background image

Kot którego 

tam nie było

Lilian Jackson Braun

background image

tom 14.

Kot, którego tam nie było

Przełożyła 

Maja Szybińska

background image

Tytuł oryginalny serii: The Cat Who... Series!

Tytuł oryginału: The Cat Who Wasn't There

Tłumaczenie z oryginału: Maja Szybińska

Projekt okładki: Aleksandra Mikulska

Korekta: Maciej Korbasiński

Skład: Elipsa Sp. z o.o.

Copyright © 1966 by Lilian Jackson Braun

Copyright © for this edition by Elipsa Sp. z o.o.

ISBN 978-83-61226-54-3

Elipsa Sp. z o.o.

01-673 Warszawa, ul. Podleśna 37

tel./fax +48 (22) 833 38 22

Printed in EU

INFORMACJE (0 22) 624 16 07

(od pn. do pt. w godz. 9.00-17.00)

background image

Spis treści:

Spis treści:

 

                                                                                     

 

 

....................................................................................

 

 4  

Rozdział pierwszy

 

                                                                         

 

 

........................................................................

 

 5  

Rozdział drugi

 

                                                                             

 

 

............................................................................

 

 22

   

Rozdział trzeci

 

                                                                             

 

 

............................................................................

 

 38

   

Rozdział czwarty

 

                                                                         

 

 

........................................................................

 

 52

   

Rozdział piąty

 

                                                                              

 

 

.............................................................................

 

 63

   

Rozdział szósty

 

                                                                            

 

 

...........................................................................

 

 72

   

Rozdział siódmy

 

                                                                          

 

 

.........................................................................

 

 80

   

Rozdział ósmy

 

                                                                             

 

 

............................................................................

 

 91

   

Rozdział dziewiąty

 

                                                                    

 

 

...................................................................

 

 100

   

Rozdział dziesiąty

 

                                                                      

 

 

.....................................................................

 

 110

   

Rozdział jedenasty

 

                                                                     

 

 

....................................................................

 

 121

   

Rozdział dwunasty

 

                                                                    

 

 

...................................................................

 

 131

   

Rozdział trzynasty

 

                                                                     

 

 

....................................................................

 

 142

   

Rozdział czternasty

 

                                                                    

 

 

...................................................................

 

 153

   

Rozdział piętnasty

 

                                                                     

 

 

....................................................................

 

 165

   

Rozdział szesnasty

 

                                                                     

 

 

....................................................................

 

 174

   

Rozdział siedemnasty

 

                                                                

 

 

...............................................................

 

 185

   

background image

Rozdział pierwszy

Pod   koniec   sierpnia   szesnastu   mieszkańców   Moose   County, 

okręgu leżącego czterysta mil na północ od wszystkiego, wybrało się 

do Szkocji na objazdową wycieczkę po Hebrydach, Grampianach i 

Górach   Kaledońskich,   po   jeziorach   i   torfowiskach,   zamkach   i 

zagrodach,   zatokach   i   dolinach,   potokach   i   Wzgórzach,   bagnach, 

górach i wąwozach. Tylko piętnastu uczestników wyprawy powróciło 

do domu żywych, wracali oszołomieni i wstrząśnięci.

Wśród tych, którzy zapisali się na szkocką wycieczkę „Śladami 

Ślicznego   Księcia”,   znajdowali   się   wpływowi   mieszkańcy   Pickax, 

stolicy   okręgu.   Byli   tam:   właściciel   domu   towarowego,   kurator 

szkolny,   młody   lekarz   z   zasłużonej   dla   okręgu   rodziny,   wydawca 

miejscowej   gazety,   dyrektorka   biblioteki   publicznej   i   dobrze 

zbudowany mężczyzna w średnim wieku o sumiastych szpakowatych 

wąsach   i   opadających   powiekach,   który   był   jednocześnie 

najbogatszym kawalerem w Moose County, a właściwie najbogatszym 

kawalerem w całych północno-wschodnich Stanach Zjednoczonych.

Bogactwo   Jima   Qwillerana   nie   było   owocem   jego   pracy   i 

wysiłków,   ale   darem   od   losu,   który   otrzymał   w   spadku.   Kiedy 

background image

pracował jako dziennikarz dla dużych dzienników w metropoliach na 

Nizinach,   sprawiały   mu   przyjemność   rutynowe   zajęcia,   masowe 

pisanie   felietonów   i   goniące   terminy.   Później   los   rzucił   go   do 

miasteczka Pickax (liczącego trzy tysiące mieszkańców) i uczynił z 

niego dziedzica fortuny Klingenschoenów. Miał więcej, niżby sobie 

życzył.   Niezliczone   miliony   wisiały   nad   nim   jak   czarna   chmura, 

dopóki nie ustanowił Fundacji Klingenschoenów, która finansowała 

filantropijne przedsięwzięcia i pozwoliła mu na nieskrępowane życie 

w   przebudowanym   składzie   jabłek   i   pisanie   do   lokalnej   gazety   o 

dziwacznie   brzmiącej   nazwie   „Moose   County   coś   tam”.   Mógł   też 

swobodnie   karmić   i   szczotkować   swoje   syjamskie   koty   i   spędzać 

sielankowe weekendy z Polly Duncan, szefową biblioteki publicznej 

w Pickax.

Propozycja   wyprawy   do   Szkocji   padła   wkrótce   po   powrocie 

Qwillerana i jego kocich kompanów z krótkiego pobytu w górach na 

północy,   który   przerwały   niepokojące   wieści   z   Pickax.   Pewnego 

wieczora Polly Duncan, wracając nocą do domu, zauważyła, że jest 

śledzona. Jechał za nią samochód bez świateł, a kiedy przyspieszyła, 

przyspieszył i on, ledwo udało jej się umknąć. Kiedy Qwilleran o tym 

usłyszał,   stanęła   mu   przed   oczami   makabryczna   wizja   próby 

porwania. Powszechnie wiedziano o jego związku z Polly, a fortuna, 

której był właścicielem, czyniła z niego łatwy cel porywaczy żądnych 

okupu. Niezwłocznie  zadzwonił do komendanta  policji w Pickax z 

żądaniem ochrony dla Polly. Odwołał wszystkie rezerwacje i ruszył w 

drogę   powrotną   do   Pickax.   Jechał   z   zawrotną   szybkością, 

background image

przyprawiając   o   mdłości   dwóch   miauczących   pasażerów   z   tylnego 

siedzenia i stawiając na nogi patrole policyjne w czterech stanach. 

Dotarł do domu w poniedziałek w południe. Wyładował koty i ich 

pojemnik na wodę, a potem pognał do biblioteki.

Poszedł piechotą, na skróty przez park, tak że dotarł do budynku 

biblioteki   od   tyłu.   Na   parkingu   zauważył   szary   dwudrzwiowy 

samochód Polly i czterodrzwiowe granatowe auto należące do starszej 

pani,   dawnej   znajomej.   Zaparkowano   tam   również   kasztanowy 

samochód   na   tablicach   z   Massachusetts,   którego   widok   przepełnił 

Qwillerana niepokojem. Nie miał ochoty spotkać się z doktor Melindą 

Goodwinter, która przyjechała z Bostonu na pogrzeb swojego ojca. W 

podskokach   pokonał   schody   do   dostojnego   budynku   biblioteki.   Z 

bijącym sercem wkroczył do głównej sali, która, ku jego zdziwieniu, 

była   pełna   małych   dzieci.   Nie   było   śladu   Melindy   Goodwinter. 

Maluchy piszczały i gadały, taszcząc książki z obrazkami do stołu, na 

którym   stał   tajemniczy   okrągły   przedmiot,   wysoki   na   jakieś 

dziewięćdziesiąt centymetrów, podobny do wielkiego jaja z popękaną 

skorupką.   Qwilleran   (metr   i   osiemdziesiąt   siedem   centymetrów) 

torował sobie drogę przez morze brzdąców, sięgających mu zaledwie 

do kolan, i biorąc po trzy schody naraz, wszedł na półpiętro, gdzie po 

przebyciu czytelni znalazł się wreszcie przed szklanym boksem,  w 

którym mieściło się biuro głównej bibliotekarki. Z ulgą zauważył, że 

żadna z osób w czytelni nie była młodą lekarką z Bostonu. Prędzej czy 

później będzie musiał stanąć z nią twarzą w twarz i nie był jeszcze 

pewien, jak ma wyglądać ich ponowne spotkanie. Ma ją powitać z 

background image

chłodną uprzejmością? Z ciepłą wylewnością? A może z żartobliwą 

nonszalancją?

Bibliotekarka była dystyngowaną kobietą w wieku Qwillerana, o 

przyjemnej  twarzy.  Jadła  właśnie   lunch  przy   swoim biurku,   wokół 

unosił   się   aromat   tuńczyka,   który   naznaczał   wysublimowaną, 

intelektualną   atmosferę,   panującą   w   pokoju,   jakimś   ziemskim 

akcentem. Polly wyciągnęła w ciszy rękę. Żując kawałek marchewki, 

uśmiechnęła   się   ciepło,   dając   wyraz   zadowoleniu   i   zdziwieniu 

zarazem.   Gorący   długi   uścisk   dłoni   był   jedynym   miłosnym 

powitaniem, na jakie mogli sobie pozwolić, jako że biuro zapewniało 

intymność   akwarium,   a   Pickax   miało   słabość   do   plotek.   Wymiana 

spojrzeń starczyła za resztę.

- Wróciłeś! - wyszeptała swoim delikatnym głosem, kiedy tylko 

przełknęła marchewkę.

- Tak, udało mi się - to nie był dialog godny inteligencji Polly i 

dowcipu   Qwillerana,   ale   w   zaistniałej   sytuacji   można   im   było 

wybaczyć.   Jim   opadł   na   lakierowane   dębowe   krzesło,   a   klucze   w 

tylnej   kieszeni   jego   spodni   zadzwoniły   przy   kontakcie   z   twardym 

drewnem.   -   Wszystko   w   porządku?   -   zapytał   z   troską.   -   Coś   się 

jeszcze wydarzyło?

- Nie, nic - powiedziała spokojnie.

- Widziałaś kogoś podejrzanego w okolicy? Potrząsnęła głową.

Przez jedną krótką chwilę jego podejrzliwa natura podsunęła mu 

myśl, że Polly wymyśliła całą tę historię, żeby tylko wrócił wcześniej 

do domu. Potrafiła być zaborcza. Qwilleran odegnał jednak tę myśl, 

background image

Polly była zbyt honorowa i szczera. Mogła być zazdrosna o kobietę 

młodszą i szczuplejszą od siebie, ale miała mocny kręgosłup moralny, 

tego był pewien.

- Powiedz mi jeszcze raz, co dokładnie się wydarzyło - poprosił 

Qwilleran. - Głos ci się trząsł, kiedy do mnie zadzwoniłaś.

-   Cóż,   tak   jak   mówiłam,   wracałam   wieczorem   do   domu   z 

biblioteki, po bankiecie. Było już ciemno - zaczęła mówić czystym, 

poważnym   głosem.   -   Jechałam   w   stronę   Goodwinter   Boulevard. 

Wiesz,  tam,  gdzie   nie  można   parkować  na  chodniku.   Właśnie   tam 

zauważyłam   samochód   zaparkowany   pod   prąd,   pod   rezydencją 

Gage'ów. Widziałam też, że ktoś siedzi za kierownicą, to był brodaty 

mężczyzna.   Pomyślałam,   że   to   dziwne.   Pani   Gage   jest   nadal   na 

Florydzie   i   nikt   nie   mieszka   w   głównym  domu.   Postanowiłam,   że 

zawiadomię policję, jak tylko dojadę do domu.

- Czy czułaś się wtedy osobiście zagrożona?

- Niezupełnie. Skręciłam w boczną drogę, jechałam do garażu, 

kiedy zdałam sobie sprawę, że jedzie za mną samochód bez świateł! 

Wtedy dopiero się przeraziłam! Dodałam gazu i zatrzymałam się tuż 

przy   wejściu,   przednie   światła   oświetlały   mi   dziurkę   od   klucza. 

Wyskoczyłam z samochodu i spojrzałam na lewo, on też wysiadał z 

samochodu. Zdołałam dostać się do środka i zatrzasnąć za sobą drzwi, 

zanim mnie dopadł.

Qwilleran poklepywał wąsy z wyraźną złością.

- Zdołałaś przyjrzeć się mu dokładniej?

background image

- O to samo pytała policja. Odniosłam wrażenie, że był średniej 

budowy ciała, i kiedy tylko zatrzymałam samochód, światła oświetliły 

na chwilę twarz brodatego mężczyzny. Tylko to potrafię powiedzieć.

- To zawęża krąg podejrzanych do czterdziestu procent męskiej 

populacji   -   powiedział   Qwilleran.   W   Moose   County   brody   nosili 

farmerzy   uprawiający   ziemniaki,   myśliwi,   hodowcy   owiec,   rybacy, 

robotnicy budowlani i reporterzy.

- Powiedziałabym, że to była raczej bujna broda - dodała.

- Dostałaś od Brodiego obstawę, tak jak prosiłem?

- Zaproponował, że będzie mi towarzyszył w drodze do pracy i z 

powrotem, ale szczerze mówiąc, Qwill, w świetle dnia wydaje mi się 

to zbyteczne.

-   Hmmm....   -   mruknął   Qwilleran,   pogrążając   się   głęboko   w 

myślach. Czy to fałszywy alarm? A może Polly jest rzeczywiście w 

niebezpieczeństwie?   Żeby   nie   martwić   jej   bezpodstawnie,   zapytał 

tylko: - Co robi to idiotyczne jajo na stole w hallu?

-   Nie   poznajesz   Humpty   Dumpty?   Dzieci   pomagają   nam   go 

złożyć, czytając książki. Jak wypożyczą odpowiednią liczbę książek 

do   domu,   Humpty   będzie   znowu   zdrowy   i   zadowolony,   a   my 

urządzimy   przyjęcie.   Jesteś   zaproszony   -   powiedziała   zaczepnie, 

wiedząc, jak unika małych dzieci.

-   Skąd   wiesz,   że   dzieci   przeczytają   książki,   które   zabiorą   do 

domu? Skąd wiesz, czy w ogóle do nich zajrzą?

- Qwill, mój drogi, nie bądź cyniczny! - skarciła go. - Pobyt w 

górach ani trochę nie wpłynął na twoje usposobienie... A przy okazji, 

background image

widziałeś   naszą   windę?   Jesteśmy   ogromnie   wdzięczni   Fundacji 

Klingenschoenów. Teraz starsi i niepełnosprawni ludzie mają dostęp 

do czytelni.

-  Powinnaś  poprosić   fundację  o  kilka  krzeseł  z  regulowanym 

oparciem   -   powiedział   Qwilleran,   wiercąc   się   niewygodnie.   -   A 

abstrahując od upadku Humpty Dumpty, są jakieś inne wstrząsające 

wieści z Moose County?

-   Nadal   opłakujemy   samobójstwo   doktora   Halifaksa.   Doktor 

Melinda przyjechała na pogrzeb ojca i podobno zamierza osiąść tu na 

stałe.   Wszyscy   się   z   tego   cieszą.   -   Było   miejscową   tradycją 

honorowanie wszystkich mieszkańców, którzy zyskali oficjalne tytuły.

Melinda   Goodwinter   była   poprzedniczką   Polly   w   sercu 

Qwillerana. Wszyscy w Pickax o tym wiedzieli i on sam starał się nie 

okazywać   przed   Polly   żadnych   emocji   związanych   z   młodą   panią 

doktor.

- Przejmie pacjentów doktora Halifaksa? - zapytał.

- Tak, wysłała już nawet zawiadomienia - także Polly mówiła o 

Melindzie z wystudiowaną obojętnością.

-   Co   powiesz   na   kolację   w   „Old   Stone   Mill”?   -   spytał, 

zmieniając temat, żeby odegnać od siebie myśli o powrocie Melindy.

- Miałam nadzieję, że to zaproponujesz. Chcę przedyskutować z 

tobą jeden ekscytujący projekt.

- Jaki?

- Nie mogę ci teraz powiedzieć, to niespodzianka! - uśmiechnęła 

się tajemniczo.

background image

- W takim razie, czy mam cię odebrać? I o której?

-   Powiedzmy   o   siódmej,   dobrze?   -   zaproponowała   Polly.   - 

Chciałabym się przebrać i nakarmić Bootsiego.

- No to o siódmej.

- Jesteś pewien, że nie będziesz zbyt zmęczony po drodze?

- Potrzeba mi tylko mocnej kawy, to wszystko. Będę świeży jak 

szczypiorek na wiosnę, zobaczysz!

-   Tęskniłam   za   tobą,   kochanie.   Cieszę   się,   że   już   jesteś   - 

powiedziała miękko.

- Ja też za tobą tęskniłem, Polly.

Wychodził już, kiedy nagle zatrzymał się w progu, skąd widział 

stoliki   w   czytelni.   Białowłosa   kobieta,   trzymając   w   artretycznych 

dłoniach   druty,   robiła   szalik,   starszy   mężczyzna   pochylał   się   nad 

stosem   książek,   a  młody   z  rozwichrzoną   brodą   kartkował  niedbale 

czasopisma.

- Kim jest ten człowiek z brodą? - wymamrotał, zasłaniając usta 

i wąsy wierzchem dłoni.

- Nie wiem. Ta kobieta to pani Crawbanks, wnuczka podrzuca ją 

tutaj   zawsze,   kiedy   ma   coś   do   załatwienia.   Odkąd   mamy   windę, 

staliśmy się dziennym domem opieki dla wszystkich babć i dziadków. 

Homera   Tibbitta   znasz   oczywiście,   prowadzi   jakieś   badania   dla 

Towarzystwa Historycznego. Tego młodego nie znam.

Qwilleran przecisnął się między stolikami, żeby porozmawiać z 

chudym i kościstym Homerem Tibbittem, który, mimo strzelających 

stawów i dziewięćdziesiątki na karku, był nadal sprawny i aktywny.

background image

-   Słyszałem,   Homerze,   że   grzebiesz   w   pikantnej   przeszłości 

Moose County.

Emerytowany dyrektor liceum w Pickax wyprostował się, przy 

czym nawet kości jego twarzy wydały kilka zgrzytnięć.

-   Muszę   zająć   czymś   komórki   mojego   starego   mózgu   - 

powiedział   skrzeczącym   głosem.   -   Nikt   nigdy   nie   zgromadził 

dokumentów   rodziny   Goodwinterów,   mimo   że   to   oni   założyli   to 

miasto sto pięćdziesiąt lat temu. Rodzina miała cztery gałęzie, jedne 

dobre, inne złe, co mówię z przykrością. Ta część rodziny wymiera, 

Amanda jest ostatnią z żyjących Goodwinterów. Doktor Halifax miał 

dwójkę   dzieci.   Syn   zginął   w   wypadku   kilka   lat   temu,   a   doktor 

Melinda, nawet jeśli wyjdzie za mąż  i urodzi dzieci,  to nie da im 

swojego nazwiska. Chociaż - powiedział po chwili zastanowienia - 

mogłaby   oczywiście   zrobić   coś   niekonwencjonalnego.   Nigdy   nie 

wiadomo,   co   może   strzelić   młodym   do   głowy.   W   dzisiejszych 

czasach... W każdym razie w chwili obecnej jedyną nadzieją rodu jest 

Junior Goodwinter. Jak dotąd doczekał się jednego syna.

Pan Tibbitt zapewne kontynuowałby jeszcze swoje dywagacje, 

ale Qwilleran zauważył, że brodaty  mężczyzna wyszedł z czytelni. 

Qwilleran   przeprosił   Homera   i   ruszył   za   nieznajomym.   Zbiegł   ze 

schodów,   omijając   przedszkolaków,   ale   na   drodze   stanął   mu 

samochód na rejestracji z Massachusetts, który właśnie ruszał sprzed 

budynku.

Qwilleran   wybrał   boczną   drogę   na   posterunek   policji,   gdzie 

spodziewał się uniknąć spotkania znajomych i pytań o wcześniejszy 

background image

powrót z urlopu w górach. Na komisariacie zastał Andrew Brodiego, 

potężnego komendanta policji o szerokich barach, który, pochylony 

nad klawiaturą komputera, nieufnie naciskał klawisze.

- Kto wynalazł to cholerstwo? - zrzędził. - Większy z tym kłopot 

niż   pożytek!   -   odchylił   się   na   oparcie   krzesła.   -   Cóż,   przyjacielu, 

ruszyłeś z kopyta w powrotną drogę. Jak ci się udało tak szybko ją 

pokonać?

-   Unikałem   radarów,   korumpowałem   gliniarzy   i   nigdy   nie 

podawałem prawdziwego nazwiska - odparował Qwilleran w utartym 

stylu,   który   Brodie   tak   lubił.   -   Jak   leci,   Andy?   Czy   ktoś   zgłaszał 

jeszcze podobne przypadki?

-   Ani   jednego.   Incydent   z   Goodwinter   Boulevard   trudno 

sklasyfikować. Nie powiem, żebym kupował twoją teorię o porwaniu. 

To się tu przedtem nigdy  nie zdarzało. No może  raz, kiedy ojciec 

ukrył syna, jak mu odebrali prawa rodzicielskie.

- W czytelni kilka minut temu zauważyłem obcego mężczyznę. 

Młody,   z   bujną   brodą,   w   szarym   podkoszulku.   Przyjechał 

samochodem z Massachusetts.  Niestety  odjechał z parkingu, zanim 

zdołałem zapamiętać numer.

- Czy to mógł być samochód doktor Melindy? Jest w mieście.

- Tamten był stary i zabłocony. Jestem pewien, że jeździ czymś 

nowszym, o sterylnym wyglądzie.

- Jeśli jeszcze raz go zobaczysz, zapisz numer, a my wykopiemy 

go choćby z piekła. Możesz go opisać?

background image

-   Wszystko,   co   potrafię   powiedzieć,   to   tylko   to,   że   wóz   był 

kasztanowy, średniej wielkości. Musiał jeździć ostatnio po błotnistych 

drogach.

- O takie nietrudno w tej leśnej głuszy.

Qwilleran   spoglądał   tęsknie   ponad   ramieniem   Brodiego   w 

kierunku ekspresu do kawy.

- Czy podatników stać na kubek kawy dla znużonego wędrowca?

- Obsłuż się, ale nie spodziewaj się, że podają tu gęsty smar, jaki 

warzysz u siebie.

Qwilleran nalał sobie kubek słabej kawy i wrócił na drugie już 

dzisiaj niewygodne, twarde biurowe krzesło.

- Grałeś na kobzie na pogrzebie doktora Halifaksa, Andy?

Komendant przytaknął z żalem.

-   Wszyscy   byli   podłamani.   Wszyscy   we   łzach:   mężczyźni, 

kobiety, dzieci. Nie ma nic smutniejszego od dźwięku kobzy. Doktor 

Melinda poprosiła, żebym zagrał. Mówiła, że jej ojciec lubił kobzę.

Zmieniając ton na bardziej poufały, Brodie kontynuował:

- Ona myśli, że uda jej się przejąć praktykę po ojcu, ale faceci 

tutaj nie są nastawieni zbyt entuzjastycznie do pomysłu rozbierania się 

przed kobietą. Sam mam opory na myśl o tym, żeby miała mnie badać 

kobieta. Znajdę sobie lekarza mężczyznę, choćbym miał jeździć do 

Lockmaster. A ty?

-   Nie   cofam   się   przed   mostem,   kiedy   dochodzę   do   rzeki   - 

powiedział beztrosko Qwilleran, chociaż zdawał sobie sprawę, że w 

jego   przypadku   sytuacja   byłaby   co   najmniej   niezręczna.   -   Opieka 

background image

medyczna   poprawi   się,   kiedy   skończymy   pracę   nad   przychodnią 

imienia Klingenschoenów. Może uda nam się zwabić specjalistów z 

Nizin.   W   końcu   to   dobre   miejsce,   żeby   założyć   rodzinę   i 

wychowywać dzieci, sam tak mówiłeś.

Próby odwrócenia uwagi od Melindy spełzały na niczym. Brodie 

zauważył ostro:

- Ty i ona byliście całkiem blisko, kiedy była tu ostatnim razem, 

hę?

- Była pierwszą kobietą, jaką spotkałem w Moose County, ale to 

już zamierzchłe czasy.

- Zupełnie nie rozumiem, czemu ty i Polly nie zejdziecie się na 

dobre. Po mojemu to jedyny przyzwoity sposób na życie.

- To dlatego, że jesteś zdeklarowanym zwolennikiem życia w 

rodzinnym stadle. Wbij sobie w końcu do głowy, że niektórzy z nas są 

porzuconymi   mężami.   Ku   mojej   rozpaczy   ciężko   to   przeżyłem 

ostatnim   razem.   Straciłem   wiele   lat   z   mojego   życia   i  w  rezultacie 

zmarnowałem życie komuś drugiemu.

- Ale Polly to dobra kobieta, aż żal patrzeć, że się marnuje.

- Marnuje! Gdyby tylko usłyszała, jak mówisz, że się marnuje, 

podarłaby na strzępy twoją kartę biblioteczną. Polly prowadzi udane i 

pożyteczne   życie.   Jest   duszą   biblioteki.   Poza   tym   wybrała 

niezależność. Ma swoje przyjaciółki, obserwowanie ptaków, wygodne 

mieszkanie pełne rodzinnych pamiątek...

I ma Bootsiego... - powiedział już do siebie Qwilleran, idąc z 

komisariatu do siedziby gazety. Dmuchnął w wąsy. Odnosił wrażenie, 

background image

że   Polly   żywiła   zbyt   rzewne   uczucia   do   swojego   dwuletniego 

syjamskiego kota. Kiedy był kociakiem, chodziła nad nim jak kwoka 

nad małymi i nawet teraz, kiedy jest już dorosłym kotem, szepcze mu 

do   ucha   słodkie   nonsensy.   W   domu   Qwillerana   koty   były 

wyrafinowanym   towarzystwem,   kompanami,   których   traktował   jak 

równych sobie, a one odwzajemniały mu się tym samym. Zwracał się 

do   nich   inteligentnie,   a   one   odpowiadały   mu   wymownymi 

miauknięciami.   Kiedy   w   ich   obecności   roztrząsał   na   głos   jakiś 

problem,  czuł ich żywe zrozumienie.  Regularnie  czytał im na głos 

wartościowe książki, magazyny, a w niedzielę „New York Timesa”.

Kao K'o-Kung, samiec, na co dzień nazywany zdrobniale Koko, 

był   utalentowanym   zwierzęciem,   obdarzonym   niezwykle 

rozwiniętymi   zmysłami,   których   pozazdrościć   mu   mogli   nie   tylko 

ludzie, ale także inne koty. Yum Yum, samiczka, potrafiła przy użyciu 

czułych   pieszczot,   mruknięć   i   łaszenia   się   uzyskać   od   Qwillerana 

drobne przywileje.

Z   komisariatu   do   siedziby   „Moose   County   coś   tam”,   jak 

nazywała się miejscowa gazeta, nie było daleko. Zresztą w Pickax 

nigdzie nie było daleko. Redakcja znajdowała się w nowym budynku, 

którego   budowę   sfinansowała   Fundacja   Klingenschoenów. 

Redaktorem   naczelnym   i   wydawcą   gazety   był   stary   przyjaciel 

Qwillerana z Nizin, Arch Riker. W lobby nie było ani ukrytych kamer, 

ani   ochrony,   jak   to   zwykle   bywa   w   siedzibach   wielkomiejskich 

dzienników, dla których dawniej pracował Qwilleran.

background image

Qwilleran przeszedł przez hall do gabinetu Rikera. Drzwi były 

otwarte,   za   biurkiem   nie   było   nikogo.   Z   drugiej   strony   korytarza 

pomachał do niego Junior Goodwinter.

-   Arch   pojechał   do   Minneapolis   na   konferencję   wydawniczą. 

Wraca jutro. Wejdź, siadaj! Zarzuć nogi na biurko, nie przypuszczam, 

żebyś miał ochotę na kawę.

Na   wspomnienie   anemicznego   napoju,   który   wypił   na 

komisariacie, Qwilleran podjął szybką decyzję:

- Specjalizuję się w dziennikarstwie i mam dyplom z kofeiny. 

Tylko niech będzie mocna i gorąca.

Junior zapuścił niedawno brodę, ale nie dodała ona powagi ani 

jego   chłopięcej   posturze,   ani   chłopięcemu   zachowaniu,   ani   też   nie 

przygasiła jego chłopięcego entuzjazmu.

- Jak ci się podoba? Wyglądam doroślej? - spytał, skubiąc brodę.

- Wyglądasz jak młody hodowca ziemniaków. Co mówi na to 

twoja żona?

- Podoba jej się. Mówi, że wyglądam teraz jak psotny elf. Co cię 

sprowadza do nas tak szybko? - spytał, stawiając na stole parujący 

kubek.

- Polly została napadnięta przez jakiegoś faceta na Goodwinter 

Boulevard. Zaniepokoiła mnie ta wiadomość i wróciłem.

- Jak to się stało, że my nic o tym nie wiemy?

- Dała znać policji, ale nic więcej się nie wydarzyło.

-   Muszą   w   końcu   coś   zrobić   z   Goodwinter   Boulevard,   bez 

żartów - powiedział Junior. - Kiedyś to była najlepsza ulica w mieście, 

background image

a   teraz...   Teraz   jest   raczej   przerażająca.   Te   wszystkie   puste 

rezydencje, które wyglądają jak nawiedzone. Ta, w której mieszkali 

Alex i Penelope, już od lat jest wystawiona na sprzedaż. Ta, którą 

wynajmował   VanBrook,   znowu   stoi   pusta.   Kto   dzisiaj   potrzebuje 

piętnastu albo dwudziestu pokoi?

-   Jedyne,   czego   potrzeba,   to   determinacja   -   powiedział 

Qwilleran.   -   Trzeba   je   przeznaczyć   na   hotele,   restauracje,   biura   i 

apartamenty, domy opieki o wysokim standardzie i tak dalej. Napisz o 

tym wstępniak.

- Oskarżą mnie, że mam w tym własny interes - odpowiedział 

Junior.

- A to dlaczego?

-   Babcia   Gage   kupiła   nieruchomość   na   Florydzie   i   chce 

scedować na mnie prawa do rezydencji. Co ja zrobię z piętnastoma 

pokojami?   Pomyśl   tylko   o   rachunkach   za   ogrzewanie,   podatkach   i 

tych dziesiątkach okien do mycia. Kolejny bezużyteczny, luksusowy 

dom.

Wzrok Qwillerana, znany ze współczującego wyrazu, błądził po 

zagraconym   biurku,   zahaczył   o   zgnieciony   w   kulkę   papier,   który 

chybił kosza na śmiecie,  na wpół otwarte szuflady z aktami,  stosy 

zamiejscowych gazet. Jednak Qwilleran nie patrzył. Qwilleran myślał. 

Uświadomił sobie, że rezydencja Gage'ów stoi na działce naprzeciwko 

wozowni Polly. Gdyby w niej zamieszkał, mógłby mieć na nią oko. 

Byłoby   to   wygodne   także   z   innych   powodów,   mógłby   częściej 

background image

wpadać   na   kolację.   Z   satysfakcją   wygładził   wąsy   i   powiedział   do 

Juniora:

-   Mógłbym   na   zimę   zamieszkać   w   normalnym   domu.   Moją 

szopę trudno jest ogrzać i jest za dużo śniegu do odgarniania. Może 

wynajmę twój dom, co ty na to?

- Kurczę! To byłoby świetnie! - wykrzyknął młody redaktor.

- Nadal myślę, że powinieneś napisać wstępniak.

- Wątpię, żeby miasto przeznaczyło bulwar na cele komercyjne. 

Takie decyzje rzadko tu zapadają.

- A co ze „Stefanią”? Otwarto ją w dawnym domu Lanspeaków 

na kilka lat przed moim pierwszym przyjazdem do Pickax.

- To był pierwszy dom na bulwarze - wyjaśnił Junior. - Stoi 

przodem do Main Street i zgodnie z prawem mógł być wykorzystany 

do celów komercyjnych. Szkoda, że zamknęli tę restaurację. Budynek 

świeci   pustkami...   Nie,   Qwill,   na   bulwarze   ciągle   mieszkają 

wpływowe rodziny, które będą bronić tej ulicy przed zmianami jak 

tygrysy. Trzeba poczekać, aż powymierają. Wiesz, że doktor Hal tam 

mieszkał?

- Myślisz, że Melinda zatrzyma dom?

-   No   co   ty!   Ma   mieszkanie   i   chce   sprzedać   dom   razem   z 

meblami. Mogę ci nieoficjalnie powiedzieć, że ojciec nie zostawił jej 

dużo   w   spadku.   Był   staroświeckim   wiejskim   lekarzem,   nie   żądał 

zapłaty od tych, których nie było na to stać, nie wykorzystywał też 

warunków stawianych przez ubezpieczalnie. Nie zapominajmy też o 

kosztach całodobowej opieki dla jego żony, tyle lat chorowała. Nie ma 

background image

co, Melinda odziedziczyła więcej kłopotów niż pieniędzy... Widziałeś 

się z nią? - spytał Junior, patrząc w sufit.

Wiedział   o   związku   Melindy   z   najbardziej   pożądanym 

kawalerem   w   okręgu.   Była   jego   kuzynką.   W   pewnym   stopniu 

wszyscy Goodwinterowie byli kuzynami.

- Zmieniła się - powiedział. - Nie wiem, jak ci to wytłumaczyć, 

ale jest jakaś inna.

-   Trzy   lata   pracy   w   bostońskim   szpitalu   mogą   odcisnąć   na 

człowieku swoje piętno - powiedział Qwilleran.

-  Tak...  Przypuszczam,  że  jej  nie  oszczędzali.   No  cóż,  bywa. 

Możemy się spodziewać od ciebie felietonu w tym tygodniu czy jesteś 

nazbyt skołowany?

- Zobaczę, co da się zrobić.

W drodze do domu Qwilleran wspominał swój dawny związek z 

Melindą Goodwinter. W tamtych czasach był obcy w Moose County, 

dodatkowo   poparzył   się   dotkliwie   trującym   bluszczem.   Ona   go 

wyleczyła. Później zaoferowała mu przyjaźń, błyskodiwą rozmowę i 

swoją młodość. Była od niego dwadzieścia lat młodsza, miała zielone 

oczy, długie rzęsy i tę bezpośrednią seksualność, typową dla młodego 

pokolenia.

Jako   lekarz   pomogła   mu   rzucić   palenie   i   podjąć   regularne 

ćwiczenia.   Jako   kobieta   jak   na   gust   Qwillerana   była   przesadnie 

agresywna. Parła do małżeństwa jak taran, co w rezultacie skończyło 

się   obopólnym   zażenowaniem.   Przeprowadziła   się   do   Bostonu, 

background image

obwieszczając   wszem   wobec,   że   nie   ma   zamiaru   skończyć   jako 

wiejski doktor.

Kiedy spotkał Polly, to on był tym, który dyktował warunki i 

wyznaczał   granice   intymności.   Polly   nie   była   ani   tak   szczupła   jak 

Melinda, ani nie miała jej długich rzęs, ale za to była wyśmienitym 

kompanem i dobrą kucharką, a nade wszystko dzieliła z Qwilleranem 

zamiłowanie   do   lektury   dobrych   książek.   Lubili   wspólnie   czytać 

Szekspira. Polly nie stawiała wymagań, które nie byłyby do przyjęcia, 

i   z   dnia   na   dzień   zajmowała   w   myślach   Qwillerana   coraz   więcej 

miejsca.

W drodze do domu Qwilleran zatrzymał się w sklepie „Toodle's 

Market”,   żeby   kupić   kotom   coś   do   jedzenia.   Wybredne   gusta 

syjamczyków   przyprawiały   go   o   ból   głowy.   Nie   miały   stałych 

preferencji,   z   wyjątkiem   jednej   zasady:   pod   żadnym   pozorem   nie 

zjadły gotowego jedzenia dla kotów. Qwilleran podejrzewał nawet, że 

potrafią   czytać   etykiety   na   opakowaniach.   Wszystko,   co 

technologowie   żywności   stworzyli   z   myślą   o   czworonożnym 

plemieniu,   nie  miało   prawa  zawitać  na stół  jaśnie   kotów. Czasami 

zadowalały   się   puszką   norweskiego   łososia   w   towarzystwie 

wędzonych ostryg albo kawiorem, najlepiej z jesiotra. Innym razem 

zabiłyby dla kawałka indyka, ale co do tego, na co akurat przyjdzie im 

ochota, nigdy nie można było być pewnym. Tym razem Qwilleran 

wahał   się   między   plastrem   delikatesowego   rostbefu   a   pasztetem   z 

kurzych   wątróbek.   Właściwie   najlepszym   rozwiązaniem   byłoby 

kupienie kilku deko polędwicy u rzeźnika, mógłby przyrządzić tatara, 

background image

ale   musiałby   ją   ręcznie   zmielić,   mięso   w   kawałkach   niezbyt 

odpowiadało syjamczykom. Zdecydował się na pasztet.

Ze   sklepu   poszedł   już   do   domu,   oczywiście   na   piechotę,   dla 

sportu. Szedł boczną drogą, a potem żwirową ścieżką przez stary sad. 

Był jakieś trzydzieści metrów od składu jabłek, który przystosował do 

mieszkania,   kiedy   usłyszał   czyste   wysokie   głosy   miauczące   na 

powitanie. Dziewiętnastowieczną przechowalnię zbudowano na planie 

ośmiokąta. Budynek miał trzy piętra, a okna umieszczono na różnej 

wysokości.   Dostrzegł   jasne   futerka   wypatrujących   go   kotów,   które 

śmigały   między   oknami,   szukając   najlepszego   punktu 

obserwacyjnego. Spotkał się z nimi przy drzwiach, oba długie ogony 

falowały pysznie jak flagi. W ten sposób koci domownicy dopełniali 

powitalnego rytuału, który sprawiał Qwilleranowi wewnętrzną radość.

- Coście porabiali, moi buntownicy, odkąd was tu zostawiłem, 

co?

Kocie wąsy wyczuły obecność pasztetu z wątróbki. W pełnych 

niecierpliwości   pląsach   koty   ruszyły   biegiem   po   rampie,   która 

prowadziła   dookoła   wnętrza,   łącząc   galerie   na   poszczególnych 

piętrach.   Dotarły   na   samą   górę,   gdzie   pod   dachem   znajdowała   się 

wąska kładka. Potem na łeb na szyję ześlizgnęły się w dół na pierwszą 

galerię, skąd zwinnie, jak wiewiórki, skoczyły na miękkie poduszki, 

ułożone   na   ławie   na   parterze.   Tam   umyły   starannie   łapki   i   wąsy, 

przygotowując się do kolacji.

Qwilleran rozsmarował pasztet na talerzykach i postawił je na 

podłodze. Lubił patrzeć, jak pochłaniały swoje porcje. Były idealne: 

background image

smukłe, płowe ciała na długich brązowych nogach, zabójczo błękitne 

oczy i ciemnobrązowe pyszczki o głębokiej barwie. Brązowe ogony 

uderzały wymownie w podłogę jak rapiery. Według Qwillerana miały 

więcej wdzięku i elegancji od Bootsiego, którego Polly przekarmiała, 

chcąc mu w ten sposób wynagrodzić brak towarzystwa.

O   siódmej   zadzwonił   do   drzwi   wozowni,   w   której   Polly 

urządziła   mieszkanie.  Wspiął się  po  wąskich  schodach,   na  których 

szczycie, z położonymi uszami i obnażonymi kłami, czekał Bootsie.

- Witaj, o arcytypie wszech jestestw! - powiedział Qwilleran, 

spodziewając się, że fraza z Szekspira spodoba się Polly.

Bootsie zasyczał.

- Musisz mu wybaczyć - przeprosiła Polly. - Wyczuł zagrożenie 

tamtej nocy, kiedy jechał za mną ten bandzior, od tamtej pory jest 

niespokojny.

Po ciepłym, cichym i znaczącym uścisku, który wprawiłby w 

niemałe zdziwienie protektorów biblioteki i ożywił pocztę pantoflową 

w Pickax, Qwilleran podał Polly zapakowany w serwetkę węzełek.

- Przepraszam, że nie jest przyzwoicie zapakowany - powiedział. 

- Przywiozłem go z gór. To chyba twój odcień niebieskiego.

Polly była wzruszona.

- To peleryna! I to ręcznie tkana! Kto ją zrobił?

- Ktoś w górach - powiedział wymijająco. - Wszyscy tam są 

tkaczami albo garncarzami, albo pracują z drewnem - nie wspomniał 

już o tym, że pelerynę utkała młoda interesująca kobieta, którą zabrał 

background image

na kolację po tym, jak dwukrotnie wybawiła go z opresji na górskich 

szlakach.

Polly zdjęła ponurą garsonkę, którą miała na sobie w bibliotece, 

i wyglądała teraz letnio i kolorowo w sukience w białe groszki na 

czerwonym tle.

- Jesteś pewien, że nie jest dla mnie zbyt odważna? - spytała, 

kiedy ją skomplementował. - Irma Hasselrich pomagała mi ją wybrać.

Do   restauracji   pojechali   wynajętym   samochodem,   którym 

Qwilleran przyjechał z gór.

- Mój się zepsuł - wyjaśnił - więc go zostawiłem.

Wyjaśnienie mijało się odrobinę z prawdą. Samochód zakopał 

się w błocie i Qwilleran podarował go młodej góralce, która będzie w 

stanie go wyciągnąć swoją amfibią.

Restauracja   pod   nazwą   „Old   Stone   Mill”   znajdowała   się   w 

historycznym młynie. Pickax było bogatym miastem, w którym było 

wystarczająco dużo wyrafinowanych podniebień, żeby utrzymać jedną 

porządną   restaurację.   Właścicielem   lokalu   był   syndykat   majętnych 

dżentelmenów,   którzy   potrzebowali   niedochodowego   interesu   do 

odliczeń podatkowych. Szef kuchni był dobrze opłacany, a menu było 

światowe i mogło zadowolić tutejszych mieszkańców, którzy nieraz 

jadali w San Francisco, Nowym Orleanie i Paryżu.

Qwilleran i Polly usiedli przy swoim stoliku. Pomocnik kelnera, 

dwumetrowy   dryblas   górujący   nad   gośćmi   i   większością   obsługi, 

przecisnął się do ich stolika z dzbankiem wody i koszykiem pełnym 

czosnkowych grzanek. Nazywał się Derek Cuttlebrink.

background image

-   Witam,   panie   Q!   -   powiedział   przyjaźnie.   -   Myślałem,   że 

wyjechał pan na lato z miasta.

- Wróciłem - wyjaśnił lapidarnie Qwilleran.

-   Ja   biorę   dwa   tygodnie   wolnego   w   sierpniu,   jedziemy   pod 

namiot.

- Gratulacje.

- Aha, poznałem tę dziewczynę, ona ma namiot. Niebieski nylon, 

dwa metry na dwa trzydzieści. Ma aluminiowy stelaż i rozkłada się w 

pięć minut.

-   Weźcie   dużo   środków   na   komary   -   poradził   Qwilleran.   -   I 

trzymajcie   się   z   dala   od   trującego   bluszczu,   no   i   uważajcie   na 

kleszcze.

- Myślałeś jeszcze o college'u, Derek?

-   No,   to   jest   tak,   pani   Duncan.   Zdecydowałem   się   zostać   w 

gastronomii. Dostałem awans do kuchni, pod koniec miesiąca mam 

nadzorować grzanki i frytki.

- Gratulacje! - powiedział Qwilleran.

Kiedy pomocnik kelnera zniknął w kuchni, Polly odezwała się:

-   Czy   myślisz,   że   Derek   doprowadzi   kiedyś   do   końca   jakąś 

sprawę?

- Nie trać nadziei - powiedział Qwilleran. - Któregoś dnia spotka 

właściwą dziewczynę i zostanie sławnym chirurgiem. Widziałem już 

takie rzeczy.

Zamówił dla Polly wytrawną sherry, a dla siebie lokalny produkt 

w   postaci   wody   Squun,   czyli   wody   mineralnej   ze   źródła 

background image

wypływającego   w   Squunk   Corners,   którą   pił   zawsze   z   lodem   i 

cytryną.

Polly podniosła szklankę.

Slainte!

- Ditto - odpowiedział Qwilleran. - Co to znaczy?

- Nie wiem dokładnie. To toast po celtycku, którym posługuje 

się   Irma   Hasselrich   -  Polly   często   powoływała   się   na   swoją   nową 

przyjaciółkę.

Osobiście   Qwilleran   miał   obiekcje   wobec   Irmy   Hasselrich. 

Czterdziestolatka,   która   nadal   mieszkała   ze   swoimi   rodzicami, 

wzbudzała   w   nim   negatywne   uczucia.   Jej   ojciec   był   starszym 

partnerem   w   kancelarii   prawniczej   „Hasselrich,   Bennet   &   Barter”. 

Ona   sama   kierowała   zespołem   wolontariuszy   w   domu   pogodnej 

starości   i   Qwilleran   poznał   ją,   kiedy   odwiedzał   ośrodek,   żeby 

przeprowadzić wywiad z jednym z podopiecznych. Wtedy wydawała 

mu   się   przystojną   kobietą   o   proporcjonalnej   figurze,   zadbanym 

wyglądzie   i   ujmujących   manierach.   Kiedy   Polly   spędzała   lato   w 

Anglii, próbował zabrać Irmę na kolację, ale jego zaproszenie zostało 

dowcipnie   odrzucone.   Nie   był   przyzwyczajony   do   odmowy   i   jego 

reakcja była jednoznacznie negatywna.

Ostatnimi czasy obie kobiety odkryły wzajemną więź. Razem 

chodziły z lornetkami nad rzekę Ittibittiwassee obserwować ptaki albo 

nad rozlewiska przy Purple Point. Co więcej zadbana i dobrze ubrana 

Irma  skłoniła  Polly  do noszenia jaśniejszych kolorów i farbowania 

siwiejących włosów.

background image

- Wyglądasz dzisiaj szczególnie młodo i atrakcyjnie - powiedział 

Qwilleran, kiedy sączyli aperitify. - Jeszcze trochę, a dołączysz do 

Klubu Teatralnego i będziesz grała role niewinnych podlotków.

- Marne szanse! - powiedziała, śmiejąc się melodyjnie. - Ale, 

ale, słyszałeś, że mają wystawiać jesienią Makbeta?

- A to niespodzianka!

-   Dlaczego?   To   sztuka   pełna   emocji.   Aż   roi   się   w   niej   od 

wiedźm, duchów, pojedynków i okropnych zabójstw. Wiele mówi o 

pokusach, ludzkim upadku, duchowym złu i nieopanowanej ambicji.

- Ale, zgodnie z przesądem, przynosi pecha zespołowi, który ją 

wystawia.

- Nikt tutaj nie słyszał o czymś takim, więc bądź łaskaw ich nie 

uświadamiać - doradziła Polly. - Nie ma wątpliwości, że Larry zagra 

główną rolę.

- Znów będzie musiał zapuścić brodę, czego nie lubi robić. Kto 

reżyseruje?

-   Ktoś   nowy.   Nazywa   się   Dwight   Somers,   przyjął   posadę   w 

przedsiębiorstwie XYZ. Ma doświadczenie z teatrem i podobno jest 

bardzo miły. Ogłoszono nabór i chodzą słuchy, że doktor Melinda 

wystąpi w roli Lady Makbet. Biblioteka w Pickax jest kluczowym 

punktem wymiany plotek.

Qwilleran chciał spytać: „Widziałaś Melindę?... Jak wygląda?... 

Mówią, że się zmieniła”. Rozważał to w myślach i zdecydował się 

zapytać,   dbając   jednak   o   to,   żeby   nie   okazać   zbytniego 

zaangażowania.

background image

- Nadaje się do tej roli?

- Zdaje mi się, że tak. Widziałam ją na pogrzebie doktora Hala. 

Odniosłam   wrażenie,   że   się...   postarzała.   Ma   rysy   Goodwinterów: 

wąską podłużną twarz, taka twarz nie starzeje się ładnie, wyglądała na 

wymizerowaną.

Zamówili bulion z rzeżuchy, miecznika w sosie ananasowym z 

dodatkiem papryczki jalapeńo.

- Jaką to niespodziankę przygotowałaś na dzisiejszy wieczór? - 

zapytał Qwilleran.

-   Więc...   -   zaczęła   z   wyraźnym   zadowoleniem.   -   Irma   i   ja 

poszłyśmy   razem   na   kolację,   kiedy   pojechałeś   w   góry,   i 

rozmawiałyśmy o Szkocji. Irma chodziła tam do szkoły plastycznej i 

nadal   utrzymuje   kontakty   z   kilkorgiem   szkockich   przyjaciół. 

Wspomniałam, że zawsze chciałam zobaczyć ojczyznę Makbeta, i tak 

się zaczęło. Pomyślałyśmy, że można by zorganizować wycieczkę po 

wyspach i górach. Zysk mógłby pójść na dom opieki dla starców.

- Brzmi nieźle. Kto to zorganizuje?

- Irma opracuje trasę i będzie robić za przewodnika, a ja zajmę 

się rezerwacjami.

- Ma doświadczenie w organizacji grupowych wycieczek?

-   Nie,   ale   jest   urodzonym   przywódcą   i   nadzoruje   pracę 

wolontariuszy   w   domu   opieki.   Jest   zorganizowana   i   zna   Szkocję, 

szczególnie góry i zachodnie wyspy.

- Jak zamierzacie podróżować po Szkocji?

background image

-   Wynajętym   busem.   Lanspeakowie   i   Comptonowie   już   się 

zgłosili. Irma i ja będziemy dzielić pokój. Koszty wycieczki obliczone 

są dla par, ale single też są mile widziani.

Qwilleran   pomyślał   sobie,   że   to   dobry   pomysł,   żeby   Polly 

wyjechała, dopóki groźba kolejnego napadu nie minie.

- Spodobają ci się góry. Spędziłem tam miesiąc miodowy. O ile 

pamiętam, jedzenie nie było najlepsze, ale to było dawno temu, poza 

tym   nowożeńcom   nie   przeszkadzają   takie   rzeczy...   Chcesz,   żebym 

karmił Bootsiego podczas twojej nieobecności?

Spojrzała na niego wyczekująco.

- Miałyśmy nadzieję, że... mógłbyś... dołączyć do nas.

Propozycja   zaskoczyła   Qwillerana.   Nie   był   przygotowany   na 

taki obrót sprawy. Zanim odpowiedział, patrzył przez kilka chwil w 

sufit.

- Jak długo ma potrwać wyprawa? Nigdy nie zostawiałem kotów 

na dłużej niż na kilka dni. Kto się nimi zajmie?

-   Nie   znasz   nikogo,   komu   mógłbyś   zaufać?   Kogoś,   kto 

zamieszkałby w twojej szopie przez dwa tygodnie? Moja szwagierka 

zaopiekuje się Bootsiem.

Qwilleran skubał z niezdecydowaniem wąsy.

-   Nie   wiem.   Muszę   to   przemyśleć.   Cokolwiek   zdecyduję, 

Fundacja K zwróci wam wszystko, co przeznaczycie na dom opieki. 

Dacie ogłoszenie?

- Irma mówi, że lepiej będzie osobiście zapraszać uczestników, 

to   pozwoli   stworzyć   zgraną   grupę.   Pojedziemy   w   sierpniu,   kiedy 

background image

kwitną wrzosowiska. Wycieczka zacznie się w Glasgow, a skończy w 

Edynburgu.

-   Glasgow?   -   powtórzył   Qwilleran   z   zainteresowaniem.   - 

Czytałem   ostatnio   o   powrocie   mody   na   Charlesa   Renniego 

Mackintosha   z   Glasgow.   Wiesz,   moja   matka   pochodziła   z 

Mackintoshów.

Polly oczywiście wiedziała, bo słyszała już o tym ze sto razy, ale 

zapytała słodko:

- Czy myślisz, że jesteś z nim spokrewniony?

- Nie wiem nic o moich przodkach ze strony matki, tylko tyle, że 

jeden   powoził   dyliżansem   i   został   zamordowany   przez   rozbójnika, 

albo może był rozbójnikiem powieszonym za zamordowanie woźnicy 

dyliżansu. Co się zaś tyczy Charlesa Mackintosha, to wiem tylko tyle, 

że był pionierem nowoczesnego wzornictwa, jakieś sto lat temu. Zdaje 

się, że to interesująca postać.

- Jeśli chciałbyś przedłużyć swój pobyt w Glasgow, możesz to 

zrobić   -   powiedziała   zachęcająco   Polly.   -   Carol   i   Larry   pojadą 

wcześniej do Londynu, chcą obejrzeć kilka sztuk.

- Dobra, dopisz mnie do singli. Znajdę opiekunkę do kotów. Lori 

Bamba byłaby idealna, ale ma dzieci. Pozabijają się w moim domu. 

Szopa została zaprojektowana dla kotów i dorosłych.

Podano zupę. Delektowali się nią w milczeniu, rozmyślając nad 

zbliżającymi   się   przygodami.   Kiedy   podano   miecznika,   Qwilleran 

odezwał się:

background image

-   Słyszałem   coś   o   Irmie   Hasselrich,   ale   z   niesprawdzonego 

źródła. Może będziesz mogła to sprostować.

Polly nagle zesztywniała.

- Co słyszałeś? I od kogo?

-   Ochraniam   moich   informatorów.   Podobno   zastrzeliła 

mężczyznę   jakieś   dwadzieścia   lat   temu   i   była   oskarżona   o 

morderstwo,   ale   Hasselrichowie   przekupili   sędziego,   żeby   ją 

uniewinnił.

Polly wzięła głęboki oddech i zaczęła z niechęcią:

-   Jak   większość   plotek   w   Pickax,   ta   jest   tylko   w   dziesięciu 

procentach   prawdziwa.   Motyw   zabójstwa   był   jasny,   nazwałbyś   go 

dzisiaj próbą  gwałtu.  W sądzie  Hasselrich  bronił córki i przysięgli 

uznali   ją   za   winną   zabójstwa,   ale   zalecili   zwolnienie   z 

odpowiedzialności.   Sędzia   okazał   się   bardziej   wyrozumiały   od 

większości ówczesnych jurystów. Zasądził warunkowe zwolnienie i 

trzy   lata   prac   na   rzecz   wspólnoty...   Czy   ta   odpowiedź   cię 

satysfakcjonuje?

Wyczuwając w głosie Polly znużenie, odpowiedział:

- Wybacz, po prostu powtórzyłem tylko to, co słyszałem. Już nie 

tak ostrym tonem Polly powiedziała:

- Po odpracowaniu wyznaczonego terminu Irma oddała się pracy 

w wolontariacie. Poświęciłaby wszystko dla słusznej sprawy. Zebrała 

całe tony pieniędzy na cele dobroczynne.

background image

- To godne podziwu - wymamrotał Qwilleran, ale przemknęło 

mu   przez   głowę,   że   „wszystko”   w   tym   kontekście   brzmi   dosyć 

podejrzanie.

Na deser zamówił ciasto truskawkowe, a Polly grzebała łyżeczką 

w małym pucharku cytrynowego sorbetu. Nie zjadła nawet połowy 

swojej porcji.

-   Uważam   na   dietę   -   wyjaśniła.   -   Straciłam   dwa   kilogramy, 

widać?

-   Wyglądasz   zdrowo   i  pięknie   -   odpowiedział   -   nie   przesadź 

tylko.

Po   deserze   poszli   do   jej   mieszkania   na   kawę,   później   czytali 

trochę na głos. Przeczytali dwa akty Makbeta, podczas gdy Bootsie 

obwąchiwał z odrazą nogawki spodni Qwillerana.

Było   już   późno,   kiedy   Qwilleran   wrócił   do   swojego   składu, 

gdzie   dwa   niepocieszone   syjamskie   koty   czekały   na   niego   przy 

drzwiach. Wyczuwając, że miał kontakt z innym kotem, oddaliły się z 

dumnym wyrazem wyższości.

- Chodźcie no, dzieciaki! - skarcił je. - Mam dla was wieści. Jadę 

na wycieczkę do Szkocji i wy zostajecie!

- Yow! - wytknął mu Koko.

- Właśnie tak! Zostajecie tutaj.

- N-n-nie! - zaskrzeczała Yum Yum.

- Ehe, zgadza się, „nie”, ty też nie jedziesz.

background image

Rozdział drugi

Następnego   dnia   Qwilleran   żałował   decyzji   o   wyjeździe   do 

Szkocji.   Podjął  ją   pod   wpływem  impulsu   i   teraz   przykro   było   mu 

zostawiać koty na dwa tygodnie. Kiedy szczotkował ich jedwabistą 

sierść   (rozłożone   nogi   Yum   Yum   przypominały   podstawę   stolika 

wykonanego przez Duncana Phyfe, a sztywny ogon Koko naśladował 

zawijas w stylu Hogarth), miał już zamiar odwołać rezerwację, ale 

wewnętrzny głos powstrzymywał go przed tym, powtarzając: „Jesteś 

dziewięćdziesięciokilowym mężczyzną i pozwalasz, żeby zniewoliły 

cię ośmiokilogramowe koty!”

Tego wieczoru Qwilleran czytał kotom na głos. Kotka zwinęła 

się w kłębek na jego kolanach, a kot przysiadł na oparciu krzesła. W 

pewnym momencie zadzwonił telefon.

- Przepraszam, kochanie - powiedział, podnosząc Yum Yum i 

kładąc   ją   delikatnie   na   ciepłej   poduszce,   na   której   przed   chwilą 

siedział.

Dzwoniła   Irma   Hasselrich.   Mówiła   w   tym   swoim 

przesłodzonym, formalnym stylu.

background image

-   Panie   Qwilleran,   dowiedziałam   się   właśnie   z   olbrzymią 

radością, że wyraził pan życzenie dołączenia do wycieczki „Śladami 

Ślicznego Księcia”.

-   Tak,   zdaje   mi   się,   że   to   będzie   wspaniała   przygoda.   Moja 

matka   pochodziła   z   rodu   Mackintoshów.   A   przy   okazji,   proszę 

nazywać mnie Qwill.

- Nie ma o czym mówić, panie Qwilleran - kontynuowała, jakby 

nie   słyszała,   co   powiedział.   -   Jesteśmy   zachwyceni,   że   Fundacja 

Klingenschoenów   proponuje   nam   wsparcie   finansowe.   Chcemy 

stworzyć   park   dla   pacjentów   ośrodka,   z   kwietnikami,   szerokimi 

alejkami dla wózków inwalidzkich  i pawilonem przeznaczonym na 

pikniki i gry.

-   To   godne   pochwały   -   wymamrotał   Qwilleran.   -   Ile   osób 

spodziewa się pani wciągnąć na listę?

- Mamy szesnaście miejsc, tyle osób zmieści się w busie.

-   Czy   Polly   wspominała   pani,   że   chciałbym   przedłużyć   mój 

pobyt w Glasgow?

- Tak. Wiele osób chce przedłużyć swój pobyt za granicą, więc 

zaproponowałam, żeby każdy leciał na własną rękę. Ustalimy dzień i 

miejsce spotkania w Glasgow.

- Ilu uczestników już się zgłosiło?

-   Jedenastu.   Może   mógłby   pan   wskazać   kogoś,   kto   mógłby 

dołączyć?

background image

- A John i Vicki Bushlandowie? Mają letni dom w Mooseville, 

chociaż oficjalnie są mieszkańcami Lockmaster, gdzie John prowadzi 

studio fotograficzne.

-   Wspaniale   byłoby   mieć   ze   sobą   profesjonalnego   fotografa! 

Zadzwonię do nich, mogę się na pana powołać?

- Naturalnie.

- Jak tylko się pan zapisał na wycieczkę, panie Qwilleran, trzy 

kolejne   osoby   zgłosiły   chęć   wzięcia   w   niej   udziału:   państwo 

MacWhannellowie,   on   jest   biegłym   rewidentem,   i   doktor   Melinda 

Goodwinter. Czy to nie wspaniałe mieć wśród uczestników lekarza?

Qwilleran skulił się do wewnątrz i zaczął przeczesywać palcami 

wąsy. Już widział, jak natarczywa Melinda puka do drzwi jego pokoju 

późnym wieczorem, wpraszając się na pogawędkę. Była bardzo upartą 

młodą kobietą i według tego, co mówił Arch Riker, który spotkał się z 

nią   po   pogrzebie   jej   ojca,   nadal   czuła   do   niego   miętę,   nie   mając 

żadnego względu na jego obecny związek z Polly.

Qwilleran pokrył swoje niezadowolenie, wypytując o pogodę w 

Szkocji,   a   Irma   zapewniła   go,   że   wyśle   wszystkie   informacje 

dotyczące podróży w mailu.

Kiedy skończył rozmawiać  z Irmą,  natychmiast zadzwonił do 

Archa Rikera, do redakcji „Moose County coś tam”. Dorastali obaj w 

Chicago, potem niezależnie robili karierę w dziennikarstwie. Spotkali 

się   znów   w   Pickax,   gdzie   Riker   realizował   swoje   marzenie   o 

prowadzeniu małomiasteczkowej gazety.

background image

-   Arch,   nie   odpuściłbyś   sobie   roboty   na   kilka   tygodni   i   nie 

wybrał się na wycieczkę do Szkocji z kilkoma osobami z okolicy? - 

zaproponował. - Moglibyśmy oszczędzić parę dolców, biorąc wspólny 

pokój.

Dodał   parę   szczegółów   i   rzucił   niedbale   kilka   znaczących 

nazwisk: Hasselrich, Lanspeak, Compton, MacWhannell.

Rikerowi spodobał się ten pomysł. Powiedział, że zawsze marzył 

o zagraniu do siedemnastego dołka w St. Andrews.

-   A   teraz   złe   wieści   -   powiedział   Qwilleran.   -   Melinda 

Goodwinter też jedzie.

- Akcja się zagęszcza - odparł Riker ze śmiechem. Bawiły go 

kłopoty, jakie jego przyjaciel miał z kobietami. - Polly wie?

- Jeśli nie, to szybko się dowie.

Gratulując   sobie   udanego   manewru,   Qwilleran   zadzwonił   do 

Irmy   i   zmienił   swoją   rezerwację   na   dwójkę.   Następnego   dnia   to 

Qwilleran mógł się pośmiać, kiedy Riker do niego zadzwonił.

- Hej, Qwill, posłuchaj tylko tego! - powiedział Arch. - Zabrałem 

wczoraj na kolację Amandę i powiedziałem jej o wyprawie, i zgadnij: 

ona chce jechać! Jak ci się to podoba?

-  Będzie   musiała   wziąć   jedynkę,  nikt  nie   będzie   chciał   z  nią 

mieszkać, nawet jej kuzynka Melinda.

Amanda   Goodwinter   była   zrzędliwą   babą   w   nieokreślonym 

wieku   o   niewyparzonym   języku,   która   „lubiła   troszkę   popić”,   jak 

mawiali miejscowi. Obecnie prowadziła studio projektowania wnętrz, 

które cieszyło się dobrą sławą, i od kilku kadencji była nieustannie 

background image

wybierana do rady miasta, gdzie nie marnowała czasu, nie składała 

pustych obietnic i nie szła na żadne układy.

Riker,   obdarzony   dziennikarskim   upodobaniem   do   dziwaków, 

dobrze bawił się w jej towarzystwie i plotkarze z Pickax przez jakiś 

czas   łączyli   ich   w   parę,   ale   upierdliwy   charakter   Amandy 

gwarantował   jej,   że   do   końca   życia   zostanie   sama.   Teraz   Arch 

delektował   się   wizją   Amandy,   która   rozniesie   w   drobny   pył 

harmonijną atmosferę wycieczki.

- Mam nadzieję, że wszyscy uczestnicy mają poczucie humoru - 

powiedział Qwilleranowi przez telefon.

- Absurdalne jest to, że Amanda nie znosi kobzy, gór, podróży 

autobusem i Irmy Hasselrich też.

-   No   to   czemu   jedzie?   Przecież   nie   dlatego,   żeby   być  blisko 

ciebie, stary pryku!

-   Niestety,   nie   mogę   sobie   przypisać   tej   zasługi.   Jest 

podekscytowana perspektywą wizyty w wytwórni whiskey, słyszała, 

że dają tam darmowe lufki.

Podczas   gdy   Qwilleran   rozkoszował   się   wiadomościami, 

zadzwonił Brodie, żeby poinformować go, że patrol policji stanowej 

wyśledził   w   pobliżu   granicy   okręgu   kasztanowy   samochód   na 

rejestracji z Massachusetts, kierujący się na południe.

-   Prawdopodobnie   opuszczał   okręg   -   powiedział   Brodie.   - 

Sprawdziliśmy rejestry. Samochód jest zarejestrowany na niejakiego 

Charlesa Edwarda Martina z Charleston, w stanie Massachusetts.

background image

- Co on tu robił? - Qwilleran zadał krótkie i ostre retoryczne 

pytanie. - Od pięciu lat nie widziałem tu samochodu z Massachusetts. 

Mieszkańcy Nowej Anglii nawet nie słyszeli o Moose County.

- Może to znajomy doktor Melindy, może przyjechał na pogrzeb 

jej ojca. Było tu wielu brodaczy - powiedział Brodie. - Coś ci powiem, 

Qwill.   Jeśli   jeszcze   raz   się   tu   pojawi,   a   my   otrzymamy   skargę, 

przynajmniej   będziemy   wiedzieli,   kto   to   jest.   Na   razie   wystawiam 

nocny   patrol   na   Goodwinter   Boulevard.   Powiedz   Polly,   żeby   nie 

wychodziła sama po zmierzchu.

Qwilleranowi zadrgały wąsy. Wystarczyło, że pomyślał o tym 

kasztanowym samochodzie, i od razu czuł szczególne mrowienie w 

górnej   wardze.   Sumiaste   wąsy   były   nie   tylko   rozpoznawczą   cechą 

Qwillerana, ale też od dawna były źródłem jego podejrzeń i przeczuć. 

Swędziały  i jeżyły się, żeby zwrócić jego uwagę, a doświadczenie 

nauczyło   go,   żeby   zaufać   dawanym   przez   nie   sygnałom.   Ta 

szczególna   wrażliwość   była   kwestią,   którą   poruszał   tylko   z 

najbliższymi   przyjaciółmi,   a   i   oni   nie   byli   skorzy   wierzyć   w 

nadzwyczajne właściwości jego wąsów. Tak czy inaczej, to był fakt.

Nie   tylko   Qwilleran   posiadał   umiejętność   wyczuwania 

kłopotów,   także   Kao   K'o-Kung   miał   wyjątkową   zdolność 

demaskowania złych czynów i złych ludzi w ten sam sposób, w jaki 

wyczuwał mikroskopijny ślad na dywanie i to, że radio jest włączone, 

kiedy powinno być wyłączone. Gdy Koko nastawiał uszu i poruszał 

wąsami, kiedy drapał i obwąchiwał, to znaczyło to, że był na tropie 

czegoś, co nie było takie, jak być powinno.

background image

Po rozmowie z Brodiem Qwilleran odwrócił się do Koko, który 

zawsze podsłuchiwał z bliska.

-   No   co,   chłopie?   Wygląda   na   to,   że   facet   z   Goodwinter 

Boulevard wyjechał z miasta.

- Yow - powiedział Koko, drapiąc się po uchu.

- Jak dotąd wszystko się układa. Teraz musimy  wam znaleźć 

odpowiednią opiekunkę. Tylko jak?

Koko, mrucząc, zeskoczył na podłogę i potruchtał do spiżarni, 

gdzie znacząco wlepił wzrok w swój pusty talerz. Yum Yum też nie 

kazała   na   siebie   czekać.   Była   najwyższa   pora   na   południową 

przekąskę.

Qwilleran   nasypał   im   garść   chrupiących   płatków, 

przygotowanych   przez   Mildred   Hanstable,   która   pisała   do   działu 

kulinarnego   w   „Moose   County   coś   tam”.   Było   to   jedyne   suche 

jedzenie, którym syjamczyki nie gardziły. Kiedy popatrzył, jak żują, 

wachlując się energicznie ogonami, uderzyła go nagła myśl.

- Mam! - wykrzyknął. - Mildred Hanstable!

Nie   tylko   pisała   do   kolumny   kulinarnej,   ale   też   prowadziła 

zajęcia   praktyczne   w   szkole   w   Pickax   i   lubiła   gotować   dla   psów, 

kotów i ludzi.

Była   wdową   i   mieszkała   samotnie.   Pulchna,   ale   ładna,   miała 

dobre   serce   i   żywą   wyobraźnię,   nie   wspominając   o   szerokich 

kolanach.

background image

- Wyśmienicie! - zawył Qwilleran tak głośno, że zaalarmowane 

syjamczyki odwróciły ku niemu głowy, zanim połknęły ostatnie kęsy 

z talerza.

Mildred   Hanstable   była   teściową   jego   przyjaciela   Rogera 

MacGillivraya, więc odnalazł go w jadłodajni „Lois's Luncheonette”, 

żeby zapytać, co sądzi o tym pomyśle.

- Co ty na to? Ona lubi koty, a koty lubią ją.

- To by jej tylko wyszło na dobre, oderwało od smutnych myśli o 

przeszłości   -  powiedział.   -  Według   niej   twój   skład   jest  cudowny   i 

propozycję spędzenia w nim kilku tygodni potraktowałaby jak dar od 

losu.

- Muszę cię tylko spytać o jedną rzecz. Czy nadal dużo pije?

-   No   wiesz,   alkoholem   zalewała   smutek   po   stracie   męża,   ale 

jakoś z tego wyszła. W zamian za to objada się. Moim zdaniem jest po 

prostu   samotna.   Chciałbym,   żeby   spotkała   jakiegoś   przyzwoitego 

faceta.

- Popracujemy nad tym, Roger. Gdzie się teraz wybierasz?

- Mam spotkanie w Kennebeck. Kobiecy Klub Popołudniowy 

sadzi drzewo w parku.

Tak   się   złożyło,   że   Qwilleran   przywiózł   z   gór   kilka   ręcznie 

robionych peleryn i po pewnym spotkaniu redakcyjnym jedną z nich 

podarował Mildred. Lubiła takie obszerne ubrania, bo kamuflowały jej 

nadmierną   tuszę.   Zaproszenie   do   składu   i   propozycję   opieki   nad 

kotami przyjęła z zachwytem, którego nie potrafiła wyrazić słowami.

background image

Kiedy ta kwestia przestała już go trapić, Qwilleran poświęcił się 

innym   sprawom.   Podarował   pozostałe   peleryny   swojej   sekretarce, 

młodej dekoratorce wnętrz, która pomagała urządzić skład, i szefowej 

działu reklamy „Moose County coś tam”, wprawiając wszystkie trzy 

kobiety   w   nieziemski   zachwyt.   Później,   żeby   zastąpić   samochód, 

który porzucił w górach, kupił białe czterodrzwiowe auto z komisu. 

Nigdy   nie   tracił   pieniędzy   na   nowe   modele.   Dotąd   szczęśliwie 

udawało   mu   się   unikać   doktor   Melindy   Goodwinter,   chociaż 

przypadał właśnie termin wizyty kontrolnej, wyznaczonej mu jeszcze 

przez świętej pamięci doktora Hala.

Irma Hasselrich nie zwlekała z wysłaniem wyczerpującego maila 

do   wszystkich   uczestników   wyprawy   na   temat   szczegółowej   trasy 

wycieczki, pogody w Szkocji i odpowiedniego ubrania.

„Koniecznie   musicie   zabrać   swetry   i   kurtki.   Wieczory   są 

chłodne. Poza tym wybieramy się na wietrzne wyspy i na szczyty gór. 

Spakujcie lekkie płaszcze przeciwdeszczowe, parasole, wodoodporne 

buty  albo kalosze”. Ostatnie słowo podkreślone  było na czerwono. 

Dalej: „Na specjalne okazje panowie są proszeni o zabranie blezeru 

albo sportowej marynarki i koszuli z krawatem, a paniom doradzam 

sukienki i szpilki. Na każdą osobę przypada jedna sztuka bagażu plus 

jedna podręczna torba. Na pokładzie busa i w restauracjach nie będzie 

można   palić,   co   ustalamy   ze   względu   na   niepalących   i   na 

niebezpieczeństwo   pożaru”.   Na   koniec   załączono   krótką   listę 

podstawowych terminów.

background image

Loch... jezioro

Moor... nieporośnięte drzewami wzgórze

Glen... samotna dolina

Fen... bagno

Ben... góra

Firth... ujście rzeki

Burn... strumień

Strath... dolina rzeki

Kyle... kanał

Croft... wiejski dom

Crofter... farmer

Bothy... baraki

Neeps... rzepy

Tatties... ziemniaki

Haggis... mięsny pudding

Toilet... publiczna toaleta

Usquebaugh... whiskey

Do   listu   Irma   dołączyła   też   propozycje   lektur,   które   w 

większości   znajdowały   się   w   podręcznej   biblioteczce   Qwillerana: 

Boswell, doktor Johnson, sir Walter Scott i inni. Mimo to Qwilleran 

udał   się   do   antykwariatu   Eddingtona   Smitha   i   wybrał   stary 

przewodnik z pożółkłą składaną mapą. Antykwariusz polecił mu także 

Wspomnienia osiemnastowiecznego piechura.

background image

- To o Szkocji. Wydano je w 1790 i w 1927 ukazał się przedruk. 

Jest w dobrym stanie jak na sześćdziesięciopięcioletnią książkę.

Qwilleran wziął obie książki i miał właśnie wychodzić, kiedy 

Eddington powiedział:

-   Doktor   Melinda   była   tu   wczoraj.   Chciała,   żebym   kupił 

księgozbiór doktora Hala, ale jej cena jest za wysoka.

Tego   wieczora   Qwilleran   rozsiadł   się   wygodnie   w   swoim 

ulubionym   fotelu   z   zamiarem   przeczytania   Wspomnień.   Koty   też 

usadowiły   się,   przygotowane   na   lekturę:   Koko   na   szerokiej   obitej 

poręczy, a Yum Yum na jego kolanach. Wyciągnęła przednie nogi i 

wdzięcznie   skrzyżowała   łapki.   Książka,   która   od   ponad 

sześćdziesięciu lat przesiąkała domowymi zapachami, stanowiła dla 

kotów niesłychanie interesujący obiekt. Qwilleran natychmiast dał się 

porwać poruszającej relacji czwórki osieroconych przez matkę dzieci, 

w wieku dwóch, czterech, siedmiu i czternastu lat, które wyruszyły na 

poszukiwanie ojca, dzielnego żołnierza, walczącego za księcia Karola. 

Po  przebyciu  stu   pięćdziesięciu   mil   i  trzech   miesiącach   wędrówki, 

błagając o jedzenie i dach nad głową, dzieci dowiadują się, że ich 

ojciec poległ w bitwie pod Culloden.

Pochłonięty   perypetiami   młodych   bohaterów,   Qwilleran   nie 

słyszał   dzwonka   telefonu,   który   brzęczał   już   od   jakiegoś   czasu. 

Dopiero   głośne   miauknięcie   Koko,   wprost  do   ucha,   wyrwało   go   z 

lektury.

- Hm, halo? - powiedział niepewnie.

background image

- Witaj, kochanie. To ty? Kiepsko cię słyszę. Poznajesz głos z 

zamierzchłych czasów?

- Kto mówi?  - spytał bezbarwnym głosem,  mimo  że od razu 

rozpoznał rozmówczynię.

- Melinda!

- Och... witaj.

- Przeszkodziłam ci w czymś ważnym?

- Nie, czytałem książkę.

- Musi być dobra. Jaki tytuł?

-   To...   hmm...  Wspomnienia   osiemnastowiecznego   piechura 

Johna Macdonalda.

-   Brzmi   nieźle.   Ktoś   mi   powiedział,   że   zbierasz   teraz   stare 

książki.

-   Mam   kilka   -   starał   się   brzmieć   jak   nowicjusz,   w   dodatku 

nudny.

- Sprzedaję bibliotekę mojego ojca, jesteś zainteresowany?

- Obawiam się, że nie. Kupuję po jednej książce od czasu do 

czasu.

-   Może   spotkalibyśmy   się   w   domu   ojca,   rzuciłbyś   okiem   na 

książki? Może coś cię zainteresuje. Mieszkam w Indian Village, ale 

mogłabym podjechać do miasta.

-   Świetny   pomysł!   -   powiedział   z   mylącym   entuzjazmem.   - 

Spytam Polly Duncan, kiedy ma wolne, i spotkamy się z tobą. Jest 

moim guru, jeśli chodzi o wybór książek.

Po drugiej stronie na moment zapanowało milczenie.

background image

-   Dobrze.   Skontaktuję   się   z   tobą   później,   jeśli   jeszcze   nie 

sprzedam książek... Słyszałam, że jedziemy razem do Szkocji, kotku.

- Tak, Polly mnie namówiła.

-   Dobrze,   nie   pozwól   mi   dłużej   odrywać   cię   od   twojej 

ekscytującej książki.

- Dziękuję za telefon - powiedział kurtuazyjnie.

- Dobranoc.

Melinda   nie   zadzwoniła   już   więcej   w   sprawie   książek,   za   co 

Qwilleran   był   wdzięczny.   Ale   jej   nazwisko   pojawiało   się   w 

rozmowach w całym mieście. Pewnego wieczoru wpadł do „Studia 

Dekoracji Wnętrz Amandy”, żeby wysępić filiżankę kawy i skorzystać 

z   telefonu,   jak   to   robił   często,   kiedy   Fran   Brodie   urządzała   mu 

mieszkanie. Fran była asystentką Amandy, młodszą, atrakcyjniejszą i - 

powiedzmy   -   lepiej   wyposażoną.   Jako   córka   komendanta   policji   i 

członkini   Klubu   Teatralnego   miała   też   jeszcze   jedną   zaletę.   Była 

świetnie   poinformowana   o   najnowszych   plotkach,   albo 

wiadomościach, jak to wolał nazywać Qwilleran.

Fran przywitała go, wołając od drzwi:

-   Właśnie   minąłeś   się   z   Melindą.   Próbowała   nam   sprzedać 

książki swojego ojca. Nie wiem, co chciała, żebyśmy z nimi zrobiły... 

Kawę?

Podała   mu   ją   w   kubku   z   naszkicowaną   literą   Q,   co   było 

zaczepną aluzją do jego zwyczajowego żebractwa.

- Cieszę się, że wpadłeś, Qwill. Znalazłam coś, co po prostu 

musisz mieć. Jest dla ciebie stworzone!

background image

-   Powinienem   wiedzieć,   że   darmowa   kawa   nigdy   nie   jest 

naprawdę gratis - powiedział. - Co to jest?

Z przesadną ostrożnością otworzyła płaskie pudełko.

- To jest bezkwasowe pudełko, a to jest bezkwasowy materiał - 

wyjaśniła, odwijając bury kawałek tkaniny.

- Co to jest, do cholery?

- To szkocki relikt, fragment kiltu Mackintoshów, który jeden z 

członków   tego   rodu,   jakobicki   buntownik,   nosił   w   bitwie   pod 

Culloden w 1746!

- Skąd to wiesz? To wygląda jak relikt z kosza na śmieci!

- Są na to dokumenty. Należał do pewnej rodziny z Lockmaster, 

która   przybyła   tu   z   Kanady.   Jej   przodkowie   zostali   wydaleni   do 

Nowego Świata po upadku powstania.

- No i co mam niby  zrobić z tym wyblakłym ścinkiem?  Nie 

nadaje się nawet do mycia samochodu!

- Oprawimy go dla ciebie w ochronną ramkę, tak jak to się robi 

w muzeum,  i  będziesz  mógł  go  powiesić.   Oczywiście  wybierzemy 

jakieś zacienione miejsce.

- To zawęża lokalizację do schowka na miotły i kociej łazienki - 

powiedział. - Ile jest wart?

-   Jest   drogi,   ale   stać   cię   na   niego,   zważywszy   na   to,   ile 

zaoszczędzasz na kawie i telefonie.

- Poszukam czegoś w okolicy.

- Zrób to koniecznie - powiedziała Fran, napełniając jego kubek 

kawą. - Tak więc jedziesz do Szkocji z moją szefową. Dochodzą mnie 

background image

słuchy, że jest kłopot z zapełnieniem listy. Czy to dlatego, że Amanda 

jedzie   z   wami,   czy   dlatego,   że   Irma   Hasselrich   jest   organizatorką 

wyprawy?

- Zdawało mi się, że Irma ma liczny fanklub.

- Obawiam się, że ludzie uważają, że jest snobką i że się zbytnio 

rządzi, a jej perfekcyjna garderoba odstrasza kobiety, które ubierają 

się na sportowo. Amanda mówi, że ona wygląda jak obrane jajko... 

Chciałabym   wiedzieć   jedną   rzecz:   dlaczego   Irma   wybrała   termin, 

który   pokrywa   się   z   naszymi   próbami   do   Makbeta?   Trzech 

najważniejszych ludzi, reżyser i główni bohaterowie, wyjeżdżają!

- Czy Melinda zagra Lady Makbet?

Fran z dezaprobatą pokiwała głową.

-   Kilka   osób   próbowało   tej   roli,   ja   wybrałabym   Carol,   ale 

Dwight uparł się, żeby to była Melinda. Trochę się do niej mizdrzy. 

To pewnie dla niej zgłosił się na wycieczkę.

Qwilleran   pomyślał,   że   to   dobrze.   Miał   nadzieję,   że   Dwight 

zmonopolizuje uwagę Melindy.

Kilka dni później jadł kolację z Polly w restauracji „U Tipsy” w 

North   Kennebeck.   Melinda   siedziała   przy   stoliku   w  tej  samej   sali. 

Unikał patrzenia w jej kierunku, ale kątem oka zauważył, że była w 

towarzystwie mężczyzny ze schludnie przystrzyżoną brodą.

Polly powiedziała mu, że to Dwight Somers.

- Oboje jadą na wycieczkę „Śladami Ślicznego Księcia”. Wiesz, 

Melinda jest starą znajomą Irmy.

- Czyżby? - spytał z próżnością.

background image

Był pewien, że to dla niego Melinda jechała do Szkocji.

Polly mówiła dalej:

- Byłam u niej dzisiaj w gabinecie. Pamiętam, jak piętnaście lat 

temu przynosiła do biblioteki zamówienia na lektury szkolne, i trudno 

mi  jest  odnosić  się  do  niej  jak  do lekarza,  ale  Irma   mówi,   że my 

kobiety   powinnyśmy   się   wspierać.   Moja   szwagierka   pracuje   w 

rejestracji   kliniki   Goodwinterów   i   dowiedziałam   się   od   niej,   że 

mężczyźni   przenoszą   od   niej   swoje   karty   do   lekarza   mężczyzny   z 

Lockmaster.

- Jeśli chcesz znać moje zdanie, to ich żony nie życzą sobie, 

żeby chodzili do młodego... lekarza kobiety.

Miał zamiar powiedzieć „młodej atrakcyjnej”, ale ugryzł się w 

język.

Jak na zawołanie Melinda przeszła obok ich stolika w drodze do 

toalety.

- Witaj,  kochanku - powiedziała,  zawieszając  głos  na chwilę, 

która trwała wieczność.

Qwilleran podniósł się z krzesła i powiedział coś bez znaczenia:

- Doktor Goodwinter, jak mniemam.

Przytrzymał   jedną   rękę   na   oparciu   krzesła   i   stał   w   pozycji 

półsiedzącej, gotowy, by znów opaść na krzesło, jak tylko ona sobie 

pójdzie, co, miał nadzieję, szybko nastąpi.

-   Cieszycie   się   na   wspólną   wyprawę?   -   powiedziała,   patrząc 

przewrotnie wprost na Qwillerana.

background image

- Polly i ja oboje nie możemy się doczekać - wskazał kiwnięciem 

głowy na swojego gościa.

-   Więc   spotkamy   się   na   słodkich   brzegach   Loch   Lammond, 

kochanie   -   powiedziała   Melinda,   muskając   wypielęgnowaną   dłonią 

obrus na ich stoliku, kiedy oddalała się w stronę toalety. Zostawiła za 

sobą powiew tych samych perfum, których używała trzy lata temu.

-   Też   coś!   -   powiedziała   Polly   z   uniesionymi   brwiami.   -   Co 

miało oznaczać to przedstawienie?

- Ona jest nieobliczalna - odparł Qwilleran z westchnieniem ulgi. 

Obawiał się, że Melinda mogłaby wydać mu się równie pociągająca 

co   dawniej,   ale   jej   zuchwała   maniera,   która   niegdyś  go   pociągała, 

teraz tylko go drażniła. Miała modną fryzurę, która mu nie przypadła 

do gustu, i była stanowczo za chuda. Gust mu się zmienił. Nie chciał, 

żeby   Polly   zrozumiała   opacznie   jego   milczenie,   więc   pospiesznie 

zapytał:

- Nie wiem jak ty, ale ja nigdy nie podróżowałem z grupą, no, 

wyjąwszy oficjalne wyjazdy z paczką reporterów, więc spodziewam 

się   po   tej   wyprawie   wszystkiego,   co   najlepsze,   i   wszystkiego,   co 

najgorsze.

- Na pewno będziemy się dobrze bawić - zapewniła go, dodając: 

-   Pamiętasz   ten   bronchit,   którego   nabawiłam   się   podczas   mojego 

pobytu w Anglii? Tym razem zamierzam na wszelki wypadek brać 

witaminę C. Aptekarz powiedział mi o silnym preparacie, a liczę się z 

jego zdaniem.

background image

-   Rozmawiałaś   o   tym   z...   twoim   lekarzem?   -   Qwilleran   nie 

wierzył   w   cudowną   moc   witamin,   brokułów   i   wszystkich   innych 

rzeczy, o których mówiło się, że są „zdrowe”.

- Wspomniałam o tym Melindzie. Według niej nie przyniesie mi 

to   żadnej   szkody,   ale   też   i   nie   pomoże.   Mimo   to   zamierzam 

spróbować... Zrobiłeś listę rzeczy do zabrania, Qwill?

- Nigdy nie robię listy. Po prostu wrzucam rzeczy do walizki.

- Postępujesz kompletnie bez głowy, kochanie! Ja spisuję listę i 

zabieram tylko podstawowe kolory, ubrania, które do siebie pasują, 

jak   najmniej   dodatków   i   tylko   tyle   pasty   do   zębów,   kremu   i 

szamponu, ile trzeba na czternaście dni.

-   Ja   jestem   bez   głowy,   ale   ty   jesteś   skrajnie   wydajna   - 

odpowiedział   sucho.   -   Nic   dziwnego,   że   biblioteka   tak   sprawnie 

działa.

- Czytałeś coś z tego, co polecała Irma?

- Nie, ale Edd Smith  sprzedał mi książkę z rozkładaną  mapą 

Szkocji.   Jak   tylko   ją   rozłożyłem,   przybiegły   oba   koty   i   zaczęły 

uderzać łapkami w sam środek mapy. Próbowały ją poszarpać wzdłuż 

zgięć. Robiły przy tym tak straszliwy kociokwik, jakby to powiedział 

Old Possum. Mam nadzieję, że to nie była zapowiedź kłopotów, jakie 

czyhają na nas w podróży.

- Z Irmą na czele? Nie ma mowy!

Podczas   letnich   tygodni,   które   nadeszły   po   przypadkowym 

spotkaniu Qwillerana z Melindą w restauracji „U Tipsy”, Qwilleran 

background image

otrzymał od niej wiele telefonów. Za każdym razem posuwała się do 

absurdalnych   insynuacji,   które   wyprowadzały   Qwillerana   z 

równowagi.   Doszło   do   tego,   że   selekcjonował   swoich   rozmówców 

przy   pomocy   sekretarki.   Z   sobie   tylko   właściwym   pikantnym 

humorem   skonstatował,   że   po   dwóch   tygodniach   spędzonych   z 

Melindą w jednym busie będzie zdolny do popełnienia morderstwa.

W końcu nadeszły ostateczne rozkazy od sierżant Hasselrich, jak 

ją nazywał Lyle Compton.

Wieczorem   przed   Dniem   Pierwszym   spotkamy   się   w  

zarezerwowanym   salonie   w   naszym   hotelu   w   Glasgow   (patrz   plan  

podróży) między godziną szóstą a siódmą. Po zbiórce każdy na własny  

koszt może się udać na kolację. Wycieczka rozpocznie się następnego  

dnia   rano   po   obfitym   szkockim   śniadaniu   (wliczonym   w   koszty  

wycieczki). Załączam listę uczestników w porządku alfabetycznym.

John Bushland

Zella Chisholm

Lisa i Lyle Comptonowie

Polly Duncan

Amanda Goodwinter

Melinda Goodwinter

Irma Hasselrich

Carol i Lawrence Lanspeakowie

Glenda i Whannell MacWhannellowie

background image

James Qwilleran

Archibald Riker

Dwight Somers

Grace Chrisholm-Utley

Qwilleran   pokazał   listę   Mildred   Hanstable,   która   przyszła 

przymierzyć się do opieki nad ich kocimi wysokościami. Była spowita 

w zwiewną kreację, pod którą bezskutecznie próbowała ukryć swoje 

obfite kształty, a która dodawała jej tylko majestatycznego wdzięku 

klipra pod pełnymi żaglami. Syjamczyki przywitały ją z entuzjazmem, 

rozpoznając w niej twórcę swoich chrupiących przekąsek.

Mildred przestudiowała listę i oznajmiła proroczym tonem:

-   Interesujące   zestawienie.   Lyle   to   wieczna   maruda,   ale   jest 

sympatyczny... Amanda plecie, co jej ślina na język przyniesie, co 

bywa zabawne... Irma ma manię czystości, pewnie będzie wszystkim 

sprawdzać paznokcie przed śniadaniem...  Strasznie  jestem ciekawa, 

jak ci się spodobają siostry Chrisholm.

- Czy one śpiewają?

- Grace jest bogatą  wdową, a jej niezamężna  siostra  mieszka 

razem z nią na Goodwinter Boulevard. Kolekcjonują pluszowe misie.

- Napijesz się, Mildred?

- Tylko kawy. Przyniosłam ciasteczka, ale najpierw pokaż mi, 

gdzie w tej wieży są drabiny sznurowe.

background image

Qwilleran zaprowadził Mildred na rampę prowadzącą na wyższe 

kondygnacje,   a   za   nimi   szły   węszące   koty   ze   sztywno 

wyprostowanymi ogonami i napiętymi jak struny wąsami.

Qwilleran kolejno objaśniał:

-   Mój   gabinet   i  sypialnia   są   na   pierwszym  piętrze.   Drzwi   są 

zamknięte   przed   kotami.   Koko   lubi   zlizywać   klej   ze   znaczków   i 

kopert... Pokój gościnny znajduje się na drugiej antresoli. Radzę ci 

zamknąć   szczoteczkę   do   zębów.   Yum   Yum   jest   fetyszystką,   jeśli 

chodzi   o   szczotki.   Ukradłaby   moje   wąsy,   gdyby   nie   były   mocno 

przytwierdzone...   Przykro   mi,   że   jedyny   telewizor   znajduje   się   na 

poddaszu, w pokoju kotów.

-   Niech   ci   nie   będzie   przykro.   Ustawię   sobie   warsztat   do 

pikowania   kołder   na   pierwszym   piętrze   i   będę   słuchała   radia   - 

odpowiedziała. - Ile razy dziennie mam karmić koty?

-   Rano   i   wieczorem.   W   porze   lunchu   i   przed   snem   daję   im 

jeszcze garść twoich płatków. W kuchni znajdziesz dla nich puszki i 

mrożone smakołyki.

- Przyznam ci się, że wolałabym dla nich gotować - odparła. - 

Tak mi brakuje kogoś, dla kogo mogłabym przyrządzać posiłki. Czego 

jeszcze im potrzeba?

- Lubią, kiedy się je szczotkuje raz dziennie, inteligentnie z nimi 

rozmawia i oczywiście lubią zabawę. Koko woli zajęcia, które ćwiczą 

jego intelekt, jest rozwiniętym zwierzęciem.

Kiedy   oboje   odwrócili   się,   spoglądając   z   uwielbieniem   w 

kierunku Koko, ten przeturlał się i zaczął lizać nasadę ogona.

background image

-   Zapomnij   o   tym,   co   powiedziałem   -  dodał   Qwilleran.   -   Te 

dranie lubią robić ze mnie głupca.

Mildred podniosła kotkę, która łasiła się do jej kostek. Przy niej 

koty wydawały się takie smukłe i kształtne, zauważył Qwilleran.

- Yum Yum to straszna pieszczoszka - powiedział.

-   Tak,   jej   drugie   imię   powinno   brzmieć   „Bliskość”.   A   teraz 

zapoznaj mnie ze sztuką obsługiwania ich toalety.

Po   krótkim   instruktażu   mogli   w   końcu   usiąść   do   kawy   i 

daktylowo-orzechowych   ciasteczek.   Masywne   kwadratowe   fotele   z 

poduszkami i sofy ustawiono wokół dużego kwadratowego stolika, 

przodem do kominka, któremu nadano formę białego sześcianu. Po 

dwóch   stronach   bryły   znajdowały   się   paleniska,   na   trzeciej   ścianie 

umieszczono regał z książkami, Był na tyle wysoki, że koty, niczym 

greckie   bóstwa,   mogły   z   niego   spoglądać   w   dół   na   zwykłych 

śmiertelników.

- A teraz powiedz mi, czy powinnam wiedzieć coś jeszcze? - 

spytała.

-   Pani   Fulgrove   przychodzi   raz   w   tygodniu   robić   drobne 

porządki. Pan O'Dell jest naszą złotą rączką. O tej porze roku mamy tu 

zatrzęsienie  owocówek, które zostały  po składzie  jabłek, budzą się 

właśnie z hibernacji. Koko łapie je za skrzydełka i zjada na zakąskę... 

Zdaje mi się, że to wszystko.

- To powiedz mi, co będziecie robić w Szkocji?

background image

-   Słuchać   kobzy,   nocować   w   wiejskich   oberżach,   zwiedzać 

zamki,   jeść   haggis...   Jednym   słowem   będziemy   robić   to,   co   inni 

turyści.

- Fu! Haggis to gotowane owcze podroby pokrojone i zmieszane 

z   płatkami   owsianymi   i   przyprawami,   a   potem   zaszyte   w   owczy 

żołądek.

- Brzmi wspaniale.

Nagle Mildred posmutniała.

-   Przed   przyjściem   tutaj   ułożyłam   tarota   z   myślą   o   twoim 

wyjeździe i chyba powinieneś wiedzieć, co powiedziały karty.

- Nie brzmi zachęcająco, ale mów.

Qwilleran miał sceptyczny stosunek do czytania z kart, z dłoni i 

w ogóle do praktyk okultystycznych, które pochłaniały jego pulchną 

znajomą, ale była przynajmniej szczera i zawsze zdołał rozwiać jej 

smutne przeczucia.

- Czy mogę to nagrać, Mildred?

- Oczywiście, nie mam nic przeciwko temu.

To   było   zbędne,   Qwilleran   włączył   już   swój   kieszonkowy 

dyktafon.

- To czego się dowiedziałaś?

- Co dziwne, kiedy zapytałam o ciebie - zaczęła - odpowiedzi 

dotyczyły kogoś innego, kogoś w niebezpieczeństwie.

- Kobiety czy mężczyzny?

- Dojrzałej kobiety. Kobiety o sztywnych przyzwyczajeniach i 

prawym charakterze.

background image

Chodzi o Polly, pomyślał Qwilleran. Ktoś powiedział Mildred o 

napadzie.

- Co to za niebezpieczeństwo? - spytał.

- Cóż, karty były niejasne, więc przyniosłam talię i chciałabym 

ułożyć je jeszcze raz, w twojej obecności.

Z pewnymi oporami zgodził się i przeszli do stolika karcianego. 

Qwilleran   odwrócił   uprzejmie   wzrok,   kiedy   Mildred   próbowała   z 

trudem wstać z głębokiego fotela. Kiedy poprosiła, żeby potasował 

karty,   Koko   wskoczył   z   pełnym   zainteresowania   „Yow”   na   blat 

stolika.

- Chcesz, żebym go zamknął?

- Nie trzeba, pozwól mu patrzeć.

Sposób   układania   kart   i   ich   liczba   różniły   się   od   tego,   co 

przedtem widywał Qwilleran.

- Używam celtyckiego ułożenia, ta karta jest kluczowa.

Karty miały wyszukane kolorowe rysunki. Mildred szeptała coś 

pod nosem, przekładając je na stoliku. W pewnej chwili zamyśliła się. 

Potem powiedziała:

- Widzę podróż... Podróż przez wodę... Przedtem burzę...

-   Dobrze,   że   spakowałem   płaszcz   nieprzemakalny   - 

skomentował żartobliwie Qwilleran.

- Burzowa pogoda może oznaczać niesnaski, pomyłki, wypadki 

albo jeszcze coś gorszego.

- Szkoda, że nie wiedziałem o tym przed opłaceniem wycieczki.

- Nie bierzesz mnie na poważnie, Qwill.

background image

- Przepraszam, nie chciałem z ciebie zakpić.

-   Ostatnia   karta...   nie   wróży   najlepiej...   Powinieneś   ją 

potraktować jako ostrzeżenie.

Karta   przedstawiała   scenę   w   winnicy.   Kobieta   w   zwiewnych 

szatach   trzymała   w   dłoni   garstkę   monet,   na   nadgarstku   kobiety 

przysiadł ptaszek.

- Robi wrażenie dobrej karty - zauważył Qwilleran.

- Wręcz odwrotnie.

- To znaczy...

- Symbolizuje jakieś oszustwo... albo zdradę.

- Yow! - powiedział Koko.

- Podsumowując... ostrzegam cię, musisz być przygotowany... na 

niespodziewane   wypadki   -   pod   koniec   sesji   Mildred   zawsze 

brakowało   tchu   i   traciła   energię,   więc   Qwilleran   uznał,   że   lepiej 

będzie nie męczyć jej dłużej.

-  Cóż,  dziękuję.  To  bardzo  interesujące   - Qwilleran   wyłączył 

dyktafon.

Mildred wstała od stolika i wzięła kilka głębokich oddechów. 

Kiedy doszła do siebie, zwróciła się do Qwillerana:

- Jestem ciekawa, jak to się skończy.

- Ja również! - przyznał Qwilleran.

- Kiedy wyjeżdżasz?

- Chcę złapać połączenie do Chicago jutro w południe. Następny 

samolot   mam   o   szóstej.   Przesiadam   się   na   Heathrow,   tam   mam 

odprawę.   W   Glasgow   powinienem   być   około   dziesiątej   rano 

background image

miejscowego   czasu.   Zostawiam   ci   listę   telefonów,   pod   którymi 

możesz nas złapać, i proszę cię, nie miej oporów, żeby zadzwonić, 

jeśli   zajdzie   taka   potrzeba.   Nie   masz   pojęcia,   jak   ci   jesteśmy 

wdzięczni, cała nasza trójka!

- Cała  przyjemność  po mojej stronie!  Zabawimy  się,  prawda, 

kotki?

- Yow! - zapiszczał Koko, mrużąc oczy, jak gdyby przed oczami 

zatańczyły mu krewetki a la Newburgh.

Następnego ranka Qwilleran pożegnał się smutno z kotami. Na 

progu   odwrócił   się   jeszcze.   Żegnały   go   dwie   pary   ogromnych 

niebieskich   oczu,   w   których   wyczytał   zatroskanie.   Życzyłby   sobie 

bardziej   radosnego   rozstania.   Wiedział,   że   kiedy   odjeżdżał   sprzed 

domu,   dwa   małe   stworzonka   wypatrywały   go   jeszcze   z   wyższej 

kondygnacji składu.

Swój samochód zostawił na parkingu przed lotniskiem w Moose 

County.   Samolot   wystartował   bez   przeszkód.   Nie   napotkał   też 

żadnych   trudności   w   Chicago.   Wszystko   szło   gładko,   może   aż   za 

gładko.   Po   trzech   posiłkach   i   przeczytaniu   kilkunastu   czasopism 

wylądował   o   czasie   w   Glasgow.   Jego   bagaż   doleciał   niestety   do 

innego   miasta   w   zachodniej   Europie.   I   tak   zaczęła   się   wycieczka 

„Śladami Ślicznego Księcia”.

background image

Rozdział trzeci

Zanim   uczestnicy   wycieczki   „Śladami   Ślicznego   Księcia” 

zebrali   się   w   wigilię   Pierwszego   Dnia,   Qwilleran   zdążył   już 

przyzwyczaić się do zmiany czasu, odzyskać swój bagaż i złożyć hołd 

Charlesowi   Renniemu   Mackintoshowi.   Przez   cały   dzień   zmęczeni 

podróżni   docierali   do   położonego   w   centrum   miasta   hotelu,   który 

został wyznaczony na punk zbiorczy.

O szóstej po południu Qwilleran, ubrany zgodnie z instrukcjami 

sierżant Hasselrich w blezer, koszulę i krawat, stawił się w hotelowym 

lobby.   Dookoła   niego   pełno   było   mężczyzn   w   różnym   wieku 

ubranych   w   kilty.   Okazało   się,   że   w   sali   bankietowej   odbywa   się 

przyjęcie   weselne.   Spotkanie   uczestników   wycieczki   „Śladami 

Ślicznego Księcia” zostało z tego powodu przesunięte do salonu im. 

Roberta Burnsa, który nie różnił się niczym od salonu im. sir Waltera 

Scotta ani od tego noszącego imię Ślicznego Księcia Karolka czy też 

Roberta Louisa Stevensona. Zmieniał się tylko portret poety wiszący 

nad barem. Kiedy Qwilleran wszedł, rudy kelner w białym uniformie 

roznosił właśnie szampana i sok pomarańczowy.

background image

Wśród   obecnych   gości   byli   już   Carol   i   Larry   Lanspeakowie, 

najbardziej lubiana para w Pickax. Oboje byli miejscowymi liderami, 

właścicielami   domu   towarowego   i   stałymi   członkami   Klubu 

Teatralnego. Qwilleran podszedł do nich, cytując Szekspira:

- „Cześć Makbetowi! Cześć ci, tanie Cawdor!”

- Niech to szlag! To oznacza, że znów będę musiał  zapuścić 

brodę! - odpowiedział ponuro aktor, pocierając policzki.

- Najpierw był Ryszard III, potem Abe Lincoln, a teraz to. Jak to 

jest,   że   nigdy   nie   miałem   szansy   zagrać   Piotrusia   Pana?   -   Był 

pogodnym   człowiekiem,   trudno   było   wyobrazić   go   sobie   w   roli 

Makbeta mordercy.

- Qwill, to jest Dwight Somers, reżyseruje Makbeta. Chyba nie 

mieliście   okazji  się   poznać...   Dwight,   to   jest  Jim  Qwilleran,   lepiej 

znany jako Qwill. Czytałeś zapewne jego kolumnę „Piórkiem Qwilla” 

- Carol przedstawiła sobie obu panów.

- Wiele o tobie słyszałem - powiedział mężczyzna ze schludnie 

przyciętą brodą. - Podoba mi się twoja kolumna, jest zawsze na czasie.

- Dzięki. Mieszkasz w Moose County. Skąd jesteś?

- Z Iowa. Powinienem odczytać tę kwestię z dumą czy z żalem?

- W Iowa nie ma nic, czego nie dałoby się naprawić kilkoma 

jeziorami Wisconsin i górami Pensylwanii - powiedział zachęcająco 

Qwilleran. Dwight Somers podobał mu się z wyglądu. Emanowała z 

niego   wewnętrzna   energia,   typowa   dla   ludzi   teatru.   Nie   puścił   też 

mimo   uszu   jego   komplementów,   był   próżny   na   punkcie   swoich 

tekstów.

background image

Po chwili dołączyła do nich kolejna para, Comptonowie. Wysoki 

i chuderlawy Lyle był zgorzkniałym szkolnym kuratorem. Jego żona 

Lisa   pracowała   w   opiece   społecznej.   Miała   iskrzące   oczy   i   była 

obdarzona   poczuciem   humoru,   które   kontrastowało   z   ponurym 

sposobem bycia jej męża.

- Kto zajmuje się twoimi kotami, Qwill? - spytała.

- Mildred Hanstable. Mam nadzieję, że ich nie przekarmi. Jeśli 

chodzi o jedzenie, są mistrzowskimi naciągaczami... Jesteście gotowi 

na wesołą wyprawę w góry?

- Będę szczęśliwy, jak mnie ta podróż nie wykończy - biadolił 

jak zwykle Lyle.

Młody   mężczyzna   o   rzednących   włosach,   z   aparatem 

przewieszonym przez ramię, wszedł do salonu. Qwilleran przedstawił 

go jako fotografa z Lockmaster, Johna Bushlanda.

- Mówcie do mnie Bushy - powiedział przyjacielsko, potrząsając 

swoją prawie łysą głową.

- Jak to się stało, że zabrałeś aparat, a nie swoją żonę, Bushy, co?

-   Widzicie,   Vicki   otworzyła   firmę   cateringową   i   miała   już 

zamówienia na całe lato, nie mogła ich odwołać. A ty co zrobiłeś z 

kotami, Qwill?

-   Trzymają   posterunek   w   Pickax.   Przyjęły   na   stałe   kucharkę, 

która przygotowuje im posiłki dwa razy dziennie. Nie lubię się z nimi 

rozstawać. Zostawiłem na wierzchu kilka moich starych swetrów, tak 

że mogą się na nich wylegiwać i nie czują się porzucone.

background image

- To troskliwie z twojej strony - zauważyła Carol Lanspeak - ale 

obawiam się, że ty tęsknisz za nimi bardziej niż one za tobą.

-   Nie   musisz   mi   tego   mówić,   Carol.   Zbyt  długo   daję   się   im 

wodzić za nos, żeby nie zdawać sobie z tego sprawy.

Stopniowo   nadchodzili   pozostali   uczestnicy.   Kobiety   w 

spódnicach i w butach na obcasach, mężczyźni w marynarkach i pod 

krawatem.   Państwo   MacWhannellowie   byli   cichą   i   raczej   sztywną 

parą. On wysoki i tęgi. Ona niska i drobna. Arch Riker i Amanda 

Goodwinter zaczęli oczywiście wcześniej od kilku drinków w pubie. 

Irma i Polly przybyły z wielką mapą Szkocji, którą rudowłosy kelner 

rozwiesił   na   ścianie.   Irma   była   rzeczywiście   perfekcyjnie   ubrana   i 

uczesana,   a   jej   kształtna   sylwetka   miała   w   sobie   tę   drobiazgowo 

dopracowaną   schludność,   która   z   miejsca   dystansowała   pozostałe 

panie.

Cała uwaga gości skoncentrowała się na mapie, szczególnie na 

zachodnim wybrzeżu, naznaczonym zatokami, jeziorami i kanałami 

będącymi   efektem   cofania   się   lodu   w   epoce   lodowcowej   -   jak   z 

przekonaniem tłumaczyła szefowa wyprawy.

- Jak duża jest Szkocja? - ktoś zapytał.

Zanim   Irma   zdążyła   odpowiedzieć,   z   tyłu   sali   dobiegł   głos, 

suchy głos należący do chudego mężczyzny:

-   Kraj   ma   trzydzieści   tysięcy   czterysta   czternaście   mil 

kwadratowych, jest mniejszy od Karoliny Południowej.

Wszyscy   z   milczącym   podziwem   odwrócili   głowy   w   stronę 

Whannella MacWhannella, księgowego.

background image

Drżącym głosem drobnej osoby jego żona zapytała:

- Czy będziemy jechać przez wiele szczytów, tatuśku?

- Nie przez te wysokie, mamuśko - zapewnił ją.

- Czy nie są słodką parą? - spytała szeptem Amanda. - Zaraz 

wybuchnę.

Widok mapy wywoływał różnorodne komentarze.

- Zobacz, tam jest słynne Loch Lammond!

- Mam nadzieję, że zobaczymy potwora z Loch Ness!

- Gdzie są gorzelnie?

Głęboki głos z tyłu powiedział:

- Nad zatoką Firth of Forth jest słynny most kolejowy z dwoma 

przęsłami, każde po pięćset dwadzieścia jeden metrów, i dwoma po 

dwieście dziesięć metrów. Wagony jadą czterdzieści osiem metrów 

nad powierzchnią wody.

- Big Mac zostaje nominowany oficjalnym nudziarzem wyprawy 

- jęknęła Amanda.

Ktoś powiedział cicho:

-   Nałóżcie   okulary   przeciwsłoneczne,   nadchodzą   siostry 

Chrisholm.

Dwie kobiety, które właśnie weszły do salonu, były starsze od 

reszty   obecnych   tam   osób.   Obie   były   siwe.   Szły   jedna   za   drugą. 

Pierwsza   szła   niska,   krępa   kobieta   obwieszona   biżuterią,   jej   bujna 

pierś wyglądała jak jubilerska taca do prezentowania klejnotów.

Carol zwierzyła się szeptem Qwilleranowi:

background image

- Wszystkie te cacka są autentyczne! Powinieneś ją zobaczyć w 

sobotę w Country Clubie! Ona i Zella kolekcjonują pluszowe misie na 

masową skalę.

Choć   Qwilleran   nie   był   koneserem   biżuterii,   sznury   pereł 

splątane   ze   złotymi   łańcuszkami,   sczepione   diamentową   klamrą   na 

lewym   obojczyku,   robiły   na   nim   spore   wrażenie.   Jej   siostra, 

szczuplejsza,   wyższa   i   nie   tak   ozdobiona,   miała   przypiętą   złotą 

broszkę w kształcie misia z rubinowymi oczkami.

Siostry kierowały się wprost na niego. Ta obwieszona biżuterią 

zwróciła się do niego chrapliwym głosem:

- Pan nazywa się Qwilleran, poznaję pana po wąsach ze zdjęcia 

w gazecie. Zawsze czytamy  pana kolumnę.  - Spojrzała na niego z 

uśmiechem. - Jestem Grace Utley, a to moja siostra Zella. Jesteśmy z 

Chrisholmów.   Musiał   pan   słyszeć   o   Chrisholmach.   Nasz   dziadek 

postawił budynek sądu w Moose County, tak.

- Miło mi panią poznać - odparł Qwilleran z pełnym wdzięku 

ukłonem.

- Moja matka pochodziła z Mackintoshów.

- Kolekcjonujemy pluszowe misie! - powiedziała, niecierpliwie 

wyczekując reakcji dziennikarza na to warte uwiecznienia w gazecie 

wyznanie.

- To bardzo interesujące - odrzekł flegmatycznie.

- Tak... Mamy misia firmy Steiff, z serii z guziczkiem w uchu, 

bardzo rzadki.

background image

W tym momencie  Qwilleran  zdał sobie  sprawę, że do salonu 

musiała   wejść   Melinda,   wyczuł   znajomy   zapach   jej   perfum.   Jako 

lekarza   i   członka   rodziny   Goodwinterów   witano   ją   z   dużym 

szacunkiem,   ale   ona   błądziła   wzrokiem   po   obecnych,   dopóki   nie 

zobaczyła Qwillerana. W jednej chwili była przy nim.

- Witaj, kochany - powiedziała chłodno.

- Melinda, poznałaś już Grace Utley i Zellę Chrisholm? - spytał. 

- A wy, drogie panie, znacie doktor Melindę Goodwinter?

- Oczywiście, tak! - powiedziała pani Utley. - Jak się masz, moja 

droga? Przykro nam z powodu twojego ojca, przyjmij najszczersze 

wyrazy współczucia.

W   sali   pojawił   się   kelner   z   tacą   pełną   szampana   i   soku 

pomarańczowego. Kiedy starsza pani na chwilę zajęła się drinkiem, 

Melinda skorzystała, żeby odciągnąć Qwillerana na bok.

- Nareszcie sami! Wyglądasz świetnie, kochany.

- Jak ci się podobał Boston? - spytał, unikając patrzenia jej w 

oczy. - To dobrze, że przejęłaś klinikę swojego ojca.

- Boston spełnił swoją rolę, ale cieszę się, że jestem w domu. 

Słyszałam,   że   przebudowałeś   skład   jabłek   Klingenschoenów   i 

mieszkasz w nim.

- Tak, teraz tak.

- Nadal masz koty?

- Daję im dach nad głową i karmię je - o ile pamiętał, Koko jej 

nie lubił. Zawsze na swój sposób dawał do zrozumienia, żeby sobie 

background image

poszła.   Qwilleran   starał   się   trzymać   rozmowę   z   dala   od   spraw 

osobistych.

- Jak ci się podoba nowa gazeta Moose County?

-   To   wielkie   ulepszenie   -   odpowiedziała,   przełykając   resztę 

szampana. - Czy to nie ty ją sponsorujesz?

-   Nie   ja,   tylko   Fundacja   -   poprawił   ją.   -   Arch   Riker   jest 

redaktorem   i   wydawcą.   Poznałaś   go?   On   i   ja   jesteśmy   starymi 

przyjaciółmi. Dzielimy pokój podczas wycieczki... Arch! Podejdź tu!

Wydawca zrozumiał sytuację i dorósł do potrzeby chwili.

-   Spotkaliśmy   się   na   pogrzebie   -   zaczął,   kiedy   Qwilleran   go 

przedstawił.   -   Cieszę   się,   że   przejmujesz   klinikę   swojego   ojca, 

Melindo.   Potrzebujemy   każdego   lekarza,   jakiego   da   się   do   nas 

ściągnąć. Naukowcy wynajdują wciąż nowe choroby. Mam nadzieję, 

że   masz   ze   sobą   swój   lekarski   neseser,   na   wypadek   gdyby   ktoś 

zakrztusił się owsianką albo został pokonany przez haggis.

Dobry, stary Arch, pomyślał Qwilleran.

- Czy mogę ci przynieść drinka, Melindo? - spytał.

Nie czekając na odpowiedź, umknął w stronę baru i zanim mógł 

wypełnić swoją misję, Irma Hasselrich klasnęła w ręce i cała grupa 

zebrała się wokół mapy.

- Witajcie w Szkocji - powiedziała. - Mam nadzieję, że będziecie 

się   dobrze   bawić   na   naszej   wyprawie.   Będziemy   podróżować   po 

ojczyźnie   Ślicznego   Księcia   Karolka,   po   krainie   przesiąkniętej 

miłością i historią.

background image

Qwilleran   dosłyszał   stłumiony   protest,   który   dochodził   z 

miejsca, w którym siedział Lyle Compton.

-   Niektóre   z   miejsc,   jakie   odwiedzimy,   nie   są   dostępne   dla 

zwykłych turystów - kontynuowała Irma. - I większość oberży leży 

poza   głównymi   szlakami   turystycznymi,   ale   dzięki   moim 

znajomościom zostaniemy tam przyjęci. W tej chwili chciałabym wam 

coś zasugerować. Przez dwa tygodnie będziemy jedną wielką rodziną. 

Byłoby miło zamieniać się miejscami w autobusach i przy stołach, 

prawda?

Po sali przeszedł niejasny pomruk.

-   Dzień   Pierwszy   zaczyna   się   jutro   rano   o   godzinie   siódmej. 

Spotykamy   się  w  barze  na  śniadaniu.  Wasze  walizki  powinny  być 

spakowane   i   wystawione   przed   drzwi   pokojów   nie   później   niż   o 

szóstej trzydzieści. Proponuję zamówić budzenie na piątą trzydzieści, 

tak żebyście mieli dużo czasu.

Piąta trzydzieści! Qwilleran dmuchnął w wąsy. Irma zakończyła 

po krótkim aplauzie i Qwilleran chwycił Archa za ramię:

-   Zgarnij   Amandę   i   Polly   i   chodźmy   na   kolację.   Znalazłem 

świetną indyjską knajpę. Spotkamy się w taksówce przed hotelem.

Qwilleran szybko wymknął się z sali.

Restauracja,   w   prawdziwym   angloindyjskim   stylu,   wyłożona 

była   białymi   kafelkami,   szumiały   fontanny,   wnętrze   rozświetlały 

mosiężne   lampki.   Pachniało   delikatnie   curry.   W   tle   słychać   było 

dyskretne  dźwięki raga, granej na sarod,  tabla i tamburze.  Dźwięk 

background image

strun, rytmiczne bębny i hipnotyczny rytm muzyki dawały przyjemne 

tło do rozmowy.

Polly   wyglądała   dostojnie   w   swojej   niebieskiej   pelerynie,   ale 

Amanda, niezależnie od tego, jak bardzo się starała, zawsze wyglądała 

tak,   jakby   właśnie   wymyła   samochód   albo   wysprzątała   piwnicę. 

Riker, ze swoim skrzywionym poczuciem humoru, brał to za dobrą 

monetę.

- Trzeba by ich skłonić,  żeby wyłączyli muzykę i fontanny  - 

narzekała.

- Cicho, Amando, - powiedział z rozbawieniem przepełniającym 

jego   rumianą   twarz.   -   Jesteś   w   Glasgow,   więc   zachowuj   się   jak 

mieszkańcy tego miasta.

Qwilleran   zaproponował,   żeby   zamówili   samosy   i   drinki, 

wyjaśniając, że to małe pierożki wypełnione mięsem. Potem polecił 

im   zupę  mulligatawny,   a   na   główne   danie   kurczaka   tandori   po 

kaszmirsku   z   ryżowym  pulao.   Osobno   zamówił   jeszcze   potrawę   o 

nazwie dal, przygotowywaną z soczewicy.

- Nie muszę wam mówić, że wszystkie dania są mocno pikantne 

- ostrzegł.

- To tylko kurczak z ryżem i soczewicą - oznajmiła Amanda, 

kiedy jedzenie podano do stołu.

- Delektuj się i nie krytykuj - szturchnął ją Riker.

Kiedy   rozmowa   zeszła   na   temat   nadchodzącej   wyprawy, 

powiedział:

background image

- Compton naprawdę zna swoje szkockie korzenie. W zeszłym 

miesiącu miał wykład w Klubie Entuzjastów Pickax.

- Mam nadzieję, że nie będzie chciał się wykłócać o szczegóły - 

powiedziała   z   troską   Polly.   -   Irma   przyjmuje   romantyczną   wersję 

historii Szkocji, a Lyle jest walczącym rewizjonistą.

- Podoba mi się perspektywa podróżowania z historykiem, że nie 

wspomnę o fotografie i lekarzu - powiedział Riker.

-   Nie   wydaje   wam   się,   że   Melinda   wygląda   na   zmęczoną 

życiem? - spytała Polly. - Jej oczy są jakieś dziwne.

- To dlatego, że przestała nosić zielone szkła kontaktowe i trzy 

rzędy   sztucznych   rzęs   -   skomentowała   zgryźliwie   jej   kuzynka 

Amanda.

-   Czy   ktoś   wyjaśni   mi,   skąd   się   wzięły   siostry   Chrisholm?   - 

zapytał Qwilleran.

Amanda miała gotową historię. Zarówno Chrisholmowie, jak i 

Utleyowie   reprezentowali   starą   miejscową   finansjerę.   Pierwsi 

odbudowali większość budynków w Pickax po pożarze z 1869 roku. 

Utleyowie dorobili się na rybołówstwie. Mieli wiele łowisk i choć 

nieraz spadali o kilka szczebli drabiny społecznej, to pstrągi i sielawy 

uczyniły z nich majętnych członków wspólnoty. Mąż Grace mądrze 

zainwestował rodzinną  fortunę  i chodziły  słuchy, że były to  jakieś 

nielegalne   interesy.   Z   tajemniczych   podróży   służbowych   wracał 

zawsze ż drogocennymi prezentami dla swojej żony.

background image

- Za to, co ona nosi na szyi, można by kupić piętnastometrowy 

jacht, ale z płaceniem rachunków za nasze usługi to jej się nigdy nie 

spieszy... O tak! - zrzędziła jak zwykle.

Podczas   deseru,   na   który   zamówiono  gajar   halvę,   który,   jak 

nalegała   Amanda,   był   niczym   więcej   jak   tylko   puddingiem 

marchewkowym,   rozmowa   zeszła   na   temat   Charlesa   Renniego 

Mackintosha.

-   Nosił   szerokie   jedwabne   krawaty   i   miał   wydatne   wąsy   - 

powiedział Qwilleran, przygładzając swoje. - I lubił koty.

- Skąd o tym wiesz?

- W jego domu, który został zrekonstruowany przez uniwersytet, 

znalazłem jedną małą wskazówkę. Projektant i jego żona mieszkali 

tam na początku wieku. Facet miał na tyle wizjonerskiej odwagi, żeby 

stary   wiktoriański   dom   przerobić   na   przestronne   mieszkanie.   W 

pracowni kreślarskiej wszystko było białe: ściany, dywan, kominek, 

meble. Wszystko - z wyjątkiem dwóch szarych poduszek na kominku, 

przeznaczonych dla dwóch syjamskich kotów!

-   To   urocze!   -   powiedziała   Polly.   -   Irma   chodziła   do   szkoły 

plastycznej, której siedzibę zaprojektował.

- Wydaje mi się, że jego największym osiągnięciem było wąskie 

krzesło   z   wyjątkowo   wysokim   oparciem.   We   wzornictwie   mebli   i 

tapet często stosował kraciasty wzór i owalny motyw przypominający 

pawie oczko.

- Pióra pawia przynoszą nieszczęście. Nie trzymałabym w domu 

ani jednego - zawyrokowała Amanda.

background image

Szkoda, pomyślał Qwilleran. Kupił na prezenty kilka broszek z 

motywem pawiego pióra Mackintosha.

Wieczór skończył się wcześnie. Dzień Pierwszy miał się bowiem 

zacząć o piątej trzydzieści.

Kiedy o wskazanej godzinie w kilkunastu pokojach hotelowych 

rozdzwoniły się telefony, podróżnicy z Moose County, klnąc na czym 

świat stoi, niespiesznie gramolili się z łóżek. Kręcili się po pokojach, 

przygotowywali   herbatę   w   ekspresach,   ubierali   się,   pakowali, 

wystawiali   na   korytarz   swoje   bagaże   i   na   siódmą   rano   stawili   się 

wszyscy na śniadanie. Nikt nie był właściwie głodny. Speszyła ich 

ilość jedzenia. Góry płatków, jajek, mięsa, ryb, owoców, naleśników, 

bułeczek   drożdżowych,  babeczek   z  jagodami,   chleba   bannock  oraz 

dżemów, marmolady i niezliczonej ilości innych rzeczy.

- Nie ma gofrów? - narzekała Amanda.

Irma zapewniła, że prawdziwe szkockie śniadanie jest wliczone 

w koszty wszystkich noclegów.

-   Korzystajcie   z   tego!   -   namawiała.   -   Na   lunch   będzie   tylko 

miska zupy, którą zjemy w pubie.

Ponury wyraz zniknął nagle z twarzy Amandy.

O ósmej bus czekał przed hotelem. Bagaże były tylko częściowo 

zapakowane   do   luków.   Rudy   mężczyzna   w   szoferskiej   czapce 

rozmawiał z Irmą podniesionym głosem, w języku, który okazał się 

być celtyckim. Dyskusja dotyczyła bagaży. Było ich za dużo, żeby 

zmieściły  się w schowkach. Po podliczeniu  paczek okazało się,  że 

background image

Grace Utley, ignorując limity, wzięła ze sobą trzy torby z krokodylej 

skóry i jeden bagaż podręczny ze skóry tego samego zwierzęcia. Co 

gorsza, była pół godziny spóźniona, co boleśnie dotknęło pozostałych 

pasażerów, którzy byli na nogach od piątej trzydzieści.

- Na każdej wycieczce taka się trafi - powiedziała filozoficznie 

Carol Lanspeak.

Miejsce na dodatkowe walizki znalazło się ostatecznie w środku, 

kosztem   wygody   pasażerów.   Winowajczyni   także   się   pojawiła, 

rzucając   beztroskie   powitanie.   Do   swetra   i   spodni   założyła   złote 

łańcuchy, na których dyndały złote i emaliowane kulki.

Kierowca,   posępny   mężczyzna   pod   czterdziestkę,   został 

przedstawiony jako Bruce. Bus ruszył w końcu sprzed hotelu. Irma 

siedziała   na   niewygodnym   składanym   siedzeniu   przy   kierowcy.   Z 

mikrofonem w ręku opisywała krajobraz, który mijali. Pasażerowie 

posłusznie wykręcali szyje to w lewo, to w prawo, tak że wszyscy 

czuli po pewnym czasie naciągnięte mięśnie.

-   W   oddali   widzimy   Ben   Navis,   najwyższą   górę   Wielkiej 

Brytanii - objaśniała, a głos z tyłu dodał:

- Wysokość tysiąc trzysta czterdzieści trzy metry.

Zanim zatrzymali się na miskę zupy, wszyscy pogrążyli się w 

ciszy, przytłoczeni nadmiarem komentarzy i bogactwem krajobrazu. 

Po lunchu przewodniczka klasnęła w ręce, prosząc o uwagę.

- Wkrótce dotrzemy do ojczyzny Ślicznego Księcia Karolka - 

powiedziała.   -   Przez   sześć   miesięcy   przystojny   młody   książę   był 

osaczony jak lis na polowaniu. Po porażce pod Culloden walczył o 

background image

życie, zdradzany przez fałszywych przyjaciół, a czasem wspomagany 

przez   niespodziewanych   sprzymierzeńców,   urzeczonych   jego 

charyzmą.

- Charyzma? Bzdura, nie charyzma! - oburzył się Lyle Compton. 

- Wszyscy oni byli politykami!

- Za jego głowę wyznaczono nagrodę - kontynuowała Irma  - 

więc salwował się ucieczką do Francji. Za dnia spał w zaroślach, nocą 

podróżował,   przedzierając   się   przez   mokradła   i   wąwozy. 

Wynędzniały, w łachmanach, oszukany i zdradzony książę nie tracił 

jednak   nadziei.   Mimo   wszystko   był   księciem,   a   urocza   Flora 

Macdonald   ofiarowała   mu   swoje   serce   i   ryzykowała   życie,   żeby 

wywieźć go z terytorium wroga.

Lyle zareagował ze zniecierpliwieniem.

- Irmo, naczytałaś się romantycznych powieści i obejrzałaś za 

dużo   starych   filmów!   Charles   był   kłamcą   i   alkoholikiem,   a   nade 

wszystko był głupcem! Popełnił wszystkie taktyczne pomyłki. Miał 

niesłychany   talent   do   powierzania   swoich   spraw   niewłaściwym 

osobom   i   korzystania   z   głupich   rad.   Flora   Macdonald   nie   miała   z 

niego pożytku. Została zamieszana w spisek, który miał na celu go 

ocalić - przerwał nagle, rzucając ostre spojrzenie na żonę, tak jakby ta 

kopnęła go pod stołem.

Twarz Irmy poczerwieniała, jej oczy rzucały groźne błyski, ale 

Polly pospieszyła z pomocą, żeby załagodzić tę niezręczną sytuację.

- Jaka była data bitwy pod Culloden? - spytała, chociaż znała 

historyczne szczegóły.

background image

- Szesnastego kwietnia 1746 roku - powiedziała Irma, a Bic Mac 

rzucił danymi statystycznymi.

Później Amanda zwróciła się do Qwillerana:

- Na miejscu Maca byłabym ostrożniejsza. Irma zastrzeliła już 

jednego faceta.

Tego dnia i przez dwa kolejne Irma pędziła podróżnych przez 

rybackie wioski, ruiny, wokół skalistych gór, przez bagna porośnięte 

purpurowym   wrzosem,   granitowe   kamieniołomy   i   torfowiska, 

przepływali wodę promami, na których nawet nie wysiadali z busa.

- Gdzie są ludzie? Gdzie są farmy? - narzekała Carol. - Mijamy 

tylko owce! - Stada pasły się na łąkach i wzgórzach.

- Mógłbym ci powiedzieć, co się stało z ludźmi, ale Irmie by się 

to nie spodobało, a żona znowu zrobiłaby mi piekło.

Przy   każdym   postoju   wiecznie   milczący   kierowca   pomagał 

kobietom   wysiąść   z   autobusu,   a   potem   oddalał   się   na   papierosa, 

podczas   gdy   podróżni   korzystali   z   toalet   i   przetrząsali   sklepy   z 

pamiątkami. Qwilleran kupił krawat we wzór tartana Mackintoshów. 

Larry kupił laskę z platycerium, która miała mu się ponoć przydać w 

Klubie Teatralnym, Dwight Somers nabył fujarkę.

Zmiana miejsc w autobusie i przy posiłkach stała się powodem 

towarzyskich rozgrywek. Qwilleran unikał siedzenia z Melindą. Nikt 

nie chciał siedzieć z Grace Utley i Glendą MacWhannell.. Arch Riker 

kończył   w   towarzystwie   Zelli   Chrisholm.   Obaj,   Dwight   i   Bushy, 

chcieli siedzieć z Melindą, która z kolei szukała każdej okazji, żeby 

usiąść z Qwilleranem. Amanda trafiała najczęściej na Big Maca.

background image

Większość   czasu   trasa   wiodła   przez   jednopasmowe   drogi,   co 

budziło   niepokój   pasażerów   i   obawę   spotkania   się   z   samochodem 

jadącym z naprzeciwka, ale Bruce beztrosko prowadził busa w dół i w 

górę,   po   niekończących   się   pętlach   i   zakrętach,   co   sprawiało,   że 

Glenda   wydawała   okrzyki   przerażenia   za   każdym   razem,   kiedy 

opadali w dół, a Zella Chrisholm narzekała na chorobę lokomocyjną.

Godziny   mijały,   a   Irma   mówiła   do   mikrofonu   swoim 

monotonnym   głosem   rzeczy,   których   nikt   nie   słuchał.   Jednostajna 

melodia opowieści przewodniczki usypiała podróżnych, zwłaszcza po 

lunchu.   Po   południu   budzili   się   na   herbatę   i   ciasteczka   w   jakiejś 

skromnej oberży, która reklamowała się prostym szyldem „Herbata”. 

Pod koniec dnia, obolali i sztywni, wychodzili z autobusu, kuśtykając, 

żeby odetchnąć w jakiejś starej gospodzie, która przycupnęła na skraju 

zbocza albo wciśnięta w dolinkę oferowała widok na jezioro. I tak 

Dzień   Pierwszy,   Dzień   Drugi   i  Dzień   Trzeci   zlały   się   w   jednolitą 

plamę.

-   Nie   pamiętam,   co   widzieliśmy   wczoraj   ani   co   jedliśmy   na 

kolację.   Gdybym   nie   nagrywał   części   na   kasetę,   to   wróciłbym   do 

domu i nie wiedział nawet, że tu byliśmy - zwierzył się Qwilleran 

Rikerowi.

-   Ja   nie   jestem   nawet   pewny,   gdzie   jesteśmy   -   wyznał   jego 

współlokator.

Gospody,   mieszczące   się   w   zaadaptowanych   starych 

kamiennych   stajniach   i   opuszczonych   klasztorach,   były   przytulne. 

Urządzone   w   rustykalnym   stylu   miały   jedną   wadę.   Pokoje   nie 

background image

posiadały kluczy i zamykało się je od środka na skobel. Grace Utley 

musiała   powierzać   swoje   kasetki   z   biżuterią   opiece   właścicieli 

gospody.   Amanda   narzekała,   że   brakuje   maszyn   do   robienia   lodu, 

telefonów,   telewizji   w   każdym   pokoju   i   szlafroków   w   łazience. 

Glenda MacWhannell martwiła się, że może wybuchnąć pożar.

Na   obiad   panie   schodziły   w   spódnicach   i   na   szpilkach,   a 

panowie w marynarkach i krawatach. Pani Utley przyćmiewała ich 

wszystkich   blaskiem   czterech   sznurów   szafirowych   koralików, 

ozdobionych   jadeitową   rzeźbioną   przywieszką,   albo   naszyjnika   ze 

złota   i   onyksu   wykończonego   zapięciem   z   lapis-lazuli.   Tak 

przystrojeni jedli łososia albo pieczone jagnię z rzepą zmieszaną z 

ziemniakami,   które   serwował  im  jowialny   właściciel   oberży   i  jego 

rumiane córki.

Rano potulni podróżni gromadzili się w autobusie tylko po to, 

żeby   czekać   na   spóźnioną   Grace.   Zazwyczaj   rano   mżył   drobny 

deszczyk, ale w popołudniowym słońcu jeziora i strumienie lśniły jak 

setki diamentów.

Pewnego   ranka   zwiedzili   wilgotny   i   chłodny   zamek   z   fosą   i 

zwodzonym   mostem,   masywną   bramą   z   kamiennym   podwórzem. 

Wielki hall pełen był broni i portretów przodków. W tym właśnie 

miejscu   przewodniczka   wyrecytowała   listę   bitew,   zwycięskich 

bohaterów,   skandali,   morderstw   i   duchów   przypisanych   do   tego 

zamku, po czym podróżni mogli zwiedzać na własną rękę królewskie 

apartamenty,   podziemia   i   schody   wykute   w   litej   skale.   Okna   były 

malutkie, przejścia wąskie, a framugi niskie.

background image

- Dawni Szkoci musieli być pigmejami - zauważył Qwilleran, 

kiedy zatrzymał się przed drzwiami, starając się pokonać przejście.

- Uważaj! - ktoś krzyknął.

Odwracając   się,   żeby   sprawdzić,   skąd   nadchodzi 

niebezpieczeństwo,   Qwilleran   wyprostował   się   i   uderzył   głową   w 

kamienną   framugę.   Uderzenie   rzuciło   go   na   kolana,   przed   oczami 

zobaczył błyski światła tańczące z góry na dół. Z daleka dochodziły 

do   niego   wołania   o   pomoc.   Posadzono   go   na   ławeczce,   Melinda 

sprawdzała jego puls i podnosiła powieki, nie przestając zadawać mu 

pytania.

- Jak się nazywasz?... Jaki jest dzisiaj dzień?... Czy wiesz, gdzie 

jesteś?

W tym momencie Qwilleranowi bardziej doskwierał gniew niż 

ból. Zebrał się w sobie i wyparował:

- Szekspir napisał  Makbeta. Moose County jest na północ od 

równika. Eli Whitney wynalazł odziarniarkę do bawełny. I jeśli nie 

macie   nic   przeciwko   temu,   chciałbym   już   wyjść   na   zewnątrz. 

Poczekam   w   autobusie,   kiedy   wy   będziecie   zwiedzać   i   kupować 

pocztówki.

Dwight Somers zaoferował się, że mu potowarzyszy.

- Na dzisiaj mam już dosyć zamków - powiedział mu Qwilleran.

- Ja to samo! Jak oni żyli w tym mokrym ciemnym otoczeniu?

- Nie żyli. Jeśli ich ktoś nie zamordował przed trzydziestką, to 

przed czterdziestką dostawali śmiertelnego zapalenia płuc.

- Chciałem cię zapytać, Qwill, grałeś kiedyś w teatrze?

background image

- Tylko w college'u. Dawno temu miałem nawet zamiar zostać 

aktorem,   ale   jeden   mądry   profesor   skierował   moją   uwagę   na 

dziennikarstwo   i   muszę   przyznać,   że   odrobina   aktorstwa   w   mojej 

profesji nie zawadzi.

- Byłem pewien, że musiałeś trenować. Masz bardzo dobry głos. 

Chciałem ci zaproponować rolę w Makbecie.

- Co mi przeznaczyłeś?  - spytał Qwilleran.  - Ducha Banqua? 

Jedną z trzech wiedźm? Lady Makbet?

- Nie jesteś daleki od prawdy. W czasach Szekspira w tej roli 

występował mężczyzna w przebraniu, tyle że bez wąsów. Co powiesz 

na rolę Macduffa? Miałbyś kilka wielkich scen, a poza tym człowiek, 

którego obsadziliśmy, nie nadaje się do tej roli.

Qwilleran zaoponował:

- Chyba lepiej nie. Byłoby ciężko uczyć się tekstu po tylu latach 

poza sceną... To zbyt duża rola. Nie, Dwight, lepiej zostanę przy mojej 

roli krytyka teatralnego. Obsadziliście już rolę Lady Makbet?

-   Tak.   Dałem   tę   rolę   Melindzie.   Ma   do   tego   predyspozycje. 

Wzięła ze sobą tekst i pracuje nad swoimi kwestiami.

Z zamku zaczęli się wyłaniać uczestnicy wycieczki. Szli wolno 

przez most.

-   Melinda   jest   interesującą   kobietą   -   kontynuował   Dwight. 

Zawiesił na chwilę głos, czekając na potwierdzenie. Kiedy nie było 

odpowiedzi,   mówił   dalej:   -   Oboje   mamy   apartamenty   w   Indian 

Village. Często się widujemy, ale nic z tego nie wyniknęło - znów 

zawiesił głos. - Zaczynam mieć wrażenie, że wchodzę na twój teren.

background image

- Nic podobnego.

- Pierwszy raz mieszkam w takim małym mieście jak Pickax i 

nie chciałbym pogwałcić żadnych obowiązujących zasad.

- Do niczego takiego nie doszło.

Kiedy   towarzystwo   zebrało   się   już   w   autobusie,   wszyscy 

wyrażali troskę o samopoczucie Qwillerana, ale Melinda zbadała guza 

na jego głowie i orzekła, że nie krwawi.

Tę noc mieli spędzić w malowniczej gospodzie, przerobionej z 

dawnego górskiego schroniska dla zbłąkanych podróżnych. Była dość 

rozbudowana,   pokoje   znajdowały   się   na   różnych   poziomach   i 

półpiętrach,   pełno   było   wijących   się   korytarzy.   Łóżka   były   jednak 

wygodne, a umeblowanie stare. Ozdobne serwetki, koszyki na owoce, 

wazony z wrzosem i bibeloty wprowadzały domową atmosferę. Pod 

oknami umieszczono zwoje liny, które miały pomóc w ucieczce na 

wypadek pożaru.

Turyści z Moose County, po wielu dniach wykańczającej jazdy 

busem, mieli obiecany wolny dzień. Irma zarezerwowała nocleg w 

gospodzie na dwie doby i następny dzień mieli do swojej dyspozycji. 

Mogli skorzystać z luksusu rozpakowania swojego bagażu, wyłożenia 

drobiazgów do szuflad i powieszenia ubrań w szafie.

Po kolacji, na którą podano rosół na jagnięcej głowie i potrawkę 

z królika z kopytkami, Qwilleran przeprosił towarzyszy, wymawiając 

się   zmęczeniem   i   bólem   głowy,   choć   powodem,   dla   którego 

wycofywał   się   do   swojego   pokoju,   była   chęć   uwolnienia   się   od 

towarzystwa innych podróżnych.

background image

Z głównego hallu wszedł pół piętra na górę, skręcił w lewo w 

wąskie przejście, potem na prawo i trzy stopnie w dół, potem przez 

szklane drzwi, do góry na rampę, i w końcu na lewo, gdzie wpadł na 

przerażoną   Grace   Utley,   która   w   panice   ściskała   w   pięści   swój 

naszyjnik.

- Zgubiła się pani? - spytał. - Nietrudno o to w tym labiryncie.

- Musiałam źle skręcić, mój drogi. Mamy pokój numer osiem.

- W takim razie śpi pani w drugim skrzydle. Proszę za mną, 

zaprowadzę panią.

Kiedy   odprowadził   ją   do   korytarza   prowadzącego   do   pokoju 

numer osiem, Grace Utley zwlekała z odejściem.

- Panie Qwilleran - zaczęła swoim szorstkim głosem - może nie 

powinnam   o   tym   wspominać,   ale...   czy   nie   myśli   pan,   że   Irma 

Hasselrich trzyma z tym kierowcą?

- Co ma pani na myśli, mówiąc, że z nim trzyma?

- Chodzi o sposób, w jaki na niego patrzy, i te ich tajemnicze 

rozmowy w obcym języku. Poprzedniej nocy, kiedy wyjrzałam przez 

okno, widziałam ich na torfowisku, w świetle księżyca... to prawda!

-   To   mogły   być   duchy   -   odrzekł   Qwilleran   z   szelmowskim 

uśmiechem.   -   Straszą   nieustannie,   zwłaszcza   na   wrzosowiskach. 

Proszę nie zwracać na nie uwagi, pani Utley.

- Proszę nazywać mnie Grace - zaproponowała. - Jak się czujesz 

po dzisiejszym wypadku, mój drogi?

- Odrobinę boli mnie głowa. Położę się wcześniej.

background image

Na   wieść   o   sekretnym  życiu   Irmy   pozostałe   kobiety   z   grupy 

podniosły tylko ze zdziwieniem brwi, ale Lyle powiedział:

-   Kobieta   pracuje   szesnaście   godzin   dziennie,   ma   prawo   do 

odpoczynku i nie nasza to sprawa, z kim i gdzie.

Qwilleran wrócił do pokoju i przebrał się w czerwoną piżamę, 

którą   Polly   podarowała   mu   na   walentynki.   Miał   nadzieję   na   kilka 

godzin   samotności.   Pozostali   podróżni   grali   w   karty   albo   sączyli 

drinki przed kominkiem, albo po prostu oglądali telewizję w salonie.

Usiadł   w   wygodnym   fotelu   i   zaczął   nagrywać   na   dyktafon 

wrażenia z minionego dnia.

- Dzisiaj zwiedziliśmy wyspę, na której w 1057 roku pochowano 

Makbeta...

Przerwało mu pukanie do drzwi.

- Kto znowu, do diabła? - wymamrotał.

Miał nadzieję, że to nie Grace Utley. Gorzej, to była Melinda.

background image

Rozdział czwarty

- Jak się czujesz, kochany? - spytała Melinda, stając w przejściu 

przed drzwiami pokoju Qwillerana. - Byłeś raczej milczący podczas 

kolacji.

- Po pięciu dniach rozmów z tym samym tłumkiem kończą mi 

się tematy do konwersacji i cierpliwość do słuchania.

- Czy mogę wejść? Chciałam zbadać twój puls i temperaturę. 

Usiądź tam, proszę.

Weszła w oparach perfum, które trzy lata wcześniej odurzały go. 

Teraz wydawały mu się za słodkie i zbyt piżmowe. Włożyła mu do ust 

termometr, zbadała puls, uniosła powieki i obejrzała gałki oczne.

-   Oficjalnie   nadal   żyjesz   -   powiedziała,   wyciągając   flaszkę   z 

czarnego lekarskiego neseseru. - Napijesz się w ramach kuracji?

- Zapomniałaś, że nie mogę pić alkoholu, Melindo?

- Gdzie masz ekspres do herbaty? Napijemy się filiżankę dobrej 

herbaty,  jak   to   tutaj   mówią.   -  Napełniła   dzbanek  wodą  z   kranu  w 

łazience. - Jak ci się podoba dotychczasowa wycieczka?

-   Za   dużo   wszystkiego:   jedzenia,   konwersacji,   podróży 

autobusem, zbyt wielu turystów.

background image

Melinda przechadzała się po pokoju w znany mu sposób.

-   Twój   pokój   wygląda   na   wygodny.   Podwójne   są   lepsze   od 

jedynek. Jestem na końcu korytarza w pokoju numer dziewięć - może 

później   przyda   ci   się   ta   informacja.   Meble   przyprawiają   mnie   o 

mdłości.   Aczkolwiek   mam   piękny   widok   na   jezioro.   Może   Arch 

chciałby się ze mną zamienić? - spytała z przewrotnym spojrzeniem.

- Czy ktoś zna nazwę tego jeziora? Według mnie wszystkie są do 

siebie   podobne   -   powiedział   Qwilleran,   ekspert   w   ignorowaniu 

zaczepek.

- No dobrze, powiedz mi o sobie, Qwill. Co porabiałeś przez 

ostatnie trzy lata?

- Czasami sam się zastanawiam. Lata szybko lecą - nie był w 

nastroju do bratania się.

- Ale nie ożeniłeś się jak dotąd.

-   W   Moose   County   wiadomo   powszechnie,   że   nie   będzie   ze 

mnie mąki na małżeński chleb.

Melinda nalała dwie filiżanki herbaty i do swojej dodała kilka 

kropel jakiejś substancji z buteleczki, którą miała przy sobie.

- Miałam nadzieję, że moglibyśmy podjąć wątek, który ostatnio 

porzuciliśmy.

-   Powiem   jeszcze   raz   to,   co   ci   już   mówiłem,   Melindo. 

Potrzebujesz mężczyzny w swoim wieku, mężczyzny należącego do 

twojego pokolenia.

- Podobają mi się starsi mężczyźni.

- A ja lubię starsze kobiety - odciął się z brutalną szczerością.

background image

- Aha! - powiedziała, a potem dodała z miną psotnika: - A nie 

chciałbyś mieć na boku młodej dziewczyny na chwile, kiedy ogarnie 

cię młodzieńcza werwa?

-   To   dobra   herbata   -   powiedział,   chociaż   wcale   mu   nie 

smakowała. - Musiałaś dać dwie torebki.

- Jest ci dobrze z twoją obecną miłością, tak jak ci było ze mną?

-   A   to   co,   trzecia   specjalizacja?   Czy   nie   przekraczasz 

przypadkiem swoich lekarskich kompetencji?

Niełatwo było ją zbić z tropu.

- Nie myślałeś kiedyś o synach, Qwill? Polly jest trochę za stara 

na dzieci.

-  Szczerze  mówiąc,  nie   myślałem!   - wykrzyknął poirytowany 

tym, jak przekracza granice jego prywatności. - Nie chcę też córek. 

Jestem kawalerem z wyboru, charakteru i w moim postrzeganiu świata 

nie ma miejsca na potomstwo.

- Z całą twoją fortuną powinieneś mieć dziedzica.

-   Jestem   beneficjentem   Fundacji   Klingenschoenów.   Po   mojej 

śmierci rozdzielą wszystko na cele charytatywne na terenie okręgu, 

który,   według   Big   Maca,   liczy   sobie   jedenaście   tysięcy   dwustu 

siedemdziesięciu   dziewięciu   mieszkańców,   tyleż   samo   mam   więc 

dziedziców, to raczej imponująca rzesza, prawda?

- Nie pijesz herbaty.

-   Co   więcej,   jestem   urażony   sugestiami,   w   jaki   sposób 

powinienem dysponować moimi środkami finansowymi.

background image

-   Qwill,   stajesz   się   skąpym   starym   kawalerem.   Myślę,   że 

małżeństwo dobrze by ci zrobiło. Mówię ci to jako lekarz. - Przesiadła 

się na poręcz jego fotela. - Nie ruszaj się, chcę obejrzeć guz na twojej 

głowie.

- Przepraszam na moment - powiedział, wychodząc do łazienki, 

gdzie policzył najpierw do dziesięciu, a potem do stu, zanim znów 

przed nią stanął.

Zdjęła buty i leżała teraz na łóżku, opierając się o stos poduszek.

- Dołączysz do mnie? - zachęcała figlarnie. - Podobają mi się 

czerwone piżamy.

Qwilleran chodził po pokoju i nie odzywał się.

-   Wyjaśnię   ci   coś,   Qwill   -   Melinda   zwróciła   się   do   niego 

spokojnym tonem. - Trzy lata temu chciałam, żebyśmy się pobrali, bo 

myślałam, że dobrze się razem bawimy. Teraz mam też kilka innych 

powodów. Ród Goodwinterów jest na wymarciu i chcę mieć synów, 

którzy   mogliby   nosić   moje   nazwisko.   Jestem   dumna   z   mojego 

nazwiska.   Więc   uczynię   ci   propozycję.   W   Moose   County   trzeba 

trzymać się konwenansów. Jeśli mnie poślubisz, za trzy lata odzyskasz 

wolność, a nasze dzieci będą nosiły  nazwisko Goodwinter. A przy 

okazji możemy się nieźle bawić.

-   Postradałaś   rozum!   -   nagle   przyszło   mu   do   głowy,   że   ten 

dziwny wyraz w jej oczach to mogło być szaleństwo.

-   Po   drugie...   jestem   spłukana!   -   powiedziała   z   bezczelną 

szczerością, która niegdyś zdawała mu się atrakcyjna. - Jedyne, co 

odziedziczyłam po moim ojcu, to długi i zrujnowany dom.

background image

- Fundacja K mogłaby ci pomóc w przezwyciężeniu trudnego 

momentu.   Poświęcają   się   promocji   opieki   zdrowotnej   w   obrębie 

wspólnoty.

- Nie potrzebuję wsparcia instytucji, potrzebuję ciebie!

- Postawmy sprawę otwarcie, Melindo: odpowiedź brzmi - nie!

- Dlaczego nie chcesz rozważyć mojej propozycji? Pozwól, żeby 

ten pomysł dojrzał, oswój się z nim.

Qwilleran podszedł do drzwi i z ręką na klamce powiedział:

- Pozwól, że coś ci powiem na zakończenie. Jeśli się z kimś 

ożenię,   to   z   Polly.   A   teraz   wybacz,   potrzebuję   odpoczynku...   Nie 

zapomnij butów.

Jeśli Melinda czuła diabelską furię odrzuconej kobiety, to duma 

Goodwinterów nie pozwoliła jej pokazać tego po sobie.

- Weź aspirynę i zadzwoń do mnie rano, kochany - mrugnęła do 

niego bezczelnie, ocierając się o niego, kiedy wychodziła z pokoju.

Dmuchając w złości w swoje wąsy, podyktował kilka zdań przed 

wyłączeniem   dyktafonu.   Potem   zaczął   czytać   folder   o   klanie 

Mackintoshów. O jedenastej do pokoju wszedł Riker.

- Nie śpisz? Odpocząłeś trochę?

- Melinda wpadła, żeby zbadać mi puls, i nie mogłem się jej 

pozbyć. Ta dziewczyna zaczyna dawać mi w kość.

- Spodziewałem się, że tak będzie. Skończy się na tym, że w 

geście samoobrony ożenisz się z Polly. A jeśli Polly cię nie zechce, co 

powiesz na Amandę? Odstąpię ci uroczą Amandę.

- To nie są żarty, Arch.

background image

- No dobra, ja jestem gotowy, żeby uderzyć w kimę, a ty? Polly 

gra   z   Comptonami   i   Lanspeakami   w   dwadzieścia   pytań.   Amanda 

ogrywa   w   karty   MacWhannellów   i   Bushy'ego.   Jestem   pewien,   że 

kantuje. Dwight wypróbowuje na tarasie swoją fujarkę, będzie miał 

szczęście, jeśli nikt go za to nie zastrzeli.

- Byłeś i na zawsze zostaniesz reporterem, Arch - skomentował 

Qwilleran.

- Nie widziałem Irmy. Przy kolacji miała bardzo zachrypnięty 

głos. Za dużo gada przez ten przeklęty mikrofon! A te wieczory na 

bagnach też nie robią jej dobrze na struny głosowe... Jak twój guz?

- Wchłania się, ale chciałbym wiedzieć, kto krzyczał „uważaj!” i 

dlaczego?

Tak skończył się Dzień Piąty.

Dzień   Szósty   zaczął   się   o   świcie,   kiedy   Qwillerana   zbudziły 

krzyki   w   korytarzu   i   gorączkowe   pukanie   do   czyichś   drzwi.   Na 

drugim łóżku siedział na wpół przytomny Riker.

- Co to jest? Pali się? - pytał przerażony Arch.

Słychać było tupot biegnących stóp i Qwilleran wyjrzał za drzwi 

razem   z   innymi,   którzy   wystawiali   głowy   na   korytarz,   żeby 

zorientować się w sytuacji.

Właściciel   gospody   minął   biegiem   ich   pokój   i   zniknął   za 

drzwiami numeru jedenaście, zajmowanego przez Polly i Irmę.

- O mój Boże! - wykrzyknął Qwilleran w stronę Archa. - Coś się 

stało dziewczynom! - Ruszył w dół korytarza, tuż za żoną właściciela.

Właściciel krzyknął do żony:

background image

- Dzwoń natychmiast na policję! Jedna z pań miała atak! Dzwoń 

na komisariat!

Qwilleran wpadł do pokoju i na widok Polly stojącej w szlafroku 

wydał z siebie westchnienie ulgi. Płakała, kryjąc twarz w dłoniach. 

Melinda w piżamie pochylała się nad łóżkiem. Qwilleran objął Polly 

ramieniem.

- Co się stało?

- Myślę, że ona nie żyje - łkała. - Obudziłam się nagle, kilka 

minut temu, i poczułam to straszliwe tchnienie śmierci. Zawołałam 

Melindę - Polly zalała się strumieniami łez.

Nadal obejmując Polly ramieniem, Qwilleran zapytał Melindy:

- Czy jest coś, co mogę zrobić?

Pokój   zapełniał   się   pozostałymi   podróżnymi   w   piżamach   i 

szlafrokach.

- Zabierz wszystkich z pokoju i z korytarza. Niech nikt tu nie 

wchodzi,   dopóki   nie   przyjadą   władze.   Na   zewnątrz!   Wszyscy 

wyjdźcie! Porozmawiamy na dole, później!

Wstrząśnięci gapie wycofywali się z wolna do swoich pokojów, 

szepcząc z przejęciem:

- Czy Irma nie żyje?

- Co to było? Czy ktoś wie, co się stało?

- To straszne! Kto zawiadomi jej rodziców?

- To ich zabije! Jest ich jedynym dzieckiem, a mają już swoje 

lata.

background image

-   Miała   dopiero   czterdzieści   dwa   lata...   Lyle   Compton   trącił 

łokciem Qwillerana.

- Sądzisz, że coś mogło się wydarzyć tam, na wrzosowisku?

Ubrali się szybko i zebrali na dole w jadalni. Żona karczmarza 

podała gorącą herbatę, mrucząc współczujące słowa, których nikt nie 

rozumiał. Dręczyło ich jedno pytanie: Co teraz poczną?

Słyszeli,   jak   na   podwórze   podjeżdżały   i   odjeżdżały   kolejne 

samochody.   W   końcu   do   jadalni   weszła   Melinda,   w   kapciach   i 

piżamie, nieuczesana i bez makijażu. Była blada i strapiona. W sali 

zapadła cisza. Melinda stanęła przed nimi i pustym głosem zaczęła 

mówić:

- Irma była pierwszą pacjentką, która przyszła do mojej kliniki, i 

właściwie to dla niej pojechałam na wycieczkę. Teraz ją straciłam!

Kiedy   ktoś   zapytał   o   przyczynę   śmierci,   Qwilleran   włączył 

dyktafon. W tej chwili czuł tylko współczucie dla tej młodej lekarki, 

była taka rozbita.

- Zatrzymanie akcji serca - powiedziała znużona Melinda. - Z jej 

sercem nigdy nie powinna była podejmować się tego wyzwania. Była 

szalenie   ambitna,   wiecie   o   tym,   a   do   tego   taka   perfekcyjna   we 

wszystkim, co robiła.

-   Nie   wiedziałam,   że   miała   słabe   serce.   Nigdy   o   tym   nie 

wspominała, a byłyśmy bliskimi przyjaciółkami - zdziwiła się Polly.

- Była zbyt dumna, żeby się przyznać do jakiejkolwiek słabości, 

i zbyt niezależna, żeby skorzystać z moich rad, nie wspominając o 

lekarstwach, które mogłyby ją ocalić.

background image

- Ale że to przytrafiło się właśnie Irmie! Kto by pomyślał! Była 

zawsze taka chłodna i zorganizowana. Nigdy się nie spieszyła ani nie 

panikowała jak my wszyscy! - dodała Carol.

Melinda wyjaśniła:

- Tłumiła swoje emocje - nie jest to najlepsza rzecz, jaką mogła 

zrobić.

- O której zmarła? - spytał Qwilleran.

- Przypuszczam, że około trzeciej nad ranem. Czy ktoś z was 

wie, o której wróciła?

- Nie wiem, nigdy na nią nie czekałam. Powiedziała, żebym tego 

nie robiła - wyznała Polly.

- Co teraz robimy? - spytał Larry.

- Nie mam prawa podpisywać tutaj aktu zgonu. Musi to zrobić 

miejscowy lekarz. Powiadomię rodziców Irmy i podejmę wszystkie 

konieczne działania - powiedziała Melinda.

Qwilleran   zaoferował,   że   zadzwoni   do   Hasselrichów,   jako   że 

znał dobrze ojca Irmy.

- Dziękuję, ale czuję, że powinnam to zrobić ja. Mogę dokładnie 

wytłumaczyć, co się stało.

- Jesteśmy ci bardzo wdzięczni, że tu jesteś, Melindo. Czy jest 

coś, co moglibyśmy zrobić? Cokolwiek?

- Możecie przedyskutować między sobą, jak zamierzacie spędzić 

resztę czasu przeznaczonego na wycieczkę. Ja polecę z ciałem. Zanim 

na to zezwolą, muszą przeprowadzić rutynowe śledztwo, ale oficer 

powiedział mi, że nie powinno być żadnych problemów... Jeśli nie 

background image

macie   nic   przeciwko,   pójdę   się   teraz   ubrać.   Możecie   tu   zostać   i 

porozmawiać.

Kiedy Amanda przyszła z drugiego skrzydła i usłyszała wieści, 

zdecydowała natychmiast:

- Ja się wypisuję i wracam do domu. Ktoś jeszcze? Ograniczmy 

straty!

Polly zaoponowała z przekonaniem:

- Jestem pewna, że Irma chciałaby, żebyśmy kontynuowali.

-   Ale   nie   wiemy,   co   robić   i   gdzie   jechać...   -   wyraziła   swoją 

wątpliwość Lisa.

-  Wszystko  jest  w jej  teczce:  trasa,   potwierdzenia   rezerwacji, 

mapy i tak dalej. Myślę, że możemy zrealizować jej plan co do joty. 

Skoro i tak planowaliśmy dodatkowy dzień tutaj, to możemy wszystko 

obgadać i zaplanować.

-   Która   godzina   jest   teraz   w   Pickax?   -   spytał   Riker.   -   Chcę 

zadzwonić do Juniora, żeby zaczął pisać nekrolog i wspomnienie. To 

zajmie trochę czasu, Irma była skrytą osobą, nigdy nie pozwoliła nam 

napisać o swoim wolontariacie.

Goście   z   innych   pięter   zaczęli   schodzić   na   śniadanie.   Bushy 

spojrzał po zebranych i spytał:

- Ludzie, co jesteście tacy pochmurni? Ktoś umarł, czy jak?

Przy   śniadaniu   członkowie   wyprawy   „Śladami   Ślicznego 

Księcia”   bez   przekonania   rozmawiali   o   możliwości   spędzenia 

najbliższych   godzin:   Iść   do   miasteczka   na   zakupy...   Obserwować 

background image

łodzie rybackie, wpływające do portu... Popłynąć promem na jedną z 

wysepek... Nie robić nic i zostać w gospodzie. Larry zadeklarował, że 

pójdzie powłóczyć się po wzgórzach i poćwiczy swoją rolę. Amanda 

doszła do wniosku, że wróci do łóżka i położy się. MacWhannellowie 

zdecydowali   się   zarzucić   dalsze   zwiedzanie   i   mieli   wynająć 

samochód,   żeby   dostać   się   do   Edynburga.   Nie   podali   żadnej 

przyczyny, dla której wracają do domu, ale i nikt ich o nią nie pytał.

Po   śniadaniu   Qwilleran   w   towarzystwie   szkolnego   kuratora 

poszedł spacerem po wietrznej drodze do wioski w dolinie.

- Nie zapominaj, Lyle, że co schodzi w dół, musi się później 

wznieść do góry - ostrzegał Qwilleran. - Będziemy musieli się wspiąć 

z powrotem na to wzgórze.

- Mam nadzieję, że nie przyczyniłem się do złego samopoczucia 

Irmy, kiedy odbrązowiałem szkocką historię i podważałem jej teorie. 

Lisa   mówi,   że   powinienem   trzymać   moje   duże   usta   zamknięte   na 

kłódkę,   ale   niech   to,   Irma   doprowadzała   mnie   do   wściekłości   tym 

swoim   gadaniem   o   romantycznym   jakobińskim   powstaniu   i   jej 

ukochanym księciu Karolku.

-   Nie   martw   się,   to   była   twarda   sztuka.   Nie   bez   powodu 

nazywano ją sierżantem. Mówią, że dyrygowała wolontariuszami w 

domu opieki jak żołnierskim batalionem.

Zatrzymali się na chwilę, żeby podziwiać widok. Plamy dachów, 

port zapełniony łodziami, wysepki w oddali unoszące się na srebrnym 

morzu.   Wzgórza   za   nimi   wyglądały   jak   alpejskie   łąki   nakrapiane 

stadami owiec i ruinami kamiennych budowli.

background image

-   Lyle,   obiecałeś,   że   opowiesz   mi,   jak   to   się   stało,   że   owce 

zawładnęły górami

- Nie wiń owiec. Słyszałeś o górskich czystkach?

- Niewiele. Czy mogę cię nagrywać?

-   Pewnie...   Cóż,   wiesz   -   zaczął   -   powstanie   poniosło   klęskę, 

system   klanowy   właściwie   się   rozpadł.   Prawo   zabraniało   góralom 

nosić kilty i grać na kobzach. Zamiast przywódców klanu byli teraz 

bogaci   posiadacze   ziemscy,   którzy   dzierżawili   farmerom   małe 

skrawki ziemi. Farmerzy dzielili teraz swoje małe, jednoizbowe chaty 

ze   zwierzętami.   Kiedy   wzrosło   zapotrzebowanie   na   mięso,   bogaci 

posiadacze   doszli   do   wniosku,   że   hodowla   owiec   jest   bardziej 

opłacalna od zbierania od chłopów dzierżawy. Na owcach mogli też 

zarabiać inwestorzy z Londynu i Edynburga.

-   Agrobiznes   w   osiemnastowiecznym   stylu   -   zauważył 

Qwilleran.

-   Dokładnie   tak!   Żeby   oddać   sprawiedliwość   posiadaczom 

ziemskim,   muszę   powiedzieć,   że   nie   wszyscy   byli   czarnymi 

charakterami. Niektóre ze starych rodzin starały się zrobić wszystko, 

żeby   pomóc   swoim   ludziom.   Niestety,   przeludnienie   i   archaiczne 

metody   uprawy   roli   sprawiły,   że   farmerzy   żyli   w   stanie   skrajnej 

nędzy.

- Co się z nimi stało, kiedy owce przejęły wzgórza?

- Usunięto ich z ziemi, zabroniono polować, łowić, paść stada. 

Mizerne domostwa farmerów płonęły na oczach właścicieli.

- Gdzie poszli?

background image

- Zesłano ich do miejskich slumsów albo nadbrzeżnych wiosek. 

Wielu wywieziono do Ameryki Północnej, ale to już inna historia. 

Wyzyskani   przez   właścicieli   statków,   wysłani   na   morze   w 

przeciekających łajbach, z niewystarczającą ilością żywności i wody... 

Nie powinienem ci o tym mówić, to mi podnosi ciśnienie.

Dwaj   mężczyźni   spacerowali   wzdłuż   brzegu   i   patrzyli   na 

wpływające do portu łodzie, nad którymi krążyły wrzeszczące mewy. 

Rybacy   w   żółtych   sztormiakach   wystawiali   na   pomost   skrzynki   z 

krewetkami,   śmiejąc   się   przy   tym   i   żartując.   Doki   były   świeżo 

odmalowane,   a   małe   domki   o   stromych   dachach   stały   w   równych 

rzędach.   Wokół   domów   rosły   kwiaty,   a   na   dachach   i   kominach 

tłoczyły się mewy. W niektórych oknach wisiały krótkie zasłonki, co 

pozwalało kotom siedzieć na parapetach.

- Dzisiejsi Szkoci to sympatyczni ludzie: towarzyscy, gościnni, 

dowcipni.   Ale ich  historia  jest  krwawa.  Nieraz  podrzynali gardła  i 

wylewali topiony ołów na głowy swoich wrogów.

Przed powrotem do gospody zjedli w pubie lunch. Na miejscu 

dowiedzieli   się,   że   Melinda   wymeldowała   się   i   wynajętym 

samochodem ruszyła do Glasgow. Zostawiła wiadomość: „Nie miejcie 

mi   za   złe,   że   nie   jadę   z   wami.   Czuję,   że   to   mój   obowiązek,   jako 

lekarza i przyjaciela, towarzyszyć Irmie w tej ostatniej podróży”.

Lisa zrelacjonowała Qwilleranowi resztę wydarzeń.

-   Polly   i   ja   spakowałyśmy   rzeczy   Irmy.   Polly   jest   załamana. 

Siedzi w pokoju. Powiedziała, że nie chce, żeby jej ktoś przeszkadzał.

- Chodzi chyba o mnie - odparł Qwilleran.

background image

Dla   niego   śmierć   przewodniczki   była   pretekstem,   żeby 

zadzwonić do Mildred Hanstable i wypytać o koty. Nie przestawał o 

nich   myśleć,   chociaż   powstrzymywał   się   od   rozmowy   o   nich   ze 

wszystkimi   z   wyjątkiem   Polly.   Grace   Utley   pokazywała   zdjęcia 

swoich misiów każdemu, kto usiadł koło niej w autobusie. Mimo to 

Qwilleran często spoglądał na zegarek, korygując czas o pięć godzin, i 

wyobrażał   sobie,   jak   koty   jedzą   śniadanie   albo   korzystają   z 

popołudniowej drzemki w plamach słońca na dywanie. Zastanawiał 

się, jak ułożyły sobie stosunki z Mildred. Czy nabierają tłuszczyku na 

jej kuchni. Zastanawiał się, czy za nim tęsknią.

Kiedy zadzwonił do Pickax, była ósma rano miejscowego czasu 

i Mildred słyszała już o śmierci Irmy w wiadomościach radiowych.

- Nie podali żadnych szczegółów - powiedziała. - Mam nadzieję, 

że napiszą więcej w gazecie.

-   To   był   atak   serca.   Była   bardzo   zestresowana.   Prowadzenie 

grupy jest wielkim ciężarem dla przewodnika amatora, zwłaszcza z 

bandą naszych indywidualistów na pokładzie. Wspomnienie ukaże się 

prawdopodobnie w dzisiejszym wydaniu. Proszę, wytnij je dla mnie... 

Jak zachowują się koty?

- Dajemy sobie świetnie radę. Yum Yum jest cudowna! Kiedy 

pikuję, ona siedzi na ramie warsztatu i obserwuje, jak wbijam igłę. 

Koko pomaga mi czytać tarota.

- Gdyby koty były ludźmi, to Yum Yum wygrałaby okręgowe 

konkursy robótek, a Koko wynalazłby lekarstwo na przeziębienie. Są 

w pobliżu? Daj mi Koko!

background image

Słyszał,   jak   Mildred   mówi   do   kotów.   Potem  doszło   go   słabe 

miauknięcie, drapanie i w końcu głośniejszy dźwięk.

- Halo, Koko! - krzyknął Qwilleran. - Co u ciebie? Opiekujesz 

się Yum Yum?

Przez moment kot nie mógł zrozumieć, że głos, który znał tak 

dobrze, wychodzi z urządzenia, które ma  przy  uchu, ale po chwili 

chciał już tylko rozmawiać. Miauczał tak głośno, że Qwilleran myślał, 

że ogłuchnie, a nawet uderzał łapką w słuchawkę.

- Dość! Zabierz go! - poddał się Qwilleran.

Słychać   było   dźwięki   sprzeczki   i   oporu,   a   potem   Mildred 

przejęła słuchawkę.

- Jest jedna dziwna rzecz, o której musisz wiedzieć. Ostatniej 

nocy siedziałam przy warsztacie, kiedy usłyszałam nieziemski pisk z 

jednego   z   balkonów.   Koko   był   w   mojej   łazience   i   wył   pod 

prysznicem. Zmroziło mi krew w żyłach. Weszłam na górę i mówiłam 

do niego i w końcu przestał. Przyznam, że mnie przeraził.

- O której to było?

- Między dziewiątą trzydzieści a dziesiątą, kiedy audycję w PKX 

FM prowadzi ten szalony didżej. Wyłączyłam radio, bo myślałam, że 

Koko nie może go słuchać.

-   Nie   zdziwiłbym   się   -   powiedział   Qwilleran.   -   Ten   facet 

sprawia, że chce mi się wyć z bólu!

Kiedy Qwilleran odłożył słuchawkę, zdał sobie sprawę, że Koko 

wył między drugą trzydzieści a trzecią szkockiego czasu, dokładnie 

background image

wtedy, kiedy Irma umierała. Przeczuwał śmierć, która wydarzyła się 

za oceanem!

Tylko   jedenastu   z   szesnastu   podróżnych   zeszło   tego   dnia   na 

kolację.   Byli   cichsi   niż   zazwyczaj.   Posiłek   zaczął   się   od   zupy   z 

kurczaka   z   porami,   z   dodatkiem   małych   mięsnych   pasztecików. 

Później była potrawka jagnięca i puree z owsa i rzepy. Podano też 

ziemniaki z cebulą.

- Czy ktoś widział dzisiaj Bruce'a? - zapytał Lyle Compton.

Nikt nie widział kierowcy autobusu. Wszyscy uznali, że należy 

mu się wolne, i zastanawiali się, czy w ogóle wie o śmierci Irmy.

- Zgodnie z planem podróży, który znaleźliśmy w teczce Irmy, 

Bruce nie powinien palić w pracy ani mieszać się z pasażerami. Ma 

być   czysty   i   dyspozycyjny   w   każdej   chwili.   Dostaje   za   to   tysiąc 

dolarów   plus   posiłki   i   spanie,   no   i   oczywiście   wszystkie   napiwki. 

Dostał zaliczkę w wysokości stu dolarów.

-   Powinniśmy   dać   mu   hojny   napiwek   pod   koniec   podróży   - 

wtrącił Larry. - Jest doskonałym kierowcą. Zbiera bagaże, kiedy jemy, 

a kiedy schodzimy do busa, ma już wszystko zapakowane, wszystko 

na czas. Nie jest może towarzyski, ale jest uprzejmy na swój sposób - 

wszyscy mu przytaknęli.

Po kolacji Lisa zwróciła się do Qwillerana:

- Polly i ja zdecydowałyśmy, że Larry powinien poprowadzić 

dalszą wyprawę.

-   Dlaczego?   Wy   dwie   macie   dość   kompetencji   i 

przestudiowałyście już zawartość teczki Irmy.

background image

-   I  tu   jest   problem.   Kiedy   mężczyzna   jest   na   czele,   wszyscy 

mówią,   że   jest   dobrze   poinformowany,   zorganizowany   i   że   jest 

urodzonym przywódcą. Ponieważ Irma była kobietą, wszyscy mówili, 

że jest upierdliwa, że się rządzi i mądrzy.

- To, co mówisz, Liso, jest absurdalne.

- Oczywiście, że tak. Ale tak to właśnie jest w Moose County i 

potrzeba   kilku   pokoleń,   żeby   to   zmienić.   Chciałam   ci   tylko 

powiedzieć, że to Larry nas poprowadzi.

Następnego   ranka   przy   śniadaniu   zabrakło   Amandy.   Riker 

wyjaśnił Qwilleranowi:

-   Ma   problem   z   zębami.   Złamała   jej   się   proteza   i   jest   zbyt 

zażenowana,   żeby   otwierać   usta.   Aż   do   przyjazdu   do   Edynburga 

będzie musiała przeżyć na miękkiej diecie, tylko owsianka i szkocka.

I   tu   Riker   się   mylił.   W   tej   właśnie   chwili   Amanda 

przygotowywała się do wyjazdu do Glasgow, rezygnowała z dalszej 

podróży.

- Jesteśmy jak dziesięciu młodych Indian, ciekawe, kto odpadnie 

następny - zasmuciła się Carol.

Po   śniadaniu   składającym   się   z   suszonych   owoców   oraz 

wątłusza   z   owsianymi   ciastkami   grupa   wymieniła   uściski   dłoni   z 

gospodarzem i jego żoną i przygotowywała się do wejścia na pokład 

autobusu,   zaparkowanego   na   wewnętrznym   dziedzińcu   gospody. 

Bagaż   był  zapakowany   do   luków,   ale   nie   było   tam   Bruce'a,   który 

pomógłby paniom wsiąść do pojazdu. Nie palił papierosa na łące, nie 

background image

znaleziono go też w kuchni, gdzie mógłby  pić kawę. O dziewiątej 

nadal nie mieli kierowcy. Prawdę mówiąc, już nigdy go nie zobaczyli.

background image

Rozdział piąty

Wydarzenia ostatnich dwudziestu czterech godzin zbiły z tropu 

uczestników   wyprawy   „Śladami   Ślicznego   Księcia”.   Po   smutku 

związanym   ze   stratą   przewodniczki   nadeszło   rozdrażnienie   po 

zniknięciu   kierowcy.   W   oczywisty   sposób   Bruce   musiał   tam   być 

wcześniej. Zebrał ich bagaże z korytarza i załadował do autobusu. 

Pomocnik  kucharza zeznał, że podał Bruce'owi śniadanie  o szóstej 

trzydzieści.

Kilku pasażerów usiadło w busie, mając nadzieję, że kierowca 

zaraz się pojawi. Inni wrócili do gospody po dodatkową kawę. Pani 

Utley,  która  spóźniła  się   jak  zwykle, doniosła,   że wyjrzała  z  okna 

swojej sypialni, kiedy wszyscy byli na śniadaniu, i widziała samochód 

wjeżdżający na dziedziniec. Samochód prawie natychmiast odjechał w 

dół wzgórza, wzbijając tumany kurzu. Nikt nie zwrócił uwagi na to, 

co mówiła.

W   końcu   gospodarz   wezwał   policję.   Larry   podał   oficerowi 

dokładny opis kierowcy, ale nikt nie znał jego nazwiska. Notatki Irmy 

także nie dostarczyły im odpowiedzi na to pytanie. Zadzwoniono do 

background image

najbliższego   szpitala,   ale   nikt   nie   przyjmował   tam   rudego 

czterdziestolatka.

Larry zwrócił się do grupy:

-   Jak   długo   będziemy   tu   jeszcze   siedzieć,   czekając,   aż   się 

pojawi?   Mamy   rezerwację   w   następnym   hotelu,   a   do   tego   czasu 

daleka droga przed nami.

- Nie czekajmy dłużej - doradził Riker. - To nasz bus, nie jego. 

Ruszajmy na szlak.

-   O   tym  właśnie   mówię   -   wsparł   go   Larry.   -   Jeśli   tylko   nie 

przeszkadza wam prowadzenie po złej stronie drogi.

Qwilleran zgłosił się na ochotnika, pod warunkiem, że ktoś inny 

będzie pilotował. Wybrano Dwighta. Larry zaproponował, że odczyta 

notatki Irmy, a Lyle miał je uzupełnić faktami historycznymi. Po tych 

ustaleniach   bus   odjechał   sprzed   gospody.   Tak   wyruszyli   w   trasę 

przewidzianą na Dzień Siódmy. Mijali kolejny zamek, kolejne jezioro, 

kolejny imponujący ogród, był kolejny lunch i popołudniowa herbata 

z ciasteczkami.

Qwilleran był dobrym kierowcą. Wszyscy mówili, że był nawet 

lepszy od Bruce'a.

- No i jestem tańszy - chwalił się.

Przy lunchu Carol powiedziała poufnie Qwilleranowi:

- Przykro mi z powodu Melindy. Mój ojciec był chirurgiem i 

nawet po trzydziestu latach pracy na sali operacyjnej był załamany, 

kiedy   stracił   pacjenta.   Śmierć   Irmy   musiała   być   dla   Melindy 

prawdziwym ciosem. I to w tak krótkim czasie po samobójstwie jej 

background image

ojca i plotkach o śmierci jej matki. Teraz nie ma już żadnej bliskiej 

rodziny. Straciła jedynego brata, kiedy była w akademii medycznej. 

Ona i Phil Nick byli jak bliźniaki, dzielił ich tylko rok. Poród jej brata 

nie należał do łatwych i to właśnie od tamtej chwili żona doktora Hala 

niedomagała.

Dlaczego ona opowiada mi tę rodzinną historię? - zastanawiał 

się Qwilleran.

- Wiesz, Qwill, to nie moja sprawa, ale chciałabym, żebyście ty i 

Melinda znowu się zeszli. Zawsze powtarzasz, że nie jesteś dobrym 

materiałem na męża, ale odpowiednia kobieta potrafi zdziałać cuda. 

Nie wiesz, co tracisz, nie mając dzieci. Wybacz, że ci to mówię.

-   Nie   obrażam   się   -   odpowiedział,   ale   nabrał   podejrzeń,   że 

Melinda poinstruowała Carol, co ma mówić.

-   Wszyscy   na   pokład!   -   usłyszeli   władczy   ton   przewodnika. 

Łagodny Larry potrafił zaryczeć jak Król Lear na wrzosowisku wśród 

burzy.

Podczas   jazdy   przez   surową   górską   scenerię   Lyle   zabawiał 

współtowarzyszy podróży opowieścią o masakrze pod Glencoe, która 

miała miejsce pod koniec siedemnastego wieku.

- Król Jan poległ - zaczął - a przywódcy klanów musieli złożyć 

przysięgę na wierność Wilhelmowi Orańskiemu. Jeden z przywódców 

spóźnił   się   na   wyznaczone   miejsce,   nazywał   się   Macdonald   z 

Glencoe.   Kiedy   jego   spóźniona   przysięga   dotarła   na   piśmie   do 

kwatery   władcy,   jeden   z   wysokich   dostojników   ukrył   ją   i   wydał 

rozkaz,   żeby   wyciąć   cały   klan   Macdonaldów.   Niejaki   kapitan 

background image

Campbell, ze stu dwudziestoma ośmioma żołnierzami, został wysłany 

do doliny, w której rezydowali przywódcy klanu Macdonaldów. Tam 

przez   pewien   czas   pozorował   przyjazne   zamiary,   ciesząc   się 

gościnnością Macdonaldów. Niespodziewanie pewnego dnia o świcie 

ludzie   Campbella   napadli   zdradziecko   na   swoich   gospodarzy. 

Wymordowali   ponad   czterdziestu   członków   klanu,   w   tym   kobiety, 

dzieci i służbę... Nigdy nie ufałem Campbellom - zakończył Lyle.

- Nie zapominaj, kochanie - wtrąciła jego żona - że jedna z nich 

jest twoją żoną.

- To właśnie mam na myśli. Robią świetną szarlotkę, ale nie 

zaufałbym im za nic.

Potem kontynuował:

- Rozkaz do ataku był prawdopodobnie zapisany na karcie do 

gry, i od tego czasu dziewiątka karo nazywana jest „klątwą Szkocji”.

Tego   dnia   mieli   spać   w   wiejskiej   gospodzie,   która   niegdyś 

spełniała funkcję prywatnego pensjonatu dla myśliwych z wyższych 

sfer, którzy przyjeżdżali z Londynu polować na cietrzewie i kaczki.

Podróżni   weszli   do   gospody   przez   masywne   dębowe   drzwi, 

wzmocnione   żelaznymi   okuciami   i   pokryte   ze   starości   zielonymi 

porostami. Znaleźli się w hallu wypełnionym myśliwskimi trofeami. 

Stary   skórzany   album   zawierał   nazwiska   szlachetnie   urodzonych 

myśliwych,   którzy   w   pewien   weekend   1838   roku   ustrzelili 

osiemdziesiąt sześć cietrzewi i trzydzieści trzy bażanty.

Larry odebrał klucze do pokojów i rozdał je.

background image

-   Spójrzcie   tylko,   w   naszych   drzwiach   są   zamki!   Witajcie   w 

cywilizowanym świecie.

Podczas   gdy   inni   mężczyźni   rozładowywali   bagaże,   Larry 

zadzwonił   do   poprzedniej   gospody,   żeby   spytać   o   zagubionego 

kierowcę. Nadal nie było po nim śladu.

Kiedy walizki zostały zgromadzone na podłodze lobby, Bushy 

oznajmił:

- Łapcie za swoje walizki, a jeśli nie dacie rady zanieść ich na 

górę sami, pomożemy wam.

Walizki znikały jedna po drugiej.

-   A   gdzie   mój   bagaż?   -   spytała   z   pretensją   pani   Utley.   - 

Zostawiliście go w autobusie!

Okazało się, że luki są puste.

- Czy jest pani pewna, że wystawiła go pani przed drzwi dziś 

rano, pani Utley? - spytał Qwilleran.

- Moja siostra się tym zajęła, kiedy ja brałam prysznic. Gdzie 

ona jest? Niech ktoś pójdzie i sprowadzi ją tutaj!

Nieśmiała Zella, prowadzona jak na rzeź, opowiedziała, jąkając 

się, że wystawiła bagaż siostry razem ze swoim przed drzwi pokoju. 

Jej bagaż dojechał cały.

-   Odebrałam   kasetki   z   biżuterią   z   sejfu   i   zapakowałam   do 

walizek. Potem stałam w korytarzu, aż torby nie zostały zabrane do 

autobusu.

- Czy Bruce je zabrał? - zapytał Qwilleran.

- Tak, widziałam to na własne oczy.

background image

Qwilleran wymienił znaczące spojrzenie  z Bushym, który  był 

teraz nie tylko oficjalnym fotografem, ale także oficjalnym tragarzem 

wyprawy.

- Ukradł mi je! - wrzasnęła pani Utley. - To ten człowiek! Ten 

kierowca!   On   je   ukradł!   Dlatego   odjechał!   Ktoś   go   zabrał 

samochodem! Widziałam, jak oddalają się od gospody!

Inni uczestnicy wycieczki, słysząc poruszenie w hallu, zeszli na 

dół. Rozhisteryzowana pani Utley została odprowadzona do pokoju.

- Czy ktoś ma jakiś środek uspokajający dla tej biednej kobiety? 

- spytała Carol.

-   Przynajmniej   nie   straciła   swojej   podręcznej   torby   i   będzie 

mogła   umyć   zęby   -   powiedziała   Lisa.   -   Wyobrażam   sobie,   że   ma 

niezłe ubezpieczenie.

- Skąd Irma wytrzasnęła tego faceta? - powtarzał Compton.

Larry   zadzwonił   do   gospody,   w   której   nocowali   poprzedniej 

nocy,   i   opisał   brakujący   bagaż.   Po   kilku   minutach   właściciel 

oddzwonił,   mówiąc,   że   nigdzie   nie   znalazł   trzech   toreb   ze   skóry 

krokodyla. Larry zadzwonił również na komisariat policji w wiosce 

rybackiej,   gdzie   dowiedział   się,   że   formularz   zgłoszenia   kradzieży 

trzeba wypełnić osobiście.

- Wynajmiemy samochód i pojadę tam jutro z Grace.

- To szlachetnie z twojej strony - skomentowała Lisa. 

Qwilleran spytał Bushy'ego:

- Jak myślisz, czy mogłeś zrobić zdjęcie Bruce'a?

background image

- Nie, nigdy nie pozwolił mi się sfotografować. Zawsze odwracał 

się   tyłem.   Myślałem,   że   peszy   go   aparat,   ale   teraz   zaczynam   się 

zastanawiać, czy...

Siostrom Chrisholm posłano kolację do ich pokoju, a pozostali 

zebrali   się   w   jadalni   na   pięciodaniowy   posiłek   składający   się   z 

wędzonego łososia, zupy z soczewicy, pieczonego pstrąga, dziczyzny 

i   deseru   zaprawionego   krajową   whiskey.   Następnie   spotkali   się   w 

salonie,   gdzie   w   kominku   jarzyły   się   węgielki.   Lanspeakowie 

zaimprowizowali mały pokaz dla podniesienia morale. Carol i Lisa 

odegrały   Annie   Laurie,   a   Larry   odczytał,   z   udanym   szkockim 

akcentem wiersz Roberta Burnsa Do myszy. Na zakończenie Dwight 

zagrał   na   fujarce  The   Muckiri   o'   Georgie's   Byre,   melodię,   która 

znajdowała się w ulotce dołączonej do instrumentu.

-   Niewiele   czasu   potrzebowałeś,   żeby   stać   się   mistrzem   - 

zauważyła Polly.

-   Gram   od   dziecka   -   wyjaśnił   Dwight.   -   Zdobyłem   drugie 

miejsce w konkursie dla amatorów, kiedy miałem dziesięć lat.

- Amanda mówi, że ta fujarka ma brzmienie chorej lokomotywy 

- odezwał się Riker.

- Wydaje dziwny dźwięk, to prawda. Mam zamiar użyć jej w 

Makbecie, kiedy wiedźmy będą na scenie.

- Czy ktoś z was, chłopaki, ma zamiar kupić kilt? - spytała Lisa. 

-   W   rozkładzie   na   jutrzejszy   dzień   przewidziana   jest   wizyta   w 

warsztacie tkackim.

background image

- Na pewno nie ja - pospieszył z odpowiedzią Qwilleran, chociaż 

w   głębi   duszy   był  przekonany,   że   wyglądałby   dobrze   w   szkockiej 

kracie.

- Moim zdaniem mężczyźni w kiltach są bardzo seksowni, ale 

muszą mieć jędrne, zgrabne nogi - dodała Lisa, spoglądając w stronę 

swojego chuderlawego męża.

- Słyszałem niezłą historię od właściciela gospody dziś rano - 

zaczął   Bushy.   -   O   jednej   amerykańskiej   dziennikarce,   która 

przyjechała   relacjonować   tutejsze   zawody.   Mężczyźni   rzucali 

toporami i podnosili pale. Połowa męskiej widowni miała na sobie 

kilty. Dziennikarka postanowiła wykorzystać tę okazję do uzyskania 

szczerej odpowiedzi na odwieczne pytanie: Czy to prawda, że Szkoci 

nie   noszą   bielizny?   Podeszła   więc   do   przyjaźnie   wyglądającego 

rudowłosego   Szkota,   który   z   dumą   obnosił   swój   kilt,   i   zapytała: 

„Przepraszam, jestem z amerykańskiej gazety. Czy mogę panu zadać 

odważne   pytanie?   Czy   to   prawda,   że,   hmm...   że   niczego   pan   nie 

wkłada dodatkowo pod kilt?” Odpowiedział bez chwili wahania: „Tak 

proszę pani, to prawda. Nie muszę niczego dokładać. Wszystko działa 

bez zarzutu”.

Lyle zawył ze śmiechu, a jego żona zachichotała.

-   Kiedy   podczas   powstania   angielscy   żołnierze   drwili   ze 

Szkotów z powodu ich „krótkich spódniczek”, nie znali korzeni tego 

narodowego stroju. A są one następujące. Kilt był przeznaczony do 

wędrówek   przez   gęste   wrzosowiska.   Kiedy   Anglicy   próbowali   się 

background image

przez nie przedrzeć w pełnym umundurowaniu, to po prostu w nich 

grzęźli.

- Jutro zwiedzamy miejsce bitwy pod Culloden. Może nas krótko 

wprowadzisz, Lyle? - zaproponował Larry.

- Ile chcecie wiedzieć? To była jedna z najkrwawszych pomyłek 

w historii.

- Dalej! - zachęcali wszyscy.

- Tak więc... Książę Karolek chciał przywrócić na tron swojego 

ojca   i   Anglicy   ruszyli   na   północ,   żeby   zdławić   powstanie.   Mieli 

dziewięć   tysięcy   dobrze   wyposażonych,   zawodowych   żołnierzy   w 

czerwonych   płaszczach.   Mieli   kompetentnych   oficerów   w 

upudrowanych   perukach,   jak   również   pełen   asortyment   armat, 

muszkietów, koni i zapasów, jaki tylko można sobie wymarzyć. Po 

stronie   rebeliantów   znalazło   się   pięć   tysięcy   niewyszkolonych 

Szkotów,   pod   kiepskim   dowództwem,   uzbrojonych   w   szerokie 

miecze, siekiery i sztylety.

Qwilleran włączył dyktafon.

- Ta bitwa była nie tylko walką Szkotów z Anglikami, ale także 

walką   ludzi   z   gór   przeciwko   ludziom   z   nizin,   walką   rebeliantów 

przeciw lojalistom, walką klanów z klanami, braci przeciwko braciom. 

Zanim rebelianci rozpoczęli walkę na polach Culloden, ich dowódcy 

popełnili   już   wiele   błędów.   Wybrali   miejsce   bitwy,   które   dawało 

przewagę wrogowi, kończyła im się żywność. Oddziały maszerowały 

całą noc, realizując manewr, który nie przyniósł rezultatów. Ludzie 

byli   wykończeni   z   powodu   głodu   i   braku   snu,   nawet   ich   konie 

background image

umierały z braku pożywienia. Potem zaczęła się bitwa i nikt nie wydał 

im   rozkazu,   by   ruszyli   naprzód.   Stali   i   czekali,   aż   nieprzyjaciel 

zepchnie ich w dół wzgórza. Zdesperowane tym opóźnieniem klany 

zaczęły wyłamywać się z szyku i ruszały do ataku. Oślepieni dymem, 

krzycząc,   przedzierali   się   przez   zwały   poległych   kompanów. 

Rozpoczęła się kanonada, a za nią przyszła rzeź. Mimo to atakowali 

jak wściekłe wilki. Muszkiety strzelały z bliska, a oni rzucali się na 

bagnety   z   gołymi   mieczami.   Ci,   którzy   stracili   broń,   rzucali 

kamieniami   jak   dzicy.   Kiedy   bitwa   była   już   stracona,   ci,   którzy 

przeżyli, uciekali w popłochu tylko po to, żeby dopadli ich dragoni i 

zarżnęli jak zwierzynę.

Lyle skończył opowieść. Wszyscy milczeli.

- Cóż, sami tego chcieliście.

Dwight dołożył szuflę węgla na ruszt. Członkowie grupy kolejno 

opuszczali salon, tłumacząc, że muszą zaczerpnąć świeżego powietrza 

albo napić się drinka czy po prostu pójdą już się położyć.

Dnia Ósmego padało. Oglądanie pola bitwy przy takiej pogodzie 

przybiło wszystkich. Kiedy zwiedzali gorzelnię, nadal padało i nawet 

maleńki   kieliszeczek   podany   na   zakończenie   nie   podniósł   ich   na 

duchu. Nastroje szybko sięgały dna. Polly składała to na karb śmierci 

Irmy,   według   Qwillerana   winne   było   rozczarowanie   górami   i 

wyspami.

W   autobusie   Bushy   przejął   mikrofon   i   próbował   podnieść 

ogólny nastrój opowiadaniem historii, które brzmiały płasko.

background image

-   Słyszeliście   o   Szkocie,   który   poszedł   odwiedzić   chorego 

przyjaciela z butelką scotcha w kieszeni? Była ciemna noc i po drodze 

potknął się i upadł na ostry  kamień,  podniósł się jednak i poszedł 

dalej.   Wkrótce   poczuł,   że   coś   spływa   mu   wzdłuż   nogi.   Było   zbyt 

ciemno, żeby mógł coś zobaczyć, ale dotknął płynu palcem i polizał 

go. „Dzięki Bogu to tylko krew!” - powiedział.

Później tego wieczoru, kiedy Larry i siostry Chrisholm wrócili z 

miejsca kradzieży, Lanspeak zwrócił się do Qwillerana:

- Ta kobieta  jest niemożliwa,  ale zadbaliśmy  o wszystko. Co 

straciłem?

- Niewiele. Historyczne pole bitwy masz w głowie. Nie ma co 

oglądać.

- A gorzelnia?

-   Same   probówki   i   szkło   laboratoryjne,   oczywiście   sterylne. 

Szkoda,   że   Amanda   nie   mogła   tam   być   na   tym   darmowym 

poczęstunku... Powiedz mi, Larry, jak cenne były klejnoty skradzione 

pani Utley?

-   Według   niej   sama   kolia   była   warta   sto   pięćdziesiąt   tysięcy 

dolarów.   Niektóre   brosze   wysadzane   kamieniami   i   bransolety 

wyceniła na pięćdziesiąt tysięcy każda. Niezła gratka. Czy myślisz, że 

Bruce zaaranżował tę kradzież na poczekaniu... czy jak?

Dzień   Dziewiąty   poświęcony   był   zakupom   i   muzeom.   Grace 

Utley kupiła tyle ubrań i bagażu, że potrzebowałaby ze stu tragarzy. 

Inne   kobiety   kupowały   swetry   i   kilty.   Nawet   Arch   Riker   znalazł 

kaszmirowy   kardigan,   którego   kupno   wydawało   mu   się   interesem 

background image

stulecia. Następną, ostatnią noc przed Edynburgiem, mieli spędzić w 

okazałej gospodzie porosłej bluszczem, która otoczona była sporym 

kawałkiem ziemi. Przestronne pokoje umeblowane były antykami i 

wykończone   perkalowymi   tkaninami,   sufity   przyozdobione 

gipsowymi   stiukami,   w   oknach   wisiały   koronkowe   firanki   i   każdy 

miał do dyspozycji telefon.

- Spodziewam się telefonu od Juniora - powiedział Riker, który 

przymierzał właśnie swój nowy sweter.

Rozległo się pukanie do drzwi. Qwilleran poszedł otworzyć. W 

progu stał młody człowiek z tacą w ręku.

-   Musiał   pan   pomylić   pokoje.   Nie   zamawialiśmy   herbaty   - 

powiedział Qwilleran.

- Na koszt firmy, proszę pana - kelner wmaszerował do pokoju i 

ustawił tacę na stoliku przykrytym koronkową serwetką, naprzeciwko 

małej   sofy.   Taca   załadowana   była   porcelanowymi   filiżankami   i 

spodkami,   był   tam   chiński   czajniczek   w   różane   pączki,   srebrny 

miecznik i cukiernica, talerz pełen ciasteczek i cudownie haftowane 

serwetki w srebrnych serwetnikach.

- Tego właśnie było mi potrzeba, więcej ciasteczek - zauważył 

Riker, siadając na sofie. Zabrał się niezdarnie do nalewania herbaty do 

cienkich   jak   skorupka   jajka   filiżanek.   Qwilleran   przysunął   sobie 

krzesło i usiadł naprzeciwko Archa.

W tym momencie zadzwonił telefon.

- To Junior! - wykrzyknął redaktor, skacząc na równe nogi. - Jest 

naprawdę dobrze poinformowany!

background image

Kiedy tylko ruszył do telefonu, guzik jego swetra zaczepił się o 

koronkową serwetkę i ściągnął ją na ziemię, a z nią wszystko, co było 

na   stole:   herbatę,   mleko,   cukier,   ciasteczka   i  porcelanę.   Z   serwetą 

zwisającą u guzika Riker odebrał telefon, zachowując w pełni zimną 

krew weterana wielu dziennikarskich zmagań. Potem odwrócił się do 

Qwillerana.

- To recepcjonista z dołu, chciał wiedzieć, czy wszystko jest w 

porządku.

-   Powiedz   mu,   żeby   podesłał   ci   szmatę   i   szufelkę   -   poradził 

Qwilleran.

To   była   ostatnia   katastrofa   na   wyprawie   „Śladami   Ślicznego 

Księcia”, ale dla Qwillerana los miał jeszcze jedną niespodziankę. W 

środku nocy zadzwonił telefon. Była trzecia nad ranem.

- Coś stało się z kotami albo z szopą! - Qwilleran zwrócił się do 

Rikera, który przewrócił się na drugi bok.

Tak jak przypuszczał, to była rozmowa międzykontynentalna i w 

słuchawce rozległ się głos Mildred Hanstable.

- Mam nadzieję, że nie odciągam cię od kolacji, Qwill.

- Kolacji? Jest trzecia rano!

-   Och,   wybacz!  -   zawołała   speszona.   -   Odjęłam   pięć   godzin, 

zamiast je dodać! Tak mi przykro!

- Czy coś się stało? Z kotami wszystko dobrze?

- Wszystko w porządku. Właśnie dostały małą przekąskę.

-   Kiedy   jest   pogrzeb   Irmy?   Jak   Hasselrichowie   to   znoszą? 

Słyszałaś coś?

background image

- Właśnie dlatego dzwonię, Qwill. Pogrzeb został przesunięty z 

powodów   rodzinnych,   tak   napisali   w   gazecie.   W   rzeczywistości 

chodzi o to, że ciało jeszcze nie przyjechało.

- Nie przyjechało?! Wyruszyło stąd razem z Melindą cztery dni 

temu.

- Tak, Melinda dotarła. Powiedziała, że ciało zostało wysłane 

lotem towarowym i że... zostało zgubione.

- Skąd o tym wiesz?

-   Roger   był   w   domu   pogrzebowym.   Pytał,   czemu   jest   tyle 

kwiatów, a nie ma  trumny. Bracia Dingleberry  powiedzieli mu,  że 

trumna do nich nie dotarła.

- Mają jakieś ślady?

- Och, tak. Przyjechała ze Szkocji do Chicago zgodnie z planem, 

ale potem wysłali ją do Moose Jaw w Kanadzie zamiast na lotnisko w 

Moose County.

- Tam właśnie jest teraz? W Kanadzie?

-   Nie,   przewieźli   ją   do   Denver   i   zdaje   się,   że   jest   w   drodze 

powrotnej do Chicago przez Atlantę. 

- To jakiś absurd, Mildred. Czy Junior wie, co się stało?

-   Roger   mu   powiedział,   ale   nie   opublikowali   tego,   żeby   nie 

przybijać rodziców Irmy

- Nie odkładaj słuchawki - poprosił Qwilleran i odwracając się 

do Rikera, zrelacjonował mu wieści. - Ciało Irmy nie dotarło jeszcze 

na miejsce. Podróżuje po całej Ameryce Północnej. Junior nie puszcza 

tej informacji.

background image

Obaj   mężczyźni   spojrzeli   na   siebie,   zastanawiając   się,   jaki 

nagłówek   pasowałby   do   takiej   dziennikarskiej   bomby.   Całe   ich 

doświadczenie, wiedza i instynkt podpowiadały im, że powinni puścić 

tę   informację   na   pierwszej   stronie,   ale   Pickax   było   małym 

miasteczkiem,   a   „Moose   County   coś  tam”   było   małomiasteczkową 

gazetą i inne tam panowały zwyczaje. Riker pokiwał głową na zgodę.

- Cóź, dziękuję ci, Mildred - powiedział Qwilleran. - Reszta w 

porządku? A koty?

-   Jeden   z   nich   wygryza   dziury   w   twoich   starych   swetrach   i 

wymiotuje.

- To Koko! Nie robił tego od lat. Musi czuć się samotny.

- Okropnie mi przykro, że cię obudziłam, Qwill.

- Nie ma sprawy. Cieszę się, że zadzwoniłaś. Wkrótce będę z 

powrotem. Może szybciej, niż planowałem.

background image

Rozdział szósty

Rankiem Dnia Dziesiątego podróżnicy wystawili swoje bagaże 

na   korytarz   hotelowy   o   siódmej   trzydzieści   zamiast   o   szóstej 

trzydzieści.   Wszyscy   jednogłośnie   zadecydowali,   żeby   porzucić 

rozkazy Irmy i podarować sobie tę dodatkową godzinę snu. Qwilleran 

zapukał do pokoju Polly.

- Mogę wejść? - spytał.

-   Dzień   dobry,   kochanie.   Właśnie   miałam   nastawić   herbatę. 

Napijesz się filiżankę?

- Nie, dziękuję. Chciałem ci tylko powiedzieć, że wracam do 

domu, jak tylko znajdziemy się w Edynburgu.

- Coś złego stało się w domu? - spytała przestraszona Polly.

- Nie, tylko poczułem przemożne pragnienie, żeby znaleźć się 

jak najszybciej w Pickax, to wszystko - pogładził w znaczący sposób 

swoje wąsy. - Zmieniam rezerwację.

- Potrzebujesz towarzystwa, Qwill?

- A nie chciałabyś zobaczyć Edynburga? To przepiękne miasto. 

Miałem tam wiele zleceń z gazety.

background image

- Szczerze mówiąc, odkąd Irma nie żyje, nie mam serca do tej 

wycieczki. Może to zabrzmi głupio, ale... tęsknię za Bootsiem.

-   Daj   mi   swój   bilet,   zadzwonię   do   linii   lotniczych   -   odparł 

Qwilleran.

Zmieniając   rezerwację,   poprosił   o   bilety   w   pierwszej   klasie. 

Mimo że niechętnie wydawał pieniądze na transport, to potrzebował 

więcej miejsca na swoje długie nogi i szerokie ramiona. Poza tym po 

dziesięciu   dniach   rutynowej   wymiany   zdań   ze   współtowarzyszami 

podróży pragnął swobodnie porozmawiać z Polly.

Dwadzieścia   cztery   godziny   później   wzbili   się   w   powietrze. 

Qwilleran   wyprostował   wygodnie   nogi,   a   Polly   sączyła   szampana, 

oboje delektowali się luksusową kabiną dla VIP-ów.

-  Zastanawiam się,  czy  Bootsie   tęsknił  za  mną   - powiedziała 

Polly. - Nigdy dotąd nie zostawiałam go na dłużej niż na dwa dni. 

Moja szwagierka dba o niego, ale to co innego niż wtedy, kiedy z nim 

jestem.

-   Mildred   mówiła   mi,   że   Koko   wygryzł   dziury   w   moich 

swetrach.   To   znaczy,   że   jest   samotny.   Mimo   królewskiej   kuchni   i 

rozrywek, jakie mu serwuje.

Kolejny raz nalano szampana i podano wspaniałe przekąski, co 

zwróciło uwagę Polly na jedną kwestię.

-   Czy   zdajesz   sobie   sprawę,   że   ani   razu   nie   podano   nam   w 

Szkocji haggis?

- Nie słyszeliśmy też ani razu kobzy - dodał.

- Ani nie widzieliśmy, żeby ktokolwiek tańczył.

background image

-   I  tak   naprawdę   nie   spotkaliśmy   żadnych   Szkotów.   Byliśmy 

tylko we własnym towarzystwie. Kawałek Moose County na obcej 

ziemi.

Potem nastąpiła pełna żalu cisza, aż Polly zauważyła:

-   Po   stronie   plusów   muszę   odnotować,   że   przetrwałam 

wycieczkę bez kataru i przeziębienia, mimo że nie zdecydowałam się 

brać   moich   superkapsułek.   Pastylki   były   za   duże   i   zbyt  trudne   do 

połknięcia.

-   Twój   zeszłoroczny   bronchit   był   psychologiczny.   Wszystko 

dlatego, że mnie tam nie było.

- „Co za banda pustoty nadbiegła!” - odpowiedziała, cytując z 

radością Szekspira.

- Odrobina próżności nigdy nie zawadzi - odparł.

- To wątpliwy aforyzm. Chyba go przedtem nie słyszałam. Kto 

to powiedział? - zażądała wyjaśnień Polly.

- Ja!

Polly   popadła   w   sentymentalny   nastrój,   który   można   było 

przypisać   dwóm   kieliszkom   szampana.   Ociągając   się   nieznacznie, 

odezwała się do Qwillerana:

-   Tęskniłam   za   tobą,   kochanie.   Nie   mieliśmy   ani   chwili   dla 

siebie.

- Ja też za tobą tęskniłem, Polly.

- Tak mi smutno z powodu Irmy, nie mogłam nawet pójść na jej 

pogrzeb. Pochowali ją pewnie dwa dni temu.

background image

-   Nie   wydaje   mi   się   -   powiedział   ostrożnie   Qwilleran.   - 

Wywiązały się małe komplikacje.

-   Co   chcesz   przez   to   powiedzieć?   -   spytała   Polly   wyrwana 

całkowicie   z   rzewnego   nastroju.   Kiedy   Qwilleran   relacjonował   jej 

dziwaczną odyseję, jaką przebyła trumna Irmy, dyszała ciężko. - Cóż - 

odezwała   się   po   chwili   -   ja   też   mam   ci   coś   zadziwiającego   do 

powiedzenia.

- Posłuchajmy.

Polly wahała się przez moment, jakby nie wiedziała, od czego 

zacząć opowieść.

- Cóż... kiedy przekazałam Larry'emu teczkę Irmy, zatrzymałam 

dla   siebie   jej   prywatne   dokumenty,   które   zamierzałam   zwrócić   jej 

rodzicom. Potem zniknął Bruce i nikt nie wiedział, jak on się nazywa, 

więc   przejrzałam   te   dokumenty,   szukając   jakichś   wskazówek.   Nie 

było   śladu   po   nazwisku,   ale   znalazłam   list,   który   powinieneś 

zobaczyć.

Pogrzebała   w   swojej   torebce   i   wyciągnęła   kopertę   zaklejoną 

taśmą.   W   środku   była   zgięta   wpół   kartka   z   notesu,   którą   podała 

Qwilleranowi.

- Przeczytaj to.

Droga Irmo!

Dziękuję   ci   z   całego   serca.   Bruce   będzie   dla   ciebie   dobrze  

pracował. Jest wyśmienitym kierowcą, gwarantuję to. Przeszedł przez  

trudne chwile, szukając pracy po tym, jak go wypuścili, ale obiecał, że  

background image

będzie   czysty.   Porozmawiaj   z   nim,   ciebie   posłucha!   Wiem,   że   wy  

dwoje znaczyliście wiele dla siebie, kiedy byliśmy młodzi. Mój brat  

jest,   tak   naprawdę,   dobrym   człowiekiem.   Mam   nadzieję,   że   dostał  

nauczkę. Niech cię  Bóg błogosławi!  Zadzwoń koniecznie,  jak tylko  

dojedziecie do Edynburga!

For auld Lang syne

Katie

Qwilleran przeczytał list dwukrotnie. A więc tak to wszystko 

było,   pomyślał.   Irma   i   Bruce   byli   dla   siebie...   czym   właściwie? 

Pierwszą   miłością?   Dawnymi   kochankami?   A   Bruce   siedział   w 

więzieniu... za co? Kradzież? Narkotyki? Najwyraźniej Irma wiedziała 

o jego przeszłości. Zatrudniła go mimo to? A może właśnie dlatego? 

Jeśli chodziło o Irmę, Qwilleranowi trudno było powstrzymać się od 

cynizmu. Podejrzewał, że w tej historii jest coś jeszcze.

Polly czekała na jego reakcję.

- No i co o tym myślisz, Qwill?

- Czy na kopercie było jej pełne nazwisko i adres zwrotny?

- Nie było koperty.

- Podczas wycieczki ludzie szeptali o jej nocnych wyprawach z 

Bruce'em na wrzosowiska. Wytłumaczyła ci się kiedyś?

-   Ani   razu,   a   ja   zdecydowałam   się   nie   pytać.   Była   dorosła, 

odpowiadała   za   siebie.   Poza   tym   to   nie   był   mój   interes.   Wracała, 

kiedy ja już spałam. Nie zapalała światła, nie robiła  hałasu. Moim 

zdaniem to wynikało z troski.

background image

-   Jeśli   to   Bruce   ukradł   bagaż   Grace   Utley,   nie   był   aż   tak 

„czysty”, jak to sugerowano Irmie.

- Na to by wyglądało - zgodziła się Polly.

- Czy kiedykolwiek wspominała ci o tej Katie?

- Nie, była bardzo skryta, jeśli chodzi o jej szkockie znajomości, 

ale to było dla niej typowe. Nigdy nie wiedzieliśmy, ile siedzi pod tą 

chłodną skorupą.

- Gdybyśmy zidentyfikowali Katie, policja miałaby przynajmniej 

jakiś punkt zaczepienia. Znając jej uporządkowany charakter, można 

by się spodziewać, że będzie miała w walizce jakiś notes z adresami 

albo   listę   telefonów   przyjaciół,   do   których   zamierzała   w   Szkocji 

zadzwonić.

-   Może   był  w   jej   torebce,   spakowałam   ją,   nie   zaglądając   do 

środka - zasugerowała Polly. - Odesłałam ją z resztą bagażu. Melinda 

miała zwrócić wszystko Hasselrichom.

-   Jej   rodzice   mogą   znać   tożsamość   Katie.   Myślę,   że   możesz 

poprosić ich o notes pod pretekstem poinformowania  o jej śmierci 

szkockich   przyjaciół...   Prawdę   mówiąc   -   dodał   -   myślę,   że   Bruce 

może być na liście.

Rozpoczęły   się   przygotowania   do   kolacji.   Z   boków   foteli 

rozłożono   dla   każdego   osobne   stoliki,   które   przykryto   białym 

obrusami.  Obsługa ustawiła  na każdym z nich flakon  ze świeżymi 

kwiatami, lniane serwetki, kieliszki na wino i czterostronicowe menu.

- Możemy chyba przyjąć, że turbulencje nie są wliczone w plan 

podróży - skwitował Qwilleran.

background image

Zamówili zupę vichyssoise, steki z wołowej polędwicy i sałatkę 

z kapusty.

Po chwili zapytał:

-   Co   się   stanie   z   domem   opieki   dla   starców?   Będą   w   stanie 

zastąpić Irmę?

-   Zarząd   zawsze   powtarzał,   że   trzeba   będzie   zatrudnić 

profesjonalistę, jeśli Irma pójdzie na emeryturę. Lisa chce się starać o 

tę pracę.

- Wydaje mi się, że się nadaje.

-   Przed   wyjazdem   do   Szkocji   -   powiedziała   Polly   -   Irma 

rozpoczęła   pracę   nad   projektem   „Zwierzaki   dla   Pacjentów”. 

Wolontariusze przynosili do ośrodka swoje koty i psy, żeby poprawić 

nastrój. Jeśli projekt przetrwa, będę chciała przynieść Bootsiego, a ty, 

Qwill?

-   Wziąłbym   Yum   Yum,   wątpię,   żeby   Koko   chciał 

współpracować. Ma własny pomysł na życie i nie zachowuje się tak 

jak inne koty.

Na   deser   zamówili  creme   caramel,   a   po   kawie   Qwilleran 

podarował   Polly   małe   pudełko   z   monogramem   CRM.   W   środku 

znajdowała się srebrna, ręcznie robiona broszka w kształcie pawiego 

pióra,   ozdobiona   niebieskozieloną   emalią   i   dymnym   kwarcem 

umieszczonym w oczku pióra.

- Jest piękna! - wykrzyknęła Polly. - Uwielbiam pawie pióra! Co 

to za kamień?

background image

-   To   kwarc   dymny   z   gór   Cairngorm   w   Szkocji.   To   jeden   z 

projektów w stylu Charlesa Mackintosha.

- Będzie mi pasował do ponczo. Dziękuję, kochanie.

- Będziesz oglądała film? - spytał. Ekran wisiał tuż przed ich 

fotelami.

- Chyba się zdrzemnę - odpowiedziała.

-   A   ja   przejrzę   czasopisma,   jeśli   światło   nie   będzie   ci 

przeszkadzać.

Spuszczono   rolety,   żeby   przesłonić   ostre   słoneczne   światło. 

Pasażerowie nakładali słuchawki, żeby obejrzeć film, albo drzemali. 

Qwilleran otworzył magazyn. Miał zamiar przeczytać artykuł o sztuce 

plemienia Tlingit, ale jego myśli błądziły wokół kierowcy busa. Jeśli 

zdołałby   rozszyfrować   jego   tożsamość,   przekazałby   tę   informację 

policji w Pickax, a ta z kolei poinformowałaby szkockich kolegów. 

Przywołując w pamięci wydarzenia ostatnich dni, próbował odnaleźć 

jakieś wskazówki w zachowaniu Irmy  albo Bruce'a. Może nagrane 

przez   niego   taśmy   będą   pomocne   w   odtworzeniu   zapomnianych 

szczegółów.   Miały   posłużyć   do   artykułów   do   rubryki   „Piórkiem 

Qwilla”, ale teraz... Czasopismo zsunęło mu się na kolana i zapadł w 

sen.   Obudził   się   dopiero,   kiedy   kabina   wypełniła   się   światłem   i 

podano następny posiłek.

Kiedy   dolecieli   do   Chicago,   odebrali   bagaż   i   przeszli   przez 

odprawę paszportową i celną, było już za późno, żeby kontynuować 

podróż do Moose County. Przespali się w hotelu na lotnisku i rano 

złapali  połączenie  do domu.  Biały  samochód   Qwillerana   czekał  na 

background image

długoterminowym   parkingu,   który   wybudowano   dzięki   wsparciu 

Fundacji Klingenschoenów.

- Pamiętam, kiedy ten terminal był tylko blaszanym barakiem 

bez krzeseł i ubikacji - wspominała Polly.

- Pamiętam, kiedy trzeba było parkować samochód na krowim 

pastwisku i uważnie patrzeć pod nogi - dodał Qwilleran - a było to 

tylko pięć lat temu!

-   Nie   mogę   się   doczekać,   kiedy   zobaczę   Bootsiego!   - 

niecierpliwiła się Polly w drodze z lotniska.

- Ja również chciałbym już zobaczyć moje łobuzy!

Kiedy   podjechali   przed   dom,   Polly   ruszyła   biegiem   w   stronę 

schodów, a Qwilleran podążył za nią, niosąc jej bagaże.

- Bootsie! - zawołała. - Jak się ma mój mały chłopiec? Tęskniłeś 

za mną?

Krzepki syjamczyk podszedł do niej zaciekawiony i obwąchał ją 

chłodno,   a   potem   odwrócił   się   gwałtownie   i   odszedł,   zostawiając 

Polly kompletnie zdruzgotaną.

- To kara za to, że go opuściłaś - powiedział Qwilleran. - Kiedy 

uzna, że wystarczająco się nacierpiałaś, udobrucha cię przymilnymi 

pieszczotami. Mnie czeka w domu podobne powitanie.

Po   dwóch   tygodniach   oglądania   malowniczych   oberży   i 

imponujących zamków Qwilleran zapomniał niemal, jak piękna jest 

jego   przebudowana   szopa.   Ośmiokątna   budowla   stała   na   surowych 

kamiennych fundamentach, które wyglądały, jakby postawiono je w 

trzynastowiecznej Szkocji. Pociemniały od deszczu i słońca szalunek 

background image

zwieńczony był stromym dachem. Jednak z okien nie śledziły go oczy 

futrzanych   zwierzątek.   Były   w   kuchni,   siedziały   na   lodówce, 

obserwując,   jak   Mildred   Hanstable   wsuwa   brytfannę   do   pieca. 

Patrzyły na niego z góry z wyrazem wyższości.

-   Witaj   w   domu!   -   pozdrowiła   go   Mildred.   -   Jak   ci   minęła 

podróż?

- Nikt nigdy nie mówił, że podróże są łatwe.

- Co powiesz na filiżankę kawy?

- Jak tylko wniosę walizki.  Żyłem na nich przez prawie dwa 

tygodnie.

Zaniósł swoje torby na balkon, a kiedy wrócił, miał w kieszeni 

małe   białe   pudełeczko,   z   literami   CRM   na   wieczku.   Syjamczyki 

siedziały nieruchomo na lodówce, podobne do sfinksów.

- Znaleźli w końcu Irmę? - spytał, sadowiąc się na stołku przy 

barze.

- Tak, w końcu dotarła. Pochowali ją wczoraj. Chociaż to nie był 

koniec nieprzyjemności. Bracia Dingleberry powiedzieli nieoficjalnie 

Rogerowi,   że   Hasselrichowie   stanowczo   sprzeciwili   się   kremacji   i 

poprosili o tradycyjny pogrzeb.

- Wspomnienie się ukazało?

- Tak, na pierwszej stronie. Zostawiłam je na stoliku do kawy. 

Jest pięknie napisane... A pomijając tragedię, jak się bawiłeś?

-   Dowiem   się   tego,   jak   się   wyśpię   we   własnym   łóżku   i 

pozbieram się po całej tej traumie.

- Kupiłeś sobie kilt?

background image

- Nie, tylko parę krawatów w tartan Mackintoshów. A propos 

Mackintoshów,   tutaj   jest   mały   souvenir   z   Glasgow.   -  Pchnął  małe 

pudełeczko przez stół.

- Och, Qwill, tak ci dziękuję! - wykrzyknęła, wyjmując srebrne 

piórko z emalią i kamieniem. - Co to za kamień?

-   To   rodzaj   kwarcu   dymnego,   można   go   znaleźć   tylko   w 

szkockich górach.

- To takie słodkie, że o mnie pomyślałeś.

- To bardzo wspaniałomyślne z twojej strony, że zaopiekowałaś 

się kotami, Mildred.

-   Nie   żartuj.   To   była   rozkosz   mieszkać   tu   przez   kilka   dni,   a 

syjamczyki   były   wdzięcznymi   towarzyszami.   Nie   miałabym   nic 

przeciwko temu, żeby zamieszkać z jednym takim jak Koko.

-   Nie   ma   na   świecie   drugiego   takiego   jak   Koko.   On   jest 

Szekspirem kotów, Beethovenem kotów, więcej, Leonardem da Vinci 

wśród kotów!

Koko,   słysząc   swoje   imię   wymawiane   w   pochlebnym 

kontekście,   podniósł   się   i   rozciągnął   tylną   część   ciała.   Potem 

rozciągnął   przednie   nogi,   rozstawiając   szeroko   palce,   zeskoczył   z 

lodówki   i   z   głuchym   pacnięciem   opadł   na   podłogę.   Mruknął 

niezobowiązująco   i   spacerowym   krokiem   podszedł   do   Qwillerana, 

żeby zbadać zagraniczne zapachy. Kto mógłby zgadnąć, jakie aromaty 

wyczuwały te drgające wąsy? Starego zamku? Wrzosu? Szkockiego 

rosołu?   Rybackich   wiosek?   Owiec?   Gorzelni?   Kości   dawnych 

background image

królów?   Pola   bitwy   przesiąkniętego   krwią   sprzed   dwustu 

pięćdziesięciu lat?

- Czy koty zachowywały się w jakikolwiek sposób nietypowo? - 

spytał Qwilleran.

- Jeden z nich ukradł mi pilniki do paznokci, całą paczkę, i to za 

jednym razem.

- Drobne kradzieże to specjalność Yum Yum. Masz u mnie tę 

paczkę. Jak tylko ją odzyskam. A Koko?

-   Raz   zachował   się   okropnie,   trochę   się   przestraszyłam   - 

powiedziała Mildred. - Miałam właśnie wziąć pastylkę wspomagającą 

dietę, a on zaczął węszyć i pochwycił ją. Bałam się, że ją połknie i 

rozchoruje się, ale ponakłuwał ją tylko kłami.

- Tak, lubi zatapiać je w miękkich, gumiastych przedmiotach - 

wyjaśnił Qwilleran.  - Czy ten aromat dochodzący z pieca to może 

makaron z serem? Cały czas jedliśmy wywar z pokrzywy, baraninę w 

cieście,   gotowany   owczy   ozór,   żołądki   i   cebule.   Marzyłem   o 

makaronie z serem.

- To na lunch - powiedziała Mildred. - Zostawiam w lodówce 

trochę resztek dla kotów: pieczone mięso, ciasteczka z dorsza, pasztet 

z indyka, w zamrażarce jest dla ciebie gulasz wołowy. Gotowałam na 

potęgę,   kiedy   cię   nie   było,   i   muszę   powiedzieć,   że   świetnie   się 

bawiłam.

Po lunchu Mildred spakowała swoje rzeczy i wyprowadziła się. 

Qwilleran zamknął się w swoim gabinecie. Dopiero zgodny chór pod 

jego   drzwiami   przypomniał   mu,   że   czas   na   kolację.   Cała   trójka 

background image

pożywiła się bez zbędnych ceremonii resztkami. Po posiłku Qwilleran 

rozłożył się w swoim ulubionym fotelu. Nie miał żadnych planów. 

Nie miał ochoty ani czytać gazety, ani słuchać muzyki, ani napisać 

listu,   nie   chciał   się   przejść,   a   tym   bardziej   nie   miał   ochoty   na 

rozmowę. Zapadł w powakacyjny letarg. Kiedy koty zaczęły krążyć 

wokół niego, wybaczywszy mu tak długą bezpodstawną nieobecność, 

pogłaskał niechętnie Yum Yum i skomplementował bez przekonania 

Koko.

Jakby pod wpływem impulsu Koko zeskoczył z ramienia fotela i 

demonstracyjnie ruszył w kierunku stolika, gdzie Mildred zostawiła 

egzemplarz „Moose County coś tam”. Wskoczył na blat i stanął na 

gazecie,   w   którą   wpatrywał   się   z   bliska.   Koko   wygiął   grzbiet   i 

napuszył ogon. Położył po sobie uszy i rozpoczął wolny taniec wokół 

grafitowej plamy na środku strony. Okrążał ją raz po raz w dobrze 

znanym   Qwilleranowi   tanecznym   rytuale.   Taniec   oznaczał,   że 

nieziemskie zmysły Koko wyczuły przestępstwo, które uszło ludzkiej 

uwadze.

Qwilleran   poczuł   znajome   mrowienie   u   nasady   wąsów.   Na 

środku   pierwszej   strony   na   trzech   kolumnach   wydrukowane   było 

zdjęcie   Irmy   Hasselrich,   opatrzone   wspomnieniem   na   pół   szpalty. 

Przypomniał sobie, że Koko zawył dokładnie w chwili jej śmierci. Nie 

znając dobrodziejstw satelity, Koko wyczuł, co się dzieje w odległej 

szkockiej wiosce. Czy to możliwe, że wyczuł coś jeszcze? A może ten 

podświadomy   nakaz,   pod   wpływem   którego   Qwilleran   wrócił 

wcześniej do domu, pochodził od Koko? Polly zdawało się, że łączy ją 

background image

niezwykła   więź   z   Bootsiem,   ale   to   było   nic   w   porównaniu   ze 

wzajemnym porozumieniem, jakie łączyło Qwillerana z Koko.

Nie... Qwilleran po kilku chwilach namysłu zdecydował, że to 

absurdalne wizje.

-   Jestem   otumaniony   różnicą   czasu   -   zwrócił   się   do 

syjamczyków. - Zgaśmy światła i powtarzajmy sobie, że to jest dzień.

background image

Rozdział siódmy

Qwilleran   spał   snem   sprawiedliwego,   którego   doświadczają 

strudzeni drogą wędrowcy po powrocie do domu, ale kiedy obudził 

się  rano,   był zdezorientowany.  Nie  mógł   zorientować  się,   jaki  jest 

dzień tygodnia. Wiedział tylko, że jest Dzień Trzynasty. Po dwóch 

tygodniach czyśćcowej marszruty, gdzie dni miały  numery  zamiast 

nazwy,   nie   przestawił   się   jeszcze   na   zwykły   kalendarz.   W 

konsekwencji dzień,   który   nadszedł po  makabrycznym tańcu   Koko 

nad zdjęciem Irmy, był w notatniku Qwillerana Dniem Trzynastym.

Dźwięk dzwonów dochodzący z kościoła przy Park Circle mógł 

sugerować, że Dzień Trzynasty odpowiada niedzieli. Z drugiej strony 

dzwony   mogły   też   sygnalizować   uroczystość   ślubu,   celebrowaną 

zazwyczaj w sobotę. Przyszło mu nawet do głowy, że zadzwoni do 

dyżurnego w „Moose County coś tam” i spyta: „Co dziś mamy, sobotę 

czy   niedzielę?”   Kiedy   pracował   dla   wielkomiejskich   gazet   na 

Nizinach, odpowiadał na dziwaczniejsze pytania niż to. Lokalna stacja 

radiowa także okazała się w tym względzie nieprzydatna. Prowadzący 

podał   czas,   temperaturę,   prędkość   wiatru   i   względną   wilgotność 

powietrza, ale nie dzień tygodnia. Sądząc po rodzaju konferansjerki, 

background image

Qwilleran poznał, że przeczytano właśnie wiadomości „o wpół do”, 

które nazywał papką informacyjną. Wydanie sobotnie nie było mniej 

papkowate od niedzielnego.

Gdyby okazało się, że to sobota, to on musiałby przyjechać do 

domu w piątek. A czy Mildred Hanstable mogłaby być w domu w 

piątek   przed   południem?   Uczyła   w   szkole   i   powinna   była   być   na 

lekcjach,   chyba   że   wzięła   wolny   dzień,   co   było   jednak   mało 

prawdopodobne w przypadku osoby tak obowiązkowej jak Mildred. 

Ergo   dzisiaj   jest   niedziela,   a   dzwony   wzywały   wiernych   na 

nabożeństwo.   Ta   konstatacja   uspokoiła   Qwillerana,   który   mógł   się 

teraz z czystym sumieniem udać do kiosku po zamiejscowe gazety.

Koty wylegiwały się beztrosko w plamie słońca na dywanie. Ich 

brązowych główek nie zaprzątała żadna kłopotliwa wątpliwość. Co je 

obchodzi, czy jest sobota czy czwartek. W ich porządku świata każdy 

dzień był po prostu „dziś”. „Wczoraj” i „jutro” nie mieściło się w ich 

schematach myślenia.

- Idę do miasta - zwrócił się do kotów - potrzebujecie czegoś ze 

sklepu?

Spojrzały na niego, jakby pomieszały mu się zmysły albo jakby 

był daft, jak to mówią w Szkocji (Qwilleran kupił sobie na lotnisku w 

Edynburgu   słowniczek   szkockich   terminów).   Syjamczyki  wiedziały 

doskonale,   kiedy   gadał   głupstwa,   czy   też  blethering,   jak   by   to 

powiedzieli w ojczyźnie Makbeta.

Szybki   spacer   do   miasta   przewietrzył   mu   otępiały   umysł   i 

osadził   go   na   dobre   w   domowych   realiach.   Kiedy   samotnie 

background image

spacerował,   przychodziły   mu   do   głowy   najlepsze   pomysły. 

Podsumował   teraz   swoje   przypuszczenia:   Irma   wiedziała   o 

przestępczej   przeszłości   Bruce'a...   Jej   młodzieńcze   uczucia   mogły 

odżyć   na   wrzosowiskach...   Mogła   żywić   skrywaną   gorycz,   która 

wypływała   z   wyroku   wydanego   na   nią   po   zabójstwie...   Mogła   w 

końcu być wspólniczką Bruce'a w kradzieży klejnotów!

Ten dziki scenariusz wzbudził zaledwie lekkie swędzenie nad 

górną wargą, ale kiedy spróbował pójść innym tropem, wąsy zaczęły 

go swędzieć nieznacznie wyraźniej: Irma mogła być ofiarą Bruce'a. 

Jeżeli planował kradzież biżuterii,  czy nie byłoby logicznie usunąć 

jedyną   osobę,   która   znała   jego   prawdziwą   tożsamość?   Mógłby   na 

przykład wsypać jej jakiś narkotyk, który zatrzymał akcję serca. Ten 

techniczny  detal trzeba by przedyskutować z doktor Melindą, choć 

wzdragał się przed podjęciem tego kroku. Gdyby zadzwonił do niej w 

sobotę   po   południu,   mógłby   nie   daj   Boże   usłyszeć   coś   takiego: 

„Wpadnij do mnie na drinka, pogadamy o tym!” albo „Pomówmy o 

tym   przy   kolacji!”.   Wizyta   w   klinice   w   dzień   powszedni   też   nie 

wchodziła w grę. Mógłby zostać postawiony w niezręcznej sytuacji 

typu: „Proszę zdjąć wszystko z wyjątkiem skarpetek i butów. Lekarz 

zaraz do pana przyjdzie”. Nie, zdecydował, lepiej będzie spotkać się z 

nią   „przypadkowo”   w   jakimś   zatłoczonym  miejscu,   gdzie   mogliby 

wymienić kilka zdań bez wikłania się w osobiste aluzje.

Qwilleran   zdał   sobie   sprawę,   że   spaceruje   z   zaciśniętymi 

zębami. Po trzech latach relaksującego związku z Polly irytowała go 

ta   dziwaczna   sytuacja   z   Melindą.   Cierpła   mu   skóra   na   myśl   o 

background image

nagabywaniu   ze   strony   nadaktywnej   kobiety.   Zrywał   poprzednie 

związki, nie powodując zgorszenia, a kiedy był rzucany, nie robił scen 

i   awantur.   Koniecznie   musiał   się   jakoś   pozbyć   tej   kobiety!   Koko 

nigdy jej nie lubił. Czyżby osobliwe przeczucia kotów wskazywały na 

taki właśnie rozwój wypadków? Scenariusz mieścił się w granicach 

prawdopodobieństwa.

Qwilleran   odebrał   z  kiosku   plik   zamiejscowych  gazet.   W   ten 

sposób był na bieżąco ze zgiełkiem wielkiego świata.

- Jak było w Szkocji, panie Q? - spytał kasjer.

- W porządku.

- Słyszałem o pani Hasselrich.

- Tak, wielka szkoda.

- Widział pan potwora z Loch Ness?

- Nie, miał akurat wolne, kiedy przyjechaliśmy.

W   drodze   do   domu   przypomniał   sobie   o   notesie   adresowym 

Irmy. Gdyby mógł tam znaleźć nazwisko lub adres Katie, przekazałby 

wszystko   Andrew   Brodiemu,   a   ten   zrobiłby   już   z   tego   sprawę. 

Andy'ego   zainteresowałaby   zadziwiająca   reakcja   Koko   na   zdjęcie 

Irmy.   Był   jednym   z   nielicznych,   którzy   wiedzieli   o   niezwykłych 

predyspozycjach Koko do wyczuwania zbrodni. Znajomy detektyw z 

Nizin powierzył mu tę wiadomość z pełną powagą. Dla komendanta 

policji w Pickax Koko był miejscowym medium. Qwilleran wracał do 

domu boczną drogą, mając nadzieję, że w ten sposób uniknie pytań 

życzliwych mu mieszkańców. Na Trevelyan Road nie było ruchu, ale 

background image

niespodziewanie   przed   Qwilleranem   zatrzymał   się   samochód   i 

kierowca zwołał do niego:

- Podwieźć cię, Qwill? - to był Scott Gippel, dealer używanych 

samochodów.

- Nie, dziękuję, spaceruję dla zdrowia - powiedział Qwilleran, 

pozdrawiając go po koleżeńsku.

- Jak było w Szkocji?

- Dobrze.

- Przykro mi z powodu Irmy Hasselrich.

- To bardzo przykre.

- Przywiozłeś schotcha?

Qwilleran dotarł do domu z kilogramami gazet pod pachą. W 

progu o mało nie potknął się o ruchomą fałdę na dywaniku leżącym w 

korytarzu.   Był   to   widomy   znak,   że   koty   ukryły   skradzione 

przedmioty, a potem chciały odzyskać swój łup. Podniósł narożnik 

dywanu i odkrył Yum Yum skuloną na karcie do gry. Nie było widać 

obrazka,   ale   kiedy   ją   odwrócił,   rozpoznał   jedną   z   kart   do   tarota 

należącą   do   Mildred.   Rozpoznał   też   dwa   nakłucia   w   rogu.   Koko 

ukradł kartę, zawsze zostawiał swój znak, jak czarna ręka.

Obrazek na karcie przedstawiał przyjemną scenę w winnicy - 

kobietę w zwiewnych szatach z ptaszkiem, który przycupnął na jej 

nadgarstku.   Wokół   nich   znajdowało   się   dziewięć   złotych   kół,   w 

środku   każdego   umieszczona   była   jedna   pięcioramienna   gwiazda. 

Qwilleran   przypomniał   sobie   kartę   z   sesji   Mildred   przed   jego 

background image

wyjazdem do Szkocji. Położył plik gazet, odnalazł kasetę z nagraniem 

i włożył ją do magnetofonu.

Odsłuchał znajomego dialogu:

- Czy mogę to nagrać, Mildred?

- Oczywiście, nie mam nic przeciwko temu.

- To czego się dowiedziałaś?

-   Co   dziwne,   kiedy   zapytałam   o   ciebie,   odpowiedzi   dotyczyły  

kogoś innego, kogoś w niebezpieczeństwie.

- Kobiety czy mężczyzny?

-   Dojrzałej   kobiety.   Kobiety   o   sztywnych   przyzwyczajeniach   i  

prawym charakterze.

- Co to za niebezpieczeństwo?

- Cóż, karty były niejasne, więc przyniosłam talię i chciałabym  

ułożyć je jeszcze raz, w twojej obecności. (pauza)

- Yow!

- Chcesz, żebym go zamknął?

- Nie trzeba, pozwól mu patrzeć. (pauza)

- Używam celtyckiego ułożenia, ta karta jest kluczowa. (pauza)  

Widzę podróż... Podróż przez wodę... Przedtem burzę...

- Dobrze, że spakowałem płaszcz nieprzemakalny.

- Burzowa pogoda może oznaczać niesnaski, pomyłki, wypadki  

albo jeszcze coś gorszego.

- Szkoda, że nie wiedziałem o tym przed opłaceniem wycieczki.

- Nie bierzesz mnie na poważnie, Qwill.

background image

- Przepraszam, nie chciałem z ciebie zakpić.

-   Ostatnia   karta...   nie   wróży   najlepiej...   Powinieneś   ją  

potraktować jako ostrzeżenie.

- Robi wrażenie dobrej karty.

- W tym układzie ma odwrotne znaczenie.

- To znaczy...

- Symbolizuje jakieś oszustwo... albo zdradę.

- Yow!

- Podsumowując... ostrzegam cię, musisz być przygotowany... na  

niespodziewane wypadki. (pauza)

- Cóż, dziękuję. To bardzo interesujące. (kliknięcie)

Syjamczyki, słysząc innego kota w czarnym pudełku, podeszły 

zaniepokojone. Nachyliły się nad magnetofonem, z zaciekawieniem 

przysłuchując się rozmowie. Może rozpoznawały głosy Qwillerana i 

Mildred.   To,   że   Koko   zamiauczał,   kiedy   Mildred   wspomniała   o 

oszustwie,   wydawało   się   Qwilleranowi   znaczące.   Kiedy   Mildred 

czytała karty, myślał, że przepowiednia dotyczyła Polly, teraz było 

oczywiste, że kobietą w niebezpieczeństwie była Irma, to ona mogła 

paść   ofiarą   oszustwa...   Oczywiście,   przywołał   się   do   porządku 

sceptyczny Qwilleran, jeśli ktoś bierze karty na poważnie.

Sprawdził   numer   do   Mildred   Hanstable.   Była   niedziela   rano, 

więc miał nadzieję, że zastanie ją przy gotowaniu albo pikowaniu.

- Dzień dobry - powiedział. - Mięso było wspaniałe. Syjamczyki 

poczęstowały mnie odrobiną.

background image

- W zamrażarce masz gulasz, nie zapomnij - odpowiedziała.

-   Czuję   się   w   dwójnasób   błogosławiony.   Dzwonię,   żeby   cię 

zapytać, czy nie zgubiłaś jednej z kart do tarota. Nie chciałbym, żebyś 

układała niepełną talię.

- Nie wiem, poczekaj, sprawdzę. - Po chwili wróciła do telefonu. 

- Masz rację, mam tylko siedemdziesiąt siedem.

- Obawiam się, że Koko ją ukradł. Zostawił na niej ślady zębów. 

Mam nadzieję, że to nie podważy... hmmm... autorytetu talii.

- Gdzie ją znalazłeś?

- Była schowana pod dywanem. Pamiętam ją z twojego czytania, 

zanim wyjechałem do Szkocji.

Opisał kobietę w winnicy.

-   Tak,   przypominam   sobie.   Miała   odwrotne   znaczenie   i 

przepowiedziałam ci oszustwo.

- Miałaś rację. Biżuteria Grace Utley została skradziona przez 

zaufanego kierowcę autobusu - unikał wspominania o podejrzeniach 

związanych ze śmiercią Irmy.

-   Grace   była   nierozsądna,   zabierając   ją   na   wycieczkę   - 

skomentowała Mildred - ale nikt nigdy nie twierdził, że ta kobieta ma 

równo pod sufitem.

- Czy mam ci przesłać kartę - spytał - czy zjemy niedługo jakąś 

kolację?

- Z przyjemnością! - była mile zaskoczona.

- Weźmiemy Polly i Archa - dodał z wahaniem - i we trójkę 

opowiemy ci o Szkocji.

background image

-   Powiedz   tylko   kiedy,   właściwie   jestem   zawsze   wolna. 

Wstrzymaj się do tego czasu z kartą dziewięciu pentagramów.

- Jakie jest znaczenie pentagramów? - spytał.

- Odpowiadają karo w normalnych kartach.

Dziwny zbieg okoliczności, pomyślał Qwilleran, kiedy odłożył 

słuchawkę. Dziewiątka karo! Klątwa Szkocji!

Teraz spieszno mu było porozmawiać z Polly o notesie Irmy. 

Poczekał,   aż   powinna   była   wrócić   z   kościoła,   ale   nie   podniosła 

słuchawki,   kiedy   zadzwonił.   Pomyślał,   że   poszła   na   obiad   ze 

szwagierką albo składała wizytę Hasselrichom.

Kilka   godzin   później   podekscytowana   Polly   krzyknęła   do 

słuchawki:

- Mam go! Mam notes!

- Jak zareagowali na twoją prośbę?

-   Kiedy   zadzwoniłam   w   tej   sprawie,   byli   bardzo   wdzięczni, 

zaprosili mnie po kościele na obiad. To była bolesna okazja, ale dużo 

rozmawialiśmy o Irmie, a oni powiedzieli, że teraz jestem dla nich jak 

córka. Byłam bardzo wzruszona.

- Wiedzieli coś o Katie?

- Tylko tyle, że ona i Irma były w tym samym czasie w szkole 

plastycznej.   Kiedy   przyniosłam   notes   do   domu,   szukając   Katie   z 

adresem   w   Edynburgu,   znalazłam   jedną   Katie   Gow   MacBean. 

Wygląda na to, że MacBean to nazwisko po mężu, co oznaczałoby, że 

Bruce   nazywa   się   Gow   -   Polly   była   najwyraźniej   przejęta   swoim 

pierwszym sukcesem detektywistycznym.

background image

- Dobra robota, Polly! - powiedział Qwilleran. - Podaj mi numer 

do Edynburga, a ja zobaczę, czego zdołam się dowiedzieć.

Nie wspomniał Polly o tańcu śmierci, jaki wykonał Koko nad 

zdjęciem Irmy, ani o własnej teorii na ten temat.

- Zaprosiłabym cię na kawę albo coś innego, ale muszę zrobić 

pranie i przygotować się na jutro do pracy. Daj mi znać, jak ci poszło.

Qwilleran odłożył słuchawkę i spojrzał na zegarek. Było już za 

późno,   żeby   dzwonić   do   Edynburga,   ale   następnego   ranka   zabrał 

swoją   pierwszą   kawę   do   stolika,   na   którym   stał   telefon.   Zamknął 

wścibskiego Koko na poddaszu i wykręcił numer Katie.

- Tu mówi Jim Qwilleran - zaczął - przyjaciel Irmy Hasselrich - 

wykorzystał   cały   zasób   szczerości   i   serdeczności,   który   miał   mu 

zjednać zaufanie rozmówczyni.

- Tak? - odpowiedziała nieufnie kobieta.

-   Chciałbym   rozmawiać   z   Kathryn   Gow   czy   też   Kathryn 

MacBean.

- Ja jestem panią MacBean.

- Dzwonię ze Stanów, z rodzinnego miasta Irmy, Pickax.

- Gdzie ona jest? - odpowiedziała  kobieta ostro. - To znaczy 

spodziewałam się, że do mnie zadzwoni.

- Nie dojechała do Edynburga. Przykro mi to mówić - Qwilleran 

starał się przygotować rozmówcę na złe wieści. - Byłem uczestnikiem 

jej wycieczki i kiedy byliśmy jeszcze w Górach Kaledońskich, dostała 

ataku serca i umarła.

- Umarła!... To okropne!

background image

- To dla mnie niezmiernie bolesne, że muszę przekazać pani te 

wieści, ale jej rodzina uznała, że będzie pani chciała o tym wiedzieć.

Zapadła kompletna cisza.

- Halo? Halo? - powiedział Qwilleran.

Mniej ostrym głosem Katie odezwała się:

- Przyznaję, że to dla mnie szok. Chodzi o to, że była całkiem 

młoda.

- Jej ciało odesłano do Stanów i pochowaliśmy ją dwa dni temu. 

Powiadamiamy jej przyjaciół.

-   Czy   dalsza   wycieczka   została   odwołana?   Mój   brat   był  tam 

kierowcą. To dziwne, że do mnie nie zawiadomił.

- Bruce Gow! To pani brat?

- Ach... tak.

- To wspaniały  kierowca.  Był  niezwykle  uprzejmy  dla  bandy 

zrzędliwych amerykańskich turystów.

-   Tak,   prowadzi   bardzo   dobrze.   Może   pan   powtórzyć   swoje 

nazwisko?

-   Jim   Qwilleran.   Moja   matka   była   z   Mackintoshów.   Nasze 

rodziny należą do tego samego klanu. Był jeden MacBean, wybitny 

człowiek, walczył pod Culloden i przyparty do muru zabił mieczem 

trzynastu   Anglików   -   w   ten   sposób   Qwilleran   ogłaszał,   że 

sympatyzuje ze Szkotami i przepełnia go dobra wola.

-   Ach...   tak...   jest   wielu   Mackintoshów   -   jej   myśli   błądziły 

gdzieś, jakby martwiła się o brata. - Kiedy to się stało?

- Prawie tydzień temu.

background image

-   Prawdę   mówiąc,   jestem   wstrząśnięta.   Nie   wiem,   co 

powiedzieć, panie... panie...

- Qwilleran. List od pani zapewne pocieszyłby rodziców Irmy. 

Od jak dawna się panie znały?

- Od ponad dwudziestu lat. Poznałyśmy się w szkole plastycznej 

w Glasgow - bardzo uważała na to, jakich udziela informacji.

-   Może   ma   pani   jakieś   zdjęcia   albo   inne   pamiątki,   którymi 

mogłaby się pani podzielić? Jej rodzice byliby wdzięczni za każde 

wspomnienie.

- Zdaje się, że to jedyne, co mogę zrobić, prawda?

- Ma pani adres?

- Goodwinter Boulevard, prawda? Oczywiście.

- Poślę pani kopię wspomnienia, które ukazało się w lokalnej 

gazecie. Było tam bardzo dobre zdjęcie Irmy.

- To byłoby miłe z pana strony, jeśli mógłby pan poświęcić na to 

chwilę.

- Z przyjemnością, pani MacBean.

- Dziękuję za telefon, panie...

- Qwilleran.

Upewnił   się,   że   dobrze   zapisał   adres,   pożegnał   się   i 

usatysfakcjonowany   odłożył   słuchawkę.   Teraz   był   gotowy,   żeby 

porozmawiać z komendantem Brodiem.

Poszedł   szybko   na   komisariat   policji   i   oficer   siedzący   przy 

biurku zaprosił go do środka, zanim zdołał się odezwać.

Brodie spojrzał na niego zdziwiony.

background image

- Kiedy wróciłeś, chłopie?

- W sobotę. Słyszałeś złe wieści?

Komendant pokiwał głową.

- Grałem na kobzie na jej pogrzebie.

- Słyszałeś pewnie, że miała śmiertelny atak serca, ale jest w tym 

coś   więcej   i   potrzebuję   twojej   rady   -   Qwilleran   spojrzał   w   stronę 

zewnętrznego biura i zamknął drzwi.

- Nalej sobie kawy i siadaj. Jak poza tym było w Szkocji?

- Pięknie!

- Masz pewnie dosyć kobzy, co?

- Nie uwierzysz, Andy, ale przez cały ten czas nie usłyszeliśmy 

nawet nuty.

-   Pojechałeś   w   złe   miejsce,   kolego.   Powinieneś   przyjść   na 

Szkocką Noc do budynku loży. Pokażemy ci, jak się gra... No dobra, 

co cię gryzie, stary?

Qwilleran przysunął krzesło.

- Było nas szesnaścioro  podróżujących po Szkocji - zaczął.  - 

Naszym   kierowcą   był   Szkot   o   imieniu   Bruce,   ponurak   z   rudymi 

włosami, który odzywał się tylko do Irmy. Rozmawiali po celtycku.

- Znała celtycki? To trudny język.

-   Porozumiewali   się   bez   kłopotu.   Potem   pewnego   ranka   jej 

współlokatorka znalazła ją martwą w łóżku. Według doktor Melindy 

przyczyną zgonu był atak serca. Następnego dnia kierowca zniknął, 

tak jak torby Grace Utley, a w nich spory majątek w postaci biżuterii. 

background image

Przypuszczam,   że   wiesz   co   nieco   o   jej   olśniewającej   biżuterii   i 

sposobie, w jaki z nią paraduje.

- Pewnie! Jest zawsze obwieszona jak choinka na Gwiazdkę.

- Powiadomiliśmy miejscową policję i podaliśmy opis Bruce'a, 

ale nikt nie znał jego nazwiska, z wyjątkiem Irmy, która nie mogła 

nam już nic zdradzić!

- A Szkocja jest pełna rudzielców o imieniu Bruce, więc jakiej 

rady potrzebujesz?

- Mam podstawy twierdzić - tutaj Qwilleran przygładził z dumą 

swoje wąsy - że atak serca był spowodowany spożyciem narkotyku. 

Nieraz   słyszało   się   o   młodych   atletach,   którzy   padali   trupem   po 

przedawkowaniu   substancji   chemicznej.   Jeśli   mogło   zdarzyć   się   to 

sportowcom, to tym bardziej czterdziestoletniej kobiecie z jej sercem.

- Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że Irma brała narkotyki! Nie 

ona! Nie ta kobieta!

-   Słuchaj,   Brodie.   Każdej   nocy   po   kolacji   wychodziła   z 

Bruce'em. Ludzie wiele o tym plotkowali.

- Dlaczego kobieta z klasą, jak ona, miałaby się prowadzać z 

kierowcą autobusu?

-   Wkrótce   dowiedzieliśmy   się   z   korespondencji,   którą 

znaleźliśmy w jej walizce, że był jej dawną miłością. Jak się okazało, 

też   byłym   oszustem.   Jeśli   planował   skok   na   biżuterię,   to   czy   nie 

chciałby się pozbyć jedynej osoby, która mogłaby go zidentyfikować? 

Podejrzewam, że podrzucił jej jakąś truciznę albo narkotyk.

Brodie odchrząknął.

background image

- Czy tamtejsza policja wie, że podejrzewasz zabójstwo?

- Nie, to nowe odkrycie. Ale są i dobre wieści, Andy - Qwilleran 

pomachał przed twarzą Brodiego kawałkiem papieru. - Znaleźliśmy 

nazwisko, adres i numer telefonu siostry Bruce'a w Edynburgu i od 

niej wiemy, że on nazywa się Gow.

- Dawaj mi to - powiedział komendant, sięgając przez biurko. - I 

jeszcze nazwę miejscowości, w której zgłosiliście kradzież. Wiesz, w 

co się pakujemy? Będą chcieli ekshumować zwłoki. - A potem dodał, 

na wpół żartem, na wpół serio, ponieważ wierzył w nadprzyrodzone 

zdolności Koko: - Jeśli w Scotland Yardzie nie będą mogli znaleźć 

podejrzanego, przydzielimy twojego sprytnego kota do tej sprawy.

- Tak - powiedział Qwilleran nadal w konwencji żartu. - Szkoda, 

że Koko tam nie było.

Opuszczał  komisariat   lekkim  krokiem,   wiedząc,   że  wniósł  do 

śledztwa   istotne   informacje.   Zafundował   sobie   prawdziwe 

amerykańskie śniadanie: jajka z szynką i podwójną porcję wiejskich 

frytek w jadłodajni „Lois's Luncheonette”.

Uniesienie Qwillerana było jednak krótkotrwałe. Kiedy wrócił 

do   domu,   dawny   skład   jabłek   był   w   stanie   kompletnego   chaosu: 

podarte gazety  rozrzucone po całym parterze,  książki na podłodze, 

słuchawka   zrzucona   z   widełków,   reszta   porannej   kawy   rozlana   na 

podłodze i biurku. Koko był w szale. Biegał w kółko po podłodze 

szybciej, niż mogło nadążyć oko. Potem wbiegł po okalającej wnętrze 

rampie i po kładce pod dachem, przy czym wydawał z siebie wrzaski 

background image

godne strzygi. Kiedy pokonał drogę w dół rampy, przeturlał się po 

podłodze, zmagając się w walce z wyimaginowanym przeciwnikiem.

Qwilleran obserwował tę scenę w bezradnym zadziwieniu, aż w 

końcu kot, osiągnąwszy swój cel, usiadł na stoliku i wylizał się od 

stóp do głów. Już wcześniej zdarzały mu się podobne demonstracje i 

zawsze   była   to   desperacka   próba   zakomunikowania   czegoś 

Qwilleranowi.

- O co w tym wszystkim chodzi, Koko? - spytał Qwilleran, kiedy 

posprzątał bałagan.

Koko   podarł   na   strzępy   nekrolog   Irmy   i   zapewne   chciał 

przekonać go, że nie umarła z przyczyn naturalnych. Qwilleran był 

tego   pewien.   Nauczył   się   odczytywać   język   ciała   syjamczyków   i 

drobne   niuanse   ich   miauczenia.   Zróżnicowane   odmiany,   stopnie 

natężenia, akceptację i sprzeciw, podniecenie i obojętność, władczy 

nakaz, ponaglające ostrzeżenie. Teraz, kiedy Qwilleran śledził ruchy 

różowego języczka, który czyścił białą łatę na piersi, w jego głowie 

zrodził się nagły pomysł. Być może był to strzał na oślep, ale warto 

było spróbować. Przepyta Koko! Czekał cierpliwie, aż ten zakończy 

drobiazgową toaletę, potem rozparł się w głębokim fotelu, na którym 

cała trójka spędzała przyjemnie wolny czas. Yum Yum wskoczyła mu 

na   kolana,   lądując   lekko   jak   porcja   bitej   śmietany.   Kiedy   Koko, 

przyjmując   nienaganną   pozę,   usadowił   się   wreszcie   na   poręczy 

miękkiego fotela, Qwilleran zaczął poważnym tonem:

- Koko, to będzie poważna dyskusja i proszę, żebyś dał z siebie 

wszystko.

background image

- Yow! - powiedział Koko, mrużąc oczy na znak zgody.

Qwilleran włączył dyktafon, który miał zawsze w zasięgu ręki.

- Zdajesz sobie sprawę z tego, że Irma Hasselrich nie żyje?

-   Yow!   -   Koko   odpowiedział   bez   chwili   wahania,   w   sposób, 

który oznaczał bezwarunkową zgodę.

- Czy została zamordowana?

Koko zawahał się przed potwierdzeniem.

- Yow!

- Hmmm... - Qwilleran poklepywał się po wąsach.

-   Czy   kierowca   spowodował,   że   połknęła   substancję,   która 

zatrzymała pracę jej serca?

Koko zapatrzył się w przestrzeń.

- Powiem to inaczej. Czy kierowca podrzucił jej narkotyk, który 

ją zabił?

Koko   milczał.   Patrzył   na   boki   i   z   góry   na   dół,   potrząsając 

konwulsyjnie głową.

- Skup się! - Qwilleran upomniał go i powtórzył pytanie. - Czy 

kierowca...

- Yow! - przerwał Koko bez przekonania. To nie była odpowiedź 

jednoznaczna,   taka,   której   spodziewał   się   Qwilleran.   Pomyślał,   że 

będzie mądrze, jeśli zada Koko pytanie testowe.

- Koko, czy nazywam się Ronald Frobnitz?

-   Yow!   -   odpowiedziało   miejscowe   medium,   szykując   się   do 

skoku na muszkę owocówkę.

background image

Rozdział ósmy

Po przeprowadzeniu tego niesatysfakcjonującego eksperymentu 

z udziałem Koko Qwilleran doszedł do wniosku, że syjamczyk jest 

szarlatanem. Albo był pragmatycznie myślącym żartownisiem, który 

znajdował   szczególną   radość   w   wodzeniu   za   nos   człowieka,   który 

dawał mu dach nad głową i jedzenie, który go szanował i podziwiał. 

Pomijając   dawne   osiągnięcia   Koko,   były   chwile,   kiedy   Qwilleran 

szczerze   wątpił,   czy   jego   towarzysz   jest   czymś   więcej   niż   tylko 

zwykłym zwierzęciem, a jego tak zwane przeczucia nie są zbiegami 

okoliczności.

Zadzwonił telefon i Koko ścigał się z Qwilleranem do aparatu, 

jednak tym razem człowiek był pierwszy.

- Qwill, jesteś w domu! - w słuchawce odezwał się miły głos 

Lori Bamby, jego sekretarki na godziny. - Jak było w Szkocji?

- Cudownie! A jak tam w Mooseville?

-   To   co   zwykle.   Strasznie   nam   przykro   z   powodu   Irmy 

Hasselrich. Była wspaniałą kobietą.

- Tak, to smutne wydarzenie... Miałaś jakieś problemy z moją 

korespondencją?

background image

- Nic, z czym nie dałabym sobie rady. Dużo padało?

- Poranki były mgliste. To dlatego cera Szkotek jest taka świeża, 

a szkockie wzgórza takie zielone. Wszystko jest dokładnie tak jak w 

reklamach whiskey.

- Myślisz, że koty tęskniły za tobą, kiedy wyjechałeś?

- Nie za bardzo. Opiekowała się nimi Mildred Hanstable, więc 

dobrze jadły.

- Masz wiele listów do podpisania, może Nick podrzuci ci je po 

południu. Będziesz w domu koło wpół do czwartej?

- Będę za wszelką cenę - powiedział Qwilleran. Bambowie byli 

według   niego   interesującą   młodą   parą.   Ona   z   długimi   złotymi 

warkoczami, on z ciemnymi kręconymi włosami i czujnymi czarnymi 

oczami.  Lori była naczelnikiem poczty, ale zwolniła  się po ślubie, 

żeby zająć się domem. Nick skończył inżynierię lądową i pracował dla 

więzienia   stanowego   w   Mooseville.   Mąż   Lori   podzielał 

zainteresowanie Qwillerana dla spraw kryminalnych i z tego powodu 

był  zawsze   mile   widziany   w  dawnym  składzie   jabłek.   Tym  razem 

Qwilleran chciał opowiedzieć mu historię zaginionego kierowcy.

Qwilleran napił się kawy i odsłuchał jednego z nagrań, które 

zarejestrował podczas podróży.

Także   syjamczyki   słuchały.   Koko   komentował   od   czasu   do 

czasu ze swojej ambony na kominku.

Dzisiaj mamy wygodne zakwaterowanie. Jedliśmy wyśmienicie  

w   kolejnej   historycznej   oberży.   Podejrzewam,   że   Śliczny   Książę  

background image

Karolek nocował tutaj dwieście pięćdziesiąt lat temu. Ciężko jest tu  

kupić cokolwiek bez jego zdjęcia. Irma lubi opowiadać o bohaterskich  

kobietach, z którymi wiązał go los. Flora Macdonald przebrała go w  

kobiece stroje i przewiozła jako swoją służebną za linie wroga. Potem  

była   lady   Ann   Macintosh,   która   zachęciła   szkockie   regimenty,   aby  

walczyły za księcia, podczas gdy jej mąż walczył po przeciwnej stronie  

barykady.

Koko   odpowiedział   na   znajomo   brzmiący   głos   z   radosnym 

gulgotaniem, ale kiedy taśma odtwarzała nagranie, zdawał się słyszeć 

coś jeszcze.

Bushy robi setki zdjęć każdego dnia. Na początku, kiedy Irma  

zatrzymywała   autobus   przy   jakimś   spektakularnym   krajobrazie,  

strzelaliśmy fotki jeden przez drugiego, ale teraz Bushy i Big Mac są  

jedynymi, którzy robią zdjęcia. Reszta, znudzona nadmiarem pięknych  

widoków,   zostaje   w   busie.   Czasem   Bushy   fotografuje   członków  

wyprawy w różnych sceneriach, szczególnie upodobał sobie Melindę.  

Chyba wydaje mu się, że to dobry model.

Po   wysłuchaniu   tego   fragmentu   Koko   zeskoczył   i   ponownie 

wskoczył na biurko i Qwilleran przypomniał sobie teorię Lori, wedle 

której koty reagują na palatalne „sz”. Koty Lori nazywały się Heba, 

Shoo-Shoo,   Natasha,   Trish,   Puszkin   i   Sherman.   Ewidentnie   imię 

Bushy'ego wzbudzało podobne emocje.

background image

Rozmawiałem dzisiaj z Lyle'em Comptonem o słynnej akademii  

medycznej   na   uniwersytecie   w   Glasgow   i   on   wspomniał   nazwisko  

niesławnego doktora Creama, który pochodził z tego miasta. Żył w  

dziewiętnastym wieku; był psychopatą i seryjnym mordercą. Zabijał w  

Anglii, Kanadzie i Stanach. Być może nie był tak słynny jak Kuba  

Rozpruwacz,   ale   znano   go   z   „różowych   pigułek   dla   bladych  

prostytutek” - jak opisywano jego sposób działania.

Koko   zareagował   podnieceniem   na   ten   fragment.   Qwilleran 

doszedł do wniosku, że musiał usłyszeć coś, co skojarzyło mu się z 

jedzeniem.

Wczesnym   popołudniem   Qwilleran   poszedł   do   miasta,   do 

redakcji   „Moose   County   coś   tam”,   żeby   wziąć   kilka   kopii 

wspomnienia   o   Irmie.   Na   biurku   Hixie   Rice   zostawił   małe   białe 

pudełko   z   monogramem   CRM.   Hixie   była   jego   dawną   znajomą   i 

sąsiadką, kiedy mieszkali na Nizinach. Potem wpadł do biura Juniora 

Goodwintera.

- Wcześnie wróciłeś - zauważył redaktor. - Nie spodziewamy się 

powrotu   Archa   wcześniej   niż   jutro   albo   w   środę.   Opowiedz   mi   o 

Szkocji. Co ci się najbardziej podobało?

- Wyspy - odpowiedział bez zastanowienia Qwilleran. - Jest w 

nich coś dzikiego i mistycznego, coś ponadczasowego. Czujesz to w 

kamieniach   pod   stopami,   pradawną   obecność   Piktów,   Rzymian, 

Saksonów, Celtów, Anglów, wikingów.

background image

- O rany, napisz o tym do swojej kolumny! - powiedział Junior z 

chłopięcym entuzjazmem.

-   Mam   taki   zamiar,   ale   najpierw   muszę   oswoić   wrażenia. 

Przyszedłem   pogratulować   ci   wspomnienia   o   Irmie.   Piękny   tekst! 

Wysyłamy kopie jej znajomym ze Szkocji... A co u was? Jakieś godne 

uwagi wydarzenia?

- Cóż, drukujemy serię ogłoszeń o rozprzedaży majątku doktora 

Hala. Melinda sprzedaje wszystko na wyprzedaży ogródkowej. Mam 

nadzieję, że zbierze trochę kasy, bo naprawdę jej potrzebuje. Dom też 

idzie  na sprzedaż. Dojdzie  nam kolejny  pusty  dom na Goodwinter 

Boulevard.

- Byłeś na pogrzebie Irmy? - spytał Qwilleran.

-   Wysłaliśmy   Rogera,   ja   nie   poszedłem.   Kondukt   liczył 

czterdzieści osiem samochodów. Słyszałem, że były sprzeczki co do 

rodzaju pochówku.

- Słyszałeś o tym?

- Melinda powiedziała, że miała z Irmą rozmowę na temat jej 

woli   i   że   ta   wolałaby   zostać   skremowana.   Pani   Hasselrich   chciała 

postąpić  zgodnie  z  życzeniem córki,  ale  jej  mąż,  wiesz,  ze  swoim 

prawniczym   umysłem,   zadecydował   inaczej.   Więc   pochowali   ją   w 

rodzinnym grobowcu ze wszystkimi ceremoniami, mowami,  kobzą, 

śpiewem tenora i orkiestrą. Sam wiesz najlepiej, Pickax kocha wielkie 

ceremonie pogrzebowe!

- Powinienem napisać artykuł o testamentach życia.

background image

- Wyskrobiesz tekst o Szkocji na środę? Twoi oddani czytelnicy 

czekają, żeby przeczytać o twojej wyprawie.

- Zwiedziliśmy wiele zamków, zobaczę, czy uda mi się napisać 

tysiąc   słów   o   zamkach   bez   zbytniego   wysilania   myśli   -   obiecał 

Qwilleran zza drzwi.

W drodze do domu pozwolił myślom swobodnie błądzić między 

szkockimi   zamkami   a   imponującymi   rezydencjami   na   Goodwinter 

Boulevard.   Jedynym   rozwiązaniem   miejscowego   problemu   byłaby, 

jak to przepowiadał, adaptacja na cele komercyjne, albo bomba, albo 

trzęsienie   ziemi,   a   konserwatywni   mieszkańcy   woleliby   pewnie 

naturalną   katastrofę   niż   adaptację.   Szedł   wolno   Main   Street   w 

kierunku   Park   Circle,   kiedy   jego   uwagę   zwrócił   samochód   jadący 

lewym   pasem   na   południe.   Zdawało   mu   się,   że   ma   tablice   z 

Massachusetts,   białe   i   świeże,   odcinające   się   od   zakurzonych, 

miejscowych   rejestracji.   Nie   był   to   jednak   stary   kasztanowy   wóz, 

który pamiętał sprzed wyjazdu. Ten był miodowy i szybko zgubił się 

w ulicznym ruchu. Albo to był ten sam facet w nowym samochodzie, 

albo ten sam samochód, tylko przemalowany. Doszedł do wniosku, że 

powinien   jakoś   ostrzec   Polly,   nie   przerażając   jej   zbytnio.   Kiedy 

znalazł   się   na   wysokości   biblioteki,   wszedł   do   środka,   pozdrowił 

znajomych pracowników i wdrapał się po schodach na półpiętro. Polly 

siedziała  w  swoim  szklanym  biurze,  wysłuchując  ze  współczuciem 

młodej pracownicy, która była w ciąży. Kobieta wyszła natychmiast, 

kiedy w drzwiach pojawił się specjalny znajomy szefowej.

- Coś nowego? - spytała zaciekawiona Polly.

background image

-   Miałem   długą   rozmowę   telefoniczną   z   Katie   -   odparł.   - 

Wygląda   na   to,   że   jej   brat   rzeczywiście   nazywa   się   Gow.   Była 

zdziwiona, że nie powiadomił jej o śmierci Irmy. A może tylko tak 

powiedziała. A przy okazji, czy ty i Irma rozmawiałyście kiedyś o 

testamencie, ostatniej woli albo o czymś podobnym?

- Nie, nigdy nie mówiła o śmierci ani o chorobach. Dlaczego 

pytasz?

- Przyszło mi do głowy, że napiszę artykuł o testamentach życia. 

Mam wrażenie, że to ostatnio gorący temat. A tak w ogóle, to o czym 

rozmawiałyście,   kiedy   spotykałyście   się   we   dwie?   Poza   mną, 

oczywiście - dodał, chcąc nadać rozmowie żartobliwy wydźwięk.

Polly uśmiechnęła się drwiąco, ale jej odpowiedź była poważna.

-   Rozmawiałyśmy   o   moich   problemach   w   bibliotece...   O   jej 

pracy   w   ośrodku,   o   ubraniach.   Bardzo   interesowała   się   modą. 

Naturalnie rozmawiałyśmy też o ptakach. Życiowe osiągnięcie Irmy to 

było wyśledzenie lasówki szarożółtej, perkoza rdzawoszyjego i uhli 

amerykańskiej. Jeździła na spisy ptaków po całym kraju.

Polly   przerwała   i   spojrzała   z   melancholią   w   kierunku 

Qwillerana. On zaczął niepewnie kręcić się na krześle, wiedział, że 

Polly   chciałaby,   żeby   zaproponował,   że   zastąpi   Irmę.   Odchrząknął 

tylko, sygnalizując zmianę tematu, i zaczął swobodnie:

-   Zauważyłaś   w   mieście   jakieś   podejrzane   typy   po   naszym 

powrocie?

- Cóż... nie... właściwie to nie rozglądałam się za bardzo.

background image

- W dzisiejszych czasach kobieta powinna się mieć na baczności, 

nieważne, z kim i gdzie jest.

-   Och,   przypuszczam,   że   masz   rację,   ale   to   brzmi   tak 

przerażająco.

Qwilleran nie powiedział jej o samochodzie na zamiejscowych 

numerach, poprzestał tylko na ogólnym ostrzeżeniu. Później podzielił 

się jednak tym spostrzeżeniem z Nickiem Bambą. Nick miał sokoli 

wzrok   do   samochodów:   marek   i   modeli,   tablic   rejestracyjnych, 

naklejek na zderzakach, kierowców, a nawet stylu jazdy niektórych z 

nich.

Kiedy Nick przyjechał z papierami od Lori, jego pierwsze słowa 

brzmiały:

- Widzę, że masz nowy samochód.

- Nie nowy, tylko inny - sprostował Qwilleran. - Stary się zepsuł, 

a nie mam zamiaru dać się oskubać Gippelowi. Ceny nowych modeli 

są zabójcze. Pierwszy samochód, jaki kupiłem w wieku szesnastu lat, 

kosztował sto pięćdziesiąt dolarów.

- Jak to się stało, że wybrałeś biały?

-   A   co,   wygląda   jak   dostawa   pieluszek?   Tylko   to   mieli   w 

komisie   Gippela.   To   znaczy   tylko   w   tym   na   podłodze   za   tylnym 

siedzeniem mieści się kocia kuweta... Nick, nie napiłbyś się małego 

kieliszeczka   szkockiej,   którą   przywiozłem   prosto   z   gorzelni   na 

specjalne okazje, takie jak ta?

- Pewnie, chętnie się napiję, i to nie tylko mały kieliszeczek.

background image

Usiedli obaj w fotelach. Nick sączył szkocką z lodem, Qwilleran 

popijał sok z białych winogron. Obaj co rusz sięgali do misek pełnych 

paluszków sezamkowych, upieczonych przez Mildred Hanstable. Po 

chwili pojawiły się koty. Zawsze kiedy Bambowie odwiedzali szopę, 

syjamczyki   przychodziły   do   salonu.   Paradowały   dumnie   przed 

gośćmi, okręcały się i pozowały jak modelki na wybiegach.

- No i co myślisz o Szkocji? - spytał Nick.

-   Wyspy   i   góry   są   fascynujące.   Krajobrazy   robią   wrażenie 

posępne, prawie straszne, nie ma tam turystów i kobziarzy, panuje 

melancholia pełna duchów przeszłości.

- A wiejskie gospody?

- Miłe, gościnne, wygodne. Jedzenie zupełnie inne od naszego, 

ale dobre. Myśleliście jeszcze z Lori o otwarciu pensjonatu?

- Cały czas o tym mówimy. Przyjeżdża tu coraz więcej turystów 

i  musimy   się   zdecydować,   można   by   urządzić   pokoje   gościnne   na 

parterze. Tyle że ciężko mi podjąć decyzję o odejściu z pracy.

- Czy  sezon  turystyczny  jest wystarczająco  długi,  żeby  warto 

było się tym zajmować?

-   Przez   siedem   miesięcy   ludzie   przyjeżdżają   na   kajaki, 

polowania i na ryby. Ostatnio sporo się tu mówi o rozwoju sportów 

zimowych.

- Mogę ci dolać?

- Nie, dziękuję. Jeden wystarczy. Dobrze wchodzi. Widziałeś, 

jak produkują whiskey?

- Niezupełnie. Ta, którą pijesz, leżakowała przez piętnaście lat.

background image

Syjamczyki   nadal   próbowały   zwrócić   na   siebie   uwagę.   Yum 

Yum przyniosła coś w pyszczku i położyła Nickowi na stopach.

- Hej, a co to jest? - spytał.

- To pilnik do paznokci. Podkradała je opiekunce, która się nimi 

zajmowała. Znajduję je teraz po całym domu. Powinieneś się czuć 

zaszczycony, że dzieli się z tobą swoimi skarbami.

-   Dziękuję,   kiciu   -   powiedział   Nick,   przechylając   się,   żeby 

podrapać   ją   za   uchem.   -   Jeśli   otworzymy   pensjonat,   to   chcemy 

pozwolić na przyjazdy ze zwierzętami. Nie wiem, co z tego wyjdzie, 

ale jakoś to urządzimy.

- Powodzenia!  Kiedy  pojechałem w góry,  zatrzymałem się  w 

motelu, który udostępniał koty tym, którzy nie mieli swoich. Robili 

niezły interes, wypożyczając kota za dwa dolary za noc.

- Zastanawialiśmy się, dlaczego odwołałeś tę wycieczkę.

Qwilleran, prosząc o dyskrecję, zrelacjonował Nickowi sprawę z 

brodaczem z Goodwinter Boulevard.

- Nie chcę, żeby to się rozeszło, ale mam powody przypuszczać, 

że chciał porwać Polly dla okupu - wyjaśnił.

- No nie! Chyba nie mówisz poważnie! Czy policja zrobiła coś w 

tej sprawie?

- Brodie zaproponował ochronę, no a ja natychmiast wróciłem 

do domu. Bandyta miał bujną brodę, a ja widziałem podobnego faceta 

w   bibliotece,   zachowywał   się   podejrzanie.   Miał   stary   kasztanowy 

samochód na tablicach z Massachusetts. Policja stanowa widziała, jak 

opuszczał nasz okręg, więcej nie było po nim śladu, aż do dzisiaj.

background image

- Co się wydarzyło dzisiaj?

- Widziałem wóz z rejestracją z Massachusetts, a nieczęsto się je 

tutaj spotyka, jeśli w ogóle.

- Masz rację, nie przypominam sobie, kiedy ostatnio widziałem 

samochód z Nowej Anglii. Zabawne, co?

- To nie był ten sam kasztanowy wóz, ale za kierownicą siedział 

ten sam brodacz. Niestety, nie zdążyłem zapisać numeru.

- Będę się rozglądał - oko Nicka wyostrzyło się przez pracę w 

więzieniu.

- To jasnobrązowy samochód. Spróbuj zdobyć numery. Brodie 

sprawdził poprzedni pojazd. Był zarejestrowany na pewnego Charlesa 

Edwarda Martina.

- Tak zrobię. Teraz muszę pędzić do domu na obiad. Tutaj masz 

listy od Lori, mam jej coś przekazać?

-   Nic,   tylko   to   -   Qwilleran   podał   mu   białe   pudełeczko   z 

monogramem CRM na wieczku. - Pamiątka ze Szkocji dla Lori.

- Kurczę, dzięki. Strasznie  jej się podobała ta peleryna, którą 

przywiozłeś jej z gór.

W drodze do drzwi Nick brnął przez plątaninę nóg, ogonów i 

wijących się ciał.

- I dzięki za scotcha, dobry trunek!

Tego dnia Qwilleran miał dostarczyć jeszcze jeden prezent, więc 

po raz trzeci tego dnia wybrał się do miasta.

Budynki   na   Main   Street   tworzyły   wielki   kanion.   W 

dziewiętnastym   wieku   okoliczne   wzgórza   dostarczyły   kamiennego 

background image

materiału do wybrukowania Main Street, budowy sklepów i domów 

mieszkalnych.   Między   imitacjami   świątyń,   zamków   i   fortec   stał 

wciśnięty budynek o staroangielskiej fasadzie, w którym mieściło się 

„Studio   Dekoracji   Wnętrz   Amandy”.   Qwilleran   wszedł   do   środka, 

gdzie przywitała go Fran Brodie. Była tak elegancka i miła jak jej 

szefowa zaniedbana i naburmuszona.

- Jak tam Amanda, pozbierała się po wycieczce? - spytał.

- Och, tak - odparła Francesca, machając ręką. - Doktor Zoller 

naprawił   jej   protezę   i   znów   jest   sobą,   uśmiechnięta   i   słodka   jak 

zawsze. Dzisiaj rano wyjechała po towar. Powiedz mi, Qwill, jak ci 

się podobała Szkocja?

- Zapytaj mnie, co myślę o turystach! Wyjeżdżamy za granicę, a 

właściwie nigdy nie opuszczamy domu. Zabieramy ze sobą nasze ego, 

nasze   preferencje,   hobby,   niechęci   i   rozmowy.   Nie   stać   nas,   żeby 

docenić   to,   co   widzimy   i   czego   doświadczamy.   Po   Glasgow 

chodziłem   sam.   Także   tobie   podobałaby   się   wystawa   Charlesa 

Reniego Mackintosha - podał jej małe pudełeczko. - To współczesna 

rzecz,   ale   wzorowana   na   jego   projektach.   Pomyślałem,   że   ci   się 

spodoba.

- Jest śliczna! W stylu art nouveau! Co to za kamień?

- To kwarc dymny z gór Cairngorm.

Francesca   przypięła   broszkę   do   klapy   brązowego   kostiumu   i 

pocałowała go teatralnie.

- Jesteś słodki, napijesz się kawy?

background image

- Nie tym razem, dziękuję. Jest późno, a ty jesteś pewnie gotowa 

do wyjścia. Chciałem spytać, kiedy zaczynacie próby do Makbeta? I 

jak   dacie   radę   przygotować   przedstawienie   na   ostatni   tydzień 

września?

- Przywykliśmy już do chaosu w teatrze, ale zawsze dajemy radę 

na   czas.   Przed   wyjazdem   Dwight   skompletował   obsadę   i   ustawił 

sceny, a kiedy byliście w Szkocji, ja pracowałam z drugoplanowymi. 

W   Pickax   zostały   wiedźmy,   krwawiący   kapitan,   odźwierny   i   cała 

reszta. Derek Cuttlebrink jest odźwiernym w trzeciej scenie drugiego 

aktu.   „Stuk,   stuk,   stuk,   kto   tam?”   To   będzie   krótka   komiczna 

odskocznia.

Przed wyjściem Qwilleran powiedział:

- A jeśli chodzi o ten skrawek kiltu Mackintoshów - biorę go! 

Teraz, kiedy widziałem pole bitwy pod Culloden, nabrał znaczenia. 

Opraw go! Przyjdę na którąś próbę.

Na   chodniku   przed   studiem   zatrzymał   się   gwałtownie.   Przy 

krawężniku   stał  zaparkowany   jasnobrązowy   samochód,   którego   nie 

było tam kilka minut wcześniej, kiedy wchodził do studia. Podszedł z 

tyłu i spisał numery. Później pospiesznie wrócił do pracowni, gdzie 

Francesca miała właśnie zamykać drzwi.

- Co to za samochód stoi przed budynkiem?

- Znowu tam zaparkował? - spytała z oburzeniem. - Powinien 

parkować z tyłu. Złożę skargę do hotelu.

- Kto to jest?

background image

- Nowy szef kuchni, właśnie go zatrudnili. Bóg tylko wie, jak 

był im potrzebny! Od czterdziestu lat nie zmieniali menu.

- Skąd go wytrzasnęli? Skąd on jest?

- Z Fall River.

-   Fall   River   w   Massachusetts?  Nie   jest   to   kulinarna   stolica 

Wschodniego Wybrzeża!

- Nie, ale potrafi przyrządzić cordon bleu z piersi kurczaka. Po 

golonce z kiszoną kapustą to pozytywna odmiana.

- Ma brodę? - spytał Qwilleran.

- Tak, bardzo bujną. Wkłada ją do siateczki, kiedy gotuje.

- Nie wiesz przypadkiem, jakie nazwisko podał? 

Fran zawahała się.

- Chyba Carl, ale nie jestem pewna. Jakoś szczególnie się nim 

interesujesz.

- Mogę skorzystać z telefonu?

-   Pewnie,   nie   krępuj   się.   Doliczymy   ci   do   rachunku   - 

powiedziała z szelmowskim uśmiechem.

- Jak to mówimy w Szkocji - poprawił ją - nie bądź pawky, taka 

sprytna!

Wykręcił numer komisariatu.

background image

Rozdział dziewiąty

We wtorek rano telefon w szopie dzwonił nieustannie, trzymając 

Koko w krańcowym napięciu, kot czuł się bowiem zobligowany do 

monitorowania   wszystkich   rozmów   telefonicznych.   Lawina   zaczęła 

się od podziękowań ze strony Lori Bamby i Hixie Rice, każda z nich 

została   poinformowana   o   znaczeniu   monogramu,   secesyjnym 

rodowodzie projektu i nazwie półszlachetnego kamienia.

Zaraz   potem   zadzwonił   komendant   Brodie:   Jasnobrązowy 

samochód na numerach z Massachusetts był zarejestrowany na Carla 

Oskara Klausa z Fall River. Przeliterował nazwisko. Klaus był nowym 

szefem hotelowej kuchni.

- Wiesz coś o nim? - głos Qwillerana brzmiał prowokująco.

-   Tylko   tyle,   że   nie   obrabował   jeszcze   banku   -   odciął   się 

żartobliwie Brodie. - Co masz przeciwko Massachusetts?

- Nic, w dodatku moja matka się tam urodziła. Jestem drugim 

pokoleniem wychowanym nad Atlantykiem.

Potem zadzwonił strudzony podróżnik z Lockmaster.

- Witaj w domu, Bushy - ucieszył się Qwilleran. - Jak podróż?

background image

- Nieźle. Udało mi się zasnąć. Zaczynam wywoływać czarno-

białe filmy. Będzie trochę fajnych zdjęć.

- Mieliście jakieś wieści o kradzieży biżuterii?

- Nic a nic. Nikt nie żałuje Grace Utley. Trudno ronić łzy nad 

skradzionymi  diamentami,   kiedy   wszystko,  co masz,  to  zegarek  za 

pięćdziesiąt dolców.

- Strasznie jestem ciekaw twoich zdjęć, Bushy. Kiedy będziesz 

miał odbitki? Przynieś je do mnie, a ja stawiam lunch.

-   Za   kilka   dni,   dobrze?   I,   Qwill...   Będę   chciał   z   tobą 

porozmawiać o pewnej sprawie.

- Jakiej sprawie?

-   Osobistej   -   jego   głos   brzmiał   raczej   niewyraźnie   jak   na 

młodego człowieka, który był zazwyczaj taki pewny siebie.

Następny telefon był od Archa Rikera.

- Kiedy wróciłeś? - spytał Qwilleran.

- O trzeciej nad ranem. Od jak dawna ty jesteś w domu? Od 

trzech dni! I nie napisałeś ani linijki?

- Coś czuję, że jesteś w biurze. Wracaj do domu i prześpij się, 

Arch.   Wszystko   pod   kontrolą!   Junior   trzyma   dla   mnie   miejsce   na 

drugiej stronie jutrzejszego wydania. Czy spóźniłem się kiedykolwiek 

z tekstem?

- I jeszcze jedno! - Riker krzyczał do słuchawki. - Wracałem do 

domu tym samym rejsem co Grace Utley! Siedziałem koło niej, na 

miłość boską! Chcę, żebyś do niej zadzwonił i uwolnił mnie od niej - 

background image

to   był   niezwykły   wybuch   jak   na   weterana   dziennikarskiej   roboty, 

zazwyczaj spokojnego i ugodowego.

- Czego chce Grace?

-   Chce   opublikować   książkę   o   swoich   misiach.   Potrzebuje 

kogoś, kto by ją napisał i wydał. Ty to możesz zrobić. Nie masz nic 

innego do roboty!

- Chyba żartujesz, Arch.

- Zapłaci ci. Mógłbyś zarobić kilka dolarów.

- Pewnie, tego właśnie potrzebuję! - mruknął. - Chłopie, idź do 

domu i odeśpij to! Jesteś wkurzony po długim locie czy, jak mawiają 

Szkoci, jesteś ramfeezled.

- To przynajmniej porozmawiaj z nią i niech ze mnie zejdzie. 

Muszę się zająć gazetą.

Qwilleran   mruknął   coś   w   ramach   sprzeciwu,   ale   zgodził   się 

wziąć to w końcu na siebie. Obiecał, że zadzwoni do niej, dając jej 

tylko szansę na aklimatyzację.

- Już dobrze, pozbędę się jej tak albo inaczej.

- Spróbuj morderstwa! - krzyknął Arch i rzucił słuchawką.

Przed napisaniem artykułu o zamkach Qwilleran odświeżył sobie 

pamięć, słuchając nagrania, które zarejestrował po tym, kiedy uderzył 

się w kamienną framugę.

Mówi się, że w Szkocji jest ponad tysiąc zamków. Niektóre z nich  

mają   bardzo   niskie   drzwi.   W  średniowieczu   budowali   je   zdobywcy  

Szkocji.   Z   obronnych   fortec   łatwiej   było   rządzić   buntowniczymi  

background image

mieszkańcami. Zamieszkany zamek składał się z niezdobytych murów,  

o   grubości   ponad   czterech   metrów,   rowu   i   fosy,   wieży   warownej  

zwanej stołpem, żelaznej bramy zwanej w Szkocji yett, wewnętrznego  

dziedzińca, budynków mieszkalnych dla pana zamku i jego rodziny,  

żołnierzy i czeladzi. Twierdza miała też lochy dla więźniów, otwory  

strzelnicze i blanki, z których obrońcy mogli utrzymać fort. Z murów  

wylewano wrzący olej na głowy najeźdźców.

Wiele z tych historycznych zamków popadło obecnie w ruinę. Co  

bardziej porusza wyobraźnię od szlachetnych ruin na szczycie góry,  

wykrojonych na tle nieba... albo na klifie nad brzegiem morza czy też  

na   samotnej   wyspie,   gdzie   ich   obraz   odbija   się   w   srebrzystej   tafli  

jeziora? Inne zamki zostały odnowione i mieszczą w swych murach  

muzea, do innych powrócili dziedzice i wpuszczają turystów za opłatą.

Dzisiaj   zwiedziliśmy   wyspę,   na   której   w   1057   pochowano  

Makbeta...

(odgłos pukania do drzwi)

- Kto znowu, do diabła? (pauza)

-   Jak   się   czujesz,   kochany?   Byłeś   raczej   milczący   podczas  

kolacji.

- Po pięciu dniach rozmów z tym samym tłumkiem kończą mi się  

tematy do rozmów i cierpliwość do słuchania.

- Czy mogę wejść? Chciałam zbadać twój puls i temperaturę.  

Usiądź tam, proszę.

background image

Jak tylko rozległ się dźwięk głosu Melindy, Koko zaczął wyć 

monotonnym,   przeszywającym   głosem.   Po   trzech   latach,   z 

niewyjaśnionych   nigdy   powodów,   nadal   żywił   do   niej   głęboką 

niechęć.   Czy   był   to   sprzeciw   wobec   zapachu   jej   perfum?   Czyżby 

wyczuwał jej związek ze szpitalem? Cokolwiek miało jakiś związek 

ze szpitalem, było u Koko na czarnej liście. Bardziej prawdopodobne 

jest,   że   Koko   przeczuwał   motywy   Melindy;   syjamczyk   był 

zdeterminowany, aby  nie  dopuścić  do związania  się   Qwillerana   na 

stałe z jakąś kobietą.

Qwilleran skrył się w swoim gabinecie, żeby napisać tysiąc słów 

o zamkach, a koty wycofały się do jakiejś sekretnej kryjówki. Zanim 

wyszedł do redakcji, gdzie miał dostarczyć tekst, sprawdził, gdzie są. 

Nigdy nie wychodził z domu bez uprzedniego sprawdzenia, co koty 

robią. Tym razem nie znalazł ich śpiących w fotelach na dole, nie 

siedziały też przycupnięte na kominku ani w kuchni na lodówce. Nie 

chowały się pod dywanem ani za książkami na półkach. Zniknęły w 

jednej   z   tych   czarnych   dziur,   należących   do   innego   wymiaru,   w 

których koty potrafią się skryć, jeśli mają takie życzenie. Zdarzało się 

to często i jedynym sposobem, żeby sprowadzić je z powrotem, było 

wypowiedzenie   sekretnego   słowa   „smakołyk!”.   Materializowały   się 

znikąd, żądając przynależnej im garści chrupek albo plasterka sera. To 

była jedyna metoda, która gwarantowała sukces, i żeby nie straciła 

swojej skuteczności, nigdy nie wymawiał słowa na „s”, jeśli nie miał 

nic w zanadrzu.

Tym razem mógł spokojnie zakrzyknąć:

background image

- Smakołyk!

Nagle pojawiły się w kuchni.

- Wychodzę - powiedział, rozdając im chrupiące zakąski. - Nie 

odbierajcie telefonu, jeśli ktoś będzie dzwonił.

Termin odsyłania gazety był bliski, więc wybrał drogę na skróty 

przez las okalający posiadłość. Zdołał dostarczyć tekst na czas.

- Czy to twój tekst o zamkach? - spytał Junior Goodwinter. - 

Czekam na niego, wszyscy lubią zamki, sam chcę go przeczytać.

- Kiedy to pisałem, przyszło mi do głowy rozwiązanie problemu 

z   Goodwinter   Boulevard.   Trzeba   go   przerobić   na   aleję   zamków   i 

sprzedawać turystom bilety. Właściciele mogliby zachować siedem, 

osiem   pokojów,   podczas   gdy   turyści   wędrowaliby   przez   pozostałe 

piętnaście   za   pięć   dolarów   od   łebka.   Dochód   pokryłby   koszty 

podatków i utrzymania.

-   Chciałbym,   żeby   to   nie   były   wyłącznie   żarty   -   westchnął 

Junior.

-   Wiesz   coś   o   nowym   szefie   hotelowej   kuchni?   Jadłeś   tam, 

odkąd go zatrudnili?

- Nie, ale podobno jest niezły, chociaż każdy byłby lepszy od 

tego, który był poprzednio.

Korzystając z telefonu Juniora, Qwilleran zadzwonił do Polly, 

która była jeszcze w bibliotece.

- Jesteś w nastroju na przygodę? Zjadłabyś kolację w hotelu? 

Mają nowego kucharza.

- Tak słyszałam. Jest dobry? Skąd pochodzi?

background image

-  Jest z Fall River w Massachusetts.  W Fall River jest ponoć 

legendą - dodał żartobliwie.

Umówili się na wczesną kolację, bo Polly umówiona była na 

spotkanie komitetu. Członkowie zarządu zbierali się w bibliotece o 

siódmej trzydzieści. Zawsze zastanawiał się, jak to możliwe, że taka 

mała   biblioteka   w   małym   mieście   mogła   odbywać   tyle   zebrań, 

czymkolwiek się na nich zajmowano. Do wyjścia Qwilleran zabijał 

nudę, słuchając kilku szkockich nagrań. Syjamczyki słuchały razem z 

nim.   Kiedy   zbliżała   się   pora   kolacji,   burczenie   w   żołądkach 

stymulowało ich zainteresowanie wszystkim, co robił Qwilleran.

Jedna   z   taśm   wzbudziła   w   nim   nowe   podejrzenia.   Była   to 

rozmowa z Lyle'em, którą odbyli pod koniec podróży. Lyle mówił:

- Szkoda, że nie widzieliśmy jaskiń przemytników. Dużo czytałem  

o Dicku Turbinie, notorycznym szmuglerze i włóczędze, ale Irma w  

ogóle   nie   wspomniała   o   tym   narodowym   procederze.   Ciekawe  

dlaczego.   Kiedyś   prawie   wszyscy   na   tym   wybrzeżu   trudnili   się  

przemytem.   Ukryte   zatoczki   i   jaskinie,   odosobnione   wysepki   były  

idealne do przerzucania kontrabandy ze statków.

- Co szmuglowali?

-   Towary   luksusowe:   rum,   wino,   herbatę,   tytoń,   koronki,  

diamenty i podobne. Z wybrzeża towary te trafiały do większych miast  

Brytanii. Transportowano je dyliżansami i koleją. Oczywiście papiery  

były   fałszywe.   Nielegalny   import   doprowadzał   władze   do   białej  

gorączki, ale w tamtych czasach musiało to być ekscytujące zajęcie.  

background image

Mieli sieć tuneli i kryjówek, w tym jaskinie wzdłuż wybrzeża. Wiele  

oberż współpracowało z przemytnikami.

- Z takim naturalnym bogactwem jak to wybrzeże nie powiesz  

mi, że nadal tego nie robią.

- Masz rację, Qwill! Prawdopodobnie w ten sposób przerzucane  

są narkotyki.

(kliknięcie)

Koko nie wydał żadnego dźwięku przy odsłuchiwaniu kasety, 

chociaż   strzygł   uszami   za   każdym   razem,   kiedy   słyszał   głos 

Qwillerana. Była piąta trzydzieści i nadszedł czas, żeby odebrać Polly 

z biblioteki.

Qwilleran   ubrał   się   w   nową   zamszową   marynarkę,   którą 

zamówił   w   „Scottie's   Man   Shop”   przed   wyjazdem.   Nigdy   nie 

wydawał tyle pieniędzy na jedną sztukę ubrania, ale tym razem Scottie 

przybrał swój szkocki akcent i namówił go na zakup. Marynarka miała 

kolor   wielbłądziej   wełny   i   włożył   ją   do   brązowych   spodni.   Polly 

powiedziała, że wygląda pięknie. Sama miała na sobie kilt w czarno-

żółtą kratę, który kupiła w Inverness.

- To tartan MacLeod, ale pasuje mi do swetra - wyjaśniła.

- Tyle zostało z klanowej lojalności - westchnął Qwilleran.

Hotel „New Pickax” powstał w 1935 roku, po tym jak hotel „Old 

Pickax”   doszczętnie   spłonął.   W   mieście   mówiło   się,   że   pora   na 

kolejny pożar. W 1935 roku pokoje umeblowano we wczesnym stylu 

background image

modernistycznym   i   wyposażenie   nie   było   ani   wygodne,   ani 

atrakcyjne,   ale   za   to   było   wytrzymałe   i   dotrwało   do   dzisiejszych 

czasów.   Niedawno   rozpędzony   pług   śnieżny   wjechał   w   budynek, 

rujnując jego fasadę i lobby, ale nie zdołał uczynić żadnej szkody 

starym, wytrzymałym dębowym meblom.

Tego  wieczora Qwilleran  i jego towarzyszka byli  pierwszymi 

gośćmi restauracji i hostessa posadziła ich przy stoliku blisko okna, 

które wychodziło na Main Sreet.

- Słyszałem, że macie nowego szefa - zauważył Qwilleran.

- Tak, całkowicie zmienił menu - odpowiedziała. - To bardzo 

ekscytujące! Czy życzą sobie państwo coś z baru?

Qwilleran zamówił sherry dla Polly i wodę squunk z cytryną, a 

potem uważnie studiował menu. Tylko gość, który jadał w hotelowej 

restauracji   od   czterdziestu   lat,   mógł   uważać   wybór   potraw   za 

ekscytujący.   Francuska   zupa   cebulowa   zamiast   fasoli,   grillowany 

łosoś   zamiast   ryby   z   frytkami,   kurczak  cordon   bleu  w   miejsce 

kurczaka   z   makaronem.   Pieczone   żeberka   zostały   zastąpione 

szwajcarskim stekiem.

Kiedy kelnerka przyniosła drinki, Qwilleran zapytał:

- Czy kurczak cordon bleu jest przygotowywany na miejscu, czy 

przypadkiem   to   jeden   z   tych   mrożonych   prefabrykatów 

sprowadzanych z Ontario?

-   Nie,   proszę   pana,   szef   sam   go   przyrządza   -   zapewniła   go 

kelnerka.

background image

Qwilleran   postanowił   spróbować,   ale   Polly   uznała,   że   ser   i 

szynka pogwałcą zasady jej diety, i wybrała stek z łososia.

Poprzedni   kucharz   zaledwie   przekładał   potrawy   na   talerz, 

obecny   aranżował   na   nim   pokaz:   pietruszka,   gotowane   ziemniaki, 

brokuły,   pomidory   koktajlowe   z   łososiem,   a   na   drugim   talerzu 

brokuły, pomidory koktajlowe i smażone kwiaty cukinii z kurczakiem 

cordon bleu.

- Widzę, że poszli na całość - skomentował Qwilleran,

Badając   smakowicie   wyglądającą   roladę   na   swoim   talerzu, 

Qwilleran zatopił nóż i widelec w kurczaku. Gejzer topionego masła 

wytrysnął   w   powietrze   na   czterdzieści   centymetrów,   lądując   na 

wyłogu marynarki i zaledwie o centymetr chybiając jego oka.

-   Nie   to   zamawiałem!   -   zawołał   z   oburzeniem,   czyszcząc 

marynarkę serwetką. - Kelner! Kelner!

- To kurczak po kijowsku! - zawołała Polly.

Qwilleran zwrócił się do młodego mężczyzny:

- Czy to ma być kurczak cordon bleu?.

- Tak, proszę pana.

- A więc nie! Proszę to zabrać do kuchni i powiedzieć Karlowi 

Oskarowi, że życzę sobie kurczaka cordon bleu.

- Twoja marynarka jest zniszczona! - z przykrością stwierdziła 

Polly. - Myślisz, że w pralni uda się ją odczyścić?

Kelner wrócił wkrótce z talerzem.

- Kucharz mówi, że to jest kurczak cordon bleu, tak jest napisane 

w menu.

background image

Wydmuchując z furią powietrze, Qwilleran powiedział:

- Może tak mówią w Fall River, ale w całym cywilizowanym 

świecie to się nazywa kurczak po kijowsku. Chodź, Polly! Idziemy do 

„Old Stone Mill”!

Do zszokowanej hostessy powiedział:

- Prześlę wam rachunek za nową zamszową marynarkę. Gdybym 

się nie uchylił, zapłacilibyście także za moje oko.

Przy   sherry   i   wodzie   ze   Squunk   para   próbowała   się   jakoś 

zrelaksować,   ale   Qwilleran   był   w   złym   humorze   i   zagłębiał   się 

myślami w sprawę, która dręczyła go od kilku dni. Jego podejrzenia 

wzrosły po wysłuchaniu przed wyjściem kasety z nagraniem rozmowy 

z Lyle'em.

- Wiesz co, Polly  - wydusił z siebie.  - Zaczynam myśleć, że 

śmierć Irmy mogła być morderstwem.

Polly wzdrygnęła się z przerażenia.

-   Qwill!   Dlaczego   tak   mówisz?   Kto   miałby   to   zrobić?   I 

dlaczego?

- Jak dobrze znałaś Irmę?

Zawahała się.

- Do niedawna byłyśmy tylko zwykłymi znajomymi. Od kiedy 

zaczęłyśmy razem obserwować ptaki, zbliżyłyśmy się do siebie. Na 

brzegu rzeki albo na mokradłach, gdzie jest cicho i spokojnie, łatwo 

przychodziły nam zwierzenia.

- Czy kiedykolwiek zwierzała ci się z tego, co robiła podczas 

swoich częstych wyjazdów do Szkocji?

background image

- Nie w szczegółach. Wiem, że obserwowała ptaki na wyspach. 

Zawsze wspominała o maskonurach i płatkonogu szydłodziobym.

-   Hmmm...   -   mruknął   cynicznie,   myśląc   jednocześnie,   że 

obserwatorzy   ptaków,   jeśli   ich   dodatkowo   wyposażyć   w 

krótkofalówki, mogą być świetnymi informatorami.

- Mówię to niechętnie, Polly, ale zawsze miałem wrażenie, że 

Irma coś ukrywa, że to, co na wierzchu, to maska. Podejrzewam, że 

wycieczka „Śladami Ślicznego Księcia” mogła być przykrywką dla 

czegoś innego, dla jakiegoś oszustwa, które rozgrywało się w tle.

- Co?! - głos Polly stał się zachrypnięty. - Co ty na litość boską 

opowiadasz? - odepchnęła od siebie zirytowanym gestem sherry.

-   Przez   wieki   szkockie   wybrzeże   zachęcało   przemytników. 

Dzisiejsza kontrabanda to prawdopodobnie narkotyki.

Zszokowana Polly zażądała wyjaśnień.

- Czy sugerujesz, że Irma była wplątana w przemyt narkotyków? 

Skąd, ci to przyszło do głowy, to niedorzeczne!

Qwilleran pomyślał, że Irma fanatycznie oddawała się zbieraniu 

pieniędzy   na   cele   charytatywne   i   że   fanatyzm   ma   dziwnych 

sprzymierzeńców.

- Nigdy nie powiedziała ci o swoich przyjaciołach w Szkocji. A 

co z tym facetem, z którym wymykała się każdego wieczoru? Zawsze 

na dzikim odludziu, gdzie gospody nie mają nazw. Co robili? Może 

coś poszło nie tak? Może podsunął jej narkotyk, bo zaczęła być dla 

niego zagrożeniem? Już wcześniej był notowany. Nie ma wątpliwości, 

że planował ukraść biżuterię. Czy Irma o tym wiedziała?

background image

Polly zerwała serwetkę z kolan i rzuciła ją na stół.

- Jak śmiesz snuć tak złośliwe podejrzenia, kiedy jej tu nie ma i 

nie może się bronić? To był atak serca. Melinda tak powiedziała!

- Melinda mogła się mylić.

-   Nie   mam   zamiaru   słuchać   tych   obraźliwych   słów, 

podważających uczciwość Irmy!

-   Przepraszam,   Polly.   Może   Irma   była   niewinną   ofiarą, 

zamordowaną  dlatego,   że  mogła   rozpoznać  Bruce'a,  kiedy  popełnił 

zbrodnię... Dokończ drinka i poprosimy o zupę.

- Nie! - powiedziała gorzko. - Sam zjedz kolację. Ja poczekam w 

hallu.

Wezwała kelnerkę.

-   Proszę   rachunek   i   niech   pani   odwoła   moje   zamówienie   w 

kuchni.

Wrócili   do   miasta   w   milczeniu.   Qwilleran   czuł   fale   gniewu 

emanujące   z   siedzenia   pasażera.   Kiedy   dojechali   do   biblioteki, 

zatrzymał samochód, Polly wysiadła i rzuciła krótkie „dziękuję”.

W szopie przywitały go dwa czujne syjamczyki, z uniesionymi 

jak   anteny   ogonami,   tak   jakby   wyczuwały   wiszące   w   powietrzu 

napięcie. Qwilleran był zły i głodny. Do tego czuł niesmak po scenie z 

Polly i oburzenie z powodu swojej marynarki. Rzucił ją na krzesło w 

kuchni i otworzył lodówkę, żeby przygotować sobie kanapkę. Yum 

Yum, chcąc go pocieszyć, przyniosła mu pilniczek.

- Dziękuję, złotko - powiedział.

background image

Po   tym   jak   przełknął   kanapkę   i   wypił   kawę,   przyznał,   że 

zachował   się   nietaktownie,   wiążąc   przyjaciółkę   Polly   z   nielegalną 

działalnością. Mimo to było coś w wydarzeniach, które rozegrały się 

w Szkocji, co sprawiało, że jego wąsy swędziały, a on sam poszukiwał 

wskazówki.

Przesłuchiwał kolejne taśmy, mając nadzieję, że coś mu się w 

końcu wyjaśni.

W   gospodzie,   w   której   się   dzisiaj   zatrzymaliśmy,   kominek  

przybrany   jest   szalem   z   frędzlami,   abażury   mają   frędzle,   a   sofy  

przykryte   są   kilimami.   Wszystko   jest   bardzo   przytulne.   W   oknach  

zamiast zasłon wiszą koce, to mówi coś o zimach, jakie tu panują. Na  

półce nad kominkiem stoi zegar, trochę porcelany i leży żywy, ale  

apatyczny kot. Koty w Szkocji nie są tak nerwowe jak te w Stanach.  

Poruszają się wolno, rozciągają leniwie i spędzają czas, siedząc na  

pomostach, płotach, schodach przed wejściem do domów, parapetach,  

dachach i kominkach.

Qwilleran zdziwił się, że koty nie zareagowały na ten fragment 

taśmy.   Było   coś   w   dźwięku   słowa   kot,   co   zwracało   ich 

natychmiastową uwagę. Kiedy spały, wystarczyło szepnąć „kot”, a ich 

uszy stawały się czujne. Nagranie trwało dalej:

Dzisiaj odsiedziałem moją kolejkę z Zellą rano, a z Grace po  

południu. Kiedy jesteśmy w trasie, Zella cały czas wygląda przez okno  

background image

i zachwyca się krajobrazem. Grace nigdy nie przestaje mówić o życiu  

w domu. Jest chodzącą encyklopedią skandalów w Pickax, a czego nie  

wie, to wymyśli. Tak przynajmniej wieść niesie. W jej opowieściach  

Utleyowie i Chrisholmowie są jedynymi rodzinami w mieście, które  

nie kryją trupa w szafie, chociaż ci pierwsi też nie są bez skazy.

Qwilleran co chwilę spoglądał na zegarek. Nieświadomie liczył 

na   to,   że   Polly   zadzwoni   i   powie:   „Qwill,   obawiam   się,   że 

przesadziłam”.   Pomyślał,   że   sam   zadzwoni,   ale   o   dziewiątej,   po 

spotkaniu, lecz telefon nie odpowiadał.

Dzisiaj po kolacji Irma zniknęła jak zwykle, a Larry, Melinda i  

Dwight   poszli   ćwiczyć   role   do   ogrodu.   Słyszę   wspaniały   głos  

Larry'ego:   „Jestli   to   sztylet,   co   przed   sobą   widzę?”   Powtarzał   tę  

kwestię wiele razy, z różną emfazą. Teraz krzyczy Melinda: „Precz,  

przeklęta plamo! Precz, mówię!” Jak ci nieustraszeni aktorzy znoszą  

bzyczenie miliona komarów?

Tym   razem   sesja   odsłuchiwania   taśm   nie   przyniosła 

Qwilleranowi nic prócz rozczarowania. Żadnych wskazówek i żadnej 

reakcji ze strony Koko. Zdał sobie sprawę, że właściwie to kota nie 

ma i że nie widział go od powrotu do domu. Gdzie się podział? Nie 

chciał uciekać się do skutecznego słowa na „s”. Chodził po składzie, 

nawołując koty po imieniu. Nie miał szczęścia. A gdzie podziała się 

jego zamszowa marynarka?

background image

Rozdział dziesiąty

Kiedy   Qwilleran   znalazł   wreszcie   swoją   skórzaną   sportową 

marynarkę,   miał   niepohamowaną   ochotę   zadzwonić   do   Polly   i 

zrelacjonować   jej   niezwykłe   okoliczności:   to,   jak   znalazł   ją   pod 

krzesłem w kuchni, jak zamszowa powierzchnia była cała w kociej 

sierści...   i   to,   jak   plamy   z   masła   zniknęły.   Nie   było   po   nich 

najmniejszego   śladu!   Lewa   poła   marynarki   była   teraz   odrobinę 

bardziej szorstka od reszty, ale plam nie było wcale.

Zanim   podniósł   słuchawkę,   przypomniał   sobie   o   sprzeczce   z 

Polly   w   restauracji.   Zdarzały   im   się   takie   spięcia   w   przeszłości   i 

zazwyczaj kończyły się zgodą, kiedy jedno z nich uznało, że triumf 

nie   był   wart   bitwy.   Tym   razem   Qwilleran   nie   był   w   nastroju   do 

wywieszania   białej   flagi.   Powinna   być   bardziej   otwarta,   pomyślał. 

Powinna   wiedzieć,   że   rozładowywał   złość   po   incydencie   z 

kurczakiem.   Doskonale   zdawała   sobie   sprawę,   że   często   snuje 

nierozważne domysły, kiedy staje wobec pytań bez odpowiedzi. Co 

więcej, przeprosił ją w pewien sposób w restauracji i nie śpieszno mu 

było dalej się korzyć.

background image

Być   może   pod   płaszczykiem   racjonalizmu   Qwilleran   skrywał 

stłumione   poczucie   winy,   które   domagało   się   jakiegoś 

zadośćuczynienia.   Być   może   właśnie   dlatego   następnego   ranka 

zadzwonił do sióstr Chrisholm, przyjmując nader przyjazną postawę. 

Telefon odebrała Grace Utley.

- Dzień dobry - powitał ją najbardziej ujmującym tonem, jaki był 

w stanie przybrać. - Mówi Jim Qwilleran, były towarzysz podróży. 

Ufam, że miałyście panie przyjemną podróż powrotną.

- Och, panie Qwilleran, tak miło, że pan dzwoni - odpowiedziała 

Grace,   a   podniecenie   sprawiło,   że   jej   głos   był   jeszcze   bardziej 

chrapliwy. - Miałyśmy przyjemny lot, pan Riker siedział koło nas, to 

niezwykle interesujący człowiek.

- On także chwalił sobie towarzystwo pań. Poprosił mnie, żebym 

zadzwonił do pań. Wspominał,  że macie  panie pomysł na książkę, 

który chcecie przedyskutować.

- O naszej kolekcji misiów... tak! Podobał mu się ten pomysł. 

Czy   byłby   pan   skłonny   nam   pomóc?   Wiem,   że   jest   pan   bardzo 

zajęty...

-   Nie   aż   tak   zajęty,   żebym   miał   nie   podjąć   się   tak 

podniecającego   i   ambitnego   zamierzenia.   Chciałbym   poznać 

szczegóły. Może dziś po południu?

- Tak szybko? - zapiała z rozkoszą. - Musi pan wpaść na lunch, 

Zella jest wspaniałą kucharką.

- Z pewnością - odparł - ale mam wcześniejsze zobowiązania. 

Może o drugiej?

background image

-   W   takim   razie   napijemy   się   herbaty   -   zadecydowała.   - 

Przywiozłyśmy szkockie herbatniki z Edynburga. Smakują panu?

- Uwielbiam je! - jeśli Qwilleran pokutował już za grzechy, to 

robił to w wielkim stylu.

Żeby wzmocnić się przed spotkaniem, zjadł dobry lunch w „Old 

Stone   Mill”:   zupę   krabową,   kanapkę   Reubena,   ciastko   dyniowe. 

Zanim   udał   się   na   Goodwinter   Boulevard,   kupił   w   kwiaciarni   pęk 

chryzantem.   W   Moose   County   chryzantemy   były   kwiatami 

uniwersalnymi, które przynoszono zarówno na śluby, jak i pogrzeby, 

ale   stawiano   je   też   na   stołach.   Po   namyśle   dokupił   jeszcze   jeden 

bukiet.

Siostry Chrisholm mieszkały w jednej z największych rezydencji 

na Goodwinter Boulevard, obok domu zmarłego doktora Halifaksa. 

Rodziny   Utleyów   i   Chrisholmów   należały   do   założycieli   Moose 

County. Podobnie jak inne stare rodziny i te wymierały. Poprzednie 

pokolenia często nie zostawiały potomków albo wiązały się z obcymi 

i   przeprowadzały   w   odległe   rejony,   takie   jak   Teksas   i   Columbia. 

Powiadano, że Grace Utley ma na Nizinach dwie córki, które nie chcą 

mieć   z   nią   nic   wspólnego,   dlatego   owdowiawszy,   zamieszkała   w 

wielkim domu z niezamężną siostrą. Według tego, co mówił Junior 

Goodwinter, obie siostry należały do starej gwardii, która gotowa była 

bronić swojej ulicy przed zmianami do ostatniego tchu.

Ledwie Qwilleran  zdążył dotknąć dzwonka, a już drzwi stały 

otwarte na oścież.

background image

-   Witamy   w  Misiowym  Zamku!   -  wykrzyknęła   Grace   swoim 

szorstkim głosem, podczas gdy Zella stała z tyłu i wyłamywała sobie z 

podekscytowania dłonie. Do bluzki przypięła jak zwykle złotego misia 

z   rubinowymi   oczkami.   Grace,   ograbiona   ze   wszystkich   ozdób   z 

wyjątkiem tych, które miała na sobie w chwili kradzieży, ograniczyła 

się do kilku złotych łańcuchów i złotej żaby ozdobionej szmaragdami.

Qwilleran,   ukłoniwszy   się   z   dworska,   zaprezentował   kwiaty. 

Grace podarował bukiet w kolorze rdzawym, a Zelli żółty. Stara panna 

aż   zapiszczała   z   uciechy,   tak   jakby   nigdy   przedtem   nie   została 

obdarowana podobnym upominkiem.

- Tak dobrze,  że pan przyszedł! - powtórzyła Grace. - Zello, 

kochanie,   włóż   kwiaty   do   wody.   -   Następnie   zatoczyła   ramieniem 

krąg po korytarzu. - I jak się panu podobają nasi mali przyjaciele?

Qwilleran   bywał   już   w   podobnych   domach   i   wiedział,   czego 

może   się   spodziewać:   wielkich   schodów,   masywnych   żyrandoli, 

rzeźbionego   drewna,   witraży   i   przesadnie   dużych   mebli.   Nie   był 

jednak   przygotowany   na   widok   kilkuset   par   oczu   wielkości 

guziczków, które wpatrywały się w niego przyjaźnie, śmiało albo z 

odrobiną   szaleństwa.   Były   wszędzie,   na   blatach   stolików,   za 

szklanymi drzwiczkami witryn, na krzesłach, na szerokich schodach.

- Jesteśmy kolekcjonerkami - przypomniała z dumą Grace.

- Widzę - Qwilleran odwrócił się, wyczuwając czyjąś obecność 

tuż za sobą. Znalazł tam pluszowego niedźwiadka większego niż on 

sam.

- To jest Woodrow, nasz ochroniarz - wyjaśniła Grace.

background image

- Ile udało się paniom zgromadzić?

-   Zello,   moja   droga,   ile   teraz   mamy?   -   krzyknęła   w   stronę 

kuchni.

- Tysiąc osiemset sześćdziesiąt dwa - odpowiedział słaby głos.

-   Zella   ma   je   wszystkie   skatalogowane   na   potrzeby 

ubezpieczenia.

Zaprowadziła Qwillerana do zamkniętej gabloty w salonie.

- To jest Theodore, nasz oryginalny Steiff z guzikiem w uszku. 

Podobne do niego osiągają ceny do osiemdziesięciu tysięcy dolarów.

Pozostałe misie siedziały na parapetach, krzesłach, na pianinie i 

półce nad kominkiem.

- Na taborecie przy pianinie siedzi Ignace - specjalny przyjaciel 

Zelli. Zabrała go ze sobą do Szkocji. Ja zabrałam Ulissesa, tego na 

koniu   na   biegunach   -   objaśniała   dalej   Grace.   -   Na   szczęście   oba 

podróżowały w bagażu Zelli.

Następne misie siedziały przy stole w jadalni. Każdy miał przed 

sobą pełne nakrycie, porcelanową i srebrną zastawę, a na kolanach 

rozłożoną serwetkę. Wiele misiów miało na nosach okulary i czytało 

książki   w   bibliotece   albo   pracowało   przy   biurku.   W   całym   domu 

znajdowały się grupy misiów odgrywających scenki. Jedne grały w 

krykieta, inne ubierały choinkę, żeglowały na łódkach w naczyniu z 

wodą, wyprowadzały misia w wózku na spacer, porządkowały ogród, 

popychając   miniaturowe   taczki.   Chociaż   zdawało   się,   że   wszystkie 

mają takie same wesołe uszy i filcowe nosy, przyszyte usta i oczy z 

guzików,   to   każdy   miał   inny   wyraz   twarzy   i   osobowość.   Wiele 

background image

przebranych   było   w   kostiumy.   Były   też   takie,   które   dzięki 

zamontowanym bateriom mogły piszczeć i śmiać się albo wywracać 

podświetlanymi oczami.

Qwilleran,   dziennikarz   z   Nizin,   który   pochlebiał   sobie,   że 

widział już wszystko, musiał przyznać, że czegoś podobnego jeszcze 

nie oglądał.

- Zello, moja droga, możesz teraz podać herbatę - powiedziała 

Grace, kiedy skończyła oprowadzać Qwillerana.

Kilku wybranym misiom pozwolono wziąć udział w przyjęciu. 

Miały swoje maleńkie filiżanki i spodki, a Zella nalewała im herbatę.

- Następnego członka naszej misiowej rodziny chcemy nazwać 

po panu, musi pan koniecznie przyjść na chrzciny - Grace zwróciła się 

do   Qwillerana   najsłodszym   tonem,   jaki   udało   się   uzyskać   z   jej 

skrzeczącego głosu.

Qwilleran   poprosił   o   zgodę   na   włączenie   dyktafonu   i   zaczął 

zadawać rutynowe pytania:

-   Dlaczego   kolekcjonujecie   panie   misie?...   Kiedy   panie 

zaczęły?...   Którego   misia   macie   panie   najdłużej?...   Gdzie   je 

znajdujecie?...   Kto   szyje   im   kostiumy?...   Jak   chronicie   je   przed 

kurzem? Czy macie dobry system alarmowy?

-   Najlepszy!  -   zapewniła   Grace.   -   Mamy   też   strażnika,   który 

mieszka w mieszkaniu dla dozorcy nad garażem, a jego żona odkurza 

misie po kolei.

background image

Qwilleran   pił   herbatę   i   jadł   z   obowiązku   szkockie   kruche 

ciasteczka, zadając sobie pytanie: Co ja tu właściwie robię?... Czy te 

kobiety są szalone?... Czy one się ze mnie nabijają?

Przy trzeciej filiżance herbaty podjął desperacką próbę zmiany 

tematu.

- Wygląda na to, że będą panie miały atrakcję, likwidację domu 

tuż za ścianą.

Grace uniosła się z oburzenia.

- To okropne! Zella i ja wyjeżdżamy z miasta, aż to się skończy. 

W okolicy takiej jak ta nie powinno się pozwalać na wyprzedaż, w 

której wszystkie rodzinne pamiątki są ometkowane. Jak poradzą sobie 

z   tłumami?   Gdzie   będą   parkować   samochody?   Wszyscy   w   Moose 

County   kochali   doktora   Hala   i   każdy   będzie   chciał   mieć   po   nim 

pamiątkę. Powiem panu jedną rzecz, doktor nigdy nie zgodziłby się na 

podobną wyprzedaż. Ale jego córka jest z innej gliny. Robi, co jej się 

żywnie podoba, i nie ogląda się na innych. Wszystkie sprzęty powinny 

zostać przeniesione do hali aukcyjnej.

- Dlaczego doktor Melinda tego nie zrobiła? - dopytywał się.

- Dlaczego? Bo w ten sposób może więcej zarobić.

- Dobrze znałyście panie rodzinę Goodwinterów?

- Całe życie!... Zella, kochanie, ta herbata jest zimna, zaparz, 

proszę, świeżą.

Kiedy   jej   siostra   wyszła   z   pokoju,   powiedziała   ściszonym 

głosem:

background image

- Zella mogła poślubić doktora, ale zmarnowała swoją szansę. 

Była zbyt potulna. On miał pecha, żeniąc się z kobietą, którą zżerały 

złości. Ojciec pani Goodwinter zmarł na chorobę, o której rodzina 

nigdy nie mówi, a jej brat zdefraudował pieniądze w Illinois i trafił do 

więzienia. Melinda była ich pierwszym dzieckiem, psuli ją od kołyski. 

Ich syn, zawsze wiedziałyśmy, że to będzie czarna owca, wyjechał z 

miasta i zginął w wypadku samochodowym. Wszyscy mówili, że to 

było   szczęście   w   nieszczęściu,   bo   był   hańbą   dla   swojego   ojca   i 

zmartwieniem dla matki, która chronicznie niedomagała.

-   Czy   zgodziłyby   się   panie,   żeby   „Moose   County   coś   tam” 

zrobiło   zdjęcia   kolekcji   do   większego   felietonu?   -   zapytał   przed 

wyjściem Qwilleran.

-   Byłybyśmy   zachwycone,   prawda,   Zello?   To   znaczy   pod 

warunkiem, że napisze pan artykuł osobiście, tak dobrze pan pisze, 

panie Qwilleran!

-   Myślę,   że   to   da   się   załatwić.   A   teraz   dziękuję   paniom   za 

niezapomnianą przygodę i wyborną herbatę.

Nieśmiała   siostra,   oblewając   się   płomiennym   rumieńcem, 

wystąpiła naprzód, mówiąc:

-   To   dla   pana!   -   podała   mu   brązowego   aksamitnego   misia 

wysokiego zaledwie na siedem centymetrów.

- Och, nie! Nie śmiałbym, wiedząc, że uszczuplam kolekcję pań!

- Ale kiedy my chcemy, żeby go pan miał - nalegała Grace. - 

Proszę go przyjąć.

- Ma na imię Tiny Tim - powiedziała Zella.

background image

Z Tinym Timem w kieszeni Qwilleran opuszczał dom, mówiąc 

do siebie:

- Uff!

Po powrocie do domu zadzwonił najpierw do Rikera.

- Arch, jesteś mi winien przysługę! Właśnie spędziłem misiowe 

popołudnie   z   siostrami   Chrisholm.   Piłem   herbatę   i   jadłem   kruche 

ciasteczka, a one chcą, żebym był ojcem chrzestnym ich następnego 

misia.

- A co z książką?

- Nie wspominały o książce. Chciały tylko, żeby ktoś obejrzał i 

podziwiał ich kolekcję. Wiesz, wydaje mi się, że powinniśmy napisać 

felieton. Poślij tam dobrego fotografa, na przykład Johna Bushlanda, i 

idę o zakład, że agencje podchwycą ten materiał.

Kiedy   Qwilleran   rozmawiał,   syjamczyki   przetrząsały   mu 

kieszenie marynarki. Wiedziały instynktownie, że przyniósł do domu 

coś nowego.

- Nie wolno! - skarcił je po odłożeniu słuchawki.

Koty zatapiały właśnie swoje kły w gąbczastym tułowiu misia. 

Qwilleran   ukrył   go   w   szufladzie   w   kuchni,   gdzie   zawsze   wrzucał 

kluczyki do samochodu. Potem sprawdził sekretarkę - nadal nie było 

żadnej informacji od Polly. To był kolejny powód, dla którego chciał 

się skonsultować z Melindą. Jeśli przyznałaby, że atak serca mógł być 

spowodowany przez narkotyk, miałby czystą sytuację. Cały zespół był 

umówiony tego wieczoru na próbę, więc mógłby zapytać o to podczas 

przerwy, nie ryzykując osobistych komplikacji.

background image

Teatr   K,   zbudowany   wewnątrz   dawnej   rezydencji 

Klingenschoenów, był niewielki. Widownia mogła pomieścić trzystu 

widzów,   ale   był   wystarczająco   duży   dla   Klubu   Teatralnego. 

Widownia   miała   kształt   spadzistego   amfiteatru,   z   wyeksponowaną 

sceną. Lobby było przytulne i gustownie urządzone. Kiedy Qwilleran 

dotarł   do   teatru   w   środę   wieczorem,   w   lobby   zastał   Larry'ego 

Lanspeaka, pochylonego nad kranikiem z wodą pitną.

- Twoja broda wygląda obiecująco - powiedział aktorowi.

-   Za   jakieś   dwa   tygodnie   powinna   być   odpowiednia   dla 

jedenastowiecznego króla - powiedział, pocierając policzki i brodę.

- Jak idą przygotowania?

-   Nieźle.   Całkiem   nieźle!   Kiedy   byliśmy   w   Szkocji,   Fran 

pracowała z resztą zespołu nad jedenastoma scenami, w których ani 

ja, ani Melinda nie bierzemy udziału. Zrobili kawał dobrej roboty. To 

nasza pierwsza wspólna próba.

Larry   wrócił   na   scenę,   a   Qwilleran   wślizgnął   się   do   tylnego 

rzędu. Kilku aktorów rozsiadło się w pierwszych rzędach, czekając na 

swoje sceny.

Dwight stał przed sceną i udzielał wskazówek aktorom, którzy 

mówili już tekst z pamięci. Jeden z nich, grający posłańca, właśnie 

wychodził, a Lady Makbet zaczynała swoją kwestię:

- Z płci mej mię wyzujcie i napełnijcie mię od stóp do głowy 

nieubłaganym okrucieństwem!

background image

- Stop! - powiedział reżyser. - Niech posłaniec wróci i zacznijcie 

tę   scenę   jeszcze   raz.   Melinda,   od   „Szalony   jesteś”.   Trochę   więcej 

ognia!

Powtórzyli scenę. Potem wszedł Larry.

- Luba żono, Duncan zjeżdża tu na noc.

- I odjeżdża? - odpowiedziała Melinda.

- Jutro - Larry przerwał swoją kwestię i powiedział: - Dwight, 

jak ja mam to zagrać? Czy Makbet jest zaszczycony, że król zatrzyma 

się w jego zamku,  a może  planuje już jego morderstwo?  Co teraz 

myśli?

-   Lady   Makbet   zaszczepia   w   nim   myśl   o   morderstwie, 

wypowiadając zdanie „I odjeżdża?”. To znaczy, Melindo, że musisz 

nadać temu szczególną intonację, mocne innuendo. „I - odjeżdża?” 

Publiczność   powinna   poczuć   dreszcz   przechodzący   po   plecach... 

Wszyscy załapali, o co chodzi?

- Załapali. Ona podsuwa mi ten pomysł, a ja zawieszam głos 

przed słowem „jutro”, w tym ułamku sekundy publiczność orientuje 

się, że król nie opuści zamku żywy.

Qwilleran   był   pod   wrażeniem   sposobu,   w   jaki   Dwight 

reżyserował, i nie omieszkał wspomnieć mu o tym podczas przerwy, 

kiedy złapał go w drodze do ujęcia wody.

- Dzięki - powiedział. - Kierować Larrym to czysta przyjemność, 

mówię  szczerze. Teraz wiem,  dlaczego ma  taką dobrą reputację w 

środowisku teatralnym. Słyszałem o nim w Iowa, zanim dowiedziałem 

się, że istnieje takie miejsce jak Pickax.

background image

- Czy przedstawienie będzie gotowe na ostatni wtorek miesiąca?

- Musi być gotowe. Bilety są już wydrukowane.

Weszła Carol, żeby napić się trochę wody, i Qwilleran zwrócił 

się do niej:

-   Dlaczego   nie   poprosicie   Fundacji   o   podobne   ujęcie   za 

kulisami?

-   Niezły   pomysł,   nie   wydeptywalibyśmy   tak   chodnika   w 

przejściu. Czy dobrze słyszałam, że ktoś tu wspominał o biletach? - 

spytała. - Przydałaby nam się pomoc w kasie. Można na ciebie liczyć, 

Qwill?

- Jeśli to nie wymaga jakichś szczególnych umiejętności albo 

bystrości umysłu.

- Qwill  mieszka   zaraz za  teatrem,   w  składzie  jabłek! -  Carol 

wyjaśniła sytuację Dwightowi, po czym ruszyła w stronę lobby.

- Słyszałem o twojej przechowalni - powiedział reżyser. - Jestem 

miłośnikiem wszelkich składów i stodół.

- Wpadnij na drinka któregoś wieczoru po próbie.

- Chętnie. Przyniosę fujarkę, powiesz mi, co myślisz o muzyce, 

którą wymyśliłem do sceny z wiedźmami.

Hall wypełnił się zapachem perfum i pojawiła się Melinda, która 

także szła napić się wody.

- Witaj, kotku - powiedziała ze zdziwieniem i radością. - Co tu 

robisz?

Dwight rzucił na nich krótkie spojrzenie i oddalił się do lobby.

background image

-   Tylko   węszę   -   odpowiedział   Qwilleran.   -   Ale   skoro   już   tu 

jesteś,   zadam  ci kilka   pytań.  Czy  nie  będzie  ci  przeszkadzać,  jeśli 

napiszę o likwidacji domu twojego ojca w mojej rubryce? - wiedział, 

że nie będzie miała nic przeciwko temu, ale to był dopiero wstęp.

- Och, pewnie! Każda linijka mi pomoże - zapewniła. - Muszę 

sprzedać wszystko. Oglądanie będzie za tydzień od piątku. Chciałbyś 

rozejrzeć się wcześniej? - spytała przymilnie. - Pokręć się tu przez 

chwilę, to zabiorę cię do domu, kiedy skończymy.

- Dziękuję, ale nie dzisiaj - odpowiedział.

- Nie chciałbyś zobaczyć wszystkiego bez tłumów naokoło? 

Qwilleran   wykorzystał   jedno   z   dziennikarskich   niewinnych 

kłamstewek, żeby się wykręcić.

-   Przykro   mi,   ale   muszę   oddać   na   jutro   tekst.   Zanim   pójdę, 

chciałbym ci zadać jeszcze jedno pytanie. Chodzi o śmierć Irmy. Jak 

już pewnie wiesz, kierowca zniknął zaraz po twoim wyjeździe, razem 

z biżuterią Grace Utley, a Irma była jedyną osobą, która znała jego 

nazwisko i jakiekolwiek szczegóły. Przyszło mi na myśl, że Bruce 

mógł podłożyć jej jakąś śmiertelną  truciznę, żeby zatrzeć po sobie 

ślady.

-   Nie,   kotku.   To   był   atak   serca,   czysty   i   prosty   -   zapewniła 

Melinda   z   protekcjonalnym  uśmiechem.   -   Biorąc   pod   uwagę   kartę 

medyczną   i   koleje   jej   życia,   jestem   zdziwiona,   że   to   nie   stało   się 

wcześniej.

Qwilleran nalegał:

background image

-   Policja   dowiedziała   się,   że   kierowca   miał   bogatą   kartotekę, 

więc morderstwo  mieściłoby  się  w granicach  prawdopodobieństwa, 

zważywszy na wielkość łupu.

Melinda pokręciła głową, wolno i z namysłem.

- Przykro mi, że muszę cię rozczarować, Qwill - powiedziała 

zmęczonym, współczującym głosem. - To byłaby dobra historia, a ty 

lubisz odkrywać karty wszystkich graczy, ale w tym wypadku nie ma 

mowy o zbrodni. Zaufaj mi - jej twarz się rozjaśniła. - Jeśli później 

chciałbyś   gdzieś   pójść   i   pogadać   o   tym,   to   mogę   ci   wszystko 

wyjaśnić. Możemy napić się drinka w moim mieszkaniu albo u ciebie.

- Innym razem, teraz mam tekst do napisania. A przy okazji, 

twoja Lady Makbet zapowiada się nieźle.

Był w połowie drogi do lobby, zanim zdążyła zareagować na ten 

wątły komplement.

Szedł do domu przez las, oświetlając sobie drogę latarką. Więc 

to nie było morderstwo! Teraz będę musiał ułożyć wszystko z Polly.

Kiedy otworzył drzwi w domu,  dzwonił telefon.  Koko biegał 

dookoła niego, żeby go o tym poinformować.

-  Już  dobrze,  dobrze!  Nie  jestem głuchy!  -  krzyczał  na  kota, 

chwytając za słuchawkę. - Halo?... Cześć, Nick. Właśnie wpadłem do 

domu. Co tam?

- Wiesz, ten samochód z Massachusetts, o którym mi mówiłeś. 

Widziałem go! - powiedział triumfalnie Nick.

-   Ten   jasnobrązowy?   Zapomnij   o   nim!   Należy   do   nowego 

kucharza z hotelu. Jest z Fall River.

background image

-   Nie,   nie   ten,   Qwill.   Mówię   o   oryginalnym   kasztanowym 

wozie! Jest znowu w mieście.

- Gdzie go widziałeś?

- Jechałem na północ szosą do Mooseville. Widziałem, jak ten 

samochód skręca na zachód w nieutwardzony kawałek Ittibittiwassee 

Road. Wiesz, gdzie to jest? Na rogu jest „Dimsdale Bistro”.

-   Znam   tę   drogę   -   odpowiedział   Qwilleran.   -   Prowadzi   do 

Shantytown.

- Dokładnie tak, no i samochód był poobijany, jak wszystkie, 

które skręcają do tej podłej dziury.

- Pojechałeś za nim?

- Chciałem, ale jechałem stanowym samochodem i doszedłem do 

wniosku,   że   to   byłoby   nierozsądne.   Od   razu   połapałby   się,   że   go 

śledzę. Pomyślałem, że powinieneś wiedzieć, Qwill. Powiedz Polly, 

żeby była ostrożna.

- Tak zrobię, dzięki, Nick.

Qwilleran odkładał słuchawkę wolno, a potem trzymał jeszcze 

długo rękę na telefonie.

Więc   brodacz   z   Goodwinter   Boulevard   wrócił   do   miasta. 

Wykręcił znajomy numer.

Była dziesiąta trzydzieści i Polly kręciła się pewnie po domu w 

swoim niebieskim szlafroku, prała pończochy, robiła coś z włosami i 

twarzą. Był mężem wystarczająco długo, żeby znać każdy szczegół tej 

rutynowej krzątaniny.

Podniosła słuchawkę z oficjalnym:

background image

- Tak, słucham?

- Dobry wieczór, Polly - przywitał ją uwodzicielskim tonem. - 

Jak się masz dziś wieczór?

-   W   porządku   -   odpowiedziała   sztywno,   nie   odwzajemniając 

grzecznego pytania.

-   Byłem   niewybaczalnym   nudziarzem   zeszłego   wieczoru, 

prawda?

Po chwili wahania odpowiedziała:

- Nigdy nie jesteś nudziarzem, Qwill.

- Jestem ci wdzięczny za ten mały komplement i przyznaję, że to 

było w złym tonie poruszać tak bolesny dla ciebie temat przy stole.

-  Po   tym,   co  stało   się   z   twoją   nową   marynarką,   możesz   być 

chyba   usprawiedliwiony   -   najwyraźniej   miękła.   -   Oddałeś   ją   do 

czyszczenia?

- To nie było potrzebne. Masło pachniało kurczakiem i koty się 

nim zajęły. Nigdy nie wiadomo, co się zdarzy!

- Nie wierzę!

- Ale to prawda.

Zapadła   cisza.   To   była   kolej   Polly,   żeby   powiedzieć   coś 

pojednawczego.   Qwilleran   gratulował   sobie,   że   idzie   mu   całkiem 

dobrze. W końcu przyznała:

- Chyba zaatakowałam cię zbyt ostro.

- Nie mogę powiedzieć, żebyś nie była usprawiedliwiona. To 

moja wina, że forsowałem do znudzenia ten temat.  Zrzuć winę na 

moje szkockie geny!

background image

- Tak, wiem, twoja matka była z Mackintoshów - uprzedziła go, 

rozładowując nieco napięcie. 

Szkockie korzenie Qwillerana  były między  nimi przedmiotem 

nieustających żartów.

- Miałaś dobry dzień?

- Przynajmniej interesujący. Jedna z moich pracownic trafiła na 

porodówkę,   a   pan   Tibbitt   nacisnął   zły   guzik   i   utknął   w   windzie. 

Wypożyczyliśmy   dwieście   dwadzieścia   dziewięć   książek   i 

pięćdziesiąt cztery kasety, zebraliśmy trzy dolary siedemdziesiąt pięć 

centów   grzywny   za   książki   niezwrócone   w   terminie   i   wydaliśmy 

siedem nowych kart bibliotecznych... A ty miałeś dobry dzień?

- Miałem zlecenie od Archa, a potem poszedłem do teatru na 

próbę. Wychodziłaś w ogóle dziś wieczorem?

- Nie, zjadłam kolację w domu i spędziłam resztę wieczoru na 

porządkowaniu mojej garderoby.

- Jeśli będziesz wychodzić po zmroku, Polly, to nie jedź sama. 

Czasy   się   zmieniają.   Musimy   się   pogodzić   z   faktem,   że   obcy 

przyjeżdżają do Pickax. Jeśli masz jakieś spotkania, zadzwoń, będę 

twoim szoferem.

-   Skąd   ta   nagła   troska,   Qwill?   Coś   się   stało?   To   z   powodu 

napadu... przecież to było w czerwcu, trzy miesiące temu!

- Martwię się z powodu twojego sąsiedztwa. Jest tyle pustych 

domów. Musisz być ostrożna. A może zjadłabyś ze mną kolację jutro 

wieczorem? Będę zachowywał się przyzwoicie.

- Biblioteka jest otwarta do późna, a to moja zmiana.

background image

- Co powiesz na piątek?

- Hasselrichowie zaprosili mnie na kolację. Przygotowują roladę 

w czerwonym winie, ulubioną potrawę Irmy.

Qwilleran dmuchnął w wąsy. To już drugi raz w tym tygodniu. 

Teraz,   kiedy   została   ich   przybraną   córką,   będą   monopolizować   jej 

czas.

-   W   takim   razie   może   w   sobotę?   Moglibyśmy   pojechać   do 

Lockmaster   i   zjeść   w   „Palomino   Paddock”   -   Qwilleran   starał   się 

przebić   roladę   Hasselrichów.   W   stanowym   przewodniku   po 

restauracjach „Paddock” dostało cztery gwiazdki za jedzenie i pięć 

gwiazdek za cenę.

Polly wstrzymała oddech tak, jak się spodziewał.

- To byłoby cudownie!

- No to ustalone.

Polly nie odpowiedziała.

- Wszystko w porządku? - zapytał delikatnie.

- Tak, wszystko dobrze - odpowiedziała z uczuciem.

A bientôt, Polly.

A bientôt, kochanie.

Natychmiast   zadzwonił   do   „Paddock”,   żeby   zarezerwować 

dobry stolik. Jak na tak sławną restaurację termin był dość krótki, ale 

jego nazwisko skłaniało do ponownego przejrzenia listy rezerwacji, 

nawet  w  sąsiednim   okręgu,  zwłaszcza   że   Fundacja   K  zafundowała 

niedawno basen w centrum sportowym w Lockmaster.

background image

Potem ruszył w górę po rampie, żeby przebrać się w piżamę i 

kapcie. Był w połowie drogi na pierwszą galerię, kiedy Koko rzucił 

się na niego z tyłu, z zabójczą prędkością wylądował na jego nogach, 

wytrącając go z równowagi i prawie wywracając go na ziemię.

- Za kogo ty się, do diabła, uważasz! - wrzasnął Qwilleran. - 

Udajesz, że grasz w futbol, co? Mogłem skręcić kark, ty zwariowany 

kocie!

Koko, który odbił się od swojego celu, usiadł na tylnych łapach, 

opuścił głowę i zaczął wylizywać łapkę i przesuwać nią po pyszczku. 

Między liźnięciami spoglądał na czoło człowieka, który go karcił.

Qwilleran przesuwał ręką po wąsach i myślał. Czy on wyczuwa 

perfumy Melindy? Spędziłem z nią dwie minuty, a on o tym wie... A 

potem znów pomyślał, że Koko próbuje mu coś przekazać. Idę za złą 

wskazówką, on próbuje mnie naprowadzić na właściwy ślad. Czego 

się po mnie spodziewa?

background image

Rozdział jedenasty

Następnego ranka po tym, jak Koko zaatakował Qwillerana, w 

szopie   nie   miały   już   miejsca   akty   przemocy   rodzinnej,   ale   Koko 

wpatrywał   się   znacząco   w   Qwillerana,   jakby   chciał   się   z   nim 

porozumieć. Nad poranną kawą i rozmrożonym rogalikiem człowiek 

próbował  odczytać  wiadomość   kotów.  W   zamyśleniu   przeczesywał 

wąsy opuszkami palców. Czy to możliwe, zastanawiał się, żeby koty 

ostrzegały go przed brodaczem z Goodwinter Boulevard? Przeczucia 

były szóstym zmysłem Koko.

Kierując się niepewnością, ale i zwykłą ciekawością, Qwilleran 

pojechał tego ranka na północ. Skręcił w lewo przy „Dimsdale Bistro” 

w   nieutwardzoną   część   Ittibittiwassee   Road.   Ta   zaniedbana,   ślepa 

żwirówka   prowadziła   do   opuszczonej   kopalni   Dimsdale.   Stały   tam 

zrujnowane   budynki   i   czerwone   znaki   ostrzegające   przed 

niebezpieczeństwem   i   kopalniami.   Nieopodal,   gdzie   dawniej 

znajdowało   się   prosperujące   miasteczko   Dimsdale,   stało   teraz 

szkaradne Shantytown.

Były to slumsy składające się z bud, rozpadających się przyczep 

mieszkalnych, zardzewiałych samochodów i zrujnowanych kurników. 

background image

Rudery   rozsiane   były   w   lesie   między   drzewami   i   tymczasowi 

mieszkańcy zajmowali nielegalnie ziemię Klingenschoenów.

Shantytown  udzielało   schronienia  wyrzutkom  społecznym,  ale 

mieszkały   tam   również   ubogie   rodziny.   Dzieci   bawiły   się   w   pyle 

otaczającym   podrzędne   zabudowania.   Wszystkie   wysiłki,   aby 

rozwiązać   jakoś   problem   Dimsdale,   spełzły   na   niczym.   Ilekroć 

wyciągano stamtąd grupę rodzin i dzięki warsztatom, ofertom pracy i 

zmianie   otoczenia   przywracano   je   społeczeństwu,   ich   miejsce 

zajmowały następne.

Tego   dnia   Qwilleran   zdecydował   się   nie   zagłębiać   w   gąszcz 

slumsów, obawiał się, że jego biały samochód będzie zbyt podejrzany. 

Przepatrywał   tylko   las   przez   lornetkę   w   poszukiwaniu   choćby 

skrawka   kasztanowego   samochodu,   ale   nie   wypatrzył   niczego,   co 

odpowiadałoby   opisowi.   Opuszczając   okolicę,   zatrzymał   się   w 

przydrożnym   barze   na   lunch   tylko   po   to,   aby   utwierdzić   się   w 

uprzednio   nabytym  przekonaniu,   że   jedzenie   jest   tam   podłe.   Okna 

były   szare   od   tłuszczu,   kolejne   dwa   stołki   przy   barze   odpadły   od 

podstawy, a kawa dzielnie broniła swojej najgorszej reputacji w całym 

okręgu.   Mimo   to   przypomniał   sobie   jedną   koszmarną   noc,   kiedy 

został zepchnięty z szosy przez pędzący samochód w drodze z East 

Middle Hummock.  Jego wóz dachował w rowie, a kucharz z baru 

przesłał mu wtedy gorącą kawę i czerstwe pączki na koszt firmy. Ten 

gest miał dla niego w tamtej chwili nieocenioną wartość.

Na tablicy wypisane było kredą czwartkowe menu: zupa Toma, 

buła z tuńczykiem, MacSyr. Qwilleran, który nigdy jeszcze nie trafił 

background image

na makaron z serem, którego by nie zjadł, zamówił to właśnie danie i 

czekał pełen optymizmu. To, co dostał, miało konsystencję puddingu 

z   tapioki,   a   co   do   sosu,   to   był   święcie   przekonany,   że   klej 

introligatorski nie byłby gorszy.

Kiedy źle nakarmiony i w złym nastroju wracał do szopy, został 

przywitany przez Koko, który skakał jak pacynka na sprężynach, co 

oznaczało,   że   na   sekretarce   znajdzie   wiadomość.   Dzwonił   John 

Bushland z Lockmaster: „Qwill, tu Bushy. Dziś po południu podwożę 

coś   do   Pickax,   wpadnę,   mam   nadzieję,   że   będziesz.   Mam   dobre 

zdjęcia”.

Półciężarówka   fotografa   podjechała   pod   przechowalnię   około 

drugiej po południu.

- Jak to się stało, że masz jakąś robotę z tej strony lasu? - spytał 

Qwilleran.

Mieszkańcy   Lockmaster,   słynnego   z   hodowli   koni   i   pól 

golfowych,   uważali   się   za   bardziej   cywilizowanych   od   swoich 

sąsiadów   z   północy,   którzy   zajmowali   się   uprawą   ziemniaków   i 

hodowlą   owiec,   i   gdzie   za   modne   uważano   czapki   z   daszkiem   i 

pikapy.

-   Arch   chciał   wiedzieć,   czy   nie   mam   fotek   całej   szkockiej 

wycieczki na tle szkockich krajobrazów. Powiedział, że chce dać je na 

całą rozkładówkę.

- No i co, masz coś dla niego?

-   Pewnie.   Podrzuciłem   mu   ponad   tuzin   fotek.   Wziąłem   też 

zestaw dla ciebie i kilka innych scenek. Gdzie mogę je rozłożyć?

background image

Bushy   przyniósł   trzy   żółte   pudełka   pełne   czarno-białych, 

błyszczących odbitek, w formacie piętnaście na dwadzieścia jeden.

- Kolorowe zrobię później - usprawiedliwiał się Bushy. - To my 

po lunchu nad Loch Lammond... A na tym czekamy na prom na Mull. 

A   tu   kilka   dziewczyn   na   moście   do   Eilean   Donan   Castle.   Jedyne 

zdjęcie z całą grupą zrobiłem przy autobusie w Oban. Udało mi się 

nawet samemu wskoczyć w kadr.

- Czekaj chwilę - powiedział Qwilleran, podchodząc do biurka 

po szkło powiększające. - Czy to nie kierowca, tam z tyłu, w tle?

Bushy przyglądał się odbitce przez lupę.

-   Masz   rację!   Tym   razem   nie   schował   głowy!   Mogę   je 

powiększyć dla policji.

- Ta chwila zasługuje na uwiecznienie. Co powiesz na scotcha z 

wodą squunk?

Fotograf poszedł za Qwilleranem do baru.

- Wiem, jak to się stało, Qwill. Używałem statywu i nastawiłem 

samowyzwalacz   tak,   że   sam   mogłem   zmieścić   się   na   zdjęciu.   Nie 

stałem   za   obiektywem,   więc   Bruce   nie   zorientował   się,   że   jest 

fotografowany... Hej, zobacz, kot liże zdjęcia!

-   Koko!   Uciekaj!   -   Qwilleran   klasnął   w   dłonie,   żeby   go 

odstraszyć, i kot zniknął z pola widzenia.

-   Musi   mu   smakować   emulsja   -   powiedział   Bushy.   -   Chyba 

schowam   je   do   pudełek...   Zgadnij!   -   zagadnął   bardziej   z 

niedowierzaniem   niż   z   entuzjazmem.   -   Arch   chce,   żebym   zrobił 

zdjęcia pluszowych misiów do artykułu, który piszesz.

background image

- Bądź przygotowany na ekscentryczne przeżycie.

-   Wiem,   Grace   zatrudniła   mnie   przed   wyjazdem,   żebym 

sfotografował jej biżuterię dla agencji ubezpieczeniowej, jeszcze mi 

nie zapłaciła.

Qwilleran dmuchnął w wąsy.

- Chcesz mi powiedzieć, że daje nam tę misiową historię, żeby 

dostać darmowe zdjęcia swojej kolekcji dla tych samych celów?

Fotograf   sączył   przez   chwilę   swój   drink   z   zachmurzonym 

czołem. Potem odezwał się:

- Czy myślisz, że Pickax stać na studio fotograficzne?

- Dlaczego pytasz? Chcesz tu otworzyć filię?

- Myślę o przeniesieniu całego studia tutaj - powiedział gorzko 

Bushy.   -   To   jest   właśnie   problem,   o   którym   chciałem   z   tobą 

porozmawiać. Vicki i ja rozchodzimy się. Moja pracownia i ciemnia 

są w domu, a ja muszę się wyprowadzić. Ona chce przerobić je na 

restaurację.

- Przykro mi to słyszeć. Myślałem, że między wami wszystko 

świetnie się układa.

- Hmmm... cóż... wygląda na to, że nie będziemy mieli rodziny, 

więc ona napaliła się na robienie kariery. Co do mnie, to w porządku, 

ale   ona   zupełnie   zwariowała   na   punkcie   tego   interesu 

gastronomicznego. A teraz jakiś gość z klubu jeździeckiego chce ją 

wesprzeć   finansowo,   jeśli   otworzy   restaurację.   Jest   napalony,   jeśli 

rozumiesz, o co mi chodzi. Nie interesuje go tylko jedzenie.

Qwilleran potrząsnął współczująco głową.

background image

-   Sam   przechodziłem   przez   podobną   sytuację   i   pozwól,   że 

udzielę ci rady. Cokolwiek zdecydujesz, nie pozwól im cię zmiażdżyć. 

Illegitimi non carburandum, jak mawiano w zepsutej łacinie.

- Tak, słusznie, ale to nie takie proste - odpowiedział ponuro 

Bushy. - Tak czy inaczej, czy myślisz, że studio fotograficzne ma tu 

szanse powodzenia?

-   Przy   odpowiedniej   promocji   z   pewnością!   Pickax   mogłoby 

skorzystać z twojego talentu i energii. Jeśli nie miałbyś nic przeciwko 

pracy w gazecie, „Coś tam” zapewniłoby ci mnóstwo zleceń. A przy 

twoim   entuzjazmie   za   rok   zostałbyś   pewnie   prezesem   Klubu 

Entuzjastów Pickax!

-   Dzięki   za   wszystko,   Qwill!   Tego   było   mi   potrzeba!   To 

pierwsze podnoszące na duchu słowa od powrotu ze Szkocji... Teraz 

muszę lecieć, mam kupę roboty. Przywiozę powiększenie kierowcy, 

kiedy jutro będę fotografował misie.

- Dostarcz je od razu Andrew Brodiemu - poradził Qwilleran. - 

Zacznij układać sobie stosunki z komendantem policji.

Kiedy   fotograf   wyszedł,   Qwilleran   otworzył  żółte   pudełka   na 

stole   w   jadalni,   gdzie   mógł   rozłożyć   wszystkie   zdjęcia.   Był 

zadziwiony tym, co zobaczył. Bushy wykorzystał nietypowe ujęcia, 

różne   przesłony   i   naświetlenia,   aby   uzyskać   zaskakujący   rodzaj 

fotografii podróżniczej: impresjonistycznej, po części abstrakcyjnej, a 

po części surrealistycznej. Poszedł, żeby zadzwonić do Rikera.

- Mam dla ciebie propozycję - powiedział wydawcy. - Właśnie 

rozmawiałem z Bushym.

background image

-  No  tak,   w  poniedziałek   drukujemy   jego  zdjęcia   ze  Szkocji. 

Może zrobisz podpisy? Potrzebujemy ich do jutra w południe.

- Dostanę wierszówkę?

- To zależy, czy teksty będą dobre. Historia o misiach idzie we 

wtorek, to znaczy, że tekst musimy mieć na poniedziałek rano... No 

dobra, co to za pomysł?

-   Przyglądałem   się   zdjęciom   krajobrazów.   Ten   facet   ma 

wyjątkowo oryginalne spojrzenie na zamki,  góry, owce, rybaków i 

całą tę resztę. Te zdjęcia nadają się na wystawę. Arch! Niech „Coś 

tam” zasponsoruje wystawę tych zdjęć!

- Gdzie?

- W lobby Teatru K, zrobimy wernisaż na premierze  Makbeta

Bushy   ma   też   kilka   interesujących   zdjęć   Larry'ego   i   Melindy, 

próbujących tekst na podwórzach starych oberży.

Zapadła chwila ciszy, po której Riker odezwał się:

- Wiesz, Qwill, raz na jakiś czas zdarza ci się dobry pomysł.

Kiedy   Qwilleran   pełen   samozadowolenia   wracał   do   jadalni, 

zaniepokoił go ostrzegawczy dźwięk. Koko lizał zdjęcia.

- Nie! - wrzasnął. - Niedobry kot!

Koko ześlizgnął się tyłem ze stołu i zeskakując, rozrzucił odbitki 

na wszystkie strony.

- Ach, te koty! - mruczał, segregując zniszczone fotografie.

Wiele   z   nich   było   zmatowionych   przez   szorstki   koci   język   i 

ślinę.

background image

Qwilleran   wspomniał   Polly   o   anormalnym  zachowaniu   Koko, 

kiedy jechali w sobotni wieczór do Lockmaster.

- To nie pierwszy raz, kiedy mu się to zdarza.

- Bootsie nigdy się tak nie zachowuje - odpowiedziała.

Pewnie, pomyślał Qwilleran. Bootsie nigdy nie robi nic innego, 

tylko je.

Ekskluzywna restauracja „Palomino Paddock” usytuowana była 

w bogatej okolicy, gdzie hodowano konie. Znaleźli wolne miejsce do 

zaparkowania   między   włoskim   samochodem   sportowym   i 

ekskluzywną   angielską   półciężarówką.   Była   ósma   i   goście   w 

wieczorowych   garniturach   i   długich   sukniach   zjeżdżali   się   już   do 

lokalu.   Jedna   para   przyjechała   nawet   w   zaprzęgniętym   w   konie 

faetonie.   Sam   budynek   zdawał   się   świadomie   kontrastować   z 

elegancką klientelą i wyśmienitym jedzeniem, przypominał bowiem 

starą   stajnię,   którą   prawdopodobnie   był   z   założenia.   Wnętrze   było 

przepełnione, aczkolwiek nie bez wdzięku, siodłami, snopami siana i 

portretami   koni   pełnej   krwi.   Swoboda   była   hasłem   lokalu,   a   cała 

obsługa,   w   większości   młodzi   jeźdźcy,   była   ubrana   w   dżokejskie 

stroje. Wcześni goście w czerwonych rajtrokach sączyli egzotyczne 

kawy z małych filiżanek. W swobodnych pozach, rozparci w fotelach, 

trzymali nogi obute w oficerki i odziane w bryczesy wyciągnięte w 

stronę przejścia.

Qwillerana   i   Polly   poprowadzono   do   przytulnego   stolika 

ustawionego w końskim boksie, gdzie z czcią przechowywano zdjęcie 

legendarnego konia o imieniu Kardynał. Zdjęcie powstało w studiu 

background image

fotograficznym   Bushlanda,   co   świadczyło   o   zaufaniu,   jakim   go   tu 

darzono.

Kiedy   pojawił   się   młody   kelner   odpowiedzialny   za   wina,   z 

kluczami   do   piwniczki   wiszącymi   u   pasa,   i   pokazał   im   listę   win, 

Qwilleran odesłał go.

- Pani napije się najbardziej wytrawnej sherry, jaką macie, a ja 

proszę   o   wodę   squunk   z   plasterkiem   cytryny.   To   znaczy   -   dodał 

filuternie,   żeby   sprawdzić  wykształcenie   młodego  człowieka   - jeśli 

macie ostatni rocznik.

Z   zimną   krwią   i   niewzruszoną   twarzą   młody   kelner 

odpowiedział:

-   Tak   się   składa,   że   mamy   butelkę   zaplombowaną   w   zeszły 

czwartek i opatrzoną etykietą „tylko na eksport”. Mam nadzieję, że 

będzie panu odpowiadać, ma kwiatowy bukiet i wyraźne zakończenie.

W   odniesieniu   do   wody   squunk   termin   „bukiet”   był   nader 

pochlebny.

Kelnerka miała serdeczną pewność siebie młodej kobiety, która 

posiada na własność konia, wygrywa wstążki i której wyjątkowo do 

twarzy w jeździeckim stroju.

-   Jestem   waszą   kelnerką.   To   wielka   przyjemność   gościć 

państwa. Nazywam się Trilby.

- Czy mogę zgadnąć imię twojego konia? - zapytał Qwilleran.

-   Brendy.   To   bułanek.   Bez   rodowodu,   ale   piękny!   Przyniosę 

państwu menu!

Qwilleran zwrócił się do Polly:

background image

-   Kobieta   w   czerwonej   sukience,   o   tam,   to   Vicki,   żona 

Bushy'ego. Nie wiem, z kim przyszła.

- Vicki to moja ciotka - odezwała się Trilby, podając im menu. - 

Jest z oficerem z klubu jeździeckiego. Otwierają wspólnie restaurację 

- Trilby znowu się oddaliła.

Zniżając głos, Qwilleran powiedział:

- Bushlandowie mają kłopoty finansowe.

- Przykro mi to słyszeć - zmartwiła się Polly. - On jest takim 

serdecznym i troskliwym młodym człowiekiem.

-   I   utalentowanym!   Poczekaj,   aż   zobaczysz   jego   zdjęcia   ze 

Szkocji. Nie mają nic wspólnego z pocztówkowymi widokami. Arch 

ma zamiar dawać mu zlecenia z gazety.

- To dobra wiadomość! Zdjęcia w „Coś tam” są takie płaskie.

- Mamy amatorów z dobrymi aparatami, a potrzebny nam dobry 

fotograf.   Na   początek   będzie   robił   zdjęcia   kolekcji   misiów   Grace 

Utley.

-   Interesuje   się   pan   misiami?   -   spytała   Trilby,   która   właśnie 

wróciła zaproponować dania dnia. - Mamy Klub Miłośników Misiów 

w Lockmaster.

- Szczęściarze! - zażartował Qwilleran. - Co pani dzisiaj poleca?

- Mamy nowego kucharza, który przygotował wiele wybornych 

dań: na przystawkę grillowana kiełbaska z kaczki z szałwiową polentą 

w   galaretce   z   zielonej   cebuli.   Polecamy   aksamitną   zupę   z   trzech 

grzybów.

- Czy wasz kucharz nie jest przypadkiem z Fall River?

background image

- Nie wydaje mi się. Specjalność dnia to pieczona przepiórka z 

kozim   serem,   suszone   pomidory   i   bekon   wędzony   w   białych 

orzechach   i   opiekany   na   patelni   mleczak   w   ziołowej   panierce   z 

czerwoną papryką i karczochami.

- Ach, kochanie! - zaniepokoiła się Polly. - Co mi zasmakuje, jak 

myślisz?

-   Osobiście   wybrałbym   pieczoną   wieprzową   polędwicę   ze 

szpinakiem w sezamie i grzybami shitake w ostrym sosie korzennym.

Polly   zdecydowała   się   ostatecznie   na   zwykłą   rybę   miecz,   a 

Qwilleran zamówił dla siebie stek. Wznosząc toast kieliszkiem wody 

squunk, zaproponował:

Lang may your lums reek! - jak powiadają w Szkocji.

-   To   brzmi   nieprzyzwoicie   -   odpowiedziała   Polly,   podnosząc 

niepewnie kieliszek.

- Zdaje mi się, że to znaczy „Niech twoje kominy dymią bez 

przerwy!”   Dawniej   nie   przejmowano   się   zanieczyszczeniem 

środowiska. Chodziło tylko o to, żeby utrzymać w domu ciepło i móc 

przygotować owsiankę.

Rozmawiali   o   kolekcji   misiów   sióstr   Chrisholm 

(niesamowite!)...   pomyśle   wyprzedaży   u   Goodwinterów 

(przygnębiające!)... zbliżającej się premierze Makbeta (ambitne!).

-   Obiecałem   Carol,   że   będę   sprzedawał   bilety   w   przyszłym 

tygodniu - odezwał się Qwilleran.

- Naprawdę? Sprzedasz wszystkie! - zapowiedziała przymilnie 

Polly. - Każdy będzie chciał kupić bilet od przystojnego kawalera, 

background image

który   jest   przy   okazji   błyskotliwym   dziennikarzem   i   znanym 

filantropem.

-   Wiesz,   jak   to   nazywają   w   Szkocji?  Blethering:   pleciesz 

głupstwa - zaprotestował skromnie, chociaż wiedział, że ma rację.

Kiedy   pisał   do   dużych   gazet   na   Nizinach,   cieszył   się   pewną 

sławą,   ale   to   było   nic   w   porównaniu   z   jego   obecnym   statusem 

miliardera.

- Słyszałam, że Derek Cuttlebrink gra odźwiernego, a Dwight 

każe mu się zwinąć w małe „s”, to będzie hit przedstawienia.

- Znam Dereka, jest pomocnikiem kucharza w „Old Stone Mill” 

- powiedziała między kolejnymi entrée Trilby.

-   Podpomocnikiem   -   mruknął   Qwilleran   między   kolejnymi 

oddechami.

-   Przyniosę   państwu   bułeczki   na   zakwasie   -   zaproponowała 

Trilby, wymykając się z boksu.

-  Szybko!  - Qwilleran   zwrócił  się  do  Polly.  - Jeśli  masz  coś 

osobistego do powiedzenia, to mów teraz, zanim Mata Hari przyniesie 

bułeczki!

-   Cóż...   tak   -   powiedziała   poważnie.   -   Moja   szwagierka   jest 

księgową   w   klinice   Goodwinterów.   Powiedziała   mi,   w   pełnym 

zaufaniu, że pracownicy zaczynają się martwić o doktor Melindę.

- Z jakiego powodu?

- Od powrotu ze Szkocji popełniła przynajmniej dwa błędy przy 

przepisywaniu   leków.   W   obydwu   przypadkach   farmaceuta   wyłapał 

pomyłkę, chodzi o dawkowanie, i zadzwonił do pielęgniarki w klinice.

background image

Qwilleran wygładził wąsy.

- Ma za dużo spraw na głowie: martwi się wyprzedażą, próby 

przy głównej roli w teatrze, wyjazd do Szkocji.

- I to wszystko przy pełnym kalendarzu wizyt - przypomniała 

mu Polly.

- Myślałem, że pacjenci od niej uciekają.

- Większość męskich pacjentów doktora Hala przeniosła się do 

innych lekarzy, ale kobiety tłoczą się w jej poczekalni.

Podano   gorące   bułeczki   i   Qwilleran   skoncentrował   się   na 

przyjemności konsumpcji, ale jego wyobraźnia powracała wciąż do 

pomyłek Melindy. Lekarze nie zawsze mają rację, powtarzał sobie.

Mogła   się   mylić   co   do   śmierci   Irmy.   Tym   razem   mądrze 

powstrzymał się od wyrażenia na głos swoich wątpliwości.

Sałatka   firmowa   była   bogatą   mieszanką   masłowej   sałaty, 

rozdrobnionej rzodkiewki, cienkich jak papier plasterków marchwi i 

kostek   tofu   polaną   sosem   winegret   z   octu   ryżowego   z   imbirem   i 

posypaną kiełkami rzeżuchy i pokruszonym brie.

-   A   na   deser   -   recytowała   Trilby   -   szef   kuchni   przygotował 

delikatne  terrine  z   trzech   rodzajów   czekolady   polany   malinowym 

sosem coulis.

- Zmierzę się z nim! - zadecydowała odważnie Polly.

- Ja się poddaję - powiedział Qwilleran.

Po wypiciu małej kawy, która pachniała migdałami i smakowała 

jak   gorące   lody   o   smaku   karmelowym,   pojechali   z   powrotem   do 

background image

Pickax   w   spokojnej   ciszy,   która   otacza   dobrze   nakarmionych 

przeżuwaczy. W końcu Qwilleran zapytał:

- A jak poszła wczorajsza kolacja u Hasselrichów?

-   Panowała   raczej   depresyjna   atmosfera.   Przechodzą   przez 

smutny okres.

- Nie wiesz, czy... hmmm... zwrócono im kartotekę medyczną 

Irmy?

- Nie wiem, czy tak jest w zwyczaju?

- Nie mam pojęcia - powiedział - ale można by pomyśleć, że 

powinno się ją zwracać rodzinie.

- Dlaczego pytasz?

-   Bez   szczególnego   powodu.   Z   ciekawości,   chociaż...   może 

spytałabyś   swoją   szwagierkę,   tak   dyskretnie,   co   się   robi   z   aktami 

zmarłych pacjentów.

- Przypuszczam, że mogę to zrobić. Zobaczę się z nią jutro w 

kościele - oznajmiła.

Dojechali do wozowni Polly.

- Wejdziesz na górą na krótkie czytanie?

-  Tylko  tyle  proponujesz?  A  dostanę   duży   kubek  prawdziwej 

kawy?

Qwilleran   zabrał   ze   sobą   do   czytania  Wspomnienia 

osiemnastowiecznego piechura.

-   To   prawdziwa   historia   -   wyjaśnił.   -   O   osieroconym   synu 

szkockiego   dżentelmena,   który   został   prawdziwym   księciem 

background image

służących,   ze   złotą   koronką   na   liberii   i   jedwabną   siateczką   na 

włosach.

Lektura,   której   akcję   osadzono  w   Szkocji,   napisana   barwnym 

stylem,  bez skrótów, okazała się bardziej interesująca, niż się tego 

spodziewali, i było już późno, kiedy Qwilleran wrócił do składu.

Koty podskakiwały, robiąc w powietrzu ósemki, domagając się 

swojej wieczornej przekąski. Qwilleran nasypał im porcję płatków i 

poszedł odsłuchać wiadomości. Była jedna od Nicka: „Mam dla ciebie 

dobre   wieści.   Zadzwoń,   kiedy   wrócisz.   Oglądamy   do   późna 

telewizję”.

Była druga w nocy, kiedy wykręcił numer do Mooseville.

- Na pewno nie dzwonię za późno?

- Przez te wszystkie reklamy film nie skończy się pewnie przed 

czwartą. Dam ci Nicka - zapewniła go Lori.

-   Cześć,   Qwill!   -   powitał   go   mąż   Lori.   -   Dzisiaj   wieczorem 

znowu widziałem ten kasztanowy wóz.

- Serio? Gdzie?

-   Zaparkowany   na   Main   Street   w   Mooseville.   Mógł   być   w 

tawernie „Pod Wrakiem” albo w hotelu „Northern Lights”.

- Bardziej prawdopodobne, że poszedł do tawerny.

- To nie wszystko. Lori była na imprezie u koleżanki w ciąży i 

widziała ten sam samochód zaparkowany w Indian Village.

- Co on mógł robić wśród tych yuppie?

- Nie wiem, może szukał ofiary... Przepraszam, nie powinienem 

sobie żartować na ten temat.

background image

-   No   dobrze,   nie   możemy   nic   zrobić,   dopóki   on   nie   wykona 

jakiegoś ruchu. Powiem ci tylko tyle, nie wypuszczę Polly samej po 

zmroku!

Ledwie Nick się rozłączył, a telefon znów zadzwonił. Qwilleran 

uznał, że to Bamba o czymś zapomniał, i odebrał natychmiast, nikt 

inny w Moose County nie dzwoniłby o tej porze.

- Tak, Nick?

- Nick? Kto to jest Nick? - spytał kobiecy głos. - To ja, Melinda. 

Cześć, kochanku!

Rozdrażniony tym Qwilleran powiedział sztywno:

-   Czy   ten   epitet   nie   jest   odrobinę   niestosowny   w   obecnej 

sytuacji?

- Och, jesteś dzisiaj w złym nastroju! Co możemy na to poradzić, 

he?

- Musisz mi wybaczyć - powiedział. - Spodziewam się ważnego 

telefonu.

-  Starasz  się  mnie   pozbyć?  Zraniłeś  moje   uczucia  -  dodała  z 

dziewczęcym  nadąsaniem.   -   Byliśmy   takimi   dobrymi   przyjaciółmi! 

Nie pamiętasz? Podobaliśmy się sobie. Powinnam cię była usidlić trzy 

lata temu.

-   Melindo   -  powiedział   stanowczo.   -  Przepraszam,   ale   muszę 

odłożyć słuchawkę, czekam na ważny telefon. - I Qwilleran odłożył 

słuchawkę.

background image

- To była twoja przyjaciółka Melinda - zwrócił się do Koko, 

który   jak   zwykle   demonstrował   swoimi   wąsami   dezaprobatę.   - 

Melinda jest na krawędzi!

background image

Rozdział dwunasty

Był spokojny, niedzielny poranek. W kościołach rozlegało się 

bicie dzwonów, a Qwilleran wybrał się po zamiejscowe gazety. Koty 

siedziały na parapecie składu, licząc liście, które zaczynały opadać z 

drzew. Ich głowy podnosiły się i schylały w jednym rytmie, śledząc 

indywidualny tor lotu każdego liścia. Za tydzień będzie ich za dużo i 

koty stracą nimi zainteresowanie. W południe zadzwoniła Polly.

-   Zapomniałam   ci   powiedzieć,   Qwill,   że   dom   opieki   chce 

wypróbować   dzisiaj   pomysł   ze   zwierzakami.   Zabieram   Bootsiego. 

Miałbyś ochotę pojechać z Yum Yum?

- Spróbuję. O której godzinie?

- O drugiej. W głównym lobby.

- Rozmawiałaś ze swoją szwagierką, Polly?

-   Tak.   Powiedziała,   że   lekarze   przechowują   dane   zmarłych 

pacjentów przez kilka lat na wypadek, gdyby ich działania poddawane 

były pod dyskusję.

- Cóż, dziękuję. I podziękuj też swojej szwagierce.

Na   krótko   przed   drugą   wyciągnął   ze   schowka   na   miotły 

podróżny koszyk.

background image

- Chodź tu, kochanie - zachęcał Yum Yum. - Chodź, poszerzysz 

sobie horyzonty.

Koko, zazwyczaj chętny do przygody, wskoczył niezaproszony 

do koszyka, ale Yum Yum błyskawicznie uciekła. Biegła po rampie, 

wokół galerii i znów po rampie, ale Qwilleran biegł za nią. Na drugiej 

galerii chwycił ją, ale wyślizgnęła mu się z ręki, zostawiając go na 

czworaka. Zatrzymała się i przyglądała jego trudnemu położeniu, ale 

jak tylko zdołał się podnieść, ruszyła pędem na trzecią galerię. Rzucił 

się na nią, kiedy zaczęła wczołgiwać się na belkę, która znajdowała 

się dwanaście metrów nad ziemią.

- Nie tym razem, kotku! - skarcił ją.

Kosztowało   go   niemało   zachodu   wyciągnięcie   z   koszyka 

upartego   kocura   jedną   ręką   i   upchnięcie   piszczącej,   kłapiącej 

pyszczkiem i wierzgającej kocicy drugą. Do domu opieki przyjechali 

ostatni. W lobby panował głośny hałas chrząkań, warczeń, pisków i 

syków. Stali tam miłośnicy zwierząt z psami na smyczach, kotami w 

koszykach i wolontariusze w żółtych bluzach, na których wołano w 

domu opieki „kanarki”. Lisa Compton  stała przy korkowej tablicy, 

przypisując zwierzęta pacjentom.

- Jesteś nowym szefem wolontariuszy? - spytał ją Qwilleran.

- Złożyłam podanie o tę pracę, ale dzisiaj tyko pomagam. To 

pierwsza edycja programu i musimy  dopracować kilka szczegółów. 

Następnym   razem   będziemy   musieli   posegregować   jakoś 

odwiedzających. Jak się nazywa twój przyjaciel?

- To ona, nazywa się Yum Yum.

background image

- Jest delikatna? Mamy jednego pacjenta z rozedmą płuc, który 

zażyczył sobie towarzystwa zwierzątka. Lekarz zgodził się na kota, 

myśląc,   że   pies   będzie   zbyt   żywiołowy.   Yum   Yum   wygląda   na 

zrelaksowaną.

Qwilleran zajrzał do koszyka, gdzie Yum Yum leżała w pozie 

martwego   kota,   którą   przyjmowała   zawsze,   kiedy   brakowało   jej 

więcej argumentów.

- Tak, jest dość rozluźniona.

Lisa przywołała ruchem dłoni kanarka.

-   Zabierzesz   pana   Qwillerana   i   Yum   Yum   do   15c,   do   pana 

Hornbuckle'a. Limit wynosi dwadzieścia minut.

W windzie wolontariusz zauważył, że ten starszy dżentelmen był 

stróżem   u   doktora   Halifaksa   z   Goodwinter   Boulevard.   Odszedł   na 

emeryturę kilka lat temu. Doktor Hal trzymał go nawet wtedy, kiedy 

ten niewiele mógł już pracować; doktor był wspaniałym człowiekiem.

Kiedy weszli do pokoju, pacjent siedział w wózku inwalidzkim. 

Drobna,   słaba   postać   była   dosłownie   podłączona   do   ściany,   skąd 

dostarczano jej przez długą tubę tlen. Chory człowiek czekał jednak 

niecierpliwie, a oczy płonęły mu blaskiem i uśmiechał się szeroko.

Kanarek zwrócił się do niego:

- Ma pan gościa, panie Hornbucker, nazywa się Yum Yum.

Do Qwillerana zaś powiedział:

- Wrócę po pana, kiedy skończy się czas.

Kiedy Qwilleran wyjmował Yum Yum z koszyka, kocica była 

rozluźniona do konsystencji żelowego cukierka.

background image

- Czy to jest kot? - spytał stary człowiek dziwnym głosem.

Sonda   w   nosie   sprawiała,   że   jego   głos   brzmiał   nienaturalnie 

dźwięcznie,   a   źle   dopasowana   szczęka   nadawała   jego   wymowie 

soczystość.

- To kotka syjamska - wyjaśnił Qwilleran, kładąc luźny kłębek 

futerka na kocu przykrywającym nogi pacjenta.

- Słodki kotek - powiedział, gładząc ją drżącą ręką. - Miękka, 

prawda? Ma niebieskie oczy! Nigdy takiej nie widziałem.

Mówił powoli, krótkimi zdaniami.

Qwilleran   próbował   zabawiać   go   anegdotami   z   życia 

syjamczyków,   aż   zdał   sobie   sprawę,   że   pacjent   woli   mówić   niż 

słuchać.

- Wyrosłem na farmie ze zwierzętami - opowiadał. - Wiejskimi 

kotami, polującymi psami, krowami, kurczakami...

- Słyszałem, że pracował pan dla doktora Halifaksa.

- Pięćdziesiąt lat, na okrągło. Byłem jak rodzina. To porządny 

człowiek. Jak się pan nazywa?

- Qwilleran. Jim Qwilleran.

- Od dawna tutaj?

- Od pięciu lat.

-   Znał   pan   doktora?   Byłem   jego   dozorcą.   Mieszkałem   nad 

garażem.   Woziłem   go   wszędzie.   Wiele   razy   jeździliśmy   w   nocy. 

Ratowaliśmy życie... Mnóstwo razy.

background image

Yum Yum siedziała zwinięta w kłębek, mrucząc z zadowolenia. 

Podwinęła   pod   tułów   przednie   łapki.   Czasem,   kiedy   spadła   na   nią 

kropelka śliny, drgnęło jej ucho.

- Siedzi na brzuchu, jest jej dobrze! - uśmiechnął się szczęśliwie.

-   Wiem,   że   doktor   Halifax   pracował   do   późna,   zajmując   się 

pacjentami.   Co   robił,   żeby   się   zrelaksować?   Miał   jakieś   hobby, 

wędkarstwo albo golf?

Stary   człowiek   spojrzał   na   niego   z   przebiegłym   uśmiechem, 

jakby zamierzał właśnie wyjawić jakiś niezdrowy sekret.

- Malował obrazy. Nikomu nie powiedział.

- Jakie obrazy? - spytał Qwilleran, spodziewając się, że będzie to 

coś anatomicznego.

- Obrazy zwierząt. Gruba farba, długo schła.

- Co z nimi potem robił?  - Melinda nigdy  nie wspominała  o 

hobby   swojego   ojca,   w   rzeczywistości   unikała   rozmów   o   swojej 

rodzinie.

- Odkładał je. Nikomu nie dawał. Mówił, że nie są zbyt dobre.

- A co pan o nich myślał, panie Hombuckle?

Z   uśmiechem,   pod   którym   kryło   się   poczucie   winy,   stary 

człowiek odpowiedział:

- Wyglądały jak obrazki w śmiesznych gazetkach.

- Gdzie je malował?

-   Na   górze,   na   tyłach   domu.   Nikt   tam   nie   chodził,   tylko   ja. 

Dobrze nam się układało, jemu i mnie. Nigdy nie myślałem, że on 

odejdzie pierwszy.

background image

Yum Yum poruszyła się i wyciągnęła przednią łapę, zahaczając 

o rurkę z tlenem.

- Nie, nie! - skarcił ją Qwilleran i kotka cofnęła łapkę.

- Dobrze jej, prawda?

- Panie Hornbuckle, czy wie pan, że córka doktora  Hala jest 

teraz lekarzem? Idzie w ślady swojego ojca.

Staruszek pokiwał głową.

- Była mądra. Chłopak się im nie udał.

-   W   jakim   sensie?   -   Qwilleran   umiał   współczująco   zadawać 

podchwytliwe   pytania,   a   dzięki   szczerości   potrafił   zdobyć   u   ludzi 

zaufanie.

-   Zawsze   w   tarapatach.   Policja   dzwoniła   w   środku   nocy   i 

wiozłem doktora do aresztu. To było za dużo, jego żona ciągle chora, 

zawsze w łóżku.

- Co się w końcu stało z chłopakiem?

-   Odszedł.   Doktor   go   odesłał.   Płacił   mu   regularnie,   żeby   nie 

wrócił.

- Skąd pan wie?

- Płacił przez bank w Lockmaster. Jeździłem tam regularnie. Ja 

się tym zajmowałem dla niego. Nikomu nie mówiłem.

- A czy ten młody chłopak nie zginął w końcu w wypadku? - 

spytał Qwilleran.

- Tak było! Złamał doktorowi serce. To bez znaczenia, że był 

czarną owcą, był jedynym snem... Zabawna rzecz...

- Tak? - zapytał Qwilleran zachęcająco.

background image

- Po śmierci chłopaka doktor posyłał mnie nadal do banku raz w 

miesiącu.

- Wyjaśnił, po co?

- Nie.

- Nie zastanawiał się pan?

- Nie. To nie moja sprawa.

W tym momencie usłyszeli pukanie do drzwi i wszedł kanarek.

- Czas, żeby Yum Yum poszła do domu, niech pan się pożegna z 

gośćmi, panie Hornbuckle.

Kiedy   Qwilleran   podnosił   delikatnie   Yum   Yum   z   kolan 

staruszka, ta wydała z siebie pełne oburzenia „N-n-nie!”.

- Polubiła mnie, prawda? - zauważył stary człowiek, pokazując 

swoje   nienaturalne   uzębienie.   -   Niech   pan   ją   jeszcze   przyniesie. 

Niezadługo, dobrze? - poprosił z głośnym śmiechem. - Bo może mnie 

tu już nie być!

- Warto było. - Qwilleran zdawał raport kanarkowi. - Yum Yum 

pieściła się i tuliła i cały czas mruczała. Czy Polly Duncan jest tutaj?

- Nie, ona i Bootsie przyszli wcześniej i już poszli.

Po   powrocie   do   składu   Qwilleran   wypuścił   Yum   Yum   z 

koszyka, a ona stąpała dumnie po salonie jak primadonna. Koko szedł 

za nią i obwąchiwał z dezaprobatą. Wyczuwał, że była gdzieś, gdzie 

są lekarze i lekarstwa.

Później Qwilleran zadzwonił do Polly.

- Jak macho behemot spędził popołudnie?

background image

- Wizyta nie była zbyt udana. Zostaliśmy przypisani do starej 

farmerki,   która   straciła   wzrok   i  narzekała,   że  sierść   Bootsiego   jest 

zupełnie   jak   niekocia.   Przypuszczam,   że   była   za   miękka   i   zbyt 

jedwabista. Staruszka przywykła do wiejskich kotów.

- My mieliśmy pacjenta z rozedmą. Bałem się, że Yum Yum 

zamieni się w szalejące tornado, jak tylko zobaczy cały ten sprzęt do 

oddychania,   ale   godnie   odegrała   swoją   rolę.   Pieściła   się.   To 

profesjonalna pieszczoszka!

- Koty wiedzą, kiedy ktoś potrzebuje pocieszenia - powiedziała 

Polly. - Kiedy umierała żona Edgara Poego, a umierała w skromnej 

chatce bez koca i ogrzewania, ogrzewał ją tylko płaszcz męża i wielki 

kot.

- Wzruszająca historia, jeśli tylko jest prawdziwa - skomentował 

Qwilleran.

-   Czytałam   o   tym   w   wielu   książkach.   Większość   kotów   jest 

kochana.

-   Albo  loosom,   jak   mawiają   Szkoci.   Przy   okazji,   obiecałem 

Mildred, że opowiemy jej o Szkocji. Co myślisz o tym, żeby zabrać ją 

do Linguinich w przyszłą niedzielę? Zaprosimy też Archa.

Polly uważała, że to dobry pomysł, ale w następną niedzielę były 

jej urodziny. On udawał, że nie wie, a ona udawała, że nie wie, że on 

wie.

Następnego   ranka   poszedł   do   miasta,   żeby   kupić   jej   prezent 

urodzinowy, ale najpierw udał się do redakcji oddać tekst. W dziale 

miejskim   wziął   dzisiejsze   wydanie,   żeby   zobaczyć,   czy   ktoś 

background image

ocenzurował   jego   podpisy   pod   zdjęciami.   Na   stronie   trzeciej   było 

wielkie ogłoszenie:

WYPRZEDAŻ NA SZTUKI

Majątek doktora Halifaksa Goodwintera

Na terenie rezydencji, Goodwinter Boulevard 180

Wyprzedaż: sobota 8.00-18.00 Oglądanie: piątek 9.00-16.00

Meble, antyki, sztuka, sprzęt gospodarstwa domowego, książki,  

ubrania, biżuteria, zastawa stołowa, porcelana, srebra, kryształy,  

pamiątki osobiste. Wszystko metkowane. Wszystkie ceny bez  

negocjacji. Bez dostawy. Sprzedaż hurtowa mile widziana. 

Parkowanie na chodniku dozwolone. Organizacja: Aukcje Foxy Fred

-   Widziałeś   ogłoszenie   o   wyprzedaży   u   doktora   Halifaksa?   - 

spytała go Carol, kiedy poszedł do domu towarowego Lanspeaków po 

prezent   dla   Polly.   -   Melinda   nie   powiadomiła   Towarzystwa 

Historycznego. Można by się spodziewać, że da nam pierwszeństwo 

albo nawet podaruje coś towarzystwu.

-   Przypuszczam,   że   ma   dużo   na   głowie   -   odpowiedział 

Qwilleran. - A jak idzie jej rola Lady Makbet?

Carol,   która   urządzała   właśnie   ekspozycję   apaszek   w   dziale 

kobiecym, odciągnęła go od obsługi, która wyczekująco spoglądała w 

stronę pana Q. Był regularnym klientem i wszyscy wiedzieli, że Polly 

background image

nosi rozmiar czterdzieści dwa, lubi szarości i błękity, woli srebrną 

biżuterię i unika wszystkiego, co wymaga prasowania.

Zanim Carol udzieliła mu odpowiedzi, upewniła się:

- Rozumiem, że rozmawiamy nieoficjalnie.

- Zawsze.

- A więc... Larry mówi, że pracuje się z nią bardzo trudno. Nigdy 

nie patrzy mu w oczy, kiedy grają razem, a nie ma nic gorszego. Gra 

osobno, nie z nim, i nie daje mu pola do interakcji. To bardzo źle.

- Czy Dwight zdaje sobie z tego sprawę?

- Tak, wielokrotnie udzielał jej wskazówek. Szczęście, że mamy 

jeszcze   dziesięć   dni   prób,   ale   co   do   Melindy,   to   sama   nie   wiem. 

Słyszałeś,   że   straciła   kolejnego   pacjenta?   Babcię   Wally'ego 

Toddwhisde'a. Może widziałeś wspomnienie.

-   Czego   się   spodziewałaś,   Carol?   Odziedziczyła   po   ojcu 

osiemdziesięcioletnich i dziewięćdziesięcioletnich pacjentów, którzy 

stoją jedną nogą w grobie.

- Cóż... - powiedziała niepewnie Carol. - Nasza córka zrobiła 

dyplom w czerwcu i odbywa teraz staż w Chicago. Melinda zachęca ją 

do powrotu,  chce, żeby pracowała w klinice.  Naturalnie  ja i Larry 

bardzo chcielibyśmy, żeby mieszkała tutaj, a nie na Nizinach, ale nie 

wiem, czy to rozsądne, biorąc pod uwagę... - Wzdrygnęła się. - Co o 

tym myślisz?

- A co myśli twoja córka?

- Ona chce zostać w Chicago.

- No to niech tam zostanie. To jej decyzja. Nie wtrącaj się.

background image

-   Przypuszczam,   że   masz   rację,   Qwill   -   przyznała   Carol.   - 

Powiedz, w czym możemy ci pomóc?

- Potrzebuję prezentu urodzinowego dla Polly. Jakieś pomysły?

- Co powiesz na szlafrok i halkę? - pokazała mu niebieski zestaw 

w rozmiarze czterdzieści dwa.

-   Świetny!   Zapakuj   mi,   proszę.   Tylko   nic   wymyślnego.   - 

Qwilleran robił zakupy błyskawicznie.

- Białe pudełko z niebieską wstążką?

- Będzie dobrze... A teraz powiedz mi, co powinienem wiedzieć 

o sprzedaży biletów?

-   Przyjdź   kilka   minut   wcześniej.   Spotkamy   się   przy   kasie   i 

wszystko ci wyjaśnię.

O pierwszej trzydzieści dnia następnego Qwilleran pożegnał się 

z kotami:

- No, to zaczynamy. Mam nadzieję, że nie sprzedam dwa razy 

tego samego miejsca.

Sprzedawał już programy na mecze bejsbolowe w Comisky Park 

i krawaty u Macy'ego, ale jeszcze nigdy nie sprzedawał biletów w 

kasie. Poszedł do teatru przez las i parking, na którym zaparkowano 

zadziwiająco dużo samochodów jak na wtorkowy wieczór. W lobby 

było tak wielu chętnych do kupna biletów, jak gdyby to był wieczór 

premiery.

-   Dzień   dobry,   panie   Q!   -   zewsząd   płynęły   powitania,   kiedy 

przepychał się do kasy.

background image

Okienko było zamknięte, ale w środku paliło się światło i Carol 

wpuściła go przez boczne drzwi.

- Możesz uwierzyć w ten tłum? - zapytała. - Wygląda na to, że 

mamy hit. Teraz popatrz. Kiedy podchodzi klient, pytasz go, na kiedy 

chce   bilet,   wyciągasz   układ   miejsc   i   zakreślasz   sprzedane   miejsce 

krzyżykiem.

Na kartach zaznaczone było dwanaście rzędów na parterze i trzy 

na balkonie, po dwadzieścia miejsc w rzędzie, podzielonych na sekcję 

lewą, prawą i środkową.

- Potem zapytaj,  ile  biletów  i gdzie  chcą  siedzieć.  Wszystkie 

miejsca   są   w   tej   samej   cenie.   Potem   wyjmujesz   bilety   z   tych 

przegródek.   Każda   ma   numer   rzędu.   Upewnij   się,   że   wykreśliłeś 

wykupione miejsca. Potem pieniądze - tylko gotówka i czeki, żadnych 

kart kredytowych.

- A co jest w tej drugiej przegródce?

- To są bilety zarezerwowane, które czekają na odbiór. Nikt nie 

będzie chciał odbierać biletów tak wcześnie, ale pewnie ludzie będą 

dzwonić, żeby zrobić rezerwację.

Carol wyciągnęła szufladę pod ladą.

-   Tu   masz   drobne,   żebyś   mógł   wydawać   resztę.   Zamknij 

szufladę, jak skończysz, i zamknij kasę, jak będziesz wychodził.

- Co mam zrobić z kluczami?

- Włóż je pod duży zegar, który stoi w lobby. Wszystko jest 

bardzo proste.

background image

Trudna   część   jego   zadania   znajdowała   się   po   drugiej   stronie 

okienka,   jak   się   okazało.   Qwilleran   otworzył   kasę   i   musiał   stawić 

czoło publiczności. Uformowała się już kolejka, w której stało około 

czterdziestu osób. Kolejka wiła się po lobby.

Pierwsza   ustawiła   się   niska,   nerwowa   kobieta   o   siwiejących 

włosach i zmarszczonych brwiach.

- Wie pan, kim jestem? - spytała. - Jestem matką Jennifer.

- Jennifer? - powtórzył.

- Jennifer Olson. Występuje w tej sztuce.

-   Bez   wątpienia   chce   pani   bilety   na   premierę   -   zgadywał, 

sięgając po kartę ze środy.

- Tak. Proszę dziesięć biletów. Cała nasza rodzina idzie.

-   Mogę   pani   zaproponować...   Pani   Olson,   czy   chce   pani 

wszystkie   w   jednym   rzędzie?   Czy   może   obok   siebie   w   różnych 

rzędach?

- A jak by to wyglądało?

- Po pięć miejsc obok siebie w dwóch rzędach, jeden za drugim.

- Nie wiem, co pan radzi?

- Sprawa wygląda tak, że jeżeli weźmie pani w dwóch rzędach, 

to miejsca będą bliżej sceny, jeśli w jednym, to dalej, z tyłu.

- A to dlaczego?

- Dlatego - wyjaśniał cierpliwie - że miejsca w różnych rzędach 

zostały już sprzedane, co widać na tej karcie.

Przysunął kartę bliżej do szyby i czekał, aż pani Olson znajdzie 

okulary.

background image

Marszcząc czoło, pani Olson przyglądała się karcie.

- Gdzie jest przód?

- Tu jest scena. Jak pani widzi, cały pierwszy rząd jest nadal 

wolny, jeśli nie przeszkadza pani siedzenie tak blisko sceny.

-   Nie   powinniśmy   chyba   siedzieć   w   pierwszym   rzędzie,   to 

mogłoby zestresować Jennifer.

- W takim razie następny cały wolny rząd to rząd h, czyli ósmy.

- Zastanawiam się, czy babcia Olson będzie słyszała z ósmego 

rzędu.

- Akustyka jest bardzo dobra - zapewnił ją.

- A te są wolne?

Klienci   w   kolejce   zaczynali   się   niecierpliwić.   Mężczyzna   za 

panią   Olson   wciąż   spoglądał   na   zegarek.   Młody   człowiek   miał 

dziecko   w   wózku,   a   jego   popłakiwanie   przechodziło   powoli   we 

wrzask. Starsza pani, wsparta na lasce, była wyraźnie oburzona. A 

drzwi wejściowe otwierały się i zamykały, kiedy kolejkę opuszczali 

zdenerwowani klienci i kiedy przychodzili nowi.

Qwilleran odezwał się:

- Pani Olson, proszę zejść na dół na widownię i proszę sobie 

pooglądać   miejsca,   a   ja   w   tym   czasie   obsłużę   innych   klientów... 

Proszę się nie spieszyć, tak żeby miała pani pewność, które miejsca 

pani odpowiadają.

Kolejka   wydała   zbiorcze   westchnienie   ulgi,   kiedy   pani  Olson 

odeszła, i Qwilleran zdążył zapełnić cały rząd, zanim wróciła. Wybór 

background image

znacząco   się   zmniejszył,   ale   mógł   jej   zaproponować   nieregularną 

grupę miejsc w sekcji środkowej parteru.

- Ale potrzebujemy trzech miejsc przy korytarzu. Mój mąż jest w 

ochotniczej straży pożarnej i będzie musiał wyjść, jeśli zadzwoni jego 

pager. Moja siostra ma napady lęku i czasem musi szybko wyjść, a 

dziadek Olson ma niesprawną nogę od czasów wojny i musi ją czasem 

wyprostować.

- Prawą nogę czy lewą? - zapytał Qwilleran.

- Lewą, dostał szrapnelem.

-   W   takim   razie   będzie   pani   musiała   wziąć   miejsca   z   lewej 

strony sekcji środkowej i miejsca od lewej z sekcji prawej.

- O rety! To takie skomplikowane. Tylu ludzi muszę zadowolić!

- Proszę pozwolić mi wybrać, a jeśli nie będą zadowoleni, mogą 

je przynieść i wymienić.

-   To   wspaniały   pomysł!   -   zakrzyknęła   z   wdzięczności.   - 

Dziękuję, panie Q, był pan taki pomocny. I muszę panu powiedzieć, 

że bardzo lubię pana kolumnę w gazecie.

- Dziękuję - to będzie razem sześćdziesiąt dolarów.

- A teraz potrzebuję jeszcze ośmiu na sobotę. To dla rodziców 

chrzestnych Jennifer i dla rodziny jej chłopaka.

Qwilleran pomyślał, że Jennifer ma do wypowiedzenia zapewne 

dwa wersy, ale dyplomatycznie zapytał:

- Czy pani córka gra Lady Makbet?

- Och! To dziwne, że pan o tym wspomina - pani Olson była 

skonfundowana. - W rzeczywistości gra Lady Macduff, ale...

background image

- To dobra rola, na pewno będzie pani z niej dumna.

Kobieta rozejrzała się uważnie po lobby, a potem zwróciła się 

poufnie do Qwillerana.

- Jennifer nauczyła się na pamięć całej roli Lady Makbet, tak na 

wszelki wypadek.

- Czy to był jej własny pomysł? - Qwilleran wiedział, że Klub 

Teatralny nie stosował podobnych praktyk.

Prawie szeptem powiedziała:

- Pan Somers kazał jej to zrobić i prosił, żeby nikomu nic nie 

mówiła. Pan też nie powtórzy, prawda?

- Nie śmiałbym.

Kiedy matka Jennifer odeszła wreszcie od okienka, Qwilleran 

pomyślał, że Dwight musi mieć wątpliwości, czy Melinda udźwignie 

rolę. Popełnia błędy w receptach... Co się z nią dzieje?

Oprócz chęci pozbycia się Melindy ciężko było mu ignorować 

jej trudną sytuację. Dawniej byli dobrymi przyjaciółmi. A poza tym 

kierowała   nim   dziennikarska   ciekawość   tego,   co   kryje  się   za   tymi 

dziwnymi symptomami.

Stojący   zegar   w   lobby   wybił   w   końcu   godzinę   czwartą. 

Qwilleran   przeliczył   pieniądze,   porównał   z   ilością   sprzedanych 

biletów, zamknął kasę, schował klucze i wolnym krokiem ruszył do 

domu.   Idąc   przez   chłodny   las,   rozmyślał   o   zdjęciach   Bushy'ego, 

szczególnie o trzech zrobionych w górach. Była wśród nich scena z 

samotnego   wrzosowiska,   bez   drzew,   skał   czy   zagubionej   owcy, 

kompletnie pustego i osamotnionego z wyjątkiem budki telefonicznej, 

background image

w   środku   pustkowia.   Bushy   dodał   do   tego   krajobrazu   kobietę 

szukającą w przepastnej torbie monety.

Kolejne   ujęcie   przedstawiało   melancholijną   scenę   na 

srebrzystym jeziorze, w którym odbijała się samotna, niezamieszkana 

wyspa   z   ruinami   zamku.   W   tle   nad   jeziorem   wyrastała   szara 

tajemnicza   góra   o   stromych   zboczach.   Na   pierwszym   planie   była 

kobieta. Siedziała na skale, czytając książkę. Tył okładki był dobrze 

widoczny.

Ostatnie   zdjęcie   przedstawiało   gęstwinę   kwiatów   za   wiejskim 

ogrodzeniem, na bramie wejściowej wisiał napis:

By je mon or by ye wumin By je gaun or

by ye cumin By je early, by ye late Dinna

fergit tae SHUT THE GATE!

Na zdjęciu Bushy'ego w ogrodzie widać było kobietę, a bramka 

była otwarta.

Seria   powinna   być   zatytułowana   „Turystyka”,   pomyślał 

Qwilleran   i   jak   tylko   dotarł   do   domu,   złapał   pudełka   Bushy'ego   i 

wyciągnął   trzy   zdjęcia.   Każde   z   nich   było   zanieczyszczone   przez 

szorstki język Koko i na każdym zdjęciu widać było Melindę.

background image

Rozdział trzynasty

Był   to   tydzień,   kiedy   Moose   County   zostało   odkryte   przez 

media. Przez jedną noc Pickax stało się misiową stolicą kraju. Historia 

Qwillerana  i  zdjęcia   Bushy'ego  ukazały   się   w „Moose   County   coś 

tam”   z   zapowiedzią   na   pierwszej   stronie   i   całym   materiałem   na 

ostatniej.   Materiał   kupiły   agencje   prasowe,   a   wiele   dużych   gazet 

przedrukowało cały artykuł. W czwartek rano do Pickax przyleciała 

telewizja z Nizin, żeby sfilmować kolekcję i przeprowadzić wywiad z 

kolekcjonerkami.

W bogatej okolicy Purple Point miało w tym tygodniu miejsce 

wiele   włamań,   ale   na   razie,   dopóki   w   mieście   była   telewizja,   nie 

poświęcano   im   większej   uwagi.   Był   to   też   tydzień   wyprzedaży   u 

Goodwinterów   i   w   piątek   po   południu   Qwilleran   udał   się   na 

oglądanie. Goodwinter Boulevard był szeroką cichą aleją odchodzącą 

od Main Street. Przy wjeździe stały dwie kolumny, które miały nadać 

ulicy ekskluzywny wygląd. Ślepa ulica, przy której stały staromodne 

domy, kończyła się maleńkim parczkiem, w którym stał imponujący 

pomnik. Granitowy blok miał trzy i pół metra wysokości. Przybito na 

nim   brązową   tablicę   upamiętniającą   czterech   braci   Goodwinterów, 

background image

którzy byli założycielami miasta. Ich rezydencje, jak również domy 

innych   potentatów,   którzy   zbili   fortuny   na   górnictwie   i   wycince 

drzew, stały rzędem po obu stronach ulicy.

Piątkowy   wieczór   był   inny.   Zniesiono   czasowo   zakaz 

parkowania   na   chodnikach   i   cała   ulica   pełna   była   samochodów, 

zaparkowanych zderzak przy zderzaku. Przyjeżdżały coraz to nowe 

pojazdy,   które   z   nadzieją   krążyły   w   kółko,   szukając   miejsca   do 

parkowania.   Wielu   chętnych   musiało   się   poddać   i   zaparkować   na 

Main   Street.   Pod   numer   sto   osiemdziesiąt   zmierzały   także   rzesze 

pieszych, do których dołączali kierowcy, którzy musieli zaparkować 

gdzieś dalej.

Qwilleran zagadnął kobietę na skraju tłumu.

- Co się tutaj dzieje?

Kobieta zapiszczała, rozpoznając jego wąsy.

- Och, to pan jest Qwilleran! Nie chcą nas wpuścić. Musimy 

czekać, aż inni wyjdą. Jestem na dworze od jedenastej. Żałuję, że nie 

zabrałam ze sobą lunchu.

Nikt   nie   okazywał   zniecierpliwienia.   Wszyscy   gawędzili 

przyjacielsko,   zbliżając   się   do   wejścia   do   rezydencji.   Qwilleran 

podszedł i użył swojej legitymacji prasowej, żeby wejść, chociaż jego 

przerośnięte sumiaste wąsy były same w sobie kartą wstępu.

Wszedł   do   kuchni,   która   mogła   pomieścić   nawet   trzech 

kucharzy,   gdzie   pracownik   Bit   a   Bid   zaproponował   mu   kawę. 

Qwilleran przyjął kubek i usiadł na krześle. Do kuchni wszedł Foxy 

background image

Fred. Miał na sobie swój zachodni kapelusz i czerwoną marynarkę. 

Qwilleran włączył dyktafon i zapytał:

- Jak ocenia pan tę kolekcję?

-   Cztery   pokolenia   skarbów   idą   za   psią   cenę   -   powiedział 

aukcjoner,   który   był   znany   z   tego,   że   mówi   to,   co   myśli.   -   To 

najbardziej   prestiżowa   wyprzedaż   w   historii   Moose   County.   Za 

pięćdziesiąt albo siedemdziesiąt lat nasze prawnuki będą dumne, że 

posiadają   kubek   albo   nawet   spinacz,   który   należał   do   wielkiego 

dwudziestowiecznego dobroczyńcy.

- Ale Fred, przecież taka wyprzedaż powoduje olbrzymi chaos w 

całym sąsiedztwie. Dlaczego nie zapakujecie wszystkich rzeczy i nie 

zrobicie aukcji w jakimś namiocie na wsi?

-   Klientka   zażyczyła   sobie   wyprzedaży   w   domu,   a   klient   ma 

zawsze rację - powiedział Foxy Fred, połykając resztę kawy. - Cóż, 

muszę wracać na aukcję.

W   wielkich   pokojach   na   parterze   ciężkie   rodzinne   meble 

odsunięto pod ścianę i zwinięto dywany. Rozkładane stoły zastawione 

były   porcelaną,   srebrem,   obrusami   i   pamiątkami.   Wnętrze   nosiło 

smutne   znamiona   domu,   w   którym   od   ponad   dwudziestu   lat,   od 

początku choroby pani Goodwinter, nie było ani jednego oficjalnego 

obiadu, popołudniowej herbaty, cocktail party.

Zaciekawione tłumy sunęły w górę i w dół korytarzy i schodów. 

Ludzie   oglądali   przedmioty,   sprawdzali   ceny   i   komentowali   je 

szeptem   między   sobą.   Ubrani   w   czerwone   marynarki   asystenci 

powtarzali jak katarynki:

background image

- Proszę się przesuwać, proszę się nie tłoczyć, inni czekają w 

kolejce.

Była też trzyrzędowa ochrona, której główne zadanie polegało 

na tym, żeby być dobrze widoczną.

Qwilleran przechadzał się między ludźmi, zadając pytania:

-   Dlaczego   pan   tu   przyszedł?...   Czy   jest   coś,   co   się   panu 

podoba?... A jak z cenami?... Czy wróci pan jutro, żeby coś kupić?... 

Znał pan rodzinę Goodwinterów?

Qwilleran   wypatrzył   srebrny   nóż,   który   mógłby   mieć.   Był 

grawerowany   i   nosił   inicjały   doktora.   Był   wyceniony   na   sto 

pięćdziesiąt dolarów. Na górze nie było już takiego tłumu. Komody, 

szafy i pozbawione materacy łóżka były zsunięte na bok, a na środku 

ustawiono   stoły,   na   których   piętrzyły   się   koce,   ręczniki   i   reszta 

bielizny. Ubrania wisiały na przenośnych wieszakach. Jeden pokój był 

uprzątnięty. Z pewnością był to pokój Melindy, która zabrała meble i 

rzeczy do swojego apartamentu. W pomieszczeniu pozostał jednak jej 

charakterystyczny zapach.

Na tyłach drugiego piętra był duży pokój, do którego prawie nikt 

nie wchodził. Jeżeli jakiś przypadkowy zwiedzający zabłąkał się tam i 

wsadził   nieśmiało   głowę   do   środka,   to   szybko   uciekał   spłoszony. 

Pomieszczenie   było   dwupoziomowe   i   miało   trzy   wychodzące   na 

północ   okna.   Było   to   studio   doktora   Goodwintera.   Na   każdym 

skrawku   ściany,   na   półkach   od   podłogi   do   sufitu   tłoczyły   się 

jasnokolorowe   obrazki   na   płótnie   albo   prostokątnych   kawałkach 

dykty. Setki obrazków złożono na stołach. Malarstwo doktora było 

background image

owocem dwudziestu pięciu samotnych lat. Żaden nie był większy od 

książki.   Wszystkie   były   płaskie,   dwuwymiarowe.   Przedstawiały 

zwierzęta   na   tle   nierealistycznych   krajobrazów   w   zieleni   i 

kobaltowym błękicie. Czerwone koty i turkusowe psy stały na tylnych 

nogach i tańczyły razem. Pomarańczowe kaczki o różowych dziobach 

spoglądały na siebie i kwakały przyjaźnie. Tygrysy i kangury unosiły 

się nad głowami jak samoloty. To były te zwierzęta, które wprawiły 

starego pana Hornbuckle'a w zadziwienie i rozbawienie zarazem.

Cena   na   etykietach,   jeden   dolar,   wprawiła   Qwillerana   w 

osłupienie. Zbiegł w dół po schodach, do kuchni, skąd zadzwonił do 

liceum,   w   którym   Mildred   Hanstable   uczyła   plastyki   i   zajęć 

praktycznych.

- O tej porze prowadzi zajęcia - poinformował go anonimowy 

głos w sekretariacie.

-   To   pilne!   Dzwoni   Jim   Qwilleran!   Proszę   ją   poprosić   do 

telefonu! - posługiwał się swoim nazwiskiem, kiedy służyło to dobrej 

sprawie.

- Jedną chwileczkę, panie Q.

Zdyszana nauczycielka plastyki przejęła słuchawkę.

- Mildred, tu Qwill - odezwał się pierwszy. - Oglądam rzeczy na 

wyprzedaży   u   Goodwinterów.   Tu   jest   coś,   co   musisz   koniecznie 

zobaczyć! Jak szybko możesz się tu dostać?

- Jestem wolna za godzinę, lekcja przed chwilą się zaczęła.

- Skróć lekcję! Pospiesz się! Wrócisz, zanim ktokolwiek za tobą 

zatęskni. Podejdź od tyłu, powołaj się na mnie.

background image

Czekając na Mildred, Qwilleran poszedł na górę i zamknął drzwi 

do  studia   doktora   Hala.   Kiedy   przyjechała   Mildred,   wspięli   się   po 

schodach dla służby od strony kuchni. Po drodze Qwilleran wyjaśniał:

- Doktor Hal miał sekretne hobby, malował obrazy.

-   Mój   Boże!   -   jęknęła   Mildred,   kiedy   zobaczyła   zawartość 

pokoju.

- Wyjęłaś mi to z ust! Są wycenione po dolarze za sztukę i nikt 

się nimi nie interesuje. Sto dolarów to bardziej odpowiednia cena. W 

odpowiedniej   galerii   mogliby   sprzedać   za   tysiąc.   Nie   znam   się   na 

sztuce, ale w muzeach widziałem bardziej odjechane rzeczy!

- To współczesna sztuka wiejska - skomentowała Mildred. - Są 

urocze! Wyjątkowe! Czekaj tylko, aż magazyny sztuki się  do nich 

dorwą!

- Czekaj tylko, aż psychologowie zacisną na nich swoje łapy! To 

arka Noego szalonego człowieka.

- Jestem zaskoczona, nie wiem, co powiedzieć.

-   Wracaj   na   zajęcia.   Potrzebowałem   twojej   opinii,   żeby 

podeprzeć moją.

- Co zamierzasz z tym zrobić, Qwill?

- Najpierw trzeba dodać tu zero - pokazał na metki. - Potem 

powiadomię Fundację.

Nauczycielka niechętnie odrywała się od przedziwnej kolekcji. 

Qwilleran wrócił na dół do zadawania pytań:

background image

- Czy kolekcjonuje pani antyki?... Jest pan handlarzem staroci?... 

Czy   widział   pan   wyprzedaż   podobną   do   tej?...   Co   zamierza   pani 

kupić?

Właśnie   kiedy   nagrywał   pozbawione   polotu   wypowiedzi,   w 

tłumie oglądających mignął mu młody chłopak z włosami w nieładzie 

i   rozwichrzoną   bujną   brodą,   ubrany   w   dżinsy   i   wypłowiały 

podkoszulek.   Przez   plecy   miał   przerzucony   zabawny   plecak. 

Przeglądał przypadkową zbieraninę  pamiątek  i bibelotów  na tyłach 

parteru.

Wąsy Qwillerana drgnęły i odczuł charakterystyczne mrowienie 

w górnej wardze. Pamiętał tę poczochraną głowę z czytelni miejskiej 

biblioteki.   Zdarzenie   miało   miejsce   trzy   miesiące   temu,   ale   był 

pewien, że to ta sama osoba, która odjechała kasztanowym wozem na 

numerach   z   Massachusetts   i   którą   później   zidentyfikowano   jako 

Charlesa   Edwarda   Martina.   Mężczyzna   czytał   tytuły   na   starych 

płytach i obracał w dłoni drobne domowe narzędzia. Przypatrywał się 

inicjałom na srebrnym nożyku. Podniósł żelazną świnkę skarbonkę i 

potrząsnął nią. Nie było żadnego dzwonienia.

Stając obok niego, Qwilleran zapytał przyjaźnie:

- Kupa śmieci, prawda?

- No - odpowiedział chłopak.

- Znalazł pan coś wartego zakupu?

- Nie.

- Co pan myśli o cenach? Nie są trochę za wysokie?

Młody człowiek wzruszył ramionami.

background image

Mając nadzieję, że usłyszy od niego kilka słów ze wschodnim 

akcentem, Qwilleran spróbował raz jeszcze:

- Mam wrażenie, że się już kiedyś spotkaliśmy. Był pan kiedyś 

w tawernie „Pod Wrakiem” w Mooseville?

- No.

- Tam się spotkaliśmy! Pan jest Ronald Frobnitz!

Rozmówca   powinien   był   odpowiedzieć   „Nie,   jestem   Charles 

Martin”   albo   jeszcze   lepiej   „Chahles   Martin”,   ale   zamiast   tego 

chłopak   potrząsnął   głową   i   oddalił   się   pospiesznie.   Razem   z   nim 

zniknął srebrny nożyk. Qwilleran ruszył za nim do frontowych drzwi, 

ale na drodze stanęły mu tłumy. Chłopak poruszał się na tyle szybko, 

żeby wyprzedzić Qwillerana, ale nie aż tak szybko, żeby wzbudzić 

podejrzenia ochrony. Qwilleran pomyślał, że ten Charles Martin jest 

sprytny.   Szedł   za   nim   przez   kłębiące   się   przed   wejściem   i   na 

chodnikach   masy,   całą   drogę   do   Main   Street,   skąd   podejrzany 

odjechał   kasztanowym   samochodem   zarejestrowanym   w 

Massachusetts.

Qwilleran,   sam   pozbawiony   obecnie   samochodu,   pobiegł   na 

komisariat, mając nadzieję, że złapie tam Brodiego, ale komendant 

wychodził właśnie z budynku.

- Masz minutkę, Andy? - spytał podekscytowany.

- Powiedzmy, że pół minuty.

-   Niech   będzie.   Poszedłem   na   rekonesans   do   Goodwinterów. 

Widziałem tam kogoś, kto bez wątpienia jest Charlesem Martinem.

- Kim?

background image

- Facetem, którego podejrzewałem w sprawie napaści na Polly. 

Próbowałem wciągnąć go do rozmowy, ale nie chciał gadać. Kiedy 

trzy   miesiące   temu   nastraszył   Polly,   sprawdziłeś   jego   rejestrację   i 

wyszło, że samochód jest zarejestrowany na nazwisko Charles Edward 

Martin.   Ten   sam   samochód   zauważono   w   ciągu   ostatnich   dni   trzy 

razy.   Raz,   jak   jechał   do   Shantytown,   drugi   raz   zaparkowany   przy 

tawernie   „Pod   Wrakiem”,   a   trzeci,   kiedy   odjeżdżał   z   parkingu   w 

Indian Village.

- Pewnie sprzedawał miejsca na cmentarzu - zażartował Brodie, 

stojąc jedną nogą na krawężniku. - Nie mogę go zwinąć za jeżdżenie 

po mieście na obcej rejestracji. Czy Polly znów była zastraszana? Czy 

włóczył się po bulwarze po północy?

-   Nie   -   musiał   przyznać   Qwilleran,   mimo   że   tłamsił   wąsy 

pięścią.   Jak   ma   to   wytłumaczyć?   Brodie   zaakceptował   pomysł   z 

kotem, który jest medium, ale na wspomnienie wąsów, które wysyłają 

niezawodne wskazówki, zaśmiałby mu się w twarz.

-   Powiem   ci,   co   masz   zrobić,   Qwill.   Przestań   się   w   końcu 

zajmować   tymi   cholernymi   rejestracjami   i   przyjdź   wieczorem   do 

budynku loży na kolację. Dzisiaj jest szkocka noc. O szóstej. Powiedz 

przy   drzwiach,   że   jesteś   moim   gościem.   -   Brodie   wskoczył   do 

policyjnego wozu, nie czekając na odpowiedź.

Qwilleran   poszedł   na   długi   spacer.   Spacerując,   podsumował 

swoje obawy w stosunku do brodacza z Goodwinter Boulevard. Jako 

dziennikarz śledczy i korespondent wojenny wielokrotnie stykał się z 

niebezpieczeństwem bez odrobiny strachu. Teraz, po raz pierwszy w 

background image

życiu, odczuwał ten  skurcz serca,  obawę o bezpieczeństwo  drugiej 

osoby. Pierwszy raz w życiu miał kogoś na tyle bliskiego, żeby zacząć 

się bać. Ta konstatacja podgrzewała i zarazem mroziła mu krew w 

żyłach.

Zamierzał   zignorować   protekcjonalne   zaproszenie   Brodiego. 

Znał wielu członków loży i przechodził obok jej siedziby setki razy, 

ale   nigdy   nie   wszedł   do   środka.   Był   to   dwupiętrowy,   kamienny 

budynek, wyglądający jak miniaturowa Bastylia. To prawda, że był 

ciekaw   szkockiej   nocy,  ale   zrezygnował   z   wzięcia   w   niej   udziału. 

Bezpardonowy stosunek Brodiego irytował go. Poza tym czy jedzenie 

w loży mogło być dobre?

W tym stanie umysłu poszedł do domu. Zamierzał odmrozić coś 

do jedzenia. Przywitały go jak zwykle koty, które pomaszerowały za 

nim   do   miejsca,   gdzie   stały   ich   puste   talerze,   i   patrzyły   w   nie 

znacząco.   Świadom   priorytetów   panujących   w   domu,   Qwilleran 

otworzył najpierw puszkę kurczaka, dopiero potem poszedł sprawdzić 

wiadomości na sekretarce i przebrać się w ciepły dres. Wtedy Koko 

znów to zrobił!

Był w połowie drogi na galerię, kiedy Koko rzucił się na niego. 

Tym razem słyszał tupot kocich łap po rampie i zdążył przygotować 

się, zanim muskularne ciało spadło na jego łydki.

- Co do diabła próbujesz mi powiedzieć? - zażądał wyjaśnień od 

Koko, podczas gdy ten podnosił się, potrząsając głową i wylizując 

lewe ramię.

background image

W przeszłości Koko urządzał podobne popisy, kiedy Qwilleran 

podejmował złą decyzję albo podążał fałszywym tropem. Jakikolwiek 

był obecny  motyw,  jego  dziwne  postępowanie   stawiało   propozycję 

Brodiego w innym świetle i Qwilleran ruszył w górę rampy, ale nie po 

to, by włożyć dres, ale by wziąć prysznic i przebrać się na szkocką 

noc.

Pojechał samochodem i zaparkował na Main Street. W stronę 

loży ze wszystkich kierunków nadchodzili mężczyźni ubrani w kilty i 

przylegające spodnie w klanowe kraty.

Przy   drzwiach   powitał   go   Whannell   MacWhannell,   puszysty 

księgowy z wycieczki „Śladami Ślicznego Księcia”. W plisowanym 

kilcie,   marynarce   w   romby,   ze   skórzanym  sporran   na   przedzie   i  z 

podwiązkami,   u   których   zwisały   chwosty,   wyglądał   na   jeszcze 

większego, niż był w rzeczywistości.

- Andy kazał mi się za tobą rozglądać - powiedział Big Mac. - 

On jest na górze i stroi swoje dudy, tylko nie mów mu, że tak je 

nazwałem.

Większość   mężczyzn   zebranych   w   hallu   miała   na   sobie 

kompletne szkockie ubranie, co sprawiało, że Qwilleran w krawacie i 

garniturze   czuł   się   nieswojo.   Jako   że   był   w   Pickax   osobą   niemal 

publiczną, witano go wszędzie serdecznie.

- Czy jest pan Szkotem? - pytali. - Skąd to „w” w nazwisku?

- Moja matka była z Mackintoshów - wyjaśniał - i mam powody 

przypuszczać,   że   rodzina   mojego   ojca   była   z   Northern   Isles.   Bez 

wątpienia kiedyś musiała mieć duńskie koneksje.

background image

Na ścianach loży rozwieszone były klanowe flagi. Jak wyjaśnił 

MacWhannell,   były   to   kopie   bitewnych   sztandarów,   które 

systematycznie palono po przegranej pod Culloden.

- Jaki tartan masz na sobie?

- Macdonaldów ze Sleat. MacWhannellowie są spokrewnieni z 

tym klanem, gdzieś kilka pokoleń wstecz. Glendzie podobał się ten 

kilt,   bo   był   czerwony.   Dlaczego   nie   zamówisz   sobie   kiltu 

Mackintoshów, Qwill?

-   Nie   jestem   jeszcze   gotowy,   ale   grzebałem   w   historii 

Mackintoshów.   Dwanaście   wieków   politycznych   sporów,   walk, 

napaści, bitew, zdrad, otruć, szubienic, morderstw, krwawych aktów 

zemsty. Zadziwiające, że jacyś Mackintoshowie dotrwali do naszych 

czasów.

Na   ustalony   znak   wszyscy   zebrani   goście   ruszyli   na   górę   do 

wielkiej   przestronnej   sali   udekorowanej   bronią.   Sześć   okrągłych 

stołów było nakrytych do kolacji. Przy każdym było dziesięć nakryć. 

Przy każdym nakryciu darmowy program opisywał atrakcje wieczoru 

i listę dań: haggis, ziemniaki z rzepą, mięsne paszteciki forfar, sałatka, 

herbata,   szkockie   herbatniki   i   naparstek   whiskey   do   wzniesienia 

toastu.

-   Usiądziemy   tutaj   i   zajmiemy   miejsce   dla   Andy'ego   - 

powiedział Big Mac, przysuwając krzesło do stołu. - Musi najpierw 

zadąć w worek, zanim siądziemy do stołu.

Rozglądając   się   wokół   po   ścianach   zawieszonych   historyczną 

bronią, Qwilleran zauważył:

background image

- Czy FBI wie o waszym arsenale? Moglibyście wydać wojnę 

Lockmaster.

-   To   nasze   prywatne   muzeum   -   wyjaśnił   gospodarz.   -   Ja 

prowadzę rejestr. Mamy dwadzieścia siedem mieczy, czterdzieści pięć 

sztyletów,   dwanaście   długich   mieczy,   siedem   szpad,   czternaście 

skórzanych   francuskich   tarcz,   dwanaście   pistoletów,   dwadzieścia 

jeden muszkietów i trzydzieści bagnetów, wszystko skatalogowane.

Qwilleran dopytywał się uprzejmie o zdrowie Glendy.

- Doszła do siebie po stresach wyprawy?

-   Szczerze   mówiąc,   powinna   była   zostać   w   Pickax,   nie   lubi 

podróżować - wyznał jej mąż. - Woli oglądać filmy i dokumenty o 

podróżowaniu.   Zrobiłem   osiemset   zdjęć   podczas   tej   podróży, 

wszystko dla niej. Ma świra na punkcie układania ich w albumach i 

podpisywania. A jak ty się masz? Wytrzymałeś do końca?

- Do samego Edynburga, ale nie obejrzałem go. Chciałbym tam 

kiedyś wrócić z Polly.

- My spędziliśmy kilka dni w Auld Reekie, zanim wróciliśmy do 

Stanów.   Zostawiłem   Glendę   w   hotelu   i   poszedłem   robić   zdjęcia. 

Można stamtąd zrobić niezłe ujęcia Edynburga z lotu ptaka. Wspiąłem 

się   po   dwustu   osiemdziesięciu   siedmiu   stopniach   na   sam   szczyt 

monumentu.   Skała   zamkowa   ma   sto   dwadzieścia   dwa   metry   Tron 

Artura   jest   na   wysokości   dwustu   pięćdziesięciu   metrów.   Zabawna 

nazwa dla wzgórza, ale Szkoci mają śmieszne słowa. Co powiesz na 

mixty-maxty albo whittie-whattie? Nie zapytasz mnie, co to znaczy?

background image

Bic Mac był zdecydowanie bardziej rozmowny, niż kiedy był z 

marudną   Glendą.   O   wszystkim   miał   dane   statystyczne.   Wiedział, 

gdzie   spalono   trzysta   czarownic,   kto   zmarł   po   odniesieniu 

pięćdziesięciu   sześciu   ran   kłutych.   Przerwał   mu   przeciągły   dźwięk 

kobzy.

Szmer   męskich   głosów   ucichł.   Otworzyły   się   na   oścież 

podwójne drzwi i poważna procesja, prowadzona przez komendanta 

Brodiego, weszła do pomieszczenia i okrążyła je. Komendant był z 

natury potężnym mężczyzną, który dumnie się nosił, ale kilt, czapka z 

piórami,   czerwona   jubka,   futrzana   torba  sporran  i   białe   getry 

sprawiały,   że   wyglądał   na   olbrzyma.   Z   workiem   pod   pachą   i 

piszczałkami na ramieniu, maszerował w wolnym, bohaterskim rytmie 

Scotland   the   brave,   jego   kilt   falował,   a   kobza   napełniała   pokój 

dźwięczną muzyką, która zagrzewała szkocką krew Qwillerana. Za 

kobziarzem   maszerował   dobosz,   a   za   nimi   szło   siedmiu   młodych 

mężczyzn, ubranych w kilty  i białe koszule, którzy nieśli tace. Na 

pierwszej był gładka szara kiszka, to było haggis. Na każdej następnej 

była butelka whiskey. Okrążyli pokój dwukrotnie. Następnie na każdy 

stół postawiono jedną butelkę i mistrz  ceremonii, słowami Roberta 

Burnsa, zwrócił się do  great chieftain o'the puddin' race, po czym 

zgromadzenie wypiło toast za  haggis, które pokrojono i podano do 

stołów.   Wtedy   procesja   zrobiła   jeszcze   jedno   okrążenie   po   sali   i 

wymaszerowała   przez   podwójne   drzwi.   Po   chwili   Brodie,   już   bez 

czapki i kobzy, dołączył do nich przy stole.

background image

-   Dobra   robota,   chłopie   -   powiedział   mu   Qwilleran.   -   Kiedy 

Brodie gra na kobzie, nawet Mackintosh dostaje gęsiej skórki. Masz 

imponujący instrument.

-   Piszczałka   melodyczna   jest   naprawdę   stara,   wykończona 

srebrem i kością słoniową. Nie można już takich dostać. Dawniej w 

górach   to  było  szlachetne   zajęcie.   Każdy   przywódca   miał   swojego 

osobistego kobziarza, który wszędzie za nim podążał, ruszał z nim 

nawet   w  bitwę.   Pisk   kobzy   prowadził   klany   do   walki   i  rozpraszał 

wroga. Takie przynajmniej było założenie.

Kiedy podano kolację, Big Mac pochylił się nad stołem i zapytał 

komendanta:

-   Czy   jesteś   spokrewniony   z   mistrzem   przestępców   z 

Edynburga? Widziałem miejsce, gdzie go powiesili w 1788 roku.

- Deaconem Brodiem? Cóż, przyznaję, że mam jego poczucie 

humoru i stalowe nerwy, ale on nie był kobziarzem.

Teraz odezwał się Qwilleran:

-   Mieliśmy   wiele   atrakcji   na   Goodwinter   Boulevard   w   tym 

tygodniu. Najpierw telewizja, teraz tłumy na wyprzedaży.

-   Jutro   będzie   jeszcze   gorzej   -   westchnął   Brodie   z   ponurym 

spojrzeniem.

- Dlaczego wyprzedaż jest organizowana w domu?

-   Kiedy   się   wywiezie   przedmioty   do   hali,   jest   więcej 

sposobności do przekrętów. Nie chodzi mi o to, że Foxy Fred jest 

cwany, rozumiesz, ale że doktor Melinda jest hazardzistką. Nigdy nie 

lekceważ tej baby!

background image

- Powiedz mi coś o tych włamaniach w Purple Point. Kiedy tu 

przyjechałem, nie zdarzały się tu włamania, ale odkąd promuje się 

turystykę, w tym rejonie wszystko się zmienia.

-   Nie   wiń   turystów   za   Purple   Point.   To   miejscowi, 

najprawdopodobniej   dzieciaki,   które   wiedziały,   kiedy   uderzyć. 

Wiedzieli, że domki są puste we wrześniu z wyjątkiem weekendów. 

Poza tym wzięli drobiazgi. Profesjonalista z Nizin wziąłby ciężarówkę 

i wyczyścił wszystko.

- Jakie przedmioty zginęły?

-   Sprzęt   elektroniczny,   aparaty,   lornetki.   To   dzieciaki,   na   sto 

procent.

Mistrz ceremonii poprosił o uwagę i zaczęły się oficjalne toasty. 

Złożono   hołd   Williamowi   Wallace'owi,   partyzantowi,   pierwszemu 

bohaterowi w walce o niepodległość Szkocji.

MacWhannell szepnął do Qwillerana:

- Był olbrzymim facetem, jego miecz mierzył sto sześćdziesiąt 

dwa centymetry długości.

Następnie goście wypili za pamięć Roberta the Bruce'a, Marii 

Królowej   Szkocji,   Ślicznego   Księcia   Karolka,   Flory   Macdonald, 

Roberta   Burnsa,   sir   Waltera   Scotta,   Roberta   Louisa   Stevensona.   Z 

każdą   owacją   odpowiedź   była   gorętsza.   Qwilleran   wznosił   toasty 

zimną herbatą, ale pozostali sączyli szkocką.

Wieczór skończył się czytaniem poezji Roberta Burnsa, czytał 

właściciel   „Scottie's   Man's   Store”,   i   wspólnym   śpiewaniem  Katie 

Bairdie Had a Coo. Głosy były ochocze i mocne dzięki zaprawie z 

background image

whiskey. Na odchodne odśpiewano zadziwiająco trzeźwo  Auld Lang 

Syne, po czym Brodie powiedział do Qwillerana:

- Chodź ze mną do kuchni, powiedziałem facetowi od cateringu, 

żeby zachował trochę haggis dla twoich sprytnych kotów.

Wielu członków loży zostało jeszcze, ale Qwilleran podziękował 

swojemu   gospodarzowi   i   odjechał   do   domu   z   mięsną   wałówką 

zapakowaną w folię. Kiedy dojechał do składu, elektroniczny zegar 

oświetlił przejścia na zewnątrz i w środku.

- Smakołyk! - krzyknął, wchodząc tylnim wejściem. Jego głos 

odbijał   się   echem   między   galeriami   i   kładkami.   Koty   nadbiegły   z 

dwóch   różnych   stron   i   zderzyły   się   głowami   w   ślepym   rogu. 

Otrząsnęły się i poszły za nim do miejsca, gdzie stały talerzyki, na 

swój pierwszy kęs haggis.

Qwilleran obserwował, jak ich łebki kołyszą się z zadowolenia, a 

ogony wachlują energicznie. Przyszła mu do głowy szalona myśl: Czy 

to dlatego Koko chciał, żebym poszedł do loży? Pomysł był zbyt mało 

prawdopodobny, nawet dla niego. W każdym razie Koko chciał mu 

coś przekazać.

Qwilleran   zastanawiał   się.   Czyżbym  szedł   złym  tropem?   Czy 

podejrzewam   niewłaściwą   osobę?...   Czy   moje   podejrzenia   są 

całkowicie bezpodstawne? A potem zadał sobie ostatnie pytanie: Czy 

ja nie pracuję przypadkiem nad niewłaściwą sprawą?

Rozmyślał nad reakcją Koko na głos Melindy na taśmach... o 

lizaniu   fotografii,   na   których   była   jej   podobizna,   nerwowym 

strzyżeniu   wąsami,   kiedy   dzwoniła...   wrogim   stosunku   Koko   do 

background image

niego, kiedy spędził z nią nie więcej niż dwie minuty. To mogła być 

kwestia   dawnych   animozji   Koko,   które   przetrwały   w   zapachach   i 

dźwiękach. A może Koko chciał wyciągnąć na światło dzienne coś 

podejrzanego:   kłamstwo,   czyhające   w   ukryciu   niebezpieczeństwo, 

mroczną tajemnicę, olbrzymią pomyłkę.

Wtedy   właśnie   Qwilleran   ośmielił   się   pomyśleć:   Czyżby 

Melinda popełniła błąd, przepisując leki Irmie? Czy to możliwe, że to 

ona, a nie kierowca, była odpowiedzialna za atak serca Irmy?

background image

Rozdział czternasty

W   nocy   z   piątku   na   sobotę,   miedzy   północą   a   świtem, 

mieszkańcy Goodwinter Boulevard, śpiący we własnych sypialniach 

chronionych   przez   grube   na   trzydzieści   centymetrów   kamienne 

ściany,   nie   mogli   nie   słyszeć   ciągłego   rumoru.   Wielu   myślało,   że 

nadciąga burza. Jeśli ktoś z nich wyjrzał wtedy przez okno, zobaczył 

strumień świateł przemieszczających się w dół ulicy. Wielu dzwoniło 

wtedy na policję i samotny patrol, który odpowiedział na wezwanie, 

znalazł   się   w   obliczu   dziesiątków   samochodów,   półciężarówek   i 

pikapów zaparkowanych na krawężnikach i na ulicy. Tylko jeden pas 

był wolny dla ruchu. W pojazdach, wyposażeni w koce, poduszki i 

termosy,   siedzieli   nie   tylko   kierowcy,   ale   całe   rodziny.   Niektórzy 

zabrali   ze   sobą   dzieci   i   psy.   Najbardziej   zawzięci   położyli   się   w 

śpiworach na kamiennym chodniku pod rezydencją Goodwinterów.

Kiedy oficer nakazał kierowcom jechać dalej, nie byli w stanie 

wykonać tego polecenia. Ruch był sparaliżowany, samochody stały 

zderzak   przy   zderzaku.   Zarówno   zachodni,   jak   wschodni   pas   był 

zablokowany   przez   nieustannie   nadjeżdżające   samochody.   Kiedy 

chodniki   i   krawężniki   były   już   całe   zajęte,   samochody   zaczęły 

background image

parkować na prywatnych podjazdach i na trawniku między pasami. 

Samochód policyjny też nie mógł już wyjechać i oficer wezwał przez 

radio pomoc.

Natychmiast nadjechała policja stanowa i wóz szeryfa, ale tylko 

po   to,   żeby   zaświadczyć   o   całkowitym   komunikacyjnym   impasie. 

Żaden pojazd nie mógł się w końcu ruszyć nawet na milimetr. Do tego 

czasu   we   wszystkich   domach   na   bulwarze   zapaliły   się   światła   i 

wpływowi mieszkańcy dzwonili do komendanta policji, burmistrza i 

Foxy Freda, wyciągając ich z łóżek w chłodny wrześniowy poranek.

Najpierw policja zablokowała wjazd na ulicę zachodnim pasem, 

a  potem  powoli  zaczęła  usuwać  samochody,  aż  w  końcu  płynność 

ruchu   została   przywrócona.   Kierowcy,   którzy   zaparkowali   na 

prywatnych   podjazdach   i   trawnikach,   zostali   ukarani   mandatem   i 

usunięci z bulwaru. Nadchodził świt i parkującym legalnie pojazdom 

pozwolono zostać. Urząd miasta zniósł bowiem zakaz parkowania na 

krawężniku  na  czas trwania   aukcji.   Samochody,  które   nie  znalazły 

miejsca na bulwarze, parkowały po obu stronach Main Street, podczas 

gdy do miasta ze wszystkich kierunków napływali kolejni miłośnicy 

antyków.

Qwilleran   słyszał   o   korkach   w   wiadomościach   PKX   FM   i 

zadzwonił do Polly.

- Jak zamierzasz się dostać do pracy?

- Na szczęście mam dzień wolny i nie zamierzam wychodzić pod 

żadnym pozorem, chyba żeby było trzęsienie ziemi. Poza tym mój 

background image

samochód jest w warsztacie Gippela... Możesz sobie wyobrazić, jak 

Bootsie niepokoi się całym tym zamieszaniem.

- Co się stało z twoim samochodem?

- To gaźnik, mechanik musiał zamówić nowy. Do wtorku nie 

będzie gotowy. Ale to nie problem. Mogę iść na piechotę, tam i z 

powrotem.

- Nie chcę, żebyś szła sama.

- Ale w środku dnia? - zaprotestowała.

- Polly, nie chcę, żebyś chodziła sama. Zapewnię ci transport. 

Czy mogę dzisiaj coś dla ciebie zrobić?

- Zupełnie nic, mam zamiar spędzić dzień na porządkach.

- W takim razie odbiorę cię jutro o szóstej trzydzieści. Mamy 

rezerwację u Linguinich na siódmą.

Qwilleran nie tracił czasu na odwiedzanie wyprzedaży. Szedł za 

swoim zawodowym instynktem. Wiedział, że akcja toczy się teraz w 

całym mieście. Rzeka ludzi z Goodwinter Boulevard i Main Street 

zalewała parkingi przed ratuszem i biblioteką, przed teatrem, dwoma 

kościołami i wszystkie parkingi prywatne, firmowe i zarezerwowane 

tylko dla klientów.

Na bulwarze podekscytowani piesi, którzy zaparkowali pół mili 

dalej,   gromadzili   się   przed   numerem   sto   osiemdziesiąt.   Inni,   z 

triumfalnymi uśmiechami na twarzach, opuszczali ulicę, unosząc w 

rękach swoje łupy: stosy bielizny, kartony z garnkami i patelniami, 

rolety. Foxy Fred ustawił oczekujących w kolejki i wpuszczał po kilka 

osób   naraz.   Sznureczek   chętnych   wił   się   jak   chiński   wąż. 

background image

Zapobiegliwi zabrali ze sobą składane turystyczne krzesełka, jedzenie 

i napoje.

Naprzeciwko   rezydencji   doktora   mieszkała   Amanda 

Goodwinter,   która   odziedziczyła   kamienny   dom   po   swojej   gałęzi 

rodziny. Kiedy przyszedł Qwilleran, stała właśnie na ganku z rękami 

opartymi na biodrach i przyglądała się tłumom.

-   Rada   miejska   zajmie   się   tym   na   następnym   posiedzeniu   - 

orzekła, kiedy go zobaczyła. - Wydaliśmy postanowienie o zakazie 

zakłócania   spokoju   na   osiedlach   mieszkalnych   działalnością 

komercyjną! Nic mnie nie obchodzi, że to moja kuzynka, lekarz, i że 

jest sierotą! Na to nie można się godzić! Ona jest samolubną pannicą, 

zawsze taka była! - Amanda spojrzała wściekle na ulicę. - Pierwsza 

osoba, która zaparkuje na moim podjeździe albo trawniku, dostanie 

strzał z kaczego śrutu!

Qwilleran   utorował   sobie   drogę   przez   tłum,   aż   do   tylniego 

wejścia,   machnął   swoją   legitymacją   prasową   i   wszedł   do   kuchni, 

gdzie wyżebrał kubek kawy. Od frontu pracownicy firmy Foxy Freda, 

ubrani  w   czerwone   marynarki,   pakowali   przedmioty   i   przyjmowali 

zamówienia   telefoniczne.   Wszystko   to,   co   dało   się   zapakować, 

zabierano od razu, przedmioty przesuwano w stronę kontuaru, przy 

którym   siedzieli   kasjerzy.   Nabywcy   mebli   i   innych   ciężkich 

przedmiotów zostali poinformowani o konieczności odebrania towaru 

nie później niż we wtorek wieczorem.

Byli tam Comptonowie. Lyle zwrócił się do Qwillerana:

background image

- Jeśli wydaje ci się, że to piekielny bałagan, to powiem ci, że 

bałagan dopiero się zacznie, kiedy będą tu przyjeżdżać ciężarówki po 

odbiór mebli.

-   Zamówiliśmy   telefonicznie   czarną   orzechową   biblioteczkę. 

Chciałabym mieć srebrny serwis do herbaty - żona Lyle'a spojrzała z 

nadzieją w stronę męża.

- Za tę cenę nie potrzebujemy go. Tu nie ma żadnych okazji. 

Melinda dorobi się na tej wyprzedaży jak gangster. Widziałem wiele 

ciężarówek   z   obcymi   rejestracjami,   to   prawdopodobnie   handlarze, 

którzy zapłacą każdą cenę.

-   Strasznie   podobała   mi   się   twoja   historia   o   misiach,   Qwill. 

Widzieliśmy Grace Utley w telewizji. Ciekawe, co ona myśli o tym 

szaleństwie.

- Była wystarczająco mądra, żeby wyjechać z miasta na dzień 

przed wstępnym oglądaniem.

- Jakieś wieści w sprawie kradzieży jej biżuterii?

- Nic mi o tym nie wiadomo.

-   Założę   się,   że   chciała,   żeby   ktoś   ukradł   tę   biżuterię.   Z 

pieniędzy   z   ubezpieczenia   będzie   mogła   sobie   kupić   następne   sto 

cholernych misiów - powiedział Lyle.

W drodze do domu Qwilleran natknął się na Dwighta Somersa, 

który szedł z pustymi rękami w kierunku Main Street.

- Wynoszę się stąd! - powiedział reżyser. - Ta kolejka ciągnie się 

parę mil.

- Może wpadniesz do składu na drinka albo na kawę?

background image

-   Chętnie   zobaczę   twój   skład.   Zaparkowałem   przed   teatrem. 

Dwight wyjął z samochodu fujarkę i poszli pieszo przez las.

-   Sto   lat   temu   ta   szopa   służyła   do   przechowywania   jabłek   z 

dużego sadu.

- Larry opowiedział mi o morderstwie, które miało miejsce w 

sadzie po przyjęciu Klubu Teatralnego. To dopiero była historia!

- To dopiero było przyjęcie! Widzę, że udało ci się włączyć do 

miejscowego łańcuszka plotek.

- Nie jestem jeszcze pełnoprawnym abonentem. Chyba jestem na 

okresie próbnym.

-   W   szopie   składowano   jabłka   i   tłoczono   z   nich   jabłecznik. 

Nawet po renowacji przy pewnej pogodzie czuje się tu zapach jabłek. 

Sad   zmarniał   i   uschnięte   drzewa   usunięto,   ale   kiedy   wieje   wiatr, 

słychać dziwną muzykę, jakby grała harmonia, i koty się boją.

- Ile masz? - spytał Dwight.

- Dwa koty. Czterdzieści siedem drzew.

Dwight był pod wrażeniem ośmiokątnej formy składu i systemu 

wewnętrznych   ramp   i   galerii,   zbudowanych   wokół   centralnego 

komina. Koty, które zazwyczaj znikały, kiedy pojawiał się obcy, dały 

mu   kredyt   zaufania   i   pozwoliły   zbliżyć   się   na   trzy   metry.   Koko 

przybrał pozę egipskiego posągu.

-  Piękne   zwierzęta   -  powiedział   gość.   -  Kiedy   byłem  żonaty, 

miałem syjamczyka. Dlaczego ta mała tak mi się przygląda?

background image

- Jest zafascynowana twoją brodą. Ma słabość do wąsów, bród, 

szczoteczek do zębów i szczotek do włosów - wyjaśnił Qwilleran. - 

Napijesz się drinka?

- Jest wcześnie. Poproszę o kawę.

Kiedy czekali na obiecujący gulgot elektrycznego ekspresu do 

kawy, Qwilleran zapytał:

- Co cię przyniosło do Moose County, Dwight? Większość ludzi 

nawet nie wie o jego istnieniu.

- Prawdę mówiąc, nigdy wcześniej o nim nie słyszałem, dopóki 

agencja nie przysłała mnie tutaj. Zespół, z którym pracowałem w Des 

Moines, połączył się z innym i ja stałem się zbędny. Przedsiębiorstwo 

XYZ   szukało   reprezentanta   do   spraw   marketingu,   który   mógłby 

przysłużyć   się   wspólnocie   w   jakiś   pożyteczny   sposób   i   który 

poprawiłby ich wizerunek.

- Tak, wiem. Deweloperzy wzbudzają nieufność. Społeczeństwo 

nie lubi zmian w krajobrazie.

-   Właśnie   tak!   Dla   nich   najcenniejsze   było   to,   że   grałem   i 

reżyserowałem   w   miejskim   teatrze.   Tak   się   tu   znalazłem   i   jestem 

zadowolony. Nigdy nie przypuszczałem, że spodoba mi się życie w 

małym mieście.

- Tyle, że to nie jest typowe małe miasto, w jakim działa wasza 

firma - zauważył Qwilleran, podając kawę.

- I tu masz rację! Naszym podstawowym celem jest podkreślenie 

obecności   firmy   przez   pozytywne   skojarzenia.   Współpracujemy   ze 

background image

szpitalem przy organizacji pierwszej edycji Nagród dla Kobiet, gala 

jest w następny piątek. Kilka twoich przyjaciółek jest na liście.

- Jak idą przygotowania do sztuki?

-   Ogólnie   jestem   zadowolony.   Wally   Toddwhistle   zbudował 

wspaniałą   scenografię   dosłownie   ze   śmieci.   Fran   Brodie 

zaprojektowała   kostiumy,   a   matka   Wally'ego   je   uszyje.   Fran   jest 

współreżyserem, to bardzo utalentowana dziewczyna! Atrakcyjna! Te 

nogi konia wyścigowego! Czy była kiedykolwiek zamężna?

-   Nie   wydaje   mi   się.   Czy   wiesz,   że   to   ona   zaprojektowała 

wnętrze tego składu?

Dwight   przyjrzał   się   kanciastym   współczesnym   meblom, 

marokańskim dywanom, dużej ilości tkanin.

-   Zrobiła   wspaniałą   robotę!   Zaprojektowała   też   apartament 

Melindy. Ta dziewczyna musiała na niego wydać fortunę!

- Melinda ma ekskluzywne gusta.

Dwight położył swoją fujarkę na stoliku kawowym i Yum Yum 

zaczęła się do niej zbliżać. Z ciałem blisko przy ziemi skradała się do 

czarnej   lśniącej   tuby.   Zanim   zdążyła   ją   pochwycić,   Qwilleran 

wykrzyknął zdecydowane „nie” i kotka wycofała się tak wolno, jak 

wcześniej podchodziła.

- Ukradnie wszystko, co waży mniej niż pięćdziesiąt gramów - 

wyjaśnił.

- Przyniosłem fujarkę, bo chciałbym znać twoje zdanie, Qwill. 

Chcę nagrać dziwną muzykę, żeby użyć jej do sceny z wiedźmami.

background image

Podniósł   fujarkę   i   wydobył   z   instrumentu   dziki,   przeciągły 

dźwięk,   po   którym   koty   uciekły   z   podwiniętymi   ogonami   i 

położonymi uszami i nie pokazały się więcej.

- Myślę, że trafiłeś w samo sedno - skomentował Qwilleran. - 

Nawet sierść kotów stanęła dęba! A jak udała się rola Macduffa?

-   Lepiej,   niż   się   spodziewałem.   Szczególnie   w   scenie   z 

Makbetem. Kiedy zmaga się z Larrym, naprawdę się wczuwa. Larry 

jest wspaniałym aktorem.

- A Lady Makbet?

- Cóż... - zaczął z wahaniem reżyser. - Muszę ci powiedzieć, że 

jej gra jest chaotyczna. Na jednej próbie jest skupiona i wczuwa się w 

postać,   a   na   następnej   jest   zupełnie   nieprzekonująca.   Szczerze 

mówiąc, jestem rozczarowany. Mówi, że nie sypia dobrze.

- Myślisz, że martwi się o coś? - spytał Qwilleran, przygładzając 

wąsy.

- Nie wiem. Jest coś jeszcze. Nie przyjmuje moich wskazówek - 

narzekał Dwight. - Czy to dlatego, że jest lekarzem? Nic im nie można 

powiedzieć, wiesz. Czy kiedy mieszkała przedtem w Pickax, też była 

taka trudna?

- Nie, miło było z nią przebywać, miała wielką radość życia. 

Kiedy   odziedziczyłem   dom   Klingenschoenów,   zorganizowała   dla 

mnie   oficjalne   przyjęcie   powitalne   -   z   lokajem,   służbą,   dwoma 

kucharzami, muzykami, szesnastoma świecami na stole i ciężarówką 

pełną kwiatów. Wtedy miała niewyczerpaną energię i entuzjazm. Coś 

musiało się z nią stać w Bostonie.

background image

- Przykro mi to mówić, Qwill, ale zastanawiam się, czy ona nie 

jest na narkotykach. Wiem, że są lekarze, którzy ciężko pracują i żeby 

dać   sobie   radę,   biorą   tabletki   dietetyczne,   a   potem   mocne   środki 

uspokajające, żeby przystopować, i uzależniają się.

Qwilleran przypomniał sobie tę nową obcość w oczach Melindy.

- Możesz mieć rację. Wiele się słyszy o pracownikach służby 

zdrowia uzależnionych od leków.

- Czy można coś z tym zrobić? Melinda może się wpakować w 

poważne kłopoty.

- Są ośrodki odwykowe, oczywiście, ale jak można by przekonać 

ją, że potrzebuje pomocy? To jej problem.

Reżyser mówił dalej:

- Byłem na tyle zaniepokojony, że zaangażowałem dublerkę do 

roli   Lady   Makbet,   na   wypadek   gdyby   Melinda   nie   dała   rady 

przygotować się na środę wieczór. Trzymaj kciuki! Schował fujarkę i 

podniósł się.

-   Niech   to   zostanie   między   nami.   Dziękuję   za   kawę.   Masz 

cudowny dom!

Kiedy   wyszedł,   koty   ostrożnie   wychyliły   się   z   zakamarków. 

Yum   Yum   na   darmo   szukała   blaszanej   fujarki.   Koko   zaalarmował 

Qwillerana,   wąchając   jeden   z   jasnych   marokańskich   dywanów.   Z 

nosem przy tkaninie wąchał zanikający ślad, jakby szedł za pajęczą 

nicią. Qwilleran klęknął na czworaka, żeby to zbadać, ale na chodniku 

nie   było   nic   poza   nieskończenie   małą   plamką.   Koko   ją   wąchał, 

uderzał łapką, pocierał nosem.

background image

- Ty i te twoje cholerne plamy! - ofuknął go Qwilleran. - Chcesz 

tylko, żebym się czołgał po podłodze! To ostatni raz, kiedy daję się na 

to nabrać!

Następnego dnia, kiedy Qwilleran wyszedł po niedzielne gazety 

i przechodził koło wjazdu na Goodwinter Boulevard, zaskoczył go 

stan   ekskluzywnej   niegdyś   enklawy   spokoju   i   dobrobytu.   Podarte 

papiery   i  puste  butelki  po napojach zaśmiecały  chodniki  i skrawki 

zieleni. Trawniki były zadeptane, a zieleń między pasami jezdni była 

poorana przez ślady opon. Melinda nie zyskała z pewnością przyjaciół 

w   sąsiedztwie.   Była   niedziela,   a   dopiero   w   poniedziałek   służby 

porządkowe   będą   mogły   usunąć   śmieci.   Strach   było   myśleć   o 

ciężarówkach,   które   od   następnego   dnia   miały   tu   podjeżdżać   po 

odbiór towaru.

Kiedy Qwilleran zabierał Polly na kolację, poskarżyła mu się:

- Od jutra ciężarówki będą podjeżdżać pod dom Goodwinterów. 

Będą jeździć chodnikami, będą rujnować krzewy, strącać donice.

- Dlaczego miasto na to pozwoliło? - spytał.

- Po pierwsze nikt nie pytał o pozwolenie, jak sądzę, a nawet 

jeśliby   poprosił,   to   kto   zwróciłby   się   przeciwko   dziedzictwu 

poważanego przez wszystkich doktora Halifaksa. To małe miasteczko, 

Qwill.

Żeby   dojechać   do   restauracji   Linguinich,   skierowali   się   na 

północ, w stronę Mooseville. Qwilleran opowiadał o szkockiej nocy w 

loży masońskiej, kiedy głos ugrzązł mu w gardle w połowie zdania. 

background image

Mijali   właśnie   „Dimsdale   Bistro”   i   na   parkingu   mignął   mu 

kasztanowy samochód z jasną rejestracją.

- Mówiłeś... - pospieszała go Polly.

- O haggis... tak... Jest całkiem niezłe. Właściwie to jest bardzo 

dobre, jeśli lubisz ostre mikstury. Nawet kotom smakowało!

Włoska trattoria w Mooseville była jedną z niewielu etnicznych 

restauracji w Moose County. Była to mała rodzinna firma w typowo 

sklepowym   wnętrzu.   Do   wejścia   zachęcała   tablica,   zrobiona 

domowym   sposobem.   Pani   Linguini   gotowała,   a   pan   Linguini 

podawał   do   stołu.   Nie   było   tam   malowideł   przedstawiających 

weneckie scenerie ani girland małych światełek. Nie było obrusów w 

biało-czerwoną   kratę   ani   też   świeczek   wetkniętych   w   świeczniki 

zrobione   ze   starych   butelek   po   chianti.   Nie   rozbrzmiewała   tam 

romantyczna mandolina z magnetofonu, ale za to było dobre jedzenie, 

umiarkowane ceny i przyjemne dla ucha operowe arie. Pan Linguini 

zrobił stoły  z drewna znalezionego na plaży i nakrył je ceratą, ale 

serwetki   były   płócienne   i   za   opłatą   można   było   dostać   dodatkową 

serwetę   do   wiązania   wokół   szyi.   Qwilleran   wybrał   restaurację 

Linguinich, ponieważ... no cóż, to była niespodzianka.

Mildred Hanstable mieszkała wciąż w swoim domku na plaży, 

więc   zabrali   ją   po   drodze.   Arch   Riker   miał   się   z   nimi   spotkać   w 

restauracji.   Miał   powód,   żeby   jechać   własnym   samochodem,   jak 

przypuszczał Qwilleran. Nie po to byli przyjaciółmi niemal przez całe 

życie, żeby nie wiedzieć o sobie pewnych rzeczy. Pulchny, rumiany 

wydawca   był   szefem   Mildred   w   „Moose   County   coś   tam”,   gdzie 

background image

Mildred pisała teksty do kolumny kulinarnej. Kiedy przyjechali, Arch 

siedział już na stołku przy barze i popijał ze szklanki włoskie wino. 

Ten wieczór upływał gościom w rytm opery Łucja z Lammermoor.

Pani Linguini dała im najlepszy z jedenastu stolików, a potem 

stanęła  nieopodal,  przyglądając się ich  czwórce,  opierając pięść na 

biodrze. W mowie ciała państwa Linguinich oznaczało to: „Co sobie 

życzycie z baru?”

- Czego się dzisiaj napijesz? - spytał Qwilleran Mildred.

- Czegokolwiek - odpowiedziała.

-   Jedna   wytrawna   sherry,   dwa   soki   winogronowe   -  przekazał 

pani Linguini. - A dla pana jeszcze raz to samo.

-   Doktor   Melinda   chce,   żebym   schudła,   więc   odstawiłam   na 

razie alkohol - powiedziała Mildred. - Chciałabym ci zadać osobiste 

pytanie, Qwill. Jak się czułeś na przyjęciach, kiedy po raz pierwszy 

przestałeś pić?

- Cóż, wszystkie przyjęcia, na które chodziłem, były w klubach 

prasowych w całym kraju.

- A Qwill był za młodu niezłym imprezowiczem - przerwał mu 

Riker.

-   Kiedy   po   raz   pierwszy   przestałem   pić,   unikałem   klubów 

prasowych i użalałem się nad sobą. To była pierwsza faza. Faza druga 

była taka, że odkryłem, że mogę chodzić na party, pić wodę sodową z 

lodem  i  miło   spędzić   czas.   Może  nie   świetnie   się   bawić,   ale   miło 

spędzić czas... Teraz wiem, że dobra zabawa zależy od towarzystwa, 

background image

rozmów   i   okazji,   a   nie   od   podnoszenia   sobie   nastroju   sztucznymi 

dopalaczami.

- Wypiję za to! - powiedział Riker.

Nie było menu i każdy musiał jeść to, co tego dnia miała ochotę 

ugotować   pani   Linguini.   Tak   też   było   i  tym  razem.   Pani   Linguini 

przyniosła drinki i rzuciła na stół cztery koszyki surowych warzyw i 

naczynie z gorącym sosem, ustawionym na podgrzewaczu.

Bagna cauda! - oznajmiła. - Moczycie w niej warzywa. Verra 

dobra!

Riker, człowiek mięsożerny, który z warzyw wybierał kartofle, 

przyglądał   się   jarzynom   z   niesmakiem,   ale   kiedy   spróbował 

czosnkowego sosu z anchois, wyczyścił zawartość swojego koszyka i 

uszczuplił też porcję Mildred.

-  Zuppa di fagioli! - poinformowała ich pani Linguini, podając 

zupę. - Verra smaczna!

- To mi wygląda na fasolę - zauważył Riker.

-   A   teraz   powiedzcie   mi   o   Szkocji!   -   poprosiła   Mildred.   - 

Byliście zadowoleni z wycieczki?

-   Szkocja   jest   tajemnicza   i   pociągająca   -   odpowiedział 

Qwilleran. - Kiedy przewodnik mówi ci, na co masz patrzeć, to nie 

jest   to   tak   ekscytujące,   jak   kiedy   sam   dokonujesz   odkryć   w 

krajobrazie.

-   Słuchajcie,   mam   pomysł!   -   znów   przerwał   mu   Riker.   - 

Powinniśmy wrócić tam we czwórkę w przyszłym roku! Będziemy 

spać   w   pensjonatach,   poznamy   Szkotów   i   odkryjemy   Szkocję   po 

background image

swojemu! Oczywiście trzeba się lepiej przygotować, to zabiera więcej 

czasu, wymaga poszukiwań.

Kiedy   zabrano   miseczki   po   zupie,   pani   Linguini   podała 

makaron.   Sposób,   w   jaki   podawała   do   stołu,   trudno   było   nazwać 

obsługiwaniem. Po prostu rzucała bez ceremonii talerze na stół, i to 

wszystko.

Tortellini quattro fromaggi. Verra smaczne!

- Cztery sery! A moja dieta? - narzekała Polly.

-   Uwielbiam   tortellini   -   powiedziała   Mildred.   -   Mimo   że   to 

zapychacie.   Legenda   mówi,   że   inspiracją   do   ich   powstania   była 

muszla Wenus.

- Jeśli lubisz legendy, zakochasz się w Szkocji! W jeziorach żyją 

konie topielce, na cmentarzach spotkasz ogry, a maleńkie wróżki w 

ubraniach z mchu i wodorostów tkają tartany z pajęczych nici.

- Nie widzieliśmy żadnej z tych istot. Pewnie pojechaliśmy o złej 

porze roku - zaśmiał się Riker.

- Jak wam smakuje makaron? - spytał Qwilleran.

- Verra smaczny! - odpowiedzieli zgodnie chórem.

Potem Mildred dopytywała się o kradzież biżuterii i cała trójka 

prześcigała   się   w   opowieściach.   Ostatnie   słowo   należało   do 

Qwillerana:

- Scotland Yard szuka teraz kierowcy.

- Czy ktoś wie, skąd pochodzi nazwa Scotland Yard?

background image

Nikt nie wiedział i Polly obiecała, że następnego dnia sprawdzi 

to   w   bibliotece.   Potem   rozmowa   zeszła   na   wyprzedaż   u 

Goodwinterów i sekretne hobby doktora.

-   Drukujemy   historię   na   pierwszej   stronie   poniedziałkowego 

wydania. Fundacja K kupiła całość za sto tysięcy dolarów!

- Cudownie! Melindzie potrzebne są pieniądze! - ucieszyła się 

Mildred.

-   Nie   powiedziałbym,   że   bieduje.   Widuję   jej   samochód   za 

czterdzieści   pięć   tysięcy,   zaparkowany   przed   ekskluzywnym 

apartamentem w Indian Village.

Qwilleran zamyślił się nad makaronem, a Mildred rozpływała się 

nad obrazami. Zastanawiał się, czy znany z dobroci doktor Hal miał w 

swoim   życiu   jeszcze   inne   tajemnice.   Być  może   jego   comiesięczne 

przelewy przez bank w Lockmaster nie trafiały do wyrodnego syna. W 

przeciwnym   razie   dlaczego   miałby   kontynuować   wpłaty   po   jego 

śmierci?

- Czy któraś z was znała syna doktora? - zwrócił się do obu 

kobiet.

- Nigdy nie przychodził do biblioteki - powiedziała Polly.

- Nie chodził na żadne z moich zajęć - dodała Mildred  - ale 

wiem,   że   w   szkole   sprawiał   kłopoty,   a   dla   swoich   rodziców   był 

źródłem ciągłych zmartwień.

- Przypuszczam, że zorganizowali mu olbrzymi pogrzeb i nie 

żałowali na to środków.

background image

- Nie, wręcz odwrotnie, było tylko pożegnanie w rezydencji, dla 

najbliższej rodziny. Jego matka, jak wiesz, była przywiązana do łóżka.

Jak   zawsze   sceptyczny,   Qwilleran   pomyślał,   że   wypadek 

samochodowy   nie   był   przypadkowy,   ale   że   ktoś   go   zaplanował. 

Pamiętał podobny skandal w Pickax, w który zamieszana była „dobra 

rodzina”.   Jeśli   tak   było   w   istocie,   to   pieniądze   doktora   szły   na 

opłacenie mordercy.

- Znowu idzie - wymamrotał Riker.

Właściwe danie zostało podane.

Polpettone alla bolognese! Verra smaczne!

- To wielki pulpet! - powiedział po spróbowaniu.

- Ale jest przepyszny! Chciałabym zabrać trochę do domu dla 

Bootsiego.

To   skłoniło   Qwillerana   do   opisania   reakcji   Koko   na   jego 

szkockie nagrania. Tego, jak zachowywał się, słysząc pewne dźwięki i 

głosy. Polly opowiedziała, jak lubi drażnić się z Bootsiem, kiedy ten 

siedzi na jej kolanach. Recytuje mu wtedy: „Podnieś w górę palce, 

palce, połóż je na pudle”.

- To mocne „p” drażni wrażliwe włoski w jego uszach i wtedy 

zdecydowanie protestuje.

- Teraz ja wam coś opowiem - powiedział Qwilleran. - Na jednej 

z moich taśm Lyle Compton opowiada o szkockim psychopacie, który 

podawał prostytutkom truciznę w trzech krajach. Jak tylko wymawia 

zdanie   „różowe   pigułki   dla   bladych   prostytutek”,   Koko   też   żywo 

background image

protestuje, mimo że dźwięki dochodzą z magnetofonu i nie powodują 

ruchu powietrza, który mógłby drażnić jego uszy.

- Wszyscy wiemy, że Koko to wyjątkowe zwierzę - powiedział 

przymilnie Riker. - Nadaje nowe znaczenie słowu „kot”... O Boże! 

Nadchodzi deser!

Zuccotto! Verra smaczne! - powiedziała pani Linguini.

Przejedzeni   goście   przyglądali   się   górom   bitej   śmietany, 

czekolady i orzechów, a z głośników dochodziły dźwięki arii ze sceny 

szaleństwa z opery „Łucja z Lammermoor”.

- Idealny podkład muzyczny!

Nagle muzyka zamilkła. Wszyscy goście podnieśli głowy, żeby 

zobaczyć,   jak   w   kuchennych   drzwiach   pojawia   się   pan   Linguini, 

ubrany   w   długi   fartuch   i   opadający   biały   czepek.   Pan   Linguini 

podszedł do Polly, ukląkł na jedno kolano i rozkładając szeroko ręce, 

zaśpiewał operowym barytonem:

Sto latti, sto latti

Niek dzije, dzije nam!

Sto latti, cara mia! 

Niek dzije, dzije nam!

Wszyscy   w   restauracji   bili   brawo.   Polly   klasnęła   w   dłonie   i 

spojrzała ciepło na Qwillerana. Znów rozległy się dźwięki arii z Łucji.

background image

- Nikt nie powiedział mi, że to twoje urodziny, Polly. Musisz 

być spod znaku Panny. To dlatego jesteś taka skromna, pracowita i 

pogodna.

Wieczór zakończyli espresso i z trudem wstali od stołu. Riker 

zaofiarował   się,   że   odwiezie   Mildred   do   jej   domku,   który   był 

dokładnie po drodze do jego domu w Indian Village.

Ha, ha! - pomyślał Qwilleran, dokładnie tak jak myślałem!

On i Polly jechali do domu w milczeniu. Ona była szczęśliwą 

kobietą, która za dużo zjadła, on specjalnie trzymał język za zębami. 

Miał ochotę powiedzieć, że nadal myśli, że jej przyjaciółka nie umarła 

z przyczyn naturalnych. Podejrzewał, że Melinda popełniła błąd przy 

przepisywaniu   leków.   Ale   to   były   urodziny   Polly   i   nie   chciał   ich 

zepsuć   kolejnymi   podejrzeniami.   Bliskiemu   przyjacielowi   powinno 

się móc powiedzieć wszystko, tak myślał, ale przyjaźń polegała też na 

tym, żeby wiedzieć, czego i kiedy nie mówić, to była lekcja, jakiej się 

nauczył po ostatnich wydarzeniach.

Kiedy   skręcili   w   Goodwinter   Boulevard,   słabe   światło 

staroświeckich   latarni   wydobywało   z   mroku   scenę   po   sobotnim 

koszmarze. Przednie światła ich samochodu ukazywały stosy śmieci w 

rynsztokach. Kiedy podjechali do rezydencji Gage'ów i zwolnili przed 

bramą,   reflektory   samochodu   omiotły   coś,   czego   tam   być   nie 

powinno:   kasztanowy   wóz,   zaparkowany   pod   prąd.   Za   kierownicą 

siedział brodaty mężczyzna.

- Znowu tu jest! - krzyknęła Polly.

background image

Rozdział piętnasty

Kiedy   Polly   krzyknęła,   Qwilleran   otworzył   drzwi   i   wysiadł, 

stając twarzą do zaparkowanego samochodu.

- Nie rób tego! - krzyknęła. - On może być niebezpieczny! 

Samochód natychmiast ruszył na wstecznym, a potem wystrzelił 

do przodu, zawrócił koło Qwillerana, o mało nie zahaczając o jego 

łokieć. Ruszył na Main Street, jadąc pod prąd i bez świateł.

-   Chodźmy   do   telefonu   -   powiedział   Qwilleran,   wsiadając 

szybko do samochodu. Nie zwlekając, ruszyli w stronę wozowni, w 

której mieszkała Polly.

Nocny patrol błyskawicznie odpowiedział na wezwanie. Za nim 

pojawił   się   komendant   Brodie,   oderwany   od   swoich   niedzielnych 

programów telewizyjnych.

- To był ten sam bandzior, który napadł na Polly w czerwcu. Ten 

sam sposób działania, ta sama broda. Wiem to na pewno, mimo że 

spuścił osłonę przeciwsłoneczną, jak tylko go oświetliłem. W czerwcu 

sprawdziłeś   kartotekę,   samochód   był   zarejestrowany   na   Charlesa 

Edwarda Martina z Charleston w Massachusetts.

- Czy dzisiaj spisałeś numery? - spytał Brodie.

background image

-   Odjechał   szybko,   bez   świateł,   ale   to   była   jasna   tablica   - 

podobna do tej, którą widziałem wcześniej. Włączył światła dopiero 

na   Main   Street,   skręcił   w   prawo...   Mówiłem   ci,   że   samochód   był 

widziany w Dimsdale, Mooseville i Indian Village, a ty żartowałeś coś 

na temat sprzedaży kwater na cmentarzu.

Brodie wydał z siebie pomruk. Przypominał sobie wydarzenia 

zeszłego lata, ale też przepraszał za swoją niefrasobliwość.

- Skoro już wyciągnęliśmy cię z twojego wygodnego fotela, to 

może   napijesz   się   kawy?...   Polly,   czy   możesz   zaparzyć   dzbanek 

kawy?

Siedziała zmartwiona na sofie, tuląc swojego kota.

- Oczywiście - powiedziała słabo i wyszła do kuchni. 

Zniżając głos, Qwilleran zwrócił się do Brodiego:

-   Dlaczego   ten   facet   czekał   na   Polly?   Mówiłem   ci   o   moich 

podejrzeniach. Kimkolwiek jest ten zwyrodnialec, wie, że ona jest ze 

mną związana, i planuje porwanie. Uwierz mi! - masował energicznie 

wąsy.   -   Na   dodatek   to   jest   ten   sam   facet,   który   ukradł   nożyk   na 

wyprzedaży u Goodwinterów.

Brodie nie miał ochoty na kawę, ale wlał w siebie cały kubek 

kilkoma łykami. Obiecał pełną współpracę i wrócił do domu, licząc, 

że zdąży na wiadomości o jedenastej.

Polly nerwowo przemierzała pokój.

- Dlaczego on tu węszy, Qwill? - spytała.

Miała własny rozum, mogła sobie odpowiedzieć na to pytanie i 

Qwilleran wiedział, że ona zna powód, jednak żadne z nich nie chciało 

background image

powiedzieć   tego   na   głos.   W   zamian   za   to   zapewnił   ją,   że   policja 

będzie pracowała nad tą sprawą.

- Sytuacja wymaga, żebyś miała ciągłą ochronę, Polly. Nie chcę, 

żebyś   gdziekolwiek   chodziła   sama.   Będę   cię   woził   do   pracy   i   do 

domu, będę cię zabierał na zakupy i wieczorne spotkania. Wiem, że to 

może być dla ciebie irytujące, ale to nie potrwa długo. Policja wie 

dokładnie, czego szukać, i wkrótce wezmą go na przesłuchania.

Qwilleran nie chciał jej zostawiać, zanim się zupełnie uspokoiła, 

i było już późno, kiedy wyszedł z wozowni. Prawie zapomniał dać jej 

prezentu urodzinowego. Widok błękitnego zestawu bardzo ją ucieszył, 

albo przynajmniej takie robiła wrażenie. Qwilleran nie był pewien, kto 

kogo pociesza i uspokaja.

Następnego   ranka,   po   odwiezieniu   Polly   do   biblioteki,   zabrał 

swój biały samochód do warsztatu Gippela.

-   Zrób   z   tym   gratem   porządek,   dobrze?   -   zwrócił   się   do 

głównego mechanika. - I proszę, dajcie mi jakiś zastępczy samochód 

na jeden dzień.

Samochody zastępcze, które oferował Gippel, miały przyzwoite 

silniki,   ale   karoseria   była   nijakiego   koloru,   zderzaki   były 

powgniatane, a tapicerka podarta. Wnętrza samochodów były brudne, 

ale takiego właśnie auta potrzebował Qwilleran na objazd po Moose 

County. Na początek skierował się do Dimsdale, gdzie jego wóz nie 

rzucał się w oczy. Nie znalazł tam kasztanowego samochodu. Potem 

pojechał do Mooseville i sprawdził w tawernie „Pod Wrakiem”, barze 

zwanym „Baa” i na zaniedbanym nabrzeżu, na którym, popełniając 

background image

olbrzymi błąd, wypożyczył kiedyś łódź. Stamtąd pojechał na wschód 

wzdłuż wybrzeża do bogatego kurortu zwanego Purple Point, który 

we wrześniowy poranek był całkowicie opustoszały. Jego następnym 

celem było miasteczko Brrr, biegun zimna w okręgu. Z północnego 

zachodu wiał już listopadowy wiatr i sceneria była jesienna. Nawet 

parking   przy   „Hotel   Booze”   był   pusty,   ale   Qwilleran   wszedł   do 

restauracji   „Pod   Czarnym   Niedźwiedziem”,   żeby   przywitać   się   z 

Garym   Prattem,   właścicielem.   Z   ciemną   zmierzwioną   czupryną   i 

długą brodą przypominał wypchanego niedźwiedzia, który witał gości 

przy wejściu.

- Gdzie się wszyscy podziali? - spytał Qwilleran.

-   Jest   wcześnie.   Koło   południa   zjawi   się   ze   czterech   starych 

bywalców. Co ci nalać? - automatycznie sięgnął po wodę squunk z 

lodem.

-   Zwiedzam   okolicę,   zanim   spadnie   śnieg.   Jakiej   zimy   się 

spodziewasz?

- Dużo śniegu, ale wczesne odwilże. Czytałem w gazecie, że 

byłeś w Szkocji. Jak ci się tam podobało?

- Sympatyczny kraj, przypomina mi Brrr. Dużo żeglowałeś w 

tym roku?

-   Nie   tyle,   ile   bym  chciał.   Biznes   szedł   mi   gładko,   nie   było 

czasu.

- Jeśli będziecie tak promować turystykę, to pożegnacie się z 

żaglami, ale wtedy będzie was stać na wyjazd zimą na Florydę.

- To nie dla mnie. Lubię tutejsze zimy. Mam psi zaprzęg.

background image

- Dużo tu przychodzi przyjezdnych?

- Tak, kilku zawsze się trafi.

- Natknąłeś się na gościa z Massachusetts, nazywa się Charles 

Martin, nosi brodę podobną do twojej? Jeździ kasztanowym wozem.

-   Był   tu   jeden   brodacz.   Próbował   sprzedać   aparaty   i   zegarki 

moim   klientom,   na   pewno   kradzione.   Wyrzuciłem   go   za   drzwi   - 

odpowiedział Gary.

Inni   właściciele   barów   przekazali   Qwilleranowi   podobne 

informacje. Nikt nie słyszał o Charlesie Martinie. Qwilleran odwiedził 

Sawdust City, North Kennebeck, Chipmunk, Trawnto i Wildcat. Tego 

dnia wypił dużo wody squunk.

Po powrocie oddał zastępczy wóz i odebrał Polly z biblioteki. 

Poszli razem na kolację. Osiem godzin spędzonych w realnym świecie 

systemu   dziesiętnego   Deweya   pozwoliło   jej   się   pozbierać   po 

wczorajszej   nocy,  ale   nie   po   wczorajszej   kolacji.   Wszystko,   na   co 

miała ochotę, to prosta sałatka i babeczka z otrębów.

- Co robiłeś cały dzień? - spytała, kiedy usiedli przy wysokim 

stole w jadłodajni „Lois's Luncheonette”.

- Jeździłem po okolicy. Szukałem tematów do mojej kolumny. 

To   był   idealny   dzień   na   wyjście   z   domu.   Pani   Fulgrove   przyszła 

posprzątać dom i ponarzekać na kocią sierść. Dopłacam jej za kocie 

włosy, ale ona nie przestała narzekać.

- Sprawdziłam etymologię nazwy Scotland Yard. W dwunastym 

wieku   był   w   Londynie   pałac,   w   którym   odwiedzano   szkockich 

królów. W późniejszych czasach został siedzibą tajnych służb.

background image

-   Polly,   jesteś   jedyną   osobą,   jaką   znam,   której   udaje   się 

wygrzebać wszystkie informacje.

-   Na   tym   polega   praca   bibliotekarza   -   odpowiedziała   z 

zawodową   dumą.   -   A   przy   okazji,   dzwonił   Gippel.   Mówił,   że 

dostawca   przysłał   złą   część,   więc   nie   będę   miała   samochodu   do 

piątku.

- Masz pełnoetatowego kierowcę ochotnika, nie ma problemu.

Jednocześnie   myślał:   jeśli   w   jej   garażu   nie   ma   żadnego 

samochodu,   to   bandyta   będzie   czekał,   aż   Polly   podjedzie.   Policja 

mogłaby   zastawić   pułapkę.   Zapamiętał,   żeby   pomówić   o   tym,   z 

Brodiem.

Odwożąc   Polly   do   domu,   zauważył,   że   ciężarówki   nadal 

wywożą   meble   z   domu   Goodwinterów.   Został   u   Polly   tylko   na 

kawałek ciasta i wrócił do składu nakarmić koty.

Drobiazgowo   skrupulatna   pani   Fulgrove   odjeżdżała   właśnie 

sprzed   domu,   kiedy   Qwilleran   podjeżdżał.   Pomachał   jej   ręką. 

Zmarszczona   twarz   kobiety   dawała   mu   jasno   do   zrozumienia,   że 

pracowała   dłużej,   niż   założyła,   z   powodu   ogromnej   ilości   kociej 

sierści, która była „dosłownie wszędzie”.

Wszedł tylnym wejściem. Spodziewał się, że powita go tupot 

kocich   łap   i  machanie   ogonów,   ale   koty   nie   wyszły   na   powitanie. 

Poszedł   do   kuchni,   żeby   zostawić   kluczyki   od   samochodu,   ale   ze 

zdziwieniem  zobaczył, że  szuflada,  w której  je  przechowywał, jest 

otwarta.   Szpara   była   wystarczająco   duża,   żeby   mała   kocia   łapka 

mogła pochwycić i wyciągnąć małego, aksamitnego misia.

background image

-   Ho,   ho!   -   powiedział   Qwilleran   i   ruszył   na   poszukiwania 

Tiny’ego Tima.

Jedyne,   co   znalazł,   to   osłabione   ze   zmęczenia   zwierzęta 

rozłożone na dywanie przed sofą. Robiły wrażenie zbyt słabych, żeby 

wskoczyć nawet na poduszki. Leżały rozciągnięte na bokach, oczy 

miały otwarte, ale nieobecne, ogony płasko na podłodze. Dotknął ich. 

Nosy miały ciepłe i ciepłe futerka.

Zadzwonił   do   kliniki   dla   zwierząt,   ale   była   zamknięta. 

Zaniepokojony wykręcił numer Lori Bamby, która wiedziała o kotach 

prawie wszystko.

- W czym jest problem, Qwill? - zapytała, odpowiadając tym 

samym na zdenerwowanie w jego głosie.

- Koty są chore. Wydaje mi się, że coś zjadły. Co mam robić? 

Gabinet  weterynaryjny  jest zamknięty.  Nie  powinny  mieć  płukania 

żołądków?

- Wiesz, co mogły zjeść?

- Wypchaną zabawkę, nie większą od myszy. Była w szufladzie 

kuchennej i myślę, że pani Fulgrove zostawiła ją otwartą.

- Czy to była waleriana?

- Nie, miniaturowy  miś pluszowy. Zachowują się, jakby były 

naćpane. Ich sierść jest rozgrzana do czerwoności.

- Nie panikuj, Qwill. Czy pani Fulgrove włączała pranie?

- Zawsze pierze ręczniki i pościel.

background image

- No to pewnie spały na suszarce, aż się prawie nie ugotowały. 

Nasze   cały   czas   to   robią,   wszystkie   pięć,   i   cały   dom   pachnie 

rozgrzanym kocim futerkiem.

- Uważasz, że nie zjadły misia?

- Mogły go żuć i trochę połknąć, ale w takim razie zwrócą go. 

Na twoim miejscu nie martwiłabym się.

- Dzięki, Lori, to duża ulga. Czy Nick jest w domu? Chciałbym 

zamienić z nim dwa słowa.

Kiedy jej mąż podszedł do telefonu, Qwilleran zrelacjonował mu 

przygodę z brodaczem i swoją wyprawę po okolicy.

- Żaden z właścicieli barów nie słyszał nazwiska Charles Martin, 

więc pewnie nie podaje prawdziwego nazwiska, jeśli w ogóle jakieś 

podaje. To mało towarzyski chłopak. Tak czy inaczej ciekawe, gdzie 

się ukrywa.

- Ja nadal stawiałbym na Shantytown - powiedział Nick. - Każdy 

może się tam zadekować. Jeśli podejrzewa, że policja go szuka, mógł 

ukryć   się   w   jednej   z   opuszczonych   kopalni.   Może   parkować 

samochód w budynku kopalni i nikt go nigdy nie wyśledzi.

-   W   porządku,   będziemy   w   kontakcie.   Czy   będziecie   chcieli 

wybrać się na premierę Makbeta? Zostawię w kasie dwa bilety na 

wasze nazwisko.

- Wiem, że Lori chętnie by poszła. Ja nie wiem zbyt dużo o 

Szekspirze, ale chyba spróbuję.

Makbet ci się spodoba, jest tam dużo przemocy.

- Nie mów mi o przemocy, mam jej dosyć w pracy. 

background image

Chwilę potem Qwilleran zadzwonił do Juniora Goodwintera.

- Zostawiłeś wiadomość na mojej sekretarce. Coś się stało?

- Mam dla ciebie wieści. Babcia Gage przyjechała z Florydy, 

przepisuje na mnie dom. Czy nadal jesteś zainteresowany?

- Na sto procent. - Teraz Qwilleran był przekonany, że powinien 

mieszkać blisko Polly.

- Ma podziemną salę balową - powiedział Junior, żeby osłodzić 

Qwilleranowi transakcję.

- Tego właśnie potrzebowałem! Czy mógłbym wprowadzić się, 

zanim spadnie śnieg?

- Tak, kiedy tylko dostanę papiery.

- Dobrze. Czy ty i Jody idziecie na premierę?

- Nie przegapilibyśmy tej okazji.

Zanim   Qwilleran   zdążył   przebrać   się   w   dres,   zanim   nawet 

otworzył zamiejscowe gazety, koty zaczęły wracać do życia. Ziewały, 

przeciągały się, wylizywały swoje futerko, lizały się nawzajem i w 

końcu dały mu do zrozumienia, że są głodne.

-   Wy   podłe   dranie!   Przestraszyłyście   mnie!   Co   zrobiłyście   z 

Tinym Timem? - dopytywał się.

Koty   ignorowały   go.   Poszły   na   miejsce,   gdzie   wydawał   im 

posiłki, i wpatrywały się w puste talerzyki.

Podczas gdy Qwilleran przygotowywał jedzenie, z gardła Koko 

wydobył   się   głośny   i   złowrogi   skowyt.   Kot   wskoczył   na   blat 

kuchenny   i   przez   okno   wpatrywał   się   w   ciemny   las.   Wsparty   na 

background image

tylnych nogach, wyciągnięty jak struna, był zbitą masą mięśni i futra. 

Jego ogon przybrał kształt znaku zapytania.

- Co tam jest, stary druhu? Co widzisz? - spytał Qwilleran.

Między drzewami mignęły mu światła samochodu, który zbliżał 

się   wolno   od   strony   parkingu   teatralnego.   Qwilleran   spojrzał   na 

zegarek, powinna się właśnie kończyć próba. To pewnie Dwight chce 

wpaść na krótką, poufną pogawędkę. Tylko dlaczego Koko jest tak 

wrogo   nastawiony?   Nie   miał   obiekcji   wobec   Dwighta   poprzednim 

razem.   Nie   pierwszy   raz   Koko   widzi   tajemnicze,   falujące   światła. 

Qwilleran włączył światła przed domem.

- Och, nie! Koko, miałeś rację!

Reflektory   oświetliły   smukły,   srebrny   samochód   sportowy,   z 

którego wysiadła Melinda. Wyszedł jej na spotkanie, nie żeby pokazać 

swoją gościnność, ale żeby pokierować ją do głównego wejścia. Jeśli 

będzie   się   upierała,   żeby   zostać,   chciał,   by   to   spotkanie   miało 

charakter oficjalny. Podszedł do niej i czekał, aż się odezwie. Opasał 

się   ramionami   gotowy   na   odparcie   jej   zwykłego,   zuchwałego 

powitania. Zadziwiła go.

-   Cześć,   Qwill   -   odezwała   się   przyjaźnie.   -   Właśnie 

skończyliśmy naszą pierwszą próbę w kostiumach. Dwight powiedział 

mi o twojej szopie, nie mogłam się powstrzymać od przyjścia, bardzo 

chciałabym ją zobaczyć.

- Podejdź od frontu i zrób wielkie wejście - powiedział chłodno.

To szopa była wielka, nie jego gość. Melinda miała na sobie 

typowy strój na próby: wytarte spodnie i wypłowiały podkoszulek. Na 

background image

ramiona zarzuciła wyciągnięty sweter. Jej perfumy wypełniły nocne 

powietrze.

-   Pamiętam   ten   sad,   kiedy   byliśmy   dziećmi   -   powiedziała.   - 

Razem   z   bratem   jeździliśmy   tą   dróżką,   szukając   jabłek,   ale   były 

zawsze   robaczywe.   Tata   powtarzał   nam,   żebyśmy   nie   chodzili   do 

szopy. Była pełna nietoperzy i szczurów.

Przed wejściem Qwilleran sięgnął do środka i naciskając jeden 

włącznik,   oświetlił   od   góry   całe   wnętrze   reflektorkami,   które 

wydobyły całą teatralność starego budynku, jego oryginalne galerie i 

kładki.

- Oooooch! - wykrzyknęła, jak to czynili przed nią inni goście 

Qwillerana.

Qwilleran zorientował się, że koty uciekły na górę, nie czekając 

nawet na jedzenie.

- Możesz wydawać tu wielkie przyjęcia.

-   Nie   jestem   zaciętym   imprezowiczem.   Po   prostu   lubię 

przestrzeń, a kotom podobają się kładki. - Starał się, żeby to, co mówi, 

brzmiało głupio i nudno.

- Gdzie są twoje maleństwa?

- Prawdopodobnie na jednej z galerii. - Nie zrobił żadnego gestu, 

który zachęciłby ją do obejrzenia reszty mieszkania.

Melinda   była   nienaturalnie   uprzejma.   Nie   było   śladu   po 

odważnych, dowcipnych zaczepkach.

- Zasłony są cudowne! To był twój pomysł?

background image

- Nie, Fran Brodie zaprojektowała całe umeblowanie... Napijesz 

się... szklankę jabłecznika?

- Brzmi nieźle.

Rzuciła torebkę na podłogę, a sweter położyła na krześle. Sama 

zwinęła się na sofie. Kiedy wrócił z tacą, powiedziała:

-   Qwill,   chciałam   ci   podziękować,   że   kupiłeś   obrazy   mojego 

taty.

- Nie mi dziękuj. Fundacja K kupiła je na wystawę.

- Ale to ty musiałeś podsunąć im ten pomysł. Po sto dolarów za 

sztukę - całość kosztowała sto jeden tysięcy pięćset dolarów. Foxy 

Fred sprzedałby je po tysiąc dolarów.

-   To   był   pomysł   Mildred   Hanstable,   jest   artystką   i   to   ona 

dostrzegła ich wartość.

Rozmowa   nie   kleiła   się.   Qwilleran   mógł   ją   ożywić,   zadając 

pytania o sztukę, klinikę, o jej życie w Bostonie, o wyprzedaż. Mógł 

się zdobyć na pewien stopień życzliwości, ale to by tylko przedłużyło 

jej wizytę, a miał nadzieję, że wyjdzie po jednej szklance jabłecznika. 

Była zbyt miła, podejrzewał, jaki może mieć motyw.

- Przepraszam, że cię niepokoiłam moim telefonem w zeszłym 

tygodniu. Byłam zalana. Przebacz mi.

- Oczywiście - odpowiedział. Co innego mógłby powiedzieć.

-   Czy   kiedykolwiek   myślisz   o   naszych   dawnych   dobrych 

czasach? Pamiętam tę szaloną kolację w „Otto's Tasty Eat’s” i piknik 

na podłodze w moim mieszkaniu, kiedy jedyny mebel, jaki tam stał, to 

background image

było łóżko... I oficjalne przyjęcie z odźwiernym i muzykami. Co się 

stało z tą miłą panią Cobb?

- Umarła.

- Znajomość z tobą była najlepszą rzeczą, jaka mi się w życiu 

przydarzyła. Mówię szczerze. Wielka szkoda, że trwała tak krótko - 

popatrzyła   na   niego   poważnie.   -   Uważałam,   że   jesteś   dla   mnie 

idealnym mężczyzną, i nadal tak uważam.

Żałobny wyraz na twarzy Qwillerana był nieprzejednany, kiedy 

przypomniał sobie mądrą radę swojej matki. Kiedy nie masz nic do 

powiedzenia,   nie   mów   nic.   Milczał   świadomie,   przyglądając   się 

oprawionym   drukom   przedstawiającym   zwierzęta,   a   Melinda 

wpatrywała   się   w  swoją   szklankę   jabłecznika.   W   końcu   Qwilleran 

zapytał:

- Jak dzisiaj poszła próba?

Wyrwał Melindę z zamyślenia.

- Dwight powiedział, że wystarczająco źle, żeby gwarantować 

sukces na premierze. Będziesz?

- Tak. Zawsze zabieram na premierę grupę przyjaciół.

- Przyjdziesz po przedstawieniu za kulisy?

- Niestety, recenzuję sztukę dla gazety, będę pędzić do mojej 

maszyny do pisania.

Omiotła szopę spojrzeniem.

-   Dlaczego   koty   nie   przychodzą?   Bardzo   chciałabym   je 

zobaczyć,   zanim   wyjdę.   Zawsze   lubiłam   małą   Yum   Yum.   -   O   ile 

background image

Qwilleran sobie przypominał, obie ignorowały się wzajemnie. - Koko 

wydawał mi się bardzo sprytny, chociaż chyba mnie nie lubił.

Wkrótce Qwilleran wyczuł, że jej wizyta zbliża się do końca, 

więc żeby go przyspieszyć, wezwał koty.

- Smakołyk! - zawołał w kierunku wyższych kondygnacji. Dał 

się słyszeć tupot ośmiu kocich łapek i dwa futrzane ciała rzuciły się na 

łeb na szyję w dół rampy.

- Słowo na „s” zawsze skutkuje, ale muszę im coś dać, inaczej 

strategia przestanie działać. Przepraszam cię na chwilę.

Wykorzystała tę okazję, żeby pokręcić się po parterze. Pytała o 

starą walizkę na maszynę do pisania, która wisiała nad jego biurkiem, 

dziwiła się liczbie szkockich nagrań, opatrzonych naklejkami „dzień 

pierwszy”, „dzień drugi”, i tak dalej.

-   Chciałabym   ich   kiedyś   posłuchać.   Twoja   kuchnia   jest 

olbrzymia! Nauczyłeś się gotować, Qwill?

- Nie - odpowiedział, nie udzielając dodatkowych wyjaśnień.

- Ja jestem całkiem niezłą kucharką. Moja specjalność to ryba po 

syczuańsku z nerkowcami smażona na głębokim tłuszczu.

Koko wylizał ponad połowę swojej kolacji i opuścił kuchnię z 

pewnością kogoś, kto dokładnie wie, gdzie się ma udać i dlaczego. 

Yum Yum ociągała się jednak i pozwoliła się wziąć na ręce.

- Spójrz na jej cudowne oczy! Czy nie jest kochana?

- Tak, to miły kot.

background image

-   Cóż,   myślę,   że   będzie   lepiej,   jeśli   już   pójdę.   Mam   jutro 

pacjentów od rana do wieczora. Zaczynam o siódmej w szpitalu. A 

wieczorem jest próba generalna.

- Jedź ostrożnie!

Podniosła swoją torebkę i rozejrzała się za swetrem.

- A co to jest? - jej twarz zmarszczyła się z obrzydzenia.

Sweter pokryty był czymś brązowym i oślizgłym.

- Przepraszam za to - powiedział Qwilleran, delikatnie sprzątając 

strawione resztki Tiny'ego Tima. - Koko chciał ci podarować prezent 

na odchodne. To jego ulubiona zabawka.

Szarmancko odprowadził swojego gościa do samochodu.

- Połamania kości w środę wieczorem!

Patrzył, jak srebrny wóz oddala się w lesie, i wrócił do środka. 

Koko   siedział   na  stoliku   kawowym,  był  z   siebie   wyraźnie   dumny. 

Była   to   jedna   z   takich   chwil,   kiedy   jego   wąsy   układały   się   w 

uśmiechu.

- Jesteś impertynenckim łobuzem! - powiedział mu Qwilleran z 

uwielbieniem. - A teraz powiedz mi, po co ona tu przyszła?

- Yow! - powiedział Koko. Qwilleran skubał wąsy.

-   Nie   przyszła   po   to,   żeby   zobaczyć  szopę...   nie   po   to,   żeby 

zobaczyć ciebie... nie po to, żeby porozmawiać o dawnych czasach. 

Jaki był jej cel?

background image

Rozdział szesnasty

Następnego   ranka,   po   niespodziewanej   wizycie   Melindy, 

Qwilleran odwoził Polly do pracy.

-   Wczoraj   ciężarówki   krążyły   po   naszej   ulicy   do   późna 

wieczorem, ale dzięki Bogu ostateczny termin jest do dzisiaj. To było 

wykańczające. Bootsie jest bardzo niepocieszony - powiedziała.

Qwilleran   zostawił   ją   pod   biblioteką   i   pojechał   dalej,   na 

komisariat,   żeby   sprawdzić,   czy   aresztowali   podejrzanego   z 

Goodwinter Boulevard. Tego ranka spokojne zazwyczaj biura policji 

buzowały   od   wytężonej   pracy.   Telefony   się   urywały,   komputer 

wyrabiał nadgodziny. Oficerowie wchodzili tylko po to, żeby odebrać 

rozkazy   i  wybiec   na   patrol.   Między   kolejnymi   rozmowami   Brodie 

odesłał ręką Qwillerana:

- Porozmawiamy później.

Nieprzyzwyczajony   do   tego,   żeby   odsyłano   go   z   kwitkiem, 

Qwilleran wycofał się z komisariatu i skierował do redakcji „Moose 

County coś tam”.

Nawet   w   sennym   zazwyczaj   dziale   miejskim   wyczuwało   się 

podniecenie, towarzyszące niezwykłym wiadomościom.

background image

- Co się stało na komisariacie? - spytał naczelnego.

-   To   cię   zwali   z   nóg   -   zapowiedział   Junior.   -   Roger   wrócił 

właśnie z kwatery głównej. Widziałeś te ciężarówki wywożące meble 

z wyprzedaży? Jedna z nich zaparkowała pod domem Grace Utley i 

wyprzątnęła   z   jej   domu   wszystkie   misie.   Wykorzystali   wyprzedaż 

jako   przykrywkę.   Wygląda   to   na   robotę   profesjonalistów   z   Nizin. 

Niedźwiadki lecą teraz pewnie do Kalifornii.

- Gdzie były siostry?

- Nadal w Minneapolis.

- Miały strażnika. Gdzie on wtedy był?

-   Zastraszony   bronią   i   związany.   Jego   żona   odwiedzała 

krewnych   w  Kennebeck,   wróciła   późno.   Znalazła   go   związanego   i 

zakneblowanego.   Ciekawe,   jak   przetransportowali   tysiąc   osiemset 

sześćdziesiąt dwa misie.

-   Załadowali   je   do   toreb   na   liście,   tych   dużych,   czarnych 

plastikowych toreb, tak mówi strażnik.

-   Zastanawiam   się,   czy   wzięli   Theodore'a.   Był   wart 

osiemdziesiąt tysięcy. Siostry zabrały na pewno Ulissesa i Ignace'a ze 

sobą. Czy to nie wygląda na miejscową robotę, Junior? Przepytałbym 

strażnika. Sprawdzę, czy lokalne supermarkety nie sprzedały większej 

liczby dużych worków w ciągu ostatnich dni. Rozmawiałeś z Grace 

Utley?

- Roger znalazł ją w Minneapolis. Jest wściekła, jej siostra jest 

pod opieką lekarza. Nie wracają. Mają zamiar tam zostać. Sprzedają 

background image

dom. Przybędzie nam kolejna nawiedzona chałupa. Powinni zmienić 

nazwę ulicy na Halloween Boulevard.

We wtorkowym wydaniu ukazała się krótka notatka poświęcona 

kradzieży, zakończona jak zwykle zdaniem „Śledztwo w toku”. Przez 

cały wtorek i środę Qwilleran, jeśli nie woził Polly i nie pomagał w 

kasie, to pisał tekst do swojej kolumny. Wszystkie bilety na premierę 

zostały   sprzedane   i   w   całym   Pickax   wyczuwało   się   gorączkowe 

oczekiwanie. Każdy, kto sam nie grał w sztuce, znał kogoś, kto w niej 

występował. Nabywcy biletów, każdy na swój sposób, komentowali 

to   niezwykłe   wydarzenie:   Doktor   Melinda   gra   żeńską   rolę 

pierwszoplanową...   Reżyser   jest   nowy   w   mieście,   nieżonaty...   Ten 

zabawny Derek Cuttlebrink też tam gra...

Wreszcie nadszedł wieczór i Qwilleran zabrał Polly do teatru.

- Wydaje mi się, że spodoba nam się to, co Dwight zrobił z 

Makbetem. Po pierwsze, wyciął tę cholernie długą scenę z Hekate.

- Dobre posunięcie - zgodziła się Polly. - Zresztą i tak nie napisał 

jej Szekspir.

Podekscytowani,   odświętnie   ubrani   mieszkańcy   Pickax 

gromadzili się pod markizami przed wejściem do teatru i tłoczyli się w 

lobby,   gdzie   rozwieszono   wystawę   zdjęć   z   wycieczki   „Śladami 

Ślicznego   Księcia”.   Jak   na   takie   małe   miasto   była   to   niezwykła 

okazja, którą wykorzystano do zaprezentowania najlepszych strojów. 

Polly   włożyła   swoją   wieczorową   suknię   i   perły,   Qwilleran   włożył 

garnitur.

background image

Kiedy   zajęli   swoje   miejsca   w   piątym   rzędzie   przy   przejściu, 

rodzina Jennifer Olson już tam była, cała dziesiątka. Babcia Olson 

machała   swoim   programem   na   widzów   zajmujących   sąsiednie 

miejsca, informując wszystkich, że jej wnuczka gra w przedstawieniu.

Powoli   wygaszono   światła   i   po   chwili   ciszy,   kiedy   wszyscy 

wstrzymali oddech, tajemnicze dźwięki fujarki wypełniły teatr. Nie 

była to melodia, tylko przerażające dźwięki z innego świata.

- Aż ciarki przechodzą - szepnęła Polly.

Przy   akompaniamencie   grzmotów   i   błyskawic   trzy   pokraczne 

szare   postacie   wślizgnęły   się   na   scenę.   Zgięte   wpół,   skrzeczącymi 

głosami rozpoczęły:

- Rychłoż się zejdziem znów przy blasku błyskawic i piorunów 

trzasku?   -  Jedna   wyglądała   jak   kot,   a   druga   jak   płaz.   -  Szpetność 

upięknia, piękność szpeci!

Widzowie   poddali   się   nastrojowi   i   historii,   która   od   sceny 

wejścia   króla   i   jego   synów   miała   ich   poprowadzić   ku   tragedii 

Makbeta. Wysłuchali raportu krwawiącego kapitana, a potem dźwięki 

fujarki   zmroziły   publiczność   i   na   scenę   wróciły   trzy   wiedźmy, 

świętujące przy uderzeniach bębnów sukces swoich knowań.

- Trąba brzmi, puzon dmie: Makbet, Makbet zbliża się! Przez 

rzędy   przebiegł   szmer   zachwytu,   kiedy   Larry   wyszedł   przed 

publiczność, wołając wielkim głosem:

- Cóż to za dzień brzydki i piękny zarazem!

Dwie sceny  później przed publicznością  stanęła Melinda jako 

Lady   Makbet.   Jej   kostium   wzbudził   sensację:   zwiewne   szaty 

background image

wyglądające  jak  futro  i  ozdobiony   klejnotami  welon.  Jednak  kiedy 

rozpoczęła   swój   monolog,   Qwilleran   i   Polly   wymienili   krótkie 

spojrzenia. W jej interpretacji brakowało energii i mocy. Mimo to akt 

pierwszy   trzymał   publiczność   w   ogromnym   napięciu.   Ludzie 

wstrzymywali oddechy, kiedy Makbet mordował króla. Zastygali w 

bezruchu   na   dźwięk   dzwonów   i   widok   zakrwawionych   sztyletów. 

Była   też   chwila   komicznego   odprężenia,   kiedy   Derek   Cuttlebrink, 

skurczony i zgięty w artretyczną pozę starego odźwiernego, wygłaszał 

swoją kwestię:

- Stuk, stuk, stuk, kto tam?

To   właśnie   szef  od   francuskich   frytek   był  głównym  tematem 

rozmów podczas przerwy.

Kiedy Qwilleran rozmawiał z Comptonami, Lyle zauważył:

-   Wydaje   mi   się,   że   można   by   pociąć  Makbeta  na   hasła   do 

naklejek   na   zderzaki:   „Co   się   raz   stało,   to   się   nie   odstanie!...   „, 

„Zgaśnij, wątłe światło... „, „Złóż się, Macduffie!”

- Qwill, jak ci się podobała Melinda? - spytała Lisa. - Według 

mnie przynudza!

Jej mąż zgodził się.

- Scena z lunatykowaniem jest w akcie drugim, ona zagrała ją w 

pierwszym.

Większość   widzów   w   oczekiwaniu   na   dzwonek,   nakazujący 

powrót   na  miejsca,   rozmawiała   o  zupełnie   innych  rzeczach,   jak  to 

bywa w małomiasteczkowej wspólnocie.

background image

- Hej, co myślicie o kradzieży pluszowych misiów?... Wszyscy 

na Goodwinter Boulevard odetchnęli po wyprzedaży!

Byli   tam   też   Nick   i   Lori   Bamba.   Nick   szepnął   coś   na   ucho 

Qwilleranowi, co ten przypomniał sobie odrobinę później.

W drugim akcie dziwna muzyka towarzyszyła tańcowi wiedźm 

wokół kotła.

- Trzykroć miauknął kot pręgowany!

Makbet,   nękany   przez   nieznane   choroby   i   nawiedzany   przez 

duchy,  traci   zmysły.  Lady   Makbet  lunatykuje   prześladowana   przez 

wizję zakrwawionych dłoni.

- Precz, przeklęta plamo! Precz, mówię!

Sytuacja się pogarsza, kiedy ich zamek zostaje otoczony przez 

tysięczną armię.

Qwilleran wyczekiwał swojej ulubionej frazy: „Ciągle to jutro, 

jutro i znów jutro wije się w ciasnym kółku od dnia do dnia”. Ale 

jednocześnie czuł się niespokojny. Patrzył na scenę, ale niczego nie 

widział. Zza sceny dobiegł go przeszywający kobiecy krzyk. Uderzył 

się ręką po wąsach i prawie wstał z krzesła.

- Powiedz Archowi, żeby odwiózł cię do domu - szepnął Polly. 

Chwilę później szedł szybkim krokiem w stronę wyjścia.

Na scenie Makbet wypowiadał słowa:

- Co znaczyły te krzyki?

A Seyton odpowiadał:

- Panie, królowa umarła.

background image

Qwilleran   nie   słyszał   już   tych   zdań,   biegł   przez   parking   do 

swojego samochodu. Ruszył przez las do szopy. Kiedy podjeżdżał, w 

oddali   mignęły   mu   czerwone   światła   oddalającego   się   przez   sad 

samochodu.   Automatyczne   światła   przed   szopą   i   w   środku   były 

włączone. Oświetlił reflektorami samochodu tylne wejście i zobaczył, 

że szyba w drzwiach jest wybita. Wyskoczył z auta i rzucił się pędem 

do kuchni. Pierwsza rzecz, jaką zobaczył, to była krew na terakocie.

- Koko! - krzyknął.

Kot siedział na szczycie lodówki, systematycznie wylizując łapy 

i szeroko rozstawione palce. Przez chwilę Qwilleran myślał, że Koko 

zaatakował napastnika i wypłoszył go. Na podłodze było jednak za 

dużo   krwi   na   zwykłe   podrapania   kocim   pazurem.   Bardziej 

prawdopodobne było to, że włamywacz pokaleczył się zbitym szkłem. 

Wezwał policję z kuchennego telefonu. Patrol zjawił się natychmiast. 

Za nim nadjechała policja stanowa. Włamanie  w domu Qwillerana 

miało wysoki priorytet.

Do przyjazdu policji oszacował straty: wybita szyba, sforsowane 

drzwi, brak dwóch przedmiotów.

- Jeden to radiomagnetofon, drugi - zestaw kaset z nagraniami ze 

Szkocji   i   wywiady   przeprowadzone   w   Moose   County.   Kasety   nie 

przedstawiają   żadnej   wartości,   chyba   że   komuś   zależało   na   treści 

nagrań,   co   jest   mało   prawdopodobne   -   relacjonował   oficerowi, 

zastanawiając się jednocześnie, czy tak jest w rzeczywistości.

- Pewnie myśleli, że to muzyka country albo rock. Kasety są dla 

tych dzieciaków jak cukierki - powiedział jeden z policjantów.

background image

- Myśli pan, że to był jakiś nieletni? - spytał Qwilleran. - To się 

zdarzyło tuż przed moim powrotem do domu. Widziałem samochód 

odjeżdżający przez sad w stronę Trevelyan. Albo im przeszkodziłem, 

albo znaleźli to, czego szukali. Sprzęt stał na moim biurku, widać go 

było   z   okna.   Światła   wewnątrz   zapalają   się   automatycznie   o 

zmierzchu.

- Wychodząc, powinien pan spuszczać rolety - poradził oficer. - 

Jest tu sporo łakomych kąsków dla złodziei.

-   Chyba   ma   pan   rację.   Co   się   dzieje   z   Pickax?...   Drobne 

kradzieże... profesjonalne włamania... Napaści.

-   Miasto   się   rozrasta,   przyjeżdżają   nowi   ludzie.   W   zeszłym 

tygodniu byliśmy w telewizji.

Koko obserwował policjantów ze stoickim spokojem ze szczytu 

lodówki. Jeden z nich, czując na plecach czyjś wzrok, odwrócił się 

nagle i spytał:

- Czy to jest ten kot, o którym Brodie ciągle mówi?

Jak   tylko   policjanci   wyszli   po   wstępnych   oględzinach, 

zachowanie Koko uległo nagłej zmianie. Kot wydał z siebie głośny 

skowyt z dna żołądka, który zakończył się wysokim piskiem.

- Na miłość boską! O co chodzi? - wykrztusił z siebie Qwilleran, 

ale już wiedział. - Gdzie jest Yum Yum?

Miała dziesiątki sekretnych miejsc, w których mogła zniknąć jak 

za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, kiedy tylko obcy pojawiali się 

w domu.

background image

- Smakołyk! - krzyczał Qwilleran, a potem nasłuchiwał miękkich 

stąpnięć, które zapowiadały nadejście kotki. Panowała jednak głucha 

cisza.

- Smakołyk! - jego głos odbijał się echem między galeriami i 

kładkami,   ale   nie   było   najmniejszego   skrzypnięcia   ani   odgłosu 

kroków.   Nawet   Koko   ignorował   słowo   na   „s”,   któremu   dotąd   nie 

potrafił się oprzeć. Siedział na lodówce jak skamieniały.

Qwilleran   zrzucił   płaszcz   i   rozwiązał   krawat.   Wyciągnął   ze 

schowka mocną latarkę i wyruszył na poszukiwania. Przeszukał każdą 

znaną   mu   kryjówkę,   sprawdził   nad   i   pod   meblami,   na   wszystkich 

kładkach i belkach, w każdej szufladzie i szafie... wszystko to, cały 

czas nawołując ją po imieniu.

Nie widział świateł pojazdu zbliżającego się do składu od strony 

lasu,   ale   usłyszał   stukanie   w   to,   co   zostało   z   drzwi   wejściowych. 

Wyglądając znad poręczy galerii, zobaczył Nicka i Lori zaglądających 

pytająco do kuchni.

- Czy to krew? - zapytał Nick.

- Co się stało Koko? - pytała Lori.

Kiedy  Qwilleran   z latarką  w ręku  schodził w  dół po  rampie, 

Nick zawołał do niego:

- Złapałem wezwanie na moim radiu, kiedy wyszliśmy z teatru. 

Jak źle to wygląda?

Qwilleran ledwo mógł zmusić się do powiedzenia, co myśli.

- Wygląda to tak, że... chyba ukradli Yum Yum.

- Ukradli Yum Yum?! - powtórzyli chórem.

background image

- Była tu policja, zgłosiłem kradzież magnetofonu i kaset. Nie 

wiedziałem, że jej nie ma. Szukałem już wszędzie. Jestem pewien, że 

jej nie ma. Panuje tu taka pustka jak wtedy, kiedy jej nie ma.

Podniósł z ziemi pilnik i przełamał go na pół.

- Koko wie, że stało się coś okropnego. On wie, że ona zniknęła.

- Dlaczego mieliby ją zabrać? - zastanawiała się Lori.

Nad tym Qwilleran wolał nie rozmyślać. Chodził bez celu tam i 

z powrotem, uderzając palcami po wąsach. Nick podszedł do telefonu.

- Zadzwonię jeszcze raz na policję.

Qwilleran i Koko, który nadal siedział na lodówce, popatrzyli na 

siebie.

- Jedną chwilę, Nick. W teatrze powiedziałeś mi, że dzisiaj znów 

widziałeś tego faceta z Goodwinter Boulevard.

- Tak. Jego samochód był zaparkowany przy „Dimsdale Bistro”, 

więc wszedłem do środka i usiadłem przy barze obok tego brodatego 

faceta. Kucharz nazwał go Chuck. Próbowałem go zagadnąć o ryby i 

bejsbol,   ale   nie   odezwał  się.   Odniosłem   wrażenie,   że   był  na   haju. 

Jestem pewien, że pomieszkuje w Shantytown.

- Jedźmy  tam - powiedział pod wpływem impulsu  Qwilleran, 

sięgając po marynarkę.

- Myślisz, że to on się tu włamał?

-   Wszystko   zaczyna   się   układać   w   jedną   całość   -   przeczesał 

energicznie wąsy opuszkami palców.

- Dobrze, weźmiemy mój samochód, ma wszystko, czego nam 

potrzeba.

background image

- Lori, zaopiekuj się Koko - poprosił Qwilleran. - Zachowuje się 

jak zombi.

Droga   z   Pickax   była   prosta,   a   Nick   jechał   szybko.   Z 

Ittibittiwassee Road skręcił w lewo w zalesione slumsy. Samochód 

kołysał się na wyboistej drodze, która wiła się wśród drzew. Przednie 

światła oświetlały rudery i zardzewiałe samochody.

- Jeśli nie znajdziemy jego samochodu tutaj, to spróbujemy z 

drugiej strony, przy kopalni.

Na   myśl   o   opuszczonej   kopalni   i   wszystkim,   co   się   z   nią 

wiązało, Qwilleran poczuł mdłości.

- Jest! Jest tam! - powiedział.

Nick   wyłączył   światła   i   zaparkował   na   kępie   chwastów   za 

zdezelowaną ciężarówką.

- Jeśli to ten, którego szukamy, wezwę policję.

- Jak to rozegramy?

- Ja skłonię go, żeby otworzył, ty się schowasz do momentu, 

kiedy nie postawię stopy na progu.

- Ja pójdę pierwszy.

- Nie, Qwill, twoje wąsy są zbyt charakterystyczne. Podaj mi 

pistolet ze schowka. Wezmę go na wszelki wypadek.

- Uważaj na drzwi od samochodu - powiedział Qwilleran, kiedy 

wysiadali w chwasty.

Kasztanowy wóz stał pod rozpadającą się przyczepą mieszkalną. 

Przez małe okienko sączyło się światło. Grało radio. Dwaj mężczyźni 

podeszli ostrożnie do okna. Przez otwór widać było część wnętrza. Na 

background image

pryczy leżał brodaty mężczyzna, kompletnie ubrany, i pociągał piwo z 

półlitrowej butelki. Mimo że był zarośnięty, widać było, że ma pocięte 

czoło. Drugie rozcięcie, pokryte zaschłą krwią, szło od zapuchniętego 

oka.

Qwilleran pomyślał, że facet nie mógł nabawić się tych ran w 

zetknięciu z szybą, chyba że wyważał drzwi głową. Z całą pewnością 

to były ślady kocich pazurów. Wyszeptał do Nicka:

- Widzę w środku mój magnetofon i kasety.

Posunęli się naprzód. Potem Nick zakołatał do drzwi i zawołał 

przyjaznym głosem:

- Hej, Chuck! Mam burgery i piwo z baru.

Po chwili oczekiwania drzwi uchyliły się ostrożnie. Otworzyły 

się na zewnątrz i Nick pokazał, na co go stać.

- Kurde, człowieku! Co ci się stało? Biłeś się czy co?

- Kim jesteś? - wymamrotał brodaty mężczyzna.

- Znasz mnie, jestem Harry z baru. - Obaj mężczyźni weszli do 

środka, kiedy brodacz cofnął się niepewnie.

- Jesteście glinami!

- Do diabła, nie! Ja jestem Harry, nie pamiętasz mnie? A to mój 

wuj Bob.

W zaśmieconej przyczepie panował ohydny smród. Pełno było 

tam elektronicznego sprzętu, a na zlewie leżał srebrny scyzoryk.

- Co wy tu robicie?

- Chcemy cię tylko ostrzec, Chuck. Gliny siedzą ci na ogonie. 

Musisz się stąd zmywać.

background image

- Gdzie jest piwo?

- Zapomnij o piwie, chłopie - powiedział Qwilleran z wujowską 

troską.   -   Potrzebujesz   lekarza...   Harry,   czy   możemy   go   zabrać   do 

lekarza?...   Tak,   synu,   możesz   stracić   oko,   jeśli   się   go   szybko   nie 

opatrzy. Gdzie się tak poraniłeś?

- Hmmm... w lesie - odpowiedział bezmyślnie.

- Musiał cię zaatakować ryś! Od czegoś takiego można dostać 

zakażenia krwi! Musimy cię zawieźć do szpitala na zastrzyk, synu, 

inaczej   możesz   umrzeć!   Czy   to   był   ryś?...   A   może   to   był   kot?   - 

Qwilleran położył nacisk na ostatnie zdanie.

Ranny brodacz spojrzał na niego podejrzliwie. Qwilleran, który 

wdychał cuchnące powietrze jak zawodowy nos, nagle schylił się i 

zawołał:

- Smakołyk!

- Now! - zza drzwi do małego schowka dobył się przeszywający 

uszy pisk.

Qwilleran otworzył drzwiczki, za którymi znajdowała się toaleta 

wielkości   szafki.   Yum   Yum   siedziała   niepewnie   na   brzegu.   Była 

mokra. Musiała wpaść do zardzewiałej muszli.

Qwilleran zerwał marynarkę i otulił nią kotkę, szepcząc jej do 

ucha uspokajające słowa.

- Zabierz ją do samochodu - zwrócił się do Nicka. - Zostań z nią. 

Wiesz, co masz robić. Ja chcę porozmawiać przez chwilę z Chuckiem.

background image

Yum Yum znała Nicka i mruczała spokojnie, kiedy wynosił ją z 

przyczepy. Wychodząc, Nick wyjął broń z kieszeni i położył ją na 

zlewie.

Podnosząc   ostrożnie   pistolet,   Qwilleran   odezwał   się   do 

brodacza:

-  Usiądź,   synu.   Wyglądasz   na  chorego.   Trucizna   przenika   do 

krwi.   Chcę   ci   dać   kilka   rad,   zanim   przyjedzie   tu   policja.   Będą   ci 

zadawać mnóstwo pytań, lepiej, żebyś miał gotowe odpowiedzi.

Brodacz usiadł na pryczy, był wyraźnie skołowany.

- Skąd masz te wszystkie radia i aparaty fotograficzne? - zaczął 

Qwilleran.   -   Skąd   masz   ten   scyzoryk?   Co   cię   tu   sprowadza   z 

Massachusetts? Czy znasz kogoś w Pickax? Czy masz tu wspólnika? 

Dlaczego włamałeś się do mojego składu i zabrałeś mojego kota? Czy 

myślałeś,   że   zapłacę   dużo   pieniędzy,   żeby   go   odzyskać?   Kto   ci 

powiedział,   że   mam   cennego   kota?   Czy   to   był   pomysł   twojego 

wspólnika? Jak się nazywałeś, zanim zmieniłeś nazwisko na Charles 

Edward Martin?

Od strony lasu zbliżały się samochody na sygnale.

- Nadjeżdżają. Lepiej powiedz policji wszystko, co wiesz, albo 

wpadniesz w tarapaty. Lepiej wydaj swojego wspólnika, bo inaczej ty 

pójdziesz siedzieć, a jemu się upiecze. Już są... A teraz, jeśli nie masz 

nic przeciwko temu, zabiorę ze sobą moje kasety i magnetofon.

W drodze do miasta Qwilleran przytulał mocno Yum Yum. Zza 

odchylonej   marynarki   wystawał   tylko   jej   nosek.   Patrzyła   na   niego 

pełnymi ufności oczami i kontemplowała jego wąsy.

background image

-   Ten   facet   nie   jest   groźnym   przestępcą.   Ma   instynkty 

kryminalisty, ale ograniczone umiejętności - odezwał się Qwilleran.

- Jest kompletnie otumaniony - odparł Nick. - Od alkoholu albo 

narkotyków, albo od obydwu naraz. Widziałem wielu takich. Jednego 

tylko nie rozumiem. Jak mu się udało zabrać Yum Yum? Jest zawsze 

taka nieufna wobec nieznajomych.

Qwilleran nie był jeszcze gotowy na opowiedzenie całej historii. 

Nawet Nickowi. Powiedział tylko:

-   Ona   lubi   brody.   Poszłaby   w   ogień   za   wszystkim,   co 

przypomina   szczotkę.   Zdaje   mi   się,   że   początkowo   miał   zamiar 

wykraść któregoś kota dla okupu. Kiedy ją zamknął w samochodzie, 

wrócił po magnetofon, który widział na moim biurku. Wtedy Koko 

skoczył na niego ze szczytu lodówki i podrapał go do krwi.

- Mmmmmmmmmmmmm - mruczała Yum Yum.

- Tak, kochanie, zaraz będziemy w domu i wykąpiemy cię.

- Skąd wiedziałeś, że jest w tej latrynie?

- W smrodzie, który tam panował, wyczułem znajomą nutę kota, 

zdenerwowanego   kota!   Doskonale   go   znam!   Wszędzie   była   kocia 

sierść.   Wyobrażam   sobie,   jak   latała   po   tej   przyczepie.   Jak   burza 

śniegowa!   Wreszcie   znalazła   schronienie   w   tym   odrażającym 

wychodku! Moje biedne maleństwo!

Przed wyjściem Lori wykąpała Yum Yum, a Qwilleran otulił ją 

w ciepłe ręczniki. W tym czasie Nick zabił dziurę po wybitej szybie.

- Głupio mi, że trzymam was tak po nocy. Macie opiekunkę do 

dzieci?

background image

- Mama Nicka nocuje u nas - powiedziała Lori. - Bogu niech 

będą dzięki za teściowe!

- Skąd możesz być pewien, Qwill, że porywacz Yum Yum to 

facet z Goodwinter Boulevard? - zapytał Nick.

- To przeczucie - Qwilleran pocierał wąsy pięścią.

Po   ich   wyjściu   Qwilleran   musiał   nadal   napisać   recenzję   do 

czwartkowej gazety, ale syjamczyki potrzebowały pocieszenia, więc 

dorzucił do kominka  i zrobił kotom miejsce  na kolanach. Obydwa 

ulokowały się na jego nogach. Yum Yum zapadła się w nie ciężko, 

opierając   brodę   na   jego   nadgarstku.   Nawet   Koko,   który   unikał 

czułości, wtulił się w jego brzuch.

Dopiero wtedy Qwilleran mógł obiektywnie pomyśleć. Widział 

już   nagłówki   z   jutrzejszej   gazety.   „Potomek   Goodwinterów 

odnaleziony żywy, siedzi w areszcie”. Próbował sobie przypomnieć, 

kiedy po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że facet z Goodwinter 

Boulevard jest synem doktora Hala. To mogło brzmieć absurdalnie, 

ale pudełko pilników, które ukradła Yum Yum, naprowadziło go na 

ten trop. Ktoś mu powiedział, chyba Carol Lanspeak, że brat Melindy 

nazywał się Phil Nick, co było dość częstym zestawieniem w książce 

telefonicznej Pickax. Za każdym razem, kiedy znajdował na podłodze 

porzucony   pilnik,   Qwilleranowi   przychodził   na   myśl   syn   doktora, 

który zginął w wypadku... Później staruszek w domu opieki opowładał 

mu   o   miesięcznych   wpłatach   doktora   Hala.   Phil   Nick   nie   był 

pierwszym wygnańcem z Moose County. Miejscowi historycy pisali, 

że wpływowe rodziny często wyprawiały niewygodnych krewnych do 

background image

dalekich miast na Nizinach, żeby uniknąć zniesławienia rodzinnego 

nazwiska.   Co   się   tyczyło   przelewów   po   śmierci   Phila   Nicka,   to 

Qwilleran   potrafił   podać   kilka   wyjaśnień,   ale   ostatecznie   przyjął 

najbardziej prawdopodobne: Phil Nick nadal żył. Kilka dni później 

spotkał   podejrzanego   brodacza   na   rekonesansie   u   Goodwinterów, 

gdzie   przeglądał   rodzinne   pamiątki:   stare   płyty,  świnkę   skarbonkę, 

scyzoryk   doktora   z   jego   monogramem,   zdjęcie   w   srebrnej   ramce. 

Rozmawiając z nim, zdał sobie sprawę, że broda przykrywa wąską 

twarz, którą w Moose County nazywano twarzą Goodwinterów.

Później   Qwilleran   próbował   ustalić,   kiedy   po   raz   pierwszy 

przyszło mu do głowy, że brodacz musi mieć wspólnika.

Facet   mógł   sam   przeprowadzić   proste   akcje   typu   kradzież 

scyzoryka. Urodził się w Moose County i dobrze wiedział, kiedy jest 

najlepsza   chwila   na   włamanie   do   domków   letniskowych   w   Purple 

Point.   Nie   był   jednak   wystarczająco   sprytny,   żeby   w   pojedynkę 

zaplanować   porwanie.   Co   więcej,   po   tylu   latach   spędzonych   na 

Nizinach,   skąd   mógłby   wiedzieć   o   bogactwie   Qwillerana   i   jego 

związku z Polly? Skąd mógł wiedzieć o odnowionej szopie w sadzie i 

obsesyjnej  trosce  Qwillerana   o  koty?  A  już  z  pewnością  nie   mógł 

wiedzieć, że w środę wieczorem Qwilleran będzie w teatrze.

Odkrycie, że facet z Goodwinter Boulevard to zmartwychwstały 

Phil Nick Goodwinter, było kluczem do wszystkich zagadek. Łącznie 

z   tą,   co   kasztanowy   wóz   robił   na   ekskluzywnym   osiedlu   Indian 

Village. Stało się też jasne, dlaczego Melinda wpadła na towarzyską 

background image

pogawędkę po poniedziałkowej próbie i dlaczego tak usilnie starała 

się być miła.

Teraz Qwilleran wiedział już mniej więcej, co się wydarzyło. 

Melinda wpadła, żeby wybadać sytuację, a on zagrał dokładnie tak, 

jak tego chciała. Podzielił się z nią tajemniczym słowem na „s” i tym, 

jak działa jego strategia. Ganił się w duszy za to, jakim był głupcem! 

Pamiętał jej zainteresowanie szkockimi nagraniami, które Phil Nick 

miał zabrać, tak na wszelki wypadek, gdyby zawierały obciążające ją 

informacje.

Ogień   w   kominku   wygasł.   Qwilleran   przeniósł   pogrążone   we 

śnie   syjamczyki   do   ich   pokoju   na   poddaszu   i   napisał   recenzję 

Makbeta.

background image

Rozdział siedemnasty

Kiedy koty i reszta Pickax pogrążone były we śnie, Qwilleran 

pisał   swoją   recenzję   Makbeta.   Chwalił   Larry'ego   i   był   miły   dla 

Melindy.   Uprzejmość,   jak   się   nauczył,   była   najlepszym   środkiem 

literackim w pisaniu krytyk teatralnych dla małych miasteczek. Aby 

zachować   pozory   przyzwoitości,   wyraził   opinię,   że   wyświetlanie   z 

projektora   obrazu   sztyletu   na   tylną   ścianę   sceny,   kiedy   Makbet 

wypowiada   słowa:   „Jestli   to   sztylet,   co   przed   sobą   widzę?”,   było 

niepotrzebną przesadą.

Był przekonany, że jego recenzja jest wystarczająco przychylna. 

Położył się spać, nie zapominając nastawić budzika. Następnego ranka 

miał   odwieźć   Polly   do   biblioteki.   Mimo   że   brodacz   z   Goodwinter 

Boulevard   siedział   w   areszcie,   to   jej   samochód   nadal   czekał   w 

warsztacie na nowy gaźnik.

- Martwiłam się twoim nagłym wyjściem - powiedziała, kiedy 

się spotkali - ale Arch powiedział mi, że pracy krytyka towarzyszy 

odrobina teatralności.

-   Jest   w   tym   ziarenko   prawdy   -   odpowiedział   wymijająco.   - 

Opowiem ci całą historię, kiedy oboje będziemy mieli więcej czasu. 

background image

Tymczasem mam do ciebie prośbę. Chciałbym cię prosić o przysługę. 

Tylko bez żadnych „ale”, „jeśli” i „może”. Nie zastanawiaj się teraz 

dlaczego. Po prostu zrób to.

-   Cóż   -   odpowiedziała,   zastrzegając   się:   -   Czy   to   aż   takie 

straszne?

- Poproś swoją szwagierkę, żeby rzuciła okiem na kartę Irmy w 

rejestracji kliniki. Ciekawi mnie faktyczny stan jej serca i lekarstwa, 

jakie brała.

- Jesteś jak pies, który dotąd węszy, aż dostanie kość. Nie jestem 

pewna, czy to etyczne, ale poproszę ją w niedzielę po mszy.

-   Zadzwoń   do   niej   dzisiaj,   weź   ją   na   lunch   do   „Lois's 

Lunchonette”.   Na   mój   rachunek...   Tylko   nie   jedzcie   za   dużo   - 

zażartował, żeby rozładować poważny wydźwięk jego prośby.

- Jestem powalona twoją hojnością.

-   Wybierasz   się   na   kobiecy   wieczór?   Zabiorę   cię   i   potem 

przyjadę po ciebie. Będziesz mi mogła zrelacjonować, co powiedziała. 

Jeśli to nieetyczne, poproś, żeby i tak to zrobiła. Nikomu nie powiem.

-   Zgłaszam   protest,   kochanie   -   westchnęła,   wychodząc   z 

samochodu.

- Dobrego dnia! Mam nadzieję, że wydasz dużo nowych kart 

bibliotecznych!

Z biblioteki pojechał do redakcji „Moose County coś tam”, gdzie 

wszyscy   z   zapartym   tchem   czekali   na   jego   recenzję.   Arch   Riker 

wezwał go do swojego pokoju.

background image

- Człowieku, ale będzie z tego historia! - powiedział wydawca, 

machając przed nim gotowym artykułem. - Jest złożony i czekamy 

tylko, aż twojemu włamywaczowi postawią oficjalne zarzuty. Czy to 

dlatego wybiegłeś wczoraj z teatru? Musisz mieć wszczepiony jakiś 

alarm antywłamaniowy pod skórę! Czy może to Koko powiadomił cię 

bezprzewodowym łączem mózgowym? - Riker nie przepuścił nigdy 

okazji,   żeby   żartobliwie   zakpić   z   nietypowych   zdolności   ulubieńca 

Qwillerana, których nie był w stanie pojąć. Podał Qwilleranowi tekst.

WŁAMANIE DEMASKUJE OSZUSTWO GOODWINTERA

Podejrzany został oskarżony o włamanie do rezydencji Jamesa  

Qwillerana w Pickax. Wydarzenie miało miejsce w środę w nocy i  

zdemaskowało   trwające   sześć   lat   oszustwo.   Podejrzany,   Charles  

Edward Martin z Charleston w Massachusetts, okazał się być Philem  

Nickiem   Goodwinterem,   oficjalnie   zmarłym   w   wypadku  

samochodowym w New Jersey Turnpike, sześć lat temu. Zgodnie z  

dokumentami   wtedy   właśnie   jego   nazwisko   zostało   oficjalnie  

zmienione.   Oskarżony   jest   synem   zmarłego   niedawno   doktora  

Halifaksa Goodwintera.

Przedmioty   skradzione   z   rezydencji   Qwillerana   zostały  

zwrócone.   Rozmiary   szkód   nie   są   jeszcze   znane.   W   posiadaniu  

oskarżonego   znajdowały   się   także   przedmioty   zidentyfikowane   jako  

skradzione   z   domków   letniskowych   w   Purple   Point   w   zeszłym  

tygodniu.   Całkowita   wartość   przedmiotów   znalezionych   w   miejscu  

background image

zamieszkania oskarżonego wyniosła siedem tysięcy pięćset dolarów.  

Postawiono zarzuty kradzieży w sklepach i włóczęgostwa.

Oskarżony jest więźniem policji w szpitalu w Pickax, na okres  

leczenia z ran, które odniósł w środę wieczorem podczas włamania.

Qwilleran, chcąc podrażnić Rikera, powiedział pogardliwie:

- Czy to wszystkie informacje, jakie udało wam się zebrać?

- Czy wiesz coś, o czym my nie wiemy?

- Mnóstwo! - odpowiedział Qwilleran, robiąc mądrą minę.

W drzwiach stanął Junior.

- No i jak ci się podoba mój nagłówek, Qwill? Przykro mi to 

robić   kuzynce   Melindzie,   ale   to   największa   sprawa   od   czasów 

VanBrooka.   Próbowaliśmy   się   z   nią   skontaktować   w   sprawie 

szczegółów, ale nie możemy jej znaleźć. Phil Nick już wcześniej był 

notowany w policyjnych kartotekach, więc włamania jej nie zaskoczą.

Akurat, pomyślał Qwilleran.

- Obracał się w kręgu wandali z Chipmunk jeszcze w liceum. To 

duża niespodzianka, że on żyje. Jego ojciec utrzymywał przez sześć 

lat,   że   syn   zginął   w   wypadku.   Myślisz,   że   Melinda   była   jego 

wspólniczką   w   tym   oszustwie   czy   tylko   naiwną   ofiarą,   jak   my 

wszyscy?

- Czy jest coś, co chciałbyś powiedzieć starym kumplom, Qwill?

- Jeszcze nie - nie miał najmniejszej ochoty zdradzać bolesnych 

szczegółów porwania Yum Yum. Ze względu na tożsamość wspólnika 

Phila Nicka musiał przemilczeć to, co wiedział o nim samym. - Do 

background image

zobaczenia   później!   -   pożegnał  się,   machając   im   nonszalancko,   co 

miało   ich   zbić   z   tropu.   Chciał   jak   najszybciej   zobaczyć   się   z 

komendantem policji.

Brodie pozdrowił go, jak tylko stanął w progu komisariatu.

- Widzę, że znowu trafiłeś na łamy gazety!

- Powinieneś podziękować mi, że odwalam za ciebie robotę! - 

odciął się Qwilleran.

- Jak go znalazłeś?

-   Nick   Bamba,   który   ma   sokoli   wzrok,   wyśledził   samochód 

faceta   z   Goodwinter   Boulevard   w   okolicach   Dimsdale,   wtedy   już 

wiedziałem, że to Phil Nick. Włamał się do mojego domu i porwał 

kotkę.

- Co takiego? Nie zgłosiłeś nic podobnego!

-  Nie   wiedziałem  jeszcze  o   tym,   kiedy   przyjechał  patrol.   Jak 

tylko zorientowałem się, że jej nie ma, Nick i ja odszukaliśmy Phila w 

Shantytown, odzyskaliśmy Yum Yum i wezwaliśmy was. Czy Phil 

Nick podał nazwisko wspólnika?

Komendant spojrzał na niego nieprzychylnie.

- O tym też wiesz?

-   To   jasne,   że   musiał   mieć   wspólnika.   Tylko   Melinda   się 

nadawała. Zachowywała się irracjonalnie, odkąd wróciła z Bostonu. 

Niektórzy podejrzewali, że to przez narkotyki.

- Cieszę się, że nasz dobry stary doktor nie dożył tej chwili. To 

by go zabiło!

- Co zamierzasz z nią zrobić? - spytał Qwilleran.

background image

- To zależy od prokuratury... Jeśli chcesz znać moje zdanie, to w 

żyłach jej matki płynęła zła krew.

-   Przypuszczam,   że   nie   mieliście   problemów   z   uzyskaniem 

informacji od Phila Nicka.

-   Nie   mieliśmy   wcześniej   bardziej   udanej   współpracy   z 

podejrzanym. Jego siostra wiedziała o wszystkim. Przez cały okres jej 

pobytu w Bostonie utrzymywali ze sobą kontakt. Po śmierci doktora 

nadal wysyłała Philowi pieniądze raz w miesiącu. Nie pojawił się na 

pogrzebie ojca w lipcu, przyjechał dopiero zainkasować w gotówce 

swoją część spadku. Kiedy to nie wyszło, Melinda podpowiedziała mu 

inny sposób na szybkie wzbogacenie się. Należało tylko pozbyć się 

pani Duncan.

A   więc   tak   to   wyglądało,   z   przerażeniem   zdał   sobie   sprawę 

Qwilleran. Nie porwanie, tylko morderstwo! Brodie spojrzał na niego 

ze współczuciem.

- Usiądź, zrób sobie kawę. 

Qwilleran skorzystał z propozycji.

-   Melinda   zawsze   chciała   wydać   się   za   fortunę 

Klingenschoenów. Prześladowała mnie całe lato, jechała za mną przez 

pół Szkocji. W zeszłą niedzielę Phil o mało co nie dopadł Polly, wiesz 

o tym. Następnego wieczoru Melinda zjawiła się u mnie po próbie. 

Udawała   niewiniątko,   żadnej   nachalności,   wcielenie   dobroci.   Nie 

mogłem jej przejrzeć. Teraz już wiem, o co jej chodziło. Spiskowała z 

Philem   Nickiem,   chcieli   porwać   moje   koty   dla   okupu!   Ta   kobieta 

potrzebuje pomocy!

background image

Po   wizycie   u   Brodiego   Qwilleran   zatrzymał   się   na   chwilę   w 

aptece,   żeby   kupić   kilka   drobiazgów   i   porozmawiać   z   farmaceutą, 

młodym   i   bardziej   kontaktowym   od   tego,   który   siedział   w   dziale 

realizującym recepty. Potem poszedł do domu wyszczotkować koty.

Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, jak by to było stracić Yum 

Yum. Gdyby nie sięgała łapką do jego spodni, nie łapała za wąsy, nie 

przymilała się. Najgorsze byłoby nie wiedzieć, gdzie jest i co się z nią 

dzieje!   Koko   także   nie   pozbierał   się   jeszcze   po   przeżyciach 

poprzedniej nocy. Snuł się po domu i mruczał do siebie.

-   Posłuchamy   kaset?   -   spytał   Qwilleran.   Koko   wskoczył   na 

biurko,   miaucząc   z   zaangażowaniem.   Albo   dodał   do   swojego 

słownika słowo „kaseta”, albo czytał w myślach Qwillerana. Z nagrań 

zarejestrowanych   przed   wyjazdem   Melindy   jeden   fragment 

szczególnie   zwrócił   uwagę   Koko.   Krótka   wymiana   zdań   między 

Melindą i Polly.

-   Nie   wiedziałam,   że   miała   słabe   serce.   Nigdy   o   tym   nie  

wspominała, a byłyśmy bliskimi przyjaciółkami.

- Była zbyt dumna, żeby się przyznać do jakiejkolwiek słabości, i  

zbyt   niezależna,   żeby   skorzystać   z   moich   rad,   nie   wspominając   o  

lekarstwach, które mogłyby ją ocalić.

Qwilleran pomyślał, że jeśli rzeczywiście Irma odmówiła brania 

lekarstw, to w karcie nie będzie zapisu o przepisanej kuracji. Dowie 

background image

się więcej, kiedy szwagierka Polly sprawdzi kartotekę. Dalej, na tej 

samej kasecie, były głosy Lanspeaków i MacWhannellów:

- Ludzie, zdajecie sobie sprawę, jakie to szczęście, że Melinda  

pojechała z nami na tę wycieczkę?

- Irma musiała  coś złapać. Już na zamku miała zachrypnięty  

głos. Mówiłam Larry'emu, że to wygląda na zapalenie krtani.

-   Znałem   kogoś,   kto   umarł   od   zapalenia   gardła.   To  

niebezpieczna choroba.

-   Tatuśku,   czyżbyś   podejrzewał,   że   coś   złego   wydarzyło   się  

zeszłej nocy?

- Masz rację, mamuśko... To było tak. Graliśmy w karty przy  

stoliku na dole, z Polly i Dwightem. Poszedłem na górę po sweter dla  

Glendy. Mamy pokój numer jeden. Dziewczyny miały numer dziewięć  

i jedenaście, na końcu korytarza. Widziałem, jak Melinda wychodzi z  

jedenastki i skręca prosto do siebie. Zacząłem do niej mówić, ale była  

pogrążona w myślach. Od razu powiedziałem Glendzie, że Irma musi  

być chora.

No   tak   -   pomyślał   Qwilleran   -   tylko   że   Irma   była   na 

wrzosowisku  z Bruce'em i wróciła późno, tak  mówiła  Polly. Więc 

jedenastka była pusta, bo Polly grała w salonie na dole.

- Yow! - zgodził się Koko, któremu spodobał się chyba głęboki 

głos MacWhannella.

background image

Nadszedł czas, żeby zawieźć Polly na wieczorną kobiecą galę, 

organizowaną w hotelu „New Pickax”. Wydarzenie zasponsorowało 

przedsiębiorstwo   XYZ,   a   dochód   przeznaczony   był   na   oddział 

intensywnej terapii w szpitalu Pickax. Polly wyglądała olśniewająco 

w swojej błękitnej pelerynie spiętej szkocką broszą. Chciała wiedzieć 

więcej  o  włamaniu  i oszustwie,  ale   zapewnił  ją,  że  wszystko  było 

napisane w gazecie. Wszystko wskazuje na to, że to Phil Nick był 

brodaczem z Goodwinter Boulevard.

Po   odwiezieniu   Polly   Qwilleran   poszedł   do   teatru   obejrzeć 

jeszcze   raz   Makbeta.   Chciał   zobaczyć,   czy   aktorzy   będą   grali 

swobodniej i czy Dwight skorzystał z jego rady w scenie ze sztyletem. 

Wiedział, że nie może zostać na całe przedstawienie, więc wślizgnął 

się   do   ostatniego   rzędu   na   niesprzedane   miejsce.   Światła   zgasły   i 

anonimowy   głos,   który   ogłasza   zazwyczaj   zmiany   w   obsadzie, 

oznajmił:

- W dzisiejszym przedstawieniu rolę Lady Makbet zagra Jennifer 

Olson, a Lady Macduff - Carol Lanspeak. Dziękujemy.

Na widowni rozległy się pomruki niezadowolenia i przynajmniej 

jeden   okrzyk   radości,   zapewne   jednego   z   przyjaciół   Jennifer.   Ta 

nieoczekiwana  zmiana  zaniepokoiła   Qwillerana   i  w  czasie  przerwy 

poszedł za kulisy do Dwighta Somersa.

- Gdzie jest Melinda? - spytał.

- Nie wiem - powiedział reżyser. - Kiedy nie pojawiła się do 

siódmej   piętnaście,   zadzwoniłem   do   jej  kliniki.   Na   sekretarce   była 

wiadomość, że klinika jest zamknięta do jutra, do dziewiątej rano. W 

background image

mieszkaniu też nikt nie odebrał. Oboje mieszkamy w Indian Village, 

wiesz. Jest tam jedna starsza sąsiadka, która wie wszystko, co dzieje 

się   dookoła.   Powiedziała,   że   samochód   Melindy   był   wczoraj   na 

parkingu,   ale   teraz   go   nie   ma.   Zadzwoniłem   nawet   na   policję, 

zapytałem   o   wypadki,   ale   niczego   się   nie   dowiedziałem. 

Zdecydowałem się wypuścić na scenę Jennifer. Jak sobie radzi?

- Nieźle, zważywszy na okoliczności.

- Słyszałem o bracie Melindy. Musi być załamana. To jedyny 

powód, który może tłumaczyć jej nieobecność, ale mogła nas przecież 

zawiadomić.

Kierownik sceny oznajmił:

- Pięć minut!

Qwilleran   wrócił   na   swoje   miejsce.   Obejrzał   scenę 

lunatykowania, a potem cicho wyszedł. Bankiet pewnie się kończył.

Kiedy odebrał Polly, ta trzymała w rękach duże, płaskie pudełko.

- Dostałam nagrodę za służbę publiczną. To bardzo gustowna 

plakietka.

- Moje gratulacje! Zasłużone odznaczenie - zapewnił ją. - Co 

było na kolację? Mam nadzieję, że nie kurczak cordon bleu.

-   Nie,   inna   potrawa   z   kurczaka,   całkiem   niezła.   Oczywiście 

głównym tematem rozmów był powrót Phila Nicka.

- Nic dziwnego. Ile nagród przyznano?

- Dziesięć. To był wzruszający moment, kiedy pani Hasselrich 

odbierała   pośmiertną   nagrodę   dla   Irmy   za   pracę   charytatywną. 

background image

Melinda dostała nagrodę za ochronę zdrowia, przyjął ją przedstawiciel 

szpitala, bo Melinda miała przedstawienie.

- Poprawka, nie była w teatrze - skomentował Qwilleran. - Jej 

rolę zagrała dziewczyna Olsonów.

- O Boże! Melinda musi być zdruzgotana tym nieprzyjemnym 

rozgłosem - powiedziała Polly ze współczuciem.

-   Hmmm...   -   Qwilleran   zgodził   się   bez   przekonania.   -   Kto 

jeszcze został odznaczony?

-   Och,   nie   powiedziałam   ci   jeszcze   o   sensacji   wieczoru   - 

zaśmiała się. - Konferansjerką wieczoru była Lori Bamba, sekretarka 

komitetu, miała na sobie fioletową pelerynę, zupełnie taką samą jak 

moja. Kiedy Fran Brodie odbierała nagrodę za zasługi na polu sztuki, 

na   scenę   weszła   kolejna   kobieta   w   pelerynie,   tym  razem   zielonej. 

Mildred   Hanstable   została   nagrodzona   w   kategorii   edukacja.   Była 

oczywiście   ubrana   w   pelerynę,   granatową.   Na   koniec   pojawiła   się 

Hixie Rice w szarobrązowym ponczo. Stałyśmy na scenie w rzędzie, 

jak   niedobrany   oddział:   wysokie,   niskie,   puszyste   i   chude,   ale 

wszystkie   w   pelerynach   spiętych   broszkami   w   kształcie   pawiego 

pióra! Cała sala biła brawo i wiwatowała, dopóki menedżer hotelu nie 

włączył alarmu przeciwpożarowego.

-   To   tylko   dowodzi   -   zaczął   Qwilleran   -   że   znam   wiele 

wybitnych kobiet.

Polly   zaprosiła   go   na   górę,   na   kawę   i   ciastka.   Powitał   ich 

Bootsie, którego głos brzmiał jak dźwięk blaszanej trąbki.

- Jak się masz, stary Gaspardzie? - pozdrowił go Qwilleran.

background image

-   Naprawdę,   Qwill,   traktujesz   go   zupełnie   bez   szacunku   - 

narzekała Polly.

- To on nie okazuje mi szacunku. Myślę, że jest zazdrosny.

- Myślę, że to ty jesteś zazdrosny, kochanie.

Polly   nastawiła   kafetierkę   i   ukroiła   duży   kawałek 

czekoladowego ciasta dla niego i cienki dla siebie.

Po kilku kęsach Qwilleran zapytał mimochodem:

- Co twoja szwagierka powiedziała na moją prośbę?

- Powiedziała, że to niezgodne z regulaminem, ale że przyniesie 

mi teczkę Irmy na bankiet, pod warunkiem, że będzie mogła zwrócić 

ją wcześnie rano.

- I?

-   Wieczorem   poinformowała   mnie,   że   dokumentacja   Irmy 

została usunięta z kartoteki.

- Może mają specjalną szufladę na pacjentów, którzy zmarli?

- Zgadza się, ale w tej szufladzie też ich nie było. Dlaczego cię 

to tak interesuje, Qwill?

- Tak pytam, z ciekawości... Czy pani Hasselrich wspominała ci 

kiedyś o nieporozumieniu związanym z pogrzebem Irmy?

- Wielkie nieba, nie!

- Została pochowana, ale Melinda twierdziła, że Irma chciała być 

skremowana. Jak to możliwe, że nikt inny nie wiedział o jej życzeniu?

- Qwill, kochanie, boję się pytać, co masz na myśli.

- Nic. Tylko myślę na głos. Jest jeszcze ciasto?

- Oczywiście. Mogę ci dolać kawy?

background image

Po chwili ciszy, którą jego gospodyni poświęciła na smakowanie 

słodyczy, Qwilleran powiedział:

- Mówią, że witamina C jest dobra na lekkie przeziębienia. Jakie 

kapsułki zabrałaś do Szkocji?

- O dużym stężeniu. Ale nie mogłam ich swobodnie połykać, 

były za duże.

- Pozwolisz, że cię od nich uwolnię?

- Obawiam się, że ich nie zachowałam, ale możesz je kupić w 

aptece. Irma narzekała na ból gardła, więc zaoferowałam jej kilka.

- Wzięła je?

- Nie wiem. Zostawiłam je w łazience i nigdy więcej ich nie 

widziałam. Czy coś cię bierze?

- Mam słaby kaszel - zakaszlał. - To bardzo smaczne ciasto, czy 

to ty je piekłaś?

-   Chciałabym   mieć   czas   na   wypieki.   Nie,   kupiłam   je   u 

Toodle'a... A przy okazji, nie powiedziałeś mi,  jak poradziła  sobie 

dziewczyna Olsonów.

- Była sztywna i przerażona, ale znała swoją rolę. Jutro będzie 

lepiej, jeśli Melinda się nie pokaże - zauważył, że Polly spogląda na 

zegarek. - Dobrze, zabiorę cię jutro rano, o tej samej porze. A co to 

takiego?

Usłyszeli syreny policyjnych wozów jadących w dół bulwaru. 

Przez okna mignęły niebieskie światła.

background image

- To wygląda na wypadek - powiedział Qwilleran, ruszając w 

stronę   drzwi   jak   rasowy   reporter,   którym   w   istocie   był...   -   Pójdę 

sprawdzić. Do zobaczenia jutro!

Zbiegł po schodach. Biegiem pokonał odległość dzielącą go od 

ulicy.   Na   gankach   stali   sąsiedzi.   Patrzyli   w   kierunku   zachodnim. 

Poszedł szybkim krokiem na koniec ślepej ulicy. Po drodze spotkał 

parę stojącą na chodniku, miejscowego adwokata i jego żonę.

- Właśnie wracaliśmy do domu - relacjonowała kobieta - i ten 

samochód jechał z olbrzymią prędkością, potem usłyszeliśmy huk.

-   Tak,   przynajmniej   sto   trzydzieści   kilometrów   na   godzinę   - 

dodał jej mąż. - Kierowca musiał być zalany. Nie wiedział, że to ślepa 

ulica. A przecież jest znak.

-  Jest  i  szeryf  -  zauważył  Qwilleran.   -  Muszą   wydostać   tego 

kogoś   z   wraka.   -   Ruszył   w   kierunku   miejsca   wypadku.   Światło   z 

policyjnych reflektorów zalewało park, pomnik i resztki samochodu, 

który rozbił się o cokół.

Qwilleran   pobiegł   z   powrotem   do   samochodu.   Musiał 

zawiadomić gazetę. Kiedy otwierał zamek w drzwiach, usłyszał, że 

dzwoni telefon. Odebrał, zanim Riker odłożył słuchawkę.

-   Qwill,   dzwonię   ze   stacji   benzynowej.   Jeśli   masz   dla   mnie 

scotcha, to zaraz u ciebie będę, mam wieści!

- Wpadaj - zachęcił go Qwilleran. - Ja też mam wieści.

Po kilku minutach pojawił się Arch. Z jego rumianej twarzy bił 

blask.   Czekał   na   niego   drink.   Obaj   mężczyźni   wzięli   szklanki   do 

salonu.

background image

- Co myślisz o Mildred Hanstable? - spytał wydawca.

- Miła kobieta.

- Nie podoba jej się samotne życie. Mnie również nie. Dobrze 

nam ze sobą. Co myślisz?

-   Chętnie   zobaczyłbym   was   razem   -   powiedział   szczerze 

Qwilleran. - Dobrze by wam to zrobiło.

- Z Amandą to była tylko zabawa.

- Dobre określenie. Mildred jest bardziej w twoim typie.

- Cieszę się, że mam twoje błogosławieństwo, Qwill... A teraz 

jakie są twoje wieści?

- Samobójczy wypadek samochodowy.

- Kto?

-   Melinda.   Rozpoznałem   jej   srebrny   sportowy   samochód. 

Zjechała   Goodwinter   Boulevard   i   rozbiła   się   na   pomniku 

Goodwinterów.   Mogła   być   pijana,   może   była   naćpana.   Wszystko 

jedno,   w   każdym   razie   to   było   celowe.   Wyrosła   na   bulwarze, 

wiedziała,   że   to   ślepa   ulica   z   ograniczeniem   prędkości   do 

pięćdziesięciu kilometrów.

- Mogę skorzystać z telefonu?

Riker   przekazał   informację   dyżurującemu   dziennikarzowi   z 

działu miejskiego gazety, a potem zapytał:

- Domyślasz się, dlaczego to zrobiła? Nie powiesz mi przecież, 

że rozbiła się z miłości do ciebie!

background image

-   Nie   łudzę   się.   Nie...   miała   problemy   osobiste.   Rola   Lady 

Makbet była niewinną metaforą tego, co działo się w jej prawdziwym 

życiu.

Nie   spieszył   się   z   upublicznieniem   całej   historii.   Jeśli   miał 

zamiar z kimś się nią podzielić, to tylko z Brodiem. Sposobność do 

tego nadarzyła się następnego ranka. Jedyną osobą w Moose County, 

która ośmieliłaby się zadzwonić do Qwillerana przed ósmą rano, był 

komendant   policji.   Zdawał   się   czerpać   sadystyczną   przyjemność   z 

wyciągania zaspanego przyjaciela z łóżka.

- Wstawaj, śpiochu! - krzyknął prosto do słuchawki. - Słońce jest 

wysoko na niebie! Właśnie do ciebie jadę.

Mrucząc pod nosem przekleństwa, Qwilleran zwlókł się z łóżka i 

naciągnął na siebie jakieś ubrania, a potem przeczesał włosy mokrym 

grzebieniem i nastawił kawę.

Po   krótkiej   chwili   Brodie   wszedł   do   składu   marszowym 

krokiem. Powaga misji, z jaką zjawił się u Qwillerana, sprawiała, że 

jego postać wydawała się większa niż zazwyczaj.

- Jak tam, chłopie - pozdrowił niezadowolonego gospodarza w 

typowy dla siebie, szkocki sposób. - Zmarli powstają, możni upadają. 

Słyszałeś o doktor Melindzie?

- Słyszałem i widziałem. Byłem na bulwarze, kiedy przyjechał 

ambulans. Kawy?

- Coś ci powiem, nalej mi połowę i dolej wrzątku, może nie 

dostanę zawału... Mam też dla ciebie inne wieści. Złapali waszego 

kierowcę, w Londynie. Niestety  łup został wywieziony  ze Szkocji. 

background image

Biżuteria poszła na części do jubilerów na kontynencie. Przyznał się 

do   kradzieży,   ale   nie   do   zabójstwa.   Nadal   myślisz,   że   podał   jej 

narkotyk?

-  Nie,   uważam,   że   to  Melinda   jest  odpowiedzialna   za  śmierć 

Irmy. Poczucie winy ją wykończyło.

- Hmmm... interesujące przypuszczenie - zamyślił się Brodie. - 

Zostawiła w mieszkaniu  list pożegnalny, który  jest kompletnie  bez 

sensu. Coś o zapachu krwi i przeklętych plamach, których nie można 

domyć.

- To jej kwestia z Makbeta, wyznanie zbrodni.

- Co miała przeciwko Irmie?

- Nic, to był przypadek, ale kłamała, że Irma umarła z przyczyn 

naturalnych. Namawiała Hasselrichów na kremację, żeby pozbyć się 

dowodów. Potem okazało się, że zniszczyła kartę medyczną Irmy. Nie 

mam wątpliwości, że nie znalazłbyś w niej niczego, co świadczyłoby, 

że chorowała na serce.

- Sam do tego doszedłeś czy twój sprytny kot też brał w tym 

udział?

- Andy, nie uwierzyłbyś, co on tu wyrabiał!

- Uwierzę we wszystko po tym, co mi powiedział na Nizinach 

porucznik Hames.

- Najpierw, dokładnie w chwili śmierci Irmy, zawył jak opętany, 

a   przecież   nawet   go   tam   nie   było.   Potem   porwał   na   strzępy 

wspomnienie o niej, wycięte z gazety, to była kolejna wskazówka, że 

coś   jest   nie   tak.   Ciągle   wskazywał   na   Melindę.   Kiedy   słyszał   na 

background image

kasetach jej głos, wpadał w szał, niszczył zdjęcia, na których była. Jest 

jeszcze jedna zadziwiająca rzecz, pozwól, że coś ci puszczę, jeśli tylko 

znajdę nagranie.

Koko, słysząc swoje imię, pojawił się znikąd i strzygąc uszami, 

usadowił się między magnetofonem a komendantem policji. Qwilleran 

przewijał kasetę, szukając konkretnego fragmentu.

Jeszcze jedna historyczna oberża. Podejrzewam... setki zdjęć z  

tej podróży... szkoła medyczna w Glasgow...

- Dobra, Andy. Posłuchaj tego.

...   wspomniał   nazwisko   niesławnego   doktora   Creama,   który  

pochodził z tego miasta. Żył w dziewiętnastym wieku; był psychopatą i  

seryjnym mordercą. Zabijał w Anglii, Kanadzie i Stanach. Być może  

nie był tak słynny jak Kuba Rozpruwacz, ale znano go z różowych  

pigułek.

Koko zawył przeciągle i Qwilleran wyłączył magnetofon.

- Teraz puszczę ci jeszcze jeden fragment, nagrany w wigilię 

śmierci Irmy, kiedy Melinda przyszła nieproszona do mojego pokoju.

Po kilku próbach Qwilleran odnalazł wspomniany fragment.

Więc uczynię ci propozycję. W Moose County trzeba trzymać się  

konwenansów. Jeśli mnie poślubisz, za trzy lata odzyskasz wolność, a  

background image

nasze dzieci będą nosiły nazwisko Goodwinter. A przy okazji możemy  

się nieźle bawić.

- Postradałaś rozum!

- Po drugie...  jestem  spłukana!  Jedyne, co odziedziczyłam  po  

moim ojcu, to długi i zrujnowany dom.

- Fundacja K mogłaby ci pomóc w przezwyciężeniu  trudnego  

momentu.   Poświęcają   się   promocji   opieki   zdrowotnej   w   obrębie  

wspólnoty.

- Nie potrzebuję wsparcia instytucji, potrzebuję ciebie!

- Postawmy sprawę otwarcie, Melindo: odpowiedź brzmi - nie!

- Dlaczego nie chcesz rozważyć mojej propozycji? Pozwól, żeby  

ten pomysł dojrzał, oswój się z nim.

- Pozwól, że coś ci powiem na zakończenie. Jeśli ożenię się z  

kimś, to z Polly. A teraz wybacz.

Qwilleran   zatrzymał   magnetofon,   co   przyniosło   ulgę   Koko. 

Przez   cały   czas   wydawał   z   siebie   piskliwe   dźwięki   typowe   dla 

koloratury strun głosowych syjamczyków.

- Tego samego wieczoru - opowiadał Qwilleran - kiedy Irma i 

Polly były gdzie indziej, widziano, jak Melinda wchodzi do pustego 

pokoju. Według mnie musiała zamienić witaminowe kapsułki, które 

Polly   zabrała   ze   sobą   do   Szkocji,   na   substancję,   która   zatrzymała 

akcję serca. Radziłem się farmaceuty, powiedział, że można to zrobić 

na wiele sposobów. Melinda nie wiedziała, że Polly przestała zażywać 

background image

witaminy   i   przekazała   je   Irmie,   która   złapała   przeziębienie.   Przez 

przypadek Melinda zabiła jedną ze swoich najlepszych przyjaciółek.

Brodie   wymamrotał   coś,   co   można   było   uznać   za   ostrożną 

akceptację wersji Qwillerana, ale to nie był jeszcze koniec historii. 

Dziennikarz otworzył szufladę biurka i wyjął z niej małą buteleczkę. 

Odkręcił korek i na wierzch dłoni wysypał kilka pastylek.

- Takie witaminy Polly zabrała ze sobą do Szkocji. Są różowe, 

Andy! Różowe pigułki!

Komendant potrząsnął głową.

- Na całą resztę szarlataństwa, które serwuje mi twój kot, mogę 

przystać, ale to... no, nie wiem. Trochę trudno to przełknąć.

- Porucznik Hames by przełknął.

- A pewnie, przełknąłby. Haczyk, wędka i spławik.

Brodie wstał i zaczął przeszukiwać kieszenie kurtki.

- Zapominam, po co ja tu w ogóle przyszedłem... A, jest tutaj! 

To dla ciebie - podał Qwilleranowi kwadratową kopertę, adresowaną 

znajomym pismem. - Była w apartamencie Melindy razem z listem 

pożegnalnym. Muszę już wracać na komisariat.

Qwilleran   spojrzał   na   kopertę   z   mieszaniną   ciekawości   i 

przerażenia   i   odłożył   ją   na   biurko.   Odprowadził   Brodiego   do 

policyjnego samochodu, zaparkowanego na tyłach składu, pomachał 

mu   ręką   i   zanim   wrócił   do   środka,   trzykrotnie   obszedł   budynek 

dokoła.   Nie   spieszył   się   do   otwarcia   pożegnalnego   listu   Melindy. 

Nieważne,   co   zawierał:   wyznanie   pełne   wyrzutów   sumienia, 

background image

przeprosiny, wybuch pasji czy gorzkie oskarżenie - czekała go bolesna 

lektura.

Spacerując,   zastanawiał   się   nad   niezwykłym  zaangażowaniem 

Koko w sprawę morderstwa. Trudno było określić, w jakim stopniu 

było ono kwestią przypadku, szczęśliwego trafu, a ile zdziałała jego 

własna wyobraźnia. Niektóre z taktyk Koko w odkrywaniu tajników 

zbrodni   były   znaczące,   inne   zaledwie   wątpliwe.   Nawet   Qwilleran 

musiał przyznać, że pomysł z różowymi pigułkami był kuszący, ale 

mało prawdopodobny. A Koko, który wąchał plamy na dywanie, tak 

jakby znał Szekspira, a w szczególności Makbeta?

Potem   pomyślał,   że   winien   jest   Irmie   przeprosiny.   Była 

wspaniałą kobietą, być może niedostępną i irytująco zamkniętą, ale 

miała   swoje   powody   i   zrobiła   niesamowicie   dużo   dobrego   dla 

wspólnoty. W każdy wieczór wychodziła z Bruce'em na torfowiska, 

próbując go sprowadzić na dobrą drogę, tak jak ją prosiła Katie. Nie 

wyszło.

Nagle przypomniał sobie, że musi odwieźć Polly do pracy, ale 

najpierw postanowił przeczytać pożegnalną wiadomość od Melindy. 

Ciekawość zwyciężyła nad niechęcią. Wszedł frontowymi drzwiami i 

jak   tylko   stanął   we   foyer,   wyczuł   w   powietrzu   kłopoty.   Zawsze 

wyczuwał   to   napięcie   towarzyszące   złym   wieściom   -   kiedy   kot 

zwymiotował   na   biały   dywan   albo   zbił   całą   tacę   szklanek   czy   też 

ukradł krewetkę Newburgh. W powietrzu unosiło się wtedy poczucie 

winy.

background image

Przeszedł   wolno   przez   hall,   rozglądając   się   na   boki.   Jego 

wyrobione oko przepatrywało każdy centymetr salonu, każdy kąt, w 

poszukiwaniu   śladów   katastrofy.   Kuchnia,   w   której   rozegrała   się 

niejedna kocia bitwa, była czysta. Potem poszedł tam, gdzie stało jego 

biurko z telefonem i fotel. Blat biurka i podłoga pod nim zasnute były 

konfetti. Przeżute, miniaturowe skrawki papieru - tyle zostało z listu 

Melindy.

- Koko! - krzyknął. - Zrobiłeś to! Zrobiłeś to, potworze!

Qwilleran rozejrzał się dookoła.

- Gdzie jesteś, do diabła?

Yum   Yum   siedziała   na   szczycie   kominka,   przyglądając   się 

scenie   z   perspektywy   niewinnego   gapia.   Przysiadła   na   ogonie,   jej 

wąsy ułożyły się w uśmiechu... ale Koko, Koko tam nie było!


Document Outline