background image

Janusz A. Zajdel 

Woda  życia 

(ze zbioru: "Ogon diabła") 

 

 
 
     W połowie drogi z rufy do kabiny nawigacyjnej Martin  przys- 

tanął,  by  chwilę  odpocząć.  Silniki pracowały na pełnym ciągu, 
wędrówka w kierunku dzioba była dość wyczerpująca.  Wolał  jednak 

tę   wspinaczkę  od  nieważkiego  szybowania  podczas  lotu  bez- 
napędowego.  Teraz,  gdy  wyczuwało  się  lekką  wibrację  całego 

kadłuba,  słyszało  dudnienie silników i szum pomp - Martin czuł, 
że statek naprawdę żyje. 

     W czasie lotu bezwładnego automat  budził  go  kilkakrotnie. 
Martin  był  jednym  z  inżynierów-pilotów,  odpowiedzialnych  za 
sprawność urządzeń pokładowych. Inspekcja  taka  trwała  zaledwie 

kilka  godzin,  Martin  nie  lubił  jednak  ponurej samotności we 
wnętrzu cichego, pustego  i  martwego  statku.  Czuł  się  w  nim 

wówczas,  jak w wielkim grobowcu, zawieszonym w pozornym bezruchu 
wśród pustki i ciemności. Doznawał  wtedy  dziwnego  lęku,  przy- 

wodzącego  wspomnienia  z  dzieciństwa. Jakiś ciemny korytarz pi- 
wniczny, który należało przebiec podczas dziecięcych zabaw, jakaś 
nocna  wyprawa  pod  mur  cmentarny,  mająca być dowodem męstwa i 

odwagi... Te ponure skojarzenia potęgowała świadomość  faktu,  że 
pozostali towarzysze są w tym czasie pogrążeni w głębokim letargu 

anabiozy... No, i ten niesamowity bagaż wypełniający prawie  całą 
przestrzeń ładunkową statku... Martin starał się o nim nie myśleć 

gdy - jako jedyny żywy pasażer  "Oriona"  -  samotnie,  jak  duch 
bezszelestnie,  szybował  wśród  mrocznych korytarzy. Teraz - już 

blisko celu podróży - oprócz niego dyżurowali  trzej  towarzysze, 
silniki pracowały, dokonując korektury toru statku, a na ekranach 
wizyjnych można było bez trudu  rozróżnić  dwie  większe  planety 

układu. Martin czuł się znów żywą częścią tego wielkiego organiz- 
mu i nawet przebywanie w pobliżu ładowni nie robiło na  nim  nie- 

miłego  wrażenia.  Odpoczął  i  ruszył  dalej,  wspinając  się po 
szczeblach przytwierdzonych do  ściany  korytarza,  który  teraz, 

podczas pracy silników, zmieniał się w pionowy szyb. 
     W nawigacyjnej dyżurował Tom, jeden z biotechników. 
     -  Wszystko w porządku - powiedział Martin wchodząc. - Zdaje 

się, że  ukończymy  podróż  bez  poważniejszych  trudności  tech- 
nicznych.  Lubię  kiedy  silniki  pracują. Dopiero teraz wiem, że 

jestem  przyzwoitym,  żywym  pilotem,  a  nie   jakąś   przesyłką 
bagażową, zapomnianą w wagonie odstawionym na bocznicę... 

     -  Ja  też jestem szczęśliwy, że nareszcie coś się dzieje, i 
że wylazłem z tego chłodnego pudełka. Całą przyjemność  psuje  mi 

jednak myśl, że będę musiał jeszcze tam powrócić przed końcem po- 
dróży... Ale trudno,  innym  też  się  należy  trochę  ruchu  dla 
rozprostowania kości... A tutaj wszystko jest niestety, dokładnie 

wyliczone i wymierzone, co do grama: powietrze, woda,  żywność... 

background image

Dla  darmozjadów  nie  ma miejsca. Jak sądzisz, ile czasu jeszcze 

nam pozostało do końca? 
     - Jakieś...  siedem  miesięcy...  -  Martin  zastanowił  się 
chwilę,  - Ale dokładnie nie wiem, muszę wziąć dodatkowe namiary, 

a potem jeszcze raz przeliczyć. Nie znam jeszcze aktualnych pozy- 
cji planet układu... 

     -  Siedem, czy osiem miesięcy to już mała różnica, kiedy się 
leci dwadzieścia lat... Ale wolałbym już być tam, na miejscu... i 

nie mieć na głowie tego całego kłopotu... 
     - Myślisz o... tych, tam? 

     Tom  pokiwał  głową. Obaj wiedzieli dobrze o co chodzi. Obaj 
czuli na swych barkach cały ciężar  odpowiedzialności...  To  nie 
był  zwykły lot z ładunkiem. Ten ładunek byt szczególnego rodzaju 

i załoga "Oriona" nie lubiła o nim rozmawiać. 
     - Obłędny pomysł! - mruknął Martin. 

     - Z czym? 
     - Z tą kolonizacją Darii... A właściwie, z tą nową metodą... 

     -  Może tylko tak nam się wydaje - westchnął Tom. - Niedługo 
przesiedlanie ludności na inne planety okaże się konieczne. A  ta 
planeta  posiada  znakomite  warunki  naturalne  i  ma przed sobą 

przyszłość. 
     - Wiem, czytałem sprawozdania. Daria wydaje się być jednym z 

sympatyczniejszych  miejsc  w  Kosmosie. Jednak ciarki mnie prze- 
chodzą, ilekroć wyobrażę sobie, w jakim stanie podróżują  osadni- 

cy... 
     Tom uśmiechnął się nieznacznie. Tutaj mógł wykazać swoją in- 

telektualną przewagę nad kolegą. 
     - Zazwyczaj tak bywa, że nowość  budzi  nieufność,  szokuje, 
wywołuje lęk... Ale to nie jest aż tak niesamowite, jak się wyda- 

je. Tyle razy przecież korzystałeś  z  anabiozy.  Do  hibernatora 
kładziesz  się,  jakby  to po prostu było zwykłe łóżko... Jeszcze 

nie tak dawno przeciętny człowiek nie umiał sobie odpowiedzieć na 
pytanie,  czy  osoba hibernowana naprawdę żyje... Głęboki sen też 

można uważać za rodzaj "chwilowej śmierci", a mimo to wszyscy za- 
sypiamy  codziennie,  spokojnie i bez lęku. Nikomu nie przychodzi 
do głowy, by się bać tego stanu. Metoda, jaką  zastosowano  wobec 

osadników  transportowanych na Darię jest tylko krokiem naprzód w 
udoskonaleniu  tej  "odwracalnej  śmierci",  czy,  jeśli  wolisz, 

głębokiego snu... 
     -  Miałeś mi kiedyś wyjaśnić, na czym to polega - powiedział 

Martin. - Nie znam się zupełnie na  tych  waszych  szarlatańskich 
praktykach  i  wiem tylko tyle, że mamy w ładowniach parę tysięcy 

jakichś przerażających mumii. Jak się zdołałem  zorientować,  nie 
są to ludzie w stanie hibernacji, bo temperatura... 
     -  Owszem,  temperatura jest normalna. Oni nie są zamrożeni. 

To zbyteczne. 
     - Jak to? Mówiłeś, że to... jakby ulepszona hibernacja? 

     - Właśnie. Na tym, między innymi polega  ulepszenie.  Utrzy- 
manie  człowieka  w  zamrażalniku  wymaga  specjalnych  urządzeń, 

stałej kontroli parametrów, wypadku energii na regulację  temper- 
atury...  Przy  transporcie  większych ilości, towar... to znaczy 

background image

większych grup osób, sprawa zaczyna być  kłopotliwa  i  kalkuluje 

się  drogo.  Co  innego my, załogą. Jest nas niewielu, a poza tym 
musi istnieć możliwość łatwego i szybkiego  wyprowadzenia  z  an- 
abiozy i powrotu do normalnego stanu... 

     -  W technice, to się nazywa "dyspozycyjność" - wtrącił Mar- 
tin z przekąsem. - Chwilami rzeczywiście czuję się  jak  maszyna, 

którą się włącza i wyłącza, stosownie do potrzeb... 
     - To ty jesteś inżynierem, mój drogi. To wy staracie się za- 

trzeć różnice między człowiekiem i mechanizmem. 
     - Humanista się znalazł! 

     - No, w każdym razie, jestem... bliżej człowieka... 
     - Mówisz o tych puszkowanych konserwach? 
     - Zupełnie chybione porównanie - zaśmiał się  Tom.  -  Jeśli 

już  można  się  tu  odwołać  do gastronomicznych analogii, to... 
Wiesz, co to jest liofilizacja? 

     - Pewnie, że wiem. Całe nasze żarcie jest przecież  liofili- 
zowane. Po prostu, odwodnione. 

     -  Nie  po  prostu,  lecz w specjalny sposób. Czym różni się 
produkt liofilizowany od suszonego? 
     - No, bo jak  się  to  namoczy  w  wodzie,  uzyskuje  się  z 

powrotem normalny befsztyk z cebulką, ziemniakami i jarzynką... 
     -  ...  A nie jakieś odkształcone, skapcaniałe paskudztwo, w 

niczym nie przypominające wyjściowego produktu. Bo w procesie li- 
ofilizacji  cała  strukturą  tkanki  roślinnej czy zwierzęcej po- 

zostaje nienaruszona, a jedynie woda  zostaje  usunięta.  Komórki 
organizmów  żywych  zawierają składniki organiczne w postaci wod- 

nych zawiesin - koloidów. W mięsie lub ziemniaku  zawartość  wody 
dochodzi do siedemdziesięciu czy nawet osiemdziesięciu procent. A 
wiesz, dlaczego nasze zapasy żywności są liofilizowane? 

     - To jasne! - Martin obruszył się, czując się  posądzonym  o 
całkowitą  ignorancję. - Suchy produkt nie psuje się nawet w tem- 

peraturze pokojowej, a ponadto w  podróżach  kosmicznych  ogromną 
rolę  odgrywa oszczędność na masie ładunku, każdy zbędny gram - w 

tym przypadku wody - to dodatkowy wydatek energii przy napędzaniu 
statku. 
     Tom przytaknął. 

     - Człowiek potrzebuje dziennie przeciętnie nieco ponad dwa i 
pół litra wody, spożywanej w pokarmach i napojach - ciągnął tonem 

prelegenta.  -  Jednakże  woda ta jak gdyby przepływa tylko przez 
organizm i w identycznej ilości zostaje wydalona.  Posiadając  na 

statku  pewien  ograniczony  zapas  wody,  można zatem używać jej 
wielokrotnie, w zamkniętym obiegu, z oczyszczaniem oczywiście. 

     - No dobrze... Ale chyba mówiliśmy o czymś innym. Co  to  ma 
wspólnego z naszymi... pasażerami? 
     Tom  milczał.  Martin patrzył na niego i dopiero po dłuższej 

chwili dotarto do jego świadomości, że mówią wciąż o tym samym... 
     - Czy... oni... też są...? - wyjąkał ze zgrozą. 

     -  Właśnie! Pomyśl tylko, ile zbędnej wody trzeba by wieźć z 
Ziemi na Darię, przewożąc sześć tysięcy hibernowanych  pasażerów. 

W  sumie  stanowiliby masę około czterystu megagramów, nie licząc 
masy urządzeń hibernacyjnych. Bez wody  mają  masę  tylko  trochę 

background image

powyżej  stu pięćdziesięciu megagramów, a przewozi się ich w lek- 

kich kontenerach, po dwadzieścia sztuk  w  każdym.  Dzięki  temu, 
mogliśmy  zabrać sześć tysięcy osób zamiast dwa i pół... Organizm 
człowieka zawiera ponad sześćdziesiąt procent  wody.  A  woda  na 

Darii  jest  taka  sama,  jak na Ziemi. Podobno nawet czystsza... 
Metoda daje kolosalne korzyści, głównie ekonomiczne... 

     - Niech was cholera...  -  burknął  Martin,  czując  dreszcz 
wzdłuż grzbietu. - Jak wy to, u diabła, robicie? 

     Tom  rozsiadł  się  w fotelu i zaczął objaśniać z taką dumą, 
jakby to on sam był głównym autorem owej metody. 

     - W biologicznych efektach nie ma  większej  różnicy  między 
odwodnieniem  a  hibernacją.  Odwodnienie  jest dalszym, kolejnym 
etapem po zamrożeniu organizmu, a więc w stanie,  gdy  zatrzymane 

zostały wszelkie funkcje życiowe. Z utwardzonych zamarzniętą wodą 
tkanek usuwa się lód przez sublimację. Pozostaje sucha, gąbczasta 

struktura,   zachowująca   w   pełni   pierwotny   kształt.   Tak 
spreparowany organizm można przechowywać  w  suchej  przestrzeni, 

nawet  w  pokojowej  temperaturze.  Ponowne  uwodnienie  powoduje 
powrót organizmu do stanu normalnego... 
     - Mimo wszystko, nie dałbym sobie tego zrobić!  -  wzdrygnął 

się Martin. - Wolę tradycyjną hibernację... 
     -  Tradycyjną! - zaśmiał się Tom. - Szybko powstają "tradyc- 

je" w naszych czasach... 
     - Na samą myśl o liofilizacji chce mi się pić. Zrób kawę. 

     - Mamy tylko... liofilizowaną. 
     - Tfu, nie chcę... Nalej mi czystej wody. 

     - Woda pochodzi  z  zamkniętego  obiegu  -  przypomniał  Tom 
złośliwie.  -  Staraj  się  nie  myśleć,  ile  razy już przez nas 
przeszła... 

     - Przyzwyczaiłem się. 
     - Przyzwyczaisz się także do nowych  technologii  transportu 

ludzi w Kosmosie. - Tom napełnił szklankę z kranu nad umywalką. 
     Martin pił łapczywie, dużymi łykami. 

     -  Tech-no-lo-gia...  -  wycedził,  ocierając wąsy grzbietem 
dłoni. - Może ja jestem tylko głupi, ciemny i zacofany pilot kos- 
miczny,  ale,  do  cholery,  nie umiem jakoś pogodzić się z trak- 

towaniem człowieka na równi z wołowiną. Czy nie wydaje ci się, że 
ta cała nasza technologia zaczyna nas samych wodzić za nos? 

     -  No, nie myśl sobie, że to zupełnie to .samo: liofilizacja 
żywności i mumifikacja żywego człowieka. Opowiedziałem ci o tym w 

znacznym uproszczeniu. 
     - Ale, wreszcie, na jedno wychodzi... 

     -  Niezupełnie.  Aby proces był całkowicie odwracalny trzeba 
spełnić parę warunków technicznych. Powinieneś to wiedzieć. Prze- 
cież hibernacja - to też nie jest po prostu zamrożenie organizmu. 

Woda posiada pewne brzydkie własności fizyczne, które przez wiele 
lat  stanowiły  poważną przeszkodę w praktycznym zastosowaniu hi- 

bernacji. W trakcie oziębiania, woda przejawia tak zwaną anomalną 
rozszerzalność:  poniżej  czterech  stopni  Celsjusza zaczyna się 

rozszerzać, zamiast kurczyć,  jak  każda  przyzwoita  ciecz.  Tak 
więc, lód posiada większą objętość, niż woda, z której powstał. W 

background image

skutek tego, zamarzająca  woda  rozsadza  zamknięte  naczynia.  W 

przypadku  żywych  organizmów  także tworzenie się ostrych krysz- 
tałków lodu stanowi niebezpieczeństwo dla całości komórek... 
     - Ale przecież pokonano te trudności i hibernacja stała  się 

faktem... 
     - Owszem. Dzięki czynnikowi HF, który-wprowadza się do orga- 

nizmu przed hibernacją. Znosi on anomalię  i  powoduje,  że  woda 
krzepnie  w  formie  prawie bezpostaciowej. Ale to dopiero potowa 

procesu liofilizacji. Sublimacja powstałego  lodu  jest  złożonym 
procesem. Nie będę się wdawał w szczegóły... 

     - I to wszystko jest pewne, niezawodne, sprawdzone? - Martin 
wciąż nie mógł nabrać zaufania do diabelskich  sztuczek  biotech- 
ników... 

     -  Przecież  nie  ryzykowalibyśmy  życia  tysięcy ludzi. Sam 
zresztą zobaczysz. Będę ich reanimował, gdy wylądujemy na  Darii. 

Potrzebna  będzie  tylko  czysta woda i proste urządzenie witali- 
zujące, które mamy na pokładzie. 

     - Wkrótce dojdzie do tego, że z powodu zbyt dużej  objętości 
takiej  liofilizowanej mumii, będzie się nas przewozić w proszku! 
- burknął Martin. - Aha, miałem  jeszcze  jedno  pytanie.  Czy  w 

pustych  przestrzeniach  po  usunięciu  wody  z tkanek, pozostaje 
próżnia, czy powietrze? 

     - Gdyby była tam próżnia, organizm  uległby  zgnieceniu  pod 
normalnym  ciśnieniem.  A powietrze utrudniałoby ponowne uwodnie- 

nie. Puste przestrzenie nasyca się  specjalną  mieszanką  gazową, 
tak  zwaną kompozycją "Q". Ma ona tę właściwość, że bardzo inten- 

sywnie rozpuszcza się w wodzie - podobnie, jak np. gazowy amoniak 
dzięki temu wytwarza korzystne podciśnienie zasysające przy uwad- 
nianiu, a następnie, w miarę wymiany wody, całkowicie wydala  się 

z organizmu... 
     -  Starczy, dziękuję, oszczędź mi tych szczegółów, bo już mi 

się od tego niedobrze robi...  Chodź,  pomożesz  mi  skontrolować 
układ paliwowy... 

 
                           .oOo. 
 

     Łoskot eksplozji wyrwał Martina z błogiego odrętwienia przed 
pulpitem kontroli lotu. Zapłonęło równocześnie  kilka  czerwonych 

napisów,  rozległ się przerywany brzęczyk. Nim Martin zdążył oga- 
rnąć wzrokiem  tablicę,  komputer  zanalizował  sytuację.  "Alarm 

pierwszego stopnia" - odczytał Martin. 
     Do kabiny wpadł Tom. 

     - Co to było? Zderzenie? - rzucił od drzwi. 
     -  Nie. Lokalna awaria w środkowej części modułu B, w okoli- 
cach szóstej sekcji... - Martin wskazał tablicę. 

     - Popatrz, przegrody awaryjne odcięły szóstą sekcję od resz- 
ty  statku...  Ciśnienie  zero... Otwarte zawory próżniowe... Tam 

musiało się coś zapalić, bo zadziałał system przeciwpożarowy... 
     - Ale... dlaczego zawory są wciąż otwarte?  W  szóstce  jest 

próżnia, a więc już po pożarze... 
     - Zaraz powinny się zamknąć:.. Może wybuch je uszkodził, al- 

background image

bo coś wysiadło w  układzie  napowietrzania...  W  każdym  razie, 

sekcja jest odcięta i na razie nic groźnego się nie dzieje. 
     Zachrobotał głośnik interkomu. 
     -  Co  tam  się dzieje? - Głos szefa zmiany zdradzał zdener- 

wowanie. - Tupnęło jak diabli, a wy nic nie meldujecie? 
     - Ustalamy, co się stało, szefie. Na razie nie ma bezpośred- 

niego  zagrożenia  dla  załogi  - powiedział Martin. Możecie spać 
spokojnie. Zaraz sprawdzimy. 

     Szef mruknął coś sennie i wyłączył się. 
     - W szóstej sekcji mieści się układ  regeneracji  wody.  Tam 

jest zbiornik ze sprężonym wodorem... - zauważył Tom. 
     - Raczej "był". To on pewnie wyleciał. O, cholera, zobacz! 
     - Co się dzieje? 

     -  Brak.  ciśnienia  w  instalacji wodnej! - Martin postukał 
palcem w szybę manometru. 

     - Rozwaliło pompę? 
     - Boję się, że gorzej... Chyba główny zbiornik retencyjny... 

Odkręć kurek nad umywalką. 
     Rozległ się tylko syk powietrza i daleki gulgot w rurach. 
     -  Ani kropli - mruknął Tom. - Wiesz, co się stało? Nie mamy 

wody. 
     - Widzę przecież! 

     - Nie rozumiesz. W ogóle nie mamy wody. Ani kropli  w  całym 
statku. 

     - Jak to się stało? 
     -  Można  się  tylko  domyślać,  ale... pewnie wybuch wodoru 

uszkodził  zbiornik,  uruchamiając  równocześnie  klapy  deherme- 
tyzujące,  na  wypadek  pożaru... Cała woda z instalacji poszła w 
Kosmos, jak wyssana przez słomkę... 

     - Pójdę, zobaczę czy da się coś zrobić!  -  Martin  wstał  i 
wyszedł, zabierając awaryjny ubiór próżniowy. 

     Tom nacisnął klawisz interkomu. 
     -  Nic  takiego,  szefie - powiedział. - Damy sobie radę, to 

drobiazg. Strzeliła butla z gazem, ale już po kłopocie. Dobranoc. 
     Martin  wrócił po kilkunastu minutach. Minę miał niewyraźną. 
     - Nie można się tam dostać, z żadnej strony. Próżnia w całej 

szóstej sekcji, grodzie na głucho zamknięte, a mechanizm otwiera- 
nia zablokowany.  Czy  jesteś  pewien,  że  ta  woda...  wszystka 

wyciekła? 
     - Sam zobacz: wskaźnik na zerze. 

     - Trzeba zawiadomić... - Martin sięgnął do wyłącznika. 
     -  Zostaw!  -  Tom  odtrącił  jego  dłoń. - Już rozmawiałem. 

           - Przecież nie wiedziałeś jeszcze, jak to wygląda... 
     - To nie istotne. Powiedziałem, że nic się nie stało. 
     - Nie rozumiem? - Martin patrzył ze zdumieniem na biotechni- 

ka. 
     -  Pomyśl, może zrozumiesz. Czy zdajesz sobie sprawę, co oz- 

nacza brak wody na  statku?  Teraz,  kiedy  trzeba  czuwać,  kon- 
trolować lot, przygotowywać się do lądowania... Trzeba jeść i pić 

przez najbliższe siedem miesięcy! Czy wiesz, ile tej wody potrze- 
ba dla każdego z nas? 

background image

     -  Mówiłeś,  że dwa i pół litra na osobę dziennie, ale prze- 

cież... tyle samo organizm wydala, więc, gdyby to destylować... 
     - Zapomniałeś o jednym. - Tom patrzył na towarzysza dziwnie, 
jak  nigdy  dotąd. - Zapomniałeś, że około litra wydala się przez 

skórę i z wydechem... Ta woda, w  postaci  pary,  idzie  w  powi- 
etrze... Dotychczas była odzyskiwana w układzie regeneracji powi- 

etrza i ponownie włączona do obiegu wodnego, ale  teraz...  Teraz 
cieknie  gdzieś  tam,  do zbiornika skroplin, a potem przez zawór 

zwrotny - do szóstej sekcji...  Jednym  słowem,  w  próżnię...  A 
więc, co  najmniej litr dziennie diabli biorą. A układu regenera- 

cji powietrza nie można przecież wyłączyć, bo... 
     - Jasne. Dwutlenek węgla... - zgodził się Martin.  -  Cztery 
osoby, przez dwieście dni... Osiemset litrów! 

     -  Źle  liczysz, Mart - poprawił go Tom. We dwóch damy sobie 
radę. Jesteś pilotem pierwszej kategorii. 

     - Niewielka różnica: czterysta czy osiemset, gdy nie ma  ani 
litra...  Ani pić, ani jeść, bo żarcie suche jak wióry... Czy nie 

ma rady Tom? 
     - Może jest... - Tom zawahał się nieco. 
     - Znajdujesz wyjście? 

     - Jest jedno. Trochę... nie bardzo... legalne, ale za to je- 
dyne i skuteczne. Na statku jest jeszcze trochę wody... 

     - W układach chłodzenia? 
     -  Nie.  Przecież  wiesz,  że  tam jest tylko freon i ciekły 

azot. Ale woda jest... 
     - Myślisz o tych ośmiu hibemowanych? O naszych  towarzyszach 

z dwóch pozostałych zmian załogi? 
     - To daje razem około trzystu dwudziestu litrów... 
     - Ale... trzeba by ich...? 

     -  A  trzeba,  trzeba!  -  Tom  zachichotał  nerwowo.  - Nie 
będziesz przecież z nich tego wysysał! 

     - Makabra! - otrząsnął  się  Martin.  -  Nie  żartuj  w  ten 
sposób, bo... tfu, cholera! 

     - Nie bądź idiotą! 
     - Tu chodzi o ludzi! O życie! Mamy na pokładzie parę tysięcy 
ludzi w stanie liofilizacji. Będzie o kilku więcej. My no  prostu 

pożyczymy od nich tę wodę! 
     - Przecież to i tak za mało dla nas czterech... 

     -  Dla  dwóch  -  poprawił  Tom. - A ponadto, nie policzyłeś 
wszystkiej wody, jaką dysponujemy. 

     - Myślisz o... szefie i Dorney'u? Oni się nie zgodzą! 
     - Teraz już wiesz, dlaczego nie  zameldowałem  o  prawdziwej 

sytuacji? Mogliby robić trudności... 
     - Nie można tak... bez ich zgody! - sprzeciwił się Martin. 
     -  Nie  pleć  głupstw.  Po  prostu  -  trzeba! Nie ma innego 

wyjścia. Policz: dziesięciu -  to  ponad  czterysta  litrów  wody 
Tyle,  ile  nam  potrzeba,  żeby  doprowadzić  statek  na  Darię. 

Odpowiadamy za wszystkich, za tysiące  osadników!  Bez  tej  wody 
zginiemy  wszyscy,  a  statek  rozwali  się  na  którejś z planet 

układu, albo poleci dalej w Kosmos... 
     - Może jednak... trzeba to omówić z szefem? Bo prawne skutki 

background image

takiej decyzji... 

     -  Bzdura. Zaczną się targi i dyskusje, a i tak nie może być 
innego wyjścia... 
     - No, tak... Ale osadnicy  zgłosili  się  dobrowolnie,  pod- 

pisali oświadczenie... Wypadałoby więc, choćby dla formalności... 
     Tom parsknął histerycznym śmiechem. 

     - Będziesz się bawił  w  biurokrację?  Tutaj,  w  odległości 
dziesięciu lat światła od Ziemi, w obliczu groźby zagłady statku? 

     - No, powiedzmy, że zdecydujemy sami... -  Martin  z  trudem 
pokonywał swoje wewnętrzne opory. - W jaki sposób zmusisz szefa i 

Dorney'a, by poddali się liofilizacji? 
     -  Widzę  dwa  sposoby  -  powiedział  Tom  jakby   weselej, 
odprężony trochę i uspokojony tym, że przekonał towarzysza. 

     -  Albo  namówimy  ich na hibernację, tłumacząc, że chodzi o 
czasowe ograniczenie spożycia wody w związku z  drobną  awarią... 

Albo, po prostu, dosypiemy im czegoś do herbaty, i zasną... Pier- 
wszy sposób pociąga pewne ryzyko: mogą się zainteresować, co  się 

naprawdę  stało.  Drugi  - wymaga tylko posiadania dwóch szklanek 
wody na herbatę. To się da zrobić, prawda, Mart? Ty wypiłeś  dziś 
sporo,  ja trochę mniej, ale... może wystarczy. Użyjemy tej samej 

wody jeszcze raz. Przygotuj zestaw do destylacji. 
 

                           .oOo. 
 

     - Słusznie zadecydowaliśmy, Mart! - Tom patrzył w ekran,  na 
którym  docelowa  gwiazda  była  już  widoczna jako spora tarcza. 

Dzięki temu jesteśmy już prawie na miejscu. Ile jeszcze  zostało? 
Dziesięć,   może   piętnaście  dni...  Wody  mamy  wprawdzie  już 
niewiele, ale przy oszczędnym spożyciu powinno wystarczyć... Musi 

wystarczyć.  Obrzydliwa  jest  ta woda, mierzi mnie to ciągłe jej 
destylowanie... Po wylądowaniu przede  wszystkim  wykąpię  się  w 

jakimś jeziorze. Podobno jest ich sporo na Darii... 
     - Wiesz... - zaczął Martin, lecz przerwał. 

     - Co mówisz? 
     -  Nic.  Przypomniała  mi  się taka bajka z dzieciństwa... O 
ludziach, zamienianych w kamienie przez  złego  czarownika...  Te 

kamienie  leżały wzdłuż ścieżki wiodącej do zaczarowanego źródła. 
To byli ci, którym się nie  powiodło  -  bo  dotarcie  do  źródła 

utrudniały  liczne  przeszkody  i  strachy. Kto się przestraszył, 
obejrzał za siebie -  zamieniał  się  w  kamień.  Dopiero  pewien 

nieustraszony młodzieniec pokonał wszystkie trudności i dotarł do 
źródła "wody życia". Zaczerpnął jej dzbanem i wracając,  skrapiał 

przydrożne kamienie, które ożywały w ludzkich postaciach... 
     -  Rzeczywistość  prześciga czasem bajeczne pomysły... - Tom 
pokiwał  głową.  -  Nasi  osadnicy  wprawdzie  nie   przypominają 

kamieni, a raczej wysuszone gąbki... 
     - Muszę ci coś wyznać, Tom! - powiedział nagle Martin, pros- 

tując się w fotelu. - Wyniknął pewien drobny kłopot, który musimy 
wspólnie  usunąć,  by  wszystko  zakończyło  się  pomyślnie.  Nie 

chciałem cię niepokoić, dopóki nie miałem pewności, ale teraz już 
wiem  na  pewno... Zrobiłem niedawno dokładną analizę trajektorii 

background image

dalszego lotu. Poprzednio, kiedy stal się ten... wypadek z  wodą, 

zbyt  optymistycznie  oceniłem  czas  trwania  podróży. Błąd jest 
właściwie niewielki, jak na te odległości... ale... Podróż  nasza 
potrwa  o  jakieś  trzydzieści dni dłużej, niż mi się wydawało... 

Chyba rozumiesz; że nawigacja w pobliżu dużej gwiazdy - to nie to 
samo,  co  żegluga w przestrzeni międzygwiezdnej. Tu nie lata się 

po liniach prostych, lecz po krzywych stożkowych. Wszystko  komp- 
likuje  się,  zaczyna zależeć od każdej zmiany konfiguracji  pla- 

net... Jednym słowem, nie dziesięć, lecz co najmniej czterdzieści 
dni... 

     - Co? Czterdzieści? - Tom podskoczył w fotelu. 
     -  Tak...  Będziesz więc musiał... No, bo ja muszę być w do- 
brej formie podczas lądowania... 

     - Hibernować się! - Tom jakby odetchnął z ulgą. -  jeśli  to 
konieczne - oczywiście, mogę iść do hibernatora i siedzieć tam do 

końca podróży... Ty, jako pilot, musisz czuwać przy  lądowaniu... 
     -  Właśnie. Odpowiadam za statek, i za was wszystkich, razem 

z tym cholernym suszonym ładunkiem.  Nie  mogę  zdychać  z  prag- 
nienia,  gdy  będę zmuszony do maksymalnej koncentracji. Ta ilość 
wody, którą jeszcze mamy, wystarczy dla  jednego  człowieka, naj- 

wyżej  na trzy tygodnie!  Potem zacznę wysychać, jak te twoje mu- 
mie. Przestanę wydalać  wodę  pod  jakąkolwiek  postacią,  i  nie 

będzie już czego destylować... 
     - Więc... co zrobimy? - Tom udawał, że nie rozumie, do czego 

zmierza Martin. 
     - Znów jest tylko jedno  wyjście.  Chyba  masz  zaufanie  do 

metody  liofilizacji, którą tak zachwalałeś! Po prostu, musisz mi 
pożyczyć swoje czterdzieści litrów wody. 
     Tom zerwał  się  z  fotela  i  nerwowo  przechadzał  się  po 

kabinie. 
     - N... nie, to... niemożliwe - wykrztusił, stając przed Mar- 

tinem. - Ty nie potrafisz przeprowadzać tego procesu tak,  aby... 
był  odwracalny!  A przecież ja nie mogę umrzeć! Ja odpowiadam za 

ożywienie osadników! 
     - Musisz mnie tego nauczyć. To chyba będzie łatwiejsze,  niż 
gdybym ja miał ciebie uczyć pilotażu. 

     - To niemożliwe, Martin! 
     -  To  konieczne.  Inaczej  -  obaj  umrzemy z pragnienia, a 

statek nie wyląduje na Darii... Muszę teraz zrobić z tobą to,  co 
zrobiłeś  z  naszymi  dziesięcioma  kolegami.  Potrzebuję mieć tę 

twoją wodę, w naszym wspólnym interesie. Boisz się? 
     - Nie o to chodzi, Mart. Teraz... teraz ja muszę ci coś wyz- 

nać... Nie mogę nauczyć cię liofilizacji żywego organizmu. Wiesz, 
jak to jest w dzisiejszych czasach  z  tą  specjalizacją.  Trudno 
wszystko umieć samemu... Jestem praktycznie przeszkolony w zakre- 

sie ożywiania, uwadniania liofilizowanych... Ale sam  proces lio- 
filizacji znam tylko...  teoretycznie, z wykładów. Na ćwiczeniach 

tego nie przerabiałem. Kiedy  podsunąłeś  ten  pomysł  uzyskaniem 
wody... 

     - To był twój pomysł! - przerwał Martin ostro. 
     - No, dobrze, więc... kiedy ustaliliśmy, że to jedyna szansa 

background image

i że musimy to zrobić, wierzyłem - naprawdę, szczerze  wierzyłem! 

-  że  potrafię... Ale potem przypomniałem sobie o paru istotnych 
trudnościach. Po pierwsze - nie mamy tutaj kompletu  aparatury... 
Są  tylko  urządzenia  do  reanimacji...  Po  drugie nie ma tutaj 

mieszanki "Q", bez której... 
     Martin wstał i zbliżył się do niego, świdrując  go  spojrze- 

niem. 
     -  A po trzecie, nie umiałeś się do tego fachowo zabrać? Czy 

tak? 
     - N... no, właściwie, tak... 

     - A jednak mimo to, zabrałeś im tę wodę! Nie mając  pewności 
czy uda się ich potem przywrócić do życia? 
     -  Gorzej,  Mart...  -  Tom  zwiesił  głowę.  -  Ja  od razu 

wiedziałem... Nie  było  sensu  próbować,  ja  po  prostu  ich... 
odparowałem   w  komorze  destylacyjnej...  Więc...  Oni  już  na 

pewno... Ale przecież ustaliliśmy wspólnie, że to  jedyny  sposób 
ratowania statku i reszty pasażerów! 

     Martin  chwycił  Toma za ramiona i potrząsając nim, obrzucił 
go wyzwiskami. 
     - Ty kanalio! - krzyczał.  -  Ty  draniu!  Ustaliliśmy?!  Ty 

morderco!  Chcesz  ze  mnie  zrobić  wspólnika tej zbrodni? Ty... 
ty... 

     Tom wyrwał się wreszcie i uskoczył pod ścianę. 
     - Zaczekaj! - mówił, dysząc ciężko, z dłońmi wysuniętymi  do 

przodu, jakby chciał odeprzeć następny atak. - Uspokój się! Prze- 
cież nie można było inaczej... 

     - Nie miałeś prawa! - Martin opadł na fotel. - Nie wolno  ci 
było decydować o ich życiu! 
     -  Zastanów się! Pomyśl! - Tom chciał wykorzystać chwilę wa- 

hania Martina. - Pomyśl gdzie jesteśmy! Ziemia i jej  prawa  zos- 
tały daleko stąd! To my podejmujemy decyzje i ustalamy prawa! 

     -  Więc cię zatłukę! - Martin znów skoczył w kierunku T oma. 
- Na  mocy  prawa,  które  sam  ustanawiam!  Za  dziesięciokrotne 

morderstwo dla ratowania własnej skóry! 
     Tom wymknął się i uskoczył w kierunku wyjścia. 
     -  Czy jesteś pewien, że tylko ja na tym skorzystałem? A ty? 

A osadnicy? - rzucał w stronę Martina, umykając wzdłuż ścian. 
     - Właśnie! Odbiorę ci  twoją  wodę  w  interesie  osadników! 

Muszę doprowadzić ich do celu podróży. 
     - Nie potrafisz ich przecież ożywić! 

     Stali  znów  naprzeciw.  siebie,  w odległości kilku kroków, 
mierząc się spojrzeniami. 

     - Dam sobie radę. Znajdę odpowiednią instrukcję, nauczę się. 
Tam  będzie  dużo czasu i dużo wody... A jeśli mi się to nie uda, 
ludzie ci  mogą  w  tym  stanie  zaczekać,  choćby  sto  lat,  aż 

przybędzie pomoc z Ziemi. 
     -  Przecież...  nie  możesz  mnie  zabić,  tak na zimno... - 

mruknął Tom pojednawczo. 
     - A ty, tamtych dziesięciu. Mogłeś? Ty pijawko, ty wampirze! 

     -  Ty  też  nie  jesteś  lepszy!  Żyjesz dzięki tej mojej... 
zbrodni. Piłeś tę samą wodę! To była przymusowa sytuacja! 

background image

     - Masz rację, do cholery! Ale to ci nic nie pomoże. Sytuacja 

jest  nadal...  przymusowa.  A poza tym pozbędę się jednego typa, 
który  mógłby  mi   przypominać   o   swoich   racjach   i   moim 
współudziale...  Obaj  jesteśmy  ofiarami  idiotycznych  pomysłów 

naszej epoki. A ty jesteś, pozą tym, ostatnim pojemnikiem z  wodą 
na  tym statku... Czy widzisz inny  sposób? Milczysz teraz! Gdzie 

twoje genialne pomysły? Gdzie twoja troska o te nieszczęsne sześć 
tysięcy mumii? 

     Martin cofnął się pod ścianę i sięgnął za siebie, do schowka 
na narzędzia, a potem skoczył do przodu. 

     - Niee! Martin, opanuj się,  przestań,  zostaw,  co  robisz, 
stary, daj spokój, nie! Niee! - wrzeszczał Tom, umykając po zaka- 
markach statku. Co chcesz zrobić!? Błagam cię,  nie,  niee!  Rzuć 

ten mło... 
 

                           .oOo. 
 

     Martin  patrzył  tępo w ekrany. Tuman kurzu dawno już opadł, 
ukazując zieleń ukwieconej łąki i taflę jeziora. 
     Wylądował pół godziny temu, lecz wciąż nie mógł uwierzyć, że 

to naprawdę koniec podróży. 
     -  Udało  się!  Jednak  się  udało! - powtarzał półgłosem. - 

Wybacz mi, Tom! Naprawdę nie było innego sposobu! - powiedział do 
stojącej przed nim szklanki z herbatą.