Kot którego
tam nie było
Lilian Jackson Braun
tom 14.
Kot, którego tam nie było
Przełożyła
Maja Szybińska
Tytuł oryginalny serii: The Cat Who... Series!
Tytuł oryginału: The Cat Who Wasn't There
Tłumaczenie z oryginału: Maja Szybińska
Projekt okładki: Aleksandra Mikulska
Korekta: Maciej Korbasiński
Skład: Elipsa Sp. z o.o.
Copyright © 1966 by Lilian Jackson Braun
Copyright © for this edition by Elipsa Sp. z o.o.
ISBN 978-83-61226-54-3
Elipsa Sp. z o.o.
01-673 Warszawa, ul. Podleśna 37
tel./fax +48 (22) 833 38 22
Printed in EU
INFORMACJE (0 22) 624 16 07
(od pn. do pt. w godz. 9.00-17.00)
Spis treści:
....................................................................................
........................................................................
............................................................................
............................................................................
........................................................................
.............................................................................
...........................................................................
.........................................................................
............................................................................
...................................................................
.....................................................................
....................................................................
...................................................................
....................................................................
...................................................................
....................................................................
....................................................................
...............................................................
Rozdział pierwszy
Pod koniec sierpnia szesnastu mieszkańców Moose County,
okręgu leżącego czterysta mil na północ od wszystkiego, wybrało się
do Szkocji na objazdową wycieczkę po Hebrydach, Grampianach i
Górach Kaledońskich, po jeziorach i torfowiskach, zamkach i
zagrodach, zatokach i dolinach, potokach i Wzgórzach, bagnach,
górach i wąwozach. Tylko piętnastu uczestników wyprawy powróciło
do domu żywych, wracali oszołomieni i wstrząśnięci.
Wśród tych, którzy zapisali się na szkocką wycieczkę „Śladami
Ślicznego Księcia”, znajdowali się wpływowi mieszkańcy Pickax,
stolicy okręgu. Byli tam: właściciel domu towarowego, kurator
szkolny, młody lekarz z zasłużonej dla okręgu rodziny, wydawca
miejscowej gazety, dyrektorka biblioteki publicznej i dobrze
zbudowany mężczyzna w średnim wieku o sumiastych szpakowatych
wąsach i opadających powiekach, który był jednocześnie
najbogatszym kawalerem w Moose County, a właściwie najbogatszym
kawalerem w całych północno-wschodnich Stanach Zjednoczonych.
Bogactwo Jima Qwillerana nie było owocem jego pracy i
wysiłków, ale darem od losu, który otrzymał w spadku. Kiedy
pracował jako dziennikarz dla dużych dzienników w metropoliach na
Nizinach, sprawiały mu przyjemność rutynowe zajęcia, masowe
pisanie felietonów i goniące terminy. Później los rzucił go do
miasteczka Pickax (liczącego trzy tysiące mieszkańców) i uczynił z
niego dziedzica fortuny Klingenschoenów. Miał więcej, niżby sobie
życzył. Niezliczone miliony wisiały nad nim jak czarna chmura,
dopóki nie ustanowił Fundacji Klingenschoenów, która finansowała
filantropijne przedsięwzięcia i pozwoliła mu na nieskrępowane życie
w przebudowanym składzie jabłek i pisanie do lokalnej gazety o
dziwacznie brzmiącej nazwie „Moose County coś tam”. Mógł też
swobodnie karmić i szczotkować swoje syjamskie koty i spędzać
sielankowe weekendy z Polly Duncan, szefową biblioteki publicznej
w Pickax.
Propozycja wyprawy do Szkocji padła wkrótce po powrocie
Qwillerana i jego kocich kompanów z krótkiego pobytu w górach na
północy, który przerwały niepokojące wieści z Pickax. Pewnego
wieczora Polly Duncan, wracając nocą do domu, zauważyła, że jest
śledzona. Jechał za nią samochód bez świateł, a kiedy przyspieszyła,
przyspieszył i on, ledwo udało jej się umknąć. Kiedy Qwilleran o tym
usłyszał, stanęła mu przed oczami makabryczna wizja próby
porwania. Powszechnie wiedziano o jego związku z Polly, a fortuna,
której był właścicielem, czyniła z niego łatwy cel porywaczy żądnych
okupu. Niezwłocznie zadzwonił do komendanta policji w Pickax z
żądaniem ochrony dla Polly. Odwołał wszystkie rezerwacje i ruszył w
drogę powrotną do Pickax. Jechał z zawrotną szybkością,
przyprawiając o mdłości dwóch miauczących pasażerów z tylnego
siedzenia i stawiając na nogi patrole policyjne w czterech stanach.
Dotarł do domu w poniedziałek w południe. Wyładował koty i ich
pojemnik na wodę, a potem pognał do biblioteki.
Poszedł piechotą, na skróty przez park, tak że dotarł do budynku
biblioteki od tyłu. Na parkingu zauważył szary dwudrzwiowy
samochód Polly i czterodrzwiowe granatowe auto należące do starszej
pani, dawnej znajomej. Zaparkowano tam również kasztanowy
samochód na tablicach z Massachusetts, którego widok przepełnił
Qwillerana niepokojem. Nie miał ochoty spotkać się z doktor Melindą
Goodwinter, która przyjechała z Bostonu na pogrzeb swojego ojca. W
podskokach pokonał schody do dostojnego budynku biblioteki. Z
bijącym sercem wkroczył do głównej sali, która, ku jego zdziwieniu,
była pełna małych dzieci. Nie było śladu Melindy Goodwinter.
Maluchy piszczały i gadały, taszcząc książki z obrazkami do stołu, na
którym stał tajemniczy okrągły przedmiot, wysoki na jakieś
dziewięćdziesiąt centymetrów, podobny do wielkiego jaja z popękaną
skorupką. Qwilleran (metr i osiemdziesiąt siedem centymetrów)
torował sobie drogę przez morze brzdąców, sięgających mu zaledwie
do kolan, i biorąc po trzy schody naraz, wszedł na półpiętro, gdzie po
przebyciu czytelni znalazł się wreszcie przed szklanym boksem, w
którym mieściło się biuro głównej bibliotekarki. Z ulgą zauważył, że
żadna z osób w czytelni nie była młodą lekarką z Bostonu. Prędzej czy
później będzie musiał stanąć z nią twarzą w twarz i nie był jeszcze
pewien, jak ma wyglądać ich ponowne spotkanie. Ma ją powitać z
chłodną uprzejmością? Z ciepłą wylewnością? A może z żartobliwą
nonszalancją?
Bibliotekarka była dystyngowaną kobietą w wieku Qwillerana, o
przyjemnej twarzy. Jadła właśnie lunch przy swoim biurku, wokół
unosił się aromat tuńczyka, który naznaczał wysublimowaną,
intelektualną atmosferę, panującą w pokoju, jakimś ziemskim
akcentem. Polly wyciągnęła w ciszy rękę. Żując kawałek marchewki,
uśmiechnęła się ciepło, dając wyraz zadowoleniu i zdziwieniu
zarazem. Gorący długi uścisk dłoni był jedynym miłosnym
powitaniem, na jakie mogli sobie pozwolić, jako że biuro zapewniało
intymność akwarium, a Pickax miało słabość do plotek. Wymiana
spojrzeń starczyła za resztę.
- Wróciłeś! - wyszeptała swoim delikatnym głosem, kiedy tylko
przełknęła marchewkę.
- Tak, udało mi się - to nie był dialog godny inteligencji Polly i
dowcipu Qwillerana, ale w zaistniałej sytuacji można im było
wybaczyć. Jim opadł na lakierowane dębowe krzesło, a klucze w
tylnej kieszeni jego spodni zadzwoniły przy kontakcie z twardym
drewnem. - Wszystko w porządku? - zapytał z troską. - Coś się
jeszcze wydarzyło?
- Nie, nic - powiedziała spokojnie.
- Widziałaś kogoś podejrzanego w okolicy? Potrząsnęła głową.
Przez jedną krótką chwilę jego podejrzliwa natura podsunęła mu
myśl, że Polly wymyśliła całą tę historię, żeby tylko wrócił wcześniej
do domu. Potrafiła być zaborcza. Qwilleran odegnał jednak tę myśl,
Polly była zbyt honorowa i szczera. Mogła być zazdrosna o kobietę
młodszą i szczuplejszą od siebie, ale miała mocny kręgosłup moralny,
tego był pewien.
- Powiedz mi jeszcze raz, co dokładnie się wydarzyło - poprosił
Qwilleran. - Głos ci się trząsł, kiedy do mnie zadzwoniłaś.
- Cóż, tak jak mówiłam, wracałam wieczorem do domu z
biblioteki, po bankiecie. Było już ciemno - zaczęła mówić czystym,
poważnym głosem. - Jechałam w stronę Goodwinter Boulevard.
Wiesz, tam, gdzie nie można parkować na chodniku. Właśnie tam
zauważyłam samochód zaparkowany pod prąd, pod rezydencją
Gage'ów. Widziałam też, że ktoś siedzi za kierownicą, to był brodaty
mężczyzna. Pomyślałam, że to dziwne. Pani Gage jest nadal na
Florydzie i nikt nie mieszka w głównym domu. Postanowiłam, że
zawiadomię policję, jak tylko dojadę do domu.
- Czy czułaś się wtedy osobiście zagrożona?
- Niezupełnie. Skręciłam w boczną drogę, jechałam do garażu,
kiedy zdałam sobie sprawę, że jedzie za mną samochód bez świateł!
Wtedy dopiero się przeraziłam! Dodałam gazu i zatrzymałam się tuż
przy wejściu, przednie światła oświetlały mi dziurkę od klucza.
Wyskoczyłam z samochodu i spojrzałam na lewo, on też wysiadał z
samochodu. Zdołałam dostać się do środka i zatrzasnąć za sobą drzwi,
zanim mnie dopadł.
Qwilleran poklepywał wąsy z wyraźną złością.
- Zdołałaś przyjrzeć się mu dokładniej?
- O to samo pytała policja. Odniosłam wrażenie, że był średniej
budowy ciała, i kiedy tylko zatrzymałam samochód, światła oświetliły
na chwilę twarz brodatego mężczyzny. Tylko to potrafię powiedzieć.
- To zawęża krąg podejrzanych do czterdziestu procent męskiej
populacji - powiedział Qwilleran. W Moose County brody nosili
farmerzy uprawiający ziemniaki, myśliwi, hodowcy owiec, rybacy,
robotnicy budowlani i reporterzy.
- Powiedziałabym, że to była raczej bujna broda - dodała.
- Dostałaś od Brodiego obstawę, tak jak prosiłem?
- Zaproponował, że będzie mi towarzyszył w drodze do pracy i z
powrotem, ale szczerze mówiąc, Qwill, w świetle dnia wydaje mi się
to zbyteczne.
- Hmmm.... - mruknął Qwilleran, pogrążając się głęboko w
myślach. Czy to fałszywy alarm? A może Polly jest rzeczywiście w
niebezpieczeństwie? Żeby nie martwić jej bezpodstawnie, zapytał
tylko: - Co robi to idiotyczne jajo na stole w hallu?
- Nie poznajesz Humpty Dumpty? Dzieci pomagają nam go
złożyć, czytając książki. Jak wypożyczą odpowiednią liczbę książek
do domu, Humpty będzie znowu zdrowy i zadowolony, a my
urządzimy przyjęcie. Jesteś zaproszony - powiedziała zaczepnie,
wiedząc, jak unika małych dzieci.
- Skąd wiesz, że dzieci przeczytają książki, które zabiorą do
domu? Skąd wiesz, czy w ogóle do nich zajrzą?
- Qwill, mój drogi, nie bądź cyniczny! - skarciła go. - Pobyt w
górach ani trochę nie wpłynął na twoje usposobienie... A przy okazji,
widziałeś naszą windę? Jesteśmy ogromnie wdzięczni Fundacji
Klingenschoenów. Teraz starsi i niepełnosprawni ludzie mają dostęp
do czytelni.
- Powinnaś poprosić fundację o kilka krzeseł z regulowanym
oparciem - powiedział Qwilleran, wiercąc się niewygodnie. - A
abstrahując od upadku Humpty Dumpty, są jakieś inne wstrząsające
wieści z Moose County?
- Nadal opłakujemy samobójstwo doktora Halifaksa. Doktor
Melinda przyjechała na pogrzeb ojca i podobno zamierza osiąść tu na
stałe. Wszyscy się z tego cieszą. - Było miejscową tradycją
honorowanie wszystkich mieszkańców, którzy zyskali oficjalne tytuły.
Melinda Goodwinter była poprzedniczką Polly w sercu
Qwillerana. Wszyscy w Pickax o tym wiedzieli i on sam starał się nie
okazywać przed Polly żadnych emocji związanych z młodą panią
doktor.
- Przejmie pacjentów doktora Halifaksa? - zapytał.
- Tak, wysłała już nawet zawiadomienia - także Polly mówiła o
Melindzie z wystudiowaną obojętnością.
- Co powiesz na kolację w „Old Stone Mill”? - spytał,
zmieniając temat, żeby odegnać od siebie myśli o powrocie Melindy.
- Miałam nadzieję, że to zaproponujesz. Chcę przedyskutować z
tobą jeden ekscytujący projekt.
- Jaki?
- Nie mogę ci teraz powiedzieć, to niespodzianka! - uśmiechnęła
się tajemniczo.
- W takim razie, czy mam cię odebrać? I o której?
- Powiedzmy o siódmej, dobrze? - zaproponowała Polly. -
Chciałabym się przebrać i nakarmić Bootsiego.
- No to o siódmej.
- Jesteś pewien, że nie będziesz zbyt zmęczony po drodze?
- Potrzeba mi tylko mocnej kawy, to wszystko. Będę świeży jak
szczypiorek na wiosnę, zobaczysz!
- Tęskniłam za tobą, kochanie. Cieszę się, że już jesteś -
powiedziała miękko.
- Ja też za tobą tęskniłem, Polly.
Wychodził już, kiedy nagle zatrzymał się w progu, skąd widział
stoliki w czytelni. Białowłosa kobieta, trzymając w artretycznych
dłoniach druty, robiła szalik, starszy mężczyzna pochylał się nad
stosem książek, a młody z rozwichrzoną brodą kartkował niedbale
czasopisma.
- Kim jest ten człowiek z brodą? - wymamrotał, zasłaniając usta
i wąsy wierzchem dłoni.
- Nie wiem. Ta kobieta to pani Crawbanks, wnuczka podrzuca ją
tutaj zawsze, kiedy ma coś do załatwienia. Odkąd mamy windę,
staliśmy się dziennym domem opieki dla wszystkich babć i dziadków.
Homera Tibbitta znasz oczywiście, prowadzi jakieś badania dla
Towarzystwa Historycznego. Tego młodego nie znam.
Qwilleran przecisnął się między stolikami, żeby porozmawiać z
chudym i kościstym Homerem Tibbittem, który, mimo strzelających
stawów i dziewięćdziesiątki na karku, był nadal sprawny i aktywny.
- Słyszałem, Homerze, że grzebiesz w pikantnej przeszłości
Moose County.
Emerytowany dyrektor liceum w Pickax wyprostował się, przy
czym nawet kości jego twarzy wydały kilka zgrzytnięć.
- Muszę zająć czymś komórki mojego starego mózgu -
powiedział skrzeczącym głosem. - Nikt nigdy nie zgromadził
dokumentów rodziny Goodwinterów, mimo że to oni założyli to
miasto sto pięćdziesiąt lat temu. Rodzina miała cztery gałęzie, jedne
dobre, inne złe, co mówię z przykrością. Ta część rodziny wymiera,
Amanda jest ostatnią z żyjących Goodwinterów. Doktor Halifax miał
dwójkę dzieci. Syn zginął w wypadku kilka lat temu, a doktor
Melinda, nawet jeśli wyjdzie za mąż i urodzi dzieci, to nie da im
swojego nazwiska. Chociaż - powiedział po chwili zastanowienia -
mogłaby oczywiście zrobić coś niekonwencjonalnego. Nigdy nie
wiadomo, co może strzelić młodym do głowy. W dzisiejszych
czasach... W każdym razie w chwili obecnej jedyną nadzieją rodu jest
Junior Goodwinter. Jak dotąd doczekał się jednego syna.
Pan Tibbitt zapewne kontynuowałby jeszcze swoje dywagacje,
ale Qwilleran zauważył, że brodaty mężczyzna wyszedł z czytelni.
Qwilleran przeprosił Homera i ruszył za nieznajomym. Zbiegł ze
schodów, omijając przedszkolaków, ale na drodze stanął mu
samochód na rejestracji z Massachusetts, który właśnie ruszał sprzed
budynku.
Qwilleran wybrał boczną drogę na posterunek policji, gdzie
spodziewał się uniknąć spotkania znajomych i pytań o wcześniejszy
powrót z urlopu w górach. Na komisariacie zastał Andrew Brodiego,
potężnego komendanta policji o szerokich barach, który, pochylony
nad klawiaturą komputera, nieufnie naciskał klawisze.
- Kto wynalazł to cholerstwo? - zrzędził. - Większy z tym kłopot
niż pożytek! - odchylił się na oparcie krzesła. - Cóż, przyjacielu,
ruszyłeś z kopyta w powrotną drogę. Jak ci się udało tak szybko ją
pokonać?
- Unikałem radarów, korumpowałem gliniarzy i nigdy nie
podawałem prawdziwego nazwiska - odparował Qwilleran w utartym
stylu, który Brodie tak lubił. - Jak leci, Andy? Czy ktoś zgłaszał
jeszcze podobne przypadki?
- Ani jednego. Incydent z Goodwinter Boulevard trudno
sklasyfikować. Nie powiem, żebym kupował twoją teorię o porwaniu.
To się tu przedtem nigdy nie zdarzało. No może raz, kiedy ojciec
ukrył syna, jak mu odebrali prawa rodzicielskie.
- W czytelni kilka minut temu zauważyłem obcego mężczyznę.
Młody, z bujną brodą, w szarym podkoszulku. Przyjechał
samochodem z Massachusetts. Niestety odjechał z parkingu, zanim
zdołałem zapamiętać numer.
- Czy to mógł być samochód doktor Melindy? Jest w mieście.
- Tamten był stary i zabłocony. Jestem pewien, że jeździ czymś
nowszym, o sterylnym wyglądzie.
- Jeśli jeszcze raz go zobaczysz, zapisz numer, a my wykopiemy
go choćby z piekła. Możesz go opisać?
- Wszystko, co potrafię powiedzieć, to tylko to, że wóz był
kasztanowy, średniej wielkości. Musiał jeździć ostatnio po błotnistych
drogach.
- O takie nietrudno w tej leśnej głuszy.
Qwilleran spoglądał tęsknie ponad ramieniem Brodiego w
kierunku ekspresu do kawy.
- Czy podatników stać na kubek kawy dla znużonego wędrowca?
- Obsłuż się, ale nie spodziewaj się, że podają tu gęsty smar, jaki
warzysz u siebie.
Qwilleran nalał sobie kubek słabej kawy i wrócił na drugie już
dzisiaj niewygodne, twarde biurowe krzesło.
- Grałeś na kobzie na pogrzebie doktora Halifaksa, Andy?
Komendant przytaknął z żalem.
- Wszyscy byli podłamani. Wszyscy we łzach: mężczyźni,
kobiety, dzieci. Nie ma nic smutniejszego od dźwięku kobzy. Doktor
Melinda poprosiła, żebym zagrał. Mówiła, że jej ojciec lubił kobzę.
Zmieniając ton na bardziej poufały, Brodie kontynuował:
- Ona myśli, że uda jej się przejąć praktykę po ojcu, ale faceci
tutaj nie są nastawieni zbyt entuzjastycznie do pomysłu rozbierania się
przed kobietą. Sam mam opory na myśl o tym, żeby miała mnie badać
kobieta. Znajdę sobie lekarza mężczyznę, choćbym miał jeździć do
Lockmaster. A ty?
- Nie cofam się przed mostem, kiedy dochodzę do rzeki -
powiedział beztrosko Qwilleran, chociaż zdawał sobie sprawę, że w
jego przypadku sytuacja byłaby co najmniej niezręczna. - Opieka
medyczna poprawi się, kiedy skończymy pracę nad przychodnią
imienia Klingenschoenów. Może uda nam się zwabić specjalistów z
Nizin. W końcu to dobre miejsce, żeby założyć rodzinę i
wychowywać dzieci, sam tak mówiłeś.
Próby odwrócenia uwagi od Melindy spełzały na niczym. Brodie
zauważył ostro:
- Ty i ona byliście całkiem blisko, kiedy była tu ostatnim razem,
hę?
- Była pierwszą kobietą, jaką spotkałem w Moose County, ale to
już zamierzchłe czasy.
- Zupełnie nie rozumiem, czemu ty i Polly nie zejdziecie się na
dobre. Po mojemu to jedyny przyzwoity sposób na życie.
- To dlatego, że jesteś zdeklarowanym zwolennikiem życia w
rodzinnym stadle. Wbij sobie w końcu do głowy, że niektórzy z nas są
porzuconymi mężami. Ku mojej rozpaczy ciężko to przeżyłem
ostatnim razem. Straciłem wiele lat z mojego życia i w rezultacie
zmarnowałem życie komuś drugiemu.
- Ale Polly to dobra kobieta, aż żal patrzeć, że się marnuje.
- Marnuje! Gdyby tylko usłyszała, jak mówisz, że się marnuje,
podarłaby na strzępy twoją kartę biblioteczną. Polly prowadzi udane i
pożyteczne życie. Jest duszą biblioteki. Poza tym wybrała
niezależność. Ma swoje przyjaciółki, obserwowanie ptaków, wygodne
mieszkanie pełne rodzinnych pamiątek...
I ma Bootsiego... - powiedział już do siebie Qwilleran, idąc z
komisariatu do siedziby gazety. Dmuchnął w wąsy. Odnosił wrażenie,
że Polly żywiła zbyt rzewne uczucia do swojego dwuletniego
syjamskiego kota. Kiedy był kociakiem, chodziła nad nim jak kwoka
nad małymi i nawet teraz, kiedy jest już dorosłym kotem, szepcze mu
do ucha słodkie nonsensy. W domu Qwillerana koty były
wyrafinowanym towarzystwem, kompanami, których traktował jak
równych sobie, a one odwzajemniały mu się tym samym. Zwracał się
do nich inteligentnie, a one odpowiadały mu wymownymi
miauknięciami. Kiedy w ich obecności roztrząsał na głos jakiś
problem, czuł ich żywe zrozumienie. Regularnie czytał im na głos
wartościowe książki, magazyny, a w niedzielę „New York Timesa”.
Kao K'o-Kung, samiec, na co dzień nazywany zdrobniale Koko,
był utalentowanym zwierzęciem, obdarzonym niezwykle
rozwiniętymi zmysłami, których pozazdrościć mu mogli nie tylko
ludzie, ale także inne koty. Yum Yum, samiczka, potrafiła przy użyciu
czułych pieszczot, mruknięć i łaszenia się uzyskać od Qwillerana
drobne przywileje.
Z komisariatu do siedziby „Moose County coś tam”, jak
nazywała się miejscowa gazeta, nie było daleko. Zresztą w Pickax
nigdzie nie było daleko. Redakcja znajdowała się w nowym budynku,
którego budowę sfinansowała Fundacja Klingenschoenów.
Redaktorem naczelnym i wydawcą gazety był stary przyjaciel
Qwillerana z Nizin, Arch Riker. W lobby nie było ani ukrytych kamer,
ani ochrony, jak to zwykle bywa w siedzibach wielkomiejskich
dzienników, dla których dawniej pracował Qwilleran.
Qwilleran przeszedł przez hall do gabinetu Rikera. Drzwi były
otwarte, za biurkiem nie było nikogo. Z drugiej strony korytarza
pomachał do niego Junior Goodwinter.
- Arch pojechał do Minneapolis na konferencję wydawniczą.
Wraca jutro. Wejdź, siadaj! Zarzuć nogi na biurko, nie przypuszczam,
żebyś miał ochotę na kawę.
Na wspomnienie anemicznego napoju, który wypił na
komisariacie, Qwilleran podjął szybką decyzję:
- Specjalizuję się w dziennikarstwie i mam dyplom z kofeiny.
Tylko niech będzie mocna i gorąca.
Junior zapuścił niedawno brodę, ale nie dodała ona powagi ani
jego chłopięcej posturze, ani chłopięcemu zachowaniu, ani też nie
przygasiła jego chłopięcego entuzjazmu.
- Jak ci się podoba? Wyglądam doroślej? - spytał, skubiąc brodę.
- Wyglądasz jak młody hodowca ziemniaków. Co mówi na to
twoja żona?
- Podoba jej się. Mówi, że wyglądam teraz jak psotny elf. Co cię
sprowadza do nas tak szybko? - spytał, stawiając na stole parujący
kubek.
- Polly została napadnięta przez jakiegoś faceta na Goodwinter
Boulevard. Zaniepokoiła mnie ta wiadomość i wróciłem.
- Jak to się stało, że my nic o tym nie wiemy?
- Dała znać policji, ale nic więcej się nie wydarzyło.
- Muszą w końcu coś zrobić z Goodwinter Boulevard, bez
żartów - powiedział Junior. - Kiedyś to była najlepsza ulica w mieście,
a teraz... Teraz jest raczej przerażająca. Te wszystkie puste
rezydencje, które wyglądają jak nawiedzone. Ta, w której mieszkali
Alex i Penelope, już od lat jest wystawiona na sprzedaż. Ta, którą
wynajmował VanBrook, znowu stoi pusta. Kto dzisiaj potrzebuje
piętnastu albo dwudziestu pokoi?
- Jedyne, czego potrzeba, to determinacja - powiedział
Qwilleran. - Trzeba je przeznaczyć na hotele, restauracje, biura i
apartamenty, domy opieki o wysokim standardzie i tak dalej. Napisz o
tym wstępniak.
- Oskarżą mnie, że mam w tym własny interes - odpowiedział
Junior.
- A to dlaczego?
- Babcia Gage kupiła nieruchomość na Florydzie i chce
scedować na mnie prawa do rezydencji. Co ja zrobię z piętnastoma
pokojami? Pomyśl tylko o rachunkach za ogrzewanie, podatkach i
tych dziesiątkach okien do mycia. Kolejny bezużyteczny, luksusowy
dom.
Wzrok Qwillerana, znany ze współczującego wyrazu, błądził po
zagraconym biurku, zahaczył o zgnieciony w kulkę papier, który
chybił kosza na śmiecie, na wpół otwarte szuflady z aktami, stosy
zamiejscowych gazet. Jednak Qwilleran nie patrzył. Qwilleran myślał.
Uświadomił sobie, że rezydencja Gage'ów stoi na działce naprzeciwko
wozowni Polly. Gdyby w niej zamieszkał, mógłby mieć na nią oko.
Byłoby to wygodne także z innych powodów, mógłby częściej
wpadać na kolację. Z satysfakcją wygładził wąsy i powiedział do
Juniora:
- Mógłbym na zimę zamieszkać w normalnym domu. Moją
szopę trudno jest ogrzać i jest za dużo śniegu do odgarniania. Może
wynajmę twój dom, co ty na to?
- Kurczę! To byłoby świetnie! - wykrzyknął młody redaktor.
- Nadal myślę, że powinieneś napisać wstępniak.
- Wątpię, żeby miasto przeznaczyło bulwar na cele komercyjne.
Takie decyzje rzadko tu zapadają.
- A co ze „Stefanią”? Otwarto ją w dawnym domu Lanspeaków
na kilka lat przed moim pierwszym przyjazdem do Pickax.
- To był pierwszy dom na bulwarze - wyjaśnił Junior. - Stoi
przodem do Main Street i zgodnie z prawem mógł być wykorzystany
do celów komercyjnych. Szkoda, że zamknęli tę restaurację. Budynek
świeci pustkami... Nie, Qwill, na bulwarze ciągle mieszkają
wpływowe rodziny, które będą bronić tej ulicy przed zmianami jak
tygrysy. Trzeba poczekać, aż powymierają. Wiesz, że doktor Hal tam
mieszkał?
- Myślisz, że Melinda zatrzyma dom?
- No co ty! Ma mieszkanie i chce sprzedać dom razem z
meblami. Mogę ci nieoficjalnie powiedzieć, że ojciec nie zostawił jej
dużo w spadku. Był staroświeckim wiejskim lekarzem, nie żądał
zapłaty od tych, których nie było na to stać, nie wykorzystywał też
warunków stawianych przez ubezpieczalnie. Nie zapominajmy też o
kosztach całodobowej opieki dla jego żony, tyle lat chorowała. Nie ma
co, Melinda odziedziczyła więcej kłopotów niż pieniędzy... Widziałeś
się z nią? - spytał Junior, patrząc w sufit.
Wiedział o związku Melindy z najbardziej pożądanym
kawalerem w okręgu. Była jego kuzynką. W pewnym stopniu
wszyscy Goodwinterowie byli kuzynami.
- Zmieniła się - powiedział. - Nie wiem, jak ci to wytłumaczyć,
ale jest jakaś inna.
- Trzy lata pracy w bostońskim szpitalu mogą odcisnąć na
człowieku swoje piętno - powiedział Qwilleran.
- Tak... Przypuszczam, że jej nie oszczędzali. No cóż, bywa.
Możemy się spodziewać od ciebie felietonu w tym tygodniu czy jesteś
nazbyt skołowany?
- Zobaczę, co da się zrobić.
W drodze do domu Qwilleran wspominał swój dawny związek z
Melindą Goodwinter. W tamtych czasach był obcy w Moose County,
dodatkowo poparzył się dotkliwie trującym bluszczem. Ona go
wyleczyła. Później zaoferowała mu przyjaźń, błyskodiwą rozmowę i
swoją młodość. Była od niego dwadzieścia lat młodsza, miała zielone
oczy, długie rzęsy i tę bezpośrednią seksualność, typową dla młodego
pokolenia.
Jako lekarz pomogła mu rzucić palenie i podjąć regularne
ćwiczenia. Jako kobieta jak na gust Qwillerana była przesadnie
agresywna. Parła do małżeństwa jak taran, co w rezultacie skończyło
się obopólnym zażenowaniem. Przeprowadziła się do Bostonu,
obwieszczając wszem wobec, że nie ma zamiaru skończyć jako
wiejski doktor.
Kiedy spotkał Polly, to on był tym, który dyktował warunki i
wyznaczał granice intymności. Polly nie była ani tak szczupła jak
Melinda, ani nie miała jej długich rzęs, ale za to była wyśmienitym
kompanem i dobrą kucharką, a nade wszystko dzieliła z Qwilleranem
zamiłowanie do lektury dobrych książek. Lubili wspólnie czytać
Szekspira. Polly nie stawiała wymagań, które nie byłyby do przyjęcia,
i z dnia na dzień zajmowała w myślach Qwillerana coraz więcej
miejsca.
W drodze do domu Qwilleran zatrzymał się w sklepie „Toodle's
Market”, żeby kupić kotom coś do jedzenia. Wybredne gusta
syjamczyków przyprawiały go o ból głowy. Nie miały stałych
preferencji, z wyjątkiem jednej zasady: pod żadnym pozorem nie
zjadły gotowego jedzenia dla kotów. Qwilleran podejrzewał nawet, że
potrafią czytać etykiety na opakowaniach. Wszystko, co
technologowie żywności stworzyli z myślą o czworonożnym
plemieniu, nie miało prawa zawitać na stół jaśnie kotów. Czasami
zadowalały się puszką norweskiego łososia w towarzystwie
wędzonych ostryg albo kawiorem, najlepiej z jesiotra. Innym razem
zabiłyby dla kawałka indyka, ale co do tego, na co akurat przyjdzie im
ochota, nigdy nie można było być pewnym. Tym razem Qwilleran
wahał się między plastrem delikatesowego rostbefu a pasztetem z
kurzych wątróbek. Właściwie najlepszym rozwiązaniem byłoby
kupienie kilku deko polędwicy u rzeźnika, mógłby przyrządzić tatara,
ale musiałby ją ręcznie zmielić, mięso w kawałkach niezbyt
odpowiadało syjamczykom. Zdecydował się na pasztet.
Ze sklepu poszedł już do domu, oczywiście na piechotę, dla
sportu. Szedł boczną drogą, a potem żwirową ścieżką przez stary sad.
Był jakieś trzydzieści metrów od składu jabłek, który przystosował do
mieszkania, kiedy usłyszał czyste wysokie głosy miauczące na
powitanie. Dziewiętnastowieczną przechowalnię zbudowano na planie
ośmiokąta. Budynek miał trzy piętra, a okna umieszczono na różnej
wysokości. Dostrzegł jasne futerka wypatrujących go kotów, które
śmigały między oknami, szukając najlepszego punktu
obserwacyjnego. Spotkał się z nimi przy drzwiach, oba długie ogony
falowały pysznie jak flagi. W ten sposób koci domownicy dopełniali
powitalnego rytuału, który sprawiał Qwilleranowi wewnętrzną radość.
- Coście porabiali, moi buntownicy, odkąd was tu zostawiłem,
co?
Kocie wąsy wyczuły obecność pasztetu z wątróbki. W pełnych
niecierpliwości pląsach koty ruszyły biegiem po rampie, która
prowadziła dookoła wnętrza, łącząc galerie na poszczególnych
piętrach. Dotarły na samą górę, gdzie pod dachem znajdowała się
wąska kładka. Potem na łeb na szyję ześlizgnęły się w dół na pierwszą
galerię, skąd zwinnie, jak wiewiórki, skoczyły na miękkie poduszki,
ułożone na ławie na parterze. Tam umyły starannie łapki i wąsy,
przygotowując się do kolacji.
Qwilleran rozsmarował pasztet na talerzykach i postawił je na
podłodze. Lubił patrzeć, jak pochłaniały swoje porcje. Były idealne:
smukłe, płowe ciała na długich brązowych nogach, zabójczo błękitne
oczy i ciemnobrązowe pyszczki o głębokiej barwie. Brązowe ogony
uderzały wymownie w podłogę jak rapiery. Według Qwillerana miały
więcej wdzięku i elegancji od Bootsiego, którego Polly przekarmiała,
chcąc mu w ten sposób wynagrodzić brak towarzystwa.
O siódmej zadzwonił do drzwi wozowni, w której Polly
urządziła mieszkanie. Wspiął się po wąskich schodach, na których
szczycie, z położonymi uszami i obnażonymi kłami, czekał Bootsie.
- Witaj, o arcytypie wszech jestestw! - powiedział Qwilleran,
spodziewając się, że fraza z Szekspira spodoba się Polly.
Bootsie zasyczał.
- Musisz mu wybaczyć - przeprosiła Polly. - Wyczuł zagrożenie
tamtej nocy, kiedy jechał za mną ten bandzior, od tamtej pory jest
niespokojny.
Po ciepłym, cichym i znaczącym uścisku, który wprawiłby w
niemałe zdziwienie protektorów biblioteki i ożywił pocztę pantoflową
w Pickax, Qwilleran podał Polly zapakowany w serwetkę węzełek.
- Przepraszam, że nie jest przyzwoicie zapakowany - powiedział.
- Przywiozłem go z gór. To chyba twój odcień niebieskiego.
Polly była wzruszona.
- To peleryna! I to ręcznie tkana! Kto ją zrobił?
- Ktoś w górach - powiedział wymijająco. - Wszyscy tam są
tkaczami albo garncarzami, albo pracują z drewnem - nie wspomniał
już o tym, że pelerynę utkała młoda interesująca kobieta, którą zabrał
na kolację po tym, jak dwukrotnie wybawiła go z opresji na górskich
szlakach.
Polly zdjęła ponurą garsonkę, którą miała na sobie w bibliotece,
i wyglądała teraz letnio i kolorowo w sukience w białe groszki na
czerwonym tle.
- Jesteś pewien, że nie jest dla mnie zbyt odważna? - spytała,
kiedy ją skomplementował. - Irma Hasselrich pomagała mi ją wybrać.
Do restauracji pojechali wynajętym samochodem, którym
Qwilleran przyjechał z gór.
- Mój się zepsuł - wyjaśnił - więc go zostawiłem.
Wyjaśnienie mijało się odrobinę z prawdą. Samochód zakopał
się w błocie i Qwilleran podarował go młodej góralce, która będzie w
stanie go wyciągnąć swoją amfibią.
Restauracja pod nazwą „Old Stone Mill” znajdowała się w
historycznym młynie. Pickax było bogatym miastem, w którym było
wystarczająco dużo wyrafinowanych podniebień, żeby utrzymać jedną
porządną restaurację. Właścicielem lokalu był syndykat majętnych
dżentelmenów, którzy potrzebowali niedochodowego interesu do
odliczeń podatkowych. Szef kuchni był dobrze opłacany, a menu było
światowe i mogło zadowolić tutejszych mieszkańców, którzy nieraz
jadali w San Francisco, Nowym Orleanie i Paryżu.
Qwilleran i Polly usiedli przy swoim stoliku. Pomocnik kelnera,
dwumetrowy dryblas górujący nad gośćmi i większością obsługi,
przecisnął się do ich stolika z dzbankiem wody i koszykiem pełnym
czosnkowych grzanek. Nazywał się Derek Cuttlebrink.
- Witam, panie Q! - powiedział przyjaźnie. - Myślałem, że
wyjechał pan na lato z miasta.
- Wróciłem - wyjaśnił lapidarnie Qwilleran.
- Ja biorę dwa tygodnie wolnego w sierpniu, jedziemy pod
namiot.
- Gratulacje.
- Aha, poznałem tę dziewczynę, ona ma namiot. Niebieski nylon,
dwa metry na dwa trzydzieści. Ma aluminiowy stelaż i rozkłada się w
pięć minut.
- Weźcie dużo środków na komary - poradził Qwilleran. - I
trzymajcie się z dala od trującego bluszczu, no i uważajcie na
kleszcze.
- Myślałeś jeszcze o college'u, Derek?
- No, to jest tak, pani Duncan. Zdecydowałem się zostać w
gastronomii. Dostałem awans do kuchni, pod koniec miesiąca mam
nadzorować grzanki i frytki.
- Gratulacje! - powiedział Qwilleran.
Kiedy pomocnik kelnera zniknął w kuchni, Polly odezwała się:
- Czy myślisz, że Derek doprowadzi kiedyś do końca jakąś
sprawę?
- Nie trać nadziei - powiedział Qwilleran. - Któregoś dnia spotka
właściwą dziewczynę i zostanie sławnym chirurgiem. Widziałem już
takie rzeczy.
Zamówił dla Polly wytrawną sherry, a dla siebie lokalny produkt
w postaci wody Squun, czyli wody mineralnej ze źródła
wypływającego w Squunk Corners, którą pił zawsze z lodem i
cytryną.
Polly podniosła szklankę.
- Slainte!
- Ditto - odpowiedział Qwilleran. - Co to znaczy?
- Nie wiem dokładnie. To toast po celtycku, którym posługuje
się Irma Hasselrich - Polly często powoływała się na swoją nową
przyjaciółkę.
Osobiście Qwilleran miał obiekcje wobec Irmy Hasselrich.
Czterdziestolatka, która nadal mieszkała ze swoimi rodzicami,
wzbudzała w nim negatywne uczucia. Jej ojciec był starszym
partnerem w kancelarii prawniczej „Hasselrich, Bennet & Barter”.
Ona sama kierowała zespołem wolontariuszy w domu pogodnej
starości i Qwilleran poznał ją, kiedy odwiedzał ośrodek, żeby
przeprowadzić wywiad z jednym z podopiecznych. Wtedy wydawała
mu się przystojną kobietą o proporcjonalnej figurze, zadbanym
wyglądzie i ujmujących manierach. Kiedy Polly spędzała lato w
Anglii, próbował zabrać Irmę na kolację, ale jego zaproszenie zostało
dowcipnie odrzucone. Nie był przyzwyczajony do odmowy i jego
reakcja była jednoznacznie negatywna.
Ostatnimi czasy obie kobiety odkryły wzajemną więź. Razem
chodziły z lornetkami nad rzekę Ittibittiwassee obserwować ptaki albo
nad rozlewiska przy Purple Point. Co więcej zadbana i dobrze ubrana
Irma skłoniła Polly do noszenia jaśniejszych kolorów i farbowania
siwiejących włosów.
- Wyglądasz dzisiaj szczególnie młodo i atrakcyjnie - powiedział
Qwilleran, kiedy sączyli aperitify. - Jeszcze trochę, a dołączysz do
Klubu Teatralnego i będziesz grała role niewinnych podlotków.
- Marne szanse! - powiedziała, śmiejąc się melodyjnie. - Ale,
ale, słyszałeś, że mają wystawiać jesienią Makbeta?
- A to niespodzianka!
- Dlaczego? To sztuka pełna emocji. Aż roi się w niej od
wiedźm, duchów, pojedynków i okropnych zabójstw. Wiele mówi o
pokusach, ludzkim upadku, duchowym złu i nieopanowanej ambicji.
- Ale, zgodnie z przesądem, przynosi pecha zespołowi, który ją
wystawia.
- Nikt tutaj nie słyszał o czymś takim, więc bądź łaskaw ich nie
uświadamiać - doradziła Polly. - Nie ma wątpliwości, że Larry zagra
główną rolę.
- Znów będzie musiał zapuścić brodę, czego nie lubi robić. Kto
reżyseruje?
- Ktoś nowy. Nazywa się Dwight Somers, przyjął posadę w
przedsiębiorstwie XYZ. Ma doświadczenie z teatrem i podobno jest
bardzo miły. Ogłoszono nabór i chodzą słuchy, że doktor Melinda
wystąpi w roli Lady Makbet. Biblioteka w Pickax jest kluczowym
punktem wymiany plotek.
Qwilleran chciał spytać: „Widziałaś Melindę?... Jak wygląda?...
Mówią, że się zmieniła”. Rozważał to w myślach i zdecydował się
zapytać, dbając jednak o to, żeby nie okazać zbytniego
zaangażowania.
- Nadaje się do tej roli?
- Zdaje mi się, że tak. Widziałam ją na pogrzebie doktora Hala.
Odniosłam wrażenie, że się... postarzała. Ma rysy Goodwinterów:
wąską podłużną twarz, taka twarz nie starzeje się ładnie, wyglądała na
wymizerowaną.
Zamówili bulion z rzeżuchy, miecznika w sosie ananasowym z
dodatkiem papryczki jalapeńo.
- Jaką to niespodziankę przygotowałaś na dzisiejszy wieczór? -
zapytał Qwilleran.
- Więc... - zaczęła z wyraźnym zadowoleniem. - Irma i ja
poszłyśmy razem na kolację, kiedy pojechałeś w góry, i
rozmawiałyśmy o Szkocji. Irma chodziła tam do szkoły plastycznej i
nadal utrzymuje kontakty z kilkorgiem szkockich przyjaciół.
Wspomniałam, że zawsze chciałam zobaczyć ojczyznę Makbeta, i tak
się zaczęło. Pomyślałyśmy, że można by zorganizować wycieczkę po
wyspach i górach. Zysk mógłby pójść na dom opieki dla starców.
- Brzmi nieźle. Kto to zorganizuje?
- Irma opracuje trasę i będzie robić za przewodnika, a ja zajmę
się rezerwacjami.
- Ma doświadczenie w organizacji grupowych wycieczek?
- Nie, ale jest urodzonym przywódcą i nadzoruje pracę
wolontariuszy w domu opieki. Jest zorganizowana i zna Szkocję,
szczególnie góry i zachodnie wyspy.
- Jak zamierzacie podróżować po Szkocji?
- Wynajętym busem. Lanspeakowie i Comptonowie już się
zgłosili. Irma i ja będziemy dzielić pokój. Koszty wycieczki obliczone
są dla par, ale single też są mile widziani.
Qwilleran pomyślał sobie, że to dobry pomysł, żeby Polly
wyjechała, dopóki groźba kolejnego napadu nie minie.
- Spodobają ci się góry. Spędziłem tam miesiąc miodowy. O ile
pamiętam, jedzenie nie było najlepsze, ale to było dawno temu, poza
tym nowożeńcom nie przeszkadzają takie rzeczy... Chcesz, żebym
karmił Bootsiego podczas twojej nieobecności?
Spojrzała na niego wyczekująco.
- Miałyśmy nadzieję, że... mógłbyś... dołączyć do nas.
Propozycja zaskoczyła Qwillerana. Nie był przygotowany na
taki obrót sprawy. Zanim odpowiedział, patrzył przez kilka chwil w
sufit.
- Jak długo ma potrwać wyprawa? Nigdy nie zostawiałem kotów
na dłużej niż na kilka dni. Kto się nimi zajmie?
- Nie znasz nikogo, komu mógłbyś zaufać? Kogoś, kto
zamieszkałby w twojej szopie przez dwa tygodnie? Moja szwagierka
zaopiekuje się Bootsiem.
Qwilleran skubał z niezdecydowaniem wąsy.
- Nie wiem. Muszę to przemyśleć. Cokolwiek zdecyduję,
Fundacja K zwróci wam wszystko, co przeznaczycie na dom opieki.
Dacie ogłoszenie?
- Irma mówi, że lepiej będzie osobiście zapraszać uczestników,
to pozwoli stworzyć zgraną grupę. Pojedziemy w sierpniu, kiedy
kwitną wrzosowiska. Wycieczka zacznie się w Glasgow, a skończy w
Edynburgu.
- Glasgow? - powtórzył Qwilleran z zainteresowaniem. -
Czytałem ostatnio o powrocie mody na Charlesa Renniego
Mackintosha z Glasgow. Wiesz, moja matka pochodziła z
Mackintoshów.
Polly oczywiście wiedziała, bo słyszała już o tym ze sto razy, ale
zapytała słodko:
- Czy myślisz, że jesteś z nim spokrewniony?
- Nie wiem nic o moich przodkach ze strony matki, tylko tyle, że
jeden powoził dyliżansem i został zamordowany przez rozbójnika,
albo może był rozbójnikiem powieszonym za zamordowanie woźnicy
dyliżansu. Co się zaś tyczy Charlesa Mackintosha, to wiem tylko tyle,
że był pionierem nowoczesnego wzornictwa, jakieś sto lat temu. Zdaje
się, że to interesująca postać.
- Jeśli chciałbyś przedłużyć swój pobyt w Glasgow, możesz to
zrobić - powiedziała zachęcająco Polly. - Carol i Larry pojadą
wcześniej do Londynu, chcą obejrzeć kilka sztuk.
- Dobra, dopisz mnie do singli. Znajdę opiekunkę do kotów. Lori
Bamba byłaby idealna, ale ma dzieci. Pozabijają się w moim domu.
Szopa została zaprojektowana dla kotów i dorosłych.
Podano zupę. Delektowali się nią w milczeniu, rozmyślając nad
zbliżającymi się przygodami. Kiedy podano miecznika, Qwilleran
odezwał się:
- Słyszałem coś o Irmie Hasselrich, ale z niesprawdzonego
źródła. Może będziesz mogła to sprostować.
Polly nagle zesztywniała.
- Co słyszałeś? I od kogo?
- Ochraniam moich informatorów. Podobno zastrzeliła
mężczyznę jakieś dwadzieścia lat temu i była oskarżona o
morderstwo, ale Hasselrichowie przekupili sędziego, żeby ją
uniewinnił.
Polly wzięła głęboki oddech i zaczęła z niechęcią:
- Jak większość plotek w Pickax, ta jest tylko w dziesięciu
procentach prawdziwa. Motyw zabójstwa był jasny, nazwałbyś go
dzisiaj próbą gwałtu. W sądzie Hasselrich bronił córki i przysięgli
uznali ją za winną zabójstwa, ale zalecili zwolnienie z
odpowiedzialności. Sędzia okazał się bardziej wyrozumiały od
większości ówczesnych jurystów. Zasądził warunkowe zwolnienie i
trzy lata prac na rzecz wspólnoty... Czy ta odpowiedź cię
satysfakcjonuje?
Wyczuwając w głosie Polly znużenie, odpowiedział:
- Wybacz, po prostu powtórzyłem tylko to, co słyszałem. Już nie
tak ostrym tonem Polly powiedziała:
- Po odpracowaniu wyznaczonego terminu Irma oddała się pracy
w wolontariacie. Poświęciłaby wszystko dla słusznej sprawy. Zebrała
całe tony pieniędzy na cele dobroczynne.
- To godne podziwu - wymamrotał Qwilleran, ale przemknęło
mu przez głowę, że „wszystko” w tym kontekście brzmi dosyć
podejrzanie.
Na deser zamówił ciasto truskawkowe, a Polly grzebała łyżeczką
w małym pucharku cytrynowego sorbetu. Nie zjadła nawet połowy
swojej porcji.
- Uważam na dietę - wyjaśniła. - Straciłam dwa kilogramy,
widać?
- Wyglądasz zdrowo i pięknie - odpowiedział - nie przesadź
tylko.
Po deserze poszli do jej mieszkania na kawę, później czytali
trochę na głos. Przeczytali dwa akty Makbeta, podczas gdy Bootsie
obwąchiwał z odrazą nogawki spodni Qwillerana.
Było już późno, kiedy Qwilleran wrócił do swojego składu,
gdzie dwa niepocieszone syjamskie koty czekały na niego przy
drzwiach. Wyczuwając, że miał kontakt z innym kotem, oddaliły się z
dumnym wyrazem wyższości.
- Chodźcie no, dzieciaki! - skarcił je. - Mam dla was wieści. Jadę
na wycieczkę do Szkocji i wy zostajecie!
- Yow! - wytknął mu Koko.
- Właśnie tak! Zostajecie tutaj.
- N-n-nie! - zaskrzeczała Yum Yum.
- Ehe, zgadza się, „nie”, ty też nie jedziesz.
Rozdział drugi
Następnego dnia Qwilleran żałował decyzji o wyjeździe do
Szkocji. Podjął ją pod wpływem impulsu i teraz przykro było mu
zostawiać koty na dwa tygodnie. Kiedy szczotkował ich jedwabistą
sierść (rozłożone nogi Yum Yum przypominały podstawę stolika
wykonanego przez Duncana Phyfe, a sztywny ogon Koko naśladował
zawijas w stylu Hogarth), miał już zamiar odwołać rezerwację, ale
wewnętrzny głos powstrzymywał go przed tym, powtarzając: „Jesteś
dziewięćdziesięciokilowym mężczyzną i pozwalasz, żeby zniewoliły
cię ośmiokilogramowe koty!”
Tego wieczoru Qwilleran czytał kotom na głos. Kotka zwinęła
się w kłębek na jego kolanach, a kot przysiadł na oparciu krzesła. W
pewnym momencie zadzwonił telefon.
- Przepraszam, kochanie - powiedział, podnosząc Yum Yum i
kładąc ją delikatnie na ciepłej poduszce, na której przed chwilą
siedział.
Dzwoniła Irma Hasselrich. Mówiła w tym swoim
przesłodzonym, formalnym stylu.
- Panie Qwilleran, dowiedziałam się właśnie z olbrzymią
radością, że wyraził pan życzenie dołączenia do wycieczki „Śladami
Ślicznego Księcia”.
- Tak, zdaje mi się, że to będzie wspaniała przygoda. Moja
matka pochodziła z rodu Mackintoshów. A przy okazji, proszę
nazywać mnie Qwill.
- Nie ma o czym mówić, panie Qwilleran - kontynuowała, jakby
nie słyszała, co powiedział. - Jesteśmy zachwyceni, że Fundacja
Klingenschoenów proponuje nam wsparcie finansowe. Chcemy
stworzyć park dla pacjentów ośrodka, z kwietnikami, szerokimi
alejkami dla wózków inwalidzkich i pawilonem przeznaczonym na
pikniki i gry.
- To godne pochwały - wymamrotał Qwilleran. - Ile osób
spodziewa się pani wciągnąć na listę?
- Mamy szesnaście miejsc, tyle osób zmieści się w busie.
- Czy Polly wspominała pani, że chciałbym przedłużyć mój
pobyt w Glasgow?
- Tak. Wiele osób chce przedłużyć swój pobyt za granicą, więc
zaproponowałam, żeby każdy leciał na własną rękę. Ustalimy dzień i
miejsce spotkania w Glasgow.
- Ilu uczestników już się zgłosiło?
- Jedenastu. Może mógłby pan wskazać kogoś, kto mógłby
dołączyć?
- A John i Vicki Bushlandowie? Mają letni dom w Mooseville,
chociaż oficjalnie są mieszkańcami Lockmaster, gdzie John prowadzi
studio fotograficzne.
- Wspaniale byłoby mieć ze sobą profesjonalnego fotografa!
Zadzwonię do nich, mogę się na pana powołać?
- Naturalnie.
- Jak tylko się pan zapisał na wycieczkę, panie Qwilleran, trzy
kolejne osoby zgłosiły chęć wzięcia w niej udziału: państwo
MacWhannellowie, on jest biegłym rewidentem, i doktor Melinda
Goodwinter. Czy to nie wspaniałe mieć wśród uczestników lekarza?
Qwilleran skulił się do wewnątrz i zaczął przeczesywać palcami
wąsy. Już widział, jak natarczywa Melinda puka do drzwi jego pokoju
późnym wieczorem, wpraszając się na pogawędkę. Była bardzo upartą
młodą kobietą i według tego, co mówił Arch Riker, który spotkał się z
nią po pogrzebie jej ojca, nadal czuła do niego miętę, nie mając
żadnego względu na jego obecny związek z Polly.
Qwilleran pokrył swoje niezadowolenie, wypytując o pogodę w
Szkocji, a Irma zapewniła go, że wyśle wszystkie informacje
dotyczące podróży w mailu.
Kiedy skończył rozmawiać z Irmą, natychmiast zadzwonił do
Archa Rikera, do redakcji „Moose County coś tam”. Dorastali obaj w
Chicago, potem niezależnie robili karierę w dziennikarstwie. Spotkali
się znów w Pickax, gdzie Riker realizował swoje marzenie o
prowadzeniu małomiasteczkowej gazety.
- Arch, nie odpuściłbyś sobie roboty na kilka tygodni i nie
wybrał się na wycieczkę do Szkocji z kilkoma osobami z okolicy? -
zaproponował. - Moglibyśmy oszczędzić parę dolców, biorąc wspólny
pokój.
Dodał parę szczegółów i rzucił niedbale kilka znaczących
nazwisk: Hasselrich, Lanspeak, Compton, MacWhannell.
Rikerowi spodobał się ten pomysł. Powiedział, że zawsze marzył
o zagraniu do siedemnastego dołka w St. Andrews.
- A teraz złe wieści - powiedział Qwilleran. - Melinda
Goodwinter też jedzie.
- Akcja się zagęszcza - odparł Riker ze śmiechem. Bawiły go
kłopoty, jakie jego przyjaciel miał z kobietami. - Polly wie?
- Jeśli nie, to szybko się dowie.
Gratulując sobie udanego manewru, Qwilleran zadzwonił do
Irmy i zmienił swoją rezerwację na dwójkę. Następnego dnia to
Qwilleran mógł się pośmiać, kiedy Riker do niego zadzwonił.
- Hej, Qwill, posłuchaj tylko tego! - powiedział Arch. - Zabrałem
wczoraj na kolację Amandę i powiedziałem jej o wyprawie, i zgadnij:
ona chce jechać! Jak ci się to podoba?
- Będzie musiała wziąć jedynkę, nikt nie będzie chciał z nią
mieszkać, nawet jej kuzynka Melinda.
Amanda Goodwinter była zrzędliwą babą w nieokreślonym
wieku o niewyparzonym języku, która „lubiła troszkę popić”, jak
mawiali miejscowi. Obecnie prowadziła studio projektowania wnętrz,
które cieszyło się dobrą sławą, i od kilku kadencji była nieustannie
wybierana do rady miasta, gdzie nie marnowała czasu, nie składała
pustych obietnic i nie szła na żadne układy.
Riker, obdarzony dziennikarskim upodobaniem do dziwaków,
dobrze bawił się w jej towarzystwie i plotkarze z Pickax przez jakiś
czas łączyli ich w parę, ale upierdliwy charakter Amandy
gwarantował jej, że do końca życia zostanie sama. Teraz Arch
delektował się wizją Amandy, która rozniesie w drobny pył
harmonijną atmosferę wycieczki.
- Mam nadzieję, że wszyscy uczestnicy mają poczucie humoru -
powiedział Qwilleranowi przez telefon.
- Absurdalne jest to, że Amanda nie znosi kobzy, gór, podróży
autobusem i Irmy Hasselrich też.
- No to czemu jedzie? Przecież nie dlatego, żeby być blisko
ciebie, stary pryku!
- Niestety, nie mogę sobie przypisać tej zasługi. Jest
podekscytowana perspektywą wizyty w wytwórni whiskey, słyszała,
że dają tam darmowe lufki.
Podczas gdy Qwilleran rozkoszował się wiadomościami,
zadzwonił Brodie, żeby poinformować go, że patrol policji stanowej
wyśledził w pobliżu granicy okręgu kasztanowy samochód na
rejestracji z Massachusetts, kierujący się na południe.
- Prawdopodobnie opuszczał okręg - powiedział Brodie. -
Sprawdziliśmy rejestry. Samochód jest zarejestrowany na niejakiego
Charlesa Edwarda Martina z Charleston, w stanie Massachusetts.
- Co on tu robił? - Qwilleran zadał krótkie i ostre retoryczne
pytanie. - Od pięciu lat nie widziałem tu samochodu z Massachusetts.
Mieszkańcy Nowej Anglii nawet nie słyszeli o Moose County.
- Może to znajomy doktor Melindy, może przyjechał na pogrzeb
jej ojca. Było tu wielu brodaczy - powiedział Brodie. - Coś ci powiem,
Qwill. Jeśli jeszcze raz się tu pojawi, a my otrzymamy skargę,
przynajmniej będziemy wiedzieli, kto to jest. Na razie wystawiam
nocny patrol na Goodwinter Boulevard. Powiedz Polly, żeby nie
wychodziła sama po zmierzchu.
Qwilleranowi zadrgały wąsy. Wystarczyło, że pomyślał o tym
kasztanowym samochodzie, i od razu czuł szczególne mrowienie w
górnej wardze. Sumiaste wąsy były nie tylko rozpoznawczą cechą
Qwillerana, ale też od dawna były źródłem jego podejrzeń i przeczuć.
Swędziały i jeżyły się, żeby zwrócić jego uwagę, a doświadczenie
nauczyło go, żeby zaufać dawanym przez nie sygnałom. Ta
szczególna wrażliwość była kwestią, którą poruszał tylko z
najbliższymi przyjaciółmi, a i oni nie byli skorzy wierzyć w
nadzwyczajne właściwości jego wąsów. Tak czy inaczej, to był fakt.
Nie tylko Qwilleran posiadał umiejętność wyczuwania
kłopotów, także Kao K'o-Kung miał wyjątkową zdolność
demaskowania złych czynów i złych ludzi w ten sam sposób, w jaki
wyczuwał mikroskopijny ślad na dywanie i to, że radio jest włączone,
kiedy powinno być wyłączone. Gdy Koko nastawiał uszu i poruszał
wąsami, kiedy drapał i obwąchiwał, to znaczyło to, że był na tropie
czegoś, co nie było takie, jak być powinno.
Po rozmowie z Brodiem Qwilleran odwrócił się do Koko, który
zawsze podsłuchiwał z bliska.
- No co, chłopie? Wygląda na to, że facet z Goodwinter
Boulevard wyjechał z miasta.
- Yow - powiedział Koko, drapiąc się po uchu.
- Jak dotąd wszystko się układa. Teraz musimy wam znaleźć
odpowiednią opiekunkę. Tylko jak?
Koko, mrucząc, zeskoczył na podłogę i potruchtał do spiżarni,
gdzie znacząco wlepił wzrok w swój pusty talerz. Yum Yum też nie
kazała na siebie czekać. Była najwyższa pora na południową
przekąskę.
Qwilleran nasypał im garść chrupiących płatków,
przygotowanych przez Mildred Hanstable, która pisała do działu
kulinarnego w „Moose County coś tam”. Było to jedyne suche
jedzenie, którym syjamczyki nie gardziły. Kiedy popatrzył, jak żują,
wachlując się energicznie ogonami, uderzyła go nagła myśl.
- Mam! - wykrzyknął. - Mildred Hanstable!
Nie tylko pisała do kolumny kulinarnej, ale też prowadziła
zajęcia praktyczne w szkole w Pickax i lubiła gotować dla psów,
kotów i ludzi.
Była wdową i mieszkała samotnie. Pulchna, ale ładna, miała
dobre serce i żywą wyobraźnię, nie wspominając o szerokich
kolanach.
- Wyśmienicie! - zawył Qwilleran tak głośno, że zaalarmowane
syjamczyki odwróciły ku niemu głowy, zanim połknęły ostatnie kęsy
z talerza.
Mildred Hanstable była teściową jego przyjaciela Rogera
MacGillivraya, więc odnalazł go w jadłodajni „Lois's Luncheonette”,
żeby zapytać, co sądzi o tym pomyśle.
- Co ty na to? Ona lubi koty, a koty lubią ją.
- To by jej tylko wyszło na dobre, oderwało od smutnych myśli o
przeszłości - powiedział. - Według niej twój skład jest cudowny i
propozycję spędzenia w nim kilku tygodni potraktowałaby jak dar od
losu.
- Muszę cię tylko spytać o jedną rzecz. Czy nadal dużo pije?
- No wiesz, alkoholem zalewała smutek po stracie męża, ale
jakoś z tego wyszła. W zamian za to objada się. Moim zdaniem jest po
prostu samotna. Chciałbym, żeby spotkała jakiegoś przyzwoitego
faceta.
- Popracujemy nad tym, Roger. Gdzie się teraz wybierasz?
- Mam spotkanie w Kennebeck. Kobiecy Klub Popołudniowy
sadzi drzewo w parku.
Tak się złożyło, że Qwilleran przywiózł z gór kilka ręcznie
robionych peleryn i po pewnym spotkaniu redakcyjnym jedną z nich
podarował Mildred. Lubiła takie obszerne ubrania, bo kamuflowały jej
nadmierną tuszę. Zaproszenie do składu i propozycję opieki nad
kotami przyjęła z zachwytem, którego nie potrafiła wyrazić słowami.
Kiedy ta kwestia przestała już go trapić, Qwilleran poświęcił się
innym sprawom. Podarował pozostałe peleryny swojej sekretarce,
młodej dekoratorce wnętrz, która pomagała urządzić skład, i szefowej
działu reklamy „Moose County coś tam”, wprawiając wszystkie trzy
kobiety w nieziemski zachwyt. Później, żeby zastąpić samochód,
który porzucił w górach, kupił białe czterodrzwiowe auto z komisu.
Nigdy nie tracił pieniędzy na nowe modele. Dotąd szczęśliwie
udawało mu się unikać doktor Melindy Goodwinter, chociaż
przypadał właśnie termin wizyty kontrolnej, wyznaczonej mu jeszcze
przez świętej pamięci doktora Hala.
Irma Hasselrich nie zwlekała z wysłaniem wyczerpującego maila
do wszystkich uczestników wyprawy na temat szczegółowej trasy
wycieczki, pogody w Szkocji i odpowiedniego ubrania.
„Koniecznie musicie zabrać swetry i kurtki. Wieczory są
chłodne. Poza tym wybieramy się na wietrzne wyspy i na szczyty gór.
Spakujcie lekkie płaszcze przeciwdeszczowe, parasole, wodoodporne
buty albo kalosze”. Ostatnie słowo podkreślone było na czerwono.
Dalej: „Na specjalne okazje panowie są proszeni o zabranie blezeru
albo sportowej marynarki i koszuli z krawatem, a paniom doradzam
sukienki i szpilki. Na każdą osobę przypada jedna sztuka bagażu plus
jedna podręczna torba. Na pokładzie busa i w restauracjach nie będzie
można palić, co ustalamy ze względu na niepalących i na
niebezpieczeństwo pożaru”. Na koniec załączono krótką listę
podstawowych terminów.
Loch... jezioro
Moor... nieporośnięte drzewami wzgórze
Glen... samotna dolina
Fen... bagno
Ben... góra
Firth... ujście rzeki
Burn... strumień
Strath... dolina rzeki
Kyle... kanał
Croft... wiejski dom
Crofter... farmer
Bothy... baraki
Neeps... rzepy
Tatties... ziemniaki
Haggis... mięsny pudding
Toilet... publiczna toaleta
Usquebaugh... whiskey
Do listu Irma dołączyła też propozycje lektur, które w
większości znajdowały się w podręcznej biblioteczce Qwillerana:
Boswell, doktor Johnson, sir Walter Scott i inni. Mimo to Qwilleran
udał się do antykwariatu Eddingtona Smitha i wybrał stary
przewodnik z pożółkłą składaną mapą. Antykwariusz polecił mu także
Wspomnienia osiemnastowiecznego piechura.
- To o Szkocji. Wydano je w 1790 i w 1927 ukazał się przedruk.
Jest w dobrym stanie jak na sześćdziesięciopięcioletnią książkę.
Qwilleran wziął obie książki i miał właśnie wychodzić, kiedy
Eddington powiedział:
- Doktor Melinda była tu wczoraj. Chciała, żebym kupił
księgozbiór doktora Hala, ale jej cena jest za wysoka.
Tego wieczora Qwilleran rozsiadł się wygodnie w swoim
ulubionym fotelu z zamiarem przeczytania Wspomnień. Koty też
usadowiły się, przygotowane na lekturę: Koko na szerokiej obitej
poręczy, a Yum Yum na jego kolanach. Wyciągnęła przednie nogi i
wdzięcznie skrzyżowała łapki. Książka, która od ponad
sześćdziesięciu lat przesiąkała domowymi zapachami, stanowiła dla
kotów niesłychanie interesujący obiekt. Qwilleran natychmiast dał się
porwać poruszającej relacji czwórki osieroconych przez matkę dzieci,
w wieku dwóch, czterech, siedmiu i czternastu lat, które wyruszyły na
poszukiwanie ojca, dzielnego żołnierza, walczącego za księcia Karola.
Po przebyciu stu pięćdziesięciu mil i trzech miesiącach wędrówki,
błagając o jedzenie i dach nad głową, dzieci dowiadują się, że ich
ojciec poległ w bitwie pod Culloden.
Pochłonięty perypetiami młodych bohaterów, Qwilleran nie
słyszał dzwonka telefonu, który brzęczał już od jakiegoś czasu.
Dopiero głośne miauknięcie Koko, wprost do ucha, wyrwało go z
lektury.
- Hm, halo? - powiedział niepewnie.
- Witaj, kochanie. To ty? Kiepsko cię słyszę. Poznajesz głos z
zamierzchłych czasów?
- Kto mówi? - spytał bezbarwnym głosem, mimo że od razu
rozpoznał rozmówczynię.
- Melinda!
- Och... witaj.
- Przeszkodziłam ci w czymś ważnym?
- Nie, czytałem książkę.
- Musi być dobra. Jaki tytuł?
- To... hmm... Wspomnienia osiemnastowiecznego piechura
Johna Macdonalda.
- Brzmi nieźle. Ktoś mi powiedział, że zbierasz teraz stare
książki.
- Mam kilka - starał się brzmieć jak nowicjusz, w dodatku
nudny.
- Sprzedaję bibliotekę mojego ojca, jesteś zainteresowany?
- Obawiam się, że nie. Kupuję po jednej książce od czasu do
czasu.
- Może spotkalibyśmy się w domu ojca, rzuciłbyś okiem na
książki? Może coś cię zainteresuje. Mieszkam w Indian Village, ale
mogłabym podjechać do miasta.
- Świetny pomysł! - powiedział z mylącym entuzjazmem. -
Spytam Polly Duncan, kiedy ma wolne, i spotkamy się z tobą. Jest
moim guru, jeśli chodzi o wybór książek.
Po drugiej stronie na moment zapanowało milczenie.
- Dobrze. Skontaktuję się z tobą później, jeśli jeszcze nie
sprzedam książek... Słyszałam, że jedziemy razem do Szkocji, kotku.
- Tak, Polly mnie namówiła.
- Dobrze, nie pozwól mi dłużej odrywać cię od twojej
ekscytującej książki.
- Dziękuję za telefon - powiedział kurtuazyjnie.
- Dobranoc.
Melinda nie zadzwoniła już więcej w sprawie książek, za co
Qwilleran był wdzięczny. Ale jej nazwisko pojawiało się w
rozmowach w całym mieście. Pewnego wieczoru wpadł do „Studia
Dekoracji Wnętrz Amandy”, żeby wysępić filiżankę kawy i skorzystać
z telefonu, jak to robił często, kiedy Fran Brodie urządzała mu
mieszkanie. Fran była asystentką Amandy, młodszą, atrakcyjniejszą i -
powiedzmy - lepiej wyposażoną. Jako córka komendanta policji i
członkini Klubu Teatralnego miała też jeszcze jedną zaletę. Była
świetnie poinformowana o najnowszych plotkach, albo
wiadomościach, jak to wolał nazywać Qwilleran.
Fran przywitała go, wołając od drzwi:
- Właśnie minąłeś się z Melindą. Próbowała nam sprzedać
książki swojego ojca. Nie wiem, co chciała, żebyśmy z nimi zrobiły...
Kawę?
Podała mu ją w kubku z naszkicowaną literą Q, co było
zaczepną aluzją do jego zwyczajowego żebractwa.
- Cieszę się, że wpadłeś, Qwill. Znalazłam coś, co po prostu
musisz mieć. Jest dla ciebie stworzone!
- Powinienem wiedzieć, że darmowa kawa nigdy nie jest
naprawdę gratis - powiedział. - Co to jest?
Z przesadną ostrożnością otworzyła płaskie pudełko.
- To jest bezkwasowe pudełko, a to jest bezkwasowy materiał -
wyjaśniła, odwijając bury kawałek tkaniny.
- Co to jest, do cholery?
- To szkocki relikt, fragment kiltu Mackintoshów, który jeden z
członków tego rodu, jakobicki buntownik, nosił w bitwie pod
Culloden w 1746!
- Skąd to wiesz? To wygląda jak relikt z kosza na śmieci!
- Są na to dokumenty. Należał do pewnej rodziny z Lockmaster,
która przybyła tu z Kanady. Jej przodkowie zostali wydaleni do
Nowego Świata po upadku powstania.
- No i co mam niby zrobić z tym wyblakłym ścinkiem? Nie
nadaje się nawet do mycia samochodu!
- Oprawimy go dla ciebie w ochronną ramkę, tak jak to się robi
w muzeum, i będziesz mógł go powiesić. Oczywiście wybierzemy
jakieś zacienione miejsce.
- To zawęża lokalizację do schowka na miotły i kociej łazienki -
powiedział. - Ile jest wart?
- Jest drogi, ale stać cię na niego, zważywszy na to, ile
zaoszczędzasz na kawie i telefonie.
- Poszukam czegoś w okolicy.
- Zrób to koniecznie - powiedziała Fran, napełniając jego kubek
kawą. - Tak więc jedziesz do Szkocji z moją szefową. Dochodzą mnie
słuchy, że jest kłopot z zapełnieniem listy. Czy to dlatego, że Amanda
jedzie z wami, czy dlatego, że Irma Hasselrich jest organizatorką
wyprawy?
- Zdawało mi się, że Irma ma liczny fanklub.
- Obawiam się, że ludzie uważają, że jest snobką i że się zbytnio
rządzi, a jej perfekcyjna garderoba odstrasza kobiety, które ubierają
się na sportowo. Amanda mówi, że ona wygląda jak obrane jajko...
Chciałabym wiedzieć jedną rzecz: dlaczego Irma wybrała termin,
który pokrywa się z naszymi próbami do Makbeta? Trzech
najważniejszych ludzi, reżyser i główni bohaterowie, wyjeżdżają!
- Czy Melinda zagra Lady Makbet?
Fran z dezaprobatą pokiwała głową.
- Kilka osób próbowało tej roli, ja wybrałabym Carol, ale
Dwight uparł się, żeby to była Melinda. Trochę się do niej mizdrzy.
To pewnie dla niej zgłosił się na wycieczkę.
Qwilleran pomyślał, że to dobrze. Miał nadzieję, że Dwight
zmonopolizuje uwagę Melindy.
Kilka dni później jadł kolację z Polly w restauracji „U Tipsy” w
North Kennebeck. Melinda siedziała przy stoliku w tej samej sali.
Unikał patrzenia w jej kierunku, ale kątem oka zauważył, że była w
towarzystwie mężczyzny ze schludnie przystrzyżoną brodą.
Polly powiedziała mu, że to Dwight Somers.
- Oboje jadą na wycieczkę „Śladami Ślicznego Księcia”. Wiesz,
Melinda jest starą znajomą Irmy.
- Czyżby? - spytał z próżnością.
Był pewien, że to dla niego Melinda jechała do Szkocji.
Polly mówiła dalej:
- Byłam u niej dzisiaj w gabinecie. Pamiętam, jak piętnaście lat
temu przynosiła do biblioteki zamówienia na lektury szkolne, i trudno
mi jest odnosić się do niej jak do lekarza, ale Irma mówi, że my
kobiety powinnyśmy się wspierać. Moja szwagierka pracuje w
rejestracji kliniki Goodwinterów i dowiedziałam się od niej, że
mężczyźni przenoszą od niej swoje karty do lekarza mężczyzny z
Lockmaster.
- Jeśli chcesz znać moje zdanie, to ich żony nie życzą sobie,
żeby chodzili do młodego... lekarza kobiety.
Miał zamiar powiedzieć „młodej atrakcyjnej”, ale ugryzł się w
język.
Jak na zawołanie Melinda przeszła obok ich stolika w drodze do
toalety.
- Witaj, kochanku - powiedziała, zawieszając głos na chwilę,
która trwała wieczność.
Qwilleran podniósł się z krzesła i powiedział coś bez znaczenia:
- Doktor Goodwinter, jak mniemam.
Przytrzymał jedną rękę na oparciu krzesła i stał w pozycji
półsiedzącej, gotowy, by znów opaść na krzesło, jak tylko ona sobie
pójdzie, co, miał nadzieję, szybko nastąpi.
- Cieszycie się na wspólną wyprawę? - powiedziała, patrząc
przewrotnie wprost na Qwillerana.
- Polly i ja oboje nie możemy się doczekać - wskazał kiwnięciem
głowy na swojego gościa.
- Więc spotkamy się na słodkich brzegach Loch Lammond,
kochanie - powiedziała Melinda, muskając wypielęgnowaną dłonią
obrus na ich stoliku, kiedy oddalała się w stronę toalety. Zostawiła za
sobą powiew tych samych perfum, których używała trzy lata temu.
- Też coś! - powiedziała Polly z uniesionymi brwiami. - Co
miało oznaczać to przedstawienie?
- Ona jest nieobliczalna - odparł Qwilleran z westchnieniem ulgi.
Obawiał się, że Melinda mogłaby wydać mu się równie pociągająca
co dawniej, ale jej zuchwała maniera, która niegdyś go pociągała,
teraz tylko go drażniła. Miała modną fryzurę, która mu nie przypadła
do gustu, i była stanowczo za chuda. Gust mu się zmienił. Nie chciał,
żeby Polly zrozumiała opacznie jego milczenie, więc pospiesznie
zapytał:
- Nie wiem jak ty, ale ja nigdy nie podróżowałem z grupą, no,
wyjąwszy oficjalne wyjazdy z paczką reporterów, więc spodziewam
się po tej wyprawie wszystkiego, co najlepsze, i wszystkiego, co
najgorsze.
- Na pewno będziemy się dobrze bawić - zapewniła go, dodając:
- Pamiętasz ten bronchit, którego nabawiłam się podczas mojego
pobytu w Anglii? Tym razem zamierzam na wszelki wypadek brać
witaminę C. Aptekarz powiedział mi o silnym preparacie, a liczę się z
jego zdaniem.
- Rozmawiałaś o tym z... twoim lekarzem? - Qwilleran nie
wierzył w cudowną moc witamin, brokułów i wszystkich innych
rzeczy, o których mówiło się, że są „zdrowe”.
- Wspomniałam o tym Melindzie. Według niej nie przyniesie mi
to żadnej szkody, ale też i nie pomoże. Mimo to zamierzam
spróbować... Zrobiłeś listę rzeczy do zabrania, Qwill?
- Nigdy nie robię listy. Po prostu wrzucam rzeczy do walizki.
- Postępujesz kompletnie bez głowy, kochanie! Ja spisuję listę i
zabieram tylko podstawowe kolory, ubrania, które do siebie pasują,
jak najmniej dodatków i tylko tyle pasty do zębów, kremu i
szamponu, ile trzeba na czternaście dni.
- Ja jestem bez głowy, ale ty jesteś skrajnie wydajna -
odpowiedział sucho. - Nic dziwnego, że biblioteka tak sprawnie
działa.
- Czytałeś coś z tego, co polecała Irma?
- Nie, ale Edd Smith sprzedał mi książkę z rozkładaną mapą
Szkocji. Jak tylko ją rozłożyłem, przybiegły oba koty i zaczęły
uderzać łapkami w sam środek mapy. Próbowały ją poszarpać wzdłuż
zgięć. Robiły przy tym tak straszliwy kociokwik, jakby to powiedział
Old Possum. Mam nadzieję, że to nie była zapowiedź kłopotów, jakie
czyhają na nas w podróży.
- Z Irmą na czele? Nie ma mowy!
Podczas letnich tygodni, które nadeszły po przypadkowym
spotkaniu Qwillerana z Melindą w restauracji „U Tipsy”, Qwilleran
otrzymał od niej wiele telefonów. Za każdym razem posuwała się do
absurdalnych insynuacji, które wyprowadzały Qwillerana z
równowagi. Doszło do tego, że selekcjonował swoich rozmówców
przy pomocy sekretarki. Z sobie tylko właściwym pikantnym
humorem skonstatował, że po dwóch tygodniach spędzonych z
Melindą w jednym busie będzie zdolny do popełnienia morderstwa.
W końcu nadeszły ostateczne rozkazy od sierżant Hasselrich, jak
ją nazywał Lyle Compton.
Wieczorem przed Dniem Pierwszym spotkamy się w
zarezerwowanym salonie w naszym hotelu w Glasgow (patrz plan
podróży) między godziną szóstą a siódmą. Po zbiórce każdy na własny
koszt może się udać na kolację. Wycieczka rozpocznie się następnego
dnia rano po obfitym szkockim śniadaniu (wliczonym w koszty
wycieczki). Załączam listę uczestników w porządku alfabetycznym.
John Bushland
Zella Chisholm
Lisa i Lyle Comptonowie
Polly Duncan
Amanda Goodwinter
Melinda Goodwinter
Irma Hasselrich
Carol i Lawrence Lanspeakowie
Glenda i Whannell MacWhannellowie
James Qwilleran
Archibald Riker
Dwight Somers
Grace Chrisholm-Utley
Qwilleran pokazał listę Mildred Hanstable, która przyszła
przymierzyć się do opieki nad ich kocimi wysokościami. Była spowita
w zwiewną kreację, pod którą bezskutecznie próbowała ukryć swoje
obfite kształty, a która dodawała jej tylko majestatycznego wdzięku
klipra pod pełnymi żaglami. Syjamczyki przywitały ją z entuzjazmem,
rozpoznając w niej twórcę swoich chrupiących przekąsek.
Mildred przestudiowała listę i oznajmiła proroczym tonem:
- Interesujące zestawienie. Lyle to wieczna maruda, ale jest
sympatyczny... Amanda plecie, co jej ślina na język przyniesie, co
bywa zabawne... Irma ma manię czystości, pewnie będzie wszystkim
sprawdzać paznokcie przed śniadaniem... Strasznie jestem ciekawa,
jak ci się spodobają siostry Chrisholm.
- Czy one śpiewają?
- Grace jest bogatą wdową, a jej niezamężna siostra mieszka
razem z nią na Goodwinter Boulevard. Kolekcjonują pluszowe misie.
- Napijesz się, Mildred?
- Tylko kawy. Przyniosłam ciasteczka, ale najpierw pokaż mi,
gdzie w tej wieży są drabiny sznurowe.
Qwilleran zaprowadził Mildred na rampę prowadzącą na wyższe
kondygnacje, a za nimi szły węszące koty ze sztywno
wyprostowanymi ogonami i napiętymi jak struny wąsami.
Qwilleran kolejno objaśniał:
- Mój gabinet i sypialnia są na pierwszym piętrze. Drzwi są
zamknięte przed kotami. Koko lubi zlizywać klej ze znaczków i
kopert... Pokój gościnny znajduje się na drugiej antresoli. Radzę ci
zamknąć szczoteczkę do zębów. Yum Yum jest fetyszystką, jeśli
chodzi o szczotki. Ukradłaby moje wąsy, gdyby nie były mocno
przytwierdzone... Przykro mi, że jedyny telewizor znajduje się na
poddaszu, w pokoju kotów.
- Niech ci nie będzie przykro. Ustawię sobie warsztat do
pikowania kołder na pierwszym piętrze i będę słuchała radia -
odpowiedziała. - Ile razy dziennie mam karmić koty?
- Rano i wieczorem. W porze lunchu i przed snem daję im
jeszcze garść twoich płatków. W kuchni znajdziesz dla nich puszki i
mrożone smakołyki.
- Przyznam ci się, że wolałabym dla nich gotować - odparła. -
Tak mi brakuje kogoś, dla kogo mogłabym przyrządzać posiłki. Czego
jeszcze im potrzeba?
- Lubią, kiedy się je szczotkuje raz dziennie, inteligentnie z nimi
rozmawia i oczywiście lubią zabawę. Koko woli zajęcia, które ćwiczą
jego intelekt, jest rozwiniętym zwierzęciem.
Kiedy oboje odwrócili się, spoglądając z uwielbieniem w
kierunku Koko, ten przeturlał się i zaczął lizać nasadę ogona.
- Zapomnij o tym, co powiedziałem - dodał Qwilleran. - Te
dranie lubią robić ze mnie głupca.
Mildred podniosła kotkę, która łasiła się do jej kostek. Przy niej
koty wydawały się takie smukłe i kształtne, zauważył Qwilleran.
- Yum Yum to straszna pieszczoszka - powiedział.
- Tak, jej drugie imię powinno brzmieć „Bliskość”. A teraz
zapoznaj mnie ze sztuką obsługiwania ich toalety.
Po krótkim instruktażu mogli w końcu usiąść do kawy i
daktylowo-orzechowych ciasteczek. Masywne kwadratowe fotele z
poduszkami i sofy ustawiono wokół dużego kwadratowego stolika,
przodem do kominka, któremu nadano formę białego sześcianu. Po
dwóch stronach bryły znajdowały się paleniska, na trzeciej ścianie
umieszczono regał z książkami, Był na tyle wysoki, że koty, niczym
greckie bóstwa, mogły z niego spoglądać w dół na zwykłych
śmiertelników.
- A teraz powiedz mi, czy powinnam wiedzieć coś jeszcze? -
spytała.
- Pani Fulgrove przychodzi raz w tygodniu robić drobne
porządki. Pan O'Dell jest naszą złotą rączką. O tej porze roku mamy tu
zatrzęsienie owocówek, które zostały po składzie jabłek, budzą się
właśnie z hibernacji. Koko łapie je za skrzydełka i zjada na zakąskę...
Zdaje mi się, że to wszystko.
- To powiedz mi, co będziecie robić w Szkocji?
- Słuchać kobzy, nocować w wiejskich oberżach, zwiedzać
zamki, jeść haggis... Jednym słowem będziemy robić to, co inni
turyści.
- Fu! Haggis to gotowane owcze podroby pokrojone i zmieszane
z płatkami owsianymi i przyprawami, a potem zaszyte w owczy
żołądek.
- Brzmi wspaniale.
Nagle Mildred posmutniała.
- Przed przyjściem tutaj ułożyłam tarota z myślą o twoim
wyjeździe i chyba powinieneś wiedzieć, co powiedziały karty.
- Nie brzmi zachęcająco, ale mów.
Qwilleran miał sceptyczny stosunek do czytania z kart, z dłoni i
w ogóle do praktyk okultystycznych, które pochłaniały jego pulchną
znajomą, ale była przynajmniej szczera i zawsze zdołał rozwiać jej
smutne przeczucia.
- Czy mogę to nagrać, Mildred?
- Oczywiście, nie mam nic przeciwko temu.
To było zbędne, Qwilleran włączył już swój kieszonkowy
dyktafon.
- To czego się dowiedziałaś?
- Co dziwne, kiedy zapytałam o ciebie - zaczęła - odpowiedzi
dotyczyły kogoś innego, kogoś w niebezpieczeństwie.
- Kobiety czy mężczyzny?
- Dojrzałej kobiety. Kobiety o sztywnych przyzwyczajeniach i
prawym charakterze.
Chodzi o Polly, pomyślał Qwilleran. Ktoś powiedział Mildred o
napadzie.
- Co to za niebezpieczeństwo? - spytał.
- Cóż, karty były niejasne, więc przyniosłam talię i chciałabym
ułożyć je jeszcze raz, w twojej obecności.
Z pewnymi oporami zgodził się i przeszli do stolika karcianego.
Qwilleran odwrócił uprzejmie wzrok, kiedy Mildred próbowała z
trudem wstać z głębokiego fotela. Kiedy poprosiła, żeby potasował
karty, Koko wskoczył z pełnym zainteresowania „Yow” na blat
stolika.
- Chcesz, żebym go zamknął?
- Nie trzeba, pozwól mu patrzeć.
Sposób układania kart i ich liczba różniły się od tego, co
przedtem widywał Qwilleran.
- Używam celtyckiego ułożenia, ta karta jest kluczowa.
Karty miały wyszukane kolorowe rysunki. Mildred szeptała coś
pod nosem, przekładając je na stoliku. W pewnej chwili zamyśliła się.
Potem powiedziała:
- Widzę podróż... Podróż przez wodę... Przedtem burzę...
- Dobrze, że spakowałem płaszcz nieprzemakalny -
skomentował żartobliwie Qwilleran.
- Burzowa pogoda może oznaczać niesnaski, pomyłki, wypadki
albo jeszcze coś gorszego.
- Szkoda, że nie wiedziałem o tym przed opłaceniem wycieczki.
- Nie bierzesz mnie na poważnie, Qwill.
- Przepraszam, nie chciałem z ciebie zakpić.
- Ostatnia karta... nie wróży najlepiej... Powinieneś ją
potraktować jako ostrzeżenie.
Karta przedstawiała scenę w winnicy. Kobieta w zwiewnych
szatach trzymała w dłoni garstkę monet, na nadgarstku kobiety
przysiadł ptaszek.
- Robi wrażenie dobrej karty - zauważył Qwilleran.
- Wręcz odwrotnie.
- To znaczy...
- Symbolizuje jakieś oszustwo... albo zdradę.
- Yow! - powiedział Koko.
- Podsumowując... ostrzegam cię, musisz być przygotowany... na
niespodziewane wypadki - pod koniec sesji Mildred zawsze
brakowało tchu i traciła energię, więc Qwilleran uznał, że lepiej
będzie nie męczyć jej dłużej.
- Cóż, dziękuję. To bardzo interesujące - Qwilleran wyłączył
dyktafon.
Mildred wstała od stolika i wzięła kilka głębokich oddechów.
Kiedy doszła do siebie, zwróciła się do Qwillerana:
- Jestem ciekawa, jak to się skończy.
- Ja również! - przyznał Qwilleran.
- Kiedy wyjeżdżasz?
- Chcę złapać połączenie do Chicago jutro w południe. Następny
samolot mam o szóstej. Przesiadam się na Heathrow, tam mam
odprawę. W Glasgow powinienem być około dziesiątej rano
miejscowego czasu. Zostawiam ci listę telefonów, pod którymi
możesz nas złapać, i proszę cię, nie miej oporów, żeby zadzwonić,
jeśli zajdzie taka potrzeba. Nie masz pojęcia, jak ci jesteśmy
wdzięczni, cała nasza trójka!
- Cała przyjemność po mojej stronie! Zabawimy się, prawda,
kotki?
- Yow! - zapiszczał Koko, mrużąc oczy, jak gdyby przed oczami
zatańczyły mu krewetki a la Newburgh.
Następnego ranka Qwilleran pożegnał się smutno z kotami. Na
progu odwrócił się jeszcze. Żegnały go dwie pary ogromnych
niebieskich oczu, w których wyczytał zatroskanie. Życzyłby sobie
bardziej radosnego rozstania. Wiedział, że kiedy odjeżdżał sprzed
domu, dwa małe stworzonka wypatrywały go jeszcze z wyższej
kondygnacji składu.
Swój samochód zostawił na parkingu przed lotniskiem w Moose
County. Samolot wystartował bez przeszkód. Nie napotkał też
żadnych trudności w Chicago. Wszystko szło gładko, może aż za
gładko. Po trzech posiłkach i przeczytaniu kilkunastu czasopism
wylądował o czasie w Glasgow. Jego bagaż doleciał niestety do
innego miasta w zachodniej Europie. I tak zaczęła się wycieczka
„Śladami Ślicznego Księcia”.
Rozdział trzeci
Zanim uczestnicy wycieczki „Śladami Ślicznego Księcia”
zebrali się w wigilię Pierwszego Dnia, Qwilleran zdążył już
przyzwyczaić się do zmiany czasu, odzyskać swój bagaż i złożyć hołd
Charlesowi Renniemu Mackintoshowi. Przez cały dzień zmęczeni
podróżni docierali do położonego w centrum miasta hotelu, który
został wyznaczony na punk zbiorczy.
O szóstej po południu Qwilleran, ubrany zgodnie z instrukcjami
sierżant Hasselrich w blezer, koszulę i krawat, stawił się w hotelowym
lobby. Dookoła niego pełno było mężczyzn w różnym wieku
ubranych w kilty. Okazało się, że w sali bankietowej odbywa się
przyjęcie weselne. Spotkanie uczestników wycieczki „Śladami
Ślicznego Księcia” zostało z tego powodu przesunięte do salonu im.
Roberta Burnsa, który nie różnił się niczym od salonu im. sir Waltera
Scotta ani od tego noszącego imię Ślicznego Księcia Karolka czy też
Roberta Louisa Stevensona. Zmieniał się tylko portret poety wiszący
nad barem. Kiedy Qwilleran wszedł, rudy kelner w białym uniformie
roznosił właśnie szampana i sok pomarańczowy.
Wśród obecnych gości byli już Carol i Larry Lanspeakowie,
najbardziej lubiana para w Pickax. Oboje byli miejscowymi liderami,
właścicielami domu towarowego i stałymi członkami Klubu
Teatralnego. Qwilleran podszedł do nich, cytując Szekspira:
- „Cześć Makbetowi! Cześć ci, tanie Cawdor!”
- Niech to szlag! To oznacza, że znów będę musiał zapuścić
brodę! - odpowiedział ponuro aktor, pocierając policzki.
- Najpierw był Ryszard III, potem Abe Lincoln, a teraz to. Jak to
jest, że nigdy nie miałem szansy zagrać Piotrusia Pana? - Był
pogodnym człowiekiem, trudno było wyobrazić go sobie w roli
Makbeta mordercy.
- Qwill, to jest Dwight Somers, reżyseruje Makbeta. Chyba nie
mieliście okazji się poznać... Dwight, to jest Jim Qwilleran, lepiej
znany jako Qwill. Czytałeś zapewne jego kolumnę „Piórkiem Qwilla”
- Carol przedstawiła sobie obu panów.
- Wiele o tobie słyszałem - powiedział mężczyzna ze schludnie
przyciętą brodą. - Podoba mi się twoja kolumna, jest zawsze na czasie.
- Dzięki. Mieszkasz w Moose County. Skąd jesteś?
- Z Iowa. Powinienem odczytać tę kwestię z dumą czy z żalem?
- W Iowa nie ma nic, czego nie dałoby się naprawić kilkoma
jeziorami Wisconsin i górami Pensylwanii - powiedział zachęcająco
Qwilleran. Dwight Somers podobał mu się z wyglądu. Emanowała z
niego wewnętrzna energia, typowa dla ludzi teatru. Nie puścił też
mimo uszu jego komplementów, był próżny na punkcie swoich
tekstów.
Po chwili dołączyła do nich kolejna para, Comptonowie. Wysoki
i chuderlawy Lyle był zgorzkniałym szkolnym kuratorem. Jego żona
Lisa pracowała w opiece społecznej. Miała iskrzące oczy i była
obdarzona poczuciem humoru, które kontrastowało z ponurym
sposobem bycia jej męża.
- Kto zajmuje się twoimi kotami, Qwill? - spytała.
- Mildred Hanstable. Mam nadzieję, że ich nie przekarmi. Jeśli
chodzi o jedzenie, są mistrzowskimi naciągaczami... Jesteście gotowi
na wesołą wyprawę w góry?
- Będę szczęśliwy, jak mnie ta podróż nie wykończy - biadolił
jak zwykle Lyle.
Młody mężczyzna o rzednących włosach, z aparatem
przewieszonym przez ramię, wszedł do salonu. Qwilleran przedstawił
go jako fotografa z Lockmaster, Johna Bushlanda.
- Mówcie do mnie Bushy - powiedział przyjacielsko, potrząsając
swoją prawie łysą głową.
- Jak to się stało, że zabrałeś aparat, a nie swoją żonę, Bushy, co?
- Widzicie, Vicki otworzyła firmę cateringową i miała już
zamówienia na całe lato, nie mogła ich odwołać. A ty co zrobiłeś z
kotami, Qwill?
- Trzymają posterunek w Pickax. Przyjęły na stałe kucharkę,
która przygotowuje im posiłki dwa razy dziennie. Nie lubię się z nimi
rozstawać. Zostawiłem na wierzchu kilka moich starych swetrów, tak
że mogą się na nich wylegiwać i nie czują się porzucone.
- To troskliwie z twojej strony - zauważyła Carol Lanspeak - ale
obawiam się, że ty tęsknisz za nimi bardziej niż one za tobą.
- Nie musisz mi tego mówić, Carol. Zbyt długo daję się im
wodzić za nos, żeby nie zdawać sobie z tego sprawy.
Stopniowo nadchodzili pozostali uczestnicy. Kobiety w
spódnicach i w butach na obcasach, mężczyźni w marynarkach i pod
krawatem. Państwo MacWhannellowie byli cichą i raczej sztywną
parą. On wysoki i tęgi. Ona niska i drobna. Arch Riker i Amanda
Goodwinter zaczęli oczywiście wcześniej od kilku drinków w pubie.
Irma i Polly przybyły z wielką mapą Szkocji, którą rudowłosy kelner
rozwiesił na ścianie. Irma była rzeczywiście perfekcyjnie ubrana i
uczesana, a jej kształtna sylwetka miała w sobie tę drobiazgowo
dopracowaną schludność, która z miejsca dystansowała pozostałe
panie.
Cała uwaga gości skoncentrowała się na mapie, szczególnie na
zachodnim wybrzeżu, naznaczonym zatokami, jeziorami i kanałami
będącymi efektem cofania się lodu w epoce lodowcowej - jak z
przekonaniem tłumaczyła szefowa wyprawy.
- Jak duża jest Szkocja? - ktoś zapytał.
Zanim Irma zdążyła odpowiedzieć, z tyłu sali dobiegł głos,
suchy głos należący do chudego mężczyzny:
- Kraj ma trzydzieści tysięcy czterysta czternaście mil
kwadratowych, jest mniejszy od Karoliny Południowej.
Wszyscy z milczącym podziwem odwrócili głowy w stronę
Whannella MacWhannella, księgowego.
Drżącym głosem drobnej osoby jego żona zapytała:
- Czy będziemy jechać przez wiele szczytów, tatuśku?
- Nie przez te wysokie, mamuśko - zapewnił ją.
- Czy nie są słodką parą? - spytała szeptem Amanda. - Zaraz
wybuchnę.
Widok mapy wywoływał różnorodne komentarze.
- Zobacz, tam jest słynne Loch Lammond!
- Mam nadzieję, że zobaczymy potwora z Loch Ness!
- Gdzie są gorzelnie?
Głęboki głos z tyłu powiedział:
- Nad zatoką Firth of Forth jest słynny most kolejowy z dwoma
przęsłami, każde po pięćset dwadzieścia jeden metrów, i dwoma po
dwieście dziesięć metrów. Wagony jadą czterdzieści osiem metrów
nad powierzchnią wody.
- Big Mac zostaje nominowany oficjalnym nudziarzem wyprawy
- jęknęła Amanda.
Ktoś powiedział cicho:
- Nałóżcie okulary przeciwsłoneczne, nadchodzą siostry
Chrisholm.
Dwie kobiety, które właśnie weszły do salonu, były starsze od
reszty obecnych tam osób. Obie były siwe. Szły jedna za drugą.
Pierwsza szła niska, krępa kobieta obwieszona biżuterią, jej bujna
pierś wyglądała jak jubilerska taca do prezentowania klejnotów.
Carol zwierzyła się szeptem Qwilleranowi:
- Wszystkie te cacka są autentyczne! Powinieneś ją zobaczyć w
sobotę w Country Clubie! Ona i Zella kolekcjonują pluszowe misie na
masową skalę.
Choć Qwilleran nie był koneserem biżuterii, sznury pereł
splątane ze złotymi łańcuszkami, sczepione diamentową klamrą na
lewym obojczyku, robiły na nim spore wrażenie. Jej siostra,
szczuplejsza, wyższa i nie tak ozdobiona, miała przypiętą złotą
broszkę w kształcie misia z rubinowymi oczkami.
Siostry kierowały się wprost na niego. Ta obwieszona biżuterią
zwróciła się do niego chrapliwym głosem:
- Pan nazywa się Qwilleran, poznaję pana po wąsach ze zdjęcia
w gazecie. Zawsze czytamy pana kolumnę. - Spojrzała na niego z
uśmiechem. - Jestem Grace Utley, a to moja siostra Zella. Jesteśmy z
Chrisholmów. Musiał pan słyszeć o Chrisholmach. Nasz dziadek
postawił budynek sądu w Moose County, tak.
- Miło mi panią poznać - odparł Qwilleran z pełnym wdzięku
ukłonem.
- Moja matka pochodziła z Mackintoshów.
- Kolekcjonujemy pluszowe misie! - powiedziała, niecierpliwie
wyczekując reakcji dziennikarza na to warte uwiecznienia w gazecie
wyznanie.
- To bardzo interesujące - odrzekł flegmatycznie.
- Tak... Mamy misia firmy Steiff, z serii z guziczkiem w uchu,
bardzo rzadki.
W tym momencie Qwilleran zdał sobie sprawę, że do salonu
musiała wejść Melinda, wyczuł znajomy zapach jej perfum. Jako
lekarza i członka rodziny Goodwinterów witano ją z dużym
szacunkiem, ale ona błądziła wzrokiem po obecnych, dopóki nie
zobaczyła Qwillerana. W jednej chwili była przy nim.
- Witaj, kochany - powiedziała chłodno.
- Melinda, poznałaś już Grace Utley i Zellę Chrisholm? - spytał.
- A wy, drogie panie, znacie doktor Melindę Goodwinter?
- Oczywiście, tak! - powiedziała pani Utley. - Jak się masz, moja
droga? Przykro nam z powodu twojego ojca, przyjmij najszczersze
wyrazy współczucia.
W sali pojawił się kelner z tacą pełną szampana i soku
pomarańczowego. Kiedy starsza pani na chwilę zajęła się drinkiem,
Melinda skorzystała, żeby odciągnąć Qwillerana na bok.
- Nareszcie sami! Wyglądasz świetnie, kochany.
- Jak ci się podobał Boston? - spytał, unikając patrzenia jej w
oczy. - To dobrze, że przejęłaś klinikę swojego ojca.
- Boston spełnił swoją rolę, ale cieszę się, że jestem w domu.
Słyszałam, że przebudowałeś skład jabłek Klingenschoenów i
mieszkasz w nim.
- Tak, teraz tak.
- Nadal masz koty?
- Daję im dach nad głową i karmię je - o ile pamiętał, Koko jej
nie lubił. Zawsze na swój sposób dawał do zrozumienia, żeby sobie
poszła. Qwilleran starał się trzymać rozmowę z dala od spraw
osobistych.
- Jak ci się podoba nowa gazeta Moose County?
- To wielkie ulepszenie - odpowiedziała, przełykając resztę
szampana. - Czy to nie ty ją sponsorujesz?
- Nie ja, tylko Fundacja - poprawił ją. - Arch Riker jest
redaktorem i wydawcą. Poznałaś go? On i ja jesteśmy starymi
przyjaciółmi. Dzielimy pokój podczas wycieczki... Arch! Podejdź tu!
Wydawca zrozumiał sytuację i dorósł do potrzeby chwili.
- Spotkaliśmy się na pogrzebie - zaczął, kiedy Qwilleran go
przedstawił. - Cieszę się, że przejmujesz klinikę swojego ojca,
Melindo. Potrzebujemy każdego lekarza, jakiego da się do nas
ściągnąć. Naukowcy wynajdują wciąż nowe choroby. Mam nadzieję,
że masz ze sobą swój lekarski neseser, na wypadek gdyby ktoś
zakrztusił się owsianką albo został pokonany przez haggis.
Dobry, stary Arch, pomyślał Qwilleran.
- Czy mogę ci przynieść drinka, Melindo? - spytał.
Nie czekając na odpowiedź, umknął w stronę baru i zanim mógł
wypełnić swoją misję, Irma Hasselrich klasnęła w ręce i cała grupa
zebrała się wokół mapy.
- Witajcie w Szkocji - powiedziała. - Mam nadzieję, że będziecie
się dobrze bawić na naszej wyprawie. Będziemy podróżować po
ojczyźnie Ślicznego Księcia Karolka, po krainie przesiąkniętej
miłością i historią.
Qwilleran dosłyszał stłumiony protest, który dochodził z
miejsca, w którym siedział Lyle Compton.
- Niektóre z miejsc, jakie odwiedzimy, nie są dostępne dla
zwykłych turystów - kontynuowała Irma. - I większość oberży leży
poza głównymi szlakami turystycznymi, ale dzięki moim
znajomościom zostaniemy tam przyjęci. W tej chwili chciałabym wam
coś zasugerować. Przez dwa tygodnie będziemy jedną wielką rodziną.
Byłoby miło zamieniać się miejscami w autobusach i przy stołach,
prawda?
Po sali przeszedł niejasny pomruk.
- Dzień Pierwszy zaczyna się jutro rano o godzinie siódmej.
Spotykamy się w barze na śniadaniu. Wasze walizki powinny być
spakowane i wystawione przed drzwi pokojów nie później niż o
szóstej trzydzieści. Proponuję zamówić budzenie na piątą trzydzieści,
tak żebyście mieli dużo czasu.
Piąta trzydzieści! Qwilleran dmuchnął w wąsy. Irma zakończyła
po krótkim aplauzie i Qwilleran chwycił Archa za ramię:
- Zgarnij Amandę i Polly i chodźmy na kolację. Znalazłem
świetną indyjską knajpę. Spotkamy się w taksówce przed hotelem.
Qwilleran szybko wymknął się z sali.
Restauracja, w prawdziwym angloindyjskim stylu, wyłożona
była białymi kafelkami, szumiały fontanny, wnętrze rozświetlały
mosiężne lampki. Pachniało delikatnie curry. W tle słychać było
dyskretne dźwięki raga, granej na sarod, tabla i tamburze. Dźwięk
strun, rytmiczne bębny i hipnotyczny rytm muzyki dawały przyjemne
tło do rozmowy.
Polly wyglądała dostojnie w swojej niebieskiej pelerynie, ale
Amanda, niezależnie od tego, jak bardzo się starała, zawsze wyglądała
tak, jakby właśnie wymyła samochód albo wysprzątała piwnicę.
Riker, ze swoim skrzywionym poczuciem humoru, brał to za dobrą
monetę.
- Trzeba by ich skłonić, żeby wyłączyli muzykę i fontanny -
narzekała.
- Cicho, Amando, - powiedział z rozbawieniem przepełniającym
jego rumianą twarz. - Jesteś w Glasgow, więc zachowuj się jak
mieszkańcy tego miasta.
Qwilleran zaproponował, żeby zamówili samosy i drinki,
wyjaśniając, że to małe pierożki wypełnione mięsem. Potem polecił
im zupę mulligatawny, a na główne danie kurczaka tandori po
kaszmirsku z ryżowym pulao. Osobno zamówił jeszcze potrawę o
nazwie dal, przygotowywaną z soczewicy.
- Nie muszę wam mówić, że wszystkie dania są mocno pikantne
- ostrzegł.
- To tylko kurczak z ryżem i soczewicą - oznajmiła Amanda,
kiedy jedzenie podano do stołu.
- Delektuj się i nie krytykuj - szturchnął ją Riker.
Kiedy rozmowa zeszła na temat nadchodzącej wyprawy,
powiedział:
- Compton naprawdę zna swoje szkockie korzenie. W zeszłym
miesiącu miał wykład w Klubie Entuzjastów Pickax.
- Mam nadzieję, że nie będzie chciał się wykłócać o szczegóły -
powiedziała z troską Polly. - Irma przyjmuje romantyczną wersję
historii Szkocji, a Lyle jest walczącym rewizjonistą.
- Podoba mi się perspektywa podróżowania z historykiem, że nie
wspomnę o fotografie i lekarzu - powiedział Riker.
- Nie wydaje wam się, że Melinda wygląda na zmęczoną
życiem? - spytała Polly. - Jej oczy są jakieś dziwne.
- To dlatego, że przestała nosić zielone szkła kontaktowe i trzy
rzędy sztucznych rzęs - skomentowała zgryźliwie jej kuzynka
Amanda.
- Czy ktoś wyjaśni mi, skąd się wzięły siostry Chrisholm? -
zapytał Qwilleran.
Amanda miała gotową historię. Zarówno Chrisholmowie, jak i
Utleyowie reprezentowali starą miejscową finansjerę. Pierwsi
odbudowali większość budynków w Pickax po pożarze z 1869 roku.
Utleyowie dorobili się na rybołówstwie. Mieli wiele łowisk i choć
nieraz spadali o kilka szczebli drabiny społecznej, to pstrągi i sielawy
uczyniły z nich majętnych członków wspólnoty. Mąż Grace mądrze
zainwestował rodzinną fortunę i chodziły słuchy, że były to jakieś
nielegalne interesy. Z tajemniczych podróży służbowych wracał
zawsze ż drogocennymi prezentami dla swojej żony.
- Za to, co ona nosi na szyi, można by kupić piętnastometrowy
jacht, ale z płaceniem rachunków za nasze usługi to jej się nigdy nie
spieszy... O tak! - zrzędziła jak zwykle.
Podczas deseru, na który zamówiono gajar halvę, który, jak
nalegała Amanda, był niczym więcej jak tylko puddingiem
marchewkowym, rozmowa zeszła na temat Charlesa Renniego
Mackintosha.
- Nosił szerokie jedwabne krawaty i miał wydatne wąsy -
powiedział Qwilleran, przygładzając swoje. - I lubił koty.
- Skąd o tym wiesz?
- W jego domu, który został zrekonstruowany przez uniwersytet,
znalazłem jedną małą wskazówkę. Projektant i jego żona mieszkali
tam na początku wieku. Facet miał na tyle wizjonerskiej odwagi, żeby
stary wiktoriański dom przerobić na przestronne mieszkanie. W
pracowni kreślarskiej wszystko było białe: ściany, dywan, kominek,
meble. Wszystko - z wyjątkiem dwóch szarych poduszek na kominku,
przeznaczonych dla dwóch syjamskich kotów!
- To urocze! - powiedziała Polly. - Irma chodziła do szkoły
plastycznej, której siedzibę zaprojektował.
- Wydaje mi się, że jego największym osiągnięciem było wąskie
krzesło z wyjątkowo wysokim oparciem. We wzornictwie mebli i
tapet często stosował kraciasty wzór i owalny motyw przypominający
pawie oczko.
- Pióra pawia przynoszą nieszczęście. Nie trzymałabym w domu
ani jednego - zawyrokowała Amanda.
Szkoda, pomyślał Qwilleran. Kupił na prezenty kilka broszek z
motywem pawiego pióra Mackintosha.
Wieczór skończył się wcześnie. Dzień Pierwszy miał się bowiem
zacząć o piątej trzydzieści.
Kiedy o wskazanej godzinie w kilkunastu pokojach hotelowych
rozdzwoniły się telefony, podróżnicy z Moose County, klnąc na czym
świat stoi, niespiesznie gramolili się z łóżek. Kręcili się po pokojach,
przygotowywali herbatę w ekspresach, ubierali się, pakowali,
wystawiali na korytarz swoje bagaże i na siódmą rano stawili się
wszyscy na śniadanie. Nikt nie był właściwie głodny. Speszyła ich
ilość jedzenia. Góry płatków, jajek, mięsa, ryb, owoców, naleśników,
bułeczek drożdżowych, babeczek z jagodami, chleba bannock oraz
dżemów, marmolady i niezliczonej ilości innych rzeczy.
- Nie ma gofrów? - narzekała Amanda.
Irma zapewniła, że prawdziwe szkockie śniadanie jest wliczone
w koszty wszystkich noclegów.
- Korzystajcie z tego! - namawiała. - Na lunch będzie tylko
miska zupy, którą zjemy w pubie.
Ponury wyraz zniknął nagle z twarzy Amandy.
O ósmej bus czekał przed hotelem. Bagaże były tylko częściowo
zapakowane do luków. Rudy mężczyzna w szoferskiej czapce
rozmawiał z Irmą podniesionym głosem, w języku, który okazał się
być celtyckim. Dyskusja dotyczyła bagaży. Było ich za dużo, żeby
zmieściły się w schowkach. Po podliczeniu paczek okazało się, że
Grace Utley, ignorując limity, wzięła ze sobą trzy torby z krokodylej
skóry i jeden bagaż podręczny ze skóry tego samego zwierzęcia. Co
gorsza, była pół godziny spóźniona, co boleśnie dotknęło pozostałych
pasażerów, którzy byli na nogach od piątej trzydzieści.
- Na każdej wycieczce taka się trafi - powiedziała filozoficznie
Carol Lanspeak.
Miejsce na dodatkowe walizki znalazło się ostatecznie w środku,
kosztem wygody pasażerów. Winowajczyni także się pojawiła,
rzucając beztroskie powitanie. Do swetra i spodni założyła złote
łańcuchy, na których dyndały złote i emaliowane kulki.
Kierowca, posępny mężczyzna pod czterdziestkę, został
przedstawiony jako Bruce. Bus ruszył w końcu sprzed hotelu. Irma
siedziała na niewygodnym składanym siedzeniu przy kierowcy. Z
mikrofonem w ręku opisywała krajobraz, który mijali. Pasażerowie
posłusznie wykręcali szyje to w lewo, to w prawo, tak że wszyscy
czuli po pewnym czasie naciągnięte mięśnie.
- W oddali widzimy Ben Navis, najwyższą górę Wielkiej
Brytanii - objaśniała, a głos z tyłu dodał:
- Wysokość tysiąc trzysta czterdzieści trzy metry.
Zanim zatrzymali się na miskę zupy, wszyscy pogrążyli się w
ciszy, przytłoczeni nadmiarem komentarzy i bogactwem krajobrazu.
Po lunchu przewodniczka klasnęła w ręce, prosząc o uwagę.
- Wkrótce dotrzemy do ojczyzny Ślicznego Księcia Karolka -
powiedziała. - Przez sześć miesięcy przystojny młody książę był
osaczony jak lis na polowaniu. Po porażce pod Culloden walczył o
życie, zdradzany przez fałszywych przyjaciół, a czasem wspomagany
przez niespodziewanych sprzymierzeńców, urzeczonych jego
charyzmą.
- Charyzma? Bzdura, nie charyzma! - oburzył się Lyle Compton.
- Wszyscy oni byli politykami!
- Za jego głowę wyznaczono nagrodę - kontynuowała Irma -
więc salwował się ucieczką do Francji. Za dnia spał w zaroślach, nocą
podróżował, przedzierając się przez mokradła i wąwozy.
Wynędzniały, w łachmanach, oszukany i zdradzony książę nie tracił
jednak nadziei. Mimo wszystko był księciem, a urocza Flora
Macdonald ofiarowała mu swoje serce i ryzykowała życie, żeby
wywieźć go z terytorium wroga.
Lyle zareagował ze zniecierpliwieniem.
- Irmo, naczytałaś się romantycznych powieści i obejrzałaś za
dużo starych filmów! Charles był kłamcą i alkoholikiem, a nade
wszystko był głupcem! Popełnił wszystkie taktyczne pomyłki. Miał
niesłychany talent do powierzania swoich spraw niewłaściwym
osobom i korzystania z głupich rad. Flora Macdonald nie miała z
niego pożytku. Została zamieszana w spisek, który miał na celu go
ocalić - przerwał nagle, rzucając ostre spojrzenie na żonę, tak jakby ta
kopnęła go pod stołem.
Twarz Irmy poczerwieniała, jej oczy rzucały groźne błyski, ale
Polly pospieszyła z pomocą, żeby załagodzić tę niezręczną sytuację.
- Jaka była data bitwy pod Culloden? - spytała, chociaż znała
historyczne szczegóły.
- Szesnastego kwietnia 1746 roku - powiedziała Irma, a Bic Mac
rzucił danymi statystycznymi.
Później Amanda zwróciła się do Qwillerana:
- Na miejscu Maca byłabym ostrożniejsza. Irma zastrzeliła już
jednego faceta.
Tego dnia i przez dwa kolejne Irma pędziła podróżnych przez
rybackie wioski, ruiny, wokół skalistych gór, przez bagna porośnięte
purpurowym wrzosem, granitowe kamieniołomy i torfowiska,
przepływali wodę promami, na których nawet nie wysiadali z busa.
- Gdzie są ludzie? Gdzie są farmy? - narzekała Carol. - Mijamy
tylko owce! - Stada pasły się na łąkach i wzgórzach.
- Mógłbym ci powiedzieć, co się stało z ludźmi, ale Irmie by się
to nie spodobało, a żona znowu zrobiłaby mi piekło.
Przy każdym postoju wiecznie milczący kierowca pomagał
kobietom wysiąść z autobusu, a potem oddalał się na papierosa,
podczas gdy podróżni korzystali z toalet i przetrząsali sklepy z
pamiątkami. Qwilleran kupił krawat we wzór tartana Mackintoshów.
Larry kupił laskę z platycerium, która miała mu się ponoć przydać w
Klubie Teatralnym, Dwight Somers nabył fujarkę.
Zmiana miejsc w autobusie i przy posiłkach stała się powodem
towarzyskich rozgrywek. Qwilleran unikał siedzenia z Melindą. Nikt
nie chciał siedzieć z Grace Utley i Glendą MacWhannell.. Arch Riker
kończył w towarzystwie Zelli Chrisholm. Obaj, Dwight i Bushy,
chcieli siedzieć z Melindą, która z kolei szukała każdej okazji, żeby
usiąść z Qwilleranem. Amanda trafiała najczęściej na Big Maca.
Większość czasu trasa wiodła przez jednopasmowe drogi, co
budziło niepokój pasażerów i obawę spotkania się z samochodem
jadącym z naprzeciwka, ale Bruce beztrosko prowadził busa w dół i w
górę, po niekończących się pętlach i zakrętach, co sprawiało, że
Glenda wydawała okrzyki przerażenia za każdym razem, kiedy
opadali w dół, a Zella Chrisholm narzekała na chorobę lokomocyjną.
Godziny mijały, a Irma mówiła do mikrofonu swoim
monotonnym głosem rzeczy, których nikt nie słuchał. Jednostajna
melodia opowieści przewodniczki usypiała podróżnych, zwłaszcza po
lunchu. Po południu budzili się na herbatę i ciasteczka w jakiejś
skromnej oberży, która reklamowała się prostym szyldem „Herbata”.
Pod koniec dnia, obolali i sztywni, wychodzili z autobusu, kuśtykając,
żeby odetchnąć w jakiejś starej gospodzie, która przycupnęła na skraju
zbocza albo wciśnięta w dolinkę oferowała widok na jezioro. I tak
Dzień Pierwszy, Dzień Drugi i Dzień Trzeci zlały się w jednolitą
plamę.
- Nie pamiętam, co widzieliśmy wczoraj ani co jedliśmy na
kolację. Gdybym nie nagrywał części na kasetę, to wróciłbym do
domu i nie wiedział nawet, że tu byliśmy - zwierzył się Qwilleran
Rikerowi.
- Ja nie jestem nawet pewny, gdzie jesteśmy - wyznał jego
współlokator.
Gospody, mieszczące się w zaadaptowanych starych
kamiennych stajniach i opuszczonych klasztorach, były przytulne.
Urządzone w rustykalnym stylu miały jedną wadę. Pokoje nie
posiadały kluczy i zamykało się je od środka na skobel. Grace Utley
musiała powierzać swoje kasetki z biżuterią opiece właścicieli
gospody. Amanda narzekała, że brakuje maszyn do robienia lodu,
telefonów, telewizji w każdym pokoju i szlafroków w łazience.
Glenda MacWhannell martwiła się, że może wybuchnąć pożar.
Na obiad panie schodziły w spódnicach i na szpilkach, a
panowie w marynarkach i krawatach. Pani Utley przyćmiewała ich
wszystkich blaskiem czterech sznurów szafirowych koralików,
ozdobionych jadeitową rzeźbioną przywieszką, albo naszyjnika ze
złota i onyksu wykończonego zapięciem z lapis-lazuli. Tak
przystrojeni jedli łososia albo pieczone jagnię z rzepą zmieszaną z
ziemniakami, które serwował im jowialny właściciel oberży i jego
rumiane córki.
Rano potulni podróżni gromadzili się w autobusie tylko po to,
żeby czekać na spóźnioną Grace. Zazwyczaj rano mżył drobny
deszczyk, ale w popołudniowym słońcu jeziora i strumienie lśniły jak
setki diamentów.
Pewnego ranka zwiedzili wilgotny i chłodny zamek z fosą i
zwodzonym mostem, masywną bramą z kamiennym podwórzem.
Wielki hall pełen był broni i portretów przodków. W tym właśnie
miejscu przewodniczka wyrecytowała listę bitew, zwycięskich
bohaterów, skandali, morderstw i duchów przypisanych do tego
zamku, po czym podróżni mogli zwiedzać na własną rękę królewskie
apartamenty, podziemia i schody wykute w litej skale. Okna były
malutkie, przejścia wąskie, a framugi niskie.
- Dawni Szkoci musieli być pigmejami - zauważył Qwilleran,
kiedy zatrzymał się przed drzwiami, starając się pokonać przejście.
- Uważaj! - ktoś krzyknął.
Odwracając się, żeby sprawdzić, skąd nadchodzi
niebezpieczeństwo, Qwilleran wyprostował się i uderzył głową w
kamienną framugę. Uderzenie rzuciło go na kolana, przed oczami
zobaczył błyski światła tańczące z góry na dół. Z daleka dochodziły
do niego wołania o pomoc. Posadzono go na ławeczce, Melinda
sprawdzała jego puls i podnosiła powieki, nie przestając zadawać mu
pytania.
- Jak się nazywasz?... Jaki jest dzisiaj dzień?... Czy wiesz, gdzie
jesteś?
W tym momencie Qwilleranowi bardziej doskwierał gniew niż
ból. Zebrał się w sobie i wyparował:
- Szekspir napisał Makbeta. Moose County jest na północ od
równika. Eli Whitney wynalazł odziarniarkę do bawełny. I jeśli nie
macie nic przeciwko temu, chciałbym już wyjść na zewnątrz.
Poczekam w autobusie, kiedy wy będziecie zwiedzać i kupować
pocztówki.
Dwight Somers zaoferował się, że mu potowarzyszy.
- Na dzisiaj mam już dosyć zamków - powiedział mu Qwilleran.
- Ja to samo! Jak oni żyli w tym mokrym ciemnym otoczeniu?
- Nie żyli. Jeśli ich ktoś nie zamordował przed trzydziestką, to
przed czterdziestką dostawali śmiertelnego zapalenia płuc.
- Chciałem cię zapytać, Qwill, grałeś kiedyś w teatrze?
- Tylko w college'u. Dawno temu miałem nawet zamiar zostać
aktorem, ale jeden mądry profesor skierował moją uwagę na
dziennikarstwo i muszę przyznać, że odrobina aktorstwa w mojej
profesji nie zawadzi.
- Byłem pewien, że musiałeś trenować. Masz bardzo dobry głos.
Chciałem ci zaproponować rolę w Makbecie.
- Co mi przeznaczyłeś? - spytał Qwilleran. - Ducha Banqua?
Jedną z trzech wiedźm? Lady Makbet?
- Nie jesteś daleki od prawdy. W czasach Szekspira w tej roli
występował mężczyzna w przebraniu, tyle że bez wąsów. Co powiesz
na rolę Macduffa? Miałbyś kilka wielkich scen, a poza tym człowiek,
którego obsadziliśmy, nie nadaje się do tej roli.
Qwilleran zaoponował:
- Chyba lepiej nie. Byłoby ciężko uczyć się tekstu po tylu latach
poza sceną... To zbyt duża rola. Nie, Dwight, lepiej zostanę przy mojej
roli krytyka teatralnego. Obsadziliście już rolę Lady Makbet?
- Tak. Dałem tę rolę Melindzie. Ma do tego predyspozycje.
Wzięła ze sobą tekst i pracuje nad swoimi kwestiami.
Z zamku zaczęli się wyłaniać uczestnicy wycieczki. Szli wolno
przez most.
- Melinda jest interesującą kobietą - kontynuował Dwight.
Zawiesił na chwilę głos, czekając na potwierdzenie. Kiedy nie było
odpowiedzi, mówił dalej: - Oboje mamy apartamenty w Indian
Village. Często się widujemy, ale nic z tego nie wyniknęło - znów
zawiesił głos. - Zaczynam mieć wrażenie, że wchodzę na twój teren.
- Nic podobnego.
- Pierwszy raz mieszkam w takim małym mieście jak Pickax i
nie chciałbym pogwałcić żadnych obowiązujących zasad.
- Do niczego takiego nie doszło.
Kiedy towarzystwo zebrało się już w autobusie, wszyscy
wyrażali troskę o samopoczucie Qwillerana, ale Melinda zbadała guza
na jego głowie i orzekła, że nie krwawi.
Tę noc mieli spędzić w malowniczej gospodzie, przerobionej z
dawnego górskiego schroniska dla zbłąkanych podróżnych. Była dość
rozbudowana, pokoje znajdowały się na różnych poziomach i
półpiętrach, pełno było wijących się korytarzy. Łóżka były jednak
wygodne, a umeblowanie stare. Ozdobne serwetki, koszyki na owoce,
wazony z wrzosem i bibeloty wprowadzały domową atmosferę. Pod
oknami umieszczono zwoje liny, które miały pomóc w ucieczce na
wypadek pożaru.
Turyści z Moose County, po wielu dniach wykańczającej jazdy
busem, mieli obiecany wolny dzień. Irma zarezerwowała nocleg w
gospodzie na dwie doby i następny dzień mieli do swojej dyspozycji.
Mogli skorzystać z luksusu rozpakowania swojego bagażu, wyłożenia
drobiazgów do szuflad i powieszenia ubrań w szafie.
Po kolacji, na którą podano rosół na jagnięcej głowie i potrawkę
z królika z kopytkami, Qwilleran przeprosił towarzyszy, wymawiając
się zmęczeniem i bólem głowy, choć powodem, dla którego
wycofywał się do swojego pokoju, była chęć uwolnienia się od
towarzystwa innych podróżnych.
Z głównego hallu wszedł pół piętra na górę, skręcił w lewo w
wąskie przejście, potem na prawo i trzy stopnie w dół, potem przez
szklane drzwi, do góry na rampę, i w końcu na lewo, gdzie wpadł na
przerażoną Grace Utley, która w panice ściskała w pięści swój
naszyjnik.
- Zgubiła się pani? - spytał. - Nietrudno o to w tym labiryncie.
- Musiałam źle skręcić, mój drogi. Mamy pokój numer osiem.
- W takim razie śpi pani w drugim skrzydle. Proszę za mną,
zaprowadzę panią.
Kiedy odprowadził ją do korytarza prowadzącego do pokoju
numer osiem, Grace Utley zwlekała z odejściem.
- Panie Qwilleran - zaczęła swoim szorstkim głosem - może nie
powinnam o tym wspominać, ale... czy nie myśli pan, że Irma
Hasselrich trzyma z tym kierowcą?
- Co ma pani na myśli, mówiąc, że z nim trzyma?
- Chodzi o sposób, w jaki na niego patrzy, i te ich tajemnicze
rozmowy w obcym języku. Poprzedniej nocy, kiedy wyjrzałam przez
okno, widziałam ich na torfowisku, w świetle księżyca... to prawda!
- To mogły być duchy - odrzekł Qwilleran z szelmowskim
uśmiechem. - Straszą nieustannie, zwłaszcza na wrzosowiskach.
Proszę nie zwracać na nie uwagi, pani Utley.
- Proszę nazywać mnie Grace - zaproponowała. - Jak się czujesz
po dzisiejszym wypadku, mój drogi?
- Odrobinę boli mnie głowa. Położę się wcześniej.
Na wieść o sekretnym życiu Irmy pozostałe kobiety z grupy
podniosły tylko ze zdziwieniem brwi, ale Lyle powiedział:
- Kobieta pracuje szesnaście godzin dziennie, ma prawo do
odpoczynku i nie nasza to sprawa, z kim i gdzie.
Qwilleran wrócił do pokoju i przebrał się w czerwoną piżamę,
którą Polly podarowała mu na walentynki. Miał nadzieję na kilka
godzin samotności. Pozostali podróżni grali w karty albo sączyli
drinki przed kominkiem, albo po prostu oglądali telewizję w salonie.
Usiadł w wygodnym fotelu i zaczął nagrywać na dyktafon
wrażenia z minionego dnia.
- Dzisiaj zwiedziliśmy wyspę, na której w 1057 roku pochowano
Makbeta...
Przerwało mu pukanie do drzwi.
- Kto znowu, do diabła? - wymamrotał.
Miał nadzieję, że to nie Grace Utley. Gorzej, to była Melinda.
Rozdział czwarty
- Jak się czujesz, kochany? - spytała Melinda, stając w przejściu
przed drzwiami pokoju Qwillerana. - Byłeś raczej milczący podczas
kolacji.
- Po pięciu dniach rozmów z tym samym tłumkiem kończą mi
się tematy do konwersacji i cierpliwość do słuchania.
- Czy mogę wejść? Chciałam zbadać twój puls i temperaturę.
Usiądź tam, proszę.
Weszła w oparach perfum, które trzy lata wcześniej odurzały go.
Teraz wydawały mu się za słodkie i zbyt piżmowe. Włożyła mu do ust
termometr, zbadała puls, uniosła powieki i obejrzała gałki oczne.
- Oficjalnie nadal żyjesz - powiedziała, wyciągając flaszkę z
czarnego lekarskiego neseseru. - Napijesz się w ramach kuracji?
- Zapomniałaś, że nie mogę pić alkoholu, Melindo?
- Gdzie masz ekspres do herbaty? Napijemy się filiżankę dobrej
herbaty, jak to tutaj mówią. - Napełniła dzbanek wodą z kranu w
łazience. - Jak ci się podoba dotychczasowa wycieczka?
- Za dużo wszystkiego: jedzenia, konwersacji, podróży
autobusem, zbyt wielu turystów.
Melinda przechadzała się po pokoju w znany mu sposób.
- Twój pokój wygląda na wygodny. Podwójne są lepsze od
jedynek. Jestem na końcu korytarza w pokoju numer dziewięć - może
później przyda ci się ta informacja. Meble przyprawiają mnie o
mdłości. Aczkolwiek mam piękny widok na jezioro. Może Arch
chciałby się ze mną zamienić? - spytała z przewrotnym spojrzeniem.
- Czy ktoś zna nazwę tego jeziora? Według mnie wszystkie są do
siebie podobne - powiedział Qwilleran, ekspert w ignorowaniu
zaczepek.
- No dobrze, powiedz mi o sobie, Qwill. Co porabiałeś przez
ostatnie trzy lata?
- Czasami sam się zastanawiam. Lata szybko lecą - nie był w
nastroju do bratania się.
- Ale nie ożeniłeś się jak dotąd.
- W Moose County wiadomo powszechnie, że nie będzie ze
mnie mąki na małżeński chleb.
Melinda nalała dwie filiżanki herbaty i do swojej dodała kilka
kropel jakiejś substancji z buteleczki, którą miała przy sobie.
- Miałam nadzieję, że moglibyśmy podjąć wątek, który ostatnio
porzuciliśmy.
- Powiem jeszcze raz to, co ci już mówiłem, Melindo.
Potrzebujesz mężczyzny w swoim wieku, mężczyzny należącego do
twojego pokolenia.
- Podobają mi się starsi mężczyźni.
- A ja lubię starsze kobiety - odciął się z brutalną szczerością.
- Aha! - powiedziała, a potem dodała z miną psotnika: - A nie
chciałbyś mieć na boku młodej dziewczyny na chwile, kiedy ogarnie
cię młodzieńcza werwa?
- To dobra herbata - powiedział, chociaż wcale mu nie
smakowała. - Musiałaś dać dwie torebki.
- Jest ci dobrze z twoją obecną miłością, tak jak ci było ze mną?
- A to co, trzecia specjalizacja? Czy nie przekraczasz
przypadkiem swoich lekarskich kompetencji?
Niełatwo było ją zbić z tropu.
- Nie myślałeś kiedyś o synach, Qwill? Polly jest trochę za stara
na dzieci.
- Szczerze mówiąc, nie myślałem! - wykrzyknął poirytowany
tym, jak przekracza granice jego prywatności. - Nie chcę też córek.
Jestem kawalerem z wyboru, charakteru i w moim postrzeganiu świata
nie ma miejsca na potomstwo.
- Z całą twoją fortuną powinieneś mieć dziedzica.
- Jestem beneficjentem Fundacji Klingenschoenów. Po mojej
śmierci rozdzielą wszystko na cele charytatywne na terenie okręgu,
który, według Big Maca, liczy sobie jedenaście tysięcy dwustu
siedemdziesięciu dziewięciu mieszkańców, tyleż samo mam więc
dziedziców, to raczej imponująca rzesza, prawda?
- Nie pijesz herbaty.
- Co więcej, jestem urażony sugestiami, w jaki sposób
powinienem dysponować moimi środkami finansowymi.
- Qwill, stajesz się skąpym starym kawalerem. Myślę, że
małżeństwo dobrze by ci zrobiło. Mówię ci to jako lekarz. - Przesiadła
się na poręcz jego fotela. - Nie ruszaj się, chcę obejrzeć guz na twojej
głowie.
- Przepraszam na moment - powiedział, wychodząc do łazienki,
gdzie policzył najpierw do dziesięciu, a potem do stu, zanim znów
przed nią stanął.
Zdjęła buty i leżała teraz na łóżku, opierając się o stos poduszek.
- Dołączysz do mnie? - zachęcała figlarnie. - Podobają mi się
czerwone piżamy.
Qwilleran chodził po pokoju i nie odzywał się.
- Wyjaśnię ci coś, Qwill - Melinda zwróciła się do niego
spokojnym tonem. - Trzy lata temu chciałam, żebyśmy się pobrali, bo
myślałam, że dobrze się razem bawimy. Teraz mam też kilka innych
powodów. Ród Goodwinterów jest na wymarciu i chcę mieć synów,
którzy mogliby nosić moje nazwisko. Jestem dumna z mojego
nazwiska. Więc uczynię ci propozycję. W Moose County trzeba
trzymać się konwenansów. Jeśli mnie poślubisz, za trzy lata odzyskasz
wolność, a nasze dzieci będą nosiły nazwisko Goodwinter. A przy
okazji możemy się nieźle bawić.
- Postradałaś rozum! - nagle przyszło mu do głowy, że ten
dziwny wyraz w jej oczach to mogło być szaleństwo.
- Po drugie... jestem spłukana! - powiedziała z bezczelną
szczerością, która niegdyś zdawała mu się atrakcyjna. - Jedyne, co
odziedziczyłam po moim ojcu, to długi i zrujnowany dom.
- Fundacja K mogłaby ci pomóc w przezwyciężeniu trudnego
momentu. Poświęcają się promocji opieki zdrowotnej w obrębie
wspólnoty.
- Nie potrzebuję wsparcia instytucji, potrzebuję ciebie!
- Postawmy sprawę otwarcie, Melindo: odpowiedź brzmi - nie!
- Dlaczego nie chcesz rozważyć mojej propozycji? Pozwól, żeby
ten pomysł dojrzał, oswój się z nim.
Qwilleran podszedł do drzwi i z ręką na klamce powiedział:
- Pozwól, że coś ci powiem na zakończenie. Jeśli się z kimś
ożenię, to z Polly. A teraz wybacz, potrzebuję odpoczynku... Nie
zapomnij butów.
Jeśli Melinda czuła diabelską furię odrzuconej kobiety, to duma
Goodwinterów nie pozwoliła jej pokazać tego po sobie.
- Weź aspirynę i zadzwoń do mnie rano, kochany - mrugnęła do
niego bezczelnie, ocierając się o niego, kiedy wychodziła z pokoju.
Dmuchając w złości w swoje wąsy, podyktował kilka zdań przed
wyłączeniem dyktafonu. Potem zaczął czytać folder o klanie
Mackintoshów. O jedenastej do pokoju wszedł Riker.
- Nie śpisz? Odpocząłeś trochę?
- Melinda wpadła, żeby zbadać mi puls, i nie mogłem się jej
pozbyć. Ta dziewczyna zaczyna dawać mi w kość.
- Spodziewałem się, że tak będzie. Skończy się na tym, że w
geście samoobrony ożenisz się z Polly. A jeśli Polly cię nie zechce, co
powiesz na Amandę? Odstąpię ci uroczą Amandę.
- To nie są żarty, Arch.
- No dobra, ja jestem gotowy, żeby uderzyć w kimę, a ty? Polly
gra z Comptonami i Lanspeakami w dwadzieścia pytań. Amanda
ogrywa w karty MacWhannellów i Bushy'ego. Jestem pewien, że
kantuje. Dwight wypróbowuje na tarasie swoją fujarkę, będzie miał
szczęście, jeśli nikt go za to nie zastrzeli.
- Byłeś i na zawsze zostaniesz reporterem, Arch - skomentował
Qwilleran.
- Nie widziałem Irmy. Przy kolacji miała bardzo zachrypnięty
głos. Za dużo gada przez ten przeklęty mikrofon! A te wieczory na
bagnach też nie robią jej dobrze na struny głosowe... Jak twój guz?
- Wchłania się, ale chciałbym wiedzieć, kto krzyczał „uważaj!” i
dlaczego?
Tak skończył się Dzień Piąty.
Dzień Szósty zaczął się o świcie, kiedy Qwillerana zbudziły
krzyki w korytarzu i gorączkowe pukanie do czyichś drzwi. Na
drugim łóżku siedział na wpół przytomny Riker.
- Co to jest? Pali się? - pytał przerażony Arch.
Słychać było tupot biegnących stóp i Qwilleran wyjrzał za drzwi
razem z innymi, którzy wystawiali głowy na korytarz, żeby
zorientować się w sytuacji.
Właściciel gospody minął biegiem ich pokój i zniknął za
drzwiami numeru jedenaście, zajmowanego przez Polly i Irmę.
- O mój Boże! - wykrzyknął Qwilleran w stronę Archa. - Coś się
stało dziewczynom! - Ruszył w dół korytarza, tuż za żoną właściciela.
Właściciel krzyknął do żony:
- Dzwoń natychmiast na policję! Jedna z pań miała atak! Dzwoń
na komisariat!
Qwilleran wpadł do pokoju i na widok Polly stojącej w szlafroku
wydał z siebie westchnienie ulgi. Płakała, kryjąc twarz w dłoniach.
Melinda w piżamie pochylała się nad łóżkiem. Qwilleran objął Polly
ramieniem.
- Co się stało?
- Myślę, że ona nie żyje - łkała. - Obudziłam się nagle, kilka
minut temu, i poczułam to straszliwe tchnienie śmierci. Zawołałam
Melindę - Polly zalała się strumieniami łez.
Nadal obejmując Polly ramieniem, Qwilleran zapytał Melindy:
- Czy jest coś, co mogę zrobić?
Pokój zapełniał się pozostałymi podróżnymi w piżamach i
szlafrokach.
- Zabierz wszystkich z pokoju i z korytarza. Niech nikt tu nie
wchodzi, dopóki nie przyjadą władze. Na zewnątrz! Wszyscy
wyjdźcie! Porozmawiamy na dole, później!
Wstrząśnięci gapie wycofywali się z wolna do swoich pokojów,
szepcząc z przejęciem:
- Czy Irma nie żyje?
- Co to było? Czy ktoś wie, co się stało?
- To straszne! Kto zawiadomi jej rodziców?
- To ich zabije! Jest ich jedynym dzieckiem, a mają już swoje
lata.
- Miała dopiero czterdzieści dwa lata... Lyle Compton trącił
łokciem Qwillerana.
- Sądzisz, że coś mogło się wydarzyć tam, na wrzosowisku?
Ubrali się szybko i zebrali na dole w jadalni. Żona karczmarza
podała gorącą herbatę, mrucząc współczujące słowa, których nikt nie
rozumiał. Dręczyło ich jedno pytanie: Co teraz poczną?
Słyszeli, jak na podwórze podjeżdżały i odjeżdżały kolejne
samochody. W końcu do jadalni weszła Melinda, w kapciach i
piżamie, nieuczesana i bez makijażu. Była blada i strapiona. W sali
zapadła cisza. Melinda stanęła przed nimi i pustym głosem zaczęła
mówić:
- Irma była pierwszą pacjentką, która przyszła do mojej kliniki, i
właściwie to dla niej pojechałam na wycieczkę. Teraz ją straciłam!
Kiedy ktoś zapytał o przyczynę śmierci, Qwilleran włączył
dyktafon. W tej chwili czuł tylko współczucie dla tej młodej lekarki,
była taka rozbita.
- Zatrzymanie akcji serca - powiedziała znużona Melinda. - Z jej
sercem nigdy nie powinna była podejmować się tego wyzwania. Była
szalenie ambitna, wiecie o tym, a do tego taka perfekcyjna we
wszystkim, co robiła.
- Nie wiedziałam, że miała słabe serce. Nigdy o tym nie
wspominała, a byłyśmy bliskimi przyjaciółkami - zdziwiła się Polly.
- Była zbyt dumna, żeby się przyznać do jakiejkolwiek słabości,
i zbyt niezależna, żeby skorzystać z moich rad, nie wspominając o
lekarstwach, które mogłyby ją ocalić.
- Ale że to przytrafiło się właśnie Irmie! Kto by pomyślał! Była
zawsze taka chłodna i zorganizowana. Nigdy się nie spieszyła ani nie
panikowała jak my wszyscy! - dodała Carol.
Melinda wyjaśniła:
- Tłumiła swoje emocje - nie jest to najlepsza rzecz, jaką mogła
zrobić.
- O której zmarła? - spytał Qwilleran.
- Przypuszczam, że około trzeciej nad ranem. Czy ktoś z was
wie, o której wróciła?
- Nie wiem, nigdy na nią nie czekałam. Powiedziała, żebym tego
nie robiła - wyznała Polly.
- Co teraz robimy? - spytał Larry.
- Nie mam prawa podpisywać tutaj aktu zgonu. Musi to zrobić
miejscowy lekarz. Powiadomię rodziców Irmy i podejmę wszystkie
konieczne działania - powiedziała Melinda.
Qwilleran zaoferował, że zadzwoni do Hasselrichów, jako że
znał dobrze ojca Irmy.
- Dziękuję, ale czuję, że powinnam to zrobić ja. Mogę dokładnie
wytłumaczyć, co się stało.
- Jesteśmy ci bardzo wdzięczni, że tu jesteś, Melindo. Czy jest
coś, co moglibyśmy zrobić? Cokolwiek?
- Możecie przedyskutować między sobą, jak zamierzacie spędzić
resztę czasu przeznaczonego na wycieczkę. Ja polecę z ciałem. Zanim
na to zezwolą, muszą przeprowadzić rutynowe śledztwo, ale oficer
powiedział mi, że nie powinno być żadnych problemów... Jeśli nie
macie nic przeciwko, pójdę się teraz ubrać. Możecie tu zostać i
porozmawiać.
Kiedy Amanda przyszła z drugiego skrzydła i usłyszała wieści,
zdecydowała natychmiast:
- Ja się wypisuję i wracam do domu. Ktoś jeszcze? Ograniczmy
straty!
Polly zaoponowała z przekonaniem:
- Jestem pewna, że Irma chciałaby, żebyśmy kontynuowali.
- Ale nie wiemy, co robić i gdzie jechać... - wyraziła swoją
wątpliwość Lisa.
- Wszystko jest w jej teczce: trasa, potwierdzenia rezerwacji,
mapy i tak dalej. Myślę, że możemy zrealizować jej plan co do joty.
Skoro i tak planowaliśmy dodatkowy dzień tutaj, to możemy wszystko
obgadać i zaplanować.
- Która godzina jest teraz w Pickax? - spytał Riker. - Chcę
zadzwonić do Juniora, żeby zaczął pisać nekrolog i wspomnienie. To
zajmie trochę czasu, Irma była skrytą osobą, nigdy nie pozwoliła nam
napisać o swoim wolontariacie.
Goście z innych pięter zaczęli schodzić na śniadanie. Bushy
spojrzał po zebranych i spytał:
- Ludzie, co jesteście tacy pochmurni? Ktoś umarł, czy jak?
Przy śniadaniu członkowie wyprawy „Śladami Ślicznego
Księcia” bez przekonania rozmawiali o możliwości spędzenia
najbliższych godzin: Iść do miasteczka na zakupy... Obserwować
łodzie rybackie, wpływające do portu... Popłynąć promem na jedną z
wysepek... Nie robić nic i zostać w gospodzie. Larry zadeklarował, że
pójdzie powłóczyć się po wzgórzach i poćwiczy swoją rolę. Amanda
doszła do wniosku, że wróci do łóżka i położy się. MacWhannellowie
zdecydowali się zarzucić dalsze zwiedzanie i mieli wynająć
samochód, żeby dostać się do Edynburga. Nie podali żadnej
przyczyny, dla której wracają do domu, ale i nikt ich o nią nie pytał.
Po śniadaniu Qwilleran w towarzystwie szkolnego kuratora
poszedł spacerem po wietrznej drodze do wioski w dolinie.
- Nie zapominaj, Lyle, że co schodzi w dół, musi się później
wznieść do góry - ostrzegał Qwilleran. - Będziemy musieli się wspiąć
z powrotem na to wzgórze.
- Mam nadzieję, że nie przyczyniłem się do złego samopoczucia
Irmy, kiedy odbrązowiałem szkocką historię i podważałem jej teorie.
Lisa mówi, że powinienem trzymać moje duże usta zamknięte na
kłódkę, ale niech to, Irma doprowadzała mnie do wściekłości tym
swoim gadaniem o romantycznym jakobińskim powstaniu i jej
ukochanym księciu Karolku.
- Nie martw się, to była twarda sztuka. Nie bez powodu
nazywano ją sierżantem. Mówią, że dyrygowała wolontariuszami w
domu opieki jak żołnierskim batalionem.
Zatrzymali się na chwilę, żeby podziwiać widok. Plamy dachów,
port zapełniony łodziami, wysepki w oddali unoszące się na srebrnym
morzu. Wzgórza za nimi wyglądały jak alpejskie łąki nakrapiane
stadami owiec i ruinami kamiennych budowli.
- Lyle, obiecałeś, że opowiesz mi, jak to się stało, że owce
zawładnęły górami
- Nie wiń owiec. Słyszałeś o górskich czystkach?
- Niewiele. Czy mogę cię nagrywać?
- Pewnie... Cóż, wiesz - zaczął - powstanie poniosło klęskę,
system klanowy właściwie się rozpadł. Prawo zabraniało góralom
nosić kilty i grać na kobzach. Zamiast przywódców klanu byli teraz
bogaci posiadacze ziemscy, którzy dzierżawili farmerom małe
skrawki ziemi. Farmerzy dzielili teraz swoje małe, jednoizbowe chaty
ze zwierzętami. Kiedy wzrosło zapotrzebowanie na mięso, bogaci
posiadacze doszli do wniosku, że hodowla owiec jest bardziej
opłacalna od zbierania od chłopów dzierżawy. Na owcach mogli też
zarabiać inwestorzy z Londynu i Edynburga.
- Agrobiznes w osiemnastowiecznym stylu - zauważył
Qwilleran.
- Dokładnie tak! Żeby oddać sprawiedliwość posiadaczom
ziemskim, muszę powiedzieć, że nie wszyscy byli czarnymi
charakterami. Niektóre ze starych rodzin starały się zrobić wszystko,
żeby pomóc swoim ludziom. Niestety, przeludnienie i archaiczne
metody uprawy roli sprawiły, że farmerzy żyli w stanie skrajnej
nędzy.
- Co się z nimi stało, kiedy owce przejęły wzgórza?
- Usunięto ich z ziemi, zabroniono polować, łowić, paść stada.
Mizerne domostwa farmerów płonęły na oczach właścicieli.
- Gdzie poszli?
- Zesłano ich do miejskich slumsów albo nadbrzeżnych wiosek.
Wielu wywieziono do Ameryki Północnej, ale to już inna historia.
Wyzyskani przez właścicieli statków, wysłani na morze w
przeciekających łajbach, z niewystarczającą ilością żywności i wody...
Nie powinienem ci o tym mówić, to mi podnosi ciśnienie.
Dwaj mężczyźni spacerowali wzdłuż brzegu i patrzyli na
wpływające do portu łodzie, nad którymi krążyły wrzeszczące mewy.
Rybacy w żółtych sztormiakach wystawiali na pomost skrzynki z
krewetkami, śmiejąc się przy tym i żartując. Doki były świeżo
odmalowane, a małe domki o stromych dachach stały w równych
rzędach. Wokół domów rosły kwiaty, a na dachach i kominach
tłoczyły się mewy. W niektórych oknach wisiały krótkie zasłonki, co
pozwalało kotom siedzieć na parapetach.
- Dzisiejsi Szkoci to sympatyczni ludzie: towarzyscy, gościnni,
dowcipni. Ale ich historia jest krwawa. Nieraz podrzynali gardła i
wylewali topiony ołów na głowy swoich wrogów.
Przed powrotem do gospody zjedli w pubie lunch. Na miejscu
dowiedzieli się, że Melinda wymeldowała się i wynajętym
samochodem ruszyła do Glasgow. Zostawiła wiadomość: „Nie miejcie
mi za złe, że nie jadę z wami. Czuję, że to mój obowiązek, jako
lekarza i przyjaciela, towarzyszyć Irmie w tej ostatniej podróży”.
Lisa zrelacjonowała Qwilleranowi resztę wydarzeń.
- Polly i ja spakowałyśmy rzeczy Irmy. Polly jest załamana.
Siedzi w pokoju. Powiedziała, że nie chce, żeby jej ktoś przeszkadzał.
- Chodzi chyba o mnie - odparł Qwilleran.
Dla niego śmierć przewodniczki była pretekstem, żeby
zadzwonić do Mildred Hanstable i wypytać o koty. Nie przestawał o
nich myśleć, chociaż powstrzymywał się od rozmowy o nich ze
wszystkimi z wyjątkiem Polly. Grace Utley pokazywała zdjęcia
swoich misiów każdemu, kto usiadł koło niej w autobusie. Mimo to
Qwilleran często spoglądał na zegarek, korygując czas o pięć godzin, i
wyobrażał sobie, jak koty jedzą śniadanie albo korzystają z
popołudniowej drzemki w plamach słońca na dywanie. Zastanawiał
się, jak ułożyły sobie stosunki z Mildred. Czy nabierają tłuszczyku na
jej kuchni. Zastanawiał się, czy za nim tęsknią.
Kiedy zadzwonił do Pickax, była ósma rano miejscowego czasu
i Mildred słyszała już o śmierci Irmy w wiadomościach radiowych.
- Nie podali żadnych szczegółów - powiedziała. - Mam nadzieję,
że napiszą więcej w gazecie.
- To był atak serca. Była bardzo zestresowana. Prowadzenie
grupy jest wielkim ciężarem dla przewodnika amatora, zwłaszcza z
bandą naszych indywidualistów na pokładzie. Wspomnienie ukaże się
prawdopodobnie w dzisiejszym wydaniu. Proszę, wytnij je dla mnie...
Jak zachowują się koty?
- Dajemy sobie świetnie radę. Yum Yum jest cudowna! Kiedy
pikuję, ona siedzi na ramie warsztatu i obserwuje, jak wbijam igłę.
Koko pomaga mi czytać tarota.
- Gdyby koty były ludźmi, to Yum Yum wygrałaby okręgowe
konkursy robótek, a Koko wynalazłby lekarstwo na przeziębienie. Są
w pobliżu? Daj mi Koko!
Słyszał, jak Mildred mówi do kotów. Potem doszło go słabe
miauknięcie, drapanie i w końcu głośniejszy dźwięk.
- Halo, Koko! - krzyknął Qwilleran. - Co u ciebie? Opiekujesz
się Yum Yum?
Przez moment kot nie mógł zrozumieć, że głos, który znał tak
dobrze, wychodzi z urządzenia, które ma przy uchu, ale po chwili
chciał już tylko rozmawiać. Miauczał tak głośno, że Qwilleran myślał,
że ogłuchnie, a nawet uderzał łapką w słuchawkę.
- Dość! Zabierz go! - poddał się Qwilleran.
Słychać było dźwięki sprzeczki i oporu, a potem Mildred
przejęła słuchawkę.
- Jest jedna dziwna rzecz, o której musisz wiedzieć. Ostatniej
nocy siedziałam przy warsztacie, kiedy usłyszałam nieziemski pisk z
jednego z balkonów. Koko był w mojej łazience i wył pod
prysznicem. Zmroziło mi krew w żyłach. Weszłam na górę i mówiłam
do niego i w końcu przestał. Przyznam, że mnie przeraził.
- O której to było?
- Między dziewiątą trzydzieści a dziesiątą, kiedy audycję w PKX
FM prowadzi ten szalony didżej. Wyłączyłam radio, bo myślałam, że
Koko nie może go słuchać.
- Nie zdziwiłbym się - powiedział Qwilleran. - Ten facet
sprawia, że chce mi się wyć z bólu!
Kiedy Qwilleran odłożył słuchawkę, zdał sobie sprawę, że Koko
wył między drugą trzydzieści a trzecią szkockiego czasu, dokładnie
wtedy, kiedy Irma umierała. Przeczuwał śmierć, która wydarzyła się
za oceanem!
Tylko jedenastu z szesnastu podróżnych zeszło tego dnia na
kolację. Byli cichsi niż zazwyczaj. Posiłek zaczął się od zupy z
kurczaka z porami, z dodatkiem małych mięsnych pasztecików.
Później była potrawka jagnięca i puree z owsa i rzepy. Podano też
ziemniaki z cebulą.
- Czy ktoś widział dzisiaj Bruce'a? - zapytał Lyle Compton.
Nikt nie widział kierowcy autobusu. Wszyscy uznali, że należy
mu się wolne, i zastanawiali się, czy w ogóle wie o śmierci Irmy.
- Zgodnie z planem podróży, który znaleźliśmy w teczce Irmy,
Bruce nie powinien palić w pracy ani mieszać się z pasażerami. Ma
być czysty i dyspozycyjny w każdej chwili. Dostaje za to tysiąc
dolarów plus posiłki i spanie, no i oczywiście wszystkie napiwki.
Dostał zaliczkę w wysokości stu dolarów.
- Powinniśmy dać mu hojny napiwek pod koniec podróży -
wtrącił Larry. - Jest doskonałym kierowcą. Zbiera bagaże, kiedy jemy,
a kiedy schodzimy do busa, ma już wszystko zapakowane, wszystko
na czas. Nie jest może towarzyski, ale jest uprzejmy na swój sposób -
wszyscy mu przytaknęli.
Po kolacji Lisa zwróciła się do Qwillerana:
- Polly i ja zdecydowałyśmy, że Larry powinien poprowadzić
dalszą wyprawę.
- Dlaczego? Wy dwie macie dość kompetencji i
przestudiowałyście już zawartość teczki Irmy.
- I tu jest problem. Kiedy mężczyzna jest na czele, wszyscy
mówią, że jest dobrze poinformowany, zorganizowany i że jest
urodzonym przywódcą. Ponieważ Irma była kobietą, wszyscy mówili,
że jest upierdliwa, że się rządzi i mądrzy.
- To, co mówisz, Liso, jest absurdalne.
- Oczywiście, że tak. Ale tak to właśnie jest w Moose County i
potrzeba kilku pokoleń, żeby to zmienić. Chciałam ci tylko
powiedzieć, że to Larry nas poprowadzi.
Następnego ranka przy śniadaniu zabrakło Amandy. Riker
wyjaśnił Qwilleranowi:
- Ma problem z zębami. Złamała jej się proteza i jest zbyt
zażenowana, żeby otwierać usta. Aż do przyjazdu do Edynburga
będzie musiała przeżyć na miękkiej diecie, tylko owsianka i szkocka.
I tu Riker się mylił. W tej właśnie chwili Amanda
przygotowywała się do wyjazdu do Glasgow, rezygnowała z dalszej
podróży.
- Jesteśmy jak dziesięciu młodych Indian, ciekawe, kto odpadnie
następny - zasmuciła się Carol.
Po śniadaniu składającym się z suszonych owoców oraz
wątłusza z owsianymi ciastkami grupa wymieniła uściski dłoni z
gospodarzem i jego żoną i przygotowywała się do wejścia na pokład
autobusu, zaparkowanego na wewnętrznym dziedzińcu gospody.
Bagaż był zapakowany do luków, ale nie było tam Bruce'a, który
pomógłby paniom wsiąść do pojazdu. Nie palił papierosa na łące, nie
znaleziono go też w kuchni, gdzie mógłby pić kawę. O dziewiątej
nadal nie mieli kierowcy. Prawdę mówiąc, już nigdy go nie zobaczyli.
Rozdział piąty
Wydarzenia ostatnich dwudziestu czterech godzin zbiły z tropu
uczestników wyprawy „Śladami Ślicznego Księcia”. Po smutku
związanym ze stratą przewodniczki nadeszło rozdrażnienie po
zniknięciu kierowcy. W oczywisty sposób Bruce musiał tam być
wcześniej. Zebrał ich bagaże z korytarza i załadował do autobusu.
Pomocnik kucharza zeznał, że podał Bruce'owi śniadanie o szóstej
trzydzieści.
Kilku pasażerów usiadło w busie, mając nadzieję, że kierowca
zaraz się pojawi. Inni wrócili do gospody po dodatkową kawę. Pani
Utley, która spóźniła się jak zwykle, doniosła, że wyjrzała z okna
swojej sypialni, kiedy wszyscy byli na śniadaniu, i widziała samochód
wjeżdżający na dziedziniec. Samochód prawie natychmiast odjechał w
dół wzgórza, wzbijając tumany kurzu. Nikt nie zwrócił uwagi na to,
co mówiła.
W końcu gospodarz wezwał policję. Larry podał oficerowi
dokładny opis kierowcy, ale nikt nie znał jego nazwiska. Notatki Irmy
także nie dostarczyły im odpowiedzi na to pytanie. Zadzwoniono do
najbliższego szpitala, ale nikt nie przyjmował tam rudego
czterdziestolatka.
Larry zwrócił się do grupy:
- Jak długo będziemy tu jeszcze siedzieć, czekając, aż się
pojawi? Mamy rezerwację w następnym hotelu, a do tego czasu
daleka droga przed nami.
- Nie czekajmy dłużej - doradził Riker. - To nasz bus, nie jego.
Ruszajmy na szlak.
- O tym właśnie mówię - wsparł go Larry. - Jeśli tylko nie
przeszkadza wam prowadzenie po złej stronie drogi.
Qwilleran zgłosił się na ochotnika, pod warunkiem, że ktoś inny
będzie pilotował. Wybrano Dwighta. Larry zaproponował, że odczyta
notatki Irmy, a Lyle miał je uzupełnić faktami historycznymi. Po tych
ustaleniach bus odjechał sprzed gospody. Tak wyruszyli w trasę
przewidzianą na Dzień Siódmy. Mijali kolejny zamek, kolejne jezioro,
kolejny imponujący ogród, był kolejny lunch i popołudniowa herbata
z ciasteczkami.
Qwilleran był dobrym kierowcą. Wszyscy mówili, że był nawet
lepszy od Bruce'a.
- No i jestem tańszy - chwalił się.
Przy lunchu Carol powiedziała poufnie Qwilleranowi:
- Przykro mi z powodu Melindy. Mój ojciec był chirurgiem i
nawet po trzydziestu latach pracy na sali operacyjnej był załamany,
kiedy stracił pacjenta. Śmierć Irmy musiała być dla Melindy
prawdziwym ciosem. I to w tak krótkim czasie po samobójstwie jej
ojca i plotkach o śmierci jej matki. Teraz nie ma już żadnej bliskiej
rodziny. Straciła jedynego brata, kiedy była w akademii medycznej.
Ona i Phil Nick byli jak bliźniaki, dzielił ich tylko rok. Poród jej brata
nie należał do łatwych i to właśnie od tamtej chwili żona doktora Hala
niedomagała.
Dlaczego ona opowiada mi tę rodzinną historię? - zastanawiał
się Qwilleran.
- Wiesz, Qwill, to nie moja sprawa, ale chciałabym, żebyście ty i
Melinda znowu się zeszli. Zawsze powtarzasz, że nie jesteś dobrym
materiałem na męża, ale odpowiednia kobieta potrafi zdziałać cuda.
Nie wiesz, co tracisz, nie mając dzieci. Wybacz, że ci to mówię.
- Nie obrażam się - odpowiedział, ale nabrał podejrzeń, że
Melinda poinstruowała Carol, co ma mówić.
- Wszyscy na pokład! - usłyszeli władczy ton przewodnika.
Łagodny Larry potrafił zaryczeć jak Król Lear na wrzosowisku wśród
burzy.
Podczas jazdy przez surową górską scenerię Lyle zabawiał
współtowarzyszy podróży opowieścią o masakrze pod Glencoe, która
miała miejsce pod koniec siedemnastego wieku.
- Król Jan poległ - zaczął - a przywódcy klanów musieli złożyć
przysięgę na wierność Wilhelmowi Orańskiemu. Jeden z przywódców
spóźnił się na wyznaczone miejsce, nazywał się Macdonald z
Glencoe. Kiedy jego spóźniona przysięga dotarła na piśmie do
kwatery władcy, jeden z wysokich dostojników ukrył ją i wydał
rozkaz, żeby wyciąć cały klan Macdonaldów. Niejaki kapitan
Campbell, ze stu dwudziestoma ośmioma żołnierzami, został wysłany
do doliny, w której rezydowali przywódcy klanu Macdonaldów. Tam
przez pewien czas pozorował przyjazne zamiary, ciesząc się
gościnnością Macdonaldów. Niespodziewanie pewnego dnia o świcie
ludzie Campbella napadli zdradziecko na swoich gospodarzy.
Wymordowali ponad czterdziestu członków klanu, w tym kobiety,
dzieci i służbę... Nigdy nie ufałem Campbellom - zakończył Lyle.
- Nie zapominaj, kochanie - wtrąciła jego żona - że jedna z nich
jest twoją żoną.
- To właśnie mam na myśli. Robią świetną szarlotkę, ale nie
zaufałbym im za nic.
Potem kontynuował:
- Rozkaz do ataku był prawdopodobnie zapisany na karcie do
gry, i od tego czasu dziewiątka karo nazywana jest „klątwą Szkocji”.
Tego dnia mieli spać w wiejskiej gospodzie, która niegdyś
spełniała funkcję prywatnego pensjonatu dla myśliwych z wyższych
sfer, którzy przyjeżdżali z Londynu polować na cietrzewie i kaczki.
Podróżni weszli do gospody przez masywne dębowe drzwi,
wzmocnione żelaznymi okuciami i pokryte ze starości zielonymi
porostami. Znaleźli się w hallu wypełnionym myśliwskimi trofeami.
Stary skórzany album zawierał nazwiska szlachetnie urodzonych
myśliwych, którzy w pewien weekend 1838 roku ustrzelili
osiemdziesiąt sześć cietrzewi i trzydzieści trzy bażanty.
Larry odebrał klucze do pokojów i rozdał je.
- Spójrzcie tylko, w naszych drzwiach są zamki! Witajcie w
cywilizowanym świecie.
Podczas gdy inni mężczyźni rozładowywali bagaże, Larry
zadzwonił do poprzedniej gospody, żeby spytać o zagubionego
kierowcę. Nadal nie było po nim śladu.
Kiedy walizki zostały zgromadzone na podłodze lobby, Bushy
oznajmił:
- Łapcie za swoje walizki, a jeśli nie dacie rady zanieść ich na
górę sami, pomożemy wam.
Walizki znikały jedna po drugiej.
- A gdzie mój bagaż? - spytała z pretensją pani Utley. -
Zostawiliście go w autobusie!
Okazało się, że luki są puste.
- Czy jest pani pewna, że wystawiła go pani przed drzwi dziś
rano, pani Utley? - spytał Qwilleran.
- Moja siostra się tym zajęła, kiedy ja brałam prysznic. Gdzie
ona jest? Niech ktoś pójdzie i sprowadzi ją tutaj!
Nieśmiała Zella, prowadzona jak na rzeź, opowiedziała, jąkając
się, że wystawiła bagaż siostry razem ze swoim przed drzwi pokoju.
Jej bagaż dojechał cały.
- Odebrałam kasetki z biżuterią z sejfu i zapakowałam do
walizek. Potem stałam w korytarzu, aż torby nie zostały zabrane do
autobusu.
- Czy Bruce je zabrał? - zapytał Qwilleran.
- Tak, widziałam to na własne oczy.
Qwilleran wymienił znaczące spojrzenie z Bushym, który był
teraz nie tylko oficjalnym fotografem, ale także oficjalnym tragarzem
wyprawy.
- Ukradł mi je! - wrzasnęła pani Utley. - To ten człowiek! Ten
kierowca! On je ukradł! Dlatego odjechał! Ktoś go zabrał
samochodem! Widziałam, jak oddalają się od gospody!
Inni uczestnicy wycieczki, słysząc poruszenie w hallu, zeszli na
dół. Rozhisteryzowana pani Utley została odprowadzona do pokoju.
- Czy ktoś ma jakiś środek uspokajający dla tej biednej kobiety?
- spytała Carol.
- Przynajmniej nie straciła swojej podręcznej torby i będzie
mogła umyć zęby - powiedziała Lisa. - Wyobrażam sobie, że ma
niezłe ubezpieczenie.
- Skąd Irma wytrzasnęła tego faceta? - powtarzał Compton.
Larry zadzwonił do gospody, w której nocowali poprzedniej
nocy, i opisał brakujący bagaż. Po kilku minutach właściciel
oddzwonił, mówiąc, że nigdzie nie znalazł trzech toreb ze skóry
krokodyla. Larry zadzwonił również na komisariat policji w wiosce
rybackiej, gdzie dowiedział się, że formularz zgłoszenia kradzieży
trzeba wypełnić osobiście.
- Wynajmiemy samochód i pojadę tam jutro z Grace.
- To szlachetnie z twojej strony - skomentowała Lisa.
Qwilleran spytał Bushy'ego:
- Jak myślisz, czy mogłeś zrobić zdjęcie Bruce'a?
- Nie, nigdy nie pozwolił mi się sfotografować. Zawsze odwracał
się tyłem. Myślałem, że peszy go aparat, ale teraz zaczynam się
zastanawiać, czy...
Siostrom Chrisholm posłano kolację do ich pokoju, a pozostali
zebrali się w jadalni na pięciodaniowy posiłek składający się z
wędzonego łososia, zupy z soczewicy, pieczonego pstrąga, dziczyzny
i deseru zaprawionego krajową whiskey. Następnie spotkali się w
salonie, gdzie w kominku jarzyły się węgielki. Lanspeakowie
zaimprowizowali mały pokaz dla podniesienia morale. Carol i Lisa
odegrały Annie Laurie, a Larry odczytał, z udanym szkockim
akcentem wiersz Roberta Burnsa Do myszy. Na zakończenie Dwight
zagrał na fujarce The Muckiri o' Georgie's Byre, melodię, która
znajdowała się w ulotce dołączonej do instrumentu.
- Niewiele czasu potrzebowałeś, żeby stać się mistrzem -
zauważyła Polly.
- Gram od dziecka - wyjaśnił Dwight. - Zdobyłem drugie
miejsce w konkursie dla amatorów, kiedy miałem dziesięć lat.
- Amanda mówi, że ta fujarka ma brzmienie chorej lokomotywy
- odezwał się Riker.
- Wydaje dziwny dźwięk, to prawda. Mam zamiar użyć jej w
Makbecie, kiedy wiedźmy będą na scenie.
- Czy ktoś z was, chłopaki, ma zamiar kupić kilt? - spytała Lisa.
- W rozkładzie na jutrzejszy dzień przewidziana jest wizyta w
warsztacie tkackim.
- Na pewno nie ja - pospieszył z odpowiedzią Qwilleran, chociaż
w głębi duszy był przekonany, że wyglądałby dobrze w szkockiej
kracie.
- Moim zdaniem mężczyźni w kiltach są bardzo seksowni, ale
muszą mieć jędrne, zgrabne nogi - dodała Lisa, spoglądając w stronę
swojego chuderlawego męża.
- Słyszałem niezłą historię od właściciela gospody dziś rano -
zaczął Bushy. - O jednej amerykańskiej dziennikarce, która
przyjechała relacjonować tutejsze zawody. Mężczyźni rzucali
toporami i podnosili pale. Połowa męskiej widowni miała na sobie
kilty. Dziennikarka postanowiła wykorzystać tę okazję do uzyskania
szczerej odpowiedzi na odwieczne pytanie: Czy to prawda, że Szkoci
nie noszą bielizny? Podeszła więc do przyjaźnie wyglądającego
rudowłosego Szkota, który z dumą obnosił swój kilt, i zapytała:
„Przepraszam, jestem z amerykańskiej gazety. Czy mogę panu zadać
odważne pytanie? Czy to prawda, że, hmm... że niczego pan nie
wkłada dodatkowo pod kilt?” Odpowiedział bez chwili wahania: „Tak
proszę pani, to prawda. Nie muszę niczego dokładać. Wszystko działa
bez zarzutu”.
Lyle zawył ze śmiechu, a jego żona zachichotała.
- Kiedy podczas powstania angielscy żołnierze drwili ze
Szkotów z powodu ich „krótkich spódniczek”, nie znali korzeni tego
narodowego stroju. A są one następujące. Kilt był przeznaczony do
wędrówek przez gęste wrzosowiska. Kiedy Anglicy próbowali się
przez nie przedrzeć w pełnym umundurowaniu, to po prostu w nich
grzęźli.
- Jutro zwiedzamy miejsce bitwy pod Culloden. Może nas krótko
wprowadzisz, Lyle? - zaproponował Larry.
- Ile chcecie wiedzieć? To była jedna z najkrwawszych pomyłek
w historii.
- Dalej! - zachęcali wszyscy.
- Tak więc... Książę Karolek chciał przywrócić na tron swojego
ojca i Anglicy ruszyli na północ, żeby zdławić powstanie. Mieli
dziewięć tysięcy dobrze wyposażonych, zawodowych żołnierzy w
czerwonych płaszczach. Mieli kompetentnych oficerów w
upudrowanych perukach, jak również pełen asortyment armat,
muszkietów, koni i zapasów, jaki tylko można sobie wymarzyć. Po
stronie rebeliantów znalazło się pięć tysięcy niewyszkolonych
Szkotów, pod kiepskim dowództwem, uzbrojonych w szerokie
miecze, siekiery i sztylety.
Qwilleran włączył dyktafon.
- Ta bitwa była nie tylko walką Szkotów z Anglikami, ale także
walką ludzi z gór przeciwko ludziom z nizin, walką rebeliantów
przeciw lojalistom, walką klanów z klanami, braci przeciwko braciom.
Zanim rebelianci rozpoczęli walkę na polach Culloden, ich dowódcy
popełnili już wiele błędów. Wybrali miejsce bitwy, które dawało
przewagę wrogowi, kończyła im się żywność. Oddziały maszerowały
całą noc, realizując manewr, który nie przyniósł rezultatów. Ludzie
byli wykończeni z powodu głodu i braku snu, nawet ich konie
umierały z braku pożywienia. Potem zaczęła się bitwa i nikt nie wydał
im rozkazu, by ruszyli naprzód. Stali i czekali, aż nieprzyjaciel
zepchnie ich w dół wzgórza. Zdesperowane tym opóźnieniem klany
zaczęły wyłamywać się z szyku i ruszały do ataku. Oślepieni dymem,
krzycząc, przedzierali się przez zwały poległych kompanów.
Rozpoczęła się kanonada, a za nią przyszła rzeź. Mimo to atakowali
jak wściekłe wilki. Muszkiety strzelały z bliska, a oni rzucali się na
bagnety z gołymi mieczami. Ci, którzy stracili broń, rzucali
kamieniami jak dzicy. Kiedy bitwa była już stracona, ci, którzy
przeżyli, uciekali w popłochu tylko po to, żeby dopadli ich dragoni i
zarżnęli jak zwierzynę.
Lyle skończył opowieść. Wszyscy milczeli.
- Cóż, sami tego chcieliście.
Dwight dołożył szuflę węgla na ruszt. Członkowie grupy kolejno
opuszczali salon, tłumacząc, że muszą zaczerpnąć świeżego powietrza
albo napić się drinka czy po prostu pójdą już się położyć.
Dnia Ósmego padało. Oglądanie pola bitwy przy takiej pogodzie
przybiło wszystkich. Kiedy zwiedzali gorzelnię, nadal padało i nawet
maleńki kieliszeczek podany na zakończenie nie podniósł ich na
duchu. Nastroje szybko sięgały dna. Polly składała to na karb śmierci
Irmy, według Qwillerana winne było rozczarowanie górami i
wyspami.
W autobusie Bushy przejął mikrofon i próbował podnieść
ogólny nastrój opowiadaniem historii, które brzmiały płasko.
- Słyszeliście o Szkocie, który poszedł odwiedzić chorego
przyjaciela z butelką scotcha w kieszeni? Była ciemna noc i po drodze
potknął się i upadł na ostry kamień, podniósł się jednak i poszedł
dalej. Wkrótce poczuł, że coś spływa mu wzdłuż nogi. Było zbyt
ciemno, żeby mógł coś zobaczyć, ale dotknął płynu palcem i polizał
go. „Dzięki Bogu to tylko krew!” - powiedział.
Później tego wieczoru, kiedy Larry i siostry Chrisholm wrócili z
miejsca kradzieży, Lanspeak zwrócił się do Qwillerana:
- Ta kobieta jest niemożliwa, ale zadbaliśmy o wszystko. Co
straciłem?
- Niewiele. Historyczne pole bitwy masz w głowie. Nie ma co
oglądać.
- A gorzelnia?
- Same probówki i szkło laboratoryjne, oczywiście sterylne.
Szkoda, że Amanda nie mogła tam być na tym darmowym
poczęstunku... Powiedz mi, Larry, jak cenne były klejnoty skradzione
pani Utley?
- Według niej sama kolia była warta sto pięćdziesiąt tysięcy
dolarów. Niektóre brosze wysadzane kamieniami i bransolety
wyceniła na pięćdziesiąt tysięcy każda. Niezła gratka. Czy myślisz, że
Bruce zaaranżował tę kradzież na poczekaniu... czy jak?
Dzień Dziewiąty poświęcony był zakupom i muzeom. Grace
Utley kupiła tyle ubrań i bagażu, że potrzebowałaby ze stu tragarzy.
Inne kobiety kupowały swetry i kilty. Nawet Arch Riker znalazł
kaszmirowy kardigan, którego kupno wydawało mu się interesem
stulecia. Następną, ostatnią noc przed Edynburgiem, mieli spędzić w
okazałej gospodzie porosłej bluszczem, która otoczona była sporym
kawałkiem ziemi. Przestronne pokoje umeblowane były antykami i
wykończone perkalowymi tkaninami, sufity przyozdobione
gipsowymi stiukami, w oknach wisiały koronkowe firanki i każdy
miał do dyspozycji telefon.
- Spodziewam się telefonu od Juniora - powiedział Riker, który
przymierzał właśnie swój nowy sweter.
Rozległo się pukanie do drzwi. Qwilleran poszedł otworzyć. W
progu stał młody człowiek z tacą w ręku.
- Musiał pan pomylić pokoje. Nie zamawialiśmy herbaty -
powiedział Qwilleran.
- Na koszt firmy, proszę pana - kelner wmaszerował do pokoju i
ustawił tacę na stoliku przykrytym koronkową serwetką, naprzeciwko
małej sofy. Taca załadowana była porcelanowymi filiżankami i
spodkami, był tam chiński czajniczek w różane pączki, srebrny
miecznik i cukiernica, talerz pełen ciasteczek i cudownie haftowane
serwetki w srebrnych serwetnikach.
- Tego właśnie było mi potrzeba, więcej ciasteczek - zauważył
Riker, siadając na sofie. Zabrał się niezdarnie do nalewania herbaty do
cienkich jak skorupka jajka filiżanek. Qwilleran przysunął sobie
krzesło i usiadł naprzeciwko Archa.
W tym momencie zadzwonił telefon.
- To Junior! - wykrzyknął redaktor, skacząc na równe nogi. - Jest
naprawdę dobrze poinformowany!
Kiedy tylko ruszył do telefonu, guzik jego swetra zaczepił się o
koronkową serwetkę i ściągnął ją na ziemię, a z nią wszystko, co było
na stole: herbatę, mleko, cukier, ciasteczka i porcelanę. Z serwetą
zwisającą u guzika Riker odebrał telefon, zachowując w pełni zimną
krew weterana wielu dziennikarskich zmagań. Potem odwrócił się do
Qwillerana.
- To recepcjonista z dołu, chciał wiedzieć, czy wszystko jest w
porządku.
- Powiedz mu, żeby podesłał ci szmatę i szufelkę - poradził
Qwilleran.
To była ostatnia katastrofa na wyprawie „Śladami Ślicznego
Księcia”, ale dla Qwillerana los miał jeszcze jedną niespodziankę. W
środku nocy zadzwonił telefon. Była trzecia nad ranem.
- Coś stało się z kotami albo z szopą! - Qwilleran zwrócił się do
Rikera, który przewrócił się na drugi bok.
Tak jak przypuszczał, to była rozmowa międzykontynentalna i w
słuchawce rozległ się głos Mildred Hanstable.
- Mam nadzieję, że nie odciągam cię od kolacji, Qwill.
- Kolacji? Jest trzecia rano!
- Och, wybacz! - zawołała speszona. - Odjęłam pięć godzin,
zamiast je dodać! Tak mi przykro!
- Czy coś się stało? Z kotami wszystko dobrze?
- Wszystko w porządku. Właśnie dostały małą przekąskę.
- Kiedy jest pogrzeb Irmy? Jak Hasselrichowie to znoszą?
Słyszałaś coś?
- Właśnie dlatego dzwonię, Qwill. Pogrzeb został przesunięty z
powodów rodzinnych, tak napisali w gazecie. W rzeczywistości
chodzi o to, że ciało jeszcze nie przyjechało.
- Nie przyjechało?! Wyruszyło stąd razem z Melindą cztery dni
temu.
- Tak, Melinda dotarła. Powiedziała, że ciało zostało wysłane
lotem towarowym i że... zostało zgubione.
- Skąd o tym wiesz?
- Roger był w domu pogrzebowym. Pytał, czemu jest tyle
kwiatów, a nie ma trumny. Bracia Dingleberry powiedzieli mu, że
trumna do nich nie dotarła.
- Mają jakieś ślady?
- Och, tak. Przyjechała ze Szkocji do Chicago zgodnie z planem,
ale potem wysłali ją do Moose Jaw w Kanadzie zamiast na lotnisko w
Moose County.
- Tam właśnie jest teraz? W Kanadzie?
- Nie, przewieźli ją do Denver i zdaje się, że jest w drodze
powrotnej do Chicago przez Atlantę.
- To jakiś absurd, Mildred. Czy Junior wie, co się stało?
- Roger mu powiedział, ale nie opublikowali tego, żeby nie
przybijać rodziców Irmy
- Nie odkładaj słuchawki - poprosił Qwilleran i odwracając się
do Rikera, zrelacjonował mu wieści. - Ciało Irmy nie dotarło jeszcze
na miejsce. Podróżuje po całej Ameryce Północnej. Junior nie puszcza
tej informacji.
Obaj mężczyźni spojrzeli na siebie, zastanawiając się, jaki
nagłówek pasowałby do takiej dziennikarskiej bomby. Całe ich
doświadczenie, wiedza i instynkt podpowiadały im, że powinni puścić
tę informację na pierwszej stronie, ale Pickax było małym
miasteczkiem, a „Moose County coś tam” było małomiasteczkową
gazetą i inne tam panowały zwyczaje. Riker pokiwał głową na zgodę.
- Cóź, dziękuję ci, Mildred - powiedział Qwilleran. - Reszta w
porządku? A koty?
- Jeden z nich wygryza dziury w twoich starych swetrach i
wymiotuje.
- To Koko! Nie robił tego od lat. Musi czuć się samotny.
- Okropnie mi przykro, że cię obudziłam, Qwill.
- Nie ma sprawy. Cieszę się, że zadzwoniłaś. Wkrótce będę z
powrotem. Może szybciej, niż planowałem.
Rozdział szósty
Rankiem Dnia Dziesiątego podróżnicy wystawili swoje bagaże
na korytarz hotelowy o siódmej trzydzieści zamiast o szóstej
trzydzieści. Wszyscy jednogłośnie zadecydowali, żeby porzucić
rozkazy Irmy i podarować sobie tę dodatkową godzinę snu. Qwilleran
zapukał do pokoju Polly.
- Mogę wejść? - spytał.
- Dzień dobry, kochanie. Właśnie miałam nastawić herbatę.
Napijesz się filiżankę?
- Nie, dziękuję. Chciałem ci tylko powiedzieć, że wracam do
domu, jak tylko znajdziemy się w Edynburgu.
- Coś złego stało się w domu? - spytała przestraszona Polly.
- Nie, tylko poczułem przemożne pragnienie, żeby znaleźć się
jak najszybciej w Pickax, to wszystko - pogładził w znaczący sposób
swoje wąsy. - Zmieniam rezerwację.
- Potrzebujesz towarzystwa, Qwill?
- A nie chciałabyś zobaczyć Edynburga? To przepiękne miasto.
Miałem tam wiele zleceń z gazety.
- Szczerze mówiąc, odkąd Irma nie żyje, nie mam serca do tej
wycieczki. Może to zabrzmi głupio, ale... tęsknię za Bootsiem.
- Daj mi swój bilet, zadzwonię do linii lotniczych - odparł
Qwilleran.
Zmieniając rezerwację, poprosił o bilety w pierwszej klasie.
Mimo że niechętnie wydawał pieniądze na transport, to potrzebował
więcej miejsca na swoje długie nogi i szerokie ramiona. Poza tym po
dziesięciu dniach rutynowej wymiany zdań ze współtowarzyszami
podróży pragnął swobodnie porozmawiać z Polly.
Dwadzieścia cztery godziny później wzbili się w powietrze.
Qwilleran wyprostował wygodnie nogi, a Polly sączyła szampana,
oboje delektowali się luksusową kabiną dla VIP-ów.
- Zastanawiam się, czy Bootsie tęsknił za mną - powiedziała
Polly. - Nigdy dotąd nie zostawiałam go na dłużej niż na dwa dni.
Moja szwagierka dba o niego, ale to co innego niż wtedy, kiedy z nim
jestem.
- Mildred mówiła mi, że Koko wygryzł dziury w moich
swetrach. To znaczy, że jest samotny. Mimo królewskiej kuchni i
rozrywek, jakie mu serwuje.
Kolejny raz nalano szampana i podano wspaniałe przekąski, co
zwróciło uwagę Polly na jedną kwestię.
- Czy zdajesz sobie sprawę, że ani razu nie podano nam w
Szkocji haggis?
- Nie słyszeliśmy też ani razu kobzy - dodał.
- Ani nie widzieliśmy, żeby ktokolwiek tańczył.
- I tak naprawdę nie spotkaliśmy żadnych Szkotów. Byliśmy
tylko we własnym towarzystwie. Kawałek Moose County na obcej
ziemi.
Potem nastąpiła pełna żalu cisza, aż Polly zauważyła:
- Po stronie plusów muszę odnotować, że przetrwałam
wycieczkę bez kataru i przeziębienia, mimo że nie zdecydowałam się
brać moich superkapsułek. Pastylki były za duże i zbyt trudne do
połknięcia.
- Twój zeszłoroczny bronchit był psychologiczny. Wszystko
dlatego, że mnie tam nie było.
- „Co za banda pustoty nadbiegła!” - odpowiedziała, cytując z
radością Szekspira.
- Odrobina próżności nigdy nie zawadzi - odparł.
- To wątpliwy aforyzm. Chyba go przedtem nie słyszałam. Kto
to powiedział? - zażądała wyjaśnień Polly.
- Ja!
Polly popadła w sentymentalny nastrój, który można było
przypisać dwóm kieliszkom szampana. Ociągając się nieznacznie,
odezwała się do Qwillerana:
- Tęskniłam za tobą, kochanie. Nie mieliśmy ani chwili dla
siebie.
- Ja też za tobą tęskniłem, Polly.
- Tak mi smutno z powodu Irmy, nie mogłam nawet pójść na jej
pogrzeb. Pochowali ją pewnie dwa dni temu.
- Nie wydaje mi się - powiedział ostrożnie Qwilleran. -
Wywiązały się małe komplikacje.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytała Polly wyrwana
całkowicie z rzewnego nastroju. Kiedy Qwilleran relacjonował jej
dziwaczną odyseję, jaką przebyła trumna Irmy, dyszała ciężko. - Cóż -
odezwała się po chwili - ja też mam ci coś zadziwiającego do
powiedzenia.
- Posłuchajmy.
Polly wahała się przez moment, jakby nie wiedziała, od czego
zacząć opowieść.
- Cóż... kiedy przekazałam Larry'emu teczkę Irmy, zatrzymałam
dla siebie jej prywatne dokumenty, które zamierzałam zwrócić jej
rodzicom. Potem zniknął Bruce i nikt nie wiedział, jak on się nazywa,
więc przejrzałam te dokumenty, szukając jakichś wskazówek. Nie
było śladu po nazwisku, ale znalazłam list, który powinieneś
zobaczyć.
Pogrzebała w swojej torebce i wyciągnęła kopertę zaklejoną
taśmą. W środku była zgięta wpół kartka z notesu, którą podała
Qwilleranowi.
- Przeczytaj to.
Droga Irmo!
Dziękuję ci z całego serca. Bruce będzie dla ciebie dobrze
pracował. Jest wyśmienitym kierowcą, gwarantuję to. Przeszedł przez
trudne chwile, szukając pracy po tym, jak go wypuścili, ale obiecał, że
będzie czysty. Porozmawiaj z nim, ciebie posłucha! Wiem, że wy
dwoje znaczyliście wiele dla siebie, kiedy byliśmy młodzi. Mój brat
jest, tak naprawdę, dobrym człowiekiem. Mam nadzieję, że dostał
nauczkę. Niech cię Bóg błogosławi! Zadzwoń koniecznie, jak tylko
dojedziecie do Edynburga!
For auld Lang syne
Katie
Qwilleran przeczytał list dwukrotnie. A więc tak to wszystko
było, pomyślał. Irma i Bruce byli dla siebie... czym właściwie?
Pierwszą miłością? Dawnymi kochankami? A Bruce siedział w
więzieniu... za co? Kradzież? Narkotyki? Najwyraźniej Irma wiedziała
o jego przeszłości. Zatrudniła go mimo to? A może właśnie dlatego?
Jeśli chodziło o Irmę, Qwilleranowi trudno było powstrzymać się od
cynizmu. Podejrzewał, że w tej historii jest coś jeszcze.
Polly czekała na jego reakcję.
- No i co o tym myślisz, Qwill?
- Czy na kopercie było jej pełne nazwisko i adres zwrotny?
- Nie było koperty.
- Podczas wycieczki ludzie szeptali o jej nocnych wyprawach z
Bruce'em na wrzosowiska. Wytłumaczyła ci się kiedyś?
- Ani razu, a ja zdecydowałam się nie pytać. Była dorosła,
odpowiadała za siebie. Poza tym to nie był mój interes. Wracała,
kiedy ja już spałam. Nie zapalała światła, nie robiła hałasu. Moim
zdaniem to wynikało z troski.
- Jeśli to Bruce ukradł bagaż Grace Utley, nie był aż tak
„czysty”, jak to sugerowano Irmie.
- Na to by wyglądało - zgodziła się Polly.
- Czy kiedykolwiek wspominała ci o tej Katie?
- Nie, była bardzo skryta, jeśli chodzi o jej szkockie znajomości,
ale to było dla niej typowe. Nigdy nie wiedzieliśmy, ile siedzi pod tą
chłodną skorupą.
- Gdybyśmy zidentyfikowali Katie, policja miałaby przynajmniej
jakiś punkt zaczepienia. Znając jej uporządkowany charakter, można
by się spodziewać, że będzie miała w walizce jakiś notes z adresami
albo listę telefonów przyjaciół, do których zamierzała w Szkocji
zadzwonić.
- Może był w jej torebce, spakowałam ją, nie zaglądając do
środka - zasugerowała Polly. - Odesłałam ją z resztą bagażu. Melinda
miała zwrócić wszystko Hasselrichom.
- Jej rodzice mogą znać tożsamość Katie. Myślę, że możesz
poprosić ich o notes pod pretekstem poinformowania o jej śmierci
szkockich przyjaciół... Prawdę mówiąc - dodał - myślę, że Bruce
może być na liście.
Rozpoczęły się przygotowania do kolacji. Z boków foteli
rozłożono dla każdego osobne stoliki, które przykryto białym
obrusami. Obsługa ustawiła na każdym z nich flakon ze świeżymi
kwiatami, lniane serwetki, kieliszki na wino i czterostronicowe menu.
- Możemy chyba przyjąć, że turbulencje nie są wliczone w plan
podróży - skwitował Qwilleran.
Zamówili zupę vichyssoise, steki z wołowej polędwicy i sałatkę
z kapusty.
Po chwili zapytał:
- Co się stanie z domem opieki dla starców? Będą w stanie
zastąpić Irmę?
- Zarząd zawsze powtarzał, że trzeba będzie zatrudnić
profesjonalistę, jeśli Irma pójdzie na emeryturę. Lisa chce się starać o
tę pracę.
- Wydaje mi się, że się nadaje.
- Przed wyjazdem do Szkocji - powiedziała Polly - Irma
rozpoczęła pracę nad projektem „Zwierzaki dla Pacjentów”.
Wolontariusze przynosili do ośrodka swoje koty i psy, żeby poprawić
nastrój. Jeśli projekt przetrwa, będę chciała przynieść Bootsiego, a ty,
Qwill?
- Wziąłbym Yum Yum, wątpię, żeby Koko chciał
współpracować. Ma własny pomysł na życie i nie zachowuje się tak
jak inne koty.
Na deser zamówili creme caramel, a po kawie Qwilleran
podarował Polly małe pudełko z monogramem CRM. W środku
znajdowała się srebrna, ręcznie robiona broszka w kształcie pawiego
pióra, ozdobiona niebieskozieloną emalią i dymnym kwarcem
umieszczonym w oczku pióra.
- Jest piękna! - wykrzyknęła Polly. - Uwielbiam pawie pióra! Co
to za kamień?
- To kwarc dymny z gór Cairngorm w Szkocji. To jeden z
projektów w stylu Charlesa Mackintosha.
- Będzie mi pasował do ponczo. Dziękuję, kochanie.
- Będziesz oglądała film? - spytał. Ekran wisiał tuż przed ich
fotelami.
- Chyba się zdrzemnę - odpowiedziała.
- A ja przejrzę czasopisma, jeśli światło nie będzie ci
przeszkadzać.
Spuszczono rolety, żeby przesłonić ostre słoneczne światło.
Pasażerowie nakładali słuchawki, żeby obejrzeć film, albo drzemali.
Qwilleran otworzył magazyn. Miał zamiar przeczytać artykuł o sztuce
plemienia Tlingit, ale jego myśli błądziły wokół kierowcy busa. Jeśli
zdołałby rozszyfrować jego tożsamość, przekazałby tę informację
policji w Pickax, a ta z kolei poinformowałaby szkockich kolegów.
Przywołując w pamięci wydarzenia ostatnich dni, próbował odnaleźć
jakieś wskazówki w zachowaniu Irmy albo Bruce'a. Może nagrane
przez niego taśmy będą pomocne w odtworzeniu zapomnianych
szczegółów. Miały posłużyć do artykułów do rubryki „Piórkiem
Qwilla”, ale teraz... Czasopismo zsunęło mu się na kolana i zapadł w
sen. Obudził się dopiero, kiedy kabina wypełniła się światłem i
podano następny posiłek.
Kiedy dolecieli do Chicago, odebrali bagaż i przeszli przez
odprawę paszportową i celną, było już za późno, żeby kontynuować
podróż do Moose County. Przespali się w hotelu na lotnisku i rano
złapali połączenie do domu. Biały samochód Qwillerana czekał na
długoterminowym parkingu, który wybudowano dzięki wsparciu
Fundacji Klingenschoenów.
- Pamiętam, kiedy ten terminal był tylko blaszanym barakiem
bez krzeseł i ubikacji - wspominała Polly.
- Pamiętam, kiedy trzeba było parkować samochód na krowim
pastwisku i uważnie patrzeć pod nogi - dodał Qwilleran - a było to
tylko pięć lat temu!
- Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę Bootsiego! -
niecierpliwiła się Polly w drodze z lotniska.
- Ja również chciałbym już zobaczyć moje łobuzy!
Kiedy podjechali przed dom, Polly ruszyła biegiem w stronę
schodów, a Qwilleran podążył za nią, niosąc jej bagaże.
- Bootsie! - zawołała. - Jak się ma mój mały chłopiec? Tęskniłeś
za mną?
Krzepki syjamczyk podszedł do niej zaciekawiony i obwąchał ją
chłodno, a potem odwrócił się gwałtownie i odszedł, zostawiając
Polly kompletnie zdruzgotaną.
- To kara za to, że go opuściłaś - powiedział Qwilleran. - Kiedy
uzna, że wystarczająco się nacierpiałaś, udobrucha cię przymilnymi
pieszczotami. Mnie czeka w domu podobne powitanie.
Po dwóch tygodniach oglądania malowniczych oberży i
imponujących zamków Qwilleran zapomniał niemal, jak piękna jest
jego przebudowana szopa. Ośmiokątna budowla stała na surowych
kamiennych fundamentach, które wyglądały, jakby postawiono je w
trzynastowiecznej Szkocji. Pociemniały od deszczu i słońca szalunek
zwieńczony był stromym dachem. Jednak z okien nie śledziły go oczy
futrzanych zwierzątek. Były w kuchni, siedziały na lodówce,
obserwując, jak Mildred Hanstable wsuwa brytfannę do pieca.
Patrzyły na niego z góry z wyrazem wyższości.
- Witaj w domu! - pozdrowiła go Mildred. - Jak ci minęła
podróż?
- Nikt nigdy nie mówił, że podróże są łatwe.
- Co powiesz na filiżankę kawy?
- Jak tylko wniosę walizki. Żyłem na nich przez prawie dwa
tygodnie.
Zaniósł swoje torby na balkon, a kiedy wrócił, miał w kieszeni
małe białe pudełeczko, z literami CRM na wieczku. Syjamczyki
siedziały nieruchomo na lodówce, podobne do sfinksów.
- Znaleźli w końcu Irmę? - spytał, sadowiąc się na stołku przy
barze.
- Tak, w końcu dotarła. Pochowali ją wczoraj. Chociaż to nie był
koniec nieprzyjemności. Bracia Dingleberry powiedzieli nieoficjalnie
Rogerowi, że Hasselrichowie stanowczo sprzeciwili się kremacji i
poprosili o tradycyjny pogrzeb.
- Wspomnienie się ukazało?
- Tak, na pierwszej stronie. Zostawiłam je na stoliku do kawy.
Jest pięknie napisane... A pomijając tragedię, jak się bawiłeś?
- Dowiem się tego, jak się wyśpię we własnym łóżku i
pozbieram się po całej tej traumie.
- Kupiłeś sobie kilt?
- Nie, tylko parę krawatów w tartan Mackintoshów. A propos
Mackintoshów, tutaj jest mały souvenir z Glasgow. - Pchnął małe
pudełeczko przez stół.
- Och, Qwill, tak ci dziękuję! - wykrzyknęła, wyjmując srebrne
piórko z emalią i kamieniem. - Co to za kamień?
- To rodzaj kwarcu dymnego, można go znaleźć tylko w
szkockich górach.
- To takie słodkie, że o mnie pomyślałeś.
- To bardzo wspaniałomyślne z twojej strony, że zaopiekowałaś
się kotami, Mildred.
- Nie żartuj. To była rozkosz mieszkać tu przez kilka dni, a
syjamczyki były wdzięcznymi towarzyszami. Nie miałabym nic
przeciwko temu, żeby zamieszkać z jednym takim jak Koko.
- Nie ma na świecie drugiego takiego jak Koko. On jest
Szekspirem kotów, Beethovenem kotów, więcej, Leonardem da Vinci
wśród kotów!
Koko, słysząc swoje imię wymawiane w pochlebnym
kontekście, podniósł się i rozciągnął tylną część ciała. Potem
rozciągnął przednie nogi, rozstawiając szeroko palce, zeskoczył z
lodówki i z głuchym pacnięciem opadł na podłogę. Mruknął
niezobowiązująco i spacerowym krokiem podszedł do Qwillerana,
żeby zbadać zagraniczne zapachy. Kto mógłby zgadnąć, jakie aromaty
wyczuwały te drgające wąsy? Starego zamku? Wrzosu? Szkockiego
rosołu? Rybackich wiosek? Owiec? Gorzelni? Kości dawnych
królów? Pola bitwy przesiąkniętego krwią sprzed dwustu
pięćdziesięciu lat?
- Czy koty zachowywały się w jakikolwiek sposób nietypowo? -
spytał Qwilleran.
- Jeden z nich ukradł mi pilniki do paznokci, całą paczkę, i to za
jednym razem.
- Drobne kradzieże to specjalność Yum Yum. Masz u mnie tę
paczkę. Jak tylko ją odzyskam. A Koko?
- Raz zachował się okropnie, trochę się przestraszyłam -
powiedziała Mildred. - Miałam właśnie wziąć pastylkę wspomagającą
dietę, a on zaczął węszyć i pochwycił ją. Bałam się, że ją połknie i
rozchoruje się, ale ponakłuwał ją tylko kłami.
- Tak, lubi zatapiać je w miękkich, gumiastych przedmiotach -
wyjaśnił Qwilleran. - Czy ten aromat dochodzący z pieca to może
makaron z serem? Cały czas jedliśmy wywar z pokrzywy, baraninę w
cieście, gotowany owczy ozór, żołądki i cebule. Marzyłem o
makaronie z serem.
- To na lunch - powiedziała Mildred. - Zostawiam w lodówce
trochę resztek dla kotów: pieczone mięso, ciasteczka z dorsza, pasztet
z indyka, w zamrażarce jest dla ciebie gulasz wołowy. Gotowałam na
potęgę, kiedy cię nie było, i muszę powiedzieć, że świetnie się
bawiłam.
Po lunchu Mildred spakowała swoje rzeczy i wyprowadziła się.
Qwilleran zamknął się w swoim gabinecie. Dopiero zgodny chór pod
jego drzwiami przypomniał mu, że czas na kolację. Cała trójka
pożywiła się bez zbędnych ceremonii resztkami. Po posiłku Qwilleran
rozłożył się w swoim ulubionym fotelu. Nie miał żadnych planów.
Nie miał ochoty ani czytać gazety, ani słuchać muzyki, ani napisać
listu, nie chciał się przejść, a tym bardziej nie miał ochoty na
rozmowę. Zapadł w powakacyjny letarg. Kiedy koty zaczęły krążyć
wokół niego, wybaczywszy mu tak długą bezpodstawną nieobecność,
pogłaskał niechętnie Yum Yum i skomplementował bez przekonania
Koko.
Jakby pod wpływem impulsu Koko zeskoczył z ramienia fotela i
demonstracyjnie ruszył w kierunku stolika, gdzie Mildred zostawiła
egzemplarz „Moose County coś tam”. Wskoczył na blat i stanął na
gazecie, w którą wpatrywał się z bliska. Koko wygiął grzbiet i
napuszył ogon. Położył po sobie uszy i rozpoczął wolny taniec wokół
grafitowej plamy na środku strony. Okrążał ją raz po raz w dobrze
znanym Qwilleranowi tanecznym rytuale. Taniec oznaczał, że
nieziemskie zmysły Koko wyczuły przestępstwo, które uszło ludzkiej
uwadze.
Qwilleran poczuł znajome mrowienie u nasady wąsów. Na
środku pierwszej strony na trzech kolumnach wydrukowane było
zdjęcie Irmy Hasselrich, opatrzone wspomnieniem na pół szpalty.
Przypomniał sobie, że Koko zawył dokładnie w chwili jej śmierci. Nie
znając dobrodziejstw satelity, Koko wyczuł, co się dzieje w odległej
szkockiej wiosce. Czy to możliwe, że wyczuł coś jeszcze? A może ten
podświadomy nakaz, pod wpływem którego Qwilleran wrócił
wcześniej do domu, pochodził od Koko? Polly zdawało się, że łączy ją
niezwykła więź z Bootsiem, ale to było nic w porównaniu ze
wzajemnym porozumieniem, jakie łączyło Qwillerana z Koko.
Nie... Qwilleran po kilku chwilach namysłu zdecydował, że to
absurdalne wizje.
- Jestem otumaniony różnicą czasu - zwrócił się do
syjamczyków. - Zgaśmy światła i powtarzajmy sobie, że to jest dzień.
Rozdział siódmy
Qwilleran spał snem sprawiedliwego, którego doświadczają
strudzeni drogą wędrowcy po powrocie do domu, ale kiedy obudził
się rano, był zdezorientowany. Nie mógł zorientować się, jaki jest
dzień tygodnia. Wiedział tylko, że jest Dzień Trzynasty. Po dwóch
tygodniach czyśćcowej marszruty, gdzie dni miały numery zamiast
nazwy, nie przestawił się jeszcze na zwykły kalendarz. W
konsekwencji dzień, który nadszedł po makabrycznym tańcu Koko
nad zdjęciem Irmy, był w notatniku Qwillerana Dniem Trzynastym.
Dźwięk dzwonów dochodzący z kościoła przy Park Circle mógł
sugerować, że Dzień Trzynasty odpowiada niedzieli. Z drugiej strony
dzwony mogły też sygnalizować uroczystość ślubu, celebrowaną
zazwyczaj w sobotę. Przyszło mu nawet do głowy, że zadzwoni do
dyżurnego w „Moose County coś tam” i spyta: „Co dziś mamy, sobotę
czy niedzielę?” Kiedy pracował dla wielkomiejskich gazet na
Nizinach, odpowiadał na dziwaczniejsze pytania niż to. Lokalna stacja
radiowa także okazała się w tym względzie nieprzydatna. Prowadzący
podał czas, temperaturę, prędkość wiatru i względną wilgotność
powietrza, ale nie dzień tygodnia. Sądząc po rodzaju konferansjerki,
Qwilleran poznał, że przeczytano właśnie wiadomości „o wpół do”,
które nazywał papką informacyjną. Wydanie sobotnie nie było mniej
papkowate od niedzielnego.
Gdyby okazało się, że to sobota, to on musiałby przyjechać do
domu w piątek. A czy Mildred Hanstable mogłaby być w domu w
piątek przed południem? Uczyła w szkole i powinna była być na
lekcjach, chyba że wzięła wolny dzień, co było jednak mało
prawdopodobne w przypadku osoby tak obowiązkowej jak Mildred.
Ergo dzisiaj jest niedziela, a dzwony wzywały wiernych na
nabożeństwo. Ta konstatacja uspokoiła Qwillerana, który mógł się
teraz z czystym sumieniem udać do kiosku po zamiejscowe gazety.
Koty wylegiwały się beztrosko w plamie słońca na dywanie. Ich
brązowych główek nie zaprzątała żadna kłopotliwa wątpliwość. Co je
obchodzi, czy jest sobota czy czwartek. W ich porządku świata każdy
dzień był po prostu „dziś”. „Wczoraj” i „jutro” nie mieściło się w ich
schematach myślenia.
- Idę do miasta - zwrócił się do kotów - potrzebujecie czegoś ze
sklepu?
Spojrzały na niego, jakby pomieszały mu się zmysły albo jakby
był daft, jak to mówią w Szkocji (Qwilleran kupił sobie na lotnisku w
Edynburgu słowniczek szkockich terminów). Syjamczyki wiedziały
doskonale, kiedy gadał głupstwa, czy też blethering, jak by to
powiedzieli w ojczyźnie Makbeta.
Szybki spacer do miasta przewietrzył mu otępiały umysł i
osadził go na dobre w domowych realiach. Kiedy samotnie
spacerował, przychodziły mu do głowy najlepsze pomysły.
Podsumował teraz swoje przypuszczenia: Irma wiedziała o
przestępczej przeszłości Bruce'a... Jej młodzieńcze uczucia mogły
odżyć na wrzosowiskach... Mogła żywić skrywaną gorycz, która
wypływała z wyroku wydanego na nią po zabójstwie... Mogła w
końcu być wspólniczką Bruce'a w kradzieży klejnotów!
Ten dziki scenariusz wzbudził zaledwie lekkie swędzenie nad
górną wargą, ale kiedy spróbował pójść innym tropem, wąsy zaczęły
go swędzieć nieznacznie wyraźniej: Irma mogła być ofiarą Bruce'a.
Jeżeli planował kradzież biżuterii, czy nie byłoby logicznie usunąć
jedyną osobę, która znała jego prawdziwą tożsamość? Mógłby na
przykład wsypać jej jakiś narkotyk, który zatrzymał akcję serca. Ten
techniczny detal trzeba by przedyskutować z doktor Melindą, choć
wzdragał się przed podjęciem tego kroku. Gdyby zadzwonił do niej w
sobotę po południu, mógłby nie daj Boże usłyszeć coś takiego:
„Wpadnij do mnie na drinka, pogadamy o tym!” albo „Pomówmy o
tym przy kolacji!”. Wizyta w klinice w dzień powszedni też nie
wchodziła w grę. Mógłby zostać postawiony w niezręcznej sytuacji
typu: „Proszę zdjąć wszystko z wyjątkiem skarpetek i butów. Lekarz
zaraz do pana przyjdzie”. Nie, zdecydował, lepiej będzie spotkać się z
nią „przypadkowo” w jakimś zatłoczonym miejscu, gdzie mogliby
wymienić kilka zdań bez wikłania się w osobiste aluzje.
Qwilleran zdał sobie sprawę, że spaceruje z zaciśniętymi
zębami. Po trzech latach relaksującego związku z Polly irytowała go
ta dziwaczna sytuacja z Melindą. Cierpła mu skóra na myśl o
nagabywaniu ze strony nadaktywnej kobiety. Zrywał poprzednie
związki, nie powodując zgorszenia, a kiedy był rzucany, nie robił scen
i awantur. Koniecznie musiał się jakoś pozbyć tej kobiety! Koko
nigdy jej nie lubił. Czyżby osobliwe przeczucia kotów wskazywały na
taki właśnie rozwój wypadków? Scenariusz mieścił się w granicach
prawdopodobieństwa.
Qwilleran odebrał z kiosku plik zamiejscowych gazet. W ten
sposób był na bieżąco ze zgiełkiem wielkiego świata.
- Jak było w Szkocji, panie Q? - spytał kasjer.
- W porządku.
- Słyszałem o pani Hasselrich.
- Tak, wielka szkoda.
- Widział pan potwora z Loch Ness?
- Nie, miał akurat wolne, kiedy przyjechaliśmy.
W drodze do domu przypomniał sobie o notesie adresowym
Irmy. Gdyby mógł tam znaleźć nazwisko lub adres Katie, przekazałby
wszystko Andrew Brodiemu, a ten zrobiłby już z tego sprawę.
Andy'ego zainteresowałaby zadziwiająca reakcja Koko na zdjęcie
Irmy. Był jednym z nielicznych, którzy wiedzieli o niezwykłych
predyspozycjach Koko do wyczuwania zbrodni. Znajomy detektyw z
Nizin powierzył mu tę wiadomość z pełną powagą. Dla komendanta
policji w Pickax Koko był miejscowym medium. Qwilleran wracał do
domu boczną drogą, mając nadzieję, że w ten sposób uniknie pytań
życzliwych mu mieszkańców. Na Trevelyan Road nie było ruchu, ale
niespodziewanie przed Qwilleranem zatrzymał się samochód i
kierowca zwołał do niego:
- Podwieźć cię, Qwill? - to był Scott Gippel, dealer używanych
samochodów.
- Nie, dziękuję, spaceruję dla zdrowia - powiedział Qwilleran,
pozdrawiając go po koleżeńsku.
- Jak było w Szkocji?
- Dobrze.
- Przykro mi z powodu Irmy Hasselrich.
- To bardzo przykre.
- Przywiozłeś schotcha?
Qwilleran dotarł do domu z kilogramami gazet pod pachą. W
progu o mało nie potknął się o ruchomą fałdę na dywaniku leżącym w
korytarzu. Był to widomy znak, że koty ukryły skradzione
przedmioty, a potem chciały odzyskać swój łup. Podniósł narożnik
dywanu i odkrył Yum Yum skuloną na karcie do gry. Nie było widać
obrazka, ale kiedy ją odwrócił, rozpoznał jedną z kart do tarota
należącą do Mildred. Rozpoznał też dwa nakłucia w rogu. Koko
ukradł kartę, zawsze zostawiał swój znak, jak czarna ręka.
Obrazek na karcie przedstawiał przyjemną scenę w winnicy -
kobietę w zwiewnych szatach z ptaszkiem, który przycupnął na jej
nadgarstku. Wokół nich znajdowało się dziewięć złotych kół, w
środku każdego umieszczona była jedna pięcioramienna gwiazda.
Qwilleran przypomniał sobie kartę z sesji Mildred przed jego
wyjazdem do Szkocji. Położył plik gazet, odnalazł kasetę z nagraniem
i włożył ją do magnetofonu.
Odsłuchał znajomego dialogu:
- Czy mogę to nagrać, Mildred?
- Oczywiście, nie mam nic przeciwko temu.
- To czego się dowiedziałaś?
- Co dziwne, kiedy zapytałam o ciebie, odpowiedzi dotyczyły
kogoś innego, kogoś w niebezpieczeństwie.
- Kobiety czy mężczyzny?
- Dojrzałej kobiety. Kobiety o sztywnych przyzwyczajeniach i
prawym charakterze.
- Co to za niebezpieczeństwo?
- Cóż, karty były niejasne, więc przyniosłam talię i chciałabym
ułożyć je jeszcze raz, w twojej obecności. (pauza)
- Yow!
- Chcesz, żebym go zamknął?
- Nie trzeba, pozwól mu patrzeć. (pauza)
- Używam celtyckiego ułożenia, ta karta jest kluczowa. (pauza)
Widzę podróż... Podróż przez wodę... Przedtem burzę...
- Dobrze, że spakowałem płaszcz nieprzemakalny.
- Burzowa pogoda może oznaczać niesnaski, pomyłki, wypadki
albo jeszcze coś gorszego.
- Szkoda, że nie wiedziałem o tym przed opłaceniem wycieczki.
- Nie bierzesz mnie na poważnie, Qwill.
- Przepraszam, nie chciałem z ciebie zakpić.
- Ostatnia karta... nie wróży najlepiej... Powinieneś ją
potraktować jako ostrzeżenie.
- Robi wrażenie dobrej karty.
- W tym układzie ma odwrotne znaczenie.
- To znaczy...
- Symbolizuje jakieś oszustwo... albo zdradę.
- Yow!
- Podsumowując... ostrzegam cię, musisz być przygotowany... na
niespodziewane wypadki. (pauza)
- Cóż, dziękuję. To bardzo interesujące. (kliknięcie)
Syjamczyki, słysząc innego kota w czarnym pudełku, podeszły
zaniepokojone. Nachyliły się nad magnetofonem, z zaciekawieniem
przysłuchując się rozmowie. Może rozpoznawały głosy Qwillerana i
Mildred. To, że Koko zamiauczał, kiedy Mildred wspomniała o
oszustwie, wydawało się Qwilleranowi znaczące. Kiedy Mildred
czytała karty, myślał, że przepowiednia dotyczyła Polly, teraz było
oczywiste, że kobietą w niebezpieczeństwie była Irma, to ona mogła
paść ofiarą oszustwa... Oczywiście, przywołał się do porządku
sceptyczny Qwilleran, jeśli ktoś bierze karty na poważnie.
Sprawdził numer do Mildred Hanstable. Była niedziela rano,
więc miał nadzieję, że zastanie ją przy gotowaniu albo pikowaniu.
- Dzień dobry - powiedział. - Mięso było wspaniałe. Syjamczyki
poczęstowały mnie odrobiną.
- W zamrażarce masz gulasz, nie zapomnij - odpowiedziała.
- Czuję się w dwójnasób błogosławiony. Dzwonię, żeby cię
zapytać, czy nie zgubiłaś jednej z kart do tarota. Nie chciałbym, żebyś
układała niepełną talię.
- Nie wiem, poczekaj, sprawdzę. - Po chwili wróciła do telefonu.
- Masz rację, mam tylko siedemdziesiąt siedem.
- Obawiam się, że Koko ją ukradł. Zostawił na niej ślady zębów.
Mam nadzieję, że to nie podważy... hmmm... autorytetu talii.
- Gdzie ją znalazłeś?
- Była schowana pod dywanem. Pamiętam ją z twojego czytania,
zanim wyjechałem do Szkocji.
Opisał kobietę w winnicy.
- Tak, przypominam sobie. Miała odwrotne znaczenie i
przepowiedziałam ci oszustwo.
- Miałaś rację. Biżuteria Grace Utley została skradziona przez
zaufanego kierowcę autobusu - unikał wspominania o podejrzeniach
związanych ze śmiercią Irmy.
- Grace była nierozsądna, zabierając ją na wycieczkę -
skomentowała Mildred - ale nikt nigdy nie twierdził, że ta kobieta ma
równo pod sufitem.
- Czy mam ci przesłać kartę - spytał - czy zjemy niedługo jakąś
kolację?
- Z przyjemnością! - była mile zaskoczona.
- Weźmiemy Polly i Archa - dodał z wahaniem - i we trójkę
opowiemy ci o Szkocji.
- Powiedz tylko kiedy, właściwie jestem zawsze wolna.
Wstrzymaj się do tego czasu z kartą dziewięciu pentagramów.
- Jakie jest znaczenie pentagramów? - spytał.
- Odpowiadają karo w normalnych kartach.
Dziwny zbieg okoliczności, pomyślał Qwilleran, kiedy odłożył
słuchawkę. Dziewiątka karo! Klątwa Szkocji!
Teraz spieszno mu było porozmawiać z Polly o notesie Irmy.
Poczekał, aż powinna była wrócić z kościoła, ale nie podniosła
słuchawki, kiedy zadzwonił. Pomyślał, że poszła na obiad ze
szwagierką albo składała wizytę Hasselrichom.
Kilka godzin później podekscytowana Polly krzyknęła do
słuchawki:
- Mam go! Mam notes!
- Jak zareagowali na twoją prośbę?
- Kiedy zadzwoniłam w tej sprawie, byli bardzo wdzięczni,
zaprosili mnie po kościele na obiad. To była bolesna okazja, ale dużo
rozmawialiśmy o Irmie, a oni powiedzieli, że teraz jestem dla nich jak
córka. Byłam bardzo wzruszona.
- Wiedzieli coś o Katie?
- Tylko tyle, że ona i Irma były w tym samym czasie w szkole
plastycznej. Kiedy przyniosłam notes do domu, szukając Katie z
adresem w Edynburgu, znalazłam jedną Katie Gow MacBean.
Wygląda na to, że MacBean to nazwisko po mężu, co oznaczałoby, że
Bruce nazywa się Gow - Polly była najwyraźniej przejęta swoim
pierwszym sukcesem detektywistycznym.
- Dobra robota, Polly! - powiedział Qwilleran. - Podaj mi numer
do Edynburga, a ja zobaczę, czego zdołam się dowiedzieć.
Nie wspomniał Polly o tańcu śmierci, jaki wykonał Koko nad
zdjęciem Irmy, ani o własnej teorii na ten temat.
- Zaprosiłabym cię na kawę albo coś innego, ale muszę zrobić
pranie i przygotować się na jutro do pracy. Daj mi znać, jak ci poszło.
Qwilleran odłożył słuchawkę i spojrzał na zegarek. Było już za
późno, żeby dzwonić do Edynburga, ale następnego ranka zabrał
swoją pierwszą kawę do stolika, na którym stał telefon. Zamknął
wścibskiego Koko na poddaszu i wykręcił numer Katie.
- Tu mówi Jim Qwilleran - zaczął - przyjaciel Irmy Hasselrich -
wykorzystał cały zasób szczerości i serdeczności, który miał mu
zjednać zaufanie rozmówczyni.
- Tak? - odpowiedziała nieufnie kobieta.
- Chciałbym rozmawiać z Kathryn Gow czy też Kathryn
MacBean.
- Ja jestem panią MacBean.
- Dzwonię ze Stanów, z rodzinnego miasta Irmy, Pickax.
- Gdzie ona jest? - odpowiedziała kobieta ostro. - To znaczy
spodziewałam się, że do mnie zadzwoni.
- Nie dojechała do Edynburga. Przykro mi to mówić - Qwilleran
starał się przygotować rozmówcę na złe wieści. - Byłem uczestnikiem
jej wycieczki i kiedy byliśmy jeszcze w Górach Kaledońskich, dostała
ataku serca i umarła.
- Umarła!... To okropne!
- To dla mnie niezmiernie bolesne, że muszę przekazać pani te
wieści, ale jej rodzina uznała, że będzie pani chciała o tym wiedzieć.
Zapadła kompletna cisza.
- Halo? Halo? - powiedział Qwilleran.
Mniej ostrym głosem Katie odezwała się:
- Przyznaję, że to dla mnie szok. Chodzi o to, że była całkiem
młoda.
- Jej ciało odesłano do Stanów i pochowaliśmy ją dwa dni temu.
Powiadamiamy jej przyjaciół.
- Czy dalsza wycieczka została odwołana? Mój brat był tam
kierowcą. To dziwne, że do mnie nie zawiadomił.
- Bruce Gow! To pani brat?
- Ach... tak.
- To wspaniały kierowca. Był niezwykle uprzejmy dla bandy
zrzędliwych amerykańskich turystów.
- Tak, prowadzi bardzo dobrze. Może pan powtórzyć swoje
nazwisko?
- Jim Qwilleran. Moja matka była z Mackintoshów. Nasze
rodziny należą do tego samego klanu. Był jeden MacBean, wybitny
człowiek, walczył pod Culloden i przyparty do muru zabił mieczem
trzynastu Anglików - w ten sposób Qwilleran ogłaszał, że
sympatyzuje ze Szkotami i przepełnia go dobra wola.
- Ach... tak... jest wielu Mackintoshów - jej myśli błądziły
gdzieś, jakby martwiła się o brata. - Kiedy to się stało?
- Prawie tydzień temu.
- Prawdę mówiąc, jestem wstrząśnięta. Nie wiem, co
powiedzieć, panie... panie...
- Qwilleran. List od pani zapewne pocieszyłby rodziców Irmy.
Od jak dawna się panie znały?
- Od ponad dwudziestu lat. Poznałyśmy się w szkole plastycznej
w Glasgow - bardzo uważała na to, jakich udziela informacji.
- Może ma pani jakieś zdjęcia albo inne pamiątki, którymi
mogłaby się pani podzielić? Jej rodzice byliby wdzięczni za każde
wspomnienie.
- Zdaje się, że to jedyne, co mogę zrobić, prawda?
- Ma pani adres?
- Goodwinter Boulevard, prawda? Oczywiście.
- Poślę pani kopię wspomnienia, które ukazało się w lokalnej
gazecie. Było tam bardzo dobre zdjęcie Irmy.
- To byłoby miłe z pana strony, jeśli mógłby pan poświęcić na to
chwilę.
- Z przyjemnością, pani MacBean.
- Dziękuję za telefon, panie...
- Qwilleran.
Upewnił się, że dobrze zapisał adres, pożegnał się i
usatysfakcjonowany odłożył słuchawkę. Teraz był gotowy, żeby
porozmawiać z komendantem Brodiem.
Poszedł szybko na komisariat policji i oficer siedzący przy
biurku zaprosił go do środka, zanim zdołał się odezwać.
Brodie spojrzał na niego zdziwiony.
- Kiedy wróciłeś, chłopie?
- W sobotę. Słyszałeś złe wieści?
Komendant pokiwał głową.
- Grałem na kobzie na jej pogrzebie.
- Słyszałeś pewnie, że miała śmiertelny atak serca, ale jest w tym
coś więcej i potrzebuję twojej rady - Qwilleran spojrzał w stronę
zewnętrznego biura i zamknął drzwi.
- Nalej sobie kawy i siadaj. Jak poza tym było w Szkocji?
- Pięknie!
- Masz pewnie dosyć kobzy, co?
- Nie uwierzysz, Andy, ale przez cały ten czas nie usłyszeliśmy
nawet nuty.
- Pojechałeś w złe miejsce, kolego. Powinieneś przyjść na
Szkocką Noc do budynku loży. Pokażemy ci, jak się gra... No dobra,
co cię gryzie, stary?
Qwilleran przysunął krzesło.
- Było nas szesnaścioro podróżujących po Szkocji - zaczął. -
Naszym kierowcą był Szkot o imieniu Bruce, ponurak z rudymi
włosami, który odzywał się tylko do Irmy. Rozmawiali po celtycku.
- Znała celtycki? To trudny język.
- Porozumiewali się bez kłopotu. Potem pewnego ranka jej
współlokatorka znalazła ją martwą w łóżku. Według doktor Melindy
przyczyną zgonu był atak serca. Następnego dnia kierowca zniknął,
tak jak torby Grace Utley, a w nich spory majątek w postaci biżuterii.
Przypuszczam, że wiesz co nieco o jej olśniewającej biżuterii i
sposobie, w jaki z nią paraduje.
- Pewnie! Jest zawsze obwieszona jak choinka na Gwiazdkę.
- Powiadomiliśmy miejscową policję i podaliśmy opis Bruce'a,
ale nikt nie znał jego nazwiska, z wyjątkiem Irmy, która nie mogła
nam już nic zdradzić!
- A Szkocja jest pełna rudzielców o imieniu Bruce, więc jakiej
rady potrzebujesz?
- Mam podstawy twierdzić - tutaj Qwilleran przygładził z dumą
swoje wąsy - że atak serca był spowodowany spożyciem narkotyku.
Nieraz słyszało się o młodych atletach, którzy padali trupem po
przedawkowaniu substancji chemicznej. Jeśli mogło zdarzyć się to
sportowcom, to tym bardziej czterdziestoletniej kobiecie z jej sercem.
- Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że Irma brała narkotyki! Nie
ona! Nie ta kobieta!
- Słuchaj, Brodie. Każdej nocy po kolacji wychodziła z
Bruce'em. Ludzie wiele o tym plotkowali.
- Dlaczego kobieta z klasą, jak ona, miałaby się prowadzać z
kierowcą autobusu?
- Wkrótce dowiedzieliśmy się z korespondencji, którą
znaleźliśmy w jej walizce, że był jej dawną miłością. Jak się okazało,
też byłym oszustem. Jeśli planował skok na biżuterię, to czy nie
chciałby się pozbyć jedynej osoby, która mogłaby go zidentyfikować?
Podejrzewam, że podrzucił jej jakąś truciznę albo narkotyk.
Brodie odchrząknął.
- Czy tamtejsza policja wie, że podejrzewasz zabójstwo?
- Nie, to nowe odkrycie. Ale są i dobre wieści, Andy - Qwilleran
pomachał przed twarzą Brodiego kawałkiem papieru. - Znaleźliśmy
nazwisko, adres i numer telefonu siostry Bruce'a w Edynburgu i od
niej wiemy, że on nazywa się Gow.
- Dawaj mi to - powiedział komendant, sięgając przez biurko. - I
jeszcze nazwę miejscowości, w której zgłosiliście kradzież. Wiesz, w
co się pakujemy? Będą chcieli ekshumować zwłoki. - A potem dodał,
na wpół żartem, na wpół serio, ponieważ wierzył w nadprzyrodzone
zdolności Koko: - Jeśli w Scotland Yardzie nie będą mogli znaleźć
podejrzanego, przydzielimy twojego sprytnego kota do tej sprawy.
- Tak - powiedział Qwilleran nadal w konwencji żartu. - Szkoda,
że Koko tam nie było.
Opuszczał komisariat lekkim krokiem, wiedząc, że wniósł do
śledztwa istotne informacje. Zafundował sobie prawdziwe
amerykańskie śniadanie: jajka z szynką i podwójną porcję wiejskich
frytek w jadłodajni „Lois's Luncheonette”.
Uniesienie Qwillerana było jednak krótkotrwałe. Kiedy wrócił
do domu, dawny skład jabłek był w stanie kompletnego chaosu:
podarte gazety rozrzucone po całym parterze, książki na podłodze,
słuchawka zrzucona z widełków, reszta porannej kawy rozlana na
podłodze i biurku. Koko był w szale. Biegał w kółko po podłodze
szybciej, niż mogło nadążyć oko. Potem wbiegł po okalającej wnętrze
rampie i po kładce pod dachem, przy czym wydawał z siebie wrzaski
godne strzygi. Kiedy pokonał drogę w dół rampy, przeturlał się po
podłodze, zmagając się w walce z wyimaginowanym przeciwnikiem.
Qwilleran obserwował tę scenę w bezradnym zadziwieniu, aż w
końcu kot, osiągnąwszy swój cel, usiadł na stoliku i wylizał się od
stóp do głów. Już wcześniej zdarzały mu się podobne demonstracje i
zawsze była to desperacka próba zakomunikowania czegoś
Qwilleranowi.
- O co w tym wszystkim chodzi, Koko? - spytał Qwilleran, kiedy
posprzątał bałagan.
Koko podarł na strzępy nekrolog Irmy i zapewne chciał
przekonać go, że nie umarła z przyczyn naturalnych. Qwilleran był
tego pewien. Nauczył się odczytywać język ciała syjamczyków i
drobne niuanse ich miauczenia. Zróżnicowane odmiany, stopnie
natężenia, akceptację i sprzeciw, podniecenie i obojętność, władczy
nakaz, ponaglające ostrzeżenie. Teraz, kiedy Qwilleran śledził ruchy
różowego języczka, który czyścił białą łatę na piersi, w jego głowie
zrodził się nagły pomysł. Być może był to strzał na oślep, ale warto
było spróbować. Przepyta Koko! Czekał cierpliwie, aż ten zakończy
drobiazgową toaletę, potem rozparł się w głębokim fotelu, na którym
cała trójka spędzała przyjemnie wolny czas. Yum Yum wskoczyła mu
na kolana, lądując lekko jak porcja bitej śmietany. Kiedy Koko,
przyjmując nienaganną pozę, usadowił się wreszcie na poręczy
miękkiego fotela, Qwilleran zaczął poważnym tonem:
- Koko, to będzie poważna dyskusja i proszę, żebyś dał z siebie
wszystko.
- Yow! - powiedział Koko, mrużąc oczy na znak zgody.
Qwilleran włączył dyktafon, który miał zawsze w zasięgu ręki.
- Zdajesz sobie sprawę z tego, że Irma Hasselrich nie żyje?
- Yow! - Koko odpowiedział bez chwili wahania, w sposób,
który oznaczał bezwarunkową zgodę.
- Czy została zamordowana?
Koko zawahał się przed potwierdzeniem.
- Yow!
- Hmmm... - Qwilleran poklepywał się po wąsach.
- Czy kierowca spowodował, że połknęła substancję, która
zatrzymała pracę jej serca?
Koko zapatrzył się w przestrzeń.
- Powiem to inaczej. Czy kierowca podrzucił jej narkotyk, który
ją zabił?
Koko milczał. Patrzył na boki i z góry na dół, potrząsając
konwulsyjnie głową.
- Skup się! - Qwilleran upomniał go i powtórzył pytanie. - Czy
kierowca...
- Yow! - przerwał Koko bez przekonania. To nie była odpowiedź
jednoznaczna, taka, której spodziewał się Qwilleran. Pomyślał, że
będzie mądrze, jeśli zada Koko pytanie testowe.
- Koko, czy nazywam się Ronald Frobnitz?
- Yow! - odpowiedziało miejscowe medium, szykując się do
skoku na muszkę owocówkę.
Rozdział ósmy
Po przeprowadzeniu tego niesatysfakcjonującego eksperymentu
z udziałem Koko Qwilleran doszedł do wniosku, że syjamczyk jest
szarlatanem. Albo był pragmatycznie myślącym żartownisiem, który
znajdował szczególną radość w wodzeniu za nos człowieka, który
dawał mu dach nad głową i jedzenie, który go szanował i podziwiał.
Pomijając dawne osiągnięcia Koko, były chwile, kiedy Qwilleran
szczerze wątpił, czy jego towarzysz jest czymś więcej niż tylko
zwykłym zwierzęciem, a jego tak zwane przeczucia nie są zbiegami
okoliczności.
Zadzwonił telefon i Koko ścigał się z Qwilleranem do aparatu,
jednak tym razem człowiek był pierwszy.
- Qwill, jesteś w domu! - w słuchawce odezwał się miły głos
Lori Bamby, jego sekretarki na godziny. - Jak było w Szkocji?
- Cudownie! A jak tam w Mooseville?
- To co zwykle. Strasznie nam przykro z powodu Irmy
Hasselrich. Była wspaniałą kobietą.
- Tak, to smutne wydarzenie... Miałaś jakieś problemy z moją
korespondencją?
- Nic, z czym nie dałabym sobie rady. Dużo padało?
- Poranki były mgliste. To dlatego cera Szkotek jest taka świeża,
a szkockie wzgórza takie zielone. Wszystko jest dokładnie tak jak w
reklamach whiskey.
- Myślisz, że koty tęskniły za tobą, kiedy wyjechałeś?
- Nie za bardzo. Opiekowała się nimi Mildred Hanstable, więc
dobrze jadły.
- Masz wiele listów do podpisania, może Nick podrzuci ci je po
południu. Będziesz w domu koło wpół do czwartej?
- Będę za wszelką cenę - powiedział Qwilleran. Bambowie byli
według niego interesującą młodą parą. Ona z długimi złotymi
warkoczami, on z ciemnymi kręconymi włosami i czujnymi czarnymi
oczami. Lori była naczelnikiem poczty, ale zwolniła się po ślubie,
żeby zająć się domem. Nick skończył inżynierię lądową i pracował dla
więzienia stanowego w Mooseville. Mąż Lori podzielał
zainteresowanie Qwillerana dla spraw kryminalnych i z tego powodu
był zawsze mile widziany w dawnym składzie jabłek. Tym razem
Qwilleran chciał opowiedzieć mu historię zaginionego kierowcy.
Qwilleran napił się kawy i odsłuchał jednego z nagrań, które
zarejestrował podczas podróży.
Także syjamczyki słuchały. Koko komentował od czasu do
czasu ze swojej ambony na kominku.
Dzisiaj mamy wygodne zakwaterowanie. Jedliśmy wyśmienicie
w kolejnej historycznej oberży. Podejrzewam, że Śliczny Książę
Karolek nocował tutaj dwieście pięćdziesiąt lat temu. Ciężko jest tu
kupić cokolwiek bez jego zdjęcia. Irma lubi opowiadać o bohaterskich
kobietach, z którymi wiązał go los. Flora Macdonald przebrała go w
kobiece stroje i przewiozła jako swoją służebną za linie wroga. Potem
była lady Ann Macintosh, która zachęciła szkockie regimenty, aby
walczyły za księcia, podczas gdy jej mąż walczył po przeciwnej stronie
barykady.
Koko odpowiedział na znajomo brzmiący głos z radosnym
gulgotaniem, ale kiedy taśma odtwarzała nagranie, zdawał się słyszeć
coś jeszcze.
Bushy robi setki zdjęć każdego dnia. Na początku, kiedy Irma
zatrzymywała autobus przy jakimś spektakularnym krajobrazie,
strzelaliśmy fotki jeden przez drugiego, ale teraz Bushy i Big Mac są
jedynymi, którzy robią zdjęcia. Reszta, znudzona nadmiarem pięknych
widoków, zostaje w busie. Czasem Bushy fotografuje członków
wyprawy w różnych sceneriach, szczególnie upodobał sobie Melindę.
Chyba wydaje mu się, że to dobry model.
Po wysłuchaniu tego fragmentu Koko zeskoczył i ponownie
wskoczył na biurko i Qwilleran przypomniał sobie teorię Lori, wedle
której koty reagują na palatalne „sz”. Koty Lori nazywały się Heba,
Shoo-Shoo, Natasha, Trish, Puszkin i Sherman. Ewidentnie imię
Bushy'ego wzbudzało podobne emocje.
Rozmawiałem dzisiaj z Lyle'em Comptonem o słynnej akademii
medycznej na uniwersytecie w Glasgow i on wspomniał nazwisko
niesławnego doktora Creama, który pochodził z tego miasta. Żył w
dziewiętnastym wieku; był psychopatą i seryjnym mordercą. Zabijał w
Anglii, Kanadzie i Stanach. Być może nie był tak słynny jak Kuba
Rozpruwacz, ale znano go z „różowych pigułek dla bladych
prostytutek” - jak opisywano jego sposób działania.
Koko zareagował podnieceniem na ten fragment. Qwilleran
doszedł do wniosku, że musiał usłyszeć coś, co skojarzyło mu się z
jedzeniem.
Wczesnym popołudniem Qwilleran poszedł do miasta, do
redakcji „Moose County coś tam”, żeby wziąć kilka kopii
wspomnienia o Irmie. Na biurku Hixie Rice zostawił małe białe
pudełko z monogramem CRM. Hixie była jego dawną znajomą i
sąsiadką, kiedy mieszkali na Nizinach. Potem wpadł do biura Juniora
Goodwintera.
- Wcześnie wróciłeś - zauważył redaktor. - Nie spodziewamy się
powrotu Archa wcześniej niż jutro albo w środę. Opowiedz mi o
Szkocji. Co ci się najbardziej podobało?
- Wyspy - odpowiedział bez zastanowienia Qwilleran. - Jest w
nich coś dzikiego i mistycznego, coś ponadczasowego. Czujesz to w
kamieniach pod stopami, pradawną obecność Piktów, Rzymian,
Saksonów, Celtów, Anglów, wikingów.
- O rany, napisz o tym do swojej kolumny! - powiedział Junior z
chłopięcym entuzjazmem.
- Mam taki zamiar, ale najpierw muszę oswoić wrażenia.
Przyszedłem pogratulować ci wspomnienia o Irmie. Piękny tekst!
Wysyłamy kopie jej znajomym ze Szkocji... A co u was? Jakieś godne
uwagi wydarzenia?
- Cóż, drukujemy serię ogłoszeń o rozprzedaży majątku doktora
Hala. Melinda sprzedaje wszystko na wyprzedaży ogródkowej. Mam
nadzieję, że zbierze trochę kasy, bo naprawdę jej potrzebuje. Dom też
idzie na sprzedaż. Dojdzie nam kolejny pusty dom na Goodwinter
Boulevard.
- Byłeś na pogrzebie Irmy? - spytał Qwilleran.
- Wysłaliśmy Rogera, ja nie poszedłem. Kondukt liczył
czterdzieści osiem samochodów. Słyszałem, że były sprzeczki co do
rodzaju pochówku.
- Słyszałeś o tym?
- Melinda powiedziała, że miała z Irmą rozmowę na temat jej
woli i że ta wolałaby zostać skremowana. Pani Hasselrich chciała
postąpić zgodnie z życzeniem córki, ale jej mąż, wiesz, ze swoim
prawniczym umysłem, zadecydował inaczej. Więc pochowali ją w
rodzinnym grobowcu ze wszystkimi ceremoniami, mowami, kobzą,
śpiewem tenora i orkiestrą. Sam wiesz najlepiej, Pickax kocha wielkie
ceremonie pogrzebowe!
- Powinienem napisać artykuł o testamentach życia.
- Wyskrobiesz tekst o Szkocji na środę? Twoi oddani czytelnicy
czekają, żeby przeczytać o twojej wyprawie.
- Zwiedziliśmy wiele zamków, zobaczę, czy uda mi się napisać
tysiąc słów o zamkach bez zbytniego wysilania myśli - obiecał
Qwilleran zza drzwi.
W drodze do domu pozwolił myślom swobodnie błądzić między
szkockimi zamkami a imponującymi rezydencjami na Goodwinter
Boulevard. Jedynym rozwiązaniem miejscowego problemu byłaby,
jak to przepowiadał, adaptacja na cele komercyjne, albo bomba, albo
trzęsienie ziemi, a konserwatywni mieszkańcy woleliby pewnie
naturalną katastrofę niż adaptację. Szedł wolno Main Street w
kierunku Park Circle, kiedy jego uwagę zwrócił samochód jadący
lewym pasem na południe. Zdawało mu się, że ma tablice z
Massachusetts, białe i świeże, odcinające się od zakurzonych,
miejscowych rejestracji. Nie był to jednak stary kasztanowy wóz,
który pamiętał sprzed wyjazdu. Ten był miodowy i szybko zgubił się
w ulicznym ruchu. Albo to był ten sam facet w nowym samochodzie,
albo ten sam samochód, tylko przemalowany. Doszedł do wniosku, że
powinien jakoś ostrzec Polly, nie przerażając jej zbytnio. Kiedy
znalazł się na wysokości biblioteki, wszedł do środka, pozdrowił
znajomych pracowników i wdrapał się po schodach na półpiętro. Polly
siedziała w swoim szklanym biurze, wysłuchując ze współczuciem
młodej pracownicy, która była w ciąży. Kobieta wyszła natychmiast,
kiedy w drzwiach pojawił się specjalny znajomy szefowej.
- Coś nowego? - spytała zaciekawiona Polly.
- Miałem długą rozmowę telefoniczną z Katie - odparł. -
Wygląda na to, że jej brat rzeczywiście nazywa się Gow. Była
zdziwiona, że nie powiadomił jej o śmierci Irmy. A może tylko tak
powiedziała. A przy okazji, czy ty i Irma rozmawiałyście kiedyś o
testamencie, ostatniej woli albo o czymś podobnym?
- Nie, nigdy nie mówiła o śmierci ani o chorobach. Dlaczego
pytasz?
- Przyszło mi do głowy, że napiszę artykuł o testamentach życia.
Mam wrażenie, że to ostatnio gorący temat. A tak w ogóle, to o czym
rozmawiałyście, kiedy spotykałyście się we dwie? Poza mną,
oczywiście - dodał, chcąc nadać rozmowie żartobliwy wydźwięk.
Polly uśmiechnęła się drwiąco, ale jej odpowiedź była poważna.
- Rozmawiałyśmy o moich problemach w bibliotece... O jej
pracy w ośrodku, o ubraniach. Bardzo interesowała się modą.
Naturalnie rozmawiałyśmy też o ptakach. Życiowe osiągnięcie Irmy to
było wyśledzenie lasówki szarożółtej, perkoza rdzawoszyjego i uhli
amerykańskiej. Jeździła na spisy ptaków po całym kraju.
Polly przerwała i spojrzała z melancholią w kierunku
Qwillerana. On zaczął niepewnie kręcić się na krześle, wiedział, że
Polly chciałaby, żeby zaproponował, że zastąpi Irmę. Odchrząknął
tylko, sygnalizując zmianę tematu, i zaczął swobodnie:
- Zauważyłaś w mieście jakieś podejrzane typy po naszym
powrocie?
- Cóż... nie... właściwie to nie rozglądałam się za bardzo.
- W dzisiejszych czasach kobieta powinna się mieć na baczności,
nieważne, z kim i gdzie jest.
- Och, przypuszczam, że masz rację, ale to brzmi tak
przerażająco.
Qwilleran nie powiedział jej o samochodzie na zamiejscowych
numerach, poprzestał tylko na ogólnym ostrzeżeniu. Później podzielił
się jednak tym spostrzeżeniem z Nickiem Bambą. Nick miał sokoli
wzrok do samochodów: marek i modeli, tablic rejestracyjnych,
naklejek na zderzakach, kierowców, a nawet stylu jazdy niektórych z
nich.
Kiedy Nick przyjechał z papierami od Lori, jego pierwsze słowa
brzmiały:
- Widzę, że masz nowy samochód.
- Nie nowy, tylko inny - sprostował Qwilleran. - Stary się zepsuł,
a nie mam zamiaru dać się oskubać Gippelowi. Ceny nowych modeli
są zabójcze. Pierwszy samochód, jaki kupiłem w wieku szesnastu lat,
kosztował sto pięćdziesiąt dolarów.
- Jak to się stało, że wybrałeś biały?
- A co, wygląda jak dostawa pieluszek? Tylko to mieli w
komisie Gippela. To znaczy tylko w tym na podłodze za tylnym
siedzeniem mieści się kocia kuweta... Nick, nie napiłbyś się małego
kieliszeczka szkockiej, którą przywiozłem prosto z gorzelni na
specjalne okazje, takie jak ta?
- Pewnie, chętnie się napiję, i to nie tylko mały kieliszeczek.
Usiedli obaj w fotelach. Nick sączył szkocką z lodem, Qwilleran
popijał sok z białych winogron. Obaj co rusz sięgali do misek pełnych
paluszków sezamkowych, upieczonych przez Mildred Hanstable. Po
chwili pojawiły się koty. Zawsze kiedy Bambowie odwiedzali szopę,
syjamczyki przychodziły do salonu. Paradowały dumnie przed
gośćmi, okręcały się i pozowały jak modelki na wybiegach.
- No i co myślisz o Szkocji? - spytał Nick.
- Wyspy i góry są fascynujące. Krajobrazy robią wrażenie
posępne, prawie straszne, nie ma tam turystów i kobziarzy, panuje
melancholia pełna duchów przeszłości.
- A wiejskie gospody?
- Miłe, gościnne, wygodne. Jedzenie zupełnie inne od naszego,
ale dobre. Myśleliście jeszcze z Lori o otwarciu pensjonatu?
- Cały czas o tym mówimy. Przyjeżdża tu coraz więcej turystów
i musimy się zdecydować, można by urządzić pokoje gościnne na
parterze. Tyle że ciężko mi podjąć decyzję o odejściu z pracy.
- Czy sezon turystyczny jest wystarczająco długi, żeby warto
było się tym zajmować?
- Przez siedem miesięcy ludzie przyjeżdżają na kajaki,
polowania i na ryby. Ostatnio sporo się tu mówi o rozwoju sportów
zimowych.
- Mogę ci dolać?
- Nie, dziękuję. Jeden wystarczy. Dobrze wchodzi. Widziałeś,
jak produkują whiskey?
- Niezupełnie. Ta, którą pijesz, leżakowała przez piętnaście lat.
Syjamczyki nadal próbowały zwrócić na siebie uwagę. Yum
Yum przyniosła coś w pyszczku i położyła Nickowi na stopach.
- Hej, a co to jest? - spytał.
- To pilnik do paznokci. Podkradała je opiekunce, która się nimi
zajmowała. Znajduję je teraz po całym domu. Powinieneś się czuć
zaszczycony, że dzieli się z tobą swoimi skarbami.
- Dziękuję, kiciu - powiedział Nick, przechylając się, żeby
podrapać ją za uchem. - Jeśli otworzymy pensjonat, to chcemy
pozwolić na przyjazdy ze zwierzętami. Nie wiem, co z tego wyjdzie,
ale jakoś to urządzimy.
- Powodzenia! Kiedy pojechałem w góry, zatrzymałem się w
motelu, który udostępniał koty tym, którzy nie mieli swoich. Robili
niezły interes, wypożyczając kota za dwa dolary za noc.
- Zastanawialiśmy się, dlaczego odwołałeś tę wycieczkę.
Qwilleran, prosząc o dyskrecję, zrelacjonował Nickowi sprawę z
brodaczem z Goodwinter Boulevard.
- Nie chcę, żeby to się rozeszło, ale mam powody przypuszczać,
że chciał porwać Polly dla okupu - wyjaśnił.
- No nie! Chyba nie mówisz poważnie! Czy policja zrobiła coś w
tej sprawie?
- Brodie zaproponował ochronę, no a ja natychmiast wróciłem
do domu. Bandyta miał bujną brodę, a ja widziałem podobnego faceta
w bibliotece, zachowywał się podejrzanie. Miał stary kasztanowy
samochód na tablicach z Massachusetts. Policja stanowa widziała, jak
opuszczał nasz okręg, więcej nie było po nim śladu, aż do dzisiaj.
- Co się wydarzyło dzisiaj?
- Widziałem wóz z rejestracją z Massachusetts, a nieczęsto się je
tutaj spotyka, jeśli w ogóle.
- Masz rację, nie przypominam sobie, kiedy ostatnio widziałem
samochód z Nowej Anglii. Zabawne, co?
- To nie był ten sam kasztanowy wóz, ale za kierownicą siedział
ten sam brodacz. Niestety, nie zdążyłem zapisać numeru.
- Będę się rozglądał - oko Nicka wyostrzyło się przez pracę w
więzieniu.
- To jasnobrązowy samochód. Spróbuj zdobyć numery. Brodie
sprawdził poprzedni pojazd. Był zarejestrowany na pewnego Charlesa
Edwarda Martina.
- Tak zrobię. Teraz muszę pędzić do domu na obiad. Tutaj masz
listy od Lori, mam jej coś przekazać?
- Nic, tylko to - Qwilleran podał mu białe pudełeczko z
monogramem CRM na wieczku. - Pamiątka ze Szkocji dla Lori.
- Kurczę, dzięki. Strasznie jej się podobała ta peleryna, którą
przywiozłeś jej z gór.
W drodze do drzwi Nick brnął przez plątaninę nóg, ogonów i
wijących się ciał.
- I dzięki za scotcha, dobry trunek!
Tego dnia Qwilleran miał dostarczyć jeszcze jeden prezent, więc
po raz trzeci tego dnia wybrał się do miasta.
Budynki na Main Street tworzyły wielki kanion. W
dziewiętnastym wieku okoliczne wzgórza dostarczyły kamiennego
materiału do wybrukowania Main Street, budowy sklepów i domów
mieszkalnych. Między imitacjami świątyń, zamków i fortec stał
wciśnięty budynek o staroangielskiej fasadzie, w którym mieściło się
„Studio Dekoracji Wnętrz Amandy”. Qwilleran wszedł do środka,
gdzie przywitała go Fran Brodie. Była tak elegancka i miła jak jej
szefowa zaniedbana i naburmuszona.
- Jak tam Amanda, pozbierała się po wycieczce? - spytał.
- Och, tak - odparła Francesca, machając ręką. - Doktor Zoller
naprawił jej protezę i znów jest sobą, uśmiechnięta i słodka jak
zawsze. Dzisiaj rano wyjechała po towar. Powiedz mi, Qwill, jak ci
się podobała Szkocja?
- Zapytaj mnie, co myślę o turystach! Wyjeżdżamy za granicę, a
właściwie nigdy nie opuszczamy domu. Zabieramy ze sobą nasze ego,
nasze preferencje, hobby, niechęci i rozmowy. Nie stać nas, żeby
docenić to, co widzimy i czego doświadczamy. Po Glasgow
chodziłem sam. Także tobie podobałaby się wystawa Charlesa
Reniego Mackintosha - podał jej małe pudełeczko. - To współczesna
rzecz, ale wzorowana na jego projektach. Pomyślałem, że ci się
spodoba.
- Jest śliczna! W stylu art nouveau! Co to za kamień?
- To kwarc dymny z gór Cairngorm.
Francesca przypięła broszkę do klapy brązowego kostiumu i
pocałowała go teatralnie.
- Jesteś słodki, napijesz się kawy?
- Nie tym razem, dziękuję. Jest późno, a ty jesteś pewnie gotowa
do wyjścia. Chciałem spytać, kiedy zaczynacie próby do Makbeta? I
jak dacie radę przygotować przedstawienie na ostatni tydzień
września?
- Przywykliśmy już do chaosu w teatrze, ale zawsze dajemy radę
na czas. Przed wyjazdem Dwight skompletował obsadę i ustawił
sceny, a kiedy byliście w Szkocji, ja pracowałam z drugoplanowymi.
W Pickax zostały wiedźmy, krwawiący kapitan, odźwierny i cała
reszta. Derek Cuttlebrink jest odźwiernym w trzeciej scenie drugiego
aktu. „Stuk, stuk, stuk, kto tam?” To będzie krótka komiczna
odskocznia.
Przed wyjściem Qwilleran powiedział:
- A jeśli chodzi o ten skrawek kiltu Mackintoshów - biorę go!
Teraz, kiedy widziałem pole bitwy pod Culloden, nabrał znaczenia.
Opraw go! Przyjdę na którąś próbę.
Na chodniku przed studiem zatrzymał się gwałtownie. Przy
krawężniku stał zaparkowany jasnobrązowy samochód, którego nie
było tam kilka minut wcześniej, kiedy wchodził do studia. Podszedł z
tyłu i spisał numery. Później pospiesznie wrócił do pracowni, gdzie
Francesca miała właśnie zamykać drzwi.
- Co to za samochód stoi przed budynkiem?
- Znowu tam zaparkował? - spytała z oburzeniem. - Powinien
parkować z tyłu. Złożę skargę do hotelu.
- Kto to jest?
- Nowy szef kuchni, właśnie go zatrudnili. Bóg tylko wie, jak
był im potrzebny! Od czterdziestu lat nie zmieniali menu.
- Skąd go wytrzasnęli? Skąd on jest?
- Z Fall River.
- Fall River w Massachusetts? Nie jest to kulinarna stolica
Wschodniego Wybrzeża!
- Nie, ale potrafi przyrządzić cordon bleu z piersi kurczaka. Po
golonce z kiszoną kapustą to pozytywna odmiana.
- Ma brodę? - spytał Qwilleran.
- Tak, bardzo bujną. Wkłada ją do siateczki, kiedy gotuje.
- Nie wiesz przypadkiem, jakie nazwisko podał?
Fran zawahała się.
- Chyba Carl, ale nie jestem pewna. Jakoś szczególnie się nim
interesujesz.
- Mogę skorzystać z telefonu?
- Pewnie, nie krępuj się. Doliczymy ci do rachunku -
powiedziała z szelmowskim uśmiechem.
- Jak to mówimy w Szkocji - poprawił ją - nie bądź pawky, taka
sprytna!
Wykręcił numer komisariatu.
Rozdział dziewiąty
We wtorek rano telefon w szopie dzwonił nieustannie, trzymając
Koko w krańcowym napięciu, kot czuł się bowiem zobligowany do
monitorowania wszystkich rozmów telefonicznych. Lawina zaczęła
się od podziękowań ze strony Lori Bamby i Hixie Rice, każda z nich
została poinformowana o znaczeniu monogramu, secesyjnym
rodowodzie projektu i nazwie półszlachetnego kamienia.
Zaraz potem zadzwonił komendant Brodie: Jasnobrązowy
samochód na numerach z Massachusetts był zarejestrowany na Carla
Oskara Klausa z Fall River. Przeliterował nazwisko. Klaus był nowym
szefem hotelowej kuchni.
- Wiesz coś o nim? - głos Qwillerana brzmiał prowokująco.
- Tylko tyle, że nie obrabował jeszcze banku - odciął się
żartobliwie Brodie. - Co masz przeciwko Massachusetts?
- Nic, w dodatku moja matka się tam urodziła. Jestem drugim
pokoleniem wychowanym nad Atlantykiem.
Potem zadzwonił strudzony podróżnik z Lockmaster.
- Witaj w domu, Bushy - ucieszył się Qwilleran. - Jak podróż?
- Nieźle. Udało mi się zasnąć. Zaczynam wywoływać czarno-
białe filmy. Będzie trochę fajnych zdjęć.
- Mieliście jakieś wieści o kradzieży biżuterii?
- Nic a nic. Nikt nie żałuje Grace Utley. Trudno ronić łzy nad
skradzionymi diamentami, kiedy wszystko, co masz, to zegarek za
pięćdziesiąt dolców.
- Strasznie jestem ciekaw twoich zdjęć, Bushy. Kiedy będziesz
miał odbitki? Przynieś je do mnie, a ja stawiam lunch.
- Za kilka dni, dobrze? I, Qwill... Będę chciał z tobą
porozmawiać o pewnej sprawie.
- Jakiej sprawie?
- Osobistej - jego głos brzmiał raczej niewyraźnie jak na
młodego człowieka, który był zazwyczaj taki pewny siebie.
Następny telefon był od Archa Rikera.
- Kiedy wróciłeś? - spytał Qwilleran.
- O trzeciej nad ranem. Od jak dawna ty jesteś w domu? Od
trzech dni! I nie napisałeś ani linijki?
- Coś czuję, że jesteś w biurze. Wracaj do domu i prześpij się,
Arch. Wszystko pod kontrolą! Junior trzyma dla mnie miejsce na
drugiej stronie jutrzejszego wydania. Czy spóźniłem się kiedykolwiek
z tekstem?
- I jeszcze jedno! - Riker krzyczał do słuchawki. - Wracałem do
domu tym samym rejsem co Grace Utley! Siedziałem koło niej, na
miłość boską! Chcę, żebyś do niej zadzwonił i uwolnił mnie od niej -
to był niezwykły wybuch jak na weterana dziennikarskiej roboty,
zazwyczaj spokojnego i ugodowego.
- Czego chce Grace?
- Chce opublikować książkę o swoich misiach. Potrzebuje
kogoś, kto by ją napisał i wydał. Ty to możesz zrobić. Nie masz nic
innego do roboty!
- Chyba żartujesz, Arch.
- Zapłaci ci. Mógłbyś zarobić kilka dolarów.
- Pewnie, tego właśnie potrzebuję! - mruknął. - Chłopie, idź do
domu i odeśpij to! Jesteś wkurzony po długim locie czy, jak mawiają
Szkoci, jesteś ramfeezled.
- To przynajmniej porozmawiaj z nią i niech ze mnie zejdzie.
Muszę się zająć gazetą.
Qwilleran mruknął coś w ramach sprzeciwu, ale zgodził się
wziąć to w końcu na siebie. Obiecał, że zadzwoni do niej, dając jej
tylko szansę na aklimatyzację.
- Już dobrze, pozbędę się jej tak albo inaczej.
- Spróbuj morderstwa! - krzyknął Arch i rzucił słuchawką.
Przed napisaniem artykułu o zamkach Qwilleran odświeżył sobie
pamięć, słuchając nagrania, które zarejestrował po tym, kiedy uderzył
się w kamienną framugę.
Mówi się, że w Szkocji jest ponad tysiąc zamków. Niektóre z nich
mają bardzo niskie drzwi. W średniowieczu budowali je zdobywcy
Szkocji. Z obronnych fortec łatwiej było rządzić buntowniczymi
mieszkańcami. Zamieszkany zamek składał się z niezdobytych murów,
o grubości ponad czterech metrów, rowu i fosy, wieży warownej
zwanej stołpem, żelaznej bramy zwanej w Szkocji yett, wewnętrznego
dziedzińca, budynków mieszkalnych dla pana zamku i jego rodziny,
żołnierzy i czeladzi. Twierdza miała też lochy dla więźniów, otwory
strzelnicze i blanki, z których obrońcy mogli utrzymać fort. Z murów
wylewano wrzący olej na głowy najeźdźców.
Wiele z tych historycznych zamków popadło obecnie w ruinę. Co
bardziej porusza wyobraźnię od szlachetnych ruin na szczycie góry,
wykrojonych na tle nieba... albo na klifie nad brzegiem morza czy też
na samotnej wyspie, gdzie ich obraz odbija się w srebrzystej tafli
jeziora? Inne zamki zostały odnowione i mieszczą w swych murach
muzea, do innych powrócili dziedzice i wpuszczają turystów za opłatą.
Dzisiaj zwiedziliśmy wyspę, na której w 1057 pochowano
Makbeta...
(odgłos pukania do drzwi)
- Kto znowu, do diabła? (pauza)
- Jak się czujesz, kochany? Byłeś raczej milczący podczas
kolacji.
- Po pięciu dniach rozmów z tym samym tłumkiem kończą mi się
tematy do rozmów i cierpliwość do słuchania.
- Czy mogę wejść? Chciałam zbadać twój puls i temperaturę.
Usiądź tam, proszę.
Jak tylko rozległ się dźwięk głosu Melindy, Koko zaczął wyć
monotonnym, przeszywającym głosem. Po trzech latach, z
niewyjaśnionych nigdy powodów, nadal żywił do niej głęboką
niechęć. Czy był to sprzeciw wobec zapachu jej perfum? Czyżby
wyczuwał jej związek ze szpitalem? Cokolwiek miało jakiś związek
ze szpitalem, było u Koko na czarnej liście. Bardziej prawdopodobne
jest, że Koko przeczuwał motywy Melindy; syjamczyk był
zdeterminowany, aby nie dopuścić do związania się Qwillerana na
stałe z jakąś kobietą.
Qwilleran skrył się w swoim gabinecie, żeby napisać tysiąc słów
o zamkach, a koty wycofały się do jakiejś sekretnej kryjówki. Zanim
wyszedł do redakcji, gdzie miał dostarczyć tekst, sprawdził, gdzie są.
Nigdy nie wychodził z domu bez uprzedniego sprawdzenia, co koty
robią. Tym razem nie znalazł ich śpiących w fotelach na dole, nie
siedziały też przycupnięte na kominku ani w kuchni na lodówce. Nie
chowały się pod dywanem ani za książkami na półkach. Zniknęły w
jednej z tych czarnych dziur, należących do innego wymiaru, w
których koty potrafią się skryć, jeśli mają takie życzenie. Zdarzało się
to często i jedynym sposobem, żeby sprowadzić je z powrotem, było
wypowiedzenie sekretnego słowa „smakołyk!”. Materializowały się
znikąd, żądając przynależnej im garści chrupek albo plasterka sera. To
była jedyna metoda, która gwarantowała sukces, i żeby nie straciła
swojej skuteczności, nigdy nie wymawiał słowa na „s”, jeśli nie miał
nic w zanadrzu.
Tym razem mógł spokojnie zakrzyknąć:
- Smakołyk!
Nagle pojawiły się w kuchni.
- Wychodzę - powiedział, rozdając im chrupiące zakąski. - Nie
odbierajcie telefonu, jeśli ktoś będzie dzwonił.
Termin odsyłania gazety był bliski, więc wybrał drogę na skróty
przez las okalający posiadłość. Zdołał dostarczyć tekst na czas.
- Czy to twój tekst o zamkach? - spytał Junior Goodwinter. -
Czekam na niego, wszyscy lubią zamki, sam chcę go przeczytać.
- Kiedy to pisałem, przyszło mi do głowy rozwiązanie problemu
z Goodwinter Boulevard. Trzeba go przerobić na aleję zamków i
sprzedawać turystom bilety. Właściciele mogliby zachować siedem,
osiem pokojów, podczas gdy turyści wędrowaliby przez pozostałe
piętnaście za pięć dolarów od łebka. Dochód pokryłby koszty
podatków i utrzymania.
- Chciałbym, żeby to nie były wyłącznie żarty - westchnął
Junior.
- Wiesz coś o nowym szefie hotelowej kuchni? Jadłeś tam,
odkąd go zatrudnili?
- Nie, ale podobno jest niezły, chociaż każdy byłby lepszy od
tego, który był poprzednio.
Korzystając z telefonu Juniora, Qwilleran zadzwonił do Polly,
która była jeszcze w bibliotece.
- Jesteś w nastroju na przygodę? Zjadłabyś kolację w hotelu?
Mają nowego kucharza.
- Tak słyszałam. Jest dobry? Skąd pochodzi?
- Jest z Fall River w Massachusetts. W Fall River jest ponoć
legendą - dodał żartobliwie.
Umówili się na wczesną kolację, bo Polly umówiona była na
spotkanie komitetu. Członkowie zarządu zbierali się w bibliotece o
siódmej trzydzieści. Zawsze zastanawiał się, jak to możliwe, że taka
mała biblioteka w małym mieście mogła odbywać tyle zebrań,
czymkolwiek się na nich zajmowano. Do wyjścia Qwilleran zabijał
nudę, słuchając kilku szkockich nagrań. Syjamczyki słuchały razem z
nim. Kiedy zbliżała się pora kolacji, burczenie w żołądkach
stymulowało ich zainteresowanie wszystkim, co robił Qwilleran.
Jedna z taśm wzbudziła w nim nowe podejrzenia. Była to
rozmowa z Lyle'em, którą odbyli pod koniec podróży. Lyle mówił:
- Szkoda, że nie widzieliśmy jaskiń przemytników. Dużo czytałem
o Dicku Turbinie, notorycznym szmuglerze i włóczędze, ale Irma w
ogóle nie wspomniała o tym narodowym procederze. Ciekawe
dlaczego. Kiedyś prawie wszyscy na tym wybrzeżu trudnili się
przemytem. Ukryte zatoczki i jaskinie, odosobnione wysepki były
idealne do przerzucania kontrabandy ze statków.
- Co szmuglowali?
- Towary luksusowe: rum, wino, herbatę, tytoń, koronki,
diamenty i podobne. Z wybrzeża towary te trafiały do większych miast
Brytanii. Transportowano je dyliżansami i koleją. Oczywiście papiery
były fałszywe. Nielegalny import doprowadzał władze do białej
gorączki, ale w tamtych czasach musiało to być ekscytujące zajęcie.
Mieli sieć tuneli i kryjówek, w tym jaskinie wzdłuż wybrzeża. Wiele
oberż współpracowało z przemytnikami.
- Z takim naturalnym bogactwem jak to wybrzeże nie powiesz
mi, że nadal tego nie robią.
- Masz rację, Qwill! Prawdopodobnie w ten sposób przerzucane
są narkotyki.
(kliknięcie)
Koko nie wydał żadnego dźwięku przy odsłuchiwaniu kasety,
chociaż strzygł uszami za każdym razem, kiedy słyszał głos
Qwillerana. Była piąta trzydzieści i nadszedł czas, żeby odebrać Polly
z biblioteki.
Qwilleran ubrał się w nową zamszową marynarkę, którą
zamówił w „Scottie's Man Shop” przed wyjazdem. Nigdy nie
wydawał tyle pieniędzy na jedną sztukę ubrania, ale tym razem Scottie
przybrał swój szkocki akcent i namówił go na zakup. Marynarka miała
kolor wielbłądziej wełny i włożył ją do brązowych spodni. Polly
powiedziała, że wygląda pięknie. Sama miała na sobie kilt w czarno-
żółtą kratę, który kupiła w Inverness.
- To tartan MacLeod, ale pasuje mi do swetra - wyjaśniła.
- Tyle zostało z klanowej lojalności - westchnął Qwilleran.
Hotel „New Pickax” powstał w 1935 roku, po tym jak hotel „Old
Pickax” doszczętnie spłonął. W mieście mówiło się, że pora na
kolejny pożar. W 1935 roku pokoje umeblowano we wczesnym stylu
modernistycznym i wyposażenie nie było ani wygodne, ani
atrakcyjne, ale za to było wytrzymałe i dotrwało do dzisiejszych
czasów. Niedawno rozpędzony pług śnieżny wjechał w budynek,
rujnując jego fasadę i lobby, ale nie zdołał uczynić żadnej szkody
starym, wytrzymałym dębowym meblom.
Tego wieczora Qwilleran i jego towarzyszka byli pierwszymi
gośćmi restauracji i hostessa posadziła ich przy stoliku blisko okna,
które wychodziło na Main Sreet.
- Słyszałem, że macie nowego szefa - zauważył Qwilleran.
- Tak, całkowicie zmienił menu - odpowiedziała. - To bardzo
ekscytujące! Czy życzą sobie państwo coś z baru?
Qwilleran zamówił sherry dla Polly i wodę squunk z cytryną, a
potem uważnie studiował menu. Tylko gość, który jadał w hotelowej
restauracji od czterdziestu lat, mógł uważać wybór potraw za
ekscytujący. Francuska zupa cebulowa zamiast fasoli, grillowany
łosoś zamiast ryby z frytkami, kurczak cordon bleu w miejsce
kurczaka z makaronem. Pieczone żeberka zostały zastąpione
szwajcarskim stekiem.
Kiedy kelnerka przyniosła drinki, Qwilleran zapytał:
- Czy kurczak cordon bleu jest przygotowywany na miejscu, czy
przypadkiem to jeden z tych mrożonych prefabrykatów
sprowadzanych z Ontario?
- Nie, proszę pana, szef sam go przyrządza - zapewniła go
kelnerka.
Qwilleran postanowił spróbować, ale Polly uznała, że ser i
szynka pogwałcą zasady jej diety, i wybrała stek z łososia.
Poprzedni kucharz zaledwie przekładał potrawy na talerz,
obecny aranżował na nim pokaz: pietruszka, gotowane ziemniaki,
brokuły, pomidory koktajlowe z łososiem, a na drugim talerzu
brokuły, pomidory koktajlowe i smażone kwiaty cukinii z kurczakiem
cordon bleu.
- Widzę, że poszli na całość - skomentował Qwilleran,
Badając smakowicie wyglądającą roladę na swoim talerzu,
Qwilleran zatopił nóż i widelec w kurczaku. Gejzer topionego masła
wytrysnął w powietrze na czterdzieści centymetrów, lądując na
wyłogu marynarki i zaledwie o centymetr chybiając jego oka.
- Nie to zamawiałem! - zawołał z oburzeniem, czyszcząc
marynarkę serwetką. - Kelner! Kelner!
- To kurczak po kijowsku! - zawołała Polly.
Qwilleran zwrócił się do młodego mężczyzny:
- Czy to ma być kurczak cordon bleu?.
- Tak, proszę pana.
- A więc nie! Proszę to zabrać do kuchni i powiedzieć Karlowi
Oskarowi, że życzę sobie kurczaka cordon bleu.
- Twoja marynarka jest zniszczona! - z przykrością stwierdziła
Polly. - Myślisz, że w pralni uda się ją odczyścić?
Kelner wrócił wkrótce z talerzem.
- Kucharz mówi, że to jest kurczak cordon bleu, tak jest napisane
w menu.
Wydmuchując z furią powietrze, Qwilleran powiedział:
- Może tak mówią w Fall River, ale w całym cywilizowanym
świecie to się nazywa kurczak po kijowsku. Chodź, Polly! Idziemy do
„Old Stone Mill”!
Do zszokowanej hostessy powiedział:
- Prześlę wam rachunek za nową zamszową marynarkę. Gdybym
się nie uchylił, zapłacilibyście także za moje oko.
Przy sherry i wodzie ze Squunk para próbowała się jakoś
zrelaksować, ale Qwilleran był w złym humorze i zagłębiał się
myślami w sprawę, która dręczyła go od kilku dni. Jego podejrzenia
wzrosły po wysłuchaniu przed wyjściem kasety z nagraniem rozmowy
z Lyle'em.
- Wiesz co, Polly - wydusił z siebie. - Zaczynam myśleć, że
śmierć Irmy mogła być morderstwem.
Polly wzdrygnęła się z przerażenia.
- Qwill! Dlaczego tak mówisz? Kto miałby to zrobić? I
dlaczego?
- Jak dobrze znałaś Irmę?
Zawahała się.
- Do niedawna byłyśmy tylko zwykłymi znajomymi. Od kiedy
zaczęłyśmy razem obserwować ptaki, zbliżyłyśmy się do siebie. Na
brzegu rzeki albo na mokradłach, gdzie jest cicho i spokojnie, łatwo
przychodziły nam zwierzenia.
- Czy kiedykolwiek zwierzała ci się z tego, co robiła podczas
swoich częstych wyjazdów do Szkocji?
- Nie w szczegółach. Wiem, że obserwowała ptaki na wyspach.
Zawsze wspominała o maskonurach i płatkonogu szydłodziobym.
- Hmmm... - mruknął cynicznie, myśląc jednocześnie, że
obserwatorzy ptaków, jeśli ich dodatkowo wyposażyć w
krótkofalówki, mogą być świetnymi informatorami.
- Mówię to niechętnie, Polly, ale zawsze miałem wrażenie, że
Irma coś ukrywa, że to, co na wierzchu, to maska. Podejrzewam, że
wycieczka „Śladami Ślicznego Księcia” mogła być przykrywką dla
czegoś innego, dla jakiegoś oszustwa, które rozgrywało się w tle.
- Co?! - głos Polly stał się zachrypnięty. - Co ty na litość boską
opowiadasz? - odepchnęła od siebie zirytowanym gestem sherry.
- Przez wieki szkockie wybrzeże zachęcało przemytników.
Dzisiejsza kontrabanda to prawdopodobnie narkotyki.
Zszokowana Polly zażądała wyjaśnień.
- Czy sugerujesz, że Irma była wplątana w przemyt narkotyków?
Skąd, ci to przyszło do głowy, to niedorzeczne!
Qwilleran pomyślał, że Irma fanatycznie oddawała się zbieraniu
pieniędzy na cele charytatywne i że fanatyzm ma dziwnych
sprzymierzeńców.
- Nigdy nie powiedziała ci o swoich przyjaciołach w Szkocji. A
co z tym facetem, z którym wymykała się każdego wieczoru? Zawsze
na dzikim odludziu, gdzie gospody nie mają nazw. Co robili? Może
coś poszło nie tak? Może podsunął jej narkotyk, bo zaczęła być dla
niego zagrożeniem? Już wcześniej był notowany. Nie ma wątpliwości,
że planował ukraść biżuterię. Czy Irma o tym wiedziała?
Polly zerwała serwetkę z kolan i rzuciła ją na stół.
- Jak śmiesz snuć tak złośliwe podejrzenia, kiedy jej tu nie ma i
nie może się bronić? To był atak serca. Melinda tak powiedziała!
- Melinda mogła się mylić.
- Nie mam zamiaru słuchać tych obraźliwych słów,
podważających uczciwość Irmy!
- Przepraszam, Polly. Może Irma była niewinną ofiarą,
zamordowaną dlatego, że mogła rozpoznać Bruce'a, kiedy popełnił
zbrodnię... Dokończ drinka i poprosimy o zupę.
- Nie! - powiedziała gorzko. - Sam zjedz kolację. Ja poczekam w
hallu.
Wezwała kelnerkę.
- Proszę rachunek i niech pani odwoła moje zamówienie w
kuchni.
Wrócili do miasta w milczeniu. Qwilleran czuł fale gniewu
emanujące z siedzenia pasażera. Kiedy dojechali do biblioteki,
zatrzymał samochód, Polly wysiadła i rzuciła krótkie „dziękuję”.
W szopie przywitały go dwa czujne syjamczyki, z uniesionymi
jak anteny ogonami, tak jakby wyczuwały wiszące w powietrzu
napięcie. Qwilleran był zły i głodny. Do tego czuł niesmak po scenie z
Polly i oburzenie z powodu swojej marynarki. Rzucił ją na krzesło w
kuchni i otworzył lodówkę, żeby przygotować sobie kanapkę. Yum
Yum, chcąc go pocieszyć, przyniosła mu pilniczek.
- Dziękuję, złotko - powiedział.
Po tym jak przełknął kanapkę i wypił kawę, przyznał, że
zachował się nietaktownie, wiążąc przyjaciółkę Polly z nielegalną
działalnością. Mimo to było coś w wydarzeniach, które rozegrały się
w Szkocji, co sprawiało, że jego wąsy swędziały, a on sam poszukiwał
wskazówki.
Przesłuchiwał kolejne taśmy, mając nadzieję, że coś mu się w
końcu wyjaśni.
W gospodzie, w której się dzisiaj zatrzymaliśmy, kominek
przybrany jest szalem z frędzlami, abażury mają frędzle, a sofy
przykryte są kilimami. Wszystko jest bardzo przytulne. W oknach
zamiast zasłon wiszą koce, to mówi coś o zimach, jakie tu panują. Na
półce nad kominkiem stoi zegar, trochę porcelany i leży żywy, ale
apatyczny kot. Koty w Szkocji nie są tak nerwowe jak te w Stanach.
Poruszają się wolno, rozciągają leniwie i spędzają czas, siedząc na
pomostach, płotach, schodach przed wejściem do domów, parapetach,
dachach i kominkach.
Qwilleran zdziwił się, że koty nie zareagowały na ten fragment
taśmy. Było coś w dźwięku słowa kot, co zwracało ich
natychmiastową uwagę. Kiedy spały, wystarczyło szepnąć „kot”, a ich
uszy stawały się czujne. Nagranie trwało dalej:
Dzisiaj odsiedziałem moją kolejkę z Zellą rano, a z Grace po
południu. Kiedy jesteśmy w trasie, Zella cały czas wygląda przez okno
i zachwyca się krajobrazem. Grace nigdy nie przestaje mówić o życiu
w domu. Jest chodzącą encyklopedią skandalów w Pickax, a czego nie
wie, to wymyśli. Tak przynajmniej wieść niesie. W jej opowieściach
Utleyowie i Chrisholmowie są jedynymi rodzinami w mieście, które
nie kryją trupa w szafie, chociaż ci pierwsi też nie są bez skazy.
Qwilleran co chwilę spoglądał na zegarek. Nieświadomie liczył
na to, że Polly zadzwoni i powie: „Qwill, obawiam się, że
przesadziłam”. Pomyślał, że sam zadzwoni, ale o dziewiątej, po
spotkaniu, lecz telefon nie odpowiadał.
Dzisiaj po kolacji Irma zniknęła jak zwykle, a Larry, Melinda i
Dwight poszli ćwiczyć role do ogrodu. Słyszę wspaniały głos
Larry'ego: „Jestli to sztylet, co przed sobą widzę?” Powtarzał tę
kwestię wiele razy, z różną emfazą. Teraz krzyczy Melinda: „Precz,
przeklęta plamo! Precz, mówię!” Jak ci nieustraszeni aktorzy znoszą
bzyczenie miliona komarów?
Tym razem sesja odsłuchiwania taśm nie przyniosła
Qwilleranowi nic prócz rozczarowania. Żadnych wskazówek i żadnej
reakcji ze strony Koko. Zdał sobie sprawę, że właściwie to kota nie
ma i że nie widział go od powrotu do domu. Gdzie się podział? Nie
chciał uciekać się do skutecznego słowa na „s”. Chodził po składzie,
nawołując koty po imieniu. Nie miał szczęścia. A gdzie podziała się
jego zamszowa marynarka?
Rozdział dziesiąty
Kiedy Qwilleran znalazł wreszcie swoją skórzaną sportową
marynarkę, miał niepohamowaną ochotę zadzwonić do Polly i
zrelacjonować jej niezwykłe okoliczności: to, jak znalazł ją pod
krzesłem w kuchni, jak zamszowa powierzchnia była cała w kociej
sierści... i to, jak plamy z masła zniknęły. Nie było po nich
najmniejszego śladu! Lewa poła marynarki była teraz odrobinę
bardziej szorstka od reszty, ale plam nie było wcale.
Zanim podniósł słuchawkę, przypomniał sobie o sprzeczce z
Polly w restauracji. Zdarzały im się takie spięcia w przeszłości i
zazwyczaj kończyły się zgodą, kiedy jedno z nich uznało, że triumf
nie był wart bitwy. Tym razem Qwilleran nie był w nastroju do
wywieszania białej flagi. Powinna być bardziej otwarta, pomyślał.
Powinna wiedzieć, że rozładowywał złość po incydencie z
kurczakiem. Doskonale zdawała sobie sprawę, że często snuje
nierozważne domysły, kiedy staje wobec pytań bez odpowiedzi. Co
więcej, przeprosił ją w pewien sposób w restauracji i nie śpieszno mu
było dalej się korzyć.
Być może pod płaszczykiem racjonalizmu Qwilleran skrywał
stłumione poczucie winy, które domagało się jakiegoś
zadośćuczynienia. Być może właśnie dlatego następnego ranka
zadzwonił do sióstr Chrisholm, przyjmując nader przyjazną postawę.
Telefon odebrała Grace Utley.
- Dzień dobry - powitał ją najbardziej ujmującym tonem, jaki był
w stanie przybrać. - Mówi Jim Qwilleran, były towarzysz podróży.
Ufam, że miałyście panie przyjemną podróż powrotną.
- Och, panie Qwilleran, tak miło, że pan dzwoni - odpowiedziała
Grace, a podniecenie sprawiło, że jej głos był jeszcze bardziej
chrapliwy. - Miałyśmy przyjemny lot, pan Riker siedział koło nas, to
niezwykle interesujący człowiek.
- On także chwalił sobie towarzystwo pań. Poprosił mnie, żebym
zadzwonił do pań. Wspominał, że macie panie pomysł na książkę,
który chcecie przedyskutować.
- O naszej kolekcji misiów... tak! Podobał mu się ten pomysł.
Czy byłby pan skłonny nam pomóc? Wiem, że jest pan bardzo
zajęty...
- Nie aż tak zajęty, żebym miał nie podjąć się tak
podniecającego i ambitnego zamierzenia. Chciałbym poznać
szczegóły. Może dziś po południu?
- Tak szybko? - zapiała z rozkoszą. - Musi pan wpaść na lunch,
Zella jest wspaniałą kucharką.
- Z pewnością - odparł - ale mam wcześniejsze zobowiązania.
Może o drugiej?
- W takim razie napijemy się herbaty - zadecydowała. -
Przywiozłyśmy szkockie herbatniki z Edynburga. Smakują panu?
- Uwielbiam je! - jeśli Qwilleran pokutował już za grzechy, to
robił to w wielkim stylu.
Żeby wzmocnić się przed spotkaniem, zjadł dobry lunch w „Old
Stone Mill”: zupę krabową, kanapkę Reubena, ciastko dyniowe.
Zanim udał się na Goodwinter Boulevard, kupił w kwiaciarni pęk
chryzantem. W Moose County chryzantemy były kwiatami
uniwersalnymi, które przynoszono zarówno na śluby, jak i pogrzeby,
ale stawiano je też na stołach. Po namyśle dokupił jeszcze jeden
bukiet.
Siostry Chrisholm mieszkały w jednej z największych rezydencji
na Goodwinter Boulevard, obok domu zmarłego doktora Halifaksa.
Rodziny Utleyów i Chrisholmów należały do założycieli Moose
County. Podobnie jak inne stare rodziny i te wymierały. Poprzednie
pokolenia często nie zostawiały potomków albo wiązały się z obcymi
i przeprowadzały w odległe rejony, takie jak Teksas i Columbia.
Powiadano, że Grace Utley ma na Nizinach dwie córki, które nie chcą
mieć z nią nic wspólnego, dlatego owdowiawszy, zamieszkała w
wielkim domu z niezamężną siostrą. Według tego, co mówił Junior
Goodwinter, obie siostry należały do starej gwardii, która gotowa była
bronić swojej ulicy przed zmianami do ostatniego tchu.
Ledwie Qwilleran zdążył dotknąć dzwonka, a już drzwi stały
otwarte na oścież.
- Witamy w Misiowym Zamku! - wykrzyknęła Grace swoim
szorstkim głosem, podczas gdy Zella stała z tyłu i wyłamywała sobie z
podekscytowania dłonie. Do bluzki przypięła jak zwykle złotego misia
z rubinowymi oczkami. Grace, ograbiona ze wszystkich ozdób z
wyjątkiem tych, które miała na sobie w chwili kradzieży, ograniczyła
się do kilku złotych łańcuchów i złotej żaby ozdobionej szmaragdami.
Qwilleran, ukłoniwszy się z dworska, zaprezentował kwiaty.
Grace podarował bukiet w kolorze rdzawym, a Zelli żółty. Stara panna
aż zapiszczała z uciechy, tak jakby nigdy przedtem nie została
obdarowana podobnym upominkiem.
- Tak dobrze, że pan przyszedł! - powtórzyła Grace. - Zello,
kochanie, włóż kwiaty do wody. - Następnie zatoczyła ramieniem
krąg po korytarzu. - I jak się panu podobają nasi mali przyjaciele?
Qwilleran bywał już w podobnych domach i wiedział, czego
może się spodziewać: wielkich schodów, masywnych żyrandoli,
rzeźbionego drewna, witraży i przesadnie dużych mebli. Nie był
jednak przygotowany na widok kilkuset par oczu wielkości
guziczków, które wpatrywały się w niego przyjaźnie, śmiało albo z
odrobiną szaleństwa. Były wszędzie, na blatach stolików, za
szklanymi drzwiczkami witryn, na krzesłach, na szerokich schodach.
- Jesteśmy kolekcjonerkami - przypomniała z dumą Grace.
- Widzę - Qwilleran odwrócił się, wyczuwając czyjąś obecność
tuż za sobą. Znalazł tam pluszowego niedźwiadka większego niż on
sam.
- To jest Woodrow, nasz ochroniarz - wyjaśniła Grace.
- Ile udało się paniom zgromadzić?
- Zello, moja droga, ile teraz mamy? - krzyknęła w stronę
kuchni.
- Tysiąc osiemset sześćdziesiąt dwa - odpowiedział słaby głos.
- Zella ma je wszystkie skatalogowane na potrzeby
ubezpieczenia.
Zaprowadziła Qwillerana do zamkniętej gabloty w salonie.
- To jest Theodore, nasz oryginalny Steiff z guzikiem w uszku.
Podobne do niego osiągają ceny do osiemdziesięciu tysięcy dolarów.
Pozostałe misie siedziały na parapetach, krzesłach, na pianinie i
półce nad kominkiem.
- Na taborecie przy pianinie siedzi Ignace - specjalny przyjaciel
Zelli. Zabrała go ze sobą do Szkocji. Ja zabrałam Ulissesa, tego na
koniu na biegunach - objaśniała dalej Grace. - Na szczęście oba
podróżowały w bagażu Zelli.
Następne misie siedziały przy stole w jadalni. Każdy miał przed
sobą pełne nakrycie, porcelanową i srebrną zastawę, a na kolanach
rozłożoną serwetkę. Wiele misiów miało na nosach okulary i czytało
książki w bibliotece albo pracowało przy biurku. W całym domu
znajdowały się grupy misiów odgrywających scenki. Jedne grały w
krykieta, inne ubierały choinkę, żeglowały na łódkach w naczyniu z
wodą, wyprowadzały misia w wózku na spacer, porządkowały ogród,
popychając miniaturowe taczki. Chociaż zdawało się, że wszystkie
mają takie same wesołe uszy i filcowe nosy, przyszyte usta i oczy z
guzików, to każdy miał inny wyraz twarzy i osobowość. Wiele
przebranych było w kostiumy. Były też takie, które dzięki
zamontowanym bateriom mogły piszczeć i śmiać się albo wywracać
podświetlanymi oczami.
Qwilleran, dziennikarz z Nizin, który pochlebiał sobie, że
widział już wszystko, musiał przyznać, że czegoś podobnego jeszcze
nie oglądał.
- Zello, moja droga, możesz teraz podać herbatę - powiedziała
Grace, kiedy skończyła oprowadzać Qwillerana.
Kilku wybranym misiom pozwolono wziąć udział w przyjęciu.
Miały swoje maleńkie filiżanki i spodki, a Zella nalewała im herbatę.
- Następnego członka naszej misiowej rodziny chcemy nazwać
po panu, musi pan koniecznie przyjść na chrzciny - Grace zwróciła się
do Qwillerana najsłodszym tonem, jaki udało się uzyskać z jej
skrzeczącego głosu.
Qwilleran poprosił o zgodę na włączenie dyktafonu i zaczął
zadawać rutynowe pytania:
- Dlaczego kolekcjonujecie panie misie?... Kiedy panie
zaczęły?... Którego misia macie panie najdłużej?... Gdzie je
znajdujecie?... Kto szyje im kostiumy?... Jak chronicie je przed
kurzem? Czy macie dobry system alarmowy?
- Najlepszy! - zapewniła Grace. - Mamy też strażnika, który
mieszka w mieszkaniu dla dozorcy nad garażem, a jego żona odkurza
misie po kolei.
Qwilleran pił herbatę i jadł z obowiązku szkockie kruche
ciasteczka, zadając sobie pytanie: Co ja tu właściwie robię?... Czy te
kobiety są szalone?... Czy one się ze mnie nabijają?
Przy trzeciej filiżance herbaty podjął desperacką próbę zmiany
tematu.
- Wygląda na to, że będą panie miały atrakcję, likwidację domu
tuż za ścianą.
Grace uniosła się z oburzenia.
- To okropne! Zella i ja wyjeżdżamy z miasta, aż to się skończy.
W okolicy takiej jak ta nie powinno się pozwalać na wyprzedaż, w
której wszystkie rodzinne pamiątki są ometkowane. Jak poradzą sobie
z tłumami? Gdzie będą parkować samochody? Wszyscy w Moose
County kochali doktora Hala i każdy będzie chciał mieć po nim
pamiątkę. Powiem panu jedną rzecz, doktor nigdy nie zgodziłby się na
podobną wyprzedaż. Ale jego córka jest z innej gliny. Robi, co jej się
żywnie podoba, i nie ogląda się na innych. Wszystkie sprzęty powinny
zostać przeniesione do hali aukcyjnej.
- Dlaczego doktor Melinda tego nie zrobiła? - dopytywał się.
- Dlaczego? Bo w ten sposób może więcej zarobić.
- Dobrze znałyście panie rodzinę Goodwinterów?
- Całe życie!... Zella, kochanie, ta herbata jest zimna, zaparz,
proszę, świeżą.
Kiedy jej siostra wyszła z pokoju, powiedziała ściszonym
głosem:
- Zella mogła poślubić doktora, ale zmarnowała swoją szansę.
Była zbyt potulna. On miał pecha, żeniąc się z kobietą, którą zżerały
złości. Ojciec pani Goodwinter zmarł na chorobę, o której rodzina
nigdy nie mówi, a jej brat zdefraudował pieniądze w Illinois i trafił do
więzienia. Melinda była ich pierwszym dzieckiem, psuli ją od kołyski.
Ich syn, zawsze wiedziałyśmy, że to będzie czarna owca, wyjechał z
miasta i zginął w wypadku samochodowym. Wszyscy mówili, że to
było szczęście w nieszczęściu, bo był hańbą dla swojego ojca i
zmartwieniem dla matki, która chronicznie niedomagała.
- Czy zgodziłyby się panie, żeby „Moose County coś tam”
zrobiło zdjęcia kolekcji do większego felietonu? - zapytał przed
wyjściem Qwilleran.
- Byłybyśmy zachwycone, prawda, Zello? To znaczy pod
warunkiem, że napisze pan artykuł osobiście, tak dobrze pan pisze,
panie Qwilleran!
- Myślę, że to da się załatwić. A teraz dziękuję paniom za
niezapomnianą przygodę i wyborną herbatę.
Nieśmiała siostra, oblewając się płomiennym rumieńcem,
wystąpiła naprzód, mówiąc:
- To dla pana! - podała mu brązowego aksamitnego misia
wysokiego zaledwie na siedem centymetrów.
- Och, nie! Nie śmiałbym, wiedząc, że uszczuplam kolekcję pań!
- Ale kiedy my chcemy, żeby go pan miał - nalegała Grace. -
Proszę go przyjąć.
- Ma na imię Tiny Tim - powiedziała Zella.
Z Tinym Timem w kieszeni Qwilleran opuszczał dom, mówiąc
do siebie:
- Uff!
Po powrocie do domu zadzwonił najpierw do Rikera.
- Arch, jesteś mi winien przysługę! Właśnie spędziłem misiowe
popołudnie z siostrami Chrisholm. Piłem herbatę i jadłem kruche
ciasteczka, a one chcą, żebym był ojcem chrzestnym ich następnego
misia.
- A co z książką?
- Nie wspominały o książce. Chciały tylko, żeby ktoś obejrzał i
podziwiał ich kolekcję. Wiesz, wydaje mi się, że powinniśmy napisać
felieton. Poślij tam dobrego fotografa, na przykład Johna Bushlanda, i
idę o zakład, że agencje podchwycą ten materiał.
Kiedy Qwilleran rozmawiał, syjamczyki przetrząsały mu
kieszenie marynarki. Wiedziały instynktownie, że przyniósł do domu
coś nowego.
- Nie wolno! - skarcił je po odłożeniu słuchawki.
Koty zatapiały właśnie swoje kły w gąbczastym tułowiu misia.
Qwilleran ukrył go w szufladzie w kuchni, gdzie zawsze wrzucał
kluczyki do samochodu. Potem sprawdził sekretarkę - nadal nie było
żadnej informacji od Polly. To był kolejny powód, dla którego chciał
się skonsultować z Melindą. Jeśli przyznałaby, że atak serca mógł być
spowodowany przez narkotyk, miałby czystą sytuację. Cały zespół był
umówiony tego wieczoru na próbę, więc mógłby zapytać o to podczas
przerwy, nie ryzykując osobistych komplikacji.
Teatr K, zbudowany wewnątrz dawnej rezydencji
Klingenschoenów, był niewielki. Widownia mogła pomieścić trzystu
widzów, ale był wystarczająco duży dla Klubu Teatralnego.
Widownia miała kształt spadzistego amfiteatru, z wyeksponowaną
sceną. Lobby było przytulne i gustownie urządzone. Kiedy Qwilleran
dotarł do teatru w środę wieczorem, w lobby zastał Larry'ego
Lanspeaka, pochylonego nad kranikiem z wodą pitną.
- Twoja broda wygląda obiecująco - powiedział aktorowi.
- Za jakieś dwa tygodnie powinna być odpowiednia dla
jedenastowiecznego króla - powiedział, pocierając policzki i brodę.
- Jak idą przygotowania?
- Nieźle. Całkiem nieźle! Kiedy byliśmy w Szkocji, Fran
pracowała z resztą zespołu nad jedenastoma scenami, w których ani
ja, ani Melinda nie bierzemy udziału. Zrobili kawał dobrej roboty. To
nasza pierwsza wspólna próba.
Larry wrócił na scenę, a Qwilleran wślizgnął się do tylnego
rzędu. Kilku aktorów rozsiadło się w pierwszych rzędach, czekając na
swoje sceny.
Dwight stał przed sceną i udzielał wskazówek aktorom, którzy
mówili już tekst z pamięci. Jeden z nich, grający posłańca, właśnie
wychodził, a Lady Makbet zaczynała swoją kwestię:
- Z płci mej mię wyzujcie i napełnijcie mię od stóp do głowy
nieubłaganym okrucieństwem!
- Stop! - powiedział reżyser. - Niech posłaniec wróci i zacznijcie
tę scenę jeszcze raz. Melinda, od „Szalony jesteś”. Trochę więcej
ognia!
Powtórzyli scenę. Potem wszedł Larry.
- Luba żono, Duncan zjeżdża tu na noc.
- I odjeżdża? - odpowiedziała Melinda.
- Jutro - Larry przerwał swoją kwestię i powiedział: - Dwight,
jak ja mam to zagrać? Czy Makbet jest zaszczycony, że król zatrzyma
się w jego zamku, a może planuje już jego morderstwo? Co teraz
myśli?
- Lady Makbet zaszczepia w nim myśl o morderstwie,
wypowiadając zdanie „I odjeżdża?”. To znaczy, Melindo, że musisz
nadać temu szczególną intonację, mocne innuendo. „I - odjeżdża?”
Publiczność powinna poczuć dreszcz przechodzący po plecach...
Wszyscy załapali, o co chodzi?
- Załapali. Ona podsuwa mi ten pomysł, a ja zawieszam głos
przed słowem „jutro”, w tym ułamku sekundy publiczność orientuje
się, że król nie opuści zamku żywy.
Qwilleran był pod wrażeniem sposobu, w jaki Dwight
reżyserował, i nie omieszkał wspomnieć mu o tym podczas przerwy,
kiedy złapał go w drodze do ujęcia wody.
- Dzięki - powiedział. - Kierować Larrym to czysta przyjemność,
mówię szczerze. Teraz wiem, dlaczego ma taką dobrą reputację w
środowisku teatralnym. Słyszałem o nim w Iowa, zanim dowiedziałem
się, że istnieje takie miejsce jak Pickax.
- Czy przedstawienie będzie gotowe na ostatni wtorek miesiąca?
- Musi być gotowe. Bilety są już wydrukowane.
Weszła Carol, żeby napić się trochę wody, i Qwilleran zwrócił
się do niej:
- Dlaczego nie poprosicie Fundacji o podobne ujęcie za
kulisami?
- Niezły pomysł, nie wydeptywalibyśmy tak chodnika w
przejściu. Czy dobrze słyszałam, że ktoś tu wspominał o biletach? -
spytała. - Przydałaby nam się pomoc w kasie. Można na ciebie liczyć,
Qwill?
- Jeśli to nie wymaga jakichś szczególnych umiejętności albo
bystrości umysłu.
- Qwill mieszka zaraz za teatrem, w składzie jabłek! - Carol
wyjaśniła sytuację Dwightowi, po czym ruszyła w stronę lobby.
- Słyszałem o twojej przechowalni - powiedział reżyser. - Jestem
miłośnikiem wszelkich składów i stodół.
- Wpadnij na drinka któregoś wieczoru po próbie.
- Chętnie. Przyniosę fujarkę, powiesz mi, co myślisz o muzyce,
którą wymyśliłem do sceny z wiedźmami.
Hall wypełnił się zapachem perfum i pojawiła się Melinda, która
także szła napić się wody.
- Witaj, kotku - powiedziała ze zdziwieniem i radością. - Co tu
robisz?
Dwight rzucił na nich krótkie spojrzenie i oddalił się do lobby.
- Tylko węszę - odpowiedział Qwilleran. - Ale skoro już tu
jesteś, zadam ci kilka pytań. Czy nie będzie ci przeszkadzać, jeśli
napiszę o likwidacji domu twojego ojca w mojej rubryce? - wiedział,
że nie będzie miała nic przeciwko temu, ale to był dopiero wstęp.
- Och, pewnie! Każda linijka mi pomoże - zapewniła. - Muszę
sprzedać wszystko. Oglądanie będzie za tydzień od piątku. Chciałbyś
rozejrzeć się wcześniej? - spytała przymilnie. - Pokręć się tu przez
chwilę, to zabiorę cię do domu, kiedy skończymy.
- Dziękuję, ale nie dzisiaj - odpowiedział.
- Nie chciałbyś zobaczyć wszystkiego bez tłumów naokoło?
Qwilleran wykorzystał jedno z dziennikarskich niewinnych
kłamstewek, żeby się wykręcić.
- Przykro mi, ale muszę oddać na jutro tekst. Zanim pójdę,
chciałbym ci zadać jeszcze jedno pytanie. Chodzi o śmierć Irmy. Jak
już pewnie wiesz, kierowca zniknął zaraz po twoim wyjeździe, razem
z biżuterią Grace Utley, a Irma była jedyną osobą, która znała jego
nazwisko i jakiekolwiek szczegóły. Przyszło mi na myśl, że Bruce
mógł podłożyć jej jakąś śmiertelną truciznę, żeby zatrzeć po sobie
ślady.
- Nie, kotku. To był atak serca, czysty i prosty - zapewniła
Melinda z protekcjonalnym uśmiechem. - Biorąc pod uwagę kartę
medyczną i koleje jej życia, jestem zdziwiona, że to nie stało się
wcześniej.
Qwilleran nalegał:
- Policja dowiedziała się, że kierowca miał bogatą kartotekę,
więc morderstwo mieściłoby się w granicach prawdopodobieństwa,
zważywszy na wielkość łupu.
Melinda pokręciła głową, wolno i z namysłem.
- Przykro mi, że muszę cię rozczarować, Qwill - powiedziała
zmęczonym, współczującym głosem. - To byłaby dobra historia, a ty
lubisz odkrywać karty wszystkich graczy, ale w tym wypadku nie ma
mowy o zbrodni. Zaufaj mi - jej twarz się rozjaśniła. - Jeśli później
chciałbyś gdzieś pójść i pogadać o tym, to mogę ci wszystko
wyjaśnić. Możemy napić się drinka w moim mieszkaniu albo u ciebie.
- Innym razem, teraz mam tekst do napisania. A przy okazji,
twoja Lady Makbet zapowiada się nieźle.
Był w połowie drogi do lobby, zanim zdążyła zareagować na ten
wątły komplement.
Szedł do domu przez las, oświetlając sobie drogę latarką. Więc
to nie było morderstwo! Teraz będę musiał ułożyć wszystko z Polly.
Kiedy otworzył drzwi w domu, dzwonił telefon. Koko biegał
dookoła niego, żeby go o tym poinformować.
- Już dobrze, dobrze! Nie jestem głuchy! - krzyczał na kota,
chwytając za słuchawkę. - Halo?... Cześć, Nick. Właśnie wpadłem do
domu. Co tam?
- Wiesz, ten samochód z Massachusetts, o którym mi mówiłeś.
Widziałem go! - powiedział triumfalnie Nick.
- Ten jasnobrązowy? Zapomnij o nim! Należy do nowego
kucharza z hotelu. Jest z Fall River.
- Nie, nie ten, Qwill. Mówię o oryginalnym kasztanowym
wozie! Jest znowu w mieście.
- Gdzie go widziałeś?
- Jechałem na północ szosą do Mooseville. Widziałem, jak ten
samochód skręca na zachód w nieutwardzony kawałek Ittibittiwassee
Road. Wiesz, gdzie to jest? Na rogu jest „Dimsdale Bistro”.
- Znam tę drogę - odpowiedział Qwilleran. - Prowadzi do
Shantytown.
- Dokładnie tak, no i samochód był poobijany, jak wszystkie,
które skręcają do tej podłej dziury.
- Pojechałeś za nim?
- Chciałem, ale jechałem stanowym samochodem i doszedłem do
wniosku, że to byłoby nierozsądne. Od razu połapałby się, że go
śledzę. Pomyślałem, że powinieneś wiedzieć, Qwill. Powiedz Polly,
żeby była ostrożna.
- Tak zrobię, dzięki, Nick.
Qwilleran odkładał słuchawkę wolno, a potem trzymał jeszcze
długo rękę na telefonie.
Więc brodacz z Goodwinter Boulevard wrócił do miasta.
Wykręcił znajomy numer.
Była dziesiąta trzydzieści i Polly kręciła się pewnie po domu w
swoim niebieskim szlafroku, prała pończochy, robiła coś z włosami i
twarzą. Był mężem wystarczająco długo, żeby znać każdy szczegół tej
rutynowej krzątaniny.
Podniosła słuchawkę z oficjalnym:
- Tak, słucham?
- Dobry wieczór, Polly - przywitał ją uwodzicielskim tonem. -
Jak się masz dziś wieczór?
- W porządku - odpowiedziała sztywno, nie odwzajemniając
grzecznego pytania.
- Byłem niewybaczalnym nudziarzem zeszłego wieczoru,
prawda?
Po chwili wahania odpowiedziała:
- Nigdy nie jesteś nudziarzem, Qwill.
- Jestem ci wdzięczny za ten mały komplement i przyznaję, że to
było w złym tonie poruszać tak bolesny dla ciebie temat przy stole.
- Po tym, co stało się z twoją nową marynarką, możesz być
chyba usprawiedliwiony - najwyraźniej miękła. - Oddałeś ją do
czyszczenia?
- To nie było potrzebne. Masło pachniało kurczakiem i koty się
nim zajęły. Nigdy nie wiadomo, co się zdarzy!
- Nie wierzę!
- Ale to prawda.
Zapadła cisza. To była kolej Polly, żeby powiedzieć coś
pojednawczego. Qwilleran gratulował sobie, że idzie mu całkiem
dobrze. W końcu przyznała:
- Chyba zaatakowałam cię zbyt ostro.
- Nie mogę powiedzieć, żebyś nie była usprawiedliwiona. To
moja wina, że forsowałem do znudzenia ten temat. Zrzuć winę na
moje szkockie geny!
- Tak, wiem, twoja matka była z Mackintoshów - uprzedziła go,
rozładowując nieco napięcie.
Szkockie korzenie Qwillerana były między nimi przedmiotem
nieustających żartów.
- Miałaś dobry dzień?
- Przynajmniej interesujący. Jedna z moich pracownic trafiła na
porodówkę, a pan Tibbitt nacisnął zły guzik i utknął w windzie.
Wypożyczyliśmy dwieście dwadzieścia dziewięć książek i
pięćdziesiąt cztery kasety, zebraliśmy trzy dolary siedemdziesiąt pięć
centów grzywny za książki niezwrócone w terminie i wydaliśmy
siedem nowych kart bibliotecznych... A ty miałeś dobry dzień?
- Miałem zlecenie od Archa, a potem poszedłem do teatru na
próbę. Wychodziłaś w ogóle dziś wieczorem?
- Nie, zjadłam kolację w domu i spędziłam resztę wieczoru na
porządkowaniu mojej garderoby.
- Jeśli będziesz wychodzić po zmroku, Polly, to nie jedź sama.
Czasy się zmieniają. Musimy się pogodzić z faktem, że obcy
przyjeżdżają do Pickax. Jeśli masz jakieś spotkania, zadzwoń, będę
twoim szoferem.
- Skąd ta nagła troska, Qwill? Coś się stało? To z powodu
napadu... przecież to było w czerwcu, trzy miesiące temu!
- Martwię się z powodu twojego sąsiedztwa. Jest tyle pustych
domów. Musisz być ostrożna. A może zjadłabyś ze mną kolację jutro
wieczorem? Będę zachowywał się przyzwoicie.
- Biblioteka jest otwarta do późna, a to moja zmiana.
- Co powiesz na piątek?
- Hasselrichowie zaprosili mnie na kolację. Przygotowują roladę
w czerwonym winie, ulubioną potrawę Irmy.
Qwilleran dmuchnął w wąsy. To już drugi raz w tym tygodniu.
Teraz, kiedy została ich przybraną córką, będą monopolizować jej
czas.
- W takim razie może w sobotę? Moglibyśmy pojechać do
Lockmaster i zjeść w „Palomino Paddock” - Qwilleran starał się
przebić roladę Hasselrichów. W stanowym przewodniku po
restauracjach „Paddock” dostało cztery gwiazdki za jedzenie i pięć
gwiazdek za cenę.
Polly wstrzymała oddech tak, jak się spodziewał.
- To byłoby cudownie!
- No to ustalone.
Polly nie odpowiedziała.
- Wszystko w porządku? - zapytał delikatnie.
- Tak, wszystko dobrze - odpowiedziała z uczuciem.
- A bientôt, Polly.
- A bientôt, kochanie.
Natychmiast zadzwonił do „Paddock”, żeby zarezerwować
dobry stolik. Jak na tak sławną restaurację termin był dość krótki, ale
jego nazwisko skłaniało do ponownego przejrzenia listy rezerwacji,
nawet w sąsiednim okręgu, zwłaszcza że Fundacja K zafundowała
niedawno basen w centrum sportowym w Lockmaster.
Potem ruszył w górę po rampie, żeby przebrać się w piżamę i
kapcie. Był w połowie drogi na pierwszą galerię, kiedy Koko rzucił
się na niego z tyłu, z zabójczą prędkością wylądował na jego nogach,
wytrącając go z równowagi i prawie wywracając go na ziemię.
- Za kogo ty się, do diabła, uważasz! - wrzasnął Qwilleran. -
Udajesz, że grasz w futbol, co? Mogłem skręcić kark, ty zwariowany
kocie!
Koko, który odbił się od swojego celu, usiadł na tylnych łapach,
opuścił głowę i zaczął wylizywać łapkę i przesuwać nią po pyszczku.
Między liźnięciami spoglądał na czoło człowieka, który go karcił.
Qwilleran przesuwał ręką po wąsach i myślał. Czy on wyczuwa
perfumy Melindy? Spędziłem z nią dwie minuty, a on o tym wie... A
potem znów pomyślał, że Koko próbuje mu coś przekazać. Idę za złą
wskazówką, on próbuje mnie naprowadzić na właściwy ślad. Czego
się po mnie spodziewa?
Rozdział jedenasty
Następnego ranka po tym, jak Koko zaatakował Qwillerana, w
szopie nie miały już miejsca akty przemocy rodzinnej, ale Koko
wpatrywał się znacząco w Qwillerana, jakby chciał się z nim
porozumieć. Nad poranną kawą i rozmrożonym rogalikiem człowiek
próbował odczytać wiadomość kotów. W zamyśleniu przeczesywał
wąsy opuszkami palców. Czy to możliwe, zastanawiał się, żeby koty
ostrzegały go przed brodaczem z Goodwinter Boulevard? Przeczucia
były szóstym zmysłem Koko.
Kierując się niepewnością, ale i zwykłą ciekawością, Qwilleran
pojechał tego ranka na północ. Skręcił w lewo przy „Dimsdale Bistro”
w nieutwardzoną część Ittibittiwassee Road. Ta zaniedbana, ślepa
żwirówka prowadziła do opuszczonej kopalni Dimsdale. Stały tam
zrujnowane budynki i czerwone znaki ostrzegające przed
niebezpieczeństwem i kopalniami. Nieopodal, gdzie dawniej
znajdowało się prosperujące miasteczko Dimsdale, stało teraz
szkaradne Shantytown.
Były to slumsy składające się z bud, rozpadających się przyczep
mieszkalnych, zardzewiałych samochodów i zrujnowanych kurników.
Rudery rozsiane były w lesie między drzewami i tymczasowi
mieszkańcy zajmowali nielegalnie ziemię Klingenschoenów.
Shantytown udzielało schronienia wyrzutkom społecznym, ale
mieszkały tam również ubogie rodziny. Dzieci bawiły się w pyle
otaczającym podrzędne zabudowania. Wszystkie wysiłki, aby
rozwiązać jakoś problem Dimsdale, spełzły na niczym. Ilekroć
wyciągano stamtąd grupę rodzin i dzięki warsztatom, ofertom pracy i
zmianie otoczenia przywracano je społeczeństwu, ich miejsce
zajmowały następne.
Tego dnia Qwilleran zdecydował się nie zagłębiać w gąszcz
slumsów, obawiał się, że jego biały samochód będzie zbyt podejrzany.
Przepatrywał tylko las przez lornetkę w poszukiwaniu choćby
skrawka kasztanowego samochodu, ale nie wypatrzył niczego, co
odpowiadałoby opisowi. Opuszczając okolicę, zatrzymał się w
przydrożnym barze na lunch tylko po to, aby utwierdzić się w
uprzednio nabytym przekonaniu, że jedzenie jest tam podłe. Okna
były szare od tłuszczu, kolejne dwa stołki przy barze odpadły od
podstawy, a kawa dzielnie broniła swojej najgorszej reputacji w całym
okręgu. Mimo to przypomniał sobie jedną koszmarną noc, kiedy
został zepchnięty z szosy przez pędzący samochód w drodze z East
Middle Hummock. Jego wóz dachował w rowie, a kucharz z baru
przesłał mu wtedy gorącą kawę i czerstwe pączki na koszt firmy. Ten
gest miał dla niego w tamtej chwili nieocenioną wartość.
Na tablicy wypisane było kredą czwartkowe menu: zupa Toma,
buła z tuńczykiem, MacSyr. Qwilleran, który nigdy jeszcze nie trafił
na makaron z serem, którego by nie zjadł, zamówił to właśnie danie i
czekał pełen optymizmu. To, co dostał, miało konsystencję puddingu
z tapioki, a co do sosu, to był święcie przekonany, że klej
introligatorski nie byłby gorszy.
Kiedy źle nakarmiony i w złym nastroju wracał do szopy, został
przywitany przez Koko, który skakał jak pacynka na sprężynach, co
oznaczało, że na sekretarce znajdzie wiadomość. Dzwonił John
Bushland z Lockmaster: „Qwill, tu Bushy. Dziś po południu podwożę
coś do Pickax, wpadnę, mam nadzieję, że będziesz. Mam dobre
zdjęcia”.
Półciężarówka fotografa podjechała pod przechowalnię około
drugiej po południu.
- Jak to się stało, że masz jakąś robotę z tej strony lasu? - spytał
Qwilleran.
Mieszkańcy Lockmaster, słynnego z hodowli koni i pól
golfowych, uważali się za bardziej cywilizowanych od swoich
sąsiadów z północy, którzy zajmowali się uprawą ziemniaków i
hodowlą owiec, i gdzie za modne uważano czapki z daszkiem i
pikapy.
- Arch chciał wiedzieć, czy nie mam fotek całej szkockiej
wycieczki na tle szkockich krajobrazów. Powiedział, że chce dać je na
całą rozkładówkę.
- No i co, masz coś dla niego?
- Pewnie. Podrzuciłem mu ponad tuzin fotek. Wziąłem też
zestaw dla ciebie i kilka innych scenek. Gdzie mogę je rozłożyć?
Bushy przyniósł trzy żółte pudełka pełne czarno-białych,
błyszczących odbitek, w formacie piętnaście na dwadzieścia jeden.
- Kolorowe zrobię później - usprawiedliwiał się Bushy. - To my
po lunchu nad Loch Lammond... A na tym czekamy na prom na Mull.
A tu kilka dziewczyn na moście do Eilean Donan Castle. Jedyne
zdjęcie z całą grupą zrobiłem przy autobusie w Oban. Udało mi się
nawet samemu wskoczyć w kadr.
- Czekaj chwilę - powiedział Qwilleran, podchodząc do biurka
po szkło powiększające. - Czy to nie kierowca, tam z tyłu, w tle?
Bushy przyglądał się odbitce przez lupę.
- Masz rację! Tym razem nie schował głowy! Mogę je
powiększyć dla policji.
- Ta chwila zasługuje na uwiecznienie. Co powiesz na scotcha z
wodą squunk?
Fotograf poszedł za Qwilleranem do baru.
- Wiem, jak to się stało, Qwill. Używałem statywu i nastawiłem
samowyzwalacz tak, że sam mogłem zmieścić się na zdjęciu. Nie
stałem za obiektywem, więc Bruce nie zorientował się, że jest
fotografowany... Hej, zobacz, kot liże zdjęcia!
- Koko! Uciekaj! - Qwilleran klasnął w dłonie, żeby go
odstraszyć, i kot zniknął z pola widzenia.
- Musi mu smakować emulsja - powiedział Bushy. - Chyba
schowam je do pudełek... Zgadnij! - zagadnął bardziej z
niedowierzaniem niż z entuzjazmem. - Arch chce, żebym zrobił
zdjęcia pluszowych misiów do artykułu, który piszesz.
- Bądź przygotowany na ekscentryczne przeżycie.
- Wiem, Grace zatrudniła mnie przed wyjazdem, żebym
sfotografował jej biżuterię dla agencji ubezpieczeniowej, jeszcze mi
nie zapłaciła.
Qwilleran dmuchnął w wąsy.
- Chcesz mi powiedzieć, że daje nam tę misiową historię, żeby
dostać darmowe zdjęcia swojej kolekcji dla tych samych celów?
Fotograf sączył przez chwilę swój drink z zachmurzonym
czołem. Potem odezwał się:
- Czy myślisz, że Pickax stać na studio fotograficzne?
- Dlaczego pytasz? Chcesz tu otworzyć filię?
- Myślę o przeniesieniu całego studia tutaj - powiedział gorzko
Bushy. - To jest właśnie problem, o którym chciałem z tobą
porozmawiać. Vicki i ja rozchodzimy się. Moja pracownia i ciemnia
są w domu, a ja muszę się wyprowadzić. Ona chce przerobić je na
restaurację.
- Przykro mi to słyszeć. Myślałem, że między wami wszystko
świetnie się układa.
- Hmmm... cóż... wygląda na to, że nie będziemy mieli rodziny,
więc ona napaliła się na robienie kariery. Co do mnie, to w porządku,
ale ona zupełnie zwariowała na punkcie tego interesu
gastronomicznego. A teraz jakiś gość z klubu jeździeckiego chce ją
wesprzeć finansowo, jeśli otworzy restaurację. Jest napalony, jeśli
rozumiesz, o co mi chodzi. Nie interesuje go tylko jedzenie.
Qwilleran potrząsnął współczująco głową.
- Sam przechodziłem przez podobną sytuację i pozwól, że
udzielę ci rady. Cokolwiek zdecydujesz, nie pozwól im cię zmiażdżyć.
Illegitimi non carburandum, jak mawiano w zepsutej łacinie.
- Tak, słusznie, ale to nie takie proste - odpowiedział ponuro
Bushy. - Tak czy inaczej, czy myślisz, że studio fotograficzne ma tu
szanse powodzenia?
- Przy odpowiedniej promocji z pewnością! Pickax mogłoby
skorzystać z twojego talentu i energii. Jeśli nie miałbyś nic przeciwko
pracy w gazecie, „Coś tam” zapewniłoby ci mnóstwo zleceń. A przy
twoim entuzjazmie za rok zostałbyś pewnie prezesem Klubu
Entuzjastów Pickax!
- Dzięki za wszystko, Qwill! Tego było mi potrzeba! To
pierwsze podnoszące na duchu słowa od powrotu ze Szkocji... Teraz
muszę lecieć, mam kupę roboty. Przywiozę powiększenie kierowcy,
kiedy jutro będę fotografował misie.
- Dostarcz je od razu Andrew Brodiemu - poradził Qwilleran. -
Zacznij układać sobie stosunki z komendantem policji.
Kiedy fotograf wyszedł, Qwilleran otworzył żółte pudełka na
stole w jadalni, gdzie mógł rozłożyć wszystkie zdjęcia. Był
zadziwiony tym, co zobaczył. Bushy wykorzystał nietypowe ujęcia,
różne przesłony i naświetlenia, aby uzyskać zaskakujący rodzaj
fotografii podróżniczej: impresjonistycznej, po części abstrakcyjnej, a
po części surrealistycznej. Poszedł, żeby zadzwonić do Rikera.
- Mam dla ciebie propozycję - powiedział wydawcy. - Właśnie
rozmawiałem z Bushym.
- No tak, w poniedziałek drukujemy jego zdjęcia ze Szkocji.
Może zrobisz podpisy? Potrzebujemy ich do jutra w południe.
- Dostanę wierszówkę?
- To zależy, czy teksty będą dobre. Historia o misiach idzie we
wtorek, to znaczy, że tekst musimy mieć na poniedziałek rano... No
dobra, co to za pomysł?
- Przyglądałem się zdjęciom krajobrazów. Ten facet ma
wyjątkowo oryginalne spojrzenie na zamki, góry, owce, rybaków i
całą tę resztę. Te zdjęcia nadają się na wystawę. Arch! Niech „Coś
tam” zasponsoruje wystawę tych zdjęć!
- Gdzie?
- W lobby Teatru K, zrobimy wernisaż na premierze Makbeta.
Bushy ma też kilka interesujących zdjęć Larry'ego i Melindy,
próbujących tekst na podwórzach starych oberży.
Zapadła chwila ciszy, po której Riker odezwał się:
- Wiesz, Qwill, raz na jakiś czas zdarza ci się dobry pomysł.
Kiedy Qwilleran pełen samozadowolenia wracał do jadalni,
zaniepokoił go ostrzegawczy dźwięk. Koko lizał zdjęcia.
- Nie! - wrzasnął. - Niedobry kot!
Koko ześlizgnął się tyłem ze stołu i zeskakując, rozrzucił odbitki
na wszystkie strony.
- Ach, te koty! - mruczał, segregując zniszczone fotografie.
Wiele z nich było zmatowionych przez szorstki koci język i
ślinę.
Qwilleran wspomniał Polly o anormalnym zachowaniu Koko,
kiedy jechali w sobotni wieczór do Lockmaster.
- To nie pierwszy raz, kiedy mu się to zdarza.
- Bootsie nigdy się tak nie zachowuje - odpowiedziała.
Pewnie, pomyślał Qwilleran. Bootsie nigdy nie robi nic innego,
tylko je.
Ekskluzywna restauracja „Palomino Paddock” usytuowana była
w bogatej okolicy, gdzie hodowano konie. Znaleźli wolne miejsce do
zaparkowania między włoskim samochodem sportowym i
ekskluzywną angielską półciężarówką. Była ósma i goście w
wieczorowych garniturach i długich sukniach zjeżdżali się już do
lokalu. Jedna para przyjechała nawet w zaprzęgniętym w konie
faetonie. Sam budynek zdawał się świadomie kontrastować z
elegancką klientelą i wyśmienitym jedzeniem, przypominał bowiem
starą stajnię, którą prawdopodobnie był z założenia. Wnętrze było
przepełnione, aczkolwiek nie bez wdzięku, siodłami, snopami siana i
portretami koni pełnej krwi. Swoboda była hasłem lokalu, a cała
obsługa, w większości młodzi jeźdźcy, była ubrana w dżokejskie
stroje. Wcześni goście w czerwonych rajtrokach sączyli egzotyczne
kawy z małych filiżanek. W swobodnych pozach, rozparci w fotelach,
trzymali nogi obute w oficerki i odziane w bryczesy wyciągnięte w
stronę przejścia.
Qwillerana i Polly poprowadzono do przytulnego stolika
ustawionego w końskim boksie, gdzie z czcią przechowywano zdjęcie
legendarnego konia o imieniu Kardynał. Zdjęcie powstało w studiu
fotograficznym Bushlanda, co świadczyło o zaufaniu, jakim go tu
darzono.
Kiedy pojawił się młody kelner odpowiedzialny za wina, z
kluczami do piwniczki wiszącymi u pasa, i pokazał im listę win,
Qwilleran odesłał go.
- Pani napije się najbardziej wytrawnej sherry, jaką macie, a ja
proszę o wodę squunk z plasterkiem cytryny. To znaczy - dodał
filuternie, żeby sprawdzić wykształcenie młodego człowieka - jeśli
macie ostatni rocznik.
Z zimną krwią i niewzruszoną twarzą młody kelner
odpowiedział:
- Tak się składa, że mamy butelkę zaplombowaną w zeszły
czwartek i opatrzoną etykietą „tylko na eksport”. Mam nadzieję, że
będzie panu odpowiadać, ma kwiatowy bukiet i wyraźne zakończenie.
W odniesieniu do wody squunk termin „bukiet” był nader
pochlebny.
Kelnerka miała serdeczną pewność siebie młodej kobiety, która
posiada na własność konia, wygrywa wstążki i której wyjątkowo do
twarzy w jeździeckim stroju.
- Jestem waszą kelnerką. To wielka przyjemność gościć
państwa. Nazywam się Trilby.
- Czy mogę zgadnąć imię twojego konia? - zapytał Qwilleran.
- Brendy. To bułanek. Bez rodowodu, ale piękny! Przyniosę
państwu menu!
Qwilleran zwrócił się do Polly:
- Kobieta w czerwonej sukience, o tam, to Vicki, żona
Bushy'ego. Nie wiem, z kim przyszła.
- Vicki to moja ciotka - odezwała się Trilby, podając im menu. -
Jest z oficerem z klubu jeździeckiego. Otwierają wspólnie restaurację
- Trilby znowu się oddaliła.
Zniżając głos, Qwilleran powiedział:
- Bushlandowie mają kłopoty finansowe.
- Przykro mi to słyszeć - zmartwiła się Polly. - On jest takim
serdecznym i troskliwym młodym człowiekiem.
- I utalentowanym! Poczekaj, aż zobaczysz jego zdjęcia ze
Szkocji. Nie mają nic wspólnego z pocztówkowymi widokami. Arch
ma zamiar dawać mu zlecenia z gazety.
- To dobra wiadomość! Zdjęcia w „Coś tam” są takie płaskie.
- Mamy amatorów z dobrymi aparatami, a potrzebny nam dobry
fotograf. Na początek będzie robił zdjęcia kolekcji misiów Grace
Utley.
- Interesuje się pan misiami? - spytała Trilby, która właśnie
wróciła zaproponować dania dnia. - Mamy Klub Miłośników Misiów
w Lockmaster.
- Szczęściarze! - zażartował Qwilleran. - Co pani dzisiaj poleca?
- Mamy nowego kucharza, który przygotował wiele wybornych
dań: na przystawkę grillowana kiełbaska z kaczki z szałwiową polentą
w galaretce z zielonej cebuli. Polecamy aksamitną zupę z trzech
grzybów.
- Czy wasz kucharz nie jest przypadkiem z Fall River?
- Nie wydaje mi się. Specjalność dnia to pieczona przepiórka z
kozim serem, suszone pomidory i bekon wędzony w białych
orzechach i opiekany na patelni mleczak w ziołowej panierce z
czerwoną papryką i karczochami.
- Ach, kochanie! - zaniepokoiła się Polly. - Co mi zasmakuje, jak
myślisz?
- Osobiście wybrałbym pieczoną wieprzową polędwicę ze
szpinakiem w sezamie i grzybami shitake w ostrym sosie korzennym.
Polly zdecydowała się ostatecznie na zwykłą rybę miecz, a
Qwilleran zamówił dla siebie stek. Wznosząc toast kieliszkiem wody
squunk, zaproponował:
- Lang may your lums reek! - jak powiadają w Szkocji.
- To brzmi nieprzyzwoicie - odpowiedziała Polly, podnosząc
niepewnie kieliszek.
- Zdaje mi się, że to znaczy „Niech twoje kominy dymią bez
przerwy!” Dawniej nie przejmowano się zanieczyszczeniem
środowiska. Chodziło tylko o to, żeby utrzymać w domu ciepło i móc
przygotować owsiankę.
Rozmawiali o kolekcji misiów sióstr Chrisholm
(niesamowite!)... pomyśle wyprzedaży u Goodwinterów
(przygnębiające!)... zbliżającej się premierze Makbeta (ambitne!).
- Obiecałem Carol, że będę sprzedawał bilety w przyszłym
tygodniu - odezwał się Qwilleran.
- Naprawdę? Sprzedasz wszystkie! - zapowiedziała przymilnie
Polly. - Każdy będzie chciał kupić bilet od przystojnego kawalera,
który jest przy okazji błyskotliwym dziennikarzem i znanym
filantropem.
- Wiesz, jak to nazywają w Szkocji? Blethering: pleciesz
głupstwa - zaprotestował skromnie, chociaż wiedział, że ma rację.
Kiedy pisał do dużych gazet na Nizinach, cieszył się pewną
sławą, ale to było nic w porównaniu z jego obecnym statusem
miliardera.
- Słyszałam, że Derek Cuttlebrink gra odźwiernego, a Dwight
każe mu się zwinąć w małe „s”, to będzie hit przedstawienia.
- Znam Dereka, jest pomocnikiem kucharza w „Old Stone Mill”
- powiedziała między kolejnymi entrée Trilby.
- Podpomocnikiem - mruknął Qwilleran między kolejnymi
oddechami.
- Przyniosę państwu bułeczki na zakwasie - zaproponowała
Trilby, wymykając się z boksu.
- Szybko! - Qwilleran zwrócił się do Polly. - Jeśli masz coś
osobistego do powiedzenia, to mów teraz, zanim Mata Hari przyniesie
bułeczki!
- Cóż... tak - powiedziała poważnie. - Moja szwagierka jest
księgową w klinice Goodwinterów. Powiedziała mi, w pełnym
zaufaniu, że pracownicy zaczynają się martwić o doktor Melindę.
- Z jakiego powodu?
- Od powrotu ze Szkocji popełniła przynajmniej dwa błędy przy
przepisywaniu leków. W obydwu przypadkach farmaceuta wyłapał
pomyłkę, chodzi o dawkowanie, i zadzwonił do pielęgniarki w klinice.
Qwilleran wygładził wąsy.
- Ma za dużo spraw na głowie: martwi się wyprzedażą, próby
przy głównej roli w teatrze, wyjazd do Szkocji.
- I to wszystko przy pełnym kalendarzu wizyt - przypomniała
mu Polly.
- Myślałem, że pacjenci od niej uciekają.
- Większość męskich pacjentów doktora Hala przeniosła się do
innych lekarzy, ale kobiety tłoczą się w jej poczekalni.
Podano gorące bułeczki i Qwilleran skoncentrował się na
przyjemności konsumpcji, ale jego wyobraźnia powracała wciąż do
pomyłek Melindy. Lekarze nie zawsze mają rację, powtarzał sobie.
Mogła się mylić co do śmierci Irmy. Tym razem mądrze
powstrzymał się od wyrażenia na głos swoich wątpliwości.
Sałatka firmowa była bogatą mieszanką masłowej sałaty,
rozdrobnionej rzodkiewki, cienkich jak papier plasterków marchwi i
kostek tofu polaną sosem winegret z octu ryżowego z imbirem i
posypaną kiełkami rzeżuchy i pokruszonym brie.
- A na deser - recytowała Trilby - szef kuchni przygotował
delikatne terrine z trzech rodzajów czekolady polany malinowym
sosem coulis.
- Zmierzę się z nim! - zadecydowała odważnie Polly.
- Ja się poddaję - powiedział Qwilleran.
Po wypiciu małej kawy, która pachniała migdałami i smakowała
jak gorące lody o smaku karmelowym, pojechali z powrotem do
Pickax w spokojnej ciszy, która otacza dobrze nakarmionych
przeżuwaczy. W końcu Qwilleran zapytał:
- A jak poszła wczorajsza kolacja u Hasselrichów?
- Panowała raczej depresyjna atmosfera. Przechodzą przez
smutny okres.
- Nie wiesz, czy... hmmm... zwrócono im kartotekę medyczną
Irmy?
- Nie wiem, czy tak jest w zwyczaju?
- Nie mam pojęcia - powiedział - ale można by pomyśleć, że
powinno się ją zwracać rodzinie.
- Dlaczego pytasz?
- Bez szczególnego powodu. Z ciekawości, chociaż... może
spytałabyś swoją szwagierkę, tak dyskretnie, co się robi z aktami
zmarłych pacjentów.
- Przypuszczam, że mogę to zrobić. Zobaczę się z nią jutro w
kościele - oznajmiła.
Dojechali do wozowni Polly.
- Wejdziesz na górą na krótkie czytanie?
- Tylko tyle proponujesz? A dostanę duży kubek prawdziwej
kawy?
Qwilleran zabrał ze sobą do czytania Wspomnienia
osiemnastowiecznego piechura.
- To prawdziwa historia - wyjaśnił. - O osieroconym synu
szkockiego dżentelmena, który został prawdziwym księciem
służących, ze złotą koronką na liberii i jedwabną siateczką na
włosach.
Lektura, której akcję osadzono w Szkocji, napisana barwnym
stylem, bez skrótów, okazała się bardziej interesująca, niż się tego
spodziewali, i było już późno, kiedy Qwilleran wrócił do składu.
Koty podskakiwały, robiąc w powietrzu ósemki, domagając się
swojej wieczornej przekąski. Qwilleran nasypał im porcję płatków i
poszedł odsłuchać wiadomości. Była jedna od Nicka: „Mam dla ciebie
dobre wieści. Zadzwoń, kiedy wrócisz. Oglądamy do późna
telewizję”.
Była druga w nocy, kiedy wykręcił numer do Mooseville.
- Na pewno nie dzwonię za późno?
- Przez te wszystkie reklamy film nie skończy się pewnie przed
czwartą. Dam ci Nicka - zapewniła go Lori.
- Cześć, Qwill! - powitał go mąż Lori. - Dzisiaj wieczorem
znowu widziałem ten kasztanowy wóz.
- Serio? Gdzie?
- Zaparkowany na Main Street w Mooseville. Mógł być w
tawernie „Pod Wrakiem” albo w hotelu „Northern Lights”.
- Bardziej prawdopodobne, że poszedł do tawerny.
- To nie wszystko. Lori była na imprezie u koleżanki w ciąży i
widziała ten sam samochód zaparkowany w Indian Village.
- Co on mógł robić wśród tych yuppie?
- Nie wiem, może szukał ofiary... Przepraszam, nie powinienem
sobie żartować na ten temat.
- No dobrze, nie możemy nic zrobić, dopóki on nie wykona
jakiegoś ruchu. Powiem ci tylko tyle, nie wypuszczę Polly samej po
zmroku!
Ledwie Nick się rozłączył, a telefon znów zadzwonił. Qwilleran
uznał, że to Bamba o czymś zapomniał, i odebrał natychmiast, nikt
inny w Moose County nie dzwoniłby o tej porze.
- Tak, Nick?
- Nick? Kto to jest Nick? - spytał kobiecy głos. - To ja, Melinda.
Cześć, kochanku!
Rozdrażniony tym Qwilleran powiedział sztywno:
- Czy ten epitet nie jest odrobinę niestosowny w obecnej
sytuacji?
- Och, jesteś dzisiaj w złym nastroju! Co możemy na to poradzić,
he?
- Musisz mi wybaczyć - powiedział. - Spodziewam się ważnego
telefonu.
- Starasz się mnie pozbyć? Zraniłeś moje uczucia - dodała z
dziewczęcym nadąsaniem. - Byliśmy takimi dobrymi przyjaciółmi!
Nie pamiętasz? Podobaliśmy się sobie. Powinnam cię była usidlić trzy
lata temu.
- Melindo - powiedział stanowczo. - Przepraszam, ale muszę
odłożyć słuchawkę, czekam na ważny telefon. - I Qwilleran odłożył
słuchawkę.
- To była twoja przyjaciółka Melinda - zwrócił się do Koko,
który jak zwykle demonstrował swoimi wąsami dezaprobatę. -
Melinda jest na krawędzi!
Rozdział dwunasty
Był spokojny, niedzielny poranek. W kościołach rozlegało się
bicie dzwonów, a Qwilleran wybrał się po zamiejscowe gazety. Koty
siedziały na parapecie składu, licząc liście, które zaczynały opadać z
drzew. Ich głowy podnosiły się i schylały w jednym rytmie, śledząc
indywidualny tor lotu każdego liścia. Za tydzień będzie ich za dużo i
koty stracą nimi zainteresowanie. W południe zadzwoniła Polly.
- Zapomniałam ci powiedzieć, Qwill, że dom opieki chce
wypróbować dzisiaj pomysł ze zwierzakami. Zabieram Bootsiego.
Miałbyś ochotę pojechać z Yum Yum?
- Spróbuję. O której godzinie?
- O drugiej. W głównym lobby.
- Rozmawiałaś ze swoją szwagierką, Polly?
- Tak. Powiedziała, że lekarze przechowują dane zmarłych
pacjentów przez kilka lat na wypadek, gdyby ich działania poddawane
były pod dyskusję.
- Cóż, dziękuję. I podziękuj też swojej szwagierce.
Na krótko przed drugą wyciągnął ze schowka na miotły
podróżny koszyk.
- Chodź tu, kochanie - zachęcał Yum Yum. - Chodź, poszerzysz
sobie horyzonty.
Koko, zazwyczaj chętny do przygody, wskoczył niezaproszony
do koszyka, ale Yum Yum błyskawicznie uciekła. Biegła po rampie,
wokół galerii i znów po rampie, ale Qwilleran biegł za nią. Na drugiej
galerii chwycił ją, ale wyślizgnęła mu się z ręki, zostawiając go na
czworaka. Zatrzymała się i przyglądała jego trudnemu położeniu, ale
jak tylko zdołał się podnieść, ruszyła pędem na trzecią galerię. Rzucił
się na nią, kiedy zaczęła wczołgiwać się na belkę, która znajdowała
się dwanaście metrów nad ziemią.
- Nie tym razem, kotku! - skarcił ją.
Kosztowało go niemało zachodu wyciągnięcie z koszyka
upartego kocura jedną ręką i upchnięcie piszczącej, kłapiącej
pyszczkiem i wierzgającej kocicy drugą. Do domu opieki przyjechali
ostatni. W lobby panował głośny hałas chrząkań, warczeń, pisków i
syków. Stali tam miłośnicy zwierząt z psami na smyczach, kotami w
koszykach i wolontariusze w żółtych bluzach, na których wołano w
domu opieki „kanarki”. Lisa Compton stała przy korkowej tablicy,
przypisując zwierzęta pacjentom.
- Jesteś nowym szefem wolontariuszy? - spytał ją Qwilleran.
- Złożyłam podanie o tę pracę, ale dzisiaj tyko pomagam. To
pierwsza edycja programu i musimy dopracować kilka szczegółów.
Następnym razem będziemy musieli posegregować jakoś
odwiedzających. Jak się nazywa twój przyjaciel?
- To ona, nazywa się Yum Yum.
- Jest delikatna? Mamy jednego pacjenta z rozedmą płuc, który
zażyczył sobie towarzystwa zwierzątka. Lekarz zgodził się na kota,
myśląc, że pies będzie zbyt żywiołowy. Yum Yum wygląda na
zrelaksowaną.
Qwilleran zajrzał do koszyka, gdzie Yum Yum leżała w pozie
martwego kota, którą przyjmowała zawsze, kiedy brakowało jej
więcej argumentów.
- Tak, jest dość rozluźniona.
Lisa przywołała ruchem dłoni kanarka.
- Zabierzesz pana Qwillerana i Yum Yum do 15c, do pana
Hornbuckle'a. Limit wynosi dwadzieścia minut.
W windzie wolontariusz zauważył, że ten starszy dżentelmen był
stróżem u doktora Halifaksa z Goodwinter Boulevard. Odszedł na
emeryturę kilka lat temu. Doktor Hal trzymał go nawet wtedy, kiedy
ten niewiele mógł już pracować; doktor był wspaniałym człowiekiem.
Kiedy weszli do pokoju, pacjent siedział w wózku inwalidzkim.
Drobna, słaba postać była dosłownie podłączona do ściany, skąd
dostarczano jej przez długą tubę tlen. Chory człowiek czekał jednak
niecierpliwie, a oczy płonęły mu blaskiem i uśmiechał się szeroko.
Kanarek zwrócił się do niego:
- Ma pan gościa, panie Hornbucker, nazywa się Yum Yum.
Do Qwillerana zaś powiedział:
- Wrócę po pana, kiedy skończy się czas.
Kiedy Qwilleran wyjmował Yum Yum z koszyka, kocica była
rozluźniona do konsystencji żelowego cukierka.
- Czy to jest kot? - spytał stary człowiek dziwnym głosem.
Sonda w nosie sprawiała, że jego głos brzmiał nienaturalnie
dźwięcznie, a źle dopasowana szczęka nadawała jego wymowie
soczystość.
- To kotka syjamska - wyjaśnił Qwilleran, kładąc luźny kłębek
futerka na kocu przykrywającym nogi pacjenta.
- Słodki kotek - powiedział, gładząc ją drżącą ręką. - Miękka,
prawda? Ma niebieskie oczy! Nigdy takiej nie widziałem.
Mówił powoli, krótkimi zdaniami.
Qwilleran próbował zabawiać go anegdotami z życia
syjamczyków, aż zdał sobie sprawę, że pacjent woli mówić niż
słuchać.
- Wyrosłem na farmie ze zwierzętami - opowiadał. - Wiejskimi
kotami, polującymi psami, krowami, kurczakami...
- Słyszałem, że pracował pan dla doktora Halifaksa.
- Pięćdziesiąt lat, na okrągło. Byłem jak rodzina. To porządny
człowiek. Jak się pan nazywa?
- Qwilleran. Jim Qwilleran.
- Od dawna tutaj?
- Od pięciu lat.
- Znał pan doktora? Byłem jego dozorcą. Mieszkałem nad
garażem. Woziłem go wszędzie. Wiele razy jeździliśmy w nocy.
Ratowaliśmy życie... Mnóstwo razy.
Yum Yum siedziała zwinięta w kłębek, mrucząc z zadowolenia.
Podwinęła pod tułów przednie łapki. Czasem, kiedy spadła na nią
kropelka śliny, drgnęło jej ucho.
- Siedzi na brzuchu, jest jej dobrze! - uśmiechnął się szczęśliwie.
- Wiem, że doktor Halifax pracował do późna, zajmując się
pacjentami. Co robił, żeby się zrelaksować? Miał jakieś hobby,
wędkarstwo albo golf?
Stary człowiek spojrzał na niego z przebiegłym uśmiechem,
jakby zamierzał właśnie wyjawić jakiś niezdrowy sekret.
- Malował obrazy. Nikomu nie powiedział.
- Jakie obrazy? - spytał Qwilleran, spodziewając się, że będzie to
coś anatomicznego.
- Obrazy zwierząt. Gruba farba, długo schła.
- Co z nimi potem robił? - Melinda nigdy nie wspominała o
hobby swojego ojca, w rzeczywistości unikała rozmów o swojej
rodzinie.
- Odkładał je. Nikomu nie dawał. Mówił, że nie są zbyt dobre.
- A co pan o nich myślał, panie Hombuckle?
Z uśmiechem, pod którym kryło się poczucie winy, stary
człowiek odpowiedział:
- Wyglądały jak obrazki w śmiesznych gazetkach.
- Gdzie je malował?
- Na górze, na tyłach domu. Nikt tam nie chodził, tylko ja.
Dobrze nam się układało, jemu i mnie. Nigdy nie myślałem, że on
odejdzie pierwszy.
Yum Yum poruszyła się i wyciągnęła przednią łapę, zahaczając
o rurkę z tlenem.
- Nie, nie! - skarcił ją Qwilleran i kotka cofnęła łapkę.
- Dobrze jej, prawda?
- Panie Hornbuckle, czy wie pan, że córka doktora Hala jest
teraz lekarzem? Idzie w ślady swojego ojca.
Staruszek pokiwał głową.
- Była mądra. Chłopak się im nie udał.
- W jakim sensie? - Qwilleran umiał współczująco zadawać
podchwytliwe pytania, a dzięki szczerości potrafił zdobyć u ludzi
zaufanie.
- Zawsze w tarapatach. Policja dzwoniła w środku nocy i
wiozłem doktora do aresztu. To było za dużo, jego żona ciągle chora,
zawsze w łóżku.
- Co się w końcu stało z chłopakiem?
- Odszedł. Doktor go odesłał. Płacił mu regularnie, żeby nie
wrócił.
- Skąd pan wie?
- Płacił przez bank w Lockmaster. Jeździłem tam regularnie. Ja
się tym zajmowałem dla niego. Nikomu nie mówiłem.
- A czy ten młody chłopak nie zginął w końcu w wypadku? -
spytał Qwilleran.
- Tak było! Złamał doktorowi serce. To bez znaczenia, że był
czarną owcą, był jedynym snem... Zabawna rzecz...
- Tak? - zapytał Qwilleran zachęcająco.
- Po śmierci chłopaka doktor posyłał mnie nadal do banku raz w
miesiącu.
- Wyjaśnił, po co?
- Nie.
- Nie zastanawiał się pan?
- Nie. To nie moja sprawa.
W tym momencie usłyszeli pukanie do drzwi i wszedł kanarek.
- Czas, żeby Yum Yum poszła do domu, niech pan się pożegna z
gośćmi, panie Hornbuckle.
Kiedy Qwilleran podnosił delikatnie Yum Yum z kolan
staruszka, ta wydała z siebie pełne oburzenia „N-n-nie!”.
- Polubiła mnie, prawda? - zauważył stary człowiek, pokazując
swoje nienaturalne uzębienie. - Niech pan ją jeszcze przyniesie.
Niezadługo, dobrze? - poprosił z głośnym śmiechem. - Bo może mnie
tu już nie być!
- Warto było. - Qwilleran zdawał raport kanarkowi. - Yum Yum
pieściła się i tuliła i cały czas mruczała. Czy Polly Duncan jest tutaj?
- Nie, ona i Bootsie przyszli wcześniej i już poszli.
Po powrocie do składu Qwilleran wypuścił Yum Yum z
koszyka, a ona stąpała dumnie po salonie jak primadonna. Koko szedł
za nią i obwąchiwał z dezaprobatą. Wyczuwał, że była gdzieś, gdzie
są lekarze i lekarstwa.
Później Qwilleran zadzwonił do Polly.
- Jak macho behemot spędził popołudnie?
- Wizyta nie była zbyt udana. Zostaliśmy przypisani do starej
farmerki, która straciła wzrok i narzekała, że sierść Bootsiego jest
zupełnie jak niekocia. Przypuszczam, że była za miękka i zbyt
jedwabista. Staruszka przywykła do wiejskich kotów.
- My mieliśmy pacjenta z rozedmą. Bałem się, że Yum Yum
zamieni się w szalejące tornado, jak tylko zobaczy cały ten sprzęt do
oddychania, ale godnie odegrała swoją rolę. Pieściła się. To
profesjonalna pieszczoszka!
- Koty wiedzą, kiedy ktoś potrzebuje pocieszenia - powiedziała
Polly. - Kiedy umierała żona Edgara Poego, a umierała w skromnej
chatce bez koca i ogrzewania, ogrzewał ją tylko płaszcz męża i wielki
kot.
- Wzruszająca historia, jeśli tylko jest prawdziwa - skomentował
Qwilleran.
- Czytałam o tym w wielu książkach. Większość kotów jest
kochana.
- Albo loosom, jak mawiają Szkoci. Przy okazji, obiecałem
Mildred, że opowiemy jej o Szkocji. Co myślisz o tym, żeby zabrać ją
do Linguinich w przyszłą niedzielę? Zaprosimy też Archa.
Polly uważała, że to dobry pomysł, ale w następną niedzielę były
jej urodziny. On udawał, że nie wie, a ona udawała, że nie wie, że on
wie.
Następnego ranka poszedł do miasta, żeby kupić jej prezent
urodzinowy, ale najpierw udał się do redakcji oddać tekst. W dziale
miejskim wziął dzisiejsze wydanie, żeby zobaczyć, czy ktoś
ocenzurował jego podpisy pod zdjęciami. Na stronie trzeciej było
wielkie ogłoszenie:
WYPRZEDAŻ NA SZTUKI
Majątek doktora Halifaksa Goodwintera
Na terenie rezydencji, Goodwinter Boulevard 180
Wyprzedaż: sobota 8.00-18.00 Oglądanie: piątek 9.00-16.00
Meble, antyki, sztuka, sprzęt gospodarstwa domowego, książki,
ubrania, biżuteria, zastawa stołowa, porcelana, srebra, kryształy,
pamiątki osobiste. Wszystko metkowane. Wszystkie ceny bez
negocjacji. Bez dostawy. Sprzedaż hurtowa mile widziana.
Parkowanie na chodniku dozwolone. Organizacja: Aukcje Foxy Fred
- Widziałeś ogłoszenie o wyprzedaży u doktora Halifaksa? -
spytała go Carol, kiedy poszedł do domu towarowego Lanspeaków po
prezent dla Polly. - Melinda nie powiadomiła Towarzystwa
Historycznego. Można by się spodziewać, że da nam pierwszeństwo
albo nawet podaruje coś towarzystwu.
- Przypuszczam, że ma dużo na głowie - odpowiedział
Qwilleran. - A jak idzie jej rola Lady Makbet?
Carol, która urządzała właśnie ekspozycję apaszek w dziale
kobiecym, odciągnęła go od obsługi, która wyczekująco spoglądała w
stronę pana Q. Był regularnym klientem i wszyscy wiedzieli, że Polly
nosi rozmiar czterdzieści dwa, lubi szarości i błękity, woli srebrną
biżuterię i unika wszystkiego, co wymaga prasowania.
Zanim Carol udzieliła mu odpowiedzi, upewniła się:
- Rozumiem, że rozmawiamy nieoficjalnie.
- Zawsze.
- A więc... Larry mówi, że pracuje się z nią bardzo trudno. Nigdy
nie patrzy mu w oczy, kiedy grają razem, a nie ma nic gorszego. Gra
osobno, nie z nim, i nie daje mu pola do interakcji. To bardzo źle.
- Czy Dwight zdaje sobie z tego sprawę?
- Tak, wielokrotnie udzielał jej wskazówek. Szczęście, że mamy
jeszcze dziesięć dni prób, ale co do Melindy, to sama nie wiem.
Słyszałeś, że straciła kolejnego pacjenta? Babcię Wally'ego
Toddwhisde'a. Może widziałeś wspomnienie.
- Czego się spodziewałaś, Carol? Odziedziczyła po ojcu
osiemdziesięcioletnich i dziewięćdziesięcioletnich pacjentów, którzy
stoją jedną nogą w grobie.
- Cóż... - powiedziała niepewnie Carol. - Nasza córka zrobiła
dyplom w czerwcu i odbywa teraz staż w Chicago. Melinda zachęca ją
do powrotu, chce, żeby pracowała w klinice. Naturalnie ja i Larry
bardzo chcielibyśmy, żeby mieszkała tutaj, a nie na Nizinach, ale nie
wiem, czy to rozsądne, biorąc pod uwagę... - Wzdrygnęła się. - Co o
tym myślisz?
- A co myśli twoja córka?
- Ona chce zostać w Chicago.
- No to niech tam zostanie. To jej decyzja. Nie wtrącaj się.
- Przypuszczam, że masz rację, Qwill - przyznała Carol. -
Powiedz, w czym możemy ci pomóc?
- Potrzebuję prezentu urodzinowego dla Polly. Jakieś pomysły?
- Co powiesz na szlafrok i halkę? - pokazała mu niebieski zestaw
w rozmiarze czterdzieści dwa.
- Świetny! Zapakuj mi, proszę. Tylko nic wymyślnego. -
Qwilleran robił zakupy błyskawicznie.
- Białe pudełko z niebieską wstążką?
- Będzie dobrze... A teraz powiedz mi, co powinienem wiedzieć
o sprzedaży biletów?
- Przyjdź kilka minut wcześniej. Spotkamy się przy kasie i
wszystko ci wyjaśnię.
O pierwszej trzydzieści dnia następnego Qwilleran pożegnał się
z kotami:
- No, to zaczynamy. Mam nadzieję, że nie sprzedam dwa razy
tego samego miejsca.
Sprzedawał już programy na mecze bejsbolowe w Comisky Park
i krawaty u Macy'ego, ale jeszcze nigdy nie sprzedawał biletów w
kasie. Poszedł do teatru przez las i parking, na którym zaparkowano
zadziwiająco dużo samochodów jak na wtorkowy wieczór. W lobby
było tak wielu chętnych do kupna biletów, jak gdyby to był wieczór
premiery.
- Dzień dobry, panie Q! - zewsząd płynęły powitania, kiedy
przepychał się do kasy.
Okienko było zamknięte, ale w środku paliło się światło i Carol
wpuściła go przez boczne drzwi.
- Możesz uwierzyć w ten tłum? - zapytała. - Wygląda na to, że
mamy hit. Teraz popatrz. Kiedy podchodzi klient, pytasz go, na kiedy
chce bilet, wyciągasz układ miejsc i zakreślasz sprzedane miejsce
krzyżykiem.
Na kartach zaznaczone było dwanaście rzędów na parterze i trzy
na balkonie, po dwadzieścia miejsc w rzędzie, podzielonych na sekcję
lewą, prawą i środkową.
- Potem zapytaj, ile biletów i gdzie chcą siedzieć. Wszystkie
miejsca są w tej samej cenie. Potem wyjmujesz bilety z tych
przegródek. Każda ma numer rzędu. Upewnij się, że wykreśliłeś
wykupione miejsca. Potem pieniądze - tylko gotówka i czeki, żadnych
kart kredytowych.
- A co jest w tej drugiej przegródce?
- To są bilety zarezerwowane, które czekają na odbiór. Nikt nie
będzie chciał odbierać biletów tak wcześnie, ale pewnie ludzie będą
dzwonić, żeby zrobić rezerwację.
Carol wyciągnęła szufladę pod ladą.
- Tu masz drobne, żebyś mógł wydawać resztę. Zamknij
szufladę, jak skończysz, i zamknij kasę, jak będziesz wychodził.
- Co mam zrobić z kluczami?
- Włóż je pod duży zegar, który stoi w lobby. Wszystko jest
bardzo proste.
Trudna część jego zadania znajdowała się po drugiej stronie
okienka, jak się okazało. Qwilleran otworzył kasę i musiał stawić
czoło publiczności. Uformowała się już kolejka, w której stało około
czterdziestu osób. Kolejka wiła się po lobby.
Pierwsza ustawiła się niska, nerwowa kobieta o siwiejących
włosach i zmarszczonych brwiach.
- Wie pan, kim jestem? - spytała. - Jestem matką Jennifer.
- Jennifer? - powtórzył.
- Jennifer Olson. Występuje w tej sztuce.
- Bez wątpienia chce pani bilety na premierę - zgadywał,
sięgając po kartę ze środy.
- Tak. Proszę dziesięć biletów. Cała nasza rodzina idzie.
- Mogę pani zaproponować... Pani Olson, czy chce pani
wszystkie w jednym rzędzie? Czy może obok siebie w różnych
rzędach?
- A jak by to wyglądało?
- Po pięć miejsc obok siebie w dwóch rzędach, jeden za drugim.
- Nie wiem, co pan radzi?
- Sprawa wygląda tak, że jeżeli weźmie pani w dwóch rzędach,
to miejsca będą bliżej sceny, jeśli w jednym, to dalej, z tyłu.
- A to dlaczego?
- Dlatego - wyjaśniał cierpliwie - że miejsca w różnych rzędach
zostały już sprzedane, co widać na tej karcie.
Przysunął kartę bliżej do szyby i czekał, aż pani Olson znajdzie
okulary.
Marszcząc czoło, pani Olson przyglądała się karcie.
- Gdzie jest przód?
- Tu jest scena. Jak pani widzi, cały pierwszy rząd jest nadal
wolny, jeśli nie przeszkadza pani siedzenie tak blisko sceny.
- Nie powinniśmy chyba siedzieć w pierwszym rzędzie, to
mogłoby zestresować Jennifer.
- W takim razie następny cały wolny rząd to rząd h, czyli ósmy.
- Zastanawiam się, czy babcia Olson będzie słyszała z ósmego
rzędu.
- Akustyka jest bardzo dobra - zapewnił ją.
- A te są wolne?
Klienci w kolejce zaczynali się niecierpliwić. Mężczyzna za
panią Olson wciąż spoglądał na zegarek. Młody człowiek miał
dziecko w wózku, a jego popłakiwanie przechodziło powoli we
wrzask. Starsza pani, wsparta na lasce, była wyraźnie oburzona. A
drzwi wejściowe otwierały się i zamykały, kiedy kolejkę opuszczali
zdenerwowani klienci i kiedy przychodzili nowi.
Qwilleran odezwał się:
- Pani Olson, proszę zejść na dół na widownię i proszę sobie
pooglądać miejsca, a ja w tym czasie obsłużę innych klientów...
Proszę się nie spieszyć, tak żeby miała pani pewność, które miejsca
pani odpowiadają.
Kolejka wydała zbiorcze westchnienie ulgi, kiedy pani Olson
odeszła, i Qwilleran zdążył zapełnić cały rząd, zanim wróciła. Wybór
znacząco się zmniejszył, ale mógł jej zaproponować nieregularną
grupę miejsc w sekcji środkowej parteru.
- Ale potrzebujemy trzech miejsc przy korytarzu. Mój mąż jest w
ochotniczej straży pożarnej i będzie musiał wyjść, jeśli zadzwoni jego
pager. Moja siostra ma napady lęku i czasem musi szybko wyjść, a
dziadek Olson ma niesprawną nogę od czasów wojny i musi ją czasem
wyprostować.
- Prawą nogę czy lewą? - zapytał Qwilleran.
- Lewą, dostał szrapnelem.
- W takim razie będzie pani musiała wziąć miejsca z lewej
strony sekcji środkowej i miejsca od lewej z sekcji prawej.
- O rety! To takie skomplikowane. Tylu ludzi muszę zadowolić!
- Proszę pozwolić mi wybrać, a jeśli nie będą zadowoleni, mogą
je przynieść i wymienić.
- To wspaniały pomysł! - zakrzyknęła z wdzięczności. -
Dziękuję, panie Q, był pan taki pomocny. I muszę panu powiedzieć,
że bardzo lubię pana kolumnę w gazecie.
- Dziękuję - to będzie razem sześćdziesiąt dolarów.
- A teraz potrzebuję jeszcze ośmiu na sobotę. To dla rodziców
chrzestnych Jennifer i dla rodziny jej chłopaka.
Qwilleran pomyślał, że Jennifer ma do wypowiedzenia zapewne
dwa wersy, ale dyplomatycznie zapytał:
- Czy pani córka gra Lady Makbet?
- Och! To dziwne, że pan o tym wspomina - pani Olson była
skonfundowana. - W rzeczywistości gra Lady Macduff, ale...
- To dobra rola, na pewno będzie pani z niej dumna.
Kobieta rozejrzała się uważnie po lobby, a potem zwróciła się
poufnie do Qwillerana.
- Jennifer nauczyła się na pamięć całej roli Lady Makbet, tak na
wszelki wypadek.
- Czy to był jej własny pomysł? - Qwilleran wiedział, że Klub
Teatralny nie stosował podobnych praktyk.
Prawie szeptem powiedziała:
- Pan Somers kazał jej to zrobić i prosił, żeby nikomu nic nie
mówiła. Pan też nie powtórzy, prawda?
- Nie śmiałbym.
Kiedy matka Jennifer odeszła wreszcie od okienka, Qwilleran
pomyślał, że Dwight musi mieć wątpliwości, czy Melinda udźwignie
rolę. Popełnia błędy w receptach... Co się z nią dzieje?
Oprócz chęci pozbycia się Melindy ciężko było mu ignorować
jej trudną sytuację. Dawniej byli dobrymi przyjaciółmi. A poza tym
kierowała nim dziennikarska ciekawość tego, co kryje się za tymi
dziwnymi symptomami.
Stojący zegar w lobby wybił w końcu godzinę czwartą.
Qwilleran przeliczył pieniądze, porównał z ilością sprzedanych
biletów, zamknął kasę, schował klucze i wolnym krokiem ruszył do
domu. Idąc przez chłodny las, rozmyślał o zdjęciach Bushy'ego,
szczególnie o trzech zrobionych w górach. Była wśród nich scena z
samotnego wrzosowiska, bez drzew, skał czy zagubionej owcy,
kompletnie pustego i osamotnionego z wyjątkiem budki telefonicznej,
w środku pustkowia. Bushy dodał do tego krajobrazu kobietę
szukającą w przepastnej torbie monety.
Kolejne ujęcie przedstawiało melancholijną scenę na
srebrzystym jeziorze, w którym odbijała się samotna, niezamieszkana
wyspa z ruinami zamku. W tle nad jeziorem wyrastała szara
tajemnicza góra o stromych zboczach. Na pierwszym planie była
kobieta. Siedziała na skale, czytając książkę. Tył okładki był dobrze
widoczny.
Ostatnie zdjęcie przedstawiało gęstwinę kwiatów za wiejskim
ogrodzeniem, na bramie wejściowej wisiał napis:
By je mon or by ye wumin By je gaun or
by ye cumin By je early, by ye late Dinna
fergit tae SHUT THE GATE!
Na zdjęciu Bushy'ego w ogrodzie widać było kobietę, a bramka
była otwarta.
Seria powinna być zatytułowana „Turystyka”, pomyślał
Qwilleran i jak tylko dotarł do domu, złapał pudełka Bushy'ego i
wyciągnął trzy zdjęcia. Każde z nich było zanieczyszczone przez
szorstki język Koko i na każdym zdjęciu widać było Melindę.
Rozdział trzynasty
Był to tydzień, kiedy Moose County zostało odkryte przez
media. Przez jedną noc Pickax stało się misiową stolicą kraju. Historia
Qwillerana i zdjęcia Bushy'ego ukazały się w „Moose County coś
tam” z zapowiedzią na pierwszej stronie i całym materiałem na
ostatniej. Materiał kupiły agencje prasowe, a wiele dużych gazet
przedrukowało cały artykuł. W czwartek rano do Pickax przyleciała
telewizja z Nizin, żeby sfilmować kolekcję i przeprowadzić wywiad z
kolekcjonerkami.
W bogatej okolicy Purple Point miało w tym tygodniu miejsce
wiele włamań, ale na razie, dopóki w mieście była telewizja, nie
poświęcano im większej uwagi. Był to też tydzień wyprzedaży u
Goodwinterów i w piątek po południu Qwilleran udał się na
oglądanie. Goodwinter Boulevard był szeroką cichą aleją odchodzącą
od Main Street. Przy wjeździe stały dwie kolumny, które miały nadać
ulicy ekskluzywny wygląd. Ślepa ulica, przy której stały staromodne
domy, kończyła się maleńkim parczkiem, w którym stał imponujący
pomnik. Granitowy blok miał trzy i pół metra wysokości. Przybito na
nim brązową tablicę upamiętniającą czterech braci Goodwinterów,
którzy byli założycielami miasta. Ich rezydencje, jak również domy
innych potentatów, którzy zbili fortuny na górnictwie i wycince
drzew, stały rzędem po obu stronach ulicy.
Piątkowy wieczór był inny. Zniesiono czasowo zakaz
parkowania na chodnikach i cała ulica pełna była samochodów,
zaparkowanych zderzak przy zderzaku. Przyjeżdżały coraz to nowe
pojazdy, które z nadzieją krążyły w kółko, szukając miejsca do
parkowania. Wielu chętnych musiało się poddać i zaparkować na
Main Street. Pod numer sto osiemdziesiąt zmierzały także rzesze
pieszych, do których dołączali kierowcy, którzy musieli zaparkować
gdzieś dalej.
Qwilleran zagadnął kobietę na skraju tłumu.
- Co się tutaj dzieje?
Kobieta zapiszczała, rozpoznając jego wąsy.
- Och, to pan jest Qwilleran! Nie chcą nas wpuścić. Musimy
czekać, aż inni wyjdą. Jestem na dworze od jedenastej. Żałuję, że nie
zabrałam ze sobą lunchu.
Nikt nie okazywał zniecierpliwienia. Wszyscy gawędzili
przyjacielsko, zbliżając się do wejścia do rezydencji. Qwilleran
podszedł i użył swojej legitymacji prasowej, żeby wejść, chociaż jego
przerośnięte sumiaste wąsy były same w sobie kartą wstępu.
Wszedł do kuchni, która mogła pomieścić nawet trzech
kucharzy, gdzie pracownik Bit a Bid zaproponował mu kawę.
Qwilleran przyjął kubek i usiadł na krześle. Do kuchni wszedł Foxy
Fred. Miał na sobie swój zachodni kapelusz i czerwoną marynarkę.
Qwilleran włączył dyktafon i zapytał:
- Jak ocenia pan tę kolekcję?
- Cztery pokolenia skarbów idą za psią cenę - powiedział
aukcjoner, który był znany z tego, że mówi to, co myśli. - To
najbardziej prestiżowa wyprzedaż w historii Moose County. Za
pięćdziesiąt albo siedemdziesiąt lat nasze prawnuki będą dumne, że
posiadają kubek albo nawet spinacz, który należał do wielkiego
dwudziestowiecznego dobroczyńcy.
- Ale Fred, przecież taka wyprzedaż powoduje olbrzymi chaos w
całym sąsiedztwie. Dlaczego nie zapakujecie wszystkich rzeczy i nie
zrobicie aukcji w jakimś namiocie na wsi?
- Klientka zażyczyła sobie wyprzedaży w domu, a klient ma
zawsze rację - powiedział Foxy Fred, połykając resztę kawy. - Cóż,
muszę wracać na aukcję.
W wielkich pokojach na parterze ciężkie rodzinne meble
odsunięto pod ścianę i zwinięto dywany. Rozkładane stoły zastawione
były porcelaną, srebrem, obrusami i pamiątkami. Wnętrze nosiło
smutne znamiona domu, w którym od ponad dwudziestu lat, od
początku choroby pani Goodwinter, nie było ani jednego oficjalnego
obiadu, popołudniowej herbaty, cocktail party.
Zaciekawione tłumy sunęły w górę i w dół korytarzy i schodów.
Ludzie oglądali przedmioty, sprawdzali ceny i komentowali je
szeptem między sobą. Ubrani w czerwone marynarki asystenci
powtarzali jak katarynki:
- Proszę się przesuwać, proszę się nie tłoczyć, inni czekają w
kolejce.
Była też trzyrzędowa ochrona, której główne zadanie polegało
na tym, żeby być dobrze widoczną.
Qwilleran przechadzał się między ludźmi, zadając pytania:
- Dlaczego pan tu przyszedł?... Czy jest coś, co się panu
podoba?... A jak z cenami?... Czy wróci pan jutro, żeby coś kupić?...
Znał pan rodzinę Goodwinterów?
Qwilleran wypatrzył srebrny nóż, który mógłby mieć. Był
grawerowany i nosił inicjały doktora. Był wyceniony na sto
pięćdziesiąt dolarów. Na górze nie było już takiego tłumu. Komody,
szafy i pozbawione materacy łóżka były zsunięte na bok, a na środku
ustawiono stoły, na których piętrzyły się koce, ręczniki i reszta
bielizny. Ubrania wisiały na przenośnych wieszakach. Jeden pokój był
uprzątnięty. Z pewnością był to pokój Melindy, która zabrała meble i
rzeczy do swojego apartamentu. W pomieszczeniu pozostał jednak jej
charakterystyczny zapach.
Na tyłach drugiego piętra był duży pokój, do którego prawie nikt
nie wchodził. Jeżeli jakiś przypadkowy zwiedzający zabłąkał się tam i
wsadził nieśmiało głowę do środka, to szybko uciekał spłoszony.
Pomieszczenie było dwupoziomowe i miało trzy wychodzące na
północ okna. Było to studio doktora Goodwintera. Na każdym
skrawku ściany, na półkach od podłogi do sufitu tłoczyły się
jasnokolorowe obrazki na płótnie albo prostokątnych kawałkach
dykty. Setki obrazków złożono na stołach. Malarstwo doktora było
owocem dwudziestu pięciu samotnych lat. Żaden nie był większy od
książki. Wszystkie były płaskie, dwuwymiarowe. Przedstawiały
zwierzęta na tle nierealistycznych krajobrazów w zieleni i
kobaltowym błękicie. Czerwone koty i turkusowe psy stały na tylnych
nogach i tańczyły razem. Pomarańczowe kaczki o różowych dziobach
spoglądały na siebie i kwakały przyjaźnie. Tygrysy i kangury unosiły
się nad głowami jak samoloty. To były te zwierzęta, które wprawiły
starego pana Hornbuckle'a w zadziwienie i rozbawienie zarazem.
Cena na etykietach, jeden dolar, wprawiła Qwillerana w
osłupienie. Zbiegł w dół po schodach, do kuchni, skąd zadzwonił do
liceum, w którym Mildred Hanstable uczyła plastyki i zajęć
praktycznych.
- O tej porze prowadzi zajęcia - poinformował go anonimowy
głos w sekretariacie.
- To pilne! Dzwoni Jim Qwilleran! Proszę ją poprosić do
telefonu! - posługiwał się swoim nazwiskiem, kiedy służyło to dobrej
sprawie.
- Jedną chwileczkę, panie Q.
Zdyszana nauczycielka plastyki przejęła słuchawkę.
- Mildred, tu Qwill - odezwał się pierwszy. - Oglądam rzeczy na
wyprzedaży u Goodwinterów. Tu jest coś, co musisz koniecznie
zobaczyć! Jak szybko możesz się tu dostać?
- Jestem wolna za godzinę, lekcja przed chwilą się zaczęła.
- Skróć lekcję! Pospiesz się! Wrócisz, zanim ktokolwiek za tobą
zatęskni. Podejdź od tyłu, powołaj się na mnie.
Czekając na Mildred, Qwilleran poszedł na górę i zamknął drzwi
do studia doktora Hala. Kiedy przyjechała Mildred, wspięli się po
schodach dla służby od strony kuchni. Po drodze Qwilleran wyjaśniał:
- Doktor Hal miał sekretne hobby, malował obrazy.
- Mój Boże! - jęknęła Mildred, kiedy zobaczyła zawartość
pokoju.
- Wyjęłaś mi to z ust! Są wycenione po dolarze za sztukę i nikt
się nimi nie interesuje. Sto dolarów to bardziej odpowiednia cena. W
odpowiedniej galerii mogliby sprzedać za tysiąc. Nie znam się na
sztuce, ale w muzeach widziałem bardziej odjechane rzeczy!
- To współczesna sztuka wiejska - skomentowała Mildred. - Są
urocze! Wyjątkowe! Czekaj tylko, aż magazyny sztuki się do nich
dorwą!
- Czekaj tylko, aż psychologowie zacisną na nich swoje łapy! To
arka Noego szalonego człowieka.
- Jestem zaskoczona, nie wiem, co powiedzieć.
- Wracaj na zajęcia. Potrzebowałem twojej opinii, żeby
podeprzeć moją.
- Co zamierzasz z tym zrobić, Qwill?
- Najpierw trzeba dodać tu zero - pokazał na metki. - Potem
powiadomię Fundację.
Nauczycielka niechętnie odrywała się od przedziwnej kolekcji.
Qwilleran wrócił na dół do zadawania pytań:
- Czy kolekcjonuje pani antyki?... Jest pan handlarzem staroci?...
Czy widział pan wyprzedaż podobną do tej?... Co zamierza pani
kupić?
Właśnie kiedy nagrywał pozbawione polotu wypowiedzi, w
tłumie oglądających mignął mu młody chłopak z włosami w nieładzie
i rozwichrzoną bujną brodą, ubrany w dżinsy i wypłowiały
podkoszulek. Przez plecy miał przerzucony zabawny plecak.
Przeglądał przypadkową zbieraninę pamiątek i bibelotów na tyłach
parteru.
Wąsy Qwillerana drgnęły i odczuł charakterystyczne mrowienie
w górnej wardze. Pamiętał tę poczochraną głowę z czytelni miejskiej
biblioteki. Zdarzenie miało miejsce trzy miesiące temu, ale był
pewien, że to ta sama osoba, która odjechała kasztanowym wozem na
numerach z Massachusetts i którą później zidentyfikowano jako
Charlesa Edwarda Martina. Mężczyzna czytał tytuły na starych
płytach i obracał w dłoni drobne domowe narzędzia. Przypatrywał się
inicjałom na srebrnym nożyku. Podniósł żelazną świnkę skarbonkę i
potrząsnął nią. Nie było żadnego dzwonienia.
Stając obok niego, Qwilleran zapytał przyjaźnie:
- Kupa śmieci, prawda?
- No - odpowiedział chłopak.
- Znalazł pan coś wartego zakupu?
- Nie.
- Co pan myśli o cenach? Nie są trochę za wysokie?
Młody człowiek wzruszył ramionami.
Mając nadzieję, że usłyszy od niego kilka słów ze wschodnim
akcentem, Qwilleran spróbował raz jeszcze:
- Mam wrażenie, że się już kiedyś spotkaliśmy. Był pan kiedyś
w tawernie „Pod Wrakiem” w Mooseville?
- No.
- Tam się spotkaliśmy! Pan jest Ronald Frobnitz!
Rozmówca powinien był odpowiedzieć „Nie, jestem Charles
Martin” albo jeszcze lepiej „Chahles Martin”, ale zamiast tego
chłopak potrząsnął głową i oddalił się pospiesznie. Razem z nim
zniknął srebrny nożyk. Qwilleran ruszył za nim do frontowych drzwi,
ale na drodze stanęły mu tłumy. Chłopak poruszał się na tyle szybko,
żeby wyprzedzić Qwillerana, ale nie aż tak szybko, żeby wzbudzić
podejrzenia ochrony. Qwilleran pomyślał, że ten Charles Martin jest
sprytny. Szedł za nim przez kłębiące się przed wejściem i na
chodnikach masy, całą drogę do Main Street, skąd podejrzany
odjechał kasztanowym samochodem zarejestrowanym w
Massachusetts.
Qwilleran, sam pozbawiony obecnie samochodu, pobiegł na
komisariat, mając nadzieję, że złapie tam Brodiego, ale komendant
wychodził właśnie z budynku.
- Masz minutkę, Andy? - spytał podekscytowany.
- Powiedzmy, że pół minuty.
- Niech będzie. Poszedłem na rekonesans do Goodwinterów.
Widziałem tam kogoś, kto bez wątpienia jest Charlesem Martinem.
- Kim?
- Facetem, którego podejrzewałem w sprawie napaści na Polly.
Próbowałem wciągnąć go do rozmowy, ale nie chciał gadać. Kiedy
trzy miesiące temu nastraszył Polly, sprawdziłeś jego rejestrację i
wyszło, że samochód jest zarejestrowany na nazwisko Charles Edward
Martin. Ten sam samochód zauważono w ciągu ostatnich dni trzy
razy. Raz, jak jechał do Shantytown, drugi raz zaparkowany przy
tawernie „Pod Wrakiem”, a trzeci, kiedy odjeżdżał z parkingu w
Indian Village.
- Pewnie sprzedawał miejsca na cmentarzu - zażartował Brodie,
stojąc jedną nogą na krawężniku. - Nie mogę go zwinąć za jeżdżenie
po mieście na obcej rejestracji. Czy Polly znów była zastraszana? Czy
włóczył się po bulwarze po północy?
- Nie - musiał przyznać Qwilleran, mimo że tłamsił wąsy
pięścią. Jak ma to wytłumaczyć? Brodie zaakceptował pomysł z
kotem, który jest medium, ale na wspomnienie wąsów, które wysyłają
niezawodne wskazówki, zaśmiałby mu się w twarz.
- Powiem ci, co masz zrobić, Qwill. Przestań się w końcu
zajmować tymi cholernymi rejestracjami i przyjdź wieczorem do
budynku loży na kolację. Dzisiaj jest szkocka noc. O szóstej. Powiedz
przy drzwiach, że jesteś moim gościem. - Brodie wskoczył do
policyjnego wozu, nie czekając na odpowiedź.
Qwilleran poszedł na długi spacer. Spacerując, podsumował
swoje obawy w stosunku do brodacza z Goodwinter Boulevard. Jako
dziennikarz śledczy i korespondent wojenny wielokrotnie stykał się z
niebezpieczeństwem bez odrobiny strachu. Teraz, po raz pierwszy w
życiu, odczuwał ten skurcz serca, obawę o bezpieczeństwo drugiej
osoby. Pierwszy raz w życiu miał kogoś na tyle bliskiego, żeby zacząć
się bać. Ta konstatacja podgrzewała i zarazem mroziła mu krew w
żyłach.
Zamierzał zignorować protekcjonalne zaproszenie Brodiego.
Znał wielu członków loży i przechodził obok jej siedziby setki razy,
ale nigdy nie wszedł do środka. Był to dwupiętrowy, kamienny
budynek, wyglądający jak miniaturowa Bastylia. To prawda, że był
ciekaw szkockiej nocy, ale zrezygnował z wzięcia w niej udziału.
Bezpardonowy stosunek Brodiego irytował go. Poza tym czy jedzenie
w loży mogło być dobre?
W tym stanie umysłu poszedł do domu. Zamierzał odmrozić coś
do jedzenia. Przywitały go jak zwykle koty, które pomaszerowały za
nim do miejsca, gdzie stały ich puste talerze, i patrzyły w nie
znacząco. Świadom priorytetów panujących w domu, Qwilleran
otworzył najpierw puszkę kurczaka, dopiero potem poszedł sprawdzić
wiadomości na sekretarce i przebrać się w ciepły dres. Wtedy Koko
znów to zrobił!
Był w połowie drogi na galerię, kiedy Koko rzucił się na niego.
Tym razem słyszał tupot kocich łap po rampie i zdążył przygotować
się, zanim muskularne ciało spadło na jego łydki.
- Co do diabła próbujesz mi powiedzieć? - zażądał wyjaśnień od
Koko, podczas gdy ten podnosił się, potrząsając głową i wylizując
lewe ramię.
W przeszłości Koko urządzał podobne popisy, kiedy Qwilleran
podejmował złą decyzję albo podążał fałszywym tropem. Jakikolwiek
był obecny motyw, jego dziwne postępowanie stawiało propozycję
Brodiego w innym świetle i Qwilleran ruszył w górę rampy, ale nie po
to, by włożyć dres, ale by wziąć prysznic i przebrać się na szkocką
noc.
Pojechał samochodem i zaparkował na Main Street. W stronę
loży ze wszystkich kierunków nadchodzili mężczyźni ubrani w kilty i
przylegające spodnie w klanowe kraty.
Przy drzwiach powitał go Whannell MacWhannell, puszysty
księgowy z wycieczki „Śladami Ślicznego Księcia”. W plisowanym
kilcie, marynarce w romby, ze skórzanym sporran na przedzie i z
podwiązkami, u których zwisały chwosty, wyglądał na jeszcze
większego, niż był w rzeczywistości.
- Andy kazał mi się za tobą rozglądać - powiedział Big Mac. -
On jest na górze i stroi swoje dudy, tylko nie mów mu, że tak je
nazwałem.
Większość mężczyzn zebranych w hallu miała na sobie
kompletne szkockie ubranie, co sprawiało, że Qwilleran w krawacie i
garniturze czuł się nieswojo. Jako że był w Pickax osobą niemal
publiczną, witano go wszędzie serdecznie.
- Czy jest pan Szkotem? - pytali. - Skąd to „w” w nazwisku?
- Moja matka była z Mackintoshów - wyjaśniał - i mam powody
przypuszczać, że rodzina mojego ojca była z Northern Isles. Bez
wątpienia kiedyś musiała mieć duńskie koneksje.
Na ścianach loży rozwieszone były klanowe flagi. Jak wyjaśnił
MacWhannell, były to kopie bitewnych sztandarów, które
systematycznie palono po przegranej pod Culloden.
- Jaki tartan masz na sobie?
- Macdonaldów ze Sleat. MacWhannellowie są spokrewnieni z
tym klanem, gdzieś kilka pokoleń wstecz. Glendzie podobał się ten
kilt, bo był czerwony. Dlaczego nie zamówisz sobie kiltu
Mackintoshów, Qwill?
- Nie jestem jeszcze gotowy, ale grzebałem w historii
Mackintoshów. Dwanaście wieków politycznych sporów, walk,
napaści, bitew, zdrad, otruć, szubienic, morderstw, krwawych aktów
zemsty. Zadziwiające, że jacyś Mackintoshowie dotrwali do naszych
czasów.
Na ustalony znak wszyscy zebrani goście ruszyli na górę do
wielkiej przestronnej sali udekorowanej bronią. Sześć okrągłych
stołów było nakrytych do kolacji. Przy każdym było dziesięć nakryć.
Przy każdym nakryciu darmowy program opisywał atrakcje wieczoru
i listę dań: haggis, ziemniaki z rzepą, mięsne paszteciki forfar, sałatka,
herbata, szkockie herbatniki i naparstek whiskey do wzniesienia
toastu.
- Usiądziemy tutaj i zajmiemy miejsce dla Andy'ego -
powiedział Big Mac, przysuwając krzesło do stołu. - Musi najpierw
zadąć w worek, zanim siądziemy do stołu.
Rozglądając się wokół po ścianach zawieszonych historyczną
bronią, Qwilleran zauważył:
- Czy FBI wie o waszym arsenale? Moglibyście wydać wojnę
Lockmaster.
- To nasze prywatne muzeum - wyjaśnił gospodarz. - Ja
prowadzę rejestr. Mamy dwadzieścia siedem mieczy, czterdzieści pięć
sztyletów, dwanaście długich mieczy, siedem szpad, czternaście
skórzanych francuskich tarcz, dwanaście pistoletów, dwadzieścia
jeden muszkietów i trzydzieści bagnetów, wszystko skatalogowane.
Qwilleran dopytywał się uprzejmie o zdrowie Glendy.
- Doszła do siebie po stresach wyprawy?
- Szczerze mówiąc, powinna była zostać w Pickax, nie lubi
podróżować - wyznał jej mąż. - Woli oglądać filmy i dokumenty o
podróżowaniu. Zrobiłem osiemset zdjęć podczas tej podróży,
wszystko dla niej. Ma świra na punkcie układania ich w albumach i
podpisywania. A jak ty się masz? Wytrzymałeś do końca?
- Do samego Edynburga, ale nie obejrzałem go. Chciałbym tam
kiedyś wrócić z Polly.
- My spędziliśmy kilka dni w Auld Reekie, zanim wróciliśmy do
Stanów. Zostawiłem Glendę w hotelu i poszedłem robić zdjęcia.
Można stamtąd zrobić niezłe ujęcia Edynburga z lotu ptaka. Wspiąłem
się po dwustu osiemdziesięciu siedmiu stopniach na sam szczyt
monumentu. Skała zamkowa ma sto dwadzieścia dwa metry Tron
Artura jest na wysokości dwustu pięćdziesięciu metrów. Zabawna
nazwa dla wzgórza, ale Szkoci mają śmieszne słowa. Co powiesz na
mixty-maxty albo whittie-whattie? Nie zapytasz mnie, co to znaczy?
Bic Mac był zdecydowanie bardziej rozmowny, niż kiedy był z
marudną Glendą. O wszystkim miał dane statystyczne. Wiedział,
gdzie spalono trzysta czarownic, kto zmarł po odniesieniu
pięćdziesięciu sześciu ran kłutych. Przerwał mu przeciągły dźwięk
kobzy.
Szmer męskich głosów ucichł. Otworzyły się na oścież
podwójne drzwi i poważna procesja, prowadzona przez komendanta
Brodiego, weszła do pomieszczenia i okrążyła je. Komendant był z
natury potężnym mężczyzną, który dumnie się nosił, ale kilt, czapka z
piórami, czerwona jubka, futrzana torba sporran i białe getry
sprawiały, że wyglądał na olbrzyma. Z workiem pod pachą i
piszczałkami na ramieniu, maszerował w wolnym, bohaterskim rytmie
Scotland the brave, jego kilt falował, a kobza napełniała pokój
dźwięczną muzyką, która zagrzewała szkocką krew Qwillerana. Za
kobziarzem maszerował dobosz, a za nimi szło siedmiu młodych
mężczyzn, ubranych w kilty i białe koszule, którzy nieśli tace. Na
pierwszej był gładka szara kiszka, to było haggis. Na każdej następnej
była butelka whiskey. Okrążyli pokój dwukrotnie. Następnie na każdy
stół postawiono jedną butelkę i mistrz ceremonii, słowami Roberta
Burnsa, zwrócił się do great chieftain o'the puddin' race, po czym
zgromadzenie wypiło toast za haggis, które pokrojono i podano do
stołów. Wtedy procesja zrobiła jeszcze jedno okrążenie po sali i
wymaszerowała przez podwójne drzwi. Po chwili Brodie, już bez
czapki i kobzy, dołączył do nich przy stole.
- Dobra robota, chłopie - powiedział mu Qwilleran. - Kiedy
Brodie gra na kobzie, nawet Mackintosh dostaje gęsiej skórki. Masz
imponujący instrument.
- Piszczałka melodyczna jest naprawdę stara, wykończona
srebrem i kością słoniową. Nie można już takich dostać. Dawniej w
górach to było szlachetne zajęcie. Każdy przywódca miał swojego
osobistego kobziarza, który wszędzie za nim podążał, ruszał z nim
nawet w bitwę. Pisk kobzy prowadził klany do walki i rozpraszał
wroga. Takie przynajmniej było założenie.
Kiedy podano kolację, Big Mac pochylił się nad stołem i zapytał
komendanta:
- Czy jesteś spokrewniony z mistrzem przestępców z
Edynburga? Widziałem miejsce, gdzie go powiesili w 1788 roku.
- Deaconem Brodiem? Cóż, przyznaję, że mam jego poczucie
humoru i stalowe nerwy, ale on nie był kobziarzem.
Teraz odezwał się Qwilleran:
- Mieliśmy wiele atrakcji na Goodwinter Boulevard w tym
tygodniu. Najpierw telewizja, teraz tłumy na wyprzedaży.
- Jutro będzie jeszcze gorzej - westchnął Brodie z ponurym
spojrzeniem.
- Dlaczego wyprzedaż jest organizowana w domu?
- Kiedy się wywiezie przedmioty do hali, jest więcej
sposobności do przekrętów. Nie chodzi mi o to, że Foxy Fred jest
cwany, rozumiesz, ale że doktor Melinda jest hazardzistką. Nigdy nie
lekceważ tej baby!
- Powiedz mi coś o tych włamaniach w Purple Point. Kiedy tu
przyjechałem, nie zdarzały się tu włamania, ale odkąd promuje się
turystykę, w tym rejonie wszystko się zmienia.
- Nie wiń turystów za Purple Point. To miejscowi,
najprawdopodobniej dzieciaki, które wiedziały, kiedy uderzyć.
Wiedzieli, że domki są puste we wrześniu z wyjątkiem weekendów.
Poza tym wzięli drobiazgi. Profesjonalista z Nizin wziąłby ciężarówkę
i wyczyścił wszystko.
- Jakie przedmioty zginęły?
- Sprzęt elektroniczny, aparaty, lornetki. To dzieciaki, na sto
procent.
Mistrz ceremonii poprosił o uwagę i zaczęły się oficjalne toasty.
Złożono hołd Williamowi Wallace'owi, partyzantowi, pierwszemu
bohaterowi w walce o niepodległość Szkocji.
MacWhannell szepnął do Qwillerana:
- Był olbrzymim facetem, jego miecz mierzył sto sześćdziesiąt
dwa centymetry długości.
Następnie goście wypili za pamięć Roberta the Bruce'a, Marii
Królowej Szkocji, Ślicznego Księcia Karolka, Flory Macdonald,
Roberta Burnsa, sir Waltera Scotta, Roberta Louisa Stevensona. Z
każdą owacją odpowiedź była gorętsza. Qwilleran wznosił toasty
zimną herbatą, ale pozostali sączyli szkocką.
Wieczór skończył się czytaniem poezji Roberta Burnsa, czytał
właściciel „Scottie's Man's Store”, i wspólnym śpiewaniem Katie
Bairdie Had a Coo. Głosy były ochocze i mocne dzięki zaprawie z
whiskey. Na odchodne odśpiewano zadziwiająco trzeźwo Auld Lang
Syne, po czym Brodie powiedział do Qwillerana:
- Chodź ze mną do kuchni, powiedziałem facetowi od cateringu,
żeby zachował trochę haggis dla twoich sprytnych kotów.
Wielu członków loży zostało jeszcze, ale Qwilleran podziękował
swojemu gospodarzowi i odjechał do domu z mięsną wałówką
zapakowaną w folię. Kiedy dojechał do składu, elektroniczny zegar
oświetlił przejścia na zewnątrz i w środku.
- Smakołyk! - krzyknął, wchodząc tylnim wejściem. Jego głos
odbijał się echem między galeriami i kładkami. Koty nadbiegły z
dwóch różnych stron i zderzyły się głowami w ślepym rogu.
Otrząsnęły się i poszły za nim do miejsca, gdzie stały talerzyki, na
swój pierwszy kęs haggis.
Qwilleran obserwował, jak ich łebki kołyszą się z zadowolenia, a
ogony wachlują energicznie. Przyszła mu do głowy szalona myśl: Czy
to dlatego Koko chciał, żebym poszedł do loży? Pomysł był zbyt mało
prawdopodobny, nawet dla niego. W każdym razie Koko chciał mu
coś przekazać.
Qwilleran zastanawiał się. Czyżbym szedł złym tropem? Czy
podejrzewam niewłaściwą osobę?... Czy moje podejrzenia są
całkowicie bezpodstawne? A potem zadał sobie ostatnie pytanie: Czy
ja nie pracuję przypadkiem nad niewłaściwą sprawą?
Rozmyślał nad reakcją Koko na głos Melindy na taśmach... o
lizaniu fotografii, na których była jej podobizna, nerwowym
strzyżeniu wąsami, kiedy dzwoniła... wrogim stosunku Koko do
niego, kiedy spędził z nią nie więcej niż dwie minuty. To mogła być
kwestia dawnych animozji Koko, które przetrwały w zapachach i
dźwiękach. A może Koko chciał wyciągnąć na światło dzienne coś
podejrzanego: kłamstwo, czyhające w ukryciu niebezpieczeństwo,
mroczną tajemnicę, olbrzymią pomyłkę.
Wtedy właśnie Qwilleran ośmielił się pomyśleć: Czyżby
Melinda popełniła błąd, przepisując leki Irmie? Czy to możliwe, że to
ona, a nie kierowca, była odpowiedzialna za atak serca Irmy?
Rozdział czternasty
W nocy z piątku na sobotę, miedzy północą a świtem,
mieszkańcy Goodwinter Boulevard, śpiący we własnych sypialniach
chronionych przez grube na trzydzieści centymetrów kamienne
ściany, nie mogli nie słyszeć ciągłego rumoru. Wielu myślało, że
nadciąga burza. Jeśli ktoś z nich wyjrzał wtedy przez okno, zobaczył
strumień świateł przemieszczających się w dół ulicy. Wielu dzwoniło
wtedy na policję i samotny patrol, który odpowiedział na wezwanie,
znalazł się w obliczu dziesiątków samochodów, półciężarówek i
pikapów zaparkowanych na krawężnikach i na ulicy. Tylko jeden pas
był wolny dla ruchu. W pojazdach, wyposażeni w koce, poduszki i
termosy, siedzieli nie tylko kierowcy, ale całe rodziny. Niektórzy
zabrali ze sobą dzieci i psy. Najbardziej zawzięci położyli się w
śpiworach na kamiennym chodniku pod rezydencją Goodwinterów.
Kiedy oficer nakazał kierowcom jechać dalej, nie byli w stanie
wykonać tego polecenia. Ruch był sparaliżowany, samochody stały
zderzak przy zderzaku. Zarówno zachodni, jak wschodni pas był
zablokowany przez nieustannie nadjeżdżające samochody. Kiedy
chodniki i krawężniki były już całe zajęte, samochody zaczęły
parkować na prywatnych podjazdach i na trawniku między pasami.
Samochód policyjny też nie mógł już wyjechać i oficer wezwał przez
radio pomoc.
Natychmiast nadjechała policja stanowa i wóz szeryfa, ale tylko
po to, żeby zaświadczyć o całkowitym komunikacyjnym impasie.
Żaden pojazd nie mógł się w końcu ruszyć nawet na milimetr. Do tego
czasu we wszystkich domach na bulwarze zapaliły się światła i
wpływowi mieszkańcy dzwonili do komendanta policji, burmistrza i
Foxy Freda, wyciągając ich z łóżek w chłodny wrześniowy poranek.
Najpierw policja zablokowała wjazd na ulicę zachodnim pasem,
a potem powoli zaczęła usuwać samochody, aż w końcu płynność
ruchu została przywrócona. Kierowcy, którzy zaparkowali na
prywatnych podjazdach i trawnikach, zostali ukarani mandatem i
usunięci z bulwaru. Nadchodził świt i parkującym legalnie pojazdom
pozwolono zostać. Urząd miasta zniósł bowiem zakaz parkowania na
krawężniku na czas trwania aukcji. Samochody, które nie znalazły
miejsca na bulwarze, parkowały po obu stronach Main Street, podczas
gdy do miasta ze wszystkich kierunków napływali kolejni miłośnicy
antyków.
Qwilleran słyszał o korkach w wiadomościach PKX FM i
zadzwonił do Polly.
- Jak zamierzasz się dostać do pracy?
- Na szczęście mam dzień wolny i nie zamierzam wychodzić pod
żadnym pozorem, chyba żeby było trzęsienie ziemi. Poza tym mój
samochód jest w warsztacie Gippela... Możesz sobie wyobrazić, jak
Bootsie niepokoi się całym tym zamieszaniem.
- Co się stało z twoim samochodem?
- To gaźnik, mechanik musiał zamówić nowy. Do wtorku nie
będzie gotowy. Ale to nie problem. Mogę iść na piechotę, tam i z
powrotem.
- Nie chcę, żebyś szła sama.
- Ale w środku dnia? - zaprotestowała.
- Polly, nie chcę, żebyś chodziła sama. Zapewnię ci transport.
Czy mogę dzisiaj coś dla ciebie zrobić?
- Zupełnie nic, mam zamiar spędzić dzień na porządkach.
- W takim razie odbiorę cię jutro o szóstej trzydzieści. Mamy
rezerwację u Linguinich na siódmą.
Qwilleran nie tracił czasu na odwiedzanie wyprzedaży. Szedł za
swoim zawodowym instynktem. Wiedział, że akcja toczy się teraz w
całym mieście. Rzeka ludzi z Goodwinter Boulevard i Main Street
zalewała parkingi przed ratuszem i biblioteką, przed teatrem, dwoma
kościołami i wszystkie parkingi prywatne, firmowe i zarezerwowane
tylko dla klientów.
Na bulwarze podekscytowani piesi, którzy zaparkowali pół mili
dalej, gromadzili się przed numerem sto osiemdziesiąt. Inni, z
triumfalnymi uśmiechami na twarzach, opuszczali ulicę, unosząc w
rękach swoje łupy: stosy bielizny, kartony z garnkami i patelniami,
rolety. Foxy Fred ustawił oczekujących w kolejki i wpuszczał po kilka
osób naraz. Sznureczek chętnych wił się jak chiński wąż.
Zapobiegliwi zabrali ze sobą składane turystyczne krzesełka, jedzenie
i napoje.
Naprzeciwko rezydencji doktora mieszkała Amanda
Goodwinter, która odziedziczyła kamienny dom po swojej gałęzi
rodziny. Kiedy przyszedł Qwilleran, stała właśnie na ganku z rękami
opartymi na biodrach i przyglądała się tłumom.
- Rada miejska zajmie się tym na następnym posiedzeniu -
orzekła, kiedy go zobaczyła. - Wydaliśmy postanowienie o zakazie
zakłócania spokoju na osiedlach mieszkalnych działalnością
komercyjną! Nic mnie nie obchodzi, że to moja kuzynka, lekarz, i że
jest sierotą! Na to nie można się godzić! Ona jest samolubną pannicą,
zawsze taka była! - Amanda spojrzała wściekle na ulicę. - Pierwsza
osoba, która zaparkuje na moim podjeździe albo trawniku, dostanie
strzał z kaczego śrutu!
Qwilleran utorował sobie drogę przez tłum, aż do tylniego
wejścia, machnął swoją legitymacją prasową i wszedł do kuchni,
gdzie wyżebrał kubek kawy. Od frontu pracownicy firmy Foxy Freda,
ubrani w czerwone marynarki, pakowali przedmioty i przyjmowali
zamówienia telefoniczne. Wszystko to, co dało się zapakować,
zabierano od razu, przedmioty przesuwano w stronę kontuaru, przy
którym siedzieli kasjerzy. Nabywcy mebli i innych ciężkich
przedmiotów zostali poinformowani o konieczności odebrania towaru
nie później niż we wtorek wieczorem.
Byli tam Comptonowie. Lyle zwrócił się do Qwillerana:
- Jeśli wydaje ci się, że to piekielny bałagan, to powiem ci, że
bałagan dopiero się zacznie, kiedy będą tu przyjeżdżać ciężarówki po
odbiór mebli.
- Zamówiliśmy telefonicznie czarną orzechową biblioteczkę.
Chciałabym mieć srebrny serwis do herbaty - żona Lyle'a spojrzała z
nadzieją w stronę męża.
- Za tę cenę nie potrzebujemy go. Tu nie ma żadnych okazji.
Melinda dorobi się na tej wyprzedaży jak gangster. Widziałem wiele
ciężarówek z obcymi rejestracjami, to prawdopodobnie handlarze,
którzy zapłacą każdą cenę.
- Strasznie podobała mi się twoja historia o misiach, Qwill.
Widzieliśmy Grace Utley w telewizji. Ciekawe, co ona myśli o tym
szaleństwie.
- Była wystarczająco mądra, żeby wyjechać z miasta na dzień
przed wstępnym oglądaniem.
- Jakieś wieści w sprawie kradzieży jej biżuterii?
- Nic mi o tym nie wiadomo.
- Założę się, że chciała, żeby ktoś ukradł tę biżuterię. Z
pieniędzy z ubezpieczenia będzie mogła sobie kupić następne sto
cholernych misiów - powiedział Lyle.
W drodze do domu Qwilleran natknął się na Dwighta Somersa,
który szedł z pustymi rękami w kierunku Main Street.
- Wynoszę się stąd! - powiedział reżyser. - Ta kolejka ciągnie się
parę mil.
- Może wpadniesz do składu na drinka albo na kawę?
- Chętnie zobaczę twój skład. Zaparkowałem przed teatrem.
Dwight wyjął z samochodu fujarkę i poszli pieszo przez las.
- Sto lat temu ta szopa służyła do przechowywania jabłek z
dużego sadu.
- Larry opowiedział mi o morderstwie, które miało miejsce w
sadzie po przyjęciu Klubu Teatralnego. To dopiero była historia!
- To dopiero było przyjęcie! Widzę, że udało ci się włączyć do
miejscowego łańcuszka plotek.
- Nie jestem jeszcze pełnoprawnym abonentem. Chyba jestem na
okresie próbnym.
- W szopie składowano jabłka i tłoczono z nich jabłecznik.
Nawet po renowacji przy pewnej pogodzie czuje się tu zapach jabłek.
Sad zmarniał i uschnięte drzewa usunięto, ale kiedy wieje wiatr,
słychać dziwną muzykę, jakby grała harmonia, i koty się boją.
- Ile masz? - spytał Dwight.
- Dwa koty. Czterdzieści siedem drzew.
Dwight był pod wrażeniem ośmiokątnej formy składu i systemu
wewnętrznych ramp i galerii, zbudowanych wokół centralnego
komina. Koty, które zazwyczaj znikały, kiedy pojawiał się obcy, dały
mu kredyt zaufania i pozwoliły zbliżyć się na trzy metry. Koko
przybrał pozę egipskiego posągu.
- Piękne zwierzęta - powiedział gość. - Kiedy byłem żonaty,
miałem syjamczyka. Dlaczego ta mała tak mi się przygląda?
- Jest zafascynowana twoją brodą. Ma słabość do wąsów, bród,
szczoteczek do zębów i szczotek do włosów - wyjaśnił Qwilleran. -
Napijesz się drinka?
- Jest wcześnie. Poproszę o kawę.
Kiedy czekali na obiecujący gulgot elektrycznego ekspresu do
kawy, Qwilleran zapytał:
- Co cię przyniosło do Moose County, Dwight? Większość ludzi
nawet nie wie o jego istnieniu.
- Prawdę mówiąc, nigdy wcześniej o nim nie słyszałem, dopóki
agencja nie przysłała mnie tutaj. Zespół, z którym pracowałem w Des
Moines, połączył się z innym i ja stałem się zbędny. Przedsiębiorstwo
XYZ szukało reprezentanta do spraw marketingu, który mógłby
przysłużyć się wspólnocie w jakiś pożyteczny sposób i który
poprawiłby ich wizerunek.
- Tak, wiem. Deweloperzy wzbudzają nieufność. Społeczeństwo
nie lubi zmian w krajobrazie.
- Właśnie tak! Dla nich najcenniejsze było to, że grałem i
reżyserowałem w miejskim teatrze. Tak się tu znalazłem i jestem
zadowolony. Nigdy nie przypuszczałem, że spodoba mi się życie w
małym mieście.
- Tyle, że to nie jest typowe małe miasto, w jakim działa wasza
firma - zauważył Qwilleran, podając kawę.
- I tu masz rację! Naszym podstawowym celem jest podkreślenie
obecności firmy przez pozytywne skojarzenia. Współpracujemy ze
szpitalem przy organizacji pierwszej edycji Nagród dla Kobiet, gala
jest w następny piątek. Kilka twoich przyjaciółek jest na liście.
- Jak idą przygotowania do sztuki?
- Ogólnie jestem zadowolony. Wally Toddwhistle zbudował
wspaniałą scenografię dosłownie ze śmieci. Fran Brodie
zaprojektowała kostiumy, a matka Wally'ego je uszyje. Fran jest
współreżyserem, to bardzo utalentowana dziewczyna! Atrakcyjna! Te
nogi konia wyścigowego! Czy była kiedykolwiek zamężna?
- Nie wydaje mi się. Czy wiesz, że to ona zaprojektowała
wnętrze tego składu?
Dwight przyjrzał się kanciastym współczesnym meblom,
marokańskim dywanom, dużej ilości tkanin.
- Zrobiła wspaniałą robotę! Zaprojektowała też apartament
Melindy. Ta dziewczyna musiała na niego wydać fortunę!
- Melinda ma ekskluzywne gusta.
Dwight położył swoją fujarkę na stoliku kawowym i Yum Yum
zaczęła się do niej zbliżać. Z ciałem blisko przy ziemi skradała się do
czarnej lśniącej tuby. Zanim zdążyła ją pochwycić, Qwilleran
wykrzyknął zdecydowane „nie” i kotka wycofała się tak wolno, jak
wcześniej podchodziła.
- Ukradnie wszystko, co waży mniej niż pięćdziesiąt gramów -
wyjaśnił.
- Przyniosłem fujarkę, bo chciałbym znać twoje zdanie, Qwill.
Chcę nagrać dziwną muzykę, żeby użyć jej do sceny z wiedźmami.
Podniósł fujarkę i wydobył z instrumentu dziki, przeciągły
dźwięk, po którym koty uciekły z podwiniętymi ogonami i
położonymi uszami i nie pokazały się więcej.
- Myślę, że trafiłeś w samo sedno - skomentował Qwilleran. -
Nawet sierść kotów stanęła dęba! A jak udała się rola Macduffa?
- Lepiej, niż się spodziewałem. Szczególnie w scenie z
Makbetem. Kiedy zmaga się z Larrym, naprawdę się wczuwa. Larry
jest wspaniałym aktorem.
- A Lady Makbet?
- Cóż... - zaczął z wahaniem reżyser. - Muszę ci powiedzieć, że
jej gra jest chaotyczna. Na jednej próbie jest skupiona i wczuwa się w
postać, a na następnej jest zupełnie nieprzekonująca. Szczerze
mówiąc, jestem rozczarowany. Mówi, że nie sypia dobrze.
- Myślisz, że martwi się o coś? - spytał Qwilleran, przygładzając
wąsy.
- Nie wiem. Jest coś jeszcze. Nie przyjmuje moich wskazówek -
narzekał Dwight. - Czy to dlatego, że jest lekarzem? Nic im nie można
powiedzieć, wiesz. Czy kiedy mieszkała przedtem w Pickax, też była
taka trudna?
- Nie, miło było z nią przebywać, miała wielką radość życia.
Kiedy odziedziczyłem dom Klingenschoenów, zorganizowała dla
mnie oficjalne przyjęcie powitalne - z lokajem, służbą, dwoma
kucharzami, muzykami, szesnastoma świecami na stole i ciężarówką
pełną kwiatów. Wtedy miała niewyczerpaną energię i entuzjazm. Coś
musiało się z nią stać w Bostonie.
- Przykro mi to mówić, Qwill, ale zastanawiam się, czy ona nie
jest na narkotykach. Wiem, że są lekarze, którzy ciężko pracują i żeby
dać sobie radę, biorą tabletki dietetyczne, a potem mocne środki
uspokajające, żeby przystopować, i uzależniają się.
Qwilleran przypomniał sobie tę nową obcość w oczach Melindy.
- Możesz mieć rację. Wiele się słyszy o pracownikach służby
zdrowia uzależnionych od leków.
- Czy można coś z tym zrobić? Melinda może się wpakować w
poważne kłopoty.
- Są ośrodki odwykowe, oczywiście, ale jak można by przekonać
ją, że potrzebuje pomocy? To jej problem.
Reżyser mówił dalej:
- Byłem na tyle zaniepokojony, że zaangażowałem dublerkę do
roli Lady Makbet, na wypadek gdyby Melinda nie dała rady
przygotować się na środę wieczór. Trzymaj kciuki! Schował fujarkę i
podniósł się.
- Niech to zostanie między nami. Dziękuję za kawę. Masz
cudowny dom!
Kiedy wyszedł, koty ostrożnie wychyliły się z zakamarków.
Yum Yum na darmo szukała blaszanej fujarki. Koko zaalarmował
Qwillerana, wąchając jeden z jasnych marokańskich dywanów. Z
nosem przy tkaninie wąchał zanikający ślad, jakby szedł za pajęczą
nicią. Qwilleran klęknął na czworaka, żeby to zbadać, ale na chodniku
nie było nic poza nieskończenie małą plamką. Koko ją wąchał,
uderzał łapką, pocierał nosem.
- Ty i te twoje cholerne plamy! - ofuknął go Qwilleran. - Chcesz
tylko, żebym się czołgał po podłodze! To ostatni raz, kiedy daję się na
to nabrać!
Następnego dnia, kiedy Qwilleran wyszedł po niedzielne gazety
i przechodził koło wjazdu na Goodwinter Boulevard, zaskoczył go
stan ekskluzywnej niegdyś enklawy spokoju i dobrobytu. Podarte
papiery i puste butelki po napojach zaśmiecały chodniki i skrawki
zieleni. Trawniki były zadeptane, a zieleń między pasami jezdni była
poorana przez ślady opon. Melinda nie zyskała z pewnością przyjaciół
w sąsiedztwie. Była niedziela, a dopiero w poniedziałek służby
porządkowe będą mogły usunąć śmieci. Strach było myśleć o
ciężarówkach, które od następnego dnia miały tu podjeżdżać po
odbiór towaru.
Kiedy Qwilleran zabierał Polly na kolację, poskarżyła mu się:
- Od jutra ciężarówki będą podjeżdżać pod dom Goodwinterów.
Będą jeździć chodnikami, będą rujnować krzewy, strącać donice.
- Dlaczego miasto na to pozwoliło? - spytał.
- Po pierwsze nikt nie pytał o pozwolenie, jak sądzę, a nawet
jeśliby poprosił, to kto zwróciłby się przeciwko dziedzictwu
poważanego przez wszystkich doktora Halifaksa. To małe miasteczko,
Qwill.
Żeby dojechać do restauracji Linguinich, skierowali się na
północ, w stronę Mooseville. Qwilleran opowiadał o szkockiej nocy w
loży masońskiej, kiedy głos ugrzązł mu w gardle w połowie zdania.
Mijali właśnie „Dimsdale Bistro” i na parkingu mignął mu
kasztanowy samochód z jasną rejestracją.
- Mówiłeś... - pospieszała go Polly.
- O haggis... tak... Jest całkiem niezłe. Właściwie to jest bardzo
dobre, jeśli lubisz ostre mikstury. Nawet kotom smakowało!
Włoska trattoria w Mooseville była jedną z niewielu etnicznych
restauracji w Moose County. Była to mała rodzinna firma w typowo
sklepowym wnętrzu. Do wejścia zachęcała tablica, zrobiona
domowym sposobem. Pani Linguini gotowała, a pan Linguini
podawał do stołu. Nie było tam malowideł przedstawiających
weneckie scenerie ani girland małych światełek. Nie było obrusów w
biało-czerwoną kratę ani też świeczek wetkniętych w świeczniki
zrobione ze starych butelek po chianti. Nie rozbrzmiewała tam
romantyczna mandolina z magnetofonu, ale za to było dobre jedzenie,
umiarkowane ceny i przyjemne dla ucha operowe arie. Pan Linguini
zrobił stoły z drewna znalezionego na plaży i nakrył je ceratą, ale
serwetki były płócienne i za opłatą można było dostać dodatkową
serwetę do wiązania wokół szyi. Qwilleran wybrał restaurację
Linguinich, ponieważ... no cóż, to była niespodzianka.
Mildred Hanstable mieszkała wciąż w swoim domku na plaży,
więc zabrali ją po drodze. Arch Riker miał się z nimi spotkać w
restauracji. Miał powód, żeby jechać własnym samochodem, jak
przypuszczał Qwilleran. Nie po to byli przyjaciółmi niemal przez całe
życie, żeby nie wiedzieć o sobie pewnych rzeczy. Pulchny, rumiany
wydawca był szefem Mildred w „Moose County coś tam”, gdzie
Mildred pisała teksty do kolumny kulinarnej. Kiedy przyjechali, Arch
siedział już na stołku przy barze i popijał ze szklanki włoskie wino.
Ten wieczór upływał gościom w rytm opery Łucja z Lammermoor.
Pani Linguini dała im najlepszy z jedenastu stolików, a potem
stanęła nieopodal, przyglądając się ich czwórce, opierając pięść na
biodrze. W mowie ciała państwa Linguinich oznaczało to: „Co sobie
życzycie z baru?”
- Czego się dzisiaj napijesz? - spytał Qwilleran Mildred.
- Czegokolwiek - odpowiedziała.
- Jedna wytrawna sherry, dwa soki winogronowe - przekazał
pani Linguini. - A dla pana jeszcze raz to samo.
- Doktor Melinda chce, żebym schudła, więc odstawiłam na
razie alkohol - powiedziała Mildred. - Chciałabym ci zadać osobiste
pytanie, Qwill. Jak się czułeś na przyjęciach, kiedy po raz pierwszy
przestałeś pić?
- Cóż, wszystkie przyjęcia, na które chodziłem, były w klubach
prasowych w całym kraju.
- A Qwill był za młodu niezłym imprezowiczem - przerwał mu
Riker.
- Kiedy po raz pierwszy przestałem pić, unikałem klubów
prasowych i użalałem się nad sobą. To była pierwsza faza. Faza druga
była taka, że odkryłem, że mogę chodzić na party, pić wodę sodową z
lodem i miło spędzić czas. Może nie świetnie się bawić, ale miło
spędzić czas... Teraz wiem, że dobra zabawa zależy od towarzystwa,
rozmów i okazji, a nie od podnoszenia sobie nastroju sztucznymi
dopalaczami.
- Wypiję za to! - powiedział Riker.
Nie było menu i każdy musiał jeść to, co tego dnia miała ochotę
ugotować pani Linguini. Tak też było i tym razem. Pani Linguini
przyniosła drinki i rzuciła na stół cztery koszyki surowych warzyw i
naczynie z gorącym sosem, ustawionym na podgrzewaczu.
- Bagna cauda! - oznajmiła. - Moczycie w niej warzywa. Verra
dobra!
Riker, człowiek mięsożerny, który z warzyw wybierał kartofle,
przyglądał się jarzynom z niesmakiem, ale kiedy spróbował
czosnkowego sosu z anchois, wyczyścił zawartość swojego koszyka i
uszczuplił też porcję Mildred.
- Zuppa di fagioli! - poinformowała ich pani Linguini, podając
zupę. - Verra smaczna!
- To mi wygląda na fasolę - zauważył Riker.
- A teraz powiedzcie mi o Szkocji! - poprosiła Mildred. -
Byliście zadowoleni z wycieczki?
- Szkocja jest tajemnicza i pociągająca - odpowiedział
Qwilleran. - Kiedy przewodnik mówi ci, na co masz patrzeć, to nie
jest to tak ekscytujące, jak kiedy sam dokonujesz odkryć w
krajobrazie.
- Słuchajcie, mam pomysł! - znów przerwał mu Riker. -
Powinniśmy wrócić tam we czwórkę w przyszłym roku! Będziemy
spać w pensjonatach, poznamy Szkotów i odkryjemy Szkocję po
swojemu! Oczywiście trzeba się lepiej przygotować, to zabiera więcej
czasu, wymaga poszukiwań.
Kiedy zabrano miseczki po zupie, pani Linguini podała
makaron. Sposób, w jaki podawała do stołu, trudno było nazwać
obsługiwaniem. Po prostu rzucała bez ceremonii talerze na stół, i to
wszystko.
- Tortellini quattro fromaggi. Verra smaczne!
- Cztery sery! A moja dieta? - narzekała Polly.
- Uwielbiam tortellini - powiedziała Mildred. - Mimo że to
zapychacie. Legenda mówi, że inspiracją do ich powstania była
muszla Wenus.
- Jeśli lubisz legendy, zakochasz się w Szkocji! W jeziorach żyją
konie topielce, na cmentarzach spotkasz ogry, a maleńkie wróżki w
ubraniach z mchu i wodorostów tkają tartany z pajęczych nici.
- Nie widzieliśmy żadnej z tych istot. Pewnie pojechaliśmy o złej
porze roku - zaśmiał się Riker.
- Jak wam smakuje makaron? - spytał Qwilleran.
- Verra smaczny! - odpowiedzieli zgodnie chórem.
Potem Mildred dopytywała się o kradzież biżuterii i cała trójka
prześcigała się w opowieściach. Ostatnie słowo należało do
Qwillerana:
- Scotland Yard szuka teraz kierowcy.
- Czy ktoś wie, skąd pochodzi nazwa Scotland Yard?
Nikt nie wiedział i Polly obiecała, że następnego dnia sprawdzi
to w bibliotece. Potem rozmowa zeszła na wyprzedaż u
Goodwinterów i sekretne hobby doktora.
- Drukujemy historię na pierwszej stronie poniedziałkowego
wydania. Fundacja K kupiła całość za sto tysięcy dolarów!
- Cudownie! Melindzie potrzebne są pieniądze! - ucieszyła się
Mildred.
- Nie powiedziałbym, że bieduje. Widuję jej samochód za
czterdzieści pięć tysięcy, zaparkowany przed ekskluzywnym
apartamentem w Indian Village.
Qwilleran zamyślił się nad makaronem, a Mildred rozpływała się
nad obrazami. Zastanawiał się, czy znany z dobroci doktor Hal miał w
swoim życiu jeszcze inne tajemnice. Być może jego comiesięczne
przelewy przez bank w Lockmaster nie trafiały do wyrodnego syna. W
przeciwnym razie dlaczego miałby kontynuować wpłaty po jego
śmierci?
- Czy któraś z was znała syna doktora? - zwrócił się do obu
kobiet.
- Nigdy nie przychodził do biblioteki - powiedziała Polly.
- Nie chodził na żadne z moich zajęć - dodała Mildred - ale
wiem, że w szkole sprawiał kłopoty, a dla swoich rodziców był
źródłem ciągłych zmartwień.
- Przypuszczam, że zorganizowali mu olbrzymi pogrzeb i nie
żałowali na to środków.
- Nie, wręcz odwrotnie, było tylko pożegnanie w rezydencji, dla
najbliższej rodziny. Jego matka, jak wiesz, była przywiązana do łóżka.
Jak zawsze sceptyczny, Qwilleran pomyślał, że wypadek
samochodowy nie był przypadkowy, ale że ktoś go zaplanował.
Pamiętał podobny skandal w Pickax, w który zamieszana była „dobra
rodzina”. Jeśli tak było w istocie, to pieniądze doktora szły na
opłacenie mordercy.
- Znowu idzie - wymamrotał Riker.
Właściwe danie zostało podane.
- Polpettone alla bolognese! Verra smaczne!
- To wielki pulpet! - powiedział po spróbowaniu.
- Ale jest przepyszny! Chciałabym zabrać trochę do domu dla
Bootsiego.
To skłoniło Qwillerana do opisania reakcji Koko na jego
szkockie nagrania. Tego, jak zachowywał się, słysząc pewne dźwięki i
głosy. Polly opowiedziała, jak lubi drażnić się z Bootsiem, kiedy ten
siedzi na jej kolanach. Recytuje mu wtedy: „Podnieś w górę palce,
palce, połóż je na pudle”.
- To mocne „p” drażni wrażliwe włoski w jego uszach i wtedy
zdecydowanie protestuje.
- Teraz ja wam coś opowiem - powiedział Qwilleran. - Na jednej
z moich taśm Lyle Compton opowiada o szkockim psychopacie, który
podawał prostytutkom truciznę w trzech krajach. Jak tylko wymawia
zdanie „różowe pigułki dla bladych prostytutek”, Koko też żywo
protestuje, mimo że dźwięki dochodzą z magnetofonu i nie powodują
ruchu powietrza, który mógłby drażnić jego uszy.
- Wszyscy wiemy, że Koko to wyjątkowe zwierzę - powiedział
przymilnie Riker. - Nadaje nowe znaczenie słowu „kot”... O Boże!
Nadchodzi deser!
- Zuccotto! Verra smaczne! - powiedziała pani Linguini.
Przejedzeni goście przyglądali się górom bitej śmietany,
czekolady i orzechów, a z głośników dochodziły dźwięki arii ze sceny
szaleństwa z opery „Łucja z Lammermoor”.
- Idealny podkład muzyczny!
Nagle muzyka zamilkła. Wszyscy goście podnieśli głowy, żeby
zobaczyć, jak w kuchennych drzwiach pojawia się pan Linguini,
ubrany w długi fartuch i opadający biały czepek. Pan Linguini
podszedł do Polly, ukląkł na jedno kolano i rozkładając szeroko ręce,
zaśpiewał operowym barytonem:
Sto latti, sto latti
Niek dzije, dzije nam!
Sto latti, cara mia!
Niek dzije, dzije nam!
Wszyscy w restauracji bili brawo. Polly klasnęła w dłonie i
spojrzała ciepło na Qwillerana. Znów rozległy się dźwięki arii z Łucji.
- Nikt nie powiedział mi, że to twoje urodziny, Polly. Musisz
być spod znaku Panny. To dlatego jesteś taka skromna, pracowita i
pogodna.
Wieczór zakończyli espresso i z trudem wstali od stołu. Riker
zaofiarował się, że odwiezie Mildred do jej domku, który był
dokładnie po drodze do jego domu w Indian Village.
Ha, ha! - pomyślał Qwilleran, dokładnie tak jak myślałem!
On i Polly jechali do domu w milczeniu. Ona była szczęśliwą
kobietą, która za dużo zjadła, on specjalnie trzymał język za zębami.
Miał ochotę powiedzieć, że nadal myśli, że jej przyjaciółka nie umarła
z przyczyn naturalnych. Podejrzewał, że Melinda popełniła błąd przy
przepisywaniu leków. Ale to były urodziny Polly i nie chciał ich
zepsuć kolejnymi podejrzeniami. Bliskiemu przyjacielowi powinno
się móc powiedzieć wszystko, tak myślał, ale przyjaźń polegała też na
tym, żeby wiedzieć, czego i kiedy nie mówić, to była lekcja, jakiej się
nauczył po ostatnich wydarzeniach.
Kiedy skręcili w Goodwinter Boulevard, słabe światło
staroświeckich latarni wydobywało z mroku scenę po sobotnim
koszmarze. Przednie światła ich samochodu ukazywały stosy śmieci w
rynsztokach. Kiedy podjechali do rezydencji Gage'ów i zwolnili przed
bramą, reflektory samochodu omiotły coś, czego tam być nie
powinno: kasztanowy wóz, zaparkowany pod prąd. Za kierownicą
siedział brodaty mężczyzna.
- Znowu tu jest! - krzyknęła Polly.
Rozdział piętnasty
Kiedy Polly krzyknęła, Qwilleran otworzył drzwi i wysiadł,
stając twarzą do zaparkowanego samochodu.
- Nie rób tego! - krzyknęła. - On może być niebezpieczny!
Samochód natychmiast ruszył na wstecznym, a potem wystrzelił
do przodu, zawrócił koło Qwillerana, o mało nie zahaczając o jego
łokieć. Ruszył na Main Street, jadąc pod prąd i bez świateł.
- Chodźmy do telefonu - powiedział Qwilleran, wsiadając
szybko do samochodu. Nie zwlekając, ruszyli w stronę wozowni, w
której mieszkała Polly.
Nocny patrol błyskawicznie odpowiedział na wezwanie. Za nim
pojawił się komendant Brodie, oderwany od swoich niedzielnych
programów telewizyjnych.
- To był ten sam bandzior, który napadł na Polly w czerwcu. Ten
sam sposób działania, ta sama broda. Wiem to na pewno, mimo że
spuścił osłonę przeciwsłoneczną, jak tylko go oświetliłem. W czerwcu
sprawdziłeś kartotekę, samochód był zarejestrowany na Charlesa
Edwarda Martina z Charleston w Massachusetts.
- Czy dzisiaj spisałeś numery? - spytał Brodie.
- Odjechał szybko, bez świateł, ale to była jasna tablica -
podobna do tej, którą widziałem wcześniej. Włączył światła dopiero
na Main Street, skręcił w prawo... Mówiłem ci, że samochód był
widziany w Dimsdale, Mooseville i Indian Village, a ty żartowałeś coś
na temat sprzedaży kwater na cmentarzu.
Brodie wydał z siebie pomruk. Przypominał sobie wydarzenia
zeszłego lata, ale też przepraszał za swoją niefrasobliwość.
- Skoro już wyciągnęliśmy cię z twojego wygodnego fotela, to
może napijesz się kawy?... Polly, czy możesz zaparzyć dzbanek
kawy?
Siedziała zmartwiona na sofie, tuląc swojego kota.
- Oczywiście - powiedziała słabo i wyszła do kuchni.
Zniżając głos, Qwilleran zwrócił się do Brodiego:
- Dlaczego ten facet czekał na Polly? Mówiłem ci o moich
podejrzeniach. Kimkolwiek jest ten zwyrodnialec, wie, że ona jest ze
mną związana, i planuje porwanie. Uwierz mi! - masował energicznie
wąsy. - Na dodatek to jest ten sam facet, który ukradł nożyk na
wyprzedaży u Goodwinterów.
Brodie nie miał ochoty na kawę, ale wlał w siebie cały kubek
kilkoma łykami. Obiecał pełną współpracę i wrócił do domu, licząc,
że zdąży na wiadomości o jedenastej.
Polly nerwowo przemierzała pokój.
- Dlaczego on tu węszy, Qwill? - spytała.
Miała własny rozum, mogła sobie odpowiedzieć na to pytanie i
Qwilleran wiedział, że ona zna powód, jednak żadne z nich nie chciało
powiedzieć tego na głos. W zamian za to zapewnił ją, że policja
będzie pracowała nad tą sprawą.
- Sytuacja wymaga, żebyś miała ciągłą ochronę, Polly. Nie chcę,
żebyś gdziekolwiek chodziła sama. Będę cię woził do pracy i do
domu, będę cię zabierał na zakupy i wieczorne spotkania. Wiem, że to
może być dla ciebie irytujące, ale to nie potrwa długo. Policja wie
dokładnie, czego szukać, i wkrótce wezmą go na przesłuchania.
Qwilleran nie chciał jej zostawiać, zanim się zupełnie uspokoiła,
i było już późno, kiedy wyszedł z wozowni. Prawie zapomniał dać jej
prezentu urodzinowego. Widok błękitnego zestawu bardzo ją ucieszył,
albo przynajmniej takie robiła wrażenie. Qwilleran nie był pewien, kto
kogo pociesza i uspokaja.
Następnego ranka, po odwiezieniu Polly do biblioteki, zabrał
swój biały samochód do warsztatu Gippela.
- Zrób z tym gratem porządek, dobrze? - zwrócił się do
głównego mechanika. - I proszę, dajcie mi jakiś zastępczy samochód
na jeden dzień.
Samochody zastępcze, które oferował Gippel, miały przyzwoite
silniki, ale karoseria była nijakiego koloru, zderzaki były
powgniatane, a tapicerka podarta. Wnętrza samochodów były brudne,
ale takiego właśnie auta potrzebował Qwilleran na objazd po Moose
County. Na początek skierował się do Dimsdale, gdzie jego wóz nie
rzucał się w oczy. Nie znalazł tam kasztanowego samochodu. Potem
pojechał do Mooseville i sprawdził w tawernie „Pod Wrakiem”, barze
zwanym „Baa” i na zaniedbanym nabrzeżu, na którym, popełniając
olbrzymi błąd, wypożyczył kiedyś łódź. Stamtąd pojechał na wschód
wzdłuż wybrzeża do bogatego kurortu zwanego Purple Point, który
we wrześniowy poranek był całkowicie opustoszały. Jego następnym
celem było miasteczko Brrr, biegun zimna w okręgu. Z północnego
zachodu wiał już listopadowy wiatr i sceneria była jesienna. Nawet
parking przy „Hotel Booze” był pusty, ale Qwilleran wszedł do
restauracji „Pod Czarnym Niedźwiedziem”, żeby przywitać się z
Garym Prattem, właścicielem. Z ciemną zmierzwioną czupryną i
długą brodą przypominał wypchanego niedźwiedzia, który witał gości
przy wejściu.
- Gdzie się wszyscy podziali? - spytał Qwilleran.
- Jest wcześnie. Koło południa zjawi się ze czterech starych
bywalców. Co ci nalać? - automatycznie sięgnął po wodę squunk z
lodem.
- Zwiedzam okolicę, zanim spadnie śnieg. Jakiej zimy się
spodziewasz?
- Dużo śniegu, ale wczesne odwilże. Czytałem w gazecie, że
byłeś w Szkocji. Jak ci się tam podobało?
- Sympatyczny kraj, przypomina mi Brrr. Dużo żeglowałeś w
tym roku?
- Nie tyle, ile bym chciał. Biznes szedł mi gładko, nie było
czasu.
- Jeśli będziecie tak promować turystykę, to pożegnacie się z
żaglami, ale wtedy będzie was stać na wyjazd zimą na Florydę.
- To nie dla mnie. Lubię tutejsze zimy. Mam psi zaprzęg.
- Dużo tu przychodzi przyjezdnych?
- Tak, kilku zawsze się trafi.
- Natknąłeś się na gościa z Massachusetts, nazywa się Charles
Martin, nosi brodę podobną do twojej? Jeździ kasztanowym wozem.
- Był tu jeden brodacz. Próbował sprzedać aparaty i zegarki
moim klientom, na pewno kradzione. Wyrzuciłem go za drzwi -
odpowiedział Gary.
Inni właściciele barów przekazali Qwilleranowi podobne
informacje. Nikt nie słyszał o Charlesie Martinie. Qwilleran odwiedził
Sawdust City, North Kennebeck, Chipmunk, Trawnto i Wildcat. Tego
dnia wypił dużo wody squunk.
Po powrocie oddał zastępczy wóz i odebrał Polly z biblioteki.
Poszli razem na kolację. Osiem godzin spędzonych w realnym świecie
systemu dziesiętnego Deweya pozwoliło jej się pozbierać po
wczorajszej nocy, ale nie po wczorajszej kolacji. Wszystko, na co
miała ochotę, to prosta sałatka i babeczka z otrębów.
- Co robiłeś cały dzień? - spytała, kiedy usiedli przy wysokim
stole w jadłodajni „Lois's Luncheonette”.
- Jeździłem po okolicy. Szukałem tematów do mojej kolumny.
To był idealny dzień na wyjście z domu. Pani Fulgrove przyszła
posprzątać dom i ponarzekać na kocią sierść. Dopłacam jej za kocie
włosy, ale ona nie przestała narzekać.
- Sprawdziłam etymologię nazwy Scotland Yard. W dwunastym
wieku był w Londynie pałac, w którym odwiedzano szkockich
królów. W późniejszych czasach został siedzibą tajnych służb.
- Polly, jesteś jedyną osobą, jaką znam, której udaje się
wygrzebać wszystkie informacje.
- Na tym polega praca bibliotekarza - odpowiedziała z
zawodową dumą. - A przy okazji, dzwonił Gippel. Mówił, że
dostawca przysłał złą część, więc nie będę miała samochodu do
piątku.
- Masz pełnoetatowego kierowcę ochotnika, nie ma problemu.
Jednocześnie myślał: jeśli w jej garażu nie ma żadnego
samochodu, to bandyta będzie czekał, aż Polly podjedzie. Policja
mogłaby zastawić pułapkę. Zapamiętał, żeby pomówić o tym, z
Brodiem.
Odwożąc Polly do domu, zauważył, że ciężarówki nadal
wywożą meble z domu Goodwinterów. Został u Polly tylko na
kawałek ciasta i wrócił do składu nakarmić koty.
Drobiazgowo skrupulatna pani Fulgrove odjeżdżała właśnie
sprzed domu, kiedy Qwilleran podjeżdżał. Pomachał jej ręką.
Zmarszczona twarz kobiety dawała mu jasno do zrozumienia, że
pracowała dłużej, niż założyła, z powodu ogromnej ilości kociej
sierści, która była „dosłownie wszędzie”.
Wszedł tylnym wejściem. Spodziewał się, że powita go tupot
kocich łap i machanie ogonów, ale koty nie wyszły na powitanie.
Poszedł do kuchni, żeby zostawić kluczyki od samochodu, ale ze
zdziwieniem zobaczył, że szuflada, w której je przechowywał, jest
otwarta. Szpara była wystarczająco duża, żeby mała kocia łapka
mogła pochwycić i wyciągnąć małego, aksamitnego misia.
- Ho, ho! - powiedział Qwilleran i ruszył na poszukiwania
Tiny’ego Tima.
Jedyne, co znalazł, to osłabione ze zmęczenia zwierzęta
rozłożone na dywanie przed sofą. Robiły wrażenie zbyt słabych, żeby
wskoczyć nawet na poduszki. Leżały rozciągnięte na bokach, oczy
miały otwarte, ale nieobecne, ogony płasko na podłodze. Dotknął ich.
Nosy miały ciepłe i ciepłe futerka.
Zadzwonił do kliniki dla zwierząt, ale była zamknięta.
Zaniepokojony wykręcił numer Lori Bamby, która wiedziała o kotach
prawie wszystko.
- W czym jest problem, Qwill? - zapytała, odpowiadając tym
samym na zdenerwowanie w jego głosie.
- Koty są chore. Wydaje mi się, że coś zjadły. Co mam robić?
Gabinet weterynaryjny jest zamknięty. Nie powinny mieć płukania
żołądków?
- Wiesz, co mogły zjeść?
- Wypchaną zabawkę, nie większą od myszy. Była w szufladzie
kuchennej i myślę, że pani Fulgrove zostawiła ją otwartą.
- Czy to była waleriana?
- Nie, miniaturowy miś pluszowy. Zachowują się, jakby były
naćpane. Ich sierść jest rozgrzana do czerwoności.
- Nie panikuj, Qwill. Czy pani Fulgrove włączała pranie?
- Zawsze pierze ręczniki i pościel.
- No to pewnie spały na suszarce, aż się prawie nie ugotowały.
Nasze cały czas to robią, wszystkie pięć, i cały dom pachnie
rozgrzanym kocim futerkiem.
- Uważasz, że nie zjadły misia?
- Mogły go żuć i trochę połknąć, ale w takim razie zwrócą go.
Na twoim miejscu nie martwiłabym się.
- Dzięki, Lori, to duża ulga. Czy Nick jest w domu? Chciałbym
zamienić z nim dwa słowa.
Kiedy jej mąż podszedł do telefonu, Qwilleran zrelacjonował mu
przygodę z brodaczem i swoją wyprawę po okolicy.
- Żaden z właścicieli barów nie słyszał nazwiska Charles Martin,
więc pewnie nie podaje prawdziwego nazwiska, jeśli w ogóle jakieś
podaje. To mało towarzyski chłopak. Tak czy inaczej ciekawe, gdzie
się ukrywa.
- Ja nadal stawiałbym na Shantytown - powiedział Nick. - Każdy
może się tam zadekować. Jeśli podejrzewa, że policja go szuka, mógł
ukryć się w jednej z opuszczonych kopalni. Może parkować
samochód w budynku kopalni i nikt go nigdy nie wyśledzi.
- W porządku, będziemy w kontakcie. Czy będziecie chcieli
wybrać się na premierę Makbeta? Zostawię w kasie dwa bilety na
wasze nazwisko.
- Wiem, że Lori chętnie by poszła. Ja nie wiem zbyt dużo o
Szekspirze, ale chyba spróbuję.
- Makbet ci się spodoba, jest tam dużo przemocy.
- Nie mów mi o przemocy, mam jej dosyć w pracy.
Chwilę potem Qwilleran zadzwonił do Juniora Goodwintera.
- Zostawiłeś wiadomość na mojej sekretarce. Coś się stało?
- Mam dla ciebie wieści. Babcia Gage przyjechała z Florydy,
przepisuje na mnie dom. Czy nadal jesteś zainteresowany?
- Na sto procent. - Teraz Qwilleran był przekonany, że powinien
mieszkać blisko Polly.
- Ma podziemną salę balową - powiedział Junior, żeby osłodzić
Qwilleranowi transakcję.
- Tego właśnie potrzebowałem! Czy mógłbym wprowadzić się,
zanim spadnie śnieg?
- Tak, kiedy tylko dostanę papiery.
- Dobrze. Czy ty i Jody idziecie na premierę?
- Nie przegapilibyśmy tej okazji.
Zanim Qwilleran zdążył przebrać się w dres, zanim nawet
otworzył zamiejscowe gazety, koty zaczęły wracać do życia. Ziewały,
przeciągały się, wylizywały swoje futerko, lizały się nawzajem i w
końcu dały mu do zrozumienia, że są głodne.
- Wy podłe dranie! Przestraszyłyście mnie! Co zrobiłyście z
Tinym Timem? - dopytywał się.
Koty ignorowały go. Poszły na miejsce, gdzie wydawał im
posiłki, i wpatrywały się w puste talerzyki.
Podczas gdy Qwilleran przygotowywał jedzenie, z gardła Koko
wydobył się głośny i złowrogi skowyt. Kot wskoczył na blat
kuchenny i przez okno wpatrywał się w ciemny las. Wsparty na
tylnych nogach, wyciągnięty jak struna, był zbitą masą mięśni i futra.
Jego ogon przybrał kształt znaku zapytania.
- Co tam jest, stary druhu? Co widzisz? - spytał Qwilleran.
Między drzewami mignęły mu światła samochodu, który zbliżał
się wolno od strony parkingu teatralnego. Qwilleran spojrzał na
zegarek, powinna się właśnie kończyć próba. To pewnie Dwight chce
wpaść na krótką, poufną pogawędkę. Tylko dlaczego Koko jest tak
wrogo nastawiony? Nie miał obiekcji wobec Dwighta poprzednim
razem. Nie pierwszy raz Koko widzi tajemnicze, falujące światła.
Qwilleran włączył światła przed domem.
- Och, nie! Koko, miałeś rację!
Reflektory oświetliły smukły, srebrny samochód sportowy, z
którego wysiadła Melinda. Wyszedł jej na spotkanie, nie żeby pokazać
swoją gościnność, ale żeby pokierować ją do głównego wejścia. Jeśli
będzie się upierała, żeby zostać, chciał, by to spotkanie miało
charakter oficjalny. Podszedł do niej i czekał, aż się odezwie. Opasał
się ramionami gotowy na odparcie jej zwykłego, zuchwałego
powitania. Zadziwiła go.
- Cześć, Qwill - odezwała się przyjaźnie. - Właśnie
skończyliśmy naszą pierwszą próbę w kostiumach. Dwight powiedział
mi o twojej szopie, nie mogłam się powstrzymać od przyjścia, bardzo
chciałabym ją zobaczyć.
- Podejdź od frontu i zrób wielkie wejście - powiedział chłodno.
To szopa była wielka, nie jego gość. Melinda miała na sobie
typowy strój na próby: wytarte spodnie i wypłowiały podkoszulek. Na
ramiona zarzuciła wyciągnięty sweter. Jej perfumy wypełniły nocne
powietrze.
- Pamiętam ten sad, kiedy byliśmy dziećmi - powiedziała. -
Razem z bratem jeździliśmy tą dróżką, szukając jabłek, ale były
zawsze robaczywe. Tata powtarzał nam, żebyśmy nie chodzili do
szopy. Była pełna nietoperzy i szczurów.
Przed wejściem Qwilleran sięgnął do środka i naciskając jeden
włącznik, oświetlił od góry całe wnętrze reflektorkami, które
wydobyły całą teatralność starego budynku, jego oryginalne galerie i
kładki.
- Oooooch! - wykrzyknęła, jak to czynili przed nią inni goście
Qwillerana.
Qwilleran zorientował się, że koty uciekły na górę, nie czekając
nawet na jedzenie.
- Możesz wydawać tu wielkie przyjęcia.
- Nie jestem zaciętym imprezowiczem. Po prostu lubię
przestrzeń, a kotom podobają się kładki. - Starał się, żeby to, co mówi,
brzmiało głupio i nudno.
- Gdzie są twoje maleństwa?
- Prawdopodobnie na jednej z galerii. - Nie zrobił żadnego gestu,
który zachęciłby ją do obejrzenia reszty mieszkania.
Melinda była nienaturalnie uprzejma. Nie było śladu po
odważnych, dowcipnych zaczepkach.
- Zasłony są cudowne! To był twój pomysł?
- Nie, Fran Brodie zaprojektowała całe umeblowanie... Napijesz
się... szklankę jabłecznika?
- Brzmi nieźle.
Rzuciła torebkę na podłogę, a sweter położyła na krześle. Sama
zwinęła się na sofie. Kiedy wrócił z tacą, powiedziała:
- Qwill, chciałam ci podziękować, że kupiłeś obrazy mojego
taty.
- Nie mi dziękuj. Fundacja K kupiła je na wystawę.
- Ale to ty musiałeś podsunąć im ten pomysł. Po sto dolarów za
sztukę - całość kosztowała sto jeden tysięcy pięćset dolarów. Foxy
Fred sprzedałby je po tysiąc dolarów.
- To był pomysł Mildred Hanstable, jest artystką i to ona
dostrzegła ich wartość.
Rozmowa nie kleiła się. Qwilleran mógł ją ożywić, zadając
pytania o sztukę, klinikę, o jej życie w Bostonie, o wyprzedaż. Mógł
się zdobyć na pewien stopień życzliwości, ale to by tylko przedłużyło
jej wizytę, a miał nadzieję, że wyjdzie po jednej szklance jabłecznika.
Była zbyt miła, podejrzewał, jaki może mieć motyw.
- Przepraszam, że cię niepokoiłam moim telefonem w zeszłym
tygodniu. Byłam zalana. Przebacz mi.
- Oczywiście - odpowiedział. Co innego mógłby powiedzieć.
- Czy kiedykolwiek myślisz o naszych dawnych dobrych
czasach? Pamiętam tę szaloną kolację w „Otto's Tasty Eat’s” i piknik
na podłodze w moim mieszkaniu, kiedy jedyny mebel, jaki tam stał, to
było łóżko... I oficjalne przyjęcie z odźwiernym i muzykami. Co się
stało z tą miłą panią Cobb?
- Umarła.
- Znajomość z tobą była najlepszą rzeczą, jaka mi się w życiu
przydarzyła. Mówię szczerze. Wielka szkoda, że trwała tak krótko -
popatrzyła na niego poważnie. - Uważałam, że jesteś dla mnie
idealnym mężczyzną, i nadal tak uważam.
Żałobny wyraz na twarzy Qwillerana był nieprzejednany, kiedy
przypomniał sobie mądrą radę swojej matki. Kiedy nie masz nic do
powiedzenia, nie mów nic. Milczał świadomie, przyglądając się
oprawionym drukom przedstawiającym zwierzęta, a Melinda
wpatrywała się w swoją szklankę jabłecznika. W końcu Qwilleran
zapytał:
- Jak dzisiaj poszła próba?
Wyrwał Melindę z zamyślenia.
- Dwight powiedział, że wystarczająco źle, żeby gwarantować
sukces na premierze. Będziesz?
- Tak. Zawsze zabieram na premierę grupę przyjaciół.
- Przyjdziesz po przedstawieniu za kulisy?
- Niestety, recenzuję sztukę dla gazety, będę pędzić do mojej
maszyny do pisania.
Omiotła szopę spojrzeniem.
- Dlaczego koty nie przychodzą? Bardzo chciałabym je
zobaczyć, zanim wyjdę. Zawsze lubiłam małą Yum Yum. - O ile
Qwilleran sobie przypominał, obie ignorowały się wzajemnie. - Koko
wydawał mi się bardzo sprytny, chociaż chyba mnie nie lubił.
Wkrótce Qwilleran wyczuł, że jej wizyta zbliża się do końca,
więc żeby go przyspieszyć, wezwał koty.
- Smakołyk! - zawołał w kierunku wyższych kondygnacji. Dał
się słyszeć tupot ośmiu kocich łapek i dwa futrzane ciała rzuciły się na
łeb na szyję w dół rampy.
- Słowo na „s” zawsze skutkuje, ale muszę im coś dać, inaczej
strategia przestanie działać. Przepraszam cię na chwilę.
Wykorzystała tę okazję, żeby pokręcić się po parterze. Pytała o
starą walizkę na maszynę do pisania, która wisiała nad jego biurkiem,
dziwiła się liczbie szkockich nagrań, opatrzonych naklejkami „dzień
pierwszy”, „dzień drugi”, i tak dalej.
- Chciałabym ich kiedyś posłuchać. Twoja kuchnia jest
olbrzymia! Nauczyłeś się gotować, Qwill?
- Nie - odpowiedział, nie udzielając dodatkowych wyjaśnień.
- Ja jestem całkiem niezłą kucharką. Moja specjalność to ryba po
syczuańsku z nerkowcami smażona na głębokim tłuszczu.
Koko wylizał ponad połowę swojej kolacji i opuścił kuchnię z
pewnością kogoś, kto dokładnie wie, gdzie się ma udać i dlaczego.
Yum Yum ociągała się jednak i pozwoliła się wziąć na ręce.
- Spójrz na jej cudowne oczy! Czy nie jest kochana?
- Tak, to miły kot.
- Cóż, myślę, że będzie lepiej, jeśli już pójdę. Mam jutro
pacjentów od rana do wieczora. Zaczynam o siódmej w szpitalu. A
wieczorem jest próba generalna.
- Jedź ostrożnie!
Podniosła swoją torebkę i rozejrzała się za swetrem.
- A co to jest? - jej twarz zmarszczyła się z obrzydzenia.
Sweter pokryty był czymś brązowym i oślizgłym.
- Przepraszam za to - powiedział Qwilleran, delikatnie sprzątając
strawione resztki Tiny'ego Tima. - Koko chciał ci podarować prezent
na odchodne. To jego ulubiona zabawka.
Szarmancko odprowadził swojego gościa do samochodu.
- Połamania kości w środę wieczorem!
Patrzył, jak srebrny wóz oddala się w lesie, i wrócił do środka.
Koko siedział na stoliku kawowym, był z siebie wyraźnie dumny.
Była to jedna z takich chwil, kiedy jego wąsy układały się w
uśmiechu.
- Jesteś impertynenckim łobuzem! - powiedział mu Qwilleran z
uwielbieniem. - A teraz powiedz mi, po co ona tu przyszła?
- Yow! - powiedział Koko. Qwilleran skubał wąsy.
- Nie przyszła po to, żeby zobaczyć szopę... nie po to, żeby
zobaczyć ciebie... nie po to, żeby porozmawiać o dawnych czasach.
Jaki był jej cel?
Rozdział szesnasty
Następnego ranka, po niespodziewanej wizycie Melindy,
Qwilleran odwoził Polly do pracy.
- Wczoraj ciężarówki krążyły po naszej ulicy do późna
wieczorem, ale dzięki Bogu ostateczny termin jest do dzisiaj. To było
wykańczające. Bootsie jest bardzo niepocieszony - powiedziała.
Qwilleran zostawił ją pod biblioteką i pojechał dalej, na
komisariat, żeby sprawdzić, czy aresztowali podejrzanego z
Goodwinter Boulevard. Tego ranka spokojne zazwyczaj biura policji
buzowały od wytężonej pracy. Telefony się urywały, komputer
wyrabiał nadgodziny. Oficerowie wchodzili tylko po to, żeby odebrać
rozkazy i wybiec na patrol. Między kolejnymi rozmowami Brodie
odesłał ręką Qwillerana:
- Porozmawiamy później.
Nieprzyzwyczajony do tego, żeby odsyłano go z kwitkiem,
Qwilleran wycofał się z komisariatu i skierował do redakcji „Moose
County coś tam”.
Nawet w sennym zazwyczaj dziale miejskim wyczuwało się
podniecenie, towarzyszące niezwykłym wiadomościom.
- Co się stało na komisariacie? - spytał naczelnego.
- To cię zwali z nóg - zapowiedział Junior. - Roger wrócił
właśnie z kwatery głównej. Widziałeś te ciężarówki wywożące meble
z wyprzedaży? Jedna z nich zaparkowała pod domem Grace Utley i
wyprzątnęła z jej domu wszystkie misie. Wykorzystali wyprzedaż
jako przykrywkę. Wygląda to na robotę profesjonalistów z Nizin.
Niedźwiadki lecą teraz pewnie do Kalifornii.
- Gdzie były siostry?
- Nadal w Minneapolis.
- Miały strażnika. Gdzie on wtedy był?
- Zastraszony bronią i związany. Jego żona odwiedzała
krewnych w Kennebeck, wróciła późno. Znalazła go związanego i
zakneblowanego. Ciekawe, jak przetransportowali tysiąc osiemset
sześćdziesiąt dwa misie.
- Załadowali je do toreb na liście, tych dużych, czarnych
plastikowych toreb, tak mówi strażnik.
- Zastanawiam się, czy wzięli Theodore'a. Był wart
osiemdziesiąt tysięcy. Siostry zabrały na pewno Ulissesa i Ignace'a ze
sobą. Czy to nie wygląda na miejscową robotę, Junior? Przepytałbym
strażnika. Sprawdzę, czy lokalne supermarkety nie sprzedały większej
liczby dużych worków w ciągu ostatnich dni. Rozmawiałeś z Grace
Utley?
- Roger znalazł ją w Minneapolis. Jest wściekła, jej siostra jest
pod opieką lekarza. Nie wracają. Mają zamiar tam zostać. Sprzedają
dom. Przybędzie nam kolejna nawiedzona chałupa. Powinni zmienić
nazwę ulicy na Halloween Boulevard.
We wtorkowym wydaniu ukazała się krótka notatka poświęcona
kradzieży, zakończona jak zwykle zdaniem „Śledztwo w toku”. Przez
cały wtorek i środę Qwilleran, jeśli nie woził Polly i nie pomagał w
kasie, to pisał tekst do swojej kolumny. Wszystkie bilety na premierę
zostały sprzedane i w całym Pickax wyczuwało się gorączkowe
oczekiwanie. Każdy, kto sam nie grał w sztuce, znał kogoś, kto w niej
występował. Nabywcy biletów, każdy na swój sposób, komentowali
to niezwykłe wydarzenie: Doktor Melinda gra żeńską rolę
pierwszoplanową... Reżyser jest nowy w mieście, nieżonaty... Ten
zabawny Derek Cuttlebrink też tam gra...
Wreszcie nadszedł wieczór i Qwilleran zabrał Polly do teatru.
- Wydaje mi się, że spodoba nam się to, co Dwight zrobił z
Makbetem. Po pierwsze, wyciął tę cholernie długą scenę z Hekate.
- Dobre posunięcie - zgodziła się Polly. - Zresztą i tak nie napisał
jej Szekspir.
Podekscytowani, odświętnie ubrani mieszkańcy Pickax
gromadzili się pod markizami przed wejściem do teatru i tłoczyli się w
lobby, gdzie rozwieszono wystawę zdjęć z wycieczki „Śladami
Ślicznego Księcia”. Jak na takie małe miasto była to niezwykła
okazja, którą wykorzystano do zaprezentowania najlepszych strojów.
Polly włożyła swoją wieczorową suknię i perły, Qwilleran włożył
garnitur.
Kiedy zajęli swoje miejsca w piątym rzędzie przy przejściu,
rodzina Jennifer Olson już tam była, cała dziesiątka. Babcia Olson
machała swoim programem na widzów zajmujących sąsiednie
miejsca, informując wszystkich, że jej wnuczka gra w przedstawieniu.
Powoli wygaszono światła i po chwili ciszy, kiedy wszyscy
wstrzymali oddech, tajemnicze dźwięki fujarki wypełniły teatr. Nie
była to melodia, tylko przerażające dźwięki z innego świata.
- Aż ciarki przechodzą - szepnęła Polly.
Przy akompaniamencie grzmotów i błyskawic trzy pokraczne
szare postacie wślizgnęły się na scenę. Zgięte wpół, skrzeczącymi
głosami rozpoczęły:
- Rychłoż się zejdziem znów przy blasku błyskawic i piorunów
trzasku? - Jedna wyglądała jak kot, a druga jak płaz. - Szpetność
upięknia, piękność szpeci!
Widzowie poddali się nastrojowi i historii, która od sceny
wejścia króla i jego synów miała ich poprowadzić ku tragedii
Makbeta. Wysłuchali raportu krwawiącego kapitana, a potem dźwięki
fujarki zmroziły publiczność i na scenę wróciły trzy wiedźmy,
świętujące przy uderzeniach bębnów sukces swoich knowań.
- Trąba brzmi, puzon dmie: Makbet, Makbet zbliża się! Przez
rzędy przebiegł szmer zachwytu, kiedy Larry wyszedł przed
publiczność, wołając wielkim głosem:
- Cóż to za dzień brzydki i piękny zarazem!
Dwie sceny później przed publicznością stanęła Melinda jako
Lady Makbet. Jej kostium wzbudził sensację: zwiewne szaty
wyglądające jak futro i ozdobiony klejnotami welon. Jednak kiedy
rozpoczęła swój monolog, Qwilleran i Polly wymienili krótkie
spojrzenia. W jej interpretacji brakowało energii i mocy. Mimo to akt
pierwszy trzymał publiczność w ogromnym napięciu. Ludzie
wstrzymywali oddechy, kiedy Makbet mordował króla. Zastygali w
bezruchu na dźwięk dzwonów i widok zakrwawionych sztyletów.
Była też chwila komicznego odprężenia, kiedy Derek Cuttlebrink,
skurczony i zgięty w artretyczną pozę starego odźwiernego, wygłaszał
swoją kwestię:
- Stuk, stuk, stuk, kto tam?
To właśnie szef od francuskich frytek był głównym tematem
rozmów podczas przerwy.
Kiedy Qwilleran rozmawiał z Comptonami, Lyle zauważył:
- Wydaje mi się, że można by pociąć Makbeta na hasła do
naklejek na zderzaki: „Co się raz stało, to się nie odstanie!... „,
„Zgaśnij, wątłe światło... „, „Złóż się, Macduffie!”
- Qwill, jak ci się podobała Melinda? - spytała Lisa. - Według
mnie przynudza!
Jej mąż zgodził się.
- Scena z lunatykowaniem jest w akcie drugim, ona zagrała ją w
pierwszym.
Większość widzów w oczekiwaniu na dzwonek, nakazujący
powrót na miejsca, rozmawiała o zupełnie innych rzeczach, jak to
bywa w małomiasteczkowej wspólnocie.
- Hej, co myślicie o kradzieży pluszowych misiów?... Wszyscy
na Goodwinter Boulevard odetchnęli po wyprzedaży!
Byli tam też Nick i Lori Bamba. Nick szepnął coś na ucho
Qwilleranowi, co ten przypomniał sobie odrobinę później.
W drugim akcie dziwna muzyka towarzyszyła tańcowi wiedźm
wokół kotła.
- Trzykroć miauknął kot pręgowany!
Makbet, nękany przez nieznane choroby i nawiedzany przez
duchy, traci zmysły. Lady Makbet lunatykuje prześladowana przez
wizję zakrwawionych dłoni.
- Precz, przeklęta plamo! Precz, mówię!
Sytuacja się pogarsza, kiedy ich zamek zostaje otoczony przez
tysięczną armię.
Qwilleran wyczekiwał swojej ulubionej frazy: „Ciągle to jutro,
jutro i znów jutro wije się w ciasnym kółku od dnia do dnia”. Ale
jednocześnie czuł się niespokojny. Patrzył na scenę, ale niczego nie
widział. Zza sceny dobiegł go przeszywający kobiecy krzyk. Uderzył
się ręką po wąsach i prawie wstał z krzesła.
- Powiedz Archowi, żeby odwiózł cię do domu - szepnął Polly.
Chwilę później szedł szybkim krokiem w stronę wyjścia.
Na scenie Makbet wypowiadał słowa:
- Co znaczyły te krzyki?
A Seyton odpowiadał:
- Panie, królowa umarła.
Qwilleran nie słyszał już tych zdań, biegł przez parking do
swojego samochodu. Ruszył przez las do szopy. Kiedy podjeżdżał, w
oddali mignęły mu czerwone światła oddalającego się przez sad
samochodu. Automatyczne światła przed szopą i w środku były
włączone. Oświetlił reflektorami samochodu tylne wejście i zobaczył,
że szyba w drzwiach jest wybita. Wyskoczył z auta i rzucił się pędem
do kuchni. Pierwsza rzecz, jaką zobaczył, to była krew na terakocie.
- Koko! - krzyknął.
Kot siedział na szczycie lodówki, systematycznie wylizując łapy
i szeroko rozstawione palce. Przez chwilę Qwilleran myślał, że Koko
zaatakował napastnika i wypłoszył go. Na podłodze było jednak za
dużo krwi na zwykłe podrapania kocim pazurem. Bardziej
prawdopodobne było to, że włamywacz pokaleczył się zbitym szkłem.
Wezwał policję z kuchennego telefonu. Patrol zjawił się natychmiast.
Za nim nadjechała policja stanowa. Włamanie w domu Qwillerana
miało wysoki priorytet.
Do przyjazdu policji oszacował straty: wybita szyba, sforsowane
drzwi, brak dwóch przedmiotów.
- Jeden to radiomagnetofon, drugi - zestaw kaset z nagraniami ze
Szkocji i wywiady przeprowadzone w Moose County. Kasety nie
przedstawiają żadnej wartości, chyba że komuś zależało na treści
nagrań, co jest mało prawdopodobne - relacjonował oficerowi,
zastanawiając się jednocześnie, czy tak jest w rzeczywistości.
- Pewnie myśleli, że to muzyka country albo rock. Kasety są dla
tych dzieciaków jak cukierki - powiedział jeden z policjantów.
- Myśli pan, że to był jakiś nieletni? - spytał Qwilleran. - To się
zdarzyło tuż przed moim powrotem do domu. Widziałem samochód
odjeżdżający przez sad w stronę Trevelyan. Albo im przeszkodziłem,
albo znaleźli to, czego szukali. Sprzęt stał na moim biurku, widać go
było z okna. Światła wewnątrz zapalają się automatycznie o
zmierzchu.
- Wychodząc, powinien pan spuszczać rolety - poradził oficer. -
Jest tu sporo łakomych kąsków dla złodziei.
- Chyba ma pan rację. Co się dzieje z Pickax?... Drobne
kradzieże... profesjonalne włamania... Napaści.
- Miasto się rozrasta, przyjeżdżają nowi ludzie. W zeszłym
tygodniu byliśmy w telewizji.
Koko obserwował policjantów ze stoickim spokojem ze szczytu
lodówki. Jeden z nich, czując na plecach czyjś wzrok, odwrócił się
nagle i spytał:
- Czy to jest ten kot, o którym Brodie ciągle mówi?
Jak tylko policjanci wyszli po wstępnych oględzinach,
zachowanie Koko uległo nagłej zmianie. Kot wydał z siebie głośny
skowyt z dna żołądka, który zakończył się wysokim piskiem.
- Na miłość boską! O co chodzi? - wykrztusił z siebie Qwilleran,
ale już wiedział. - Gdzie jest Yum Yum?
Miała dziesiątki sekretnych miejsc, w których mogła zniknąć jak
za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, kiedy tylko obcy pojawiali się
w domu.
- Smakołyk! - krzyczał Qwilleran, a potem nasłuchiwał miękkich
stąpnięć, które zapowiadały nadejście kotki. Panowała jednak głucha
cisza.
- Smakołyk! - jego głos odbijał się echem między galeriami i
kładkami, ale nie było najmniejszego skrzypnięcia ani odgłosu
kroków. Nawet Koko ignorował słowo na „s”, któremu dotąd nie
potrafił się oprzeć. Siedział na lodówce jak skamieniały.
Qwilleran zrzucił płaszcz i rozwiązał krawat. Wyciągnął ze
schowka mocną latarkę i wyruszył na poszukiwania. Przeszukał każdą
znaną mu kryjówkę, sprawdził nad i pod meblami, na wszystkich
kładkach i belkach, w każdej szufladzie i szafie... wszystko to, cały
czas nawołując ją po imieniu.
Nie widział świateł pojazdu zbliżającego się do składu od strony
lasu, ale usłyszał stukanie w to, co zostało z drzwi wejściowych.
Wyglądając znad poręczy galerii, zobaczył Nicka i Lori zaglądających
pytająco do kuchni.
- Czy to krew? - zapytał Nick.
- Co się stało Koko? - pytała Lori.
Kiedy Qwilleran z latarką w ręku schodził w dół po rampie,
Nick zawołał do niego:
- Złapałem wezwanie na moim radiu, kiedy wyszliśmy z teatru.
Jak źle to wygląda?
Qwilleran ledwo mógł zmusić się do powiedzenia, co myśli.
- Wygląda to tak, że... chyba ukradli Yum Yum.
- Ukradli Yum Yum?! - powtórzyli chórem.
- Była tu policja, zgłosiłem kradzież magnetofonu i kaset. Nie
wiedziałem, że jej nie ma. Szukałem już wszędzie. Jestem pewien, że
jej nie ma. Panuje tu taka pustka jak wtedy, kiedy jej nie ma.
Podniósł z ziemi pilnik i przełamał go na pół.
- Koko wie, że stało się coś okropnego. On wie, że ona zniknęła.
- Dlaczego mieliby ją zabrać? - zastanawiała się Lori.
Nad tym Qwilleran wolał nie rozmyślać. Chodził bez celu tam i
z powrotem, uderzając palcami po wąsach. Nick podszedł do telefonu.
- Zadzwonię jeszcze raz na policję.
Qwilleran i Koko, który nadal siedział na lodówce, popatrzyli na
siebie.
- Jedną chwilę, Nick. W teatrze powiedziałeś mi, że dzisiaj znów
widziałeś tego faceta z Goodwinter Boulevard.
- Tak. Jego samochód był zaparkowany przy „Dimsdale Bistro”,
więc wszedłem do środka i usiadłem przy barze obok tego brodatego
faceta. Kucharz nazwał go Chuck. Próbowałem go zagadnąć o ryby i
bejsbol, ale nie odezwał się. Odniosłem wrażenie, że był na haju.
Jestem pewien, że pomieszkuje w Shantytown.
- Jedźmy tam - powiedział pod wpływem impulsu Qwilleran,
sięgając po marynarkę.
- Myślisz, że to on się tu włamał?
- Wszystko zaczyna się układać w jedną całość - przeczesał
energicznie wąsy opuszkami palców.
- Dobrze, weźmiemy mój samochód, ma wszystko, czego nam
potrzeba.
- Lori, zaopiekuj się Koko - poprosił Qwilleran. - Zachowuje się
jak zombi.
Droga z Pickax była prosta, a Nick jechał szybko. Z
Ittibittiwassee Road skręcił w lewo w zalesione slumsy. Samochód
kołysał się na wyboistej drodze, która wiła się wśród drzew. Przednie
światła oświetlały rudery i zardzewiałe samochody.
- Jeśli nie znajdziemy jego samochodu tutaj, to spróbujemy z
drugiej strony, przy kopalni.
Na myśl o opuszczonej kopalni i wszystkim, co się z nią
wiązało, Qwilleran poczuł mdłości.
- Jest! Jest tam! - powiedział.
Nick wyłączył światła i zaparkował na kępie chwastów za
zdezelowaną ciężarówką.
- Jeśli to ten, którego szukamy, wezwę policję.
- Jak to rozegramy?
- Ja skłonię go, żeby otworzył, ty się schowasz do momentu,
kiedy nie postawię stopy na progu.
- Ja pójdę pierwszy.
- Nie, Qwill, twoje wąsy są zbyt charakterystyczne. Podaj mi
pistolet ze schowka. Wezmę go na wszelki wypadek.
- Uważaj na drzwi od samochodu - powiedział Qwilleran, kiedy
wysiadali w chwasty.
Kasztanowy wóz stał pod rozpadającą się przyczepą mieszkalną.
Przez małe okienko sączyło się światło. Grało radio. Dwaj mężczyźni
podeszli ostrożnie do okna. Przez otwór widać było część wnętrza. Na
pryczy leżał brodaty mężczyzna, kompletnie ubrany, i pociągał piwo z
półlitrowej butelki. Mimo że był zarośnięty, widać było, że ma pocięte
czoło. Drugie rozcięcie, pokryte zaschłą krwią, szło od zapuchniętego
oka.
Qwilleran pomyślał, że facet nie mógł nabawić się tych ran w
zetknięciu z szybą, chyba że wyważał drzwi głową. Z całą pewnością
to były ślady kocich pazurów. Wyszeptał do Nicka:
- Widzę w środku mój magnetofon i kasety.
Posunęli się naprzód. Potem Nick zakołatał do drzwi i zawołał
przyjaznym głosem:
- Hej, Chuck! Mam burgery i piwo z baru.
Po chwili oczekiwania drzwi uchyliły się ostrożnie. Otworzyły
się na zewnątrz i Nick pokazał, na co go stać.
- Kurde, człowieku! Co ci się stało? Biłeś się czy co?
- Kim jesteś? - wymamrotał brodaty mężczyzna.
- Znasz mnie, jestem Harry z baru. - Obaj mężczyźni weszli do
środka, kiedy brodacz cofnął się niepewnie.
- Jesteście glinami!
- Do diabła, nie! Ja jestem Harry, nie pamiętasz mnie? A to mój
wuj Bob.
W zaśmieconej przyczepie panował ohydny smród. Pełno było
tam elektronicznego sprzętu, a na zlewie leżał srebrny scyzoryk.
- Co wy tu robicie?
- Chcemy cię tylko ostrzec, Chuck. Gliny siedzą ci na ogonie.
Musisz się stąd zmywać.
- Gdzie jest piwo?
- Zapomnij o piwie, chłopie - powiedział Qwilleran z wujowską
troską. - Potrzebujesz lekarza... Harry, czy możemy go zabrać do
lekarza?... Tak, synu, możesz stracić oko, jeśli się go szybko nie
opatrzy. Gdzie się tak poraniłeś?
- Hmmm... w lesie - odpowiedział bezmyślnie.
- Musiał cię zaatakować ryś! Od czegoś takiego można dostać
zakażenia krwi! Musimy cię zawieźć do szpitala na zastrzyk, synu,
inaczej możesz umrzeć! Czy to był ryś?... A może to był kot? -
Qwilleran położył nacisk na ostatnie zdanie.
Ranny brodacz spojrzał na niego podejrzliwie. Qwilleran, który
wdychał cuchnące powietrze jak zawodowy nos, nagle schylił się i
zawołał:
- Smakołyk!
- Now! - zza drzwi do małego schowka dobył się przeszywający
uszy pisk.
Qwilleran otworzył drzwiczki, za którymi znajdowała się toaleta
wielkości szafki. Yum Yum siedziała niepewnie na brzegu. Była
mokra. Musiała wpaść do zardzewiałej muszli.
Qwilleran zerwał marynarkę i otulił nią kotkę, szepcząc jej do
ucha uspokajające słowa.
- Zabierz ją do samochodu - zwrócił się do Nicka. - Zostań z nią.
Wiesz, co masz robić. Ja chcę porozmawiać przez chwilę z Chuckiem.
Yum Yum znała Nicka i mruczała spokojnie, kiedy wynosił ją z
przyczepy. Wychodząc, Nick wyjął broń z kieszeni i położył ją na
zlewie.
Podnosząc ostrożnie pistolet, Qwilleran odezwał się do
brodacza:
- Usiądź, synu. Wyglądasz na chorego. Trucizna przenika do
krwi. Chcę ci dać kilka rad, zanim przyjedzie tu policja. Będą ci
zadawać mnóstwo pytań, lepiej, żebyś miał gotowe odpowiedzi.
Brodacz usiadł na pryczy, był wyraźnie skołowany.
- Skąd masz te wszystkie radia i aparaty fotograficzne? - zaczął
Qwilleran. - Skąd masz ten scyzoryk? Co cię tu sprowadza z
Massachusetts? Czy znasz kogoś w Pickax? Czy masz tu wspólnika?
Dlaczego włamałeś się do mojego składu i zabrałeś mojego kota? Czy
myślałeś, że zapłacę dużo pieniędzy, żeby go odzyskać? Kto ci
powiedział, że mam cennego kota? Czy to był pomysł twojego
wspólnika? Jak się nazywałeś, zanim zmieniłeś nazwisko na Charles
Edward Martin?
Od strony lasu zbliżały się samochody na sygnale.
- Nadjeżdżają. Lepiej powiedz policji wszystko, co wiesz, albo
wpadniesz w tarapaty. Lepiej wydaj swojego wspólnika, bo inaczej ty
pójdziesz siedzieć, a jemu się upiecze. Już są... A teraz, jeśli nie masz
nic przeciwko temu, zabiorę ze sobą moje kasety i magnetofon.
W drodze do miasta Qwilleran przytulał mocno Yum Yum. Zza
odchylonej marynarki wystawał tylko jej nosek. Patrzyła na niego
pełnymi ufności oczami i kontemplowała jego wąsy.
- Ten facet nie jest groźnym przestępcą. Ma instynkty
kryminalisty, ale ograniczone umiejętności - odezwał się Qwilleran.
- Jest kompletnie otumaniony - odparł Nick. - Od alkoholu albo
narkotyków, albo od obydwu naraz. Widziałem wielu takich. Jednego
tylko nie rozumiem. Jak mu się udało zabrać Yum Yum? Jest zawsze
taka nieufna wobec nieznajomych.
Qwilleran nie był jeszcze gotowy na opowiedzenie całej historii.
Nawet Nickowi. Powiedział tylko:
- Ona lubi brody. Poszłaby w ogień za wszystkim, co
przypomina szczotkę. Zdaje mi się, że początkowo miał zamiar
wykraść któregoś kota dla okupu. Kiedy ją zamknął w samochodzie,
wrócił po magnetofon, który widział na moim biurku. Wtedy Koko
skoczył na niego ze szczytu lodówki i podrapał go do krwi.
- Mmmmmmmmmmmmm - mruczała Yum Yum.
- Tak, kochanie, zaraz będziemy w domu i wykąpiemy cię.
- Skąd wiedziałeś, że jest w tej latrynie?
- W smrodzie, który tam panował, wyczułem znajomą nutę kota,
zdenerwowanego kota! Doskonale go znam! Wszędzie była kocia
sierść. Wyobrażam sobie, jak latała po tej przyczepie. Jak burza
śniegowa! Wreszcie znalazła schronienie w tym odrażającym
wychodku! Moje biedne maleństwo!
Przed wyjściem Lori wykąpała Yum Yum, a Qwilleran otulił ją
w ciepłe ręczniki. W tym czasie Nick zabił dziurę po wybitej szybie.
- Głupio mi, że trzymam was tak po nocy. Macie opiekunkę do
dzieci?
- Mama Nicka nocuje u nas - powiedziała Lori. - Bogu niech
będą dzięki za teściowe!
- Skąd możesz być pewien, Qwill, że porywacz Yum Yum to
facet z Goodwinter Boulevard? - zapytał Nick.
- To przeczucie - Qwilleran pocierał wąsy pięścią.
Po ich wyjściu Qwilleran musiał nadal napisać recenzję do
czwartkowej gazety, ale syjamczyki potrzebowały pocieszenia, więc
dorzucił do kominka i zrobił kotom miejsce na kolanach. Obydwa
ulokowały się na jego nogach. Yum Yum zapadła się w nie ciężko,
opierając brodę na jego nadgarstku. Nawet Koko, który unikał
czułości, wtulił się w jego brzuch.
Dopiero wtedy Qwilleran mógł obiektywnie pomyśleć. Widział
już nagłówki z jutrzejszej gazety. „Potomek Goodwinterów
odnaleziony żywy, siedzi w areszcie”. Próbował sobie przypomnieć,
kiedy po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że facet z Goodwinter
Boulevard jest synem doktora Hala. To mogło brzmieć absurdalnie,
ale pudełko pilników, które ukradła Yum Yum, naprowadziło go na
ten trop. Ktoś mu powiedział, chyba Carol Lanspeak, że brat Melindy
nazywał się Phil Nick, co było dość częstym zestawieniem w książce
telefonicznej Pickax. Za każdym razem, kiedy znajdował na podłodze
porzucony pilnik, Qwilleranowi przychodził na myśl syn doktora,
który zginął w wypadku... Później staruszek w domu opieki opowładał
mu o miesięcznych wpłatach doktora Hala. Phil Nick nie był
pierwszym wygnańcem z Moose County. Miejscowi historycy pisali,
że wpływowe rodziny często wyprawiały niewygodnych krewnych do
dalekich miast na Nizinach, żeby uniknąć zniesławienia rodzinnego
nazwiska. Co się tyczyło przelewów po śmierci Phila Nicka, to
Qwilleran potrafił podać kilka wyjaśnień, ale ostatecznie przyjął
najbardziej prawdopodobne: Phil Nick nadal żył. Kilka dni później
spotkał podejrzanego brodacza na rekonesansie u Goodwinterów,
gdzie przeglądał rodzinne pamiątki: stare płyty, świnkę skarbonkę,
scyzoryk doktora z jego monogramem, zdjęcie w srebrnej ramce.
Rozmawiając z nim, zdał sobie sprawę, że broda przykrywa wąską
twarz, którą w Moose County nazywano twarzą Goodwinterów.
Później Qwilleran próbował ustalić, kiedy po raz pierwszy
przyszło mu do głowy, że brodacz musi mieć wspólnika.
Facet mógł sam przeprowadzić proste akcje typu kradzież
scyzoryka. Urodził się w Moose County i dobrze wiedział, kiedy jest
najlepsza chwila na włamanie do domków letniskowych w Purple
Point. Nie był jednak wystarczająco sprytny, żeby w pojedynkę
zaplanować porwanie. Co więcej, po tylu latach spędzonych na
Nizinach, skąd mógłby wiedzieć o bogactwie Qwillerana i jego
związku z Polly? Skąd mógł wiedzieć o odnowionej szopie w sadzie i
obsesyjnej trosce Qwillerana o koty? A już z pewnością nie mógł
wiedzieć, że w środę wieczorem Qwilleran będzie w teatrze.
Odkrycie, że facet z Goodwinter Boulevard to zmartwychwstały
Phil Nick Goodwinter, było kluczem do wszystkich zagadek. Łącznie
z tą, co kasztanowy wóz robił na ekskluzywnym osiedlu Indian
Village. Stało się też jasne, dlaczego Melinda wpadła na towarzyską
pogawędkę po poniedziałkowej próbie i dlaczego tak usilnie starała
się być miła.
Teraz Qwilleran wiedział już mniej więcej, co się wydarzyło.
Melinda wpadła, żeby wybadać sytuację, a on zagrał dokładnie tak,
jak tego chciała. Podzielił się z nią tajemniczym słowem na „s” i tym,
jak działa jego strategia. Ganił się w duszy za to, jakim był głupcem!
Pamiętał jej zainteresowanie szkockimi nagraniami, które Phil Nick
miał zabrać, tak na wszelki wypadek, gdyby zawierały obciążające ją
informacje.
Ogień w kominku wygasł. Qwilleran przeniósł pogrążone we
śnie syjamczyki do ich pokoju na poddaszu i napisał recenzję
Makbeta.
Rozdział siedemnasty
Kiedy koty i reszta Pickax pogrążone były we śnie, Qwilleran
pisał swoją recenzję Makbeta. Chwalił Larry'ego i był miły dla
Melindy. Uprzejmość, jak się nauczył, była najlepszym środkiem
literackim w pisaniu krytyk teatralnych dla małych miasteczek. Aby
zachować pozory przyzwoitości, wyraził opinię, że wyświetlanie z
projektora obrazu sztyletu na tylną ścianę sceny, kiedy Makbet
wypowiada słowa: „Jestli to sztylet, co przed sobą widzę?”, było
niepotrzebną przesadą.
Był przekonany, że jego recenzja jest wystarczająco przychylna.
Położył się spać, nie zapominając nastawić budzika. Następnego ranka
miał odwieźć Polly do biblioteki. Mimo że brodacz z Goodwinter
Boulevard siedział w areszcie, to jej samochód nadal czekał w
warsztacie na nowy gaźnik.
- Martwiłam się twoim nagłym wyjściem - powiedziała, kiedy
się spotkali - ale Arch powiedział mi, że pracy krytyka towarzyszy
odrobina teatralności.
- Jest w tym ziarenko prawdy - odpowiedział wymijająco. -
Opowiem ci całą historię, kiedy oboje będziemy mieli więcej czasu.
Tymczasem mam do ciebie prośbę. Chciałbym cię prosić o przysługę.
Tylko bez żadnych „ale”, „jeśli” i „może”. Nie zastanawiaj się teraz
dlaczego. Po prostu zrób to.
- Cóż - odpowiedziała, zastrzegając się: - Czy to aż takie
straszne?
- Poproś swoją szwagierkę, żeby rzuciła okiem na kartę Irmy w
rejestracji kliniki. Ciekawi mnie faktyczny stan jej serca i lekarstwa,
jakie brała.
- Jesteś jak pies, który dotąd węszy, aż dostanie kość. Nie jestem
pewna, czy to etyczne, ale poproszę ją w niedzielę po mszy.
- Zadzwoń do niej dzisiaj, weź ją na lunch do „Lois's
Lunchonette”. Na mój rachunek... Tylko nie jedzcie za dużo -
zażartował, żeby rozładować poważny wydźwięk jego prośby.
- Jestem powalona twoją hojnością.
- Wybierasz się na kobiecy wieczór? Zabiorę cię i potem
przyjadę po ciebie. Będziesz mi mogła zrelacjonować, co powiedziała.
Jeśli to nieetyczne, poproś, żeby i tak to zrobiła. Nikomu nie powiem.
- Zgłaszam protest, kochanie - westchnęła, wychodząc z
samochodu.
- Dobrego dnia! Mam nadzieję, że wydasz dużo nowych kart
bibliotecznych!
Z biblioteki pojechał do redakcji „Moose County coś tam”, gdzie
wszyscy z zapartym tchem czekali na jego recenzję. Arch Riker
wezwał go do swojego pokoju.
- Człowieku, ale będzie z tego historia! - powiedział wydawca,
machając przed nim gotowym artykułem. - Jest złożony i czekamy
tylko, aż twojemu włamywaczowi postawią oficjalne zarzuty. Czy to
dlatego wybiegłeś wczoraj z teatru? Musisz mieć wszczepiony jakiś
alarm antywłamaniowy pod skórę! Czy może to Koko powiadomił cię
bezprzewodowym łączem mózgowym? - Riker nie przepuścił nigdy
okazji, żeby żartobliwie zakpić z nietypowych zdolności ulubieńca
Qwillerana, których nie był w stanie pojąć. Podał Qwilleranowi tekst.
WŁAMANIE DEMASKUJE OSZUSTWO GOODWINTERA
Podejrzany został oskarżony o włamanie do rezydencji Jamesa
Qwillerana w Pickax. Wydarzenie miało miejsce w środę w nocy i
zdemaskowało trwające sześć lat oszustwo. Podejrzany, Charles
Edward Martin z Charleston w Massachusetts, okazał się być Philem
Nickiem Goodwinterem, oficjalnie zmarłym w wypadku
samochodowym w New Jersey Turnpike, sześć lat temu. Zgodnie z
dokumentami wtedy właśnie jego nazwisko zostało oficjalnie
zmienione. Oskarżony jest synem zmarłego niedawno doktora
Halifaksa Goodwintera.
Przedmioty skradzione z rezydencji Qwillerana zostały
zwrócone. Rozmiary szkód nie są jeszcze znane. W posiadaniu
oskarżonego znajdowały się także przedmioty zidentyfikowane jako
skradzione z domków letniskowych w Purple Point w zeszłym
tygodniu. Całkowita wartość przedmiotów znalezionych w miejscu
zamieszkania oskarżonego wyniosła siedem tysięcy pięćset dolarów.
Postawiono zarzuty kradzieży w sklepach i włóczęgostwa.
Oskarżony jest więźniem policji w szpitalu w Pickax, na okres
leczenia z ran, które odniósł w środę wieczorem podczas włamania.
Qwilleran, chcąc podrażnić Rikera, powiedział pogardliwie:
- Czy to wszystkie informacje, jakie udało wam się zebrać?
- Czy wiesz coś, o czym my nie wiemy?
- Mnóstwo! - odpowiedział Qwilleran, robiąc mądrą minę.
W drzwiach stanął Junior.
- No i jak ci się podoba mój nagłówek, Qwill? Przykro mi to
robić kuzynce Melindzie, ale to największa sprawa od czasów
VanBrooka. Próbowaliśmy się z nią skontaktować w sprawie
szczegółów, ale nie możemy jej znaleźć. Phil Nick już wcześniej był
notowany w policyjnych kartotekach, więc włamania jej nie zaskoczą.
Akurat, pomyślał Qwilleran.
- Obracał się w kręgu wandali z Chipmunk jeszcze w liceum. To
duża niespodzianka, że on żyje. Jego ojciec utrzymywał przez sześć
lat, że syn zginął w wypadku. Myślisz, że Melinda była jego
wspólniczką w tym oszustwie czy tylko naiwną ofiarą, jak my
wszyscy?
- Czy jest coś, co chciałbyś powiedzieć starym kumplom, Qwill?
- Jeszcze nie - nie miał najmniejszej ochoty zdradzać bolesnych
szczegółów porwania Yum Yum. Ze względu na tożsamość wspólnika
Phila Nicka musiał przemilczeć to, co wiedział o nim samym. - Do
zobaczenia później! - pożegnał się, machając im nonszalancko, co
miało ich zbić z tropu. Chciał jak najszybciej zobaczyć się z
komendantem policji.
Brodie pozdrowił go, jak tylko stanął w progu komisariatu.
- Widzę, że znowu trafiłeś na łamy gazety!
- Powinieneś podziękować mi, że odwalam za ciebie robotę! -
odciął się Qwilleran.
- Jak go znalazłeś?
- Nick Bamba, który ma sokoli wzrok, wyśledził samochód
faceta z Goodwinter Boulevard w okolicach Dimsdale, wtedy już
wiedziałem, że to Phil Nick. Włamał się do mojego domu i porwał
kotkę.
- Co takiego? Nie zgłosiłeś nic podobnego!
- Nie wiedziałem jeszcze o tym, kiedy przyjechał patrol. Jak
tylko zorientowałem się, że jej nie ma, Nick i ja odszukaliśmy Phila w
Shantytown, odzyskaliśmy Yum Yum i wezwaliśmy was. Czy Phil
Nick podał nazwisko wspólnika?
Komendant spojrzał na niego nieprzychylnie.
- O tym też wiesz?
- To jasne, że musiał mieć wspólnika. Tylko Melinda się
nadawała. Zachowywała się irracjonalnie, odkąd wróciła z Bostonu.
Niektórzy podejrzewali, że to przez narkotyki.
- Cieszę się, że nasz dobry stary doktor nie dożył tej chwili. To
by go zabiło!
- Co zamierzasz z nią zrobić? - spytał Qwilleran.
- To zależy od prokuratury... Jeśli chcesz znać moje zdanie, to w
żyłach jej matki płynęła zła krew.
- Przypuszczam, że nie mieliście problemów z uzyskaniem
informacji od Phila Nicka.
- Nie mieliśmy wcześniej bardziej udanej współpracy z
podejrzanym. Jego siostra wiedziała o wszystkim. Przez cały okres jej
pobytu w Bostonie utrzymywali ze sobą kontakt. Po śmierci doktora
nadal wysyłała Philowi pieniądze raz w miesiącu. Nie pojawił się na
pogrzebie ojca w lipcu, przyjechał dopiero zainkasować w gotówce
swoją część spadku. Kiedy to nie wyszło, Melinda podpowiedziała mu
inny sposób na szybkie wzbogacenie się. Należało tylko pozbyć się
pani Duncan.
A więc tak to wyglądało, z przerażeniem zdał sobie sprawę
Qwilleran. Nie porwanie, tylko morderstwo! Brodie spojrzał na niego
ze współczuciem.
- Usiądź, zrób sobie kawę.
Qwilleran skorzystał z propozycji.
- Melinda zawsze chciała wydać się za fortunę
Klingenschoenów. Prześladowała mnie całe lato, jechała za mną przez
pół Szkocji. W zeszłą niedzielę Phil o mało co nie dopadł Polly, wiesz
o tym. Następnego wieczoru Melinda zjawiła się u mnie po próbie.
Udawała niewiniątko, żadnej nachalności, wcielenie dobroci. Nie
mogłem jej przejrzeć. Teraz już wiem, o co jej chodziło. Spiskowała z
Philem Nickiem, chcieli porwać moje koty dla okupu! Ta kobieta
potrzebuje pomocy!
Po wizycie u Brodiego Qwilleran zatrzymał się na chwilę w
aptece, żeby kupić kilka drobiazgów i porozmawiać z farmaceutą,
młodym i bardziej kontaktowym od tego, który siedział w dziale
realizującym recepty. Potem poszedł do domu wyszczotkować koty.
Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, jak by to było stracić Yum
Yum. Gdyby nie sięgała łapką do jego spodni, nie łapała za wąsy, nie
przymilała się. Najgorsze byłoby nie wiedzieć, gdzie jest i co się z nią
dzieje! Koko także nie pozbierał się jeszcze po przeżyciach
poprzedniej nocy. Snuł się po domu i mruczał do siebie.
- Posłuchamy kaset? - spytał Qwilleran. Koko wskoczył na
biurko, miaucząc z zaangażowaniem. Albo dodał do swojego
słownika słowo „kaseta”, albo czytał w myślach Qwillerana. Z nagrań
zarejestrowanych przed wyjazdem Melindy jeden fragment
szczególnie zwrócił uwagę Koko. Krótka wymiana zdań między
Melindą i Polly.
- Nie wiedziałam, że miała słabe serce. Nigdy o tym nie
wspominała, a byłyśmy bliskimi przyjaciółkami.
- Była zbyt dumna, żeby się przyznać do jakiejkolwiek słabości, i
zbyt niezależna, żeby skorzystać z moich rad, nie wspominając o
lekarstwach, które mogłyby ją ocalić.
Qwilleran pomyślał, że jeśli rzeczywiście Irma odmówiła brania
lekarstw, to w karcie nie będzie zapisu o przepisanej kuracji. Dowie
się więcej, kiedy szwagierka Polly sprawdzi kartotekę. Dalej, na tej
samej kasecie, były głosy Lanspeaków i MacWhannellów:
- Ludzie, zdajecie sobie sprawę, jakie to szczęście, że Melinda
pojechała z nami na tę wycieczkę?
- Irma musiała coś złapać. Już na zamku miała zachrypnięty
głos. Mówiłam Larry'emu, że to wygląda na zapalenie krtani.
- Znałem kogoś, kto umarł od zapalenia gardła. To
niebezpieczna choroba.
- Tatuśku, czyżbyś podejrzewał, że coś złego wydarzyło się
zeszłej nocy?
- Masz rację, mamuśko... To było tak. Graliśmy w karty przy
stoliku na dole, z Polly i Dwightem. Poszedłem na górę po sweter dla
Glendy. Mamy pokój numer jeden. Dziewczyny miały numer dziewięć
i jedenaście, na końcu korytarza. Widziałem, jak Melinda wychodzi z
jedenastki i skręca prosto do siebie. Zacząłem do niej mówić, ale była
pogrążona w myślach. Od razu powiedziałem Glendzie, że Irma musi
być chora.
No tak - pomyślał Qwilleran - tylko że Irma była na
wrzosowisku z Bruce'em i wróciła późno, tak mówiła Polly. Więc
jedenastka była pusta, bo Polly grała w salonie na dole.
- Yow! - zgodził się Koko, któremu spodobał się chyba głęboki
głos MacWhannella.
Nadszedł czas, żeby zawieźć Polly na wieczorną kobiecą galę,
organizowaną w hotelu „New Pickax”. Wydarzenie zasponsorowało
przedsiębiorstwo XYZ, a dochód przeznaczony był na oddział
intensywnej terapii w szpitalu Pickax. Polly wyglądała olśniewająco
w swojej błękitnej pelerynie spiętej szkocką broszą. Chciała wiedzieć
więcej o włamaniu i oszustwie, ale zapewnił ją, że wszystko było
napisane w gazecie. Wszystko wskazuje na to, że to Phil Nick był
brodaczem z Goodwinter Boulevard.
Po odwiezieniu Polly Qwilleran poszedł do teatru obejrzeć
jeszcze raz Makbeta. Chciał zobaczyć, czy aktorzy będą grali
swobodniej i czy Dwight skorzystał z jego rady w scenie ze sztyletem.
Wiedział, że nie może zostać na całe przedstawienie, więc wślizgnął
się do ostatniego rzędu na niesprzedane miejsce. Światła zgasły i
anonimowy głos, który ogłasza zazwyczaj zmiany w obsadzie,
oznajmił:
- W dzisiejszym przedstawieniu rolę Lady Makbet zagra Jennifer
Olson, a Lady Macduff - Carol Lanspeak. Dziękujemy.
Na widowni rozległy się pomruki niezadowolenia i przynajmniej
jeden okrzyk radości, zapewne jednego z przyjaciół Jennifer. Ta
nieoczekiwana zmiana zaniepokoiła Qwillerana i w czasie przerwy
poszedł za kulisy do Dwighta Somersa.
- Gdzie jest Melinda? - spytał.
- Nie wiem - powiedział reżyser. - Kiedy nie pojawiła się do
siódmej piętnaście, zadzwoniłem do jej kliniki. Na sekretarce była
wiadomość, że klinika jest zamknięta do jutra, do dziewiątej rano. W
mieszkaniu też nikt nie odebrał. Oboje mieszkamy w Indian Village,
wiesz. Jest tam jedna starsza sąsiadka, która wie wszystko, co dzieje
się dookoła. Powiedziała, że samochód Melindy był wczoraj na
parkingu, ale teraz go nie ma. Zadzwoniłem nawet na policję,
zapytałem o wypadki, ale niczego się nie dowiedziałem.
Zdecydowałem się wypuścić na scenę Jennifer. Jak sobie radzi?
- Nieźle, zważywszy na okoliczności.
- Słyszałem o bracie Melindy. Musi być załamana. To jedyny
powód, który może tłumaczyć jej nieobecność, ale mogła nas przecież
zawiadomić.
Kierownik sceny oznajmił:
- Pięć minut!
Qwilleran wrócił na swoje miejsce. Obejrzał scenę
lunatykowania, a potem cicho wyszedł. Bankiet pewnie się kończył.
Kiedy odebrał Polly, ta trzymała w rękach duże, płaskie pudełko.
- Dostałam nagrodę za służbę publiczną. To bardzo gustowna
plakietka.
- Moje gratulacje! Zasłużone odznaczenie - zapewnił ją. - Co
było na kolację? Mam nadzieję, że nie kurczak cordon bleu.
- Nie, inna potrawa z kurczaka, całkiem niezła. Oczywiście
głównym tematem rozmów był powrót Phila Nicka.
- Nic dziwnego. Ile nagród przyznano?
- Dziesięć. To był wzruszający moment, kiedy pani Hasselrich
odbierała pośmiertną nagrodę dla Irmy za pracę charytatywną.
Melinda dostała nagrodę za ochronę zdrowia, przyjął ją przedstawiciel
szpitala, bo Melinda miała przedstawienie.
- Poprawka, nie była w teatrze - skomentował Qwilleran. - Jej
rolę zagrała dziewczyna Olsonów.
- O Boże! Melinda musi być zdruzgotana tym nieprzyjemnym
rozgłosem - powiedziała Polly ze współczuciem.
- Hmmm... - Qwilleran zgodził się bez przekonania. - Kto
jeszcze został odznaczony?
- Och, nie powiedziałam ci jeszcze o sensacji wieczoru -
zaśmiała się. - Konferansjerką wieczoru była Lori Bamba, sekretarka
komitetu, miała na sobie fioletową pelerynę, zupełnie taką samą jak
moja. Kiedy Fran Brodie odbierała nagrodę za zasługi na polu sztuki,
na scenę weszła kolejna kobieta w pelerynie, tym razem zielonej.
Mildred Hanstable została nagrodzona w kategorii edukacja. Była
oczywiście ubrana w pelerynę, granatową. Na koniec pojawiła się
Hixie Rice w szarobrązowym ponczo. Stałyśmy na scenie w rzędzie,
jak niedobrany oddział: wysokie, niskie, puszyste i chude, ale
wszystkie w pelerynach spiętych broszkami w kształcie pawiego
pióra! Cała sala biła brawo i wiwatowała, dopóki menedżer hotelu nie
włączył alarmu przeciwpożarowego.
- To tylko dowodzi - zaczął Qwilleran - że znam wiele
wybitnych kobiet.
Polly zaprosiła go na górę, na kawę i ciastka. Powitał ich
Bootsie, którego głos brzmiał jak dźwięk blaszanej trąbki.
- Jak się masz, stary Gaspardzie? - pozdrowił go Qwilleran.
- Naprawdę, Qwill, traktujesz go zupełnie bez szacunku -
narzekała Polly.
- To on nie okazuje mi szacunku. Myślę, że jest zazdrosny.
- Myślę, że to ty jesteś zazdrosny, kochanie.
Polly nastawiła kafetierkę i ukroiła duży kawałek
czekoladowego ciasta dla niego i cienki dla siebie.
Po kilku kęsach Qwilleran zapytał mimochodem:
- Co twoja szwagierka powiedziała na moją prośbę?
- Powiedziała, że to niezgodne z regulaminem, ale że przyniesie
mi teczkę Irmy na bankiet, pod warunkiem, że będzie mogła zwrócić
ją wcześnie rano.
- I?
- Wieczorem poinformowała mnie, że dokumentacja Irmy
została usunięta z kartoteki.
- Może mają specjalną szufladę na pacjentów, którzy zmarli?
- Zgadza się, ale w tej szufladzie też ich nie było. Dlaczego cię
to tak interesuje, Qwill?
- Tak pytam, z ciekawości... Czy pani Hasselrich wspominała ci
kiedyś o nieporozumieniu związanym z pogrzebem Irmy?
- Wielkie nieba, nie!
- Została pochowana, ale Melinda twierdziła, że Irma chciała być
skremowana. Jak to możliwe, że nikt inny nie wiedział o jej życzeniu?
- Qwill, kochanie, boję się pytać, co masz na myśli.
- Nic. Tylko myślę na głos. Jest jeszcze ciasto?
- Oczywiście. Mogę ci dolać kawy?
Po chwili ciszy, którą jego gospodyni poświęciła na smakowanie
słodyczy, Qwilleran powiedział:
- Mówią, że witamina C jest dobra na lekkie przeziębienia. Jakie
kapsułki zabrałaś do Szkocji?
- O dużym stężeniu. Ale nie mogłam ich swobodnie połykać,
były za duże.
- Pozwolisz, że cię od nich uwolnię?
- Obawiam się, że ich nie zachowałam, ale możesz je kupić w
aptece. Irma narzekała na ból gardła, więc zaoferowałam jej kilka.
- Wzięła je?
- Nie wiem. Zostawiłam je w łazience i nigdy więcej ich nie
widziałam. Czy coś cię bierze?
- Mam słaby kaszel - zakaszlał. - To bardzo smaczne ciasto, czy
to ty je piekłaś?
- Chciałabym mieć czas na wypieki. Nie, kupiłam je u
Toodle'a... A przy okazji, nie powiedziałeś mi, jak poradziła sobie
dziewczyna Olsonów.
- Była sztywna i przerażona, ale znała swoją rolę. Jutro będzie
lepiej, jeśli Melinda się nie pokaże - zauważył, że Polly spogląda na
zegarek. - Dobrze, zabiorę cię jutro rano, o tej samej porze. A co to
takiego?
Usłyszeli syreny policyjnych wozów jadących w dół bulwaru.
Przez okna mignęły niebieskie światła.
- To wygląda na wypadek - powiedział Qwilleran, ruszając w
stronę drzwi jak rasowy reporter, którym w istocie był... - Pójdę
sprawdzić. Do zobaczenia jutro!
Zbiegł po schodach. Biegiem pokonał odległość dzielącą go od
ulicy. Na gankach stali sąsiedzi. Patrzyli w kierunku zachodnim.
Poszedł szybkim krokiem na koniec ślepej ulicy. Po drodze spotkał
parę stojącą na chodniku, miejscowego adwokata i jego żonę.
- Właśnie wracaliśmy do domu - relacjonowała kobieta - i ten
samochód jechał z olbrzymią prędkością, potem usłyszeliśmy huk.
- Tak, przynajmniej sto trzydzieści kilometrów na godzinę -
dodał jej mąż. - Kierowca musiał być zalany. Nie wiedział, że to ślepa
ulica. A przecież jest znak.
- Jest i szeryf - zauważył Qwilleran. - Muszą wydostać tego
kogoś z wraka. - Ruszył w kierunku miejsca wypadku. Światło z
policyjnych reflektorów zalewało park, pomnik i resztki samochodu,
który rozbił się o cokół.
Qwilleran pobiegł z powrotem do samochodu. Musiał
zawiadomić gazetę. Kiedy otwierał zamek w drzwiach, usłyszał, że
dzwoni telefon. Odebrał, zanim Riker odłożył słuchawkę.
- Qwill, dzwonię ze stacji benzynowej. Jeśli masz dla mnie
scotcha, to zaraz u ciebie będę, mam wieści!
- Wpadaj - zachęcił go Qwilleran. - Ja też mam wieści.
Po kilku minutach pojawił się Arch. Z jego rumianej twarzy bił
blask. Czekał na niego drink. Obaj mężczyźni wzięli szklanki do
salonu.
- Co myślisz o Mildred Hanstable? - spytał wydawca.
- Miła kobieta.
- Nie podoba jej się samotne życie. Mnie również nie. Dobrze
nam ze sobą. Co myślisz?
- Chętnie zobaczyłbym was razem - powiedział szczerze
Qwilleran. - Dobrze by wam to zrobiło.
- Z Amandą to była tylko zabawa.
- Dobre określenie. Mildred jest bardziej w twoim typie.
- Cieszę się, że mam twoje błogosławieństwo, Qwill... A teraz
jakie są twoje wieści?
- Samobójczy wypadek samochodowy.
- Kto?
- Melinda. Rozpoznałem jej srebrny sportowy samochód.
Zjechała Goodwinter Boulevard i rozbiła się na pomniku
Goodwinterów. Mogła być pijana, może była naćpana. Wszystko
jedno, w każdym razie to było celowe. Wyrosła na bulwarze,
wiedziała, że to ślepa ulica z ograniczeniem prędkości do
pięćdziesięciu kilometrów.
- Mogę skorzystać z telefonu?
Riker przekazał informację dyżurującemu dziennikarzowi z
działu miejskiego gazety, a potem zapytał:
- Domyślasz się, dlaczego to zrobiła? Nie powiesz mi przecież,
że rozbiła się z miłości do ciebie!
- Nie łudzę się. Nie... miała problemy osobiste. Rola Lady
Makbet była niewinną metaforą tego, co działo się w jej prawdziwym
życiu.
Nie spieszył się z upublicznieniem całej historii. Jeśli miał
zamiar z kimś się nią podzielić, to tylko z Brodiem. Sposobność do
tego nadarzyła się następnego ranka. Jedyną osobą w Moose County,
która ośmieliłaby się zadzwonić do Qwillerana przed ósmą rano, był
komendant policji. Zdawał się czerpać sadystyczną przyjemność z
wyciągania zaspanego przyjaciela z łóżka.
- Wstawaj, śpiochu! - krzyknął prosto do słuchawki. - Słońce jest
wysoko na niebie! Właśnie do ciebie jadę.
Mrucząc pod nosem przekleństwa, Qwilleran zwlókł się z łóżka i
naciągnął na siebie jakieś ubrania, a potem przeczesał włosy mokrym
grzebieniem i nastawił kawę.
Po krótkiej chwili Brodie wszedł do składu marszowym
krokiem. Powaga misji, z jaką zjawił się u Qwillerana, sprawiała, że
jego postać wydawała się większa niż zazwyczaj.
- Jak tam, chłopie - pozdrowił niezadowolonego gospodarza w
typowy dla siebie, szkocki sposób. - Zmarli powstają, możni upadają.
Słyszałeś o doktor Melindzie?
- Słyszałem i widziałem. Byłem na bulwarze, kiedy przyjechał
ambulans. Kawy?
- Coś ci powiem, nalej mi połowę i dolej wrzątku, może nie
dostanę zawału... Mam też dla ciebie inne wieści. Złapali waszego
kierowcę, w Londynie. Niestety łup został wywieziony ze Szkocji.
Biżuteria poszła na części do jubilerów na kontynencie. Przyznał się
do kradzieży, ale nie do zabójstwa. Nadal myślisz, że podał jej
narkotyk?
- Nie, uważam, że to Melinda jest odpowiedzialna za śmierć
Irmy. Poczucie winy ją wykończyło.
- Hmmm... interesujące przypuszczenie - zamyślił się Brodie. -
Zostawiła w mieszkaniu list pożegnalny, który jest kompletnie bez
sensu. Coś o zapachu krwi i przeklętych plamach, których nie można
domyć.
- To jej kwestia z Makbeta, wyznanie zbrodni.
- Co miała przeciwko Irmie?
- Nic, to był przypadek, ale kłamała, że Irma umarła z przyczyn
naturalnych. Namawiała Hasselrichów na kremację, żeby pozbyć się
dowodów. Potem okazało się, że zniszczyła kartę medyczną Irmy. Nie
mam wątpliwości, że nie znalazłbyś w niej niczego, co świadczyłoby,
że chorowała na serce.
- Sam do tego doszedłeś czy twój sprytny kot też brał w tym
udział?
- Andy, nie uwierzyłbyś, co on tu wyrabiał!
- Uwierzę we wszystko po tym, co mi powiedział na Nizinach
porucznik Hames.
- Najpierw, dokładnie w chwili śmierci Irmy, zawył jak opętany,
a przecież nawet go tam nie było. Potem porwał na strzępy
wspomnienie o niej, wycięte z gazety, to była kolejna wskazówka, że
coś jest nie tak. Ciągle wskazywał na Melindę. Kiedy słyszał na
kasetach jej głos, wpadał w szał, niszczył zdjęcia, na których była. Jest
jeszcze jedna zadziwiająca rzecz, pozwól, że coś ci puszczę, jeśli tylko
znajdę nagranie.
Koko, słysząc swoje imię, pojawił się znikąd i strzygąc uszami,
usadowił się między magnetofonem a komendantem policji. Qwilleran
przewijał kasetę, szukając konkretnego fragmentu.
Jeszcze jedna historyczna oberża. Podejrzewam... setki zdjęć z
tej podróży... szkoła medyczna w Glasgow...
- Dobra, Andy. Posłuchaj tego.
... wspomniał nazwisko niesławnego doktora Creama, który
pochodził z tego miasta. Żył w dziewiętnastym wieku; był psychopatą i
seryjnym mordercą. Zabijał w Anglii, Kanadzie i Stanach. Być może
nie był tak słynny jak Kuba Rozpruwacz, ale znano go z różowych
pigułek.
Koko zawył przeciągle i Qwilleran wyłączył magnetofon.
- Teraz puszczę ci jeszcze jeden fragment, nagrany w wigilię
śmierci Irmy, kiedy Melinda przyszła nieproszona do mojego pokoju.
Po kilku próbach Qwilleran odnalazł wspomniany fragment.
Więc uczynię ci propozycję. W Moose County trzeba trzymać się
konwenansów. Jeśli mnie poślubisz, za trzy lata odzyskasz wolność, a
nasze dzieci będą nosiły nazwisko Goodwinter. A przy okazji możemy
się nieźle bawić.
- Postradałaś rozum!
- Po drugie... jestem spłukana! Jedyne, co odziedziczyłam po
moim ojcu, to długi i zrujnowany dom.
- Fundacja K mogłaby ci pomóc w przezwyciężeniu trudnego
momentu. Poświęcają się promocji opieki zdrowotnej w obrębie
wspólnoty.
- Nie potrzebuję wsparcia instytucji, potrzebuję ciebie!
- Postawmy sprawę otwarcie, Melindo: odpowiedź brzmi - nie!
- Dlaczego nie chcesz rozważyć mojej propozycji? Pozwól, żeby
ten pomysł dojrzał, oswój się z nim.
- Pozwól, że coś ci powiem na zakończenie. Jeśli ożenię się z
kimś, to z Polly. A teraz wybacz.
Qwilleran zatrzymał magnetofon, co przyniosło ulgę Koko.
Przez cały czas wydawał z siebie piskliwe dźwięki typowe dla
koloratury strun głosowych syjamczyków.
- Tego samego wieczoru - opowiadał Qwilleran - kiedy Irma i
Polly były gdzie indziej, widziano, jak Melinda wchodzi do pustego
pokoju. Według mnie musiała zamienić witaminowe kapsułki, które
Polly zabrała ze sobą do Szkocji, na substancję, która zatrzymała
akcję serca. Radziłem się farmaceuty, powiedział, że można to zrobić
na wiele sposobów. Melinda nie wiedziała, że Polly przestała zażywać
witaminy i przekazała je Irmie, która złapała przeziębienie. Przez
przypadek Melinda zabiła jedną ze swoich najlepszych przyjaciółek.
Brodie wymamrotał coś, co można było uznać za ostrożną
akceptację wersji Qwillerana, ale to nie był jeszcze koniec historii.
Dziennikarz otworzył szufladę biurka i wyjął z niej małą buteleczkę.
Odkręcił korek i na wierzch dłoni wysypał kilka pastylek.
- Takie witaminy Polly zabrała ze sobą do Szkocji. Są różowe,
Andy! Różowe pigułki!
Komendant potrząsnął głową.
- Na całą resztę szarlataństwa, które serwuje mi twój kot, mogę
przystać, ale to... no, nie wiem. Trochę trudno to przełknąć.
- Porucznik Hames by przełknął.
- A pewnie, przełknąłby. Haczyk, wędka i spławik.
Brodie wstał i zaczął przeszukiwać kieszenie kurtki.
- Zapominam, po co ja tu w ogóle przyszedłem... A, jest tutaj!
To dla ciebie - podał Qwilleranowi kwadratową kopertę, adresowaną
znajomym pismem. - Była w apartamencie Melindy razem z listem
pożegnalnym. Muszę już wracać na komisariat.
Qwilleran spojrzał na kopertę z mieszaniną ciekawości i
przerażenia i odłożył ją na biurko. Odprowadził Brodiego do
policyjnego samochodu, zaparkowanego na tyłach składu, pomachał
mu ręką i zanim wrócił do środka, trzykrotnie obszedł budynek
dokoła. Nie spieszył się do otwarcia pożegnalnego listu Melindy.
Nieważne, co zawierał: wyznanie pełne wyrzutów sumienia,
przeprosiny, wybuch pasji czy gorzkie oskarżenie - czekała go bolesna
lektura.
Spacerując, zastanawiał się nad niezwykłym zaangażowaniem
Koko w sprawę morderstwa. Trudno było określić, w jakim stopniu
było ono kwestią przypadku, szczęśliwego trafu, a ile zdziałała jego
własna wyobraźnia. Niektóre z taktyk Koko w odkrywaniu tajników
zbrodni były znaczące, inne zaledwie wątpliwe. Nawet Qwilleran
musiał przyznać, że pomysł z różowymi pigułkami był kuszący, ale
mało prawdopodobny. A Koko, który wąchał plamy na dywanie, tak
jakby znał Szekspira, a w szczególności Makbeta?
Potem pomyślał, że winien jest Irmie przeprosiny. Była
wspaniałą kobietą, być może niedostępną i irytująco zamkniętą, ale
miała swoje powody i zrobiła niesamowicie dużo dobrego dla
wspólnoty. W każdy wieczór wychodziła z Bruce'em na torfowiska,
próbując go sprowadzić na dobrą drogę, tak jak ją prosiła Katie. Nie
wyszło.
Nagle przypomniał sobie, że musi odwieźć Polly do pracy, ale
najpierw postanowił przeczytać pożegnalną wiadomość od Melindy.
Ciekawość zwyciężyła nad niechęcią. Wszedł frontowymi drzwiami i
jak tylko stanął we foyer, wyczuł w powietrzu kłopoty. Zawsze
wyczuwał to napięcie towarzyszące złym wieściom - kiedy kot
zwymiotował na biały dywan albo zbił całą tacę szklanek czy też
ukradł krewetkę Newburgh. W powietrzu unosiło się wtedy poczucie
winy.
Przeszedł wolno przez hall, rozglądając się na boki. Jego
wyrobione oko przepatrywało każdy centymetr salonu, każdy kąt, w
poszukiwaniu śladów katastrofy. Kuchnia, w której rozegrała się
niejedna kocia bitwa, była czysta. Potem poszedł tam, gdzie stało jego
biurko z telefonem i fotel. Blat biurka i podłoga pod nim zasnute były
konfetti. Przeżute, miniaturowe skrawki papieru - tyle zostało z listu
Melindy.
- Koko! - krzyknął. - Zrobiłeś to! Zrobiłeś to, potworze!
Qwilleran rozejrzał się dookoła.
- Gdzie jesteś, do diabła?
Yum Yum siedziała na szczycie kominka, przyglądając się
scenie z perspektywy niewinnego gapia. Przysiadła na ogonie, jej
wąsy ułożyły się w uśmiechu... ale Koko, Koko tam nie było!