Gordon R. Dickson
Taktyka błędu
Przełożyła Anna Reszka
Rozdział I
Młody podpułkownik był pijany i najwyraźniej zdecydowany przysporzyć sobie
kłopotów.
Wieczorem pierwszego dnia lotu z Denver na Kultis wszedł kulejąc do sali jadalnej statku
kosmicznego, by się rozejrzeć.
Był wysokim, szczupłym oficerem, zbyt młodym jak na rangę, którą piastował w
Korpusie Ekspedycyjnym Ziemskiego Sojuszu Zachodniego. Na pierwszy rzut oka jego twarz o
wyrazistych rysach wydawała się pogodna i niewinna. Marynarkę zielonego munduru, którą
młody człowiek miał na sobie, ozdabiał błyszczący szereg służbowych odznaczeń.
Przez kilka sekund rozglądał się po sali, steward tymczasem bezskutecznie usiłował
skierować go do pobliskiego stolika, nakrytego dla jednej osoby. Młody oficer, ignorując
stewarda, odwrócił się i ruszył prosto w stronę stołu Dowa deCastriesa.
Kiedy zbliżył się, blady, złośliwy człowieczek zwany Pater Tenem, który zawsze
znajdował się w pobliżu deCastriesa, zsunął się z krzesła i podszedł do stewarda, w dalszym
ciągu patrzącego bezmyślnie, z konsternacją za podpułkownikiem. Gdy Pater Ten zjawił się tuż
obok, steward zmarszczył brwi, ale pochylił się, by porozmawiać. Obydwaj mężczyźni mówili
coś przez chwilę przyciszonymi głosami, rzucając spojrzenia na podpułkownika, a później
szybko wyszli z sali.
Podpułkownik dotarł do stołu, przysunął wolne krzesełko od sąsiedniego stolika i nie
czekając na zaproszenie rozsiadł się naprzeciwko pięknej, młodej, ciemnowłosej dziewczyny
znajdującej się z lewej strony deCastriesa.
- Przywilej pierwszej nocy, mówiono mi o tym - odezwał się przyjaźnie do wszystkich
obecnych przy stoliku. - Można przy obiedzie siąść tam, gdzie kto ma ochotę, i przywitać się ze
współpasażerami. Miło mi państwa poznać.
Przez chwilę nikt się nie odzywał. DeCastries uśmiechnął się tylko. Cień uśmiechu ledwo
rysował się na jego przystojnej twarzy obramowanej czarnymi włosami, przyprószonymi na
skroniach siwizną. Minister spraw zagranicznych, od pięciu lat, Ziemskiej Koalicji Wschodniej
znany był ze swego powodzenia u kobiet; jego ciemne oczy skupione były na ciemnowłosej
dziewczynie od momentu, kiedy zaprosił ją wraz z ojcem - najemnym żołnierzem, i Exotikiem
Outbondem, który stanowił trzecią osobę w tym towarzystwie, do swego stolika. W uśmiechu
tym nie pojawiła się wyraźna groźba; a jednak dziewczyna widząc go zmarszczyła lekko brwi i
położyła dłoń na ramieniu ojca, który pochylił się do przodu, by coś powiedzieć.
- Pułkowniku... - Najemnik miał na kieszeni naszywkę pułkownika z Dorsaj,
pozostającego na służbie u Exotików z Bakhalli. Jego mocno ogorzała twarz ze sztywnym wąsem
mogłaby wyglądać śmiesznie, gdyby nie była tak pozbawiona wyrazu, jak karabinowa kolba.
Przerwał, czując rękę na ramieniu, i odwrócił się, by spojrzeć na córkę; cała uwaga dziewczyny
skupiła się jednak na intruzie.
- Pułkowniku - odezwała się z kolei i jej młody głos wydawał się zirytowany i
zaniepokojony w porównaniu z bezbarwnym tonem ojca - czy pan nie przesadza?
- Nie - odrzekł podpułkownik, patrząc na nią. Zaparło jej dech i poczuła się nagle
schwytana, niczym ptak w dłoni olbrzyma, przez dziwną moc spojrzenia szarych oczu, cał-
kowicie sprzeczną z nieszkodliwym wyglądem mężczyzny w momencie wejścia do sali. Oczy te
uczyniły ją chwilowo bezbronną i dziewczyna niespodziewanie uświadomiła sobie, że znalazła
się w samym centrum zainteresowania młodego człowieka, obnażona jego taksującym wzrokiem.
- ...nie uważam tak - usłyszała, jak mówi. Odchyliła się do tyłu, wzruszając opalonymi
ramionami nad zieloną wieczorową suknią, i zdołała odwrócić od niego wzrok. Kątem oka
widziała, jak podpułkownik przygląda się siedzącym przy stole, od odzianego w niebieski strój
Exotika Outbonda
w najdalszym końcu, przez ojca, nią samą, aż po ciemnego, lekko uśmiechającego się
deCastriesa.
- Znam pana, oczywiście, panie ministrze - mówił dalej do deCastriesa. - Chcąc pana
spotkać wybrałem ten właśnie lot na Kultis. Jestem Cletus Grahame, do zeszłego miesiąca szef
Wydziału Taktyki Akademii Wojskowej Sojuszu Zachodniego. Poprosiłem o przeniesienie na
Kultis, do Bakhalli na Kultis.
Spojrzał na Exotika. - Płatnik powiedział, że nazywa się pan Mondar i jest pan
Outbondem, przedstawicielem Kultis w Enklawie St. Louis - rzekł. - Bakhalla jest zatem pańskim
rodzinnym miastem.
- Bakhalla jest obecnie stolicą kolonii o tej samej nazwie - odezwał się Exotik - a nie
zwyczajnym miastem, pułkowniku. Wie pan, Cletusie, z pewnością wszyscy jesteśmy
zadowoleni z poznania pana. Czy sądzi pan jednak, że to rozsądne, by oficer sił zbrojnych
Sojuszu zadawał się z ludźmi Koalicji?
- Czemu nie, na pokładzie statku kosmicznego? - zauważył Cletus Grahame uśmiechając
się niefrasobliwie. - Pan przestaje z ministrem, a to właśnie Koalicja dostarcza Neulandii broni i
sprzętu. Poza tym, jak powiedziałem, jest to pierwsza noc podróży.
Mondar potrząsnął głową. - Bakhalla i Koalicja nie są w stanie wojny - odparł.- Fakt, że
Koalicja udziela pewnej pomocy Kolonii Neulandzkiej, nie ma tu nic do rzeczy.
- Sojusz i Koalicja nie są w stanie wojny - podjął Cletus - a to, że stanowią one podporę
przeciwnych stron w wojnie podjazdowej między wami a Neulandią, również nie ma nic do
rzeczy.
- Nie ujmowałbym tego tak - zaczai Mondar. Przerwano mu jednak. Szum rozmów
prowadzonych na sali ustąpił miejsca nagłej ciszy. Jeszcze w czasie rozmowy wrócili steward i
Pater Ten, a za nimi postępował imponująco wielki mężczyzna w mundurze z naszywkami
pierwszego oficera statku. Zbliżywszy się do stołu, ciężko położył dużą rękę na ramieniu Cletusa.
- Pułkowniku - powiedział głośno pierwszy - to jest szwajcarski statek pod neutralną
banderą. Przewozimy zarówno obywateli Koalicji, jak i Sojuszu, ale nie tolerujemy na pokładzie
incydentów politycznych. Ten stół należy do ministra spraw zagranicznych Koalicji Dowa
deCastriesa. Pańskie miejsce znajduje się po przeciwnej stronie sali...
Cletus od początku nie zwracał na niego żadnej uwagi. Popatrzył natomiast na
dziewczynę - na nią jedną - uśmiechnął się i uniósł brwi, jak gdyby zdając się na nią. Nie uczynił
żadnego ruchu, aby wstać od stołu.
Dziewczyna spojrzała na Cletusa, ale on nadal się nie ruszał. Przez długą chwilę znosiła
jego spojrzenie; w końcu nie wytrzymała. Zwróciła się do deCastriesa.
- Dow... - powiedziała przerywając oficerowi, który zaczął powtarzać swoje słowa.
Słaby uśmiech deCastriesa poszerzył się lekko. On również uniósł brwi, ale jego twarz
miała inny wyraz niż twarz Cletusa. Pozwolił, by dziewczyna patrzyła na niego błagalnie przez
dłuższą chwilę, a potem zwrócił się do oficera:
- W porządku - powiedział, a jego głęboki, melodyjny głos natychmiast uciszył głos
mówiącego. - Pułkownik wykorzystuje tylko przywilej pierwszej nocy, aby usiąść tam, gdzie ma
ochotę.
Twarz pierwszego poczerwieniała. Ręka wolno zsunęła się z ramienia Cletusa.
Nieoczekiwanie jego postać przestała wydawać się wielka i imponująca, a stała się niezgrabna i
rzucająca w oczy.
- Tak, panie ministrze - rzekł sztywno. - Rozumiem. Przepraszam, że przeszkodziłem
państwu...
Rzucił pełne nienawiści spojrzenie na Pater Tena, co nie wpłynęło na małego człowieczka
bardziej, niż na blask idący od rozżarzonej do białości sztaby żelaza wpływa cień chmury
deszczowej; i starannie unikając wzroku pozostałych pasażerów odwrócił się i wyszedł z sali.
Steward ulotnił się już przy pierwszych słowach deCastriesa. Pater Ten, patrząc wilkiem na
Cletusa, wrócił na swoje miejsce, które zwolnił wcześniej.
- Jeśli chodzi o Enklawę Exotików w St. Louis - powiedział Cletus do Mondara, nie
wyglądając na zakłopotanego tym, co się właśnie wydarzyło - to potraktowano mnie tam bardzo
dobrze, wypożyczając z biblioteki materiały do badań.
- Ach tak? - Twarz Mondara wyrażała uprzejme zainteresowanie. - Jest pan pisarzem,
pułkowniku?
- Naukowcem - odparł Cletus. Jego szare oczy spoczęły teraz na Mondarze. - Piszę
obecnie czwarty tom z dwudzies-totomowej pracy, którą zacząłem trzy lata temu - poświęconej
rozważaniom strategicznym i taktyce. Ale mniejsza o to teraz. Czy mogę poznać pozostałych
państwa?
Mondar skinął głową. - Nazywam się Mondar, jak pan już wie. Pułkowniku Eachanie
Khanie - powiedział zwracając się do Dorsaja po swojej prawej stronie - czy mogę przedstawić
panu podpułkownika Cletusa Grahame z armii Sojuszu?
- Jestem zaszczycony, pułkowniku - rzekł Eachan Khan urywanym, staromodnym
akcentem brytyjskim.
- Również jestem zaszczycony spotkaniem pana - odparł Cletus.
- Córka pułkownika Khana, Melissa Khan - przedstawiał dalej Mondar.
- Jak się masz! - Cletus uśmiechnął się do dziewczyny ponownie.
- Miło mi poznać - odpowiedziała zimno.
- Naszego gospodarza, ministra Dowa deCastriesa, już pan zna - powiedział Mondar. -
Panie ministrze, pułkownik Cletus Grahame.
- Obawiam się, że już za późno, by zaprosić pana na kolację, pułkowniku - odezwał się
deCastries głębokim głosem. - Wszyscy już jedliśmy. - Skinął na stewarda. - Możemy
zaproponować panu wino.
- I wreszcie dżentelmen po prawej stronie ministra - powiedział Mondar - pan Pater Ten.
Pan Ten ma wspaniałą pamięć, pułkowniku. Przekona się pan, że posiada on encyklopedyczną
wiedzę na prawie każdy temat.
- Cieszę się, że pana poznałem, panie Ten - rzekł Cletus. - Pewnie powinienem do
następnych badań wypożyczyć zamiast materiałów z biblioteki pana.
- Niech pan nie robi sobie kłopotu! - stwierdził nieoczekiwanie Pater Ten. Miał wysoki,
skrzypiący, ale zadziwiająco donośny głos. - Przeglądałem pańskie pierwsze trzy tomy, to
szalone teorie poparte zwietrzałymi poglądami z historii sztuki militarnej. Z pewnością groziło
panu wyrzucenie z Akademii, gdyby pan w porę nie poprosił o przeniesienie. Tak czy inaczej
pozbyto się pana. Zresztą kto by to czytał? Nigdy nie skończy pan czwartego tomu.
- A nie mówiłem panu - rzucił Mondar w ciszy, która nastała po tym gwałtownym potoku
słów. Cletus przyglądał się małemu człowieczkowi ze słabym uśmiechem, najzupełniej
podobnym do poprzedniego uśmiechu deCastriesa. - Pan Ten posiadł encyklopedyczną wiedzę.
- Rozumiem, co pan ma na myśli - odrzekł Cletus. - Ale wiedza a wnioski to dwie różne
rzeczy. Właśnie dlatego, pomimo wątpliwości pana Tena, skończę pozostałe szesnaście tomów.
W rzeczywistości po to teraz lecę na Kultis, by móc je napisać.
- Słusznie, niech pan zamieni tamtejszą klęskę w zwycięstwo - zaskrzypiał Pater Ten. -
Niech pan wygra wojnę z Neulandią w ciągu sześciu tygodni i zostanie bohaterem Sojuszu.
- Tak, nie jest to taki zły pomysł - powiedział Cletus, a steward postawił przed nim
zręcznie czysty kieliszek do wina i napełnił go kanarkowożółtym płynem z butelki znajdującej
się na stole. - Tyle że zwycięzcą w ostatecznym rezultacie nie będzie ani Sojusz, ani Koalicja.
- To mocne stwierdzenie, pułkowniku - rzekł deCastries. - Poza tym pachnące zdradą,
nieprawdaż? Te słowa o Sojuszu wypowiedziane przez oficera Sojuszu?
- Tak pan sądzi? - powiedział Cletus i uśmiechnął się. - Czy ktoś tutaj zamierza napisać
na mnie donos?
- Możliwe. - W głębokim głosie deCastriesa zabrzmiała nagle lodowata nuta. - A
tymczasem interesująco jest słuchać pana. Co skłania pana do tego, by sądzić, że ani Sojusz, ani
Koalicja nie zdobędą najsilniejszej pozycji wśród kolonii na Kultis?
- Prawa historycznego rozwoju - odparł Cletus.
- Prawa - odezwała się gniewnie Melissa Khan. Napięcie, które wyczuwała w tej
spokojnej rozmowie, stało się nie do zniesienia. - Dlaczego wielu się wydaje - spojrzała przez
moment prawie gorzko na swojego ojca - że istnieje jakiś daleki od praktyki zbiór zasad lub teorii
czy też przepisów, według których powinien żyć każdy? To dzięki żywym ludziom coś się
dzieje! W dzisiejszych czasach należy być praktycznym, w przeciwnym bowiem razie można
stać się martwym.
- Melissa - powiedział deCastries, uśmiechając się do dziewczyny - szanuje praktycznych
ludzi. Obawiam się, że muszę się z nią zgodzić. Liczy się praktyka.
- W przeciwieństwie do teorii, pułkowniku - kpiąco rzucił Pater Ten - w przeciwieństwie
do książkowych teorii. Proszę poczekać, aż znajdzie się pan wśród doświadczonych oficerów
liniowych w dżungli Neulandii czy Bakhalli, w prawdziwej bitwie, i odkryje, czym w istocie jest
wojna! Proszę poczekać, aż usłyszy pan nad głową pierwszy trzask broni energetycznej i
stwierdzi pan...
- Ten człowiek odznaczony jest sojuszniczym Medalem Honoru, panie Ten. - Nagłe,
monotonne, urywane słowa Eachana Khana przecięły jak nożem tyradę małego człowieczka. W
powstałej ciszy Eachan brązowym palcem wskazał na czerwono-biało-złote odznaczenie w
prawym końcu szeregu baretek zdobiących marynarkę Cletusa.
Rozdział II
Przez chwilę przy stole zalegała cisza.
- Pułkowniku, co jest z pańską nogą? - zapytał Eachan.
Cletus wykrzywił się w wymuszonym uśmiechu. - W okolicy kolana mam częściową
protezę - powiedział. - Doskonale wykonaną, ale to widać, kiedy chodzę. - Spojrzał na Pater
Tena. - Istotnie, pan Ten jest bliski prawdy, jeśli chodzi o moje militarne doświadczenia. W
czynnej służbie byłem tylko trzy miesiące podczas ostatniej na Ziemi wojny podjazdowej między
Sojuszem a Koalicją, siedem lat temu, zaraz po tym, gdy zostałem oficerem.
- Zakończył pan jednak te trzy miesiące Medalem Honoru - zauważyła Melissa. Wyraz
twarzy, z jakim patrzyła na niego, zmienił się całkowicie. Zwróciła się do Pater Tena. -
Przypuszczam, że jest to jedna z niewielu rzeczy, o których nic pan nie wie, prawda?
Pater Ten spojrzał na nią nienawistnie.
- Czy tak, Pater? - zapytał półgłosem deCastries.
- Niejaki porucznik Grahame został siedem lat temu odznaczony przez Sojusz - wydusił
Pater Ten. - Jego dywizja dokonała desantu na pewną wyspę na Pacyfiku, obsadzoną przez nasze
załogi. Żołnierze zostali rozgromieni i niemal wybici, ale porucznikowi Grahame udało się
utworzyć oddział partyzancki, który skutecznie trzymał w szachu naszych ludzi, stacjonujących
w silnie ufortyfikowanych punktach, aż do chwili, kiedy to miesiąc później przybyły posiłki
sojusznicze! Dzień przed nadejściem pomocy porucznik wpadł na minę. Umieszczono go później
w Akademii, ponieważ po tym wydarzeniu nie był fizycznie zdolny do służby polowej.
Przy stole zapadła kolejna, tym razem krótsza chwila ciszy.
- Zatem - odezwał się deCastries dziwnie zamyślonym tonem, obracając w palcach
wypełniony do połowy kieliszek wina, który stał przed nim na stole - wygląda na to, że
naukowiec był bohaterem, pułkowniku.
- Nie, na Boga, nie - zaprotestował Cletus. - Porucznik był nierozważnym żołnierzem, i
tyle. Gdybym wtedy rozumiał wszystko tak dobrze jak teraz, nigdy nie wpadłbym na tę minę.
- Ale jest pan tutaj, skierowany znowu tam, gdzie toczy się walka! - zawołała Melissa.
- To prawda - przyznał Cletus - jednak, jak stwierdziłem, jestem teraz mądrzejszym
człowiekiem. Nie chcę więcej żadnych medali.
- Czego więc pan chce, Cletusie? - zapytał Mondar z drugiego końca stołu. Outbond od
paru minut wpatrywał się w Cletusa z niezwykłym jak na Exotika natężeniem.
- Chce jeszcze napisać szesnaście pozostałych tomów - zadrwił Pater Ten.
- Prawdę mówiąc, pan Ten ma rację - rzekł Cletus spokojnie do Mondara. - Jeśli czegoś
naprawdę chcę, to dokończyć swoją pracę o taktyce. Doszedłem jednak do wniosku, że muszę
najpierw stworzyć warunki, w których będzie ją można zastosować.
- Niech pan wygra wojnę z Neulandią w ciągu sześćdziesięciu dni - odezwał się Pater
Ten. - Już o tym mówiłem.
- Sądzę, że mógłbym to uczynić w jeszcze krótszym czasie - rzekł Cletus i spokojnie
przyglądał się gwałtownym zmianom wyrazu twarzy obecnych przy stole osób, z wyjątkiem
Mondara i Pater Tena.
- Musi pan być pewien siebie jako ekspert wojskowy, pułkowniku - powiedział
deCastries. Podobnie jak Mondar zaczął przyglądać się Cletusowi z coraz większym zaintereso-
waniem.
- Ale ja nie jestem ekspertem - odrzekł Cletus. - Jestem naukowcem. A to różnica.
Ekspert to człowiek, który bardzo dużo wie o swojej dziedzinie. Naukowiec to ktoś, kto wie
wszystko, co można o niej wiedzieć.
- To nadal tylko teorie - zauważyła Melissa. Spoglądała na Cletusa z zaintrygowaniem.
- Tak - Cletus zwrócił się do dziewczyny - dobry teoretyk ma jednak przewagę nad
praktykiem.
Melissa potrząsnęła głową, ale nic nie odpowiedziała, odchylając się na oparcie krzesła i
patrząc na swego rozmówcę z dolną wargą przygryzioną zębami.
- Obawiam się, że znowu będę musiał zgodzić się z Melissa - odezwał się deCastries.
Przez moment oczy miał przysłonięte powiekami, jak gdyby spoglądał w głąb siebie, a nie na
obecnych. - Widziałem zbyt wielu zdeptanych ludzi, wyposażonych jedynie w teorie, kiedy
wreszcie odważyli się zmierzyć z realnym światem.
- Ludzie są realni - powiedział Cletus. - Podobnie broń... A strategie? Konsekwencje
polityczne? Nie są bardziej realne niż teorie. I rozsądny teoretyk, nawykły do zajmowania się
rzeczami nierealnymi, potrafi lepiej nimi manipulować niż człowiek przyzwyczajony do
posługiwania się jedynie realnymi narzędziami, które są w istocie produktami końcowymi... Czy
znają się państwo na szermierce?
DeCastries pokręcił głową.
- Tak - rzekł Eachan.
- Zatem, być może, słyszał pan o pewnej taktyce w szermierce, której użyję tu jako
przykładu tego, co nazywam taktyką błędu. Mowa jest o tym w tomie, który teraz piszę - zwrócił
się Cletus do Eachana Khana. - Taktyka ta polega na przeprowadzeniu serii ataków, z których
każdy spotyka się z ripostą, tak że powstaje pewien wzór zetknięć i rozłączeń szpady atakującego
ze szpadą przeciwnika. Głównym celem nie jest jednakże zadanie celnego ciosu podczas
któregoś z tych wstępnych ataków, lecz stopniowe, przy każdym odparowaniu, wytrącanie ostrza
szpady przeciwnika z właściwego kierunku, tak aby ten nawet tego nie zauważył. Wtedy, w
czasie końcowego ataku, kiedy szpada przeciwnika całkowicie wytrącona jest ze swego
pierwotnego położenia, atakujący szermierz zadaje celne pchnięcie zupełnie nie chronionemu
przeciwnikowi.
- Do tego potrzebny jest piekielnie dobry szermierz - zauważył bezbarwnie Eachan.
- W tym sęk, oczywiście - zgodził się Cletus.
- Tak - odezwał się wolno deCastries i poczekał, aż
Cletus na niego spojrzy. - Wygląda na to, że taktyka ta dobra jest jedynie na sali
szermierczej, gdzie wszystko odbywa się zgodnie z ustalonymi regułami.
- Och, ale można ją zastosować w każdej prawie sytuacji - rzekł Cletus. Na stole stały
puste jeszcze filiżanki do kawy. Cletus wyciągnął rękę, wziął trzy z nich i ustawił w rzędzie do
góry dnem między sobą a deCastriesem. Następnie sięgnął do stojącej na stole cukiernicy, wziął
w rękę kostkę cukru i położył ją obok środkowej filiżanki.
Przykrył nią kostkę cukru, a potem zaczai poruszać wszystkimi filiżankami, szybko
zmieniając ich położenie. Wreszcie przestał.
- Zna pan tę starą grę - zwrócił się do deCastriesa. - Pod którą z tych filiżanek znajduje się
teraz, pana zdaniem, kostka cukru?
DeCastries spojrzał na filiżanki, ale nie uczynił żadnego ruchu w ich kierunku. - Pod
żadną z nich - stwierdził.
- Czy mimo to, tak dla ilustracji, mógłby pan podnieść którąś z nich? - zapytał Cletus.
DeCastries uśmiechnął się. - Dlaczego nie? - powiedział.
Wyciągnął rękę i podniósł środkową filiżankę. Z jego twarzy na moment zniknął
uśmiech, a potem powrócił na nią znowu. Na białym obrusie widniała biała kostka cukru.
- Przynajmniej jest pan uczciwym graczem - rzekł deCastries.
Cletus wziął środkową filiżankę, którą deCastries odstawił na bok, i przykrył nią
ponownie kostkę cukru. Znów szybko pozamieniał miejscami odwrócone filiżanki.
- Spróbuje pan jeszcze raz? - zapytał deCastriesa.
- Jeśli pan sobie życzy. - Tym razem deCastries wybrał i podniósł filiżankę po prawej
stronie stojącego przed nim szeregu. Znowu ukazała się kostka cukru.
- Jeszcze raz? - spytał Cletus. Ponownie przykrył kostkę i pomieszał filiżanki. DeCastries
podniósł teraz filiżankę znajdującą się w środku i odstawił ją z pewnym przymusem, kiedy znów
ujrzał kostkę cukru.
- Co to ma znaczyć? - powiedział, a uśmiech z jego twarzy zniknął tym razem ostatecznie.
- O co w tym wszystkim chodzi?
- Wygląda na to, że nie może pan przegrać, panie ministrze, kiedy ja kontroluje grę -
odparł Cletus.
DeCastries przyglądał mu się przenikliwie przez parę sekund, następnie przykrył kostkę
filiżanką i odchylił się do tyłu na krześle, rzucając spojrzenie na Pater Tena.
- Tym razem ty poprzestawiaj filiżanki, Pater - powiedział.
Uśmiechając się złośliwie do Cletusa, Pater Ten wstał i zmienił położenie filiżanek,
jednak tak wolno, że każdy przy stole z łatwością mógł śledzić drogę filiżanki, którą przed chwilą
odstawił deCastries. Na koniec ta właśnie filiżanka znalazła się ponownie w środku. DeCastries
spojrzał na Cletusa i sięgnął po filiżankę z prawej strony tej, która, jak się zdawało, przykrywała
kostkę. Jego ręka zawahała się, wisiała przez chwilę nad filiżanką i cofnęła się. Uśmiech
powrócił na twarz deCastriesa.
- Rozumie się - powiedział patrząc na Cletusa - nie wiem, jak pan to robi, ale wiem, że
gdybym podniósł tę filiżankę, znalazłbym pod nią kostkę cukru. - Jego ręka powędrowała w
stronę filiżanki znajdującej się w przeciwnym końcu szeregu. - A gdybym wybrał tę,
prawdopodobnie znalazłbym ją tutaj?
Cletus nie odezwał się. Uśmiechnął się jedynie w odpowiedzi.
DeCastries pokiwał głową. Powróciła mu zwykła swoboda zachowania. - W
rzeczywistości - zauważył - jedyną filiżanką, co do której mogę być pewien, że nie ma pod nią
kostki cukru, jest ta, która, jak wszyscy wiemy, musi przykrywać kostkę cukru - ta pośrodku. Czy
mam rację?
Cletus nadal tylko się uśmiechał.
- Mam rację - stwierdził deCastries. Wyciągnął rękę i przez chwilę trzymał ją nad
środkową filiżanką, zaglądając Cletusowi w oczy, aż wreszcie ją cofnął. - O to właśnie chodziło
panu w tym pokazie z filiżankami i kostką cukru, nieprawdaż, pułkowniku? Pańskim celem było
nie tylko to, abym ocenił całą sytuację w taki sposób, w jaki to zrobiłem, ale również to, abym
stracił pewność siebie po tym, jak pomyliłem się trzy razy z rzędu, co w końcu zmusiłoby mnie
do podniesienia środkowej filiżanki i stwierdzenia, że naprawdę jest pusta. Pańskim prawdziwym
celem było podważenie mojego zaufania do własnego osądu, zgodnie z tą pańską taktyką błędu,
czyż nie tak?
Sięgnął i postukał paznokciem w środkową filiżankę, tak że wydała stłumiony dźwięk
małego dzwoneczka.
- Nie mam jednak zamiaru jej podnosić - mówił dalej, patrząc na Cletusa. - Otóż,
znalazłszy to wyjaśnienie, zrobiłem krok naprzód i odkryłem pański cel, którym było zmuszenie
mnie do tego, abym to uczynił. Chciał pan zrobić na mnie wrażenie. Cóż, jestem pod wrażeniem,
ale tylko niewielkim. I na dowód tego, jak niewielkim, może byśmy pozostawili tę filiżankę na
swoim miejscu, nie odwracając jej? Co pan na to powie?
- Powiem, że pańskie rozumowanie jest doskonałe, panie ministrze. - Cletus wyciągnął
rękę i zgarnął pozostałe dwie, stojące do góry dnem filiżanki, zakrywając na chwilę dłonią
wierzch każdej z nich, zanim je odwrócił, aby zaprezentować sufitowi sali jadalnej ich puste
wnętrza. - Cóż więcej mogę jeszcze powiedzieć?
- Dziękuję, pułkowniku - odparł miękko deCastries. Odchylił się do tyłu na swoim
krześle, a jego oczy zamieniły się w szparki. Dosięgną! prawą ręką do kieliszka od wina i zaczął
go znowu obracać między kciukiem a palcem wskazującym precyzyjnymi ćwierćobrotami, jak
gdyby delikatnie wkręcał go w biały obrus. - Wspomniał pan wcześniej coś o wybraniu tego lotu
na Kultis tylko dlatego, iż wiedział pan, że tu będę. Niech mi pan nie wmawia, że zadał pan sobie
tyle trudu tylko po to, by mi pokazać tę taktyczną grę.
- Tylko częściowo - odparł Cletus. Napięcie przy stole nagle wzrosło, chociaż głosy
Cletusa i deCastriesa nadal pozostały miłe i odprężone. - Chciałem pana poznać, panie ministrze,
ponieważ będę pana potrzebował, aby ukończyć swoją pracę na temat taktyki.
- Czyżby? - zdziwił się deCastries. - Jakiej pomocy pan ode mnie oczekuje?
- Kolejne okazje powinny nadarzyć się nam obu same, panie ministrze - Cletus odsunął
krzesło i wstał - teraz, kiedy już mnie pan poznał i wie, do czego zmierzam. Ponieważ
osiągnąłem tak wiele, prawdopodobnie nadszedł już czas, abym przeprosił państwa za to, że
przeszkodziłem w kolacji, i poszedł...
- Chwileczkę, pułkowniku... - warknął deCastries.
Przerwał mu cichy dźwięk tłukącego się szkła. Kieliszek Melissy leżał przed nią rozbity,
a ona niepewnie próbowała wstać, przyciskając dłoń do czoła.
Rozdział III
- Nie, nie, wszystko w porządku! - zawołała do ojca Melissa. - Nagle zakręciło mi się w
głowie, to nic wielkiego. Pójdę się położyć... Nie, ojcze, zostań tutaj! Pułkowniku Grahame, czy
może mnie pan odprowadzić do mojej kabiny, pod warunkiem, że pan sam teraz wychodzi?
- Oczywiście - odparł Cletus.
Szybko obszedł stół dookoła i podał dziewczynie ramię. Była wysoka i mocno oparła się
na nim wcale niemałym ciężarem młodego, zdrowego ciała. Prawie z irytacją machnęła ręką do
ojca i deCastriesa, by siedli z powrotem.
- Naprawdę! - powiedziała. Jej głos stał się ostry. - Wszystko w porządku. Chcę się tylko
położyć. Proszę, nie róbcie z tego powodu zamieszania. Pułkowniku...
- Jestem - rzekł Cletus. Ruszyli wolno razem. Dziewczyna przez cały czas opierała się na
nim, zarówno wtedy kiedy przechodzili przez salę, jak i wtedy, kiedy z niej wychodzili, skręcając
w lewo.
Melissa opierała się na nim dopóty, dopóki nie znaleźli się na korytarzu w miejscu, w
którym nie było ich widać z sali, a wtedy gwałtownie zatrzymała się, wyprostowała i odsunęła od
Cletusa, zwracając się jednocześnie twarzą ku niemu.
- Czuję się dobrze - powiedziała. - Musiałam jedynie coś zrobić, aby pana stamtąd
wydostać. Nie jest pan wcale pijany!
- Nie - odparł Cletus wesoło. - I najwyraźniej nie jestem również dobrym aktorem.
- Nie zwiódłby mnie pan nawet wtedy, gdyby pan nim był! Potrafię wyczuć... - Uniosła
nieco rękę, wyciągnęła dłoń, jak gdyby chciała go dotknąć, a kiedy popatrzył na nią z
zaciekawieniem, opuściła ją. - Potrafię przejrzeć na wylot takich ludzi jak pan. Mniejsza o to
zresztą. Byłoby całkiem źle, gdyby był pan pijany, próbując grać z takim człowiekiem jak
deCastries.
- Właściwie to nie ja grałem - rzucił Cletus trzeźwo.
- Och, niech mi pan nie mówi! - wykrzyknęła. - Czy nie sądzi pan, że wiem, jakich to
idiotów mogą zrobić z siebie zawodowi żołnierze, kiedy próbują mieć do czynienia z ludźmi
spoza swego szczególnego wojskowego światka? Ale Medal Honoru coś dla mnie znaczy nawet
wtedy, kiedy większość cywilów nie wie, co to takiego jest! - Jej oczy spotkały się z oczami
Cletusa. Prawie na siłę oderwała wzrok. - I właśnie dlatego pomogłam panu wydostać się
stamtąd. To jedyny powód!... I nie mam zamiaru robić tego ponownie!
- Rozumiem - rzekł Cletus.
- Niech więc pan wraca teraz do swojej kabiny i zostanie tam. Od tej pory niech się pan
trzyma z dala od Dowa deCastriesa. Od ojca i ode mnie również... Czy pan słyszy?
- Oczywiście - odparł Cletus. - Ale przynajmniej odprowadzę panią do kabiny.
- Nie, dziękuję. Mogę pójść sama.
- Co będzie, jeśli ktoś to zobaczy i do ministra dotrze wiadomość, że zawroty głowy
ustąpiły natychmiast po tym, jak tylko wyszła pani z sali?
Dziewczyna spojrzała na Cletusa, odwróciła się i dumnie ruszyła korytarzem. Cletus
zrównał się z nią w dwóch długich susach.
- A jeśli chodzi o zawodowych żołnierzy - powiedział łagodnie - nie wszyscy są
jednakowi...
Melissa zatrzymała się i obróciła raptownie ku niemu, zmuszając go tym samym do
zatrzymania się. - Przypuszczalnie - powiedziała surowo - uważa pan, że mój ojciec nie był nigdy
niczym więcej jak najemnikiem.
- Ależ nie - rzekł Cletus. - Jeszcze jakieś dziesięć lat temu był generałem-porucznikiem w
Królewskiej Armii Afganistanu, prawda?
Melissa spojrzała na niego ze zdziwieniem. - Skąd pan wie? - Jej ton był napastliwy.
- Historia wojskowości, w tym także historia najnowsza, to część dziedziny moich
zainteresowań - odparł. - Rewolucja uniwersytecka w Kabulu dwanaście lat temu, która
zakończyła się zmianą rządu, również do nich należy. Armia Afganistanu mogła mieć tylko
jednego generała Eachana Khana. A ten musiał emigrować z Ziemi zaledwie parę lat po
przewrocie.
- Nie musiał wyjeżdżać! - powiedziała. - Nadal potrzebowali go w armii, nawet wtedy,
kiedy Afganistan zrezygnował ze swojej niezawisłości i stał się częścią Koalicji. Były jednak
inne sprawy... - urwała.
- Inne sprawy? - zapytał Cletus.
- Nie zrozumiałby pan! - Melissa odwróciła się i znów ruszyła wzdłuż korytarza. Po kilku
krokach jednak zaczęła wyrzucać z siebie słowa, jakby nie mogła ich zatrzymać. - Moja matka
umarła... i... Salaam Badshahi Daulat Afghanistan - kiedy zaczęto domagać się wprowadzenia
kary śmierci dla każdego, kto śpiewa stary afgański hymn, ojciec złożył rezygnację.
Wyemigrował - na Dorsaj.
- To nowy świat, pełen żołnierzy, rozumiem - powiedział Cletus. - Chyba nie było zbyt...
- Znaleźli mu pracę kapitana - kapitana w batalionie najemników! - wybuchnęła. - Od
tamtej pory, w ciągu dziesięciu lat, zdołał dosłużyć się stopnia pułkownika - i na tym koniec.
Najemnicy dorsajscy nie mogą bowiem dowodzić większym oddziałem niż pułk. A to, co zostaje
po wszystkich niezbędnych wydatkach, nie wystarcza nawet na odwiedzenie Ziemi, nie mówiąc
już o ponownym tam zamieszkaniu, chyba że Exotikowie albo też ktoś inny opłaci nam podróż w
oficjalnych interesach.
Cletus skinął głową. - Rozumiem - powiedział. - To jednak błąd z pani strony próbować
naprawić wszystko przez deCastriesa. Nie można na niego wpłynąć w taki sposób, w jaki ma
pani nadzieję to uczynić.
- Naprawić... - Dziewczyna odwróciła głowę i zbladłszy nagle popatrzyła na Cletusa
zdumiona, mierząc się z nim spojrzeniem.
- Ależ tak - powiedział Cletus. - Zastanawiałem się, co pani miała do roboty przy tamtym
stole. Była pani jeszcze niepełnoletnia, kiedy ojciec pani wyemigrował na Dorsaj, więc musi pani
mieć podwójne obywatelstwo. Ma pani prawo powrotu i zamieszkania na Ziemi, kiedy tylko
zechce pani wybrać obywatelstwo Koalicji. Ale pani ojciec nie może tego uczynić bez
specjalnego politycznego zezwolenia, którego otrzymanie jest prawie niemożliwe. Albo pani,
albo ojciec pani musicie sądzić, że uda się pani nakłonić deCastriesa do tego, by wam w tym
pomógł.
- Ojciec nie ma z tym nic wspólnego! - Głos dziewczyny stał się zapalczywy. - Za jakiego
człowieka pan go uważa?
Spojrzał na nią. - Nie. Ma pani oczywiście rację - powiedział. - To musiał być pani
pomysł. On nie jest taki. Wychowałem się na Ziemi w rodzinie wojskowej, a pani ojciec
przypomina mi pewnych generałów, z którymi jestem spokrewniony. Gdybym tak nie chciał
zostać malarzem...
- Malarzem? - Melissa zamrugała oczami na tę nagłą zmianę tematu.
- Tak - odparł Cletus, uśmiechając się z lekkim przymusem. - Właśnie zaczynałem
utrzymywać się z tego, kiedy dostałem powołanie, i w końcu zdecydowałem się wstąpić do
Sojuszniczej Akademii Wojskowej, jak od początku chciała moja rodzina. Później, naturalnie,
zostałem ranny i odkryłem, że lubię historię sztuki wojennej. Rzuciłem więc malowanie.
Kiedy to mówił, dziewczyna zatrzymała się automatycznie przed jednymi z drzwi, które
ciągnęły się wzdłuż drugiego, wąskiego korytarza. Nie próbowała jednak nawet ich otworzyć.
Stała natomiast, przyglądając mu się.
- Dlaczego więc zrezygnował pan z wykładania na Akademii? - zapytała.
- Ktoś - powiedział z humorem - powinien sprawić, by planety stały się bezpieczne dla
takich jak ja naukowców.
- Robiąc sobie z deCastriesa osobistego wroga? - zauważyła powątpiewająco. - Czy nie
nauczył się pan niczego wtedy, kiedy ten przejrzał pańską grę z filiżankami i kostką cukru?
- Ale przecież to mu się nie udało - powiedział Cletus. - Cóż, muszę przyznać, że zrobił
kawał dobrej roboty, ukrywając fakt, że mu się to nie udało.
- Ukrył?
- Naturalnie - odparł Cletus. - Podnosząc pierwszą filiżankę był zbyt pewny siebie i
uważał, iż potrafi wyzyskać każdy obrót gry na swoją korzyść. A kiedy odwrócił pierwszą
filiżankę, pomyślał, że to nie on, lecz ja popełniłem błąd. Przy drugiej musiał zrewidować swój
pogląd, ale był jeszcze wystarczająco pewny siebie, aby spróbować jeszcze raz. Kiedy podniósł
trzecią filiżankę, zdał sobie w końcu sprawę z tego, że gra jest całkowicie pod moją kontrolą.
Musiał więc znaleźć wymówkę, aby przerwać rzecz całą i nie próbować po raz czwarty.
Melissa potrząsnęła głową. - Wszystko wygląda całkiem inaczej - powiedziała
niedowierzająco. - Przekręca pan to, co się zdarzyło, aby wyglądało tak, jak pan chce.
- Nie - odparł Cletus. - To deCastries wszystko przekręcił swoim, istotnie, bardzo
sprytnym wyjaśnieniem tego, dlaczego nie zamierza podnieść filiżanki po raz czwarty. Problem
polega na tym, że było to fałszywe wyjaśnienie. Wiedział, że znajdzie kostkę cukru pod każdą
filiżanką, którą podniesie.
- Jak to możliwe?
- Ponieważ, rozumie się, kostki były pod wszystkimi filiżankami - odparł Cletus. - Kiedy
brałem kostkę z cukiernicy, schowałem w dłoni jeszcze dwie. Nim deCastries stanął wobec
czwartego wyboru, prawdopodobnie połapał się już, o co chodzi. Fakt, że gra polega, jak się
okazało, nie na znalezieniu kostki, ale na niezrobieniu tego, zmylił go z początku. Gdyby jednak
wtedy zwrócił na to naszą uwagę, byłoby za późno, by ochronić się przed wyjściem na głupca,
jako że zagrał już wcześniej trzy razy. Tacy ludzie jak deCastries nie mogą pozwolić sobie na
ośmieszanie się.
- Ale dlaczego pan to zrobił? - Melissa prawie krzyknęła. - Dlaczego chce pan mieć
takiego wroga?
- Muszę wzbudzić jego zainteresowanie - powiedział Cletus - abym mógł go wykorzystać.
Jeśli zdenerwuję go wystarczająco, zada cios, a ja będę mógł go sparować. Tylko dzięki
skutecznemu udaremnieniu każdej próby ataku, którą podejmie, zdołam wystarczająco
przyciągnąć jego uwagę... Teraz pani rozumie - kontynuował trochę łagodniej - dlaczego
powinna się pani martwić raczej z powodu swoich, a nie moich kontaktów z deCastriesem. Ja
potrafię sobie z nim poradzić. Natomiast pani...
- Pan... - Dziewczyna wybuchnęła nagle gniewem, odwróciła się i szarpnięciem otworzyła
drzwi. - Jest pan skończony... zadając się z Dowem. Niech pan się da zetrzeć na proch. Mam
nadzieję, że tak się stanie. Ale niech pan się trzyma ode mnie z daleka... I od ojca! Czy pan mnie
słyszy?
Spojrzał na nią, a przez jej twarz przemknął jakby lekki cień bólu.
- Oczywiście - powiedział cofając się. - Jeśli właśnie tego pani sobie życzy.
Weszła do środka, trzaskając za sobą drzwiami. Cletus stał przez chwilę patrząc na ich
gładką powierzchnię. Przez moment, gdy rozmawiał z Melissą, bariera izolacji, którą sam
stworzył wokół siebie wiele lat temu, kiedy stwierdził, że inni go nie rozumieją, prawie stopniała.
Teraz była jednak znów na swoim miejscu.
Wziął głęboki oddech, który zamienił się prawie w westchnienie. Odwrócił się i ruszył
korytarzem w kierunku swojej kabiny.
Rozdział IV
Przez następne cztery dni Cletus starannie unikał Melissy i jej ojca, sam z kolei był
ignorowany przez deCastriesa i Pater Tena. Mondar natomiast stał się prawie bliskim jego znajo-
mym, który to fakt był dla Cletusa nie tylko miły, ale i ciekawy.
Piątego dnia od wyruszenia z Ziemi statek wszedł na orbitę Kultis. Podobnie jak jej
siostrzana planeta Mara, Kultis stanowiła zielony, ciepły świat z okresową pokrywą lodową i
tylko dwoma głównymi kontynentami, północnym i południowym, tak jak Ziemia w odległej
geologicznej przeszłości.
Z głównych miast poszczególnych kolonii Kultis zaczęły przybywać wahadłowce, aby
zabrać pasażerów. Pełen niedobrych przeczuć Cletus próbował zatelefonować do Kwatery
Głównej Sojuszu w Bakhalli, aby się zameldować i dowiedzieć o miejscu zakwaterowania.
Wszystkie jednak połączenia statku z powierzchnią planety były zajęte przez grupę udającą się
do Neulandii. Co oznaczało, jak odkrył Cletus, przeprowadziwszy małe śledztwo, Pater Tena
rozmawiającego w imieniu deCastriesa. Był to oczywiście rażący przykład faworyzowania na
statku znajdującym się rzekomo pod neutralną banderą. Przeczucie Cletusa przerodziło się w
podejrzenie. Jedna z tych rozmów mogła równie dobrze dotyczyć jego.
Po powrocie od telefonu Cletus, rozglądając się, dostrzegł niebieską szatę Mondara, który
stał obok zamkniętego luku środkowej części statku, zaledwie kilka kroków od Melissy i
Eachana Khana. Kulejąc podszedł energicznie do Exotika.
- Telefony zajęte - powiedział. - Myślałem, że poproszę
Sojuszniczą Kwaterę Główną o instrukcje. Powiedz mi, czy w okolicy Bakhalli partyzanci
neulandzcy prowadzą obecnie jakieś ożywione działania?
- Tuż pod bramami miasta - odparł Mondar. Popatrzył przenikliwie na Cletusa. - O co
chodzi? Czy właśnie teraz przypomniałeś sobie, jakie zrobiłeś wrażenie na deCastriesie podczas
obiadu pierwszego dnia na pokładzie?
- Ach to? - Cletus uniósł brwi. - Chcesz powiedzieć, że deCastries zwykł zadawać sobie
trud uczynienia z każdego mało ważnego pułkownika, którego spotka, celu dla partyzantów?
- Nie z każdego, oczywiście - odparł Mondar i uśmiechnął się. - Tak czy inaczej nie ma
powodu do niepokoju. Pojedziesz do Bakhalli z Melissą, Eachanem i mną samym służbowym
samochodem.
- To uspokajające - stwierdził Cletus. Myślami znajdował się jednak już gdzie indziej.
Jasne, że niezależnie od tego, jaki miałby być wynik spotkania z deCastriesem, stał się on
przynajmniej częściowo jasny dla Mondara. To dobrze, pomyślał. Szlak, który wytyczył, chcąc
osiągnąć cel wcześniej przez siebie zapowiedziany, miał stanowić przynętę dla umysłu
przenikliwego, potrafiącego wziąć pod uwagę niewidoczne dla mniej spostrzegawczego
człowieka skutki swoich poczynań. Takim rodzajem umysłu wyróżniał się deCastries, a i umysł
Mondara był wystarczająco skomplikowany, jak również na swój sposób głęboki, by móc okazać
się użytecznym obiektem sterowania.
W pomieszczeniu zabrzmiał gong, przecinając gwar rozmów.
- Dokuje wahadłowiec do Bakhalli! - Ze ściennego głośnika dobiegł monotonny głos
pierwszego oficera. - Dokuje wahadłowiec do Bakhalli, luk pośrodku statku. Wszyscy
pasażerowie do Bakhalli proszeni są o przygotowanie się do wejścia na pokład...
Cletus poczuł, że przesuwa się do przodu, kiedy luk się otworzył, odsłaniając jasny,
metalowy tunel prowadzący do wahadłowca. On i Mondar zostali rozdzieleni przez tłum.
Wahadłowiec nie był wiele większy od ciasnej, niewygodnej maszyny przeznaczonej do
lotów w atmosferze i przestrzeni międzyplanetarnej. Zahuczał, ruszył, zanurkował, szarpnął i w
końcu zarzucił, lądując w kole z popękanego, brązowego betonu, otoczonym dżunglą
szerokolistnych drzew - zieloną zasłoną ozdobioną czymś, co wyglądało to jak szkarłatne, to jak
jaskrawożółte nici.
Powłócząc nogami, Cletus wyszedł z wahadłowca na jasne światło słoneczne i odsunął się
nieco na bok, aby zorientować się w swoim położeniu. Oprócz małego budynku odpraw około
pięćdziesięciu metrów dalej brak było wokół wyraźnych śladów człowieka, z wyjątkiem
wahadłowca i betonowej drogi. Ściana dżungli wznosiła się ponad trzydzieści metrów wokół
lądowiska. Zwykły, dość przyjemny, tropikalny dzień, pomyślał Cletus. Rozejrzał się za
Mondarem - gdy nagle wstrząsnęło nim coś w rodzaju bezdźwięcznego emocjonalnego uderzenia
piorunem.
Już w momencie wstrząsu rozpoznał uderzenie z zasłyszanych opinii. Był to „szok
reorientacyjny” - gwałtowny, doświadczany w jednej chwili natłok całego szeregu czynników
różniących się od tych dobrze znanych. A roztargnienie, w jakim się znajdował, schodząc w tę
niemal ziemską scenerię, spotęgowało jeszcze cały efekt.
Teraz, kiedy szok minął, Cletus spostrzegł od razu, że niebo było nie tyle niebieskie, ile
raczej niebieskozielone. Słońce wydawało się większe i bardziej złocistożółte niż na Ziemi.
Czerwone i żółte nitki w listowiu nie były wytworem kwiatów czy też winorośli, lecz
najprawdziwszymi kolorowymi żyłkami biegnącymi przez liście. Przesycone wilgocią powietrze
drgało od woni, które łącząc się wytwarzały zapach przypominający mieszaninę startej gałki
muszkatołowej i rozgniecionej trawy. Wibrowało ono także od cichego, ale jednostajnego
bzykania owadów i głosów zwierząt imitujących dźwięki rozpięte między wysokim tonem
blaszanej dziecinnej piszczałki a łagodnym brzmieniem drewnianego bębenka - we wszystkim
słychać było jednak pewną zgrzytliwość, obcą głosom na Ziemi.
Cały ten natłok światła, zapachów, kolorów i dźwięków wprowadził Cletusa w chwilowe
odrętwienie, z którego otrząsnął się, poczuwszy na swoim łokciu rękę Mondara.
- Nadjeżdża służbowy samochód - powiedział Mondar, prowadząc go naprzód. Pojazd, o
którym wspomniał, właśnie wyjechał zza budynku odpraw, a za nim pojawił się szeroki kształt
pasażerskiego poduszkowca. - Chyba że wolisz jechać raczej autobusem razem z bagażami,
żonami i zwykłymi cywilami?
- Dziękuję, nie. Przyłączę się do was - odparł Cletus.
- A zatem tędy - powiedział Mondar.
Kiedy oba pojazdy podjechały i zatrzymały się, Cletus ruszył za Exotikiem. Samochodem
służbowym okazał się wojskowy, napędzany plazmą pojazd, poruszający się na poduszce
powietrznej, a dzięki opuszczanym łapom przystosowany do jazdy w niezwykle trudnym terenie.
Poza tym wyglądał jak opancerzona wersja sportowych samochodów używanych podczas
wielkich polowań. Eachan Khan i Melissa byli już w środku, zajmując jedną z umieszczonych
naprzeciwko siebie par siedzeń dla pasażerów. Z przodu przy urządzeniach sterowniczych
siedział młody żołnierz o okrągłej twarzy z tarczowcem u boku.
Cletus z zainteresowaniem zerknął na niezgrabną, ręczną broń, kiedy wdrapywał się do
pojazdu obok prawej łapy. Był to pierwszy tarczowiec, jaki widział w normalnym, polowym
użyciu - chociaż już kiedyś dotykał podobnej broni w Akademii, a nawet z niej wypalił.
Stanowiła ona skrzyżowanie - nie, dokładne pomieszanie różnych typów broni - zaprojektowane
pierwotnie do tłumienia zamieszek, do utrzymywania porządku publicznego, a więc była ona
prawie bezużyteczna na polu walki, gdzie już w pierwszych minutach bitwy odrobina kurzu
mogła sparaliżować pewne niezbędne części wewnątrz skomplikowanego mechanizmu.
Nazwa broni wywodziła się z oryginalnego nieoficjalnego określenia - karabin tarczowy,
co świadczyło o tym, że nawet specjaliści od uzbrojenia mają pewne poczucie humoru. Przy
właściwej obsłudze taki karabin mógł wystrzeliwać wszelkiego rodzaju naboje, od 4,5 mm śrutu
aż po ciężkie pociski typu samonaprowadzającego się. Był to ten rodzaj niepraktycznej broni,
która prowokowała taktyczną wyobraźnię Cletusa do wymyślania dla niej różnych możliwych,
nieszablonowych zastosowań w niezwykłych sytuacjach.
Obaj mężczyźni znaleźli się wreszcie w samochodzie. Z sykiem kompresora ciężki pojazd
uniósł się dwadzieścia pięć centymetrów nad betonem i powoli ruszył na podtrzymującej go
poduszce powietrznej. Przed nimi wyłoniła się przerwa w ścianie dżungli; chwilę później sunęli
wąską, krętą drogą z ubitej ziemi, po której obu stronach ciągnęły się głębokie, zarośnięte
chwastami rowy, bezskutecznie próbujące powstrzymać napór tropikalnego lasu, wznoszącego
się wzdłuż całego traktu, aby wreszcie gdzieś wysoko nad ich głowami utworzyć łukowate
sklepienie.
- Jestem zaskoczony tym, że nie wypalacie czy też nie niszczycie dżungli w inny sposób,
by utworzyć czyste pasy po obu stronach drogi - rzekł Cletus do Mondara.
- Robimy to na ważnych wojskowych trasach - odparł Exotik. - Obecnie brakuje nam
jednak ludzi, a miejscowa roślinność szybko odrasta. Próbujemy hodować ziemskie drzewa i
trawy, aby wyprzeć rodzime formy wegetacji, i sadzimy je wzdłuż dróg, ale w laboratoriach
również brak rąk do pracy.
- Trudna sytuacja z zaopatrzeniem i ludźmi - wyrzucił z siebie Eachan Khan, dotykając
troskliwie prawego czubka swych sztywnych, siwych wąsów dokładnie w tym momencie, w
którym pojazd najechał niespodziewanie na ogromne pnącze, przebijające się spod ubitej ziemi
tworzącej drogę, i tym samym zmuszony był opuścić łapy, aby pokonać przeszkodę.
- Co pan sądzi o tarczowcach? - zapytał Cletus najemnika dorsajskiego, z trudnością
wypowiadając słowa z powodu wstrząsów i przechyłów pojazdu.
- Zły kierunek rozwoju małej broni... - Przeszkoda została z tyłu, a pojazd znów zawisł
miękko na podtrzymującej go poduszce powietrznej. - Paralizatory, ultradźwiękowce, tarczowce
do unieszkodliwiania, blokowania lub niszczenia broni przeciwnika - wszystko to robi się zbyt
skomplikowane. A im bardziej to skomplikowane, im gorsza sytuacja z dostawami, tym trudniej
zapewnić ruchliwość oddziałów uderzeniowych.
- Jaki pan ma zatem pomysł? - zapytał Cletus. - Powrót do kusz, noży i krótkich mieczy?
- Czemu nie? - rzucił nieoczekiwanie Eachan Khan, zabarwiając swój monotonny głos
nową dla siebie nutą entuzjazmu. - Człowiek z kuszą na właściwej pozycji i we właściwym
czasie wart jest tyle, ile korpus ciężkiej artylerii pół godziny później i piętnaście kilometrów dalej
od miejsca, w którym powinien się był znaleźć. Jak to szło: ...z braku gwoździa zginęła
podkowa...?
- Z braku podkowy zginął koń. Z braku konia zginął jeździec - zacytował Cletus do końca
i dwaj mężczyźni spojrzeli na siebie z dziwnym, niemym szacunkiem.
- Musi pan mieć niemałe problemy szkoleniowe - powiedział Cletus z namysłem. - Mam
na myśli Dorsaj. Jest pan zmuszony przyjmować ludzi o najdziwniejszej przeszłości, a chciałby
pan uczynić z nich żołnierzy zdolnych do najróżniejszych wojskowych zadań.
- Koncentrujemy się na rzeczach podstawowych - odparł Eachan. - A oprócz tego nasz
program polega na tworzeniu małych, ruchliwych, szybko działających oddziałów, wykorzys-
tywanych później zgodnie z ich przeznaczeniem. - Skinął głową w kierunku Mondara. - Do tej
pory naprawdę udało się to tylko u Exotików. Większość pracodawców chce wpasować naszych
zawodowców w tradycyjne ramy organizacyjne. Działa jakoś, ale co to ma wspólnego z
efektywnym wykorzystaniem ludzi czy oddziałów. Jest to jeden z powodów, dla którego
mieliśmy zatargi z regularnym wojskiem. Pański tutejszy przełożony, generał Traynor... - Eachan
urwał. - Cóż, nie powinienem o tym mówić.
Nagle porzucił ten temat, usiadł prosto i wyjrzał przez jeden z otworów w metalowych
bokach pojazdu. Następnie odwrócił się i zawołał do kierowcy.
- Nie widać tam czegoś dziwnego? - zapytał. - Coś mi się tutaj nie podoba.
- Nie, panie pułkowniku! - odkrzyknął kierowca. - Spokój jak w niedzielny...
Tuż obok rozległ się niespodziewanie jakby trzask pioruna. W tej samej chwili pojazd
przechylił się. Cletus poczuł, że się wywracają, a powietrze wokół nich zapełniło się fruwającą
ziemią. Kątem oka widział kierowcę walącego się do rowu po prawej stronie drogi, nadal
trzymającego karabin, ale pozbawionego głowy. Wtedy też pojazd przewrócił się całkiem na bok
i nastąpił moment, w którym nic nie było widać.
Wtem wszystko znowu stało się wyraźne. Samochód leżał na prawym boku wystawiając
opancerzone podwozie, a do nich, do środka, można było dostać się jedynie albo przez lewy, albo
przez tylny otwór okienny. Mondar już zaciągnął metalową żaluzję na tylne okno, a Eachan Khan
zasłaniał lewe okno znajdujące się teraz nad ich głowami. Znaleźli się w ciemnym, metalowym
pudle z kilkoma zaledwie wąskimi, przepuszczającymi światło słoneczne szczelinami z przodu
pojazdu i wokół opancerzonego fragmentu za siedzeniem kierowcy.
- Ma pan broń, pułkowniku? - zapytał Eachan Khan, wyjmując spod munduru mały,
płaski pistolet i przykręcając do niego długą, snajperską lufę. Kule ze sportowych karabinów -
teoretycznie broni cywilnej, lecz wystarczająco zabójczej w dżungli - zaczynały już bębnić o
pancerną karoserię pojazdu.
- Nie - odparł ponuro Cletus. W samochodzie robiło się duszno, a zapach rozgniecionej
trawy i gałki muszkatołowej stał się wszechobecny.
- Szkoda - powiedział Eachan Khan. Skończył przykręcać lufę, wystawił jej koniec przez
jedną ze szczelin i przymrużył oko. Wystrzelił. Duży mężczyzna z jasną brodą, w maskującym
kombinezonie, przedarł się przez ścianę dżungli po prawej stronie drogi i leżał teraz nieruchomo.
- W autobusie usłyszą strzelaninę, przecież jadą za nami - odezwał się Mondar z
półmroku za Cletusem. - Zatrzymają się i zadzwonią po pomoc. Odsiecz powinna nadejść w
ciągu piętnastu minut od powiadomienia Bakhalli.
- Tak - powiedział Eachan Khan spokojnie i znowu wystrzelił. Posłyszeli, jak kolejne
ciało, tym razem niewidoczne, z trzaskiem wali się z drzewa na ziemię. - Powinni zjawić się tutaj
na czas. Dziwne, że ci partyzanci nie przepuścili nas i nie poczekali na autobus. Większy
ładunek, słabsza ochrona i więcej cennych rzeczy w środku... Trzymałbym głowę niżej,
pułkowniku.
Ostatnie słowa skierowane były do Cletusa, który podniósł się i z furią szarpał żaluzję w
dolnej części pojazdu. W połowie oparty o drogę, jako że samochód znalazł się na jej wy-
brzuszeniu, Cletus odsuwał żaluzję, stopniowo poszerzając otwór wychodzący na rów, do
którego wpadł martwy kierowca - otwór wystarczająco duży, aby Cletus mógł się przez niego
przecisnąć.
Ukryci w dżungli strzelcy spostrzegli, co się dzieje, i grad pocisków zadzwonił o
opancerzone podwozie pojazdu, jednak z powodu ostrego kąta, jaki samochód tworzył z ziemią,
żaden z pocisków nie przeszedł przez otwór, który zrobił Cletus. Melissa odkrywszy nagle, co
Cletus zamierza zrobić, chwyciła go za ramię, kiedy zaczął przeciskać się przez otwór.
- Nie - powiedziała. - To bezcelowe! Nie może pan pomóc kierowcy. Został zabity, kiedy
wybuchła mina...
- Do diabła... z tym - wysapał Cletus, jako że strzelanina nie zachęcała do przestrzegania
dobrych manier. - Kierowca wypadł razem z tarczowcem.
Wyrwawszy się wyśliznął się spod opancerzonego pojazdu, poderwał i rzucił w kierunku
rowu, w którym leżało niewidoczne ciało kierowcy. W otaczającej ich dżungli rozległ się huk
wystrzałów, Cletus potknął się, kiedy dotarł do skraju rowu, obrócił i znikł im z oczu. Melissie
zaparło dech, gdyż z rowu dobiegł odgłos szamotaniny, a następnie ukazało się ponad nim ramię,
które drgało przez sekundę, później zawisło, wyraźnie widoczne, wyciągnięte ku górze, jakby w
ostatnim rozpaczliwym akcie błagania o pomoc.
W odpowiedzi huknął w dżungli pojedynczy strzał, a kula urwała pół dłoni i nadgarstek.
Trysnęła krew, ale ręka nie cofnęła się i krwawienie prawie natychmiast ustało; nie widać było
najmniejszej strużki, która świadczyłaby o nadal pracującym, żyjącym sercu.
Melissa wzdrygnęła się, wytrzeszczonymi oczyma wpatrując w wystające ramię, w końcu
wyrwało się z niej drżące westchnienie. Przyglądający się temu przez chwilę ojciec położył jej na
ramieniu wolną rękę.
- Spokojnie, dziewczyno - powiedział. Ściskał przez jakiś czas jej ramię, wkrótce jednak
został zmuszony do spojrzenia przez swoją szczelinę, gdyż seria wystrzałów znowu zadzwoniła o
karoserię pojazdu. - Mogą nas teraz zaatakować w każdej sekundzie - mruknął.
Siedząc w półmroku ze skrzyżowanymi nogami, niczym jakaś medytująca i nieobecna
duchem postać, Mondar wyciągnął ręce i wziął w nie dłonie znieruchomiałej z szeroko otwartymi
oczami dziewczyny. Jej spojrzenie nie oderwało się ani na moment od ramienia w rowie i
Melissa coraz mocniej i mocniej, z niewiarygodną wprost siłą, ściskała ręce Mondara. Nie
wydała żadnego dźwięku i nie odwróciła wzroku, a jej twarz była tak biała i nieruchoma jak
maska.
Strzały w dżungli nagle ucichły. Mondar odwrócił się i zerknął na Eachana.
Dorsaj popatrzył ponad własnym ramieniem i oczy obu mężczyzn spotkały się.
- W każdej sekundzie - rzucił Eachan praktycznym tonem. - Będzie pan głupcem, jeśli
pozwoli się pan wziąć żywcem, Outbondzie.
- Kiedy życie straci wszelki sens, zawsze można umrzeć - odpowiedział Mondar
pogodnie. - Żaden człowiek nie rozkazuje temu ciału, jedynie ja sam.
Eachan począł znowu strzelać.
- Pasażerowie autobusu - zauważył spokojnie Mondar - powinni już dawno usłyszeć
strzelaninę i zawiadomić Bakhallę.
- Bez wątpienia - odparł Dorsaj. - Ale pomoc musiałaby dotrzeć do nas właśnie w tej
chwili, aby na coś jeszcze się przydać. W każdej sekundzie, jak powiedziałem, mogą nas
zaatakować. Jeden pistolet nie powstrzyma dwunastu czy też ilu ich tam jest ludzi... Właśnie idą!
Przez szczelinę ponad sterczącym ramieniem żołnierza Mondar ujrzał dwa szeregi
odzianych w kombinezony maskujące postaci, które wyskoczyły nagle z dżungli po obu stronach
drogi i ruszyły w kierunku pojazdu. Mały pistolet w ręku Eachana odzywał się nieprzerwanie i w
jakiś niemal magiczny sposób - gdyż odgłosy wystrzałów prawie ginęły w ogólnym hałasie i
zgiełku - figurki z czoła ataku osuwały się na ziemię.
Atakującym pozostało do przebycia nie więcej niż piętnaście metrów; wkrótce dżunglę i
małą plamę słonecznego światła, które Mondar mógł dostrzec, przesłoniły zielone kombinezony.
Pistolet w ręku Eachana trzasnął głucho i w tej samej sekundzie, kiedy sylwetka
pierwszego partyzanta zakryła otwór, przez który wydostał się Cletus, gdzieś z tyłu rozległ się
dziki jazgot i atakujący zniknęli niczym piaskowe figurki po uderzeniu silnej, przybrzeżnej fali.
Tarczowiec jazgotał jeszcze przez chwile i wreszcie ucichł. Nad miejscem walki zaległa
cisza, jak gdyby woda górskiego jeziora zdołała przykryć już spadający kamień. Eachan wyminął
zastygłe postacie Mondara i Melissy i wyczołgał się z samochodu. Odrętwiali poszli oboje w jego
ślady.
Powłócząc sztywną z powodu sztucznego stawu kolanowego lewą nogą, Cletus usiłował
wydostać się z rowu, ciągnąc za sobą karabin. Stanął na równych nogach właśnie wtedy, kiedy
podszedł do niego Eachan.
- Bardzo dobra robota - rzekł Dorsaj z rzadką nutą ciepła w swoim sztywnym zazwyczaj
tonie. - Dziękuję, pułkowniku.
- Nie ma za co, pułkowniku - odparł Cletus lekko drżącym głosem. Teraz, kiedy napięcie
minęło, zdrowe kolano niewidocznie, ale wyczuwalnie drgało z emocji pod nogawką spodni od
munduru.
- Rzeczywiście, bardzo dobra robota - powiedział cicho jak zwykle Mondar, przyłączając
się do nich. Melissa przystanęła i spojrzała w dół, do rowu, gdzie leżał martwy kierowca. To jego
ramię, celowo oczywiście, podniósł Cletus, kiedy niewidoczny zaległ w rowie, udając śmiertelnie
zranionego człowieka. Melissa wzdrygnęła się i odwróciła.
Patrzyła na Cletusa szeroko rozwartymi oczami, a na jej bladej twarzy mieszały się
najróżniejsze uczucia.
- Nadchodzą właśnie posiłki - zauważył Mondar, wpatrując się w niebo. Para bojowych
maszyn z oddziałem piechoty na pokładzie każdej opadała na drogę. Z tyłu rozległ się syk
hamujących dysz odrzutowych, więc odwrócili się, by zobaczyć wyłaniający się zza zakrętu
drogi autobus. - Podobnie jak nasza sekcja łączności - dodał uśmiechając się leciutko.
Rozdział V
Służbowy samochód z dowództwa, z kompresorem zniszczonym przez partyzancki ogień,
został na drodze. Jedna z maszyn bojowych zabrała czterech pozostałych przy życiu pasażerów
do Bakhalli. Całą czwórkę wysadzono w sekcji transportowej Sojuszniczej Kwatery Głównej w
Bakhalli. Eachan Khan i Melissa pożegnali się i odjechali taksówką do swojej rezydencji w
mieście. Mondar otworzył drzwi następnej taksówki i ruchem ręki zaprosił Cletusa do środka.
- Będziesz musiał jechać do Kwatery Głównej po przydział i zakwaterowanie, a to mi po
drodze. Podrzucę cię.
Cletus wsiadł; Mondar wyciągnął rękę, aby zaprogramować na desce rozdzielczej cel
podróży. Pojazd uniósł się na poduszce powietrznej i miękko prześliznął pomiędzy szeregami
pomalowanych na biało budynków wojskowych.
- Dziękuję - powiedział Cletus.
- Nie ma za co - odparł Mondar. - Właśnie tam w dżungli uratowałeś nam wszystkim
życie. Pragnąłbym uczynić coś więcej, niż tylko ci podziękować. O ile się nie mylę, chciałbyś
jeszcze raz porozmawiać z Dowem deCastriesem?
Cletus spojrzał na Outbonda z zaciekawieniem. Przez całe życie lubił obserwować ludzi
dążących do osiągnięcia ważnych celów; w ciągu pięciu dni, od kiedy poznał Mondara, zdał
sobie sprawę, że wytrwałość Exotika w dążeniu do celu może okazać się równie wielka jak jego
własna.
- Myślałem, że deCastries udał się do stolicy Neulandii.
- Udał się - odrzekł Mondar, kiedy taksówka skręciła w prawo, w nieco szerszą aleję i
zaczęła zbliżać się do dużego budynku z białego betonu, z umieszczoną na szczycie sojuszniczą
flagą. - Ale do Neulandii jest stąd zaledwie dwadzieścia pięć minut drogą powietrzną. Koalicja
nie ma żadnych bezpośrednich stosunków dyplomatycznych z naszym rządem na Kultis i ani nasi
ludzie, ani Dow nie zechcą przepuścić okazji do rozmów. A poza tym, w rzeczywistości,
walczymy z Koalicją. Neulandia nie przetrwałaby bez niej sześciu tygodni. Dzisiaj wieczorem
wydaję nieoficjalne, małe przyjęcie w swoim domu - zimny bufet i ogólne rozmowy. Będą też
Eachan Khan i Melissa. Byłbym zaszczycony, gdybyś przyszedł również.
- Przyjdę z przyjemnością - powiedział Cletus. - Czy mogę przyprowadzić swojego
adiutanta?
- Adiutanta?
- Podporucznika Arvida Johnsona, jeśli będę miał szczęście zastać go jeszcze bez
przydziału - odparł Cletus. - To jeden z moich byłych studentów z Akademii. Odwiedził mnie,
kiedy kilka miesięcy temu przyjechał do domu na urlop. To właśnie on powiedział mi o Bakhalli
coś, co mnie zainteresowało.
- Tak? Więc przyprowadź go, proszę bardzo! - Taksówka zatrzymała się przed
chodnikiem prowadzącym prosto do wejścia do dużego, białego budynku. Mondar nacisnął guzik
i drzwiczki obok Cletusa otworzyły się. - Przyprowadź, kogo zechcesz. Około ósmej.
- Przyjdziemy - obiecał Cletus. Odwrócił się i ruszył chodnikiem w kierunku Kwatery
Głównej.
- Pułkownik Cletus Grahame? - zapytał młody podporucznik o wąskiej twarzy, siedzący
przy zaśmieconym biurku za oszklonymi drzwiami biura zakwaterowania i przydziałów, kiedy
Cletus zatrzymał się przed nim. - Ma pan natychmiast zameldować się u generała Traynora -
natychmiast, kiedy pan się zjawi.
Młody oficer miał wysoki, tenorowy głos i nieprzyjemnie szczerzył zęby, kiedy mówił.
Cletus uśmiechnął się miło, zapytał o drogę do biura generała i odszedł.
Oszklone drzwi z napisem „Generał brygady John Houston Traynor”, które w końcu
znalazł, zaprowadziły go najpierw do sekretariatu, gdzie stał barczysty, łysawy pułkownik około
pięćdziesiątki, najwyraźniej kończąc wydawanie jakichś poleceń otyłemu, trzydziestoletniemu
kapitanowi siedzącemu za jedynym w tym pomieszczeniu biurkiem. Skończywszy pułkownik
odwrócił się i zmierzył Cletusa wzrokiem.
- Pan nazywa się Grahame? - zapytał niespodziewanie.
- Zgadza się, pułkowniku - odparł uprzejmie Cletus - a pan...?
- Dupleine - rzekł tamten niegrzecznie. - Jestem szefem sztabu generała Traynora. Nie
wejdzie pan w skład naszej kadry oficerskiej, prawda?
- Otrzymałem specjalne zadanie z Genewy, pułkowniku - odparł Cletus.
Dupleine odchrząknął, obrócił się na pięcie i wyszedł tymi drzwiami, przez które Cletus
właśnie wszedł. Podpułkownik spojrzał na grubego kapitana za biurkiem.
- Panie pułkowniku - odezwał się kapitan. W jego głosie pojawił się cień sympatii. Twarz
miał uprzejmą i dosyć inteligentną, pomimo podtrzymującego ją ciężkiego, drugiego podbródka.
- Jeśli pan usiądzie na chwilę, powiadomię generała Traynora, że pan tu jest.
Cletus siadł, a kapitan pochylił się, by powiedzieć coś do interkomu na biurku.
Odpowiedzi, która nadeszła, Cletus nie usłyszał, ale kapitan podniósł wzrok i skinął głową.
- Może pan wejść, pułkowniku - powiedział, wskazując głową drzwi znajdujące się za
jego biurkiem.
Cletus wstał i podszedł do drzwi... Kiedy wszedł do drugiego pokoju, znalazł się na
wprost znacznie większego biurka, za którym siedział podobny do byka mężczyzna po
czterdziestce, z twarzą o ciężkich rysach, ozdobioną przerażającą parą gęstych, czarnych brwi.
„Bat” Traynor, tak przezywano generała z powodu groźnego wyglądu, uzmysłowił sobie Cletus.
Bat Traynor przyglądał mu się z groźnie ściągniętymi brwiami, kiedy Cletus szedł w stronę
biurka.
- Podpułkownik Cletus Grahame melduje się, generale - wyrecytował Cletus, kładąc na
biurku rozkazy podróży. Bat odsunął je na bok ręką o dużych kostkach.
- W porządku, pułkowniku - powiedział. Miał szorstki, basowy głos. Wskazał na krzesło
naprzeciwko siebie, po drugiej stronie biurka. - Proszę usiąść.
Cletus utykając podszedł do krzesła i z wdzięcznością siadł. Czuł, że podczas epizodu w
dżungli nadwerężył sobie jedno czy też kilka wiązadeł chorego kolana, z tych jakie mu pozostały.
Podniósł wzrok i stwierdził, że Bat nadal mu się przygląda bez ogródek.
- Mam tutaj pańskie dossier, pułkowniku - powiedział po chwili. Szybkim ruchem
otworzył szarą, plastikową teczkę, która leżała przed nim na biurku, i zajrzał do niej. - Mowa jest
tutaj o tym, że pochodzi pan z wojskowej rodziny. Pański wuj był generałem, szefem sztabu w
Sojuszniczej Kwaterze Głównej w Genewie, tuż przed przejściem w stan spoczynku osiem lat
temu. Zgadza się?
- Tak jest, generale - rzekł Cletus.
- A pan - Bat przerzucał papiery grubym palcem wskazującym, zaglądając w nie z nieco
nachmurzoną miną - został ranny w kolano podczas trzymiesięcznej wojny na Jawie siedem lat
temu?... Medal Honoru, również?
- Tak - powiedział Cletus.
- Od tamtej pory - Bat zatrzasnął teczkę i podniósł wzrok, aby jeszcze raz bez zmrużenia
powiek utkwić go w twarzy Cletusa - był pan wykładowcą w Akademii. Krótko mówiąc, oprócz
trzymiesięcznej czynnej służby nie robił pan w armii nic poza wtłaczaniem taktyki w głowy
kadetów.
- Pisałem również - dodał Cletus skrupulatnie - Teorię taktyki i strategii.
- Tak - rzekł ponuro Bat. - Mam to tutaj również. Trzy miesiące w polu, a zamierza pan
napisać dwadzieścia tomów.
- Słucham, generale - powiedział Cletus. Bat rozparł się ciężko na krześle.
- W porządku - rzekł. - Ma pan tutaj wyznaczone specjalne zadanie jako mój doradca od
taktyki. - Czarne brwi ściągnęły się groźnie i załopotały niczym bojowe flagi na wietrze. - Nie
podejrzewam, abym dostał pana tylko dlatego, iż w porę doszły do pana słuchy o pozbywaniu się
z Akademii niepotrzebnych ludzi, dzięki czemu pociągnąwszy za odpowiednie sznurki miał pan
nadzieję zostać wysłany do jakiejś miłej, lekkiej pracy, przy której nie byłoby w zasadzie nic do
roboty.
- Nie, generale - odparł cicho Cletus. - Może i pociągnąłem za parę sznurków, aby zostać
tutaj wysłany. Ale, za pozwoleniem pana generała, nie dlatego, że myślałem o lekkiej pracy.
Mam tutaj bardzo dużo do zrobienia.
- Nie sądzę, pułkowniku. Nie sądzę - powiedział Bat. - Tak się składa, że trzy miesiące
temu złożyłem prośbę o dwanaście czołgów niezbędnych do akcji w dżungli... Zamiast nich
dostałem pana. Otóż nie mam pojęcia, co Akademia zamierza zrobić ze swoim Wydziałem
Taktyki. Te dzieciaki i tak muszą znaleźć się w polu i uczyć tego wszystkiego jeszcze raz w
praktyce. Ale ja potrzebowałem tych czołgów. I nadal ich potrzebuję.
- Możliwe - powiedział Cletus - że w jakiś sposób pomogę panu generałowi obejść się bez
nich.
- Nie sądzę - stwierdził ponuro Bat. - Uważam natomiast, że będzie się pan tutaj obijał
przez kilka miesięcy, okazując się przy tym nieszczególnie przydatny. Wspomnę wtedy o tym
fakcie Sojuszniczej Kwaterze Głównej na Ziemi i znowu poproszę o swoje czołgi. Dostanę je, a
pana przeniosą z powrotem na Ziemię - jeśli nawet bez pochwał, to przynajmniej bez żadnych
czarnych plam w aktach... To znaczy, jeśli wszystko pójdzie gładko, pułkowniku. A... - sięgnął
na skraj biurka i popchnął w kierunku Cletusa pojedynczy arkusz papieru - gdy już o tym mówię,
mam tutaj raport o tym, iż upił się pan pierwszej nocy na statku i zrobił z siebie głupca przed
ministrem spraw zagranicznych Koalicji, który również znajdował się na pokładzie.
- To dopiero szybki meldunek - spostrzegł Cletus - zważywszy, że kiedy grupa udająca
się do Bakhalli opuszczała statek, wszystkie telefony na pokładzie były zajęte przez ludzi
Koalicji. Wnioskuję zatem, iż ten raport dla pana generała jest dziełem któregoś z nich?
- To nie pańska sprawa, kto złożył raport! - huknął Bat. - Jeśli o to chodzi, złożył go
kapitan statku.
Cletus roześmiał się.
- Co w tym śmiesznego, pułkowniku? - Bat podniósł głos.
- Myśl, generale - powiedział Cletus - że kapitan cywilnego statku składa meldunek o
zachowaniu się oficera Sojuszu.
- Nie będzie pan uważał tego za zabawne, kiedy każę dołączyć tę informację do pańskich
akt, pułkowniku - zauważył Bat. Wpatrywał się w swego rozmówcę z początku groźnie,
następnie z odrobiną niepokoju, gdyż Cletus nie wyglądał na bardzo poruszonego tą groźbą. - No,
mniejsza o koalicyjnego czy jakiegokolwiek tam cywilnego kapitana statku. Jestem pańskim
dowódcą i proszę o wytłumaczenie pańskiej nietrzeźwości.
- Nie ma żadnego wytłumaczenia... - zaczai Cletus.
- Czyżby? - wtrącił Bat.
- Zamierzałem powiedzieć, że nie ma żadnego wytłumaczenia - kontynuował Cletus -jako
że żadne wytłumaczenie nie jest potrzebne. Nigdy w życiu nie byłem pijany. Obawiam się, że
kapitan statku albo został mylnie poinformowany, albo wyciągnął niewłaściwy wniosek.
- Po prostu pomylił się, co? - ironicznie zauważył Bat.
- Zdarza się - powiedział Cletus - myślę, iż mam świadka, który potwierdzi, że nie byłem
pijany. Siedział przy stole. To Mondar, były przedstawiciel Exotików w Enklawie St. Louis.
Otwarte usta Bata, przygotowującego się do riposty, nim Cletus zdołałby skończyć,
zamknęły się z powrotem. Generał siedział w milczeniu przez kilka sekund. W końcu drgnęły mu
brwi, a zmarszczka między oczami nieco się wygładziła.
- Skąd więc ten raport? - zapytał bardziej neutralnym tonem.
- Jak się zorientowałem - powiedział Cletus - załoga statku wydawała się sprzyjać
ludziom Koalicji przebywającym na pokładzie.
- A więc, psiakrew! - wybuchnął Bat - skoro zorientował się pan, iż pochopnie wyciągają
wnioski, dlaczego nie wyprowadził pan ich z błędu?
- To kwestia elementarnej strategii - odparł Cletus. - Pomyślałem, że nie zaszkodzi, jeśli
pozwolę ludziom Koalicji powziąć o mnie jak najgorszą opinię - o mnie i o mojej, jako eksperta
od taktyki, przydatności dla pana.
Bat popatrzył na Cletusa z politowaniem. - Tak czy inaczej, ich opinia nie jest ani
odrobinę gorsza od mojej - powiedział. - Nie jest mi pan potrzebny, pułkowniku. To jest mała,
brudna wojna i nie ma w niej miejsca na strategiczne tajemnice. Tutejsza kolonia Exotików
dysponuje tęgimi głowami, pieniędzmi, rozwiniętą techniką i ma dostęp do morza. Neulandczycy
nie mają ani wybrzeża, ani przemysłu, ale za to z powodu tego ich religijnego kultu wielożeństwa
muszą wyżywić ze swoich niewielkich farm wiele ludzi. A ten nadmiar ludzi doskonale sprzyja
powiększaniu szeregów partyzanckich. No więc Neulandczycy chcą tego, co mają Exotikowie, a
Koalicja stara się im pomóc. My mamy dopilnować, aby im się to nie udało. Tak wygląda
sytuacja. To, czego próbują dokonać neulandzcy partyzanci, i to, co my robimy, aby ich przed
tym powstrzymać, jest najwyraźniej oczywiste. Nie potrzebuję ani książkowej strategii, ani
ekspertów od taktyki, tak jak nie potrzebuję stuosobowej orkiestry symfonicznej. I jestem
pewien, że deCastries, a także inni ludzie Koalicji na tamtym statku wiedzieli o tym równie
dobrze jak ja.
- Być może, nie będę tak bezużyteczny, jak pan generał myśli - powiedział Cletus nie
zniechęcony. - Oczywiście, zamierzam zbadać sytuację, rozpoczynając od ułożenia planu
przechwycenia tych partyzantów, których w ciągu kilku następnych dni Neulandczycy będą
usiłowali przerzucić w głąb kraju przez Etter Pass.
Brwi Bata znowu uniosły się do góry. - Nowi partyzanci? Kto pana poinformował o Etter
Pass? - warknął. - Co za królika próbuje pan wyciągnąć ze swojego kapelusza?
- Żadnego królika - odparł Cletus. - Obawiam się, że nie jest to tylko profesjonalna
opinia. Jedynie zdrowy rozsądek. Kiedy znalazł się tutaj deCastries, Neulandczycy muszą
podczas jego wizyty przeprowadzić jakieś spektakularne akcje... Czy ma pan pod ręką mapę?
Bat uderzył w przycisk na biurku i ściana po lewej stronie Cletusa rozjaśniła się dzięki
wyświetlonej na niej dużej mapie ukazującej długi, wąski, nadbrzeżny kraj Exotików z pasmem
gór w głębi, oddzielającym go od Neulandii. Cletus podszedł do ściany, wyciągnął rękę i lewym
palcem wskazującym dotknął punktu w środkowej części pasma górskiego biegnącego wzdłuż
lewej strony mapy.
- To jest Etter Pass - powiedział do Bata. - Dobra, szeroka przełęcz górska prowadząca z
Neulandii do Bakhalli, tyle że, zgodnie z meldunkami, niezbyt często wykorzystywana przez
Neulandczyków po prostu dlatego, że po drugiej stronie, sto pięćdziesiąt kilometrów w każdym
kierunku, nie ma niczego wartego zachodu. Skądinąd jest to zupełnie łatwa do pokonania
przełęcz. W dole leży tylko małe miasteczko Two Rivers. Oczywiście, z praktycznego punktu
widzenia, Neulandczycy wolą wysyłać swoich partyzantów przez przełęcze znajdujące się w
pobliżu większych skupisk ludzkich. Ale jeśli nie tyle zależy im na korzyściach, ile na
widowisku, opłacałoby im się w ciągu kilku następnych dni przerzucić w tym miejscu znaczne
siły, tak że za tydzień od dziś mogliby uderzyć na jedno z mniejszych miast wybrzeża, być może,
zdobyć je i utrzymać przez kilka dni.
Cletus odwrócił się, pokuśtykał do swojego krzesła i siadł. Bat ze zmarszczonymi
brwiami patrzył na mapę.
- W każdym razie - mówił dalej Cletus - zarzucenie sieci i schwytanie większości z nich
nie powinno być zbyt trudne, kiedy będą próbowali przejść przez Two Rivers. W rzeczywistości
mógłbym zrobić to sam. Gdyby dał mi pan batalion skoczków...
- Batalion! Skoczków!... - Bat nagle otrząsnął się z osłupienia i rzucił na Cletusa
piorunujące spojrzenie. - Pan myśli, że co to jest? Sala wykładowa, na której może pan sobie
wymarzyć dowolny oddział potrzebny do wykonania zadania? Nie ma oddziałów skoczków na
Kultis. A jeśli chodzi o powierzenie panu batalionu jakiegokolwiek rodzaju wojsk, nawet gdyby
pańskie domysły były coś warte... - Bat parsknął.
- Partyzanci i tak przyjdą. Założyłbym się o moją reputację - odezwał się Cletus
spokojnie. - W istocie mógłby pan powiedzieć, że w gruncie rzeczy już to zrobiłem. Pamiętam,
jak rozmawiałem z niektórymi moimi kolegami z Akademii i z jednym czy dwoma przyjaciółmi
z Waszyngtonu, przewidując podobną partyzancką akcję, kiedy tylko Dow deCastries pokaże się
w Neulandii.
- Przewidział pan... - Ton Bata stał się raptem zamyślony i przebiegły. Rozsiadł się za
biurkiem, z namysłem, ze ściągniętymi brwiami patrząc na Cletusa. Następnie spojrzenie jego
ciemnych oczu nabrało ostrości. - Zatem postawił pan na szalę swoją reputację, prawda,
pułkowniku? Tyle że zbywające oddziały to coś, czego nie mam, a zresztą pan jest tutaj moim
doradcą... Powiem panu coś. Ściągnę kompanię urlopowanych i wyślę ją pod dowództwem
oficera liniowego. Będzie młodszy od pana stopniem, oczywiście, ale może pan zabrać się z nim,
jeśli pan zechce. Oficjalnie jedynie jako obserwator, ale powiem oficerowi dowodzącemu, że ma
brać pod uwagę pańskie rady. Odpowiada to panu?
Ostatnie słowa wypowiedziane tonem nie znoszącym sprzeciwu przypominały ostre
warknięcie.
- Naturalnie - odpowiedział Cletus. - Jeśli pan generał sobie tego życzy.
- Dobrze! - Bat rozpromienił się niespodziewanie, pokazując zęby w szerokim,
fałszywym uśmiechu. - Może więc pan odejść i obejrzeć swoją kwaterę, pułkowniku. Ale niech
pan będzie blisko telefonu.
Cletus wstał. - Dziękuję, generale - powiedział i ruszył do wyjścia.
- Nie ma za co, pułkowniku. Nie ma za co! - W głosie Bata pojawiło się coś na kształt
chichotu, kiedy Cletus zamykał za sobą drzwi gabinetu.
Cletus opuścił budynek Kwatery Głównej i poszedł zająć się sprawą mieszkania. Gdy już
rozlokował się w pomieszczeniach Kwater dla Nieżonatych Oficerów, ruszył spacerkiem do
Biura Kadr Oficerskich z kopią swoich rozkazów i sprawdził, czy podporucznik Arvid Johnson, o
którym mówił Mondarowi, nadal pozostaje bez przydziału. Poinformowany, że tak właśnie jest,
Cletus wypełnił prośbę o wyznaczenie porucznika na członka swego zespołu badawczego i
poprosił, aby kazano mu się natychmiast z nim skontaktować w jego kwaterze.
Wrócił do siebie. Około piętnastu minut później zabrzęczał sygnał zapowiadający gościa.
Cletus wstał z krzesła i otworzył drzwi.
- Arvid! - wykrzyknął, wpuszczając gościa i zamykając za nim drzwi.
Arvid Johnson wszedł i uśmiechnął się uszczęśliwiony, kiedy wymieniali uścisk dłoni.
Cletus był wysoki, ale Arvid reprezentował się przy nim jak wieża, poczynając od obcasów
czarnych, wojskowych butów, a kończąc na czubku głowy z krótko obciętymi, jasnoblond
włosami.
- A jednak przyjechał pan, pułkowniku - powiedział Arvid, uśmiechając się. - Wiem,
powiedział pan, że pan przyjedzie, ale nie mogłem uwierzyć, że naprawdę opuści pan Akademię.
- To właśnie tutaj dzieje się wiele rzeczy - odrzekł Cletus.
- Pułkowniku! - Arvid patrzył niedowierzająco. - Tutaj, na Kultis?
- Nie tyle idzie o miejsce - powiedział Cletus - ile o ludzi, którzy potrafią sprawić, że coś
się dzieje. W tej chwili jest tutaj człowiek o nazwisku deCastries i pierwsza rzecz, której od
ciebie oczekuję, polega na tym, abyś udał się ze mną dzisiaj wieczorem na wydawane dla niego
przyjęcie.
- DeCastries? - powtórzył Arvid i potrząsnął głową. - Chyba nie znam...
- Minister spraw zagranicznych Koalicji - rzekł Cletus. - Przyleciał z Ziemi tym samym
statkiem co ja... Gracz.
Arvid skinął głową. - Ach tak, jeden z szefów Koalicji - zauważył. - Nic zatem dziwnego,
że jak pan powiada, może się tu dziać wiele rzeczy... Co pan rozumie przez określenie gracz,
pułkowniku? Czy ma pan na myśli to, że lubi on sport?
- Nie w zwykłym tego słowa znaczeniu - odparł Cletus i zacytował: - Którego grą były
królestwa i którego stawką trony. Którego stołem, ziemia, którego kośćmi do gry, kości ludzkie...
- Szekspir? - zapytał Arvid z zaciekawieniem.
- Byron - odpowiedział Cletus - w Wieku brązu, to o Napoleonie.
- Pułkowniku - zapytał Arvid - czyżby pan naprawdę uważał, że ten deCastries jest
nowym Napoleonem?
- Nie w większym stopniu, niż gdyby Napoleon okazał się deCastriesem - odparł Cletus. -
Mają jednak pewne wspólne cechy.
Arvid czekał jeszcze przez chwilę, ale Cletus już nic więcej nie powiedział. Potężny,
młody mężczyzna znowu skinął głową.
- Tak jest - rzekł i zapytał: - O której godzinie mamy iść na to przyjęcie, pułkowniku?
Rozdział VI
Kiedy gdzieś za Bakhallą, za pasmem wzgórz w głębi lądu, rozległ się grzmot o niższym
tonie niż na Ziemi, nasuwający na myśl pomrukiwania olbrzymów, Cletus i Arvid przybyli do
rezydencji Mondara. Niebo nad miastem było jednak czyste. Ponad dachami budynków
schodzących w dół do portu żółte słońce Kultis nadawało niebu i morzu różowozłoty kolor.
Dom Mondara otoczony drzewami i kwitnącymi krzewami, zarówno rodzimych, jak i
ziemskich gatunków, stał samotnie na małym wzgórzu we wschodnich przedmieściach miasta.
Budynek powstał z gotowych elementów, które połączono ze sobą, kładąc raczej większy nacisk
na użyteczność niż na ogólny wygląd. Reguła ta jednakże dotyczyła tylko zasadniczej bryły
domu. We wszystkim innym widać było rękę artysty.
Surowe, białe mury, zabarwione teraz przez zachód słońca, nie kończyły się nagle na
zielonym trawniku, ale tworzyły altany, patia i werandy, których ściany stanowiły kraty
oplecione winoroślą. Gdy Cletus i Arvid wysiedli z samochodu i weszli do pierwszej z tych
zewnętrznych budowli, nie potrafili powiedzieć, czy znajdują się wewnątrz domu, czy jeszcze
nie.
Mondar przywitał ich w dużym, przewiewnym pokoju, który miał tylko trzy ściany,
czwartą tworzyła ażurowa konstrukcja okryta winoroślą. Poprowadził ich w głąb domu, do
szerokiego, niskiego pokoju wyłożonego dywanami, pełnego wygodnych, wyściełanych krzeseł i
kanap. Było już tam wiele osób, łącznie z Melissą i Eachanem Khanem.
- DeCastries? - zapytał Cletus Mondara.
- Już jest - odparł Mondar. - On i Pater Ten właśnie kończą rozmawiać z jednym z moich
rodaków. - Mówiąc to, prowadził ich jednocześnie w kierunku barku w jednym z rogów pokoju. -
Zamówcie sobie coś do picia. Muszę teraz zobaczyć się z pewnymi ludźmi, ale chciałbym
później porozmawiać z tobą, Cletusie. Dobrze? Znajdę cię, jak tylko będę wolny.
- Ależ tak! - odparł Cletus. Kiedy Mondar odszedł, odwrócił się do barku. Arvid już
podnosił szklankę piwa, którą sobie zamówił.
- Pułkowniku - odezwał się Arvid. - Czy mogę coś...
- Nie teraz, dziękuję - odparł Cletus. Rozejrzał się ponownie dookoła, aż jego wzrok
natknął się na Eachana Khana stojącego samotnie z kieliszkiem w ręce obok szerokiego okna. -
Zostań tutaj, proszę, Arvidzie. Tak, abym mógł łatwo cię znaleźć, kiedy będziesz mi potrzebny.
- Tak jest, pułkowniku - powiedział Arvid.
Cletus ruszył w kierunku Eachana Khana. Starszy mężczyzna rozglądał się wokół z
kamienną twarzą, jak gdyby chciał zniechęcić innych do rozmowy; Cletus podszedł do niego. Na
jego widok twarz Eachana złagodniała - o ile w ogóle można było kiedykolwiek wyrazić się o
niej w ten sposób.
- Dobry wieczór - rzekł Eachan. - Domyślam się, że poznał pan już swego dowódcę.
- Wiadomości szybko się rozchodzą - stwierdził Cletus.
- Ostatecznie jesteśmy placówką wojskową - zauważył Eachan. Jego spojrzenie na
moment powędrowało poza Cletusa, a następnie wróciło. - Słyszałem również, że mówił pan coś
o infiltracji neulandzkich partyzantów przez Etter Pass?
- To prawda - odparł Cletus. - Nie sądzi pan, że to prawdopodobne?
- Bardzo prawdopodobne, teraz kiedy pan zwrócił na to uwagę - powiedział Eachan. - A
przy okazji, zdobyłem te trzy tomy na temat taktyki, które pan już opublikował. Były w tutejszej
bibliotece. Na razie miałem jedynie tyle czasu, aby je przejrzeć -jego oczy zwarły się raptem z
oczami Cletusa - ale wygląda to na rzecz rozsądną. Bardzo rozsądną. Chociaż nadal nie jestem
pewny, czy zastosuję kiedyś pańską taktykę błędu. Jak powiedział deCastries, bitwa to nie
zawody szermiercze.
- Nie - potwierdził Cletus - ale mimo wszystko zasada ta daje się zastosować. Wyobraźmy
sobie dla przykładu prostą taktyczną pułapkę, którą pan zastawia na swojego przeciwnika,
polegającą na sprowokowaniu go do uderzenia na pozornie słaby odcinek pańskiej linii bojowej.
A kiedy już to zrobi, pańska linia cofnie się, pociągając nieprzyjacielskie siły za sobą, pan otoczy
je i pokona swoimi ukrytymi głównymi siłami.
- Nie ma w tym nic nowego - stwierdził Eachan.
- Faktycznie - uznał Cletus - ale niech pan zastosuje taktykę błędu absolutnie do takiej
samej sytuacji. Tyle że tym razem w kolejnych potyczkach z wrogiem pozwoli mu pan na
odniesienie paru małych, łatwych zwycięstw. Tym sposobem zmusi go pan do angażowania
coraz większych sił do każdej następnej walki. Kiedy w końcu użyje on największej części
swoich sił do czegoś, co będzie uważał za jeszcze jedno łatwe zwycięstwo, zmienia pan tę
potyczkę w pułapkę, a przeciwnik odkryje, że zwabił go pan stopniowo na pozycję, która jest
otoczona, a on zdany na pańską łaskę.
- Chytre - Eachan zmarszczył brwi - może nazbyt chytre...
- Nie całkiem - odrzekł Cletus. - Chiny cesarskie i Rosja stosowały bardziej bezwzględną
wersję tej taktyki, wciągając najeźdźców w głąb swego terytorium, aż wróg nagle stwierdzał, że
jest zbyt daleko od swoich baz zaopatrzeniowych i całkowicie otoczony przez obce ludy...
Napoleon i odwrót spod Moskwy.
- A jednak... - Eachan nagle urwał. Utkwił wzrok gdzieś za plecami Cletusa; a Cletus
odwracając się stwierdził, że w pokoju znajduje się Dow deCastries. Wysoki, ciemny i elegancki
minister spraw zagranicznych Koalicji stał po drugiej stronie pokoju, rozmawiając z Melissą.
Oderwawszy wzrok od tych dwóch postaci i spojrzawszy z powrotem na Eachana, Cletus
uświadomił sobie, że twarz starszego mężczyzny znowu stała się zimna i sztywna, niczym
pierwszy lód na powierzchni głębokiego stawu w bezwietrzny zimowy dzień.
- Czy znał pan wcześniej deCastriesa? - zapytał Cletus. - Pan i Melissa?
- Podoba się wszystkim kobietom. - Głos Eachana był ponury. Jego wzrok nadal
spoczywał na Melissie i Dowie.
- Tak - rzekł Cletus. - A przy okazji... - Urwał i czekał. Eachan niechętnie oderwał wzrok
od pary po przeciwnej stronie pokoju i spojrzał na Cletusa.
- Zamierzałem powiedzieć - podjął Cletus - iż generał Traynor stwierdził coś dziwnego,
kiedy z nim rozmawiałem. Poinformował mnie, że w Bakhalli nie ma żadnych oddziałów
skoczków. Zdumiało mnie to. Czytałem trochę o was, Dorsajach, zanim tu przyjechałem, i
myślałem, że skoki są częścią szkolenia, któremu poddajecie najemników?
- Robimy to - odrzekł Eachan oschle. - Ale generał Traynor jest taki, jak wielu
sojuszniczych i koalicyjnych dowódców. Uważa, że nasz sposób szkolenia nie jest aż tak dobry,
aby przygotowywał żołnierzy do służby w oddziałach skoczków czy też do podobnych zadań na
polu walki.
- Hm - zaczął Cletus. - Zazdrość? Czy może sądzi pan, że patrzą na was, najemników, jak
na konkurentów?
- Ja tego nie powiedziałem - odparł Eachan lodowato. - Wyciągnie pan, oczywiście,
własne wnioski. - W jego oczach kryła się chęć ponownego spojrzenia na Melissę i Dowa.
- Aha, jeszcze o coś zamierzałem pana zapytać - powiedział Cletus. - Przydziały do
Bakhalli, które przeglądałem na Ziemi, wymieniały kilku oficerów marynarki odkomendero-
wanych do pełnienia obowiązków inżynierów w żegludze rzecznej i w porcie. Nie widziałem
jednak nigdzie ludzi z marynarki.
- Komandor Wefer Linet - odezwał się natychmiast Eachan - w cywilnym ubraniu, po
drugiej stronie pokoju, tam, na końcu kanapy. Chodźmy. Przedstawię pana.
Cletus ruszył za Eachanem na ukos przez cały pokój aż do kanapy i kilku krzeseł, na
których siedziało sześć rozmawiających ze sobą osób. Obaj mężczyźni znaleźli się w znacznie
bliższej odległości od Dowa i Melissy niż poprzednio, ale nadal zbyt daleko, aby mogli słyszeć
rozmowę, która toczyła się pomiędzy tamtymi dwojgiem.
- Komandorze - odezwał się Eachan, kiedy podeszli do kanapy, a niski
trzydziestokilkuletni mężczyzna o kwadratowej twarzy podniósł się natychmiast z jej końca z
kieliszkiem w ręku - chciałbym przedstawić panu pułkownika Cletusa Grahame, prosto z Ziemi,
przydzielony do sztabu generała Traynora jako ekspert od taktyki.
- Miło mi pana poznać, pułkowniku - powiedział Wefer Linet, potrząsając dłonią Cletusa
w mocnym, przyjacielskim uścisku. - Niech pan wymyśli coś do roboty dla nas, oprócz
pogłębiania ujść rzek i kanałów, a moi ludzie pokochają pana.
- Zrobię to - odparł Cletus uśmiechając się. - Obiecuję.
- Świetnie! - rzekł energicznie Wefer.
- Macie wciąż te wielkie, podwodne buldożery, nieprawdaż? - zapytał Cletus. - Czytałem
o nich, zdaje się, w sojuszniczym „Dzienniku Wojskowym” siedem miesięcy temu.
- Tak, Marki V. - Twarz Lineta ożywiła się. - Mamy takich sześć. Chciałby pan
przejechać się jednym z nich któregoś dnia? To piękne maszyny. Traynor chciał je nam zabrać i
użyć do karczowania dżungli. Robią to rzeczywiście lepiej niż wszystko to, co macie tam w
armii. Ale nie są przeznaczone do pracy na lądzie. Nie mogłem sam sprzeciwić się generałowi,
więc zażądałem bezpośrednich rozkazów z Ziemi i trzymałem kciuki. Na szczęście mu odmówili.
- Pojadę z panem na tę przejażdżkę - powiedział Cletus. Eachan znowu patrzył na Melissę
i Dowa z kamiennym skupieniem. Cletus omiótł spojrzeniem pokój i dostrzegł Mondara
rozmawiającego z dwiema kobietami, które wyglądały na żony pracowników korpusu
dyplomatycznego.
Jak gdyby spojrzenie Cletusa miało fizyczną moc, Exotik odwrócił się właśnie w tym
momencie w jego stronę, uśmiechnął i skinął głową. Cletus również kiwnął głową i zwrócił do
Wefera, który wdał się w wyjaśnienia o tym, jak działają Marki V na głębokości do trzystu
metrów, i to pomimo dużej fali czy też prądu o szybkości trzydziestu węzłów.
- Zdaje się, że przez kilka następnych dni będę zajęty poza miastem - powiedział Cletus. -
Ale później, jeśli jakiegoś powodu znowu nie będę musiał opuścić miasta...
- Niech pan do mnie dzwoni o każdej porze - wtrącił Wefer. - Pracujemy teraz w
głównym porcie, tutaj w Bakhalli. Mogę w ciągu dziesięciu minut przywieźć pana do swojego
stanowiska dowodzenia, jeśli po prostu zadzwoni pan pół godziny wcześniej, aby się umówić...
Jak się masz, Outbondzie. Pułkownik wybierze się ze mną któregoś dnia na przejażdżkę Markiem
V.
Mondar zbliżył się, kiedy Wefer mówił.
- Dobrze - rzekł Exotik uśmiechając się. - To go zainteresuje. - Jego spojrzenie przeniosło
się na Cletusa. - Przypuszczam, że chcesz porozmawiać z Dowem deCastriesem, Cletusie?
Załatwił już dzisiejszego wieczoru swoje interesy z moimi kolegami. Spójrz, stoi tam, w drugim
końcu pokoju, z Melissą.
- Tak... widzę - powiedział Cletus. Popatrzył na Wefera i Eachana. - Właśnie się tam
wybierałem. Jeśli panowie wybaczą?
Opuścił Wefera z obietnicą, że zadzwoni do niego przy najbliższej okazji. Kiedy
odwracał się, zauważył jeszcze, jak Mondar dotyka lekko ramienia Eachana i odciąga go na bok,
chcąc porozmawiać.
Cletus kulejąc ruszył w tę stronę, gdzie Dow i Melissą nadal stali razem. Kiedy podszedł
do nich, oboje obrócili się, aby na niego spojrzeć. Na twarzy Melissy pomiędzy zasępionymi
brwiami pojawiła się niespodziewanie lekka zmarszczka. Dow natomiast uśmiechnął się wesoło.
- No i co, pułkowniku - odezwał się. - Słyszę, że o włos uniknęliście nieszczęścia, jadąc
dzisiaj z kosmoportu.
- Podejrzewam, że to zwyczajna rzecz tutaj, w Bakhalli - odparł Cletus.
Obydwaj roześmieli się swobodnie i lekka zmarszczka między oczami Melissy zniknęła.
- Przepraszam - powiedziała do Dowa. - Zdaje się, że ojciec ma mi coś do powiedzenia.
Kiwa do mnie ręką. Zaraz wrócę.
Odeszła. Spojrzenia dwóch mężczyzn spotkały się i zwarły ze sobą.
- A więc - zauważył Dow - wyszedł pan z tego zaszczytnie, pokonując partyzancką
bandę.
- To niezupełnie tak. Był tam również Eachan i jego pistolet. - Cletus wpatrywał się w
drugiego mężczyznę. - Melissą mogła zostać jednak zabita.
- Mogła - potwierdził Dow - i byłaby to wielka szkoda.
- Z pewnością tak - powiedział Cletus. - Ta dziewczyna zasługuje na coś lepszego.
- Ludzie mają zazwyczaj to, na co zasługują. Dotyczy to i Melissy. Nie sądziłem jednak,
że naukowcy interesują się jednostkami.
- Wszystkim - odparł Cletus.
- Rozumiem - rzekł deCastries. - Z pewnością kuglarskimi sztuczkami. Wie pan,
znalazłem jednak kostkę cukru pod tą środkową filiżanką. Wspomniałem o tym Melissie, a ona
powiedziała, że przyznał się jej pan, iż miał kostki pod wszystkimi trzema filiżankami.
- Obawiam się, że tak - potwierdził Cletus. Spojrzeli na siebie.
- To dobra sztuczka - powiedział deCastries. - Ale nie taka, która udałaby się drugi raz.
- Tak - przyznał Cletus. - Za każdym razem musi być coś innego.
DeCastries uśmiechnął się ze zwierzęcym grymasem.
- Nie sprawia pan wrażenia człowieka w wieży z kości słoniowej, pułkowniku - zauważył.
- Coś nie mogę powstrzymać się od myśli, iż bardziej, niż się pan do tego przyznaje, ceni pan
działanie niż teorię. Niech mi pan powie - rozbawione oczy mówiącego skryły się pod gęstymi
brwiami - gdy staje pan przed prostym wyborem, skłania się pan raczej ku działaniu czy też
prawieniu kazań?
- Nie ma co do tego żadnych wątpliwości - odparł Cletus. - Ale ujemną stroną
pozostawania naukowcem jest to, iż uważa się go również za idealistę. A tak na dłuższą metę,
kiedy nowe planety uwolnione od ziemskich wpływów będą same kierowały własnym losem,
teorie jednego człowieka mogłyby okazać się trwalsze i bardziej przydatne niż działania takiegoż
człowieka.
- Wspomniał pan o tym na pokładzie statku - rzekł deCastries. - Mówił pan, że wpływy
Sojuszu i Koalicji zostaną wyeliminowane z takich planet jak Kultis. Czy nadal czuje się pan
bezpiecznie, powtarzając to tutaj, gdzie wszędzie wokół są pańscy przełożeni?
- Wystarczająco bezpiecznie - odrzekł Cletus. - Żaden z nich nie uwierzyłby w to,
podobnie jak pan.
- Tak, obawiam się, że nie wierzę. - DeCastries wziął szklankę wina z małego stolika,
obok którego stał, i szybkim ruchem podniósł ją do światła, wolno obracając między kciukiem a
palcem wskazującym. Opuścił szklankę i spojrzał znowu na Cletusa. - Ale z zainteresowaniem
posłuchałbym, jak to według pana się stanie.
- Planuję trochę pomóc tym zmianom - odparł Cletus.
- Czyżby! - powiedział deCastries. - Nie wydaje się, aby miał pan cokolwiek do
powiedzenia w sprawie sposobu rozdziału funduszy, armii czy też wpływów politycznych.
Weźmy mnie, właśnie teraz mam to wszystko w ręku, co stawia mnie na znacznie mocniejszej
pozycji. Gdybym sądził, że prawdopodobna jest wielka zmiana - na moją korzyść oczywiście -
wtedy byłbym zainteresowany nadawaniem rzeczom przyszłego kształtu.
- Cóż - zauważył Cletus - możemy obaj spróbować.
- Dość uczciwe postawienie sprawy. - DeCastries trzymał szklankę wina, patrząc ponad
nią na Cletusa. - Ale nie powiedział mi pan, jak zamierza pan tego dokonać. Wyjaśniłem panu,
jakie są moje narzędzia - pieniądze, uzbrojone wojska, siła polityczna. Co pan ma? Tylko teorie?
- Niekiedy teorie wystarczają - odparł Cletus. DeCastries z wolna potrząsnął głową.
Odstawił szklankę na mały stolik i lekko potarł o siebie palce tej ręki, w której trzymał szklankę
wina, jak gdyby chciał pozbyć się pewnej lepkości.
- Pułkowniku - powiedział spokojnie - albo jest pan nowym rodzajem agenta, którego
Sojusz stara się ze mną związać - w takim przypadku dowiem się wszystkiego, gdy tylko dostanę
odpowiedź z Ziemi - albo jest pan kimś w rodzaju interesującego szaleńca. W tym wypadku bieg
rzeczy wyjaśni wszystko w czasie niewiele dłuższym niż ustalenie, czy jest pan agentem czy nie.
Patrzył przez chwilę na Cletusa. Cletus wytrzymał jego wzrok z obojętna twarzą.
__ Przykro mi to powiedzieć - mówił dalej deCastries - ale coraz bardziej przypomina mi
pan szaleńca. To wielka szkoda. Gdyby pan był agentem, zaproponowałbym panu lepszą pracę
niż w Sojuszu. Ale nie chcę najmować szaleńca - zbyt trudno byłoby przewidzieć jego
zachowanie. Przykro mi.
- A gdybym - zapytał Cletus - okazał się szczęśliwym szaleńcem...?
- Wtedy, oczywiście, byłoby to co innego. Ale trudno tego oczekiwać. Zatem wszystko,
co mogę powiedzieć, to przykro mi. Miałem nadzieję, że pan mnie nie rozczaruje.
- Zdaje się, że mam zwyczaj rozczarowywania ludzi - odparł Cletus.
- Jak wtedy, gdy najpierw postanowił pan malować zamiast iść na Akademię, a później
rzucił pan mimo wszystko malowanie dla wojska? - mówił półgłosem deCastries. - W ten sposób
ja również rozczarowałem wiele osób w swoim życiu. Mam mnóstwo wujów i kuzynów w całej
Koalicji - wszyscy oni to cieszący się powodzeniem menedżerowie, ludzie interesu, jak mój
ojciec. Aleja wybrałem politykę... - urwał, bo właśnie podeszła do nich Melissa.
- To nie było nic ważnego... Ach, Cletusie - zwróciła się do pułkownika - Mondar
powiedział, że gdyby go pan szukał, będzie w swoim studio. To osobny budynek z tyłu za
domem.
- Którędy mam tam iść? - spytał Cletus. Dziewczyna wskazała na łukowate wyjście w
odległej ścianie pokoju. - Proszę iść prosto i skręcić w lewo - powiedziała. - Korytarz, w którym
się pan znajdzie, prowadzi do drzwi wychodzących na ogród. Studio jest zaraz za nim.
- Dziękuję - rzekł Cletus.
Znalazł korytarz, tak jak powiedziała Melissa, i ruszył nim aż do ogrodu, małego,
tarasowatego dziedzińca ze ścieżkami biegnącymi w kierunku rzędu drzew, których wierzchołki
ostro chyliły się w gorącym, wilgotnym wietrze na tle nieba pełnego postrzępionych chmur
zalanych księżycowym światłem. Wokół nie było śladu żadnego budynku. W tym momencie, w
którym Cletus zawahał się, dostrzegł Przed sobą światło przeświecające między drzewami. Minął
ogród i wąski pas drzew. Znalazł się na otwartej przestrzeni przed niską, wyglądającą jak garaż
budowlą, tak doskonale wkomponowaną w otaczającą ją roślinność, iż sprawiała wrażenie na
wpół zagrzebanej w ziemi. Niskie, szczelnie zasłonięte okna przepuszczały niewiele światła, co
właśnie Cletus spostrzegł. Przed sobą miał drzwi, które rozsunęły się bezdźwięcznie, kiedy do
nich podszedł. Wkroczył do środka, a wtedy drzwi zamknęły się za nim, aż przystanął
odruchowo.
Wszedł do łagodnie, ale jasno oświetlonego pokoju, z wyglądu raczej biblioteki niż
gabinetu, chociaż miał on w sobie coś z obydwóch tych pomieszczeń. Powietrze było w nim
dziwnie rzadkie, suche i czyste, jak powietrze na szczycie wysokiej góry. Półki ustawione pod
wszystkimi czterema ścianami zawierały zadziwiająco ogromny zbiór starych, drukowanych
tomów. Dwa rogi pokoju zajmowały studyjna konsola i system konserwacji księgozbioru. Ale
Mondar, jedyna oprócz Cletusa osoba w pokoju, siedział z dala od tych urządzeń na czymś w
rodzaju szerokiego krzesła bez oparcia, skrzyżowawszy przed sobą nogi, tak że wyglądał niczym
Budda w pozycji lotosu:
W pokoju nie było nic, co świadczyłoby o niezwykłości chwili czy miejsca - ale kiedy
tylko Cletus minął drzwi, gdzieś głęboko w nim coś głośno, ostrzegawczo krzyknęło, aż
instynktownie zatrzymał się w progu. Wyczuł niejasne napięcie, które utrzymywało się w
powietrzu - wrażenie jakby potężnej, niewidzialnej mocy znajdującej się chwilowo w delikatnej
równowadze. Na moment umysł Cletusa wyłączył się. Następnie się rozjaśnił. Przez jedną
przelotną, ale wieczną chwilę Cletus ujrzał to, co znajdowało się w pokoju - i to, czego w nim nie
było.
To, co zarejestrowały jego oczy, przedstawiało się niczym dwie nałożone na siebie, ale
jednocześnie odrębne i wyraźne wersje tej samej sceny. Jedną stanowił zwykły pokój wypełniony
zwyczajnymi sprzętami z Mondarem siedzącym na swoim krześle.
Druga przedstawiała ten sam pokój, ale działo się w nim coś zupełnie innego. Mondar nie
siedział na swoim krześle, lecz unosił się w pozycji lotosu kilka centymetrów nad jego poduszką.
Za nim i przed nim ciągnął się sznur częściowo przezroczystych widm, z których każde było
rozpoznawalne, i gdy te najbliżej niego, tuż za nim i tuż przed nim stanowiły jego własną kopię,
te dalsze miały różne twarze, twarze Exotików, twarze należące do różnych ludzi, do różnych
Outbondów. Przesuwały się przed nim i za nim, aż w końcu stawały się niewidoczne.
Cletus również, jak zdał sobie sprawę, pomnażał swoje odbicia. Mógł dojrzeć te, które
znajdowały się przed nim, i w jakiś sposób był świadomy tych, które przesuwały się za nim.
Przed nim był Cletus z dwoma zdrowymi kolanami, ale za tym zdrowym i dwoma kolejnymi
Cletusami widać było innych, większych mężczyzn. A poprzez wszystkich biegła wspólna nić
łącząca tętna ich życia z jego tętnem, i sięgała dalej, po człowieka bez lewego ramienia, i dalej,
poprzez życia tych wszystkich, co pozostawali za nim, by wreszcie skończyć się na potężnym
starcu w zbroi siedzącym na białym koniu z buławą w ręce.
To nie było wszystko. Pokój pełen był jakichś sił, prądów, napięć biegnących z
niezmiernych odległości do tego punktu ogniskowego, w którym niby promyki złotego światła
snuły się splatając ze sobą, łącząc niektóre z obrazów Cletusa z odbiciami Mondara, a nawet
Cletusa jako takiego z Mondarem. Obaj mężczyźni, ich kopie znajdujące się przed nimi i za nimi,
zawiśli wpleceni w gobelin utkany z przeplatających się świetlistych nici, na tę jedną jedyną
chwilę, w której wzrok Cletusa pochwycił podwójną scenę.
W tym momencie Mondar spojrzał na Cletusa i nagle zniknął zarówno gobelin, jak i
widma. Został jedynie normalny pokój.
Ale oczy Mondara wpatrywały się w Cletusa, jarząc niczym bliźniacze szafiry,
rozświetlone od środka światłem identycznym w kolorze i strukturze jak owe promyki, które
zdawały się wypełniać przestrzeń między dwoma mężczyznami.
- Tak - powiedział Mondar. - Wiedziałem... prawie od chwili, w której zobaczyłem cię po
raz pierwszy w sali jadalnej statku. Wiedziałem, że masz moc. Gdyby tylko częścią naszej
filozofii było nawracanie czy też werbowanie w zwyczajny sposób, od tamtej pory próbowałbym
cię zwerbować. Czy rozmawiałeś z Dowem?
Cletus uważnie przyjrzał się twarzy bez zmarszczek i niebieskim oczom swego rozmówcy
i powoli skinął głową.
- Z twoją pomocą - powiedział. - Czy rzeczywiście konieczne było pozbycie się Melissy?
DeCastries i ja mogliśmy porozmawiać przy niej.
- Chciałem, aby miał przewagę pod każdym względem - odparł Mondar z błyszczącymi
oczami. - Chciałem, aby w jego umyśle nie powstała żadna wątpliwość co do tego, iż nie może
zalicytować tak wysoko, jak zechce... Zaproponował ci pracę u siebie, prawda?
- Powiedział mi - odparł Cletus - że nie może - interesującemu szaleńcowi. Z czego
wywnioskowałem, że ma wielką ochotę to zrobić.
- Naturalnie, że tak - potwierdził Mondar. - Ale chce ciebie tylko ze względu na to, co
możesz zrobić dla niego. Nie interesuje go to, co ty sam mógłbyś zyskać... Cletusie, czy wiesz,
skąd wzięliśmy się my, Exotikowie?
- Tak - odparł Cletus. - Poczytałem o was, zanim złożyłem prośbę o przeniesienie mnie
tutaj. Stowarzyszenie Badań i Rozwoju Egzotycznych Nauk było źródłem, z którego
dowiedziałem się, że wyrośliście z kultu czarnej magii, zwanego Bractwem Chantry, a
wywodzącego się z początków dwudziestego pierwszego wieku.
- Zgadza się - powiedział Mondar. - Kult ten jest wytworem umysłu człowieka zwącego
się Walter Blunt. Był to genialny człowiek, Cletusie, ale jak większość ludzi tamtych czasów nie
akceptował faktu, iż znana mu przestrzeń życiowa przemieściła się nagle z powierzchni jednej
planety na powierzchnię innych planet rozsypanych w przestrzeni kosmicznej w odległości wielu
lat świetlnych. Prawdopodobnie znasz historię tego okresu równie dobrze jak ja. Jak powstał ten
pierwszy, instynktowny strach przed przestrzenią pozostającą poza zasięgiem Systemu
Słonecznego i jak się wyładował w serii krwawych rozruchów społecznych. Namnożyło się
wtedy wśród ludzi sporo stowarzyszeń i kultów próbujących przystosować człowieka do
poczucia znikomości i braku bezpieczeństwa tkwiących gdzieś głęboko w jego podświadomości.
Blunt był bojownikiem, anarchistą. Jego odpowiedzią była rewolucja...
- Rewolucja? - zapytał Cletus.
- Tak. Dosłownie rewolucja - odpowiedział Mondar. - Blunt chciał zniszczyć część
obecnej, obiektywnej, fizycznej rzeczywistości, stosując pierwotne, psychiczne działanie. To, co
chciał zrobić, nazwał „twórczą destrukcją”. Jego wezwaniem było - „Niszczyć!” Nie potrafił
jednak nakłonić nawet mocno znerwicowanych ludzi swoich czasów do przekroczenia pewnej
emocjonalnej granicy. I wtedy został odsunięty od przewodzenia bractwu przez młodego
inżyniera górnictwa, który stracił rękę w wypadku w kopalni...
- Stracił rękę? - ostro przerwał Cletus. - Którą rękę?
- Lewą, tak, myślę, że stracił lewą rękę - odpowiedział Mondar. - Czemu pytasz?
- Nieważne - rzekł Cletus. - Mów dalej.
- Nazywał się Paul Formain...
- Fort-mayne? - przerwał Cletus po raz drugi.
- Bez „t” - odparł Mondar - F-o-r-m-a-i-n - przeliterował, spoglądając ze zdziwieniem na
Cletusa. - Czy coś zainteresowało cię szczególnie, Cletusie?
- Tylko pewne zbieżności - powiedział Cletus. - Wspomniałeś, że miał tylko jedną rękę,
zatem prawa ręka, która mu została, musiała być nadmiernie umięśniona dzięki kompensacji. A
jego nazwisko brzmi niemal jak fort-mayne, których to słów używali Normandczycy na
określenie swojej polityki względem pokonanych Anglików po zdobyciu Anglii w jedenastym
wieku. Fort-mayne dosłownie znaczy „silna ręka”. Wyrażenie to oznaczało politykę stosowania
wszelkich niezbędnych środków do utrzymania Anglików w ryzach. I powiadasz, że przejął
Bractwo Chantry, usuwając tego Blunta?
- Tak. - Mondar zmarszczył brwi. - Widzę te zbieżności, Cletusie, ale nie rozumiem,
czemu są ważne.
- Być może nie są - powiedział Cletus. - Mów dalej. Formain przejął Bractwo Chantry i
założył Stowarzyszenie Egzotyczne?
- Musiał prawie rozbić bractwo, aby tego dokonać - ciągnął dalej Mondar. - Ale dokonał.
Zmienił też jego cele, rezygnując z rewolucji na rzecz ewolucji. Ewolucji człowieka, Cletusie.
- Ewolucja... - Cletus powtórzył to słowo w zamyśleniu. -
Więc nie uważasz, że kresem ewolucji jest rasa ludzka? Co zatem będzie potem?
- Nie wiemy, oczywiście - odparł Mondar, składając ręce na kolanach. - Czy małpa może
wyobrazić sobie człowieka? Jesteśmy jednak przekonani, że nasiona kolejnego etapu ewolucji
nadal spoczywają w człowieku, nawet jeśli nie zaczęły jeszcze kiełkować. My, Exotikowie,
poświęciliśmy się szukaniu tych nasion i chronieniu ich, aby mogły zakwitnąć i rosnąć, dopóki
poddany takiemu procesowi człowiek nie stanie się częścią naszej społeczności.
- Bardzo mi przykro! - Cletus potrząsnął głową. - Byłbym kiepskim Exotikiem,
Mondarze. Mam swoje własne zadanie do wykonania.
- Ale nasza praca jest częścią twojej pracy, a twoja praca jest częścią naszej pracy! -
Mondar pochylił się do przodu i rozłożył ręce. - Nikt nie zmusza do niczego naszych członków.
Każdy działa dla przyszłości w sposób, jaki uważa za najlepszy. Żądamy od współbraci jedynie
tego, aby użyczali swych umiejętności wtedy, kiedy mogą być one potrzebne całej społeczności.
W zamian społeczność ofiarowuje każdemu z nich własne umiejętności, doskonaląc go fizycznie
i umysłowo, tak aby mógł stać się bardziej efektywny w swojej pracy. Wiesz, czego potrafisz
dokonać teraz, Cletusie. Pomyśl, co mógłbyś zrobić, gdyby dane ci było wykorzystać wszystko
to, czego możemy cię nauczyć.
Cletus ponownie potrząsnął przecząco głową.
- Jeśli nam odmawiasz - powiedział Mondar - oznacza to dla ciebie niebezpieczeństwo,
Cletusie. Oznacza to z twojej strony nieświadome pragnienie pójścia w ślady deCastriesa -
zezwolenie na poddanie się podnieceniu wynikającemu z bezpośredniego manipulowania ludźmi
i sytuacjami, w zamian za zajmowanie się tym, co jest bardziej wartościowe, ale mniej
pobudzające emocjonalnie, w zamian za zmaganie się z myślami w celu znalezienia zasad, które
ostatecznie uwolniłyby ludzi od manipulacji.
Cletus zaśmiał się nieco ponuro. - Powiedz mi - poprosił - czy to prawda, że wy,
Exotikowie, ani nie nosicie, ani nie używacie broni, nawet w obronie własnej? I właśnie po to, by
bronić się, sprowadzacie najemników, takich jak
Dorsajowie, albo zawieracie porozumienia z takimi siłami politycznymi jak Sojusz?
- Tak, ale z innego powodu, niż sądzi większość ludzi, Cletusie - szybko odpowiedział
Mondar. - Nie mamy żadnych moralnych obiekcji co do walki. Chodzi o to, że związane z nią
emocje zakłócają jasność myślenia, więc tacy ludzie jak ja wolą nie dotykać broni. Nie
wywieramy jednak w tej sprawie żadnego nacisku na naszych członków. Jeśli chciałbyś skończyć
swoją pracę o taktyce wojskowej albo nawet zatrzymać i nosić broń...
- Sądzę, że mnie nie rozumiesz - przerwał Cletus. - Eachan Khan dał mi dzisiaj wiele do
myślenia. Pamiętasz, gdy znajdowaliśmy się w wywróconym samochodzie, zasugerował ci, abyś
nie pozwolił się wziąć żywcem przez neulandzkich partyzantów - z oczywistych powodów?
Odpowiedziałeś, że zawsze możesz umrzeć. „Nikt - powiedziałeś - nie rozkazuje temu ciału
oprócz mnie”.
- A ty sądzisz, że samobójstwo jest formą przemocy...
- Nie - odrzekł Cletus. - Próbuję wyjaśnić ci, dlaczego nigdy nie zostałbym Exotikiem. W
swoim spokoju wobec możliwych tortur i konieczności popełnienia samobójstwa wykazałeś się
szczególną formą bezwzględności. Była to bezwzględność wobec siebie, ale to tylko odwrotna
strona medalu. Wy, Exotikowie, jesteście z zasady bezwzględni wobec ludzi, ponieważ jesteście
filozofami, a filozofowie, ogólnie rzecz biorąc, są bezwzględnymi istotami.
- Cletusie! - Mondar pokiwał głową. - Czy zdajesz sobie sprawę z tego, co mówisz?
- Oczywiście - powiedział cicho Cletus. - I ty równie dobrze jak ja zdajesz sobie z tego
sprawę. Bezpośrednie wskazania filozofów mogą być łagodne, ale teoria, która za tym stoi,
pozbawiona jest skrupułów, i właśnie dlatego tak wiele niedoli i krwi znaczy ścieżki ich
zwolenników utrzymujących, że żyją zgodnie z tymi wskazaniami. Wojowniczy stronnicy
przemian przelali więcej krwi niż jakakolwiek inna grupa ludzi w całej historii człowieka.
Żaden Exotik nie przelewa krwi - zauważył miękko Mondar.
Bezpośrednio nie - powiedział Cletus. - Ale przyszłość, o jakiej marzycie, oznacza
wymazanie teraźniejszości w tej postaci, jaką znamy teraz. Możecie mówić, że zrezygnowaliście
z rewolucji na rzecz ewolucji, ale w dalszym ciągu dążycie do zniszczenia tego, co mamy dzisiaj,
aby przygotować miejsce dla czegoś innego. Pracujecie, aby zniszczyć to, co jest teraz, a to
wymaga bezwzględności, która mi nie odpowiada, z którą się nie zgadzam.
Przestał mówić. Mondar patrzył mu w oczy przez dłuższą chwilę.
- Cletusie - odezwał się wreszcie - czy możesz być tak pewny siebie?
- Tak - odparł Cletus. - Niestety mogę. - Ruszył w kierunku drzwi. A kiedy podszedł do
nich i położył rękę na klamce, odwrócił się. - Dziękuję, mimo wszystko, Mon-darze - powiedział.
- Ty i twoi Exotikowie pójdziecie może kiedyś moją drogą. Ale ja nie pójdę waszą. Dobranoc.
Otworzył drzwi.
- Cletusie - zawołał za nim Mondar - jeśli odmawiasz nam teraz, robisz to na własne
ryzyko. Większe, niż sobie to uświadamiasz, jak sądzę, siły są zaangażowane w to, co chcesz
przeprowadzić.
Cletus potrząsnął przecząco głową. - Dobranoc - powtórzył i wyszedł.
Odnalazł młodego porucznika w pokoju, w którym go zostawił, i powiedział mu, że
wychodzą. Kiedy dotarli razem do parkingu i Cletus otworzył drzwi poduszkowca, niebo pękło
nagle nad nimi w dzikiej eksplozji grzmotów i błyskawic, a krople deszczu spadły na ziemię jak
grad.
Skryli się do samochodu. Deszcz był lodowaty i wystarczyło kilka sekund, aby marynarki
obu mężczyzn przemokły i przy-kleiły się im do pleców. Arvid uruchomił pojazd, który uniósł
się nad ziemią.
- Całe piekło wyrwało się dzisiejszej nocy na wolność - mruknął, kiedy wracali przez
miasto. Później przestraszony zerknął na siedzącego obok Cletusa.
- Właściwie po co ja to powiedziałem? - zapytał. Cletus nie odrzekł nic i po chwili Arvid
sam sobie odpowiedział. - Tak czy owak - mruknął na wpół do siebie - wyrwało się.
Rozdział VII
Cletus obudził się z takim wrażeniem, jakby jego lewe kolano powoli ściskało potężne
imadło. Tępy, nieustępliwy ból wyrwał go ze snu i przez chwilę Cletus znajdował się całkowicie
w jego władzy, uczucie boleści wypełniło cały wszechświat jego świadomości.
W chwilę potem Cletus podjął praktyczne działania, chcąc zapanować nad tym
paraliżującym doznaniem. Przewracając się na plecy, utkwił wzrok w białym suficie trzy metry
nad sobą. Kolejno, rozpoczynając od ud, nakazywał dużym mięśniom rąk i nóg zmniejszyć
napięcie i się rozluźnić. Przeszedł do mięśni szyi i twarzy, później brzucha, aż w końcu uczucie
rozluźnienia przeniknęło go całego.
Ciało stało się teraz ciężkie i osłabione. Powieki opadły, oczy były na wpół przymknięte.
Cletus leżał, nie zwracając uwagi na drobne hałasy, które przesączały się z innych części Kwater
dla Nieżonatych Oficerów. Dryfował, kołysząc się łagodnie, jak człowiek spoczywający na
powierzchni jakiegoś ciepłego oceanu.
Stan odprężenia, jaki w sobie wywołał, stłumił tępy, bez-litosny ból, który chwycił jego
kolano jak w kleszcze. Wolno, tak aby nie rozbudzić na nowo aktywności, która mogła
spowodować napięcie mięśni, Cletus podciągnął się na łóżku i oparł o poduszkę. Półsiedząc,
odsunął koc z lewej nogi 1 Przyjrzał się jej.
Kolano było spuchnięte i zesztywniałe. Nie widać było na nim żadnych plam,
przebarwień czy siniaków, ale opuchło ono tak, że Cletus nie mógł nim poruszać. Wytrwale
wpatrywał się w zniekształcone kolano, zabierając się do poważnego zadania przywrócenia mu
normalnych rozmiarów i zwykłej sprawności.
Nadal unosząc się, nadal w tym pierwotnym stanie umysłu, który znany jest jako regresja,
Cletus połączył doznanie bólowe w kolanie ze świadomością bólu w mózgu, po czym zaczai
przekształcać to połączenie w umysłowy odpowiednik tego fizycznego rozluźnienia i spokoju,
które opanowały już jego ciało. Dryfując poczuł, że ból zaczyna ucichać. Znikał jak napisana
sympatycznym atramentem instrukcja, która w końcu staje się niewidoczna.
Cletus rozumiał, że to, co wcześniej rozpoznał jako ból, nadal siedzi w jego kolanie. Było
to już jednak tylko wrażenie nie tyle bólu czy też ucisku, ile czegoś stanowiącego wypadkową
obu tych doznań. Teraz, kiedy zidentyfikował poprzedni ból jako samoistne, realnie istniejące
uczucie, począł koncentrować się na rzeczywistym, fizycznym doznaniu ciśnienia krwi w
naczyniach krwionośnych kończyny, spuchniętej do tego stopnia, iż spowodowało to jej unieru-
chomienie.
Odtworzył w umyśle obraz naczyń. Następnie zaczął z wolna wyobrażać sobie, jak się
rozluźniają, kurczą i odsyłają zawarty w nich płyn do grubszych naczyń, z którymi były
połączone.
Może jakieś dziesięć minut nie było żadnej widocznej reakcji w okolicy kolana. Później
Cletus stopniowo zaczął uświadamiać sobie, że ciśnienie obniża się i w końcu poczuł w samym
kolanie słabe ciepło. W ciągu kolejnych pięciu minut można już było dostrzec, że opuchlizna
rzeczywiście się zmniejsza. Dziesięć minut później kolano nadal było spuchnięte, ale mógł je
zgiąć pod kątem sześćdziesięciu stopni. To wystarczyło. Cletus zwiesił z łóżka obie nogi, chorą i
zdrową, wstał i zaczął się ubierać.
Nakładał właśnie na polowy mundur pas z bronią, kiedy rozległo się pukanie do drzwi.
Cletus zerknął na zegarek przy łóżku. Wskazywał za osiem piątą rano.
- Wejdź - powiedział. Arvid wszedł do pokoju.
- Wcześnie wstałeś, Arv - przywitał go Cletus. Z trzaskiem zapiął zamek i sięgnął po broń
leżącą na komodzie.
Wsunął broń do kabury wiszącej u pasa. - Dostałeś te rzeczy, o które prosiłem?
- Tak jest, pułkowniku - powiedział Arvid - megafon i miny są w plecaku. Karabin nie
zmieścił się do plecaka, ale jest wśród bagażu, przymocowany do elektrycznego konia, o którego
pan prosił.
- A koń?
- Mam go z tyłu samochodu łącznikowego - Arvid zawahał się. - Prosiłem o pozwolenie
na wyjazd z panem, pułkowniku, ale rozkazy dotyczą jedynie pana i dowódcy kompanii. Chcę
panu o nim powiedzieć. Przydzielili panu porucznika Billa Athyera.
- I ten Bili Athyer nie jest dobry, o to chodzi? - zapytał Cletus wesoło, biorąc do ręki hełm
i kierując się ku wyjściu.
- Skąd pan wie? - Arvid patrzył z wyżyn swego wzrostu na Cletusa, idąc za nim wzdłuż
długiego, głównego korytarza budynku.
Cletus obejrzał się i uśmiechnął, kuśtykając dalej, ale zwlekał z odpowiedzią dopóty,
dopóki nie wyszli frontowymi drzwiami w mglistą ciemność, gdzie czekał na nich samochód
łącznikowy. Wsiedli do środka. Arvid usadowił się za pulpitem sterowniczym. Kiedy młody
porucznik uruchomił pojazd, który zaczął sunąć na poduszce powietrznej, Cletus podjął na nowo:
- Prawdę mówiąc, spodziewałem się, że generał da mi w końcu kogoś takiego. Nie martw
się, Arvidzie. I tak będziesz miał dzisiaj pełne ręce roboty. Chcę, abyś znalazł mi miejsce na
biuro i zorganizował sztab ludzi - podoficera z patentem, jeśli zdobędziesz jakiegoś, do
kierowania biurem, paru urzędników i archiwistów ze specjalnością badawczą. Czy możesz się
zająć tym od razu?
- Tak jest, pułkowniku - odparł Arvid. - Ale nie wiedziałem, że mamy pełnomocnictwo na
coś takiego...
Jeszcze nie mamy - odparł Cletus. - Ale zdobędę je dla ciebie. Znajdź lokal i ludzi,
abyśmy wiedzieli, skąd ich zabrać, gdy tylko je otrzymamy.
- Tak jest, pułkowniku - rzekł Arvid.
Po przybyciu do punktu odlotu Cletus znalazł swoją kompanię pod dowództwem
porucznika Williama Athyera, stojącą w szeregach w postawie spocznij, wyekwipowaną,
uzbrojoną i najwyraźniej gotową do drogi. Cletus założył, iż jedli śniadanie - nie był oficerem
dowodzącym, więc nie do niego należało dopilnowanie tego, aby zjedli; a zapytanie o to Athyera
byłoby czymś niezręcznym, żeby nie powiedzieć obraźliwym. Cletus wysiadł z samochodu lekko
zesztywniały i patrzył, jak Arvid wyładowuje elektrycznego konia razem z wyposażeniem.
- Pułkownik Grahame? - odezwał się za nim jakiś głos. - Jestem porucznik Athyer,
dowódca tej kompanii. Jesteśmy gotowi do odlotu.
Cletus odwrócił się. Athyer był niskim, ciemnym, dość wątłym trzydziestokilkuletnim
mężczyzną z haczykowatym nosem. Rysy jego twarzy miały gorzki wyraz, który to wyraz gościł
na niej stale, jak gdyby wynikał z przyzwyczajenia. Jego sposób mówienia był gwałtowny, nawet
agresywny, ale słowa na końcu każdej wypowiedzi miały tendencję do przechodzenia w jęk.
- Teraz, kiedy już pan nareszcie jest, pułkowniku - dodał.
To dodatkowe, niepotrzebne stwierdzenie graniczyło z impertynencją. Cletus zignorował
je jednak, patrząc ponad ramieniem Athyera na ludzi za nim stojących. Ich ogorzałe cery, a także
wymieszanie starego ekwipunku oraz umundurowania z nowym sugerowały doświadczenie. Ale
byli bardziej milczący, niż powinni być, i Cletus miał niewiele wątpliwości co do przyczyny
takiego stanu rzeczy. Trudno było oczekiwać, aby odwołanie z urlopu i wysłanie do walki
uszczęśliwiło żołnierzy. Spojrzał z powrotem na Athyera.
- Przypuszczam więc, że od razu zaczniemy ładowanie. Nieprawdaż, poruczniku? -
odezwał się miło. - Proszę mi wskazać, gdzie mam wsiąść.
- Mamy dwa atmosferyczne statki transportowe - warknął Athyer. - W drugim poleci mój
sierżant. Najlepiej będzie, jak poleci pan ze mną w pierwszym, pułkowniku...
Kiedy zawyły wprawione w ruch wirniki elektrycznego konia, urwał, by mu się przyjrzeć.
Arvid włączył właśnie turbinę i jednoosobowy pojazd uniósł się w powietrze tak, że mógł łatwo,
o własnym napędzie, znaleźć się w ładowni transportowca. Najwyraźniej Athyer nie kojarzył aż
dotąd konia z Cletusem. Prawdę mówiąc, było to nieprawdopodobnie małe urządzenie,
zważywszy rodzaj wyprawy - przeznaczone głównie do inspekcji portów kosmicznych, a
wyglądające jak pozbawiona kół rama roweru zawieszona poziomo, od której prowadziły w dół,
do pary umieszczonych obok siebie przeciwbieżnych, dyszowych wirników, poruszanych
znajdującą się pod nimi turbiną o napędzie jądrowym, dwa metalowe pręty. Karabin Cletusa i
plecak wisiały na poprzeczce przed siodełkiem.
Nie był to ładny widok, ale Athyer nie miał powodu, by patrzeć wilkiem, tak jak to
właśnie robił.
- Co to takiego? - zapytał.
- To dla mnie, poruczniku - odparł Cletus wesoło. - Moje lewe kolano to częściowa
proteza, rozumie pan. Nie chciałbym zatrzymywać pana i pańskich ludzi, gdyby trzeba było
szybko przemieszczać się piechotą.
- Czyżby? Cóż... - Athyer nadal patrzył spode łba. Lecz fakt, iż zdanie, które zaczął,
zostawił niedopowiedziane, wystarczająco świadczył o tym, że zawiodła go wyobraźnia, kiedy
szukał przekonującego pretekstu, aby przeszkodzić zabraniu elektrycznego konia. Mimo
wszystko Cletus był podpułkownikiem. Athyer zwrócił się oschle do Arvida: - Wobec tego
załadować na pokład! Szybko, poruczniku!
Następnie odwrócił się, by zająć się załadowaniem kompanii osiemdziesięciu może łudzi
do dwóch transportowców czekających na lądowisku w odległości około dwudziestu metrów.
Wchodzenie na pokład statków przebiegało gładko i szybko. Dwadzieścia minut później
lecieli na północ nad wierzchołkami drzew w kierunku Etter Pass, a niebo nad odległym pasmem
górskim zaczynało blednąc przed świtem.
- Jakie ma pan plany, poruczniku - zaczął Cletus, kiedy obaj z Athyerem siedzieli
naprzeciwko siebie w małym pasażerskim przedziale w przedniej części statku.
Wezmę mapę - powiedział Athyer obrażony, unikając wzroku Cletusa. Pogrzebał w
metalowej, służbowej kasetce stojącej na podłodze między jego nogami i wyciągnął terenową
mapę tej strony gór wokół Etter Pass. Rozłożył ją na złączonych kolanach swoich i Cletusa.
- Utworzę linię placówek - powiedział Athyer, rysując palcem łuk przez dżunglę na
zboczach gór poniżej przełęczy - jakieś trzysta metrów w dół. Rozmieszczę również kilka
rezerwowych posterunków wyżej, ponad główną linią, po obu stronach przełęczy. Kiedy
Neulandczycy miną przełęcz i zejdą szlakiem wystarczająco nisko, aby natrafić na dolne
wygięcie linii posterunków, grupy rezerwowe będą mogły zajść ich od tyłu i otoczyć... To
znaczy, jeśli w ogóle jacyś partyzanci tędy przejdą.
Cletus zignorował końcowe stwierdzenie porucznika.
- Co będzie, jeśli partyzanci nie pójdą w dół prosto szlakiem? - zapytał. - Co będzie, jeśli
skręcą w dżunglę w prawo albo w lewo, kiedy tylko znajdą się po tej stronie gór?
Athyer popatrzył na Cletusa najpierw bezmyślnie, a potem z urazą, niczym student,
któremu zadano na egzaminie pytanie uznane przez niego za nieuczciwe.
- Moje grupy wsparcia cofną się przed nimi - powiedział w końcu niechętnie - alarmując
kolejno wszystkie placówki. Reszta ludzi nadal przecież będzie w stanie zajść ich od tyłu. Tak
czy inaczej otoczymy ich.
- Jaka jest widzialność tutaj, w dżungli, poruczniku? - zapytał Cletus.
- Piętnaście, dwadzieścia metrów - odpowiedział Athyer.
- Zatem reszta pańskiej linii będzie miała nieco kłopotu z utrzymaniem pozycji i
podejściem w górę zbocza pod takim kątem, by otoczyć partyzantów, którzy prawdopodobnie
zaczną już rozdzielać się na dwu-, trzyosobowe grupy, chcąc w rozsypce ruszyć w kierunku
wybrzeża. Nie sądzi pan?
- Będziemy musieli po prostu zrobić to najlepiej, jak potrafimy - stwierdził Athyer
posępnie.
- Istnieją jednak inne możliwości - powiedział Cletus. Wskazał na mapę. - Po pokonaniu
przełęczy partyzanci będą mieli po swojej prawej stronie rzekę Whey, po lewej rzekę Blue,
obydwie te rzeki łączą się niżej, w miasteczku Two Rivers. Co oznacza, że niezależnie od tego,
jaką drogę wybiorą Neulandczycy, będą musieli przeprawić się przez wodę. Proszę spojrzeć na
mapę. Powyżej miasta są tylko trzy dogodne przeprawy na Blue i dwie na Whey - o ile nie
chcieliby przejść przez miasteczko, ale nie zrobią tego. Zatem mogą skorzystać z jednej tylko
albo też ze wszystkich pięciu przepraw.
Cletus przerwał czekając, aż młodszy oficer pochwyci nie wypowiedzianą sugestię. Ale
Athyer należał wyraźnie do tych ludzi, którzy wolą, jak się za nich myśli.
- A więc, poruczniku - podjął na nowo Cletus - po co próbować schwytać tych
partyzantów w dżungli, przy przełęczy, gdzie mają wiele sposobności, aby się wymknąć, kiedy
mógłby pan po prostu zaczekać na nich przy tych przeprawach i zamknąć ich między sobą a
rzeką?
Athyer zmarszczył brwi z niechęcią, lecz wreszcie pochylił się nad mapą, żeby odszukać
pięć przepraw, o których wspomniał Cletus.
- Dwie przeprawy na Whey - kontynuował Cletus - są najbliżej przełęczy. Poza tym
znajdują się na najkrótszej trasie ku wybrzeżu. Partyzanci wybierający przeprawy na Blue
musieliby zatoczyć wielkie koło, aby bezpiecznie ominąć miasto. Neulandczycy wiedzą, że pan o
tym wie. Dosyć bezpieczny byłby więc, jak sądzę, zakład, że liczą się z próbą zatrzymania ich
przez pana - o ile biorą pod uwagę to, że w ogóle ktoś będzie próbował ich zatrzymać - przy tych
dwóch przeprawach. Zatem przeprowadzą prawdopodobnie w tym kierunku jedynie manewr
maskujący i przeprawią się przez te trzy brody na rzece Blue.
Athyer wpatrywał się w palec Cletusa poruszający się po mapie od punktu do punktu
równocześnie z wypowiadanymi słowami.
- Nie, nie, pułkowniku - powiedział, kiedy Cletus skończył- - Nie zna pan tych
Neulandczyków tak dobrze jak ja. Po pierwsze, czemu mieliby się spodziewać, że będziemy na
nich czekać? Po drugie, nie są tacy sprytni. Przejdą przez przełęcz, później idąc przez dżunglę
rozbiją się na dwu-, trzyosobowe grupki i połączą znowu w jedną, może dwie, Przy przeprawach
na Whey.
- Nie wydaje mi się - zaczął Cletus. Tym razem Athyer dosłownie mu przerwał.
- Niech mi pan wierzy, pułkowniku! - wykrzyknął. - Będą przeprawiali się właśnie w tych
dwóch miejscach na rzece Whey.
Zatarł dłonie.
- I właśnie tam ich złapiemy! - mówił dalej. - Obstawię dolną przeprawę połową ludzi, a
mój sierżant zajmie się z pozostałymi tą drugą w górze rzeki. Paru ludzi wyślę na tyły, aby odciąć
im odwrót, i urządzę sobie | miłe polowanko na partyzantów.
- Pan jest oficerem dowodzącym - zauważył Cletus - więc nie chcę się z panem spierać.
Jednak generał Traynor polecił mi, żebym służył panu radą, a myślę, że chciałby pan
zabezpieczyć się tam nad Blue. Gdyby to ode mnie zależało...
Cletus zawiesił głos. Ręce porucznika ze zwiniętą już do połowy mapą zwolniły, by
wreszcie się zatrzymać. Cletus, patrząc na pochyloną głowę swego rozmówcy, mógł prawie
dostrzec, jak obracają się w niej wszystkie tryby. Do tego czasu Athyer pozostawił za sobą
wszelkie wątpliwości co do czekającego go ewentualnie sądu wojskowego. Jednak sytuacje, w
których w grę wchodzili generałowie czy pułkownicy, zawsze były drażliwe dla wplątanych w
nie poruczników bez względu na to, kto zdawał się mieć wszystkie atuty.
- Nie mógłbym odprawić więcej niż drużynę pod dowództwem kaprala - mruknął
wreszcie Athyer do mapy. Zawahał się, intensywnie o czymś myśląc. Następnie podniósł głowę,
a w jego oczach gościła przebiegłość. - To pańska propozycja, pułkowniku. Gdyby tak pan
zechciał wziąć, na siebie odpowiedzialność za skierowanie części moich sił nad Blue...?
- Oczywiście, nie miałbym nic przeciwko temu - powiedział Cletus. - Ale, jak pan
zauważył, nie jestem oficerem liniowym i nie potrafię dobrze dowodzić wojskiem w czasie
walki...
Athyer wyszczerzył zęby. - Ach, tak - rzekł. - Nie musimy trzymać się tutaj każdego
słowa regulaminu, pułkowniku. Po prostu wydam rozkaz kapralowi, który będzie dowodził
oddziałem, że ma robić to, co pan mu każe.
- Co każę? Ma pan na myśli - dokładnie to, co każę? - upewnił się Cletus.
- Dokładnie - odparł Athyer. - Krytyczna sytuacja upoważnia do tego rodzaju manewru,
rozumie pan. Jako oficer dowodzący samodzielną jednostką mogę w trybie wyjątkowym
wykorzystać cały skład osobowy w dowolny sposób, który uznam za konieczny. Powiem
kapralowi, że czasowo przyznałem panu status oficera liniowego, oczywiście z zachowaniem
pańskiego stopnia.
- Jeśli jednak partyzanci przeprawią się przez Blue - powiedział Cletus - będę miał tylko
jedną drużynę.
- Nie przeprawią się, pułkowniku - stwierdził Athyer, kończąc szerokim gestem składanie
mapy. - Nie przeprawią się. Gdyby jednak pojawiło się paru zabłąkanych Neulanczyków, cóż,
niech pan wtedy sam decyduje. Taki ekspert od taktyki jak pan, pułkowniku, powinien poradzić
sobie w każdej sytuacji, która może się zdarzyć.
Rzuciwszy to ledwo ukryte szyderstwo, wstał i skierował się do tylnego przedziału
pasażerskiego, w którym siedziała połowa żołnierzy jego kompanii.
Transportowiec, którym podróżowali, wysadził Cletusa i jego drużynę przy najwyżej
położonym brodzie na rzece Blue, a potem wzniósł się w ciemność, nadal okrywającą zachodnie
zbocza pasma górskiego oddzielającego Bakhallę od Neulandii. Athyer na czele sześciu ludzi,
którzy mieli stanowić oddział dowodzony przez Cletusa, postawił dziewiętnastoletniego kaprala,
Eda Jarnkiego. Żołnierze wysiadając ze statku padli automatycznie na ziemię, opierając się
wygodnie plecami o najbliższe pniaki i skały, wystające z nieprzerwanego, zielonego dywanu
paproci stanowiącego podszycie dżungli. Znajdowali się na małej polance otoczonej wysokimi
drzewami, podchodzącymi aż do wysokiego na półtora metra brzegu rzeki, i spoglądali z pewną
ciekawością na Cletusa, który zwrócił się w ich stronę.
Cletus nie odzywał się. Tylko patrzył. Po chwili kapral Jarnki gramoląc się powstał. Jeden
po drugim wstali także pozostali mężczyźni, aż wreszcie ustawili się przed Cletusem w
nierównym szeregu, część z nich na baczność.
Cletus uśmiechnął się. Wydawał się teraz zupełnie innym człowiekiem niż oficer, którego
widzieli w przelocie wcześniej, Wsiadając i wysiadając z transportowca. Pogodny wyraz nie
opuszczał jego twarzy, ale w sposobie, w jaki na nich teraz patrzył, było coś tak silnego, tak
pewnego i władczego, iż popłynął ku nim jakby prąd napinając im wbrew samym sobie nerwy do
ostateczności.
- Tak lepiej - powiedział Cletus. Nawet jego głos się zmienił. - W porządku, jesteście
żołnierzami, którzy dzisiaj odniosą tu, na przełęczy Etter zwycięstwo. I jeśli będziecie właściwie
wypełniać rozkazy, dokonacie tego, otarłszy sobie najwyżej kostki u nóg lub spociwszy się co
nieco.
Rozdział VIII
Patrzyli na niego szeroko rozwartymi oczami.
- Pułkowniku? - odezwał się Jarnki po chwili.
- Tak, kapralu? - powiedział Cletus.
- Pułkowniku... Nie rozumiem, co pan ma na myśli - wydusił Jarnki po chwili walki ze
sobą.
- Mam na myśli to, że schwytacie wielu Neulandczyków - odpowiedział Cletus - nie
odnosząc przy tam żadnej rany. - Zaczekał, aż Jarnki po raz drugi otworzył usta, a następnie
zamknął je powoli. - I co? Czy to jest odpowiedź na wasze pytanie, kapralu?
- Tak jest, pułkowniku.
Jarnki zamilkł. Ale jego oczy i oczy pozostałych mężczyzn spoczywały na Cletusie z
podejrzliwością graniczącą ze strachem.
- Zatem bierzmy się do roboty - rzekł Cletus. Przystąpił do rozmieszczania ludzi - jednego
po drugiej stronie płytkiego brodu na rzece, która tworzyła tutaj łagodny zakręt tuż za przeprawą,
dwóch na dole poniżej skarpy z prawej i lewej strony przeprawy, a czterech pozostałych na
wierzchołkach drzew wyciągniętych szeregiem od rzeki w górę zbocza na kierunku, z którego
musieli nadejść partyzanci chcący przeprawić się przez rzekę.
Ostatnim, któremu Cletus wyznaczył posterunek, był Jarnki.
- Nie martwcie się, kapralu - powiedział, unosząc się w powietrzu na elektrycznym koniu
kilka metrów od Jarnkego, który kołysał się na czubku drzewa, kurczowo ściskając karabin. -
Zobaczycie, że Neulandczycy nie dadzą na siebie długo czekać. Kiedy ich dostrzeżecie, oddajcie
stąd kilka strzałów, a później zejdźcie na ziemię, gdzie nie będzie wam groził postrzał. Braliście
już udział w walce, prawda?
Jarnki skinął głową. Twarz miał nieco przybladłą, a pozycja, którą przyjął w
rozgałęzieniu dębu o gładkiej korze, odmiennego w kształcie od ziemskich, była zanadto
przykurczona, by uznać ją za wygodną.
- Tak jest, pułkowniku. - Ton kaprala sugerował, że ten nie wszystko dopowiedział do
końca.
- Ale działo się to w normalnych warunkach, kiedy inni żołnierze z plutonu czy też
kompanii znajdowali się w pobliżu, czy tak? - zapytał Cletus. - Niech ta różnica nie przeraża was,
kapralu. Nie będzie to miało żadnego znaczenia, kiedy zacznie się walka. Sprawdzę teraz
pozostałe przeprawy. Wrócę niedługo.
Odsunął elektrycznego konia od drzewa i ruszył w dół rzeki... Pojazd, którym leciał, był
prawie bezgłośny, powodował on hałas nie większy niż coś na kształt szumu, wydawanego przez
wentylator pokojowy. W normalnych warunkach, w czasie ciszy, można go było usłyszeć z około
piętnastu metrów. Ale ta górska, kultańska dżungla rozbrzmiewała głosami ptaków i zwierząt.
Wśród nich wyróżniały się wrzaski podobne do dźwięku wydawanego przez siekierę rozłupującą
drewno, rozlegające się z przerwami; a także odgłosy przypominające chrapanie, które trwały
ledwie kilka sekund po to, by umilknąć na chwilę, a następnie rozlec się znowu. Większość
jednak tych leśnych hałasów stanowiły zwykłe krzyki o różnej wysokości, różnej sile i melodyce.
Wszystkie razem tworzyły trudny do wyobrażenia zestaw dźwięków, wśród których cichy
szum elektrycznego konia łatwo mógł ujść uwagi tych, którzy nie nasłuchiwali go specjalnie, na
przykład partyzantów z Neulandii nie obeznanych prawdopodobnie z takim dźwiękiem, a w
każdym razie nie spodziewających się go. Cletus poleciał w dół rzeki i obejrzał dwie przeprawy,
nie spostrzegając przy nich żadnego ludzkiego ruchu. Zawrócił przy najniżej położonym brodzie,
aby polecieć nad dżunglą, w górę zboczy, w kierunku przełęczy. Na szczęście, pomyślał, będą
mieli długą drogę do przebycia, jeśli zechcą wykorzystać kilka przepraw. Bez wątpienia miejsce i
czas spotkania wszystkich grup byłyby w takim przypadku wyznaczone na drugim brzegu rzeki
przy najdalszej przeprawie.
Cletus leciał na wysokości wierzchołków drzew, około czterdziestu do sześćdziesięciu
metrów nad ziemią, z szybkością nie większą niż sześć kilometrów na godzinę. Pod sobą, we
florze górskiej dżungli, dostrzegł mniej żółtych pasemek niż w zieleni wokół lądowiska
wahadłowców; jednak wszędzie widział szkarłatne żyłki, nawet na ponadnormalnej wielkości
liściach najróżniejszych ziemskich drzew - dębów, klonów i jesionów - którymi obsadzono Kultis
dwadzieścia lat temu.
Ziemska flora przyjęła się lepiej na tych wysokościach. Nadal jednak większość
stanowiły tam rodzime drzewa i rośliny, od kęp wyrastających na wysokość dziesięciu metrów
podobnych do paproci, po rozkrzewione drzewo, nie drzewo z purpurowymi jadalnymi owocami,
wydzielającymi słaby, lecz mdlący zapach, kiedy obierało się ich mechate skórki.
Cletus znajdował się około ośmiuset metrów od przeprawy, kiedy dostrzegł pierwszą
oznakę ruchu, chwiejące się pod nim czubki paproci. Zmienił kierunek lotu i zaczął się obniżać.
Chwilę później spod zieleni wyłoniła się skrócona przez perspektywę figurka mężczyzny
w brązowo-zielonym nakrapianym kombinezonie maskującym.
Zwiadowca nie miał innego ekwipunku oprócz plecaka, miękkiego, maskującego beretu
na głowie i sportowej broni przewieszonej przez ramię. Należało się tego spodziewać tam, gdzie
w grę wchodzili partyzanci. Na nowych planetach w ciągu pięćdziesięciu lat sporów między
koloniami podpisano konwencję ustalającą, iż człowiek, który nie ma ani wojskowej broni, ani
takiegoż wyposażenia, podlega jedynie sądowi cywilnemu, a według prawa cywilnego należało
najpierw udowodnić przestępstwo przeciw własności, życiu lub zdrowiu, zanim można było
podjąć jakiekolwiek działania wobec uzbrojonego człowieka, nawet wtedy, gdy pochodził on z
innej kolonii. Partyzanta schwytanego jedynie ze sportową strzelbą deportowano zwykle lub
internowano. Jednakże jeśli przy kimkolwiek znaleziono jakiegokolwiek rodzaju ekwipunek
wojskowy - nawet coś tak małego, jak pilnik do paznokci - mógł ten ktoś zostać postawiony
przed sądem wojskowym, który zwykle oskarżał go o sabotaż i skazywał na więzienie lub
śmierć. Gdyby ten człowiek pod nim był typowym zwiadowcą, wtedy Jarnki i jego ludzie ze
swymi karabinami mieliby znaczną przewagę w uzbrojeniu, co zrównoważyłoby ich małą
liczebność.
Cletus obserwował mężczyznę przez kilka minut. Ten zaś szedł naprzód przez dżunglę,
nie starając się specjalnie ukrywać czy zachować ciszę. Kiedy tylko Cletus określił kierunek jego
marszu, skręcił w bok z głównej trasy, aby zlokalizować innych członków tego partyzanckiego
oddziału.
Szybko wschodzące słońce, przeświecające przez rzadkie listowie na wierzchołkach
drzew, grzało Cletusa w kark. Pocił się pod pachami, na piersi i na plecach, groził mu też znowu
ból kolana. Stracił chwilę na zmuszenie mięśni do rozluźnienia się, by nie powróciła poprzednia
dolegliwość. Nie było na nią czasu, jeszcze nie teraz. Podjął na nowo tropienie w dżungli
pozostałych partyzantów.
Niemal natychmiast, w odległości może trzydziestu metrów, znalazł drugiego człowieka
posuwającego się równolegle do partyzanta, którego dostrzegł najpierw. Cletus nadal prowadził
obserwację i w ciągu następnych dwudziestu minut przeleciał nad całą tyralierą liczącą
dwudziestu ludzi i przedzierającą się przez dżunglę pod nim na szerokości około trzystu metrów.
Jeśli Neulandczycy rozdzielili swoje siły na trzy równe grupy, co byłoby jedynie elementarnym
środkiem ostrożności, oznaczałoby to, że cały oddział liczył sześćdziesięciu ludzi. Z sześć-
dziesięciu ludzi, zakładając dwudziestoprocentowe straty podczas marszu przez dżunglę do
wybrzeża, mogło zostać czterdziestu ośmiu zdolnych do przeprowadzenia akcji, którą
Neulandczycy zaplanowali na cześć wizyty deCastriesa.
Czterdziestu ośmiu ludzi mogło zdziałać wiele, na przykład zająć i utrzymać małe,
portowe miasteczko. Ale znacznie więcej można by dokonać z dwa razy większą liczbą ludzi.
Być może, za pierwszą linią posuwała się druga.
Cletus zawrócił elektrycznego konia i poleciał pod czubkami drzew w przeciwnym
kierunku, niż poruszał się człowiek, którego niedawno dostrzegł. Jak było do przewidzenia,
około osiemdziesięciu metrów dalej odkrył drugą tyralierę, tym razem liczącą piętnastu ludzi,
wśród których było przynajmniej dwóch wyglądających na oficerów, gdyż nieśli więcej ek-
wipunku, w tym środki łączności, a także zamiast strzelb mieli pistolety. Cletus ponownie
zawrócił elektrycznego konia, cicho przeleciał tuż pod wierzchołkami drzew w kierunku
zewnętrznego, niższego końca schodzącej z gór tyraliery. Odnalazł ją j ujrzał, jak tego oczekiwał,
że partyzanci zaczynają już zmniejszać odległości między sobą tak, aby razem dojść do miejsca
przeprawy. Oceniwszy trasę, wzdłuż której powinna się zacieśnić dolna część tyraliery, Cletus
zatrzymując się poleciał do przodu, aby do pni drzew o średnicy nie większej niż dziesięć
centymetrów poprzyczepiać miny w odstępach co dwadzieścia metrów. Ostatnią z nich umieścił
nad samym brzegiem wody, około dwudziestu metrów od przeprawy. Następnie szybko ruszył z
powrotem, aby dotrzeć do drugiej linii bojowej.
Koniec tyraliery właśnie zrównał się z miejscem, w którym Cletus zostawił pierwszą
minę, ostatni mężczyzna w tym szeregu znalazł się od niej około dziesięciu metrów. Cletus
podleciał kawałek, aby ukryć się na tyłach środkowej części tyraliery. Uważając, żeby nie zbliżyć
się do niej bardziej niż na dwieście metrów, zatrzymał elektrycznego konia, sięgnął po karabin i
puścił długą serię wzdłuż linii partyzantów, zakreślając sześćdziesięciostopniowy kąt.
Strzały karabinowe stanowiły ten rodzaj hałasu, który nie mógł być nie spostrzeżony.
Drobne, poruszane własnym napędem stożki, opuszczając wylot lufy ze stosunkowo niewielką
prędkością, powiększającą się jednak w czasie lotu, wydawały przenikliwy gwizd aż do chwili, w
której rozległa się niespodziewanie tępa eksplozja, kończąca ich życie. Jedna z takich eksplozji
mogła rozerwać na pół człowieka nie mającego na sobie pancernej kamizelki, a partyzanci nie
mieli ich - zatem nic dziwnego, że w chwilę potem, gdy umilkł odgłos wystrzałów, w dżungli
zapadła kompletna cisza. Ucichły nawet ptaki i zwierzęta. Nieco później, opieszale, ale dosyć
odważnie, bezpośrednio przed Cletusem, a także wzdłuż całej, skrytej już tyraliery napastników,
poczęły, niczym chór zatrzaskujących się pułapek na myszy, odzywać się wystrzały.
Strzelano na oślep. Kule wielkości ziarnka gradu, świstając wśród liści drzew wokół
Cletusa, miały szeroki rozrzut. Było ich jednak nieprzyjemnie dużo. Cletus z miejsca wykonał
szybki manewr elektrycznym koniem, zwiększając tym samym dystans miedzy sobą a tymi, co
strzelali. Pięćdziesiąt metrów dalej, w pobliżu tej części linii bojowej, która sięgała rzeki, zakręcił
i sięgnął do zdalnie kierowanego spustu, wysadzając pierwszą z założonych przez siebie min.
Przed nim, z lewej strony, rozległ się pojedynczy, głośny wybuch. Jakieś drzewo -
drzewo, do którego przyczepiona była mina - pochyliło się niby ranny olbrzym wśród swoich
towarzyszy i początkowo wolno, później coraz szybciej zaczęło osuwać się na podszycie.
Nim to nastąpiło, dżungla znowu rozbrzmiała dźwiękami. Partyzanci najwyraźniej
strzelali we wszystkie strony, ponieważ wszelkie dzikie stworzenia darły się wniebogłosy. Cletus
zbliżył się pod kątem do krańca linii napastników, puścił kolejną długą serię ze swojej broni, a
następnie szybko przeniósł się do miejsca, w którym znajdowała się jego druga mina.
Gęsta roślinność dżungli skrywała działania poszczególnych partyzantów. Wykrzykiwali
jednak teraz do siebie; i to właśnie, podobnie jak odgłosy leśnego życia, dawało Cletusowi
przybliżone pojęcie o tym, co się działo. Najwidoczniej postępowali instynktownie, choć nie była
to z wojskowego punktu widzenia najmądrzejsza rzecz. Zaczęli zbliżać się do siebie, aby
wesprzeć się nawzajem. Cletus dał im pięć minut na zbicie się w gromadkę, tak że dwie dawne
rozciągnięte linie bojowe stanowiły teraz złożoną z trzydziestu pięciu mężczyzn grupę
mieszczącą się na skrawku dżungli o średnicy nie większej niż pięćdziesiąt metrów.
Następnie Cletus skierował się jeszcze raz na tyły partyzantów, zdetonował drugą minę
znajdującą się przed nimi i zaczął ich ostrzeliwać.
Tym razem wywołał istną lawinę ognia, przypominającą chór świerszczy, co
wskazywało, że wszystkie trzydzieści pięć karabinów strzelało do niego jednocześnie ze
wszystkich stron. Kultańska dżungla wybuchnęła kakofonią protestów, a łoskot spadającego
drzewa, ściętego trzecią miną, dołączył się do ogólnego zgiełku właśnie wtedy, gdy strzelanina
zaczęła słabnąć. W tym czasie Cletus znalazł się już poza linią pozostałych, nie wysadzonych
jeszcze min, w dole rzeki, nieco dalej od partyzantów...
Po kilku minutach rozbrzmiały krzyki komend i partyzancki ogień ustał. Cletus nie musiał
patrzeć na to, co się dzieje wewnątrz obszaru o promieniu stu metrów, by wiedzieć, że oficerowie
omawiają między sobą sytuację, w jakiej się znaleźli. Zastanawiali się pewnie, czy eksplozje i
strzały karabinowe, które słyszeli, były dziełem jakiegoś małego patrolu przypadkiem
znajdującego się w tej okolicy, czy też - wbrew wszelkim oczekiwaniom i rozsądkowi - wyszli
wprost na większe siły nieprzyjaciela rozmieszczone tutaj specjalnie, aby przeszkodzić im w
marszu ku wybrzeżu. Cletus pozwolił im to omówić.
Oczywistym posunięciem ze strony takiej grupy partyzanckiej jak ta w sytuacji takiej jak
ta byłoby pozostanie na miejscu i wysłanie zwiadowców. Napastnicy znajdowali się w tym czasie
mniej więcej osiemdziesiąt metrów od przeprawy na rzece i zwiadowcy z łatwością odkryliby, iż
faktycznie punkt ten nie był broniony. Nie byłoby to wskazane. Cletus wysadził kilka kolejnych
min i zaczął ostrzeliwać teren przylegający bezpośrednio do rzeki. Partyzanci odpowiedzieli
natychmiast.
Później jednak ta strzelanina zaczęła również słabnąć, stała się bardziej nieregularna, aż w
końcu tylko od czasu do czasu rozlegały się pojedyncze wystrzały. Kiedy wreszcie zaległa cisza,
Cletus poleciał w górę rzeki, oddalając się od niej nieco, i zajął pozycję jakieś pięćset metrów
dalej. Tam zawisł w powietrzu i czekał.
I rzeczywiście, po paru minutach dostrzegł w dżungli ruch. W jego kierunku zmierzali
ostrożnie partyzanci, ponownie rozciągnięci w tyralierę. Neulandczycy spotkawszy się z do-
wodami potwierdzającymi ich przypuszczenia, jakoby przy dolnej przeprawie znajdowały się
znaczne siły, wybrali raczej ostrożność niż męstwo.
Wycofywali się do wyżej położonej przeprawy, mieli bowiem nadzieję, że albo nikt im
tam nie przeszkodzi, albo dołączą do oddziału tam właśnie skierowanego.
Cletus wykonał jeszcze jeden manewr, zatoczył wielkie koło i skierował się w górę rzeki
do następnej przeprawy. Kiedy zbliżył się do niej, zwolnił, aby zmniejszyć hałas dysz, i leciał
dalej ostrożnie, wysoko, tuż pod wierzchołkami drzew.
Wkrótce dostrzegł drugą grupę partyzantów, również poruszających się w dwóch liniach
bojowych. Byli jeszcze dobre dziewięćset metrów od środkowej przeprawy. Cletus zatrzymał się
na jakiś czas, by przymocować do drzew kolejny rząd min biegnących w dół do przeprawy, a
później znów udał się w górę rzeki.
Kiedy dotarł w rejon najwyżej na rzece położonego brodu, gdzie czekał Jarnki i jego
ludzie, odkrył, że trzecia grupa partyzantów zbliżająca się właśnie do tej przeprawy, wyprzedziła
dwie pozostałe znajdujące się niżej. Ten najwyżej działający oddziałek był już prawie przy
brodzie, niecałe sto pięćdziesiąt metrów od niego.
Zabrakło czasu na dokładne rozpoznanie przed akcją. Cletus przeleciał w odległości
trzydziestu metrów od pierwszej linii, puszczając długą, świszczącą serię ze swego karabinu,
kiedy już ocenił, że znalazł się na wprost środka tej linii.
Bezpiecznie dotarłszy do przeciwnego końca tyraliery, poczekał, aż ustanie trzaskanie
wystrzałów z partyzanckiej broni, następnie jeszcze raz prześliznął się przed nią, zatrzymując się
tym razem czterokrotnie, by rozmieścić miny. Kiedy znalazł się z powrotem w pobliżu rzeki,
zdetonował dwie miny i znowu zaczął strzelać.
Rezultaty były zachęcające. Partyzanci odkryli się wzdłuż całego frontu. I nie tylko to,
gdyż, szczęśliwie, żołnierze zostawieni przy przeprawie, usłyszawszy partyzancki ogień, zaczęli
instynktownie odpowiadać z karabinów. Wszystko razem stwarzało wrażenie, iż ostrzeliwują się
dwa dość duże oddziały.
Spośród tych dodatkowych efektów dźwiękowych, będących rezultatem działania
własnych ludzi, Cletus wyłowił pewną niepokojącą rzecz. Jeden z karabinów wydających
donośny świst należał do Jarnkiego; najwyraźniej, jak wynikało z odgłosu, kapral znajdował się
na ziemi jakieś piętnaście metrów przed partyzanckimi liniami, w wyniku czego wymiana
strzałów łatwo mogła okazać się dla niego zgubna.
Cletus zapragnął zakląć, ale zdusił w sobie tę pokusę. Przez laryngofon ostro polecił
Jarnkiemu się wycofać. Nie otrzymał żadnej odpowiedzi, a broń kaprala nadal grała. Tym razem
Cletus zaklął. Zniżając elektrycznego konia tuż nad ziemię,
przedarł się przez podszycie dżungli aż na tyły pozycji kaprala, prowadzony odgłosem
strzałów.
Młody żołnierz leżał na brzuchu z rozrzuconymi nogami nieprzerwanie strzelając,
oparłszy karabin o powalone drzewo. Jego twarz była blada jak twarz człowieka, który stracił już
połowę krwi, choć nie znać było na nim żadnej rany. Cletus musiał zsiąść z konia i potrząsnąć
chudym ramieniem nad hałasującym karabinem, zanim Jarnki uświadomił sobie, że ktoś jest
obok niego.
Kiedy zdał sobie sprawę z obecności Cletusa, odruchowo począł gramolić się na nogi
niczym wystraszony kot. Cletus przydusił go do ziemi jedną ręką, a kciukiem drugiej gwałtownie
wskazał za siebie, w kierunku przeprawy.
- Wycofuj się! - wyszeptał chrapliwie.
Jarnki wytrzeszczył na niego oczy, skinął głową, odwrócił się i zaczął czołgać w stronę
brodu. Cletus dosiadł z powrotem elektrycznego konia. Zrobiwszy szeroki zakręt, zbliżył się do
partyzantów z przeciwnej strony, aby sprawdzić ich reakcję na te nieoczekiwane odgłosy oporu.
W końcu zmuszony był zsiąść z konia i mimo wszystko przeczołgać się około dziesięciu
metrów, aby znaleźć się dostatecznie blisko partyzantów i zrozumieć, co mówią. Na szczęście to,
co usłyszał, było tym, co miał nadzieję usłyszeć. Oddział ten, podobnie jak oddział najbardziej
oddalony w dół rzeki, postanowił zatrzymać się i omówić sprawę niespodziewanego oporu.
Cletus wycofał się w stronę elektrycznego konia, dosiadł go i ruszył szerokim łukiem
jeszcze raz ku przeprawie. Dotarł do niej w tym samym momencie co Jarnki, który do tego czasu
odzyskał już swój naturalny kolor, ale patrzył na Cletusa lękliwie, jak gdyby oczekując bury.
Lecz Cletus uśmiechnął S1ę do niego szeroko.
- Jesteście dzielnym człowiekiem, kapralu - powiedział. - Musicie jedynie pamiętać o
tym, iż wolelibyśmy zachować naszych dzielnych żołnierzy przy życiu, jeśli to tylko możliwe. Są
bardziej użyteczni w ten sposób.
Cletus odwrócił się do elektrycznego konia i zdjął jedną ze skrzynek z minami. Podał ją
Jarnkiemu.
Rozmieść je od pięćdziesięciu do osiemdziesięciu metrów stąd. Postaraj się o to, abyś w
tym czasie nie został trafiony. Następnie schowaj się gdzieś przed Neulandczykami, a kiedy ruszą
do przodu, daj im popalić to waląc z karabinu, to detonując miny. Twoim zadaniem jest
zatrzymanie ich dopóty, dopóki nie wrócę, aby ci pomóc. Przypuszczalnie zajmie mi to od
czterdziestu pięciu minut do półtorej godziny. Czy sądzisz, że jesteś w stanie to zrobić?
- Zrobimy to - odpowiedział Jarnki.
- Zatem zdaję się na was - powiedział Cletus. Dosiadł elektrycznego konia, zakręcił nad
wodą i ruszył w dół rzeki, aby zająć się grupą partyzantów zmierzających do środkowego brodu.
Kiedy natknął się na nich, Neulandczycy znajdowali się już całkiem blisko rzeki, akurat
między minami. Była to odpowiednia chwila. Cletus wysadził wszystkie, a narobił jeszcze więcej
zamieszania, krążąc na tyłach Neulandczyków i strzelając do nich na chybił trafił.
Natychmiast odpowiedzieli na jego ogień, ale wkrótce ich strzały stały się sporadyczne,
by w końcu umilknąć. Cisza, która potem nastąpiła, przeciągała się i przeciągała. Gdy w ciągu
pięciu minut nie rozległ się żaden wystrzał, Cletus zatoczył koło w dole rzeki, a potem poleciał w
górę aż do tego miejsca, w którym znajdował się oddział, kiedy odpowiadał na jego strzały.
Nie było tam żadnych partyzantów, ale Cletus lecąc dalej ostrożnie, tuż pod
wierzchołkami drzew, dostrzegł ich wkrótce. Kierowali się w górę rzeki, a ich liczba podwoiła
się. Najwyraźniej dołączyła do nich grupa znad najniżej położonej przeprawy i oba oddziały
zgodnie podążały teraz w kierunku najwyższego brodu, aby połączyć się z grupą, która według
planu miała się tam przeprawiać.
Wszystko przebiegało tak, jak się spodziewał. Ci partyzanci byli raczej sabotażystami niż
żołnierzami. Musieli otrzymać wyraźny rozkaz, by unikać wojskowych akcji w drodze do celu, o
ile tylko można było ich uniknąć. Cletus podążał za nimi ostrożnie aż do momentu, w którym
niemal doszli do swoich współtowarzyszy, trzymanych w szachu przez Jarnkiego i jego ludzi
przy najwyższej przeprawie, a następnie skręcił nad rzekę, aby rozpoznać sytuację w tym
miejscu.
Nadleciał z góry i uważnie zbadał wszystko. Partyzanci rozciągnęli się w poszarpane
półkole, którego krańce, znajdujące się jeden sześćdziesiąt metrów powyżej przeprawy, a drugi
czterdzieści, nie sięgały brzegów rzeki. Ostrzeliwali się, ale nie czynili żadnych wysiłków, aby
przedrzeć się przez bród. Kiedy Cletus nasłuchiwał, strzelanina osłabła, a tu i tam rozległy się
nawoływania, dołączyły bowiem do nich dwie grupy znad dolnego biegu rzeki.
Unosząc się nad samą ziemią, Cletus wydobył z ekwipunku przytroczonego do konia
mikrofon do podsłuchu i wsunął do prawego ucha słuchawkę. Poruszył aparatem, badając pod-
szycie, ale jedyne rozmowy, jakie wychwycił, prowadzili zwykli członkowie oddziału
partyzanckiego, a nie oficerowie dyskutujący o akcji, którą zamierzali podjąć. Miał pecha. Gdyby
tylko mógł przeczołgać się pięćdziesiąt metrów i osobiście przeprowadzić rekonesans, ale nie
mógł, i zastanawianie się nad tym pozbawione było jakiegokolwiek sensu. Zwiad na
elektrycznym koniu stał się teraz zbyt ryzykowny. Pozostało jedynie postawić się w sytuacji
dowódcy sił partyzanckich i spróbować odgadnąć jego myśli. Cletus przymknął oczy, odprężając
się w taki sam sposób, jak to czynił rano, aby zapanować nad bólem kolana. Powieki mu opadły,
zapadł się bezwładnie w siodełko elektrycznego konia i wyzwolił umysł spod kontroli.
Długą chwilę nie działo się nic, przez powierzchnię jego świadomości przepływały
jedynie przypadkowe myśli. Wreszcie włączyła się wyobraźnia i zaczęły formować pewne
pojęcia. Czuł się tak, jak gdyby nie siedział na siodełku elektrycznego konia, lecz stał na wielkiej,
gąbczastej ziemi w środku dżungli w kombinezonie maskującym, lepiącym się od potu do ciała,
zerkając na słońce, które przekroczyło zenit. Irytacja wynikła z pokrzyżowania planów i lęku
przepełniała jego umysł. Spoglądał na krąg partyzanckich podoficerów zebranych wokół siebie i
zdawał sobie sprawę, że musi podjąć natychmiastową decyzję. Dwóm trzecim jego sił nie udało
się Poprawić przez rzekę Blue o takim czasie i w takich miejscach, jak to było zaplanowane.
Teraz stał wobec ostatniej sposobności do przeprawy, ale i konieczności walki z wrogiem,
którego sił nie znał.
Oczywiście, przynajmniej jedna rzecz była pewna. Okazało się, że akcja grupy, którą
dowodził, nie stanowiła tajemnicy dla Exotików, wbrew temu, czego oczekiwano. Pod tym
względem jego misja spełzła na niczym. Jeśli Exotikowie zgromadzili tutaj jakieś siły przeciwko
niemu, to jakiego oporu można było się spodziewać w drodze do wybrzeża?
Naturalnie, misja miała teraz niewielkie albo też żadne szanse powodzenia. Rozsądnie
byłoby z niej zrezygnować. Ale czy mógł zawrócić teraz z obranej drogi, nie mając jakiegoś
wytłumaczenia dla swoich przełożonych, tak żeby nie oskarżono go o zaniechanie misji z
niewystarczających powodów.
Rozumie się, nie mógł. Powinien podjąć próbę wywalczenia sobie drogi przez rzekę i
mieć nadzieję, że siły Exotików stawią mu wystarczająco silny opór, by mógł mieć pretekst do
odwrotu.
Cletus powrócił do swego własnego ja, otworzył oczy i wyprostował się na siodełku.
Unosząc elektrycznego konia J tuż pod wierzchołki drzew, rzucił trzy miny pod różnymi kątami
w stosunku do pozycji partyzantów, a następnie; odpalił je szybko jedną po drugiej. Natychmiast
też otworzył; ogień zarówno z karabinu, jak i z pistoletu, ten pierwszy:| trzymając przy boku i
naciskając spust prawą ręką, z drugiego strzelając lewą.
Znad przeprawy, a także z dwóch przeciwnych stron partyzanckich pozycji dobiegł do
Cletusa odgłos ognia karabinowego prowadzonego przez jego własnych żołnierzy.
W ciągu sekundy partyzanci znaleźli się na ziemi, odpowiadając na ogień. Rakieta
sygnalizacyjna okazała się najgorszą rzeczą, która tego dnia zakłóciła spokój dżungli. Cletus
poczekał, aż zaczęła przygasać, chcąc, aby go usłyszano. Następnie zdjął megafon z poprzeczki
elektrycznego konia podniósł go do ust i włączył. Jego wzmocniony głos przetoczył się
grzmotem przez dżunglę:
- Przerwać ogień! Przerwać ogień! Wszystkie siły sojusznicze przerwać ogień!
Karabiny ludzi pozostających pod komendą Cletusa umilkły! od razu naprzeciw
partyzanckich pozycji. Stopniowo słabły! również odgłosy odszczekującej się broni przeciwnika i
w dżungli znowu zapanowała cisza. Cletus jeszcze raz odezwał się przez głośnik:
- Uwaga Neulandczycy! Uwaga Neulandczycy! Jesteście całkowicie otoczeni przez
Sojuszniczy Korpus Ekspedycyjny z Bakhalli. Dalszy wasz opór może skończyć się jedynie
zupełną klęską. Ci, którzy zechcą się poddać, traktowani będą honorowo, zgodnie z ustalonymi
zasadami dotyczącymi ochrony jeńców wojennych. Mówi dowódca sił sojuszniczych. Moi ludzie
wstrzymają ogień na trzy minuty, podczas których będziecie mieli szansę poddania się. Ci, którzy
chcą się poddać, muszą złożyć broń i wyjść na polanę przy przeprawie. Powtarzani, ci, którzy
chcą się poddać, muszą złożyć broń i wyjść na polanę przy przeprawie z rękami założonymi na
głowę. Macie trzy minuty, aby poddać się w ten sposób, poczynając od chwili, kiedy powiem
„teraz”.
Cletus przerwał na moment, a później dodał:
- Żołnierze neulandzcy, którzy nie poddadzą się przed upływem trzech minut, uznani
będą za wrogów, a żołnierze wojsk sojuszniczych mają rozkaz strzelać do każdego takiego
osobnika. Trzy minuty, w czasie których można się poddać, zaczynają się teraz. Teraz!
Cletus wyłączył megafon, powiesił na dawnym miejscu i szybko poleciał w stronę rzeki,
tam gdzie miał dobry widok na przeprawę, sam nie będąc widziany. Przez dłuższą chwilę nic się
nie działo. Później dał się słyszeć szelest liści i na polanę wyszedł mężczyzna w neulandzkim
ubiorze maskującym, z rękami założonymi na głowę i jakąś trawą tkwiącą w gęstej brodzie.
Nawet stamtąd, skąd patrzył Cletus, widoczne były białka oczu partyzanta, który rozglądał się
wokół siebie lękliwie. Szedł z wahaniem do przodu, aż znalazł się mniej więcej pośrodku polany,
wtedy zatrzymał się, bez przerwy rozglądając wokół, z rękami nadal założonymi na głowę.
Chwilę później na polanie pojawił się inny partyzant; i nagle z rożnych stron zaczęli
nadciągać pozostali.
Cletus przyglądał się im i liczył upływające minuty. Przed Końcem wyznaczonego czasu
na polanie znalazło się czterdziestu trzech mężczyzn, którzy postanowili się poddać. Cletus
pokiwał głową w zamyśleniu.
Czterdziestu trzech ludzi ze wszystkich trzech grup liczących każda po trzydziestu
partyzantów, czyli razem dziewięćdziesięciu. Tego właśnie się spodziewał.
Spojrzał w dół, wzdłuż brzegów rzeki, niecałe dziesięć metrów od siebie, tam gdzie
przycupnął Jarnki i dwóch innych żołnierzy, których zostawił po to, aby bronili przeprawy, a
którzy teraz obserwowali powiększającą się grupę jeńców.
- Ed - rzekł Cletus do młodego kaprala przez laryngofon. - Ed, spójrz w prawo.
Jarnki gwałtownie popatrzył w prawo i drgnął lekko ze zdumienia, widząc Cletusa tak
blisko. Cletus kiwnął na niego. Ostrożnie, nisko się pochyliwszy, by być stale pod osłoną
nadbrzeżnego wału, Jarnki ruszył do Cletusa, unoszącego się na elektrycznym koniu około metra
nad ziemią.
Kiedy Jarnki dotarł do niego, Cletus posadził wehikuł na ziemi i osłonięty od strony
polany przez gęste krzewy dżungli zsiadł sztywno z konia, z przyjemnością się przeciągając.
- Pułkowniku? - rzucił pytająco Jarnki.
- Chcę, żebyś czegoś posłuchał - odparł Cletus. Odwrócił się znowu do konia i nastawił
swoje urządzenie do łączności na kanał porucznika Athyera.
- Poruczniku - zaczął nadawać - tu pułkownik Grahame.
Po krótkiej przerwie nadeszła odpowiedź, trzeszcząc nie tylko w słuchawkach
wetkniętych w uszy Cletusa, ale również w małym głośniku, który Cletus właśnie włączył,
wbudowanym w elektrycznego konia.
- Pułkowniku? - mówił Athyer. - O co chodzi?
- Wygląda na to, że partyzanci neulandzcy próbowali jednak przeprawić się przez Blue -
powiedział Cletus. - Mieliśmy szczęście i udało nam się schwytać połowę z nich...
- Partyzanci? Schwytani? Połowa... - Głos Athyera niepewnie drżał w słuchawkach i w
głośniku.
- Ale nie po to nawiązałem łączność - mówił dalej Cletus. - Reszta partyzantów wydostała
się stąd. Kierują się z powrotem na przełęcz, aby uciec do Neulandii. Pan jest bliżej przełęczy niż
oni. Jeśli uda się pan tam nawet z połową swoich ludzi, powinien pan bez żadnego kłopotu
wyłapać resztę.
- Kłopotu? Proszę posłuchać... ja... skąd mam wiedzieć, że sytuacja tak się przedstawia,
jak pan mówi? Ja...
- Poruczniku - przerwał mu Cletus i po raz pierwszy położył lekki nacisk na swoje słowa.
- Przecież powiedziałem panu. Wzięliśmy do niewoli połowę ich sił, tutaj, przy górnej
przeprawie na Blue.
- Dobrze... tak... pułkowniku. Rozumiem. Ale...
Cletus przerwał mu. - Zatem niech panu rusza, poruczniku - powiedział. - Jeśli nie
wyruszy pan szybko, może pan zmarnować okazję.
- Tak jest, pułkowniku. Rozumie się. Połączę się znowu z panem niedługo, pułkowniku...
Może niech pan lepiej zatrzyma tam swoich jeńców, dopóki nie zabierze ich statek
transportowy... Kilku mogłoby uciec, gdyby próbował pan prowadzić ich przez dżunglę w
asyście sześciu ludzi. - Głos Athyera stawał się mocniejszy, w miarę jak odzyskiwał on
panowanie nad sobą. Znalazła się w nim jednak gorzka nuta. Najwyraźniej następstwa
schwytania dużej grupy nieprzyjacielskich inwigilatorów przez uwiązanego do biurka teoretyka,
w przypadku gdy jedynym oficerem polowym sił wyznaczonych do wykonania tego zadania był
on sam, Athyer, zaczęły do niego docierać. Trudno było się spodziewać, aby generał Traynor
przeoczył tego rodzaju porażkę.
Głos miał ponury, kiedy mówił dalej.
- Czy potrzebuje pan lekarza? - zapytał. - Mogę dać panu jednego z dwóch, których mam
tutaj, i wysłać go zaraz jednym z transportowców, teraz, kiedy tajemnica wyszła już na jaw i
Neulandczycy wiedzą, że tu jesteśmy.
- Dziękuję, poruczniku. Tak, przydałby się lekarz - powiedział Cletus. - Powodzenia.
- Dziękuję - odparł zimno Athyer. - Skończyłem.
- Skończyłem - rzekł Cletus.
Przerwał nadawanie, zostawił elektrycznego konia i sztywno siadł na ziemi oparłszy się
plecami o pobliski głaz.
- Pułkowniku? - odezwał się Jarnki. - Po co nam lekarz? Nikt nie jest ranny. Nie ma pan
chyba na myśli siebie, pułkowniku!
- Właśnie siebie - powiedział Cletus. Wyprostował lewą nogę, sięgnął ręką do futerału
przy bucie i wyciągnął nóż bojowy. Przeciął nogawkę spodni od kolana do buta. Kolano, które
Cletus odsłonił, było straszliwie spuchnięte i nie wyglądało zbyt ładnie. Sięgnął do pasa po pakiet
pierwszej pomocy i wyjął tiosiarczan sodowy w sprayu. Przytknął stępiony wylot rozpylacza do
nadgarstka i nacisnął spust. Chłodne uderzenie wstrzykniętego przez skórę bezpośrednio do
krwiobiegu płynu podziałało jak uspokajające dotknięcie ręki.
- Chryste, pułkowniku - wyjąkał Jarnki gapiąc się z pobladłą twarzą na kolano.
Cletus oparł się z ulgą o głaz i pozwolił, aby miękkie fale narkotyku pozbawiły go
świadomości.
- Zgadzam się z tobą - powiedział. I ogarnęła go ciemność.
Rozdział IX
Leżąc na plecach w szpitalnym łóżku, Cletus spoglądał w zamyśleniu na sztywny, zalany
słońcem kształt własnej lewej nogi zawieszonej na wyciągu.
- Tak - zauważył z szatańskim chichotem oficer medyczny, czterdziestoletni major o
okrągłej twarzy, kiedy przywieziono Cletusa - jest pan typem człowieka, który nie lubi tracić
czasu na to, by dać swemu organizmowi szansę na wyzdrowienie, czyż nie, pułkowniku? -
Następną rzeczą, którą Cletus zapamiętał, było łóżko i unieruchomiona na wyciągu
przymocowanym do sufitu noga.
- Minęły już trzy dni - powiedział Cletus do Arvida, który właśnie przyjechał przywożąc,
zgodnie z rozkazami, miejscowy almanach - a on obiecał, że trzeciego dnia uwolni mnie od tego.
Wyjrzyj na korytarz i zobacz, czy nie ma go w którymś z pokoi.
Arvid posłuchał. Wrócił po minucie, potrząsając przecząco głową.
- Niestety - rzekł. - Ale generał Traynor jest już w drodze tutaj, pułkowniku. Pielęgniarka
powiedziała, że telefonowano właśnie z jego biura, aby sprawdzić, czy pan jeszcze tutaj jest.
- Ach tak? - powiedział Cletus. - Racja. Przyjedzie, oczywiście. - Wyciągnął rękę i
nacisnął guzik, za pomocą którego przechylał łóżko, i uniósł się do pozycji siedzącej. - Wiesz, co
ci powiem, Arv. Zajrzyj do innych pokoi i sprawdź, czy nie uda ci się zwędzić dla mnie kilka
kopert poczty kosmicznej.
- Koperty poczty kosmicznej? - powtórzył spokojnie Arvid. - Dobrze. Wrócę za minutę.
Wyszedł z pokoju. Zajęło mu to nieco więcej niż minutę; ale kiedy wrócił, miał pięć
żółtych kopert, w jakich zwykle wysyłano korespondencję przewożoną przez statki kosmiczne.
Znaczek pocztowy Ziemskiego Portu Kosmicznego był kwadratowy i czarny od spodu. Cletus
wziął koperty i położył je razem na stoliku obok łóżka, wierzchnią stroną do spodu. Arvid
przyglądał się Cletusowi.
- Czy znalazł pan w almanachu to, czego pan szukał, pułkowniku? - zapytał.
- Tak - odparł Cletus. Widząc, że Arvid nadal patrzy na niego ze zdziwieniem, dodał: -
Dzisiaj jest nów księżyca.
- Ach - westchnął Arvid.
- Tak. A teraz, kiedy przyjdzie generał, Arv - rzekł Cletus - zostań na korytarzu i trzymaj
oczy otwarte. Nie chcę, aby ten doktor wyśliznął mi się z rąk tylko dlatego, że rozmawia ze mną
generał, i zostawił mnie tak do następnego dnia. O której jestem umówiony z tym oficerem ze
Służby Bezpieczeństwa?
- O jedenastej - odpowiedział Arvid.
- A jest już wpół do dziesiątej - stwierdził Cletus, spoglądając na zegarek. - Arv, idź do
łazienki, z jej okna powinieneś mieć widok na bramę wjazdową do szpitala. Jeśli generał
przyjedzie samochodem, winieneś zobaczyć, jak wysiada. Czy mógłbyś teraz wyjrzeć?
Arvid posłusznie zniknął w małej kabinie kąpielowej przylegającej do szpitalnego pokoju
Cletusa.
- Nikogo nie widać - dobiegł stamtąd jego głos.
- Obserwuj dalej - powiedział Cletus.
Oparł się wygodnie plecami o uniesioną część łóżka, na pół przymykając oczy.
Spodziewał się generała, istotnie. Bat miał być ostatnim z długiej listy odwiedzających go, wśród
których znaleźli się Mondar, Eachan Khan, Melissa, Wefer Linet, a nawet Ed Jarnki.
Młody podoficer przyszedł do Cletusa, aby mu pokazać nowe naszywki sierżanta na
rękawie i podziękować za wszystko.
- W swoim raporcie porucznik Athyer próbował przypisać sobie całą zasługę - powiedział
Jarnki. - Dowiedzieliśmy się o tym od kompanijnego kancelisty. Ale reszta oddziału i ja wszędzie
opowiadamy prawdziwą historię. Być może, w Klubie Oficerskim nie wiedzą, jak było
naprawdę, ale wiedzą o tym w koszarach.
- Dziękuję - powiedział Cletus.
- Psiakrew... - zaczął Jarnki i przerwał, najwidoczniej nie znajdując słów, które
wyraziłyby jego uczucia. Zmienił temat. - Czy nie mógłbym się panu na coś przydać, pułkow-
niku? Nie chodziłem do szkoły dla urzędników, ale może wziąłby mnie pan na kierowcę czy coś
w tym rodzaju?
Cletus uśmiechnął się. - Chętnie wziąłbym cię do siebie, Ed - powiedział - ale nie sądzę,
aby się na to zgodzono. Poza tym jesteś żołnierzem liniowym.
- Domyślam się więc, że nie - stwierdził Jarnki rozczarowany. Poszedł sobie, ale najpierw
wyciągnął od Cletusa obietnicę, że przyjmie go do siebie, jeśli będzie to tylko możliwe.
Jarnki mylił się jednak sądząc, że raport Athyera zostanie wśród oficerów dobrze
przyjęty. Najwyraźniej koledzy wiedzieli, jakim dowódcą jest porucznik, podobnie jak oczywiste
było to, iż Bat nie przypadkiem wybrał takiego właśnie oficera, by sprawdzić przewidywania
Cletusa co do partyzanckiej akcji. Jak to Arvid zrelacjonował Cletusowi, po owym nocnym
przyjęciu u Mondara rozeszły się pogłoski, że Bat Traynor nie był na nim tylko dlatego, gdyż nie
chciał spotkać się z Cletusem. Informacja ta jako taka znaczyła jedynie, że Cletus jest osobą,
której powinni unikać koledzy oficerowie. Teraz jednak, kiedy nad Blue udało mu się bez
poparzenia palców wyciągnąć kasztany z ognia, wszyscy, prócz najbliższych popleczników Bata,
wyraźnie żywili do Cletusa skrywaną sympatię. Eachan Khan oschle dał mu to do zrozumienia.
Wefer Linet, będąc bezpieczny w dowództwie marynarki, uprzejmie o tym napomknął. Bat nie
mógł nie zdawać sobie sprawy z tej reakcji wśród oficerów i żołnierzy, którymi dowodził. Co
więcej, formalnie rzecz biorąc, był sumiennym dowódcą. Jeśli było tutaj coś dziwnego, to fakt, iż
do tej pory nie złożył jeszcze Cletusowi wizyty w szpitalu.
Cletus rozluźnił się, odsuwając napięcie, które mu groziło, był bowiem przykuty do łóżka,
a tyle jeszcze rzeczy zostało do zrobienia. Co ma być, niech będzie...
Odgłos otwieranych drzwi skłonił go do otworzenia oczu. Podniósł głowę, spojrzał w
prawo i zobaczył Bata Traynora wchodzącego do pokoju. Nie otrzymał żadnego ostrzeżenia od
Arvida, który nadal znajdował się w łazience. Cletus żywił nadzieję, że młody porucznik będzie
miał tyle przytomności umysłu, aby pozostać tam, gdzie jest, kiedy wszystkie szansę na
dyskretne opuszczenie pokoju przepadły.
Bat dużymi krokami podszedł do łóżka i spojrzał z wyżyn swego wzrostu na Cletusa, a
jego pełne ekspresji brwi ściągnęły się groźnie.
- No i co, pułkowniku - powiedział, kiedy przysunął sobie krzesło bliżej łóżka i usiadł tak,
by patrzeć prosto na Cletusa. Uśmiechnął się jowialnie. - Jak widzę, nadal trzymają tu pana
przywiązanego.
- Dzisiaj mam zostać rozwiązany - odpowiedział Cletus. - Dziękuję, że pan wpadł,
generale.
- Zwykle wpadam odwiedzić swoich oficerów, którzy znaleźli się w szpitalu - powiedział
Bat. - To nic szczególnego w tym przypadku, chociaż odwalił pan kawał dobrej roboty razem z
sześcioma swoimi ludźmi nad Blue, pułkowniku.
- Partyzanci nie palili się zbytnio do walki - odparł Cletus. - A zresztą miałem szczęście,
zrobili akurat to, co chciałem, aby zrobili. Pan generał wie, jakie to niezwykłe, kiedy na polu
bitwy wszystko dzieje się tak, jak zostało zaplanowane.
- Wiem. Niech mi pan wierzy, że wiem - odpowiedział Bat. Jego oczy twardo, lecz
ostrożnie patrzyły na Cletusa spod ciężkich brwi. - Nie zmienia to jednak faktu, że miał pan rację
ze swymi przypuszczeniami co do tego, którędy będą szli i co zrobią partyzanci, kiedy już
pokonają przełęcz.
- Tak, jestem szczęśliwy z tego powodu - powiedział Cletus. Uśmiechnął się. - Jak
mówiłem już panu generałowi, założyłem się o to z moimi przyjaciółmi jeszcze na Ziemi,
stawiając na szalę swoją reputację.
Zerknął jakby z roztargnieniem na plik leżących wierzchem do dołu kopert poczty
kosmicznej. Oczy Bata podążyły za wzrokiem Cletusa i lekko zwęziły się na widok żółtych
kopert.
- Zebrał pan gratulacje, nieprawdaż? - zapytał.
- Tylko parę poklepywań po ramieniu - odparł Cletus. Nie dodał, że pochwały pochodziły
od takich ludzi, jak Eachan, Mondar czy nowo mianowany sierżant Ed Ja-rnki. - Rozumie się,
operacja nie była całkowitym sukcesem. Słyszałem, że reszcie partyzantów udało się przedostać
z powrotem przez przełęcz, zanim porucznik Athyer zdołał ich powstrzymać.
Oczy Bata zbiegły się nagle w czarną, gniewną linię. - Niech mnie pan nie przypiera do
muru, pułkowniku - huknął. - Athyer podał w raporcie, iż otrzymał od pana wiadomość zbyt
późno, aby mógł poprowadzić swoich ludzi na odpowiednie pozycje i obsadzić przełęcz.
- Czyżby do tego doszło, generale? - powiedział Cletus. - Domyślam się więc, że to moja
wina. Athyer jest przecież doświadczonym oficerem liniowym, a ja tylko siedzącym za biurkiem
teoretykiem. Zapewne wszyscy zdają sobie sprawę z tego, iż to tylko przypadkiem kontakt
mojego oddziału z wrogiem zakończył się sukcesem, a kontakt porucznika i jego kompanii - nie.
Przez chwilę mierzyli się wzrokiem.
- Z pewnością - powiedział zawzięcie Bat. - A nawet jeśli tego nie rozumieją, ja to
rozumiem. A przecież właśnie to jest ważne, czyż nie tak, pułkowniku?
- Tak jest, generale - odparł Cletus.
Bat rozsiadł się wygodnie na krześle, a jego brwi wróciły na swoje miejsce. - Tak czy
inaczej - rzekł - nie przyszedłem tutaj tylko po to, by panu gratulować. Do mojej kancelarii
dotarła pańska propozycja, aby utworzyć sztab, który przygotowywałby regularne, cotygodniowe
prognozy działalności wroga. Była tam również pańska prośba o personel i biuro, co ułatwiłoby
panu sporządzanie takich prognoz... Niech pan zrozumie, pułkowniku, jeśli chodzi o mnie, nadal
jest mi pan potrzebny jak pięćdziesięcioosobowa orkiestra smyczkowa. Ale pański sukces z
partyzantami zrobił nam dobrą reklamę w Kwaterze Głównej Sojuszu i nie wiem, czym mógłby
pan zaszkodzić dalszym działaniom wojennym, tutaj, na Kultis, tworząc ten sztab do
przewidywań. Tak więc zamierzam to zatwierdzić. - Zrobił przerwę, a następnie strzelił w
Cletusa słowami. - Jest pan szczęśliwy?
- Tak jest, generale - odpowiedział Cletus. - Dziękuję, generale.
- Nie ma za co - powiedział Bat surowo. - A co do Athyera, miał szansę i potknął się.
Będzie teraz w Ministerstwie Informacji dowodził swojej przydatności jako oficer Sojuszu. Czy
jeszcze czegoś pan chce?
- Nie - odrzekł Cletus.
Bat wstał gwałtownie. - Dobrze - powiedział. - Nie lubię, jak mi się wykręca rękę. Wolę
oddawać przysługi, zanim mnie o nie poproszą. Poza tym nadal potrzebuję tych czołgów, a pan i
tak wróci na Ziemię przy pierwszej sposobności, pułkowniku. Niech pan włączy ten fakt do
swoich prognoz i nie zapomina o nim!
Obrócił się na pięcie i podszedł do drzwi.
- Generale - odezwał się Cletus. - Jest pewna przysługa, którą mógłby mi pan
wyświadczyć...
Bat zatrzymał się i odwrócił. Twarz mu pociemniała. - A jednak? - Głos miał twardy. - O
co chodzi, pułkowniku?
- Exotikowie mają niezłą bibliotekę, tutaj, w Bakhalli - powiedział Cletus. - Z wieloma
wojskowymi tekstami i informacjami.
- I co w związku z tym?
- Niech mi pan generał raczy wybaczyć - zaczął Cletus wolno. - Głównym problemem
porucznika Athyera jest zbyt duża wyobraźnia w stosunku do nazbyt małej pewności siebie.
Gdyby mógł odejść i na jakiś czas zostać, powiedzmy, oficerem informacyjnym Korpusu
Ekspedycyjnego w tej bibliotece Exotików, być może, okazałby się mimo wszystko wielce
przydatny.
Bat ze zdumieniem popatrzył na Cletusa. - A właściwie dlaczego - powiedział cicho -
chciałby pan dla Athyera czegoś takiego zamiast Ministerstwa Informacji?
- Nie lubię patrzeć, jak marnuje się wartościowy człowiek - odpowiedział Cletus.
Bat chrząknął. Odwrócił się na pięcie i wyszedł bez słowa. Z łazienki wyłonił się Arvid z
nieco zakłopotaną miną.
- Przepraszam, pułkowniku - zwrócił się do Cletusa. - Generał musiał przylecieć
samolotem i wylądować na dachu.
- Nie przejmuj się tym, Arv - rzekł Cletus wesoło. - Wyjdź tylko na korytarz i znajdź mi
tego doktora. Muszę się stąd wydostać.
Dwadzieścia minut później Arvid odszukał i przyprowadził oficera medycznego, Cletus
został w końcu uwolniony z wyciągu i znalazł się w drodze do biura, które wyszukał dla niego
Arvid. Był to jeden z trzech kompleksów biurowych, z których każdy składał się z trzech pokoi i
łazienki, wybudowanych przez Exotików dla bardzo ważnych gości. Pozostałe dwa biura stały
puste, tak że cały budynek mieli dla siebie, co Cletus zastrzegł sobie wcześniej, nim jeszcze
wysłał Arvida na poszukiwania. Kiedy dotarli do biura, Cletus stwierdził, że umeblowanie
stanowi zaledwie kilka składanych krzeseł i prowizoryczne biurko. Szczupły major tuż po
czterdziestce z białą blizną przecinającą podbródek przyglądał się im z lekceważącą miną.
- Major Wilson? - zapytał Cletus, kiedy oficer odwrócił się w ich stronę. - Podpułkownik
Grahame.
Uścisnęli sobie ręce.
- Jestem ze Służby Bezpieczeństwa - rzekł Wilson. - Mówił pan, że spodziewa się pan
tutaj pewnych szczególnych problemów, pułkowniku?
- Spodziewam się jednego - odparł Cletus. - Przez nasze ręce będzie przechodziło wiele
materiałów, łącznie ze ściśle tajnymi. Zamierzam sporządzać dla generała Traynora
cotygodniowe prognozy działań nieprzyjaciela. Wcześniej czy później Neulandczycy muszą się o
tym dowiedzieć i wtedy zainteresują się naszym biurem. Chciałbym, aby stało się ono pułapką
dla tego, kogo przyślą tutaj na przeszpiegi.
- Pułapką, pułkowniku? - jak echo powtórzył zaintrygowany Wilson.
- Właśnie - powiedział Cletus wesoło. - Chcę, aby mogli dostać się tutaj, ale kiedy już tu
będą, aby nie mogli się stąd wydostać.
Obrócił się, by wskazać na otaczające ich ściany.
- Na przykład - powiedział - ciężka stalowa siatka po wewnętrznej stronie okien
umocowana tak, by nie można jej było wyważyć ani przeciąć zwykłymi narzędziami. Na
drzwiach zewnętrznych rzucający się w oczy zamek, który można łatwo otworzyć, i drugi zamek,
ukryty, który jest w stanie zablokować drzwi otworzone wytrychem i zamknięte od środka.
Futryny i drzwi obite blachą i wyposażone w bolce przeciw-włamaniowe, tak aby nie można było
wyważyć drzwi, kiedy zostaną zablokowane przez ukryty zamek... Może jeszcze system kabli,
umożliwiających podłączenie napięcia do okien, drzwi i szybu wentylacyjnego, co zniechęciłoby
do jakichkolwiek prób wydostania się stąd. Wilson wolno skinął głową, ale minę miał
powątpiewającą.
- To znacznie przedłuży czas wykonania i zwiększy zużycie materiałów - powiedział. -
Przypuszczam, że ma pan pełnomocnictwo, pułkowniku...?
- Wkrótce je dostanę - odparł Cletus. - Zadaniem pańskiego wydziału jest natomiast
natychmiastowe zabranie się do pracy. Generał rozmawiał właśnie ze mną w szpitalu niecałą
godzinę temu na temat utworzenia tego biura.
- Generał, ach tak! - powiedział Wilson ożywiając się. - Oczywiście, pułkowniku.
- Więc dobrze - rzekł Cletus. - Mamy to załatwione.
Po przedyskutowaniu kilku szczegółów i dokonaniu pewnych pomiarów oficer
bezpieczeństwa wyszedł. Cletus polecił Arvidowi połączyć się z Eachanem Khanem przez
polowy telefon, który razem z krzesłami i biurkiem stanowił wyposażenie pokoju. Arvid odnalazł
w końcu dorsajskiego pułkownika na poligonie najemników.
- Miałby pan coś przeciwko temu, gdybym wpadł? - zapytał Cletus.
- Skądże. - Na małym ekranie wizyjnym telefonu polowego twarz Eachana wyglądała
nieco dziwnie. - Jest pan tu zawsze mile widziany, pułkowniku. Proszę przyjść.
- Dobrze - powiedział Cletus. - Będę za pół godziny. Przerwał połączenie. Zostawiwszy
Arvida, aby zajął się umeblowaniem biura i skompletowaniem personelu, Cletus wyszedł i wsiadł
do sztabowego samochodu, którym porucznik przywiózł go tutaj wcześniej, i udał się na poligon.
Znalazł Eachana stojącego na skraju pola, pośrodku którego widniała dziesięciometrowa
stalowa wieża. Jakiś oddział wyglądający na kompanię ogorzałych dorsajskich zawodowców
ćwiczył z niej skoki mając na sobie specjalną uprząż. Rząd czekających na swoją kolej ciągnął
się za wieżą, z której szczytu jeden za drugim skakali najemnicy, przy każdym zetknięciu z
ziemią wzniecając tuman białobrązowego kurzu. Jak na ludzi szkolonych nie tylko na skoczków,
zauważył Cletus z satysfakcją, przykuśtykawszy do przyglądającego się im Eachana Khana,
osiągali znacznie więcej, niż można się było tego spodziewać, miękko, w pozycji pionowej,
zakończonych lądowań.
- A, to pan - rzekł Eachan nie odwracając głowy, kiedy Cletus znalazł się za nim.
Dorsajski pułkownik stał na lekko rozstawionych nogach, z rękami założonymi na plecach. - Co
pan sądzi o poziomie naszego szkolenia teraz, kiedy może się pan mu przyjrzeć?
- Pozostaję pod wrażeniem - odpowiedział Cletus. - Co pan wie o partyzanckim ruchu na
rzece Bakhalla?
- Spory. Musi być taki, to zrozumiałe, rzeka płynie przecież prosto przez miasto aż do
portu. - Eachan Khan patrzył na Cletusa z zaciekawieniem. - Nie tyle szpiedzy, ile materiały
sabotażowe, jak sądzę. Dlaczego pan pyta?
- Dzisiaj jest nów księżyca - wyjaśnił Cletus.
- Co? - Eachan spojrzał na niego zdziwiony.
- A zgodnie z tutejszymi tabelami pływów - zauważył Cletus - będziemy mieli dzisiaj
niezwykle wysoki przypływ, wszystkie dopływy i kanały staną się głębsze niż zazwyczaj aż
trzydzieści kilometrów w głąb lądu. Dobra pora dla Neulandczyków, aby przemycić albo
znacznie większą ilość zaopatrzenia, albo niezwykle ciężki sprzęt.
- Hm... - Eachan bawił się czubkiem wąsa. - Mimo to... czy mogę dać panu pewną radę?
- Proszę, śmiało - odparł Cletus.
- Nie sądzę, aby mógł pan cokolwiek zrobić w tej sprawie - powiedział Eachan. - Nad
bezpieczeństwem na rzece czuwa sześć wojskowych amfibii z sześcioma żołnierzami i lekką
bronią na pokładzie każdej z nich. Nie wystarcza to na nic, i wszyscy o tym wiedzą. Ale pański
zwierzchnik, generał Traynor, domaga się lądowego sprzętu bojowego. Około pół roku temu
otrzymał pięć transporterów opancerzonych, klnąc się przy tym na wszystko w Sojuszniczej
Kwaterze Głównej, iż rzeka chroniona jest jak należy, i w związku z tym zamiast dwóch łodzi
patrolowych winien dostać transportery. Jeśli więc zwróci się pan do Traynora i powie mu o
kłopotach spodziewanych na rzece, raczej go pan tym nie uszczęśliwi. Radziłbym przymknąć
oczy na jakiekolwiek działania Neulandczyków na rzece.
- Może ma pan rację - rzekł Cletus. - Co powiedziałby pan na obiad?
Opuścili teren ćwiczeń i pojechali na obiad do Klubu Oficerskiego, gdzie dołączyła do
nich Melissa, do której, na propozycję Cletusa, zadzwonił ojciec. Zachowywała się z lekką
rezerwą i rzadko patrzyła na Cletusa. Przyszła z ojcem do szpitala na jedną, krótką wizytę,
podczas której stała z tyłu i pozwalała Eachanowi prowadzić rozmowę. Teraz również skłamała
się do tego, aby pozwolić mu mówić, chociaż zerkała od czasu do czasu na Cletusa, kiedy jego
uwaga skupiała się na jej ojcu. Cletus jednakże ignorował jej zachowanie i podtrzymywał
swobodną, wesołą rozmowę.
- Wefer Linet zaprosił mnie - zwrócił się Cletus do dziewczyny, kiedy pili kawę i jedli
deser - na podwodną przejażdżkę jednym ze swoich buldożerów Mark V. Może by pani
przyłączyła się do nas dzisiaj wieczorem, moglibyśmy wrócić potem do Bakhalli na późną
kolację?
Melissa zawahała się, ale Eachan wtrącił się pośpiesznie. - To dobry pomysł, dziewczyno
- powiedział prawie burkliwie. - Dlaczego miałabyś się nie zgodzić. Dobrze ci zrobi, jak
wyjdziesz gdzieś dla odmiany.
Ton Eachana sprawił, że jego słowa zabrzmiały jak rozkaz. Pod szorstkością tych słów
można było jednak usłyszeć nutę błagania. Melissa poddała się.
- Dziękuję - powiedziała podnosząc wzrok na Cletusa - to brzmi zachęcająco.
Rozdział X
Gwiazdy zaczęły zapełniać bakhallańskie niebo, kiedy Cletus i Melissa dotarli do Navy
Yard, gdzie przywitał ich chorąży ze sztabu Wefera Lineta. Chorąży zaprowadził ich na rampę,
przy której masywny, czarny kształt Marka V sięgający dwóch pięter spoczywał ciężko na
swoich łapach tuż nad zabarwionymi złotem wodami bakhallańskiego portu. Cletus zate-
lefonował do Wefera bezpośrednio po rozstaniu z Eachanem i Melissa i umówił się na wieczorną
wycieczkę.
Wefer odniósł się do tego entuzjastycznie. Regulamin marynarki, jak rozradowany
poinformował Cletusa, w żadnym wypadku nie zezwalał na wpuszczanie na pokład takich
służbowych maszyn, jak Mark V, cywilów w rodzaju Melissy. Osobiście jednak Wefer nie miał
nic przeciwko temu. Gwoli pamięci, przecież w trakcie wcześniejszej telefonicznej rozmowy z
Cletusem wychwycił był dwa słowa, „Dorsaj” i „Khan”, i do kogóż mogły odnosić się te słowa,
jeśli nie do dowódcy najemników, który cywilem nie był z pewnością! Tak więc Wefer
zdecydował się oczekiwać pułkownika Grahame i pułkownika Khana na pokładzie Marka V o
siódmej wieczorem.
I rzeczywiście oczekiwał. Co więcej, wyglądało na to, że podzielił się tym żartem,
stanowiącym niewielkie uchybienie względem regulaminu, z podoficerami i załogą. Chorąży,
który przywitał Cletusa i Melissę przy bramie Navy Yard, z najwyższą powagą tytułował Melissę
„pułkownikiem” i zanim dotarli na pokład Marka V trzech innych marynarzy znalazło okazję, by
szczerząc zęby zrobić to samo.
Ten mały, zabawny żart okazał się ostatnią kroplą potrzebną do przełamania sztywności i
rezerwy Melissy. Za czwartym razem, kiedy zwrócono się do niej „pułkowniku”, roześmiała się
głośno i od tej chwili zaczęła przejawiać szczere zainteresowanie wycieczką.
- Chcielibyście udać się w jakieś określone miejsce? - zapytał Wefer, kiedy Mark V
ruszył i dudniąc zaczął zsuwać się z rampy do zatoki.
- W górę rzeki - powiedział Cletus.
- Wykonać, chorąży.
- Tak jest, komandorze - odpowiedział chorąży, który wyszedł im wcześniej na spotkanie.
- Napełnić wszystkie zbiorniki od dziobu po rufę!
Stał przy sterze, nieco w lewo od Wefera, Cletusa i Melissy znajdujących się przed
dużym, półkolistym ekranem, który widział poprzez mulistą wodę, jakby była przejrzysta niczym
szkło, zanurzone części statków oraz inne podwodne obiekty.
Wokół rozlegały się słaby syk i dudnienie. Wibracje i odgłos ciężkich łap kroczących
wzdłuż rampy nagle ustały i linia wody widniejąca na ekranie podniosła się powyżej oznaczo-
nego poziomu, kiedy ogromna maszyna zrzuciła balast, zastępując, gdzie to było potrzebne,
wodę sprężonym powietrzem, i na odwrót, tak że podwodny buldożer, ważący setki ton na lądzie,
odzyskawszy dzięki wypartej wodzie równowagę, opadał lekko jak liść na wietrze na muliste dno
portu, dwadzieścia metrów niżej.
- Cała naprzód, trzydzieści stopni w prawo - wydał rozkaz chorąży; i tak rozpoczęła się
podwodna wyprawa w górę rzeki.
- Zauważcie - powiedział Wefer czułym tonem ojca chwalącego się zdolnościami swego
nowo narodzonego dziecka - że łapy nie dotykają tutaj dna. Pod nami jest prawie trzy metry
szlamu, a dopiero pod nim twardy grunt, po którym Mark mógłby kroczyć. Naturalnie, gdybyśmy
chcieli, moglibyśmy osiąść teraz na dnie i właśnie tak posuwać się dalej. Ale po co zawracać
sobie tym głowę? Tak jest równie dobrze, a jesteśmy znacznie szybsi i bardziej zwrotni, kiedy
zwyczajnie płyniemy... Spójrzcie tam...
Wskazał na ekran, na którym widać było wyraźnie, że jakieś dwieście metrów przed nimi
dno opada gwałtownie i na przestrzeni około pięćdziesięciu metrów znika z pola widzenia, a
dalej podnosi się znowu.
- To główne koryto rzeki, główna linia nurtu - powiedział Wefer. - Oczyszczamy je
każdego dnia nie dlatego, iż są tu jakieś statki, którym potrzebna jest trzydziestometrowa głębina,
ale dlatego, że ten rów stanowi koryto prądu pomagającego uchronić port przed zamuleniem.
Połowa naszej pracy zasadza się na poznaniu i wykorzystaniu istniejących prądów. Utrzymując
stałą głębokość tego kanału, oszczędzamy sobie niemalże połowę pracy przy odszlamianiu. Nie
dlatego byśmy byli do tego zmuszeni. Po prostu dewizą marynarki jest działać jak najskuteczniej.
- Chcesz powiedzieć, że macie wystarczająco dużo Marków V z załogami, by móc
oczyszczać port nawet wtedy, gdyby nie było tego kanału? - zapytał Cletus.
Wefer parsknął dobrodusznie. - Wystarczająco dużo... - powtórzył. - Nie masz pojęcia, do
czego zdolne są te Marki V. Ależ ja mógłbym utrzymać port nawet wtedy, gdyby tu nie było
żadnego prądu. Mając tylko tę jedną maszynę!... Pozwólcie, że was oprowadzę.
Linet zabrał Cletusa i Melissę na zwiedzanie maszyny, poczynając od komory wyjściowej
nurków znajdującej się na samym dole, pomiędzy potężnymi łapami, a kończąc na wieżyczce na
górze, którą można było wysuwać, by umożliwić Markowi V oddanie strzałów z dwóch ciężkich
karabinów energetycznych, czy też podwodnego lasera, pozostających na jego wyposażeniu.
- Rozumiesz teraz, dlaczego Traynor chciał wykorzystać te Marki V w dżungli - rzekł
Wefer do Cletusa, kiedy zakończyli wycieczkę, znalazłszy się ponownie w pomieszczeniu
kontrolnym przed półkolistym ekranem. - Nie dysponują taką siłą ognia jak czołgi wojskowe
przeznaczone do poruszania się w dżungli, ale pod każdym innym względem, z wyjątkiem
szybkości na lądzie, mają nad tamtymi taką przewagę, że nie ma w ogóle porównania...
- Komandorze - przerwał chorąży stojący z tyłu - statek o dużym zanurzeniu płynie w dół
kanału. Będziemy musieli zejść w dół i kroczyć po dnie.
- Dobrze, wykonać, chorąży - odparł Wefer. Zwrócił się do ekranu i wskazał na obiekt w
kształcie litery V przecinający linię powierzchni wody jakieś dwieście metrów przed nimi. -
Widzicie to, Cletusie?... Melisso? To statek o zanurzeniu trzy lub trzy i pół metra. Kanał ma tutaj
mniej niż szesnaście metrów głębokości i będziemy musieli zejść na dno, aby mógł on nad nami
przepłynąć zachowując bezpieczną odległość dobrych paru metrów.
Rzucił krótkie spojrzenie na kształt rosnący na ekranie. Nagle roześmiał się. - Tak
myślałem! - wykrzyknął. - To jeden z rzecznych statków patrolowych, Cletusie. Chcesz zajrzeć
mu na pokład?
- Masz na myśli pływak sensorowy? - spytał Cletus spokojnie.
Weferowi opadła szczęka. - Skąd o tym wiesz? - zapytał patrząc ze zdumieniem.
- Jakieś dwa lata temu był na ten temat artykuł w „Navy-Marine Journal” - odpowiedział
Cletus. - Przyszło mi do głowy, że rozsądnie byłoby umieścić tego rodzaju urządzenie na
pokładzie takiej maszyny, jak ta.
Wefer nadal patrzył na Cletusa niemal oskarżycielsko. - Naprawdę? Co jeszcze wiesz o
Marku V, a ja nie wiem, że ty wiesz?
- Wiem, że gdybyś tylko zechciał spróbować, mógłbyś przy odrobinie szczęścia schwytać
dzisiaj w nocy łódź płynącą do Bakhalli pełną neulandzkich sabotażystów i ich sprzętu. Czy masz
mapę rzeki?
- Mapę? - Wefer ożywił się. Pochylił się i nacisnął guzik pod półkolistym ekranem.
Dotychczasowy obraz zniknął zastąpiony przez mapę przedstawiającą górne koryto rzeki wraz z
jej dopływami od ujścia w porcie bakhallańskim, dalej w górę nurtu jakieś czterdzieści
kilometrów. Ledwo poruszająca się czerwona plamka w kształcie Marka V widzianego z góry
pełzła w górę głównego koryta, stanowiąc wyobrażenie maszyny, w której się znajdowali. - Jacy
partyzanci? Gdzie?
- Około sześciu kilometrów stąd w górę rzeki - odpowiedział Cletus. Wyciągnął rękę i
palcem wskazał miejsce przed małym, czerwonym, poruszającym się kształtem Marka V, w
którego pobliżu do głównej rzeki wpadał dopływ prawie tak duży jak ona sama. Powyżej dopływ
ów rozdzielał się na wiele małych strumieni, by wreszcie zamienić się w moczary.
- Dzisiaj w nocy jest niezwykle duży przypływ, jak wiesz - powiedział Cletus. - Zatem od
tego punktu w dół przybędzie w głównym korycie co najmniej dwa metry wody. Wystarczająca
to głębokość, aby mała łódź motorowa mogła tędy przepłynąć do portu w Bakhalli, holując
bezpiecznie pod wodą, na kotwicy dryfującej, kokon z dużym ładunkiem, a nawet ludźmi. To
oczywiście tylko domysł z mojej strony, ale wydaje się mało prawdopodobne, aby partyzanci
przepuścili taką okazję, nie próbując przerzucić zaopatrzenia i ludzi do swoich punktów w
mieście.
Wefer, wpatrując się w mapę, klepnął się z radości po udach.
- Masz rację! - wybuchnął. - Chorąży, kierujemy się w to miejsce, które pokazał
pułkownik Grahame. Ogłosić alarm i wysunąć wieżyczkę strzelniczą.
- Tak jest, komandorze - odpowiedział chorąży. Dotarli do miejsca, w którym dopływ
łączył się z rzeką i które wcześniej wskazał Cletus. Mark V wygramolił się z głównego koryta
rzeki na płyciznę w pobliżu brzegu, naprzeciwko dopływu, i tam się zatrzymał, z wieżyczką
zaledwie półtora metra pod powierzchnią wody. Przez górną pokrywę maszyny wypuszczono
pływak sensorowy, który natychmiast wyskoczył na powierzchnię - mała boja z cienkimi,
metalowymi wąsami prętów sensorowych wyrastającymi na wysokość metra i połączonymi
cienkim drutem z urządzeniami łącznościowymi na Marku V. Pręty sensorowe przekazywały
obraz otoczenia niezależnie od pory dnia, ich zdolność rozdzielcza była znakomita. Obraz, który
przesyłały w dół, do półkolistego ekranu w pomieszczeniu kontrolnym Marka V, był niemal tak
wyraźny, jak gdyby miejsce, gdzie łączyły się dwie rzeki, oświetlało jasne światło dnia, a nie
blask księżyca.
- Żadnej łodzi w polu widzenia - zamruczał Wefer, manipulując obrazem, by ująć na
ekranie obszar przeszukiwany przez sensor. - Myślę, że będziemy musieli zostać tutaj i poczekać
na nich.
- Tymczasem mógłbyś podjąć kilka środków ostrożności - zaproponował Cletus.
Wefer rzucił krótkie spojrzenie. - Jakich środków ostrożności?
- Chodzi o to, aby Neulandczycy nie popłynęli w dół rzeki, gdyby jakimś trafem udało im
się prześliznąć obok nas - powiedział Cletus. - Czy jest coś, co mogłoby powstrzymać cię przed
naniesieniem nieco dalej, w dole koryta, takiej ilości materiału, na którym osiedliby jak na
mieliźnie, gdyby jednak się nam wymknęli?
Wefer wytrzeszczył oczy ze zdumienia, które wolno przemieniło się w zachwyt. -
Rozumie się! - wykrzyknął. - Chorąży! Ruszamy w dół rzeki!
Mark V przemieścił się około dziewięćdziesięciu metrów i wysunąwszy przed siebie
potężny lemiesz, zaczął zsuwać piasek i szlam z dna rzeki w pobliżu brzegów do środka koryta.
Piętnaście minut pracy wystarczyło do zrównania koryta na przestrzeni około czterdziestu
metrów z poziomem reszty dna rzeki. Wefer skłaniał się ku temu, by w tym momencie przerwać
pracę, ale Cletus zaproponował udoskonalenie przeszkody, która miała tworzyć szeroką rampę
wznoszącą się stopniowo aż do dwóch metrów pod powierzchnią wody. Później, również dzięki
sugestii Cletusa, Mark V zawrócił nie tyle w górę rzeki, ile w górę dopływu, czterdzieści metrów
od miejsca, w którym ten spotykał się z wodami głównej rzeki.
Woda tutaj była tak płytka, że Mark V osiadł na dnie z wieżyczką wystającą ponad jej
powierzchnię. Wystarczyło jednak kilka chwil pracy lemiesza, aby powstało płytkie zagłębienie,
w którym mogli całkowicie schować się pod wodą.
Rozpoczęło się oczekiwanie. Minęły trzy godziny - była już prawie północ - nim pływak
sensorowy, niewidoczny w cieniu drzew porastających brzegi dopływu, pochwycił obraz łodzi
motorowej sunącej środkiem koryta z szybkością wystarczającą zaledwie do tego, by utrzymać
pod powierzchnią wody ładunek holowany na kotwicy dryfującej.
Czekali, wstrzymując oddechy, dopóki łódź ich nie minęła. Wtedy Wefer skoczył do
telefonu, przy którym nie dyżurował chorąży zwolniony od tego obowiązku parę godzin temu.
- Zaczekaj - powiedział Cletus.
Wefer zawahał się, patrząc na Cletusa. - Zaczekać? - powtórzył. - Na co?
- Wiesz, że łódź nie będzie mogła pokonać przeszkody, którą zbudowaliśmy w dole rzeki
- odpowiedział Cletus. - Poczekajmy więc tutaj jeszcze trochę i przekonajmy się, czy nie płynie
druga łódź.
Wefer nadal się wahał. Wreszcie odsunął się od telefonu. - Naprawdę myślisz, że może
przypłynąć jeszcze jedna? - zapytał zamyślony.
- Nie zdziwiłbym się - odparł wesoło Cletus.
Ledwo skończył mówić, a sensor wychwycił kolejną, zbliżającą się łódź motorową z
dryfkotwą na holu. Zanim zniknęła im z oczu i wpłynęła na główny szlak, pojawiła się następna.
W tym czasie, kiedy Wefer stojąc wpatrywał się z niedowierzającym zachwytem w ekran,
dwadzieścia łodzi holujących ładunki minęło Marka V w odległości dwudziestu metrów.
Gdy minęło kilka minut od przepłynięcia dwudziestu łodzi, Cletus rzucił myśl, że być
może nadeszła już pora, by sprawdzić, co dzieje się w dole rzeki. Wefer uruchomił Marka V. Ten
wydostał się ze swego płytkiego schronienia i zanurzył ponownie pod wodę w głównym korycie
dopływu.
Dotarli do głównej rzeki i ruszyli z jej nurtem. Podwodne reflektory emitujące promienie
podczerwone, a także pływak sensorowy uzmysłowiły im wielkość ogromnego zamieszania,
jakie przed nimi powstało.
Z dwudziestu łodzi, które ich wcześniej minęły, połowa ugrzęzła w pochyłej rampie,
zbudowanej na dnie rzeki przez Marka V. Pozostałe, mimo bezradnie podskakujących na
powierzchni wody ładunków, dzielnie próbowały odholować łodzie uwięzione na mieliźnie.
Wefer wydał rozkaz zatrzymania Marka V. Wpatrywał się w ekran z mieszaniną dumy i
konsternacji.
- Co teraz? - mruknął do Cletusa. - Jeśli zaatakuję, te łodzie, które nie ugrzęzły, zawrócą i
uciekną w górę rzeki. Naturalnie, mam broń na wieżyczce, ale i tak wiele z nich mi się wymknie.
- Coś ci zaproponuję - powiedział Cletus. - Czy twój Mark V potrafi wzbudzić falę?
Wefer wytrzeszczył na Cletusa oczy. - Falę? - powiedział, a następnie powtórzył
uradowany. - Fala!
Rzucił rozkazy do telefonu. Mark V cofnął się sto metrów wzdłuż koryta rzeki i
zatrzymał. Dwie części lemiesza, które odgięte w tył przylegały do jego cielska, aby zmniejszyć
opór podczas ruchu, wysunęły się ponownie i połączyły, tworząc powierzchnię o osiemnastu
metrach długości i trzech metrach wysokości.
Wefer delikatnie uniósł przód Marka V ku górze, aż górna część lemiesza wysunęła się
nad powierzchnię wody, a łapy swobodnie poruszały się w wodzie. Następnie włączył silniki na
pełną moc.
Mark V ruszył w dół rzeki wśród huku wody, zatrzymał się i opadł na dno zaledwie
pięćdziesiąt metrów od łodzi mogących nadal swobodnie się poruszać. Na chwilę ściana wody
zakryła wszystko, a później pomknęła dalej, zmniejszając się stopniowo aż do niewielkiego
zmarszczenia powierzchni.
Pozostawiła za sobą zniszczenie i chaos.
Tym łodziom, które osiadły wcześniej na mieliźnie, fala wytworzona przez Marka V
zmiotła pokłady. W kilku przypadkach przewróciła je na bok lub nawet do góry dnem.
Największe jednak spustoszenie widać było wśród tych łodzi, które jeszcze do niedawna miały
wodę pod kilem i próbowały odholować z mielizny pozostałe.
Wszystkie, bez wyjątku, również ugrzęzły w przeszkodzie. W wielu wypadkach
dosłownie zostały wbite w miękką górę ziemi naniesionej z dna rzeki. Jedna z łodzi stała na
dziobie, który zapadł się na głębokość dwóch metrów w piasku i szlamie.
- Sądzę, że nadeszła teraz twoja pora - zwrócił się Cletus do Wefera.
Jeśli cokolwiek jeszcze potrzebne było partyzantom na łodziach, by dopełnić ich
demoralizacji, to widok czarnego kształtu Marka V z hukiem wyłaniającego się z głębi rzeki i
dwóch ciężkich karabinów energetycznych na wieżyczce złowieszczo obracającej się tam i z
powrotem. Prawie bez wyjątku wszyscy ci, którym udało się utrzymać na strzaskanych łodziach,
wyskoczyli na ten widok za burtę i zaczęli jak szaleni płynąć do brzegów.
- Wieżyczka - zaczął Wefer podekscytowany, ale Cletus położył rękę na telefonie.
- Niech uciekają - powiedział. - Najważniejsi ludzie nadal pozostają w kokonach.
Zajmijmy się nimi, dopóki zbytnio nie zdenerwują się tym, co zaszło i nie zaczną czmychać.
Rada była dobra. Neulandczycy w kokonach doszli do kresu swojej wytrzymałości, kiedy
zaczęła nimi miotać fala wytworzona przez Marka V. Już kilka kokonów bezradnie
podskakujących na powierzchni wody, nadal uwiązanych do unieruchomionych łodzi, zaczynało
rozszczepiać się od góry, jako że znajdujący się wewnątrz ludzie uruchomili wyjścia awaryjne.
Wefer skierował Marka V w sam środek pobojowiska, wysyłając jednocześnie przez górny luk
chorążego z trzema marynarzami uzbrojonych w ręczną broń w celu zatrzymania uciekających
Neulandczyków. Kazano im płynąć do Marka V, gdzie przeszukiwano ich, wiązano i zbierano
przy luku, aby później zamknąć w przedniej ładowni. Cletus i Melissa dyskretnie trzymali się z
daleka.
Kiedy przednia ładownia zapełniła się jeńcami i sprzętem, który znajdował się w
holowanych kokonach, Mark V wrócił do swojej bazy w bakhallańskim porcie. Po przekazaniu
zdobyczy i jeńców w odpowiednie ręce Cletus, Wefer i Melissa pojechali wreszcie do miasta na
późną - raczej już poranną - kolację, którą wcześniej zaplanowali. Była czwarta rano, kiedy
Cletus odwiózł zmęczoną, ale zadowoloną Melissę do rezydencji jej ojca. W miarę jak zbliżali
się do celu, Melissa poważniała, aż w końcu zamilkła; kiedy wreszcie zatrzymali się przed
drzwiami domu, który Exotikowie dali do dyspozycji Melissie i Eachanowi, nie przejawiała
ochoty, aby od razu wysiąść z samochodu.
- Wiesz - powiedziała, obracając się do Cletusa - jesteś mimo wszystko nadzwyczajny.
Najpierw tamci partyzanci w drodze do Bakhalli, później ci, których schwytałeś na przełęczy
Etter. I teraz znowu, dzisiaj w nocy.
- Dziękuję - odparł - ale jedno, co zrobiłem, to przewidziałem optymalne posunięcia
deCastriesa i postarałem się znaleźć w pobliżu, kiedy będą wykonywane.
- Dlaczego ciągle mówisz o Dowie tak, jak gdyby toczył z tobą jakiś osobisty pojedynek?
- Bo tak jest.
- Minister spraw zagranicznych Koalicji przeciwko jakiemuś nikomu nie znanemu
podpułkownikowi z Sojuszniczego Korpusu Ekspedycyjnego? Czy to ma sens?
- Czemu nie? - powiedział Cletus. - Ma przecież znacznie więcej do stracenia niż nikomu
nie znany podpułkownik z Sojuszniczego Korpusu Ekspedycyjnego.
- Ale ty po prostu to wszystko sobie uroiłeś. Z pewnością!
- Nie - odpowiedział Cletus. - Pamiętasz, jak wprowadziłem go w błąd z kostkami cukru,
wtedy, w sali jadalnej na pokładzie statku kosmicznego? Minister spraw zagranicznych Koalicji
nie może sobie pozwolić na to, aby nie znany podpułkownik Sojuszu, jak mnie określiłaś, robił z
niego głupca. To prawda, że nikt oprócz ciebie nie wie - i to tylko dlatego, że ci o tym
powiedziałem - o popełnionym przez niego błędzie i...
- Czy dlatego właśnie powiedziałeś mi o tym, co zrobiłeś? - przerwała mu szybko
Melissa. - Tylko po to, abym przekazała to Dowowi?
- Częściowo - odpowiedział Cletus. Dziewczyna gwałtownie wciągnęła w ciemności
powietrze. - I to tylko przypadkiem. Bo tak naprawdę nie miało to żadnego znaczenia, czy mu o
tym powiesz czy też nie. On wiedział, że ja wiem. A co to byłaby za polityka, gdyby pozwolić
komuś takiemu jak ja paradować z myślą, że może go pokonać we wszystkim.
- Och! - Głos Melissy drżał na krawędzi gniewu. - Wszystko to są twoje wymysły. Nie
masz żadnego dowodu, nawet śladu dowodu na którąkolwiek z tych rzeczy.
- A jednak mam - powiedział Cletus. - Pamiętasz, że partyzanci zaatakowali na drodze do
Bakhalli samochód z dowództwa, którym ja jechałem, a nie - na co zwrócił uwagę twój ojciec -
autobus, który stanowiłby dla nich bardziej naturalny cel. I to po tym, gdy Pater Ten zajął
wszystkie połączenia telefoniczne statek-planeta, nim wsiedliśmy do wahadłowca.
- To zbieg okoliczności, zwykły zbieg okoliczności - odparowała.
- Nie - rzekł spokojnie Cletus. - Nie większy niż przejście przez przełęcz Etter, które to
przejście stanowiąc mistrzowskie posunięcie ze strony Neulandczyków, miało mnie jednocześnie
zdyskredytować jako eksperta od taktyki, nim zdążyłem postawić nogę na tej planecie i rozeznać
się w miejscowej sytuacji militarnej.
- Nie wierzę w to - powiedziała porywczo Melissa. - To wszystko istnieje tylko w twojej
głowie!
- Nawet jeśli tak jest, deCastries podziela to złudzenie - odparł Cletus. - Kiedy
wyśliznąłem się z pierwszej pułapki, zrobiło to na nim wystarczające wrażenie, aby mi
zaproponować pracę, taką pracę jednakże, która postawiłaby mnie oczywiście na
podporządkowanej względem niego pozycji... Stało się to na przyjęciu u Mondara, kiedy
odeszłaś, aby porozmawiać z Eachanem, a deCastries i ja zostaliśmy na parę chwil sami.
Melissa popatrzyła na Cletusa w mroku samochodu, próbując jak gdyby w słabym świetle
lampy nad drzwiami domu oraz blednącego przed świtem nieba dostrzec wyraz jego twarzy.
- Odmówiłeś mu? - zapytała po dłuższej chwili.
- Właśnie to zrobiłem. Dzisiaj w nocy - powiedział Cletus. - Po tym, co wydarzyło się na
drodze i na przełęczy Etter, deCastries nie mógł się łudzić, iż nie liczę się z tym, że następnym,
oczywistym niejako posunięciem Neulandczyków stanie się wykorzystanie przypływu na rzece
do przerzucenia do Bakhalli sabotażystów i zaopatrzenia. Gdybym pozwolił, żeby do tego doszło,
nie mówiąc nic ani nie przeciwdziałając temu, wiedziałby, że praktycznie biorąc zostałem jego
człowiekiem.
Dziewczyna ponownie spojrzała na Cletusa. - A ty... - przerwała. - Czego się spodziewasz
po całym tym, tym... łańcuchu wydarzeń?
- Tego, o czym mówiłem na statku - odpowiedział Cletus. - Wciągnięcia deCastriesa do
osobistego szermierczego pojedynku, tak abym mógł stopniowo prowadzić go do coraz
większych i większych potyczek, a w końcu całkowicie zaangażować się w ostateczną
rozgrywkę, w której spożytkuję nagromadzone przez niego błędy, by go zniszczyć.
Melissa powoli potrząsnęła głową. - Musisz być szalony - powiedziała.
- Albo może trochę bardziej przy zdrowych zmysłach niż większość - odrzekł. - Kto wie?
- Ale... - zawahała się, jak gdyby szukała argumentu, który by go przekonał. - W każdym
razie niezależnie od tego, co się tutaj zdarzyło, Dow ma zamiar wyjechać. Więc co z twoimi
wszystkimi planami wobec niego? Otóż może on po prostu wrócić na Ziemię i zapomnieć o tobie
- i tak zrobi.
- Dopóki nie przyłapię go na błędzie zbyt publicznym, aby mógł się go wyprzeć lub go
ukryć - powiedział Cletus. - I właśnie to muszę zrobić w następnej kolejności.
- Jeszcze jedno, co się stanie, jeśli powiem mu, że zamierzasz to zrobić? - zapytała. -
Przypuśćmy, że całe to szaleństwo jest prawdą i że pójdę jutro do niego i powiem mu, co
planujesz? Czyż to nie zepsuje ci wszystkiego?
- Nie całkiem - odparł Cletus. - Zresztą, nie sądzę, abyś to zrobiła.
- Dlaczego nie? - prowokowała. - Powiedziałam ci na statku pierwszej nocy, że chcę, aby
Dow pomógł mnie i memu ojcu. Dlaczego miałabym nie powiedzieć mu czegoś, co mogłoby
uczynić go bardziej skłonnym do tej pomocy?
- Ponieważ jesteś bardziej córką swojego ojca, niż myślisz - powiedział Cletus. - Poza
tym mówienie mu o tym byłoby z twojej strony próżnym wysiłkiem. Nie mam zamiaru pozwolić
ci, byś oddała się deCastriesowi za coś, co mogłoby okazać się złe dla twojego ojca i dla ciebie.
Melissa patrzyła na niego przez minutę nic nie mówiąc. Później wybuchnęła.
- Nie masz zamiaru pozwolić mi! - płonęła z gniewu. - Masz zamiar rządzić moim życiem
i życiem mojego ojca, tak? Kiedy stałeś się taki zarozumiały, by sądzić, że wiesz, co jest
najlepsze dla ludzi, a co nie jest - nie mówiąc już o tym, że mógłbyś dać im to, co uważasz za
najlepsze dla nich, albo zabronić im tego, czego chcą? Kto uczynił cię panem wszystkiego...
Z wściekłością grzebała przy klamce od drzwi samochodu, kiedy wyrzucała z siebie te
słowa. Palce znalazły wreszcie zamek, drzwiczki otworzyły się szeroko i Melissa wyskoczyła
odwracając się, by je za sobą zatrzasnąć.
- Wracaj do swojej kwatery czy gdziekolwiek tam! - krzyknęła do niego przez otwarte
okno. - Wiedziałam, że nie ma sensu wychodzić dzisiaj wieczorem z tobą, ale ojciec mnie prosił.
Powinnam być mądrzejsza. Dobranoc!
Odwróciła się i wbiegła po schodach do domu. Trzasnęły drzwi. Cletus został sam na sam
z ciszą i pustym, nieosiągalnie dalekim niebem, które jaśniało stopniowo przed nadejściem
bladego świtu.
Rozdział XI
- No, pułkowniku - powiedział Bat surowo - i co mam z panem zrobić?
- Pan generał mógłby wykorzystać moje umiejętności - rzekł Cletus.
- Wykorzystać! - Stali naprzeciwko siebie w prywatnym gabinecie Bata. Bat odwrócił się
z rozdrażnieniem, zrobił dwa szybkie kroki, okręcił się i stanął znowu przed Cletusem, aby na
niego spojrzeć. - Najpierw urządza pan wielką zabawę przy Etter Pass, która kończy się tym, że
bierze pan pięć razy tylu jeńców, ilu ma pan ludzi do ich pilnowania. Dopiero co udał się pan na
piknik z marynarką i wrócił obładowany sprzętem oraz partyzantami, którzy wybrali się do
Bakhalli. Do tego jeszcze zabrał pan ze sobą cywila na tę hulankę!
- Cywila, generale? - zaprotestował Cletus.
- O tak, znam oficjalną wersję! - przerwał mu Bat szorstko. - I jak długo jest to
wewnętrzna sprawa marynarki, przymknę na to oczy. Ale wiem, kto był tam z panem,
pułkowniku! Tak jak wiem, że ten tępy, młody facet, Linet, nie mógłby nawet marzyć o
schwytaniu tych łodzi motorowych pełnych partyzantów. To było pańskie przedstawienie, puł-
kowniku, podobnie jak było nim Etter Pass!... I powtarzam, co ja mam z panem zrobić?
- Z całą powagą, panie generale - powiedział Cletus tonem, który pasował do jego słów. -
Mówię serio. Myślę, że powinien mnie pan wykorzystać.
- Jak? - wypalił Bat.
- Zgodnie z moim przygotowaniem, jako taktyka - odparł Cletus. Wytrzymał spojrzenie
generała spod pełnych wyrazu brwi, jego głos pozostał spokojny i rozsądny. - Biorąc pod uwagę
okoliczności, obecna chwila jest tą, w której mógłbym być szczególnie przydatny.
- Jakie okoliczności? - zapytał Bat.
- Okoliczności, które mniej lub bardziej sprzysięgły się, by zatrzymać tutaj, na Kultis,
ministra spraw zagranicznych Koalicji - odparł Cletus. - Nikt nie ma wątpliwości, jak sądzę, że
Dow deCastries planuje opuszczenie planety w ciągu paru najbliższych dni.
- I opuści ją, prawda? - powiedział Bat. - A co sprawia, że jest pan taki pewny tego, co
ktoś tak wysoko postawiony jak deCastries będzie robił w tych czy innych okolicznościach?
- Obecna sytuacja łatwo poddaje się dedukcji - odpowiedział Cletus. - Partyzanci
neulandzcy są w takim samym położeniu, jak nasze tutejsze siły sojusznicze, gdy idzie o kwestię
zaopatrzenia z Ziemi. Zarówno im, jak i nam przydałoby się mnóstwo rzeczy, z których
przysłaniem tak zwlekają magazyny na Ziemi. Pan potrzebuje czołgów, generale. Założę się, że
partyzanci neulandzcy również mają swoje potrzeby, a Koalicja niezbyt się pali, by je zaspokoić,
- Ale jak pan do tego doszedł? - warknął Bat.
- Wywnioskowałem z tak oczywistego faktu jak ten, że Koalicja prowadzi tutaj, na Kultis,
tańszą niż my wojnę - odparł Cletus rozsądnie. - Typowa cecha wszystkich konfliktów zbrojnych
między Koalicją a Sojuszem w ciągu ostatniego wieku. My jesteśmy skłonni do dostarczania
naszym sprzymierzeńcom wojska i sprzętu. Koalicja tymczasem woli raczej uzbrajać siły
opozycyjne i im doradzać. Zgadza się to z jej ostatecznym celem, którym jest nie tyle wygranie
tych wszystkich małych konfliktów, ile wykrwawienie sojuszniczych narodów na Ziemi, tak by
w ostatecznym rezultacie Koalicja zwyciężyła tam, gdzie według niej są wszystkie najważniejsze
dobra.
Cletus przestał mówić. Bat wpatrywał się w niego. Po chwili generał potrząsnął głową,
jak człowiek próbujący ochłonąć z oszołomienia.
- Powinienem kazać się zbadać - powiedział Bat. - Dlaczego stoję tutaj i słucham tego?
- Ponieważ jest pan dobrym dowódcą, generale - odrzekł Cletus - i ponieważ zauważył
pan, że mówię z sensem.
- Czasami mówi pan z sensem... - zamruczał Bat i wzrok mu przygasł. Później jego
spojrzenie nabrało ostrości skupiając się na twarzy Cletusa. - W porządku, Neulandczycy chcą od
Koalicji sprzętu, którego Koalicja nie chce im dać. Mówi pan, że właśnie dlatego przyleciał tutaj
deCastries?
- Rozumie się - powiedział Cletus. - Sam pan wie, że Koalicja często tak robi. Odmawia
jednemu ze swoich marionetkowych sprzymierzeńców pomocy materialnej, ale później, aby
osłodzić tę odmowę, wysyła wysoko postawionego dygnitarza z wizytą. Wizyta wywołuje
wielkie poruszenie zarówno w marionetkowym kraju, jak i gdzie indziej. Daje to marionetkowym
sprzymierzeńcom złudzenie, że ich dobro leży Koalicji na sercu; a Koalicji nie kosztuje to prawie
nic. Tyle że w tym przypadku nastąpił przedwczesny zapłon.
- Przedwczesny zapłon? - powtórzył Bat.
- Dwa ostatnie partyzanckie wypady, które miały uczcić wizytę deCastriesa - ta historia
na przełęczy Etter, a teraz ta nieudana próba przerzucenia znacznej liczby ludzi i sprzętu do
Bakhalli - wypaliły Neulandczykom prosto w twarz - powiedział Cletus. - Oczywiście, że
oficjalnie Dow nie ma nic wspólnego z żadną z tych dwóch akcji. Naturalnie, my wiemy, że
musiał o nich wiedzieć, i, być może, miał nawet swój udział w ich planowaniu. Ale, jak
powiedziałem, oficjalnie nie ma żadnego związku między nim a partyzantami, i teoretycznie
deCastries mógłby opuścić planetę zgodnie ze swoimi planami, nie oglądając się nawet za siebie.
Nie sądzę jednak, aby to teraz zrobił.
- Dlaczego?
- Ponieważ, panie generale - odpowiedział Cletus - celem jego wizyty było udzielenie
Neulandczykom moralnego wsparcia, poklepanie po ramieniu. Tymczasem jego przyjazd zbiegł
się z ich dwiema małymi, ale przykrymi porażkami. Jeśli wyjedzie teraz, cała wizyta pójdzie na
marne. Człowiek taki jak deCastries zmuszony jest odłożyć swój wyjazd do chwili, kiedy będzie
mógł pochwalić się jakimś sukcesem. To stawia nas w sytuacji, którą możemy obrócić na własną
korzyść.
- Czyżby? Na własną korzyść? - powiedział Bat. - Jeszcze parę pańskich zabaw i gier,
pułkowniku?
- Generale - odparł Cletus. - Mógłbym przypomnieć panu, iż miałem rację z tą próbą
przejścia przez Etter Pass i miałem rację zeszłej nocy utrzymując, że partyzanci będą próbowali
przerzucić do miasta ludzi i sprzęt...
- W porządku! Mniejsza z tym! - warknął Bat. - Gdybym nie brał tego pod uwagę, nie
słuchałbym teraz pana. Niech pan zaczyna. Niech pan powie, co miał pan zamiar mi powiedzieć.
- Wolałbym pokazać to panu - odpowiedział Cletus. - Gdyby pan nie miał nic przeciwko
temu, by polecieć do Etter Pass...
- Etter Pass? Znowu? - powiedział Bat. - Po co? Niech pan powie, jakiej mapy pan
potrzebuje, i tutaj pokaże mi wszystko.
- To krótka wycieczka powietrzna, generale - rzekł Cletus spokojnie. - Wyjaśnienia staną
się bardziej zrozumiałe, jeśli będziemy mieli pod sobą rzeczywisty teren.
Bat chrząknął. Odwrócił się, majestatycznie podszedł do biurka i nacisnął guzik telefonu.
- Przysłać na dach Recon One - powiedział. - Zaraz tam będziemy.
Pięć minut później Cletus i Bat znajdowali się w drodze do Etter Pass. Rozpoznawczy
samolot generała był małą, ale szybką maszyną pasażerską z antygrawitacyjnymi wirnikami pod
środkową częścią i plazmowym silnikiem odrzutowym z tyłu. Arvid, który czekał na Cletusa w
kancelarii generała, siedział teraz z przodu, na siedzeniu drugiego pilota, obok pierwszego pilota
i jednego z członków załogi. Sześć metrów za nimi, pośrodku kabiny, Bat i Cletus rozmawiali w
tajemnicy, którą zapewniało im oddalenie i przyciszone głosy. Samolot rozpoznawczy zbliżał się
do rejonu Etter Pass i na prośbę Cletusa pilot obniżył wysokość z dwóch i pół tysiąca metrów do
zaledwie dwustu metrów, a potem zaczął wolno krążyć nad obszarem otaczającym Etter Pass,
miasteczko Two Rivers i doliny dwóch rzek, które łączyły się tuż za miasteczkiem.
Bat ponuro przyglądał się przełęczy i miasteczku wciśniętemu w róg litery V, którą
tworzyły doliny rzek.
- W porządku, pułkowniku - odezwał się. - Poświeciłem godzinę swego czasu, aby zrobić
tę wycieczkę. Lepiej niech to, co ma mi pan do powiedzenia, będzie tego warte.
- Myślę, że jest - odparł Cletus. Wskazał Etter Pass i przesunął palcem od przełęczy do
leżącego w dole miasteczka. - Jeśli przyjrzy się pan temu wszystkiemu dokładnie, generale,
stwierdzi pan, że Two Rivers jest idealnym miejscem na bazę, z której można by rozpocząć atak
stanowiący pierwszy krok w naszej inwazji na Neulandię.
Głowa Bata wykonała nagły ruch. Wytrzeszczył oczy na Cletusa. - Napaść na
Neulandię... - pośpiesznie ściszył głos, gdyż głowy wszystkich trzech mężczyzn przed nimi
odwróciły się gwałtownie na dźwięk jego pierwszych słów. - Czy pan zupełnie postradał rozum,
Grahame? Czy też pan myśli, że ja postradałem, że będę w ogóle zastanawiał się nad taką rzeczą?
Napaść na Neulandię to decyzja, której nie może podjąć nawet Sztab Generalny na Ziemi. Mogą
o tym decydować tylko politycy z Genewy!
- Rozumie się - powiedział Cletus niewzruszony. - Fakt faktem, że inwazja
przeprowadzona z Two Rivers mogłaby łatwo zakończyć się powodzeniem. Jeśli pan generał
pozwoli mi tylko wyjaśnić...
- Nie! - zawarczał Bat przyciszonym głosem. - Powiedziałem panu, że nie chcę nawet
tego słuchać. Jeśli wyciągnął mnie pan aż tutaj tylko po to, żeby mi zaproponować...
- Ściśle mówiąc, nie tyle zaproponować, generale - rzekł Cletus - ile wskazać na korzyści
wynikające z ujawnienia całej sprawy. Napaść na Neulandię nie jest wcale konieczna. Wystarczy
sprawić, aby Neulandczycy i deCastries zdali sobie sprawę z tego, że taka inwazja mogłaby być
udana, gdyby tylko została przeprowadzona. Kiedy raz uświadomią sobie taką możliwość, znajdą
się pod ogromną presją, by podjąć pewne przeciwdziałania, które miałyby jej zapobiec.
Wówczas, gdyby podjęli takie działania, my wykażemy, iż inwazja nigdy nie była naszym celem,
a Dow deCastries wplącze się w niezręczną sytuację, z odpowiedzialności za którą trudno mu się
będzie wywinąć. Jedynym sposobem zachowania twarzy zarówno dla Koalicji, jak i dla niego
stanie się zrzucenie całej winy na Neulandczyków i ukaranie ich na dowód, że oskarżenia wcale
nie są retoryczne. A jedyną karą będzie zmniejszenie pomocy Koalicji dla Neulandii...
Naturalnie, każda redukcja pomocy dla Neulandczyków ze strony Koalicji czyni sojusznicze
dostawy dla Exotików znacznie wartościowszymi.
Cletus przestał mówić. Bat siedział przez dłuższą chwilę, patrząc na niego spod ciężkich,
pełnych ekspresji brwi z niezwykłym wyrazem twarzy, bliskim strachu.
- Na Boga! - odezwał się w końcu Bat. - Nie rozumuje pan prostymi kategoriami, prawda,
Grahame?
- Ta zawiłość jest raczej pozorna niż rzeczywista - odpowiedział Cletus. - Każdy w
mniejszym lub większym stopniu jest więźniem sytuacji bieżącej. Sytuacją manipuluje się i
jednostka często nie ma innego wyboru, jak tylko pozwolić sobą manipulować.
Bat wolno potrząsnął głową. - Dobrze - powiedział, biorąc głęboki oddech - więc jak
zamierza pan upozorować tę próbę inwazji?
- W tradycyjny sposób - odparł Cletus. - Organizując manewry kilku batalionów w
rejonie poniżej przełęczy...
- Chwileczkę. Hola... - przerwał Bat. - Mówiłem już panu wcześniej, że nie mam wolnych
batalionów, czekających tylko na rozkazy. Poza tym jeśli wydam rozkaz przeprowadzenia tutaj
czegoś w rodzaju manewrów, to jak później będę mógł twierdzić, że nie mieliśmy zamiaru
prowokować Neulandczyków w tym rejonie?
- Zdaję sobie z tego sprawę, że nie ma żadnych regularnych oddziałów, które byłyby
wolne, panie generale - powiedział Cletus. - Odpowiedź oczywiście brzmi, żeby nie wyko-
rzystywać regularnego wojska. Nie pan również powinien je tutaj skierować. W każdym razie
pułk dorsajski pod dowództwem pułkownika Khana zajęty jest teraz właśnie szkoleniem
skoczków. Mógłby pan zgodzić się na propozycję, którą pułkownik Khan złożyłby Exotikom - i
którą Exotikowie oczywiście skonsultowaliby z panem - aby przywieźć tutaj na tydzień
Dorsajów i ćwiczyć z nimi skoki na tym idealnym terenie, składającym się z dżungli, gór i dolin
nadrzecznych.
Bat otworzył usta, jak gdyby chciał ripostować, a następnie szybko je zamknął; ściągnął
brwi w groźnym zamyśleniu.
- Hmmm - powiedział. - Dorsajowie...
- Dorsajowie - przypomniał mu Cletus - nie korzystają z pańskich pieniędzy. Są
finansowani przez Exotików.
Bat wolno skinął głową.
- Dwa bataliony w pełnym składzie w tym rejonie - mówił dalej Cletus - to zbyt dużo dla
deCastriesa i Neulandczyków, by mogli je zignorować. Fakt, że będą to Dorsajowie, a nie
pańskie oddziały, uczyni bardziej prawdopodobną wersję, iż próbuje pan udawać niewiniątko,
szykując w rzeczywistości jakieś uderzenie na terytorium Neulandii. Wystarczy dodać jeszcze
jeden mały czynnik, a z podejrzenia uczyni pan pewność, przynajmniej dla deCastriesa. On wie,
że miałem związek z tymi dwoma ostatnimi incydentami, w których Neulandczycy ponieśli
klęskę. Niech mnie pan wyznaczy na swego zastępcę, zlecając jednocześnie dowództwo nad ową
dorsajską jednostką z prawem przenoszenia jej, gdzie zechcę, a nikt po obu stronach gór nie
będzie miał żadnych wątpliwości co do tego, że szkolenie skoczków to tylko przygrywka do
ataku na terytorium Neulandii.
Bat poruszył gwałtownie głową i spojrzał na Cletusa podejrzliwie. Cletus odwzajemnił
spojrzenie ze spokojną niewinnością człowieka, który nie ma nic do ukrycia.
- Ale pan nie zamierza przenieść tych Dorsajów gdzie indziej, jak z Bakhalli do tego
rejonu, nieprawdaż, pułkowniku? - zapytał miękko.
- Daję panu słowo, generale - odparł Cletus. - Nie pojadą gdzie indziej.
Przez dłuższą chwilę Bat twardo przyglądał się Cletusowi. Następnie jeszcze raz wolno
skinął głową.
Obaj mężczyźni wrócili do biura Bata w Bakhalli. Kiedy Cletus je opuszczał, kierując się
na parking do swego służbowego samochodu, na jednym z przeznaczonych do tego miejsc
wylądował statek powietrzny, i wysiadł z niego Mondar, za którym pojawiła się mała figurka
Pater Tena.
- Oto on - powiedział Pater Ten łamiącym się głosem, kiedy dostrzegł Cletusa. - Nie
mógłby pan sam udać się do dowództwa, Outbondzie? Zostanę na chwilę z pułkownikiem
Grahame. Dow życzył sobie, abym przekazał Grahame'owi gratulacje z okazji
zeszłotygodniowego, a także wczorajszego sukcesu.
Mondar wahał się krótko, a później się uśmiechnął. - Jak pan sobie życzy - rzekł i poszedł
w kierunku budynku. Pater Ten podszedł do Cletusa.
- Chce mi pan pogratulować? - zapytał Cletus.
- Minister - powiedział Pater Ten niemalże zjadliwie - jest bardzo sprawiedliwym
człowiekiem...
Przerwał w połowie zdania. Przez sekundę wydawało się, iż jakaś wewnętrzna zmiana
pozbawiła jego twarz zwykłego wyrazu, a następnie spowodowała pojawienie się na niej innego
wyrazu - wyrazu, jaki przybrałby znakomity imitator, decydując się przedstawić charakter i
sposób zachowania Dowa deCastriesa. Oczy Pater Tena zdawały się nieobecne i nieruchome, jak
u człowieka pod hipnozą.
Kiedy odezwał się ponownie, było to jakby niesamowite echo zwykłego sposobu
mówienia Dowa.
- Najwyraźniej - rzekł tym jego wytwornie grzecznym tonem - nadal usiłuje pan rzucić
wyzwanie. Niech pan przyjmie moją radę. Proszę uważać. Albowiem jest to zajęcie najeżone
niebezpieczeństwami.
Tak nagle jak się pojawiło, zniknęło z twarzy małego człowieczka nienaturalne
podobieństwo do Dowa i jego spojrzenie znowu stało się normalne. Popatrzył ostro na Cletusa.
- Bardzo sprawiedliwym - powiedział Pater. - Pan go nie docenia. Zapewniam pana, że
nie docenił go pan... - Mały człowieczek urwał nagle. - Dlaczego pan tak mi się przygląda? -
warknął. - Nie wierzy mi pan, czy tak?
Cletus potrząsnął smutno głową. - Wierzę panu - powiedział. - Zrozumiałem po prostu, że
go nie doceniłem. Wygląda na to, że w ludzkich oczach jest nie tylko zwykłym graczem. Kupuje
również dusze.
Odwrócił się i odszedł do swego samochodu, zostawiając Pater Tena, patrzącego za nim
bezrozumnie, ale z taką dozą wściekłości, z jaką ten mały, zjadliwy człowieczek zwykł był
podchodzić niemal do wszystkiego na świecie.
Rozdział XII
Tydzień później w gabinecie Eachana Khana spotkali się - Cletus, Eachan i czterech
innych wyższych oficerów dorsajskich. Znajdował się wśród nich zastępca Eachana,
podpułkownik Marcus Dodds, wysoki, spokojny, drobno-kościsty mężczyzna. Był również major
z ogoloną i pozbawioną wyrazu, surową, okrągłą, bardzo ciemną twarzą, którego nazwisko
brzmiało Swahili, a także major David Ap Morgan, chudy, z lekko wystającymi zębami i tak
jasną cerą, jak ciemną miał Swahili; i wreszcie kapitan Este Chotai, niski, krępy, z wąskimi
oczami osadzonymi w lekko mongoidalnej twarzy. Siedzieli wszyscy wokół długiego stołu
konferencyjnego w przestronnym gabinecie Eachana; Eachan u szczytu, a Cletus po jego prawej
ręce.
- I tak, panowie - powiedział Eachan Khan, kończąc wyjaśnienia dotyczące obecności
Cletusa wśród tego grona - mamy nowego dowódcę z Wojsk Sojuszniczych. Od tej chwili niech
pułkownik Grahame mówi sam za siebie.
Eachan wstał z krzesła u szczytu stołu i usunął się na bok. Cletus również wstał, a Eachan
zajął jego miejsce. Cletus podszedł do krzesła, które wcześniej zajmował Eachan, ale nie siadł na
nim od razu.
Odwrócił się jeszcze, by spojrzeć na dużą mapę rejonu Etter Pass i Two Rivers
wyświetloną z tyłu na ścianie. Patrzył na nią, gdy wtem coś głębokiego, potężnego i nieugiętego
przeszyło go na wskroś bez żadnego ostrzeżenia. Wziął powoli głęboki oddech, a cisza panująca
w pokoju rozdzwoniła mu się raptem w uszach. Wydawało mu się, iż skoczyły nań oznaczenia ze
znajdującej się przed nim mapy, jak gdyby to, co widział, nie było wyświetlonym obrazem, lecz
prawdziwą dżunglą, wzgórzem, rzeką.
Obrócił się ponownie i stanął twarzą do dorsajskich oficerów. Pod jego wzrokiem
wszyscy zesztywnieli, a ich oczy zwęziły się, jak gdyby nagle wkroczyło pomiędzy nich coś
wielkiego i nieznanego. Eachan patrzył na Cletusa tak, jakby go nigdy przedtem nie widział.
- Jesteście wszyscy, panowie, zawodowymi żołnierzami - powiedział Cletus. Jego głos
był całkiem bezbarwny, pozbawiony akcentu czy też modulacji, ale rozbrzmiewał w pokoju
zdecydowanie, co nie pozostawiało u słuchających miejsca na wątpliwości czy sprzeciw. - Wasza
przyszłość zależy od tego, co będziecie robili w ciągu dwóch następnych tygodni. Dlatego
zamierzam wam powiedzieć coś, o czym jeszcze nikt nie wie na tej planecie, i ufam, że
zatrzymacie tę informację dla siebie.
Zrobił przerwę. Siedzieli, patrząc na niego jak w transie.
- Stoczycie bitwę. Moim celem w tej bitwie nie będzie zabijanie, ale zmuszenie wrogów
do poddania się, zatem jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, powinniście zwyciężyć z
niewielkimi stratami albo też bez żadnych strat. Mówię jedynie, że tak powinno być. Ale tak czy
inaczej stoczycie walkę.
Przerwał na chwilę, przyglądając się kolejno każdej twarzy. Później mówił dalej.
- Tutaj za mną - powiedział - widzicie górski rejon, do którego polecicie pod koniec tego
tygodnia, aby odbyć dalsze szkolenie w skokach i praktykę w dżungli. Ta praktyka nie będzie
jedynie zapełnieniem czasu. Im lepsi będą wasi ludzie pod koniec okresu szkolenia, im lepiej
poznają teren, tym większą będą mieli później szansę przeżycia bitwy. Pułkownik Khan da wam
konkretne rozkazy. To wszystko, co mam wam teraz do powiedzenia. Nie chcę, abyście
komukolwiek mówili, nawet ludziom, którymi dowodzicie, iż szykuje się prawdziwa akcja. Jeśli
jesteście takimi oficerami, jak sądzę, i jeśli wasi ludzie są takimi żołnierzami, jak sądzę, wyczują,
że coś się dzieje, nawet jeśli im o tym nie powiecie... To wszystko.
Cletus siadł szybko i zwrócił się do Eachana.
- Niech pan zaczyna, pułkowniku.
Eachan patrzył na niego przez ułamek sekundy dłużej, niż pozostawał w bezruchu, po
czym wstał, odchrząknął i zaczął omawiać plan przemieszczenia poszczególnych oddziałów z
Bakhalli w rejon Two Rivers.
Cztery dni później transportowce takiego typu, jakim przedtem lecieli do Etter Pass
Cletus, porucznik Athyer i jego kompania, zaczęły zabierać najemników do Two Rivers. Cletus
poleciał jednym z wcześniejszych lotów i razem z Eachanem Khanem objechał teren. Cletusa in-
teresowało przede wszystkim samo miasto czy też miasteczko - było to w istocie raczej
miasteczko niż miasto - Two Rivers.
Miejscowość przybrała obecnie kształt ściśniętej małej litery V, wypełnionej grupami
domów, otaczającymi część usługową i handlową, zajmującą wierzchołek trójkąta utworzony
przez łączące się ze sobą rzeki Blue i Whey. Ten skrawek równinnej ziemi z kilkoma ulicami i
domami ciągnął się wzdłuż obu rzek jakieś trzysta metrów, dopóki brzegi nie stały się zbyt
wysokie i urwiste, by można było na nich budować. Miasteczko utrzymywało się głównie z
prowadzonej przez jego mieszkańców dzikiej uprawy ziemi, co polegało na sadzeniu w
otaczającej dżungli, z pominięciem wcześniejszego dzielenia i karczowania ziemi, rodzimych lub
zmutowanych drzew i krzewów dających drobne plony. Farmer nie posiadał swojej ziemi. Miał
jedynie pewną liczbę drzew czy krzewów, którymi się opiekował i z których zbierał plony w
określonym czasie. Wokół Two Rivers uprawiano głównie dzikie wiśnie miejscowego
pochodzenia i zmutowane drzewa kauczukowe sprowadzone przez Exotików cztery lata temu.
Miejscowi ludzie dobrze przyjęli najazd Dorsajów. Najemnicy byli znacznie spokojniejsi
i mieli w wolnym od służby czasie lepsze maniery niż regularne wojsko. Poza tym wydawali w
mieście pieniądze. Miejscowi na ogół nie zwracali większej uwagi na Cletusa, kiedy ten pospołu
z Eachanem wyznaczał pozycje dla ciężkiej broni czy to na brzegach obu rzek, czy też powyżej
albo poniżej miasteczka, czy to na otwartym terenie, czy też w obrębie samej miejscowości.
Skończywszy pracę Cletus miał wytyczone dwie linie stanowisk, tworzące dwie, jedna wewnątrz
drugiej, litery V, osłaniające drogi do miasteczka i samo połączenie rzek.
- Teraz - powiedział Cletus do Eachana, kiedy wszystko było przygotowane - polecimy
nad przełęcz.
Wzięli jeden z transportowców, który właśnie wysadził grup? dorsajskich żołnierzy i
powinien wracać do Bakhalli po następnych. Polecieli w rejon Etter Pass i zapuścili się ponad
piętnaście kilometrów poza przełęcz, w głąb górzystego terenu, aż do miejsca, w którym ten
zaczai obniżać się i przechodzić w dżunglę już na obszarze Neulandii.
- Spodziewam się, że Neulandczycy zaczną się tutaj kręcić, aby zobaczyć, co robimy -
rzekł do Eachana - jak tylko ich ludzie w Bakhalli poinformują ich, że Dorsajowie przyjechali tu
na ćwiczenia. Chcę, aby ta strona gór znajdowała się pod stałą obserwacją ludzi, którzy nie mogą
zostać zauważeni. Przypuszczam, że ma pan takich!
- Oczywiście! - odparł Eachan. - Będziemy obserwować ten teren przez całe dwadzieścia
sześć godzin. Kiedy mamy zacząć?
- Od zaraz - powiedział Cletus.
- Przyślę ich tutaj w ciągu pół godziny - rzekł Eachan. - Coś jeszcze?
- Tak - ciągnął Cletus. - Chcę, aby wszystkie punkty obrony w mieście, a także powyżej
miasta zostały okopane, od wewnątrz ściana ziemna, na zewnątrz worki z piaskiem, tak aby u
podstawy miały co najmniej metr osiemdziesiąt szerokości i sięgały dwa metry ponad
powierzchnię ziemi.
Eachan zmarszczył się lekko. Jego odpowiedź była jednak zwięzła. - Tak, pułkowniku -
rzekł.
- To wszystko zatem - powiedział Cletus. - Wracam do Bakhalli. Najpierw każę podrzucić
pana do Two Rivers. Czy zamierza pan później wrócić do miasta?
- Dziś wieczorem - odpowiedział Eachan - jak tylko wszyscy przylecą i się rozlokują.
Zamierzam krążyć. W dzień będę tutaj, a noce będę spędzał w Bakhalli.
- Zobaczymy się więc w mieście - stwierdził Cletus. Zwrócił się do pilotów
transportowca. - Wracamy do Two Rivers.
Cletus wysadził Eachana i poleciał do Bakhalli. Czekała tam na niego praca - dwa stosy
papierów, gdyż podjąwszy się jednocześnie roli zastępcy Bata i dowódcy Dorsajów przyjął w
istocie dodatkową posadę. Dorsajowie posługiwali się bardzo niewielkim sztabem, podobnie jak
to czynili w działach zatrudniających personel cywilny. W polu każdy Dorsaj był sam sobie
kucharzem, praczką, pomywaczem, a każdy oficer odpowiadał za całą papierkową robotę
związaną z jego funkcją. Po powrocie z ćwiczeń, w koszarach werbowano ludzi z regularnych
bojowych jednostek, aby z niewielkim dodatkiem do zwykłego żołdu pracowali jako urzędnicy,
kucharze, kierowcy i co tam jeszcze, choć w polu wypełniali inne zadania.
Tak więc ci Dorsajowie, którzy w normalnych warunkach odciążyliby Cletusa w
papierkowej robocie związanej z najemnikami, znajdowali się teraz w Two Rivers. Fakt ten
zmuszał również Eachana do powrotu do Bakhalli każdej nocy i zajęcia się swoimi własnymi
papierami.
Cletus miał oczywiście do dyspozycji sztab, który zorganizował mu Arvid do pomocy w
przewidywaniu posunięć wroga. Członkowie tego sztabu, łącznie z Arvidem, byli jednak
całkowicie pochłonięci swoimi zwykłymi zajęciami, przynajmniej w ciągu normalnych godzin
pracy. Cletus stworzył z nich zespół badawczy. Zbierali informacje o Neulandii i kolonii
Exotików oraz wszystkie dane dotyczące Kultis - jej pogody, klimatu, flory i fauny - planety,
która należała do dwóch walczących ze sobą narodów. Informacje te w skondensowanej formie
przekazywano jak najszybciej Cletusowi, który przynajmniej połowę swojego dnia pracy spędzał
na ich przyswajaniu i przemyśliwaniu.
Doszło więc do tego, że przez pierwsze pięć dni po wyruszeniu Dorsajów do Two Rivers,
Cletus spędzał w biurze całe dnie, od siódmej rano do północy, z kilkoma niewielkimi
przerwami. Około siódmej po południu piątego dnia, kiedy reszta sztabu opuściła już biuro,
niespodziewanie zjawił się u Cletusa Wefer Linet.
- Jedźmy złapać jeszcze paru neulandzkich partyzantów - zaproponował.
Cletus roześmiał się, odchylił na oparcie krzesła i przeciągnął ze zmęczenia. - Nie wiem,
gdzie mogliby się teraz jacyś znajdować - powiedział.
- Chodźmy więc na kolację i porozmawiajmy o tym - rzekł Wefer przebiegle. - Może we
dwóch wymyślimy, jak ich znaleźć.
Cletus roześmiał się znowu, zaczął przecząco potrząsać głową, ale w końcu dał się
namówić. Po kolacji uparł się jednak, że musi wrócić do biura, Wefer wrócił razem z nim i
niechętnie zgodził się odejść, kiedy Cletus z uporem podtrzymywał, iż musi zająć się nie
dokończoną pracą.
- Ale nie zapomnij - powiedział Wefer na odchodnym - że masz do mnie zadzwonić, jeśli
coś się będzie szykowało. Mam pięć Marków V, cztery z nich będą do twojej dyspozycji w pół
godziny po telefonie. To właściwie nie mój pomysł, ale moich ludzi. Każdy, kto był wtedy z
nami na rzece, rozpowiadał wkoło tę historię i teraz nie mam nikogo pod swoimi rozkazami, kto
nie chciałby ruszyć z tobą przy następnej okazji... Znajdziesz coś dla nas do roboty?
- Obiecuję - rzekł Cletus. - Wkrótce coś dla was wymyślę.
Wefer pozwolił się wreszcie odprowadzić do drzwi. Cletus wrócił do biurka. O jedenastej
skończył opracowywanie zarówno ogólnych, jak i szczegółowych rozkazów, które dotyczyły
działań w ciągu dwóch następnych dni. Sporządził dla wojsk dorsajskich pakiet rozkazów, który
miał dać Eachanowi Khanowi; wyszedłszy z biura wsiadł do sztabowego poduszkowca i
skierował się do dorsajskiej Kwatery Głównej.
Zaparkował przed budynkiem. Czekały tam jeszcze dwa inne samochody; okno gabinetu
Eachana, które miał przed sobą, było oświetlone. Reszta budynku - tymczasowa budowla z
miejscowego drewna, pomalowana na jasnozielony kolor wojskowy, który w bladej poświacie
księżyca wydawał się biały - była ciemna, podobnie jak wszystkie otaczające go biura i
koszarowe baraki. Wyglądało to jak miasto duchów, w którym żywy był tylko jeden człowiek.
Cletus wysiadł z samochodu i wszedł po schodach do głównego hallu budynku.
Minąwszy ruchomą bramkę, która odgradzała przybywające osoby od urzędników pracujących w
kancelarii, ruszył korytarzem do miejsca, w którym spod na pół uchylonych drzwi prywatnego
gabinetu Eachana Khana wymykała się smuga żółtego światła, układając ukosem na podłodze.
Cletus wszedł na tę plamę światła i nagle zatrzymał się na dźwięk głosów dochodzących z
pokoju.
Głosy należały do Eachana i Melissy, a ich rozmowa nie była publiczna.
Cletus mógł kaszlnąć albo spowodować jakiś inny hałas, by dać znać, że przyszedł.
Raptem usłyszał swoje nazwisko i natychmiast domyślił się co najmniej połowy prowadzonej
wcześniej rozmowy. Nie wycofał się ani nie wydał żadnego dźwięku. Stał natomiast i słuchał.
- Myślałem, że lubisz młodego Grahame'a - skończył właśnie mówić Eachan.
- Oczywiście, że lubię! - Głos Melissy był znużony. - To nie ma tutaj nic do rzeczy. Nie
możesz tego zrozumieć, ojcze?
- Nie. - Głos Eachana był zdecydowany.
Cletus zrobił duży krok do przodu, tak że mógł zajrzeć przez uchylone drzwi do
oświetlonego pokoju. Światło pochodziło z pojedynczej lampy zawieszonej pół metra nad
biurkiem Eachana. Po obu stronach biurka stali naprzeciwko siebie Eachan i Melissa. Ich głowy
znajdowały się powyżej lampy, twarze skrywał cień, a reszta ciała tonęła w świetle.
- Nie, oczywiście, że nie możesz! - powiedziała Melissa. - Ponieważ nie próbujesz! Nie
wmówisz mi, że wolisz to z dnia na dzień pędzone życie najemnika od naszego domu w
Jalalabadzie! A dzięki pomocy Dowa będziesz mógł wrócić. Będziesz znowu generałem,
będziesz miał dawne stanowisko. To oznacza dla nas dom, ojcze! Dom na Ziemi dla nas obojga!
- W żadnym wypadku - powiedział Eachan. - Jestem żołnierzem, Melly. Nie rozumiesz
tego? Żołnierzem! Nie mundurem wypełnionym człowiekiem, a tym byłbym, gdybym wrócił do
Jalalabadu. Jako Dorsaj jestem przynajmniej nadal żołnierzem! - Głos nagle mu zadrżał. - Wiem,
że to niesprawiedliwe wobec ciebie...
- Nie robię tego dla siebie! - powiedziała Melissa. - Czy myślisz, że mi na tym zależy?
Byłam dziewczynką, kiedy opuściliśmy Ziemię. Gdybyśmy wrócili, nie byłoby to dla mnie to
samo miejsce. Ale mama powiedziała, abym troszczyła się o ciebie. I robię to, ponieważ nie masz
nawet tyle rozsądku, by zatroszczyć się o siebie.
- Melly... - Głos Eachana nie drżał już, był pełen bólu. - Jesteś taka pewna siebie...
- Tak, jestem! - krzyknęła. - Jedno z nas musi być. Telefonowałam do niego, ojcze.
Wczoraj.
- Dzwoniłaś do deCastriesa?
- Tak - odparła Melissa. - Telefonowałam do niego do stolicy Neulandii. Powiedziałam,
że przyjedziemy w każdej chwili, kiedy wezwie nas z Ziemi. Powiedziałam, że przyjedziemy,
ojcze. I ostrzegam cię, jeśli nie pojedziesz, pojadę sama.
Przez moment w ciemności, która okrywała górną część sztywnej postaci Eachana,
zaległa cisza.
- Nie ma tam nic dla ciebie, dziewczyno - powiedział ochryple. - Sama to stwierdziłaś.
- Ale pojadę! - powtórzyła Melissa. - Ponieważ jedynym sposobem, który mógłby
nakłonić cię do powrotu, jest oznajmienie ci, że pojadę sama, jeśli tylko zostanę do tego
zmuszona, i mówię to poważnie. Właśnie teraz obiecuję ci, ojcze...
Cletus nie czekał, aby usłyszeć tę obietnicę. Odwrócił się gwałtownie i cicho ruszył z
powrotem do frontowych drzwi budynku. Otworzył je, a następnie zamknął, bębniąc hałaśliwie..
Wszedł, kopnięciem rozwarł barierkę obok kancelarii i głośno pomaszerował korytarzem w
kierunku na pół uchylonych drzwi.
Kiedy wszedł do gabinetu, paliło się górne światło. Melissa i Eachan stali w pewnej
odległości od siebie, w jasnym blasku, po przeciwnych stronach biurka.
- Cześć, Melisso! - powiedział Cletus. - Miło cię widzieć. Przywiozłem właśnie trochę
rozkazów dla Eachana. Może poczekałabyś parę minut i poszlibyśmy gdzieś na kawę?
- Nie, ja... - Melissa zająknęła się. W jasnym świetle jej twarz wyglądała blado i mizernie.
- Boli mnie głowa. Myślę, że pójdę prosto do domu położyć się do łóżka. - Zwróciła się do ojca. -
Zobaczymy się później, ojcze?
- Będę niedługo w domu - odpowiedział Eachan. Odwróciła się i wyszła. Obaj mężczyźni
popatrzyli za nią. Kiedy umilkło echo jej kroków, zakończone odgłosem zamykanych drzwi
wyjściowych budynku, Cletus stanął przed Eachanem i rzucił mu na biurko plik papierów, które
przywiózł ze sobą.
- Jakie były ostatnie wieści od zwiadowców obserwujących neulandzką stronę gór? -
zapytał Cletus, równocześnie spoglądając na starszego mężczyznę i opadając na krzesło tuż obok
jego biurka. Eachan siadł znacznie wolniej na swoim krześle.
- Neulandczycy przestali najwyraźniej przemieszczać ludzi w ten rejon - odparł Eachan. -
Zwiadowcy oceniają jednak, że jest tam teraz trzy tysiące sześciuset żołnierzy, prawie dwa razy
tyle, ile liczą oddziały dorsajskie. I nie są to partyzanci, lecz regularne, neulandzkie wojsko z kil-
koma lekkimi czołgami i artylerią. Według mojej oceny to więcej niż sześćdziesiąt procent ich
regularnych sił zbrojnych kompletnie wyposażonych.
- Dobrze - powiedział Cletus. - Niech pan wycofa do Bakhalli wszystkie kompanie z
wyjątkiem dwóch.
Eachan oderwał gwałtownie wzrok od pliku rozkazów i spojrzał na Cletusa. - Wycofać? -
powtórzył. - Jaki więc sens był tam jechać?
- Sens był w tym - powiedział Cletus - iż zmusiliśmy Neulandczyków, aby zrobili
dokładnie to, co zrobili - zgromadzili wojsko po swojej stronie granicy. Teraz wycofamy
większość naszych ludzi, by wyglądało tak, jakby zawiodły nas nerwy. Albo jak gdyby nigdy nie
zamierzaliśmy im zagrażać.
- A co zamierzaliśmy? - Eachan bacznie przyglądał się Cletusowi.
Cletus roześmiał się wesoło. - Naszym celem, jak już wyjaśniłem - odparł - było
zmuszenie ich do zgromadzenia znacznych sił po tamtej stronie przełęczy. Teraz możemy się
spakować i wracać do domu, a czyż oni mogą? Niewątpliwie zna pan krążące w armii plotki - a
do dziś znają je z pewnością Neulandczycy - jakoby generał Traynor i ja rozważaliśmy
możliwość inwazji na Neulandię, a nawet że przedsięwzięliśmy specjalną wyprawę do Etter Pass,
by zbadać tamten rejon.
- Sugeruje pan - powiedział Eachan - że deCastries i Neulandczycy są przekonani co do
tego, iż naprawdę planujemy inwazję?
- Mam na myśli akurat coś przeciwnego - powiedział
Cletus. - Istnieje wiele prawdy w powiedzeniu, iż kłamca zawsze podejrzewa cię o
kłamstwo, a złodziej zawsze podważa twoją uczciwość. DeCastries to człowiek wyrafinowany, a
słabością wyrafinowanych ludzi jest podejrzliwość, która każe im widzieć w każdym prostym
działaniu parawan dla jakiegoś fortelu. Z pewnością dojdzie on do wniosku, że plotkę
rozpuszczono specjalnie po to, by skłonić go - i Neulandię - do wysłania wojsk tam, gdzie toczą
się przygotowania do inwazji, które to przygotowania okażą się w końcu pozorowane, i oni
wyjdą na głupców. Zatem będąc takim człowiekiem, jakim jest, postanowi zagrać w naszą grę i
oszukać nas w tym momencie, w którym zamierzaliśmy śmiać się w kułak z jego zakłopotania.
Eachan zmarszczył brwi. - Nie wydaje mi się, abym pana rozumiał - powiedział.
Cletus skinieniem głowy wskazał na plik papierów. - Wszystko jest tutaj w rozkazach -
powiedział. - Zacznie pan wycofywać ludzi z rejonu Two Rivers jutro wcześnie rano, w
półgodzinnych odstępach każdy transport. Kiedy cała operacja będzie zakończona, rozpuści pan
wszystkich na trzydniowy urlop.
Eachan spojrzał na niego ponuro. - I to wszystko? - zapytał w końcu.
- To wszystko, dopóki nie dam panu dalszych rozkazów - odparł Cletus wstając. Odwrócił
się i skierował do drzwi.
- Dobranoc - rzucił z tyłu Eachan. Kiedy Cletus wychodził, skręcając w lewo, w korytarz,
dojrzał w przelocie Eachana siedzącego nadal za biurkiem i patrzącego w ślad za nim.
Cletus wrócił do swojej kwatery i poszedł spać. Następnego ranka pozwolił sobie na
niezwykły luksus i pospał dłużej. Było już po dziesiątej, kiedy dotarł do Klubu Oficerskiego na
późne śniadanie, i prawie południe, kiedy w końcu znalazł się w swoim biurze. Arvid i sztab
pracowników, których porucznik zebrał, pilnie pracowali. Cletus uśmiechnął się jak pobłażliwy
ojciec i zwołał wszystkich.
- Lecę dziś po południu do Two Rivers - powiedział - by dopilnować tam zakończenia
dorsajskich ćwiczeń. Nie ma
wiec sensu, abyście gromadzili informacje, które i tak od dziś do poniedziałku stracą
aktualność. Pracowaliście więcej, niżby to wynikało z waszych obowiązków. Zwalniam więc was
na resztę dnia, wszystkich z wyjątkiem Arvida - uśmiechnął się do młodego, potężnego oficera -
zobaczymy się na początku przyszłego tygodnia.
Cały sztab wyparował niczym krople deszczu na gorącym chodniku po tropikalnej
ulewie. Kiedy Cletus został sam, obszedł uważnie całe biuro, upewniając się, czy system
bezpieczeństwa jest sprawny i gotowy do podłączenia. Następnie wrócił, siadł przy biurku
Arvida i sięgnął po telefon. Wykręcił numer bazy marynarki.
- Tu podpułkownik Grahame - zwrócił się do dyżurnego podoficera na drugim końcu
linii. - Czy moglibyście odszukać komandora Lineta i poprosić go, aby do mnie zadzwonił?
Jestem w swoim biurze.
Odstawił telefon na biurko Arvida i czekał. Arvid patrzył na niego z zaciekawieniem.
Następnie Cletus wstał i podszedł do swojego biurka. Wziął swój telefon i przeniósł na biurko
Arvida, a zabrał telefon stojący przed Arvidem. Zaniósł go na swoje biurko.
Wykręcił dwie pierwsze cyfry z pięciocyfrowego numeru, który połączyłby go z biurem
Bata Traynora. Potem, nie wykręciwszy numeru do końca, odsunął telefon od siebie i spojrzał na
Arvida.
- Arv - powiedział - w ciągu następnych paru godzin powinien zadzwonić do mnie
Eachan Khan. Gdyby zadzwonił ktoś inny, wyszedłem i nie wiesz, kiedy wrócę. Jeśli jednak
zadzwoni pułkownik Eachan, powiedz mu, że właśnie rozmawiam w tej chwili z generałem
Traynorem. Zapytaj go, czy ma coś do przekazania, albo powiedz mu, że zadzwonię do niego za
parę minut.
Arvid zmarszczył się, lekko zaintrygowany, ale grymas ten prawie natychmiast zmienił
się w zwykły dla niego, sympatyczny wyraz twarzy. - Tak jest, pułkowniku - powiedział. - A
teraz? - zapytał, kiedy Cletus skończył mówić.
- Teraz czekamy.
Czekali blisko dwie godziny, w czasie których dzwoniono kilkanaście razy, a Arvid
uprzejmie załatwiał te wszystkie nieważne rozmowy telefoniczne. Wreszcie zabrzęczał telefon,
który Cletus przeniósł ze swojego biurka na biurko Arvida. Porucznik podniósł słuchawkę.
- Biuro pułkownika Grahame, mówi porucznik Johnson. - Arvid przerwał, rzucając
spojrzenie na Cletusa. - Pułkownik Khan? Tak jest, pułkowniku...
W tym samym momencie Cletus podniósł słuchawkę telefonu Arvida i wykręcił do końca
numer biura Bata. Słyszał, jak Arvid mówi, że może przyjąć wiadomość. Odezwało się biuro
Bata.
- Tu pułkownik Grahame - powiedział Cletus. - Chciałbym natychmiast rozmawiać z
generałem Traynorem, naprawdę natychmiast. To niezwykle pilna sprawa.
Czekał. Po drugiej stronie nastąpiła chwila przerwy. Tymczasem Arvid skończył
rozmowę. W biurze zapanowała cisza. Cletus dostrzegł kątem oka, jak Arvid wstaje i patrzy na
niego.
- Grahame? - Głos Bata zahuczał nagle tuż przy uchu Cletusa. - O co chodzi?
- Generale - powiedział Cletus. - Odkryłem coś i myślę, że powinienem porozmawiać z
panem o tym natychmiast, prywatnie. Nie mogę powiedzieć tego panu przez telefon. To ma
związek z Koalicją i dotyczy nie tylko nas tutaj, na Kultis, ale całego Sojuszu. Jestem w swoim
biurze. Dałem ludziom wolny dzień. Czy mógłby pan wyjść z biura i przyjechać tutaj do mnie,
abyśmy mogli spokojnie porozmawiać?
- Porozmawiać? Co to wszystko... - Bat urwał. Cletus usłyszał nagle w słuchawce jakiś
inny głos mówiący z pewnej odległości. - Joe, przynieś mi te dokumenty... plany nowego okręgu
wojskowego na południe od miasta.
Nastąpiło kilka sekund ciszy, a następnie znowu rozległ się głos Bata, tyle że
przytłumiony i oziębły w tonie.
- Teraz może mi pan powiedzieć - odezwał się.
- Przykro mi, generale - powiedział Cletus.
- Przykro? Ma pan na myśli to, że nie ufa pan nawet telefonom w moim biurze?
- Nie powiedziałem tego, generale - odparł Cletus spokojnie. - Proponowałem tylko, aby
znalazł pan wymówkę i spotkał się ze mną prywatnie w moim biurze.
Głos miał prawie drewniany z braku wyrazu. Na drugim końcu linii nastąpiła dłuższa
przerwa. Wreszcie Cletus usłyszał, jak Bat z sykiem wciąga powietrze.
- W porządku, Grahame - powiedział - byłoby jednak lepiej, gdyby okazało się to tak
ważne, jak pan sugeruje.
- Generale - rzekł poważnie Cletus - bez przesady, dotyczy to nie tylko najwyższych
dygnitarzy Koalicji przebywających obecnie na planecie, ale także członków naszego
sojuszniczego dowództwa tutaj, w Bakhalli.
- Zobaczymy się za piętnaście minut - zakończył Bat. Cletus usłyszał trzask i połączenie
zostało przerwane.
Odłożył słuchawkę i odwrócił się, aby spojrzeć na Arvida, który nadal mu się przyglądał.
- Wiadomość od Eachana? - Cletus ponaglił łagodnie porucznika. Arvid ocknął się z
transu.
- Pułkowniku, Neulandczycy atakują Two Rivers! - wykrzyknął. - Pułkownik Khan
powiada, że zbliżają się zarówno drogą powietrzną, jak i lądową - przez przełęcz, a w Two
Rivers zostały niecałe trzy kompanie Dorsajów, nie licząc kilku zwiadowców w dżungli, którzy
do tego czasu zostali pewnie schwytani, a w najlepszym razie ominięci przez wojsko
neulandzkie.
Cletus chwycił telefon i połączył się z podpułkownikiem Marcusem Doddsem
przebywającym na lądowisku tuż obok poligonu Dorsajów.
- Pułkownik Dodds - odezwał się szczupły, opanowany zastępca Eachana, pojawiając się
na małym ekranie telefonu.
- Słyszał pan o ataku Neulandczyków na Two Rivers? - zapytał Cletus.
- Tak jest, pułkowniku - odpowiedział Dodds. - Pułkownik Khan właśnie przekazał
wiadomość, abyśmy wstrzymali zwalnianie ludzi na urlop. Zaczynamy ich teraz ściągać z
powrotem.
- Dobrze - powiedział Cletus. - Wkrótce się u was zjawię. Przerwał połączenie, odłożył
słuchawkę i ruszył przez pokój do szafki z bronią. Otworzył ją, wyjął pas i pistolet. Odwrócił się
i rzucił je Arvidowi. Arvid automatycznie wyciągnął rękę i złapał wszystko.
- Pułkowniku - odezwał się zaintrygowany - Neulandczycy nie zaatakują tego miasta,
prawda?
Cletus roześmiał się, zamykając szafkę na broń. - Nie, Arv - odpowiedział, zwracając się
w stronę wysokiego porucznika - ale Neulandczycy ruszyli na Two Rivers, a Dow deCastries jest
człowiekiem, który woli się zabezpieczyć nawet wtedy, kiedy sprawa jest pewna. Wyglądałbym
trochę dziwnie z tą bronią u boku, ale ty możesz ją za mnie nosić.
Podszedł do telefonu na swoim biurku i połączył się z bazą marynarki.
- Tu podpułkownik Grahame - powiedział. - Niedawno prosiłem komandora Lineta o
pilny telefon...
- Tak, pułkowniku - odezwał się chorąży, który pełnił dyżur przy telefonie. - Komandor
próbował zadzwonić do pana, ale linia była zajęta. Chwileczkę, pułkowniku...
Usłyszał głos Wefera. - Cletus! Co się dzieje?
- Zaofiarowałeś się dać mi cztery Marki V - powiedział Cletus. - Potrzebuję tylko trzech.
Ale muszą popłynąć w górę rzeki aż do miasteczka Two Rivers, gdzie łączą się Blue i Whey. To
prawie trzysta pięćdziesiąt kilometrów. Myślisz, że mógłbyś tam dotrzeć, powiedzmy, jutro
godzinę przed świtem?
- Trzysta pięćdziesiąt kilometrów? Jutro przed świtem? To drobnostka! - krzyknął Wefer
w słuchawkę. - O co chodzi?
- Neulandczycy wysłali regularne oddziały przez granicę na Etter Pass - powiedział
Cletus zrównoważonym głosem. - Zaatakują Two Rivers jutro, wkrótce po wschodzie słońca.
Później wyjawię ci szczegółowo, czego chcę od ciebie. Czy możesz ruszyć teraz ze swoimi
Markami V do miejsca, w którym łączą się te dwie rzeki, i zatrzymać jakieś półtora kilometra od
niego, tak aby nikt cię nie zauważył?
- Wiesz, że mogę - powiedział Wefer. - Ale będziesz ze mną w kontakcie?
- Nawiążę z tobą łączność jutro przed świtem - odparł Cletus.
- Dobrze! Ruszamy w drogę! - Rozległ się trzask i telefon zamilkł.
- Zbieraj się, Arv - powiedział Cletus. - Poczekaj na mnie przy samochodzie. Przyjdę za
minutę.
Arv wytrzeszczył oczy. - Wychodzimy? - zapytał. - Ależ, pułkowniku, przecież generał
ma...
Głos milkł mu stopniowo, jako że Cletus stał, czekając cierpliwie. - Tak jest, pułkowniku
- powiedział i wyszedł.
Cletus odstawił trzymany w ręce telefon na biurko, przy którym się znajdował. Spojrzał
na zegarek. Minęło około ośmiu minut od rozmowy z Batem, a Bat powiedział, że zjawi się tutaj
za jakieś piętnaście minut. Cletus po raz ostatni obszedł biuro, aby upewnić się, czy wszystkie
zabezpieczenia są w porządku. Następnie wyszedł frontowymi drzwiami, zostawiając je lekko nie
domknięte i zwalniając sprężynę pułapki.
Ten, kto miał wejść przez te drzwi, winien stwierdzić, że drzwi zamknęły się za nim
automatycznie i uwięziły w pomieszczeniu, z którego ucieczka była prawie niemożliwa.
Cletus odwrócił się i ruszył do swego służbowego samochodu, w którym czekał Arvid.
Pojechali obaj w kierunku kwater.
Rozdział XIII
Kiedy samochód przechylił się na poduszce powietrznej i skręcił w krótką uliczkę
prowadzącą do kwater, Cletus spostrzegł, iż parking na wprost głównego wejścia do budynku
zapełniony jest w połowie samochodami skupionymi w dwa rzędy, pomiędzy którymi
znajdowało się wąskie przejście.
Oba skrzydła placu do parkowania były puste; sam gmach razem z innymi budynkami
kwater oficerskich stojącymi z tyłu zdawał się drzemać opustoszały w popołudniowym słońcu.
Mieszkańcy kwater w większości pracowali teraz, jedli spóźniony obiad albo też spali. Kiedy
samochód wśliznął się na parking przed głównym wejściem, Cletus podniósł oczy i dostrzegł
słoneczny refleks na czymś metalowym tuż pod krawędzią dachu głównego budynku kwater.
Przyjrzał się podwójnemu szeregowi samochodów z wyłączonymi poduszkami
powietrznymi, rozpłaszczonymi na cemencie parkingu. Zacisnął wargi. W tym momencie, w
którym skręcili w odstęp między rzędami samochodów, rozległy się jakieś skwierczące odgłosy,
jakby gdzieś nad nimi smażyły się ogromne plastry bekonu, a następnie niczym oddech smoka
owiało ich kilka strug rozżarzonego powietrza, jako że wiązka energii przecięła metalowe boki i
dach ich służbowego samochodu, tak jak płomienie palnika acetylenowego tną cienką folię
cynową. Arvid ciężko opadł na Cletusa, mundur mu sczerniał i dymił się z prawej strony, a
samochód, pozbawiony kierowcy, skręcił na prawo, w wolne miejsce wśród samochodów, i tam,
wciąż na poduszce powietrznej, wbił się między zaparkowane pojazdy.
Cletusa ogarnęła zimna wściekłość. Odwrócił się, wyrwał broń z kabury u boku Arvida,
schylił głowę i otworzył drzwi po swojej stronie. Zsunął się na ziemię między swoim a czyimś
samochodem zaparkowanym z prawej strony. Przetoczył się pod własnym samochodem i szybko
przeczołgał na tył samochodu stojącego z lewej strony. Rozpłaszczywszy się na ziemi, wyjrzał
zza niego. W jego kierunku, między dwoma rzędami zaparkowanych pojazdów, podążał
mężczyzna z energetyczną strzelbą w ręce. Cletus wystrzelił z pistoletu i mężczyzna przewrócił
się wywijając koziołka. Cletus rzucił się w prawo i znowu znalazł się między dwoma
samochodami.
Nikt nie strzelał. Cletus uświadomiwszy sobie zniszczenia, jakim uległ jego samochód,
doszedł do wniosku, iż strzelców nie może być więcej jak trzech. Zostało mu więc jeszcze
dwóch. Wyglądając zza swojej osłony zobaczył, iż mężczyzna, którego postrzelił, nadal leży na
ziemi; broń wypadła mu z ręki, a jej przezroczysta, podobna do karabinowej lufa odbija
słoneczne światło. Cletus cofnął się, otworzył drzwi samochodu po swojej prawej stronie i
wśliznął do środka. Leżąc płasko na podłodze, uruchomił silnik, uniósł pojazd na poduszce
powietrznej i włączył wsteczny bieg.
Gdy znalazł się mniej więcej na środku przejścia, pomiędzy dwoma rzędami
zaparkowanych pojazdów, wyskoczył przez przeciwległe drzwi akurat w tej chwili, w której
dwie wiązki przecięły bok i dach samochodu. Chwycił broń, leżącą koło zabitego mężczyzny, i
uciekł pod osłonę wciąż poruszającego się samochodu, dopóki ten nie uderzył w stojący z tyłu
rząd pojazdów. Wtedy rzucił się w najbliższe wolne miejsce pomiędzy dwoma samochodami,
odwrócił i wyjrzał rozglądając wokół bacznie.
Dostrzegł dwóch uzbrojonych mężczyzn stojących plecami do siebie na otwartej
przestrzeni w pobliżu samochodu, który Cletus roztrzaskał właśnie przed chwilą. Jeden zwrócony
był w kierunku Cletusa, a drugi w przeciwną stronę. Z bronią gotową do strzału, wyczuleni na
każdy ruch, przeszukiwali wzrokiem przejścia między samochodami.
Cletus cofnął się, przycisnął łokciem broń do lewego boku i nad głowami stojących
mężczyzn cisnął wysokim łukiem pistolet, który z łoskotem uderzył w jego własny, zniszczony
samochód. Obaj strzelcy zwrócili się w kierunku hałasu. Cletus podniósł się, wyszedł spomiędzy
dwóch zaparkowanych samochodów i ściął ich wiązką z broni, którą trzymał w rękach.
Oddychając ciężko, oparł się na chwilę o tył samochodu, obok którego stał. Następnie,
odrzucając broń na bok, pokuśtykał pośpiesznie w kierunku samochodu, w którym został Arvid.
Kiedy Cletus nadszedł, porucznik był przytomny. Miał mocno poparzone prawe ramię i
górną część klatki piersiowej, jednak rany spowodowane przez broń energetyczną były czyste,
nie krwawiły. Cletus wyciągnął Arvida i ułożył na trawie, a sam udał się do budynku kwater, aby
zadzwonić po pomoc medyczną do szpitala wojskowego.
- Partyzanci! - odpowiedział krótko na pytanie. - Jest ich trzech, żaden nie żyje. A mój
adiutant jest ranny. Przyjeżdżajcie najszybciej, jak możecie.
Przerwał połączenie i wyszedł, aby zobaczyć, jak się czuje Arvid.
- Jak... - wyszeptał Arvid, kiedy Cletus pochylił się nad nim.
- Mówiłem ci, że deCastries spróbuje się zabezpieczyć - powiedział Cletus. - Leż
spokojnie i nic nie mów.
Wkrótce nadleciał ambulans z wojskowego szpitala i nim wylądował miękko na trawie,
jego cień padł na nich niby cień jastrzębia. Gdy ze środka wysypał się ubrany na biało personel
medyczny, Cletus wstał.
- To porucznik Johnson, mój adiutant - powiedział. - Zaopiekujcie się nim dobrze. Trzej
partyzanci, tam na parkingu, nie żyją. Później napiszę dokładny raport, ale teraz muszę wyjechać.
Może pan zająć się wszystkim?
- Tak jest, pułkowniku - odpowiedział główny lekarz. Był to starszy mężczyzna ze
złotymi i czarnymi naszywkami oficera na kołnierzu. - Zajmiemy się nim.
- Dobrze - odetchnął Cletus.
Nie zatrzymując się już, aby porozmawiać z Arvidem, odwrócił się i ruszył do swojej
kwatery. Prędko przebrał się w polowy kombinezon, nie zapominając o pasach z bojowym
rynsztunkiem. Kiedy wyszedł, Arvida zabrano już do szpitala, a trzej martwi strzelcy dalej leżeli
na trawie. Mieli na sobie zwykłe cywilne ubrania, jakie normalnie widziało się na ulicach
Bakhalli, tyle że dolna część twarzy każdego z nich odcinała się ostro od opalonego czoła, co
świadczyło o tym, iż niedawno zgolili gęste brody, tak charakterystyczne dla Neulandczyków.
Cletus wypróbował swój służbowy samochód, stwierdził, że jest sprawny i skierował się
w stronę terenu zajmowanego przez Dorsajów.
Kiedy tam przybył, stwierdził, że większość dorsajskich żołnierzy znajduje się już na
placu do ćwiczeń - uzbrojona, wyekwipowana, gotowa do odlotu z powrotem do Two Rivers.
Cletus udał się prosto do tymczasowej Kwatery Głównej i znalazł tam podpułkownika Marcusa
Doddsa.
- Jeszcze nie odprawił pan żadnego transportu, prawda? - zapytał w tym momencie, w
którym Dodds go zauważył.
- Nie, pułkowniku - odparł wysoki, szczupły mężczyzna. - Ale powinniśmy
prawdopodobnie pomyśleć o wysłaniu tam ludzi jak najszybciej. Jeśli spróbujemy zrzucić ich nad
Two Rivers po zmroku, trzy czwarte z nich wyląduje w wodzie. A jutro o świcie Neulandczycy
będą już zapewne w dolinach obu rzek powyżej miasta. Za dnia wystrzelaliby naszych skoczków,
gdybyśmy wysłali ich o takiej porze.
- Niech się pan nie martwi - powiedział szorstko Cletus. - W żadnym razie nie będziemy
skakać nad miastem.
Brwi Marcusa Doddsa uniosły się na jego wąskiej, brązowej twarzy. - Nie zamierza pan
wesprzeć...
- Zamierzam. Ale nie w ten sposób - powiedział Cletus. - Ilu ludzi z tych, którzy wrócili i
dostali urlopy, jeszcze nie ma?
- Najprawdopodobniej nie więcej niż pół kompanii. Wszyscy już wiedzą. Słyszeli o tym i
wracają sami - powiedział Marc. - Żaden Dorsaj nie pozwoli, gdy tylko może pomóc, by jakichś
innych Dorsajów otoczono i zabito.
Wtem rozdzwonił się telefon stojący na polowym biurku. Dodds podniósł słuchawkę i
słuchał przez chwilę w milczeniu.
- Chwileczkę - powiedział i opuścił słuchawkę, wciskając przycisk. - To do pana,
pułkownik Ivor Dupleine, szef sztabu generała Traynora. - Cletus wyciągnął rękę, a Marc podał
mu słuchawkę.
- Tu podpułkownik Grahame - powiedział do mikrofonu. Obok kciuka Cletusa, na ekranie
telefonu, pojawiła się malutka choleryczna twarz Dupleine'a.
- Grahame! - Dupleine warknął Cletusowi do ucha. - Tu pułkownik Dupleine.
Neulandzkie wojska przekroczyły granicę w Etter Pass i wygląda na to, że zajmą pozycje wokół
Two Rivers. Czy ma pan tam jeszcze jakieś dorsajskie oddziały?
- Dwie kompanie w mieście - odparł Cletus.
- Dwie? Nie jest więc tak źle! - stwierdził Dupleine. - W porządku, niech pan teraz
posłucha. Najwidoczniej to ci Dorsajowie i pan wywołaliście całe zamieszanie. Nie wolno panu
podejmować bez wyraźnych rozkazów żadnych działań przeciwko wojskom neulandzkim. To
bezpośredni rozkaz generała Traynora. Zrozumiał pan? Ma pan tam siedzieć cicho, dopóki nie
odezwę się ja albo generał.
- W żadnym wypadku - powiedział Cletus.
Przez chwilę po drugiej stronie panowała martwa cisza. Dupleine gapił się na Cletusa z
ekranu telefonu.
- Co? Co pan powiedział? - warknął w końcu.
- Powinienem panu przypomnieć, pułkowniku - rzekł spokojnie Cletus - że generał
przekazał mi całkowite dowództwo nad Dorsajami i w związku z tym jestem odpowiedzialny
tylko przed nim.
- Pan... ale ja przekazuję panu rozkazy generała, Grahame! Nie słyszał pan, co
powiedziałem? - Głos Dupleine'a załamał się przy ostatnich słowach.
- Nie mam na to żadnego dowodu, pułkowniku - powiedział Cletus tym samym, nie
zmienionym tonem. - Przyjmę rozkazy od samego generała. Jeśli generał powtórzy mi to, co pan
mi właśnie powiedział, chętnie to wykonam.
- Pan jest szalony! - Dupleine przez dłuższą chwilę wpatrywał się w Cletusa. Kiedy
odezwał się znowu, jego głos był cichszy, bardziej opanowany, lecz groźny. - Myślę, że wie pan,
co znaczy taka odmowa wykonania rozkazu, pułkowniku. Mam zamiar wyłączyć się i dać panu
pięć minut na przemyślenie wszystkiego. Jeśli nie odezwie się pan w ciągu
tych pięciu minut, będę musiał zwrócić się do generała i przekazać mu odpowiedź, którą
właśnie od pana otrzymałem. Niech pan się zastanowi.
Mały ekran telefonu ściemniał, a w słuchawce rozległ się dźwięk oznaczający przerwanie
połączenia. Cletus odstawił telefon na biurko.
- Gdzie jest mapa? - zapytał.
- Tam - odpowiedział Marc, prowadząc go do pokoju z poziomym ekranem i czarnym
kształtem projektora umocowanego bezpośrednio pod nim.
Na ekranie pokazała się mapa rejonu Etter Pass. Kiedy obaj mężczyźni znaleźli się przy
ekranie, Cletus położył palec na pozycji usytuowanej w miasteczku Two Rivers, tam gdzie
łączyły się Whey i Blue.
- Jutro przed świtem - zwrócił się do Marca - ten, kto dowodzi wojskiem neulandzkim,
będzie usiłował zająć najdogodniejszą pozycję do rozpoczęcia ataku na nasze oddziały w
mieście. To oznacza - palec Cletusa zakreślił w obu dolinach powyżej miasta krzywe w kształcie
podkowy, których otwarte końce zgodne były z biegiem rzek - że nasze oddziały skoczków
winny udać się - tym bardziej że są świeżo po ćwiczeniach - właśnie powyżej tych dwu pozycji w
górze obu rzek, co powinno być stosunkowo bezpieczne, gdyż uwaga wojsk neulandzkich będzie
skierowana w przeciwną stronę. O ile się orientuję, Neulandczycy nie mają artylerii z
prawdziwego zdarzenia, w każdym razie nie więcej niż my. Zgadza się?
- Zgadza się, pułkowniku - powiedział Marc. - Kultis jest jedną z tych planet, na której
obowiązuje milczące porozumienie z Koalicją, by nie dostarczać ani sprzymierzeńcom, ani też
własnym wojskom tutaj stacjonującym niczego poza lekką bronią. O ile wiemy, dotrzymują tej
umowy, jeśli chodzi o Neulandię. W rzeczywistości nasi przeciwnicy nie potrzebowali niczego
więcej oprócz ręcznej broni, podobnie jak i my nie potrzebowaliśmy, jako że do tej pory
wszystkie walki prowadzili miejscowi partyzanci. Możemy spodziewać się, że ich wojsko ma
lekkie pojazdy pancerne, broń energetyczną, rakiety i miotacze ognia...
Wspólnie omówili prawdopodobne, przyszłe pozycje wojsk neulandzkich, szczególnie
tych wyposażonych w miotacze i inną broń specjalną. Kiedy pracowali, przez polową kwaterę
główną płynął nieprzerwany strumień rozkazów, nieustannie przeszkadzając im w naradzie.
Słońce zaszło już kilka godzin temu, gdy jeden z młodszych oficerów z szacunkiem
dotknął łokcia Cletusa i podał mu telefon.
- Znowu pułkownik Dupleine, pułkowniku - powiedział. Cletus wziął telefon i przyjrzał
się Dupleine'owi. Twarz
pułkownika Sojuszu wyglądała na zmizerowaną.
- No i co, pułkowniku? - zapytał Cletus.
- Grahame... - zaczął Dupleine ochryple i urwał. - Czy ktoś tam jest z panem?
- Pułkownik Dorsajów Dodds - odpowiedział Cletus.
- Czy mógłbym... porozmawiać z panem prywatnie? - spytał Dupleine, a jego oczy
pobiegły ku brzegowi ekranu, jak gdyby chciał dostrzec Marca, który stał poza zasięgiem jego
wzroku. Marc uniósł brwi i zaczai się odwracać, chcąc odejść. Cletus zatrzymał go gestem ręki.
- Chwileczkę - rzekł. Obrócił się i powiedział prosto do telefonu. - Prosiłem pułkownika
Doddsa, aby został. Obawiam się, że powinienem mieć świadka tego, co mi pan powie,
pułkowniku.
Wargi Dupleine'a wykrzywiły się. - Dobrze - powiedział. - Wiadomość i tak
prawdopodobnie już się rozeszła. Grahame... Nie możemy znaleźć generała Traynora.
Cletus odczekał chwilę, nim się odezwał. - Tak? - powiedział.
- Nie rozumie pan? - Głos Dupleine'a zaczai się podnosić. Pułkownik umilkł, wyraźnie
walcząc ze sobą, i w końcu ściszył głos do normalnego poziomu. - Neulandczycy wkroczyli do
kraju, nie partyzanci, lecz regularne wojsko. Atakują Two Rivers, a generał znikł... jest
nieosiągalny. Sytuacja stała się krytyczna, Grahame! Musi pan uznać konieczność odwołania
wszystkich rozkazów przygotowanych dla znajdujących się tam oddziałów dorsajskich i przyjść
tutaj, aby ze mną porozmawiać.
- Obawiam się, że tego nie zrobię - odpowiedział Cletus. - Jest teraz piątek wieczór.
Generał Traynor mógł po
prostu pojechać gdzieś na weekend i zapomniał powiedzieć, że wyjeżdża. Muszę być
posłuszny jego rozkazom, a te nie pozostawiają mi żadnej innej możliwości, jak dalej dowodzić
Dorsajami w sposób, który uważam za najlepszy.
- Nie sądzi pan chyba, że generał mógłby zrobić coś takiego... - Dupleine przerwał, a
spokój, który z trudem narzucał sobie aż do tego momentu, znikł pod wpływem wściekłości. - O
mało nie został pan dzisiaj zastrzelony przez partyzantów, tak mówią raporty, które mam na
biurku! Czy wcale nie zastanawiał się pan nad tym, skąd mieli broń energetyczną zamiast
sportowych karabinów? Wie pan, że neulandzcy partyzanci zawsze wyposażeni są w cywilną
broń, tak aby w razie schwytania nie można ich było zastrzelić jako sabotażystów! Czy nic nie
znaczy dla pana fakt, że trzej ludzie z bronią energetyczną próbowali pana zabić?
- Tylko tyle, iż ten, kto wydaje rozkazy Neulandczykom - powiedział Cletus - pragnąłby
pozbyć się mnie jako dowódcy oddziałów dorsajskich. Rozumie się, iż najlepszą rzeczą, jaką
mógłbym zrobić wtedy, kiedy oni nie chcą, żebym dowodził, to dowodzić.
Dupleine wpatrywał się w Cletusa z ekranu ze znużeniem. - Ostrzegam pana, Grahame! -
powiedział. - Jeśli coś przydarzyło się Traynorowi lub jeśli nie znajdziemy go w ciągu kilku
następnych godzin, osobiście przejmę dowództwo nad tutejszymi siłami sojuszniczymi, a
pierwszą rzeczą, którą zamierzam zrobić, będzie unieważnienie rozkazów Bata i aresztowanie
pana!
Mały ekran telefonu przygasł, rozmowa skończyła się. Nieco zmęczony Cletus odstawił
aparat na płytę ekranu i przetarł oczy. Zwrócił się do Marcusa Doddsa.
- W porządku, Marc - powiedział. - Nie będziemy dłużej zwlekać. Zacznijmy odprawiać
ludzi do Two Rivers.
Rozdział XIV
Cletus odleciał pierwszym z sześciu transportowców, które dziesięć kilometrów w górę
od Two Rivers zrobiły kilka okrążeń zrzucając po obu stronach dolin rzecznych oddziały
skoczków. Samolot zwiadowczy, latając nisko nad dżunglą w ciemności, która zapadła zaraz po
zachodzie księżyca, zaobserwował dwie duże grupy wojsk neulandzkich w dolinach obu rzek,
siedem kilometrów powyżej miasta, czekających na świt. Inna, mniejsza, rezerwowa grupa
obozowała tuż pod przełęczą Etter, ale jej liczebność była zbyt mała, by Dorsajowie musieli
obawiać się jakiegoś ataku z tej strony. Cletus przyglądał się płomieniom odrzutowym
wydobywającym się z aparatów ludzi opadających w dół, a następnie rozkazał pilotowi
transportowca lecieć nisko nad rzeką, w dół jej biegu.
Pół kilometra poniżej miasta rzeka skręcała w prawo i zaraz za tym zakrętem nadeszła
odpowiedź od Wefera Lineta. Samolot obniżył się i sunął tuż nad powierzchnią dopóty, dopóki z
ciemnej wody nie wyrósł czarny kształt wieżyczki ogromnego, podwodnego buldożera.
Kiedy Cletus schodził po drabince opuszczonej nad wieżyczką, otworzył się luk i pojawił
się w nim Wefer. Obaj mężczyźni stanęli na łagodnej pochyłości metalowej pokrywy pod
wieżyczką.
- Jesteśmy więc - powiedział Wefer. - Trzy Marki V, jak pan doktor zaordynował. -
Okryta ciemną czupryną jego życzliwa, zawadiacka twarz zdawała się podekscytowana, co
można było zauważyć nawet w tak nikłym świetle. - Co chcesz, byśmy zrobili?
- Neulandzkie oddziały, regularne oddziały, zgrupowane są w dolinach obu rzek kilka
kilometrów powyżej miasta. Będą posuwały się tymi dolinami, równiną poniżej urwistych
brzegów, i podejdą pod miasto. Nie sądzę jednak, aby próbowali wejść do miasta z przeciwnej
strony. Tak więc powinieneś mieć możliwość swobodnego działania.
- Z pewnością - powiedział Wefer wciągając niczym węszący pies chłodne, poranne
powietrze. - Ale co mamy zrobić?
- Czy możesz zryć dno rzeki tuż pod miastem tak, aby podnieść poziom wody koło, a
także powyżej miasta?
- W tej małej strudze? - odparł Wefer. - Bez kłopotu. Po prostu podniesiemy dno w takim
punkcie, w którym urwiska z obu stron rzeki podchodzą aż do samej wody. Woda będzie musiała
się spiętrzyć, chcąc przedostać się tamtędy. Jak wysoka ma być zapora? O ile ma się podnieść
poziom wody?
- Chcę, aby rzeka miała metr osiemdziesiąt głębokości półtora kilometra powyżej miasta -
powiedział Cletus.
Wefer skrzywił się po raz pierwszy. - Metr osiemdziesiąt? Zatopisz miasto. Płaski teren
między rzekami, na którym zbudowane jest miasto, nie leży wyżej niż metr osiemdziesiąt czy
dwa ponad poziomem wody. Jakieś półtora metra wody popłynie ulicami miasta. O to ci chodzi?
- Dokładnie o to mi idzie - odparł Cletus.
- No cóż... w dzielnicy handlowej jest oczywiście sporo solidnych budynków, na które
ludzie będą mogli się wdrapać - stwierdził Wefer. - Po prostu nie chcę, by marynarkę obwiniano
o spowodowanie powodzi...
- Nie obawiaj się - powiedział Cletus. - Jako dowódca Dorsajów jestem tutaj pod
bezpośrednimi rozkazami generała Traynora. Wezmę na siebie całą odpowiedzialność.
W coraz jaśniejszym świetle wstającego dnia Wefer zerknął na Cletusa, pokiwał głową i
gwizdnął z podziwem. - Bierzmy się więc do roboty - powiedział. - Powinieneś mieć swoje dwa
metry wody powyżej obecnego poziomu za jakieś cztery godziny.
- Dobrze - rzekł Cletus. Podszedł do opuszczonej drabinki i machnął w kierunku
transportowca, aby go wciągnięto. - Powodzenia.
- A ja życzę powodzenia tobie i twoim Dorsajom! - odwzajemnił się Wefer. - Bardziej go
potrzebujesz. My będziemy wykonywali jedynie swoją zwykłą pracę.
Kiedy Cletus znalazł się znowu w samolocie, nakazał powrót w kierunku Two Rivers.
Niebo szybko się teraz rozjaśniało, dzięki czemu w mieście łatwo można było rozróżnić po-
szczególne budynki. Cletus skierował spójną wiązkę światła ku półokrągłemu zwierciadłu na
dachu magazynu, który Dorsajowie obrali sobie na tymczasową Kwaterę Główną podczas
ćwiczeń. Posłał w dół wezwanie i natychmiast otrzymał odpowiedź od Eachana.
- Pułkowniku? - Głos Eachana był daleki, urywany i niewzruszony. - Spodziewałem się
pana usłyszeć. Od ponad trzech godzin nie otrzymałem ani jednego meldunku od moich
zwiadowców w dżungli. Zostali schwytani albo zabici. Otóż wnioskuję, że Neulandczycy
zgrupowali się w dolinach obu rzek powyżej miasta. Wszystkie punkty obrony są obsadzone
ludźmi i gotowe.
- Świetnie, pułkowniku - rzekł Cletus. - Chciałem tylko panu powiedzieć, abyście zaczęli
liczyć się z przemoczeniem nóg. Mógłby pan również uprzedzić cywilów, by zebrali się w
wyższych budynkach dzielnicy handlowej, powyżej drugiego piętra.
- O? Nadchodzi burza?
- Obawiam się, że nie będziemy mieli takiego szczęścia - odparł Cletus. - Porządna burza
dałaby przewagę dobrze wyszkolonym Dorsajom, zarówno oddziałom skoczków, jak i tym, które
zajmują pozycje wyznaczone w mieście. - Prognoza pogody przewiduje, że będzie upalnie i
bezchmurnie. Mimo to poziom wody w rzece podniesie się. Powiedziano mi, że będziecie mieli
półtora metra wody na ulicach.
- Rozumiem. Zajmę się tym, wojskiem i cywilami także... Czy otrzymamy tutaj, w
mieście, jakieś posiłki?
- Bardzo mi przykro, ale nie mogę dać panu żadnych - powiedział Cletus. - Jeśli będziemy
mieć szczęście, wszystko skończy się tak czy siak, nim Neulandczycy naprawdę zdołają wleźć
wam na kark. Niech pan radzi sobie jak najlepiej z tymi ludźmi, których pan ma.
- Zrozumiałem - odrzekł Eachan. - Zatem już wszystko, pułkowniku.
- Jeśli o mnie chodzi, również, pułkowniku - powiedział Cletus. - Powodzenia.
Przerwał łączność i wydał rozkaz powrotu do Bakhalli po kolejny transport skoczków.
Teraz, kiedy nad Two Rivers stał już dzień, a lot na niskich wysokościach i ukrywanie się w
cieniu szczytów wznoszących ponad miastem nie dałoby nic, Cletus towarzyszył kolejnej grupie
skoczków w kurierskim samolocie, któremu kazał krążyć powyżej zasięgu ognia z ręcznej broni.
Drugi rzut dorsajskich żołnierzy, którzy teraz właśnie skakali, nękany był, bezskutecznie
jednak, ogniem oddziałów neulandzkich znajdujących się w dolnym biegu rzeki.
- Nieźle - skomentował Marc Dodds, który znalazł się obok Cletusa w kurierskim
samolocie, zostawiwszy w Bakhalli majora Davida Apa Morgana, by ten pokierował wyprawie-
niem pozostałych grup i ostatniej towarzyszył jako oficer dowodzący. - Z pewnością neulandzkie
samoloty zaatakują nasz kolejny transport. Nie wiem, czemu do tej pory nie ma ich jeszcze w
powietrzu?
- Jeszcze jeden przykład rozumowania umysłu nadto obdarzonego wyobraźnią -
powiedział Cletus. Marc popatrzył pytająco, więc Cletus pośpieszył z wyjaśnieniem. - Zeszłej
nocy tłumaczyłem Eachanowi, iż nadmierne wyrafinowanie prowadzi zwykle do błędów.
Neulandczycy wiedzą, że Sojusz dostarcza Exotikom znacznie więcej znacznie lepszych maszyn
bojowych, niż im Koalicja. Więc automatycznie wyciągnęli zły wniosek. Myślą, że brak osłony
powietrznej naszych maszyn jest tylko pozorowany - to przynęta, która winna skłonić ich do
wysłania samolotów, które my wówczas rozgromimy, wykorzystując naszą przewagę w
powietrzu. Poza tym wiedzą, iż w skokach przeszkolono tylko Dorsajów, i w związku z tym będą
podejrzewać, że właśnie z tego powodu zostaną przeciwko nim wysłani tylko Dorsajowie.
Wiedzą też, że na ziemi przewyższają nas liczebnie dwu- lub trzykrotnie, co spowoduje, że
poczują się pewni siebie.
Nadleciała trzecia grupa skoczków i wyskoczyła nad dżunglą. Zgodnie z dokonaną przez
Cletusa oceną sytuacji nie pojawił się ani jeden neulandzki samolot, usiłujący przeszkodzić im w
skokach. Nie pojawił się również przy czwartym i ostatnim transporcie. Kiedy wszystkie
oddziały dorsajskie znalazły się na ziemi, plan bitwy opracowany przez Cletusa stał się
jaśniejszy. Rozmieścił on swoich Dorsajów w dżungli, na urwiskach po obu stronach obydwóch
rzek, powyżej oddziałów neulandzkich. Neulandczycy odpierali ataki, ale cofali się stale, w
miarę jak ich siły posuwały się wzdłuż rzek w stronę miasta. Nie wykazywali ani ochoty, by
odwrócić się i podjąć walkę, ani też paniki, kiedy ich tyły dostawały się pod ogień z lekkiej
broni. Krążąc w górze samolotem Cletus i Marcus utrzymywali ze swymi jednostkami na ziemi
łączność za pomocą radiowego toru optycznego.
- Nawet nie opóźniamy ich w marszu - powiedział Marc, a jego usta utworzyły wąską
kreskę, kiedy na kilku specjalnie ustawionych ekranach obserwował scenę rozgrywającą się w
dole.
- Przyhamujemy ich później - odparł Cletus.
Przez cały ten czas zajęty był wykreślaniem na ekranie ruchów wojsk biorących udział w
toczącej się pod nimi bitwie, nawet wtedy, gdy wydawał nieprzerwany strumień rozkazów.
Marc umilkł i odwrócił się z powrotem do ekranów, aby zbadać sytuację, która zmieniała
się pod wpływem rozkazów Cletusa. Dwie główne grupy wojsk neulandzkich pełznąc niczym
duże, tłuste gąsienice wzdłuż wewnętrznej krawędzi koryta obu dolin rzecznych podążały,
podobnie jak rzeki, do jednego punktu, którym było miasteczko Two Rivers. Oddziały dorsajskie
na kształt cienkich szeregów małych mrówek atakowały od tyłu i z boków owe dwie gąsienice.
Nie wszystko dało się zobaczyć gołym okiem pod gęstą osłoną dżungli. Ale instrumenty i
wykresy sporządzane przez Cletusa ukazywały całą sytuację wyraźnie. Rozdrażnione gąsienice
zmniejszyły swą długość, kuląc się pod atakiem mrówek, ale poza tym nic nie zakłócało ich
pochodu.
Tymczasem Cletus tak długo rozciągał postępujące za wrogiem wojsko dorsajskie wzdłuż
zewnętrznych boków obu nieprzyjacielskich linii, aż najbardziej wysunięte do przodu
pododdziały znalazły się na tej samej wysokości, co czołowe oddziały neulandzkie. Od czasu do
czasu
Dorsajowie wyszczerbiali nieprzyjacielskie linie. W razie kłopotów Neulandczycy
odsuwali się jedynie od skraju stromo opadającego urwiska i odpierali Dorsajów od tej naturalnej
osłony. Coraz więcej podążających do przodu pododdziałów neulandzkich schodziło stopniowo
poniżej krawędzi urwiska, zostawiając na jego brzegu harcowników mających ochraniać marsz,
tak że w końcu prawie osiemdziesiąt procent sił nieprzyjacielskich znalazło się poza zasięgiem
dorsajskiej broni.
Cletus oderwał się nagle od swojej pracy przy ekranach i obrócił do Marca.
- Są już niecałe trzy kilometry od miasta - powiedział. - Chcę, abyś przejął tu dowodzenie
i związał Neulandczyków wzdłuż obu ich linii. Spraw, by zeszli z urwiska i zostali w dole, nie
narażając przy tym naszych ludzi bardziej, niż to jest konieczne. Przyhamuj ich, ale trzymaj
naszych z dala, dopóki nie dostaniesz ode mnie wiadomości.
- Gdzie się pan wybiera, pułkowniku? - zapytał Marc, marszcząc brwi.
- Na dół - zwięźle odparł Cletus. Sięgnął po jedną z dodatkowych uprzęży dla skoczków,
w jakie wyposażono samolot, i zaczął nakładać ją na siebie. - Zrzuć w uprzężach połowę
kompanii przy jednej i połowę przy drugiej rzece, a potem skieruj te oddziałki po przeciwnym w
stosunku do nieprzyjaciela brzegu w dół biegu obu tych rzek. Żołnierze maszerując niech
strzelają przez rzekę do każdego odsłoniętego wroga, ale niech nie zatrzymują się specjalnie w
tym celu. Niech posuwają się szybko do przodu dopóty, dopóki nie natkną się tam w dole na
mnie.
Cletus odwrócił się i wskazał palcem poniżej miasta, na zakręt rzeki, za którym pracował
Wefer i jego trzy Marki V.
- Jak oceniasz, kiedy mogą spotkać się ze mną w tym miejscu? - zapytał.
- Przy odrobinie szczęścia za godzinę - odpowiedział Marc. - Co pan planuje,
pułkowniku, jeśli mogę zapytać?
- Zamierzam sprawić wrażenie, iż do miasta przybyły nowe posiłki - odparł Cletus.
Odwrócił się i zawołał do pilota: - Przestańmy krążyć. Zrzućcie mnie tam, tuż za zakrętem
głównej rzeki - na mapie punkty H29 i R7.
Samolot zatoczył koło nad polem bitwy i skierował się w stronę rzeki. Cletus ruszył w
kierunku luku awaryjnego i położył rękę na przycisku.
- Pułkowniku - odezwał się Marc -jeśli nie używał pan uprzęży do skoków przez dłuższy
czas...
- Wiem - przerwał Cletus wesoło - chodzi o to, by stopy były w dole, a głowa w górze,
zwłaszcza wtedy, kiedy zbliża się moment lądowania. Nie martw się... - Odwrócił głowę i
zawołał do pilota: - Tamten skrawek dżungli w zakolu rzeki. Krzyknij „skacz!”
- Tak jest, pułkowniku - huknął pilot. Nastąpiła chwila przerwy, którą przerwał okrzyk
„skacz!”
- Skacz - powtórzył jak echo Cletus.
Nacisnął przycisk. Awaryjne drzwi rozsunęły się przed nim i odpowiedni fragment
pokładu pod jego stopami wyrzucił go błyskawicznie z samolotu. Cletus zrozumiał, iż spada
prosto na wierzchołki drzew, dwieście metrów niżej. Złapał uchwyt ręcznego sterowania
umieszczony pośrodku pasa opinającego talię i dwa bliźniacze strumienie odrzutowe,
wydobywające się ze zbiornika na plecach, rozbłysły z ogłuszającym hałasem, przyhamowując
go w powietrzu z szarpnięciem, które sprawiło na nim takie wrażenie, jakby przetrącił sobie
krzyż. Przez chwilę, nim złapał oddech, unosił się w rzeczywistości do góry. Przesunął wówczas
uchwyt ręcznego sterowania na powolne opadanie i zaczął walczyć z własnym ciałem, by
utrzymać się w pozycji pionowej, ze stopami w dole.
Cletus nie tyle opadał, ile ześlizgiwał się w dół, w dżunglę, pod ostrym kątem. Spróbował
zwolnić tempo opadania, ale czułe, trudne do przewidzenia reakcje urządzenia sprawiły, że
natychmiast skoczył w górę. Pośpiesznie przyhamował i wrócił do poprzedniej prędkości
opadania.
Znalazł się już bardzo blisko wierzchołków wyższych drzew, co zmusiło go do
znalezienia takiej drogi pomiędzy nimi, podczas której nie rozbiłby sobie głowy o konary czy też
nie wylądował w końcu w jednym z tych trujących, o ostrych jak sztylet kolcach krzaków.
Uważając, by nie uruchomić niechcący dławika silnika, Cletus przesunął ostrożnie uchwyt
sterowniczy najpierw w jedną, a potem w drugą stronę, chcąc ustalić bezpieczne granice zmiany
kierunku. Pierwsza próba wprawiła jego nogi w ruch wahadłowy, ale Cletus szybko opanował
kołysanie i po chwili powrócił do wyprostowanej pozycji. Po prawej stronie rozpościerał się
stosunkowo wolny skrawek dżungli. Cletus delikatnie przesunął dźwignię sterowania i odetchnął
z ulgą, kiedy tor powietrzny skierował go w tamtą stronę. Następnie, dość raptownie, znalazł się
wśród drzew.
Ziemia pędziła w jego kierunku. Wysoki, poszczerbiony pniak, pozostałość po złamanym
drzewie, którego Cletus wcześniej nie widział, ponieważ częściowo okrywały go pnącza
zielonego poszycia, zdawał się mierzyć weń jak włócznia.
Desperacko szarpnął dźwignią. Z dysz wystrzeliły strumienie ognia. Obrócił się wokół
własnej osi, z hukiem odbił od pniaka i runął na ziemię. Ogarnęła go fala ciemności.
Rozdział XV
Kiedy Cletus przyszedł do siebie, a stało się to zaledwie parę sekund później, leżał
skręcony na ziemi z chorym kolanem podgiętym pod siebie. W głowie mu dzwoniło, ale poza
tym czuł się nie najgorzej.
Usiadł niepewnie i pomagając sobie rękami próbował delikatnie wyprostować niesprawną
nogę. Wtedy poczuł ból, narastający i grożący utratą przytomności.
Walczył, by nie zemdleć. Z wolna słabość ustępowała. Dysząc oparł się plecami o pień
drzewa, aby odpocząć i móc zastosować własną technikę samokontroli. Stopniowo ból w kolanie
znikał, a oddech uspokajał się. Uderzenia serca stawały się wolniejsze. Cletus skoncentrował się,
chcąc rozluźnić wszystkie mięśnie ciała i odizolować w ten sposób uszkodzone kolano. Wkrótce
ogarnęło go znajome uczucie oderwania od rzeczywistości. Pochylił się do przodu i delikatnie
wyprostował nogę, odwinął nogawkę spodni i przyjrzał się stawowi kolanowemu.
Kolano zaczynało puchnąć, ale poza tym badające je palce nie stwierdziły tym razem
żadnego poważnego nadwerężenia. Cletus odczuwał ból w postaci odległego naporu na ścianę
izolacyjną utworzoną wokół stawu. Trzymając się pnia drzewa, przenosząc jednocześnie cały
ciężar ciała na zdrową nogę, powoli usiłował się podnieść.
Kiedy już wstał, spróbował ostrożnie oprzeć się lekko na chorej nodze. Wytrzymała, ale
czuł w niej złowieszczą słabość.
Przez chwilę zastanawiał się nad użyciem aparatu do skoków, by unieść się znowu w
powietrze ponad wierzchołki drzew, i dalej, w dół rzeki. Po sekundzie jednak odrzucił ten
pomysł. Nie mógł ryzykować ponownego twardego lądowania na chorym kolanie, a znalezienie
się w rzece o tak silnym prądzie również byłoby nierozsądne. Może musiałby płynąć, a pływanie
mogłoby do reszty pogorszyć stan jego kolana.
Odpiął pasy uprzęży i pozwolił całemu urządzeniu opaść na ziemię. Uwolniony od jego
ciężaru, skacząc na zdrowej nodze, zbliżył się do młodego drzewka o średnicy około pięciu
centymetrów. Wyciągnąwszy broń, przestrzelił pień po raz pierwszy na wysokości półtora metra
od ziemi i drugi raz tuż przy samej ziemi. Obdarł go z małych gałązek, otrzymując w ten sposób
mocną laskę, na której mógł się wesprzeć. Wspomagając się nią zaczął kuśtykać w stronę rzeki.
Dotarł w końcu nad brzeg szarej, ruchomej wody. Wyciągnął zza pasa mały radionadajnik,
ustawił na odległość do stu metrów i wywołał Wefera na odpowiedniej długości.
Wefer zgłosił się i kilka minut później jeden z Marków V wystawił z wody swój potężny,
wyposażony w lemiesze przód dziesięć metrów przed Cletusem.
- Co teraz? - zapytał Wefer, kiedy zabrał już Cletusa na pokład, a następnie na dół, do
sterowni Marka V. Cletus odchylił się do tyłu na krześle, które mu podsunięto, i ostrożnie
wyciągnął przed siebie chorą nogę.
- Moi ludzie, po pół kompanii na brzegach obu rzek, dotrą tutaj do nas za około -
przerwał, aby spojrzeć na zegarek - trzydzieści minut. Chcę, by jeden z twoich Marków V
przewiózł ich pod wodą, kolejno pluton po plutonie, na skraj miasta w dolnym biegu rzeki.
Możesz poświęcić jedną ze swoich maszyn? A przy okazji, jak idzie podwyższanie poziomu
wody?
- Świetnie - odparł Wefer. - Te twoje plutony będą po kolana w wodzie, kiedy znajdą się
w dolnej części miasta. Daj mi jeszcze godzinę, a nawet tylko dwiema maszynami tak pogłębię
rzekę, jak chciałeś. Nie ma więc problemu z wykorzystaniem jednego Marka V jako promu.
- Wspaniale - powiedział Cletus.
Cletus zabrał się do miasta razem z ostatnią grupą Dorsajów przewożonych Markiem V.
Jak przepowiedział Wefer, woda
na ulicach w najniższej części miasta sięgała po kolana. Eachan Khan przywitał Cletusa,
kiedy ten utykając wszedł do pokoju dowodzenia w dorsajskiej kwaterze głównej w Two Rivers.
- Niech pan siada, pułkowniku - powiedział Eachan, prowadząc Cletusa do krzesła
stojącego naprzeciwko tablicy z wykresami. - Co się dzieje z rzeką? Musieliśmy zgromadzić
wszystkich cywilów w najwyższych budynkach.
- Wefer Linet i kilka tych jego podwodnych buldożerów pracują w dolnym biegu rzeki,
aby podnieść poziom wody - odparł Cletus. - Później podam panu szczegóły. A teraz, jak sprawy
wyglądają tutaj?
- Jak dotąd tylko parę snajperskich strzałów od wysuniętych do przodu neulandzkich
zwiadowców - powiedział Eachan. - Te pańskie punkty obrony umocnione workami z piaskiem
to świetny pomysł. Ludziom będzie w nich sucho i wygodnie, a Neulandczycy brnąć będą po
kostki w wodzie, by do nich dotrzeć.
- Może i my będziemy musieli wejść do wody i sami trochę się pomoczyć - rzekł Cletus. -
Przyprowadziłem panu dodatkowo prawie dwie setki ludzi. Czy sądzi pan, że razem z tymi,
których pan ma, można by zmontować atak?
Eachan nigdy nie miał skłonności do jakichś większych zmian wyrazu twarzy, ale w
spojrzeniu, które rzucił teraz Cletusowi, znalazło się tyle wyraźnej emocji, ile ten jeszcze u niego
nie widział.
- Atak? - powtórzył. - Dwie i pół... najwyżej trzy kompanie przeciwko sześciu lub ośmiu
batalionom?
Cletus potrząsnął głową. - Powiedziałem zmontować, a nie przeprowadzić - odrzekł. -
Wszystko, co chcę osiągnąć, to dokuczyć neulandzkim oddziałom czołowym tak, by musiały się
zatrzymać i poczekać, aż nadciągną pozostałe, nim zaczną znowu na nas nacierać. Myśli pan, że
zdołamy tyle osiągnąć?
- Hmm. - Eachan pogładził wąsy. - Coś takiego... tak, wydaje mi się, że to całkiem
możliwe.
- Dobrze - powiedział Cletus. - W jaki sposób może mnie pan połączyć z pułkownikiem
Doddsem, najlepiej gdyby były jednocześnie obraz i głos?
- Kanał jest otwarty - odpowiedział Eachan. Przeszedł przez pokój i wrócił z polowym
telefonem.
- Tu pułkownik Khan - powiedział do aparatu. - Pułkownik Grahame chce mówić z
pułkownikiem Doddsem.
Podał telefon Cletusowi. Kiedy ręka Cletusa objęła słuchawkę, ekran wizyjny zajaśniał i
pojawiła się na nim twarz Marca, a za nią ekrany z wykresami.
- Pułkowniku? - Marc patrzył na Cletusa. - Jest pan w Bakhalli?
- Zgadza się - rzekł Cletus. - Podobnie jak kompania, którą poleciłem ci wysłać do mnie
na zakręt głównej rzeki. Możesz mi pokazać tablicę, która jest za tobą?
Marc odsunął się na bok i tablica z wykresami znajdująca się bezpośrednio za nim
wypełniła cały ekran telefonu. Szczegóły były zbyt małe, by je można było wychwycić, ale
Cletus zorientował się, że dwie główne grupy wojsk neulandzkich zbliżają się właśnie do siebie
na piaszczystej równinie, która zaczynała się tam, gdzie sąsiadujące ze sobą nadbrzeżne urwiska
zbiegających się rzek Blue i Whey w końcu łączyły się i kończyły stromizną w kształcie litery V
ponad miastem. Postępująca za szpicą zwiadowców główna linia Neulandczyków była już
niecałe pół kilometra od wysuniętych dorsajskich umocnień broniących miasta. Nawet teraz, z
takiej odległości, Dorsajowie razili nieprzyjaciela ogniem.
- Mam ludzi wzdłuż szczytu urwiska zarówno jednej, jak i drugiej rzeki, powyżej
Neulandczyków - rozległ się głos Marca - i mam co najmniej dwie kompanie wyposażone w broń
energetyczną w dole, poniżej równiny, u stóp tych urwisk, ostrzeliwujące ich tylne straże.
- Wycofaj te kompanie - powiedział Cletus. - Nie ma sensu ryzykować życie ludzi, jeśli
nie musimy tego robić. Chcę też, byś zostawił swoich ludzi na szczycie obu urwisk, ale każ im
zmniejszyć ogień. Niech zrobią to stopniowo, po trochu, wreszcie niech strzelają tylko po to, aby
przypominać Neulandczykom, że nadal tam jesteśmy.
- Wycofać? - powtórzył Marc. Na ekranie pojawiła się znowu jego twarz pełna
dezaprobaty. - I zmniejszyć ogień? A co u was tam w mieście?
- Ruszamy do ataku - powiedział Cletus.
Marc wpatrywał się w niego z ekranu nic nie mówiąc. Myśli miał wypisane na twarzy.
Dysponując ponad trzema tysiącami ludzi, dostał rozkaz, by zaprzestać nękania ogniem tyłów
wojsk nieprzyjacielskich liczących ponad sześć tysięcy żołnierzy. I miał to robić tylko dlatego,
żeby nie ryzykować strat. Cletus tymczasem z niecałymi sześcioma setkami ludzi planuje
zaatakować wroga od czoła.
- Zaufajcie mi, pułkowniku - powiedział Cletus miękko do słuchawki. - Czy nie
powiedziałem wam tydzień temu, że zamierzam wyjść z tej bitwy z jak najmniejszą liczbą
zabitych?
- Tak jest, pułkowniku - odparł Marc niechętnie, wyraźnie nadal zdezorientowany.
- Więc rób, jak mówię - rzekł Cletus. - Nie martw się, gra jeszcze nie jest skończona.
Niech twoi ludzie zmniejszą ogień tak, jak kazałem, ale powiedz im, żeby byli czujni. Nieco
później będą mieli jeszcze wiele okazji, aby użyć broni.
Przerwał łączność i oddał telefon Eachanowi.
- W porządku - powiedział. - Zajmijmy się teraz montowaniem tego ataku.
Trzydzieści minut później Cletus siedział w wozie bojowym, który sunął na poduszce
powietrznej dwadzieścia centymetrów nad zalewającą ulice wodą, sięgającą już do kostek nawet
tutaj, w górnej części miasta. Widział blisko pół tuzina grup żołnierzy dorsajskich z pierwszej
linii ataku posuwających się do przodu, rozstawionych co dwadzieścia metrów i czyniących
należyty użytek z mijanych domów, drzew i innych naturalnych osłon. Tuż przed sobą, pośrodku
pulpitu sterowniczego wozu bojowego, miał małą kopię tablicy z wykresami, na której
ukazywały się informacje przekazywane przez Eachana z głównego ekranu w dorsajskiej
Kwaterze Głównej w mieście. Widział Neulandczyków ustawiających się w szeregi u podstawy
pionowej ściany z kamieni i ziemi, tam gdzie schodziły się sąsiadujące ze sobą urwiska.
Nieprzyjacielska linia ciągnęła się jakieś pięćset metrów po piaszczystej ziemi tworzącej
przesmyk, łączący podnóża obu urwisk z rozleglejszym obszarem lekko wzniesionego terenu, na
którym zbudowano miasteczko Two Rivers.
Ekran nie pokazywał jednakże rzeczywistej szerokości przesmyku, gdyż skrywała go
teraz równa tafla płynącej wody sięgająca od urwiska i tego, co stanowiło przeciwległy brzeg
Whey, po sąsiadujące urwisko i to, co tworzyło przeciwległy brzeg Blue. Trudno było się
zorientować, gdzie pod tą szarą ruchomą taflą, z wyjątkiem tego miejsca na przesmyku, na
którym rosło kilka drzew i krzaków, woda sięgała kostek, a gdzie była na tyle głęboka, by jedna z
maszyn Wefera mogła przejść po dnie nie zauważona. Cletus ostrzegł atakujących żołnierzy, by
trzymali się raczej środka nieprzyjacielskiej linii, chcąc uniknąć znalezienia się w głębokiej
wodzie, która porwałaby ich w dół rzeki.
Atakujący zatrzymali się za osłoną stanowiącą ostatni szereg domów i wyrównali linię.
Nieprzyjaciel znajdował się zaledwie kilkaset metrów dalej.
- W porządku - powiedział Cletus przez polowy telefon. - Naprzód!
Pierwsza fala atakujących podniosła się z miejsca, w którym była ukryta, i ruszyła
naprzód biegiem zygzakami. Ich koledzy znajdujący się z tyłu otworzyli ogień w kierunku
nieprzyjaciela, podobnie jak uczyniły to punkty obrony ostrzeliwujące przesmyk.
Oddziały neulandzkie, stojące nadal na suchym skrawku nieco wyższego terenu u stóp
urwistych brzegów, wpatrywały się ze zdumieniem w uzbrojonych w karabiny żołnierzy
pędzących ku nim w wielkich chmurach wodnego pyłu w wyraźnie samobójczych celach. Zanim
zdołały zareagować, pierwsza fala atakujących przypadła do ziemi, kryjąc się za wszelkimi
możliwymi osłonami, druga ich fala znajdowała się już w drodze.
Neulandczycy ocknęli się dopiero wtedy, kiedy ruszyła trzecia fala. Ale do tego czasu
ogień atakujących - jak i ogień z nieco cięższej broni automatycznej z punktów obrony - ściął ich
pierwsze linie. Przez moment niedowierzanie omal nie przerodziło się w panikę. Żołnierze
neulandzcy sądzili, iż w Two Rivers poza symbolicznymi siłami nie ma żadnych wojsk, które
byłyby w stanie stawić im opór, a więc cała sprawa zasadza się na rozgromieniu kilku małych
gniazd oporu i niczym więcej. A tu zostali zaatakowani przez najwyraźniej znacznie liczebniejszą
jednostkę Dorsajów niż ta, która, jak im zasugerowano, miała znajdować się w mieście. Przednia
linia neulandzka zachwiała się i zaczęła powoli cofać, napierając na tylne oddziały, które właśnie
przepychały się do przodu, aby zobaczyć, co się dzieje.
Zamieszanie było wystarczające, by zwiększyć panikę. Oddziały neulandzkie, które nigdy
przedtem nie stoczyły walnej bitwy, mimo całej nowoczesnej, dostarczonej przez Koalicję broni
straciły głowę i zaczęły robić to, czego instynktownie unikałby każdy zaprawiony w walce
żołnierz. Tu i tam zaczęły strzelać do szarżujących postaci z karabinów energetycznych.
Przy pierwszym dotknięciu ognistych wiązek płytka woda buchnęła kłębami pary i w
ciągu paru sekund nacierający Dorsajowie byli tak skutecznie ukryci, jak gdyby Neulandczycy
usłużnie spuścili na nich zasłonę dymną.
Wtedy panika w kilku pierwszych szeregach Neulandczyków przerodziła się w całkowitą
klęskę. Ludzie znajdujący się z przodu obrócili się i zaczęli przedzierać przez napierające z tyłu
szeregi.
- Do tyłu! - rozkazał Cletus przez polowy telefon atakującym Dorsajom, ponieważ
niewielka ich garstka, mimo chwilowego bezpieczeństwa, jakie zapewniała im okrywająca ich
mgła, znalazła się w tej chwili niebezpiecznie blisko przeważających sił neulandzkich, jak to
wskazywał ekran nawet teraz, kiedy obraz był niewyraźny. - Wracać! Wycofywać się!
Wykonaliśmy to, co było zaplanowane!
Dorsajowie wycofywali się pod osłoną utrzymujących się wciąż wodnych oparów. Gdy
znaleźli się z powrotem wśród domów, mgła rozwiała się. Czoło Neulandczyków nadal ogarnięte
było paniką, tak że tylko kilka zabłąkanych strzałów poleciało w ślad za wycofującymi się w
bezpieczne miejsce Dorsajami.
Gdy Cletus przyprowadził ich cało do dorsajskiej Kwatery Głównej, sztywno wyszedł na
pancerz wozu bojowego, unoszącego się na poduszce powietrznej nad wodą dwumetrowej
głębokości chlupiącą już na szczycie schodów prowadzących do głównego wejścia do budynku.
Zrobił duży krok z wozu do wejścia i pokuśtykał zmęczony w stronę pokoju dowodzenia.
Był odrętwiały z wyczerpania i potykał się idąc. Jeden z młodszych oficerów podszedł do
niego, by go ująć pod ramię, ale Cletus odprawił go machnięciem ręki. Wszedł chwiejnie do
pokoju dowodzenia, a Eachan odwrócił się do niego od ekranu z wykresami.
- Dobrze zrobione, pułkowniku - powiedział wolno i miękko Eachan. - Znakomicie
zrobione.
- Tak - odparł Cletus ochrypłym głosem, zbyt zmęczony, aby udawać skromność. Na
ekranie, tuż przed nim, Neulandczycy powoli przywracali porządek w swoich szeregach.
Stanowili teraz jednolitą masę u stóp urwiska. - Już po wszystkim.
- Jeszcze nie - powiedział Eachan. - Możemy ich jeszcze trochę zatrzymać.
- Zatrzymać? - Cletusowi zdawało się, że pokój chwieje się i zaraz zacznie wirować
wokół niego. - Nie musi ich pan zatrzymywać. Mam na myśli to, że wszystko skończone.
Wygraliśmy.
- Wygraliśmy?
Jak gdyby przez mgłę Cletus spostrzegł, że Eachan wpatruje się w niego dziwnie. Trochę
niezdarnie podszedł do najbliższego krzesła i siadł.
- Niech pan przekaże Marcowi, żeby nie pozwolił im wspiąć się na urwiska, dopóki się
nie poddadzą. - Usłyszał swój głos jakby z bardzo daleka. - Zobaczy pan.
Zamknął oczy i wydało mu się, że spada w ciemność jak kamień. Dotarł doń głos
Eachana.
- ...lekarza, natychmiast! - Eachan szybko wydawał polecenia. - Do licha, pośpieszcie się!
W ten sposób ominął Cletusa ostatni akt bitwy w Two Rivers.
Od momentu paniki, wywołanej atakiem Dorsajów pod dowództwem Cletusa, na sześć
tysięcy żołnierzy z Neulandii zaczęły sypać się kłopoty. Ponad pół godziny zajęło im
przywrócenie porządku i przygotowanie się do ponownego ruszenia na miasto. Przez cały ten
czas podnosił się poziom wody w rzece, dzięki pracy Marków V Wefera. Kiedy woda sięgała im
już do kolan, poczuli, że strach kładzie na nich zimną rękę.
Z pewnością mieli przed sobą znacznie więcej oddziałów, niż im powiedziano.
Wystarczająco dużo, co najmniej tyle, by Dorsajowie mogli nie wahać się przed
przeprowadzeniem ataku. Iść naprzód oznaczało zostać schwytanym w pułapkę. Iść naprzód
oznaczało także wejść w stale pogłębiającą się wodę. Nawet oficerowie byli niezdecydowani,
ostrożność narzucała się sama jako najlepsza taktyka. Wydano rozkaz odwrotu.
Dwie części neulandzkich sił inwazyjnych rozdzieliły się w uporządkowany sposób i
zaczęły cofać wzdłuż nadrzecznych równin, którymi wcześniej nadeszły. Ale w miarę jak się
cofały, zarówno z jednej, jak i z drugiej strony, płaskie brzegi zwężały się tak, że ludzie
znajdujący się najdalej od urwiska zaczęli wkrótce zanurzać się w coraz głębszą wodę, a prąd
porywał ich z powrotem.
Kiedy coraz więcej Neulandczyków porwanych przez prąd walczyło z żywiołem,
machając rękami i krzycząc o pomoc, w szeregach ciągle jeszcze stojących w płytkiej wodzie
poczęła znowu narastać panika. Zaczęto tłoczyć się i przepychać, aby dostać się jak najbliżej
urwiska. Wkrótce zwarte szyki rozsypały się. W ciągu paru minut żołnierze wyłamali się ze
swoich szeregów i zaczęli wspinać na urwisko, w kierunku bezpiecznego, wysoko położonego
terenu.
Ale w tym właśnie momencie Marc zgodnie z wcześniejszymi pisemnymi rozkazami
Cletusa wydał swoim Dorsajom ustawionym wzdłuż całego urwiska komendę, aby strzelali w dół
do tych, którzy uciekali przed stale podnoszącą się wodą... Później słychać już było tylko krzyki.
Dorsajowie nie musieli nawet wzywać Neulandczyków do poddania się. Ogarnięci
paniką, ubrani w mundury, mieszkańcy kraju zza Etter Pass odrzucali broń i wdrapywali się na
zbocze z rękami w górze, najpierw tylko kilku, a później całe tłumy. Zanim słońce dotknęło
zachodniego horyzontu, ponad sześć tysięcy żołnierzy - jak się później miało okazać, ponad
siedemdziesiąt procent neulandzkiej armii - siedziało stłoczonych pod strażą uzbrojonych
Dorsajów.
Cletus jednak, nadal nieprzytomny, nic o tym nie wiedział.
W pokoju dorsajskiej Kwatery Głównej w Two Rivers specjalista od protez, który
przyleciał z Bakhalli, wyprostowywał się właśnie po zbadaniu lewego, opuchniętego kolana
Cletusa. Twarz miał poważną.
- No i jak, doktorze? - zapytał niecierpliwie Eachan. - Da się wyleczyć, prawda?
Lekarz potrząsnął przecząco głową i z powagą spojrzał na Eachana. - Nie, nie da się -
powiedział. - Straci nogę aż do kolana.
Rozdział XVI
- Protezy kolan i stawów skokowych, a w istocie protezy kończyn dolnych - tłumaczył
cierpliwie lekarz - są naprawdę doskonałe. W ciągu dwóch miesięcy od założenia protezy będzie
pan prawie tak sprawny, jak był pan wcześniej. Naturalnie, nikomu nie jest łatwo pogodzić się z
myślą o amputacji...
- To nie myśl o amputacji mnie martwi - przerwał Cletus. - Mam do zrobienia takie
rzeczy, które wymagają dwóch nóg z krwi i kości. Wolę przeszczep.
- Wiem - odpowiedział doktor. - Ale pamięta pan, że przeprowadziliśmy testy, które
wykazały, iż w pana przypadku istnieje najwyższe prawdopodobieństwo odrzucenia. Wszystko
wskazuje na to, że mamy do czynienia z psychologicznym, a nie z fizjologicznym odrzuceniem.
Jeśli tak jest, to nie mogą panu pomóc żadne leki immunosupresyjne. Możemy przeszczepić
nogę, lecz pański organizm z pewnością odrzuci przeszczep.
- Czy jest pan pewien, że to kwestia odrzucenia psychologicznego? - zapytał Cletus.
- Badania lekarskie wykazały, że ma pan niezwykłą odporność na hipnozę, nawet przy
zastosowaniu leków - odpowiedział lekarz. - Ten rodzaj odporności stwierdzamy prawie zawsze
u ludzi, którzy wykazują skłonność do psychologicznego odrzucania przeszczepów organów, i za
każdym razem, kiedy stwierdzamy taką odporność, zawsze, bez wyjątków, dochodzi do
psychologicznego odrzucenia. Ale żeby to sprawdzić, przyniosłem ze sobą jeden z nowych,
syntetycznych leków psychotropowych. Przy bezpiecznej dawce zachowuje się świadomość, lecz
lek całkowicie paraliżuje wolę. Jeśli po jego zaaplikowaniu zdoła pan oprzeć się hipnozie, to
pańska odporność jest niewiele niższa od tej, jaką może osiągnąć tylko psychiatra. To
prawdopodobnie kwestia genetyczna. Czy chce pan to wypróbować?
- Niech pan zaczyna - powiedział Cletus.
Doktor umocował wokół przedramienia Cletusa opaskę z hipnosprayem; zbiorniczek z
podziałką znalazł się nad dużą żyłą. Widoczny w nim był poziom płynu. Umieściwszy kciuk z
jednej strony, a mały palec z drugiej strony opaski, doktor przyłożył palec wskazujący do
przycisku zbiorniczka.
- Będę pytał pana o nazwisko - powiedział. - Niech pan spróbuje mi nie odpowiadać.
Wtedy kiedy będzie pan odmawiał odpowiedzi, ja będę zwiększał dawkę. Gotowy?
- Gotowy - odparł Cletus.
- Jak się pan nazywa? - spytał doktor. Cletus poczuł zimny podmuch hipnosprayu na
skórze przedramienia.
Potrząsnął przecząco głową.
- Powie mi pan swoje nazwisko? - powtórzył lekarz. Cletus znowu potrząsnął głową
przecząco. Nadal czuł zimne dotknięcie. Ku swemu zaskoczeniu nie miał zawrotów głowy ani
innych objawów wskazujących, że lek działa.
- Proszę podać mi swoje nazwisko.
- Nie.
- Nazwisko...
Pytania następowały jedno po drugim, a Cletus stale odmawiał odpowiedzi. Nagle, ni
stąd, ni zowąd, wydało mu się, że pokój wypełnia się białą mgłą. Zawirowało mu w głowie i była
to ostatnia rzecz, którą zapamiętał.
Kiedy wrócił do przytomności, poczuł ogromne znużenie, a potem spostrzegł doktora
stojącego nad łóżkiem. Hipnospray znikł już z przedramienia.
- Nie - rzekł lekarz i westchnął. - Opierał się pan aż do chwili utraty przytomności. Po
prostu nie ma sensu próbować transplantacji.
Cletus spojrzał na niego prawie chłodno. - W takim razie - powiedział - czy może pan
przekazać Mondarowi, Outbondowi Exotików, że chciałbym z nim porozmawiać?
Doktor otworzył usta, jak gdyby chciał coś powiedzieć, później zamknął je, skinął głową i
wyszedł.
Do pokoju zajrzała pielęgniarka. - Generał Traynor przyszedł do pana, pułkowniku -
oznajmiła. - Czy czuje się pan na siłach, aby się z nim zobaczyć?
- Oczywiście - odparł Cletus. Nacisnął guzik, który podnosił górną część łóżka, tak że
znalazł się w pozycji siedzącej. Bat wszedł do pokoju i stanął obok posłania, patrząc na Cletusa z
góry; jego twarz zamieniła się w kamienną maskę.
- Proszę usiąść, generale - odezwał się Cletus.
- Nie mam zamiaru bawić tu tak długo - powiedział Bat. Odwrócił się, aby zamknąć drzwi
pokoju. Następnie spojrzał znowu na Cletusa.
- Mam panu tylko dwie rzeczy do powiedzenia - zaczął. - Kiedy w końcu wyważyłem
drzwi od szafki z bronią w pańskim biurze i wyjąłem pistolet, by przestrzelić zawiasy w drzwiach
wyjściowych, było już niedzielne popołudnie, postarałem się więc wydostać w tajemnicy z
miasta i nim doszło do awantury, zadzwoniłem po cichu do pułkownika Dupleine'a. Ucieszy się
pan więc słysząc, że nie będzie żadnej awantury. Oficjalnie miałem w piątek drobny wypadek
niedaleko od Bakhalli. Mój samochód wypadł z szosy. Straciłem przytomność zablokowany w
środku. Nie mogłem się wydostać aż do niedzieli. Oficjalnie również to, czego dokonał pan w
Two Rivers, biorąc do niewoli tych Neulandczyków, odbyło się na mój rozkaz.
- Dziękuję, generale - powiedział Cletus.
- Niech mi pan się nie przypochlebia! - burknął Bat. - Wiedział pan, że jestem zbyt bystry,
by zrobić piekło z tego powodu, iż się pan mnie pozbył, dopóki nie stwierdzę, co z tego wynikło.
Wiedział pan, że zrobię to, co zrobiłem. Więc nie prowadźmy gry. Zamknął mnie pan i nikt
nigdy się o tym nie dowie. Ale wziął pan również do niewoli dwie trzecie neulandzkiej armii, i
tylko ja na tym zyskam w Genewie. Tak wyglądają sprawy, i to jest pierwsza z tych dwóch
rzeczy, o których przyszedłem panu powiedzieć.
Cletus skinął głową.
- A teraz druga sprawa - powiedział Bat. - To, czego pan dokonał w Two Rivers, stanowi
cholerny kawał świetnej sztuki dowodzenia. Potrafię to docenić. Ale nie muszę podziwiać pana.
Nie podoba mi się sposób, w jaki pan działa, Grahame, i nie potrzebuję pana - i Sojusz też pana
nie potrzebuje. To jest właśnie druga rzecz, którą chciałem panu powiedzieć. Żądam pańskiej
rezygnacji. Chcę ją mieć na biurku w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. Może pan wracać do
domu i pisać książki jako cywil.
Cletus popatrzył na Bata spokojnie. - Już złożyłem prośbę o zwolnienie ze służby w
wojsku sojuszniczym - powiedział. - Zrzekam się również swojego ziemskiego obywatelstwa.
Już złożyłem wniosek o obywatelstwo dorsajskie, i został on przyjęty.
Brwi Bata uniosły się. Przynajmniej ten jeden raz jego surowa, autorytatywna twarz
wyglądała prawie głupio. - Opuszcza pan Sojusz? - zapytał. - Zupełnie?
- Emigruję, to wszystko - odparł Cletus. Uśmiechnął się lekko do Bata. - Niech się pan nie
martwi, generale. Nie jestem bardziej niż pan zainteresowany ujawnieniem faktu, iż tkwił pan
zamknięty w moim biurze przez część weekendu. Przyjmijmy, że do biura dostał się neulandzki
szpieg, a kiedy już znalazł się w pułapce, udało mu się z niej uwolnić.
Oczy obu mężczyzn spotkały się. Po chwili Bat pokręcił głową. - Tak czy inaczej -
powiedział - nie będziemy musieli się już widywać.
Odwrócił się i wyszedł. Cletus leżał patrząc w sufit, aż w końcu zasnął.
Mondar zjawił się dopiero następnego popołudnia; przepraszał, że nie przyszedł
wcześniej.
- Wiadomość, że chcesz się ze mną widzieć, przyszła normalną pocztą - powiedział
siadając na krześle obok łóżka Cletusa. - Najwidoczniej twój dobry lekarz nie znalazł nic pilnego
w twojej prośbie.
- Tak - odparł Cletus - bo to nie jego dziedzina wiedzy.
- Jak sądzę, przypuszczał, że będę ci musiał powiedzieć, iż my, Exotikowie, również nie
możemy ci pomóc - rzekł Mondar wolno. - Obawiam się, że ma rację. Dzwoniłem do szpitala po
otrzymaniu wiadomości od ciebie i rozmawiałem z kimś z tutejszego personelu. Powiedziano mi,
że twój problem polega na prawie pewnym psychologicznym odrzuceniu każdego
przeszczepionego organu.
- Zgadza się - potwierdził Cletus.
- Podobno masz nadzieję, że może ja albo jakiś inny Exotik współdziałając z tobą mógłby
przezwyciężyć taką psychologiczną reakcję wystarczająco długo, by można było przeszczepić ci
zdrową nogę.
- Czy to nie jest możliwe? - Cletus bacznie przyglądał się Exotikowi, kiedy ten mówił.
Mondar spojrzał w dół i pogładził błękitną szatę, która przykrywała jego złączone kolana.
Następnie podniósł wzrok na Cletusa.
- To nie jest niemożliwe - powiedział. - Byłoby to możliwe w przypadku kogoś takiego
jak ja, kto od dziecka doskonalił się w umysłowej i fizycznej samokontroli. Potrafię opanować
ból lub nawet świadomie, siłą woli, zatrzymać bicie serca, jeśli tylko zechcę. Mógłbym również,
jeśli byłoby to konieczne, znieść swoje reakcje immunologiczne, nawet wtedy, gdyby w grę
wchodził taki rodzaj psychologicznego odrzucenia, jak w twoim przypadku... Cletusie, masz
ogromny, wrodzony talent, ale brak ci wielu lat treningu. Nawet z moją pomocą nie byłbyś w
stanie kontrolować mechanizmów odrzucenia zachodzących w twoim organizmie.
- Nie jesteś jedynym, który potrafi opanować ból - powiedział Cletus. - Ja również
potrafię to zrobić.
- Potrafisz? - Mondar wyglądał na zaciekawionego. - Oczywiście, przyszło mi to do
głowy. Zarówno wtedy, po Etter Pass, jak i tym razem, po Two Rivers, kiedy to znowu
nadwerężyłeś kolano, a później jeszcze chodziłeś, gdy normalnie każdy ruch powinien być nie do
zniesienia.
Przymrużył lekko oczy w zamyśleniu. - Powiedz mi, czy ty odrzucasz ból, mam na myśli
to, czy wzbraniasz się przed przyznaniem, że ten ból istnieje? Czy też jesteś świadomy tego, że to
odczucie istnieje, ale nie pozwalasz, aby na ciebie wpływało?
- Ignoruję go - odpowiedział Cletus. - Zaczynam od rozluźnienia się, aż czuję się trochę
tak, jakbym się unosił. Już takie odprężenie w dużym stopniu łagodzi ból. Następnie zabieram się
do tego, co jeszcze zostało, i w mniejszym lub większym stopniu odbieram temu zabarwienie.
Wtedy zostaje mi już tylko uczucie jakby napięcia. Potrafię powiedzieć, czy zmniejsza się ono,
czy zwiększa, czy też całkowicie ustępuje, ale w żaden sposób mi nie przeszkadza.
Mondar wolno pokiwał głową. - Bardzo dobrze. Nawet niezwykle dobrze jak na samouka
- powiedział. - Powiedz mi, czy potrafisz kontrolować swoje sny?
- Do pewnego stopnia - odparł Cletus. - Mogę postawić przed sobą problem, kiedy
zasypiam, i rozwiązać go w czasie snu, niekiedy w formie marzenia sennego. W ten sposób
potrafię również rozwiązywać problemy, kiedy czuwam, wyłączając pewną część swojego
umysłu i pozwalając, że tak powiem, reszcie ciała i umysłu zdać się na automatycznego pilota.
Mondar przyjrzał mu się. Później pokiwał głową. Był to jednak gest pełen podziwu.
- Zdumiewasz mnie, Cletusie - rzekł Exotik. - Czy spróbowałbyś czegoś dla mnie? Spójrz
na tę ścianę po swojej lewej stronie i powiedz mi, co widzisz.
Cletus odwrócił głowę od Mondara i popatrzył na płaską, pionową płaszczyznę
pomalowanej na biało ściany. Za prawym uchem, nieco poniżej niego, poczuł lekkie mrowienie,
po którym nastąpiła gwałtowna eksplozja bólu w miejscu ukłucia, podobnie jak po użądleniu
następuje ból spowodowany jadem pszczoły. Cletus spokojnie wziął oddech; przy wydechu pur-
purowa gwałtowność bólu ustąpiła i stała się nieważna. Odwrócił się do Mondara.
- Nic oczywiście - powiedział - nie widziałem.
- Naturalnie. To był podstęp, szło o to, byś odwrócił głowę - powiedział Mondar,
chowając pod szatą coś, co wyglądało jak miniaturowy ołówek automatyczny. - Zdumiewające
jest to, iż nie spostrzegłem najmniejszego drgnięcia skóry, a to już jest psychologiczna reakcja.
Najwyraźniej twoje ciało nie ma zbyt wielu wątpliwości co do tego, że potrafisz szybko
opanować ból.
Zawahał się. - Dobrze, Cletusie - rzeki. - Pomogę ci. Ale uczciwie ostrzegam, że nadal nie
widzę realnej szansy powodzenia. Kiedy chcesz, żeby dokonano transplantacji?
- Nie chcę przeszczepu - odparł Cletus. - Myślę, że masz rację co do niemożności
powstrzymania u mnie mechanizmów odrzucenia. Zróbmy więc coś innego. Ponieważ tak czy
siak jest to trudne przedsięwzięcie, spróbujmy leczenia cudem.
- Cudem... - Mondar wolno powtórzył to słowo.
- Czemu nie? - powiedział Cletus wesoło. - W ciągu wieków odnotowano wiele
cudownych wyleczeń. Przypuśćmy, że poddam się czysto symbolicznej operacji. Z mojego
lewego kolana usunięto zarówno ciało, jak i kości w miejscu, w którym chirurgicznie
implantowano mi sztuczny fragment, kiedy to przed laty zostałem ranny po raz pierwszy. Chcę,
aby wyjęto tę protezę i w to miejsce, gdzie w lewym kolanie brakuje ciała i kości, wszczepiono
mi małe, czysto symboliczne, odpowiednie fragmenty z prawego kolana. Następnie oba kolana
włożymy w gips - spojrzenia obu mężczyzn spotkały się - a ty i ja skoncentrujemy się mocno w
tym czasie, w którym będzie następowało gojenie.
Mondar siedział jeszcze chwilę. Potem wstał.
- Wszystko ostatecznie jest możliwe - mruknął. - Powiedziałem już, że ci pomogę. Ale to
będzie wymagało przemyślenia i konsultacji z innymi Exotikami. Zajdę do ciebie za dzień lub
dwa.
Następnego ranka Cletus odebrał wizytę Eachana Khana i Melissy. Eachan wszedł
pierwszy, sam. Siadł sztywno na krześle obok łóżka Cletusa. Cletus podparty w pozycji siedzącej
popatrzył przenikliwie na starszego mężczyznę.
- Dowiedziałem się, że będą próbowali zrobić coś z pańskim kolanem - powiedział
Eachan.
- Przyłożyłem do tego ręki - odparł Cletus uśmiechając się.
- Tak. No cóż, powodzenia. - Eachan spojrzał w bok, zerknął przez okno pokoju i
wreszcie z powrotem na Cletusa. - Pomyślałem, że przyniosę panu życzenia od pańskich
żołnierzy i oficerów - powiedział. - Obiecał im pan zwycięstwo prawie bez strat w ludziach i
dotrzymał pan słowa.
- Obiecałem bitwę - poprawił łagodnie Cletus. - I miałem nadzieję, że nie będzie dużych
strat. Poza tym sami zasłużyli na uznanie za sposób, w jaki wykonywali rozkazy.
- Nonsens! - szorstko powiedział Eachan. Odchrząknął. -
Oni wiedzą, że zamierza pan tutaj osiąść. Wszyscy cieszą się z tego. Nawiasem mówiąc,
wygląda na to, że zapoczątkował pan małą serie emigracyjną. Ten pański młody porucznik
przechodzi do nas, jak tylko wygoi mu się ramię.
- Przyjął go pan, prawda? - zapytał Cletus.
- Tak, rozumie się - odparł Eachan. - Dorsajowie przyjmą każdego wojskowego z dobrą
opinią. Będzie musiał skończyć naszą szkołę oficerską, jeśli tylko chce zatrzymać swój patent.
Marc Dodds powiedział mu, że nie ma żadnej gwarancji, iż mu się to uda.
- Uda mu się - powiedział Cletus. - A przy okazji, chciałbym zasięgnąć pańskiej opinii w
pewnej sprawie, teraz, kiedy sam jestem Dorsajem. Czy mógłbym, jak pan sądzi, dostarczywszy
funduszy na utrzymanie, wyposażenie i szkolenie, zebrać pułk żołnierzy i oficerów, gotowych
poświęcić sześć miesięcy na odbycie całkowitego przeszkolenia, gdybym zagwarantował im, że
pod koniec tego okresu znajdą zatrudnienie za płacę o połowę wyższą od obecnej?
Eachan popatrzył ze zdziwieniem. - Sześć miesięcy to zbyt długo dla zawodowego
żołnierza, by żyć tylko na wikcie - powiedział po chwili. - Myślę jednak, że po Two Rivers może
się to udać. Ale to nie nadzieja na większe zarobki miałaby takie znaczenie dla większości tych
ludzi, którzy sprowadzili już swe rodziny na Dorsaj. Tym, co mógłby im pan zaoferować, są
większa szansa na pozostanie przy życiu i możliwość powrotu do tych właśnie rodzin. Chce pan,
abym się tym zajął?
- Byłbym zobowiązany - odparł Cletus.
- W porządku - powiedział Eachan. - Ale skąd na to wszystko wezmą się pieniądze?
Cletus uśmiechnął się. - Mam paru ludzi na myśli - powiedział. - Poinformuję pana o tym
później. Może pan przekazać oficerom i żołnierzom, że wszystko oczywiście uzależnione jest od
uzyskania przeze mnie funduszy.
- Naturalnie! - Eachan pogładził wąsy. - Melly jest tutaj.
- Tak? - odezwał się Cletus.
- Tak. Prosiłem ją, aby zaczekała, bo chciałbym najpierw zamienić z panem słowo w
pewnych prywatnych sprawach... - Eachan zawahał się. Cletus czekał.
Plecy Eachana były tak sztywne i proste jak pręt mierniczy. Szczęki miał zaciśnięte, a
skóra na twarzy wydawała się niczym odlana z metalu.
- Dlaczego miałby się pan z nią nie ożenić? - zapytał burkliwie.
- Eachanie... - Cletus wstrzymał się chwilę. - Co skłoniło pana do myślenia, że Melissa
chciałaby wyjść za mnie?
- Lubi pana - powiedział Eachan. - Pan ją lubi. Tworzylibyście dobrą parę. Ona kieruje się
głównie sercem, a pan niemal wyłącznie rozumem. Znam was lepiej niż wy siebie nawzajem.
Cletus wolno potrząsnął głową, po raz pierwszy nie znajdując odpowiednich słów.
- Wiem, że Melissa zachowuje się tak, jakby znała wszystkie odpowiedzi, choć ich nie
zna, że zachowuje się tak, jakby chciała ułożyć życie mnie, panu i wszystkim innym - mówił
dalej Eachan. - Ale ona nic nie może na to poradzić. Jest życzliwa dla ludzi, rozumie pan, mam
na myśli to, że wyczuwa, jacy są naprawdę z natury. Podobna jest w tym do swojej matki. I jest
młoda. Czuje, że ktoś jest taki, a nie inny, i nie potrafi zrozumieć, dlaczego ludzie nie robią
właśnie tego, co według niej powinni robić, będąc tym, kim są naprawdę. Ale nauczy się.
Cletus znowu potrząsnął głową. - A ja? - powiedział. - Dlaczego sądzi pan, że ja też się
nauczę?
- Niech pan spróbuje. Niech pan się przekona - odparł Eachan.
- A gdybym zepsuł wszystko? - Cletus spojrzał na Eachana z więcej niż tylko odrobiną
nieugiętości.
- Wtedy uchroniłby ją pan przynajmniej przed deCastriesem - wypalił Eachan bez
ogródek. - Pójdzie do niego, by zmusić mnie do tego, żebym wybrał się z nią na Ziemię. I ja
pojadę również, aby zbierać kawałki. Ponieważ to będzie wszystko, co z niej później zostanie -
kawałki. Dla niektórych kobiet to nie ma znaczenia, ale ja znam swoją Melly. Chce pan, aby
deCastries ją miał?
- Nie - odparł Cletus nagle uspokojony. - I nie będzie miał. W każdym razie mogę to panu
obiecać.
- Być może - rzekł Eachan podnosząc się. Obrócił się na pięcie. - Przyślę ją teraz -
powiedział i wyszedł.
Chwilę później w drzwiach pojawiła się Melissa. Uśmiechnęła się do Cletusa serdecznie i
weszła, aby usiąść na tym samym krześle, które właśnie opuścił Eachan.
- Mają zamiar zająć się twoim kolanem - powiedziała. - Cieszę się.
Patrzył na jej uśmiech. I przez chwilę miał w piersi takie fizyczne odczucie, jak gdyby
serce rzeczywiście poruszyło mu się na jej widok. W uszach brzmiało mu jeszcze to, co
powiedział Eachan, a ochronna strefa, którą życie i ludzie nauczyli go utrzymywać wokół siebie,
zdawała się stopniowo zanikać.
- Ja również - usłyszał swoje słowa.
- Rozmawiałam dzisiaj z Arvidem... - zawiesiła głos. Spostrzegł, iż jej niebieskie oczy
zatonęły jak zahipnotyzowane w jego oczach, i uświadomił sobie, że stało się tak pod wpływem
jego nieustępliwego spojrzenia.
- Melisso - rzekł wolno - co byś powiedziała, gdybym cię poprosił, abyś wyszła za mnie?
- Proszę... - Był to zaledwie szept. Cletus skierował spojrzenie w inną stronę, uwalniając
w ten sposób Melissę; dziewczyna odwróciła głowę.
- Wiesz, że mam ojca, o którym muszę myśleć, Cletusie - odezwała się cicho.
- Tak - odparł. - Oczywiście.
Nagle spojrzała na niego ponownie, obdarzając go uśmiechem, i położyła rękę na jednej z
jego dłoni leżących na prześcieradle.
- Ale chciałam porozmawiać z tobą o różnych innych rzeczach - powiedziała. - Jesteś
naprawdę nadzwyczajnym człowiekiem, wiesz.
- Jestem, naprawdę? - zapytał i zdobył się na uśmiech.
- Wiesz, że jesteś - rzekła. - Zrobiłeś wszystko, co zapowiedziałeś. Wygrałeś wojnę dla
Bakhalli i uczyniłeś to w ciągu kilku tygodni jedynie przy pomocy oddziałów dorsajskich. A
teraz zamierzasz sam zostać Dorsajem. Nic już teraz nie przeszkodzi ci w napisaniu tych książek.
Już po wszystkim.
Gdzieś w głębi duszy Cletus poczuł ból, a strefa ochronna poczęła znowu się wokół niego
zamykać. Po raz kolejny znalazł się samotny wśród ludzi, którzy go nie rozumieli.
- Obawiam się, że nie - powiedział. - Jeszcze nie jest po wszystkim. Skończył się dopiero
pierwszy akt. W rzeczywistości wszystko teraz naprawdę się zaczyna.
Melissa spojrzała na niego ze zdziwieniem. - Zaczyna się - powtórzyła. - Ależ Dow wraca
dzisiaj na Ziemię. Nie przyjedzie już tutaj więcej.
- Obawiam się, że przyjedzie - powiedział Cletus.
- Przyjedzie? Po co miałby przyjeżdżać?
- Ponieważ jest człowiekiem ambitnym - odparł Cletus - i-ponieważ zamierzam pokazać
mu, jak zaspokoić tę ambicję.
- Ambicja! - W głosie dziewczyny pobrzmiewało niedowierzanie. - Jest już jednym z
pięciu ministrów Najwyższej Rady Koalicji. Jeszcze rok lub dwa i bez wątpienia zostanie
przewodniczącym rady. Czego jeszcze mógłby chcieć? Spójrz na to, co już ma!
- Nie zaspokoisz ambicji, podsycając ją, tak jak nie ugasisz ognia w ten sposób -
powiedział Cletus. - Dla człowieka ambitnego wszystko to, co już ma, jest niczym. Liczy się
tylko to, czego jeszcze nie ma.
- Ale czego on jeszcze nie ma? - Melissa była szczerze zdumiona.
- Wielu rzeczy - odparł Cletus. - Zjednoczonej Ziemi, pod jego władzą, stojącej na czele
wszystkich światów, również pod jego władzą.
Melissa wytrzeszczyła oczy. - Sojusz i Koalicja połączone? - powiedziała. - Ależ to
niemożliwe. Nikt nie wie tego lepiej niż Dow.
- Zamierzam udowodnić mu, że to jest możliwe - odparł Cletus.
Lekki rumieniec gniewu zabarwił policzki dziewczyny. - Zamierzasz... - urwała. - Pewnie
myślisz, że muszę być głupia, skoro siedzę i słucham tego wszystkiego!
- Nie - powiedział trochę smutno - nie bardziej niż inni. Miałem tylko nadzieję, że
przynajmniej raz mi uwierzysz.
- Uwierzyć ci! - Raptem, nieomal ku własnemu zaskoczeniu, Melissa poczuła dziką
wściekłość. - Miałam rację, kiedy spotkałam cię pierwszy raz i powiedziałam, że jesteś taki jak
mój ojciec. Wszyscy myślą, że to tylko skórzany strój i broń, i nic więcej, a prawda jest taka, że
te rzeczy nic dla niego nie znaczą. Prawie wszyscy myślą, że ty to zimna stal i kalkulacja,
żadnych uczuć. Otóż, pozwól, że ci coś powiem - nie oszukasz nikogo. Nie oszukasz ojca i nie
oszukasz Arvida. A przede wszystkim nie oszukasz mnie! Ciebie obchodzą ludzie, tak jak ojciec
przywiązuje wagę do tradycji - tradycji honoru, odwagi, prawdy i wszystkich tych rzeczy, o
których wszyscy myślą, że ich już nie ma. Właśnie to mu zabrano tam na Ziemi i właśnie to
zamierzam odzyskać dla niego, kiedy sprawię, żeby tam wrócił, nawet jeśli będę musiała zrobić
to przemocą, ponieważ on jest taki jak ty. Trzeba go zmusić do tego, by zatroszczył się o siebie i
zdobył to, czego naprawdę pragnie.
- Czy kiedykolwiek pomyślałaś o tym - odezwał się Cletus spokojnie, kiedy skończyła -
że Dorsajowie mają jakąś tradycję?
- Tradycję? Dorsajowie? - Pogarda uczyniła głos dziewczyny zjadliwym. - Świat
wypełniony zbieraniną byłych żołnierzy ryzykujących życie w małych wojnach innych narodów
za zapłatę niewiele większą od tej, którą dostaje zwykły operator maszyn! Możesz w tym
doszukać się tradycji?
- Przyszłej tradycji - powiedział Cletus. - Myślę, że Eachan patrzy w przyszłość dalej niż
ty, Melisso.
- Co mnie obchodzi przyszłość? - Stała teraz, patrząc na niego z góry. - Chcę, żeby był
szczęśliwy. On potrafi troszczyć się o wszystkich oprócz siebie. Ja muszę troszczyć się o niego.
Kiedy byłam mała i umierała moja matka, prosiła mnie - właśnie mnie - abym o niego dbała. I
będę.
Okręciła się i podeszła do drzwi. - I tylko o niego mam zamiar się troszczyć -
wykrzyknęła zatrzymując się i odwracając jeszcze raz w drzwiach. - Jeśli myślisz, że będę się
troszczyć również o ciebie, to się mylisz! Idź więc, ryzykuj dla jakiejś jednej czy drugiej
wzniosłej zasady wtedy, kiedy mógłbyś osiąść gdzieś i robić coś naprawdę dobrego, pisać,
pracować w taki sposób, do jakiego jesteś stworzony!
Wyszła. Drzwi były zbyt dobrze zaprojektowane, aby trzasnąć za nią, ale tylko to
uchroniło je od trzaśnięcia.
Cletus leżał oparty o poduszki i patrzył przed siebie na białą, pustą i obojętną ścianę.
Pokój szpitalny wydawał się jeszcze bardziej pusty niż kiedykolwiek przedtem.
Cletus miał jednak jeszcze jednego gościa w tym dniu. Był nim Dow deCastries, przed
którym do jego pokoju wszedł jako pierwszy Wefer Linet.
- Spójrz, kogo przyprowadziłem ze sobą, Cletusie! - zawołał Wefer wesoło. - Spotkałem
pana ministra w Klubie Oficerskim, gdzie jadł obiad z kilkoma Exotikami, a on powiedział mi,
abym przekazał ci jego gratulacje z powodu abstrakcyjnej doskonałości militarnej - a nie z
powodu wpływu owej doskonałości na stan stosunków między Neulan-dią i Bakhallą. Zapytałem
go, czy nie mógłby pójść ze mną i osobiście złożyć ci gratulacji. I oto jest!
Odsunął się na bok, przepuszczając Dowa do przodu. Za plecami wysokiego mężczyzny
Wefer mrugnął do Cletusa. - Muszę coś załatwić tutaj w szpitalu - powiedział. - Zaraz wracam.
Wyskoczył z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Dow spojrzał na Cletusa.
- Czy musiał pan użyć Wefera jako pretekstu? - spytał Cletus.
- To było najprostsze. - Dow wzruszył ramionami, kwitując w ten sposób sprawę. - Moje
gratulacje, oczywiście.
- Naturalnie - powiedział Cletus. - Dziękuję. Dlaczego pan nie siada?
- Wolę stać - odparł Dow. - Powiedziano mi, że wyjeżdża pan, by zagrzebać się na
Dorsaj. Weźmie się pan więc za pisanie tych książek?
- Jeszcze nie teraz - powiedział Cletus.
Dow uniósł brwi. - Czy ma pan coś jeszcze do zrobienia?
- Na kilku planetach żyje parę bilionów ludzi, których trzeba najpierw uwolnić -
powiedział Cletus.
- Uwolnić? - Dow uśmiechnął się. - Od Koalicji?
- Od Ziemi.
Dow potrząsnął głową. Jego uśmiech stał się ironiczny. - Życzę panu powodzenia. A
wszystko to po to, żeby napisać parę tomów?
Cletus nic nie odpowiedział. Siedział wyprostowany na łóżku, jak gdyby na coś czekając.
Uśmiech Dowa zniknął.
- Ma pan rację - odezwał się Dow innym tonem, ale Cletus nadal nic nie mówił. - Mam
coraz mniej czasu; y/racam na Ziemię dziś po południu. Może zobaczymy się tam, powiedzmy,
za sześć miesięcy?
- Obawiam się, że nie - odparł Cletus. - Spodziewam się jednak zobaczyć pana tutaj,
wśród nowych planet. Powiedzmy, za dwa lata!
Ciemne oczy Dowa stały się jeszcze zimniejsze niż zwykle. - Źle mnie pan zrozumiał,
Cletusie - powiedział. - Nie zostałem stworzony do tego, by dostosowywać się do innych.
- Ani ja - stwierdził Cletus.
- Tak - powiedział wolno Dow. - Rozumiem. Prawdopodobnie więc spotkamy się mimo
wszystko - uśmiech powrócił na jego twarz, nieoczekiwany i blady - w Filippi.
- Trudno byłoby znaleźć lepsze miejsce, w którym moglibyśmy się spotkać - zauważył
Cletus.
- Sądzę, że ma pan rację. To jasne - rzekł Dow. Zrobił kilka kroków do tyłu i otworzył
drzwi. - Życzę poprawy.
- A ja bezpiecznej podróży na Ziemię - odwzajemnił się Cletus.
Dow odwrócił się i wyszedł. Kilka minut później drzwi otworzyły się znowu i pojawiła
się w nich głowa Wefera.
- DeCastries poszedł? - zapytał Wefer. - Więc nie rozmawialiście zbyt długo.
- Powiedzieliśmy wszystko, co mieliśmy sobie do powiedzenia - odparł Cletus. - Nie było
potrzeby, aby dłużej zostawał.
Rozdział XVII
Trzy dni później Mondar znowu zjawił się przy łóżku Cletusa.
- No więc, Cletusie - powiedział siadając na krześle obok łóżka - od tej chwili, kiedy
widzieliśmy się ostatnio, większość czasu spędziłem na rozpatrywaniu całego tego
przedsięwzięcia z innymi członkami naszej grupy, tymi, którzy mieli większe niż ja
doświadczenia z pewnymi aspektami tego rodzaju zamierzeń. Wspólnie wypracowaliśmy pewien
plan działania, który zdaje się stwarzać największe szansę na to, że nastąpi oczekiwany przez
ciebie cud. Najważniejsze pytanie dotyczyło tego, czy byłoby dla ciebie lepiej, gdybyś został
dokładnie zaznajomiony z fizjologią swego organizmu i procesami wzrostu i odnowy tkanek, czy
też byłoby lepiej, gdybyś miał o tym jak najmniejsze pojęcie.
- Jaka zapadła decyzja? - zapytał Cletus.
- Zdecydowaliśmy, że najlepiej byłoby, gdybyś wiedział o tym jak najmniej -
odpowiedział Mondar. - Chodzi o to, aby bodziec do tego, co ma stanowić w zasadzie
nienormalną reakcję ciała, wyszedł z najprymitywniejszego poziomu organizmu, twojego
organizmu.
- Nie chcecie zatem, abym wyobrażał sobie to, co będzie zachodziło?
- Właśnie - odparł Mondar. - Powinieneś swoje zainteresowanie dla procesu odnowy
tkanek, w takim stopniu jak to jest możliwe, pozbawić elementów symbolicznego myślenia.
Twoja determinacja musi być skierowana w dół, na najniższy poziom, poziom instynktów. Aby
to osiągnąć, potrzebujesz praktyki, tak więc opracowaliśmy zestaw ćwiczeń, których wykonania
mam zamiar nauczyć cię w ciągu dwóch następnych tygodni. Będę przychodził i uczył cię
codziennie, dopóki nie upewnię się, że w niezbędnych dziedzinach masz całkowitą kontrolę.
Wtedy zalecimy symboliczną operację, w czasie której genetyczny wzór twojego prawego kolana
zostanie w formie kilku komórek mięśni i kości przeniesiony do lewego kolana, w którym winno
dojść, jak tego chcemy, do odbudowy tkanek.
- Dobrze - powiedział Cletus. - Kiedy mamy zacząć ćwiczenia?
- Od zaraz, jeśli chcesz - odpowiedział Mondar. - Zaczniemy od tego, że odłożymy na
bok to wszystko, co ma związek z twoimi kolanami, i porozmawiamy o czymś zupełnie innym.
Masz jakieś propozycje co do tematu?
- Najlepszą na świecie - odparł Cletus. - I tak zamierzałem o tym z tobą pomówić.
Chciałbym pożyczyć dwa miliony międzynarodowych jednostek monetarnych.
Mondar popatrzył na Cletusa przez chwilę, później uśmiechnął się. - Obawiam się, że nie
mam tyle przy sobie - powiedział. - Mimo wszystko tutaj, z dala od Ziemi, dwa miliony
międzynarodowych jednostek monetarnych spotyka się znacznie rzadziej niż tam. Czy bardzo
pilnie są ci potrzebne?
- Pilnie. I mówię absolutnie poważnie - odparł Cletus. - Chciałbym, abyś porozmawiał o
tym ze swoimi kolegami Exotikami tutaj, w Bakhalli, i gdzie indziej, jeśli to konieczne. Nie mylę
się, nieprawdaż, przypuszczając, że wasza organizacja mogłaby pożyczyć taką sumę, gdyby
doszła do wniosku, że warto?
- Nie mylisz się, nie - powiedział wolno Mondar. - Musisz jednak przyznać, że jest to
dosyć niezwykła prośba ze strony nie posiadającego prawie majątku byłego pułkownika armii
sojuszniczej, który jest teraz emigrantem na Dorsaj. Co masz zamiar zrobić z taką sumą
pieniędzy?
- Utworzyć całkiem nowy rodzaj jednostki wojskowej - odpowiedział Cletus. - Nowy pod
względem organizacji, szkolenia, wyposażenia i możliwości taktycznych.
- Wykorzystując oczywiście - stwierdził Mondar - dorsajskich najemników?
- Zgadza się - potwierdził Cletus. - Mam zamiar stworzyć siłę bojową co najmniej
pięciokrotnie skuteczniejszą niż istniejące obecnie porównywalne jednostki militarne. Taka siła
będzie w stanie przelicytować nie tylko Sojusz, ale i Koalicję, jeśli chodzi o dostarczanie wojsk
do tego rodzaju pozaziemskich kolonii, jak wasza. Mogę podnieść żołd oficerom i żołnierzom i
mimo to zaoferować skuteczną siłę bojową za cenę mniejszą nawet od tej, której żądali kiedyś
najemnicy dorsajscy; po prostu dlatego, że będziemy potrzebowali mniej ludzi, aby wykonać to
samo zadanie.
- I sugerujesz - powiedział w zamyśleniu Mondar - że taka siła najemna szybko spłaciłaby
dwumilionowy dług.
- Nie sądzę, aby były co do tego jakiekolwiek wątpliwości - odrzekł Cletus.
- Być może, nie - powiedział Mondar - zakładając, że ci twoi nowi najemnicy robiliby to,
co im każesz. Ale skąd to można by wiedzieć naprzód? Obawiam się, Cletusie, że nasza
organizacja będzie potrzebowała jakichś gwarancji, zanim pożyczy tak dużą sumę pieniędzy.
- Gwarancje - rzekł Cletus - często nie są konieczne, kiedy opinia o pożyczającym jest
dobra.
- Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że już pożyczałeś kiedyś dwa miliony
międzynarodowych jednostek monetarnych. - Mondar kpiarsko uniósł brwi.
- Miałem na myśli reputację wojskową, a nie finansową - powiedział Cletus. - Twoi
Exotikowie otrzymali najlepszy z możliwych dowód wspomnianej reputacji wojskowej. Małej
grupie najemników dorsajskich bez niczyjej pomocy udało się dokonać tego, czego nie mogły
zrobić liczne i znacznie lepiej wyposażone wojska sojusznicze, to znaczy zniszczyć potęgę
militarną Neulandii i wygrać lokalną wojnę. Nasuwa się wniosek, że ta wasza kolonia nie po-
trzebuje sojuszniczych oddziałów. Sama może bronić się doskonale jedynie przy pomocy
najemników dorsajskich. Czy mam rację?
- Z pewnością przedstawiłeś dobry argument - odparł Mondar.
- Gwarancją, że oddamy dług - powiedział Cletus -jest zatem najlepsza gwarancja na
świecie. Jest nią bezpieczeństwo zapewniane przez dorsajskich najemników dotąd, dopóki dług
nie zostanie spłacony.
- A co będzie, jeśli... hmmm - odezwał się Mondar delikatnie - wy, Dorsajowie, nie
wywiążecie się z umowy? Nie chcę was oczywiście obrazić, ale w takich sprawach trzeba
rozważyć wszystkie możliwości. Jeśli ja nie poruszę tej kwestii, zrobi to ktoś inny. Co będzie,
jeśli pożyczymy wam pieniądze, wy przeszkolicie swoje oddziały, a później odmówicie spłaty
długu albo dalszej ochrony kolonii?
- W takim wypadku - rzekł Cletus, rozkładając leżące na prześcieradle ręce - nie
znalazłby się nikt, kto chciałby nas jeszcze wynająć! Dobrzy najemnicy, podobnie jak i ci, co
handlują innym towarem, bazują na zadowoleniu klientów. Jeśli weźmiemy wasze pieniądze, a
następnie nie dotrzymamy umowy, to która kolonia będzie chciała jeszcze z nami próbować?
Mondar skinął głową. - Bardzo dobry argument - powiedział. Siedział przez chwilę z
nieobecnym spojrzeniem, jak gdyby obcował z własnymi myślami w pewnym, tajemnym zakątku
swego umysłu. Następnie ponownie spojrzał na Cletusa.
- Bardzo dobrze - powiedział. - Przekażę moim kolegom Exotikom twoją prośbę o
pożyczkę. Zdajesz sobie sprawę z tego, że to wszystko, co mogę zrobić. Trochę czasu zajmie
rozważenie sprawy i nie mogę obiecać, że zakończy się dla ciebie pomyślnie. Jak wiesz, prosisz
o bardzo dużą sumę, a tak naprawdę nie ma żadnego ważnego powodu, dla którego mielibyśmy
ci ją pożyczyć.
- O, myślę, że jest - powiedział Cletus swobodnie. - Jeśli w swojej ocenie was, Exotików,
nie popełniłem żadnych błędów, jednym z waszych ostatecznych celów musi być całkowita
niezależność od zewnętrznych zobowiązań, tak abyście mieli możność wypracowania sobie bez
przeszkód własnej wizji przyszłości. Sojusznicza pomoc militarna przydała się wam, ale
uzależniła was od Sojuszu. Jeśli będziecie mogli bez żadnych zobowiązań kupić sobie
bezpieczeństwo gwarantowane przez dorsajskich najemników, zdobędziecie wolność, której, jak
sądzę, bardzo pragniecie. Dwa miliony jednostek pożyczki na dobrej gwarancji to małe ryzyko w
porównaniu z szansą wybicia się na niepodległość.
Cletus popatrzył znacząco na Mondara. Mondar lekko potrząsnął głową; na jego twarzy
widniał cień podziwu.
- Cletusie, Cletusie - rzekł - jak szkoda, że nie jesteś Exotikiem! - Westchnął i
wyprostował się na krześle. - Dobrze, przekażę twoją prośbę o pożyczkę. A teraz, myślę, że
nadeszła pora, aby zacząć nasze ćwiczenia. Usiądź wygodnie i spróbuj osiągnąć stan unoszenia
się, który mi opisywałeś. Jak prawdopodobnie się orientujesz, zwie się on stanem regresji. Ja
również wprowadzę się w ten stan. A teraz, jeśli jesteś gotowy, skoncentrujmy się razem na tym
wyodrębnionym okruchu życia, na tej pojedynczej komórce, która była zaczątkiem twojej
świadomości. Do tej wczesnej, prymitywnej świadomości musisz teraz spróbować wrócić.
Trzy tygodnie później wyleczony Cletus, z obiema nogami usztywnionymi przez
specjalny gips nałożony na kolana, szedł o kulach przez dworzec odpraw w Bakhalli. Razem z
Arvidem kierował się do airbusu, który miał ich przewieźć na to samo lądowisko wahadłowców,
na którym Cletus po raz pierwszy wylądował na Kultis kilka miesięcy temu; airbus stał się
koniecznością ze względu na przebudowę drogi, teraz kiedy ustała działalność partyzancka.
Kiedy przechodzili przez główny hali, drogę zastąpił im oficer Sojuszu. Okazał się nim
porucznik Bili Athyer. Był pijany - nie tak pijany, by się zataczać czy bełkotać, ale dość pijany,
by zagrodzić im drogę z nieprzyjemnym błyskiem w oczach. Cletus zatrzymał się. Arvid zrobił
pół kroku do przodu, otwierając usta, ale Cletus powstrzymał młodego mężczyznę, kładąc rękę
na jego potężnym ramieniu.
- Wyjeżdża pan na Dorsaj, prawda, pułkowniku? - odezwał się Athyer, ignorując Arvida.
- Teraz, kiedy wszystko jest już tutaj miłe i ładne, pan wybiera się w drogę?
Cletus oparł się na kulach. Nawet tak pochylony musiał spojrzeć w dół, by napotkać
nabiegłe krwią oczy Athyera.
- Tak myślałem. - Athyer roześmiał się. - No cóż, pułkowniku, nie chciałem pozwolić
panu odjechać, dopóki panu nie podziękuję. Gdyby nie pan, stanąłbym przed komisją
weryfikacyjną.
- W porządku, poruczniku - powiedział Cletus.
- Tak, nieprawdaż? Całkiem w porządku - powiedział
Athyer. - Skryłem się dla bezpieczeństwa w bibliotece przed naganą lub, być może, utratą
awansu. Niebezpieczeństwo zażegnane, nie znajdę się w polu, gdzie mógłbym coś naknocić albo
może nawet, kto wie, odrobić to, iż nie jestem tak bystry, jak pan na Etter Pass, pułkowniku.
- Poruczniku... - zaczął Arvid niebezpiecznym tonem.
- Nie - powiedział Cletus, nadal opierając się na kulach - pozwól mu mówić.
- Dziękuję, pułkowniku... Dziękuję, pułkowniku... Niech to diabli, pułkowniku - głos
Athyera nagle się załamał - czy pańska cenna reputacja znaczy dla pana tyle, by musiał mnie pan
pogrzebać za życia? Mógłby pan przynajmniej pozwolić, abym sprawiedliwie dostał za swoje,
bez żadnej pokazowej dobroci z pańskiej strony! Czy nie wie pan, że nigdy już nie będę miał
żadnej szansy w polu? Czy nie wie pan, że napiętnował mnie pan na dobre? Co mam teraz robić
skazany przez resztę swojego wojskowego życia na książki?
- Niech pan spróbuje je przeczytać! - Cletus nie usiłował ściszyć głosu, który niósł się
wyraźnie w stronę przysłuchującego się im teraz tłumu i w którym dźwięczała pogarda, po raz
pierwszy w życiu, okrutna i bezlitosna. - Aby mógł pan dowiedzieć się czegoś o dowodzeniu
oddziałami w bitwie... Chodźmy, Arv.
Cletus przełożył kule do jednej ręki i wyminął Athyera. Arvid podążył za nim. Kiedy
tłum otoczył ich znowu, usłyszeli za sobą ochrypły głos Athyera wykrzykujący:
- Dobrze, będę czytał! I będę czytał je dopóty, dopóki nie wyrównam z panem rachunku,
pułkowniku!
Rozdział XVIII
Sześć miesięcy później Cletus był nie tylko szczęśliwie wyleczony, ale gotowy do
rozpoczęcia pracy, którą zaplanował, emigrując na Dorsaj.
Zaczynając dwa ostatnie kilometry ze swego codziennego dwudziestokilometrowego
biegu, pochylił się, aby wspiąć się na długie zbocze wzgórza i dalej nad brzeg jeziora Athan, po
którego drugiej stronie, na przedmieściach Foralie, znajdował się dom Eachana Khana - na
planecie znanej jako Dorsaj. Krok Cletusa skrócił się, oddech pogłębił, ale oprócz tych zmian
żadne inne się nie pojawiły. Nie zmniejszył szybkości.
Właśnie minęło prawie pięć miesięcy od czasu, kiedy zdjęto mu z nóg gips, aby odsłonić
doskonale zdrowe, odbudowane lewe kolano. Bakhalskie bractwo medyczne paliło się do tego,
by go zatrzymać i przeprowadzić badania owego cudu, ale Cletus miał inne rzeczy do zrobienia.
Po tygodniu, chwiejąc się jeszcze na nogach, które na nowo uczyły się sztuki chodzenia,
wyjechał z Melissą i Eachanem Khanem na Dorsaj. Był gościem w domu Eachana, odkąd jego
zaręczyny z Melissą stały się faktem, i cały ten czas spędził na nieustającym fizycznym treningu.
Metody treningu były proste i z jednym wyjątkiem tradycyjne. Dnie Cletus spędzał
głównie na spacerowaniu, bieganiu, pływaniu i wspinaniu się. To właśnie wspinaczka zawierała
jedyny, nietradycyjny element w tej codziennej rutynie, ponieważ Cletus kazał zbudować, stale
dodając coś do tej konstrukcji, rodzaj przyrządu gimnastycznego, labirynt stalowych rurek
połączonych ze sobą na różnych wysokościach pod różnymi kątami, który miał teraz około
dziesięciu metrów wysokości, siedem metrów szerokości i ponad siedemnaście metrów długości.
W tym czasie, sześć miesięcy po opuszczeniu szpitala na Kultis, dzień Cletusa
rozpoczynał się od wspinania się, bez odpoczynku, jedynie za pomocą rąk na linę zawieszoną na
konarze drzewa dwadzieścia siedem metrów nad ziemią. Dotarłszy do konara, Cletus przesuwał
się wzdłuż niego jakieś cztery metry, spuszczał w dół po krótszej linie, mierzącej siedemnaście
metrów, i rozhuśtywał ją tak, że przy którymś z kolei wychyleniu był w stanie złapać się górnego
drążka konstrukcji gimnastycznej własnego pomysłu. Następne trzydzieści minut spędzał na
chodzeniu po tym przyrządzie trasami, które stawały się coraz bardziej skomplikowane i coraz
trudniejsze w miarę jak konstrukcja powiększała się i poprawiała się kondycja Cletusa.
Dotarłszy do drugiego końca przyrządu Cletus rozpoczynał poranny bieg, którego trasa,
jak już wiadomo, wynosiła dwadzieścia kilometrów. Prowadziła ona początkowo przez dość
równinny teren, potem biegła wśród najrozmaitszych stromych wzgórz i pagórków, których
pełno było w tej górzystej okolicy. Wysokość nad poziomem morza wynosiła dwa tysiące
osiemset metrów, co miało wyraźny wpływ na liczbę czerwonych ciałek krwi i rozmiary tętnic
wieńcowych.
Koniec trasy stanowiło zbocze o długości trzech kilometrów. Tuż za szczytem wzgórza
teren znowu obniżał się i przez jakieś pięćdziesiąt metrów prowadził wśród podobnych do sosen
drzew i kończył się nad brzegiem jeziora Athan.
Kiedy Cletus dotarł do brzegu, nie przerwał truchtu, wbiegł na płyciznę i dał nurka w
wody jeziora. Wynurzył się na powierzchnię i zaczai płynąć w kierunku znajdującego się w
odległości ośmiuset metrów przeciwległego brzegu, na którym widać było długi, niski,
utrzymany w wiejskim stylu, niewielki pośród drzew, dom Eachana.
Woda w tym górskim jeziorze była zimna, ale Cletus nie czuł tego. Jego ciało, rozgrzane
biegiem, znajdowało ją przyjemnie chłodną. Płynął ubrany tak jak podczas biegu, w buty,
skarpetki, spodenki i koszulkę; zdążył się już przyzwyczaić do wagi nasiąkniętych wodą butów i
ubrania, tak że zwracał na nie uwagi.
Płynął szybko, jego ramiona mocno zagarniały wodę, a. głowa rytmicznie przechylała się
w prawo, kiedy nabierał pełne płuca górskiego powietrza. Stopy młócące wodę zostawiały równy
ślad.
Zerknął na zegarek i bez pośpiechu ruszył truchtem w górę zbocza, w stronę rozsuwanego
okna na parterze, które prowadziło prosto do jego sypialni. Dziesięć minut później, wykąpany i
przebrany, dołączył w słonecznej jadalni do Eachana i Melissy, aby zjeść obiad.
- Jak ci poszło? - zapytała Melissa. Uśmiechnęła się naturalnie, ciepło, tak że przepłynął
między nimi prąd odwzajemnionego uczucia. Sześć miesięcy obcowania ze sobą zniosło
wszystkie dzielące ich bariery. Cletus był zbyt miły, a Melissa zbyt otwarta, by nie zbliżyli się do
siebie w takich okolicznościach. Osiągnęli taki stan, w którym to, czego nie mówili, było niemal
ważniejsze od tego, co mówili.
- Sześć minut poniżej przeciętnej w dwudziestokilometrowym biegu - odpowiedział. -
Trochę ponad dziesięć minut przez jezioro. - Spojrzał na Eachana. - Myślę, że nadeszła pora, by
zorganizować ten pokaz, który zaplanowałem. Możemy wykorzystać bieżnię na stadionie w
Foralie.
- Zajmę się tym - powiedział Eachan.
Trzy dni później odbył się pokaz w Foralie. W ciepły, sierpniowy dzień na stadionie
znalazło się ponad osiemdziesięciu oficerów dorsajskich, zaproszonych przez Eachana. Siedzieli
w głównym sektorze trybuny, przed dużym ekranem, do którego podłączono całą baterię
urządzeń służących do monitorowania procesów fizjologicznych i nastawionych na odbiór
informacji przekazywanych z różnych przekaźników umieszczonych w ciele i na ciele Cletusa.
Cletus miał na sobie swój zwykły strój do biegania. W pobliżu nie było widać ani
przyrządu gimnastycznego, ani basenu pływackiego, gdyż miał to być po prostu pokaz
wytrzymałości. Kiedy tylko zaproszeni oficerowie zajęli miejsca, Eachan stanął przy ekranie,
mając zamiar kontrolować pracę różnych instrumentów, tak by wszyscy widzieli ich wskazania; i
Cletus rozpoczął bieg.
Wszyscy obecni tam oficerowie najemników znali historię Cletusa, szczególnie
wydarzenia na Kultis i niemal cudowne wyleczenie zranionego kolana. Przyglądali się z
zainteresowaniem, jak Cletus z szybkością szesnastu kilometrów na godzinę okrąża bieżnię o
długości ośmiuset metrów. Po pierwszym kilometrze Cletus zwolnił do nieco powyżej dwunastu i
pół kilometra na godzinę; tętno sięgające do stu siedemdziesięciu uderzeń na minutę opadło do
stu czterdziestu uderzeń i utrzymywało się na tym poziomie.
Biegł całkiem lekko i oddychał miarowo, kiedy kończył szósty kilometr. Wówczas
jednak, chociaż szybkość się nie zmniejszyła, puls zaczął powoli przyśpieszać, a po dziewięciu
kilometrach wynosił sto osiemdziesiąt uderzeń. Zatrzymał się na tym poziomie i od tego
momentu Cletus zaczął z wolna tracić szybkość. Przed końcem dwunastego kilometra biegł już z
prędkością jedenastu kilometrów na godzinę, a po czternastym ledwie osiągał rezultat dziewięciu
i pół kilometra na godzinę.
Najwyraźniej zbliżał się do kresu swojej wytrzymałości. Jeszcze dwa razy przebiegł
wokół stadionu. Pokonując szesnasty kilometr zaledwie truchtał. Brakowało mu sił; lecz wyczyn
taki, niezależnie od tego, przez kogo był dokonany, nie mówiąc o człowieku, który pół roku temu
nie mógł chodzić, wystarczył, aby wzbudzić szmer zdumienia i podziwu wśród widzów.
Niektórzy z nich wstali z miejsc, aby pogratulować Cletusowi w tym momencie, w
którym przebiegnie szesnasty kilometr, mający najwyraźniej stanowić koniec biegu.
- Jeszcze minutę, panowie, proszę - powiedział Eachan. - Gdybyście zechcieli zostać
trochę dłużej na swoich miejscach...
Odwrócił się i kiwnął głową na Cletusa, który mijał właśnie, dokładnie na wprost
patrzących, znak oznaczający szesnasty kilometr. Cletus skinął głową i pobiegł dalej.
Następnie, ku najwyższemu zdumieniu widzów, wydarzyła się niezwykła rzecz. W miarę
jak Cletus biegł dalej wokół stadionu, jego krok stawał się pewniejszy, a oddech się uspokajał.
Nie od razu odzyskał poprzednią szybkość, ale częstotliwość pulsu, jak pokazywał ekran, zaczęła
wolno się obniżać.
Z początku opadała skokowo, najpierw zmniejszając się o kilka uderzeń i utrzymując na
tym poziomie jakiś czas, i znowu zmniejszając się o kilka uderzeń. Kiedy Cletus po okrążeniu
stadionu znalazł się znowu przed przyglądającymi się mu oficerami, jego puls wynosił sto
pięćdziesiąt uderzeń na minutę.
Wtedy też zaczął nabierać szybkości. Nie odzyskał jej wiele; doszedł do dziewięciu
kilometrów na godzinę. Utrzymywał jednak stałe tempo, okrążając bieżnię. Zrobił jeszcze sześć
dodatkowych okrążeń - prawie pięć kilometrów - a pod koniec ostatniego kilometra jego
prędkość i puls były stałe.
Po tych pięciu kilometrach Cletus przestał biec, dokończył okrążenie bez żadnych oznak
wyczerpania i zatrzymał się przed grupą widzów, normalnie oddychając, prawie że nie spocony,
z pulsem wynoszącym kilka uderzeń na minutę.
- To wszystko, panowie - powiedział zwracając się do widzów. - Teraz muszę was
opuścić na parę chwil, aby się umyć, a panowie zechcą tymczasem udać się do domu Eachana,
gdzie będziemy mogli swobodnie porozmawiać w domowym zaciszu. Dołączę tam do was za
jakieś dwadzieścia minut, a przez ten czas pozwolę panom zastanowić się nad tym, co
widzieliście, bez żadnych dalszych wyjaśnień z wyjątkiem tego, iż to, czego właśnie dokonałem,
sprowadzało się w istocie do sięgnięcia do rezerw organicznych, które to rezerwy są zwykle
większe, niż wymaga tego wysiłek. Jednakże za tę cenę, jak panowie widzicie, było to możliwe i
realne.
Cletus skręcił w kierunku szatni przy najbliższym krańcu stadionu. Widzowie zaś ruszyli
do airbusu wynajętego przez Eachana i polecieli nim do jego domu, w którym rozsunięto szklane
tafle stanowiące dłuższy bok salonu, tak że salon i przylegające doń patio utworzyły jedno duże
pomieszczenie. Przyniesiono jedzenie i napoje, a niedługo później zjawił się Cletus.
- Nikt z was nie wątpi zapewne - powiedział stojąc naprzeciwko gości siedzących na
ustawionych półkolem krzesłach - że wszyscy ci, których tutaj zaprosiliśmy, są oficerami,
albowiem tylko oficerów, jak sądziłem, może interesować przystąpienie wraz ze mną do
utworzenia całkiem nowej jednostki wojskowej, jednostki, którą chciałbym dowodzić i która
swoim oficerom i żołnierzom podczas kilku miesięcy szkolenia będzie mogła zapewnić jedynie
utrzymanie, natomiast później będzie im w stanie wypłacać żołd co najmniej dwukrotnie wyższy
od tego, jaki otrzymywali do tej pory jako najemnicy. Nie muszę dodawać, że spodziewam się
spić samą śmietankę, oczekuję więc, iż ci najlepsi oddadzą nie tylko swój czas, ale cały swój
zapał dla dobra nowej organizacji.
Przerwał na chwilę. - To było powodem tego pokazu, który widzieliście - powiedział. -
Mówiąc najprościej, przekonaliście się, że byłem przynajmniej o połowę bardziej sprawny
fizycznie, niż pozwalały mi moje zasoby energii i kondycja. Krótko mówiąc, dałem przykład, jak
człowiek może uczynić z siebie półtora człowieka.
Znowu zrobił przerwę i nim zaczął mówić dalej, jego oczy przesunęły się kolejno po
twarzach wszystkich słuchających.
- Spodziewam się - rzekł wolno i z naciskiem - że każdy żołnierz i oficer tej jednostki,
którą tworzę, będzie w stanie osiągnąć w czasie szkolenia co najmniej tyle samo. Jest to,
panowie, warunek wstępny dla każdego, kto zechciałby włączyć się do tego przedsięwzięcia.
Uśmiechnął się nieoczekiwanie. - A teraz odprężcie się i czujcie dobrze. Pospacerujcie po
okolicy, obejrzyjcie mój zrobiony domowym sposobem sprzęt treningowy i zadawajcie
Eachanowi, Melissie Khanom i mnie tyle pytań, ile zechcecie. Za kilka dni zorganizujemy tutaj
kolejne spotkanie dla tych, którzy zdecydują się do nas przyłączyć. To wszystko.
Usunął się z centrum uwagi i skierował do bufetu, na którym rozstawiono jedzenie i
napoje. Towarzystwo rozbiło się na małe grupki, rozległ się szum rozmów. Późnym popołudniem
większość gości wyszła, tuż przed opuszczeniem domu dwadzieścia kilka osób zaoferowało
Cletusowi swoje usługi. Nieco więcej osób obiecało zastanowić się nad tym i skontaktować się z
nim w ciągu następnych dwóch dni. W końcu została tylko mała grupa tych, którzy decyzję
podjęli jeszcze przed pokazem, i ci spotkali się po obiedzie w zamkniętym tym razem salonie na
prywatną naradę.
Obecni byli Arvid, którego zranione ramię już się wygoiło, major Swahili i major David
Ap Morgan, którego rodzina mieszkała pod Foralie. Inni oficerowie Eachana nadal przebywali w
Bakhalli, dowodząc oddziałami dorsajskimi, które pozostały tam na żołdzie u Exotików, aby
strzec ich kolonii teraz, kiedy Sojusz wycofał swoje wojska dowodzone przez Bata Traynora.
Obaw Bata przed tym wycofaniem nie podzielała Sojusznicza Kwatera Główna na Ziemi, która
nie posiadała się z radości, mogąc odzyskać blisko pół dywizji żołnierzy, aby wzmocnić swoje
zaangażowanie militarne na pół tuzina innych planet. Oprócz Arvida, Swahiliego, Apa Morgana,
Eachana i Cletusa na naradę przybyło również dwóch starych przyjaciół Eachana, pułkownik
Lederle Dark i generał Tosca Aras. Dark był chudym, łysym mężczyzną o nieco wymuskanej
powierzchowności, lecz z krwi i kości. Tosca Aras natomiast był małym, schludnym, gładko
ogolonym mężczyzną z wyblakłymi, niebieskimi oczami i spojrzeniem tak pewnym siebie, jak
gotowe do strzału, zamontowane na podstawie, działko polowe.
- Ten, kto nie zdecyduje się do nas przyłączyć - Cletus zwrócił się do wszystkich - będzie
niewiele wart dla nas pod koniec tygodnia. Spośród tych, z którymi dzisiaj rozmawiałem,
spodziewam się zaangażować około pięćdziesięciu dobrych oficerów, z których być może
dziesięciu odpadnie w czasie szkolenia. Nie ma więc sensu tracić czasu. Możemy zacząć ustalać
schemat organizacji i plan szkolenia. Przeszkolimy oficerów, a oni później będą szkolić
żołnierzy.
- Kto pokieruje treningiem wytrzymałościowym? - zapytał Lederle Dark.
- Ja muszę, na początku - powiedział Cletus. - Nie ma teraz nikogo innego. I wy wszyscy
będziecie musieli wziąć w nim udział razem z innymi oficerami. Z resztą potraficie poradzić
sobie sami, to po prostu kwestia wprowadzenia ludzi w typowe, praktyczne problemy polowe,
tyle że z punktu widzenia nowej struktury organizacyjnej.
- Pułkowniku - odezwał się Arvid - proszę mi wybaczyć, ale wydaje mi się, że tak
naprawdę nadal nie rozumiem, czemu musimy zmienić cały schemat organizacyjny - chyba że
chce pan zmienić go tylko po to, aby żołnierze czuli, iż wszystko jest zupełnie inne.
- Nie, chociaż poczucie inności wcale by nam nie zaszkodziło - odparł Cletus. -
Powinienem był to omówić z wami wcześniej. Fakt faktem, że wojsko podzielone na drużyny,
plutony, kompanie, bataliony i tak dalej przeznaczone jest do prowadzenia takiego rodzaju
wojny, który jest najbardziej powszechny, a z którym nie będziemy się tutaj, wśród nowych
planet, stykali. Nasze jednostki bojowe będą raczej przypominały zespoły sportowców niż
tradycyjne oddziały. Taktyka, którą będą się posługiwały - moja taktyka - nie jest przeznaczona
dla klasycznych armii pozostających ze sobą w stałej konfrontacji. Taktyka ta przeznaczona jest
natomiast dla czegoś, co składa się z luźnych grup niemal niezależnie działających jednostek,
których wysiłki koordynowane są nie tyle przez dowódców ze szczytu hierarchii, ile przez fakt,
że członkowie owych jednostek, podobnie jak członkowie dobrego zespołu, znają się nawzajem i
potrafią przewidzieć, jak się zachowają ich koledzy w odpowiedzi na taką czy inną ich akcję, a
nawet na sytuację ogólną.
Cletus zrobił przerwę i rozejrzał się wokół siebie. - Czy jest jeszcze ktoś, kto tego nie
rozumie? - zapytał.
Eachan odchrząknął. - Wszyscy rozumiemy to, co mówisz, Cletusie - powiedział. - Ale
musimy zrozumieć także, zanim zacznie to mieć duże znaczenie, co będą znaczyły te słowa,
kiedy zamienią się w działania poszczególnych jednostek bojowych. Ograniczasz drużynę do
sześciu ludzi i dzielisz ją na dwa zespoły po trzy osoby. Cztery drużyny stanowią grupę, którą
dowodzi starszy lub młodszy oficer, a dwie grupy tworzą komendę. To całkiem jasne, ale kto
może wiedzieć, jak to będzie działało, dopóki nie zobaczy się tego w praktyce?
- Ani oni. Ani wy, oczywiście - odpowiedział Cletus. - Ale to, co możecie teraz zrobić, to
przyswoić teorię i rozumowanie, które za nią stoi. Czy mam je powtórzyć?
Nastąpił moment ciszy.
- Może byłoby najlepiej - powiedział Eachan.
- Więc dobrze - zaczął Cletus. - Jak wam zapewne mówiłem, podstawowa zasada jest
taka, że każda jednostka organizacyjna w ramach sił dorsajskich, od najmniejszej do największej,
powinna być zdolna do takiego działania, do jakiego zdolny jest członek zespołu złożonego z
różnych osób równych sobie pod względem ważności. To znaczy, każdy z trzech żołnierzy tej
czy tamtej połówki drużyny powinien potrafić działać w doskonałej harmonii z pozostałymi
członkami swego zespołu, porozumiewając się z nimi za pomocą tylko kilku zaszyfrowanych
słów lub znaków, które winny być dla nich wskazówką do podjęcia określonych działań czy też
zachowań w danej sytuacji. Podobnie dwa zespoły w każdej drużynie powinny potrafić
współdziałać ze sobą jak partnerzy, posługując się jedynie kilkoma zaszyfrowanymi słowami lub
znakami. Tak samo cztery drużyny powinny działać w grupie razem, a każda drużyna musi znać
swoje miejsce w każdej ze stu lub więcej akcji danej grupy, identyfikując się jedna z drugą za
pomocą zakodowanych słów bądź znaków. Również dwie grupy muszą współpracować niemal
instynktownie jako komenda, a jej dowódca winien być tak wyszkolony, by mógł współdziałać z
dowódcami tych komend, z którymi jest powiązany.
Cletus przestał mówić. Ponownie zapadła krótka cisza.
- Powiada pan, że dostarczy nam pan schematów? - odezwał się Tosca Aras. - Mam na
myśli to, że opracuje pan te wszystkie działania zespołowe uruchamiane przez zakodowane słowa
i znaki, i tak dalej?
- Już je opracowałem - odparł Cletus.
- Opracował pan? - Głos Arasa pobrzmiewał niedowierzaniem. - Musi być ich tysiące.
Cletus pokiwał głową. - Trochę ponad dwadzieścia trzy tysiące, by być dokładnym -
powiedział. - Ale wydaje mi się, że czegoś pan nie dostrzega. Działania zespołu zawierają się w
działaniach drużyny, podobnie jak działania drużyny są częścią działań grupy. Krótko mówiąc,
jest to coś na kształt języka złożonego z dwudziestu trzech tysięcy słów. Istnieją niezliczone
kombinacje, ale jest również logiczna struktura. Kiedy raz opanuje pan strukturę, wtedy wybór
słów w zdaniu będzie ściśle ograniczony. W rzeczywistości więc istnieje tylko jeden idealny
wybór.
- Po co więc w takim razie cała ta skomplikowana struktura? - zapytał David Ap Morgan.
Cletus obrócił głowę, aby popatrzeć na młodego majora. - Wartość systemu - powiedział -
wynika nie tyle z tego, że
istnieje wielka liczba kombinacji różnych działań taktycznych przewidzianych dla
poszczególnych jednostek, począwszy od zespołów, a na komendach skończywszy, ile z tego, że
każdy większy zestaw działań taktycznych zawiera w sobie pewną liczbę działań przeznaczonych
dla jednostek składających się na komendę, tak że pojedynczy żołnierz słysząc ogólne słowo
kodowe przeznaczone dla komendy, do której należy, wie natychmiast, w jakich granicach
powinny mieścić się akcje wszystkich grup, wszystkich drużyn i jego własnego zespołu.
Zrobił przerwę. - Krótko mówiąc - podjął - nikt, łącznie z dowodzącym bitwą czy też
dowódcą wszystkich sił, nie wypełnia zwykłych rozkazów. Wszyscy natomiast - aż po
pojedynczego żołnierza - działają we wspólnym wysiłku jako członkowie zespołu. Rezultat jest
taki, że zostają wyeliminowane przerwy w łańcuchu rozkazów, nieporozumienia, niewłaściwe
rozkazy i wszelkie inne rzeczy, które potrafią na nieszczęście wprowadzić zamieszanie w plan
bitwy. I gdyby tylko to, każdy podwładny, poczynając od najniższego stopniem, jest w stanie
zająć miejsce swego zwierzchnika, dysponując dziewięćdziesięcioma procentami tej wiedzy,
którą posiadał jego przełożony, zanim został wyłączony z gry.
Arvid cicho gwizdnął z podziwu. Pozostali oficerowie znajdujący się w pokoju spojrzeli
na niego. Z wyjątkiem Cletusa, był on jedynym spośród nich, który nie był doświadczonym
dorsajskim oficerem liniowym. Arvid wyglądał na zakłopotanego.
- Rewolucyjna koncepcja - zauważył Tosca Aras. - Ta koncepcja to coś więcej niż
rewolucja, jeśli zadziała w praktyce.
- Będzie musiała zadziałać - odparł Cletus. - Cały mój system strategii i taktyki opiera się
na oddziałach, które potrafią działać w ten sposób.
- Cóż, zobaczymy! - Aras wziął gruby podręcznik, który przez cały czas leżał na jego
kolanach, a który Cletus wręczył po obiedzie każdemu z oficerów. Wstał. - Stary pies uczący się
nowych sztuczek to łagodne w moim przypadku określenie. Jeśli panowie nie mają nic przeciwko
temu, zabiorę się do odrabiania swojej pracy domowej.
Powiedział dobranoc i wyszedł, zapoczątkowując ogólny exodus. Eachan został jeszcze,
podobnie jak Arvid, który chciał przeprosić Cletusa za swoje zachowanie.
- Wie pan, pułkowniku - zwrócił się szczerze do Cletusa - nagle wszystko stało się dla
mnie jasne, całkiem niespodziewanie. Przedtem nie rozumiałem tego. Ale teraz widzę, jak
wszystko się ze sobą wiąże.
- Dobrze - rzekł Cletus. - Połowa nauki jest już więc za tobą.
Arvid wyszedł za innymi z pokoju. Został jedynie Eachan. Cletus spojrzał na niego.
- A ty widzisz, jak wszystko łączy się ze sobą? - zapytał Cletus.
- Myślę, że tak - odpowiedział Eachan. - Ale pamiętaj, że mieszkałem z tobą przez
ostatnie pół roku i znam już większość wzorów z twojego podręcznika.
Sięgnął po karafkę stojącą za rzędem szklanek na małym stoliku obok krzesła, na którym
siedział, i w zamyśleniu nalał sobie nieco whisky.
- Nie powinieneś spodziewać się zbyt wiele w najbliższym czasie - powiedział sącząc
alkohol. - Każdy wojskowy jest trochę konserwatywny. Taką mamy naturę. Ale przebrną przez
to, Cletusie. Być Dorsajem zaczyna znaczyć coraz więcej; to już nie tylko nazwa.
Okazało się, że miał rację. Kiedy tydzień później rozpoczął się program szkolenia
oficerów, wszyscy ci, którzy tamtego wieczoru siedzieli z Cletusem w salonie, znali swoje
podręczniki na pamięć, jeśli nawet jeszcze nie całkiem je rozumieli. Cletus przydzielił sześciu
oficerom z owej narady po dziesięć osób i rozpoczęło się szkolenie.
Cletus zaczął od ćwiczeń, którym dał nazwę: „Rozluźnianie się”. Miały one nauczyć tych
oficerów tego, jak wykorzystywać dodatkowe źródła energii, co zademonstrował im na stadionie
w Foralie, kiedy podczas biegu osiągnął kres swojej normalnej wytrzymałości. Jego pierwsza
grupa ćwiczeniowa składała się z sześciu oficerów obecnych wtedy w salonie. Znajdował się
wśród nich Eachan, chociaż miał już jakieś pojęcie o technikach, których mieli się uczyć. Przez
ostatnie parę miesięcy Cletus udzielał prywatnie lekcji zarówno jemu, jak i Melissie, i obydwoje
uczynili zauważalne postępy.
Jednakże to Eachan zasugerował - i Cletus przyznał mu rację - iż jego obecność winna
stać się przykładem dla innych; oto jeszcze ktoś oprócz Cletusa jest w stanie osiągnąć niezwykłe
rezultaty.
Cletus rozpoczął wykład tuż przed obiadem, kiedy wszyscy już wykonali dzienny
program fizycznego treningu, na który składało się wspinanie na przyrząd gimnastyczny, bieg i
pływanie. Ćwiczący byli fizycznie pobudzeni przez wysiłek i bardzo głodni, jako że od śniadania
upłynęło wiele godzin. Krótko mówiąc znajdowali się w stanie maksymalnej chłonności umysłu.
Cletus ustawił wszystkich za długim, metalowym drążkiem umocowanym na wysokości
ramienia na dwóch słupkach.
- W porządku - odezwał się do nich. - Teraz chcę, abyście stanęli na prawej nodze.
Możecie wyciągnąć rękę i końcami palców dotykać drążka przed sobą, aby łatwiej utrzymać
równowagę; podnieście lewą stopę z ziemi i trzymajcie ją tak, dopóki nie powiem, że możecie ją
opuścić.
Wykonali polecenie. Poza była nieco śmieszna i z początku ten i ów z ćwiczących
uśmiechnął się, ale uśmiechy zniknęły, kiedy nogi, na których stali ćwiczący, zaczęły się męczyć.
Gdy utrzymanie całego ciężaru ciała na mięśniach prawej nogi poczęło stawać się wyraźnie
bolesne, Cletus nakazał zmianę nóg i trzymał tak wszystkich, opartych całym ciężarem na lewej
nodze dopóty, dopóki mięśnie łydek i ud nie zaczęły drżeć pod nimi. Wtedy znów kazał
wszystkim stanąć na prawej nodze, później z powrotem na lewej, skracając odstępy między
zmianą nóg, gdyż mięśnie męczyły się coraz szybciej. W bardzo krótkim czasie wszyscy
ćwiczący stali przed nim na tak niepewnych nogach, jak człowiek, który był przykuty do łóżka
przez wiele tygodni.
- W porządku - powiedział wtedy Cletus wesoło - teraz chcę, abyście wszyscy stanęli na
rękach, dłonie na ziemi, ramiona wyprostowane. I tym razem możecie pomagać sobie w
utrzymaniu równowagi, dotykając nogami drążka.
Posłusznie zrobili, co powiedział. Kiedy wszyscy stanęli na rękach, Cletus wydał
następne polecenie.
- Teraz - powiedział - oderwijcie jedną rękę od ziemi. Stójcie tylko na jednej ręce.
Kiedy wszyscy ćwiczący znaleźli się już w tej pozycji, Cletus poddał ich tej samej
procedurze, jak wtedy gdy stali na jednej nodze. Tyle że rękom do zmęczenia wystarczał ułamek
tego czasu, w jakim męczyły się nogi. Bardzo szybko zwolnił ich z tego ćwiczenia i wszyscy
ćwiczący opadli na ziemię, nie czując władzy w kończynach.
- Połóżcie się na plecach - zarządził Cletus. - Nogi wyprostowane, ramiona z boków, nie
musicie skupiać uwagi. Wyciągnijcie się wygodnie. Patrzcie w niebo.
Spełnili polecenie.
- A teraz - rzekł Cletus, wolno przechadzając się przed nimi tam i z powrotem - chcę,
byście leżąc, wtedy kiedy będę do was mówił, spróbowali się odprężyć. Patrzcie w niebo... -
Niebo było wysokie, jasnobłękitne z kilkoma zaledwie leniwie przesuwającymi się chmurkami. -
Skoncentrujcie się na swoich ramionach i nogach teraz, kiedy są uwolnione od trudu
podtrzymywania ciała wbrew sile grawitacji. Uświadomcie sobie, że w tym momencie
podtrzymuje was ziemia i bądźcie jej za to wdzięczni. Poczujcie, jak ciężkie są wasze ręce i nogi,
kiedy przestały dźwigać ciężar ciała, a same podtrzymywane są przez ziemię. Mówcie sobie -
byle nie na głos - własnymi słowami, jak są ciężkie i słabe. Mówcie to sobie, patrząc cały czas w
niebo. Poczujcie, jak ciężkie i rozluźnione jest wasze ciało, kiedy jego ciężar dźwiga ziemia
znajdująca się pod waszymi plecami. Poczujcie, jak rozluźniona jest wasza szyja, mięśnie szczęk,
twarzy, a nawet głowy. Mówcie sobie, jak odprężone i ciężkie są wszystkie części waszego ciała,
i stale patrzcie w niebo. Będę mówił dalej, ale nie zwracajcie na mnie uwagi. Skupcie się tylko na
tym, co mówicie do siebie i co czujecie, i jak wygląda niebo...
Mówiąc to Cletus nadal przechadzał się tam i powrotem. Po pewnym czasie zmęczeni
mężczyźni, ukojeni wygodną pozycją, rozluźnieniem i powolnym ruchem chmur na niebie,
ukołysani stałym, monotonnym, miłym dźwiękiem głosu mówiącego, przestali rzeczywiście
zwracać uwagę na sens słów. Cletus po prostu mówił. Arvidowi leżącemu na końcu szeregu
zdawało się, że głos Cletusa oddala się i staje tak odległy, jak wszystko, co znajdowało się wokół
niego. Leżąc na plecach Arvid nie widział nic oprócz nieba. Zdawało mu się, że planeta nie
istnieje, może z wyjątkiem dotyku miękkiej, unoszącej go trawy. Chmury przesuwały się wolno
na nieskończonym błękicie, a on miał wrażenie, że dryfuje razem z nimi. Szturchnięcie w nogę
nagle i ostro przywróciło go do świadomości. Cletus uśmiechał się do niego z góry.
- W porządku - rzekł tym samym równym, niskim tonem - wstań i chodź tutaj.
Arvid posłuchał, ciężko prostując się i przechodząc kilka kroków w tę stronę, którą
wskazał mu Cletus. Reszta ćwiczących nadal leżała na ziemi, a Cletus cały czas do nich mówił.
Następnie Arvid zobaczył, jak Cletus, który nie przestawał chodzić przed leżącymi, zatrzymuje
się przy Davidzie Apie Morganie i czubkiem buta szturcha go w prawą stopę.
- Dobrze, Davidzie - powiedział Cletus, nie zmieniając rytmu i tonu głosu - wstań i dołącz
do Arvida.
Zamknięte oczy Davida otworzyły się niespodziewanie. Podniósł się i podszedł do
Arvida. Obaj mężczyźni przyglądali się, jak wszyscy uczestnicy ćwiczeń zasypiali jeden po
drugim, a następnie, gdy ich cicho obudzono, dołączali do stojących, aż na trawie nie został nikt
oprócz Eachana, który miał oczy szeroko otwarte.
Cletus nagle skończył mówić i zachichotał. - W porządku, Eachanie - powiedział. - Nie
ma sensu, abym próbował cię uśpić. Wstań i dołącz do pozostałych.
Eachan wstał. Cała grupa, na nogach i znowu w komplecie, patrzyła na Cletusa.
- Chodzi o to - powiedział Cletus z uśmiechem - aby nie zasnąć. Ale nie będziemy się
jeszcze na razie tym martwili. Ilu z was przypomina sobie uczucie jakby unoszenia się przed
zaśnięciem?
Arvid i trzej jeszcze mężczyźni podnieśli ręce. Jednym z nich był Eachan.
- Cóż, to wszystko na dzisiaj - rzekł Cletus. - Jutro zaczniemy bez wstępnych ćwiczeń
męczących mięśnie. Chcę jednak, abyście po powrocie do swoich kwater spróbowali zrobić to
jeszcze parę razy sami, co najmniej trzy razy do jutra rana. Jeśli chcecie, możecie spróbować
zasnąć dzisiaj w ten sposób. Spotkamy się jutro w tym oto miejscu o tej samej porze.
W ciągu kilku następnych sesji Cletus pracował wraz z całą grupą nad tym, by wszyscy
potrafili osiągnąć uczucie unoszenia się, nie zapadając przy tym w sen. Po osiągnięciu tego celu
Cletus zaczął krok po kroku uczyć ich tego samego, tyle że w ruchu, a nie wtedy, kiedy
rozluźnieni leżeli nieruchomo; najpierw kazał im osiągać stan unoszenia się w pozycji stojącej,
później w wolnym rytmicznym marszu, a wreszcie podczas wszelkich czynności, nawet bardzo
gwałtownych. Kiedy już i to osiągnęli, pozostała im jedynie do opanowania umiejętność
wykorzystywania transu do różnego rodzaju samokontroli w najdziwniejszych okolicznościach.
Następnie Cletus pozwolił, aby oficerowie ci zostali z kolei nauczycielami i przeszkolili innych
oficerów, którzy mieliby później zająć się żołnierzami pozostającymi pod ich rozkazami.
Nim minęły trzy miesiące, oficerowie opanowali program w takim stopniu, że mogli
rozpocząć szkolenie swoich własnych żołnierzy, przynajmniej w zakresie ćwiczeń fizycznych.
Rozpoczęła się rekrutacja dorsajskich szeregowców i podoficerów, a także kilku oficerów w
miejsce tych, którzy odpadli w trakcie szkolenia.
Właśnie w tym czasie Cletus otrzymał grubą kopertę zawierającą wycinki z gazet
przysłane przez ziemską prasową służbę informacyjną, z którą nawiązał kontakt przed opusz-
czeniem Bakhalli. Otworzył kopertę w gabinecie Eachana, rozłożył wycinki według dat i zabrał
się do czytania.
Historia, której dotyczyły, była dość prosta. Koalicja podjudzona kilkoma
przemówieniami Dowa deCastriesa próbowała wzbudzić burzę protestów przeciwko wojskom
najemnym na nowych planetach, w szczególności przeciwko Dor-sajom.
Cletus włożył wycinki z powrotem do koperty i umieścił ją w szafce, w której trzymał
korespondencję. Wyszedł na taras i spostrzegł Melissę, która coś czytała.
W dorsajskich górach była teraz pełnia lata i tamtego późnego popołudnia słońce
znajdowało się tuż nad szczytami. Cletus zatrzymał się na chwilę, przyglądając się Melissie,
kiedy ta siedziała nieświadoma tego, że na nią patrzy. W jasnym świetle słonecznym twarz
młodej kobiety była spokojna i jakby nieco bardziej dojrzała niż w Bakhalli.
Cletus wszedł na taras, a Melissa na odgłos kroków uniosła wzrok znad czytanej książki.
Skrzyżowali spojrzenia, a oczy Melissy rozszerzyły się nieco na widok powagi, z jaką Cletus na
nią spoglądał. Po chwili odezwał się.
- Wyjdziesz za mnie, Melisso? - zapytał.
Błękit jej oczu był głęboki niczym wszechświat. I ponownie, jak w szpitalu w Bakhalli,
jej spojrzenie zdawało się roztapiać ochronną barierę samotności, do której zbudowania wokół
siebie doprowadziły Cletusa doświadczenia życiowe i ludzie. Melissa patrzyła na niego przez
dłuższą chwilę, zanim odpowiedziała.
- Jeśli naprawdę mnie chcesz, Cletusie - powiedziała.
- Chcę - odparł.
I nie kłamał. Ale, gdy bariera ochronna znowu znalazła się na swoim miejscu, choć nadal
zaglądał w oczy Melissie, trzeźwa część jego umysłu przypomniała mu o konieczności kłamania
później, w przyszłości.
Rozdział XIX
Ślub miał się odbyć za dwa tygodnie. Tymczasem Cletus widząc, że formowanie nowego
wojska, rozpoczęte przez niego na Dorsaj, zaczyna toczyć się siłą rozpędu, znalazł czas, aby
zrobić wycieczkę na Kultis, do Bakhalli, na rozmowę z Mondarem, oraz udać się w dalszą
podróż na Newton, gdzie szukał zajęcia pod swoim dowództwem dla świeżo przeszkolonych
Dorsajów.
W Bakhalli Cletus i Mondar zjedli znakomity obiad w rezydencji Mondara. Przy stole
Cletus zapoznał Exotika z najnowszymi wieściami. Mondar słuchał z zainteresowaniem, które
wyraźnie wzrosło, kiedy Cletus doszedł do sprawy specjalnego treningu samokontroli
wprowadzonego dla oficerów i żołnierzy, mających mu w przyszłości podlegać. Po obiedzie obaj
mężczyźni wyszli na przechadzkę po licznych tarasach domu Mondara, aby kontynuować
rozmowę pod nocnym niebem.
- A tam... - powiedział Cletus, kiedy stali w ciepłym, nocnym wietrze, spoglądając w
górę. Wskazał żółtawą gwiazdę nisko nad horyzontem. - To będzie wasza siostrzana planeta,
Mara. Wiem, że wy, Exotikowie, macie tam również sporą kolonię.
- O, tak - odparł Mondar w zamyśleniu, patrząc na gwiazdę.
- Szkoda - powiedział Cletus, odwracając się do niego - że ludzie na tamtej planecie nie są
wolni od wpływów Sojuszu i Koalicji w takim samym stopniu, jak wy tutaj, na Kultis, od
momentu załatwienia sprawy z Neulandczykami.
Mondar oderwał wzrok od gwiazdy, zwrócił się do Cletusa i uśmiechnął. - Sugerujesz, że
my, Exotikowie, powinniśmy wynająć twoją nową jednostkę bojową, by usunąć stamtąd wojska
Sojuszu i Koalicji? - rzekł z humorem. - Cletusie, wyczerpaliśmy już dla ciebie nasze zasoby
finansowe. Poza tym nie ma to nic wspólnego z naszą filozofią, która zabrania planowania
rozmyślnego podboju innych narodów i terytoriów. Nie powinieneś nam tego proponować.
- Nie robię tego - odparł Cletus. - Ja tylko sugeruję, żebyście zastanowili się nad
zbudowaniem elektrowni rdzeniowej na marańskim biegunie północnym.
Mondar patrzył przez chwilę na Cletusa, nic nie mówiąc...
- Elektrownia rdzeniowa? - powtórzył wreszcie wolno. - Cletusie, nad jaką to nową
subtelnością pracujesz teraz?
- Trudno to nazwać subtelnością - odpowiedział Cletus. - Jest to raczej kwestia realnego
spojrzenia na fakty, ekonomiczne i wszystkie inne. Sojusz i Koalicja, chcąc utrzymać wpływy w
różnych koloniach na wszystkich nowych planetach, sięgają granic swoich ekonomicznych
możliwości. Utraciły wpływy tutaj. Ale nadal są mocne na Marze, na Freilandii i na Nowej Ziemi
w układzie Syriusza, na Newtonie i na Cassidzie, a nawet, do pewnego stopnia, na planetach
Systemu Słonecznego - na Marsie i na Wenus. W istocie można uznać, że to ponad ich
możliwości. Wcześniej czy później będą musieli się załamać, a bardziej narażony jest na to
Sojusz, gdyż na nowych ziemiach zainwestował większe bogactwa i liczniejsze wojska niż
Koalicja. A więc gdy przegra Sojusz albo Koalicja, wszystkie wpływy, które miał przeciwnik,
przejmie ten, kto pozostał na placu. Zamiast dwóch dużych ośmiornic, których macki sięgały
wszędzie, będzie jedna ogromna ośmiornica. Nie chcesz przecież tego.
- Nie - mruknął Mondar.
- Zatem, to oczywiste, w twoim interesie leży dopilnowanie tego, aby w takich miejscach
jak Mara ani Sojusz, ani Koalicja nie uzyskały przewagi nad sobą - rzekł Cletus. - Kiedy
zajęliśmy się Neulandią, a wy wyprosiliście wojska sojusznicze, Sojusz zabrał stąd wszystkich
swoich ludzi i rozesłał w najróżniejsze miejsca, tam gdzie, jak mu się zdawało, groziło
niebezpieczeństwo ustąpienia pola w konfrontacji z Koalicją. Koalicja natomiast zabrała z
Neulandii swoich ludzi - których, zgoda, nie było tak wielu, jak ludzi Sojuszu, ale była to spora
liczba - i po prostu przerzuciła ich na Marę. W rezultacie Koalicja zmierza do tego, żeby zdobyć
na Marze przewagę nad Sojuszem.
- Sugerujesz więc, że mamy wynająć tych twoich nowo przeszkolonych Dorsajów, aby
zrobili na Marze to, co ty zrobiłeś tutaj? - Mondar uśmiechnął się kpiarsko. - Czy nie
powiedziałem ci właśnie, że zgodnie z naszą filozofią uważamy wszelkie próby poprawienia
własnej sytuacji za pomocą podboju czy jakiejkolwiek innej formy gwałtu za niewskazane?
Imperia zbudowane przemocą to imperia zbudowane na piasku, Cletusie.
- W takim razie - powiedział Cletus - piasek pod Imperium Rzymskim musiał być bardzo
mocno ubity. Ale ja nie sugeruję żadnej takiej rzeczy. Podsuwam jedynie myśl, żebyście
wybudowali elektrownię. Wasza kolonia na Marze zajmuje pas podzwrotnikowy na jedynym
tamtejszym dużym kontynencie. Mając elektrownię na biegunie północnym, nie tylko
rozciągnęlibyście swoje wpływy na niczyje w istocie rejony podbiegunowe, ale również
moglibyście sprzedawać energię małym, niezależnym koloniom leżącym w strefie umiarkowanej
między wami a siłownią. Podbój tej planety, jeśli w ogóle można o nim mówić, byłby
przeprowadzony czysto pokojowymi, ekonomicznymi środkami.
- Te małe kolonie, o których mówisz - powiedział Mondar, patrząc na Cletusa kącikami
niebieskich oczu, mając głowę lekko odwróconą w bok - wszystkie jak jedna uzależnione są od
Koalicji.
- Tym lepiej - odparł Cletus. - Koalicja nie może pozwolić sobie na zbudowanie
konkurencyjnej elektrowni.
- A jakim cudem my moglibyśmy sobie na to pozwolić? - zapytał Mondar. Potrząsnął
głową. - Cletusie, Cletusie, z tego, co widzę, pewnie uważasz, że Exotikowie leżą na pieniądzach.
- Ależ nie - powiedział Cletus. - Nie ma potrzeby, abyście nastawiali się na jakieś większe
natychmiastowe wydatki, niż te, które byłyby konieczne na siłę roboczą niezbędną do
postawienia elektrowni. Możliwe jest przecież zawarcie Umowy o wydzierżawienie samego
wyposażenia i sprowadzenie specjalistów do jej uruchomienia.
- Z kim? - zapytał Mondar. - Z Koalicją? Czy z Sojuszem?
- Ani z Koalicją, ani z Sojuszem - odpowiedział Cletus szybko. - Zdajesz się zapominać,
że istnieje jeszcze inna kolonia tutaj, na nowych planetach, która, jak się okazuje, jest kwitnąca.
- Masz na myśli kolonię naukowców na Newtonie? - spytał Mondar. - Wyznajemy
przeciwstawne sobie filozofie. Oni są zwolennikami zwartej społeczności mającej jak naj-
mniejsze kontakty z obcymi. My cenimy indywidualizm bardziej niż cokolwiek innego, a celem
naszego istnienia jest wspólnota z całą ludzką rasą. Obawiam się, że między nami a
Newtonianami istnieje naturalna niechęć. - Mondar westchnął lekko. - Zgadzam się, że
powinniśmy znaleźć sposób na przezwyciężenie takich emocjonalnych barier między nami a
innymi istotami ludzkimi. Niemniej ta bariera istnieje, a zresztą Newtonianie nie stoją finansowo
lepiej niż my. Dlaczego mieliby dać nam kredyty, urządzenia i specjalistów?
- Ponieważ taka elektrownia może z doskonałym zyskiem zwrócić im to, co zainwestują,
zanim dzierżawa wygaśnie i zanim odkupicie ich udział - powiedział Cletus.
- Bez wątpienia - przyznał Mondar. - Ale ta inwestycja jest jakby zbyt duża i zbyt
dalekosiężna dla ludzi pozostających w ich sytuacji. Człowiek mający umiarkowany dochód nie
zaczyna nagle rozmyślać o ryzykownych i odległych przedsięwzięciach. Pozostawia to
bogatszym, którzy mogą sobie pozwolić na ewentualną stratę; chyba że jest głupcem. A ci
Newtonianie, jacy by nie byli, nie są głupcami. Nie chcieliby nawet tego słuchać.
- Słuchaliby - powiedział Cletus - gdyby propozycję przedstawiono im we właściwy
sposób. Myślałem, że mógłbym sam napomknąć im o tym, to znaczy, jeśli zechcecie mnie do
tego upoważnić. Wybieram się tam właśnie, aby zorientować się, czy nie chcieliby wynająć
naszych nowych oddziałów dorsajskich.
Mondar patrzył na Cletusa przez chwilę; oczy Exotika zwęziły się. - Jestem osobiście
najzupełniej przekonany o tym, że nie ma najmniejszej w świecie szansy na to, abyś namówił ich
do czegoś takiego. Jednakże możemy wiele wygrać, a więc nic nie stracimy, jak sądzę, jeśli
spróbujesz. Jeśli chcesz, porozmawiam z moimi kolegami zarówno o projekcie, jak i o twojej
ewentualnej próbie pertraktacji z Newtonianami na temat urządzeń i ekspertów.
- Świetnie, zrób to - powiedział Cletus. Odwrócił się w stronę domu. - Sądzę, że
powinienem już się zbierać. Chcę jeszcze przeprowadzić inspekcję dorsajskiego pułku, który
tutaj stacjonuje, i ustalić jakiś system rotacji, abyśmy mogli grupami zabierać żołnierzy na Dorsaj
na przeszkolenie. Planuję wyruszyć na Newton pod koniec tygodnia.
- Powinienem do tego czasu mieć dla ciebie odpowiedź - rzekł Mondar, idąc za nim.
Zerknął z ciekawością na Cletusa, kiedy ramię w ramię wchodzili do domu. - Muszę przyznać, że
nie rozumiem, co możesz na tym zyskać.
- Bezpośrednio nic - odpowiedział Cletus. - Ani Dorsajowie - my, Dorsajowie - muszę
nauczyć się tak mówić. Czy to nie ty powiedziałeś mi kiedyś, że to, co posuwa całą ludzkość
naprzód, posuwa również ku długofalowym celom jednostkę i jej naród?
- Interesujesz się teraz naszymi długofalowymi celami? - zapytał Mondar.
- Nie. Swoimi własnymi - odparł Cletus. - Ale w tym wypadku jest to równoznaczne, tu i
tam.
Cletus spędził następne pięć dni w Bakhalli na odprawach z oficerami dorsajskimi,
poświęconych programowi szkolenia prowadzonego na Dorsaj. Zaprosił zarówno tych oficerów,
którzy wyrazili chęć powrotu na Dorsaj i wzięcia udziału w takim szkoleniu, jak też tych
żołnierzy, którzy myśleli o tym samym, zostawiając na koniec plan rotacji oddziałów, plan,
zgodnie z którym przeszkoleni już Dorsajowie zastąpiliby nie przeszkolonych Dorsajów z
Bakhalli pragnących odbyć takie szkolenie, z zastrzeżeniem, że ci ostatni pobieraliby w owym
okresie żołd tych pierwszych.
Reakcja Dorsajów z Bakhalli była entuzjastyczna. Większość tutejszych żołnierzy znała
Cletusa z czasów zwycięstwa nad Neulandią. Tak więc Cletus mógł zwiększyć wartość pożyczki
zaciągniętej u Exotików, jako że nie musiał natychmiast szukać zajęcia dla tych Dorsajów, którzy
już odbyli szkolenie, albowiem mógł nimi zastąpić ludzi pragnących przejść szkolenie.
Jednocześnie stale powiększał liczbę przeszkolonych Dorsajów.
Pod koniec tygodnia, zabrawszy listy uwierzytelniające od Exotików, Cletus wsiadł na
statek lecący na Newton, aby przedyskutować sprawę elektrowni na Marze z Newtońską Radą
Rządzącą, która to sprawa była podrzędna w stosunku do rozmów dotyczących zatrudnienia
Dorsajów.
W wyniku wcześniejszej korespondencji z Radą Rządzącą Cletus uzyskał zgodę na
spotkanie z jej przewodniczącym w dniu swego przylotu do Baille, największego miasta i de
facto stolicy Zjednoczonych Postępowych Wspólnot, jak nazwały siebie połączone kolonie
techników i naukowców, którzy wyemigrowali na Newton. Przewodniczącym był Artur Walco,
szczupły, prawie łysy, młodo wyglądający mężczyzna koło pięćdziesiątki. Przyjął Cletusa w
dużym, czystym, wręcz ' sterylnym gabinecie w wysokim budynku równie nowoczesnym, jak te
na Ziemi.
- Nie bardzo wiem, o czym mamy rozmawiać, pułkowniku - zaczął Walco, kiedy obaj
zasiedli po przeciwnych stronach idealnie czystego biurka, na którym nie było nic oprócz pulpitu
kontrolnego pośrodku. - Zjednoczone Postępowe Wspólnoty cieszą się obecnie dobrymi
stosunkami ze wszystkimi bardziej zacofanymi koloniami tego świata.
Był to gambit otwierający konwersację, tak rutynowy, jak pionek królewski na d4. Cletus
uśmiechnął się.
- Zatem moje informacje były mylne? - powiedział odsuwając krzesło od biurka i
podnosząc się. - Pan wybaczy. Ja...
- Nie, nie. Niech pan siada. Proszę usiąść! - pośpiesznie rzekł Walco. - Ponieważ odbył
pan taką podróż, mogę przynajmniej posłuchać tego, co pan chciał mi powiedzieć.
- A jeśli nie ma potrzeby, aby pan słuchał... - upierał się Cletus. Walco ponownie
przerwał mu machnięciem ręki.
- Nalegam. Niech pan siada, pułkowniku. Proszę mówić - powiedział. - Jak
wspomniałem, nie potrzebujemy w tym momencie pańskich najemników. Ale każdy człowiek z
otwartą głową wie, że nic nie jest niemożliwe na dłuższą metę. Poza tym zaintrygowały nas
pańskie wcześniejsze listy. Twierdzi pan, że uczynił pan swoich najemników skuteczniejszymi.
Prawdę mówiąc nie rozumiem, czemu skuteczność indywidualna miałaby mieć tak ogromne
znaczenie w jednostce bojowej biorącej udział w wojnie współczesnej. Co z tego, że pański
żołnierz jest bardziej sprawny? Nadal jest przecież tylko mięsem armatnim, czyż nie tak?
- Nie zawsze - odparł Cletus. - Nierzadko jest tym człowiekiem za armatą. Dla
najemników w szczególności ta różnica jest decydująca.
- O? Jak to? - Walco uniósł czarne, wąskie brwi.
- Ponieważ najemnicy nie po to są najemnikami, aby dać się zabić - powiedział Cletus. -
Są nimi po to, aby osiągnąć cele militarne, nie pozwalając się przy tym zabić. Im mniejsze straty,
tym większy zysk, zarówno dla najemnika, jak i dla jego pracodawcy.
- Jak to dla jego pracodawcy? - Spojrzenie Walco było bystre.
- Pracodawca najemników - odpowiedział Cletus -jest w takiej samej sytuacji, jak
biznesmen stojący wobec pracy, którą trzeba wykonać. Jeśli koszty wynajęcia kogoś do
wykonania danej pracy równe są prawdopodobnym zyskom lub je przewyższają, wtedy
wynajęcie kogokolwiek do wykonania takiej pracy pozostaje pod znakiem zapytania. Zmierzam
do tego, że ze sprawniejszymi wojskami najemnymi przedsięwzięcia militarne, które do tej pory
nie były korzystne dla zainteresowanych, stają się raptem opłacalne. Przypuśćmy, na przykład, że
istnieje sporny skrawek terytorium z tak cennymi bogactwami naturalnymi jak złoża
antymonitu...
- Jak złoża antymonitu w kolonii Broza, które Brozanie nam ukradli - przerwał Cletusowi
Walco.
Cletus skinął głową. - To jest właśnie taka sytuacja, o jakiej zacząłem mówić -
powiedział. - Macie tutaj kilka bardzo cennych kopalń pośród bagien i lasów ciągnących się we
wszystkich kierunkach na przestrzeni setek kilometrów, gdzie nie ma żadnego przyzwoitego
miasta; pracuje w nich i trzyma je w swoich rękach zacofana kolonia myśliwych, traperów i
farmerów. Kolonia ta znalazła się w posiadaniu tych kopalń dzięki poparciu militarnemu
udzielanemu przez Koalicję, tę samą Koalicję, która ma swój udział w wysokich cenach
płaconych przez was Brozanom za antymon otrzymywany z antymonitu.
Cletus przestał mówić i spojrzał znacząco na Walco. Twarz Walco pociemniała.
- Te złoża my odkryliśmy i zaczęliśmy wydobywać z ziemi, którą kupiliśmy od kolonii
Broza - powiedział. - Koalicja nigdy nie starała się nawet ukrywać faktu, że podjudziła Brozan do
ich zagarnięcia. To było piractwo, istne piractwo. - Szczęki Walco zacisnęły się. Ponad biurkiem
zamienił spojrzenie z Cletusem. - Wybrał pan interesujący przykład - powiedział. - Czysto
teoretycznie przypuśćmy, że rozpatrujemy sprawę zysków, które w tym właśnie przypadku
można by osiągnąć dzięki sprawności pańskich Dor-sajów.
Tydzień później Cletus znajdował się w drodze powrotnej na Dorsaj z trzymiesięcznym
kontraktem dla dwóch tysięcy żołnierzy i oficerów. Zatrzymał się w Bakhalli na Kultis, aby
poinformować Exotików, że szansę na spłacenie długu znacznie wzrosły.
- Gratuluję - powiedział Mondar. - Walco ma na wszystkich planetach opinię jednego z
najtwardszych ludzi w prowadzeniu pertraktacji. Czy miałeś wiele kłopotu z przekonaniem go?
- Nie musiałem go wcale przekonywać - odpowiedział Cletus. - Zanim napisałem do
niego po raz pierwszy, przestudiowałem sytuację na Newtonie pod względem punktów
zapalnych. Kopalnie antymonitu wydały mi się idealne. Tak więc w mojej późniejszej
korespondencji położyłem nacisk na wszystkie aspekty tej sprawy, uwypuklając jednocześnie
zalety naszych, przeszkolonych nową metodą wojsk, które można byłoby wykorzystać w takiej
właśnie sytuacji; ani razu jednak nie wymieniłem z nazwy brozańskich kopalń. Naturalnie trudno
byłoby mu nie dopasować podanych przeze mnie informacji do tej sprawy. Myślę, że był
zdecydowany wynająć nas, zanim jeszcze mnie przyjął. Gdybym ja nie podjął tego tematu, wtedy
on sam by to zrobił.
Mondar potrząsnął głową z uśmiechem podziwu. - Czy wykorzystałeś jego dobry humor,
aby poprosić go o rozważenie planu budowy marańskiej elektrowni?
- Tak - odparł Cletus. - Będziesz musiał wysłać przedstawiciela, aby podpisał
odpowiednie dokumenty, ale myślę, że Walco aż się pali do podpisania umowy.
Uśmiech zniknął z twarzy Mondara. - Masz na myśli, że jest poważnie zainteresowany? -
zapytał. - Zainteresowany dostarczeniem nam urządzeń i fachowców w zamian za finansowe
zyski w przyszłości?
- Nie tylko jest zainteresowany - odpowiedział Cletus. - Przekonasz się, że jest mocno
zdeterminowany, aby nie przepuścić, choćby nie wiadomo co, takiej okazji. Będziesz mógł
dyktować własne warunki.
- Nie mogę w to uwierzyć! - Mondar wytrzeszczył oczy na Cletusa. - Jak, w imię
wieczności, wprowadziłeś go w tak przychylny nastrój?
- Naprawdę nie miałem z tym żadnego problemu - powiedział Cletus. - Jak powiedziałeś,
Walco jest twardym negocjatorem, ale tylko wtedy, kiedy targuje się z pozycji siły. Załatwiwszy
sprawę Dorsajów rzuciłem przynętę twierdząc, że wybieram się na Ziemię, gdzie mam rodzinne
koneksje, które zapewne pomogą mi w uzyskaniu od Sojuszu kredytów na wybudowanie
elektrowni na Marze. Zainteresował się tym oczywiście, jak sądzę, głównie ze względu na
perspektywę uzyskania tego rodzaju pomocy od Sojuszu dla własnej kolonii. Wtedy jednak tak
się złożyło, że zacząłem rozwodzić się na temat korzyści finansowych, które na dłuższą metę
uzyska Sojusz w zamian za swoją pomoc i to, zdaje się, dało mu do myślenia.
- Tak - zamruczał Mondar - newtoniański apetyt na kredyty jest spory.
- Właśnie! - powiedział Cletus. - Kiedy tylko okazał ten apetyt, wiedziałem, że złapałem
go na haczyk. Ciągnąłem temat tak długo, aż sam podsunął myśl, że Zjednoczone Postępowe
Wspólnoty byłyby ewentualnie zainteresowane wniesieniem małego udziału - może dostawą
dwudziestu procent sprzętu lub równoważnej liczby wyszkolonego personelu, w zamian za nie
więcej niż pięcioletnią hipotekę na nieruchomościach w Bakhalli.
- Tak powiedział? - Twarz Mondara stała się zamyślona. - To oczywiście wygórowana
cena, ale biorąc pod uwagę fakt, że obecnie nasze szansę na uzyskanie pieniędzy od Sojuszu są
praktycznie żadne...
- Właśnie mu to powiedziałem - przerwał Cletus Mondarowi. - Cena była tak
wygórowana, że aż śmieszna. I roześmiałem mu się w twarz.
- Roześmiałeś się? - Spojrzenie Mondara stało się ostre. - Cletusie, to nie było mądre.
Tego rodzaju oferta od przewodniczącego rady na Newtonie...
- Jest mało realistyczna, otwarcie mu to powiedziałem - rzekł Cletus. - Nie mogłem
postawić siebie w takiej sytuacji, by przynieść wam ofertę, której skąpstwo byłoby wręcz dla was
obraźliwe. Jestem również, o czym nie omieszkałem mu powiedzieć, zobowiązany wobec
Dorsajów utrzymywać dobre stosunki z rządami wszystkich niezależnych kolonii na nowych
planetach - i po namyśle zacząłem nawet odczuwać wątpliwości, czy powinienem był w ogóle
wspominać mu o tej sprawie. Ostatecznie otrzymałem przecież upoważnienie jedynie do tego,
aby rozmawiać o tym z moimi krewnymi i znajomymi na Ziemi.
- I on to zniósł? - Mondar popatrzył ze zdziwieniem na Cletusa.
- Nie tylko zniósł - ale, nie tracąc czasu, przeprosił mnie i sprowadził swoją ofertę do
bardziej realnego poziomu. Wówczas powiedziałem mu, że zaczynam czuć się trochę niepewnie
co do celowości prowadzenia z nim interesów. Ale on nadal zmieniał ofertę, aż w końcu gotów
był dostarczyć wszystkie niezbędne urządzenia oraz wszystkich potrzebnych specjalistów do
uruchomienia elektrowni. Ostatecznie zgodziłem się, acz niechętnie, że przedstawię wam tę
propozycję, zanim pojadę na Ziemię.
- Cletusie! - Oczy Mondara zaświeciły się. - Zrobiłeś to!
- Niezupełnie - powiedział Cletus. - Pozostało jeszcze to newtońskie żądanie
nieruchomości bakhallańskich jako zabezpieczenia, oprócz hipoteki na samej elektrowni. Miałem
wyjeżdżać następnego dnia, więc wcześnie rano, przed odjazdem, wysłałem mu wiadomość, że
przemyślałem całą sprawę w nocy, a ponieważ absolutnie nie ma wątpliwości, że Sojusz będzie
szczęśliwy, mogąc finansować ten projekt z hipoteką na elektrowni jako jedynym
zabezpieczeniem, postanowiłem jednak odrzucić jego ofertę i jechać prosto na Ziemię.
Mondar wolno wypuścił powietrze. - Mając już w rękach jego ofertę - powiedział, i u
każdego, kto to mówiłby, z wyjątkiem Exotika, ton wypowiadanych słów pozostałby gorzki -
musiałeś tak ryzykować.
- Nie było w tym żadnego ryzyka - odparł Cletus. - Do tego czasu facet sam siebie
przekonał co do kupna tego projektu za wszelką cenę. Sądzę, że mógłbym wyciągnąć więcej,
gdybym wcześniej nie dał mu do zrozumienia, jakie są granice tego, co Sojusz jest skłonny
zrobić. Zatem pozostała jedynie kwestia wysłania kogoś do podpisania papierów.
- Możesz na to liczyć. Nie będziemy tracić czasu - odpowiedział Mondar. Pokiwał głową.
- Jesteśmy ci winni przysługę, Cletusie. Przypuszczam, że o tym wiesz.
- Byłoby dziwne, gdybym to przeoczył - powiedział Cletus trzeźwo. - Sądzę jednak, że
Exotikowie i Dorsajowie mają mocniejsze podstawy co do wzajemnej pomocy w przyszłości niż
jedynie wymiana przysług.
Osiem dni później Cletus wrócił na Dorsaj, gdzie zastał trzy tysiące żołnierzy, którym
przesłał wiadomość z Newton, zmobilizowanych już i gotowych do wyjazdu. Z tego tylko
pięciuset było nowo przeszkolonych. Na pozostałe dwa i pół tysiąca składały się dobre, solidne
oddziały najemne z Dorsaj, nie poddane jeszcze specjalnemu treningowi opracowanemu przez
Cletusa. Jednakże fakt ten nie miał żadnego znaczenia: nie przeszkolone dwa i pół tysiąca ludzi
miało bowiem, zgodnie z planami Cletusa, odbyć w istocie tylko przejażdżkę.
Tymczasem przed odlotem na Newton, wyznaczonym za trzy dni, miał się odbyć ślub
Cletusa z Melissą. Negocjacje w Bakhalli i na Newtonie zatrzymały Cletusa dłużej, niż to było
planowane. A kiedy przybył - wysyłając naprzód wiadomość, że zdąży na ceremonię, choćby
nawet miał porwać statek atmosferyczny - czterdzieści minut przed wyznaczoną godziną,
pierwszą rzeczą, która go przywitała, była wieść, że prawdopodobnie cały ten pośpiech jest
niepotrzebny.
- Mówi, że zmieniła zdanie, to wszystko - powiedział Eachan Khan Cletusowi
przyciszonym głosem w zacisznym półmroku salonu. Ponad sztywnymi ramionami Eachana,
jakieś dziesięć metrów dalej, Cletus dostrzegł kapelana regimentu przeszkolonych Dorsajów oraz
innych gości, którzy jedli i pili w błogiej nieświadomości tej nagłej, dość zasadniczej zmiany w
planach Melissy. Towarzystwo składało się ze starych, serdecznych przyjaciół Eachana i
nowych, ale równie oddanych przyjaciół Cletusa. Wśród najemników przyjaźnie zawiązywały się
z trudem, ale kiedy już raz się zawiązały, pozostawały niewzruszone. Ci, którzy byli przyjaciółmi
Cletusa, przewyższali dwukrotnie przyjaciół Eachana. Cletus sam ułożył w ten sposób listę gości.
- Melissa powiada, że coś jest nie w porządku - powiedział Eachan bezradnie - i musi się
z tobą zobaczyć. Nie rozumiem jej. Zwykle ją rozumiałem, zanim deCastries... - urwał. Ramiona
opadły mu pod marynarką munduru. - Ale teraz już nie.
- Gdzie ona jest? - zapytał Cletus.
- W ogrodzie. W końcu ogrodu, za krzewami, w letnim domku - odpowiedział Eachan.
Cletus odwrócił się i wyszedł oszklonymi drzwiami salonu do ogrodu. Kiedy znalazł się
poza zasięgiem wzroku Eachana, skręcił w kierunku parkingu i wynajętego samochodu, którym
przyjechał z Foralie.
Otworzywszy samochód, wyjął z niego swoją torbę podróżną. W środku znajdował się
pas i pistolet. Cletus założył pas, odpinając kaburę, która normalnie chroniła wypolerowaną kolbę
pistoletu. Następnie ruszył w kierunku ogrodu.
Znalazł Melissę w tym miejscu, które wskazał mu Eachan. Młoda kobieta stała w letnim
domku tyłem do wejścia, z rękami opartymi na białej balustradzie, patrząc poprzez zasłonę
krzewów na odległe pasmo gór. Odwróciła się na odgłos kroków na drewnianej podłodze
letniego domku.
- Cletusie! - zawołała. Jej twarz miała normalny kolor i wyraz, chociaż wargi były trochę
zaciśnięte. - Ojciec powiedział ci?
- Tak - odparł zatrzymując się przed nią. - Powinnaś teraz przygotowywać się w domu. A
tak będziemy zmuszeni pójść tak, jak stoimy.
Oczy Melissy rozszerzyły się lekko. Wśliznęła się do nich
niepewność. - Pójść? - powtórzyła. - Cletusie, nie byłeś jeszcze w domu? Zrozumiałam,
że powiedziałeś, iż już rozmawiałeś z ojcem.
- Rozmawiałem - powiedział.
- Zatem... - Popatrzyła na niego ze zdziwieniem. -
Cletusie, czy nie zrozumiałeś, co on mówił? Powiedziałam mu, że coś jest nie w
porządku. Po prostu nie w porządku. Nie wiem, co tutaj jest nie w porządku, ale coś jest. Nie
zamierzam wyjść za ciebie!
Cletus spojrzał na Melissę. I kiedy Melissa odpowiedziała mu na to spojrzenie, twarz jej
się zmieniła. Pojawił się na niej wyraz, jaki Cletus widział tylko raz. Taką twarz widział Cletus u
Melissy wtedy, kiedy wyszedł żywy z rowu, w którym udawał martwego, chcąc zniszczyć
partyzantów neulandzkich atakujących opancerzony pojazd na drodze do Bakhalli.
- Ty nie... nie myślisz... - zaczęła prawie szeptem. Ale później jej głos stał się pewniejszy.
- Potrafisz mnie zmusić, abym za ciebie wyszła?
- Ślub się odbędzie - powiedział.
Potrząsnęła głową z niedowierzaniem. - Żaden dorsajski kapelan nie udzieli mi ślubu
wbrew mojej woli!
- Mój kapelan pułkowy tak, jeśli mu rozkażę - rzekł Cletus.
- Da ślub córce Eachana Khana? - wybuchnęła nagle. - I przypuszczasz, że mój ojciec
będzie po prostu stał i patrzył na to, co się dzieje?
- Szczerze myślę, że tak - odparł Cletus tak wolno i z takim naciskiem, że na twarzy
Melissy pojawił się na chwilę rumieniec, a następnie zniknął, czyniąc ją bladą jak po wielkim
szoku.
- Ty... - Głos jej zadrżał i ucichł. Jako dziecko najemnego oficera nie mogła nie spostrzec,
że pośród gości weselnych ci, którzy byli związani z Cletusem emocjonalnymi albo też innymi
więzami, przewyższali liczebnie tych, którzy czuli się związani z jej ojcem. Ale jej wzrok nadal
był pełen niedowierzania. Melissa szukała w twarzy Cletusa oznaki, że ten, którego widzi przed
sobą, to w jakiś dziwny sposób nie ten prawdziwy.
- Ale ty nie jesteś taki. Nie mógłbyś... - Głos załamał się jej znowu. - Ojciec jest twoim
przyjacielem!
- A ty będziesz moją żoną - powiedział Cletus.
Oczy Melissy po raz pierwszy spoczęły na pistolecie w otwartej kaburze u pasa.
- O, Boże! - Przyłożyła szczupłe dłonie do twarzy. - A ja myślałam, że Dow jest
okrutny... nie odpowiem. Kiedy kapelan zapyta mnie, czy chcę ciebie za męża, powiem nie!
- Dla dobra Eachana - powiedział Cletus - mam nadzieję, że tego nie zrobisz.
Odsunęła ręce od twarzy. Stała jak lunatyczka z opuszczonymi ramionami.
Cletus podszedł do niej, wziął ją za rękę i wyprowadził, nie stawiającą oporu, z letniego
domku i dalej przez ogród, koło żywopłotu i przez oszklone drzwi wprowadził do salonu. Kiedy
weszli, Eachan nadal się tam znajdował, odwrócił się do nich szybko, odstawił trzymaną w ręce
szklaneczkę i zbliżył szybkim krokiem.
- Jesteście! - powiedział. Ostro spojrzał na córkę. - Melly! O co chodzi?
- O nic - odpowiedział Cletus. - Nic się w końcu nie stało. Zamierzamy się pobrać.
Spojrzenie Eachana przeniosło się na Cletusa. - Tak? - Mierzył się przez chwilę z oczami
Cletusa, a następnie znowu spoczął wzrokiem na Melissie. - Czy to prawda, Melisso? Czy
wszystko jest w porządku?
- Wszystko układa się świetnie - rzekł Cletus. - Powiedz lepiej kapelanowi, że jesteśmy
gotowi.
Eachan nie poruszył się. Powędrował spojrzeniem w dół i przyjrzał się uważnie broni na
biodrze Cletusa. Spojrzał ponownie na Cletusa, a później na Melissę.
- Czekam, aby usłyszeć to od ciebie, Melisso - powiedział wolno. Jego oczy zszarzały
niczym zwietrzały granit. - Nie powiedziałaś mi jeszcze, że wszystko jest w porządku.
- Wszystko jest w porządku - wymówiła zbielałymi, zdrętwiałymi wargami. - To był od
początku twój pomysł, abym wyszła za Cletusa, czyż nie tak, ojcze?
- Tak - odparł Eachan. Żadna zauważalna zmiana nie pojawiła się na jego twarzy, ale
wyglądało na to, że taka zmiana nastąpiła wewnątrz, wymiatając z niego wszystkie emocje i
czyniąc go spokojnym, opanowanym i zdecydowanym. Zrobił krok do przodu, tak że znalazł się
teraz prawie między nimi, patrząc Cletusowi prosto w twarz z odległości kilkunastu
centymetrów. - Ale, być może, się myliłem.
Opuścił rękę niby przypadkowo i położył ją na dłoni Cletusa, która trzymała Melissę za
nadgarstek. Palce Eachana lekko zacisnęły się wokół kciuka Cletusa w chwycie, który mógłby
złamać mu palec, gdyby Cletus nie zwolnił swojego chwytu.
Cletus położył delikatnie drugą rękę na pas z bronią.
- Puść - zwrócił się miękko do Eachana.
Obu mężczyzn opanował taki sam śmiertelny spokój. Przez chwilę w pokoju nikt się nie
poruszył, wreszcie Melissa chwyciła oddech.
- Nie! - wepchnęła się między nich, zwracając twarzą do ojca, a plecami do Cletusa, który
nadal trzymał ją za nadgarstek. - Ojcze! Co się z tobą dzieje? Myślałam, że będziesz szczęśliwy,
iż zdecydowaliśmy się pobrać mimo wszystko!
Stojący z tyłu Cletus puścił nadgarstek Melissy, a ona przeniosła do przodu uwięzioną do
tej chwili rękę. Jej ramiona podniosły się gwałtownie w głębokim oddechu. Przez chwilę Eachan
gapił się na nią bezmyślnie, a następnie w jego oczach pojawił się wyraz zdziwienia i
konsternacji.
- Melly, myślałem... - Głos załamał mu się i Eachan umilkł.
- Myślałeś? - krzyknęła ostro Melissa. - Co myślałeś, ojcze?
Patrzył na nią oszołomiony. - Nie wiem! - wybuchnął nagle. - Nie rozumiem cię,
dziewczyno! Nie rozumiem cię wcale.
Odwrócił się i ciężko podszedł do stolika, na który odstawił wcześniej swoją szklaneczkę.
Podniósł ją i pociągnął głęboki łyk.
Melissa podeszła do niego i na moment położyła mu rękę na plecach, przytulając głowę
do jego głowy. Następnie wróciła do Cletusa i położyła mu na przedramieniu zimną dłoń.
Popatrzyła na niego oczami, które stały się dziwnie głębokie i wolne od gniewu czy urazy.
- Chodźmy więc, Cletusie - powiedziała spokojnie. - Zacznijmy już lepiej.
Minęło kilka godzin, zanim nowożeńcy mogli zostać sami. Goście weselni odprowadzili
ich do drzwi sypialni w nowo wybudowanym domu Grahame'a i kiedy tylko drzwi zamknęły się
przed nimi, opuścili dom, a echo ich śmiechów i wesołych głosów zniknęło wraz z nimi.
Melissa ze zmęczeniem opadła na brzeg szerokiego łoża. Spojrzała na Cletusa, który stał
nadal.
- A teraz może powiesz mi, co jest nie w porządku? - zapytała.
Popatrzył na nią. Nadszedł właśnie moment, który przewidział, kiedy prosił ją, żeby za
niego wyszła. Zebrał całą odwagę, aby stawić temu czoło.
- Będziemy małżeństwem jedynie z nazwy - powiedział. - Za parę lat otrzymasz
unieważnienie.
- Więc po co w ogóle było się pobierać? - zapytała głosem wolnym jeszcze od potępienia
czy rozgoryczenia.
- DeCastries wróci tutaj, na nowe planety, w ciągu najbliższych dwunastu miesięcy -
powiedział. - Zanim się tu znajdzie, poprosi cię, abyś przyjechała na Ziemię. Wychodząc za mnie
straciłaś swoje ziemskie obywatelstwo. Jesteś teraz Dorsajką. Nie możesz jechać, dopóki
małżeństwo nie zostanie unieważnione i dopóki nie wystąpisz ponownie o obywatelstwo
ziemskie. A nie możesz od razu unieważnić małżeństwa, albowiem Eachan dowie się, że
zmusiłem cię do wyjścia za mnie, a skutki znasz - są to te same skutki, których chciałaś uniknąć,
godząc się mnie poślubić.
- Nigdy nie pozwoliłabym na to, żebyście się pozabijali - powiedziała. Jej głos był
dziwnie obcy.
- Tak - potwierdził. - Poczekasz dwa lata. Potem będziesz wolna.
- Ale dlaczego? - spytała. - Dlaczego to zrobiłeś?
- Eachan ruszyłby za tobą na Ziemię - odparł Cletus. - Na to właśnie liczył Dow. I na to ja
nie mogłem pozwolić. Potrzebuję Eachana do tego, co muszę zrobić.
Patrzył na nią, kiedy mówił, ale teraz odwrócił wzrok. Wyjrzał przez wysokie okno
sypialni na szczyty gór okryte chmurami zapowiadającymi popołudniowe deszcze, które za kilka
miesięcy miały zmienić się w pierwsze jesienne śniegi. Melissa nie odzywała się dłuższy czas. -
Więc - powiedziała w końcu - nigdy mnie nie kochałeś?
Otworzył usta, aby odpowiedzieć, ponieważ w tym momencie był już na to zdecydowany.
Ale w ostatniej chwili, na przekór własnemu postanowieniu, jego wargi wypowiedziały inne
słowa.
- Czy kiedykolwiek mówiłem, że cię kocham? - odparł i odwracając się wyszedł z pokoju,
zanim Melissa zdążyła cokolwiek powiedzieć.
Kiedy zamykał drzwi, w pokoju panowała cisza.
Rozdział XX
Następnego dnia Cletus zajął się przygotowywaniem ekspedycyjnego kontyngentu nowo
przeszkolonych i jeszcze nie przeszkolonych Dorsajów, których miał zabrać ze sobą na Newton.
Kilka dni później, kiedy siedział w swoim prywatnym gabinecie na poligonie w Foralie, zajrzał
doń Arvid, aby powiedzieć, że chce z nim mówić nowy emigrant na Dorsaj.
- Pamięta go pan, jak sądzę, pułkowniku - powiedział Arvid, patrząc trochę ponuro na
Cletusa. - Porucznik William Athyer, poprzednio w Sojuszniczym Korpusie Ekspedycyjnym w
Bakhalli.
- Athyer? - powiedział Cletus. Odsunął papiery leżące przed nim na biurku. - Przyślij go,
Arv.
Arvid wyszedł z gabinetu. Kilka sekund później Bili Athyer, którego Cletus widział
ostatnio pijanego, zastępującego mu drogę na dworcu lotniczym w Bakhalli, niepewnie stanął w
drzwiach. Miał na sobie brązowy mundur dorsajskiego rekruta z insygniami oficera
pozostającego w okresie próbnym, w miejsce dawnych srebrnych naszywek porucznika.
- Wejdź - rzekł Cletus - i zamknij za sobą drzwi. Athyer posłusznie wszedł do pokoju. -
Dobrze, że pozwolił mi pan zobaczyć się ze sobą, pułkowniku - powiedział wolno. - Nie
przypuszczam, aby spodziewał się pan, że się tutaj zjawię...
- Przeciwnie - odparł Cletus. - Spodziewałem się ciebie. Siadaj. - Wskazał na krzesło
przed biurkiem. Athyer siadł na nim ostrożnie. - Nie wiem, jak pana przeprosić... - zaczai.
- Więc nie przepraszaj - przerwał mu Cletus. - O ile się nie mylę, coś się zmieniło w
twoim życiu?
- Zmieniło! - Twarz Athyera rozjaśniła się. - Pułkowniku, pamięta pan dworzec w
Bakhalli...? Wróciłem stamtąd z mocnym postanowieniem. Miałem zamiar przeczytać wszystko,
co pan kiedykolwiek napisał, wszystko, bardzo dokładnie, aż znajdę jakiś błąd, jakieś potknięcie,
które mógłbym wykorzystać przeciwko panu. Powiedział pan, abym nie przepraszał, ale...
- I mówiłem to serio - przerwał Cletus. - Mów wszystko, co chciałeś mi powiedzieć.
- Cóż, ja... nagle zacząłem wszystko rozumieć - kontynuował Athyer. - Nagle zaczęło
mieć to dla mnie sens i nie mogłem w to uwierzyć! Zostawiłem pańskie książki i zacząłem
wertować wszystko, co mogłem znaleźć w tej bibliotece Exotików w Bakhalli na temat sztuki
wojennej. I było to tylko to, co zawsze czytałem, ni mniej, ni więcej. To pańskie książki były
inne... Pułkowniku, pan nie widzi tej różnicy!
Cletus uśmiechnął się.
- Oczywiście, oczywiście, że pan widzi! - pośpiesznie wykrzyknął Athyer. - Nie to
miałem na myśli. Chodzi mi o to na przykład, że zawsze miałem kłopoty z matematyką. Nie
ukończyłem Sojuszniczej Akademii, wie pan. Skończyłem jeden z kursów dla oficerów rezerwy i
ledwie dawałem sobie jakoś radę na zajęciach z matematyki. Działo się tak aż do dnia, w którym
zetknąłem się ze stereometrią. Nagle cyfry i figury połączyły się - i to było piękne. I właśnie tak
stało się dzięki pańskim książkom. Nagle sztuka strategii wojskowej i mechanizmy połączyły się
w jedno. Jako dziecko marzyłem o dokonywaniu wielkich rzeczy, a tu nagle czytam, jak można
tego dokonać. Nie tylko militarnych czynów, ale wszelkich innych również.
- Zobaczyłeś to w tym, co napisałem, prawda? - zapytał Cletus.
- Zobaczyłem! - Athyer wyciągnął rękę i wolno zamknął ją w pięść. - Ujrzałem coś
prawdziwego, trójwymiarowego, leżącego przede mną. Pułkowniku, nikt nie wie, czego pan
dokonał w tych tomach, które pan napisał. Nikt tego nie docenia, a chodzi tutaj nie tylko o to, co
pańskie dzieło oferuje teraz, ale o to, co oferuje w przyszłości!
- Dobrze - powiedział Cletus. - Cieszę się słysząc, że tak uważasz. A teraz co mogę dla
ciebie uczynić?
- Myślę, że pan wie, pułkowniku, nieprawdaż? - powiedział Athyer. - Przyjechałem tutaj,
na Dorsaj, z powodu tego, co pan napisał. Ale nie chcę być tylko jednym z pańskich
podwładnych. Chcę być bliżej, tam, gdzie nadal będę mógł uczyć się od pana. O, wiem, że nie
ma pan teraz dla mnie miejsca w swoim sztabie, ale gdyby mógł pan o mnie pamiętać...
- Myślę, że znalazłoby się dla ciebie miejsce - odparł Cletus. - Jak powiedziałem,
wcześniej czy później spodziewałem się ciebie tu zobaczyć. Idź do komendanta Arvida Johnsona
i powiedz mu, że poleciłem mu wziąć ciebie na swojego zastępcę. Odstąpimy od warunku
pełnego przeszkolenia i będziesz mógł przyłączyć się do grupy, którą zabieramy na Newton.
- Pułkowniku... - Athyerowi zabrakło słów.
- To wszystko zatem - rzekł Cletus, zgarniając z powrotem przed siebie papiery, które
odsunął przedtem na bok. - Znajdziesz Arvida w sekretariacie.
Wrócił do swojej pracy. Dwa tygodnie później kontyngent dorsajski wylądował na
Newtonie, a razem z nim nowo mianowany dowódca komendy Bili Athyer.
- Mam nadzieję, panie marszałku - powiedział kilka dni później Artur Walco,
przyglądając się razem z Cletusem wieczornemu apelowi - że pańskie zaufanie do siebie nie było
przesadzone.
W głosie przewodniczącego rady Zjednoczonych Postępowych Wspólnot pojawił się
jakby cień drwiny, kiedy użył on tytułu, który nadał sobie Cletus w ramach gruntownej zmiany
nazw stopni oficerskich i nazw oddziałów w nowym wojsku dorsajskim. Stali razem na skraju
placu apelowego, na tle masztu, na którym flaga była już opuszczona do połowy, a czerwone
słońce na szarym niebie Newtonu właśnie znikało za horyzontem i major Swahili kończył apel.
Cletus odwrócił się, aby spojrzeć na chudego, łysiejącego Newtonianina.
- Przesadna pewność siebie - powiedział - to wada ludzi, którzy nie znają się na swojej
pracy.
- A pan się zna? - warknął Walco.
- Tak - odpowiedział Cletus.
Walco roześmiał się cierpko, kuląc chude ramiona w czarnej marynarce przed północnym
wiatrem wiejącym od lasu, który rósł tuż przy granicy miasta Debroy, tego samego lasu, który
ciągnął się nieprzerwanie na północ przez ponad trzysta kilometrów aż do kopalń antymonitu i
brozańskiego miasta Watershed.
- Dwa tysiące ludzi wystarczy może, aby odebrać te kopalnie - powiedział - ale pański
kontrakt z nami powiada, że macie je utrzymać co najmniej przez trzy dni, to jest do chwili,
kiedy przybędą wojska newtoniańskie, żeby was zluzować. A w ciągu dwudziestu czterech
godzin od wkroczenia przez was do Watershed Brozanie są w stanie ściągnąć przeciwko wam
dziesięć tysięcy regularnego wojska. Jak ma pan zamiar poradzić sobie z przewagą pięć do
jednego, naprawdę, nie wiem.
- Oczywiście, że nie - powiedział Cletus. Flaga była już opuszczona całkowicie i major
Swahili przekazał prowadzenie apelu swemu adiutantowi, który wydał rozkaz rozejścia się. - To
nie pańska sprawa. Pańską sprawą jest jedynie podpisanie ze mną takiego kontraktu, który
powiada, że otrzymamy naszą zapłatę dopiero po przekazaniu waszym wojskom kontroli nad
kopalniami. I właśnie to pan zrobił. Nasza porażka nie narazi Zjednoczonych Postępowych
Wspólnot na żadną finansową stratę.
- Może nie - zauważył Walco zjadliwie - ale w grę wchodzi również moja reputacja.
- Podobnie jak i moja - odparł Cletus wesoło.
Walco prychnął i odszedł. Cletus patrzył za nim przez chwilę, później odwrócił się i
skierował do budynku sztabu w tymczasowym obozie wzniesionym dla Dorsajów na skraju
Debroy, w cieniu lasu. Tam w pokoju z mapą zastał Swahiliego i Arvida czekających na niego.
- Popatrzcie na to - powiedział przywołując ich skinieniem głowy do głównej mapy
plastycznej, która przedstawiała szeroki pas lasu z Debroy na jednym krańcu stołu, a kopalniami
antymonitu wokół Watershed - na drugim. Obaj mężczyźni stanęli obok niego, w pobliżu tej
części stołu, gdzie było Debroy. - Walco i jego ludzie spodziewają się, że będziemy tutaj obijać
się jeszcze tydzień albo dwa, zanim cokolwiek zrobimy. Wszyscy brozańscy szpiedzy
obserwujący rozwój sytuacji dojdą w związku z tym do tego samego wniosku. Ale my nie
zamierzamy tracić czasu. Majorze...
Spojrzał na Swahiliego, którego przecięta blizną, ciemna twarz z zainteresowaniem
pochylała się nad stołem. Swahili podniósł oczy i napotkał spojrzenie Cletusa.
- Jutro o świcie rozpoczniemy aklimatyzacyjny trening oddziałów - powiedział. -
Żołnierze nie powinni znaleźć się dalej niż siedem kilometrów w głąb lasu, dużo poniżej
newtoniańsko-brozańskiej granicy. - Cletus wskazał czerwoną linię biegnącą przez lesisty obszar
trzydzieści kilometrów od Debroy. - Będą trenowali grupami i komendami, i nie powinni robić
tego dobrze. Nie powinni niczego robić dobrze. Trzeba będzie przetrzymać ich tam przez całą
noc, a potem tak długo, dopóki pana oficerowie nie będą zadowoleni. Kiedy oficerowie
stwierdzą, że żołnierze są już przygotowani, wtedy można ich będzie zwolnić, grupa po grupie, i
pozwolić na powrót do obozu. Chcę, aby ostatnia grupa nie wyszła z lasu przed upływem dwóch
i pół dni licząc od jutra rano. Przekaże pan swoim oficerom odpowiednie rozkazy, aby tego
dopilnowali.
- Mnie tam nie będzie? - zapytał Swahili.
- Będzie pan ze mną - odpowiedział Cletus. Zerknął na wysokiego, młodego kapitana po
swojej prawej stronie. - Arvid również i dwustu naszych najlepszych ludzi. Oddzielimy się od
reszty, jak tylko znajdziemy się między drzewami, rozproszymy na dwu- i trzyosobowe zespoły i
skierujemy na północ, aby spotkać się za cztery dni siedem kilometrów na południe od
Watershed.
- Cztery dni? - powtórzył Swahili. - To ponad siedemdziesiąt kilometrów dziennie na
piechotę przez nieznany teren.
- Właśnie! - potwierdził Cletus. - Dlatego też nikt, ani Newtonianie, ani Brozanie, nie
będzie podejrzewał, że spróbujemy zrobić coś takiego. Ale pan wie i ja wiem, nieprawdaż,
majorze, że nasi najlepsi ludzie mogą tego dokonać?
Wymienili spojrzenia; ciemna twarz Swahiliego była nieporuszona.
- Tak jest - odparł Swahili.
- Dobrze - rzekł Cletus, odchodząc od stołu. - Teraz coś zjemy, a wieczorem omówimy
szczegóły. Chcę, majorze, aby pan wyruszył w drogę razem z Arvem. Ja wezmę ze sobą dowódcę
komendy Athyera, pójdziemy razem.
- Athyera? - spytał Swahili.
- Właśnie tak - odparł Cletus sucho. - Czy to nie pan powiedział mi, żeby Athyer jechał z
nami?
- Tak - rzekł Swahili. Dziwna rzecz, ale była to prawda. Wydawało się, że Swahili
zainteresował się świeżo zwerbowanym, nie przeszkolonym Athyerem. Zainteresowanie to
wynikało raczej z ciekawości niż z sentymentu, gdyż jeśli jakichś dwóch ludzi znajdowało się na
przeciwległych biegunach, byli nimi major i dowódca komendy. Swahili przewyższał o całe
niebo wszystkich świeżo przeszkolonych Dorsajów, zarówno żołnierzy, jak i oficerów, z
wyjątkiem Cletusa, w trenowaniu samokontroli. Jednakże, bezspornie, Swahili nie był tym, kto
pozwoliłby sobie na to, aby zainteresowanie tego rodzaju mogło mieć wpływ na własną opinię.
Spojrzał na Cletusa z odrobiną rozbawienia.
- Oczywiście, ponieważ będzie z panem... - powiedział.
- Przez całą drogę - rzucił Cletus ze stoicyzmem. - Domyślam się, że nie ma pan żadnych
zastrzeżeń co do towarzystwa Arvida?
- Nie, panie marszałku. - Swahili spojrzał na wysokiego, młodego komendanta, a w
spojrzeniu tym znalazło się coś bardzo bliskiego - tak bliskiego, jak nigdy przedtem - podziwu.
- Dobrze - powiedział Cletus. - Może więc pan odejść. Spotkamy się tutaj za godzinę, po
kolacji.
- Tak jest.
Swahili wyszedł. Cletus ruszył w stronę drzwi i stwierdził, że Arvid nadal tu jest i stoi mu
niemal na drodze. Zatrzymał się.
- Masz jakąś sprawę, Arv? - zapytał.
- Panie marszałku - zaczął Arvid i wyglądało na to, że nie jest w stanie dalej mówić.
Cletus nie uczynił żadnej próby, aby podtrzymać rozmowę. Stał jedynie, czekając.
- Panie marszałku - zaczął znowu Arvid. - Nadal jestem pańskim adiutantem, prawda?
- Jesteś - odparł Cletus.
- Więc - twarz Arvida była ściągnięta i trochę blada - czy mogę zapytać, dlaczego to
Athyer będzie z panem podczas akcji, a nie ja?
Cletus popatrzył na niego chłodno. Arvid trzymał się sztywno, choć jego prawe ramię
było lekko przygarbione pod płaszczem munduru, ściągnięte nieco do przodu przez napiętą
tkankę blizny, pozostałość po ranie, którą odniósł w Bakhalli, zasłaniając Cletusa przed
neulandzkimi strzelcami.
- Nie, komendancie - powiedział bez pośpiechu Cletus. - Nie możesz mnie pytać,
dlaczego zdecydowałem tak, a nie inaczej, ani teraz, ani kiedykolwiek indziej.
Stali twarzami do siebie.
- Czy to jasne? - spytał po chwili Cletus.
Arvid zesztywniał jeszcze bardziej. Odwrócił oczy od Cletusa i jego spojrzenie
powędrowało gdzieś na przeciwległą ścianę.
- Tak jest, panie marszałku - powiedział.
- Zatem będzie chyba najlepiej, jak udasz się na kolację, prawda? - rzekł Cletus.
- Tak jest, panie marszałku.
Arvid odwrócił się i wyszedł. Po sekundzie Cletus westchnął i ruszył do swojej kwatery,
gdzie czekał go samotny posiłek podany przez ordynansa.
O dziewiątej rano następnego dnia, kiedy Cletus znajdował się razem z dowódcą
komendy Athyerem siedem kilometrów w głębi lasu, podszedł do niego Swahili i wręczył mu
metalową kasetkę wielkości pudełka zapałek, zawierającą mapę. Cletus schował ją do kieszeni
kurtki szaro-zielonego polowego munduru.
- Czy jest zorientowana? - zapytał majora. Swahili skinął głową.
- Z obozem jako punktem odniesienia - odpowiedział.- Pozostali wyznaczeni ludzie
wyruszyli już w dwu- i trzyosobowych zespołach, tak jak pan rozkazał. Kapitan i ja również
jesteśmy gotowi.
- Dobrze - powiedział Cletus. - My też wyruszamy, Bili i ja. Spotkamy się w ustalonym
miejscu, siedem kilometrów poniżej Watershed, za jakieś dziewięćdziesiąt jeden godzin.
- Będziemy tam, panie marszałku. - Rzuciwszy krótkie, nieco rozbawione spojrzenie na
Athyera, Swahili odwrócił się i odszedł.
Cletus obrócił w dłoni kasetkę z mapą, odsłaniając pod przezroczystym wieczkiem igłę
kompasu. Nacisnął guzik z boku pudełka i igła przesunęła się zgodnie ze wskazówkami zegara o
jakieś czterdzieści stopni, wskazując kierunek północny. Cletus ustawił się na wprost pnia
drzewa oddalonego tak, jak tylko mógł poprzez gęstwinę lasu sięgnąć jego wzrok. Następnie
przyłożył oko do wziernika znajdującego się w jednym z końców przyrządu. Ujrzał obraz, który
okazał się plastyczną mapą o wielkości trzy na trzy i pół metra. Czerwona linia oznaczała trasę
wytyczoną na mapie. Nacisnąwszy następny guzik Cletus uzyskał zbliżenie obrazu i zaczął
studiować szczegóły pierwszych dziesięciu kilometrów trasy. Biegła cały czas przez las, nie
napotykając na żadne bagna, które trzeba byłoby pokonywać lub omijać.
- Ruszamy - rzucił ponad ramieniem do Athyera. Wkładając mapę do kieszeni ruszył
naprzód truchtem.
Athyer poszedł w jego ślady. Przez pierwsze parę godzin biegli obok siebie, nie
odzywając się, otoczeni gęstwiną i ciszą północnego newtoniańskiego lasu. W lesie tym nie było
żadnych latających stworzeń, ani ptaków, ani owadów, jedynie jakieś ziemnowodne cudaki w
kształcie ryb, żyjące w jeziorach, na bagnach i moczarach. Pod gęstym płaszczem podobnych do
igieł liści, które rosły jedynie na najwyższych gałęziach, ziemia nie była goła, ale okryta grubą
pokrywą sczerniałych, martwych igieł opadłych z drzew w minionych latach. Tylko tu i ówdzie,
dość zadziwiająco i nieoczekiwanie, trafiały się kępy dużych liści cielistego koloru, wysokich na
ponad metr, wyrastających bezpośrednio z iglastego podłoża, sygnalizujących obecność źródła
czy podmokłego terenu.
Po pierwszych dwóch godzinach wpadli w zmienny rytm pięć minut truchtu, pięć minut
szybkiego marszu. Co godzina zatrzymywali się na pięć minut, aby odpocząć, opadali na miękki,
gruby, iglasty dywan i wyciągali się na nim, nie zawracając sobie nawet głowy zdejmowaniem
lekkich plecaków.
Przez pierwsze pół godziny bieg wymagał sporego wysiłku.
Ale później rozgrzali się pod wpływem fizycznego ruchu, liczba uderzeń serca
zmniejszyła się, oddech uspokoił i wydawało się, że mogliby tak biec w nieskończoność. Cletus
posuwał się do przodu, wyłączywszy znaczną część umysłu z otaczającej go rzeczywistości,
daleki, skupiony na innych problemach. Nawet powtarzane w określonych odstępach czasu
sprawdzanie na mapie, za pomocą kompasu, przebytej trasy stanowiło dla niego czynność niemal
automatyczną, wykonywaną odruchowo.
Z tego stanu wyrwało go dopiero znikanie i tak już przytłumionego światła z otaczającego
ich lasu. Newtoniańskie słońce, ukryte za podwójną zasłoną listowia i wysokiej, prawie stałej
warstwy chmur, warstwy, która nadawała niebu jego zwykły szary, metaliczny wygląd,
zaczynało zachodzić.
- Czas na posiłek - powiedział Cletus. Skierował się w stronę płaskiego miejsca u stóp
wielkiego drzewa i opadając na ziemię ściągnął plecak, a potem siadł ze skrzyżowanymi nogami,
oparty plecami o pień. Athyer przysiadł na ziemi obok. - Jak się czujesz?
- Świetnie, panie marszałku - odmruknął Athyer. Rzeczywiście, wyglądał tak dobrze, jak
twierdził, i Cletus zaobserwował to z zadowoleniem. Twarz Athyera błyszczała tylko lekko od
potu, a jego oddech był głęboki i wcale nie przyśpieszony.
Wyjęli po jednym termoopakowaniu, przekłuli zamknięcie, aby podgrzać posiłek
znajdujący się w środku. Zanim stał się gorący, w sam raz do jedzenia, wokół zapadła zupełna
ciemność. Zrobiło się tak ciemno, jak w szczelnie zamkniętym, podziemnym pomieszczeniu.
- Jeszcze pół godziny i wzejdzie księżyc - zwrócił się w ciemności Cletus w tę stronę,
gdzie ostatni raz widział siedzącego Athyera. - Spróbuj się trochę przespać, jeśli możesz.
Cletus ułożył się na igłach, rozluźnił kończyny i całe ciało. W ciągu paru sekund ogarnęło
go znajome uczucie unoszenia się. Później nastąpiło, jak mu się wydawało, może ze trzydzieści
sekund snu, a kiedy otworzył oczy, stwierdził, że przez zasłonę liści przesącza się blade światło.
Światło to tylko w niewielkiej części było tak jasne, jak światło dzienne, ale
wystarczająco jasne, aby obaj mężczyźni mogli ruszyć w drogę, a miało stać się jeszcze jaśniej,
gdyż na nocnym niebie powinny pojawić się przynajmniej cztery z pięciu księżyców Newtonu.
- Ruszajmy - rzekł Cletus. Kilka minut później on i Athyer z przytroczonymi plecakami
znajdowali się w drodze, znów biegnąc truchtem.
Na mapie, której Cletus przyjrzał się dzięki wewnętrznemu oświetleniu, pojawiła się teraz
czarna linia równoległa do czerwonej, wytyczającej ich trasę, długości czterdziestu siedmiu
kilometrów licząc od punktu wyjścia. W ciągu kolejnych dziewięciu godzin nocnej wyprawy,
przerywanej tylko na cogodzinny odpoczynek i krótki posiłek koło północy, pokonali następne
czterdzieści kilometrów, nim zachód większości księżyców sprawił, że światło stało się znów
zbyt nikłe, by można przy nim było bezpiecznie posuwać się naprzód. Zjedli ostatni, lekki
posiłek i zapadli w pięciogodzinny, głęboki sen na grubym iglastym łożu z leśnego poszycia.
Kiedy zegarek Cletusa ich obudził, okazało się, że upłynęły już dwie godziny dnia.
Wstali, zjedli i ruszyli szybko dalej.
Przez pierwsze cztery godziny pokonali spory kawał drogi i o ile to było możliwe,
poruszali się trochę szybciej niż poprzedniego dnia. Koło południa wkroczyli jednak w obszar
bagien i moczarów gęsto porośniętych roślinami o dużych liściach cielistego koloru, a jakieś
pnącza niczym wielkie liny zwisały z konarów drzew lub ciągnęły się kilometrami po ziemi,
czasem tak grube jak rurociąg.
Musieli zwolnić i ominąć przeszkodę. Zanim zapadła noc, zrobili dodatkowo trzydzieści
kilometrów. Pokonali zatem dopiero jedną trzecią dystansu dzielącego ich od punktu spotkania
poniżej Watershed, przy czym minęła prawie jedna trzecia wyznaczonego czasu i od tej chwili
zmęczenie powinno stopniowo zwalniać tempo biegu. Cletus miał nadzieję, że do tej pory
przebędą już połowę drogi.
Jednakże mapa poinformowała go, że trzydzieści kilometrów dalej kończy się bagnisty
teren, za którym pojawi się bardziej otwarta przestrzeń. W czasie półgodzinnej ciemności zjedli
szybką kolację i ruszyli w noc. Dotarli do końca bagien tuż przed zniknięciem światła
księżycowego; padli jak martwi na iglasty dywan i natychmiast zasnęli.
Następnego dnia droga była łatwiejsza, ale wyczerpanie zaczynało dawać znać o sobie.
Cletus szedł jak człowiek we śnie lub z wysoką gorączką, ledwie świadomy wysiłku i zmęczenia,
które docierały do niego słabo, jakby z daleka. Athyer maszerował już resztką sił. Jego twarz
była szara i wycieńczona, tak że wyróżniał się w niej teraz ostry, haczykowaty nos, niczym taran
jakiegoś starożytnego, drewnianego statku. Starał się utrzymać tempo truchtu, ale kiedy
zwalniali, stopy od czasu do czasu odmawiały mu posłuszeństwa i potykał się. Tej nocy Cletus
pozwolił sobie i jemu spać przez sześć godzin po wieczornym posiłku.
Zrobili mniej niż dwadzieścia pięć kilometrów w godzinach księżycowego światła, które
im jeszcze pozostały, zanim zatrzymali się, aby przespać następne sześć godzin.
Obudzili się ze złudzeniem, że są wypoczęci i że odzyskali dawne siły. Jednakże po
upływie dwóch godzin marszobiegu, już w świetle dnia, okazało się, że nie jest z nimi lepiej niż
dwadzieścia cztery godziny temu, chociaż teraz poruszali się wolniej i równomierniej,
rozkładając swoje siły tak, jak rozkłada się pieniądze na niezbędne wydatki. Cletus ponownie
oderwał się od rzeczywistości; cierpienia cielesne wydawały się odległe i nieważne. Przez cały
czas miał wrażenie, że mógłby tak iść już zawsze, gdyby to było konieczne, nie zatrzymując się
nawet po to, by coś zjeść i odpocząć.
Jedzenie rzeczywiście stało się już wtedy najmniejszą z potrzeb. Zatrzymali się w
południe na posiłek i zmusili do przełknięcia kilku kęsów, ale bez apetytu, czy też choćby
uczucia smaku. Jedzenie ciężko leżało im w żołądkach i kiedy zapadła ciemność, żaden z nich
nie mógł zjeść wieczornego posiłku. Kopiąc pod jednym z krzewów o kolorowych liściach,
odkryli kipiące źródełko i ugasili pragnienie, zanim zapadli w niemal automatyczny sen. Po paru
godzinach wstali i ruszyli dalej w księżycowym blasku.
Świt czwartego dnia zastał ich dziewięć kilometrów od wyznaczonego punktu spotkania.
Ale kiedy spróbowali podnieść się na nogi z plecakami na ramionach, kolana ugięły się pod nimi
i poddały niczym luźne zawiasy. Cletus walczył jednak i po kilku próbach udało mu się w końcu
stanąć i utrzymać na ugiętych nogach. Obejrzał się i zobaczył, że Athyer nadal leży na ziemi bez
ruchu.
- Nic z tego - wychrypiał Athyer. - Niech pan idzie sam.
- Nie - powiedział Cletus. Stał nieco z boku na sztywnych nogach i spoglądał w dół na
Athyera.
- Musi pan iść dalej - rzekł Athyer po chwili. Właśnie w taki sposób przyzwyczaili się
rozmawiać ze sobą w ciągu ostatniego dnia - z długimi przerwami między odezwaniem się
jednego a odpowiedzią drugiego.
- Po co przyjechałeś na Dorsaj? - zapytał Cletus po jednej z takich przerw.
Athyer wlepił w niego oczy. - Pan - powiedział. - Pan zrobił to, co ja zawsze chciałem
zrobić. Był pan taki, jaki ja zawsze chciałem być. Wiedziałem, że nigdy nie dokonam tego, co
pan. Ale myślałem, że mógłbym się czegoś nauczyć.
- Więc ucz się - powiedział Cletus chwiejąc się na nogach. - Chodź.
- Nie mogę - odparł Athyer.
- Nie ma takich rzeczy, których nie mógłbyś zrobić - powiedział Cletus. - Chodź.
Cletus nadal stał. Athyer leżał cały czas w tym samym miejscu. Wreszcie zaczął
podkurczać nogi. Z wysiłkiem uniósł się do pozycji siedzącej i próbował wstać, ale nogi nie
chciały go słuchać. Znieruchomiał, ciężko dysząc.
- Jesteś tym, czym zawsze chciałeś być - powiedział Cletus wolno, kiwając się
rytmicznie. - Nie przejmuj się ciałem. Podnieś się, Athyerze. Ciało pójdzie za tobą samo.
Czekał. Athyer poruszył się znowu. Z konwulsyjnym wysiłkiem klęknął, zachwiał się w
tej pozycji, a potem nagłym ruchem stanął na nogach, potykając się zrobił trzy kroki i złapał pnia
drzewa, aby znów nie upaść. Spojrzał ponad ramieniem na Cletusa, dysząc ciężko, ale minę miał
triumfującą.
- Kiedy będziesz gotowy, ruszamy - powiedział Cletus. Po pięciu minutach, chociaż
Athyer nadal zataczał się jak pijany, ruszyli w drogę. Cztery godziny później dotarli do punktu
zbornego, gdzie zastali Swahiliego i Arvida oraz pięciu innych żołnierzy, którzy przybyli
wcześniej. Cletus i Athyer osunęli się na ziemię, nie trudząc się nawet zdejmowaniem plecaków,
i zasnęli, nim jeszcze dotknęli iglastego dywanu.
Rozdział XXI
Cletus obudził się wczesnym popołudniem. Czuł się ze-sztywniały i miał lekkie zawroty
głowy, ale był wypoczęty i piekielnie głodny. Athyer jeszcze spał mocno, jak człowiek pod
głęboką narkozą.
Cletus zjadł coś i podszedł do Arvida i Swahiliego.
- Ilu ludzi już jest? - zapytał majora.
- Nie zjawiło się jeszcze dwudziestu sześciu - odpowiedział Swahili. - Pozostali dotarli w
ciągu kilku godzin po pańskim przybyciu.
Cletus kiwnął głową. - Dobrze - powiedział. - Powinni więc wyspać się wystarczająco,
aby ruszyć do akcji o świcie. Teraz zaczniemy działać z tymi, którzy już odpoczęli. Pierwsza
rzecz, jakiej potrzebujemy, to jakiś pojazd.
Tak się złożyło, że brozański kierowca samochodu ciężarowego, który sunął na poduszce
powietrznej po stopionej nawierzchni szosy, prowadzącej do małego miasteczka górniczego
Watershed, nieoczekiwanie stwierdził, że drogę zagradza mu pól tuzina uzbrojonych ludzi w
szaro-zielonych mundurach, każdy z małą flagą Zjednoczonych Postępowych Wspólnot
przypiętą do kieszeni na lewej piersi. Jeden z nich, wysoki oficer, mający na naramiennikach
koło z gwiazdek, stanął na stopniu kabiny i otworzył drzwi.
- Wysiadaj - powiedział - potrzebna jest nam twoja ciężarówka.
Dwie godziny później, tuż przed zachodem słońca, ta sama ciężarówka wjechała do
Watershed szosą, która była dziwnie pusta przez ostatnie sto dwadzieścia minut. W kabinie
siedziało dwóch mężczyzn bez czapek; prowadzili ciężarówkę prosto do siedziby małego
oddziału policyjnego, do którego obowiązków należało pilnowanie prawa i porządku w
górniczym miasteczku. Ciężarówka wtoczyła się na parking za komisariatem i kilka minut
później z budynku dobiegły odgłosy jakiejś szamotaniny. Ucichły jednak szybko, a powietrze
rozdarła syrena przeciwpożarowa wyciem, jakie mogłoby wydawać tylko jakieś wściekłe,
gigantyczne stworzenie. Wyła tak długo, aż mieszkańcy miasta wysypali się z domów i innych
budynków, aby stwierdzić, że miasto jest otoczone, a ulice patrolują uzbrojeni ludzie z biało-
niebieskimi flagami przypiętymi do kieszeni mundurów. Zanim zaszło słońce, Watershed
dowiedziało się, że zostało zdobyte.
- Jesteście chyba szaleni! Nigdy wam się to nie uda! - pieklił się dyrektor kopalń
antymonitu, kiedy razem z burmistrzem miasta i szefem miejscowego oddziału policji przy-
prowadzono go do Cletusa do komisariatu. - Brozańska armia stacjonuje w Broza, a to tylko dwie
godziny drogi stąd, nawet szosą. Dowiedzą się w ciągu paru godzin, że tu jesteście, i wtedy...
- Już wiedzą - przerwał mu sucho Cletus. - Jedną z pierwszych rzeczy, które tutaj
zrobiłem, było skorzystanie z policyjnej łączności, aby oznajmić, że opanowaliśmy Watershed i
kopalnie.
Dyrektor wytrzeszczył oczy. - Musicie być szaleni! - powiedział w końcu. - Czy sądzi
pan, że pięciuset pańskich ludzi potrafi stawić czoło paru dywizjom?
- Może nie będziemy musieli - odparł Cletus. - W każdym razie to nie pańska rzecz.
Wszystko, czego chcę od pana i tych dwóch dżentelmenów, to wytłumaczenie miejscowej
ludności, że nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo tak długo, jak długo będzie się trzymała z dala
od ulic i jak długo nie będzie próbowała opuścić miasta.
W głosie Cletusa pojawiła się nuta, która nie pozwalała na dalszą dyskusję. Po kilku
dodatkowych próbach niezdecydowanych protestów trzy osobistości z Watershed zgodziły się
ogłosić przez lokalny radiowęzeł wspólny komunikat przekazujący to, o czym mówił Cletus.
Później Cletus kazał ich umieścić pod strażą w budynku komisariatu.
W rzeczywistości nie upłynęły jeszcze dwie godziny, kiedy zaczęły przybywać pierwsze
oddziały brozańskiej armii. Latające transportowce pełne były wojska, które szybko okrążyło
miasteczko w odległości około dwustu metrów, wzdłuż skraju otaczającego je lasu. Przez resztę
nocy słychać było, jak przybywają kolejne oddziały, ciężka broń i pojazdy opancerzone. Ó świcie
Cletus i Swahili zgodzili się co do tego, że blisko dywizja brozańskich żołnierzy, uzbrojonych po
zęby we wszystko, począwszy od noży, a na broni energetycznej skończywszy, zamknęła w
kleszczach Watershed i okupujący je dwustuosobowy oddział dorsajski.
Swahili był w dobrym humorze, kiedy podawał Cletusowi lornetkę w chwilę po tym, jak
przyjrzał się otaczającym ich zewsząd lasom. Stali razem na szczycie wieży komunikacyjnej,
która stanowiła najwyższą budowlę w mieście.
- Nie będą mogli użyć ciężkiej broni ze względu na mieszkańców miasta - powiedział
Swahili. - To oznacza, że będą usiłowali podejść pieszo, prawdopodobnie ze wszystkich
kierunków jednocześnie. Przypuszczam, że zaatakują w ciągu godziny.
- Nie sądzę - odpowiedział Cletus. - Myślę, że najpierw przyślą kogoś na rozmowy.
Okazało się, że miał rację. Brozańskie wojsko nie uczyniło żadnego ruchu w ciągu
pierwszych trzech godzin poranka. Później, około południa, kiedy przysłonięte chmurami słońce
Newtonu zaczęło mocniej ogrzewać tę północną krainę, z cienia lasu wynurzył się samochód
dowództwa z białą flagą i wjechał do miasta. Na granicy miasta wyszli mu na spotkanie
żołnierze, którzy odtransportowali go do komisariatu zgodnie z wcześniej otrzymanymi
instrukcjami. Tam wysiadł z niego niski, szczupły generał po sześćdziesiątce, któremu
towarzyszył okrągły, może dziesięć lat młodszy mężczyzna, noszący insygnia pułkownika.
Razem weszli do budynku komisariatu. Cletus przyjął ich w gabinecie szefa oddziału
policyjnego.
- Jestem tu, aby przedstawić wam warunki kapitulacji - generał urwał patrząc na
naramienniki Cletusa. - Nie rozpoznaję pańskiej rangi?
- Marszałek - odpowiedział Cletus. - Zmieniliśmy
ostatnio na Dorsaj schemat organizacyjny wojska i nazwy stopni. Marszałek Cletus
Grahame.
- O? Generał James Van Dassel. A to jest pułkownik Morton Offer. Jak powiedziałem,
jesteśmy tu, aby zaproponować wam warunki kapitulacji...
- Gdyby to była tylko kwestia przekazania warunków kapitulacji, nie musiałby pan chyba
przychodzić osobiście, nieprawdaż, generale? - wtrącił Cletus. - Myślę, że nie ma mowy o
naszym poddaniu się.
- Nie? - Brwi Van Dassela uniosły się uprzejmie. - Być może, powinienem uświadomić
panu, że mamy tutaj dywizję wojska i ciężką broń i że jesteście całkowicie otoczeni.
- Jestem tego świadomy - odparł Cletus. - Tak jak pan jest świadomy tego, że mamy tutaj
ponad pięć tysięcy cywilów.
- Tak, i uważamy, że jesteście całkowicie za nich odpowiedzialni - powiedział Van
Dassel. - Muszę pana ostrzec, że jeśli stanie im się jakakolwiek krzywda, łagodne warunki
kapitulacji, które jesteśmy gotowi zaproponować wam...
- Niech pan nie nadużywa mojej cierpliwości, generale - przerwał mu Cletus. - Trzymamy
tych cywilów jako zakładników na wypadek jakichkolwiek wrogich działań z waszej strony. Nie
traćmy więc czasu na te nonsensy o naszym poddaniu się. Spodziewałem się pana tutaj, mogę
więc poinformować pana o krokach, które będą podjęte przez Zjednoczone Postępowe
Wspólnoty w związku z Watershed i kopalniami. Jak pan niewątpliwie wie, kopalnie te eks-
ploatowano na terenach odkupionych od Brozy przez Zjednoczone Postępowe Wspólnoty, a
późniejsze ich zagarnięcie przez Brozę Międzynarodowy Trybunał na Newtonie uznał za
nielegalne. Mimo to Broza aż do tej pory uważała za stosowne odmawiać wykonania nakazu
zwrócenia kopalń Zjednoczonym Postępowym Wspólnotom wydanego przez trybunał. Nasze siły
ekspedycyjne już powiadomiły Wspólnoty, że kopalnie znalazły się znowu w ich posiadaniu, a ja
zostałem poinformowany, że pierwsze oddziały regularnego wojska Zjednoczonych Postępowych
Wspólnot zaczną przybywać tutaj za osiemnaście godzin, aby nas zluzować i utworzyć stałe siły
nadzorujące... - Cletus przestał mówić.
- Oczywiście nie zamierzam pozwolić, aby wkroczyły tu jakiekolwiek wojska -
powiedział Van Dassel prawie łagodnie.
- Zatem proponuję, żeby porozumiał się pan ze swoimi władzami politycznymi, zanim
pan podejmie jakieś kroki - rzekł Cletus. - Powtarzam, traktujemy mieszkańców miasta jako
zakładników gwarantujących odpowiednie zachowanie waszego wojska.
- Nie życzę sobie, aby mnie szantażowano - powiedział Van Dassel. - Oczekuję
zawiadomienia o waszej gotowości do poddania się przed upływem dwóch godzin.
- A ja, jak już powiedziałem - odparował Cletus - będę uważał pana za odpowiedzialnego
za wszelkie wrogie akcje pańskich żołnierzy w czasie zwalniania nas przez regularne oddziały
Zjednoczonych Postępowych Wspólnot.
Po tych wzajemnych oświadczeniach obaj wojskowi rozstali się uprzejmie. Van Dassel i
pułkownik wrócili do brozańskiego wojska otaczającego miasteczko. Cletus poprosił Arvida i
Swahiliego, aby zjedli z nim obiad.
- A co będzie, gdy zdecyduje się jednak uderzyć na nas, nim przybędzie odsiecz? -
zapytał Swahili.
- Nie zrobi tego - odpowiedział Cletus. - Jego sytuacja i tak jest wystarczająco zła.
Politycy brozańscy będą przede wszystkim pytali go o to, jak mógł dopuścić do tego, abyśmy
opanowali Watershed i kopalnie. Mógłby z tego wybrnąć, jeśliby brać pod uwagę dalszą jego
karierę, ale tylko wtedy, gdy nie będzie żadnych ofiar wśród Brozan. Van Dassel wie, że
rozumiem to tak dobrze jak on, więc nie zaryzykuje.
Istotnie, Van Dassel nie podjął żadnego działania. Jego dywizja otaczająca miasto
siedziała cicho, kiedy minął wyznaczony przez niego termin kapitulacji i zaczęły nadlatywać
pierwsze oddziały Zjednoczonych Postępowych Wspólnot. W ciągu następnej nocy wycofał po
cichu swoje siły. O świcie, kiedy świeżo przybyłe wojska Zjednoczonych Postępowych Wspólnot
zaczęły karczować las poza miastem i wznosić dla siebie tymczasowy obóz, w zasięgu trzystu
kilometrów nie było już ani jednego brozańskiego żołnierza.
- Naprawdę bardzo dobra robota! - powiedział Walco entuzjastycznie, kiedy przybył do
Watershed z ostatnimi oddziałami i kiedy wprowadzono go do gabinetu, który
w budynku komisariatu policji przeznaczył dla siebie Cletus. - Pan i pańscy Dorsajowie
wykonaliście świetną robotę. Może pan wracać w każdej chwili.
- Kiedy tylko dostaniemy zapłatę - odparł Cletus. Walco uśmiechnął się blado. -
Pomyślałem, że będzie pan chciał otrzymać ją jak najszybciej - powiedział. - Przywiozłem ją
więc ze sobą.
Podniósł wąską teczkę, położył ją na biurku, wyjął pokwitowanie, które podał Cletusowi,
a następnie począł wyciągać certyfikaty złota i układać je przed Cletusem.
Cletus zignorował pokwitowanie i obojętnie patrzył na rosnący stos certyfikatów. Kiedy
Walco wreszcie skończył i spojrzał na niego z szerokim uśmiechem, Cletus nie uśmiechnął się w
odpowiedzi. Potrząsnął głową.
- Mniej niż połowa tego, co było w umowie - powiedział. Walco dalej się uśmiechał. - To
prawda - powiedział. -
Ale w umowie przewidzieliśmy wynajęcie was na trzy miesiące. Jak wiadomo, mieliście
tyle szczęścia, że osiągnęliście cel w niecały tydzień, wykorzystując tylko jedną czwartą swoich
sił ekspedycyjnych. Żołd dla pięciuset ludzi, którzy brali udział w akcji, obliczyliśmy jednak za
cały ten tydzień, a ponadto całemu korpusowi ekspedycyjnemu wypłaciliśmy jako rodzaj premii
stawkę garnizonową, i to do końca miesiąca.
Cletus podniósł wzrok. Uśmiech Walco zniknął.
- Jestem pewien, że pamięta pan równie dobrze jak ja - rzekł Cletus - iż umowa dotyczyła
dwóch tysięcy żołnierzy, każdy na trzymiesięcznym żołdzie, a gdyby nie udało się nam odzyskać
kopalń antymonitu, mieliśmy nic nie otrzymać. Ilu ludzi użyłem do tej akcji i jak długo ona
trwała, to moja sprawa. Oczekuję natychmiast trzymiesięcznej zapłaty dla wszystkich swoich
ludzi.
- O tym oczywiście nie może być mowy - rzucił krótko Walco.
- Jestem przeciwnego zdania - rzekł Cletus. - Może powinienem panu przypomnieć to, co
powiedziałem generałowi Van Dasselowi, brozańskiemu dowódcy, który nas tutaj trzymał w
okrążeniu, chodzi mianowicie o to, że mieszkańcy Watershed są naszymi zakładnikami. Może
powinienem uświadomić panu,
że ja i moi żołnierze nadal trzymamy tych zakładników w swoich rękach, tym razem
stanowią oni gwarancję waszego zachowania. Twarz Walco stała się dziwnie zacięta. - Nie
skrzywdziłby pan cywilów! - powiedział po chwili.
- Generał Van Dassel uważał, że mógłbym to uczynić - odparł Cletus. - A teraz, jako
Dorsaj, daję panu osobiście słowo - słowo, które jest więcej warte niż spisany kontrakt - że
żadnemu cywilowi nie stanie się krzywda. Ale czy ma pan tyle odwagi, żeby mi uwierzyć? A
jeśli kłamię, jeśli przejęcie przez was kopalń skończy się krwawą łaźnią dla mieszkańców miasta,
wasze szansę na dojście z Brozą do porozumienia rozwieją się jak dym. Zamiast możliwości
negocjowania z pozycji faktów dokonanych, będziecie musieli stawić czoło kolonii
zainteresowanej wyłącznie zemstą, zemstą za akcję, o którą oskarżą was wszystkie cywilizowane
społeczeństwa.
Walco wstał, patrząc na Cletusa. - Nie mam przy sobie więcej certyfikatów - rzekł w
końcu ochryple.
- Poczekamy - odrzekł Cletus. - Powinno się panu udać polecieć z powrotem, wziąć, co
pan ma wziąć, i wrócić tutaj najpóźniej koło południa.
Walco wyszedł z opuszczonymi ramionami. Kiedy wchodził po stopniach samolotu,
którym przyleciał do Watershed, zatrzymał się i odwrócił do Cletusa, aby coś powiedzieć na
pożegnanie.
- Myśli pan, że zbierze pan żniwo na nowych planetach - rzekł zjadliwie - i być może
będzie się to panu na razie udawało. Ale któregoś dnia wszystko, co pan zbudował, zwali się z
hukiem.
- Zobaczymy - odparł Cletus.
Patrzył, jak drzwi zamykają się za Walco, jak samolot wznosi się w niebo nad Newtonem.
Później odwrócił się do Arvida, który stał tuż obok.
- Przy okazji, Arv - powiedział. - Bili Athyer pragnąłby zapoznać się z bliska z moimi
metodami taktycznymi i strategicznymi, więc jak tylko wrócimy na Dorsaj, zastąpi ciebie na
stanowisku mojego adiutanta. Dla ciebie znajdziemy jakieś dowództwo, gdzieś w terenie.
Nadszedł czas, abyś odświeżył swoje doświadczenia bojowe.
Nie czekając na odpowiedź Arvida, Cletus odwrócił się plecami do młodego żołnierza i
odszedł, zajęty już innymi problemami.
Rozdział XXII
- Wasze ceny - powiedział James Arm-of-the-Lord, Starszy Pierwszego Kościoła
Wojującego dwóch sąsiadujących ze sobą planet, Harmonii i Zjednoczenia, zwanych Zaprzyjaź-
nionymi - są horrendalne.
James Arm-of-the-Lord był niskim, wątłym mężczyzną w średnim wieku, z rzadkimi,
siwymi włosami, wyglądającym na jeszcze mniejszego i drobniejszego, niż był w rzeczywistości,
z powodu obcisłej czarnej bluzy i takich samych spodni, stanowiących zwykły ubiór członków
fanatycznej sekty, która skolonizowała, a później zaludniła i podzieliła dwie planety, Harmonię i
Zjednoczenie. Na pierwszy rzut oka zdawał się nieszkodliwym człowieczkiem, ale wystarczyło
jedno spojrzenie jego ciemnych oczu lub nawet kilka wypowiedzianych na glos słów, aby
złudzenie się rozwiało. Najwyraźniej należał do tych wyjątkowych ludzi, którzy płoną
wewnętrznym ogniem - a tym wewnętrznym, nigdy nie wygasającym ogniem były w przypadku
Jamesa Arm-of-the-Lord żagiew nieszczęścia i pochodnia strachu wymierzone w nieprawych.
Ognia tego wcale nie zmniejszał fakt, że w szeregach nieprawych, w ocenie Jamesa, znajdowali
się ci wszyscy, których opinie w jakikolwiek sposób różniły się od jego własnej. Siedział teraz w
swoim gabinecie w Centrum Rządowym na Harmonii, patrząc ponad pustą, nie polerowaną
powierzchnią biurka na Cletusa, który rozparł się naprzeciwko.
- Wiem, że nasze ceny przewyższają wasze środki - rzekł Cletus. - Nie przyszedłem tutaj,
aby zaproponować panu wynajęcie moich Dorsajów. Miałem zamiar podsunąć myśl, że może wy
zechcielibyście wynająć swoich młodych mężczyzn.
- Wynająć członków naszego Kościoła, aby przelewali krew i tracili życie na grzesznych
wojnach niewierzących? - powiedział James. - Nie do pomyślenia!
- Żadna z waszych kolonii na Harmonii i na Zjednoczeniu nie ma nic do powiedzenia w
zakresie technologii - odparł Cletus. - Wasz Wojujący Kościół liczy może więcej członków niż
jakikolwiek inny kościół na obu tych planetach, a mimo to wciąż potrzebujecie kredytu, takiego
kredytu, który moglibyście wykorzystać w handlu międzyplanetarnym, chcąc uruchomić w
przyszłości u siebie produkcję maszyn niezbędnych dla społeczeństwa. Moglibyście uzyskać ten
kredyt od nas, wynajmując nam, jak już powiedziałem, swoich młodych ludzi.
Oczy Jamesa błyszczały niczym oczy węża w sztucznym świetle. - Za ile? - zapytał
sucho.
- Normalna stawka dla zwykłego najemnego żołnierza - odpowiedział Cletus.
- Dlaczego, przecież to zaledwie jedna trzecia tego, czego żądał pan dla każdego ze
swoich Dorsajów! - James podniósł głos. - Chciałby pan sprzedawać po innej cenie, niż kupować.
- To kwestia kupna i sprzedaży dwóch różnych produktów - odparł Cletus nieporuszony. -
Dorsajowie warci są tego, czego za nich żądam, choćby ze względu na swoje wyszkolenie, a
także dlatego, że mają już teraz ustaloną opinię i mogą zarabiać takie pieniądze. Pańscy ludzie
nie mają ani takiego przeszkolenia, ani takiej marki. Warci są jedynie tyle, ile jestem gotowy za
nich zapłacić. Nie będziemy wiele od nich wymagać. Wykorzystamy ich głównie jako siły
dywersyjne, podobnie jak to było podczas zdobycia Margarethy na Freilandii.
Opanowanie Margarethy na Freilandii stanowiło ostatnie z długiej serii, pomyślnie
wykonane przez wyszkolonych dorsajskich najemników pod dowództwem Cletusa zadanie.
Minął prawie rok od przejęcia kopalń antymonitu na Newtonie i w tym czasie Dorsajowie
przeprowadzili szereg kampanii prowadzących do prawie bezkrwawych zwycięstw na siostrzanej
planecie Newtonu, Cassidzie, na St. Marie, małej planecie w systemie Precjona, w którym
znajdowały się również Mara i Kultis, oraz ostatnio na Freilandii, która podobnie jak Nowa
Ziemia była planetą zamieszkałą, krążącą wokół Syriusza.
Margaretha była dużą wyspą na oceanie oddaloną około czterystu pięćdziesięciu
kilometrów od północnego wybrzeża głównego kontynentu Freilandii. Jedna z kolonii tego kon-
tynentu, leżąca najbliżej wyspy, dokonała na nią inwazji i opanowała ją. Rząd wyspy,
pozostający na wygnaniu, zebrał odpowiednie fundusze, aby wynająć Dorsajów i uwolnić kraj od
najeźdźców.
Cletus zmylił przeciwnika, dokonując na główne miasto Margarethy desantu skoczków,
którymi byli nie przeszkoleni Dorsajowie. Niemal równocześnie wysłał na wyspę kilka tysięcy
wyszkolonych żołnierzy, którzy przypłynęli na nią w nocy, docierając do wielu punktów
zbornych rozrzuconych wzdłuż całej linii brzegowej. Oni to właśnie pokierowali, koordynując je,
setkami spontanicznych powstań, które wybuchły wśród ludności wyspy na wieść o zrzuceniu
skoczków. Najeźdźcy, którzy opanowali wyspę, stanąwszy wobec powstań oraz otwartego ataku
z zewnątrz, doszli do wniosku, że lepsza jest rozwaga niż odwaga, i opuścili wyspę, wracając do
swojej kolonii. Po powrocie do kraju odkryli, jak niewielkie były siły, przed którymi uciekli,
więc wrócili na wyspę.
Kiedy jednak po raz drugi do niej dotarli, stwierdzili, że na wszystkich plażach palą się
ogniska, że ludność wyspy powstała, jest uzbrojona i gotowa tym razem raczej zginąć, niż
pozwolić choćby jednemu najeźdźcy dostać się na brzeg.
Podobnie jak w przypadku innych militarnych sukcesów Cletusa, tak i tym razem
zwycięstwo było wynikiem rozważnego połączenia wyobraźni ze wskazaniami psychologii, co w
końcu na innych skolonizowanych planetach poczęto brać za nadludzką zdolność wyszkolonych
żołnierzy dorsajskich. Najwyraźniej, mimo demonstrowania swojej niechęci wobec oferty
Cletusa. James nie był nieświadomy oczywistych faktów i zalet tej propozycji. Zachowanie to
charakteryzowało takich przywódców religijnych, jak James, którzy albo byli za, albo przeciwko
czemuś, nigdy zaś nie przyznawali się do niezdecydowania.
Cletus opuścił gabinet Jamesa, zasiawszy tę myśl w jego umyśle i uzbroił się w
cierpliwość.
Wsiadł na statek lecący na Nową Ziemię, siostrzaną planetę Freilandii, gdzie czekali na
niego Dorsajowie i kolejna kampania militarna. Marcus Dodds, dawny zastępca Eachana, powitał
Cletusa w obozie dorsajskim za Adonyer, głównym miastem kolonii Breatha, która to kolonia
była ich pracodawcą na Nowej Ziemi. Mimo dwóch nowych gwiazdek na naramiennikach
świadczących o tym, że Dodds ma pod sobą dywizję, jego twarz stężała z troski.
- Spainyille utworzyło sojusz z czterema z pięciu miast-państw środkowych równin -
powiedział Cletusowi, gdy tylko znaleźli się sami w jego gabinecie. - Nazwali go Porozumieniem
Centralnym i zebrali wspólną armię złożoną z ponad dwudziestu tysięcy żołnierzy. Co więcej, są
przygotowani i czekają na nas. Nie będziemy mogli zaskoczyć ich, tak jak robiliśmy to już w
innych akcjach, a dywizja, którą tutaj mam, to niecałe pięć tysięcy ludzi.
- To prawda - powiedział Cletus w zamyśleniu. - Co proponujesz?
- Zerwij kontrakt z Breatha - rzekł Marcus zdecydowanie. - Nie możemy wystąpić teraz
przeciw temu Porozumieniu Centralnemu, mając tylu ludzi, ilu mamy. A ilu jest jeszcze
przeszkolonych Dorsajów? Z pewnością nie więcej niż parę setek. Nie mamy innego wyboru,
musimy zerwać kontrakt. Możesz tłumaczyć się tym, że od tego momentu, kiedy nas wynajęto,
zmieniła się sytuacja. Breatha będzie protestować, ale rozsądni ludzie z innych kolonii, którzy
również chcą nas wynająć, zrozumieją to z pewnością. Jeśli nie mamy więcej wojska, to nie
mamy, i nic na to nie poradzimy.
- Nie - powiedział Cletus. Wstał ze swojego miejsca przy biurku Marcusa i ruszył przez
pokój do mapy przedstawiającej płaski, równinny obszar wnętrza kontynentu, który to obszar
Breatha dzieliła ze swymi rywalami, pięcioma innymi koloniami, zasadniczo rolniczymi
społecznościami skupionymi wokół jednego dużego miasta, stąd nazwa miasta-państwa. - Nie
chcę zrywania kontraktów, choćbyśmy nie wiem jak byli usprawiedliwieni.
Przez minutę studiował mapę. Breatha, dysponując jedynie wąskim korytarzem
prowadzącym do wybrzeża, otoczona była z czterech stron miastami-państwami interioru.
Początkowo stanowiła centrum przemysłowe, które dostarczało miastom-państwom produkty
fabryczne, a sprowadzało produkty rolne. Później jednak Spainville, największe z pięciu miast-
państw, zajęło się produkcją przemysłową, zapoczątkowując podobną działalność w innych
miastach-państwach, z których jedno, Armoy, postanowiło zbudować własny, konkurencyjny
względem Breathy, port kosmiczny.
Teraz, kiedy w byłych koloniach rolniczych równiny centralnej żywo rozpaliły się
ambicje ekonomiczne, Spainville, które graniczyło z breathańskim korytarzem do morza,
postanowiło wysunąć żądania co do tego korytarza i zagroziło, że przejmie go siłą, jeśli Breatha
nie odda go dobrowolnie. Stąd też obecność Dorsajów opłacanych przez Breathańczyków.
- A gdyby tak uwierzyli - powiedział Cletus, odwracając się z powrotem do Marcusa - że
czekamy na posiłki, mogłoby to stać się dla nas prawie tak korzystne, jak faktyczne
sprowadzenie tutaj dodatkowych oddziałów.
- W jaki sposób masz zamiar skłonić ich do tego, żeby tak myśleli? - zapytał Marcus.
- To wymaga pewnego namysłu. - Cletus uśmiechnął się. - W każdym razie, wrócę teraz
na krótko na Dorsaj, jak gdybym wybrał się po dodatkowe siły, i zobaczę, czy czegoś nie
wymyślę po drodze.
Powiadomiwszy wszystkich o swoich planach Cletus nie tracił czasu. Późnym
wieczorem, po szaleńczej podróży statkiem atmosferycznym niemal wzdłuż połowy orbity wokół
Nowej Ziemi, znalazł się na pokładzie podprzestrzennego statku, statku, którego punktem
docelowym był Dorsaj. Trzy dni później bawił już w Foralie. W drzwiach domu Melissa powitała
go tak ciepło, że aż to go zaskoczyło. Odkąd zostali małżeństwem, Melissa powoli łagodniała, a
od narodzin syna, trzy miesiące temu, proces ten uległ nawet przyśpieszeniu, gdy jednocześnie,
jak się wydawało, wszyscy ci, którzy kiedyś byli bliscy Cletusowi, teraz coraz bardziej odsuwali
się od niego.
Przykładem tego był Eachan, który przywitał się z Cletusem obojętnie, z rezerwą, tak jak
z kimś obcym. Przy pierwszej sposobności odciągnął Cletusa od Melissy i dziecka, aby
porozmawiać z nim bez ogródek.
- Widziałeś to? - zapytał rozrzucając przed Cletusem kolekcje wycinków prasowych. Stali
obaj w gabinecie Cletusa, w zachodnim skrzydle domu. - Wszystkie te artykuły są dziełem
ziemskich służb prasowych, zarówno koalicyjnych, jak i sojuszniczych.
Cletus przejrzał wycinki. Dotyczyły one Dorsajów i jego jako takiego. Co więcej, ich
obelżywy ton był tak jednomyślny, że można by uznać je za produkt jednej strony.
- Widzisz? - powiedział Eachan, kiedy Cletus podniósł w końcu wzrok znad wycinków. -
To koalicyjna prasa zaczęła nazywać ciebie piratem po tamtej sprawie w Bakhalli. Teraz uznał tę
opinię również Sojusz. Te miasta-państwa z Nowej Ziemi, przeciwko którym zostaliście
wynajęci, wspiera zarówno Sojusz, jak i Koalicja. Jeśli nie będziesz uważał, będziesz miał
przeciwko sobie i Sojusz, i Koalicję. Spójrz - ciemny palec Eachana postukał w jeden z
wycinków - przeczytaj to, co Dow deCastries powiedział w swoim przemówieniu w Delhi:
„Narody Koalicji i Sojuszu mogą połączyć się, by potępić brutalne i krwawe działania byłego
obywatela Sojuszu, renegata Grahame'a...”
Cletus roześmiał się.
- Sądzisz, że to zabawne? - powiedział Eachan surowo.
- Jedynie ze względu na łatwość, z jaką to przewidziałem - odparł Cletus - i ze względu
na oczywistość intencji Dowa.
- Chcesz powiedzieć, że spodziewałeś się tego, spodziewałeś się, że deCastries będzie
wygłaszał takie mowy? - zapytał Eachan.
- Tak - odpowiedział Cletus i zmienił temat. - Mniejsza o to. Wróciłem tu, aby stworzyć
pozory, iż wysyłamy dodatkową dywizję do kolonii Breatha. Będę potrzebował co najmniej
dwóch statków podprzestrzennych. Może uda się nam wynająć kilka pustych statków
towarowych na tę wyprawę dywersyjną...
- Lepiej posłuchaj najpierw tego, co ci powiem - przerwał mu Eachan. - Wiedziałeś, że
tracisz Swahiliego?
Cletus uniósł brwi. - Nie - mruknął. - Ale nie jest to nic zaskakującego.
Eachan otworzył szufladę biurka i wyjął rezygnację, którą położył na stosie wycinków
prasowych. Cletus spojrzał na nią. Z pewnością napisał i podpisał ją Swahili, obecnie
jednogwiazdkowy generał. Ludzie, którzy byli z Cletusem od samego początku, awansowali
szybko i wysoko. Z wyjątkiem Arvida, obecnie w służbie polowej, nadal komendanta, co
stanowiło odpowiednik dawnego stopnia kapitana, i Eachana, który odmówił przyjęcia awansu.
A nieudolny dawniej Bili Athyer, starszy komendant, dwa stopnie poniżej dowódcy polowego,
dowodził teraz pułkiem i był wyższy rangą od
Arvida.
- Myślę, że najlepiej będzie, jak z nim pomówię - powiedział Cletus.
- I tak nic to nie da - odparł Eachan.
Cletus zaprosił do siebie Swahiliego, znajdującego się na swoim stanowisku w głównym
centrum szkolenia w odległej części Foralie. Następnego dnia spotkali się na krótko w tym
samym gabinecie, w którym Eachan pokazał Cletusowi wycinki prasowe tuż po jego powrocie do
domu.
- Rozumie się, przykro mi, że cię tracę - powiedział Cletus, kiedy stanęli naprzeciwko
siebie. Swahili z jedną błyszczącą złotem gwiazdką na naramiennikach był potężniejszy niż
kiedykolwiek przedtem, kiedy to nosił jeszcze niebieski mundur. - Domyślam się jednak, że
jesteś całkowicie zdecydowany.
- Tak - powiedział Swahili. - Rozumiesz to, prawda?
- Myślę, że tak - odparł Cletus.
- Wiem, że rozumiesz - powiedział miękko Swahili - nawet jeśli jest to dokładne
przeciwieństwo twojego sposobu postępowania. Odebrałeś wojnie cały jej urok, wiesz o tym,
prawda?
- Taką ją właśnie lubię - rzekł Cletus.
Oczy Swahiliego błyszczały lekko w łagodnym oświetleniu biblioteki-gabinetu. - Mnie
się to nie podoba - powiedział. - Lubię w niej to, czego każdy nienawidzi lub czego się lęka. A
właśnie tego wszystkiego pozbawiłeś tych, którzy u ciebie służą.
- Masz na myśli samą walkę - stwierdził Cletus.
- Właśnie - miękko potwierdził Swahili. - Nie lubię być ranny i nie lubię tych wszystkich
tygodni w szpitalu, podobnie jak każdy człowiek. Nie chce umrzeć. Ale rezygnuję z tego
wszystkiego, z całego szkolenia, z pośpiechu, z oczekiwania, z czasów awansów między jedną
akcją a drugą, rezygnuję z tego dla paru godzin, podczas których wszystko staje się prawdziwe.
- Jesteś zabijaką. Czy też sam nie przyznajesz się do tego? - zapytał Cletus.
- Nie - powiedział Swahili. - Jestem zawodowym żołnierzem, to wszystko. Lubię
walczyć. Samo zabijanie nic dla mnie nie znaczy. Powiedziałem ci, że nie chcę być ranny albo
zabity, podobnie jak pierwszy lepszy człowiek. Czuję w sobie pustkę, kiedy broń energetyczna
rozżarza powietrze nad moją głową. Jednocześnie za nic nie chciałbym tego stracić. To jest
paskudny, przeklęty wszechświat i co jakiś czas mam okazję nie pozostać mu dłużnym. To tyle.
Gdybym rano, kiedy wyruszam, wiedział, że tego dnia zostanę zabity, poszedłbym mimo to,
ponieważ nie mógłbym umrzeć szczęśliwszy, oddając cios za cios.
Nagle przestał mówić. Przez chwilę patrzył po prostu na Cletusa w ciszy, która
zapanowała w pokoju.
- A właśnie to odebrałeś zawodowi najemnika - powiedział. - Wybieram się więc w takie
miejsce, gdzie można jeszcze to znaleźć.
Cletus wyciągnął rękę. - Powodzenia - powiedział. Uścisnęli sobie dłonie.
- Powodzenia - powiedział Swahili. - Będziesz go potrzebował. Człowiek walczący w
rękawiczkach zawsze w końcu przegrywa z człowiekiem walczącym gołymi pięściami.
- Będziesz miał przynajmniej okazję, aby sprawdzić to przekonanie - odparł Cletus.
Rozdział XXIII
Tydzień później Cletus wrócił na Nową Ziemię z dwoma wynajętymi statkami
towarowymi. Ich załogi i oficerowie zgodzili się pozostać w zamknięciu podczas wchodzenia na
pokład, a także podczas schodzenia z niego oddziałów, które mieli rzekomo przewozić. Takim
sposobem mogli później tylko zaświadczyć, że słyszeli na Dorsaj przez dwie i pół godziny
stukanie żołnierskich butów po pokładzie, a cztery godziny później, wisząc na orbicie nad Nową
Ziemią, kiedy wahadłowce krążyły między statkami a jakimś nieokreślonym miejscem na
planecie, dochodziły do nich podobne odgłosy. Agenci Porozumienia Centralnego miast-państw
obserwowali te wahadłowce, które lądowały na zadrzewionym obszarze po breathańskiej stronie
granicy ze Spainville. Podczas prób dalszej obserwacji zostali oni zatrzymani i zawróceni przez
kordon uzbrojonych Dorsajów, ale na podstawie liczby kursów z orbity na planetę ocenili, że
wylądowało co najmniej pięć tysięcy ludzi.
Generał Lu May, dowódca połączonych sił miast-państw chrząknął, kiedy przyniesiono
mu tę informację.
- Na coś takiego stać byłoby Grahame'a - powiedział. Generał May miał ponad
siedemdziesiąt lat i był już w stanie spoczynku, kiedy nowe ambicje i gorączka wojenna miast-
państw skłoniły go do powrotu i przejęcia dowództwa nad nową armią. - Chciałby, aby
wstrząsnęła nami myśl, że będziemy mieli do czynienia z dwiema oddzielnymi dywizjami.
Stawiam jednak na to, że przy pierwszej sposobności, kiedy tylko będzie mu się wydawało, że
ma nas na otwartej przestrzeni, na której mógłby przeprowadzić jakieś wymyślne manewry,
połączy je. Ale my nie damy się na to nabrać. Zostaniemy tutaj, w Spainyille, i zmusimy go do
tego, aby do nas przyszedł.
Zachichotał. Był równie gruby, jak stary i myśl, że będzie mógł pokrzyżować plany temu
łamiącemu wszelkie zasady młodemu parweniuszowi, siedząc sobie wygodnie w swoim domu w
Spainville, rozśmieszyła go. Rozkazał, by wzdłuż granic miasta umieścić w okopach ciężką broń
energetyczną oraz zaminować wszystkie prowadzące do niego drogi. Do sforsowania takiej
obrony potrzebne byłoby coś więcej niż lekka broń najemników dorsajskich, nawet gdyby ich
liczba równała się liczbie żołnierzy, których Lu May miał pod bronią w obrębie miasta.
Tymczasem wojsko Cletusa ruszyło. Pstrokata zbieranina cywilnych ciężarówek i
różnych ciężkich poduszkowców wcześniej już dotarła do miejsca, w którym lądowały wa-
hadłowce. Cały ten transportowy i dostawczy konwój wyruszył teraz w drogę, a każdym z
pojazdów kierowali uzbrojeni Dorsajowie. Siła ta przekroczyła granicę Armoy i skierowała się w
głąb kraju, do miasta Armoy i jego nowego portu kosmicznego, wywołując poruszenie wśród
mieszkańców.
- Trzymajcie się! - rozkazał Lu May w odpowiedzi na szalone wieści, które dotarły do
niego z Armoy wraz z żądaniem wysłania sił ekspedycyjnych do obrony przed nadchodzącymi
Dorsajami. Generał nie wysłał żadnego wojska, posłuchał natomiast swojej własnej rady, by nie
dać się zbić z tropu, i obserwował drugą dywizję Cletusa, która również znajdowała się już w
drodze; przekroczyła granicę Spainyille i kierowała się najwyraźniej przez to terytorium do
sąsiednich miast-państw. Lu May nie uczynił żadnego posunięcia, i kiedy tylko pierwsza grupa
wojsk Cletusa minęła Spainville, zawróciła i podeszła pod miasto od drugiej strony. W tym
samym czasie druga grupa, która przestraszyła Armoyczyków, skręciła i ruszyła na Spainville,
tak że w ciągu kilku dni miasto zostało całkowicie otoczone przez wojska dorsajskie.
Lu May rechotał i klepał się po tłustych kolanach. Co dziwniejsze, w sztabie Cletusa pod
miastem nie mniejsze zadowolenie okazywał kanclerz Ad Reyes, przedstawiciel rządu kolonii
Breatha, który towarzyszył Dorsajom jako obserwator.
- Znakomicie, marszałku. Znakomicie! - Z zadowoleniem zacierał chude ręce Reyes,
kościsty, pełen wigoru, wyglądający na naukowca mężczyzna z wysokim czołem, odziany w
długą, czarną, urzędową togę kanclerską. - Udało się panu złapać w potrzask całą armię. A nie
ma żadnych innych wojsk, które mogłyby przyjść im z odsieczą. Wspaniale zrobione!
- Powinien pan podziękować generałowi Lu Mayowi, a nie mnie - odparł Cletus sucho. -
O wiele mniej obawia się nas tutaj, osłonięty polami minowymi i linią obronną wokół miasta, niż
musiałby bać się na otwartej przestrzeni, na której Dorsajowie są znacznie szybsi niż jego
oddziały. Ma więcej ludzi i zajmuje umocnioną pozycję.
- Ależ nie musi pan brać tego miasta szturmem! - zaprotestował Reyes. - Może pan
korzystać z miejscowych zapasów żywności lub zaopatrywać się w Breatha, jeśli pan chce. Lu
May jest odcięty od wszelkich dostaw. To po prostu kwestia wzięcia ich głodem!
- To może nie być wcale łatwe - powiedział Cletus. - Z pewnością generał nie był na tyle
nierozważny, aby nie zgromadzić wystarczających zapasów dla miasta i dla wojska, które
pozwoliłyby mu trzymać się dłużej, niż my będziemy w stanie prowadzić oblężenie.
Reyes zmarszczył się. Najwyraźniej wydawało mu się, że ten dorsajski marszałek
zdecydowanie zbyt czarno ocenia sytuację.
- Czy ma pan coś przeciwko obleganiu miasta? - zapytał Reyes. - Jeśli tak, powinienem
może zaznaczyć, że rząd Breathy uważa takie rozwiązanie za optymalne - jeśli nie jedyne - kiedy
już miał pan tyle szczęścia i złapał Lu Maya w pułapkę.
- Nie mam nic przeciwko temu, przynajmniej na razie - odpowiedział Cletus spokojnie. -
Ale tylko dlatego, że istnieją po temu przesłanki militarne, nie mające związku z opinią
pańskiego rządu. Mógłbym przypomnieć panu, panie kanclerzu, że jednym z warunków przyjęcia
zlecenia od kolonii Breatha było to, podobnie jak przy podpisywaniu kontraktów z innymi
rządami, że sam będę kierował kampanią.
Odwrócił się i siadł za biurkiem w tymczasowym sztabie, w którym rozmawiali. - A teraz,
jeśli pan wybaczy, mam trochę pracy.
Reyes zawahał się. a następnie obrócił się na pięcie i wyszedł.
Cletus kontynuował oblężenie przez trzy tygodnie, wykonując prace fortyfikacyjne i
kopiąc własne rowy strzeleckie wokół miasta, jak gdyby miał zamiar zostać tutaj na bliżej nie
określony czas. Przez cały ten okres, nie licząc sporadycznej wymiany strzałów z lekkiej broni,
nie doszło do otwartej walki między obrońcami miasta a Dorsajami.
W ciągu tych tygodni w powietrzu panował podobny, milczący rozejm. Dorsajskie
samoloty patrolowały niebo nad miastem i wokół niego, aby nie pozwolić samolotom miast-
państw na lądowanie lub opuszczanie Spainville. Nie dochodziło jednak do żadnych walk
powietrznych. W większości zbrojnych konfliktów między koloniami na nowych planetach
unikano wojny powietrznej dzięki cichemu porozumieniu, takiemu jak to, które w dwudziestym
wieku na Ziemi zabraniało używania gazów trujących podczas drugiej wojny światowej. Celem
walki między ubogimi technologicznie, wrogimi społecznościami, takimi jak młode kolonie, było
nie tyle zniszczenie zdolności produkcyjnych wroga, ile mu ich odebranie. Nikt nie niszczy
bombami tego, dla zdobycia czego rozpoczął wojnę. I jeśli fabryki i inne dobra cywilizacyjne
były cenne, to ludzie, którzy potrafili je obsługiwać, byli niemal równie cenni.
Dlatego też unikano bombardowania, a nawet bezładnego używania ciężkiej broni w
pobliżu terenów zabudowanych oraz - jako że samoloty były równie kosztowne, jak statki
kosmiczne - jakiegokolwiek innego wykorzystania nieba niż w celach rozpoznawczych czy
transportowych.
Pod koniec tych trzech tygodni Cletus najwidoczniej stracił cierpliwość, bo wydał
rozkazy, z których powodu kanclerz Ad Reyes dosłownie przybiegł do jego gabinetu,
podkasawszy czarną togę tak, aby mieć swobodę ruchów.
- Wysyła pan połowę swoich sił, by zajęły Armoy i port kosmiczny! - rzucił
oskarżycielsko Reyes, wpadając do gabinetu.
Cletus spojrzał na niego znad biurka, przy którym pracował.
- Usłyszał pan o tym, prawda? - zapytał.
- Usłyszałem! - Reyes wielkimi krokami zbliżył się do biurka i pochylił nad nim tak, jak
gdyby chciał przytknąć swój nos do nosa Cletusa. - Widziałem je! Wszystkie te cywilne
ciężarówki, które pan zarekwirował, aby przetransportować swoją dodatkową dywizję,
wyruszyły w kierunku Armoy! Niech mi pan nie mówi, że wcale tam nie jadą!
- Właśnie tam jadą - powiedział Cletus zgodnie. - Reszta wojska wyruszy w ciągu
dwudziestu czterech godzin. Nie ma po prostu sensu prowadzenie nadal tego oblężenia. Mam
zamiar przerwać je, ruszyć na Armoy i zająć tamtejszy port kosmiczny.
- Przerwać oblężenie?... Cóż to znowu za sztuczka? Gdyby został pan opłacony przez
miasta-państwa, aby nas zdradzić, nie mógłby pan lepiej wymyślić - urwał gwałtownie,
wzdrygając się na dźwięk własnych słów. Cletus wstał zza biurka.
- Mam nadzieję, że się przesłyszałem, panie kanclerzu. - Głos i spojrzenie Cletusa
zmieniły się. - Oskarża pan Dorsajów o zerwanie kontraktu z pańskim rządem?
- Nie... to znaczy, nie miałem na myśli... -jąkał się Reyes.
- Radziłbym panu uważać na to, co pan mówi - powiedział Cletus. - Dorsajowie nie
zrywają kontraktów i nie tolerują tego rodzaju oskarżeń. A teraz po raz ostatni pozwolę sobie
przypomnieć panu, że ja, tylko ja dowodzę tą kampanią. Może powinien pan wrócić do swojej
kwatery.
- Tak, ja... - i Reyes ulotnił się.
Tuż przed świtem następnego dnia reszta Dorsajów oblegających miasto wsiadła do
swoich wojskowych pojazdów i odjechała z całym wyposażeniem i bronią. Jedynie samoloty
zostały nad Spainville, aby uniemożliwić przeciwnikowi śledzenie dorsajskich oddziałów.
Świt wstał nad pustymi okopami i porzuconymi przez najemników umocnieniami, ale
dopiero koło południa cisza i opustoszały wygląd okolicy wywabiły ze Spainville patrole. Kiedy
sprawdzono byłe dorsajskie pozycje i stwierdzono, że są opuszczone, na podstawie śladów
widocznych na ziemi i trawie na południe od miasta określono kierunek, w jakim odjechali
najemnicy, i zawiadomiono generała Lu Maya.
Lu May wyrwany tymi wieściami ze snu przeklinał w sposób, który wyszedł z mody
czterdzieści lat temu.
- Mamy go! - wykrzyknął wytaczając się z łóżka i zaczynając w pośpiechu wciągać na
siebie ubranie. - Nie mógł znieść czekania i zadziałał na własną szkodę.
- Generale? - zaprotestował pułkownik, który przyniósł tę nowinę. - Zadziałał na własną
szkodę? Nie rozumiem...
- To dlatego, że wy, dzieciaki, nie wiecie, jak się naprawdę prowadzi wojnę! - ryknął Lu
May, wbijając się w spodnie. - Grahame kieruje się na Armoy, idioto!
- Tak jest, generale - powiedział pułkownik. - Ale nadal nie rozumiem...
- Pogodził się z faktem, że nie ma żadnych szans na zdobycie naszego miasta! - wyrzucił
z siebie Lu May. - Zrezygnował więc i postanowił opanować Armoy. W ten sposób może
twierdzić, że zrobił, co mógł, zdobywając przynajmniej dla kolonii Breatha port kosmiczny,
który stanowił swego rodzaju konkurencję! Powie im, że mając ten port, mogą ubić z nami
interes i ochronić swój korytarz do morza! Nie rozumie pan tego? Grahame w końcu przyznał, że
podpisał kiepski kontrakt. Chce wycofać się z niego na jakichkolwiek warunkach, ale nie może
tego zrobić, dopóki nie zaoferuje kolonii Breatha czegoś w zamian. I będzie tym Armoy i jego
port kosmiczny.
- Tak jest, generale - powiedział z przekonaniem pułkownik. - Rozumiem to. Ale nie
wiem, dlaczego powiedział pan, że Grahame działa na własną szkodę. Przecież jeśli może dać
kolonii Breatha port kosmiczny Armoy jako argument przetargowy...
- Idiota! Skończony idiota! - wrzasnął Lu May. - On musi najpierw zdobyć Armoy, czy
nie tak, głupcze?
- Tak jest, generale...
- A później będzie okupował Armoy, czy tak? Ubrawszy się wreszcie Lu May
kaczkowatym chodem pośpiesznie skierował się do drzwi. Nadal mówił przez ramię. - Jeśli
ruszymy za nim szybko, złapiemy go w Armoy, i będziemy mogli otoczyć! Nie będzie miał
zaopatrzenia, żeby utrzymać długo takie miasto, a my mamy ludzi i broń, i jeśli trzeba, możemy
zdobyć miasto nawet szturmem! Tak czy inaczej możemy rozgromić jego Dorsajów, a jego
samego zatrzymać jako jeńca i zrobić z nim, co zechcemy!
Lu May nie tracąc czasu wysłał swoją armię w pościg za Cletusem i jego Dorsajami.
Mimo całego pośpiechu nie zapomniał ustawić żołnierzy w porządnym szyku marszowym i
zabrać ciężkiej broni, którą uprzednio rozmieścił w umocnieniach wokół miasta, chociaż musiała
niewątpliwie zwolnić tempo marszu. Ociężale, ale nieubłaganie jego armia posuwała się po
wyraźnych śladach, które zostawiły za sobą na trawie i w zbożu dwie dywizje Cletusa.
Ślady te prowadziły prosto w kierunku Armoy, odległego dla lekko wyekwipowanych
Dorsajów może o trzy dni drogi. Lu May miałby szczęście, gdyby udało mu się dotrzeć tam ze
swoją armią w ciągu czterech dni, a ten dodatkowy dzień powinien, według obliczeń generała,
pozwolić mu na zjawienie się w Armoy we właściwym czasie, to jest wtedy, kiedy wojsko
Cletusa będzie osłabione po zdobyciu miasta i portu kosmicznego.
Niemniej jednak byłoby mądrze, myślał Lu May, zapewnić sobie, o ile to możliwe,
pewien niewielki margines czasu. Gdyby poruszał się szybciej, niż przewidywał plan, mógłby
zawsze pod koniec pościgu zmitrężyć trochę czasu przed wejściem do miasta. Tak więc po
wieczornym posiłku May wydał rozkaz kontynuowania marszu po zmroku, pod bez-
księżycowym, ale jasnym od gwiazd niebem Nowej Ziemi. Kazał swojej armii posuwać się
naprzód w ciemności dopóty, dopóki żołnierze nie zaczęli zasypiać nad pulpitami sterowniczymi
swoich pojazdów albo w marszu. W końcu jakieś trzy godziny po północy niechętnie pozwolił
zatrzymać się na nocleg.
Ledwo wyczerpani żołnierze zdążyli zapaść w głęboki sen, kiedy zerwała ich seria
gwałtownych eksplozji, a ciężka broń, którą wieźli ze sobą, poczęła palić się iskrzącymi
czerwono-białymi płomieniami, w miarę jak pod wpływem ogromnego żaru topniały niczym
masło poszczególne elementy zasobników energii. W tym samym momencie wśród żołnierzy Lu
Maya pojawili się ubrani na ciemno Dorsajowie, zabierając im broń i prowadząc do grup, których
pilnowały czujne oczy i karabiny innych najemników.
Generał Lu May obudził się z głębokiego snu i usiadłszy na polowym łóżku zobaczył
przed sobą Cletusa; odpięta kabura ukazywała wiszącą u boku broń. Lu May zamroczony snem
wytrzeszczył ze zdumienia oczy.
- Ale wy... jesteście przed nami - wyjąkał po chwili.
- Przed wami jest grupa pustych cywilnych ciężarówek - odparł Cletus. - Ciężarówek, w
których nie ma nikogo oprócz kierowców. Wszyscy moi ludzie są tutaj, ze mną, a pańska armia
znalazła się w niewoli, generale. Uprości pan wszystko, poddając się natychmiast.
Lu May wygramolił się z łóżka. Raptem stał się stary, zziębnięty i bezradny, stojąc tak w
piżamie. Niemal pokornie wykonał gest poddania się.
Cletus wrócił do polowego pomieszczenia, które stanowiło jego tymczasową kwaterę
główną. W środku czekał na niego kanclerz Ad Reyes.
- Może pan poinformować swój rząd, że zdolne do walki wojska zjednoczonych miast-
państw znajdują się teraz w naszej niewoli, panie kanclerzu... - zaczął i umilkł, albowiem pojawił
się Athyer, niosąc żółty świstek papieru.
- Wiadomość od pułkownika Khana z Dorsaj - powiedział Athyer - przekazana przez
naszą bazę w Adonyer, w Breatha.
Cletus wziął kartkę i rozwinął ją. Przeczytał: „Atak Neulandii przez Etter Pass na
terytorium Bakhalli odparty. Wojska Sojuszu i Koalicji utworzyły »Pokojową Armię« nowych
planet. Dow deCastries naczelnym dowódcą tych sił”.
Cletus złożył kartkę i schował do kieszeni polowego munduru. Zwrócił się do Reyesa.
- Ma pan dwadzieścia cztery godziny - powiedział - na. sprowadzenie breathańskich
wojsk i przejęcie jeńców. Ja i moje oddziały musimy natychmiast wracać na Dorsaj.
Reyes popatrzył na niego z mieszaniną lęku i zdumienia. - Ależ planowaliśmy triumfalny
pochód w razie zwycięstwa... - zaczął niepewnie.
- Dwadzieścia cztery godziny - powtórzył Cletus szorstko. Obrócił się na pięcie i wyszedł,
zostawiając kanclerza samego.
Rozdział XXIV
Po wylądowaniu na Dorsaj Cletus zadzwonił do majora Arvida Johnsona, pełniącego
nadal obowiązki komendanta, i kazał mu przyjść na spotkanie do swojego domu. Następnie z
Billem Athyerem u boku, niczym z jakimś drugim, mniejszym cieniem o haczykowatym nosie,
wsiadł do wynajętego statku atmosferycznego i poleciał, ciągle jeszcze w polowym mundurze, do
Foralie.
Melissa, Arvid i Eachan przywitali go we frontowych drzwiach. Athyer nadal nie
dowierzający własnym siłom, mimo swego obecnego stopnia, stał w najdalszym końcu hallu,
kiedy Cletus witał się krótko z Melissa i Eachanem, zanim szybkim krokiem ruszył do drzwi
swojego gabinetu, skinąwszy ręką na Eachana i Arvida, żeby poszli za nim.
- Ty też, Bili - zwrócił się do Athyera.
Zamknął drzwi gabinetu. - Jakie są ostatnie wieści? - zapytał teścia, kiedy obszedł swoje
biurko dookoła i stanął za nim, patrząc na stos papierów.
- Wygląda na to, że kilka miesięcy temu wyznaczono deCastriesa głównodowodzącym
połączonych wojsk Sojuszu i Koalicji na nowych planetach - rzekł Eachan. - Koalicja i Sojusz
trzymały wszystko w tajemnicy, a tymczasem oba dowództwa prowadziły kampanię prasową i
przygotowywały do tego obywateli obu stron. Niedawno przyleciał Artur Walco, który chce się z
tobą zobaczyć. Zdaje się, że deCastries przysparza mu kłopotów z tymi kopalniami antymonitu
na Newtonie.
- Tak, teraz na wszystkich nowych planetach zaczną wybuchać konflikty... Spotkam się z
Walco jutro rano - powiedział Cletus. Zwrócił się do Arvida. - No i co, Arv - rzekł. - Gdyby
Dorsajowie przyznawali medale, wręczyłbym ci od razu pełną ich garść. Mam nadzieję, że
pewnego dnia będziesz mógł mi wybaczyć. Musiałem sprawić, abyś uwierzył, że na dobre
przesunąłem cię do służby polowej.
- A nie zrobił pan tego, panie marszałku? - zapytał Arvid cicho.
- Nie - odparł Cletus. - Chciałem, byś dojrzał. I tak się stało.
Istotnie, stał teraz przed nim zupełnie inny człowiek, nazywający się jak dawniej Arvid
Johnson. Niemałą zmianę stanowiło to, że wyglądał co najmniej pięć lat starzej. Jego jasnoblond
włosy ściemniały jakby z wiekiem, a skóra była mocniej ogorzała od słońca niż dawniej.
Wydawał się jakby szczuplejszy, a jednak sprawiał wrażenie większego niż kiedykolwiek
przedtem, zbudowany z samych kości i mięśni górował nad wszystkimi.
Jednocześnie utracił coś na dobre. Zniknęły młodzieńczość i życzliwa łagodność, które
stanowiły kiedyś jego podstawowe cechy. W ich miejsce pojawiły się nieugiętość i pewien rodzaj
wyobcowania, jak gdyby Arvid w końcu uświadomił sobie własną siłę i możliwości, które
odsuwały go od innych ludzi. Dało się w nim również zauważyć jeszcze coś śmiertelnie
groźnego, co emanowało także ze Swahiliego.
Stał bez ruchu. Kiedy zaś poruszał się, robił to prawie bezgłośnie. Zdawał się
zachowywać z ostrożnością wynikającą ze świadomości, że wszyscy inni są mniejsi i słabsi od
niego, więc musi pamiętać o tym, by niechcący nie zrobić im krzywdy. Stał obok biurka Cletusa
niczym jakiś wojownik, niby protoplasta rodu niezwyciężonych gigantów, który miałby pojawić
się w przyszłości.
- Miło to słyszeć - powiedział miękko do Cletusa. - Czego pan ode mnie oczekuje?
- Walki, jeśli to będzie konieczne - odparł Cletus. - Mam zamiar powierzyć ci obronę
pewnej planety. I awansuję cię o dwa stopnie, na wicemarszałka. Będziesz współpracował z
innym oficerem, oficerem, który również otrzyma nowy stopień, stopień dowódcy operacji.
Cletus odwrócił się nieco i spojrzał na Billa Athyera. - Będzie nim Bili - powiedział. - I
jako dowódca operacji Bili będzie niższy stopniem od ciebie, a wyższy od pozostałych oficerów
liniowych, z wyjątkiem mnie.
Arvid i Bili spojrzeli na siebie.
- Dowódca operacji? - powtórzył Eachan.
- Zgadza się - odpowiedział mu Cletus. - Nie patrz z takim zdziwieniem, Eachanie. Do
tego zmierzaliśmy od samego początku, kiedy zaczęliśmy reorganizację i szkolenie.
Cletus znowu spojrzał na Arvida i Billa. - Marszałek, wicemarszałek i dowódca operacji -
powiedział - będą tworzyli zespół głównodowodzący. Dowódca operacji jest teoretykiem i
strategiem zespołu, a wicemarszałek taktykiem polowym. Obaj znajdą się mniej więcej w
podobnej relacji jak architekt i główny wykonawca podczas wznoszenia budynku. Dowódca
operacji będzie najpierw rozważał sytuację strategiczną i układał plany kampanii. W tym
działaniu otrzyma całkowitą władzę i swobodę.
Mówiąc to, Cletus patrzył na Billa. Teraz zrobił przerwę. - Rozumiesz to, Bili? - zapytał.
- Tak jest, panie marszałku - odpowiedział Athyer.
- Następnie główny strateg przekaże swój plan wicemarszałkowi i od tego momentu
całkowitą władzę będzie miał wicemarszałek. Jego zadaniem będzie przejrzenie planu, dokonanie
w nim wszelkich niezbędnych zmian, zmian o charakterze praktycznym, i wreszcie
przeprowadzenie go w sposób, który uzna za odpowiedni. Zrozumiałeś, Arv?
- Tak jest - odpowiedział Arvid miękko.
- Dobrze - powiedział Cletus. - Zatem ty i Bili jesteście od tej chwili zwolnieni z
dotychczasowych obowiązków i natychmiast zabieracie się do nowych zadań. Planeta, którą dam
wam na początek, to Dorsaj, a pierwsze wasze wojsko będzie składało się z kobiet, dzieci,
chorych, kalek i mężczyzn w średnim wieku.
Cletus uśmiechnął się lekko. - Bierzcie się więc do tego od razu - powiedział. - Nie ma
czasu do stracenia.
Kiedy drzwi gabinetu zamknęły się za dwoma oficerami, Cletusa ogarnęła nagle fala
zmęczenia, przed którym bronił się przez szereg dni i godzin. Zachwiał się i poczuł, że Eachan
chwyta go za łokieć.
- Nie, wszystko w porządku - powiedział. Wróciła mu ostrość widzenia; spojrzał na
zatroskaną twarz Eachana. - Jestem po prostu zmęczony, to wszystko. Zdrzemnę się, a po
obiedzie zajmiemy się paroma innymi rzeczami.
Wyszedł z gabinetu razem z Eachanem czujnie dotrzymującym mu kroku. Cletusowi
wydawało się, że kroczy po poduszkach. Poszedł prosto do swojej sypialni. Przed nim stało
łóżko; rzucił się na uginającą się powierzchnię, nie zadając sobie nawet trudu zdjęcia butów... I
była to ostatnia rzecz, którą zapamiętał.
Obudził się tuż przed zachodem słońca, zjadł lekki posiłek i spędził pół godziny z synem.
Później zamknął się razem z Eachanem w swoim gabinecie, by zaatakować całą stertę papierów.
Rozdzielili korespondencję na dwa stosy, na jeden Cletus musiał odpowiedzieć osobiście, a
drugim zajął się Eachan, dostawszy najpierw kilka wskazówek od Cletusa. Obaj mężczyźni
dyktowali listy prawie do samego świtu, dopóki biurko nie zostało oczyszczone i dopóki
oddziałom na Dorsaj oraz na innych planetach nie wydano niezbędnych rozkazów.
Spotkanie z przewodniczącym Newtonu, Walco, które odbyło się w gabinecie Cletusa
następnego dnia, było krótkie i przykre. Rozgoryczenie przerodziłoby się może w zjadliwość, a
rozmowa przedłużyłaby się zbytnio, gdyby Cletus nie uciął ledwie zawoalowanych oskarżeń
Walco.
- Kontrakt, który z wami podpisałem - powiedział Cletus - mówił o opanowaniu
Watershed i kopalń antymonitu, a następnie przekazaniu ich waszym wojskom. Nie
gwarantowaliśmy, że utrzymacie kopalnie. Zależało to od was i od porozumienia, które mieliście
zawrzeć z Brozanami.
- Zawarliśmy porozumienie! - zaprotestował Walco. - Ale teraz, kiedy Brozanie otrzymali
posiłki w postaci piętnastu tysięcy żołnierzy Sojuszu i Koalicji i poparcie ze strony tego typa,
deCastriesa, odmawiają honorowania go. Twierdzą, że zawarli je pod przymusem!
- A nie było tak? - powiedział Cletus.
- To nie ma nic do rzeczy! Chodzi o to, że natychmiast potrzebujemy pana i tylu
Dorsajów, którzy mogliby stawić czoło piętnastu tysiącom żołnierzy z Ziemi, wspierających
Brozan.
Cletus potrząsnął głową. - Przykro mi - powiedział. - Właśnie teraz niezwykle potrzebni
mi są wszyscy najemnicy, jakich mam do dyspozycji. Nie mam też obecnie czasu, żeby pojechać
na Newton.
Twarz Walco stężała. - Pomaga nam pan osiągnąć cel - powiedział - a później, kiedy
pojawiają się kłopoty, zostawia nas pan, abyśmy sami sobie radzili. Czy to nazywa pan
sprawiedliwością?
- Czy była mowa o sprawiedliwości, kiedy podpisywaliśmy kontrakt? - zapytał Cletus
ostro. - Nie przypominam sobie tego. Gdyby poruszany był ten temat, musiałbym zwrócić pana
uwagę na to, że eksploatowaliście te kopalnie tylko dzięki waszym pieniądzom, wykorzystując
ubóstwo Brozan, nie mogących pozwolić sobie na wydobywanie antymonitu. Możecie mieć
finansowy wkład w kopalnie, ale Brozanie mają do nich moralne prawo; złoża należą do nich.
Gdyby pan przyjął ten fakt do wiadomości, wtedy trudno byłoby panu nie dostrzec tego prawa,
które w końcu i tak będziecie musieli uznać... - przerwał.
- Proszę mi wybaczyć - powiedział oschle. - Jestem ostatnio trochę przepracowany. Już
dawno temu przestałem myśleć za innych. Powiedziałem już, że akurat teraz nie mogę dać panu
takich sił ekspedycyjnych, o jakie pan prosi.
- Zatem co pan może dla nas zrobić? - burknął Walco.
- Mogę wysłać kilku ludzi, aby dowodzili waszymi wojskami, pod tym jednak
warunkiem, że pozwoli im pan samym podejmować wszelkie militarne decyzje.
- Co? - wykrzyknął Walco. - To gorsze niż nic!
- Będę więc bardzo szczęśliwy, nic dla pana nie robiąc, jeśH właśnie o to panu chodzi -
powiedział Cletus. - Jeśli tak jest, proszę mi teraz to powiedzieć. Mój czas jest ograniczony.
Nastąpiła chwila ciszy. Stopniowo rysy Walco łagodniały, aż przybrały wyraz niemal
rozpaczy.
- Weźmiemy pańskich oficerów - powiedział z głębokim westchnieniem.
- Dobrze. Pułkownik Khan przygotuje panu kontrakt w ciągu dwóch dni. Może więc pan
z nim przedyskutować warunki - rzekł Cletus. - A teraz, jeśli pan wybaczy...
Walco wyszedł. Cletus wezwał Davida Apa Morgana, jednego z dawnych oficerów
Eachana, obecnie starszego komendanta polowego, i zlecił mu dowództwo nad oficerami, którzy
mieli udać się na Newton i przewodzić tam oddziałom Zjednoczonych Postępowych Wspólnot.
- Możesz oczywiście nie przyjąć tego zadania - zakończył Cletus.
- Wie pan, że tego nie zrobię - powiedział David Ap Morgan. - Czego pan ode mnie
oczekuje?
- Dziękuję - powiedział Cletus. - W porządku. Zamierzam dać ci tysiąc dwustu
pięćdziesięciu ludzi, z których każdy awansuje przynajmniej o jeden stopień. Z byłych
podoficerów zrobisz dowódców oddziałów. Zastąpisz nimi wszystkich tamtejszych oficerów,
powiedziałem, wszystkich. Spisywany obecnie kontrakt da ci wyłączność decyzji w sprawach
wojskowych. Postaraj się utrzymać to dowództwo. Nie przyjmuj żadnych rad od Walco i jego
rządu niezależnie od okoliczności. W razie czego powiedz im, że jeśli nie zostawią cię w
spokoju, wrócisz na Dorsaj.
David skinął głową. - Tak jest, panie marszałku - powiedział. - Czy jest jakiś plan
kampanii?
- Staraj się po prostu nie dopuszczać do regularnych walk - odparł Cletus. -
Prawdopodobnie nie muszę ci tego tłumaczyć. Chodzi o to, że wojska Zjednoczonych Postępo-
wych Wspólnot nie dałyby sobie rady w regularnej bitwie. Ale nawet gdyby okazały się dobre,
nie chcę, żebyś walczył. Sprowokuj siły Sojuszu i Koalicji do pościgu, i niech was tak ścigają po
całym kraju. Nękaj ich czasem, aby podtrzymać ich zapał, i rozbijaj swoje wojsko na małe,
partyzanckie grupy, gdy tylko podejdą zbyt blisko. Zrób wszystko, co konieczne, dokuczaj im
odnosząc jak najmniejsze straty.
David ponownie skinął głową.
- Myślę - Cletus spojrzał na niego poważnie - że w ciągu pierwszych czterech, sześciu
tygodni stracisz z powodu dezercji około siedemdziesięciu, osiemdziesięciu procent żołnierzy
Zjednoczonych Postępowych Wspólnot. Ci, którzy zostaną, to ci, którzy zaczęli nabierać wiary w
ciebie. Może uda ci się ich przeszkolić i zrobić z nich całkiem dobrych żołnierzy.
- Zrobię to - powiedział David. - Coś jeszcze?
- Nie. Postaraj się jedynie o to, żeby wszystko to kosztowało wrogów jak najwięcej -
odpowiedział Cletus. - Nie atakuj ich, kiedy możesz tego uniknąć. Niech ich straty w ludziach
będą niewielkie, ale za to materialne jak największe. Im więcej będą mieli żołnierzy, tym więcej
będzie żywności, sprzętu oraz rozmaitych dostaw, więc liczę na to, że wykorzystasz każdą
okazję, aby je niszczyć.
- Zrozumiałem - powiedział David i wyszedł pogwizdując. Udał się do swego pobliskiego
domu, Fal Morgan, żeby przygotować się do podróży. Jak cała jego rodzina miał świetny głos i
potrafił również ładnie gwizdać. Słysząc to gwizdanie w hallu, a później przed domem, Cletus
nieoczekiwanie przypomniał sobie pieśń, którą mu kiedyś zagrała i zaśpiewała Melissa. Tę
smutną, piękną melodię ułożył młody członek rodziny Apa Morgana, który zginął podczas jednej
z wojen, kiedy Melissa była młodą dziewczyną, długo przedtem, nim Cletus pojawił się na
Dorsaj.
Nie mógł przypomnieć sobie całej pieśni, ale pamiętał, że mówiła o tęsknocie młodego
żołnierza za domem, w którym się wychował i o którym myśli, czekając na jakiejś planecie na
rozpoczęcie bitwy.
...Fal Morgan, Fal Morgan, kiedy poranek jest szary,
Twoje ściany z kamienia i drewniany dach widzę dziś przed sobą...
Cletus otrząsnął się ze wspomnień poruszających w nim różne uczucia. Zajął się
wybieraniem ludzi, których miał awansować i wysłać z Davidem na Newton.
W ciągu następnych tygodni stale nadchodziły prośby o dorsajskich najemników.
Wszędzie tam, gdzie Cletus wygrał kiedyś jakąś kampanię, do akcji ruszały połączone siły
Sojuszu i Koalicji, które próbowały odwrócić sytuację powstałą w wyniku jego zwycięstwa.
Wysiłki wojsk z Ziemi były nieporadne i budzące grozę. Koalicja i Sojusz miały razem
ponad pół miliona żołnierzy rozrzuconych po różnych planetach. Gdyby w kampaniach, które
usiłował przeprowadzić Dow deCastries, mogło wziąć czynny udział całe pół miliona ludzi,
żaden opór ze strony Dorsajów lub zaatakowanych kolonii nie trwałby dłużej niż kilka dni.
Jednakże blisko połowa z owego pół miliona nie była żołnierzami, lecz wykonywała inne,
bezpośrednio związane z wojskiem zawody. A z pozostałych dwustu pięćdziesięciu tysięcy ludzi
przygotowanych do czynnej służby ponad sto pięćdziesiąt tysięcy było z różnych przyczyn
niezdolnych w danym momencie do służby w polu albo też udało im się jakimś sposobem zdobyć
taką opinię na stałe.
A oprócz tego pojawiły się podejrzenia i pogłębiała stara rywalizacja między byłymi
oficerami sojuszniczymi a ich nowymi partnerami z Koalicji; lenistwo i nieudolność dotykały
osób wszystkich rang i różnej proweniencji politycznej, na porządku dziennym stały zwykłe
błędy wynikające nieuchronnie z dezorganizacji tak wielkiego, pośpiesznie utworzonego sojuszu
militarnego.
Mimo tego wszystkiego pozostał jeszcze główny trzon wojsk nieprzyjacielskich, jakieś
osiemdziesiąt tysięcy dobrze wyszkolonych i świetnie wyposażonych żołnierzy z Ziemi przeciw-
ko dwustu tysiącom prawie nie wyszkolonych i kiepsko uzbrojonych armii poszczególnych
kolonii oraz stosunkowo niewielkiej garstce Dorsajów. Cletusowi trudno byłoby zmobilizować
dwudziestotysięczną armię nawet wtedy, gdyby zebrał wszystkich mężczyzn na swojej małej
planecie w wieku od dwunastu do osiemdziesięciu lat, łącznie z kalekami.
Jedynym rozwiązaniem stało się wysłanie małych kontyngentów Dorsajów, którzy mieli
dowodzić wojskami poszczególnych kolonii, tylko tam, gdzie wojska te odbyły choćby
niewielkie przeszkolenie i nauczyły się walczyć. A w tych przypadkach, w których kolonie nie
miały własnej armii, jak na Cassidzie czy St. Marie, należało wysłać duże oddziały dorsajskie.
- Ale dlaczego nie możemy z tym skończyć? - z udręką w głosie zapytała Melissa
pewnego dnia po powrocie od sąsiadów, którzy właśnie stracili kolejnego mężczyznę w rodzinie.
- Dlaczego nie możemy przestać wysyłać naszych żołnierzy?
- Z tego samego powodu, dla którego Sojusz i Koalicja
połączyły swoje siły i wysyłają wojska. Chcą zniweczyć wszystko, czego dokonaliśmy -
odpowiedział Cletus. - Jeśli pokonają nas, pomniejszą naszą wartość jako najemników w oczach
innych kolonii. Właśnie do tego Dow dąży naprawdę. A później przyjadą na Dorsaj i nas
zniszczą.
- Nie możesz być tego pewien, tego, że chcą nas zniszczyć.
- Nie mogę nie być niepewny. Jak zresztą każdy, kto przemyślał tę sprawę - powiedział
Cletus. - Wygrywaliśmy każdą kampanię, czym udowadnialiśmy, że jesteśmy od nich lepsi.
Jeszcze trochę, a żołnierze Sojuszu i Koalicji przestaliby być potrzebni na nowych planetach. A
kiedy militarna pomoc z Ziemi stałaby się niepotrzebna, wtedy Ziemia straciłaby swoje wpływy
wśród kolonii. Jeśli teraz wygrają, utrzymają się na innych planetach. Jeśli jednak my wygramy...
- Wygramy! - prychnął Eachan, który również znajdował się w pokoju.
- Jeśli wygramy - powtórzył Cletus, patrząc pewnie na starszego mężczyznę - pozbawimy
ich na dobre tych wpływów. Między nami toczy się teraz walka o przetrwanie. A kiedy się
skończy, na nowych planetach będą się liczyły albo Dorsaj, albo Ziemia.
Przez długą chwilę Melissa patrzyła na Cletusa rozszerzonymi oczami. - Nie mogę w to
uwierzyć! - powiedziała w końcu. Zwróciła się do ojca. - Ojcze...
- Tak, to prawda - odezwał się Eachan z drugiej strony pokoju. - Odnieśliśmy zbyt wiele
zwycięstw podczas pierwszych kampanii Cletusa na Newtonie i na innych planetach.
Wystraszyliśmy zarówno Sojusz, jak i Koalicję. Teraz próbują zadbać o swoje interesy. A są
bardzo potężni, my zaś bardzo słabi... I wysłaliśmy już wszystkich ludzi, których mieliśmy do
wysłania.
- Oni również nie mają żadnych rezerw - wtrącił Cletus. Eachan nic nie odpowiedział.
Melissa znowu odwróciła się do Cletusa.
- Nie - powiedział Cletus, chociaż Melissa wcale się nie odezwała. - Nie zamierzam
przegrać.
Eachan nadal nic nie mówił. W ciszy, jaka zapadła po tych
słowach, dobiegł z daleka odgłos dzwonka u drzwi frontowych. Sekundę później w
pokoju zjawił się adiutant.
- Rebon, przedstawiciel Exotików na Dorsaj - oznajmił.
- Wprowadź go - rzekł Cletus. Adiutant odsunął się i do pokoju wszedł drobny mężczyzna
w niebieskiej szacie.
Jego twarz zachowywała zwykły u Exotików spokój, niemniej jednak miała poważny
wyraz. Podszedł do Cletusa, który podniósł się, podobnie jak Eachan.
- Obawiam się, Cletusie, że mam złe wiadomości - powiedział. - Wojska sojuszniczo-
koalicyjnych Sił Pokojowych zajęły teren elektrowni na Marze, zagarnęły wszystkie urządzenia i
uwięziły techników.
- Na jakiej podstawie? - warknął Eachan.
- Koalicja wysunęła pewne roszczenia wobec Zjednoczonych Postępowych Wspólnot z
Newtonu - odparł Rebon, zwracając się do Eachana. - Zawładnęła terenem pod elektrownię jako
własnością Zjednoczonych Postępowych Wspólnot do czasu spełnienia jej żądań. Mondar -
zwrócił się znowu do Cletusa - prosi cię o pomoc.
- Kiedy to się stało? - zapytał Cletus.
- Osiem godzin temu - odparł Rebon.
- Osiem godzin! - wykrzyknął Eachan. - Najszybszy statek, a nie znam szybszego
sposobu przekazywania wiadomości w przestrzeni międzygwiezdnej, potrzebuje przynajmniej
trzech dni na przebycie lat świetlnych dzielących Marę i Dorsaj. - Rebon lekko przymknął oczy.
- Zapewniam cię, że to prawda - mruknął.
- A skąd wzięli wojsko? - zapytał Eachan. Rzucił spojrzenie na Cletusa. - Podobno nie
mieli już nic w rezerwie!
- Niewątpliwie z Zaprzyjaźnionych - odpowiedział Cletus.
Rebon wolno podniósł wzrok na Cletusa. - To prawda - powiedział z nutą zaskoczenia w
głosie. - Spodziewałeś się tego?
- Spodziewałem się, że deCastries w końcu poszuka pomocy na Harmonii i Zjednoczeniu
- powiedział Cletus szorstko. - Wyjeżdżam natychmiast.
- Na Marę? - W głosie Rebona zabrzmiała ulga. - Możesz więc zebrać ludzi, aby nam
pomóc?
- Nie. Jadę sam. Na Kultis - powiedział Cletus, idąc ku drzwiom - porozmawiać z
Mondarem.
Przed wejściem na pokład statku, który miał go zabrać na Kultis, Cletus spotkał się na
dole, przy trapie, z wicemarszałkiem Arvidem Johnsonem i głównym strategiem Billem
Athyerem, zawiadomionymi wcześniej, że mają tam na niego czekać. Cletus przystanął na
moment, żeby z nimi porozmawiać.
- A więc - powiedział - czy nadal macie takie wrażenie, jakbym nie dał wam nic do
roboty, kiedy uczyniłem was odpowiedzialnymi za obronę Dorsaj?
- Nie, panie marszałku. - Arvid spojrzał na Cletusa spokojnie.
- Dobrze. Zatem wszystko zależy od was - powiedział Cletus. - Znacie zasady dotyczące
działań, które będziecie musieli podjąć. Życzę szczęścia.
- Dziękujemy - powiedział Bili. - Panu również życzymy szczęścia, panie marszałku.
- Staram się o to, by nie mieć z nim nic wspólnego - powiedział Cletus. - Nie mogę
dopuścić do tego, bym musiał na nie liczyć.
Wszedł po trapie na pokład, a luk zamknął się za nim. Pięć minut później statek z hukiem
wystrzelił w niebo i zniknął w przestrzeni międzyplanetarnej.
Rozdział XXV
Mondar zmienił się w trudny do określenia sposób od chwili, kiedy to Cletus widział go
po raz ostatni, gdy spotkali się w jego otoczonej ogrodem rezydencji w Bakhalli. Na jego
spokojnej twarzy nie pojawiły się nowe zmarszczki, we włosach siwizna, ale niebieskie oczy,
podobnie jak oczy Melissy, nabrały dziwnie głębokiego koloru, jak gdyby czas, który upłynął,
wyżłobił nowe poziomy poznania w ukrytym za nimi umyśle.
- Nie możesz więc nam pomóc na Marze, Cletusie? - brzmiały słowa, którymi przywitał
Cletusa.
- Nie mam już żadnych oddziałów, które mógłbym tam posłać - powiedział Cletus. - A
gdybym nawet miał, zdecydowanie wolałbym ich tam nie posyłać.
Przeszli przez liczne hole domu Mondara i weszli ni to do pokoju, ni to do altany, gdzie
Mondar wskazał Cletusowi szerokie, plecione krzesło i sam również zasiadł na podobnym. Całą
drogę nic nie mówił; w końcu jednak się odezwał.
- Stracimy więcej, niż możemy sobie na to pozwolić, jeśli przepadnie to, co
zainwestowaliśmy w budowę elektrowni - powiedział. - W Bakhalli nadal stacjonuje kontyngent
Dorsajów. Czy możemy wykorzystać ich do odebrania terenu budowy?
- Nie, jeśli nie chcecie, żeby dodatkowe oddziały sojusz-niczo-koalicyjne, które znajdują
się w Neulandii, wkroczyły do waszej kolonii - powiedział Cletus. - Nie chcecie tego, prawda?
- Nie - odparł Mondar. - Nie chcemy tego. Ale co mamy począć z najemnikami z
Zaprzyjaźnionych, którzy okupują ten teren?
- Zostawić ich tam - powiedział Cletus.
Mondar popatrzył na gościa. - Cletusie - odezwał się po chwili - czy nie próbujesz
właśnie wymigać się z tego, do czego doprowadziłeś?
- Ufasz mojemu sądowi? - zapytał Cletus.
- Osobiście mam dla niego dużo szacunku - odpowiedział wolno Mondar. - Ale obawiam
się, że większość Outbondów tutaj i na Marze nie podziela obecnie mojego zdania.
- Mają jednak nadal zaufanie do twoich decyzji mnie dotyczących, nieprawdaż? - zapytał
Cletus.
Mondar spojrzał na Cletusa ze zdziwieniem. - Skąd jesteś tego tak pewien?
- Stąd, że to dzięki tobie aż do tej pory otrzymywałem od Exotików wszystko, o co tylko
poprosiłem - odpowiedział Cletus. - Ciągle jeszcze jesteś tym człowiekiem, który może mnie
poprzeć albo odrzucić, prawda?
- Tak - powiedział Mondar z lekkim westchnieniem. - I właśnie dlatego obawiam się, że
nie będę teraz dla ciebie tak przychylny, jak chciałbym być, Cletusie. Jestem odpowiedzialny
wobec Exotików, co zmusza mnie do ostrzejszego spojrzenia na sytuację, niż gdyby chodziło
tylko o mnie. Mam również obowiązek podjęcia decyzji i dokonania wyboru między tobą a
Sojuszem i Koalicją.
- Co będzie, jeśli zdecydujesz się na nich, a nie na nas? - zapytał Cletus.
- Obawiam się, że musielibyśmy dojść z nimi do porozumienia na jak najlepszych dla nas
warunkach - odpowiedział Mondar. - Niewątpliwie zażądaliby od nas nie tylko zwolnienia
wszystkich oddziałów, które wynajęliśmy od ciebie, i wycofania się z pożyczki. Domagaliby się
również aktywnego poparcia z naszej strony, wynajęcia ich własnych wojsk i pomocy w walce z
wami.
Cletus skinął głową. - Tak, właśnie tego chcieliby - powiedział. - W porządku, czego
potrzebujecie, by nadal trzymać się Dorsaj?
- Niewątpliwych oznak, że Dorsaj ma szansę wybrnięcia z obecnych trudności - odparł
Mondar. - Powiedziałem ci na początku, że grożą nam ogromne straty w związku z marańską
elektrownią, a ty odpowiedziałeś, że gdybyś nawet miał rezerwowe oddziały, radziłbyś nie
przeciwdziałać sojuszniczo-koalicyjnej okupacji terenu budowy. Musisz mieć jakieś argumenty
na poparcie tej sugestii?
- Oczywiście - powiedział Cletus. - Jeśli zastanowisz się przez chwile, zdasz sobie sprawę
z tego, że sama budowa jest całkowicie bezpieczna. Jej obecna wartość, jak i przyszła, nie budzi
żadnych wątpliwości ani u Sojuszu, ani u Koalicji, ani u nikogo. Okupują to miejsce, ale możesz
być pewien, że nie zamierzają zniszczyć tego, co już zrobiono, a także maszyn, które mogą
dokonać dzieła.
- Ale co nam z tego przyjdzie, jeśli elektrownia pozostanie w ich rękach?
- Nie pozostanie w nich długo - powiedział Cletus. - Okupacyjne wojska pochodzą z
Zaprzyjaźnionych, a ich religijna i kulturowa dyscyplina czyni z nich doskonałe siły do takiego
zadania, i to wszystko. Patrzą z góry na ludzi, którzy ich wynajęli, a w momencie, kiedy
przestaną otrzymywać zapłatę, spakują się i wrócą do domu. Poczekajcie więc tydzień. Do tego
czasu wygra albo Dow, albo ja. Jeśli on wygra, dojdziesz z nim do porozumienia. Jeśli wygram
ja, ci z Zaprzyjaźnionych spakują manatki i odejdą na jedno moje słowo.
Mondar spojrzał na Cletusa uważnie. - Dlaczego mówisz, że tydzień? - zapytał.
- Ponieważ to nie potrwa dłużej - odpowiedział Cletus. - Wynajęcie wojsk z
Zaprzyjaźnionych przez Dowa świadczy o tym, że gotowy jest do ostatecznej rozgrywki.
- Czy rzeczywiście? - Mondar nadal bacznie mu się przyglądał. Cletus wytrzymał
spojrzenie.
- Właśnie tak - powiedział Cletus. - Znamy liczbę czynnych żołnierzy w połączonej armii
Sojuszu i Koalicji. Można ją ocenić dzięki temu, że znaliśmy liczbę wojsk, które Sojusz i
Koalicja, każde z osobna, stacjonowały na nowych planetach. Dow musiał użyć wszystkich sił do
rozpoczęcia tylu lokalnych wojen, by związać wszystkich moich Dorsajów. Nie ma już żadnych
zdolnych do walki ludzi. Ale zastępując swoje liniowe oddziały najemnikami z
Zaprzyjaźnionych, może chwilowo zgromadzić takie siły, które teoretycznie powinny wystarczyć
do zniszczenia mnie. Zatem pojawienie się wojsk z Zaprzyjaźnionych wynajętych przez Dowa
może oznaczać jedynie to, że zbiera siły do rozstrzygającej rozgrywki.
- Skąd możesz być pewien, że wynajęcie wojsk oznacza akurat to, a nie co innego?
- Oczywiście, że mogę - powiedział Cletus. - Przecież to ja podsunąłem myśl o
wykorzystaniu w taki właśnie sposób sił obu tych planet.
- Ty? - Mondar wytrzeszczył oczy.
- Właśnie - odparł Cletus. - Jakiś czas temu zatrzymałem się na Harmonii, żeby
porozmawiać z Jamesem Arm-of-the-Lord i zaproponować mu wynajęcie członków jego
Wojującego Kościoła, którzy mieli jedynie nosić mundury i zwiększać oficjalną liczbę moich
Dorsajów. Zaoferowałem mu niską cenę za tych ludzi. Nietrudno było przewidzieć, że kiedy raz
podsunąłem mu taką myśl, zaraz po moim wyjeździe zakręci się i spróbuje uzyskać od Dowa
wyższą cenę za tych samych ludzi i za podobne ich wykorzystanie.
- A Dow, oczywiście, dysponując pieniędzmi Koalicji i Sojuszu, mógł zapłacić wyższą
cenę - powiedział Mondar w zamyśleniu. - Ale jeśli to prawda, to dlaczego Dow nie wynajął ich
wcześniej?
- Ponieważ wystawienie ich do walki przeciwko moim Dorsajom bardzo szybko
ujawniłoby fakt, że ludzie ci nie mają żadnych umiejętności wojskowych - odparł Cletus. -
Największy pożytek, jaki mógł z nich mieć Dow, to nałożyć im jak najszybciej mundury i
zastąpić nimi doborowe wojska sojuszniczo-koalicyjne w tych miejscach, z których chciał je
wycofać potajemnie do ostatecznej, rozstrzygającej bitwy.
- Wydajesz się być bardzo pewny tego, co mówisz, Cletusie - powiedział wolno Mondar.
- To naturalne - odparł Cletus. - Do tego właśnie dążyłem od chwili, kiedy usiadłem przy
stoliku Dowa na pokładzie statku lecącego na Kultis.
Mondar uniósł brwi. - Tyle planowania i zachodu? - powiedział. - A jednak to wcale nie
oznacza, że możesz być absolutnie pewien tego, co zrobi Dow!
- Oczywiście, że nic nie jest absolutnie pewne - rzekł Cletus. - Ale w tym przypadku
praktycznie jestem tego pewien. Czy możesz skłonić swoich kolegów do tego, żeby odłożyli na
tydzień akcję związaną z oswobodzeniem terenu budowy marańskiej elektrowni?
Mondar zawahał się. - Myślę, że tak - powiedział. - W każdym razie na tydzień. A co
zamierzasz robić tymczasem?
- Czekać - odpowiedział Cletus.
- Tutaj? - zapytał Mondar. - Wtedy kiedy Dow zbiera swoje najlepsze wojska, aby na
ciebie uderzyć? Jestem zaskoczony tym, że opuściłeś Dorsaj i przyjechałeś tutaj.
- Nie powinieneś być zaskoczony - powiedział Cletus. - Jak się zapewne domyślasz,
wiem, że Exotikowie potrafią w jakiś sposób zdobywać informacje o wydarzeniach na innych
planetach szybciej, niż może je przywieźć najszybszy statek. Wydawało mi się więc, że takie
informacje mogłyby dotrzeć do mnie tutaj równie szybko, jak gdziekolwiek indziej. Chyba nie
powiesz, że się myliłem?
Mondar uśmiechnął się lekko. - Nie - powiedział. - Muszę przyznać, że się nie myliłeś.
Bądź zatem moim gościem przez ten cały czas, kiedy będziesz czekał.
- Dziękuję - odrzekł Cletus.
Cletus gościł u Mondara przez trzy dni, podczas których zrobił inspekcję dorsajskich
oddziałów w Bakhalli, przewertował parę książek w tej samej bibliotece, w której Bili Athyer
odkrył swoje nowe powołanie życiowe, oraz odnowił dawną znajomość z Weferem Linetem.
Rano czwartego dnia, kiedy Cletus i Mondar jedli razem śniadanie, młody Exotik w
zielonej szacie przyniósł kartkę, którą bez słowa wręczył Mondarowi. Mondar rzucił na nią
okiem i podał Cletusowi.
- Dow z piętnastoma statkami pełnymi doborowych oddziałów Koalicji - odezwał się
Mondar - wylądował na Dorsaj dwa dni temu. Jego wojska zajęły planetę.
Cletus poderwał się.
- I co teraz? - Mondar spojrzał na Cletusa od stołu. - Nic nie możesz zrobić. Co ci zostało,
kiedy nie masz już Dorsaj?
- A co miałem wtedy, kiedy Dorsaj należała do mnie? - odparował Cletus. - Dow wcale
nie chce Dorsaj, Mondarze, on chce mnie. A tak długo jak jestem w stanie działać, on jeszcze nie
wygrał. Natychmiast wyruszam na Dorsaj.
Mondar podniósł się.
- Jadę z tobą - powiedział.
Rozdział XXVI
Wahadłowiec z emblematem Exotików przedstawiającym słońce, wyrytym na
metalowym kadłubie, otrzymał bez kłopotów pozwolenie na lądowanie w porcie w Foralie. Ale
kiedy tylko Cletus wyszedł razem z Mondarem ze statku, został natychmiast rozbrojony przez
wyglądających na fachowców i najwyraźniej zaprawionych w boju żołnierzy w mundurach
Koalicji, którzy na rękawach mieli białe opaski Połączonych Wojsk Sojuszniczo-Koalicyjnych.
Ci sami żołnierze eskortowali ich przez miasto, na którego ulicach nie widać było żadnych
mieszkańców, jedynie wojska okupacyjne. Zaprowadzono ich do wojskowego samolotu, którym
polecieli do domu Grahame'a.
Wiadomość o ich przybyciu najwidoczniej dotarła tam już wcześniej. Gdy weszli do
salonu, dokładnie zamknięto za nimi drzwi. W pokoju zastali Melissę i Eachana trzymających w
rękach szklaneczki, dla których zawartości nie przejawiali żadnego zainteresowania; oboje
siedzieli sztywno i nienaturalnie niczym dekoracje ustawione po to, by zrobić wrażenie na
smukłym, odzianym w biało-szary mundur Koalicji Dowie deCastriesie, stojącym, również ze
szklaneczką w ręku, przy barku na drugim końcu salonu.
Naprzeciw nich stał Swahili w mundurze Koalicji, trzymając w rękach ciężki pistolet
energetyczny.
- Cześć, Cletusie - przywitał go Dow. - Kiedy przyjechałem, spodziewałem się cię tu
zastać. Jestem zdziwiony, że wylądowałeś, mimo iż widziałeś moje statki na orbicie. A może nie
przyszło ci do głowy, że zajęliśmy już Dorsaj?
- Wiedziałem, że zajęliście - odparł Cletus.
- I mimo to wylądowałeś? Ja nie zrobiłbym tego - powiedział Dow. Podniósł swoją
szklaneczkę i pociągnął z niej łyk. - A może przyjechałeś potargować się ze mną o Dorsaj? Jeśli
tak, to była to głupota. Tak czy inaczej mam zamiar uwolnić tę planetę. Jedyne, co zrobiłeś, to
oszczędziłeś mi kłopotu polowania na ciebie na innych planetach. Wiesz, że muszę zabrać cię na
Ziemię.
- Pewnie - odparł Cletus. - Będę miał proces, który zakończy się wyrokiem śmierci, a
który ty zamienisz na dożywotnie więzienie, po czym zostanę uwięziony gdzieś w tajemnicy, i w
końcu po prostu zniknę.
- Dokładnie tak właśnie - powiedział Dow.
Cletus spojrzał na zegarek. - Ile czasu minęło od momentu, w którym twoje radary
dostrzegły zbliżanie się mojego statku? - zapytał.
- Około sześciu godzin. - Dow odstawił szklaneczkę i wyprostował się. - Nie mów mi, że
przyjechałeś tutaj spodziewając się, że zostaniesz uratowany. Być może, garstka oficerów,
których zostawiłeś, ma radar i wykryła ten statek, być może, wiedzieli nawet, że jesteś na jego
pokładzie. Ale ścigamy ich, Cletusie, od dnia, kiedy tu przybyliśmy. Zbyt zajęci są uciekaniem,
żeby martwić się o ciebie, nawet gdyby mieli wystarczającą liczbę ludzi i karabinów i mogli coś
zdziałać.
Dow patrzył przez chwilę na Cletusa. - Niemniej jednak - powiedział zwracając się do
Swahiliego - nie będziemy ryzykowali. Idź i przekaż mój rozkaz, by ustawić kordon
bezpieczeństwa wokół lądowiska w Foralie. Zażądaj również wahadłowca z jednego ze statków
transportowych. Wyślemy Grahame'a na jego pokład najszybciej, jak to będzie możliwe. -
Spojrzał ponownie na Cletusa. - Nie zamierzam zacząć od niedoceniania ciebie.
Swahili wyszedł, podając swoją broń Dowowi i starannie zamykając za sobą drzwi.
- Nigdy mnie nie doceniałeś - powiedział Cletus. - Właśnie dlatego tutaj jesteś.
Dow uśmiechnął się.
- Tak. Taka jest prawda - powiedział Cletus. - Potrzebowałem dźwigni do zmiany historii
i wybrałem ciebie. Od tamtej chwili, kiedy to usiadłem przy twoim stoliku na statku lecącym na
Kultis, starałem się wszelkimi sposobami doprowadzić do takiej sytuacji.
Dow oparł się o barek, trzymając w ręku ciężką broń, której wylot skierował prosto na
Cletusa.
- Odsuń się od niego o kilka kroków, Mondarze - zwrócił się do Exotika, który stał przez
cały czas obok Cletusa. - Nie potrafię wyobrazić sobie tego, że się poświęcasz, dając mu szansę
ucieczki, ale nie ma sensu ryzykować.
Mondar przesunął się.
- Mów dalej, Cletusie - rzekł Dow. - I tak musimy poczekać jeszcze parę minut. Nie
wierzę ani trochę w to, co mówisz, ale jeśli istnieje nawet cień szansy, że mnie wymanew-
rowałeś, chcę o tym wiedzieć.
- Nie ma wiele do powiedzenia - stwierdził Cletus. - Zacząłem od zwrócenia na siebie
twojej uwagi. Następnie wykazałem ci, że jestem geniuszem militarnym. Później zacząłem
zdobywać sławę na wszystkich nowych planetach wiedząc, że podsunie ci to pewną myśl, myśl o
wykorzystaniu tego, co robiłem, jako pretekstu do zdobycia dla siebie tego, czego pragnąłeś.
- A czego pragnąłem? - Broń w ręku Dowa znieruchomiała.
- Władzy nad Sojuszem i Koalicją, a dzięki temu nad nowymi planetami - odpowiedział
Cletus. - Robiłeś szum wokół moich sukcesów na nowych planetach głosząc, że są zagrożeniem
zarówno dla Koalicji, jak i dla Sojuszu, aż postanowiły połączyć swoje wojska i dać ci
dowództwo nad nimi. Kiedy już znalazłeś się na ich czele, doszedłeś do wniosku, że jedno, co
musisz zrobić, to tak rozproszyć Dorsajów, by móc ich pokonać. Wtedy usidliłbyś mnie, a
później wykorzystał swoją popularność i siłę militarną, wprowadzając w miejsce przywódców
politycznych Sojuszu i Koalicji junty wojskowe. Naturalnie, generałowie, których wybrałbyś do
tych junt, byliby twoimi ludźmi i z czasem przekazaliby tobie rządy nad całą Ziemią.
Swahili wrócił do salonu. Dow oddał mu broń i Swahili, cały czas mierząc w Cletusa,
ruszył na swoje miejsce w drugim końcu salonu.
- Jak długo jeszcze? - zapytał go Dow.
- Dwadzieścia minut - odpowiedział Swahili. Dow spojrzał w zamyśleniu na Cletusa.
- Może jednak proces byłby zbyt dużym ryzykiem... - urwał.
Na zewnątrz domu rozległy się krzyki i ostre, chóralne świstanie pocisków karabinowych,
po którym nastąpiło głośne skwierczenie co najmniej jednego karabinu energetycznego. Swahili
pobiegł w kierunku drzwi.
- Nie! - warknął Dow. Swahili zatrzymał się i obrócił. Dow wskazał na Cletusa. - Zastrzel
go!
Gdy Swahili podniósł broń, rozległ się dźwięk podobny do uderzenia pałeczką. Swahili
znieruchomiał nagle, odwracając się do Eachana, który siedział na swoim krześle, trzymając w
ręce ten sam mały, płaski pistolet - tym razem bez długiej snajperskiej lufy - którego użył kiedyś
na drodze do Bakhalli, w wywróconym samochodzie, gdzie jak w pułapce siedzieli on, Melissa,
Mondar i Cletus.
Swahili opadł ciężko na kolana. Broń wypadła mu z ręki. Przewrócił się na bok i tak
został. Dow rzucił się w stronę leżącej na podłodze broni.
- Stój! - krzyknął Eachan. Dow zatrzymał się gwałtownie. Na zewnątrz domu dało się
słyszeć coraz więcej okrzyków.
Eachan wstał i nadal trzymając swój pistolet, podszedł do leżącej broni. Podniósł ją i
pochylił się nad Swahilim, który oddychał nierówno.
- Przepraszam, Raoul - powiedział Eachan łagodnie. Swahili spojrzał na niego i prawie się
uśmiechnął. Ten niewyraźny uśmiech zastygł mu na twarzy. Eachan wyciągnął rękę prastarym
gestem i delikatnie zamknął powieki nad znieruchomiałymi oczami. Wyprostował się i w tym
momencie drzwi otworzyły się z impetem i do salonu wkroczył Arvid z karabinem w potężnej
ręce, a tuż za nim pojawił się Bili Athyer.
- Wszystko w porządku? - zapytał Arvid, patrząc na Cletusa.
- W porządku, Arv - odparł Cletus. - A jak tam na zewnątrz?
- Mamy ich wszystkich - odpowiedział Arvid.
- Lepiej więc zacznijcie uciekać w pośpiechu - powiedział oschle Dow. - Wszystkie moje
oddziały pozostają w stałej łączności. W ciągu paru minut ruszą tutaj. Gdzie teraz uciekniecie?
- Wcale nie zamierzamy uciekać. - Arvid spojrzał na deCastriesa. - Całe pańskie wojsko
na Dorsaj zostało wzięte do niewoli.
Dow patrzył na Arvida. Czarne oczy zmierzyły się z blado-niebieskimi.
- Nie wierzę w to - powiedział stanowczo Dow. - Na tej planecie nie został nikt oprócz
kobiet, dzieci i starców.
- Co z tego? - zapytał Cletus. Dow odwrócił się w jego stronę. Cletus mówił dalej. - Nie
wierzysz, że mogłem pokonać parę tysięcy najlepszych żołnierzy Koalicji przy pomocy kobiet,
starców i dzieci?
Dow przyglądał mu się przez kilka sekund, nic nie mówiąc. - Tak - odezwał się w końcu.
- Ty, Cletusie... wierzę, że mógłbyś tego dokonać. Ale ciebie tutaj nie było. - Podniósł prawą rękę
i skierował na Cletusa wskazujący palec. - Zapomniałeś o pewnej rzeczy...
Z rękawa marynarki deCastriesa wyleciał bezgłośnie mały kłąb białej pary. Na prawej
piersi Cletus uczuł jakby uderzenie młotem. Zachwiał się, a brzeg stołu uratował go przed
upadkiem.
Arvid jednym, długim susem skoczył w stronę Dowa, uniósł rękę i zaczai ją opuszczać.
- Nie zabijaj go! - krzyknął Cletus resztką tchu.
Ręka Arvida zmieniła w powietrzu kierunek. Zniżyła się i zamknęła na wyciągniętym
ramieniu Dowa. Arvid odsunął rękaw munduru deCastriesa, tak że wszyscy zobaczyli rurkę,
miotacz strzałek, przymocowaną do nadgarstka. Arvid odpiął pasek i cisnął rurkę w kąt pokoju.
Chwycił drugą rękę Dowa i odsunął drugi rękaw, ale na nadgarstku nie było niczego.
- Nie ruszaj się - powiedział do niego Arvid i cofnął się. Melissa była już przy Cletusie.
- Musisz się położyć - powiedziała.
- Nie. - Potrząsnął głową, przeciwstawiając się ciągnącym go rękom. Nie wiedział, jaka
jest wielkość rany spowodowanej strzałką, ale ta część ciała była odrętwiała, czuł też lekkie
zawroty głowy. Zapanował nad sobą dzięki całej sile dyscypliny psychicznej, jaką dysponował. -
Muszę mu coś powiedzieć.
Oparł się z wdzięcznością o podtrzymujący go brzeg stołu.
- Posłuchaj mnie, Dow - powiedział. - Mam zamiar odesłać cię na Ziemię. Nie chcemy
cię zabić.
Dow popatrzył na niego bez strachu i prawie z zaciekawieniem.
- Jeśli tak, to przykro mi, że cię postrzeliłem - odparł. - Pomyślałem sobie, że jestem już
w drodze na tamten świat i że równie dobrze mogę tam zabrać ciebie. Ale czemu odsyłasz mnie
na Ziemię? Wiesz, że zbiorę następną armię i wrócę. A następnym razem pokonam cię.
- Nie. - Cletus potrząsnął głową. - Ziemia utraciła właśnie swoje wpływy na nowych
planetach. Oznajmisz to wszystkim, kiedy wrócisz. Od tej pory każda kolonia, chcąc z łatwością
pokonać oddziały z Ziemi, może wynająć o połowę mniej wojsk dorsajskich, niż Sojusz i
Koalicja dostarczają ich swoim zausznikom. Dorsajowie zawsze zwyciężą, a każda kolonia może
sobie pozwolić na ich wynajęcie.
Dow zmarszczył brwi. - Czynisz z Dorsajów potęgę - powiedział. - A nie będziesz żył
wiecznie.
- Właśnie, że będę - Cletus musiał zrobić przerwę, żeby zwalczyć zbliżające się zawroty
głowy. Z trudem, jeszcze raz, wygrał walkę z własnym ciałem i mówił dalej. - Jak sam
powiedziałeś, nie było mnie tu, kiedy wylądowałeś. A planeta kobiet, dzieci i starców pokonała
cię. Ponieważ było tak, jak gdybym znajdował się tutaj. Widzisz tych dwóch? - Skinął z
wysiłkiem w stronę Arvida i Billa.
- Oni są dwiema częściami mnie samego - powiedział prawie szeptem. - Teoretyk i
głównodowodzący. Jedyne zadanie, jakie im zostawiłem, to obrona Dorsaj. Ale obronili ją w taki
sposób, w jaki ja sam bym to zrobił; wiedziałem również, że zjawią się tutaj i uratują mnie przed
tobą. Nic teraz nie zagrozi Dorsajom. Ziemia nigdy nie będzie miała wojsk zdolnych ich
pokonać. - Znowu ogarnęła go słabość, ale zapanował nad nią.
- ...dlaczego? - usłyszał słowa Dowa. Rozejrzał się, szukając go i zobaczył czarne włosy,
siwiejące skronie i szczupłą twarz, która płynęła jakby we mgle.
- Nadszedł czas, aby nowe planety stały się wolne - powiedział Cletus. - Musiały oderwać
się od Sojuszu, od Koalicji, od Ziemi i stać się takimi, jakimi chciały być. Przyszła na to pora. I
dokonałem tego.
- ...powiedziałeś, że to z powodu książek, które chciałeś napisać. - Głos Dowa był ledwo
słyszalny, a później zahuczał mu w uszach jak fala.
- To... również... - Cletus obiema rękami złapał się mocno stołu, gdyż podłoga zaczęła
usuwać mu się spod nóg. - Ostatnie szesnaście tomów poświęconych będzie taktykom, którymi
będą mogły się posłużyć jedynie przyszłe pokolenia Dorsajów... a nie zwykłe wojsko z Ziemi.
Jedynie nowy rodzaj żołnierza... panowanie nad sobą... obowiązek... umysł i ciało...
I nagle wszystko zniknęło.
Po tym, co wydawało się wiekami niebytu, Cletus z wolna odzyskał świadomość i
stwierdził, że leży w łóżku. Młody komendant z insygniami lekarza kończył bandażowanie
górnej części klatki piersiowej, a za komendantem stała Melissa i Mondar.
- Więc... nie umarłem? - zapytał, słysząc własne słowa wypowiedziane tak słabym
szeptem, że było to aż śmieszne.
- Dow użył w stosunku do ciebie nieodpowiedniej broni, Cletusie - powiedział Mondar. -
Strzałki powodujące fizyczny szok i zapaść zabijają zwykłych ludzi, ale nie kogoś takiego jak ty,
kto potrafi automatycznie podporządkowywać procesy fizjologiczne swojej woli. Będziesz żył,
prawda, doktorze?
- Z całą pewnością. - Lekarz wyprostował się i odsunął od łóżka. - Powinien był umrzeć
półtorej minuty po strzale. Kiedy udało mu się przetrzymać krytyczny moment, mógł już tylko
wyzdrowieć.
Podał hipnosprayowy bandaż Melissie. - Proszę dopilnować, żeby dużo spał - powiedział.
- Chodźmy, Outbondzie.
Obaj mężczyźni zniknęli z pola widzenia Cletusa. Cletus słyszał, jak gdzieś blisko
zamykają się drzwi. Melissa siadła na krześle, które zwolnił lekarz, i zaczęła bandażować prawe
ramię.
- Nie musisz tego robić - wyszeptał. - Możesz teraz jechać na Ziemię czy gdzie tam
chcesz. Już po wszystkim.
- Nic nie mów - powiedziała. - To nonsens. Gdybym chciała odejść, odeszłabym zaraz po
tym, jak zmusiłeś mnie do małżeństwa. Wymyśliłabym dla ojca jakiś powód. Wiesz, że
uwierzyłby we wszystko, co bym mu powiedziała.
Popatrzył na nią. - Więc dlaczego...
- Ponieważ powiedziałeś, że mnie kochasz - odparła. - To było wszystko, co chciałam
wiedzieć.
W przeczącym geście ledwie poruszył głową leżącą na poduszce. - Powiedziałem...
Melissa skończyła bandażować rękę, pochyliła się i pocałowała go, zatrzymując mu słowa
na ustach.
- Ty idioto! - rzekła czule. - Ty wspaniały, genialny idioto! Czy myślisz, że zwróciłam
jakąkolwiek uwagę na to, co powiedziałeś?