Braun L J 14 Kot, którego tam nie było

background image

Kot którego

tam nie było

Lilian Jackson Braun

background image

tom 14.

Kot, którego tam nie było

Przełożyła

Maja Szybińska

background image

Tytuł oryginalny serii: The Cat Who... Series!

Tytuł oryginału: The Cat Who Wasn't There

Tłumaczenie z oryginału: Maja Szybińska

Projekt okładki: Aleksandra Mikulska

Korekta: Maciej Korbasiński

Skład: Elipsa Sp. z o.o.

Copyright © 1966 by Lilian Jackson Braun

Copyright © for this edition by Elipsa Sp. z o.o.

ISBN 978-83-61226-54-3

Elipsa Sp. z o.o.

01-673 Warszawa, ul. Podleśna 37

tel./fax +48 (22) 833 38 22

Printed in EU

INFORMACJE (0 22) 624 16 07

(od pn. do pt. w godz. 9.00-17.00)

background image

Spis treści:

Spis treści:

....................................................................................

4

Rozdział pierwszy

........................................................................

5

Rozdział drugi

............................................................................

22

Rozdział trzeci

............................................................................

38

Rozdział czwarty

........................................................................

52

Rozdział piąty

.............................................................................

63

Rozdział szósty

...........................................................................

72

Rozdział siódmy

.........................................................................

80

Rozdział ósmy

............................................................................

91

Rozdział dziewiąty

...................................................................

100

Rozdział dziesiąty

.....................................................................

110

Rozdział jedenasty

....................................................................

121

Rozdział dwunasty

...................................................................

131

Rozdział trzynasty

....................................................................

142

Rozdział czternasty

...................................................................

153

Rozdział piętnasty

....................................................................

165

Rozdział szesnasty

....................................................................

174

Rozdział siedemnasty

...............................................................

185

background image

Rozdział pierwszy

Pod koniec sierpnia szesnastu mieszkańców Moose County,

okręgu leżącego czterysta mil na północ od wszystkiego, wybrało się

do Szkocji na objazdową wycieczkę po Hebrydach, Grampianach i

Górach Kaledońskich, po jeziorach i torfowiskach, zamkach i

zagrodach, zatokach i dolinach, potokach i Wzgórzach, bagnach,

górach i wąwozach. Tylko piętnastu uczestników wyprawy powróciło

do domu żywych, wracali oszołomieni i wstrząśnięci.

Wśród tych, którzy zapisali się na szkocką wycieczkę „Śladami

Ślicznego Księcia”, znajdowali się wpływowi mieszkańcy Pickax,

stolicy okręgu. Byli tam: właściciel domu towarowego, kurator

szkolny, młody lekarz z zasłużonej dla okręgu rodziny, wydawca

miejscowej gazety, dyrektorka biblioteki publicznej i dobrze

zbudowany mężczyzna w średnim wieku o sumiastych szpakowatych

wąsach i opadających powiekach, który był jednocześnie

najbogatszym kawalerem w Moose County, a właściwie najbogatszym

kawalerem w całych północno-wschodnich Stanach Zjednoczonych.

Bogactwo Jima Qwillerana nie było owocem jego pracy i

wysiłków, ale darem od losu, który otrzymał w spadku. Kiedy

background image

pracował jako dziennikarz dla dużych dzienników w metropoliach na

Nizinach, sprawiały mu przyjemność rutynowe zajęcia, masowe

pisanie felietonów i goniące terminy. Później los rzucił go do

miasteczka Pickax (liczącego trzy tysiące mieszkańców) i uczynił z

niego dziedzica fortuny Klingenschoenów. Miał więcej, niżby sobie

życzył. Niezliczone miliony wisiały nad nim jak czarna chmura,

dopóki nie ustanowił Fundacji Klingenschoenów, która finansowała

filantropijne przedsięwzięcia i pozwoliła mu na nieskrępowane życie

w przebudowanym składzie jabłek i pisanie do lokalnej gazety o

dziwacznie brzmiącej nazwie „Moose County coś tam”. Mógł też

swobodnie karmić i szczotkować swoje syjamskie koty i spędzać

sielankowe weekendy z Polly Duncan, szefową biblioteki publicznej

w Pickax.

Propozycja wyprawy do Szkocji padła wkrótce po powrocie

Qwillerana i jego kocich kompanów z krótkiego pobytu w górach na

północy, który przerwały niepokojące wieści z Pickax. Pewnego

wieczora Polly Duncan, wracając nocą do domu, zauważyła, że jest

śledzona. Jechał za nią samochód bez świateł, a kiedy przyspieszyła,

przyspieszył i on, ledwo udało jej się umknąć. Kiedy Qwilleran o tym

usłyszał, stanęła mu przed oczami makabryczna wizja próby

porwania. Powszechnie wiedziano o jego związku z Polly, a fortuna,

której był właścicielem, czyniła z niego łatwy cel porywaczy żądnych

okupu. Niezwłocznie zadzwonił do komendanta policji w Pickax z

żądaniem ochrony dla Polly. Odwołał wszystkie rezerwacje i ruszył w

drogę powrotną do Pickax. Jechał z zawrotną szybkością,

background image

przyprawiając o mdłości dwóch miauczących pasażerów z tylnego

siedzenia i stawiając na nogi patrole policyjne w czterech stanach.

Dotarł do domu w poniedziałek w południe. Wyładował koty i ich

pojemnik na wodę, a potem pognał do biblioteki.

Poszedł piechotą, na skróty przez park, tak że dotarł do budynku

biblioteki od tyłu. Na parkingu zauważył szary dwudrzwiowy

samochód Polly i czterodrzwiowe granatowe auto należące do starszej

pani, dawnej znajomej. Zaparkowano tam również kasztanowy

samochód na tablicach z Massachusetts, którego widok przepełnił

Qwillerana niepokojem. Nie miał ochoty spotkać się z doktor Melindą

Goodwinter, która przyjechała z Bostonu na pogrzeb swojego ojca. W

podskokach pokonał schody do dostojnego budynku biblioteki. Z

bijącym sercem wkroczył do głównej sali, która, ku jego zdziwieniu,

była pełna małych dzieci. Nie było śladu Melindy Goodwinter.

Maluchy piszczały i gadały, taszcząc książki z obrazkami do stołu, na

którym stał tajemniczy okrągły przedmiot, wysoki na jakieś

dziewięćdziesiąt centymetrów, podobny do wielkiego jaja z popękaną

skorupką. Qwilleran (metr i osiemdziesiąt siedem centymetrów)

torował sobie drogę przez morze brzdąców, sięgających mu zaledwie

do kolan, i biorąc po trzy schody naraz, wszedł na półpiętro, gdzie po

przebyciu czytelni znalazł się wreszcie przed szklanym boksem, w

którym mieściło się biuro głównej bibliotekarki. Z ulgą zauważył, że

żadna z osób w czytelni nie była młodą lekarką z Bostonu. Prędzej czy

później będzie musiał stanąć z nią twarzą w twarz i nie był jeszcze

pewien, jak ma wyglądać ich ponowne spotkanie. Ma ją powitać z

background image

chłodną uprzejmością? Z ciepłą wylewnością? A może z żartobliwą

nonszalancją?

Bibliotekarka była dystyngowaną kobietą w wieku Qwillerana, o

przyjemnej twarzy. Jadła właśnie lunch przy swoim biurku, wokół

unosił się aromat tuńczyka, który naznaczał wysublimowaną,

intelektualną atmosferę, panującą w pokoju, jakimś ziemskim

akcentem. Polly wyciągnęła w ciszy rękę. Żując kawałek marchewki,

uśmiechnęła się ciepło, dając wyraz zadowoleniu i zdziwieniu

zarazem. Gorący długi uścisk dłoni był jedynym miłosnym

powitaniem, na jakie mogli sobie pozwolić, jako że biuro zapewniało

intymność akwarium, a Pickax miało słabość do plotek. Wymiana

spojrzeń starczyła za resztę.

- Wróciłeś! - wyszeptała swoim delikatnym głosem, kiedy tylko

przełknęła marchewkę.

- Tak, udało mi się - to nie był dialog godny inteligencji Polly i

dowcipu Qwillerana, ale w zaistniałej sytuacji można im było

wybaczyć. Jim opadł na lakierowane dębowe krzesło, a klucze w

tylnej kieszeni jego spodni zadzwoniły przy kontakcie z twardym

drewnem. - Wszystko w porządku? - zapytał z troską. - Coś się

jeszcze wydarzyło?

- Nie, nic - powiedziała spokojnie.

- Widziałaś kogoś podejrzanego w okolicy? Potrząsnęła głową.

Przez jedną krótką chwilę jego podejrzliwa natura podsunęła mu

myśl, że Polly wymyśliła całą tę historię, żeby tylko wrócił wcześniej

do domu. Potrafiła być zaborcza. Qwilleran odegnał jednak tę myśl,

background image

Polly była zbyt honorowa i szczera. Mogła być zazdrosna o kobietę

młodszą i szczuplejszą od siebie, ale miała mocny kręgosłup moralny,

tego był pewien.

- Powiedz mi jeszcze raz, co dokładnie się wydarzyło - poprosił

Qwilleran. - Głos ci się trząsł, kiedy do mnie zadzwoniłaś.

- Cóż, tak jak mówiłam, wracałam wieczorem do domu z

biblioteki, po bankiecie. Było już ciemno - zaczęła mówić czystym,

poważnym głosem. - Jechałam w stronę Goodwinter Boulevard.

Wiesz, tam, gdzie nie można parkować na chodniku. Właśnie tam

zauważyłam samochód zaparkowany pod prąd, pod rezydencją

Gage'ów. Widziałam też, że ktoś siedzi za kierownicą, to był brodaty

mężczyzna. Pomyślałam, że to dziwne. Pani Gage jest nadal na

Florydzie i nikt nie mieszka w głównym domu. Postanowiłam, że

zawiadomię policję, jak tylko dojadę do domu.

- Czy czułaś się wtedy osobiście zagrożona?

- Niezupełnie. Skręciłam w boczną drogę, jechałam do garażu,

kiedy zdałam sobie sprawę, że jedzie za mną samochód bez świateł!

Wtedy dopiero się przeraziłam! Dodałam gazu i zatrzymałam się tuż

przy wejściu, przednie światła oświetlały mi dziurkę od klucza.

Wyskoczyłam z samochodu i spojrzałam na lewo, on też wysiadał z

samochodu. Zdołałam dostać się do środka i zatrzasnąć za sobą drzwi,

zanim mnie dopadł.

Qwilleran poklepywał wąsy z wyraźną złością.

- Zdołałaś przyjrzeć się mu dokładniej?

background image

- O to samo pytała policja. Odniosłam wrażenie, że był średniej

budowy ciała, i kiedy tylko zatrzymałam samochód, światła oświetliły

na chwilę twarz brodatego mężczyzny. Tylko to potrafię powiedzieć.

- To zawęża krąg podejrzanych do czterdziestu procent męskiej

populacji - powiedział Qwilleran. W Moose County brody nosili

farmerzy uprawiający ziemniaki, myśliwi, hodowcy owiec, rybacy,

robotnicy budowlani i reporterzy.

- Powiedziałabym, że to była raczej bujna broda - dodała.

- Dostałaś od Brodiego obstawę, tak jak prosiłem?

- Zaproponował, że będzie mi towarzyszył w drodze do pracy i z

powrotem, ale szczerze mówiąc, Qwill, w świetle dnia wydaje mi się

to zbyteczne.

- Hmmm.... - mruknął Qwilleran, pogrążając się głęboko w

myślach. Czy to fałszywy alarm? A może Polly jest rzeczywiście w

niebezpieczeństwie? Żeby nie martwić jej bezpodstawnie, zapytał

tylko: - Co robi to idiotyczne jajo na stole w hallu?

- Nie poznajesz Humpty Dumpty? Dzieci pomagają nam go

złożyć, czytając książki. Jak wypożyczą odpowiednią liczbę książek

do domu, Humpty będzie znowu zdrowy i zadowolony, a my

urządzimy przyjęcie. Jesteś zaproszony - powiedziała zaczepnie,

wiedząc, jak unika małych dzieci.

- Skąd wiesz, że dzieci przeczytają książki, które zabiorą do

domu? Skąd wiesz, czy w ogóle do nich zajrzą?

- Qwill, mój drogi, nie bądź cyniczny! - skarciła go. - Pobyt w

górach ani trochę nie wpłynął na twoje usposobienie... A przy okazji,

background image

widziałeś naszą windę? Jesteśmy ogromnie wdzięczni Fundacji

Klingenschoenów. Teraz starsi i niepełnosprawni ludzie mają dostęp

do czytelni.

- Powinnaś poprosić fundację o kilka krzeseł z regulowanym

oparciem - powiedział Qwilleran, wiercąc się niewygodnie. - A

abstrahując od upadku Humpty Dumpty, są jakieś inne wstrząsające

wieści z Moose County?

- Nadal opłakujemy samobójstwo doktora Halifaksa. Doktor

Melinda przyjechała na pogrzeb ojca i podobno zamierza osiąść tu na

stałe. Wszyscy się z tego cieszą. - Było miejscową tradycją

honorowanie wszystkich mieszkańców, którzy zyskali oficjalne tytuły.

Melinda Goodwinter była poprzedniczką Polly w sercu

Qwillerana. Wszyscy w Pickax o tym wiedzieli i on sam starał się nie

okazywać przed Polly żadnych emocji związanych z młodą panią

doktor.

- Przejmie pacjentów doktora Halifaksa? - zapytał.

- Tak, wysłała już nawet zawiadomienia - także Polly mówiła o

Melindzie z wystudiowaną obojętnością.

- Co powiesz na kolację w „Old Stone Mill”? - spytał,

zmieniając temat, żeby odegnać od siebie myśli o powrocie Melindy.

- Miałam nadzieję, że to zaproponujesz. Chcę przedyskutować z

tobą jeden ekscytujący projekt.

- Jaki?

- Nie mogę ci teraz powiedzieć, to niespodzianka! - uśmiechnęła

się tajemniczo.

background image

- W takim razie, czy mam cię odebrać? I o której?

- Powiedzmy o siódmej, dobrze? - zaproponowała Polly. -

Chciałabym się przebrać i nakarmić Bootsiego.

- No to o siódmej.

- Jesteś pewien, że nie będziesz zbyt zmęczony po drodze?

- Potrzeba mi tylko mocnej kawy, to wszystko. Będę świeży jak

szczypiorek na wiosnę, zobaczysz!

- Tęskniłam za tobą, kochanie. Cieszę się, że już jesteś -

powiedziała miękko.

- Ja też za tobą tęskniłem, Polly.

Wychodził już, kiedy nagle zatrzymał się w progu, skąd widział

stoliki w czytelni. Białowłosa kobieta, trzymając w artretycznych

dłoniach druty, robiła szalik, starszy mężczyzna pochylał się nad

stosem książek, a młody z rozwichrzoną brodą kartkował niedbale

czasopisma.

- Kim jest ten człowiek z brodą? - wymamrotał, zasłaniając usta

i wąsy wierzchem dłoni.

- Nie wiem. Ta kobieta to pani Crawbanks, wnuczka podrzuca ją

tutaj zawsze, kiedy ma coś do załatwienia. Odkąd mamy windę,

staliśmy się dziennym domem opieki dla wszystkich babć i dziadków.

Homera Tibbitta znasz oczywiście, prowadzi jakieś badania dla

Towarzystwa Historycznego. Tego młodego nie znam.

Qwilleran przecisnął się między stolikami, żeby porozmawiać z

chudym i kościstym Homerem Tibbittem, który, mimo strzelających

stawów i dziewięćdziesiątki na karku, był nadal sprawny i aktywny.

background image

- Słyszałem, Homerze, że grzebiesz w pikantnej przeszłości

Moose County.

Emerytowany dyrektor liceum w Pickax wyprostował się, przy

czym nawet kości jego twarzy wydały kilka zgrzytnięć.

- Muszę zająć czymś komórki mojego starego mózgu -

powiedział skrzeczącym głosem. - Nikt nigdy nie zgromadził

dokumentów rodziny Goodwinterów, mimo że to oni założyli to

miasto sto pięćdziesiąt lat temu. Rodzina miała cztery gałęzie, jedne

dobre, inne złe, co mówię z przykrością. Ta część rodziny wymiera,

Amanda jest ostatnią z żyjących Goodwinterów. Doktor Halifax miał

dwójkę dzieci. Syn zginął w wypadku kilka lat temu, a doktor

Melinda, nawet jeśli wyjdzie za mąż i urodzi dzieci, to nie da im

swojego nazwiska. Chociaż - powiedział po chwili zastanowienia -

mogłaby oczywiście zrobić coś niekonwencjonalnego. Nigdy nie

wiadomo, co może strzelić młodym do głowy. W dzisiejszych

czasach... W każdym razie w chwili obecnej jedyną nadzieją rodu jest

Junior Goodwinter. Jak dotąd doczekał się jednego syna.

Pan Tibbitt zapewne kontynuowałby jeszcze swoje dywagacje,

ale Qwilleran zauważył, że brodaty mężczyzna wyszedł z czytelni.

Qwilleran przeprosił Homera i ruszył za nieznajomym. Zbiegł ze

schodów, omijając przedszkolaków, ale na drodze stanął mu

samochód na rejestracji z Massachusetts, który właśnie ruszał sprzed

budynku.

Qwilleran wybrał boczną drogę na posterunek policji, gdzie

spodziewał się uniknąć spotkania znajomych i pytań o wcześniejszy

background image

powrót z urlopu w górach. Na komisariacie zastał Andrew Brodiego,

potężnego komendanta policji o szerokich barach, który, pochylony

nad klawiaturą komputera, nieufnie naciskał klawisze.

- Kto wynalazł to cholerstwo? - zrzędził. - Większy z tym kłopot

niż pożytek! - odchylił się na oparcie krzesła. - Cóż, przyjacielu,

ruszyłeś z kopyta w powrotną drogę. Jak ci się udało tak szybko ją

pokonać?

- Unikałem radarów, korumpowałem gliniarzy i nigdy nie

podawałem prawdziwego nazwiska - odparował Qwilleran w utartym

stylu, który Brodie tak lubił. - Jak leci, Andy? Czy ktoś zgłaszał

jeszcze podobne przypadki?

- Ani jednego. Incydent z Goodwinter Boulevard trudno

sklasyfikować. Nie powiem, żebym kupował twoją teorię o porwaniu.

To się tu przedtem nigdy nie zdarzało. No może raz, kiedy ojciec

ukrył syna, jak mu odebrali prawa rodzicielskie.

- W czytelni kilka minut temu zauważyłem obcego mężczyznę.

Młody, z bujną brodą, w szarym podkoszulku. Przyjechał

samochodem z Massachusetts. Niestety odjechał z parkingu, zanim

zdołałem zapamiętać numer.

- Czy to mógł być samochód doktor Melindy? Jest w mieście.

- Tamten był stary i zabłocony. Jestem pewien, że jeździ czymś

nowszym, o sterylnym wyglądzie.

- Jeśli jeszcze raz go zobaczysz, zapisz numer, a my wykopiemy

go choćby z piekła. Możesz go opisać?

background image

- Wszystko, co potrafię powiedzieć, to tylko to, że wóz był

kasztanowy, średniej wielkości. Musiał jeździć ostatnio po błotnistych

drogach.

- O takie nietrudno w tej leśnej głuszy.

Qwilleran spoglądał tęsknie ponad ramieniem Brodiego w

kierunku ekspresu do kawy.

- Czy podatników stać na kubek kawy dla znużonego wędrowca?

- Obsłuż się, ale nie spodziewaj się, że podają tu gęsty smar, jaki

warzysz u siebie.

Qwilleran nalał sobie kubek słabej kawy i wrócił na drugie już

dzisiaj niewygodne, twarde biurowe krzesło.

- Grałeś na kobzie na pogrzebie doktora Halifaksa, Andy?

Komendant przytaknął z żalem.

- Wszyscy byli podłamani. Wszyscy we łzach: mężczyźni,

kobiety, dzieci. Nie ma nic smutniejszego od dźwięku kobzy. Doktor

Melinda poprosiła, żebym zagrał. Mówiła, że jej ojciec lubił kobzę.

Zmieniając ton na bardziej poufały, Brodie kontynuował:

- Ona myśli, że uda jej się przejąć praktykę po ojcu, ale faceci

tutaj nie są nastawieni zbyt entuzjastycznie do pomysłu rozbierania się

przed kobietą. Sam mam opory na myśl o tym, żeby miała mnie badać

kobieta. Znajdę sobie lekarza mężczyznę, choćbym miał jeździć do

Lockmaster. A ty?

- Nie cofam się przed mostem, kiedy dochodzę do rzeki -

powiedział beztrosko Qwilleran, chociaż zdawał sobie sprawę, że w

jego przypadku sytuacja byłaby co najmniej niezręczna. - Opieka

background image

medyczna poprawi się, kiedy skończymy pracę nad przychodnią

imienia Klingenschoenów. Może uda nam się zwabić specjalistów z

Nizin. W końcu to dobre miejsce, żeby założyć rodzinę i

wychowywać dzieci, sam tak mówiłeś.

Próby odwrócenia uwagi od Melindy spełzały na niczym. Brodie

zauważył ostro:

- Ty i ona byliście całkiem blisko, kiedy była tu ostatnim razem,

hę?

- Była pierwszą kobietą, jaką spotkałem w Moose County, ale to

już zamierzchłe czasy.

- Zupełnie nie rozumiem, czemu ty i Polly nie zejdziecie się na

dobre. Po mojemu to jedyny przyzwoity sposób na życie.

- To dlatego, że jesteś zdeklarowanym zwolennikiem życia w

rodzinnym stadle. Wbij sobie w końcu do głowy, że niektórzy z nas są

porzuconymi mężami. Ku mojej rozpaczy ciężko to przeżyłem

ostatnim razem. Straciłem wiele lat z mojego życia i w rezultacie

zmarnowałem życie komuś drugiemu.

- Ale Polly to dobra kobieta, aż żal patrzeć, że się marnuje.

- Marnuje! Gdyby tylko usłyszała, jak mówisz, że się marnuje,

podarłaby na strzępy twoją kartę biblioteczną. Polly prowadzi udane i

pożyteczne życie. Jest duszą biblioteki. Poza tym wybrała

niezależność. Ma swoje przyjaciółki, obserwowanie ptaków, wygodne

mieszkanie pełne rodzinnych pamiątek...

I ma Bootsiego... - powiedział już do siebie Qwilleran, idąc z

komisariatu do siedziby gazety. Dmuchnął w wąsy. Odnosił wrażenie,

background image

że Polly żywiła zbyt rzewne uczucia do swojego dwuletniego

syjamskiego kota. Kiedy był kociakiem, chodziła nad nim jak kwoka

nad małymi i nawet teraz, kiedy jest już dorosłym kotem, szepcze mu

do ucha słodkie nonsensy. W domu Qwillerana koty były

wyrafinowanym towarzystwem, kompanami, których traktował jak

równych sobie, a one odwzajemniały mu się tym samym. Zwracał się

do nich inteligentnie, a one odpowiadały mu wymownymi

miauknięciami. Kiedy w ich obecności roztrząsał na głos jakiś

problem, czuł ich żywe zrozumienie. Regularnie czytał im na głos

wartościowe książki, magazyny, a w niedzielę „New York Timesa”.

Kao K'o-Kung, samiec, na co dzień nazywany zdrobniale Koko,

był utalentowanym zwierzęciem, obdarzonym niezwykle

rozwiniętymi zmysłami, których pozazdrościć mu mogli nie tylko

ludzie, ale także inne koty. Yum Yum, samiczka, potrafiła przy użyciu

czułych pieszczot, mruknięć i łaszenia się uzyskać od Qwillerana

drobne przywileje.

Z komisariatu do siedziby „Moose County coś tam”, jak

nazywała się miejscowa gazeta, nie było daleko. Zresztą w Pickax

nigdzie nie było daleko. Redakcja znajdowała się w nowym budynku,

którego budowę sfinansowała Fundacja Klingenschoenów.

Redaktorem naczelnym i wydawcą gazety był stary przyjaciel

Qwillerana z Nizin, Arch Riker. W lobby nie było ani ukrytych kamer,

ani ochrony, jak to zwykle bywa w siedzibach wielkomiejskich

dzienników, dla których dawniej pracował Qwilleran.

background image

Qwilleran przeszedł przez hall do gabinetu Rikera. Drzwi były

otwarte, za biurkiem nie było nikogo. Z drugiej strony korytarza

pomachał do niego Junior Goodwinter.

- Arch pojechał do Minneapolis na konferencję wydawniczą.

Wraca jutro. Wejdź, siadaj! Zarzuć nogi na biurko, nie przypuszczam,

żebyś miał ochotę na kawę.

Na wspomnienie anemicznego napoju, który wypił na

komisariacie, Qwilleran podjął szybką decyzję:

- Specjalizuję się w dziennikarstwie i mam dyplom z kofeiny.

Tylko niech będzie mocna i gorąca.

Junior zapuścił niedawno brodę, ale nie dodała ona powagi ani

jego chłopięcej posturze, ani chłopięcemu zachowaniu, ani też nie

przygasiła jego chłopięcego entuzjazmu.

- Jak ci się podoba? Wyglądam doroślej? - spytał, skubiąc brodę.

- Wyglądasz jak młody hodowca ziemniaków. Co mówi na to

twoja żona?

- Podoba jej się. Mówi, że wyglądam teraz jak psotny elf. Co cię

sprowadza do nas tak szybko? - spytał, stawiając na stole parujący

kubek.

- Polly została napadnięta przez jakiegoś faceta na Goodwinter

Boulevard. Zaniepokoiła mnie ta wiadomość i wróciłem.

- Jak to się stało, że my nic o tym nie wiemy?

- Dała znać policji, ale nic więcej się nie wydarzyło.

- Muszą w końcu coś zrobić z Goodwinter Boulevard, bez

żartów - powiedział Junior. - Kiedyś to była najlepsza ulica w mieście,

background image

a teraz... Teraz jest raczej przerażająca. Te wszystkie puste

rezydencje, które wyglądają jak nawiedzone. Ta, w której mieszkali

Alex i Penelope, już od lat jest wystawiona na sprzedaż. Ta, którą

wynajmował VanBrook, znowu stoi pusta. Kto dzisiaj potrzebuje

piętnastu albo dwudziestu pokoi?

- Jedyne, czego potrzeba, to determinacja - powiedział

Qwilleran. - Trzeba je przeznaczyć na hotele, restauracje, biura i

apartamenty, domy opieki o wysokim standardzie i tak dalej. Napisz o

tym wstępniak.

- Oskarżą mnie, że mam w tym własny interes - odpowiedział

Junior.

- A to dlaczego?

- Babcia Gage kupiła nieruchomość na Florydzie i chce

scedować na mnie prawa do rezydencji. Co ja zrobię z piętnastoma

pokojami? Pomyśl tylko o rachunkach za ogrzewanie, podatkach i

tych dziesiątkach okien do mycia. Kolejny bezużyteczny, luksusowy

dom.

Wzrok Qwillerana, znany ze współczującego wyrazu, błądził po

zagraconym biurku, zahaczył o zgnieciony w kulkę papier, który

chybił kosza na śmiecie, na wpół otwarte szuflady z aktami, stosy

zamiejscowych gazet. Jednak Qwilleran nie patrzył. Qwilleran myślał.

Uświadomił sobie, że rezydencja Gage'ów stoi na działce naprzeciwko

wozowni Polly. Gdyby w niej zamieszkał, mógłby mieć na nią oko.

Byłoby to wygodne także z innych powodów, mógłby częściej

background image

wpadać na kolację. Z satysfakcją wygładził wąsy i powiedział do

Juniora:

- Mógłbym na zimę zamieszkać w normalnym domu. Moją

szopę trudno jest ogrzać i jest za dużo śniegu do odgarniania. Może

wynajmę twój dom, co ty na to?

- Kurczę! To byłoby świetnie! - wykrzyknął młody redaktor.

- Nadal myślę, że powinieneś napisać wstępniak.

- Wątpię, żeby miasto przeznaczyło bulwar na cele komercyjne.

Takie decyzje rzadko tu zapadają.

- A co ze „Stefanią”? Otwarto ją w dawnym domu Lanspeaków

na kilka lat przed moim pierwszym przyjazdem do Pickax.

- To był pierwszy dom na bulwarze - wyjaśnił Junior. - Stoi

przodem do Main Street i zgodnie z prawem mógł być wykorzystany

do celów komercyjnych. Szkoda, że zamknęli tę restaurację. Budynek

świeci pustkami... Nie, Qwill, na bulwarze ciągle mieszkają

wpływowe rodziny, które będą bronić tej ulicy przed zmianami jak

tygrysy. Trzeba poczekać, aż powymierają. Wiesz, że doktor Hal tam

mieszkał?

- Myślisz, że Melinda zatrzyma dom?

- No co ty! Ma mieszkanie i chce sprzedać dom razem z

meblami. Mogę ci nieoficjalnie powiedzieć, że ojciec nie zostawił jej

dużo w spadku. Był staroświeckim wiejskim lekarzem, nie żądał

zapłaty od tych, których nie było na to stać, nie wykorzystywał też

warunków stawianych przez ubezpieczalnie. Nie zapominajmy też o

kosztach całodobowej opieki dla jego żony, tyle lat chorowała. Nie ma

background image

co, Melinda odziedziczyła więcej kłopotów niż pieniędzy... Widziałeś

się z nią? - spytał Junior, patrząc w sufit.

Wiedział o związku Melindy z najbardziej pożądanym

kawalerem w okręgu. Była jego kuzynką. W pewnym stopniu

wszyscy Goodwinterowie byli kuzynami.

- Zmieniła się - powiedział. - Nie wiem, jak ci to wytłumaczyć,

ale jest jakaś inna.

- Trzy lata pracy w bostońskim szpitalu mogą odcisnąć na

człowieku swoje piętno - powiedział Qwilleran.

- Tak... Przypuszczam, że jej nie oszczędzali. No cóż, bywa.

Możemy się spodziewać od ciebie felietonu w tym tygodniu czy jesteś

nazbyt skołowany?

- Zobaczę, co da się zrobić.

W drodze do domu Qwilleran wspominał swój dawny związek z

Melindą Goodwinter. W tamtych czasach był obcy w Moose County,

dodatkowo poparzył się dotkliwie trującym bluszczem. Ona go

wyleczyła. Później zaoferowała mu przyjaźń, błyskodiwą rozmowę i

swoją młodość. Była od niego dwadzieścia lat młodsza, miała zielone

oczy, długie rzęsy i tę bezpośrednią seksualność, typową dla młodego

pokolenia.

Jako lekarz pomogła mu rzucić palenie i podjąć regularne

ćwiczenia. Jako kobieta jak na gust Qwillerana była przesadnie

agresywna. Parła do małżeństwa jak taran, co w rezultacie skończyło

się obopólnym zażenowaniem. Przeprowadziła się do Bostonu,

background image

obwieszczając wszem wobec, że nie ma zamiaru skończyć jako

wiejski doktor.

Kiedy spotkał Polly, to on był tym, który dyktował warunki i

wyznaczał granice intymności. Polly nie była ani tak szczupła jak

Melinda, ani nie miała jej długich rzęs, ale za to była wyśmienitym

kompanem i dobrą kucharką, a nade wszystko dzieliła z Qwilleranem

zamiłowanie do lektury dobrych książek. Lubili wspólnie czytać

Szekspira. Polly nie stawiała wymagań, które nie byłyby do przyjęcia,

i z dnia na dzień zajmowała w myślach Qwillerana coraz więcej

miejsca.

W drodze do domu Qwilleran zatrzymał się w sklepie „Toodle's

Market”, żeby kupić kotom coś do jedzenia. Wybredne gusta

syjamczyków przyprawiały go o ból głowy. Nie miały stałych

preferencji, z wyjątkiem jednej zasady: pod żadnym pozorem nie

zjadły gotowego jedzenia dla kotów. Qwilleran podejrzewał nawet, że

potrafią czytać etykiety na opakowaniach. Wszystko, co

technologowie żywności stworzyli z myślą o czworonożnym

plemieniu, nie miało prawa zawitać na stół jaśnie kotów. Czasami

zadowalały się puszką norweskiego łososia w towarzystwie

wędzonych ostryg albo kawiorem, najlepiej z jesiotra. Innym razem

zabiłyby dla kawałka indyka, ale co do tego, na co akurat przyjdzie im

ochota, nigdy nie można było być pewnym. Tym razem Qwilleran

wahał się między plastrem delikatesowego rostbefu a pasztetem z

kurzych wątróbek. Właściwie najlepszym rozwiązaniem byłoby

kupienie kilku deko polędwicy u rzeźnika, mógłby przyrządzić tatara,

background image

ale musiałby ją ręcznie zmielić, mięso w kawałkach niezbyt

odpowiadało syjamczykom. Zdecydował się na pasztet.

Ze sklepu poszedł już do domu, oczywiście na piechotę, dla

sportu. Szedł boczną drogą, a potem żwirową ścieżką przez stary sad.

Był jakieś trzydzieści metrów od składu jabłek, który przystosował do

mieszkania, kiedy usłyszał czyste wysokie głosy miauczące na

powitanie. Dziewiętnastowieczną przechowalnię zbudowano na planie

ośmiokąta. Budynek miał trzy piętra, a okna umieszczono na różnej

wysokości. Dostrzegł jasne futerka wypatrujących go kotów, które

śmigały między oknami, szukając najlepszego punktu

obserwacyjnego. Spotkał się z nimi przy drzwiach, oba długie ogony

falowały pysznie jak flagi. W ten sposób koci domownicy dopełniali

powitalnego rytuału, który sprawiał Qwilleranowi wewnętrzną radość.

- Coście porabiali, moi buntownicy, odkąd was tu zostawiłem,

co?

Kocie wąsy wyczuły obecność pasztetu z wątróbki. W pełnych

niecierpliwości pląsach koty ruszyły biegiem po rampie, która

prowadziła dookoła wnętrza, łącząc galerie na poszczególnych

piętrach. Dotarły na samą górę, gdzie pod dachem znajdowała się

wąska kładka. Potem na łeb na szyję ześlizgnęły się w dół na pierwszą

galerię, skąd zwinnie, jak wiewiórki, skoczyły na miękkie poduszki,

ułożone na ławie na parterze. Tam umyły starannie łapki i wąsy,

przygotowując się do kolacji.

Qwilleran rozsmarował pasztet na talerzykach i postawił je na

podłodze. Lubił patrzeć, jak pochłaniały swoje porcje. Były idealne:

background image

smukłe, płowe ciała na długich brązowych nogach, zabójczo błękitne

oczy i ciemnobrązowe pyszczki o głębokiej barwie. Brązowe ogony

uderzały wymownie w podłogę jak rapiery. Według Qwillerana miały

więcej wdzięku i elegancji od Bootsiego, którego Polly przekarmiała,

chcąc mu w ten sposób wynagrodzić brak towarzystwa.

O siódmej zadzwonił do drzwi wozowni, w której Polly

urządziła mieszkanie. Wspiął się po wąskich schodach, na których

szczycie, z położonymi uszami i obnażonymi kłami, czekał Bootsie.

- Witaj, o arcytypie wszech jestestw! - powiedział Qwilleran,

spodziewając się, że fraza z Szekspira spodoba się Polly.

Bootsie zasyczał.

- Musisz mu wybaczyć - przeprosiła Polly. - Wyczuł zagrożenie

tamtej nocy, kiedy jechał za mną ten bandzior, od tamtej pory jest

niespokojny.

Po ciepłym, cichym i znaczącym uścisku, który wprawiłby w

niemałe zdziwienie protektorów biblioteki i ożywił pocztę pantoflową

w Pickax, Qwilleran podał Polly zapakowany w serwetkę węzełek.

- Przepraszam, że nie jest przyzwoicie zapakowany - powiedział.

- Przywiozłem go z gór. To chyba twój odcień niebieskiego.

Polly była wzruszona.

- To peleryna! I to ręcznie tkana! Kto ją zrobił?

- Ktoś w górach - powiedział wymijająco. - Wszyscy tam są

tkaczami albo garncarzami, albo pracują z drewnem - nie wspomniał

już o tym, że pelerynę utkała młoda interesująca kobieta, którą zabrał

background image

na kolację po tym, jak dwukrotnie wybawiła go z opresji na górskich

szlakach.

Polly zdjęła ponurą garsonkę, którą miała na sobie w bibliotece,

i wyglądała teraz letnio i kolorowo w sukience w białe groszki na

czerwonym tle.

- Jesteś pewien, że nie jest dla mnie zbyt odważna? - spytała,

kiedy ją skomplementował. - Irma Hasselrich pomagała mi ją wybrać.

Do restauracji pojechali wynajętym samochodem, którym

Qwilleran przyjechał z gór.

- Mój się zepsuł - wyjaśnił - więc go zostawiłem.

Wyjaśnienie mijało się odrobinę z prawdą. Samochód zakopał

się w błocie i Qwilleran podarował go młodej góralce, która będzie w

stanie go wyciągnąć swoją amfibią.

Restauracja pod nazwą „Old Stone Mill” znajdowała się w

historycznym młynie. Pickax było bogatym miastem, w którym było

wystarczająco dużo wyrafinowanych podniebień, żeby utrzymać jedną

porządną restaurację. Właścicielem lokalu był syndykat majętnych

dżentelmenów, którzy potrzebowali niedochodowego interesu do

odliczeń podatkowych. Szef kuchni był dobrze opłacany, a menu było

światowe i mogło zadowolić tutejszych mieszkańców, którzy nieraz

jadali w San Francisco, Nowym Orleanie i Paryżu.

Qwilleran i Polly usiedli przy swoim stoliku. Pomocnik kelnera,

dwumetrowy dryblas górujący nad gośćmi i większością obsługi,

przecisnął się do ich stolika z dzbankiem wody i koszykiem pełnym

czosnkowych grzanek. Nazywał się Derek Cuttlebrink.

background image

- Witam, panie Q! - powiedział przyjaźnie. - Myślałem, że

wyjechał pan na lato z miasta.

- Wróciłem - wyjaśnił lapidarnie Qwilleran.

- Ja biorę dwa tygodnie wolnego w sierpniu, jedziemy pod

namiot.

- Gratulacje.

- Aha, poznałem tę dziewczynę, ona ma namiot. Niebieski nylon,

dwa metry na dwa trzydzieści. Ma aluminiowy stelaż i rozkłada się w

pięć minut.

- Weźcie dużo środków na komary - poradził Qwilleran. - I

trzymajcie się z dala od trującego bluszczu, no i uważajcie na

kleszcze.

- Myślałeś jeszcze o college'u, Derek?

- No, to jest tak, pani Duncan. Zdecydowałem się zostać w

gastronomii. Dostałem awans do kuchni, pod koniec miesiąca mam

nadzorować grzanki i frytki.

- Gratulacje! - powiedział Qwilleran.

Kiedy pomocnik kelnera zniknął w kuchni, Polly odezwała się:

- Czy myślisz, że Derek doprowadzi kiedyś do końca jakąś

sprawę?

- Nie trać nadziei - powiedział Qwilleran. - Któregoś dnia spotka

właściwą dziewczynę i zostanie sławnym chirurgiem. Widziałem już

takie rzeczy.

Zamówił dla Polly wytrawną sherry, a dla siebie lokalny produkt

w postaci wody Squun, czyli wody mineralnej ze źródła

background image

wypływającego w Squunk Corners, którą pił zawsze z lodem i

cytryną.

Polly podniosła szklankę.

- Slainte!

- Ditto - odpowiedział Qwilleran. - Co to znaczy?

- Nie wiem dokładnie. To toast po celtycku, którym posługuje

się Irma Hasselrich - Polly często powoływała się na swoją nową

przyjaciółkę.

Osobiście Qwilleran miał obiekcje wobec Irmy Hasselrich.

Czterdziestolatka, która nadal mieszkała ze swoimi rodzicami,

wzbudzała w nim negatywne uczucia. Jej ojciec był starszym

partnerem w kancelarii prawniczej „Hasselrich, Bennet & Barter”.

Ona sama kierowała zespołem wolontariuszy w domu pogodnej

starości i Qwilleran poznał ją, kiedy odwiedzał ośrodek, żeby

przeprowadzić wywiad z jednym z podopiecznych. Wtedy wydawała

mu się przystojną kobietą o proporcjonalnej figurze, zadbanym

wyglądzie i ujmujących manierach. Kiedy Polly spędzała lato w

Anglii, próbował zabrać Irmę na kolację, ale jego zaproszenie zostało

dowcipnie odrzucone. Nie był przyzwyczajony do odmowy i jego

reakcja była jednoznacznie negatywna.

Ostatnimi czasy obie kobiety odkryły wzajemną więź. Razem

chodziły z lornetkami nad rzekę Ittibittiwassee obserwować ptaki albo

nad rozlewiska przy Purple Point. Co więcej zadbana i dobrze ubrana

Irma skłoniła Polly do noszenia jaśniejszych kolorów i farbowania

siwiejących włosów.

background image

- Wyglądasz dzisiaj szczególnie młodo i atrakcyjnie - powiedział

Qwilleran, kiedy sączyli aperitify. - Jeszcze trochę, a dołączysz do

Klubu Teatralnego i będziesz grała role niewinnych podlotków.

- Marne szanse! - powiedziała, śmiejąc się melodyjnie. - Ale,

ale, słyszałeś, że mają wystawiać jesienią Makbeta?

- A to niespodzianka!

- Dlaczego? To sztuka pełna emocji. Aż roi się w niej od

wiedźm, duchów, pojedynków i okropnych zabójstw. Wiele mówi o

pokusach, ludzkim upadku, duchowym złu i nieopanowanej ambicji.

- Ale, zgodnie z przesądem, przynosi pecha zespołowi, który ją

wystawia.

- Nikt tutaj nie słyszał o czymś takim, więc bądź łaskaw ich nie

uświadamiać - doradziła Polly. - Nie ma wątpliwości, że Larry zagra

główną rolę.

- Znów będzie musiał zapuścić brodę, czego nie lubi robić. Kto

reżyseruje?

- Ktoś nowy. Nazywa się Dwight Somers, przyjął posadę w

przedsiębiorstwie XYZ. Ma doświadczenie z teatrem i podobno jest

bardzo miły. Ogłoszono nabór i chodzą słuchy, że doktor Melinda

wystąpi w roli Lady Makbet. Biblioteka w Pickax jest kluczowym

punktem wymiany plotek.

Qwilleran chciał spytać: „Widziałaś Melindę?... Jak wygląda?...

Mówią, że się zmieniła”. Rozważał to w myślach i zdecydował się

zapytać, dbając jednak o to, żeby nie okazać zbytniego

zaangażowania.

background image

- Nadaje się do tej roli?

- Zdaje mi się, że tak. Widziałam ją na pogrzebie doktora Hala.

Odniosłam wrażenie, że się... postarzała. Ma rysy Goodwinterów:

wąską podłużną twarz, taka twarz nie starzeje się ładnie, wyglądała na

wymizerowaną.

Zamówili bulion z rzeżuchy, miecznika w sosie ananasowym z

dodatkiem papryczki jalapeńo.

- Jaką to niespodziankę przygotowałaś na dzisiejszy wieczór? -

zapytał Qwilleran.

- Więc... - zaczęła z wyraźnym zadowoleniem. - Irma i ja

poszłyśmy razem na kolację, kiedy pojechałeś w góry, i

rozmawiałyśmy o Szkocji. Irma chodziła tam do szkoły plastycznej i

nadal utrzymuje kontakty z kilkorgiem szkockich przyjaciół.

Wspomniałam, że zawsze chciałam zobaczyć ojczyznę Makbeta, i tak

się zaczęło. Pomyślałyśmy, że można by zorganizować wycieczkę po

wyspach i górach. Zysk mógłby pójść na dom opieki dla starców.

- Brzmi nieźle. Kto to zorganizuje?

- Irma opracuje trasę i będzie robić za przewodnika, a ja zajmę

się rezerwacjami.

- Ma doświadczenie w organizacji grupowych wycieczek?

- Nie, ale jest urodzonym przywódcą i nadzoruje pracę

wolontariuszy w domu opieki. Jest zorganizowana i zna Szkocję,

szczególnie góry i zachodnie wyspy.

- Jak zamierzacie podróżować po Szkocji?

background image

- Wynajętym busem. Lanspeakowie i Comptonowie już się

zgłosili. Irma i ja będziemy dzielić pokój. Koszty wycieczki obliczone

są dla par, ale single też są mile widziani.

Qwilleran pomyślał sobie, że to dobry pomysł, żeby Polly

wyjechała, dopóki groźba kolejnego napadu nie minie.

- Spodobają ci się góry. Spędziłem tam miesiąc miodowy. O ile

pamiętam, jedzenie nie było najlepsze, ale to było dawno temu, poza

tym nowożeńcom nie przeszkadzają takie rzeczy... Chcesz, żebym

karmił Bootsiego podczas twojej nieobecności?

Spojrzała na niego wyczekująco.

- Miałyśmy nadzieję, że... mógłbyś... dołączyć do nas.

Propozycja zaskoczyła Qwillerana. Nie był przygotowany na

taki obrót sprawy. Zanim odpowiedział, patrzył przez kilka chwil w

sufit.

- Jak długo ma potrwać wyprawa? Nigdy nie zostawiałem kotów

na dłużej niż na kilka dni. Kto się nimi zajmie?

- Nie znasz nikogo, komu mógłbyś zaufać? Kogoś, kto

zamieszkałby w twojej szopie przez dwa tygodnie? Moja szwagierka

zaopiekuje się Bootsiem.

Qwilleran skubał z niezdecydowaniem wąsy.

- Nie wiem. Muszę to przemyśleć. Cokolwiek zdecyduję,

Fundacja K zwróci wam wszystko, co przeznaczycie na dom opieki.

Dacie ogłoszenie?

- Irma mówi, że lepiej będzie osobiście zapraszać uczestników,

to pozwoli stworzyć zgraną grupę. Pojedziemy w sierpniu, kiedy

background image

kwitną wrzosowiska. Wycieczka zacznie się w Glasgow, a skończy w

Edynburgu.

- Glasgow? - powtórzył Qwilleran z zainteresowaniem. -

Czytałem ostatnio o powrocie mody na Charlesa Renniego

Mackintosha z Glasgow. Wiesz, moja matka pochodziła z

Mackintoshów.

Polly oczywiście wiedziała, bo słyszała już o tym ze sto razy, ale

zapytała słodko:

- Czy myślisz, że jesteś z nim spokrewniony?

- Nie wiem nic o moich przodkach ze strony matki, tylko tyle, że

jeden powoził dyliżansem i został zamordowany przez rozbójnika,

albo może był rozbójnikiem powieszonym za zamordowanie woźnicy

dyliżansu. Co się zaś tyczy Charlesa Mackintosha, to wiem tylko tyle,

że był pionierem nowoczesnego wzornictwa, jakieś sto lat temu. Zdaje

się, że to interesująca postać.

- Jeśli chciałbyś przedłużyć swój pobyt w Glasgow, możesz to

zrobić - powiedziała zachęcająco Polly. - Carol i Larry pojadą

wcześniej do Londynu, chcą obejrzeć kilka sztuk.

- Dobra, dopisz mnie do singli. Znajdę opiekunkę do kotów. Lori

Bamba byłaby idealna, ale ma dzieci. Pozabijają się w moim domu.

Szopa została zaprojektowana dla kotów i dorosłych.

Podano zupę. Delektowali się nią w milczeniu, rozmyślając nad

zbliżającymi się przygodami. Kiedy podano miecznika, Qwilleran

odezwał się:

background image

- Słyszałem coś o Irmie Hasselrich, ale z niesprawdzonego

źródła. Może będziesz mogła to sprostować.

Polly nagle zesztywniała.

- Co słyszałeś? I od kogo?

- Ochraniam moich informatorów. Podobno zastrzeliła

mężczyznę jakieś dwadzieścia lat temu i była oskarżona o

morderstwo, ale Hasselrichowie przekupili sędziego, żeby ją

uniewinnił.

Polly wzięła głęboki oddech i zaczęła z niechęcią:

- Jak większość plotek w Pickax, ta jest tylko w dziesięciu

procentach prawdziwa. Motyw zabójstwa był jasny, nazwałbyś go

dzisiaj próbą gwałtu. W sądzie Hasselrich bronił córki i przysięgli

uznali ją za winną zabójstwa, ale zalecili zwolnienie z

odpowiedzialności. Sędzia okazał się bardziej wyrozumiały od

większości ówczesnych jurystów. Zasądził warunkowe zwolnienie i

trzy lata prac na rzecz wspólnoty... Czy ta odpowiedź cię

satysfakcjonuje?

Wyczuwając w głosie Polly znużenie, odpowiedział:

- Wybacz, po prostu powtórzyłem tylko to, co słyszałem. Już nie

tak ostrym tonem Polly powiedziała:

- Po odpracowaniu wyznaczonego terminu Irma oddała się pracy

w wolontariacie. Poświęciłaby wszystko dla słusznej sprawy. Zebrała

całe tony pieniędzy na cele dobroczynne.

background image

- To godne podziwu - wymamrotał Qwilleran, ale przemknęło

mu przez głowę, że „wszystko” w tym kontekście brzmi dosyć

podejrzanie.

Na deser zamówił ciasto truskawkowe, a Polly grzebała łyżeczką

w małym pucharku cytrynowego sorbetu. Nie zjadła nawet połowy

swojej porcji.

- Uważam na dietę - wyjaśniła. - Straciłam dwa kilogramy,

widać?

- Wyglądasz zdrowo i pięknie - odpowiedział - nie przesadź

tylko.

Po deserze poszli do jej mieszkania na kawę, później czytali

trochę na głos. Przeczytali dwa akty Makbeta, podczas gdy Bootsie

obwąchiwał z odrazą nogawki spodni Qwillerana.

Było już późno, kiedy Qwilleran wrócił do swojego składu,

gdzie dwa niepocieszone syjamskie koty czekały na niego przy

drzwiach. Wyczuwając, że miał kontakt z innym kotem, oddaliły się z

dumnym wyrazem wyższości.

- Chodźcie no, dzieciaki! - skarcił je. - Mam dla was wieści. Jadę

na wycieczkę do Szkocji i wy zostajecie!

- Yow! - wytknął mu Koko.

- Właśnie tak! Zostajecie tutaj.

- N-n-nie! - zaskrzeczała Yum Yum.

- Ehe, zgadza się, „nie”, ty też nie jedziesz.

background image

Rozdział drugi

Następnego dnia Qwilleran żałował decyzji o wyjeździe do

Szkocji. Podjął ją pod wpływem impulsu i teraz przykro było mu

zostawiać koty na dwa tygodnie. Kiedy szczotkował ich jedwabistą

sierść (rozłożone nogi Yum Yum przypominały podstawę stolika

wykonanego przez Duncana Phyfe, a sztywny ogon Koko naśladował

zawijas w stylu Hogarth), miał już zamiar odwołać rezerwację, ale

wewnętrzny głos powstrzymywał go przed tym, powtarzając: „Jesteś

dziewięćdziesięciokilowym mężczyzną i pozwalasz, żeby zniewoliły

cię ośmiokilogramowe koty!”

Tego wieczoru Qwilleran czytał kotom na głos. Kotka zwinęła

się w kłębek na jego kolanach, a kot przysiadł na oparciu krzesła. W

pewnym momencie zadzwonił telefon.

- Przepraszam, kochanie - powiedział, podnosząc Yum Yum i

kładąc ją delikatnie na ciepłej poduszce, na której przed chwilą

siedział.

Dzwoniła Irma Hasselrich. Mówiła w tym swoim

przesłodzonym, formalnym stylu.

background image

- Panie Qwilleran, dowiedziałam się właśnie z olbrzymią

radością, że wyraził pan życzenie dołączenia do wycieczki „Śladami

Ślicznego Księcia”.

- Tak, zdaje mi się, że to będzie wspaniała przygoda. Moja

matka pochodziła z rodu Mackintoshów. A przy okazji, proszę

nazywać mnie Qwill.

- Nie ma o czym mówić, panie Qwilleran - kontynuowała, jakby

nie słyszała, co powiedział. - Jesteśmy zachwyceni, że Fundacja

Klingenschoenów proponuje nam wsparcie finansowe. Chcemy

stworzyć park dla pacjentów ośrodka, z kwietnikami, szerokimi

alejkami dla wózków inwalidzkich i pawilonem przeznaczonym na

pikniki i gry.

- To godne pochwały - wymamrotał Qwilleran. - Ile osób

spodziewa się pani wciągnąć na listę?

- Mamy szesnaście miejsc, tyle osób zmieści się w busie.

- Czy Polly wspominała pani, że chciałbym przedłużyć mój

pobyt w Glasgow?

- Tak. Wiele osób chce przedłużyć swój pobyt za granicą, więc

zaproponowałam, żeby każdy leciał na własną rękę. Ustalimy dzień i

miejsce spotkania w Glasgow.

- Ilu uczestników już się zgłosiło?

- Jedenastu. Może mógłby pan wskazać kogoś, kto mógłby

dołączyć?

background image

- A John i Vicki Bushlandowie? Mają letni dom w Mooseville,

chociaż oficjalnie są mieszkańcami Lockmaster, gdzie John prowadzi

studio fotograficzne.

- Wspaniale byłoby mieć ze sobą profesjonalnego fotografa!

Zadzwonię do nich, mogę się na pana powołać?

- Naturalnie.

- Jak tylko się pan zapisał na wycieczkę, panie Qwilleran, trzy

kolejne osoby zgłosiły chęć wzięcia w niej udziału: państwo

MacWhannellowie, on jest biegłym rewidentem, i doktor Melinda

Goodwinter. Czy to nie wspaniałe mieć wśród uczestników lekarza?

Qwilleran skulił się do wewnątrz i zaczął przeczesywać palcami

wąsy. Już widział, jak natarczywa Melinda puka do drzwi jego pokoju

późnym wieczorem, wpraszając się na pogawędkę. Była bardzo upartą

młodą kobietą i według tego, co mówił Arch Riker, który spotkał się z

nią po pogrzebie jej ojca, nadal czuła do niego miętę, nie mając

żadnego względu na jego obecny związek z Polly.

Qwilleran pokrył swoje niezadowolenie, wypytując o pogodę w

Szkocji, a Irma zapewniła go, że wyśle wszystkie informacje

dotyczące podróży w mailu.

Kiedy skończył rozmawiać z Irmą, natychmiast zadzwonił do

Archa Rikera, do redakcji „Moose County coś tam”. Dorastali obaj w

Chicago, potem niezależnie robili karierę w dziennikarstwie. Spotkali

się znów w Pickax, gdzie Riker realizował swoje marzenie o

prowadzeniu małomiasteczkowej gazety.

background image

- Arch, nie odpuściłbyś sobie roboty na kilka tygodni i nie

wybrał się na wycieczkę do Szkocji z kilkoma osobami z okolicy? -

zaproponował. - Moglibyśmy oszczędzić parę dolców, biorąc wspólny

pokój.

Dodał parę szczegółów i rzucił niedbale kilka znaczących

nazwisk: Hasselrich, Lanspeak, Compton, MacWhannell.

Rikerowi spodobał się ten pomysł. Powiedział, że zawsze marzył

o zagraniu do siedemnastego dołka w St. Andrews.

- A teraz złe wieści - powiedział Qwilleran. - Melinda

Goodwinter też jedzie.

- Akcja się zagęszcza - odparł Riker ze śmiechem. Bawiły go

kłopoty, jakie jego przyjaciel miał z kobietami. - Polly wie?

- Jeśli nie, to szybko się dowie.

Gratulując sobie udanego manewru, Qwilleran zadzwonił do

Irmy i zmienił swoją rezerwację na dwójkę. Następnego dnia to

Qwilleran mógł się pośmiać, kiedy Riker do niego zadzwonił.

- Hej, Qwill, posłuchaj tylko tego! - powiedział Arch. - Zabrałem

wczoraj na kolację Amandę i powiedziałem jej o wyprawie, i zgadnij:

ona chce jechać! Jak ci się to podoba?

- Będzie musiała wziąć jedynkę, nikt nie będzie chciał z nią

mieszkać, nawet jej kuzynka Melinda.

Amanda Goodwinter była zrzędliwą babą w nieokreślonym

wieku o niewyparzonym języku, która „lubiła troszkę popić”, jak

mawiali miejscowi. Obecnie prowadziła studio projektowania wnętrz,

które cieszyło się dobrą sławą, i od kilku kadencji była nieustannie

background image

wybierana do rady miasta, gdzie nie marnowała czasu, nie składała

pustych obietnic i nie szła na żadne układy.

Riker, obdarzony dziennikarskim upodobaniem do dziwaków,

dobrze bawił się w jej towarzystwie i plotkarze z Pickax przez jakiś

czas łączyli ich w parę, ale upierdliwy charakter Amandy

gwarantował jej, że do końca życia zostanie sama. Teraz Arch

delektował się wizją Amandy, która rozniesie w drobny pył

harmonijną atmosferę wycieczki.

- Mam nadzieję, że wszyscy uczestnicy mają poczucie humoru -

powiedział Qwilleranowi przez telefon.

- Absurdalne jest to, że Amanda nie znosi kobzy, gór, podróży

autobusem i Irmy Hasselrich też.

- No to czemu jedzie? Przecież nie dlatego, żeby być blisko

ciebie, stary pryku!

- Niestety, nie mogę sobie przypisać tej zasługi. Jest

podekscytowana perspektywą wizyty w wytwórni whiskey, słyszała,

że dają tam darmowe lufki.

Podczas gdy Qwilleran rozkoszował się wiadomościami,

zadzwonił Brodie, żeby poinformować go, że patrol policji stanowej

wyśledził w pobliżu granicy okręgu kasztanowy samochód na

rejestracji z Massachusetts, kierujący się na południe.

- Prawdopodobnie opuszczał okręg - powiedział Brodie. -

Sprawdziliśmy rejestry. Samochód jest zarejestrowany na niejakiego

Charlesa Edwarda Martina z Charleston, w stanie Massachusetts.

background image

- Co on tu robił? - Qwilleran zadał krótkie i ostre retoryczne

pytanie. - Od pięciu lat nie widziałem tu samochodu z Massachusetts.

Mieszkańcy Nowej Anglii nawet nie słyszeli o Moose County.

- Może to znajomy doktor Melindy, może przyjechał na pogrzeb

jej ojca. Było tu wielu brodaczy - powiedział Brodie. - Coś ci powiem,

Qwill. Jeśli jeszcze raz się tu pojawi, a my otrzymamy skargę,

przynajmniej będziemy wiedzieli, kto to jest. Na razie wystawiam

nocny patrol na Goodwinter Boulevard. Powiedz Polly, żeby nie

wychodziła sama po zmierzchu.

Qwilleranowi zadrgały wąsy. Wystarczyło, że pomyślał o tym

kasztanowym samochodzie, i od razu czuł szczególne mrowienie w

górnej wardze. Sumiaste wąsy były nie tylko rozpoznawczą cechą

Qwillerana, ale też od dawna były źródłem jego podejrzeń i przeczuć.

Swędziały i jeżyły się, żeby zwrócić jego uwagę, a doświadczenie

nauczyło go, żeby zaufać dawanym przez nie sygnałom. Ta

szczególna wrażliwość była kwestią, którą poruszał tylko z

najbliższymi przyjaciółmi, a i oni nie byli skorzy wierzyć w

nadzwyczajne właściwości jego wąsów. Tak czy inaczej, to był fakt.

Nie tylko Qwilleran posiadał umiejętność wyczuwania

kłopotów, także Kao K'o-Kung miał wyjątkową zdolność

demaskowania złych czynów i złych ludzi w ten sam sposób, w jaki

wyczuwał mikroskopijny ślad na dywanie i to, że radio jest włączone,

kiedy powinno być wyłączone. Gdy Koko nastawiał uszu i poruszał

wąsami, kiedy drapał i obwąchiwał, to znaczyło to, że był na tropie

czegoś, co nie było takie, jak być powinno.

background image

Po rozmowie z Brodiem Qwilleran odwrócił się do Koko, który

zawsze podsłuchiwał z bliska.

- No co, chłopie? Wygląda na to, że facet z Goodwinter

Boulevard wyjechał z miasta.

- Yow - powiedział Koko, drapiąc się po uchu.

- Jak dotąd wszystko się układa. Teraz musimy wam znaleźć

odpowiednią opiekunkę. Tylko jak?

Koko, mrucząc, zeskoczył na podłogę i potruchtał do spiżarni,

gdzie znacząco wlepił wzrok w swój pusty talerz. Yum Yum też nie

kazała na siebie czekać. Była najwyższa pora na południową

przekąskę.

Qwilleran nasypał im garść chrupiących płatków,

przygotowanych przez Mildred Hanstable, która pisała do działu

kulinarnego w „Moose County coś tam”. Było to jedyne suche

jedzenie, którym syjamczyki nie gardziły. Kiedy popatrzył, jak żują,

wachlując się energicznie ogonami, uderzyła go nagła myśl.

- Mam! - wykrzyknął. - Mildred Hanstable!

Nie tylko pisała do kolumny kulinarnej, ale też prowadziła

zajęcia praktyczne w szkole w Pickax i lubiła gotować dla psów,

kotów i ludzi.

Była wdową i mieszkała samotnie. Pulchna, ale ładna, miała

dobre serce i żywą wyobraźnię, nie wspominając o szerokich

kolanach.

background image

- Wyśmienicie! - zawył Qwilleran tak głośno, że zaalarmowane

syjamczyki odwróciły ku niemu głowy, zanim połknęły ostatnie kęsy

z talerza.

Mildred Hanstable była teściową jego przyjaciela Rogera

MacGillivraya, więc odnalazł go w jadłodajni „Lois's Luncheonette”,

żeby zapytać, co sądzi o tym pomyśle.

- Co ty na to? Ona lubi koty, a koty lubią ją.

- To by jej tylko wyszło na dobre, oderwało od smutnych myśli o

przeszłości - powiedział. - Według niej twój skład jest cudowny i

propozycję spędzenia w nim kilku tygodni potraktowałaby jak dar od

losu.

- Muszę cię tylko spytać o jedną rzecz. Czy nadal dużo pije?

- No wiesz, alkoholem zalewała smutek po stracie męża, ale

jakoś z tego wyszła. W zamian za to objada się. Moim zdaniem jest po

prostu samotna. Chciałbym, żeby spotkała jakiegoś przyzwoitego

faceta.

- Popracujemy nad tym, Roger. Gdzie się teraz wybierasz?

- Mam spotkanie w Kennebeck. Kobiecy Klub Popołudniowy

sadzi drzewo w parku.

Tak się złożyło, że Qwilleran przywiózł z gór kilka ręcznie

robionych peleryn i po pewnym spotkaniu redakcyjnym jedną z nich

podarował Mildred. Lubiła takie obszerne ubrania, bo kamuflowały jej

nadmierną tuszę. Zaproszenie do składu i propozycję opieki nad

kotami przyjęła z zachwytem, którego nie potrafiła wyrazić słowami.

background image

Kiedy ta kwestia przestała już go trapić, Qwilleran poświęcił się

innym sprawom. Podarował pozostałe peleryny swojej sekretarce,

młodej dekoratorce wnętrz, która pomagała urządzić skład, i szefowej

działu reklamy „Moose County coś tam”, wprawiając wszystkie trzy

kobiety w nieziemski zachwyt. Później, żeby zastąpić samochód,

który porzucił w górach, kupił białe czterodrzwiowe auto z komisu.

Nigdy nie tracił pieniędzy na nowe modele. Dotąd szczęśliwie

udawało mu się unikać doktor Melindy Goodwinter, chociaż

przypadał właśnie termin wizyty kontrolnej, wyznaczonej mu jeszcze

przez świętej pamięci doktora Hala.

Irma Hasselrich nie zwlekała z wysłaniem wyczerpującego maila

do wszystkich uczestników wyprawy na temat szczegółowej trasy

wycieczki, pogody w Szkocji i odpowiedniego ubrania.

„Koniecznie musicie zabrać swetry i kurtki. Wieczory są

chłodne. Poza tym wybieramy się na wietrzne wyspy i na szczyty gór.

Spakujcie lekkie płaszcze przeciwdeszczowe, parasole, wodoodporne

buty albo kalosze”. Ostatnie słowo podkreślone było na czerwono.

Dalej: „Na specjalne okazje panowie są proszeni o zabranie blezeru

albo sportowej marynarki i koszuli z krawatem, a paniom doradzam

sukienki i szpilki. Na każdą osobę przypada jedna sztuka bagażu plus

jedna podręczna torba. Na pokładzie busa i w restauracjach nie będzie

można palić, co ustalamy ze względu na niepalących i na

niebezpieczeństwo pożaru”. Na koniec załączono krótką listę

podstawowych terminów.

background image

Loch... jezioro

Moor... nieporośnięte drzewami wzgórze

Glen... samotna dolina

Fen... bagno

Ben... góra

Firth... ujście rzeki

Burn... strumień

Strath... dolina rzeki

Kyle... kanał

Croft... wiejski dom

Crofter... farmer

Bothy... baraki

Neeps... rzepy

Tatties... ziemniaki

Haggis... mięsny pudding

Toilet... publiczna toaleta

Usquebaugh... whiskey

Do listu Irma dołączyła też propozycje lektur, które w

większości znajdowały się w podręcznej biblioteczce Qwillerana:

Boswell, doktor Johnson, sir Walter Scott i inni. Mimo to Qwilleran

udał się do antykwariatu Eddingtona Smitha i wybrał stary

przewodnik z pożółkłą składaną mapą. Antykwariusz polecił mu także

Wspomnienia osiemnastowiecznego piechura.

background image

- To o Szkocji. Wydano je w 1790 i w 1927 ukazał się przedruk.

Jest w dobrym stanie jak na sześćdziesięciopięcioletnią książkę.

Qwilleran wziął obie książki i miał właśnie wychodzić, kiedy

Eddington powiedział:

- Doktor Melinda była tu wczoraj. Chciała, żebym kupił

księgozbiór doktora Hala, ale jej cena jest za wysoka.

Tego wieczora Qwilleran rozsiadł się wygodnie w swoim

ulubionym fotelu z zamiarem przeczytania Wspomnień. Koty też

usadowiły się, przygotowane na lekturę: Koko na szerokiej obitej

poręczy, a Yum Yum na jego kolanach. Wyciągnęła przednie nogi i

wdzięcznie skrzyżowała łapki. Książka, która od ponad

sześćdziesięciu lat przesiąkała domowymi zapachami, stanowiła dla

kotów niesłychanie interesujący obiekt. Qwilleran natychmiast dał się

porwać poruszającej relacji czwórki osieroconych przez matkę dzieci,

w wieku dwóch, czterech, siedmiu i czternastu lat, które wyruszyły na

poszukiwanie ojca, dzielnego żołnierza, walczącego za księcia Karola.

Po przebyciu stu pięćdziesięciu mil i trzech miesiącach wędrówki,

błagając o jedzenie i dach nad głową, dzieci dowiadują się, że ich

ojciec poległ w bitwie pod Culloden.

Pochłonięty perypetiami młodych bohaterów, Qwilleran nie

słyszał dzwonka telefonu, który brzęczał już od jakiegoś czasu.

Dopiero głośne miauknięcie Koko, wprost do ucha, wyrwało go z

lektury.

- Hm, halo? - powiedział niepewnie.

background image

- Witaj, kochanie. To ty? Kiepsko cię słyszę. Poznajesz głos z

zamierzchłych czasów?

- Kto mówi? - spytał bezbarwnym głosem, mimo że od razu

rozpoznał rozmówczynię.

- Melinda!

- Och... witaj.

- Przeszkodziłam ci w czymś ważnym?

- Nie, czytałem książkę.

- Musi być dobra. Jaki tytuł?

- To... hmm... Wspomnienia osiemnastowiecznego piechura

Johna Macdonalda.

- Brzmi nieźle. Ktoś mi powiedział, że zbierasz teraz stare

książki.

- Mam kilka - starał się brzmieć jak nowicjusz, w dodatku

nudny.

- Sprzedaję bibliotekę mojego ojca, jesteś zainteresowany?

- Obawiam się, że nie. Kupuję po jednej książce od czasu do

czasu.

- Może spotkalibyśmy się w domu ojca, rzuciłbyś okiem na

książki? Może coś cię zainteresuje. Mieszkam w Indian Village, ale

mogłabym podjechać do miasta.

- Świetny pomysł! - powiedział z mylącym entuzjazmem. -

Spytam Polly Duncan, kiedy ma wolne, i spotkamy się z tobą. Jest

moim guru, jeśli chodzi o wybór książek.

Po drugiej stronie na moment zapanowało milczenie.

background image

- Dobrze. Skontaktuję się z tobą później, jeśli jeszcze nie

sprzedam książek... Słyszałam, że jedziemy razem do Szkocji, kotku.

- Tak, Polly mnie namówiła.

- Dobrze, nie pozwól mi dłużej odrywać cię od twojej

ekscytującej książki.

- Dziękuję za telefon - powiedział kurtuazyjnie.

- Dobranoc.

Melinda nie zadzwoniła już więcej w sprawie książek, za co

Qwilleran był wdzięczny. Ale jej nazwisko pojawiało się w

rozmowach w całym mieście. Pewnego wieczoru wpadł do „Studia

Dekoracji Wnętrz Amandy”, żeby wysępić filiżankę kawy i skorzystać

z telefonu, jak to robił często, kiedy Fran Brodie urządzała mu

mieszkanie. Fran była asystentką Amandy, młodszą, atrakcyjniejszą i -

powiedzmy - lepiej wyposażoną. Jako córka komendanta policji i

członkini Klubu Teatralnego miała też jeszcze jedną zaletę. Była

świetnie poinformowana o najnowszych plotkach, albo

wiadomościach, jak to wolał nazywać Qwilleran.

Fran przywitała go, wołając od drzwi:

- Właśnie minąłeś się z Melindą. Próbowała nam sprzedać

książki swojego ojca. Nie wiem, co chciała, żebyśmy z nimi zrobiły...

Kawę?

Podała mu ją w kubku z naszkicowaną literą Q, co było

zaczepną aluzją do jego zwyczajowego żebractwa.

- Cieszę się, że wpadłeś, Qwill. Znalazłam coś, co po prostu

musisz mieć. Jest dla ciebie stworzone!

background image

- Powinienem wiedzieć, że darmowa kawa nigdy nie jest

naprawdę gratis - powiedział. - Co to jest?

Z przesadną ostrożnością otworzyła płaskie pudełko.

- To jest bezkwasowe pudełko, a to jest bezkwasowy materiał -

wyjaśniła, odwijając bury kawałek tkaniny.

- Co to jest, do cholery?

- To szkocki relikt, fragment kiltu Mackintoshów, który jeden z

członków tego rodu, jakobicki buntownik, nosił w bitwie pod

Culloden w 1746!

- Skąd to wiesz? To wygląda jak relikt z kosza na śmieci!

- Są na to dokumenty. Należał do pewnej rodziny z Lockmaster,

która przybyła tu z Kanady. Jej przodkowie zostali wydaleni do

Nowego Świata po upadku powstania.

- No i co mam niby zrobić z tym wyblakłym ścinkiem? Nie

nadaje się nawet do mycia samochodu!

- Oprawimy go dla ciebie w ochronną ramkę, tak jak to się robi

w muzeum, i będziesz mógł go powiesić. Oczywiście wybierzemy

jakieś zacienione miejsce.

- To zawęża lokalizację do schowka na miotły i kociej łazienki -

powiedział. - Ile jest wart?

- Jest drogi, ale stać cię na niego, zważywszy na to, ile

zaoszczędzasz na kawie i telefonie.

- Poszukam czegoś w okolicy.

- Zrób to koniecznie - powiedziała Fran, napełniając jego kubek

kawą. - Tak więc jedziesz do Szkocji z moją szefową. Dochodzą mnie

background image

słuchy, że jest kłopot z zapełnieniem listy. Czy to dlatego, że Amanda

jedzie z wami, czy dlatego, że Irma Hasselrich jest organizatorką

wyprawy?

- Zdawało mi się, że Irma ma liczny fanklub.

- Obawiam się, że ludzie uważają, że jest snobką i że się zbytnio

rządzi, a jej perfekcyjna garderoba odstrasza kobiety, które ubierają

się na sportowo. Amanda mówi, że ona wygląda jak obrane jajko...

Chciałabym wiedzieć jedną rzecz: dlaczego Irma wybrała termin,

który pokrywa się z naszymi próbami do Makbeta? Trzech

najważniejszych ludzi, reżyser i główni bohaterowie, wyjeżdżają!

- Czy Melinda zagra Lady Makbet?

Fran z dezaprobatą pokiwała głową.

- Kilka osób próbowało tej roli, ja wybrałabym Carol, ale

Dwight uparł się, żeby to była Melinda. Trochę się do niej mizdrzy.

To pewnie dla niej zgłosił się na wycieczkę.

Qwilleran pomyślał, że to dobrze. Miał nadzieję, że Dwight

zmonopolizuje uwagę Melindy.

Kilka dni później jadł kolację z Polly w restauracji „U Tipsy” w

North Kennebeck. Melinda siedziała przy stoliku w tej samej sali.

Unikał patrzenia w jej kierunku, ale kątem oka zauważył, że była w

towarzystwie mężczyzny ze schludnie przystrzyżoną brodą.

Polly powiedziała mu, że to Dwight Somers.

- Oboje jadą na wycieczkę „Śladami Ślicznego Księcia”. Wiesz,

Melinda jest starą znajomą Irmy.

- Czyżby? - spytał z próżnością.

background image

Był pewien, że to dla niego Melinda jechała do Szkocji.

Polly mówiła dalej:

- Byłam u niej dzisiaj w gabinecie. Pamiętam, jak piętnaście lat

temu przynosiła do biblioteki zamówienia na lektury szkolne, i trudno

mi jest odnosić się do niej jak do lekarza, ale Irma mówi, że my

kobiety powinnyśmy się wspierać. Moja szwagierka pracuje w

rejestracji kliniki Goodwinterów i dowiedziałam się od niej, że

mężczyźni przenoszą od niej swoje karty do lekarza mężczyzny z

Lockmaster.

- Jeśli chcesz znać moje zdanie, to ich żony nie życzą sobie,

żeby chodzili do młodego... lekarza kobiety.

Miał zamiar powiedzieć „młodej atrakcyjnej”, ale ugryzł się w

język.

Jak na zawołanie Melinda przeszła obok ich stolika w drodze do

toalety.

- Witaj, kochanku - powiedziała, zawieszając głos na chwilę,

która trwała wieczność.

Qwilleran podniósł się z krzesła i powiedział coś bez znaczenia:

- Doktor Goodwinter, jak mniemam.

Przytrzymał jedną rękę na oparciu krzesła i stał w pozycji

półsiedzącej, gotowy, by znów opaść na krzesło, jak tylko ona sobie

pójdzie, co, miał nadzieję, szybko nastąpi.

- Cieszycie się na wspólną wyprawę? - powiedziała, patrząc

przewrotnie wprost na Qwillerana.

background image

- Polly i ja oboje nie możemy się doczekać - wskazał kiwnięciem

głowy na swojego gościa.

- Więc spotkamy się na słodkich brzegach Loch Lammond,

kochanie - powiedziała Melinda, muskając wypielęgnowaną dłonią

obrus na ich stoliku, kiedy oddalała się w stronę toalety. Zostawiła za

sobą powiew tych samych perfum, których używała trzy lata temu.

- Też coś! - powiedziała Polly z uniesionymi brwiami. - Co

miało oznaczać to przedstawienie?

- Ona jest nieobliczalna - odparł Qwilleran z westchnieniem ulgi.

Obawiał się, że Melinda mogłaby wydać mu się równie pociągająca

co dawniej, ale jej zuchwała maniera, która niegdyś go pociągała,

teraz tylko go drażniła. Miała modną fryzurę, która mu nie przypadła

do gustu, i była stanowczo za chuda. Gust mu się zmienił. Nie chciał,

żeby Polly zrozumiała opacznie jego milczenie, więc pospiesznie

zapytał:

- Nie wiem jak ty, ale ja nigdy nie podróżowałem z grupą, no,

wyjąwszy oficjalne wyjazdy z paczką reporterów, więc spodziewam

się po tej wyprawie wszystkiego, co najlepsze, i wszystkiego, co

najgorsze.

- Na pewno będziemy się dobrze bawić - zapewniła go, dodając:

- Pamiętasz ten bronchit, którego nabawiłam się podczas mojego

pobytu w Anglii? Tym razem zamierzam na wszelki wypadek brać

witaminę C. Aptekarz powiedział mi o silnym preparacie, a liczę się z

jego zdaniem.

background image

- Rozmawiałaś o tym z... twoim lekarzem? - Qwilleran nie

wierzył w cudowną moc witamin, brokułów i wszystkich innych

rzeczy, o których mówiło się, że są „zdrowe”.

- Wspomniałam o tym Melindzie. Według niej nie przyniesie mi

to żadnej szkody, ale też i nie pomoże. Mimo to zamierzam

spróbować... Zrobiłeś listę rzeczy do zabrania, Qwill?

- Nigdy nie robię listy. Po prostu wrzucam rzeczy do walizki.

- Postępujesz kompletnie bez głowy, kochanie! Ja spisuję listę i

zabieram tylko podstawowe kolory, ubrania, które do siebie pasują,

jak najmniej dodatków i tylko tyle pasty do zębów, kremu i

szamponu, ile trzeba na czternaście dni.

- Ja jestem bez głowy, ale ty jesteś skrajnie wydajna -

odpowiedział sucho. - Nic dziwnego, że biblioteka tak sprawnie

działa.

- Czytałeś coś z tego, co polecała Irma?

- Nie, ale Edd Smith sprzedał mi książkę z rozkładaną mapą

Szkocji. Jak tylko ją rozłożyłem, przybiegły oba koty i zaczęły

uderzać łapkami w sam środek mapy. Próbowały ją poszarpać wzdłuż

zgięć. Robiły przy tym tak straszliwy kociokwik, jakby to powiedział

Old Possum. Mam nadzieję, że to nie była zapowiedź kłopotów, jakie

czyhają na nas w podróży.

- Z Irmą na czele? Nie ma mowy!

Podczas letnich tygodni, które nadeszły po przypadkowym

spotkaniu Qwillerana z Melindą w restauracji „U Tipsy”, Qwilleran

background image

otrzymał od niej wiele telefonów. Za każdym razem posuwała się do

absurdalnych insynuacji, które wyprowadzały Qwillerana z

równowagi. Doszło do tego, że selekcjonował swoich rozmówców

przy pomocy sekretarki. Z sobie tylko właściwym pikantnym

humorem skonstatował, że po dwóch tygodniach spędzonych z

Melindą w jednym busie będzie zdolny do popełnienia morderstwa.

W końcu nadeszły ostateczne rozkazy od sierżant Hasselrich, jak

ją nazywał Lyle Compton.

Wieczorem przed Dniem Pierwszym spotkamy się w

zarezerwowanym salonie w naszym hotelu w Glasgow (patrz plan

podróży) między godziną szóstą a siódmą. Po zbiórce każdy na własny

koszt może się udać na kolację. Wycieczka rozpocznie się następnego

dnia rano po obfitym szkockim śniadaniu (wliczonym w koszty

wycieczki). Załączam listę uczestników w porządku alfabetycznym.

John Bushland

Zella Chisholm

Lisa i Lyle Comptonowie

Polly Duncan

Amanda Goodwinter

Melinda Goodwinter

Irma Hasselrich

Carol i Lawrence Lanspeakowie

Glenda i Whannell MacWhannellowie

background image

James Qwilleran

Archibald Riker

Dwight Somers

Grace Chrisholm-Utley

Qwilleran pokazał listę Mildred Hanstable, która przyszła

przymierzyć się do opieki nad ich kocimi wysokościami. Była spowita

w zwiewną kreację, pod którą bezskutecznie próbowała ukryć swoje

obfite kształty, a która dodawała jej tylko majestatycznego wdzięku

klipra pod pełnymi żaglami. Syjamczyki przywitały ją z entuzjazmem,

rozpoznając w niej twórcę swoich chrupiących przekąsek.

Mildred przestudiowała listę i oznajmiła proroczym tonem:

- Interesujące zestawienie. Lyle to wieczna maruda, ale jest

sympatyczny... Amanda plecie, co jej ślina na język przyniesie, co

bywa zabawne... Irma ma manię czystości, pewnie będzie wszystkim

sprawdzać paznokcie przed śniadaniem... Strasznie jestem ciekawa,

jak ci się spodobają siostry Chrisholm.

- Czy one śpiewają?

- Grace jest bogatą wdową, a jej niezamężna siostra mieszka

razem z nią na Goodwinter Boulevard. Kolekcjonują pluszowe misie.

- Napijesz się, Mildred?

- Tylko kawy. Przyniosłam ciasteczka, ale najpierw pokaż mi,

gdzie w tej wieży są drabiny sznurowe.

background image

Qwilleran zaprowadził Mildred na rampę prowadzącą na wyższe

kondygnacje, a za nimi szły węszące koty ze sztywno

wyprostowanymi ogonami i napiętymi jak struny wąsami.

Qwilleran kolejno objaśniał:

- Mój gabinet i sypialnia są na pierwszym piętrze. Drzwi są

zamknięte przed kotami. Koko lubi zlizywać klej ze znaczków i

kopert... Pokój gościnny znajduje się na drugiej antresoli. Radzę ci

zamknąć szczoteczkę do zębów. Yum Yum jest fetyszystką, jeśli

chodzi o szczotki. Ukradłaby moje wąsy, gdyby nie były mocno

przytwierdzone... Przykro mi, że jedyny telewizor znajduje się na

poddaszu, w pokoju kotów.

- Niech ci nie będzie przykro. Ustawię sobie warsztat do

pikowania kołder na pierwszym piętrze i będę słuchała radia -

odpowiedziała. - Ile razy dziennie mam karmić koty?

- Rano i wieczorem. W porze lunchu i przed snem daję im

jeszcze garść twoich płatków. W kuchni znajdziesz dla nich puszki i

mrożone smakołyki.

- Przyznam ci się, że wolałabym dla nich gotować - odparła. -

Tak mi brakuje kogoś, dla kogo mogłabym przyrządzać posiłki. Czego

jeszcze im potrzeba?

- Lubią, kiedy się je szczotkuje raz dziennie, inteligentnie z nimi

rozmawia i oczywiście lubią zabawę. Koko woli zajęcia, które ćwiczą

jego intelekt, jest rozwiniętym zwierzęciem.

Kiedy oboje odwrócili się, spoglądając z uwielbieniem w

kierunku Koko, ten przeturlał się i zaczął lizać nasadę ogona.

background image

- Zapomnij o tym, co powiedziałem - dodał Qwilleran. - Te

dranie lubią robić ze mnie głupca.

Mildred podniosła kotkę, która łasiła się do jej kostek. Przy niej

koty wydawały się takie smukłe i kształtne, zauważył Qwilleran.

- Yum Yum to straszna pieszczoszka - powiedział.

- Tak, jej drugie imię powinno brzmieć „Bliskość”. A teraz

zapoznaj mnie ze sztuką obsługiwania ich toalety.

Po krótkim instruktażu mogli w końcu usiąść do kawy i

daktylowo-orzechowych ciasteczek. Masywne kwadratowe fotele z

poduszkami i sofy ustawiono wokół dużego kwadratowego stolika,

przodem do kominka, któremu nadano formę białego sześcianu. Po

dwóch stronach bryły znajdowały się paleniska, na trzeciej ścianie

umieszczono regał z książkami, Był na tyle wysoki, że koty, niczym

greckie bóstwa, mogły z niego spoglądać w dół na zwykłych

śmiertelników.

- A teraz powiedz mi, czy powinnam wiedzieć coś jeszcze? -

spytała.

- Pani Fulgrove przychodzi raz w tygodniu robić drobne

porządki. Pan O'Dell jest naszą złotą rączką. O tej porze roku mamy tu

zatrzęsienie owocówek, które zostały po składzie jabłek, budzą się

właśnie z hibernacji. Koko łapie je za skrzydełka i zjada na zakąskę...

Zdaje mi się, że to wszystko.

- To powiedz mi, co będziecie robić w Szkocji?

background image

- Słuchać kobzy, nocować w wiejskich oberżach, zwiedzać

zamki, jeść haggis... Jednym słowem będziemy robić to, co inni

turyści.

- Fu! Haggis to gotowane owcze podroby pokrojone i zmieszane

z płatkami owsianymi i przyprawami, a potem zaszyte w owczy

żołądek.

- Brzmi wspaniale.

Nagle Mildred posmutniała.

- Przed przyjściem tutaj ułożyłam tarota z myślą o twoim

wyjeździe i chyba powinieneś wiedzieć, co powiedziały karty.

- Nie brzmi zachęcająco, ale mów.

Qwilleran miał sceptyczny stosunek do czytania z kart, z dłoni i

w ogóle do praktyk okultystycznych, które pochłaniały jego pulchną

znajomą, ale była przynajmniej szczera i zawsze zdołał rozwiać jej

smutne przeczucia.

- Czy mogę to nagrać, Mildred?

- Oczywiście, nie mam nic przeciwko temu.

To było zbędne, Qwilleran włączył już swój kieszonkowy

dyktafon.

- To czego się dowiedziałaś?

- Co dziwne, kiedy zapytałam o ciebie - zaczęła - odpowiedzi

dotyczyły kogoś innego, kogoś w niebezpieczeństwie.

- Kobiety czy mężczyzny?

- Dojrzałej kobiety. Kobiety o sztywnych przyzwyczajeniach i

prawym charakterze.

background image

Chodzi o Polly, pomyślał Qwilleran. Ktoś powiedział Mildred o

napadzie.

- Co to za niebezpieczeństwo? - spytał.

- Cóż, karty były niejasne, więc przyniosłam talię i chciałabym

ułożyć je jeszcze raz, w twojej obecności.

Z pewnymi oporami zgodził się i przeszli do stolika karcianego.

Qwilleran odwrócił uprzejmie wzrok, kiedy Mildred próbowała z

trudem wstać z głębokiego fotela. Kiedy poprosiła, żeby potasował

karty, Koko wskoczył z pełnym zainteresowania „Yow” na blat

stolika.

- Chcesz, żebym go zamknął?

- Nie trzeba, pozwól mu patrzeć.

Sposób układania kart i ich liczba różniły się od tego, co

przedtem widywał Qwilleran.

- Używam celtyckiego ułożenia, ta karta jest kluczowa.

Karty miały wyszukane kolorowe rysunki. Mildred szeptała coś

pod nosem, przekładając je na stoliku. W pewnej chwili zamyśliła się.

Potem powiedziała:

- Widzę podróż... Podróż przez wodę... Przedtem burzę...

- Dobrze, że spakowałem płaszcz nieprzemakalny -

skomentował żartobliwie Qwilleran.

- Burzowa pogoda może oznaczać niesnaski, pomyłki, wypadki

albo jeszcze coś gorszego.

- Szkoda, że nie wiedziałem o tym przed opłaceniem wycieczki.

- Nie bierzesz mnie na poważnie, Qwill.

background image

- Przepraszam, nie chciałem z ciebie zakpić.

- Ostatnia karta... nie wróży najlepiej... Powinieneś ją

potraktować jako ostrzeżenie.

Karta przedstawiała scenę w winnicy. Kobieta w zwiewnych

szatach trzymała w dłoni garstkę monet, na nadgarstku kobiety

przysiadł ptaszek.

- Robi wrażenie dobrej karty - zauważył Qwilleran.

- Wręcz odwrotnie.

- To znaczy...

- Symbolizuje jakieś oszustwo... albo zdradę.

- Yow! - powiedział Koko.

- Podsumowując... ostrzegam cię, musisz być przygotowany... na

niespodziewane wypadki - pod koniec sesji Mildred zawsze

brakowało tchu i traciła energię, więc Qwilleran uznał, że lepiej

będzie nie męczyć jej dłużej.

- Cóż, dziękuję. To bardzo interesujące - Qwilleran wyłączył

dyktafon.

Mildred wstała od stolika i wzięła kilka głębokich oddechów.

Kiedy doszła do siebie, zwróciła się do Qwillerana:

- Jestem ciekawa, jak to się skończy.

- Ja również! - przyznał Qwilleran.

- Kiedy wyjeżdżasz?

- Chcę złapać połączenie do Chicago jutro w południe. Następny

samolot mam o szóstej. Przesiadam się na Heathrow, tam mam

odprawę. W Glasgow powinienem być około dziesiątej rano

background image

miejscowego czasu. Zostawiam ci listę telefonów, pod którymi

możesz nas złapać, i proszę cię, nie miej oporów, żeby zadzwonić,

jeśli zajdzie taka potrzeba. Nie masz pojęcia, jak ci jesteśmy

wdzięczni, cała nasza trójka!

- Cała przyjemność po mojej stronie! Zabawimy się, prawda,

kotki?

- Yow! - zapiszczał Koko, mrużąc oczy, jak gdyby przed oczami

zatańczyły mu krewetki a la Newburgh.

Następnego ranka Qwilleran pożegnał się smutno z kotami. Na

progu odwrócił się jeszcze. Żegnały go dwie pary ogromnych

niebieskich oczu, w których wyczytał zatroskanie. Życzyłby sobie

bardziej radosnego rozstania. Wiedział, że kiedy odjeżdżał sprzed

domu, dwa małe stworzonka wypatrywały go jeszcze z wyższej

kondygnacji składu.

Swój samochód zostawił na parkingu przed lotniskiem w Moose

County. Samolot wystartował bez przeszkód. Nie napotkał też

żadnych trudności w Chicago. Wszystko szło gładko, może aż za

gładko. Po trzech posiłkach i przeczytaniu kilkunastu czasopism

wylądował o czasie w Glasgow. Jego bagaż doleciał niestety do

innego miasta w zachodniej Europie. I tak zaczęła się wycieczka

„Śladami Ślicznego Księcia”.

background image

Rozdział trzeci

Zanim uczestnicy wycieczki „Śladami Ślicznego Księcia”

zebrali się w wigilię Pierwszego Dnia, Qwilleran zdążył już

przyzwyczaić się do zmiany czasu, odzyskać swój bagaż i złożyć hołd

Charlesowi Renniemu Mackintoshowi. Przez cały dzień zmęczeni

podróżni docierali do położonego w centrum miasta hotelu, który

został wyznaczony na punk zbiorczy.

O szóstej po południu Qwilleran, ubrany zgodnie z instrukcjami

sierżant Hasselrich w blezer, koszulę i krawat, stawił się w hotelowym

lobby. Dookoła niego pełno było mężczyzn w różnym wieku

ubranych w kilty. Okazało się, że w sali bankietowej odbywa się

przyjęcie weselne. Spotkanie uczestników wycieczki „Śladami

Ślicznego Księcia” zostało z tego powodu przesunięte do salonu im.

Roberta Burnsa, który nie różnił się niczym od salonu im. sir Waltera

Scotta ani od tego noszącego imię Ślicznego Księcia Karolka czy też

Roberta Louisa Stevensona. Zmieniał się tylko portret poety wiszący

nad barem. Kiedy Qwilleran wszedł, rudy kelner w białym uniformie

roznosił właśnie szampana i sok pomarańczowy.

background image

Wśród obecnych gości byli już Carol i Larry Lanspeakowie,

najbardziej lubiana para w Pickax. Oboje byli miejscowymi liderami,

właścicielami domu towarowego i stałymi członkami Klubu

Teatralnego. Qwilleran podszedł do nich, cytując Szekspira:

- „Cześć Makbetowi! Cześć ci, tanie Cawdor!”

- Niech to szlag! To oznacza, że znów będę musiał zapuścić

brodę! - odpowiedział ponuro aktor, pocierając policzki.

- Najpierw był Ryszard III, potem Abe Lincoln, a teraz to. Jak to

jest, że nigdy nie miałem szansy zagrać Piotrusia Pana? - Był

pogodnym człowiekiem, trudno było wyobrazić go sobie w roli

Makbeta mordercy.

- Qwill, to jest Dwight Somers, reżyseruje Makbeta. Chyba nie

mieliście okazji się poznać... Dwight, to jest Jim Qwilleran, lepiej

znany jako Qwill. Czytałeś zapewne jego kolumnę „Piórkiem Qwilla”

- Carol przedstawiła sobie obu panów.

- Wiele o tobie słyszałem - powiedział mężczyzna ze schludnie

przyciętą brodą. - Podoba mi się twoja kolumna, jest zawsze na czasie.

- Dzięki. Mieszkasz w Moose County. Skąd jesteś?

- Z Iowa. Powinienem odczytać tę kwestię z dumą czy z żalem?

- W Iowa nie ma nic, czego nie dałoby się naprawić kilkoma

jeziorami Wisconsin i górami Pensylwanii - powiedział zachęcająco

Qwilleran. Dwight Somers podobał mu się z wyglądu. Emanowała z

niego wewnętrzna energia, typowa dla ludzi teatru. Nie puścił też

mimo uszu jego komplementów, był próżny na punkcie swoich

tekstów.

background image

Po chwili dołączyła do nich kolejna para, Comptonowie. Wysoki

i chuderlawy Lyle był zgorzkniałym szkolnym kuratorem. Jego żona

Lisa pracowała w opiece społecznej. Miała iskrzące oczy i była

obdarzona poczuciem humoru, które kontrastowało z ponurym

sposobem bycia jej męża.

- Kto zajmuje się twoimi kotami, Qwill? - spytała.

- Mildred Hanstable. Mam nadzieję, że ich nie przekarmi. Jeśli

chodzi o jedzenie, są mistrzowskimi naciągaczami... Jesteście gotowi

na wesołą wyprawę w góry?

- Będę szczęśliwy, jak mnie ta podróż nie wykończy - biadolił

jak zwykle Lyle.

Młody mężczyzna o rzednących włosach, z aparatem

przewieszonym przez ramię, wszedł do salonu. Qwilleran przedstawił

go jako fotografa z Lockmaster, Johna Bushlanda.

- Mówcie do mnie Bushy - powiedział przyjacielsko, potrząsając

swoją prawie łysą głową.

- Jak to się stało, że zabrałeś aparat, a nie swoją żonę, Bushy, co?

- Widzicie, Vicki otworzyła firmę cateringową i miała już

zamówienia na całe lato, nie mogła ich odwołać. A ty co zrobiłeś z

kotami, Qwill?

- Trzymają posterunek w Pickax. Przyjęły na stałe kucharkę,

która przygotowuje im posiłki dwa razy dziennie. Nie lubię się z nimi

rozstawać. Zostawiłem na wierzchu kilka moich starych swetrów, tak

że mogą się na nich wylegiwać i nie czują się porzucone.

background image

- To troskliwie z twojej strony - zauważyła Carol Lanspeak - ale

obawiam się, że ty tęsknisz za nimi bardziej niż one za tobą.

- Nie musisz mi tego mówić, Carol. Zbyt długo daję się im

wodzić za nos, żeby nie zdawać sobie z tego sprawy.

Stopniowo nadchodzili pozostali uczestnicy. Kobiety w

spódnicach i w butach na obcasach, mężczyźni w marynarkach i pod

krawatem. Państwo MacWhannellowie byli cichą i raczej sztywną

parą. On wysoki i tęgi. Ona niska i drobna. Arch Riker i Amanda

Goodwinter zaczęli oczywiście wcześniej od kilku drinków w pubie.

Irma i Polly przybyły z wielką mapą Szkocji, którą rudowłosy kelner

rozwiesił na ścianie. Irma była rzeczywiście perfekcyjnie ubrana i

uczesana, a jej kształtna sylwetka miała w sobie tę drobiazgowo

dopracowaną schludność, która z miejsca dystansowała pozostałe

panie.

Cała uwaga gości skoncentrowała się na mapie, szczególnie na

zachodnim wybrzeżu, naznaczonym zatokami, jeziorami i kanałami

będącymi efektem cofania się lodu w epoce lodowcowej - jak z

przekonaniem tłumaczyła szefowa wyprawy.

- Jak duża jest Szkocja? - ktoś zapytał.

Zanim Irma zdążyła odpowiedzieć, z tyłu sali dobiegł głos,

suchy głos należący do chudego mężczyzny:

- Kraj ma trzydzieści tysięcy czterysta czternaście mil

kwadratowych, jest mniejszy od Karoliny Południowej.

Wszyscy z milczącym podziwem odwrócili głowy w stronę

Whannella MacWhannella, księgowego.

background image

Drżącym głosem drobnej osoby jego żona zapytała:

- Czy będziemy jechać przez wiele szczytów, tatuśku?

- Nie przez te wysokie, mamuśko - zapewnił ją.

- Czy nie są słodką parą? - spytała szeptem Amanda. - Zaraz

wybuchnę.

Widok mapy wywoływał różnorodne komentarze.

- Zobacz, tam jest słynne Loch Lammond!

- Mam nadzieję, że zobaczymy potwora z Loch Ness!

- Gdzie są gorzelnie?

Głęboki głos z tyłu powiedział:

- Nad zatoką Firth of Forth jest słynny most kolejowy z dwoma

przęsłami, każde po pięćset dwadzieścia jeden metrów, i dwoma po

dwieście dziesięć metrów. Wagony jadą czterdzieści osiem metrów

nad powierzchnią wody.

- Big Mac zostaje nominowany oficjalnym nudziarzem wyprawy

- jęknęła Amanda.

Ktoś powiedział cicho:

- Nałóżcie okulary przeciwsłoneczne, nadchodzą siostry

Chrisholm.

Dwie kobiety, które właśnie weszły do salonu, były starsze od

reszty obecnych tam osób. Obie były siwe. Szły jedna za drugą.

Pierwsza szła niska, krępa kobieta obwieszona biżuterią, jej bujna

pierś wyglądała jak jubilerska taca do prezentowania klejnotów.

Carol zwierzyła się szeptem Qwilleranowi:

background image

- Wszystkie te cacka są autentyczne! Powinieneś ją zobaczyć w

sobotę w Country Clubie! Ona i Zella kolekcjonują pluszowe misie na

masową skalę.

Choć Qwilleran nie był koneserem biżuterii, sznury pereł

splątane ze złotymi łańcuszkami, sczepione diamentową klamrą na

lewym obojczyku, robiły na nim spore wrażenie. Jej siostra,

szczuplejsza, wyższa i nie tak ozdobiona, miała przypiętą złotą

broszkę w kształcie misia z rubinowymi oczkami.

Siostry kierowały się wprost na niego. Ta obwieszona biżuterią

zwróciła się do niego chrapliwym głosem:

- Pan nazywa się Qwilleran, poznaję pana po wąsach ze zdjęcia

w gazecie. Zawsze czytamy pana kolumnę. - Spojrzała na niego z

uśmiechem. - Jestem Grace Utley, a to moja siostra Zella. Jesteśmy z

Chrisholmów. Musiał pan słyszeć o Chrisholmach. Nasz dziadek

postawił budynek sądu w Moose County, tak.

- Miło mi panią poznać - odparł Qwilleran z pełnym wdzięku

ukłonem.

- Moja matka pochodziła z Mackintoshów.

- Kolekcjonujemy pluszowe misie! - powiedziała, niecierpliwie

wyczekując reakcji dziennikarza na to warte uwiecznienia w gazecie

wyznanie.

- To bardzo interesujące - odrzekł flegmatycznie.

- Tak... Mamy misia firmy Steiff, z serii z guziczkiem w uchu,

bardzo rzadki.

background image

W tym momencie Qwilleran zdał sobie sprawę, że do salonu

musiała wejść Melinda, wyczuł znajomy zapach jej perfum. Jako

lekarza i członka rodziny Goodwinterów witano ją z dużym

szacunkiem, ale ona błądziła wzrokiem po obecnych, dopóki nie

zobaczyła Qwillerana. W jednej chwili była przy nim.

- Witaj, kochany - powiedziała chłodno.

- Melinda, poznałaś już Grace Utley i Zellę Chrisholm? - spytał.

- A wy, drogie panie, znacie doktor Melindę Goodwinter?

- Oczywiście, tak! - powiedziała pani Utley. - Jak się masz, moja

droga? Przykro nam z powodu twojego ojca, przyjmij najszczersze

wyrazy współczucia.

W sali pojawił się kelner z tacą pełną szampana i soku

pomarańczowego. Kiedy starsza pani na chwilę zajęła się drinkiem,

Melinda skorzystała, żeby odciągnąć Qwillerana na bok.

- Nareszcie sami! Wyglądasz świetnie, kochany.

- Jak ci się podobał Boston? - spytał, unikając patrzenia jej w

oczy. - To dobrze, że przejęłaś klinikę swojego ojca.

- Boston spełnił swoją rolę, ale cieszę się, że jestem w domu.

Słyszałam, że przebudowałeś skład jabłek Klingenschoenów i

mieszkasz w nim.

- Tak, teraz tak.

- Nadal masz koty?

- Daję im dach nad głową i karmię je - o ile pamiętał, Koko jej

nie lubił. Zawsze na swój sposób dawał do zrozumienia, żeby sobie

background image

poszła. Qwilleran starał się trzymać rozmowę z dala od spraw

osobistych.

- Jak ci się podoba nowa gazeta Moose County?

- To wielkie ulepszenie - odpowiedziała, przełykając resztę

szampana. - Czy to nie ty ją sponsorujesz?

- Nie ja, tylko Fundacja - poprawił ją. - Arch Riker jest

redaktorem i wydawcą. Poznałaś go? On i ja jesteśmy starymi

przyjaciółmi. Dzielimy pokój podczas wycieczki... Arch! Podejdź tu!

Wydawca zrozumiał sytuację i dorósł do potrzeby chwili.

- Spotkaliśmy się na pogrzebie - zaczął, kiedy Qwilleran go

przedstawił. - Cieszę się, że przejmujesz klinikę swojego ojca,

Melindo. Potrzebujemy każdego lekarza, jakiego da się do nas

ściągnąć. Naukowcy wynajdują wciąż nowe choroby. Mam nadzieję,

że masz ze sobą swój lekarski neseser, na wypadek gdyby ktoś

zakrztusił się owsianką albo został pokonany przez haggis.

Dobry, stary Arch, pomyślał Qwilleran.

- Czy mogę ci przynieść drinka, Melindo? - spytał.

Nie czekając na odpowiedź, umknął w stronę baru i zanim mógł

wypełnić swoją misję, Irma Hasselrich klasnęła w ręce i cała grupa

zebrała się wokół mapy.

- Witajcie w Szkocji - powiedziała. - Mam nadzieję, że będziecie

się dobrze bawić na naszej wyprawie. Będziemy podróżować po

ojczyźnie Ślicznego Księcia Karolka, po krainie przesiąkniętej

miłością i historią.

background image

Qwilleran dosłyszał stłumiony protest, który dochodził z

miejsca, w którym siedział Lyle Compton.

- Niektóre z miejsc, jakie odwiedzimy, nie są dostępne dla

zwykłych turystów - kontynuowała Irma. - I większość oberży leży

poza głównymi szlakami turystycznymi, ale dzięki moim

znajomościom zostaniemy tam przyjęci. W tej chwili chciałabym wam

coś zasugerować. Przez dwa tygodnie będziemy jedną wielką rodziną.

Byłoby miło zamieniać się miejscami w autobusach i przy stołach,

prawda?

Po sali przeszedł niejasny pomruk.

- Dzień Pierwszy zaczyna się jutro rano o godzinie siódmej.

Spotykamy się w barze na śniadaniu. Wasze walizki powinny być

spakowane i wystawione przed drzwi pokojów nie później niż o

szóstej trzydzieści. Proponuję zamówić budzenie na piątą trzydzieści,

tak żebyście mieli dużo czasu.

Piąta trzydzieści! Qwilleran dmuchnął w wąsy. Irma zakończyła

po krótkim aplauzie i Qwilleran chwycił Archa za ramię:

- Zgarnij Amandę i Polly i chodźmy na kolację. Znalazłem

świetną indyjską knajpę. Spotkamy się w taksówce przed hotelem.

Qwilleran szybko wymknął się z sali.

Restauracja, w prawdziwym angloindyjskim stylu, wyłożona

była białymi kafelkami, szumiały fontanny, wnętrze rozświetlały

mosiężne lampki. Pachniało delikatnie curry. W tle słychać było

dyskretne dźwięki raga, granej na sarod, tabla i tamburze. Dźwięk

background image

strun, rytmiczne bębny i hipnotyczny rytm muzyki dawały przyjemne

tło do rozmowy.

Polly wyglądała dostojnie w swojej niebieskiej pelerynie, ale

Amanda, niezależnie od tego, jak bardzo się starała, zawsze wyglądała

tak, jakby właśnie wymyła samochód albo wysprzątała piwnicę.

Riker, ze swoim skrzywionym poczuciem humoru, brał to za dobrą

monetę.

- Trzeba by ich skłonić, żeby wyłączyli muzykę i fontanny -

narzekała.

- Cicho, Amando, - powiedział z rozbawieniem przepełniającym

jego rumianą twarz. - Jesteś w Glasgow, więc zachowuj się jak

mieszkańcy tego miasta.

Qwilleran zaproponował, żeby zamówili samosy i drinki,

wyjaśniając, że to małe pierożki wypełnione mięsem. Potem polecił

im zupę mulligatawny, a na główne danie kurczaka tandori po

kaszmirsku z ryżowym pulao. Osobno zamówił jeszcze potrawę o

nazwie dal, przygotowywaną z soczewicy.

- Nie muszę wam mówić, że wszystkie dania są mocno pikantne

- ostrzegł.

- To tylko kurczak z ryżem i soczewicą - oznajmiła Amanda,

kiedy jedzenie podano do stołu.

- Delektuj się i nie krytykuj - szturchnął ją Riker.

Kiedy rozmowa zeszła na temat nadchodzącej wyprawy,

powiedział:

background image

- Compton naprawdę zna swoje szkockie korzenie. W zeszłym

miesiącu miał wykład w Klubie Entuzjastów Pickax.

- Mam nadzieję, że nie będzie chciał się wykłócać o szczegóły -

powiedziała z troską Polly. - Irma przyjmuje romantyczną wersję

historii Szkocji, a Lyle jest walczącym rewizjonistą.

- Podoba mi się perspektywa podróżowania z historykiem, że nie

wspomnę o fotografie i lekarzu - powiedział Riker.

- Nie wydaje wam się, że Melinda wygląda na zmęczoną

życiem? - spytała Polly. - Jej oczy są jakieś dziwne.

- To dlatego, że przestała nosić zielone szkła kontaktowe i trzy

rzędy sztucznych rzęs - skomentowała zgryźliwie jej kuzynka

Amanda.

- Czy ktoś wyjaśni mi, skąd się wzięły siostry Chrisholm? -

zapytał Qwilleran.

Amanda miała gotową historię. Zarówno Chrisholmowie, jak i

Utleyowie reprezentowali starą miejscową finansjerę. Pierwsi

odbudowali większość budynków w Pickax po pożarze z 1869 roku.

Utleyowie dorobili się na rybołówstwie. Mieli wiele łowisk i choć

nieraz spadali o kilka szczebli drabiny społecznej, to pstrągi i sielawy

uczyniły z nich majętnych członków wspólnoty. Mąż Grace mądrze

zainwestował rodzinną fortunę i chodziły słuchy, że były to jakieś

nielegalne interesy. Z tajemniczych podróży służbowych wracał

zawsze ż drogocennymi prezentami dla swojej żony.

background image

- Za to, co ona nosi na szyi, można by kupić piętnastometrowy

jacht, ale z płaceniem rachunków za nasze usługi to jej się nigdy nie

spieszy... O tak! - zrzędziła jak zwykle.

Podczas deseru, na który zamówiono gajar halvę, który, jak

nalegała Amanda, był niczym więcej jak tylko puddingiem

marchewkowym, rozmowa zeszła na temat Charlesa Renniego

Mackintosha.

- Nosił szerokie jedwabne krawaty i miał wydatne wąsy -

powiedział Qwilleran, przygładzając swoje. - I lubił koty.

- Skąd o tym wiesz?

- W jego domu, który został zrekonstruowany przez uniwersytet,

znalazłem jedną małą wskazówkę. Projektant i jego żona mieszkali

tam na początku wieku. Facet miał na tyle wizjonerskiej odwagi, żeby

stary wiktoriański dom przerobić na przestronne mieszkanie. W

pracowni kreślarskiej wszystko było białe: ściany, dywan, kominek,

meble. Wszystko - z wyjątkiem dwóch szarych poduszek na kominku,

przeznaczonych dla dwóch syjamskich kotów!

- To urocze! - powiedziała Polly. - Irma chodziła do szkoły

plastycznej, której siedzibę zaprojektował.

- Wydaje mi się, że jego największym osiągnięciem było wąskie

krzesło z wyjątkowo wysokim oparciem. We wzornictwie mebli i

tapet często stosował kraciasty wzór i owalny motyw przypominający

pawie oczko.

- Pióra pawia przynoszą nieszczęście. Nie trzymałabym w domu

ani jednego - zawyrokowała Amanda.

background image

Szkoda, pomyślał Qwilleran. Kupił na prezenty kilka broszek z

motywem pawiego pióra Mackintosha.

Wieczór skończył się wcześnie. Dzień Pierwszy miał się bowiem

zacząć o piątej trzydzieści.

Kiedy o wskazanej godzinie w kilkunastu pokojach hotelowych

rozdzwoniły się telefony, podróżnicy z Moose County, klnąc na czym

świat stoi, niespiesznie gramolili się z łóżek. Kręcili się po pokojach,

przygotowywali herbatę w ekspresach, ubierali się, pakowali,

wystawiali na korytarz swoje bagaże i na siódmą rano stawili się

wszyscy na śniadanie. Nikt nie był właściwie głodny. Speszyła ich

ilość jedzenia. Góry płatków, jajek, mięsa, ryb, owoców, naleśników,

bułeczek drożdżowych, babeczek z jagodami, chleba bannock oraz

dżemów, marmolady i niezliczonej ilości innych rzeczy.

- Nie ma gofrów? - narzekała Amanda.

Irma zapewniła, że prawdziwe szkockie śniadanie jest wliczone

w koszty wszystkich noclegów.

- Korzystajcie z tego! - namawiała. - Na lunch będzie tylko

miska zupy, którą zjemy w pubie.

Ponury wyraz zniknął nagle z twarzy Amandy.

O ósmej bus czekał przed hotelem. Bagaże były tylko częściowo

zapakowane do luków. Rudy mężczyzna w szoferskiej czapce

rozmawiał z Irmą podniesionym głosem, w języku, który okazał się

być celtyckim. Dyskusja dotyczyła bagaży. Było ich za dużo, żeby

zmieściły się w schowkach. Po podliczeniu paczek okazało się, że

background image

Grace Utley, ignorując limity, wzięła ze sobą trzy torby z krokodylej

skóry i jeden bagaż podręczny ze skóry tego samego zwierzęcia. Co

gorsza, była pół godziny spóźniona, co boleśnie dotknęło pozostałych

pasażerów, którzy byli na nogach od piątej trzydzieści.

- Na każdej wycieczce taka się trafi - powiedziała filozoficznie

Carol Lanspeak.

Miejsce na dodatkowe walizki znalazło się ostatecznie w środku,

kosztem wygody pasażerów. Winowajczyni także się pojawiła,

rzucając beztroskie powitanie. Do swetra i spodni założyła złote

łańcuchy, na których dyndały złote i emaliowane kulki.

Kierowca, posępny mężczyzna pod czterdziestkę, został

przedstawiony jako Bruce. Bus ruszył w końcu sprzed hotelu. Irma

siedziała na niewygodnym składanym siedzeniu przy kierowcy. Z

mikrofonem w ręku opisywała krajobraz, który mijali. Pasażerowie

posłusznie wykręcali szyje to w lewo, to w prawo, tak że wszyscy

czuli po pewnym czasie naciągnięte mięśnie.

- W oddali widzimy Ben Navis, najwyższą górę Wielkiej

Brytanii - objaśniała, a głos z tyłu dodał:

- Wysokość tysiąc trzysta czterdzieści trzy metry.

Zanim zatrzymali się na miskę zupy, wszyscy pogrążyli się w

ciszy, przytłoczeni nadmiarem komentarzy i bogactwem krajobrazu.

Po lunchu przewodniczka klasnęła w ręce, prosząc o uwagę.

- Wkrótce dotrzemy do ojczyzny Ślicznego Księcia Karolka -

powiedziała. - Przez sześć miesięcy przystojny młody książę był

osaczony jak lis na polowaniu. Po porażce pod Culloden walczył o

background image

życie, zdradzany przez fałszywych przyjaciół, a czasem wspomagany

przez niespodziewanych sprzymierzeńców, urzeczonych jego

charyzmą.

- Charyzma? Bzdura, nie charyzma! - oburzył się Lyle Compton.

- Wszyscy oni byli politykami!

- Za jego głowę wyznaczono nagrodę - kontynuowała Irma -

więc salwował się ucieczką do Francji. Za dnia spał w zaroślach, nocą

podróżował, przedzierając się przez mokradła i wąwozy.

Wynędzniały, w łachmanach, oszukany i zdradzony książę nie tracił

jednak nadziei. Mimo wszystko był księciem, a urocza Flora

Macdonald ofiarowała mu swoje serce i ryzykowała życie, żeby

wywieźć go z terytorium wroga.

Lyle zareagował ze zniecierpliwieniem.

- Irmo, naczytałaś się romantycznych powieści i obejrzałaś za

dużo starych filmów! Charles był kłamcą i alkoholikiem, a nade

wszystko był głupcem! Popełnił wszystkie taktyczne pomyłki. Miał

niesłychany talent do powierzania swoich spraw niewłaściwym

osobom i korzystania z głupich rad. Flora Macdonald nie miała z

niego pożytku. Została zamieszana w spisek, który miał na celu go

ocalić - przerwał nagle, rzucając ostre spojrzenie na żonę, tak jakby ta

kopnęła go pod stołem.

Twarz Irmy poczerwieniała, jej oczy rzucały groźne błyski, ale

Polly pospieszyła z pomocą, żeby załagodzić tę niezręczną sytuację.

- Jaka była data bitwy pod Culloden? - spytała, chociaż znała

historyczne szczegóły.

background image

- Szesnastego kwietnia 1746 roku - powiedziała Irma, a Bic Mac

rzucił danymi statystycznymi.

Później Amanda zwróciła się do Qwillerana:

- Na miejscu Maca byłabym ostrożniejsza. Irma zastrzeliła już

jednego faceta.

Tego dnia i przez dwa kolejne Irma pędziła podróżnych przez

rybackie wioski, ruiny, wokół skalistych gór, przez bagna porośnięte

purpurowym wrzosem, granitowe kamieniołomy i torfowiska,

przepływali wodę promami, na których nawet nie wysiadali z busa.

- Gdzie są ludzie? Gdzie są farmy? - narzekała Carol. - Mijamy

tylko owce! - Stada pasły się na łąkach i wzgórzach.

- Mógłbym ci powiedzieć, co się stało z ludźmi, ale Irmie by się

to nie spodobało, a żona znowu zrobiłaby mi piekło.

Przy każdym postoju wiecznie milczący kierowca pomagał

kobietom wysiąść z autobusu, a potem oddalał się na papierosa,

podczas gdy podróżni korzystali z toalet i przetrząsali sklepy z

pamiątkami. Qwilleran kupił krawat we wzór tartana Mackintoshów.

Larry kupił laskę z platycerium, która miała mu się ponoć przydać w

Klubie Teatralnym, Dwight Somers nabył fujarkę.

Zmiana miejsc w autobusie i przy posiłkach stała się powodem

towarzyskich rozgrywek. Qwilleran unikał siedzenia z Melindą. Nikt

nie chciał siedzieć z Grace Utley i Glendą MacWhannell.. Arch Riker

kończył w towarzystwie Zelli Chrisholm. Obaj, Dwight i Bushy,

chcieli siedzieć z Melindą, która z kolei szukała każdej okazji, żeby

usiąść z Qwilleranem. Amanda trafiała najczęściej na Big Maca.

background image

Większość czasu trasa wiodła przez jednopasmowe drogi, co

budziło niepokój pasażerów i obawę spotkania się z samochodem

jadącym z naprzeciwka, ale Bruce beztrosko prowadził busa w dół i w

górę, po niekończących się pętlach i zakrętach, co sprawiało, że

Glenda wydawała okrzyki przerażenia za każdym razem, kiedy

opadali w dół, a Zella Chrisholm narzekała na chorobę lokomocyjną.

Godziny mijały, a Irma mówiła do mikrofonu swoim

monotonnym głosem rzeczy, których nikt nie słuchał. Jednostajna

melodia opowieści przewodniczki usypiała podróżnych, zwłaszcza po

lunchu. Po południu budzili się na herbatę i ciasteczka w jakiejś

skromnej oberży, która reklamowała się prostym szyldem „Herbata”.

Pod koniec dnia, obolali i sztywni, wychodzili z autobusu, kuśtykając,

żeby odetchnąć w jakiejś starej gospodzie, która przycupnęła na skraju

zbocza albo wciśnięta w dolinkę oferowała widok na jezioro. I tak

Dzień Pierwszy, Dzień Drugi i Dzień Trzeci zlały się w jednolitą

plamę.

- Nie pamiętam, co widzieliśmy wczoraj ani co jedliśmy na

kolację. Gdybym nie nagrywał części na kasetę, to wróciłbym do

domu i nie wiedział nawet, że tu byliśmy - zwierzył się Qwilleran

Rikerowi.

- Ja nie jestem nawet pewny, gdzie jesteśmy - wyznał jego

współlokator.

Gospody, mieszczące się w zaadaptowanych starych

kamiennych stajniach i opuszczonych klasztorach, były przytulne.

Urządzone w rustykalnym stylu miały jedną wadę. Pokoje nie

background image

posiadały kluczy i zamykało się je od środka na skobel. Grace Utley

musiała powierzać swoje kasetki z biżuterią opiece właścicieli

gospody. Amanda narzekała, że brakuje maszyn do robienia lodu,

telefonów, telewizji w każdym pokoju i szlafroków w łazience.

Glenda MacWhannell martwiła się, że może wybuchnąć pożar.

Na obiad panie schodziły w spódnicach i na szpilkach, a

panowie w marynarkach i krawatach. Pani Utley przyćmiewała ich

wszystkich blaskiem czterech sznurów szafirowych koralików,

ozdobionych jadeitową rzeźbioną przywieszką, albo naszyjnika ze

złota i onyksu wykończonego zapięciem z lapis-lazuli. Tak

przystrojeni jedli łososia albo pieczone jagnię z rzepą zmieszaną z

ziemniakami, które serwował im jowialny właściciel oberży i jego

rumiane córki.

Rano potulni podróżni gromadzili się w autobusie tylko po to,

żeby czekać na spóźnioną Grace. Zazwyczaj rano mżył drobny

deszczyk, ale w popołudniowym słońcu jeziora i strumienie lśniły jak

setki diamentów.

Pewnego ranka zwiedzili wilgotny i chłodny zamek z fosą i

zwodzonym mostem, masywną bramą z kamiennym podwórzem.

Wielki hall pełen był broni i portretów przodków. W tym właśnie

miejscu przewodniczka wyrecytowała listę bitew, zwycięskich

bohaterów, skandali, morderstw i duchów przypisanych do tego

zamku, po czym podróżni mogli zwiedzać na własną rękę królewskie

apartamenty, podziemia i schody wykute w litej skale. Okna były

malutkie, przejścia wąskie, a framugi niskie.

background image

- Dawni Szkoci musieli być pigmejami - zauważył Qwilleran,

kiedy zatrzymał się przed drzwiami, starając się pokonać przejście.

- Uważaj! - ktoś krzyknął.

Odwracając się, żeby sprawdzić, skąd nadchodzi

niebezpieczeństwo, Qwilleran wyprostował się i uderzył głową w

kamienną framugę. Uderzenie rzuciło go na kolana, przed oczami

zobaczył błyski światła tańczące z góry na dół. Z daleka dochodziły

do niego wołania o pomoc. Posadzono go na ławeczce, Melinda

sprawdzała jego puls i podnosiła powieki, nie przestając zadawać mu

pytania.

- Jak się nazywasz?... Jaki jest dzisiaj dzień?... Czy wiesz, gdzie

jesteś?

W tym momencie Qwilleranowi bardziej doskwierał gniew niż

ból. Zebrał się w sobie i wyparował:

- Szekspir napisał Makbeta. Moose County jest na północ od

równika. Eli Whitney wynalazł odziarniarkę do bawełny. I jeśli nie

macie nic przeciwko temu, chciałbym już wyjść na zewnątrz.

Poczekam w autobusie, kiedy wy będziecie zwiedzać i kupować

pocztówki.

Dwight Somers zaoferował się, że mu potowarzyszy.

- Na dzisiaj mam już dosyć zamków - powiedział mu Qwilleran.

- Ja to samo! Jak oni żyli w tym mokrym ciemnym otoczeniu?

- Nie żyli. Jeśli ich ktoś nie zamordował przed trzydziestką, to

przed czterdziestką dostawali śmiertelnego zapalenia płuc.

- Chciałem cię zapytać, Qwill, grałeś kiedyś w teatrze?

background image

- Tylko w college'u. Dawno temu miałem nawet zamiar zostać

aktorem, ale jeden mądry profesor skierował moją uwagę na

dziennikarstwo i muszę przyznać, że odrobina aktorstwa w mojej

profesji nie zawadzi.

- Byłem pewien, że musiałeś trenować. Masz bardzo dobry głos.

Chciałem ci zaproponować rolę w Makbecie.

- Co mi przeznaczyłeś? - spytał Qwilleran. - Ducha Banqua?

Jedną z trzech wiedźm? Lady Makbet?

- Nie jesteś daleki od prawdy. W czasach Szekspira w tej roli

występował mężczyzna w przebraniu, tyle że bez wąsów. Co powiesz

na rolę Macduffa? Miałbyś kilka wielkich scen, a poza tym człowiek,

którego obsadziliśmy, nie nadaje się do tej roli.

Qwilleran zaoponował:

- Chyba lepiej nie. Byłoby ciężko uczyć się tekstu po tylu latach

poza sceną... To zbyt duża rola. Nie, Dwight, lepiej zostanę przy mojej

roli krytyka teatralnego. Obsadziliście już rolę Lady Makbet?

- Tak. Dałem tę rolę Melindzie. Ma do tego predyspozycje.

Wzięła ze sobą tekst i pracuje nad swoimi kwestiami.

Z zamku zaczęli się wyłaniać uczestnicy wycieczki. Szli wolno

przez most.

- Melinda jest interesującą kobietą - kontynuował Dwight.

Zawiesił na chwilę głos, czekając na potwierdzenie. Kiedy nie było

odpowiedzi, mówił dalej: - Oboje mamy apartamenty w Indian

Village. Często się widujemy, ale nic z tego nie wyniknęło - znów

zawiesił głos. - Zaczynam mieć wrażenie, że wchodzę na twój teren.

background image

- Nic podobnego.

- Pierwszy raz mieszkam w takim małym mieście jak Pickax i

nie chciałbym pogwałcić żadnych obowiązujących zasad.

- Do niczego takiego nie doszło.

Kiedy towarzystwo zebrało się już w autobusie, wszyscy

wyrażali troskę o samopoczucie Qwillerana, ale Melinda zbadała guza

na jego głowie i orzekła, że nie krwawi.

Tę noc mieli spędzić w malowniczej gospodzie, przerobionej z

dawnego górskiego schroniska dla zbłąkanych podróżnych. Była dość

rozbudowana, pokoje znajdowały się na różnych poziomach i

półpiętrach, pełno było wijących się korytarzy. Łóżka były jednak

wygodne, a umeblowanie stare. Ozdobne serwetki, koszyki na owoce,

wazony z wrzosem i bibeloty wprowadzały domową atmosferę. Pod

oknami umieszczono zwoje liny, które miały pomóc w ucieczce na

wypadek pożaru.

Turyści z Moose County, po wielu dniach wykańczającej jazdy

busem, mieli obiecany wolny dzień. Irma zarezerwowała nocleg w

gospodzie na dwie doby i następny dzień mieli do swojej dyspozycji.

Mogli skorzystać z luksusu rozpakowania swojego bagażu, wyłożenia

drobiazgów do szuflad i powieszenia ubrań w szafie.

Po kolacji, na którą podano rosół na jagnięcej głowie i potrawkę

z królika z kopytkami, Qwilleran przeprosił towarzyszy, wymawiając

się zmęczeniem i bólem głowy, choć powodem, dla którego

wycofywał się do swojego pokoju, była chęć uwolnienia się od

towarzystwa innych podróżnych.

background image

Z głównego hallu wszedł pół piętra na górę, skręcił w lewo w

wąskie przejście, potem na prawo i trzy stopnie w dół, potem przez

szklane drzwi, do góry na rampę, i w końcu na lewo, gdzie wpadł na

przerażoną Grace Utley, która w panice ściskała w pięści swój

naszyjnik.

- Zgubiła się pani? - spytał. - Nietrudno o to w tym labiryncie.

- Musiałam źle skręcić, mój drogi. Mamy pokój numer osiem.

- W takim razie śpi pani w drugim skrzydle. Proszę za mną,

zaprowadzę panią.

Kiedy odprowadził ją do korytarza prowadzącego do pokoju

numer osiem, Grace Utley zwlekała z odejściem.

- Panie Qwilleran - zaczęła swoim szorstkim głosem - może nie

powinnam o tym wspominać, ale... czy nie myśli pan, że Irma

Hasselrich trzyma z tym kierowcą?

- Co ma pani na myśli, mówiąc, że z nim trzyma?

- Chodzi o sposób, w jaki na niego patrzy, i te ich tajemnicze

rozmowy w obcym języku. Poprzedniej nocy, kiedy wyjrzałam przez

okno, widziałam ich na torfowisku, w świetle księżyca... to prawda!

- To mogły być duchy - odrzekł Qwilleran z szelmowskim

uśmiechem. - Straszą nieustannie, zwłaszcza na wrzosowiskach.

Proszę nie zwracać na nie uwagi, pani Utley.

- Proszę nazywać mnie Grace - zaproponowała. - Jak się czujesz

po dzisiejszym wypadku, mój drogi?

- Odrobinę boli mnie głowa. Położę się wcześniej.

background image

Na wieść o sekretnym życiu Irmy pozostałe kobiety z grupy

podniosły tylko ze zdziwieniem brwi, ale Lyle powiedział:

- Kobieta pracuje szesnaście godzin dziennie, ma prawo do

odpoczynku i nie nasza to sprawa, z kim i gdzie.

Qwilleran wrócił do pokoju i przebrał się w czerwoną piżamę,

którą Polly podarowała mu na walentynki. Miał nadzieję na kilka

godzin samotności. Pozostali podróżni grali w karty albo sączyli

drinki przed kominkiem, albo po prostu oglądali telewizję w salonie.

Usiadł w wygodnym fotelu i zaczął nagrywać na dyktafon

wrażenia z minionego dnia.

- Dzisiaj zwiedziliśmy wyspę, na której w 1057 roku pochowano

Makbeta...

Przerwało mu pukanie do drzwi.

- Kto znowu, do diabła? - wymamrotał.

Miał nadzieję, że to nie Grace Utley. Gorzej, to była Melinda.

background image

Rozdział czwarty

- Jak się czujesz, kochany? - spytała Melinda, stając w przejściu

przed drzwiami pokoju Qwillerana. - Byłeś raczej milczący podczas

kolacji.

- Po pięciu dniach rozmów z tym samym tłumkiem kończą mi

się tematy do konwersacji i cierpliwość do słuchania.

- Czy mogę wejść? Chciałam zbadać twój puls i temperaturę.

Usiądź tam, proszę.

Weszła w oparach perfum, które trzy lata wcześniej odurzały go.

Teraz wydawały mu się za słodkie i zbyt piżmowe. Włożyła mu do ust

termometr, zbadała puls, uniosła powieki i obejrzała gałki oczne.

- Oficjalnie nadal żyjesz - powiedziała, wyciągając flaszkę z

czarnego lekarskiego neseseru. - Napijesz się w ramach kuracji?

- Zapomniałaś, że nie mogę pić alkoholu, Melindo?

- Gdzie masz ekspres do herbaty? Napijemy się filiżankę dobrej

herbaty, jak to tutaj mówią. - Napełniła dzbanek wodą z kranu w

łazience. - Jak ci się podoba dotychczasowa wycieczka?

- Za dużo wszystkiego: jedzenia, konwersacji, podróży

autobusem, zbyt wielu turystów.

background image

Melinda przechadzała się po pokoju w znany mu sposób.

- Twój pokój wygląda na wygodny. Podwójne są lepsze od

jedynek. Jestem na końcu korytarza w pokoju numer dziewięć - może

później przyda ci się ta informacja. Meble przyprawiają mnie o

mdłości. Aczkolwiek mam piękny widok na jezioro. Może Arch

chciałby się ze mną zamienić? - spytała z przewrotnym spojrzeniem.

- Czy ktoś zna nazwę tego jeziora? Według mnie wszystkie są do

siebie podobne - powiedział Qwilleran, ekspert w ignorowaniu

zaczepek.

- No dobrze, powiedz mi o sobie, Qwill. Co porabiałeś przez

ostatnie trzy lata?

- Czasami sam się zastanawiam. Lata szybko lecą - nie był w

nastroju do bratania się.

- Ale nie ożeniłeś się jak dotąd.

- W Moose County wiadomo powszechnie, że nie będzie ze

mnie mąki na małżeński chleb.

Melinda nalała dwie filiżanki herbaty i do swojej dodała kilka

kropel jakiejś substancji z buteleczki, którą miała przy sobie.

- Miałam nadzieję, że moglibyśmy podjąć wątek, który ostatnio

porzuciliśmy.

- Powiem jeszcze raz to, co ci już mówiłem, Melindo.

Potrzebujesz mężczyzny w swoim wieku, mężczyzny należącego do

twojego pokolenia.

- Podobają mi się starsi mężczyźni.

- A ja lubię starsze kobiety - odciął się z brutalną szczerością.

background image

- Aha! - powiedziała, a potem dodała z miną psotnika: - A nie

chciałbyś mieć na boku młodej dziewczyny na chwile, kiedy ogarnie

cię młodzieńcza werwa?

- To dobra herbata - powiedział, chociaż wcale mu nie

smakowała. - Musiałaś dać dwie torebki.

- Jest ci dobrze z twoją obecną miłością, tak jak ci było ze mną?

- A to co, trzecia specjalizacja? Czy nie przekraczasz

przypadkiem swoich lekarskich kompetencji?

Niełatwo było ją zbić z tropu.

- Nie myślałeś kiedyś o synach, Qwill? Polly jest trochę za stara

na dzieci.

- Szczerze mówiąc, nie myślałem! - wykrzyknął poirytowany

tym, jak przekracza granice jego prywatności. - Nie chcę też córek.

Jestem kawalerem z wyboru, charakteru i w moim postrzeganiu świata

nie ma miejsca na potomstwo.

- Z całą twoją fortuną powinieneś mieć dziedzica.

- Jestem beneficjentem Fundacji Klingenschoenów. Po mojej

śmierci rozdzielą wszystko na cele charytatywne na terenie okręgu,

który, według Big Maca, liczy sobie jedenaście tysięcy dwustu

siedemdziesięciu dziewięciu mieszkańców, tyleż samo mam więc

dziedziców, to raczej imponująca rzesza, prawda?

- Nie pijesz herbaty.

- Co więcej, jestem urażony sugestiami, w jaki sposób

powinienem dysponować moimi środkami finansowymi.

background image

- Qwill, stajesz się skąpym starym kawalerem. Myślę, że

małżeństwo dobrze by ci zrobiło. Mówię ci to jako lekarz. - Przesiadła

się na poręcz jego fotela. - Nie ruszaj się, chcę obejrzeć guz na twojej

głowie.

- Przepraszam na moment - powiedział, wychodząc do łazienki,

gdzie policzył najpierw do dziesięciu, a potem do stu, zanim znów

przed nią stanął.

Zdjęła buty i leżała teraz na łóżku, opierając się o stos poduszek.

- Dołączysz do mnie? - zachęcała figlarnie. - Podobają mi się

czerwone piżamy.

Qwilleran chodził po pokoju i nie odzywał się.

- Wyjaśnię ci coś, Qwill - Melinda zwróciła się do niego

spokojnym tonem. - Trzy lata temu chciałam, żebyśmy się pobrali, bo

myślałam, że dobrze się razem bawimy. Teraz mam też kilka innych

powodów. Ród Goodwinterów jest na wymarciu i chcę mieć synów,

którzy mogliby nosić moje nazwisko. Jestem dumna z mojego

nazwiska. Więc uczynię ci propozycję. W Moose County trzeba

trzymać się konwenansów. Jeśli mnie poślubisz, za trzy lata odzyskasz

wolność, a nasze dzieci będą nosiły nazwisko Goodwinter. A przy

okazji możemy się nieźle bawić.

- Postradałaś rozum! - nagle przyszło mu do głowy, że ten

dziwny wyraz w jej oczach to mogło być szaleństwo.

- Po drugie... jestem spłukana! - powiedziała z bezczelną

szczerością, która niegdyś zdawała mu się atrakcyjna. - Jedyne, co

odziedziczyłam po moim ojcu, to długi i zrujnowany dom.

background image

- Fundacja K mogłaby ci pomóc w przezwyciężeniu trudnego

momentu. Poświęcają się promocji opieki zdrowotnej w obrębie

wspólnoty.

- Nie potrzebuję wsparcia instytucji, potrzebuję ciebie!

- Postawmy sprawę otwarcie, Melindo: odpowiedź brzmi - nie!

- Dlaczego nie chcesz rozważyć mojej propozycji? Pozwól, żeby

ten pomysł dojrzał, oswój się z nim.

Qwilleran podszedł do drzwi i z ręką na klamce powiedział:

- Pozwól, że coś ci powiem na zakończenie. Jeśli się z kimś

ożenię, to z Polly. A teraz wybacz, potrzebuję odpoczynku... Nie

zapomnij butów.

Jeśli Melinda czuła diabelską furię odrzuconej kobiety, to duma

Goodwinterów nie pozwoliła jej pokazać tego po sobie.

- Weź aspirynę i zadzwoń do mnie rano, kochany - mrugnęła do

niego bezczelnie, ocierając się o niego, kiedy wychodziła z pokoju.

Dmuchając w złości w swoje wąsy, podyktował kilka zdań przed

wyłączeniem dyktafonu. Potem zaczął czytać folder o klanie

Mackintoshów. O jedenastej do pokoju wszedł Riker.

- Nie śpisz? Odpocząłeś trochę?

- Melinda wpadła, żeby zbadać mi puls, i nie mogłem się jej

pozbyć. Ta dziewczyna zaczyna dawać mi w kość.

- Spodziewałem się, że tak będzie. Skończy się na tym, że w

geście samoobrony ożenisz się z Polly. A jeśli Polly cię nie zechce, co

powiesz na Amandę? Odstąpię ci uroczą Amandę.

- To nie są żarty, Arch.

background image

- No dobra, ja jestem gotowy, żeby uderzyć w kimę, a ty? Polly

gra z Comptonami i Lanspeakami w dwadzieścia pytań. Amanda

ogrywa w karty MacWhannellów i Bushy'ego. Jestem pewien, że

kantuje. Dwight wypróbowuje na tarasie swoją fujarkę, będzie miał

szczęście, jeśli nikt go za to nie zastrzeli.

- Byłeś i na zawsze zostaniesz reporterem, Arch - skomentował

Qwilleran.

- Nie widziałem Irmy. Przy kolacji miała bardzo zachrypnięty

głos. Za dużo gada przez ten przeklęty mikrofon! A te wieczory na

bagnach też nie robią jej dobrze na struny głosowe... Jak twój guz?

- Wchłania się, ale chciałbym wiedzieć, kto krzyczał „uważaj!” i

dlaczego?

Tak skończył się Dzień Piąty.

Dzień Szósty zaczął się o świcie, kiedy Qwillerana zbudziły

krzyki w korytarzu i gorączkowe pukanie do czyichś drzwi. Na

drugim łóżku siedział na wpół przytomny Riker.

- Co to jest? Pali się? - pytał przerażony Arch.

Słychać było tupot biegnących stóp i Qwilleran wyjrzał za drzwi

razem z innymi, którzy wystawiali głowy na korytarz, żeby

zorientować się w sytuacji.

Właściciel gospody minął biegiem ich pokój i zniknął za

drzwiami numeru jedenaście, zajmowanego przez Polly i Irmę.

- O mój Boże! - wykrzyknął Qwilleran w stronę Archa. - Coś się

stało dziewczynom! - Ruszył w dół korytarza, tuż za żoną właściciela.

Właściciel krzyknął do żony:

background image

- Dzwoń natychmiast na policję! Jedna z pań miała atak! Dzwoń

na komisariat!

Qwilleran wpadł do pokoju i na widok Polly stojącej w szlafroku

wydał z siebie westchnienie ulgi. Płakała, kryjąc twarz w dłoniach.

Melinda w piżamie pochylała się nad łóżkiem. Qwilleran objął Polly

ramieniem.

- Co się stało?

- Myślę, że ona nie żyje - łkała. - Obudziłam się nagle, kilka

minut temu, i poczułam to straszliwe tchnienie śmierci. Zawołałam

Melindę - Polly zalała się strumieniami łez.

Nadal obejmując Polly ramieniem, Qwilleran zapytał Melindy:

- Czy jest coś, co mogę zrobić?

Pokój zapełniał się pozostałymi podróżnymi w piżamach i

szlafrokach.

- Zabierz wszystkich z pokoju i z korytarza. Niech nikt tu nie

wchodzi, dopóki nie przyjadą władze. Na zewnątrz! Wszyscy

wyjdźcie! Porozmawiamy na dole, później!

Wstrząśnięci gapie wycofywali się z wolna do swoich pokojów,

szepcząc z przejęciem:

- Czy Irma nie żyje?

- Co to było? Czy ktoś wie, co się stało?

- To straszne! Kto zawiadomi jej rodziców?

- To ich zabije! Jest ich jedynym dzieckiem, a mają już swoje

lata.

background image

- Miała dopiero czterdzieści dwa lata... Lyle Compton trącił

łokciem Qwillerana.

- Sądzisz, że coś mogło się wydarzyć tam, na wrzosowisku?

Ubrali się szybko i zebrali na dole w jadalni. Żona karczmarza

podała gorącą herbatę, mrucząc współczujące słowa, których nikt nie

rozumiał. Dręczyło ich jedno pytanie: Co teraz poczną?

Słyszeli, jak na podwórze podjeżdżały i odjeżdżały kolejne

samochody. W końcu do jadalni weszła Melinda, w kapciach i

piżamie, nieuczesana i bez makijażu. Była blada i strapiona. W sali

zapadła cisza. Melinda stanęła przed nimi i pustym głosem zaczęła

mówić:

- Irma była pierwszą pacjentką, która przyszła do mojej kliniki, i

właściwie to dla niej pojechałam na wycieczkę. Teraz ją straciłam!

Kiedy ktoś zapytał o przyczynę śmierci, Qwilleran włączył

dyktafon. W tej chwili czuł tylko współczucie dla tej młodej lekarki,

była taka rozbita.

- Zatrzymanie akcji serca - powiedziała znużona Melinda. - Z jej

sercem nigdy nie powinna była podejmować się tego wyzwania. Była

szalenie ambitna, wiecie o tym, a do tego taka perfekcyjna we

wszystkim, co robiła.

- Nie wiedziałam, że miała słabe serce. Nigdy o tym nie

wspominała, a byłyśmy bliskimi przyjaciółkami - zdziwiła się Polly.

- Była zbyt dumna, żeby się przyznać do jakiejkolwiek słabości,

i zbyt niezależna, żeby skorzystać z moich rad, nie wspominając o

lekarstwach, które mogłyby ją ocalić.

background image

- Ale że to przytrafiło się właśnie Irmie! Kto by pomyślał! Była

zawsze taka chłodna i zorganizowana. Nigdy się nie spieszyła ani nie

panikowała jak my wszyscy! - dodała Carol.

Melinda wyjaśniła:

- Tłumiła swoje emocje - nie jest to najlepsza rzecz, jaką mogła

zrobić.

- O której zmarła? - spytał Qwilleran.

- Przypuszczam, że około trzeciej nad ranem. Czy ktoś z was

wie, o której wróciła?

- Nie wiem, nigdy na nią nie czekałam. Powiedziała, żebym tego

nie robiła - wyznała Polly.

- Co teraz robimy? - spytał Larry.

- Nie mam prawa podpisywać tutaj aktu zgonu. Musi to zrobić

miejscowy lekarz. Powiadomię rodziców Irmy i podejmę wszystkie

konieczne działania - powiedziała Melinda.

Qwilleran zaoferował, że zadzwoni do Hasselrichów, jako że

znał dobrze ojca Irmy.

- Dziękuję, ale czuję, że powinnam to zrobić ja. Mogę dokładnie

wytłumaczyć, co się stało.

- Jesteśmy ci bardzo wdzięczni, że tu jesteś, Melindo. Czy jest

coś, co moglibyśmy zrobić? Cokolwiek?

- Możecie przedyskutować między sobą, jak zamierzacie spędzić

resztę czasu przeznaczonego na wycieczkę. Ja polecę z ciałem. Zanim

na to zezwolą, muszą przeprowadzić rutynowe śledztwo, ale oficer

powiedział mi, że nie powinno być żadnych problemów... Jeśli nie

background image

macie nic przeciwko, pójdę się teraz ubrać. Możecie tu zostać i

porozmawiać.

Kiedy Amanda przyszła z drugiego skrzydła i usłyszała wieści,

zdecydowała natychmiast:

- Ja się wypisuję i wracam do domu. Ktoś jeszcze? Ograniczmy

straty!

Polly zaoponowała z przekonaniem:

- Jestem pewna, że Irma chciałaby, żebyśmy kontynuowali.

- Ale nie wiemy, co robić i gdzie jechać... - wyraziła swoją

wątpliwość Lisa.

- Wszystko jest w jej teczce: trasa, potwierdzenia rezerwacji,

mapy i tak dalej. Myślę, że możemy zrealizować jej plan co do joty.

Skoro i tak planowaliśmy dodatkowy dzień tutaj, to możemy wszystko

obgadać i zaplanować.

- Która godzina jest teraz w Pickax? - spytał Riker. - Chcę

zadzwonić do Juniora, żeby zaczął pisać nekrolog i wspomnienie. To

zajmie trochę czasu, Irma była skrytą osobą, nigdy nie pozwoliła nam

napisać o swoim wolontariacie.

Goście z innych pięter zaczęli schodzić na śniadanie. Bushy

spojrzał po zebranych i spytał:

- Ludzie, co jesteście tacy pochmurni? Ktoś umarł, czy jak?

Przy śniadaniu członkowie wyprawy „Śladami Ślicznego

Księcia” bez przekonania rozmawiali o możliwości spędzenia

najbliższych godzin: Iść do miasteczka na zakupy... Obserwować

background image

łodzie rybackie, wpływające do portu... Popłynąć promem na jedną z

wysepek... Nie robić nic i zostać w gospodzie. Larry zadeklarował, że

pójdzie powłóczyć się po wzgórzach i poćwiczy swoją rolę. Amanda

doszła do wniosku, że wróci do łóżka i położy się. MacWhannellowie

zdecydowali się zarzucić dalsze zwiedzanie i mieli wynająć

samochód, żeby dostać się do Edynburga. Nie podali żadnej

przyczyny, dla której wracają do domu, ale i nikt ich o nią nie pytał.

Po śniadaniu Qwilleran w towarzystwie szkolnego kuratora

poszedł spacerem po wietrznej drodze do wioski w dolinie.

- Nie zapominaj, Lyle, że co schodzi w dół, musi się później

wznieść do góry - ostrzegał Qwilleran. - Będziemy musieli się wspiąć

z powrotem na to wzgórze.

- Mam nadzieję, że nie przyczyniłem się do złego samopoczucia

Irmy, kiedy odbrązowiałem szkocką historię i podważałem jej teorie.

Lisa mówi, że powinienem trzymać moje duże usta zamknięte na

kłódkę, ale niech to, Irma doprowadzała mnie do wściekłości tym

swoim gadaniem o romantycznym jakobińskim powstaniu i jej

ukochanym księciu Karolku.

- Nie martw się, to była twarda sztuka. Nie bez powodu

nazywano ją sierżantem. Mówią, że dyrygowała wolontariuszami w

domu opieki jak żołnierskim batalionem.

Zatrzymali się na chwilę, żeby podziwiać widok. Plamy dachów,

port zapełniony łodziami, wysepki w oddali unoszące się na srebrnym

morzu. Wzgórza za nimi wyglądały jak alpejskie łąki nakrapiane

stadami owiec i ruinami kamiennych budowli.

background image

- Lyle, obiecałeś, że opowiesz mi, jak to się stało, że owce

zawładnęły górami

- Nie wiń owiec. Słyszałeś o górskich czystkach?

- Niewiele. Czy mogę cię nagrywać?

- Pewnie... Cóż, wiesz - zaczął - powstanie poniosło klęskę,

system klanowy właściwie się rozpadł. Prawo zabraniało góralom

nosić kilty i grać na kobzach. Zamiast przywódców klanu byli teraz

bogaci posiadacze ziemscy, którzy dzierżawili farmerom małe

skrawki ziemi. Farmerzy dzielili teraz swoje małe, jednoizbowe chaty

ze zwierzętami. Kiedy wzrosło zapotrzebowanie na mięso, bogaci

posiadacze doszli do wniosku, że hodowla owiec jest bardziej

opłacalna od zbierania od chłopów dzierżawy. Na owcach mogli też

zarabiać inwestorzy z Londynu i Edynburga.

- Agrobiznes w osiemnastowiecznym stylu - zauważył

Qwilleran.

- Dokładnie tak! Żeby oddać sprawiedliwość posiadaczom

ziemskim, muszę powiedzieć, że nie wszyscy byli czarnymi

charakterami. Niektóre ze starych rodzin starały się zrobić wszystko,

żeby pomóc swoim ludziom. Niestety, przeludnienie i archaiczne

metody uprawy roli sprawiły, że farmerzy żyli w stanie skrajnej

nędzy.

- Co się z nimi stało, kiedy owce przejęły wzgórza?

- Usunięto ich z ziemi, zabroniono polować, łowić, paść stada.

Mizerne domostwa farmerów płonęły na oczach właścicieli.

- Gdzie poszli?

background image

- Zesłano ich do miejskich slumsów albo nadbrzeżnych wiosek.

Wielu wywieziono do Ameryki Północnej, ale to już inna historia.

Wyzyskani przez właścicieli statków, wysłani na morze w

przeciekających łajbach, z niewystarczającą ilością żywności i wody...

Nie powinienem ci o tym mówić, to mi podnosi ciśnienie.

Dwaj mężczyźni spacerowali wzdłuż brzegu i patrzyli na

wpływające do portu łodzie, nad którymi krążyły wrzeszczące mewy.

Rybacy w żółtych sztormiakach wystawiali na pomost skrzynki z

krewetkami, śmiejąc się przy tym i żartując. Doki były świeżo

odmalowane, a małe domki o stromych dachach stały w równych

rzędach. Wokół domów rosły kwiaty, a na dachach i kominach

tłoczyły się mewy. W niektórych oknach wisiały krótkie zasłonki, co

pozwalało kotom siedzieć na parapetach.

- Dzisiejsi Szkoci to sympatyczni ludzie: towarzyscy, gościnni,

dowcipni. Ale ich historia jest krwawa. Nieraz podrzynali gardła i

wylewali topiony ołów na głowy swoich wrogów.

Przed powrotem do gospody zjedli w pubie lunch. Na miejscu

dowiedzieli się, że Melinda wymeldowała się i wynajętym

samochodem ruszyła do Glasgow. Zostawiła wiadomość: „Nie miejcie

mi za złe, że nie jadę z wami. Czuję, że to mój obowiązek, jako

lekarza i przyjaciela, towarzyszyć Irmie w tej ostatniej podróży”.

Lisa zrelacjonowała Qwilleranowi resztę wydarzeń.

- Polly i ja spakowałyśmy rzeczy Irmy. Polly jest załamana.

Siedzi w pokoju. Powiedziała, że nie chce, żeby jej ktoś przeszkadzał.

- Chodzi chyba o mnie - odparł Qwilleran.

background image

Dla niego śmierć przewodniczki była pretekstem, żeby

zadzwonić do Mildred Hanstable i wypytać o koty. Nie przestawał o

nich myśleć, chociaż powstrzymywał się od rozmowy o nich ze

wszystkimi z wyjątkiem Polly. Grace Utley pokazywała zdjęcia

swoich misiów każdemu, kto usiadł koło niej w autobusie. Mimo to

Qwilleran często spoglądał na zegarek, korygując czas o pięć godzin, i

wyobrażał sobie, jak koty jedzą śniadanie albo korzystają z

popołudniowej drzemki w plamach słońca na dywanie. Zastanawiał

się, jak ułożyły sobie stosunki z Mildred. Czy nabierają tłuszczyku na

jej kuchni. Zastanawiał się, czy za nim tęsknią.

Kiedy zadzwonił do Pickax, była ósma rano miejscowego czasu

i Mildred słyszała już o śmierci Irmy w wiadomościach radiowych.

- Nie podali żadnych szczegółów - powiedziała. - Mam nadzieję,

że napiszą więcej w gazecie.

- To był atak serca. Była bardzo zestresowana. Prowadzenie

grupy jest wielkim ciężarem dla przewodnika amatora, zwłaszcza z

bandą naszych indywidualistów na pokładzie. Wspomnienie ukaże się

prawdopodobnie w dzisiejszym wydaniu. Proszę, wytnij je dla mnie...

Jak zachowują się koty?

- Dajemy sobie świetnie radę. Yum Yum jest cudowna! Kiedy

pikuję, ona siedzi na ramie warsztatu i obserwuje, jak wbijam igłę.

Koko pomaga mi czytać tarota.

- Gdyby koty były ludźmi, to Yum Yum wygrałaby okręgowe

konkursy robótek, a Koko wynalazłby lekarstwo na przeziębienie. Są

w pobliżu? Daj mi Koko!

background image

Słyszał, jak Mildred mówi do kotów. Potem doszło go słabe

miauknięcie, drapanie i w końcu głośniejszy dźwięk.

- Halo, Koko! - krzyknął Qwilleran. - Co u ciebie? Opiekujesz

się Yum Yum?

Przez moment kot nie mógł zrozumieć, że głos, który znał tak

dobrze, wychodzi z urządzenia, które ma przy uchu, ale po chwili

chciał już tylko rozmawiać. Miauczał tak głośno, że Qwilleran myślał,

że ogłuchnie, a nawet uderzał łapką w słuchawkę.

- Dość! Zabierz go! - poddał się Qwilleran.

Słychać było dźwięki sprzeczki i oporu, a potem Mildred

przejęła słuchawkę.

- Jest jedna dziwna rzecz, o której musisz wiedzieć. Ostatniej

nocy siedziałam przy warsztacie, kiedy usłyszałam nieziemski pisk z

jednego z balkonów. Koko był w mojej łazience i wył pod

prysznicem. Zmroziło mi krew w żyłach. Weszłam na górę i mówiłam

do niego i w końcu przestał. Przyznam, że mnie przeraził.

- O której to było?

- Między dziewiątą trzydzieści a dziesiątą, kiedy audycję w PKX

FM prowadzi ten szalony didżej. Wyłączyłam radio, bo myślałam, że

Koko nie może go słuchać.

- Nie zdziwiłbym się - powiedział Qwilleran. - Ten facet

sprawia, że chce mi się wyć z bólu!

Kiedy Qwilleran odłożył słuchawkę, zdał sobie sprawę, że Koko

wył między drugą trzydzieści a trzecią szkockiego czasu, dokładnie

background image

wtedy, kiedy Irma umierała. Przeczuwał śmierć, która wydarzyła się

za oceanem!

Tylko jedenastu z szesnastu podróżnych zeszło tego dnia na

kolację. Byli cichsi niż zazwyczaj. Posiłek zaczął się od zupy z

kurczaka z porami, z dodatkiem małych mięsnych pasztecików.

Później była potrawka jagnięca i puree z owsa i rzepy. Podano też

ziemniaki z cebulą.

- Czy ktoś widział dzisiaj Bruce'a? - zapytał Lyle Compton.

Nikt nie widział kierowcy autobusu. Wszyscy uznali, że należy

mu się wolne, i zastanawiali się, czy w ogóle wie o śmierci Irmy.

- Zgodnie z planem podróży, który znaleźliśmy w teczce Irmy,

Bruce nie powinien palić w pracy ani mieszać się z pasażerami. Ma

być czysty i dyspozycyjny w każdej chwili. Dostaje za to tysiąc

dolarów plus posiłki i spanie, no i oczywiście wszystkie napiwki.

Dostał zaliczkę w wysokości stu dolarów.

- Powinniśmy dać mu hojny napiwek pod koniec podróży -

wtrącił Larry. - Jest doskonałym kierowcą. Zbiera bagaże, kiedy jemy,

a kiedy schodzimy do busa, ma już wszystko zapakowane, wszystko

na czas. Nie jest może towarzyski, ale jest uprzejmy na swój sposób -

wszyscy mu przytaknęli.

Po kolacji Lisa zwróciła się do Qwillerana:

- Polly i ja zdecydowałyśmy, że Larry powinien poprowadzić

dalszą wyprawę.

- Dlaczego? Wy dwie macie dość kompetencji i

przestudiowałyście już zawartość teczki Irmy.

background image

- I tu jest problem. Kiedy mężczyzna jest na czele, wszyscy

mówią, że jest dobrze poinformowany, zorganizowany i że jest

urodzonym przywódcą. Ponieważ Irma była kobietą, wszyscy mówili,

że jest upierdliwa, że się rządzi i mądrzy.

- To, co mówisz, Liso, jest absurdalne.

- Oczywiście, że tak. Ale tak to właśnie jest w Moose County i

potrzeba kilku pokoleń, żeby to zmienić. Chciałam ci tylko

powiedzieć, że to Larry nas poprowadzi.

Następnego ranka przy śniadaniu zabrakło Amandy. Riker

wyjaśnił Qwilleranowi:

- Ma problem z zębami. Złamała jej się proteza i jest zbyt

zażenowana, żeby otwierać usta. Aż do przyjazdu do Edynburga

będzie musiała przeżyć na miękkiej diecie, tylko owsianka i szkocka.

I tu Riker się mylił. W tej właśnie chwili Amanda

przygotowywała się do wyjazdu do Glasgow, rezygnowała z dalszej

podróży.

- Jesteśmy jak dziesięciu młodych Indian, ciekawe, kto odpadnie

następny - zasmuciła się Carol.

Po śniadaniu składającym się z suszonych owoców oraz

wątłusza z owsianymi ciastkami grupa wymieniła uściski dłoni z

gospodarzem i jego żoną i przygotowywała się do wejścia na pokład

autobusu, zaparkowanego na wewnętrznym dziedzińcu gospody.

Bagaż był zapakowany do luków, ale nie było tam Bruce'a, który

pomógłby paniom wsiąść do pojazdu. Nie palił papierosa na łące, nie

background image

znaleziono go też w kuchni, gdzie mógłby pić kawę. O dziewiątej

nadal nie mieli kierowcy. Prawdę mówiąc, już nigdy go nie zobaczyli.

background image

Rozdział piąty

Wydarzenia ostatnich dwudziestu czterech godzin zbiły z tropu

uczestników wyprawy „Śladami Ślicznego Księcia”. Po smutku

związanym ze stratą przewodniczki nadeszło rozdrażnienie po

zniknięciu kierowcy. W oczywisty sposób Bruce musiał tam być

wcześniej. Zebrał ich bagaże z korytarza i załadował do autobusu.

Pomocnik kucharza zeznał, że podał Bruce'owi śniadanie o szóstej

trzydzieści.

Kilku pasażerów usiadło w busie, mając nadzieję, że kierowca

zaraz się pojawi. Inni wrócili do gospody po dodatkową kawę. Pani

Utley, która spóźniła się jak zwykle, doniosła, że wyjrzała z okna

swojej sypialni, kiedy wszyscy byli na śniadaniu, i widziała samochód

wjeżdżający na dziedziniec. Samochód prawie natychmiast odjechał w

dół wzgórza, wzbijając tumany kurzu. Nikt nie zwrócił uwagi na to,

co mówiła.

W końcu gospodarz wezwał policję. Larry podał oficerowi

dokładny opis kierowcy, ale nikt nie znał jego nazwiska. Notatki Irmy

także nie dostarczyły im odpowiedzi na to pytanie. Zadzwoniono do

background image

najbliższego szpitala, ale nikt nie przyjmował tam rudego

czterdziestolatka.

Larry zwrócił się do grupy:

- Jak długo będziemy tu jeszcze siedzieć, czekając, aż się

pojawi? Mamy rezerwację w następnym hotelu, a do tego czasu

daleka droga przed nami.

- Nie czekajmy dłużej - doradził Riker. - To nasz bus, nie jego.

Ruszajmy na szlak.

- O tym właśnie mówię - wsparł go Larry. - Jeśli tylko nie

przeszkadza wam prowadzenie po złej stronie drogi.

Qwilleran zgłosił się na ochotnika, pod warunkiem, że ktoś inny

będzie pilotował. Wybrano Dwighta. Larry zaproponował, że odczyta

notatki Irmy, a Lyle miał je uzupełnić faktami historycznymi. Po tych

ustaleniach bus odjechał sprzed gospody. Tak wyruszyli w trasę

przewidzianą na Dzień Siódmy. Mijali kolejny zamek, kolejne jezioro,

kolejny imponujący ogród, był kolejny lunch i popołudniowa herbata

z ciasteczkami.

Qwilleran był dobrym kierowcą. Wszyscy mówili, że był nawet

lepszy od Bruce'a.

- No i jestem tańszy - chwalił się.

Przy lunchu Carol powiedziała poufnie Qwilleranowi:

- Przykro mi z powodu Melindy. Mój ojciec był chirurgiem i

nawet po trzydziestu latach pracy na sali operacyjnej był załamany,

kiedy stracił pacjenta. Śmierć Irmy musiała być dla Melindy

prawdziwym ciosem. I to w tak krótkim czasie po samobójstwie jej

background image

ojca i plotkach o śmierci jej matki. Teraz nie ma już żadnej bliskiej

rodziny. Straciła jedynego brata, kiedy była w akademii medycznej.

Ona i Phil Nick byli jak bliźniaki, dzielił ich tylko rok. Poród jej brata

nie należał do łatwych i to właśnie od tamtej chwili żona doktora Hala

niedomagała.

Dlaczego ona opowiada mi tę rodzinną historię? - zastanawiał

się Qwilleran.

- Wiesz, Qwill, to nie moja sprawa, ale chciałabym, żebyście ty i

Melinda znowu się zeszli. Zawsze powtarzasz, że nie jesteś dobrym

materiałem na męża, ale odpowiednia kobieta potrafi zdziałać cuda.

Nie wiesz, co tracisz, nie mając dzieci. Wybacz, że ci to mówię.

- Nie obrażam się - odpowiedział, ale nabrał podejrzeń, że

Melinda poinstruowała Carol, co ma mówić.

- Wszyscy na pokład! - usłyszeli władczy ton przewodnika.

Łagodny Larry potrafił zaryczeć jak Król Lear na wrzosowisku wśród

burzy.

Podczas jazdy przez surową górską scenerię Lyle zabawiał

współtowarzyszy podróży opowieścią o masakrze pod Glencoe, która

miała miejsce pod koniec siedemnastego wieku.

- Król Jan poległ - zaczął - a przywódcy klanów musieli złożyć

przysięgę na wierność Wilhelmowi Orańskiemu. Jeden z przywódców

spóźnił się na wyznaczone miejsce, nazywał się Macdonald z

Glencoe. Kiedy jego spóźniona przysięga dotarła na piśmie do

kwatery władcy, jeden z wysokich dostojników ukrył ją i wydał

rozkaz, żeby wyciąć cały klan Macdonaldów. Niejaki kapitan

background image

Campbell, ze stu dwudziestoma ośmioma żołnierzami, został wysłany

do doliny, w której rezydowali przywódcy klanu Macdonaldów. Tam

przez pewien czas pozorował przyjazne zamiary, ciesząc się

gościnnością Macdonaldów. Niespodziewanie pewnego dnia o świcie

ludzie Campbella napadli zdradziecko na swoich gospodarzy.

Wymordowali ponad czterdziestu członków klanu, w tym kobiety,

dzieci i służbę... Nigdy nie ufałem Campbellom - zakończył Lyle.

- Nie zapominaj, kochanie - wtrąciła jego żona - że jedna z nich

jest twoją żoną.

- To właśnie mam na myśli. Robią świetną szarlotkę, ale nie

zaufałbym im za nic.

Potem kontynuował:

- Rozkaz do ataku był prawdopodobnie zapisany na karcie do

gry, i od tego czasu dziewiątka karo nazywana jest „klątwą Szkocji”.

Tego dnia mieli spać w wiejskiej gospodzie, która niegdyś

spełniała funkcję prywatnego pensjonatu dla myśliwych z wyższych

sfer, którzy przyjeżdżali z Londynu polować na cietrzewie i kaczki.

Podróżni weszli do gospody przez masywne dębowe drzwi,

wzmocnione żelaznymi okuciami i pokryte ze starości zielonymi

porostami. Znaleźli się w hallu wypełnionym myśliwskimi trofeami.

Stary skórzany album zawierał nazwiska szlachetnie urodzonych

myśliwych, którzy w pewien weekend 1838 roku ustrzelili

osiemdziesiąt sześć cietrzewi i trzydzieści trzy bażanty.

Larry odebrał klucze do pokojów i rozdał je.

background image

- Spójrzcie tylko, w naszych drzwiach są zamki! Witajcie w

cywilizowanym świecie.

Podczas gdy inni mężczyźni rozładowywali bagaże, Larry

zadzwonił do poprzedniej gospody, żeby spytać o zagubionego

kierowcę. Nadal nie było po nim śladu.

Kiedy walizki zostały zgromadzone na podłodze lobby, Bushy

oznajmił:

- Łapcie za swoje walizki, a jeśli nie dacie rady zanieść ich na

górę sami, pomożemy wam.

Walizki znikały jedna po drugiej.

- A gdzie mój bagaż? - spytała z pretensją pani Utley. -

Zostawiliście go w autobusie!

Okazało się, że luki są puste.

- Czy jest pani pewna, że wystawiła go pani przed drzwi dziś

rano, pani Utley? - spytał Qwilleran.

- Moja siostra się tym zajęła, kiedy ja brałam prysznic. Gdzie

ona jest? Niech ktoś pójdzie i sprowadzi ją tutaj!

Nieśmiała Zella, prowadzona jak na rzeź, opowiedziała, jąkając

się, że wystawiła bagaż siostry razem ze swoim przed drzwi pokoju.

Jej bagaż dojechał cały.

- Odebrałam kasetki z biżuterią z sejfu i zapakowałam do

walizek. Potem stałam w korytarzu, aż torby nie zostały zabrane do

autobusu.

- Czy Bruce je zabrał? - zapytał Qwilleran.

- Tak, widziałam to na własne oczy.

background image

Qwilleran wymienił znaczące spojrzenie z Bushym, który był

teraz nie tylko oficjalnym fotografem, ale także oficjalnym tragarzem

wyprawy.

- Ukradł mi je! - wrzasnęła pani Utley. - To ten człowiek! Ten

kierowca! On je ukradł! Dlatego odjechał! Ktoś go zabrał

samochodem! Widziałam, jak oddalają się od gospody!

Inni uczestnicy wycieczki, słysząc poruszenie w hallu, zeszli na

dół. Rozhisteryzowana pani Utley została odprowadzona do pokoju.

- Czy ktoś ma jakiś środek uspokajający dla tej biednej kobiety?

- spytała Carol.

- Przynajmniej nie straciła swojej podręcznej torby i będzie

mogła umyć zęby - powiedziała Lisa. - Wyobrażam sobie, że ma

niezłe ubezpieczenie.

- Skąd Irma wytrzasnęła tego faceta? - powtarzał Compton.

Larry zadzwonił do gospody, w której nocowali poprzedniej

nocy, i opisał brakujący bagaż. Po kilku minutach właściciel

oddzwonił, mówiąc, że nigdzie nie znalazł trzech toreb ze skóry

krokodyla. Larry zadzwonił również na komisariat policji w wiosce

rybackiej, gdzie dowiedział się, że formularz zgłoszenia kradzieży

trzeba wypełnić osobiście.

- Wynajmiemy samochód i pojadę tam jutro z Grace.

- To szlachetnie z twojej strony - skomentowała Lisa.

Qwilleran spytał Bushy'ego:

- Jak myślisz, czy mogłeś zrobić zdjęcie Bruce'a?

background image

- Nie, nigdy nie pozwolił mi się sfotografować. Zawsze odwracał

się tyłem. Myślałem, że peszy go aparat, ale teraz zaczynam się

zastanawiać, czy...

Siostrom Chrisholm posłano kolację do ich pokoju, a pozostali

zebrali się w jadalni na pięciodaniowy posiłek składający się z

wędzonego łososia, zupy z soczewicy, pieczonego pstrąga, dziczyzny

i deseru zaprawionego krajową whiskey. Następnie spotkali się w

salonie, gdzie w kominku jarzyły się węgielki. Lanspeakowie

zaimprowizowali mały pokaz dla podniesienia morale. Carol i Lisa

odegrały Annie Laurie, a Larry odczytał, z udanym szkockim

akcentem wiersz Roberta Burnsa Do myszy. Na zakończenie Dwight

zagrał na fujarce The Muckiri o' Georgie's Byre, melodię, która

znajdowała się w ulotce dołączonej do instrumentu.

- Niewiele czasu potrzebowałeś, żeby stać się mistrzem -

zauważyła Polly.

- Gram od dziecka - wyjaśnił Dwight. - Zdobyłem drugie

miejsce w konkursie dla amatorów, kiedy miałem dziesięć lat.

- Amanda mówi, że ta fujarka ma brzmienie chorej lokomotywy

- odezwał się Riker.

- Wydaje dziwny dźwięk, to prawda. Mam zamiar użyć jej w

Makbecie, kiedy wiedźmy będą na scenie.

- Czy ktoś z was, chłopaki, ma zamiar kupić kilt? - spytała Lisa.

- W rozkładzie na jutrzejszy dzień przewidziana jest wizyta w

warsztacie tkackim.

background image

- Na pewno nie ja - pospieszył z odpowiedzią Qwilleran, chociaż

w głębi duszy był przekonany, że wyglądałby dobrze w szkockiej

kracie.

- Moim zdaniem mężczyźni w kiltach są bardzo seksowni, ale

muszą mieć jędrne, zgrabne nogi - dodała Lisa, spoglądając w stronę

swojego chuderlawego męża.

- Słyszałem niezłą historię od właściciela gospody dziś rano -

zaczął Bushy. - O jednej amerykańskiej dziennikarce, która

przyjechała relacjonować tutejsze zawody. Mężczyźni rzucali

toporami i podnosili pale. Połowa męskiej widowni miała na sobie

kilty. Dziennikarka postanowiła wykorzystać tę okazję do uzyskania

szczerej odpowiedzi na odwieczne pytanie: Czy to prawda, że Szkoci

nie noszą bielizny? Podeszła więc do przyjaźnie wyglądającego

rudowłosego Szkota, który z dumą obnosił swój kilt, i zapytała:

„Przepraszam, jestem z amerykańskiej gazety. Czy mogę panu zadać

odważne pytanie? Czy to prawda, że, hmm... że niczego pan nie

wkłada dodatkowo pod kilt?” Odpowiedział bez chwili wahania: „Tak

proszę pani, to prawda. Nie muszę niczego dokładać. Wszystko działa

bez zarzutu”.

Lyle zawył ze śmiechu, a jego żona zachichotała.

- Kiedy podczas powstania angielscy żołnierze drwili ze

Szkotów z powodu ich „krótkich spódniczek”, nie znali korzeni tego

narodowego stroju. A są one następujące. Kilt był przeznaczony do

wędrówek przez gęste wrzosowiska. Kiedy Anglicy próbowali się

background image

przez nie przedrzeć w pełnym umundurowaniu, to po prostu w nich

grzęźli.

- Jutro zwiedzamy miejsce bitwy pod Culloden. Może nas krótko

wprowadzisz, Lyle? - zaproponował Larry.

- Ile chcecie wiedzieć? To była jedna z najkrwawszych pomyłek

w historii.

- Dalej! - zachęcali wszyscy.

- Tak więc... Książę Karolek chciał przywrócić na tron swojego

ojca i Anglicy ruszyli na północ, żeby zdławić powstanie. Mieli

dziewięć tysięcy dobrze wyposażonych, zawodowych żołnierzy w

czerwonych płaszczach. Mieli kompetentnych oficerów w

upudrowanych perukach, jak również pełen asortyment armat,

muszkietów, koni i zapasów, jaki tylko można sobie wymarzyć. Po

stronie rebeliantów znalazło się pięć tysięcy niewyszkolonych

Szkotów, pod kiepskim dowództwem, uzbrojonych w szerokie

miecze, siekiery i sztylety.

Qwilleran włączył dyktafon.

- Ta bitwa była nie tylko walką Szkotów z Anglikami, ale także

walką ludzi z gór przeciwko ludziom z nizin, walką rebeliantów

przeciw lojalistom, walką klanów z klanami, braci przeciwko braciom.

Zanim rebelianci rozpoczęli walkę na polach Culloden, ich dowódcy

popełnili już wiele błędów. Wybrali miejsce bitwy, które dawało

przewagę wrogowi, kończyła im się żywność. Oddziały maszerowały

całą noc, realizując manewr, który nie przyniósł rezultatów. Ludzie

byli wykończeni z powodu głodu i braku snu, nawet ich konie

background image

umierały z braku pożywienia. Potem zaczęła się bitwa i nikt nie wydał

im rozkazu, by ruszyli naprzód. Stali i czekali, aż nieprzyjaciel

zepchnie ich w dół wzgórza. Zdesperowane tym opóźnieniem klany

zaczęły wyłamywać się z szyku i ruszały do ataku. Oślepieni dymem,

krzycząc, przedzierali się przez zwały poległych kompanów.

Rozpoczęła się kanonada, a za nią przyszła rzeź. Mimo to atakowali

jak wściekłe wilki. Muszkiety strzelały z bliska, a oni rzucali się na

bagnety z gołymi mieczami. Ci, którzy stracili broń, rzucali

kamieniami jak dzicy. Kiedy bitwa była już stracona, ci, którzy

przeżyli, uciekali w popłochu tylko po to, żeby dopadli ich dragoni i

zarżnęli jak zwierzynę.

Lyle skończył opowieść. Wszyscy milczeli.

- Cóż, sami tego chcieliście.

Dwight dołożył szuflę węgla na ruszt. Członkowie grupy kolejno

opuszczali salon, tłumacząc, że muszą zaczerpnąć świeżego powietrza

albo napić się drinka czy po prostu pójdą już się położyć.

Dnia Ósmego padało. Oglądanie pola bitwy przy takiej pogodzie

przybiło wszystkich. Kiedy zwiedzali gorzelnię, nadal padało i nawet

maleńki kieliszeczek podany na zakończenie nie podniósł ich na

duchu. Nastroje szybko sięgały dna. Polly składała to na karb śmierci

Irmy, według Qwillerana winne było rozczarowanie górami i

wyspami.

W autobusie Bushy przejął mikrofon i próbował podnieść

ogólny nastrój opowiadaniem historii, które brzmiały płasko.

background image

- Słyszeliście o Szkocie, który poszedł odwiedzić chorego

przyjaciela z butelką scotcha w kieszeni? Była ciemna noc i po drodze

potknął się i upadł na ostry kamień, podniósł się jednak i poszedł

dalej. Wkrótce poczuł, że coś spływa mu wzdłuż nogi. Było zbyt

ciemno, żeby mógł coś zobaczyć, ale dotknął płynu palcem i polizał

go. „Dzięki Bogu to tylko krew!” - powiedział.

Później tego wieczoru, kiedy Larry i siostry Chrisholm wrócili z

miejsca kradzieży, Lanspeak zwrócił się do Qwillerana:

- Ta kobieta jest niemożliwa, ale zadbaliśmy o wszystko. Co

straciłem?

- Niewiele. Historyczne pole bitwy masz w głowie. Nie ma co

oglądać.

- A gorzelnia?

- Same probówki i szkło laboratoryjne, oczywiście sterylne.

Szkoda, że Amanda nie mogła tam być na tym darmowym

poczęstunku... Powiedz mi, Larry, jak cenne były klejnoty skradzione

pani Utley?

- Według niej sama kolia była warta sto pięćdziesiąt tysięcy

dolarów. Niektóre brosze wysadzane kamieniami i bransolety

wyceniła na pięćdziesiąt tysięcy każda. Niezła gratka. Czy myślisz, że

Bruce zaaranżował tę kradzież na poczekaniu... czy jak?

Dzień Dziewiąty poświęcony był zakupom i muzeom. Grace

Utley kupiła tyle ubrań i bagażu, że potrzebowałaby ze stu tragarzy.

Inne kobiety kupowały swetry i kilty. Nawet Arch Riker znalazł

kaszmirowy kardigan, którego kupno wydawało mu się interesem

background image

stulecia. Następną, ostatnią noc przed Edynburgiem, mieli spędzić w

okazałej gospodzie porosłej bluszczem, która otoczona była sporym

kawałkiem ziemi. Przestronne pokoje umeblowane były antykami i

wykończone perkalowymi tkaninami, sufity przyozdobione

gipsowymi stiukami, w oknach wisiały koronkowe firanki i każdy

miał do dyspozycji telefon.

- Spodziewam się telefonu od Juniora - powiedział Riker, który

przymierzał właśnie swój nowy sweter.

Rozległo się pukanie do drzwi. Qwilleran poszedł otworzyć. W

progu stał młody człowiek z tacą w ręku.

- Musiał pan pomylić pokoje. Nie zamawialiśmy herbaty -

powiedział Qwilleran.

- Na koszt firmy, proszę pana - kelner wmaszerował do pokoju i

ustawił tacę na stoliku przykrytym koronkową serwetką, naprzeciwko

małej sofy. Taca załadowana była porcelanowymi filiżankami i

spodkami, był tam chiński czajniczek w różane pączki, srebrny

miecznik i cukiernica, talerz pełen ciasteczek i cudownie haftowane

serwetki w srebrnych serwetnikach.

- Tego właśnie było mi potrzeba, więcej ciasteczek - zauważył

Riker, siadając na sofie. Zabrał się niezdarnie do nalewania herbaty do

cienkich jak skorupka jajka filiżanek. Qwilleran przysunął sobie

krzesło i usiadł naprzeciwko Archa.

W tym momencie zadzwonił telefon.

- To Junior! - wykrzyknął redaktor, skacząc na równe nogi. - Jest

naprawdę dobrze poinformowany!

background image

Kiedy tylko ruszył do telefonu, guzik jego swetra zaczepił się o

koronkową serwetkę i ściągnął ją na ziemię, a z nią wszystko, co było

na stole: herbatę, mleko, cukier, ciasteczka i porcelanę. Z serwetą

zwisającą u guzika Riker odebrał telefon, zachowując w pełni zimną

krew weterana wielu dziennikarskich zmagań. Potem odwrócił się do

Qwillerana.

- To recepcjonista z dołu, chciał wiedzieć, czy wszystko jest w

porządku.

- Powiedz mu, żeby podesłał ci szmatę i szufelkę - poradził

Qwilleran.

To była ostatnia katastrofa na wyprawie „Śladami Ślicznego

Księcia”, ale dla Qwillerana los miał jeszcze jedną niespodziankę. W

środku nocy zadzwonił telefon. Była trzecia nad ranem.

- Coś stało się z kotami albo z szopą! - Qwilleran zwrócił się do

Rikera, który przewrócił się na drugi bok.

Tak jak przypuszczał, to była rozmowa międzykontynentalna i w

słuchawce rozległ się głos Mildred Hanstable.

- Mam nadzieję, że nie odciągam cię od kolacji, Qwill.

- Kolacji? Jest trzecia rano!

- Och, wybacz! - zawołała speszona. - Odjęłam pięć godzin,

zamiast je dodać! Tak mi przykro!

- Czy coś się stało? Z kotami wszystko dobrze?

- Wszystko w porządku. Właśnie dostały małą przekąskę.

- Kiedy jest pogrzeb Irmy? Jak Hasselrichowie to znoszą?

Słyszałaś coś?

background image

- Właśnie dlatego dzwonię, Qwill. Pogrzeb został przesunięty z

powodów rodzinnych, tak napisali w gazecie. W rzeczywistości

chodzi o to, że ciało jeszcze nie przyjechało.

- Nie przyjechało?! Wyruszyło stąd razem z Melindą cztery dni

temu.

- Tak, Melinda dotarła. Powiedziała, że ciało zostało wysłane

lotem towarowym i że... zostało zgubione.

- Skąd o tym wiesz?

- Roger był w domu pogrzebowym. Pytał, czemu jest tyle

kwiatów, a nie ma trumny. Bracia Dingleberry powiedzieli mu, że

trumna do nich nie dotarła.

- Mają jakieś ślady?

- Och, tak. Przyjechała ze Szkocji do Chicago zgodnie z planem,

ale potem wysłali ją do Moose Jaw w Kanadzie zamiast na lotnisko w

Moose County.

- Tam właśnie jest teraz? W Kanadzie?

- Nie, przewieźli ją do Denver i zdaje się, że jest w drodze

powrotnej do Chicago przez Atlantę.

- To jakiś absurd, Mildred. Czy Junior wie, co się stało?

- Roger mu powiedział, ale nie opublikowali tego, żeby nie

przybijać rodziców Irmy

- Nie odkładaj słuchawki - poprosił Qwilleran i odwracając się

do Rikera, zrelacjonował mu wieści. - Ciało Irmy nie dotarło jeszcze

na miejsce. Podróżuje po całej Ameryce Północnej. Junior nie puszcza

tej informacji.

background image

Obaj mężczyźni spojrzeli na siebie, zastanawiając się, jaki

nagłówek pasowałby do takiej dziennikarskiej bomby. Całe ich

doświadczenie, wiedza i instynkt podpowiadały im, że powinni puścić

tę informację na pierwszej stronie, ale Pickax było małym

miasteczkiem, a „Moose County coś tam” było małomiasteczkową

gazetą i inne tam panowały zwyczaje. Riker pokiwał głową na zgodę.

- Cóź, dziękuję ci, Mildred - powiedział Qwilleran. - Reszta w

porządku? A koty?

- Jeden z nich wygryza dziury w twoich starych swetrach i

wymiotuje.

- To Koko! Nie robił tego od lat. Musi czuć się samotny.

- Okropnie mi przykro, że cię obudziłam, Qwill.

- Nie ma sprawy. Cieszę się, że zadzwoniłaś. Wkrótce będę z

powrotem. Może szybciej, niż planowałem.

background image

Rozdział szósty

Rankiem Dnia Dziesiątego podróżnicy wystawili swoje bagaże

na korytarz hotelowy o siódmej trzydzieści zamiast o szóstej

trzydzieści. Wszyscy jednogłośnie zadecydowali, żeby porzucić

rozkazy Irmy i podarować sobie tę dodatkową godzinę snu. Qwilleran

zapukał do pokoju Polly.

- Mogę wejść? - spytał.

- Dzień dobry, kochanie. Właśnie miałam nastawić herbatę.

Napijesz się filiżankę?

- Nie, dziękuję. Chciałem ci tylko powiedzieć, że wracam do

domu, jak tylko znajdziemy się w Edynburgu.

- Coś złego stało się w domu? - spytała przestraszona Polly.

- Nie, tylko poczułem przemożne pragnienie, żeby znaleźć się

jak najszybciej w Pickax, to wszystko - pogładził w znaczący sposób

swoje wąsy. - Zmieniam rezerwację.

- Potrzebujesz towarzystwa, Qwill?

- A nie chciałabyś zobaczyć Edynburga? To przepiękne miasto.

Miałem tam wiele zleceń z gazety.

background image

- Szczerze mówiąc, odkąd Irma nie żyje, nie mam serca do tej

wycieczki. Może to zabrzmi głupio, ale... tęsknię za Bootsiem.

- Daj mi swój bilet, zadzwonię do linii lotniczych - odparł

Qwilleran.

Zmieniając rezerwację, poprosił o bilety w pierwszej klasie.

Mimo że niechętnie wydawał pieniądze na transport, to potrzebował

więcej miejsca na swoje długie nogi i szerokie ramiona. Poza tym po

dziesięciu dniach rutynowej wymiany zdań ze współtowarzyszami

podróży pragnął swobodnie porozmawiać z Polly.

Dwadzieścia cztery godziny później wzbili się w powietrze.

Qwilleran wyprostował wygodnie nogi, a Polly sączyła szampana,

oboje delektowali się luksusową kabiną dla VIP-ów.

- Zastanawiam się, czy Bootsie tęsknił za mną - powiedziała

Polly. - Nigdy dotąd nie zostawiałam go na dłużej niż na dwa dni.

Moja szwagierka dba o niego, ale to co innego niż wtedy, kiedy z nim

jestem.

- Mildred mówiła mi, że Koko wygryzł dziury w moich

swetrach. To znaczy, że jest samotny. Mimo królewskiej kuchni i

rozrywek, jakie mu serwuje.

Kolejny raz nalano szampana i podano wspaniałe przekąski, co

zwróciło uwagę Polly na jedną kwestię.

- Czy zdajesz sobie sprawę, że ani razu nie podano nam w

Szkocji haggis?

- Nie słyszeliśmy też ani razu kobzy - dodał.

- Ani nie widzieliśmy, żeby ktokolwiek tańczył.

background image

- I tak naprawdę nie spotkaliśmy żadnych Szkotów. Byliśmy

tylko we własnym towarzystwie. Kawałek Moose County na obcej

ziemi.

Potem nastąpiła pełna żalu cisza, aż Polly zauważyła:

- Po stronie plusów muszę odnotować, że przetrwałam

wycieczkę bez kataru i przeziębienia, mimo że nie zdecydowałam się

brać moich superkapsułek. Pastylki były za duże i zbyt trudne do

połknięcia.

- Twój zeszłoroczny bronchit był psychologiczny. Wszystko

dlatego, że mnie tam nie było.

- „Co za banda pustoty nadbiegła!” - odpowiedziała, cytując z

radością Szekspira.

- Odrobina próżności nigdy nie zawadzi - odparł.

- To wątpliwy aforyzm. Chyba go przedtem nie słyszałam. Kto

to powiedział? - zażądała wyjaśnień Polly.

- Ja!

Polly popadła w sentymentalny nastrój, który można było

przypisać dwóm kieliszkom szampana. Ociągając się nieznacznie,

odezwała się do Qwillerana:

- Tęskniłam za tobą, kochanie. Nie mieliśmy ani chwili dla

siebie.

- Ja też za tobą tęskniłem, Polly.

- Tak mi smutno z powodu Irmy, nie mogłam nawet pójść na jej

pogrzeb. Pochowali ją pewnie dwa dni temu.

background image

- Nie wydaje mi się - powiedział ostrożnie Qwilleran. -

Wywiązały się małe komplikacje.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytała Polly wyrwana

całkowicie z rzewnego nastroju. Kiedy Qwilleran relacjonował jej

dziwaczną odyseję, jaką przebyła trumna Irmy, dyszała ciężko. - Cóż -

odezwała się po chwili - ja też mam ci coś zadziwiającego do

powiedzenia.

- Posłuchajmy.

Polly wahała się przez moment, jakby nie wiedziała, od czego

zacząć opowieść.

- Cóż... kiedy przekazałam Larry'emu teczkę Irmy, zatrzymałam

dla siebie jej prywatne dokumenty, które zamierzałam zwrócić jej

rodzicom. Potem zniknął Bruce i nikt nie wiedział, jak on się nazywa,

więc przejrzałam te dokumenty, szukając jakichś wskazówek. Nie

było śladu po nazwisku, ale znalazłam list, który powinieneś

zobaczyć.

Pogrzebała w swojej torebce i wyciągnęła kopertę zaklejoną

taśmą. W środku była zgięta wpół kartka z notesu, którą podała

Qwilleranowi.

- Przeczytaj to.

Droga Irmo!

Dziękuję ci z całego serca. Bruce będzie dla ciebie dobrze

pracował. Jest wyśmienitym kierowcą, gwarantuję to. Przeszedł przez

trudne chwile, szukając pracy po tym, jak go wypuścili, ale obiecał, że

background image

będzie czysty. Porozmawiaj z nim, ciebie posłucha! Wiem, że wy

dwoje znaczyliście wiele dla siebie, kiedy byliśmy młodzi. Mój brat

jest, tak naprawdę, dobrym człowiekiem. Mam nadzieję, że dostał

nauczkę. Niech cię Bóg błogosławi! Zadzwoń koniecznie, jak tylko

dojedziecie do Edynburga!

For auld Lang syne

Katie

Qwilleran przeczytał list dwukrotnie. A więc tak to wszystko

było, pomyślał. Irma i Bruce byli dla siebie... czym właściwie?

Pierwszą miłością? Dawnymi kochankami? A Bruce siedział w

więzieniu... za co? Kradzież? Narkotyki? Najwyraźniej Irma wiedziała

o jego przeszłości. Zatrudniła go mimo to? A może właśnie dlatego?

Jeśli chodziło o Irmę, Qwilleranowi trudno było powstrzymać się od

cynizmu. Podejrzewał, że w tej historii jest coś jeszcze.

Polly czekała na jego reakcję.

- No i co o tym myślisz, Qwill?

- Czy na kopercie było jej pełne nazwisko i adres zwrotny?

- Nie było koperty.

- Podczas wycieczki ludzie szeptali o jej nocnych wyprawach z

Bruce'em na wrzosowiska. Wytłumaczyła ci się kiedyś?

- Ani razu, a ja zdecydowałam się nie pytać. Była dorosła,

odpowiadała za siebie. Poza tym to nie był mój interes. Wracała,

kiedy ja już spałam. Nie zapalała światła, nie robiła hałasu. Moim

zdaniem to wynikało z troski.

background image

- Jeśli to Bruce ukradł bagaż Grace Utley, nie był aż tak

„czysty”, jak to sugerowano Irmie.

- Na to by wyglądało - zgodziła się Polly.

- Czy kiedykolwiek wspominała ci o tej Katie?

- Nie, była bardzo skryta, jeśli chodzi o jej szkockie znajomości,

ale to było dla niej typowe. Nigdy nie wiedzieliśmy, ile siedzi pod tą

chłodną skorupą.

- Gdybyśmy zidentyfikowali Katie, policja miałaby przynajmniej

jakiś punkt zaczepienia. Znając jej uporządkowany charakter, można

by się spodziewać, że będzie miała w walizce jakiś notes z adresami

albo listę telefonów przyjaciół, do których zamierzała w Szkocji

zadzwonić.

- Może był w jej torebce, spakowałam ją, nie zaglądając do

środka - zasugerowała Polly. - Odesłałam ją z resztą bagażu. Melinda

miała zwrócić wszystko Hasselrichom.

- Jej rodzice mogą znać tożsamość Katie. Myślę, że możesz

poprosić ich o notes pod pretekstem poinformowania o jej śmierci

szkockich przyjaciół... Prawdę mówiąc - dodał - myślę, że Bruce

może być na liście.

Rozpoczęły się przygotowania do kolacji. Z boków foteli

rozłożono dla każdego osobne stoliki, które przykryto białym

obrusami. Obsługa ustawiła na każdym z nich flakon ze świeżymi

kwiatami, lniane serwetki, kieliszki na wino i czterostronicowe menu.

- Możemy chyba przyjąć, że turbulencje nie są wliczone w plan

podróży - skwitował Qwilleran.

background image

Zamówili zupę vichyssoise, steki z wołowej polędwicy i sałatkę

z kapusty.

Po chwili zapytał:

- Co się stanie z domem opieki dla starców? Będą w stanie

zastąpić Irmę?

- Zarząd zawsze powtarzał, że trzeba będzie zatrudnić

profesjonalistę, jeśli Irma pójdzie na emeryturę. Lisa chce się starać o

tę pracę.

- Wydaje mi się, że się nadaje.

- Przed wyjazdem do Szkocji - powiedziała Polly - Irma

rozpoczęła pracę nad projektem „Zwierzaki dla Pacjentów”.

Wolontariusze przynosili do ośrodka swoje koty i psy, żeby poprawić

nastrój. Jeśli projekt przetrwa, będę chciała przynieść Bootsiego, a ty,

Qwill?

- Wziąłbym Yum Yum, wątpię, żeby Koko chciał

współpracować. Ma własny pomysł na życie i nie zachowuje się tak

jak inne koty.

Na deser zamówili creme caramel, a po kawie Qwilleran

podarował Polly małe pudełko z monogramem CRM. W środku

znajdowała się srebrna, ręcznie robiona broszka w kształcie pawiego

pióra, ozdobiona niebieskozieloną emalią i dymnym kwarcem

umieszczonym w oczku pióra.

- Jest piękna! - wykrzyknęła Polly. - Uwielbiam pawie pióra! Co

to za kamień?

background image

- To kwarc dymny z gór Cairngorm w Szkocji. To jeden z

projektów w stylu Charlesa Mackintosha.

- Będzie mi pasował do ponczo. Dziękuję, kochanie.

- Będziesz oglądała film? - spytał. Ekran wisiał tuż przed ich

fotelami.

- Chyba się zdrzemnę - odpowiedziała.

- A ja przejrzę czasopisma, jeśli światło nie będzie ci

przeszkadzać.

Spuszczono rolety, żeby przesłonić ostre słoneczne światło.

Pasażerowie nakładali słuchawki, żeby obejrzeć film, albo drzemali.

Qwilleran otworzył magazyn. Miał zamiar przeczytać artykuł o sztuce

plemienia Tlingit, ale jego myśli błądziły wokół kierowcy busa. Jeśli

zdołałby rozszyfrować jego tożsamość, przekazałby tę informację

policji w Pickax, a ta z kolei poinformowałaby szkockich kolegów.

Przywołując w pamięci wydarzenia ostatnich dni, próbował odnaleźć

jakieś wskazówki w zachowaniu Irmy albo Bruce'a. Może nagrane

przez niego taśmy będą pomocne w odtworzeniu zapomnianych

szczegółów. Miały posłużyć do artykułów do rubryki „Piórkiem

Qwilla”, ale teraz... Czasopismo zsunęło mu się na kolana i zapadł w

sen. Obudził się dopiero, kiedy kabina wypełniła się światłem i

podano następny posiłek.

Kiedy dolecieli do Chicago, odebrali bagaż i przeszli przez

odprawę paszportową i celną, było już za późno, żeby kontynuować

podróż do Moose County. Przespali się w hotelu na lotnisku i rano

złapali połączenie do domu. Biały samochód Qwillerana czekał na

background image

długoterminowym parkingu, który wybudowano dzięki wsparciu

Fundacji Klingenschoenów.

- Pamiętam, kiedy ten terminal był tylko blaszanym barakiem

bez krzeseł i ubikacji - wspominała Polly.

- Pamiętam, kiedy trzeba było parkować samochód na krowim

pastwisku i uważnie patrzeć pod nogi - dodał Qwilleran - a było to

tylko pięć lat temu!

- Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę Bootsiego! -

niecierpliwiła się Polly w drodze z lotniska.

- Ja również chciałbym już zobaczyć moje łobuzy!

Kiedy podjechali przed dom, Polly ruszyła biegiem w stronę

schodów, a Qwilleran podążył za nią, niosąc jej bagaże.

- Bootsie! - zawołała. - Jak się ma mój mały chłopiec? Tęskniłeś

za mną?

Krzepki syjamczyk podszedł do niej zaciekawiony i obwąchał ją

chłodno, a potem odwrócił się gwałtownie i odszedł, zostawiając

Polly kompletnie zdruzgotaną.

- To kara za to, że go opuściłaś - powiedział Qwilleran. - Kiedy

uzna, że wystarczająco się nacierpiałaś, udobrucha cię przymilnymi

pieszczotami. Mnie czeka w domu podobne powitanie.

Po dwóch tygodniach oglądania malowniczych oberży i

imponujących zamków Qwilleran zapomniał niemal, jak piękna jest

jego przebudowana szopa. Ośmiokątna budowla stała na surowych

kamiennych fundamentach, które wyglądały, jakby postawiono je w

trzynastowiecznej Szkocji. Pociemniały od deszczu i słońca szalunek

background image

zwieńczony był stromym dachem. Jednak z okien nie śledziły go oczy

futrzanych zwierzątek. Były w kuchni, siedziały na lodówce,

obserwując, jak Mildred Hanstable wsuwa brytfannę do pieca.

Patrzyły na niego z góry z wyrazem wyższości.

- Witaj w domu! - pozdrowiła go Mildred. - Jak ci minęła

podróż?

- Nikt nigdy nie mówił, że podróże są łatwe.

- Co powiesz na filiżankę kawy?

- Jak tylko wniosę walizki. Żyłem na nich przez prawie dwa

tygodnie.

Zaniósł swoje torby na balkon, a kiedy wrócił, miał w kieszeni

małe białe pudełeczko, z literami CRM na wieczku. Syjamczyki

siedziały nieruchomo na lodówce, podobne do sfinksów.

- Znaleźli w końcu Irmę? - spytał, sadowiąc się na stołku przy

barze.

- Tak, w końcu dotarła. Pochowali ją wczoraj. Chociaż to nie był

koniec nieprzyjemności. Bracia Dingleberry powiedzieli nieoficjalnie

Rogerowi, że Hasselrichowie stanowczo sprzeciwili się kremacji i

poprosili o tradycyjny pogrzeb.

- Wspomnienie się ukazało?

- Tak, na pierwszej stronie. Zostawiłam je na stoliku do kawy.

Jest pięknie napisane... A pomijając tragedię, jak się bawiłeś?

- Dowiem się tego, jak się wyśpię we własnym łóżku i

pozbieram się po całej tej traumie.

- Kupiłeś sobie kilt?

background image

- Nie, tylko parę krawatów w tartan Mackintoshów. A propos

Mackintoshów, tutaj jest mały souvenir z Glasgow. - Pchnął małe

pudełeczko przez stół.

- Och, Qwill, tak ci dziękuję! - wykrzyknęła, wyjmując srebrne

piórko z emalią i kamieniem. - Co to za kamień?

- To rodzaj kwarcu dymnego, można go znaleźć tylko w

szkockich górach.

- To takie słodkie, że o mnie pomyślałeś.

- To bardzo wspaniałomyślne z twojej strony, że zaopiekowałaś

się kotami, Mildred.

- Nie żartuj. To była rozkosz mieszkać tu przez kilka dni, a

syjamczyki były wdzięcznymi towarzyszami. Nie miałabym nic

przeciwko temu, żeby zamieszkać z jednym takim jak Koko.

- Nie ma na świecie drugiego takiego jak Koko. On jest

Szekspirem kotów, Beethovenem kotów, więcej, Leonardem da Vinci

wśród kotów!

Koko, słysząc swoje imię wymawiane w pochlebnym

kontekście, podniósł się i rozciągnął tylną część ciała. Potem

rozciągnął przednie nogi, rozstawiając szeroko palce, zeskoczył z

lodówki i z głuchym pacnięciem opadł na podłogę. Mruknął

niezobowiązująco i spacerowym krokiem podszedł do Qwillerana,

żeby zbadać zagraniczne zapachy. Kto mógłby zgadnąć, jakie aromaty

wyczuwały te drgające wąsy? Starego zamku? Wrzosu? Szkockiego

rosołu? Rybackich wiosek? Owiec? Gorzelni? Kości dawnych

background image

królów? Pola bitwy przesiąkniętego krwią sprzed dwustu

pięćdziesięciu lat?

- Czy koty zachowywały się w jakikolwiek sposób nietypowo? -

spytał Qwilleran.

- Jeden z nich ukradł mi pilniki do paznokci, całą paczkę, i to za

jednym razem.

- Drobne kradzieże to specjalność Yum Yum. Masz u mnie tę

paczkę. Jak tylko ją odzyskam. A Koko?

- Raz zachował się okropnie, trochę się przestraszyłam -

powiedziała Mildred. - Miałam właśnie wziąć pastylkę wspomagającą

dietę, a on zaczął węszyć i pochwycił ją. Bałam się, że ją połknie i

rozchoruje się, ale ponakłuwał ją tylko kłami.

- Tak, lubi zatapiać je w miękkich, gumiastych przedmiotach -

wyjaśnił Qwilleran. - Czy ten aromat dochodzący z pieca to może

makaron z serem? Cały czas jedliśmy wywar z pokrzywy, baraninę w

cieście, gotowany owczy ozór, żołądki i cebule. Marzyłem o

makaronie z serem.

- To na lunch - powiedziała Mildred. - Zostawiam w lodówce

trochę resztek dla kotów: pieczone mięso, ciasteczka z dorsza, pasztet

z indyka, w zamrażarce jest dla ciebie gulasz wołowy. Gotowałam na

potęgę, kiedy cię nie było, i muszę powiedzieć, że świetnie się

bawiłam.

Po lunchu Mildred spakowała swoje rzeczy i wyprowadziła się.

Qwilleran zamknął się w swoim gabinecie. Dopiero zgodny chór pod

jego drzwiami przypomniał mu, że czas na kolację. Cała trójka

background image

pożywiła się bez zbędnych ceremonii resztkami. Po posiłku Qwilleran

rozłożył się w swoim ulubionym fotelu. Nie miał żadnych planów.

Nie miał ochoty ani czytać gazety, ani słuchać muzyki, ani napisać

listu, nie chciał się przejść, a tym bardziej nie miał ochoty na

rozmowę. Zapadł w powakacyjny letarg. Kiedy koty zaczęły krążyć

wokół niego, wybaczywszy mu tak długą bezpodstawną nieobecność,

pogłaskał niechętnie Yum Yum i skomplementował bez przekonania

Koko.

Jakby pod wpływem impulsu Koko zeskoczył z ramienia fotela i

demonstracyjnie ruszył w kierunku stolika, gdzie Mildred zostawiła

egzemplarz „Moose County coś tam”. Wskoczył na blat i stanął na

gazecie, w którą wpatrywał się z bliska. Koko wygiął grzbiet i

napuszył ogon. Położył po sobie uszy i rozpoczął wolny taniec wokół

grafitowej plamy na środku strony. Okrążał ją raz po raz w dobrze

znanym Qwilleranowi tanecznym rytuale. Taniec oznaczał, że

nieziemskie zmysły Koko wyczuły przestępstwo, które uszło ludzkiej

uwadze.

Qwilleran poczuł znajome mrowienie u nasady wąsów. Na

środku pierwszej strony na trzech kolumnach wydrukowane było

zdjęcie Irmy Hasselrich, opatrzone wspomnieniem na pół szpalty.

Przypomniał sobie, że Koko zawył dokładnie w chwili jej śmierci. Nie

znając dobrodziejstw satelity, Koko wyczuł, co się dzieje w odległej

szkockiej wiosce. Czy to możliwe, że wyczuł coś jeszcze? A może ten

podświadomy nakaz, pod wpływem którego Qwilleran wrócił

wcześniej do domu, pochodził od Koko? Polly zdawało się, że łączy ją

background image

niezwykła więź z Bootsiem, ale to było nic w porównaniu ze

wzajemnym porozumieniem, jakie łączyło Qwillerana z Koko.

Nie... Qwilleran po kilku chwilach namysłu zdecydował, że to

absurdalne wizje.

- Jestem otumaniony różnicą czasu - zwrócił się do

syjamczyków. - Zgaśmy światła i powtarzajmy sobie, że to jest dzień.

background image

Rozdział siódmy

Qwilleran spał snem sprawiedliwego, którego doświadczają

strudzeni drogą wędrowcy po powrocie do domu, ale kiedy obudził

się rano, był zdezorientowany. Nie mógł zorientować się, jaki jest

dzień tygodnia. Wiedział tylko, że jest Dzień Trzynasty. Po dwóch

tygodniach czyśćcowej marszruty, gdzie dni miały numery zamiast

nazwy, nie przestawił się jeszcze na zwykły kalendarz. W

konsekwencji dzień, który nadszedł po makabrycznym tańcu Koko

nad zdjęciem Irmy, był w notatniku Qwillerana Dniem Trzynastym.

Dźwięk dzwonów dochodzący z kościoła przy Park Circle mógł

sugerować, że Dzień Trzynasty odpowiada niedzieli. Z drugiej strony

dzwony mogły też sygnalizować uroczystość ślubu, celebrowaną

zazwyczaj w sobotę. Przyszło mu nawet do głowy, że zadzwoni do

dyżurnego w „Moose County coś tam” i spyta: „Co dziś mamy, sobotę

czy niedzielę?” Kiedy pracował dla wielkomiejskich gazet na

Nizinach, odpowiadał na dziwaczniejsze pytania niż to. Lokalna stacja

radiowa także okazała się w tym względzie nieprzydatna. Prowadzący

podał czas, temperaturę, prędkość wiatru i względną wilgotność

powietrza, ale nie dzień tygodnia. Sądząc po rodzaju konferansjerki,

background image

Qwilleran poznał, że przeczytano właśnie wiadomości „o wpół do”,

które nazywał papką informacyjną. Wydanie sobotnie nie było mniej

papkowate od niedzielnego.

Gdyby okazało się, że to sobota, to on musiałby przyjechać do

domu w piątek. A czy Mildred Hanstable mogłaby być w domu w

piątek przed południem? Uczyła w szkole i powinna była być na

lekcjach, chyba że wzięła wolny dzień, co było jednak mało

prawdopodobne w przypadku osoby tak obowiązkowej jak Mildred.

Ergo dzisiaj jest niedziela, a dzwony wzywały wiernych na

nabożeństwo. Ta konstatacja uspokoiła Qwillerana, który mógł się

teraz z czystym sumieniem udać do kiosku po zamiejscowe gazety.

Koty wylegiwały się beztrosko w plamie słońca na dywanie. Ich

brązowych główek nie zaprzątała żadna kłopotliwa wątpliwość. Co je

obchodzi, czy jest sobota czy czwartek. W ich porządku świata każdy

dzień był po prostu „dziś”. „Wczoraj” i „jutro” nie mieściło się w ich

schematach myślenia.

- Idę do miasta - zwrócił się do kotów - potrzebujecie czegoś ze

sklepu?

Spojrzały na niego, jakby pomieszały mu się zmysły albo jakby

był daft, jak to mówią w Szkocji (Qwilleran kupił sobie na lotnisku w

Edynburgu słowniczek szkockich terminów). Syjamczyki wiedziały

doskonale, kiedy gadał głupstwa, czy też blethering, jak by to

powiedzieli w ojczyźnie Makbeta.

Szybki spacer do miasta przewietrzył mu otępiały umysł i

osadził go na dobre w domowych realiach. Kiedy samotnie

background image

spacerował, przychodziły mu do głowy najlepsze pomysły.

Podsumował teraz swoje przypuszczenia: Irma wiedziała o

przestępczej przeszłości Bruce'a... Jej młodzieńcze uczucia mogły

odżyć na wrzosowiskach... Mogła żywić skrywaną gorycz, która

wypływała z wyroku wydanego na nią po zabójstwie... Mogła w

końcu być wspólniczką Bruce'a w kradzieży klejnotów!

Ten dziki scenariusz wzbudził zaledwie lekkie swędzenie nad

górną wargą, ale kiedy spróbował pójść innym tropem, wąsy zaczęły

go swędzieć nieznacznie wyraźniej: Irma mogła być ofiarą Bruce'a.

Jeżeli planował kradzież biżuterii, czy nie byłoby logicznie usunąć

jedyną osobę, która znała jego prawdziwą tożsamość? Mógłby na

przykład wsypać jej jakiś narkotyk, który zatrzymał akcję serca. Ten

techniczny detal trzeba by przedyskutować z doktor Melindą, choć

wzdragał się przed podjęciem tego kroku. Gdyby zadzwonił do niej w

sobotę po południu, mógłby nie daj Boże usłyszeć coś takiego:

„Wpadnij do mnie na drinka, pogadamy o tym!” albo „Pomówmy o

tym przy kolacji!”. Wizyta w klinice w dzień powszedni też nie

wchodziła w grę. Mógłby zostać postawiony w niezręcznej sytuacji

typu: „Proszę zdjąć wszystko z wyjątkiem skarpetek i butów. Lekarz

zaraz do pana przyjdzie”. Nie, zdecydował, lepiej będzie spotkać się z

nią „przypadkowo” w jakimś zatłoczonym miejscu, gdzie mogliby

wymienić kilka zdań bez wikłania się w osobiste aluzje.

Qwilleran zdał sobie sprawę, że spaceruje z zaciśniętymi

zębami. Po trzech latach relaksującego związku z Polly irytowała go

ta dziwaczna sytuacja z Melindą. Cierpła mu skóra na myśl o

background image

nagabywaniu ze strony nadaktywnej kobiety. Zrywał poprzednie

związki, nie powodując zgorszenia, a kiedy był rzucany, nie robił scen

i awantur. Koniecznie musiał się jakoś pozbyć tej kobiety! Koko

nigdy jej nie lubił. Czyżby osobliwe przeczucia kotów wskazywały na

taki właśnie rozwój wypadków? Scenariusz mieścił się w granicach

prawdopodobieństwa.

Qwilleran odebrał z kiosku plik zamiejscowych gazet. W ten

sposób był na bieżąco ze zgiełkiem wielkiego świata.

- Jak było w Szkocji, panie Q? - spytał kasjer.

- W porządku.

- Słyszałem o pani Hasselrich.

- Tak, wielka szkoda.

- Widział pan potwora z Loch Ness?

- Nie, miał akurat wolne, kiedy przyjechaliśmy.

W drodze do domu przypomniał sobie o notesie adresowym

Irmy. Gdyby mógł tam znaleźć nazwisko lub adres Katie, przekazałby

wszystko Andrew Brodiemu, a ten zrobiłby już z tego sprawę.

Andy'ego zainteresowałaby zadziwiająca reakcja Koko na zdjęcie

Irmy. Był jednym z nielicznych, którzy wiedzieli o niezwykłych

predyspozycjach Koko do wyczuwania zbrodni. Znajomy detektyw z

Nizin powierzył mu tę wiadomość z pełną powagą. Dla komendanta

policji w Pickax Koko był miejscowym medium. Qwilleran wracał do

domu boczną drogą, mając nadzieję, że w ten sposób uniknie pytań

życzliwych mu mieszkańców. Na Trevelyan Road nie było ruchu, ale

background image

niespodziewanie przed Qwilleranem zatrzymał się samochód i

kierowca zwołał do niego:

- Podwieźć cię, Qwill? - to był Scott Gippel, dealer używanych

samochodów.

- Nie, dziękuję, spaceruję dla zdrowia - powiedział Qwilleran,

pozdrawiając go po koleżeńsku.

- Jak było w Szkocji?

- Dobrze.

- Przykro mi z powodu Irmy Hasselrich.

- To bardzo przykre.

- Przywiozłeś schotcha?

Qwilleran dotarł do domu z kilogramami gazet pod pachą. W

progu o mało nie potknął się o ruchomą fałdę na dywaniku leżącym w

korytarzu. Był to widomy znak, że koty ukryły skradzione

przedmioty, a potem chciały odzyskać swój łup. Podniósł narożnik

dywanu i odkrył Yum Yum skuloną na karcie do gry. Nie było widać

obrazka, ale kiedy ją odwrócił, rozpoznał jedną z kart do tarota

należącą do Mildred. Rozpoznał też dwa nakłucia w rogu. Koko

ukradł kartę, zawsze zostawiał swój znak, jak czarna ręka.

Obrazek na karcie przedstawiał przyjemną scenę w winnicy -

kobietę w zwiewnych szatach z ptaszkiem, który przycupnął na jej

nadgarstku. Wokół nich znajdowało się dziewięć złotych kół, w

środku każdego umieszczona była jedna pięcioramienna gwiazda.

Qwilleran przypomniał sobie kartę z sesji Mildred przed jego

background image

wyjazdem do Szkocji. Położył plik gazet, odnalazł kasetę z nagraniem

i włożył ją do magnetofonu.

Odsłuchał znajomego dialogu:

- Czy mogę to nagrać, Mildred?

- Oczywiście, nie mam nic przeciwko temu.

- To czego się dowiedziałaś?

- Co dziwne, kiedy zapytałam o ciebie, odpowiedzi dotyczyły

kogoś innego, kogoś w niebezpieczeństwie.

- Kobiety czy mężczyzny?

- Dojrzałej kobiety. Kobiety o sztywnych przyzwyczajeniach i

prawym charakterze.

- Co to za niebezpieczeństwo?

- Cóż, karty były niejasne, więc przyniosłam talię i chciałabym

ułożyć je jeszcze raz, w twojej obecności. (pauza)

- Yow!

- Chcesz, żebym go zamknął?

- Nie trzeba, pozwól mu patrzeć. (pauza)

- Używam celtyckiego ułożenia, ta karta jest kluczowa. (pauza)

Widzę podróż... Podróż przez wodę... Przedtem burzę...

- Dobrze, że spakowałem płaszcz nieprzemakalny.

- Burzowa pogoda może oznaczać niesnaski, pomyłki, wypadki

albo jeszcze coś gorszego.

- Szkoda, że nie wiedziałem o tym przed opłaceniem wycieczki.

- Nie bierzesz mnie na poważnie, Qwill.

background image

- Przepraszam, nie chciałem z ciebie zakpić.

- Ostatnia karta... nie wróży najlepiej... Powinieneś ją

potraktować jako ostrzeżenie.

- Robi wrażenie dobrej karty.

- W tym układzie ma odwrotne znaczenie.

- To znaczy...

- Symbolizuje jakieś oszustwo... albo zdradę.

- Yow!

- Podsumowując... ostrzegam cię, musisz być przygotowany... na

niespodziewane wypadki. (pauza)

- Cóż, dziękuję. To bardzo interesujące. (kliknięcie)

Syjamczyki, słysząc innego kota w czarnym pudełku, podeszły

zaniepokojone. Nachyliły się nad magnetofonem, z zaciekawieniem

przysłuchując się rozmowie. Może rozpoznawały głosy Qwillerana i

Mildred. To, że Koko zamiauczał, kiedy Mildred wspomniała o

oszustwie, wydawało się Qwilleranowi znaczące. Kiedy Mildred

czytała karty, myślał, że przepowiednia dotyczyła Polly, teraz było

oczywiste, że kobietą w niebezpieczeństwie była Irma, to ona mogła

paść ofiarą oszustwa... Oczywiście, przywołał się do porządku

sceptyczny Qwilleran, jeśli ktoś bierze karty na poważnie.

Sprawdził numer do Mildred Hanstable. Była niedziela rano,

więc miał nadzieję, że zastanie ją przy gotowaniu albo pikowaniu.

- Dzień dobry - powiedział. - Mięso było wspaniałe. Syjamczyki

poczęstowały mnie odrobiną.

background image

- W zamrażarce masz gulasz, nie zapomnij - odpowiedziała.

- Czuję się w dwójnasób błogosławiony. Dzwonię, żeby cię

zapytać, czy nie zgubiłaś jednej z kart do tarota. Nie chciałbym, żebyś

układała niepełną talię.

- Nie wiem, poczekaj, sprawdzę. - Po chwili wróciła do telefonu.

- Masz rację, mam tylko siedemdziesiąt siedem.

- Obawiam się, że Koko ją ukradł. Zostawił na niej ślady zębów.

Mam nadzieję, że to nie podważy... hmmm... autorytetu talii.

- Gdzie ją znalazłeś?

- Była schowana pod dywanem. Pamiętam ją z twojego czytania,

zanim wyjechałem do Szkocji.

Opisał kobietę w winnicy.

- Tak, przypominam sobie. Miała odwrotne znaczenie i

przepowiedziałam ci oszustwo.

- Miałaś rację. Biżuteria Grace Utley została skradziona przez

zaufanego kierowcę autobusu - unikał wspominania o podejrzeniach

związanych ze śmiercią Irmy.

- Grace była nierozsądna, zabierając ją na wycieczkę -

skomentowała Mildred - ale nikt nigdy nie twierdził, że ta kobieta ma

równo pod sufitem.

- Czy mam ci przesłać kartę - spytał - czy zjemy niedługo jakąś

kolację?

- Z przyjemnością! - była mile zaskoczona.

- Weźmiemy Polly i Archa - dodał z wahaniem - i we trójkę

opowiemy ci o Szkocji.

background image

- Powiedz tylko kiedy, właściwie jestem zawsze wolna.

Wstrzymaj się do tego czasu z kartą dziewięciu pentagramów.

- Jakie jest znaczenie pentagramów? - spytał.

- Odpowiadają karo w normalnych kartach.

Dziwny zbieg okoliczności, pomyślał Qwilleran, kiedy odłożył

słuchawkę. Dziewiątka karo! Klątwa Szkocji!

Teraz spieszno mu było porozmawiać z Polly o notesie Irmy.

Poczekał, aż powinna była wrócić z kościoła, ale nie podniosła

słuchawki, kiedy zadzwonił. Pomyślał, że poszła na obiad ze

szwagierką albo składała wizytę Hasselrichom.

Kilka godzin później podekscytowana Polly krzyknęła do

słuchawki:

- Mam go! Mam notes!

- Jak zareagowali na twoją prośbę?

- Kiedy zadzwoniłam w tej sprawie, byli bardzo wdzięczni,

zaprosili mnie po kościele na obiad. To była bolesna okazja, ale dużo

rozmawialiśmy o Irmie, a oni powiedzieli, że teraz jestem dla nich jak

córka. Byłam bardzo wzruszona.

- Wiedzieli coś o Katie?

- Tylko tyle, że ona i Irma były w tym samym czasie w szkole

plastycznej. Kiedy przyniosłam notes do domu, szukając Katie z

adresem w Edynburgu, znalazłam jedną Katie Gow MacBean.

Wygląda na to, że MacBean to nazwisko po mężu, co oznaczałoby, że

Bruce nazywa się Gow - Polly była najwyraźniej przejęta swoim

pierwszym sukcesem detektywistycznym.

background image

- Dobra robota, Polly! - powiedział Qwilleran. - Podaj mi numer

do Edynburga, a ja zobaczę, czego zdołam się dowiedzieć.

Nie wspomniał Polly o tańcu śmierci, jaki wykonał Koko nad

zdjęciem Irmy, ani o własnej teorii na ten temat.

- Zaprosiłabym cię na kawę albo coś innego, ale muszę zrobić

pranie i przygotować się na jutro do pracy. Daj mi znać, jak ci poszło.

Qwilleran odłożył słuchawkę i spojrzał na zegarek. Było już za

późno, żeby dzwonić do Edynburga, ale następnego ranka zabrał

swoją pierwszą kawę do stolika, na którym stał telefon. Zamknął

wścibskiego Koko na poddaszu i wykręcił numer Katie.

- Tu mówi Jim Qwilleran - zaczął - przyjaciel Irmy Hasselrich -

wykorzystał cały zasób szczerości i serdeczności, który miał mu

zjednać zaufanie rozmówczyni.

- Tak? - odpowiedziała nieufnie kobieta.

- Chciałbym rozmawiać z Kathryn Gow czy też Kathryn

MacBean.

- Ja jestem panią MacBean.

- Dzwonię ze Stanów, z rodzinnego miasta Irmy, Pickax.

- Gdzie ona jest? - odpowiedziała kobieta ostro. - To znaczy

spodziewałam się, że do mnie zadzwoni.

- Nie dojechała do Edynburga. Przykro mi to mówić - Qwilleran

starał się przygotować rozmówcę na złe wieści. - Byłem uczestnikiem

jej wycieczki i kiedy byliśmy jeszcze w Górach Kaledońskich, dostała

ataku serca i umarła.

- Umarła!... To okropne!

background image

- To dla mnie niezmiernie bolesne, że muszę przekazać pani te

wieści, ale jej rodzina uznała, że będzie pani chciała o tym wiedzieć.

Zapadła kompletna cisza.

- Halo? Halo? - powiedział Qwilleran.

Mniej ostrym głosem Katie odezwała się:

- Przyznaję, że to dla mnie szok. Chodzi o to, że była całkiem

młoda.

- Jej ciało odesłano do Stanów i pochowaliśmy ją dwa dni temu.

Powiadamiamy jej przyjaciół.

- Czy dalsza wycieczka została odwołana? Mój brat był tam

kierowcą. To dziwne, że do mnie nie zawiadomił.

- Bruce Gow! To pani brat?

- Ach... tak.

- To wspaniały kierowca. Był niezwykle uprzejmy dla bandy

zrzędliwych amerykańskich turystów.

- Tak, prowadzi bardzo dobrze. Może pan powtórzyć swoje

nazwisko?

- Jim Qwilleran. Moja matka była z Mackintoshów. Nasze

rodziny należą do tego samego klanu. Był jeden MacBean, wybitny

człowiek, walczył pod Culloden i przyparty do muru zabił mieczem

trzynastu Anglików - w ten sposób Qwilleran ogłaszał, że

sympatyzuje ze Szkotami i przepełnia go dobra wola.

- Ach... tak... jest wielu Mackintoshów - jej myśli błądziły

gdzieś, jakby martwiła się o brata. - Kiedy to się stało?

- Prawie tydzień temu.

background image

- Prawdę mówiąc, jestem wstrząśnięta. Nie wiem, co

powiedzieć, panie... panie...

- Qwilleran. List od pani zapewne pocieszyłby rodziców Irmy.

Od jak dawna się panie znały?

- Od ponad dwudziestu lat. Poznałyśmy się w szkole plastycznej

w Glasgow - bardzo uważała na to, jakich udziela informacji.

- Może ma pani jakieś zdjęcia albo inne pamiątki, którymi

mogłaby się pani podzielić? Jej rodzice byliby wdzięczni za każde

wspomnienie.

- Zdaje się, że to jedyne, co mogę zrobić, prawda?

- Ma pani adres?

- Goodwinter Boulevard, prawda? Oczywiście.

- Poślę pani kopię wspomnienia, które ukazało się w lokalnej

gazecie. Było tam bardzo dobre zdjęcie Irmy.

- To byłoby miłe z pana strony, jeśli mógłby pan poświęcić na to

chwilę.

- Z przyjemnością, pani MacBean.

- Dziękuję za telefon, panie...

- Qwilleran.

Upewnił się, że dobrze zapisał adres, pożegnał się i

usatysfakcjonowany odłożył słuchawkę. Teraz był gotowy, żeby

porozmawiać z komendantem Brodiem.

Poszedł szybko na komisariat policji i oficer siedzący przy

biurku zaprosił go do środka, zanim zdołał się odezwać.

Brodie spojrzał na niego zdziwiony.

background image

- Kiedy wróciłeś, chłopie?

- W sobotę. Słyszałeś złe wieści?

Komendant pokiwał głową.

- Grałem na kobzie na jej pogrzebie.

- Słyszałeś pewnie, że miała śmiertelny atak serca, ale jest w tym

coś więcej i potrzebuję twojej rady - Qwilleran spojrzał w stronę

zewnętrznego biura i zamknął drzwi.

- Nalej sobie kawy i siadaj. Jak poza tym było w Szkocji?

- Pięknie!

- Masz pewnie dosyć kobzy, co?

- Nie uwierzysz, Andy, ale przez cały ten czas nie usłyszeliśmy

nawet nuty.

- Pojechałeś w złe miejsce, kolego. Powinieneś przyjść na

Szkocką Noc do budynku loży. Pokażemy ci, jak się gra... No dobra,

co cię gryzie, stary?

Qwilleran przysunął krzesło.

- Było nas szesnaścioro podróżujących po Szkocji - zaczął. -

Naszym kierowcą był Szkot o imieniu Bruce, ponurak z rudymi

włosami, który odzywał się tylko do Irmy. Rozmawiali po celtycku.

- Znała celtycki? To trudny język.

- Porozumiewali się bez kłopotu. Potem pewnego ranka jej

współlokatorka znalazła ją martwą w łóżku. Według doktor Melindy

przyczyną zgonu był atak serca. Następnego dnia kierowca zniknął,

tak jak torby Grace Utley, a w nich spory majątek w postaci biżuterii.

background image

Przypuszczam, że wiesz co nieco o jej olśniewającej biżuterii i

sposobie, w jaki z nią paraduje.

- Pewnie! Jest zawsze obwieszona jak choinka na Gwiazdkę.

- Powiadomiliśmy miejscową policję i podaliśmy opis Bruce'a,

ale nikt nie znał jego nazwiska, z wyjątkiem Irmy, która nie mogła

nam już nic zdradzić!

- A Szkocja jest pełna rudzielców o imieniu Bruce, więc jakiej

rady potrzebujesz?

- Mam podstawy twierdzić - tutaj Qwilleran przygładził z dumą

swoje wąsy - że atak serca był spowodowany spożyciem narkotyku.

Nieraz słyszało się o młodych atletach, którzy padali trupem po

przedawkowaniu substancji chemicznej. Jeśli mogło zdarzyć się to

sportowcom, to tym bardziej czterdziestoletniej kobiecie z jej sercem.

- Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że Irma brała narkotyki! Nie

ona! Nie ta kobieta!

- Słuchaj, Brodie. Każdej nocy po kolacji wychodziła z

Bruce'em. Ludzie wiele o tym plotkowali.

- Dlaczego kobieta z klasą, jak ona, miałaby się prowadzać z

kierowcą autobusu?

- Wkrótce dowiedzieliśmy się z korespondencji, którą

znaleźliśmy w jej walizce, że był jej dawną miłością. Jak się okazało,

też byłym oszustem. Jeśli planował skok na biżuterię, to czy nie

chciałby się pozbyć jedynej osoby, która mogłaby go zidentyfikować?

Podejrzewam, że podrzucił jej jakąś truciznę albo narkotyk.

Brodie odchrząknął.

background image

- Czy tamtejsza policja wie, że podejrzewasz zabójstwo?

- Nie, to nowe odkrycie. Ale są i dobre wieści, Andy - Qwilleran

pomachał przed twarzą Brodiego kawałkiem papieru. - Znaleźliśmy

nazwisko, adres i numer telefonu siostry Bruce'a w Edynburgu i od

niej wiemy, że on nazywa się Gow.

- Dawaj mi to - powiedział komendant, sięgając przez biurko. - I

jeszcze nazwę miejscowości, w której zgłosiliście kradzież. Wiesz, w

co się pakujemy? Będą chcieli ekshumować zwłoki. - A potem dodał,

na wpół żartem, na wpół serio, ponieważ wierzył w nadprzyrodzone

zdolności Koko: - Jeśli w Scotland Yardzie nie będą mogli znaleźć

podejrzanego, przydzielimy twojego sprytnego kota do tej sprawy.

- Tak - powiedział Qwilleran nadal w konwencji żartu. - Szkoda,

że Koko tam nie było.

Opuszczał komisariat lekkim krokiem, wiedząc, że wniósł do

śledztwa istotne informacje. Zafundował sobie prawdziwe

amerykańskie śniadanie: jajka z szynką i podwójną porcję wiejskich

frytek w jadłodajni „Lois's Luncheonette”.

Uniesienie Qwillerana było jednak krótkotrwałe. Kiedy wrócił

do domu, dawny skład jabłek był w stanie kompletnego chaosu:

podarte gazety rozrzucone po całym parterze, książki na podłodze,

słuchawka zrzucona z widełków, reszta porannej kawy rozlana na

podłodze i biurku. Koko był w szale. Biegał w kółko po podłodze

szybciej, niż mogło nadążyć oko. Potem wbiegł po okalającej wnętrze

rampie i po kładce pod dachem, przy czym wydawał z siebie wrzaski

background image

godne strzygi. Kiedy pokonał drogę w dół rampy, przeturlał się po

podłodze, zmagając się w walce z wyimaginowanym przeciwnikiem.

Qwilleran obserwował tę scenę w bezradnym zadziwieniu, aż w

końcu kot, osiągnąwszy swój cel, usiadł na stoliku i wylizał się od

stóp do głów. Już wcześniej zdarzały mu się podobne demonstracje i

zawsze była to desperacka próba zakomunikowania czegoś

Qwilleranowi.

- O co w tym wszystkim chodzi, Koko? - spytał Qwilleran, kiedy

posprzątał bałagan.

Koko podarł na strzępy nekrolog Irmy i zapewne chciał

przekonać go, że nie umarła z przyczyn naturalnych. Qwilleran był

tego pewien. Nauczył się odczytywać język ciała syjamczyków i

drobne niuanse ich miauczenia. Zróżnicowane odmiany, stopnie

natężenia, akceptację i sprzeciw, podniecenie i obojętność, władczy

nakaz, ponaglające ostrzeżenie. Teraz, kiedy Qwilleran śledził ruchy

różowego języczka, który czyścił białą łatę na piersi, w jego głowie

zrodził się nagły pomysł. Być może był to strzał na oślep, ale warto

było spróbować. Przepyta Koko! Czekał cierpliwie, aż ten zakończy

drobiazgową toaletę, potem rozparł się w głębokim fotelu, na którym

cała trójka spędzała przyjemnie wolny czas. Yum Yum wskoczyła mu

na kolana, lądując lekko jak porcja bitej śmietany. Kiedy Koko,

przyjmując nienaganną pozę, usadowił się wreszcie na poręczy

miękkiego fotela, Qwilleran zaczął poważnym tonem:

- Koko, to będzie poważna dyskusja i proszę, żebyś dał z siebie

wszystko.

background image

- Yow! - powiedział Koko, mrużąc oczy na znak zgody.

Qwilleran włączył dyktafon, który miał zawsze w zasięgu ręki.

- Zdajesz sobie sprawę z tego, że Irma Hasselrich nie żyje?

- Yow! - Koko odpowiedział bez chwili wahania, w sposób,

który oznaczał bezwarunkową zgodę.

- Czy została zamordowana?

Koko zawahał się przed potwierdzeniem.

- Yow!

- Hmmm... - Qwilleran poklepywał się po wąsach.

- Czy kierowca spowodował, że połknęła substancję, która

zatrzymała pracę jej serca?

Koko zapatrzył się w przestrzeń.

- Powiem to inaczej. Czy kierowca podrzucił jej narkotyk, który

ją zabił?

Koko milczał. Patrzył na boki i z góry na dół, potrząsając

konwulsyjnie głową.

- Skup się! - Qwilleran upomniał go i powtórzył pytanie. - Czy

kierowca...

- Yow! - przerwał Koko bez przekonania. To nie była odpowiedź

jednoznaczna, taka, której spodziewał się Qwilleran. Pomyślał, że

będzie mądrze, jeśli zada Koko pytanie testowe.

- Koko, czy nazywam się Ronald Frobnitz?

- Yow! - odpowiedziało miejscowe medium, szykując się do

skoku na muszkę owocówkę.

background image

Rozdział ósmy

Po przeprowadzeniu tego niesatysfakcjonującego eksperymentu

z udziałem Koko Qwilleran doszedł do wniosku, że syjamczyk jest

szarlatanem. Albo był pragmatycznie myślącym żartownisiem, który

znajdował szczególną radość w wodzeniu za nos człowieka, który

dawał mu dach nad głową i jedzenie, który go szanował i podziwiał.

Pomijając dawne osiągnięcia Koko, były chwile, kiedy Qwilleran

szczerze wątpił, czy jego towarzysz jest czymś więcej niż tylko

zwykłym zwierzęciem, a jego tak zwane przeczucia nie są zbiegami

okoliczności.

Zadzwonił telefon i Koko ścigał się z Qwilleranem do aparatu,

jednak tym razem człowiek był pierwszy.

- Qwill, jesteś w domu! - w słuchawce odezwał się miły głos

Lori Bamby, jego sekretarki na godziny. - Jak było w Szkocji?

- Cudownie! A jak tam w Mooseville?

- To co zwykle. Strasznie nam przykro z powodu Irmy

Hasselrich. Była wspaniałą kobietą.

- Tak, to smutne wydarzenie... Miałaś jakieś problemy z moją

korespondencją?

background image

- Nic, z czym nie dałabym sobie rady. Dużo padało?

- Poranki były mgliste. To dlatego cera Szkotek jest taka świeża,

a szkockie wzgórza takie zielone. Wszystko jest dokładnie tak jak w

reklamach whiskey.

- Myślisz, że koty tęskniły za tobą, kiedy wyjechałeś?

- Nie za bardzo. Opiekowała się nimi Mildred Hanstable, więc

dobrze jadły.

- Masz wiele listów do podpisania, może Nick podrzuci ci je po

południu. Będziesz w domu koło wpół do czwartej?

- Będę za wszelką cenę - powiedział Qwilleran. Bambowie byli

według niego interesującą młodą parą. Ona z długimi złotymi

warkoczami, on z ciemnymi kręconymi włosami i czujnymi czarnymi

oczami. Lori była naczelnikiem poczty, ale zwolniła się po ślubie,

żeby zająć się domem. Nick skończył inżynierię lądową i pracował dla

więzienia stanowego w Mooseville. Mąż Lori podzielał

zainteresowanie Qwillerana dla spraw kryminalnych i z tego powodu

był zawsze mile widziany w dawnym składzie jabłek. Tym razem

Qwilleran chciał opowiedzieć mu historię zaginionego kierowcy.

Qwilleran napił się kawy i odsłuchał jednego z nagrań, które

zarejestrował podczas podróży.

Także syjamczyki słuchały. Koko komentował od czasu do

czasu ze swojej ambony na kominku.

Dzisiaj mamy wygodne zakwaterowanie. Jedliśmy wyśmienicie

w kolejnej historycznej oberży. Podejrzewam, że Śliczny Książę

background image

Karolek nocował tutaj dwieście pięćdziesiąt lat temu. Ciężko jest tu

kupić cokolwiek bez jego zdjęcia. Irma lubi opowiadać o bohaterskich

kobietach, z którymi wiązał go los. Flora Macdonald przebrała go w

kobiece stroje i przewiozła jako swoją służebną za linie wroga. Potem

była lady Ann Macintosh, która zachęciła szkockie regimenty, aby

walczyły za księcia, podczas gdy jej mąż walczył po przeciwnej stronie

barykady.

Koko odpowiedział na znajomo brzmiący głos z radosnym

gulgotaniem, ale kiedy taśma odtwarzała nagranie, zdawał się słyszeć

coś jeszcze.

Bushy robi setki zdjęć każdego dnia. Na początku, kiedy Irma

zatrzymywała autobus przy jakimś spektakularnym krajobrazie,

strzelaliśmy fotki jeden przez drugiego, ale teraz Bushy i Big Mac są

jedynymi, którzy robią zdjęcia. Reszta, znudzona nadmiarem pięknych

widoków, zostaje w busie. Czasem Bushy fotografuje członków

wyprawy w różnych sceneriach, szczególnie upodobał sobie Melindę.

Chyba wydaje mu się, że to dobry model.

Po wysłuchaniu tego fragmentu Koko zeskoczył i ponownie

wskoczył na biurko i Qwilleran przypomniał sobie teorię Lori, wedle

której koty reagują na palatalne „sz”. Koty Lori nazywały się Heba,

Shoo-Shoo, Natasha, Trish, Puszkin i Sherman. Ewidentnie imię

Bushy'ego wzbudzało podobne emocje.

background image

Rozmawiałem dzisiaj z Lyle'em Comptonem o słynnej akademii

medycznej na uniwersytecie w Glasgow i on wspomniał nazwisko

niesławnego doktora Creama, który pochodził z tego miasta. Żył w

dziewiętnastym wieku; był psychopatą i seryjnym mordercą. Zabijał w

Anglii, Kanadzie i Stanach. Być może nie był tak słynny jak Kuba

Rozpruwacz, ale znano go z „różowych pigułek dla bladych

prostytutek” - jak opisywano jego sposób działania.

Koko zareagował podnieceniem na ten fragment. Qwilleran

doszedł do wniosku, że musiał usłyszeć coś, co skojarzyło mu się z

jedzeniem.

Wczesnym popołudniem Qwilleran poszedł do miasta, do

redakcji „Moose County coś tam”, żeby wziąć kilka kopii

wspomnienia o Irmie. Na biurku Hixie Rice zostawił małe białe

pudełko z monogramem CRM. Hixie była jego dawną znajomą i

sąsiadką, kiedy mieszkali na Nizinach. Potem wpadł do biura Juniora

Goodwintera.

- Wcześnie wróciłeś - zauważył redaktor. - Nie spodziewamy się

powrotu Archa wcześniej niż jutro albo w środę. Opowiedz mi o

Szkocji. Co ci się najbardziej podobało?

- Wyspy - odpowiedział bez zastanowienia Qwilleran. - Jest w

nich coś dzikiego i mistycznego, coś ponadczasowego. Czujesz to w

kamieniach pod stopami, pradawną obecność Piktów, Rzymian,

Saksonów, Celtów, Anglów, wikingów.

background image

- O rany, napisz o tym do swojej kolumny! - powiedział Junior z

chłopięcym entuzjazmem.

- Mam taki zamiar, ale najpierw muszę oswoić wrażenia.

Przyszedłem pogratulować ci wspomnienia o Irmie. Piękny tekst!

Wysyłamy kopie jej znajomym ze Szkocji... A co u was? Jakieś godne

uwagi wydarzenia?

- Cóż, drukujemy serię ogłoszeń o rozprzedaży majątku doktora

Hala. Melinda sprzedaje wszystko na wyprzedaży ogródkowej. Mam

nadzieję, że zbierze trochę kasy, bo naprawdę jej potrzebuje. Dom też

idzie na sprzedaż. Dojdzie nam kolejny pusty dom na Goodwinter

Boulevard.

- Byłeś na pogrzebie Irmy? - spytał Qwilleran.

- Wysłaliśmy Rogera, ja nie poszedłem. Kondukt liczył

czterdzieści osiem samochodów. Słyszałem, że były sprzeczki co do

rodzaju pochówku.

- Słyszałeś o tym?

- Melinda powiedziała, że miała z Irmą rozmowę na temat jej

woli i że ta wolałaby zostać skremowana. Pani Hasselrich chciała

postąpić zgodnie z życzeniem córki, ale jej mąż, wiesz, ze swoim

prawniczym umysłem, zadecydował inaczej. Więc pochowali ją w

rodzinnym grobowcu ze wszystkimi ceremoniami, mowami, kobzą,

śpiewem tenora i orkiestrą. Sam wiesz najlepiej, Pickax kocha wielkie

ceremonie pogrzebowe!

- Powinienem napisać artykuł o testamentach życia.

background image

- Wyskrobiesz tekst o Szkocji na środę? Twoi oddani czytelnicy

czekają, żeby przeczytać o twojej wyprawie.

- Zwiedziliśmy wiele zamków, zobaczę, czy uda mi się napisać

tysiąc słów o zamkach bez zbytniego wysilania myśli - obiecał

Qwilleran zza drzwi.

W drodze do domu pozwolił myślom swobodnie błądzić między

szkockimi zamkami a imponującymi rezydencjami na Goodwinter

Boulevard. Jedynym rozwiązaniem miejscowego problemu byłaby,

jak to przepowiadał, adaptacja na cele komercyjne, albo bomba, albo

trzęsienie ziemi, a konserwatywni mieszkańcy woleliby pewnie

naturalną katastrofę niż adaptację. Szedł wolno Main Street w

kierunku Park Circle, kiedy jego uwagę zwrócił samochód jadący

lewym pasem na południe. Zdawało mu się, że ma tablice z

Massachusetts, białe i świeże, odcinające się od zakurzonych,

miejscowych rejestracji. Nie był to jednak stary kasztanowy wóz,

który pamiętał sprzed wyjazdu. Ten był miodowy i szybko zgubił się

w ulicznym ruchu. Albo to był ten sam facet w nowym samochodzie,

albo ten sam samochód, tylko przemalowany. Doszedł do wniosku, że

powinien jakoś ostrzec Polly, nie przerażając jej zbytnio. Kiedy

znalazł się na wysokości biblioteki, wszedł do środka, pozdrowił

znajomych pracowników i wdrapał się po schodach na półpiętro. Polly

siedziała w swoim szklanym biurze, wysłuchując ze współczuciem

młodej pracownicy, która była w ciąży. Kobieta wyszła natychmiast,

kiedy w drzwiach pojawił się specjalny znajomy szefowej.

- Coś nowego? - spytała zaciekawiona Polly.

background image

- Miałem długą rozmowę telefoniczną z Katie - odparł. -

Wygląda na to, że jej brat rzeczywiście nazywa się Gow. Była

zdziwiona, że nie powiadomił jej o śmierci Irmy. A może tylko tak

powiedziała. A przy okazji, czy ty i Irma rozmawiałyście kiedyś o

testamencie, ostatniej woli albo o czymś podobnym?

- Nie, nigdy nie mówiła o śmierci ani o chorobach. Dlaczego

pytasz?

- Przyszło mi do głowy, że napiszę artykuł o testamentach życia.

Mam wrażenie, że to ostatnio gorący temat. A tak w ogóle, to o czym

rozmawiałyście, kiedy spotykałyście się we dwie? Poza mną,

oczywiście - dodał, chcąc nadać rozmowie żartobliwy wydźwięk.

Polly uśmiechnęła się drwiąco, ale jej odpowiedź była poważna.

- Rozmawiałyśmy o moich problemach w bibliotece... O jej

pracy w ośrodku, o ubraniach. Bardzo interesowała się modą.

Naturalnie rozmawiałyśmy też o ptakach. Życiowe osiągnięcie Irmy to

było wyśledzenie lasówki szarożółtej, perkoza rdzawoszyjego i uhli

amerykańskiej. Jeździła na spisy ptaków po całym kraju.

Polly przerwała i spojrzała z melancholią w kierunku

Qwillerana. On zaczął niepewnie kręcić się na krześle, wiedział, że

Polly chciałaby, żeby zaproponował, że zastąpi Irmę. Odchrząknął

tylko, sygnalizując zmianę tematu, i zaczął swobodnie:

- Zauważyłaś w mieście jakieś podejrzane typy po naszym

powrocie?

- Cóż... nie... właściwie to nie rozglądałam się za bardzo.

background image

- W dzisiejszych czasach kobieta powinna się mieć na baczności,

nieważne, z kim i gdzie jest.

- Och, przypuszczam, że masz rację, ale to brzmi tak

przerażająco.

Qwilleran nie powiedział jej o samochodzie na zamiejscowych

numerach, poprzestał tylko na ogólnym ostrzeżeniu. Później podzielił

się jednak tym spostrzeżeniem z Nickiem Bambą. Nick miał sokoli

wzrok do samochodów: marek i modeli, tablic rejestracyjnych,

naklejek na zderzakach, kierowców, a nawet stylu jazdy niektórych z

nich.

Kiedy Nick przyjechał z papierami od Lori, jego pierwsze słowa

brzmiały:

- Widzę, że masz nowy samochód.

- Nie nowy, tylko inny - sprostował Qwilleran. - Stary się zepsuł,

a nie mam zamiaru dać się oskubać Gippelowi. Ceny nowych modeli

są zabójcze. Pierwszy samochód, jaki kupiłem w wieku szesnastu lat,

kosztował sto pięćdziesiąt dolarów.

- Jak to się stało, że wybrałeś biały?

- A co, wygląda jak dostawa pieluszek? Tylko to mieli w

komisie Gippela. To znaczy tylko w tym na podłodze za tylnym

siedzeniem mieści się kocia kuweta... Nick, nie napiłbyś się małego

kieliszeczka szkockiej, którą przywiozłem prosto z gorzelni na

specjalne okazje, takie jak ta?

- Pewnie, chętnie się napiję, i to nie tylko mały kieliszeczek.

background image

Usiedli obaj w fotelach. Nick sączył szkocką z lodem, Qwilleran

popijał sok z białych winogron. Obaj co rusz sięgali do misek pełnych

paluszków sezamkowych, upieczonych przez Mildred Hanstable. Po

chwili pojawiły się koty. Zawsze kiedy Bambowie odwiedzali szopę,

syjamczyki przychodziły do salonu. Paradowały dumnie przed

gośćmi, okręcały się i pozowały jak modelki na wybiegach.

- No i co myślisz o Szkocji? - spytał Nick.

- Wyspy i góry są fascynujące. Krajobrazy robią wrażenie

posępne, prawie straszne, nie ma tam turystów i kobziarzy, panuje

melancholia pełna duchów przeszłości.

- A wiejskie gospody?

- Miłe, gościnne, wygodne. Jedzenie zupełnie inne od naszego,

ale dobre. Myśleliście jeszcze z Lori o otwarciu pensjonatu?

- Cały czas o tym mówimy. Przyjeżdża tu coraz więcej turystów

i musimy się zdecydować, można by urządzić pokoje gościnne na

parterze. Tyle że ciężko mi podjąć decyzję o odejściu z pracy.

- Czy sezon turystyczny jest wystarczająco długi, żeby warto

było się tym zajmować?

- Przez siedem miesięcy ludzie przyjeżdżają na kajaki,

polowania i na ryby. Ostatnio sporo się tu mówi o rozwoju sportów

zimowych.

- Mogę ci dolać?

- Nie, dziękuję. Jeden wystarczy. Dobrze wchodzi. Widziałeś,

jak produkują whiskey?

- Niezupełnie. Ta, którą pijesz, leżakowała przez piętnaście lat.

background image

Syjamczyki nadal próbowały zwrócić na siebie uwagę. Yum

Yum przyniosła coś w pyszczku i położyła Nickowi na stopach.

- Hej, a co to jest? - spytał.

- To pilnik do paznokci. Podkradała je opiekunce, która się nimi

zajmowała. Znajduję je teraz po całym domu. Powinieneś się czuć

zaszczycony, że dzieli się z tobą swoimi skarbami.

- Dziękuję, kiciu - powiedział Nick, przechylając się, żeby

podrapać ją za uchem. - Jeśli otworzymy pensjonat, to chcemy

pozwolić na przyjazdy ze zwierzętami. Nie wiem, co z tego wyjdzie,

ale jakoś to urządzimy.

- Powodzenia! Kiedy pojechałem w góry, zatrzymałem się w

motelu, który udostępniał koty tym, którzy nie mieli swoich. Robili

niezły interes, wypożyczając kota za dwa dolary za noc.

- Zastanawialiśmy się, dlaczego odwołałeś tę wycieczkę.

Qwilleran, prosząc o dyskrecję, zrelacjonował Nickowi sprawę z

brodaczem z Goodwinter Boulevard.

- Nie chcę, żeby to się rozeszło, ale mam powody przypuszczać,

że chciał porwać Polly dla okupu - wyjaśnił.

- No nie! Chyba nie mówisz poważnie! Czy policja zrobiła coś w

tej sprawie?

- Brodie zaproponował ochronę, no a ja natychmiast wróciłem

do domu. Bandyta miał bujną brodę, a ja widziałem podobnego faceta

w bibliotece, zachowywał się podejrzanie. Miał stary kasztanowy

samochód na tablicach z Massachusetts. Policja stanowa widziała, jak

opuszczał nasz okręg, więcej nie było po nim śladu, aż do dzisiaj.

background image

- Co się wydarzyło dzisiaj?

- Widziałem wóz z rejestracją z Massachusetts, a nieczęsto się je

tutaj spotyka, jeśli w ogóle.

- Masz rację, nie przypominam sobie, kiedy ostatnio widziałem

samochód z Nowej Anglii. Zabawne, co?

- To nie był ten sam kasztanowy wóz, ale za kierownicą siedział

ten sam brodacz. Niestety, nie zdążyłem zapisać numeru.

- Będę się rozglądał - oko Nicka wyostrzyło się przez pracę w

więzieniu.

- To jasnobrązowy samochód. Spróbuj zdobyć numery. Brodie

sprawdził poprzedni pojazd. Był zarejestrowany na pewnego Charlesa

Edwarda Martina.

- Tak zrobię. Teraz muszę pędzić do domu na obiad. Tutaj masz

listy od Lori, mam jej coś przekazać?

- Nic, tylko to - Qwilleran podał mu białe pudełeczko z

monogramem CRM na wieczku. - Pamiątka ze Szkocji dla Lori.

- Kurczę, dzięki. Strasznie jej się podobała ta peleryna, którą

przywiozłeś jej z gór.

W drodze do drzwi Nick brnął przez plątaninę nóg, ogonów i

wijących się ciał.

- I dzięki za scotcha, dobry trunek!

Tego dnia Qwilleran miał dostarczyć jeszcze jeden prezent, więc

po raz trzeci tego dnia wybrał się do miasta.

Budynki na Main Street tworzyły wielki kanion. W

dziewiętnastym wieku okoliczne wzgórza dostarczyły kamiennego

background image

materiału do wybrukowania Main Street, budowy sklepów i domów

mieszkalnych. Między imitacjami świątyń, zamków i fortec stał

wciśnięty budynek o staroangielskiej fasadzie, w którym mieściło się

„Studio Dekoracji Wnętrz Amandy”. Qwilleran wszedł do środka,

gdzie przywitała go Fran Brodie. Była tak elegancka i miła jak jej

szefowa zaniedbana i naburmuszona.

- Jak tam Amanda, pozbierała się po wycieczce? - spytał.

- Och, tak - odparła Francesca, machając ręką. - Doktor Zoller

naprawił jej protezę i znów jest sobą, uśmiechnięta i słodka jak

zawsze. Dzisiaj rano wyjechała po towar. Powiedz mi, Qwill, jak ci

się podobała Szkocja?

- Zapytaj mnie, co myślę o turystach! Wyjeżdżamy za granicę, a

właściwie nigdy nie opuszczamy domu. Zabieramy ze sobą nasze ego,

nasze preferencje, hobby, niechęci i rozmowy. Nie stać nas, żeby

docenić to, co widzimy i czego doświadczamy. Po Glasgow

chodziłem sam. Także tobie podobałaby się wystawa Charlesa

Reniego Mackintosha - podał jej małe pudełeczko. - To współczesna

rzecz, ale wzorowana na jego projektach. Pomyślałem, że ci się

spodoba.

- Jest śliczna! W stylu art nouveau! Co to za kamień?

- To kwarc dymny z gór Cairngorm.

Francesca przypięła broszkę do klapy brązowego kostiumu i

pocałowała go teatralnie.

- Jesteś słodki, napijesz się kawy?

background image

- Nie tym razem, dziękuję. Jest późno, a ty jesteś pewnie gotowa

do wyjścia. Chciałem spytać, kiedy zaczynacie próby do Makbeta? I

jak dacie radę przygotować przedstawienie na ostatni tydzień

września?

- Przywykliśmy już do chaosu w teatrze, ale zawsze dajemy radę

na czas. Przed wyjazdem Dwight skompletował obsadę i ustawił

sceny, a kiedy byliście w Szkocji, ja pracowałam z drugoplanowymi.

W Pickax zostały wiedźmy, krwawiący kapitan, odźwierny i cała

reszta. Derek Cuttlebrink jest odźwiernym w trzeciej scenie drugiego

aktu. „Stuk, stuk, stuk, kto tam?” To będzie krótka komiczna

odskocznia.

Przed wyjściem Qwilleran powiedział:

- A jeśli chodzi o ten skrawek kiltu Mackintoshów - biorę go!

Teraz, kiedy widziałem pole bitwy pod Culloden, nabrał znaczenia.

Opraw go! Przyjdę na którąś próbę.

Na chodniku przed studiem zatrzymał się gwałtownie. Przy

krawężniku stał zaparkowany jasnobrązowy samochód, którego nie

było tam kilka minut wcześniej, kiedy wchodził do studia. Podszedł z

tyłu i spisał numery. Później pospiesznie wrócił do pracowni, gdzie

Francesca miała właśnie zamykać drzwi.

- Co to za samochód stoi przed budynkiem?

- Znowu tam zaparkował? - spytała z oburzeniem. - Powinien

parkować z tyłu. Złożę skargę do hotelu.

- Kto to jest?

background image

- Nowy szef kuchni, właśnie go zatrudnili. Bóg tylko wie, jak

był im potrzebny! Od czterdziestu lat nie zmieniali menu.

- Skąd go wytrzasnęli? Skąd on jest?

- Z Fall River.

- Fall River w Massachusetts? Nie jest to kulinarna stolica

Wschodniego Wybrzeża!

- Nie, ale potrafi przyrządzić cordon bleu z piersi kurczaka. Po

golonce z kiszoną kapustą to pozytywna odmiana.

- Ma brodę? - spytał Qwilleran.

- Tak, bardzo bujną. Wkłada ją do siateczki, kiedy gotuje.

- Nie wiesz przypadkiem, jakie nazwisko podał?

Fran zawahała się.

- Chyba Carl, ale nie jestem pewna. Jakoś szczególnie się nim

interesujesz.

- Mogę skorzystać z telefonu?

- Pewnie, nie krępuj się. Doliczymy ci do rachunku -

powiedziała z szelmowskim uśmiechem.

- Jak to mówimy w Szkocji - poprawił ją - nie bądź pawky, taka

sprytna!

Wykręcił numer komisariatu.

background image

Rozdział dziewiąty

We wtorek rano telefon w szopie dzwonił nieustannie, trzymając

Koko w krańcowym napięciu, kot czuł się bowiem zobligowany do

monitorowania wszystkich rozmów telefonicznych. Lawina zaczęła

się od podziękowań ze strony Lori Bamby i Hixie Rice, każda z nich

została poinformowana o znaczeniu monogramu, secesyjnym

rodowodzie projektu i nazwie półszlachetnego kamienia.

Zaraz potem zadzwonił komendant Brodie: Jasnobrązowy

samochód na numerach z Massachusetts był zarejestrowany na Carla

Oskara Klausa z Fall River. Przeliterował nazwisko. Klaus był nowym

szefem hotelowej kuchni.

- Wiesz coś o nim? - głos Qwillerana brzmiał prowokująco.

- Tylko tyle, że nie obrabował jeszcze banku - odciął się

żartobliwie Brodie. - Co masz przeciwko Massachusetts?

- Nic, w dodatku moja matka się tam urodziła. Jestem drugim

pokoleniem wychowanym nad Atlantykiem.

Potem zadzwonił strudzony podróżnik z Lockmaster.

- Witaj w domu, Bushy - ucieszył się Qwilleran. - Jak podróż?

background image

- Nieźle. Udało mi się zasnąć. Zaczynam wywoływać czarno-

białe filmy. Będzie trochę fajnych zdjęć.

- Mieliście jakieś wieści o kradzieży biżuterii?

- Nic a nic. Nikt nie żałuje Grace Utley. Trudno ronić łzy nad

skradzionymi diamentami, kiedy wszystko, co masz, to zegarek za

pięćdziesiąt dolców.

- Strasznie jestem ciekaw twoich zdjęć, Bushy. Kiedy będziesz

miał odbitki? Przynieś je do mnie, a ja stawiam lunch.

- Za kilka dni, dobrze? I, Qwill... Będę chciał z tobą

porozmawiać o pewnej sprawie.

- Jakiej sprawie?

- Osobistej - jego głos brzmiał raczej niewyraźnie jak na

młodego człowieka, który był zazwyczaj taki pewny siebie.

Następny telefon był od Archa Rikera.

- Kiedy wróciłeś? - spytał Qwilleran.

- O trzeciej nad ranem. Od jak dawna ty jesteś w domu? Od

trzech dni! I nie napisałeś ani linijki?

- Coś czuję, że jesteś w biurze. Wracaj do domu i prześpij się,

Arch. Wszystko pod kontrolą! Junior trzyma dla mnie miejsce na

drugiej stronie jutrzejszego wydania. Czy spóźniłem się kiedykolwiek

z tekstem?

- I jeszcze jedno! - Riker krzyczał do słuchawki. - Wracałem do

domu tym samym rejsem co Grace Utley! Siedziałem koło niej, na

miłość boską! Chcę, żebyś do niej zadzwonił i uwolnił mnie od niej -

background image

to był niezwykły wybuch jak na weterana dziennikarskiej roboty,

zazwyczaj spokojnego i ugodowego.

- Czego chce Grace?

- Chce opublikować książkę o swoich misiach. Potrzebuje

kogoś, kto by ją napisał i wydał. Ty to możesz zrobić. Nie masz nic

innego do roboty!

- Chyba żartujesz, Arch.

- Zapłaci ci. Mógłbyś zarobić kilka dolarów.

- Pewnie, tego właśnie potrzebuję! - mruknął. - Chłopie, idź do

domu i odeśpij to! Jesteś wkurzony po długim locie czy, jak mawiają

Szkoci, jesteś ramfeezled.

- To przynajmniej porozmawiaj z nią i niech ze mnie zejdzie.

Muszę się zająć gazetą.

Qwilleran mruknął coś w ramach sprzeciwu, ale zgodził się

wziąć to w końcu na siebie. Obiecał, że zadzwoni do niej, dając jej

tylko szansę na aklimatyzację.

- Już dobrze, pozbędę się jej tak albo inaczej.

- Spróbuj morderstwa! - krzyknął Arch i rzucił słuchawką.

Przed napisaniem artykułu o zamkach Qwilleran odświeżył sobie

pamięć, słuchając nagrania, które zarejestrował po tym, kiedy uderzył

się w kamienną framugę.

Mówi się, że w Szkocji jest ponad tysiąc zamków. Niektóre z nich

mają bardzo niskie drzwi. W średniowieczu budowali je zdobywcy

Szkocji. Z obronnych fortec łatwiej było rządzić buntowniczymi

background image

mieszkańcami. Zamieszkany zamek składał się z niezdobytych murów,

o grubości ponad czterech metrów, rowu i fosy, wieży warownej

zwanej stołpem, żelaznej bramy zwanej w Szkocji yett, wewnętrznego

dziedzińca, budynków mieszkalnych dla pana zamku i jego rodziny,

żołnierzy i czeladzi. Twierdza miała też lochy dla więźniów, otwory

strzelnicze i blanki, z których obrońcy mogli utrzymać fort. Z murów

wylewano wrzący olej na głowy najeźdźców.

Wiele z tych historycznych zamków popadło obecnie w ruinę. Co

bardziej porusza wyobraźnię od szlachetnych ruin na szczycie góry,

wykrojonych na tle nieba... albo na klifie nad brzegiem morza czy też

na samotnej wyspie, gdzie ich obraz odbija się w srebrzystej tafli

jeziora? Inne zamki zostały odnowione i mieszczą w swych murach

muzea, do innych powrócili dziedzice i wpuszczają turystów za opłatą.

Dzisiaj zwiedziliśmy wyspę, na której w 1057 pochowano

Makbeta...

(odgłos pukania do drzwi)

- Kto znowu, do diabła? (pauza)

- Jak się czujesz, kochany? Byłeś raczej milczący podczas

kolacji.

- Po pięciu dniach rozmów z tym samym tłumkiem kończą mi się

tematy do rozmów i cierpliwość do słuchania.

- Czy mogę wejść? Chciałam zbadać twój puls i temperaturę.

Usiądź tam, proszę.

background image

Jak tylko rozległ się dźwięk głosu Melindy, Koko zaczął wyć

monotonnym, przeszywającym głosem. Po trzech latach, z

niewyjaśnionych nigdy powodów, nadal żywił do niej głęboką

niechęć. Czy był to sprzeciw wobec zapachu jej perfum? Czyżby

wyczuwał jej związek ze szpitalem? Cokolwiek miało jakiś związek

ze szpitalem, było u Koko na czarnej liście. Bardziej prawdopodobne

jest, że Koko przeczuwał motywy Melindy; syjamczyk był

zdeterminowany, aby nie dopuścić do związania się Qwillerana na

stałe z jakąś kobietą.

Qwilleran skrył się w swoim gabinecie, żeby napisać tysiąc słów

o zamkach, a koty wycofały się do jakiejś sekretnej kryjówki. Zanim

wyszedł do redakcji, gdzie miał dostarczyć tekst, sprawdził, gdzie są.

Nigdy nie wychodził z domu bez uprzedniego sprawdzenia, co koty

robią. Tym razem nie znalazł ich śpiących w fotelach na dole, nie

siedziały też przycupnięte na kominku ani w kuchni na lodówce. Nie

chowały się pod dywanem ani za książkami na półkach. Zniknęły w

jednej z tych czarnych dziur, należących do innego wymiaru, w

których koty potrafią się skryć, jeśli mają takie życzenie. Zdarzało się

to często i jedynym sposobem, żeby sprowadzić je z powrotem, było

wypowiedzenie sekretnego słowa „smakołyk!”. Materializowały się

znikąd, żądając przynależnej im garści chrupek albo plasterka sera. To

była jedyna metoda, która gwarantowała sukces, i żeby nie straciła

swojej skuteczności, nigdy nie wymawiał słowa na „s”, jeśli nie miał

nic w zanadrzu.

Tym razem mógł spokojnie zakrzyknąć:

background image

- Smakołyk!

Nagle pojawiły się w kuchni.

- Wychodzę - powiedział, rozdając im chrupiące zakąski. - Nie

odbierajcie telefonu, jeśli ktoś będzie dzwonił.

Termin odsyłania gazety był bliski, więc wybrał drogę na skróty

przez las okalający posiadłość. Zdołał dostarczyć tekst na czas.

- Czy to twój tekst o zamkach? - spytał Junior Goodwinter. -

Czekam na niego, wszyscy lubią zamki, sam chcę go przeczytać.

- Kiedy to pisałem, przyszło mi do głowy rozwiązanie problemu

z Goodwinter Boulevard. Trzeba go przerobić na aleję zamków i

sprzedawać turystom bilety. Właściciele mogliby zachować siedem,

osiem pokojów, podczas gdy turyści wędrowaliby przez pozostałe

piętnaście za pięć dolarów od łebka. Dochód pokryłby koszty

podatków i utrzymania.

- Chciałbym, żeby to nie były wyłącznie żarty - westchnął

Junior.

- Wiesz coś o nowym szefie hotelowej kuchni? Jadłeś tam,

odkąd go zatrudnili?

- Nie, ale podobno jest niezły, chociaż każdy byłby lepszy od

tego, który był poprzednio.

Korzystając z telefonu Juniora, Qwilleran zadzwonił do Polly,

która była jeszcze w bibliotece.

- Jesteś w nastroju na przygodę? Zjadłabyś kolację w hotelu?

Mają nowego kucharza.

- Tak słyszałam. Jest dobry? Skąd pochodzi?

background image

- Jest z Fall River w Massachusetts. W Fall River jest ponoć

legendą - dodał żartobliwie.

Umówili się na wczesną kolację, bo Polly umówiona była na

spotkanie komitetu. Członkowie zarządu zbierali się w bibliotece o

siódmej trzydzieści. Zawsze zastanawiał się, jak to możliwe, że taka

mała biblioteka w małym mieście mogła odbywać tyle zebrań,

czymkolwiek się na nich zajmowano. Do wyjścia Qwilleran zabijał

nudę, słuchając kilku szkockich nagrań. Syjamczyki słuchały razem z

nim. Kiedy zbliżała się pora kolacji, burczenie w żołądkach

stymulowało ich zainteresowanie wszystkim, co robił Qwilleran.

Jedna z taśm wzbudziła w nim nowe podejrzenia. Była to

rozmowa z Lyle'em, którą odbyli pod koniec podróży. Lyle mówił:

- Szkoda, że nie widzieliśmy jaskiń przemytników. Dużo czytałem

o Dicku Turbinie, notorycznym szmuglerze i włóczędze, ale Irma w

ogóle nie wspomniała o tym narodowym procederze. Ciekawe

dlaczego. Kiedyś prawie wszyscy na tym wybrzeżu trudnili się

przemytem. Ukryte zatoczki i jaskinie, odosobnione wysepki były

idealne do przerzucania kontrabandy ze statków.

- Co szmuglowali?

- Towary luksusowe: rum, wino, herbatę, tytoń, koronki,

diamenty i podobne. Z wybrzeża towary te trafiały do większych miast

Brytanii. Transportowano je dyliżansami i koleją. Oczywiście papiery

były fałszywe. Nielegalny import doprowadzał władze do białej

gorączki, ale w tamtych czasach musiało to być ekscytujące zajęcie.

background image

Mieli sieć tuneli i kryjówek, w tym jaskinie wzdłuż wybrzeża. Wiele

oberż współpracowało z przemytnikami.

- Z takim naturalnym bogactwem jak to wybrzeże nie powiesz

mi, że nadal tego nie robią.

- Masz rację, Qwill! Prawdopodobnie w ten sposób przerzucane

są narkotyki.

(kliknięcie)

Koko nie wydał żadnego dźwięku przy odsłuchiwaniu kasety,

chociaż strzygł uszami za każdym razem, kiedy słyszał głos

Qwillerana. Była piąta trzydzieści i nadszedł czas, żeby odebrać Polly

z biblioteki.

Qwilleran ubrał się w nową zamszową marynarkę, którą

zamówił w „Scottie's Man Shop” przed wyjazdem. Nigdy nie

wydawał tyle pieniędzy na jedną sztukę ubrania, ale tym razem Scottie

przybrał swój szkocki akcent i namówił go na zakup. Marynarka miała

kolor wielbłądziej wełny i włożył ją do brązowych spodni. Polly

powiedziała, że wygląda pięknie. Sama miała na sobie kilt w czarno-

żółtą kratę, który kupiła w Inverness.

- To tartan MacLeod, ale pasuje mi do swetra - wyjaśniła.

- Tyle zostało z klanowej lojalności - westchnął Qwilleran.

Hotel „New Pickax” powstał w 1935 roku, po tym jak hotel „Old

Pickax” doszczętnie spłonął. W mieście mówiło się, że pora na

kolejny pożar. W 1935 roku pokoje umeblowano we wczesnym stylu

background image

modernistycznym i wyposażenie nie było ani wygodne, ani

atrakcyjne, ale za to było wytrzymałe i dotrwało do dzisiejszych

czasów. Niedawno rozpędzony pług śnieżny wjechał w budynek,

rujnując jego fasadę i lobby, ale nie zdołał uczynić żadnej szkody

starym, wytrzymałym dębowym meblom.

Tego wieczora Qwilleran i jego towarzyszka byli pierwszymi

gośćmi restauracji i hostessa posadziła ich przy stoliku blisko okna,

które wychodziło na Main Sreet.

- Słyszałem, że macie nowego szefa - zauważył Qwilleran.

- Tak, całkowicie zmienił menu - odpowiedziała. - To bardzo

ekscytujące! Czy życzą sobie państwo coś z baru?

Qwilleran zamówił sherry dla Polly i wodę squunk z cytryną, a

potem uważnie studiował menu. Tylko gość, który jadał w hotelowej

restauracji od czterdziestu lat, mógł uważać wybór potraw za

ekscytujący. Francuska zupa cebulowa zamiast fasoli, grillowany

łosoś zamiast ryby z frytkami, kurczak cordon bleu w miejsce

kurczaka z makaronem. Pieczone żeberka zostały zastąpione

szwajcarskim stekiem.

Kiedy kelnerka przyniosła drinki, Qwilleran zapytał:

- Czy kurczak cordon bleu jest przygotowywany na miejscu, czy

przypadkiem to jeden z tych mrożonych prefabrykatów

sprowadzanych z Ontario?

- Nie, proszę pana, szef sam go przyrządza - zapewniła go

kelnerka.

background image

Qwilleran postanowił spróbować, ale Polly uznała, że ser i

szynka pogwałcą zasady jej diety, i wybrała stek z łososia.

Poprzedni kucharz zaledwie przekładał potrawy na talerz,

obecny aranżował na nim pokaz: pietruszka, gotowane ziemniaki,

brokuły, pomidory koktajlowe z łososiem, a na drugim talerzu

brokuły, pomidory koktajlowe i smażone kwiaty cukinii z kurczakiem

cordon bleu.

- Widzę, że poszli na całość - skomentował Qwilleran,

Badając smakowicie wyglądającą roladę na swoim talerzu,

Qwilleran zatopił nóż i widelec w kurczaku. Gejzer topionego masła

wytrysnął w powietrze na czterdzieści centymetrów, lądując na

wyłogu marynarki i zaledwie o centymetr chybiając jego oka.

- Nie to zamawiałem! - zawołał z oburzeniem, czyszcząc

marynarkę serwetką. - Kelner! Kelner!

- To kurczak po kijowsku! - zawołała Polly.

Qwilleran zwrócił się do młodego mężczyzny:

- Czy to ma być kurczak cordon bleu?.

- Tak, proszę pana.

- A więc nie! Proszę to zabrać do kuchni i powiedzieć Karlowi

Oskarowi, że życzę sobie kurczaka cordon bleu.

- Twoja marynarka jest zniszczona! - z przykrością stwierdziła

Polly. - Myślisz, że w pralni uda się ją odczyścić?

Kelner wrócił wkrótce z talerzem.

- Kucharz mówi, że to jest kurczak cordon bleu, tak jest napisane

w menu.

background image

Wydmuchując z furią powietrze, Qwilleran powiedział:

- Może tak mówią w Fall River, ale w całym cywilizowanym

świecie to się nazywa kurczak po kijowsku. Chodź, Polly! Idziemy do

„Old Stone Mill”!

Do zszokowanej hostessy powiedział:

- Prześlę wam rachunek za nową zamszową marynarkę. Gdybym

się nie uchylił, zapłacilibyście także za moje oko.

Przy sherry i wodzie ze Squunk para próbowała się jakoś

zrelaksować, ale Qwilleran był w złym humorze i zagłębiał się

myślami w sprawę, która dręczyła go od kilku dni. Jego podejrzenia

wzrosły po wysłuchaniu przed wyjściem kasety z nagraniem rozmowy

z Lyle'em.

- Wiesz co, Polly - wydusił z siebie. - Zaczynam myśleć, że

śmierć Irmy mogła być morderstwem.

Polly wzdrygnęła się z przerażenia.

- Qwill! Dlaczego tak mówisz? Kto miałby to zrobić? I

dlaczego?

- Jak dobrze znałaś Irmę?

Zawahała się.

- Do niedawna byłyśmy tylko zwykłymi znajomymi. Od kiedy

zaczęłyśmy razem obserwować ptaki, zbliżyłyśmy się do siebie. Na

brzegu rzeki albo na mokradłach, gdzie jest cicho i spokojnie, łatwo

przychodziły nam zwierzenia.

- Czy kiedykolwiek zwierzała ci się z tego, co robiła podczas

swoich częstych wyjazdów do Szkocji?

background image

- Nie w szczegółach. Wiem, że obserwowała ptaki na wyspach.

Zawsze wspominała o maskonurach i płatkonogu szydłodziobym.

- Hmmm... - mruknął cynicznie, myśląc jednocześnie, że

obserwatorzy ptaków, jeśli ich dodatkowo wyposażyć w

krótkofalówki, mogą być świetnymi informatorami.

- Mówię to niechętnie, Polly, ale zawsze miałem wrażenie, że

Irma coś ukrywa, że to, co na wierzchu, to maska. Podejrzewam, że

wycieczka „Śladami Ślicznego Księcia” mogła być przykrywką dla

czegoś innego, dla jakiegoś oszustwa, które rozgrywało się w tle.

- Co?! - głos Polly stał się zachrypnięty. - Co ty na litość boską

opowiadasz? - odepchnęła od siebie zirytowanym gestem sherry.

- Przez wieki szkockie wybrzeże zachęcało przemytników.

Dzisiejsza kontrabanda to prawdopodobnie narkotyki.

Zszokowana Polly zażądała wyjaśnień.

- Czy sugerujesz, że Irma była wplątana w przemyt narkotyków?

Skąd, ci to przyszło do głowy, to niedorzeczne!

Qwilleran pomyślał, że Irma fanatycznie oddawała się zbieraniu

pieniędzy na cele charytatywne i że fanatyzm ma dziwnych

sprzymierzeńców.

- Nigdy nie powiedziała ci o swoich przyjaciołach w Szkocji. A

co z tym facetem, z którym wymykała się każdego wieczoru? Zawsze

na dzikim odludziu, gdzie gospody nie mają nazw. Co robili? Może

coś poszło nie tak? Może podsunął jej narkotyk, bo zaczęła być dla

niego zagrożeniem? Już wcześniej był notowany. Nie ma wątpliwości,

że planował ukraść biżuterię. Czy Irma o tym wiedziała?

background image

Polly zerwała serwetkę z kolan i rzuciła ją na stół.

- Jak śmiesz snuć tak złośliwe podejrzenia, kiedy jej tu nie ma i

nie może się bronić? To był atak serca. Melinda tak powiedziała!

- Melinda mogła się mylić.

- Nie mam zamiaru słuchać tych obraźliwych słów,

podważających uczciwość Irmy!

- Przepraszam, Polly. Może Irma była niewinną ofiarą,

zamordowaną dlatego, że mogła rozpoznać Bruce'a, kiedy popełnił

zbrodnię... Dokończ drinka i poprosimy o zupę.

- Nie! - powiedziała gorzko. - Sam zjedz kolację. Ja poczekam w

hallu.

Wezwała kelnerkę.

- Proszę rachunek i niech pani odwoła moje zamówienie w

kuchni.

Wrócili do miasta w milczeniu. Qwilleran czuł fale gniewu

emanujące z siedzenia pasażera. Kiedy dojechali do biblioteki,

zatrzymał samochód, Polly wysiadła i rzuciła krótkie „dziękuję”.

W szopie przywitały go dwa czujne syjamczyki, z uniesionymi

jak anteny ogonami, tak jakby wyczuwały wiszące w powietrzu

napięcie. Qwilleran był zły i głodny. Do tego czuł niesmak po scenie z

Polly i oburzenie z powodu swojej marynarki. Rzucił ją na krzesło w

kuchni i otworzył lodówkę, żeby przygotować sobie kanapkę. Yum

Yum, chcąc go pocieszyć, przyniosła mu pilniczek.

- Dziękuję, złotko - powiedział.

background image

Po tym jak przełknął kanapkę i wypił kawę, przyznał, że

zachował się nietaktownie, wiążąc przyjaciółkę Polly z nielegalną

działalnością. Mimo to było coś w wydarzeniach, które rozegrały się

w Szkocji, co sprawiało, że jego wąsy swędziały, a on sam poszukiwał

wskazówki.

Przesłuchiwał kolejne taśmy, mając nadzieję, że coś mu się w

końcu wyjaśni.

W gospodzie, w której się dzisiaj zatrzymaliśmy, kominek

przybrany jest szalem z frędzlami, abażury mają frędzle, a sofy

przykryte są kilimami. Wszystko jest bardzo przytulne. W oknach

zamiast zasłon wiszą koce, to mówi coś o zimach, jakie tu panują. Na

półce nad kominkiem stoi zegar, trochę porcelany i leży żywy, ale

apatyczny kot. Koty w Szkocji nie są tak nerwowe jak te w Stanach.

Poruszają się wolno, rozciągają leniwie i spędzają czas, siedząc na

pomostach, płotach, schodach przed wejściem do domów, parapetach,

dachach i kominkach.

Qwilleran zdziwił się, że koty nie zareagowały na ten fragment

taśmy. Było coś w dźwięku słowa kot, co zwracało ich

natychmiastową uwagę. Kiedy spały, wystarczyło szepnąć „kot”, a ich

uszy stawały się czujne. Nagranie trwało dalej:

Dzisiaj odsiedziałem moją kolejkę z Zellą rano, a z Grace po

południu. Kiedy jesteśmy w trasie, Zella cały czas wygląda przez okno

background image

i zachwyca się krajobrazem. Grace nigdy nie przestaje mówić o życiu

w domu. Jest chodzącą encyklopedią skandalów w Pickax, a czego nie

wie, to wymyśli. Tak przynajmniej wieść niesie. W jej opowieściach

Utleyowie i Chrisholmowie są jedynymi rodzinami w mieście, które

nie kryją trupa w szafie, chociaż ci pierwsi też nie są bez skazy.

Qwilleran co chwilę spoglądał na zegarek. Nieświadomie liczył

na to, że Polly zadzwoni i powie: „Qwill, obawiam się, że

przesadziłam”. Pomyślał, że sam zadzwoni, ale o dziewiątej, po

spotkaniu, lecz telefon nie odpowiadał.

Dzisiaj po kolacji Irma zniknęła jak zwykle, a Larry, Melinda i

Dwight poszli ćwiczyć role do ogrodu. Słyszę wspaniały głos

Larry'ego: „Jestli to sztylet, co przed sobą widzę?” Powtarzał tę

kwestię wiele razy, z różną emfazą. Teraz krzyczy Melinda: „Precz,

przeklęta plamo! Precz, mówię!” Jak ci nieustraszeni aktorzy znoszą

bzyczenie miliona komarów?

Tym razem sesja odsłuchiwania taśm nie przyniosła

Qwilleranowi nic prócz rozczarowania. Żadnych wskazówek i żadnej

reakcji ze strony Koko. Zdał sobie sprawę, że właściwie to kota nie

ma i że nie widział go od powrotu do domu. Gdzie się podział? Nie

chciał uciekać się do skutecznego słowa na „s”. Chodził po składzie,

nawołując koty po imieniu. Nie miał szczęścia. A gdzie podziała się

jego zamszowa marynarka?

background image

Rozdział dziesiąty

Kiedy Qwilleran znalazł wreszcie swoją skórzaną sportową

marynarkę, miał niepohamowaną ochotę zadzwonić do Polly i

zrelacjonować jej niezwykłe okoliczności: to, jak znalazł ją pod

krzesłem w kuchni, jak zamszowa powierzchnia była cała w kociej

sierści... i to, jak plamy z masła zniknęły. Nie było po nich

najmniejszego śladu! Lewa poła marynarki była teraz odrobinę

bardziej szorstka od reszty, ale plam nie było wcale.

Zanim podniósł słuchawkę, przypomniał sobie o sprzeczce z

Polly w restauracji. Zdarzały im się takie spięcia w przeszłości i

zazwyczaj kończyły się zgodą, kiedy jedno z nich uznało, że triumf

nie był wart bitwy. Tym razem Qwilleran nie był w nastroju do

wywieszania białej flagi. Powinna być bardziej otwarta, pomyślał.

Powinna wiedzieć, że rozładowywał złość po incydencie z

kurczakiem. Doskonale zdawała sobie sprawę, że często snuje

nierozważne domysły, kiedy staje wobec pytań bez odpowiedzi. Co

więcej, przeprosił ją w pewien sposób w restauracji i nie śpieszno mu

było dalej się korzyć.

background image

Być może pod płaszczykiem racjonalizmu Qwilleran skrywał

stłumione poczucie winy, które domagało się jakiegoś

zadośćuczynienia. Być może właśnie dlatego następnego ranka

zadzwonił do sióstr Chrisholm, przyjmując nader przyjazną postawę.

Telefon odebrała Grace Utley.

- Dzień dobry - powitał ją najbardziej ujmującym tonem, jaki był

w stanie przybrać. - Mówi Jim Qwilleran, były towarzysz podróży.

Ufam, że miałyście panie przyjemną podróż powrotną.

- Och, panie Qwilleran, tak miło, że pan dzwoni - odpowiedziała

Grace, a podniecenie sprawiło, że jej głos był jeszcze bardziej

chrapliwy. - Miałyśmy przyjemny lot, pan Riker siedział koło nas, to

niezwykle interesujący człowiek.

- On także chwalił sobie towarzystwo pań. Poprosił mnie, żebym

zadzwonił do pań. Wspominał, że macie panie pomysł na książkę,

który chcecie przedyskutować.

- O naszej kolekcji misiów... tak! Podobał mu się ten pomysł.

Czy byłby pan skłonny nam pomóc? Wiem, że jest pan bardzo

zajęty...

- Nie aż tak zajęty, żebym miał nie podjąć się tak

podniecającego i ambitnego zamierzenia. Chciałbym poznać

szczegóły. Może dziś po południu?

- Tak szybko? - zapiała z rozkoszą. - Musi pan wpaść na lunch,

Zella jest wspaniałą kucharką.

- Z pewnością - odparł - ale mam wcześniejsze zobowiązania.

Może o drugiej?

background image

- W takim razie napijemy się herbaty - zadecydowała. -

Przywiozłyśmy szkockie herbatniki z Edynburga. Smakują panu?

- Uwielbiam je! - jeśli Qwilleran pokutował już za grzechy, to

robił to w wielkim stylu.

Żeby wzmocnić się przed spotkaniem, zjadł dobry lunch w „Old

Stone Mill”: zupę krabową, kanapkę Reubena, ciastko dyniowe.

Zanim udał się na Goodwinter Boulevard, kupił w kwiaciarni pęk

chryzantem. W Moose County chryzantemy były kwiatami

uniwersalnymi, które przynoszono zarówno na śluby, jak i pogrzeby,

ale stawiano je też na stołach. Po namyśle dokupił jeszcze jeden

bukiet.

Siostry Chrisholm mieszkały w jednej z największych rezydencji

na Goodwinter Boulevard, obok domu zmarłego doktora Halifaksa.

Rodziny Utleyów i Chrisholmów należały do założycieli Moose

County. Podobnie jak inne stare rodziny i te wymierały. Poprzednie

pokolenia często nie zostawiały potomków albo wiązały się z obcymi

i przeprowadzały w odległe rejony, takie jak Teksas i Columbia.

Powiadano, że Grace Utley ma na Nizinach dwie córki, które nie chcą

mieć z nią nic wspólnego, dlatego owdowiawszy, zamieszkała w

wielkim domu z niezamężną siostrą. Według tego, co mówił Junior

Goodwinter, obie siostry należały do starej gwardii, która gotowa była

bronić swojej ulicy przed zmianami do ostatniego tchu.

Ledwie Qwilleran zdążył dotknąć dzwonka, a już drzwi stały

otwarte na oścież.

background image

- Witamy w Misiowym Zamku! - wykrzyknęła Grace swoim

szorstkim głosem, podczas gdy Zella stała z tyłu i wyłamywała sobie z

podekscytowania dłonie. Do bluzki przypięła jak zwykle złotego misia

z rubinowymi oczkami. Grace, ograbiona ze wszystkich ozdób z

wyjątkiem tych, które miała na sobie w chwili kradzieży, ograniczyła

się do kilku złotych łańcuchów i złotej żaby ozdobionej szmaragdami.

Qwilleran, ukłoniwszy się z dworska, zaprezentował kwiaty.

Grace podarował bukiet w kolorze rdzawym, a Zelli żółty. Stara panna

aż zapiszczała z uciechy, tak jakby nigdy przedtem nie została

obdarowana podobnym upominkiem.

- Tak dobrze, że pan przyszedł! - powtórzyła Grace. - Zello,

kochanie, włóż kwiaty do wody. - Następnie zatoczyła ramieniem

krąg po korytarzu. - I jak się panu podobają nasi mali przyjaciele?

Qwilleran bywał już w podobnych domach i wiedział, czego

może się spodziewać: wielkich schodów, masywnych żyrandoli,

rzeźbionego drewna, witraży i przesadnie dużych mebli. Nie był

jednak przygotowany na widok kilkuset par oczu wielkości

guziczków, które wpatrywały się w niego przyjaźnie, śmiało albo z

odrobiną szaleństwa. Były wszędzie, na blatach stolików, za

szklanymi drzwiczkami witryn, na krzesłach, na szerokich schodach.

- Jesteśmy kolekcjonerkami - przypomniała z dumą Grace.

- Widzę - Qwilleran odwrócił się, wyczuwając czyjąś obecność

tuż za sobą. Znalazł tam pluszowego niedźwiadka większego niż on

sam.

- To jest Woodrow, nasz ochroniarz - wyjaśniła Grace.

background image

- Ile udało się paniom zgromadzić?

- Zello, moja droga, ile teraz mamy? - krzyknęła w stronę

kuchni.

- Tysiąc osiemset sześćdziesiąt dwa - odpowiedział słaby głos.

- Zella ma je wszystkie skatalogowane na potrzeby

ubezpieczenia.

Zaprowadziła Qwillerana do zamkniętej gabloty w salonie.

- To jest Theodore, nasz oryginalny Steiff z guzikiem w uszku.

Podobne do niego osiągają ceny do osiemdziesięciu tysięcy dolarów.

Pozostałe misie siedziały na parapetach, krzesłach, na pianinie i

półce nad kominkiem.

- Na taborecie przy pianinie siedzi Ignace - specjalny przyjaciel

Zelli. Zabrała go ze sobą do Szkocji. Ja zabrałam Ulissesa, tego na

koniu na biegunach - objaśniała dalej Grace. - Na szczęście oba

podróżowały w bagażu Zelli.

Następne misie siedziały przy stole w jadalni. Każdy miał przed

sobą pełne nakrycie, porcelanową i srebrną zastawę, a na kolanach

rozłożoną serwetkę. Wiele misiów miało na nosach okulary i czytało

książki w bibliotece albo pracowało przy biurku. W całym domu

znajdowały się grupy misiów odgrywających scenki. Jedne grały w

krykieta, inne ubierały choinkę, żeglowały na łódkach w naczyniu z

wodą, wyprowadzały misia w wózku na spacer, porządkowały ogród,

popychając miniaturowe taczki. Chociaż zdawało się, że wszystkie

mają takie same wesołe uszy i filcowe nosy, przyszyte usta i oczy z

guzików, to każdy miał inny wyraz twarzy i osobowość. Wiele

background image

przebranych było w kostiumy. Były też takie, które dzięki

zamontowanym bateriom mogły piszczeć i śmiać się albo wywracać

podświetlanymi oczami.

Qwilleran, dziennikarz z Nizin, który pochlebiał sobie, że

widział już wszystko, musiał przyznać, że czegoś podobnego jeszcze

nie oglądał.

- Zello, moja droga, możesz teraz podać herbatę - powiedziała

Grace, kiedy skończyła oprowadzać Qwillerana.

Kilku wybranym misiom pozwolono wziąć udział w przyjęciu.

Miały swoje maleńkie filiżanki i spodki, a Zella nalewała im herbatę.

- Następnego członka naszej misiowej rodziny chcemy nazwać

po panu, musi pan koniecznie przyjść na chrzciny - Grace zwróciła się

do Qwillerana najsłodszym tonem, jaki udało się uzyskać z jej

skrzeczącego głosu.

Qwilleran poprosił o zgodę na włączenie dyktafonu i zaczął

zadawać rutynowe pytania:

- Dlaczego kolekcjonujecie panie misie?... Kiedy panie

zaczęły?... Którego misia macie panie najdłużej?... Gdzie je

znajdujecie?... Kto szyje im kostiumy?... Jak chronicie je przed

kurzem? Czy macie dobry system alarmowy?

- Najlepszy! - zapewniła Grace. - Mamy też strażnika, który

mieszka w mieszkaniu dla dozorcy nad garażem, a jego żona odkurza

misie po kolei.

background image

Qwilleran pił herbatę i jadł z obowiązku szkockie kruche

ciasteczka, zadając sobie pytanie: Co ja tu właściwie robię?... Czy te

kobiety są szalone?... Czy one się ze mnie nabijają?

Przy trzeciej filiżance herbaty podjął desperacką próbę zmiany

tematu.

- Wygląda na to, że będą panie miały atrakcję, likwidację domu

tuż za ścianą.

Grace uniosła się z oburzenia.

- To okropne! Zella i ja wyjeżdżamy z miasta, aż to się skończy.

W okolicy takiej jak ta nie powinno się pozwalać na wyprzedaż, w

której wszystkie rodzinne pamiątki są ometkowane. Jak poradzą sobie

z tłumami? Gdzie będą parkować samochody? Wszyscy w Moose

County kochali doktora Hala i każdy będzie chciał mieć po nim

pamiątkę. Powiem panu jedną rzecz, doktor nigdy nie zgodziłby się na

podobną wyprzedaż. Ale jego córka jest z innej gliny. Robi, co jej się

żywnie podoba, i nie ogląda się na innych. Wszystkie sprzęty powinny

zostać przeniesione do hali aukcyjnej.

- Dlaczego doktor Melinda tego nie zrobiła? - dopytywał się.

- Dlaczego? Bo w ten sposób może więcej zarobić.

- Dobrze znałyście panie rodzinę Goodwinterów?

- Całe życie!... Zella, kochanie, ta herbata jest zimna, zaparz,

proszę, świeżą.

Kiedy jej siostra wyszła z pokoju, powiedziała ściszonym

głosem:

background image

- Zella mogła poślubić doktora, ale zmarnowała swoją szansę.

Była zbyt potulna. On miał pecha, żeniąc się z kobietą, którą zżerały

złości. Ojciec pani Goodwinter zmarł na chorobę, o której rodzina

nigdy nie mówi, a jej brat zdefraudował pieniądze w Illinois i trafił do

więzienia. Melinda była ich pierwszym dzieckiem, psuli ją od kołyski.

Ich syn, zawsze wiedziałyśmy, że to będzie czarna owca, wyjechał z

miasta i zginął w wypadku samochodowym. Wszyscy mówili, że to

było szczęście w nieszczęściu, bo był hańbą dla swojego ojca i

zmartwieniem dla matki, która chronicznie niedomagała.

- Czy zgodziłyby się panie, żeby „Moose County coś tam”

zrobiło zdjęcia kolekcji do większego felietonu? - zapytał przed

wyjściem Qwilleran.

- Byłybyśmy zachwycone, prawda, Zello? To znaczy pod

warunkiem, że napisze pan artykuł osobiście, tak dobrze pan pisze,

panie Qwilleran!

- Myślę, że to da się załatwić. A teraz dziękuję paniom za

niezapomnianą przygodę i wyborną herbatę.

Nieśmiała siostra, oblewając się płomiennym rumieńcem,

wystąpiła naprzód, mówiąc:

- To dla pana! - podała mu brązowego aksamitnego misia

wysokiego zaledwie na siedem centymetrów.

- Och, nie! Nie śmiałbym, wiedząc, że uszczuplam kolekcję pań!

- Ale kiedy my chcemy, żeby go pan miał - nalegała Grace. -

Proszę go przyjąć.

- Ma na imię Tiny Tim - powiedziała Zella.

background image

Z Tinym Timem w kieszeni Qwilleran opuszczał dom, mówiąc

do siebie:

- Uff!

Po powrocie do domu zadzwonił najpierw do Rikera.

- Arch, jesteś mi winien przysługę! Właśnie spędziłem misiowe

popołudnie z siostrami Chrisholm. Piłem herbatę i jadłem kruche

ciasteczka, a one chcą, żebym był ojcem chrzestnym ich następnego

misia.

- A co z książką?

- Nie wspominały o książce. Chciały tylko, żeby ktoś obejrzał i

podziwiał ich kolekcję. Wiesz, wydaje mi się, że powinniśmy napisać

felieton. Poślij tam dobrego fotografa, na przykład Johna Bushlanda, i

idę o zakład, że agencje podchwycą ten materiał.

Kiedy Qwilleran rozmawiał, syjamczyki przetrząsały mu

kieszenie marynarki. Wiedziały instynktownie, że przyniósł do domu

coś nowego.

- Nie wolno! - skarcił je po odłożeniu słuchawki.

Koty zatapiały właśnie swoje kły w gąbczastym tułowiu misia.

Qwilleran ukrył go w szufladzie w kuchni, gdzie zawsze wrzucał

kluczyki do samochodu. Potem sprawdził sekretarkę - nadal nie było

żadnej informacji od Polly. To był kolejny powód, dla którego chciał

się skonsultować z Melindą. Jeśli przyznałaby, że atak serca mógł być

spowodowany przez narkotyk, miałby czystą sytuację. Cały zespół był

umówiony tego wieczoru na próbę, więc mógłby zapytać o to podczas

przerwy, nie ryzykując osobistych komplikacji.

background image

Teatr K, zbudowany wewnątrz dawnej rezydencji

Klingenschoenów, był niewielki. Widownia mogła pomieścić trzystu

widzów, ale był wystarczająco duży dla Klubu Teatralnego.

Widownia miała kształt spadzistego amfiteatru, z wyeksponowaną

sceną. Lobby było przytulne i gustownie urządzone. Kiedy Qwilleran

dotarł do teatru w środę wieczorem, w lobby zastał Larry'ego

Lanspeaka, pochylonego nad kranikiem z wodą pitną.

- Twoja broda wygląda obiecująco - powiedział aktorowi.

- Za jakieś dwa tygodnie powinna być odpowiednia dla

jedenastowiecznego króla - powiedział, pocierając policzki i brodę.

- Jak idą przygotowania?

- Nieźle. Całkiem nieźle! Kiedy byliśmy w Szkocji, Fran

pracowała z resztą zespołu nad jedenastoma scenami, w których ani

ja, ani Melinda nie bierzemy udziału. Zrobili kawał dobrej roboty. To

nasza pierwsza wspólna próba.

Larry wrócił na scenę, a Qwilleran wślizgnął się do tylnego

rzędu. Kilku aktorów rozsiadło się w pierwszych rzędach, czekając na

swoje sceny.

Dwight stał przed sceną i udzielał wskazówek aktorom, którzy

mówili już tekst z pamięci. Jeden z nich, grający posłańca, właśnie

wychodził, a Lady Makbet zaczynała swoją kwestię:

- Z płci mej mię wyzujcie i napełnijcie mię od stóp do głowy

nieubłaganym okrucieństwem!

background image

- Stop! - powiedział reżyser. - Niech posłaniec wróci i zacznijcie

tę scenę jeszcze raz. Melinda, od „Szalony jesteś”. Trochę więcej

ognia!

Powtórzyli scenę. Potem wszedł Larry.

- Luba żono, Duncan zjeżdża tu na noc.

- I odjeżdża? - odpowiedziała Melinda.

- Jutro - Larry przerwał swoją kwestię i powiedział: - Dwight,

jak ja mam to zagrać? Czy Makbet jest zaszczycony, że król zatrzyma

się w jego zamku, a może planuje już jego morderstwo? Co teraz

myśli?

- Lady Makbet zaszczepia w nim myśl o morderstwie,

wypowiadając zdanie „I odjeżdża?”. To znaczy, Melindo, że musisz

nadać temu szczególną intonację, mocne innuendo. „I - odjeżdża?”

Publiczność powinna poczuć dreszcz przechodzący po plecach...

Wszyscy załapali, o co chodzi?

- Załapali. Ona podsuwa mi ten pomysł, a ja zawieszam głos

przed słowem „jutro”, w tym ułamku sekundy publiczność orientuje

się, że król nie opuści zamku żywy.

Qwilleran był pod wrażeniem sposobu, w jaki Dwight

reżyserował, i nie omieszkał wspomnieć mu o tym podczas przerwy,

kiedy złapał go w drodze do ujęcia wody.

- Dzięki - powiedział. - Kierować Larrym to czysta przyjemność,

mówię szczerze. Teraz wiem, dlaczego ma taką dobrą reputację w

środowisku teatralnym. Słyszałem o nim w Iowa, zanim dowiedziałem

się, że istnieje takie miejsce jak Pickax.

background image

- Czy przedstawienie będzie gotowe na ostatni wtorek miesiąca?

- Musi być gotowe. Bilety są już wydrukowane.

Weszła Carol, żeby napić się trochę wody, i Qwilleran zwrócił

się do niej:

- Dlaczego nie poprosicie Fundacji o podobne ujęcie za

kulisami?

- Niezły pomysł, nie wydeptywalibyśmy tak chodnika w

przejściu. Czy dobrze słyszałam, że ktoś tu wspominał o biletach? -

spytała. - Przydałaby nam się pomoc w kasie. Można na ciebie liczyć,

Qwill?

- Jeśli to nie wymaga jakichś szczególnych umiejętności albo

bystrości umysłu.

- Qwill mieszka zaraz za teatrem, w składzie jabłek! - Carol

wyjaśniła sytuację Dwightowi, po czym ruszyła w stronę lobby.

- Słyszałem o twojej przechowalni - powiedział reżyser. - Jestem

miłośnikiem wszelkich składów i stodół.

- Wpadnij na drinka któregoś wieczoru po próbie.

- Chętnie. Przyniosę fujarkę, powiesz mi, co myślisz o muzyce,

którą wymyśliłem do sceny z wiedźmami.

Hall wypełnił się zapachem perfum i pojawiła się Melinda, która

także szła napić się wody.

- Witaj, kotku - powiedziała ze zdziwieniem i radością. - Co tu

robisz?

Dwight rzucił na nich krótkie spojrzenie i oddalił się do lobby.

background image

- Tylko węszę - odpowiedział Qwilleran. - Ale skoro już tu

jesteś, zadam ci kilka pytań. Czy nie będzie ci przeszkadzać, jeśli

napiszę o likwidacji domu twojego ojca w mojej rubryce? - wiedział,

że nie będzie miała nic przeciwko temu, ale to był dopiero wstęp.

- Och, pewnie! Każda linijka mi pomoże - zapewniła. - Muszę

sprzedać wszystko. Oglądanie będzie za tydzień od piątku. Chciałbyś

rozejrzeć się wcześniej? - spytała przymilnie. - Pokręć się tu przez

chwilę, to zabiorę cię do domu, kiedy skończymy.

- Dziękuję, ale nie dzisiaj - odpowiedział.

- Nie chciałbyś zobaczyć wszystkiego bez tłumów naokoło?

Qwilleran wykorzystał jedno z dziennikarskich niewinnych

kłamstewek, żeby się wykręcić.

- Przykro mi, ale muszę oddać na jutro tekst. Zanim pójdę,

chciałbym ci zadać jeszcze jedno pytanie. Chodzi o śmierć Irmy. Jak

już pewnie wiesz, kierowca zniknął zaraz po twoim wyjeździe, razem

z biżuterią Grace Utley, a Irma była jedyną osobą, która znała jego

nazwisko i jakiekolwiek szczegóły. Przyszło mi na myśl, że Bruce

mógł podłożyć jej jakąś śmiertelną truciznę, żeby zatrzeć po sobie

ślady.

- Nie, kotku. To był atak serca, czysty i prosty - zapewniła

Melinda z protekcjonalnym uśmiechem. - Biorąc pod uwagę kartę

medyczną i koleje jej życia, jestem zdziwiona, że to nie stało się

wcześniej.

Qwilleran nalegał:

background image

- Policja dowiedziała się, że kierowca miał bogatą kartotekę,

więc morderstwo mieściłoby się w granicach prawdopodobieństwa,

zważywszy na wielkość łupu.

Melinda pokręciła głową, wolno i z namysłem.

- Przykro mi, że muszę cię rozczarować, Qwill - powiedziała

zmęczonym, współczującym głosem. - To byłaby dobra historia, a ty

lubisz odkrywać karty wszystkich graczy, ale w tym wypadku nie ma

mowy o zbrodni. Zaufaj mi - jej twarz się rozjaśniła. - Jeśli później

chciałbyś gdzieś pójść i pogadać o tym, to mogę ci wszystko

wyjaśnić. Możemy napić się drinka w moim mieszkaniu albo u ciebie.

- Innym razem, teraz mam tekst do napisania. A przy okazji,

twoja Lady Makbet zapowiada się nieźle.

Był w połowie drogi do lobby, zanim zdążyła zareagować na ten

wątły komplement.

Szedł do domu przez las, oświetlając sobie drogę latarką. Więc

to nie było morderstwo! Teraz będę musiał ułożyć wszystko z Polly.

Kiedy otworzył drzwi w domu, dzwonił telefon. Koko biegał

dookoła niego, żeby go o tym poinformować.

- Już dobrze, dobrze! Nie jestem głuchy! - krzyczał na kota,

chwytając za słuchawkę. - Halo?... Cześć, Nick. Właśnie wpadłem do

domu. Co tam?

- Wiesz, ten samochód z Massachusetts, o którym mi mówiłeś.

Widziałem go! - powiedział triumfalnie Nick.

- Ten jasnobrązowy? Zapomnij o nim! Należy do nowego

kucharza z hotelu. Jest z Fall River.

background image

- Nie, nie ten, Qwill. Mówię o oryginalnym kasztanowym

wozie! Jest znowu w mieście.

- Gdzie go widziałeś?

- Jechałem na północ szosą do Mooseville. Widziałem, jak ten

samochód skręca na zachód w nieutwardzony kawałek Ittibittiwassee

Road. Wiesz, gdzie to jest? Na rogu jest „Dimsdale Bistro”.

- Znam tę drogę - odpowiedział Qwilleran. - Prowadzi do

Shantytown.

- Dokładnie tak, no i samochód był poobijany, jak wszystkie,

które skręcają do tej podłej dziury.

- Pojechałeś za nim?

- Chciałem, ale jechałem stanowym samochodem i doszedłem do

wniosku, że to byłoby nierozsądne. Od razu połapałby się, że go

śledzę. Pomyślałem, że powinieneś wiedzieć, Qwill. Powiedz Polly,

żeby była ostrożna.

- Tak zrobię, dzięki, Nick.

Qwilleran odkładał słuchawkę wolno, a potem trzymał jeszcze

długo rękę na telefonie.

Więc brodacz z Goodwinter Boulevard wrócił do miasta.

Wykręcił znajomy numer.

Była dziesiąta trzydzieści i Polly kręciła się pewnie po domu w

swoim niebieskim szlafroku, prała pończochy, robiła coś z włosami i

twarzą. Był mężem wystarczająco długo, żeby znać każdy szczegół tej

rutynowej krzątaniny.

Podniosła słuchawkę z oficjalnym:

background image

- Tak, słucham?

- Dobry wieczór, Polly - przywitał ją uwodzicielskim tonem. -

Jak się masz dziś wieczór?

- W porządku - odpowiedziała sztywno, nie odwzajemniając

grzecznego pytania.

- Byłem niewybaczalnym nudziarzem zeszłego wieczoru,

prawda?

Po chwili wahania odpowiedziała:

- Nigdy nie jesteś nudziarzem, Qwill.

- Jestem ci wdzięczny za ten mały komplement i przyznaję, że to

było w złym tonie poruszać tak bolesny dla ciebie temat przy stole.

- Po tym, co stało się z twoją nową marynarką, możesz być

chyba usprawiedliwiony - najwyraźniej miękła. - Oddałeś ją do

czyszczenia?

- To nie było potrzebne. Masło pachniało kurczakiem i koty się

nim zajęły. Nigdy nie wiadomo, co się zdarzy!

- Nie wierzę!

- Ale to prawda.

Zapadła cisza. To była kolej Polly, żeby powiedzieć coś

pojednawczego. Qwilleran gratulował sobie, że idzie mu całkiem

dobrze. W końcu przyznała:

- Chyba zaatakowałam cię zbyt ostro.

- Nie mogę powiedzieć, żebyś nie była usprawiedliwiona. To

moja wina, że forsowałem do znudzenia ten temat. Zrzuć winę na

moje szkockie geny!

background image

- Tak, wiem, twoja matka była z Mackintoshów - uprzedziła go,

rozładowując nieco napięcie.

Szkockie korzenie Qwillerana były między nimi przedmiotem

nieustających żartów.

- Miałaś dobry dzień?

- Przynajmniej interesujący. Jedna z moich pracownic trafiła na

porodówkę, a pan Tibbitt nacisnął zły guzik i utknął w windzie.

Wypożyczyliśmy dwieście dwadzieścia dziewięć książek i

pięćdziesiąt cztery kasety, zebraliśmy trzy dolary siedemdziesiąt pięć

centów grzywny za książki niezwrócone w terminie i wydaliśmy

siedem nowych kart bibliotecznych... A ty miałeś dobry dzień?

- Miałem zlecenie od Archa, a potem poszedłem do teatru na

próbę. Wychodziłaś w ogóle dziś wieczorem?

- Nie, zjadłam kolację w domu i spędziłam resztę wieczoru na

porządkowaniu mojej garderoby.

- Jeśli będziesz wychodzić po zmroku, Polly, to nie jedź sama.

Czasy się zmieniają. Musimy się pogodzić z faktem, że obcy

przyjeżdżają do Pickax. Jeśli masz jakieś spotkania, zadzwoń, będę

twoim szoferem.

- Skąd ta nagła troska, Qwill? Coś się stało? To z powodu

napadu... przecież to było w czerwcu, trzy miesiące temu!

- Martwię się z powodu twojego sąsiedztwa. Jest tyle pustych

domów. Musisz być ostrożna. A może zjadłabyś ze mną kolację jutro

wieczorem? Będę zachowywał się przyzwoicie.

- Biblioteka jest otwarta do późna, a to moja zmiana.

background image

- Co powiesz na piątek?

- Hasselrichowie zaprosili mnie na kolację. Przygotowują roladę

w czerwonym winie, ulubioną potrawę Irmy.

Qwilleran dmuchnął w wąsy. To już drugi raz w tym tygodniu.

Teraz, kiedy została ich przybraną córką, będą monopolizować jej

czas.

- W takim razie może w sobotę? Moglibyśmy pojechać do

Lockmaster i zjeść w „Palomino Paddock” - Qwilleran starał się

przebić roladę Hasselrichów. W stanowym przewodniku po

restauracjach „Paddock” dostało cztery gwiazdki za jedzenie i pięć

gwiazdek za cenę.

Polly wstrzymała oddech tak, jak się spodziewał.

- To byłoby cudownie!

- No to ustalone.

Polly nie odpowiedziała.

- Wszystko w porządku? - zapytał delikatnie.

- Tak, wszystko dobrze - odpowiedziała z uczuciem.

- A bientôt, Polly.

- A bientôt, kochanie.

Natychmiast zadzwonił do „Paddock”, żeby zarezerwować

dobry stolik. Jak na tak sławną restaurację termin był dość krótki, ale

jego nazwisko skłaniało do ponownego przejrzenia listy rezerwacji,

nawet w sąsiednim okręgu, zwłaszcza że Fundacja K zafundowała

niedawno basen w centrum sportowym w Lockmaster.

background image

Potem ruszył w górę po rampie, żeby przebrać się w piżamę i

kapcie. Był w połowie drogi na pierwszą galerię, kiedy Koko rzucił

się na niego z tyłu, z zabójczą prędkością wylądował na jego nogach,

wytrącając go z równowagi i prawie wywracając go na ziemię.

- Za kogo ty się, do diabła, uważasz! - wrzasnął Qwilleran. -

Udajesz, że grasz w futbol, co? Mogłem skręcić kark, ty zwariowany

kocie!

Koko, który odbił się od swojego celu, usiadł na tylnych łapach,

opuścił głowę i zaczął wylizywać łapkę i przesuwać nią po pyszczku.

Między liźnięciami spoglądał na czoło człowieka, który go karcił.

Qwilleran przesuwał ręką po wąsach i myślał. Czy on wyczuwa

perfumy Melindy? Spędziłem z nią dwie minuty, a on o tym wie... A

potem znów pomyślał, że Koko próbuje mu coś przekazać. Idę za złą

wskazówką, on próbuje mnie naprowadzić na właściwy ślad. Czego

się po mnie spodziewa?

background image

Rozdział jedenasty

Następnego ranka po tym, jak Koko zaatakował Qwillerana, w

szopie nie miały już miejsca akty przemocy rodzinnej, ale Koko

wpatrywał się znacząco w Qwillerana, jakby chciał się z nim

porozumieć. Nad poranną kawą i rozmrożonym rogalikiem człowiek

próbował odczytać wiadomość kotów. W zamyśleniu przeczesywał

wąsy opuszkami palców. Czy to możliwe, zastanawiał się, żeby koty

ostrzegały go przed brodaczem z Goodwinter Boulevard? Przeczucia

były szóstym zmysłem Koko.

Kierując się niepewnością, ale i zwykłą ciekawością, Qwilleran

pojechał tego ranka na północ. Skręcił w lewo przy „Dimsdale Bistro”

w nieutwardzoną część Ittibittiwassee Road. Ta zaniedbana, ślepa

żwirówka prowadziła do opuszczonej kopalni Dimsdale. Stały tam

zrujnowane budynki i czerwone znaki ostrzegające przed

niebezpieczeństwem i kopalniami. Nieopodal, gdzie dawniej

znajdowało się prosperujące miasteczko Dimsdale, stało teraz

szkaradne Shantytown.

Były to slumsy składające się z bud, rozpadających się przyczep

mieszkalnych, zardzewiałych samochodów i zrujnowanych kurników.

background image

Rudery rozsiane były w lesie między drzewami i tymczasowi

mieszkańcy zajmowali nielegalnie ziemię Klingenschoenów.

Shantytown udzielało schronienia wyrzutkom społecznym, ale

mieszkały tam również ubogie rodziny. Dzieci bawiły się w pyle

otaczającym podrzędne zabudowania. Wszystkie wysiłki, aby

rozwiązać jakoś problem Dimsdale, spełzły na niczym. Ilekroć

wyciągano stamtąd grupę rodzin i dzięki warsztatom, ofertom pracy i

zmianie otoczenia przywracano je społeczeństwu, ich miejsce

zajmowały następne.

Tego dnia Qwilleran zdecydował się nie zagłębiać w gąszcz

slumsów, obawiał się, że jego biały samochód będzie zbyt podejrzany.

Przepatrywał tylko las przez lornetkę w poszukiwaniu choćby

skrawka kasztanowego samochodu, ale nie wypatrzył niczego, co

odpowiadałoby opisowi. Opuszczając okolicę, zatrzymał się w

przydrożnym barze na lunch tylko po to, aby utwierdzić się w

uprzednio nabytym przekonaniu, że jedzenie jest tam podłe. Okna

były szare od tłuszczu, kolejne dwa stołki przy barze odpadły od

podstawy, a kawa dzielnie broniła swojej najgorszej reputacji w całym

okręgu. Mimo to przypomniał sobie jedną koszmarną noc, kiedy

został zepchnięty z szosy przez pędzący samochód w drodze z East

Middle Hummock. Jego wóz dachował w rowie, a kucharz z baru

przesłał mu wtedy gorącą kawę i czerstwe pączki na koszt firmy. Ten

gest miał dla niego w tamtej chwili nieocenioną wartość.

Na tablicy wypisane było kredą czwartkowe menu: zupa Toma,

buła z tuńczykiem, MacSyr. Qwilleran, który nigdy jeszcze nie trafił

background image

na makaron z serem, którego by nie zjadł, zamówił to właśnie danie i

czekał pełen optymizmu. To, co dostał, miało konsystencję puddingu

z tapioki, a co do sosu, to był święcie przekonany, że klej

introligatorski nie byłby gorszy.

Kiedy źle nakarmiony i w złym nastroju wracał do szopy, został

przywitany przez Koko, który skakał jak pacynka na sprężynach, co

oznaczało, że na sekretarce znajdzie wiadomość. Dzwonił John

Bushland z Lockmaster: „Qwill, tu Bushy. Dziś po południu podwożę

coś do Pickax, wpadnę, mam nadzieję, że będziesz. Mam dobre

zdjęcia”.

Półciężarówka fotografa podjechała pod przechowalnię około

drugiej po południu.

- Jak to się stało, że masz jakąś robotę z tej strony lasu? - spytał

Qwilleran.

Mieszkańcy Lockmaster, słynnego z hodowli koni i pól

golfowych, uważali się za bardziej cywilizowanych od swoich

sąsiadów z północy, którzy zajmowali się uprawą ziemniaków i

hodowlą owiec, i gdzie za modne uważano czapki z daszkiem i

pikapy.

- Arch chciał wiedzieć, czy nie mam fotek całej szkockiej

wycieczki na tle szkockich krajobrazów. Powiedział, że chce dać je na

całą rozkładówkę.

- No i co, masz coś dla niego?

- Pewnie. Podrzuciłem mu ponad tuzin fotek. Wziąłem też

zestaw dla ciebie i kilka innych scenek. Gdzie mogę je rozłożyć?

background image

Bushy przyniósł trzy żółte pudełka pełne czarno-białych,

błyszczących odbitek, w formacie piętnaście na dwadzieścia jeden.

- Kolorowe zrobię później - usprawiedliwiał się Bushy. - To my

po lunchu nad Loch Lammond... A na tym czekamy na prom na Mull.

A tu kilka dziewczyn na moście do Eilean Donan Castle. Jedyne

zdjęcie z całą grupą zrobiłem przy autobusie w Oban. Udało mi się

nawet samemu wskoczyć w kadr.

- Czekaj chwilę - powiedział Qwilleran, podchodząc do biurka

po szkło powiększające. - Czy to nie kierowca, tam z tyłu, w tle?

Bushy przyglądał się odbitce przez lupę.

- Masz rację! Tym razem nie schował głowy! Mogę je

powiększyć dla policji.

- Ta chwila zasługuje na uwiecznienie. Co powiesz na scotcha z

wodą squunk?

Fotograf poszedł za Qwilleranem do baru.

- Wiem, jak to się stało, Qwill. Używałem statywu i nastawiłem

samowyzwalacz tak, że sam mogłem zmieścić się na zdjęciu. Nie

stałem za obiektywem, więc Bruce nie zorientował się, że jest

fotografowany... Hej, zobacz, kot liże zdjęcia!

- Koko! Uciekaj! - Qwilleran klasnął w dłonie, żeby go

odstraszyć, i kot zniknął z pola widzenia.

- Musi mu smakować emulsja - powiedział Bushy. - Chyba

schowam je do pudełek... Zgadnij! - zagadnął bardziej z

niedowierzaniem niż z entuzjazmem. - Arch chce, żebym zrobił

zdjęcia pluszowych misiów do artykułu, który piszesz.

background image

- Bądź przygotowany na ekscentryczne przeżycie.

- Wiem, Grace zatrudniła mnie przed wyjazdem, żebym

sfotografował jej biżuterię dla agencji ubezpieczeniowej, jeszcze mi

nie zapłaciła.

Qwilleran dmuchnął w wąsy.

- Chcesz mi powiedzieć, że daje nam tę misiową historię, żeby

dostać darmowe zdjęcia swojej kolekcji dla tych samych celów?

Fotograf sączył przez chwilę swój drink z zachmurzonym

czołem. Potem odezwał się:

- Czy myślisz, że Pickax stać na studio fotograficzne?

- Dlaczego pytasz? Chcesz tu otworzyć filię?

- Myślę o przeniesieniu całego studia tutaj - powiedział gorzko

Bushy. - To jest właśnie problem, o którym chciałem z tobą

porozmawiać. Vicki i ja rozchodzimy się. Moja pracownia i ciemnia

są w domu, a ja muszę się wyprowadzić. Ona chce przerobić je na

restaurację.

- Przykro mi to słyszeć. Myślałem, że między wami wszystko

świetnie się układa.

- Hmmm... cóż... wygląda na to, że nie będziemy mieli rodziny,

więc ona napaliła się na robienie kariery. Co do mnie, to w porządku,

ale ona zupełnie zwariowała na punkcie tego interesu

gastronomicznego. A teraz jakiś gość z klubu jeździeckiego chce ją

wesprzeć finansowo, jeśli otworzy restaurację. Jest napalony, jeśli

rozumiesz, o co mi chodzi. Nie interesuje go tylko jedzenie.

Qwilleran potrząsnął współczująco głową.

background image

- Sam przechodziłem przez podobną sytuację i pozwól, że

udzielę ci rady. Cokolwiek zdecydujesz, nie pozwól im cię zmiażdżyć.

Illegitimi non carburandum, jak mawiano w zepsutej łacinie.

- Tak, słusznie, ale to nie takie proste - odpowiedział ponuro

Bushy. - Tak czy inaczej, czy myślisz, że studio fotograficzne ma tu

szanse powodzenia?

- Przy odpowiedniej promocji z pewnością! Pickax mogłoby

skorzystać z twojego talentu i energii. Jeśli nie miałbyś nic przeciwko

pracy w gazecie, „Coś tam” zapewniłoby ci mnóstwo zleceń. A przy

twoim entuzjazmie za rok zostałbyś pewnie prezesem Klubu

Entuzjastów Pickax!

- Dzięki za wszystko, Qwill! Tego było mi potrzeba! To

pierwsze podnoszące na duchu słowa od powrotu ze Szkocji... Teraz

muszę lecieć, mam kupę roboty. Przywiozę powiększenie kierowcy,

kiedy jutro będę fotografował misie.

- Dostarcz je od razu Andrew Brodiemu - poradził Qwilleran. -

Zacznij układać sobie stosunki z komendantem policji.

Kiedy fotograf wyszedł, Qwilleran otworzył żółte pudełka na

stole w jadalni, gdzie mógł rozłożyć wszystkie zdjęcia. Był

zadziwiony tym, co zobaczył. Bushy wykorzystał nietypowe ujęcia,

różne przesłony i naświetlenia, aby uzyskać zaskakujący rodzaj

fotografii podróżniczej: impresjonistycznej, po części abstrakcyjnej, a

po części surrealistycznej. Poszedł, żeby zadzwonić do Rikera.

- Mam dla ciebie propozycję - powiedział wydawcy. - Właśnie

rozmawiałem z Bushym.

background image

- No tak, w poniedziałek drukujemy jego zdjęcia ze Szkocji.

Może zrobisz podpisy? Potrzebujemy ich do jutra w południe.

- Dostanę wierszówkę?

- To zależy, czy teksty będą dobre. Historia o misiach idzie we

wtorek, to znaczy, że tekst musimy mieć na poniedziałek rano... No

dobra, co to za pomysł?

- Przyglądałem się zdjęciom krajobrazów. Ten facet ma

wyjątkowo oryginalne spojrzenie na zamki, góry, owce, rybaków i

całą tę resztę. Te zdjęcia nadają się na wystawę. Arch! Niech „Coś

tam” zasponsoruje wystawę tych zdjęć!

- Gdzie?

- W lobby Teatru K, zrobimy wernisaż na premierze Makbeta.

Bushy ma też kilka interesujących zdjęć Larry'ego i Melindy,

próbujących tekst na podwórzach starych oberży.

Zapadła chwila ciszy, po której Riker odezwał się:

- Wiesz, Qwill, raz na jakiś czas zdarza ci się dobry pomysł.

Kiedy Qwilleran pełen samozadowolenia wracał do jadalni,

zaniepokoił go ostrzegawczy dźwięk. Koko lizał zdjęcia.

- Nie! - wrzasnął. - Niedobry kot!

Koko ześlizgnął się tyłem ze stołu i zeskakując, rozrzucił odbitki

na wszystkie strony.

- Ach, te koty! - mruczał, segregując zniszczone fotografie.

Wiele z nich było zmatowionych przez szorstki koci język i

ślinę.

background image

Qwilleran wspomniał Polly o anormalnym zachowaniu Koko,

kiedy jechali w sobotni wieczór do Lockmaster.

- To nie pierwszy raz, kiedy mu się to zdarza.

- Bootsie nigdy się tak nie zachowuje - odpowiedziała.

Pewnie, pomyślał Qwilleran. Bootsie nigdy nie robi nic innego,

tylko je.

Ekskluzywna restauracja „Palomino Paddock” usytuowana była

w bogatej okolicy, gdzie hodowano konie. Znaleźli wolne miejsce do

zaparkowania między włoskim samochodem sportowym i

ekskluzywną angielską półciężarówką. Była ósma i goście w

wieczorowych garniturach i długich sukniach zjeżdżali się już do

lokalu. Jedna para przyjechała nawet w zaprzęgniętym w konie

faetonie. Sam budynek zdawał się świadomie kontrastować z

elegancką klientelą i wyśmienitym jedzeniem, przypominał bowiem

starą stajnię, którą prawdopodobnie był z założenia. Wnętrze było

przepełnione, aczkolwiek nie bez wdzięku, siodłami, snopami siana i

portretami koni pełnej krwi. Swoboda była hasłem lokalu, a cała

obsługa, w większości młodzi jeźdźcy, była ubrana w dżokejskie

stroje. Wcześni goście w czerwonych rajtrokach sączyli egzotyczne

kawy z małych filiżanek. W swobodnych pozach, rozparci w fotelach,

trzymali nogi obute w oficerki i odziane w bryczesy wyciągnięte w

stronę przejścia.

Qwillerana i Polly poprowadzono do przytulnego stolika

ustawionego w końskim boksie, gdzie z czcią przechowywano zdjęcie

legendarnego konia o imieniu Kardynał. Zdjęcie powstało w studiu

background image

fotograficznym Bushlanda, co świadczyło o zaufaniu, jakim go tu

darzono.

Kiedy pojawił się młody kelner odpowiedzialny za wina, z

kluczami do piwniczki wiszącymi u pasa, i pokazał im listę win,

Qwilleran odesłał go.

- Pani napije się najbardziej wytrawnej sherry, jaką macie, a ja

proszę o wodę squunk z plasterkiem cytryny. To znaczy - dodał

filuternie, żeby sprawdzić wykształcenie młodego człowieka - jeśli

macie ostatni rocznik.

Z zimną krwią i niewzruszoną twarzą młody kelner

odpowiedział:

- Tak się składa, że mamy butelkę zaplombowaną w zeszły

czwartek i opatrzoną etykietą „tylko na eksport”. Mam nadzieję, że

będzie panu odpowiadać, ma kwiatowy bukiet i wyraźne zakończenie.

W odniesieniu do wody squunk termin „bukiet” był nader

pochlebny.

Kelnerka miała serdeczną pewność siebie młodej kobiety, która

posiada na własność konia, wygrywa wstążki i której wyjątkowo do

twarzy w jeździeckim stroju.

- Jestem waszą kelnerką. To wielka przyjemność gościć

państwa. Nazywam się Trilby.

- Czy mogę zgadnąć imię twojego konia? - zapytał Qwilleran.

- Brendy. To bułanek. Bez rodowodu, ale piękny! Przyniosę

państwu menu!

Qwilleran zwrócił się do Polly:

background image

- Kobieta w czerwonej sukience, o tam, to Vicki, żona

Bushy'ego. Nie wiem, z kim przyszła.

- Vicki to moja ciotka - odezwała się Trilby, podając im menu. -

Jest z oficerem z klubu jeździeckiego. Otwierają wspólnie restaurację

- Trilby znowu się oddaliła.

Zniżając głos, Qwilleran powiedział:

- Bushlandowie mają kłopoty finansowe.

- Przykro mi to słyszeć - zmartwiła się Polly. - On jest takim

serdecznym i troskliwym młodym człowiekiem.

- I utalentowanym! Poczekaj, aż zobaczysz jego zdjęcia ze

Szkocji. Nie mają nic wspólnego z pocztówkowymi widokami. Arch

ma zamiar dawać mu zlecenia z gazety.

- To dobra wiadomość! Zdjęcia w „Coś tam” są takie płaskie.

- Mamy amatorów z dobrymi aparatami, a potrzebny nam dobry

fotograf. Na początek będzie robił zdjęcia kolekcji misiów Grace

Utley.

- Interesuje się pan misiami? - spytała Trilby, która właśnie

wróciła zaproponować dania dnia. - Mamy Klub Miłośników Misiów

w Lockmaster.

- Szczęściarze! - zażartował Qwilleran. - Co pani dzisiaj poleca?

- Mamy nowego kucharza, który przygotował wiele wybornych

dań: na przystawkę grillowana kiełbaska z kaczki z szałwiową polentą

w galaretce z zielonej cebuli. Polecamy aksamitną zupę z trzech

grzybów.

- Czy wasz kucharz nie jest przypadkiem z Fall River?

background image

- Nie wydaje mi się. Specjalność dnia to pieczona przepiórka z

kozim serem, suszone pomidory i bekon wędzony w białych

orzechach i opiekany na patelni mleczak w ziołowej panierce z

czerwoną papryką i karczochami.

- Ach, kochanie! - zaniepokoiła się Polly. - Co mi zasmakuje, jak

myślisz?

- Osobiście wybrałbym pieczoną wieprzową polędwicę ze

szpinakiem w sezamie i grzybami shitake w ostrym sosie korzennym.

Polly zdecydowała się ostatecznie na zwykłą rybę miecz, a

Qwilleran zamówił dla siebie stek. Wznosząc toast kieliszkiem wody

squunk, zaproponował:

- Lang may your lums reek! - jak powiadają w Szkocji.

- To brzmi nieprzyzwoicie - odpowiedziała Polly, podnosząc

niepewnie kieliszek.

- Zdaje mi się, że to znaczy „Niech twoje kominy dymią bez

przerwy!” Dawniej nie przejmowano się zanieczyszczeniem

środowiska. Chodziło tylko o to, żeby utrzymać w domu ciepło i móc

przygotować owsiankę.

Rozmawiali o kolekcji misiów sióstr Chrisholm

(niesamowite!)... pomyśle wyprzedaży u Goodwinterów

(przygnębiające!)... zbliżającej się premierze Makbeta (ambitne!).

- Obiecałem Carol, że będę sprzedawał bilety w przyszłym

tygodniu - odezwał się Qwilleran.

- Naprawdę? Sprzedasz wszystkie! - zapowiedziała przymilnie

Polly. - Każdy będzie chciał kupić bilet od przystojnego kawalera,

background image

który jest przy okazji błyskotliwym dziennikarzem i znanym

filantropem.

- Wiesz, jak to nazywają w Szkocji? Blethering: pleciesz

głupstwa - zaprotestował skromnie, chociaż wiedział, że ma rację.

Kiedy pisał do dużych gazet na Nizinach, cieszył się pewną

sławą, ale to było nic w porównaniu z jego obecnym statusem

miliardera.

- Słyszałam, że Derek Cuttlebrink gra odźwiernego, a Dwight

każe mu się zwinąć w małe „s”, to będzie hit przedstawienia.

- Znam Dereka, jest pomocnikiem kucharza w „Old Stone Mill”

- powiedziała między kolejnymi entrée Trilby.

- Podpomocnikiem - mruknął Qwilleran między kolejnymi

oddechami.

- Przyniosę państwu bułeczki na zakwasie - zaproponowała

Trilby, wymykając się z boksu.

- Szybko! - Qwilleran zwrócił się do Polly. - Jeśli masz coś

osobistego do powiedzenia, to mów teraz, zanim Mata Hari przyniesie

bułeczki!

- Cóż... tak - powiedziała poważnie. - Moja szwagierka jest

księgową w klinice Goodwinterów. Powiedziała mi, w pełnym

zaufaniu, że pracownicy zaczynają się martwić o doktor Melindę.

- Z jakiego powodu?

- Od powrotu ze Szkocji popełniła przynajmniej dwa błędy przy

przepisywaniu leków. W obydwu przypadkach farmaceuta wyłapał

pomyłkę, chodzi o dawkowanie, i zadzwonił do pielęgniarki w klinice.

background image

Qwilleran wygładził wąsy.

- Ma za dużo spraw na głowie: martwi się wyprzedażą, próby

przy głównej roli w teatrze, wyjazd do Szkocji.

- I to wszystko przy pełnym kalendarzu wizyt - przypomniała

mu Polly.

- Myślałem, że pacjenci od niej uciekają.

- Większość męskich pacjentów doktora Hala przeniosła się do

innych lekarzy, ale kobiety tłoczą się w jej poczekalni.

Podano gorące bułeczki i Qwilleran skoncentrował się na

przyjemności konsumpcji, ale jego wyobraźnia powracała wciąż do

pomyłek Melindy. Lekarze nie zawsze mają rację, powtarzał sobie.

Mogła się mylić co do śmierci Irmy. Tym razem mądrze

powstrzymał się od wyrażenia na głos swoich wątpliwości.

Sałatka firmowa była bogatą mieszanką masłowej sałaty,

rozdrobnionej rzodkiewki, cienkich jak papier plasterków marchwi i

kostek tofu polaną sosem winegret z octu ryżowego z imbirem i

posypaną kiełkami rzeżuchy i pokruszonym brie.

- A na deser - recytowała Trilby - szef kuchni przygotował

delikatne terrine z trzech rodzajów czekolady polany malinowym

sosem coulis.

- Zmierzę się z nim! - zadecydowała odważnie Polly.

- Ja się poddaję - powiedział Qwilleran.

Po wypiciu małej kawy, która pachniała migdałami i smakowała

jak gorące lody o smaku karmelowym, pojechali z powrotem do

background image

Pickax w spokojnej ciszy, która otacza dobrze nakarmionych

przeżuwaczy. W końcu Qwilleran zapytał:

- A jak poszła wczorajsza kolacja u Hasselrichów?

- Panowała raczej depresyjna atmosfera. Przechodzą przez

smutny okres.

- Nie wiesz, czy... hmmm... zwrócono im kartotekę medyczną

Irmy?

- Nie wiem, czy tak jest w zwyczaju?

- Nie mam pojęcia - powiedział - ale można by pomyśleć, że

powinno się ją zwracać rodzinie.

- Dlaczego pytasz?

- Bez szczególnego powodu. Z ciekawości, chociaż... może

spytałabyś swoją szwagierkę, tak dyskretnie, co się robi z aktami

zmarłych pacjentów.

- Przypuszczam, że mogę to zrobić. Zobaczę się z nią jutro w

kościele - oznajmiła.

Dojechali do wozowni Polly.

- Wejdziesz na górą na krótkie czytanie?

- Tylko tyle proponujesz? A dostanę duży kubek prawdziwej

kawy?

Qwilleran zabrał ze sobą do czytania Wspomnienia

osiemnastowiecznego piechura.

- To prawdziwa historia - wyjaśnił. - O osieroconym synu

szkockiego dżentelmena, który został prawdziwym księciem

background image

służących, ze złotą koronką na liberii i jedwabną siateczką na

włosach.

Lektura, której akcję osadzono w Szkocji, napisana barwnym

stylem, bez skrótów, okazała się bardziej interesująca, niż się tego

spodziewali, i było już późno, kiedy Qwilleran wrócił do składu.

Koty podskakiwały, robiąc w powietrzu ósemki, domagając się

swojej wieczornej przekąski. Qwilleran nasypał im porcję płatków i

poszedł odsłuchać wiadomości. Była jedna od Nicka: „Mam dla ciebie

dobre wieści. Zadzwoń, kiedy wrócisz. Oglądamy do późna

telewizję”.

Była druga w nocy, kiedy wykręcił numer do Mooseville.

- Na pewno nie dzwonię za późno?

- Przez te wszystkie reklamy film nie skończy się pewnie przed

czwartą. Dam ci Nicka - zapewniła go Lori.

- Cześć, Qwill! - powitał go mąż Lori. - Dzisiaj wieczorem

znowu widziałem ten kasztanowy wóz.

- Serio? Gdzie?

- Zaparkowany na Main Street w Mooseville. Mógł być w

tawernie „Pod Wrakiem” albo w hotelu „Northern Lights”.

- Bardziej prawdopodobne, że poszedł do tawerny.

- To nie wszystko. Lori była na imprezie u koleżanki w ciąży i

widziała ten sam samochód zaparkowany w Indian Village.

- Co on mógł robić wśród tych yuppie?

- Nie wiem, może szukał ofiary... Przepraszam, nie powinienem

sobie żartować na ten temat.

background image

- No dobrze, nie możemy nic zrobić, dopóki on nie wykona

jakiegoś ruchu. Powiem ci tylko tyle, nie wypuszczę Polly samej po

zmroku!

Ledwie Nick się rozłączył, a telefon znów zadzwonił. Qwilleran

uznał, że to Bamba o czymś zapomniał, i odebrał natychmiast, nikt

inny w Moose County nie dzwoniłby o tej porze.

- Tak, Nick?

- Nick? Kto to jest Nick? - spytał kobiecy głos. - To ja, Melinda.

Cześć, kochanku!

Rozdrażniony tym Qwilleran powiedział sztywno:

- Czy ten epitet nie jest odrobinę niestosowny w obecnej

sytuacji?

- Och, jesteś dzisiaj w złym nastroju! Co możemy na to poradzić,

he?

- Musisz mi wybaczyć - powiedział. - Spodziewam się ważnego

telefonu.

- Starasz się mnie pozbyć? Zraniłeś moje uczucia - dodała z

dziewczęcym nadąsaniem. - Byliśmy takimi dobrymi przyjaciółmi!

Nie pamiętasz? Podobaliśmy się sobie. Powinnam cię była usidlić trzy

lata temu.

- Melindo - powiedział stanowczo. - Przepraszam, ale muszę

odłożyć słuchawkę, czekam na ważny telefon. - I Qwilleran odłożył

słuchawkę.

background image

- To była twoja przyjaciółka Melinda - zwrócił się do Koko,

który jak zwykle demonstrował swoimi wąsami dezaprobatę. -

Melinda jest na krawędzi!

background image

Rozdział dwunasty

Był spokojny, niedzielny poranek. W kościołach rozlegało się

bicie dzwonów, a Qwilleran wybrał się po zamiejscowe gazety. Koty

siedziały na parapecie składu, licząc liście, które zaczynały opadać z

drzew. Ich głowy podnosiły się i schylały w jednym rytmie, śledząc

indywidualny tor lotu każdego liścia. Za tydzień będzie ich za dużo i

koty stracą nimi zainteresowanie. W południe zadzwoniła Polly.

- Zapomniałam ci powiedzieć, Qwill, że dom opieki chce

wypróbować dzisiaj pomysł ze zwierzakami. Zabieram Bootsiego.

Miałbyś ochotę pojechać z Yum Yum?

- Spróbuję. O której godzinie?

- O drugiej. W głównym lobby.

- Rozmawiałaś ze swoją szwagierką, Polly?

- Tak. Powiedziała, że lekarze przechowują dane zmarłych

pacjentów przez kilka lat na wypadek, gdyby ich działania poddawane

były pod dyskusję.

- Cóż, dziękuję. I podziękuj też swojej szwagierce.

Na krótko przed drugą wyciągnął ze schowka na miotły

podróżny koszyk.

background image

- Chodź tu, kochanie - zachęcał Yum Yum. - Chodź, poszerzysz

sobie horyzonty.

Koko, zazwyczaj chętny do przygody, wskoczył niezaproszony

do koszyka, ale Yum Yum błyskawicznie uciekła. Biegła po rampie,

wokół galerii i znów po rampie, ale Qwilleran biegł za nią. Na drugiej

galerii chwycił ją, ale wyślizgnęła mu się z ręki, zostawiając go na

czworaka. Zatrzymała się i przyglądała jego trudnemu położeniu, ale

jak tylko zdołał się podnieść, ruszyła pędem na trzecią galerię. Rzucił

się na nią, kiedy zaczęła wczołgiwać się na belkę, która znajdowała

się dwanaście metrów nad ziemią.

- Nie tym razem, kotku! - skarcił ją.

Kosztowało go niemało zachodu wyciągnięcie z koszyka

upartego kocura jedną ręką i upchnięcie piszczącej, kłapiącej

pyszczkiem i wierzgającej kocicy drugą. Do domu opieki przyjechali

ostatni. W lobby panował głośny hałas chrząkań, warczeń, pisków i

syków. Stali tam miłośnicy zwierząt z psami na smyczach, kotami w

koszykach i wolontariusze w żółtych bluzach, na których wołano w

domu opieki „kanarki”. Lisa Compton stała przy korkowej tablicy,

przypisując zwierzęta pacjentom.

- Jesteś nowym szefem wolontariuszy? - spytał ją Qwilleran.

- Złożyłam podanie o tę pracę, ale dzisiaj tyko pomagam. To

pierwsza edycja programu i musimy dopracować kilka szczegółów.

Następnym razem będziemy musieli posegregować jakoś

odwiedzających. Jak się nazywa twój przyjaciel?

- To ona, nazywa się Yum Yum.

background image

- Jest delikatna? Mamy jednego pacjenta z rozedmą płuc, który

zażyczył sobie towarzystwa zwierzątka. Lekarz zgodził się na kota,

myśląc, że pies będzie zbyt żywiołowy. Yum Yum wygląda na

zrelaksowaną.

Qwilleran zajrzał do koszyka, gdzie Yum Yum leżała w pozie

martwego kota, którą przyjmowała zawsze, kiedy brakowało jej

więcej argumentów.

- Tak, jest dość rozluźniona.

Lisa przywołała ruchem dłoni kanarka.

- Zabierzesz pana Qwillerana i Yum Yum do 15c, do pana

Hornbuckle'a. Limit wynosi dwadzieścia minut.

W windzie wolontariusz zauważył, że ten starszy dżentelmen był

stróżem u doktora Halifaksa z Goodwinter Boulevard. Odszedł na

emeryturę kilka lat temu. Doktor Hal trzymał go nawet wtedy, kiedy

ten niewiele mógł już pracować; doktor był wspaniałym człowiekiem.

Kiedy weszli do pokoju, pacjent siedział w wózku inwalidzkim.

Drobna, słaba postać była dosłownie podłączona do ściany, skąd

dostarczano jej przez długą tubę tlen. Chory człowiek czekał jednak

niecierpliwie, a oczy płonęły mu blaskiem i uśmiechał się szeroko.

Kanarek zwrócił się do niego:

- Ma pan gościa, panie Hornbucker, nazywa się Yum Yum.

Do Qwillerana zaś powiedział:

- Wrócę po pana, kiedy skończy się czas.

Kiedy Qwilleran wyjmował Yum Yum z koszyka, kocica była

rozluźniona do konsystencji żelowego cukierka.

background image

- Czy to jest kot? - spytał stary człowiek dziwnym głosem.

Sonda w nosie sprawiała, że jego głos brzmiał nienaturalnie

dźwięcznie, a źle dopasowana szczęka nadawała jego wymowie

soczystość.

- To kotka syjamska - wyjaśnił Qwilleran, kładąc luźny kłębek

futerka na kocu przykrywającym nogi pacjenta.

- Słodki kotek - powiedział, gładząc ją drżącą ręką. - Miękka,

prawda? Ma niebieskie oczy! Nigdy takiej nie widziałem.

Mówił powoli, krótkimi zdaniami.

Qwilleran próbował zabawiać go anegdotami z życia

syjamczyków, aż zdał sobie sprawę, że pacjent woli mówić niż

słuchać.

- Wyrosłem na farmie ze zwierzętami - opowiadał. - Wiejskimi

kotami, polującymi psami, krowami, kurczakami...

- Słyszałem, że pracował pan dla doktora Halifaksa.

- Pięćdziesiąt lat, na okrągło. Byłem jak rodzina. To porządny

człowiek. Jak się pan nazywa?

- Qwilleran. Jim Qwilleran.

- Od dawna tutaj?

- Od pięciu lat.

- Znał pan doktora? Byłem jego dozorcą. Mieszkałem nad

garażem. Woziłem go wszędzie. Wiele razy jeździliśmy w nocy.

Ratowaliśmy życie... Mnóstwo razy.

background image

Yum Yum siedziała zwinięta w kłębek, mrucząc z zadowolenia.

Podwinęła pod tułów przednie łapki. Czasem, kiedy spadła na nią

kropelka śliny, drgnęło jej ucho.

- Siedzi na brzuchu, jest jej dobrze! - uśmiechnął się szczęśliwie.

- Wiem, że doktor Halifax pracował do późna, zajmując się

pacjentami. Co robił, żeby się zrelaksować? Miał jakieś hobby,

wędkarstwo albo golf?

Stary człowiek spojrzał na niego z przebiegłym uśmiechem,

jakby zamierzał właśnie wyjawić jakiś niezdrowy sekret.

- Malował obrazy. Nikomu nie powiedział.

- Jakie obrazy? - spytał Qwilleran, spodziewając się, że będzie to

coś anatomicznego.

- Obrazy zwierząt. Gruba farba, długo schła.

- Co z nimi potem robił? - Melinda nigdy nie wspominała o

hobby swojego ojca, w rzeczywistości unikała rozmów o swojej

rodzinie.

- Odkładał je. Nikomu nie dawał. Mówił, że nie są zbyt dobre.

- A co pan o nich myślał, panie Hombuckle?

Z uśmiechem, pod którym kryło się poczucie winy, stary

człowiek odpowiedział:

- Wyglądały jak obrazki w śmiesznych gazetkach.

- Gdzie je malował?

- Na górze, na tyłach domu. Nikt tam nie chodził, tylko ja.

Dobrze nam się układało, jemu i mnie. Nigdy nie myślałem, że on

odejdzie pierwszy.

background image

Yum Yum poruszyła się i wyciągnęła przednią łapę, zahaczając

o rurkę z tlenem.

- Nie, nie! - skarcił ją Qwilleran i kotka cofnęła łapkę.

- Dobrze jej, prawda?

- Panie Hornbuckle, czy wie pan, że córka doktora Hala jest

teraz lekarzem? Idzie w ślady swojego ojca.

Staruszek pokiwał głową.

- Była mądra. Chłopak się im nie udał.

- W jakim sensie? - Qwilleran umiał współczująco zadawać

podchwytliwe pytania, a dzięki szczerości potrafił zdobyć u ludzi

zaufanie.

- Zawsze w tarapatach. Policja dzwoniła w środku nocy i

wiozłem doktora do aresztu. To było za dużo, jego żona ciągle chora,

zawsze w łóżku.

- Co się w końcu stało z chłopakiem?

- Odszedł. Doktor go odesłał. Płacił mu regularnie, żeby nie

wrócił.

- Skąd pan wie?

- Płacił przez bank w Lockmaster. Jeździłem tam regularnie. Ja

się tym zajmowałem dla niego. Nikomu nie mówiłem.

- A czy ten młody chłopak nie zginął w końcu w wypadku? -

spytał Qwilleran.

- Tak było! Złamał doktorowi serce. To bez znaczenia, że był

czarną owcą, był jedynym snem... Zabawna rzecz...

- Tak? - zapytał Qwilleran zachęcająco.

background image

- Po śmierci chłopaka doktor posyłał mnie nadal do banku raz w

miesiącu.

- Wyjaśnił, po co?

- Nie.

- Nie zastanawiał się pan?

- Nie. To nie moja sprawa.

W tym momencie usłyszeli pukanie do drzwi i wszedł kanarek.

- Czas, żeby Yum Yum poszła do domu, niech pan się pożegna z

gośćmi, panie Hornbuckle.

Kiedy Qwilleran podnosił delikatnie Yum Yum z kolan

staruszka, ta wydała z siebie pełne oburzenia „N-n-nie!”.

- Polubiła mnie, prawda? - zauważył stary człowiek, pokazując

swoje nienaturalne uzębienie. - Niech pan ją jeszcze przyniesie.

Niezadługo, dobrze? - poprosił z głośnym śmiechem. - Bo może mnie

tu już nie być!

- Warto było. - Qwilleran zdawał raport kanarkowi. - Yum Yum

pieściła się i tuliła i cały czas mruczała. Czy Polly Duncan jest tutaj?

- Nie, ona i Bootsie przyszli wcześniej i już poszli.

Po powrocie do składu Qwilleran wypuścił Yum Yum z

koszyka, a ona stąpała dumnie po salonie jak primadonna. Koko szedł

za nią i obwąchiwał z dezaprobatą. Wyczuwał, że była gdzieś, gdzie

są lekarze i lekarstwa.

Później Qwilleran zadzwonił do Polly.

- Jak macho behemot spędził popołudnie?

background image

- Wizyta nie była zbyt udana. Zostaliśmy przypisani do starej

farmerki, która straciła wzrok i narzekała, że sierść Bootsiego jest

zupełnie jak niekocia. Przypuszczam, że była za miękka i zbyt

jedwabista. Staruszka przywykła do wiejskich kotów.

- My mieliśmy pacjenta z rozedmą. Bałem się, że Yum Yum

zamieni się w szalejące tornado, jak tylko zobaczy cały ten sprzęt do

oddychania, ale godnie odegrała swoją rolę. Pieściła się. To

profesjonalna pieszczoszka!

- Koty wiedzą, kiedy ktoś potrzebuje pocieszenia - powiedziała

Polly. - Kiedy umierała żona Edgara Poego, a umierała w skromnej

chatce bez koca i ogrzewania, ogrzewał ją tylko płaszcz męża i wielki

kot.

- Wzruszająca historia, jeśli tylko jest prawdziwa - skomentował

Qwilleran.

- Czytałam o tym w wielu książkach. Większość kotów jest

kochana.

- Albo loosom, jak mawiają Szkoci. Przy okazji, obiecałem

Mildred, że opowiemy jej o Szkocji. Co myślisz o tym, żeby zabrać ją

do Linguinich w przyszłą niedzielę? Zaprosimy też Archa.

Polly uważała, że to dobry pomysł, ale w następną niedzielę były

jej urodziny. On udawał, że nie wie, a ona udawała, że nie wie, że on

wie.

Następnego ranka poszedł do miasta, żeby kupić jej prezent

urodzinowy, ale najpierw udał się do redakcji oddać tekst. W dziale

miejskim wziął dzisiejsze wydanie, żeby zobaczyć, czy ktoś

background image

ocenzurował jego podpisy pod zdjęciami. Na stronie trzeciej było

wielkie ogłoszenie:

WYPRZEDAŻ NA SZTUKI

Majątek doktora Halifaksa Goodwintera

Na terenie rezydencji, Goodwinter Boulevard 180

Wyprzedaż: sobota 8.00-18.00 Oglądanie: piątek 9.00-16.00

Meble, antyki, sztuka, sprzęt gospodarstwa domowego, książki,

ubrania, biżuteria, zastawa stołowa, porcelana, srebra, kryształy,

pamiątki osobiste. Wszystko metkowane. Wszystkie ceny bez

negocjacji. Bez dostawy. Sprzedaż hurtowa mile widziana.

Parkowanie na chodniku dozwolone. Organizacja: Aukcje Foxy Fred

- Widziałeś ogłoszenie o wyprzedaży u doktora Halifaksa? -

spytała go Carol, kiedy poszedł do domu towarowego Lanspeaków po

prezent dla Polly. - Melinda nie powiadomiła Towarzystwa

Historycznego. Można by się spodziewać, że da nam pierwszeństwo

albo nawet podaruje coś towarzystwu.

- Przypuszczam, że ma dużo na głowie - odpowiedział

Qwilleran. - A jak idzie jej rola Lady Makbet?

Carol, która urządzała właśnie ekspozycję apaszek w dziale

kobiecym, odciągnęła go od obsługi, która wyczekująco spoglądała w

stronę pana Q. Był regularnym klientem i wszyscy wiedzieli, że Polly

background image

nosi rozmiar czterdzieści dwa, lubi szarości i błękity, woli srebrną

biżuterię i unika wszystkiego, co wymaga prasowania.

Zanim Carol udzieliła mu odpowiedzi, upewniła się:

- Rozumiem, że rozmawiamy nieoficjalnie.

- Zawsze.

- A więc... Larry mówi, że pracuje się z nią bardzo trudno. Nigdy

nie patrzy mu w oczy, kiedy grają razem, a nie ma nic gorszego. Gra

osobno, nie z nim, i nie daje mu pola do interakcji. To bardzo źle.

- Czy Dwight zdaje sobie z tego sprawę?

- Tak, wielokrotnie udzielał jej wskazówek. Szczęście, że mamy

jeszcze dziesięć dni prób, ale co do Melindy, to sama nie wiem.

Słyszałeś, że straciła kolejnego pacjenta? Babcię Wally'ego

Toddwhisde'a. Może widziałeś wspomnienie.

- Czego się spodziewałaś, Carol? Odziedziczyła po ojcu

osiemdziesięcioletnich i dziewięćdziesięcioletnich pacjentów, którzy

stoją jedną nogą w grobie.

- Cóż... - powiedziała niepewnie Carol. - Nasza córka zrobiła

dyplom w czerwcu i odbywa teraz staż w Chicago. Melinda zachęca ją

do powrotu, chce, żeby pracowała w klinice. Naturalnie ja i Larry

bardzo chcielibyśmy, żeby mieszkała tutaj, a nie na Nizinach, ale nie

wiem, czy to rozsądne, biorąc pod uwagę... - Wzdrygnęła się. - Co o

tym myślisz?

- A co myśli twoja córka?

- Ona chce zostać w Chicago.

- No to niech tam zostanie. To jej decyzja. Nie wtrącaj się.

background image

- Przypuszczam, że masz rację, Qwill - przyznała Carol. -

Powiedz, w czym możemy ci pomóc?

- Potrzebuję prezentu urodzinowego dla Polly. Jakieś pomysły?

- Co powiesz na szlafrok i halkę? - pokazała mu niebieski zestaw

w rozmiarze czterdzieści dwa.

- Świetny! Zapakuj mi, proszę. Tylko nic wymyślnego. -

Qwilleran robił zakupy błyskawicznie.

- Białe pudełko z niebieską wstążką?

- Będzie dobrze... A teraz powiedz mi, co powinienem wiedzieć

o sprzedaży biletów?

- Przyjdź kilka minut wcześniej. Spotkamy się przy kasie i

wszystko ci wyjaśnię.

O pierwszej trzydzieści dnia następnego Qwilleran pożegnał się

z kotami:

- No, to zaczynamy. Mam nadzieję, że nie sprzedam dwa razy

tego samego miejsca.

Sprzedawał już programy na mecze bejsbolowe w Comisky Park

i krawaty u Macy'ego, ale jeszcze nigdy nie sprzedawał biletów w

kasie. Poszedł do teatru przez las i parking, na którym zaparkowano

zadziwiająco dużo samochodów jak na wtorkowy wieczór. W lobby

było tak wielu chętnych do kupna biletów, jak gdyby to był wieczór

premiery.

- Dzień dobry, panie Q! - zewsząd płynęły powitania, kiedy

przepychał się do kasy.

background image

Okienko było zamknięte, ale w środku paliło się światło i Carol

wpuściła go przez boczne drzwi.

- Możesz uwierzyć w ten tłum? - zapytała. - Wygląda na to, że

mamy hit. Teraz popatrz. Kiedy podchodzi klient, pytasz go, na kiedy

chce bilet, wyciągasz układ miejsc i zakreślasz sprzedane miejsce

krzyżykiem.

Na kartach zaznaczone było dwanaście rzędów na parterze i trzy

na balkonie, po dwadzieścia miejsc w rzędzie, podzielonych na sekcję

lewą, prawą i środkową.

- Potem zapytaj, ile biletów i gdzie chcą siedzieć. Wszystkie

miejsca są w tej samej cenie. Potem wyjmujesz bilety z tych

przegródek. Każda ma numer rzędu. Upewnij się, że wykreśliłeś

wykupione miejsca. Potem pieniądze - tylko gotówka i czeki, żadnych

kart kredytowych.

- A co jest w tej drugiej przegródce?

- To są bilety zarezerwowane, które czekają na odbiór. Nikt nie

będzie chciał odbierać biletów tak wcześnie, ale pewnie ludzie będą

dzwonić, żeby zrobić rezerwację.

Carol wyciągnęła szufladę pod ladą.

- Tu masz drobne, żebyś mógł wydawać resztę. Zamknij

szufladę, jak skończysz, i zamknij kasę, jak będziesz wychodził.

- Co mam zrobić z kluczami?

- Włóż je pod duży zegar, który stoi w lobby. Wszystko jest

bardzo proste.

background image

Trudna część jego zadania znajdowała się po drugiej stronie

okienka, jak się okazało. Qwilleran otworzył kasę i musiał stawić

czoło publiczności. Uformowała się już kolejka, w której stało około

czterdziestu osób. Kolejka wiła się po lobby.

Pierwsza ustawiła się niska, nerwowa kobieta o siwiejących

włosach i zmarszczonych brwiach.

- Wie pan, kim jestem? - spytała. - Jestem matką Jennifer.

- Jennifer? - powtórzył.

- Jennifer Olson. Występuje w tej sztuce.

- Bez wątpienia chce pani bilety na premierę - zgadywał,

sięgając po kartę ze środy.

- Tak. Proszę dziesięć biletów. Cała nasza rodzina idzie.

- Mogę pani zaproponować... Pani Olson, czy chce pani

wszystkie w jednym rzędzie? Czy może obok siebie w różnych

rzędach?

- A jak by to wyglądało?

- Po pięć miejsc obok siebie w dwóch rzędach, jeden za drugim.

- Nie wiem, co pan radzi?

- Sprawa wygląda tak, że jeżeli weźmie pani w dwóch rzędach,

to miejsca będą bliżej sceny, jeśli w jednym, to dalej, z tyłu.

- A to dlaczego?

- Dlatego - wyjaśniał cierpliwie - że miejsca w różnych rzędach

zostały już sprzedane, co widać na tej karcie.

Przysunął kartę bliżej do szyby i czekał, aż pani Olson znajdzie

okulary.

background image

Marszcząc czoło, pani Olson przyglądała się karcie.

- Gdzie jest przód?

- Tu jest scena. Jak pani widzi, cały pierwszy rząd jest nadal

wolny, jeśli nie przeszkadza pani siedzenie tak blisko sceny.

- Nie powinniśmy chyba siedzieć w pierwszym rzędzie, to

mogłoby zestresować Jennifer.

- W takim razie następny cały wolny rząd to rząd h, czyli ósmy.

- Zastanawiam się, czy babcia Olson będzie słyszała z ósmego

rzędu.

- Akustyka jest bardzo dobra - zapewnił ją.

- A te są wolne?

Klienci w kolejce zaczynali się niecierpliwić. Mężczyzna za

panią Olson wciąż spoglądał na zegarek. Młody człowiek miał

dziecko w wózku, a jego popłakiwanie przechodziło powoli we

wrzask. Starsza pani, wsparta na lasce, była wyraźnie oburzona. A

drzwi wejściowe otwierały się i zamykały, kiedy kolejkę opuszczali

zdenerwowani klienci i kiedy przychodzili nowi.

Qwilleran odezwał się:

- Pani Olson, proszę zejść na dół na widownię i proszę sobie

pooglądać miejsca, a ja w tym czasie obsłużę innych klientów...

Proszę się nie spieszyć, tak żeby miała pani pewność, które miejsca

pani odpowiadają.

Kolejka wydała zbiorcze westchnienie ulgi, kiedy pani Olson

odeszła, i Qwilleran zdążył zapełnić cały rząd, zanim wróciła. Wybór

background image

znacząco się zmniejszył, ale mógł jej zaproponować nieregularną

grupę miejsc w sekcji środkowej parteru.

- Ale potrzebujemy trzech miejsc przy korytarzu. Mój mąż jest w

ochotniczej straży pożarnej i będzie musiał wyjść, jeśli zadzwoni jego

pager. Moja siostra ma napady lęku i czasem musi szybko wyjść, a

dziadek Olson ma niesprawną nogę od czasów wojny i musi ją czasem

wyprostować.

- Prawą nogę czy lewą? - zapytał Qwilleran.

- Lewą, dostał szrapnelem.

- W takim razie będzie pani musiała wziąć miejsca z lewej

strony sekcji środkowej i miejsca od lewej z sekcji prawej.

- O rety! To takie skomplikowane. Tylu ludzi muszę zadowolić!

- Proszę pozwolić mi wybrać, a jeśli nie będą zadowoleni, mogą

je przynieść i wymienić.

- To wspaniały pomysł! - zakrzyknęła z wdzięczności. -

Dziękuję, panie Q, był pan taki pomocny. I muszę panu powiedzieć,

że bardzo lubię pana kolumnę w gazecie.

- Dziękuję - to będzie razem sześćdziesiąt dolarów.

- A teraz potrzebuję jeszcze ośmiu na sobotę. To dla rodziców

chrzestnych Jennifer i dla rodziny jej chłopaka.

Qwilleran pomyślał, że Jennifer ma do wypowiedzenia zapewne

dwa wersy, ale dyplomatycznie zapytał:

- Czy pani córka gra Lady Makbet?

- Och! To dziwne, że pan o tym wspomina - pani Olson była

skonfundowana. - W rzeczywistości gra Lady Macduff, ale...

background image

- To dobra rola, na pewno będzie pani z niej dumna.

Kobieta rozejrzała się uważnie po lobby, a potem zwróciła się

poufnie do Qwillerana.

- Jennifer nauczyła się na pamięć całej roli Lady Makbet, tak na

wszelki wypadek.

- Czy to był jej własny pomysł? - Qwilleran wiedział, że Klub

Teatralny nie stosował podobnych praktyk.

Prawie szeptem powiedziała:

- Pan Somers kazał jej to zrobić i prosił, żeby nikomu nic nie

mówiła. Pan też nie powtórzy, prawda?

- Nie śmiałbym.

Kiedy matka Jennifer odeszła wreszcie od okienka, Qwilleran

pomyślał, że Dwight musi mieć wątpliwości, czy Melinda udźwignie

rolę. Popełnia błędy w receptach... Co się z nią dzieje?

Oprócz chęci pozbycia się Melindy ciężko było mu ignorować

jej trudną sytuację. Dawniej byli dobrymi przyjaciółmi. A poza tym

kierowała nim dziennikarska ciekawość tego, co kryje się za tymi

dziwnymi symptomami.

Stojący zegar w lobby wybił w końcu godzinę czwartą.

Qwilleran przeliczył pieniądze, porównał z ilością sprzedanych

biletów, zamknął kasę, schował klucze i wolnym krokiem ruszył do

domu. Idąc przez chłodny las, rozmyślał o zdjęciach Bushy'ego,

szczególnie o trzech zrobionych w górach. Była wśród nich scena z

samotnego wrzosowiska, bez drzew, skał czy zagubionej owcy,

kompletnie pustego i osamotnionego z wyjątkiem budki telefonicznej,

background image

w środku pustkowia. Bushy dodał do tego krajobrazu kobietę

szukającą w przepastnej torbie monety.

Kolejne ujęcie przedstawiało melancholijną scenę na

srebrzystym jeziorze, w którym odbijała się samotna, niezamieszkana

wyspa z ruinami zamku. W tle nad jeziorem wyrastała szara

tajemnicza góra o stromych zboczach. Na pierwszym planie była

kobieta. Siedziała na skale, czytając książkę. Tył okładki był dobrze

widoczny.

Ostatnie zdjęcie przedstawiało gęstwinę kwiatów za wiejskim

ogrodzeniem, na bramie wejściowej wisiał napis:

By je mon or by ye wumin By je gaun or

by ye cumin By je early, by ye late Dinna

fergit tae SHUT THE GATE!

Na zdjęciu Bushy'ego w ogrodzie widać było kobietę, a bramka

była otwarta.

Seria powinna być zatytułowana „Turystyka”, pomyślał

Qwilleran i jak tylko dotarł do domu, złapał pudełka Bushy'ego i

wyciągnął trzy zdjęcia. Każde z nich było zanieczyszczone przez

szorstki język Koko i na każdym zdjęciu widać było Melindę.

background image

Rozdział trzynasty

Był to tydzień, kiedy Moose County zostało odkryte przez

media. Przez jedną noc Pickax stało się misiową stolicą kraju. Historia

Qwillerana i zdjęcia Bushy'ego ukazały się w „Moose County coś

tam” z zapowiedzią na pierwszej stronie i całym materiałem na

ostatniej. Materiał kupiły agencje prasowe, a wiele dużych gazet

przedrukowało cały artykuł. W czwartek rano do Pickax przyleciała

telewizja z Nizin, żeby sfilmować kolekcję i przeprowadzić wywiad z

kolekcjonerkami.

W bogatej okolicy Purple Point miało w tym tygodniu miejsce

wiele włamań, ale na razie, dopóki w mieście była telewizja, nie

poświęcano im większej uwagi. Był to też tydzień wyprzedaży u

Goodwinterów i w piątek po południu Qwilleran udał się na

oglądanie. Goodwinter Boulevard był szeroką cichą aleją odchodzącą

od Main Street. Przy wjeździe stały dwie kolumny, które miały nadać

ulicy ekskluzywny wygląd. Ślepa ulica, przy której stały staromodne

domy, kończyła się maleńkim parczkiem, w którym stał imponujący

pomnik. Granitowy blok miał trzy i pół metra wysokości. Przybito na

nim brązową tablicę upamiętniającą czterech braci Goodwinterów,

background image

którzy byli założycielami miasta. Ich rezydencje, jak również domy

innych potentatów, którzy zbili fortuny na górnictwie i wycince

drzew, stały rzędem po obu stronach ulicy.

Piątkowy wieczór był inny. Zniesiono czasowo zakaz

parkowania na chodnikach i cała ulica pełna była samochodów,

zaparkowanych zderzak przy zderzaku. Przyjeżdżały coraz to nowe

pojazdy, które z nadzieją krążyły w kółko, szukając miejsca do

parkowania. Wielu chętnych musiało się poddać i zaparkować na

Main Street. Pod numer sto osiemdziesiąt zmierzały także rzesze

pieszych, do których dołączali kierowcy, którzy musieli zaparkować

gdzieś dalej.

Qwilleran zagadnął kobietę na skraju tłumu.

- Co się tutaj dzieje?

Kobieta zapiszczała, rozpoznając jego wąsy.

- Och, to pan jest Qwilleran! Nie chcą nas wpuścić. Musimy

czekać, aż inni wyjdą. Jestem na dworze od jedenastej. Żałuję, że nie

zabrałam ze sobą lunchu.

Nikt nie okazywał zniecierpliwienia. Wszyscy gawędzili

przyjacielsko, zbliżając się do wejścia do rezydencji. Qwilleran

podszedł i użył swojej legitymacji prasowej, żeby wejść, chociaż jego

przerośnięte sumiaste wąsy były same w sobie kartą wstępu.

Wszedł do kuchni, która mogła pomieścić nawet trzech

kucharzy, gdzie pracownik Bit a Bid zaproponował mu kawę.

Qwilleran przyjął kubek i usiadł na krześle. Do kuchni wszedł Foxy

background image

Fred. Miał na sobie swój zachodni kapelusz i czerwoną marynarkę.

Qwilleran włączył dyktafon i zapytał:

- Jak ocenia pan tę kolekcję?

- Cztery pokolenia skarbów idą za psią cenę - powiedział

aukcjoner, który był znany z tego, że mówi to, co myśli. - To

najbardziej prestiżowa wyprzedaż w historii Moose County. Za

pięćdziesiąt albo siedemdziesiąt lat nasze prawnuki będą dumne, że

posiadają kubek albo nawet spinacz, który należał do wielkiego

dwudziestowiecznego dobroczyńcy.

- Ale Fred, przecież taka wyprzedaż powoduje olbrzymi chaos w

całym sąsiedztwie. Dlaczego nie zapakujecie wszystkich rzeczy i nie

zrobicie aukcji w jakimś namiocie na wsi?

- Klientka zażyczyła sobie wyprzedaży w domu, a klient ma

zawsze rację - powiedział Foxy Fred, połykając resztę kawy. - Cóż,

muszę wracać na aukcję.

W wielkich pokojach na parterze ciężkie rodzinne meble

odsunięto pod ścianę i zwinięto dywany. Rozkładane stoły zastawione

były porcelaną, srebrem, obrusami i pamiątkami. Wnętrze nosiło

smutne znamiona domu, w którym od ponad dwudziestu lat, od

początku choroby pani Goodwinter, nie było ani jednego oficjalnego

obiadu, popołudniowej herbaty, cocktail party.

Zaciekawione tłumy sunęły w górę i w dół korytarzy i schodów.

Ludzie oglądali przedmioty, sprawdzali ceny i komentowali je

szeptem między sobą. Ubrani w czerwone marynarki asystenci

powtarzali jak katarynki:

background image

- Proszę się przesuwać, proszę się nie tłoczyć, inni czekają w

kolejce.

Była też trzyrzędowa ochrona, której główne zadanie polegało

na tym, żeby być dobrze widoczną.

Qwilleran przechadzał się między ludźmi, zadając pytania:

- Dlaczego pan tu przyszedł?... Czy jest coś, co się panu

podoba?... A jak z cenami?... Czy wróci pan jutro, żeby coś kupić?...

Znał pan rodzinę Goodwinterów?

Qwilleran wypatrzył srebrny nóż, który mógłby mieć. Był

grawerowany i nosił inicjały doktora. Był wyceniony na sto

pięćdziesiąt dolarów. Na górze nie było już takiego tłumu. Komody,

szafy i pozbawione materacy łóżka były zsunięte na bok, a na środku

ustawiono stoły, na których piętrzyły się koce, ręczniki i reszta

bielizny. Ubrania wisiały na przenośnych wieszakach. Jeden pokój był

uprzątnięty. Z pewnością był to pokój Melindy, która zabrała meble i

rzeczy do swojego apartamentu. W pomieszczeniu pozostał jednak jej

charakterystyczny zapach.

Na tyłach drugiego piętra był duży pokój, do którego prawie nikt

nie wchodził. Jeżeli jakiś przypadkowy zwiedzający zabłąkał się tam i

wsadził nieśmiało głowę do środka, to szybko uciekał spłoszony.

Pomieszczenie było dwupoziomowe i miało trzy wychodzące na

północ okna. Było to studio doktora Goodwintera. Na każdym

skrawku ściany, na półkach od podłogi do sufitu tłoczyły się

jasnokolorowe obrazki na płótnie albo prostokątnych kawałkach

dykty. Setki obrazków złożono na stołach. Malarstwo doktora było

background image

owocem dwudziestu pięciu samotnych lat. Żaden nie był większy od

książki. Wszystkie były płaskie, dwuwymiarowe. Przedstawiały

zwierzęta na tle nierealistycznych krajobrazów w zieleni i

kobaltowym błękicie. Czerwone koty i turkusowe psy stały na tylnych

nogach i tańczyły razem. Pomarańczowe kaczki o różowych dziobach

spoglądały na siebie i kwakały przyjaźnie. Tygrysy i kangury unosiły

się nad głowami jak samoloty. To były te zwierzęta, które wprawiły

starego pana Hornbuckle'a w zadziwienie i rozbawienie zarazem.

Cena na etykietach, jeden dolar, wprawiła Qwillerana w

osłupienie. Zbiegł w dół po schodach, do kuchni, skąd zadzwonił do

liceum, w którym Mildred Hanstable uczyła plastyki i zajęć

praktycznych.

- O tej porze prowadzi zajęcia - poinformował go anonimowy

głos w sekretariacie.

- To pilne! Dzwoni Jim Qwilleran! Proszę ją poprosić do

telefonu! - posługiwał się swoim nazwiskiem, kiedy służyło to dobrej

sprawie.

- Jedną chwileczkę, panie Q.

Zdyszana nauczycielka plastyki przejęła słuchawkę.

- Mildred, tu Qwill - odezwał się pierwszy. - Oglądam rzeczy na

wyprzedaży u Goodwinterów. Tu jest coś, co musisz koniecznie

zobaczyć! Jak szybko możesz się tu dostać?

- Jestem wolna za godzinę, lekcja przed chwilą się zaczęła.

- Skróć lekcję! Pospiesz się! Wrócisz, zanim ktokolwiek za tobą

zatęskni. Podejdź od tyłu, powołaj się na mnie.

background image

Czekając na Mildred, Qwilleran poszedł na górę i zamknął drzwi

do studia doktora Hala. Kiedy przyjechała Mildred, wspięli się po

schodach dla służby od strony kuchni. Po drodze Qwilleran wyjaśniał:

- Doktor Hal miał sekretne hobby, malował obrazy.

- Mój Boże! - jęknęła Mildred, kiedy zobaczyła zawartość

pokoju.

- Wyjęłaś mi to z ust! Są wycenione po dolarze za sztukę i nikt

się nimi nie interesuje. Sto dolarów to bardziej odpowiednia cena. W

odpowiedniej galerii mogliby sprzedać za tysiąc. Nie znam się na

sztuce, ale w muzeach widziałem bardziej odjechane rzeczy!

- To współczesna sztuka wiejska - skomentowała Mildred. - Są

urocze! Wyjątkowe! Czekaj tylko, aż magazyny sztuki się do nich

dorwą!

- Czekaj tylko, aż psychologowie zacisną na nich swoje łapy! To

arka Noego szalonego człowieka.

- Jestem zaskoczona, nie wiem, co powiedzieć.

- Wracaj na zajęcia. Potrzebowałem twojej opinii, żeby

podeprzeć moją.

- Co zamierzasz z tym zrobić, Qwill?

- Najpierw trzeba dodać tu zero - pokazał na metki. - Potem

powiadomię Fundację.

Nauczycielka niechętnie odrywała się od przedziwnej kolekcji.

Qwilleran wrócił na dół do zadawania pytań:

background image

- Czy kolekcjonuje pani antyki?... Jest pan handlarzem staroci?...

Czy widział pan wyprzedaż podobną do tej?... Co zamierza pani

kupić?

Właśnie kiedy nagrywał pozbawione polotu wypowiedzi, w

tłumie oglądających mignął mu młody chłopak z włosami w nieładzie

i rozwichrzoną bujną brodą, ubrany w dżinsy i wypłowiały

podkoszulek. Przez plecy miał przerzucony zabawny plecak.

Przeglądał przypadkową zbieraninę pamiątek i bibelotów na tyłach

parteru.

Wąsy Qwillerana drgnęły i odczuł charakterystyczne mrowienie

w górnej wardze. Pamiętał tę poczochraną głowę z czytelni miejskiej

biblioteki. Zdarzenie miało miejsce trzy miesiące temu, ale był

pewien, że to ta sama osoba, która odjechała kasztanowym wozem na

numerach z Massachusetts i którą później zidentyfikowano jako

Charlesa Edwarda Martina. Mężczyzna czytał tytuły na starych

płytach i obracał w dłoni drobne domowe narzędzia. Przypatrywał się

inicjałom na srebrnym nożyku. Podniósł żelazną świnkę skarbonkę i

potrząsnął nią. Nie było żadnego dzwonienia.

Stając obok niego, Qwilleran zapytał przyjaźnie:

- Kupa śmieci, prawda?

- No - odpowiedział chłopak.

- Znalazł pan coś wartego zakupu?

- Nie.

- Co pan myśli o cenach? Nie są trochę za wysokie?

Młody człowiek wzruszył ramionami.

background image

Mając nadzieję, że usłyszy od niego kilka słów ze wschodnim

akcentem, Qwilleran spróbował raz jeszcze:

- Mam wrażenie, że się już kiedyś spotkaliśmy. Był pan kiedyś

w tawernie „Pod Wrakiem” w Mooseville?

- No.

- Tam się spotkaliśmy! Pan jest Ronald Frobnitz!

Rozmówca powinien był odpowiedzieć „Nie, jestem Charles

Martin” albo jeszcze lepiej „Chahles Martin”, ale zamiast tego

chłopak potrząsnął głową i oddalił się pospiesznie. Razem z nim

zniknął srebrny nożyk. Qwilleran ruszył za nim do frontowych drzwi,

ale na drodze stanęły mu tłumy. Chłopak poruszał się na tyle szybko,

żeby wyprzedzić Qwillerana, ale nie aż tak szybko, żeby wzbudzić

podejrzenia ochrony. Qwilleran pomyślał, że ten Charles Martin jest

sprytny. Szedł za nim przez kłębiące się przed wejściem i na

chodnikach masy, całą drogę do Main Street, skąd podejrzany

odjechał kasztanowym samochodem zarejestrowanym w

Massachusetts.

Qwilleran, sam pozbawiony obecnie samochodu, pobiegł na

komisariat, mając nadzieję, że złapie tam Brodiego, ale komendant

wychodził właśnie z budynku.

- Masz minutkę, Andy? - spytał podekscytowany.

- Powiedzmy, że pół minuty.

- Niech będzie. Poszedłem na rekonesans do Goodwinterów.

Widziałem tam kogoś, kto bez wątpienia jest Charlesem Martinem.

- Kim?

background image

- Facetem, którego podejrzewałem w sprawie napaści na Polly.

Próbowałem wciągnąć go do rozmowy, ale nie chciał gadać. Kiedy

trzy miesiące temu nastraszył Polly, sprawdziłeś jego rejestrację i

wyszło, że samochód jest zarejestrowany na nazwisko Charles Edward

Martin. Ten sam samochód zauważono w ciągu ostatnich dni trzy

razy. Raz, jak jechał do Shantytown, drugi raz zaparkowany przy

tawernie „Pod Wrakiem”, a trzeci, kiedy odjeżdżał z parkingu w

Indian Village.

- Pewnie sprzedawał miejsca na cmentarzu - zażartował Brodie,

stojąc jedną nogą na krawężniku. - Nie mogę go zwinąć za jeżdżenie

po mieście na obcej rejestracji. Czy Polly znów była zastraszana? Czy

włóczył się po bulwarze po północy?

- Nie - musiał przyznać Qwilleran, mimo że tłamsił wąsy

pięścią. Jak ma to wytłumaczyć? Brodie zaakceptował pomysł z

kotem, który jest medium, ale na wspomnienie wąsów, które wysyłają

niezawodne wskazówki, zaśmiałby mu się w twarz.

- Powiem ci, co masz zrobić, Qwill. Przestań się w końcu

zajmować tymi cholernymi rejestracjami i przyjdź wieczorem do

budynku loży na kolację. Dzisiaj jest szkocka noc. O szóstej. Powiedz

przy drzwiach, że jesteś moim gościem. - Brodie wskoczył do

policyjnego wozu, nie czekając na odpowiedź.

Qwilleran poszedł na długi spacer. Spacerując, podsumował

swoje obawy w stosunku do brodacza z Goodwinter Boulevard. Jako

dziennikarz śledczy i korespondent wojenny wielokrotnie stykał się z

niebezpieczeństwem bez odrobiny strachu. Teraz, po raz pierwszy w

background image

życiu, odczuwał ten skurcz serca, obawę o bezpieczeństwo drugiej

osoby. Pierwszy raz w życiu miał kogoś na tyle bliskiego, żeby zacząć

się bać. Ta konstatacja podgrzewała i zarazem mroziła mu krew w

żyłach.

Zamierzał zignorować protekcjonalne zaproszenie Brodiego.

Znał wielu członków loży i przechodził obok jej siedziby setki razy,

ale nigdy nie wszedł do środka. Był to dwupiętrowy, kamienny

budynek, wyglądający jak miniaturowa Bastylia. To prawda, że był

ciekaw szkockiej nocy, ale zrezygnował z wzięcia w niej udziału.

Bezpardonowy stosunek Brodiego irytował go. Poza tym czy jedzenie

w loży mogło być dobre?

W tym stanie umysłu poszedł do domu. Zamierzał odmrozić coś

do jedzenia. Przywitały go jak zwykle koty, które pomaszerowały za

nim do miejsca, gdzie stały ich puste talerze, i patrzyły w nie

znacząco. Świadom priorytetów panujących w domu, Qwilleran

otworzył najpierw puszkę kurczaka, dopiero potem poszedł sprawdzić

wiadomości na sekretarce i przebrać się w ciepły dres. Wtedy Koko

znów to zrobił!

Był w połowie drogi na galerię, kiedy Koko rzucił się na niego.

Tym razem słyszał tupot kocich łap po rampie i zdążył przygotować

się, zanim muskularne ciało spadło na jego łydki.

- Co do diabła próbujesz mi powiedzieć? - zażądał wyjaśnień od

Koko, podczas gdy ten podnosił się, potrząsając głową i wylizując

lewe ramię.

background image

W przeszłości Koko urządzał podobne popisy, kiedy Qwilleran

podejmował złą decyzję albo podążał fałszywym tropem. Jakikolwiek

był obecny motyw, jego dziwne postępowanie stawiało propozycję

Brodiego w innym świetle i Qwilleran ruszył w górę rampy, ale nie po

to, by włożyć dres, ale by wziąć prysznic i przebrać się na szkocką

noc.

Pojechał samochodem i zaparkował na Main Street. W stronę

loży ze wszystkich kierunków nadchodzili mężczyźni ubrani w kilty i

przylegające spodnie w klanowe kraty.

Przy drzwiach powitał go Whannell MacWhannell, puszysty

księgowy z wycieczki „Śladami Ślicznego Księcia”. W plisowanym

kilcie, marynarce w romby, ze skórzanym sporran na przedzie i z

podwiązkami, u których zwisały chwosty, wyglądał na jeszcze

większego, niż był w rzeczywistości.

- Andy kazał mi się za tobą rozglądać - powiedział Big Mac. -

On jest na górze i stroi swoje dudy, tylko nie mów mu, że tak je

nazwałem.

Większość mężczyzn zebranych w hallu miała na sobie

kompletne szkockie ubranie, co sprawiało, że Qwilleran w krawacie i

garniturze czuł się nieswojo. Jako że był w Pickax osobą niemal

publiczną, witano go wszędzie serdecznie.

- Czy jest pan Szkotem? - pytali. - Skąd to „w” w nazwisku?

- Moja matka była z Mackintoshów - wyjaśniał - i mam powody

przypuszczać, że rodzina mojego ojca była z Northern Isles. Bez

wątpienia kiedyś musiała mieć duńskie koneksje.

background image

Na ścianach loży rozwieszone były klanowe flagi. Jak wyjaśnił

MacWhannell, były to kopie bitewnych sztandarów, które

systematycznie palono po przegranej pod Culloden.

- Jaki tartan masz na sobie?

- Macdonaldów ze Sleat. MacWhannellowie są spokrewnieni z

tym klanem, gdzieś kilka pokoleń wstecz. Glendzie podobał się ten

kilt, bo był czerwony. Dlaczego nie zamówisz sobie kiltu

Mackintoshów, Qwill?

- Nie jestem jeszcze gotowy, ale grzebałem w historii

Mackintoshów. Dwanaście wieków politycznych sporów, walk,

napaści, bitew, zdrad, otruć, szubienic, morderstw, krwawych aktów

zemsty. Zadziwiające, że jacyś Mackintoshowie dotrwali do naszych

czasów.

Na ustalony znak wszyscy zebrani goście ruszyli na górę do

wielkiej przestronnej sali udekorowanej bronią. Sześć okrągłych

stołów było nakrytych do kolacji. Przy każdym było dziesięć nakryć.

Przy każdym nakryciu darmowy program opisywał atrakcje wieczoru

i listę dań: haggis, ziemniaki z rzepą, mięsne paszteciki forfar, sałatka,

herbata, szkockie herbatniki i naparstek whiskey do wzniesienia

toastu.

- Usiądziemy tutaj i zajmiemy miejsce dla Andy'ego -

powiedział Big Mac, przysuwając krzesło do stołu. - Musi najpierw

zadąć w worek, zanim siądziemy do stołu.

Rozglądając się wokół po ścianach zawieszonych historyczną

bronią, Qwilleran zauważył:

background image

- Czy FBI wie o waszym arsenale? Moglibyście wydać wojnę

Lockmaster.

- To nasze prywatne muzeum - wyjaśnił gospodarz. - Ja

prowadzę rejestr. Mamy dwadzieścia siedem mieczy, czterdzieści pięć

sztyletów, dwanaście długich mieczy, siedem szpad, czternaście

skórzanych francuskich tarcz, dwanaście pistoletów, dwadzieścia

jeden muszkietów i trzydzieści bagnetów, wszystko skatalogowane.

Qwilleran dopytywał się uprzejmie o zdrowie Glendy.

- Doszła do siebie po stresach wyprawy?

- Szczerze mówiąc, powinna była zostać w Pickax, nie lubi

podróżować - wyznał jej mąż. - Woli oglądać filmy i dokumenty o

podróżowaniu. Zrobiłem osiemset zdjęć podczas tej podróży,

wszystko dla niej. Ma świra na punkcie układania ich w albumach i

podpisywania. A jak ty się masz? Wytrzymałeś do końca?

- Do samego Edynburga, ale nie obejrzałem go. Chciałbym tam

kiedyś wrócić z Polly.

- My spędziliśmy kilka dni w Auld Reekie, zanim wróciliśmy do

Stanów. Zostawiłem Glendę w hotelu i poszedłem robić zdjęcia.

Można stamtąd zrobić niezłe ujęcia Edynburga z lotu ptaka. Wspiąłem

się po dwustu osiemdziesięciu siedmiu stopniach na sam szczyt

monumentu. Skała zamkowa ma sto dwadzieścia dwa metry Tron

Artura jest na wysokości dwustu pięćdziesięciu metrów. Zabawna

nazwa dla wzgórza, ale Szkoci mają śmieszne słowa. Co powiesz na

mixty-maxty albo whittie-whattie? Nie zapytasz mnie, co to znaczy?

background image

Bic Mac był zdecydowanie bardziej rozmowny, niż kiedy był z

marudną Glendą. O wszystkim miał dane statystyczne. Wiedział,

gdzie spalono trzysta czarownic, kto zmarł po odniesieniu

pięćdziesięciu sześciu ran kłutych. Przerwał mu przeciągły dźwięk

kobzy.

Szmer męskich głosów ucichł. Otworzyły się na oścież

podwójne drzwi i poważna procesja, prowadzona przez komendanta

Brodiego, weszła do pomieszczenia i okrążyła je. Komendant był z

natury potężnym mężczyzną, który dumnie się nosił, ale kilt, czapka z

piórami, czerwona jubka, futrzana torba sporran i białe getry

sprawiały, że wyglądał na olbrzyma. Z workiem pod pachą i

piszczałkami na ramieniu, maszerował w wolnym, bohaterskim rytmie

Scotland the brave, jego kilt falował, a kobza napełniała pokój

dźwięczną muzyką, która zagrzewała szkocką krew Qwillerana. Za

kobziarzem maszerował dobosz, a za nimi szło siedmiu młodych

mężczyzn, ubranych w kilty i białe koszule, którzy nieśli tace. Na

pierwszej był gładka szara kiszka, to było haggis. Na każdej następnej

była butelka whiskey. Okrążyli pokój dwukrotnie. Następnie na każdy

stół postawiono jedną butelkę i mistrz ceremonii, słowami Roberta

Burnsa, zwrócił się do great chieftain o'the puddin' race, po czym

zgromadzenie wypiło toast za haggis, które pokrojono i podano do

stołów. Wtedy procesja zrobiła jeszcze jedno okrążenie po sali i

wymaszerowała przez podwójne drzwi. Po chwili Brodie, już bez

czapki i kobzy, dołączył do nich przy stole.

background image

- Dobra robota, chłopie - powiedział mu Qwilleran. - Kiedy

Brodie gra na kobzie, nawet Mackintosh dostaje gęsiej skórki. Masz

imponujący instrument.

- Piszczałka melodyczna jest naprawdę stara, wykończona

srebrem i kością słoniową. Nie można już takich dostać. Dawniej w

górach to było szlachetne zajęcie. Każdy przywódca miał swojego

osobistego kobziarza, który wszędzie za nim podążał, ruszał z nim

nawet w bitwę. Pisk kobzy prowadził klany do walki i rozpraszał

wroga. Takie przynajmniej było założenie.

Kiedy podano kolację, Big Mac pochylił się nad stołem i zapytał

komendanta:

- Czy jesteś spokrewniony z mistrzem przestępców z

Edynburga? Widziałem miejsce, gdzie go powiesili w 1788 roku.

- Deaconem Brodiem? Cóż, przyznaję, że mam jego poczucie

humoru i stalowe nerwy, ale on nie był kobziarzem.

Teraz odezwał się Qwilleran:

- Mieliśmy wiele atrakcji na Goodwinter Boulevard w tym

tygodniu. Najpierw telewizja, teraz tłumy na wyprzedaży.

- Jutro będzie jeszcze gorzej - westchnął Brodie z ponurym

spojrzeniem.

- Dlaczego wyprzedaż jest organizowana w domu?

- Kiedy się wywiezie przedmioty do hali, jest więcej

sposobności do przekrętów. Nie chodzi mi o to, że Foxy Fred jest

cwany, rozumiesz, ale że doktor Melinda jest hazardzistką. Nigdy nie

lekceważ tej baby!

background image

- Powiedz mi coś o tych włamaniach w Purple Point. Kiedy tu

przyjechałem, nie zdarzały się tu włamania, ale odkąd promuje się

turystykę, w tym rejonie wszystko się zmienia.

- Nie wiń turystów za Purple Point. To miejscowi,

najprawdopodobniej dzieciaki, które wiedziały, kiedy uderzyć.

Wiedzieli, że domki są puste we wrześniu z wyjątkiem weekendów.

Poza tym wzięli drobiazgi. Profesjonalista z Nizin wziąłby ciężarówkę

i wyczyścił wszystko.

- Jakie przedmioty zginęły?

- Sprzęt elektroniczny, aparaty, lornetki. To dzieciaki, na sto

procent.

Mistrz ceremonii poprosił o uwagę i zaczęły się oficjalne toasty.

Złożono hołd Williamowi Wallace'owi, partyzantowi, pierwszemu

bohaterowi w walce o niepodległość Szkocji.

MacWhannell szepnął do Qwillerana:

- Był olbrzymim facetem, jego miecz mierzył sto sześćdziesiąt

dwa centymetry długości.

Następnie goście wypili za pamięć Roberta the Bruce'a, Marii

Królowej Szkocji, Ślicznego Księcia Karolka, Flory Macdonald,

Roberta Burnsa, sir Waltera Scotta, Roberta Louisa Stevensona. Z

każdą owacją odpowiedź była gorętsza. Qwilleran wznosił toasty

zimną herbatą, ale pozostali sączyli szkocką.

Wieczór skończył się czytaniem poezji Roberta Burnsa, czytał

właściciel „Scottie's Man's Store”, i wspólnym śpiewaniem Katie

Bairdie Had a Coo. Głosy były ochocze i mocne dzięki zaprawie z

background image

whiskey. Na odchodne odśpiewano zadziwiająco trzeźwo Auld Lang

Syne, po czym Brodie powiedział do Qwillerana:

- Chodź ze mną do kuchni, powiedziałem facetowi od cateringu,

żeby zachował trochę haggis dla twoich sprytnych kotów.

Wielu członków loży zostało jeszcze, ale Qwilleran podziękował

swojemu gospodarzowi i odjechał do domu z mięsną wałówką

zapakowaną w folię. Kiedy dojechał do składu, elektroniczny zegar

oświetlił przejścia na zewnątrz i w środku.

- Smakołyk! - krzyknął, wchodząc tylnim wejściem. Jego głos

odbijał się echem między galeriami i kładkami. Koty nadbiegły z

dwóch różnych stron i zderzyły się głowami w ślepym rogu.

Otrząsnęły się i poszły za nim do miejsca, gdzie stały talerzyki, na

swój pierwszy kęs haggis.

Qwilleran obserwował, jak ich łebki kołyszą się z zadowolenia, a

ogony wachlują energicznie. Przyszła mu do głowy szalona myśl: Czy

to dlatego Koko chciał, żebym poszedł do loży? Pomysł był zbyt mało

prawdopodobny, nawet dla niego. W każdym razie Koko chciał mu

coś przekazać.

Qwilleran zastanawiał się. Czyżbym szedł złym tropem? Czy

podejrzewam niewłaściwą osobę?... Czy moje podejrzenia są

całkowicie bezpodstawne? A potem zadał sobie ostatnie pytanie: Czy

ja nie pracuję przypadkiem nad niewłaściwą sprawą?

Rozmyślał nad reakcją Koko na głos Melindy na taśmach... o

lizaniu fotografii, na których była jej podobizna, nerwowym

strzyżeniu wąsami, kiedy dzwoniła... wrogim stosunku Koko do

background image

niego, kiedy spędził z nią nie więcej niż dwie minuty. To mogła być

kwestia dawnych animozji Koko, które przetrwały w zapachach i

dźwiękach. A może Koko chciał wyciągnąć na światło dzienne coś

podejrzanego: kłamstwo, czyhające w ukryciu niebezpieczeństwo,

mroczną tajemnicę, olbrzymią pomyłkę.

Wtedy właśnie Qwilleran ośmielił się pomyśleć: Czyżby

Melinda popełniła błąd, przepisując leki Irmie? Czy to możliwe, że to

ona, a nie kierowca, była odpowiedzialna za atak serca Irmy?

background image

Rozdział czternasty

W nocy z piątku na sobotę, miedzy północą a świtem,

mieszkańcy Goodwinter Boulevard, śpiący we własnych sypialniach

chronionych przez grube na trzydzieści centymetrów kamienne

ściany, nie mogli nie słyszeć ciągłego rumoru. Wielu myślało, że

nadciąga burza. Jeśli ktoś z nich wyjrzał wtedy przez okno, zobaczył

strumień świateł przemieszczających się w dół ulicy. Wielu dzwoniło

wtedy na policję i samotny patrol, który odpowiedział na wezwanie,

znalazł się w obliczu dziesiątków samochodów, półciężarówek i

pikapów zaparkowanych na krawężnikach i na ulicy. Tylko jeden pas

był wolny dla ruchu. W pojazdach, wyposażeni w koce, poduszki i

termosy, siedzieli nie tylko kierowcy, ale całe rodziny. Niektórzy

zabrali ze sobą dzieci i psy. Najbardziej zawzięci położyli się w

śpiworach na kamiennym chodniku pod rezydencją Goodwinterów.

Kiedy oficer nakazał kierowcom jechać dalej, nie byli w stanie

wykonać tego polecenia. Ruch był sparaliżowany, samochody stały

zderzak przy zderzaku. Zarówno zachodni, jak wschodni pas był

zablokowany przez nieustannie nadjeżdżające samochody. Kiedy

chodniki i krawężniki były już całe zajęte, samochody zaczęły

background image

parkować na prywatnych podjazdach i na trawniku między pasami.

Samochód policyjny też nie mógł już wyjechać i oficer wezwał przez

radio pomoc.

Natychmiast nadjechała policja stanowa i wóz szeryfa, ale tylko

po to, żeby zaświadczyć o całkowitym komunikacyjnym impasie.

Żaden pojazd nie mógł się w końcu ruszyć nawet na milimetr. Do tego

czasu we wszystkich domach na bulwarze zapaliły się światła i

wpływowi mieszkańcy dzwonili do komendanta policji, burmistrza i

Foxy Freda, wyciągając ich z łóżek w chłodny wrześniowy poranek.

Najpierw policja zablokowała wjazd na ulicę zachodnim pasem,

a potem powoli zaczęła usuwać samochody, aż w końcu płynność

ruchu została przywrócona. Kierowcy, którzy zaparkowali na

prywatnych podjazdach i trawnikach, zostali ukarani mandatem i

usunięci z bulwaru. Nadchodził świt i parkującym legalnie pojazdom

pozwolono zostać. Urząd miasta zniósł bowiem zakaz parkowania na

krawężniku na czas trwania aukcji. Samochody, które nie znalazły

miejsca na bulwarze, parkowały po obu stronach Main Street, podczas

gdy do miasta ze wszystkich kierunków napływali kolejni miłośnicy

antyków.

Qwilleran słyszał o korkach w wiadomościach PKX FM i

zadzwonił do Polly.

- Jak zamierzasz się dostać do pracy?

- Na szczęście mam dzień wolny i nie zamierzam wychodzić pod

żadnym pozorem, chyba żeby było trzęsienie ziemi. Poza tym mój

background image

samochód jest w warsztacie Gippela... Możesz sobie wyobrazić, jak

Bootsie niepokoi się całym tym zamieszaniem.

- Co się stało z twoim samochodem?

- To gaźnik, mechanik musiał zamówić nowy. Do wtorku nie

będzie gotowy. Ale to nie problem. Mogę iść na piechotę, tam i z

powrotem.

- Nie chcę, żebyś szła sama.

- Ale w środku dnia? - zaprotestowała.

- Polly, nie chcę, żebyś chodziła sama. Zapewnię ci transport.

Czy mogę dzisiaj coś dla ciebie zrobić?

- Zupełnie nic, mam zamiar spędzić dzień na porządkach.

- W takim razie odbiorę cię jutro o szóstej trzydzieści. Mamy

rezerwację u Linguinich na siódmą.

Qwilleran nie tracił czasu na odwiedzanie wyprzedaży. Szedł za

swoim zawodowym instynktem. Wiedział, że akcja toczy się teraz w

całym mieście. Rzeka ludzi z Goodwinter Boulevard i Main Street

zalewała parkingi przed ratuszem i biblioteką, przed teatrem, dwoma

kościołami i wszystkie parkingi prywatne, firmowe i zarezerwowane

tylko dla klientów.

Na bulwarze podekscytowani piesi, którzy zaparkowali pół mili

dalej, gromadzili się przed numerem sto osiemdziesiąt. Inni, z

triumfalnymi uśmiechami na twarzach, opuszczali ulicę, unosząc w

rękach swoje łupy: stosy bielizny, kartony z garnkami i patelniami,

rolety. Foxy Fred ustawił oczekujących w kolejki i wpuszczał po kilka

osób naraz. Sznureczek chętnych wił się jak chiński wąż.

background image

Zapobiegliwi zabrali ze sobą składane turystyczne krzesełka, jedzenie

i napoje.

Naprzeciwko rezydencji doktora mieszkała Amanda

Goodwinter, która odziedziczyła kamienny dom po swojej gałęzi

rodziny. Kiedy przyszedł Qwilleran, stała właśnie na ganku z rękami

opartymi na biodrach i przyglądała się tłumom.

- Rada miejska zajmie się tym na następnym posiedzeniu -

orzekła, kiedy go zobaczyła. - Wydaliśmy postanowienie o zakazie

zakłócania spokoju na osiedlach mieszkalnych działalnością

komercyjną! Nic mnie nie obchodzi, że to moja kuzynka, lekarz, i że

jest sierotą! Na to nie można się godzić! Ona jest samolubną pannicą,

zawsze taka była! - Amanda spojrzała wściekle na ulicę. - Pierwsza

osoba, która zaparkuje na moim podjeździe albo trawniku, dostanie

strzał z kaczego śrutu!

Qwilleran utorował sobie drogę przez tłum, aż do tylniego

wejścia, machnął swoją legitymacją prasową i wszedł do kuchni,

gdzie wyżebrał kubek kawy. Od frontu pracownicy firmy Foxy Freda,

ubrani w czerwone marynarki, pakowali przedmioty i przyjmowali

zamówienia telefoniczne. Wszystko to, co dało się zapakować,

zabierano od razu, przedmioty przesuwano w stronę kontuaru, przy

którym siedzieli kasjerzy. Nabywcy mebli i innych ciężkich

przedmiotów zostali poinformowani o konieczności odebrania towaru

nie później niż we wtorek wieczorem.

Byli tam Comptonowie. Lyle zwrócił się do Qwillerana:

background image

- Jeśli wydaje ci się, że to piekielny bałagan, to powiem ci, że

bałagan dopiero się zacznie, kiedy będą tu przyjeżdżać ciężarówki po

odbiór mebli.

- Zamówiliśmy telefonicznie czarną orzechową biblioteczkę.

Chciałabym mieć srebrny serwis do herbaty - żona Lyle'a spojrzała z

nadzieją w stronę męża.

- Za tę cenę nie potrzebujemy go. Tu nie ma żadnych okazji.

Melinda dorobi się na tej wyprzedaży jak gangster. Widziałem wiele

ciężarówek z obcymi rejestracjami, to prawdopodobnie handlarze,

którzy zapłacą każdą cenę.

- Strasznie podobała mi się twoja historia o misiach, Qwill.

Widzieliśmy Grace Utley w telewizji. Ciekawe, co ona myśli o tym

szaleństwie.

- Była wystarczająco mądra, żeby wyjechać z miasta na dzień

przed wstępnym oglądaniem.

- Jakieś wieści w sprawie kradzieży jej biżuterii?

- Nic mi o tym nie wiadomo.

- Założę się, że chciała, żeby ktoś ukradł tę biżuterię. Z

pieniędzy z ubezpieczenia będzie mogła sobie kupić następne sto

cholernych misiów - powiedział Lyle.

W drodze do domu Qwilleran natknął się na Dwighta Somersa,

który szedł z pustymi rękami w kierunku Main Street.

- Wynoszę się stąd! - powiedział reżyser. - Ta kolejka ciągnie się

parę mil.

- Może wpadniesz do składu na drinka albo na kawę?

background image

- Chętnie zobaczę twój skład. Zaparkowałem przed teatrem.

Dwight wyjął z samochodu fujarkę i poszli pieszo przez las.

- Sto lat temu ta szopa służyła do przechowywania jabłek z

dużego sadu.

- Larry opowiedział mi o morderstwie, które miało miejsce w

sadzie po przyjęciu Klubu Teatralnego. To dopiero była historia!

- To dopiero było przyjęcie! Widzę, że udało ci się włączyć do

miejscowego łańcuszka plotek.

- Nie jestem jeszcze pełnoprawnym abonentem. Chyba jestem na

okresie próbnym.

- W szopie składowano jabłka i tłoczono z nich jabłecznik.

Nawet po renowacji przy pewnej pogodzie czuje się tu zapach jabłek.

Sad zmarniał i uschnięte drzewa usunięto, ale kiedy wieje wiatr,

słychać dziwną muzykę, jakby grała harmonia, i koty się boją.

- Ile masz? - spytał Dwight.

- Dwa koty. Czterdzieści siedem drzew.

Dwight był pod wrażeniem ośmiokątnej formy składu i systemu

wewnętrznych ramp i galerii, zbudowanych wokół centralnego

komina. Koty, które zazwyczaj znikały, kiedy pojawiał się obcy, dały

mu kredyt zaufania i pozwoliły zbliżyć się na trzy metry. Koko

przybrał pozę egipskiego posągu.

- Piękne zwierzęta - powiedział gość. - Kiedy byłem żonaty,

miałem syjamczyka. Dlaczego ta mała tak mi się przygląda?

background image

- Jest zafascynowana twoją brodą. Ma słabość do wąsów, bród,

szczoteczek do zębów i szczotek do włosów - wyjaśnił Qwilleran. -

Napijesz się drinka?

- Jest wcześnie. Poproszę o kawę.

Kiedy czekali na obiecujący gulgot elektrycznego ekspresu do

kawy, Qwilleran zapytał:

- Co cię przyniosło do Moose County, Dwight? Większość ludzi

nawet nie wie o jego istnieniu.

- Prawdę mówiąc, nigdy wcześniej o nim nie słyszałem, dopóki

agencja nie przysłała mnie tutaj. Zespół, z którym pracowałem w Des

Moines, połączył się z innym i ja stałem się zbędny. Przedsiębiorstwo

XYZ szukało reprezentanta do spraw marketingu, który mógłby

przysłużyć się wspólnocie w jakiś pożyteczny sposób i który

poprawiłby ich wizerunek.

- Tak, wiem. Deweloperzy wzbudzają nieufność. Społeczeństwo

nie lubi zmian w krajobrazie.

- Właśnie tak! Dla nich najcenniejsze było to, że grałem i

reżyserowałem w miejskim teatrze. Tak się tu znalazłem i jestem

zadowolony. Nigdy nie przypuszczałem, że spodoba mi się życie w

małym mieście.

- Tyle, że to nie jest typowe małe miasto, w jakim działa wasza

firma - zauważył Qwilleran, podając kawę.

- I tu masz rację! Naszym podstawowym celem jest podkreślenie

obecności firmy przez pozytywne skojarzenia. Współpracujemy ze

background image

szpitalem przy organizacji pierwszej edycji Nagród dla Kobiet, gala

jest w następny piątek. Kilka twoich przyjaciółek jest na liście.

- Jak idą przygotowania do sztuki?

- Ogólnie jestem zadowolony. Wally Toddwhistle zbudował

wspaniałą scenografię dosłownie ze śmieci. Fran Brodie

zaprojektowała kostiumy, a matka Wally'ego je uszyje. Fran jest

współreżyserem, to bardzo utalentowana dziewczyna! Atrakcyjna! Te

nogi konia wyścigowego! Czy była kiedykolwiek zamężna?

- Nie wydaje mi się. Czy wiesz, że to ona zaprojektowała

wnętrze tego składu?

Dwight przyjrzał się kanciastym współczesnym meblom,

marokańskim dywanom, dużej ilości tkanin.

- Zrobiła wspaniałą robotę! Zaprojektowała też apartament

Melindy. Ta dziewczyna musiała na niego wydać fortunę!

- Melinda ma ekskluzywne gusta.

Dwight położył swoją fujarkę na stoliku kawowym i Yum Yum

zaczęła się do niej zbliżać. Z ciałem blisko przy ziemi skradała się do

czarnej lśniącej tuby. Zanim zdążyła ją pochwycić, Qwilleran

wykrzyknął zdecydowane „nie” i kotka wycofała się tak wolno, jak

wcześniej podchodziła.

- Ukradnie wszystko, co waży mniej niż pięćdziesiąt gramów -

wyjaśnił.

- Przyniosłem fujarkę, bo chciałbym znać twoje zdanie, Qwill.

Chcę nagrać dziwną muzykę, żeby użyć jej do sceny z wiedźmami.

background image

Podniósł fujarkę i wydobył z instrumentu dziki, przeciągły

dźwięk, po którym koty uciekły z podwiniętymi ogonami i

położonymi uszami i nie pokazały się więcej.

- Myślę, że trafiłeś w samo sedno - skomentował Qwilleran. -

Nawet sierść kotów stanęła dęba! A jak udała się rola Macduffa?

- Lepiej, niż się spodziewałem. Szczególnie w scenie z

Makbetem. Kiedy zmaga się z Larrym, naprawdę się wczuwa. Larry

jest wspaniałym aktorem.

- A Lady Makbet?

- Cóż... - zaczął z wahaniem reżyser. - Muszę ci powiedzieć, że

jej gra jest chaotyczna. Na jednej próbie jest skupiona i wczuwa się w

postać, a na następnej jest zupełnie nieprzekonująca. Szczerze

mówiąc, jestem rozczarowany. Mówi, że nie sypia dobrze.

- Myślisz, że martwi się o coś? - spytał Qwilleran, przygładzając

wąsy.

- Nie wiem. Jest coś jeszcze. Nie przyjmuje moich wskazówek -

narzekał Dwight. - Czy to dlatego, że jest lekarzem? Nic im nie można

powiedzieć, wiesz. Czy kiedy mieszkała przedtem w Pickax, też była

taka trudna?

- Nie, miło było z nią przebywać, miała wielką radość życia.

Kiedy odziedziczyłem dom Klingenschoenów, zorganizowała dla

mnie oficjalne przyjęcie powitalne - z lokajem, służbą, dwoma

kucharzami, muzykami, szesnastoma świecami na stole i ciężarówką

pełną kwiatów. Wtedy miała niewyczerpaną energię i entuzjazm. Coś

musiało się z nią stać w Bostonie.

background image

- Przykro mi to mówić, Qwill, ale zastanawiam się, czy ona nie

jest na narkotykach. Wiem, że są lekarze, którzy ciężko pracują i żeby

dać sobie radę, biorą tabletki dietetyczne, a potem mocne środki

uspokajające, żeby przystopować, i uzależniają się.

Qwilleran przypomniał sobie tę nową obcość w oczach Melindy.

- Możesz mieć rację. Wiele się słyszy o pracownikach służby

zdrowia uzależnionych od leków.

- Czy można coś z tym zrobić? Melinda może się wpakować w

poważne kłopoty.

- Są ośrodki odwykowe, oczywiście, ale jak można by przekonać

ją, że potrzebuje pomocy? To jej problem.

Reżyser mówił dalej:

- Byłem na tyle zaniepokojony, że zaangażowałem dublerkę do

roli Lady Makbet, na wypadek gdyby Melinda nie dała rady

przygotować się na środę wieczór. Trzymaj kciuki! Schował fujarkę i

podniósł się.

- Niech to zostanie między nami. Dziękuję za kawę. Masz

cudowny dom!

Kiedy wyszedł, koty ostrożnie wychyliły się z zakamarków.

Yum Yum na darmo szukała blaszanej fujarki. Koko zaalarmował

Qwillerana, wąchając jeden z jasnych marokańskich dywanów. Z

nosem przy tkaninie wąchał zanikający ślad, jakby szedł za pajęczą

nicią. Qwilleran klęknął na czworaka, żeby to zbadać, ale na chodniku

nie było nic poza nieskończenie małą plamką. Koko ją wąchał,

uderzał łapką, pocierał nosem.

background image

- Ty i te twoje cholerne plamy! - ofuknął go Qwilleran. - Chcesz

tylko, żebym się czołgał po podłodze! To ostatni raz, kiedy daję się na

to nabrać!

Następnego dnia, kiedy Qwilleran wyszedł po niedzielne gazety

i przechodził koło wjazdu na Goodwinter Boulevard, zaskoczył go

stan ekskluzywnej niegdyś enklawy spokoju i dobrobytu. Podarte

papiery i puste butelki po napojach zaśmiecały chodniki i skrawki

zieleni. Trawniki były zadeptane, a zieleń między pasami jezdni była

poorana przez ślady opon. Melinda nie zyskała z pewnością przyjaciół

w sąsiedztwie. Była niedziela, a dopiero w poniedziałek służby

porządkowe będą mogły usunąć śmieci. Strach było myśleć o

ciężarówkach, które od następnego dnia miały tu podjeżdżać po

odbiór towaru.

Kiedy Qwilleran zabierał Polly na kolację, poskarżyła mu się:

- Od jutra ciężarówki będą podjeżdżać pod dom Goodwinterów.

Będą jeździć chodnikami, będą rujnować krzewy, strącać donice.

- Dlaczego miasto na to pozwoliło? - spytał.

- Po pierwsze nikt nie pytał o pozwolenie, jak sądzę, a nawet

jeśliby poprosił, to kto zwróciłby się przeciwko dziedzictwu

poważanego przez wszystkich doktora Halifaksa. To małe miasteczko,

Qwill.

Żeby dojechać do restauracji Linguinich, skierowali się na

północ, w stronę Mooseville. Qwilleran opowiadał o szkockiej nocy w

loży masońskiej, kiedy głos ugrzązł mu w gardle w połowie zdania.

background image

Mijali właśnie „Dimsdale Bistro” i na parkingu mignął mu

kasztanowy samochód z jasną rejestracją.

- Mówiłeś... - pospieszała go Polly.

- O haggis... tak... Jest całkiem niezłe. Właściwie to jest bardzo

dobre, jeśli lubisz ostre mikstury. Nawet kotom smakowało!

Włoska trattoria w Mooseville była jedną z niewielu etnicznych

restauracji w Moose County. Była to mała rodzinna firma w typowo

sklepowym wnętrzu. Do wejścia zachęcała tablica, zrobiona

domowym sposobem. Pani Linguini gotowała, a pan Linguini

podawał do stołu. Nie było tam malowideł przedstawiających

weneckie scenerie ani girland małych światełek. Nie było obrusów w

biało-czerwoną kratę ani też świeczek wetkniętych w świeczniki

zrobione ze starych butelek po chianti. Nie rozbrzmiewała tam

romantyczna mandolina z magnetofonu, ale za to było dobre jedzenie,

umiarkowane ceny i przyjemne dla ucha operowe arie. Pan Linguini

zrobił stoły z drewna znalezionego na plaży i nakrył je ceratą, ale

serwetki były płócienne i za opłatą można było dostać dodatkową

serwetę do wiązania wokół szyi. Qwilleran wybrał restaurację

Linguinich, ponieważ... no cóż, to była niespodzianka.

Mildred Hanstable mieszkała wciąż w swoim domku na plaży,

więc zabrali ją po drodze. Arch Riker miał się z nimi spotkać w

restauracji. Miał powód, żeby jechać własnym samochodem, jak

przypuszczał Qwilleran. Nie po to byli przyjaciółmi niemal przez całe

życie, żeby nie wiedzieć o sobie pewnych rzeczy. Pulchny, rumiany

wydawca był szefem Mildred w „Moose County coś tam”, gdzie

background image

Mildred pisała teksty do kolumny kulinarnej. Kiedy przyjechali, Arch

siedział już na stołku przy barze i popijał ze szklanki włoskie wino.

Ten wieczór upływał gościom w rytm opery Łucja z Lammermoor.

Pani Linguini dała im najlepszy z jedenastu stolików, a potem

stanęła nieopodal, przyglądając się ich czwórce, opierając pięść na

biodrze. W mowie ciała państwa Linguinich oznaczało to: „Co sobie

życzycie z baru?”

- Czego się dzisiaj napijesz? - spytał Qwilleran Mildred.

- Czegokolwiek - odpowiedziała.

- Jedna wytrawna sherry, dwa soki winogronowe - przekazał

pani Linguini. - A dla pana jeszcze raz to samo.

- Doktor Melinda chce, żebym schudła, więc odstawiłam na

razie alkohol - powiedziała Mildred. - Chciałabym ci zadać osobiste

pytanie, Qwill. Jak się czułeś na przyjęciach, kiedy po raz pierwszy

przestałeś pić?

- Cóż, wszystkie przyjęcia, na które chodziłem, były w klubach

prasowych w całym kraju.

- A Qwill był za młodu niezłym imprezowiczem - przerwał mu

Riker.

- Kiedy po raz pierwszy przestałem pić, unikałem klubów

prasowych i użalałem się nad sobą. To była pierwsza faza. Faza druga

była taka, że odkryłem, że mogę chodzić na party, pić wodę sodową z

lodem i miło spędzić czas. Może nie świetnie się bawić, ale miło

spędzić czas... Teraz wiem, że dobra zabawa zależy od towarzystwa,

background image

rozmów i okazji, a nie od podnoszenia sobie nastroju sztucznymi

dopalaczami.

- Wypiję za to! - powiedział Riker.

Nie było menu i każdy musiał jeść to, co tego dnia miała ochotę

ugotować pani Linguini. Tak też było i tym razem. Pani Linguini

przyniosła drinki i rzuciła na stół cztery koszyki surowych warzyw i

naczynie z gorącym sosem, ustawionym na podgrzewaczu.

- Bagna cauda! - oznajmiła. - Moczycie w niej warzywa. Verra

dobra!

Riker, człowiek mięsożerny, który z warzyw wybierał kartofle,

przyglądał się jarzynom z niesmakiem, ale kiedy spróbował

czosnkowego sosu z anchois, wyczyścił zawartość swojego koszyka i

uszczuplił też porcję Mildred.

- Zuppa di fagioli! - poinformowała ich pani Linguini, podając

zupę. - Verra smaczna!

- To mi wygląda na fasolę - zauważył Riker.

- A teraz powiedzcie mi o Szkocji! - poprosiła Mildred. -

Byliście zadowoleni z wycieczki?

- Szkocja jest tajemnicza i pociągająca - odpowiedział

Qwilleran. - Kiedy przewodnik mówi ci, na co masz patrzeć, to nie

jest to tak ekscytujące, jak kiedy sam dokonujesz odkryć w

krajobrazie.

- Słuchajcie, mam pomysł! - znów przerwał mu Riker. -

Powinniśmy wrócić tam we czwórkę w przyszłym roku! Będziemy

spać w pensjonatach, poznamy Szkotów i odkryjemy Szkocję po

background image

swojemu! Oczywiście trzeba się lepiej przygotować, to zabiera więcej

czasu, wymaga poszukiwań.

Kiedy zabrano miseczki po zupie, pani Linguini podała

makaron. Sposób, w jaki podawała do stołu, trudno było nazwać

obsługiwaniem. Po prostu rzucała bez ceremonii talerze na stół, i to

wszystko.

- Tortellini quattro fromaggi. Verra smaczne!

- Cztery sery! A moja dieta? - narzekała Polly.

- Uwielbiam tortellini - powiedziała Mildred. - Mimo że to

zapychacie. Legenda mówi, że inspiracją do ich powstania była

muszla Wenus.

- Jeśli lubisz legendy, zakochasz się w Szkocji! W jeziorach żyją

konie topielce, na cmentarzach spotkasz ogry, a maleńkie wróżki w

ubraniach z mchu i wodorostów tkają tartany z pajęczych nici.

- Nie widzieliśmy żadnej z tych istot. Pewnie pojechaliśmy o złej

porze roku - zaśmiał się Riker.

- Jak wam smakuje makaron? - spytał Qwilleran.

- Verra smaczny! - odpowiedzieli zgodnie chórem.

Potem Mildred dopytywała się o kradzież biżuterii i cała trójka

prześcigała się w opowieściach. Ostatnie słowo należało do

Qwillerana:

- Scotland Yard szuka teraz kierowcy.

- Czy ktoś wie, skąd pochodzi nazwa Scotland Yard?

background image

Nikt nie wiedział i Polly obiecała, że następnego dnia sprawdzi

to w bibliotece. Potem rozmowa zeszła na wyprzedaż u

Goodwinterów i sekretne hobby doktora.

- Drukujemy historię na pierwszej stronie poniedziałkowego

wydania. Fundacja K kupiła całość za sto tysięcy dolarów!

- Cudownie! Melindzie potrzebne są pieniądze! - ucieszyła się

Mildred.

- Nie powiedziałbym, że bieduje. Widuję jej samochód za

czterdzieści pięć tysięcy, zaparkowany przed ekskluzywnym

apartamentem w Indian Village.

Qwilleran zamyślił się nad makaronem, a Mildred rozpływała się

nad obrazami. Zastanawiał się, czy znany z dobroci doktor Hal miał w

swoim życiu jeszcze inne tajemnice. Być może jego comiesięczne

przelewy przez bank w Lockmaster nie trafiały do wyrodnego syna. W

przeciwnym razie dlaczego miałby kontynuować wpłaty po jego

śmierci?

- Czy któraś z was znała syna doktora? - zwrócił się do obu

kobiet.

- Nigdy nie przychodził do biblioteki - powiedziała Polly.

- Nie chodził na żadne z moich zajęć - dodała Mildred - ale

wiem, że w szkole sprawiał kłopoty, a dla swoich rodziców był

źródłem ciągłych zmartwień.

- Przypuszczam, że zorganizowali mu olbrzymi pogrzeb i nie

żałowali na to środków.

background image

- Nie, wręcz odwrotnie, było tylko pożegnanie w rezydencji, dla

najbliższej rodziny. Jego matka, jak wiesz, była przywiązana do łóżka.

Jak zawsze sceptyczny, Qwilleran pomyślał, że wypadek

samochodowy nie był przypadkowy, ale że ktoś go zaplanował.

Pamiętał podobny skandal w Pickax, w który zamieszana była „dobra

rodzina”. Jeśli tak było w istocie, to pieniądze doktora szły na

opłacenie mordercy.

- Znowu idzie - wymamrotał Riker.

Właściwe danie zostało podane.

- Polpettone alla bolognese! Verra smaczne!

- To wielki pulpet! - powiedział po spróbowaniu.

- Ale jest przepyszny! Chciałabym zabrać trochę do domu dla

Bootsiego.

To skłoniło Qwillerana do opisania reakcji Koko na jego

szkockie nagrania. Tego, jak zachowywał się, słysząc pewne dźwięki i

głosy. Polly opowiedziała, jak lubi drażnić się z Bootsiem, kiedy ten

siedzi na jej kolanach. Recytuje mu wtedy: „Podnieś w górę palce,

palce, połóż je na pudle”.

- To mocne „p” drażni wrażliwe włoski w jego uszach i wtedy

zdecydowanie protestuje.

- Teraz ja wam coś opowiem - powiedział Qwilleran. - Na jednej

z moich taśm Lyle Compton opowiada o szkockim psychopacie, który

podawał prostytutkom truciznę w trzech krajach. Jak tylko wymawia

zdanie „różowe pigułki dla bladych prostytutek”, Koko też żywo

background image

protestuje, mimo że dźwięki dochodzą z magnetofonu i nie powodują

ruchu powietrza, który mógłby drażnić jego uszy.

- Wszyscy wiemy, że Koko to wyjątkowe zwierzę - powiedział

przymilnie Riker. - Nadaje nowe znaczenie słowu „kot”... O Boże!

Nadchodzi deser!

- Zuccotto! Verra smaczne! - powiedziała pani Linguini.

Przejedzeni goście przyglądali się górom bitej śmietany,

czekolady i orzechów, a z głośników dochodziły dźwięki arii ze sceny

szaleństwa z opery „Łucja z Lammermoor”.

- Idealny podkład muzyczny!

Nagle muzyka zamilkła. Wszyscy goście podnieśli głowy, żeby

zobaczyć, jak w kuchennych drzwiach pojawia się pan Linguini,

ubrany w długi fartuch i opadający biały czepek. Pan Linguini

podszedł do Polly, ukląkł na jedno kolano i rozkładając szeroko ręce,

zaśpiewał operowym barytonem:

Sto latti, sto latti

Niek dzije, dzije nam!

Sto latti, cara mia!

Niek dzije, dzije nam!

Wszyscy w restauracji bili brawo. Polly klasnęła w dłonie i

spojrzała ciepło na Qwillerana. Znów rozległy się dźwięki arii z Łucji.

background image

- Nikt nie powiedział mi, że to twoje urodziny, Polly. Musisz

być spod znaku Panny. To dlatego jesteś taka skromna, pracowita i

pogodna.

Wieczór zakończyli espresso i z trudem wstali od stołu. Riker

zaofiarował się, że odwiezie Mildred do jej domku, który był

dokładnie po drodze do jego domu w Indian Village.

Ha, ha! - pomyślał Qwilleran, dokładnie tak jak myślałem!

On i Polly jechali do domu w milczeniu. Ona była szczęśliwą

kobietą, która za dużo zjadła, on specjalnie trzymał język za zębami.

Miał ochotę powiedzieć, że nadal myśli, że jej przyjaciółka nie umarła

z przyczyn naturalnych. Podejrzewał, że Melinda popełniła błąd przy

przepisywaniu leków. Ale to były urodziny Polly i nie chciał ich

zepsuć kolejnymi podejrzeniami. Bliskiemu przyjacielowi powinno

się móc powiedzieć wszystko, tak myślał, ale przyjaźń polegała też na

tym, żeby wiedzieć, czego i kiedy nie mówić, to była lekcja, jakiej się

nauczył po ostatnich wydarzeniach.

Kiedy skręcili w Goodwinter Boulevard, słabe światło

staroświeckich latarni wydobywało z mroku scenę po sobotnim

koszmarze. Przednie światła ich samochodu ukazywały stosy śmieci w

rynsztokach. Kiedy podjechali do rezydencji Gage'ów i zwolnili przed

bramą, reflektory samochodu omiotły coś, czego tam być nie

powinno: kasztanowy wóz, zaparkowany pod prąd. Za kierownicą

siedział brodaty mężczyzna.

- Znowu tu jest! - krzyknęła Polly.

background image

Rozdział piętnasty

Kiedy Polly krzyknęła, Qwilleran otworzył drzwi i wysiadł,

stając twarzą do zaparkowanego samochodu.

- Nie rób tego! - krzyknęła. - On może być niebezpieczny!

Samochód natychmiast ruszył na wstecznym, a potem wystrzelił

do przodu, zawrócił koło Qwillerana, o mało nie zahaczając o jego

łokieć. Ruszył na Main Street, jadąc pod prąd i bez świateł.

- Chodźmy do telefonu - powiedział Qwilleran, wsiadając

szybko do samochodu. Nie zwlekając, ruszyli w stronę wozowni, w

której mieszkała Polly.

Nocny patrol błyskawicznie odpowiedział na wezwanie. Za nim

pojawił się komendant Brodie, oderwany od swoich niedzielnych

programów telewizyjnych.

- To był ten sam bandzior, który napadł na Polly w czerwcu. Ten

sam sposób działania, ta sama broda. Wiem to na pewno, mimo że

spuścił osłonę przeciwsłoneczną, jak tylko go oświetliłem. W czerwcu

sprawdziłeś kartotekę, samochód był zarejestrowany na Charlesa

Edwarda Martina z Charleston w Massachusetts.

- Czy dzisiaj spisałeś numery? - spytał Brodie.

background image

- Odjechał szybko, bez świateł, ale to była jasna tablica -

podobna do tej, którą widziałem wcześniej. Włączył światła dopiero

na Main Street, skręcił w prawo... Mówiłem ci, że samochód był

widziany w Dimsdale, Mooseville i Indian Village, a ty żartowałeś coś

na temat sprzedaży kwater na cmentarzu.

Brodie wydał z siebie pomruk. Przypominał sobie wydarzenia

zeszłego lata, ale też przepraszał za swoją niefrasobliwość.

- Skoro już wyciągnęliśmy cię z twojego wygodnego fotela, to

może napijesz się kawy?... Polly, czy możesz zaparzyć dzbanek

kawy?

Siedziała zmartwiona na sofie, tuląc swojego kota.

- Oczywiście - powiedziała słabo i wyszła do kuchni.

Zniżając głos, Qwilleran zwrócił się do Brodiego:

- Dlaczego ten facet czekał na Polly? Mówiłem ci o moich

podejrzeniach. Kimkolwiek jest ten zwyrodnialec, wie, że ona jest ze

mną związana, i planuje porwanie. Uwierz mi! - masował energicznie

wąsy. - Na dodatek to jest ten sam facet, który ukradł nożyk na

wyprzedaży u Goodwinterów.

Brodie nie miał ochoty na kawę, ale wlał w siebie cały kubek

kilkoma łykami. Obiecał pełną współpracę i wrócił do domu, licząc,

że zdąży na wiadomości o jedenastej.

Polly nerwowo przemierzała pokój.

- Dlaczego on tu węszy, Qwill? - spytała.

Miała własny rozum, mogła sobie odpowiedzieć na to pytanie i

Qwilleran wiedział, że ona zna powód, jednak żadne z nich nie chciało

background image

powiedzieć tego na głos. W zamian za to zapewnił ją, że policja

będzie pracowała nad tą sprawą.

- Sytuacja wymaga, żebyś miała ciągłą ochronę, Polly. Nie chcę,

żebyś gdziekolwiek chodziła sama. Będę cię woził do pracy i do

domu, będę cię zabierał na zakupy i wieczorne spotkania. Wiem, że to

może być dla ciebie irytujące, ale to nie potrwa długo. Policja wie

dokładnie, czego szukać, i wkrótce wezmą go na przesłuchania.

Qwilleran nie chciał jej zostawiać, zanim się zupełnie uspokoiła,

i było już późno, kiedy wyszedł z wozowni. Prawie zapomniał dać jej

prezentu urodzinowego. Widok błękitnego zestawu bardzo ją ucieszył,

albo przynajmniej takie robiła wrażenie. Qwilleran nie był pewien, kto

kogo pociesza i uspokaja.

Następnego ranka, po odwiezieniu Polly do biblioteki, zabrał

swój biały samochód do warsztatu Gippela.

- Zrób z tym gratem porządek, dobrze? - zwrócił się do

głównego mechanika. - I proszę, dajcie mi jakiś zastępczy samochód

na jeden dzień.

Samochody zastępcze, które oferował Gippel, miały przyzwoite

silniki, ale karoseria była nijakiego koloru, zderzaki były

powgniatane, a tapicerka podarta. Wnętrza samochodów były brudne,

ale takiego właśnie auta potrzebował Qwilleran na objazd po Moose

County. Na początek skierował się do Dimsdale, gdzie jego wóz nie

rzucał się w oczy. Nie znalazł tam kasztanowego samochodu. Potem

pojechał do Mooseville i sprawdził w tawernie „Pod Wrakiem”, barze

zwanym „Baa” i na zaniedbanym nabrzeżu, na którym, popełniając

background image

olbrzymi błąd, wypożyczył kiedyś łódź. Stamtąd pojechał na wschód

wzdłuż wybrzeża do bogatego kurortu zwanego Purple Point, który

we wrześniowy poranek był całkowicie opustoszały. Jego następnym

celem było miasteczko Brrr, biegun zimna w okręgu. Z północnego

zachodu wiał już listopadowy wiatr i sceneria była jesienna. Nawet

parking przy „Hotel Booze” był pusty, ale Qwilleran wszedł do

restauracji „Pod Czarnym Niedźwiedziem”, żeby przywitać się z

Garym Prattem, właścicielem. Z ciemną zmierzwioną czupryną i

długą brodą przypominał wypchanego niedźwiedzia, który witał gości

przy wejściu.

- Gdzie się wszyscy podziali? - spytał Qwilleran.

- Jest wcześnie. Koło południa zjawi się ze czterech starych

bywalców. Co ci nalać? - automatycznie sięgnął po wodę squunk z

lodem.

- Zwiedzam okolicę, zanim spadnie śnieg. Jakiej zimy się

spodziewasz?

- Dużo śniegu, ale wczesne odwilże. Czytałem w gazecie, że

byłeś w Szkocji. Jak ci się tam podobało?

- Sympatyczny kraj, przypomina mi Brrr. Dużo żeglowałeś w

tym roku?

- Nie tyle, ile bym chciał. Biznes szedł mi gładko, nie było

czasu.

- Jeśli będziecie tak promować turystykę, to pożegnacie się z

żaglami, ale wtedy będzie was stać na wyjazd zimą na Florydę.

- To nie dla mnie. Lubię tutejsze zimy. Mam psi zaprzęg.

background image

- Dużo tu przychodzi przyjezdnych?

- Tak, kilku zawsze się trafi.

- Natknąłeś się na gościa z Massachusetts, nazywa się Charles

Martin, nosi brodę podobną do twojej? Jeździ kasztanowym wozem.

- Był tu jeden brodacz. Próbował sprzedać aparaty i zegarki

moim klientom, na pewno kradzione. Wyrzuciłem go za drzwi -

odpowiedział Gary.

Inni właściciele barów przekazali Qwilleranowi podobne

informacje. Nikt nie słyszał o Charlesie Martinie. Qwilleran odwiedził

Sawdust City, North Kennebeck, Chipmunk, Trawnto i Wildcat. Tego

dnia wypił dużo wody squunk.

Po powrocie oddał zastępczy wóz i odebrał Polly z biblioteki.

Poszli razem na kolację. Osiem godzin spędzonych w realnym świecie

systemu dziesiętnego Deweya pozwoliło jej się pozbierać po

wczorajszej nocy, ale nie po wczorajszej kolacji. Wszystko, na co

miała ochotę, to prosta sałatka i babeczka z otrębów.

- Co robiłeś cały dzień? - spytała, kiedy usiedli przy wysokim

stole w jadłodajni „Lois's Luncheonette”.

- Jeździłem po okolicy. Szukałem tematów do mojej kolumny.

To był idealny dzień na wyjście z domu. Pani Fulgrove przyszła

posprzątać dom i ponarzekać na kocią sierść. Dopłacam jej za kocie

włosy, ale ona nie przestała narzekać.

- Sprawdziłam etymologię nazwy Scotland Yard. W dwunastym

wieku był w Londynie pałac, w którym odwiedzano szkockich

królów. W późniejszych czasach został siedzibą tajnych służb.

background image

- Polly, jesteś jedyną osobą, jaką znam, której udaje się

wygrzebać wszystkie informacje.

- Na tym polega praca bibliotekarza - odpowiedziała z

zawodową dumą. - A przy okazji, dzwonił Gippel. Mówił, że

dostawca przysłał złą część, więc nie będę miała samochodu do

piątku.

- Masz pełnoetatowego kierowcę ochotnika, nie ma problemu.

Jednocześnie myślał: jeśli w jej garażu nie ma żadnego

samochodu, to bandyta będzie czekał, aż Polly podjedzie. Policja

mogłaby zastawić pułapkę. Zapamiętał, żeby pomówić o tym, z

Brodiem.

Odwożąc Polly do domu, zauważył, że ciężarówki nadal

wywożą meble z domu Goodwinterów. Został u Polly tylko na

kawałek ciasta i wrócił do składu nakarmić koty.

Drobiazgowo skrupulatna pani Fulgrove odjeżdżała właśnie

sprzed domu, kiedy Qwilleran podjeżdżał. Pomachał jej ręką.

Zmarszczona twarz kobiety dawała mu jasno do zrozumienia, że

pracowała dłużej, niż założyła, z powodu ogromnej ilości kociej

sierści, która była „dosłownie wszędzie”.

Wszedł tylnym wejściem. Spodziewał się, że powita go tupot

kocich łap i machanie ogonów, ale koty nie wyszły na powitanie.

Poszedł do kuchni, żeby zostawić kluczyki od samochodu, ale ze

zdziwieniem zobaczył, że szuflada, w której je przechowywał, jest

otwarta. Szpara była wystarczająco duża, żeby mała kocia łapka

mogła pochwycić i wyciągnąć małego, aksamitnego misia.

background image

- Ho, ho! - powiedział Qwilleran i ruszył na poszukiwania

Tiny’ego Tima.

Jedyne, co znalazł, to osłabione ze zmęczenia zwierzęta

rozłożone na dywanie przed sofą. Robiły wrażenie zbyt słabych, żeby

wskoczyć nawet na poduszki. Leżały rozciągnięte na bokach, oczy

miały otwarte, ale nieobecne, ogony płasko na podłodze. Dotknął ich.

Nosy miały ciepłe i ciepłe futerka.

Zadzwonił do kliniki dla zwierząt, ale była zamknięta.

Zaniepokojony wykręcił numer Lori Bamby, która wiedziała o kotach

prawie wszystko.

- W czym jest problem, Qwill? - zapytała, odpowiadając tym

samym na zdenerwowanie w jego głosie.

- Koty są chore. Wydaje mi się, że coś zjadły. Co mam robić?

Gabinet weterynaryjny jest zamknięty. Nie powinny mieć płukania

żołądków?

- Wiesz, co mogły zjeść?

- Wypchaną zabawkę, nie większą od myszy. Była w szufladzie

kuchennej i myślę, że pani Fulgrove zostawiła ją otwartą.

- Czy to była waleriana?

- Nie, miniaturowy miś pluszowy. Zachowują się, jakby były

naćpane. Ich sierść jest rozgrzana do czerwoności.

- Nie panikuj, Qwill. Czy pani Fulgrove włączała pranie?

- Zawsze pierze ręczniki i pościel.

background image

- No to pewnie spały na suszarce, aż się prawie nie ugotowały.

Nasze cały czas to robią, wszystkie pięć, i cały dom pachnie

rozgrzanym kocim futerkiem.

- Uważasz, że nie zjadły misia?

- Mogły go żuć i trochę połknąć, ale w takim razie zwrócą go.

Na twoim miejscu nie martwiłabym się.

- Dzięki, Lori, to duża ulga. Czy Nick jest w domu? Chciałbym

zamienić z nim dwa słowa.

Kiedy jej mąż podszedł do telefonu, Qwilleran zrelacjonował mu

przygodę z brodaczem i swoją wyprawę po okolicy.

- Żaden z właścicieli barów nie słyszał nazwiska Charles Martin,

więc pewnie nie podaje prawdziwego nazwiska, jeśli w ogóle jakieś

podaje. To mało towarzyski chłopak. Tak czy inaczej ciekawe, gdzie

się ukrywa.

- Ja nadal stawiałbym na Shantytown - powiedział Nick. - Każdy

może się tam zadekować. Jeśli podejrzewa, że policja go szuka, mógł

ukryć się w jednej z opuszczonych kopalni. Może parkować

samochód w budynku kopalni i nikt go nigdy nie wyśledzi.

- W porządku, będziemy w kontakcie. Czy będziecie chcieli

wybrać się na premierę Makbeta? Zostawię w kasie dwa bilety na

wasze nazwisko.

- Wiem, że Lori chętnie by poszła. Ja nie wiem zbyt dużo o

Szekspirze, ale chyba spróbuję.

- Makbet ci się spodoba, jest tam dużo przemocy.

- Nie mów mi o przemocy, mam jej dosyć w pracy.

background image

Chwilę potem Qwilleran zadzwonił do Juniora Goodwintera.

- Zostawiłeś wiadomość na mojej sekretarce. Coś się stało?

- Mam dla ciebie wieści. Babcia Gage przyjechała z Florydy,

przepisuje na mnie dom. Czy nadal jesteś zainteresowany?

- Na sto procent. - Teraz Qwilleran był przekonany, że powinien

mieszkać blisko Polly.

- Ma podziemną salę balową - powiedział Junior, żeby osłodzić

Qwilleranowi transakcję.

- Tego właśnie potrzebowałem! Czy mógłbym wprowadzić się,

zanim spadnie śnieg?

- Tak, kiedy tylko dostanę papiery.

- Dobrze. Czy ty i Jody idziecie na premierę?

- Nie przegapilibyśmy tej okazji.

Zanim Qwilleran zdążył przebrać się w dres, zanim nawet

otworzył zamiejscowe gazety, koty zaczęły wracać do życia. Ziewały,

przeciągały się, wylizywały swoje futerko, lizały się nawzajem i w

końcu dały mu do zrozumienia, że są głodne.

- Wy podłe dranie! Przestraszyłyście mnie! Co zrobiłyście z

Tinym Timem? - dopytywał się.

Koty ignorowały go. Poszły na miejsce, gdzie wydawał im

posiłki, i wpatrywały się w puste talerzyki.

Podczas gdy Qwilleran przygotowywał jedzenie, z gardła Koko

wydobył się głośny i złowrogi skowyt. Kot wskoczył na blat

kuchenny i przez okno wpatrywał się w ciemny las. Wsparty na

background image

tylnych nogach, wyciągnięty jak struna, był zbitą masą mięśni i futra.

Jego ogon przybrał kształt znaku zapytania.

- Co tam jest, stary druhu? Co widzisz? - spytał Qwilleran.

Między drzewami mignęły mu światła samochodu, który zbliżał

się wolno od strony parkingu teatralnego. Qwilleran spojrzał na

zegarek, powinna się właśnie kończyć próba. To pewnie Dwight chce

wpaść na krótką, poufną pogawędkę. Tylko dlaczego Koko jest tak

wrogo nastawiony? Nie miał obiekcji wobec Dwighta poprzednim

razem. Nie pierwszy raz Koko widzi tajemnicze, falujące światła.

Qwilleran włączył światła przed domem.

- Och, nie! Koko, miałeś rację!

Reflektory oświetliły smukły, srebrny samochód sportowy, z

którego wysiadła Melinda. Wyszedł jej na spotkanie, nie żeby pokazać

swoją gościnność, ale żeby pokierować ją do głównego wejścia. Jeśli

będzie się upierała, żeby zostać, chciał, by to spotkanie miało

charakter oficjalny. Podszedł do niej i czekał, aż się odezwie. Opasał

się ramionami gotowy na odparcie jej zwykłego, zuchwałego

powitania. Zadziwiła go.

- Cześć, Qwill - odezwała się przyjaźnie. - Właśnie

skończyliśmy naszą pierwszą próbę w kostiumach. Dwight powiedział

mi o twojej szopie, nie mogłam się powstrzymać od przyjścia, bardzo

chciałabym ją zobaczyć.

- Podejdź od frontu i zrób wielkie wejście - powiedział chłodno.

To szopa była wielka, nie jego gość. Melinda miała na sobie

typowy strój na próby: wytarte spodnie i wypłowiały podkoszulek. Na

background image

ramiona zarzuciła wyciągnięty sweter. Jej perfumy wypełniły nocne

powietrze.

- Pamiętam ten sad, kiedy byliśmy dziećmi - powiedziała. -

Razem z bratem jeździliśmy tą dróżką, szukając jabłek, ale były

zawsze robaczywe. Tata powtarzał nam, żebyśmy nie chodzili do

szopy. Była pełna nietoperzy i szczurów.

Przed wejściem Qwilleran sięgnął do środka i naciskając jeden

włącznik, oświetlił od góry całe wnętrze reflektorkami, które

wydobyły całą teatralność starego budynku, jego oryginalne galerie i

kładki.

- Oooooch! - wykrzyknęła, jak to czynili przed nią inni goście

Qwillerana.

Qwilleran zorientował się, że koty uciekły na górę, nie czekając

nawet na jedzenie.

- Możesz wydawać tu wielkie przyjęcia.

- Nie jestem zaciętym imprezowiczem. Po prostu lubię

przestrzeń, a kotom podobają się kładki. - Starał się, żeby to, co mówi,

brzmiało głupio i nudno.

- Gdzie są twoje maleństwa?

- Prawdopodobnie na jednej z galerii. - Nie zrobił żadnego gestu,

który zachęciłby ją do obejrzenia reszty mieszkania.

Melinda była nienaturalnie uprzejma. Nie było śladu po

odważnych, dowcipnych zaczepkach.

- Zasłony są cudowne! To był twój pomysł?

background image

- Nie, Fran Brodie zaprojektowała całe umeblowanie... Napijesz

się... szklankę jabłecznika?

- Brzmi nieźle.

Rzuciła torebkę na podłogę, a sweter położyła na krześle. Sama

zwinęła się na sofie. Kiedy wrócił z tacą, powiedziała:

- Qwill, chciałam ci podziękować, że kupiłeś obrazy mojego

taty.

- Nie mi dziękuj. Fundacja K kupiła je na wystawę.

- Ale to ty musiałeś podsunąć im ten pomysł. Po sto dolarów za

sztukę - całość kosztowała sto jeden tysięcy pięćset dolarów. Foxy

Fred sprzedałby je po tysiąc dolarów.

- To był pomysł Mildred Hanstable, jest artystką i to ona

dostrzegła ich wartość.

Rozmowa nie kleiła się. Qwilleran mógł ją ożywić, zadając

pytania o sztukę, klinikę, o jej życie w Bostonie, o wyprzedaż. Mógł

się zdobyć na pewien stopień życzliwości, ale to by tylko przedłużyło

jej wizytę, a miał nadzieję, że wyjdzie po jednej szklance jabłecznika.

Była zbyt miła, podejrzewał, jaki może mieć motyw.

- Przepraszam, że cię niepokoiłam moim telefonem w zeszłym

tygodniu. Byłam zalana. Przebacz mi.

- Oczywiście - odpowiedział. Co innego mógłby powiedzieć.

- Czy kiedykolwiek myślisz o naszych dawnych dobrych

czasach? Pamiętam tę szaloną kolację w „Otto's Tasty Eat’s” i piknik

na podłodze w moim mieszkaniu, kiedy jedyny mebel, jaki tam stał, to

background image

było łóżko... I oficjalne przyjęcie z odźwiernym i muzykami. Co się

stało z tą miłą panią Cobb?

- Umarła.

- Znajomość z tobą była najlepszą rzeczą, jaka mi się w życiu

przydarzyła. Mówię szczerze. Wielka szkoda, że trwała tak krótko -

popatrzyła na niego poważnie. - Uważałam, że jesteś dla mnie

idealnym mężczyzną, i nadal tak uważam.

Żałobny wyraz na twarzy Qwillerana był nieprzejednany, kiedy

przypomniał sobie mądrą radę swojej matki. Kiedy nie masz nic do

powiedzenia, nie mów nic. Milczał świadomie, przyglądając się

oprawionym drukom przedstawiającym zwierzęta, a Melinda

wpatrywała się w swoją szklankę jabłecznika. W końcu Qwilleran

zapytał:

- Jak dzisiaj poszła próba?

Wyrwał Melindę z zamyślenia.

- Dwight powiedział, że wystarczająco źle, żeby gwarantować

sukces na premierze. Będziesz?

- Tak. Zawsze zabieram na premierę grupę przyjaciół.

- Przyjdziesz po przedstawieniu za kulisy?

- Niestety, recenzuję sztukę dla gazety, będę pędzić do mojej

maszyny do pisania.

Omiotła szopę spojrzeniem.

- Dlaczego koty nie przychodzą? Bardzo chciałabym je

zobaczyć, zanim wyjdę. Zawsze lubiłam małą Yum Yum. - O ile

background image

Qwilleran sobie przypominał, obie ignorowały się wzajemnie. - Koko

wydawał mi się bardzo sprytny, chociaż chyba mnie nie lubił.

Wkrótce Qwilleran wyczuł, że jej wizyta zbliża się do końca,

więc żeby go przyspieszyć, wezwał koty.

- Smakołyk! - zawołał w kierunku wyższych kondygnacji. Dał

się słyszeć tupot ośmiu kocich łapek i dwa futrzane ciała rzuciły się na

łeb na szyję w dół rampy.

- Słowo na „s” zawsze skutkuje, ale muszę im coś dać, inaczej

strategia przestanie działać. Przepraszam cię na chwilę.

Wykorzystała tę okazję, żeby pokręcić się po parterze. Pytała o

starą walizkę na maszynę do pisania, która wisiała nad jego biurkiem,

dziwiła się liczbie szkockich nagrań, opatrzonych naklejkami „dzień

pierwszy”, „dzień drugi”, i tak dalej.

- Chciałabym ich kiedyś posłuchać. Twoja kuchnia jest

olbrzymia! Nauczyłeś się gotować, Qwill?

- Nie - odpowiedział, nie udzielając dodatkowych wyjaśnień.

- Ja jestem całkiem niezłą kucharką. Moja specjalność to ryba po

syczuańsku z nerkowcami smażona na głębokim tłuszczu.

Koko wylizał ponad połowę swojej kolacji i opuścił kuchnię z

pewnością kogoś, kto dokładnie wie, gdzie się ma udać i dlaczego.

Yum Yum ociągała się jednak i pozwoliła się wziąć na ręce.

- Spójrz na jej cudowne oczy! Czy nie jest kochana?

- Tak, to miły kot.

background image

- Cóż, myślę, że będzie lepiej, jeśli już pójdę. Mam jutro

pacjentów od rana do wieczora. Zaczynam o siódmej w szpitalu. A

wieczorem jest próba generalna.

- Jedź ostrożnie!

Podniosła swoją torebkę i rozejrzała się za swetrem.

- A co to jest? - jej twarz zmarszczyła się z obrzydzenia.

Sweter pokryty był czymś brązowym i oślizgłym.

- Przepraszam za to - powiedział Qwilleran, delikatnie sprzątając

strawione resztki Tiny'ego Tima. - Koko chciał ci podarować prezent

na odchodne. To jego ulubiona zabawka.

Szarmancko odprowadził swojego gościa do samochodu.

- Połamania kości w środę wieczorem!

Patrzył, jak srebrny wóz oddala się w lesie, i wrócił do środka.

Koko siedział na stoliku kawowym, był z siebie wyraźnie dumny.

Była to jedna z takich chwil, kiedy jego wąsy układały się w

uśmiechu.

- Jesteś impertynenckim łobuzem! - powiedział mu Qwilleran z

uwielbieniem. - A teraz powiedz mi, po co ona tu przyszła?

- Yow! - powiedział Koko. Qwilleran skubał wąsy.

- Nie przyszła po to, żeby zobaczyć szopę... nie po to, żeby

zobaczyć ciebie... nie po to, żeby porozmawiać o dawnych czasach.

Jaki był jej cel?

background image

Rozdział szesnasty

Następnego ranka, po niespodziewanej wizycie Melindy,

Qwilleran odwoził Polly do pracy.

- Wczoraj ciężarówki krążyły po naszej ulicy do późna

wieczorem, ale dzięki Bogu ostateczny termin jest do dzisiaj. To było

wykańczające. Bootsie jest bardzo niepocieszony - powiedziała.

Qwilleran zostawił ją pod biblioteką i pojechał dalej, na

komisariat, żeby sprawdzić, czy aresztowali podejrzanego z

Goodwinter Boulevard. Tego ranka spokojne zazwyczaj biura policji

buzowały od wytężonej pracy. Telefony się urywały, komputer

wyrabiał nadgodziny. Oficerowie wchodzili tylko po to, żeby odebrać

rozkazy i wybiec na patrol. Między kolejnymi rozmowami Brodie

odesłał ręką Qwillerana:

- Porozmawiamy później.

Nieprzyzwyczajony do tego, żeby odsyłano go z kwitkiem,

Qwilleran wycofał się z komisariatu i skierował do redakcji „Moose

County coś tam”.

Nawet w sennym zazwyczaj dziale miejskim wyczuwało się

podniecenie, towarzyszące niezwykłym wiadomościom.

background image

- Co się stało na komisariacie? - spytał naczelnego.

- To cię zwali z nóg - zapowiedział Junior. - Roger wrócił

właśnie z kwatery głównej. Widziałeś te ciężarówki wywożące meble

z wyprzedaży? Jedna z nich zaparkowała pod domem Grace Utley i

wyprzątnęła z jej domu wszystkie misie. Wykorzystali wyprzedaż

jako przykrywkę. Wygląda to na robotę profesjonalistów z Nizin.

Niedźwiadki lecą teraz pewnie do Kalifornii.

- Gdzie były siostry?

- Nadal w Minneapolis.

- Miały strażnika. Gdzie on wtedy był?

- Zastraszony bronią i związany. Jego żona odwiedzała

krewnych w Kennebeck, wróciła późno. Znalazła go związanego i

zakneblowanego. Ciekawe, jak przetransportowali tysiąc osiemset

sześćdziesiąt dwa misie.

- Załadowali je do toreb na liście, tych dużych, czarnych

plastikowych toreb, tak mówi strażnik.

- Zastanawiam się, czy wzięli Theodore'a. Był wart

osiemdziesiąt tysięcy. Siostry zabrały na pewno Ulissesa i Ignace'a ze

sobą. Czy to nie wygląda na miejscową robotę, Junior? Przepytałbym

strażnika. Sprawdzę, czy lokalne supermarkety nie sprzedały większej

liczby dużych worków w ciągu ostatnich dni. Rozmawiałeś z Grace

Utley?

- Roger znalazł ją w Minneapolis. Jest wściekła, jej siostra jest

pod opieką lekarza. Nie wracają. Mają zamiar tam zostać. Sprzedają

background image

dom. Przybędzie nam kolejna nawiedzona chałupa. Powinni zmienić

nazwę ulicy na Halloween Boulevard.

We wtorkowym wydaniu ukazała się krótka notatka poświęcona

kradzieży, zakończona jak zwykle zdaniem „Śledztwo w toku”. Przez

cały wtorek i środę Qwilleran, jeśli nie woził Polly i nie pomagał w

kasie, to pisał tekst do swojej kolumny. Wszystkie bilety na premierę

zostały sprzedane i w całym Pickax wyczuwało się gorączkowe

oczekiwanie. Każdy, kto sam nie grał w sztuce, znał kogoś, kto w niej

występował. Nabywcy biletów, każdy na swój sposób, komentowali

to niezwykłe wydarzenie: Doktor Melinda gra żeńską rolę

pierwszoplanową... Reżyser jest nowy w mieście, nieżonaty... Ten

zabawny Derek Cuttlebrink też tam gra...

Wreszcie nadszedł wieczór i Qwilleran zabrał Polly do teatru.

- Wydaje mi się, że spodoba nam się to, co Dwight zrobił z

Makbetem. Po pierwsze, wyciął tę cholernie długą scenę z Hekate.

- Dobre posunięcie - zgodziła się Polly. - Zresztą i tak nie napisał

jej Szekspir.

Podekscytowani, odświętnie ubrani mieszkańcy Pickax

gromadzili się pod markizami przed wejściem do teatru i tłoczyli się w

lobby, gdzie rozwieszono wystawę zdjęć z wycieczki „Śladami

Ślicznego Księcia”. Jak na takie małe miasto była to niezwykła

okazja, którą wykorzystano do zaprezentowania najlepszych strojów.

Polly włożyła swoją wieczorową suknię i perły, Qwilleran włożył

garnitur.

background image

Kiedy zajęli swoje miejsca w piątym rzędzie przy przejściu,

rodzina Jennifer Olson już tam była, cała dziesiątka. Babcia Olson

machała swoim programem na widzów zajmujących sąsiednie

miejsca, informując wszystkich, że jej wnuczka gra w przedstawieniu.

Powoli wygaszono światła i po chwili ciszy, kiedy wszyscy

wstrzymali oddech, tajemnicze dźwięki fujarki wypełniły teatr. Nie

była to melodia, tylko przerażające dźwięki z innego świata.

- Aż ciarki przechodzą - szepnęła Polly.

Przy akompaniamencie grzmotów i błyskawic trzy pokraczne

szare postacie wślizgnęły się na scenę. Zgięte wpół, skrzeczącymi

głosami rozpoczęły:

- Rychłoż się zejdziem znów przy blasku błyskawic i piorunów

trzasku? - Jedna wyglądała jak kot, a druga jak płaz. - Szpetność

upięknia, piękność szpeci!

Widzowie poddali się nastrojowi i historii, która od sceny

wejścia króla i jego synów miała ich poprowadzić ku tragedii

Makbeta. Wysłuchali raportu krwawiącego kapitana, a potem dźwięki

fujarki zmroziły publiczność i na scenę wróciły trzy wiedźmy,

świętujące przy uderzeniach bębnów sukces swoich knowań.

- Trąba brzmi, puzon dmie: Makbet, Makbet zbliża się! Przez

rzędy przebiegł szmer zachwytu, kiedy Larry wyszedł przed

publiczność, wołając wielkim głosem:

- Cóż to za dzień brzydki i piękny zarazem!

Dwie sceny później przed publicznością stanęła Melinda jako

Lady Makbet. Jej kostium wzbudził sensację: zwiewne szaty

background image

wyglądające jak futro i ozdobiony klejnotami welon. Jednak kiedy

rozpoczęła swój monolog, Qwilleran i Polly wymienili krótkie

spojrzenia. W jej interpretacji brakowało energii i mocy. Mimo to akt

pierwszy trzymał publiczność w ogromnym napięciu. Ludzie

wstrzymywali oddechy, kiedy Makbet mordował króla. Zastygali w

bezruchu na dźwięk dzwonów i widok zakrwawionych sztyletów.

Była też chwila komicznego odprężenia, kiedy Derek Cuttlebrink,

skurczony i zgięty w artretyczną pozę starego odźwiernego, wygłaszał

swoją kwestię:

- Stuk, stuk, stuk, kto tam?

To właśnie szef od francuskich frytek był głównym tematem

rozmów podczas przerwy.

Kiedy Qwilleran rozmawiał z Comptonami, Lyle zauważył:

- Wydaje mi się, że można by pociąć Makbeta na hasła do

naklejek na zderzaki: „Co się raz stało, to się nie odstanie!... „,

„Zgaśnij, wątłe światło... „, „Złóż się, Macduffie!”

- Qwill, jak ci się podobała Melinda? - spytała Lisa. - Według

mnie przynudza!

Jej mąż zgodził się.

- Scena z lunatykowaniem jest w akcie drugim, ona zagrała ją w

pierwszym.

Większość widzów w oczekiwaniu na dzwonek, nakazujący

powrót na miejsca, rozmawiała o zupełnie innych rzeczach, jak to

bywa w małomiasteczkowej wspólnocie.

background image

- Hej, co myślicie o kradzieży pluszowych misiów?... Wszyscy

na Goodwinter Boulevard odetchnęli po wyprzedaży!

Byli tam też Nick i Lori Bamba. Nick szepnął coś na ucho

Qwilleranowi, co ten przypomniał sobie odrobinę później.

W drugim akcie dziwna muzyka towarzyszyła tańcowi wiedźm

wokół kotła.

- Trzykroć miauknął kot pręgowany!

Makbet, nękany przez nieznane choroby i nawiedzany przez

duchy, traci zmysły. Lady Makbet lunatykuje prześladowana przez

wizję zakrwawionych dłoni.

- Precz, przeklęta plamo! Precz, mówię!

Sytuacja się pogarsza, kiedy ich zamek zostaje otoczony przez

tysięczną armię.

Qwilleran wyczekiwał swojej ulubionej frazy: „Ciągle to jutro,

jutro i znów jutro wije się w ciasnym kółku od dnia do dnia”. Ale

jednocześnie czuł się niespokojny. Patrzył na scenę, ale niczego nie

widział. Zza sceny dobiegł go przeszywający kobiecy krzyk. Uderzył

się ręką po wąsach i prawie wstał z krzesła.

- Powiedz Archowi, żeby odwiózł cię do domu - szepnął Polly.

Chwilę później szedł szybkim krokiem w stronę wyjścia.

Na scenie Makbet wypowiadał słowa:

- Co znaczyły te krzyki?

A Seyton odpowiadał:

- Panie, królowa umarła.

background image

Qwilleran nie słyszał już tych zdań, biegł przez parking do

swojego samochodu. Ruszył przez las do szopy. Kiedy podjeżdżał, w

oddali mignęły mu czerwone światła oddalającego się przez sad

samochodu. Automatyczne światła przed szopą i w środku były

włączone. Oświetlił reflektorami samochodu tylne wejście i zobaczył,

że szyba w drzwiach jest wybita. Wyskoczył z auta i rzucił się pędem

do kuchni. Pierwsza rzecz, jaką zobaczył, to była krew na terakocie.

- Koko! - krzyknął.

Kot siedział na szczycie lodówki, systematycznie wylizując łapy

i szeroko rozstawione palce. Przez chwilę Qwilleran myślał, że Koko

zaatakował napastnika i wypłoszył go. Na podłodze było jednak za

dużo krwi na zwykłe podrapania kocim pazurem. Bardziej

prawdopodobne było to, że włamywacz pokaleczył się zbitym szkłem.

Wezwał policję z kuchennego telefonu. Patrol zjawił się natychmiast.

Za nim nadjechała policja stanowa. Włamanie w domu Qwillerana

miało wysoki priorytet.

Do przyjazdu policji oszacował straty: wybita szyba, sforsowane

drzwi, brak dwóch przedmiotów.

- Jeden to radiomagnetofon, drugi - zestaw kaset z nagraniami ze

Szkocji i wywiady przeprowadzone w Moose County. Kasety nie

przedstawiają żadnej wartości, chyba że komuś zależało na treści

nagrań, co jest mało prawdopodobne - relacjonował oficerowi,

zastanawiając się jednocześnie, czy tak jest w rzeczywistości.

- Pewnie myśleli, że to muzyka country albo rock. Kasety są dla

tych dzieciaków jak cukierki - powiedział jeden z policjantów.

background image

- Myśli pan, że to był jakiś nieletni? - spytał Qwilleran. - To się

zdarzyło tuż przed moim powrotem do domu. Widziałem samochód

odjeżdżający przez sad w stronę Trevelyan. Albo im przeszkodziłem,

albo znaleźli to, czego szukali. Sprzęt stał na moim biurku, widać go

było z okna. Światła wewnątrz zapalają się automatycznie o

zmierzchu.

- Wychodząc, powinien pan spuszczać rolety - poradził oficer. -

Jest tu sporo łakomych kąsków dla złodziei.

- Chyba ma pan rację. Co się dzieje z Pickax?... Drobne

kradzieże... profesjonalne włamania... Napaści.

- Miasto się rozrasta, przyjeżdżają nowi ludzie. W zeszłym

tygodniu byliśmy w telewizji.

Koko obserwował policjantów ze stoickim spokojem ze szczytu

lodówki. Jeden z nich, czując na plecach czyjś wzrok, odwrócił się

nagle i spytał:

- Czy to jest ten kot, o którym Brodie ciągle mówi?

Jak tylko policjanci wyszli po wstępnych oględzinach,

zachowanie Koko uległo nagłej zmianie. Kot wydał z siebie głośny

skowyt z dna żołądka, który zakończył się wysokim piskiem.

- Na miłość boską! O co chodzi? - wykrztusił z siebie Qwilleran,

ale już wiedział. - Gdzie jest Yum Yum?

Miała dziesiątki sekretnych miejsc, w których mogła zniknąć jak

za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, kiedy tylko obcy pojawiali się

w domu.

background image

- Smakołyk! - krzyczał Qwilleran, a potem nasłuchiwał miękkich

stąpnięć, które zapowiadały nadejście kotki. Panowała jednak głucha

cisza.

- Smakołyk! - jego głos odbijał się echem między galeriami i

kładkami, ale nie było najmniejszego skrzypnięcia ani odgłosu

kroków. Nawet Koko ignorował słowo na „s”, któremu dotąd nie

potrafił się oprzeć. Siedział na lodówce jak skamieniały.

Qwilleran zrzucił płaszcz i rozwiązał krawat. Wyciągnął ze

schowka mocną latarkę i wyruszył na poszukiwania. Przeszukał każdą

znaną mu kryjówkę, sprawdził nad i pod meblami, na wszystkich

kładkach i belkach, w każdej szufladzie i szafie... wszystko to, cały

czas nawołując ją po imieniu.

Nie widział świateł pojazdu zbliżającego się do składu od strony

lasu, ale usłyszał stukanie w to, co zostało z drzwi wejściowych.

Wyglądając znad poręczy galerii, zobaczył Nicka i Lori zaglądających

pytająco do kuchni.

- Czy to krew? - zapytał Nick.

- Co się stało Koko? - pytała Lori.

Kiedy Qwilleran z latarką w ręku schodził w dół po rampie,

Nick zawołał do niego:

- Złapałem wezwanie na moim radiu, kiedy wyszliśmy z teatru.

Jak źle to wygląda?

Qwilleran ledwo mógł zmusić się do powiedzenia, co myśli.

- Wygląda to tak, że... chyba ukradli Yum Yum.

- Ukradli Yum Yum?! - powtórzyli chórem.

background image

- Była tu policja, zgłosiłem kradzież magnetofonu i kaset. Nie

wiedziałem, że jej nie ma. Szukałem już wszędzie. Jestem pewien, że

jej nie ma. Panuje tu taka pustka jak wtedy, kiedy jej nie ma.

Podniósł z ziemi pilnik i przełamał go na pół.

- Koko wie, że stało się coś okropnego. On wie, że ona zniknęła.

- Dlaczego mieliby ją zabrać? - zastanawiała się Lori.

Nad tym Qwilleran wolał nie rozmyślać. Chodził bez celu tam i

z powrotem, uderzając palcami po wąsach. Nick podszedł do telefonu.

- Zadzwonię jeszcze raz na policję.

Qwilleran i Koko, który nadal siedział na lodówce, popatrzyli na

siebie.

- Jedną chwilę, Nick. W teatrze powiedziałeś mi, że dzisiaj znów

widziałeś tego faceta z Goodwinter Boulevard.

- Tak. Jego samochód był zaparkowany przy „Dimsdale Bistro”,

więc wszedłem do środka i usiadłem przy barze obok tego brodatego

faceta. Kucharz nazwał go Chuck. Próbowałem go zagadnąć o ryby i

bejsbol, ale nie odezwał się. Odniosłem wrażenie, że był na haju.

Jestem pewien, że pomieszkuje w Shantytown.

- Jedźmy tam - powiedział pod wpływem impulsu Qwilleran,

sięgając po marynarkę.

- Myślisz, że to on się tu włamał?

- Wszystko zaczyna się układać w jedną całość - przeczesał

energicznie wąsy opuszkami palców.

- Dobrze, weźmiemy mój samochód, ma wszystko, czego nam

potrzeba.

background image

- Lori, zaopiekuj się Koko - poprosił Qwilleran. - Zachowuje się

jak zombi.

Droga z Pickax była prosta, a Nick jechał szybko. Z

Ittibittiwassee Road skręcił w lewo w zalesione slumsy. Samochód

kołysał się na wyboistej drodze, która wiła się wśród drzew. Przednie

światła oświetlały rudery i zardzewiałe samochody.

- Jeśli nie znajdziemy jego samochodu tutaj, to spróbujemy z

drugiej strony, przy kopalni.

Na myśl o opuszczonej kopalni i wszystkim, co się z nią

wiązało, Qwilleran poczuł mdłości.

- Jest! Jest tam! - powiedział.

Nick wyłączył światła i zaparkował na kępie chwastów za

zdezelowaną ciężarówką.

- Jeśli to ten, którego szukamy, wezwę policję.

- Jak to rozegramy?

- Ja skłonię go, żeby otworzył, ty się schowasz do momentu,

kiedy nie postawię stopy na progu.

- Ja pójdę pierwszy.

- Nie, Qwill, twoje wąsy są zbyt charakterystyczne. Podaj mi

pistolet ze schowka. Wezmę go na wszelki wypadek.

- Uważaj na drzwi od samochodu - powiedział Qwilleran, kiedy

wysiadali w chwasty.

Kasztanowy wóz stał pod rozpadającą się przyczepą mieszkalną.

Przez małe okienko sączyło się światło. Grało radio. Dwaj mężczyźni

podeszli ostrożnie do okna. Przez otwór widać było część wnętrza. Na

background image

pryczy leżał brodaty mężczyzna, kompletnie ubrany, i pociągał piwo z

półlitrowej butelki. Mimo że był zarośnięty, widać było, że ma pocięte

czoło. Drugie rozcięcie, pokryte zaschłą krwią, szło od zapuchniętego

oka.

Qwilleran pomyślał, że facet nie mógł nabawić się tych ran w

zetknięciu z szybą, chyba że wyważał drzwi głową. Z całą pewnością

to były ślady kocich pazurów. Wyszeptał do Nicka:

- Widzę w środku mój magnetofon i kasety.

Posunęli się naprzód. Potem Nick zakołatał do drzwi i zawołał

przyjaznym głosem:

- Hej, Chuck! Mam burgery i piwo z baru.

Po chwili oczekiwania drzwi uchyliły się ostrożnie. Otworzyły

się na zewnątrz i Nick pokazał, na co go stać.

- Kurde, człowieku! Co ci się stało? Biłeś się czy co?

- Kim jesteś? - wymamrotał brodaty mężczyzna.

- Znasz mnie, jestem Harry z baru. - Obaj mężczyźni weszli do

środka, kiedy brodacz cofnął się niepewnie.

- Jesteście glinami!

- Do diabła, nie! Ja jestem Harry, nie pamiętasz mnie? A to mój

wuj Bob.

W zaśmieconej przyczepie panował ohydny smród. Pełno było

tam elektronicznego sprzętu, a na zlewie leżał srebrny scyzoryk.

- Co wy tu robicie?

- Chcemy cię tylko ostrzec, Chuck. Gliny siedzą ci na ogonie.

Musisz się stąd zmywać.

background image

- Gdzie jest piwo?

- Zapomnij o piwie, chłopie - powiedział Qwilleran z wujowską

troską. - Potrzebujesz lekarza... Harry, czy możemy go zabrać do

lekarza?... Tak, synu, możesz stracić oko, jeśli się go szybko nie

opatrzy. Gdzie się tak poraniłeś?

- Hmmm... w lesie - odpowiedział bezmyślnie.

- Musiał cię zaatakować ryś! Od czegoś takiego można dostać

zakażenia krwi! Musimy cię zawieźć do szpitala na zastrzyk, synu,

inaczej możesz umrzeć! Czy to był ryś?... A może to był kot? -

Qwilleran położył nacisk na ostatnie zdanie.

Ranny brodacz spojrzał na niego podejrzliwie. Qwilleran, który

wdychał cuchnące powietrze jak zawodowy nos, nagle schylił się i

zawołał:

- Smakołyk!

- Now! - zza drzwi do małego schowka dobył się przeszywający

uszy pisk.

Qwilleran otworzył drzwiczki, za którymi znajdowała się toaleta

wielkości szafki. Yum Yum siedziała niepewnie na brzegu. Była

mokra. Musiała wpaść do zardzewiałej muszli.

Qwilleran zerwał marynarkę i otulił nią kotkę, szepcząc jej do

ucha uspokajające słowa.

- Zabierz ją do samochodu - zwrócił się do Nicka. - Zostań z nią.

Wiesz, co masz robić. Ja chcę porozmawiać przez chwilę z Chuckiem.

background image

Yum Yum znała Nicka i mruczała spokojnie, kiedy wynosił ją z

przyczepy. Wychodząc, Nick wyjął broń z kieszeni i położył ją na

zlewie.

Podnosząc ostrożnie pistolet, Qwilleran odezwał się do

brodacza:

- Usiądź, synu. Wyglądasz na chorego. Trucizna przenika do

krwi. Chcę ci dać kilka rad, zanim przyjedzie tu policja. Będą ci

zadawać mnóstwo pytań, lepiej, żebyś miał gotowe odpowiedzi.

Brodacz usiadł na pryczy, był wyraźnie skołowany.

- Skąd masz te wszystkie radia i aparaty fotograficzne? - zaczął

Qwilleran. - Skąd masz ten scyzoryk? Co cię tu sprowadza z

Massachusetts? Czy znasz kogoś w Pickax? Czy masz tu wspólnika?

Dlaczego włamałeś się do mojego składu i zabrałeś mojego kota? Czy

myślałeś, że zapłacę dużo pieniędzy, żeby go odzyskać? Kto ci

powiedział, że mam cennego kota? Czy to był pomysł twojego

wspólnika? Jak się nazywałeś, zanim zmieniłeś nazwisko na Charles

Edward Martin?

Od strony lasu zbliżały się samochody na sygnale.

- Nadjeżdżają. Lepiej powiedz policji wszystko, co wiesz, albo

wpadniesz w tarapaty. Lepiej wydaj swojego wspólnika, bo inaczej ty

pójdziesz siedzieć, a jemu się upiecze. Już są... A teraz, jeśli nie masz

nic przeciwko temu, zabiorę ze sobą moje kasety i magnetofon.

W drodze do miasta Qwilleran przytulał mocno Yum Yum. Zza

odchylonej marynarki wystawał tylko jej nosek. Patrzyła na niego

pełnymi ufności oczami i kontemplowała jego wąsy.

background image

- Ten facet nie jest groźnym przestępcą. Ma instynkty

kryminalisty, ale ograniczone umiejętności - odezwał się Qwilleran.

- Jest kompletnie otumaniony - odparł Nick. - Od alkoholu albo

narkotyków, albo od obydwu naraz. Widziałem wielu takich. Jednego

tylko nie rozumiem. Jak mu się udało zabrać Yum Yum? Jest zawsze

taka nieufna wobec nieznajomych.

Qwilleran nie był jeszcze gotowy na opowiedzenie całej historii.

Nawet Nickowi. Powiedział tylko:

- Ona lubi brody. Poszłaby w ogień za wszystkim, co

przypomina szczotkę. Zdaje mi się, że początkowo miał zamiar

wykraść któregoś kota dla okupu. Kiedy ją zamknął w samochodzie,

wrócił po magnetofon, który widział na moim biurku. Wtedy Koko

skoczył na niego ze szczytu lodówki i podrapał go do krwi.

- Mmmmmmmmmmmmm - mruczała Yum Yum.

- Tak, kochanie, zaraz będziemy w domu i wykąpiemy cię.

- Skąd wiedziałeś, że jest w tej latrynie?

- W smrodzie, który tam panował, wyczułem znajomą nutę kota,

zdenerwowanego kota! Doskonale go znam! Wszędzie była kocia

sierść. Wyobrażam sobie, jak latała po tej przyczepie. Jak burza

śniegowa! Wreszcie znalazła schronienie w tym odrażającym

wychodku! Moje biedne maleństwo!

Przed wyjściem Lori wykąpała Yum Yum, a Qwilleran otulił ją

w ciepłe ręczniki. W tym czasie Nick zabił dziurę po wybitej szybie.

- Głupio mi, że trzymam was tak po nocy. Macie opiekunkę do

dzieci?

background image

- Mama Nicka nocuje u nas - powiedziała Lori. - Bogu niech

będą dzięki za teściowe!

- Skąd możesz być pewien, Qwill, że porywacz Yum Yum to

facet z Goodwinter Boulevard? - zapytał Nick.

- To przeczucie - Qwilleran pocierał wąsy pięścią.

Po ich wyjściu Qwilleran musiał nadal napisać recenzję do

czwartkowej gazety, ale syjamczyki potrzebowały pocieszenia, więc

dorzucił do kominka i zrobił kotom miejsce na kolanach. Obydwa

ulokowały się na jego nogach. Yum Yum zapadła się w nie ciężko,

opierając brodę na jego nadgarstku. Nawet Koko, który unikał

czułości, wtulił się w jego brzuch.

Dopiero wtedy Qwilleran mógł obiektywnie pomyśleć. Widział

już nagłówki z jutrzejszej gazety. „Potomek Goodwinterów

odnaleziony żywy, siedzi w areszcie”. Próbował sobie przypomnieć,

kiedy po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że facet z Goodwinter

Boulevard jest synem doktora Hala. To mogło brzmieć absurdalnie,

ale pudełko pilników, które ukradła Yum Yum, naprowadziło go na

ten trop. Ktoś mu powiedział, chyba Carol Lanspeak, że brat Melindy

nazywał się Phil Nick, co było dość częstym zestawieniem w książce

telefonicznej Pickax. Za każdym razem, kiedy znajdował na podłodze

porzucony pilnik, Qwilleranowi przychodził na myśl syn doktora,

który zginął w wypadku... Później staruszek w domu opieki opowładał

mu o miesięcznych wpłatach doktora Hala. Phil Nick nie był

pierwszym wygnańcem z Moose County. Miejscowi historycy pisali,

że wpływowe rodziny często wyprawiały niewygodnych krewnych do

background image

dalekich miast na Nizinach, żeby uniknąć zniesławienia rodzinnego

nazwiska. Co się tyczyło przelewów po śmierci Phila Nicka, to

Qwilleran potrafił podać kilka wyjaśnień, ale ostatecznie przyjął

najbardziej prawdopodobne: Phil Nick nadal żył. Kilka dni później

spotkał podejrzanego brodacza na rekonesansie u Goodwinterów,

gdzie przeglądał rodzinne pamiątki: stare płyty, świnkę skarbonkę,

scyzoryk doktora z jego monogramem, zdjęcie w srebrnej ramce.

Rozmawiając z nim, zdał sobie sprawę, że broda przykrywa wąską

twarz, którą w Moose County nazywano twarzą Goodwinterów.

Później Qwilleran próbował ustalić, kiedy po raz pierwszy

przyszło mu do głowy, że brodacz musi mieć wspólnika.

Facet mógł sam przeprowadzić proste akcje typu kradzież

scyzoryka. Urodził się w Moose County i dobrze wiedział, kiedy jest

najlepsza chwila na włamanie do domków letniskowych w Purple

Point. Nie był jednak wystarczająco sprytny, żeby w pojedynkę

zaplanować porwanie. Co więcej, po tylu latach spędzonych na

Nizinach, skąd mógłby wiedzieć o bogactwie Qwillerana i jego

związku z Polly? Skąd mógł wiedzieć o odnowionej szopie w sadzie i

obsesyjnej trosce Qwillerana o koty? A już z pewnością nie mógł

wiedzieć, że w środę wieczorem Qwilleran będzie w teatrze.

Odkrycie, że facet z Goodwinter Boulevard to zmartwychwstały

Phil Nick Goodwinter, było kluczem do wszystkich zagadek. Łącznie

z tą, co kasztanowy wóz robił na ekskluzywnym osiedlu Indian

Village. Stało się też jasne, dlaczego Melinda wpadła na towarzyską

background image

pogawędkę po poniedziałkowej próbie i dlaczego tak usilnie starała

się być miła.

Teraz Qwilleran wiedział już mniej więcej, co się wydarzyło.

Melinda wpadła, żeby wybadać sytuację, a on zagrał dokładnie tak,

jak tego chciała. Podzielił się z nią tajemniczym słowem na „s” i tym,

jak działa jego strategia. Ganił się w duszy za to, jakim był głupcem!

Pamiętał jej zainteresowanie szkockimi nagraniami, które Phil Nick

miał zabrać, tak na wszelki wypadek, gdyby zawierały obciążające ją

informacje.

Ogień w kominku wygasł. Qwilleran przeniósł pogrążone we

śnie syjamczyki do ich pokoju na poddaszu i napisał recenzję

Makbeta.

background image

Rozdział siedemnasty

Kiedy koty i reszta Pickax pogrążone były we śnie, Qwilleran

pisał swoją recenzję Makbeta. Chwalił Larry'ego i był miły dla

Melindy. Uprzejmość, jak się nauczył, była najlepszym środkiem

literackim w pisaniu krytyk teatralnych dla małych miasteczek. Aby

zachować pozory przyzwoitości, wyraził opinię, że wyświetlanie z

projektora obrazu sztyletu na tylną ścianę sceny, kiedy Makbet

wypowiada słowa: „Jestli to sztylet, co przed sobą widzę?”, było

niepotrzebną przesadą.

Był przekonany, że jego recenzja jest wystarczająco przychylna.

Położył się spać, nie zapominając nastawić budzika. Następnego ranka

miał odwieźć Polly do biblioteki. Mimo że brodacz z Goodwinter

Boulevard siedział w areszcie, to jej samochód nadal czekał w

warsztacie na nowy gaźnik.

- Martwiłam się twoim nagłym wyjściem - powiedziała, kiedy

się spotkali - ale Arch powiedział mi, że pracy krytyka towarzyszy

odrobina teatralności.

- Jest w tym ziarenko prawdy - odpowiedział wymijająco. -

Opowiem ci całą historię, kiedy oboje będziemy mieli więcej czasu.

background image

Tymczasem mam do ciebie prośbę. Chciałbym cię prosić o przysługę.

Tylko bez żadnych „ale”, „jeśli” i „może”. Nie zastanawiaj się teraz

dlaczego. Po prostu zrób to.

- Cóż - odpowiedziała, zastrzegając się: - Czy to aż takie

straszne?

- Poproś swoją szwagierkę, żeby rzuciła okiem na kartę Irmy w

rejestracji kliniki. Ciekawi mnie faktyczny stan jej serca i lekarstwa,

jakie brała.

- Jesteś jak pies, który dotąd węszy, aż dostanie kość. Nie jestem

pewna, czy to etyczne, ale poproszę ją w niedzielę po mszy.

- Zadzwoń do niej dzisiaj, weź ją na lunch do „Lois's

Lunchonette”. Na mój rachunek... Tylko nie jedzcie za dużo -

zażartował, żeby rozładować poważny wydźwięk jego prośby.

- Jestem powalona twoją hojnością.

- Wybierasz się na kobiecy wieczór? Zabiorę cię i potem

przyjadę po ciebie. Będziesz mi mogła zrelacjonować, co powiedziała.

Jeśli to nieetyczne, poproś, żeby i tak to zrobiła. Nikomu nie powiem.

- Zgłaszam protest, kochanie - westchnęła, wychodząc z

samochodu.

- Dobrego dnia! Mam nadzieję, że wydasz dużo nowych kart

bibliotecznych!

Z biblioteki pojechał do redakcji „Moose County coś tam”, gdzie

wszyscy z zapartym tchem czekali na jego recenzję. Arch Riker

wezwał go do swojego pokoju.

background image

- Człowieku, ale będzie z tego historia! - powiedział wydawca,

machając przed nim gotowym artykułem. - Jest złożony i czekamy

tylko, aż twojemu włamywaczowi postawią oficjalne zarzuty. Czy to

dlatego wybiegłeś wczoraj z teatru? Musisz mieć wszczepiony jakiś

alarm antywłamaniowy pod skórę! Czy może to Koko powiadomił cię

bezprzewodowym łączem mózgowym? - Riker nie przepuścił nigdy

okazji, żeby żartobliwie zakpić z nietypowych zdolności ulubieńca

Qwillerana, których nie był w stanie pojąć. Podał Qwilleranowi tekst.

WŁAMANIE DEMASKUJE OSZUSTWO GOODWINTERA

Podejrzany został oskarżony o włamanie do rezydencji Jamesa

Qwillerana w Pickax. Wydarzenie miało miejsce w środę w nocy i

zdemaskowało trwające sześć lat oszustwo. Podejrzany, Charles

Edward Martin z Charleston w Massachusetts, okazał się być Philem

Nickiem Goodwinterem, oficjalnie zmarłym w wypadku

samochodowym w New Jersey Turnpike, sześć lat temu. Zgodnie z

dokumentami wtedy właśnie jego nazwisko zostało oficjalnie

zmienione. Oskarżony jest synem zmarłego niedawno doktora

Halifaksa Goodwintera.

Przedmioty skradzione z rezydencji Qwillerana zostały

zwrócone. Rozmiary szkód nie są jeszcze znane. W posiadaniu

oskarżonego znajdowały się także przedmioty zidentyfikowane jako

skradzione z domków letniskowych w Purple Point w zeszłym

tygodniu. Całkowita wartość przedmiotów znalezionych w miejscu

background image

zamieszkania oskarżonego wyniosła siedem tysięcy pięćset dolarów.

Postawiono zarzuty kradzieży w sklepach i włóczęgostwa.

Oskarżony jest więźniem policji w szpitalu w Pickax, na okres

leczenia z ran, które odniósł w środę wieczorem podczas włamania.

Qwilleran, chcąc podrażnić Rikera, powiedział pogardliwie:

- Czy to wszystkie informacje, jakie udało wam się zebrać?

- Czy wiesz coś, o czym my nie wiemy?

- Mnóstwo! - odpowiedział Qwilleran, robiąc mądrą minę.

W drzwiach stanął Junior.

- No i jak ci się podoba mój nagłówek, Qwill? Przykro mi to

robić kuzynce Melindzie, ale to największa sprawa od czasów

VanBrooka. Próbowaliśmy się z nią skontaktować w sprawie

szczegółów, ale nie możemy jej znaleźć. Phil Nick już wcześniej był

notowany w policyjnych kartotekach, więc włamania jej nie zaskoczą.

Akurat, pomyślał Qwilleran.

- Obracał się w kręgu wandali z Chipmunk jeszcze w liceum. To

duża niespodzianka, że on żyje. Jego ojciec utrzymywał przez sześć

lat, że syn zginął w wypadku. Myślisz, że Melinda była jego

wspólniczką w tym oszustwie czy tylko naiwną ofiarą, jak my

wszyscy?

- Czy jest coś, co chciałbyś powiedzieć starym kumplom, Qwill?

- Jeszcze nie - nie miał najmniejszej ochoty zdradzać bolesnych

szczegółów porwania Yum Yum. Ze względu na tożsamość wspólnika

Phila Nicka musiał przemilczeć to, co wiedział o nim samym. - Do

background image

zobaczenia później! - pożegnał się, machając im nonszalancko, co

miało ich zbić z tropu. Chciał jak najszybciej zobaczyć się z

komendantem policji.

Brodie pozdrowił go, jak tylko stanął w progu komisariatu.

- Widzę, że znowu trafiłeś na łamy gazety!

- Powinieneś podziękować mi, że odwalam za ciebie robotę! -

odciął się Qwilleran.

- Jak go znalazłeś?

- Nick Bamba, który ma sokoli wzrok, wyśledził samochód

faceta z Goodwinter Boulevard w okolicach Dimsdale, wtedy już

wiedziałem, że to Phil Nick. Włamał się do mojego domu i porwał

kotkę.

- Co takiego? Nie zgłosiłeś nic podobnego!

- Nie wiedziałem jeszcze o tym, kiedy przyjechał patrol. Jak

tylko zorientowałem się, że jej nie ma, Nick i ja odszukaliśmy Phila w

Shantytown, odzyskaliśmy Yum Yum i wezwaliśmy was. Czy Phil

Nick podał nazwisko wspólnika?

Komendant spojrzał na niego nieprzychylnie.

- O tym też wiesz?

- To jasne, że musiał mieć wspólnika. Tylko Melinda się

nadawała. Zachowywała się irracjonalnie, odkąd wróciła z Bostonu.

Niektórzy podejrzewali, że to przez narkotyki.

- Cieszę się, że nasz dobry stary doktor nie dożył tej chwili. To

by go zabiło!

- Co zamierzasz z nią zrobić? - spytał Qwilleran.

background image

- To zależy od prokuratury... Jeśli chcesz znać moje zdanie, to w

żyłach jej matki płynęła zła krew.

- Przypuszczam, że nie mieliście problemów z uzyskaniem

informacji od Phila Nicka.

- Nie mieliśmy wcześniej bardziej udanej współpracy z

podejrzanym. Jego siostra wiedziała o wszystkim. Przez cały okres jej

pobytu w Bostonie utrzymywali ze sobą kontakt. Po śmierci doktora

nadal wysyłała Philowi pieniądze raz w miesiącu. Nie pojawił się na

pogrzebie ojca w lipcu, przyjechał dopiero zainkasować w gotówce

swoją część spadku. Kiedy to nie wyszło, Melinda podpowiedziała mu

inny sposób na szybkie wzbogacenie się. Należało tylko pozbyć się

pani Duncan.

A więc tak to wyglądało, z przerażeniem zdał sobie sprawę

Qwilleran. Nie porwanie, tylko morderstwo! Brodie spojrzał na niego

ze współczuciem.

- Usiądź, zrób sobie kawę.

Qwilleran skorzystał z propozycji.

- Melinda zawsze chciała wydać się za fortunę

Klingenschoenów. Prześladowała mnie całe lato, jechała za mną przez

pół Szkocji. W zeszłą niedzielę Phil o mało co nie dopadł Polly, wiesz

o tym. Następnego wieczoru Melinda zjawiła się u mnie po próbie.

Udawała niewiniątko, żadnej nachalności, wcielenie dobroci. Nie

mogłem jej przejrzeć. Teraz już wiem, o co jej chodziło. Spiskowała z

Philem Nickiem, chcieli porwać moje koty dla okupu! Ta kobieta

potrzebuje pomocy!

background image

Po wizycie u Brodiego Qwilleran zatrzymał się na chwilę w

aptece, żeby kupić kilka drobiazgów i porozmawiać z farmaceutą,

młodym i bardziej kontaktowym od tego, który siedział w dziale

realizującym recepty. Potem poszedł do domu wyszczotkować koty.

Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, jak by to było stracić Yum

Yum. Gdyby nie sięgała łapką do jego spodni, nie łapała za wąsy, nie

przymilała się. Najgorsze byłoby nie wiedzieć, gdzie jest i co się z nią

dzieje! Koko także nie pozbierał się jeszcze po przeżyciach

poprzedniej nocy. Snuł się po domu i mruczał do siebie.

- Posłuchamy kaset? - spytał Qwilleran. Koko wskoczył na

biurko, miaucząc z zaangażowaniem. Albo dodał do swojego

słownika słowo „kaseta”, albo czytał w myślach Qwillerana. Z nagrań

zarejestrowanych przed wyjazdem Melindy jeden fragment

szczególnie zwrócił uwagę Koko. Krótka wymiana zdań między

Melindą i Polly.

- Nie wiedziałam, że miała słabe serce. Nigdy o tym nie

wspominała, a byłyśmy bliskimi przyjaciółkami.

- Była zbyt dumna, żeby się przyznać do jakiejkolwiek słabości, i

zbyt niezależna, żeby skorzystać z moich rad, nie wspominając o

lekarstwach, które mogłyby ją ocalić.

Qwilleran pomyślał, że jeśli rzeczywiście Irma odmówiła brania

lekarstw, to w karcie nie będzie zapisu o przepisanej kuracji. Dowie

background image

się więcej, kiedy szwagierka Polly sprawdzi kartotekę. Dalej, na tej

samej kasecie, były głosy Lanspeaków i MacWhannellów:

- Ludzie, zdajecie sobie sprawę, jakie to szczęście, że Melinda

pojechała z nami na tę wycieczkę?

- Irma musiała coś złapać. Już na zamku miała zachrypnięty

głos. Mówiłam Larry'emu, że to wygląda na zapalenie krtani.

- Znałem kogoś, kto umarł od zapalenia gardła. To

niebezpieczna choroba.

- Tatuśku, czyżbyś podejrzewał, że coś złego wydarzyło się

zeszłej nocy?

- Masz rację, mamuśko... To było tak. Graliśmy w karty przy

stoliku na dole, z Polly i Dwightem. Poszedłem na górę po sweter dla

Glendy. Mamy pokój numer jeden. Dziewczyny miały numer dziewięć

i jedenaście, na końcu korytarza. Widziałem, jak Melinda wychodzi z

jedenastki i skręca prosto do siebie. Zacząłem do niej mówić, ale była

pogrążona w myślach. Od razu powiedziałem Glendzie, że Irma musi

być chora.

No tak - pomyślał Qwilleran - tylko że Irma była na

wrzosowisku z Bruce'em i wróciła późno, tak mówiła Polly. Więc

jedenastka była pusta, bo Polly grała w salonie na dole.

- Yow! - zgodził się Koko, któremu spodobał się chyba głęboki

głos MacWhannella.

background image

Nadszedł czas, żeby zawieźć Polly na wieczorną kobiecą galę,

organizowaną w hotelu „New Pickax”. Wydarzenie zasponsorowało

przedsiębiorstwo XYZ, a dochód przeznaczony był na oddział

intensywnej terapii w szpitalu Pickax. Polly wyglądała olśniewająco

w swojej błękitnej pelerynie spiętej szkocką broszą. Chciała wiedzieć

więcej o włamaniu i oszustwie, ale zapewnił ją, że wszystko było

napisane w gazecie. Wszystko wskazuje na to, że to Phil Nick był

brodaczem z Goodwinter Boulevard.

Po odwiezieniu Polly Qwilleran poszedł do teatru obejrzeć

jeszcze raz Makbeta. Chciał zobaczyć, czy aktorzy będą grali

swobodniej i czy Dwight skorzystał z jego rady w scenie ze sztyletem.

Wiedział, że nie może zostać na całe przedstawienie, więc wślizgnął

się do ostatniego rzędu na niesprzedane miejsce. Światła zgasły i

anonimowy głos, który ogłasza zazwyczaj zmiany w obsadzie,

oznajmił:

- W dzisiejszym przedstawieniu rolę Lady Makbet zagra Jennifer

Olson, a Lady Macduff - Carol Lanspeak. Dziękujemy.

Na widowni rozległy się pomruki niezadowolenia i przynajmniej

jeden okrzyk radości, zapewne jednego z przyjaciół Jennifer. Ta

nieoczekiwana zmiana zaniepokoiła Qwillerana i w czasie przerwy

poszedł za kulisy do Dwighta Somersa.

- Gdzie jest Melinda? - spytał.

- Nie wiem - powiedział reżyser. - Kiedy nie pojawiła się do

siódmej piętnaście, zadzwoniłem do jej kliniki. Na sekretarce była

wiadomość, że klinika jest zamknięta do jutra, do dziewiątej rano. W

background image

mieszkaniu też nikt nie odebrał. Oboje mieszkamy w Indian Village,

wiesz. Jest tam jedna starsza sąsiadka, która wie wszystko, co dzieje

się dookoła. Powiedziała, że samochód Melindy był wczoraj na

parkingu, ale teraz go nie ma. Zadzwoniłem nawet na policję,

zapytałem o wypadki, ale niczego się nie dowiedziałem.

Zdecydowałem się wypuścić na scenę Jennifer. Jak sobie radzi?

- Nieźle, zważywszy na okoliczności.

- Słyszałem o bracie Melindy. Musi być załamana. To jedyny

powód, który może tłumaczyć jej nieobecność, ale mogła nas przecież

zawiadomić.

Kierownik sceny oznajmił:

- Pięć minut!

Qwilleran wrócił na swoje miejsce. Obejrzał scenę

lunatykowania, a potem cicho wyszedł. Bankiet pewnie się kończył.

Kiedy odebrał Polly, ta trzymała w rękach duże, płaskie pudełko.

- Dostałam nagrodę za służbę publiczną. To bardzo gustowna

plakietka.

- Moje gratulacje! Zasłużone odznaczenie - zapewnił ją. - Co

było na kolację? Mam nadzieję, że nie kurczak cordon bleu.

- Nie, inna potrawa z kurczaka, całkiem niezła. Oczywiście

głównym tematem rozmów był powrót Phila Nicka.

- Nic dziwnego. Ile nagród przyznano?

- Dziesięć. To był wzruszający moment, kiedy pani Hasselrich

odbierała pośmiertną nagrodę dla Irmy za pracę charytatywną.

background image

Melinda dostała nagrodę za ochronę zdrowia, przyjął ją przedstawiciel

szpitala, bo Melinda miała przedstawienie.

- Poprawka, nie była w teatrze - skomentował Qwilleran. - Jej

rolę zagrała dziewczyna Olsonów.

- O Boże! Melinda musi być zdruzgotana tym nieprzyjemnym

rozgłosem - powiedziała Polly ze współczuciem.

- Hmmm... - Qwilleran zgodził się bez przekonania. - Kto

jeszcze został odznaczony?

- Och, nie powiedziałam ci jeszcze o sensacji wieczoru -

zaśmiała się. - Konferansjerką wieczoru była Lori Bamba, sekretarka

komitetu, miała na sobie fioletową pelerynę, zupełnie taką samą jak

moja. Kiedy Fran Brodie odbierała nagrodę za zasługi na polu sztuki,

na scenę weszła kolejna kobieta w pelerynie, tym razem zielonej.

Mildred Hanstable została nagrodzona w kategorii edukacja. Była

oczywiście ubrana w pelerynę, granatową. Na koniec pojawiła się

Hixie Rice w szarobrązowym ponczo. Stałyśmy na scenie w rzędzie,

jak niedobrany oddział: wysokie, niskie, puszyste i chude, ale

wszystkie w pelerynach spiętych broszkami w kształcie pawiego

pióra! Cała sala biła brawo i wiwatowała, dopóki menedżer hotelu nie

włączył alarmu przeciwpożarowego.

- To tylko dowodzi - zaczął Qwilleran - że znam wiele

wybitnych kobiet.

Polly zaprosiła go na górę, na kawę i ciastka. Powitał ich

Bootsie, którego głos brzmiał jak dźwięk blaszanej trąbki.

- Jak się masz, stary Gaspardzie? - pozdrowił go Qwilleran.

background image

- Naprawdę, Qwill, traktujesz go zupełnie bez szacunku -

narzekała Polly.

- To on nie okazuje mi szacunku. Myślę, że jest zazdrosny.

- Myślę, że to ty jesteś zazdrosny, kochanie.

Polly nastawiła kafetierkę i ukroiła duży kawałek

czekoladowego ciasta dla niego i cienki dla siebie.

Po kilku kęsach Qwilleran zapytał mimochodem:

- Co twoja szwagierka powiedziała na moją prośbę?

- Powiedziała, że to niezgodne z regulaminem, ale że przyniesie

mi teczkę Irmy na bankiet, pod warunkiem, że będzie mogła zwrócić

ją wcześnie rano.

- I?

- Wieczorem poinformowała mnie, że dokumentacja Irmy

została usunięta z kartoteki.

- Może mają specjalną szufladę na pacjentów, którzy zmarli?

- Zgadza się, ale w tej szufladzie też ich nie było. Dlaczego cię

to tak interesuje, Qwill?

- Tak pytam, z ciekawości... Czy pani Hasselrich wspominała ci

kiedyś o nieporozumieniu związanym z pogrzebem Irmy?

- Wielkie nieba, nie!

- Została pochowana, ale Melinda twierdziła, że Irma chciała być

skremowana. Jak to możliwe, że nikt inny nie wiedział o jej życzeniu?

- Qwill, kochanie, boję się pytać, co masz na myśli.

- Nic. Tylko myślę na głos. Jest jeszcze ciasto?

- Oczywiście. Mogę ci dolać kawy?

background image

Po chwili ciszy, którą jego gospodyni poświęciła na smakowanie

słodyczy, Qwilleran powiedział:

- Mówią, że witamina C jest dobra na lekkie przeziębienia. Jakie

kapsułki zabrałaś do Szkocji?

- O dużym stężeniu. Ale nie mogłam ich swobodnie połykać,

były za duże.

- Pozwolisz, że cię od nich uwolnię?

- Obawiam się, że ich nie zachowałam, ale możesz je kupić w

aptece. Irma narzekała na ból gardła, więc zaoferowałam jej kilka.

- Wzięła je?

- Nie wiem. Zostawiłam je w łazience i nigdy więcej ich nie

widziałam. Czy coś cię bierze?

- Mam słaby kaszel - zakaszlał. - To bardzo smaczne ciasto, czy

to ty je piekłaś?

- Chciałabym mieć czas na wypieki. Nie, kupiłam je u

Toodle'a... A przy okazji, nie powiedziałeś mi, jak poradziła sobie

dziewczyna Olsonów.

- Była sztywna i przerażona, ale znała swoją rolę. Jutro będzie

lepiej, jeśli Melinda się nie pokaże - zauważył, że Polly spogląda na

zegarek. - Dobrze, zabiorę cię jutro rano, o tej samej porze. A co to

takiego?

Usłyszeli syreny policyjnych wozów jadących w dół bulwaru.

Przez okna mignęły niebieskie światła.

background image

- To wygląda na wypadek - powiedział Qwilleran, ruszając w

stronę drzwi jak rasowy reporter, którym w istocie był... - Pójdę

sprawdzić. Do zobaczenia jutro!

Zbiegł po schodach. Biegiem pokonał odległość dzielącą go od

ulicy. Na gankach stali sąsiedzi. Patrzyli w kierunku zachodnim.

Poszedł szybkim krokiem na koniec ślepej ulicy. Po drodze spotkał

parę stojącą na chodniku, miejscowego adwokata i jego żonę.

- Właśnie wracaliśmy do domu - relacjonowała kobieta - i ten

samochód jechał z olbrzymią prędkością, potem usłyszeliśmy huk.

- Tak, przynajmniej sto trzydzieści kilometrów na godzinę -

dodał jej mąż. - Kierowca musiał być zalany. Nie wiedział, że to ślepa

ulica. A przecież jest znak.

- Jest i szeryf - zauważył Qwilleran. - Muszą wydostać tego

kogoś z wraka. - Ruszył w kierunku miejsca wypadku. Światło z

policyjnych reflektorów zalewało park, pomnik i resztki samochodu,

który rozbił się o cokół.

Qwilleran pobiegł z powrotem do samochodu. Musiał

zawiadomić gazetę. Kiedy otwierał zamek w drzwiach, usłyszał, że

dzwoni telefon. Odebrał, zanim Riker odłożył słuchawkę.

- Qwill, dzwonię ze stacji benzynowej. Jeśli masz dla mnie

scotcha, to zaraz u ciebie będę, mam wieści!

- Wpadaj - zachęcił go Qwilleran. - Ja też mam wieści.

Po kilku minutach pojawił się Arch. Z jego rumianej twarzy bił

blask. Czekał na niego drink. Obaj mężczyźni wzięli szklanki do

salonu.

background image

- Co myślisz o Mildred Hanstable? - spytał wydawca.

- Miła kobieta.

- Nie podoba jej się samotne życie. Mnie również nie. Dobrze

nam ze sobą. Co myślisz?

- Chętnie zobaczyłbym was razem - powiedział szczerze

Qwilleran. - Dobrze by wam to zrobiło.

- Z Amandą to była tylko zabawa.

- Dobre określenie. Mildred jest bardziej w twoim typie.

- Cieszę się, że mam twoje błogosławieństwo, Qwill... A teraz

jakie są twoje wieści?

- Samobójczy wypadek samochodowy.

- Kto?

- Melinda. Rozpoznałem jej srebrny sportowy samochód.

Zjechała Goodwinter Boulevard i rozbiła się na pomniku

Goodwinterów. Mogła być pijana, może była naćpana. Wszystko

jedno, w każdym razie to było celowe. Wyrosła na bulwarze,

wiedziała, że to ślepa ulica z ograniczeniem prędkości do

pięćdziesięciu kilometrów.

- Mogę skorzystać z telefonu?

Riker przekazał informację dyżurującemu dziennikarzowi z

działu miejskiego gazety, a potem zapytał:

- Domyślasz się, dlaczego to zrobiła? Nie powiesz mi przecież,

że rozbiła się z miłości do ciebie!

background image

- Nie łudzę się. Nie... miała problemy osobiste. Rola Lady

Makbet była niewinną metaforą tego, co działo się w jej prawdziwym

życiu.

Nie spieszył się z upublicznieniem całej historii. Jeśli miał

zamiar z kimś się nią podzielić, to tylko z Brodiem. Sposobność do

tego nadarzyła się następnego ranka. Jedyną osobą w Moose County,

która ośmieliłaby się zadzwonić do Qwillerana przed ósmą rano, był

komendant policji. Zdawał się czerpać sadystyczną przyjemność z

wyciągania zaspanego przyjaciela z łóżka.

- Wstawaj, śpiochu! - krzyknął prosto do słuchawki. - Słońce jest

wysoko na niebie! Właśnie do ciebie jadę.

Mrucząc pod nosem przekleństwa, Qwilleran zwlókł się z łóżka i

naciągnął na siebie jakieś ubrania, a potem przeczesał włosy mokrym

grzebieniem i nastawił kawę.

Po krótkiej chwili Brodie wszedł do składu marszowym

krokiem. Powaga misji, z jaką zjawił się u Qwillerana, sprawiała, że

jego postać wydawała się większa niż zazwyczaj.

- Jak tam, chłopie - pozdrowił niezadowolonego gospodarza w

typowy dla siebie, szkocki sposób. - Zmarli powstają, możni upadają.

Słyszałeś o doktor Melindzie?

- Słyszałem i widziałem. Byłem na bulwarze, kiedy przyjechał

ambulans. Kawy?

- Coś ci powiem, nalej mi połowę i dolej wrzątku, może nie

dostanę zawału... Mam też dla ciebie inne wieści. Złapali waszego

kierowcę, w Londynie. Niestety łup został wywieziony ze Szkocji.

background image

Biżuteria poszła na części do jubilerów na kontynencie. Przyznał się

do kradzieży, ale nie do zabójstwa. Nadal myślisz, że podał jej

narkotyk?

- Nie, uważam, że to Melinda jest odpowiedzialna za śmierć

Irmy. Poczucie winy ją wykończyło.

- Hmmm... interesujące przypuszczenie - zamyślił się Brodie. -

Zostawiła w mieszkaniu list pożegnalny, który jest kompletnie bez

sensu. Coś o zapachu krwi i przeklętych plamach, których nie można

domyć.

- To jej kwestia z Makbeta, wyznanie zbrodni.

- Co miała przeciwko Irmie?

- Nic, to był przypadek, ale kłamała, że Irma umarła z przyczyn

naturalnych. Namawiała Hasselrichów na kremację, żeby pozbyć się

dowodów. Potem okazało się, że zniszczyła kartę medyczną Irmy. Nie

mam wątpliwości, że nie znalazłbyś w niej niczego, co świadczyłoby,

że chorowała na serce.

- Sam do tego doszedłeś czy twój sprytny kot też brał w tym

udział?

- Andy, nie uwierzyłbyś, co on tu wyrabiał!

- Uwierzę we wszystko po tym, co mi powiedział na Nizinach

porucznik Hames.

- Najpierw, dokładnie w chwili śmierci Irmy, zawył jak opętany,

a przecież nawet go tam nie było. Potem porwał na strzępy

wspomnienie o niej, wycięte z gazety, to była kolejna wskazówka, że

coś jest nie tak. Ciągle wskazywał na Melindę. Kiedy słyszał na

background image

kasetach jej głos, wpadał w szał, niszczył zdjęcia, na których była. Jest

jeszcze jedna zadziwiająca rzecz, pozwól, że coś ci puszczę, jeśli tylko

znajdę nagranie.

Koko, słysząc swoje imię, pojawił się znikąd i strzygąc uszami,

usadowił się między magnetofonem a komendantem policji. Qwilleran

przewijał kasetę, szukając konkretnego fragmentu.

Jeszcze jedna historyczna oberża. Podejrzewam... setki zdjęć z

tej podróży... szkoła medyczna w Glasgow...

- Dobra, Andy. Posłuchaj tego.

... wspomniał nazwisko niesławnego doktora Creama, który

pochodził z tego miasta. Żył w dziewiętnastym wieku; był psychopatą i

seryjnym mordercą. Zabijał w Anglii, Kanadzie i Stanach. Być może

nie był tak słynny jak Kuba Rozpruwacz, ale znano go z różowych

pigułek.

Koko zawył przeciągle i Qwilleran wyłączył magnetofon.

- Teraz puszczę ci jeszcze jeden fragment, nagrany w wigilię

śmierci Irmy, kiedy Melinda przyszła nieproszona do mojego pokoju.

Po kilku próbach Qwilleran odnalazł wspomniany fragment.

Więc uczynię ci propozycję. W Moose County trzeba trzymać się

konwenansów. Jeśli mnie poślubisz, za trzy lata odzyskasz wolność, a

background image

nasze dzieci będą nosiły nazwisko Goodwinter. A przy okazji możemy

się nieźle bawić.

- Postradałaś rozum!

- Po drugie... jestem spłukana! Jedyne, co odziedziczyłam po

moim ojcu, to długi i zrujnowany dom.

- Fundacja K mogłaby ci pomóc w przezwyciężeniu trudnego

momentu. Poświęcają się promocji opieki zdrowotnej w obrębie

wspólnoty.

- Nie potrzebuję wsparcia instytucji, potrzebuję ciebie!

- Postawmy sprawę otwarcie, Melindo: odpowiedź brzmi - nie!

- Dlaczego nie chcesz rozważyć mojej propozycji? Pozwól, żeby

ten pomysł dojrzał, oswój się z nim.

- Pozwól, że coś ci powiem na zakończenie. Jeśli ożenię się z

kimś, to z Polly. A teraz wybacz.

Qwilleran zatrzymał magnetofon, co przyniosło ulgę Koko.

Przez cały czas wydawał z siebie piskliwe dźwięki typowe dla

koloratury strun głosowych syjamczyków.

- Tego samego wieczoru - opowiadał Qwilleran - kiedy Irma i

Polly były gdzie indziej, widziano, jak Melinda wchodzi do pustego

pokoju. Według mnie musiała zamienić witaminowe kapsułki, które

Polly zabrała ze sobą do Szkocji, na substancję, która zatrzymała

akcję serca. Radziłem się farmaceuty, powiedział, że można to zrobić

na wiele sposobów. Melinda nie wiedziała, że Polly przestała zażywać

background image

witaminy i przekazała je Irmie, która złapała przeziębienie. Przez

przypadek Melinda zabiła jedną ze swoich najlepszych przyjaciółek.

Brodie wymamrotał coś, co można było uznać za ostrożną

akceptację wersji Qwillerana, ale to nie był jeszcze koniec historii.

Dziennikarz otworzył szufladę biurka i wyjął z niej małą buteleczkę.

Odkręcił korek i na wierzch dłoni wysypał kilka pastylek.

- Takie witaminy Polly zabrała ze sobą do Szkocji. Są różowe,

Andy! Różowe pigułki!

Komendant potrząsnął głową.

- Na całą resztę szarlataństwa, które serwuje mi twój kot, mogę

przystać, ale to... no, nie wiem. Trochę trudno to przełknąć.

- Porucznik Hames by przełknął.

- A pewnie, przełknąłby. Haczyk, wędka i spławik.

Brodie wstał i zaczął przeszukiwać kieszenie kurtki.

- Zapominam, po co ja tu w ogóle przyszedłem... A, jest tutaj!

To dla ciebie - podał Qwilleranowi kwadratową kopertę, adresowaną

znajomym pismem. - Była w apartamencie Melindy razem z listem

pożegnalnym. Muszę już wracać na komisariat.

Qwilleran spojrzał na kopertę z mieszaniną ciekawości i

przerażenia i odłożył ją na biurko. Odprowadził Brodiego do

policyjnego samochodu, zaparkowanego na tyłach składu, pomachał

mu ręką i zanim wrócił do środka, trzykrotnie obszedł budynek

dokoła. Nie spieszył się do otwarcia pożegnalnego listu Melindy.

Nieważne, co zawierał: wyznanie pełne wyrzutów sumienia,

background image

przeprosiny, wybuch pasji czy gorzkie oskarżenie - czekała go bolesna

lektura.

Spacerując, zastanawiał się nad niezwykłym zaangażowaniem

Koko w sprawę morderstwa. Trudno było określić, w jakim stopniu

było ono kwestią przypadku, szczęśliwego trafu, a ile zdziałała jego

własna wyobraźnia. Niektóre z taktyk Koko w odkrywaniu tajników

zbrodni były znaczące, inne zaledwie wątpliwe. Nawet Qwilleran

musiał przyznać, że pomysł z różowymi pigułkami był kuszący, ale

mało prawdopodobny. A Koko, który wąchał plamy na dywanie, tak

jakby znał Szekspira, a w szczególności Makbeta?

Potem pomyślał, że winien jest Irmie przeprosiny. Była

wspaniałą kobietą, być może niedostępną i irytująco zamkniętą, ale

miała swoje powody i zrobiła niesamowicie dużo dobrego dla

wspólnoty. W każdy wieczór wychodziła z Bruce'em na torfowiska,

próbując go sprowadzić na dobrą drogę, tak jak ją prosiła Katie. Nie

wyszło.

Nagle przypomniał sobie, że musi odwieźć Polly do pracy, ale

najpierw postanowił przeczytać pożegnalną wiadomość od Melindy.

Ciekawość zwyciężyła nad niechęcią. Wszedł frontowymi drzwiami i

jak tylko stanął we foyer, wyczuł w powietrzu kłopoty. Zawsze

wyczuwał to napięcie towarzyszące złym wieściom - kiedy kot

zwymiotował na biały dywan albo zbił całą tacę szklanek czy też

ukradł krewetkę Newburgh. W powietrzu unosiło się wtedy poczucie

winy.

background image

Przeszedł wolno przez hall, rozglądając się na boki. Jego

wyrobione oko przepatrywało każdy centymetr salonu, każdy kąt, w

poszukiwaniu śladów katastrofy. Kuchnia, w której rozegrała się

niejedna kocia bitwa, była czysta. Potem poszedł tam, gdzie stało jego

biurko z telefonem i fotel. Blat biurka i podłoga pod nim zasnute były

konfetti. Przeżute, miniaturowe skrawki papieru - tyle zostało z listu

Melindy.

- Koko! - krzyknął. - Zrobiłeś to! Zrobiłeś to, potworze!

Qwilleran rozejrzał się dookoła.

- Gdzie jesteś, do diabła?

Yum Yum siedziała na szczycie kominka, przyglądając się

scenie z perspektywy niewinnego gapia. Przysiadła na ogonie, jej

wąsy ułożyły się w uśmiechu... ale Koko, Koko tam nie było!


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Zadania NEMAR od Chodnika, Zadanie po 5. wykladzie, ktorego jeszcze nie było
Zadania NEMAR od Chodnika, Zadanie po 5. wykladzie, ktorego jeszcze nie było
2011 03 02 Ojciec, którego nigdy nie było
Ojciec, którego nigdy nie było
Pucz, którego nie było
Człowiek którego nie było, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE
Rafał Wojaczek Tomik poezji, którego nie było
Marcin Starzewski Jak pisać historię aby nie było wiadomo kto wymyślił i uzbroił Saddama Husajna (1
Braun Lilian Jackson 24 Kot, którego nurtowal strumień
Spór racji, którego nie było
Najwspanialszy wynalazek, ktorego nie bylo komputer
Lilian Jackson Braun 04 Kot ktory nie polubil czerwieni
Nigdy nie bylo tak pieknej plejady, materiały- polonistyka, część V
miedzy nami nic nie bylo, Asnyk
Smolensk Katastrofa ktorej nie bylo, SMOLENSKN 10 04 2010 MORDERSTWO W IMIE GLOBALIZACJI
Szach Gieorgij Nie było smutniejszej historii na świecie
NA POCZĄTKU NIE BYŁO NIC
NIE BYŁO CIEBIE TYLE LAT
nie było ciebie BM3WBBZLGZPWG55DBJFEDWNELP3DGX3K4PXQU3Y

więcej podobnych podstron