeństwo, zmartwił się... Wszystko dla tych
głupich kredytów i jeszcze głupszego napadu. - Już! - Pchnął Bossa w plecy z całej siły i trzej
komandosi zrobili to, co zawsze, kiedy na nich wrzeszczał i używał siły: usłuchali. - Ruszać
się, Delta!
Szyb wentylacyjny był stromy, prawie pionowy. Drabinka serwisowa wewnątrz
przewidziana była dla robotów, z małymi wgłębieniami na stopy i szybą pośrodku. Boss
spojrzał w górę, szacując wzrokiem odległość.
- Oszukamy ich - zdecydował i wystrzelił linę z hakiem w górę szybu. Hak zaszczekał
o metal, Boss pociągnął za linę, żeby sprawdzić, czy się trzyma. - Uwaga...
Szyb mógł pomieścić tylko jedną linę. Boss skoczył w górę przy akompaniamencie
skrzypienia wciągnika, odbijając się podeszwami butów od ścian w ogromnych skokach, aż
znikł w ciemności.
Podnośnik przestał zgrzytać. Nastąpiła chwila ciszy przerywana szczękiem płyt zbroi.
- Czysto - zawołał, a jego głos odbił się echem. Sev wystrzelił kolejną linę; świsnęła
jak strzała w locie. Zabrzęczał metal i lina się naprężyła. - Lina zamocowana, Sev.
Sev podciągnął się w górę szybu niezgrabnymi ruchami. Scorch zaczekał na sygnał, a
potem ruszył za nim. Vau pozostał na dole wraz z Mirdem; mieli przed sobą długą
wspinaczkę. Mird mógł latać, ale nie w tak ograniczonej przestrzeni. Vau wystrzelił linę,
zaczekał, aż jeden z towarzyszy ją zabezpieczy i przymocował do niej tobołek ze skarbem.
Potem wyciągnął rękę, żeby zabrać Mirdowi z pyska miotacz płomieni.
- Dobry Mird - szepnął... - Teraz oya, do góry. Naprzód, Mird'ika. - Strill mógłby się
uwiesić na linie samymi szczękami, gdyby zaszła taka potrzeba. Mird jednak tylko zaskomlał
w proteście i usiadł na podłodze z determinacją nadąsanego ludzkiego dziecka. - Mird!
Ruszaj! Czy żaden shabuir nie zechce mnie słuchać? Marsz!
Mird ani drgnął. On mnie nigdy nie zostawi, myślał pewnie. Aż do dnia mojej śmierci.
Vau poddał się i pociągnął za linę, dając sygnał towarzyszom, by podnieśli ciężar. Nie miał
czasu kłócić się ze strillem.
- Jeśli nie wyjdę stąd za dwie minuty - rzekł - przekaż to wszystko kapitanowi Ordo.
Zrozumiałeś?
W komunikatorze hełmu Vau zapadła krótka cisza.
- Zrozumiałem - rzekł wreszcie Boss.
Czas wydawał się ciągnąć w nieskończoność. Szczękanie nadchodzących robotów
strażników stawało się coraz głośniejsze. Mird zamruczał groźnie i spojrzał w kierunku drzwi,
sprężony, jakby miał skoczyć na pierwszego robota, który się pojawi.
Będzie bronił Vau do ostatka. Jak zawsze.
Wreszcie lina zsunęła się w dół szybu i uderzyła o podłogę. Boss wydawał się nieco
zadyszany.
- W górę, sierżancie - powiedział.
Vau przywiązał linę do pasa i wziął Mirda na ręce, mając nadzieję, że wciągnik
wytrzyma dodatkowe obciążenie. Maszyna zgrzytała i stękała, kiedy wznosił się w górę
szybu. Już widział zimne, szare światło nad głową i hełm, całkiem podobny do jego
własnego, mandaloriańskiego wizjera w kształcie litery T, obramowany upiornym niebieskim
światłem.
Usłyszał pulsowanie napędu ścigacza. Fixer był dokładnie ponad nimi. Ledwo Vau
przecisnął ramiona przez wylot, Mird wyskoczył. Scorch i Sev przypadli do twardego jak
skała śniegu ze swymi DC-17 wycelowanymi w coś, czego Vau jeszcze nie widział. Kiedy
sam wydobył się z dziury, koło jego głowy świsnął strzał z miotacza. Wokół wrzała walka. W
mikrofonie hełmu wył przeraźliwie wiatr.
Vau zatrzasnął kratę wentylatora i zaspawał janową wersją miotacza Merr-Sonn,
stapiając metal z ramą. Wrzucił do szybu przez szczelinę mały granat protonowy. Śnieg
zatrząsł się od eksplozji w dole. Nikt już za nimi nie wejdzie.
Teraz jednak wszyscy wiedzieli już, że bank Dressian Kiolsh został obrabowany -
przez żołnierzy Republiki.
Odległy grzmot, po którym nastąpiło kilka miarowych salw artylerii, niemal zagłuszył
strzały z miotacza i wycie wiatru. Galaktyczni marines przybyli na czas.
- Dobra, Bacary ruszyły - odetchnął Scorch. - Miło, że przygotowali dywersję.
Nielitościwie biały krajobraz Mygeeto nie zdradzał, że pod powierzchnią znajdują się
miasta. Na powierzchni zbudowanych było tylko kilka. Ubity przez eony śnieg przebijały
miejscami ostre góry, które tworzyły kaniony przypominające ekstrawaganckie rzeźby z lodu.
Powierzchniowy patrol - sześć robotów na stopach przypominających rakiety śnieżne - i
dziesięciu organicznych, którzy pod grubymi zimowymi ubraniami byli zapewne Muunami,
odcięli ich od ścigacza, do którego zostało tylko kilka metrów.
Serie z miotacza odbijały się od pancerza. Fixer, ukryty za kadłubem, odpowiadał
gradem błękitnego ognia DeCe, utrzymując patrol ochrony przy ziemi.
Jeśli uszkodzą nam ścigacz, nigdy nie ruszymy się z tej skały, pomyślał Vau.
Sprawdził panoramiczny obraz. Mird był tuż obok, przyciśnięty do jego boku. Widział
jedynie patrol: nic więcej nie pokazywało się w jego czujnikach. Nie oznaczało to jednak, że
nie byli otoczeni.
Worek z łupem leżał na śniegu, tam gdzie Delty go rzucili. W tym momencie stanowił
wygodną osłonę. Vau podpełzł i ukrył się za tym wartym wiele milionów kredytów tobołem i
wycelował. Łomot miotaczy i urywany oddech - jego czy Delty? - Wypełniały jego hełm, ale
nikt się nie odzywał. Drużyna Delta ostatnio niewiele mówiła podczas walk. Urodzili się
razem, wychowali razem i rozumieli się wzajemnie tak dobrze, jak tylko potrafią istoty
ludzkie. Teraz zaś otworzyli ogień dokładnie tak, jak ich tego uczył, a Fixer bronił ich statku -
i wszystko to bez słów.
Vau nie był pewien, jak Muunowie wyjaśnią walkę Mandalorian z siłami Republiki,
ale przecież wszyscy wiedzieli, że Mando będą walczyć dla każdego, byle za uczciwą cenę.
Scorch przypiął do swojego DeCe wyrzutnię granatów.
- Niedobrze - rzekł. - Coraz więcej robotów.
Vau widział teraz to, co Scorch. Jego HUD wychwytywał kształty poruszające się w
równym szyku, niemal niewidzialne dla podczerwieni, ale wyraźnie ukazujące się w widmie
elektromagnetycznym. Potem ujrzał, jak okrążają nawis błyszczącego kryształu - śmieszne,
hałaśliwe istoty o długich ryjach, cały pluton. Scorch wystrzelił granat, niszcząc cztery w
pierwszym rzędzie. Fontanna śniegu i kawałków blachy wzbiła się w powietrze, niemal
natychmiast uniesiona przez wiatr. Następny rząd oberwał odłamkami ze swoich towarzyszy:
dwa z robotów padły, ścięte wygiętymi kawałami metalu.
Pozostałe jednak parły dalej. Vau sprawdził topografię na swoim HUD. Zbliżały się
wzdłuż lodowego wąwozu niemal naprzeciwko pierwszego patrolu, szykując się do przecięcia
drogi pomiędzy Fixerem a resztą, co oznaczało, że jedyną drogą do ścigacza było teraz
przebicie się przez formację wroga.
Sev i Boss zaczęli pełznąć w kierunku ścigacza; zatrzymywali się, aby wystrzelić
granaty wysoko ponad lodowymi zwałami, a po chwili popełznąć znowu kilka metrów, kiedy
roboty przystawały, a Muunowie ukryli się na chwilę. Strzały świszczały wokół nich,
promienie miotaczy zdzierały farbę z ich zbroi i uderzały w śnieg, zamieniając go w parę.
Jedna z serii odbiła się od hełmu Vau z głośnym sykiem. Było tak, jakby dostał w głowę
otwartą dłonią.
I w tym momencie poczuł się... Głupio. Nie był przestraszony, nie lękał się o swoje
życie, tylko miał uczucie, że coś źle zrobił. To było gorsze niż zagrożenie fizyczne.
Przeszarżował. Sprowadził tu Deltę. Teraz musi ich wyciągnąć.
- Jesteś bardzo widoczny w tej czarnej zbroi, sierżancie - zwrócił mu uwagę Scorch. -
To gorsze niż wlec za sobą Omegę. Co powiesz na to, żebyście się wycofali, a ja ich
powstrzymam?
Jeśli ktoś miał tu kogoś powstrzymywać, będzie to Vau.
- Zrób przyjemność staremu człowiekowi. - Vau sięgnął do pasa po granat EMP. - Ja
zajmę się robotami, wy bierzcie mokrych.
„Mokrzy". Organiczni. Teraz mówił jak Omega.
- A potem wszyscy gnamy do statku. Jasne?
Scorch przesunął wyrzutnię granatów na bok i przełączył DeCe na automatykę,
zmuszając strażników Muun do rozproszenia się. Dwaj przypadli za zamarzniętą granią.
Wystrzelił jeszcze raz, roztrzaskując lód, który okazał się kruchą krystaliczną skałą;
rozprysnęła się na odłamki ostre jak groty strzał. Rozległ się wrzask bólu, a zaraz potem
żałosny jęk, odbijający się echem od ścian kanionu.
Scorch mruknął pod nosem z wyraźną satysfakcją.
- Zdaje się, że tylko dziewięciu mokrych pozostało w grze.
- Ośmiu, jeśli ktoś się nim zajmie - odparł Vau.
- Muunowie nie są tacy mili.
- Fixer, wszystko w porządku? - Vau czekał na odpowiedź.
Świat nagle ucichł, jeśli nie liczyć wrzeszczącego Muuna. Roboty zdawały się
przegrupowywać za dziesięciometrowym zwałem ciemnoszarego lodu. - Fixer?
- W porządku, sierżancie.
- Dobra, zaczynamy.
Vau strzelił. Ten granat EMP miał dość mocy, aby zrobić sieczkę w małym
pomieszczeniu, ale tutaj jego impuls spowodował niezłe szkody na znacznie większej
przestrzeni. Usmażył obwody robotów. Niewielka eksplozja rozległa się echem i rozsypała
kawałki lodu, a potem nastąpiła długa cisza, przerywana jedynie odległymi strzałami z działa,
gdy galaktyczni marines przebijali się do Jygat.
Vau skoncentrował obraz EM w swoim HUD. Podpełzł do tobołka, pociągnął go za
sobą w bezpieczne miejsce i przytroczył sobie do pasa. Był to duży ciężar, o wiele za duży,
żeby móc się swobodnie ruszać. Ukląkł, oparty na dłoniach, jak kobieta w zaawansowanej
ciąży, próbująca wstać.
- Nie widzę ruchu.
- W porządku, sierżancie, już po nich.
- Dobrze, to teraz pozostało tylko wykończyć mokrych. - Przełączył się znów na
podczerwień. Strażnicy Muun będą widoczni jak latarnie. - Rozgrzeję ich trochę, zanim wy
wykonacie ruch.
Vau wyciągnął miotacz płomieni, ustawił się w pozycji klęczącej i otworzył zawór.
Mird przekrzywił głowę ze wzrokiem wbitym w broń.
- Skąd to masz, sierżancie? - Zapytał Scorch.
- Pożyczyłem od żołnierza.
- Czy on o tym wie?
- Już mu nie zależy.
- Tym można stopić roboty.
- Oszczędzałem paliwo na czarną godzinę.
Wciąż jeszcze nie było widać żadnego ruchu. Vau szacował, że patrol wciąż jest w
kanionie, może szuka sposobu, jak ich podejść od tyłu. Ranny Muun zamilkł już,
nieprzytomny lub martwy.
- Powinienem mieć paliwa na jakąś minutę, więc kiedy zacznę, ruszacie. Ty też, Mird.
- Vau wskazał Mirdowi ścigacz, a potem miotacz płomieni. - Idź, Mird. Za Bossem.
Nie jestem już taki szybki jak kiedyś, pomyślał. I niosę za duży ciężar. Ale ściana
ognia była przerażającym, brutalnym narzędziem przeciwko każdej formie życia. Vau
dźwignął się na nogi i włączył płomień.
Ryczący strumień ognia wytrysnął, kiedy Vau znalazł się na wysokości małego
przejścia, gdzie ukrywał się patrol Muunów. Ściana płomienia oślepiła go, zasłaniając
wszystko, co było poza nim. Słyszał tylko krzyki i widział rozbłyski w swoim HUD, gdy
drużyna Delta gnała w kierunku pracującego na wolnych obrotach ścigacza. Vau cofnął się,
odliczając sekundy, na jakie zostało mu paliwa, gotów przejść na miotacz, kiedy paliwo się
skończy.
Nikt nie spodziewał się miotacza ognia po patrolu lodowym. Zaskoczenie to połowa
wygranej walki.
Vau odwrócił się i pobiegł, z trudem chwytając oddech. Nie takie złe tempo jak na
jego wiek, z tym ładunkiem i do tego po lodzie. Mird biegł przed nim - choć raz go posłuchał
- a ścigacz właśnie podjeżdżał.
Nagle pod jego stopami lód się rozstąpił.
Potrzebował chwili, aby się zorientować, że leci w dół pochyłym tunelem, a nie zapada
się w nieoczekiwanie miękkim śniegu.
Fixer krzyknął, ale choć dźwięk zabrzmiał głośno w hełmie Vau, nie dotarł do niego
sens słów. Worek z łupem ciągnął go w dół.
- Startujcie! - Ryknął Vau, choć nie musiał krzyczeć do komunikatora. - To rozkaz...
- Sierżancie, nie możemy.
- Zamknij się. Jeśli wrócicie po mnie... Jeśli ktokolwiek wróci, zastrzelę!
- Sierżancie! Możemy...
- Wychowywałem was, żebyście przetrwali. Nie upokarzajcie mnie, nie bądźcie
mięczakami!
Nie wierzę, że to powiedziałem, pomyślał.
Delty przestali się sprzeczać. Vau znajdował się teraz w półmroku, w swoim HUD
widział pole lodowe zapadające się pod ścigaczem.
- ...Grupa... - Powiedział jakiś głos w jego hełmie, ale reszta zdania się zgubiła, a
połączenie znikło w szumie zakłóceń.
Moje ostatnie słowa do nich brzmiały: zamknijcie się. Wspaniałe wyjście, Vau.
Śmiertelne niebezpieczeństwo to zabawne uczucie. Był pewien, że umrze, ale nie bał
się, nie martwił się też dalszymi patrolami. Bardziej intrygowało go, gdzie wpadł: teraz
dopiero przypomniał sobie coś jak przez mgłę. Kiedy zsunął się o kilka metrów niżej, usiłując
hamować zjazd piętami bardziej instynktownie niż intencjonalnie, poczuł, że ciekawość
bierze górę. Więc tak właśnie wygląda umieranie. A potem do niego dotarło.
Lodowa pokrywa Mygeeto była poryta tunelami, wydrążonymi przez ogromne,
mięsożerne robaki. Zatrzymał się z hukiem na czymś w rodzaju półki.
- Osik! - Zaklął. Cóż, jeszcze żyje, ale pewnie już niedługo. Mird! Mird! Gdzie jesteś,
verd'ika?
Odpowiedzi nie było, słyszał tylko chrzęst i stękanie przemieszczającego się lodu.
Wciąż jeszcze miał przy sobie łupy z rabunku, stanowiące jego cel i przeznaczenie.
Vau nie zamierzał jeszcze umierać. Był zbyt bogaty, żeby rozstawać się z życiem.
ROZDZIAŁ 2
Podmioty badania - klony - wykazywały większą odmienność w wieku
biologicznym i mutacjach genetycznych niż normalne zygotyczne bliźnięta. W
grupie stu sklonowanych mężczyzn w wieku dwudziestu czterech lat
chronologicznych, i których można się było spodziewać, że będą stanowić
odpowiedniki niesklonowanego czterdziestoośmioletniego człowieka, kluczowe
biomarkery wykazały wiek od trzydziestu czterech do sześćdziesięciu pięciu lat,
a więc średnio pięćdziesiąt trzy. Konieczne są dalsze badania, ale narażenie na
skażenia pola bitwy i wysoki poziom stresu, jakiemu są poddawani, wydają się
przyspieszać normalną mutację genetyczną u ludzi zaprojektowanych tak, aby
dojrzewać w tempie dwukrotnie większym od normalnego. Kiedy klony z
Kamino osiągają wiek równy czterdziestu latom, mutacje te stają się bardzo
wyraźne i jak u naturalnych bliźniąt, zaczynają się dostrzegalnie różnić.
Dr Bura Veujarjj, Imperialny Instytut Medycyny Wojskowej, Starzenie się i
degeneracja tkanki u żołnierzy klonowanych przez Kaminoan. „Imperialny Przegląd
Medyczny" 1675
Kompleks Administracji Republiki, Dzielnica Senacka, Coruscant, 470 dni
po Geonosis
- Czy policja nie może ich przesunąć? - Zapytał ochroniarz przy głównych drzwiach
biura Skarbu Republiki. Zerkał zza pleców agentki Skarbu Besany Wennen - a to udawało się
tylko niewielu osobnikom płci męskiej - wyraźnie oburzony, że protestujący robią mu bałagan
na wychuchanym dziedzińcu. - Rozumiem, że to sympatycy sepów, prawda? A gliny stoją
tam tylko i nic nie robią.
Besany nie przeoczyła protestujących. W gruncie rzeczy była nimi ogromnie, choć
dyskretnie zainteresowana, ponieważ wojna z separatystami stała się dla niej sprawą bardzo
osobistą. Byli to pozbawieni ojczyzny Krantianie, protestujący przeciwko zniszczeniom,
jakich ich planeta doznała w czasie ostatniej bitwy.
Ulokowali się naprzeciwko miejsca, które uważali za centrum działań wojennych -
budynku administracyjnego Departamentu Obrony, gdzie, jak im się wydawało, mogą coś
osiągnąć. Przy placu i zbiegu ulic znajdowało się kilka biur rządowych - ich pracownicy
pojawiali się na chwilę w oknach, żeby popatrzeć, po czym wracali za biurka, ponieważ to nie
była ich wojna - jeszcze nie. Mieli armię na swoją obronę.
- Przecież są neutralni - zauważyła. - Więc jak mieliby protestować w imieniu
separatystów?
Strażnik spojrzał na nią z wyraźnym zaskoczeniem. Ściana za jego plecami pełna była
holoekranów, co pozwalało mu widzieć każde piętro i każdy korytarz w budynku.
- Co masz na myśli?
- Są tu, ponieważ pozwala im się tu być. Dokąd by poszli, gdyby chcieli lobbować za
CIS?
Pytanie całkowicie zbiło strażnika z tropu. Wzruszył ramionami.
- Czy mam panią bezpiecznie przez nich przeprowadzić?
- Nie sądzę, żeby stanowili zagrożenie, ale dzięki. - Besany zastanawiała się, jak
spędzi wieczór, ale wiedziała, o czym będzie myślała: będzie się martwić o kapitana Zero
ARC imieniem Ardo, człowieka, z którym bała się skontaktować, nie wiedząc, czy w danym
momencie nie jest na misji, i czy wiadomość na komunikatorze nie narazi go na
niebezpieczeństwo. - Zaryzykuję.
Wyszła na łagodny, dzięki kontrolowanemu klimatowi, coruscański wieczór i dużym
łukiem okrążyła protestujących. Kilku oficerów CSF w ciemnogranatowych mundurach
bojowych obserwowało protest z bramy, jeden pozdrowił ją skinieniem głowy. Nie mogła go
rozpoznać, bo biały hełm zasłaniał mu twarz, ale w czasie przesłuchań miewała kontakty z
Siłami Bezpieczeństwa Coruscant i prawdopodobnie rozpoznali ją bez trudu. Odpowiedziała
na ukłon i mocniej ścisnęła torebkę pod pachą.
Życie na Coruscant toczyło się pomimo wojny. Protest na placu był jedynie
niewielkim kamykiem w monotonnej rzeczywistości. Strumień przechodniów - urzędników i
spacerowiczów - rozdzielał się, mijając demonstrantów i łączył się znowu z nimi, jakby nic
nigdy nie przerwało jego nurtu. Besany zastanawiała się, czy i wokół niej rozpłyną się w taki
sam, czysto mechaniczny sposób. W pewnym sensie również pełniła rolę wysuniętej placówki
wojennej. Osiemdziesiąt trzy dni temu - była audytorką, a dbałość o szczegóły należała do jej
zawodu - generał Jedi trafił ją paraliżującą serią i tak znalazła się w małej społeczności sił
specjalnych. Było to okno na świat wojny bez zasad, anonimowego bohaterstwa, ale też
niezwykłej i nieoczekiwanej czułości.
I to był jej sekret. Nawet Skarb Republiki o nim nie wiedział.
Robiła rzeczy, za które szefowie ze Skarbu by jej nie pochwalili. Podobnie jak za
podawanie istotnych danych - kodów haseł, obejść zabezpieczeń - sierżantowi komandosów,
jak za fałszowanie raportów, aby ukryć fakt, że pozwoliła siłom specjalnym nadzorować
swoje śledztwo.
Teraz za późno, żeby się tym martwić.
Ale Besany i tak się martwiła. Szła szybko, marząc, żeby już dotrzeć do domu i
zamknąć za sobą drzwi mieszkania. Kolejny dzień, który można skreślić z kalendarza, bo nie
została aresztowana.
To zupełnie do mnie niepodobne, pomyślała. Tak po prostu uwierzyć we wszystko.
Nawet nie zauważyła, że ktoś za nią idzie. Kiedy jakaś dłoń opadła na jej ramię,
krzyknęła. Z poczuciem winy odwróciła się I stwierdziła, że patrzy w lustrzaną maskę
jednego z policjantów CSF.
Serce podeszło jej do gardła. O nie, nie, nie...
- Agentka Wennen - rzekł. Akcent był znajomy. - Dawnośmy się nie widzieli...
Nie znała go, była tego pewna.
- Ma pan nade mną przewagę, panie oficerze. - Mężczyźni zaczepiali ją rzadziej niż
powszechnie sądzono. Wiedziała, że jest piękna, ale wiedziała też, że potrafi być
nieprzystępną twierdzą. Nawet Ordo - ogromnie pewny siebie, pozbawiony strachu -
traktował ją nieufnie. Swoją urodę przez większość czasu uważała za przekleństwo. - Co
mogę dla pana zrobić?
Policjant stał z pięściami na biodrach. Nie wyglądało na to, żeby zamierzał wyciągnąć
broń.
- No cóż, wiem, że nie jestem tak oryginalny jak mój brat, ale mogłabyś powiedzieć
przynajmniej: „Hej, Mereel, jak leci?".
- Och, to ty? - Mereel: jeden z pięciu braci Zero ARC Ordo.
Porucznik Mereel. Serce Besany podskoczyło w całkiem inny sposób. Nawet nie
próbowała ukryć ulgi. - Przepraszam, Mereel. Nie spodziewałam się ciebie tutaj...
- I nie rozpoznałaś mnie w tym ubraniu, co? - Kilku przechodniów obejrzało się za
nimi. Zachichotał. - Chodzi mi o zbroję. Człowiek wygląda w niej całkiem inaczej. W
każdym razie, co by to była za tajna operacja, gdybym był łatwy do rozpoznania? Ale nie
możemy tu tak stać przez całą noc i pozwalać, żeby się na nas głupio gapili. Chodź ze mną, a
ja sprawię, że nie pożałujesz.
- W porządku. - I znów robi to samo, rzuca wszystko i idzie na oślep na żądanie
policjanta z tajnej jednostki. Nie tak działa grupa śledcza Skarbu Republiki. Miała swoje
zasady. - Chciałam spytać...
- Ordo ma się dobrze i przesyła pozdrowienia. W tej chwili wypełnia drobne zadanie z
Kal’buirem. - Mereel mógł być klonem, ale był też indywidualnością, jak każdy inny
człowiek. Nie chodził jak Ordo i nie mówił jak on. - Spróbuję nauczyć go trochę ogłady,
kiedy wróci. Nie ma pojęcia, jak postępować z damą.
Besany szła obok niego; wiedziała z teorii, że udawanie rutynowych działań jest
najlepszym sposobem na niezwracanie na siebie uwagi.
- Chciałam tylko wiedzieć, czy jest bezpieczny.
- Jesteśmy żołnierzami. Nigdy nie jesteśmy bezpieczni.
- Mereel...
- Spójrz na to w inny sposób - zaproponował i ruszył w kierunku ścigacza patrolowego
CSF, zaparkowanego na publicznym lądowisku wychodzącym na szlak powietrzny. - Druga
strona jest w o wiele większym niebezpieczeństwie niż my.
Besany wsunęła się na siedzenie pasażera i nawet nie spytała, skąd wziął ścigacz i
mundur. CSF lubiła klony z Operacji Specjalnych. Ich szef antyterrorystów, Obrim, był
bardzo zaprzyjaźniony z sierżantem Skiratą, Kal'buirem - Papą Kalem. Wyświadczali sobie
grzeczności bez zadawania pytań. Besany zazdrościła tej konspiracyjnej bliskości.
Kal'buirowi uszłoby na sucho nawet morderstwo.
- Czy wolno ci opowiedzieć, jak się wszyscy czują? - Zapytała cicho.
- Naprawdę się o nas martwisz, prawda? - Mereel skierował ścigacz w kierunku jej
apartamentowca. Nie przypominała sobie, żeby mu mówiła, gdzie mieszka. - Wszystko w
porządku. Omega została wysłana na Zewnętrzne Rubieże, gdzie ktoś potrzebuje pomocy
przy zmianie reżimu. Delta pomagają marines. Czy jeszcze o kimś zapomniałem?
Besany poczuła ukłucie wyrzutów sumienia. Powinna była zapytać o pierwszego
klona, jakiego w życiu poznała, cierpliwego żołnierza usuwającego bomby, który stracił obie
ręce i wylądował przy tymczasowej pracy biurowej.
- Jak szeregowy Corr radzi sobie z życiem jako były komandos?
- O, ma się świetnie. Uczy się nowych, sprytnych sztuczek od mojego brata Kom'rka.
Dobry człowiek z tego Corra.
- A dwaj oficerowie Jedi?
- Etain ewakuuje kolonistów z Quillury, a Bard'ika, przepraszam, generał Jusik wraca
w tym tygodniu. - W wyjaśnieniu Mereela były wielkie luki, brakowało w nich szczegółów.
Wydawało się, że usuwa je na bieżąco. - Chcesz wiedzieć coś o Vau? Jest z Deltą. Nikt nie
zginął. Są zdziwieni, wkurzeni, zmęczeni, samotni, znudzeni, głodni, śmiertelnie przerażeni,
niektórzy nawet się bawią, ale wszyscy żyją, a to plus. - Ścigacz wznosił się i przeskakiwał
pomiędzy szlakami, aż skręcił wprost pod jej apartament. Tak, Mereel dokładnie wiedział,
gdzie mieszka. Ustawił ścigacz na właściwej platformie, na jej balkonie, i otworzył włazy. -
Czy wciąż jesteś gotowa wyświadczyć nam parę przysług? Bez wiedzy szefostwa?
Mereel był przedstawicielem wojny, której większość mieszkańców Coruscant nigdy
nie zobaczy i w której nie będzie walczyć. Besany zastanawiała się podobnie jak pierwszego
wieczoru, czy jej proste, jasne zasady znaczą więcej niż życie człowieka. Mereel zdjął hełm i
usiadł, patrząc na nią wyczekująco. Ordo, a jednak nie Ordo... Miał coś z Corra. Egzystencja
Corra - nie miała lepszego określenia, obejmującego tak wiele aspektów życia klona -
męczyła ją emocjonalnie, irytowała, sprawiała, że czuła się wściekła, zdradzona i - tak, winna.
Jej rząd może i nie zdradził jej samej jako obywatela i pracownika, ale całkowicie zdradził
swoją niewolniczą armię.
Pozwalam, żeby emocje przeszkadzały mi funkcjonować. Ale czy to nie dzięki
emocjom potrafimy powiedzieć, co jest naprawdę dobre, a co złe?
- Porozmawiajmy - zaproponowała.
Mereel przeszedł się po mieszkaniu ze skanerem, szukając urządzeń podsłuchowych.
- Ostrożności nigdy za wiele. Ale przecież wiesz na ten temat wszystko, skoro jesteś
upiorem Skarbu.
- Zdziwiłbyś się, jak usilnie ludzie starają się ominąć przepisy finansowe.
- Wiem. - Zawahał się obok sofy, jakby zamierzał usiąść, ale stał dalej. Przyjrzał jej się
uważnie. - A ty wciąż chodzisz nieuzbrojona? Musisz coś z tym zrobić.
- Cóż...
- Bardzo proste pytanie. Czy chcesz przeprowadzić dla nas małe śledztwo?
- Jakie śledztwo?
- Interesują nas wydatki obrony i prognozy budżetowe.
To nie mogło być aż takie proste.
- Przecież to i tak dokumenty publiczne.
- Ale nie zawierają wszystkich szczegółów, które są mi potrzebne.
- Aha.
- To bardzo delikatna sprawa. Może otrzeć się o biuro kanclerza.
Besany poczuła mrowienie skóry i przypływ adrenaliny. Nie była w stanie usiąść. Nie
teraz.
- Możesz sprecyzować, czego mam szukać? Oszustwa przetargowe? Łapówki?
- Pewnie to też znajdziesz - odparł Mereel. - Jednak ja jestem zainteresowany
transakcjami obejmującymi Kamino i harmonogramem płatności.
Besany nie mogła sobie wyobrazić niczego, co dałoby się wykryć. Chyba że Republika
zbroiła kogoś, kogo oficjalnie zbroić nie mogła. Śledczy, który w niej tkwił, podpowiadał,
aby zadawać kolejne pytania, ale jako przedstawicielka służb publicznych nie sądziła, że tym
razem musi wiedzieć coś więcej.
- Mogę dotrzeć aż do pojedynczych przelewów - powiedziała wreszcie. - A to może
dać tyle informacji, że zaprowadzi nas donikąd.
- Nie martw się, jestem dobry w odsiewie.
Odetchnęła głęboko. Siedziała w tym po uszy. Kilka centymetrów głębiej nie zrobi
szczególnej różnicy.
- Dlaczego mi to powierzasz?
- Po pierwsze, wiem, gdzie mieszkasz. - Mereel uśmiechnął się ze szczerym
rozbawieniem, ale Besany widziała już, jak grzeczny, uprzejmy Ordo potrafi zmienić się w
mordercę bez skrupułów. A my nie bierzemy jeńców. Nasze życie może jednak zależeć od
twojej informacji, dlatego to z pewnością ma dla ciebie znaczenie. Prawda?
Był to wybór etyczny pomiędzy zasadami a życiem, a zasady nie zawsze przekładały
się na to, co właściwe.
- Wiesz, że ma.
- Jesteśmy szczególnie zainteresowani wszelkimi planowanymi płatnościami dla
Kamino za dostawy klonów po zakończeniu kolejnego roku finansowego, albo i wcześniej.
Besany doszła do wniosku, że właśnie w tym momencie powinna zdecydować, czy
chce wiedzieć coś więcej, czy nie.
- Dobrze, a czego mi nie powiedziałeś?
Mereel wzruszył ramionami.
- Że zaryzykowałem, żeby zebrać te informacje, co doprowadziło do tego, że prosisz o
kolejne.
- Co myśli na ten temat Kal? - Nie musiała nawet pytać, czy Kal Skirata wie. Zerowi
nawet nie odetchnęli, nie pytając go o pozwolenie. Byli mu całkowicie oddani. Jemu, a nie
Republice. O ile jednak potrafiła zrozumieć jego niezwykłą charyzmę, nie była pewna, czy to
najlepszy pomysł. - A co będzie, jeśli mnie złapią?
- Po pierwsze, on ci ufa - odparł niewzruszenie Mereel. - A jeśli złapią... Cóż, pewnie
cię zastrzelą.
Teraz już nie żartował i ona o tym wiedziała.
- W porządku - rzekła. - Zacznę od rana. Jak mam się z tobą kontaktować?
- Daj mi swój komunikator - wyciągnął rękę, a ona posłusznie upuściła na nią
urządzenie. Otworzył obudowę, ze zmarszczonymi brwiami zajrzał do środka i wyjął mały
zestaw narzędzi, który w jego ręce wyglądał jak zabawka. - Kiedy już go zabezpieczę... O nie,
nie... Powiedz, że nie kontaktowałaś się tym komunikatorem z Ordem.
- Nie, nie kontaktowałam się. - Czuła się całkowicie bezużyteczna i naiwna. -
Obawiałam się, że to może go narazić na niebezpieczeństwo.
Mereel podniósł wzrok i przez chwilę przyglądał jej się uważnie.
- Dobra odpowiedź. Dlatego właśnie ci ufamy. - Grzebał przez chwilę we
wnętrznościach aparatu, po czym znów zatrzasnął obudowę.
- Dzięki. Poczekam; aż on się ze mną skontaktuje - dodała Besany.
- Widzisz? Kal'buir miał rację, że masz to „coś".
- Zdrowy rozsądek.
- Nie masz przypadkiem siostry?
- Nie.
- Szkoda. - Znów włożył hełm i nagle stał się jednym z wielu policjantów
Galaktycznego Miasta. - Tak czy owak, muszę iść. Chcesz coś przekazać Ordo?
Powinnam była pomyśleć o tym wcześniej, skarciła się w duchu. Cholera. Co mam
powiedzieć? Ona i Ordo nie byli właściwie romantykami. Pewnego dnia wypili drinka w
barze CSF, a potem prowadzili serię długich, niezręcznych rozmów, gdzie wszystkiego trzeba
było się domyślać, a niewiele zostało powiedziane. Ale więź między nimi była silna,
podobnie jak jej chęć, aby wyświadczyć przysługę jego braciom.
- Powiedz mu, że tęsknię za nim. Zapytaj, jaka jest jego ulubiona potrawa i powiedz,
że przyrządzę ją dla niego, kiedy wróci.
- Kiełbaski roba z sosem, zawsze marudzi o olej pieprzowy.
- Zaczekaj chwilę. - Besany rozejrzała się wokół za czymś, co mogłaby przekazać dla
Orda, ale w mieszkaniu kobiety nie było wiele rzeczy, które mogłyby się przydać
żołnierzowi. Miała jednak coś do jedzenia. Klony zawsze były wybredne, wszystkie co do
jednego. Chwilę szukała w konserwatorze, aż wyciągnęła familijne opakowanie ciasta cheffa,
posypanego lśniącymi, kandyzowanymi orzechami. Trzymała je na wypadek
nieoczekiwanych gości, którzy jednak nigdy się nie zjawiali. - Masz miejsce na coś
niedużego?
- Jak niedużego?
Musi być dokładna, prawda?
- Średnica dwadzieścia pięć centymetrów.
- Ostrzegę go, żeby nie połknął w całości. - Mereel wetknął pojemnik pod pachę,
sięgnął pod kurtkę i wyjął mały miotacz. Kal’buir nalegał, żebyś to nosiła. Uważaj na siebie.
Besany, z lekka oszołomiona, wzięła miotacz do ręki, chociaż głos w jej głowie
podpowiadał, że chyba postradała zmysły. Mereel wyszedł na platformę i w kilka chwil
później ścigacz policyjny uniósł się w wieczorne niebo; patrzyła za znikającą plamą tylnych
świateł.
Zamknęła drzwi balkonowe i zaciągnęła zasłony, nie wypuszczając miotacza z ręki.
Czuła się obserwowana, nie mogła się pozbyć tego wrażenia. A może to tylko jej sumienie
domagało się uwagi. Kiedy spojrzała na swoje palce ściskające broń, wydawało jej się, że to
cudza ręka i że ona nie ma z nią nic wspólnego.
Uważa, że mogę tego potrzebować, pomyślała.
Lepiej zacznę się zastanawiać, jak zatrzeć za sobą ślady.
Była audytorem sądowym, więc wiedziała, jak śledzić innych, odkrywać wszystkie
miejsca, gdzie ukrywali dane lub wyprowadzali kredyty, albo rzucali zasłonę dymną na audyt.
Wystarczyło odwrócić ten proces, aby nikt jej nie znalazł.
Jedyną komplikacją była możliwość, że ślady mogą prowadzić do najwyższych
poziomów rządowych.
Nigdy w życiu nie była taka samotna... I tak przerażona.
Mogła sobie teraz wyobrazić, co Ordo i pozostali komandosi przeżywają każdego dnia.
Calna Muun, Agamar, Zewnętrzne Rubieże, 471 dni po Geonosis
- No i co, Mando, podoba ci się?
Łagodnie wygięty bąbel transpastali unosił się na powierzchni wody, wyglądając jak
jedna z tych małych przezroczystych łodzi podwodnych, które pokazywały turystom cuda na
dnie oceanu Bil Da'Gari. Potem bąbel uniósł się powoli, aby ukazać coś znacznie, znacznie
większego i wcale nieprzeznaczonego dla rozrywki.
Sierżant Kal Skirata obserwował wodę spływającą po wynurzającym się kadłubie i
zastanawiał się, czy stracił mirshe, żeby przelecieć taki kawał tylko po to, by kupić statek
podwodny. Cena była wyższa, niż planował. Jeśli jednak polujesz na Kaminoan, potrzebujesz
swobody pod wodą, nieważne, ile to będzie kosztować. A on polował na bardzo sprytną
zwierzynę: głównego naukowca Ko Sai.
- Nie podoba się? - Zapytał rodiański handlarz.
Skirata burknął coś pod nieprzeniknioną maską złocistego hełmu. Mandalorianin
ubijający interes miał jedną przewagę - nie musiał utrzymywać pokerowej twarzy i tylko
naprawdę kompletni głupcy mogliby próbować oszustwa. Raz próbowali, prawdę mówiąc.
- Chyba źle to nie wygląda.
- To cacuszko! - Rzekł Rodianin, skacząc wokół niego po nabrzeżu jak stuknięty
akrobata. Rodianie zawsze wydawali się Skiracie komiczni i nieszkodliwi, co było całkowicie
sprzeczne z ich prawdziwą naturą, dlatego zawsze miał przy sobie dodatkowy nóż w
rękawie... Tak na wszelki wypadek. - Każda jest wyjątkowa, ręcznie wykonana, najlepsze
rzemiosło Mon Cal. Nie trzeba wiele pracy, aby z niej zrobić...
- To frachtowiec, a ja szukam myśliwca.
- Mogę dorzucić kilka działek ekstra.
- A ile czasu to zajmie?
- Czy to ma być na wojnę?
Skirata wyobrażał sobie, jak Rodianin w myśli podbija cenę w nadziei, że rachunek
zapłaci jakaś agencja rządowa jednej lub drugiej strony. Szaber i wojna szły zawsze w parze.
- Nie - odparł Skirata. - Jestem pacyfistą.
Rodianin zezem spojrzał na modyfikowany verpiński karabinek snajperski
przewieszony przez jego ramię.
- Jesteś Mandalorianinem...
Skirata pozwolił, aby trójstronny nóż wysunął się z jego prawego rękawa i zręcznie
złapał za rękojeść.
- Chciałbyś ze mną zadrzeć?
- Nie...
- Widzisz, jestem całkiem pokojowo usposobiony. - Wsunął nóż do pochwy nad
nadgarstkiem. - Jaki jest jego maksymalny zasięg?
- Może zejść w wodzie na kilometr. Prędkość w atmosferze to tysiąc klików. Zasuwa
jak nasmarowany ronto. - Frachtowiec znajdował się już ponad linią wody; czterdzieści pięć
metrów łagodnych, ciemnozielonych krzywizn z czterema półkulistymi gondolami napędu
wystającymi ponad rufą jak kastet. Była to kalamariańska klasa DeepWater. - Bierze
dziewięćdziesiąt ton ładunku, osiem osób załogi. Ma przyzwoite działko obronne. Hipernapęd
jest...
Rodianin znieruchomiał i spojrzał gdzieś obok Skiraty. Nabrzeżem spokojnie
nadchodził Ordo. Zatrzymał się na wysokości frachtowca z lewym kciukiem zahaczonym o
pas. Z wyjątkiem chodu - zawsze wydawał się lekko zgarbiony, jakby miał w kaburach dwa
pistolety WAR - był jedynie kolejnym Mando w zniszczonej od walk zbroi. Rodianin
poruszył się niespokojnie, gdy Ordo z pewnej odległości przyjrzał się obudowie napędu, a
potem z głuchym stuknięciem zeskoczył z nabrzeża na kadłub.
- Nie podoba mi się kolor - mruknął Ordo. Wsunął czubek buta w ręczny mechanizm
otwierający lewy właz i zerwał plomby. - Spojrzę tylko na obicia.
Skirata obejrzał się na Rodianina.
- Mój chłopiec jest wybredny. Obawiam się, że już straciłem rachubę pudeł, jakie
oglądaliśmy w tym tygodniu.
- Jeśli jesteście gotowi poczekać kilka tygodni, mogę wam załatwić Hydrosphere
Explorer. - Kupiec zniżył głos. - Ubrikkiańską repulsorową łódź podwodną. V-Fin. A nawet
okręt Federacji Handlowej.
- Jasne, naprawdę bym się ucieszył, gdyby chłopcy z Federacji przyszli do mnie
szukać kawałka swojej floty.
- Wy, Mandalorianie, jesteście bardzo podejrzliwi.
- I tu się nie mylisz. Ile?
- Sto pięćdziesiąt tysięcy.
- Ja nie chcę kupować całej flotylli, synu, tylko jedną balię.
- Te DeepWaters są trudne do zdobycia.
- Wiesz co, ten pomysł z Federacją Handlową nie był taki zły. Może powinienem
wybrać się do ich zaopatrzeniowców, bo gdybym kupił od nich prawdziwy okręt podwodny,
prosto od producenta, zamiast tej łódki wycieczkowej...
Skirata usłyszał nagle w głośnikach głos Orda:
- Kal'buir, myślę, że Prudii może całkiem ładnie tę łódkę dozbroić...
Kal i tak nie chciał zwykłego okrętu podwodnego. Potrzebował statku
wielofunkcyjnego - takiego właśnie jak ta balia Mon Cal. Rodianin nie miał pojęcia, czego
chce klient, ani jak bardzo, a nawet, czy może sobie na to pozwolić. Skirata brzęknął
kredytami w sakiewce u pasa, przedłużając ten kuszący dźwięk, aby zmiękczyć opór
Rodianina. Spacerował w kółko, jakby myślał o czymś całkiem innym.
- Chodź, ad'ika - rzekł do Orda tak, aby kupiec go słyszał. Musimy jeszcze obejrzeć
pięć statków i nie mamy na to całego dnia.
- Sprawdzam tylko kadłub... - Mruknął Ordo.
Hełmy to dobra rzecz: nikt nie może słyszeć, co się mówi przez komunikator, jeśli ty
tego nie chcesz. Ordo używał wszystkich najnowocześniejszych czujników, aby sprawdzić
zmęczenie metalu, przecieki i inne wady mechaniczne. Skirata przeglądał odczyty, przesyłane
do jego błyszczącego nowością ekranu HUD - niewielka, ale konieczna ekstrawagancja,
opłacona przez martwych terrorystów. Uznał, że dobry terrorysta to martwy terrorysta.
Ordo odetchnął głęboko.
- Wydaje się nieco... Brudnawy w środku, ale poza tym to ładny statek. Na twoim
miejscu bym go brał.
Jasne, tylko jeszcze zbiję cenę, pomyślał Skirata.
- Duży ten przeciek? - Zapytał teatralnym szeptem.
- Jaki przeciek? - Podskoczył Rodianin. - Nie ma żadnego cholernego przecieku!
- Mój syn mówi, że widać ślady po wodzie. - Skirata zawiesił głos dla większego
efektu. - Ord'ika, chodź i powiedz mu.
Ordo wyszedł z włazu i stanął na kadłubie z rękami wspartymi na biodrach i lekko
przekrzywioną głową.
- Pokład i tapicerka mają plamy z wody.
- To łódź podwodna - warknął Rodianin. - Oczywiście, że ma plamy z wody. Co
chciałeś, barkę żaglową, czy co? Ja myślałem, że wy, Mando, jesteście twardziele, a wy mi
się tu rozczulacie jak Neimusie nad paroma kroplami wody.
- No, nie nazwałbym tego orientacją na klienta - mruknął Skirata. Powoli sięgnął do
sakiewki przy pasie i wydobył z niej garść kredytów. Same duże nominały, o kusząco
widocznych oznaczeniach wartości. Niewielu handlarzy statków potrafi się oprzeć pokusie
stosiku kredytów, a odsuwanie w czasie gratyfikacji chyba nie należało też do mocnych stron
Rodianina. - Chyba poszukam czegoś innego.
Rodianin może i był pyskaty, ale nie miał najmniejszych problemów z matematyką.
Jego małe, paciorkowate oczka przywarły do kredytów.
- Będziesz miał problem, żeby dostać coś podobnego. Kalamarianie nie sprzedają ich
sepom.
Jeśli Rodianin myśli, że pracują dla separatystów, to nie szkodzi. Nikt nie oczekiwał,
że Mandalorianin będzie pracował dla Republiki, a Rodianin nie pytał. Skirata zgiętym
palcem przywołał Orda i Zero ruszył za nim, chrzęszcząc butami po chodniku mola. Sztuka
polegała na tym, żeby odejść stanowczym, pewnym krokiem. Obaj potrafili to doskonale,
nawet jeśli noga Skiraty nie chciała współpracować i kulał przez to bardziej niż zwykle. Był
taki moment, jedna krytyczna sekunda, kiedy jedna ze stron musiała się załamać. Jeśli nie
zawrócą, stroną tą będzie Rodianin.
A Jedi myślą, że tylko oni potrafią wpływać na umysły innych.
- Sto dwadzieścia - zawołał za nimi Rodianin.
Skirata nie zatrzymał się. Ordo też nie.
- Osiemdziesiąt - rzucił przez ramię.
- Sto dziesięć.
- Nowe kosztują tylko setkę.
- Ma dodatki.
- Musiałby być złocony, żeby być tyle wart.
Wciąż szli. Ordo stęknął pod nosem, trudno powiedzieć, czy z irytacji, czy z
rozbawienia.
- Dobrze, dziewięćdziesiąt - zawołał Rodianin.
- Osiemdziesiąt gotówką - odparł Skirata, nie odwracając się.
Wręcz przyspieszył kroku. Zaczął liczyć do dziesięciu, ale doszedł tylko do ośmiu.
- Dobrze - rzekł w końcu Rodianin. - Mam nadzieję, że wam będzie służyć.
Skirata zwolnił i się odwrócił. Szedł powoli, odliczając kredyty.
Ordo wskoczył na kadłub i znikł w otwartym włazie.
- Jeśli się nie sprawdzi, szybko tu wrócę - odparł Skirata. Dlatego gwarancja mi
niepotrzebna.
Napęd DeepWatera ożył z rykiem, ochlapując nabrzeże białą pianą. Molo zadrżało.
- Czy on wie, jak tym jeździć? - Zapytał Rodianin.
- Mój chłopak zna się mniej więcej na wszystkim. Szybko się uczy.
Skirata ześliznął się po mokrym kadłubie i zamknął za sobą właz. Ordo siedział już na
fotelu pilota w wąskim kokpicie. Hełm odłożył na konsolę i wydawało się, że mówi sam do
siebie, kiedy dotykał kolejno kontrolek. Miał niezwykłą pamięć, jak wszyscy Zerowi. Szybkie
przejrzenie instrukcji przed wylotem, a wiedział już wszystko. Skirata był z niego ogromnie
dumny, podobnie jak ze wszystkich swoich chłopców, ale wściekły był za krzywdę, jaką
Kaminoanie im wyrządzili, tworząc istotę, która miała być żołnierzem doskonałym. Ich
błyskotliwość miała swoją cenę. Wszyscy byli poplątani, nieprzewidywalni, gwałtowni
wskutek zbyt wielu genetycznych manipulacji i brutalnego dzieciństwa. Skirata
zmasakrowałby każdego idiotę, który nazwałby ich psycholami, ale trzeba przyznać, że nawet
jego czasem to przerastało.
Byli jego życiem. Wychowywał ich jak własnych synów. Kaminoanie chcieli ich
usunąć jako nieudany eksperyment. Sama myśl o tym sprawiała, że Skirata zaczynał marzyć o
zemście. Dla niego Kaminoanie byli sadystycznym robactwem, a ich życie liczyło się dla
niego równie mało jak dla nich życie hodowanych klonów. Ko Sai będzie ostatnią z tych
szczęśliwców, którzy przeżyją - potrzebował jej żywej, przynajmniej na jakiś czas.
Moi chłopcy byli odpadem produkcyjnym, tak? - Zdenerwował się. Ty też będziesz,
kochanie.
Ordo otworzył przepustnice i DeepWater ruszył przed siebie, wzniecając pianę.
Rodianin skurczył się do rozmiarów lalki, a potem kropki na szybko oddalającym się
nabrzeżu. Wkrótce znaleźli się na otwartym morzu poza przystanią.
- Złapmy trochę przynęty na aiwhy. - Skirata zastanawiał się, czemu nurkowanie w
łodzi podwodnej nieco go niepokoiło, podczas kiedy bez problemu zanurzał się w zimnej
przestrzeni galaktyki. W sumie dość się naćwiczył pod wodą na Kamino. - Miałeś już wieści
od Mereela?
- Tak, już wraca... I tak, skłonił agentkę Wennen do przyjęcia zadania... I tak, dał jej
miotacz.
Agentka Wennen? - Zastanowił się Kal. Daj spokój, synu. I tak masz krótkie życie.
Korzystaj z niego.
- To twarda dziewczyna, Or'iatin'la.
Ordo nie dał się wymanewrować.
- Mer'ika mówi, że przesłała mi ciasto cheffa.
Ordo był wzruszająco niemądry, kiedy chodziło o kobiety. Skirata rozumiał, że
haniebnie zaniedbał emocjonalną stronę jego edukacji.
- Udało ci się, synu - rzekł. - Mądra, twarda dziewczyna. A przy okazji piękna,
długonoga blondynka, ale akurat te cechy znajdowały się nieco dalej na mandaloriańskiej
liście priorytetów aniżeli zdolności i wytrwałość. Właściwie była aż za piękna, by ludzie
mogli czuć się przy niej swobodnie, więc Skirata zaliczył biedaczkę do swojej rosnącej
kolekcji wyrzutków społecznych i outsiderów. - Zasługujesz na wszystko, co najlepsze.
- Gdyby tylko istniała instrukcja obsługi kobiet, Kal'buir...
- Jeśli jest, to do mnie żaden egzemplarz nie dotarł.
Ordo odwrócił głowę i obdarzył Skiratę spojrzeniem świadczącym, że wcale go to nie
ucieszyło. Ordo wiedział teraz, co tak długo trzymało Skiratę na dystans od jego klonów -
jego małżeństwo rozpadło się, a dwaj synowie ostatecznie ogłosili go dar'buirem, byłym
ojcem. - Taki rozwód z rodzicem to prawdopodobnie największy wstyd w mandaloriańskim
społeczeństwie. Był to jedyny sekret, jaki zachowywał przed Zerami, oprócz ciąży Etain Tur-
Mukan.
Czy to niepokoi Orda? - Pomyślał Skirata. Czy mi wierzy? Musiałem zniknąć.
Wszyscy musieliśmy, żeby szkolić nasze klony w tajemnicy. Moje dzieci były już dorosłe.
Oddałem im wszystko do ostatniego kredyta, prawda? Shab, moje klony potrzebowały mnie
bardziej niż oni. Potrzebowali mnie choćby po to, żeby żyć.
Miał też córkę, a jej imię nie znalazło się na edykcie. Nie miał od niej wieści od lat.
Pewnego dnia... Pewnego dnia może nabierze odwagi i pojedzie jej szukać. Ale teraz miał
pilniejsze zadania.
- Nic mi nie będzie, synu - rzekł. - Gdyby to miała być nawet ostatnia rzecz, jaką
zrobię, będziesz miał to, czego potrzebujesz. Nawet gdybym musiał tę informację wycisnąć z
Ko Sai po jednym wersie.
Zwłaszcza gdyby miał to zrobić.
Ordo nagle zainteresował się kontrolkami przepustnicy.
- Tylko dzięki temu nadal żyjemy, że powstrzymałeś tę gihaal przed uśpieniem nas jak
zwierzęta. - Przez moment Skirata miał wrażenie, że klon zbiera się, aby powiedzieć coś
więcej, ale widać zmienił zdanie. - No dobrze, sprawdźmy, czy przynajmniej to urządzenie
potrafię zmusić do działania zgodnie z instrukcją...
Ordo pchnął dźwignię przepustnicy daleko w przód. Dziób DeepWatera uniósł się
lekko i przyspieszenie wgniotło Skiratę w fotel. Statek lekko muskał powierzchnię fal. Na
ekranie kamery rufowej zamontowanej na kadłubie widniała chmura białej piany jak burza
śnieżna. Czerwona kreska statusu na konsoli zbliżała się równomiernie do migającego
błękitnego kursora oznaczonego „Optymalny ciąg". Korpus wibrował, silniki wyły i nagle
żołądek Skiraty podskoczył, kiedy DeepWater oderwał się od powierzchni wody.
- Oya! - Zaśmiał się Ordo. Statek wzbił się w górę, a on wydawał się podniecony jak
dziecko. Nowinki zawsze go zachwycały. - Kandosii!
Za nimi burza śnieżna na monitorze ustąpiła miejsca szaroniebieskiemu morzu. Skirata
uznał, że przyniosło mu to ulgę i teraz obserwował, jak Ordo ustawia kurs na punkt spotkania,
zachwycony perfekcją statku.
- Chyba mi ufasz, Kal’buir - rzekł. - Nigdy jeszcze nie pilotowałem takiej hybrydy.
- Patrzę na to w taki sposób, synu. Jeśli ty sobie nie poradzisz, to nikt inny sobie nie
poradzi. - Poklepał dłoń Orda, wciąż spoczywającą na dźwigni przepustnicy. - Nazwę ten
statek... Masz jakiś pomysł?
Ordo zamyślił się, wpatrzony przed siebie.
- „Aay'han".
- Dobrze... Niech będzie „Aay'han". - Wiele mówiący wybór.
To słowo nie miało odpowiednika w basicu, ponieważ był to idiom mandaloriański.
Aay'han był to spokojny, wspaniały moment w otoczeniu rodziny i przyjaciół, kiedy
wspomina się ukochanych zmarłych, tęskniąc za nimi aż do bólu; stan umysłu, którego
określenie „słodko-gorzki" nie oddaje nawet częściowo. Mówiło o intensywności miłości.
Skirata wątpił, czy aruetiise, nie-Mandalorianie, uwierzyliby, że tak głębokie uczucie mogą
przeżywać ludzie, których świat uważał za bandę najemnych zbirów. Przełknął ślinę, aby
odchrząknąć i przyjąć tę nazwę z szacunkiem, na jaki zasługiwała. Przyłapał się na tym, że
myśli o adoptowanym ojcu, Muninie, i nastoletnim żołnierzu klonie imieniem Dov, którego
śmierć w czasie treningu była winą Skiraty. Ból po tym zdarzeniu uczynił jego aay'han
szczególnie tragicznym. - Ten statek znany będzie jako „Aay'han" i pozostanie w pamięci na
zawsze.
- Gai be'bic me'sen Aay'han, meg ade partayli darasuum - powtórzył Ordo.
- Oya manda.
Przepraszam, Dov, pomyślał Skirata. Jeśli nie ma dla ciebie jakiegoś rodzaju
nieśmiertelności, to dla mnie w galaktyce została tylko zemsta.
Skirata znów zwrócił myśli ku żywym. Nie był to wcale zły statek, miał wykonać
tylko jedną misję - tę najważniejszą: odnaleźć Ko Sai i przejąć jej technologię, aby
powstrzymać przyspieszone starzenie się klonów. Przeszedł przez podwójne drzwi na rufę,
aby sprawdzić drobne szczegóły. Owionął go zapach czyściwa, starej żywności i pleśni.
Odświeżacze i przedział medyczny znajdowały się po prawej burcie, magazyny i
galeryjka po lewej. Szafki w galerii były puste. Odnotował, że na pierwszym postoju muszą
uzupełnić zapasy. Naprawdę komfort nie miał żadnego znaczenia, jak długo „Aay'han" leciał
- lub nurkował - w jednym kawałku, ale i tak sprawdził kabiny: te same szaro-żółte
wykończenia jak reszta wnętrz i drobne uszkodzenia spowodowane przez wodę. Nieźle,
całkiem nieźle.
Pomacał materace na kojach, licząc w pamięci. Osiemdziesiąt tysięcy kredytów - a po
wymanewrowaniu terrorystów zostało cztery miliony, których nikt nie będzie szukał.
Osiemnaście koi, a jeśli będzie trzeba, można do przewozu załogi przystosować również
ładownie. W sumie dość miejsca nawet dla trzydziestu osób. Jeśli będą musieli ewakuować
się pospiesznie, dla jego chłopców, Corra, oddziału Omega i wszystkich pań będzie aż nadto
miejsca. A poza tym byli jeszcze inni żołnierze Republiki, których szkolił, wciąż ponad
osiemdziesięciu ludzi na polu bitwy; jego chłopcy, jego podopieczni dokładnie tak jak
Omega, a on ich zaniedbywał. Będą potrzebowali azylu, kiedy się ta wojna skończy, a może
nawet wcześniej.
Czy zrobiłem już dość? - Zastanowił się. Mogę w tej chwili decydować, chłopcy. Shab
Tsad Droten - niech przeklęta będzie Republika!
Skirata wciąż w wyobraźni modyfikował „Aay'han", kiedy w przejściu pojawił się
Ordo.
- Chyba musimy zmienić kurs - rzekł.
- No to zajmij się tym, synu.
- Chcę powiedzieć, że musimy zmienić kurs, żeby kogoś zabrać.
Skirata westchnął. W porządku, to był czas Republiki, a jemu także płaciła Republika,
nawet jeśli nie klonom. Lepiej, aby to byli nasi chłopcy, pomyślał. Nienawidzę każdej
sekundy zmarnowanej na cywilów. Wierzył osądowi Orda, więc zawrócił do kokpitu.
Ordo po prostu podał mu trzeszczący komunikator.
- To Delta - wyjaśnił. - Musieli opuszczać Mygeeto w pośpiechu i zostawili na miejscu
Vau.
Skirata chwycił komunikator, w jednej chwili zapominając o wszystkich sporach
między nim a Vau. Wskazał głową kokpit, szepcząc do Orda: „Zrób to".
- Tu RC-jeden-jeden-trzy-osiem, sierżancie - odezwał się Boss. - Przepraszamy, że
przeszkadzamy.
Skirata usiadł w fotelu drugiego pilota, próbując nie wyobrażać sobie, jak kiepsko
musiały potoczyć się sprawy, skoro Vau zabłąkał się poza liniami wroga. Był specjalistą od
ucieczek.
- Gdzie jesteście?
- Wróciliśmy do floty na stacji. Chcieliśmy go zabrać, ale generał Jusik mówi, że...
- ...Już tam lecimy. Lokalizacja?
- Około dwudziestu kilometrów od Jygat. Opuszczaliśmy bank Dressian Kiolsh, kiedy
napotkaliśmy opór, a on wpadł do szczeliny.
- Bank? - Pojechali tam przecież, żeby zlokalizować węzły komunikacyjne marines. -
Kasy wam brakło? Potrzebowaliście drobnych?
- To długa historia, sierżancie, dlatego generał Jusik uznał, że pan będzie...
Mądrzejszym wyborem.
- Niż co?
- Niż powiedzenie o wszystkim generałowi Zeyowi.
- Nie zamierzam tracić czasu, pytając, co, do shab, robiliście w banku. - Jusik był
sprytnym chłopcem, Bard'ika. Niezależnie od wszystkiego Jedi stwierdzili, że wyprawa
ratunkowa ma być utrzymana w tajemnicy. - Czy Vau żyje?
- Niepotwierdzone. Straciliśmy jego sygnał. Miał przy sobie rzeczy, które generał
Jusik chciałby odzyskać.
- Jakie rzeczy?
- Oczyścił skarbiec banku. Kredyty, klejnoty, obligacje, takie tam. Dwa worki.
Obrabował bank? Skiracie opadły ręce. Ten cholerny, stary di'kut zawsze chętnie
łamał prawo, ale żeby taka zwykła kradzież... Co to, to nie. To był styl Skiraty, nie Vau.
- Ostatnie znane położenie?
- Właśnie wam wysyłamy współrzędne z naszym ostatnim dobrym naziemnym
skanem radarowym terenu.
- Strill ciągle jest z nim, oczywiście?
- Tak, widzieliśmy, jak spadał.
To już było coś. Skirata nigdy nie ufał zwierzakowi, ale on doprowadzi ich do Vau,
jeśli już nie odnalazł jego zwłok i nie wywlókł ich. Jeśli znajdą strilla, znajdą i Vau.
- Powiedz generałowi Jusikowi, że to załatwimy, Delta - rzekł i zamknął kanał.
Ordo wyglądał całkiem spokojnie, jego dłoń wisiała nad kontrolką hipernapędu.
- Nie ma chyba sensu prosić komandora Bacary, żeby się trzymał od nas z daleka.
Nie, nie było. Im mniej ludzi wiedziało, że nadlatują, tym lepiej. Trudno byłoby
wyjaśnić, dlaczego dwóch ludzi w mandaloriańskich zbrojach błąka się bez upoważnienia po
separatystycznej planecie znajdującej się na indeksie Republiki. Im mniej zapisów z rozmów,
tym łatwiej zapomnieć o pewnych zdarzeniach. A Bacara nie należał do osób, które najpierw
pytają o ID.
Skirata nie chciał, aby ten bezużyteczny generał Jedi Ki-Adi-Mundi znalazł się w ich
kręgu. Hipokryci Jedi. Stożkogłowy może sobie mieć rodzinę, ale Etain wywaliliby za to do
Agricorps. Skirata zaryzykuje.
- Oszczędź sheby Walona i wynoś się stamtąd - polecił Skirata. Jeśli on jeszcze żyje. -
Skaczemy.
„Aay'han" rzuciła się w przestrzeń gwiezdnych smug. Doskonale się trzymała.
Gaftikar, Zewnętrzne Rubieże, baza rebeliantów. 471 dni po Geonosis
Darman stwierdził, że sierżant Zero A'den jest jego wiernym odbiciem, - Nie potrafię
myśleć normalnie z pustym żołądkiem. - A'den wystrzelił z miotacza w stosik gałęzi, aby
rozpalić ognisko. Słońce dopiero wschodziło; stracili całą noc, a jaszczurowaci Gaftikari
wciąż dreptali w tę i z powrotem w równych szeregach, przenosząc broń, którą zebrali ze
zrzutu. - Chyba z wczoraj zostało trochę potrawki. Nie pytaj, co w niej jest, bo sam nie wiem.
Drużyna Omega siedziała wokół ognia w czarnych kombinezonach. Zbroje złożyli na
stosie z boku. Atin trzymał na kolanach pakiet odrzutowy Darmana i tęponosymi szczypcami
przywracał zawias skrzydła do pierwotnego kształtu. Nie lubił, kiedy mechaniczne
przedmioty miały nad nim przewagę.
- Więc co się stało z ARC? - Zapytał.
- Zaginiony w akcji - odparł A'den. Jego ton był całkowicie neutralny, wyraz twarzy
obojętny: nie było to jednak jego normalne zachowanie, ponieważ Darman dostrzegał białe
linie wokół ust i oczu w opalonej na ciemno twarzy. A'den zwykle dużo się uśmiechał, ale nie
teraz. - Zrobiłem małe rozeznanie w Eyat i sporządziliśmy możliwie najbardziej kompletny
plan budynku rządowego.
- Siły sepów? - Zapytał Niner.
- Poza lokalnymi minimalne.
- A ja myślałem, że to gniazdo aktywności sepów, które trzeba natychmiast
zneutralizować.
- Słowo daję, ner vod, chyba nie bierzesz na serio wszystkich informacji z wywiadu? -
A'den rozniecał ogień z wielką troską, układając gałązki i suchą trawę w stertę i obserwując
coraz wyższy płomień. - Lepiej cię z tego wyleczyć.
Fi zajrzał do garnka z potrawką.
- W porządku, nauczę go sarkazmu. Wkrótce będzie gotowy.
- Wygląda mi to na miłe, spokojne miejsce - powiedział Atin. Nieszczególnie
strategiczne.
- Eyat? - A'den zamieszał w garnku patykiem. Naprawdę ładnie to pachniało. - Miłe
miasto. Czyste, ładne budynki, dużo nieszkodliwych rozrywek. I kompletnie nieużyteczne dla
nas pod względem militarnym.
Darman nie spuszczał z oka Graftikari. Teraz, kiedy słońce wstawało, widział, że ich
jasnobeżowe łuski miały lekko perłowy połysk. Mieli spiczaste pyski i małe, czarne oczka o
niepokojących, czerwonych szczelinach źrenic. I nigdy nie widział tak wielu rodzajów broni
przy jednym pasie: byli lepiej uzbrojeni niż sierżant Kal w złym humorze. Ich noże, miotacze
i metalowe pałki brzęczały jak dzwony na wietrze. Jeden wysoki jaszczur sam sobie
akompaniował do marszu, machając ogonem dla równowagi pod ciężarem części do E-Weba.
- Widzę, że nauczyliście ich, jak się cicho poruszać - rzekł Atin.
A'den wytrzeszczył oczy.
- Prudii ostrzegł mnie, że jesteś trudnym klientem.
- Zabawne, bo to Ordo ostrzegł Prudii, że jestem kłótliwy.
- Twoja reputacja cię wyprzedza - odparł A'den. - To dobrzy wojownicy, wierz mi.
- Słyszę tu jakieś „ale" - wtrącił Niner. - Jesteśmy specjalnie szkoleni, aby wyczuć
wątpliwości na sto klików.
- Ale... - A'den plasnął chochlą porcje potrawki w ich nadstawione menażki. Kiedy
Darman był tak głodny, zjadłby opakowania z flimsi. - Jasne, że jest „ale": wszystko to
skończy się płaczem. Eyat to miasto ludzi. Wszystkie osiedla też są osiedlami ludzi. Ale...
Nędzne wioski to ziemie jaszczurów.
- A którzy z nich są Graftikari?
- Wszyscy. Żaden z gatunków nie jest tubylczy. Ludzcy koloniści sprowadzili
jaszczury, żeby dla nich budowały, ale teraz to jaszczury chcą sobie porządzić, głównie
dlatego, że jest ich tyle.
Jaszczury są Maritami.
- Więc dlaczego sepowie wspierają ludzi?
- Ponieważ Republika pożąda złóż kelerium i noraksu, a przynajmniej Shenio Mining
ich pożąda, a ludzie będą szczęśliwsi, jeśli Shenio się tu nie wprowadzi.
- Pogubiłem się - poskarżył się Niner.
- Sepowie zaproponowali, że uwolnią Graftikar od nas.
- Więc musimy im dać pretekst?
- Nie zajmuję się polityką. Szkolę partyzantów i zabijam złych ludzi.
Zapanowało milczenie. Powoli jedli potrawkę, która była zaskakująco smaczna.
Rebelianci - Maritowie - zaczęli składać E-Weba bez instrukcji, a widząc, jak gromadzą się
wokół ciężkiego miotacza, przekazując sobie elementy, Darman wywnioskował, że tak samo
otaczali wrogów. Swoimi precyzyjnymi, skoordynowanymi ruchami przypominali owady, co
irytowało Dara.
- Dlaczego ty jesteś sierżantem, a reszta Zer to oficerowie? - Zapytał Fi. - Nie
zaaprobowali twojego awansu?
A'den nie wydawał się urażony. Nigdy nie wiadomo, czym można sprowokować
Zerowego. Czasem po prostu niczym.
- Wolałem być NCO. Jeśli to dobre dla Kal'buira, to dobre i dla mnie.
Fi zdawał się usatysfakcjonowany wyjaśnieniem, Atin koncentrował się na swojej
potrawce, a Niner obserwował, jak Maritowie przygotowują się do montażu wielkiego działa.
- Są bardzo dobrzy w takich pracach - zauważył A'den. - Doskonałe widzenie
przestrzenne.
Z A'denem spotkali się po raz pierwszy, a Darman zawsze chciał poznać inne Zera
Skiraty. Jak Kal potrafił odróżniać ich od innych komandosów w czasie wielu lat szkolenia?
Młodzi Zerowi straszyli Kaminoan, biegając swobodnie po Tipoca, a komandosi widywali ich
tylko podczas kradzieży sprzętu, sabotowania systemów i - Darman nigdy o tym nie
zapomniał - wdrapywania się na podpory ogromnych, kopulastych budynków, gdzie wisieli
kilkaset metrów nad ziemią i strzelali z miotaczy pod nogi kaminoańskich techników. Zerowi
nigdy się niczym nie przejmowali, niczego się nie bali: nawet wtedy odpowiadali tylko przed
Kalem Skiratą, a Kaminoanie nie mieli odwagi rozgniewać Kal'buira.
Kal'buir powiedział, że Kaminanie zepsuli Zerowych, więc zasługują na to, co ich
spotyka. Jeśli się będą skarżyć, to on ich uspokoi - obiecywał. Skirata używał słowa
„uspokoić" jako eufemizmu, oznaczającego wszelki rodzaj przemocy, w czym był specjalistą.
Jeden z Maritów podszedł i zajrzał do garnka z potrawką, przekrzywiając głowę jak
robot.
- Smakuje wam?
Atin klęknął, aby poczęstować się kolejną porcją potrawki i niewinnie spojrzał w górę.
Blizna na jego twarzy - robota Vau - była teraz cienką, białą linią.
- Jest pyszna.
- To moja prababcia! - Rozpromienił się Marit. Dziwnie było widzieć jaszczura
uśmiechającego się jak człowiek. - Będzie szczęśliwa.
Darman zauważył, że A'den próbuje wysunąć się do przodu i przerwać tę wymianę
zdań.
- Atin...
Ale Atin już się rozpędził. Postanowił być uprzejmy dla tubylców i bardzo wczuł się w
rolę.
- To jej przepis, tak? - Zainteresował się.
- To ona - rzekł Marit i odszedł.
Atin zajrzał w menażkę. Zapadła całkowita cisza. Potem A'den westchnął, a Fi wcisnął
pięść do ust, żeby stłumić nerwowy śmiech, ale mu się nie udało. Niner zamarł w pół kęsa.
Darman próbował zachować się kulturalnie i wykazać wrażliwość, ale był głodny, a Marit
wydawał się zadowolony, że im smakuje.
- Och, fierfek... - Atin odstawił menażkę na ziemię i przysiadł na piętach. Mocno
zacisnął powieki, a sądząc z tego, jak mocno zaciska wargi, przeżywał właśnie potężny
kryzys trawienny, jak to określał Ordo. Nagle zakołysał się na piętach, zerwał na nogi i rzucił
w stronę najbliższych krzaków.
- Rzyga - zauważył Niner i wrócił do jedzenia. Słabe odgłosy torsji potwierdziły jego
diagnozę.
A'den wzruszył ramionami.
- To nie jest tak, że ją zabili, żeby zjeść. Tak usuwają swoich zmarłych. Lubią myśleć,
że w ten sposób wyświadczają swoim rodzinom przysługę po śmierci. Byłoby niegrzecznie
nie dostosować się do tego.
- Znaczne różnice kulturowe to wspaniała sprawa - zauważył Fi, ale też wydawał się
dziwnie blady. - Ciekawe, z czego robią deser?
Niner wyłowił kawałek chudego mięsa i obejrzał go uważnie, po czym wsunął do ust i
przez chwilę żuł w zadumie. Darman nie podejrzewał go o taką odwagę.
- Nigdy nie sądziłem, że skończę jako kanibal.
- Dla nas to nie kanibalizm, Niner - odparł A'den. - Najwyżej dla nich.
- Nadajesz się do Wielkiej Armii. - Twarz Fi przybrała znów normalny kolor. -
Zwiedzasz sobie galaktykę, spotykasz fascynujące istoty, a potem zjadasz je na kolację.
- No cóż, nie jesteśmy sami. - A'den zatroskany podniósł wzrok; Atin wyszedł z
krzaków chwiejnym krokiem, ocierając usta. - W porządku?
- Zrobiłeś to specjalnie. Mogłeś mi powiedzieć, zanim zacząłem jeść.
- Powiedziałem, żebyś nie zadawał pytań. Ja też nie zadawałem.
Atin - spokojny, metodyczny Atin - był jednym z uczniów kompanii Vau, a nie
Skiraty. To było widać. A'den patrzył na Atina, a Atin na A'dena. Niner wzniósł oczy w górę,
jakby szykował się, żeby ich rozdzielić. I nie byłby to pierwszy raz, kiedy Atina trzeba było
uspokoić. Chodziło chyba o sposób, w jaki Vau szkolił swoich ludzi - pozostawiał w nich
żyłkę dzikości, kompletną niezdolność do rozsądnego myślenia i wycofywania się, kiedy
zabrną za daleko.
A'den omal się nie roześmiał.
- To ty próbowałeś zadźgać Vau wibroostrzem, prawda? Wszyscy o tym słyszeliśmy.
Atin odwrócił się do niego tyłem. Darman oczekiwał, że A'den straci cierpliwość i
wymierzy Atinowi porządnego klapsa, jak to nazywał Fi, ale ten tylko wzruszył ramionami i
zaczął przetrząsać kieszenie.
- Mam - mruknął wreszcie. Znalazł to, czego szukał, i rzucił Atinowi baton z racji. - Po
pierwsze, mógłbyś zapuścić brodę, shabla. Zamierzacie infiltrować Eyat, a tam nie są
przyzwyczajeni do czworaczków. Zróbcie coś z sobą i ciągnijcie losy, kto ma wyglądać
normalnie.
Fi natychmiast się ożywił.
- Jak pójdę na miasto, to się przebiorę za jaszczura!
- Jasne - odparł A'den. - Ale daj sobie spokój z łuskami, ponieważ Maritowie nie
wchodzą teraz do miast, chyba żeby postrzelać do mieszkańców. Dlatego ludzie są najlepsi,
aby załatwić sprawę. Kiedy już się przebierzecie, chcę, aby dwóch zrobiło rekonesans w Eyat
i rozmieściło kilka ukrytych kamer. Maritowie nie przejdą niezauważeni, a wszelkie
informacje, jakie zebrał Sull, prawdopodobnie znikły razem z nim.
- Kto to jest Sull? - Zapytał Fi.
- Alfa-trzydzieści - wyjaśnił A'den. - Tak ma na imię. Sull.
Darman dokończył potrawkę i obserwował A'dena. Nie był zadowolony, to było
widać. Może dlatego, że musiał śledzić tego Alfa ARC, kiedy uważał, że ma coś
ważniejszego do roboty. A może była to zwykła irytacja człowieka zmuszonego do
wykonywania misji, która wydawała się bezsensowna i niedoinwestowana. Pracował zwykle
sam, a to odbija się na charakterze każdego człowieka.
Niner wyskrobał resztki potrawki z menażki i wypłukał ją wodą z butelki.
- Myślę, że powinniśmy skoncentrować nasze siły na wykopaniu osika z jednego z
największych światów sepów - rzekł nagle. - Jeśli tak dalej pójdzie, zostanie po jednym
klonie na planetę. Będziemy uczyć tubylców z podręcznika polowego, jak rzucać kamieniami.
A'den powoli odwrócił głowę i otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale się
zawahał. Wreszcie się odezwał.
- Jesteście dobrą kompanią - rzekł. - Wszyscy, włącznie z generałem Zeyem. Ale
kanclerz chce uniknąć większych szkód. Żadnych rozrób, żadnych napaści i wojny z
cywilami.
- I żadnych zapasów.
- Dość zapasów, żeby nie przegrać, ale za mało, aby zwyciężyć - dodał A'den. - Ten
drań po prostu zaopatruje nas tak, aby utrzymać nas przy życiu, nic więcej.
Darman pomyślał, że czas najwyższy zaprzyjaźnić się z Maritami. Wstał i powoli
podszedł do jaszczurów, zastanawiając się, czy w Eyat znajdzie się coś, co mógłby zdobyć dla
Etain. Trudno zgadnąć, co sprawi radość Jedi. Oni unikali posiadania przedmiotów.
- Wiecie, co mnie martwi? - Głos Fi poniósł się po obozowisku. Maritowie skończyli
kalibrację działa i teraz je podziwiali. - Co by było, gdyby wojna wybuchła, kiedy byliśmy na
piątym roku szkolenia, zamiast na ósmym, dziewiątym... Dziesiątym?
- O co ci chodzi? - Zapytał A'den.
- Nikt nie wie, kiedy wybuchnie wojna, na pewno nie na wiele lat naprzód. Nie jest to
coś, co można mieć na zamówienie. A tymczasem jesteśmy tutaj, w pełni wyszkoleni, i wojna
wybucha na czas. Bardzo korzystnie. A gdyby wiele lat temu wszystko potoczyłoby się
inaczej? Gdybyśmy byli całkiem niewyszkoleni, jak dzieci?
- Walczylibyśmy, powiewając pieluchami - mruknął Atin. Republika nie miała żadnej
innej armii godnej zadu motta.
Fi uniósł brew.
- Shabla szczęście, jeśli mam wyrazić swoją opinię.
- Czas ruszać - ostro rzucił A'den i Darman zaczął podejrzewać, że przerywa te
rozważania z konkretnego powodu. Po wyrazie twarzy Fi poznał, że tamten też odniósł takie
wrażenie. - Przedstawię wam z grubsza lokalną sytuację, a potem będziecie mogli spędzić
cały dzień na zapoznawaniu się z naszymi sojusznikami.
Im dłużej trwała wojna, tym mniej miała sensu dla Darmana. Po latach prostoty i
jasności szkolenia - wtedy wiedział, co ma robić i dlaczego, ponieważ nikt ani przez chwilę
nie wątpił, że pewnego dnia zostaną wysłani na pole walki - rzeczywistość wojny nie
pasowała do niczego. Fatalna organizacja, niepewne przywództwo od samego szczytu i...
Zbyt wiele szarych stref. Im więcej miejsc odwiedzał, tym częściej widział rzeczy, które
kazały mu pytać, dlaczego nie pozwala się planetom po prostu wystąpić z Republiki. Życie
toczyłoby się dalej.
Zaczynał przejmować sposób myślenia Fi. Każda myśl teraz zaczynała się od
„dlaczego?".
W tej chwili jednak nie mógł nic robić, oprócz realizowania swojego zadania.
Uśmiechnął się do Maritów.
- Jestem Darman - rzekł, wyciągając rękę na powitanie. - Pokazać wam, jak się
przerabia roboty na odłamki?
ROZDZIAŁ 3
Nie, generale Zey - odnalezienie głównego naukowca Ko Sai, jest takim samym
priorytetem jak zlokalizowanie generała Grievousa. Nasze przetrwanie zależy
od silnej armii, a to zapewnią tylko klony najwyższej jakości - pobór zwykłych
obywateli jest złym pomysłem, politycznie niepoprawnym.
Znajdźcie Ko Sai, choćby po to, aby separatyści nie skorzystali z jej
umiejętności. Masz najlepszy wywiad, jakim kiedykolwiek dysponowała
Republika. Nie przyjmuję tłumaczeń.
Kanclerz Palpatine do generała Jedi Arligana Zeya, dowódcy Sił Specjalnych Wielkiej
Armii Republiki
Statek klasy DeepWater, „Aay'han", 471 dni po Geonosis.
- Fierfek - westchnął Skirata, obserwując transpondery zaznaczone na holomapie
kokpitu. Krąg statków wokół Mygeeto sprawiał wrażenie, jakby była ona otoczona własną
konstelacją. - Wiem, że Bacara zapewnia im tam zajęcie, ale i tak nie będzie nam łatwo się
przebić.
- Mamy czterdziestoczterometrowy statek towarowy - przypomniał Ordo. - Za całą
obronę tylko jedno działko, i mandaloriańska załoga w pełnym beskar'gam. Zdecydowanie
nie wyglądamy jak statek Republiki.
- Co ty sobie myślisz, mamy tak po prostu wejść?
- To się może udać. Nic nas nie łączy z Republiką, a ja zawsze mam ze sobą bieżące
kody transpondera, więc łatwo to będzie zaaranżować.
- No cóż, nie wygramy potyczki z okrętem wojennym, więc to nasz wybór.
- No i czujniki łodzi podwodnej świetnie się nadają, aby stworzyć dokładny
trójwymiarowy obraz terenu.
- A więc wchodzimy, Ord'ika.
Ordo studiował skan orbitalny terenu lądowania. Był to ogromny lodowiec, krajobraz
pełen gładkiego śniegu i kryształowych gór. Skan penetrujący pokazywał kilka głębszych
szczelin; cała równina poryta była długimi, nieregularnymi tunelami, które wiły się jak
splątana przędza, przecinając się czasami. Kontrastujące z nimi proste, jednolite kontury
szybów wentylacyjnych były łatwe do zidentyfikowania. Wokół ciepłych szybów utworzyły
się podziemne jeziorka stopionej wody, pokryte cieńszą taflą lodu.
Ordo skopiował tę część holomapy do swojego notatnika. Nawet nie musiał
dokonywać obliczeń, żeby wiedzieć, że przeszukanie każdego z tuneli wskazanych przez
Deltę zajmie im całe tygodnie.
Za długo.
Jeszcze nie zdecydował, co mogło przydarzyć się Vau. Albo wpadł do labiryntu tuneli,
albo przez lód do wody.
I tak źle, i tak niedobrze.
- Tunele kryształowych robaków - odezwał się Ordo. - To fascynujące, jak niektóre
formy życia potrafią przetrwać w najbardziej ekstremalnych warunkach.
- Jeśli Vau jest na zewnątrz w tej temperaturze - rzekł Skirata - nie stanie się jedną z
tych form. Minęło wiele godzin. Nawet w beskar'gam uszczelnienia nie będą bronić przed
takim zimnem w nieskończoność.
Ordo wyjął skrzynkę narzędzi elektronicznych z rękawa i sięgnął po sondę. Wybrał
generowany losowo kod transpondera z prefiksem z Mandalore i „Aay'han" przestał istnieć w
rejestrach licencji Mon Calamari.
- Dobrze, Kal'buir, teraz albo nigdy.
Skierował „Aay'han" na trajektorię lądowania. Zastanawiał się, czy warto zachować
się bezczelnie, wywołując Kontrolę Ruchu Mygeeto i żądając zezwolenia na lądowanie. W
końcu to statek cywilny, który każdy może przeskanować, aby potwierdzić konfigurację - tym
zajmie się natychmiast, kiedy stąd wylecą - i dwóch wędrownych kupców jako załoga... Nie
mieliby się do czego przyczepić.
Otworzył pasmo transportowe.
- Kontrola Ruchu Mygeeto, tu mandaloriański statek towarowy „Aay'han". Proszę o
zezwolenie na lądowanie w celu uzupełnienia zapasów wody.
Cisza trwała dłużej, niż oczekiwał.
- „Aay'han", tu Kontrola Ruchu Mygeeto. Jak na Mandalorian, wyjątkowo długo
zajęło wam zauważenie, że mamy tu zamieszki.
- Mygeeto, sprawdź wodę w naszych zbiornikach.
Druga przerwa trwała jeszcze dłużej.
- „Aay'han", zauważyliśmy, że nie macie nic w zbiornikach.
Niestety, nasze miejskie instalacje są zamknięte. Mówiłem już o zamieszkach?
Jeśli teraz go nie wpuszczą, to znaczy, że źle to rozegrał, zwracając na siebie uwagę
Mygeeto.
- Mygeeto, chyba widzę wodę tuż pod powierzchnią na zachód od zamieszek, a
Mandalore pomaga przecież CIS. Nabierzemy wody na własne ryzyko.
- Dobrze, „Aay'han"... Leć i nie miej do nas pretensji, jeśli uszkodzisz siebie albo
statek. I pamiętaj, aby opuścić planetę za dwie godziny standardowe.
Ordo poczuł, że napięcie opuszcza go powoli. Nie zdawał sobie sprawy, że był taki
spięty.
- Rozumiem, Mygeeto.
Zamknął kanał. Skirata mrugnął do niego i uśmiechnął się.
Kal'buir był z niego dumny, a to sprawiło, że Ordo poczuł się tak bezpieczny i pewny
siebie, jak wtedy, kiedy był jeszcze dzieckiem.
- Zdumiewające, jak rzadko trzeba używać siły - rzekł z ulgą.
Ordo wiedział, że bez współrzędnych Delty nie mieliby pojęcia, gdzie zacząć
poszukiwania Vau. Powierzchnia Mygeeto była wietrzną lodową pustynią, olśniewająco
piękną przez pierwsze pięć minut, a potem kompletnie dezorientującą. Ordo ustawił
„Aay'han" pomiędzy klifami na skraju podziemnego jeziora i uszczelnił zbroję. Kiedy
otworzył właz, usłyszał wycie wiatru. Zsunął się z kadłuba, a Skirata opadł tuż obok niego.
- On tu jest od kilku godzin, Kal'buir. - Ordo włączył filtr podczerwieni swojego hełmu
i ustawił go na najwyższą czułość. Zaprogramował przeszukiwanie kwadratami o boku
dwudziestu metrów. - Jeśli nawet jest martwy, wciąż jeszcze może się udać wychwycenie
różnicy temperatury, ale pewności nie mam.
Skirata przemierzał wyimaginowaną siatkę powoli i w całkowitym milczeniu,
przesuwając ręczny skaner po powierzchni; lokalizował zagłębienia i szczeliny, aby odczytać
zmiany temperatury. Ordo nagle zaczął się zastanawiać, czy nietaktownie było wspomnieć
przy Kalu, że Vau być może nie żyje. Odkąd pamiętał, obaj wiecznie skakali sobie do gardeł,
ale też i od dawna pracowali razem, nie licząc nawet lat, kiedy razem trenowali klonów na
Kamino, skreśleni ze stanu galaktyki i przez wszystkich uznani za zabitych.
- Przykro mi, Buir - rzekł.
- Niepotrzebnie. - Skirata sprawdził odczyty na płytce na przedramieniu. - Skanuję pod
kątem metali. To wykrywa na dwadzieścia metrów w głąb.
Skirata chyba naprawdę był niewzruszony, zainteresowany jedynie odzyskaniem
łupów. Po raz pierwszy Ordo nie umiał odgadnąć, co on myśli. Wędrowali powoli, pochylając
się pod wiatr, a Skirata dodatkowo krążył po różnych częstotliwościach komunikatora,
ponieważ Ordo wychwytywał impulsy z jego systemu. Vau mógł zostawić otwarte łącze.
Warto spróbować.
- Żadnych śladów łap - mruknął Skirata. - Prawdopodobnie wiatr wszystko zmiótł.
Ordo przełączył się z podczerwieni na czujnik penetrujący. Przypominało to
sprawdzanie skrzynek pocztowych - powolne przechodzenie od jednej szczeliny do następnej.
Świeżo spadły śnieg wypełniał zagłębienia.
- Może być wszędzie. Może nawet się wydostał i znalazł schronienie - zauważył Ordo.
Skirata przechylił głowę, jakby nasłuchiwał. Ordo wychwycił szum we wspólnym
komunikatorze.
- Jeśli tak, to systemy hełmu ma wyłączone.
- Odbieram tylko szumy.
- Może jest za głęboko.
Ordo zaczął odczuwać zimno przenikające złącza zbroi. Gdyby to była zbroja
dostarczona przez WAR, miałaby regulację temperatury, ale mandaloriańska beskar'gam była
bardzo uproszczona.
Naprawi to natychmiast, kiedy tylko nadarzy się okazja, tak samo jak podrasował już
hełm. Co nie znaczy, że ostatnio wiele czasu w nim spędzał. Nigdy nie przyszło mu do głowy,
by sprawdzić konfigurację kombinezonu Vau: był po prostu matowoczarny.
Bardzo się go bał jako dziecko, a teraz też wyglądał niepokojąco podobnie do
katarneńskiej zbroi Omegi. Czarny był kolorem sprawiedliwości. Zbroja Kal'buira była
złocista, w kolorze zemsty.
Ordo wybrał ciemnoczerwone płytki dlatego, że lubił ten kolor. Ale wszystko jedno,
zbroja czarna czy złota, jeśli Vau nie miał izolacji cieplnej lub innego zabezpieczenia, to już
nie żyje.
- Nie śmiej się, synu - zagadnął Skirata - ale spróbuję staroświeckiej metody. To mniej
więcej taka sama sztuczka jak twoja z pikietą.
Stanął w miejscu, podparł się rękami pod boki i ryknął:
- Mird! Mird! Ty zaśliniony potworze, słyszysz mnie? - Wiatr porywał słowa z jego
ust. Zacisnął pięści i znów krzyknął: Mird!
Ordo dołączył i teraz razem wołali strilla. Prawie czuł na plecach oddech zbliżającego
się patrolu, ale czujniki hełmu nic nie pokazały.
- Strille są odporne na zimno - wyjaśnił Skirata, zatrzymując się, aby zaczerpnąć tchu.
- I mają lepszy słuch niż ludzie. Warto było choć spróbować. - Nacisnął kontrolkę na
przedramieniu, ustawiając na maksimum głośnik w hełmie. - Mird!
Jak mają usłyszeć zwierzę, nawet jeśli odpowie na ich wezwanie? Ordo już chciał
wracać i skorzystać z systemów czujników statku, aby głębiej wysondować lód, ale usłyszał
nagle głośne i pełne zaskoczenia „osi'kyr!" Skiraty. Kiedy się obejrzał, śnieg zadrżał. Cienka
skorupa pękła i niczym roślinny kiełek, wyłonił się pokryty złocistym futrem łeb z mordą
pokrytą grubą warstwą białego szronu.
- Mird, już nigdy cię nie zbesztam - ucieszył się Skirata i ukląkł, aby odrzucić kawałki
lodu. Zwierzę zapiszczało żałośnie. - Czy on tam jest, Mird? Czy Vau tam jest? - Ostrożnie
pogłaskał fałdy luźnej skóry na pysku zwierzęcia. - Zrób mi mapę tunelu, Ord'ika.
Holomapa zawisła w powietrzu - trójwymiarowy model lodu pod nimi. Tunel, z
którego wyłonił się Mird, biegł w dół pod kątem trzydziestu stopni i zakręcał w pobliżu
brzegu jeziora, żeby zaraz znów skierować się w bok i wreszcie zniknąć poza granicami mapy
w kierunku Jygat.
- Do zakrętu jest około sześćdziesięciu metrów, a tam średnica wynosi metr - wyjaśnił
Ordo. - Jeśli upadł, istnieją szanse, że zatrzymał się na zakręcie.
- Daleko stąd na dół. - Skirata objął Mirda ramionami. Ordo nie był pewien, czy tuli
zwierzę, czy próbuje je chronić. Była to duża zmiana, zważywszy na to, że swego czasu
chętnie rzucał w niego nożem.
- Mird, znajdź Vau. Dobry Mird. - Odpiął od pasa fibroinę i zawiązał go wokół szyi
zwierzęcia. - Idź, znajdź go. Nie mogłeś go wyciągnąć, prawda? Czy on ugrzązł? Znajdź go.
Mird wcisnął się z powrotem do tunelu, zgrzytając pazurami po lodzie jak łyżwiarz, i
znów zapanowała cisza.
- Mird jest sprytny, ale strille nie potrafią wiązać węzłów rzekł Ordo. - Jeśli Vau jest
martwy lub nieprzytomny, co zrobisz?
- Na razie muszę to zmierzyć - odparł Skirata. Mocno trzymał linę, patrząc na nią
uważnie. Wreszcie się napięła. - Fierfek, gdzie są ci Jedi, kiedy człowiek ich potrzebuje?
Bard'ika mógłby coś pokombinować z Mocą i znalazłby Vau od razu. - Pociągnął za linę. -
Wracaj, Mird, wracaj - szepnął. Lina znów się poluzowała. - Jeśli policzyć, ile mam liny w
ręku, plus pętla, Vau jest na pięćdziesiątym ósmym metrze.
- O ile Mird do niego dotarł.
- Zostałby z Vau. Wierz mi, zatrzymał się tam, gdzie jest Vau w chwili, kiedy lina się
napięła. Teraz musimy się tylko tam dostać.
Dla Orda rozwiązanie było oczywiste.
- Przebijemy się z góry do tunelu w najcieńszym miejscu, to znaczy tu, gdzie biegnie
obok jeziora, a tam jest grubość mniej niż osiem metrów.
- I zalejemy tunel...
- Nie.
- Albo spłuczemy Vau do jeziora i stracimy. Tak czy tak, on nie żyje.
- Tak czy tak - odparł Ordo, zadowolony, że pamięta każdą linijkę instrukcji
DeepWatera - ustawię statek, skieruję go sterburtą i przebiję się przez lód z rurą załadowczą
od strony śluzy. Czyste i suche wejście.
Skirata przyglądał mu się przez chwilę. Ordo nie musiał patrzeć mu w oczy, żeby
wiedzieć, co sobie myśli.
- Wciąż udaje ci się mnie zadziwić, synu. Naprawdę.
- Miejmy tylko nadzieję, że tam nie będzie skał.
Mird wypełzł z tunelu i zipiąc, przypadł do nóg Skiraty. Ciężko było załadować strilla
do „Aay'hana", prawdopodobnie dlatego, że nie chciał zostawić Vau, ale zwierzę było słabe i
zmarznięte, więc w końcu Skirata i Ordo opanowali je we dwóch.
Ordo ustawił statek na zamarzniętej powierzchni jeziora. Jeśli lód się załamie, nie
szkodzi, oszczędzi im trudu przebijania się.
Lód jednak nie pękł.
Tarcze... Co oni pisali o tarczach przy zanurzeniu? Przekonfigurować. Ordo uderzył w
kontrolki i czekał. Pomarańczowe wskaźniki kolejno zmieniały się na zielone. Dobrze, a teraz
unikać poważnych wstrząsów...
Ordo podniósł „Aay'hana" nad powierzchnię, wspiął się pionowo i wystrzelił z lasera
w taflę jeziora, mając nadzieję, że dobrze ocenił odległość od ściany lodowej. Para wytrysnęła
od dołu jak gejzer. Kawał lodu uniósł się pionowo i podskakiwał przez chwilę, zanim znów
osunął się w dół.
Jezioro szybko zamarznie.
- Przygotować się do zanurzenia - rzekł Ordo i ustawił statek do wolnego zanurzenia
dziobowego.
- Osik!
- O, tak...
Czy inni ludzie też tak żyją? Czy podejmują takie ryzyko? Nie miał czasu się nad tym
zastanawiać. Ordo jeszcze nie napotkał problemu, z którym nie mógłby sobie poradzić, albo
sytuacji bez wyjścia. „Aay'han" przepchnął się przez potrzaskany lód i przy tej małej
prędkości wydawał się przebijać przez twardą skałę.
Przez moment Ordo myślał, że się pomylił, ale nacisk lodu nie był ani w połowie tak
gwałtowny jak ogień artyleryjski. Kawały lodu zgrzytały i stukały, gdy statek przebijał się
przez warstwę kry, a potem wszystko ucichło, kiedy znaleźli się w półmroku czystej wody.
- Wiesz, że kadłub wytrzyma, prawda, Ord'ika? - Skirata skoczył na fotel drugiego
pilota i zdjął hełm. Wydawał się lekko wstrząśnięty.
- Oczywiście, że tak. No, może na dziewięćdziesiąt procent.
- No dobrze, może być. Bierzmy się do skanowania.
Śluza powietrzna miała prawie dwa metry średnicy. Ordo ustawił ją mniej więcej na
pozycji Vau i wykorzystał czujniki penetrujące do zlokalizowania obcego ciała. Skirata
przeszedł do prawoburtowej ładowni ze skanerem metali i otwarł wewnętrzny właz śluzy
powietrznej. Na konsoli zapaliło się ostrzegawcze światełko, a w interkomie zatrzeszczał głos
Skiraty.
- Nieruchomy kłąb durastali i beskar mniej więcej sześć metrów w głąb - zameldował.
- Dobra, mandaloriańska stal. Nie do przebicia. To na pewno Vau. Sześć metrów: dość cienka
ściana pomiędzy tunelem a wodą. Przynajmniej tutaj nie ma robaków, ale nie wiadomo, czy
fala uderzeniowa lasera ich nie przyciągnie.
- Muszę się przesunąć. Jestem o metr za daleko.
- Nie wiemy, czy on żyje.
- Teraz i tak musimy się przebić przez lód.
- Podgrzej go - podpowiedział Skirata.
- Możemy odprowadzać stopiony lód przez zbiorniki.
- Będzie około osiemdziesięciu metrów sześciennych. Może mniej.
- Dobrze. - Ordo spojrzał na termostat. Muszą podnieść temperaturę odsłoniętego lodu
po drugiej stronie śluzy powietrznej możliwie najbardziej. - Spróbuj kombinacji ciepła i
cięcia.
- Jasne... A kontrola ruchu Mygeeto chce, żebyśmy stąd odlecieli za półtorej godziny.
Ordo wysunął zewnętrzny pierścień dokujący, aż poczuł, że ten zagłębia się w ścianie
jeziora.
- Wyjdź ze śluzy, Kal’buir, muszę sprawdzić jej szczelność. Czysto?
- Czysto. Idę zobaczyć, co jest w szafce narzędziowej.
- Dobrze, zamykam śluzę wewnętrzną. - Światełko statusu zmieniło się znowu na
zielone. Ustawił „Aay'hana" na autopilota, aby utrzymać się przy ścianie lodu. - Otwieram
właz zewnętrzny.
Czujniki nie wykazały przecieków. Kiedy Ordo uruchomił kamerę bezpieczeństwa
wewnątrz komory śluzy, ujrzał gładką, szklistą ścianę brudnego lodu. O kilka metrów dalej,
po drugiej stronie lodu leżał Walon Vau. Jeśli popełnią błąd, próbując wciąć się w ścianę,
woda zaleje i zatopi „Aay'hana". Kupa kłopotów jak na kilka kredytów zapłaty i ratowanie
człowieka, którego obaj nie cierpieli.
Przy wielu okazjach Ordo życzył Vau śmierci. Teraz zaś przyłapał się na tym, że chce,
aby stary chakaar żył.
Siedziba Brygady Operacji Specjalnych, Coruscant, biuro generała
Arligana Zeya, 471 dni po Geonosis.
Sev pomyślał, że jego reputacja osobnika wybitnie niekomunikatywnego ma swoje
dobre strony. Generał Zey spacerował w tę i z powrotem wzdłuż szeregu młodych
komandosów, jakby dokonywał inspekcji. Od czasu do czasu przystawał, aby skontrolować
jakiś detal ich zbroi albo spojrzeć im w oczy.
Jeśli ten Jedi myśli, że zdoła wywrzeć presję psychiczną na drużynie Delta, to ma
jeszcze przed sobą długą, długą drogę.
Sev patrzył prosto przed siebie; założył ręce za plecy, stopy rozstawił na szerokość
ramion. Kątem oka widział generała Jusika, który siedział na stole i majtał nogami. Jego
wygląd rozczochranego padawana nikogo już nie zmyli. Sev był z nim na wielu operacjach
wiedział, że przy nim Scorch może się wydać nadmiernie ostrożny. Adiutant Zeya, żołnierz
ARC kapitan Maze, krążył po sali, jakby nie słuchał narady. Gdyby wybierać, Sev wolał tych
z Zero ARC. Oni rozumowali w taki sposób, jakiego ludzie szkoleni przez Fetta nigdy nie
potrafią naśladować.
Zey stanął przed Bossem niemal nos w nos.
- Nie jestem głupcem - rzekł spokojnie. - A może jestem, sierżancie?
- Nie, sir! - Warknął Boss.
- Więc powiesz mi, co się nie udało w waszej eksfiltracji?
- Napotkaliśmy opór i zostaliśmy zmuszeni do wyjścia z kompleksu przez
niesprawdzone przejście, sir.
Sev współczuł Bossowi. Wszyscy postanowili trzymać się Vau, ale Boss był... Po
prostu szefem, więc siedział w tym po uszy. Sev uważał okazjonalne wyprawy do sztabu za
pozbawione sensu. Chciał już wrócić na pole bitwy, w towarzystwie tylko swoich braci.
Coruscant nie był ich światem, a on już miał go dość.
Zey wciąż zaglądał Bossowi w oczy.
- To chyba nie ma nic wspólnego ze Skiratą, co, Trzy-Osiem?
- Nie, sir!
Cóż, przynajmniej to było prawdą. Nikt nie próbował okłamać Zeya, ponieważ Jedi
mają sposoby, aby stwierdzić, że ktoś kłamie.
Zey cofnął się o krok, wydawało się, że tłumi uśmiech, a potem pokręcił głową.
- Cóż - rzekł wreszcie, siadając za eleganckim, inkrustowanym biurkiem. - Za to dobre
wyniki na Mygeeto, generał Ki-Adi-Mundi przesyła pochwałę.
A co mnie to... Co się stało z sierżantem Vau? - Pomyślał Boss.
- Czy możemy ją zjeść, sir? - Zapytał Scorch z niewinną miną.
- Zdaję sobie sprawę, że wróciliście w nieprzyzwoitym pośpiechu, Delta. - Zey
spojrzał na Maze'a. - Kapitanie, po zakończeniu narady zabierz Deltę prosto do mesy i
dopilnuj, żeby zjedli zalecaną dzienną porcję.
Maze, zdecydowanie niezadowolony z roli niańki, odburknął coś. Jusik, który do tej
pory wyglądał przez okno, nagle drgnął, jakby ktoś niewidzialny przeszedł mu za plecami.
Jedi są dziwni.
- Zanim się posilicie, panowie, tu jest wasze nowe zadanie. Zey włączył holomapę i na
stole rozpostarła się znajoma, usłana planetami siatka. - Pochodzi prosto od kanclerza.
Bezpośredni rozkaz osobisty: znaleźć głównego naukowca Ko Sai.
Boss wciąż się wtrącał, co zresztą całkiem pasowało Sevowi, bo bardziej był
zainteresowany losem Vau, więc obserwował uważnie Jusika. Dzieciak był jak holoodbiornik.
Wychwytywał wszystkie sygnały z odległych zdarzeń. Może teraz też coś wykrył. Z
pewnością wydawał się roztargniony.
- A kiedy już ją znajdziemy, sir?
- Przywieźcie ją w jednym kawałku.
- Bzdura - mruknął Fixer. - Sir.
Zey zmusił się do uśmiechu.
- Wiem, że nie macie za co tak naprawdę kochać Kaminoan, panowie, ale nie możecie
stanowić prawa. Lama Su jest pewien, że Ko Sai uciekła, a nie zginęła. Nie podaje powodu,
ale prawdopodobnie to bez znaczenia. Kanclerz po prostu chce mieć oswojonego
kaminoańskiego naukowca do własnych celów, żebyśmy nie byli ograniczeni do tych z
Tipoca, gdyby kiedyś odwidział im się nasz status klienta na specjalnych prawach. - Generał
pokręcił głową, jakby sprzeczał się sam ze sobą. - Więc ściągnijcie ją tutaj. To najwyższy
priorytet. Rozkazał mi wysłać najlepszą ekipę.
Sev uznał, że to prawda. Byli lepsi od Omegi, ponieważ nie zmiękli i nie pozwolili
rozpraszać się sprawom osobistym. Mogli za to podziękować Vau.
- Nie było jej przez rok, sir. Dlaczego wyruszamy teraz, tak późno? - Zapytał Boss.
- Nie dowiedziałem się tego, sierżancie. Ale z informacji, jakie mamy od Kaminoan,
wnioskujemy, że w ciągu ostatnich sześciu miesięcy mieszkała na Vaynai.
Sev nie wiedział, że Kaminoanie mają jakiś wywiad; w końcu prawie nigdy nie
opuszczali swojego świata. Mogli jednak zapewne zatrudnić kogoś z zewnątrz. Odnotował Ko
Sai jako kolejny punkt na długiej liście zadań, które powierzono Delcie i próbował jakoś
rozproszyć swoje obawy o Vau.
Boss wyłamał się z formacji i podszedł do holomapy, żeby zlokalizować Vaynai.
- Kto ją śledzi, sir?
- Wy.
- Rozumiem.
- Raport przyszedł od Ryna, który czasem pracuje dla Republiki. Prawdopodobnie
dawno już jej tam nie ma, ale to pierwszy potwierdzony ślad, jaki mamy.
Sev zerknął na Jusika. Coś zdecydowanie go rozpraszało i na pewno nie miało to nic
wspólnego z placem parad. Jedi spojrzał na niego i dyskretnie uniósł kciuki.
A to co znaczy? - Zdziwił się Sev. Uśmiechnij się? Jego drużyna gravballa wygrała?
Vau żyje?
Boss, Scorch i Fixer pogrążyli się w dyskusji na temat znaczenia Vaynai - pełno
oceanów, przecież nie schroni się na Tatooine - a Sev stał sam, gapiąc się we właściwym
kierunku, żeby się wydawało, że śledzi debatę.
Strach. Tak, to był strach. Wszyscy się bali, ale ten strach był inny: bolesna, głucha
pustka w żołądku. Zostawił Vau wtedy, kiedy to miało znaczenie. Jeśli Vau przeżyje, stłucze
Seva na kwaśne jabłko. Jeśli nie przeżyje - będzie go straszył. Postaraj się, Sev. Zawiodłeś
swoich braci, zawiodłeś mnie, zawiodłeś całą shabla armię. Postaraj się, ty mały, leniwy
chakaarze, albo następnym razem naprawdę zaboli. Sev tak bardzo się starał, że prawie co
wieczór padał na swoją pryczę, nawet nie zdejmując munduru, a potem musiał wstawać
wcześniej, żeby zdążyć z praniem. Alarm budzika o mało nie przyprawiał go o zawał serca, w
głowie wciąż mu szumiało z braku snu.
Miał wtedy pięć lat. Jeszcze nie zapomniał.
Sev był teraz najlepszym snajperem w Wielkiej Armii, ponieważ nie chciał nikogo
zawieść.
- ...Ale to ma pozostać w tym pokoju, panowie, bo to ulubiony projekt kanclerza. -
Głos Zeya sprowadził Seva z powrotem do rzeczywistości. - Nikt w Operacjach Specjalnych
nic nie wie na ten temat, a ja nie chciałbym, żeby dowiedział się Skirata, bo... Cóż, może to i
wspaniały człowiek, ale nie ma problemów z Kaminoanami. Każdy, kto mówi o nich tatsushi,
powinien chyba pozostać poza naszym kręgiem. Spocznij, możecie odejść.
Scorch chichotał z aprobatą, kiedy ruszyli korytarzem do mesy, z Maze'em depczącym
im po piętach.
- Myślisz, że Skirata naprawdę zjadłby Kaminoanina?
Fixer odpowiedział pełnym zdaniem, co dla niego było wielkim postępem.
- Tylko gdyby miał naprawdę ostry sos.
- Jak sądzisz, co nam dadzą do jedzenia? W menu nie ma rybnych roladek. - Scorch
obejrzał się i zwolnił, usiłując wciągnąć Seva do rozmowy. - Sev, co jest?
- Wszystko wspaniale. - Nie mogli wspominać Vau przy Mazie. Wersja dla Zeya była
taka, że Vau prowadził rozpoznanie na Mygeeto i odpadł. Nie było mowy o tym, że ograbił
bank, ani że wpadł do jakiejś lodowej dziury, żeby zamarznąć na śmierć, o ile wcześniej nie
skręcił sobie karku. - Nigdy nie czułem się lepiej.
Usłyszeli głośny tupot za plecami. Jusik dogonił ich, zarumieniony i prawie
szczęśliwy.
- Ja się już zajmę tą gromadką, kapitanie - rzekł do Maze'a. Na pewno masz
ważniejsze rzeczy do roboty niż pilnowanie, żeby dojedli surówkę.
Maze natychmiast obrócił się na pięcie i ruszył w kierunku centrum dowodzenia.
- Cokolwiek pan zrobi - rzekł - dziękuję, że mnie pan w to nie miesza.
Maze nie był taki głupi, żeby stawać pomiędzy dwoma rycerzami Jedi rozgrywającymi
swoją grę. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zgodziłby się na to. Boss odsunął się i przepuścił
Jusika przez drzwi do mesy.
-
I
co, generale?
- Czuję, że Vau żyje.
- A my go zostawiliśmy - mruknął Sev. - Tak się nie robi.
Jusik dyskretnie ścisnął Seva za ramię.
- Nie mieliście wyboru, szeregowy. Gdyby chciał zostać zabrany, poprosiłby o to.
Scorch wziął talerz placków i postawił na stole, aby zaznaczyć swoje terytorium.
Niewielu komandosów chciało siadywać obok żołnierzy Delty podczas posiłków. Delta była
jednym z ostatnich kompletnych drużyn, które zostały jednocześnie stworzone w Tipoca i do
tej pory pozostawały razem. Ciężkie straty w ciągu pierwszych dni wojny - Sev nienawidził
tych wszystkich bzdur, że Jedi są niezwyciężonymi geniuszami militarnymi - spowodowały,
że większość drużyn komandosów sformowano na nowo, więc były pozbawione tej
dodatkowej więzi, jaką mieli Delta. Wśród drużyn Vau tylko jedna pozostała cała. Może Vau
i był szalonym nauczycielem, ale wszystko robił dla ich dobra. Tak mawiał i to była prawda.
- I co teraz, sir? - Zapytał Boss. - Jak sprawimy, żeby to się nie wydało? Te wszystkie
rozmowy głosowe ze Skiratą?
- Nie łudź się, że Zey nie domyśla się niczego. - Jusik potrafił w jednej chwili zmienić
się z szalonego dzieciaka w twardego mężczyznę. Chyba nauczył się dużo od Skiraty. - Musi
przynajmniej udawać, że przestrzega zasad. Zostawcie to mnie. Te zapisy rozmów z
komunikatorów znikną, zanim ktokolwiek się dowie, że istnieją.
- Dziękuję, sir.
- Zrobiliście dobrze, zgłaszając problem mnie, zamiast Zeyowi - rzekł Jusik. - Może
uważacie to za nielojalność, ale to, czego Zey nie wie oficjalnie, nie może mu narobić
kłopotów.
- Dasz nam znać, jeśli go znajdą?
- Oczywiście, że dam. Jeśli ktokolwiek może go stamtąd wyciągnąć, to Kal’buir i
Ord'ika. - Jusik porwał placek z talerza Scorcha i ruszył do wyjścia. - Moc mówi mi, że
wszystko będzie dobrze.
Sev odprowadził go wzrokiem do wyjścia. Jeśli Moc była taka rozmowna, powinna
podpowiadać Jedi również kwestie strategiczne, a nie tylko wygłaszać niejasne
przepowiednie.
- Kal’buir też tak mówi zadrwił Fixer.
- Boss nie był na tyle zdenerwowany sprawą Vau, żeby stracić apetyt.
- Chyba mały Jusik mocno się przejął, nie?
- Normalny, mały Mando'ad...
- Hej, nasz sierżant zaginął, pamiętacie? - Sev zacisnął zęby, żeby nie podnieść głosu. -
Vau może już nie żyć, a wy sobie żartujecie. Opuściliśmy go. Zostawiliśmy na śmierć. Nigdy
nie zostawiamy ludzi, chłopaki.
Pozostała trójka spojrzała na niego, jakby objawił im nieznaną prawdę.
- Spokojnie, Sev, wszyscy się martwimy.
- Najlepsze, co możemy teraz zrobić - dodał Scorch - to zająć się swoimi zadaniami i
pozwolić innym, aby też robili swoje.
- Znalazłeś tę perłę mądrości w pakiecie z racjami żywnościowymi? - Warknął Sev.
- Zamknij się i jedz. Będziesz lepiej myślał z pełnym żołądkiem i po paru godzinach
snu. - Scorch zaczepił przechodzącego robota kelnera. - Pełne śniadanie dla tego młodego
psychopaty, blaszaneczko.
Sev jadł zbyt szybko, aby poczuć smak jedzenia, ale przynajmniej wypełnił dziurę, jak
powiedziałby Fi, gdyby ten nieznośny mały wariat tu był. Sev nie był pewien, czy tęskni za
Omegą, czy nie. W końcu doszedł do wniosku, że chyba jednak tak. A
wszystko to za kilka
kredytów. Nie ma dość kredytów w galaktyce, aby warto było zostawić kolegę. Sev nie mógł
sobie wyobrazić niczego gorszego.
Jeśli kiedykolwiek znów zobaczy Vau, czy będzie miał odwagę go przeprosić?
Mygeeto, łódź podwodna DeepWater „Aay'han", na głębokości
pięćdziesięciu ośmiu metrów, 471 dni po Geonosis
Skirata nie był pewien, czy krople spływające z jego nosa i podbródka to roztopiony
lód, czy własny pot.
Już od godziny tłukli w lodową powierzchnię, a przestrzeń wokół była zbyt ciasna, aby
obaj mogli pracować jednocześnie. Pracowali więc na zmianę. Skirata stwierdził, że tego
potrzebuje, choć była to gorąca, mokra i męcząca robota. Topienie było bez sensu, bo lód
zamarzał równie szybko, jak topniał. Całym ciężarem nacisnął na hydrowrębiarkę i wyrwał
kolejną bryłę lodu z sześciometrowego tunelu. Ręce miał zdrętwiałe i mrowiące od drgań
maszyny.
Jestem na to za stary, pomyślał. Vau, po jaki shab my się w ogóle męczymy? I
dlaczego narażam mojego chłopaka?
Ordo postukał go w ramię.
- Przerwa, Kal'buir.
Skirata wyłączył wrębiarkę i stwierdził, że z trudem porusza nogami. Ordo, z
milczącym zrozumieniem, chwycił go za buty i wyciągnął z rury śluzy. Skirata oparł się o
ścianę i osunął po niej ze zmęczenia. Nie czuł rąk. Mocno nimi potrząsnął, aby powstrzymać
mrowienie.
Nie był to dobry czas, aby oznajmić, że mogliby zostawić Vau. Na tym etapie mogli
myśleć tylko o kolejnej minucie i kolejnej bryle lodu wyrwanej i wyrzuconej na pokład.
Ładownia była pełna mokrego żużla, który pozostał po roztopionym lodzie - nieskazitelna
biała powierzchnia ukrywała resztę odpadów w zbitym śniegu.
W śluzie rozległo się kolejne łupnięcie, jakby odpadła cegła z muru. Skirata zmusił się,
aby wstać i usunąć lód z drogi Orda. Nawet hałas tarczy tnącej nie mógł zagłuszyć skomlenia
i wycia Mirda. Skirata zaczął się zastanawiać, czy strill nie przebije się pazurami przez właz
zamkniętego magazynka. Jeśli nawet nikt inny nie kochał Vau, ten zwierzak uwielbiał go za
wszystkich.
W desperackim wysiłku fizycznym jedno było dobre: nie pozwalał myśleć o takich
rzeczach jak możliwość ponownego zamarznięcia lodu na jeziorze, zapadnięcia się dna pod
ich ciężarem i utonięcia bez kombinezonów, jeśli rura śluzy nie wytrzyma.
Klang! - Odpadła następna bryła.
Ordo był młody, silny i sprawny. Usuwał lód o wiele szybciej niż Skirata.
- Ogrzewanie! - Krzyknął Ordo. Skirata był przygłuchy, bo wiele czasu spędzał bez
hełmu wśród głośnych eksplozji, ale i tak słyszał jego słowa. - Kiedy wyciągniemy Vau, z
pewnością będzie miał hipotermię, niezależnie od tego, jak szczelna jest jego zbroja. Trzeba
go będzie roztopić.
- Co?
- Sztuczne oddychanie. Wtłoczyć do płuc ciepłe powietrze. Usta-usta.
Skirata nie myślał wystarczająco szybko.
- Osik!
- Może poprosimy Mirda...
W tej chwili mieli mnóstwo ciepłej wody. Zbiorniki były pełne. Vau mógł dostać
przynajmniej ciepłe okłady.
- Ogrzej wodę z cukrem. - Ordo stęknął z wysiłku i rozległo się kolejne „klang".
Dobrze sobie radził. - Chodzi o podniesienie temperatury w środku.
Skirata rozerwał pakiet racji. Nigdy nie przypuszczał, że odda Walonowi Vau ostatnie
batony energetyczne. A oto siedział tu i martwił się o chakaara, który maltretował jego ludzi
tak, że lądowali w centrum medycznym, kiedy on sam miał na głowie Jusika, własnych ludzi,
ciężarną Etain, a teraz jeszcze Besany Wennen - a każde z nich zasługiwało na jego uwagę o
wiele bardziej niż Vau.
- Chakaar - mruknął do siebie.
- Kriorobot mógłby być dobrą inwestycją.
- Co?
- Powiedziałem, że Kriorobot mógłby być dobrą inwestycją. Lodołamacz. - Świder
przez chwilę zagłuszał słowa Ordo. - Powinien lepiej topić lód.
To było bardzo długie pół godziny. Krótkie pobyty przy powierzchni lodu były coraz
krótsze i trudniejsze, a musieli zachować swoje batony energetyczne dla Vau. Skirata czuł, że
jego siły się kończą. Żwir wytopiony z lodu wbijał mu się w dłonie, kiedy wpełzał do rury,
ale były tak zdrętwiałe, że ledwie je czuł. Wreszcie wziął miotacz i od strzału natychmiast
utworzyło się tyle pary, że w przedziale zrobiło się niczym w sanisaunie.
Ordo sprawdził grubość lodu.
- Prawie jesteśmy na miejscu. Przynajmniej tu jest ciepło.
- Przepraszam, synu, że cię w to wpakowałem.
- Dobre szkolenie. Nigdy tego wcześniej nie robiłem.
- Powinieneś być gdzieś za miastem z dziewczyną w twoim wieku, a nie...
- Mam skrupuły, że wykorzystałem Besany do szpiegowania dla nas.
Jak grom z jasnego nieba. Ordo czasem tak robił: wyjawiał swoje myśli, a Skirata
nagle zdawał sobie sprawę, że nic o nim nie wie, nawet teraz. Musiał to przetrawiać przez
cały czas, kiedy walczył z lodem.
- Mereel wcale jej nie zmuszał, synu. Ona zna zasady.
- Chciałem powiedzieć, że nie spodziewałem się takich wyrzutów sumienia.
I znów Skirata poczuł, że mało wie o Ordzie. Uznał, że nie będzie komentował, po
prostu pozwoli, aby chłopak mówił dalej, ale Ordo znów zamilkł i tylko na pokład spadały
kolejne bryły brudnego, pełnego żwiru lodu, przy akompaniamencie wycia tarczy. Już swoje
powiedział.
Republika wykorzystuje cię, synu, pomyślał Skirata, ale teraz my też wykorzystujemy
Republikę. Nie mogę pozwolić, aby taki skarb jak Besany Wennen się marnował.
Powiew zimnego powietrza na twarzy i okrzyk Orda wyrwały Skiratę z transu
zmęczenia, a adrenalina jakoś postawiła go na nogi.
- Przebiliśmy się, widzę go! - W rurze nie było dość miejsca dla obu. Ordo ciął
wściekle brzegi szybko rozszerzającego się otworu. Kiedy cofnął się, aby sięgnąć po
fibrolinę, Skirata ujrzał ciemny kształt, który wcale nie wyglądał jak człowiek, ale zdołał
mimo wszystko odróżnić część wizjera w kształcie T na hełmie Vau. - Odcinam jego pakiety.
Operacja przypominała teraz przyjęcie porodu nerfa. Po wielu przekleństwach i
westchnieniach Ordo wycofał się z rury, ciągnąc za sobą Vau na linie uwiązanej do jego
ramienia. Odgłos przypominał wleczenie trumny. Vau bezwładnie opadł na pokład. Jego
zbroja była tak zimna, że paliła palce Skiraty, kiedy ten próbował zdjąć mu hełm.
Szczupła twarz Vau była prawie niebieska. Skirata podniósł mu powieki, aby
sprawdzić źrenice - reagowały na światło. Ludzie przeżywali niską temperaturę, choć często
wydawali się martwi, a Vau był zdecydowanie żywy. Skirata w myśli przeglądał kolejne
procedury, których musiał przestrzegać, jak odnalezienie pulsu, policzenie oddechów,
unikanie tarcia kończyn, doprowadzanie cieplejszej krwi do skóry.
- Osik, Walon, ty shabuir, nie próbuj mi tu teraz umierać... Mruknął.
Głowa Vau obróciła się na bok. Spojrzał na Skiratę i jęknął:
- Mird... Mird...
Skirata co najmniej dwa razy w życiu ruszał za Vau z pełnym przekonaniem, że go
zabije. A teraz dziwaczny instynkt zmuszał go, aby ratować tego człowieka. Ordo znów
wysunął się z rury, wlokąc za sobą birgaan Vau i wielki tobół z plastoidu, którego zawartość
brzęczała i grzechotała.
- Sztuczne oddychanie, Kal'buir - wydyszał. Wysiłek znać było teraz również po
Ordzie. Chwycił Vau i na pół zawlókł, na pół przeniósł do oddziału medycznego, z trudem
wciągając go na pryczę. - Wiem, że przekleństwami potrafisz wygenerować kilka kilowatów
ciepła, ale to nie sięga do jego płuc.
- Jest przytomny i oddycha. Nie potrzebuje resuscytacji.
- Dobra. Na szczęście jest suchy. - Mokra odzież łatwiej odprowadzała ciepło. -
Kombinezon wytrzymał.
Skirata zdjął Vau zbroję i wywlókł całą zawartość szafki, żeby go owinąć. Jego palce
też nie wykazywały śladów odmrożeń sztywne i zimne jak u trupa, ale wciąż miękkie. To już
było coś.
- Wypuść Mirda.
Mird wystrzelił z magazynku, o mało nie przewracając Skiraty. Zwierzę było w
świetnym stanie i ciepłe. Gdyby ktoś miał się przytulić do Vau i ogrzać go, Mird był
najlepszym wyborem. Ordo obserwował, jak strill wskakuje na swojego pana przy
akompaniamencie radosnych pisków i pomruków, zalewając mu twarz śliną; uznał ten widok
za wyjątkowo zabawny.
- Dzięki, Mird - rzekł. - Ocaliłeś nas od losu gorszego od śmierci. Rób tak dalej, dobry
strill. - Obejrzał się na Skiratę. Czas wciągnąć tunel i wynosić się stąd.
- Jak zamierzasz przebić się przez powierzchnię?
Ordo wzruszył ramionami.
- Torpedą.
- Cóż, laser nie ściągnął niechcianych gości, więc do roboty, synu. Wlejemy w Vau
trochę ciepłych płynów.
- Przywiąż go do pryczy, bo będziemy stąd wylatywać pod ostrym kątem. Może lepiej
zaczekaj z tym gorącym płynem, aż znów wyrównamy.
Ordo nigdy nie przesadzał. Kiedy mówił „ostry kąt", prawdopodobnie miał na myśli
pion. Sekundę po wstrząsie wywołanym przez eksplodującą torpedę wszystko, czego nie
zdążyli zabezpieczyć na pokładzie, wylądowało na ścianie. Mird zawył, wczepiając się w
pryczę pazurami. „Aay'han" wyrównał lot. Luźne obiekty z hukiem spadły na pokład.
- Wypij to - rzekł Skirata, jedną ręką podnosząc głowę Vau, a drugą podsuwając mu do
warg kubek z osłodzoną, gorącą wodą.
Mird niechętnie zrobił Skiracie trochę miejsca, ale dalej leżał tuż przy Vau. - Wciągnij
to w siebie, Walon, albo będę musiał rozgrzać ci bebechy, wkładając ci w gardło miotacz.
Vau zakasłał, opryskując twarz Skiraty kropelkami śliny.
- Wszystkim... Rozpowiem... Jaki z ciebie miękki chakaar, Kal.
Cóż, przynajmniej widać było, że jego świadomość nie ucierpiała. Żadnego plątania
słów, żadnego bełkotu... Skirata odhaczył w myśli kolejny symptom z listy pierwszej
pomocy.
- Czujesz jakiś ból?
- Jeszcze nie... Wyglądasz gorzej ode mnie.
- Daj spokój. - Skirata wlał mu do ust jeszcze trochę płynu.
Czuł się kompletnie rozbity.
- Pij i nie gadaj.
- Powiesz Delcie?
- Oczywiście, jasne. - Vau miał jednak parę zalet: wiedział, że chłopcy będą się o
niego martwić, więc trzeba ich powiadomić, że został uratowany. - Załatwię to. A teraz... Jaki
shab wart był tego, żeby prawie zamarznąć na śmierć?
- Jaki shab... - Wychrypiał Vau - wart był tego... Żeby prawie... Się zabić, spiesząc mi
na ratunek?
- Chciałem dostać twoją zbroję. Jak widać, ma lepsze uszczelki od mojej. Przeżyłbyś
w niej żołądek sarlacca.
Vau naprawdę się uśmiechnął. Nieczęsto to robił. Miał bardzo równe, białe zęby, które
świadczyły o tym, że w dzieciństwie był zdrowo odżywiany.
- Birgaan... Zajrzyj do środka.
W system komunikatora statku wbił się nagle głos Orda.
- Kieruję się do punktu zbornego, Kal'buir. Poinformowałem generała Jusika, że mamy
na pokładzie Vau.
- Dobry chłopiec - pochwalił Skirata.
- Dobry chłopiec - zgodził się Vau. - Ile cię kosztowała ta balia?
- Zamknij się i pij.
Skirata najpierw wlał w gardło Vau trzy kubki wody z rozpuszczonymi kostkami
energetycznymi, a dopiero potem poddał się palącej ciekawości, która podtrzymywała
wszystkie zmęczone, naciągnięte i obolałe mięśnie. Rozwiązał tobół. Kiedy jego zawartość
rozsypała się po pokładzie oddziału medycznego, mógł wykrztusić tylko jedno słowo:
- Wayii!
Vau wydał odgłos podobny do kaszlu, który jednak mógł być śmiechem. Nie miał w
tym wielkiej wprawy. Skirata był tak zaskoczony stertą drogocenności, że ręce mu drżały,
kiedy otwierał kolejne kieszenie plecaka. To, co się z nich wysypało, powstrzymało wszelkie
dalsze komentarze. Ukląkł na pokładzie, czując, że stara rana kostki już zaczyna domagać się
środka przeciwbólowego, ale był zbyt zajęty sortowaniem łupu, aby zwracać na to uwagę.
Było tego mnóstwo. Naprawdę mnóstwo. Setki tysięcy, w przeliczeniu na kredyty.
Wyciągnął rękę i ostrożnie przemieszał łup. Nie setki tysięcy - miliony.
Skirata zaczął w myśli inwentaryzować bogactwa. Robił to podświadomie, ale stare
nawyki trudno zmienić.
Obejrzał się i stwierdził, że Vau obserwuje go spod półprzymkniętych powiek, jakby
przysypiał. Mird pilnował go, od czasu do czasu podnosząc łeb i węsząc.
- Z wyjątkiem tego, co w wewnętrznej kieszeni, możesz zatrzymać wszystko - odezwał
się Vau.
- Co to znaczy „zatrzymać wszystko"?
- Nie jestem złodziejem. Wziąłem to, co mi się prawnie należało. Reszta to...
Darowizna na fundusz emerytalny klonów.
- Walon - cicho powiedział Skirata - to jest warte około czterdziestu milionów
kredytów. - Zaskoczony czy nie, zawsze potrafił na spokojnie przeprowadzić porażająco
dokładny szacunek. - Prawie zginąłeś, żeby to zdobyć. Na pewno chcesz to oddać? Jesteś
jeszcze w szoku, i w ogóle... Jesteś...
- Jestem pewien.
- Pewien?
- Pewien.
- Zwinąłeś to dla chłopaków? Walon, to jest...
- Zwinąłem to, żeby pokryć moje sheby - odparł Vau.
Skirata skinął głową, nagle niezdolny, aby spojrzeć Vau w oczy.
- Oczywiście, rozumiem.
- Gdyby jedyne brakujące przedmioty pochodziły z sejfu Vau... To by zawęziło krąg
podejrzanych. - Vau sięgnął do kubka i zdołał podnieść go do ust. Wylał sporo płynu, ale
resztę wypił. Szybko wracał do siebie. - Po prostu zrobiłem to tak, żeby wyglądało na
staroświecką kradzież z włamaniem.
- Ojciec i tak by cię nie dotknął, nawet gdyby się domyślił, że wróciłeś.
Widać było, że to o jedno słowo za wiele dla Vau. Był jednak raczej zakłopotany niż
wściekły.
- Słuchaj, Kal... przeżyłeś kiedyś na martwych borratach i żwirze, odgrywając
męczennika, ale chyba nikt nie nauczył cię kraść jak zawodowiec.
Vau nie musiał wiele mówić, aby doprowadzić Skiratę do szału: parę słów zwykle
wystarczało. Tym razem Skirata klęczał ze spuszczoną głową, usiłując powiedzieć Vau, jak
bardzo jest wzruszony jego hojnością.
- Dzięki - rzekł wreszcie, bawiąc się przepiękną sztabką aurodium. - Dzięki, ner vod.
Ner vod. Nigdy nie nazywał Vau bratem bez sporej dozy sarkazmu. Czterdzieści
milionów kredytów było dla Skiraty czymś nie do pojęcia.
- Ale pamiętaj także o moich ludziach, Kal. Jeśli będą potrzebowali pomocy, kiedy
nadejdzie czas... Mam nadzieję, że ją dostaną.
- Walon, to jest dla każdego klona, który będzie czegoś potrzebował. Nie tylko dla
moich chłopców. Wykupiłbym całe trzy miliony klonów, co do jednego.
- Jak dobrze się rozumiemy...
- Każę Ordo to wszystko spisać. Jest w tym dobry.
Na pokładzie „Aay'hana" nie mieli nic do jedzenia, ale byli... Bogaci. A przynajmniej
szybko dojrzewające plany Skiraty zabezpieczenia przyszłości klonów - jego klonów, klonów
Vau, wszystkich shabla klonów, których uda mu się wyrwać z WAR - były nieźle
zabezpieczone. Ordo siedział przy stole operacyjnym w przedziale medycznym i razem ze
Skiratą przedzierał się przez stertę z włączonym notatnikiem, w roztargnieniu marszcząc
brwi.
- Planujesz odrodzenie Mandalorian, Kal? - Zapytał Vau.
Na to zaczynało wyglądać. Nie myślał jeszcze o tak odległej przyszłości.
- Jeśli znajdę dla nich jakieś miejsce, może to równie dobrze być Mandalore.
- Jasne - odparł Vau. - Równie dobrze.
Mird, uwieszony na Vau jak źle skrojony futrzany płaszcz, obserwował Orda jednym
czerwonym okiem. Drugie było zamknięte. Ordo nigdy nie zapomniał, jak w dzieciństwie
Vau poszczuł go Mirdem, i zdaje się, że Mird też nie zapomniał, jak Ordo przystawił mu
wtedy miotacz do pyska. Zamruczał głęboko i gardłowo, kiedy się upewnił, że obie dłonie
Orda zajęte są łupem z banku.
Ordo wyjął zza pasa analizator widma i podsuwał pojedyncze klejnoty pod promień,
starannie notując skład i ciężar każdego elementu w notatniku - skupiony, ze zmarszczonym
czołem, jak jakiś ciężkozbrojny księgowy. Skirata wstrzymał oddech.
Niektóre przedmioty w worku okazały się bezcennymi antykami.
- Ikona przodków Becavo - oznajmił Ordo, podnosząc zniszczony przez czas prostokąt
złoconego pergaminu. Kolekcjonerzy dla tej jednej sztuki zastrzeliliby chętnie własną matkę.
A z całą pewnością powystrzelaliby się między sobą. - Mam szczerą nadzieję, że znasz
jakiegoś dobrego pasera dzieł sztuki, Kal'buir, bo nam się teraz przyda.
- Dzieła sztuki - odparł Skirata, z trudem powstrzymując histeryczny chichot - to moje
naturalne środowisko.
- Jesteś niewychowanym dzikusem - skarcił go Vau. - Ale uratowałeś moje shebs.
Ordo, pomóż mi przy pasie.
Ordo uniósł brew.
- Sierżancie, nie powinieneś się forsować...
- Otwórz tę sakwę. No już.
Skirata zrobił to za niego. Vau pogrzebał i wydobył klejnot, złotą szpilkę z trzema
kwadratowymi, jaskrawoniebieskimi kamieniami osadzonymi wzdłuż główki. Bez trudu
zamieniłby ją na elegancki apartament w Republice. Skirata nigdy nie widział nic podobnego.
- Jakiś klejnocik mojej matki - wyjaśnił Vau i rzucił go Ordo, który złapał szpilkę
jedną ręką. - Daj to tej swojej ślicznotce, kapitanie. Ona będzie wiedziała, co z tym zrobić.
Ordo, jak zawsze zarówno naiwny, jak i niezwykle doświadczony, spoglądał na niego
z wyraźnym przerażeniem. Nie miał pojęcia, czy może przyjąć taki dar; Skirata zresztą też
nie. To było coś niezwykłego. Jedyni ludzie, którzy cokolwiek mu przedtem dawali,
znajdowali się zwykle na drugim końcu jego noża. Vau wydawał się całkowicie
niewzruszony, ale może kiedy człowiek zaczyna życie w takim bogactwie, przestaje ono mieć
znaczenie.
Ordo przeskanował kamienie - wielkość, czystość, załamanie światła, gęstość, i
wstukał dane w notatnik.
- Około stu czterdziestu trzech karatów - zameldował, nie spuszczając wzroku z
szafirów, jakby podejrzewał, że zaraz eksplodują. - Obecna wartość rynkowa nieoprawionych
klejnotów to dziesięć milionów. Ale to twoje dziedzictwo - tłumaczył jak mały chłopiec. Fakt,
że te rzeczy były kradzione, zdawał się nie mieć większego znaczenia. - Obawiam się, że to
zbyt cenne.
- Weź to, Ordo. Będę szczęśliwy wiedząc, że Mama Vau nie będzie tego więcej nosić,
za to dostanie lepsza kobieta.
Możliwe, że to były jedynie słowa wynikające z zakłopotania, ale Skirata czuł, że
pozbawienie znienawidzonych rodziców bogactwa było największym pragnieniem Vau. Był
sierotą na ochotnika, w przeciwieństwie do Skiraty, który też był sierotą, ale cenił sobie
rodzinę bardziej niż ktokolwiek inny. Próbował być możliwie najlepszym ojcem dla swoich
ludzi, którzy zostali stworzeni bez pociechy posiadania jakiejkolwiek matki, dobrej czy złej.
Ordo, jak zawsze, dał Skiracie nauczkę. Chłopak był jedną wielką niespodzianką.
- To bardzo uprzejmie z pana strony, sierżancie Vau - rzekł, starannie chowając broszę
do kieszeni koszuli. Potrafił być prawdziwym dżentelmenem, tak jak go uczył Skirata. -
Dziękuję. Może być pan pewien, że ten upominek zostanie doceniony.
Inwentaryzacja przedmiotów zajęła kolejną godzinę, a niektóre wciąż nie dawały się
oszacować. Skirata patrzył teraz na pięćdziesiąt trzy i pół miliona kredytów, jeśli nie liczyć
szafirów shoroni Ordo. Połowa była w nierejestrowanych, zabezpieczonych obligacjach, które
można było zamienić na kredyty w dowolnym miejscu. Podczas kiedy Vau spał, a Ordo
pilotował statek, Skirata podziwiał cały ten ładunek, wyobrażając sobie sejfy, drogi
ewakuacyjne i nowy początek, jaki z ich pomocą kupi dla tych klonów, którzy uznają, że
zakończyli swoją służbę dla Republiki.
Nie chciał zachęcać do dezercji, tylko uwolnić niewolników. Ludzie, którzy się jeszcze
nie zaciągnęli, dla niego nie byli związani ani przysięgą, ani kontraktem.
Wreszcie pozostawił Vau, aby ten mógł spokojnie spać, skulony w kłębek, z Mirdem
czuwającym obok, a sam powędrował do kokpitu i usiadł obok Orda.
Ordo pokazał mu broszę.
- Patrz, stają się zielone w tym świetle. - Wydawał się zafascynowany kamieniami. -
Co ja mam z tym zrobić, Kal'buir?
Skirata wzruszył ramionami.
- Tak jak powiedział Vau... Daj Besany.
- Są kradzione, to ją skompromituje.
- Poczekaj, niech pomyślę.
- Można by za nie kupić ziemię i bezpieczną bazę. Czy Vau byłby urażony?
- Nie, jak długo Mama Vau nie będzie ich miała.
- Jakie to straszne, tak nienawidzić rodziców. Ale z drugiej strony... Rodzice robią
czasem swoim dzieciom straszne rzeczy, prawda? Weź choćby biedną Etain. Oddali ją
całkiem obcym ludziom. - Ordo żal było Jedi. W ich rozmowach ten temat powtarzał się
bardzo często. - Jestem szczęśliwy, że znalazłem ojca, który mnie zechciał. Wszyscy jesteśmy
szczęściarzami.
Czy on myśli, że byłem złym ojcem dla swoich dzieci? - Zastanowił się Skirata. Nigdy
tak nie powiedział.
- Dla ciebie mógłbym zabić, synu - powiedział głośno. - To takie proste.
Ordo był dobrym chłopakiem. Wspaniałym chłopakiem. Mógł pilotować całkowicie
nieznany statek - czy nawet zaplanować imponującą akcję ratowniczą - tylko dzięki intuicji i
szybkiemu przejrzeniu instrukcji, a potem usiąść i zająć się księgowością. Skirata, nie mogąc
znaleźć słów, rozpierany dumą i wszechogarniającą miłością ojcowską, przechylił się w fotelu
pilota i uściskał go. Ordo zamrugał, wyraźnie zadowolony z siebie, i poklepał go po ramieniu.
Ojcostwo było błogosławieństwem. Będzie błogosławieństwem także dla Darmana,
kiedy nadejdzie czas, aby się dowiedział, Skirata zaś miał teraz zarówno środki, jak i widoki
na zdobycie technologii Ko Sai, aby zapewnić przyzwoitą przyszłość im wszystkim.
Przyszłość była jednak delikatną sprawą dla Mandalorian. Jutro nigdy nie było
naturalnym prawem żołnierza, a określenie tego słowa w języku Mando - vencuyot - wyrażało
raczej optymizm aniżeli skalę czasową. Venku było dobrym, pozytywnym określeniem
mandaloriańskim dla każdego syna. Będzie doskonale pasowało do dziecka Darmana i Etain.
Oczywiście, Venku. Doskonale pasuje: Venku.
- Nigdy nie adoptowałem cię formalnie - odezwał się Skirata. Martwiło go to od czasu,
kiedy doszedł do wniosku, że wojna ma swój wymiar czasowy. - Żadnego z was.
- A czy to ma znaczenie?
Skirata czuł teraz, że ma. Żaden Mando'ad nie zerwałby potem więzi pomiędzy nim a
jego chłopcami. Jeśli chodziło o Republikę, tam klony nie liczyły się nawet jako ludzie, ale
plany Skiraty, aby ofiarować im przyzwoitą przyszłość, stały się nagle bardzo, bardzo
konkretne. Odkrycie informacji Lamy Su, przekazanej kanclerzowi Palpatine nieco ponad
tydzień temu, wszystko znacznie przyspieszyło.
- Tak, ma - rzekł, wyciągnął rękę i chwycił dłoń Orda. Wyrecytował krótką,
pozbawioną ozdobników formułę „gai bal manda" - „imię i dusza", i to było wszystko, czego
trzeba, aby zmienić historię i dać dziecku nowych rodziców. Mandalorianie adoptowali się
zwyczajowo. Więzy krwi były zwykłym szczegółem medycznym - Ni kyr'tayl gai sa'ad,
Ordo.
Ordo przez moment gapił się na splecione dłonie. Skirata miał miażdżący uścisk.
- Byłem twoim synem od dnia, w którym po raz pierwszy uratowałeś mi życie, Buir.
- Chyba to wy, chłopcy, sami je sobie uratowaliście - odparł Skirata. - Nie wyobrażam
sobie, gdzie byłbym bez was.
Skirata miał do siebie wielki żal, że nie uczynił tego wcześniej, że nie dokonał tego
ostatecznego zobowiązania, martwił się też o swoich pozostałych Zero, rozrzuconych po całej
galaktyce. Czasem widział ich znów jako dwulatków, oczekujących na uśpienie - na śmierć -
ponieważ nie spełniali warunków, jakich wymagali Kaminoanie. Niekontrolowani.
Uszkodzeni. Wadliwi.
A aruetiise uważali Mandalorian za dzikusów, prawda?
Galaktyka pełna była hipokrytów.
ROZDZIAŁ 4
Dekret E49D139. 41: Wszelkie niemilitarne klonowanie istot rozumnych jest
zabronione, a militarne klonowanie zostaje ograniczone do zakładów
licencjonowanych przez Republikę, takich jak fabryki rządu Kamino oraz
wszelkie inne wskazane przez Republikę teraz lub w dowolnym innym czasie w
ciągu działań wojennych. Zakaz obejmuje dostawę urządzeń do klonowania,
wynajmowanie lub kontraktowanie technologów klonowania i inżynierów
genetyki w celu tworzenia technik klonowania oraz nabywanie rozumnych
sklonowanych organizmów. Wyjątki: Khomm, Lur, Columus i Arkania mogą
prowadzić dalej terapeutyczne klonowanie medyczne z właściwą licencją i dla
określonych przypadków.
Obrady Senatu, „Przegląd Prawny Republiki"
Gaftikar, droga do Eyat, 473 dni po Geonosis
- Jaka jest zatem wasza strategia? - Zapytał Darman jaszczurzycę, próbując nawiązać
znajomość. - Jak zamierzacie zwyciężyć?
Sierżant Kal mawiał, że należy pracować z miejscowymi, wykorzystując ich struktury
społeczne w celu wykonania zadania, ale nie wolno wywierać na nich nacisku, aby stosowali
metody Republiki. Atin szedł obok Darmana i Marita z rękami w kieszeniach, a jego lekkiej
zbroi nie było widać pod ubraniem robotnika, które dał mu A'den. Padało, więc ścieżka przez
las była błotnista i pełna kałuż, ale przynajmniej mieli teraz wymówkę, aby okryć głowy
kapturami. Atin miał wizjer i dwudniowy zarost na podbródku. Na pierwszy rzut oka mało
kto mógł poznać, że są identyczni.
- Zmiażdżymy Eyat - odparła jaszczurzyca. Nazywała się Cebz i miała pod brodą
falbankę ze szkarłatnej skóry, prawdopodobnie oznakę władzy. Nie przyjmowała żadnych
tłumaczeń od młodszych jaszczurów. Pachniała zgniecionymi liśćmi, a przez pierś miała
przewieszony wspaniały miotacz SoroSuub. - Skoncentrujemy się na stolicy, a kiedy ona
upadnie, regionalne rządy się nie utrzymają. Wtedy zajmiemy kolejne co do wielkości miasta,
a potem jeszcze mniejsze i tak dalej. Przewaga liczebna jest po naszej stronie.
- Myślę, że nasz kanclerz mógłby się od ciebie czegoś nauczyć - mruknął Atin,
bardziej do siebie niż do niej. - Lubi zaczynać wszędzie naraz, żeby nikt nie poczuł się
wyłączony z wojny.
- My za to budujemy metodą kaskadową - odparła Cebz. W ten sam sposób możemy
też niszczyć.
Jej ogon kołysał się z boku na bok, aby mogła utrzymywać równowagę, idąc prosto.
Powodowało to lekki szum.
- Czy umiecie podkradać się do ludzi? - Zapytał Darman.
Cebz przestała machać ogonem i jej krok stał się nieco bardziej kaczkowaty, ale teraz
poruszała się cicho.
- Tak.
- Więc to wy budowaliście te miasta?
- Tak, jako najemna pomoc.
- Ale nie macie nic do powiedzenia w rządzie.
- Nie dostajemy tyle, co ludzie. Nie możemy mieszkać w pięknych domach, które
wybudowaliśmy. Jeśli „mieć do powiedzenia" oznacza zmianę tej sytuacji, to tak, chcemy
mieć coś do powiedzenia w rządzie. Twój drugi towarzysz w spódnicy był tym bardzo
zirytowany, zanim znikł.
- Pierwszy ARC? Tak, wiem, dlaczego Alfa-Trzydzieści mógł się zdenerwować...
- Rozumiesz, bo wy też nie macie żadnych praw. Jeśli mnie zapytasz, to szaleństwo,
szkolić armię i nie dbać o nią. W końcu to się mści.
Atin odchrząknął dyskretnie.
- Twój basic jest bardzo dobry.
- Zawsze opłaca się mówić językiem klienta.
Nagle stanęła jak wryta. Darman instynktownie przykucnął i chwycił za broń. Atin
zrobił to samo. Cebz spojrzała na nich z pewnym zdziwieniem.
- Co się dzieje?
- Zatrzymałaś się w miejscu - szepnął Darman, żałując, że nie ma czujników hełmu. -
Zobaczyłaś wroga?
- Nie, ale ja już wracam. Za blisko miasta. Markowie się wyróżniają. Głowy możemy
zakryć, ale z ogonami jest problem. Odwróciła się i ruszyła w stronę obozowiska. -
Powodzenia.
Gatunki spokrewnione z gadami mają tendencję do nagłego zamierania, a potem
gwałtownego ruchu, tak twierdziła instrukcja WAR. Jednak ta wiedza nie przeszkadzała
Darmanowi denerwować się za każdym razem. Atin obserwował, jak Cebz odchodzi, po
czym ze wzruszeniem ramion odwrócił się do Darmana.
- Odbędziemy pierwszy rekonesans i może znajdziemy pojazd, co? - Zapytał. -
Ocenimy miejsce. Trochę się rozejrzymy.
- Oczywiście - rzekł Darman. Miał fałszywe ID, kredyty i doskonałe plany miasta
Maritów w notatniku. - Trzeba się upewnić, że nic się nie zmieniło od czasu, kiedy po raz
ostatni aktualizowano dane. Zobaczcie, jak daleko możemy wejść legalnie do kompleksu
rządowego.
Pierwsze, co uderzyło go w mieście, była przejrzystość projektu - żadnego
stopniowego przyrastania przedmieść, żadnej zabudowy liniowej. Gdyby nie mógł dostrzec
dalszych budynków, powiedziałby, że znajduje się w twierdzy otoczonej murem. Nie było
dużego ruchu przy wlotach i wylotach ulic, głównie widzieli duże pojazdy - ciężarówki
repulsorowe i wahadłowce. Obywatele Eyat nie zapuszczali się daleko poza miasto.
- Kompletne oblężenie, tylko nikt o tym nie mówi - rzekł Atin. - Boją się Maritów.
- Więc jak wyjaśnisz, że my weszliśmy?
Atin poklepał się po miotaczu.
- Jesteśmy młodzi, twardzi i szaleni.
- Ja bym to kupił.
- I spoza miasta.
- A'den mógł o tym wspomnieć.
- Lecieliśmy tędy, mogliśmy pomyśleć.
- Następnym razem będzie znacznie łatwiej, kiedy będziemy mieć pojazd.
- Wynajmujemy czy kupujemy?
- Myślałem raczej o zdobyciu jakiejś maszyny, ale to małe miasto i chyba bardziej
skrupulatnie traktuje kradzież ścigaczy niż Potrójne Zero.
- Dar, ty chyba rzeczywiście lubisz kraść, co?
- To nie jest kradzież - odparł Darman. - To alternatywny sposób zakupu.
Nie posiadał niczego na własność, żaden klon nic nie miał, bo byli zaopatrywani we
wszystko, co Kaminoanie uważali za potrzebne. Wszystko, co wiedział na temat własności, to
informacje od sierżanta Kala, a potem zanurzył się w świat posiadania. Został puszczony
wolno w galaktyce, gdzie istoty nie tylko posiadały rzeczy, ale pragnęły tych rzeczy więcej,
niż były w stanie zużyć, a ich cała egzystencja krążyła wokół posiadania wciąż nowych
przedmiotów.
Jedną sprawą było zrozumienie czegoś w teorii, a drugą doświadczenie praktyczne.
Darman był szczęśliwy, jeśli dostał najlepszą zbroję, jaka była dostępna, wygodną kwaterę
oraz tyle żywności, ile mógł zjeść, ale żadna inna materialna rzecz nie była warta, aby dla niej
ryzykować życie.
- Czy zastanawiałeś się kiedyś, co się stało z czterema milionami kredytów, które
sierżant Kal wyszantażował od terrorystów? - Zapytał Atin. Znajdowali się już na granicy
lasu. Eyat otoczone było pasem otwartej przestrzeni: widać przygotowali się na przyjęcie
jaszczurów. - Myślisz, że przekazał je generałowi Zeyowi?
- Nie myślę - odparł Darman. - I nic dziwnego.
Wreszcie wyszli z ukrycia i ruszyli przed siebie jak para zwykłych, pewnych siebie
młodych ludzi, kierując się ku głównej drodze do miasta. Teraz dopiero zauważyli wieże
obronne z gniazdami dział laserowych, wspomniane w raportach wywiadu. Maritowie nie
mieli floty powietrznej, poza ścigaczami, Eyat zatem przygotowano do odparcia zwykłego
ataku piechoty.
Nie spodziewali się Wielkiej Armii Republiki, a jeżeli nawet jej oczekiwali, nie widać
było ani śladu separatystycznych sojuszników.
Żołnierze szli drogą przez kilka minut, aż w końcu ciężarówka repulsorowa zeszła z
kursu i podjechała do nich. Kierowca wyjrzał z kabiny - był to człowiek, mężczyzna w
średnim wieku, brodaty i ciemnoskóry.
- Zgłupieliście, czy co? - Wrzasnął. - Nie możecie tak łazić poza miastem... Jak się tu
dostaliście?
Darman bez trudu wszedł w rolę i wzruszył ramionami.
- Musieliśmy zostawić ścigacz kilka kilometrów dalej.
- Wskakujcie - wskazał skrzynię ciężarówki. - Wysadzę was w mieście. Nie jesteście
stąd, co?
- Nie. Pracy szukamy.
Kierowca otwarł włazy i Atin wdrapał się na górę, podając rękę Darmanowi. Ledwie
znaleźli sobie jakieś miejsce do siedzenia pomiędzy skrzyniami z żywnością, a ciężarówka się
zatrzymała. Rozległo się walenie pięścią w ścianę. Darman wyjrzał z włazu i stwierdził, że są
już w mieście, na skrzyżowaniu z przystankiem publicznych ścigaczy w jednym z
narożników.
- Wyskakujcie i znajdźcie sobie jakiś transport do domu, gdziekolwiek to jest - rzekł
kierowca, kręcąc głową. - Najgłupszy pomysł, jaki w życiu widziałem.
- Dzięki. - Darman pomachał ręką. Pojazd uniósł się i znikł po drugiej stronie
skrzyżowania. - At’ika, to tylko próbna wyprawa. Zobaczymy, jak daleko dzisiaj zajdziemy.
Atin zajrzał do notatnika. Rebelianci mieli tę przewagę, że to oni zbudowali Eyat i
wciąż posiadali plany - kanalizacji i kanałów serwisowych oraz infrastruktury
powierzchniowej.
- Jedźmy ścigaczem publicznym do centrum.
- I wybierzmy zarejestrowany w mieście ścigacz powietrzny w drodze powrotnej,
łatwiej będzie wrócić.
Jeszcze na pokładzie „Core Conveyora" Darman słusznie stwierdził, że Eyat to zwykłe
miejsce, gdzie ludzie po prostu żyją swoim życiem. W porównaniu z Coruscant było to małe
miasteczko, z niskimi budynkami i skromnymi domami - umiał docenić skalę. Obserwował
ulice przez iluminator ścigacza, opierając głowę o transparistal i widział istoty ludzkie takie
jak on sam.
A ja walczę dla innego gatunku - dla jaszczurów przeciwko ludziom, pomyślał.
Sierżant Kal mówi, że gatunek nie gra roli dla Mandalorian. Dlaczego więc fakt, że jestem
człowiekiem, nie ma znaczenia dla istot ludzkich na Coruscant?
Darman znał tylko jedną społeczność, gdzie czuł się jak w domu - a była to grupa jego
braci oraz kilku nieklonów, którzy związali z nimi swój los. Reszta galaktyki była obca,
niezależnie od gatunku.
Teraz wreszcie zrozumiał, co to znaczy aruetiise.
- Patrz uważnie, Dar. - Atin dźgnął go pod żebro. - To nasz przystanek. - Wsunął
notatnik do kieszeni. - Jak do tej pory, wszystko w porządku. Nic się nie zmieniło,
przynajmniej w planie.
- Cóż, budowlańcy nie pokazują się tu od jakiegoś czasu, prawda? Nic dziwnego, że
wszystko wygląda tak samo.
Zgodnie z planami budynek rządowy - Dom Zgromadzenia miał publiczną galerię.
Darman i Atin stali przed portykiem, podziwiając kolumnadę z odpowiednio
prowincjonalnym zachwytem. Schronili się przed deszczem i zauważyli informację obok
ogromnych wrót.
- Sesje zaczynają się o czternastej, Dar.
- Jest dziesiąta czterdzieści.
- Kupa czasu do zabicia.
Nie był to czas stracony. Mogli przejść się wokół budynku, ustawić kilka małych jak
paciorki kamer przed Domem Zgromadzenia oraz ocenić wszystkie wejścia dla polityków
biorących udział w sesjach. Zajęli potem miejsce naprzeciwko budynku, w małej kafejce, i
jedząc, obserwowali strumień wjeżdżających i wyjeżdżających pojazdów dostawczych i
oficjalnie wyglądających ścigaczy. Darman siedział bokiem do okna, Atin twarzą do drogi.
- Nigdy więcej nie tknę mięsa - wymamrotał Atin, obserwując sznur pojazdów. -
Nigdy.
- A co masz teraz na talerzu?
- Pasztet z ryby. Ryby się nie liczą.
- Mięso gadów przypomina rybie.
Atin spojrzał na pasztecik, westchnął, odłożył go na talerz i skinął na robota kelnera.
Twarz mu się rozpromieniła, kiedy pojawiła się przed nim sterta słodkich ciasteczek.
Jeszcze dwie godziny.
Darman wpisał do notatnika kilka obserwacji na temat dróg wyjściowych, radośnie
żując ciasto nadziewane siekaną roba i przyprawami i zastanawiając się, jakby tu przez
komunikator skontaktować się z Etain. Skirata miał rację: koncentracja uwagi na ludziach,
których kochasz, może na wojnie zachować cię przy zdrowych zmysłach albo zniszczyć.
Wydawało mu się, że znalazł punkt równowagi. Miał coś, z czego mógł się cieszyć, dla czego
mógł żyć, nawet jeśli nie miał pojęcia, co się stanie z armią, kiedy zwyciężą.
- Musimy się zająć Fi, At’ika.
- Znaleźć mu dziewczynę?
- Czy Laseema nie ma jakiejś koleżanki? Nie mogę na niego patrzeć.
- Może agentka...
Darman znieruchomiał skupiony na swoim notatniku, ale Atin nie dokończył.
- Jaka agentka?
Atin znów gapił się na ulicę z lekko otwartymi ustami.
- Nie wyglądaj przez okno. Odwróć się, tylko bardzo powoli.
- Okej. - Darman zmienił pozycję. Naprawdę nienawidził cywilnych operacji; marzył,
żeby znów patrzeć i słuchać przez czujniki hełmu. - Co jest?
Usta Atina ledwie się poruszały. Darman musiał nadstawić uszu, żeby usłyszeć jego
słowa poprzez szum w kafejce.
- Wydawało mi się przez sekundę, że patrzę na własne odbicie w lustrze, dopóki sobie
nie przypomniałem, że jestem w przebraniu... I mam blizny.
Darman potrzebował chwili, żeby to przeanalizować.
Atin zobaczył innego klona, i to z bliska. Rozpoznałby Fi, Ninera albo A'dena, ale
poza nimi nie powinno tu być żadnego innego żołnierza, jeśli nie liczyć A-30, czyli Sulla.
- Jesteś pewien, że to nie Zero?
- Jedyne Zera, których nie znam, to Jaing i Kom'rk, a oni wciąż; szukają Grievousa.
- Tak mówi Kal...
- Nieważne. To nie jest żaden z nich. Był o metr ode mnie i teraz odchodzi.
Darman jeszcze przez chwilę nie zmieniał pozycji. Atin odłożył ciastko i ruszył w
kierunku drzwi. Darman za nim. Nie po to przyjechali do Eyat, ale spotkać klona, który
zdezerterował - to było niemożliwe. Jango Fett wychował i przeszkolił ich osobiście, z
naciskiem na absolutną lojalność dla Republiki. Sierżant Kal dowodził, że Jango był
nieopanowanym shabuirem, ale zawsze pilnował kontraktu, a kontrakt obejmował stworzenie
lojalnej, całkowicie niezawodnej armii.
Darman słyszał różne sprzeczne plotki, zresztą Zerowi byli żyjącym, szalonym
dowodem, że żołnierz klon może być ekscentryczny i zwariowany jak każdy człowiek. Nigdy
jednak nie zostało to potwierdzone.
- Widzisz go, At’ika?
Szerokie plecy obleczone czarną skórzaną kurtką znikły w tłumie przechodniów, ale w
chwilę później krótko obcięta czarna czupryna żołnierza ARC wynurzyła się z tłumu. Atin
dotknął palcem ucha, uruchamiając zamocowany w nim głęboko miniaturowy komunikator -
czujniki pod brodą i po obu stronach szyi wychwytywały impulsy nerwowe z mózgu i
zmieniały milczące słowa w słyszalną mowę.
Trzeba było sporo ćwiczyć, żeby myśleć słowami, nie wymawiając ich głośno, ale
teraz Darman przekonał się, że to jak mówienie do siebie.
- Niner, zmiana planów - rzekł Atin. - Właśnie zobaczyliśmy nasz obiekt ZWA. -
Darman wychwycił głos Ninera w słuchawce.
- Mam wasze współrzędne. Potrzebujecie wsparcia?
- Zobaczymy, dokąd pójdzie.
Darman wtrącił:
- Pogadaj z Jusikiem. Dowiedz się, czy jest coś, o czym nam nie powiedziano.
- Zey powiedział o ZWA - odparł Niner. - Chyba że to przykrywka dla kolejnej misji.
A'den przerwał im oburzonym tonem, który był dla niego bardzo charakterystyczny.
- Jeśli tak jest, to ja też nic o tym nie wiem.
Darmanowi wcale się to nie podobało. Były informacje niezbędne i były zaprzeczenia,
a niewiedza na temat położenia innych sił specjalnych wyglądała Darmanowi na tę drugą
sytuację. A Zerowi zawsze wydawali się wiedzieć wszystko i na każdy temat, powinni czy
nie.
- To będzie łatwiejsze niż na Potrójnym Zerze - zauważył Atin.
- Jest tu ARC. Nigdzie nie będzie łatwo.
Sull, wcale niezaginiony i najwyraźniej zadowolony z życia w Eyat, szedł spacerkiem
wysadzaną drzewami promenadą, po czym zbiegł po kilku stopniach. Dwaj komandosi
przyspieszyli kroku.
Na razie musieli śledzić żołnierza ARC. Całkiem jednak innym problemem było, co
zrobić, kiedy go już dogonią.
Punkt zborny: Kantyna Mong'tar, Bogg V, system Bogden, 473 dni po
Geonosis
- Spóźniłeś się - rzekł Mereel.
- Musieliśmy zrobić zakupy. - Ordo usiadł okrakiem na krześle i skrzyżował ramiona
na oparciu. - A Vau musiał wstąpić do banku po trochę drobnych.
- Więc stawia następną kolejkę. - Mereel rozparł się na krześle, wyciągając przed
siebie nogi. Lokal był hałaśliwą, spelunkowatą kantyną, jakie Mereel zdawał się lubić. Przy
stole siedzieli też robot i młody człowiek, skoncentrowani na swoich notatnikach.
Nikt nawet nie mrugnął na widok Mandalorian w takim miejscu, ale dwaj obcy i tak
byli w swoim własnym świecie. - Stary Psychol już zdrowy? Gdzie on jest? Gdzie Kal'buir?
- Zabezpieczają sho'sen. - Ordo nie chciał mówić o łodzi podwodnej w obecności
obcych. Mando'a był językiem niemal nieznanym wśród aruetiise, więc mógł służyć jako
dyskretny kod. Vau i Mird pilnują.
- Nie denerwuj się, ale Bard'ika później do nas dołączy.
Ordo zarezerwował sobie prawo do lekkiego niepokoju o generała Jusika, który w
jednej chwili mógł z Jedi pełnego nieskończonej mądrości zmienić się w szalonego
pomyleńca w stylu Mereela.
- Dlaczego?
- Chce przedyskutować coś ważnego, a woli nie powierzać tego łączności.
- Jest równie stuknięty jak ty. Zey kiedyś go złapie. - Ordo przez moment zastanawiał
się, czy nie chodzi o wieści o Etain i jej ciąży, ale przecież istniały sposoby dyskretnego
załatwienia sprawy bez konieczności kontaktu osobistego. Wskazał kciukiem robota - A
myślałem, że widziałem już dość blaszanek na całe życie.
- Na razie prowadzimy z kolegami fascynującą dyskusję na temat rozwoju przemysłu
rozrywkowego, który...
- TeeKay-Zero - przemówił robot siedzący po lewej stronie Mereela. Wyglądał jak
wyższa, uzbrojona wersja astromecha R2. - A to mój szanowny mechanik i agent, Gain.
- Zawsze do usług - rzekł Gain, nie podnosząc wzroku znad notatnika. - Ale pamiętaj,
że beze mnie to tylko złom z manią wielkości.
Ordo przełączył się na komunikator hełmu. Życie z buy'ce było o wiele łatwiejsze.
Siedząc tak w milczeniu, dla ludzi z zewnątrz wyglądali jak dwóch Mando czekających na
towarzysza i, jak to Mandalorianie, niemających wiele do powiedzenia w kwestii sztuki i
filozofii. Niesłyszalna rzeczywistość osobistych komunikatorów była czymś całkiem
odmiennym.
- Mer'ika, powiedz, dlaczego przenieśliście punkt zborny tutaj I w co gracie z
turystami?
Mereel odwrócił głowę w stronę baru, jakby ignorował brata.
- Blaszanka i jego kumpel specjalizują się w kradzieży danych przemysłowych i tak
dalej. Łowcy nagród hi-tech. Zostali poproszeni o wyszukanie... To takie ładne słowo, nie
uważasz?... W każdym razie poproszono ich, aby znaleźli kogoś, kto załatwi anonimowe
laboratorium, które mogłoby złamać zakaz klonowania. Dostawa wykładzin, pojemników,
systemów sterylnych pomieszczeń plus odpowiednio dopasowane specjalistyczne roboty,
płatne gotówką i bez protokołu.
- Chodzi o Ko Sai?
- Tak sądzę.
- Gdzie to jest?
- Dorumaa, tropikalny pałac rozkoszy Środkowych Rubieży. Rdo sprawdził swoją
planetarną bazę danych, przewijając ją wewnątrz HUD.
- Woda, woda, wszędzie woda...
- Oceany, z czego większość dość słabo zbadana. I może tak zostać przez jeszcze jakiś
czas, z powodu bujnego życia podwodnego, które uaktywniło się, kiedy przystosowywali
klimat planety do życia. Wakacje w tropikach. Żadnego przemysłu. Ale właśnie tam
wysyłano nielegalny sprzęt laboratoryjny.
- Więc Ko Sai tworzy nowe centrum badań. Kto za to płaci?
- Jeszcze nie wiem. Dobrze, zastanówmy się. Bitwa na Kamino... Siły separatystyczne
ją przepędziły. Pozbierała najważniejsze dane z głównego komputera Tipoca, z których część
mogłem odtworzyć dzięki kopii zabranej w zeszłym tygodniu, więc widocznie spodziewała
się, że wyjedzie. Sepy wzięły ją na Neimoidię, ale pokonała ich i uciekła na Vaynai. - Mereel
skrzyżował ramiona i spojrzał w drugą stronę, doskonale imitując pełne znudzenie. Z Vaynai
zawróciła do przestrzeni sepów, bo to ostatnie miejsce, gdzie się jej spodziewali, a wreszcie
ruszyła w stronę systemu Cularin, a konkretnie Dorumaa.
- Dowód?
- Mój blaszany kolega dostarczył wszystko do tutejszego portu towarowego. Blaszak,
lubiący mieć zabezpieczenie, na wszelki wypadek, gdyby klient dał nogę bez płacenia,
sprawdził plan lotów i teraz, po kilku przeładunkach po drodze, wszystko ląduje na Dorumaa.
- Więc dlaczego ci o tym mówi?
- To on załatwiał dla mnie pewne przedmioty. Dodatkowe działka i dopalacze do łodzi
podwodnej.
- Miałeś tuzin innych mętów, u których mogłeś zamówić sprzęt.
Mereel uśmiechnął się. Ordo słyszał to w jego głosie.
- Nie takich, którzy prowadzą również interesy z Arkanią.
Ordo musiał podziwiać umiejętność Mereela w przesiewaniu danych. Geny ryzykanta
działały w nim jeszcze mocniej niż w innych, ale wykazywał jednocześnie zaskakującą
cierpliwość i upór, kiedy tylko trafił na jakiś ślad. Mógłby tego uczyć Mirda.
- Więc musimy od kogoś wyciągnąć lokalizację.
- Jak tylko znajdę pilota, który dostarczył zamówienie. Nikt nic nie mówi. Nieważne,
jak bardzo ludzie się pilnują, bo każdy zawsze coś palnie, wcześniej czy później. Jeden detal,
jedno słowo, zawsze coś się wypsnie.
Problemem, jak zwykle, było „wcześniej czy później". Czas był tu nieprzyjacielem w
każdej sytuacji. Nie tylko separatyści ścigali Ko Sai. Kaminoanie musieli wiedzieć, że
umknęła z ich bazą danych, ponieważ jeśli nawet Mereel zauważył jej brak, oni pewnie doszli
do tego rok temu. Ale nie odważyli się powiedzieć głównemu klientowi - Republice - że mają
kłopoty. Chcieli sprowadzić Ko Sai po cichu i bez zamieszania. Zaangażowali pewnie
łowców nagród, jeśli oczywiście mieli choć trochę rozumu. Od tego zależała ich gospodarka.
Arkanianie, najbliższy rywal Kamino, też wiedzieli, że znikła. Wiedzieli o tym
wszyscy ci, którzy powinni: plotki w przemyśle są trudne do kontrolowania. Klonowanie
zeszło do podziemia, aby ominąć zakaz, i było mnóstwo spółek, które chciały ją ściągnąć do
swojej ekipy, więc Zerowi mogli stanąć przed koniecznością zrzucenia z trasy kilkunastu
rywali, aby do niej dotrzeć pierwsi.
- Ko Sai ucieka od co najmniej trzech zainteresowanych stron - stwierdził Ordo. - To
zaczyna tracić sens. Czy myślisz, że Lama Su wykorzystuje pretekst zakończenia ostatniego
kontraktu na klonowanie, żeby ukryć fakt, że stracił jej dane i ma kłopoty? Jak ważne to jest
dla produkcji?
- Nie będzie ważne - rzekł Mereel - jeśli wreszcie położę ręce na jej chudym, szarym
karku, a ona dostarczy mi to, czego potrzeba, aby zapewnić tobie, mnie i wszystkim naszym
vode pełną długość życia.
TK-0 trącił Mereela.
- Czy my was nudzimy? Jesteście tacy milczący...
- Medytujemy - odparł Mereel. - Jesteśmy bardzo uduchowionymi ludźmi, my,
Mando'ade. Łączymy się z mandą.
- Wyczuwam to aż tutaj - odparł Gain. - Kiedy dostaniemy kasę?
Mereel położył na stole dwa czipy po pięćdziesiąt tysięcy kredytów.
- Możecie zatrzymać resztę, jeśli znajdziecie mi pilota frachtowca, który dostarczył
wszystko na Dorumaa.
- Arkanianie mogą nam zapłacić więcej.
- Ale nie tyle, co Kaminoanie...
- Dla nich pracujecie?
- Słuchaj - rzekł Mereel. Ordo sprężył się: jego brat mówił takim tonem, który
zazwyczaj poprzedzał spacer po bardzo cienkim lodzie dla czystej przyjemności. To Mereel
był tym, który uwielbiał zjazdy na linie z najwyższego punktu Tipoca i potem się chwalił
połamanymi kośćmi. - Tylko Kaminoanie mogą klonować legalnie. Każdy inny to chakaar,
który zagraża naszym interesom. Kapujesz?
- Właściwie to nie.
Mereel wydał z siebie westchnienie rozpaczy. Ordo miał ochotę go zagłuszyć
wysokim sprzężeniem na kanale słuchowym swojego hełmu.
- Jesteśmy agentami Republiki - zmęczonym głosem odezwał się Mereel. -
Likwidujemy nielegalne klonowanie wszędzie, gdzie je znajdziemy, ponieważ Mando'ade
zawsze troszczą się o prawo i porządek.
Kiedyś wybiję z ciebie osik, Mer'ika, zdenerwował się Ordo. Nie rób mi tego.
TK-0 zjeżył się lekko, co nie było drobnym wyczynem dla robota.
- To nie czas na obrażanie się i organiczne kaprysy, nie? Tylko pytałem. Jeśli macie
interesy z Kamino, to dobrze.
- Chyba czas, żebyś mu dokręcił śrubki - zwrócił się Ordo do Gaina. - Przecież jesteś
jego mechanikiem, no nie?
- Znajdź mi pilota, który przeleciał ostatni etap podróży, Teekay, mój mały beskar'ad,
to zapłacimy jemu także. - Mereel wziął jeden z czipów kredytowych ze stołu i zaczął obracać
go w palcach obleczonych w rękawice, jak magik, zanim sprawi, by znikł. - Nie chcemy go
ukarać, to nie jego wina. Kapujesz? To problem Republiki, nie nasz.
- Dobra. Da się zrobić.
- Byle szybko, zanim skończę modyfikację naszego statku.
- Auu, daj spokój - zaprotestował Gain.
- Czterdzieści osiem godzin. - Mereel postawił drugi czip o wartości pięćdziesięciu
tysięcy kredytów w pionie i przewrócił palcem wskazującym. Gain złapał go ze
zdumiewającą zręcznością - Tutaj. Nazwisko i miejsce pobytu pilota.
- Nie słuchaj go, masz to jak w banku - odparł Gain, sprawdzając czip skanerem
fałszywek, i odepchnął wysunięty manipulator TK-0. - Możesz nam zaufać.
- Ufam. - Mereel poklepał znacząco metalową obudowę TK-0, wydobywając z niego
melodyjne dźwięki. - Jestem ufny z natury.
Ordo przełączył się znów na wewnętrzną łączność.
- Odpuść, póki masz przewagę, nar vod...
Dwaj łowcy technologii wstali. Ordo mógł myśleć tylko o tym, że czas ucieka, a z
każdym dniem coraz to bardziej interesujące grupy zaczynają mieć powody, aby polować na
Ko Sai.
Ale dla kogo ona pracuje? - Zastanowił się. Kto ją finansuje?
Jeśli wylęgarnie w Tipoca stwierdzą, że nie mogą zastąpić najważniejszej pani
technolog, a Republika nie zapłaci kolejnej raty, wówczas co najmniej kilku wykonawców
zechce wypełnić tę lukę.
- Ooo! - Zawołał TK-0, odwracając kanciastą głowę o sto osiemdziesiąt stopni, aby
objąć fotoreceptorami wejście. - Więcej was tu nie było? Komuś się rozsypała skrzynka z
Mandalorianami?
Ordo i Mereel podnieśli wzrok. Przez środek kantyny maszerował Skirata, a za nim
ktoś ubrany w zbroję jego ojca, Munina.
- Tak, to Bard'ika - potwierdził Mereel. - Nie mogłem go powstrzymać przed
przyjazdem.
Generał Jedi Bardan Jusik nie dość, że wykazywał zrozumienie i współczucie dla
swoich żołnierzy Sił Specjalnych. Nosił także mandaloriańską zbroję, którą Skirata pożyczył
mu, aby udawał jego siostrzeńca podczas skomplikowanej operacji z komórką terrorystyczną
Jabiimi. Ordo wiedział, że to ma większy sens niż wkroczenie do kantyny w pełnym
rynsztunku Jedi, ale nie było tajemnicą, że Jusik naprawdę lubi to przebranie.
- Vode - przywitał się Jusik, zdejmując hełm. Wyciągnął rękę i Mereel uścisnął ją na
mandaloriańską modłę - dłoń do łokcia. Rozczochrane jasne włosy Jusika wciąż wymagały
nożyczek, ale przynajmniej przystrzygł brodę. - Naprawdę musimy porozmawiać.
Eyat, Gaftikar, 473 dni po Geonosis
Deszcz ustał i wyszło słońce, co stwarzało pewien problem, bo Darman i Atin nie
mogli już paradować w swoich kapturach, które miały ich chronić w czasie śledzenia
żołnierza ARC A-30 - Sulla.
ARC szedł raźnym krokiem, kierując się na północ. Dwukrotnie przystanął, aby kupić
coś do jedzenia na ulicznych straganach i wsunął zapakowane zakupy do kieszeni kurtki.
Następnie wszedł do ogromnego transpastalowego foyer terminalu jednotorówki, zmuszając
ich, aby podążyli za nim.
- Jak daleko to ciągniemy? - Szepnął Darman.
- Myślę, że po prostu zobaczymy, gdzie wysiądzie.
- Pamiętasz, jak sierżant Kal zbeształ Seva i Fi za nieplanowane śledzenie
podejrzanego, przez co omal nie zepsuli wszystkiego?
- Skirata jest lata świetlne stąd.
Darman zastanawiał się, dlaczego sądził, że Atin to cichy i zamyślony chłopak.
- To go nie powstrzyma. Nie tylko ma oczy z tyłu głowy, ale i transceivery
nadprzestrzenne.
- No dobrze, to jaka jest alternatywa? Zobaczyć voda, który jest ZWA, powiedzieć
„No proszę, kto by pomyślał?" i dalej gadać?
Darman nie był pewien, gdzie się kończy rozsądna improwizacja, a zaczyna głupota;
operacje specjalne były mieszaniną nudnego, cierpliwego planowania i momentów, o których
mógł myśleć jedynie jako o braku rozumu na skraju przepaści. Atin miał jednak rację, ZWA
to ZWA, a Sull miał informację, której potrzebowali.
Terminal miał wysoki dach w kształcie kopuły, który przypominał Darmanowi Tipoca.
Sull wziął żeton biletowy swobodnym, podświadomym ruchem kogoś, kto robi to bardzo
często, po czym usiadł na ławce w pewnej odległości od barierek, obserwując zmieniającą się
tablicę z rozkładem jazdy. Odwinął jedną z małych paczuszek, które kupił po drodze, i zaczął
jeść. Wyglądało to na smażone warzywa. Darman i Atin wzięli swoje bilety i przeszli na
galerię terminalu. Większość podróżnych uznałaby, że po prostu oglądają wystawy.
- Ma pięć linii jednotorówki do wyboru - zauważył Atin. Myślisz, że nas widział?
- Albo jest lepszy w śledzeniu niż my i zauważył, albo po prostu siedzi i opóźnia
wybór kierunku. - Była to sztuka, której ARC uczyli się nieustannie: jak poruszać się, nie
zwracając na siebie uwagi, albo jak zgubić prześladowcę, zmieniając w ostatniej chwili
kierunek jazdy. Darman zaczął się zastanawiać, co Sull robił przez kilka ostatnich miesięcy.
Fierfek, ten człowiek wyglądał, jakby tu mieszkał. Sam ten pomysł sprawiał, że Darman czuł
się niepewnie; nie bardzo wiedział dlaczego, dopóki nie zrozumiał, że to zdumienie i niechęć
do świata, który ofiarował mu więcej możliwości, niż on sam umiał objąć. - Więc on tak się
ukrywa? Że nawet rebelianci nie potrafią go odnaleźć i nie wiedzą, co robi, więc nie będą
mogli go zdradzić, jak zostaną schwytani?
- Ale gdyby zdradzili...
- To szaleństwo. Zey by wiedział. Zey sam by nadzorował to zadanie.
- Dar, myślę, że jest mnóstwo rzeczy, o których Zey nie ma pojęcia. Może Sull dostaje
rozkazy prosto od Palpatine'a.
- Jak można w ten sposób prowadzić wojnę?
Atin nie odpowiedział. Wojna była brudna, paskudna i chaotyczna. O tym już
wiedzieli, ale po raz pierwszy Darman stanął przed możliwością, że jego bracia mogą
wykonywać zadania sprzeczne z jego własną misją.
Dwaj komandosi jeszcze przez chwilę stali przed oknem wystawowym, zastanawiając
się, kto i dlaczego mógłby zapragnąć jaskrawofioletowej teczki, i obserwując odbicie Sulla w
transpastalowej szybie. Nagle rozległo się ciche kliknięcie, tablica odjazdów się zmieniła i
ARC ruszył na peron.
- Co masz przy sobie? - Zapytał Darman, obserwując Sulla.
- Wibroostrze, miotacz i garotę, - Atin wsiadł do wagonu i ulokował się kilka rzędów
za Sullem. - Może powinienem był zabrać E-Weba.
- ARC nie są niezwyciężeni. A w ogóle czemu sądzisz, że będzie się bronił?
- Jeśli rzeczywiście zepsujemy mu jakąś tajną misję, to zrobi z nas tarcze do strzelania.
Darman przypomniał sobie, jak Mereel twierdził, że nigdy nie ufał ARC, ponieważ
byli oni gotowi raczej zabijać dzieci klony w czasie bitwy na Kamino, niż pozwolić, żeby
dostały się w ręce sepów. Usunięcie z drogi dwóch komandosów, którzy plączą się pod
nogami, nie powinno zatem stanowić dla Sulla problemu.
Wagon był zapełniony w połowie, a Eyat to nie było Coruscant. Mieszkańcy stanowili
ułamek populacji Galaktycznego Miasta. Nie było to anonimowe morze obcych twarzy,
którzy nie zwracali uwagi na błękitną skórę, kły i inne cechy wyróżniające szeroką gamę
obcych gatunków, których wszędzie było pełno. Ludzie tutaj zauważali wszystko. Darman i
Atin również ściągali na siebie spojrzenia; widocznie jakieś drobne szczegóły odróżniały ich
od miejscowych.
A może niektórzy myśleli, że przed chwilą widzieli mężczyznę, który wyglądał
dokładnie jak Darman.
Sull, siedząc tyłem do nich, zajął się hologazetą. Darman przeczytał wszystkie
ogłoszenia na ścianach wagonu kolejki i zapamiętał sobie kilka agencji wynajmu ścigaczy
oraz adres sklepu z używanymi pojazdami. Za oknami wagonu przelatywało Eyat doskonale
utrzymane apartamentowce, statki lądujące w porcie kosmicznym, w oddali falujące wzgórza.
Darman śledził trasę kolejki na mapie w notatniku i próbował myśleć o tym mieście jako o
celu ataku, który sobie ustalił. Nie mógł sobie przypomnieć żadnej innej misji, na której
podobna myśl go niepokoiła. To było miejsce, gdzie mógłby... żyć, tymczasem Maritowie,
którzy je przejmą, wcale nie są do niego podobni.
Nigdy nie przyszło mu do głowy, że może znaleźć się po stronie przeciwnej niż inni
bracia. Wszystkie te gadki na temat Republiki i wolności były tylko słowami, których do
niedawna nie umiał w pełni zrozumieć. Pod ostrzałem raczej się nie myśli o Republice.
Interesował go tylko walczący obok brat i nadzieja, że obaj dożyją jutra.
Wagon zwolnił, docierając do kolejnej stacji, ale Sull cały czas czytał. Zaledwie
jednak pojazd stanął, zerwał się i rzucił do pierwszego wyjścia. Atin i Darman z trudem
wyskoczyli, zanim wagon znów ruszył.
- Musi pewnie to robić, jeżeli chce przeżyć - stwierdził Atin.
- Skoro już o tym mowa, to jak on je?
- Najlepiej go zapytaj.
- Jasne, może nam zrobi filiżankę kafu i opowie o ciekawych miejscach w Eyat.
Przystanek, na którym wysiadł Sull, zaprowadził ich do mniej eleganckiej okolicy, ale
porządnej i czystej. Nie były to z całą pewnością slumsy. Poszli za ARC do niskiego
budynku, przed którym rozpościerał się czyściutki trawnik. Żołnierz wszedł na zewnętrzne
schody, dotarł do galerii i wszedł do mieszkania na pierwszym piętrze.
Darman i Atin powoli spacerowali ulicą, udając zatopionych w rozmowie. Przy okazji
sprawdzili, czy dom ma tylne wyjścia. Właśnie to były najbardziej wrażliwe punkty. Nie było
się gdzie ukryć, aby śledzić mieszkanie, a uliczka różniła się od dzielnic handlowych, gdzie
każdy może spacerować i nikogo to nie interesuje. Darman sięgnął pod tunikę, wyjął czujnik i
połączył się z Ninerem.
- Masz nasze współrzędne, sierżancie? Bo jak nie, to ci je posyłam.
Niner odpowiedział natychmiast. Darman mógł sobie wyobrazić, jak krąży nerwowo i
zamęcza Fi pytaniami.
- Rozumiem, Dar.
- Apartament siódmy.
- Co planujecie?
Darman spojrzał na Atina.
- Podejdziemy do drzwi. Przeskanujemy środek, żeby sprawdzić, czy ma towarzystwo.
Jeśli sytuacja będzie dobra, zastukamy. Jeśli nie, odejdziemy, ustawimy mikrokamerę na
zewnątrz budynku i wrócimy, żeby sprawę przemyśleć i monitorować. Może tak być,
sierżancie?
- Powiedziałbym, że nie po to tu przyjechaliśmy, Dar, ale ARC na wolności bez
wyjaśnienia sprawy może zaważyć na wyniku całej misji, więc równie dobrze możemy to
załatwić.
Darmana dręczyła jedna myśl. Po prostu musiał wyrzucić to z siebie.
- Zapytaj A'dena, dlaczego nie pojawił się w Eyat, żeby to sprawdzić.
A'den był na miejscu dopiero od kilku dni. Nawet jeśli dokonał rozpoznania, nie było
dużych szans, aby w ogóle natknął się na Sulla. Darman od razu pożałował pytania. Miał
nadzieję, że A'den go nie słyszał.
- Zaraz spytam - rzekł Niner. - Zostaw kanał otwarty, dobrze?
Darman i Atin przeszli na drugą stronę ulicy i skierowali się do mieszkania. Darman
podniósł czujnik najdyskretniej, jak mógł, i stał spokojnie, jakby czekał, kiedy Sull otworzy
mu drzwi. Powoli przesunął czujnik z boku na bok.
Odezwał się tak cicho, że prawie poniżej progu słyszalności.
- Wykrywam tylko jedno ciało w środku, At’ika.
- Szkoda, że nie jesteś Jedi.
- Jasne... Może powinni stworzyć klony wrażliwe na Moc, a wtedy moglibyśmy
przejąć połowę ich interesu.
- Dobra. Czas zrobić puk, puk.
Darman stanął z boku drzwi, z ręką dyskretnie spoczywającą na miotaczu, a Atin
nacisnął dzwonek.
Cisza.
Czekali. Czujnik pokazał kogoś po drugiej stronie drzwi, ale nic nie było słychać. Sull
był ostrożnym człowiekiem: żołnierz ARC nie mógł być inny. Drzwi otwarły się powoli.
Sull widocznie nie miał zainstalowanej kamery. Przez chwilę stał bez ruchu, z miną
wyrażającą kompletne zaskoczenie, ale nagle podniósł ramię i Darman odwrócił się
instynktownie, w samą porę, bo strzał z miotacza tylko musnął mu twarz. Atin wyminął brata
i rzucił się na Sulla, przewracając go. Darman natychmiast uderzył w kontrolki drzwi. Teraz
obaj szamotali się, próbując przewrócić Sulla na brzuch i skrępować mu ręce, ale ARC nie
bez powodu cieszył się reputacją zabijaki. Podniósł kolano i mocno kopnął Atina w krocze, a
Darmanowi przyłożył pięścią w twarz. Wreszcie jednak zdołali go opanować - Darman
spróbował starej sztuczki, wkładając mu palce w nozdrza i szarpiąc mocno w górę. Musiało
go to zaboleć, ale nie tak jak Darmana, bo w momencie, gdy komandos rozluźnił chwyt, Sull
wbił mu zęby w dłoń.
„Demoralizujące, bolesne i powoduje poważne infekcje". Tak mówił Skirata o
ugryzieniu przez człowieka. Darman zawył z bólu i spuścił pięść na potylicę ARC. Atin
uderzył jeszcze raz i zablokował mu ruchy, wciskając kolano między łopatki.
- Świetnie - wydyszał. Przyłożył czubek wibroostrza do wgłębienia na karku Sulla. -
Jeśli nie chcesz mieć tego narzędzia w kręgosłupie, ner vod, siedź grzecznie i słuchaj.
- Na co czekasz? - Warknął Sull. - Wolę zginąć. Wysłali was, żeby mnie zabić,
prawda? No to już, wykończ mnie, jeśli masz odwagę.
Darman, krwawiący obficie, skrępował nadgarstki Sulla plastoidową taśmą i ukląkł,
tuląc do piersi zranioną dłoń. Trzeba by oczyścić ranę, pomyślał. Co on wygaduje? Wysłali
nas, żeby go zabić?
- Zdecydowanie musimy mieć ścigacz, żeby go przewieźć. Dar, wypożycz jakiś, może
ci się uda - rzucił Atin. - W porządku?
- Jasne.
W komunikatorze rozległ się głos Ninera.
- Czekam na raport, Omega...
- O czym ty mówisz, Sull? - Zapytał Darman. - Kto niby miał nas wysłać?
-
A wy kim jesteście?
- RC-jeden-jeden-trzy-sześć, Darman, drużyna Omega. Myśleliśmy, że jesteś ZWA.
Jesteś Alfa-trzydzieści, prawda?
- Zaczynam się gubić - stęknął Sull. - Właśnie z tym skończyłem.
Atin związał kostki ARC taśmą plastoidową i wstał.
- Cóż, myślę, że potrzebna ci rozmowa z naszym kolegą.
Darman wyjął notatnik.
- Wynajem ścigaczy, At'ika. Skombinuj transport, ja zostanę tutaj.
- Dobrze. Potrafisz zapewne uciszyć kapitana Charyzmę w razie potrzeby.
- Omega! - Niner najwyraźniej stracił cierpliwość. - Shab, co się tam dzieje?
- Alfa-trzydzieści myśli, że zamierzamy go zabić, sierżancie.
Zabieramy go do bazy, dopóki nie wyjaśnimy, co jest grane.
- Dureń! - Głos Sulla brzmiał dumnie, jak zwykle. - Nie macie pojęcia, co?
- O czym?
- Już jesteście trupami.
Nie powiedział tego tonem groźby. Po prostu stwierdził fakt.
Tak samo mówił do nich Skirata po skończonym treningu: moje trupy. Wszystko to
było częścią jego nieprzekonującej brutalności, ponieważ cała kompania wiedziała, że
sierżant Kal oddałby im ostatnią kroplę krwi. Teraz jednak te słowa przyprawiły Darmana o
dreszcz.
- Wszyscy będziemy, wcześniej czy później - odparł.
Z tym, że klony raczej wcześniej.
ROZDZIAŁ 5
Rozkaz 4: W przypadku, jeśli głównodowodzący (kanclerz) będzie niezdolny do
wykonywania swojej funkcji, dowodzenie WAR przechodzi na jego zastępcę w
Senacie, dopóki nie zostanie wyznaczony sukcesor albo władza alternatywna,
określana zgodnie z Rozdziałem 6 (iv).
Rozkaz 5: W przypadku, jeśli głównodowodzący (kanclerz) zostanie uznany za
niezdolnego do wydawania rozkazów, zgodnie z Rozdziałem 6 (ii) szef sztabu
obrony przejmie dowodzenie WAR i stworzy strategiczną komórkę wyższych
oficerów (patrz strona 1173, paragraf 4), dopóki nie zostanie wyznaczony
sukcesor albo władza alternatywna.
Z Rozkazów Kryzysowych dla Wielkiej Armii Republiki, inicjacja rozkazu, Rozkaz I
do 150, dokument WAR (CO(CL) 56-95
Etain stała na pustym pasie startowym obok transportera wojskowego, po kostki w
świeżym śniegu.
Małe ślady stóp należały do niej, a karbowane podeszwy wojskowych butów, których
odciski były o tyle większe od jej własnych, sprawiły, że czuła się przez chwilę jak bezradne
dziecko.
Farmerzy się nie pojawią. Nie spodziewała się ich, ale teraz nie mogła już uniknąć
spełnienia groźby. Dała im dwie dodatkowe godziny, oszukując się, że mogą mieć problemy z
przebrnięciem przez zasypane śniegiem drogi, ale czas minął i z budynku sztabu w jej stronę
szedł właśnie Levet, niosąc notatnik w okrytej rękawicą dłoni. Odwróciła się i ruszyła w jego
stronę, aby zaoszczędzić mu drogi.
- Ostatnia próba, komendancie - odezwała się. - Wybieram się do Imbraani, żeby
wygłosić mowę „teraz albo nigdy".
Levet podał jej notatnik.
- Właśnie przyszły rozkazy, proszę pani. Prosto od Zeya. Gurlanie przedstawili im
swoje zamiary.
Etain przełknęła ślinę, żeby się skupić przed czytaniem.
Zey miał lapidarny styl. Mogła porozmawiać z nim przez komunikator, nawet
zorganizować spotkanie wirtualne w cztery oczy, ale on wolał wysłać komunikat Levetowi -
zwięzły, na temat i niepozostawiający miejsca na dyskusje i sprzeczki.
„Gurlanie twierdzą - czytała Etain - że są odpowiedzialni za poufne informacje o
ruchach wojsk i stanu gotowości, przekazane dzisiaj komandorowi CIS. Wyciek spowodował
10 653 ofiary: okręt pomocniczy floty „Core Destroyer" z całą załogą trafiony w czasie, kiedy
działo obronne zostało wyłączone z powodu nieplanowanego serwisu. Natychmiast podjąć
kontyngent z Quillury. Ofiary wśród ludności cywilnej dopuszczalne, jeśli farmerzy użyją
siły".
Etain oddała notatnik Levetowi i oczami wyobraźni ujrzała dziesięć tysięcy martwych
żołnierzy, zanim zobaczyła farmerów, żywych czy martwych. Zabolało. Wyrzuciła z głowy
ten obraz jego miejsce zajęła koncentracja na kolejnych etapach wyprowadzania pozostałych
farmerów.
- Nie jest zadowolony - zauważył Levet.
- Ostrzegli, że mogą być wszędzie i udawać, kogo chcą. - Etain nie zatrzymywała się.
Dlaczego nie poczułam w Mocy ich śmierci? - Zastanowiła się. Czy aż tak wyszłam z
wprawy? - A więc nie ma wiele informacji na temat szkód, które mogą wyrządzić. To będzie
eskalować. Skończmy z tym.
- Mogłaś nie dopuścić do tych ofiar - rozległ się głos za jej plecami.
Znikąd nagle pojawiła się Jinart, niby plama czarnego oleju. Mogła być do tej pory
zaspą, częścią maszyny, a nawet jednym z tych bezlistnych drzew na skraju pasa, zanim
przeszła do swej naturalnej formy. Wyskoczyła przed Etain i Leveta, pozostawiając
bezosobowe, okrągłe odciski łap. Gurlanie mogli nawet pozostawiać fałszywe ślady,
uniemożliwiając wyśledzenie ich. Wszyscy wiedzieli, że byli doskonałymi szpiegami i
sabotażystami - dopóki znajdowali się po waszej stronie. Jeśli stawali się wrogami, różnica
stawała się bardzo istotna.
- Nie musieliście zabijać żołnierzy. Nie sądzisz, że i tak mają dość krótkie życie? -
Etain starała się nie denerwować, ale trudno jej było wytrzymać. Nie chciała, aby dziecko
odczuło ohydę tego świata. - I tak wyprowadzamy kolonistów. Mogliście poczekać.
- Nie masz odwagi zabijać, dopóki nie zostaniesz przyparta do muru, dziewczyno -
odparła Jinart. - W przeciwieństwie do tego twojego żołnierza. A ja wiem, gdzie on jest.
Ryzykowała, mówiąc to w obecności Leveta, ale komandor nie zareagował. Etain
potrzebowała dłuższej chwili, aby się zorientować, że Jinart dyskretnie jej grozi. Poczuła
łomotanie pulsu w skroniach.
- Jeśli stanie mu się cokolwiek - powiedziała - wiesz, co Skirata z tobą zrobi.
- Więc teraz znasz stawkę, wiesz, ile obie mamy do stracenia...
Etain poczuła, że gniew dławi ją w gardle, utrudniając składną odpowiedź. Zatrzymała
się, bezwiednie podnosząc dłoń do miecza świetlnego. Ogarnęła ją ślepa potrzeba zabijania.
Nie była to reakcja godna Jedi, tylko kobiety - kochanki, matki. Musiała użyć całej siły woli,
aby nie włączyć miecza.
Jej nieżyjący mistrz, Kast Fulier, chyba by to zrozumiał. Była tego pewna.
- Wyjeżdżają dzisiaj. - Pomyślała o separatystach, schwytanych kilka dni temu przez
Gurlan, którzy zginęli z przegryzionymi gardłami, jak przystało na ofiary drapieżników. - I
co, nie poradzicie sobie z nimi sami? Raptem dwa tysiące ludzi, a dla was to i tak za wiele. Z
tego wynika, że jest was za mało.
Jinart zatrzymała się i obejrzała przez ramię. Dwa kły o podwójnych ostrzach sięgały
jej niemal do podbródka. Przez to mówiła sepleniąc, co praktycznie niwelowało groźny efekt.
- Gdyby było nas więcej, nie musielibyście usuwać stąd farmerów. Musisz jednak
pamiętać, Jedi, że nawet niewielka, ale inteligentnie użyta siła może wyrządzić poważne
szkody, podobnie jak wasza mała, galaktyczna armia klonów...
Levet przerwał jej w najbardziej odpowiednim momencie. Podobnie jak Gett, miał
talent do rozładowywania sytuacji konfliktowych.
- Proszę o zezwolenie na rozstawienie ludzi, generale.
- Farmerzy są już rozproszeni. Nie wszyscy będą w Imbraani.
- Wiem, ale gdzieś musimy zacząć. Będziemy się przesuwać i zbierać maruderów po
kolei.
Jinart skoczyła naprzód.
- Poszukamy ich dla was.
Gurlanie byli drapieżnikami, Etain nie wątpiła, że wyśledzenie ludzi to dla nich pestka.
Obserwowała, jak Jinart znika w oddali, a potem znika naprawdę - ulatnia się, stapia z
krajobrazem, rozpływa. Był to niepokojący widok. Metamorfoza Gurlan była już
wystarczająco wstrząsającym spektaklem, ale sposób, w jaki te istoty po prostu znikają,
niepokoił Etain jeszcze bardziej. Nie miała pojęcia, czy nie stoją tuż za nią albo czy nie ma
ich w jej pokoju w najbardziej intymnych chwilach.
- Znam wszystkie miejsca, w których koloniści się ukrywali w czasie okupacji
separatystów - wyjaśniła Levetowi. - Zey i ja też z nich korzystaliśmy. Mam jeszcze mapy.
Komandor skinął głową i przyłożył na chwilę dłoń do hełmu, jakby słuchał
wewnętrznego komunikatora.
- Chciałbym wiedzieć, jak pani interpretuje „użycie siły"? Czy mamy zacząć do nich
strzelać, jak tylko spróbują nas zabić, czy musimy czekać, aż zrobią to rzeczywiście?
Jeszcze rok temu Etain miałaby na to gotową odpowiedź opierającą się na
umiejętnościach Jedi; w ich świecie niebezpieczeństwo wyczuwało się wcześniej i doskonale
znało zamiary: zawsze wiedziała, kto chciał ją skrzywdzić, a kto nie. Teraz patrzyła na wojnę
oczami zwykłych ludzi, którzy zostali przeszkoleni do natychmiastowego reagowania, a
długo trenowane odruchy przeważały u nich ostatecznie nad myślą. Jeśli ktoś brał ich na cel,
włączał się refleks obronny. Czasem nie mieli racji, strzelając, czasem nie mieli jej, wahając
się. Nie miała jednak zamiaru utrudniać im zadania, wymagając od nich takich decyzji, jakie
mogła sama podejmować. Zey może sobie wyznawać takie zasady angażowania wroga, jakie
chce. Nie ma go tutaj, na linii ognia.
- Kiedy otworzą do was ogień - rzekła - odpowiedzcie. Jako cywile nie mogą
angażować się w zbrojny konflikt. To ich wybór.
Załatwi to z Zeyem. Jeśli się nie uda, tym gorzej. To ona tu dowodzi i ona poniesie
konsekwencje. Levet sprowadził ścigacz i Etain wsiadła za nim. Ruszyli do Imbraani na czele
kolumny uzbrojonych transporterów i ścigaczy, a ponad nimi przeleciał transportowiec AT-
TE, przewożący żołnierzy na wschód miasta.
- Czy ma pani na sobie zbroję? - Zapytał Levet.
Jej napierśnik już był za ciasny, ale nie mogła mu powiedzieć, że brzuch jej
przeszkadza. Cofnęła się trochę, żeby nie trącać go tym brzuchem. Jej wydawał się ogromny,
ale zdaje się, że nikt inny jeszcze go nie zauważył.
- Tak, częściową. I komunikator.
- A to bardzo dobrze. Nie lubię, jak generał nie może się ze mną porozumiewać, a
jeszcze bardziej nie lubię, kiedy generał ginie.
- Cóż, ja będę generałem, który słucha i bierze pod uwagę to, co mówią jego
komendanci na polu bitwy.
- Takich generałów lubimy.
A Etain lubiła klonów. Jedyną ich wspólną cechą był wygląd choć zaczęli się różnić z
upływem lat, jak to ostatnio stwierdziła - oraz los przeznaczony im przez Republikę. Poza
tym każdy był indywidualnością, z pełną gamą zalet i wad. Czuła się z nimi dobrze i
swobodnie.
Gdyby miała wybrać stronę w tej wojnie, wybrałaby właśnie tę: pozbawione
wszystkiego, nierozsądnie lojalne, wzruszająco stoickie szeregi wyprodukowanych sztucznie
ludzi, którzy zasługują na lepszy los.
- Niedługo zabraknie nam Jedi, jeśli ta wojna rozprzestrzeni się na więcej planet, Levet
- powiedziała, nie wiedząc, czy dławienie w gardle spowodowane jest burzą hormonalną, czy
ogarniającą ją litością dla klonów. - Mógłbyś nadłożyć drogi i skręcić w stronę rzeki?
- Oczywiście.
Levet dał sygnał, aby pierwsze ścigacze w konwoju jechały dalej, a sam skręcił na
lewo. Wkrótce już lawirowali pomiędzy dwoma szeregami drzew, stojących nad rzeką Braan,
która tworzyła zamarzniętą drogę. Tu właśnie po raz pierwszy Etain spotkała Darmana,
wyczuwając go w ciemności jako dziecko; tymczasem stanęła twarzą w twarz z kimś, kogo
wzięła najpierw za robota, a potem za mandaloriańskiego oprawcę Geza Hokana. Nie
przypuszczała, że właśnie ma przed sobą przyszłego ojca jej syna.
Tęsknię za tobą, Dar, pomyślała.
Stwierdziła, że w ostatnich dniach coraz więcej myśli o Hokanie. Wyczuwała ironię w
tym, że pierwsza jej ofiara była Mandalorianinem, walczącym przeciwko komandosom,
którzy znajdowali pocieszenie w trudnej spuściźnie Mandalorian. Zastanawiała się, dlaczego
Mandalorianie walczyli na innych światach, kiedy mogli się połączyć dla własnego dobra.
- Pięćset metrów do miasta - zameldował Levet, mknąc po zamarzniętej wodzie. Z nor
i szczelin nie świeciły dziś oczy gdanów; było za zimno, aby się odważyły wyjść na zewnątrz.
- Wyczuwasz coś?
Zaraz, zaraz. Etain się skoncentrowała.
- Strach. Gniew. Ale chyba nie potrzebujesz Jedi, żeby ci to mówił.
- Nie na darmo nazywają mnie Komandorem Taktownym...
- W porządku. - Niektórzy z farmerów siedzą zapewne w kantynie w centrum miasta.
Kantyna miała piwnice i była ufortyfikowana. Farmy w okolicy były drewniane, jedna seria z
działka laserowego wystarczyła, aby je zwęglić. Ci farmerzy, którzy nie dotarli do kantyny,
rozproszyli się po górach lub skierowali do drugiego osiedla, wioski zwanej Tilsat. -
Skończmy już z tym.
Imbraani nie było dużym miastem. Centrum stanowiło otwarty plac, gdzie pasły się
merlie, a miejscowe dzieci bawiły się w berka, choć dzisiaj było na to za zimno. Rynek
otoczony był nędznymi budynkami - kilka sklepów z towarami dla farmerów, kantyna, dwaj
weterynarze i kuźnia. Ścigacze już wylądowały i wysiadł z nich pluton wojska. Niektórzy
przyklękli od razu w defensywnym szeregu, z DeCe gotowymi do strzału.
Etain zeskoczyła ze ścigacza, biegnąc po chrzęszczącym cienkim lodzie i
zamarzniętym śniegu. Stanęła jak wryta, kiedy po raz pierwszy poczuła kopnięcie dziecka.
Było na to za wcześnie. Znów przyszła jej do głowy szalona myśl: czy dziecko dorasta
równie szybko jak Darman? Czy pogorszyła sprawę, wykorzystując Moc, aby przyspieszyć
ciążę? Czy wszystkie pierworódki tak się martwią o każde ukłucie i ból? Omal nie usiadła z
powrotem na ścigaczu. Levet spojrzał na nią z ukosa.
- Spokojnie, wszystko w porządku.
- Pośliznęłam się na lodzie - skłamała. Wokół nie było widać żadnej aktywności, ale z
komina kantyny unosił się wątły pióropusz dymu. Był to świat ognisk z drewna i niskiego
poziomu techniki. Wysoka technologia Quiluran ograniczała się do broni, dostarczanej przez
Republikę. - Co teraz? Znamy ich taktykę i wiemy, do czego są zdolni, ponieważ sami ich
szkoliliśmy i zaopatrywaliśmy.
Normalną procedurą było oczyszczenie najpierw domów, gospodarstwo po
gospodarstwie, ale Etain chciała dać farmerom ostatnią szansę - dla własnego spokoju ducha,
choć wiedziała, że to nie ma najmniejszego sensu. Zrozumiała, że to jej umowa z własną
świadomością, aby później mogła otworzyć ogień i nie paść ofiarą wyrzutów sumienia.
Stanęła w drzwiach i wyjęła swój miecz świetlny. Miecz mistrza Fuliera wciąż wisiał u
jej pasa.
Panował nadal spokój, ale wyczuwała zagrożenie - bezradną panikę ludzi, którzy
sądzili, że to ich ostatni dzień.
Będzie bitwa.
- Przykro mi - zawołała, zaglądając w małe okna, jakby się spodziewała, że zobaczy
czyjąś twarz. - Musimy to zrobić, i to teraz. - Obejrzała się na Leveta i dała sygnał, aby
sprowadził grupę szybkiego reagowania. Żołnierze ustawili się po obu stronach drzwi i Etain
nasunęła respirator na twarz.
Dlaczego to robi? Mogła wszystko pozostawić swoim ludziom.
Oszalałam, pomyślała. Jestem w ciąży i prowadzę atak. Czy tak bardzo ufam Mocy?
Tak, chyba o to chodzi.
Włączyła przycisk miecza świetlnego i błękitne ostrze ożyło. Wyobrażając sobie kulę
energii rosnącą w jej piersi, odetchnęła i wysłała potężne pchnięcie Mocy do drzwi, aby je
wyważyć. Dwaj żołnierze odbezpieczyli granaty gazowe, wrzucili do wewnątrz i się cofnęli;
reszta plutonu wpadła do środka. Trzaski i wycie ognia miotaczy wstrząsnęły, mroźnym
powietrzem. Z wejścia buchnął gaz.
Pobiegła za Levetem, myśląc, że właściwie powinna wejść tam pierwsza, i szukając
możliwości, by użyć Mocy i skończyć to możliwe jak najszybciej. Białe zbroje były
wszędzie, słyszała ich szczękanie, kiedy żołnierze przyklękali składając się do strzału lub
przypadali do ściany. Kantyna była labiryntem pomieszczeń i przejść.
Dopiero kiedy Etain zaczęła odbijać mieczem strzały, a potem usłyszała, jak ktoś
krzyczy, że jest zdrajczynią, kriffing morderczynią, rzeczywistość do niej dotarła.
Hałas był ogłuszający: krzyki, jęki, strzały. Odór powietrza zjonizowanego przez
miotacze, spalonego drewna i sfermentowanych drożdży przyprawiał ją o mdłości. Levet
pilnował jej, w pewnym momencie nawet przycisnął ją do podłogi.
- Wszyscy jesteście tacy sami! Wszyscy tacy sami!
Dwaj żołnierze minęli ją, ciągnąc za sobą mężczyznę w średnim wieku. Kopał na oślep
i klął, łzy od gazu ciekły mu po twarzy.
Skończyło się wyraźne rozróżnienie pomiędzy przyjaciółmi a wrogami, o ile
kiedykolwiek istniało. Etain tęskniła do prostej walki moralnej dobra ze złem, ale ani nie
wyczuwała, że Republika to samo dobro, ani nie mogła stwierdzić, że separatyści nie mają
racji. Teraz walczyła z niedawnymi sojusznikami, aby udobruchać szpiegów, którzy zabijali
klony.
Było to zanadto skomplikowane, a przecież chodziło tylko o przeżycie nienarodzonego
dziecka. Chwyciła w drugą dłoń miecz mistrza Fuliera i przygotowała się do skoku z
błękitnym promieniem światła w każdej ręce.
Biura Sztabu Republiki, Sekcja Badań, Audytów i Windykacji, Coruscant,
473 dni po Geonosis
Trzeba będzie się czymś zająć, zdecydowała Besany, starając się nie koncentrować bez
reszty na biuletynach wojennych HNE. Jeśli Ordo ma jej coś do powiedzenia, na pewno sam
to powie. Jeśli cokolwiek przydarzyło się niezwykłemu gronu jej wojskowych przyjaciół,
których zdobyła - Kal Skirata też powiedziałby jej o tym. Musiał i o nią dbać, skoro chciał
uzyskać informacje, wiedziała o tym.
A miała mnóstwo roboty. Braki w kontach i ścieżkach audytowych dla Wielkiej Armii
wstrząsnęły jej uporządkowanym umysłem. Jej wprowadzeniem do księgowości wojskowej
było proste śledztwo w sprawie oszustwa przy zaopatrzeniu, kilka miesięcy temu, kiedy Ordo
z impetem wskoczył w jej życie.
Siedziała z łokciami na biurku, z czołem opartym na rękach i stwierdziła, że
bezwiednie posykuje z rozpaczy przy każdym rachunku, który pojawiał się na jej monitorze.
Wielka Armia zbudziła się do życia czterysta siedemdziesiąt trzy dni temu, a cykl budżetowy
Republiki wynosił trzy lata: szacunki, alokacja, wydatki.
Nie widać było jednak żadnego budżetu, sumującego wydatki konieczne do stworzenia
Wielkiej Armii.
Więc Ordo urodził się około... Jedenastu lub dwunastu lat temu. Nawet teraz trudno
było jej uwierzyć, po prostu wyrzuciła to z głowy. A to oznacza, że fundusze musiały być na
miejscu jakieś trzy lata wcześniej, o ile nie istniał budżet awaryjny...
Besany cofała się w archiwach coraz dalej i dalej, ale nie widziała żadnych danych
finansowych dotyczących kilkumilionowej armii zamówionej u Kaminoan. Przed bitwą o
Geonosis siły zbrojne Republiki były naprawdę niewielką pozycją w kwadrylionowym - a
niekiedy kwintylionowym - bilansie wydatków.
Czy to możliwe, aby Kaminoanie dali nam armię za darmo? - Zastanawiała się. A co
ze statkami i innymi urządzeniami? Kto za nie zapłacił? Kto zapłacił Rothanie i KDY za
pierwszą flotę?
Wielka czarna dziura w księgach. Besany nie była kobietą, która czułaby się dobrze w
sąsiedztwie czarnych dziur i nieoczekiwanych przemilczeń.
No dobrze, ukryli finansowanie. Nie pytajmy na razie dlaczego. Nie pytajmy ile,
ponieważ muszę najpierw poznać wielkość dywanu, pod który trzeba będzie to wmieść.
Rozsiadła się w fotelu i spróbowała oszacować dane. Nie wiedziała, ile Tipoca liczy
sobie za klony, ale było ich kilka milionów. Oprócz tego same okręty kosztowały miliardy.
Więc było to co najmniej trylion kredytów, a zapewne kilka razy więcej. Powinno to być
widoczne nawet w rocznym budżecie Republiki. Bardzo duży kłąb pod dywanem.
Nie znalazła niczego. Albo w ogóle się nie pojawiło, co oznaczało księgowość
sfałszowaną na niewiarygodną skalę, albo zostało rozproszone w pojedynczych pozycjach dla
dziesiątków oddziałów rządowych - wciąż niezgodnie z przepisami finansowymi.
Jakich jeszcze usług wymagałaby Wielka Armia? Żadnych zasiłków dla rodzin, nie dla
tych biednych klonów. A co ze... Zdrowiem?
Rozproszone siły na dziesięć lub więcej lat przed Geonosis...
Wielka Armia pojawiła się dosłownie z dnia na dzień. Niektóre szczegóły tajnych
projektów obronnych muszą być ukryte przed społeczeństwem i to było do zaakceptowania.
Ale nie finansowanie. Gdzieś tam ktoś musiał dostać zgodę na kupno całej armii z magazynu,
a to wymagało znacznie więcej niż jednego roku wprowadzania Ustawy o tworzeniu sił
zbrojnych przed Geonosis. W rejestrach komisji nie było nic przed tą datą, nawet sugestii.
Zaczynało ją to doprowadzać do obłędu.
Zdrowie. Centra medyczne. Specjalistyczne roboty medyczne, szkolenia. Republika
nigdy, za żyjącej pamięci, nie miała armii znikąd, a przynajmniej nie na taką skalę. Chyba
powinna szukać wskazówek, jak sformować korpus medyczny, jak się zająć transportem
rannych, leczeniem i rekonwalescencją wielkiej liczby ofiar. Ktoś musiał umieścić takie
szczegóły w systemie, a wtedy będzie miała nazwisko lub inne konkretne dane do
prześledzenia.
Besany sprawdziła indeks Administracji Zdrowia Coruscant i znalazła biuro
planowania polityki zdrowotnej. Nie zamierzała rozmawiać z nikim, póki przeglądała zapisy
związane z jej nielegalnymi badaniami - powiedzmy sobie szczerze, szpiegostwem, dlaczego
udawać, że jest inaczej? - Ponieważ dostarczało to kolejnego śladu dla kogoś, kto mógł ją
sprawdzać. Ale rozmowa ze służbami publicznymi z innych działów była rutyną, robiło to
tysiące ludzi.
- Dlaczego chcesz wiedzieć, czy stworzyliśmy rezerwę dla wsparcia medycznego
Wielkiej Armii? - Zapytała Nimbanel z planowania polityki zdrowotnej. - Gdyby nas o to
poproszono, zrobilibyśmy to. Pracuję tu od trzydziestu lat. Niczego podobnego sobie nie,
przypominam.
Besany nie powinna być zaskoczona. Jeśli zaopatrzenie dla armii było tak skrzętnie
ukrywane, tak samo będą ukryte usługi dodatkowe. Postanowiła spróbować od drugiej strony
- od czasu teraźniejszego.
- Więc co teraz dostarczacie armii?
- Nic.
- A jeśli żołnierz zostaje odstawiony na Coruscant na leczenie?
- AZC nie ma z nimi nic wspólnego. Tylko cywile. Jeśli są gdziekolwiek leczeni, to w
jednostkach medycznych WAR.
Besany zakończyła rozmowę i wróciła do rejestrów Skarbu, które przejrzała już
podczas ostatniego śledztwa. Od czasów Geonosis była w stanie prześledzić wszystkie
rutynowe transakcje zaopatrzeniowe - uzbrojenie, żywność, wypożyczenie statków
handlowych, kontrakty serwisowe, paliwo - ale wciąż nie mogła znaleźć niczego, co
skierowałoby ją do transakcji na Kamino.
Zaburczało jej w brzuchu, więc przypomniała sobie, że siedzi tu już od wielu godzin.
Czas zwyczajowej przerwy na lunch dawno minął. Jeszcze jedno sprawdzenie, a potem
przerwa, postanowiła. Wrócę ze świeżym umysłem. Muszę zrobić trochę prawdziwych
wyliczeń, żeby nie było widać dzisiejszego braku wydajności. Spróbowała innej drogi - Biuro
Celne. Może trafi na jakieś cła należne za licencje eksportowe, cokolwiek, co pozwoliłoby jej
połączyć Tipoca i Galaktyczne Miasto.
Ale dla Mereela już miała odpowiedź. W budżecie nie ma ani słowa o nowych klonach
przez następny rok i kolejny. Nie ma wskazania, czy Kaminoanie dostali wynagrodzenie, czy
nie.
To już samo w sobie było dziwne. Jedynym powodem, który mogła sobie wyobrazić,
była wysokość tych kosztów, znacznie większa, niż ktokolwiek sądził. To byłby dobry
powód, żeby spowodować ich zniknięcie z budżetu.
- Idziesz na lunch, Bes?
Besany podskoczyła. Jilka Zan Zentis - z Korporacyjnej Windykacji Podatkowej,
nieobcej podatnikom, którzy próbowali skasować swoje zobowiązania za pomocą miotacza -
wsunęła głowę w drzwi Besany. Zamykanie drzwi wyglądało podejrzanie, ale kiedy
pracowałaś, nikomu nie przyszło do głowy, żeby sprawdzić, co robisz i zaglądać ci przez
ramię.
- Jestem zajęta, mam raporty z monitoringu...
- Wszystko w porządku?
Besany próbowała zapamiętać, gdzie skończyła bilans.
- Ostatnio często mnie o to pytasz.
- Od jakiegoś czasu nie jesteś sobą.
Zagubiłam się, przyznała w duchu. Muszę się wgłębić w ten budżet. To jedyna
użyteczna rzecz, jaką w tej chwili mogę zrobić.
- Mój... Chłopak służy w Wielkiej Armii - mruknęła Besany.
Proszę. Przyznała się sama przez sobą, a teraz jeszcze powtórzyła to Jilce. Gdyby
nazwała Ordo inaczej, udowodniłaby sobie, że wstydzi się tego, kim on jest, że traktuje go nie
jak człowieka. I spędzam czas, czekając na wiadomości, że jeszcze żyje. Jasne?
Jilka wyprostowała się, jakby dostała w twarz.
- Przepraszam... Nie wiedziałam. Niewielu naszych obywateli służy w armii, prawda?
Rozsądek Besany walczył o lepsze z sumieniem. Nie, nie wyprę się go, postanowiła.
- Klony nie mają obywatelstwa.
Obie kobiety patrzyły na siebie przez chwilę i to Jilka pierwsza odwróciła wzrok. To
był straszny moment; może Besany powiedziała za wiele, ujawniając, że ma zbyt bliski
kontakt z Wielką Armią.
- Ooo - mruknęła Jilka, cofając się od drzwi. - Chyba lepiej się bawiłaś w czasie tego
śledztwa w centrum logistycznym, niż sądziłam.
Besany odczekała, aż stukot butów Jilki w korytarzu całkiem ucichnie i wsparła
podbródek na dłoniach. Nowina rozprzestrzeni się po biurze jak pożar lasu.
No i co z tego? Nie wstydzę się.
Straciła apetyt. Wróciła do kont publicznych w systemie Skarmi i zaczęła przeglądać
sekcję ceł, wprowadzając hasła Kamino, Tipoca i klonowanie. Wyrzuciło jej więcej
dokumentów, niż się spodziewała, głównie dotyczących zakazu handlu aparaturą do
klonowania i usługami zgodnie z dekretem E49D139. 41. Kamino nie pojawiała się zbyt
wiele razy, za to Arkania dość często.
Arkaniańscy Micro muszą robić mnóstwo uników, żeby to ominąć. Wielki kawał
eksportu przepada w jednej poprawce.
Była tu też wielka, nudna sekcja oznaczona „Licencje Wyłączenia Medycznego".
Naturalna ciekawość Besany podpowiedziała jej, że powinna zobaczyć, jakie pozycje mogą
ominąć zakaz klonowania, a kiedy poszła tym tropem, zauważyła przede wszystkim samą
objętość transakcji - tryliony kredytów. Ogromne ilości organów i skóry do przeszczepów.
Albo...
Albo...
Besany sprawdziła kody. Zawsze była możliwość, że kody są błędne lub sfałszowane,
ale wydawało się, że ma przed sobą przede wszystkim licencje na import do samego
Coruscant z kodem przeznaczenia Centa - zwłaszcza Centax II. Był to jeden z księżyców
Coruscant, jałowa kula wykorzystywana do przegrupowania wojsk i serwisu floty. Besany
starała się to wszystko połączyć. Zastanawiała się, czy może tam również znaleźć centrum
opieki medycznej i czy dlatego właśnie Administracja Zdrowia Coruscant nie przyjmuje
pacjentów z wojska: może WAR ma własny ośrodek opieki zdrowotnej na Centax II, a
sklonowane tkanki były właśnie dla niego przeznaczone.
No dobrze, rząd nie chce, aby społeczeństwo wiedziało, jak wielu żołnierzy
przywożonych z walk jest zbyt poważnie rannych, aby leczyły ich ruchome jednostki
medyczne i statki medyczne. To by było fatalne dla morale obywateli. Najlepiej wszystko
trzymać z dala od planety.
Ale Kamino nie potrzebuje licencji, prawda? A jeśli ktokolwiek musi zdobyć
sklonowane organy, aby przywrócić żołnierzy do zdrowia i sprawności, Kamino wydawało
się źródłem oczywistym. Kaminoanie nie robią przecież nic innego. Republika była ich
jedynym klientem dzięki dekretowi.
W głowie Besany zadzwonił nagle mały dzwoneczek. Znała ten dźwięk: miała
doskonale dostrojony instynkt, znany wszystkim, którzy pracowali nad ujawnieniem tego, co
inni próbowali zachować w ukryciu. Nie wątpiła, że kapitan Ohrim i jej koledzy z CSF znali
ten dzwoneczek aż za dobrze.
Co się tu dzieje?
Besany przeniosła dane na własne urządzenie, o wiele więcej niż potrzebowała, aby
ukryć informacje, którymi była naprawdę zainteresowana. To tak na wszelki wypadek, gdyby
przenoszenie danych było monitorowane. Musiała porozmawiać z Mereelem, ale to nie było
odpowiednie miejsce.
Schowała do kieszeni notatnik i poszła na późny lunch jak najdalej od budynku
biurowca.
Lądowisko 76B, Bogg V, system Bogden, 473 dni po Geonosis
„Aay'han" spoczywał na repulsorach i wyglądał nędznie. Za długo leżał w wodzie na
pewnym etapie swojej eksploatacji: wciąż widać było wyraźną linię wodną w postaci
narosłych minerałów, których nie zdołało wypalić energiczne wejście w atmosferę. Mereel
śmiał się i walił rękawicą o udo. Jusik tylko stał i się gapił.
- To hybrydowa łódź podwodna, generale. - Skirata wyjął zza pasa kawałek korzenia
ruik i zaczął żuć w zadumie. Nie lubił tego perfumowanego smaku, ale konsystencja go
uspokajała. - Nie kupiłem go z budżetu brygady, jeśli to martwi Zeya.
- Ja się martwię tylko wtedy, kiedy nazywasz mnie generałem, sierżancie...
Jusik naprawdę nie wyglądał jak Jedi. Cokolwiek w Mocy mogło przydawać mu
pozorów uduchowionego mędrca, właśnie poszło sobie na spacer. Prezentował się okropnie
przyziemnie.
- Chcesz Bard'ika? - Skirata podsunął dzieciakowi kawałek korzenia, ale ten odmówił
machnięciem ręki. - Strasznie daleką drogę przebyłeś tylko po to, żeby pogadać, synu.
Jusik odetchnął głęboko i podszedł bliżej, jakby wiedział, jak się wchodzi do
DeepWatera.
- Sprawy wymykają się spod kontroli. Musiałem podjąć pewną... Bardzo trudną
decyzję.
Skirata był magnesem dla dziwaków i zbłąkanych: jeśli ktoś szukał sensu
przynależności, Skirata sprawiał, że odczuwali tę przynależność jak nikt nigdy. Była to
umiejętność bardzo przydatna dla sierżanta, jeżeli umiał połączyć żołnierzy jak rodzinę, a
jednocześnie miał władzę ojca. Często trudno było powiedzieć, gdzie zaczynało się jedno, a
kończyło drugie. Nie był pewien, czy to ważne. Jusik - sprytny, samotny i coraz bardziej na
bakier z polityką Jedi - emanował potrzebą akceptacji: wynik był nieunikniony. Skirata
walczył, aby połączyć wykorzystanie wrażliwości Jedi z wytargowaniem najlepszego układu
dla klonów.
Teraz poszedł za Jusikiem.
- Masz robić tylko to, co uważasz za stosowne, ad'ika.
- Więc musisz się do mnie dopasować.
- Zastanów się, czy na pewno chcesz dostać odpowiedź.
Właz ładowni na lewej burcie otworzył się powoli i Skirata zaprosił Jusika do środka.
Mereel usłyszał odzywający się komunikator i przystanął, żeby odebrać.
W mesie załogi siedział Vau i głaskał łeb Mirda, spoczywający na jego kolanach.
Wyglądał o wiele lepiej niż kilka godzin temu. Poważnie skinął głową. Łupy z rabunku
zostały starannie ukryte. Skirata usiadł przy jednym ze stolików, a Ordo i Mereel ustawili się
po obu stronach Jusika na jednej z kanap. Jusik - wzrostu Skiraty, o głowę niższy od
wszystkich klonów - tonął w zielonej zbroi Munina Skiraty. Zielony jak obowiązek, czarny
jak sprawiedliwość, złoty jak zemsta. Mereel wybrał ciemnoniebieski, a Ordo
ciemnoczerwony - sprawa gustu, nic więcej, ale kiedy uznają, że mają konkretną sprawę do
załatwienia, mogą zmienić kolor i dodać symbole. Słowo „mundur" nie miało szczególnego
znaczenia dla Mandalorian.
Mereel cały czas gadał przez przyciśnięty do ucha komunikator, Skirata chwytał
jedynie fragmenty rozmowy:
- ...To i tak się przyda... Nie martw się... Tak, cokolwiek znajdziesz... - Przerwał i
podał komunikator Ordo. Sądząc z tego, jak rozjaśniła się twarz chłopaka, można było
wywnioskować, że Mereel rozmawiał z Besany Wennen. Skirata pochwycił wzrok Ordo I
skinieniem głowy dał mu do zrozumienia, że może odebrać rozmowę gdzie indziej. Ordo
wstał i poszedł do tylnego włazu serwisowego. Wyglądał na bardzo zakłopotanego.
Skirata zmusił się do ponownego zainteresowania rozmową.
- Pytaj, Bard'ika.
Z twarzy Jusika widać było, że niechętnie podejmuje temat.
- Nie mogę dalej was kryć, dopóki się nie dowiem, co kombinujesz, Kal. A wiem, że
wielu rzeczy mi nie mówisz.
- Ty też nie powiedziałeś Zeyowi o naszej przygodzie na Mygeeto.
- Czasem ludziom czegoś nie mówisz, bo nie chcesz ich narażać, a czasem dlatego, że
im nie ufasz.
- Wierzę, że jesteś dobrym, przyzwoitym człowiekiem - miękko odparł Skirata. - Ale
kiedy już się czegoś dowiesz, wiesz, to wpływa na wszystko, co robisz, nawet jeśli nie
piśniesz o tym ani słowa. W najlepszym wypadku to trudne dla ciebie, w najgorszym -
niebezpieczne. Fierfek, Walon nie wie połowy osik, które ci przekazuję, i vice versa. Prawda,
Walon?
Vau skinął głową. Mird ziewnął potężni* - wyglądał teraz jak miniaturowa jaskinia
Sarlacca.
- I wolę, żeby tak było.
- Powiedziałem Zeyowi, że wybieram się z wizytą do kilku oddziałów Bralora, żeby
podnieść ich morale - wyjaśnił Jusik. Częściowo to prawda.
- A co jest nieprawdą?
Jusik był generałem, miał swoje własne zadania w sztabie i Skirata czasem musiał
sobie o tym przypominać. Nie zawsze miał wolne i mógł robić to, co chce: dowodził pięcioma
kompaniami - całą grupą komandosów; tych pięciuset ludzi działało na polu walki i bez
niego, ale trzeba było dać im cel, informować i wspierać. Jusik wiedział wiele i nie dzielił się
tym. Było tego po prostu za dużo.
- Więc postąpię niezgodnie z rozkazem i przekażę ci informację, której nie
powinniście znać.
- Jesteś pewien, że chcesz mi to powiedzieć, synu?
- Tak. - Nawet teraz Jusik wahał się jeszcze przez chwilę, wpatrzony w splecione
dłonie. - Kanclerz rozkazał Zeyowi odnaleźć Ko Sai. Najwyższy priorytet.
Skirata aż skurczył się w sobie. Zawsze istniała szansa, że ktoś inny może jej dopaść
pierwszy, a on nie mógł pozwolić, aby tak się stało.
- Wszyscy szukają Ko Sai od czasu, kiedy znikła po bitwie na Kamino. Więc?
- Wysyła tam Deltę. Złapali ślad na Vaynai. - Jusik podał mu swój notatnik. - Sam
przeczytaj. To cały zapis rozmów i kontaktów pomiędzy Zeyem a Palpatine'em i narada z
Deltą. Zwłaszcza Zey nie chciał, żebyś ty się dowiedział.
Skirata zamarł. Zey nie był głupi i wiedział doskonale, co potrafi zrobić z ofiarą
Mandalorianin żywiący do niej osobistą urazę.
- Podejmujesz ryzyko, pokazując mi to, Bard'ika.
Czasem Jusik wyglądał jak stary, zmęczony człowiek. Miał niewiele ponad
dwadzieścia lat - ale jego oczy były dużo starsze.
- Wiem. Nie wybaczyłbyś mi, gdybym tego nie zrobił, a ja sobie też bym tego nie
wybaczył.
Jusik pokazał właśnie swoją prawdziwą twarz. Skirata znów się zadziwił. Większość
obywateli Republiki uważało klony za wysoko wyspecjalizowane roboty, wygodne i pod
ręką, żeby ratować ich shebse, a jednak byli tacy, którzy rzucali na szalę wszystko, żeby im
pomóc. Skirata wstał, wziął notatnik, przeczytał jego zawartość i bez słowa przekazał
Mereelowi.
- Dzięki, Bard'ika. - Zmierzwił lekko ręką włosy Jusika. Nie wiedział, jak by się
poczuł, gdyby ten dzieciak przekazał jakieś krytyczne informacje Zeyowi. - Więc i ty, i szef
uważacie, że ja też ścigam Ko Sai.
- Wiem, że tak jest. Mówiłeś wiele razy, że gdybyś mógł, złapałbyś Kaminoanina i
zmusił, aby zaprogramował normalny okres życia dla klonów.
- Zapomniałeś dodać „za ten chudy, szary kark".
- I co?
- Tak, zamierzam ją znaleźć.
- I teraz właśnie to robisz? Używając łodzi podwodnej? Skąd taki pośpiech?
Skirata ani mrugnął. Jak mógł liczyć na to, że Jusik się nie domyśli? Wszyscy razem
walczyli, więc także myśleli podobnie. I - fierfek, Jusik był Jedi. Umiał wyczuć wiele spraw.
Skirata zdecydował, że ustąpi. Jusik wiedziałby, że coś ukrywa i wzajemne zaufanie
szlag by trafił.
- Dobrze, Bard'ika. Kupiłem hybrydę, ponieważ zamierzam odnaleźć Ko Sai i wybić z
niej osik, dopóki nie przekaże nam biotechnologii, pozwalającej powstrzymać szybkie
starzenie się moich chłopców. Jako bezużyteczna, arogancka przynęta na aiwhy, Ko Sai może
uciec w dowolne miejsce, byle środowisko było morskie, jak w jej ukochanym domku. Stąd
sho'sen. Wkrótce wyposażę łódkę w sensory klasy wojskowej i system uzbrojenia, na własny
koszt, choć mogę ją czasem udostępnić Republice w geście dobrej woli. Czy to jest
odpowiedź na twoje pytanie?
Jusik miał zbolałą minę.
- Nie wiedziałem tylko jednego... Jak pilne jest to polowanie.
Skirata nikomu nie powiedział o wiadomości od Lamy Su do Palpatine'a, którą Mereel
przechwycił na Kamino. Była to ścisła tajemnica pomiędzy nim i Zerowymi oraz - oczywiście
- Besany Wennen, która jest dość sprytna, żeby wszystko załatwić, jeśli przypadkiem trafi na
jakiś istotny punkt w kwestii finansowania klonów.
- Odbija mi na tym punkcie - rzekł wreszcie. - Moi chłopcy mają dwa razy mniej czasu
niż ty czyja.
- Nie chcę, żebyście się natknęli na Deltę i mieli problemy, to wszystko.
Vau podniósł wzrok.
- Ja też wolałbym tego uniknąć.
Ordo zakończył rozmowę. Oddał Mereelowi komunikator i usiadł znowu, tym razem
oddzielnie, wpatrzony w ścianę. Widać było, że myślami jest gdzie indziej. Skirata
zastanawiał się, czy poinformować Jusika o polowaniu na Ko Sai, ale się powstrzymał. To
byłby dla niego zbyt wielki ciężar, emanowałby poczuciem winy zawsze, kiedy by się znalazł
w pobliżu Zeya. Lepiej, aby jeszcze o tym nie wiedział.
- Więc o co chodziło z tym rabunkiem? - Jusik nagle postanowił zmienić temat. -
Żaden z was nie naraziłby ludzi dla osobistego zysku.
- Cóż, to chyba pytanie do mnie - odezwał się Vau. - Odebrałem coś, co mi się
należało, a cała reszta ładunku ma być rozdana naszym ludziom, kiedy opuszczą armię. Może
nie zauważyłeś, ale Republika nie przewidziała dla nich emerytur.
- Nie przewidziała dla nich także innych świadczeń - przyznał Jusik. - Chyba
zaczynam rozumieć.
- Vau przekazał to wszystko mnie, Bard'ika. - Skirata będzie musiał powiedzieć Vau
także o prawdopodobnym zakończeniu kontraktu z Kamino. Miał w polu komandosów,
którzy zasługiwali na taką samą szansę na życie jak wszyscy inni. Im bardziej dojrzewał w
szczegółach plan Skiraty, tym więcej ludzi musiało otrzymywać pewne informacje, a to
zawsze go wprawiało w zakłopotanie. - To, czego nie wiesz, nie może cię obciążyć, synu.
Jeśli wszystko pójdzie shu'shuk, przynajmniej będziesz mógł patrząc Zeyowi w oczy,
powiedzieć, że nie miałeś o tym pojęcia.
Jusik usiadł wygodniej.
- Powiedz mi, gdzie będziecie, a ja postaram się, aby Delty na was nie wpadły.
- Mogę monitorować Deltę, Bard'ika - odrzekł Skirata. - Jeśli zobaczę ich na kursie
kolizyjnym, dam ci znać, dobrze?
Jusik wydawał się urażony. Świadomość, że Skirata nie ufa mu do końca po tym
wszystkim, co przeżyli razem na Coruscant, musiała zaboleć.
- Kiedyś się przydawałem.
Skirata znów zmierzwił mu włosy.
- Jesteś jednym z moich chłopców, Bard'ika. Powiedziałem, że masz we mnie ojca,
jeśli tylko chcesz, i naprawdę tak uważam.
Jusik patrzył na niego przez chwilę. Skirata nie wiedział, czy chłopak jest urażony, czy
zmartwiony.
- Chyba i tak potrafię się domyślić - rzekł. - Etain... Wiesz, gdybym mógł coś zrobić...
Ordo patrzył prosto przed siebie, ale Mereel wlepił oczy w twarz Jusika. Vau podniósł
wzrok, nawet Mird dźwignął łeb w reakcji na zainteresowanie swojego pana.
- Co z Etain? - Zapytał Vau.
- Ja wiem, Kal - odrzekł Jusik. Był wyraźnie zakłopotany. Takie rzeczy potrafię
wyczuć. Nie martw się o Radę Jedi. Oni nic nie wiedzą.
- Nie tym się martwię - odparł Skirata. Shab, może powinien był powiedzieć
wszystkim Zerowym, nie tylko Ordo, że Etain nosi dziecko Darmana. - Chodzi o Kaminoan.
- Fascynujące - westchnął Vau. - Kto nie wie tego, co wiesz ty, albo Kal, a czego ja nie
wiem, i Kaminoanie też nie wiedzą, ale gdyby wiedzieli, to Kal wie, że byłyby problemy?
- To nie jest śmieszne, Walon - obruszył się Skirata. Mereel się wścieknie, kiedy się
dowie, że Ordo zataił przed nim coś tak ważnego. - W tym wszystkim musimy jeszcze brać
pod uwagę sprawy osobiste.
- Żałuję, że kiedykolwiek nauczyłem cię tych słów.
- Dobrze... No więc Etain jest w ciąży. Wystarczy ci?
Z gardła Vau wydobył się dźwięk dziwnie przypominający gulgotliwy sprzeciw Mirda,
kiedy go się zrzucało z kanapy.
- Już zaczynam szydełkować - rzekł. - Zdaje się, że Moc nie była z nią tym razem.
Nikt nie pytał, kim jest ojciec. Romans nie był żadną tajemnicą, wiedzieli o tym nawet
Delty.
- Ma zostać na Quilurze, dopóki nie urodzi - mówił dalej Skirata. - I nikt nie miał
prawa nic powiedzieć chłopcom.
- Nawet nam? - Mruknął Mereel.
- Tak, Mer'ika, nawet wam. Bo potem moglibyście przypadkiem nadepnąć na ten
temat swoim wielkim buciskiem, jak właśnie zrobił to generał.
- Przepraszam. - Jusik zwiesił głowę. - Myślałem, że przynajmniej Zerowi wiedzą.
- Dobrze, powiem im - zgodził się Skirata. - Ale Darman nie wie i niech tak zostanie,
dopóki nie uznam, że będzie mógł... Cóż, wytrzymać tę wiadomość. W tej chwili naprawdę
nie potrzeba mu innych zmartwień niż zadanie, które wykonuje.
- To nie jest w porządku wobec niego - zaprotestował Vau. Chyba że uważasz, że nie
jest mężczyzną, tylko bezradnym dzieckiem. Albo półgłówkiem.
- A co, mir'sheb, masz lepszy pomysł?
Vau zamrugał kilkakrotnie.
- Prawdę mówiąc, nie widzę żadnej dobrej odpowiedzi. Same spóźnione żale.
- Chciała dać mu syna jako znak wspólnej przyszłości. Nie wiem, czy to mądry
pomysł, czy nie, ale ja robię to samo, więc może to moja wina, że jej nakładłem do głowy
takich myśli.
Jusik wstał.
- Lepiej już pójdę. Muszę wrócić do służby i dogonić oddział Vevut.
Klepnął Skiratę w ramię.
- Zey myśli o sprowadzeniu z powrotem Rav Bralor, aby przeszkoliła nowych
żołnierzy na komandosów... Jeśli ją odnajdzie. Nie straciłeś kontaktu ze swoimi kolegami z
Cuy'val Dar?
- Z niektórymi tak. - Skirata odprowadził Jusika do wyjścia, nie chcąc sprawiać
wrażenia, że go wygania, mieli jednak teraz sporo do zrobienia. - Jeśli Zey uważa, że ja
jestem kłopotliwy, to dozna prawdziwego wstrząsu, jeśli pozwoli wrócić Rav. Wiesz, jakie są
kobiety Mando.
- Nie, właściwie nie wiem, ale mogę się domyślać. - Jakie szkolenie chce
przeprowadzić?
- Tajne operacje.
- Spróbujcie z Wad'e Tay'Haai albo Mijem Glamarem. Są nieco bardziej tolerancyjni
niż ten osik z samej góry. Przynajmniej Zey nie oberwie wibroostrzem we wrażliwe miejsce,
jeśli użyje przy kolacji niewłaściwego widelca.
- Możesz się z nimi skontaktować?
Skirata już prosił o pomoc z Mandalore, zwracając się również do tych, którzy zniknęli
z galaktyki, kiedy Jango Fett zaczął szkolić w sekrecie armię klonów. Cuy'val Dur: ci, którzy
już nie istnieją. Ironia polegała na tym, że ci, którzy już nie istnieli, mieli pomagać teraz tym,
którzy nie istnieli dla Republiki... Przynajmniej jako ludzie.
- Zostawcie to mnie - rzekł Skirata.
Jusik zamknął za sobą właz. Mereel ostrzegawczo spojrzał na Orda.
- Może nie powinienem ci mówić, co wykopała agentka Wennen, skoro nie można mi
teraz ufać, bo mamy szurniętego na punkcie klonów Jedi...
- Daj sobie spokój, Mer'ika - odparł Skirata. - To moja wina, nie Orda. No więc co
znalazła Besany?
- Dane, które potwierdzają, że Palpatine buduje alternatywną fabrykę klonów. Lama
Su w swojej informacji wspominał o Coruscant, ale ona znalazła dowód, że coś się dzieje na
Centax II. Poszło tam mnóstwo sprzętu, jak jej się wydaje, a Arkaniańskie Micro ma sporo
licencji wyłączających na klonowanie „medyczne".
- Palpatine dąży do bezpośredniej kontroli nad produkcją klonów, chce także mieć
własnych naukowców, takich jak Ko Sai. Stara się usunąć Kaminoan z rynku.
- A jeśli nie zapłaci za następny kontrakt Tipoca, produkcja klonów będzie się musiała
przenieść gdzie indziej.
Ordo do tej pory siedział zupełnie cicho. Skirata przypisywał to problemom
emocjonalnym, które wynikły w rozmowie z Besany, a na które nie był przygotowany.
- A co się stanie z klonami z Kamino w tej chwili? Tymi, które jeszcze nie dojrzały?
Gdzie jest fabryka na Coruscant? - Odezwał się teraz. A więc Ordo układał sobie w głowie
gry wojenne. O Besany zapomniał chyba już w chwili, kiedy oddał Mereelowi komunikator. -
Czy Palpatine dostaje urządzenia z Kamino? Nie, ponieważ gilhaal wiedziałby, że zamierza
ich zostawić na lodzie. Czy zamierza przenieść nie całkiem dojrzałe klony na Coruscant, czy
też zacznie wszystko od początku? Jeśli tak, ma przed sobą dziesięć lat zmartwień. Przy
obecnych stratach za pięć lat nie zostanie mu nic z dzisiejszej armii... A co dopiero za
dziesięć.
- Chyba, że nie zamierza użyć technologii z Kamino - wtrącił Mereel. Mird wydał z
siebie wyjątkowo głośny bulgot i Mereel spojrzał na niego z naganą, Vau chyba to nie
przeszkadzało.
- Mird, zachowuj się - skarcił zwierzę Mereel.
Vau spojrzał na Skiratę i mruknął:
- Już wiem. Microtech.
Była to jedna z oczywistych alternatyw: Arkaniański Microtech. Karninoanie robili to
lepiej, ale powoli, za to arkaniańskie techniki klonowania były bardzo szybkie, czasem trwały
tylko rok lub dwa, ale ani w połowie tak dobre.
- A więc zdobędą klony osiągające zdolność do walki w ciągu roku, ale one nie
powiększą naszych szeregów. Co Republika planuje z nimi zrobić?
Vau wzruszył ramionami.
- Może to kwestia jakości. Skończyły im się repliki Jango.
- Na Kamino z pewnością nie podobały się wyniki klonowania drugiej generacji -
stwierdził Mereel. - Przekonałem się o tym, kiedy po raz pierwszy włamałem im się do
systemu badań.
- Może Republika ma problemy finansowe i zadowoli się wojskiem gorszej jakości? -
Zastanowił się Skirata. Wiedział, że to istotna informacja i że wyprodukowani w ten sposób
ludzie będą eksploatowani jak niewolnicy, zasługujący na pomoc równie jak jego chłopcy.
Ale też niecierpliwił się, wyobrażając sobie Deltę depczącą po piętach Ko Sai. Wszystko po
kolei.
- Może Palpatine wymyśli nową strategię militarną. Ilość zastąpi jakość. Tak czy
owak, nie chciałbym tam być, kiedy to nastąpi.
- Agentka Wennen wciąż nie znalazła niczego na temat spłacania Kaminoan, nie wie
też, czy jest przewidziana w budżecie rezerwa na kolejne dwa lata i kolejny kontrakt - rzekł
Mereel, wstając. - Ale ona nie zrezygnuje. Podobnie jak ja, ponieważ teraz mamy wszystko,
co potrzeba, aby wyposażyć ten piękny statek w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. - Spojrzał
na Mirda spode łba. - Włącznie z odświeżaczem powietrza w wersji heavy duty.
- Radziłem jej, żeby nie ryzykowała - rzekł Ordo.
- A ona co na to? - Zapytał Skirata.
- Powiedziała, że przestanie ryzykować, kiedy i ja przestanę.
- To dobra dziewczyna, synu. Mandokarla. - Tak, Besany Wennen miała naprawdę
serce Mandalorianki. - Zasłużyła na te szafiry.
- A który z was jej powiedział, że lubię kiełbaski roba?
Mereel zatrzymał się w przejściu.
- Chyba ja, Ord'ika...
Vau zepchnął Mirda na pokład i poszedł za Mereelem montować nowe uzbrojenie.
Skirata i Ordo zostali sami w mesie, nagle nie wiedząc, co powiedzieć. Stali tak długo w
zadumie, że obudził ich dopiero łomot i zgrzyt przenoszony przez kadłub, kiedy Mereel
ustawiał na pokładzie nowy sprzęt.
- Nic jej nie będzie, Ord'ika - powiedział wreszcie Skirata, widząc, że chłopak martwi
się możliwością schwytania Besany. Jest przyzwyczajona do śledzenia oszustw tak, aby nikt
nic nie zauważył.
- Może niedługo zacząć śledzić kanclerza, Kal'buir. To najniebezpieczniejsza część jej
zawodu.
- Wyciągniemy ją stamtąd przy pierwszych oznakach, że są kłopoty, obiecuję.
- I co wtedy zrobicie?
Zdarzenia biegły zdecydowanie zbyt szybko jak na gust Skiraty. Częścią umysłu był
przy Delcie, zastanawiając się, czy mają jakiekolwiek szanse pobić ich w wyścigu do Ko Sai -
co było możliwe, bo przecież Vau ich szkolił - a część martwiła się o Etain, z którą nie
kontaktował się już przez cały dzień. Czuł się winny, że tak ją traktował.
A resztę jego uwagi zaprzątał fakt, że dla jego wielkiego planu już troje ludzi narażało
życie. A wszyscy oni już wkrótce mogą potrzebować szybkiego usunięcia w bezpieczne
miejsce lub ukrycia. Musi więc jak najszybciej skonkretyzować plany dotyczące bezpiecznej
przystani i drogi ucieczki. Musi się porozumieć z kolegami Cuy'val Dar, na których może
polegać.
- Czy my wykorzystujemy takich ludzi, jak Jusik, Besany czy Etain? Czy dajemy im
to, czego potrzebują? - Zapytał Ordo. - Ci ludzie, którzy nas otaczają... Tak bardzo pragną
przynależności, rodziny, a to jedyne, co mamy w obfitości. Rodzinę klonów. Ale nie wiem,
gdzie postawić granicę. Mam wobec nich wyrzuty sumienia.
- Rodzina to pragnienie, żeby coś zrobić dla innych, Ord'ika rzekł Skirata i skierował
go do wejścia do szybu działek. - Niczego nie zachowywać dla siebie. Dajemy przecież
wszystko, co mamy.
- A jeśli nie będzie chciała pójść z nami?
- Besany?
- Tak. Przecież mamy zamiar zdezerterować, nie? To będzie życie w ucieczce. A jeśli
powie: Ordo, wybacz, za bardzo lubię moje życie na Coruscant? Co, jeśli każe mi się
wynosić?
Oboje wydawali się jeszcze bardzo daleko od takiego stopnia zażyłości, ale Zerowi z
powodu kaminoańskich manipulacji genetycznych obdarzeni byli poczuciem niewzruszonej
lojalności. Jeśli cię polubią, umrą za ciebie. Jeśli nie, to jakbyś już nie żył. Tak się dzieje,
kiedy ktoś kombinuje przy genach wpływających na lojalność i poczucie więzi. Była to
dawna skłonność Mandalorian, którą Kaminoanie wykorzystali, a Ordo jedynie podejmował
decyzję dotyczącą swojego partnera w taki sam sposób, jak czynili to Skirata i większość
innych mężczyzn Mando.
Besany musiała zostać z Ordem. Siedziała w tym teraz po uszy. Coruscant nigdy nie
będzie już dla Besany Wennen bezpiecznym schronieniem.
ROZDZIAŁ 6
Mamy prawa, według których traktujemy gatunki rozumne.
Mamy prawa, według których traktujemy zwierzęta i gatunki półrozumne.
Mamy nawet prawa chroniące rośliny. A jednak nie mamy żadnych praw
rządzących sprawami socjalnymi żołnierzy klonów - czyli istot ludzkich. Nie
mają statusu prawnego, nie mają praw, wolności i przedstawicieli. Każdy z
was, który przyjął tę armię bez sprzeciwu, powinien spuścić oczy ze wstydu.
Jeśli tak nisko może upaść Republika w imię demokracji, wcale mnie nie dziwi,
że CIS pragnie się wyłamać. Żaden cel nie uświęca takich środków.
Senator Del Skeenah z Chandrili, w mowie do Senatu w osiemnaście miesięcy po
bitwie o Geonosis, po złożeniu wniosku o jedyny fundusz socjalny dla weteranów
Republiki
Obozowisko rebeliantów, Gaftikar, 473 dni po Geonosis
Fi gapił się, jak Darman i Atin wyciągają Sulla ze ścigacza i częściowo prowadzą, a
częściowo niosą ku środkowi obozowiska. ARC był związany, ale to nie przeszkodziło mu
wymierzyć Atinowi solidnego kopniaka, kiedy wrzucali go do pojazdu. Zdawał się gotów do
walki.
Darman czuł się winny. Sam też bym się tak zachowywał, pomyślał. Nie pozwoliłbym
nikomu wziąć się żywcem.
Fi stał z rękami na biodrach.
- Więc szedł za wami aż tutaj, a teraz chcecie go zatrzymać? Obejrzał sobie uważnie
Sulla i klasnął językiem - Mam wrażenie, że nie mogliście się oprzeć tym wielkim, błagalnym
oczom.
Atin zdjął Sullowi knebel.
- Wsadź sobie... - Warknął ARC.
Darman podniósł obandażowaną dłoń. Była spuchnięta i pulsowała, pomimo bacty i
zastrzyku z antybiotykiem.
- I do tego gryzie.
- Nie dopuszczajcie go do mebli. - Fi odwrócił się w kierunku budynków obozowiska,
wsadził dwa palce w usta i gwizdnął przeraźliwie. - Teraz patrzcie, jak A'den się wścieknie.
Bardzo interesujący widok.
A'den wypadł z jednego z budynków, ubrany w zbroję ARC z zielonym
wykończeniem, z hełmem przymocowanym u pasa i z grzechotem obijającym się o pas. Sull
wytrzeszczył oczy. Wokół zaczął się tworzyć mały krąg zaciekawionych Maritów.
Zero zahamował gwałtownie i obrócił się ku nim z morderczym wyrazem twarzy.
- A wy się wynoście. To sprawa między żołnierzami. Spadać! Usenye!
Nawet dominujące jaszczury ze swoimi czerwonymi falbankami rozproszyły się, jakby
wrzucił pomiędzy nie granat. A'den miał tę przewagę, podobnie jak Ordo i inni, że od razu
można było poznać, iż gotów jest w jednej chwili eksplodować nieopanowaną
gwałtownością: nawet nieludzie wychwytywali to ostrzeżenie i liczyli się z nim.
- Więc... Wzięliście jeńca - rzekł A'den, zniżając groźnie głos. - Czy dobrze to
przemyśleliście? Zaczyna wam to wchodzić w krew. Słyszałem, że ostatnio to Fi przytargał
do domu jakieś zbłąkane istoty.
- Dynamiczna ocena ryzyka - odparł Fi.
- Czyli najpierw robisz, a potem myślisz.
- Na jedno wychodzi.
- Di'kut.
Darman jednak zrobił to, co uznał za stosowne i nie zamierzał za to przepraszać.
- Miał podobno być ZWA, a nie dezerterem.
- Tak, był zaginiony, a teraz jest w akcji. Tyle że nie dla Republiki. - A'den przyjrzał
się Sullowi i Darman zaczął się zastanawiać, czy szuka obrażeń, czy wolnego miejsca na
kolejny siniec. - A nie możesz być nieobecny, jeśli nie dostaniesz urlopu. Więc chyba nikt cię
nie okłamał.
Atin zdawał się pojmować wszystko trochę później niż Darman.
- Wiedziałeś, że przeszedł do sepów?
- Niektóre sprawy lepiej zostawić w spokoju - odparł A'den. Domyśliłem się.
- Nieprawda. - Sull przyczepił się do A'dena jako do brata ARC. - Nie przeszedłem
nigdzie, jak to ująłeś. Po prostu już nie walczę dla Republiki.
- Subtelna różnica prawna. Musisz to wyjaśnić.
- Więc skoro już mnie macie, co chcecie ze mną zrobić? Nie macie zbyt długiej listy
opcji dla dezertera.
Dezerter. Darman żałował, że A'den go nie zastrzelił. W jakimś sensie Sull wydawałby
się bardziej godzien szacunku, gdyby przeszedł na stronę sepów, zamiast przesiedzieć wojnę
w ukryciu, podczas gdy jego bracia klony, tacy jak Sicko - nigdy nie zapomni Sicko, żaden z
nich nie zapomni - umierają na froncie. Ale Sull nie wydawał mu się typem tchórza. Teraz
przybiegł Niner w swoim czarnym kombinezonie, z ręcznikiem na szyi i Darman przygotował
się na wykład, że znów robi wszystko według podręcznika. Fi wyszedł mu na spotkanie.
- Co zrobię dalej, zależy od tego, jak wiele kłopotów przysporzysz mnie i moim
braciom - rzekł A'den. Spojrzał na związane ręce ARC, jakby miał zamiar go uwolnić i nagle
zmienił zdanie. Możemy tu stać jak kabaret w Outlanderze, zabawiając Maritów, albo
przedyskutować sprawy na osobności.
Sull był nieugięty.
- Czemu mnie nie zastrzelisz od razu, skoro jestem już związany, ty draniu? Bo ja nie
wrócę do WAR. Jeśli chcesz mnie zmusić, jeden z nas będzie musiał zabić drugiego.
- Fierfek, co wy dwaj wyprawiacie? - Wtrącił Niner. - Jesteście pająkami hibel, czy
co? Skończcie ten osik. Przepisy są jasne, jest zdrajcą. Aresztujemy go.
- Niner, zamknij się. - A'den wziął wibroostrze, pochylił się i przeciął plastoidową
taśmę otaczającą kostki nóg Sulla. - Zacznij tylko kopać czy gryźć, ner vod, a utnę ci coś, do
czego chyba jesteś bardzo przywiązany. Cywilizowana rozmowa, jak kumple. Jasne?
Sull zawahał się, przemyślał kwestię amputacji i skinął głową.
Znowu mieli publiczność. Mariccy rebelianci zaczęli podchodzić, jeden jaszczur za
drugim, i teraz stali w oddaleniu, ale w zasięgu słuchu, z ciekawością przekrzywiając głowy
to w tę, to w drugą stronę. A'den odwrócił się ku nim z groźną miną i natychmiast znów się
rozbiegli. Nie powiedział jednak, aby Omegi nie szli za nim, więc cała czwórka przeszła do
skąpo umeblowanego pomieszczenia operacji specjalnych i usadowiła się na długiej ławie, by
śledzić konwersację. Nazwa zdecydowanie przerastała standard miejsca. Martowie budowali
swoje obozowisko tak, jak domy ludzi w Eyat, a budynek sztabu był wygodnym domkiem z
przesuwanymi ścianami wewnętrznymi i okiennicami z przejrzystej kory luet, całkowicie
niemilitarnym pod każdym względem. Gdyby trafiło weń cokolwiek mocniejszego niż pocisk
ogłuszający, zmieniłby się w kulę ognia.
Obozowisko rebeliantów? To była wioska. Jedynie broń i działa były prawdziwe, a
obywatele Eyat nie kwapili się do opuszczania swoich twierdz.
A'den przyciągnął krzesło po ułożonej z desek podłodze i posadził na nim Sulla z
rękami wciąż związanymi na plecach, sam zaś krążył po pokoju. Obrzucił Omegi
spojrzeniem, które nakazywało im siedzieć cicho, słuchać i notować.
- A teraz - rzekł - wyjaśnij mi, kiedy po raz pierwszy straciłeś zainteresowanie
długoterminową karierą wojskową w chwalebnej Wielkiej Armii Republiki.
- Pomyślmy. - Sull spojrzał teatralnie w górny róg pokoju. Chyba wtedy, kiedy
rozwalili łeb mojemu kumplowi. Tak, to chyba było wtedy.
- Kto to jest „oni"? - zapytał Darman. - Ciągle mówisz „oni".
A'den uniósł brew.
- To ja prowadzę przesłuchanie.
- Ale on zapytał mnie, czy to „oni" nas przysłali, sierżancie.
- Dobrze. - A'den poklepał Sulla po głowie, dość mocno, jakby dla ostrzeżenia. -
Odpowiedz mu.
- Jesteście z tej niezdyscyplinowanej bandy Skiraty, prawda?
- Z dumą muszę przyznać, że tak.
- Więc nie przepadacie za Republiką. Zastanawialiście się kiedyś, co się z wami stanie,
kiedy już będziecie nieprzydatni?
- Owszem, ale nie wiedziałem, że ty też...
Darman był pewien, że każdy klon się nad tym zastanawiał. Myślał o tym niemal tyle
samo, co o Etain, to znaczy bardzo dużo. Wstrzymał oddech, czekając na jakieś rewelacje.
Wiedział instynktownie, że to nie będą dobre wieści.
- Tak samo Alfa-zero-dwa - rzekł Sull. - Pamiętacie go? Spara. Pierwszy z linii.
- Doskonale go pamiętam - odparł A'den. - Oczywiście, że tak. Zaginął ponad rok
przedtem, zanim my zostaliśmy dostarczeni na Geonosis. A wy byliście w drugiej serii. Po
nas.
Darman był zdumiony, że jakikolwiek żołnierz zdołał opuścić Kamino. Na pewno ktoś
mu pomógł i Darmanowi natychmiast przyszły do głowy co najmniej dwie osoby, które były
do tego zdolne.
Sull pochylił się do przodu, nie mogąc się oprzeć z powodu więzów.
- Spar widział, co się dzieje, i pomyślał, że lepiej będzie spróbować szczęścia gdzie
indziej. A kiedy się dowiedzieliśmy, że uciekł... Cóż, paru z nas zaczęło myśleć.
- Mieliście od niego jakieś wieści?
- Nie.
- Teraz działa jako podrzędny łowca nagród i najemnik. - Zera zdawali się wiedzieć
wszystko o wszystkich, w ten czy inny sposób. Darman nigdy nie pytał, jak i dlaczego, ale
pokazali Sullowi, że A'den ma lepsze informacje niż on. - Firma rodzinna. Zdaje się, że nie
został wyszkolony do niczego innego?
- Republika wysłała kogoś, żeby go zabił.
- Poważnie?
- Poważnie. Nie dopadli go, ale mój kumpel Tavo postanowił parę miesięcy temu, że
sam spróbuje ucieczki, i jego złapali. Rozwalili mu łeb.
- Oni?
- Agenci Wywiadu Republiki. Banda kanclerza. - Sull nie wydawał się już
zainteresowany ucieczką. Jego umysł analizował wydarzenia. Wpatrzył się w miejsce obok
A'dena, jakby dostrzegł tam kogoś. Widział duchy. Darman i wszyscy, którzy stracili bliskich
braci, też je widzieli. - Nie jesteśmy jedynymi najemnikami w mieście.
Jest taki jak my, pomyślał Darman.
Zdał sobie sprawę, że nie znał w ogóle Alfa ARC. Komandosi i żołnierze ARC
prowadzili oddzielne życie na Kamino w czasie szkoleń, a podczas ćwiczeń mieli tylko
niezbędne kontakty. Pomimo przynależności do kompanii Skiraty, Omegi przez wszystkie te
lata nigdy nie spędzali czasu z Zerowymi, więc wydawali się oni tak samo przerażający i
dziwni jak Alfa ARC.
A tymczasem Alfa ARC mieli kumpli. Do tej pory uważał ich za coś w rodzaju
maszyn do zabijania, niezdolnych to tworzenia więzi tak bliskich jak zaprzyjaźnione oddziały
komandosów, a poza tym...
Chyba tak właśnie wszyscy nas postrzegają...
Darman zrozumiał, że zachował się tak samo jak większość cywilów. Nakreślił grubą
linię, poza którą wszyscy byli w jakiś sposób gorsi od niego. Również zwykli obywatele
uważali klony za maszyny z krwi i kości, mokre roboty, jak ich nazywał Skirata, istoty
wysyłane na śmierć, ponieważ były tylko podobne do prawdziwych ludzi i dlatego wolno
było to robić.
Jeśli tak łatwo jest wejść w ten tok myślenia...
Niner zaryzykował komentarz:
- A więc taka jest kara za przeskoczenie muru. Nie jestem pewien, czy powinniśmy
być zaskoczeni.
- Stary, ty nic nie chwytasz - zdenerwował się A'den. - To nie jest kara, prawda, Sull?
Wydawało się, że ARC stracił całą ochotę do walki. Może po prostu czekał na śmierć.
- Nie, ponieważ kara jest ostrzeżeniem. Ażeby ludzi ostrzegać, trzeba ich informować,
co się z nimi stanie. Nikt jednak nie mówi o ARC, którzy zostali rozstrzelani.
- Zabito ich, bo wiedzieli zbyt wiele? - Zapytał Atin.
- Zabito, ponieważ są psami nek wojny. - A'den przeciągnął czubkiem wibroostrza pod
paznokciami i przyjrzał się efektowi. Kiedy psy są zbyt stare, by walczyć, nie można ich
oswoić na domowych pupili. Trzeba je zabić. Prawda, Sull’ika?
- Możesz sobie wsadzić te mandoskie czułości - parsknął Sull. Ale mniej więcej masz
rację. Po was też w końcu przyjdą, kiedy już nie będziecie chcieli albo mogli dalej walczyć,
chłopczyku Zero. Nikt nie opuszcza Wielkiej Armii. Jak sądzisz, co nam szykują, kiedy już
nie będziemy użyteczni? Powieszą nas na kołku?
- No, ja miałem choć nadzieję... - Tęsknie zaczął Fi.
- Nie jesteśmy nawet przydatni jako bank DNA. Jesteśmy Jango drugiej generacji.
Równie dobrze mogą pobrać świeży materiał od żołnierzy. Mniej kłopotu.
Darman nie chciał patrzeć na swoich kolegów z oddziału. Wiedział, co się dzieje w ich
umysłach. Musiał w nich tkwić ten sam strach, ta sama obawa, że to krótkie życie jest
wszystkim, czego mogą oczekiwać.
Tam, w Tipoca, nie wydawało się to mieć aż takiego znaczenia. Nikt z nich nie
widywał zewnętrznego świata. Teraz mieszkali w miastach, spotykali się z dziewczynami i
widzieli, jak inne istoty przeżywają swoje życie. I rozumieli, co tracą.
Nie ja. Ja tak nie skończę, postanowił Darman.
Niner z irytacją kłapnął zębami.
- On jednak uciekł. Większość żołnierzy ARC nadal wypełnia swoje obowiązki.
Wybaczcie, że nie jestem dość sentymentalny, by współczuć jego wewnętrznemu rozdarciu.
- Jasne, jak chcesz, Niner. - A'den okręcił w palcach ostrze i spojrzał na jego czubek. -
Witaj w skomplikowanym świecie moralności. - Urwał, nachylił się i spojrzał z bliska w
twarz Sulla.
Darman spodziewał się usłyszeć trzask kości, kiedy ARC potraktuje go z byka, ale
obaj mężczyźni tylko patrzeli na siebie. - Więc co robiłeś w Eyat?
- Mam tu pracę. Mam mieszkanie.
- Pracę wojskową? Doradztwo dla nieprzyjaciela?
- Kierowca taksówek repulsorowych. A Eyat to nie wrogowie.
To po prostu normalni ludzie, którzy zostaną zniszczeni w kolejnej wojnie.
- Ale jeśli chciałeś tam zostać, musiałeś się upewnić, że nie przegrają, prawda?
- Jestem tu od kilku miesięcy. Nie zamierzałem po wejściu do miasta powiedzieć, że
dezerteruję i pokazać im plany.
- Sull, wcześniej czy później musiałbyś się opowiedzieć po jednej ze stron, zanim
jeszcze Maritowie uderzą. Chodzi o atak, do którego szkoliłeś jaszczury.
- Więc?
- Chcesz odejść?
- Chyba nakreśliłem wam pełny obraz, nie?
- Nie możesz tu zostać. A ja nie mogę zaryzykować wypuszczenia cię. A nuż
przekażesz Eyati kody i obejścia, sprawiając, że więcej klonów zginie. A sam nie wrócisz do
nas. Więc...
A'den wyprostował się, trzymając wibroostrze i przez krótką chwilę Darman sądził, że
zabije Sulla od razu. Ale on tylko przeciął plastoidowe więzy i przyłożył mu czubek ostrza do
podbródka, wciskając go w ciało.
ARC roztarł sobie nadgarstki.
- Czekasz na coś?
- Wynoś się z tej planety - rzekł A'den. Wyjął z sakiewki kilka kredytów. - Wystarczy,
żebyś się urządził na nowo. Załatwię ci transport daleko od Gaftikaru, pod warunkiem, że już
nigdy nie narazisz na niebezpieczeństwo innych klonów.
Sull wzruszył ramionami. Propozycja A'dena najwidoczniej zbiła go z tropu.
- Ta braterska solidarność jest wzruszająca, ale musimy dbać każdy o siebie.
A'den spojrzał na chronometr.
- Ujmę to inaczej - rzekł. - Wynosisz się z tej bryły i trzymasz z dala od wojny, albo
wyłączę cię z obiegu na stałe.
- Podoba mi się tutaj.
A'den podniósł wzrok i kciukiem wskazał drzwi.
- Omega, rozejść się. Musimy sobie pogadać jak ARC z ARC;
O krojach kama i tym podobnym osik.
Niner wstał bez sprzeciwu i skinął na pozostałych, by poszli za nim. Oddział
posłusznie wyszedł. Żołnierze rozsiedli się, opierając plecami o ścianę budynku sztabu.
- Wciąż jest zdrajcą - odezwał się w końcu Niner.
Darman wpatrywał się w dal niewidzącym wzrokiem. Maritowie zbudowali makietę
domu i chyba ćwiczyli szybkie wejście bez sprzętu. Zatrzymali się, żeby na nich popatrzeć,
po czym wrócili do ćwiczeń, ale przybycie Sulla zwróciło ich uwagę. Czy wiedzieli, kim jest?
Darman zastanawiał się, czy potrafią rozróżnić klony inaczej niż po ubraniu.
- Po prostu nie ufa Republice - rzekł.
- Ja też nie ufam Republice. - Atin zerwał źdźbło trawy i oglądał je uważnie. - Ale to
nie znaczy, że dołączę do sepów.
- Więc komu mamy ufać? - Zapytał Fi. - Pomijając fakt, że stworzyli nas, żebyśmy
zginęli i traktują nas jak śmieci? Och, każdy może popełnić błąd... Cały ten osik o zagrożeniu
ze strony robotów, na początek. Byłem na tej misji sabotażowej z Prudii. Widziałem fabrykę.
Widziałem produkcję i rozliczenia. Brakuje kilku miejsc po przecinku. To lipa, ale nie wiem,
skąd to wziął wywiad.
- At’ika, każdy kłamie jak włochate jajo na temat siły armii, sprzętu i takich tam -
odparł Darman. Wiedział, że Skirata nigdy nie opowie im wszystkiego - sam ich uprzedził -
ale im dalej posuwała się wojna, tym lepiej Darman zdawał sobie sprawę, że to same
kłamstwa i to po obu stronach. Nic się nie zgadzało. Było zbyt mało robotów wokoło, żeby
usprawiedliwić liczby podawane przez wywiad Republiki. Roszczenia CIS wydawały się
bezpodstawne. - Propaganda. Wszystko zaliczają do uzbrojenia. Wygodny sposób, aby Senat
na ślepo zatwierdzał wydatki. Tak, teraz Darman zaczynał rozumieć politykę.
„W dniu, kiedy się dowiesz, o co naprawdę chodzi w wojnie, synu, będziesz wiedział,
że oglądasz holowid". Tak mu powiedział Skirata. Wojny napędzane były zarówno przez
kłamstwa i propagandę, jak i przez uzbrojenie. I jedyne, co naprawdę będziesz wiedział o tej
wojnie, to widoki, które ujrzysz na własne oczy, a i tak jeszcze zawsze pozostanie miejsce na
interpretację.
Mimo to Zerowi wydawali się... Odmienieni w tym ostatnim tygodniu. To się stało tuż
po tym, kiedy Atin wrócił, marudząc, że Kal i Ordo wysłali go do bazy po misji sabotażowej.
Atin nie musiał wiedzieć, co robią. Tak mu powiedzieli. I zaprzeczyli, że było to związane z
polowaniem na generała Grievousa.
Darman pomyślał, że Skirata ostatnio zagrywa zbyt ryzykownie. Była to jedna z tych
cech, które czyniły go ukochanym buirem, ale niekiedy przyprawiały Darmana o bezsenność.
Nie przeszkadza mi, kiedy do mnie strzelają, pomyślał. Nienawidzę tylko rządu, który
mnie okłamuje.
Stuk butów rozległ się w całym budynku, aż Darman poczuł wibrację na plecach.
A'den i Sull wychodzili na zewnątrz. Sprawdził, czy jego pistolet jest naładowany.
- Pan Sull opuści Gaftikar za kilka dni - oznajmił A'den, nie patrząc na swój oddział.
Sull wlókł się za nim z ponurą miną. Zajmijcie się nim dobrze, zanim przybędzie jego
transport.
Niner nie mógł utrzymać języka za zębami. Walka za coś, w co się wierzy, jest
wspaniała, ale czasem chyba brakuje w niej sensu.
- Ale...
- Żołnierz ARC, porucznik Alfa-trzydzieści zmarł od ran na skutek wypadku, jasne? -
Oznajmił z naciskiem A'den. - Rozkład był zbyt zaawansowany, aby stwierdzić przyczynę
śmierci. Ale odzyskałem jego zbroję i zwracam jego wyposażenie do brygady OS dla celów
dokumentacji. Zrozumiano? Bo jeśli nie, to mogę powtórzyć wolniej.
Fi uniósł brew.
- Faktycznie, wygląda, jakby był w stanie kompletnego rozkładu. Pochowamy go
przyzwoicie. Mogę dostać jego buty i kama?
Niner jednak nie zamierzał ustąpić A'denowi bez sprzeciwu. W końcu to cały Niner.
Darman podejrzewał, że Ordo też by nie przepuścił. Jego absolutna uczciwość była kotwicą
dla oddziału.
On sam czasem po prostu musiał spojrzeć w drugą stronę i się zamknąć.
- W którym momencie improwizacja staje się całkowitym zanikiem dyscypliny, ner
vod?
A'den popatrzył na niego ze zdziwieniem, jakby dopiero w tej chwili go zauważył.
- Myślisz, że powinienem oskarżyć go o dezercję i wydać Zeyowi?
A'den odwrócił wzrok na chwilę, jakby nagle zainteresował się Maritami, którym
udało się zniszczyć makietę nawet bez broni. Wydawali teraz podniecone, triumfalne piski,
całkowicie nieprzystające do ich groźnego wyglądu. A potem Zerowy wziął komunikator
wiszący przy pasie i podał go Ninerowi.
- Dobrze, mir'sheb, skontaktuj się z Zeyem i powiedz mu, że mamy zbiegłego ARC. -
Nie czekając, aż Niner weźmie aparacik, chwycił go za rękę i wcisnął mu go w garść. -
Śmiało.
Niner odetchnął głęboko, a kostki mu zbielały, tak mocno ścisnął urządzenie. Darman
pochwycił wzrok Fi i zastanawiał się, który z nich powstrzyma sierżanta. Atin okazywał
wystudiowaną obojętność.
- Śmiało, Wszechpotężna Gębo - rzekł A'den. - Wydaj go, jeśli masz dość gett’se, aby
to zrobić.
- Nie odpowiedziałeś mi. - Niner nie ustępował. - Gdzie jest granica pomiędzy
naginaniem zasad z rozsądku a zaniedbaniem obowiązków?
- Obowiązek jest jak moja shebs.
- Nie mówię o obowiązku wobec Republiki. Mówię o sobie. Więc jakiś ARC
postanawia zwiać, bo jest tak kriffing niezależny, ale głupki z galaktycznych marines muszą
zostać i nadstawiać łby? Kiedy i oni dostaną wybór?
A'den przykucnął przed Ninerem, chwycił go za nadgarstek i siłą podetknął mu rękę z
komunikatorem pod usta.
- Więc powiedz wszystko Zeyowi. Chcesz wiedzieć, co się potem stanie? To nie jest
normalna armia, więc Sulla nie czeka sąd polowy. Nie zostanie wtrącony do więzienia ani
zdegradowany. Strzelą mu w łeb, ponieważ nie można mu już ufać, a nie mogą wypuścić
ARC na wolność.
Niner i A'den zamarli, ścierając się wzrokiem.
- Może to się należy komuś, kto pozostawia swoich kumpli na śmierć w walce - rzekł
w końcu Niner.
- No to ruszaj. Dokończ go.
A'den puścił rękę Ninera, jakby chciał ją odrzucić, i wstał. Sull spacerował w pewnej
odległości, ze spuszczoną głową i splecionymi ramionami, dla całego świata zachowując
pozory osoby wsłuchanej w rozmowę przez komunikator nieistniejącego hełmu. Darman
nagle stwierdził, że zastanawia się nad niewiadomymi, których Skirata nigdy nie uwzględnił
w szkoleniu: kto strzela? Kto wykonuje wyroki na renegatach? Nie mógł sobie wyobrazić ani
brata klona, ani oficera Jedi, który naciska spust. Może wezwą Wywiad Republiki.
Z pewnością nie każą tego zrobić CSF. CSF ostatnio bardzo przyjaźnie traktowała
klony, dzięki Skiracie.
- Shabii’gar - warknął Niner, rzucił komunikator A'denowi, wstał i odszedł. Niner nie
był obrażony. Darman wiedział, że raczej bronił się przed pokusą, aby uderzyć Zero; nigdy
wcześniej nie używał takiego języka. - Pamiętaj tylko, co mówiłem, jeśli oczekujesz od nas,
że wyciągniemy twoją shebs z ognia.
A'den spoglądał w ślad za nim, kręcąc głową. Miał wysmaganą wiatrem, ogorzałą
twarz, co sprawiało, że wydawał się starszy niż Ordo i Mereel, i nadawało mu ojcowski
wygląd.
- Czy wy nic nie rozumiecie? - Zapytał, patrząc na pozostałych komandosów. - Co się
staje z każdym klonem, którego nie można połatać i znów wysłać do walki? Albo kiedy staje
się za stary, żeby walczyć?
Darmana zaczynało irytować uporczywe spojrzenie Adena.
Musiał odpowiedzieć.
- Tak, myślę o tym bardzo często.
- I co? Zauważyłeś jakieś plany emerytalne, jakieś domy spokojnej starości? - A'den
wzniósł oczy do góry. - Uczestniczyłeś w jakichś kursach reorientacji zawodowej?
Spędzając czas z Etain, albo w chwilach, kiedy zaczynał pojmować, co dręczy Fi,
Darman starał się o tym nie myśleć. Wiedział, że każdy jego pomysł będzie się sprowadzał do
pozostawienia przyjaciół na pastwę losu, a statystycznie rzecz biorąc, sam zapewne i tak nie
będzie musiał się martwić przedwczesną starością.
Lecz świadomość, że mógłby zostać tak ciężko ranny, aby nie warto go było ratować,
naprawdę go niepokoiła. Kochał życie. Każdy, kto sądził, że klony nie boją się śmierci, był
idiotą, albo może cywilem usprawiedliwiającym w ten sposób swoja opinię, że można ich
wykorzystywać, bo nie są prawdziwymi ludźmi.
Cały oddział milczał. A'dena zaczynała ogarniać rozpacz.
- Jesteście do jed-no-ra-zo-we-go u-żyt-ku - rzekł powoli, z naciskiem podkreślając
każdą sylabę. - Żołnierze zawsze byli i będą, ale wy jesteście naprawdę jednorazowego
użytku. Żadnych praw, głosowania, rodzin, które interesowałyby się waszym leczeniem,
żadnych więzów ze społeczeństwem, które by was broniło. Wyhodowani, wykorzystani i
wyrzuceni, kiedy naprawa stanie się ekonomicznie nieopłacalna, albo kiedy wykazujecie zbyt
duży poziom anomalii. Bądźcie sobie szlachetnymi męczennikami, ale róbcie to z wyboru, a
nie dlatego, że jesteście wyhodowanymi w klatkach nuna i nie umiecie myśleć inaczej.
Zwykle to Fi prowadził rozmowę i umiejętnie rozładowywał napięcie, ale teraz był
niepokojąco cichy. Wydawało się, że coraz trudniej nawiązać mu relację ze światem
zewnętrznym. A bardzo tego pragnął. Darman niemal namacalnie wyczuwał zazdrość Fi,
kiedy ten przyglądał się życiu innych istot - ale wydawało się, że próbuje tę zazdrość
opanować. Cóż, prawdopodobnie był pewien, że nigdy nie będzie żył poza WAR. Niner
okazał się lepszy w udawaniu, że nie zauważa pewnych zjawisk, niż Fi.
Dla zwykłych żołnierzy niższej rangi musiało to być o wiele łatwiejsze. Nie widzieli
ze świata nic poza polem bitwy. Nie zostali wychowani przez takich troskliwych opiekunów
jak Vau czy Skirata, więc lgnęli jeden do drugiego. Byli wszystkim, co mieli. Zrodzeni w
klatce nuna, niechętnie opuszczali tę bezpieczną przystań. Bardzo dobre porównanie. Świat
zewnętrzny jest nieznany i straszny. Nerwica instytucjonalna, jak to nazwał Skirata.
- Cały problem z wojną jest taki - odezwał się nagle Fi nieswoim głosem - że pokazuje
ona ludziom, co można osiągnąć, kiedy się naprawdę bardzo chce, a to w ostatecznym
rozrachunku sprawia, że pokój, kiedy już nastanie, jest dla rządów bardzo niewygodny. Nie
można żołnierzy odłożyć z powrotem do pudełka.
- Nie wiesz, jak wygląda pokój - przypomniał mu Atin. - Żaden z nas nie wie.
Darman spróbował raz jeszcze rozładować atmosferę.
- Ordo znów naopowiadał mu niestworzonych historii - powiedział. Sull wciąż czekał.
Darman zastanawiał się, czy on byłby w stanie strzelić do ARC, gdyby dostał taki rozkaz. -
Nigdy nie ucz klonów czytać.
- Ordo też nic nie wie o pokoju - zaprotestował Atin.
Darman czuł, że jest takim samym ignorantem, ale zachował sobie prawo do
przemyślenia tego w samotności. Jeśli celem było zwycięstwo w wojnie, ktoś musi pomyśleć,
co potem zrobić z armią.
- Myślicie, że Sev ma dziewczynę? - Zapytał Fi.
- Jeśli tak, to zapewne taką, która uciekła jednostkom do walki z przestępczością
Galaktycznego Miasta. - Darman dał bratu kuksańca. Daj spokój, Fi, nie szalej, pomyślał. -
Nie w twoim typie.
- Nigdy nie miałbym żalu do dziewczyny, że jest psychopatką. - Fi z wysiłkiem wracał
do zwykłych zachowań. - Nie można być zbyt wybrednym.
- Cóż, uwielbiam wysłuchiwać waszych mądrości, wielcy filozofowie, ale mam
robotę. - A'den gestem nakazał Darmanowi wstać. - Idź po rzeczy Sulla. Powie ci, gdzie je
zakopał. Tymczasem opowie nam wszystko o Eyat. Zgoda, Sull?
ARC wzruszył ramionami.
- Żebyście tym łatwiej mogli je zniszczyć?
- Jeśli masz jakąś przyjaciółkę w Eyat, którą chcesz ocalić, to jest właśnie ten moment,
żeby nam powiedzieć.
Sull pokręcił głową.
- Nikogo nie mam. Dziwne, nawet jaszczury mnie teraz nie rozpoznają. Musiałem
wywrzeć niezwykłe wrażenie.
- Dowiem się od ciebie czegoś o Eyat czy nie?
Sull zdawał się zastanawiać.
- Dobrze, ale nie powiem ci nic, czego byś już nie wiedział od tych, którzy je
zbudowali.
Darman odszedł. Chciał pogadać z Ninerem po drodze do ukrytej zbroi Sulla. Niner
stał pod drzewem, skąd rozciągał się widok na obozowisko, z palcami wsuniętymi za pas
kombinezonu. Nie odwrócił się, kiedy Darman podszedł do niego i położył mu dłoń na
ramieniu.
- Włóż zbroję, sierżancie. Idziemy odszukać rynsztunek Sulla.
Niner obejrzał się. Darman spodziewał się ujrzeć w jego oczach; ślad gniewu. On
jednak wyglądał raczej na zmartwionego niż na wściekłego. Jakby dostał jakąś złą
wiadomość.
- Dobrze... - Mruknął z roztargnieniem.
- Wszystko w porządku, vod'ika?
- Mogę ci zadać pytanie?
To nie był ten sam Niner. Nie owijał w bawełnę.
- No cóż, pytaj.
- Gdybyś mógł teraz odejść... Gdybyś zdołał załatwić transport i odjechać, gdzie
zechcesz, bez konsekwencji, nawet zabierając ze sobą Etain... Zrobiłbyś to?
- Czy zostawiłbym armię?
- Czy zostawiłbyś drużynę. Czy zostawiłbyś nas.
Darman zaczął zastanawiać się nad pytaniem i poczuł się fatalnie. To nie byli ci ludzie,
z którymi został wyhodowany w pierwszej poczwórnej kapsule: każdy członek Omegi był
jedynym ocalałym ze swojego oddziału. Byli to jednak jego bracia, towarzysze broni, którzy
dokładnie znali jego myśli i uczucia; wiedzieli, co go denerwuje, co lubi jeść, znali każdy
najdrobniejszy szczegół jego zachowania. Nigdy nie będzie dzielił takiej intymności z żadną
inną istotą - może nawet z Etain. Nie mógł sobie wyobrazić nawet dnia bez nich. Nie
wiedział, jak to dopasować do niejasnej potrzeby przebywania z Etain na jakimś etapie
udomowionego szczęścia, którego nie znał i które widywał jedynie przelotnie, ale zdawał
sobie sprawę z tego, że oderwanie od braci spowoduje w jego duszy ranę, która nigdy się nie
zagoi.
Nigdy nie pogodzi się ze stratą Vina, Jaya i Talera, z którymi stanowili drużynę Theta i
- podobnie jak teraz Delta - myśleli, że śmierć przytrafia się we wszystkich innych
oddziałach, ale nigdy u nich.
Ale to było, zanim poszli na prawdziwą wojnę. To wtedy przypadkowa śmierć w
czasie treningu wstrząsnęła nimi tak, że nie rozmawiali przez wiele dni.
Niner wciąż czekał na odpowiedź.
- Nie chodzi o służbę Republice, Dar - odezwał się wreszcie. - Nie wiem nawet, czym
ona jest teraz i w czym jest lepsza od sepów. Wiem tylko, że każdego dnia staram się nie dać
zabić, a także nie dać zabić was, chłopaki, a poza tym nic więcej. Więc... Co wypełni tę
pustkę, kiedy zostawimy swoich braci?
Niner wciąż myślał o Sullu, o tym, jak można odejść i zostawić towarzyszy. To było
ważniejsze niż lojalność wobec Republiki i wszystkie te bzdety, które Jango wbijał im do
głowy.
- Czy nie wolałbyś znaleźć się w jakimś miłym miejscu i robić coś innego, niż tylko
walczyć? - Zapytał Darman.
- Ale czy ty byś odszedł, Dar?
- To się nie stanie - rzekł wreszcie Darman. Czy to jest odpowiedź? Nie był pewien.
Nie był pewien nawet tego, czym byłby on sam poza armią, a co dopiero rozdzielony ze
swymi braćmi. Więc nawet o tym nie myśl.
Ale Darman sam nie przestawał o tym myśleć, kiedy sprawdzali swoje położenie i
ruszali na poszukiwanie zbroi Sulla. Był pewien, że Niner też się nad tym zastanawia.
Tilsat, Quilura, trzeci dzień ewakuacji, 476 dni po Geonosis
- Tak się właśnie dzieje - rzekł Levet - kiedy dajesz dużo skutecznej i łatwej do
przenoszenia broni tubylcom, którzy znają teren lepiej od nas.
Etain wiedziała, że farmerzy wykorzystają każdą sztuczkę, której nauczył ich generał
Zey w czasie powstania, a to wcale nie ułatwiało ich schwytania. Do tej pory żołnierze
pojmali żywcem mniej więcej pięciuset i zapakowali do transporterów. Reszta rozproszyła się
w małe grupki, zabierając ze sobą ile się da dostarczonej przez Republikę broni.
Gdyby farmerzy byli separatystami, planeta do tej pory byłaby już oczyszczona. Ale
na razie mieli związane ręce. Farmerzy to obywatele Republiki, a planeta należała do Gurlan,
co oznaczało, że nie można jej obrócić w perzynę.
Nie był to sposób, w jaki chcieli walczyć.
Do tej pory jednak walki przebiegały zgodnie z pewnym schematem. Kiedy farmerzy
zabili kilku żołnierzy, ustąpili. Wydawało się, że skoro już udowodnili swoje racje, zmęczeni
i przestraszeni chcą położyć kres walce. Mając to na uwadze, Etain postępowała zgodnie z
prostą strategią: wybierała po kilkoro z każdej grupy i namawiała do poddania się.
Tym razem jednak chyba to nie zadziałało. Jeden pluton został przygwożdżony w
dolinie rzeki na północ od Tilsat. Siedem pozostałych plutonów rozproszyło się, wyłapując
największe grupy rebeliantów. Pięć do jednego wydawało się niezłą proporcją sił dla klonów,
ale skomplikowana procedura usuwania kolonistów żywcem bardzo utrudniała im zadanie.
Nieuchronnie zbliżała się chwila, kiedy Etain postanowi się poddać.
- Nadchodzą!
Salwa artyleryjska ścięła drzewa za stanowiskiem Etain, zasypując szeregi żołnierzy
odłamkami lodu i gałęzi. Uchyliła się instynktownie - Moc czy nie Moc, trzeba uważać.
Levet, zwykle przyklejony do jej boku, odskoczył za ścianę ochronną, którą stanowiła
stara szopa, i ukląkł, by uruchomić miotacz samopowtarzalny E-Web, który stał do tej pory
bezczynnie na trójnogu. Strzelec leżał na plecach, z nogą pod dziwnym kątem, drugi żołnierz
gorączkowo próbował zdjąć mu hełm. Levet otworzył ogień, pozwalając dwóm klonom zająć
się ranami brata, a Etain zrozumiała, że nie jest już w stanie oceniać priorytetów oczami
dowódcy.
Widziała jedynie rannego żołnierza.
Który to? - Zastanowiła się.
Zawsze starała się zapamiętać ich imiona. Bo przecież mieli imiona, którymi
posługiwali się między sobą zamiast numerów, jakie nadali im kaminoańscy mistrzowie. A
tego jakoś nie mogła sobie przypomnieć. Miała wrażenie, że to go czegoś pozbawia. Nie
chciała pozwolić, aby pozostał tylko numerem, jednak musiała.
Musisz walczyć. Nie możesz zostawać z tyłu i bawić się w lekarza.
Farmerzy rozstawili się na zboczu wzgórza powyżej plutonu, ukrywając się w
oblodzonych szczelinach i zagłębieniach. Gdzieś w górze mieli niewielkie, ale niszczycielskie
działo, dostarczone przez Republikę, aby pozbyć się separatystów. Mieli również sporo
rusznic laserowych - a to, co było skuteczne przeciwko robotom, mogło zniszczyć również
zbroję żołnierza. Miecz świetlny Etain i Moc miały ograniczone zastosowanie w przypadku
rozproszonego ostrzału. Mogła jedynie odbijać salwy i odłamki, ponieważ jej koncentracja
ulotniła się gdzieś. Kiedyś była w stanie skupić się i zwizualizować zagrożenie, czerpiąc
wprost z tkanki powietrza, ziemi i wody; potem już mogła odbijać promienie plazmy i
roztrzaskiwać snajperów o pnie drzew. Teraz starała się lokalizować pojedyncze gniazda
ognia i tylko na tym się koncentrowała.
Ciąża mnie zmieniła, pomyślała, choć chyba nigdy nie byłam zbyt silna Mocą.
Levet po jej lewej ręce skierował ogień na zbocze, zalewając je równymi salwami z E-
Weba. Małe lawiny osypywały się w dół, odsłaniając skały i trawę. Żołnierze rozstawili się
wokół niej, celując w gniazda snajperskie po obu stronach doliny. Czekała, aż skończą
strzelać i podkręciła komunikator w hełmie.
- Jakieś ofiary, komandorze? - Powinna mieć na czele oddziału porucznika, najwyżej
kapitana, nie prawdziwego komandora, ale każdy generał Jedi miał takiego, nawet tacy nic
nieznaczący rycerze Jedi jak ona. - Jeśli zaczyna nas to za dużo kosztować, areszt przestaje
być dobrym wyjściem.
- Dziesięciu rannych, w tym dwóch poważnie.
- Ewakuujcie ich.
- Żeby to teraz zrobić, musielibyśmy odwołać A-T, proszę pani, a pozostaje jeszcze
kwestia, dokąd mamy ich ewakuować. Jeśli bacta i roboty medyczne nie zdołają ich uratować,
to nikt nie zdoła.
Niektórzy generałowie uważają, że dziesięciu rannych z trzydziestosześcioosobowego
plutonu to dopuszczalne poświęcenie, ale nie Etain.
- No to atakujemy zbocze.
- Proszę o potwierdzenie... Nie chce pani już brać jeńców?
Etain sama nie wierzyła w to, co mówi.
- To farmerzy. Wy jesteście elitarną formacją. Powinniście załatwić to w kilka minut,
byle bez jedwabnych rękawiczek.
- Może spróbuje pani jeszcze raz przemówić im do rozsądku?
Levet znał ją lepiej, niż sądziła. Wydawał się rozumieć, że będzie miała wyrzuty
sumienia, jeśli teraz nie zaofiaruje im ostatniej szansy poddania się. Ile jeszcze razy będzie
musiała im to proponować, nie miała pojęcia. Na razie bardzo jasno określili swoje
stanowisko.
- Dobra, przynieś tu A-T.
Wymiana strzałów nadal trwała, ale żołnierze wydawali się walczyć w całkowitej
ciszy. Słyszeli się poprzez komunikatory w hełmach, ale ona ich nie słyszała - tylko trzaski
salw z miotaczy i grzechot zamarzniętej ziemi, kiedy strzały z działka rwały uprawny grunt
wokoło. Wreszcie przypomniała sobie, że musi stuknąć zębami, aby uruchomić obwód
komunikatora plutonu.
Głosy w jej słuchawkach nagle się włączyły i znów była pośrodku chaotycznej
kakofonii bitwy. Słyszała głosy ludzi podających pozycję, zasięg i wzniesienie i jeden głos
powtarzający: „Czy Ven żyje? Czy Ven żyje? Czy Ven żyje?"
Ven. Więc jednak miał imię. Teraz je poznała.
Etain przełączyła się znów na zamknięty obwód z Levetem.
- Ile czasu upłynie, zanim A-T będzie w zasięgu, komandorze?
- Dwanaście standardowych minut, proszę pani.
- To dobrze. - Skoncentrowała się na przeciwległym zboczu, starając się wniknąć w
umysły mężczyzn i kobiet, których znała, których szkoliła... Próbowała przekonać ich siłą
myśli, że chyba nie powinni kontynuować walki, że pragną lepszego życia. - Przerwać ogień.
Poddać się! - Rozkazała.
Żołnierze natychmiast opuścili miotacze i odsunęli się od ściany, ciągnąc za sobą
rannych towarzyszy. Jeden z nich już się nie ruszał. Ven leżał niedaleko E-Weba, z hełmem u
boku. Jaskrawoczerwona krew spływała na śnieg i roztapiała go. Jego towarzysz wciąż
oburącz uciskał jego pierś.
Strzały na wzgórzu ucichły stopniowo i zapadła cisza.
Etain czuła wokół siebie wszystkie emocje, jak plamy kolorowego światła: ostre
żółcienie strachu, białobłękitne, intensywne pulsowanie wyciekającego życia i coś, co mogła
zidentyfikować jako „dziecinność" - słabe i szare. Jakby echo tego, co po raz pierwszy
wyczuła w Darmanie. Nie była to jednak niewinność - raczej zagubienie, a może potrzeba
kontaktu.
Dziecko kopnęło znowu. Pewnego dnia będzie musiało się dowiedzieć, że jego matka
zrobiła wszystko, co było w jej mocy, aby dać farmerom możliwość ucieczki.
- Birhan? - Krzyknęła. - Birhan, jesteś tam?
Głos rozległ się echem w dolinie. Na rolniczej Quilurze dźwięki niosły się daleko.
Wydawało jej się, że słyszy już odległy hałas maszyny kroczącej, kierującej się przez pola ku
drodze.
- Nie jestem Birhanem. - Głos, który jej odpowiedział, należał do kobiety.
- Możesz to przerwać. Możecie wszyscy stąd odejść.
Nastąpiła długa przerwa.
- To wy jesteście odcięci z obu stron...
- I to my staramy się zachować was przy życiu... Jeszcze przez krótki czas - od krzyku
Etain rozbolało gardło. Spojrzała na chrono. - Daję wam pięć minut standardowych na
odłożenie broni i kapitulację.
Milczenie. Całkowite milczenie, jeśli nie liczyć dziwacznych odgłosów, które Darman
nazwał NDQ - Normalne Dla Quillury.
- Podejrzewam, że odpowiedź będzie brzmiała „nie" - odezwała się głośno Etain.
Czekała, spoglądając co jakiś czas na chronometr. Było tak cicho, że prawie słyszała
płatki śniegu spadające na zbroje żołnierzy - wydały jej się twarde jak kamyki. Levet
przecisnął się do niej i dał znak, aby spojrzała przed siebie.
Zmrużyła powieki przed śniegiem i udało jej się dostrzec ruch. Z dolnej części zbocza
powoli podnosiły się postacie w prostych roboczych ubraniach, z twarzami otulonymi w
szale. Podnosili ręce do góry. Dzięki Mocy! Wreszcie okazali trochę rozsądku. Uważnie
szukała wzrokiem broni, ale wydawało się, że rzeczywiście rzucili rusznice. Zaryzykowała i
podniosła się z mieczem w dłoni.
- Kiedy się pani nauczy trzymać głowę przy ziemi? - Rzucił ostro Levet. - Jedi nie
oznacza niepokonany.
- Mam zbroję - odparła. - I potrafię odbijać strzały z miotacza, gdyby się na mnie
uparli.
Bała się, że włączenie miecza świetlnego okaże się niepotrzebnie agresywne, ale i tak
to zrobiła. Nie chciała ryzykować. Powoli ruszyła przed siebie, z bronią wysuniętą daleko od
ciała. Z pokrytych śniegiem zarośli wychynęły kolejne postacie, niektóre z rękami na
głowach, inne po prostu trzymając w górze miotacze i strzelby. Farmerzy stojący na niższych
partiach zbocza zaczęli powoli kierować się ku drodze.
Ich opór wydawał się teraz tylko próżnym gestem. Chcieli pokazać odwagę, ocalić
twarz i móc powiedzieć dzieciom, że nie poddali się bez walki. Duma miała dla nich duże
znaczenie i Etain to rozumiała.
Podeszła jeszcze trochę bliżej i zawołała do nich:
- Nie macie się czego obawiać! Nie będzie represji, obiecuję.
Odbierzemy wam tylko broń.
Nie było reakcji. Wydawało się, że umyślnie zwlekają z zejściem ze wzgórza, ale
śnieg bardziej przypominał ubity lód i był zdradliwie śliski. Spojrzała na Leveta i skinęła
głową. Gestem nakazała, aby kilka osób z plutonu podeszło do rebeliantów i uwolniło ich od
broni. Piętnastu żołnierzy ruszyło przez teren, gdzie latem było pole barqa. Wyglądali jak
duchy na tle białego krajobrazu, zaledwie odróżniając się plamami czerni na zbrojach
pomiędzy płytami z plastoidowego stopu i pojedynczą zieloną plamą insygniów sierżanta.
Etain odfajkowała w myśli jeszcze jedno zadanie. Posuwali się powoli, ale wytrwale.
- Levet, przygotuj ewakuację...
Nie zdążyła powiedzieć nic więcej. Eksplozja zasypała jej twarz ziemią, a dwóch
żołnierzy uniosła na kilka metrów w górę. Jeden upadł z krzykiem, drugi nie mógł krzyczeć,
bo został rozerwany na strzępy.
Miny.
Pluton zamarł, uwięziony w nieoznakowanym polu minowym.
Pułapka. Udało się wam zwabić moich ludzi w śmiertelny potrzask...
Etain straciła poczucie czasu. Ujrzała, że kilku farmerów znów chwyta za broń i wtedy
odezwał się instynkt, który nie miał nic wspólnego z Jedi. Był to instynkt zabijania za zdradę.
Levet wrzeszczał w komunikator, podczas gdy pozostali żołnierze, wciąż w ukryciu,
otworzyli ogień z rusznic i E-Webów.
Etain, uniosła miecz świetlny, zanim jeszcze dotarło do niej, że widzi błysk z lufy
miotacza, i instynktownie odbiła go w bok. Jej komunikator wypełniony był kakofonią
rozkazów i odpowiedzi, niektóre pochodziły z maszyny kroczącej. Eksplodowała kolejna
mina i jeszcze jeden człowiek krzyknął. Ogień z miotaczy i salwy artylerii posypały się ze
zbocza.
Dopiero po chwili zorientowała się, że to ona wydaje rozkaz otwarcia ognia z maszyny
kroczącej:
- A-T, koordynaty pięć-pięć-zero, usunąć. Powtarzam, usunąć!
Nie powinnam była się wtrącać do rozkazów Leveta, pomyślała. To on jest dowódcą.
On wie, co robi. Ale oni zabijają moich ludzi. Zapłacą za to.
Nie miała już moralnych rozterek, kto zdradził czyje zaufanie. Pozostała tylko wola
przeżycia i ocalenia towarzyszy. To uczucie było takie prymitywne, takie wyraźne, takie
sprzeczne z etyką Jedi. Nie wyczuwała już wokół nikogo, poza martwymi i rannymi
żołnierzami. I nie czuła nic, poza potrzebą powstrzymania ognia. Chciałaby dać upust ognistej
wściekłości, która ją dławiła i zaciskała ciasny pierścień wokół czoła.
Nie wiedziała nawet, kiedy znalazła się na polu minowym. Teraz widziała pod
śniegiem i warstwą ziemi ukryte urządzenia - urządzenia, które powinni byli wykryć. - Tylko
że to były specjalne miny przeciwko robotom, plastoidowe i uzbrajane zdalnie. Jakimś
sposobem Etain ich unikała, ale żołnierze nie mieli zmysłów Mocy. Po prostu klękali tam,
gdzie stali i odpierali ogień.
Ze wszystkich rzeczy, które dzisiaj widziała, ta była najbardziej niezwykła - ludzie
uwięzieni na otwartym polu, gdzie najlżejszy ruch mógł uruchomić niewidzialną minę pod ich
stopami. Żadnego nie sparaliżowała panika. Nic dziwnego, że głupcy podejrzewali, iż klony
nie odczuwają lęku.
- Stój! Na fierfeka, zaczekaj! - Rozległ się głos Leveta w jej komunikatorze. Nie, nie
zamierzała się zatrzymać. Nie mogła. Wzgórze eksplodowało potężnym pióropuszem śniegu i
ziemi, który wzniósł się w powietrze i opadł jak gradobicie. Rozległ się cichy grzmot. Część
zbocza zapadła się, zabierając ze sobą skały i ziemię. Pokrywa ubitego śniegu zsunęła się jak
lukier z ciasta i opadła lawiną.
Maszyna krocząca wypaliła znowu, dygocząc od odrzutu. Kamienna grań tuż pod
szczytem zadygotała i pękła, jakby pięść wbiła się w arkusz transpastali. Eksplozja ogłuszyła
Etain na kilka chwil; poczuła na twarzy żwir i lód, więc przypadła do ziemi. Rozległa się
druga eksplozja, potem trzecia, a kiedy znów podniosła głowę, nie widziała wzgórza spoza
chmury gruzu, która przetaczała się w jej stronę jak wielka spieniona fala. Grunt pod jej
stopami zadygotał jak przy trzęsieniu ziemi. Po chwili latające w powietrzu kawałki gruzu
zaczęły spadać; potężna fala zapadła się, pozostawiając za sobą zniszczone wzgórze i drogę
zablokowaną ziemią, głazami i lodem.
Rebeliancki ogień dochodził teraz jedynie ze stanowiska na południe od nich, nie ze
wzgórza. A żołnierze wciąż byli uwięzieni w polu minowym.
- Powiedziałem, żebyś została tam, gdzie jesteś! - Krzyknął Levet.
- Nie, to ty zostań tam, gdzie jesteś, komandorze - warknęła.
Zawsze ulegała swojemu gniewowi. Jeszcze nie nauczyła się go kontrolować. Jeśli
Ciemna Strona sięgnęła po nią akurat teraz, to może ją zabrać, byle jej ludzie ocaleli. -
Usuńcie tamto gniazdo artyleryjskie. Tylko ich uciszcie, jasne?
A do tego jestem w ciąży, pomyślała. Oszalałam, czy co? Ryzykuję życie mojego
dziecka. Nie jest tylko moje, nie mam do tego prawa.
Ale AT-TE już wziął się do dzieła, ładując z wszystkich dział w południowe
stanowisko po drugiej stronie małej doliny. Wydawało się, że to holowideo odtwarzane w tle,
coś całkowicie niezwiązanego z tym, co się działo na polu minowym. Tak też było: maszyna
nie mogła dla nich zrobić nic więcej poza stłumieniem ognia. Etain stała na polu minowym,
otoczona zdezorientowanymi ludźmi. Niektórzy z nich wykrwawiali się na śmierć.
Dopiero czyjś głos obudził ją z letargu. Powiadają, że ranni żołnierze wzywają matkę,
ale klony nie mieli matek. Nie mieli nawet ojca figuranta, jakim był Skirata. Wołali swoich
braci.
Wiedziała, ponieważ jeden z nich właśnie w tej chwili ich wzywał. Wołał Beka, a
przynajmniej tak jej się zdawało. Bek nie odpowiadał. Może był jednym z zabitych.
Złamało jej to serce i zerwało ostatnią, słabą więź z Jedi.
Obejrzała się przez ramię. Levet powoli przesuwał się po polu minowym. Wpływając
na jego umysł, z całych sił starała się go zmusić, aby zatrzymał się w miejscu. Zawahał się na
chwilę, ale parł dalej.
- Nie wyczujesz min swoimi sensorami, Levet. Nawet nie próbuj! - Krzyknęła.
Zamachała do niego ręką. - Czuję to, czego ty nie możesz wyczuć. Nic mi nie będzie. Daj
spokój!
Kątem oka wychwyciła jakiś kształt, cień ruchu, nic więcej.
Spojrzała w dół - śnieg zaczął nagle falować jak morze oliwy. Wyłaniały się z niego
pojedyncze kształty: biali jak śnieg Gurlanie. Kilkunastu z nich powoli wkroczyło na pole
minowe.
Gurlanie wyczuwają zmianę gęstości gleby, to jasne. Jinart zlokalizowała tunele
gdanów w czasie pierwszej misji Omegi, więc teraz mogli wykryć zakopane miny. Jeden z
Gurlan podszedł do niej.
- Jinart - szepnęła. - Ostrożnie...
- Jestem Valaqil - sprostował Gurlanin. Był to towarzysz życia Jinart, niegdyś osobisty
szpieg Zeya. - Czy kiedykolwiek zaczniesz nas odróżniać?
- Przez większość czasu nie widzę was w ogóle.
- Wytyczymy bezpieczną drogę, abyście mogli usunąć stąd rannych. Pozostałych
wyprowadzimy.
- Jestem twoją dłużniczką.
- Jasne, że jesteś, Jedi. Ale jeżeli coś ci się stanie, to my możemy za to zapłacić, więc
zamknij się i chodź za mną.
- Wyczuwam, gdzie są miny, nic mi nie będzie.
- Szkoda, że ich nie wyczułaś, zanim wysłałaś na nie swoich ludzi.
Była to brutalna prawda. Chwilowa ulga Etain ulotniła się, zniszczona przez wstyd i
poczucie winy. To był jej błąd. Spowodowała śmierć tych żołnierzy własną niekompetencją. I
to nie wojskową po prostu nie dość dobrze użyła własnych zmysłów Mocy.
Nie pozwoli sobie teraz na luksus litości nad sobą. Wezwała wszystkich rozsypanych
żołnierzy, którzy mogli jeszcze chodzić, niepewna, czy miny przeciwko robotom emitują
również impulsy elektromagnetyczne.
- Słyszysz mnie? - odezwała się do Leveta.
- Tak.
- Podążaj za Gurlanami. Idź po ich śladach. Wyprowadzą cię.
Trudniej będzie wyprowadzić rannych, ale i tak musi spróbować. Nie pozostawi na
placu boju ani jednego człowieka, żywego czy martwego.
Levet włączył się znowu w obwód jej komunikatora.
- Odsiecz będzie za kilka minut. Zajmiemy się nimi. Wycofaj się... Proszę.
- A co z lawiną? Może zdetonować kolejne miny.
- Najważniejsze jest bezpieczeństwo mojego generała.
- Nieprawda. - Etain pomyślała znowu o dziecku, którego ojciec był jednym z tych
ludzi. Życie żadnego z nich nie jest mniej ważne od jej życia, inaczej nie byłoby sensu rodzić
tego dziecka. Jestem Jedi. Dam sobie radę.
Był jeden człowiek, którego mogła dosięgnąć bez trudu. Leżał dziesięć metrów dalej,
nieruchomy, ale czuła, że żyje. Jego prawa noga była rozerwana poniżej kolana. Przenikające
Moc poczucie zagrożenia wypełniało teraz wszystkie zmysły Etain, a kiedy spojrzała na
śnieg, zasypany spadającym gruzem i splamiony krwią, widziała dokładnie miny; były jak
obłoczki ciepła w polu widzenia. Ostrożnie stawiała kroki. Gdyby tylko mogła się do niego
dostać, stosunkowo łatwo by go podniosła, używając Mocy.
Zobaczyła niewielki bezpieczny obszar. Utrzymanie równowagi może być problemem,
ale jeśli zarzuci sobie żołnierza na ramiona, powinna dać radę go podnieść. Widziała, jak
Darman podnosi Atina, przetaczając go najpierw, ale nie miała dość bezpiecznej przestrzeni,
aby tak zrobić. Mogła tylko klęknąć - bardzo ostrożnie, o szerokość dłoni od mgiełki, która
wskazywała pozycję miny - i wsunąć ramiona pod jego ciało.
Klon wydał taki odgłos, jakby coś wycisnęło powietrze z jego płuc, ale był
nieprzytomny. Stracił zbyt wiele krwi. Teraz Etain utknęła. Czuła na plecach jego ciężar, a
kiedy podnosiła się do pozycji klęczącej, omal nie wytoczyła rannego z bezpiecznej strefy.
Musiała trochę pomanewrować, zanim znalazła się w miejscu, gdzie mogłaby się
wyprostować i spróbować wstać, co wymagało dużego wysiłku w Mocy. Miała w końcu na
plecach osiemdziesięciokilowego mężczyznę.
Potem już poszło łatwo. Stosunkowo łatwo.
Etain odetchnęła głęboko. Jak przez mgłę docierał do niej odgłos odległych LAAT.
Policzyła do trzech, zacisnęła palce na płytach zbroi i pchnęła w górę, blokując się kolanami.
Przez moment miała wrażenie, że nigdy nie uruchomi mięśni. Zachwiała się. Nagle odzyskała
równowagę i bardzo ostrożnie się odwróciła, schylona pod kątem czterdziestu pięciu stopni,
lawirując pomiędzy świecącymi miejscami na śniegu, które tylko ona mogła widzieć.
Ciężar na jej ramionach nagle zmalał. Zacisnęła chwyt, bojąc się, że zaraz go upuści,
ale stwierdziła, że po prostu znalazła się poza polem minowym i kilku towarzyszy rannego
zdejmuje jej ciężar z ramion.
Levet chwycił ją za ramię.
- Wystarczy, pani generał. Nawet gdybym miał cię ogłuszyć, nie zrobisz tego po raz
drugi. Zostaw to dźwigowemu.
Nie czuła się już taka mocna. Ważyła czterdzieści siedem kilo i nawet sama przed sobą
musiała przyznać, że jest chuda.
- Zgoda. - Rozejrzała się, wodząc wzrokiem po pojedynczych obrazach pełnych
rozpaczy: żołnierze udzielali towarzyszom pierwszej pomocy, a robot medyczny z AT-TE
unosił się pośród nich. Nie zauważyła nawet, kiedy ogromny sześcionożny potwór znalazł się
tuż obok. Teraz zobaczyła żołnierza, który dostał wcześniej, Vena; obok klęczał jego
towarzysz z twarzą pożółkłą i skurczoną z zimna. Kiedy żołnierze zdejmowali hełmy, aby
zastosować sztuczne oddychanie, byli tak samo wrażliwi na zimno jak każdy. Podeszła nieco
niepewnie i przykucnęła.
- Nie wyczuwam pulsu, proszę pani - rzekł cicho żołnierz.
- On nie umarł. - Położyła dłoń na czole rannego i poczuła w nim życie - słabe, ale
uparte. Nie wiedziała, gdzie został trafiony. Wrażliwymi punktami były miejsca pomiędzy
płytami zbroi. Takie zimno zwiększa szansę przeżycia przy niektórych obrażeniach. Robot
medyczny będzie tu za parę minut. - Skóra Vena przypominała skórę trupa. Wiedziała
dokładnie, jaki w dotyku jest nieboszczyk. - Poczekajcie.
- Dobrze, proszę pani. Dziękuję.
Była w okropnym stanie - ogłuszona, otępiała, nie do końca świadoma swego
otoczenia, niepewna, ile czasu upłynęło. Strzelanina ustała, więc ocaleli farmerzy - jeśli
jeszcze jacyś pozostali po bombardowaniu z dział AT-TE - musieli się przemieścić.
Większość Gurlan znikła, z wyjątkiem tych kilku, którzy pomagali operatorowi podnośnika
kanonierki nakładać uprzęże na pozostałych zabitych i rannych.
Dziwnie było na nich patrzeć. Mogli przybrać dowolną postać, absolutnie dowolną, a
jednak, zamiast zmienić się w kogoś z rękami, pozostali w postaci, którą ona uważała za
zwierzęcą. Wydawało się, że nie czują potrzeby dalszych zmian. Mieli z powrotem swoją
planetę, a przynajmniej byli tego bliscy. Wydawało się, że o to chodziło - o miejsce, gdzie
znów mogą być sobą.
- Teraz w porządku, proszę pani?
Etain obserwowała, jak maszyna krocząca przypada do ziemi, aby otworzyć włazy i
podjąć rannych na noszach repulsorowych.
Twarz Vena była blada jak wosk; niektórzy cierpieli od wstrząsu powybuchowego,
poobijani w swoich zbrojach przez miny i salwy artyleryjskie. Nawet hełm nie zapobiegał
obrażeniom mózgu; nie mieli też kosztownych superutwardzonych zbroi typu Katarn, które
pozwalały Fi rzucić się na granat i wyjść z tej opresji z lekkim wstrząsem. Robot medyczny
wstrzykiwał lek powstrzymujący krwawienie śródczaszkowe; jeden z ludzi miał nawet dren
wprowadzony do czaszki, aby odprowadzić płyny.
- Nie jestem ranna, jeśli o to ci chodzi. - Etain odwróciła się I spojrzała na Leveta, nie
potrafiąc określić poprzez Moc stopnia jego irytacji. Wydawał się spokojnym oceanem
opanowania, w którym prądy ukryte były tak głęboko, że nie umiała powiedzieć, czy to
gniew, smutek czy namiętność. - Przepraszam, nie chciałam cię niepokoić.
Widzisz teraz te potworne skutki bitwy, o których się dopiero dowiedziałam? - Pytała
w myśli. Nie chciałam nauczyć się ich w taki sposób. Może kiedy wyjdę, wykorzystam tę
wiedzę i zostanę lekarzem, nie Jedi.
Było to coś więcej niż lęk o Darmana. Chodziło o wszystkich: żołnierza klona, którego
kochała, tych, których uważała za przyjaciół, tych, których nie pozna nigdy. Poczuła, że ją to
przytłacza. Obawiała się, że jej niepokój skrzywdzi dziecko i ostrożnie wsunęła dłonie pod
płaszcz. Położyła je na brzuchu i posłała małemu falę pokrzepienia. Był niespokojny. Stan
ducha matki musiał mu się udzielić. Wydawał się prawie... Rozgniewany.
Wszystko będzie dobrze.
Ale nie miała dla niego imienia. Nie śmiała. A jeśli potrafił się złościć, odziedziczył to
po niej.
- Skończyliśmy - zameldował Levet. Stanął, nasłuchując, z jednym palcem
wzniesionym w górę, nakazując milczenie. Etain usłyszała w oddali pojedynczy krzyk - nie
wiedziała, mężczyzny czy kobiety. Gurlanie zbierali zbuntowanych farmerów, którzy uniknęli
bombardowania.
To ja wszystko zaczęłam, pomyślała. To moja wina. Tylko moja. Ja popełniłam błąd
przy polu minowym.
Etain była zbyt przerażona, aby analizować, co się z nią dzieje i jak dalece nauki Jedi -
kontemplacja, rozsądek, spokój - znikły w oddali.
- Czas ruszyć i odnaleźć pozostałych, pani generał. To będzie długa, ciężka robota.
- Dobrze. - Etain potrzebowała chwili. Spojrzała na zdeptany, różowy śnieg, gdzie
leżał Veb i gdzie jego towarzysze usiłowali utrzymać go przy życiu. Było więcej krwi, niż
sądziła, ale trudno było stwierdzić coś teraz, kiedy wymieszała się ze śniegiem. Krew na
śniegu czy w kałuży zawsze wygląda gorzej. - Zaraz do was dołączę.
Pomyślała o Darmanie, wyobrażając go sobie tak, żeby dziecko mogło go zobaczyć
poprzez Moc jej oczami. Potem ruszyła w kierunku kanonierki LAAT. Wozy repulsorowe
wyjeżdżały puste, nie było więcej farmerów do ewakuacji. Levet szedł za nią.
- Pani generał! - Zawołał nagle. - Proszę zaczekać!
- Co się stało?
- Jesteś ranna. Popatrz...
Etain obejrzała się na komandora i zobaczyła to samo co on pozostawiała za sobą ślad
kropelek krwi. Instynktownie zaczęła szukać rany, wiedząc, jak łatwo się znieczulić, dopóki
adrenalina działa.
Nagle zrozumiała. Krew nie pochodziła z rany, tylko ściekała jej po nodze. Czuła jej
chwilowe ciepło, a potem chłód na skórze, gdy strumyk zamarzał, wsiąkając w jej szatę.
Poczuła nagle paraliżujący ból i zgięła się w pół.
Krwawiła. Traciła dziecko.
Kompania Transportowa Nar Hej, Napdu, czwarty księżyc Da Soocha,
przestrzeń Huttów, 476 dni po Geonosis
Sev stał po jednej stronie wyjścia, patrząc na Fixera po drugiej stronie, jak wiele razy
wcześniej.
Nie pamiętał już, kiedy po raz ostatni przekroczył nieznane drzwi bez wysadzenia ich,
wyważenia lub stopienia zamków strzałem z miotacza. Pewnego dnia może użyje kontrolki,
jak każdy normalny człowiek. Scorch ukląkł pomiędzy nimi, wprowadzając cienkie ostrza
hydraulicznego rozwieraka w szczelinę pomiędzy dwiema połówkami drzwi.
- Potrzebuję materiału wybuchowego - rzekł. - Mam dość załatwiania spraw po cichu.
- Nie potrzeba tu zbiegowiska do podziwiania twojego dzieła.
- Sev, jestem chirurgiem wśród artystów szybkich włamań burknął Scorch, stękając z
wysiłku. Oparł rozwierak na piersi i pchnął z całej siły. Ostrza wreszcie weszły w szczelinę. -
Ty jesteś rzeźnikiem nerfów.
- Masz ochotę też znaleźć się w menu?
- Cierpliwości... Albo zamknę cię w jednym pokoju z Fi i niech cię zagada na śmierć.
Fixer odetchnął głęboko. Była to próbka z szerokiego repertuaru jego niewerbalnych
reakcji. Uniósł dłoń, licząc w myślach: cztery, trzy, dwa...
Jeden.
Scorch uruchomił hydraulikę i ostrza rozdzieliły się na całej długości. Drzwi były już
dość szeroko uchylone, aby wbić pomiędzy nie taran hydrauliczny i otworzyć je do końca.
Sev przekroczył próg, skoncentrowany na pochwyceniu śladu Ko Sai.
Tak... Skirata nie może się o tym dowiedzieć.
Ściśle rzecz biorąc, Omega też nie.
Sev martwił się tym bardzo. Rozumiał potrzebę zachowania tajemnicy, ale fakt, że
musiał coś ukrywać przed nielicznymi ludźmi, których znał - a kto nie ufałby bratu
komandosowi? - Bardzo go denerwował.
Nie jesteśmy zwykłymi ludźmi, pomyślał. Jesteśmy zawodowcami. Nie gramy w
żadne gierki.
Najbardziej jednak zastanawiało go polecenie, aby nie mówić nic Vau. Może Zey
uważał, że Skirata to z niego wyciągnie. Wiadomo, że Jedi nie ufali Mandalorianom, ale
może było to nieuniknione, biorąc pod uwagę niezależną naturę Vau i tajne operacje Skiraty.
Z pewnością są dorośli, ale to wciąż niegrzeczni chłopcy.
W biurze panowała ciemność. Lampa na hełmie Seva wydobyła z mroku biurka,
szorstkie maty na podłodze i drzwi prowadzące do miejsca, które według jego czujników było
pustą przestrzenią - na korytarz. Prawdopodobnie prowadził on do kwater mieszkalnych.
Mieszkanie w tym samym budynku co biuro nie było niczym niezwykłym wśród kupców na
Napdu, ponieważ był to jedynie przystanek etapowy dla frachtu sektorowego, pozbawiony
przyjemnych okolic, gdzie można by się osiedlić. Sev wiedział to z podłączonej do HUD bazy
danych, wyświetlającej informacje pod grubym czerwonym nagłówkiem „Warunki lokalne".
Za mało znał życie codzienne w galaktyce, by osądzać to samemu, więc polegał na
wywiadzie. Widział w ciemnym pomieszczeniu to samo co Scorch i Fixer na swoich ikonach
w HUD, a Fixer już włamywał się do danych z komputera.
Ślad Ko Sai doprowadził ich aż tutaj, kiedy wytrząsnęli i wybili tę wiedzę od
niechętnych do współpracy informatorów. Najpierw Vaynai, wodny świat i przystań
przemytników, przystanek na Aquaris, kolejny wodny świat kipiący od piratów i innych
szumowin, a teraz... Napdu.
Fixer wyjął sondę z pasa i wsunął do portu komputera. Czekał w skupieniu,
obserwując ekran.
- Interes kwitnie - skomentował. - Naprawdę powinni zamknąć ten system na noc i
zabezpieczyć hasłem.
Scorch krążył po biurze, wyjmując z dokumentów arkusiki flimsi. Każdy, kto używał
flimsi, posiadał dane, których nie chciał powierzyć łatwemu do rozpracowania nośnikowi...
Chyba że był maniakiem przechowywania kopii dla urzędu podatkowego.
- A o ile dokładnie by cię to opóźniło? O trzydzieści sekund? - Zwrócił się do brata.
Fixer stęknął znacząco. Sev, dzieląc uwagę pomiędzy wejście a widok HUD Fixera
przewijającego arkusze kalkulacyjne, usłyszał nagle chrząknięcie Bossa. Sierżant był o sto
metrów od nich, czekając na TIV - pojazd blokujący do operacji specjalnych, udający kuriera
pocztowego - i ten bezcielesny kaszel mocno Seva irytował.
- Boss...
- Jakiś problem, Sev?
- Ty, Boss.
- Kiedy będę już mógł zdjąć ten kubeł, obiecuję przepłukać gardło bactą. Przeziębiłem
się. Jasne?
Fixer ożył nagle.
- Mam już skopiowaną zawartość banku danych. Scorch?
Scorch siedział przy stercie flimsi, przekładając je z jednej kupki na dragą
przyglądając się każdemu arkuszowi po kolei. Skanował zawartość do swojego
holorejestratora HUD.
- Same starocie. Mogę je sprawdzić, skoro już są.
W komunikatorze rozległ się zachrypnięty głos Bossa:
- Ta bryła orbituje wokół innego wodnego świata, Delta. Da Soocha. Widzisz
zależność?
Sev usłyszał ciche skrzypnięcie i podszedł do wewnętrznych drzwi. Przez chwilę
nasłuchiwał uważnie, po czym przysunął czujnik dźwięku do paneli.
- Szykujcie się do wyjścia. Wykrywam ślady inteligentnego życia i nie jest to Scorch...
Fixer wyłączył komputer, chwycił paskudną ozdobę - kiczowatą wazę z fałszywego
kryształu z kupką martwych insektów na dnie - i rozbił skrzynkę na kredyty, aby
przywłaszczyć sobie jej zawartość. Vau nauczył ich, aby wszystkim akcjom nadawali pozory
włamania, jeśli to możliwe, a Sev trwał w nieustannym podziwie dla swego dawnego
sierżanta i jego bezbłędnego talentu do wykrywania najlepiej wyposażonych skrzynek
depozytowych na Mygeeto. Do czegokolwiek wziął się Vau, robił to znakomicie.
Jest najlepszy, pomyślał. Dlaczego miałby oczekiwać czegoś mniej od nas? To dzięki
niemu jestem tym, kim jestem. Jego to obchodzi, cokolwiek o tym sądzi Skirata.
- Dobra, już nas tu nie ma - rzucił Fixer i razem ze Scorchem zniknęli za drzwiami.
Sev wycofał się za nimi, celując z DC-17 na wypadek, gdyby właściciel wszedł nagle i stał
się kolejnym nieszczęsnym elementem statystyki zgonów tego wyjętego spod prawa sektora.
Włamywacze zwykle nie noszą katarneńskich zbroi; nie dałoby się pozostawić żywego
świadka.
Trzej komandosi pobiegli drogą - żadnych latarni ulicznych, wszystkie okna zasłonięte
okiennicami, żadnych wścibskich oczu - i skręcili w ciemną alejkę, żeby dołączyć do Bossa.
TIV przycupnął pomiędzy dwiema ciężarówkami repulsorowymi jak przyczajone zwierzę.
Właz się otworzył i wszyscy wskoczyli do środka.
- Dobra, znikamy. Zaraz sprawdzimy, co mamy w danych. Boss wprowadził
współrzędne, aby postawić TIV na pasie towarowym w kierunku Nar Shaddaa i wyciągnął
rękę po czip z danymi.
- Dawaj, Fixer. Musimy przesłać je do bazy, żeby generał Jusik mógł je przejrzeć.
Fixer położył czip na dłoni Bossa.
- Założę się, że znajdę to przed nim.
- Możecie sobie urządzić wyścig technokratów - odparł Scorch, zdejmując hełm i
kręcąc głową, aby rozluźnić mięśnie karku. - Stary Jusik jest w porządku.
Fixer rzucił się na czip natychmiast, jak tylko Boss przekazał jego zawartość, i wsunął
go do notatnika. Sev przesunął się na ławce w przedziale załogowym, żeby móc zaglądać mu
przez ramię. Stwierdził, że czip zawiera całą masę danych o transakcjach towarowych i
pasażerskich.
Fixer odepchnął go ramieniem.
- Złaź. Idź pomęczyć Scorcha.
Sev usłyszał kliknięcie w jego komunikatorze i Fixer znalazł się w prywatnym świecie,
przeszukując listy transakcji przechodzących przez Vaynai lub związanych z planetą przez
ostatnie sześć miesięcy.
Sev zdjął hełm i zapatrzył się w gwiazdy. Ładne. Znalazły na nich rzeczy, które chciał
zobaczyć i zrobić, a co prawdopodobnie nigdy mu się nie uda. Postanowił, że nie będzie o
tym myśleć, żeby nie stać się takim marudą jak Fi, zawsze rozpaczającym nad tym, czego nie
mógł mieć. Życie było zbyt krótkie, żeby tak je marnować. Sporym wysiłkiem woli oderwał
się od spekulacji i tęsknoty, ale był dumny ze swej stanowczości, nawet kiedy to bolało.
Zwłaszcza kiedy bolało.
- Na czym polega problem Zeya ze Skiratą? - Zapytał Scorch, kopiąc w oparcie fotela
Seva. Siedziska były rozmieszczone jedno za drugim. - Nie ufa mu?
- Nie ufa, że nie zrobi tatsushi z Ko Sai - mruknął Boss. - Papa Kal zaczął z
Kaminoanami z niewłaściwej nogi.
Scorch nadal kołysał butem, uderzając nim w stalową ramę.
- To prawda, że zabił jednego z nich?
- Kto wie? Jest na to dość szalony.
- I co Vau z tym zrobi?
Sev odwrócił się, chwycił Scorcha za kostkę i wykręcił, żeby podkreślić swoje słowa.
- Może kupi mi ładny miecz beskar, żebym mógł się pozbyć źródła irytacji.
- Daj spokój, tęskniłbyś za mną, gdyby mnie zabili...
- Nikt nie zostanie zabity, chyba że przeze mnie.
- Zamknijcie się, co? - Boss nagle i intensywnie zainteresował się ekranem TIV. -
Bardzo tłoczny szlak. Nie rozpraszać pilota.
Fixer, ze wzrokiem wlepionym w notatnik, nagle drgnął i zdjął hełm.
- Niech to...
- Co? - Zapytał Sev.
- Piętnaście lotów, które tu zabukowano, pochodziło z Aquaris lub Vaynai. Pięć z nich
przejeżdżało przez jedną i drugą. Z tych dwa poleciały do Da Soocha. Jeden zapłacił
kredytami w gotówce.
Boss mruknął do siebie:
- Bardzo zatłoczony szlak...
- Jakie to statki? - Zapytał Scorch.
- Jeden statek do badań hydrograficznych, jeden czarter prywatny. Transakcja
gotówkowa to ten drugi.
- Więc zrobiła sobie wycieczkę po wodnych światach. - Sev wyobraził sobie galaktykę
w ogólnych zarysach, w myślach kreśląc kurs z Kamino, najpierw na Vaynai, potem na
Aquaris, potem Da Soocha. Wyglądało na to, że Ko Sai skierowała się wzdłuż granic
Zewnętrznych Rubieży w kierunku Ramienia Tingela i zawróciła, może po to, żeby zatrzeć
ślady, a może by przed czymś uciec. Cokolwiek robiła, przeskakiwała z jednego
oceanicznego świata na inny. - Szuka nowej willi z basenem?
- Znajdźcie lepiej pilota i wyciśnijcie z niego, co wie.
- A jeśli to nie Ko Sai? - Sev był zdumiony, że Boss się nie wtrąca. - Powinniśmy
chyba zacząć od Aquariusa, jeśli informator mówił prawdę.
- Odwiedzimy go, gdyby potrzebował podtrzymania pamięci. - Scorch wzniósł oczy w
górę. - Jak myślisz, Sev, ilu Kaminoan wyrusza na wycieczkę po Odległych Rubieżach?
Sev wtrącił się wreszcie:
- Przykro mi rujnować wasz plan podróży, panowie, ale ten szlak jest o wiele bardziej
zatłoczony, niż można by się spodziewać. Spójrzcie na pajaca, który nas śledzi.
Wszyscy czterej stłoczyli się razem, jednocześnie wlepiając wzrok w ekran tylnej
anteny. Na ogonie siedział im mały, szybki stateczek; był tak blisko, że gdyby opróżnili
zbiornik z odpadami, poplamiliby mu owiewki. Nie była to taktyka kiepskiego pilota.
Tak się zachowują osoby, które kogoś ścigają.
- To duża galaktyka - zauważył Sev, wkładając hełm i uszczelniając próżniowo
kołnierz. Poczuł ucisk w żołądku i pulsowanie w gardle. - Może nas wyminąć...
Scorch też włożył hełm.
- A może chce zdobyć twój autograf.
Boss porozumiał się z bazą. Czujniki wskazywały, że broń ich prześladowcy właśnie
się ładuje, a czujnik transpondera meldował: „Nieznany".
Salwa z działa, która omiotła ich lewą burtę, była jednak czymś całkiem znajomym. I
oznaczała kłopoty. Duże kłopoty.
ROZDZIAŁ 7
Mistrzu Windu, szanują żołnierzy klony tak samo jak każdy Jedi, a w niektórych
przypadkach nawet bardziej. Należy jednak zachować pewien dystans wobec
oddziałów, czy to klonów, czy nie. Generał Secura zbytnio zbliżyła się do
komandora Bly, a chociaż szczerze doceniam jej poświęcenie dla ludzi pod jej
rozkazami, to może się skończyć tylko płaczem.
General Jedi Arligan Zey, szef Sił Specjalnych, wykraczając poza swój zakres
odpowiedzialności w rozmowie z mistrzem Mace Windu.
„Aay'han", na Bogg V, 476 dni po Geonosis
Ordo pracował przy zmodyfikowanych działach statku, obserwując dziwaczny obrazek
w mesie załogi „Aay'hana".
Przekazując klucze i złącza Mereelowi w sekcji technicznej, przez otwarty właz nie
spuszczał oka ze Skiraty i Vau. Był gotów wkroczyć i przerwać sprzeczkę, ponieważ
zakłopotanie Kal'buira i częściowe złagodzenie stosunku do dawnego towarzysza nie mogło
trwać długo. Zerowi wyrośli na awanturach Vau kontra Skirata - kłótnie, spory, nawet
bijatyki; jedyną wspólną cechą tych dwóch była zbroja i umiejętności militarne. Skirata
uważał, że Vau to sadystyczny snob, a Vau miał Skiratę za przewrażliwionego,
niewychowanego zbira.
Ale przynajmniej na razie zapanował rozejm. Wydawał się dość niewygodny, jak
cudze, pożyczone ubranie. Skirata starał się być uprzejmy i okazywać wdzięczność, ale żaden
z nich nie wiedział, jak się przy tym zachować. Ich burzliwe rozmowy ustąpiły miejsca
bardzo merytorycznej i intensywnej dyskusji, w tonie, którego Ordo nie mógł słuchać.
Poklepał Mereela po kolanie. Nogi jego brata wystawały z otwartego szybu włazu,
podczas gdy on sam testował sprzężenie zasilania. „Aay'han" będzie miał znacznie większego
kopa, kiedy Mereel skończy.
- Zwróć uwagę na obudowę siłownika, vod'ika. - Ordo odłożył metalową płytę na
pokład. - Muszę sprawdzić, co z Kal'buirem.
Coś się dzieje.
- Zawołaj mnie, gdyby trzeba ich było rozdzielać...
Vau i Skirata siedzieli twarzami do siebie na ustawionych w kwadrat sofach i
rozmawiali przez komunikatory. Jednocześnie wydawało się, że słuchają siebie nawzajem, w
dziwacznej, czterostronnej konwersacji.
- Dobry z ciebie chłopak, Bard'ika, doceniam ryzyko, jakie podejmujesz.
- Co to znaczy, nie ma robota medycznego?
- Więc gdzie są teraz?
- Levet powinien był już ich sprzątnąć, to tylko farmerzy.
- Ostrzelani? Kto wiedział, że oni w ogóle tam są?
- Kal znowu się wścieknie.
Skirata urwał i spojrzał ostro na Vau.
- Bard'ika, możesz chwilę zaczekać? - Vau wyciągnął rękę i zamienili się
komunikatorami. - No, Jinart, o co mam się właściwie wściekać?
Skirata słuchał przez chwilę ze spuszczoną głową, po czym przymknął oczy. Ordo
spojrzał na Vau, który pokręcił głową.
- Delta - wyszeptał samym ruchem warg. - Śledzili Ko Sai aż do Napdu i tam wpadli
na konkurencję. Od tamtej pory się nie odezwali.
Napdu była jednym etapem łowów za nimi, wydarzenia wymykały się spod kontroli.
Ordo stanął obok Vau i próbował śledzić obie rozmowy, co nagle stało się trudniejsze,
ponieważ zrozumiał pewne fakty i jego umysł próbował wypełnić zbyt wiele luk. Nie myślał
o bezpieczeństwie Delty i czuł się z tego powodu winny. W jakimś stopniu złapanie Ko Sai
wydawało się ważniejsze.
W końcu to od niej zależało bardzo wiele istnień.
- Musimy się ruszyć - rzekł. Spojrzał na swój chronometr; TK-0 i Gain mają jeszcze
parę godzin, aby dostarczyć pilota, który transportował Ko Sai na Dorumaa, ale on
potrzebował tej informacji teraz. Jeśli Delta była tak blisko - w istocie fizycznie bliżej
Dorumaa niż „Aay'han" - to mieli szansę dotrzeć tam pierwsi, oczywiście, jeśli uda się z nimi
nawiązać kontakt. - Nie odrzucam tego tropu.
Tropem miał być pilot. Trudno było przewozić Kaminoan i zapewnić im siedzibę
niezauważenie, nawet jeśli nie wszyscy rozpoznawali gatunek.
Skirata wydawał się teraz bardziej zdenerwowany niż rozgniewany. Jedną ręką
zasłonił sobie oczy, jakby chciał oddzielić się od rozpraszających go informacji. Ordo słyszał
jedynie pojedyncze westchnienia, jakby Jinart relacjonowała mu bardzo drobiazgowo złe
wieści. Wreszcie się odezwał:
- Dobrze, wysyłam Orda... Nie, nie pozwól jej nawet palcem kiwnąć. Levet potrafi
doskonale sobie poradzić bez niej... Pewnie będzie nawet szczęśliwy, że ma ją z głowy.
Odezwę się później.
Skirata przekazał słuchawkę Vau, który wrócił do swojej rozmowy z Jusikiem. Mereel
podszedł i stanął obok Orda.
- Dokąd mam jechać? - Ordo doskonale wiedział dokąd, ale nie chciał tego zrobić...
Nie teraz, kiedy Ko Sai jest w zasięgu ręki.
Chciał być na miejscu, kiedy polowanie się zakończy.
- Buir? Słyszałem imię „Jinart", więc rozumiem, że chodzi o Quilure.
Skirata wstał i obdarzył każdego Zero żartobliwym, lekkim kuksańcem w pierś.
- To był Ad'ike - rzekł. - Muszę czym prędzej zabrać stamtąd Etain. Krwawi, chociaż
nie powinna, a farmerom zachciało się walki. Muszą odławiać ich pojedynczo, za każdym
razem bardzo grzecznie prosząc o poddanie się.
- Nic dziwnego, że nie zwyciężamy, jeśli Jedi tak prowadzą walkę - wtrącił Mereel.
- Zasady angażowania wroga, synu... Ostatnia deska ratunku.
Ordo też nigdy nie mógł tego pojąć. Potrafił zacytować wszystkie statuty i przepisy, w
tym wszystkie sto pięćdziesiąt Rozkazów Kryzysowych Wielkiej Armii - które wszyscy
oficerowie klonów musieli znać na pamięć - z całą łatwością, jaką zapewniała mu
fotograficzna pamięć. Rozumienie reguł było jednak całkiem inną kwestią. Po co rozpoczynać
wojnę, jeśli w pewnej chwili naciskasz hamulce i stwierdzasz, że jeden sposób zabijania
kogoś jest moralnie lepszy od innego?
- I tak wymordują ich wszystkich - przepowiedział. Nigdy nie okazałby
nieposłuszeństwa ojcu i kochał go za bardzo, żeby sprawić mu bodaj najmniejszą przykrość,
ale musiał przynajmniej zapytać: - Kal’buir, czy jesteś pewien, że chcesz, abym jechał na
Quilure? Chyba bardziej się przydam przy poszukiwaniach Ko Sai.
Ojciec. Tak, zawsze czuł się jak syn Skiraty, ale teraz... Był nim naprawdę.
- Etain jest do ciebie przyzwyczajona, Ord'ika. - Skirata obiecał, że nigdy nie okłamie
swoich ludzi, ale przyznawał, że nie mówi Ordo wszystkiego. Może w tej chwili nadszedł
czas prawdy. - Może dostać gedin'la, jeśli pojawi się Mereel lub Vau. Wiesz, jakie wredne
bywają kobiety w ciąży.
- Nie, nie wiem.
- No to już teraz wiesz. Hormony. A Etain i bez tego jest już dość wredna.
Vau podniósł wzrok i wepchnął komunikator z powrotem do kieszonki przy pasie.
- Ostatnio, kiedy pracowałem z tą młodą kobietą, radziliśmy sobie doskonale.
Skirata obrzucił Vau przeciągłym spojrzeniem, mówiącym, że nie widzi w tym
komentarzu nic użytecznego dla całości wiedzy galaktycznej. Vau wzruszył ramionami i
wstał. Rozejrzał się wokoło, nawołując Mirda, który wyruszył na rekonesans, pozostawiając
jedynie ciepłe miejsce i ciężki zapach na sofie.
- Chodź, Mer'ika - rzekł Skirata. - Skontaktujmy się z twoim przyjacielem i znajdźmy
tego pilota. Czas nas zaczyna gonić.
Ordo nie mógł nie posłuchać. Kal'buir miał swoje plany, w które wpisany był także
Ordo. Nie musiał się jednak cieszyć z tego powodu. Dostał lekką robotę, miał być kimś w
rodzaju niańki; jak zawsze, kiedy jego bracia uganiali się po galaktyce, zajmując się
wszystkim, od zabójstw po skomplikowane oszustwa finansowe.
Czy mają mi to za złe? - Zastanowił się. Może raczej jest im mnie żal.
- Zgoda, Kal'buir - rzekł. - Potraktuję to jako interwencję medyczną.
Mereel rzucił mu czip identyfikacyjny otwierający blokady zabezpieczające.
- Weź wahadłowiec, którym tam latałem. Zostawiłem go pod kantyną.
Tak właśnie żyli. Kredyty, transport, dostawy... Koszt nie ma znaczenia. Jeśli
Republika nie zamierzała czegoś finansować, kradli to bezpośrednio lub pośrednio. Ordo nie
pragnął osobistego bogactwa bardziej niż jego bracia. Był przyzwyczajony, że wszystkie jego
potrzeby są zaspokajane, ale te potrzeby nie wydawały się ani tak wielkie, ani tak
zróżnicowane jak otaczających go osób. W tej chwili miał ochotę tylko na kawałek ciasta
cheffa, które przysłała mu Besany, więc wziął ciasto z półki, przeciął na dwa kawałki
wibroostrzem, a jeden wziął sobie, a drugi pozostawił dla reszty - nawet dla Mirda, jeśli strille
jadają coś takiego.
Ruszył na poszukiwanie wahadłowca jak zwykły kupiec, kręcący się po tej planecie
bezprawia, po czym usiadł w kokpicie, żując ciasto.
Czuł w ustach kruchość i pikantny smak, jakby żuł aromatyczny aksamit. Efekt
uspokojenia był natychmiastowy.
Czasem Ordo czuł się tak, jakby był dzieckiem, a Skirata stanął nad nim po raz
pierwszy: był zdecydowanie ponad wiek rozgarnięty, ale też pełen przerażenia, ponieważ
kaminiise mieli go zabić. Skirata jednak zabrał jego i braci w bezpieczne miejsce, karmiąc ich
uj'alayi, lepko-słodkim mandaloriańskim ciastem, ten wspaniały czyn Skiraty zadecydował,
kim stał się Ordo. Teraz odczuwał to równie wyraźnie jak wtedy. A wszystko przez ciasto.
Właśnie. To ciasto wszystko mu przypomniało. Znów poczuł się bezpieczny.
A ciasto pochodziło od Besany Wennen. Ona także go w pewnym sensie uratowała.
Ordo zawinął resztki ciasta w szmatkę do czyszczenia, wsunął do kieszeni na udzie
kombinezonu i odpalił silniki wahadłowca, kierując się w stronę Quilury. Nie miał pojęcia -
na razie - co robić z ciężarną Jedi z objawami poronienia, gdzieś na zacofanej planecie,
daleko od kompetentnej pomocy lekarskiej, ale się dowie.
Był Ordem. Nic nie mogło go pokonać.
Przestrzeń Huttów, 476 dni po Geonosis
- Nie umie strzelać prosto - zauważył Boss. - Ale zepsuł mój malunek.
TIV zakołysał się, aby uniknąć ognia z dział ścigającego go statku. Sev sprawdził
przez zewnętrzne holokamery - był to myśliwiec klasy Crusher. Nękał TIV-a, zbliżając się i
odpadając na przemian; zasypywał go ogniem z działek to z jednej, to z drugiej strony.
- Mógłbyś go już zmiksować, Boss. - Sev nie był pewien, w co gra sierżant. - Albo
skoczyć w nadprzestrzeń. Zapomniałeś, po co jest Wielki Czerwony Guzik?
- Ciekawość to oznaka inteligencji, Sev.
Scorch chwycił się mocno pasa.
- Aż taki ciekawy nie jestem.
- Pomyśl tylko. - Boss obrócił TIV-a, jakby go to bawiło. Skoro facet nas dotąd nie
zabił, to albo nie może, albo chce nas dostać w jednym kawałku, bo mamy coś, czego on
chce. Muszę się dowiedzieć, kim jest.
- Czasem w udanym związku lepiej zachować nieco tajemniczości - powiedział
Scorch.
Sev czuł tylko równe bicie serca, nic więcej. Dawno minął czas, kiedy się jeszcze bał,
jego ciało było jak na autopilocie - przypiął się teraz w oczekiwaniu na twarde lądowanie,
prawie o tym nie myśląc.
- To wyląduj, zobaczymy, czy poleci za nami.
- I tak tam wylądujesz, albo mi się zdaje.
Nar Shaddaa była następną planetą, jeśli nie da się wylądować na Da Soocha, a tam
nikt nie lądował, nawet Huttowie, którzy nadali jej nazwę. Zapowiadało się przytulnie.
Planeta była w całości pokryta oceanem, z wyjątkiem kilku małych wysepek, które znaczyły
powierzchnię wody. Delta jednak wykonali swoje zadanie i przekazali już dane, więc jeśli coś
pójdzie źle, kolejny oddział może podjąć przerwaną akcję.
Czy na pewno zabezpieczyłem moją szafkę w barakach? - Zastanowił się Sev. Mam tu
klucz kodowy. Fierfek, będą musieli wyważyć drzwi, jeśli mnie zabiją...
Sev nie miał pojęcia, dlaczego myśli o śmierci, a w dodatku w zestawieniu z tak
trywialnym problemem. Wcześniej śmierć nie przychodziła mu tak często do głowy, nie w tak
konkretny sposób. Poza tym... Czy Boss poradzi sobie w utarczce z tym włóczęgą? Każdy,
kto; nie należał do Wielkiej Armii, był z definicji włóczęgą amatorem.
Crusher igrał z ogniem, zbliżając się zanadto. Jeśli jeszcze raz spróbuje tego manewru
z siadaniem na ogonie, któryś z nich skończy z dziurą w kadłubie.
Scorch wydawał się tym zaintrygowany.
- A jeśli jemu się wydaje, że jesteśmy statkiem kurierskim i planuje napad?
Fixer ożywił się nagle.
- Kurier w myśliwcu?
- Przecież myśliwiec też mógł ukraść.
- No jasne, to się zdarza co chwila...
- My to robimy.
- My jesteśmy oddziałem specjalnym.
- Dobra, czas minął. - Boss przechylił statek i skręcił na sterburtę, a matryca światełek
na ekranie nawigacyjnym przechyliła się, żeby pokazać kurs na najbliższą planetę, trzeci
księżyc. - No to sprawdzamy.
Scorch znów przeprowadził rytualne sprawdzenie jakości uszczelnień kombinezonu.
- Masz mapy tego miejsca, Boss?
- Nikt nie ma. Możemy kilka zrobić sami.
Trzeci księżyc Da Soocha miał fragmenty lądu. Sev zobaczył je, kiedy TIV wszedł w
atmosferę. Jeśli ścigający ich crusher naprawdę uważał, że jego ofiara to statek kurierski, sam
fakt, że kierował się na tę opustoszałą bryłę skalną powinien był mu podpowiedzieć, że jest
inaczej - a jednak mieli go wciąż na ogonie.
Sev zacisnął powieki i pięści przy wejściu w atmosferę - zawsze obawiał się o
temperaturę powłoki rosnącą na wyświetlaczu konsoli - i pomyślał, jak to miło ze strony
Scorcha, że nie przypomina mu o tych fobiach. Nigdy tego nie robił.
- Ciekawie będzie, kiedy wylądujemy. - Scorch po kolei wykonywał operacje
zmierzające do zwolnienia zatrzasków na uprzęży i zmiany trybu ognia na DeCe, raz za
razem, jakby był to jakiś oorifijski rytuał medytacyjny. - Ten, kto wysiądzie pierwszy,
wygrywa.
- Jasne - parsknął Fixer. Był dzisiaj wyjątkowo rozgadany. Ten, kto wysiądzie
pierwszy, będzie świetnym celem.
Boss sprowadził TIV-a do dość twardego lądowania na łące. Pojechał z pięćdziesiąt
metrów po mokrej trawie w strugach deszczu i przechylił się na bok, zanim się wreszcie
zatrzymał. Sev, skoncentrowany na poziomie ładunku swojego DeCe, ujrzał nagle, że silniki
crushera wypełniają cały iluminator. Myśliwiec wylądował tuż przed nimi, nosem w ich
kierunku. Nastąpiła niezręczna cisza.
- Ładuje działa... - TIV zadrżał, Boss zaklął i przez moment Sev nie wiedział, czy to
statek dostał, czy Boss wystrzelił.
W każdym razie crusher widocznie nie oczekiwał, że TIV będzie czymś więcej aniżeli
lekkozbrojnym stateczkiem, ponieważ pod jego brzuchem uformowała się chmura pary, kiedy
znów uruchamiał silniki. A potem jego lewe skrzydło eksplodowało, wysyłając w wilgotne
powietrze kulę ognia. - Ruszać się!
Sev był pierwszy, kiedy właz na prawej burcie się otworzył.
Zeskoczył na trawę, która dochodziła mu do ramion, i zachlapał wodą cały hełm.
Grunt mlaskał mu pod butami. Pobiegł ze schyloną głową, ukryty w trawie. Delta rozpoczęli
procedurę, którą trenowali setki razy: abordaż nieprzyjacielskiego statku. Kiedy znaleźli się
blisko myśliwca, ten nie był już w stanie wiele zdziałać, a bez jednego skrzydła nie miał
szansy oddalić się w pośpiechu.
Scorch wystrzelił hak z liną, żeby zaczepić się o konstrukcję nośną, po czym
podciągnął się, aby przykleić wokół włazu pasek wybuchowego plastiku.
- Zastukam - zaproponował, zsunął się po linie i rzucił do ucieczki. - Chyba się
zdenerwują tym skrzydłem...
Bang!
Właz odpadł, wyrzucając w powietrze strzępy poskręcanego metalu. Sev uchylił się
przed kawałkiem, który przeleciał tuż obok jego hełmu. Jego nogi ruszyły, zanim jeszcze
zadziałał mózg i zajrzał do włazu, nagle znajdując się twarzą w twarz z kobietą uzbrojoną w
imponujący miotacz. Wystrzał odrzucił go w tył, ale ogień z miotacza nie wystarczył, by
przebić katarneńską zbroję. Otrzepał się i poderwał znów swojego DeCe, stwierdzając, że
jego głowa jest kompletnie pusta, jeśli nie liczyć jednego celu - odpowiedzieć ogniem.
Sev strzelił. Tutaj nie istniało takie wyjście, jak obezwładnienie strzałem w nogę lub
przyparcie do muru, cokolwiek na ten temat mówiły holovidy. Musiał zrobić to, do czego był
przeszkolony. Kokpit pełen był dymu, pilot wisiał pod niewygodnym kątem na oparciu
siedzenia. Dopiero kiedy dym zaczął się rozpraszać, Sev zorientował się, że był tam jeszcze
jeden pilot, mężczyzna - także martwy.
- Sheb - mruknął Sev. - Mogłem to chyba lepiej rozegrać.
Scorch zajrzał do kokpitu.
- Spróbujmy jeszcze raz, ale tym razem bez trupów, co?
- Chciałem z nimi pogadać... - Rzekł Boss. Wyciągnął Seva za ramię i postukał w
napierśnik. - Jak teraz mam się dowiedzieć, kim są?
- Zostaw to mnie. - Fixer przepchnął się obok nich i wgramolił do kokpitu, odciągając
ciała i wyrzucając je na trawę z mokrym plaśnięciem.. - Przynajmniej mogę przesłuchać
komputer pokładowy i powiedzieć wam, skąd przybywają.
Boss i Scorch przyglądali się ciałom leżącym w trawie. Obrócili je i przeszukali
kombinezony. Teraz, kiedy adrenalina powoli się wchłaniała, Sev poczuł, jak przenika go
drżenie, tak samo jak wówczas, gdy zawalił na treningu. Oczywiście, nie było tu sierżanta
Vau, żeby spuścił mu solidne manto za niekompetencję, ale czuł się tak samo fatalnie jak
wtedy. Kiedy następnym razem spotka się z Vau, z pewnością stary sierżant ujrzy na jego
twarzy porażkę i sprawi, że gorzko jej pożałuje. Nie istniało określenie „dość dobry". Było
jedynie „doskonały". Sev nie miał usprawiedliwienia, że nie jest doskonały, ponieważ od
genomu zaprojektowali go tak, aby był najlepszy w galaktyce. Wszystko, co zrobił źle, brało
się z lenistwa.
Nie ma usprawiedliwienia. Tak powiedział Vau.
Było to niczym czekanie, kiedy cios zaboli.
- Cóż - odezwał się Fixer. - Interesujące.
Zeskoczył z crushera i pokazał im swój notatnik.
- Przelecieli przez Kamino. I przesłali dane. Rozszyfruję je później.
Scorch mlasnął głośno.
- Tipoca nie jest dokładnie na skrzyżowaniu Zewnętrznych Rubieży...
Więc Kaminoanie wysłali kogoś za nimi. - A właściwie za Ko Sai. Nikt nie pojawiał
się w Tipoca City bez zaproszenia ani nie zatrzymywał się po paliwo. Leciałeś tam tylko
wówczas, jeśli miałeś interes do Kaminoan.
- Łowcy nagród? - Zagadnął Sev.
Boss oglądał garść flimsi i czipów.
- Czipy ID możemy rozgryźć później. Ważne jest to, że nie tylko nam udało się
wyśledzić Ko Sai tak daleko i ta przynęta na aiwha już pewnie wie wszystko na temat Da
Soocha.
Sev zaczął się niepokoić. Musieli się teraz zwrócić przeciwko Kaminoanom i
separatystom. To dopiero będzie wyścig. Tipoca wyśle kogoś natychmiast, kiedy tylko
zauważą brak crushera. Jeśli już nie zauważyli.
- Lepiej się stąd zmywajmy - rzekł Scorch. - Nie wiadomo, kogo jeszcze będziemy
musieli zepchnąć z drogi.
Sev powlókł się za pozostałymi do TIV-a, ciągle zakłopotany i wściekły na siebie, że
nie wziął załogi crushera żywcem.
- Jasne - rzekł. - To może być każdy.
ROZDZIAŁ 8
Żołnierze Wielkiej Armii, doceniam waszą odwagę i wierną służbę. Nie
zabraknie wam niczego, a sami staniecie się instruktorami kolejnej generacji
młodych ludzi, którzy będą bronić Republiki.
Kanclerz Palpatine, w orędziu do wszystkich żołnierzy i dowódców ARC oraz
komandosów WAR w dniu święta Republiki
Galtikar, 477 dni po Geonosis
Darman sprawdzał, czy Marits wie, jak układać ładunki do szybkiego pokonania drzwi
- wszyscy to umieli aż za dobrze - kiedy do obozowiska weszła kobieta.
Nie wiedział nawet początkowo, że to kobieta, bo miała na sobie kombinezon pilota
frachtowca. Tonęła w pełnym kieszeni, szarym ubraniu i ciężkich, podkutych durastalą
butach. Kiedy jednak odwinęła kołnierz, który osłaniał dolną część twarzy od wiatru,
zorientował się, że to kobieta mniej więcej w wieku Skiraty, o krótkich jasnobrązowych
włosach i szczupłej twarzy; wyglądała na taką, co bardziej interesuje się najnowszymi
miotaczami niż modą.
Chodziła też inaczej niż wszystkie znane mu kobiety, ale może to z powodu butów.
Chwycił swój DeCe, kiedy nagle zaświtało mu, że A'den nie byłby tak głupi, żeby pozwolić
się zbliżyć przypadkowej osobie.
Mimo to Darman sprawdził ładunek DeCe i wstał - tak na wszelki wypadek. Jeśli Alfa
ARC mogli zostać przyłapani na nieuwadze, zawsze istnieje szansa, że i Zerowi nie są tacy
dobrzy, jak się powszechnie sądzi. A'den podszedł do kobiety. Sull wlókł się z tyłu w takim
samym roboczym stroju.
Fi i Atin wyszli z głównego budynku, żeby popatrzeć. Fi trzymał w jednej ręce szarą
skórzaną kama Sulla z odprutą połową niebieskiej naszywki porucznika. Upierał się, że bez
tych niebieskich kawałków będzie świetnie wyglądała z czerwono-szarą zbroją wyniesioną w
Ghez Hokan. Fi lubił porządek w garderobie.
- Kto to? - Zapytał Atin.
- K'uur! - Darman nadstawił uszu. - Nic nie słyszę, kiedy ciągle kłapiesz dziobem!
A'den chyba ją znał. Pokręcił głową, wskazał ruchem głowy Sulla i podał jej coś, co
odsunęła machnięciem ręki, ale A'den wcisnął jej to do kieszeni. Z odpowiedzi kobiety
Darman usłyszał jedynie:
- ...Wolałabym raczej wiedzieć o...
Wiatr uniósł resztę. Nadciągała burza. Darman miał przynajmniej ścigacz; jadąc do
Eyat, żeby posprzątać mieszkanie Sulla, nie będzie musiał moknąć. Sull też wydawał się
wsłuchiwać uważnie w wymianę zdań pomiędzy A'denem a kobietą. Oboje odwrócili się do
niego i A'den klepnął go w plecy. Sull miał wyraz twarzy z gatunku określanego przez
Darmana jako naturalny dla ARC: umyślnie obojętny, z jedną brwią lekko uniesioną, jakby ze
wzgardą dla reszty galaktyki. Cóż, kwintesencja zachowania żołnierzy ARC.
- Chodź tu, chłopcze - zawołała kobieta, kiwając na Sulla, żeby podszedł do niej. O
dziwo, posłuchał. - Mamy dość daleko.
A'den zawołał za nią.
- Zrobię, co będę mógł, Ny, dobrze?
A więc miała na imię Ny. Mogło to być pełne imię albo skrót.
Zatrzymała się, objęła wzrokiem oddział, jakby nigdy wcześniej nie widziała klonów
razem - a może rzeczywiście tak było - i poszła swoją drogą.
Darman mógł się jedynie domyślać, że zapewniała Sullowi transport poza system, a to
gwarantowało jego posłuszeństwo przynajmniej na jakiś czas. Jeśli jednak ARC chciał
opuścić Graftikar na własną rękę, mógł to zrobić na wiele innych sposobów.
Cokolwiek powiedział mu A'den w rozmowie, musiało to być bardzo, bardzo
przekonujące.
Fi obserwował tę niezwykłą parę, jak znika pomiędzy drzewami na skraju obozowiska.
Kobieta obok Sulla wyglądała jak dziecko.
- Może to jego matka - mruknął Fi, przymierzając kama z krytycznym grymasem. -
Może będzie miał szlaban przez miesiąc, bo nie wyniósł śmieci.
- Przestań gadać o matkach. - Atin wydawał się znudzony. Nie wiesz nawet, co to
znaczy. Wszystko tylko z holovidów. Jak nowa rasa obcych, ucząca się o ludziach.
- Może faktycznie jesteśmy obcymi. - Fi odpiął hełm od pasa i wcisnął na głowę,
odcinając się od świata. Jego głos wydobywał się teraz z głośnika. - Obcy w społeczeństwie
ludzkich istot. Przepraszam szanownych panów, ale muszę pobawić się z jaszczurami.
Cebz, dominant Marit, biegała po obozowisku, ale zdawała się mieć oddział na oku.
Może była ciekawa, dlaczego raz przybywa, raz ubywa klonów w okolicy. Jeśli A'den nie
zrównał się z nią, Darman zapewne też nie zechce.
- Lepiej pójdę usunąć dowody z mieszkania Sulla - powiedział Darman do Atina.
Dotknął podbródka brata, dokładnie w miejscu, gdzie cienka biała blizna przecinała mu twarz
od przeciwległej brwi. Wciąż była widoczna mimo brody. - Bo ja mogę wyglądać jak on, a ty
nie.
- Mówisz tak, jakby było się czym chwalić.
Była jeszcze jedna zaleta bycia klonem. Łatwo było zająć miejsce brata, ludzie się na
ogół nie orientowali, poza tymi, którzy znali cię naprawdę dobrze. Darman włożył ubranie
Sulla, zauważył, że jest na niego za luźne - czyżby aż tyle schudł? - I ruszył ścigaczem do
Eyat.
Po drodze zastanawiał się nad tym, jak by się czuł, mając matkę. Uznał, że musi to być
podobne uczucie jak mieć cały czas koło siebie sierżanta Kala. Kal'buir twierdził, że im
wszystkim brakuje niezbędnego „karmienia" z dzieciństwa, którego najbardziej potrzebują
niemowlęta. Darman często rozmyślał, czy byłby innym człowiekiem, gdyby był „karmiony"
- cokolwiek to znaczyło, ale nie mógł dokładnie zrozumieć, czego właściwie brakuje mu w
życiu, poza tym, że z pewnością czegoś brakowało.
I to bardzo wielu rzeczy. O niektórych dowiedział się dopiero wtedy, gdy po raz
pierwszy dotknął Etain. A Fi chyba zauważał jeszcze więcej brakujących rzeczy niż on sam.
Nie można zmienić przeszłości. To zawsze powtarzał sierżant Kal. Tylko przyszłość
może być taka, jaką sobie uczynisz.
Darman nie czuł gniewu z powodu decyzji Sulla i próby pochwycenia tego czegoś;
jedynie lekką zazdrość i niepewność, czy sam zrobiłby dokładnie to samo.
Nie mogę zostawić moich braci na placu boju, myślał. Oni ryzykowali dla mnie życie,
muszę zrobić dla nich to samo.
Oczyścił umysł i skoncentrował się na drodze; wiedział, że jeśli zagłębi się w te myśli
jeszcze bardziej, wszystko stanie się nagle niezrozumiałe i bolesne. Zajął się odszukaniem
drogi do mieszkania Sulla, wracając po własnych śladach.
Prawie odruchowo ustawił ścigacz dość daleko od mieszkania, okrążył blok, żeby
sprawdzić, czy nie jest śledzony, po czym wbiegł na zewnętrzne schody. Jakiś mężczyzna
przechodzący obok chodnikiem skinął mu głową, jakby go znał.
- Twój szef tu był, dobijał się do ciebie - rzucił, nie zatrzymując się. Obejrzał się na
Darmana i dodał: - Wyjeżdżałeś?
Darman od czasu lądowania na Coruscant miał większe zaufanie do swoich zdolności
aktorskich.
- Taa... Chyba lepiej się przed nim wytłumaczę.
Mężczyzna wzruszył ramionami i poszedł swoją drogą. Nieźle, jak na razie. Wewnątrz
mieszkania wszystko było w takim stanie, jaki pozostawili po przepychance z Sullem;
Darman nie sprzątnął go dotąd, czekając na powrót Atina z transportem, ale także dlatego, że
nie wiedział, czy nie będą musieli skorzystać z pomieszczenia w najbliższej przyszłości.
Grzbiet jego dłoni wciąż nosił wyraźne czerwone ślady ukąszenia przez Sulla.
Darman uznał, że nie jest to miejsce, które sam sobie wybrałby na mieszkanie. Nie
było tu tylnego wyjścia, a rozmieszczenie okien utrudniało obserwację. Sull musiał czuć się
wyjątkowo bezpiecznie, aby zaryzykować życie w takim nieobronnym lokalu, a jak na
żołnierza ARC było to posunięcie nieoczekiwane.
W ciągu tych kilku miesięcy, kiedy tu mieszkał, Sull nagromadził mnóstwo
przedmiotów. Miał dwie zmiany ubrania w szafie, w odświeżaczu podstawowy zestaw
higieniczny, konserwator pełen jedzenia, jakby wydawał na nie wszystkie pieniądze. Wszyscy
jesteśmy tacy do siebie podobni, pomyślał Darman. Nie potrzebujemy przedmiotów, ale
jesteśmy nieustannie głodni. Darman sprawdził, czy w mieszkaniu było cokolwiek, co
mogłoby zidentyfikować właściciela jako ARC lub oficera WAR. Potem znalazł paczkę
kruchych, bardzo słodkich ciasteczek, kusząco posypanych jakimiś nasionami. Chrupał je
radośnie, przeszukując mieszkanie. Było po wojskowemu uporządkowane i anonimowe, jeśli
nie liczyć zgrabnego stosiku holomagazynów i równie zgrabnej pryzmy czipów holowideo,
które świadczyły, że Sull zostawał w domu na noc.
Nuna w klatce. Tak, nawet ARC miał problemy z wyjściem z klatki, kiedy ktoś ją
otworzył. Może Sull doświadczał zewnętrznego świata na odległość, poprzez rozrywki, które
zwykli ludzie uważali za coś normalnego. Darman zastanawiał się, gdzie Sull jest teraz - z
całą pewnością bardzo daleko od przestrzeni Graftikar.
Komunikator w mieszkaniu błyskał nieodebranymi wiadomościami. Kiedy Darman je
odtworzył, nie był zdziwiony, że większość z nich okazała się epitetem, wypowiedzianymi
męskim głosem, żądającym wyjaśnień, dlaczego Cuvil - a więc nie Sull dla nowych
znajomych - znów nie pokazał się w pracy. Było także kilka głuchych telefonów - krótkich
kliknięć, zanim przerwano połączenie.
Darman, zastanawiając się, skąd Sull wziął to nowe imię Cuvil, wrócił do przeglądania
pojemników i innych schowków w poszukiwaniu zdradliwych śladów wiodących do Wielkiej
Armii.
Próbował zlikwidować ślady Sulla nie dla Graftikaru, lecz dla jego własnego dobra.
Nagle się zawstydził, bo w tej właśnie chwili pomagał człowiekowi w dezercji, a to znacznie
poważniejsze wykroczenie niż złamanie zasad walki na Potrójnym Zerze, aby usunąć paru
terrorystów. Nie można było w żaden sposób określić tego jako „odwalenie roboty".
Darman sprawdzał holowidy, aby upewnić się, że nie ma na nich kodu wypożyczalni,
po którym można by trafić do Sulla, kiedy jego wyostrzone zmysły powiedziały mu, że coś
jest nie tak.
Panujące na zewnątrz milczenie wydało się nagle... Ciężkie.
Istnieje cisza, która jest jedynie niezakłóconym niczym tłem dla dźwięków. Ale
czasem wygląda to tak, jakby ktoś starał się być cicho. I właśnie to czuł Darman w tej chwili.
W jego podświadomości mózg przetworzył sygnał, którego nie wyłowi ucho, i uruchomił
alarm.
Ktoś był na zewnątrz.
Zasłony wciąż były zaciągnięte. Darman ukląkł na podłodze i umieścił czujnik na
odkrytych kafelkach, starając się wykryć najcichsze drgania. Czerwone słupki na odczycie
pokazywały rzadkie impulsy, które zwykle oznaczały kroki, nawet jeśli samych ruchów nie
dało się usłyszeć. Wyjął miotacz, sprawdził ładunek i przykucnął za fotelem, aby sprawdzić,
co się teraz stanie.
Wstrzymał oddech.
Kiedy drzwi otworzyły się bardzo cicho, nie odważył się wyjrzeć. Ktokolwiek wszedł,
przytrzymywał obie części drzwi, aby nie zatrzasnęły się z charakterystycznym stukiem, i
powoli zamykał je ręcznie. A potem Darman poczuł coś bardzo znajomego - słaby zapach
smaru, takiego, jakiego używa się do miotaczy i wibroostrzy.
Darman podejrzewał przez chwilę, że Sull dał kod do zamka swojej dziewczynie i
przemilczał ten fakt, ale wiedział, jak pachną kobiety, a to na pewno nie był kobiecy zapach.
Zastanawiał się, z jakimi ludźmi Sull zadaje się w pracy i czy to nie szef w końcu stracił
cierpliwość i wysłał kogoś, by dał nauczkę temu bumelantowi.
Ale Eyat nie wydawało się miejscem takich metod. Ludzie wydawali się tu niemal
przyjaźni.
Darman obserwował przesuwający się po dywanie cień od mglistego światła
przesączającego się przez zasłony. Potem do pierwszego cienia dołączył drugi i rozległ się
cichy trzask.
Wiedzieli, że tu jest.
Może to była lokalna policja, bo sąsiad się zorientował, że nie ma do czynienia z
Sullem, i zaalarmował ich?
- Co, Alfa-Trzydzieści, uznałeś, że warto spróbować nowej drogi kariery?
Wydawało mu się, że zna ten głos.
A policjanci z Eyat nigdy by czegoś takiego nie powiedzieli. Słaby szelest ubrania i co
jakiś czas głębszy oddech zbliżały się z każdą chwilą. Darman nadal kucał z pistoletem w
dłoniach. Cień padł na niego.
Podniósł wzrok na zamaskowaną twarz, o oczach przesłoniętych wizjerem i zobaczył
lufę miotacza. Pociągnął za spust, zanim jeszcze świadomość zarejestrowała wycelowany w
niego miotacz.
Szkolenie, zdrowy rozsądek i czysty instynkt samozachowawczy mówiły mu, że
skradający się zamaskowany człowiek to bardzo zły znak. Strzelił mu więc prosto w twarz.
Czysty odruch.
Mężczyzna upadł na plecy z jękiem i błyskiem niebieskiego światła. Kolejny strzał
świsnął koło ucha Darmana. Jego dłoń bez udziału świadomości celowała i wysyłała kolejne
promienie - jeden, dwa, trzy - w drugi ruchomy obiekt, który znalazł się w niewłaściwym
miejscu i o niewłaściwym czasie.
Strzały musiały trafić drugiego intruza: Darman poczuł smród palących się włosów.
Instynktownie padł na podłogę i stwierdził, że leży obok bezwładnego ciała człowieka,
którego zabił - postać w czarnym kombinezonie ze zwęglonym kapturem okrywającym twarz.
Podpełzł, aby chwycić upuszczoną przez niego broń - pistolet DC-15 - i ukrył się za załomem
ściany, nasłuchując.
Widok pistoletu DeCe zdenerwował go; on sam miał taki, a Sull nie. Nie wydawano
takich ARC, choć ci brali wszystko, na co im przyszła ochota. Złożył magazynek i wsadził
sobie za pas.
Teraz nie było już innego wyjścia z mieszkania, jak tylko przez drzwi albo jedno z
okien. Morderca też zrobił błąd - zapędził się w ślepą uliczkę. Darman był teraz uwięziony w
mieszkaniu z kimś, kto próbował go zabić - a właściwie nie jego, tylko Sulla.
Darman wiedział, że powinien po prostu skoczyć na drugiego napastnika, strzelając z
obu pistoletów, ale stracił rozpęd. Jeśli tamci byli z Wywiadu Republiki, to nie pasowali do
swojej reputacji. Nie dokonali rozpoznania w terenie.
Niezdary Republiki brzmiałoby lepiej.
A może nie byli pewni, że w ogóle zdołają dopaść Sulla?
Reżyserzy holowidów byliby zapewne rozczarowani, ale Darman nie zamierzał
rozmawiać z tym drugim. Skoczył na równe nogi i zaczął strzelać; w tej ciasnej przestrzeni
nie było gdzie się ukryć, meble nie oferowały prawdziwej osłony. Właściwie chodziło tylko o
to, kto pierwszy wystrzeli.
Darman strzelał, strzelał i strzelał.
Mężczyzna, ubrany całkiem na czarno, wyszedł z wnęki obok drzwi i przyjął całą serię
prosto w pierś. Odrzuciło go o kilka kroków, ale nie upadł - a Darman już wiedział, że
zaczęły się kłopoty.
Rzucił się na intruza. Obalił go na łopatki brutalnym kopniakiem, chwycił za głowę i
szarpnął w bok tak mocno, że rozległ się stłumiony, mokry trzask. Głowa zwisła bezwładnie.
Teraz Darman słyszał tylko własny oddech. Usiadł na piętach i nasłuchiwał uważnie,
na wypadek gdyby napastników miało być więcej. Ale panowała cisza.
Czy sąsiedzi słyszeli? Czy policja mogła być już w drodze?
Miał na głowie dwa trupy. Sytuacja niby normalna jak na komandosa, ale w mieście,
gdzie nikt nie miał wiedzieć o infiltracji, mógł być z tym kłopot.
Zanim zdecyduje, czy uciekać, musi zrobić jeszcze jedno. Z miotaczem w pogotowiu
przeszukał ciała. Obydwu ściągnął z głowy kaptur-maskę, chwytając za szew u góry.
Zrobienie tego jedną ręką było trudniejsze, niż się wydawało. Pierwszy człowiek, którego
zastrzelił, był trudny do zidentyfikowania z powodu zwęglonej i zmiażdżonej twarzy, ale miał
znajome czarne włosy. Drugi zaś był doskonale rozpoznawalny, podobnie jak jego stalowa
zbroja, którą miał pod kombinezonem.
Była to twarz, którą widział każdego rana przy goleniu.
Zastrzelił dwóch klonów, ludzi takich jak on, aż do ostatniej pary chromosomów.
Zastrzelił dwóch żołnierzy z tajnej grupy operacyjnej.
WAR wysyłała morderców klonów nawet za własnymi ludźmi.
Mong'tar City, Bogg V, system Bogden, 477 dni po Geonosis
- Chyba powinniście zostawić to mnie - rzekł Vau najłagodniej, jak potrafił.
Powoływanie się na prawo nigdy nie działało na Skiratę. - Odrobina chłodnego dystansu
zawsze się przydaje.
Skirata jedną ręką opierał się o poręcz mostka, a drugą ostrzył o metal swój
trójgraniasty nóż. Cichy, zgrzytliwy dźwięk działał Vau na nerwy, aż mu zęby cierpły. Mird
za każdym zgrzytnięciem mruczał z irytacją. Pod ich stopami sączyła się z wysiłkiem
najbrudniejsza i najbardziej zanieczyszczona rzeka, jaką kiedykolwiek widział Vau. Było w
niej więcej śmieci niż wody.
- Nie ostrzę go na pilota - mruknął Skirata.
- Właśnie o to mi chodzi. Kaminoanie niechętnie odpowiadają na pytania, kiedy są w
kawałkach.
Skirata nie podnosił wzroku. Przekrzywił głowę, jakby całkowicie koncentrował się na
ostrzu, choć trudno powiedzieć, gdzie akurat patrzy człowiek w hełmie. Wreszcie, po
kilkunastu kolejnych irytujących pociągnięciach, schował nóż w pochwie na pancerzu
prawego przedramienia i ruszył wzdłuż mostu, w tę i z powrotem.
Mereel się spóźniał, i w ogóle nie skontaktował się ze Skiratą.
- Będzie tu - zapewnił Vau.
- Wiem.
- Nawet jeśli nie mamy pilota, mamy przynajmniej planetę.
- Mereel załatwi pilota.
Może to nie miało znaczenia, czy Mereel go znajdzie. Dorumaa w osiemdziesięciu
pięciu procentach była oceanem, jeśli nie liczyć sztucznych wysepek kurortowych, więc
każde lądowanie łatwo było prześledzić. Nie było miejsca na powierzchni, gdzie Ko Sai
mogłaby ukryć laboratorium. Musiała zatem zejść pod wodę. To by wyjaśniało
przekazywanie sprzętu okrężną drogą. Ko Sai musiała stworzyć hermetyczne laboratorium i
raczej nie tylko dla zachowania najwyższej czystości.
Skirata otworzył notatnik i podetknął go Vau pod nos.
- W każdym razie tu są mapy hydrograficzne.
Vau próbował coś dostrzec w trójwymiarowym labiryncie kolorowych konturów.
- Pamiętaj, że skan jest tylko do głębokości pięćdziesięciu metrów. Badacze bali się
ryzykować i schodzić głębiej.
- Więc to samo dotyczy Ko Sai. A do tego będzie musiała albo znaleźć naturalną
formację skalną, by się w niej ukryć, albo sprowadzić mnóstwo ciężkich maszyn, żeby sobie
coś wykopać.
- Lepiej miej nadzieję, że się ulokowała na głębokości pięćdziesięciu metrów...
- Kaminoanie nie są gatunkiem z głębin. - Skirata sięgnął po notatnik. - Gdyby byli
rasą całkowicie wodną albo mogli żyć na dużych głębokościach, nie wyginęliby niemal
całkowicie na zalanej wodą planecie. Lubią po prostu być blisko wody, najlepiej bez
nadmiernego słońca. Więc... Jakie miejsce będzie lepsze niż miły, słoneczny kurort? Kto jej
tam będzie szukał?
Vau prychnął.
- Oddział Delta... Separatyści... My.
- Tyle że ona jest chyba niezbyt rozsądna. Typowy naukowiec.
Sama teoria. Nie ma pojęcia, jak działają łowcy nagród.
- No cóż, uciekała przed tobą przez dobry rok.
- Poważnie? A teraz w ogóle zeszła mi z drogi.
Vau nawet dość lubił Tipoca, w końcu mieszkał tam przez dziesięć lat. Wydawałoby
się, że to zwykłe środowisko miejskie na dowolnym ze światów. Nie brakowało tu sklepów i
rozrywki, więc w sumie trudno je było odróżnić od Coruscant, choć brak zwierzyny do
polowania denerwował Mirda. Strill śledził zatem Kaminoan. Jednego nawet kiedyś złapał,
ale jego ofiara należała do błękitnookiego gatunku, najniższej genetycznie kasty Kamino;
szarooka elita wydawała się jedynie zirytowana utratą rąk do pracy.
Tak, to ambiwalentny stosunek Vau do Kaminoan gdzieś znikł i zaczął myśleć o nich
tak jak Skirata - jako o doskonałej przynęcie na aiwhy.
- A co zrobimy, jak już ją złapiemy?
- Zabierzemy jej wyniki badań.
- I co potem?
- Jak to, co?
- Myślisz, że znajdziesz plik oznaczony „Tajna formuła zatrzymania procesu starzenia
u klonów - nie kopiować"?
Skirata niecierpliwie zgrzytnął zębami.
- Trzeba ją będzie przekonać.
- Nie lepiej zmusić ją do pracy dla ciebie? A to oznacza, że trzeba ją oszczędzać.
- Albo znaleźć innego genetyka do tej pracy.
- Oczywiście. Sprzedają ich po dziesięć sztuk za kredyt. Stoją w kolejkach w
ośrodkach zatrudnienia.
- Słuchaj, Walon, nie jestem głupi. Wiem, że będzie spora luka do wypełnienia
pomiędzy przejęciem badań a wyciągnięciem z nich czegoś, co moi chłopcy mogliby
wykorzystać.
- Wystarczy realistyczne myślenie.
Głos Skiraty nabrał ironicznych tonów.
- A ja zdobędę genetyczkę, która umie się obchodzić z genomem Fetta.
Vau nie spuszczał oka ze ścieżki prowadzącej wzdłuż rzeki.
Rozproszył go głośny chlupot, z jakim coś wyskoczyło z rzeki pod jego stopami i
złapało nisko latającą istotę, która mogła być albo ptakiem, albo insektoidem. Tak czy owak,
skończyła jako lunch.
- Powiedz mi, że nie myślisz tego, co mi się wydaje, że myślisz - rzekł powoli.
Skirata wyjął nóż i podjął jego ostrzenie.
- Atin omal nie dał się zabić, wlokąc jej shebs z Quilury. Może przynajmniej niech ta
podróż nie będzie na darmo.
- A więc jednak o tym myślisz. Jesteś stuknięty. Doktor Uthan jest w rękach służb
bezpieczeństwa Republiki. Poziom biura kanclerza.
Skirata tylko się zaśmiał. Vau podejrzewał, że nie miał pojęcia o swoich
ograniczeniach, że zginie, dowiadując się o tym w brutalny sposób. Szaleniec. W jego wieku
wypadałoby już dorosnąć.
- Ostatnio słyszałem - rzekł Skirata - że Uthan z nudów wyłazi ze skóry i zabrała się do
krzyżowania much soka w swojej celi, aby zachować zdrowe zmysły. Wierz mi, ich nie
obchodzi, dla kogo pracują. Żadnej ideologii. Chcą się jedynie bawić swoimi zabawkami.
Jeśli Uthan mogła opracować specyficzny patogen klonów dla sepów, może też zastosować
badania Ko Sai. Jeśli coś można rozłożyć na części, można też złożyć z powrotem, prawda?
Skirata znów schował nóż i obaj oparli się o poręcz, zastanawiając się nad podwójnym
przekleństwem zanieczyszczonej wody i konieczności długiego czekania, akurat teraz. Mird
kręcił się wokoło, ocierając pysk o balustradę, aby zaznaczyć swoje terytorium.
- Jedzie - rzekł wreszcie Vau.
Mereel zdobył jeszcze jeden środek transportu. Bardzo lubił ścigacze i wydawało się,
że ma nowy za każdym razem, kiedy Vau go widzi. Nie miał pojęcia, czy Mereel zdobywa je
legalnie, czy nie, ale Zero miał tym razem pasażera, a kiedy się zbliżył, okazało się, że to
bardzo przestraszony zielony samiec Twi'lek. Vau mógł się tego domyślić po sztywności jego
lekku. Był to twi'lecki odpowiednik zbielałych kostek.
- Mer'ika ma wielki dar przekonywania - zauważył Skirata, schodząc z mostu. Stanął
na drodze, opierając dłonie na biodrach. - Zatrzymaliście się gdzieś na kafu i ciasteczko,
synu?
- Musiałem odebrać wezwanie od A'dena, Kal'buir. - Mereel gestem nakazał
Twi'lekowi, żeby wysiadł. - Ale pomyślałem, że zechcecie sobie pogadać osobiście z naszym
szacownym kolegą. Zsunął się ze ścigacza i trącił Twi'leka. - Dobra, Leb, powiedz
Kal’buirowi o swoim zadaniu na Dorumaa.
- To było legalne - zapewnił Twi'lek. - Nie zrobiłem nic złego.
- Oczywiście, że nie. - Skirata zawsze wydawał się najgroźniejszy, kiedy udawał
dobrotliwego i rozsądnego ojczulka. - Opowiedz mi o tym.
- Dostarczyłem ładunek sześciu robotów budowlanych i suchych materiałów
wyściółkowych na barkę pół klika od wybrzeża wyspy Tropix.
Vau przechylił głowę i spojrzał na Mirda. Strill, zachęcony, zajął się swoją procedurą
zmiękczania. Krążył wokół Twi'leka, od czasu do czasu zatrzymując się, żeby na niego
spojrzeć i ziewnąć, ukazując potężną kolekcję zębów. Twi'lek natychmiast otrzeźwiał.
- Pokażesz mi to na mapie?
Leb chwycił podany przez Skiratę notatnik i gorączkowo uderzył w mały ekranik.
Lekku mu drżały.
- Tutaj - rzekł. - Sprawdziłem współrzędne. Barka była tu. Zacumowana na morzu.
Skirata przytrzymał mu notatnik.
- Zabrałeś coś potem?
- Nie. Nic. To była podróż w jedną stronę.
- Jak wyglądała ta barka? Jakiś układ napędowy?
- Tylko repulsor manewrowy. Zwykła barka, jakich używają hotele uzdrowiskowe do
sprowadzania statków wycieczkowych po sztormie.
Vau zaczął coś obliczać w pamięci.
- Pamiętasz wagę materiału, jaki dostarczyłeś?
- Musiałem kilka razy zawracać do portu, bo barka nie była w stanie dowieźć
wszystkiego naraz.
- Więc barkę rozładowywano kilka razy? - Zapytał Skirata.
- O, tak.
- Ile czasu to trwało?
- Po każdym zrzucie czekałem jakieś dwadzieścia, trzydzieści minut standardowych.
- A kto odbierał?
- Mężczyzna, niezbyt stary, ciemne włosy...
Twi’lek urwał, wodząc oczami od Skirata do Vau i Mereela, jakby miał ochotę zwiać:
Łatwo było zauważyć, jak onieśmielający był mandaloriański hełm dla obcych; pozbawiał ich
możliwości obserwowania wyrazu twarzy, więc nie wiedzieli, jak ich słowa zostały przyjęte.
Skirata przesunął dłoń do pasa, a Leb drgnął. Wydawał się zdziwiony, kiedy dostał
czip kredytowy zamiast strzału w głowę.
- Dzięki za współpracę, synu - rzekł Skirata i z przesadną sympatią poklepał go po
policzku.
Leb zawahał się, ale skoczył na ścigacz. Więc należał jednak do niego. Mereel
obserwował, jak się oddala.
- Cóż za pomocny facecik - pochwalił Vau. - Ty narysujesz promień poszukiwań na
holomapie, czy ja mam to zrobić?
- Lepiej najpierw sprawdź, jaka jest maksymalna prędkość barki z Dorumaa. - Mereel
zdjął hełm i podrapał się po policzku. Ale ja pilotuję, dobrze?
Skirata skinął głową.
- Nie przeszkadza ci to?
- Jeśli Ord'ika mógł pilotować tę balię tylko na podstawie podręcznika, to ja też
potrafię. Ruszajmy. Aha... A'den ma pewne niewesołe wieści.
Skirata stanął jak wryty.
- Jak to niewesołe? Dlaczego nie skontaktował się ze mną?
- Bo skontaktował się ze mną. Okrężne podejście, że tak powiem.
- Wyrzuć to z siebie, Mer'ika.
- Ktoś wysłał dwóch żołnierzy tajnych operacji za ARC, który zdezerterował na
Gaftikar. Mieli go zamordować, ale trafili na Darmana i to on ich załatwił. Jest bardzo
zdenerwowany.
Vau nie musiał widzieć twarzy Skiraty, żeby odgadnąć jego myśli. W milczeniu
wrócili do „Aay’hana" i uszczelnili włazy, szykując się do startu. Skirata usiadł w fotelu
drugiego pilota i przerzucił przełączniki.
- Czyj to był rozkaz, Mer'ika? - Zapytał cicho.
Mereel położył notatnik na konsoli, zerkając na niego podczas sprawdzania
przyrządów.
- Nie wiem, ale niekoniecznie Zeya.
Wiadomość była małą, paskudną bombą. Okrężne podejście... Tym razem Mereel się
mylił. Nie było wcale okrężne. Chodziło o zaufanie i lojalność. Ta wiadomość będzie
dręczyła ich wszystkich tym mocniej, im więcej czasu upłynie. W powiązaniu z tym, co
Mereel wykopał na Kamino o przyszłych planach dotyczących siły wojsk, okazywało się, że
żaden z nich nie miał dokładnego obrazu sytuacji. W dodatku istniały sprawy, których im nie
powierzano. Tak jak informacja, że wysłano Deltę za Ko Sai.
Vau przypiął się w trzecim fotelu kokpitu. Starał się nie myśleć o tożsamości
nieszczęsnych żołnierzy tajnych operacji, ponieważ istniała spora szansa, że szkolił ich
Prudii, Zero ARC N-5. Byli to zwyczajni żołnierze, którzy wykazywali pewne talenty w
kierunku brudnej roboty. Wybrano ich z szeregów, aby wypełnili niektóre role, które w innym
przypadku spadłyby na oddziały komandosów Republiki.
- Jeśli to był Zey - ostrożnie rzekł Vau - chakaar powinien był nam powiedzieć, że
działa na tym samym polu co Omega... Dla bezpieczeństwa obu stron.
- Tajne operacje są pod komendą normalnego GAR i SO, Walonie. - Skirata zwykle
natychmiast rzucał się na każde zauważone zaniedbanie Jedi. Może nagle polubił Zeya, który
okazał się zdumiewająco wyrozumiały dla maniakalnego sposobu dowodzenia Skiraty -
dowodzenia, do którego Skirata technicznie nie miał prawa. Był sierżantem, który pomiatał
generałami. - Chyba że Zey wie dokładnie, jak wyraziłbym swoje niezadowolenie z powodu
zabijania klonów, kiedy zaczynają myśleć za wiele, więc zapomniał o tym wspomnieć.
- Ale uroczy kanclerz Palpatine zapewniał naszych chłopców, że mają zabezpieczoną
przyszłość w uznaniu ich lojalności i poświęcenia.
Mereel ostentacyjnie zainteresował się kontrolkami i podniósł „Aay’hana" z
lądowiska.
- Tak czy tak, my, klony, wiemy, jak bardzo Republika nas kocha, kiedy przepychanki
zmieniają się w bójkę, prawda? I nie zapomnimy tego szybko - mruknął.
Skirata położył dłoń na ramieniu Mereela.
- Możemy ufać jedynie naszym, synu.
- Jak chłopcy z tajnych operacji...
- Myślisz, że oni wiedzieli, co robią? Myślisz, że mieli jakikolwiek wybór?
W dodatku byli to na pewno chłopcy, których znał, a przez to problem był jeszcze
trudniejszy do strawienia. Vau zastanawiał się, czy wykonaliby rozkaz, gdyby wysłano ich za
Prudii... Albo za Mereelem czy Ordem, albo kimkolwiek z ludzi ze specjalnych operacji czy
mandaloriańskich instruktorów, którzy uczyli żołnierzy ich zawodu. Vau był zdziwiony
niezmienną umiejętnością Skiraty rozgrzeszania klonów z wszystkich win, ale stary sierżant
miał w tym trochę racji.
- Żołnierze słuchają rozkazów - rzekł. - Nawet agenci Wywiadu Republiki,
oczywiście. Jesteśmy zwierzętami stadnymi. Wszyscy musimy być posłuszni.
- Przynajmniej ja muszę. - Skirata szarpnął kilka razy swoje pasy, jakby nie wierzył w
zdolność Mereela do wykonania płynnego przyspieszenia przy skoku. - Co osłania moją
shebs, moją i moich chłopców.
- Niby jak? - Zapytał Vau.
- Bezpieczna przystań, kilka kredytów, znalezienie nowej pracy. Nowa tożsamość i
nowe życie.
- Tak, wiem o tym, ale jak chcesz to zrobić? Nie możesz raczej wywiesić ogłoszenia? -
Vau zakreślił w powietrzu palcem wyimaginowaną tablicę ogłoszeń. - Żołnierze! Znudziło
wam się życie w Wielkiej Armii? Czujecie się niedocenieni i niekochani? Zadzwońcie do
Kala!
Skirata podrapał się po czole.
- Wieści się roznoszą.
- Tak, i trafiają również do niewłaściwych osób.
- Siatki organizacji ucieczek zawsze to ryzykowały.
- To nie jest odpowiedź.
- Będę po prostu musiał dobierać moją siatkę bardzo ostrożnie, prawda?
„Aay’han" był już ponad atmosferą, manewrując zwinnie przez labirynt pól
grawitacyjnych w systemie Bogden, by dotrzeć do bezpiecznego punktu skoku w
nadprzestrzeń. Mird, który nigdy nie lubił startów i lądowań, wgramolił się na kolana Vau i
wsadził mu łeb pod ramię, skomląc rozpaczliwie, aby się upewnić, że pan rozumie jego
niezadowolenie. Vau podrapał strilla po grzbiecie na pociechę i zaczął podziwiać talent
Mereela do prowadzenia takiego statku jak DeepWater z podręcznikiem otwartym na konsoli
i odrobiną intuicji. Naprawdę, bardzo sprytni chłopcy z tych Zerowych.
Chyba wolę klonów od normalnych ludzi, pomyślał. Są lepsi pod każdym względem.
Może powinniśmy ich zostawić w domu, a na mięso armatnie wysyłać zwykłych obywateli
Republiki.
Vau miał niewiele czasu dla kogokolwiek, niezależnie od gatunku, ale ludzie z
Wielkiej Armii byli całkiem inną sprawą. Zrozumiał, że jedną z dwóch rzeczy, jakie
powstrzymywały jego i Skiratę przed pozabijaniem się wzajemnie, był wzajemny szacunek
dla żołnierzy klonów, którzy zdominowali ich życie; drugą był fakt, że Mandalorianie zwykle
odkładali na bok swoje spory, gdy mieli stawić czoło wspólnemu zagrożeniu ze strony
aruetiise.
- Zdajesz sobie sprawę - rzekł do Skiraty - że nawet jeśli żołnierze będą mieli wybór, i
tak wielu z nich pozostanie w armii?
- Wiem. Wszyscy wolimy przebywać w znajomym miejscu.
- Będą tak samo martwi jako ochotnicy, jak byliby jako niewolnicy, Kal.
- Ale będą mieli wybór, a to czyni ich wolnymi ludźmi.
- W zasadzie to wielka sterta osik. Wiele wolnych istot w tej galaktyce nie ma prawa
głosu ani wyboru tego, co chcą robić każdego dnia. Istnieje bardzo mglista granica pomiędzy
niewolnictwem a zależnością ekonomiczną.
- Jasne... Jeśli chcesz się sprzeczać o kontinuum ucisku, klony znajdują się nadal na
samym skraju wykresu. Skoncentruję się więc raczej na nich, aniżeli na uciśnionych masach,
dzięki.
Pojęcie lojalności zmieniało się z każdym mijającym dniem.
Najpierw powstało pytanie, co stanie się z żołnierzami po zakończeniu wojny. Teraz
dyskutowali o ludziach, którzy zdezerterowali, kiedy walki wciąż jeszcze się toczyły.
- Kal, wolałbyś służyć separatystom?
- Pod względem ideologicznym? Wiesz, że tak. Republika to w najlepszym razie
waląca się w gruzy biurokracja, a w najgorszym otchłań korupcji. Ale przyłączyłem się do
niej dla kredytów i zostałem z moimi chłopcami. A jaką ty masz wymówkę?
Vau nie mógł twierdzić, że przyłączył się dla kredytów, choć często żył w trudnych
warunkach, odkąd zrzekł się dziedzictwa. Pozostał jednak dla tej samej przyczyny, co Skirata,
nawet jeśli nie miał ochoty się do tego przyznać.
Mird, zadowolony, że start dobiegł końca, wyciągnął łeb spod ramienia Vau,
zostawiając mu na kolanach wielki glut śliny.
- Po namyśle - rzekł Vau, szukając szmatki, żeby wytrzeć spodnie - uważam, że to
bardzo elegancki styl życia.
Teklet, Quilura, 477 dni po Geonosis
Ordo znał swoje ograniczenia, a nauka położnictwa z książki była znacznie bardziej
ryzykowna niż pilotowanie nowego statku na podstawie instrukcji. Zarekwirowanie
najnowocześniejszego robota medycznego z bazy zaopatrzeniowej zajęło mu trochę czasu, ale
znacznie zwiększyło szanse Etain na donoszenie ciąży.
A jeśli nawet robot nie będzie w stanie sobie poradzić, wtedy... Nie, pomyśli o tym,
kiedy będzie musiał i ani chwili wcześniej. Biegł przez śnieg z lądowiska, a robot wlókł się za
nim. Był wielki, ciężki i nie nadawał się do wyczynów terenowych.
- Kapitanie, muszę się dowiedzieć, jaką procedurę mam wykonać - mówił żałośnie.
Był to model 2-IB i miał profesjonalne ego na miarę szerokiej wiedzy chirurgicznej. -
Oczekiwałem przydziału do bardziej znaczącego obszaru działań wojennych. Gdzie moje
asystentki pielęgniarki?
Ordo dotarł do drzwi budynku sztabu, wskazanych na mapie w notatniku, i ominął
zabezpieczenia zamka niemal bez namysłu.
- Too-One, nie składałeś przypadkiem jakiejś przysięgi o pomocy chorym i rannym?
- Nie. I proszę mi mówić „doktorze".
- No to ja ci to umożliwię... Doktorze. - Drzwi otworzyły się i Ordo stanął twarzą w
twarz z komandorem w żółtym mundurze. - Zaczyna się od „przysięgam zachowywać mój
wokabulator wyłączony tak często, jak to jest możliwe" - rzucił w stronę robota.
- Kapitanie - rzekł komandor - nie wiedziałem, że przywieziesz robota medycznego.
- Specjalistyczna zabawka, sir. - Więc to był Levet. Ordo przypomniał sobie, że z
technicznego punktu widzenia sam także jest tutaj niezgodnie ze swoją rangą. - Nie możemy
sobie pozwolić na utratę dalszych Jedi. Ich hodowla zajmuje więcej czasu niż nasza. Gdzie
jest generał Tur-Mukan?
Lever wskazał na górę.
- Powodzenia. Chyba nie zdaje sobie sprawy z tego, że wiem, że jest yaihadla.
Ordo zawsze był zaskoczony, kiedy spotkał poza szeregami Operacji Specjalnych
klona, który w języku Mando znał więcej słów niż „vode an". Szczególnie zaś zaskoczyło go,
że ktoś może znać język na tyle dobrze, aby użyć słowa oznaczającego ciążę.
- Rozumiem - rzucił niedbale. Levet zasłużył sobie na miano Komandora Taktownego,
a teraz Ordo już wiedział dlaczego. Język Mando nie był zwykle dodawany do
oprogramowania robotów medycznych.
- Zrobiłem to dla niej, ale wiem, że ma powody, żeby o tym nie mówić, a nigdy nie
kłócę się z generałem, jeśli nie muszę. - Levet włożył hełm. - Rada Jedi nie lubi kojarzenia
par w swoich szeregach, więc podejrzewam, że biedna kobieta jest przerażona.
Ordo czekał na kolejną bombę, ale Levet nie posunął się dalej w swojej analizie i
wydawał się usatysfakcjonowany wiedzą, że przyszłym ojcem będzie inny Jedi. Może nie
wziął pod uwagę możliwości, że to skromny klon, choć istniało wiele spekulacji na temat
innych generałów i ich prywatnego życia.
- Będę wzorem dyplomaty - obiecał Ordo.
Istniał wprawdzie problem robota i jego wyłączonego wokabulatora, ale był to
szczegół techniczny. Kiedy zaopiekuje się już Etain, załatwi się pełne kasowanie pamięci.
Ordo jeszcze mu o tym nie wspomniał.
Etain leżała wsparta na poduszkach, z przymkniętymi oczami i dłońmi złożonymi na
kolanach, a wokół nie było widocznego śladu obecności zmiennokształtnej. Spojrzała ponad
jego ramieniem na robota i westchnęła.
- Cześć, Ordo - rzekła cicho. - Przepraszam, że musiałeś wlec się taki szmat drogi, ale
widocznie Kal martwi się o mnie, skoro cię wysyłał.
Zawsze umiała odróżnić jednego klona od drugiego, nawet nie patrząc, po prostu po
jego obecności w Mocy. Ordo wiedział, że wzbudza w niej niepokój. Może były to jego
koszmary na jawie i frustracja, która przepajała jego niepokorne myśli; mógł je ukrywać, ale
ona wiedziała, że tam są, dokładnie tak jak Kal’buir.
- Jak się pani teraz czuje, pani generał? - Było to równie dobre powitanie jak każde
inne. - Czy wciąż pani krwawi?
- Sądzę, że to ja powinienem zadawać takie pytania! - Robot przepchnął się obok Orda
i pochylił się nad Etain, wysuwając z korpusu cały zestaw czujników i sond. - Boli? Zaraz
panią zbadam...
Ramię Too-One nagle znieruchomiało i Ordo pomyślał, że robot się zawiesił.
Wyglądał, jakby miał problemy z poruszaniem.
Etain spojrzała na niego zwężonymi oczami. Pewnie odrzuciła już pomoc innych
robotów medycznych, ale ten tutaj był odpowiednikiem ordynatora chirurgii.
- Lepiej najpierw ogrzej te swoje końcówki, blaszaku... - Poleciła.
- Ach, jesteś Jedi. Oczywiście. - Rozległo się posępne wycie serwomechanizmów i
wokół uniósł się słaby odór przegrzanego metalu. - Im szybciej mnie puścisz, tym szybciej
skończę badanie.
- Cieszę się, że się rozumiemy. - Ramiona robota drgnęły nagle i maszyna zachwiała
się lekko. Etain ostatnio używała Mocy ze znacznie większą precyzją. - Jestem mniej więcej
w dziewięćdziesiątym dniu ciąży.
- O tym mnie nie poinformowano.
- No to teraz już wiesz. Przyspieszałam ciążę za pomocą transu uzdrawiającego, więc
jeśli chodzi o poziom rozwoju płodu, jestem prawdopodobnie w piątym miesiącu.
- Moje banki danych nie wspominają o takiej umiejętności Jedi. Jak to się robi?
- Nie jest to nauka ścisła. Po prostu zwyczajnie medytuję. Zaczął kopać, więc
domyślam się, jak daleko zaawansowany jest rozwój.
- On? A więc jesteś pod opieką lekarza? Miałaś rutynowe skany?
- Nie, jestem Jedi i wyczuwam takie rzeczy. - Etain spojrzała na Orda, jakby prosząc
go o pomoc. - Dziecko reaguje silnie, wiem, że jest zdenerwowany walką, a przynajmniej
moją reakcją na nią.
- Niemożliwe - obruszył się Ordo. - Wyższe funkcje mózgu pojawiają się w okolicach
dwudziestego szóstego tygodnia, a nawet przy przyspieszeniu...
- Cóż, chyba musisz uwierzyć mi na słowo. I wciąż trochę krwawię i mam skurcze.
Ordo odsunął się, aby obserwować badanie. Robot i Etain zdawali się mierzyć swoje
siły; kobieta jakby wyzywała go, by ośmielił się podnieść na nią swoje manipulatory.
Wreszcie Too-One przesunął skanerem po jej brzuchu.
- Jeszcze lepiej - rzekł skromnie. - Moja baza danych sugeruje, że mamy tu do
czynienia z równoważnikiem sześciomiesięcznego płodu.
- Mówiłam przecież...
Too-One zawahał się i ostrożnie rozchylił ciężki płaszcz, którym się Etain cały czas
otulała. Pod jej tuniką widać było wyraźną wypukłość, ale nie aż taką, żeby spowodowała
większe zainteresowanie osób postronnych.
Ordo poczuł, że ogarnia go niezdrowa fascynacja. W sztucznej macicy
transpastalowych zbiorników na Kamino nie było słychać bicia serca matki, nie było
krzepiącej ciemności. Ordo wiedział, że powinien zaczynać życie jak dziecko we wnętrzu
Etain. Wiedział też, że to atmosfera milczenia, izolacji i ciągłego światła - i jedyny punkt
odniesienia w postaci bicia własnego serca - pomogły uczynić z niego takiego człowieka,
jakim jest.
Pamiętał zbyt wiele. Może to nie był dobry pomysł, aby stać tu i słuchać
drobiazgowego omawiania szczegółów. Ale Kal'buir polecił mu dopilnować, żeby Etain była
bezpieczna i zdrowa, a to oznaczało czekanie.
- Ordo...
Jak w ogóle nauczył się człowieczeństwa? Jeśli nie więzy krwi i nie geny mają
znaczenie dla Mando'ade, co czyni go człowiekiem?
- Ordo? - Etain spojrzała na niego znacząco.
- Tak?
- Wiem, że nic cię nie zdoła zbić z tropu, ale... Powiedzmy, że wolałabym, abyś
zaczekał na zewnątrz, dopóki robot nie zakończy badania. Czy mam ci to narysować?
Ordo pojął aluzję i wyszedł za drzwi, wciąż pozostając w zasięgu głosu, gdyby coś
poszło nie tak. Bywały chwile, kiedy zdawał sobie sprawę, jak bardzo różni się od
normalnych ludzi. Teraz ciąża Etain, uniwersalny ludzki stan, pokazała mu, że nawet Jedi ma
swoje przyziemne ograniczenia i przypomniała, jak bardzo on sam jest poza tym wszystkim
co ludzkie.
Nawet nie miał matki.
Miał za to ojca, a Kal’buir wynagradzał mu brak wszystkiego innego.
Szmer rozmów, przerywany głośniejszymi uwagami Etain, nagle ucichł. Robot
otworzył drzwi.
- Teraz możesz wejść.
Ordo nie był pewien, co zobaczy, ale Etain siedziała po prostu na skraju łóżka,
rozcierając sobie ramię.
- I co?
- Mam problemy z łożyskiem - wyjaśniła. - A poziom moich hormonów stresu sięga
niebios, co nie pomaga.
- Nie powinna walczyć w jej stanie, a już na pewno nie powinna bardziej przyspieszać
ciąży - zwrócił się Too-One do Orda, jakby był on jednocześnie sprawcą ciąży i opiekunem
Etain. - Dałem jej lek na ustabilizowanie, ale powinna pozwolić naturze przejąć bieg
wydarzeń i znaleźć na ten okres mniej stresujące otoczenie.
- Rozumiem - odrzekł Ordo. Przynajmniej dość jasno powiedziane. - Czy powinna
brać dalej leki?
- Tak, przez kolejne siedemdziesiąt dwie godziny. - Too-One wyjął z torby pakiet
jednorazowych strzykawek. - Zazwyczaj nie pozwoliłbym osobie niewyszkolonej aplikować
tych zastrzyków, ale chyba masz jakieś awaryjne przeszkolenie medyczne?
- O, tak. - Ordo wyjął z kieszeni przy pasie swoją kolekcję przerywaczy elektrycznych
i kluczy do kradzieży danych. Zwisały z plastoidowego sznurka jak dziwaczny naszyjnik. -
Pierwsza pomoc medyczna na polu bitwy.
Too-One niczego się nie spodziewał, więc stał spokojnie. Ordo wcisnął przerywacz w
port danych robota i Too-One całkowicie znieruchomiał. Teraz już nie mógł przetwarzać
żadnych sygnałów ani danych.
- Co ty robisz? - Etain wydawała się przerażona. - Nie możesz go tak po prostu
wyłączyć!
- Mogę, mogę. - Ordo sprawdził diagnostykę na kluczu do podglądu danych i znalazł
ten punkt czasowy w pamięci Orda, kiedy po raz pierwszy powiedziano mu, że zostaje
zabrany na Quilurę, aby leczyć kobietę Jedi z nieokreślonym problemem ginekologicznym.
Tyle tylko było potrzeba, aby załadować odpowiednie zasoby danych. Teraz nie musiał wcale
tego wiedzieć, a już z pewnością nie musiał wiedzieć, że był tu i leczył ciężarną Jedi.
- To nie są dane, które chciałabyś widzieć krążące po systemie, generale.
Paznokciem kciuka wprowadził komendę „Skasować & Nadpisać". Too-One nigdy tu
nie był, przynajmniej według robota.
- To lekarz, wszystko jedno, robot czy nie. Poufność informacji jest częścią jego
oprogramowania - powiedziała Etain.
- Niestety, nie wszystkie mają taki moduł. Dane zapisane tutaj pewnego dnia mogą być
ujawnione. A istnienie twojego dziecka powinno pozostać tajemnicą. Jeśli potrzebujesz
dalszego leczenia, zaczniemy jeszcze raz.
- Ordo, on ma samoświadomość, nawet jeśli jest nieorganiczny. - Etain miała
świętoszkowatą minę, która naprawdę irytowała Orda u większości spotykanych Jedi.
Politycy też czasem miewali taką minę, oznaczającą, że oni wiedzą lepiej, a tylko rozmówca
nic nie rozumie. - Nie możesz po prostu wyrwać mu części pamięci wbrew jego woli. To
gwałt.
- Wcale nie. To jest jak nieprzekazanie mu poufnej informacji, tylko w odwrotną
stronę. Żołnierzom zdarza się to codziennie. - Ordo sprawdził, czy fragmenty pamięci zostały
naprawdę skasowane. - Czy nie uważasz, że to ironia losu, kiedy klon źle traktuje robota? Bo
mnie zawsze to bawi.
- Kusi mnie, żeby się roześmiać.
- Czy kiedyś usuwałaś pamięć istocie organicznej? Wiem, że niektórzy Jedi to potrafią.
Bard'ika mi mówił.
- Tylko na szkoleniu, jako ćwiczenie, i tylko za zgodą, i...
- No i dobrze.
- Jeszcze mi nie przebaczyłeś tej sztuczki z komendą stopu?
- Jeśli masz na myśli, czy wierzę, że już jej nie użyjesz, kiedy ci się spodoba, by
skutecznie mnie wyłączyć jak robota na ułamek sekundy, to nie wierzę. Jeśli zaś chcesz
wiedzieć, czy czuję się urażony - nie, nie czuję się.
Ordo musiał teraz przenieść Too-One w neutralne miejsce, żeby go znów uaktywnić.
Będzie trudno, jeśli blaszanka nie zechce chodzić, bo jest za ciężki, żeby go nieść.
- Proponuję, żebyś przeszła do innego pomieszczenia, zanim go odpalę i wypełnię luki.
- A potem?
- Zabieram cię na razie z Quilury. Szykuj się.
- Nie mogę tutaj zostać i po prostu się oszczędzać?
- A co zrobisz, kiedy usłyszysz artylerię, a Levet zjawi się, żeby złożyć ci raport o
dzisiejszych ofiarach?
Etain spojrzała na Too-One, jakby szukała w nim inspiracji, a wreszcie skinęła głową.
Wstała powoli i znikła w drugim pokoju.
- No dobra, doktorku, wstajemy. - Ordo zresetował Too-One i odstąpił, żeby
obserwować jego reakcję.
- Czy ja miałem awarię? - Zapytał robot, wyraźnie zdezorientowany. - Mam
nieodczytywalny sektor w pamięci.
- Uszkodzone dane - niedbale wyjaśnił Ordo. Była to prawda, przynajmniej z pewnej
perspektywy. Rzeczywiście uszkodził dane, tak bardzo, że nie dało się ich odzyskać. -
Zresetowałem cię.
Jesteś na Quilurze. Trochę im tu brakuje pomocy medycznej, więc przypisałem cię do
komandora Leveta. Może będziesz też musiał zająć się ofiarami lokalnej milicji.
- Pacjent to pacjent, kapitanie. - Robot przycisnął panel diagnostyczny na ramieniu. -
Niepokojące. Mam nadzieję, że nie straciłem ważnych danych.
Too-One zachowywał się teraz bardziej pokornie niż przed usunięciem danych. Gdyby
Ordo nie wiedział, że to niemożliwe, powiedziałby, że robot martwi się swoją luką w
pamięci... A może nawet jest przestraszony. Ale wszyscy twierdzą, że roboty nie czują
strachu.
A właściwie co to jest strach? Mechanizm, który broni cię przed zagrożeniem i
zniszczeniem. Wszystkie roboty były zaprogramowane tak, aby unikać niepotrzebnego
ryzyka, zmieniał się jedynie poziom, w zależności od modelu. Jeśli to nie był strach, to Ordo
nie wiedział, co to może być innego.
Musi od tej chwili zacząć inaczej myśleć o robotach. Co nie znaczy, że nie rozwali ich
na kawałki, jeśli staną mu na drodze.
Przekazał Too-One Levetowi, który wciąż czekał na dole, a komandor natychmiast
wysłał go na lądowisko, aby czekał na nadlatujące transportery.
- Wolałbym, żeby wiadomość o stanie pani generał została między nami. Trzeba
oszczędzić jej zakłopotania - rzekł Ordo. - Robot został skasowany, ale lepiej zachować
ostrożność. Jedi to zabawne istoty.
- To prawda. - Levet wyświetlił holomapę nad biurkiem ciasnej klitki, która pełniła
rolę jego biura. Wciąż za bardzo tu śmierdziało Trandoszanami jak na gust Orda. - Więc o co
chodzi z panią generał? Przepraszam, mam paskudnie krótką pamięć.
Levet jednak wiedział, a Ordo znał tylko jeden pewny sposób na trwałe wykasowanie
ludzkiej pamięci. Jednak jego sumienie i nauki Kal'buira, które mu wpojono, mówiły, że
powinien zostawić w spokoju tego człowieka... Tego brata.
- Muszę ją zabrać stąd na jakiś czas. Myślę, że będziesz wolał przeprowadzić usuwanie
kolonistów po swojemu.
- Och, myślę, że jakoś byśmy się pogodzili...
- Ile trzeba czasu do oczyszczenia planety?
- Może jeszcze z tydzień, zależnie od ich reakcji. Zbyt wielu ludzi tracimy na minach.
Miejscowi są bardzo dobrzy w ukrywaniu ich przed czujnikami za pomocą złomu, więc
zmieniamy taktykę.
- Albo grzecznie wyjdą i wsiądą do transporterów, albo...
- Wezwiemy wsparcie z powietrza. - Levet powiódł czubkiem palca po
trójwymiarowym odwzorowaniu Ramienia Tingela i kwadrancie północno-wschodnim -
Trzydziesta piąta miała brać udział w ataku na Gaftikar, więc i tak musimy tu posprzątać,
nawet jeśli miałoby to oznaczać użycie pewnego nacisku.
Nie było lepszego momentu na przeniesienie Etain. Jeśli się dowie, jak ciężko jest
Darmanowi, będzie próbowała go odszukać. Gaftikar był dość blisko Quilury.
Ordo zatrzymał się w holu, aby sprawdzić wiadomości w notatniku. Jusik podawał
najnowszą pozycję Delty w drodze na Da Soocha. Kal'buir był już w drodze na Dorumaa.
Ordo pomyślał, że mógłby skontaktować się z Besany, ale uznał, że to samolubne,
biorąc pod uwagę, że Etain i Darman nie mają normalnego kontaktu. A Kal’buir zostawił tyko
jedną informację:
„Synu, zasugeruj jej, że imię Venku jest bardzo ładne".
Nadanie dziecku imienia wydawało się nieszkodliwym ustępstwem na rzecz niepokoju
Etain. Jeśli Darman albo dziecko nie polubią tego imienia, zawsze można je zmienić. Ordo
próbował sobie wyobrazić, jak zareaguje Darman, kiedy się dowie, że zataili przed nim
istnienie dziecka i że on dowiaduje się ostatni. Ordo był pewien, że w takiej sytuacji sam
byłby wściekły, choćby wiedział, że nie było innego wyjścia.
- Pani generał! - Ordo z hałasem wbiegł na schody. - Gotowa do wyjazdu?
Etain wyszła z sypialni ze zwykłym workiem na ramieniu. Worek wyglądał tak, jakby
niosła w nim tylko ubranie na zmianę. Jedi nie mieli wielkiego majątku, tak samo jak klony.
- Chcę pożegnać się z Levetem - powiedziała.
- On wie, że jesteś w ciąży. Nie jest ani ślepy, ani głupi.
Etain zawahała się w pół kroku.
- Ach, tak?
- I jeszcze jedno... - No, gadaj, ponaglił sam siebie, imię jest dla niej ważne, ważne jest
też dla Kal'buira, inaczej by ci go nie przekazał. - Kal mówi, że Venku to bardzo ładne imię.
Etain miała roztargnioną minę; poruszyła lekko ustami.
- Venku - szepnęła wreszcie. - Venku. Czy to imię coś znaczy?
- Pochodzi od słowa oznaczającego „przyszłość", vencuyot.
- W sensie...?
- Dobrego jutra.
- Aha... - Skinęła głową i zmusiła się do uśmiechu. Przyszłość była dla niej
najwidoczniej równie kusząca i ulotna jak dla każdego klona. - Powiedz Kalowi, że to
doskonałe imię.
Ordo stał przy wahadłowcu Mereela i czekając, aż Etain się pożegna, napawał się białą
ciszą śniegu. Za każdym razem, kiedy próbował być wobec Etain uprzejmy, ponosił porażkę.
Nie chodziło o to, że jej nie lubił. Po prostu nie umiał znaleźć żadnych wspólnych cech
pomimo pewnych podobieństw drogi życiowej.
Wyszła z budynku i brnęła przez śnieg, szukając ścieżek już wydeptanych przez
innych.
- Dokąd teraz lecimy?
Ordo otworzył właz.
- Na plażę do kurortu.
- Nabijasz się ze mnie, tak?
- Nie, to rzeczywiście miejsce, które nazywają tropikalnym rajem. Znajdę dla ciebie
coś do ubrania.
Etain usiadła w fotelu drugiego pilota. Wydawało się, że nie potrafi tego wszystkiego
ogarnąć. Ordo nagle wczuł się w sytuację Jedi, któremu nie odpowiada władza takiego Zeya,
albo nie umie być zwykłym, szczęśliwym człowiekiem jak Jusik.
Ona nigdy czegoś takiego nie robiła, uświadomił sobie. Nigdy nie była nigdzie tylko
dla odpoczynku. Jest tak samo zinstytucjonalizowana jak każdy żołnierz klon. I nie ma
Kal'buira, który by się nią opiekował.
Tak, było mu jej żal, już kiedyś jej to powiedział. Była zaskoczona, że jest do tego
zdolny... Jeśli wdzięczność za to, że nie był nią, można uznać za litość.
- To nie jest w porządku, że wyjeżdżam na wypoczynek, kiedy mężczyźni walczą,
Ordo.
- Ale wyrzuty sumienia, kiedy jesteś w ciąży i grozi ci poronienie, też nie mają
żadnego sensu.
- Myślę, że w ten wyjątkowo subtelny sposób próbujesz mi powiedzieć, żebym się
oszczędzała...
O ileż łatwiej było mu rozmawiać z Besany. Była tak konkretna i tak nieskończenie
cierpliwa, kiedy musiała mu tłumaczyć subtelności cywilnej etykiety.
- Lecisz na Dorumaa - rzekł Ordo, starając się zachować spokój... Dla Darmana. -
Mereel twierdzi, że to doskonałe miejsce na wypoczynek.
Kal'buir powiedział mu tylko, że ma zapewnić Etain bezpieczeństwo i spokój. Nie
zabronił mu wracać i dołączyć do łowów na Ko Sai.
Podobnie jak Etain, Ordo nie znosił siedzieć na shebs, kiedy ludzie, których lubił i
cenił, narażali się na niebezpieczeństwo.
ROZDZIAŁ 9
Miliony nas zostały unicestwione, kiedy poziom mórz wzrósł i zatopił Kamino.
Przeżyliśmy jako gatunek, ponieważ potrafiliśmy wyobrazić sobie
niewyobrażalne. Pewne cechy genetyczne pozwoliły nam znieść głód i
przeludnienie; cechy wyeliminowaliśmy, bo nie było miejsca na sentymenty dla
słabeuszy. Selekcjonowaliśmy, doskonaliliśmy, wybieraliśmy.
Perspektywa wyginięcia uczyniła z nas gatunek, jaki sami zaprojektowaliśmy.
Był najczystszym uosobieniem ducha Kaminoan, o poziomie dojrzałości
społecznej, jakiego inne gatunki nigdy nie osiągnęły, ponieważ nie miały
odwagi dokonywać selekcji. Jesteśmy mistrzami genetyki i jedynymi arbitrami
naszego losu; nigdy nie będziemy znów zdani na przypadek.
Wspomnienia dawnego głównego naukowca Ko Sai na temat eugeniki Kamino i
potrzebie istnienia systemu kastowego; nigdy nieopublikowane
Miasto Eyat, Gaftikar, Zewnętrzne Rubieże, 477 dni po Geonosis
Ciała dwóch żołnierzy tajnych operacji były o wiele cięższe, niż się Darman
spodziewał.
Czekanie, aż pojawią się Niner i Fi trwało dwie najdłuższe w jego życiu godziny. Na
każde skrzypnięcie i stuk wyobrażał sobie garnizon policji Eyat otaczający mieszkanie. Kiedy
wreszcie jego bracia przybyli, czuł się dziwnie winny, jakby musiał się tłumaczyć.
Niner przyglądał się żołnierzom.
- Oczyściłeś ich, Dar?
Darman zrobił, co mógł. Poza uszkodzeniami u jednego z nich, tego, który został
trafiony w twarz, obaj wyglądali całkiem normalnie. Byli podobni do niego, ale martwi - a on
nie umiał sobie z tym poradzić. Ułożył ich z ramionami wzdłuż ciała i wyprostowanymi
nogami.
- Nie umiem ich tak tu zostawić jak padlinę. Co mamy z nimi zrobić?
Fi wzruszył ramionami.
- Nie możemy ich tu zostawić w charakterze kostek zapachowych.
- Fi, to są nasi. - Darman nie mógł znieść widoku martwych twarzy; przyniósł koc z
sypialni. - Musimy ich godnie pochować.
- Mamy ich zbroje - rzekł Fi. - Sierżant Kal będzie chciał poznać ich numery. Jest w
tym bardzo skrupulatny.
- Dobrze, ujmę to inaczej... A gdyby to twoje zwłoki tu leżały? Co byś z nimi zrobił?
- Chciałbym, żeby ktoś pokręcił głową i powiedział: co za szkoda, taki piękny i
stylowy młodzieniec! I urządził mi państwowy pogrzeb - rzekł Fi. Wziął koc od Darmana i
owinął nim jednego z żołnierzy. - Z mnóstwem kobiet rozpaczających, że nigdy nie zaznały
mojego czaru. Ale poza tym tyle by mi zależało, co na zadzie motta, prawda? To tylko
skorupa. Zostaje jedynie zbroja.
Niner zerknął przez okno.
- Za jakąś godzinę będzie ciemno. Zabierzemy ich do obozowiska i pochowamy. A
zbroje usuniemy.
- I powiemy jaszczurom, że mają ich nie wykopywać i nie zjadać.
- Dar, Maritowie nie jedzą innych gatunków rozumnych. Tylko własnych zmarłych.
- No to wszystko w porządku.
- Dar, ci ludzie chcieli cię zabić.
- Nie mnie. Oni przyszli po Sulla, sierżancie. Sam byłeś gotów to zrobić jeszcze nie
tak dawno temu, pamiętasz? - Darman nie miał problemu z zabijaniem. Był to jego zawód,
przywykł do niego, nawet nie miewał wyrzutów sumienia i koszmarów, choć podobno
wszyscy ludzie je mają. Ale tym razem zabił własnych towarzyszy, nie wrogów. W tych
okolicznościach nie mógł czuć się dobrze. - Nie wiedziałem, że w ogóle jestem zdolny do
zabicia swoich, o ile nie jest to sprawa osobista i nie zrobili mi czegoś okropnego.
Zdał sobie nagle sprawę, że gada głupstwa. Nawet Fi obdarzył go dziwnym
spojrzeniem. Niner owinął w koc drugiego żołnierza, a Darman mu pomógł. Mięśnie zabitych
jeszcze nie zesztywniały, a kiedy Darman przechylił jednego z nich, ruch uwolnił powietrze z
płuc nieboszczyka, który wydał przerażające westchnienie, jakby nagle wrócił do życia.
Darman w życiu widział wiele nieprzyjemnych scen, ale ten moment wrył mu się w pamięć
na zawsze.
Kiedy owiązano ciała linami, mogły ujść w złym oświetleniu za zrolowane dywany.
- A'denowi powiedzieli, że atak na Eyat nastąpi prawdopodobnie za tydzień - rzucił
Niner beztrosko. - W tej sytuacji moglibyśmy ich tu zostawić.
- Nie, pochowamy ich.
- Dobrze, dobrze.
- Ja nie żartuję.
- Dar, czy ja się z tobą kłócę?
Mądrzej chyba byłoby wyjść teraz; im dłużej czekali, tym więcej ryzykowali. Na
zewnątrz nie było gorąco, a przy klimatyzacji w apartamencie nastawionej na maksimum i
zamkniętych oknach mogło upłynąć kilka tygodni, zanim sąsiedzi wyczują, że coś jest nie w
porządku.
Ale to nie w porządku... Nawet jeśli rzeczywiście wysłano ich, by zabili Sulla.
Fi przeszedł do kuchni. Drzwi konserwatora otwarły się z sykiem i znów zamknęły.
Wyszedł z talerzem pełnym jedzenia w jednej i pojedynczym ciastkiem w drugiej ręce. Podał
je Darmanowi.
- Masz - rzekł. - Zjedz, bo się obrażę.
Darman przyjął ciastko i zaczął żuć, ale uwięzło mu w gardle jak trociny. Bardzo
chciałby teraz porozmawiać z Etain. Po raz pierwszy w życiu doszedł do wniosku, że
potrzebuje pocieszenia od kogoś z zewnątrz, a nie od bezpośredniego kręgu braci. Poczuł się
nielojalny, że ich wsparcie i pokrzepienie już mu nie wystarczają.
- Powinieneś porozmawiać z Kal'buirem - cicho rzekł Niner. - On kiedyś przypadkiem
zabił komandosa. Pamiętasz? Prawdopodobnie wie lepiej niż ktokolwiek inny, przez co teraz
przechodzisz.
- Przez nic nie przechodzę. - Darman poczuł się nagle przezroczysty i odsłonięty. - Po
prostu się niepokoję, czekam, aż się pojawią gliny. Pojęcia nie mam, dlaczego nikt nie
usłyszał strzelaniny.
- Mieszkanie jest dobrze izolowane - łagodnie wyjaśnił Fi. Prawie dźwiękoszczelne,
tylko podłogi skrzypią.
Darman wiedział, że nikogo nie oszuka, więc wymknął się do kuchni, aby czekać tam
na zmierzch pod pretekstem opróżnienia szafek. Tak, musi porozmawiać ze Skiratą. To, przez
co przeszedł Kal, na pewno było gorsze: zastrzelił komandosa w czasie ćwiczeń z ostrą
amunicją, jednego z własnych chłopców, a choć wszyscy wiedzieli, że wypadki się zdarzają,
Skirata już nigdy nie był taki sam. Musiało ci być o wiele trudniej żyć, kiedy spowodowałeś
śmierć kogoś, na kim ci zależało. Żołnierze Tajnych Operacji przynajmniej byli obcy.
Darman jednak słyszał, że żołnierze ARC byli gotowi raczej zabijać dzieci klony,
aniżeli dopuścić, aby siły sepów zagarnęły je w czasie ataku na Kamino. Wcale nie dla ich
własnego dobra albo by je przed czymś uchronić, tylko w obawie, że wróg je wykorzysta.
Czy Sull zawahałby się zabić brata klona, który stanął mu na drodze? Darman w to wątpił.
Wszystko zaczynało ostatnio wyglądać... Niepewnie. Tęsknił za dawnymi, dobrymi
czasami, kiedy wrogiem były tylko łatwe do wyśledzenia blaszaki.
- Dobra, ruszamy się - zdecydował Niner.
Sprowadził ścigacz tuż przed drzwi mieszkania - dwie godziny zajęło im znalezienie
kolejnego transportu - i przenieśli ciała jak zrolowane dywany. Kilku ludzi było na ulicy, ale
nie zwrócili na nich uwagi, pewnie sądząc, że ktoś się przeprowadza. Potem Fi poszedł po
ścigacz Darmana, a Niner i Darman czekali w pojeździe z trapami na skrzyni.
Droga do obozowiska minęła bez przeszkód. Darman czuł, że sobie z tym poradzi, ale
zaczął się martwić koniecznością kopania grobów w ciemności. Nie chciał jednak pozostawić
ciał na noc. Wyobraził sobie nagle Maritów gotujących z nich potrawkę i to wcale nie było
śmieszne. Wręcz przeciwnie: poczuł mdłości, obawiał się, że zaraz zwymiotuje. Musiał
jednak wytrzymać jeszcze przez jakiś czas. Będą współpracować z jaszczurami do momentu
ataku na Eyat.
- Kiedy wrócimy, muszę wypić filiżankę mocnego kafu - rzekł
Niner. Jego głos miał
identyczną intonację jak głos Skiraty, pełen troski i pokrzepienia. - Nic ci nie będzie, Dar.
A jeśli oni wcale nie chcieli mnie zabić? - Przyszło Darmanowi do głowy. Nie
zaczekałem, żeby się przekonać.
- Sierżancie, nie sądzisz, że oni mogli przyjść tylko po to, aby! aresztować Sulla? -
Zapytał.
- Nie - stanowczo odparł Niner. - Przyszli wykonać egzekucję.
A gdyby cię nawet aresztowali, zabraliby cię tam, gdzie zabiłby cię kto inny. Przestań
już odtwarzać sobie ten holowid w głowie i zaakceptuj wreszcie, że to była sytuacja: oni albo
ty, ner vod'ika.
Wyjechali z miasta. Darman od czasu do czasu wskazywał drogę Ninerowi, który
pracował z mapą w notatniku. Fi jechał za nimi w drugim ścigaczu. Wszystko szło dobrze -
przynajmniej jak na te okoliczności - dopóki nie śmignęły obok nich czerwone i zielone
światła pojazdu lokalnego patrolu stróżów prawa.
- Spieszą się - zauważył Niner.
- Spóźnił się na przerwę na kaf. - Tak zawsze mawiał kapitan Obrim, kiedy widział
jeden ze swoich ścigaczy CSF łamiący przepisy. Darman spojrzał do tyłu, czy Fi nie odpadł
za daleko. - Chyba nie mają tutaj za wiele roboty. Nie są to raczej dolne poziomy Potrójnego
Zera.
- Wszędzie są jakieś dolne poziomy, Dar.
Czuł że jeśli zacznie z nimi rozmawiać jak normalny człowiek, wszystko będzie w
porządku. Myślał tak aż do samego końca, kiedy ścigacz policji zahamował i stanął, a
iluminowana tablica pomiędzy tylnymi silnikami mignęła jednym słowem: „Stop".
- Osik - wymamrotał Niner. - Chyba nas ma na myśli.
- Powiedz, że go nie ukradłeś, ner vod.
- Nie. I nie przekroczyliśmy limitu prędkości.
Niner zwolnił. Darman zobaczył, że Fi zostaje w tyle, parkując koło kafejki.
- A teraz zachowujmy się cicho i grzecznie - ostrzegł Niner.
- Mam nadzieję, że uwierzy, że jesteśmy bliźniakami.
- Ilu w ogóle ludzi wie, jak wyglądają klony? Zwłaszcza tutaj. - Niner włączył
komunikator w uchu i zacisnął zęby; Darman poczuł, jak jego własna słuchawka wibruje
przez chwilę, dostrajając się do sygnału. Teraz dopiero Niner opuścił boczną owiewkę i
przybrał rozsądną, ale neutralną minę, obserwując oficera w czerwonym mundurze, który
zbliżał się od strony ścigacza z ręką na miotaczu.
- Witam, oficerze. Jakiś problem?
- Proszę trzymać ręce tak, żebym je widział, i pokazać mi, co macie z tyłu. - Oficer
pochylił się lekko i spojrzał na Darmana. Ty wyjdź z pojazdu i ręce na dach.
Przez moment Darman sądził, że Niner otworzy drzwiczki i przewróci oficera, ale
zacisnął tylko zęby i otworzył tylny właz.
Głos Fi wypełnił czaszkę Darmana.
- On jest sam, Dar. Możemy go załatwić.
- Czekaj...
Darman powoli wyszedł ze ścigacza i pozostawił drzwi otwarte na wypadek
konieczności szybkiej ucieczki, ale ustawił się tak, aby mieć na oku także Ninera. Oficer
zajrzał do niewielkiego bagażnika, wciąż trzymając dłoń na kolbie miotacza, jakby czerpał z
tego otuchę. Chyba nie zdawał sobie sprawy z tego, że odwracać się tyłem do podejrzanego -
a właściwie dwóch podejrzanych - to ryzykowne. Darman przyglądał się uważnie, czy nie
zobaczy jakichś słuchawek łączących go z innym oficerem.
Ale nie, nic nie dostrzegł. Widocznie policjant nigdy nie miał do czynienia z
prawdziwymi kryminalistami... Albo z komandosami.
- Miałem raport o ścigaczu wykorzystywanym do wynoszenia przedmiotów z
mieszkania - rzekł oficer stłumionym głosem, bo miał głowę w bagażniku. Jedną ręką oparł
się o jego krawędź. Chodziło o ten konkretny pojazd. No i zobaczmy, co my tutaj mamy...
Kiedy policjant wyciągnął rękę, aby dotknąć ciasno owiniętego ciała w bagażniku,
jego los był przypieczętowany. Wydawało się, że ćwiczyli to milion razy: Niner skoczył na
niego i przyszpilił twarzą do dołu, ramieniem otaczając mu gardło, aby go uciszyć. Darman
podszedł sprawdzić, czy nie ma na sobie komunikatora. Fi był tuż za nimi w drugim ścigaczu,
zasłaniając całą operację.
W przeciwieństwie do holowidów, tu nie było szybkiego ciosu w głowę, aby pozbawić
wroga przytomności, zanim ucieknie kiedy ofiara odzyskiwała przytomność, nic jej nie
dokuczało poza bólem głowy. A tu był tylko biedny policjant, jak każdy z ekipy Obrami,
który zatrzymał niewłaściwych ludzi w niewłaściwym momencie. Oczy Darmana napotkały
spojrzenie Ninera i wiedział już, że powinien po prostu zastrzelić policjanta, tak jak mu
podpowiadał instynkt... Ale nie mógł.
Fi podszedł i zaczął grzebać w zestawie broni, jaka zwisała u pasa oficera.
- Aha - mruknął wreszcie - a było to jedyne słowo wypowiedziane podczas całego
incydentu - i wybrał pałkę ogłuszającą.
Wcisnął ją pod pachę policjanta; zatrzeszczało, kiedy Niner uwolnił ładunek.
Mężczyzna przestał się szarpać i drgnął konwulsyjnie raz i drugi.
- Proszę bardzo - rzekł Fi. Przeciągnął oficera na chodnik i zostawił w takim miejscu,
żeby był niewidoczny dla nadjeżdżających ścigaczy.
- Przepraszam, sierżancie - powiedział Darman.
- Nie szkodzi, przerwałem kontakt, zanim oberwałem...
- A teraz wiejemy i to szybko.
- Przepraszam! - Darman skoczył na miejsce pasażera. Wokół panował większy ruch,
niż sądzili, ale Niner wstrzelił się w gąszcz pojazdów i skierował do bram miasta. -
Przepraszam, powinienem był...
- Nic się nie stało - odparł Niner.
Fi wyminął ich i znikł w oddali. Darman chwycił swój DC-15 i położył go na
kolanach; oglądał się do tyłu, dopóki nie dotarli do bram miasta. Zaczął się bać, że na zawsze
stracił spokój. Nigdy przedtem nie wahał się strzelać. Nie powinien uruchamiać procesu
myślowego do oceny stopnia ryzyka.
Mogłem zepsuć całą misję, pomyślał. A to oznacza, że jestem zagrożeniem dla moich
braci.
- Gdybyś go zastrzelił, byłby następny bałagan do sprzątania pocieszył go Niner,
zjeżdżając z drogi pomiędzy drzewa. - Nie można zostawiać cywilnych policjantów
martwych na drodze. To nie jest Galaktyczne Miasto, no nie?
- Jesteś telepatą, sierżancie?
- Myślę, co w tej sytuacji powiedziałby Skirata.
- Jednak został w Eyat policjant, który widział nas z bliska.
- Następnym rażeni, kiedy nas zobaczy, będziemy mieli na głowach hełmy, więc to mu
wiele nie pomoże.
Gdy dotarli do obozowiska, A'den i Fi czekali już w zaimprowizowanym sztabie, który
zdawał się pogrążony w mroku, tak samo jak reszta bazy. Wszystkie okna były zasłonięte
nieprzezroczystym materiałem. Wewnątrz byle jakiego domku dwaj mężczyźni siedzieli przy
stole i smętnie wpatrywali się w notatnik. A'den trzymał rękę przy uchu, jakby koncentrował
się na ledwie słyszalnym sygnale.
Fi nie podniósł głowy. A'den tak.
- Dobrzy jesteście, słowo daję - rzekł znużonym głosem Zero. - Ilu sztywniaków tu
zwieźliście? Dwóch żołnierzy i gliniarza? W tym tempie niedługo pobijecie własny rekord
głupoty.
- Nie zabiliśmy gliniarza - zaprotestował Niner.
Fi tylko obejrzał się na nich przez ramię.
- Przynajmniej nie zamierzaliśmy. Pałki paraliżujące są niebezpieczne, jeśli nie znacie
historii medycyny.
- No, świetnie. Świetnie.
Fi postukał w notatnik i w pomieszczeniu rozległy się trzeszczące głosy. Był to
podsłuch z centrum kontroli policji, sądząc z żargonu i kodów.
Jeszcze raz, trzy-siedem. Ostatnie wezwanie w dzienniku pokładowym to zatrzymany
pojazd na alei Bidean.
Nie widać wyraźnie obrazu z kamery nadzoru...
Potwierdź ID podejrzanego ścigacza. Wypożyczony, do zabezpieczenia użyto
fałszywych czipów identyfikacyjnych.
Hej, wiedział ktoś, że miał problemy z sercem?
Fi ściszył notatnik i wstał.
- Atin kopie grób. Pójdę mu pomóc. Jestem w tym dobry, kopię głębokie dziury.
A'den wzruszył ramionami i wrócił do nasłuchu.
- Chyba policjanci się zdenerwowali, kiedy znaleźli na swoim kumplu oparzenie od
pałki. Na szczęście od tego do wniosku, że chodziło o grupę tajnych komandosów
zacierających ślady, jeszcze jest daleko - Odchylił się w tył tak daleko, jak pozwoliło mu
krzesło, i wziął inny notatnik. - Spójrzmy na te obrazy z rozpoznania powietrznego.
Niner nie mógł się odczepić od poprzedniego tematu.
- A więc, sierżancie, co zrobiłbyś inaczej?
- Zastrzeliłbym glinę - odparł A'den.
- I to by rozwiązało problem?
- Nic by to nie zmieniło. Martwi mnie tylko, że zaczynasz przedkładać łagodność nad
porządne załatwienie sprawy. Wykonujemy ekstremalne zadania. A to oznacza, że paru
nieszczęśliwych gapiów zawsze może się dostać w tryby. To są szkody konieczne. Musisz się
z tym pogodzić.
Darman wiedział, że A'den ma rację, martwiło go tylko to, że się zawahał. Reagował
na policjantów jak na osoby w typie Jallera Obrima - sojuszników, kolegów, przyjaciół.
Tymczasem nie dość, że mylił się całkowicie, to jeszcze mógł spowodować katastrofę w
przyszłości. Nie mógł sobie pozwolić na osądzanie nikogo po mundurze. Nie mógł nawet
uznać, że wszyscy Jedi są teraz po jego stronie. Gdyby się dowiedział, że to Zey wysyła
personel Sił Specjalnych, aby zajmował się takimi dezerterami, nie wiedziałby, jak to przyjąć.
- Wiem, że jesteś specjalistą od materiałów wybuchowych odezwał się A'den. - Ale
czy potrafisz interpretować obrazy z powietrza?
Darman drgnął, wyrwany z zadumy.
- Jasne.
- No i co powiesz?
Darman przyjrzał się płaskim obrazom; wyglądało to jak dwuwymiarowa mapa miasta.
Znacznik czasowy wskazywał, że została sporządzona kilka godzin temu. Była to część Eyat,
nie plan budowy, który sporządzili Maritowie, ale prawdziwy obraz. Mógł widzieć malutkie
kropki wędrujące po drogach. Duży kompleks w centrum miasta pełen był ciężarówek
repulsorowych i pojazdów opancerzonych różnych typów, których nie było tu kilka dni temu,
kiedy zrzucono Omegę. Znalazło się nawet ruchome działo przeciwlotnicze. Pokazał notatnik
Ninerowi.
- Widać, że przygotowują się na naszą wizytę.
A'den skinął głową.
- Na pewno ich sepowscy sojusznicy mają rozeznanie z powietrza, więc wiedzą o
zbiorze pamiątek republikańskich, jakie daliśmy jaszczurom. Możemy się wzajemnie
szpiegować, kiedy wiemy, gdzie patrzeć.
Więc Eyat szykowało się na atak Maritów.
- A jak tam inne miasta? - Zapytał Darman.
- Wszystkie robią to samo. Nie jestem pewien, czy wiedzą że jaszczury stosują metodę
kaskadową, ale nie sądzę, aby odkryli obecność „Levelera", dopóki nie zacznie szukać
miejsca parkingowego.
A zatem wytypowano już okręt wojenny, który ma przydział na Gaftikar. W końcu
musiało się to stać. „Levelera"...
- Na pokładzie ma kilka tysięcy najlepszych żołnierzy Republiki, Trzydziestą Piątą
Piechoty i Dziesiątą Opancerzoną. Chcą zmiękczyć Eyat i kilka dużych miast i pozwolić
Maritom na wejście, a potem odjechać, kiedy kurz opadnie.
Eyat wcale nie miało dobrej obrony. Z tego co widział Darman nawet jeden okręt to aż
za wiele.
- Shenio Mining ma dość zasobów, żeby kupić Eyat i jego rząd na własność bez
żadnego wsparcia wojskowego, jeśli tak bardzo chce tutaj prowadzić odkrywki.
- Tak, ale jak sam wiesz, kompanie lubią udawać, że zostały legalnie zaproszone, żeby
ludzie nie krzyczeli, że to korporacyjna inwazja.
- Ale to jest korporacyjna inwazja - zapewnił Darman.
- Może istnieje jakaś strategia, jakiś większy obraz, którego nie dane jest nam
zobaczyć - zastanowił się A'den. - Ostatecznie wszystkie wojny polegają na tym, że jedni
pożądają tego, co ma ktoś inny. Gdybym wiedział, że wrzucenie klucza do maszyny zmieni
naturę galaktyki, zrobiłbym to, ale takie jest życie, koleś. Róbmy to, co do nas należy i
miejmy nadzieję, że pozostaniemy przy życiu na tyle długo, by iść przed siebie.
Niner nie wydawał się zdenerwowany. Znacznie bardziej interesowały go dane z
rozpoznania. Darman zostawił obu sierżantów, a sam wyciągnął z plecaka saperkę i ruszył na
poszukiwanie Fi i Atina.
W cichym nocnym powietrzu łatwo było nasłuchiwać odgłosów saperki wbijanej w
ziemię ze znajomym metalicznym brzękiem.
Fi i Atin - całkowicie milczący - kopali na małej przestrzeni otoczonej krzaczkami, w
miejscu, gdzie korzenie nie będą stanowiły problemu. Darman przystanął, spojrzał na oba
ciała i dołączył do kopaczy przy bladym świetle pręta świetlnego leżącego na ziemi.
Okazało się, że dwa metry to bardzo dużo. Wreszcie cała trójka przestała kopać i
spojrzała w dół.
- A może powinniśmy wykopać dwa groby? - Zasugerował Atin.
- Sierżant Kal mówi, że Mando'ade stosują wspólne groby, jeśli w ogóle grzebią
zmarłych. - Darman usiłował sobie przypomnieć, co jeszcze mówił im Skirata o grzebaniu
zmarłych towarzyszy. Nie obchodziło go to, co napisali w książkach o ukrywaniu śladów
swojej obecności. Chodziło o szacunek dla ludzi, których tylko jeden prefiks oznaczenia
dzielił od tego, by byli nim. - Żaden żołnierz nie chce być rozdzielony od swoich braci.
- O ile nie są szczególnie di'kutla - mruknął Fi.
Atin przykucnął przy ciałach.
- Dobra, trzeba ich rzucić.
- A nie możemy ich złożyć z szacunkiem? - Darman podszedł do sterty purpurowych
zbroi i zerwał z napierśników znaczki identyfikacyjne. Kiedy przeciągnął po nich czujnikiem
kieszonkowym, dostał odczyt CT-6200/89Ol i CT-0368/7766. Oczywiście, nie było
wiadomo, jak się między sobą wołali: Wielką Armię motla'shebs obchodziło, jak klony do
siebie mówią, przynajmniej w rejestrach.
Darman zrobił to, czego starał się uniknąć przez ostatnie kilka godzin: zażądał kopii
bazy danych Zero, którą Ordo oddał im na Potrójnym Zerze. Jeśli pozna ich prawdziwe
imiona, poczuje się jeszcze gorzej. Ale musiał, jeśli chciał odprawić nad nimi jakikolwiek
pożegnalny rytuał.
- To... Moz i Olun - powiedział. I dodał to najgorsze: - W pewnym momencie szkolił
ich Jaing.
Jeśli Moz i Olun żywili jakieś ambicje poza przetrwaniem wojny, Jaing mógł być
jedyną osobą, która ich znała. Marzenia te jednak z pewnością nie obejmowały zastrzelenia
przez innego klona.
Fi i Atin opuścili ich do grobu, wciąż owiniętych w koce.
- Ni Su'cuiy, gar kyr'adyc, ni partayli, gar darasuum - wygłosił Darman. Było to
rytualne wspomnienie o wszystkich, którzy odeszli, recytowane codziennie z imionami
wszystkich ludzi, których żałobnik chciał unieśmiertelnić. Jestem wciąż żywy, ty umarłeś, ale
będę cię pamiętał, więc jesteś wieczny. Sierżant Kal mówił, że Mando'ade niczego nie owijają
w bawełnę, nawet w kwestiach duchowych. - Moz i Olun.
Fi rzucił do dołu kilka garści piachu, po czym wziął łopatę.
- Wiesz, że będziesz to musiał odmawiać codziennie przez resztę swojego życia,
prawda?
- Wiem - odparł Darman, wrzucając do grobu sypką ziemię.
A ile jeszcze będzie tych imion, zanim wojna się skończy?
Nie będzie trudno ich pamiętać. Znacznie trudniej będzie o nich zapomnieć.
Terminal rudy, Miasto Kerif, Bogg V, 478 dni po Geonosis
Twi'lekowie byli znacznie ciężsi, niż na to wyglądali. Może to wina lekku - ich tkanka
była bardzo zwarta - a może dlatego, że byli zbudowani z samych mięśni. Tak czy owak,
przytrzymanie Twi'leka wymagało nieco więcej siły, niż przypuszczał Sev.
- Ojejejej - stęknął, chwytając Leba Churę w pasie i rzucając nim o ścianę magazynu. -
Dochodzisz do siebie, mały dostawco?
Twi'lek uderzył o permabetonowe płyty z głośnym, mokrym sieknięciem. Sev był
pewien, że mocno go trzyma, dopóki pilot nie wyrwał się i nie rzucił do ucieczki przez czarny
jak smoła pas startowy.
Zawsze to pewne wyzwanie, kiedy nie potrafisz skutecznie unieruchomić celu. Ale
Delta chcieli dostać go żywego i zdolnego do mówienia. Sev obserwował Twi’leka
noktowizorem - zamglona od ruchu zielona postać z powiewającymi w biegu głowogonami.
- Idzie na ciebie, Fixer - poinformował.
Leb pędził na oślep w kierunku statku na platformie towarowej i Sev ruszył za nim.
Jedną z wad katarneńskiej zbroi był jej ciężar - dobra na krótkie biegi w ataku paniki, na
dłuższą metę spowalniała człowieka - więc Leb zwiększał dystans.
Nie szkodzi. Fixer i Scorch czekali.
Twi'lek nadział się na twardą ścianę komandosów, plastoidu i DeCe. Mężczyźni
przechwycili go bez ceremonii. Sev usłyszał krótkie „uff, kiedy powietrze uciekło z płuc
zbiega. Leb został rzucony płasko na plecy, zanim postawiono go w pionie, wciśniętego
pomiędzy Fixera i Scorcha.
- Wiem, że Sev jest dziwny, chłopie, ale to nieładnie uciekać, kiedy ktoś chce się z
tobą zaprzyjaźnić. - Scorch potrafił mówić groźnym i jednocześnie szyderczym tonem,
którego Sev nie potrafił naśladować. Jego palce w rękawiczce zacisnęły się na szyi Twi'leka. -
On nie chce cię ugryźć, tylko się pobawić.
- Czego chcecie? - Stęknął Lab, z trudem odzyskując oddech. - Nic nie zrobiłem.
Jestem całkiem czysty. A w ogóle kim jesteście? Mandalorianie? Ja przecież...
Boss podszedł do nich z drugiej strony pasa.
- Nie łamcie mu nic. Generał jest na pokładzie. - Przechylił głowę, żeby pochwycić
spojrzenie Seva. - Bard'ika na waszej szóstej... Bardzo się spieszy, żeby zadać parę pytań.
- Leb, nadszedł czas, abyś docenił gościnność Republiki - rzekł Scorch, ciągnąc
Twi'leka bez litości w kierunku pojazdu blokady ruchu Delty. - Chcemy tylko zadać ci parę
prostych pytań na temat trasy.
- Jasne, pytania może będą proste, ale wy nie jesteście... - Leb wyjrzał zza pleców
Scorcha i zobaczył Jusika, jak biegnie po permabetonie, powiewając szatą Jedi. - No tak, teraz
jeszcze Jedi zniszczy mnie Mocą! Wsadzi mi miecz świetlny w...
Jusik dogonił ich. Zawsze wyglądał tak, jakby mógł go przewrócić silniejszy powiew.
- Niepotrzebny będzie miecz świetlny, przyjacielu. Nie masz chyba żadnych
powodów, żeby ukrywać informacje, prawda?
Kiedy Jusik mówił tym swoim spokojnym, pełnym rozsądku tonem - a właściwie
nigdy nie podnosił głosu - Sev nie był pewien, czy stosuje naciski Jedi na umysł, czy nie. W
Jedi było zawsze coś niepokojącego, nawet w tych sympatycznych, jak Jusik. Sierżant Vau
mówił, że lepiej nigdy nie odwracać się do nich plecami. Nie byli podobni do zwykłych ludzi.
W przedziale dla załogi TIV-a zrobiło się teraz ciasno - czterech komandosów w zbroi,
przerażony Twi'lek i generał Jusik. - Leb zdawał się nie rozumieć, że bardzo trudno jest
spuścić manto więźniowi w takiej ciasnocie. Jego oczy biegały od wizjera do wizjera.
Naprawdę nie wiedział, kim są. Ale i tak mało kto widział z bliska komandosów
Republiki, a kiedy już widzieli, zwykle najbardziej przeszkadzał im hełm. Kontakt wzrokowy
był najważniejszy dla większości gatunków humanoidalnych. Bez niego nie potrafili określić,
w jakie kłopoty się wpakowali.
- Więc dostarczałeś specjalistyczne urządzenia transportowane z Arkanii - rzekł Boss.
- I nie masz na to zezwolenia.
- Nie potrzebuję zezwolenia. A może potrzebuję?
- Pochodzisz z Ryloth, więc jesteś obywatelem Republiki, a to oznacza, że
handlowanie urządzeniami do klonowania jest dla ciebie nielegalne.
- Nie handluję niczym i nie zaglądam do skrzyń...
- Arkania... Oni nie eksportują owoców, prawda?
- Jestem dobrym dostawcą, sam to powiedziałeś.
- Twoje nazwisko znajduje się na liście, którą przypadkiem posiadamy.
- No to mnie aresztujcie.
Boss powoli przeniósł wzrok na Seva, dając mu milczący znak, aby się nie oszczędzał.
Jusik tylko patrzył i nic nie mówił.
- Nikogo nie aresztujemy - rzekł Sev. - Na ogół dostajemy odpowiedzi. Ty też nam
odpowiedz i sobie pójdziemy.
- Albo...?
- Albo się bardzo zdenerwuję. - Sev potrafił zmusić kostki do niepokojącego
trzaskania, zamykając pięść. - Powiedz, gdzie zabrałeś ładunek.
Spojrzenie Leba powędrowało do włazu, jakby obliczał, czy uda mu się uciec. A może
to był jedynie odruch. Jego lekku poruszały się powoli w milczącej reakcji.
- Dlaczego wszyscy tak się interesują tym towarem? Czy to jakiś błyszczostym, czy
co? Mandalorianie pytali mnie o to samo... Chcieli wiedzieć, dokąd to zawiozłem. Myślałem,
że to tylko kadzie i permabeton, i takie tam.
- Jacy Mandalorianie?
- Trzech ich było. Jeden młody, dwóch starszych, jeśli sądzić po głosie, bo mieli hełmy
takie jak wy, no nie? A, i jeszcze nosili...
Jusik wtrącił się nagle, bardzo zainteresowany odpowiedzią:
- Zielone zbroje? Mieli ciemnozielone zbroje, prawda?
Leb zamrugał.
- Tak - przyznał. Zastanawiał się przez chwilę, jakby próbował sobie coś
zwizualizować. - Tak, byli ubrani w ciemną zieleń. Skąd wiedziałeś?
- Przeczucie - mruknął Jusik. Sev poczuł się odsunięty. Cokolwiek Jusik miał na myśli,
jakiekolwiek miał informacje, nie podzielił się z nimi. Miał jednak dość hartu ducha, by
dotrzeć aż tu. - Zorientuję się, co to za jedni. A teraz opowiedz mi, gdzie zabrałeś sprzęt.
- Na Dorumaa.
Jusik odchylił się do tyłu, jakby dostał już swoją odpowiedź; jak gdyby tożsamość
osób, które również wytrząsnęły z Leba tę wiadomość, miała dla niego większe znaczenie niż
miejsce dostawy - prawdopodobne miejsce przebywania Ko Sai. Sev był trochę
zdezorientowany; próbował wyobrazić sobie scenariusz, w którym taka informacja miałaby
większe znaczenie.
- Chcesz coś uściślić? - Zapytał Boss, po czym wskazał na Seva. - A może mój kolega
ma ci w tym pomóc?
- To był kurort na wyspie Tropix - rzekł gładko Leb, jakby już wcześniej to ćwiczył, a
przynajmniej już kiedyś udzielił takiej odpowiedzi. - Chcecie współrzędne? Proszę bardzo. -
Sięgnął pod tunikę i zamarł. - Hej, to tylko notatnik... Spokojnie...
Sev zorientował się, że wyglądał, jakby chciał go uderzyć. Zastanawiał się, dlaczego
wywołał wrażenie, że jest gwałtowniejszy od swoich braci; w końcu wszyscy komandosi w
zbroi i z DeCe wyglądali jak wcielenie nieszczęścia. Nie starał się zachowywać jak wariat,
nawet kiedy Boss go denerwował, ale ludzie źle się czuli zamknięci z nim w małej przestrzeni
i nie potrafił tego zmienić, cokolwiek zrobił.
- Wezmę te dane - cicho rzekł Jusik. Wyciągnął dłoń po notatnik Leba, dotknął
kontrolek i wprowadził jakiś kod do swojego urządzenia, po czym oddał notatnik Lebowi.
- Hej, skasowałeś go! - Leb ze zgrozą spojrzał na notatnik.
- Niezdara jestem - usprawiedliwił się Jusik. - Nie szkodzi.
Odprowadzimy cię bezpiecznie, dobrze?
- Ale moje dane...
Jusik skinął na Seva, by ten mu towarzyszył. Wyprowadzili Leba z TIV-a tak szybko,
że omal nie wyleciał z włazu. Chwycili go pod pachy i zaholowali w stronę frachtowca.
- Nie dostanę paru kredytów za fatygę? - Zapytał Leb.
Jusik położył mu coś na dłoni.
- Dostaniesz, obywatelu. Sprawię też, że problem zniknie. Przez chwilę wpatrywał się
w twarz Twi'leka, potem położył mu dłoń płasko na piersi. - Za kilka minut wszystko wróci
do normy. A teraz odejdź.
Leb stał u stóp drabinki do swojego statku i gapił się w to, co miał w garści. Jusik i
Sev pobiegli z powrotem do TIV-a. W pewnej odległości od nich stał mały, anonimowy
wahadłowiec. Sev widział już wcześniej, jak Jusik z niego korzysta.
- Co mu pan dał, sir? - Zapytał Sev.
- Kilkaset kredytów i lukę w pamięci.
- Co?
- Wyczyściłem mu pamięć.
- A, rzeczywiście... Potrafisz to zrobić, prawda? - Nie było sensu kasować tylko
zawartości jego notatnika, skoro pamięta dane i pamięta nas.
Za ich plecami rozległ się głuchy warkot. Sev obejrzał się i stwierdził, że statek Leba
szykuje się do startu, wzbijając w powietrze chmury pyłu i żwiru podmuchem z silników.
- Ktokolwiek jeszcze ściga Ko Sai, wciąż jeszcze może go odnaleźć, tylko że tym
razem nie będzie już mógł udzielić odpowiedzi. Czy to rozwiązuje jego problem?
- Nie powiedziałem, że to ma rozwiązać jego problem - odparł Jusik. - Z pewnością
jednak rozwiąże nasz.
Chyba nie postąpił jak Jedi, ale może Sev nie do końca rozumiał ich obyczaje.
- A co z tymi Mandalorianami? Wydawało się, że coś wiesz.
Jusik wzruszył ramionami i otworzył właz wahadłowca skinieniem dłoni. Może była to
sztuczka Mocy, a może zdalne sterowanie.
- Powiedzmy, że Ko Sai cieszy się powodzeniem.
- Ale kim oni są?
- Konkurencja. Później was dogonię.
Sev przyjął tę szczątkową informację, chociaż go to irytowało.
Obserwował, jak Jusik wsiada do wahadłowca, a sam wrócił do TIV-a, usiłując
zrozumieć, co czuje do Mandalorian i czy wszyscy są tacy jak on.
- Generał namieszał Twi’lekowi w mózgu - rzekł, padając na fotel i przypinając się
pasami. - Przynajmniej teraz nie będzie już z nikim rozmawiał o swoich podróżach.
Boss cmoknął z irytacją.
- Powinniśmy byli wypytać go bardziej szczegółowo, gdzie zrzucił towar. Ale Jusik
chyba naprawdę chciał się go pozbyć.
- Widocznie wie coś, czego my nie wiemy.
Nikt tego nie powiedział na głos, ale Sev wiedział, że wszyscy o tym myśleli.
Mandalorianie. Każde natknięcie się na nich czy choćby na wzmiankę o nich, i stwierdzenie,
że są po stronie separatystów albo po swojej własnej, a nie po twojej, działało raczej
trzeźwiąco. Podobnie jak większość komandosów, drużyna Delta została wychowana i
przeszkolony przez sierżantów mandaloriańskich; ludzie tacy jak Walon Vau robili to samo,
co całe pokolenia ojców Mando: wychowywali synów na samodzielnych żołnierzy,
przekazując mandaloriańską kulturę, dzięki której powstawały silne, zżyte ze sobą armie.
Jasne, ale są Mando i Mando, pomyślał Sev. Czy to ja? Czy taki naprawdę jestem? A
jak widzą nas prawdziwi Mando?
Omegi teraz były bardzo Mando. Wszystkie oddziały Skiraty takie były. Stary Kal to
prawdziwy wiarus, uosobienie tradycji i sentymentalizmu, ale jeśli ktoś wszedł mu w drogę -
trafiał na kompletnie pozbawioną hamulców gwałtowność. Czasem Sev wolał zimny dystans
Vau, ponieważ było to dla ich własnego dobra. Czasem jednak zazdrościł Omegom. Vau
twierdził, że Skirata jest za miękki i szkoli słabych żołnierzy, ale Sev widział w nim tylko
kogoś, kogo nie musi się bać i kto pozwoli mu popełniać błędy.
Teraz za późno, by o tym myśleć.
- Dobrze, niech będzie Dorumaa - rzekł Boss. - Mam nadzieję, że spakowałeś
kąpielówki, Fixer.
Kurort na wyspie Tropix, Dorumaa, system Cularin, 478 dni po Geonosis
Tropix była sztucznie wyprodukowanym rajem, wyposażonym we wszystko, czego
może potrzebować stęskniony słońca gość i tak dalekim od wyobrażenia Skiraty o luksusie,
jak to tylko było możliwe.
Wszędzie pełno było słońca, jaskrawych kolorów i hałasu. Drzewa lulari importowane
z Hikila dzwoniły jak dzwonki na wietrze, a ich ciężki zapach był tak intensywny, że
przyprawił Skiratę o ból głowy. Mird biegł wzdłuż wysłanej muszelkami ścieżki na plaży,
wyprzedzając Vau, machając ogonem i skowycząc z podniecenia, gdy chwytał kolejny nowy
zapach.
Była to planeta separatystów, przynajmniej na tyle, na ile system Cularin był wobec
nich lojalny. Skirata czuł się wszędzie jak na terytorium wroga, niezależnie od tego, czy na
mapie była to plama czerwona, niebieska, czy żółta, więc nie pozwolił, aby ta stereotypowa
idylla osłabiła jego czujność.
- Cóż, to jest wysoka klasa - rzekł. Istoty różnych gatunków odpoczywały na białym
piasku plaży omywanej falami morza, tak jaskrawo turkusowego, że mogło być
podfarbowane. Kelnerki twi'leckie, o skórze nieustępującej mu barwą, spacerowały pomiędzy
gośćmi z tacami pełnymi drinków. Pośród nich uwijały się roboty, grabiąc piasek i jakimś
cudem nie pozostawiając za sobą śladów. - Wyobraź sobie, że ugrzęzłeś tu na jakieś dwa
tygodnie. Co o tym sądzisz, Mer'ika?
Mereel wzruszył ramionami. Bez zbroi, w zwykłej białej koszuli i beżowych
spodniach, wyglądał bardzo zwyczajnie i tak bardzo po cywilnemu, że Skirata mógł jedynie
myśleć o tych wszystkich zwykłych rzeczach, których mu odmówiono.
- Pewnie znalazłbym tu sobie jakieś zajęcie - odparł Mereel. Wiesz, że wyglądasz
wypisz, wymaluj jak diler błyszczostymu?
Vau obejrzał się przez ramię. W kaburze miał elegancki miotacz, wysadzany perłami.
- Staram się wyglądać swobodnie, ale groźnie. Cieszę się, że się udało...
- Ten miotacz to specjalny Arakyd, Walonie. Mówi o tobie więcej niż jakiekolwiek
kredyty. - Typowy gangster mniej rzucałby się tu w oczy niż pełna zbroja mandaloriańska.
Mieli wyglądać tak, jakby przyjechali na ryby, żeby łódź podwodna „Aay’han" nie ściągnęła
na siebie niepożądanego zainteresowania. - Wygląda raczej kosztownie.
- Jeszcze jeden bibelot ze skarbca Vau. Podobno mój prapradziadek zastrzelił z niego
lokaja za podanie zbyt gorącego kafu.
Skirata omal nie dał się złapać.
- Mówisz to tylko po to, żeby mnie wkurzyć, prawda?
Wyraz twarzy Vau był nieodgadniony.
- Wiesz, że nigdy bym się nie odważył.
Mereel położył dłoń na ramieniu Skiraty i wyminął go. Co do Vau i jego rodziny...
Najgorsze było to, że taka sytuacja była całkowicie możliwa. Skirata starał się raczej myśleć o
niewytłumaczalnie hojnym Vau, człowieku, który właśnie podarował mu miliony na wybitnie
sentymentalny i altruistyczny cel, jakim jest ratowanie klonów, niż o sadystycznym dowódcy,
który omal nie zabił Atina, próbując wzmocnić jego hart ducha.
- Udesii - mruknął Mereel. - Spokojnie, Kal’buir.
Skirata naprawdę bardzo się starał. Odetchnął głęboko, wszedł do holu ogromnego
kompleksu hotelowego i przez moment poczuł się jak baron błyszczostymu. Ten nierzucający
się w oczy, niski, siwy mężczyzna w średnim wieku w odpowiednim stroju mógł przejść
niezauważony jako włóczęga, ale wywołałby poruszenie, pojawiając się gdzieś z odpowiednią
miną.
Dzisiaj odgrywał księcia. Miał fortunę w sejfie na pokładzie „Aay’hana", więc
nietrudno było mu przybrać pozę owianego złą sławą bogacza.
Wysoka samica Rek spojrzała na niego z góry. Skirata znał Reków jako łowców
nagród - ich chude jak rzemień ciała przydawały się przy docieraniu do trudnych miejsc - ale
tu, w hotelu, ta samica stanowiła dla niego zaskoczenie.
I nie wydawała się obdarzona poczuciem humoru. Postanowił zachować dla siebie
wszystkie dowcipy dotyczące diety.
- Czy musimy mieć pozwolenie, aby tu przebywać? - Niewinnie zapytał Skirata. -
Przyjechaliśmy na połów rifi.
- Musicie - odparła bez przesadnej uprzejmości. Spojrzała na niego niepokojąco
czerwonym okiem. - Jesteście gośćmi hotelu?
- Nie, mamy tu zacumowany statek.
- Za cumowanie jest opłata. Czy sieć też chcecie wypożyczyć?
- Przyjechaliśmy tu doskonale przygotowani, nie ma takiej potrzeby, dzięki...
- Musicie też podpisać oświadczenie, bo Kurorty Tropix nie odpowiadają za śmierć,
obrażenia, szkody oraz inne nieszczęśliwe wypadki - recytowała szybko - spowodowane
przez lub związane z polowaniem, łowieniem ryb i badaniem wszelkich obszarów ponad
dziesięć metrów od brzegu lub poniżej głębokości pięćdziesięciu metrów...
Skirata uśmiechnął się pobłażliwie, choć była to czysta strata czasu, i wziął stylus.
- Jesteśmy przyzwyczajeni do ryzyka, proszę pani. Gdzie mam podpisać?
- Na ile czasu ma być to pozwolenie?
Ile czasu może potrwać znalezienie dziury, którą sobie wykopała Ko Sai? Może
godziny. Może dni, a jeśli nie będą mieli szczęścia - tygodni. A kiedy już ją znajdą, zawsze
jest ryzyko, że ta przynęta na aiwhy zdoła się stamtąd wynieść.
- Daj mi zezwolenie na tydzień - zdecydował Skirata, rzucając czip kredytowy na
biurko. - Jeśli stwierdzę, że mamy... Więcej czasu do zabicia, przedłużę je.
Rek sprawdziła czip w skanerze.
- Dziękuję panu, panie Nessin. - Skirata skrzywił się na dźwięk fałszywego nazwiska. -
Muszę zalecić ostrożność, jeśli będziecie łowić poza granicą pięciuset metrów. Czasem ludzie
giną, kiedy ignorują ostrzeżenia. Ale dla wielu rybaków i nurków właśnie na tym polega urok
tego miejsca.
Vau przybrał swój lodowaty uśmieszek typu „wiem coś, czego ty nie wiesz".
- Rybactwo dla sportu nie jest sportem, jeśli nie musisz się bać, że sam zostaniesz
schwytany, nieprawdaż?
- Zawsze zostaje odpoczynek na plaży - odparła Rek. - Albo uroczy spacerek po
porcie.
Wydawało się, że zaklasyfikowała ich jako dwóch starszych panów, którzy próbują
odzyskać młodość poprzez ryzykowne szarżowanie, może z Mereelem, jako młodym i
sprawnym gorylem, który w razie potrzeby wyciągnie ich z kłopotów. No i bardzo dobrze.
Jeśli nawet Ko Sai ma tu jakiś kontakt - a musi mieć, choćby tylko po to, żeby odbierał dla
niej dostawy - nie zorientuje się on, że w mieście są mandaloriańscy łowcy nagród.
„Aay’han" nie wyglądał specjalnie podejrzanie przy jednym z pontonów, które
rozciągały się na lazurowej wodzie. Większość statków obok niego wyglądała tak, jakby
nigdy jeszcze nie wypływała w morze, ale znajdowało się tu też parę mocnych balii, które
najwyraźniej pochodziły spoza planety. Skirata wyjął notatnik i dyskretnie ustawił skaner w
ich kierunku, aby sprawdzić transpondery, tak na wszelki wypadek. Nie znalazł rejestracji,
które by go zaniepokoiły.
- Musicie przekazać tę łajbę grupie inwestorów - rzekł. Wszyscy próbowali wyglądać
na odprężonych. - Wezmą to paskudztwo i zmieniają w UPS.
- Jesteś wredny - wymamrotał Vau.
- Co to jest UPS? - Zapytał Mereel.
- Unikatowa Propozycja Sprzedaży, synu. Dam ci przykład.
Zrobili kompletny tutaj shu'shuk i przekształcili całą planetę, nie wiedząc nawet, jakie
istoty żyły w lodzie, gdy go rozpuszczali. Tymczasem pod wodą żyje parę paskudnych
zwierzątek, ale zamiast powiedzieć: „Och, to zbyt niebezpieczne, dajmy sobie spokój z tym
kurortem", rada turystyczna sprzedaje wszystkim okazję do dzikiej przygody. Szanuję takie
umiejętności w biznesie.
Mereel się uśmiechnął.
- Dopóki nie zaleje ich fala procesów.
- Wrzucą to w koszty eksploatacyjne - odparł Skirata.
Trzej mężczyźni weszli na „Aay’han" i usiedli na płaskiej części kadłuba, opierając
plecy o krzywiznę lewoburtowej ładowni i wyglądając na morze. Mird siedział z nosem pod
wiatr, węsząc radośnie. Skirata nie wiedział wiele o rybactwie sportowym, choć czasem
udawało mu się złapać rybę, jeśli musiał. Miał tylko nadzieję, że nie zapomniał o czymś, co
nie było niezbędne, ale brak tej rzeczy mógłby go skompromitować. Jeśli sprawy się
skomplikują, zawsze może udawać, że jest baronem stymu na pierwszej wyprawie.
- Przynęta na aiwhy musi mieć trasę przeładunku dostaw rzekł. - Nie może po prostu
tutaj przycumować, nie kontaktując się z nikim. Skąd dostaje żywność? Nie jest z gatunku,
który żyje z uprawy roli. Musi mieć służbę.
- Morze - podpowiedział Mereel.
- Co?
- Żyje z morza, nie z uprawy ziemi.
- No dobra, kaminoańska dyscyplina czy nie, musi coś jeść.
- Rozejrzyjmy się trochę - zaproponował Vau. - Mamy mapę. Oya, Mird!
Mird wstał, ślizgając się łapami po gładkim pokładzie i rozejrzał się nerwowo w
poszukiwaniu obiektu do polowania. Jakoś nie wyczuwał żadnej ofiary. Vau pochylił się i
poczochrał złociste futro, wskazując na wodę. Strille mogą latać, ale pływanie nie jest ich
mocną stroną. Mird zamruczał z rozczarowaniem i frustracją.
- Nie martw się, Mird, niedługo zapolujemy na Kaminiise powiedział Skirata.
Zastanawiał się, czy nie mięknie. Nigdy nie lubił tego zwierzaka, chociaż nie mógł go winić
za dziki charakter. Skoro ma się takiego pana jak Vau... Teraz poznawał jego talenty, a nawet
doceniał jego wdzięk. - Niedługo. Dobrze?
W oczach Mirda pojawił się błysk inteligencji, który świadczył, że doskonale rozumie
Skiratę. Strill spokojnie złożył ogromny łeb na kolanach Vau. Mereel opuścił wizjer
przeciwsłoneczny i oparł się o kadłub z dłońmi splecionymi pod głową.
- Najpierw musimy zawęzić krąg poszukiwań - rzekł, wyciągając rękę. - Patrzcie.
Zwróćcie uwagę na prędkość.
Przez zatokę portową, bezpiecznie oddalona od płycizn, pływała barka motorowa z
nurkami szykującymi się do zwiedzania podwodnego świata. Ich kolorowe stroje świadczyły,
że nie zarabiają w ten sposób na życie. Statek wyglądał jak inne barki, zacumowane przy
pontonach w barwach Kurortów Tropix: nimi właśnie przemieszczała się obsługa pomiędzy
doskonale zaplanowanymi i idealnie rozmieszczonymi wyspami. Chyba właśnie takim
statkiem Twi'lek przewoził sprzęt i roboty Ko Sai na morze.
Jeśli poznają prędkość barki i obliczą ciężar ładunku, jaki przewoził Twi'lek, będą
mieli promień poszukiwań.
Skirata wycelował swój notatnik, kładąc go płasko na kolanie i śledząc barkę z jego
pomocą.
- Nigdy nie byłem w tym dobry... - Zauważył. A przecież chodziło jedynie o
obliczenie czasu na konkretnym odcinku drogi. Mógł wykorzystać notatnik jako jedno z tych
urządzeń, za pomocą których CSF czasem śledzi ścigacze. - Myślę, że to będzie około
piętnastu klików na godzinę.
Mereel zsunął się z kadłuba i spojrzał przez ramię.
- Oznacza to, że jeśli barka wypłynęła do jakiegoś punktu przeładunkowego i wróciła
po półgodzinie, szukamy maksymalnego zasięgu najwyżej dziesięciu klików, jeśli poruszała
się szybciej, a to i tak wersja optymistyczna.
- Przeszukajmy wszystko w promieniu piętnastu klików, tak na wszelki wypadek.
Vau wprowadził dane i wyświetlił holomapę na kadłubie.
- Pamiętajcie, że jest trójwymiarowa - przypomniał. Wklęsła mapa dna wyglądała jak
koszyk z siatki błękitnego światła, które trudno było dostrzec w słońcu. - To topografia
podwodna w promieniu piętnastu klików od współrzędnych podanych przez Twi'leka.
Nawet w tym świetle Skirata widział wgłębienia wlotów do jaskiń pod linią wodną.
Mapy dochodziły jedynie do pięćdziesięciu metrów w głąb. Było to tak samo dobre miejsce
jak każde inne, aby zacząć poszukiwania.
- Kto przygotowywał topografię dla hotelarzy? - Zapytał Mereel. - Chyba podali te
pięćdziesiąt metrów z jakiegoś konkretnego powodu, ponieważ musieli wiedzieć, co jest
poniżej. Nie przegapili tylko dlatego, że właśnie mieli przerwę na kaf.
- Tu chyba nie ma odpowiednika rady miasta - stwierdził Skirata. - Nie możemy po
prostu wejść i poprosić miejscowego szefa planowania, żeby nam pokazał swoją bazę danych.
To jest właśnie problem planet komercyjnych.
Vau otworzył górny właz i skinął na Mirda.
- Gdzie twój duch poszukiwacza przygód, Kal? Tą przepłaconą hybrydą DeepWater
zbadamy...
- Dostałem tę balię za dobrą cenę - warknął Skirata. Dezawuowanie jego zdolności
handlowych było tylko odrobinę mniej ryzykowne niż kwestionowanie odwagi. Dopiero po
chwili zdał sobie sprawę, że Vau znów się z nim droczy. - Zastanawiam się, co byś zrobił,
gdybyś do znęcania się nie miał mnie.
Vau uniósł brew - uznał ten tekst za irytującą bezczelność - ale Skirata dał sobie
spokój, bo pomyślał o fortunie, jaką Vau ofiarował mu od niechcenia, jakby to był
jednokredytowy czip, który znalazł na ulicy. Mereel wciągnął cumę i zaczął się
przygotowywać do drogi.
Wyspy były zbudowane na szczytach naturalnych skał wystających z morza jak
porceplastowe korony na zębach. Kiedy już się zanurzyli, wszystko wyglądało tak samo jak
na ziemi, podczas polowania na zwierzę w norze - szukanie oznak życia, sprawdzanie
wylotów jaskiń, zaglądanie do środka.
Był to tylko rekonesans, dyskretna wycieczka, żeby zbadać topografię terenu, która
mogła nie zostać uwzględniona na mapach. Trzeba będzie później tu wrócić i przypuścić
planowany atak. Jeśli jednak pojawi się okazja, na pewno jej nie przepuszczą.
Na zewnątrz transpastalowego bąbla, który tworzył przejrzystą kopułę nad kokpitem,
majestatycznie przepłynęła obok nich bajecznie kolorowa turystyczna plansza opisująca
podwodny świat. Mird wydawał się zafascynowany; przyciskał ryjkowaty nos do transpastali
i aż mruczał z podniecenia. Skirata zaryzykował, chwycił strilla za obrożę i pociągnął raz i
drugi, wycierając nim do czysta iluminator. Brudas, ale może być pożyteczny, tak jak i my,
pomyślał. Vau zrozumiał i wziął Mirda na kolana.
Stosunki między Skiratą i Vau wyraźnie się poprawiły. Bywały czasy, kiedy mogli się
pobić o znacznie mniejszą sprawę.
„Aay’han" opadł do sześćdziesięciu metrów, poniżej oznaczonej na mapach
głębokości. Woda była zaskakująco czysta: koronki wodorostów unosiły się wdzięcznie z
prądem. Jaskrawe różowe i żółte rybki jak wstążeczki wplatały się w ich liście, migocząc
światełkami niczym kasyno na Coruscan!
- No, to już lepiej wygląda - mruknął Mereel z wyraźną satysfakcją. Ekrany
nawigacyjne eliminowały warstwę fauny i flory, pozostawiając jedynie czysty trójwymiarowy
krajobraz, który sięgał daleko pod powierzchnię podwodnej góry tworzącej wyspę o średnicy
piętnastu kilometrów. „Aay’han" znalazł się blisko głębokiego cienia, który pojawił się na
czujnikach jako otwór.
- Warto tam zajrzeć - podsunął Mereel. - Ustawmy czujniki i sprawdźmy, jak głęboko
możemy wpłynąć.
- Możesz to zrobić, synu?
- Jasne, Kal'buir. - Odwrócił statek o dziewięćdziesiąt stopni i ustawił dziób
„Aay’hana" na wprost otworu, aby wykonać głęboki skan. - No, to mi już wygląda poważniej.
Sięga w głąb na co najmniej sto metrów. Proszę to zaznaczyć na mapie, sierżancie Vau. -
Odwrócił się do Skiraty. - Jestem już kilka stron dalej w podręczniku niż Ordo.
Skirata mógł powiedzieć, że to nie pora na wyścigi. Ordo i Mereel, dwaj nierozłączni
bracia od czasu, kiedy poznał ich jako dwuletnie dzieciaki klony - nie miały nawet imion,
tylko numery, a już wymachiwały miotaczami - czasem pozwalali sobie na drobną
rywalizację i przechwałki. Wyjaśniało to zamiłowanie Mereela do ryzyka. Musiał w końcu
kiedyś wyjść z cienia Orda.
Zbadali około trzydziestu kilometrów linii brzegowej, sprawdzając i skanując jaskinię
za jaskinią. Niektóre okazywały się ślepymi korytarzami, które skaner sonara zaznaczał na
trójwymiarowym obrazie - ot, zagłębienia w skale, które wiodły donikąd. Niektóre były tak
głębokie i pokręcone, że sonar nie znajdował ich dna, i te sobie zaznaczali. Mereel
wprowadził „Aay’hana" w prawdziwy las podmorskich zarośli i zwierząt - niektóre z nich
przysysały się ryjkowatymi wargami do bańki kokpitu, jakby chciały poznać smak statku - a
Skirata uważnie obserwował całe otoczenie w poszukiwaniu anomalii, które mogłyby
oznaczać niedawne prace budowlane. Oznaki aktywności mogły gdzieś pozostać - świeżo
nacięta powierzchnia kamienia, gruzy wokół wylotów jaskiń, wszelkie zdradzieckie oznaki,
że gdzieś tutaj Ko Sai zbudowała sobie kryjówkę.
Vau też wyglądał przez kopułę. Mird naśladował jego postawę tak dokładnie, jak tylko
potrafi sześcionogie zwierzę. Co jakiś czas odrywał wzrok, aby czule spojrzeć na swojego
pana i entuzjastycznie polizać go po twarzy ociekającym śliną, szarym jęzorem.
Skirata się wzdrygnął. Cóż, przynajmniej jedna istota w tej galaktyce bezwarunkowo
uwielbia Vau. Fierfek, jeśli on sam zaczyna po tylu latach żałować starego chakaara, to zły
znak. Fortuna to tylko kredyty, których Vau by i tak nie wykorzystał, powtarzał sobie Skirata;
coś, co chciał zabrać swojej uprzywilejowanej klasie i co przypadkiem tylko mogło się
przydać w planie ratowania klonów...
Przecież to nieprawda, pomyślał. On też jest Mando. To samo, co ściągnęło go na
Mandalore, mnie tam zatrzymało. Dokonaliśmy wyboru. Może za to go nie cierpię, że w
gruncie rzeczy jest do mnie bardzo podobny.
- Cała stop! - Zawołał nagle Vau.
Mird zesztywniał, zawsze wrażliwy na reakcję swojego pana.
Strill czuł się jak na polowaniu, nawet jeśli nie mógł wyskoczyć i skosztować
zapachów i prądów. Mereel zatrzymał statek i postawił w dryf. Panowała cisza, z wyjątkiem
szumu tarcz i kontrolek sprzętu.
Vau wskazał coś przed nimi, nieco w lewo.
- Tam, w tym lesie wodorostów... Popatrz.
Zewnętrzne holokamery „Aay’hana" skierowały się w stronę wskazywaną przez palec
Vau i pysk Mirda. Wodorosty były gęste i upstrzone stadami lśniących pomarańczowych
tarczek, które mogły być rybami, robakami albo pływającymi skorupiakami. Sprawiało to
wrażenie dziedzińca kafejki oświetlonego ozdobnymi lampionami.
Nie wszystkie zarośla były bladozielone. Niektóre w akwamarynowym świetle
wydawały się białe. Skirata usiłował wytężyć wzrok, ale kiedy prąd rozchylił giętkie gałązki,
okazało się, że patrzy nie na wodorosty, ale na kości.
Był to szkielet.
- Shab - mruknął Mereel. - Chyba już za późno na resuscytację, Kal'buir.
- Mam nadzieję, że wykupił ubezpieczenie w podróży. - Skirata nie mógł dostrzec z tej
odległości żadnych śladów na kościach. - Albo wykupiła.
Kto tu zginął? I dlaczego?
Szkielet kołysał się z prądem, jakby tańczył z wodorostami. Zdecydowanie był to jakiś
typ humanoida, obrany do czysta i biały jak model anatomiczny, choć przy bliższym
przyjrzeniu - najbliższym, jakie mogli uzyskać, nie opuszczając statku - widać było na
kościach kilka kolonii bladożółtych porostów, które wyglądały jak zamknięte ciemne pąkle.
Trudno było powiedzieć, co go trzyma. Jeśli ciało znikło, tkanka łącząca kości ze sobą
również powinna była zniknąć. Skirata nie mógł sobie przypomnieć gatunku, któremu
odpowiadałby ten szkielet, ale to nie miało znaczenia. On - a może ona - nigdzie się nie
wybierał.
- Nurek, który zignorował ostrzeżenia o zagrożeniu? - Zgadywał Vau.
Instynkt Skiraty, ten od wychwytywania wszelkich złych znaków, był bardziej
niezawodny niż jakikolwiek sonar.
- Jakie podwodne istoty zjadłyby kombinezon nurka i aparat oddechowy razem z
ciałem?
Mereel, pogrążony w obserwacji kontrolek zewnętrznej kamery bezpieczeństwa,
odetchnął głęboko.
- A kiedy po raz ostatni widzieliście rybę z rękami? - Zapytał cicho, przełączając obraz
z holokamery na jeden z dużych monitorów. - Patrzcie.
Zbliżenie kępy wodorostów, kołyszących się wokół kostek szkieletu jak głęboki
dywan, ukazało plamę jaskrawego oranżu. W miarę jak Mereel powiększał obraz i
manipulował zbliżeniem, do Skiraty docierało, co widzi.
Mereel miał rację. Niewiele gatunków morskich umiałoby wziąć kawałek liny i
przywiązać ciało do skały.
Kolejne zbliżenie na monitorze ukazywało węzeł: wykonany kompetentnie,
zabezpieczony przed ślizganiem, był podręcznikowym węzłem kotwicowym z Keldabe. W
epoce pierścieni pętlowych, paneli mocujących oraz setek innych metod mocowania
przedmiotów, niewielu ludzi zawracało sobie głowę nauką prawidłowego wiązania węzłów, a
co dopiero takich oryginalnych i skomplikowanych. Bardzo niewielu ludzi. Jedynie żołnierze
klony - i Mandalorianie.
ROZDZIAŁ 10
Naasadguur mhi (Nikt nas nie lubi),
Naasadguur mhi (Nikt nas nie lubi),
Naasadguur mhi (Nikt nas nie lubi),
Mhi n'ulu (Nie szkodzi).
Mhi Mando'ade (Jesteśmy Mando),
Kandosii'ade (Chłopcy z elity),
Teh Manda'yaim (Chłopcy Mando),
Mando'ade (Z Mandalore).
Pijacka pieśń Mandalorian w luźnym tłumaczeniu; podobno powstała po zakazie
wstępu dla najemników mandaloriańskich, którzy upijali się w lokalnych tawernach,
wprowadzonego przez rząd Geris
Budynek Skarbu Republiki, Coruscant, 478 dni po Geonosis
Besany zamknęła drzwi biura i zaciemniła transpastalowe ściany dotknięciem
przycisku na biurku. Nie chciała, aby jej przeszkadzano.
Centax II. Czy mam się na tym skupić? - Zastanowiła się Pogłaskała miotacz, który
zostawił jej Mereel, zastanawiając się, co mogłoby ją zmusić do jego użycia. Nigdy nie
wystrzeli w gniewie. Nawet się nie uczyła strzelania, ale teraz wydawało się, że to czas
najwyższy. A potem zaczęła myśleć, jak mogłaby przyjrzeć się Centaksowi II - osobiście albo
z pewnej odległości i zastanowić się, co jest grane. Był to obszar wojskowy i nikt ze służb
publicznych nie mógł tam wejść bez pozwolenia. A nie było wielu pretekstów
usprawiedliwiających wizytę, nawet dla agenta Skarbu.
Konta publiczne wykazywały pewną liczbę wykonawców na usługach Wielkiej Armii,
których można było pośrednio powiązać z Centaksem, a jeden z nich - Dhannut Logistics -
wykazany był również w budżecie zdrowotnym. Warto by mu się przyjrzeć, skoro myśli o
centrum medycznym.
Oczywiście, mogę się mylić, pomyślała. No i Mereel ma już swoją odpowiedź.
Powinnam już dać sobie spokój.
A jednak nie mogła, ponieważ Ordo też nie dawał sobie spokoju. Ani Corr, ani żaden z
nich. Zrozumiała nagle, jak puste było jej życie, skoro tak szybko i tak łatwo wypełnili je
ludzie, którzy być może - nie myśleli o niej inaczej niż tylko jako o użytecznym kontakcie.
Nie jestem głupia, Kal.
Ale oni także mieli coś, czego ona potrzebowała - i nie chodziło tylko o Orda.
Potrzebowała udziału w ich bliskości, wspólnocie i koleżeństwie, chciała położyć kres
poczuciu, że znajduje się na obrzeżach życia.
Nagle pomyślała o Fi, który według Orda wiedział doskonale, że w jego życiu brakuje
jednego naprawdę istotnego elementu i miał o to żal. Ona przynajmniej wiedziała, czego chce
i wiedziała, jak to osiągnąć.
Była jeszcze pokusa naprawienia zła, a wiedziała, że nie jest w tym osamotniona.
Senator Skeenah z Chandrili bardzo głośno krzyczał na temat praw klonów i warunków w
Wielkiej Armii. Może się to okazać bardzo dobrym pretekstem do dalszych kroków.
Prywatny komunikator Basany gapił się na nią z zagłębienia dłoni, rzucając jej
wyzwanie - skontaktować się z Ordem czy z senatorem. Jak zwykle w strachu, że może trafić
na chwilę, kiedy Ordo będzie się zastanawiał, który kabel przeciąć na odliczającym sekundy
detonatorze, wysłała mu tylko wiadomość z opóźnieniem. Teraz będzie mógł sam wybrać,
gdzie i kiedy ją odczyta.
„Mam nadzieję, że ciasto ci smakowało". Co jeszcze mogła napisać? Nie miała
pojęcia, kto jeszcze to przeczyta, niezależnie od zabezpieczenia. „Musisz spróbować mojego
domowego jedzenia, kiedy wrócisz". Mogła sobie wyobrazić, jak Ordo czyta wiadomość ze
zmarszczonymi brwiami, biorąc ją dosłownie, podczas gdy Mereel - który zdawał się
prowadzić całkiem odmienne życie i cieszył się z tego - spojrzałby na nią ze znaczącym
uśmiechem.
Besany wysłała wiadomość stuknięciem paznokcia w klawisz. Teraz senator. Jest
znanym aktywistą antywojennym, pomyślała. Będą go obserwować, kimkolwiek są ci „oni".
Robot administracyjny senatora Skeenaha zarezerwował czas na spotkanie nieco
później, co dowodziło, jak niewielu lobbystów interesowało się człowiekiem, który
sprzeciwia się wojnie. Robot zapytał też, czy nie wolałaby „w neutralnym miejscu".
- Jestem w budynku Skarbu - odpowiedziała. Wizyty w Senacie były rutyną dla
pracownika rządowego, więc zwróci to mniej uwagi niż spotkanie w kafejce czy restauracji. I
tak zostanie wychwycona przez dziesiątki holokamer na ulicach Galaktycznego Miasta, a
nawet przez satelity szpiegowskie czuwające nad Coruscant. - Przyjdę do jego biura.
W drodze na spotkanie, siedząc w taksówce napowietrznej, miała wrażenie, że cała
planeta widzi mały miotacz w jej kieszeni. Nie wiedziała nawet, jaki to typ, ta elegancka,
ciemnogranatowa broń z grubą, szarozieloną lufą i niewielkim czerwonym światełkiem, które
pokazywało, że jest naładowany. Bardzo ładny przedmiocik.
Kiedy spojrzała na grawerowaną płytkę na kolbie - była prawie pewna, że tak się
właśnie nazywa ta część uchwytu - ujrzała słowa „MERR-SONN".
- Jestem zdenerwowany, proszę pani - rzekł kierowca. - Ma pani zamiar kogoś zabić,
czy co?
Besany nie zdawała sobie sprawy, że można tak dobrze widzieć ponad oparciem, ale
właściwie niewiele wiedziała na temat pola widzenia fasetkowych oczu Rodian. Zdjęła
miotacz z kolan i wsunęła do kieszeni.
- Spotykam się z nieprzyjemnymi osobnikami - wyjaśniła.
Kierowcy taksówek mają na każdy temat własne zdanie.
- Senat jest takich pełen... Nazywają ich politykami.
Podzielała jego zdanie, ale nagle doszło do niej, że nie zna żadnego polityka osobiście.
Skąd więc jej się to wzięło? Z holonewsów? Z sądów? Moc stereotypów była zdumiewająca.
Zastanawiała się, jak można by wymusić na obywatelach Coruscant, aby zaczęli postrzegać
anonimowych żołnierzy walczących w ich wojnie jako żywe, oddychające istoty.
Nie mogła nawet użyć argumentu, że to ich synowie, mężowie, ojcowie albo bracia.
Znajdowali się całkowicie poza społeczeństwem. Ciężar tego zadania przygniatał ją coraz
bardziej.
Po jednym kroku naraz, dziewczyno, upomniała się w duchu.
Senator Skeenah spotkał się z nią w jednym z ciasnych saloników, w których
senatorowie zwykle spotykali się z przedstawicielami społeczeństwa. Wyglądał bardziej
zwyczajnie, niż sobie to wyobrażała; był niezbyt elegancko ubrany, ale miał w oczach tę
gorącą pasję, która uderzyła w nią jak fala przypływu. Kolejny stereotyp legł w gruzach.
- Oczywiście, że się martwię, co stanie się z tymi ludźmi rzekł. - Niezależnie od tego,
co robią inne planety członkowskie, Coruscant od tysiącleci nie tolerował niewolnictwa. To
nie do przyjęcia, abyśmy zgodzili się na nie teraz, bo jest nam z tym wygodnie. Ale jestem
osamotniony w tej sprawie.
Besany ostrożnie podjęła temat:
- Mam pewne problemy z rozliczeniem obsługi medycznej Wielkiej Armii, senatorze.
Zidentyfikowałam wydatki na coś, co według mnie może być sprzętem do centrów
medycznych, ale nie jest to... Powiedzmy, że ścieżka audytowa nie jest całkowicie
przejrzysta.
Tak ostrożny komentarz w języku politycznym był bardzo czytelny, jeśli słuchacz -
chciał to odpowiednio zinterpretować. Skeenah wydawał się chętny.
- Sam nieustannie pytam o los ofiar - polowe jednostki medyczne są żałośnie
niewystarczające i nie wiem, co się dzieje z poległymi w walce. Według mojej najlepszej
wiedzy nikt nie dba o ciała. Więc jeśli znalazła pani duże kwoty przeznaczone na opiekę
socjalną nad klonami, mogę panią zapewnić, że nic nie wskazuje, by były one w ten sposób
wykorzystywane.
Besany poczuła lodowatą zgrozę. Tę informację bez trudu mogła wydobyć z Orda; on
wiedziałby, co robili z ciałami, ale była to jedna z tych rzeczy, o które nigdy nie odważyła się
zapytać. Należało przypuszczać, że martwych żołnierzy po prostu wyrzucano jak śmieci. Ta
podświadomość podsyciła jej gniew. Była o krok od zapytania Skenaaha, czy wie cokolwiek
na temat instalacji na Centax II, ale uznała, że to zbyt niebezpieczne. Nie powinna
dyskutować o nich z człowiekiem, którego nie znała.
- Prowadzę audyt pewnych kont Wielkiej Armii - powiedziała. To przynajmniej było
prawdą i nic się nie stanie, jeśli informacje o jej spotkaniu dotrą do zwierzchników. Wyjęła z
kieszeni plastoidową kartę wizytową i wcisnęła mu do ręki. - Jeśli jest cokolwiek, co według
pana powinnam wyśledzić... Oczywiście dyskretnie, przy okazji badań innych służb
publicznych, proszę dać mi znać.
- A więc jesteś z policji wewnętrznej?
- Opiekuję się kredytami podatników.
- A ja już myślałem, że jesteś zainteresowana powodzeniem naszej armii.
Besany już chciała to przemilczeć, ale te słowa zbyt ją zabolały, aby nie zareagować.
- Ależ jestem - odparła. - Nie są to dla mnie tylko teoretyczne przypadki. Spotykam się
z żołnierzem.
Skeenah przez moment wydawał się zaskoczony, a Besany nie była pewna, czy to
reakcja na jej kąśliwą uwagę, czy niepotrzebną informację osobistą.
- Cóż - rzekł. - W takim razie nie muszę cię przekonywać, że są to ludzie i mężczyźni
tacy sami jak wszyscy, prawda?
Nadszedł czas na odrobinę pokory.
- Znam wielu klonów, a według mnie wielu ludzi... I tak, obchodzi mnie, co się z nimi
stanie.
- Możesz się zatem dowiedzieć, co się dzieje w armii.
- W jakim sensie?
- Jak to jest, kiedy są ranni, ale nie mogą wrócić do aktywnej służby. Widzisz, mogę
się dowiedzieć, co się dzieje na medycznych stacjach Rimsoo, a przynajmniej uzyskać pewne
ograniczone informacje od sztabu obrony... Ale nie mogę wyciągnąć żadnych danych na
temat ludzi, którzy nie zostają połatani i odesłani na front.
Besany pomyślała o Corrze, którego tymczasowo odesłano do prac biurowych, kiedy
urządzenie, które rozbrajał, eksplodowało i urwało mu ręce. Czekał teraz na przysłanie
specjalnych protez i gdyby Skirata nie zatrudnił go do szkolenia komandosów, wróciłby
zapewne do dyspozycji uzbrojeniem.
- Wyobrażam sobie, że oni wszyscy umierają - odparła. - Armia chyba nie zadaje sobie
zbyt wiele trudu, aby wysłać ich z powrotem.
- To wszystko nie jest takie proste - odparł Skeenah. Zniżył głos, choć drzwi były
zamknięte. - Istnieją obrażenia, które człowiek może przeżyć, ale to nie oznacza, że
kiedykolwiek będzie jeszcze zdolny do służby. Nie potrafię uwierzyć, że w ciągu trwającej
ponad rok wojny nie było takiego przypadku. A jednak dla tych ludzi nie ma miejsca, choć
oni z całą pewnością istnieją. Wiemy przecież, że nie zajmie się nimi rodzina, ponieważ jej
nie mają. Więc dokąd mają pójść?
Besany wolałaby o tym nie myśleć, ale musiała. Jedyną odpowiedzią, jaka
przychodziła jej do głowy, w dodatku chyba prawdziwą, było domniemanie, że ci najbardziej
poszkodowani, których można by jeszcze uratować, pozostawiani byli na śmierć.
Ale niektóre jednostki chirurgiczne miały doradców Jedi. Przecież Jedi nie pozwoliliby
na coś takiego... A może jednak?
Musi porozmawiać z Jusikiem. On jej powie prawdę.
- Sprawdzę, czy uda mi się dowiedzieć - rzekła.
- A ja będę dalej naciskał w Senacie, aby zapewnić właściwe warunki dla długotrwałej
opieki medycznej. - Skeenah wydawał się zaniepokojony. - Na razie spróbuję zdobyć
fundusze na opiekę. Jest tu paru obywateli, którzy chcą także pomóc, jak wiesz.
- Będę pana informowała - obiecała.
Do budynku Skarbu wróciła piechotą, po drodze zatrzymując się na kaf. Cały czas
dręczyły ją pytania senatora. To, czego się dowiedziała, mogło oznaczać, że żołnierze klony
żyli albo umierali. Nie było rozwiązania pośredniego ani zabezpieczenia na wypadek
inwalidztwa. Wojna nie trwała jeszcze nawet osiemnastu miesięcy. Rządy zawsze mają
problemy z dokładnym przemyśleniem metod, zwłaszcza jeśli wojna je zaskoczy.
Może właśnie tym zajmowała się Dhannut Logistics: przygotowaniem infrastruktury
pozwalającej na ukrycie przed opinią publiczną oznak, że wojna nie wygląda tak ładnie i
czysto, jak sobie to wyobrażali cywilni obywatele, a nawet ona sama. Postanowiła sprawdzić
projekty firmy, jak tylko znajdzie się przy biurku. Na razie, popijając kaf, sprawdziła ich
przez notatnik, chcąc znaleźć adres.
I wtedy zaczęło się robić ciekawie.
W publicznej bazie danych nie było informacji o Dhannut. Możliwe oczywiście, że
była to filia innej firmy albo że nie miała siedziby na Coruscant, ale tak czy owak musiałaby
być zarejestrowana dla kontraktów rządowych, a w takim wypadku powinna odprowadzać
podatki korporacyjne, nawet jeśli była z innej planety. Wymagałaby zatem także numeru
wyłączenia z opodatkowania.
Teraz przydałaby jej się Jilka. Była ekspertem w wyszukiwaniu firm, które zarabiały,
ale nie chciały płacić podatków.
Besany Wennen, która przez całe życie działała zgodnie z przepisami, dopóki nie
związała się z bandą nieudaczników i ludzi, którzy nie istnieli, przybrała złudnie niewinny
wyraz twarzy i przygotowała się do przedstawienia Jilce jakiejś wiarygodnej historyjki, tym
samym przechodząc granicę pomiędzy dostępem do informacji bez zezwolenia a wejściem w
świat oszustwa - co niosło konsekwencje, których nie mogła sobie nawet wyobrazić.
Obozowisko rebeliantów niedaleko Eyat, 478 dni po Geonosis
Podnieceni Maritowie biegali naokoło i było ich znacznie więcej, niż kiedykolwiek
widział Darman.
Oparł się o framugę drzwi chaty. Mył zęby, trzymając rozkładaną plastoidową miskę
w jednej ręce, i zastanawiał się nad najbliższymi dniami, które mogą okazać się bardzo
trudne.
- Posuń się, Dar. - Niner był w pełnej zbroi, więc chyba wiedział, że już atakują. -
Trzydziesta Piąta się rusza. Skończyli z Quilurą. Musimy dopilnować, żeby mieli otwarte
drzwi.
Quilura. Darman wypluł pianę do miski.
- Mam czas, żeby się skontaktować z Etain?
- A musisz?
- Wiesz, mogę zginąć, a wtedy...
Wyrazu twarzy Ninera nie było widać zza wizjera, ale Darman znał już każdą zmianę
w rytmie oddechu, każdy odgłos przełykania śliny, każde kłapnięcie szczęki, kiedy brakowało
słów.
- Nic ci nie będzie - orzekł wreszcie Niner i klepnął go po ramieniu. Odgrywał teraz
pocieszyciela ruus'alora, sierżanta. Słowo to pochodziło od „mus" - skała i doskonale
obrazowało jego solidną i ważną rolę. - Ale pogadaj z nią i pozdrów ode mnie.
Niner ruszył w stronę Maritów. Nigdy nie wspominał, czego tak naprawdę chciałby od
życia. Nigdy nie zwierzał się braciom ze swojej samotności i lęków, nie opowiadał o
dziewczynach ani nie okazywał, co tak naprawdę sądzi o wojnie. Właśnie to najbardziej
martwiło Darmana. Niner prawdopodobnie zachowywał swoje tęsknoty dla siebie, aby
podtrzymać ich morale - czy myślał, że oni o tym nie wiedzą? - Ale wszyscy przecież
narzekali na wojnę i na wszystkie jej wady z przyzwyczajenia i z tradycji. Była to jedyna
rozrywka klonów - gderanie, że dowództwo nie ma koncepcji, żarcie przypomina śmieci, że
ekwipunek to osik, a w ogóle wszystko jest stratą czasu, ale i tak to lepsze niż być cywilem. I
była to pewna tradycja, pewien jednoczący ich rytuał - pokazać, że ci nie zależy, choć w
istocie zawsze się boisz do szaleństwa, ciągle jesteś głodny i zwykle zdezorientowany. Duma
z bycia najlepszą armią w galaktyce nie zmieniała tych uczuć ani trochę. Początkowo Darman
- tak samo jak wszyscy inni - myślał, że ich rola jest szlachetna, a cele szczytne; teraz jednak
indoktrynację diabli wzięli w konfrontacji z galaktyką poza Kamino, a niektórzy ARC nawet
dezerterowali. I szarże, i szeregi, wszyscy narzekali, ale pod nosem. Gdyby mieli dokąd pójść,
a więzi byłyby luźniejsze, Darman podejrzewał, że z szeregów zniknęłoby znacznie więcej
ludzi.
Oni jednak zostali - dla swoich braci. Zostali, ponieważ ich szacunek dla siebie
pochodził z jedynego dostępnego źródła - wykonywania swoich obowiązków najlepiej, jak
potrafią.
No i nie mieli dokąd pójść.
A jeśli więcej z nich domyśli się, co się dzieje z tymi, którzy nie mogą - lub nie chcą -
walczyć, co się stanie?
Tak, WAR mogłaby lepiej wyjść na robotach. One nigdy się niczego nie domyślały.
- Ile ty masz zębów, Dar? - Huknął Niner, zatrzymał się i obejrzał. Darman
znieruchomiał ze szczoteczką w ustach. - Strasznie długo je myjesz.
- Przepraszam, sierżancie - rzekł Darman przez warstwę piany.
Wrócił do odświeżacza, żeby wypłukać usta i wytrzeć twarz, po czym przebrał się z
munduru polowego w kombinezon. Uprał odzież w wannie odświeżacza, korzystając z
twardego jak skała kawałka lokalnego mydła, po czym strzepnął ją tak, by wyschła w ciągu
kilku minut. Rytuał był kojący. Zanim zamocował płyty zbroi na kombinezonie, mundur był
już suchy i mógł go zwinąć w ciasny rulon, który umieścił w plecaku.
Nawet nie pamiętał, kiedy włożył płyty. Myślał tylko o Etain. Zamknął drzwi i
skontaktował się z nią komunikatorem.
Nie spieszyła się z odpowiedzią. Już miał tylko zarejestrować wiadomość, kiedy się
odezwała, a on natychmiast poczuł się bliski szaleństwa - i płaczu. Rozmawiali tylko przez
audio, bez holoprojekcji, ale Darman nigdy nie protestował. Etain miała swój przydział i
swoje powody, aby nie pokazywać mu, gdzie się znajduje.
I tak się martwił. Chciał ją znów zobaczyć, całkiem dosłownie. Obawiał się, że
zapomni jej twarz.
- Możesz mówić? - Zapytał.
Nastąpiła chwila ciszy.
- Dar, czy wszystko w porządku?
- Tak. Wiesz, ugryzł mnie żołnierz ARC.
- Wspaniale. Są jadowici?
Chyba myślała, że żartuje. Darman zaczął się zastanawiać, czy nie powinien
powiedzieć jej wprost, że to Sull i że jest skazany na śmierć, ale uznał, że takie wieści
powinno się raczej przekazywać osobiście.
- W porządku, wyssałem jad i zastrzeliłem go, bo Fi chciał dostać jego zbroję. Hej,
tęsknię za tobą. Co słychać na Quilurze?
Kolejna pauza.
- Nie najlepiej. Większość farmerów poszła spokojnie, ale kilku się okopało i... No,
sam wiesz.
- Ofiary?
- Taa...
- Aha.
- Ale jak widzisz, nie ma mnie wśród nich.
- Cieszę się. - Wyczuł w jej głosie nieszczerość, jakby coś przed nim ukrywała. Może
ktoś stał obok. Holowidy ukazywały nielegalną miłość jako ekscytującą przygodę, ale
Darman nienawidził tych wiecznych tajemnic. - Jak się spisuje Levet?
- To solidny chłopak.
- Wkrótce będziemy współpracować z jego batalionem. Czy to znaczy, że wrócisz na
Potrójne Zero? Przepraszam... Nie powinienem pytać. Myślałem tylko, że skoro tam już
skończyliście, to...
- Jeszcze kilka miesięcy. Może trzy.
- Ach, tak? - Dlaczego? Nie wiesz dokąd ją potem wyślą? W porządku.
- Ja też za tobą tęsknię, Dar. Pomyśl o czymś, co chciałbyś robić, kiedy się już
spotkamy. Nie umiem planować takich rzeczy.
Darman też nie umiał. Podejrzewał, że nie miała na myśli popijania z brudnych
szklanek w parszywej kantynie Quibbu za dawne czasy.
- Mereel pewnie coś wymyśli. Podejrzewam, że zna wszystkie kafejki pomiędzy
Galaktycznym Miastem a Zewnętrznymi Rubieżami.
- W porządku, to nie ma znaczenia, bylebyś ty tam był.
- Masz rację. - Darman martwił się, że nie potrafi ładnie mówić i elegancko żartować.
Wiedział, że mówi jak kompletny di'kut.
Rozległo się głośne stukanie do drzwi.
- Dar? - Odezwał się Fi. - Dar, jesteś tam?
Dar wzniósł oczy i odpowiedział w eter:
- Tak, Fi?
- Będziesz tam siedział cały dzień? Nie zamierzam wykopywać latryny, bo ty musisz
sobie układać loczki.
- Dobrze, dobrze, daj mi chwilę. - Zniżył głos. - Przepraszam, cyar'ika. Muszę iść.
- Niedługo się odezwę. Uważaj na siebie. Kocham cię.
- Ty też uważaj na siebie. - Darman zbierał się na odwagę, aby powiedzieć jej, że też ją
kocha, ale połączenie zostało przerwane z tamtej strony i było już za późno. Odetchnął
głęboko, zanim otworzył drzwi, żałując, że nie miał szansy jej tego powiedzieć. Miał złe
przeczucia co do ataku na Eyat. Były niejasne, ale dokuczliwe.
Pocieszał się, że to tylko narastające uczucie żalu za istniejący stan rzeczy, ale
możliwe też, że naprawdę coś wyczuwał. Bratając się z Jedi, bez trudu możesz uwierzyć w
takie rzeczy. - Fi, połamię ci ten twój shabla kark... - Warknął.
Fi odstąpił na bok, unosząc ręce w żartobliwie obronnym geście.
- Spokojnie, ner vod.
- Naprawdę umiesz wybrać moment!
- Chciałem skorzystać z odświeżacza.
- Tak, a ja... - Darman się powstrzymał. Nie było sensu krzyczeć na Fi za to, że
przerwał mu rozmowę z Etain. Byłoby to doprawdy nietaktowne. - Już dobrze. - Poklepał
brata po policzku z przesadną troską, przyłapując się na tym, że zachowuje się jak Skirata. -
Idę jeszcze raz sprawdzić sprzęt.
- Atin zrobił to już dwa razy.
- No więc ja zrobię to po raz trzeci.
- Dar...
- Co?
- Możesz przy mnie mówić o Etain, wiesz? Nie rozpłaczę się ani nic w tym rodzaju.
Fi zamknął za sobą drzwi i Darman usłyszał szum wody. Fi nie był głupi i
prawdopodobnie słyszał każde słowo, ale Darman wciąż czuł się winny, że tamta część jego
życia stawia pomiędzy nimi barierę.
Przed chatą Niner i Atin rozkładali sprzęt i sprawdzali, nie zwracając uwagi na
wzniosłą dyskusję A'dena z jednym z Maritów. Był to dominujący jaszczur z czerwoną
falbanką u gardła, ale nie Cebz. Jaszczury zbierały się najwyraźniej: początkowo w
obozowisku było ich około setki, teraz już kilka tysięcy. Zdążały do punktu zbornego z
wiosek rozrzuconych po całej okolicy.
Darman gapił się na stos broni. Było tu dość detonatorów termicznych, by wyrwać
kawał planety.
Czy to nic przesada? - Mruknął.
Atin podniósł wzrok.
- A co się stało z dewizą „D jak Dużo"?
- Widziałeś Eyat. Mają potrójne-A i policjantów z drogówki, a nie Acclamatorów.
Uderzymy na nich Trzydziestą Piątą, a potem zaleją ich jaszczury. Nie uważasz, że to
marnowanie zasobów?
- Dar, to jednak jest stolica - odparł Niner. - A my nie tylko walczymy z Gaftikari, ale
chcemy zabezpieczyć to miejsce przed sepami.
- No i nie my przecież za to płacimy - dodał Atin.
Darman zaczął się zastanawiać, jaki inny pożytek mógłby być z tej planety dla
kogokolwiek poza kompaniami górniczymi. Czy oni w ogóle używają kelerium i noraksu do
budowy robotów? Może to Republika świadczy uprzejmość Shenio Mining w zamian za
usługi wyświadczone gdzie indziej. Galaktyka zdawała się właśnie tak działać. „Pomóż nam
w walce, stary, a my cię tak ustawimy, że zaczniesz osiągać zyski".
Nie przeszkadzało mu to. Nie miał w tym udziału, nie interesował się tym i na pewno
nie odczuje skutków; dla niego stawką było życie jego i jego braci. Ale to był w końcu ich
zawód.
Schylił się, podniósł mały detonator termiczny i obracał go przez chwilę w rękach,
wspominając niewielką restaurację naprzeciwko budynku rządowego w Eyat. Paszteciki z
siekaną roba, popijane słodkim kafem, były pyszne. Ładunek tej wielkości, odpalony z
dwudziestu metrów, roztrzaskałby transpastalową witrynę restauracji na tysiące ostrzy i
rozrzucił je z szybkością trzech tysięcy metrów na sekundę, trafiając we wszystko i
wszystkich w zasięgu kilometra. Czasem lepiej jest za wiele nie myśleć.
- Mogę się zająć elektrownią? - Zapytał.
Niner nie odwrócił głowy.
- Robiłeś zwiad w okolicy budynku rządowego.
- To nie znaczy, że nie mogę załatwić elektrowni.
- Nie lubię zmieniać planów tak późno.
- Jakich planów? Przecież nawet nie dokończyliśmy pierwszego zwiadu. Załatwiliśmy
dwóch tajniaków. Teraz ryzykujemy tak samo.
Niner nie odpowiedział. Zaczęli się już przyzwyczajać do takich improwizacji;
Darman zastanawiał się, czy to nie jest niedbalstwo. Operacje specjalne polegały w równym
stopniu - albo bardziej na szczegółowym rozeznaniu, obserwacji i ćwiczeniach, jak na ataku z
DeCe w garści i rozwalaniu wszystkiego na drodze.
- A'den zwołał odprawę za jakąś godzinę - powiedział wreszcie Niner.
- Świetnie. - Darman raz i drugi podrzucił detonator jak zabawkę, po czym położył go
z powrotem na plandece wraz z resztą sprzętu. - Idę się przejść.
Niner zawsze może go przecież wezwać. Wsunął hełm na głowę, uszczelnił go i ruszył
przez obozowisko, oglądając znów świat przez filtr HUD wizjera. Widział teraz nie istoty w
krajobrazie, lecz cele w środowisku. Skirata mawiał, że weszli w ten etap życia, kiedy zaczną
tworzyć powiązania emocjonalne. Zwykli ludzie przechodzą przez to o wiele wcześniej, w
dzieciństwie, bo potrafią wyobrazić sobie siebie w wykreowanych sytuacjach. Jednak
tłumaczył też, że trudno jest przewidzieć, co zrobisz, przechodząc obok restauracji w chwili
wybuchu detonatora, kiedy nigdy przedtem tego nie przeżyłeś i masz jedynie luźne,
akademickie pojęcie o promieniu rażenia, fali uderzeniowej i szybkości odłamków.
Drużyna Omega, podobnie jak cała armia klonów, na początku wojny nie był niczym
innym jak tylko bandą doskonale wyszkolonych, superskutecznych i ultrasprawnych
dzieciaków. Darman poczuł nagle, że przeżywają życie w niewłaściwym kierunku - obdarzeni
maksymalną zdolnością do walki na długo przedtem, zanim nauczą się identyfikować z
istotami po drugiej stronie.
Za późno, by się nad tym zastanawiać, pomyślał. Co mam teraz zrobić? Ostrzec Eyat?
Przyłączyć się do sepów? Płakać nad zabitymi obcymi?
Nie mógł robić nic innego, jak tylko walczyć i zwyciężać, i przeżyć, aby... Właściwie
po co? To pytanie zawsze było obecne.
Co się stanie, kiedy zwyciężymy? Co tacy żołnierze jak my robią w czasie pokoju?
Może zajmie się pomocą dla uchodźców.
Etain mówiła, że Jedi czasem to robią. Może w końcu będą pracować razem.
Spacerował pomiędzy rozgadanymi, podnieconymi Maritami o łuskach lśniących jak
klejnoty, którzy nie widzieli nic złego w nadchodzącym szturmie. Roili się wokół dział,
ćwiczyli z E-Webami. Widać było, że ta bitwa to wydarzenie, na które czekają już od dawna.
Darman przystanął, aby na nich popatrzeć. Zdawał sobie sprawę, że najbardziej boi się
tego, że zginie, zanim zdąży powiedzieć Etain, że ją kocha. Zastanawiał się, co zrobią
pozostali ludzie w społeczeństwie sprawnych, uporządkowanych Maritów, których życie
wydaje się płynąć jak w schemacie.
Skinął na pyszniącego się czerwonymi falbankami szefa jaszczurów. Maritowie nie
obrażali się o wezwanie.
- Co się stanie, kiedy opanujecie miasto? - Zapytał Darman. Co się stanie z ludźmi z
Eyat?
Wielki Jaszczur przekrzywił łeb w zadumie i wyglądał, jakby coś przeliczał.
- Przydzielimy im zadania proporcjonalne do liczebności, oczywiście - odpowiedział.
Darman zrozumiał, że właśnie takiej zrównoważonej, dokładnej odpowiedzi mógł
oczekiwać.
- Więc nie będzie rozlewu krwi, czystek ani eksterminacji rasowej?
- To by była sztuka dla sztuki. Jaki może być cel bezmyślnego niszczenia? Chcemy
dostać tylko to, co nam się należy. Stanowimy większość.
- A jeśli nie zgodzą się na taki układ?
- Myślę - odparł Wielki Jaszczur - że to nie miałoby sensu.
- Co zmienicie, kiedy przejmiecie władzę?
- Nic. Będziemy po prostu mieszkać w miastach i obejmiemy większość stanowisk,
zgodnie z liczebnością.
Teraz dopiero Darman zrozumiał różnicę pomiędzy ludźmi a pracującymi dla nich
jaszczurami z Gaftikari. Wcale nie walczyli o to samo; nie był to prosty, klarowny układ
„chcę tego, co masz ty". Jaszczury miały inny sposób myślenia. Oba punkty widzenia nie
pokrywały się w pełni; jaszczurom bardziej zależało na odpowiedniej reprezentacji niż na
prawdziwej władzy.
Nigdy nie znał się na polityce i bardzo mu to odpowiadało. Zawsze wolał dostać
wyraźny rozkaz - idź tu i tu, wysadź to a to.
- Powinniśmy byli zastrzec sobie udział w rządach, kiedy budowaliśmy miasta - dodał
Wielki Jaszczur po dłuższym namyśle. - Następnym razem postaramy się o tym pamiętać.
Maritowie byli urodzonymi inżynierami, znali się na procedurach i współczynnikach.
Darman skinął głową i poszedł dalej, ku równinie na południe od osady. Teraz mógł sięgnąć
wzrokiem na wiele kilometrów: dym z rozproszonych na horyzoncie skupisk chat powoli piął
się w niebo, czasem przez pole widzenia przemknął starożytny ścigacz, atakując HUD
Darmana danymi o zasięgu i szybkości.
Pomyślał o napowietrznych mapach zwiadu, o skromnych możliwościach obronnych
Eyat, o słabym przygotowaniu na atak i zastanawiał się, ile czasu zajmie zdobycie miasta.
A gdzie ja należę? - Pomyślał. - Gdzie jest mój dom?
Pewne jak shab, nie była to Tipoca. Coraz częściej uważał, że nawet nie Coruscant.
Obserwował ukośne promienie popołudniowego słońca padające na zboże i
zastanawiał się, jakby to było mieć pracę, którą można skończyć wieczorem i robić to, co się
chce. Nagle w jego hełmie obudził się kanał audio.
- Niner do Dara. RTB, sepy nadchodzą.
Uruchomił wyświetlacze HUD, spodziewając się, że zaraz dostanie pakiet danych.
Obraz, który wypełnił pole jego widzenia, był mapą systemu Gaftikar, gdzieś dalej, tuż koło
Ramienia Tingela - blisko Quilury, tak blisko, że potrzebowałby ledwie kilku godzin, aby
dotrzeć do Etain. Smuga czerwonych punktów pokazywała statki separatystów zdążające
kursem na Gaftikar.
Było tam też kilka niebieskich kropek. Generowały je transpondery okrętów
Republiki: Trzeci i Czwarty Batalion 35. Pułku Piechoty na pokładzie „Levelera", inne dwie
kompanie z tego samego regimentu niezbyt daleko od przestrzeni quilurańskiej, oraz
pomocnicza flota zdążająca w ten sam punkt z prędkością podświetlną.
- ETA? - Zapytał Darman. W jednej chwili zaczął myśleć akronimami i żargonem; ot,
komunikatorowy język.
- Z tymi prędkościami... Dzień.
- Co ich powstrzymuje?
- Oficer dowodzący.... Jakiś nieklonowany kapitan, nazywa się Pellaeon... Mówi, że to
ryzyko.
- Wróci za dziesięć...
- Na razie sprawdzamy. Satelity szpiegowskie pokazują, że Eyat sprowadza myśliwce
z zewnątrz.
- Ile?
- Sześć. Może to nie będzie problemem dla okrętu szturmowego, ale dla nas to złe
wieści, więc wracamy.
To przynajmniej stanowiło odpowiedz na pytanie Darmana, komu i po co potrzebny
jest Gaftikar. Poza wspieraniem interesów korporacji górniczej było to jeszcze jedno
wygodne miejsce do walki.
A teraz wysyłają tu ofiary, nawet nie klony. Ktoś z personelu floty. Pellaeon. Kto to,
do shab, jest? Darman zastanawiał się też, kim jest generał Jedi Trzydziestki Piątki, bo nie
była to Etain.
Twierdzi, że na Quilurze już skończyli.
Cokolwiek to było, gdziekolwiek ją wysyłali, mogła mu chyba powiedzieć. Może nie
chciała go martwić. Ale ja i tak się martwię, pomyślał. Zawsze się martwię. Ordo... O
właśnie, zapyta Orda. Ordo zawsze był uprzejmy, zawsze jakoś przenosił wiadomości i listy.
Zanim Darman wrócił, obozowisko rebeliantów zmieniło swój charakter, a przecież
nie było go tylko przez pół godziny. Maritowie rozproszyli się, E-Weby i armatę ukryto pod
siatkami kamuflującymi. Pobiegł do głównego budynku, ale już blisko drzwi stwierdził, że
przy tak mało solidnej budowli lepiej jednak będzie pozostać na zewnątrz.
- Sierżancie? - Darman przerzucał częstotliwości w komunikatorze hełmu. -
Sierżancie?
- Sala odpraw w sztabie - warknął Niner.
Darman wszedł, zdjął hełm i stanął nad stołem, usiłując lepiej się rozeznać w
holomapie, którą A'den na nim wyświetlał. Pokazywała ona cały region centralny, z
rozrzuconymi wioskami Maritów i rzadkimi miastami Gaftikari, jak małe planety wokół
słońca.
Kiedy powiększył Eyat i nałożył na niego ostatnie obrazy ze zwiadu lotniczego, nagłe
przygotowania nabrały logiki.
- To sprzed piętnastu minut - wyjaśnił A'den.
Granice Eyat otoczone były pojazdami i statkami; nie było ciągłej procesji cywilów z
miasta. To dlatego, że szykował się atak, a Gaftikari nie mieli dokąd pójść. Byli rozbitkami na
wyspie w oceanie wrogów. Mogli się najwyżej okopać.
- Myślisz, że oni naprawdę wiedzą, co jest grane? - Zapytał Atin. - To znaczy, czy
wiedzą rzeczywiście?
A'den, w pełnej zbroi, przekrzywił głowę, jakby nasłuchiwał oddzielnego łącza.
- Nie. Nie mają pojęcia.
- Czyli po prostu widzieli sepów reagujących na nasze nadlatujące statki, tak?
- To ich jedyne źródło informacji - przyznał A'den. - Nie jestem pewien, kto ich
bardziej martwi, my czy Maritowie, ale wiedzą, że nadchodzimy, więc nie zamierzam
ryzykować. Nie poślę tam oddziału, żeby przygotował pole bitwy, jeśli mamy dwa bataliony,
oddział Torrentów oraz śliczne, wielkie armaty Pellaeona, które przybędą jutro. Pod
warunkiem, że Eyat nie ma jakiejś superbroni, której nie udało nam się wykryć, to miejsce to
jeden wielki cel.
Darman wciąż nie mógł zrozumieć, dlaczego dwie siły zadaniowe nie mogą się po
prostu zetrzeć ze sobą w przestrzeni, zostawiając planetę w spokoju. Ale zdobycie Eyat bez
odrobiny wysiłku i ze wsparciem armat oznaczało brudną walkę, zwłaszcza jeśli wsparcie z
powietrza nie kończyło sprawy. Nie wiedział, które wyjście będzie gorsze dla cywilów.
- Nie jesteśmy chyba teraz główną zwierzyną w mieście? - Zapytał Niner. - Atakujemy
razem z Trzydziestką Piątką?
A'den chyba już przełączył swoje audio z „Levelera" na obwód ogólny, ponieważ hełm
Darmana nagle wypełnił się głosami z komunikacji między statkami. Wydawało się, że
bardziej im zależy na śledzeniu flotylli separatystów; chyba czekali na jej skok w
nadprzestrzeń. A'den zamknął kanał i przez chwilę siedział w milczeniu; zatopiony w
myślach gapił się na holomapę. Czekał na instrukcje.
- Który Jedi dowodzi? - Zapytał Darman.
A'den podniósł wzrok.
- Generał Mas Missur. Chcesz zostać na linii?
- Nie...
- Chodzi o twoją kobietę, co?
- Nie chce mi powiedzieć, gdzie jest, ale była z Levetem przez kilka miesięcy, więc
tak... Chciałem wiedzieć, czy jest z tą flotyllą, a nie powiedziała mi o tym.
Osobiste sprawy nie były ważne w przeddzień bitwy, ale nikt nie miał mu za złe.
A'den zmienił kanał lekkim poruszeniem głowy. Darman usłyszał cichy trzask przełączenia i
domyślił się, że Zero znajdował się teraz na bezpiecznym kanale i dowiaduje się, albo po
prostu pyta, na co mu komandos, który nie może odłożyć swojego prywatnego życia na czas
wolny.
- Levet mówi, że nie ma jej z Trzydziestką Piątką i nie znajduje się w strefie walki -
rzekł dziwnie łagodnie A'den. - Przestań się martwić.
Darman mógł się z Etain skontaktować. Miał bezpieczne łącze; nie musiał się bać, że
ujawni swoją pozycję nieprzyjacielowi. Wahał się, niepewny, czy zakraść się do odświeżacza
i odezwać się do niej dyskretnie, upewnić się, że nie utkwiła w jeszcze gorszym bagnie.
Chciał jej tylko powiedzieć...
Niner, jak zwykle, wydawał się czytać w jego myślach. Szturchnął Darmana
naramiennikiem.
- Ruszaj - rzekł cicho. - Ale załatw sprawę szybko.
Darman wyszedł na korytarz, otworzył łącze w hełmie kilkoma mrugnięciami i
aktywował głosowo kod Etain. Ekran w hełmie powiedział mu na to: „Brak odpowiedzi".
Próbował wywoływać system jeszcze przez kilka minut, wmawiając sobie, że Etain może być
pod prysznicem, albo nawet że zasnęła, wreszcie pozostawił wiadomość. Trudno było mu
mówić te słowa w powietrze, zamiast do niej osobiście.
- To ja, Et’ika - rzekł. - Nigdy ci nie mówiłem, że cię bardzo kocham.
Kiedy się wyłączył, poczuł zakłopotanie. Cóż, w końcu zrobił to, choć niezbyt
elegancko. Jeśli nawet coś mu się stanie, przynajmniej będzie wiedziała...
A'den i Niner wyszli z sali odpraw, poruszając ustami w rozmowie, której nie było
słychać poza ich hełmami. Fi i Atin szli za nimi. Obwód audio Darmana uaktywnił się znowu.
- Zmiana planów, Dar - rzekł głos Ninera w jego uchu. - Generał chce, żebyśmy
przejęli kontrolę z powietrza. Jak tylko się ściemni, przeniesiemy się na peryferie i ustalimy
pozycję ich ruchomych potrójnych A. Levet mówi, że „Leveler" będzie na orbicie
stacjonarnej kilka godzin przed świtem.
- Ślicznie - rzekł Fi. - Do śniadania będzie po wszystkim.
Następną godzinę z hakiem oddział spędził na rozbiórce wynajętego ścigacza, aby
upchnąć w nim kilka E-Webów. Atin wyjął z pojazdu transponder ID i obstawił go sondami,
żeby pomieszać szczegóły rejestracji.
- To na wypadek, gdybyśmy musieli wejść do miasta. - Podniósł mały prostokąt
plastoidu. - Będzie nam trudno się tam pokazać w tych strojach.
- Wciąż uważam, że powinienem wysadzić elektrownię - wtrącił Darman. - Choćby po
to, aby zapewnić nam osłonę całkowitej ciemności.
A'den podszedł do nich, widocznie podsłuchiwał ich obwód.
- Idę umieścić kilka ładunków EMP w strategicznych punktach wokół ich ośrodków
łączności. Lepiej, żeby nie mogli gadać z sepami, kiedy wszystko się zacznie. A wy musicie
jedynie sprowadzić atak z powietrza. Kiedy zneutralizujemy ich największe cele, takie jak
potrójne-A, a „Leveler" zrobi kilka dziur w infrastrukturze, oddziały Torrenta będą mogły
zapewnić wsparcie z powietrza Maritom podczas szturmu. Nie chcę, aby któryś z was zmienił
ten plan.
- O właśnie, a gdzie są jaszczury? - Zapytał Fi, podnosząc się. - Myślałem, że to ich
wielki wieczór.
- Nie bój się, są wszystkie...
Było już prawie ciemno; kiedy Darman spojrzał w stronę Eyat, nie widział miasta. W
ciągu kilku ostatnich nocy przyzwyczaił się do świateł ulicznych, tym bardziej zauważalnych,
że lśniły w środku ciemnych pól. Ale dziś panowała ciemność. Przełączył wizjer na
powiększenie i noktowizję; zmieniał przez chwilę ustawienia, ale i tak niewiele widział.
Nawet w podczerwieni wciąż była to tylko zielona, spłaszczona kopuła ciepła.
- Wyłączyli oświetlenie - oznajmił. - Spodziewają się ataków z powietrza.
- Szkoda, że muszą zginąć - odparł Fi. - To było całkiem miłe miejsce.
Nikt tego nie powiedział głośno, ale Darman przynajmniej pomyślał: nie było
najmniejszego powodu, aby tu walczyć, poza faktem, że Republika rościła sobie prawo do
wspierania Maritów, a separatyści natychmiast uznali, że też muszą się wtrącić.
Darman był ciekaw, czy takie myślenie już jest zdradą, czy tylko różnicą opinii.
- Zastanawiam się, gdzie teraz jest Sull - rzekł, ale nikt mu nie odpowiedział. Spojrzał
przez ramię na zarośla po drugiej stronie obozu, wciąż korzystając z noktowizora, i przez
moment wydawało mu się, że przyrząd źle działa. Nagle zrozumiał, że świetlne punkty - a
były ich tysiące, jakby ekran miał poważne zakłócenia - to w istocie oczy jaszczurów.
Maritowie. Nagle była ich cała armia, milcząca, nieruchoma, czekająca na sygnał, aby
zabić.
Siedem kilometrów na południe od wyspy Tropix. 478 dni po Geonosis
Mereel wyszedł z opróżnionej śluzy powietrznej w samych spodenkach i wyjął aparat
oddechowy aquata z ust. Otrząsnął się jak Mird, rozpryskując wodę po całej ładowni, po
czym wcisnął mokrą, zimną czaszkę w dłoń Vau.
- Chyba da się zrobić testy DNA - rzekł. - Wydaje się, że toto ma przynajmniej zęby. -
Skirata podał mu ręcznik i Mereel wytarł się energicznie. - Ale ani śladu ubrania czy ciała.
Kimkolwiek był właściciel kości, zrobili wszystko, by uniemożliwić identyfikację.
Przywiązali go do kotwicy, aby ciało nie wypłynęło na powierzchnię, a lokalna
zwierzyna miała czas rozprawić się z tkankami miękkimi oraz wszystkim, co mogłoby go
pozwolić rozpoznać. Tak przy okazji, to mężczyzna... Spójrzcie na miednicę.
- Myślisz, że najpierw go zabili? - Vau obracał czaszkę w palcach. Mird obserwował
go uważnie. To mogło mieć znaczenie, usunięcie zwłok to całkiem inna zbrodnia i
motywacja, niż kiedy się obciąży kogoś i utopi. Nie wszyscy humanoidzi szybko tonęli. - Czy
to jakaś kara?
Skirata wzruszył ramionami.
- Chyba raczej nie umarł ze starości, więc to nieistotne.
Mereel przez moment wydawał się zaniepokojony, jakby sądził, że zawiedzie Skiratę
tylko przez to, że nie jest w stanie udzielić mu odpowiedzi.
- Nie umiem powiedzieć, Kal'buir. Na kościach nie ma wyraźnych złamań i skaleczeń.
- Nie szkodzi, synu. Ubierz się, musimy kontynuować poszukiwania.
Mereel odszedł, uderzając się dłonią po uchu, aby wytrząsnąć resztki wody. Jeśli mieli
zamiar popracować na zewnątrz kadłuba, potrzebowali porządnego sprzętu do nurkowania.
Vau wpisał go na listę rzeczy do nabycia.
- Chyba zacznę zgadywać - rzekł - a wiecie, że nie robię tego często. Założę się, że to
ostatnia osoba, która widziała Ko Sai.
- Dlaczego tak uważasz?
- Twi'lek dostarczył urządzenia osobie, która pilotowała barkę, a gdyby to był
Kaminoanin, z pewnością by to zauważył. Ktoś musiał to przewieźć, a to znaczy, że wiedział
też, gdzie jest Ko Sai. Nikt tak sprytny i przebiegły jak ona nie chciałby, aby zlokalizowano
go i zdradzono jego kryjówkę.
Skirata starł wodę z pokładu.
- Kiedy wrócimy na brzeg, sprawdzę, czy kogoś z pracowników nie brakuje. Nie
wyobrażam sobie jakoś Ko Sai z ludzkim pomocnikiem.
- Może go i nie miała, przynajmniej nie na długo. - Vau uważnie nasłuchiwał przez
chwilę, bo wychwycił cichy pisk. - Czy to alarm w kokpicie?
Skirata znieruchomiał i wyprostował się, marszcząc brwi. Jego słuch ucierpiał
porządnie przez dziesięć lat, kiedy miał do czynienia z artylerią, choć udawało mu się
częściowo to ukryć.
- Gdybyś wiedział, że to na pewno alarm, czy byś nas pytał?
Ruszyli w stronę kokpitu, ale Mereel już przechylał się przez siedzenie pilota,
rozmawiając z kimś znajomym po drugiej stronie otwartego łącza. Vau usłyszał słowo
„Delta" w tej samej chwili, kiedy wcisnął się do przedziału.
- To generał Jusik - oznajmił Mereel. - Delty są w drodze do nas. Chcesz z nim
porozmawiać, Kal’buir?
- Osik! - Skirata przeczesał włosy dłonią. - Co się stało, Bard'ika?
- Dogonili pilota Twi'leka. Niewiele mogłem zrobić, ale przynajmniej powstrzymałem
go przed udzieleniem zbyt szczegółowej informacji.
- Co zrobiłeś, zastrzeliłeś go?
- Użyłem starej magii Jedi. Udało mu się tylko zeznać, że powiedział jakimś
Mandalorianom o Dorumaa, więc zasugerowałem, że pewnie noszą zielone zbroje. Gdyby
powiedział, że złote i czarne, i... No wiesz, Delta wie, jaką nosisz zbroję, Kal.
Skirata przymknął oczy.
- Dzięki.
- I oczywiście nie pozwoliłem na to, aby przekazał im współrzędne. Ale już wiedzą, że
to Dorumaa, więc zboczyli z drogi, aby zdobyć zbroje z aparatami oddechowymi. Myślę, że
macie dziesięć do dwunastu godzin, ale ja będę tam za sześć.
Vau wtrącił się:
- A co chcesz tu robić? Nie, żebym nie doceniał twojej pomocy, ale...
- Jeszcze nie znaleźliście Ko Sai?
- Jesteśmy blisko - odparł Skirata.
- Jeśli nie znajdziecie jej w ciągu sześciu godzin, to wam pomogę.
Vau dźgnął Skiratę pod żebro.
- A jeśli nie znajdziemy jej do czasu, kiedy Delta się tu pojawi, zajmiesz ich czymś
innym. Jak zamierzają tu dotrzeć?
- Wylądować w nocy i udawać nurków sportowych, jeśli będą musieli.
- Dzięki, Bard'ika.
Musieli się spodziewać, że Delta będzie im deptać po piętach. Głównym problemem
polowania na kogoś jest to, że polowanie zostawia ślady na powierzchni, a Delty, jeśli nawet
nie mają dobrego dostępu do informacji, takiego jak Zerowi, byli szkoleni w tych samych
technikach. Vau poczuł lekki przypływ dumy, że jego oddział nie bardzo się zbłaźnił w
porównaniu z drogocennymi chłopakami Skiraty i wszystkimi ich genetycznymi
usprawnieniami, ale uznał, że nie będzie tego wykorzystywać.
- Chodźcie - rzucił Skirata. - Mamy jeszcze parę jaskiń do sprawdzenia.
Rozsiadł się w fotelu drugiego pilota.
Niezależnie od różnic zdań, jakie dzieliły go z Vau, ten człowiek był niezwykle uparty:
zadanie, jakie sobie wyznaczył, było trudne, szanse minimalne, więc każda osoba przy
zdrowych zmysłach zarzuciłaby cały pomysł od początku. Nie chodziło nawet o znalezienie
jednej Kaminoanki, która nie chciała zostać znaleziona. Vau zastanawiał się, czy w ogóle
byłaby w stanie dokonać tego, czego chciał od niej Skirata. Jeśli się okaże, że to zmarnowane
wysiłki... Jak ten mały chakaara to przyjmie?
Ta wyprawa... Tak, dla Skiraty to wręcz święte powołanie... Wydawała się go
podtrzymywać na duchu. Prawie tak mocno jak religia. Był tak bardzo skoncentrowany na
powodzeniu swoich chłopców, że wydawał się nie mieć planów dla siebie, a definicja, kto
zalicza się do „Jego chłopców", była teraz tak obszerna, że mogło go to wykończyć. To coś
więcej niż Zerowi, którzy od dnia, gdy ujrzał ich po raz pierwszy, byli jego synami w
rzeczywistości, jeśli nie z imienia. Jego obsesja objęła także komandosów, a teraz w jej
zasięgu znalazł się każdy zbłąkany żołnierz, który pojawił się na jego orbicie, tak jak Corr.
Wydawało się, że Skirata starannie unika wszelkich myśli o sobie, że po prostu siebie skreślił.
Może jego wspomnienia były smutniejsze, niż sądził Vau. Teraz odżywał z dnia na
dzień; rzadko mówił o przeszłości, nawet o swoim ojcu.
Nigdy też nie wspominał o matce. A poza nożem... Czy w ogóle pamięta o swoich
rodzicach?
Choć rodzina to toksyczny związek, Vau wciąż uważał go za interesujący. Najlepsze,
co mógł zrobić, to uciec od własnej rodziny. Jak na wezwanie u jego boku pojawił się Mird i
wdrapał mu się na kolana. To była jego jedyna rodzina, i może najlepsza.
- Czy kiedykolwiek myślałeś, aby zaangażować Arkaniańskie Micro do
przeanalizowania tkanki klonów? - Zapytał Vau. - Tak na wszelki wypadek.
- Owszem. - Skirata patrzył na zmieniający się trójwymiarowy obraz mapującego
skanera sonaru, odbijającego się w iluminatorze z transpastali. - Ale to naprawdę będzie moja
ostatnia nadzieja. Kiedy tamci dostaną genom do zabawy, cóż... Nie chcę widzieć kolejnych
chłopców urodzonych po to, aby umrzeć.
- A gdyby to nie były klony Jango?
- Co?
- Mando'ade nie obchodzi linia krwi. A gdyby geny pochodziły od dawcy z Korelii
albo z Kuat? Czy nadal rozpaczałbyś, że są wykorzystywani?
Mereel uparcie unikał włączenia się do rozmowy. Skirata w zadumie zaciskał zęby.
- Gdybym poznał ich jako dzieci czekające na zagładę, chyba zrobiłbym to samo -
przyznał wreszcie, ale jego ton wskazywał, że nigdy nie brał pod uwagę takiego pomysłu. -
Pochodzenie od Jango po prostu sprawiało, że wszystko stawało się ważniejsze, Ale Jango
czy nie Jango, klony wciąż potrzebują poczucia przynależności, prawda? A moim
obowiązkiem jest, aby je dostali. A to z kolei czyni z nich Mando'ade.
- Przed nami interesujące formacje - odezwał się Mereel. Vau podejrzewał, że chłopak
próbuje zmienić temat, ale nie był tego pewien. - Chcę się im lepiej przyjrzeć.
Vau spojrzał na profil Mereela, próbując w nim dostrzec Jango, ale okazało się to
trudne. Może komuś z zewnątrz wydawałoby się to dziwne, ale to prawda - klony z reguły nie
przypominały mu Jango Fetta. Częściowo było to zapewne spowodowane tym, że mieszkał z
nimi od lat i stał się niewrażliwy na powierzchowne podobieństwo, ale z drugiej strony były
też głębsze różnice. Jango - syn rodziców żyjących w biedzie, niedożywiony jako dziecko -
był niewiele wyższy od Skiraty, ale Kaminoanie odpowiednio zadbali o klony od dnia, kiedy
jajeczko zostało zapłodnione, dzięki czemu wyrośli wysocy i muskularni. Na sto i więcej
sposobów nie stanowili dokładnej repliki Fetta.
A także jego syna, Boby. Biedny dzieciak, to straszne, żeby w tym wieku stracić ojca,
a chłopak nie miał w życiu nikogo innego. Miał gorzej niż wszyscy żołnierze. Jeśli zdoła
przeżyć, to według prognoz Vau stanie się najtwardszym, najbardziej rozgoryczonym i
najbardziej pokręcony shabuirem po tej stronie Keldabe.
Nawet ja miałem drugiego ojca, który mnie adoptował... Za późno może, ale lepiej
późno niż nigdy, pomyślał.
- A to co? - Zawołał nagle Skirata i wskazał palcem przed siebie. - Co to za kupa
gruzu?
Znajdowali się w północno-zachodnim kwadrancie szelfu i zbocze po ich sterburcie
poryte było ciemnymi zagłębieniami, które mogły być jaskiniami. Na dnie, na ograniczonym
obszarze, porozrzucane były kawałki skały. Widać je było nawet w filtrowanym świetle
słonecznym, ale kiedy Mereel skierował na nie zewnętrzną lampę, pojawiły się bardzo
wyraźnie.
- To nie jest osuwisko - ocenił. - Gdyby tak było, pokrywałoby cały teren pod
zboczem. Ale tu jest przerwa, jakieś dziesięć metrów. Skały nie skaczą, prawda?
Mereel podniósł „Aay’hana" o dwadzieścia metrów i ustawił nieruchomo nad gruzem.
Z zewnętrznych holokamer widok z góry, przekazany do monitora kokpitu, przypominał Vau
worek mąki, rzucony na czystą podłogę.
- Te odłamki są dość świeże - zauważył Skirata. - Inaczej zostałyby już przykryte
żwirem. Wygląda to tak, jakby koś zrzucił tu ładunek gruzu z wykopu długo po tym, jak
wyspa została uformowana.
Vau poczuł podniecenie. Były to dziwne łowy, ale bezsprzecznie równie podniecające
co nagonka. Mird też to wyczuwał i zsunął mu się z kolan, pomrukując niecierpliwie.
- Bardzo kuszące - mruknął Vau. - Aż się prosi, żeby wydedukować kierunek podróży
z kształtu tego zwałowiska...
Mężczyźni spojrzeli po sobie.
- Spróbujmy - rzekł Mereel z szerokim uśmiechem.
Byli teraz powyżej granicy pięćdziesięciu metrów. „Aay’han" krążył powoli pod samą
wyspą, więc czujniki wychwytywały pulsowanie silników i szum układów napędowych łodzi
podwodnych i nawodnych badających turkusowe płycizny. Skan pokazywał je jako świetlne
punkty, z których większość znajdowała się w dziesięciokilometrowej strefie bezpieczeństwa.
Nikt im tu nie będzie przeszkadzał.
- Nigdy nie skończyłem kursu nurkowania - rzekł nagle Skirata. - Myślę, że
powinniście o tym wiedzieć.
- Możliwe, że nawet nie będziesz musiał sobie moczyć nóg, Kal'buir. - Mereel opuścił
„Aay’hana" na wprost podwodnego klifu. - Spójrzmy na skan trzy D.
Sonar pokazywał skomplikowany wzór otworów, choć żaden z nich nie wydawał się
sięgać głęboko w skałę. Ale jeden nawis znajdował się mniej więcej w tej samej linii co kupa
gruzu.
I
znaleźli. Pod tym kątem skan znalazł głęboki tunel, ukryty pod nawisem, ale teraz
widoczny jako prostokątny szyb z zaokrąglonymi rogami, wielkości mniej więcej osiem na
pięć metrów. „Aay’han" miał stępkę szerokości dwudziestu metrów.
- No cóż - rzekł Skirata. - Nie możemy sobie po prostu wpłynąć, prawda?
- Co za optymizm - mruknął Vau.
Mereel wciąż się szczerzył.
- Zawsze jest szansa, że to się okaże tylko zsypem na śmieci i siedzi tam głodna istota
dwa razy większa od dianogi.
- No to sprawdźmy.
- Jeśli jest tam Ko Sai, musi używać jakiejś łodzi, żeby wpływać i wypływać.
Zawróćmy do portu i zobaczmy, co mają do wypożyczenia.
- A to oznacza nurkowanie, co?
- Niekoniecznie, Kal'buir.
Cokolwiek chodziło Mereelowi po głowie, świetnie się bawił, jak zazwyczaj, kiedy
wyczuwał niebezpieczeństwo. Vau uniósł brew.
- Zostawię Mirda na brzegu, jeśli to wam nie przeszkadza.
- Wyobraź sobie, że nie - odparł Mereel.
„Aay’han" wyszedł na powierzchnię daleko od przystani i przepłynął przez lukę w
falochronie w kierunku swojej zatoczki. Kiedy znaleźli się blisko pontonów i zatrzymali się
obok, Mereel pokazał na wodę.
- Tego potrzebujemy - rzekł. - Wiedziałem, że je tu mają. Wspaniale.
Vau i Skirata podążyli wzrokiem za jego palcem, ale Vau widział jedynie wzburzone
fale. Nagle coś oderwało się od powierzchni jak wyrywający się whaladon i wzniosło się trzy
metry w górę, zanim spadło znów do morza. Początkowo Vau sądził, że to ogromna srebrna
ryba, ale zanim dotarła do zatoki w dziwacznych skokach, zdołał przyjrzeć jej się na tyle, aby
stwierdzić, że to niezwykły statek w kształcie rekina firaksa, ale bez płetwy głowowej. Była
to pięciometrowa smukła konstrukcja z czerwonym piorunem na jednym boku i nazwą
„Wavechaser" wypisaną złotymi literami.
Fierfek, to wyglądało na niezłą zabawę. Vau ledwie pamiętał, co to zabawa. Statek
doskonale zmieści się w wejściu jaskini, gdzie mieli nadzieję odnaleźć laboratorium Ko Sai.
Zmieści się również w ładowni „Aay’hana".
- Wynajmijmy go - zaproponował Mereel. - Ma dwa miejsca i prędkość dwudziestu
pięciu kilometrów na godzinę. Oczywiście nie przyglądałem się wcześniej takim łódeczkom.
Skirata spojrzał na niego zezem. Przybrał wyraz twarzy, jakby chciał powiedzieć „nu
radar" - czyli najbardziej stanowczy protest w języku Mando - ale poczuł, że musi zachować
pozory.
- Mam go prowadzić? - Zapytał.
- Ktoś musi pilotować „Aay’hana", ponieważ te ślicznotki nie mają dużego zasięgu -
odparł Vau. - A ja się zgłaszam na ochotnika. Miałem kryzys wieku średniego jakieś dziesięć
lat temu, więc tym razem ty możesz się bawić w chłopca wyścigowca, Kal...
- Shabuir - wymamrotał Skirata, rozglądając się nerwowo.
„Wavechasery" były na sprzedaż lub do wynajęcia. Cena od dawna nie była dla nich
istotna; najcenniejszym i najrzadszym klejnotem był teraz czas, zatem Skirata zdecydował się
na zakup.
- Dobre towarzystwo dla „Aay’hana" - rzekł, patrząc na swoje buty. - A jeśli go nawet
trochę uszkodzimy, to nie trzeba będzie się tłumaczyć przed biurem wynajmu. - Spojrzał w
górę na Mereela, o głowę wyższego od siebie, i wcisnął mu do ręki kartę. - Jest twój, synu.
Najwyższy czas, żebyś miał coś ładnego.
Vau zwykle był niewrażliwy na emocjonalne huśtawki Skiraty, ale przez chwilę stary
chakaar i jego zastępczy syn tak spoglądali na siebie, jakby w galaktyce nie było nikogo
ważniejszego. Vau poczuł szczerą zazdrość.
Nie zazdrościł zresztą Skiracie, tylko Mereelowi. Zazdrościł mu ojca, który tak się o
niego troszczył. Podobnie jak czas, nie był to towar, który mógłby sobie kupić za swoje
bogactwa.
ROZDZIAŁ 11
Jest jedna rzecz, która mnie martwi, sir. Powiadają, ze Mistrz Yoda mówił o tej
wojnie jako o Wojnie Klonów tuż po bitwie o Geonosis. Była to pierwsza bitwa
tej wojny. Dlaczego właśnie w ten sposób ją określił, od klonów, które w niej
walczyły? Czy kiedykolwiek mówiliśmy o Wojnie Piątej Floty albo Wojnie
Koreliańskiej, albo Wojnie Brygady Baij? Co on wie, czego my nie wiemy?
Generał Bardan Jusik, zwierzając się generałowi Arliganowi Zeyowi
Wahadłowiec w drodze z Dorumaa na Quilurę. 478 dni po Geonosis
- Co oznacza cyar'ika? - Zapytała Etain, patrząc na coś, co trzymała w stulonej dłoni.
Ordo mógł tylko się domyślać, jak to będzie wyglądało. Skoro utknęli razem w
kokpicie wahadłowca nie miał innego wyjścia, jak tylko zacząć rozmawiać. Obawiał się, że
mogą wyniknąć problemy, w których czuł się ignorantem, a to, że nie zawsze umiał
odpowiedzieć, bardzo go denerwowało. Chciał być doskonały.
- To oznacza „kochanie" - rzekł. - Słoneczko. Najmilsza. Najdroższa.
Etain głośno przełknęła ślinę.
- A czy kobieta może tego słowa użyć wobec mężczyzny?
- Możesz go użyć wobec każdego - odrzekł Ordo. To Jedi próbowała się po omacku
przedzierać przez pole minowe obcego języka. - Każdego, kogo kochasz. Dziecko, partner,
zwierzątko, rodzic... Wszystko jedno.
- Ach, tak? - W jej głosie zabrzmiała nuta zawodu, jakby nie tego oczekiwała. -
Rozumiem.
- Cóż, jeśli Darman użył tego słowa, to nie dlatego, że cię uważa za swojego strilla,
generale.
Parsknęła cicho, jakby próbowała się zaśmiać, ale zapomniała, jak to się robi.
- Więc wszyscy wiedzą o dziecku z wyjątkiem Dara?
- Postaraj się nie uszkodzić zestawu i tyle - poprosił Tel. - Inaczej będziemy musieli
dostarczać części zamienne, zanim pojawi się propaganda i te upiory z operacji
psychologicznych.
Darman znów zaczął się zastanawiać, jak to wszystko się ma do jego misji. Pobiegł na
górę, aby sprawdzić, co z Fi. Fi siedział przed wejściem do studia, przykładając czujniki do
drzwi.
- Jakiś sygnał transmisji stąd wychodzi - rzekł. - Równie dobrze mogę zapukać.
Darman podniósł wzrok.
- Czerwone światło oznacza transmisję na żywo, nie wchodzić i tak dalej, prawda?
- Tak - zgodził się Fi i wpakował kilka strzałów z DeCe w panel sterowania z boku. -
Faktycznie.
Darman nigdy się nie dowiedział, czy przy konsoli siedział ostatni dzielny dziennikarz
Eyat, puszczając w eter dumne komunikaty, zagrzewające do odpierania najeźdźców. Zanim
się obejrzał, został wyrzucony w górę na wznak, a jego obwody audio wyłączyły się w jednej
sekundzie, kiedy uniosła go kula ognia. Spodziewał się, że eksplozja będzie głośniejsza. Sufit
wyleciał mu na spotkanie. Zderzył się z nim, przez chwilę nieruchomo zawisł w powietrzu, po
czym spadł z hukiem, czując, że napierśnikiem uderza w coś twardego. Potem bezradnie
zsuwał się na plecach po jakichś schodach, wymachując rękami, aby spowolnić upadek.
Kiedy wreszcie przestał lecieć, nie słyszał już nic, oprócz deszczu gruzu łomoczącego w jego
hełm.
HUD wciąż działał, tyle że nic nie było słychać. Po prostu nie miał audio. Próbował
kanałów komunikatora i nic nie osiągnął, miał jednak ikonę POV Ninera i Atina. Poruszali się
i dygotali, jak obraz widziany przez tańczącego człowieka. Wokół były gruzy i połamane
durastalowe belki, a nad tym wszystkim unosiła się ściana pyłu gęsta jak dym.
Za to obraz Fi nie poruszał się wcale. Jego postać była przechylona pod ostrym kątem,
jakby Fi leżał na boku na podłodze. Widać było gruzy, bardzo blisko w stosunku do
ogniskowej, przyciśnięte do kamery wizjera.
- Fi? - Wychrypiał i zdjął hełm. Wiedział, że jest potłuczony, ale nic nie czuł.
- Fi? Fi! - Krzyknął. Usta miał pełne pyłu. Wypluł go, aż część poleciała na napierśnik.
- Fi, vod'ika, co z tobą?
Odpowiedzi nie było. Darman przypiął hełm do pasa i zaczął rozgrzebywać rękami
gruz w poszukiwaniu Fi.
ROZDZIAŁ 12
Wyrosną lojalni wobec Republiki albo nie wyrosną wcale.
Żołnierz ARC A-17, przygotowując się do zniszczenia dzieci klonów w Tipoca, w
czasie bitwy o Kamino, trzy miesiące po bitwie pod Geonosis.
Kompleks badawczy Ko Sai obok wyspy Tropix, Dorumaa, 478 dni po
Geonosis
Skirata znienawidził Kaminoan w dniu, kiedy stwierdził, że zawarł kontrakt na czas
nieokreślony na szkolenie sekretnej armii klonów na Tipoca. Potem jego uczucia
systematycznie się pogarszały.
Ale w porównaniu z Mereelem... Chyba nie rozumiał głębi nienawiści Zerowych aż do
tej chwili. I po raz pierwszy słyszał krzyk Kaminoanina. Był to przeciągły, wysoki wrzask,
który niemal przekroczył skalę słyszalności i przyprawił go o ból zatok.
- Spokojnie, synu. - Skirata zniżył głos i złapał Mereela za ramię, naciskając dość
mocno, aby pokazać, że nie żartuje. - Jeszcze nie.
Mereel wyglądał obco: twarz pozbawiona krwi, białe kostki palców, rozszerzone
źrenice. Zawsze wydawał się najbardziej beztroskim chłopcem pośród sześciu Zerowych,
czarującym, kontaktowym i wesołym. Uścisk Skiraty zdawał się zawracać go z granicy
niepoznanego, mrocznego pustkowia. Wyłączył kciukiem elektryczny paralizator.
- Nie chcę jej zabić - rzekł ochrypłym głosem. - Za dużo wiem na temat fizjologii
Kaminoan, żeby popełnić taki błąd.
Nie blefował. Ko Sai, zwisająca z krzesła, wyglądała teraz jak wiotki szkielet. Już nie
była elegancka. Jej długa, szara szyja pochylała się w dół jak łodyga zwiędłego kwiatu.
Zdumiewające, co może zdziałać parę woltów.
- Powiedziałam, że jesteście dzikusami i miałam rację. - Podniosła głowę i spojrzała na
Mereela upiornymi oczami, jakby w negatywie: jasna źrenica na czarnej tęczówce. Nadawało
jej to szalony wygląd. - Nie uda ci się dowartościować torturując mnie. Jesteś niższy
genetycznie. Osłabiasz swój gatunek.
Jej szare źrenice świadczyły, że pochodzi z kasty władców, wyhodowanej do
rządzenia. Mereel znowu włączył paralizator i wbił jej pod pachę. Konwulsje Kaminoanki nie
były miłym widokiem.
- To ty opracowałaś mój genom, skarbie. - Teraz lepiej nad sobą panował. - I zobacz,
co on mi każe robić...
Mereel cofnął się i stanął nieco dalej, kciukiem przerzucając przełącznik w przód i w
tył. Skirata nie znał wszystkich szczegółów życia Zerowych, zanim spotkał się z nimi po raz
pierwszy w drugim roku ich rozwoju - równych cztero- i pięciolatkom - ale już i tak zbyt
wiele wiedział o tym, jak byli traktowani. A nieudana próba poprawienia genomu Jango Fetta
przyniosła im całe mnóstwo problemów, może poza traumą i szaleństwem. Ko Sai wreszcie
mogła docenić w praktyce swój eksperyment.
- Mieliśmy już takich śmietnikowych genetyków jak ty - odezwał się Skirata. - Na
przykład szalony naukowiec Mando. Lubił eksperymentować z dziećmi. Od tysiącleci jest
prochem, ale wciąż wiemy, co oznacza imię Demagol. Ironia tkwi w tym, że może to znaczyć
zarówno „rzeźbiarz ciała", jak i „rzeźnik". Uważam, że we dwójkę mielibyście naprawdę
wiele tematów do pogawędek... Choćby o tym, jak niszczyć żywe istoty.
- Pomysł z naukowcem Mandalorianinem uważam za niezmiernie zabawny - odparła
Ko Sai jadowicie i słodko zarazem. Nienawidził tego głosu. - Nie jesteście narodem
myślicieli.
- Wstydź się, co z ciebie za naukowiec! Zapomniałaś o erudycie Walonie Vau? Jeśli
uważasz, że Mereel to niegrzeczny chłopiec z elektrycznym kijem na nerfy, musisz poznać
Walona...
- Jesteś taki przewidywalny...
Skirata skinął na Mereela.
- Zacznij ściągać dane, synu. Oczyść główny komputer.
- Arkaniańscy Micro nie będą wiedzieli, co z tym zrobić stwierdziła Ko Sai. - Nie mają
doświadczenia.
- A kto ma? Kto ci płaci, przynęto na aiwhy?
- Nikt.
- A, co wszystko pochodzi z dotacji?
- Dostałam kredyty na prowadzenie badań, owszem, ale teraz nie pracuję dla nikogo.
Nauka nie może się rozwijać, jeśli naciskają na nią płatnicy.
- I dlatego gonią cię sepowie i własny rząd. Wkurzyłaś ich, stąd się wzięli goryle
Mando. Zwiałaś z kredytami.
- Milutki jesteś. - Arogancja Ko Sai wyraźnie zaczęła się kruszyć. W głosie pojawiło
się zatroskanie. Przechyliła długą, chudą szyję, za którą Skirata miał ochotę złapać, aby
zobaczyć, co Mereel robi z jej cennymi danymi. - Jeśli nie pracujecie dla arkaniańskiego
Micro, to na pewno dla kanclerza Palpatine'a.
Mereel parsknął śmiechem i nadal wciskał blokady i klucze obejściowe w otwory
komputera Ko Sai. Ściana biura była jednym wielkim regałem, gdzie magazynowano dane.
- Tak myślisz? - Odparł Skirata. - Założę się, że jemu też się tak wydaje. Co sprawiło,
że opuściłaś Kamino? Ile ci zapłacili?
- Nie wyjechałam z powodu niedostatecznej zapłaty.
- Ale też nie dla bardziej słonecznego klimatu.
- Nie mogę dopuścić, żeby moje badania zostały wykorzystane przez niższe gatunki.
- Masz oczywiście na myśli tych, którzy cię utrzymują, kupując od ciebie armie
niewolników?
Mereel cmoknął raz i drugi, całkiem pogrążony w przenoszeniu plików. Światełka
tańczyły i drżały, ciesząc oko tęczą kolorów.
- Kal'buir, czy nie możesz po prostu dać jej w dziób? Nie da się prowadzić sensownej
debaty etycznej z tą kreaturą.
Ko Sai wydawała się szczerze oburzona. Nawet siedząc, potrafiła wyglądać
imponująco. Skirata zastanawiał się, jak można wbić pięść w coś tak chudego.
- Wasz kanclerz chciał, żebym wykorzystała moje badania nad długością życia do
przedłużenia jego życia w nieskończoność. Powiedziałam mu, że byłoby to okropne
marnotrawstwo mojego talentu, gdybym miała pracować dla tak zepsutego i przeżartego
chorobami gatunku. Ale to było interesujące. Nawet więcej niż interesujące. Dziwne.
- Założę się, że przełknął to bez trudu. Musisz trochę popracować nad swoim
wizerunkiem, profesorko.
- To bardzo niepokojący człowiek.
Owszem, bo jest politykiem Pycha zawodowa Ko Sai osiągała poziom broni
masowego rażenia. Pewnie myślała, że Mereel nie zdoła złamać jej kodów. Widocznie nie
miała pojęcia, że zrobił to już raz w Tipoca.
- Myślisz, że ci to ułatwię? - Uwaga Ko Sai skupiona była na Mereelu. Wydawała się
wyjątkowo zdenerwowana, zwłaszcza jak na Kaminoankę. - Klonie, zniszczysz te dane.
- Nie jestem dla ciebie klonem - warknął Mereel. - Mam imię.
- Spędziłam całe życie na zbieraniu tych danych. Możesz zniszczyć najbardziej
zaawansowaną bazę danych badań genetycznych w całej galaktyce. Nie mam kopii.
Mereel wybuchnął śmiechem.
- No nie, żartujesz chyba. Żadnych kopii danych na temat klonowania? - Spojrzał na
nią przez ramię i uśmiechnął się rozbrajająco. Ależ przecież po to tu przyszliśmy, mamuśko.
Właściwie to chciałem cię o coś zapytać. Jesteśmy klonami komórek somatycznych, prawda?
Więc skąd pochodziły oryginalne jajeczka? Sami je produkowaliście? A może był jakiś
dawca? Nie, nie mów mi. Nie chcę nawet myśleć o tym, że znalazłaś sposób, aby użyć
jajeczek kaminii.
Skirata z fascynacją i przerażeniem obserwował, jak Mereel wciska po kolei wszystkie
przyciski na pulpicie Ko Sai. Emocje Kaminoanki były tak subtelne, że dla większości ludzi
prawie niewidoczne, ale Skirata wiele się nauczył przez te wszystkie lata przebywania wśród
nich. Była wstrząśnięta.
- To odrażające - rzekła. Słowo nie pasowało do jej łagodnego głosu. - Nigdy nie
zanieczyścilibyśmy tkanki kaminoańskiej w ten sposób.
- No i bardzo dobrze - odparł Mereel. - Tylko pytałem.
- Nic nie rozumiesz.
- Doskonale rozumiem.
- Jedynym powodem, dla którego przetrwaliśmy katastrofę środowiska naszej planety,
jest to, że znaleźliśmy odwagę, aby usunąć wszystkie cechy, które nas osłabiały. Czy wy,
Mandalorianie, jesteście aż tak odmienni? Ile wiecie na temat swoich własnych genów? Też
rozmnażacie się selektywnie, pod kątem konkretnych cech, czy jesteście tego świadomi, czy
nie. Adoptujecie nawet obcych, aby dodać nowe geny do swojej puli.
- Ale nie eliminujemy tych „wadliwych" - odparł Skirata. Nigdy nie zabijaliśmy
niewinnych dzieci.
Spojrzał w twarz Ko Sai. W całym swoim życiu żałował tylko jednej Kaminoanki -
samicy, która urodziła dziecko o zielonych oczach. Znalazł ją ukrytą w sali treningowej
klonów; wymykała się po godzinach ćwiczeń, aby znaleźć jakieś jedzenie. Zielone oczy były
niedozwolone. Szare, żółte, niebieskie - taka była hierarchia, która określała Kaminoanom ich
miejsce w ogólnym schemacie. Kolor oczu mówił, czy genetycznie nadają się do
administracji, do zawodów wymagających kwalifikacji czy też do pracy fizycznej. Dla innych
kolorów nie było miejsca, bo oznaczały niedopuszczalne zróżnicowanie genetyczne.
Oczywiście, przynęta na aiwhy znalazła nieszczęsną matkę, ale zabili jedynie dziecko.
Niebieskie oczy matki pozwalały jej żyć.
- Nie rozumiem, jak możesz nas osądzać za selekcję - mruknęła Ko Sai. - Przecież to
wy pozwalacie klonom, których podobno kochacie jak własne dzieci, ginąć na wojnie.
Nie tylko Mereel umiał dopiec do żywego. Skirata jednak tym razem zignorował
zaczepkę.
- Zaproponuję ci interes, Ko Sai. - Nie powinien był improwizować, ale nie miał
wyboru: wykorzystanie danych było prawie niemożliwe, jeżeli nie zrobi tego ktoś o dużym
doświadczeniu. To nie to samo, co stosowanie przepisu na ul'alayi. - Mamy twoje dane i nic
na to nie poradzisz. Przydałaby nam się jednak także twoja wiedza.
- Nic z tego, dopóki mi nie powiesz, dla kogo pracujesz.
A więc nie zamykała jeszcze drzwi do końca.
- Nie pracuję dla nikogo. Robię to dla moich chłopców. Chciałbym zatrzymać
przyspieszone starzenie się, aby mogli przeżyć normalne życie.
Mereel się nie odwrócił. Wyjął czipy z danymi i wsunął nowe.
- Możemy porozmawiać o wymianie genów. O, ależ ty tu masz tych danych. Więcej
niż na komputerze głównym w Tipoca. Sporo ze sobą zabrałaś, kiedy uciekałaś.
Ko Sai nie odpowiedziała. Skirata sprawdził chrono i przesłał sygnał na „Aay'hana".
Wszystko znów działało.
- Walon?
- Czekałem, aż sobie o mnie przypomnisz.
- Niedługo mamy tatsushi.
- Jak miło. Przekaż damie moje wyrazy szacunku. Czeka na nią prywatny apartament.
- Masz wieści od Orda? - Zapytał Skirata.
- Jeszcze nie, ale musicie ruszać.
- Rozumiem.
Teraz to Ko Sai zaczęła się denerwować. Kal to zauważył.
- Jak nam idzie, Mer'ika?
- Jeszcze z dziesięć minut, nawet przy tym transferze. A potem muszę skasować
wszystkie warstwy, tak na wszelki wypadek. Jak to już ma zniknąć, to na dobre.
Skirata zerknął na Ko Sai i wyjął z kieszonki przy pasie kajdanki.
- Albo jestem bardziej głuchy niż zwykle, albo mi nie odpowiedziałaś - odezwał się.
- Nie możesz mnie zmusić, żebym dla ciebie pracowała.
- Może nie będę musiał.
- Moją samooceną też nie możesz manipulować.
- Nie ma problemu, pozostawię to kanclerzowi. Jeden z wysłanych przez niego
komandosów właśnie zmierza w tę stronę i będzie tu za kilka godzin. Potrzeby moich
chłopców są jednak ważniejsze niż jego, cokolwiek zamierza. - Z mowy ciała Ko Sai Skirata
wywnioskował, że wiadomość o Palpatine naprawdę ją zaniepokoiła. - Może chce, żebyś się
zajęła jego tajną fabryką klonów na Coruscant. - Żadnej reakcji. Może w ogóle o tym nie
wiedziała? - Co sprawiło, że Tipoca zgodziła się eksportować technologię?
- To pomyłka.
- Musicie naprawdę potrzebować kredytów Republiki.
- Do klonowania drugiej generacji Republika mogła zatrudnić nawet arkaniańskie
Micro.
Mereel wtrącił:
- Chyba będą musieli, skoro Jango nie żyje. Nie poszło im aż tak dobrze, prawda?
- Bez wątpienia wywróżyłeś to z bazy danych Tipoca - odparła Ko Sai. - Ale jakoś nie
widzę, co mógłbyś mi zaofiarować, żeby mnie przekonać do współpracy z tobą.
- A co to dla ciebie za różnica, czy klony żyją, czy umierają? Skirata postanowił, że
pozwoli Zerowym pomścić na niej swoje demony, gdyby jednak okazała się bezużyteczna. -
Może jeszcze się czegoś nauczysz, powstrzymując proces starzenia.
Ko Sai przestała kręcić głową. Widocznie Skirata zdołał zwrócić jej uwagę, co
oznaczało, że może da się skusić wyzwaniem.
- Nie muszę niczego z ciebie wyciągać siłą, naturalnie - powoli powiedział Skirata. -
Mamy pełno ludzi, którzy poradzą sobie z tym metodami farmakologicznymi.
- Gdyby byli rzeczywiście takimi ekspertami w dziedzinie kaminoańskiej biochemii,
nie potrzebowalibyście mnie, aby rozwikłać sekwencję starzenia.
- Zobaczymy. - Skirata machnął kajdankami. - A teraz bądź grzeczną dziewczynką i
pozwól je sobie założyć. Nie kuś mnie, żebym cię zmuszał siłą.
Zawahała się na chwilę, po czym podała mu nadgarstki z gracją tancerki. Nie był to
dobry moment, aby z nią negocjować. Najpierw trzeba ocenić sterty danych, zanim
zdecydują, czy w ogóle będzie im potrzebna. Jeśli jednak doprowadzą do tego, że sama
zechce przeprowadzić te badania, nie próbując na tym zarobić, to już będzie dobrze.
Musi to jednak sprawdzić.
- Gotów jesteś, Mar'ika?
Mereel trzymał w garści stosik czipów z danymi, pobrzękiwał nimi jak monetami i
czekał.
- Niech się tylko skończy ten program kasujący. Musi objąć cały system. Chyba nikt
nie będzie w stanie odzyskać danych, kiedy już rozwalimy to wszystko, ale lepiej niczego nie
zaniedbać.
Zniszczenie wszystkiego zawsze było częścią ich planu, ale Skirata nie był pewien,
czy Mereel przypadkiem nie próbuje psychologicznych gierek. Cóż, to tak samo dobra chwila
jak każda inna.
Skirata odpiął od pasa kilka detonatorów termicznych i kciukiem ustawiał czas.
- Dwadzieścia minut powinno wystarczyć, żeby się stąd wynieść.
Mereel pokręcił głową.
- Niech będzie pół godziny. Wolałbym być poza planetą, kiedy to wybuchnie. Na
pewno wszyscy się zbiegną.
- Racja.
Ko Sai obserwowała ich jak szczury laboratoryjne.
- Blefujecie.
Skirata ustawił detonatory na zdalne odpalanie. Jeden umieścił pośrodku podłogi, a
drugi przy wyjściu. Ko Sai i tak nie odróżni zdalnego detonatora od czasowego. Mereel
obserwował go z lekkim rozbawieniem; wreszcie włożył hełm.
- Fierfek, nie, nie mogę sobie pozwolić na zostawienie czegokolwiek, co Delty
mogłyby odzyskać. Idziemy.
Skirata postawił Ko Sai na nogi - miała ponad dwa metry wzrostu, więc nie był to
łatwy manewr - i popchnął ją przed sobą, wbijając jej lufę miotacza w plecy. Jeśli zareaguje,
to dobrze, jeśli nie - i tak się stąd wynoszą.
Musiał teraz przejść obok ciał trzech Mandalorian. Zajmując się Ko Sai, zdołał jakoś
usunąć tę sprawę ze swojego umysłu. Teraz musiał znów na nich patrzeć, zastanawiać się,
kim byli i jak poinformuje o tym ich znajomych.
- Pilnuj jej, Mar'ika - polecił. - Muszę jeszcze coś załatwić.
Przykucnął i zdjął nieboszczykom hełmy. Było to jedno z najmniej przyjemnych i
najboleśniejszych zadań, jakie wykonywał kiedykolwiek. Nie, nie znał żadnego z nich. Jeden
okazał się młodą kobietą. To go dobiło. Kobiety miały obowiązek walczyć, często zresztą
było trudno określić płeć po samej zbroi, ale ten widok pozostawił w nim bolesną zadrę. Nie
potrafił sobie nawet przypomnieć, czy to on ją zabił. Przeszukanie kieszeni nie dało wiele,
więc zdjął im hełmy, aby później sprawdzić symbole klanowe i dać rodzinom coś na
pamiątkę.
Mandalorianie często zabijali się wzajemnie z różnych powodów, osobistych i nie
tylko, niekiedy przypadkowo. Ale to i tak niczego nie usprawiedliwiało. Żołnierze Operacji
Specjalnych wysłani za Sullem, teraz ci obcy... Przyszły mu do głowy psy nek, hodowane
specjalnie do walki, pies przeciwko psu. Taka maszyna do zabijania na żądanie pana. Skirata
uznał, że najwyższy czas, aby Mando przestali już być dla wszystkich psami nek.
Mereel poklepał go po ramieniu.
- My albo oni, Buir.
- Ale to i tak nasi.
Skirata podniósł hełmy i zabrał razem ze swoim. Ciężko będzie się stąd wynieść,
nawet dwoma statkami, które miały do przebycia jedynie krótką drogę przez tunel.
Nagle Ko Sai się zatrzymała.
- Zaczekajcie.
- Detonatory odliczają. Nie jest to dobry pomysł.
- To głupia gra - odparła. - Muszę tam wrócić.
- Po co?
- Po ważne materiały.
- Wspaniale - parsknął Skirata. - Nie mogłaś o tym wspomnieć wcześniej?
Ale Mereel popchnął ją naprzód.
- Jeśli ma mi to pomóc osiągnąć dojrzały wiek, równie dobrze możesz tu zostać.
- Ale...
- Rusz się.
- Nie! Nalegam, aby to zabrać.
Skirata podszedł do kei.
- Za późno.
- To materiał biologiczny.
Zatrzymał się.
- Żywy?
- Komórki w kriostazie.
- Masz dziesięć sekund na wymyślenie czegoś lepszego.
- To wzorzec dla nowej armii, lepszej niż...
Skirata machnął ręką na Mereela, żeby szedł dalej. Nie chciał nawet wiedzieć, czyje to
komórki.
- Nie możecie ich zniszczyć, musicie...
- To już koniec, Ko Sai. - Chciałby jej powiedzieć, że nadał imiona wszystkim Zero
ARC, nawet tym sześciu, którzy umarli, zanim zostali rozróżnieni jako embriony, ale to
stworzenie nigdy nie zrozumie dlaczego, a nie zamierzał jej nic wyjaśniać. Kopnął linę,
cumującą jej łódkę podwodną. - Mer'ika, otwórz mi tę balię, co? Wcisnę ją tam i sam
poprowadzę. Mogę płynąć za Gi'ka.
Ko Sai wciąż go przeklinała, kiedy obie łodzie wyskoczyły z tunelu w podświetloną
słońcem wodę. Skirata zaczął się zastanawiać, jak mógł przez tyle lat wytrzymać na
oceanicznej planecie. Statek Ko Sai był zbyt duży, żeby go załadować na „Aay'hana", więc
wynurzyli się i spiesznie wyszli przez górne włazy.
Vau uśmiechnął się do Ko Sai, wskazał na jedną z kabin i wprowadził ją do środka.
- Mird - rzekł - pilnuj jej tutaj. Zrozumiano?
Nakreślił palcem wyimaginowaną linię dzielącą kabinę od reszty pokładu.
- Jeśli ją przekroczy, to... - Strzelił palcami. Wydawało się, że to jakiś ich specjalny
kod, bo Mird zaczął nagle okazywać ogromne podniecenie, skakał jak szalony i piszczał jak
szczeniak. - Jasne? Mądry Mird.
Mird ją pamiętał, przynajmniej na to wyglądało. Vau mimo wszystko zamknął właz.
- Kal, jeśli zamierzasz częściej zajmować się porwaniami, chyba będziemy musieli
zainwestować w więzienie.
- Pewnie wyrzucę klucze.
- Co z nią zrobimy?
- Ona nie zapomni, co wie - odparł Skirata - a ja też nie mogę jej tu trzymać w
nieskończoność. Jak sądzisz?
Vau wzruszył ramionami.
- Tak tylko pytałem.
Skirata poszedł za Mereelem do kokpitu i usiadł w fotelu z poczuciem częściowo
spełnionego zadania. Nie wierzył, że Ko Sai jest jedynym genetykiem, który potrafi
manipulować procesem starzenia, a w dodatku nie mógł być pewien, czy rozwiązanie, jakie
ona zaproponuje, nie okaże się biologiczną pułapką. Dopiero kiedy ktoś znany mu i zaufany
przejrzy dokładnie dane, zdecydują, czy w ogóle będą jej potrzebowali.
Wypływając na powierzchnię, „Aay'han" minął przywiązany szkielet bez głowy i
Skirata poczuł się rozgrzeszony... Przynajmniej jeśli chodzi o Ko Sai.
- Cieszę się, że nie musimy składać manifestu ładunkowego, Mer'ika. - Falochron był
już w zasięgu wzroku, a za nim rozciągała się biała plaża, nakrapiana kolorowymi parasolami
i otoczona pachnącymi, szumiącymi drzewami. Miał nadzieję, że jego zwariowany klan
przynajmniej sobie odpocznie - jeśli w ogóle będą wiedzieli, co z tym majątkiem. - Miliony
kredytów w skradzionym towarze i porwany naukowiec.
- Oraz skradzione dane przemysłowe.
- O, faktycznie...
- Lepiej, żeby nas gliny nie zatrzymały.
„Aay'han" przybił do pontonu pomiędzy dwiema luksusowymi łodziami. Skirata miał
wyrzuty sumienia, że Ordo musi tu lecieć przez cała galaktykę, a potem od razu wracać, ale
przynajmniej będzie miał okazję, aby spojrzeć w twarz Ko Sai i wypić kolorowego drinka w
luksusowej kantynie jak normalny chłopak. Może to ostatecznie nie ma znaczenia, dokąd
zabiorą Ko Sai; każdemu z chłopców należałoby się po kawałku.
- Masz. - Skirata podał Mereelowi zdalne sterowniki detonatorów termicznych. Jeśli
sygnał nie zadziała z tego miejsca, będzie musiał wrócić i wysadzić wlot do tunelu, ponieważ
nie miał zamiaru wracać do miejsca, gdzie leżą odbezpieczone detonatory. - Powinieneś to
zrobić właśnie ty. Potraktuj to jak katharsis.
- Z rozkoszą. Ogłaszam tę instalację za... Zamkniętą. - Mereel zamknął w dłoni mały
cylinder i położył palec na przycisku. - Ale to jeszcze nie koniec. - Nacisnął powoli. Oya
manda.
Przycisk kliknął i po chwili ciszy huk, przypominający bardzo odległą burzę, zmącił
ciszę plaży. Kilku turystów przystanęło, jakby oczekując na dalszy ciąg. I to był koniec -
laboratorium Ko Sai znikło w płomieniach i zwałach kamienia, niewidzialne, a jedynym
plonem jej życia i pracy był teraz stosik czipów w kieszeniach przy pasie Mereela.
- Było przyjemniej, niż się spodziewałem - rzekł żołnierz. Dziękuję, Kal'buir.
Czasami nawet najbardziej pragmatyczny i racjonalny z jego ludzi musiał przegnać
swoje upiory jednym symbolicznym gestem.
Uśmiech - czarujący, nieszkodliwy i kompletnie bez związku z jego stanem ducha -
wciąż nie schodził mu z ust.
Miasto Eyat, Gaftikar, 478 dni po Geonosis
- Lekarza! - Wrzasnął Darman, ale nie usłyszał odpowiedzi i wiedział, że byłby głupi,
gdyby się jej spodziewał.
Poluzował uszczelkę hełmu Fi i zdjął go. Wbudowana w zbroję diagnostyka
twierdziła, że brat ma puls i oddycha, ale nie reaguje. Nie miał żadnych widocznych obrażeń -
żadnych głębszych ran, krwawienia z ust, nosa lub uszu - ale Darman nie wiedział, co się
dzieje z resztą jego ciała. Katarneńska zbroja była próżnioszczelna, a więc chroniła przed
śmiercionośnymi falami ciśnienia. Darman doskonale pamiętał tę ponurą wiedzę z czasów
treningu.
- Vid'ika, mów do mnie! - Darman podniósł powieki Fi: jedna źrenica reagowała
znacznie silniej niż druga. Wiedział, że to niedobrze. Nagle Fi uniósł rękę i trzepnął go po
palcach.
- Auuu - jęknął. - W porządku, nic mi nie jest.
- Czujesz stopy? - Zapytał Darman. Fi bez problemu poruszał ramionami, więc
przynajmniej część kręgosłupa miał w porządku. - Dawaj. - Zdjął nagolenniki Fi i zaczął go
klepać po goleniach - Czujesz?
- Auu, naprawdę wszystko w porządku. - Fi podciągnął kolana i spróbował się obrócić,
żeby wstać. - Czy ja upadłem? Co się stało?
- Nie wiem, czy to była pułapka, czy coś innego. Cała ściana odpadła. Chodź,
wynosimy się stąd, zanim wszystko się zawali.
- Na zewnątrz może być gorzej.
Zdumiewające, ale Fi wstał przy minimalnej pomocy Darmana i zdołał włożyć hełm.
Kilka razy się potknął, przedzierając się przez gruz, ale szedł bez pomocy. Darman wiedział,
że to niewiele znaczy, jeśli w grę wchodzą obrażenia po wybuchu, ale Fi kiedyś przetestował
zbroję Mark III, rzucając się na granat, więc chyba trzeba byłoby znacznie więcej, żeby go
zabić.
Nic mu nie jest. Nic mu nie jest.
- Gdzie Niner? - Na zewnątrz szalał pożar, ale panowała upiorna cisza. Odgłosy
strzelaniny i wybuchów były stłumione przez odległość. Darman stwierdził, że frontowa
ściana budynku znikła i przypomniał sobie, że Atin był na górze - At’ika? Atin, tu Dar, jesteś
tam?
Głos Atina zaskrzypiał w komunikatorze:
- Chyba sobie złamałem shabla kostkę. Widzę Ninera. Udziela pierwszej pomocy.
A więc nic im się nie stało. Teraz, kiedy wiedział, że wszyscy jego bracia żyją,
Darman mógł zastanowić się nad Trzydziestką Piątką. Transporter zawrócił, żeby ich zabrać,
ale osiadł pośrodku drogi. Właz po lewej burcie przedziału dla żołnierzy zamknął się,
zasłaniając pole widzenia pomiędzy zrujnowaną holostacją a budynkiem po przeciwnej
stronie. Żołnierze rzucili się ku pojazdowi, niosąc rannych. Tylko jeden leżał ciągle na
plecach, a Niner usiłował zaaplikować mu hemostatyczny opatrunek na ranę piersi.
- To ja powinienem to robić - wymamrotał Fi. - I zrobię. Ja jestem medykiem
oddziału...
Pojawił się Atin, mocno kulejąc.
- Udało nam się zatrzymać wroga. Chyba właśnie o to chodziło.
- Wszystko w porządku? - Zapytał Darman. Atin ujął pod ramię Fi, ale potknął się i
Darman musiał go podtrzymać. - Hej, nic ci nie jest?
Fi się zachwiał.
- Trochę kręci mi się w głowie.
- Musisz dać się przebadać. Wygląda mi to na wstrząs mózgu. Jesteś medykiem
oddziału, Fi, powinieneś o tym wiedzieć.
- No, przecież właśnie to powiedziałem, nie?
- Fi?
- Daj spokój.
- Co się dzieje, Fi?
- Zaraz zwymiotuję.
W tym momencie Darman naprawdę się przeraził. To nie był Fi. Widział Fi w stresie,
w bólu, w każdej ekstremalnej sytuacji. Fi zdołał odejść na pięć metrów od transportera,
zatrzymał się i zdarł z głowy hełm. Odrzucił go na bok i oparł dłonie na kolanach, aby
zwymiotować. Tyle tylko był w stanie zrobić sam. Darman i Atin zdołali go wciągnąć do
pomieszczeń załogi i na chwilę zapomnieli o Ninerze. Ułożyli Fi na wąskiej ławce ciągnącej
się wzdłuż ściany, próbując zmusić go do mówienia.
Sierżant Tel wrzeszczał na Ninera, że zabrał na pokład rannego w pierś. Cokolwiek
jeszcze stanie się w Eyat i okolicy, pobyt drużyny Omega na Gaftikarze dobiegł końca.
Darman próbował skontaktować się z A’denem, żeby go o wszystkim poinformować, ale nie
uzyskał odpowiedzi.
Pewnie jest zajęty, ale żyje, pocieszał się. Martw się o Fi. To Fi ma problemy.
Oba włazy bezpieczeństwa opadły, odizolowując pomieszczenie załogi. Teraz
„Leveler" był całkowicie próżnioszczelny; minęło kilka minut od startu do dokowania,
zawsze o kilka minut za długo. Darman pamiętał ucieczkę z Quilury, pierwszej misji Omegi
po przeformowaniu, która omal nie skończyła się śmiercią Atina.
Atin żyje, Fi też. Takie rzeczy się zdarzają, nie? - Myślał. Wszyscy w pierwszej turze
straciliśmy nasze oddziały i to nie może się powtórzyć...
- Hej, Fi! - Atin poklepał go po policzku, aby nie zasnął. - Mów, mów do mnie. Nigdy
do tej pory nie musiałem cię o to prosić.
Fi nie mógł zebrać myśli; mamrotał o czymś, co zostawił w obozowisku i skarżył się,
że nic nie widzi. Pod drugą ścianą pokładowy robot medyczny IM-6 zajęty był raną piersi.
Niner nie mógł poruszać się po pokładzie z powodu wielu leżących rannych, więc stał, a
właściwie wisiał na uprzęży.
Wszyscy przeszli podstawowe szkolenie, więc wiedzieli, co się stało. Praktycznie nic
nie mogłoby przebić zbroi katarneńskiej, ale było to zamknięte pudełko, a jeśli kimś w
pudełku potrząśnie się dostatecznie mocno, można go przyprawić o wstrząs mózgu. Pasowało
to do nierównych źrenic i wymiotów Fi. Darman spojrzał na to od pozytywnej strony. Teraz
już wiedział, że musi skłonić grupę zajmującą się podziałem rannych, aby potraktowali Fi
priorytetowo.
Komunikator w jego hełmie zatrzeszczał.
- Dar, nie obchodzi mnie, kogo będę musiał wykopać z drogi - odezwał się Niner - ale
to Fi zobaczą najpierw, natychmiast po dokowaniu.
- Masz to załatwione.
Jednak nie było to takie proste. Kiedy transporter wypluł swoich rannych, pokład
hangaru był prawie pusty, ponieważ na Gaftikarze nie było wielu ofiar. „Leveler" uszkodził
okręt szturmowy sepów, a sam odniósł minimalne obrażenia. Bitwa na ziemi wydawała się
niepotrzebna, niemająca nic wspólnego z rozmiarami starcia czy też ważnością samej planety.
Była to żałosna, bezsensowna potyczka, której jedynym celem była kontuzja Fi. Po prostu
pech, i nic więcej.
Niner i Dar jednocześnie naskoczyli na robota medycznego.
- Mamy tu wstrząs mózgu - wołali chórem. - Utrata równowagi, ból głowy, wymioty,
stopniowa utrata mowy i koordynacji. - Fi, na oko nieuszkodzony, wyglądający tak, jakby
właśnie uspokajał się po koszmarnym śnie, leżał na repulsorach, podczas kiedy robot
skanował jego czaszkę małym skanerem. Atin próbował podkuśtykać, żeby do nich dołączyć,
ale poddał się i resztę odległości przebył na jednej nodze.
- Zgadza się - rzekł robot. - Wzrasta ciśnienie śródczaszkowe.
Schłodzimy go i wprowadzimy dren, aby usunąć płyn, zanim wsadzimy go do
zbiornika bacty. To zmniejszy obrzęk mózgu.
Darman momentalnie oklapł, kiedy stanął w obliczu współpracy medycznej, choć
dotąd sam był napompowany adrenaliną i strachem, gotów do walki. Repulsor wypłynął z
przedziału medycznego, a Darman poszedł za nim, tłumacząc Fi, że wszystko będzie w
porządku, chociaż nawet nie wiedział, czy brat go słyszy. Kiedy drzwi zamknęły mu się przed
nosem, Niner położył Darmanowi dłoń na naramienniku i zaprowadził go z powrotem do
hangaru.
- Nie martw się - rzekł. - Grunt to właściwa diagnoza i szybkie leczenie. Będzie
dobrze. Teraz zajmijmy się At’iką. I ty też się musisz przebadać.
- Tak jest, sierżancie.
- Na razie nie możemy zrobić nic więcej.
Darman nie chciał teraz wywoływać Skiraty i martwić go, kiedy sam tylko znał
połowę historii. Poza tym Ordo zabiłby go, gdyby nie dowiedział się wszystkiego. Polubił Fi
na ten bezkrytyczny sposób Zerowych i chciałby wiedzieć wszystko. On także był
odpowiednią osobą, aby ocenić, co powinien wiedzieć sierżant Kal.
Darman niechętnie podszedł do robota medycznego, który badał akurat ostatniego
żołnierza piechoty. Musiał postanowić, kto zajmie miejsce Fi w oddziale, dopóki ten nie
wyzdrowieje. Pewnie żołnierz Carr, przypadkowy rekrut od komandosów, który z
zastanawiającą łatwością dostosował się do życia w Siłach Specjalnych.
Ale to tylko na jakiś czas.
Nie może być inaczej.
Wyspa Tropix, Dorumaa, 478 dni po Geonosis
Etain czuła w Mocy zafalowania, jakby ktoś biegł za nią, przerażony, wzywał ją po
imieniu, ale nie było nikogo, kiedy się obejrzała.
To nie jest Dar, myślała. To nie może być on, nie teraz, muszę go jeszcze zobaczyć.
Próbowała zidentyfikować to uczucie, idąc po bielonych deskach falochronu w
kierunku stanowiska, gdzie przycumowany był statek Skiraty. Ktokolwiek za nią szedł,
wydawał się nieszczęśliwy i słaby, więc zwolniła, koncentrując się, aby zdobyć pewność, że
nic się nie stało Darmanowi.
- Ordo - szepnęła. - Dzieje się coś naprawdę złego.
Ordo szybko nauczył się panować nad sobą. Niejasne ostrzeżenie Etain nie wywołało
więc lawiny pytań. Etain i tak musiała zawęzić zakres swoich odczuć i sprawić, żeby Moc
stała się nieco bardziej konkretna.
- Tu czy gdzie indziej? - Zapytał tylko.
- Nie wyczuwam tutaj bezpośredniego zagrożenia.
- Sprawdzę wszystkich po kolei, tak na wszelki wypadek. Uruchomił komunikator. -
Miałem dzisiaj już jeden niepokojący komunikat i chyba niekoniecznie ostatni.
Zacumowany przy najdalszym końcu pontonu kołysał się na falach smukły,
ciemnozielony statek z obłą transpastalową kopułą, długości około czterdziestu pięciu
metrów. Z pozycji statku - blisko wyjścia z przystani - Etain wywnioskowała, że Skirata jak
zwykle gotów był do szybkiej ewakuacji. Ordo podszedł do nich, jakby się szykował do
walki; otaczała go większa niż kiedykolwiek chmura gniewu, smutku i strachu.
- Ja też nie mam ochoty jej oglądać, Ordo - powiedziała.
- Nie myślałem o Ko Sai. Ale nie mam lepszego pomysłu na zabicie czasu, niż
namówić ją do zgody. Kiedyś miała nad nami władzę życia i śmierci, a ja nie mam teraz
zamiaru jej oddawać.
- Po raz pierwszy poznam Kaminoankę - powiedziała Etain.
Darman wspominał o tych istotach bardzo rzadko i zwykle w kontekście schodzenia
im z drogi, jak niemiłemu mistrzowi w Akademii Jedi. - Ale prawdopodobnie będę w stanie
odgadnąć, czy ona kłamie, czy nie. Jedyne, do czego może nam się przydać Ko Sai, to
zatrzymanie procesu przyspieszonego starzenia, prawda? Przecież poza tym macie wszystkie
jej badania. Możecie znaleźć kogo innego, żeby rozwikłał sekwencje genów.
- Ona także o tym wie.
Popołudnie było późne, ale piękne. Słońce wisiało nisko nad horyzontem, otoczone
kilkoma pozłacanymi chmurkami, które tylko podkreślały piękno nieba. Było coś niezwykle
irytującego w oglądaniu takich widoków, kiedy człowiek targany jest mrocznymi myślami.
Etain nie mogła przestać myśleć o tym niepokojącym zakłóceniu w Mocy, które było tak
blisko Darmana. Musi się z nim skontaktować, inaczej oszaleje ze strachu. Na razie musi się
zadowolić sięganiem ku niemu Mocą, w nadziei, że nie jest zbyt zajęty, aby to poczuć.
Schodząc za Ordo na ponton, który ciągnął się w głąb przystani, widziała na statku
blade światła kokpitu.
- Co oznacza słowo „Aay'han", Ordo?
- To stan umysłu. Rodzaj emocji. - Idąc tak przed nią, nie wyglądał wcale jak kapitan
klonów, tylko jak normalny młody człowiek w zwyczajnych niebieskich spodniach, sportowej
koszuli i z wizjerem przeciwsłonecznym. Równie dobrze mógł być jednym z zawodowych
trenerów piłkarskich w kurorcie. Przy częściowo zasłoniętej twarzy nawet Zey mógłby go nie
rozpoznać, gdyby nie charakterystyczny sztywny chód. - Mówimy tak, kiedy cieszymy się z
czasu spędzonego z ukochanymi osobami, ale wspominamy tych, którzy przeszli do manda.
To jak czuć ból, ale godzić się z nim.
To wyjaśnienie dotknęło Etain tak mocno, aż dziecko w jej łonie poruszyło się. Może
po prostu zapragnęła nagle przeżyć takie intensywne emocje, będące zupełnym
przeciwieństwem uczuciowego chłodu Jedi. To jej pozwoli choć częściowo zrozumieć
odwieczny brak zaufania pomiędzy Jedi i Mandalorianami. Obie społeczności miały wiele
podobnych cech, ale w niektórych aspektach różnili się diametralnie, nie pozostawiając
miejsca na neutralność czy obojętność. To dlatego ich relacje były co najmniej niewygodne.
Ordo wskoczył na płaski fragment kadłuba „Aay'hana" i ruszył ku otwartemu włazowi.
Ktoś, kogo Etain nie mogła widzieć, podał mu długi kawałek durastalowej blachy, a on
ustawił go na włazie tak, aby stanowiła pomost pomiędzy statkiem a pontonem.
- Chodź - rzekł, wyciągając rękę, żeby jej pomóc. - Lepiej nie skacz po pokładach.
Etain mogła bez problemu pokonać tę przestrzeń skokiem wspomaganym Mocą i
wylądować bezpiecznie, ciężarna czy nie, ale gest Ordo był tak wzruszający, że przyjęła go z
wdzięcznością i weszła na kadłub. Ordo miał swoje dobre chwile. Po drugiej stronie kopuły
kokpitu siedzieli z wyciągniętymi nogami Mereel i Skirata; opierali się o transpastal i
podawali sobie jakiś napój w kartonie. Obaj mężczyźni gapili się w morze, zatopieni w
rozmyślaniach.
Nie takiego widoku spodziewała się Etain, uprzedzona przez Orda. Ordo czekał na
dole.
Widziała Skiratę po raz pierwszy od czasu ich gorącej kłótni, kiedy to powiedziała mu,
że poczęła dziecko bez wiedzy Darmana, a Kal wygnał ją na Quilurę. Teraz czuła, że była
głupia i samolubna, licząc na to, że Skirata natychmiast przejmie rolę dziadka, ale jedno
pozostawało pewne: Moc pokazywała jej, że miała rację, decydując się na to dziecko.
Przygotowała się na lodowate przyjęcie albo kolejne utyskiwanie nad wadami Jedi.
Skirata podniósł wzrok.
- Ad'ika! - Zawołał, nie dając po sobie poznać, że kiedykolwiek się sprzeczali. - Jak się
masz, dziewuszko?
Jak miło.
- Wszystko... Dobrze, Kal, biorąc pod uwagę okoliczności.
- Słuchaj, przykro mi, że Quilura poszła w osik, nigdy bym cię tam nie wysłał,
gdybym wiedział, że vhette zaczną się rzucać. - Wstał i podszedł do niej z typową,
niezręczną, zażenowaną miną, usiłując nie zauważyć i nie skomentować jej ciąży, ale mimo
wszystko wydawał się zaniepokojony. Mereel wciąż wyglądał tak, jakby medytował. - Jusik
przechwycił Deltę. Nie może odciągnąć ich od Tropix, skoro już nasz gadatliwy kolega
Twi'lek wspomniał im o niej. Na szczęście jego opis wysp jest dość niejasny i mało
zrozumiały.
Komunikator Orda zaćwierkał. Młody człowiek odszedł kawałek i przysiadł na osłonie
napędu. Mereel wstał i podszedł do niego.
Etain spodziewała się, że Skirata ucieknie z Dorumaa najszybciej, jak się da.
- Czy Delty w swoim pełnym katarneńskim rynsztunku nie wyglądają trochę dziwnie
na tropikalnej wyspie? I to na obszarze sepów?
- Gdybyś zobaczyła tę rewię mody, jaką zaobserwowaliśmy tu przez ostatnią godzinę,
ad'ika, powiedziałbym, że wcale nie będą się wyróżniać.
- Nie rozumiem, czemu ciągle tu tkwicie.
- Myślisz, że na Coruscant bylibyśmy bezpieczniejsi?
- Może...
- Zastanów się, przed kim uciekała Ko Sai.
Etain potrzebowała paru chwil, żeby zrozumieć.
- Od naszego szanownego przywódcy?
- Na samym czele kolejki. Dopiero potem idą rząd kaminoański, sepowie i my.
Coruscant jest ostatnim miejscem, gdzie mogę ją umieścić.
Etain nie sądziła, że Skirata może mieć z tym problem, biorąc pod uwagę jego
kontakty.
- Czy ten twój wspólnik Wookie nie może znaleźć dźwiękoszczelnego mieszkanka,
gdzie Vau mógłby ją tłuc na kwaśne jabłko nie przeszkadzając sąsiadom? Tak jak ostatnio?
- Była już w paru miejscach, ad'ika. Poza tym Vau nie wtrąca się do tego. Moi chłopcy
nie mają dobrych wspomnień o Ko Sai.
- Nie wiem jeszcze wszystkiego, prawda?
- Dlatego uważam, że powinniśmy zejść na dół i spokojnie porozmawiać. Wszyscy.
Właz w tylnej części kokpitu wyposażony był na szczęście w rampę, a nie w drabinkę,
jak się tego obawiała. Na dole śmierdziało strillem. Myślała, że Skirata idzie tuż za nią, ale
kiedy się obejrzała, wciąż jeszcze był na górze, a na dole czekał Vau z Mirdem. Zwierzak
zdawał się ją pamiętać, sądząc po podekscytowanych pomrukach i energicznym węszeniu.
Wnętrze nie przypominało kabiny. Cztery miękkie sofy były przyśrubowane do podłogi w
kwadrat wokół niskiego stolika. Usiadła, a Mird natychmiast położył jej łeb na kolanach,
śliniąc się radośnie.
Na pokładzie był jednak jeszcze ktoś. Zmysły Mocy Etain wykrywały coś, co mogła
nazwać jedynie zimną pustką - trójwymiarowy kształt, był gładki i wklęsły, a nie falujący,
wielowarstwowy i kolorowy, jak odbierała większość żywych istot. Nikt nie musiał jej
mówić, kto to jest, ani dlaczego znajduje się w jednej z kabin załogi, która otwierała się na
główną mesę. Ko Sai siedziała w zamknięciu, pełna pogardy i nieugięta. Czekała na swoich
strażników.
- Ojciec nazwałby to pokładem mesowym - odezwał się Vau.
Kiedy mu zależało, roztaczał swobodny, patrycjuszowski urok, który trudno było
pogodzić z jego metodami dyscyplinarnymi. - Przyznaję, że wciąż się wzdrygam, kiedy Kal
używa takich terminów jak „na rufę" czy „w statku". Jednak muszę też powiedzieć, że trochę
dziwnie jest mieć statek jednocześnie i morski, i kosmiczny.
- Więc co planujesz z nią zrobić?
- Z Ko Sai czy z „Aay'hanem"?
- Z Ko Sai, naturalnie.
- Przypomina to obserwowanie wyścigu szczurów kragget z pojazdem dostawczym na
niższych poziomach. Jeśli już go dopadną, nagle dociera do nich, że nie wiedzą, co z nim
zrobić, więc tylko wbijają kły w kadłub.
- O, myślę, że Kal wie, co robi.
- Etain, nauczyłem się rozpoznawać, kto chce mi zwierzyć swoje najskrytsze myśli z
pomocą niewielkiej perswazji, a co do Ko Sai, to nie sądzę, aby chciała współpracować.
- I po co ona to ukrywa? - Etain była zdenerwowana tym opóźnieniem od samego
początku, a teraz dołączyło jeszcze mocne przeczucie czegoś złego rozprzestrzeniające się jak
plama oleju. A właściwie co ją obchodzi przedłużenie życia klona?
- Profesjonalne ego, moja droga. Może tworzyć życie, kształtować je według swojego
uznania albo niszczyć. Taka boska moc demoralizuje każdego. Ona się z nami nie targuje.
- Macie wszystko, nad czym pracowała.
- Tak, to musiał być dla niej wstrząs, kiedy sobie zdała sprawę, że potrzebujemy tylko
drobnego ułamka jej dorobku i nie obchodzi nas cała reszta.
Etain odnotowała tę liczbę mnogą.
- Kal nie chce tego nikomu sprzedać... Prawda?
- Absolutnie nie. Jest bardzo czuły na punkcie cudzej własności, a to się stało dla niego
życiową sprawą. Dosłownie sprawą życia lub śmierci. - Vau zmarszczył lekko brwi i podszedł
do rampy, aby wyjrzeć w zapadający zmierzch. - Co oni tam robią? Delty zaczną się tu kręcić,
a kiedy ich zobaczą, wszystko na nic. - Zrobił kilka kroków w górę rampy i krzyknął: -
Specjalne służby morskie, na stanowiska, zabezpieczyć włazy...
Vau był najwyraźniej w doskonałym nastroju, bawiąc się w marynarza, ale uśmiech
zniknął mu z ust, kiedy Ordo zszedł z rampy, ściskając w ręku komunikator. Za nim szli
Mereel i Skirata, jeden i drugi z równie oszołomioną miną.
Etain zrozumiała, że dostali złe wieści. Wiedziałabym, gdyby chodziło o Dara,
pomyślała. Na pewno bym wiedziała. To nie Dar, to niemożliwe. Czekała z dłonią na
brzuchu, starając się nawet o tym nie myśleć, żeby nie ściągnąć nieszczęścia.
- Kto? - Zapytała cicho.
- Fi - odparł Ordo. - Został ranny. Jest w śpiączce.
Etain stwierdziła, że akceptując rzeczywistość wojny, doszła do przekonania, iż nic nie
może się stać jej przyjaciołom. Poczuła teraz głęboki żal, kiedy to jednak nastąpiło.
- To Darman ze mną rozmawiał. Powiedział, że w czasie ataku na Gaftikar znaleźli się
w miejscu eksplozji i Fi oberwał. Jest w przedziale medycznym „Levelera", w
niskotemperaturowej bacta. Ma uszkodzoną śledzionę, ale główne obrażenia odniósł w głowę.
Jest stabilny, to dobry znak. Naprawdę. To tylko kwestia czasu, kiedy odzyska przytomność.
Ordo wyraźnie uspokajał sam siebie. Nie przyszło mu do głowy, aby pozwolić
Darmanowi porozmawiać z Etain, ale sam fakt, że tego nie uczynił, uświadomił jej, że
wszystko jest w porządku.
Była wściekła na siebie, że najpierw pomyślała o Darze, zamiast skoncentrować się na
Fi. Teraz z bólem patrzyła na rozpacz Orda. On i Fi byli sobie bardzo bliscy.
- Lepiej, żeby Bard'ika też się dowiedział - rzekł Skirata. „Leveler" będzie na orbicie
stacjonarnej poza Rubieżami jeszcze przez parę dni, więc jeśli wydasz rozkaz, pani generał,
odwołam Corra. Może uzupełnić szeregi Omegi, dopóki Fi nie poczuje się dobrze.
- Oczywiście, rób, co musisz. - Skirata zwykle robił to, co chciał, ale dzisiaj był w
ugodowym nastroju. - A w ogóle gdzie jest Corr?
- Zajmuje się kasacją sprzętu z Jaingiem.
- Kiedy się dowiedziałam, gdzie Dar dostał przydział, musiałam sprawdzić pewne dane
na temat Gaftikaru - wtrąciła Etain. To zupełnie marginalna sprawa. Zawsze mi się
wydawało, że ofiary padają w wielkich bitwach.
Nastrój zrobił się poważny. Zebrani starali się nie patrzeć sobie w oczy. Wreszcie
Ordo przerwał milczenie.
- Odwiedzę go, jak tylko zostanie przeniesiony z „Levelera".
- Dokąd zabierani są ranni żołnierze? - Zapytała Etain. - Czy Fi znajdzie się na
neurologii?
- Nie wiem. - Wyraz twarzy Orda świadczył, że chodzi nie tylko o niepewność, który
ze szpitali na Coruscant go przyjmie. Żołnierze są leczeni albo w ruchomych oddziałach, albo
na miejscu. Jedni przeżywają, drudzy umierają.
- Ostatnim razem Atin był leczony w bazie Ord Mantell - rzekł Skirata. - Teraz ma
odłupany kawałek kości w kostce, tak przy okazji. Dar jest cały, Niner jest cały. A'den też.
- Nie zapomniałam o nich, Kal. - Etain wydawała się zdenerwowana. Wciąż
powtarzała w myśli poprzednie zdanie, czując się coraz bardziej niepewnie. - Ale nie
rozumiem tego medycznego systemu. Czy w Wielkiej Armii mają przyzwoity poziom opieki
medycznej? Jedi plotkują tak samo jak żołnierze, a ja słyszałam, że ruchome oddziały są
poważnie niedoposażone. Nie chciałabym wiedzieć, że Fi czeka w długiej kolejce na leczenie
przez jednego Jedi.
Etain nie rozumiała, dlaczego do tej pory nie zadała tego pytania. Pytała kiedyś, co
dzieje się z ciałami tych, którzy zginęli na polu walki i nie dostała odpowiedzi, ale od tamtego
czasu pracowała z Siłami Specjalnymi. Początkowo liczba ofiar była ogromna, bo zostali
niewłaściwie przegrupowani przez niedoświadczonych generałów Jedi, ale potem nie stracili
wielu ludzi. Pytanie zawisło w próżni, ale teraz wróciło.
Ordo spojrzał na Skiratę, jakby prosił o pozwolenie na zabranie głosu. Kal ledwie
dostrzegalnie skinął głową.
- Pewien senator, nazywa się Skeenah, bardzo się naraża, żądając odpowiedzi na
pytanie, co dzieje się z poważnie rannymi ludźmi i jak wygląda długofalowa opieka nad
żołnierzami - powiedział Ordo. Jego obraz w Mocy wciąż zabarwiony był lękiem, ale teraz
był to raczej niepokój o dobro innych. Etain znała go dość dobrze, aby wiedzieć, kto jest na
szczycie tej listy. - Jednak nie wydaje mi się, żeby jego kampania dotycząca stworzenia
domów opieki dla nas, kiedy już się do niczego nie nadajemy, naprawdę rozwiązywała
problem.
- Masz rację - odparł Skirata. - Nie wiemy, czy pan senator zdaje sobie sprawę, że
Republika wysyła naszych chłopców do likwidowania klonów, którzy chcą spróbować
szczęścia na Ulicy Cywilów.
Vau obserwował rozmowę ze znudzoną miną, co zwykle oznaczało coś wręcz
przeciwnego. Wciąż zerkał w stronę zamkniętej kajuty, która służyła za celę Ko Sai i widać
było, że się niecierpliwi.
- Jeśli nawet ogłosisz to w wiadomościach na HNE, nikogo to nie obejdzie, Kal -
odezwał się teraz. - Gwarantuję ci to.
- Obejdzie, kiedy sepowie zaatakują Coruscant i przerwą im oglądanie holowidów, to
oczywiste.
- Nie liczyłbym na wielką falę protestów na rzecz Naszych Dzielnych Chłopców.
Wiesz, co powiedzą? A więc nasza armia niewolników, hodowana do walki, jest usuwana,
kiedy zaczyna stwarzać problemy? Co za znakomity system! Idealny dla kanclerza! Po to
przecież płacimy podatki! - Vau porzucił znudzoną minę i po raz pierwszy znalazł się o krok
od okazania emocji. Ratujemy tych wszystkich cywilów od konieczności przestrzegania
demokracji. Wszystko, na co możecie liczyć, to kilka kredytów wrzuconych do skarbonki
dobroczynnej w rocznicę Geonosis. Żaden senator tego nie zmieni.
Skirata wskazał kciukiem na drzwi kabiny.
- Chyba czas na kolejną rozmowę z Ko Sai... Kiedy już mamy na pokładzie nasz
zasilany Mocą wykrywacz kłamstw.
Etain się zjeżyła.
- Dobrze jest czuć się docenioną, Kal.
- Potrafisz coś, czego nie umie żaden z nas, ad'ika. I masz rację, doceniam to.
Mereel wstał, aby otworzyć kabinę, a Mird poczłapał natychmiast do wejścia, aby
przejąć więźnia. Etain zauważyła pałkę elektryczną zwisającą z pasa Zerowego. Nawet nie
jestem oburzona, uświadomiła sobie. Wiem, że powinnam być, ale gdybym miała taką pałkę i
wiedziała, że drobna zachęta może zmusić Ko Sai do przekazania informacji, która dałaby
Darowi i pozostałym normalne życie... Wiem, że bym jej użyła. A więc do tego prowadzi
uczucie. Nie była w stanie wywołać w sobie wyrzutów sumienia.
Ona przecież także robiła straszne rzeczy obcym istotom, na przykład terrorystom
Nikto, a na śliską ścieżkę, która ku temu wiodła, wstąpiła wówczas, kiedy wyszkolono ją w
sztuczkach Jedi, takich jak wpływ na umysły i wymazywanie pamięci.
Odsuwając magnetyczną zasuwę Mereel stanowił w Mocy czarny wir, nieco podobny
do pierwszego wrażenia, jakie wywarł na niej Kal. Ordo jakby na chwilę zapomniał o Fi,
kiedy drzwi rozsunęły się, ukazując wysoką, chudą, szaroskórą postać w mundurze z
czarnymi mankietami, która wyszła na środek pomieszczenia załogi.
- Im dłużej mnie trzymacie - przemówiła Ko Sai - tym większe jest ryzyko, że ktoś
mnie tutaj odnajdzie.
Była to pierwsza Kaminoanka, jaką widziała Etain na żywo. Trudno było uwierzyć, że
ta wdzięczna istota o łagodnym głosie może być takim potworem. Ale wystarczyło spojrzeć
na Mereela i Ordo, emanujących nienawiścią, oraz na skrajną pogardę Skiraty i Vau, aby
rozpoznać blizny, jakie Ko Sai zostawiła na życiu innych.
- Siadaj, Ko Sai - rzekł Skirata. - Zacznijmy tam, gdzie przerwaliśmy. Powiedz nam,
czy możesz wyłączyć geny, które powodują przyspieszone starzenie.
Ko Sai splotła długie, dwupalczaste dłonie na kolanach, jakby medytowała.
- To jest możliwe.
- Ale czy ty potrafisz to zrobić?
- Sierżancie, dobrze wiesz, że zidentyfikowałam odpowiednie geny dla każdej cechy,
w którą chcieliśmy wyposażyć podstawowy genom Fetta, więc chyba rozumiesz, że mogę
włączać geny tam, gdzie wymagają one aktywacji, Wiesz także, że mam wyjątkową wiedzę,
jakiej nie ma żaden inny Kaminoanin... Inaczej nie byłbyś na czele tej hołoty, która mnie
prześladuje.
To nie była odpowiedź. Ko Sai chciała, aby Skirata - a raczej Mereel - przedzierał się
przez gigabajty danych, by odnaleźć odpowiednie skupiska genów. Etain skoncentrowała się
na badaczce i pozwoliła, aby otoczyły ją wrażenia z Mocy. Przekonanie o własnej prawości
Kaminoanki było ogromne, ale nie przesłaniało obojętności - tak absolutnej, że gdyby Etain
nie widziała ludzi wokół Ko Sai, byłaby przekonana, że ona mówi sama do siebie. Skiraty,
Vau, a już na pewno Orda i Mereela Kaminoanka nie uważała za żywe istoty. Byli
przedmiotami, nieróżniącymi się od Mirda czy stołu. Pomiędzy żywymi istotami zawsze
istniała więź Mocy, element, który Etain wyobrażała sobie jako kable i nici, natomiast wokół
Ko Sai panowała kompletna pustka, której nie dało się nie zauważyć. Wyglądało to jak dziury
wypalone w pięknym obrazie. To, czego nie było, bardziej uderzało niż to, co jest.
Przerażało to Etain bardziej niż oznaki gwałtowności, skrywające się w duszy Skiraty.
Była to właśnie ta pustka, którą wyczuwała i która wyjaśniała wszystko. Nic dziwnego, że
Kaminoanie nigdy nie okazywali brutalności ani gniewu: oni po prostu postrzegali inne
gatunki jako żywe puzzle, których kawałki można poskładać zgodnie z wyobrażeniem
układającego.
Skirata nie zdobędzie informacji, Etain wiedziała o tym. Wymagałoby to od
Kaminoanki chociaż odrobiny współpracy.
- Ko Sai, nad jakimi jeszcze projektami klonowania pracowali wasi ludzie? - Zapytała.
- Mieliśmy produkować klony dla kilku armii oraz cywilnych sił roboczych...
Górników z Subterrela, robotników rolnych dla Folende, nawet pracowników hazmatu. Naszą
specjalnością jest produkcja dla przemysłów wymagających intensywnej i starannej pracy
przy produktach dopasowanych do potrzeb klienta, i wszędzie tam, gdzie roboty się nie
nadają.
- Czy ten cały bełkot znajduje się w waszych folderach? - Zapytał Mereel. - Chyba się
zaraz porzygam. Może powinienem podbudować twoją synergię za pomocą wibroostrza?
Ordo położył dłoń na ramieniu brata, ale milczał. Etain pochwyciła wzrok Skiraty: Kal
wzruszył ramionami i pozwolił jej kontynuować.
Ko Sai nie widziała w swoich inkubatorach żywych istot, tylko produkt, więc nie było
co liczyć na jej poczucie winy albo wstyd.
Pozostała tylko jej duma z opinii najlepszego genetyka w galaktyce. Bardzo wysoki
piedestał, z którego można spaść.
- Co według ciebie twoja reputacja zyska lub straci, jeśli powiesz nam, jak można
znormalizować proces starzenia się? - Zapytała Etain. - A może chodzi o ochronę tajnego
procesu przemysłowego?
- Każda fabryka klonów wie, jak przyspieszać ich dojrzewanie - odparła Ko Sai. - Ale
nie ma żadnej korzyści z zastosowania cechy, o którą klient nie prosił.
Temperament Etain nigdy nie poddał się w pełni kontroli dyscypliny Jedi, a burza
hormonalna ostatnich miesięcy też robiła swoje.
- A czy przypadkiem to nie ty doradzasz im opcje?
- Prognozy przeżycia podczas wojny są marne dla wszystkich.
- Jeżeli chce się stworzyć idealną armię, przyspieszone dojrzewanie ma sens... Ale
wydaje się dziwne, że pozwalasz na marnowanie produktu, kiedy jest w szczytowej formie. -
Etain doskonale naśladowała suchy, biznesowy język Ko Sai. - Czy nie lepiej, żeby produkt
zachował optymalną skuteczność tak długo, jak to możliwe? Żeby przetrwał w jak najlepszej
kondycji? Myślę, że dlatego nie zatrzymałaś tego procesu, bo nie masz pojęcia, jak to zrobić.
A w takim przypadku nie jesteś nam potrzebna.
Słowa wyrwały się Etain, zanim zdołała je powstrzymać. Skirata ani drgnął, ale Ko Sai
i tak na niego nie patrzyła. Mrugała tylko i lekko kołysała głową z eteryczną gracją. Etain
nigdy nie wskazałaby jej w tłumie jako fanatyczkę i sadystycznego kata dzieci.
- Nasz klient nie był zainteresowany długowiecznością - odparła Ko Sai. - Miały być
gotowe, kiedy będą potrzebne, i tyle.
Etain wyczuła w Kaminoance defensywność i urazę. Naciskała ostrożnie, starając się
pokierować tym aroganckim umysłem tak, aby myślał i wierzył w to, czego ona chce. Wpływ
Jedi na psychikę był legalną bronią.
- A jednak twój produkt nie jest tak niezawodny, jak kazałaś wierzyć swojemu
klientowi, prawda? Nie udało ci się zidentyfikować wszystkich wadliwych klonów do
usunięcia. A w dodatku nie są wcale ślepo posłuszni. Niektórzy nawet dezerterują. Sprzedałaś
czynnik genetyczny za ciężkie kredyty, ale zapomniałaś wspomnieć, że ludzkie istoty nie są
do końca przewidywalne.
Ko Sai nie odpowiedziała. Może rozważała ewentualność, że jednak nie jest tak
doskonała, co musiało ją zaboleć. Ale tu nie chodziło o zwycięstwo w piaskownicy. Etain
musiała pomóc Skiracie odgadnąć, czy Ko Sai potrafi odwrócić to, co zrobiła, i czy można ją
do tego zmusić.
Czego Ko Sai tak naprawdę się bała? W którym miejscu oprzeć dźwignię, która ją
poruszy?
- Myślę, że dość tego - odezwał się Ordo. Wstał z kanapy, okrążył ją, po czym pochylił
się nad Mereelem i wyciągnął rękę. Daj mi te czipy z danymi, ner vod.
Mereel otworzył sakiewkę i podał mu paczkę czipów, ciasno związanych w małą,
kolorową cegiełkę. Etain ostrożnie obserwowała Orda: kroczył po bardzo wąskiej linii
pomiędzy samokontrolą a chaosem o wiele częściej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać, a
wieści o stanie Fi chyba mu nie pomogły.
- Zamierzasz poskładać pliki? - Zapytał Mereel.
- Nie. - Ordo rozwinął plastoidową cegiełkę. - Właśnie mam chwilę objawienia. -
Spojrzał na Ko Sai. - Praca całego twojego uczonego życia zawarta w tysiącu centymetrów
sześciennych plastoidu. Właściwie podobnie jak u mnie.
Ordo znów zapakował czipy i ruszył w kierunku korytarza, który dzielił kokpit od
pomieszczeń załogi. Etain myślała, że zmierza do terminalu komputera w magazynie, ale
usłyszała syk mechanizmu otwierającego właz i kroki Orda kierującego się w stronę rampy.
- Ordo? - Cisza. - Ordo! - Powtórzyła.
Skiratę olśniło w tym samym momencie co ją. Wszyscy rzucili się do włazu, tłocząc
się w wąskim przejściu, nawet Ko Sai. Etain z przerażeniem obserwowała przez kopułę, jak
Ordo wyrywa zza pasa miotacz, rzuca w powietrze pakiet czipów i strzela do niego jak do
rzutek.
Kawałki plastoidu rozsypały się jak na pokazie pirotechnicznym. Z miejsca, gdzie
stała, Etain nie widziała Skiraty i Mereela. Ale Ko Sai jęknęła i oparła się bezwładnie o
ścianę, kołysząc piękną głową z boku na bok. Była w szoku. Wszystkie drogocenne wyniki jej
badań przepadły.
- Och, shab - szepnął Vau i ponuro zwiesił głowę. Etain była zbyt zaskoczona, by
mówić. - Shab!
Nie tylko życie i cel Ko Sai zmieniły się teraz w popiół i spadły do wody. Również
życie Darmana.
ROZDZIAŁ 13
Oczywiście, Ordo oszalał. Wszyscy oni są szaleni. Ćwiczyli ostre strzelanie,
kiedy mieli po pięć lat, walczyli w pierwszej wojnie jako dziesięciolatki, a kilku
szczęśliwców, już jako dorośli mężczyźni, skradło pierwszy pocałunek w
jedenastym roku życia. Miliony z nich umrą, zanim usłyszą, jak ktoś im mówi:
Witaj w domu, kochanie, tęskniłam za tobą. Uważasz, że w takiej sytuacji byłbyś
całkiem przy zdrowych zmysłach?
Kal Skirata do kapitana Jallera Obrima, Jednostka Antyterrorystyczna CSF, podczas
dyskusji o życiu żołnierzy
Nabrzeże, wyspa Tropix, Dorumaa, 478 dni po Geonosis
- Ord'ika?
Skirata próbował nie okazać, że jest w szoku, ale nie umiał. Głos uwiązł mu w gardle.
Ordo stał przed włazem, spoglądając na oświetlone zachodzącym słońcem morze, z
ramionami skrzyżowanymi na piersi.
- Przykro mi, Kal’buir.
Co ja mam teraz zrobić? - Zastanawiał się Skirata. Jak, do shab, mam zacząć wszystko
od nowa? Mieliśmy to, co trzeba, mieliśmy wszystko, byliśmy tak blisko...
- Powiedz mi tylko dlaczego... Synu. - Jak on mógł mi to zrobić? Co się stało, że się
tak załamał? - Wiem, że jesteś zdenerwowany, wiem, że martwisz się o Fi, ale...
Mereel chwycił Skiratę za ramię.
- Nic nie możesz zrobić, Buir. Zacznijmy od początku i wyciśnijmy wszystko z Ko
Sai.
Skirata wyszarpnął rękaw z palców Mereela.
- Daj rai minutę, synu. Przez ten czas możesz ją dla mnie trochę rozgrzać. Muszę
porozmawiać z Ordem.
Skirata wiedział, że nie ma sensu się gniewać na chłopaka. Wszystko było jego winą.
Tak łatwo było widzieć w Ordzie i jego braciach jedynie bystrość, odwagę i lojalność, same
cudowne cechy, a zapomnieć, jak bardzo skrzywieni byli w istocie. Żadna miłość nie zmaże
tego, co im uczyniono w krytycznym momencie rozwoju. Skirata mógł jedynie jakoś łatać
braki... I chciał to robić codziennie, do śmierci.
Stanął obok Orda i objął go ramionami, nie wiedząc, czy chłopak zareaguje
strumieniem łez, czy ciosem w żołądek.
- Synu, wiesz, jak bardzo cię kocham, prawda? Nic tego nie zmieni.
- Tak, Buir.
- Chciałbym tylko wiedzieć, dlaczego to zrobiłeś po tym wszystkim, co przeszliśmy,
aby te dane uzyskać.
Mięśnie szczęki Orda zadrgały. Nie patrzył Skiracie w oczy, jak zwykle.
- Chodzi o możliwość wyboru. Przecież to najważniejsze, prawda? Nawet teraz
jesteśmy pod kontrolą Kaminoan, ponieważ ona ma informacje, których nie chce nam
przekazać. Cóż, wolę raczej żyć pięćdziesiąt lat na własnych warunkach niż sto na jej. A teraz
ona też o tym wie. Informacja, którą ukrywa, jest bezwartościowa. Zabrałem jej moc na
zawsze i na dobre.
- Ale ja chciałem ci zaofiarować pełne życie. Ponieważ zasługujesz na to.
- Jesteśmy ludźmi, Kal'buir, i wiem, że wszystko dla nas poświęciłeś, ale nie możesz
ciągle podejmować za nas decyzji, jakbyśmy byli dziećmi.
To było okrutne. Ból fizyczny w piersi Skiraty, ciężki jak kamień, stał się jeszcze
silniejszy.
- A co z twoimi braćmi, Ord'ika? Co z tymi wszystkimi ad'ike, którzy nie mają
wyboru?
- Znajdziemy inne sposoby.
Nie ma sensu się sprzeczać, pomyślał Skirata. I tak będzie się z tym źle czuł, kiedy
odzyska zmysły.
- Jasne. Zapomnijmy o tym na razie i skupmy się na stanie Fi i na dziecku Etain. I tak
potem musimy wszystko przemyśleć. Ko Sai nie jest jedynym genetykiem w galaktyce.
Ale nawet Kaminoanie chcą ją odzyskać, a oni są najlepsi. Koniec, zdecydował. Będę
próbował, ale jeśli nie nastąpi cud...
Galaktyka nie produkuje cudów. Daje ci tylko to, co jej wydrzesz. Skirata był uparty
aż do obsesji, a może nawet bardziej, ale nawet on docierał do punktu, w którym uginał się
pod ciężarem zadania. Dzisiaj po prostu nadeszło za dużo złych wieści. Może jutro będzie
lepiej.
Wciąż mają fortunę, która może się im przydać.
Ordo odwrócił się, po raz pierwszy od wielu lat wyglądając znowu jak przerażony
dzieciak. Skirata gotów był wybaczyć mu wszystko.
- Uraziłem cię, Kal'buir, i nie mogę tego zmienić. Ale przysięgam, wynagrodzę ci to.
- Nie musisz, synu. - Zapomniałem, że oni nie widzieli Ko Sai z bliska, odkąd
skończyła ich testowanie i stwierdziła, że trzeba ich zabić, pomyślał. Postawiłem
maltretowane dzieci przed obliczem ich kata i chciałem, żeby sobie poradziły. O czym ja
myślałem? - Nie jesteś mi nic winien.
Ko Sai na dole była w bardzo złym stanie. Skirata nie zdziwił się, że ten widok sprawił
mu satysfakcję. Zachowywała się jak zrozpaczony człowiek; siedziała ze spuszczoną głową,
wydając ciche, gruchające dźwięki - chyba płacząc po swojemu. Jeśli ktokolwiek sądził, że ta
przynęta na aiwhy była pozbawiona uczuć, mylił się. Po prostu mieli inny system wartości.
Spojrzała mu w twarz i w tej jednej chwili poczuł, że coś ich łączy, choć z różnych przyczyn -
poczucie niepowetowanej straty.
Etain i Vau wycofali się i przysiedli po drugiej stronie mesy, pozwalając Mereelowi
zająć się Kaminoanką. Mereel stanął przed nią ze skrzyżowanymi ramionami.
- Im szybciej przestaniesz jęczeć i litować się nad sobą, tym szybciej możesz zacząć
odtwarzać swoją pracę - rzekł. - A jeśli będziesz grzeczna, może ci nawet pomogę.
Powoli podniosła głowę.
- To były dziesięciolecia moich doświadczeń, imbecylu. Dziesięciolecia.
- Ori'dush - odparł Mereel. - Trudno. Ale sama sobie na to zasłużyłaś, doprowadzając
nas do szału. Jesteś pewna, że nie chcesz wszystkiego zarejestrować od początku? Póki masz
to w pamięci.
- Nie mogę się nawet dostać do materiału na Kamino.
- Może następnym razem, kiedy tam zajrzę, powinienem dopilnować, by oni też nie
mogli się tam dostać. Ochrona Tipoca nie poprawiła się od czasu, kiedy byłem dzieckiem
- Jesteście dzikusami. Dlaczego miałabym współpracować z wami teraz, skoro
przedtem nie chciałam?
- Bo utknęłaś na statku z czworgiem kreatywnie sadystycznych ludzi, którzy
nienawidzą cię aż do twoich szarych bebechów włącznie. Strill i Jedi także za bardzo cię nie
lubią, a wszystko, co masz do dyspozycji, to ubranie, które nosisz. Nawet kawałka flimsi na
notatki. Ciekawe, jak długo wytrzymasz...
Skirata spojrzał w oczy Ko Sai. Patrzyła na przemian to na niego, to na Mereela i
Orda, jakby coś sobie w głowie obliczała - „nawet o tym nie myśl, przynęto na aiwhy" - i
znowu na Skiratę.
- I pewnie zagłodzicie mnie, żebym się poddała, prawda?
- O nie, będziesz dobrze żywiona - odparł Mereel. - Chcę, żebyś była w dobrej formie,
abym mógł patrzeć, jak cierpisz. Może nie będę długo żył, ale kiedy widzę, jak się miotasz,
czuję, że z mojego serca spływa część osik, które było tam od bardzo, bardzo dawna.
- To się nazywa katharsis - rzekł Ordo. - Naprawdę. - Odwrócił się w kierunku
kokpitu. - Muszę się dowiedzieć, co z Fi, a potem zaraz ruszamy, Kal’buir. Jakieś życzenia?
Jedynym miejscem, gdzie Skirata mógł zagwarantować znalezienie jakiejś wolnej od
sepów, Republiki i Jedi kwatery, była Mandalore. Miał tam zresztą do załatwienia parę spraw.
Odwrócił się do Etain.
- Masz ochotę zobaczyć rodzinne trawy, ad'ika? Odwiedzić Manda'yaim?
Etain wydawała się wstrząśnięta. Na Mandalore nie miała dostępu do
skomplikowanych usług medycznych Galaktycznego Miasta, ale było tam mnóstwo kobiet,
które wiedziały, jak się zająć ciążą.
- Co mam powiedzieć Zeyowi? - Zapytała. - Sprzedałam mu już waszą opowiastkę, że
muszę pozostać na Quilurze przez kilka miesięcy po jej oczyszczeniu, żeby pomóc Gurlanom.
- Coś wymyślę. Zawsze wymyślam.
Wzruszyła ramionami.
- No to w porządku. Nigdy nie widziałam Mandalore. Do czego jest podobna?
- Chciałbym powiedzieć, że to raj - rzekł Skirata. - Ale jest prymitywna i szorstka jak
zad banty, i nawet w połowie nie taka ładna.
- I tak nigdy nie lubiłam wakacji na plaży.
Vau wyciągnął rękę do Orda.
- Lepiej daj mi klucz kodowy do swojego wahadłowca. Zabiorę go na Coruscant i tam
się spotkamy, jak już przyjdzie co do czego.
Może Vau miał jakieś sprawy do załatwienia. W końcu zdobył swój spadek i
prawdopodobnie zamierzał upłynnić część łupu, ponieważ miał wydatki jak każdy inny.
Wahadłowiec musiał znaleźć się w bazie, nie mogli ciągle gubić małych pojazdów i obciążać
budżetu WAR nowymi zakupami. Wookie Enacca nie dał rady pozbierać wszystkiego, co
musieli porzucić.
- Dzięki, Walon - rzekł Skirata.
- W sumie mógłbym zahaczyć o Aragau...
Jego bank był na Aragau. Więc rzeczywiście miał jakieś interesy. Świetnie.
Skirata przypiął się w trzecim fotelu kokpitu tak, aby Ordo mógł być drugim pilotem
Mereela, który usiadł przy sterach. Ordo rozmawiał bezpośrednio z „Levelerem", którego
oficer łącznościowy zdawał się sądzić, że rozmawia z Barakami Area na Coruscant. Mieszacz
kodów to wspaniałe urządzenie.
Vau zwolnił cumy i żartobliwie zasalutował Skiracie z pontonu. Mereel poprowadził
„Aay'hana" poza falochron, przyspieszając stopniowo do prędkości, przy której statek
wzniesie się na pływakach a potem zostawi wodę w dole. Skirata otworzył kanał i wywołał
Jusika.
- Wynosimy się stąd, Bard'ika. Dzięki.
- To ja dziękuję za informację - sztywno odparł Jusik. Widać miał towarzystwo:
pewnie Delty są z nim.
- Czy wszystko w porządku?
- Nie. Ale będzie.
- Niner powiedział mi o Fi.
- Ordo czuwa. Nie martw się. I nie musisz też martwić się o Ko Sai.
- Dobrze...
- Odezwij się, kiedy będziesz mógł rozmawiać ze mną swobodnie. Wylatujemy na
Mandalore.
Jusik to dobry chłopak, pomyślał Skirata. Od początku był dobry. Mieli szczęście, że
spotkali paru aruetiise zdolnych do takiej lojalności.
„Aay'han" wyrwał się w górę w chmurze piany i wzniósł w nocne niebo. Przelatując
nad wyspą, która niegdyś mieściła bazę Ko Sai w swoim wnętrzu, Skirata sprawdził czujniki i
stwierdził, że w samym środku kortów znajdowało się zapadlisko, płytkie zagłębienie o
średnicy około stu metrów. Widział je całkiem dobrze: cienie rzucane przez iluminosieci
sprawiały, że wyglądało jak wielkie, czarne jezioro.
- To tam, widzisz? - Rzekł Skirata. - Chyba zapadł się dach.
Mereel sprawdził osobiście.
- Ups.
- Całkiem nieźle to przyjąłeś. - Skirata martwił się trochę, co się ukrywa pod zadziorną
maską Mereela; dopiero co paskudnie nie docenił tego, co dzieje się z Ordem.
- Zawsze jest jakaś jasna strona - rzekł Mereel. - Pewnego dnia będziemy to
wspominać ze śmiechem.
Skirata wątpił, ale przynajmniej jedno miał załatwione - już nie musi polować na Ko
Sai. Musi tylko się zastanowić, co z nią zrobić.
Wyspa Tropix, Dorumaa, 479 dni po Geonosis
- Więc tak żyje druga połowa - mruknął Sev.
Drużyna Delta, ubrana w zgrzebne, ale uniwersalne kombinezony ekipy sprzątającej,
próbowała wyglądać rutynowo, idąc wzdłuż linii brzegowej i zbierając śmieci. Nie było ich
wiele, ale zarząd lubił, kiedy biały piasek wyglądał nieskazitelnie, zanim goście hotelowi
wyjdą po śniadaniu. Jakiś biedny di'kut nawet grabił piasek wielkimi grabiami.
- To ja jednak się cieszę, że jestem w tej połowie - odparł Boss. - Nowość, jaką jest
sprzątanie po cywilach, szybko mi się znudzi.
- Myślałem raczej o tej wersji z przewracaniem się z boku na bok na słońcu.
- Przereklamowane. - Fixer wbił kawałek opakowania z flimsi na specjalny zaostrzony
kij, przeznaczony właśnie do tego celu, choć Sev miałby jeszcze parę pomysłów, jak go użyć.
Był to pierwszy kontakt z wrogiem, jaki Fixer miał od jakiegoś czasu. Sev rozważał prośbę o
przeniesienie do piechoty, gdzie chyba mieli więcej akcji z robotami. - Rujnuje skórę.
Powoduje pęcherze. Musisz się smarować śliskim preparatem ochronnym, żeby cię w końcu
nie zabiło.
Scorch cofnął się i pozwolił mu zamordować kolejny śmieć.
- Od jak dawna reklamujesz korzyści z wakacji na Tropiksie?
- Słuchaj, każda robota jest lepsza od mojej, bo w tej chwili akurat tracę czas. - Fixer
wcisnął mocno palec w ucho, poprawiając ukryty komunikator. - To jest nudne, nawet kanał
policji jest nudny. Pijacy, zgubione klejnoty i kolizje między wynajętymi ścigaczami.
Jusik wreszcie wypuścił ich samych na wyspę. Fixer i Boss martwili się opóźnieniem,
ale Jedi miał rację - trudno się wmieszać w tłum w katarneńskiej zbroi, a oni sami nie mieli
tego, co nazywał „talentami społecznymi" drużyny Omega. Scorch pomógł mu przez noc
załatwić kilka mundurów ekip sprzątających - zadanie tak proste, że prawie było obrazą dla
ich umiejętności przenikania do miejsc, gdzie nie powinno ich być. Co do zamków - Scorch
potrafił je skłonić do otwarcia samym spojrzeniem. Żałosne.
Pozostawała tylko sprawa Fi.
Sev uważał za okropne pozostawanie w śpiączce, zwłaszcza w takiej, w której
zachowuje się świadomość tego, co się dzieje wokół, ale nie można odpowiedzieć. Cokolwiek
się zdarzy jemu, postanowił, że będzie to szybkie i ostateczne, żadnego przewlekania. W
pewnym momencie miał nawet ochotę omówić to z resztą oddziału, ale oni przyjęli jedynie
do wiadomości stan Fi i wyłączyli go z rozmów, więc wiedział, że są tak samo przerażeni jak
on.
- Wiem, że Jedi wyczuwają różne rzeczy - ostrożnie odezwał się Boss. - I że
generałowie dostają informacje, których my nie mamy. Mam jednak wrażenie, że Bard'ika nie
jest z nami szczery.
- Może jest zbyt zakłopotany, żeby nam powiedzieć, że sprowadził nas tu wszystkich
po to, żeby kupić sobie neuvianski tort lodowy - rzekł Scorch. - To część tej nowej polityki
zarządu, abyśmy się czuli docenieni.
- Czy Zey znów ma kryzys tożsamości? - Zapytał Boss.
- A kto mówi, że ma?
- No wiesz... Syndrom durastalowej bielizny?
- A co, lubi mandaloriańskie ciuchy - odparł Scorch. - Może to jakaś pociecha dla
kogoś, kto nie ma prawa mieć gwałtownych uczuć. Może trochę poudawać.
- Ma miecz świetlny. Doskonale potrafi popełniać nim gwałtowne czyny.
Sev nie miał daru Mocy Jedi, ale za to miał szósty zmysł żołnierza, wyczuwający
zbliżającego się oficera. Jak tylko, czując dziwny niepokój, podniósł wzrok znad oślepiająco
białego piasku, ujrzał Jusika idącego chodnikiem w stroju, który Sev określał jako „pół-Jedi",
składającym się z anonimowej białej tuniki i spodni, które wszyscy nosili pod warstwami
szat.
- Może przedstawisz mu swoją teorię, doktorze Scorch? - Rzekł Sev. - Idź, zapytaj go.
- Wiesz, zawsze się zastanawiałem, gdzie trzyma miecz świetlny, kiedy jest tak
ubrany.
- Mają wyniki - wymamrotał Fixer.
Sev dźgnął go kijem.
- Co?
- Słyszałem rozmowę na kanale policyjnym - rzekł tonem najbardziej
podekscytowanym, na jaki go było stać. - Zgłaszali się ludzie, twierdząc, że byli świadkami
tajemniczej eksplozji, ale nie podawali miejsca. Teraz dostali raport, że kort na jednej z wysp
się zapadł.
- Ta eksplozja była pod ziemią?
- Możliwe. Służby ratownicze jadą to sprawdzić.
Jusik dogonił ich.
- Wypożyczyłem łódź rybacką, żebyśmy mogli prowadzić działania z dala od
niepowołanych oczu. Jak tam sprzątanie?
- Wybuchowe - odparł Scorch. - Fixer twierdzi, że lokalni zgłaszali wielkie bum, po
którym powstała dziura w ziemi, całkiem niedaleko stąd. A to nie jest planeta wulkaniczna,
więc może lepiej to sprawdzić.
- Dobry pomysł - pochwalił Jusik.
- Sir, czy wszystko w porządku?
- Przepraszam, Scorch. Mam głowę zaprzątniętą zadaniem. Jeśli ktoś będzie chciał
wiedzieć, jak się czuje Fi, niech zapyta. Rozejrzał się wokoło, jakby nagle coś usłyszał i
usiłował zlokalizować źródło dźwięku, ale był to tylko jeden z jego odruchów. Nie? W
porządku, zajmijmy się tą dziurą w ziemi.
Fixer wciąż podsłuchiwał kanał policyjny.
- Jakiego pretekstu użyjemy?
- Nie musimy. Polecimy tam TIV-em, weźmiemy parę współrzędnych, a potem
znajdziemy sposób na ocenę punktu eksplozji.
- Może to nie mieć nic wspólnego z Ko Sai.
- Chcesz dać sobie spokój?
- Nie, sir, ale może Twi’lek nas oszukał.
Jusik podniósł jakiś śmieć, obejrzał go i wrzucił do torby niesionej przez Fixera.
- Dlaczego tak mówisz? Uciekał bardzo przekonująco.
Boss przerwał mu w pół słowa:
- Ale nie znaleźliśmy nic więcej, sir, z wyjątkiem jednego kierownika ruchu, który
przypomniał sobie, że ktoś od niego wynajął barkę towarową w celu odebrania dostawy, a on
potem znalazł ją dryfującą oraz stwierdził brak jednego pracownika.
- I oczywiście nikt go nie szukał.
- Jeśli ci mówią, żebyś nie przekraczał granic bezpieczeństwa, nie żartują. Nie wiedzą,
co się ukrywa pod powierzchnią i nie kwapią się sprawdzać.
Jusik wzruszył ramionami.
- Na szczęście jesteśmy ulepieni z twardszego materiału. Co za beztroskie podejście do
spraw kadrowych.
Sev widział już nieraz Jusika w trakcie polowania. Zawsze zachowywał się jak
człowiek z misją: skoncentrowany, pomysłowy i uparty. Na Coruscant nieraz martwił Seva
swoimi dzikimi, ryzykownymi pomysłami. Teraz zachowywał się inaczej, jakby ogień w nim
zgasł. Jakby go nie obchodziło, czy odnajdzie Ko Sai, czy nie.
Możliwe, że po prostu nie chciał jej odnaleźć, a to martwiło Seva z kilkunastu różnych
powodów. Może jednak mówił prawdę, że absorbuje go stan Fi. To też było niepokojące na
swój sposób, gdyż oficer, który traci koncentrację, kiedy jeden człowiek z dowodzonej przez
niego armii jest ranny, zdecydowanie nie miał właściwych cech.
- To prawda, sir - rzekł Sev.
Widok z lotu ptaka wysp rekreacyjnych na południe od Tropix - czyli Action World,
nazwa, którą Sev uznał za bezsensowną, biorąc pod uwagę gęstą sieć zabezpieczeń dla
turystów - był pouczający. Tak, rzeczywiście znaleźli tu coś w rodzaju jeziora bez wody. Z
TIV-a widać było, jak ziemia zapadła się pod trawą, nie uszkadzając powierzchni.
- Nie za nisko, Boss - ostrzegł Jusik. - Co nasz transponder mówi ich kontroli lotów?
- Dostawa deserów lodowych, sir - odparł Scorch, sprawdzając ładunek w DeCe. -
Polejmy to cudo syropem i posypmy orzeszkami.
Ludzie już nie umieli patrzeć. Wierzyli we wszystko, co mówią im media. Sev
przestudiował mapę w bazie danych, zanotował położenie zapadliska i porównał z mapą
hydrograficzną nurków.
- Otwór może nie był dokładnie tam, gdzie to coś wybuchło rzekł - ale to słuszne
założenie. Mamy obszar do przeszukania pod wodą.
- Zdaje się, że nawet wojskowy aparat do nurkowania cię dławi? - Zauważył Scorch.
Sev nie odpowiedział. Zastanawiał się, co powiedzieć Ko Sai, jeśli ją znajdzie. Wciąż
była postacią z koszmaru, której imię nawet Kaminoanie przywykli wymawiać ściszonym
tonem i nie tylko z powodu jej umiejętności: miała władzę nad życiem i śmiercią mogła
zdecydować, kto zginie, a kto przeżyje. Teraz, kiedy Tipoca było daleko za nim, zaczął
rozumieć, dlaczego to nie był taki dobry pomysł.
Dzień upływał powoli i leniwie. Przeniesienie sprzętu z TlV-a na łódź bez zwracania
niczyjej uwagi zajęło kilka godzin, a potem jeszcze musieli opracować schemat poszukiwań,
nie wiedząc nawet, czego szukają... Może poza stertą kamieni.
Ich kombinezony adaptowały tlen z otaczającej wody, nie było więc nawet
wytłumaczenia, że trzeba wracać na powierzchnię z braku powietrza.
Fixer i Boss wzięli pierwszą zmianę w wodzie, przekazując obrazy optyczne i
wskazania czujników na statek. Sev, Scorch i Jusik siedzieli na mostku, obserwując ekrany.
- Sev, uśmiechnij się - trącił go Scorch. Miał na sobie kombinezon i uderzał płetwami
o pokład w rytmie, którym doprowadzał Seva do szału z każdym kolejnym plaśnięciem. - To
znacznie lepsze niż większość tego, co pokazują na HNE. Naprawdę piękne skały. I
wodorosty też śliczne.
Jeśli nie znajdą Ko Sai, Vau będzie miał im to i owo do powiedzenia. Na razie nie
wiedział, że zajmują się tą sprawą, ale jeśli im się nie powiedzie, dowie się tego wcześniej czy
później. A to by miało dla niego większe znaczenie niż niewypełnienie rozkazu kanclerza
Palpatine'a.
Boss i Fixer wypłynęli po godzinie, a pod krystalicznie czystą wodę zeszli Sev i
Scorch. Sev przeszedł w bazie obowiązkowy kurs nurkowania jako część treningu
podstawowego - zastanawiał się, dlaczego nazwali go obowiązkowym, skoro dla klona
wszystko było obowiązkowe? - Ale choć umiał to robić, nie znaczy, że lubił.
Za to Scorch wręcz przeciwnie.
- To niesamowite, popatrz tylko!
- Scorch, to ryba. Przejdzie ci. Rybie też.
- Daj spokój. Ile ludzi może to robić? Poczuj się uprzywilejowany, człowieku!
- Poczuję się, kiedy następnym razem dam sobie odstrzelić shebs.
Sev miał ochotę powiedzieć znacznie więcej; poczuł się obrzydliwie odsłonięty, chciał
krzyczeć, że ma dość tego wewnętrznego głosu, mówiącego mu, że nie jest dość dobry, kiedy
niemal krwawi z wysiłku, i że chce... Fierfek, nie wiedział, czego chce, wiedział tylko, że tego
nie zdobędzie.
Wtedy dopiero zrozumiał, dlaczego Fi tak go denerwował. Fi miał odwagę zadawać
pytania, których on unikał. No i Fi miał sierżanta, który był mu ojcem, który uważał, że
cokolwiek Fi zrobi i nawet to schrzani, będzie wspaniale.
Dlatego podobne do klejnotów ryby i otaczające go świetliste koralowe koronki nie
wynagradzały mu tej dojmującej pustki w piersi. Ignorował je i płynął bez pomocy odrzutu,
żeby uniknąć ukłuć żwiru. Obserwował dno morskie wokół wyspy i otaczające ją formacje
skalne pod kątem niedawnej aktywności.
Przed nimi majaczyła spadzista sterta kamieni, rozciągająca się od klifu, którego nie
było na mapie. Kiedy Sev podpłynął bliżej, stwierdził, że nic tam nie rośnie, żadnych roślin,
skamielin, żadnego życia, które tak szybko i łatwo kolonizowało każdą podwodną
powierzchnię. Skąd to wiem? - Zastanowił się. Nigdy nie nurkowałem w takich miejscach.
Wszystko pochodzi z baz danych mojego systemu w hełmie. Szybkie nauczanie. Musiałem
nauczyć się wierzyć nawet w to, czego nie widziałem. Powierzchnia skały po drugiej stronie
była starta, tak jakby sterta była przedtem potężnym kawałkiem, który spadł na dół i się
strzaskał.
- Generale Jusik - odezwał się Scorch. - Czy to, co widzę, w jakiś sposób ukazuje się
na twoim mierniku zakłóceń w Mocy?
- Owszem.
Sev podniósł jeden z mniejszych kawałków i zaczął je przesuwać, szukając szczątków,
które nie byłyby tym, co wyprodukowała natura. To mogło mu zająć za dużo czasu - odrzucił
kamień i odpłynął od klifu, obserwując wszystko z ogólniejszej perspektywy. Może uda mu
się znaleźć kanał otwierający się na morze. Dopiero gdy się cofał, poczuł, że coś się o niego
ociera. Obejrzał się, przekonany, że zaplątał się w pióropusze wodorostów, ale jego oczom
ukazało się coś białego i dziwnie znajomego.
Chociaż bez głowy, był to niewątpliwie szkielet humanoida.
- Fierfek...
- Sev?
- W porządku, Scorch. - Wszyscy jednak wiedzieli, że puls podskoczył mu nagle, bo
kombinezon miał taki sprytny system, który monitorował oznaki życia. - Chyba busy jeżdżą
tu naprawdę nieregularnie, sądząc z tego, jak długo ten facet tu czekał...
Scorch podpłynął do niego, zapominając na moment o skałach i wybuchach.
- Co znalazłeś? - Zapytał Jusik. - Nie widzę.
Scorch wyregulował kontrolki kamery hełmu, łączące jego POV z systemem
komunikacji.
- A teraz?
- No, no - westchnął Jusik. - Czy są jakieś ślady, co go zabiło, Scorch?
- Zapytajmy Seva. To on jest tu trupologiem.
Sev, zakłopotany jego reakcją, zbadał kości. Lewe ramię zostało mu w ręku.
- Tak, jest naprawdę martwy.
Scotch syknął głośno przez zęby. Dźwięk, nieprzyjemnie wzmocniony, dotarł do
hełmów żołnierzy.
- Doktorku, nie chcesz drugiej opinii?
- Nie, jestem przygotowany, aby zająć się tą kończyną. - Sev pochylił się i wyplątał
ramię z otaczających je wodorostów. Podążył za pomarańczową liną od końca do początku,
którym okazała się nieprzesuwna klamra kotwiąca Keldabe, przymocowana do jakiegoś
pierścienia cumowniczego. - Ale mogę wam powiedzieć w przybliżeniu, kto dopilnował, żeby
nie wypłynął. Widzisz to, generale?
- To węzeł - rzekł Jusik.
- Specjalny. Mandaloriański. Stosowany jedynie przez Mando i ludzi przez nich
szkolonych.
Sev w pierwszej chwili pomyślał o twi'leckim pilocie, Lebie, który powiedział, że
poinformował jakichś Mandalorian o swojej trasie dostawy. Mogło tu być jakieś powiązanie i
znacznie łatwiej byłoby je zdefiniować, gdyby Jusik nie wyczyścił pamięci Twi’leka o parę
minut za wcześnie jak na gust Seva.
- Weź to ramię - rzekł Jusik. - Możemy przynajmniej spróbować identyfikacji
właściciela. Zróbcie jak najwięcej skanów penetracyjnych tej ściany skalnej, zobaczymy
później, co na nich jest.
Sev i Scorch spojrzeli w milczeniu na ścianę klifu. Z tej perspektywy wielkość zawału
łatwiej się dało ocenić i było to znacznie więcej, niż dwóch, a nawet pięciu ludzi zdoła
przemieścić, aby sprawdzić, co się za tym kryje.
Jeśli Ko Sai zbudowała tam tajne laboratorium badawcze i przebywała w nim, kiedy
nastąpiła eksplozja, to też nigdzie się nie wybierze. A jeśli ktoś znalazł ją, zanim zniszczyła
instalację - na przykład tajemniczy Mando'ade - prawdopodobnie nie zaoferowali jej
przewozu do eleganckiego biura w dzielnicy biznesowej Keldabe.
Nie będą to dobre wieści dla Palpatine'a. Ale w końcu to nie Sev mu te nowiny
przekaże.
ROZDZIAŁ 14
Pomyślmy... Zgodnie z waszą logiką dopuszczalne jest użycie tych klonów i
marnowanie im życia, ponieważ zostali stworzeni wyłącznie do wojny, a w
innym przypadku by nie istnieli. Ale mój problem, poruczniku, polega na tym, że
oni istnieją, i nawet wiedzą, jakie słodkie może być życie - nawet ze swego
ograniczonego doświadczenia. To dlatego ich życie jest równie ważne dla nich,
jak nasze dla nas. Więc jestem pewien, że nie będziecie mieć nic przeciwko
temu, aby im towarzyszyć w następnym szturmie naziemnym - i mam tu na myśli
twardy grunt. Prawda?
Kapitan Gilad Pellaeon, dowódca „Levelera", w dyskusji z młodym porucznikiem na
temat żołnierzy klonów
Okręt szturmowy Republiki „Leveler", 480 dni po Geonosis
Darman był przyzwyczajony, że na statku może chodzić wszędzie, gdzie mu się
podoba, więc próba powstrzymania go przez robota medycznego była dla niego pewnym
zaskoczeniem.
- Chodzi o nieautoryzowany personel - rzekł robot. - Stanowisz ryzyko infekcji.
- Chcę się zobaczyć z moim bratem - odparł Darman. - RC-j osiem-zero-jeden-pięć, Fi.
Uraz głowy.
Robot wsunął jedną ze swoich sond do konsoli przy stacji pielęgniarskiej, sprawdzając
centralną bazę danych.
- Rejestr przyjęć wskazuje, że wciąż jeszcze jest w bacta i nie odzyskał przytomności.
Oddział Ósmy - Wiem, że nie będzie siedział na łóżku i żartował, ale chcę się z nim
zobaczyć. A jeśli jest w zbiorniku, to niby jak go mam zainfekować?
- Nie o niego się teraz martwię - odparł robot - ale o inne ofiary.
- Dobrze. - Darman wyjął własną sondę zza pasa i wbił ją w konsolę. - Wymuszenie
priorytetu pięć-pięć-alfa. - Robot odstąpił, aby go przepuścić. - Obiecuję, że nie podejdę do
żadnego innego pacjenta, dobrze?
Siły Specjalne nie powinny stosować komend wymuszonego dostępu z wyjątkiem
sytuacji awaryjnych, ale w opinii Darmana była to jedna z takich sytuacji. Nie było sensu
należeć do Sił Specjalnych, jeśli trzeba wypełniać formularze, prosząc o zezwolenie udania
się do odświeżacza. Poszedł na poszukiwanie Oddziału Ósmego, mijając zatłoczone sale.
Zatrzymał się na chwilę, żeby się rozejrzeć, zaskoczony liczbą chorych.
Robot poszedł za nim.
- Jego tutaj nie ma. Idziemy.
- Skąd ich aż tyle? - Bo przecież nie z Gaftikara. To był spacerek po parku, chociaż nie
dla Fi. To było wkurzające i Darman wciąż nie wiedział, czy to była zasadzka, czy strzał z
działa, nieprzyjacielski czy od swoich. Z jakiegoś powodu było to dla niego ważne, choć nie
wiedział, co dobrego wyniknie z tego, że będzie znał odpowiedź. - Nie powinni byli zostać
odstawieni na Rimsoos?
- Nie, nie na Gaftikarze było bardzo mało rannych - rzekł robot. - Ci ludzie to ofiary
kilku starć w tym kwadrancie. Ruchome jednostki medyczne nie są w stanie w tej chwili
więcej przyjąć, więc wysyłają ich na statki posiadające wolne miejsca w przedziałach
medycznych.
A więc Republikę stać na zakup armii wysokiej klasy i jej wyposażenie, ale nie
zamierza jej zapewnić wsparcia medycznego. Darman miał ochotę nauczyć Republikę
rozumu, ale nie wiedziałby, od kogo zacząć.
- Zaprowadź mnie na Oddział Ósmy - polecił.
Darman starał się nie rozglądać, ale robił to odruchowo, więc zauważył, jak w jednym
z przedziałów pierwszej pomocy roboty zajmowały się żołnierzem. Nie mógł widzieć rodzaju
rany, ponieważ mężczyzna leżał, a roboty zasłaniały mu widok, ale dostrzegł pokład
przedziału cały pokryty krwią. Mały robot sprzątający wycierał ją do czysta mopem,
dyskretnie uwijając się wokół sprzętu.
Z jakiegoś powodu ta scena sprawiła, że Darman stanął jak wryty. Mop.
Wykorzystywali, domowy mop do ścierania krwi. W jakiś sposób podkreślało to rutynowy,
codzienny, pospolity fakt, że ludzie wykrwawiają się na śmierć, a roboty sprzątające
utrzymują statek w czystości. Gdzie jest HNE i jego holokamery? Ta scena nigdy nie skala
biuletynów wiadomości. Wszystkie niejasne urazy i lęki Darmana nagle się wyostrzyły -
nigdy jeszcze nie był tak wściekły jak w tej chwili.
- Oddział Ósmy, zbiornik jeden-jeden-trzy - rzekł robot medyczny u jego boku. -
Pacjenci na mnie czekają.
Przynajmniej Fi był pierwszy w kolejce do zbiornika bacty. Robot pozostawił
Darmana wśród podświetlonych na niebiesko, przezroczystych rur pełnych ludzi, i po raz
pierwszy, odkąd się znali, ogarnęła go panika, że nie będzie w stanie rozpoznać Fi. Płyn
zniekształcał obraz jak soczewka, a ludzie we wnętrzu rur byli uśpieni, więc nie mógł liczyć,
że rozpozna brata po wyrazie twarzy lub bliznach. Miał jednak numer zbiornika.
Obrażenia Fi były wyłącznie wewnętrzne. Darman żałował, że nie może powiedzieć
tego samego o niektórych mijanych żołnierzach: bacta była w stanie wyleczyć wiele, ale
regeneracja kończyn nie należała do jej właściwości.
W zbiorniku numer 113 Fi wisiał zawieszony na medycznej uprzęży, maskę tlenową
na jego twarzy przytrzymywały taśmy zahaczone o uszy. Na powierzchnię bacty wydobywały
się regularne strumienie bąbelków, a więc oddychanie też było wspomagane. Wydawał się
spokojny. Darmanowi się to nie spodobało; widział w życiu więcej martwych ludzi, niżby
chciał, a ich twarze też wyrażały ten nieobecny spokój.
- Hej, Fi - rzekł cicho i położył dłoń płasko na transpastali. Powiadają, że ludzie w
śpiączce czasem słyszą, co się wokół nich dzieje, więc Darman traktował Fi jak przytomnego.
- Nic ci nie będzie, ner vod. Lepiej wracaj szybko, bo Corr zajmuje twoje miejsce, a pewnie
byś nie chciał, żeby sprzątnął ci wszystkie dziewczyny, co?
Darman obserwował Fi przez chwilę, delikatnie bębniąc palcami po szkle. Wszyscy
oni zaczynali życie w zbiorniku niewiele różniącym się od tego. Darman był zdecydowany
nie dopuścić, żeby Fi tak skończył. Teraz, kiedy patrzył z zewnątrz, widział, jaka to
pozbawiona miłości, izolowana, sterylna namiastka życia.
Ktoś podszedł do niego bardzo ostrożnie. Rozpoznałby kroki Ninera w każdej sytuacji.
- Robot medyczny zaczyna się złościć, że tu przyłazimy - szepnął Niner, otaczając
ramieniem plecy Darmana. - Fi jest stabilny. Powiedzieli, że powstrzymali obrzęk mózgu,
więc teraz tylko odprowadzają płyn i przetrzymają go w sztucznej śpiączce przez kilka dni,
żeby wykonać skany. Wtedy będą wiedzieć, co z nim. I tak wracamy na Potrójne Zero, nawet
jeśli „Leveler" nie wraca. Musimy spotkać się z Correm i skompletować na nowo oddział.
- Dlaczego go trzymają w sztucznej śpiączce, skoro jest w prawdziwej?
- Na wypadek, gdyby się ocknął i zaczął rzucać.
- Aha.
- Nic mu nie będzie.
- A jeśli jednak będzie, to co? Jeśli pozostanie w śpiączce? Co się wtedy stanie?
I tu się zaczynał kłopot. Ludzie odnosili rany przez cały czas niektórzy umierali,
niektórzy przeżywali i wracali do jednostek. Odpowiedź była brutalnie pragmatyczna. Jeśli
uratowanie człowieka wymagało zbyt wiele wysiłku, przestawało być priorytetem. Umierał.
Darman uświadomił sobie, jakie zasoby wiedzy medycznej posiada Republika i jak
wiele można zdziałać z punktu widzenia medycznego - chyba że się jest mięsem armatnim jak
oni.
Myślałem, że jesteśmy kosztownym luksusem, przypomniał sobie. I że na naszą
naprawę warto wydać trochę więcej.
- Chodź, Dar. - Niner odciągnął go, ciągając za pas. - Wrócimy tu później.
Darman, patrząc na Fi tkwiącego w tym zimnym i samotnym miejscu, znów położył
dłoń na zbiorniku.
- Nie zostawiam cię, vod'ika. Nie zostawiłeś mnie na Quilurze, a ja nie zostawię cię tu.
Dobrze? Wrócę, obiecuję.
Fi nie zareagował, ale Darman wiedział, że tak będzie. Ważne, że to powiedział i że
rzeczywiście tak uważał. Niechętnie zawrócił za Ninerem na pokład załogi i znalazł cichy
kącik, aby przelać swoje uczucia w wiadomości do Etain.
Nie potrafiłby złożyć tego ciężaru na barkach swoich braci, ale też wszyscy oni i tak
wiedzieli, co myśli.
Kyrimorut, północna Mandalore, 480 dni po Geonosis
Etain wyszła z włazu ładowni „Aay'hana" i spojrzała na dzikie, stare drzewa, stłoczone
tak, jakby chciały się nawzajem ogrzać w zimnym, kąsającym wietrze hulającym po równinie.
Paleta kolorów zachodzącego słońca niewiele różniła się od tych na tropikalnej wyspie, którą
niedawno opuściła, cała w intensywnych fioletach i bursztynach. Różnica temperatury
wynosiła jednak ponad trzydzieści stopni.
Pomimo tego, co mówił Skirata, planeta nie była nieatrakcyjna. Była tylko upiornie
ponura.
- No cóż, nie jest to Coruscant - powiedział Mereel, podając jej rękę, aby mogła zejść.
- Nie możesz zamówić w lokalnej kafejce bankietu z dostawą do domu, ale w cieplejszych
miesiącach jest tu pięknie. Naprawdę pięknie.
Etain próbowała mu uwierzyć. I tak nie miało to znaczenia: wyjedzie stąd najpóźniej
za trzy miesiące. Z jakiegoś powodu odmrażanie jej shebs tutaj - tak, to było odpowiednie
słowo, shebs, teraz to wiedziała - było znacznie korzystniejsze niż wystawianie się na tę samą
temperaturę na Quilurze. Czuła więź z tym miejscem, choć nie wiedziała dlaczego. Było coś
właściwego w tym, aby jej dziecko przyszło na świat właśnie tutaj. Rozumiała doskonale,
dlaczego więzy krwi i geografia tak mało liczą się dla Mandalorian, ale dla niej miały one
duże znaczenie, ponieważ technicznie rzecz biorąc, była to ojczyzna jej syna. A przynajmniej
jego ojca.
Nie widziała wokół żadnych domów. Nie było ani świateł, ani dróg, tylko dziki
krajobraz.
- Mają domy na drzewach, prawda? - Zapytała, kiedy powoli to do niej dotarło. A była
to istotna sprawa dla kobiety o szybko rosnącej talii. - Jak Wookiee.
Mereel się zaśmiał. Jak na człowieka, któremu stuknięty brat właśnie zniszczył szansę
na normalną długość życia, nie wydawał się zdruzgotany.
- Tylko gdzieniegdzie. Tu w zimie potrzeba czegoś mocniejszego. Pomyśl o tym
miejscu jak o prywatnej rezydencji nad jeziorem. Łowienie ryb, spacery w wiejskiej okolicy
po kilkaset klików...
Skirata wystawił głowę z włazu. Trzymał komunikator i wydawał się zajęty rozmową
z kimś, kto dołożył mu jeszcze złych wieści. Zatrzymał się, nawet nie wiedząc, że blokuje
wyjście, i z przymkniętymi oczami pocierał czoło. Miał znów na sobie złocistą zbroję,
prawdziwy Mando na rodzinnej ziemi.
To jest nieprzyjacielskie terytorium, pamiętaj, upomniała się. Ci ludzie walczą dla
sepów.
Etain kilka razy usłyszała imię „Fi". Więc żyje, ucieszyła się.
Wiedziałabym, gdyby było inaczej. Nagle Skirata wyłączył się i wprowadził kolejny
kod, po czym wyszedł i zaczął krążyć po lądowisku z wolną ręką w kieszeni, powłócząc nieco
lewą nogą.
- A oto - rzekł Mereel, podnosząc palec i przekrzywiając głowę w kierunku, z którego
dochodził odgłos silnika ścigacza - nasz drogi gospodarz.
- Czy Kal ma tu swój dom? - Zapytała.
- Do tej pory nie miał - odparł Mereel.
- Nie rozumiem.
- Powiedzmy, że szuka posiadłości na czas emerytury. Tymczasem jego interesami
zajmuje się Rav Bralor.
To jej zupełnie nic nie mówiło.
:
- Kim on jest?
- Ona. Kolejna Cuy'val Dar.
Skirata wierzył wyłącznie swoim. Etain nie mogła go o to winić.
Galaktyka była niebezpiecznym miejscem, a Skirata grał w bardzo ryzykowną grę,
nawet tutaj. Zastanawiała się, jak zdołał to wszystko sfinansować. Podejrzewała, że generał
Zey dostanie ataku serca, kiedy audytorzy przyjdą sprawdzać konta brygady SO.
Ale Skirata miał teraz w grupie Besany Wennen, a to było... Wygodne. Agent Skarbu
zawsze się przydaje.
A mnie się wydaje, że Kal ryzykuje, pomyślała. Jestem generałem Jedi w ciąży i na
nieprzyjacielskim terenie, składam wizytę towarzyską, szukając u nich bezpiecznej przystani.
Niech Moc ma nas w swojej opiece...
Przed nimi zahamował gwałtownie zabłocony ścigacz i wyskoczyła z niego postać w
beskar'gam, tradycyjnej mandaloriańskiej zbroi.
- Rav'ika - ucieszył się Skirata. Uściskali się wśród szczęku zbroi. - Jestem twoim
dłużnikiem.
- I bardzo słusznie, stary shabuirze. - Bralor ściągnęła hełm, ukazując gęste, nieco
posiwiałe kasztanowate sploty i zaskakująco gładką twarz. Obrzuciła Etain kompetentnym
spojrzeniem. - Więc to jest nasza mała mamuśka? Shab, dziecko, musisz szybko nabrać
trochę ciała. Twoje maleństwo tego potrzebuje. - Podeszła do Mereela i poklepała go po
policzku. - Dobrze wyglądasz, ad'ika, miło cię znowu widzieć.
- Jestem Mereel - podpowiedział.
- Minęło trochę czasu. Przedtem zawsze umiałam was odróżnić.
Bralor była dokładnie taka, jak według Skiraty powinny wyglądać kobiety Mando.
Gdyby miała dzieci, Etain była pewna, że przetrwałaby w stoickim milczeniu pięciodniowy
poród, a potem dała noworodkowi do ręki miotacz i likwidowała Trandoszan z dzieckiem pod
pachą. Wydawała się przerażająco sprawna.
Venku, czy tu właśnie chcesz przyjść na świat?
- Dziękuję za waszą gościnność - rzekła Etain, nie mając pojęcia, czy Bralor wie, kto
jest ojcem dziecka. - Wiem, że to musi być dla ciebie trudne.
- Nie szkodzi, dziecko. - Bralor przymocowała sobie pochwy na wibroostrza na
przedramionach. Na obu. - Wiem, kim jesteś. Kal i ja znamy się od dawna, sprzed Kamino.
Nie ma problemu. Kiedy do nas dołączasz, nikogo nie obchodzi, skąd jesteś, Tylko to, jak się
zachowujesz teraz.
To nie była odpowiedź na jej wątpliwości, ale Etain zapamiętała sobie, że powinna
zapytać Kala, kto co wie. Na razie trudno było się połapać.
- W porządku - powiedziała Bralor. - Idziemy. Pięć minut i koniec.
- Jest jeszcze coś - odparł Skirata.
- Zawsze jest, Kal'ika...
- A mianowicie to.
Ordo wyłonił się z włazu, ciągnąc skrępowaną Ko Sai. Wyraz twarzy Bralor godny był
uwiecznienia. Nie rozdziawiła ust, ale rozchyliła je, a potem zaczęła się śmiać jak szalona.
- Wayii! Przywiozłeś mięso na barbecue? - Przycisnęła hełm do piersi, dziwnie
dziewczęca poza jak na weterankę komandosa. - Chyba musisz się fatalnie czuć, pani uczona?
Tak się pospolitować z mięsem armatnim... No, no...
Skirata wyglądał nagle na bardzo zmęczonego, jakby obawiał się reakcji Bralor, a
teraz się uspokoił.
- Ko Sai nie bardzo chciała nam towarzyszyć.
Bralor wyszczerzyła zęby.
- Porwaliście ją?
- Chyba można to tak nazwać.
- Oya! Nikt nie może powiedzieć, że nie masz gett'se, Kal.
Wiesz, jaka jest nagroda za tę przynętę na aiwhy?
- O, tak - odparł Skirata. - Ale tak ją polubiłem, że chcę ją zatrzymać dla siebie.
- Jak długo mam ją ukrywać?
- Dopóki nie powie ci tego, co chcę wiedzieć.
- Nie ma problemu, Kal'ika. Zajmę się nią dobrze podczas twojej nieobecności. Jestem
pewna, że znajdziemy całe mnóstwo dziewczyńskich wspomnień z czasów Tipoca. - Bralor
wcisnęła hełm na głowę. - Wciąż umiesz mówić, nie, Ko Sai? Kiedyś lubiłam nasze
pogawędki.
Kaminoanka wciąż zdawała się oszołomiona. Etain było jej właściwie żal - w samym
szczycie zawodowych osiągnięć, ustępując potęgą tylko premierowi, nagle musi uciekać, jest
prześladowana, poniżana, wreszcie staje się zakładniczką, nawet bez jednej zmiany odzieży.
Ale Skirata i Bralor chyba nie widzieli tego w ten sposób. Bralor była wyraźnie zachwycona.
- Jedyne, co mogę powiedzieć - odezwała się wreszcie Ko Sai - to to, że jesteście
ignorantami i dzikusami, a ja nie byłam aż tak dobrym genetykiem, jak sądziłam, skoro nie
zdołałam tego z was wyplenić.
- Przyjmuję to jako komplement - odparła Bralor. Wskazała na ścigacz. - Proszę za
mną.
Domostwo Bralor, otoczone drzewami, wydawało się całkowicie pogrążone w
ciemności, dopóki nie posadzili „Aay'hana" na rżysku z tyłu domu. Sam budynek był okrągły,
częściowo wkopany w ziemię, z dziwnym trawiastym dachem, który maskował go od góry.
Migoczące światła były widoczne przez szczeliny okien, kiedy zbliżali się do głównych
drzwi.
To była twierdza. Etain musiała sobie przypominać, że to kultura wojowników,
wiedziała też, że wcześniej czy później dowie się, dlaczego dom jest wkopany w ziemię, a nie
ustawiony w najwyższym punkcie.
Dom śmierdział drzewnym dymem jak Quilura, wydawał się częściowo opuszczony i
jakby w trakcie remontu. Bralor zaprowadziła ich do głównego pomieszczenia pośrodku
budynku i szybko wyjaśniła jego rozkład. Pokoje rozmieszczone były na obwodzie jak wokół
piasty koła.
- Nie przewiduję kłopotów - dodała - ale w razie czego wyjście jest tam.
Wskazała miejsce na podłodze pokryte matą ze sznurka. Ach, tunele. Teraz to
wszystko miało sens.
- A najlepszym bezpiecznym miejscem dla Ko Sai będzie zbrojownia. Dużo tam
miejsca na głowę.
Ordo chodził po domu, zapisując coś w notatniku z powodów, które znał on jeden. Ko
Sai spuściła głowę. Albo była nie całkiem zdemoralizowana, albo dyskretnie obserwowała
wyjście przez tunel. Etain postanowiła, że będzie ją mieć na oku.
Bralor także chyba doszła do tych samych wniosków, ale ona siedziała na Kamino
osiem lat, tak samo jak Skirata i Vau, i chyba miała swoje powody.
- Kal, jakie informacje masz zamiar z niej wytłuc?
- Jak wyłączyć przyspieszone starzenie u klonów.
Bralor prychnęła.
- Gdyby to umiała, już dawno próbowałaby to zrobić. Wiesz, jak lubiła doświadczenia.
- Poklepała Skiratę po ramieniu. Wiem, że o tym mówiłeś, ale nigdy tak naprawdę nie
zrobiłeś tego, Kandosii, ner vod.
- Zdziwiłabyś się, ad'ike - cicho odparł Skirata. - Chodź, to był długi dzień. Zjedzmy
coś i odpocznijmy.
Ko Sai zerknęła na Etain, kiedy Bralor wyprowadzała ją z pokoju.
- Genom twojego dziecka będzie fascynujący - rzuciła.
Więc wszystko wydedukowała. Skirata miał rację. Kaminoanie mieli mimikę, która
Etain niewiele mówiła, ale umiała rozpoznać zachłanność, kiedy ją zobaczyła. Ko Sai już nie
mogła się doczekać nowej łamigłówki, którą mogłaby rozwiązać i poukładać.
Nagle płomień jej nowego entuzjazmu w Mocy przygasł i Etain doszła do wniosku, że
Ko Sai przypomniała sobie właśnie o jej własnych badaniach, z których pozostał jedynie
stosik nadpalonych plastoidowych kawałków wbitych w kryształowy żwir idyllicznej
zatoczki po drugiej stronie Jądra.
Etain wyjęła z kieszeni miecz świetlny i podsunęła Ko Sai rękojeść pod nos.
- Zbliż się tylko do mojego dziecka - rzekła - a szybko się dowiesz, jak niewiele
pozostało ze spokoju i powagi, które próbowano mi wtłoczyć w głowę w Akademii.
Skirata mrugnął do niej.
- Mandokarla...
Mereel posadził Etain na szerokiej, grubo wyściełanej ławie i wsunął jej pod plecy
kilka poduszek.
- On mówi, że masz wszystko, co trzeba.
A zatem znów była po dobrej stronie Skiraty, przynajmniej na razie. Posiłek składał się
z kasz i makaronów zanurzonych w rozmaitych pikantnych sosach, z konserwowanego mięsa
i miski małych, czerwonych owoców pływających w czymś, co się wydawało syropem. Była
to jedyna potrawa, której nie spróbowała.
Wydawało się, że Bralor wyczyściła własną spiżarnię, żeby przyjąć gości. Etain
pochłaniała jedzenie z pełną świadomością, że jej żołądek wkrótce się zbuntuje.
Posiłek upływał w ponurym milczeniu, które można było przypisać zmęczeniu, ale
Etain czuła, że Skirata był raczej przygnębiony niż zmęczony. Wlał sobie do szklanki
odrobinę syropu z miski i wychylił.
- Rav wciąż robi dobry tihaar - rzekł i zaczął kasłać. Okazało się, że to bezbarwny, ale
palący gardło alkohol owocowy, na który miał ochotę. - Najlepszy środek przeciwbólowy.
- Jeszcze nie zażyłeś swojej dziennej dawki, Kal’buir - przypomniał Ordo z pewnym
napięciem w głosie, jakby dopiero teraz docierało do niego, co zrobił z badaniami Ko Sai.
- Stwierdziłem, że mogę spać bez tego. - Skirata wytarł do czysta talerz kluską
nadzianą na widelec i zaczął żuć, jakby go to bolało. - W każdym razie czas na naradę.
Musimy pomyśleć, co robić dalej. Fi siedzi w bacta, a my musimy przegrzebać się przez
materiały z badań Tipoca i zobaczyć, od czego zacząć. Mamy też potwierdzenie, że
Republika ma własny program klonowania bez zaangażowania Kamino. A ja muszę
przekonać Jinart, aby podtrzymywała pozory, że Etain wciąż pomaga Gurlanom stanąć na
nogi, kiedy farmerzy wreszcie odeszli.
- Ona to zrobi - zapewniła Etain. - Naprawdę uważa, że skłonisz Zeya do zniszczenia
planety, jeśli nie będzie współpracowała.
Skirata skończył ostatnią kluskę.
- Tak? Ma rację.
- Zostawcie te badania mnie - rzekł Mereel. - Myślę, że wiem, od czego zacząć
wytrząsanie informacji z Ko Sai. Przejrzę dane z Tipoca i sprawdzę, co ją naprawdę ruszy.
Jest już wystarczająco zdruzgotana stratą własnych badań. To ją naprawdę złamało.
- Czy nie możesz po prostu porównać genomu Jango z genomem żołnierza i zobaczyć,
czym się różnią? - Zapytała Etain.
- To nam powie tylko tyle, jakie geny zostały dodane, zmutowane albo usunięte -
wyjaśnił Mereel. - Nie dowiemy się, co zostało włączone lub wyłączone. Można geny
wyłączyć całkiem albo zmusić do częściowej pracy. To tak jak z maszyną budowaną na
podstawie schematu. Jeśli manipulujesz jednym genem, może on mieć wpływ na inny zestaw,
który nie ma nic wspólnego z obszarem, nad którym pracujesz. I jeszcze trzeba
zidentyfikować, o co tak naprawdę chodzi w starzeniu się, ponieważ to nie jest jeden czynnik.
Czy już cię nudzę?
- Nie - odparła Etain, ale nie była pewna, czy naprawdę chce sobie do końca
uświadomić rozmiar zadania. I tak było już dość skomplikowane, zanim jeszcze Ordo
zniszczył czipy z danymi. - Ale podejrzewam, że gdyby to było proste, arkaniańskie Micro też
by to już robiło. A Kamino nie mogłoby dyktować najwyższych cen.
- Ona nie może być jedyną istotą w galaktyce, która umie to robić - zamyślił się
Skirata. - Muszą być przecież inni.
- Najlepiej szukać gerontologa i embriologa z dodatkowymi zainteresowaniami w
zakresie genetyki. Ale to kosztuje.
Skirata wzruszył ramionami.
- Jeśli właściwie zainwestuję fundusze, kupimy tylu naukowców, ile będzie nam
potrzeba.
Wzmianka o funduszach zmartwiła Etain.
- Zey zauważy czarną dziurę w budżecie wcześniej czy później, Kal.
- Nie będziemy korzystać z budżetu WAR, ad'ika - uśmiechnął się do niej
porozumiewawczo. - No dobrze, czas wyłożyć sabacca na stół. Mam lewy fundusz. Kredyty z
mojego żołdu z Cyu'val Dar, sensownie zainwestowane. Plus kredyty, które komórka
terrorystyczna Jabiimi zapłaciła mi za tę transakcję z materiałami wybuchowymi. A teraz
ponad czterdzieści milionów z drobnej wyprawy Vau, które muszę wymienić na kredyty i
szybko przeprać, żeby zaczęły zarabiać i można je było zainwestować.
Etain nie była księgową, ale nie wyglądało jej to na duże kwoty w porównaniu z
miliardami potrzebnymi do prowadzenia armii.
Słowo „przeprać" dotarło do niej, ale nie spowodowało wstrząsu.
- Czy to wystarczy? - Zaniepokoiła się.
- Żeby stworzyć tutaj bezpieczne schronienie i drogę ucieczki? Tak. A żeby opracować
terapię genową przeciwko starzeniu się? Nie wiem. Prawdopodobnie nie. Dlatego odkładam
ile mogę w kufrach.
Etain mogła jedynie podziwiać jego determinację. Nie miała pojęcia, że od gniewu i
życzeń przeszedł do kalkulacji i działań. Moc nie pokazała jej tego człowieka do głębi,
jedynie pozory i naskórek.
Venku kopnął i Etain położyła dłoń na brzuchu.
- W porządku? - Zapytał Skirata, natychmiast czujny i zatroskany.
- Kopie - poskarżyła się.
- Będzie z niego piłkarz. Meshgeroya. Piękna gra.
- On chyba jest na mnie zły, że stale go w coś wciągam.
Pomyślała o spojrzeniu, jakim obdarzyła ją Ko Sai, pełnym klinicznej ciekawości, i
zrozumiała gniew Skiraty. Ją też to przerażało.
Ordo i Mereel kolejno poklepali Skiratę po ramieniu, udając się na noc do „Aay'hana"
- może dlatego, że wydawał im się wygodniejszy, a może woleli strzec skarbu - Skirata zaś
usiadł w jednym z foteli, kładąc broń na niewielkim stoliku tuż obok. Etain przekonała się, że
nie używał łóżka, już od jego pierwszych dni na Kamino. To nie mogło być dla niego dobre.
Nic dziwnego, że kostka mu tak dokuczała.
- Pospaceruję trochę - mruknęła Etain, już żałując, że pochłonęła tyle jedzenia.
Ściśnięty żołądek dawał o sobie znać. - Musi mi się kolacja ułożyć.
- Teraz powinnaś naprawdę sporo jeść. Jeść i odpoczywać. Otworzył jedno oko. - Daj
dziecku najlepsze szanse.
Postanowiła zaryzykować.
- Chciałam tylko powiedzieć, że uczę się od ciebie, jak być rodzicem. Jesteś taki
cierpliwy dla Orda.
- Bo to mój chłopak. Kocham go, nawet wtedy kiedy zmienia się w kogoś obcego.
Zrozumiesz, kiedy po raz pierwszy weźmiesz swojego na ręce.
- Ordo to twój ulubieniec.
- Nie można mieć ulubieńców. Ale prawdopodobnie to ten, którego najbardziej
chronię, tak.
- Co zamierzasz zrobić, jeśli uda ci się zrealizować plan, a oni... Wyjadą z domu?
- Nie mam pojęcia, ad'ika. - Skirata ze znużeniem potarł twarz obiema dłońmi. -
Zapomniałem już bardzo dawno, jak być Kalem Skiratą. Pewnie lepiej, żeby już nigdy nie
wrócił.
Odkupienie przychodziło w najdziwniejszy sposób: może łatwiej było znaleźć je w
ciemnych, strasznych miejscach, które zmuszały człowieka, by pływał lub utonął. Etain
obeszła domostwo, które okazało się większe, niż sądziła początkowo - coś w rodzaju
łańcuszka połączonych redut zamiast farmy. - Kiedy przycisnęła twarz do transpastalowych
płyt w jednej ze ścian, mogła odróżnić słabe kontury pól znikających w dali.
Było to wspaniałe miejsce, aby zniknąć bez śladu. Tak samo jak Cuy'val Dar -
żołnierze tak odcięci od normalnego życia, że mogą odejść bez żalu w jednej chwili,
uważaliby je za bezpieczną przystań. Odległe, dobrze strzeżone miejsce na odległej planecie o
populacji mniejszej niż większość sąsiednich światów Jądra, a nawet miast - czy może być
lepsza kryjówka?
Etain zauważyła, że to nie jest dom Rav Bralor.
To z pewnością dom Skiraty. Właśnie ta posiadłość na czas emerytury, o której
wspominał Mereel. Bralor tylko jej doglądała Gdyby mieszkała w tym domu, nie
brakowałoby w nim wszystkich niezbędnych rzeczy, a przede wszystkim atmosfery - yaim'la,
tak brzmiało to słowo. Zamieszkany, ciepły, znajomy. Tymczasem to był plac budowy.
Etain stwierdziła, że okrążyła już cały dom i teraz znajdowała się znów naprzeciw
głównego wejścia. Naciągając płaszcz na głowę, aby osłonić się od zimna, wyszła na
zewnątrz, aby sprawdzić, czy „Aay'han" wciąż jeszcze tam jest - z Zerowymi nigdy nic nie
wiadomo - i ujrzała Orda i Mereela. Siedzieli na brzegu otwartego włazu, gawędząc w słabym
żółtym świetle ładowni, otoczeni mgłą oddechów. Oni naprawdę zwariowali - przecież tam
jest lodownia! Przechwyciła parę słów rozmowy, zanim ją spostrzegli.
O czymkolwiek mówili, Ordo właśnie stwierdził, że żałuje, iż w ogóle to zaczynał,
ponieważ serce mu pęka, kiedy widzi Buir’ika w takim stanie. Mereel zapewniał go, że
Kal'buir zrozumie.
Buir'ika. Nawet ze swoim skąpym zasobem mandaloriańskich słów orientowała się, że
jest to czuła forma słowa „ojciec". Wszyscy dzisiaj wydawali się pławić w poczuciu winy.
- Nie obchodzi mnie, jak jesteście doskonali genetycznie - powiedziała głośno. -
Szorujcie do łóżka jak grzeczni chłopcy.
Mereel się zaśmiał. Ordo tylko spojrzał niepewnie.
- Dobrze, Buir - rzekł Mereel. To samo słowo mogło oznaczać ojca i matkę. Mando'a
nie zawracali sobie głowy różnicą płci. - I nawet umyjemy zęby.
Etain czekała, aż zamkną za sobą właz, zanim i ona zamknęła drzwi i zawróciła ku
środkowi kompleksu. Skirata spał, a przynajmniej leżał pogrążony w drzemce, z której
wybudzał się błyskawicznie. Znalazła koc, wytrzepała z kurzu i przykryła go nim, tak jak
kiedyś robił to Niner.
Może to nie taka straszna rzecz, oddać mu Venku.
Przedział medyczny, okręt szturmowy Republiki „Leveler", 482 dni po
Geonosis
- Nie jestem przyzwyczajony pracować przy publiczności rzekł robot. - Proszę mi
pozwolić działać.
Dzisiaj to Atin wziął na siebie rolę egzekutora. Robot medyczny raczej się nie
przejmował, z którym akurat klonem się sprzecza.
Darman i Niner stali po obu stronach Atina, dając robotowi do zrozumienia, że łatwiej
mu będzie się poddać, niż kłócić z nimi cztery razy dziennie.
- Spędziłem w bacta sporo czasu - rzekł Atin. - Dwa razy. Nie mam z tego miłych
wspomnień, więc kiedy Fi się obudzi, chcę, żeby zobaczył swoich braci, kiedy tylko otworzy
oczy. Inaczej będzie przerażony. To dla nas okropne doświadczenie. Przypomina nam
zbiorniki inkubacyjne.
Robot dał się tylko częściowo zmiękczyć.
- Jakież to prymitywne! Więc przynajmniej przejdźcie poza ekran obserwacyjny.
- Dobrze.
- Pamiętajcie, że po takim uszkodzeniu mózgu może być zupełnie zdezorientowany.
Rozumiecie? Może mieć nawet problem z rozpoznaniem was.
Darmana nie obeszłoby nawet, gdyby Fi dał im w zęby, przekonany, że są bandą
neimoidiańskich księgowych, byle tylko odzyskał przytomność. Resztę mogą sobie później
wyjaśnić.
- Wchodzimy - rzekł Atin.
Trzej komandosi wyszli z korytarza, trzymając hełmy pod pachą. Zaglądali przez
transpastal jak studenci medycyny obserwujący mistrza chirurgii.
- Szkoda, że Bard'ika tutaj nie ma - rzekł Niner. - Zaraz by wszystko ustawił.
Darman poczuł się nieco urażony.
- Albo Etain. Ale Jedi nie mogą wpływać na roboty.
- Chodziło mi raczej o kreatywne psucie nastroju. Czasem myślę, że jest w tym lepszy
ode mnie.
Roboty techniczne zdjęły zbiornik bacty z repulsorów na wgłębionej platformie. Fi, z
maską oddechową na twarzy, zawisł ciężko na uprzęży, kiedy jasnoniebieską ciecz
odpompowano, a cylindryczny zbiornik opadł poniżej poziomu pokładu. Roboty przesunęły
nosze repulsorowe na miejsce i ułożyły na nich Fi, umieszczając czujnik temperatury w
miejscu, które spotkałoby się z jego żywym protestem, gdyby był przytomny, po czym okryły
go pikowanym niebieskim kocem. Maska wciąż oddychała za niego.
- Wygląda okropnie - zmartwił się Darman. Położył rękę na transpastali i oparł na niej
czoło. Bacta nie pozostawiała skóry białą i pomarszczoną tak jak woda, ale Fi i tak wyglądał
jak martwy; kontrast pomiędzy czarnymi włosami a bladą twarzą był zbyt wielki. - Czy wciąż
jest oziębiany?
Niner wzruszył ramionami.
- To niebieskie to może być koc ogrzewający.
Czekali. Jeden z robotów wciąż wisiał nad nimi, obserwując odczyty czujników. Po
chwili Fi przestał wyglądać tak upiornie.
- No, nareszcie. - Darman nie przepadał za widokiem igły wbijającej się w ciało, ani
własne, ani cudze, ale zmusił się od obserwowania, jak starszy robot podjeżdża z rurką i
wsuwa ją w żyłę na grzbiecie dłoni Fi. Darman nie wiedział, co mógłby zrobić, gdyby
zauważył jakąkolwiek nieprawidłowość, ale i tak musiał wszystkiego pilnować, choćby dla
dobra Fi. Robot wziął strzykawkę i zaczął wprowadzać do rurki bladożółty płyn. - To ta
substancja powoduje wybudzenie ze śpiączki farmakologicznej?
Atin skinął głową.
- Ja obudziłem się bardzo szybko i byłem wesoły jak ptaszyna. Pamiętaj, że z nim
może być inaczej.
Wzrok Darmana wędrował pomiędzy chronometrem na przedramieniu a Fi. Potrzeba
chronienia brata - przed kim, przed robotem medycznym? - Była trudna do stłumienia.
Minuty mijały, do robota dołączył drugi. Zaczęły mocować na głowie Fi czujniki, wygalając
małe placki włosów - chłopak będzie naprawdę wściekły, kiedy zobaczy, co zrobiono z jego
fryzurą - i przyklejając małe tarcze. Pewnie chodziło o zbadanie czynności mózgu.
- Jak długo to jeszcze potrwa? - Zapytał Niner. - Czy nie powinien być już przytomny?
Cóż, kiedy nie był. Starszy robot medyczny przełożył czujniki, sprawdził odczyty i
odsunął się, wchodząc na kilka chwil w tryb przetwarzania. Panele na jego piersi migotały od
sekwencji do sekwencji.
Teraz odłączył maskę tlenową i wyjął rurkę z gardła Fi. Darman z początku nie mógł
dostrzec, co się dzieje. Pierś Fi nie poruszała się, nie zauważył podnoszenia się i opadania w
równym oddechu i w tym momencie zaczął się zastanawiać, czy nie powinien wkroczyć i
spróbować takiej reanimacji, jakiej go uczono. Robot uważnie przyglądał się Fi. Potem
odwrócił się w stronę wózka pełnego instrumentów i wrzucił je do sterylnego worka przed
włożeniem do autoklawu.
- To znaczy, że zaraz...
Nagle Fi odetchnął spazmatycznie i zakasłał. Robot odwrócił się, jakby się tego nie
spodziewał. Fi znów oddychał samodzielnie, ale z pewnością nie był przytomny.
Darman był już o krok od drzwi, kiedy Niner wepchnął się przed niego.
- Hej, ty - warknął do robota. - Może powiesz mi, co się dzieje? Co się tu stało? Czy z
nim wszystko w porządku?
Robot umieścił na Fi kolejne czujniki, tym razem na gardle i piersi.
- Oddycha bez pomocy, a tego się nie spodziewałem.
- Więc dlaczego wyjąłeś z niego tę shabla rurę? - Huknął Darman. Teraz naprawdę
miał już pojęcie, co się dzieje. Roboty myślały, że Fi nie żyje. - O co chodzi?
Robot po prostu postępował zgodnie z protokołem. Całymi dniami zajmował się
nieprzerwanym strumieniem rannych i umierających ludzi i Fi nie był dla niego ważniejszy
od każdego innego żołnierza. Nic osobistego, naprawdę.
- Jego skan mózgu wykazywał niewystarczającą aktywność wyjaśnił.
- Chcesz powiedzieć, że wyciągnąłeś wtyczkę?
- Oceniłem, że jego mózg nie żyje. W dalszym ciągu taka jest moja profesjonalna
opinia. Protokół medyczny przewiduje zaprzestanie podtrzymywania życia, jeśli pacjent
wciąż wykazuje piezoelektryczne skany po czterdziestu ośmiu godzinach. - Robot się
zawahał. - Zdaje się, że wy nazywacie to płaską linią.
Darman poczuł się, jakby dostał pięścią w splot słoneczny. To nie miało tak być.
Republikańska opieka medyczna była najlepsza: protezy, bacta, mikrochirurgia,
nanofarmaceutyki, cokolwiek chcesz, wszystko, co powoduje cudowne uzdrowienia. Fi nie
może tak skończyć. Darman nie chciał tego zaakceptować.
Niner zacisnął pięść i przycisnął do uda. Przez moment Darman myślał, że jego
sierżant potnie robota medycznego wibroostrzem, jak to już zrobił z wieloma robotami
bojowymi. Ale Niner zawsze potrafił zachować kontrolę.
- Co się dzieje w normalnym centrum medycznym? - Zapytał schrypniętym głosem.
- Oni mają inne protokoły medyczne. Wielka Armia działa na innych zasadach.
Darmanowi nie trzeba było dwa razy powtarzać, jakie to zasady. Mógł wyładować się
na robocie medycznym, ale była to po prostu maszyna i nie miała więcej praw od niego.
- Nie możesz go tak tu zostawić. Co zamierzasz zrobić?
- Nigdy jeszcze nic takiego mi się nie zdarzyło, przez cały czas mojej służby. Nie mam
instrukcji, czy przetrzymywać pacjenta w stanie przedłużonego podtrzymania życia w takich
okolicznościach. Ten oddział jest przeznaczony jedynie do udzielania pierwszej pomocy i
chwilowej opieki.
- Chyba powinienem przyjąć, że chciałeś mi powiedzieć „nie wiem, co robić", tak? -
Wtrącił Niner. - Podłącz go z powrotem.
- Oddycha bez wspomagania.
- Więc go nawodnij, ponieważ to dla nas pierwsza pomoc w warunkach bojowych.
Jeśli nie podłączysz kroplówki, my to zrobimy, jasne?
Robot był naprawdę zakłopotany. Miał bardzo wąską specjalizację, a teraz stanął przed
problemem: nie chodziło nawet o to jak zadziałać mądrze, ale czy zadziałać w ogóle. Darman
stanął pomiędzy robotem a Fi. Jeśli blaszak zbliży się do niego z czymkolwiek innym niż z
pomocną sugestią, użyje na niego EMP. Atin przepchnął się obok, złapał worek z solą
fizjologiczną i we trzech założyli Fi kroplówkę.
- Teraz albo on zostanie tutaj, albo pozwolisz nam przewieźć go do ślicznej, spokojnej
sali, gdzie będziemy mogli mieć go na oku, dopóki nie dotrzemy na Potrójne Zero - cierpliwie
wyjaśnił Niner, rozluźniając pięść. - Myślę, że sala będzie najlepsza. Zwolnimy te nosze
repulsorowe i przeniesiemy go, jeśli pozwolisz.
Gdyby Darman nie był tak bardzo przejęty cierpieniem Fi, może nawet zrobiłoby mu
się żal robota.
- Klony potrafią bardzo przeszkadzać w przyzwoitym prowadzeniu bloku medycznego
- rzekł robot. - Jestem zmęczony ciągłym wyjaśnianiem wam protokołów, więc najczęściej
nie wpuszczam was do miejsc, gdzie odbywa się leczenie. - A więc to nie pierwsza sprzeczka,
jaką robot miał z kolegami pacjenta. - Ale nie mam upoważnienia, żeby przewieźć pacjenta w
tym stanie w inne miejsce, więc to, co się stanie z RC-osiem-zero-jeden-pięć, kiedy
przeniesiemy rannych, leży poza moimi kompetencjami.
Niner cofnął się, aby Darman i Atin mogli zająć się noszami i ponieść je przez ciąg sal.
Teraz mieli widownię w postaci robotów i rannych, którzy mogli utrzymać się na nogach.
- Chcesz powiedzieć, że nie wiesz, co z nim zrobić?
- Właśnie to powiedziałem, prawda?
Robot pozwolił im zabrać Fi. Był to bardzo zajęty robot, który nie miał czasu
sprzeczać się z RC, nieumiejącymi przyjąć odmownej odpowiedzi, i Darman poczuł lekkie
wyrzuty sumienia, że zatrzymuje go, kiedy tak wiele rannych vode z mniejszym szczęściem
jest w potrzebie. Ale Fi to jego brat i jeśli Darman nie będzie się nim opiekował, to fundament
jego starannie skonstruowanego świata - mały krąg ludzi, którzy są jego życiem, całkowicie
runie.
Niner zaciągnął żaluzje w kabinie, aby zaofiarować Fi trochę prywatności, i trzej
mężczyźni stłoczyli się jak mogli, ocierając się o siebie pancerzami. Oni także nie wiedzieli,
co zrobić z Fi, poza tym, że trzeba go ulokować w bezpiecznej pozycji, pilnować, aby
kroplówka była drożna - kurs medycyny bojowej sierżanta Gilamara w Tipoca mieli w małym
palcu - a potem skontaktować się z kimś, kto będzie w stanie usunąć całe to osik i biurokrację
na Coruscant - czyli z Kalem Skiratą.
ROZDZIAŁ 15
Trudność polega nie na tym, aby wiedzieć, komu ufać bo ufać nie można
nikomu, absolutnie nikomu, ale komu można pozwolić się dowiedzieć - i ile - na
temat danej sytuacji. Nie jest tajemnicą, że przetrzymujemy doktor Uthan w
republikańskim więzieniu. Robimy to dlatego, że potrzebujemy jej wiedzy, aby
nie dopuścić do stworzenia przez separatystów kolejnego antyklonowego
wirusa, a być może nawet zmusić ją do wynalezienia odpowiedniego środka.
Wolę jednak myśleć o niej jako o mojej polisie ubezpieczeniowej. Jeśli
kiedykolwiek będę musiał zlikwidować Armię Naziemną - bo klony mogą okazać
się mniej lojalne, niż twierdzą Kaminoanie, a wiemy wszyscy, jak potrafią
kłamać kupcy - zostaną mi moje sposoby.
Kanclerz Palpatine, prywatne pamiętniki; rozdział o wykorzystaniu naukowców
nieprzyjaciela
Sztab Brygady Operacji Specjalnych, Coruscant, 482 dni po Geonosis
- To była wielka kupa kamieni, tak? - Zapytał generał Zey.
- Tak, sir. - Jusik potrafił okazywać spokój jak nikt inny i chyba zaczynało to
denerwować jego szefa. - Szacuję ją na kilka ton.
Jusik był całkowicie skoncentrowany, dłonie o splecionych palcach oparł na
eleganckim błękitnym blacie biurka Zeya. Sev, z miną „czekam, aż ktoś się do mnie
odezwie", podobnie jak cała reszta drużyny Delta, siedział po jego prawej stronie, z hełmem
na kolanie. Patrzył prosto przed siebie i starał się zachowywać tak, jakby rozmowa nie
dotyczyła ani jego, ani jego braci. Vau twierdził, że to stan podobny do medytacji Jedi:
świadomy, ale nie zdekoncentrowany. Przydawało się to, kiedy oficer dostawał burę od
swojego szefa na twoich oczach.
- Ale nie mamy żadnego potwierdzenia, że pod wyspą była jakaś instalacja -
powiedział Zey, odwrócony do nich plecami - ani że Ko Sai z niej korzystała. A nawet gdyby
tak było, wciąż nie wiemy, czy była w domu, kiedy Pan Niszczyciel przyszedł z wizytą,
prawda?
- Nie wiemy, sir.
Gdyby Zey spróbował wyciągnąć coś z Seva, nie miał szans dowiedzieć się od niego
nic więcej, niż to, co mu powiedział Jusik, nawet gdyby bardzo chciał. Wynik wyprawy był
mało satysfakcjonujący i teraz znowu byli na początku drogi, szukając po omacku tropów -
jeśli Ko Sai faktycznie opuściła Dorumaa.
Cóż, to nawet nie był początek drogi. Przed Dorumaa przynajmniej wiedzieli na
pewno, że ta przynęta na aiwhy jeszcze żyje.
Zabawne, jak się to określenie przyjęło. Przynęta na aiwhy. Teraz już używali go
wszyscy mandaloriańscy Cuy'val Dar, a nawet kilku sierżantów szkoleniowych nie-Mando.
Kaminoanie nie byli sympatyczni, kiedy już się ich poznało.
- Skoro cała instalacja została wysadzona, czy to znaczy, że ktoś dobrał się jej do skóry
przed nami, czy zrobiła to sama, dla zmylenia śladów? - Zapytał Zey. - Kanclerz nie ułatwia
mi życia w ten swój czarująco uprzejmy sposób. A jeśli nawet zejdzie mi z karku, jego
miejsce natychmiast zajmie miejsce mistrz Windu. Sam nie wiem, który jest bardziej
męczący.
- Po prostu nie wiemy, sir. Wiemy tylko, że podążali za nią dwaj łowcy nagród, prawie
na pewno na żołdzie rządu Kamino, oraz że na Dorumaa dostarczono duże ilości urządzeń,
które mogłyby służyć do klonowania...
- ...Albo do kiszenia warzyw.
- ...I że znaleźliśmy ciało oznaczone mandaloriańskim węzłem tuż obok niedawnej
eksplozji.
- Każdy może się nauczyć wiązać mandaloriański węzeł, jeśli chce zostawić
wiadomość naiwnym, zwalając całą winę na Mandalorian, tylko dlatego, że oni mogli to
zrobić.
Jusik wydawał się nieporuszony, jedynie mięśnie szczęki drgnęły mu lekko. Sev ze
swojego miejsca mógł to zauważyć.
- Naprawdę mogli, sir - odparł wreszcie. - Ale Moc zdaje się to potwierdzać, prawda?
- Tak, ale kanclerz Palpatine nie działa na podstawie instrukcji Mocy. On chce dostać
Ko Sai, najlepiej żywą, ale zadowoli się - niechętnie, i wiem, że ja tę jego niechęć konkretnie
odczuję - definitywnym dowodem śmierci. I nie mówię tu o przygłupim Twi'leku, który jest
prawie pewny, że wyrzucił jej ciało, ale nie pamięta gdzie.
Sev rzeczywiście czuł Moc w tym momencie, choć prawdopodobnie była to nikła fala
uderzeniowa w porównaniu z tą, którą Zey musiał poczuć z góry. Spokój zaczynał opuszczać
Jusika i Jedi mrugnął kilka razy.
- Znajdźcie mi coś rzetelnego.
- To oznacza, że będziemy musieli pokopać.
- No to kopcie.
- Najlepiej byłoby poczekać, aż zacznie na nowo kompletować laboratorium. Nie może
pracować tylko z notatnikiem i stylusem.
- Chyba, że będzie to nielegalna robótka dla arkaniańskiego Micro lub innych
mistrzów klonowania. Czy ona prowadziła badania, o których Tipoca może nie wiedzieć? Jak
sądzisz?
- Nie mam pojęcia.
Zey spojrzał na Bossa.
- Trzy-osiem, czy uważasz, że ten szkielet, który znalazłeś, to coś ważnego?
- Mamy ślad w postaci węzła, sir. Tak, to jest ważne, zwłaszcza że trudno by było
znaleźć lokalizację w oparciu o to, co nam powiedział Twi'lek. Jeśli ktokolwiek chciał dać
nam w ten sposób coś do zrozumienia, było to bardzo subtelne.
- Mogli się domyślić, że nie jesteście głupi. - Staruszek naprawdę miał dzisiaj humor. -
Nie ma wyjścia, trzeba zawrócić do ostatniego dobrego tropu i zacząć od nowa. Nie podoba
mi się pomysł kopania dziur pod terenami sportowymi na terytorium nieprzyjaciela, licząc na
cień szansy, że gdzieś pod gruzami znajdziemy zmiażdżoną Kaminoankę, ale to wszystko, co
mamy. Może jednak powinienem był wziąć do spółki Skiratę.
Nie wiadomo, dlaczego Zey to powiedział. Nieważne, czy mówił to dobrodusznie,
poważnie czy złośliwie, odebrali to niczym policzek dla nich wszystkich. Jusik mógł przyjąć
to jako nowe doświadczenie początkującego generała, ale Delty nie. Sev poczuł falę
oburzenia, jak ból naciągniętego mięśnia. Przynajmniej Vau jeszcze się nie dowiedział, że nie
dali sobie rady.
To ja sobie nie dałem rady, pomyślał Sev.
- Proszę nam to zostawić, sir. - Jusik sprawiał wrażenie, jakby nie przejął się uwagą
Zeya. Jedi nigdy nie klęli ani nie krzyczeli, choć doskonale potrafili posługiwać się jadowitą
aluzją, jednak tym razem Jusik musiał odczuć naganę. Co prawda często powtarzał, że nie ma
szans dostać się do Rady Jedi. Nie wydawał się Sevowi typem człowieka, który dążyłby do
takiej pozycji. - Czy jest jakiś ostateczny termin?
- Na wczoraj - odparł Zey. - Mogę powtórzyć wyjaśnienia od początku, jeśli chcecie.
- Nie trzeba, sir. Co ze sprzętem?
- Nauczyłeś się swojego fachu od Skiraty, młody człowieku. Dostaniecie wszystko, co
potrzebne. - Urwał. - Jeśli naprawdę dojdziecie do wniosku, że nie macie szans, mogę
rozważyć sprawę pod kątem Mandalorian przez Skiratę lub Vau.
Jusik spróbował sprzeciwu.
- Nie spodoba się to tym dwóm, kiedy stwierdzą, że nie wiedzieli o tym od początku,
sir.
Zey uniósł jedną brew.
- Zabierajcie się od razu do roboty - polecił. - Chcę móc uczciwie powiedzieć
Palpatine'owi, że wciąż tam jesteście i badacie sprawę. Nie zdradziłem mu nawet, gdzie
jesteście. Na wypadek, gdyby miał inne pomysły.
- Tak jest, sir.
Jusik odmeldował się i skinął na oddział, żeby poszli za nim.
Posłuchali go w milczeniu.
- Zawiedliśmy pana, sir - rzekł Boss. - Przykro nam.
- Nie martw się, Boss, to nie twoja wina. - Komunikator Jusika zapiszczał i Jedi
spojrzał na wyświetlacz. Przystanął na chwilę, jakby to, co zobaczył, szczerze nim
wstrząsnęło. - Generał Zey po prostu wyrażał swoją frustrację. To zadanie najlepiej
nadawałoby się dla wywiadu, i on o tym dobrze wie. To oni powinni się zająć śledzeniem i
wezwać was, kiedy będzie potrzebne wsparcie wojskowe. A na razie dajcie mi pół godziny.
Mam coś do załatwienia, zanim pojedziemy.
Czyżby Jusik dawał im do zrozumienia, że nadają się jedynie do tej części zadania,
która wymaga brutalnej siły? Może jednak tylko pochwalał to, że oddział chciałby się znaleźć
na linii frontu.
- Nasz TIV będzie gotowy za trzydzieści standardowych minut. - Boss wiedział, jak
delikatnie przekazać Jusikowi termin odjazdu. - I odpowiednia garderoba.
Jusik, dziwnie zaniepokojony, obracał w rękach komunikator.
- Doskonale. - Zawahał się. - Czy wspominając o włączeniu Skiraty i Vau, generał Zey
mówił poważnie?
- Nie jest to pytanie, na które mamy prawo odpowiadać, generale - odparł Boss. - Ale
jeśli ktokolwiek może wiedzieć, co robi banda Mandalorian, to najpewniej oni. Albo Zerowi.
- Mówisz tak, jakby Mandalorianie byli ci obcy, Boss.
- Niektórzy z nich rzeczywiście są.
- Przepraszam, źle to ująłem. Chodzi mi o to, czy myślisz o sobie jako o
Mandalorianinie?
- Prawdopodobnie tak samo jak pan myśli o sobie jako o Jedi, sir. Zostałem w ten
sposób wychowany, ale bywa różnie, zależnie od tego, czy mój własny gatunek wystawia
mnie na linię ognia, czy nie.
Sev skrzywił się, oczekując na reakcję generała. Nie nastąpiła. Jusik skinął głową,
jakby coś dało mu do myślenia, i pobiegł w kierunku skrzydła administracyjnego.
Jusik pchał się w tę sprawę z Mando za daleko. Zupełnie nie miał poczucia zagrożenia.
Ubierze się w ten swój beskar'gam i skończy z poderżniętym gardłem, Jedi czy nie, bo jeśli
nawet Skirata lubił go i traktował jak członka rodziny, przeciętny Mando uzna go za szpiega
Jedi, którym zresztą jest.
- Co w niego wstąpiło? - Zapytał Fixer, kiedy sprawdzili ostatnie funkcje TIV.
- Z Jedi nigdy nie wiadomo - odparł Scorch. - Mam wrażenie, że coś się dzieje. Zey
wie, że Jusik mu nie dorówna, ale wszystko odbywa się na wyższej płaszczyźnie. Tylko takie
prymitywy jak my mają widzieć, że na oko wszystko jest w porządku. Skąd mamy wiedzieć,
co wyczuwają w Mocy, kiedy się tak grzecznie uśmiechają?
Właśnie. Nigdy się nie wie, co Jedi myśli, i nie można mieć tego Sevowi za złe,
ponieważ wykracza to poza „odmienny zestaw umiejętności", jak Jusik upierał się go
nazywać. Słowo „Moc" irytowało generała, ale była to jednak Moc. Oddział prowadził
rozmowę ściszonymi głosami, jakby Jusik mógł znaleźć jakąś metodę, żeby podsłuchiwać ich
przez Moc.
Scorch potwierdził tylko złe przeczucia Seva.
- On się naprawdę naraża. Skirata i Vau umieją w to grać, ale oni działają już od
bardzo dawna.
- Wszyscy damy się w końcu zabić. - Sev wiedział, o co mu chodzi. - To wchodzi w
zakres naszych zadań. Doradzają nam, żeby nie brać długoterminowych pożyczek.
- Myślisz, że on jest bardziej Bard'ika niż generałem Jusikiem? - Zapytał Scorch.
- Chciałeś zapytać, czy jest lojalny?
- Chyba tak.
Sevowi nie spodobała się ta myśl.
- Wobec nas jest lojalny.
- Dobrze mieć po swojej stronie Jedi.
Fixer podniósł skrzynię z zapasami i wrzucił do ciasnej ładowni TIV-a.
- Wolałem po prostu wysadzać w powietrze budynki i rozwalać Geonozjan. Całe to
kombinowanie wreszcie skończy się źle.
- Tak, ale nie dla nas - odparł Scorch, biorąc notatnik. - Muszę przeliczyć, ile potrzeba
plastoidu termicznego, żeby wysadzić w powietrze ActionWorld.
- Albo wykopać dziurę.
- Bardzo lubisz swoje hobby, Fixer, więc pozwól mnie bawić się swoim.
Sev usiadł na jednej ze skrzyń i znów skalibrował DeCe. Zaczynał to traktować jako
nerwowy odruch. Uważał, że Zey był zbyt ostry dla Jusika. Nie mógł dać świeżo
upieczonemu generałowi takiego zadania bez wsparcia i oczekiwać, że nie zawiedzie.
Oczywiście, każdy teraz gonił ostatkiem sił. Za każdym razem, kiedy Sev patrzył na wykres
przydziałów, żeby sprawdzić, gdzie walczą wszyscy Jedi, okazywało się, że są coraz bardziej
rozproszeni i fizycznie od siebie odseparowani. Zawsze jednak wiedzieli, co się z nimi dzieje.
Skirata kontaktował się z oddziałami, z wszystkimi dziewięćdziesięcioma ludźmi, co najmniej
raz na miesiąc, tylko po to, żeby się dowiedzieć, czego im trzeba. Wiedział, jak się czują,
przynajmniej fizycznie. Mawiał, że nie wystarczy zostawić otwartych drzwi. Dowiadywał się
o nich regularnie, żeby nie musieli się obawiać, że źle ich oceni, jeśli będą czegoś
potrzebować. A czasem po prostu dobrze było wiedzieć, że kogoś obchodzi, czy żyją - i jak.
Prawdopodobnie dlatego Jusik garnął się do Skiraty. Zey mógł tylko siebie winić o to,
że chłopak bawi się teraz w Mando. Subtelna różnica w postępowaniu z żołnierzami
sprawiała, że Mandalorianie stanowili lepszą armię.
Jusik pewnego dnia ugrzęźnie po uszy i jeśli Zey nie będzie miał go na oku, kiedy
Skiraty nie ma w pobliżu, wówczas my będziemy musieli go pilnować. A jeśli zrobi coś
głupiego... Cóż, Zey mu na to pozwoli.
Tak, wszystko będzie na Zeya. Zanim przekażesz komuś władzę, powinieneś się
zastanowić, do czego ta władza zostanie użyta.
Galaktyczne Miasto, Coruscant, 482 dni po Geonosis
Nie wiadomo, czy to ktoś za drzwiami, czy dzwonek budzika, czy nawet alarm
środowiskowy, w każdym razie elektroniczny pisk obudził Besany. Nagle dotarło do niej, że
to odzywa się komunikator na jej stoliku nocnym. Rzadko słyszała ten dźwięk.
Ustawiła go tak, aby piszczał w innym tonie, kiedy łączył rozmowy z różnych
bezpiecznych kodów - głównie chodziło oczywiście o Orda. Nie chciała przeoczyć, kiedy
będzie chciał się z nią skontaktować. Po wypadku Fi bardziej niż kiedykolwiek zdawała sobie
sprawę, że musi wykorzystywać każdą chwilę z Ordem. Kiedy jednak namacała aparacik,
usłyszała głos Skiraty.
- Zapomniałem, jaki jest czas na Coruscant - rzekł. - Przepraszam, jeśli cię obudziłem.
- Nie szkodzi, wcześnie się położyłam. - Usiadła i potrząsnęła głową, żeby pozbierać
myśli. - Co się dzieje?
- Chodzi o Fi. Nie martw się, wciąż jest w jednym kawałku. Chciałbym, żebyś mi
oddała przysługę.
Nie przyszło jej nawet do głowy, aby się zawahać.
- Zaraz, tylko wezmę notatnik. - Pomacała po blacie stołu i przy okazji przewróciła
szklankę wody, która wylała się na dywan. - Jestem gotowa.
- Mamy pewne problemy z jego leczeniem, więc gdybyś mogła tego przypilnować,
bylibyśmy ci wdzięczni.
- Oczywiście. Proszę bardzo. - Dzwonek alarmowy, realny, ale cichy, odezwał się w
jej głowie. Prawdopodobnie więcej wiedziała na temat kłopotów ze wsparciem medycznym
niż Skirata. - Gdzie on jest?
- Jusik pogadał z kim trzeba i zdołał załatwić mu przyjęcie do głównej jednostki
neurologicznej w Centralnym Szpitalu Republiki, ale teraz zdaje się toczy się walka, czy go
tam zostawić, a ty jesteś najbliżej szpitala i możesz to załatwić. Nie zwalałbym tego na ciebie,
gdybym mógł wysłać tam jednego z moich chłopców, Bes'ika.
To miło, że się starasz, abym poczuła się jak członek rodziny, pomyślała. Jak dobrze
mnie znasz.
- I tak to zrobię, Kal, nie musisz mnie brać pod włos. Możesz uznać, że współpracuję
powodowana wrażliwością, że lubię robić to, co jest właściwe, albo, że zakochałam się w
twoim synu.
Nastąpiła chwila ciszy. Może byłam zbyt szczera, pomyślała.
- Nie chciałem, aby to tak zabrzmiało. - Skirata wydawał się zmęczony, sprawy
prawdopodobnie miały się gorzej, niż chciał zdradzić. - Przepraszam, często teraz sam nie
wiem, co robię. Ale gdybym ci nie ufał, nie byłbym gotów powierzyć ci tego, co sam bym
zrobił, gdybym tam był. Te sprawy to czysta biurokracja.
- Załatwię Fi odpowiednią opiekę medyczną, obojętnie jakim kosztem. Jestem dobra w
biurokracji.
- Ordo ci wszystko powiedział?
- Wiem, że jest w śpiączce i to wszystko. Jaki poziom?
- Niner mówił, że ostatnio przejawia zerową reakcję na bodźce. - Jak wiele emocji
kryło się w suchym medycznym żargonie. Brak aktywności mózgu, ale oddycha bez
wspomagania. Wysyłam ci szczegóły identyfikacyjne pacjenta, abyś mogła ominąć robota
recepcjonistę.
- Będę tam za chwilę.
- Dziękuję ci, Bes'ika. Tym razem faktycznie wszystko się na nas wali.
- Nie szkodzi. Nie masz za co dziękować.
- Uważaj z tymi innymi sprawami, dobrze? - Chodziło mu o jej badania dotyczące
klonowania. - Dałaś nam informacje warte furę złota, ale niewarte tego, aby dać się zabić.
- Czy nie takie ryzyko podejmujemy wszyscy?
Kolejna pauza.
- Nawet taki manipulant, stary chakaar jak ja, czasem ma poczucie winy. Nieważne, ile
to będzie kosztować, wiesz, że mogę zapłacić.
Generał Zey też może.
- Skontaktuję się z tobą natychmiast, kiedy to załatwię - obiecała. Był to
biurokratyczny żargon, ale właśnie przedzierzgnęła się w urzędniczkę. - Przepuszczę to przez
kod budżetu.
Mogłoby być gorzej, powtarzała sobie, automatycznie wkładając strój roboczy. Była
mniej więcej trzecia rano; o tej porze zwykle była zbyt zaspana, żeby się do czegoś nadawać.
Związała jasne włosy w kucyk, ponieważ rozpuszczone natychmiast zwracały na nią uwagę,
chwyciła torebkę - oraz miotacz, bo Skirata nie żartował - i wezwała taksówkę powietrzną.
RCM był całym miasteczkiem medycznym, z własnym systemem transportu, i pilot
musiał kilkakrotnie przelatywać po wewnętrznym szlaku, żeby znaleźć wejście do oddziału
neurologicznego. Besany nie lubiła centrów medycznych. Jak tylko weszła w tę jasno
oświetloną, sterylną nowoczesność, poczuła niepokój.
To tu zmarł jej ojciec. I zawsze tylko z tym będzie jej się kojarzył szpital, niezależnie
od ilości świeżych kwiatów w holu. Skirata pewnie nie wiedział, jak celnie trafił w czuły
punkt jej życia.
- Oddział nowych przyjęć - zameldowała robotowi-przewodnikowi, podstawiając
pozbawiony tożsamości notatnik pod jego port. Trzeba dużo wiedzieć, żeby porządnie zatrzeć
ślady. - Oto ID pacjenta.
Robot przetrawił kod i kiedy cofnęła notatnik, na ekranie pojawił się napis: „Skirata,
Fi: poziom 96, oddział 5, sala A/4". Więc Fi nie był już numerem, ale człowiekiem
posiadającym nazwisko.
System czujników przejął dane od robota i Besany ruszyła, zgodnie z całym
mnóstwem instrukcji, poczynając od przypomnienia windy „Wysiąść tutaj", aż po czujniki w
korytarzach, kierujące ją na lewo i prawo za pomocą notatnika. Miasto-planeta, dom
trylionów istot potrzebowało szpitali na skalę przemysłową, ale w tak ogromnym kompleksie
musiało być coś przerażającego, skoro potrzebował własnego systemu pozycjonowania. Nie
było to miejsce, gdzie chciałbyś się znaleźć - chory, przerażony, umierający.
Ale GPS działał i Besany znalazła się wkrótce przed małym pomieszczeniem w
bocznym skrzydle, gdzie na ekranie obok wejścia widniał napis: „Skirata, Fi - przyjęcie
czasowe, DNR".
Drzwi otworzyły się, jak tylko do nich podeszła. Za nimi leżał Fi z rurką wpiętą do
grzbietu dłoni, wsparty na gładkich, białych poduszkach, z rękami złożonymi na kołdrze, jak
świeży nieboszczyk, oczekujący ostatniej wizyty krewnych. Jedyną różnicą, jaką zauważyła
ze wspomnień sprzed wielu lat, było podłączenie Fi do czujników, przekazujących wszystkie
sygnały życiowe do panelu na ścianie.
Wyglądał bardzo młodo. Besany spodziewała się ujrzeć jakiś widoczny uraz, choć
Ordo zapewniał ją, że nie ma żadnych ran.
Wydawało się koszmarną ironią, że Fi może wyglądać tak idealnie zdrowo, a
jednocześnie być bliski śmierci.
- Fi - szepnęła. - To ja, Besany. Kal prosił, żebym miała na ciebie oko. Sprawdzam
tylko, czy wszystko w porządku.
Stała tak przez chwilę, zastanawiając się, co powinna powiedzieć administratorom,
kiedy drzwi za jej plecami otworzyły się znowu.
- To wtargnięcie bez upoważnienia - odezwał się robot medyczny. - Kim jesteś?
Besany zareagowała automatycznie. Wyjęła swój republikański identyfikator i
podstawiła pod receptory robota, ale nie wsunęła go do szczeliny danych, żeby nie mógł
zidentyfikować ani jej, ani departamentu. Coś jej mówiło, że będzie musiała znowu nagiąć
zasady, więc nie chciała być wyśledzona.
- Sprawy rządowe. Co się dzieje z tym pacjentem? - Zapytała ostro.
- Wydaje się, że zaistniała pomyłka administracyjna, agentko...
Besany pozwoliła, aby pytanie zawisło w powietrzu.
- O co chodzi? O rachunek? - Prawie zawsze chodziło właśnie o to, a akurat temu
mogła zaradzić.
- Czy jest pani z Departamentu Obrony?
W tej chwili polegała wyłącznie na refleksie.
- Czy dyskutowałabym z tobą, gdybym była? Po prostu powiedz mi wszystko o
pacjencie. Rozumiem, że powstały pewne różnice zdań dotyczące tego, jak go leczyć.
- Nie może tu zostać.
- Jeśli chodzi tu o kody budżetowe, mój departament będzie bardzo niezadowolony.
- Po prostu musimy przerwać jego leczenie.
- On ma w ramieniu kroplówkę z soli fizjologicznej i nie widzę żadnych pozycji na
wykresie leków. Nie brakuje wam łóżek. Co to za leczenie? Nie widzę tutaj szefa
neurochirurgii.
- On nie jest obywatelem. Jest żołnierzem klonem.
- Wiem. I co z tego?
- Nie mamy umowy na długoterminową opiekę z Wielką Armią. W istocie, dla
Republiki ten pacjent nie istnieje. Śmierć mózgu została zdiagnozowana przez dyżurną grupę
neurochirurgów, więc powinniśmy przerwać podtrzymywanie życia, ale on ciągle oddycha,
co jest wysoce nienormalne. - Robot urwał, jakby sprawdzał, czy Besany swoim tępym
organicznym mózgiem śledzi jego tok rozumowania. - Zaniechanie podtrzymywania życia w
tym wypadku oznacza zakończenie nawadniania i odżywiania, albo jednego i drugiego.
- Innymi słowy, chcecie zagłodzić go na śmierć.
- W istocie. Oczywiście, jest to niepoprawne etycznie, więc raczej zostanie
zastosowana eutanazja.
Besany myślała, że się przesłyszała, ale niestety tak nie było.
- O, nie - odparła, słysząc swój głos jak głos obcej osoby. Nie zostanie zastosowana.
Załatwię zezwolenie. Przeniesiemy go na prywatne leczenie.
Czy ja dobrze słyszałam? - Myślała wstrząśnięta. Czy oni naprawdę usypiają
pacjentów? Jak chore zwierzęta?
- On jest własnością Wielkiej Armii, więc jeśli nie masz nakazu rekwizycji z Obrony,
nie możesz go przejąć.
- To ludzka istota.
- Nie ja ustalam zasady.
- Nazywa się Fi. Gdyby nie to, że został zaprojektowany i urodził się w inkubatorze,
miałby dwadzieścia cztery lata. Jest snajperem, wyszkolonym medykiem polowym. Lubi
muzykę glimmik. To elitarny żołnierz.
- Jego mózg nie żyje.
- Ale oddycha.
- Mówiłem, że to zastanawiający przypadek.
- Cóż, jeśli ty lub którykolwiek z twoich kolegów spróbujcie eutanazji, albo jaki tam
inny ładny eufemizm stosujecie na zabijanie ludzi w ich łóżkach, będziesz musiał mnie
pokonać.
- Nie jesteś z Departamentu Obrony, prawda?
- Jestem ze Skarbu. Jeśli Fi jest własnością rządu, jest mój. Zabieram go.
- Nie mogę na to pozwolić.
- Spróbuj mnie powstrzymać.
Besany rzadko mówiła coś, czego żałowała, ale teraz była przerażona. Dlaczego? -
Zastanawiała się. Boję się rannych? Wpakowania się w kłopoty z moim szefem? Ale jej
pierwotny instynkt opiekuńczy przejął kontrolę. Nie może teraz dać za wygraną.
- Proszę wyjść - zażądał robot.
Gdyby teraz opuściła Fi, byłby już martwy. Naprawdę martwy, chociaż oddychał
normalnie. Nie obchodziły jej definicje śmierci mózgu i obszarów świadomości. Teraz
interesowało ją tylko to, w co wierzyła, co uważała za słuszne od dnia, kiedy po raz pierwszy
spotkała żołnierza Corra i dowiedziała się, co rząd sankcjonuje w jej imieniu. Jeśli teraz się
wycofa, jak może oczekiwać, że senator Skeenah coś zdziała?
- Więc musisz mnie stąd wyrzucić, dosłownie - odpowiedziała robotowi. Sięgnęła do
kieszeni żakietu i wyjęła miotacz, który dał jej Mereel. - Nie wyjdę grzecznie, a już na pewno
nie bez Fi.
Wycelowała broń w centralną sekcję robota, gdzie były zlokalizowane zasilacze, i
przełączyła wskaźnik ładowania, żeby widział, że nie zawaha się go użyć. Nie miała pojęcia,
jak się stąd wydostanie razem z Fi. Nie miała rodziny i znajomych, żeby się do nich zwrócić,
a zaprzyjaźniona grupka z Sił Specjalnych była rozrzucona po całej galaktyce. Musiała sobie
radzić sama, Zawsze przestrzegała zasady nazywanej „Porządek i precyzyjne planowanie",
ale teraz nie było na to czasu. Mogła mieć jedynie nadzieję na ugodę albo zrobić taką scenę,
żeby wszyscy uciekli.
- Wzywam ochronę - powiedział robot i cofnął się ku drzwiom.
Besany stwierdziła, że chyba już to zrobił, a przynajmniej uprzedził kogoś o zajściu,
bo w korytarzu zebrał się mały tłumek ubranych na biało postaci i robotów. Podeszła do
progu z wycelowanym miotaczem, a kiedy gapie na zewnątrz go zobaczyli, rozpętało się
pandemonium. Rzucili się do ucieczki, ktoś krzyczał. Alarm bezpieczeństwa wył i błyskał w
całym korytarzu.
Besany zatrzasnęła drzwi i spaliła blokadę miotaczem. Nie bardzo wierzyła, że to
naprawdę pomoże, ale Ordo kiedyś wspominał przelotnie o tym sposobie. Zadziałało. Teraz
była uwięziona w pokoju z Fi.
No, to już załatwiłam, westchnęła w duchu. Zostanę aresztowana. Stracę pracę. Co się
wtedy stanie z Fi? Ale co się stanie z nim teraz, jeśli ustąpię?
Rozbawiła ją myśl o różnicy między wczorajszym wieczorem z nudnym holowidem a
obecną sytuacją, kiedy groziła robotowi medycznemu miotaczem i sprzeciwiała się zgniłemu
systemowi.
Besany przyciągnęła sobie krzesło i usiadła przy łóżku Fi. Miotacz położyła na
podłodze i wzięła Fi za rękę. Wydawała się ciepła i zaskakująco gładka, ale komandosi
zawsze i tak nosili rękawiczki.
- Przepraszam, Fi - odezwała się. - Wiesz, spytałam Jilke, czy chce się z tobą spotkać.
Jest miła, jak się ją lepiej pozna.
Istniała szansa, że Fi nigdy jej nie zobaczy, Besany nie pozwoli, żeby opuścił to
miejsce z resztą odpadów medycznych. Potrzebowała pomocy, a znała tylko jedną osobę, do
której mogła się zwrócić. Odłożyła dłoń Fi i włączyła komunikator, żeby wezwać Skiratę.
- Nie chcę cię martwić, Kal - rzekła cicho - ale rozpoczęłam zbrojne oblężenie centrum
medycznego. Mam miotacz. Fi na razie trzyma się dobrze, ale jeśli masz dla mnie jakąś radę...
Bardzo by mi się teraz przydała.
Kyrimorut, Mandalore, 482 dni po Geonosis
- Musimy iść, Etain. - Skirata złapał kawał mięsa ze stołu, i zawinął go pospiesznie i
wsunął do kieszeni przy pasie. Ordo był już przy drzwiach, dla odmiany ubrany w zbroję
kapitana ARC. - Musimy szybko wracać na Coruscant. Besany ma kłopoty.
Etain przetrząsała właśnie w myślach listę członków Republikańskiej Akademii
Genetyków, wybierając naukowców do przyszłych - dobrowolnych lub nie - dyskusji, a
Mereel zamknął się w pokoju z Ko Sai. Kaminoanka źle reagowała na niewolę i nie była
rozmowna.
- Jakie kłopoty?
- Próbowała wydobyć Fi ze szpitala i natrafiła na problemy.
„Problemy" w języku Skiraty zwykle nie oznaczały kłopotów urzędowych.
- Czy z nimi wszystko w porządku?
- Nic im nie będzie, właśnie poprosiłem Jallera o pomoc. - Jeśli Skirata zwrócił się do
Jallera Obrima, szefa jednostki antyterrorystycznej CSF, to problem z pewnością nie był
natury administracyjnej. Zawahał się ze skruszoną miną, co jakoś zabolało Etain. - No dobrze,
powiem ci... Besany rozpoczęła zbrojne oblężenie. Chcieli uśpić Fi.
Zmniejszająca się wartość życia przytłaczała Etain z każdym dniem bardziej. Wojna
zdawała się niszczyć w każdym resztki przyzwoitości, a może zawsze tak było, tylko ona nie
zauważała problemu. Darman żartował, że roboty mają większą wartość od klonów, ponieważ
można je było oddać na złom, ale to nagle przestało być zabawne. Nie wiedziała nawet, jak
teraz zareagować.
Czy Jedi nie mają bronić Republiki?
Etain zdecydowała, że nie okaże oburzenia.
- Kal, to bardzo kompetentna kobieta, ale nie ma doświadczenia z bronią. Coś sobie
zrobi.
- Jaller to załatwi, zawsze sobie daje radę.
- Więc dlaczego nie zacząłeś od niego? A czy Vau nie ma w pobliżu?
- Vau jest na Argau, ale już wraca... A ja byłem przekonany, że chodzi tam o kody
budżetowe. Nie zostawiamy jej, ad'ika. Musimy iść. Będę cię informował.
Ordo się nie odezwał. Obserwowała jego oddalające się plecy i domyślała się, że ma
teraz przed sobą kilka trudnych godzin lotu, martwienia się o Besany i Fi, a w dodatku
wyrzutów sumienia z powodu czipów z danymi. Wyczuwała jego poczucie winy. Za każdym
razem, kiedy przyłapała go patrzącego na Skiratę, w jego oczach widać było bezgraniczny
żal.
Ale Skirata, jak zauważyła od pierwszego spotkania, był jak gdan - drapieżnik
grasujący na Quilurze. Te małe, bardzo agresywne stworzenia o przerażająco ostrych zębach
rzucają się na każdą ofiarę, niezależnie od wielkości. Określenie „wściekłe" nie oddawało w
pełni ich natury. A Skirata, podobnie jak gdany, nie miał kompleksów.
Mereel wyszedł z pomieszczenia, które Etain w duchu nazywała pokojem przesłuchań,
i położył na stole kilka notatników.
- Czy dobrze słyszałem? Śliczna agentka Wennen zaczęła strzelaninę?
- Sam jej dałeś miotacz...
- Po prostu próbuję udawać wesołka, choć bez przekonania. Przeglądając ekrany
notatników, wolną ręką odcinał dla siebie kawał mięsa z nogi nerfa i przeżuwał w zadumie.
Jakaś pieczeń zawsze tu stała na stole, kurcząc się z upływem dnia, aż pod wieczór zostawały
same kości. - To zabawne, ale postraszenie delikwenta w czasie przesłuchania może okazać
się skuteczniejsze od dobrego bicia.
- Mówisz jak jeden profesjonalista do drugiego, tak?
- Z Nikto zrobiłaś doskonałą robotę, o ile pamiętam, podczas kiedy Vau nie poczynił
szczególnych postępów.
- A więc czego się boi Ko Sai? Dowiedziałeś się?
- Anonimowości.
- Jest Kaminoanką. Oni nie wykupują reklam na HNE w czasie największej
oglądalności.
- Chodzi mi o to, że teraz nie ma już szans, żeby zabłysnąć. Nawet kiedy zdradziła
własny rząd i dała nogę z najbardziej opłacalnymi sekretami przemysłowymi, mogła się
uważać za jednego z największych genetyków swoich czasów... Może w ogóle największego
Teraz nie ma szans, aby się pochwalić swą pracą. Zniszczyliśmy jej laboratorium i ostatnie
kultury komórek. Została skutecznie wymazana z historii nauki, a to dla niej gorsze od
śmierci.
- A co można zaproponować komuś, kto myśli, że wszystko stracił, aby go zmusić do
współpracy?
- Odbudowanie jej laboratorium i przywrócenie na szczyty nauki.
- Ale przecież ona wie, że nie będzie mogła zastosować tego, co odkryje. Nie
pozwolicie jej. Zna was chyba na tyle dobrze.
- Jest bardzo zainteresowana genetyką Jedi...
- O, nie! Mowy nie ma! - Etain w jednej chwili ogarnęła furia. - Jak mogłeś?
Mereel wydawał się szczerze urażony.
- Po prostu ją okłamałem.
- Użyłeś mojego dziecka jako czipu przetargowego?
- Użyłem pomysłu z twoim dzieckiem, żeby zapewnić jego ojcu normalny okres życia,
generale.
- Chcesz, żebym tam poszła, prawda? Mam ją zmiękczyć?
Mereel wzruszył ramionami.
- To mój problem. Trudno mi oddzielić to, czego od niej chcę, od tego, co od niej
dostaję. Krzywdziła mnie i moich braci od dnia... Wylęgu aż do dnia w dwa lata później,
kiedy pojawił się Kal'buir i powstrzymał ją. Oni naprawdę nie rozumieją cudzego bólu i
stresu, chyba że jest spisany na flimsi jako teoria, i nie przejmują się niczym, jak długo
maszyna z komórek, ciała, którą budują, działa prawidłowo. Pomyśl o swoim dziecku, a
potem zastanów się, jakbyś się czuła, gdyby zrobiła mu to, co zrobiła nam. Nawet bez
pomysłu likwidacji pod koniec eksperymentu.
Mereel zawsze wiedział, jak obudzić w niej najgorsze koszmary. Prawdopodobnie
dlatego Skirata napuścił go na Ko Sai - wiedział, gdzie uderzyć, ale był subtelniejszy od Vau.
Etain nie odpowiedziała.
- A więc, Et'ika, jak widzisz, nie bardzo potrafię ograniczyć się do współpracy.
Właściwie co jej szkodzi? Ko Sai nie mogła jej dotknąć, a Darman miał wszystko do
stracenia.
- W porządku - zgodziła się. - Ale będziesz musiał to odpracować przy niańczeniu.
- Z przyjemnością - odrzekł. Uśmiechnął się, a jego uśmiech był tak naturalny, tak
szczerze radosny, że trudno było pogodzić to, co robił, z tym, jaki był. - Już się na to cieszę.
Zanim weszła do pokoju przesłuchań, Etain spędziła kilka minut na koncentracji.
Przespacerowała się okrężną drogą przez korytarze, która przez ostatnie dni stała się jej
ulubionym miejscem spacerów.
Skupiła się na więzi Mocy z dzieckiem. Teraz czuła, jak rośnie: przedtem
przyspieszała ciążę poprzez cykl transów uzdrawiających, ale teraz wydawało się, że to syn
przejął inicjatywę i decydował o własnym tempie rozwoju. Odczuwała jego zniecierpliwienie,
pragnienie wyjścia na świat i działania, i bardzo ją to niepokoiło. Wydawało się, że dziecko
uważa łono matki za niebezpieczne miejsce, z którego trzeba uciec, zanim Etain zabierze go
w kolejną bitwę, lub wymieni, zawierając umowę z naukowcem o odrażającej moralności.
Venku, żyjemy w świecie chaosu, tłumaczyła synkowi. Na pewno zmienisz wiele
istnień. Może staniesz się ratunkiem dla twojego ojca i wujów, zanim jeszcze się urodziłeś.
Mogłaby przysiąc, że potem naprawdę się uspokoił. Venku był ich przyszłością, a
Skirata zachowywał się tak, jakby o tym wiedział, jakby to on sam był instrumentem Mocy.
Doskonale, przynęto na aiwhy. Do roboty.
Etain zaczerpnęła tchu i weszła do pokoju. Ko Sai nie wyglądała już tak imponująco w
pożyczonej, bezkształtnej sukni, która była jedynym strojem, jaki Bralor mogła znaleźć dla
dwumetrowej istoty. Wyglądało to jak tkanina obiciowa, byle jak pozszywana w coś w
rodzaju tuniki. Mandaloriańskie kobiety nie noszą sukien. Bez swojego elegancko
skrojonego, dopasowanego stroju z ozdobnym, wysokim kołnierzem, Ko Sai wyglądała dość
komicznie, jak wąż tau usiłujący wyrwać się z worka.
- Słyszałam, że Mereel mówił ci o moim dziecku - oznajmiła Etain, siadając
naprzeciwko niej, specjalnie ciężko i niezgrabnie, żeby podkreślić ciążę. Zademonstrowała
przy okazji Ko Sai, że ma przy pasie niejeden, a dwa miecze świetlne. - Jako Jedi, jestem
raczej pragmatyczką. Jesteśmy szkoleni do zawierania pokojowych kompromisów.
- Jesteś naprawdę Jedi? Nie wyglądasz jak generał Kenobi...
Etain skoncentrowała się i przywołała tyle Mocy, ile mogła z siebie wykrzesać.
Chwyciła Mocą krzesło i rzuciła nim z jednej strony pokoju na drugą, aż roztrzaskało się w
drzazgi o ścianę.
- Czy teraz wierzysz, że jestem Jedi? - Zapytała i poklepała się po brzuchu. - Czy
mogę przystąpić do pytań? Mam zgagę, chcę odfajkować choć jeden punkt.
- Niezwykłe. - Ko Sai nie wydawała się pod wrażeniem, więc Etain uwierzyła jej na
słowo. - Na oko trudno się zorientować.
- Nie jesteś chyba zainteresowana moimi magicznymi sztuczkami, prawda? Chcesz
wedrzeć się do genomu Jedi i spojrzeć na nasze midichloriany.
- Byłoby to fascynujące.
- A wtedy, zamiast kończyć karierę w niełasce i zapomnieniu, mogłabyś stać się
niezaprzeczalnym autorytetem w dziedzinie genetyki władających Mocą.
- A co ciebie obchodzi wiedza naukowa?
- Nic, o ile nie dotyczy ludzi, których kocham.
- Uważam, że to przerażające, kiedy jeden człowiek dla kaprysu może zniszczyć taką
wiedzę.
Miała na myśli Orda. Jeśli chciał wymyślić jakiś naprawdę wredny sposób, aby się na
niej odegrać, nie mógł wpaść na nic lepszego niż zniszczenie tych czipów z danymi.
- Tak, dla mnie to też był prawdziwy szok - zgodziła się Etain.
- Myślałam, że to jedna z zagrywek Skiraty, dopóki nie zobaczyłam, jaki to miało na
niego wpływ. Stracił bardzo wiele, inaczej nie byłoby cię tutaj, prawda?
- Masz rację. - Etain wstała i powoli okrążyła pokój, żeby dać Ko Sai trochę do
myślenia. Im większą ciekawością emanowała Kaminoanka, tym odważniejsza czuła się
Etain. - Gdybym miała przekazać ci kilka komórek dziecka w zamian za umożliwienie
klonom normalnego czasu życia, uznałabym to za warte zachodu. Nie pragnę dla nich
niezwykle długiego życia, czego, jak wiem, chciał od ciebie kanclerz. Po prostu odwróć to, co
zarobiłaś tym mężczyznom, a nikt nie będzie się zastanawiał, co zdziałasz w przyszłości.
- Skirata będzie się zastanawiał.
- Skirata to praktyczny człowiek, który kocha swoich synów, a nie moralista i filozof.
Ko Sai spojrzała prosto na nią. Etain zrozumiała, co to znaczy, kiedy Skirata twierdził,
że oczy badaczki są upiorne. Dobre określenie - zero ciepła, żadnego zrozumienia, tylko
intensywna, bezlitosna obserwacja.
- Wszystko jest kwestią ceny - rzekła w końcu.
- Nawet dla mnie - odparła Etain.
- Ojciec twojego dziecka to jedna z klonowanych jednostek, prawda?
Etain nigdy wcześniej nie słyszała, aby mówiono o żołnierzach „Jednostki". Ale
Darman i wszyscy oni dla Kaminoan byli jedynie organicznymi maszynami, zbudowanymi na
zamówienie: produkt, towar, zapłata.
- Tak. Wyobraź sobie jeden genom, który znasz dokładnie, połączony z drugim,
którego możesz nigdy nie dostać w swoje ręce.
Twarz Ko Sai przybrała odrobinę pogodniejszy wyraz, co pozwoliło Etain wyczuć
pewną zmianę nastroju.
- Jak mogę ci ufać?
- Możesz dostać zamrożone próbki mojej krwi już teraz. Etain nie była pewna, gdzie
zdobyć kriopojemnik, ale Rav Bralor będzie wiedziała. Takie zestawy mieli przy sobie nawet
weterynarze, by wysyłać próbki krwi zwierząt do badania, więc każda farma powinna je
posiadać. - Ty mi dasz spis genów, które regulowałaś, aby osiągnąć szybkie starzenie się i
wyjaśnisz, co trzeba zrobić, żeby ten proces odwrócić. Na tym etapie nie chodzi nawet o
wszystkie geny, tylko o zademonstrowanie, że obie mamy w tym interesie coś do stracenia i
coś do zyskania.
- A co potem?
- Kiedy już dziecko się urodzi? Może komórki macierzyste z pępowiny?
Ko Sai wydawała się zaskoczona.
- Popracowałaś trochę, Jedi.
Właściwie całą pracę odwalił Mereel, ale Etain była przekonana, że potrafi
przekonująco zagrać.
- To co, umowa stoi? Czy też wolisz się wycofać, aby paru klonom udowodnić, że
masz władzę nad długością ich życia? Przecież możesz wkroczyć na całkiem nowe obszary
badań.
Ko Sai milczała dłuższą chwilę, chwiejąc głową w ten swój niepokojący sposób, w
przód i w tył, jak wąż. Etain odniosła wrażenie, że u człowieka odpowiednikiem tego ruchu
byłoby bębnienie palcami po stole.
- Dobrze - przemówiła w końcu badaczka. - Wiele mogę odtworzyć z pamięci, nawet
bez wyników z Tipoca.
Etain usiadła, próbując nie przybrać triumfalnej miny. Zgaga bardzo jej w tym
pomagała. Ko Sai zaznaczała ekran za ekranem w swoim notatniku, po czym podała go Etain.
- To pierwsze sekwencje, które można przełączyć z powrotem za pomocą cynku i
metylowania - wyjaśniła. - Mereel musi sprawdzić, czy są prawdziwe.
- Dziękuję. - Etain była ciekawa, czy Kaminoanka rzeczywiście zna już całe
rozwiązanie. Cóż, nawet gdyby tak nie było, dostali teraz coś nowego. - Idę teraz po pojemnik
na próbkę dla ciebie. Czy potrzebujesz czegoś jeszcze?
Ko Sai znów zakołysała głową.
- Bez podłączenia notatnika do Holonetu brakuje mi źródeł. Czy możesz zdobyć dla
mnie „Dziennik" Instytutu Endokrynologii?
- Jestem pewna, że tak.
Etain zamknęła za sobą drzwi i odetchnęła głębiej. Wybacz, Venku... Pomyślała. Ona i
tak nie zdąży tego wykorzystać. Kiedy weszła do głównego pokoju, który wyglądał jak
skrzyżowanie kuchni z salonem, Mereel właśnie wykańczał nerfa. Ciekawe, czy spowolnienie
procesu starzenia się zmniejszy fantastyczny apetyt klonów.
- Proszę - powiedziała, kładąc przed nim notatnik. - Wystarczy złożyć jej w ofierze
swojego pierworodnego, a staje się słodka jak miód.
Mereel przestał żuć i przełknął z trudem. Spojrzał na dane.
- Et’ika - odezwał się - jesteś dobra nie tylko w otwieraniu drzwi.
- Cóż, uczę się.
- A co jej zaproponowałaś? Tak naprawdę?
- Jako pierwszą ratę? Zamrożoną próbkę mojej krwi i holomagazyn, „Dziennik
Endokrynologiczny".
- Może nie zauważy strony z dowcipami.
- Musimy się postarać, żeby miała dobry humor jak na Kaminoankę.
- A tak na serio... świetnie się spisałaś, Etain.
- W końcu jestem Jedi. - Znów poczuła się lepiej, użyteczna i kompetentna. - Wiesz,
zauważyłam, że większość istot nie może odwrócić wzroku od ciężarnej kobiety. Trochę ją
popchnęłam psychologicznie, zwłaszcza przypominając dzieło jej życia.
Na razie odnieśli sukces. Mereel zrobił Etain kubek shig - naparu z rośliny zwanej
behot - po czym wrócił do badania danych.
- Muszę to dać do sprawdzenia - rzekł. - A to oznacza, że trzeba wszystko podzielić na
części, żeby nie wiedzieli, nad czym pracuję. To bardzo dobry początek.
Etain sączyła napar. Shig miał cytrusowy aromat i był dla jej żołądka łagodniejszy niż
kafu.
- Szkoda tylko, że wszystkie inne dane zostały... Stracone.
Stwierdzenie „rozwalone na kawałki przez twojego „stukniętego brata" wydawało jej
się zbyt okrutne.
- Pewnie, że szkoda - odparł Mereel, przykucając obok niej.
Przyłożył palec do ust, nakazując milczenie, i otworzył jedną z kieszonek przy pasie.
Wyjął z niej mały pojemnik, taki, jaki stosuje się do przechowywania danych. Wziął rękę
Etain i położył ją na pudełeczku. - Jeszcze jak!
- Mereel...
- Ciii... Czy ty przypadkiem zawsze nie robisz kopii zapasowych, Etain?
- Nie żartuj, Mereel - zdenerwowała się. Ciekawe, co na to powie Skirata. Czy to jest
to, co myślę?
- Może i mamy problemy behawioralne, ale nie jesteśmy idiotami. Tak, to jest właśnie
to. Nietknięte. Ordo mówił szczerze, ale nie wykorzystał prawdziwego zestawu czipów.
Ekstatyczna ulga Etain natychmiast się ulotniła przez wspomnienie spojrzenia Skiraty.
- Jak mogliście to zrobić Kalowi? A gdyby dostał ataku albo coś? Był zdruzgotany!
Mereel schował czipy z danymi i wstał.
- Wiem, wiem. Ordo i ja trochę się o to kłóciliśmy, ale to był jedyny sposób. Kal'buir
musiał się tak zachowywać, jakby to była prawda. Zwykle nasz buir jest świetnym aktorem,
ale nie zawsze umie udawać szok. Ko Sai pewnie by się zorientowała.
- Biedak.
- Dam znać Ordowi, że może już powiedzieć Kal'buirowi.
- Kal będzie wściekły, bo cały czas sam się o to oskarża.
- Och, Ord'ika wywinie się nawet z morderstwa. To syn numer jeden. - Mereel wrócił
do notatnika i się uśmiechnął. - I co, udało się złamać Ko Sai?
Owszem. Ale też przy okazji omal nie złamali Skiraty.
W dodatku skłamałam, pomyślała, i wykorzystałam moje nienarodzone dziecko do
zawarcia układu, o którym z góry wiedziałam, że i tak nie będzie honorowany. No i jak ja
teraz wyglądam?
Żyli w okropnych czasach, ale czy to znaczyło, że zasady już nie mają zastosowania?
A może czasy, w jakich żyli, kształtowały zwykłych ludzi tak, że te zasady porzucali? Etain
nie była pewna.
ROZDZIAŁ 16
Nie wiem, po co mnie tu trzymają. Nie żądali ode mnie żadnych informacji ani
nie próbowali mnie zmusić do stworzenia antidotum na nanowirusa. Jestem
wściekła, że nie mam nic do roboty, ale nikt jeszcze nie umarł z nudów. Czasem
się zastanawiam, czy ten człowiek w płaszczu - ten, który odbierał moje prace -
próbował się ze mną skontaktować, ale odebrali mi holoodbiornik.
Doktor Ovolot Qail Uthan, bioinżynier i genetyk, twórczyni nanowirusa FG36,
skierowanego na genom Fetta, obecnie przetrzymywana w więzieniu Republiki o
podwyższonym rygorze, gdzieś na Coruscant
Centralny Szpital Republiki, oddział neurologii, Coruscant, 483 dni po
Geonosis
- Powiedziałem: ruszać! Ogłuchliście? Opróżnić korytarz! Policja!
Na zewnątrz załomotały buty. Besany usłyszała odgłos otwieranych i zamykanych
drzwi, okrzyki „rozejść się!" i wywarkiwane znajomym głosem rozkazy człowieka, który
kiedyś zapewnił jej przednią rozrywkę w Klubie Pracowników i Towarzystwa CSF.
Kapitan Jaller Obrim - dawny strażnik Senatu - uwielbiał tę pracę polegającą na
wspieraniu ATU. Drzwi odskoczyły i Besany spojrzała w lufę policyjnego miotacza z
czerwonym laserem celowniczym, który ją oślepiał.
Ordo mówił, że laser to taka sztuczka, żeby wystraszyć ofiarę, żaden poważny snajper
nie zdradziłby w ten sposób swojej pozycji. Ją jednak naprawdę przestraszył. Mimo wszystko
wolała się upewnić, kto nawołuje ją do poddania, zanim odłoży broń.
- Kapitan Obrim?
- Agentko Wennen, proszę odłożyć miotacz! - Nie zniżył broni i nagle do Besany
dotarło, że on może otworzyć ogień. - Daj spokój, to ja, Jaller. Kal mi wszystko powiedział.
Ufała mu. Jeśli się myliła... Ale nie, musiała mu zaufać. I jemu, i Skiracie. Opuściła
miotacz, zabezpieczyła go i z powrotem schowała do kieszeni żakietu.
- Tak już lepiej - rzekł Obrim. Podniósł miotacz i wychylił się za drzwi. - Spokojnie,
chłopcy. Spocznij. Przygotujcie się do transportu aresztanta. Pielęgniarze, proszę tutaj.
- Przepraszam, kapitanie. - Besany czuła, że nogi jej się trzęsą; widocznie adrenalina
przestała działać. Chętnie by usiadła na łóżku Fi, żeby odpocząć, ale sprawy zaczęły nabierać
zbyt szybkiego tempa. - Nie wiedziałam, co jeszcze mogę zrobić.
Obrim zerknął na Fi i mocno uścisnął mu dłoń.
- Fierfek, więc oni go chcieli tak po prostu wykończyć? Moi oficerowie wychodzili z
ciężkich ran, chociaż nie powinni, więc dopóki widzę, że ktoś oddycha... żądam drugiej
opinii. I trzeciej. Ile tylko będzie trzeba. - Wyprostował się. - Gdzie te nosze?
- Dokąd zamierzasz go zabrać? - Zapytała Besany. - Zdaje się, że kradniemy własność
rządową. Może zostać u mnie w pokoju gościnnym, ale nie wiem, gdzie znajdę kogoś...
- Mam bezpieczne miejsce, nie obawiaj się. I będzie ktoś, kto się nim zajmie. -
Pielęgniarze CSF podeszli i zaczęli odczepiać Fi od czujników, żeby zaraz owinąć go w koce.
- Jeśli chcą grać w taką grę, doskonale. Ja potrafię to lepiej rozegrać.
Obrim był wyraźnie wściekły. Do tej pory znała go jedynie jako człowieka
zmęczonego światem, niedziwiącego się niczemu, ale tym razem sprawę potraktował jako
bardzo osobistą. On i Skirata byli świetnie dobraną parą. Może nawet Obrim był jedynym
przyjacielem aruetic, jakiego miał Kal. Z pewnością zaś widzieli galaktykę w taki sam
sposób.
- Lepiej porozmawiam z moim szefem i powiem mu, żeby się spodziewał
nieprzyjemnych wiadomości ze służby zdrowia Coruscant - mruknęła Besany. - Nie
potrzebujecie urzędniczek w CSF? Bo z całą pewnością rano wylecę z pracy.
Obrim przesunął się i wsunął luźny róg koca pod ciało Fi, kiedy nosze przepływały
obok.
- Nie martw się, nie dowie się o tym.
- Dość trudno by mu było zignorować fakt, że jedna z jego starszych śledczych wpadła
do centrum medycznego i wzięła pacjenta jako zakładnika.
- Załatwię, żeby to się rozeszło po kościach - obiecał Obrim. Jestem CSF, mogę
załatwić różne rzeczy, jeśli potrzebuję.
Na zewnątrz pracownicy medyczni zaczęli zbierać się z powrotem, zarówno roboty,
jak i organiczni, a oficerowie CSF ustawili się tak, aby nosze mogły bez przeszkód dotrzeć do
turbowindy. Wydawało się, że Obrim zaangażował pół zmiany, aby wyciągnąć Fi z oddziału.
Jeden z robotów medycznych, którego wypustka wskazywała, że jest administratorem,
zagrodził mu drogę.
- Nalegam, abyście zwrócili pacjenta na salę - rzekł. - Kiedy już kogoś przyjmiemy,
musimy się potem z niego rozliczyć i dopilnować, aby został właściwie wypisany.
- To się zdecyduj - rzekł Obrim, przepychając Besany obok robota. - Kim on w końcu
jest, pacjentem czy własnością rządową?
- Nie możecie go zabrać. Jesteśmy za niego odpowiedzialni.
- Dopóki nie wstrzykniecie mu pełnej szprycy latheniolu, zgoda. Ale na razie wypisuje
się na własne żądanie.
- Nie jest w stanie tego zrobić.
- Ach, tak? Ale ja jestem ATU. Aresztowałem go za to, że głupio się na mnie gapił. A
teraz wynocha, albo cię wpiszę na listę przeszkadzających wymiarowi sprawiedliwości.
- To zaaresztuj tę kobietę za to, że groziła moim pracownikom.
- Jeśli nie chcesz zbierać z podłogi wszystkich swoich nitów, blaszany rycerzu, zejdź
mi z drogi.
- To obraza. Złożę formalną skargę twoim zwierzchnikom.
Obrim pochylił się lekko nad robotem. Miał nad nim przewagę ciężaru i grawitacji.
Uśmiechnął się i rzekł spokojnie:
- Zanim to zrobisz, zapytaj swojego szefa o jego zainteresowania twi'leckimi
przedsięwzięciami artystycznymi czwartego dnia każdego miesiąca. Aha, i spytaj jeszcze, czy
chce, abym przekazał holowidy z wizyt w tym centrum kulturalnym jego żonie. Teraz twoja
kolej.
Robot zawahał się, cofnął i odpłynął.
- Zobaczymy - rzucił jeszcze.
Besany oparła się bezwładnie o ścianę obok turbowindy. Serce jej łomotało. Nigdy nie
wróci do dawnego życia, wiedziała o tym - ale nie była pewna, czy ją to obchodzi.
- Dokąd idziemy, kapitanie? Kto się nim zajmie? Zrobię, co będzie w mojej mocy.
- Wszystko po kolei, kochana. Najpierw go umieśćmy, gdzie trzeba. Później będziemy
się martwić o resztę.
- Nie odpowiedziałeś. Dokąd się wybieramy?
- Do domu - odparł Obrim.
Nie żartował. W zatoczce dla ścigaczy czekał na nich transporter CSF bez oznaczeń, z
otwartym tylnym włazem. Pielęgniarze załadowali Fi na pokład i wsiedli za nim. Obrim wraz
z Besany leciał za nimi na własnym ścigaczu.
- Zdumiewające, co u nas można wypożyczyć - zauważył, jakby dramat sprzed kilku
chwil w ogóle nie miał miejsca. - Możesz sobie na przykład wypożyczyć robota medycznego,
aby pilnował babci w domu. No to załatwiłem takiego dla Fi. To znaczy ja się nim sam
zaopiekuję, ale nie wiem, jak mu powtykać te rurki z żywnością i wodą.
- A co powie twoja żona?
- Nie wiem. Powiedziałem, że mam zamiar sprowadzić do domu kogoś, o kim nie
wolno jej mówić. Przyzwyczaiła się już do rozmaitych nieformalności w moim zawodzie.
- Dziękuję, kapitanie. Dzięki z całego serca.
- Jestem Jaller. Myślę, że znamy się już teraz wystarczająco dobrze, prawda?
- Tak, oczywiście.
Pierwszy problem był za nimi. Udało się zabrać Fi w bezpieczne miejsce, głównie
dzięki sumieniom oddziału policjantów, którzy też ryzykowali, niezależnie od tego, co mówił
Obrim. Ale prawdziwa walka była dopiero przed nimi i mogła trwać jeszcze przez długi,
długi czas.
Fi wciąż pogrążony był w śpiączce, a według wszelkich zasad medycyny powinien być
martwy.
Jednak ciągle oddychał. Besany przyzwyczaiła się już do tego, że niemożliwe staje się
możliwe. Może teraz też tak będzie.
Baraki Arca, sztab Brygady SO, Coruscant, 483 dni po Geonosis
Corr miał minę winowajcy, a Darman przypomniał sobie to uczucie z czasów, kiedy
po raz pierwszy dołączył do Omegi. Było to w okresie, kiedy wszystkie brygady
komandosów poniosły ciężkie straty, czyli w pierwszych tygodniach wojny. W miarę jak
ginęli ludzie, formowano nowe składy.
Corr był teraz RC-5Ol08/8843, członkiem drużyny Omega, a nie kimś przydzielonym
do towarzystwa. Wszedł do baraku w nowej zbroi - sprzęt odziedziczony po Fi, z hełmem pod
pachą - ale nie wydawał się z tego zadowolony.
Cały prosty system oznaczeń wraz z przybyciem Corra także poszedł na marne,
ponieważ nie był on już teraz jednym z wielu żołnierzy szkolonych na komandosów. Był
dzielnym chłopcem, prawdziwym komandosem Republiki, a Skirata uparł się, że musi dla
niego znaleźć odpowiedni kod, jeśli nawet numery nie miałyby pasować.
Darman nalegał, żeby go godnie przywitać.
- Cuy, vod'ika - rzekł i poklepał siedzenie obok siebie. - Zaparkuj tu swoje shebs.
Nalalibyśmy ci kafu świeżo z dostawy WAR, ale za bardzo cię lubimy. Czekamy na sierżanta
Kala.
Corr posłusznie usiadł, a Niner i Atin pochylili się, aby uścisnąć mu rękę.
- Możesz przebrać się w coś wygodniejszego - rzekł Niner, pokazując na swój
kombinezon. - Ten plastoid może po jakimś czasie przyprawić cię o drętwienie istotnych
części ciała.
Corr zaczął zdejmować płyty, jakby go parzyły.
- Jakieś wieści o Fi? - Zapytał.
- Czekamy, żeby się dowiedzieć, co się właściwie stało w szpitalu. - Niner podsunął
mu pudełko ciastek z orzechami warra, co u chłopców z Omegi oznaczało bezwarunkową
akceptację. Darman zauważył, że Corr nie nosi na protezach rąk powłok z syntciała, więc
widocznie też chciał coś udowodnić. - Ostatnio słyszeliśmy, że sierżant Kal wysłał tam ciężką
artylerię.
- Czyżby Ordo?
- Agentkę Wennen i kapitana Obrima.
- Aha.
Darman się skrzywił. Corr był obiektem zainteresowania Besany, dopóki Ordo nie
zajął jego miejsca - dosłownie. Jeśli były żołnierz nawet uważał, że kapitan Zerowych odbił
mu dziewczynę, to tego nie okazywał. Besany była dla niego bardzo dobra, kiedy dochodził
do siebie przy pracach biurowych. Tak powiedział i to wszystko.
Ale żeby postawić na nogi Fi, trzeba będzie czegoś więcej niż dobroć Besany.
Corr był zakłopotany. Nie dało się tego uniknąć.
- Chciałem tylko coś powiedzieć, zanim przejdziemy dalej.
- Zrzuć to z wątroby, ner vod - zgodził się Atin.
- Nie zamierzam zastępować Fi - wyrzucił z siebie Corr, jakby myślał o tym już od
dawna i teraz koniecznie chciał to mieć za sobą. - Mogę nosić jego zbroję, ale nie jestem nim
i nie zamierzam z nim konkurować. Kiedy będzie zdrowy, ja się zmyję, jasne?
Może chciał zachować się dyplomatycznie, a może nie wiedział, jak źle stoją sprawy.
Darman nie wyjaśniał.
- W porządku - odparł Atin. - Byłem jednym z uczniów Vau. Dołączenie do tej paczki
nie było łatwe.
- Oj, nie było - wymamrotał Niner. Nigdy nie umiał się serdecznie śmiać, ale starał się
bardzo, ponieważ zachowanie morale należało do sierżanta oddziału, przynajmniej według
niego. - To był przez cały czas daruwiański szampan.
Darman próbował dołączyć do wymuszonej nieco wesołości, ale... Corr wciąż miał na
napierśniku wgniecenie w miejscu, gdzie Fi podjął dyskusję z granatem, i z tego nie umieli
razem żartować. Bez Fi będzie bardzo ciężko.
- Miałeś przyjemność odebrać ekskluzywną edukację społeczną u Mereela i Kom'rka?
- Darman nie miał odwagi mówić o tym w obecności Fi, bo Fi tak desperacko chciał zdobyć
miłą dziewczynę, jak to ujmował, a wszelkie rozmowy o związkach bardzo go bolały. Teraz
już nie będzie miał okazji... - Raz widziałem Kom'rka, ale nie wydawał mi się...
I tylko tyle Darman zdołał powiedzieć, bo nagle ogarnęła go rozpacz. Siedział z
łokciami na kolanach i rękami na ustach, aby zatrzymać łzy w oczach i palący ból w gardle i
nie pozwolić, by zmienił się w niekontrolowany szloch. Wreszcie Corr poczochrał mu włosy,
tak jak to robił Skirata, i Darman odzyskał kontrolę nad głosem na tyle, aby przemówić.
- To mi naprawdę dopiekło do żywego - szepnął. - Fi nigdy nie dostał tego, czego
naprawdę chciał... Kogoś, kto by go kochał. A teraz już nigdy kogoś takiego nie zdobędzie,
więc jestem wściekły.
- Dobra, Dar, daj spokój. - Atin dołączył do czochrania. - Udesii. Nie możesz nic z tym
teraz zrobić.
- On jeszcze żyje - cicho dodał Niner.
Darman czuł, jak ta świadomość wisi nad nimi jak czarna chmura. Rozmowa
wydawała się zabawna, dopóki nie dotarło do nich, jak bardzo ciężko Fi jest ranny, ale nie
można było o tym mówić głośno, bo to było zbyt straszne. Czy on jeszcze żył? Jak medycy
mogli wiedzieć, czy Fi rozumie, co się wokół niego dzieje? Ludzie ze śmiercią mózgową
nieraz odzyskiwali przytomność i opowiadali potem, co słyszeli w śpiączce, a Darman nie
mógł sobie w tej chwili wyobrazić nic gorszego niż Fi uwięziony w straszliwym paraliżu, ale
czujący wszystko. Śmierć byłaby lepsza. On wolałby umrzeć od razu.
- Pogadaj z Etain - zasugerował Niner. - Ona cię zawsze rozwesela.
Darman nie chciał jednak jej niepokoić tylko po to, aby się pozłościć na
niesprawiedliwość świata. Usiadł z holozinem z boku, żeby nikt nie musiał z nim rozmawiać;
pozostali grali w rzutki nożami do tablic podzielonych na pierścienie i kwadranty. Kiedy
Darman się już z tym pogodzi, będzie mógł powiedzieć Etain coś milszego. Może sobie
zaplanują, gdzie spędzić wspólny urlop.
Nie potrafię sobie teraz wyobrazić misji bez Fi, pomyślał.
Do sali wszedł Skirata ubrany po cywilnemu - w brązowej kurtce ze skóry banty, a za
nim Ordo, Vau i Mird. Podchodził po kolei do każdego chłopca z oddziału i po prostu
przytulał go w milczeniu. Nagle pojawił się Jusik i wszyscy wytrzeszczyli oczy.
- Kiedy z tobą rozmawiałem, myślałem, że wciąż jeszcze jesteś z Deltą - zdziwił się
Skirata; najwyraźniej nie planował tego spotkania. - Co się stało?
- Delta poradzi sobie na Dorumaa beze mnie. - Jusik też nie wyglądał jak zwykle, to
znaczy jak uosobienie dobrego humoru niezależnie od tego, jak kiepsko toczyły się sprawy.
Teraz jednak wcale nie wydawał się spokojny ani pogodzony z życiem. Jego szczupła twarz
wydawała się twarda, aż zesztywniała z determinacji. - Ostatnio byłem tam tylko po to, aby
ich powstrzymywać. Fi potrzebuje mnie bardziej.
- Co to znaczy, że Fi potrzebuje cię bardziej?
- Chcę spróbować go uleczyć.
Nikt się nie odezwał. Jedi umieli leczyć, ale nie czynić cuda.
Skirata zniżył głos, jak zwykle, kiedy sprawy szły gorzej niż źle i musiał delikatnie
przekazać złe nowiny.
- To dobrze, synu - rzekł. - Ale Zey żywcem obedrze cię ze skóry. Wysłał cię przecież
na Dorumaa. Nie będzie zadowolony, że zwiałeś.
- Z całym szacunkiem, Zey może mi nagwizdać.
- Jesteś tego pewien, Bard'ika? Kiedy wojna się skończy, nadal będziesz Jedi, a on
nadal będzie twoim szefem.
- A tu się różnimy, Kal. Zapomnieliśmy już, co to znaczy być Jedi. Wreszcie
zamierzam wykonać robotę typową dla Jedi i wspomóc kogoś w potrzebie, zamiast omawiać
spiskowe teorie i biegać politykom na posyłki. Gdzie jest Fi?
- Jaller znalazł dla niego bezpieczne miejsce. - Skirata spojrzał na oddział. - Nie
słyszeliście tej rozmowy. Sprawy w centrum medycznym zaszły nieco za daleko i Besany
musiała... No cóż, poszły w ruch miotacze. Plus Jaller i połowa chłopaków z ATU.
W tym momencie Fi rzuciłby jakąś dowcipną uwagę, gdyby tu był. Milczenie było
bolesne.
- Im szybciej zacznę, tym większą będę miał szansę - rzekł Jusik. - Zabierz mnie tam,
Kal. Proszę.
- Wywalą cię z zakonu, synu. Jeśli ci to nie przeszkadza, w porządku.
- Słuchaj, jeśli mnie tam nie zabierzesz, to znajdę go sam, przecież jestem w tym
naprawdę dobry, nie? To jedno z moich zastosowań - skanowanie przez Jedi.
- Dobrze, dobrze. - Skirata pochwycił spojrzenie Vau, które Darman mógł opisać
jedynie jako rozczarowane. Prawdopodobnie sądził, że Skirata jest za miękki dla Jusika. -
Dobrze, pójdziemy.
Ordo, ty też.
- A ja zaczekam tutaj - powiedział Vau. - Chcecie, żebym coś zrobił, żeby
powstrzymać Zeya, jeśli się pojawi?
- Nie wiem. Delta nie powiedzą mu przecież, że Jusik zdezerterował, nie? A może ich
nie być przez wiele tygodni - No to będzie bardzo krótka rozmowa.
Skirata, Ordo i Jusik wybiegli równie szybko, jak się pojawili.
Darman starał się nie żywić zbyt wielkich nadziei, ale nie mógł przestać myśleć, że tak
naprawdę nikt nie wie, co potrafią Jedi - zdaje się, że sami Jedi także nie. - A Skirata może po
prostu próbował ułagodzić Jusika. Generał bardzo chciał naśladować Skiratę, tyle że jego
cechy Jedi wyposażały go dodatkowo w coś w rodzaju zestawu pierwszej pomocy i systemu
wczesnego ostrzegania. Unikanie emocji i gniew nie cieszyły się ostatnio szczególnym
powodzeniem.
Ale czy to nie jest wyzwanie? Jeśli ma się takie moce, unikanie kłopotliwych aspektów
życia jest równoważne z unikaniem poważnych decyzji. Jusik wolał stawić im czoła.
- Fierfek - mruknął Corr, ostrząc noże na durastalowych częściach palców. - Czy w
tym oddziale zawsze tak jest? Ile wy macie czasu na przeloty?
Vau zaśmiał się.
- Ach, ta bezpośredniość nowicjusza.
- Co on miał na myśli, mówiąc, że jest tu tylko po to, aby spowolnić Deltę? - Zapytał
Darman.
- Wiesz, jaki on jest pokorny. - Vau podsunął Mirdowi ciastko. - Taki skromny
człowiek.
Wcale się tak nie wydawało, ale Darman musiał przyznać, ze dzisiaj nie jest całkiem
obiektywny. Szkoda, że nie było tu Etain; tęsknił za nią jak zawsze, a w dodatku mogłaby
pomóc Jusikowi przy uzdrawianiu, tak jak wtedy, kiedy Jinart została postrzelona.
Nie było sensu się martwić. Etain wróci, kiedy jej misja dobiegnie końca. Jusik zrobi
wszystko, co może zrobić Jedi, aby pomoc Fi, a jego własnym zadaniem było pozostanie przy
życiu tak długo, aby zobaczyć oba te zdarzenia. Właściwie dzisiaj miał w głowie głównie Fi,
a nie Etain, ale ona zrozumiałaby dlaczego.
Miała przed sobą tyle czasu. Fi od początku go nie miał, a teraz ten czas skrócił się tak
bardzo, że trudno było to ogarnąć wyobraźnią.
Rezydencja Jallera Obrima, Miasto Rampart, Coruscant, 483 dni po
Geonosis
- Jest coś, co ci muszę powiedzieć, Kal’buir.
Ordo bardzo chciał zrzucić to z siebie. Już dość trudno było poradzić sobie z męką Fi,
ale wiedział, że Skirata jest przybity również utratą badań Ko Sai. Musi się pozbyć tego
zmartwienia, żeby skoncentrować się na tym, co ma do zrobienia teraz.
- Co, synu? - Czekali razem z Jusikiem w imponującym holu apartamentu Obrima,
poddając się automatycznemu skanowaniu, niezbędnemu, bo zbyt wielu kryminalistów miało
porachunki z oficerem.
- Zrozumiem, jeśli mi tego nie wybaczysz.
- Nie może być aż tak źle.
- Mereel wysłał wiadomość... Ko Sai dała Etain część sekwencji kodów - zaczął Ordo..
To zwróciło uwagę Skiraty.
- Etain? Naprawdę?
- Ma talent.
- To najlepsze nowiny, jakie usłyszałem od dłuższego czasu. Dzięki, synu. - Skirata na
moment przymknął oczy. - Czy to wszystko, co sobie przypomniała ta przynęta na aiwhy?
- Skończyło się na zabawie w negocjacje, ale jeszcze nie wiesz wszystkiego.
- To dobrze. Bardzo dobrze.
- Bo... Bo ja zrobiłem coś bardzo złego, Buir. Mamy jej dane, co do bajta. Udawałem,
że je niszczę, tylko po to, żeby nią wstrząsnąć. Była kompletnie zdruzgotana myślą, że
wszystko przepadło i to wystarczyło, aby wyciągnąć z niej więcej. A twoja reakcja przekonała
ją, że dane zostały naprawdę zniszczone.
Proszę. Wyrzucił to z siebie. Skirata przywołał na twarz coś w rodzaju uśmiechu, ale
przyjął to spokojnie. Tylko kiedy się odezwał, miał schrypnięty głos.
- Tak, jestem znacznie bardziej przekonujący tuż przed atakiem serca.
- Przepraszam, nigdy nie sądziłem, że zrobię cokolwiek, co cię zrani... Ale musiałem.
Skaner bezpieczeństwa skończył robotę i stwierdził, że nie są ludźmi Czarnego Słońca.
Drzwi się otworzyły. Jusik miał przy sobie wielką torbę, która brzęczała w takt jego kroków i
uruchomiła wykrywacz metali w holu. Ordo miał pewne domysły, co to takiego, ale czekał,
aż zobaczy, co Jusik ma zamiar z tym zrobić.
- Grałeś o dużą stawkę, synu - rzekł wreszcie Skirata. - Tak, to było paskudne. Ale
zadziałało.
- Czy kiedykolwiek mi zaufasz?
- Całym moim życiem - odparł Skirata. - Powinienem bardziej się cieszyć, ale w tej
chwili to trudne, bo nie wiem, co z Fi i w ogóle...
- Powiedziałem, że ci to wynagrodzę. Buir, wierz mi, że to zrobię.
Jaller Obrim miał miłą żonę imieniem Telti i dwóch nastoletnich synów, którzy w
realnym czasie byli starsi od Ordo. Chłopcy powitali go grzecznie i poszli do swoich
pokojów, widocznie nauczeni znikać, kiedy toczą się poważne rozmowy. Obrim miał dzisiaj
dyżur, ale jego żona z całkowitym spokojem przyjęła fakt, że oto została z nieprzytomnym
obcym człowiekiem i robotem medycznym.
- Jest tutaj. - Telti poprowadziła ich do apartamentu gościnnego, gdzie leżał Fi,
wyglądający, jakby spał, jeśli nie liczyć rurki wprowadzonej do nosa i kroplówki wpływającej
do dłoni. Besany siedziała obok jego łóżka z głową wspartą na ręku. Robot medyczny
przycupnął w kąciku. - Jaller często o was mówi. Fi może tu zostać tak długo, jak będzie
trzeba.
Wszędzie są dobrzy ludzie, pomyślał Ordo, po prostu jest ich trochę za mało. Podszedł
do Besany i położył jej dłoń na ramieniu.
Poderwała się, jakby się zbudziła.
- Przysnęło mi się - szepnęła.
- Byłaś tu przez całą noc?
- Tak, dałam znać w pracy, że jestem chora. Dopiero wtedy się zorientowałam, że jest
weekend.
- Odwaliłaś kawał dobrej roboty. Prawdopodobnie powstało mniej szkód w mieniu, niż
gdybyśmy to my go porwali.
Jusik położył torbę w rogu pokoju, aż zabrzęczało.
- Możecie zostać i patrzeć, jeśli chcecie, ale to nudne.
- Widziałam, jak uzdrawiałeś Jinart - powiedziała Besany.
- Mogę nie osiągnąć tych samych wyników - uprzedził Jusik. - Ale nie dlatego, że nie
będę się starał.
Ordo chciał wiedzieć, jak wyglądają przygotowania - co się dzieje w głowie Jedi, jak
się koncentruje, jak odczuwa się jego energię, gdy pracuje. Teraz jednak Jusik siedział na
łóżku, z dłonią na czole Fi i przymkniętymi oczami, jakby zastygł w akcie błogosławieństwa.
Ordo obserwował go przez godzinę, aż zrozumiał, że i tak w niczym nie pomaga.
- Może zabierzesz Besany do domu? - Rzekł Skirata. - Możesz później wrócić. Jeśli
będzie jakaś zmiana, dam ci znać.
- Czuję się, jakbym go opuszczał.
- Musisz odpocząć trochę. Kiedy ostatnio spałeś, Ord'ika?
Ordo nie chciał zostawiać Skiraty samego, nawet jeśli to Obrimowie będą się
zajmować chorym. To były ponure tygodnie;
Kal'buir nie był młodym człowiekiem.
- Dobrze - odparł Ordo. - Przymknę oczy na chwilę.
Wydawało mu się, że rzeczywiście tak było. Zdjął kama i pancerz i położył je obok
siebie, na krześle, a sam rozciągnął się na sofie przy oknie. Był to najbardziej miękki,
najgłębszy mebel, na jakim zdarzyło mu się leżeć; wydało mu się, że w nim tonie. W
następnej chwili, kiedy się ocknął, stwierdził, że ma na ramieniu głowę Besany. Zanim
zastanowił się, jak dziewczyna może spać na twardej, plastoidowej płycie wciskającej jej się
w twarz, poczuł, że Kal'buir łagodnie klepie go po dłoni. Minęły cztery godziny.
- Musisz to zobaczyć - szepnął Skirata. - Naprawdę musisz.
Jusik wstał i przeciągnął się, aż stawy zatrzeszczały mu niepokojąco.
- Tkanka mózgowa ma duże zdolności regeneracyjne, nawet ludzka.
Besany się poruszyła.
- Co się dzieje?
- Pokaż im, Bard'ika - powiedział Skirata.
Jusik zmierzwił włosy Fi, a ten poruszył się lekko. Zrobił to jeszcze kilka razy i
reakcja za każdym razem była taka sama.
- Nie podniecajcie się zanadto - wtrącił Jusik. - Po prostu nie jest już w tak głębokiej
śpiączce. Jeszcze daleko mu do świadomości, ale nie jest już w stanie śmierci mózgowej.
- Zregenerowałeś aż tyle tkanki?
Jusik wzruszył ramionami.
- Och, medycy bardzo często źle diagnozują śmierć mózgu. Po prostu nie chcę się
poddać. Nigdy nie umiałem przegrywać.
Ordo widział jednak, że Jusik jest z siebie zadowolony. Emanował tym samym
spokojnym rozbawieniem jak zawsze, kiedy stworzył jakiś ciekawy gadżet. Jusik był dobry w
naprawianiu przedmiotów i, jak widać, również ludzi. Teraz promieniał radością, że udało mu
się z powodzeniem rozwiązać problem.
- Chyba po raz pierwszy przedkładam mistyczne metody Jedi nad specjalistyczne
centrum medyczne - zauważył Skirata. - Jak sądzisz, długo jeszcze będziesz musiał to
powtarzać?
- Może to kwestia dni, może tygodni.
- Zey zauważy prędzej czy później. Delta nie może bez końca pozostawać na
Dorumaa.
- Samo rozpoczęcie prac nad przedostaniem się do kompleksu Ko Sai zajmie im
tydzień, chyba że zaczną wiercić potężnymi maszynami na skalę przemysłową - odparł Jusik.
- Mogę wtedy na parę dni zostawić Fi i dołączyć do nich. Ale nie sądzę, aby Zey udał, że nie
widzi, jak naginam zasady dla Fi. Wolę mieć kłopoty za brak zaangażowania w poszukiwania
Ko Sai, niż żeby Zey się zorientował, że wiem, gdzie jest Fi.
- Prędzej czy później - mruknął Skirata - zorientuje się, że i ze strony Zerowych nie
dostaje wiele. Może najwyższy czas powiedzieć mu, że Jaing wie, gdzie się ukrywa Grievous.
- Właśnie myślałem, że mógłbyś... - Cicho rzekł Jusik.
- Wszyscy mamy nasze małe sekrety zawodowe, prawda? Tak, Jaing wie, ale sądzi, że
to zbyt proste, aby mogło być prawdziwe.
Dlatego wolałem to zachować w tajemnicy.
- Co za brud w tej naszej galaktyce.
Ordo wykonał kilka szybkich obliczeń.
- Chyba możemy liczyć na to, że Delta utknie na Dorumaa na kilka tygodni i to nie z
powodu koktajli. To, co robią, przypomina kopanie rowów łyżeczką.
- To nie jest koktajlowy oddział - mruknął Jusik prawie z żalem. - Nie będą z tego
korzystać. Z jakiegoś powodu przygnębia mnie to.
W obu sprawach, które ich najbardziej interesowały, przyszła kolej na wyczekiwanie. -
To musiało potrwać - zarówno powrót do zdrowia Fi, jak i stopniowe ujawnianie przez Ko
Sai, co może zrobić, aby wyregulować geny starzenia się. Podczas kiedy Jusik pracował nad
Fi, Skirata skorzystał z okazji i połączył się przez komunikator kolejno z każdym
komandosem w swojej byłej kompanii szkoleniowej i każdym z Zerowych. Ogarnął go
dziwny przymus pośpiechu, jakby bał się, że pozostaną mu niezałatwione sprawy, tak jak z
Fi.
Ordo zabrał Besany do jej mieszkania. Cały czas się zastanawiał, czy to dobra pora na
to, aby skorzystać z rady, którą dał mu sierżant Vau.
Ona jednak miała za sobą męczący tydzień stąpania po cienkim lodzie prawa i
bezprawia. Szpiegowanie tajnych projektów obronnych i porywanie pacjentów z miotaczem
na razie zapewne jej wystarczyło.
Poczeka kilka dni, zanim wtajemniczy ją w mroczne sekrety napadów na banki i
skradzionych szafirów shoroni.
ROZDZIAŁ 17
Sir, udało nam się wprowadzić kamerę do zapadniętej komory, wykorzystując
mechanizm ładunku samoinstalującego.
Usunięcie podłoża w takiej ilości, aby dało się szukać materiałów
organicznych, zajmie całe tygodnie, ale na razie kamera wychwyciła coś, co
wygląda jak napierśnik zbroi mandaloriańskiej. Panu pozostawiam decyzję, czy
tę informację przekazać generałowi Zeyowi.
Raport od RC-1138, Bossa, do generała Jusika
Kyrimorut, Mandalore, 499 dni po Geonosis
- Powiedziałaś, że potrzebujesz laboratorium. - Mereel zaczynał tracić cierpliwość,
choć zdawało się, że ma imponujące zasoby... Biorąc pod uwagę, że niedawno miał ochotę
zabić Ko Sai. - To jest właśnie laboratorium.
Kaminoanka nie mogła się jakoś zmusić, aby wejść do środka.
Etain próbowała ją zachęcić.
- To wszystko, co w tej chwili możesz dostać - powiedziała. - Wcale nie musisz
czekać, aż zostanie zbudowane właściwe laboratorium. W końcu to Mandalore.
- Ależ to jakaś przyczepa! - Ko Sai wydawała się zdruzgotana.
Etain przywykła już do subtelnych zmian w jej akcencie. Głos Kaminoanki najczęściej
nie był ani trochę słodszy i spokojniejszy niż jej charakter. Po prostu istoty ludzkie nie od
razu były w stanie to wychwycić. - Tu mieszkają zwierzęta.
- Nie kuś mnie, żebym stwierdził rzecz oczywistą - odparł Mereel. - To ruchome
laboratorium genetyczne i nie widzę różnicy, czy będziesz w nim badała wyścigowe
odupiendos, czy ludzi. Przy czym odupiendos są o wiele więcej warte.
Etain pochwaliła Mereela za to, że je znalazł. Ko Sai była jednak przyzwyczajona do
standardów Tipoca. Uświadomienie jej, że może ekstrahować DNA za pomocą garnków,
rondli i chemikaliów kuchennych zapewne nic nie pomoże. Kaminoanka zawróciła do domu.
Mereel pokręcił głową.
- Etain, przecież z tego sprzętu korzystają przy krzyżowaniu ras. Ci ludzie są równie
dobrzy w identyfikacji genomu jak każdy Kaminoanin, włącznie z testowaniem leków. To po
prostu wersja mini całkiem przyzwoitego laboratorium uniwersyteckiego.
- Wiem - odparła. Mereel zachowywał się jak mąż, który przywiózł żonie
nieodpowiedni prezent i z żalem stwierdził, że jej się nie podoba. - Ona po prostu ma jedną
obsesję, która ją motywuje i zabrania jej wszystkiego innego.
- Jasne, moglibyśmy zbudować takie laboratorium jak to, które miała na Dorumaa, ale
to praca na wiele miesięcy.
- A my tak naprawdę nie chcemy, żeby przeprowadzała jakieś istotne badania nad
genomem Jedi, prawda?
- Za to z pewnością chcemy, aby zaprojektowała odpowiedni system regulacji moich
genów.
- Chyba zaczyna się załamywać.
Mereel podniósł ręce, jakby nie chciał tego słuchać.
- Wybacz, ale mdło mi się robi.
- Ko Sai nie przyda się nam, jeśli zwariuje.
- Jeśli masz jakiś pomysł, aby uspokoić jej wzburzoną duszę, inny niż wezwanie
Kaminoan lub Arkanian i wynegocjowanie układu, albo rozmowa z kanclerzem, to i tak jesteś
lepsza ode mnie.
Etain uczyła się teraz o genetyce więcej, niżby chciała. Ko Sai mówiła jej, ile genów
kontroluje starzenie się. Etain znała więc rozmiary zadania, przed jakim stanął Mereel.
Wiedziała, jak wiele grozi jej nienarodzonemu dziecku. Na razie żyła z dnia na dzień. Poszła
do Ko Sai i spróbowała zaszczepić w niej odrobinę optymizmu.
- Dawałaś sobie radę w swoim laboratorium na Dorumaa - powiedziała. - Przecież ono
też było nieduże. Masz tutaj wszystko, co trzeba do doświadczeń i analiz. Czy to nie dobry
początek?
Kaminoanka siedziała w pokoju, który stał się jej sanktuarium pozbawionym okien
pomieszczeniu magazynowym, gdzie mogła uniknąć bezpośredniego nasłonecznienia - i
układała notatniki w równy stosik. Nie trzeba już jej było zamykać. Nie wykazywała
skłonności do ucieczki i nigdy nie opuszczała budynku, jeśli Mereel jej do tego nie zmusił.
Planeta była dla niej za jasna i zbyt sucha.
- W tym właśnie problem, Jedi - powiedziała. - To dopiero początek. Nie postęp, nie
kontynuacja. Zaczynanie od początku czasem bywa trudne.
Etain zastanowiła się, jak wpłynęłaby na Ko Sai wiadomość, że czipy z jej badań
wciąż istnieją, ale wyobraziła sobie reakcję Mereela, gdyby pozbawiła go jednego z
największych atutów negocjacyjnych. Mało brakowało, a powiedziałaby wszystko. Naprawdę
mało.
- Zawsze są laboratoria komercyjne, takie jak arkaniańskie Micro...
- Nigdy nie zastosują mojej metodologii. Jest dla nich za powolna. To producenci
masowi. Każdy ma swoją niszę rynkową.
Etain podejrzewała, że wylęgarnie, które mogą wyprodukować kilka milionów
klonów, też liczą się jako hurtownie. Ale Ko Sai miała rację, dziesięć lat to maksymalny czas,
jaki chcieli czekać klienci.
- A czego byś chciała najbardziej? - Zapytała.
- Potrzebuję lepszego sprzętu do obrazowania, więcej mocy obliczeniowej i robotów
laboratoryjnych.
Etain wyjęła notatnik i położyła przed Kaminoanką. Były to świeżo opublikowane
badania znanego embriologa, dotyczące ekspresji pewnego genu, którego numeru kodu Etain
nawet nie próbowała zapamiętać, ale ten materiał był dla Ko Sai równie interesujący jak
najnowszy holozin z plotkami o sławach dla większości mieszkańców Coruscant. Wyraźnie
się ożywiła. Spojrzała na nazwisko autora.
- Materiał jest w najlepszym przypadku średni - stwierdziła. Z rozkoszą wprowadzę
poprawki.
- Oczywiście... Nigdy dotąd nie publikowałaś swoich badań, prawda? Uczeni nawet
nie wiedzą, że Kamino istnieje.
- Przyznaję, były momenty, kiedy to się wydawało... Irytujące.
- Porozmawiam z Mereelem. Robi, co może, wierz mi.
- Może powinien był się trochę zastanowić, zanim on i ten dzikus, który go
zdemoralizował, zniszczyli pracę całego mojego życia. - Ko Sai zagięła długie, szponiaste
palce, łagodnie obejmując nimi ramię Etain. - Ale ty to rozumiesz. Rozumiesz, co to znaczy
mieć tyle wiedzy i tak niewiele możliwości jej zastosowania.
Etain nagle odczuła dziwne połączenie z innym gatunkiem, podobnie jak wówczas,
kiedy patrzyła w oczy Mirda i czuła, że naprawdę wie, kto siedzi w środku. Czy teraz też
wiedziała? Mogła zrozumieć, co kierowało Ko Sai, wyobrazić sobie, jak to jest być nią, nawet
do pewnego stopnia podążać za jej tokiem myślenia. Może nawet było jej żal Kaminoanki,
przez wszystkich opuszczonej, niemogącej wrócić do domu ani nawet porozumiewać się z
kolegami po fachu.
Daj spokój, skarciła się w duchu. To ktoś, kto buduje dzieci zgodnie ze specyfikacjami
projektowymi i zabija je, jeśli nie spełniają standardów kontroli jakości.
Przyszła matka powinna unikać takich myśli. Etain otrząsnęła się z litości i
powiedziała sobie, że potwory to nie żaden oddzielny gatunek, że mało się różnią od innych -
i że to właśnie robi z nich potwory.
- Nie zamieniłabym się z tobą na życiorysy, Ko Sai - powiedziała. - Po prostu nie
rozumiem, dlaczego nie ustąpisz w drobnej sprawie grupie ludzi, którzy i tak nic dla ciebie
nie znaczą.
- Skirata sprzedałby tę informację temu, kto da więcej. Mandalorianie są amoralni.
Spójrz choćby na naszego dawcę klonów, Fetta.
Ko Sai wydawała się nie wiedzieć, że Skirata traktuje te poszukiwania jak krucjatę. Już
nie chodziło tylko o to, że chciał ratować swoich chłopców. Teraz napawała go odrazą sama
idea klonowania.
- Nie sądzę, aby to zrobił - zaprotestowała Etain. - Nie jest może wzorem cnót, ale
prawdopodobnie wykorzysta czynniki wyłącznie dla swoich żołnierzy, a potem zniszczy.
Nigdy tego nie sprzeda.
Miała nadzieję, że to zmiękczy Ko Sai. Tym bardziej że mówiła prawdę, a czasem
prawda była w nieuczciwym świecie taką siłą, jak broń udarowa. Etain pozostawiła
biedaczkę, by sobie to przemyślała w spokoju, i wróciła do mobilnego laboratorium
genetycznego zaparkowanego na zewnątrz. Mereel przecierał wszystko, co się dało, płynem
aseptycznym, uwijając się jak robot.
- Chyba nie będę mogła dalej z nią pracować, Mer'ika - mruknęła.
- To dlatego, że brakuje jej jednej z podstawowych motywacji. Dam ci kilka
nanosekund, żebyś się zorientowała, której.
- Zdaje się, że wreszcie kończy się jej smycz, na której była uwiązana, kiedy uciekła z
Kamino, a potem z innych miejsc, gdzie było jej dobrze. Kiedy uciekała, pewnie nie
wiedziała, że to koniec.
Mereel odstąpił parę kroków, by podziwiać swoje dzieło, wyraźnie wyciszony.
Według Etain laboratorium prezentowało się całkiem nieźle, ale nie wiedziała, co Tipoca
oferowała swoim naukowcom. Cała planeta opierała się na eksporcie klonów.
- Ja też nie przemyślałem do końca, co może się stać, jeśli znajdziemy wyniki badań,
porwiemy naukowca i uznamy, że mamy wszystko, co potrzebne do rozwiązania problemu -
rzekł wreszcie Mereel. - Nawet Zerowi potrafią źle osądzić sytuację. Dlatego jesteśmy
ludźmi, a nie robotami.
- Myślę - odparła Etain - że złapałeś tę okazję, bo nie miałeś innego wyjścia, a potem
uwierzyłeś, że wszystko się uda. Wszyscy to czasem robimy.
Kobieta, która poczęła dziecko w taki sposób jak ja, pomyślała, nie może sądzić klona,
że działa bez zastanowienia. Z czasem wszystko się ułoży.
Moc dawała jej pewność, że z tego wyniknie coś pozytywnego, choć jeszcze nie
wiedziała co.
Rezydencja Jallera Obrima, Miasto Rampart, Coruscant, 499 dni po
Geonosis
- Jak Fi się dzisiaj miewa? - Zapytała Besany. - Przyprowadziłam Dara, żeby się z nim
zobaczył.
Jaller Obrim odstąpił, żeby wpuścić ich do środka.
- Sami zobaczcie. A jeśli uda wam się zmusić Bardana, żeby trochę odpoczął, to
jesteście lepsi ode mnie. - Klepnął Darmana po ramieniu. - Dobrze cię znów widzieć. Jak
sobie radzi Corr?
- Doskonale. W zeszłym tygodniu wysadził magazyn gazu na Liul i był bardzo z siebie
zadowolony. Powiedzmy, że jeśli potrzebował egzaminu wstępnego do oddziału, to go zdał.
- Cieszę się, że wy, chłopcy, dobrze się bawicie.
Fi spoczywał w pozycji półsiedzącej, rurki wciąż jeszcze tkwiły w jego ciele. Robot
medyczny - na szczęście zaprogramowany jedynie na usługi pielęgniarskie - sprawdził
kroplówkę, a dopiero potem zostawił ich sam na sam z chorym. Jusik wydawał się znowu
sobą, zrelaksowany i spokojny.
- Czekałem na was - rzekł. - Pora na następny etap.
Darman przysiadł na skraju łóżka Fi i wziął go za rękę. Wszyscy robili to jakby
automatycznie. Jusik otworzył torbę, którą przyniósł ze sobą pierwszego wieczoru, i zaczął
wyjmować z niej części zbroi mandaloriańskiej.
Najpierw wyjął szarą skórzaną kama i rozłożył jak obrus w takim miejscu, żeby Fi
mógł ją widzieć. Na niej umieścił czerwonoszary hełm i płyty zbroi.
- Widzisz to, Fi? - Jusik usiadł po drugiej stronie łóżka i przechylił głowę Fi tak, żeby -
jeśli w ogóle był tego świadom - mógł patrzeć na to, co najbardziej cenił: na zbroję, którą
zdobył na Quilurze od najemnika imieniem Hokan. Besany dziwiła się nawet, że nie
wydawali się uważać za błąd zabicie Mandalorianina. - Patrz na nią przez cały czas, ner vod,
ponieważ włożysz ją natychmiast, jak tylko staniesz na nogi. Obiecuję ci to. Jesteś teraz
wolnym człowiekiem.
Jusik nachylił się i spojrzał w twarz Fi, jakby spodziewał się odpowiedzi, ale ruchy
gałek ocznych komandosa wydawały się przypadkowe i nieskoordynowane. Jedi usiadł obok
Fi i znów położył mu dłoń na głowie, wkładając wszystkie moce w naprawę zniszczonych
części jego mózgu.
Besany uznała, że powinna zostawić Darmana samego z jego bratem. Obrim stał w
drzwiach, ale posłuchał, kiedy pociągnęła go za rękaw. Mogłaby przysiąc, że widziała w jego
oczach łzy, bo ona miała je z pewnością. Przeszli do kuchni i kapitan zajął się robieniem kafu,
ale nie trafił do naczynia i rozsypał wszystko na podłogę.
- On nigdy nie będzie już całkiem normalny, prawda? - Zapytał Obrim drżącym
głosem. - Nawet jeśli się wyleczy w dziewięćdziesięciu procentach, wciąż będzie to dla niego
trudne.
- Klony mają bardzo szeroką definicję normalności. Są też niewiarygodnie odporni.
- Ten chłopiec... Ten chłopiec ocalił moich ludzi w czasie oblężenia, rzucając się na
granat. Powiedziałbym, że to warte więcej niż zwykłe „dziękuję" i kilka piw w Klubie
Sztabowym CSF. Może tutaj pozostać tak długo, jak będzie trzeba.
Besany słyszała tę historię tyle razy i od tak wielu oficerów CSF - z których większość
nie była obecna przy zdarzeniu - że zaczęła rozumieć, jak tworzą się legendy i bohaterowie.
Obrim był twardym facetem i niełatwo ronił łzy. Fi jednak w pewnym sensie stał się ikoną,
symbolem dla policji, a przynajmniej dla tych wszystkich mundurowych, którzy wykonywali
brudną robotę i nikt im za to nie podziękował. Tak, Fi był dla nich bohaterem. Co prawda
Ordo za każdym razem, kiedy używał tego sformułowania, przypominał, że Mandalorianie
nie mają słowa „bohater".
- To wspaniale - odparła Besany. - Cieszę się, że Kal ma przyjaciela, do którego może
się zwrócić.
- Chłopca w swoim wieku, dobrego do zabawy, co? - Obrim stukał kubkami z takim
samym wyrazem twarzy, który już widywała u Skiraty. Była to mina człowieka
zastanawiającego się, kogo trzeba będzie skrzywdzić, żeby zaprowadzić porządek w
galaktyce. - Czy my mamy wpływ na cokolwiek?
- Co?
- Oboje pracujemy dla rządu. Jesteśmy obywatelami Coruscant. Czy coś za to
otrzymujemy, oprócz pensji? Co się dzieje z Republiką?
- Wiem, sama zadawałam sobie to pytanie...
- Pracowałem w Gwardii Senatu przez dwadzieścia osiem lat, zanim zostałem
przeniesiony do CSF. Czy ja byłem całkiem ślepy? Dlaczego nic nie zauważyłem?
- Policja zajmuje się prawem, a nie etyką.
- Ale decyzje podejmują politycy, których znałem i chroniłem od lat. To dlatego
traktuję to... Jak osobistą zdradę. - Obrim znów skoncentrował się na kafie. - Trzymając się
przepisów prawa, trzeba uznać, że skradliśmy własność rządową. Jakby to było zabranie
starego sprzętu biurowego z działowego magazynku, a nie żywego, oddychającego człowieka,
posiadającego jakieś prawa. Jak mogliśmy do tego dopuścić?
- To się nie stało z dnia na dzień.
- Ale czy ktoś zamierza coś z tym zrobić? Senatorzy uśmiechają się i kiwają głowami,
nawet Rada Jedi... Ech, może, za dużo rozmawiam z Jusikiem.
- On się chyba nie zamierza zbuntować, prawda?
- Nie lubi nosić szat Jedi, tyle ci mogę powiedzieć. Bardzo moralny chłopak. Bardzo
moralny. Nie jest z tych, co to patrzą na wszystko z jednego punktu widzenia. Żadnych
niejasności. Nazywa rzeczy po imieniu.
Besany była ciekawa, czy Skirata wie, ale pomyślała, że zapewne rozszyfrował
poglądy Jusika od samego początku. Był w tym dobry.
- Czy Jedi mogą odejść z zakonu? Czy mogą zrezygnować - Nie mam pojęcia. Może
każą im oddawać pas i miecz świetlny, albo coś w tym rodzaju?
- Dowiemy się. Ordo twierdzi, że wkrótce zacznie się awantura z jego szefem.
Besany postanowiła wrócić do Darmana. Sprawdziła czas, bo teraz pojawiała się tu w
przerwie na lunch. Jusik wciąż siedział z dłonią na czole Fi, jak każdy Jedi podczas
uzdrawiającego seansu, i mówił coś do niego bardzo cicho. Podniósł na chwilę wzrok na
Besany, a ona wzięła Fi za rękę. Zacisnęła nerwowo dłoń na jego palcach, nie wyczuwając
reakcji; czuła się jak intruz, dotykając chłopca, kiedy nie był tego świadom, a przynajmniej
nie mógł zareagować. Często mrugające, półprzymknięte oczy sprawiały, że wyglądał
bardziej obco, niż kiedy leżał, całkiem nie reagując.
- Wrócę później, Fi - szepnęła. - Przyjdzie do ciebie wkrótce inny Zerowy, A'den.
Jusik poklepał ją po dłoni. Podwiozła Darmana taksówką powietrzną do baraków, a
sama wysiadła o kilka ulic od biura, żeby spokojnie pomyśleć. Objęła myślami całe miasto,
wszystkie istoty mijające ją pieszo i na ścigaczach. Nagle zobaczyła jasno swoją sytuację.
Wyciągnęłam miotacz na pracowników centrum medycznego, podsumowała, i
porwałam pacjenta, czyli ukradłam własność rządową. Zrobiłam to. A do tego jeszcze
kradłam dane. Wywalą mnie z pracy... Chyba że ci, którzy mnie śledzą, zabiją mnie przedtem.
Nie mogła sobie teraz pozwolić na panikowanie, ale przepadła tak czy owak. Jeśli ma
zostać zwolniona i popaść w niełaskę, to gdyby nawet teraz przekroczyła wszelkie granice,
nie pogorszy sprawy.
A kiedyś byłam rozsądna, westchnęła w duchu.
Usiadła przy biurku i zalogowała się do systemu obejścia kont, gdzie audytorzy mogą
do woli obserwować transakcje. Przez całe życie była skrupulatnie uczciwa. Do jej zadań
należała między innymi walka z łamaniem prawa. Nadszedł jednak czas, aby Republika
spłaciła swoje długi. Równie dobrze może zacząć od Fi - RC-osiem-zero-jeden-pięć, który
teraz nie istnieje, a prawnie nie istniał nigdy.
Miała kody dostępu i możliwość ukrycia ścieżki audytowej.
Stosunkowo prostą sprawą było wejście do bazy danych Wielkiej Armii i
wprowadzenie zapisu, że RC-osiem-zero-jeden-pięć został zlikwidowany po odniesieniu
obrażeń, z których nie miał szans się wyleczyć. Pośród kilku tysięcy komandosów, rozsianych
wśród kilku milionów ludzi, nikt powyżej jego własnego dowódcy - generała Zeya - nie
będzie nawet zawracał sobie głowy szukaniem. Miejsce Fi w drużynie Omega było już zajęte,
a klony umierały codziennie.
Wcisnęła klawisz „wykonaj" i Fi po raz pierwszy w swoim krótkim i tragicznym życiu
stał się wolnym człowiekiem.
Biuro Dyrektora Sił Specjalnych, Sztab Brygady OS. Coruscant, 503 dni
po Geonosis
Skirata nie lubił być wzywany do żadnego urzędu, ale dzisiaj bez wstępu przyjął
zaproszenie generała Zeya. Towarzyszył mu Ordo. On nie został wezwany, ale jeśli Zey
zechce go wyrzucić, niech spróbuje.
Jedi wyglądał jak człowiek pod presją.
- Dałem ci bardzo wiele luzu, sierżancie - rzekł Zey. - Całe mnóstwo luzu. Gdzie jest
Fi? I w co gra Jusik?
Nie było człowieka, który mógłby Skiratę onieśmielić, więc Zey nie powinien nawet
próbować. Ordo pochwycił spojrzenie Maze'a i zauważył, że obaj są spięci i gotowi do
obrony swoich panów jak dwa strille. No bo właśnie tym jesteśmy, pomyślał. Zwierzętami
wyszkolonymi w zabijaniu. Nie można mieć pewności, czy znów nie zdziczejemy. Maze i
Ordo rozumieli się doskonale. Może Maze rozumiał Orda nawet lepiej od chwili, kiedy
dowiedział się o swoim bracie z ARC, Sullu.
- On nie żyje, sir - rzekł Skirata. - Tak jest w bazie danych.
- A dla mnie to jest, że użyję waszego wyrażenia, kupa osik.
- Doprawdy? - Ramiona Skiraty swobodnie zwisały po bokach, a to nigdy nie był
dobry znak. - Cóż, był w śpiączce, więc przerwano opiekę medyczną. A że Republika jest
zbyt troskliwa i cywilizowana, aby pozostawić jakąś istotę na śmierć głodową, roboty
medyczne były gotowe... Jakby to eufemistycznie określić... Poddać go eutanazji. Więc tak
czy owak jest martwy. Republika umyła ręce, nie jest już dla niej użyteczny, a RC-osiem-
zero-jeden-pięć nie istnieje, sir.
Zey wydawał się zdruzgotany. Nie był nieczułym człowiekiem, nawet jak na Jedi.
Ordo jednak niezbyt go poważał, chyba dlatego, że nie był Bardanem Jusikiem.
- Sierżancie, widziałem ten zapis. Nie wiem, jak to zrobiliście, ale wiem, że to
fałszywka i chcę się dowiedzieć, gdzie jest Fi.
- Chodzi o poziom dostępu do informacji generale. A pan go nie ma.
- Skirata, to nie jest twoja prywatna armia.
- To pan tak uważa.
- Sierżancie, wciąż jesteś na służbie Wielkiej Armii Republiki, a tutaj mamy hierarchię
dowodzenia.
- Czy to groźba?
- Mogę cię usunąć ze stanowiska.
- Może pan spróbować, ale jeśli nawet mnie pan wyrzuci, zostanę w okolicy, a moje
wpływy, siatki i... Skuteczność działania pozostaną niezmienione. Potrzebuje mnie pan w
namiocie, a nie na zewnątrz, rzucającego kamieniami.
Zey musiał wiedzieć, że sam stworzył takiego, a nie innego Skiratę i że nie ma już
sposobu, aby tego człowieka nawrócić. Ordo jak zwykle, był dumny ze swojego ojca i z jego
odmowy poddania się.
Jedynym wyjściem dla Zeya było teraz zabicie Skiraty, podobnie jak każdego innego
żołnierza ARC, który się wychylił, ale Ordo nie dawał Zeyowi szans na takie rozwiązanie.
Więc walka trwała.
- Cóż, dla porządku w rejestrach, mam tu jego znaczek ze zbroi. - Skirata zbierał
wszystkie znaczki ID zabitych klonów, jako echo mandaloriańskiego obyczaju zachowywania
części zbroi na pamiątkę. Mando'ade zwykle nie mieli czasu, miejsca albo okazji, żeby
pochować braci. - Czy jest jakieś szczególne miejsce, gdzie każesz mi go sobie wsadzić?
- Słuchaj, przykro mi z powodu Fi - cicho powiedział Zey. Przykro mi z powodu
każdego klona, który traci życie lub zostaje ranny. Jako Jedi staramy się traktować wszystkie
istoty rozumne ze współczuciem. Nie sądź, że nie cierpimy z tego powodu. Rozmawiałem
dopiero o tym z generałem Kenobim...
- W ten sposób mówi się o zwierzętach, generale. Nie o ludziach. Gdybyś faktycznie
wierzył w ten swój protekcjonalny bełkot, ofiarowałbyś im możliwość pozostania w armii w
charakterze ochotników albo odejścia. - Skirata zawahał się, ale chyba nie chodziło mu o
efekt. - I nie mam na myśli dopełnienia możliwości wyboru za pomocą oddziałów śmierci.
Zey spojrzał na Skiratę z taką miną, jakby to była dla niego nowość. Możliwe, że
istotnie tak było. Generałowie Jedi wydawali się izolowani od informacji tak dalece, jak
pozwalał na to ich udział w wojnie. Nie wiedzieli, co mówił kanclerz, ani tego, jak brał sobie
do serca ich rady.
- Czy chcesz mi coś powiedzieć, sierżancie?
- Albo pan o tym wie, albo powinien pan wiedzieć, że żołnierze ARC, którzy okażą
brak dyscypliny zostają rozstrzelani. Mam dowód, że przynajmniej jeden z nich był celem
pańskich żołnierzy z Tajnych Operacji.
Zey nie miał zachwyconej miny, ale nie wyglądał też na człowieka przyłapanego na
kłamstwie. Po chwili jego twarz rozjaśniło nagłe zrozumienie.
- Nie miałem o tym pojęcia - zapewnił.
- Najwyższy czas - odparł Skirata - abyście wy, Jedi, wyciągnęli głowy spod swoich
shebse, przestali się wpatrywać we własne midichloriany i nawiązali kontakt z
rzeczywistością. Pewnego dnia doznasz paskudnego wstrząsu, generale. Mówiliśmy ci, jak
rozpowszechniano przesadzone informacje o liczebności nieprzyjacielskiej armii robotów, a
taktyka się nie zmieniła. Mówiliśmy wam o koncentracji sił na kilku głównych teatrach
wojny, sprzątaniu przed wyruszeniem dalej oraz o takim rozproszeniu sił, że nigdy nie
mogliśmy zniszczyć wroga. I nadal nic się nie zmieniło. W ten sposób nie wygra się wojny,
ale pozwoli jej toczyć się dalej. Więc teraz się zastanawiam, czy warto nadstawiać karku,
żeby się wszystkiego dowiadywać, skoro nie korzystacie z tej wiedzy...
Zey w końcu się zdenerwował. Walnął rękami w blat biurka, nie jak Jedi, tylko jak
zwykły człowiek na granicy wytrzymałości.
Ordo ani mrugnął, ale zauważył zakłopotanie na twarzy Maze'a.
- Skirata, dowództwo Jedi nie prowadzi tej wojny! - Ryknął Zey. - Robią to politycy, a
kanclerz twierdzi, że właśnie tak się powinno walczyć. Koniec sprawy.
- Nie boisz się, co z tego wyniknie?
- Oczywiście, że się boję. Jak sądzisz, kim jesteśmy, idiotami? Ale nauczyłem się, że
właśnie tak wygląda wojna - politycy nie słuchają wojskowych, każdy kłamie na temat tego,
co wie i nigdy nie ma dość żołnierzy na froncie. Może Mandalorianie żyją w innej
rzeczywistości.
- Masz spore zasoby żołnierzy...
Ordo przez moment doznał ataku pełnej adrenaliny paniki, że Skirata wspomni o
klonach z Centaksa, ale Kal nie dokończył zdania, a Zey był tak wściekły, że wpadł mu w
słowo.
- Zaangażowałem całą brygadę, Skirata, choć chyba muszę zapytać, co ostatnio robią
twoi chłopcy z ARC.
- Chcesz, żeby ludzie od Tajnych Operacji wykonywali całą brudną robotę? Taka jest
cena brudu, sir.
Skirata nie czekał, aż Zey go zwolni i wyszedł szybko, prawie nie kulejąc. Ordo
podążył za nim. Szli korytarzem, tupiąc głośno, aż niosło się echo. Dotarli do wyjścia na teren
placu parad. Dzień był przyjemny, balsamiczny, więc usiedli na niskim murku, żeby
przeprowadzić „gorącą kąpiel". Było to delikatne określenie na debatę, co do shab poszło źle -
jeden z militarnych eufemizmów, które Fi tak lubił.
- Zey nie wiedział o oddziałach śmierci - zaczął Ordo. - Naprawdę nie wiedział.
- Jest szefem Sił Specjalnych. - Skirata wyplątał z kieszeni skórzanej kurtki korzeń
ruik i garść owoców w cukrze; ruik dla niego, słodycze dla Orda. Żuł energicznie z lekko
zamglonym spojrzeniem. - Powinien się wstydzić, że nie wiedział.
- I chyba nie było potrzebne wspominanie o nowym programie klonów. Zey może
wpaść do Rady i zażądać od Windu informacji na ten temat. Wolałbym, żeby biuro kanclerza
nas nie zauważyło.
- Besany bardzo się postarała, ale nie chciałbym, żeby coś się jej stało. - Skirata
stuknął Orda łokciem w pancerz. - Ona jest naprawdę dobra, ta mała. Trzeba ją pocieszyć. Daj
jej te szafiry i zapytaj, jakby jej się spodobał pomysł zamieszkania gdzieś pośrodku
pustkowia, ze znerwicowaną Kaminoanką w gościnnym pokoju.
- Chyba jej powiem, że szafiry są skradzione. Ona jest bardzo wrażliwa na takie
sprawy.
- Ord'ika, po prostu weź krótki urlop i spędź z nią kilka wspaniałych dni. Wiesz, o
czym mówię.
- Wiem, Kal’buir.
Skirata wypluł włókniste resztki ruik na klomb pod murkiem.
- Za rok, jeśli dożyję, przygotuję wszystko do natychmiastowego ba'slan shev'a.
Oznaczało to „strategiczne zniknięcie", taktykę Mando polegającą na rozproszeniu
oddziałów i zniknięciu z pola widzenia, żeby się połączyć w armię ponownie po jakimś
czasie. Dla nich miała to być ucieczka do bastionu na Mandalore i zabranie ze sobą tylu
podobnie myślących klonów, ilu zmieszczą.
Nie zdobyli się jednak na rozmowę o Jusiku. Zey na pewno to zauważył i wcześniej
czy później wróci na drugą rundę ze Skiratą. Ale, w przeciwieństwie do Skiraty, Zey nie ma
luksusu ba'slan shev'a.
Może powinien to przemyśleć. Każdy potrzebuje planu B, nawet Jedi.
ROZDZIAŁ 18
Dużo czasu mi zajęło, zanim zrozumiałem, że wygranie wojny często nie ma nic
wspólnego z jej zakończeniem, przynajmniej dla rządu.
Generał Arligan Zey, dowódca Sił Specjalnych Wielkiej Armii Republiki, o swoich
zainteresowaniach historią wojskowości
Bastion Kyrimorut, północna Mandalore, 539 dni po Geonosis
- Nie chcę cię martwić - rzekł Vau - ale Fi nie jest już taki, jakim go pamiętasz.
Etain poważnie skinęła głową. Czekali razem, aż „Aay'han" wyląduje. Vau nie był
pewien, czy taki szok dobrze zrobi ciężarnej kobiecie, bliskiej rozwiązania. Miał jednak pod
ręką Rav Bralor, gdyby trzeba było się zająć problemami kobiecymi. Mird trzymał się Etain, z
fascynacją spoglądając na jej brzuch.
- Fi jest nadal sobą. Myślę, że teraz rozumiem, co to znaczy dochodzenie do siebie po
wyjściu ze śpiączki - odparła. - Nie masz pojęcia, ile ostatnio czytam literatury medycznej. Za
to Mird mnie denerwuje.
Bralor postukała kciukiem w rękojeść miotacza; na ten dźwięk Mird gwałtownie
odwrócił głowę i spojrzał na nią żałośnie.
- To ja podenerwuję Mirda. Mogę, prawda, mój śmierdziuszku?
Vau postanowił bronić towarzysza.
- Strille mają bardzo wyostrzone zmysły, pamiętaj o tym. On wie, że dziecko wkrótce
się urodzi.
- Okazja na przekąskę?
- Fascynacja rodzicielstwem, Rav. Mird jest hermafrodytą, pamiętaj. Sam może zostać
matką, a ty wiesz, że samice matkują wszystkiemu, co się da.
- Nawet tobie, Walon.
Etain poczuła pierwsze pulsowanie napędu zwalniającego. Lądowanie było blisko.
- Chciałabym, żeby Darman o tym wiedział. Naprawdę.
- Już niedługo, mała - mruknęła Bralor, obejmując ją ramieniem. - Nadchodzi
właściwy czas. Już niedługo.
Ale prawdopodobnie nigdy nie będzie właściwego czasu na to, żeby znów zobaczyć
Fi. „Aay'han" osiadł na podwoziu wśród trzasków i stukania stygnących silników, a właz
ładowni otworzył się powoli. Wyszedł z niego Jaing, wioząc Fi na fotelu repulsorowym.
- Przejeżdżaliśmy tylko - wyjaśnił - ale ten stuknięty Mando'ad powiedział, że nam
tutaj załatwił wakacje.
Etain nawet się nie zawahała. Rzuciła się do Fi z szybkością godną podziwu, jak na
kobietę z takim brzuchem, i objęła go ramionami. Fi jednak nie zareagował jak zwykle,
przewiesił tylko ramię przez jej plecy.
Miał na sobie zbroję Gheza Hokana, a przynajmniej górną jej część. Nagolenniki
prawdopodobnie będą wymagały podłużenia, bo Hokan był o wiele niższy. Jusik rozumiał tę
motywację bardzo dobrze.
- Musimy cię podkarmić - zauważyła Etain. - Została z ciebie skóra i kości.
- Fizz - powiedział Fi niewyraźnie.
- Ma na myśli fizykoterapię - wyjaśnił Jaing. - Możesz mieć problemy ze
zrozumieniem, co mówi, ale daj mu Stylus, a napisze to, czego nie może powiedzieć. Czasem
pokazuje też przedmioty, bo nie umie znaleźć właściwych słów. No i dużo zapomina. Ale jak
na nieboszczyka, świetnie sobie radzi.
Vau uznał, że dla Fi to szczególnie okrutne - wesoły, wygadany chłopak, tak
skutecznie uciszony. Ale to dopiero pierwsze dni;
Bralor podeszła, by zaopiekować się nim, ale Fi zauważył stan Etain i pokazał palcem
jej brzuch.
Etain wzruszyła ramionami.
- Wzrok masz w porządku, Fi.
- Nidzzzzz...
- Później ci powiem - obiecała. - Chodź, pokażę ci apartament prezydencki i
zobaczymy, co potrafi zdziałać robot pielęgniarz.
- W porządku, Fi - przejęła rozmowę Bralor. - Będziemy tu przez cały, czas albo ja,
albo dzieciak mojej siostry. Przygotuj się na porządne domowe jedzenie Mando. To cię
wyleczy lepiej niż cały ten aruetic osik.
Ale Fi wciąż gapił się na brzuch Etain i Vau widział, że potrafi kojarzyć na tyle, aby
wyciągnąć oczywisty wniosek. Bez mimiki twarzy trudno było wysondować jego stan
emocjonalny, ale Vau nie mógł się pozbyć wrażenia, że była w jego wzroku lekka
dezaprobata, jakby próbował powiedzieć: „Nic nie mówiłaś".
Cóż, łatwo było mu teraz przypisywać różne myśli i słowa; trzeba będzie się
przyzwyczaić.
Vau zostawił Jainga i kobiety, żeby zajęli się Fi, a sam poszedł sprawdzić, co z Ko Sai.
Mird, znów we własnym środowisku, patrzył na niego pełnym nadziei wzrokiem, błagając,
aby pozwolił mu na to, co zwierzak lubił najbardziej: polowanie.
- Dobrze, Mird'ika, pobaw się. I tak chciałbym teraz zobaczyć się z Ko Sai. - Vau
wskazał palcem na kępę drzewa. - Oya! Oya, Mird!
Strill wystrzelił z szybkością strzały i znikł w lesie na północy, a Vau ruszył swoją
drogą. Bastion coraz bardziej przypominał normalne domostwo. Teraz, ilekroć Vau, Skirata
lub któryś z Zerowych byli na miejscu, Bralor zajmowała się nadzorem prac budowlanych dla
Skiraty. Dom wyglądał zdecydowanie yaim’la i był o wiele większy, niż Vau sądził
początkowo. Ziemia na rzadko zaludnionej Mandalore wciąż była za darmo, chyba że ktoś
chciał zamieszkać w Keldabe. Tu, na północy, klan mógł się spokojnie rozrastać.
Ale ja do niego nie należę, ja tu jestem tylko przejazdem, zrozumiano? - Pomyślał
Vau.
Jedyną częścią bastionu, która nie emanowała żywym, pachnącym dymem ciepłem
była kwatera Ko Sai. Kaminoanka stworzyła tam strefę zamkniętą, równie nieprzyjemną jak
Tipoca, choć nie tak klinicznie białą i lśniącą.
Ko Sai prawie leżała na biurku - Kaminoanie, przy całej swej płynnej elegancji, nie
schylali się, tylko zginali. Głowę miała pochyloną nad notatkami; wydawało się, że zaraz się
złamie.
- Jak leci? - Zapytał.
- Cóż, jak zawsze opłakuję brak danych z ostatniego roku mojej pracy, ale jeśli pytasz,
czy zarejestrowałam więcej informacji na temat genów starzenia się...
- Nie obrażajmy wzajemnie swojej inteligencji. Masz rację.
- Więc tak, zarejestrowałam.
- Mnie chodzi tylko o twoje motywy. Wciąż nie rozumiem, czemu zatajasz informacje,
skoro nie stawiałaś żadnych żądań.
- Patrzysz na to ze złej strony. Może ja tylko chcę pozostać przy życiu tak długo, jak
się da. Może mam nadzieję, że okoliczności jakoś się zmienią i będę mogła bez przeszkód
podjąć znowu pracę.
- Kanclerz Palpatine najbardziej cię gnębił, prawda? Dlatego zaczęłaś się ukrywać.
- Jeśli ktoś tworzy potężną technologię, jest odpowiedzialny za to, żeby nie dostała się
w ręce tych, którzy mogliby źle ją wykorzystać.
- Jakoś mi się wydaje, że nie jesteś z Rothany...
- Zależy, co rozumiesz przez „złe wykorzystanie". - Ko Sai nie wyglądała już tak
imponująco jak na Kamino, i nie chodziło tylko o skromną garderobę. Wygnanie niszczyło jej
psychikę. Może nadejść czas, kiedy się ostatecznie załamie. - Mógłbyś mi powiedzieć,
dlaczego tak ważne jest dla ciebie, aby klony odzyskały normalną długość życia? Nie jesteś
przecież tak irracjonalnie sentymentalny jak Skirata. Dla ciebie to raczej przedsięwzięcie
handlowe.
- A co, myślisz, że polecę z tym na Arkanę i zaproszę chętnych do przetargu? To nie
ma żadnej wartości handlowej dla osób zainteresowanych wykorzystaniem praw genetyki, a
ci nie zawsze dobrze płacą.
- A zatem chodzi o to, bym udowodniła swoje umiejętności badawcze?
- Nie, chodzi o to, że niesprawiedliwie jest pozbawiać tych chłopców pełnego życia.
Niszczenie słabych to oznaka podłego charakteru.
- Ta Jedi powiedziała, że Skirata także nie sprzeda danych, raczej je zniszczy po
wykorzystaniu.
- Cały Kal - zgodził się Vau. - On chce tylko dobra swoich chłopców.
Vau chciałby zrozumieć, co dzieje się w głowie Ko Sai, ale nawet po wielu latach
spędzonych wśród Kaminoan, mimo że poznał ją bardzo dobrze, pamiętał, że zastosowanie
ludzkich porównań byłoby prawdopodobnie błędem. Oprócz dumy, Kaminoanie nie mieli
cech ludzkich. Nic dziwnego, że Mereel uważał ich za szaleńców.
- Pójdę już - rzekł. - Zobaczę, co przywlókł mi Mird.
- Powiesz mi, kiedy Jedi urodzi dziecko, prawda?
- O, pewnie cały bastion aż się zatrzęsie.
- Obiecała mi próbkę tkanki.
Czyżby Ko Sai próbowała zaproponować mu ugodę? Raczej nie. Kiedy wrócił do
centralnej części domu, zobaczył Mirda, który oddawał się na zewnątrz jakimś dziwnym
czynnościom. Bralor i Jaing przyglądali mu się w osłupieniu. Vau postanowił podejść i
sprawdzić, co się dzieje.
Mird zachował się jak przystało na strilla. Nie tylko zbudował gniazdo dla przyszłej
matki, ale także zaopatrzył spiżarnię.
Ogromny, martwy i mocno sfatygowany shatual leżał wzdłuż jednego ze starannie
ułożonych wałów z suchej trawy.
- Liczą się intencje - szepnął Jaing.
- To najsłodsza rzecz, jaką w życiu widziałam - roześmiała się Bralor. - Takie
określenie strilla... Cóż, człowiek codziennie uczy się czegoś nowego.
- Jak długo one żyją? - Zapytał Jaing. - Słyszałem, że trzy do czterech razy dłużej niż
normalny człowiek.
- To prawda - odparł Vau. - Martwi mnie to, bo nie wiem, komu będę mógł przekazać
opiekę nad Mirdem.
- Ale z ciebie mięczak, sierżancie.
- Może byś się zastanowił nad wzięciem Mirda, jeśli cokolwiek mi się przytrafi?
Odnosisz się do niego z mniejszym obrzydzeniem niż twoi bracia.
Jaing kichnął i skinął głową.
- Przepraszam, zawsze miałem problemy z zatokami. Oczywiście, pomyślę o tym.
- Mam na to twoje słowo?
- Jasne.
Vau poczuł się znacznie lepiej; jeszcze jeden dowód na to, jak bardzo martwił się o
zwierzę. Podniesiony na duchu dołączył do pozostałych w głównej sali, gdzie dyskutowano
nad bliskimi narodzinami.
Siostrzenica Bralor, Parja - mechanik, jak na samotną młodą kobietę wiodąca raczej
dostatnie życie - przyszła po raz pierwszy zobaczyć Fi.
- Jaing mówi, że zasługujesz na to, by wyzdrowieć - stwierdziła, przykucając przed
nim, aby spojrzeć mu prosto w oczy. - Wierzę, że ma rację.
W ustach innej osoby, nie Mandalorianki, zabrzmiałoby to brutalnie, ale ona
powiedziała to z uśmiechem i przez cały wieczór była dla Fi cudownie opiekuńcza.
Wyglądało to na coś więcej niż tylko litość. Etain, obserwując ich uważnie, mrugnęła
porozumiewawczo do Vau. Jedi mieli nosa do takich spraw. Vau pomyślał, że można czerpać
szczęście z najmniej oczekiwanych sytuacji.
Tej nocy spał dobrze, z Mirdem ułożonym przy stopach na kocu.
Obudziły go dopiero jęki rodzącej kobiety. Sześć godzin później na świat przyszedł
Venku Skirata, najprawdopodobniej najbardziej pomarszczony i wściekły noworodek w
galaktyce.
Bralor i Parja przyjrzały mu się badawczo.
- Kandosii - rzekła Bralor, biorąc dziecko w ramiona. - Bardzo zdrowy chłopak.
Vau zastanowił się chwilę nad przyszłością, jaka czeka Venku albo jaką sobie sam
zgotuje - i podał Etain komunikator.
- Proszę - rzekł. - Wiesz, co teraz musisz zrobić.
Etain, zapłakana i zmęczona, wzięła aparacik i z trudem wcisnęła przyciski. Vau nie
musiał jej nawet przypominać numeru, bo kod Skiraty znała na pamięć. Kiedy odebrał,
zdołała wykrztusić tylko jedno słowo:
- Ba'buir.
Dziadku.
Bastion Kyrimorut, północna Mandalore, 541 dni po Geonosis
Przez całą drogę z Coruscant Skirata szykował się na to, że po prostu weźmie Venku z
rąk Etain. Kiedy wszedł do jej pokoju, przeraził się, jak wygląda młoda Jedi.
- Nic mi nie jest - powiedziała. - Jestem okropnie zmęczona i hormony mi się
rozszalały, więc jeśli zacznę płakać, po prostu udawaj, że tego nie widzisz. Nie zmieniłam
zdania ani nic w tym stylu.
Skirata nachylił się, aby spojrzeć na Venku, a Etain wyciągnęła do niego ramiona z
dzieckiem.
- Proszę, Ba'Buir.
- On jest piękny - szepnął Skirata. - Naprawdę.
Jego biologiczne dzieci musiały mieć już własne rodziny, a może nawet gdzieś tam
biegały już jego wnuki, ale to był pierwszy wnuk, którego mógł wziąć na ręce i nazwać
swoim.
- Venku. Ty jesteś Venku, prawda? Tak, to ty! - Dziecko było za małe, żeby reagować
na gruchanie i łaskotanie, więc Skirata tylko trzymał go przed sobą jak delikatny kryształ,
jedną ręką ochraniając główkę. Przynajmniej pamiętał, jak to się robi. - Jest doskonały, Etain.
Byłaś wspaniała. Jestem taki dumny.
- Jak miło przewracać się na łóżku bez brzucha - uśmiechnęła się przez łzy.
- Naprawdę potrzebujesz odpoczynku, ad'ika.
- Nie takich uczuć się spodziewałam. Całkiem nie takich.
Mówiła jak Ippi. Jego zmarła żona tez powtarzała, że macierzyństwo nie ma nic
wspólnego z opisami w rodzinnych holozinach. Biorąc pod uwagę trudne koleje losu, jakie
ostatnio przechodziła Etain, sam fakt, że przeżyło i dziecko, i matka, był zdumiewający. Krew
Jedi wiele znaczyła.
Mereel podszedł i zajrzał Skiracie przez ramię.
- Jest bardzo spokojny, prawda?
- W tym wieku dzieci śpią prawie przez cały czas.
- Tak myślisz? - Zmęczonym głosem odparła Etain.
Venku wyglądał jak przeciętne dziecko, nie było w nim nic niezwykłego, może poza
bujną czupryną miękkich, czarnych włosów, i ta zwyczajność była czymś najpiękniejszym, co
Skirata mógł sobie wyobrazić. Już bardzo dawno nie trzymał na rękach noworodka i czuł się
oszołomiony. No i serce mu pękało, że nie może tego zrobić Darman.
To był błąd, pomyślał. Shab, ależ się myliłem. Nie mogę rozdzielić chłopaka z
dzieckiem.
- Nie musisz przez to przechodzić - powiedział głośno. Wiem, co mówiłem wcześniej,
ale możesz go tu wychowywać, jeśli opuścisz zakon Jedi. Rav jest w pobliżu, wszyscy się tu
regularnie pojawiamy, możesz nawet pojechać do Keldabe i mieć normalnych sąsiadów.
- A co z Darem? - Zapytała.
- Muszę to jeszcze raz przemyśleć.
- Nie chcę się tutaj martwić, kiedy on tam walczy, Kal.
- Matki małych dzieci właśnie tak robią, Etain. Trudno być ostoją dla człowieka na
froncie, ale one dają sobie radę.
- Inaczej się czuję, kiedy jestem na służbie. Wtedy mi się wydaje, że mam kontrolę nad
sytuacją, nawet jeśli tak nie jest.
- A kto teraz potrzebuje cię najbardziej?
Skirata nie mógł jej winić za nerwowość i niezdecydowanie.
Sam miał własne dzieci i zaadoptował wiele innych, ale nawet on stwierdzał, że świat
staje się inny, kiedy spojrzysz na swoje dziecko. To zmienia wszystko.
A Etain już nie wydawała się tą naiwną i dobroduszną Jedi, która doprowadzała go do
szału, kiedy stwierdziła, że obdarzenie Darmana dzieckiem jest doskonałym pomysłem.
Wyglądała jak drobna, szczupła dziewczynka, a po ciąży wydawała się własnym cieniem; jej
jedynym błędem było urodzenie się z niewłaściwym kompletem genów w świecie, który
narzucił jej taki, a nie inny los. Była dokładnie taka jak Darman. Nie można jej za to winić.
- Nie zapytałeś mnie o coś ważnego - szepnęła.
- O to, ile ważył?
- Nie chcesz wiedzieć, czy jest silny Mocą?
Skirata starał się nie myśleć o Venku jako o przyszłym Jedi. Do tego nie można było
dopuścić.
- A jest? To chyba jest oczywiste, ale chciałbym wiedzieć?
- Nie, nie jest. Ale będzie używał Mocy. To zależy, czy się nauczy ją stosować.
Może miała inny pomysł na jego przyszłość. Zanim wybuchła wojna, jedyną rodziną,
jaką znała, był zakon Jedi. Pod wpływem stresu ludzie instynktownie dążyli do środowiska,
które znają najlepiej.
- A kto go wyszkoli? - Spytał.
- Ja to zrobię. Mogę żałować, że nie dałam mu wyboru, czy chce być Jedi, ale
wolałabym mu raczej zaoferować szerszy świat.
Były momenty, kiedy naprawdę wyglądała jak Jedi, tak samo jak Jusik - jednocześnie
dziecko i starożytny mędrzec, otulony w smutne, brązowe szaty. Skirata próbował wyobrazić
ją sobie jako normalną dziewczynę w tym wieku, lekkomyślną i płochą, myślącą głównie o
modzie. Czuł się winny, że nagadał jej tyle przykrych rzeczy, kiedy mu powiedziała o swojej
ciąży.
Cieszył się teraz, że to zrobiła. Darman miał syna.
Rozdzielenie z dzieckiem ją zabije, podobnie jak udawanie, że nigdy nie rodziła.
Skirata był przekonany, że Darman nie powinien nic wiedzieć o Venku, dopóki nie będzie
gotowy. Ale teraz nie był już tego taki pewien.
Nawet nie dałem mu możliwości wybrania imienia dla własnego syna. Jak się teraz
mam czuć? - Pomyślał.
A Venku, pochodzący od Jedi używającej Mocy i żołnierza doskonałego, był bardzo
cennym towarem - współpraca Ko Sai została kupiona za fiolkę krwi matki i próbkę tkanki
dziecka. Przynęta na aiwhy nic z tym nie zrobi, ale pragnie tego z całej siły.
Skirata odda jej łup.
- Et’ika, musimy znaleźć czas, żeby powiedzieć Darmanowi zdecydował. - Sprawdzę,
czy jest na to gotów.
- Ale jak ja mu spojrzę w oczy, kiedy go tak okłamałam?
- Powiem mu prawdę, że cię do tego zmusiłem.
- I miałeś rację, Kal. Tak czy owak, sytuacja będzie fatalna, cokolwiek zrobię. Nie ma
sposobu, aby to ominąć. - Etain wyciągnęła ręce po Venku i ułożyła go sobie w zgięciu
ramienia. - Problem zacznie się, jeśli choć kilka osób się dowie o jego pochodzeniu. Chyba że
razem z Darem uciekniemy gdzieś daleko. Ale on tego nie zrobi. - Wytarła dziecku buzię. - Ja
też bym chyba nie mogła.
Nie potrafiłabym udawać szczęśliwej rodziny, kiedy trwa wojna.
Skirata zrozumiał, o co jej chodzi. Ciekaw był, co sam by zrobił w jej sytuacji.
- Fi także już wie.
- Tak, ale na razie raczej nie będzie mógł się wygadać.
- Lepiej z nim porozmawiam.
- Nie sądzę, aby zrozumiał, dlaczego nie mówimy tego Darowi.
- Zostaw to mnie. Wszystko po kolei. Najpierw Ko Sai.
Skirata nie widział Kaminoanki od dłuższego czasu. Kiedy wraz z Mereelem weszli do
jej ruchomego laboratorium, z którego wreszcie raczyła skorzystać, odniósł wrażenie, że Ko
Sai niknie w oczach; wyglądała jak ktoś, kto z trudem zbiera ostatek sił, aby powitać
przyjaciela. Nie było w niej jednak nic przyjacielskiego. Za wszelką cenę chciałaby już zająć
się próbką.
A przecież musi wiedzieć, że nigdy nie zdoła z tej próbki stworzyć superżołnierza.
Trudno sobie wyobrazić taki głód wiedzy, że ktoś chce coś sprawdzić, nawet jeśli nigdy tego
nie wykorzysta.
Skirata wolał nie ryzykować. Jeśli Ko Sai uciekła z Kamino, to może uciec i stąd,
nawet teraz. Jak tylko weźmie próbkę z jego rąk, zostanie zamknięta pod ścisłym nadzorem.
- Słyszałam, że dziecko jest zdrowe i ma się dobrze - powiedziała.
- Tak. - Skirata podniósł fiolkę. - A teraz ty powiesz mi, na ile jest zdrowe.
- Nie muszę nawet robić testów na przyspieszone starzenie, sierżancie - odparła. -
Wszystkie sztucznie zmienione geny, odziedziczone po ojcu, są recesywne, a te, które
naturalnie występują w genomie Fetta, są regulowane chemicznie. Jeśli chłopiec nie
odziedziczył czegoś egzotycznego po matce Jedi, wyrośnie normalnie, chyba że będzie miał
prawdziwego pecha na loterii życia.
- W twoich ustach wszystko brzmi tak normalnie. - Skirata spojrzał na fiolkę. - Głowę
daję, że dokładnie przetrzepałaś genom Etain.
- Tak. Jest fascynujący.
- Więc teraz po prostu sprawdzisz, jak te geny ze sobą współpracują.
- Nie po prostu. To jest najtrudniejsza część całej pracy.
A Venku wcale tego nie potrzebuje. Skirata mógł teraz odejść, gdyby jej wierzył. Musi
jednak najpierw przetestować jej prawdomówność. Nie był przecież genetykiem.
Mereel trącił go w bok.
- Ko Sai ostatnio dotrzymuje słowa, zresztą teraz i tak nie może zaszkodzić.
Skirata nie był pewien, czy Mereel nie odgrywa przed Kaminoanką roli dobrego
policjanta, ale przekazał jej próbkę.
- Baw się dobrze - rzucił od progu.
Bastion nabierał rozmachu. Roboty Bralor zbudowały w centralnym kręgu osłonięte
koliste atrium, z dachem, który można było odsuwać, kiedy nikt nie szpiegował z powietrza, i
urządzić grilla na świeżym powietrzu.
- Myślę że powinniśmy się zająć podzieleniem tego shatuala, jeśli Rav tego jeszcze nie
zrobiła, Mer'ika. Doskonały na świąteczny posiłek, jeśli uda nam się zebrać cały klan.
- Powiedziałeś „klan"?
- Przecież jesteśmy klanem, nieprawdaż?
- Masz rację, Buir - uśmiechnął się Mereel. - Wszak pewnego dnia wojna się skończy.
- Skończy się dla nas - poprawił Skirata. - A reszta galaktyki niech robi, co chce.
Tymczasem muszę się zaprzyjaźnić z kimś odpowiedzialnym, kto pracuje w arkaniańskim
Micro.
- Ale nie zanim upieczemy kawałek shatuala, co? - Zaśmiał się Mereel. - Jestem teraz
wujkiem, muszę wszystko robić jak należy.
Wujek. Ba'vodu.
Jakie ładne, rodzinne słowo. Te dni, Skirata był o tym przekonany, oznaczały początek
nadziei dla jego chłopców... A nawet dla Mandalore.
Tak, arkaniańskie Micro może poczekać jeszcze parę godzin.
Bastion Kyrimorut, północna Mandalore, 545 dni po Geonosis
- Jak mandaloriańskie kobiety wożą swoje dzieci? - Zapytała Etain. - Wątpię, czy
potrzebują takiej ilości sprzętu na kilkugodzinny spacer po Szlaku Hydiańskim.
Bo ona nie mogła poradzić sobie z paczką pieluch, mlekiem i zmianą odzieży.
Pomyśleć, że kiedyś nosiła do boju rusznicę LJ-50 - teraz nie dawała rady unieść torby
podróżnej i musiała skorzystać z repulsorów.
Bralor po raz ostatni spojrzała na Venku.
- Bierzemy plecak - wyjaśniła. - Ale w tych okolicznościach powiedziałabym, że
drobne oszustwo nie zawadzi. Pamiętaj, Mando'ade nie lubią się przemęczać, chociaż są
silniejsi aniżeli aruetiise. Ale uważaj na siebie. To nie jest konkurs na wytrzymałość.
- Będę was odwiedzać najczęściej, jak się da.
- Kiedy tylko chcesz, vod'ika. Jesteś pewna, że chcesz przez to wszystko przechodzić,
tam w barakach?
- Zawsze mogę zmienić zdanie.
- Cóż, może to zabrzmi dziwnie... Jesteśmy tutaj i czekamy. Mam tylko nadzieję, że
Darman jest na to wszystko przygotowany. - Bralor wyciągnęła szyję, aby wyjrzeć przez
wąskie okno. To wspaniali chłopcy, ale w niektórych sprawach okropnie naiwni.
Oczywiście, Zerowi szybko się przyzwyczajają, może z wyjątkiem Orda...
- Na co patrzysz?
- Na Parję i Fi. Dzisiaj skłoniła go do chodzenia. Jego zmysł równowagi jest do haran,
ale przygotowała mu poręcze, roboty dyżurne, co tylko chcesz. Ta dziewczyna nigdy nie
zrezygnuje z leczenia chorych albo osieroconych pisklaków nuna.
Etain wiedziała doskonale, co Fi miał i co stracił: kiedyś doskonale zbudowany,
bystry, wysportowany chłopiec, teraz miał ogromne problemy z prowadzeniem najprostszej
rozmowy, zapominał, gdzie jest, potrzebował pomocy przy jedzeniu i uczył się na nowo
chodzić. Parja, która nie znała dawnego Fi i nie miała porównania, widziała tylko człowieka,
jakim był teraz, i chyba go akceptowała. Wydawała się niezmordowana w swoim
poświęceniu.
Nie chciałabym nigdy zawieść tych ludzi, pomyślała Etain, ale gdybym miała
wybierać, komu zawierzyć swoje życie, to...
No i wybrała i do tej pory nie zaznała rozczarowań.
- Pójdę się pożegnać z Ko Sai - rzekła. Wciąż jeszcze nie mogła się do tego
przyzwyczaić, że traktuje ją niczym sąsiadkę, wobec której musi być uprzejma dla
zachowania pozorów. Dziwna była myśl, że nawet najbardziej odrażające istoty możesz w
końcu zaakceptować, jeśli przyzwyczaisz się do ich zachowania, spędzając z nimi czas. -
Zastanawiam się, jakie jeszcze genetyczne rarytasy jej zaproponować, żeby nadal była
zadowolona i skłonna do współpracy.
Bralor wtrąciła swoim zwykłym, beznamiętnym tonem:
- Wiesz, że Kal ją pewnego dnia zastrzeli, prawda?
- Chyba wiem.
- Ja tam zrobiłabym to już teraz, a posiadane przez ciebie pliki przekazała innemu
mistrzowi klonowania razem z informacją. Oni wszyscy wiedzą, jak na pewnym etapie
szybciej postarzać klony.
Można by też zaciągnąć tę shabuir na Arkanę i załatwić wydobycie z niej informacji
bardziej drastycznymi metodami. - Bralor włożyła dużą, miękką paczkę do coraz cięższej
torby Etain. - Jeśli oczywiście się okaże, że wie coś, co warto poznać. Masz tu shatuala,
upieczonego i pokrojonego. Zjedzcie go z Darmanem i chłopcami. To właściwy sposób, aby
uczcić narodziny twojego syna - jeśli nawet nie możesz im o tym powiedzieć.
Etain okrążyła bastion i skierowała się do laboratorium Ko Sai, mocno przyciskając do
piersi Venku. Kątem oka zauważyła Parję prowadzącą Fi pomiędzy dwiema poręczami. Fi
właśnie upadł;
Parja podniosła go z pomocą robota i zaczęli od początku. Fi kiedyś pozostawiał w
Mocy uczucie żalu i pełnej zdumienia samotności, jakby się zastanawiał, dlaczego musi
prowadzić ograniczone różnymi zakazami życie. Kiedy Etain sięgnęła teraz ku niemu, by
sprawdzić, co się zmieniło, odkryła, że jest przerażony, wytrącony z równowagi, że sam
siebie nie poznaje - ale samotność gdzieś się ulotniła.
Fi wreszcie nie czuł się samotny. Zapłacił straszliwą cenę, aby osiągnąć ten stan, ale
wydawał się spokojniejszy niż kiedykolwiek. Moc bilansowała swoje księgi w najdziwniejszy
sposób.
Trzymając Venku na lewym ramieniu, Etain zastukała do drzwi.
- Ko Sai, to ja, Etain. Czy mogę wejść?
Zrobiła to tylko z grzeczności. Zablokowane drzwi otwierały się na kod, więc Etain
mogła wchodzić i wychodzić, kiedy chciała. Nie było jednak powodu poniżać Ko Sai. Widok
Venku może i tak zachwiać jej postanowieniem.
- Ko Sai?
Odpowiedzi nie było. Etain ogarnęła lodowata panika. Czyżby Kaminoanka uciekła z
próbkami tkanek?
Nie bądź głupia, skarciła się. Nie mogła uciec. Jest mocno pochłonięta pracą.
Etain wpisała kod i weszła do środka.
Ko Sai rzeczywiście uciekła, ale tam, gdzie nikt nie będzie mógł jej znaleźć, i zabrała
ze sobą całą swoją wiedzę.
Wisiała bez życia na pętli przyczepionej do belki pod sufitem.
Etain zakryła usta dłonią, ale nie krzyknęła. Zbyt często widziała śmierć na polu bitwy,
żeby tak reagować. Musi zaraz wezwać Kala. Przyłapała się na tym, że klnie i szlocha na
przemian, kiedy przywoływała Skiratę przez komunikator. Potem przeczytała list na
notatniku, który jeszcze świecił się na blacie.
„Dziękuję, Etain, to było fascynujące".
Ko Sai, niezrównana genetyczka, jeszcze raz miała ostatnie słowo.
ROZDZIAŁ 19
Maze, jeśli dowiem się kiedykolwiek, że zamierzasz zająć się swoją karierą...
Oczywiście prywatnie, jestem pewien, że zdołam pozyskać pewne zasoby, aby
pomóc ci... W przeprowadzce.
Generał Arligan Zey do swojego adiutanta, żołnierza ARC kapitana Maze, po
otrzymaniu niejasnych odpowiedzi na pytanie, co czeka żołnierzy klonów, którzy
zechcą opuścić po wojnie szeregi armii
Bastion Kyrimorut, północna Mandalore, 545 dni po Geonosis
Przynęta na aiwhy wciąż szarpała łańcuch, choć już nie żyła.
Skirata oparł się o framugę drzwi i zapatrzył się na ciało Ko Sai, zastanawiając się, co
zaniedbał. Vau i Mereel sprawdzali wszystko po kolei.
- Robienie sekcji nie jest moim hobby - mruknął Vau - ale chciałbym się dowiedzieć,
jak ktokolwiek mógłby zbliżyć się do Ko Sai na tyle, by ją zabić... Nawet jeśli wiedział, że ją
tu przetrzymujemy.
- Ona z każdym dniem wpadała w większą depresję. - Mereel odczepił linę. - Musiała
wiedzieć, że nie wróci do domu. Ale nie słyszałem nigdy, aby Kaminoanie mieli skłonności
samobójcze. Są zanadto zarozumiali. Chyba że potraktowała to jako akt ostatecznej pogardy
dla nas.
Vau w zadumie szturchnął ciało.
- Te istoty nigdy nie miały zamiłowania do podróży. Opuszczenie Kamino musiało
być dla Ko Sai trudną decyzją. Osobiście nie jestem zdziwiony, że się załamała.
- Złapałbym ten perłowy miotacz i wyświadczył jej przysługę już dawno temu -
wymamrotał Mereel. - Ale ja nie jestem aroganckim, ksenofobicznym kawałkiem tatsushi.
Skirata pamiętał jedynie o skąpym strumieniu danych, który właśnie wysechł.
- Cieszę się, że to was nie zmartwiło, chłopcy - rzekł kwaśno.
Chociaż zszokowany, czuł coraz większy gniew. - Już się obawiałem, że to was
naznaczy na całe życie.
Mereel z pewnością się przejął.
- Może zabrakło jej informacji dla nas - zasugerował.
- Może - zgodził się Skirata. - A może przez cały czas nas nabierała.
- Cóż, wiem, co musimy zrobić w możliwej do przewidzenia przyszłości. Trzeba
zebrać wszystko, co mamy, i znaleźć innego genetyka, albo ze trzech, którzy coś na to
poradzą. - Mereel wsunął sondę do komputera. - Sprawdzę tylko, czy nie usunęła danych...
Ale nie, uważała widać, że jej prace są zbyt cenne, by je całkowicie skasować. Co za
dziwaczka! Teorię, że to miał być dowód wzgardy dla nas, włożyłbym między bajki.
- Wciąż uważam, że powinniśmy zaryzykować i spróbować ubić interes z
arkaniańskim Micro - rzekł Vau. - Każdy fachowiec od klonowania musi mieć do czynienia z
przyspieszonym starzeniem się. Na tym zarabiają.
- Oni są tani, ale do niczego - odparł Mereel.
- No to co? I tak od nich nie kupujemy. Chcemy tylko, aby jasno wskazali: „Hej, to są
te geny, które musicie włączyć i wyłączyć". Potem zamówimy produkcję odpowiedniego
środka w spółce farmaceutycznej.
- Mamy w ręku jej badania - mruknął Skirata, niezdolny oderwać wzroku od martwej
Kaminoanki. Prawie oczekiwał, że tylko udaje trupa i że zaraz wstanie. - Ale wszystko po
kolei.
- Oczywiście, musimy jeszcze się dowiedzieć, co mamy - rzekł Mereel. - Na razie
siedzimy nad genetycznym odpowiednikiem Świętych Zwojów Gurrisalii, tyle że nie
możemy zrozumieć języka.
A w dodatku mieli na głowie martwą Kaminoankę. Skirata zastanawiał się, czy może
mu się jeszcze do czegoś przydać. Nikt nigdy nie uwierzy, że jej nie zabił - sam zresztą nie
był pewien, dlaczego tego nie zrobił - więc może uda się to jakoś wykorzystać. Jeśli nie
mogła mu się przydać za życia, zapracuje na siebie po śmierci.
- Czy Delty wciąż kopią pod wyspą Action World?
- Tak, Kal'buir.
- Myślę, że już czas, aby znaleźli to, czego szukają. Kiedy kanclerz osiągnie spokój
ducha, może się odsunie od spraw, które nas interesują.
- Jak mamy tam przewieźć Ko Sai? - Zapytał Vau.
- Nie zrobimy tego - odparł Skirata. - Porozmawiam z Deltą.
Mereel pokręcił głową.
- Oni to nie my. Trzymają się reguł. Powiedzą Zeyowi.
Vau wydawał się urażony.
- Nie możecie nie doceniać ich dyplomatycznych umiejętności, Kal. Nie powiedzieli
mu o napadzie na bank, prawda?
- Dobrze, Walonie. Musimy przygotować dobrą historyjkę, żeby się nie wydało, że to
Jusik dostarczył wieści o Ko Sai. Załatwię też raport z sekcji, żeby można mu go było rzucić
na biurko.
- W porządku. A co z ciałem?
- Cóż, trzeba się tym zająć. - Nienawiść Skiraty do Ko Sai nie ułatwiała mu bynajmniej
zadania. - Pomóżcie mi ją przenieść do stodoły, muszę załatwić brudną robotę.
- Chyba to ja powinienem zrobić... Razem z Jaingiem, Buir. Mereel wyprowadził
starszych mężczyzn z laboratorium. - Mamy z Ko Sai stare porachunki.
Skirata zawsze mógł polegać na Zerowych. Pewnego dnia im to powie, ale na razie po
prostu był wdzięczny, że się zgłosili na ochotnika. Ciekaw był też, czy mają w tym jakiś swój
cel.
- Czy zamierzacie... Podarować ciało Delcie? - Zapytał Vau.
- Nie - odparł Skirata. Nagle go olśniło. Czy Ko Sai miała jakąś rodzinę? Po tylu
latach, jakie spędził na Kamino, wciąż tego nie wiedział. - Nie zaszkodzi, jeśli Lama Su
będzie myślał, że w końcu ją dopadliśmy. Zachowam się przyzwoicie i wyślę większość ciała
do domu.
- Będą ci wdzięczni... - Odparł Vau.
- Munit tome'tayl, skotah iisa - odparł Skirata. Długa pamięć, krótki lont: taki jest
charakter Mandalorianina, mówiło przysłowie. - Nie chciałbym, aby Kamino o nas
zapomniało.
Może jednak pewnego dnia oni będą mogli zapomnieć o Kamino.
- Wezmę Jainga i Orda. - Mereel wyjął wibroostrze. - Musimy wykonać zadanie, które
planujemy od dłuższego czasu.
Mereel nie wyjaśniał, a Skirata nie pytał. Wziął Vau za łokieć i wyprowadził na
zewnątrz.
Ko Sai nie była jedyną osobą, której Skirata nie znał tak dobrze, jak powinien.
Apartament Besany Wennen, Coruscant, 547 dni po Geonosis
Besany zawsze brała ze sobą miotacz, kiedy szła komuś otworzyć, i nie otwierała
drzwi, dopóki nie przeskanowała wszystkich zabezpieczeń, które jej zainstalowali Ordo i
Mereel. Dzisiaj jednak odwiedził ją jedynie Skirata z jakimś zawiniątkiem w ramionach.
- Wybacz, Kal - powitała go. - Nie przyzwyczaiłam się, że chodzisz piechotą.
- Nie chciałem cię przestraszyć. - Skinieniem głowy wskazał na zawiniątko. - Nie z
tym małym gościem na pokładzie.
- Gdybym cię nie znała, powiedziałabym, że to ... Słowo daję, dziecko!
Skirata odetchnął głęboko, położył kokon z koców - perłowoszarych, bardzo miękkich
- na jej sofie, po czym pochylił się i ostrożnie rozwinął warstwy materiału. - Czy on nie jest
piękny? - Zniżył głos do szeptu. - Może będę cię prosił, żebyś się nim zajęła. Nie przez cały
czas, tylko chwilowo.
Śpiący smacznie noworodek miał burzę ciemnych, jedwabistych loków. Besany nie
wiedziała, co powiedzieć. Uwielbiała Skiratę i chętnie zrobiłaby dla niego wszystko, ale na
dzieciach się nie znała i wciąż jeszcze miała stałą pracę. Skirata ujął ją za rękę, nie
odwracając wzroku od dziecka, ścisnął lekko, jakby właśnie opowiedział znakomity żart.
- To syn Darmana i Etain - wyjaśnił. - Venku.
- Naprawdę? - Trwało chwilę, zanim sens informacji dotarł do niej i wstrząsnął nią do
głębi. - To niesamowite.
- W dodatku sytuacja jest niezręczna. Darman nie ma pojęcia, że jest ojcem. Wciąż się
zastanawiam, czy jest gotów, aby się tego dowiedzieć.
Besany nie mogła oderwać oczu od dziecka. Było prawdziwe - prawdziwe, żywe
dziecko. Wciąż miała problem, aby w to uwierzyć.
- To dlatego Etain znikła na jakiś czas! Nigdy bym się nie domyśliła.
- Chciała dalej dowodzić. - Venku zbudził się i zaczął popłakiwać, kopiąc nóżkami.
Skirata znów go wziął na ręce z wprawą ojca, który wszystko to już robił, chociaż dawno
temu. - Jeśli Rada Jedi dowie się o tej historii z Darem, Etain zostanie wyrzucona z zakonu.
A zatem dla wszystkich, z wyjątkiem ciebie, mnie, Bard'ika, Vau, Zerowych i kilku
wybranych Mandalorian, to jest mój wnuk.
- Przecież jest nim naprawdę.
- Mam tak poplątaną sytuację rodzinną, że nikt się nie zdziwi, stwierdzając, że zwalili
mi na głowę dzieciaka.
- Podejrzewam, że wychowanie go na Mandalore nie wchodzi w grę.
- Jeśli ojciec nie może go wychować - odparł Skirata - obowiązek spada na mnie.
Besany musiała się jeszcze wiele nauczyć na temat mandaloriańskich zwyczajów.
- Ale ty jesteś w czynnej służbie. Mieszkasz w barakach, prawda?
- Właśnie. Teraz wynająłem mieszkanie dla Laseemby w pobliżu restauracji Kragger,
więc przeniosę się tam na trochę i zobaczymy, jak nam się będzie żyło.
Skirata potrafił wiele załatwić poprzez rozległą sieć kontaktów.
Pewnego dnia Besany zamierzała go taktownie zapytać, jak żył przed Wielką Armią,
ale już wiedziała, że odpowiedź będzie jej spędzać sen z powiek.
- Wynająłeś dla niej mieszkanie?
- A myślałaś, że zostawię ją, żeby nadal tkwiła u Quibbu?
Wiesz, jak twi’leckie dziewczyny są wykorzystywane w takich knajpach. Jest
dziewczyną Atina, a to oznacza, że należy do rodziny. Jestem bywalcem Kragget, wielu
chłopców z CSF też tam bywa, więc jest bezpiecznie.
Wydawał się nieco zakłopotany. Może obawiał się, że Besany ma mu za złe, iż nie
umieścił Laseemby w eleganckiej okolicy, blisko jej mieszkania.
Chyba zwariowałam, pomyślała Besany. Nie wolno mi się na to zgodzić. Co ja wiem o
dzieciach?
- Zgoda - powiedziała wbrew sobie - pamiętaj tylko o moich godzinach pracy. Pytałeś
też Jallera?
- Ostatnio i tak nadużywam jego uprzejmości. Wolałbym uniknąć proszenia go o coś
jeszcze. Ale to najlepszy kompromis, jaki wymyśliłem, aby Etain mogła widywać się z
Venku, kiedy nie będzie w akcji.
- Poradzimy sobie - zapewniła. Wydawało jej się, że to najbardziej szalona obietnica,
jaką kiedykolwiek złożyła. Cóż, niedawno porwała komandosa w śpiączce z centrum
medycznego i zrobiła wiele innych wyjątkowo niebezpiecznych rzeczy, więc był to jedynie
kolejny akt szaleństwa na całej długiej liście.
Skirata uśmiechnął się do dziecka i pocałował je w czoło.
- Chłopcy Mando towarzyszą swoim ojcom na polu bitwy od ósmego roku życia, ale
sądzę, że Venku zacznie wcześniej.
Besany próbowała pogodzić nienawiść Skiraty do Kaminoan za narażanie małych
chłopców na wojnie z tradycją mandaloriańską, ale może różnica polegała na tym, że ojciec
uczy syna, jak przeżyć, a nie traktuje go jak produkt. Zastanawiała się, czy dzieci odczuwały
tę różnicę. To pytanie należało zadać dla Ordona.
- Więc co dalej, Kal?
- Czy będzie ci przeszkadzać, jeśli przyprowadzę tu oddział Omega, żeby im
przedstawić małego? Nie mogę go zabrać do baraków, Zey mógłby go wyczuć. Jedi potrafią
się wzajemnie wyczuwać w Mocy.
No tak, racja, uświadomiła sobie Besany. Jego matka jest Jedi. On jest... Wrażliwy na
Moc. Jakby mało było innych problemów.
- Proszę bardzo. - Besany zaczęła się natychmiast zastanawiać, co podać do jedzenia.
Zawsze była przygotowana na gości, ale nigdy się nie pojawiali, a ona tęskniła za
przynależnością do grupy. Zaletą gangu Skiraty było to, że nigdy nie czuła się w nim
outsiderką. - Czy już wrócili do miasta?
- Staram się pilnować, żeby mieli krótsze misje. - Obronnym ruchem podniósł obie
ręce. - Wiem, wiem, większość z moich dziewięćdziesięciu chłopców przebywa w polu, ale
Omega są specjalni.
- Czy pewnego dnia wreszcie powiesz mi wszystko?
- Nawet to, czego wolałabyś nie wiedzieć?
- Pracuję pod nadzorem Wywiadu Republiki i grzebię w plikach, które są
niebezpiecznie bliskie kanclerzowi. - Było wiele rzeczy, o które nie powinna pytać, i wiele
pytań, na które nie powinna odpowiadać. Ale to się skończyło. - Równie dobrze mogę
wiedzieć najgorsze.
- Powiem ci. Kiedyś.
Skirata podniósł Venku i przeszedł się dokoła mieszkania z dzieckiem na ramieniu.
Łagodnie je poklepywał i szeptał ciche słówka czułego dziadka. Cóż, nie czas teraz na
jakiekolwiek wyjaśnienia. Może będzie potrzebował całego dnia, aby opowiedzieć o swojej
długiej karierze - o usuwaniu ludzi i przedmiotów, o doprowadzaniu ich siłą do klienta.
Besany nie miała złudzeń. Wiedziała, w jakim towarzystwie obraca się Skirata.
Pochodził z brudnego świata, tak jak Ordo. Ale i tak w ich świecie czuła się czysta,
bardziej niż w lśniących korytarzach Senatu albo nawet na ulicy, wśród obywateli zbyt
zajętych najnowszymi holowidami, aby się zainteresować, co się ostatnio dzieje z ich
społeczeństwem.
- Poczekam - powiedziała, wyciągając ramiona do dziecka. Pokaż mi, jak go trzymać.
Przedstaw Venku cioci Besany.
Biuro generała Arligana Zeya, dowódcy Sił Specjalnych, sztab Brygady
OS, Coruscant, 547 dni po Geonosis
Etain wiedziała, że będzie ciężko, pomimo nieformalnego nastroju, wygodnych foteli
w biurze i kafu na małym stoliczku, ale mogła to znieść. Nie istniały takie słowa ani takie
czyny, jakimi Zey mógłby ją teraz dotknąć i zmienić jej przekonania. Może nawet się
popłacze, ale to tylko poporodowa burza hormonów. Nie wstydziła się jej.
Miała dziecko, a to zmieniło jej sposób postrzegania galaktyki.
Jusik, również wezwany na rozmowę, siedział z ramionami skrzyżowanymi na piersi
na wzór Skiraty, emanując milczącą arogancją. Brodę przystrzygł krótko, włosy splótł w
ciasny warkoczyk i nagle przestał wyglądać jak Jedi, pomimo szaty i miecza. Wyglądał raczej
jak człowiek - w nieokreślonym wieku, który ma już dość.
Etain łagodnie dotknęła go przez Moc. Wszystko będzie dobrze, przesłała mu.
Odwrócił się lekko ku niej i uśmiechnął. Wiadomo już było, że dobrze nie będzie.
- Jestem zachwycony, że oboje tu dotarliście - odezwał się Zey. Dzisiaj był w nastroju
sarkastycznym. - Wiem, że macie napięty harmonogram. - Spojrzał przeciągle na Etain. -
Gurlanie podziękowali za twoją doskonałą robotę przy ewakuacji Quilury, generale Tur-
Mukan i... Za pomoc w procesie odbudowy.
Nie możesz mnie dotknąć, zapewniła go w duchu. Mam syna. Boję się wyłącznie o
jego dobro i dobro jego ojca. Nie o swoje.
- Zrobiłam, co mogłam, sir.
- Wywiad donosi, że część przeniesionych farmerów już dołączyła do separatystów.
- Tak, ta decyzja nigdy nie była popularna... I owszem, WAR poniosła pod moim
dowództwem więcej strat, niż pan by sobie życzył. - Zapamiętaj to sobie, Zey. - Komandor
Levet powinien mieć bardziej doświadczonego generała.
Zey przyglądał jej się uważnie. Poczuła, jak sięga ku niej przez Moc, szukając tego,
czego nie mógł wykryć zwykłymi zmysłami.
Znalazł wyłącznie zmęczenie i poczucie dobrze spełnionego obowiązku, ale
zinterpretował je całkiem odwrotnie.
- Widzę, że ciężko to przeżyłaś.
- Owszem, sir.
- A ty, generale Jusik... Przepraszam, że ściągnąłem cię z Dorumaa, ale martwiłem się
o ciebie.
- Nic mi nie jest, sir.
- Nie mam najmniejszego pojęcia, gdzie byłeś przez kilka ostatnich tygodni... Raczej
nie na Dorumaa. Wiem tylko, jak lojalnie Delta cię kryje.
Jusik nie odpowiedział, ale nie wykazywał najmniejszego poczucia winy. Zey powiódł
oczami od Jusika do Etain i z powrotem, jakby szukając wyłomu w murze konspiracji, ale go
nie znalazł.
Postanowił zatem obalić mur frontalnym atakiem w typowym dla siebie stylu:
- Słuchajcie oboje uważnie. Jest nas bardzo mało i gdybym miał Jedi na zastępstwo,
natychmiast wycofałbym was oboje ze służby. Jesteście kompetentni i bez wątpienia macie
dobre zamiary, ale nie przestrzegacie zasad. - Zawiesił głos, jakby czekał, aż to do nich
dotrze. - Rozumiem waszą przyjaźń ze Skiratą. To doskonały żołnierz, ale wy jesteście Jedi i
szybko zmierzacie do punktu, gdzie nie będę wam już mógł zostawiać luzów. Wracajcie do
swoich zadań. Zacznijcie działać zgodnie z procedurą. Skirata nie może być dla was wzorem.
Jest Mandalorianinem.
- Tak jest, sir - powiedziała Etain.
Zey czekał na reakcję Jusika.
- Generale, czy to ma dla pana sens? - Zapytał.
- Myślę, że różnimy się interpretacją słów, sir - zauważył Jusik. - Słów takich jak Jedi.
- Co ono oznacza, według ciebie?
- Ja jestem Jedi, sir. A bycie Jedi to przeżycia w kontaktach z każdą żyjącą istotą, a nie
filozofia ujmowana w abstrakcyjnych pojęciach. Nie jestem pewien, czy chciałbym być takim
Jedi, jakimi chce nas widzieć Rada.
- Cóż, nie jesteś pierwszym Jedi czy padawanem, który się buntuje. To normalne, ja
też to robiłem w twoim wieku.
- Więc dlaczego pan nie robi tego teraz, sir?
- A przeciwko czemu mam się buntować? Przeciwko wojnie?
- Całkiem nieźle, jak na początek.
- Jusik, nie jestem ślepy, wiem, że musimy pójść na ustępstwa, ale odpowiadam przed
Radą i Senatem, więc nie pozwolę sobie na luksus rozgrywania kieszonkowych krucjat.
- Ależ my przecież właśnie to powinniśmy robić, sir. - Przykro mi, ale podstawowe
obowiązki Jedi nie polegają na podtrzymywaniu siły rządu. Powinniśmy pomagać, uzdrawiać,
przynosić pokój, bronić słabych - jeśli te pojęcia stają się sloganami, którymi rzucamy na
prawo i lewo, a nie sposobem na traktowanie istot rozumnych, to gorzej już być nie może. -
Jusik nie sprawiał wrażenia zdenerwowanego; emanował w Mocy wrażeniem smutnego
spokoju. Etain mogła wyczuć jego rosnącą siłę. - A więc... - Urwał i przełknął. - Proszę o
przeniesienie. Chcę zrezygnować z funkcji i zostać medykiem bojowym.
Zey był wyraźnie wstrząśnięty. Miał niewyraźna minę, a pioruny, jakie zamierzał
rzucić na głowę Jusika, gdzieś się ulotniły.
Etain też się tego nie spodziewała. Obok niej siedział ktoś obcy, nie Jusik, którego
znała.
- Nie jestem pewien, czy to będzie możliwe, Jusik - rzekł wreszcie Zey.
- Będzie, będzie. - Jusik skinął głową i wbił wzrok w kolana. - Bardzo dużo myślałem,
jakie konsekwencje moim ludziom na froncie przyniesie zmiana dowodzenia... Czy to
spowoduje pogorszenie, czy polepszenie ich sytuacji. Nie mogę jednak z tym żyć ani chwili
dłużej. Zgadzamy się na armię niewolników, co jest sprzeczne z wszelkimi naszymi
zasadami. To plama na naszym honorze. Pewnego dnia zapłacimy za to. Uważam, że to
niegodne. Dlatego muszę wystąpić z zakonu Jedi.
A ja zostawiłam moje dziecko na łaskę innych, pomyślała Etain, bo chcę zostać w
zakonie.
Etain cierpiała. Czuła to samo co Jusik, ale nie mogła się zmusić, aby teraz odejść.
Nagle przestała dostrzegać własne motywy i cała ta pewność, którą sobie tak starannie
zbudowała... Drogocenna pewność, budowana od najmłodszych lat, kiedy nie była
przekonana, czy kiedykolwiek zostanie dobrym Jedi - przepadła. Etain poczuła się jak tchórz,
bo nie umiała się zachować jak Jusik, ale jednocześnie rozumiała, że nie potrafi opuścić
swoich żołnierzy.
- Jesteś tego taki pewien - rzekł Zey i nie było to pytanie.
- Jestem, sir.
- Więc niech Moc będzie z tobą, Bardonie Jusiku. Żałuję, że cię tracę. Co teraz
będziesz robił?
Jusik wyglądał, jakby ktoś zdjął mu z ramion ogromny ciężar. I po raz pierwszy
wydawał się przerażony.
- Zawsze uważaliśmy, że użytkownik Mocy ma niewielki wybór: to Strona Jasna lub
Ciemna, Jedi lub Sith. Teraz jednak widzę, że istnieje pomiędzy nimi nieskończona liczba
możliwości, więc wybiorę jedną z nich. - Wstał i skłonił głowę. - Czy mogę zatrzymać mój
miecz świetlny, sir?
- Zbudowałeś go. Jest twój.
- Dziękuję, sir.
Drzwi otworzyły się przed nim i z sykiem zamknęły za nim.
Etain została sama. Zey odetchnął głęboko.
- Żałuję - rzekł. - Naprawdę. Generale, jesteś wolna.
Etain ruszyła w stronę drzwi i odwróciła się na progu. Wiedziała, że zostanie jej w
pamięci obraz Zeya, siedzącego z łokciami na blacie i głową wspartą na rękach. Wiedziała, że
to nie rezygnacja Jusika tak go załamała; po prostu zadał sobie pytanie, które ostatnio Jedi
postanowili zignorować, i teraz poznał na nie odpowiedź.
Apartament Besany Wennen, Coruscant, 548 dni po Geonosis
- Nie jesteś trochę za stary na niańczenie niemowląt, sierżancie? - Zapytał Niner,
pożerając z głośnym chrupaniem kruche czipsy.
Skirata zaprezentował specjalny gest Mando, oznaczający przyjacielskie zaprzeczenie.
Uczył swoich chłopców, aby nigdy nie używali go w kulturalnym towarzystwie.
- Was jakoś wychowałem, nie? - Oburzył się.
- Ale byliśmy nieco starsi, ty miałeś grupę robotów opiekuńczych, no i sam byłeś o
dziesięć lat młodszy.
Besany dosypała chipsów, a Darman przyglądał się dziecku. Z tymi ciemnymi lokami
Venku nie wyglądał jak Skirata, ale z drugiej strony nikt też nie widział dzieci Kala, które
teraz miałyby koło trzydziestki albo i więcej. Zastanawiał się, dlaczego ktoś oddał pod opiekę
malutkie dziecko człowiekowi walczącemu na wojnie.
Ale to właśnie byli Mandalorianie - oddani bez reszty adopcyjni rodzice. Jeśli ktoś
miał kłopoty, wszyscy rzucali mu się na pomoc. Skirata co prawda wydawał się dość
oszołomiony. Zawinął dziecko w kocyk zwinnymi ruchami człowieka, który umie zajmować
się dziećmi, i przytulił zawiniątko do piersi z szerokim uśmiechem. Etain i Besany robiły
dużo zamieszania przy podawaniu jedzenia; Etain w dodatku wydawała się zdenerwowana.
Cóż, Jusik opuścił zakon Jedi. Było to szokiem dla wszystkich.
Skirata głośno przełknął ślinę, jakby miał zamiar się rozpłakać. Z trudem opanował
emocje i Darman podziwiał go za to.
- Ma na imię Venku.
- Ładnie - orzekł Atin. - Jak ty byś nazwał syna, Corr?
- Na pewno nie Sev! - Tu wszyscy parsknęli śmiechem. - Dałbym mu na imię Jori.
- To nie jest imię dla Mando.
- Chłopaki, ja jeszcze się uczę. Jestem jak robol, który za szybko awansował, jasne?
Darman przeżuwał w myśli problem imienia.
- Kad - zdecydował wreszcie. Czuł, że Etain i Skirata patrzą na niego. Może nie
okazywał dość zainteresowania. - Tak, Kad to ładne imię.
Podszedł do nich - Etain, zakłopotana, wbiła wzrok we własne buty. Może dzieci nie
fascynowały jej tak jak Skiraty, ale to był w końcu jego wnuk. Należało się tego spodziewać.
- Mogę go potrzymać? - Zapytał.
Chciał okazać trochę entuzjazmu, ponieważ Skirata był... Fierfek, był jego
prawdziwym ojcem w każdym znaczeniu tego słowa, człowiekiem, który go wychował. To
nieuprzejme, nie zachwycać się jego wnukiem. Darman wyciągnął ręce i Skirata zawahał się z
wyrazem twarzy, którego Darman nie mógł rozszyfrować. Wyglądał... Smutno.
- Proszę, synu. - Skirata włożył chłopczyka w ramiona Darmana, układając je
odpowiednio. Widać istniała jakaś technika trzymania dzieci. - W tym wieku dzieci specjalnie
nie reagują. Zwykle głównie jedzą, śpią i brudzą pieluchy.
Darman zdziwił się, jak ciężkie jest zawiniątko. Odetchnął ostrożnie. Mały Venku
pachniał lekko pudrem. O dziwo, dziecko zareagowało - otworzyło oczy i próbowało
odwrócić główkę.
Oczka miało jasne, niebieskozielone.
- Ma chyba twoje oczy, sierżancie - rzekł Darman, nie wiedząc, co powiedzieć. Pewnie
dlatego, że nie odważył się zdradzić, co naprawdę myśli: że dzieci są takie malutkie i
bezbronne, a on sam nie wyobrażał sobie, że też kiedyś był taki malutki. Pamiętał niejasno
dzieci w szklanych pojemnikach w Tipoca, ale to było co innego. Teraz trzymał w ramionach
żywego malucha i nie wiedział, co robić.
- Oczy niemowlaków zmieniają kolor - wyjaśnił Skirata. Głos Kal'buira brzmiał
chrapliwie, co oznaczało, że jest emocjonalnie naładowany. - Wszystkie na początku są
błękitne. Za kilka tygodni mogą się zmienić.
- Wiem - odparł Darman. - Mam ci go już oddać?
- Chyba nie jest mu u mnie wygodnie.
- Wyglądał, jakby mu było dobrze...
Darman czuł się dziwnie zakłopotany. Dziecko wydawało się garnąć do niego; przez
chwilę miał wrażenie, że Etain sięga ku niemu poprzez Moc, ale przecież to niemożliwe. Była
tuż obok, stała całkiem blisko, patrząc na drzwi pokoju z miną, jakby chciała stąd jak
najszybciej uciec.
- Byłby ze mnie fatalny ojciec - westchnął Darman.
Skirata spojrzał mu prosto w oczy, wciąż z tym samym wyrazem twarzy, rzewnym, a
jednocześnie zadowolonym.
- Dar'ika, byłbyś wspaniałym ojcem, wierz mi. Cudownym ojcem.
- Może kiedyś... Ale nie teraz - powiedział pierwsze słowa, które mu przyszły do
głowy. Dziecko go przerażało, a on nie był przyzwyczajony do obaw, z którymi nie mógł
dojść do ładu albo ich uniknąć. - Chyba sam najpierw muszę dorosnąć. Masz, weź małego,
zanim go upuszczę.
Ale się popisałem, pomyślał. Przecież wiem, że go złości, kiedy mówię o dorastaniu.
Skirata tylko się smutno uśmiechnął i wyciągnął ręce po dziecko. Etain wydawała się
coraz bardziej zakłopotana, wreszcie rzuciła się do drzwi, jakby bardzo się gdzieś spieszyła.
Skirata ruchem głowy nakazał Darmanowi pójść za nią.
- Powinniście pobyć trochę ze sobą - rzekł, wsuwając rękę do kieszeni. - Zachowujcie
się jak normalna para. Na tym czipie jest sporo kredytów. To dla was. Zabawcie się przez
kilka dni. My tutaj zjemy to, co podano, i obgadamy was za plecami.
Skirata był wzruszająco hojnym człowiekiem. Darman wziął kredyty i uściskał go. To
była jego rodzina - jego sierżant, jego bracia - i choć bardzo chciał być z Etain, ich też
potrzebował. Niner miał już swoją odpowiedź.
- Dzięki, Kal’buir.
- Ni kyr'tayl gai sa'ad - powiedział z uśmiechem Skirata.
Darman zrozumiał, chociaż tak naprawdę nie wymagało to słów.
Skirata wziął na siebie ojcowską odpowiedzialność za wszystkich komandosów już
dawno temu.
- Wiesz, co to znaczy, Dar?
- Zaadoptowałeś mnie. To znaczy formalnie.
- Właśnie. - Skirata poklepał Darmana po policzku wolną ręką. - Czas zaadoptować
was wszystkich.
- Jesteś wystarczająco bogaty, sierżancie? - Zapytał Corr. - Zawsze chciałem mieć
bogatego ojca.
- Najbogatszy z żyjących ludzi - odparł Skirata z półuśmieszkiem. - Będziecie
zdumieni, ile wam zostawię w testamencie.
Skirata lubił czasem żartować, a komandosi nie zawsze te żarty rozumieli. Darman nie
lubił myśleć o testamencie sierżanta. Było to jeszcze o wiele za wcześnie dla wszystkich, ale
jednak Skirata był żołnierzem i trzeba było się z tym liczyć wcześniej czy później.
- Wolelibyśmy mieć ciebie, Kal'buir - odparł Niner. - Choć wiejska posiadłość na
Naboo to całkiem rozsądna alternatywa.
I znów wybuchnęli śmiechem. Darman zostawił Skiratę z wnukiem i poszedł poszukać
Etain. Zastał ją w holu; siedziała na wyściełanej poręczy jednej z kanap, z ramionami ciasno
zaplecionymi wokół piersi. Wydawała się zdenerwowana.
- Co się stało?
Wzruszyła ramionami.
- To smutne, nic więcej.
- Ale on jest szczęśliwy - Darman pokazał jej czip kredytowy. - Uwielbia dzieci.
Będzie w swoim żywiole. Patrz, dał mi to i powiedział, żebyśmy się poszli zabawić. Dokąd
masz ochotę się wybrać?
Etain miała ten sam wyraz twarzy, jaki przed chwilą widział u Skiraty. Czuł, że
powiedział coś niewłaściwego, ale nie do końca wiedział co. Delikatnie rozłożył jej ręce i ujął
za dłoń.
- To dziecko cię tak zdenerwowało, prawda? - Zapytał. Wiedział, że jako Jedi, Etain
nie znała swoich rodziców. - Przypomniało ci, jak cię zabrano od własnej rodziny?
- Daj spokój, zastanówmy się lepiej, dokąd pójść. - Jak za naciśnięciem guzika znów
stała się generałem. Ruszyła przed siebie, ciągnąc Darmana za rękę, a jej miękkie włosy
falowały wokół twarzy. - Widziałeś ogrody botaniczne w Skydome? Mają wspaniałe okazy
roślin, małe restauracyjki, różne rozrywki.
Darman wiedział wszystko o roślinach. W polowej bazie danych WAR przekazywali
im wszelkie informacje na temat tego, jakie rośliny może jeść bezpiecznie, gdyby musiał w
trakcie misji żywić się na własną rękę. Nie przyszło mu jednak do głowy, że można traktować
rośliny jako coś fascynującego, do podziwiania.
Jednak głupie myśli krążyły mu po głowie i bał się, że nie zapanuje nad językiem.
Musiał to powiedzieć. Wiedział, co teraz gnębi Etain: zawsze chciała, żeby miał normalne
życie i prawdopodobnie doszła do wniosku, że teraz, kiedy zobaczył Venku, zapragnął mieć
własne dziecko. Mandalorianie kochali swoje rodziny, a ona uważała go za Mandalorianina.
- Wiem, to wszystko przez dziecko - zaczął. - Nie musisz myśleć o dzieciach jeszcze
bardzo, bardzo długo. Na pewno nie w czasie wojny. To nie jest dobry czas, prawda? Dla
żadnego z nas.
No. Powiedział to wreszcie i teraz Etain na pewno poczuje się lepiej, przestanie się
bać. Nie było sensu zastanawiać się nad swoim skróconym życiem. Żadne z nich nie
wiedziało, co kryje się za rogiem. Teraz na pewno zdjął z niej to brzemię, i właśnie tak
należało postąpić. Odpowiedzialnie.
- Masz rację - szepnęła. - To nie jest właściwy czas.
Ogrody Skydome były dokładnie tak piękne i fascynujące, jak to obiecywała Etain.
Widział, jak bardzo stara się być wesoła i pełna entuzjazmu, ale jednocześnie był w niej
smutek i cierpienie, których w żaden sposób nie potrafił uleczyć.
Ewakuacja Quilury musiała wpłynąć na nią gorzej, niż miała odwagę się przyznać. Ale
powie mu o tym na pewno - w swoim czasie.
ROZDZIAŁ 20
Rozkaz 65: W przypadku, jeśli (i) większość Senatu uzna i zadeklaruje, że
głównodowodzący (kanclerz) jest niezdolny do wydawania rozkazów, albo (ii)
Rada Bezpieczeństwa zadeklaruje, że jest on niezdolny do wydawania
rozkazów, a WAR otrzyma potwierdzony rozkaz, dowódcy będą mieli prawo
zatrzymać głównodowodzącego, również z użyciem siły i pod groźbą śmierci,
zaś dowodzenie WAR zostanie przekazane pełniącemu funkcję kanclerza do
czasu, kiedy zostanie wyznaczony następca zgodnie z Rozdziałem 6 (iv).
Rozkaz 66: W przypadku, jeśli oficerowie Jedi będą działać sprzecznie z
interesami Republiki, oraz po otrzymaniu szczegółowych rozkazów
zweryfikowanych jako pochodzące bezpośrednio od głównodowodzącego
(kanclerza), dowodzący WAR odsuną tych oficerów z użyciem siły i pod groźbą
śmierci, zaś dowodzenie WAR zostanie przekazane głównodowodzącemu
(kanclerzowi) do czasu ustanowienia nowej struktury dowodzenia.
Z Rozkazów Kryzysowych dla Wielkiej Armii Republiki, inicjacja rozkazu, Rozkaz I
do 150, dokument WAR (CO(CL) 56-95
Całodzienna restauracja Kragget, dolne poziomy, Coruscant, 548 dni po
Geonosis
- Zawsze mówiłem, że jesteś doskonałym oficerem, Bard'ika rzekł Skirata. - Czuję, że
to moja wina.
Usiadł na ławce i spojrzał na Jusika, który zajął miejsce po drugiej stronie stołu:
Twi'lecka kelnerka zjawiła się w okamgnieniu.
Kragget miał doskonałą obsługę, przynajmniej dla stałych klientów, a prawie wszyscy
byli tu stałymi klientami.
- Bloker Arterii, jak zwykle, sierżancie Kal? - Zapytała Twi'lekanka, dla której czasy
tańca dawno się skończyły, ale i tak wciąż rozjaśniała dni Skiraty. - Dodatkowe jajko?
- Proszę. I nalej kafu dla mojego szczupłego przyjaciela. - Skirata zaczekał, aż
kelnerka odejdzie. - Bard'ika, przykro mi, że do tego doszło.
- A mnie nie - odparł wesoło Jusik. Apetyt miał świetny jak zawsze. Wyglądał na
rozluźnionego. - Tak, wiem, że to okropne tak odejść, ale zrobiłem to, bo musiałem. Mam
tylko wyrzuty sumienia, że zostawiłem moich ludzi, choć wiem, że nie trzeba ich trzymać za
rączki. I przykro mi, że nie mogę już być twoim człowiekiem w dowództwie.
Skirata już dawno stwierdził, że Jusik to wspaniały człowiek, ale z punktu widzenia
armii fatalny oficer. Nie myślał o ludziach jako o zasobach, które się zużywa w walce tylko
po to, by zwyciężać wojny; za cenę, którą warto zapłacić. Zanadto się o nich troszczył,
dlatego nigdy nie będzie skutecznym taktykiem. Skirata kochał go za to, bo wiedział, jaka to
odpowiedzialność, więc postanowił, że nie pozwoli go zabić - za żadną cenę.
Jusik zachował się zgodnie z własnymi zasadami, podjął męską decyzję, której tak
wielu z jego dowódców nie odważyło się podjąć. To był mandokarla.
- Synu, teraz potrzebuję cię poza armią, a nie wewnątrz niej... Nawet nie wiesz, jak
bardzo. W każdym razie nie opuściłeś swoich chłopców tak zupełnie. Będziesz ich stale
widywał. Po prostu... No cóż, zmieniłeś zawód na samodzielnego konsultanta. Racja?
- Muszę po raz pierwszy w życiu znaleźć pracę i jakieś mieszkanie. Zakon Jedi nie
daje swoim dezerterom wyprawki na życie poza nim. Żadnego pakietu przeprowadzkowego,
jak u klonów... Ale przynajmniej za nami nikt nie posyła zabójców.
- Masz pracę, kiedy tylko zechcesz. - W tych ciężkich czasach Skirata nie zamierzał
żartować na temat Mocy; chyba w końcu stał się oportunista. - I dom, jeśli oczywiście
zechcesz zamieszkać z Laseemą i ze mną. I z Venku. Właściwie...
- Tak. Dziękuję.
- Dzieciak będzie potrzebował przy sobie kogoś z twoimi specjalnymi zdolnościami,
żeby pomógł mu opanować własne. Etain nie będzie go odwiedzała wystarczająco często.
- Chętnie się tym zajmę. Naprawdę. Ale w walce też jeszcze mogę się przydać.
- O, wiem. Biedny, stary Zey. Myśli, że jeśli skonfiskuje twój czip identyfikacyjny,
będziesz załatwiony. Naprawdę nie chwyta, o co chodzi.
- Myślę, że on uważa inaczej - odparł Jusik - ale nie chce by mu o tym przypominano.
- Kelnerka wróciła z kolejnym daniami i kubkami kafu. - Dobrze, zajmę się Venku.
- Obawiam się, że będziemy musieli nazwać go Kad.
- Czemu?
- Chłopcy rozmawiali o imionach dzieci i Darman wymyślił Kada. Naprawdę to on
powinien wybrać imię dla swojego syna, nawet jeśli jeszcze o tym nie wie.
Jusik żuł w zadumie.
- No to nazwijcie go Kad. Kad'ika. Kiedy Munin wziął cię do siebie, też nie miałeś na
imię Kal. To nie znaczy, że nie będzie mógł potem zostać Venku, jeśli zechce.
- Widzisz, naprawdę jesteś genialny. Już na siebie zarabiasz.
- Muszę go zabrać do Manda'jaim, kiedy będę odwiedzał Fi.
- Załatwione.
Dokończyli posiłek w dość dobrych nastrojach. Nie było tak złej sytuacji, z której nie
dałoby się wycisnąć czegoś dobrego, a szczęście wynikało jedynie z decyzji, co zrobisz z
kartami, które dostałeś w tym rozdaniu. Skirata w ciągu ostatnich kilku tygodni wydostawał
się powoli z otchłani rozpaczy i teraz znów atakował, znów rozdawał karty.
Ko Sai nie będzie się śmiała ostatnia, wykluczone. Nu draar.
Skirata był zadowolony, że w Kragget nigdy nie rewidowano klientom bagaży,
ponieważ pewna Twi'lekanka mogłaby już nie patrzeć na niego tak mile.
- Masz tu kod do mieszkania, Bard'ika - rzekł. - Ale uprzedź Laseemę, że się zjawisz,
bo ona wciąż jeszcze boi się nieoczekiwanych gości. Muszę wyświadczyć uprzejmość Delcie.
- Jeszcze się nie zgłosili do Zeya. Poprosiłem, aby się wstrzymali, aż będziesz gotów.
- Dobry chłopak.
Jusik rozejrzał się niepewnie, po czym jego wzrok spoczął na torbie.
- Czy to jest tam?
- Jasne. - Jusik nie przestawał jeść. Była to oczywiście poza, po prostu usiłował nie
okazywać współczucia, jak każdy Jedi. Czy mogę coś jeszcze zrobić, póki Kad'ika śpi?
- Tak. - Jusik był prawdziwym skarbem. Skirata dziękował losowi, że postawił na jego
drodze tak wspaniałych ludzi - wspaniałych synów. - Sprawdź, co się uda wykopać w
więzieniu pod specjalnym nadzorem. Jest tam pewna sepowska badaczka, którą chciałbym
odwiedzić. Ona powinna wiedzieć wszystko na temat genomów klonów Fetta. Doktor Uthan
pewnie w tej chwili wyłazi ze skóry z nudów.
- Dobrze, że Omegi przywieźli ją z Quilury - mruknął Jusik. To jak przeznaczenie.
- Obiecuję - rzekł Skirata - skończyć z żartami na temat Mocy. Nie czas robić sobie
nowych wrogów.
Skirata wyszedł na brudny chodnik niższego poziomu, niosąc swoją zdobycz w
krioszczelnym pudełku zawiniętym w torbę. Zauważył, że bezwiednie pogwizduje.
Ko Sai nie będzie się śmiała ostatnia.
Baraki Kompanii Arka, Sztab Brygady OS, Coruscant, 548 dni po
Geonosis
Drużyna Delta wciąż czekała w TIV-ie na pasie startowym, kiedy Skirata wreszcie tam
dotarł. Sev wcale nie był zadowolony z tego spóźnienia.
- Lepiej, żeby to było coś ważnego, sierżancie - rzekł Scorch.
Po zdjęciu hełmu jego fryzura pozostawiała wiele do życzenia. Nie jedliśmy od
dwunastu godzin.
- Dziękuję, że na mnie zaczekaliście. - Położył torbę na pokładzie ciasnego przedziału
i wyjął pudełko. - Zgadnijcie, co to.
Sev spojrzał podejrzliwie.
- Nie wygląda na rodzinne opakowanie pikantnych orzeszków warra.
- Nie. Zdecydowanie nie. Ale jeśli to otworzysz, uważaj, żeby nie upuścić, bo
nabrudzisz.
Sev przełknął ślinę.
- No to dlaczego nam to dajesz, sierżancie?
- Chcę, żebyście weszli do biura Zeya, położyli mu to na biurku i powiedzieli, że ją
znaleźliście. Może poprosić na Tipoca, aby sprawdzili rejestry DNA Kaminoan.
- Znaleźliśmy ją?
- Wiesz, kogo mam na myśli.
- Ko Sai?
- Nie, królową matkę shabla Hapes. A jak sądzisz? Oczywiście, że chodzi o Ko Sai.
- Więc ona nie żyje?
- Albo nie żyje, albo przesadziła z dietą. - Skirata wzniósł oczy i rozszczelnił
kriopudełko. Sev sięgnął po nie, ale kiedy zerknął na zawartość, szybko zamknął je znowu. -
Postarałem się, aby to wyglądało na gwałtowne zderzenie z bronią lądową i pasowało do
waszej historii. Wziąłem część ciała, bez której się nie obejdzie, a nie na przykład palec, który
amator chakaar mógłby jej odciąć. To wystarczający dowód, że Ko Sai nie żyje.
Sev przestał liczyć zabitych przez siebie wrogów, nie był też pewien, czy w
ostatecznym rozrachunku więcej było blaszaków czy mokrych, ale ten widok nim wstrząsnął.
Może dlatego, że Ko Sai stanowiła niekwestionowany autorytet przez większość jego
krótkiego życia... I dlatego, że mandaloriański węzeł, którym przywiązano bezgłowy szkielet,
nabrał teraz sensu.
- Ty ją zabiłeś, sierżancie. To był twój węzeł.
- Nie, synu. Ani jedno, ani drugie. - Skirata zaczął się rozglądać, jakby spodziewał się
towarzystwa. - Miała goryli Mando. I nie ja ją zabiłem. My tylko znaleźliśmy ciało.
Przysięgam. Powiedziałbym ci, gdybym to zrobił, ponieważ nic mnie to już nie obchodzi i
szczerze mówiąc, chętnie bym ją posiekał, tę sadystyczną hut'uun. Ale nie zrobiłem tego. I
tylko tyle musisz wiedzieć... Dla własnego dobra.
Skirata się odwrócił. Boss złapał go za ramię.
- Słyszałem, że straciliśmy generała Jusika.
- Zobaczycie się niedługo.
- A co się naprawdę dzieje z Fi?
Skirata zerknął w bok, jakby układał w myśli oficjalne oświadczenie. Sev znał już to
spojrzenie.
- RC-osiem-zero-jeden-pięć nie żyje, chłopaki. Dajcie mi znać, gdybyście czegoś
potrzebowali.
Odprowadzili go wzrokiem i zamknęli za nim właz.
- Shab, jeśli Fi nie żyje, to... - Mruknął Boss. - Chciałbym wiedzieć, co się naprawdę z
nim stało.
- Nie dowiesz się, bo nie potrzebujesz tej wiedzy - odparł Fixer. - Dobra, Sev... Idź
zanieść staruszkowi prezent. Zakończmy wreszcie to całe ćwiczenie na zabijanie czasu.
Sev ostrożnie chwycił pudełko obiema rękami, na wypadek gdyby coś z niego
pociekło, i skierował się do biura Zeya. Zastanawiał się, czy mówić Zeyowi, co jest w
pojemniku, czy też po prostu poprosić o rozpakowanie. I tak będzie miał niezłą zabawę,
obserwując reakcję generała.
„My tylko znaleźliśmy ciało. Przysięgam. Powiedziałbym ci, gdybym to zrobił".
- Jasne, Kal - mruknął. - Wierzę ci.
Sev byłby rozczarowany, gdyby Skirata nie dotrzymał przysięgi, że posieka
Kaminoankę na przynętę dla aiwh. Przyszło mu do głowy, że pozwoli mu to również spojrzeć
w oczy Vau bez poczucia, że zawiódł swojego sierżanta.
Tak, Skirata był łotrem i złodziejem, w dodatku stukniętym, ale miał poczucie honoru i
przyzwoitości, jeśli chodzi o żołnierzy.
Sev odstawił pudełko, zastukał mankietem rękawicy w drzwi Zeya i czekał. Pod jedną
pachą niósł hełm, a pod drugą starannie opakowaną głowę Ko Sai. Skinął głową pozostałym,
jakby mówił:
„Zostawcie to mnie".
Drzwi się rozsunęły. Generał siedział przy biurku, wstukując coś w notatnik na blacie
z roztargnioną i zirytowaną miną, ale nie z powodu wtargnięcia Seva.
- O, Zero-Siedem - zauważył. - Przyszedłeś z jakąś sprawą?
- Tak, sir.
- Przydałyby mi się jakieś dobre wieści, jeśli je masz.
Sev postawił pudełko przed Zeyem i odstąpił krok w tył.
- Nie wiem, czy aż takie dobre, generale - rzekł. - Ale z pewnością definitywne.
Zey przyjrzał się paczce, po czym uniósł wzrok na Seva.
- Ach, tak? - Rzekł.
Jedi mieli ten upiorny szósty zmysł. Może Zey już wiedział, co jest w środku. Ale
zajrzał i nie cofnął się, choć poszarzał na twarzy, kiedy podniósł wewnętrzne uszczelnienie.
- Myślę, że ona nie żyje, sir - rzekł Sev.
Zey zamknął pudełko.
- Tak sądzisz? Powinieneś pójść na medycynę, chłopcze.
- Może pan sprawdzić DNA u Kaminoan. Przynajmniej kanclerz dostanie ostateczną
odpowiedź, nawet jeśli nie taką, na jaką liczył.
- Czy możesz mi podać jakieś szczegóły? Palpatine na pewno będzie chciał wiedzieć,
jak to... Trofeum znalazło się w moim posiadaniu.
- Przekopaliśmy się do laboratorium, które zbudowała. Zawaliło się po eksplozji.
Paskudny widok.
- Ko Sai była bardzo ostrożna.
- Ale miała na ogonie sporo dość nerwowych wielbicieli.
- Mówisz, że kiedy do niej dotarliście, była martwa?
- Nie zabiliśmy jej, sir. Kazał pan brać żywcem.
Zey spojrzał Sevowi w oczy i westchnął.
- Wiem, że mówisz prawdę. Jeśli zdobędziesz jakiekolwiek informacje, kto ją
pierwszy dopadł, jestem pewien, że kanclerz chętnie je usłyszy.
Sev zapuścił się jeszcze dalej na niebezpieczne terytoria oszustwa. Miał tylko nadzieję,
że jego kłamstwa nie pokażą się w Mocy.
- Nie mam żadnych dowodów na to, kto ją zabił, sir - rzekł. Ale myślę, że Kaminoanie
trochę się zdenerwowali, kiedy nawiała z ich sekretami handlowymi.
- Skoro już o tym mowa...
- Nic z tego, sir. - Była to przecież szczera prawda. Sev widział, jak Zey ze
zmarszczonym czołem wsłuchiwał się w każde wypowiedziane przez niego słowo. - Jej
komputery były całkowicie zniszczone. Żadnych danych.
- Kaminoanie prawdopodobnie wiedzieliby, czego szukają.
- Znaleźliśmy jeszcze kilku zabitych Mandalorian.
- Ach, tak?
- Nie do zidentyfikowania. Może byli tam po to, aby ją bronić, ale mogli też dostać się
tam przypadkiem. Tak czy owak, nie ma Ko Sai i nie ma danych. Staraliśmy się, sir.
Zey się zgarbił. Był wysokim człowiekiem, ale nagle wydał się drobniejszy od Skiraty.
- Wiem, Zero-Siedem. Wiem. Dobrze, że ją znaleźliście. Macie po dniu urlopu,
wszyscy. Odmaszerować.
Sev nie spodziewał się pochwały. Zawsze kogoś zawodził - zwykle Vau - więc ten
komentarz go zaskoczył. Nie był też pewien, co zrobić z wolnym dniem; pierwsze, co
przyszło mu do głowy, to sen i jedzenie. Dużo jedzenia. Zasalutował, zgrabnie zrobił zwrot
ku drzwiom i nagle znieruchomiał.
- Przykro mi, że generał Jusik nas opuścił, sir.
Zey wciąż gapił się na pudełko na biurku.
- Mnie też. To zawsze cios, kiedy się traci dobrego człowieka, ale jeszcze gorzej jest
stracić dobrego Jedi, kiedy potrzebujemy ich jak najwięcej.
Sev nie miał pojęcia, o co chodzi, ale skinął głową ze współczuciem. Wyszedł z biura i
oddalił się jak mógł najszybciej. Boss i pozostali przydybali go w połowie korytarza.
- I co? - Zapytał Scorch. - Kupił to?
- Tak sądzę.
Fixer prychnął.
- Nie miał innego wyjścia, prawda?
- Dzięki temu mamy teraz wszyscy urlop - zawiadomił ich Sev. To lepsze niż manto
od Vau, więc macie się zamknąć i cieszyć.
Delty ruszyli skrótem przez plac parad do swoich kwater. W popołudniowym słońcu
nowo sformowana drużyna Omega - bez Darmana, ale z tym nowym chłopakiem z EOD,
który potrafił protezami dłoni robić naprawdę niebezpieczne sztuczki nożem - grał w limmie z
Ordem i Mereelem. Skirata dołączył do nich. Grali ostro, w sposób, który Vau nazywał
stylem Mando, zderzając się ramionami i rzucając na siebie z całkowitym lekceważeniem dla
skutków, byle tylko wykopać w powietrze kulistą piłkę. Piłka miała wielkość mniej więcej
ludzkiej głowy - Sev uważnie się przyjrzał, aby się upewnić, że to naprawdę nie jest ludzka
głowa - i uderzała z łomotem o ściany baraków wśród głośnego wycia i okrzyków:
„Oya! Ori'mesh'la!"
Żaden z graczy oprócz Skiraty nie był ubrany w zbroję. Nie mieli na sobie nawet
mundurów WAR, tylko dopasowane stroje cywilne, które przywieźli chyba z ostatniej misji.
Zrezygnowali z kolorów drużynowych. Gdyby Sev nie rozpoznawał ich jako swoich braci
klonów, zapewne uznałby ich za Mandalorian zabijających czas pomiędzy rabunkiem a
inwazją.
Nagle uderzyło go, jak bardzo są obcy, a to go zaskoczyło. Vau nauczył Deltę
wszystkich mandaloriańskich zwyczajów i języka, tak samo jak Skirata swoich komandosów.
Ale jakoś w tej chwili Omegi i Zerowi bardziej przypominali najemników mandaloriańskich
niż żołnierzy Wielkiej Armii.
- Hej - mruknął Boss, jakby czytając w jego myślach - jeśli kiedyś znajdziemy się w
rozróbie z prawdziwymi Mando'ade, jak sądzisz, po czyjej będą stronie?
Sev wzruszył ramionami.
- A jak sądzisz, kto zabił Mando'ade w kryjówce Ko Sai?
- Nie wiesz, kto - odparł Fixer.
- Tak, ale ty też nie.
Scorch zakończył spekulacje:
- Vode an. Jesteśmy braćmi, wszyscy. Jasne?
Członkowie oddziału Delta niedbale to potwierdzili. Sev myślał, że Skirata będzie
próbował ich wciągnąć do gry, ale tak się nie stało. Sześciu mężczyzn grało dalej; byli
całkowicie zajęci sobą, czasem tylko rzucali okrzyk lub komentarz w mando'a. Równie
dobrze mogli być w Keldabe, zamiast w Galaktycznym Mieście.
Było to... Niepokojące. A jednocześnie dziwnie kuszące, chociaż Sev bał się o tym
myśleć.
Komandosi stanęli wszyscy po tej samej stronie. Sev był tego pewien. I na razie po tej
samej stronie byli również Zerowi, choć oni stanowili prawo dla siebie. Jeśli nawet wydawali
się ekscentryczni, byli również całkowicie lojalni i ślepo słuchali Skiraty.
Skirata przystanął, przytrzymując piłkę nogą. Zdawało się, że dopiero teraz zauważył
Seva.
- Copaani geroy? - Zapytał całkiem jak Mando. - Chcecie zagrać?
- Nie, dzięki - odparł Sev. - Wolę mój haft. Wygląda to dość brutalnie, a ja łatwo łapię
siniaki.
Drużyna Delta ruszyła dalej, pozostawiając za sobą scenę, która równie dobrze
mogłaby dziać się na Mandalore jak w sercu Republiki.
- Na szczęście są po naszej stronie - mruknął Boss.
- O, tak - dodał Sev. - Na szczęście.
PODZIĘKOWANIA
Jestem wdzięczny wydawcom: Keithowi Claytonowi (Del Rey) oraz Sue Rostoni
(Lucasfilm); mojemu agentowi Russowi Galenowi; grupie zajmującej się grą Komandosi
Republiki: Bryanowi Boultowi i Jimowi Gilmerowi - czujnym pierwszym czytelnikom;
Mike'owi Krahulikowi i Jerry'emu Holkinsowi z Benny Arcade za zapewnienie mi spokoju i
pożywienia; Rayowi Ramirezowi (Co. A 2BN 108 oddział Snajperów Piechoty, ARNG) za
pomoc techniczną i hojną przyjaźń; oficerowi Antony'emu Serenie z Wydziału Szeryfa Okręgu
Los Angeles za doskonałe przygotowanie gwiezdnych okrętów. Lance'owi i Joanne, z 501
Garnizonu Morza Wydm, za praktyczną i inspirującą wiedzę na temat uzbrojenia; Wade'owi
Scrgohamowi za niezawodne informacje; Samowi Burnsowi za dawkę solidnego zdrowego
rozsądku; oraz wszystkim moim dobrym przyjaciołom z 501 Legionu.
A w dwudziestą piątą rocznicę wojny o Falklandy składam szczególne podziękowania
wszystkim weteranom tego konfliktu, którzy dzielili się ze mną swoimi doświadczeniami.