Michael Stackpole
1
Mroczny przypływ I - Szturm
2
MROCZNY PRZYPŁYW I
SZTURM
MICHAEL STACKPOLE
Przekład
MACIEJ SZYMAŃSKI
Michael Stackpole
3
Tytuł oryginału
DARK TIDE I: ONSLAUGHT
Redaktor serii
ZBIGNIEW FONIAK
Redakcja stylistyczna
ELŻBIETA GEPNER
Redakcja techniczna
ANDRZEJ WITKOWSKI
Korekta
JOANNA CIERKOŃSKA
DANUTA WOŁODKO
Ilustracja na okładce
JOHN HARRIS
Skład
WYDAWNICTWO AMBER
Copyright © 2000 by Lucasfilm, Ltd. & TM.
All rights reserved.
For the Polish edition
Copyright © 2000 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-7245-391-8
Mroczny przypływ I - Szturm
4
Timothy 'emu Zahnowi
z najbardziej oczywistych powodów oraz z kilku
mniej oczywistych
(następnym razem gdy będziemy na Tasmanii,
ja będę prowadził)
Michael Stackpole
5
P R O L O G
Pirat Urias Xhaxin stał na mostku swej fregaty klasy Nebulon-B, ściskając za ple-
cami lewą, cybernetyczną dłoń palcami prawej. Patrzył prosto przed siebie, w tunel
światła, którym mknął jego okręt, „Wolny Strzelec". Dzięki specyficznej budowie fre-
gaty, z jej wysuniętym do przodu mostkiem, czuł się tak, jakby sam unosił się w prze-
strzeni, pędząc w głąb Odległych Rubieży - terytorium, którego nikt przy zdrowych
zmysłach raczej nie odwiedzał.
Spojrzał przez ramię za siebie, na Twi'leka, siedzącego przy konsolecie nawiga-
cyjnej.
- Ile czasu do wyjścia?
Długie lekku obcego drgnęły nieznacznie.
- Pięć minut.
Dowódca włączył komunikator przypięty do kołnierza kurtki.
- Xhaxin do całej załogi. Eskadry Czerwona i Niebieska: przygotować się do star-
tu. Zajmiecie się odcięciem dróg ucieczki i unieruchamianiem mniejszych jachtów.
Artylerzyści: zdejmiecie jednostki eskorty. Postarajcie się. Możliwe, że to ostatni skok,
jaki musimy w życiu zrobić. Wchodzimy i wychodzimy; czysta robota. Wiem, że do-
brze się spiszecie. Bez odbioru.
Ciemnowłosa kobieta stanęła u boku Xhaxina.
- Naprawdę sądzisz, że zgarniemy tyle, żeby spokojnie przejść na emeryturę?
- To zależy od tego, jaka emerytura ci się marzy, doktor Karl - odparł z uśmiechem
białowłosy, brodaty mężczyzna. – Twoje umiejętności pozwolą ci na godziwe życie w
dowolnym zakątku Nowej Republiki, a udział zdobyty w tej akcji wystarczy na kupie-
nie nowej tożsamości - może nawet i dwóch. Anet Karl zmarszczyła brwi.
- Od sześciu lat, czyli od chwili zawarcia pokoju między Resztą Imperium a Nową
Republiką, zadowalamy się coraz mniejszymi łupami. Władze nigdy nie pochwalały
naszej działalności, ale przymykały na nią oko, dopóki imperium stanowiło jakieś za-
grożenie. Nie było źle, kiedy niedobitki sił imperialnych ściągały tu tłumnie, by schro-
nić się na terytorium Reszty, ale to już przeszłość. Sądzisz, że ta wyprawa będzie lepsza
od poprzednich?
Xhaxin zacisnął na moment usta, a potem powiedział cicho:
- Uczciwe pytanie. Odpowiedź brzmi: tak, czuję to w kościach. Takiego rajdu jak
ten nie widzieliśmy przez ostatnie pięć lat.
Anet uśmiechnęła się złośliwie, błyskając brązowymi oczami.
- Bawisz się w Jedi? Moc podpowiada ci przyszłość?
- Jestem o wiele bardziej pragmatyczny niż Jedi... I o wiele bardziej niebezpieczny
- odparł, rozkładając ręce. - Mam na tym statku ponad dziewięciuset ludzi. Dziewięć
razy więcej niż siły Jedi w całej galaktyce. Oni bezgranicznie ufają Mocy, a ja... mam
równie potężnych sprzymierzeńców: chciwość i arogancję.
- Twój plan rzeczywiście był dobry...
Mroczny przypływ I - Szturm
6
- Błąd: mój plan był wprost genialny - zaśmiał się Xhaxin. -Najpierw puszczam
wolno parę statków, aby stworzyć pozory, że pod-różują w grupie, potem podstawiam
faceta, który obiecuje ludziom, że zorganizuje konwoje do Reszty Imperium, aż wresz-
cie mamy tłum chętnych, gotowych zapłacić za przywilej bezpiecznego przelotu....
- Tylko że nie zwracasz forsy w razie wpadki, prawda? -uśmiechnęła się Anet. -
Usługa płatna z góry?
- Właśnie. Wyruszyli już z Garqi... Ostatni powinien zjawić się na miejscu spotka-
nia za dziesięć minut. Obskoczymy tych, którzy są już na miejscu, zaczekamy na tego
spóźnionego i znikniemy. – Xhaxin pogładził wąsy prawą, żywą dłonią. -To będzie
wielki skok. Ostatni rajd... Wszyscy go dobrze zapamiętają. Wolałbym przejść do histo-
rii z innych powodów, ale i ten nie jest zły. Zwłaszcza że być może i wy dostaniecie
wreszcie godziwą nagrodę za ciężką pracę.
Anet Karl obrzuciła spojrzeniem grupkę złożoną z ludzi i obcych, w skupieniu ob-
sługujących stanowiska robocze na mostku.
- Nie kochaliśmy Imperium, kapitanie. Jesteśmy ci winni podziękowanie za to, że
przeżyliśmy i że mamy okazję odpłacić mu za te wszystkie lata. Wolelibyśmy nadal
działać....
- Wiem, ale Nowa Republika zawarła pokój z Resztą - przerwał jej Xhaxin i wes-
tchnął ciężko. - Nie można lekceważyć tego faktu. Myślę, że i my zasłużyliśmy na
odrobinę spokoju.
- Dziesięć sekund do wyjścia, kapitanie.
- Dziękuję. - Xhaxin skinął dłonią w stronę panelu widokowego. - Oto nasze prze-
znaczenie, pani doktor.
Tunel światła rozprysnął się w wielokolorową mozaikę nieskończonej liczby
gwiazd. Okręt wyszedł z nadprzestrzeni w samym środku nicości - i to dosłownie, był
to bowiem punkt, w którym siły grawitacyjne równoważyły się w taki sposób, że po-
dróż z Garqi do Bastionu w głębi Reszty Imperium można było rozpocząć stąd z mak-
symalną prędkością. To miejsce powinno być puste...
Ale nie było. Oprócz płonącego i wirującego w wariackim tempie wraku frach-
towca, mnóstwa kapsuł ratunkowych oraz jachtów, pryskających we wszystkich kie-
runkach, w przestrzeni unosił się jeszcze jeden potężny obiekt. Xhaxin pomyślał naj-
pierw, że to asteroida - wskazywała na to nierówna powierzchnia i powolne ruchy
dziwnego ciała. Inne, mniejsze asteroidy zdawały się orbitować wokół tej dużej, lecz
nagle ruszyły do gwałtownego ataku na pierzchające jachty.
A teraz skręcają w naszą stronę! - zauważył Xhaxin. Błyskawicznie odwrócił się
plecami do iluminatora.
- Włączyć tarcze! Wypuścić myśliwce. Nie wiem, jakim cudem jakiś baran zdołał
wcisnąć hipernapęd do asteroidy, ale nie pozwolę, żeby zdmuchnął naszą zdobycz!
Artylerzyści, namierzyć tę skałę i ognia!
- Tak jest, kapitanie!
Zanim Xhaxin skończył wydawać rozkazy i rozmyślać nad sensem wstawiania ja-
kiegokolwiek napędu do planetoidy, zdał sobie sprawę, że ten tok rozumowania nie
wyjaśni mu, dlaczego mniejsze skały zachowywały się jak myśliwce.
Michael Stackpole
7
- Zespół sensorów, co tam się dzieje?
Duros spojrzał na holograficzny obraz, wyświetlający się właśnie nad pulpitem.
Jego długa twarz przybrała jeszcze bardziej posępny wyraz niż zwykle.
- Anomalie grawitacyjne, sir. Dosłownie wszędzie.
- Promienie ściągające? Generatory studni grawitacyjnych?
- Coś innego, sir. - Duros zmarszczył czoło, obserwując pojawiające się na holo-
gramie, zachodzące na siebie, kolorowe sfery. - Skupione, wąskie wiązki. Bardzo silne.
Baterie turbolaserów „Wolnego Strzelca" wreszcie otworzyły ogień, kierując w
stronę asteroidy długie strumienie jarzących się czerwono błyskawic energii. Wydawa-
ło się, że ostrzał będzie celny, lecz tor energetycznej wiązki zmienił się nagle. Smugi
turbolaserowej salwy zbiegły się w jednym punkcie, mniej więcej pół kilometra przed
powierzchnią asteroidy. Xhaxin oczekiwał, że cel mimo to zostanie trafiony, ale mylił
się. Jaskrawoczerwone błyskawice znikły bez śladu.
- Co się stało? Artyleria? Sensory? Co to było?
Szef sekcji artyleryjskiej, Iotranin nazwiskiem Mirip Pag, pokręcił głową z niedo-
wierzaniem.
- Mieliśmy koordynaty, kapitanie. Cel był namierzony.
Duros, Lun Deverin, wetknął drżący palec w jedną ze sfer tworzących hologram.
- Jedna z anomalii grawitacyjnych pochłonęła energię. Wygląda to tak, jakby ktoś
osłaniał się czarną dziurą.
Xhaxin odwrócił się w jego stronę i spostrzegł, że sfera, o której mówił oficer, roz-
szerza się i przesuwa w stronę fregaty. W chwili gdy hologram pokazał, że dotknęła
pancerza okrętu, przez kadłub przebiegł silny wstrząs. Natychmiast odezwały się brzę-
czyki alarmów, informujące o utracie pól ochronnych na prawej burcie.
- Kurs 57-12, cała naprzód. Musimy wyrwać się z tej wiązki, czymkolwiek jest...
- Zbliża się następna, kapitanie. Zdaje się, że zdejmie nam tylne tarcze...
Pen Grasha, szef kontroli lotów eskadr myśliwskich „Wolnego Strzelca", próbo-
wał przekrzyczeć syreny alarmowe.
- Kapitanie, nasze maszyny tracą pola ochronne! Strzały z Masterów i laserów nie
docierają do maszyn wroga!
Duros machnął ręką i objął konsoletę sterowania sensorami mocnym uściskiem.
- Przygotować się do uderzenia. Zbliża się pocisk.
Do uderzenia? Xhaxin odwrócił się w stronę panelu widokowego i ujrzał mieniącą
się, złocistą kulę... czegoś -może plazmy? - przelatującą tuż obok. Obiekt trafił fregatę
w trakcie wykonywania manewru, mierząc w lewą burtę. Boczne tarcze przyjęły na
siebie potężny cios i niemal natychmiast znikły, okrywając pulpity sterujące deszczem
iskier z przeładowanych obwodów. Któryś z oficerów padł na podłogę. Jedno uderzenie
serca później to, co przebiło pola ochronne „Wolnego Strzelca", grzmotnęło w jego
opancerzony kadłub.
Całe szczęście, że mamy wzmocnione poszycie, pomyślał Xhaxin. Nie żałował
środków na udoskonalenie pancerza fregaty. Okręt przetrwał już ostrzał z niszczyciela
gwiezdnego klasy Imperial i załoga przeżyła, by móc o tym opowiadać...
Mroczny przypływ I - Szturm
8
Uderzenie wyłączyło na moment generatory sztucznej grawitacji. Xhaxin uniósł
siew powietrze i zderzył z doktor Karl. Gdy sekundę później ciążenie powróciło, oboje
w miarę miękko wylądowali na pokładzie. Xhaxin ukląkł i pomógł kobiecie usiąść, a
potem spojrzał krzywo na Durosa.
- Co to było?
- Nie wiem, kapitanie, ale nadal wgryza się w kadłub. - Błękitnoskóry obcy zbladł.
- Przewiduję przebicie pokładu siódmego za... dwadzieścia sekund.
- Ewakuować cały poziom i zamknąć grodzie.
- Zbliżają się kolejne pociski!
Nie! To niemożliwe! Xhaxin zacisnął w pięści obie dłonie, i tę żywą, i tę metalo-
wą. Z wysiłkiem odsunął od siebie przemożne uczucie paniki. Pora na jeden z tych
gestów, dzięki którym załoga jest tak lojalna, pomyślał.
- Pen, odwołaj wszystkie myśliwce. Najpierw niech lądują te, które nie mają hi-
pernapędu. Khwir, niech obliczy koordynaty skoku. Znikamy stąd.
Długie lekku Twi’leka zamarły.
- Anomalie grawitacyjne są w ciągłym ruchu. Obliczenie współrzędnych jest nie-
możliwe.
- Czy są dość silne, żeby nas zatrzymać?
- Nie, ale...
Xhaxin warknął coś niezrozumiale i przypadł na jedno kolano, gdy kolejny strzał z
asteroidy wstrząsnął fregatą.
- W takim razie skacz na ślepo. Prześlij współrzędne myśliwcom i skacz na ślepo.
- Kapitanie, taki manewr może nas zabić...
- Skok na ślepo istotnie może nas zabić - odparł Xhaxin i stuknął palcem w płytę
iluminatora. - Ale oni zabiją nas na pewno. Wykonaj, Khwir. Natychmiast!
- Tak jest, kapitanie. - Twi'lek zaczął wpisywać koordynaty do komputera nawiga-
cyjnego. - Gotowość do skoku za pięć sekund, kapitanie. Cztery, trzy...
Xhaxin zobaczył płonącą, złocistą kulę, wypełniającą niemal całkowicie ilumina-
tor. Nie wiedział, kim byli napastnicy i dlaczego się tu znaleźli, ani na jakiej zasadzie
działała ich broń. Gdy zastanawiał się nad tym, przestrzeń przed jego oczami eksplo-
dowała. Zrozumiał, że być może odpowiedzi na te pytania przyniosłyby spokój ducha
jemu, ale na pewno nie władcom Nowej Republiki.
Michael Stackpole
9
R O Z D Z I A Ł
1
Leia Organa Solo stała opodal centralnego punktu sali posiedzeń Senatu i czekała,
aż Szef Rządu Borsk Fey'lya zaprosi ją na mównicę. Czuła lekki niepokój. Przed ocza-
mi przewijały jej się obrazy sprzed kilkudziesięciu lat. Przypomniała sobie chwile,
kiedy po raz pierwszy zjawiła się w Senacie Imperium. Była najmłodszą osobą, jakiej
kiedykolwiek powierzono mandat senatora. Zdecydowała się kandydować, by pomóc
ojcu, Bailowi Organie, w stawianiu oporu Palpatine'owi i reszcie szaleńców, gotowych
dopuścić na przykład do stworzenia Gwiazd Śmierci.
Byłam młoda, nawet bardzo młoda, więc to zrozumiałe, że się denerwowałam,
pomyślała Leia. Rozejrzała się po ogromnej sali, omiatając wzrokiem twarze nieprzeli-
czonych zastępów senatorów. Gmach nie dorównywał wielkością swemu poprzedni-
kowi, za to czuło się w nim silny wpływ tradycji, sięgającej epoki Starej Republiki.
Dawniej, za czasów Imperium, gdy Palpatine dysponował już pełnią władzy, na sali
można było ujrzeć zaledwie garstkę obcych, a i oni pełnili co najwyżej funkcje pomoc-
ników senatorów-ludzi. Teraz ludzie stanowili mniejszość, zupełnie tak, jak za rządów
Starej Republiki. Leia zauważyła senator Viqi Shesh z Kuat i jedną z jej pomocnic oraz
senatora Cala Omasa z Alderaana, ale poza nimi na sali z trudem udawało się dostrzec
człowieka.
I to nie tylko dlatego, że moje oczy się starzeją, uśmiechnęła się do siebie. Nie-
chętnie przypomniała sobie, jaki kawał życia ma już za sobą. Większość z minionych
lat spędziła właśnie tu, na Coruscant, pomagając nadać Nowej Republice formę gigan-
tycznej konfederacji światów, wyłaniającej się stopniowo z cienia Imperium. Czasami
strzelano do niej, kiedy próbowała walczyć z Imperium osobiście. Tutaj ataki były bar-
dziej subtelne, ale niemal równie śmiercionośne. Leia poczuła nieprzyjemne dreszcze
na wspomnienie zamachu bombowego, którego celem był właśnie Senat.
Obejrzała się przez ramię i zobaczyła Danni Quee. Ta młoda kobieta zaledwie dwa
miesiące wcześniej przeżyła atak i niewolę z rąk agresywnych najeźdźców, którzy ude-
rzyli na kilka planet Zewnętrznych Odległych Rubieży. Danni pracowała w jednej z
placówek badawczych; do ich zadań należało monitorowanie przestrzeni kosmicznej
poza obrębem galaktyki. Miała niezbite dowody na to, że intruzi przybyli z zewnątrz.
Bezlitosna taktyka agresorów oraz sam takt, że zdecydowali się na tak zmasowany i
Mroczny przypływ I - Szturm
10
dalekosiężny atak, kazały Leii podejrzewać, że zamiarem obcych jest podbój co naj-
mniej części galaktyki. Przybyła więc do Senatu, by uświadomić władzom Nowej Re-
publiki nadciągające niebezpieczeństwo i prosić o pomoc dla planet Rubieży, które
wkrótce mogły stać się celem zakrojonego na wielką skalę szturmu barbarzyńców.
Za plecami Leii stał Noghri imieniem Bolpuhr, jej ochroniarz. Jak wszyscy przed-
stawiciele tej rasy, był bezgranicznie oddany Luke 'owi i jego siostrze, głównie z po-
wodu ich wkładu w rekultywację Honoghr, rodzimej planety Noghrich, poważnie
zniszczonej przez Imperium. Wdzięczność nakazywała obcym otoczyć Leię i jej rodzi-
nę troskliwą opieką. Ich oddanie tylko nieznacznie ustępowało legendarnej wierności
Wookiech, którzy brali na siebie ciężar długu życia.
Monotonny dotąd głos Borska Fey'lyi wzniósł się nagle o ton wyżej. Leia pamięta-
ła, że jest to u niego typowy objaw stresu. Uniosła głowę i skupiła się, by wyłowić i
zrozumieć słowa Bothanina.
- .. .I dlatego właśnie z niezwykłą radością witam w tej sali kobietę, dla której była
ona domem bardziej, niż dla kogokolwiek innego w długiej historii Senatu. Przedsta-
wiam państwu Leię Organę Solo, występującą w imieniu Dubrillionu.
Najwyższy czas, pomyślała Leia. Wystarczająco długo próbowałeś się od tego
wymigać. Rzeczywiście, od tygodni próbowała doprosić się o prawo do wystąpienia
przed Senatem.
Fey'lya odwrócił się i machnął ręką w jej stronę. Ubrał się tego dnia w szatę pia-
skowej barwy, tylko o dwa tony ciemniejszą od jego kremowej sierści. Fioletowe zdo-
bienia na jej krawędziach doskonale pasowały do koloru jego oczu. Leia pomyślała, że
tunika Bothanina przypominała nieco zgrzebny strój Mon Mothmy, który zwykle
przywdziewała na czas wystąpień w Senacie lub publicznych uroczystości, lecz Fey'lya
jakoś nie wyglądał w niej tak prosto i szlachetnie zarazem, jak była przywódczyni No-
wej Republiki.
Leia wystąpiła tego dnia w czarnych, wysokich butach i spodniach oraz intensyw-
nie błękitnej tunice. Włosy zaczesała do góry. Całym swym wyglądem chciała podkre-
ślić, że powraca ze strefy działań wojennych, o których opowie w swym raporcie. Zda-
wała sobie sprawę z tego, że był to strój zdecydowanie zbyt skromny, jak na panujące
w Senacie zwyczaje, ale miała nadzieję, że przynajmniej niektórym z zebranych przy-
pomną się czasy, gdy noszenie munduru było na porządku dziennym, a decyzje podej-
mowano znacznie szybciej.
- Dziękuję Przewodniczącemu Fey'lyi. Szanowni senatorowie, honorowi goście.
Przynoszę wam pozdrowienia i najlepsze życzenia od mieszkańców Dubrillionu. Ich to
pragnieniem jest, bym poinformowała was o śmiertelnym niebezpieczeństwie, które
zawisło nad Odległymi Rubieżami. Nieznana dotąd rasa przypuściła serię ataków na
kilka tamtejszych światów. Najeźdźcy opanowali stację ExGal-4 na Belkadanie, ude-
rzyli na Dubrillion, zniszczyli w systemie Helska „Eliksir Młodości", niszczyciel nale-
żący do Floty Nowej Republiki, a także unicestwili życie na Sernpidalu, sprowadzając
na powierzchnię tego globu jego własny księżyc. Wprawdzie zdołaliśmy zlokalizować i
zniszczyć bazę sił inwazyjnych na Helska 4, ale to nie oznacza, że zagrożenie przestało
istnieć.
Michael Stackpole
11
Leia spojrzała na rzędy słuchaczy i z zaskoczeniem zauważyła, że większość sena-
torów wykazuje dobitnie objawy znudzenia, jakby była narratorem jakiejś podrzędnej
sztuki w teatrze Kuati. No cóż, pomyślała. Właściwie nie powiedziałam im nic nowego,
ale powinni przynajmniej przyjąć to do wiadomości i wziąć się za tę sprawę. Od-
chrząknęła cicho i spojrzała w elektroniczny notes, wyświetlający jej notatki.
- Luke Skywalker znalazł na Belkadanie ślady katastrofy ekologicznej, która grun-
townie zmieniła skład tamtejszej atmosfery. Ustalono, że sprawcą kataklizmu był agent
obcych. Ukrywał się on na planecie i został zabity, gdy zaatakował Marę Jadę Skywal-
ker i mojego brata. Dowody wskazują na to, że najeźdźcy zamierzali wykorzystać Bel-
kadan jako bazę wypadową dla swych sił inwazyjnych.
Zanim Leia zdążyła wypowiedzieć następne zdanie, przygarbiony, jaszczuro-
kształtny senator, reprezentujący grupę światów baragwińskich, podniósł się wolno z
fotela.
- Jeśli wysoki Senat pozwoli, chciałbym spytać, czy mówczyni jest tą samą Leią
Organa Solo, która podjęła się mediacji w konflikcie rhommamoolsko-osariańskim.
Leia uniosła brodę i zmrużyła oczy.
- Senator Wynl doskonale wie, że to ja próbowałam zaprowadzić pokój na tych
światach.
- A czy to nie wyczyn pewnego zuchwałego rycerza Jedi zmusił Osarian do prze-
prowadzenia ataku, który rozpoczął otwartą wojnę? Zdaje się, że rhommamoołski
przywódca, Nom Anor, zginął w trakcie działań bojowych.
Leia uniosła ręce.
- Z całym szacunkiem, senatorze, konflikt rhommamoolsko-osariański ma niewie-
le lub wręcz nic wspólnego z inwazją, o której mówię.
Borsk Fey'lya, zasiadający na podwyższeniu po prawej stronie księżniczki, odwró-
cił się w jej stronę.
- Niewiele lub nic? Sugerujesz, że te sprawy mogą być w jakiś sposób powiązane?
Leia niechętnie skinęła głową.
- Napastnik, który zaatakował Marę, próbował najpierw zniszczyć Artoo, czyli ro-
bota astromechanicznego typu R2, należącego do mojego brata. Wykrzykiwał przy tym
podobne hasła, jakich używali Czerwoni Rycerze Życia na Rhommamoolu, prowadzący
krucjaty przeciwko robotom.
Bothanin zamrugał fioletowymi oczami.
- Sugerujesz, że to Czerwoni Rycerze stoją za zatruciem Belkadanu, zniszczeniem
Sernpidala i atakiem na Dubrillion? I że dysponują środkami technicznymi, pozwalają-
cymi na ściągnięcie z orbity księżyca, a mimo to nie umieli obronić swych przywódców
przed atakiem Osarian? Czy dobrze cię rozumiem?
- Nie sądzę, Przewodniczący Fey'lya - odparła, a w jej głosie pojawiła się lodowata
nuta. - Nie przypuszczam też, by obcy na Belkadanie pozostawali pod wpływem Czer-
wonych Rycerzy. Niewykluczone natomiast, że to Czerwoni Rycerze są częścią tajnego
spisku, który może zagrozić istnieniu Nowej Republiki.
Kolejny senator, tym razem Rodianin, podniósł się z siedziska.
Mroczny przypływ I - Szturm
12
- Mamy uwierzyć, że twoje wysiłki negocjacyjne spełzły na niczym z powodu ta-
jemniczego spisku rodem z innej galaktyki?
- Tego nie powiedziałam.
Niuk Niuv, przedstawiciel Sullusty, zerwał się na równe nogi.
- Zgadzam się z tym całkowicie. Uważam, że w istocie chodzi o odwrócenie na-
szej uwagi od niebezpieczeństwa, jakim są dla Nowej Republiki rycerze Jedi. To jeden
z nich rozpętał wojnę, niepotrzebnie atakując Osarian. Powiadasz, że to Jedi doniósł o
owym obcym i o hasłach, które wykrzykiwał. Nie jestem aż taki głupi, żeby nie do-
strzec, że Jedi usiłują odwieść nas od rozważań na temat problemów, jakie stwarza ich
zakon.
- Tym Jedi na Belkadanie był mój brat Luke Skywalker, mistrz Jedi!
- A któż inny mógłby bardziej pragnąć, by zapomniano o błędach jego podopiecz-
nych?
Leia zmusiła się do rozluźnienia uścisku dłoni, którymi obejmowała mównicę.
- Doskonale wiem o kontrowersjach, jakie narosły wokół Jedi, ale proszę was w
najlepszej wierze, odłóżmy tę debatę i zajmijmy się sprawą, o której zaczęłam opowia-
dać. Zorganizowano pozagalaktyczną inwazję. Może ona zniszczyć Nową Republikę,
jeżeli nie powstrzymamy jej już teraz.
Jeden z senatorów, nieznany Leii człowiek, poprosił o głos.
- Proszę mi wybaczyć, ale od dawna wiadomo, że zaburzenia nadprzestrzenne na
skraju galaktyki wykluczają podejmowanie międzygalaktycznych podróży. Inwazja, o
której mowa, jest po prostu niemożliwa.
Leia pokręciła głową.
- Jeśli ta bariera rzeczywiście istnieje, to nieprzyjaciel zdołał ją jakoś obejść. Obcy
naprawdę tu wtargnęli. Dowody ich ataku na Odległe Rubieże są całkowicie przekony-
wające.
Quarren Pwoe powstał z wolna i pogładził palcami ostry podbródek.
- Przyznam, że czegoś tu nie rozumiem. Dałaś nam do zrozumienia, że brałaś
udział w akcji, której celem było zniszczenie sił inwazyjnych. Zdawało mi się, że wasz
atak zakończył się sukcesem.
- Tak jest.
- Czy od tego czasu zanotowano jakiekolwiek ślady obecności najeźdźców?
- Nie, ale to...
- A czy istnieją dowody na ich związek z Czerwonymi Rycerzami, jeśli nie liczyć
rzekomych komentarzy wypowiedzianych przez nieżyjącą już istotę?
- Nie, ale...
- Czy jesteś w posiadaniu materialnych dowodów istnienia najeźdźców?
- Tak. Mamy kilka ciał i parę koralowych skoczków. Fey'lya uśmiechnął się, bły-
skając ostrymi zębami.
- Koralowych skoczków?
Leia przymknęła oczy i westchnęła ciężko.
- Obcy posługują się najwyraźniej istotami stworzonymi z zastosowaniem inżynie-
rii genetycznej. Ich myśliwce są hodowane z czegoś, co nazywają koralem yorik.
Michael Stackpole
13
Bothanin potrząsnął głową.
- Twierdzisz, że wróg unicestwił niszczyciel gwiezdny za pomocą kamieni?
- Tak.
Pwoe zapatrzył siew pulpit swego stanowiska. Po chwili podniósł wzrok ze zło-
wrogim błyskiem w czarnych oczach.
- Leio, jako ktoś, kto w przeszłości podziwiał twoje dokonania, błagam cię, prze-
stań. Nawet nie wiesz, jak żałosne jest to, co próbujesz zrobić. Postanowiłaś wycofać
się z życia publicznego, dlatego twoje pojawienie się tu z tak dziwaczną opowiastką, ta
bezczelna próba odzyskania dawnych wpływów jest. .. po prostu żenująca.
- Słucham?! - Leia zamrugała ze zdumienia.-Sądzisz, że przyszłam tu, żeby prze-
jąć władzę?!
- A cóż innego mogę myśleć? - Pwoe rozłożył ręce i rozejrzał się po sali. - Próbu-
jesz bronić brata i dzieci, bo wszyscy oni należą do Jedi. Potrafię to zrozumieć. Jasne
jest i to, że uważasz nas za niezdolnych do przetrwania jakiegokolwiek kryzysu bez
twojej pomocy. Prawda jest jednak taka, że radzimy sobie całkiem nieźle od czasu roz-
strzygnięcia kryzysu bothańskiego. Rozumiemy ludzki pęd do władzy i przez długie
lata podziwialiśmy cię za to, że potrafisz go w sobie stłumić, ale teraz... to, co robisz...
- Ależ nie, nie o to mi chodziło! - Leia spojrzała na senatorów ze zdumieniem. -
To, o czym wam opowiedziałam, wydarzyło się naprawdę. Możliwe, że udało nam się
pokonać przednią straż najeźdźców, ale oni wrócą.
Sullustański senator zasłonił uszy dłońmi.
- Proszę, Leio, przestań wreszcie. Twoja lojalność wobec Jedi jest godna podziwu,
ale to wmawianie nam, że może być z nich pożytek, bo grozi nam jakieś pozagalak-
tyczne niebezpieczeństwo, jest doprawdy poniżej twojego poziomu!
- Za to bardzo ludzkie - parsknął Baragwińczyk.
Leia czuła się tak, jakby niewidzialna pięść zaciskała się wokół jej serca. Ugięła
ręce i oparła się łokciami o mównicę.
- Musicie mnie wysłuchać!
- Leio, proszę, zrób to, co Mon Mothma - odezwał się Pwoe głosem przepełnio-
nym litością. - Po cichu usuń się w cień. Teraz my sprawujemy rządy. Pozwól, że bę-
dziemy wspominać cię ciepło, jako kogoś, kto wzniósł się ponad swoje ludzkie słabo-
ści.
Leia spojrzała na senatorów i zapragnęła, by wiek jednak przyćmił jej wzrok - mo-
że wtedy nie widziałaby pogardy, z jaką na nią spoglądano. Nie dostrzegają prawdy, bo
nie chcą jej dostrzec, pomyślała. Tak bardzo pragną kontrolować bieg wydarzeń, że
wolą zignorować niebezpieczeństwo, niż przyznać, że doszło do kryzysu. Stracą
wszystko, tylko po to, by udowodnić, że panują nad sytuacją. Ich celowa ignorancja
wręcz odebrała Leii mowę, a ciężar litości i pogardy przygniótł ją do ziemi.
To niemożliwe... W tak głupi sposób odrzucają wszystko, co osiągnęliśmy...
Księżniczka rozluźniła dłonie, kurczowo zaciśnięte na krawędziach mównicy, i powoli
zaczęła się wycofywać. Zaprzepaszczą wszystko. ..
Mocny, ostry głos uciął rozlegające się tu i ówdzie pomruki.
Mroczny przypływ I - Szturm
14
- Jak śmiecie? Jakim prawem macie czelność przemawiać do niej w taki sposób? -
Pośrodku sali ukazała się wysoka i smukła sylwetka obcego, porośniętego złocistą sier-
ścią. Fioletowe pasma rozpoczynały się w kącikach jego oczu i biegły w górę oraz ku
tyłowi głowy. - Gdyby nie ta kobieta i poświęcenie członków jej rodziny, nie byłoby
nas tu dzisiaj, a większość z nas już by nie żyła.
Elegos A'Kla otworzył swoje trójpalczaste dłonie.
- Wasza jawna niewdzięczność sprawia, że można się zastanawiać, czy budowni-
czowie Imperium nie mieli racji, uznając was za zwykłe zwierzęta!
Rodiański senator wysunął oskarżycielsko zakończony przy-ssawką palec w stronę
Caamasjanina.
- Nie zapominaj, że ona była jednym z nich!
Oczy Elegosa zwęziły się, a Leia poczuła bijącą od niego falę bólu.
- Czy nie rozumiesz, że takie słowa zdradzają tylko wątłość twój ego umysłu? Nie
widzisz, że porównując ją do zwolenników Imperium dajesz się ponieść tym samym
rasowym uprzedzeniom, którymi tak się chlubili, gdy pozbawiali nas wszelkich praw?
Niuk Niuv zbył komentarze Caamasjanina lekceważącym machnięciem ręki.
- Te słowa krytyki miałyby większe znaczenie, senatorze A'Kla, gdybyś wcześniej
nie współpracował z Jedi. Twoja sympatia dla nich ma głębokie korzenie. Czy twój wuj
nie był jednym z nich?
Elegos przechylił głowę do tyłu, uwydatniając imponującą długość i smukłość
swej sylwetki.
- Lojalność wobec przyjaciół i krewnych, którzy należeli do zakonu Jedi, nie za-
ślepia mnie na tyle, bym nie rozumiał, co Leia próbowała nam przekazać. Możecie
uznać Jedi za zagrożenie - i przyznaję, że nawet ja mam chłodny stosunek do poczynań
niektórych z nich - ale usłyszeliście przed chwilą raport o znacznie poważniejszym
niebezpieczeństwie, które może zagrozić bytowi Nowej Republiki. Ignorowanie tej
informacji w imię własnej pychy jest szczytem nieodpowiedzialności.
Macki Pwoe skręciły się z gniewu.
- Piękne słowa, A'Kla, ale tak się składa, że twój lud przetrwał w wielkiej mierze
dzięki Leii i jej rodzinie. Wielu z was zginęło na Alderaanie i od tej pory, przez dzie-
sięciolecia, ludzkie poczucie winy i litość sprawiały, że chroniono tych z was, którzy
przeżyli. Nic dziwnego, że stajesz w jej obronie, podobnie jak nek, bojowy pies, liżący
rękę trenera - tę samą, która wymierza mu ciosy.
Leia poczuła, że komentarz Pwoe trafił w czuły punkt i natychmiast powróciła na
podium. Jej głos znowu był zupełnie opanowany, choć gniew wprost kipiał w jej sercu.
Zmusiła się do skorzystania z techniki uspokajającej Jedi, by móc skupić się na wystą-
pieniu. Zanim zaczęła, potoczyła marsowym spojrzeniem po twarzach senatorów.
- Zarzucacie mi postępowanie z najbardziej podłych pobudek. To wasze prawo.
Mogę nawet zrozumieć, że przelewacie na mnie urazy z zamierzchłej przeszłości, choć
wydawało mi się, że nieraz udowodniłam, na czym naprawdę mi zależy. Chyba nawet
nie oczekuję już, że zechcecie mnie wysłuchać. Uważacie Nową Republikę za swoją
własność i cieszę się, że chcecie wziąć za nią odpowiedzialność. Bez względu na to, co
myślicie i w co chcecie wierzyć, jestem z was dumna.
Michael Stackpole
15
Sprawiacie mi zawód tylko tym, że powstajecie przeciwko sobie nawzajem. Siłą
Nowej Republiki była zawsze jedność różnorodnych kultur - dodała Leia, po czym
wzruszyła ramionami i wyprostowała się. - Zostawiam wam wszelkie materiały doty-
czące najeźdźców. Mam nadzieję, że znajdziecie czas na ich przestudiowanie i zrobicie
z nich właściwy użytek.
Borsk Fey'lya nachylił się ku niej, gdy zeszła z podium.
- Co teraz zrobisz?
Leia westchnęła cicho i popatrzyła na Bothanina przez moment. No co, Borsk, bo-
isz się, że urządzę przewrót, żeby załatwić tę sprawę po swojemu? Myślisz, że mam na
to dość siły? - pomyślała.
- Zrobię to, co muszę. Być może Nowa Republika wyparła się mnie, ale ja jej nie.
Zawisło nad nami niebezpieczeństwo i... trzeba je powstrzymać.
Sierść na karku Bothanina uniosła się powoli.
- Nie zajmujesz żadnego stanowiska w oficjalnych strukturach. Nie możesz wy-
dawać rozkazów ani dysponować sprzętem.
Leia z namysłem pokręciła głową, a potem uśmiechnęła się do Elegosa, który sta-
nął u jej boku.
- Znam zasady, Przewodniczący Fey 'ly. I te, które ogłasza się publicznie, i te, we-
dług których rzeczywiście toczy się ta gra. Nie mam zamiaru występować przeciwko
tobie i nie zmuszaj mnie, żebym to zrobiła.
Elegos położył rękę na ramieniu Leii.
- Znalazł się senator, który pragnie przyjrzeć się bliżej zagrożeniu. Ufam, że nie
będzie prób ingerowania w śledztwo, które rozpoczynam, Przewodniczący Fey'ly.
- Ingerowania? Nie... - Fioletowe oczy Bothanina zmieniły siew szparki. -Proszę
jednak zachować ostrożność. Ciekawość jest dozwolona, ale zdrada... zostanie ukarana.
Rozumiemy się?
Elegos skinął głową, a Leia powtórzyła jego gest.
- Wszystko jasne, Przewodniczący Fey'lya. Senator A'Kla i ja będziemy bardzo
ostrożni. Tobie radzę to samo, bo w tych czasach zarzut zdrady może ciągnąć się za
tobą do końca życia. O ile najeźdźcy pozostawią przy życiu kogoś, kogo będzie to ob-
chodziło.
Mroczny przypływ I - Szturm
16
R O Z D Z I A Ł
2
Wciśnięty w kabinę symulatora X-skrzydłowca, pułkownik Gavin Darklighter,
dowódca Eskadry Łobuzów, pstryknął prawym kciukiem o pierścień, który miał na
palcu. Na moment zdjął go lęk, ale wiedział, że nie ma sensu dłużej odwlekać startu.
Spojrzał przez ramię na robota astromechanicznego R2-Delta, spoczywającego w
gnieździe za jego plecami.
- Dobra, Catchu. Odpal symulację ,,Pogoń za skoczkiem".
Niewielki, złoto-biały automat świsnął przyjaźnie, a kabina ożyła, rozświetlona
blaskiem kontrolek i danych przesuwających się po głównym ekranie. Mimo wielo-
krotnych przeróbek, które Gavin aplikował robotowi w ciągu lat - nie wyłączając ko-
niecznych wymazań pamięci i uaktualniania oprogramowania - R2 zawsze witał go
prezentacją skróconej prognozy pogody dla Tatooine i Coruscant. Darklighter doceniał
ten sympatyczny gest i między innymi z tego powodu nie wymienił automatu na now-
szy model, choć zmodernizowana wersja Delty była zdecydowanie szybsza w oblicze-
niach nawigacyjnych.
Największą zmianą, jaka zaszła w stosunkach między człowiekiem a maszyną, by-
ło... imię automatu. Początkowo Gavin nazywał robota Zdobyczą Jawy, wychodząc z
założenia, że R2 stanowiłby łakomy kąsek dla zbieraczy złomu z Tatooine. Później, w
czasach kryzysu Thrawna, grupa Jawów rzeczywiście usiłowała ukraść robota, lecz ten
odparł ich atak, a nawet zranił jednego z napastników. Wtedy to Gavin nadał mu imię
Toughcatch, czyli Trudna Zdobycz, a z czasem skrócił je do poręczniejszej formy Ca-
tch.
Iluminatory symulatora wypełniły się panoramą gwiazd. Po chwili obraz uzupełnił
pas asteroid, w który Gavin natychmiast wprowadził X-skrzydłowiec. Maszyna zacho-
wywała się bardzo podobnie, jak stare T-65, na których Eskadra Łobuzów latała u zara-
nia Rebelii, ale w rzeczywistości model T-65 A3 był o kilka generacji nowocześniejszy,
niż jego wielki poprzednik. Choć nie tak dopracowane jak nowa seria XJ, A3 miały
wzmocnione pola ochronne oraz potężniejsze i celniej strzelające działa laserowe. Po-
kój zawarty z Resztą Imperium oznaczał, że zaczęło brakować godnych przeciwników
do testowania nowych myśliwców, jednak maszyny okazały się śmiercionośną bronią
w walce z piractwem na obrzeżach Nowej Republiki.
Michael Stackpole
17
Gavin spojrzał przelotnie na główny monitor, ale nie pojawił się na nim żaden sy-
gnał zwiastujący niebezpieczeństwo. Uruchomił nakładkę na program główny, rozsze-
rzającą możliwość identyfikacji sprzętu nieprzyjaciół.
- Catchu, podaj mi odczyt form życia z całej okolicy, do rozmiarów mynocka
włącznie, a do tego listę wszystkich obiektów, po-ruszających siew sposób nietypowy
dla orbitalnego śmiecia.
Robot gwizdnął, potwierdzając przyjęcie rozkazu, ale na ekranie nie ukazały się
żadne dane. Gavin zmarszczył brwi. Czego mam szukać? - zastanowił się. To bez sen-
su, żeby admirał Kre'fey wpuszczał mnie na symulator, w którym nie ma nic do roboty.
Darklighter zawahał się przez moment. Wiedział, że jego pojęcie o tym, co ma
sens, może różnić się krańcowo od tego, co myślał na ten temat Bothanin. Wielokrotnie
miał do czynienia z manipulacjami dokonywanymi przez rodaków admirała, dotyczą-
cymi Eskadry Łobuzów lub jego samego, i pamiętał, że większość z nich prowadziła do
totalnej katastrofy. A jednak, mimo iż klan Traesta Kre'feya miał raczej nie najlepsze
mniemanie o Eskadrze - a to za sprawą wydarzeń sprzed ponad dwudziestu lat - Gavin
uważał młodego admirała za zdolnego do rzetelnej oceny, szczególnie w sprawach
dotyczących Łobuzów.
Głośnik głównej konsolety pisnął, a na górnym ekranie pokazała się niewielka
ramka wokół jednego z odległych obiektów. Gavin zaznaczył ów obiekt jako cel i spoj-
rzał na dolny monitor, by sprawdzić jego profil i przyjrzeć się powiększonemu wize-
runkowi. Na pierwszy rzut oka łatwo było wziąć go za asteroidę i zlekceważyć, ale
zdaniem Darklightera był stanowczo zbyt symetryczny. Kształtem bardzo przypominał
ziarno - miał zwężające się końce i pokaźne zgrubienie pośrodku. W tylnej części wi-
dać było zagłębienia, w których mogły kryć się dysze wylotowe silników, a w podob-
nych niszach ulokowanych z przodu było dość miejsca na broń. Gavin poczuł dreszcze.
Po chwili pchnął manetkę akceleratora. - Catchu, zacznij nagrywanie misji. Będę chciał
prześledzić ją potem w spokoju.
Popychając lekko drążek nie istniejących sterów, pułkownik skierował maszynę w
stronę celu, tak, by przeciąć jego kurs tuż za ogonem „ziarna". Sięgnął ku prawemu
pulpitowi i pstryknięciem uruchomił mechanizm rozsuwający płaty do pozycji bojowej.
Kciukiem przestawił system kontroli ognia na obsługę laserów i sprzągł je razem, tak,
by za jednym naciśnięciem spustu strzelać salwą z czterech luf.
„Ziarno" obróciło się dziobem w stronę wektora podejścia X-skrzydłowca. Senso-
ry nie wykrywały w nim śladów ładowania broni energetycznej, co zaniepokoiło Gavi-
na nieco mniej, niż brak odczytu systemu napędowego wroga. Jakim cudem to lata? -
pomyślał. Zanim zaświtała mu w głowie jakakolwiek odpowiedź, Darklighter wprowa-
dził maszynę w ciasną beczkę i wyrównał lot, chwytając obiekt w krzyżujące się linie
celownika. Wystrzelił salwę i czekał na eksplozję, ale nic takiego nie nastąpiło. Po-
czwórna wiązka dotarła w pobliże celu, po czym zadrżała i znikła w niewidzialnym
wirze, pozostawiając po sobie tylko plamkę białego światła. Na sczerniałe kości Impe-
ratora...
„Ziarno" wystrzeliło do przodu, kierując się dziobem w stronę myśliwca. Gavin
wszedł w lot nurkowy, położył maszynę na lewe skrzydło, i w rym momencie coś nią
Mroczny przypływ I - Szturm
18
szarpnęło. W mgnieniu oka Catch zapiszczał alarmująco, a przednie pola ochronne X-
skrzydłowca wysiadły. Bladoczerwone coś wykwitło na przedniej ścianie „ziarna", a
potem runęło w kierunku myśliwca. Uderzyło w kadłub z dużą siłą i nieco się spłasz-
czyło, a następnie - pulsując niczym roztopiona skała - zaczęło wżerać się w metalowe
bebechy maszyny.
Brzęczyki bodaj wszystkich możliwych alarmów odezwały się niemal jednocze-
śnie, skutecznie zagłuszając lamenty Catcha. Jaskrawoczerwone komunikaty o uszko-
dzeniach przepływały jeden za drugim po centralnym monitorze. Jedyny, który Gavin
zdążył odczytać, informował o przedwczesnym zapłonie w silniku torpedy protonowej.
W tej samej sekundzie lewoburtowy magazynek torped eksplodował, rozrywając X-
skrzydłowiec na części.
Oszołomiony Gavin opadł na oparcie fotela. Ekrany ciemniały jeden po drugim, a
po chwili owiewka kabiny uniosła się do góry. Pułkownik spojrzał na chronometr i
pokręcił głową.
- Catchu, wytrzymaliśmy dwadzieścia pięć sekund. Co to było? Nad krawędzią
kabiny pojawiła się ludzka głowa.
- Pułkowniku Darklighter, admirał przesyła panu wyrazy uznania. Gavin mrugnął i
pogładził odzianą w rękawicę dłonią swą brązową kozią bródkę.
- Wyrazy uznania? Przecież nie przetrwałem nawet pół minuty.
- To prawda, pułkowniku - uśmiechnął się dyżurny. - Pan admirał polecił mi prze-
kazać, że zjawi się za godzinę w pańskim biurze i wyjaśni, dlaczego gratulował.
Gavin siedział za biurkiem i machinalnie zmieniał obrazki pojawiające się nad tar-
czą holoprojektora. Pierwszy przedstawiał jego samego, w towarzystwie dwóch
uśmiechniętych synów - niegdysiejszych sierot, kręcących się w pobliżu hangaru Eska-
dry Łobuzów wkrótce po zażegnaniu kryzysu Thrawna. Na następnym hologramie
chłopcy byli już o dwa lata starsi. Uśmiechnięci stali obok Gavina i jego wybranki,
Sery Faleur.
Sera była pracownikiem socjalnym i pomagała mu przeprowadzić procedurę adop-
cji chłopców. Gavin uśmiechnął się na wspomnienie dobrych rad towarzyszy z eskadry,
którzy nie dawali żadnych szans ich mieszanemu małżeństwu. Wprawdzie oboje byli
ludźmi, ale ona pochodziła z Chandrili i wychowała się na wybrzeżu Srebrnego Morza,
on zaś urodził się na Tatooine. A jednak, mimo iż wzrastali w skrajnie odmiennych
warunkach, wspólne życie układało im się doskonale.
Następny obrazek przedstawiał Serę i Gavina z ich pierwszą córeczką. Potem po-
jawiły się hologramy synka i kolejnej córki. Noworoczna kartka z pozdrowieniami
ozdobiona była wizerunkiem całej szczęśliwej siódemki. Gavin świetnie pamiętał
wspólne, radosne chwile,.. Zanim poznał Serę, właściwie stracił już nadzieję na znale-
zienie tej jednej jedynej, tymczasem ona okazała się balsamem dla jego złamanego
serca. Wprawdzie nie zdołała sprawić, by zapomniał o trudnej przeszłości i straconej
miłości, za to udało jej się przywrócić mu radość życia we wszelkich jego pozytywnych
przejawach.
- Mam nadzieję, że nie przeszkadzam, pułkowniku.
Michael Stackpole
19
Gavin uniósł wzrok znad hologramu rodziny i potrząsnął głową.
- Ależ skąd, panie admirale.
Wyłączył projektor, w duchu dziękując Bothaninowi, że przyszedł w samą porę,
by przerwać to oglądanie w najszczęśliwszym momencie.
Admirał Traest Kre'fey był uderzająco podobny do innych członków swojej rodzi-
ny, których Gavin dotychczas poznał: do dziadka, nieżyjącego już generała Laryna, i do
brata, Karki. Choć Darklighter spędził w towarzystwie Bothan sporo czasu, nie przy-
pominał sobie nikogo spoza klanu Kre'fey, kto miałby śnieżnobiałą sierść. Traest nie
miał tylko złotych oczu swoich krewniaków. Jego gałki oczne były intensywnie fiole-
towe, z niewielkimi, złotawymi plamkami. Gavin przypuszczał, że takie ich ubarwienie
to przejaw pokrewieństwa z rodem Borska Fey'lyi, z którym łączyły Traesta nader za-
wiłe koligacje.
Admirał był ubrany w czarny kombinezon, rozpięty do połowy piersi. Zamknął za
sobą drzwi biura Gavina i bezceremonialnie opadł na kanapę, stojącą z lewej strony.
Darklighter wstał, wyszedł zza biurka i ruszył ku jednemu z dwóch krzeseł tworzących
w kabinie „kącik konwersacyjny".
Przysiadł na nim i oparł łokcie na kolanach.
- Zabiło mnie w dwadzieścia pięć sekund. Co to było?
Bothanin uśmiechnął się.
- Gratulacje. Ja sam przetrwałem w pierwszym starciu tylko piętnaście. Uratowało
pana włączenie systemu wykrywania celów biologicznych. Wcześniej wiedział pan o
niebezpieczeństwie, pułkowniku.
- Cieszyłbym się bardziej, gdybym nie padł trupem. - Gavin zmarszczył brwi. -
Czy my w ogóle wiemy, co to było?
Bothanin przeczesał pazurami białą grzywę.
- Przed dwoma dniami Leia Organa Solo przemawiała w Senacie, próbując ostrzec
zgromadzenie przed siłami inwazyjnymi obcych, którzy zaatakowali kilka światów w
Odległych Rubieżach, daleko za Dantooine. Nie spotkała się ze zbyt ciepłym przyję-
ciem. Pozostawiła za to dane, na podstawie których opracowano tę symulację.
Gavin odchylił się z krzesłem do tyłu.
- Twierdzi pan, że to „coś", to „ziarno", jest myśliwcem używanym przez gości,
którzy najechali Odległe Rubieże?
- Tak. Jego twórcy, nazywają go koralowym skoczkiem. Hodują takie myśliwce z
tak zwanego koralu yorik. Wiem, że ich nazwa nie wzbudza specjalnego przerażenia,
ale podejrzewam, że jej tłumaczenie jest nie do końca wierne. Tak czy owak, będę je
nazywał skoczkami.
- Księżniczka powiadomiła o wszystkim senatorów, a oni nie chcieli słuchać?
Traest pokręcił głową.
- Sprzeciw wobec Jedi jest w Senacie coraz silniejszy. Atmosferę podgrzewają też
zarzuty, że to nieodpowiedzialny wybryk jednego z nich zaognił konflikt na Rhomma-
moolu. Niektórzy wpływowi senatorowie uznali, że opowieść księżniczki jest próbą
odciągnięcia uwagi od problemu Jedi. To, że właśnie rycerze przyczynili się do poko-
nania najeźdźców, wcale nie poprawiło ich sytuacji.
Mroczny przypływ I - Szturm
20
Gavin skinął głową. Nigdy nie miał problemów w kontaktach z Jedi, a jeden z
nich, Corran Horn, był nawet jego bliskim przyjacielem. Owszem, słyszał o paru wy-
jątkowo narwanych, ale znał ten gatunek doskonale, obcując na co dzień z pilotami
myśliwców, więc go to nie zaskakiwało. Prawda była taka, że istniały zadania, których
wykonania mogli podjąć się wyłącznie rycerze Jedi, a Darklighter zbyt długo służył we
flocie, by odrzucać pomoc elitarnej jednostki tylko dlatego, że jest w jej szeregach kilku
zapaleńców.
- Mamy dowody, że inwazja nadal trwa?
- Rzeczowych - nie, ale logika wskazuje na to, że jeśli ktoś podejmuje trud wojen-
nej wyprawy międzygalaktycznej, to chciałby zdobyć choćby przyczółek u celu podró-
ży, żeby przynajmniej zwrócić sobie koszty przygotowań. - Bothanin uśmiechnął się. -
Kiedy słono płacisz za bilet, zwykle chcesz zostać na dłużej.
- Fakt. Tyle, że Odległe Rubieże to nie jest najlepsze miejsce na wakacje - odparł
Gavin, przecierając usta wierzchem dłoni. - Te skoczki... Są dość groźne. W jaki sposób
się poruszają? I jakim cudem pokonały moje tarcze?
- Musimy zbadać je bliżej, żeby się upewnić, ale zdaje się, że wróg hoduje stwo-
rzenia zwane dovin basalami, które są integralną częścią myśliwców. To one w jakiś
sposób manipulują polami grawitacyjnymi, tak, że nasze strzały z broni energetycznej
wsiąkają bez śladu, a pola ochronne wysiadają. Podejrzewamy, że zwiększenie sfery
działania kompensatora przyspieszeń może zabezpieczyć nasze maszyny przed utratą
tarcz. Osobiście uważam też, że strzelanie z laserów z większą częstotliwością, ale
słabszymi wiązkami, zmusi skoczki do poświęcania dużo większej energii na kreowa-
nie tych niby-czarnych dziur, a wtedy staną się znacznie mniej zwrotne. To oczywiście
tylko hipotezy, które możemy sprawdzić tylko w walce.
- Rozumiem. - Gavin zaplótł dłonie. - Mogę zebrać eskadrę i wypróbować tę stra-
tegię, jeśli znajdzie pan dla nas cel na Odległych Rubieżach.
- Wiedziałem, że podejmie się pan tej misji i doceniam to. Mamy jednak pewien
problem.
- Mianowicie?
Bothanin westchnął ciężko.
- Z uwagi na sposób, w jaki potraktowano księżniczkę Leię, jakiekolwiek działa-
nia, które mogłyby potwierdzać jej stanowisko, będą bardzo niemile widziane. Dlatego
też, chociaż moje oddziały stacjonują teraz w Rubieżach, nie mogę rozkazać, by zajęły
się przeczesywaniem rejonu bitew z najeźdźcami czy choćby osłanianiem kogoś, kto
chciałby robić to na własną rękę. Przyznanie racji raportowi Leii byłoby politycznym
samobójstwem.
- Ale czy zlekceważenie go nie jest aby samobójstwem? -spytał mężczyzna. Na
moment opuścił wzrok i ponownie spojrzał w fioletowe oczy Traesta. - Biorąc pod
uwagę, że Nową Republiką rządzi teraz Borsk Fey'lya, nie byłoby to dla pana łatwe, ale
zignorowanie...
Traest gestem powstrzymał Gavina przed dalszym komentowaniem.
- Pułkowniku, porażka, którą odniósł mój dziad pod Borleias - a było to mniej
więcej wtedy, gdy wstępowałem do Bothańskiej Akademii Wojskowej - sprawiła, że
Michael Stackpole
21
potęga mojego rodu podupadła. Z tego powodu trafiłem do jednej z mniejszych, sate-
lickich szkół. Poznałem tam pewnego nauczyciela, który odkrył przede mną słabości
bothańskiego społeczeństwa. Mam nadzieję, że przez tyle lat służby miał pan okazję
przekonać się, że jako przedstawiciel nowej, młodszej generacji, nie zawsze postępuję
tak, jak życzyliby sobie tego moi przełożeni. Gdyby na przykład dowiedzieli się, że
pozwoliłem panu na tę próbę w symulatorze, zostałbym natychmiast zdegradowany i
skończyłbym jako zwykły pilot w jednostce liniowej. Musiałbym od nowa wspinać się
po drabinie wojskowej hierarchii.
- Za pierwszym razem udało się to panu dość szybko, admirale.
- Tak, ale między innymi dlatego, że po ujawnieniu sprawy Caamasjan wielu naj-
wyższych oficerów we flocie bothańskiej musiało ustąpić ze stanowisk. Nie mam nic
przeciwko używaniu polityki, gdy pomaga mi to w realizowaniu własnych zadań, ale
odrzucam ją zdecydowanie, gdy nie pozwala mi robić tego, co słuszne. - Traest rozłożył
ręce. - Chciałbym, pułkowniku, żeby pańska Eskadra Łobuzów poleciała do Odległych
Rubieży. Będziecie symulowali ataki pirackie na peryferyjne systemy, a mój zespół
będzie was ścigał. To, które planety wybierze pan na miejsce akcji, zależy tylko od
pana.
- A jeśli przypadkiem natkniemy się na obcych?
- Dla dobra nas wszystkich... mam nadzieję, że tak się nie stanie. - Bothanin
uśmiechnął się ponuro. - Ale jeśli tak, to pokonamy ich i dostarczymy Senatowi dowo-
dów, które nie sposób zlekceważyć.
Mroczny przypływ I - Szturm
22
R O Z D Z I A Ł
3
Luke Skywalker stał na skraju zagajnika. Łagodna bryza owiewająca powierzchnię
Yavina Cztery szarpała poły jego ciemnego płaszcza. Przed nim, w kolistej przecince,
stały szare kamienne cokoły. Każdy z nich upamiętniał śmierć jednego z rycerzy Jedi
lub uczniów Akademii. Pierwszym z nich był Gantoris. Potem przyszła kolej na Nicho-
sa Marra, Cray Minglę i Dorska Osiemdziesiątego Pierwszego. Po nich było jeszcze
wielu innych, a ostatni cokół postawiono Miko Reglii.
Mieszane uczucia targały Lukiem, gdy przyglądał się nagrobkom. Rozpierała go
duma, że jego Jedi byli zdolni do poniesienia najwyższej ofiary. Choć licznym spośród
nich brakowało wyszkolenia, przyjęli na siebie obowiązki rycerzy Jedi i wywiązali się z
nich wzorowo. Ich heroizm to wspaniały przykład dla nowych uczniów; lekcja, jak
trudno jest czasem być Jedi.
Jednocześnie jednak gnębił go żal. Nie byłbym człowiekiem, gdybym nie zasta-
nawiał się, czy mogłem w jakiś sposób zapobiec ich śmierci, pomyślał. Początki Aka-
demii nie były łatwe. W owym czasie Luke sam nie do końca wiedział, co znaczy być
Jedi i nauczycielem Jedi. Ponure doświadczenie przejścia na Ciemną Stronę za czasów
odrodzonego Imperatora sprawiło, że nie dostrzegał pewnych oczywistych potrzeb
swych uczniów. Uważał też, że nieco przedwcześnie zabrał się do szkolenia następców,
choć gdyby tak się nie stało, to dziś, w obliczu inwazji Yuuzhan, byłoby ich znacznie
mniej. - Wiesz, nie postawimy tu pomnika dla Mary.
Luke uniósł głowę i uśmiechnął się lekko. Spojrzał za siebie, na ciemnowłosego
rycerza Jedi odzianego w zieloną szatę.
- Nie o tym myślałem, Corranie.
Corran Horn wzruszył ramionami.
- Może nie w tej chwili, ale od czasu do czasu na pewno tak. Odkąd usłyszałem o
jej chorobie, sam myślę o tym za każdym razem, gdy tu jestem... No, ale dla niej nie
postawimy cokołu.
Luke uniósł brwi.
- Można to rozumieć w dwojaki sposób: albo choroba nie zabije Mary, albo
wkrótce nie będzie już Jedi, którzy mogliby ją tu pochować.
Michael Stackpole
23
Zielonooki mężczyzna skinął głową i skubnął brodę -niegdyś brązową, a obecnie
poprzeplataną pasemkami siwizny.
- Stawiam na to pierwsze, choć wiem, że w Nowej Republice jest dziś wielu ta-
kich, co nie uroniliby łzy, gdyby sprawdziła się wersja numer dwa.
- Niestety, masz rację - westchnął Luke i raz jeszcze spojrzał na cokoły. - Byli tacy
młodzi...
- W porównaniu z nami wszyscy są młodzi - uśmiechnął się Corran. - Gdyby mie-
rzyć czas ważnymi wydarzeniami w życiu, miałbyś pewnie z tysiąc lat, prawda?
- Zdaje się, że małżeństwo z Marą trochę spowolniło ten proces.
- Tak, ale wszystkie te lata, które ci przedtem zabrała, też się liczą. - Corran wska-
zał kciukiem za siebie. - Zanim zestarzejemy się do reszty, pewnie chciałbyś wiedzieć,
że wszyscy już są. Ostatni prom przyleciał mniej więcej dziesięć minut temu. Przywiózł
Kypa Durrona, a on -jak zwykle -popisał się efektownym wejściem.
Luke powoli pokręcił głową.
- Nie wątpię, ale niepotrzebne było to twoje, jak zwykle".
Corran rozłożył ręce.
- Może i nie, ale przylot Durrona poruszył wielu młodych Jedi i uczniów.
- Łącznie z twoim synem?
Korelianin zawahał się, nim skinął głową.
- Valin zdecydowanie był pod wrażeniem, ale bardziej martwi mnie ta część mło-
dej kadry, która postrzega Miko jako męczennika. Zbyt wielu chciałoby pójść w jego
ślady. Ganner Rhysode i Wurth Skidder od razu dołączyli do Kypa, razem ze sporą
grupką młodzieży. Gdyby nie wstrzemięźliwa reakcja Jacena, Jainy i Anakina, może
nawet wszyscy pobiegliby go pozdrawiać.
Mistrz Jedi odetchnął głęboko, by pozbyć się niepokoju.
- Rozumiem twoje obawy i wiedz, że nie ty jeden je żywisz. Kam i Tionna niepo-
koją się o los Akademii. Grupowe nauczanie dzieci sprawdziło się całkiem nieźle.
Przydzielenie starszych uczniów doświadczonym rycerzom niesamowicie rozwinęło ich
umiejętności. Tylko że to oznacza, iż niektórzy zwolennicy Kypa i jego „dynamicznej"
koncepcji zakonu mają teraz bezpośredni wpływ na kształtowanie postaw dorastających
uczniów.
- Nie neguję słuszności metod, mistrzu Skywalker. Wiem, jakie niosą ze sobą ry-
zyko - odparł Corran. - Martwi mnie przede wszystkim to, że Kyp doskonale wie, jakie
zawirowania polityczne wywołują jego postępki i świadomie je ignoruje. Rozmawiali-
śmy o tym nie raz, ale problem nabrał nowego znaczenia po akcji Skiddera nad Rhom-
mamoolem.
- Wiem. To dlatego wezwałem wszystkich do siebie. - Luke dostrzegł uśmieszek,
błądzący po ustach Corrana. - Oczywiście wiem też, że wezwanie przypomni im, kto tu
rządzi. Może nie wychowałem się na Korelii, gdzie takie rzeczy są najzupełniej zrozu-
miałe, ale zdaję sobie sprawę, że tak właśnie jest.
- To dobrze. Wiesz też, jak sądzę, iż fakt, że Kyp przybył jako ostatni, ma ozna-
czać, że walczył z tobą do samego końca.
Mroczny przypływ I - Szturm
24
- Tak, zrozumiałem i to. - Luke odwrócił się plecami do zagajnika i machnął rę-
kaw stronę Wielkiej Świątyni. - Idziemy?
Horn kiwnął głową i ruszył w drogę powrotną, a Luke natychmiast go dogonił.
Przez chwilę przyglądał się w milczeniu swemu uczniowi, a potem uśmiechnął się dys-
kretnie. Gdy Corran po raz pierwszy zjawił się w Akademii, by rozpocząć trening Jedi -
a zrobił to, żeby ratować swą żonę, Mirax Terrik był uparty i arogancki. Zresztą tego
właśnie Luke spodziewał się po byłym pilocie myśliwskim i stróżu prawa. I po Kore-
lianinie. Z czasem jednak, stając się rycerzem Jedi, Corran dojrzał i zmienił się. Cho-
ciaż zaledwie sześć lat wcześniej, po podpisaniu traktatu pokojowego z Imperium, zre-
zygnował ze służby w Eskadrze Łobuzów, by na dobre przystać do zakonu, to filozofia
Jedi i jej surowe wymagania w pełni przeniknęły do jego życia.
Co ciekawe, gdy Corran wyzbywał się wrodzonej arogancji, Kyp i jemu podobni
dawali się niebezpiecznie ponieść własnej dumie, w jaką wprawiał ich fakt, iż byli ryce-
rzami Jedi. Luke dobrze wiedział, jak to się mogło stać. Ten, kto osiągał stan zespolenia
z Mocą, znacznie lepiej pojmował sprawy realnego świata i z bolesną jasnością widział
rozwiązania problemów, których inni w ogóle nie dostrzegali lub nie rozumieli. Ale
podczas gdy Luke i liczni Jedi starali się tłumaczyć, co i dlaczego robią, Kyp i jego
naśladowcy po prostu działali, pewni tego, że znaleźli najlepsze rozwiązanie dla danego
problemu.
Skywalker nie wątpił, że istotnie znajdowali najlepsze rozwiązania, ale konse-
kwencje ich wdrożenia mogły być bolesne dla zwykłych ludzi. A przecież to właśnie
oni, przeciętni śmiertelnicy, musieli później znosić skutki działalności nazbyt zapal-
czywych Jedi. Nic dziwnego, że taki stan rzeczy prowadził do narastającej niechęci
wobec zakonu.
Mistrz Jedi położył lewą dłoń na ramieniu Corrana.
- Zanim zaczniemy to spotkanie, chcę ci podziękować za to, że wróciłeś i poma-
gasz nam, odkąd Mara choruje.
- I to z przyjemnością. Wreszcie widuję Valina i Jysellę. Mała spędziła więcej cza-
su w Akademii, niż w domu, z matką i ze mną, a ja nie chcę zrywać rodzinnych wię-
zów.
Luke ścisnął lekko ramię przyjaciela.
- Dawniej wszyscy potencjalni Jedi opuszczali rodziny we wczesnym dzieciń-
stwie, choć nie sądzę, żeby było to dla nich łatwe. Jest tyle spraw, o których jeszcze nie
wiemy...
- To prawda, ale nie wolno nam myśleć, że wszystko, co stworzyłeś, jest złe lub że
dawna Rada Jedi nie zaakceptowałaby tego. W końcu Obi-Wan i Yoda wzięli cię na
ucznia, prawda? Wyszkolenie dorosłego Jedi jest możliwe, jednak dużo trudniejsze -
stwierdził Corran, spoglądając z ukosa na mistrza. - Kiedyś nie podobały mi się niektó-
re z twoich metod dydaktycznych, ale z perspektywy czasu widzę, że odwaliłeś świetną
robotę. Mamy setkę rycerzy Jedi przemierzających galaktykę, a każdego roku będzie
ich coraz więcej. To nie lada osiągnięcie.
- Stanie się tak, jeśli władze pozwolą nam działać - stwierdził Luke, wchodząc za
Corranem do turbowindy. - Raport Leii na temat klimatu na Coruscant nie napawa
Michael Stackpole
25
optymizmem. Byłem tam stosunkowo niedawno, a w tym czasie nastroje senatorów
znacznie się pogorszyły, głównie za sprawą kłopotów na Rhommamoolu. Możliwe, że
to nie najlepszy moment na reaktywowanie Rady Jedi.
- Karty zostały rozdane. Musimy podjąć wyzwanie i mieć nadzieję, że nie zmyje
nas fala nienawiści. - Drzwi turbowindy rozsunęły się. Corran przywarł do ściany,
puszczając Luke'a przodem. -Uczniowie czekają, mistrzu.
Skywalker wszedł do sali i poczuł, że serce rośnie mu w piersi. Szeregi rycerzy
Jedi wypełniły Salę Audiencyjną prastarej świątyni. Nie były może tak liczne i tak
barwne, jak szeregi Rebeliantów, którzy zgromadzili się tu niegdyś, by świętować
zniszczenie Gwiazdy Śmierci, ale Luke wyczuwał w zebranych falę podobnie roz-
chwianych emocji. Już sam widok Jedi - a znajdowali się wśród nich reprezentanci
wielu ras i obojga płci - przywodził na myśl dawne czasy heroicznej walki z Imperium.
Ruszył przed siebie, po czerwonym dywanie, dzielącym salę wzdłuż na dwie rów-
ne części, i powoli wspiął się na stopnie podium, ustawione na jej końcu. Skinął głową
w stronę Kama Solusara i Tionny - małżeństwa zarządzającego Akademią - a potem
odwrócił się i kątem oka zauważył Corrana, stającego cichaczem za plecami syna.
Najmłodsi uczniowie ustawili się tuż przed podwyższeniem, a rycerze Jedi i ich pod-
opieczni utworzyli szeregi za ich plecami, tworząc grupy wedle własnego uznania.
Jeśli lewą stronę zajęli zwolennicy Kypa, to podział może być głębszy, niż mi się
wydawało, pomyślał. Po lewej stanęło niemal dwie trzecie Jedi-ludzi i połowa przed-
stawicieli innych ras. Po prawej, prócz Corrana, Luke rozpoznał Streena i kilku innych
rycerzy, od dawna sprzeciwiających się poglądom Kypa. Mistrz nie wyczuwał nienawi-
ści między dwiema grupami, ale poziom napięcia w sali z wolna narastał.
Skywalker zauważył też, że Jacen stał samotnie, na uboczu, w ostatnim rzędzie.
Chociaż młodzieniec znajdował się po stronie zajętej przez popleczników Kypa, Luke
nie czuł związku między nimi a swym siostrzeńcem. Tymczasem Anakin stanął o trzy
miejsca od Streena i - choć opanowany - emanował żarliwą lojalnością wobec mistrza.
Luke uśmiechnął się do najmłodszych adeptów.
- Cieszę się, że was widzę. Wasze jasne twarzyczki rozświetla Moc. Pracujcie
ciężko, a pewnego dnia staniecie pośród nas jako najmłodsi z rycerzy Jedi. Podobnie
jak wy, z utęsknieniem czekam na tę chwilę.
- I pójdziemy walczyć z tymi nie dobrymi! - pisnął mały Twi'lek.
Ta entuzjastyczna dziecięca deklaracja wywołała uśmiechy na twarzach wielu ze-
branych, nie wyłączając Luke'a.
- Tak właśnie będzie. Teraz jednak poproszę Tionnę, by odprowadziła was z po-
wrotem na zajęcia. Muszę porozmawiać z waszymi starszymi kolegami o rzeczach, o
których nie musicie na razie wiedzieć. Dziękuję, że przyszliście nas powitać, i niech
Moc będzie z wami.
Dzieci odmaszerowały w równych rzędach, przy czym najstarsze pomagały naj-
młodszym wyjść z sali i wspiąć się na schody we właściwej formacji. Szeregi rycerzy
załamały się, gdy zebrani zaczęli zbliżać się do podium, ale podział na prawą i lewą
stronę sali został utrzymany. Kyp przepchnął się na czoło swej grupy i stanął naprze-
ciwko Corrana i Streena. W powietrzu zawisło widmo konfrontacji.
Mroczny przypływ I - Szturm
26
Luke uniósł dłoń.
- Oto przed nami dwa poważne problemy, z których każdy może się stać począt-
kiem końca Jedi. Jeśli będziemy musieli zmierzyć się z nimi jednocześnie, nie prze-
trwamy, chyba że zdecydujemy się zapomnieć o tym, co nas różni, i zaczniemy działać
razem. Kyp, może podzielisz się z nami swoją wiedzą na temat rasy Yuuzhan Vong.
Prośba mistrza zupełnie zaskoczyła ciemnowłosego Jedi. Kyp przybył do Akade-
mii w wieku lat szesnastu. Teraz miał trzydzieści dwa lata. Wyrósł na silnego i szczu-
płego mężczyznę o ostrych rysach twarzy i pełnych buntu oczach. Był pierwszym spo-
śród rycerzy, którzy mieli styczność z Yuuzhanami, a udana ucieczka z rąk najeźdźców
świadczyła jak najlepiej o jego umiejętności pilotażu i stopniu zespolenia z Mocą.
- Jak sobie życzysz, mistrzu. - Niski głos Kypa rozniósł się echem po wielkiej sali.
- Moi Mściciele i ja zostaliśmy zaskoczeni przez Yuuzhan. Nieprzyjaciele latają żywy-
mi statkami, zbudowanymi z czegoś, co przypomina koral. Ich myśliwce potrafią neu-
tralizować pola ochronne X-skrzydłowców i zachowywać się jak miniaturowe czarne
dziury, pochłaniające strzały z broni energetycznej. Wróg rozniósł moją eskadrę, przy
okazji biorąc do niewoli, a później zabijając Mika Reglię. Ja sam ledwie uszedłem z
życiem.
- Co przede wszystkim powinniśmy wiedzieć o rasie Yuuzhan Vong?
Durron zmarszczył brwi.
- Nie rozumiem pytania.
- Powiedziałeś, że zostaliście zaskoczeni. Jak to możliwe, że rycerz Jedi wpada w
pułapkę?
- Oni... wyglądali w swych myśliwcach jak kawałki skał czy asteroid... - Kyp
urwał i zamyślił się na moment. - Nie wyczuwałem ich wrogości. W ogóle nie reje-
strowałem ich obecności w polu Mocy.
Ostatnie zdanie wywołało szmer komentarzy. Luke nie odzywał się przez dłuższą
chwilę. Pozwolił, by uczucie zaskoczenia i niepokoju zastąpiło przytłaczającą aurę
oczekiwania na konfrontację.
- Właśnie. Ja również walczyłem z Yuuzhanami i nie byłem w stanie wyczuć ich
mimo działania Mocy. Są z niej wyłączeni lub w jakiś sposób ekranowani.
Streen, stary górnik z Bespin, zmarszczył brwi.
- Jak mogą żyć, jeśli nie mają łączności z Mocą?
- To świetne pytanie, Streen. Nie wiem, jak na nie odpowiedzieć. Po prostu nie
wiem. - Luke splótł ramiona na piersiach. -Władze Nowej Republiki uważają, że zagro-
żenie ze strony Yuuzhan zostało wyeliminowane. Ja jednak sądzę, że najeźdźcy przyby-
li spoza galaktyki, a to oznacza, że najprawdopodobniej zniszczyliśmy tylko przednią
straż sił inwazyjnych. Oni wrócą.
Kyp parsknął pogardliwie.
- Nowa Republika kolejny raz nie dostrzega niebezpieczeństwa, zostawiając
wszystko na naszych głowach.
Corran zmrużył oczy.
- Z tym niebezpieczeństwem możemy sobie jednak nie poradzić bez pomocy No-
wej Republiki. Jeśli powiemy, że załatwimy tę sprawę sami, a problemu w istocie nie
Michael Stackpole
27
ma, wyjdziemy na głupców. Jeśli zaś sprawa istnieje i nie damy sobie z nią rady, będzie
to koniec zakonu.
- Damy sobie radę. - Kyp rozejrzał się i zobaczył, że kilka głów pochyliło się,
przytakując jego słowom. - Moc jest naszym sprzymierzeńcem, a miecze świetlne -
narzędziami pracy. Z ich pomocą zniszczymy Yuuzhan.
Jacen Solo wystąpił naprzód, śmiało krocząc po długim dywanie.
- Zastanów się nad swoimi słowami, Kyp, i pomyśl, co wygadujesz. Yuuzhanie są
niewidoczni dla zmysłów, jakimi władamy. Mają pancerze i broń, których miecze
świetlne nie potrafią łatwo przeciąć. A do tego są świetnymi wojownikami. Co waż-
niejsze, jeśli tok myślenia mistrza Skywalkera jest słuszny, wrogowie przybędą w licz-
bie wystarczającej do podbicia galaktyki. Nawet jeśli każdy z nas stanąłby przeciwko
tysiącowi z nich, byłoby nas zbyt mało. Kyp uniósł głowę.
- Więc co sugerujesz, Jacenie?
Zanim jego siostrzeniec zdążył odpowiedzieć, Luke uniósł rękę, by zakończyć
dyskusję.
- Nasza sytuacja jest następująca: mamy do czynienia z wrogiem, który ma nad
nami przewagę, przybywa bowiem w nieznanej sile, w nieznane miejsce i z nieznanych
powodów, a władze Republiki postanowiły, że nie kiwną palcem w tej sprawie, a przy
tym przestały nam ufać. Myślę, że cokolwiek się stanie, zostaniemy uznani za winnych.
- Tym bardziej nie powinniśmy przejmować się stanowiskiem władz - rzucił Wur-
th Skidder, wsuwając kciuki za pas. - Najwyraźniej nie interesuje ich dobro galaktyki.
- A nas interesuje? - spytał Streen, wpatrując się twardo w młodszego Jedi. - To
chciałeś powiedzieć, prawda?
- Wurth chciał powiedzieć, że nieszczęście spadło na galaktykę w chwili, gdy za-
kon Jedi został celowo osłabiony - wpadł mu w słowo Kyp, po czym skierował palec w
stronę Luke'a. - Jeśli mam zostać o coś obwiniony, to wolę raczej oskarżenie o nad-
mierną gorliwość w atakowaniu problemu, niż o bierne czekanie na rozwój wypadków.
Luke zamknął na moment oczy; analizował niebezpieczeństwo, kryjące się w sło-
wach Kypa. Rycerze Jedi od niepamiętnych czasów byli obrońcami pokoju, tymczasem
Durron zachęcał do działania ofensywnego, wręcz do uprzedzenia ataku. Nazwał wszak
swoją eskadrę Tuzinem i Dwoma Mścicielami, a nie Obrońcami.... Teraz zaś mówił o
„atakowaniu problemu"... Dla niektórych mogą to być tylko gierki słowne, ale zwroty,
którymi wyraża swoje idee, jasno pokazują, jak blisko krawędzi się znalazł, pomyślał
Skywalker.
Fakt ten nie był dla Luke'a zbyt wielkim zaskoczeniem, od lat bowiem obserwował
ewolucję charakteru Kypa. Jeszcze jako uczeń, Durron uległ wpływowi ducha nieżyją-
cego Lorda Sithów. Porwał wtedy imperialną superbroń i unicestwił planetę Caridę,
zabijając miliardy ludzi. Od tego czasu pracował nad sobą bez wytchnienia, próbując
odkupić swoje winy, lecz z czasem zaczął się podejmować coraz trudniejszych i coraz
bardziej spektakularnych zadań. Chciał, by dostrzeżono, jak bardzo się stara. W oczach
Kypa ta inwazja jest zapewne okazją do wielkiej krucjaty, która pomoże mu zdobyć
akceptację nawet najsurowszych krytyków, skonstatował Luke.
Otworzył oczy i podszedł o krok bliżej do gromady rycerzy.
Mroczny przypływ I - Szturm
28
- Za wcześnie mówić o atakowaniu Yuuzhan. Jacen ma rację: nie możemy wystą-
pić przeciwko nim samotnie. W tej chwili naszym zadaniem jest przygotowanie się na
najgorsze i zdobycie jak największej liczby danych o przeciwniku. Jeśli Nowa Republi-
ka ma zaplanować obronę lub atak, będzie potrzebować przede wszystkim informacji.
Weźmiemy na siebie rolę strażników i wykorzystamy nasze umiejętności w działaniach
zwiadowczych. Kiedy dobrze poznamy wroga, będziemy mogli zastanawiać się, co
dalej.
Skywalker powiódł wzrokiem po twarzach rycerzy Jedi; mężczyzn i kobiet, ludzi i
obcych.
- W ciągu najbliższego tygodnia przydzielę wam konkretne zadania. Czekają was
niebezpieczeństwa, których nie jestem w stanie przewidzieć. Chciałbym, żebyście
wszyscy powrócili z misji cali i zdrowi, ale wiem, że tak się nie stanie. Zdania całej
reszty galaktyki na nasz temat mogą być podzielone, ale nie możemy sobie pozwolić na
brak jedności w naszych szeregach. Jeśli nie staniemy do walki razem, zostaniemy
zniszczeni, a wraz z nami upadnie galaktyka.
Michael Stackpole
29
R O Z D Z I A Ł
4
Leia odwróciła się znad spakowanej torby i spojrzała w kierunku wejścia do apar-
tamentu, gdzie C-3PO otwierał właśnie drzwi Elegosowi A'Kla. Caamasjanin miał na
ramionach złoty płaszcz. Subtelne, purpurowe nitki, wplecione w tkaninę, współgrały z
prążkami zdobiącymi twarz i ramiona przybysza. Caamasjanin uśmiechnął się przelot-
nie do księżniczki i gestem zbył C-3PO, który próbował odebrać mu okrycie.
Leia westchnęła ciężko.
- Myślałam, że będę gotowa, ale dopiero kończę pakowanie. Nie wiem, kiedy tu
wrócę, wolę więc zabrać ze sobą sporo rzeczy.
- Nie spiesz się. - Elegos wzruszył ramionami. - Gdyby nie moje obowiązki sena-
torskie, bylibyśmy w drodze już tydzień temu.
Leia machnęła ręką, zapraszając gościa do centralnego pomieszczenia dwupozio-
mowego apartamentu. Caamasjanin rozparł się wygodnie w jednym z obitych skórą
nerfa krzeseł, odwracając się twarzą w stronę wielkiego panelu widokowego, za którym
rozciągała się panorama Coruscant. Korytarz wiodący z salonu na południe kończył się
drzwiami do gabinetu Leii - dawnego pokoju chłopców - oraz do małej sypialni, nale-
żącej niegdyś do Jainy. Gdy młodzież przeniosła się do Akademii, pokoik dziewczyny
zamieniono na gościnny. Główna sypialnia mieściła się na piętrze i prowadziły do niej
kręcone schody, wijące się tuż przy ścianie. Na północ od salonu znajdowała się kuch-
nia, oddzielona odeń niewielką przestrzenią jadalni.
Leia wcisnęła do torby niewielką holokostkę i zaczęła dociągać paski.
- Senat nie chciał cię puścić od razu?
- Wątpię, czy w ogóle chciał mnie puścić, ale nie miał wyboru. Zostałem przypi-
sany do paru komisji i zawalony robotą. W większości scedowałem ją na córkę. Releay
zastąpi mnie też na posiedzeniach, kiedy wyjedziemy. Miałem za dużo pracy, żeby
odzywać się do ciebie częściej.
- Za to twoja córka znalazła na to czas, wiedziałam więc, co cię zatrzymuje. - Leia
wyprostowała się i spojrzała na trzy torby z czerwonego płótna, wypchane ubraniami i
mnóstwem drobiazgów, z którymi nie potrafiła się rozstać. Opuściłam Alderaan, mając
znacznie mniej dobytku, pomyślała. A teraz, ćwierć wieku później, znowu jestem
Mroczny przypływ I - Szturm
30
uchodźcą - tym razem jednak bardziej z wyboru, niż z przymusu. - Powinnam była
spakować się już dawno, ale zawsze coś mi w tym przeszkadzało...
Zanim zaczęła na dobre brnąć w wyjaśnienia, spostrzegła, że nozdrza Elegosa roz-
szerzyły się, a jego wzrok przesunął się nieco wyżej, na górną platformę klatki schodo-
wej. Leia odwróciła się i zobaczyła Hana, rozpartego w drzwiach sypialni. Zadrżała,
widząc jego wychudłą twarz i ręce ułożone niemal tak samo jak wtedy, gdy uwolniła go
z karbonitu. Chciała wierzyć, że smugi pod jego oczami były tylko grą światłocienia,
ale nie potrafiła wmówić sobie, że to prawda.
Usłyszała, że Elegos wstaje.
- Kapitanie Solo.
Han z wolna uniósł głowę, a jego oczy zwęziły się, gdy rozległ się znajomy głos.
- Caamasjanin? Elegos, prawda? Senator?
- Tak.
Han zatoczył się i omal nie spadł ze schodów. Chwycił się słupka balustrady, wol-
no pokonał kilka stopni, a potem zjechał po zakrzywionej poręczy. Zeskoczył na pod-
łogę i zrobił jeszcze parę kroków. Minął Leię, po czym z ciężkim westchnieniem mięk-
ko opadł na krzesło naprzeciwko Elegosa. W świetle wnikającym do salonu przez panel
widokowy dawało się dostrzec tęczę plam na niegdyś białej tunice Hana oraz ciemne
smugi na mankietach, kołnierzu i łokciach. Jego buty nie były porządnie wytarte,
spodnie pogniecione, a włosy - totalnie zaniedbane. Han przeciągnął dłonią po szczeci-
niastej brodzie, błyskając brudnymi paznokciami.
- Mam pytanie, Elegosie.
- Jeśli tylko mogą w czymś pomóc...
Han kiwnął bezwładnie głową, jakby nie przytrzymywały jej mięśnie, a tylko luź-
no spoczywała na końcu szyi.
- Jak rozumiem, wy, Caamasjanie, macie bardzo dobrą pamięć.
Leia wyciągnęła rękę w stronę gościa.
- Wybacz, Elegosie. Dowiedziałam się tego od Luke'a i pomyślałam, że mój mąż...
Caamasjanin potrząsnął głową.
- Nie wątpię, że zasługujecie na to, by powierzyć wam sekret naszych memnii.
Rzeczywiście, ważne wydarzenia mocno zapadają nam w pamięć. Przedstawiciele mo-
jego gatunku, a także niektórzy Jedi, mogą wymieniać między sobą wspomnienia, jed-
nak jeśli mają one stać się memnii, muszą być naprawdę silne.
- Fakt, te najsilniejsze najgłębiej zapadają w pamięć. - Han zapatrzył się w jakiś
punkt między ścianą a krawędzią panelu widokowego. Umilkł na moment, a potem
utkwił wzrok w oczach Elegosa. - Chciałbym wiedzieć... jak się ich pozbywacie? Jak
usuwacie wspomnienia ze swoich głów?
Udręczony głos męża ciął serce Leii niczym wibroostrze.
- Och, Hanie...
Solo uniósł rękę, osadzając żonę w miejscu. Jego twarz nabrała jeszcze ostrzej-
szych rysów.
- Jak to robicie, Elegosie?
Caamasjanin wyprostował się.
Michael Stackpole
31
- Nie umiemy tego, kapitanie Solo. Dzieląc się wspomnieniami, dzielimy się ich
ciężarem, ale nie jesteśmy w stanie zapomnieć.
Han parsknął z cicha i skulił się na krześle, z całych sił trąc dłońmi oczy.
- Wydrapałbym je, gdybym dzięki temu przestał widzieć ten obraz... Naprawdę,
zrobiłbym to. Cały czas mam przed oczami ten moment, kiedy umierał...
Głos mężczyzny przeszedł w basowy pomruk, szorstki i twardy jak ferrobetonowy
gruz.
- Stał tam... Uratował mojego syna... Anakina... Rzucił go wprost w moje ramiona.
Kiedy znowu go zobaczyłem, podmuch wichru cisnął nim o ziemię, pod walącą się
ścianę budynku. Ale on wstał. Był ciężko ranny, pokrwawiony, ale wstał... Podniósł się
z ziemi i wyciągnął do mnie ręce. Chciał, żebym go ocalił, tak jak on ocalił Anakina.
Han umilkł, a jego grdyka przez chwilę poruszała się miarowo w dół i w górę.
- Widziałem go, nie rozumiecie? Stał tam, gdy księżyc uderzył w Sernpidala. Po-
wietrze zaczęło się palić, a on stał, ryczał, krzyczał... W tym wielkim błysku był tylko
ciemną sylwetką aż wreszcie go dopadło: widziałem jego kości - najpierw czarne, a
potem białe; tak białe, że nie mogłem na nie patrzeć. Później nie było już nic. - Han
otarł nos wierzchem dłoni. - Pozwoliłem umrzeć jedynemu prawdziwemu, najlepszemu
przyjacielowi. Jak mam z tym żyć? Jak mam o tym zapomnieć? Powiedz mi.
Elegos odpowiedział delikatnie, choć stanowczo.
- To, co pan zapamiętał, kapitanie Solo, jest po części prawdą, a po części projek-
cją pańskich obaw. Uważa pan, że zawiódł przyjaciela i że on postrzegał tę sytuację w
identyczny sposób, ale to nic pewnego. Wspomnienia nie zawsze są jasne.
- Skąd możesz wiedzieć; nie było cię tam.
- Nie, ale zdarzały mi się podobne sytuacje. - Caamasjanin przykucnął obok Hana,
rozkładając za sobą długi płaszcz. - Kiedy pierwszy raz w życiu użyłem Mastera, za-
strzeliłem trzech ludzi. Widziałem, jak ich skręcone ciała padają na ziemię. Przygląda-
łem się ich śmierci i wiedziałem, że ten straszny widok na zawsze pozostanie w mojej
pamięci. A potem wyjaśniono mi, że blaster był nastawiony tylko na ogłuszanie. Moje
przekonanie okazało się więc błędne. Może podobnie jest i z pańskim?
Han buntowniczo potrząsnął głową.
- Chewie był moim przyjacielem. Liczył na mnie, a ja go zawiodłem.
- Nie sądzę, żeby i on tak uważał.
- Nie znałeś go. Skąd możesz wiedzieć? - warkną! Solo.
Elegos położył dłoń na jego kolanie.
- Nie znałem go osobiście, ale słyszałem o nim od dziesięcioleci. Nawet to, czego
dowiedziałem się przed chwilą, że uratował pańskiego syna, wyjaśnia mi, jak bardzo
pana kochał.
- Nieprawda. Chewie umarł, czując do mnie tylko nienawiść. Opuściłem go. Zo-
stawiłem na pewną śmierć. Ostatnią jego myślą było to, jak bardzo mnie nienawidzi.
- Nie, Hanie. Nie. - Leia uklękła obok krzesła Hana i chwyciła kurczowo lewą rękę
męża. -Nie możesz w to wierzyć.
- Byłem tam. Niewiele brakowało, a uratowałbym go, ale... zawiodłem. Skazałem
go na śmierć.
Mroczny przypływ I - Szturm
32
- W cokolwiek pan wierzy, kapitanie Solo, Chewbacca nie podzielał pańskiego
zdania.
- Nie? A skąd możesz wiedzieć, co on sobie myślał?
- Mogę, podobnie jak pan. - Caamasjanin mrugnął fioletowymi oczami. - Wookie
ocalił pańskiego syna. Z jego punktu widzenia Anakin ocalił z kolei pana, wyprowadza-
jąc „Sokoła Millenium" w bezpieczną przestrzeń. Tym sposobem Chewbacca uratował
panu życie raz jeszcze, tym razem przez pańskiego syna. Z czasem dostrzeże pan, że
taka jest prawda. Proszę o tym pomyśleć, rozpamiętując po raz kolejny tamte chwile.
Chewbacca to prawdziwy bohater i nic nie mogło ucieszyć go bardziej niż myśl o tym,
że pan przeżył. Przekonanie, że mogło być inaczej, uwłacza jego godności.
Han zerwał się na równe nogi, przewracając krzesło.
- Jak śmiesz!? Jak śmiesz przychodzić do mojego domu i zarzucać mi, że uwła-
czam godności mojego przyjaciela?! Kto ci pozwolił?
Elegos wstał powoli i rozłożył ręce.
- Przepraszam, że pana obraziłem, kapitanie Solo. Niepotrzebnie mieszam się w tę
tragiczną historię. Nie przemyślałem tego.
Caamasjanin skłonił się w stronę Leii.
- Ciebie również przepraszam. Pójdę już.
- Nie rób sobie kłopotu. - Han stanął między nimi, a potem ruszył w stronę drzwi. -
Threepio, ściągnij z policyjnej bazy danych listę lokali, z których najczęściej docierają
zgłoszenia o rozróbach. Prześlesz ją do mojego komunikatora.
Leia wstała.
- Hanie, nie idź... Niedługo wyjeżdżam.
- Wiem. Znowu ratujesz galaktykę. Oto cała Leia. - Solo nie odwrócił się do niej, a
tylko lekko skulił ramiona. - Mam nadzieję, że dopisze ci szczęście. Ja nie zdołałem
uratować nawet jednej istoty.
Plecy Hana Solo znikły za zasuwającymi się drzwiami apartamentu.
C-3PO przekrzywił głowę i spojrzał na księżniczkę.
- Proszę pani, co mam robić?
Leia przymknęła oczy i westchnęła.
- Zdobądź tę listę i wyślij mu. Potem skontaktuj się z Wedge'em lub innym z by-
łych Łobuzów. Hobbie albo Janson też powinni być wolni. Niech mają oko na Hana. A
kiedy wróci - opiekuj się nim.
Nagle poczuła na ramieniu dłoń.
- Leio, mogę sam polecieć do Rubieży. Zostań, zajmij się mężem. Będę ci o
wszystkim meldował.
Księżniczka otworzyła oczy i chwyciła rękę senatora.
- Nie, Elegosie. Wyruszymy razem. Choć przemawia przez niego rozpacz, Han ma
rację: całym sercem chciałabym zostać, ale muszę lecieć. Nikt tego za nas nie zrobi.
Będziemy ratować galaktykę, a Han sam zadba o siebie. Nie ma innego wyjścia.
Michael Stackpole
33
R O Z D Z I A Ł
5
Luke uniósł głowę i uśmiechnął się, gdy zobaczył, że Corran wprowadza jego
dwóch siostrzeńców do sali odpraw.
- Odprowadziliście siostrę do promu?
- Już poleciała. - Jacen, starszy z braci, rozejrzał się po sali. Jak zwykle sprawdzał,
czy coś się w niej zmieniło od ostatniej wizyty. - Marzyła o ciekawszym zadaniu.
- Tego jestem pewien. - Luke przez chwilę przyglądał się Ja-cenowi. Zawsze
sprawdza, co może przyjąć za pewnik, pomyślał. Nie ufa niczemu, dopóki sienie prze-
kona. - W tej chwili chcę jednak, żeby zabrała Danni z Commenoru i spotkała się z
matką i senatorem A'Kla.
Anakin, młodszy siostrzeniec Luke'a, zainteresował się kawałkiem przestarzałej
maszynerii, pozostawionej w kącie w czasach, gdy na niebie nad Yavinem Cztery Re-
belianci walczyli z Imperium.
- Gdyby Danni została z mamą na Coruscant, mogłyby polecieć razem, a Jaina
miałaby spokój.
Jacen zmarszczył brwi.
- Jaina pomoże Danni popracować nad jej wrażliwością na Moc. To dlatego dosta-
ła takie zadanie. Będą lecieć przez parę dni, nie mając nic do roboty, a Jaina jest dobrą
nauczycielką.
Luke skinął głową.
- Poza tym Danni ma za sobą ciężkie przejścia. Potrzebowała trochę czasu, żeby
przekonać rodzinę, że wyszła z tego bez szwanku. - Nie był pewny, czy określenie „bez
szwanku" jest precyzyjne. Szok, którego doznała trafiając do yuuzhańskiej niewoli,
musiał być bardzo głęboki. Mimo to Luke czuł, że przy odrobinie wsparcia inteligentna
i silna Danni Quee szybko stanie na nogi.
Anakin uniósł panel starego przekaźnika i zajrzał do środka.
- A my? Co mamy robić? Prawie wszyscy dostali już jakieś zadania. Założę się, że
dla nas zostawiłeś coś dobrego.
Jacen parsknął w jego stronę, buntowniczo ściągając brwi.
- Raczej puścił wszystkich przodem, zostawiając dla nas zajęcia nie lepsze niż to,
które dał Jainie.
Mroczny przypływ I - Szturm
34
- Skąd ci to przyszło do głowy? - skrzywił się Corran.
Jacen odwrócił się w stronę Korelianina.
- Nie może przecież faworyzować rodziny, a do tego jesteśmy jeszcze dość mło-
dzi. Dobrze, że zostawił sobie rozmowę z nami na koniec, oszczędził nam przynajmniej
trochę wstydu.
W słowach młodego Jedi nie zabrzmiała zbyt silna nuta zawodu, co tylko utwier-
dziło Luke'a w przekonaniu o słuszności podjętej decyzji.
- Anakinie...
Młodszy z braci spojrzał na niego utnie błękitnymi oczami.
- Słucham?
- Polecisz z Marą na Dantooine.
- Co?! - Anakin wyprostował się ze zmarszczonym czołem. Przez moment Luke
widział ów gniewny grymas, jaki - gdy pojawiał się na obliczu Hana Solo - zawsze
zwiastował kłopoty. - Ale... Myślałem, że będę miał coś do roboty... Myślałem... -
Gniew, który wykrzywił twarz Anakina, uleciał po kilku słowach. - Rozumiem.
Luke spojrzał na niego pytająco.
- Niby co rozumiesz?
- Nie ufasz mi. - Anakin opuścił wzrok na usmarowane koniuszki palców i szepnął
ochryple: - Nie ufasz mi, bo zabiłem Chewbaccę.
Posępny ton głosu młodzieńca przyprawił Luke'a o dreszcze. Żal i ból przepełniały
Anakina, potęgując stres wywołany śmiercią Wookiego. Anakin zawsze próbował być
bohaterem, pomyślał Luke. Starał się przywrócić dobrą sławę swojemu imieniu, a teraz
nagle dopadło go wspomnienie tej tragedii...
- Przede wszystkim, powinieneś wreszcie zrozumieć jedno: nie zabiłeś Chewiego.
- Luke zbliżył się do siostrzeńca i położył dłonie na jego ramionach, a potem uniósł
kciukami brodę, by spojrzeć mu w oczy. - To Yuuzhanie sprawili, że księżyc spadł na
powierzchnię Sempidala, nie ty. Jeśli obarczysz siebie winą za śmierć Chewbacki,
zwolnisz ich z odpowiedzialności za morderstwo popełnione na nim i tysiącach ludzi,
których nie zdążyliście uratować. Nie możesz tego zrobić. Anakin z trudem przełknął
ślinę.
- Kiedy tak mówisz, brzmi to logicznie, ale w głębi serca czuję... I widzę w oczach
ojca, że...
Skywalker pochylił się, by jego twarz znalazła się na poziomie twarzy siostrzeńca.
- Nie szukaj w nich tego, czego tam nie ma. Twój ojciec jest porządnym człowie-
kiem o dobrym sercu. Nigdy nie obwiniłby cię za śmierć Chewiego.
Mistrz Jedi wyprostował się.
- A pomijając już to nieporozumienie, nie pojmuję, jak mogłeś pomyśleć, że ci nie
ufam. Przecież powierzam twojej opiece moją żonę, najdroższą mi istotę.
Chłopak zmarszczył brwi.
- Czy aby na pewno nie jest odwrotnie?
- Anakinie, czy sądzisz, że Mara podjęłaby się niańczenia ucznia niegodnego za-
ufania?
- No...nie.
Michael Stackpole
35
- A nie uważasz, że nagadałaby mi zdrowo, gdyby tak było? Corran zaśmiał się ci-
cho.
- Miałbyś szczęście, gdyby skończyło się na gadaniu! Anakin uśmiechnął się lek-
ko.
- Chyba tak, wujku Luke.
- Możliwe, że znam się na Mocy, ale nie znam takiej sztuczki Jedi, która pozbawi-
łaby Marę żądła na końcu języka. -Luke cofnął się o krok i uśmiechnął się zachęcająco
do Anakina. - Moja żona potrzebuje czasu, by uporać się z chorobą. Dantooine tętni
życiem, a więc i Mocą. Chcę, żeby właśnie tam spróbowała wrócić do zdrowia, a ty
masz jej w tym pomóc. Jeśli przyjmiesz tę misję, będę bardzo wdzięczny.
Anakin zawahał się, nim skinął głową.
- Dziękuję za zaufanie.
- Nigdy w ciebie nie wątpiłem, Anakinie - odparł Luke, mrugając doń porozumie-
wawczo. - Idź, spakuj swoje rzeczy i zajmij się ładowaniem sprzętu i prowiantu, który
zabierzecie na Dantooine.
- Blasterów i mieczy świetlnych też?
Luke kiwnął głową na potwierdzenie.
- Miecze świetlne - oczywiście tak. A blastery dlatego, że powinieneś popracować
nad koncentracją i skupieniem Mocy. Ćwiczenia w celowaniu powinny ci pomóc.
Anakin uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- A poza tym ciocia Mara nie ruszyłaby się nigdzie bez Mastera.
- Tylko jednego? - zaśmiał się Corran. - Lepiej weź solidny zapas ogniw energe-
tycznych.
Młodzian klasnął radośnie.
- Dobrze się nią zajmę, wujku. Naprawdę. Kiedy wrócimy, będziemy gotowi na
wszystko, czego trzeba, by pokonać Yuuzhan.
- Jestem tego pewny. - Luke skinął głową na pożegnanie i odprowadził wzrokiem
wychodzącego Anakina. Zaczekał do chwili, gdy poczuł jego obecność w turbowindzie,
a potem odwrócił się do Jacena. - Naprawdę uważasz, że zostawiłem dla ciebie najbar-
dziej wstydliwą robotę?
- Nie, wujku. Obawiam się, że to ja mogę przynieść wstyd tobie.
Skywalker obszedł stół, który stał za jego plecami, głęboko zastanawiając się nad
słowami siostrzeńca. Po chwili odwrócił się i pochylił nad blatem.
- Zdaje się, że to dalszy ciąg rozmowy, którą prowadzimy już od jakiegoś czasu.
- Prawdopodobnie. - Jacen wzruszył ramionami. - Wiele o tym myślałem, odkąd
pojawili się Yuuzhanie. No i teraz, gdy zgromadziłeś tu wszystkich Jedi.
- Zapowiada się rodzinna dyskusja - stwierdził Corran, odpychając się od ściany, o
którą się opierał. - Wrócę później.
Jacen uniósł rękę.
- Zaczekaj. To rzeczywiście rodzinna dyskusja, ale dotycząca całej rodziny Jedi,
nie tylko nas.
Corran spojrzał na mistrza.
- Luke'u?
Mroczny przypływ I - Szturm
36
- Zostań. Możliwe, że przyda nam się świeże spojrzenie na tę sprawę. - Skywalker
popatrzył znowu na siostrzeńca. - Co ci chodzi po głowie?
Młodzieniec westchnął z widoczną ulgą.
- Może zabrzmi to dość szorstko - choć wcale nie chcą, żeby tak było - ale zrozu-
miałem pewną fundamentalną prawdą, dotyczącą zakonu Jedi. Poznajemy tajniki Mo-
cy, by utrzymywać pokój i zapobiegać kataklizmom. Robimy to, czego nas uczysz, a ty
postępujesz tak, jak nakazali ci twoi mistrzowie. Tylko że oni kształcili cię po to, byś
mógł pokonać Imperium. Wykonali świetną robotę, zmieniając cię w śmiercionośną
broń, a ty rozwinąłeś te umiejętności bardziej, niż mogli się tego spodziewać.
Mistrz Jedi skinął głową.
- Zgoda.
- Chodzi o to, że ukształtowali cię tak mistrzowie kontynuujący tradycję strażni-
ków pokoju. A ja mam wrażenie, że początki zakonu Jedi wyglądały inaczej. Moim
zdaniem zaczęło się od filozofii, która wzmacniała rycerzy wewnętrznie. Potęga, którą
dysponujemy, była niegdyś tylko przejawem przerostu duchowej siły, ale gdzieś po
drodze zapomniano o tej prawdzie. Chcę powiedzieć, że... bardzo chciałbym, aby to
powróciło.
Jacen ze smutkiem spojrzał na wuja.
- Nie jestem pewien, czy bycie rycerzem Jedi naprawdę jest moim powołaniem.
Chyba wolałbym, żebyś nie przydzielał mi żadnego zadania.
Luke mimowolnie skulił ramiona, jakby złapał go skurcz w kręgosłupie.
- Tego sienie spodziewałem. Jacen spuścił wzrok.
- Przykro mi, że cię zawiodłem.
- Nie o to chodzi. - Luke zmarszczył brwi. - Właśnie zamierzałem ci powiedzieć,
że w tej chwili nie liczy się to, czego chcesz, bo jesteś mi potrzebny. I już miałem się
odezwać, kiedy usłyszałem wujka Owena, mówiącego mi te same słowa, niedługo
przed śmiercią.
Jacen z nadzieją podniósł głowę.
- Rozumiesz to?
- O tak. Doskonale.
- I pozwolisz mi szukać odpowiedzi, których potrzebuję?
- Nie - odparł szybko Luke, rozkładając ręce w obronnym geście. - To znaczy: tak,
będziesz mógł szukać odpowiedzi, ale nie pozwolę ci zrezygnować z udziału w tej mi-
sji. Musisz pamiętać, że kluczem do filozofii Jedi jest szacunek dla życia. Jeśli teraz
pójdziesz własną drogą, oznaczać to będzie, że przedkładasz własne dobro ponad życie
innych, a to niewłaściwe podejście.
- Ależ wujku, przecież sam zawsze stawiałeś siebie na końcu. Ty, mama, tata -
wszyscy całe życie służyliście innym... - Jacen zacisnął pięści i uderzył nimi w biodra. -
Przecież wiesz, że w takich warunkach nie ma czasu na rozwijanie własnych zdolności
i poznawanie Mocy. Zawsze coś cię rozprasza.
Corran podrapał się po szyi.
Michael Stackpole
37
- Masz rację, Jacenie, ale tylko przy założeniu, że wyłącznie pustelnicze życie,
kontemplacje i zgłębianie tajników Mocy może do czegoś doprowadzić, a to po prostu
nieprawda.
- Skąd wiesz, Corranie? - Jacen skrzyżował ramiona na piersiach. - Żaden z żyją-
cych dziś Jedi nie miał okazji spróbować. A z tego, co wiadomo, Yoda spędził pierwsze
trzysta lat życia jako pustelnik. Czy nie powinniśmy iść w jego ślady?
- A może jest to tylko jedna z dróg do osiągnięcia tego, czego poszukujesz? - Cor-
ran wskazał palcem na Luke'a. - Twój wuj i ja podążaliśmy zupełnie odmiennymi
ścieżkami, a jednak obaj staliśmy się rycerzami Jedi. Owszem, napotykaliśmy na prze-
szkody, ale wiedzy, którą zdobywa się, popełniając błędy, odnosząc sukcesy czy upada-
jąc, nie sposób pojąć podczas spokojnej kontemplacji. Masz rację; warto znaleźć czas,
by przeanalizować omyłki i ich konsekwencje, ale moim zdaniem, trudno skupić się na
introspekcji, kiedy ktoś potrzebuje naszej pomocy.
Luke przytaknął mu skinieniem głowy.
- Corran ma rację, Jacenie. Rozumiem, co chcesz mi powiedzieć, i obiecuję, że je-
śli postanowisz podążyć drogą samopoznania, to nie będę ci w tym przeszkadzał.
Oczy młodzieńca zwęziły się podejrzliwie.
- Jest w tym jakiś haczyk, prawda?
- Jest. Ja naprawdę potrzebuję twojej pomocy. Zostawiłem dla siebie najbardziej
niebezpieczną misję i chcę, żebyś mi towarzyszył. Miałeś już do czynienia z Yuuzha-
nami, więc dysponujesz doświadczeniem, które może mi się przydać. Zabierzemy Ar-
too i polecimy na Belkadan, żeby sprawdzić, co próbował tam zdziałać yuuzhański
agent. To niezwykle ważne zadanie i naprawdę będę cię potrzebował.
Corran parsknął śmiechem.
- Świetnie. Widzę, że ta najbardziej beznadziejna misja, o której mówiliśmy, przy-
padnie w udziale właśnie mnie.
Jacen spojrzał na niego przelotnie.
- Możemy się zamienić.
- Nie zrobicie tego. - Luke oparł się o krawędź stołu. - Nie spodobałoby ci się za-
danie, które powierzyłem Corranowi. Zresztą, z tego, co mówiłeś, wynika, że nie
nadawałbyś się do tej roli. Misja na Belkadan to co innego. Jest dla ciebie stworzona.
Jacen przymknął na moment oczy, a potem kiwnął głową, choć z wyraźnym opo-
rem.
- Polecę z tobą, ale mam w tej sprawie tak mieszane uczucia, że nie wiem, czy bę-
dziesz miał ze mnie pożytek.
- W porządku.
Młodzieniec skłonił się lekko.
- Jeśli pozwolisz, wujku, zostawię was samych. Podyskutujecie o wyprawie Cor-
rana.
- Nie, zaczekaj. Chcę, żebyś wiedział, na co chciałeś się zamienić.
Corran przewrócił oczami.
- Będzie gorzej, niż myślałem.
Luke zaśmiał się z cicha.
Mroczny przypływ I - Szturm
38
- Powiedzmy, że twoje zadanie jest drugie pod względem stopnia ryzyka. W Odle-
głych Rubieżach znajduje się system nazwany przez imperialnych badaczy MZX33291.
W pobliżu jest pulsar, który skutecznie zakłóca komunikację z jedyną zdatną do za-
mieszkania planetą systemu. Imperium zakazało lotów na ten świat, ale nie bardzo wia-
domo dlaczego. Istnieją dowody, że wysłano tam kiedyś zespoły ksenoarcheologów,
lecz nie sposób stwierdzić, co tam odkryli.
- Jasne. Sądzisz, że mogą tam być Yuuzhanie?
- Nie wiem. - Luke wzruszył ramionami. - Ludzie z Uniwersytetu Agamaru odkry-
li niedawno garść danych na temat piątej planety systemu. Nazwali ją Bimmiel, na
cześć szefa imperialnej ekspedycji. Jakieś trzy miesiące temu wysłali tam własną ekipę
ksenoarcheologiczną, w ramach komercyjnej wyprawy badawczej. Zaginął po niej
wszelki słuch, choć może nie jest to zbyt zaskakujące. Zarząd uczelni dał nam jednak
znać, że coś się dzieje, i poprosił, żebyśmy „wysłali tam któregoś z Jedi, jeśli będzie w
okolicy". Korelianin uśmiechnął się kpiąco.
- Wydaje im się, że mamy większy budżet na podróże międzygwiezdne niż oni?
- Coś w tym guście. Wierzą też chyba, że Jedi lepiej poradzi sobie z akcją ratun-
kową, niż grupka studentów, którą sami mogliby wysłać. Wstępne raporty przesłane
przez ową ekipę wskazują, że klimat planety znacznie się zmienił od czasu, gdy badali
go imperialni spece. Poza tym studenci zjawili się na Bimmiel podczas pory burzowej,
a wtedy nie jest tam przyjemnie.
Corran kiwnął głową.
- Zła pogoda to chyba nie takie straszne niebezpieczeństwo.
- Chcę, żebyś wziął ze sobą Gannera Rhysode 'a jako partnera. Korelianin z sy-
kiem wypuścił powietrze.
- Twoja oferta nadal jest aktualna, Jacenie?
- Nie wiem, czy cię to pocieszy, ale Ganner również nie był szczęśliwy, kiedy do-
wiedział się, co go czeka i z kim przyjdzie mu pracować. - Luke uśmiechnął się krze-
piąco do przyjaciela. - Jeśli na Bimmiel nic się nie dzieje, misja powinna być łatwa.
Wchodzicie, lokalizujecie ekspedycję i ewakuujecie ludzi.
- Ganner sam mógłby to zrobić.
- Mógłby, ale jeśli na planecie są Yuuzhanie, to zapewne chciałby ich zaatakować,
a tych, których miał ratować, zostawiłby w bardzo ciężkim położeniu. Ty będziesz
dowodził, więc cię usłucha, choćby i niechętnie.
Jacen uśmiechnął się do Corrana.
- Poza tym musisz przyznać, że brak uzdolnień telekinetycznych stwarzałby ci
spore utrudnienia.
- Jasne. Może i nie potrafię unieść skały siłą umysłu, chłopcze, ale za to umiem
sprawić, iż sama będzie czuła, że lata. - Corran westchnął z rezygnacją. - Ganner jest
całkiem niezły w telekinezie. Jego udział ma sens. Zresztą mogło być gorzej: wystar-
czy, że dobrałbyś mi do pary Kypa.
- Nie mógłbym być aż tak okrutny dla żadnego z was.
- Hej, nie jestem aż taki zły - obruszył się Corran, unosząc brew. - A może uwa-
żasz, że to jedna z tych rzeczy, które inaczej wyglądają,^ pewnego punktu widzenia"?
Michael Stackpole
39
- Widzisz? Nauka nie poszła w las - odparł mistrz. - Ta wyprawa to także szansa.
Pokażesz Gannerowi, że poglądy na Moc, jakie lansuje Kyp, nie są tylko słuszną nauką.
- Kapuję -uśmiechnął się Corran. -No cóż... Niech Moc będzie z nami.
- Oby tak było - przytaknął poważnie Luke. - Wiesz, cieszy mnie, że Jedi są
pierwszą linią obrony galaktyki, ale boję się, że lud Yuuzhan Vong uświadomi nam, jak
cienka jest owa linia.
Mroczny przypływ I - Szturm
40
R O Z D Z I A Ł
6
Corran Horn odnalazł Valina na małej polance pośród gęstej dżungli Yavina Czte-
ry. Chłopiec siedział na ziemi ze skrzyżowanymi nogami i dłońmi spoczywającymi na
kolanach. Wpatrywał się intensywnie w ziemię, koncentrując uwagę na kamyku leżą-
cym mniej więcej metr dalej. Krople potu przesączały się przez jego brwi i ściekały ku
piwnym oczom.
Obserwując go, Corran poczuł w sercu niezmierną dumę, zmieszaną ze smutkiem.
Rycerze Jedi z rodu Horn-Halcyon od pokoleń pozbawieni byli zdolności telekinetycz-
nych. Corran doskonale pamiętał frustrację, która towarzyszyła jego próbom poruszania
obiektów poprzez Moc. Z wyjątkiem ekstremalnych sytuacji, kiedy to używał Mocy do
zaabsorbowania energii, mogącej wyrządzić krzywdę innym, nie był w stanie poruszyć
nawet kropli śliny na gębie Huna, nie mówiąc już o kamieniu.
To, że Valin tak bardzo starał się poruszyć kamyk, zrobiło na Corranie wielkie
wrażenie. Chłopiec pod wieloma względami już zaczął przerastać oczekiwania ojca.
Choć miał dopiero jedenaście lat, sięgał już Corranowi do ramion, najwyraźniej wdając
siew dziadka. Ciemne włosy i piwne oczy chłopca były mieszanką cech ojca i matki, a
rysy twarzy zdecydowanie bardziej zawdzięczał Mirax, z lekkim udziałem matki Cor-
rana. Dobrze, że pod tym względem nie przypomina Boostera Terrika, pomyślał Cor-
ran.
Jak każdy ojciec we wszechświecie, czuł ucisk w piersiach, gdy obserwował, jak
jego syn próbuje dokonać rzeczy, której dokonać nie mógł. Chciał mu przeszkodzić,
oszczędzić Valinowi rozczarowania, ale powstrzymał się. Taka lekcja mogła chłopca
zaboleć, ale umiejętność znoszenia zawodów była znacznie cenniejsza, niż talent do
przenoszenia wszystkich skał galaktyki.
I wtedy, ku zdumieniu Corrana, mały owalny kamyk poruszył się. Najpierw się
zachwiał, a potem przewrócił na bok.
Korelianin nie umiał powstrzymać głośnego okrzyku radości.
- Wspaniale! Ruszyłeś go!
- Tata? - Chłopiec odwrócił się gwałtownie, pryskając kroplami potu z długich,
brązowych włosów. Jeden z loków przykleił mu się do twarzy tuż pod prawym okiem. -
Nie zauważyłem cię.
Michael Stackpole
41
- Byłeś skoncentrowany. To wspaniałe. - Corran wyszedł na polankę i pomógł sy-
nowi wstać. - To znaczy... Ja nigdy bym nie potrafił...
- Tato, nie jest tak, jak myślisz.
- Wiem, co widziałem.
Valin uśmiechnął się i odgarnął kosmyk z policzka.
- Pamiętasz jak mówiłeś mi o różnych punktach widzenia?
- Tak?
- To właśnie taki przypadek. - Valin kucnął i gestem przywołał ojca. - Przyjrzyj się
dobrze.
Corran uważnie obejrzał kamień. Tuż pod nim, na ziemi, roiło się od maleńkich,
purpurowych owadów. Stworzenia biegały nerwowo wokół podstawy kamyka.
- Nie rozumiem... Ustawiłeś tę bryłkę nad wejściem do ich kolonii?
- Nie. Dobrze poznałem garnanty. Porozumiewają się za pomocą drgań i zapa-
chów. Użyłem Mocy, żeby je przekonać, że ich szlak wiedzie do góry. Zasugerowałem,
że kamień nadaje się do jedzenia, a wtedy pierwszy z nich spryskał go zapachem ozna-
czającym pożywienie. - Valin wzruszył niewinnie ramionami i wyciągnął z kieszeni
kawałek suchej racji żywnościowej. - Mam dla nich nagrodę, nie można więc powie-
dzieć, że zmuszałem je do czegoś.
Corran zmarszczył brwi. Zmuszanie istoty myślącej do czegokolwiek, wbrew jej
zamiarom i dla egoistycznych celów, bez wątpienia było dla Jedi krokiem w kierunku
Ciemnej Strony. Nakłanianie nieinteligentnych stworzeń do robienia czegoś zupełnie
naturalnego nie kwalifikowało się jednak do tej kategorii działań, szczególnie, że gar-
nantom nie groziło żadne niebezpieczeństwo, a za energetyczny wydatek miały zostać
sowicie wynagrodzone.
- Jesteś chyba nieco bliżej granicy Ciemnej Strony, niż sobie tego życzysz, ale i
tak jestem pod wrażeniem. - Corran pogładził syna po głowie. - Niełatwo jest komuni-
kować się z przedstawicielami innego gatunku.
- Jaka tam komunikacja, tato - prychnął Valin, przewracając oczami. - To tylko
robactwo. Po prostu zasugerowałem mu, że kamień jest żarciem.
- To więcej, niż ja potrafiłem zdziałać w twoim wieku.
- Przecież nie byłeś szkolony.
- To prawda. -Corran wstał. -Mimo to, jestem z ciebie dumny.
- Chciałbym, żebyś był jeszcze bardziej dumny. - Valin również podniósł się z
ziemi i westchnął ciężko. - Z początku bardzo się starałem poruszyć ten kamyk. Potem
postanowiłem spróbować sposobem... Chyba nigdy nie będę potężnym Jedi.
Corran położył dłonie na barkach syna i pochylił się tak, że zetknęli się czołami.
- Są wśród Jedi i tacy, którzy mierzą swą potęgę tym, jak daleko potrafią przenieść
jakiś przedmiot, lub tym, jak łatwo jest im coś zniszczyć. Prawdziwa siła Jedi płynie
jednak z wnętrza: z serca i umysłu. Niektórzy przenoszą góry tylko po to, by udowod-
nić innym, że potrafią tego dokonać, ale najsilniejsi z nas nie widzą powodu, by to ro-
bić, jeśli nie służy to rozwiązaniu jakiegoś problemu.
Jego syn znowu westchnął, ale tym razem uśmiechnął się.
- Tato, co właściwie próbujesz mi powiedzieć?
Mroczny przypływ I - Szturm
42
- To, że z czasem przyzwyczaisz się do bycia słabszym, chłopcze, bo może nigdy
nie uda ci się zmienić tego stanu rzeczy.
Corran uniósł głowę i spojrzał w stronę, z której dobiegł głos.
- Gannerze!
Młody Jedi skłonił się z powagą. Był o całą głowę wyższy od Horna. Miał szero-
kie bary, wąską talię i smukłe biodra, a pod jego skórą prężyły się węzły mięśni. Kru-
czoczarne, zaczesane do tyłu włosy oraz wąsy i kozia bródka zdobiące jego urodziwą,
błękitnooką twarz, dopełniały obrazu herosa, niezawodnego obiektu niewieścich wes-
tchnień. Granatowo-czarne szaty Gannera odcinały się wyraźnie od zielonego tła dżun-
gli, nadając młodzieńcowi dystyngowany wygląd urzędnika państwowego.
Corran poczuł, że w jego synu koncentruje się Moc, i nieznacznie ścisnął jego ra-
mię.
- Nie rób tego.
Rosły mężczyzna rozłożył ręce i uśmiechnął się lekko.
- Ależ proszę, Valinie, pokaż, co potrafisz. Wyślij do mojego umysłu dowolną wi-
zję. Obiecuję, że będę się bał.
- Najstraszniejsza wizja, jaka przychodzi mi do głowy, to ty.
Ganner zaklaskał anemicznie.
- Dobrze, że jest taki bojowy -powiedział, spoglądając na Corrana. - Nasz statek
jest gotowy do drogi.
- Właśnie miałem pożegnać się z synem.
- Mamy czas. Niewiele, ale mamy.
Corran odwrócił się do Valina.
- Wracaj do Wielkiej Świątyni, do matki i siostry. Powiedz im, że zaraz przyjdę się
pożegnać.
Chłopak uniósł pytająco brwi.
- Jesteś pewny?
- Nie zrobię mu krzywdy - roześmiał się Ganner. Valin popatrzył na niego twardo.
- Gdybyś to potrafił...
- Idź, synu. Matka będzie się denerwować, a tego chyba nie chcemy, prawda? -
Corran zmierzwił czuprynę chłopca. - Pewnie już się martwi. Idź, uspokój ją.
Valin kiwnął głową i pobiegł w stronę świątyni. Corran obserwował go przez mo-
ment, a potem powoli odwrócił się w stronę Gannera.
- A teraz mów, dlaczego chciałeś spotkać się ze mną akurat tu, z dala od innych?
- Spostrzegawczy jesteś - stwierdził Ganner, mrużąc błękitne oczy. - Nominalnie
jesteś szefem tej ekspedycji, ale....
- Poprawka: jestem jej szefem. - Horn skrzyżował ramiona na piersiach. - A ty bę-
dziesz moim pomocnikiem.
- W dzienniku wyprawy może, ale w rzeczywistości...
- O co ci chodzi?
- O to, że jesteś staroświeckim Jedi z tym swoim dwufazowym mieczem. O to, że
jestem znacznie potężniejszy niż ty. O to, że jesteś przeciwny filozofii Kypa Durrona,
którą ja uważam za przyszłość zakonu Jedi, jeśli nadal ma on pełnić swoją misję w
Michael Stackpole
43
galaktyce. - Ganner niedbale machnął ręką. Spory kamień wystartował w powietrze,
jakby uwiązano go do niewidzialnej turbowindy. - Uczynię, co trzeba, żeby wypełnić
naszą misję, ale nie pozwolę, żebyś wtrącał się w to, co będę robił.
Kamień wystrzelił w kierunku Corrana. Jedi uchylił się w prawo, a pocisk skręcił
w lewo i spadł w pobliskie krzaki.
Ganner uśmiechnął się z wyższością.
- Zrozumiałeś, co powiedziałem?
- Jasne - odparł Horn, opuszczając swobodnie ręce. - Powiedziałeś, że twoja filo-
zofia jest ważniejsza niż zadanie, które nam zlecono.
- Nieprawda!
- Prawda, ale nie spodziewam się, żebyś był w stanie to pojąć. - Corran pokręcił
głową. - Ty, Kyp i wam podobni, ciężko pracujecie na to, by Jedi liczyli się w galakty-
ce. Robicie to nosząc wystawne szaty i zajmując zdecydowane stanowisko w różnych
sprawach. W większości przypadków macie zresztą rację, nie przeczę. Nie podoba mi
się tylko to, w jaki sposób demonstrujecie siłę i jak działacie. Mogłoby się zdawać, że
chcecie powiedzieć: „Hej, jesteśmy Jedi! Macie nas szanować!" Moim zdaniem na
szacunek trzeba zasłużyć.
Ganner spochmurniał.
- Już zasłużyliśmy. To Jedi zaprowadzili porządek w miejsce chaosu Imperium.
- O, nie. Zrobił to jeden Jedi. Jedyny, który w owym czasie stanął do walki z Im-
perium. To Luke Skywalker zasłużył na szacunek galaktyki, nie my. Każdego dnia
musimy walczyć o respekt, ale, jak wiesz, każdy hologram ma wiele stron: ludzie robią
się podejrzliwi i pełni uprzedzeń, kiedy ktoś próbuje im mówić, co jest dobre, a co złe. -
Corran uśmiechnął się półgębkiem. - Widziałem to pracując w CorSecu i widzę to te-
raz, jako Jedi.
Rhysode zadarł głowę i roześmiał się.
- Spośród wszystkich ludzi akurat ty masz najmniejsze prawo krytykować nas za
to, że próbujemy stworzyć taki wizerunek Jedi, który ułatwi nam robotę.
- Jak na to wpadłeś?
- Co zrobiłeś na Courkrus? Sterroryzowałeś ludzi. Sprawiłeś, że widzieli przeraża-
jące rzeczy, które nie istniały. - Ganner uśmiechnął się triumfująco. - Może i nazywałeś
się wtedy Keiran Halcyon, ale używałeś tych samych metod, co my. Dobrze wiesz,
jakie są skuteczne.
- Nie, nie, nie. - Corran pokręcił głową. - Nie możesz wypominać mi Courkrus,
żeby usprawiedliwiać wasze działania. To była planeta przestępców, rządzona przez
piratów. Użyłem ich własnego strachu, żeby rozbić tę konfederację. Sprawiłem, że ci,
którzy powinni bać się sprawiedliwości, poczuli, że ona ich wkrótce dosięgnie. A wy
przybywacie z zewnątrz i znikacie, gdy już wprowadzicie swój porządek. Przy was nikt
nie czuje się bezpieczny. Ludzie zastanawiają się, kiedy się zjawicie, żeby i ich osądzić.
- W ten sposób chronimy ich przed przejściem na Ciemną Stronę.
- Tak. Słyszałem już ten argument -z ust agentów CorSecu i każdej innej służby
bezpieczeństwa, z jaką kiedykolwiek miałem do czynienia. Strach, bez względu na to
przed czym, jest pierwszym krokiem ku Ciemnej Stronie. -Corran wzniósł ręce. -
Mroczny przypływ I - Szturm
44
Zresztą wszystko to nie ma teraz znaczenia. Nie chcesz, żebym ci przeszkadzał? To nie
zmuszaj mnie do interwencji. Lecimy, odnajdujemy naukowców i studentów, a potem
zabieramy ich do domu. Prosta sprawa.
Ganner Rhysode parsknął z cicha, słysząc taką charakterystykę misji, a Corran,
widząc jego reakcję, poczuł doń odrobinę szacunku. Może jesteś nieco bystrzejszy, niż
mi się wydawało, pomyślał.
- Mam nadzieję, że sprawa rzeczywiście będzie prosta, ale to mało prawdopodob-
ne. - Ganner machnął rękaw stronę Wielkiej Świątyni. - Niektórzy uważają, że zakłóce-
nia hiperprzestrzenne, które otaczają galaktykę, powstrzymają większość Yuuzhan. Ja
jednak wolę porównywać je do sztormów, które od czasu do czasu cichną. A jeśli tak
jest, to najprawdopodobniej znajdziemy wroga i na tej, i na wielu innych planetach. A
wtedy będę gotowy.
Ganner pogładził rękojeść miecza.
- Zrobię wszystko, co konieczne, by pokazać Yuuzhanom. dlaczego nie powinni
byli tu przybywać.
- Nie zapominasz o czymś?
- O czym? - Ganner warknął gniewnie, rozpłaszczając dłonią garnanta, który wę-
drował po jego karku. - Yuuzhanie to najeźdźcy. Trzeba ich pogonić.
- Naszym zadaniem jest ewakuowanie ekspedycji naukowej. -Horn uśmiechnął się
nieznacznie, widząc, jak Rhysode coraz energiczniej strzepuje z siebie owady. - To
drobny szczegół. Widzisz, jak bolesne może być zapominanie o drobnych szczegółach?
Ganner znowu warknął i strząsnął z szaty garść garnantów.
- To twoja sprawka.
- Nie. Może stanąłeś u wylotu głównego tunelu kolonii? - zasugerował Corran,
skutecznie maskując rozbawienie. Będę musiał porozmawiać o tym z Valinem, pomy-
ślał. Podziwiał instynkt rodzinny syna, ale przecież Moc nie powinna służyć do usku-
teczniania głupich żartów. Pewnie o tym wie. Przypomnę mu tylko i dopilnuję, żeby
więcej nie popełniał tego błędu, postanowił.
Ganner nerwowo szarpał ubranie, raz po raz miażdżąc dłonią natrętne garnanty.
- Są wszędzie.
Corran poczuł dreszcz, gdy wyobraził sobie, że na ciele Gannera roi się od groź-
nych Yuuzhan, a nie insektów.
- Wracaj do świątyni i wskakuj do odświeżacza. Naznaczyły cię zapachem, który
zwabi całą rzeszę. Ruszymy, kiedy się ich pozbędziesz.
- Możesz sobie myśleć, że to zabawne, Horn, ale to, co mówiłem, traktuj poważ-
nie. Nie wchodź mi w drogę. - Młody Jedi rozerwał tunikę i ruszył biegiem w stronę
Wielkiej Świątyni.
Corran obserwował Rhysode'a, dopóki widział czerwone bąble po ugryzieniach na
jego plecach.
- Nie mam zamiaru, Ganner. Chyba że zmusisz mnie do tego - mruknął za maleją-
cą w oddali sylwetką. - Ale jeśli to zrobisz... Wtedy przekonamy się, kto naprawdę jest
potężniejszym Jedi.
Michael Stackpole
45
R O Z D Z I A Ł
7
Luke Skywalker zajrzał przez drzwi sypialni, którą dzielili, i dostrzegł swą żonę,
leżącą na łóżku. Spoczywała wygodnie, a czerwonozłociste włosy rozsypały się wokół
głowy niczym promienie słońca. Jej piersi unosiły się miarowo. Uświadomiło mu to,
jak niewiele spokoju zaznali, odkąd byli razem.
Obok Mary leżały poskładane ubrania, przyszykowane do zapakowania w torby,
stojące w nogach łóżka. Jej bagaże były niemal gotowe, a dwa worki Luke'a czekały na
załadunek. Skywalker uśmiechnął siej doceniał jej domyślność i podziwiał żonę za to,
że chciało jej się szukać jego toreb mimo słabości wywołanej chorobą.
Wszedł do pokoju po cichu, mając nadzieję, że jej nie obudzi, ale oczy Mary otwo-
rzyły się niemal natychmiast.
- Luke? Dobrze, że to ty.
- A któż by inny?
Uśmiechnęła się z rezerwą, ale dość znacząco, by Luke poczuł
dreszcze.
- Anakin. Nie chcę się spóźnić na nasz odlot.
- Nie martw się. Anakin jest wyjątkowo wyrozumiały. - Mężczyzna rozsunął zło-
żone ubrania i przysiadł obok stóp żony. - Jak się czujesz?
Usta Mary wykrzywił złośliwy uśmieszek.
- Jesteś mistrzem Jedi, więc mi powiedz.
Luke sięgnął Mocą w jej stronę i szybko napotkał wzniesioną przez umysł kobiety
linię obrony. Miał wrażenie, że Mara owinęła się kolczastą tkaniną i otoczyła pancer-
nymi płytami z poszycia kosmicznego okrętu, pod którymi ciągnęły się warstwy naj-
różniejszych zapór. Każda z nich zatrzymywała umysłową sondę na moment, zanim
pojawiła się w niej mikroskopijna przerwa, pozwalająca sięgać coraz głębiej i głębiej.
Wreszcie pod ostatnią warstwą, za oceanem obrazów, nadziei i obaw, dotarł do ją-
dra jej świadomości. Zawsze, gdy sondował Marę poprzez Moc, postrzegał jej wnętrze
jako jaskrawe, białe światło. Była najbardziej żywiołową i żywotną osobą jaką znał.
Uważał to za godne podziwu, bo swego czasu sam Imperator, któremu służyła, starał
się stłumić w niej ową witalność.
Mroczny przypływ I - Szturm
46
Choroba odebrała jej sporo sił, ale wrodzona odporność Mary nie pozwalała na
dalszy jej postęp. Luke czuł, jak przez jego żonę przepływa Moc, nieustannie odbudo-
wując uszkodzone tkanki i stawiając opór nieznanej infekcji. Choć pierwszy kontakt z
rasą Yuuzhan Vong osłabił Marę i przyspieszył rozwój choroby, teraz poczyniła znacz-
ne postępy na drodze do odzyskania pełni sił.
Jeszcze nie jest taka, jak dawniej, ale odzyskuje siłę, pomyślał Luke.
Uśmiechnął się do żony.
- Powiedziałbym, że masz się doskonale, kochanie. Mara usiadła i pogładziła go
po policzku.
- Czuję się lepiej, ale jeszcze nie dość dobrze.
- Daj sobie trochę czasu -poradził, całując ją w nadgarstek. - Niecierpliwość jest
służką rozpaczy.
- A rozpacz należy do Ciemnej Strony - uzupełniła Mara, kiwając głową. - Rozu-
miem, mistrzu Skywalker.
Mężczyzna potrząsnął głową.
- Wiesz, co mam na myśli.
- Wiem. Wiem też, dlaczego mnie ostrzegasz. Empatia i ostrożność - oto, czym
zdobywasz sobie wszystkie ludzkie serca. - Mara położyła się i podkurczyła nogi, dając
mężowi więcej miejsca.
Luke oparł brodę na jej prawym kolanie.
- Nie przeszkadza ci, że Anakin będzie ci towarzyszył na Daninę?
Kobieta potrząsnęła głową.
- Mogę polecieć sama, jeśli potrzebujesz go gdzieś indziej.
- Jeżeli nie chcesz, żeby był z tobą, mogę mu znaleźć inne zadanie. - Mistrz Jedi
ucałował kolano żony. -Nie chcę obciążać cię czymś, co w gruncie rzeczy jest moim
problemem.
- Luke'u! - Głos Mary nabrał mocy i zdecydowanie ostrzejszego tonu. - Od chwili,
kiedy się pobraliśmy, twoje problemy stały się moimi.
- Tak, ale Anakin należy do mojej rodziny, a biorąc pod uwagę okoliczności, w ja-
kich ty wzrastałaś, mogłaś nie mieć okazji...
Zielone oczy Mary uciszyły go jednym spojrzeniem.
- Może zastanowisz się, co mówisz, domniemany jedynaku? Luke roześmiał się
lekko.
- Punkt dla ciebie.
- To jeszcze nie wszystko. Kiedy zgodziłam się zostać twoją żoną, wiedziałam, w
co się pakuję. Dzielimy ze sobą życie, a to oznacza i troski, i radości. - Mara przymknę-
ła na moment oczy. - Lubię Anakina. Współczuję mu, bo wiem, przez co przechodzi -
dodała, unosząc powieki. - Czuje się odpowiedzialny za śmierć Chewbacki, tak jak ja
swego czasu czułam się odpowiedzialna za śmierć Imperatora. Oboje straciliśmy kogoś,
kto był jednym z filarów naszego życia. Jeśli pomogę mu z tego wybrnąć, może nie
będzie musiał przeżywać tego, co ja. Oczywiście wyobrażam sobie, że nie jest zachwy-
cony perspektywą towarzyszenia starej, schorowanej kobiecie, lecącej na peryferyjną
planetę, by odpocząć i podreperować zdrowie.
Michael Stackpole
47
- Tak się składa, że podjął się tej misji dość chętnie. Powiedziałem mu, że powie-
rzam cię jego opiece, i bardzo dzielnie zniósł tę odpowiedzialność. Odwalił kawał do-
brej roboty, kompletując wyposażenie na tę wyprawę.
Oczy Mary zabłysły.
- Wyczułam w tobie przebłysk niepokoju. O co chodzi?
- Widzę, że muszę popracować nad samokontrolą - westchnął Skywalker. - Prze-
cież znasz mapę tego sektora. Dantooine leży w głębi Odległych Rubieży. Możliwe, że
właśnie tamtędy przebiega korytarz wybrany przez yuuzhańskie siły inwazyjne. Jeśli w
ogóle istnieje jakiś korytarz... Wysyłanie cię tam z Anakinem...
- Jest być może najlepszą rzeczą, jaką możesz zrobić, by ocenić rozmiary niebez-
pieczeństwa. - Mara usiadła, by poprawić stertę poduszek. - Jak już ustaliliśmy, dotych-
czasowe ataki miały zdecydowanie nie militarny charakter. Nie było rozpoznania wal-
ką, zakładania baz wypadowych czy przyczółków - niczego, co mogłoby wyglądać na
prawdziwą inwazję. Cokolwiek Yuuzhanie zamierzają teraz zrobić, będą działać znacz-
nie ostrożniej, bo wiedzą, że czuwamy.
- Żelazna logika, ale jakoś nie podoba mi się myśl, że mogłabyś znaleźć się na linii
frontu.
- Dantooine nie jest poważnym celem militarnym. To dlatego Rebelianci założyli
tam bazę, którą zresztą wkrótce opuścili. I z tego samego powodu Tarkin nie zniszczył
planety Gwiazdą Śmierci.
Luke niespokojnie wzruszył ramionami.
- Jeśli założymy, że najeźdźcy oceniają wartość celów podobnie jak my... Pamiętaj
o tym, co zrobili z Belkadanem. Możliwe, że stosują całkiem inne kryteria.
- Tym bardziej powinniśmy wysyłać zwiadowców we wszelkich przewidywalnych
kierunkach. Trzeba wywęszyć, co wisi w powietrzu.
Mistrz Jedi pokręcił głową.
- Cokolwiek powiem, jakimś cudem zawsze zamienisz moje obawy w przekona-
nie, że powinnaś lecieć z Anakinem na Dantooine, prawda?
- To dlatego, że tak dobrze cię znam, kochanie.
Mara przywołała go skinieniem palca. Wyciągnął się na łożu, podpierając tułów na
łokciach.
- Znasz mnie lepiej, niż ja sam.
- Ale naprawdę dobrze poznam cię wtedy, gdy oboje będziemy starzy i siwi. - Po-
chyliła się nad nim i pocałowała go w czoło. -Wiem, że obawy o mnie i całą resztę Jedi
ruszających do akcji to tylko mechanizm obronny. Dzięki niemu nie myślisz o niebez-
pieczeństwach, które czekają ciebie. Cokolwiek by mówić, my lecimy na planety, na
których Yuuzhanie mogą się pojawić, a ty - tam, gdzie na pewno byli. Nie wiadomo, na
co natkniesz się na Belkadanie.
- Chcę tylko jednego: znaleźć lekarstwo dla ciebie. Powiedziałaś, że czujesz jakiś
związek między tamtejszą katastrofą ekologiczną a twoją chorobą. Jeśli uda mi się
wpaść na jakiś trop...
Mara przyłożyła palec do jego ust.
Mroczny przypływ I - Szturm
48
- Uda ci się. Po tym, co przeszliśmy, nie pozwolę, żeby zabiła mnie jakaś cholerna
choroba. Jeśli lekarstwo znajduje się na Belkadanie - świetnie. Jeśli gdzie indziej - też
dobrze. Najważniejsze jest to, żebyśmy mieli pewność, iż istnieje związek między
Yuuzhanami a moją chorobą. Bo jeśli tak jest, to gdy tylko wyzdrowieję, waleczny lud
Yuuzhan Vong słono mi za to zapłaci. Luke uniósł głowę i pocałował żonę w usta.
- Kiedy staliśmy po przeciwnych stronach barykady, twój duch bojowy trochę
mnie przerażał. Wolałem nie myśleć o spotkaniu z tobą twarzą w twarz, w walce, teraz
więc prawie mi żal tych Yuuzhan.
- Sami są sobie winni. Nikt ich tu nie zapraszał. - Mara odpowiadała na pocałunek
długo i namiętnie. - Nie martw się o mnie. Lepiej myśl o sobie i Jacenie. Anakin i ja
damy sobie radę.
Skywalker skinął głową.
- Z pewnością - odpowiedział, całując żonę raz jeszcze. - Będę za tobą tęsknił,
wiesz?
Mara pogładziła go delikatnie po włosach.
- A ja za tobą, mężu. Okresowe rozłąki to cena, którą musiałam zaakceptować wy-
chodząc za ciebie. Rozstajemy się, żeby kiedyś na zawsze być razem. Może to nie naj-
lepszy interes, ale i nie najgorszy. A póki co, mój drogi, godzę się na to i... jestem bar-
dzo szczęśliwa.
Michael Stackpole
49
R O Z D Z I A Ł
8
Wyprowadzając X-skrzydłowiec z górnego pokładu startowego bothańskiego krą-
żownika szturmowego „Ralroost", Gavin Darklighter pociągnął drążek sterowy do sie-
bie i w bok, i położył maszynę na prawe skrzydło, tak, by widzieć start pozostałych
myśliwców eskadry. Bothański okręt był jedną z najnowszych jednostek we Flocie
Nowej Republiki. Choć nieco mniejszy od niszczyciela gwiezdnego klasy Victory,
smuklejszy i nie tak kanciasty „Ralroost" dysponował o dwadzieścia procent większą
siłą ognia, niż stary Vic, a jego pancerz i pola ochronne były o połowę mocniejsze.
Zaprojektowano go tak, by był w stanie znieść potężne razy i nadal odpowiadać nie-
przyjacielowi zmasowanym ostrzałem.
Gavin przypomniał sobie rozmowę z żoną i jej siostrą. Dyskusja rozgorzała, gdy
Bodianie ogłosili publicznie zamiar budowania krążowników szturmowych. Było to w
czasie, gdy ogłoszono pokój z Resztą Imperium, nowe okręty uważano więc albo za
idiotyczną lokatę kapitału, albo za zwiastun bothańskiej agresji w niedalekiej przyszło-
ści, wreszcie - i do tej opinii przychylały się Sera i Rasca -za wyrzucanie pieniędzy w
błoto. Obie uważały, że w momencie, gdy w galaktyce zapanował pokój, środki prze-
znaczone na budowę choćby jednego z krążowników wydano by znacznie mądrzej,
wspierając usuwanie zniszczeń po kilkudziesięcioletniej wojnie.
Ich argumenty były przekonujące, ale Gavin podchodził do nich z rezerwą. Teraz,
gdy patrzył na okręt w pełnej krasie, cieszył się, że Bothanie jednak go zbudowali.
Hangary myśliwców znajdowały się w połowie długości kadłuba, a ujścia pokładów
startowych skierowano i w górę, i w dół, tak, by maszyny mogły włączać się do bitwy
w najbardziej korzystnym punkcie. System podwójnych tuneli pomagał też w szybszym
przyjmowaniu myśliwców na pokład po skończonej bitwie. Gavin doceniał znaczenie
tego detalu. Jednym klawiszem uruchomił komunikator.
- Klucz pierwszy za mną. Piątka, klucz drugi za tobą. Dziewiątka, prowadzisz
klucz trzeci.
Podlegli mu dowódcy - major Inyri Forge i major Alinn Varth -potwierdzili odbiór
rozkazu. Nie po raz pierwszy poczuł dysonans między kobiecymi głosami a numerami
identyfikacyjnymi swoich oficerów. Niemal przez całą jego służbę w eskadrze Dzie-
wiątką był Corran Horn, a Piątką Hobbie, Janson, lub Tycho Celchu.
Mroczny przypływ I - Szturm
50
Myśliwce rozwinęły szeroką formację i pomknęły w stronę środka systemu. Nie
było tu zbyt wiele do oglądania - pas asteroid oddzielał dwie małe i bardzo gorące pla-
nety od trzech gazowych gigantów. Na żadnym z globów nie istniało życie; tylko wo-
kół największego krążyło kilka niemal nadających się do zamieszkania księżyców - o
ile ktoś lubił mieszankę powietrzną o niskiej zawartości tlenu i rekordowo wysokiej
azotu. Gdyby nie placówki górnicze na asteroidach i fakt, że jest to punkt nawigacyjny
w drodze z Bastionu do Wspólnego Sektora, byłaby to jeszcze jedna nic nie znacząca
plamka na mapach, pomyślał Darklighter.
Gavin uważał za słuszne, że system ten nie miał nawet nazwy, odkąd bowiem go
odkryto, nie wyróżnił się niczym szczególnym. Tak przynajmniej było do poprzedniego
tygodnia, kiedy pewien frachtowiec zbliżył się do tutejszych asteroid w poszukiwaniu
górniczego złomu. Zaatakowały go niezidentyfikowane myśliwce, ale bez powodzenia.
Statek zdążył uciec, a jego załoga natychmiast zgłosiła próbę napadu. Admirał Kre'fey
postanowił skierować „Ralroosta" w te strony, by wyjaśnić okoliczności zajścia. Eska-
dra Łobuzów chwilowo przestała bawić siew piratów, żeby zapolować na prawdziwych
bandytów.
Gavin uruchomił program analizujący i przeładował go do komputera celownicze-
go.
- Catchu, włącz sensory. Wiemy, że są tu gdzieś myśliwce, ale musimy znaleźć ich
bazę.
Robot ćwierknął potwierdzająco.
W słuchawkach komunikatora rozległ się głos Inyri.
- Dowódco, mamy zanikający namiar na cel w pasie asteroid, pozycja 247 - 30.
Śledzą nas.
- Przyjąłem. Możemy ich zidentyfikować?
- Dopasowywanie idzie opornie. Podejrzewam, że to „brzydale".
- Miej na nie oko. - Gavin zastanawiał się przez moment, a potem skinął głową do
siebie. - Uwaga, wszystkie Łobuzy, na mój znak przechodzimy na kurs 270 - 27. Pole-
cimy do tej dużej, wolno wirującej asteroidy.
Komunikator zaskrzeczał serią potwierdzeń.
Gavin trącił przełącznik, ustawiając płaty myśliwca w pozycji bojowej. Uważnie
przyjrzał się odczytom z sensorów, ale nie dostrzegł niczego podejrzanego. Skoro nie
chcą się pokazać, to sami ich wypłoszymy, postanowił.
- Uwaga, Łobuzy. Trzy, dwa, jeden, teraz!
Darklighter położył maszynę na lewe skrzydło, jednocześnie ściągając drążek ste-
rowy do siebie, po czym wyrównał lot i zobaczył, że pozostałe X-skrzydłowce wiernie
powtórzyły jego manewr.
Przełączył komunikator na częstotliwość dowodzenia, na której kontaktował się z
„Ralroostem".
- Tu Dowódca Łobuzów. Złapaliśmy kontakt. Sprawdzamy, co to jest.
- Przyjąłem, Dowódco Łobuzów. Udanego polowania.
Gavin zmusił się do wzięcia głębokiego wdechu, po czym wolno wypuścił powie-
trze. Choć ufał ocenie Inyri na temat statków, które mieli wygonić spomiędzy asteroid,
Michael Stackpole
51
nie mógł się uwolnić od poczucia zagrożenia, wywołanego pamiętnym, symulowanym
spotkaniem z koralowym skoczkiem. Mimo iż znane z symulatorów, w rzeczywistości
mogą być jeszcze bardziej niebezpieczne.
Spoza wielkiej asteroidy wreszcie wyłonił się przeciwnik. Catch wyrzucał namiary
kolejnych statków na monitor pomocniczy. Wszystkie istotnie były brzydalami, po-
składanymi z komponentów starszych myśliwców. Było wśród nich kilka TIE-
skrzydłowców, w których kabiny imperialnych maszyn ożeniono z silnikami myśliw-
ców typu Y, myśliwce przechwytujące typu X, będące skrzyżowaniem kadłuba X-
skrzydłowca z zakrzywionymi płatami bocznymi myśliwca przechwytującego typu TIE
oraz trójskrzydłowe maszyny typu Tri, zwane „łapsami", jako że ich kuliste kabiny
tkwiły w obejmach płatów niczym w wielkich łapach. Tego rodzaju Statki były w pi-
rackich flotach równie popularne, jak wodór w galaktyce, a przy tym śmiertelnie nie-
bezpieczne.
Gavin skierował siatkę celownika na prowadzącą maszynę i przestawił lasery na
ogień z dwóch dział jednocześnie, a potem znowu spojrzał na monitor. Dystans do celu
zmniejszał się szybko, ale nie to martwiło go najbardziej.
Nieprzyjaciel nie miał tarcz. Czy jakikolwiek pilot chciałby ruszać do walki bez
pól ochronnych nastawionych na pełną moc? Wiadomo było, że standardowe Tri mają
tarcze - to one w dużym stopniu przyczyniały się do sukcesów pirackich flot. Bez osłon
energetycznych bandyci nie mieli żadnych szans w walce z Łobuzami.
- Catchu, znajdź ich częstotliwość taktyczną. - Darklighter trącił stery w prawo i
posłał czerwoną wiązkę tuż przed dziobem pirata. - Piątka, widzisz u nich jakieś tarcze?
- Nie, dowódco. Kadłuby też mają słabe.
Co jest grane? Gavin znowu namierzył cel i czekał, aż przeciwnik wypali jako
pierwszy. Tri minął granicę optymalnego zasięgu strzału i po chwili posłał zieloną bły-
skawicę energii w stronę X-skrzydłowca. Wyładowanie wywołało statyczny trzask w
głośnikach komunikatora, zatrzymując się na tarczach myśliwca. Okazało się znacznie
słabsze, niż można było się spodziewać, a w dodatku zadziałał tylko jeden z laserów.
Prawdopodobnie strzela „na oko". Gdyby miał sprawne przyrządy, nie podlaty-
wałby tak blisko, ocenił Gavin.
Pirat przeleciał bokiem, a Gavin wykonał ciasny nawrót przez prawą burtę i roz-
począł pościg. Obrócił maszynę do góry brzuchem i zanurkował, przyspieszając przy
tym na tyle, by powtórzyć wszystkie uniki wykonywane przez umykającą zdobycz.
Przestawił lasery na naprzemienny ogień z czterech luf i sięgnął środkowym palcem do
drugiego spustu na drążku sterowniczym. Mieliśmy tego użyć przeciwko skoczkom, ale
przyda się i teraz, pomyślał.
Wymierzył dokładnie i nacisnął spust. Działa rozbłysły szybką sekwencją strzałów
i wysłały wiązki o małej mocy, które osmaliły panele boczne nieprzyjacielskiej maszy-
ny. Ogień skutecznie wypalił wymalowane na płatach insygnia, wyobrażające zaciśnię-
tą pięść androida.
Wróg odpadł na lewo i pociągnął ostro do góry. Gavin również szarpnął stery, ob-
rócił maszynę i pomknął za nim. Odczekał, aż pirat znowu pojawi się w polu widzenia,
i raz jeszcze potraktował go serią. Tym razem strzały trafiły w kabinę i najwyraźniej
Mroczny przypływ I - Szturm
52
zaskoczyły pilota. Tri skręcił gwałtownie w prawo. Jeden z jego silników bluznął nagle
ogniem, drugi zrobił to sekundę później, a potem oba zgasły.
Gavin przyspieszył, by z bliska przyjrzeć się ofierze, gdy nagle strzał z turbolasera
przemknął tuż przed dziobem X-skrzydłowca. Catch zatrajkotał alarmująco, a Darkligh-
ter natychmiast położył maszynę na prawe skrzydło i zanurkował w stronę wielkiej
asteroidy.
Pościg za piratem wyprowadził go poza ogromną, wirującą skałę, odsłaniając
ukryty w jej cieniu okręt. Gavin z trudem rozpoznał w nim fregatę eskortową klasy
Nebulon-B, a i to tylko za sprawą charakterystycznego profilu. Statek został poważnie
uszkodzony - w kadłubie widać było ogromne dziury. Sensory wykryły migotanie śla-
dowych tarcz, których moc okazała się tak mała, że nawet strzały z dział X-
skrzydłowca mogły je przebić i spenetrować poszycie fregaty.
- Catchu, przełącz ich częstotliwość taktyczną na kanał czwarty. - Czwarty klawisz
w obudowie komunikatora rozbłysnął. Korelianin wcisnął go natychmiast. - Mówi puł-
kownik Gavin Darklighter z Floty Nowej Republiki. Podajcie dane identyfikacyjne i
przerwijcie ogień albo was zniszczymy.
- Tu... - Głos, który rozległ się w słuchawkach, był pełen dumy i buntu, ale mówca
szybko zmienił ton. - Tu Urias Xhaxin, dowódca „Wolnego Strzelca".
- Dowódco, na lewą!
Gavin bez zastanowienia skierował maszynę w lewo, kątem oka dostrzegając zie-
loną wiązkę laserowego światła, przecinającą poprzedni kurs myśliwca. Zaraz za nią
przemknął TIE-skrzydłowiec z Łobuzem Dwa na ogonie. Salwa z czterech dział Krala
Nevila oderwała jeden z silników pirackiej maszyny. Brzydal opadł spiralnym kursem
ku nierównej powierzchni asteroidy i roztrzaskał się na skałach.
- Dzięki, Drugi.
- Taką mam robotę, dowódco. Osłaniam twoje plecy.
- Kapitanie Xhaxin, proszę rozkazać swoim ludziom, aby wstrzymali ogień. Nie
mają szans. Ich maszyny są niesprawne. Chyba nikt z nas nie życzy sobie rzezi?
W głosie Xhaxina słychać było przede wszystkim znużenie.
- Oczywiście... Ma pan rację. Kiedyś w końcu musi przyjść ten moment, kiedy nie
można już dłużej walczyć. Zaraz wydam rozkaz, pułkowniku.
Gavin przełączył się na częstotliwość taktyczną eskadry.
- Piraci chcą się poddać. Nie strzelać, chyba że oni zaczną.
X-skrzydłowiec Krala pojawił się nagle przy lewej burcie maszyny Gavina. Quar-
ren spojrzał na fregatę, a potem na dowódcę.
- Wygląda, jakby sztorm rzucił ją na rafy, pułkowniku. Co to mogło być?
- Nie wiem, Drugi, ale obawiam się, że nie będziemy zachwyceni, kiedy się do-
wiemy.
Gavin asystował przy przyjęciu piratów na pokład, „Ralroosta", a potem pospie-
szył do kabiny admirała Kre'feya. Jeśli nie liczyć dwóch strażników przy drzwiach,
jedynym gościem Bothanina był dowódca piratów.
Michael Stackpole
53
- Dziękuję, że pan przyszedł, pułkowniku Darklighter. Rozmawiał pan już z kapi-
tanem Xhaxinem...
- Tak jest. - Gavin odwrócił się w stronę siedzącego mężczyzny i podał mu rękę. -
Jestem wdzięczny, że zakończył pan tę walkę tak szybko.
Pirat uniósł głowę. Na jego twarzy malowało się wyczerpanie i... coś jeszcze. Wy-
glądał mizernie. Długie włosy i starannie przystrzyżona bródka mężczyzny, zupełnie
białe, w połączeniu z bladą cerą, jaskrawo kontrastowały z jego czarnym uniformem.
Gdyby nie przekrwione oczy, wyglądałby jak czarno-biały hologram człowieka.
- A ja powinienem podziękować za to, że pozwolił pan żyć moim ludziom.
Traest Kre'fey wskazał Gavinowi krzesło.
- Być może nie wie pan o tym, że Urias Xhaxin i jego „Wolny Strzelec" mają za
sobą dość ciekawą historię. Początkowo kapitan trudnił się korsarstwem i napadał na
imperialne transportowce. Po upadku Imperium nie zmienił profesji, a odkąd zapano-
wał pokój, działa wyłącznie tu, na Rubieżach, polując na konwoje zmierzające w kie-
runku Reszty. Łupy nie były ostatnio zbyt obfite, a przy tym wybór celów sprawił, że
ściganie kapitana Xhaxina nie należało do priorytetów Nowej Republiki. Gavin skinął
głową.
- Widziałem kiedyś holodramę poświęconą jego osobie.
Xhaxin parsknął lekceważąco.
- Czysta fikcja. Jakaś dziennikarka chciała opisać moje dokonania. Wbiła sobie do
głowy jakieś romantyczne bzdety na ten temat i była zawiedziona rzeczywistością, wiec
puściła wodze fantazji, a ktoś przeniósł to potem na holo.
Traest uniósł nieznacznie głowę.
- Zdaje się, że to, co przytrafiło się panu ostatnio na Rubieżach, nie było fantazją.
- Na pewno nie moją - odparł mężczyzna, splatając ramiona na piersiach. - Reali-
zowałem pewien plan. Zebrałem chętnych do udziału w konwoju lecącym ku Reszcie
Imperium. Wyruszyli z Garqi i mieli wyskoczyć z nadprzestrzeni w punkcie, który
wybrałem. Tam zamierzałem ich przechwycić. Zjawiliśmy się na miejscu na kilka mi-
nut przed przybyciem ostatniego ze statków. Te, które już tam dotarły, były związane
walką. To coś, co je atakowało - chyba statki... Sam nie wiem; nigdy przedtem nie wi-
działem czegoś takiego. Generowały anomalie grawitacyjne i strzelały plazmą, która
przebijała pancerze naszych maszyn. Od razu skierowały się przeciwko nam.
Mężczyzna zapatrzył siew przestrzeń, a gdy znowu się odezwał, mówił już znacz-
nie ciszej.
- Robiliśmy, co się dało, ale było ich zbyt wiele. Skoczyliśmy w nadprzestrzeń na
ślepo. Potem jeszcze raz... I tak trafiliśmy tutaj. Motywatory hipernapędu w mojej fre-
gacie wysiadły, a uszkodzenia strukturalne... No cóż. Nie wiem, czy „Wolny Strzelec"
wejdzie jeszcze kiedyś w nadprzestrzeń. Wiem tylko, że nie mam pieniędzy, żeby go
ratować.
Xhaxin spojrzał na Traesta.
- Złapał mnie pan, admirale. Nie sądzę, żeby imperialna nagroda za moją głowę
była jeszcze aktualna, ależ pewnością znajdzie się ktoś, kto zapłaci za moje zwłoki. Pod
Mroczny przypływ I - Szturm
54
każdym innym względem -jestem bezużyteczny. Gdyby tak nie było, nie straciłbym
statku.
- Ależ skąd, kapitanie Xhaxin. - Traest kiwnął głową w stronę Gavina. - Pułkow-
niku, będę zobowiązany, jeśli zechce pan odprowadzić kapitana Xhaxina do kabiny
gościnnej.
Pirat podejrzliwie uniósł brwi.
- Nie rozumiem...
- Walczył pan niedawno z wrogiem, z którym będziemy się spotykać znacznie
częściej, niż sobie tego życzymy. Pańska znajomość ich taktyki jest warta dużo więcej
od jakiejkolwiek nagrody. - Bothanin uśmiechnął się ostrożnie. - Muszę wiedzieć to, co
pan wie. Zrozumieć to, co pan rozumie. Jeśli nie nauczymy się walczyć z tym wrogiem
tak szybko, jak to możliwe - to kto wie, czy pański „Wolny Strzelec" nie pozostanie
wkrótce ostatnim dużym okrętem w całej Nowej Republice.
Michael Stackpole
55
R O Z D Z I A Ł
9
Leia Organa Solo uśmiechnęła się z rezerwą do Danni Quee i Jainy. Młode kobie-
ty właśnie dotarły do tymczasowego biura, udostępnionego jej przez Radę Agamaru.
Uczyniły to na tyle wcześnie, że mogła przyjrzeć się uważnie ich garderobie. Księż-
niczka zakreśliła palcem w powietrzu koło. Jaina westchnęła ciężko, lecz wraz z Danni
obróciła się posłusznie, prezentując się ze wszystkich stron.
Była ubrana w ciemnobrązowy kombinezon pilota, okryty nieco jaśniejszym
płaszczem Jedi. Nie miała pistoletu ani nawet pasa z kaburą, za to u jej boku kołysała
się rękojeść świetlnego miecza. Ciemne włosy spięła z tyłu głowy w kitkę przewiązaną
srebrną wstążką.
Danni ubrała się w prostą sukienkę - praktyczną i nie rzucającą się w oczy. Ciem-
nozielona kamizelka, którą zarzuciła na wierzch, pasowała do koloru oczu, a ciemny
brąz sukienki dobrze kontrastował z jej bladą karnacją i jasnymi, rozpuszczonymi wło-
sami. Danni również nie miała broni choć nie wyglądała na bezradną, było oczywiste,
że nie jest ani urodzoną, ani wyszkoloną wojowniczką.
Leia spojrzała przelotnie na Elegosa.
- Chyba ujdą.
Caamasjanin rzucił okiem na młode kobiety.
- Istotnie, nieźle się prezentują. Księżniczka zmarszczyła brwi.
- Uważasz, że się nie uda, prawda?
Elegos wzruszył ramionami i złożył dłonie za plecami. Przez moment kontemplo-
wał urodę widocznego za drzwiami balkonowymi oceanu, rozciągającego się na północ
od Calna Muun, stolicy Agamaru.
- Myślę, że właściwie oceniasz charakter tych ludzi: ich szacunek dla tradycji i ro-
dziny. Wiemy, jak wiele zdziałali w walce z Imperium i ile wycierpieli. Keyan Farlan-
der był tylko jednym z wielu synów i wielu córek tego narodu, którzy wyruszyli na tę
wojnę.
- Ale?
Elegos odwrócił się plecami do balkonu.
- Niektórzy potrafią dźwigać ciężar przez lata świetlne. Inni - tylko przez kilome-
try.
Mroczny przypływ I - Szturm
56
W drzwiach biura pojawił się Agamarianin.
- Jeśli jesteście gotowi, Rada was wysłucha.
- Danni?
Dziewczyna drgnęła i po chwili spojrzała na Leię.
- Tak, chyba jestem gotowa.
Elegos zbliżył się i położył dłonie na jej ramionach.
- Pamiętaj, Danni. Stacja Towarzystwa ExGal zrobiła to, co miała zrobić. Jesteś
świadkiem, że tak było. Przekażesz im tylko to, co wiesz. Potrafisz to zrobić bez trudu.
- Dziękuję. Wiem.
Leia puściła Elegosa przodem, by towarzyszył Danni, a sama ruszyła u boku córki.
- Coś się stało? - spytała, zniżając głos. Jaina uniosła głowę.
- Potrafię się kontrolować.
- Potrafisz kontrolować Moc, ale nie własną twarz. - Leia ułożyła usta w uśmiech
łagodnej pewności siebie i kiwnęła głową w stronę Agamarian, tłoczących się na wyso-
ko sklepionych korytarzach Centrum Rady. Otwarta, przestronna architektura, jaką
upodobali sobie mieszkańcy tej planety, dobrze sprawdzała się w tak ciepłym i suchym
klimacie. Pod dachem było chłodniej, niż można się spodziewać po tak słonecznym
dniu. Kolumny i łuki dzieliły korytarze na segmenty, z których każdy ozdobiono gablo-
tami z holograficznymi planszami opowiadającymi o historii i kulturze Agamaru.
Jaina westchnęła z nieskrywaną irytacją.
- Nie jestem dyplomatą, tylko pilotem i rycerzem Jedi. Nie mam nic przeciwko
temu, żeby poduczyć trochę Danni podczas lotu, ale tutaj... marnujesz mój talent.
- Rozumiem. - Leia uśmiechnęła się, a potem spojrzała zimno w oczy córki. - Ga-
daj, o co ci naprawdę chodzi.
Głos Jainy przeszedł w szept.
- Mamo, jesteś dobra w takich gierkach, ale gdybyś dokończyła swój trening Jedi,
byłabyś skuteczniejsza.
- Ciężko pracowałam, żeby udoskonalić swoje umiejętności.
- Mamo... - Jaina urwała na moment. - Mamo, przecież nawet nie nosisz już mie-
cza świetlnego.
Rozczarowanie przebijające z głosu Jainy mocno ubodło Leię. Przez długie lata
starała się zostać Jedi. Uważała, że jeśli tego dokona, lepiej pozna swego brata, Luke'a,
i pomoże mu zrealizować marzenie - odwrócić zło, którego dokonał ich ojciec, niszcząc
zakon. Ćwiczyła tyle, ile mogła, ale inne obowiązki, związane głównie z polityką i
dyplomacją, nie pozostawiały jej zbyt wiele czasu na trening.
Mówiłam sobie, że zrobię najlepiej, jeśli pomogę formować rząd i sama w nim za-
siądę, myślała. Pozwoliłam, żeby Luke szkolił moje dzieci. Sądziłam, że w ten sposób
w pełni wykorzystają swój potencjał. A może pozwoliłam im stać się Jedi, by uciszyć
poczucie winy, że nie zrealizowałam własnego potencjału Mocy?
Jaina położyła lewą dłoń na ramieniu matki.
- Nie chciałam, żeby tak to zabrzmiało. Ja... Ja wiem, że nie miałaś wielkiego wy-
boru...
Michael Stackpole
57
- Dokonywałam wyborów, mając na względzie dobro innych, nie moje. Twojego
ojca. Twoje. Twoich braci. Nowej Republiki.
- Wiem o tym i jestem z ciebie dumna, mamo. - Jaina wzruszyła ramionami. -
Rzecz w tym, że nie jesteś Jedi, a przynajmniej nie całkiem i... to trochę dziwne, kiedy
zabawiasz się Mocą.
- Ach tak. - Leia dostrzegła w oczach córki strach i ucieszyła siew duchu. Przy-
najmniej wie, że są granice, których nie wolno jej jeszcze przekraczać, stwierdziła.
Westchnęła cicho i uścisnęła dłoń spoczywającą na jej barku.
- Może masz rację, Jaino. Nigdy nie ukończyłam szkolenia Jedi, ale też nie zaba-
wiam się Mocą. Używam jej. Być może nie w pełni, tak jak ty, ale korzystam z niej, by
załatwiać sprawy, które załatwić muszę.
- Wiem. Przepraszam.
- Porozmawiamy o tym później, Jaino. Teraz jesteś mi potrzebna w tej sali. Masz
być cicha, ale pewna siebie i pełna łagodnej siły.
- Czyli mam być tym, czym nie jest Kyp i jego stronnicy.
- Mniej więcej. - Leia mrugnęła porozumiewawczo do córki, a potem wstąpiła w
progi sali posiedzeń Rady Agamaru.
Mimo iż wcześniej widziała hologramy prezentujące tę budowlę, była zdumiona
jej zapierającym dech w piersiach majestatem. Podłogę i ściany wyłożono prawdziwym
drewnem. Tego samego materiału użyto też do stworzenia umeblowania - dzieła naj-
zdolniejszych rzemieślników. Wszędzie dominowały motywy oceaniczne; nawet rzędy
pulpitów, za którymi zasiadali delegaci, ułożone były na podobieństwo fal. Tu i ówdzie,
na grzbietach zdobiących podłogę, rżniętych w drewnie grzywaczy, opierały się rzeź-
bione podobizny skaczących nad wodą ryb, a do ścian i sufitu przytwierdzono za ko-
niuszki skrzydeł figurki tutejszych ptaków.
Na podwyższeniu, które sprawiało wrażenie podmytego morskimi falami, stała
wysoka, smukła kobieta. Na widok Leii i towarzyszących jej osób odwróciła się w kie-
runku drzwi i lekko skinęła ręką.
- Zapoznałam już Radę z tematem, o którym rozmawiałyśmy przez kilka ostatnich
dni. Delegaci są gotowi wysłuchać twojego sprawozdania.
- Dziękuję.
Leia, ubrana w ciemną, powłóczystą szatę ozdobioną tylko motywem fali na brze-
gach kołnierza i mankietów, wstąpiła na mównicę i z powagą ukłoniła się siedzącym
przed nią kobietom i mężczyznom.
- Dziękuję, że zgodziliście się mnie wysłuchać. Zanim zacznę, pragnę przedstawić
osoby, które mi towarzyszą. Elegos A'Kla jest senatorem Republiki, odbywającym
właśnie misję śledczą tu, w Odległych Rubieżach. Obok niego stoi moja córka, Jaina,
uczestniczka wydarzeń, które sprowadziły mnie tutaj. Trzecią z nich jest Danni Quee,
pracownik stacji badawczej ExGal-4 na Belkadanie i były więzień yuuzhańskich sił
inwazyjnych.
Leia oparła dłonie na mównicy.
- Historia służby Agamarian dla Nowej Republiki jest wszystkim dobrze znana.
Nie mam wątpliwości, że nie stałabym dziś przed wami, gdyby nie odwaga Keyana
Mroczny przypływ I - Szturm
58
Farlandera. Mam jednak świadomość, że informacje, które za chwilę usłyszycie, oraz
dane, które już stanowią zawartość waszych notesów, nie brzmią zbyt wiarygodnie.
Ponieważ sprowadzono je do poziomu chłodnej analizy faktów - łatwo je zbagatelizo-
wać. Jeśli jednak tak się stanie, ucierpi na tym i Agamar, i Nowa Republika. Proszę,
wysłuchajcie tego, co Danni ma do powiedzenia. Niechętnie powtarzam te słowa, ale...
Nowa Republika po raz kolejny liczy na waszą pomoc.
Księżniczka przywołała gestem Danni. Dziewczyna zasłoniła usta dłonią i od-
chrząknęła zanim zaczęła mówić.
- Wybaczcie, proszę, ale niezbyt często zdarza mi się występować przed ważnymi
osobistościami. Gdybym była w tym dobra, raczej nie zostałabym naukowcem. Moja
praca w ExGalu polegała na gapieniu się poza granice galaktyki, gdzie -jak się wyda-
wało - nie istniało już nic. Całkiem możliwe, że skierowałam oczy w tamtą stronę, by
nie oglądać tłumów, które trochę mnie przerażają.
Odpowiedzią na oryginalny wstęp Danni była łagodna fala dobrodusznego chicho-
tu na sali. Kobieta wyraźnie się odprężyła.
- Teraz już wiem, co przeraża mnie jeszcze bardziej: fakt, że poza granicami ga-
laktyki jednak coś jest. Wiem, że wszyscy słyszeliście najrozmaitsze historie na ten
temat i że wpajano wam teorie o aberracjach hiperprzestrzennych, które uniemożliwiają
podróżowanie poza obręb naszej galaktyki. To naprawdę wspaniała teoria, ale dziś
wydaje mi się, że nie do końca naukowa. Burza, która dla nas trwa godzinę, dla owada
może trwać całe życie. A zatem fakt, iż zakłócenia w strefie okołogalaktycznej wystę-
pują, odkąd je odkryto, nie oznacza, że występowały i będą występować zawsze. Moż-
liwe jest i to, że ktoś nauczył sieje omijać lub pokonywać. Prawdę mówiąc, jest to na-
wet pewne. - Danni uniosła podbródek. - Dokonała tego rasa Yuuzhan Vong. Humano-
idy zdolne naśladować ludzi tak doskonale, że ja sama nie potrafiłam dostrzec praw-
dziwej tożsamości Yomina Carra, yuuzhańskiego agenta, który dołączył do naszego
zespołu badawczego na Belkadanie. Widzę, że niektórzy z was rozglądają się i być
może zastanawiają czy osobnik przy sąsiednim pulpicie nie jest aby Yuuzhaninem. Nie
sądzę. Mam nadzieję, że nie. Wiem jednak, że oni prędzej czy później dotrą i tu. I wca-
le nie będziecie z tego zadowoleni.
Danni odetchnęła głęboko i powoli.
- Byłam więźniem Yuuzhan. Widziałam, jak torturowali innego jeńca, rycerza Je-
di. Próbowali złamać jego ducha i zniszczyć umysł. Wiem, że gdyby mnie poddano
podobnym mękom, chyba rozpadłabym się na kawałki. Miko Reglia wytrzymał i po-
święcił życie, żeby umożliwić mi ucieczkę.
Kobieta na moment zasłoniła dłonią usta i zamrugała intensywnie.
- Yuuzhan Vong to okrutny lud, używający produktów biotechnologicznych w taki
sposób, w jaki my wykorzystujemy maszyny. Raporty, które już otrzymaliście, wpro-
wadzą was w szczegóły. Niektóre rzeczy mogą się wam wydać śmieszne - na przykład
myśliwce hodowane z koralu - ale prawda jest taka, że statki te mają wiele zaskakują-
cych możliwości i niełatwo będzie stawić im czoło.
Być może jednak najgorsze jest to, że nie wiemy, jaki motyw przyświeca Yuuzha-
nom w podboju naszej galaktyki. Nie mamy pojęcia, czy można przemówić im do roz-
Michael Stackpole
59
sądku i czy w ogóle zechcą negocjować pokój. Kiedy byłam w niewoli, nie wykazywali
chęci prowadzenia rozmów. Dowiedziałam się tylko, że nie złożą ze mnie ofiary, a
rozumiem to tak, że innych spotka mniej szczęśliwy los, jeśli nie uda nam się po-
wstrzymać najeźdźców.
Danni spojrzała na Leię i skinęła głową. Księżniczka podeszła bliżej i pogładziła
japo plecach, a potem przywołała wzrokiem Jainę, by odprowadziła Danni na miejsce.
Na sali rozległ się natychmiast szmer rozmów, który ucichł, gdy tylko Leia wstąpiła na
mównicę.
- Jak już wiecie, nie przybywam do was jako przedstawiciel władz Nowej Repu-
bliki. Jestem też pewna, że otrzymacie wiadomości od lokalnego reprezentanta Senatu,
a on nie omieszka przypomnieć wam o tym fakcie. Nie zajmuję już oficjalnego stano-
wiska w rządzie. Poleciałam na Coruscant, by prosić o pomoc dla Dubrillionu i innych
światów Odległych Rubieży, które poniosły ciężkie straty w starciu z siłami inwazyj-
nymi. Odprawiono mnie z kwitkiem, dlatego przybywam do was z córką i przyjaciółmi.
Chcę was ostrzec przed niebezpieczeństwem i prosić o pomoc w stawieniu mu czoła.
Leia zmarszczyła brwi.
- Jak już mówiłam, mam świadomość, ile dobrego zdziałał Agamar dla sprawy,
która zawsze była mi najbliższa. Od początku byliście przyjaciółmi Nowej Republiki,
lecz tym razem obawiam się, że to ona wyprze się swoich obowiązków względem was.
Planety rozrzucone po Rubieżach same muszą zadbać o swoje bezpieczeństwo. Nie ma
dla mnie miejsca na Coruscant, jestem więc teraz, podobnie jak wy, mieszkańcem Ru-
bieży. Pamiętajcie o tym, gdy zaczniecie rozważać słowa, które za chwilę wypowiem.
Wszystkie światy Odległych Rubieży powinny się zjednoczyć i skierować swoje
siły przeciwko Yuuzhanom. Nie wiemy, w którym miejscu nastąpi kolejne uderzenie,
ale musimy być gotowi do tej bitwy. Każde zwycięstwo, na jakie pozwolimy najeźdź-
com, tylko ich umocni. Wiem, że być może przyjdzie wam zapłacić za tę walkę wysoką
cenę - liczoną nie tylko pieniądzem, ale także życiem waszych kobiet i mężczyzn. Nie-
łatwo mi prosić o taką ofiarę.
Leia spojrzała na zebranych i zaczęła wyczuwać narastający opór przeciwko jej
słowom. Nie zaskoczyło jej to, ale nieco podcięło skrzydła. Miała nadzieję, że jeśli
Agamar aktywnie wystąpi przeciwko Yuuzhanom, łatwiej będzie przekonać inne świa-
ty, by poszły w jego ślady. Być może Elegos ma rację, pomyślała. Donieśli już swoje
brzemię do kresu sił.
Księżniczka postanowiła zaatakować z innej strony.
- Bez względu na to, czy będziecie w stanie wystawić jakąkolwiek flotę wojenną,
apeluję do was o przygotowanie się do zniesienia ubocznych skutków inwazji. Wkrótce
pojawią się tu uchodźcy, ewakuujący się z dalej leżących planet wszelkimi dostępnymi
środkami. Wiem, iż Agamarianie nie zawiodą ich zaufania, ale przypominam, że nie
sposób przygarnąć tysięcy ludzi wygnanych z domów, jeśli nie podejmie się wcześniej
stosownych przygotowań. Zbierajcie środki, szykujcie plany działania - róbcie wszyst-
ko, co trzeba, by pomóc tym, którzy na was liczą.
Leia zawahała się na moment, zanim powoli skinęła głową.
Mroczny przypływ I - Szturm
60
- Wiem, że proszę was o wiele. Wiem, że zrobicie, co w waszej mocy, a może na-
wet więcej. W imieniu pozostałych mieszkańców Odległych Rubieży - dziękuję wam.
Wkrótce wyruszymy dalej, w głąb Rubieży, na Dubrillion, by podjąć walkę z najeźdź-
cą. Świadomość, że wy, lud Agamaru, jesteście tu i wspieracie nas duchem, rozjaśni
nam najczarniejszą godzinę boju i pomoże unieść najcięższe brzemię.
Księżniczka cofnęła się o krok, uniosła dumnie głowę i splotła dłonie za plecami.
Czekała na pytania i komentarze, przygotowując się do odparcia fałszywych oskarżeń -
takich jak te, którymi uraczono ją na Coruscant - ale nic takiego nie nastąpiło. Tu i
ówdzie, początkowo tylko w ostatnich rzędach sali, członkowie Rady zaczęli wstawać i
oklaskiwać jej wystąpienie. Ciepłe prądy sympatii i uznania popłynęły między rzędami,
kierując się ku Leii i stojącej opodal Danni.
Przewodnicząca sesji podeszła do Leii i uścisnęła jej rękę.
- Uczciwie przedstawiłaś nam fakty. Rozważymy je bardzo dokładnie - na pewno
dokładniej, niż uczyniono to na Coruscant. Nie potrafię ci powiedzieć, jaki będzie wy-
nik tej debaty. Nie wiem też, co zdołamy zaoferować, bo frakcja tych, którzy przede
wszystkim dążą do odbudowania potencjału Agamaru jest w Radzie bardzo silna.
Leia skinęła głową.
- Rozumiem.
- Zrozumiesz więc i to: my, mieszkańcy Agamaru, osiągnęliśmy dobrobyt, poma-
gając sobie nawzajem. Twoi uchodźcy będą mogli bezpiecznie przelecieć przez nasz
system i dostaną od nas pomoc. Nie wiem, czy ofiarujemy im coś więcej, ale nie wy-
obrażam sobie, abyśmy mogli ofiarować im mniej.
Leia z namaszczeniem uścisnęła dłoń starszej kobiety.
- W takim razie nasza walka z Yuuzhanami zaczyna się tutaj. Jeśli i inne światy
wykażą taką odwagę, jak Agamar, to być może uda się zakończyć ową walkę daleko
stąd, poza Rubieżami, a pokój, na który zasłużyliśmy, już nigdy nie będzie zagrożony.
Michael Stackpole
61
R O Z D Z I A Ł
10
Frachtowiec „Flirt" gładko wyszedł z nadprzestrzeni i łagodnym łukiem opadał w
stronę Bimmiel. Corran Horn doceniał łatwość, z jaką maszyna dawała się prowadzić.
Rzecz jasna, nie dało się jej porównać z X-skrzydłowcem, ale też nie zachowywała
siew locie jak rozpędzona planetoida.
- Powinniśmy być na miejscu mniej więcej za trzydzieści minut.
Ganner chrząknął niezrozumiale w odpowiedzi. Wpatrywał się intensywnie w trzy
zachodzące na siebie, wyświetlane holograficznie okna danych. Pierwsze z nich uka-
zywało Bimmiel jako kulę koloru khaki, przeciętą wąskimi paskami błękitu, odchodzą-
cymi promieniście od oceanu zajmującego większość południowej półkuli. Czapy lo-
dowe pokrywały oba bieguny, przy czym południowa sięgała aż do brzegów oceanu.
Wokół kuli widniały rzędy znaków opisujących sytuację atmosferyczną na całym glo-
bie. Drugi ekran wypełniały portrety najpopularniejszych przedstawicieli fauny i flory
Bimmiel. Trzecie, najuważniej obserwowane przez Gannera okno prezentowało satelitę
komunikacyjnego, który zdaniem Corrana stracił jakimś sposobem cały zespół anten.
- Satelita jest uszkodzony. Pulsar może utrudniać komunikację nawet przy najbar-
dziej sprzyjających warunkach, ale bez satelity po prostu nie ma szans na wysłanie
sygnału.
Corran kiwnął głową.
- Mamy kody do odsłuchania lub ściągnięcia z niego banku wiadomości?
Młody Jedi wcisnął klawisz na konsolecie komunikatora, a potem potrząsnął gło-
wą.
- Albo kody nie działają, albo bez anteny satelita nas nie słyszy. Możemy spróbo-
wać go ściągnąć. Użyję Mocy, żeby wsadzić go do ładowni; wtedy wyciągniemy dane
po kablu.
- W tej chwili to nie jest takie ważne. - Corran spojrzał na ekran nawigacyjny. -
Satelita wisi na orbicie geostacjonarnej, mniej więcej nad obozem, prawda?
- Tak. Są dokładnie pod nim, na północnym kontynencie.
- Jaką mają tam pogodę?
Ganner zmarszczył brwi.
Mroczny przypływ I - Szturm
62
- Końcówkę burzy piaskowej. Powietrze będzie pełne pyłu, ale da się oddychać
przez filtry.
- Nic takiego, jak na Belkadanie?
- Nie widzę odchyleń od normy przekraczających standardy. Bimmiel ma orbitę
eliptyczną i w tej chwili oddala się od słońca. Imperialna grupa badawcza była tu w
fazie powrotu, trudno więc powiedzieć, co może nas czekać. Raport wspominał coś
0 nielicznych
formach
życia, aleja wyczuwam ich całkiem sporo. A ty?
- Ja też.
- Nie widzę żadnych dowodów na obecność Yuuzhan. - Ganner spojrzał na partne-
ra przez hologram lodowatym wzrokiem. - zanim zapytasz, informuję, że nie sposób
stwierdzić, czy satelitę uszkodził mikrometeoryt, czy kula plazmy z jakiegoś tam kora-
lowego skoczka.
Corran nie pozwolił, by komentarz Gannera wyprowadził go z równowagi.
- Wiem. Nie możemy przypisywać Yuuzhanom winy za wszelkie problemy. Na-
wet nie wiemy, czy tutaj są. - Pomyślał jednak, że skoro nie potrafią wyczuć obecności
nieprzyjaciół poprzez Moc, to nie dowiedzą się, czy Yuuzhanie tu są, dopóki ich nie
zobaczą. I jakoś nie uśmiechało mu się takie spotkanie. - Nasza misja ma polegać na
odnalezieniu i wyciągnięciu stąd naukowców.
- Prosta sprawa.
- Chyba że sami ją skomplikujemy. - Corran spojrzał przez dziobowy iluminator. -
Spróbuję wylądować tak blisko ich obozu, jak to tylko możliwe.
Frachtowiec, zmodyfikowany koreliański YT-1210, miał dość płaski, podobny do
dysku kadłub, dał się więc wprowadzić w atmosferę Bimmiel bez większych proble-
mów. Był masywny, dzięki czemu dogasająca burza nie miotała nim zbyt mocno. Cor-
ran zredukował skuteczność kompensatora przyspieszenia do dziewięćdziesięciu pro-
cent, by lepiej czuć ruchy ,,Flirtu". Nawałnica zatrzęsła statkiem kilkakrotnie, ale Horn
nie zwrócił na to uwagi.
Fakt, że Ganner nieco zbladł, czując gwałtowne turbulencje, był mu nawet na rękę.
Podróż z Yavina Cztery trwała kilka dni. Stosunki Corrana z młodszym Jedi stopniowo
się poprawiały, w miarę jak z ciała Rhysode'a znikały bąble po ugryzieniach garnan-
tów. Mimo to widać było, że Ganner nie zamierza rezygnować z, jedynie słusznej"
metody kreowania wizerunku „potężnego Jedi". Corran jednak nie zamierzał też akcep-
tować strachu, jako metody skłaniania ludzi do współpracy.
Gdy statek podchodził do lądowania, Ganner zaczął przygotowywać się do wyj-
ścia. Przebrał siew granatowo-czarne szaty, wypucował rękojeść miecza, a potem sta-
rannie przyczesał włosy i bródkę. Corran musiał przyznać, że młody mężczyzna wyglą-
dał w każdym milimetrze swego jestestwa doprawdy imponująco -jak marzenie komisji
poborowej. Jest zbyt pewny siebie, apodyktyczny i szorstki, ale rzeczywiście wygląda
jak modelowy Jedi, pomyślał. Korelianin wcisnął jeden z klawiszy, wysuwając podwo-
zie frachtowca. Uważnie obserwował wysokościomierz i w odpowiednim momencie
włączył repulsory, by miękko posadzić maszynę na ziemi. Poczuł uderzenie o cztery
metry wyżej, niż się spodziewał, ale ,,Flirt" nadal opadał, dopóki nie spoczął brzuchem
na piachu.
Michael Stackpole
63
Pędzony wiatrem piasek zasłonił iluminator niczym kurtyna, lecz po chwili osunął
się, na moment odkrywając daleki horyzont, zanim kolejny podmuch okrył transpastal
nową warstwą pyłu. W pobliżu można było dostrzec dziwne cienie, ale Corran nie zdą-
żył przyjrzeć się im uważnie i stwierdzić, czym są.
- Zdaje się, że zapadliśmy się w piasek, więc nie otworzymy rampy. - Horn wska-
zał palcem na sufit. - Górny właz.
Ganner skinął głową i podał partnerowi gogle oraz maskę z filtrami i wbudowa-
nym komunikatorem.
- Sensory wykryły coś mniej więcej sto metrów stąd, na zachód. Prawdopodobnie
obóz.
- Bez śladów życia?
- Ślady są, ale to nie ludzie. - Rhysode przymknął na moment oczy, po czym ski-
nął głową. -Niewielkie istoty. Nie ma się czym martwić.
- Dzięki. - Corran przewrócił oczami, wchodząc za Gannerem w korytarz prowa-
dzący do włazu. Po chwili był już na drabince, a potem otworzył serię zamków i wyj-
rzał na zewnątrz przez okrągły otwór w pancerzu.
Natychmiast otoczyła go chmura brązowego piachu. Odruchowo pochylił głowę i
w tym samym momencie poczuł, że dobry kilogram pyłu wsypuje mu się za tunikę, by
zatrzymać się na pasie. Ponieważ filtr w masce zatrzymywał tylko ziarna piasku, do-
skonale czuł suchość tutejszego powietrza. Zdziwił się, jak zimne były podmuchy wia-
tru. Natychmiast jednak doszedł do wniosku, że planeta oddala się od słońca, zatem
stygnie. Nie będzie gorąco, jak na Tatooine, a tylko brudno.
Corran obejrzał się, by sprawdzić, w jakim stanie jest elegancka szata Rhysode'a,
ale zobaczył tylko piach kłębiący się u jego stóp, jak gdyby stał w szybko zapełniającej
się dziurze. Sięgnąwszy Mocą wyczuł, że Ganner rozpostarł nad sobą niewidzialny
parasol, by osłonić się przed wpadającym do wnętrza statku pyłem. Sprytna sztuczką
pomyślał.
Wdrapał się na szczyt drabinki i wyszedł na pancerz, obserwując, jak piasek osy-
puje się z unoszącej się coraz wyżej kopuły wykreowanej Mocą. Ganner rozszerzył ją
jeszcze bardziej, ale nie na tyle, by zmieścić w niej Corrana. Gdy ten wreszcie wydostał
się na zewnątrz, bąbel skurczył się, otaczając jego ciało niczym płaszcz. Horn wpraw-
dzie podziwiał biegłość towarzysza we władaniu Mocą, ale uważał wykorzystywanie
jej w roli parasola za niemal tak niewłaściwe, jak to, co Valin zrobił z garnantami.
Corran doszedł do krawędzi kadłuba i spojrzał w dół, na piach przysypujący lewą
burtę frachtowca. W oddali dostrzegł ledwie widoczną plamę koloru - niewielką, czer-
wonawą piramidę - która, jak przypuszczał, mogła być fragmentem uniwersyteckiego
obozowiska. Kucnął na skraju pancerza i zaczerpnął garść piasku, by przesypać go
między palcami.
Ganner stanął nad nim.
- Nie jest wysoko.
- Proszę bardzo. - Corran wyciągnął tunikę zza pasa, wypuszczając piasek na ze-
wnątrz. - Pokaż mi, jak to się robi.
Mroczny przypływ I - Szturm
64
Młody Jedi skoczył i natychmiast zagłębił się po pas w piachu. Na moment zaci-
snął pięści, a potem uniósł się ponad wydmę i powrócił na pancerz frachtowca. Buty i
spodnie miał dość dokładnie pokryte pyłem.
- A jednak trochę wyżej, niż się zdawało, prawda? Ganner prychnął niecierpliwie.
- Wyciągamy śmigacze?
- Nie. Piach jest zbyt drobny dla ich filtrów. Zapchałyby się.
- No to jak się tam dostaniemy?
- Piechotą.
- Ale...
Corran odbił się mocno, skoczył i opadł na kolana. Zagłębił się po kostki i nad-
garstki w piasku dolinki utworzonej między dwiema małymi wydmami. Po chwili pod-
niósł się i ruszył w stronę obozu.
- Jak to możliwe... Przecież nie władasz Mocą na tyle, żeby...
Horn obejrzał się i gestem przywołał Gannera.
- Pójdziemy tą rynną. Lżejsze cząstki rozwiały się na boki, a cięższe opadły tutaj.
Są bardziej zbite. Powoli, ale jakoś dojdziemy.
Usłyszał chrzęst piasku, gdy Rhysode wylądował gdzieś za nim, ale niesiona wi-
chrem chmura przesłoniła młodego Jedi. Corran sięgnął ku niemu Mocą i wyczuł go
bez trudu. Przy okazji spostrzegł i inne sygnały życia w na pozór martwym otoczeniu -
od drobnych insektów po dużo większe stworzenia. Ssaki o rozmiarach pięści były
wśród nich najliczniejsze, ale gdzieś na obrzeżach świadomości Korelianin wyczuwał
też obecność znacznie większych istot.
Konsekwentnie parł naprzód, by po paru minutach bez większych kłopotów do-
trzeć do uniwersyteckiego obozowiska. Kilka wystających skał wyznaczało jego za-
chodnią granicę. Ciemnoszare, długie obeliski sterczały z piachu niczym palce tonące-
go. Spod nich wyzierały strzępy płótna, które kiedyś były namiotami. Czerwone, nie-
bieskie i zielone wstęgi porwanej materii powiewały też na szczytach masztów, niemal
całkowicie zasypanych przez ruchome piaski.
Sięgając umysłem, Corran szukał pod ziemią śladów życia. Znowu dostrzegł in-
sekty i małe ssaki. Wiele z nich stłoczyło się w jednej ze skalnych rozpadlin. Inne brnę-
ły pod powierzchnią pustyni, kierując się w stronę pozostałości po jednym z namiotów i
z powrotem. Kursowały tak regularnie, że Horn doszedł do wniosku, że posuwają się
tunelem, który stworzyły, by obrabować tutejsze zapasy żywności. Po chwili spojrzał
na Gannera.
- Jeśli nie liczyć ciebie, nie wyczuwam nic dużego.
- Ja też nie. Te małe nazywają się shwpi. Imperialna wyprawa określiła je jako
„dość powszechnie występujące". Jeśli wierzyć raportowi, są roślinożerne, a pokarmu
dostarcza im „tutejsza bujna roślinność".
- Zdaje się, że były stanowczo zbyt żarłoczne. - Corran wdrapał się na głaz. - Na
północnym zachodzie, jakieś pół kilometra stąd, widać znacznie większą formację
skalną. Są w niej szczeliny... Możliwe, że prowadzą do jaskiń. Lecimy, czy idziemy?
Ganner zmarszczył brwi.
- Nawet ja byłbym wyczerpany, gdybym miał przenieść nas obu używając Mocy...
Michael Stackpole
65
- Nie mówię o Mocy, tylko o statku.
- Ach, tak. - Młodzieniec wzruszył ramionami. - Chyba lepiej iść. Na jakiś czas
mam dosyć podróżowania statkiem.
- Ja też.
Corran zszedł na ziemię i ruszył na północny zachód. Ponieważ wiatr wiał z za-
chodu, Jedi mógł iść rynną, co pewien czas przebijając się przez wydmę i brnąc dalej
sąsiednią dolinką. Wędrowało się nieco łatwiej, niż po dnie oceanu, bo nie było wytrą-
cających z równowagi fal, za to piach dostawał się we wszystkie zakamarki ciała i był
znacznie mniej przyjemny w dotyku niż woda. Corran spocił się dość solidnie z wysił-
ku, a suche powietrze dodatkowo wysysało wilgoć z jego ciała.
Gdy tak kierował się ku skałom, nieustannie sondował Mocą otoczenie. Nie wy-
czuwał teraz zbyt wielu shwpi, a te, które zlokalizował, sprawiały wrażenie sparaliżo-
wanych strachem -trzęsły się, spoczywając w najgłębszych norach. Nie opuszczało go
jednak wrażenie, że owe duże istoty, które poczuł wcześniej, poruszają się równole-
głym kursem i że jest ich coraz więcej.
Corran przykucnął na jedno kolano, mniej więcej sto metrów przed celem. Prze-
ciągnął dłonią po mokrych brwiach, a potem otarł ją o nogawkę.
- Przynajmniej nie jest gorąco, jak na Tatooine.
Ganner przeskoczył nad niską wydmą i przysiadł obok niego.
- Fakt. Mogło być gorzej.
- Powinienem był wziąć ze sobą wodę. - Corran zmarszczył brwi i uniósł głowę,
wyczuwając zmianę w otoczeniu. Coś się poruszyło. .. Spojrzał na Gannera. - Czujesz?
- Tak. Pędzi wzdłuż tej wydmy; i to bardzo szybko. - Ganner wskazał ręką na pół-
noc. - Widać nawet, jak piasek się rusza.
Corran odwrócił się i chwycił miecz świetlny. Piasek rzeczywiście drżał, osypując
się ze szczytu wydmy. Jedi czuł, że jakieś stworzenie przemyka przez najlżejszą, górną
warstwę piasku, tuż pod powierzchnią. Wizerunek zwierzęcia płonął w polu Mocy wy-
jątkowo jaskrawym blaskiem - coraz jaśniejszym, w miarę jak zbliżało się ku przyby-
szom. Horn odruchowo cofnął się o pół kroku i skoncentrował uwagę na rozpędzonym
stworzeniu.
Zwierzę wystrzeliło ze stoku wydmy. Podobne do biało-szarej smugi, przemknęło
tuż obok Corrana i zanurkowało w sąsiednim pagórku. Potężny, spłaszczony ogon za-
tańczył w powietrzu, zanim zniknął w piasku. Stworzenie pomknęło dalej, na południe,
bacznie obserwowane przez obu mężczyzn.
Dopiero gdy Ganner odwrócił się i spojrzał na niego, Corran poczuł szczypanie w
poprzek lewego uda. Zakurzone, czarne spodnie były gładko rozcięte, a wystające spod
nich blade ciało - umazane krwią. Rana nie była ani głęboka, ani bolesna, ale gdyby nie
unik -ogon zwierzęcia wyrwałby z niej spory kawał mięśnia.
Rhysode patrzył na to wszystko szeroko otwartymi oczami.
- Coś poważnego? - spytał wreszcie, wskazując na nogę towarzysza.
- Nie, ale niewiele brakowało. - Corran odwrócił się i kiwnął głową w stronę połu-
dnia. -Wraca.
Mroczny przypływ I - Szturm
66
- Tym razem są dwa. I jeszcze jeden ruszył z północy. - Ganner odpiął miecz
świetlny i wysunął jaskrawożółte ostrze. - Możemy je powstrzymać.
- Te trzy - może tak, ale jest ich znacznie więcej. - Corran poczuł, że shwpi zako-
pują się jeszcze głębiej. Natychmiast odrzucił plan Gannera, a to oznaczało, że pozosta-
ło im tylko jedno. - Biegnij w stronę skał! Szybko!
To „coś" - bo tylko tak Corran potrafił nazwać ową szarobiałą smugę, która go
zraniła - nabierało prędkości i gładko zmieniło kurs, podążając za pędzącymi ku skałom
Jedi. Corran skoczył nad wydmą i padł koziołkując po drugiej stronie. Ujrzał na po-
wierzchni piasku zmarszczkę przesuwającą się szybko w jego stronę i natychmiast
przykucnął.
Zwierzę wyskoczyło z wydmy i rzuciło się wprost na niego. Corran włączył miecz
i pociągnął klingą w górę, trafiając skwierczącym, srebrnym ostrzem tuż za szczęką,
tam, gdzie dziwna istota powinna była mieć szyję. Szare futro zadymiło, a czarna krew
zbryzgała zbocze wydmy. Głowa stworzenia próbowała jeszcze ugryźć nogę Horna, a
potem potoczyła się po ziemi, kłapiąc zębami, zanim uszło z niej życie. Ciało, wbite do
połowy w piach, jeszcze przez chwilę wymachiwało ostrym ogonem.
Pysk zwierzęcia był długi i wąski. Klinowatą czaszkę okrywała szczelnie warstwa
chityny lub keratyny, przypominająca fakturą paznokieć, ale znacznie grubsza i wypo-
lerowana tarciem o piasek. Krótkie, potężnie zbudowane kończyny, zbrojne w długie
pazury, były wprost stworzone do kopania. Szare futro z bliska bardziej przypominało
puch, jeśli nie liczyć bujnej kity wyrastającej z tyłu głowy. Długi, płaski ogon pokrywa-
ły w całości keratynowe łuski. Jego boczne pofalowanie z pewnością pomagało przepy-
chać sprężyste ciało przez zwały piasku.
Równie uderzający, jak wygląd zewnętrzny istoty, był jej ohydny smród. Corra-
nowi kojarzył się on z odorem gnijącego mięsa, zmieszanym z zapachem najpodlejsze-
go piwska i najtańszego cygara, jakie kiedykolwiek palił. Z trudem powstrzymał od-
ruch wymiotny. Gorzki smak w ustach był wręcz przyjemny w porównaniu z odorem
atakującym nozdrza.
Corran przeskoczył nad truchłem i ruszył sprintem wzdłuż rynny. Czuł, że gonią
go jeszcze dwie bestie. Złapią mnie, chyba że... -pomyślał w popłochu.
Zatrzymał się gwałtownie w miejscu i skręcił w stronę jednej z wydm. Przekręcił
rękojeść miecza, uruchamiając system dwufazowy. Ostrze podwoiło swoją długość i
zmieniło barwę ze srebrzystej na purpurową. Gdy zanurzał je w piach, by przyszpilić
drapieżnika, posypały się iskry. Piach zawrzał, a zwierzę zaczęło się rzucać w agonal-
nych drgawkach.
Korelianin przypadł do ziemi, gdy drugie zwierzę wytrysnęło z piasku po prawej.
Przelatując górą, drapieżca rozciął mu tunikę, ale nie zdołał sięgnąć do ciała. Upadł
dokładnie tam, gdzie konał jego pobratymiec, i natychmiast wbił kły w jego słabnące
ciało. Szczęki zacisnęły się mocno, miażdżąc kości i wydając mlaszczące dźwięki,
które skłoniły Corrana do jeszcze szybszego biegu i nie oglądania się za siebie.
Przeskoczył kolejną wydmę, a potem jeszcze jedną, wyprzedzając nieco Gannera,
pokonującego pagórki fenomenalnie potężnymi susami. Niektóre bestie nadal podążały
za nimi, lecz z każdą chwilą coraz więcej z nich zawracało, kierując się w stronę wiru-
Michael Stackpole
67
jącej kuli dwóch okrwawionych, wzajemnie pożerających się ciał. Stworzenia skakały z
wydmy na wydmę niczym latające ryby, wymieniając dziwaczne jęki, których nie po-
wstydziłaby się kompletnie szalona jednostka R2.
Na skałach, ku którym zmierzali Jedi, pojawili się dwaj mężczyźni. Każdy z nich
trzymał w dłoniach karabinek blasterowy. Jak na komendę zaczęli ostrzeliwać wydmy,
oczyszczając biegnącym najkrótszą drogę do schronienia. Coraz więcej drapieżników
umykało przed kanonadą, co ułatwiało Corranowi i Gannerowi ucieczkę.
Dysząc ciężko, dotarli do skał. Corran wyłączył miecz i zgiął się w pół, próbując
złapać oddech. Dopiero po chwili spojrzał na jednego z wybawców.
- Dzięki za pomoc.
Młody mężczyzna skinął głową i uniósł nieco lufę karabinka, gdy zobaczył starszą
kobietę, wyłaniającą się z pobliskiej jaskini. Mocno zbudowana, o ciemnoszarych wło-
sach spiętych w ciasny kok, twardo spoglądała na przybyszów swymi kobaltowymi
oczami i widać było, że nie należy do osób, którym można wciskać bzdury. Przez pół
sekundy przypominała Corranowi teścia, Boostera Terrika, ale widząc jej kwaśną minę
zrozumiał, że rozmowa z nianie będzie nawet tak „przyjemna", jak z ojcem Mirax.
Kobieta oparła pięści na biodrach i potrząsnęła głową.
- Jedi. Mogłam się domyślić. Ganner popatrzył na nią nieprzyjaźnie.
- O co pani chodzi? Skinęła brodą w stronę wydm.
- Tylko głupcy albo Jedi wchodzą na tereny łowieckie ostro-szczurów. Macie mie-
cze świetlne, więc jesteście Jedi. Nie oznacza to rzecz jasna, że nie jesteście głupcami -
dodała, mrużąc oczy.
Mroczny przypływ I - Szturm
68
R O Z D Z I A Ł
11
Jacen Solo czuł narastający niepokój, podobny do skłębionych chmur spowijają-
cych Belkadan. Wiedział, że częściowo wynika on ze zwykłej niecierpliwości. Statek,
którym leciał z Lukiem Skywalkerem, wyszedł z nadprzestrzeni na obrzeżach systemu i
leciał w stronę Belkadanu prostym kursem, wytyczonym przez R2-D2. Chodziło o to,
by ich maszyna wyglądała na zwykły kawał skały, ściągany na powierzchnię planety
siłą grawitacji. Chcąc zwiększyć szanse powodzenia tego podstępu, wyłączyli silniki i
większość źródeł energii. Na pokładzie było więc dość chłodno i zdecydowanie ciem-
no.
Młodzieniec siedział samotnie w sterowni, obserwując gwiazdy i rosnącą tarczę
Belkadanu. Profil planetarny, sporządzony przez Luke'a i Marę podczas poprzedniej
wizyty, oraz wyniki ostatnich analiz, dokonanych przez ExGal-4, przygotowały Jacena
na spotkanie z żółto-zielonym globem otoczonym całunem dwutlenku węgla i metanu,
ale najświeższe odczyty wskazywały na to, że skład atmosfery Belkadanu jest teraz
niemal identyczny, jak dawniej. Zawartość dwutlenku węgla była jeszcze nieco pod-
wyższona, a co za tym idzie - klimat planety trochę się ocieplił, ale nie stanowiło to
zbyt drastycznej zmiany.
Tak przynajmniej twierdzi wujek Luke, ale on wychował się na Tatooine, pomy-
ślał Jacen.
Rozumiał, co zaszło na Belkadanie. Yuuzhanie sprowadzili tu nieznany środek
biologiczny, który radykalnie zmienił ekosystem planetarny. Najwyraźniej mieli też w
zanadrzu coś, co pozwoliło odwrócić ten proces niemal całkowicie. Jacen nie raz sły-
szał o próbach modelowania klimatu i ekosystemu planet przez ich mieszkańców, toteż
działalność Yuuzhan raczej nie należała do pionierskich osiągnięć.
Uderzające było tylko to, jak błyskawicznie dokonała się ta przemiana. Minęły
nieco ponad dwa miesiące od chwili, gdy Yomin Carr zniszczył tutejszą bazę ExGalu, a
Belkadan już powrócił do poprzedniej kondycji. Jacen dopuszczał możliwość, że od-
czyty zebrane przez wuja i ciotkę mogły być sztucznie zawyżone z powodu lokalnej
koncentracji gazów, ale wiedział, że to czysta teoria i nie wierzył w nią -choć bardzo
tego chciał.
Michael Stackpole
69
Pragnienie to miało związek z wewnętrznymi rozterkami, które przeżywał: był ry-
cerzem Jedi, wyszkolonym i wrażliwym na Moc, a jednak, gdy sięgał umysłem ku tej
planecie, nie wyczuwał niczego złego. Wręcz przeciwnie, Belkadan pulsował życiem,
które wydawało się pod każdym względem normalne.
To ostatnie spostrzeżenie niepokoiło go szczególnie mocno. Na własne oczy wi-
dział przecież wojowników ludu Yuuzhan Vong i na własne uszy słyszał opowieści
Danni o tym, co robili z nią i z Miko. Ani przez sekundę nie wątpił, że Yuuzhanie są
źli. Naiwnie sądził, że takie zło powinno promieniować z planety jak światło panelu
jarzeniowego.
Fakt, iż zło Yuuzhan nie było wyczuwalne poprzez Moc, głęboko wstrząsnął Jace-
nem. Całe jego życie opierało się na fundamencie dobra i zła, światła i ciemności. Choć
nigdy nie spotkał Imperatora czy Dartha Vadera, zetknął się już ze złem. Znał to uczu-
cie -ogniste igły szarpiące ciało - i zbudował wokół niego mechanizm, jaki sterował
jego życiem. A teraz, zupełnie nagle - całkiem tak, jak kanonierka, którą leciał - zaczął
dryfować, nie mając pojęcia, jak uniknąć kłopotów.
Przyszła mu do głowy jeszcze jedna myśl. Wiedział, że to nie może być prawda,
ale mimo to zastanawiał się, czy fakt, że Yuuzhanie byli w polu Mocy niewidzialni, nie
wynikał aby z błędnej ścieżki szkolenia rycerzy Jedi, obranej przez jego wuja. Trening
Luke'a opierał się zawsze na wierze w dobro i zło, a teraz, w obliczu nowego zagroże-
nia, szanse Jedi gwałtownie zmalały, gdyż to, czego ich nauczono, nie mogło im pomóc
w pokonaniu najeźdźców.
Jacen zastanawiał się też, czy i jego koncepcja - koncepcja samotnego kontem-
plowania Mocy - pomogłaby mu nauczyć się rozpoznawać i niszczyć Yuuzhan. Jakoś
nie mógł uwierzyć, że w żaden sposób nie są oni częścią Mocy. Przypuszczał, że po
prostu ich nie dostrzega, bez względu na to, jak głęboko zatopi się w medytacji. Istniały
przecież zwierzęta, które słyszały nieuchwytne dlań dźwięki oraz obcy, którym wzrok
pozwalał dostrzegać niewidzialne dlań zakresy światła. Czy można zatem wykryć
Yuuzhan w polu Mocy, jeśli tylko rozszerzy się nieco zdolność percepcji? - zadawał
sobie pytanie.
Nie znał odpowiedzi, ale był niemal pewny, że metody stosowane przez jego wuja
okażą się nieskuteczne w walce z yuuzhańską nawałą. Nie wątpił, że rycerze Jedi będą
walczyć długo i dzielnie, a może nawet uda im się wygrać kilka bitew. W końcu Mara
zdołała zabić jednego z barbarzyńców w pojedynku na Belkadanie, lecz nawet ona
musiała przyznać, że niemożność wyczucia przeciwnika poprzez Moc stanowi poważny
problem.
Mimo iż bardzo chciał się wycofać, Jacen czuł się winny i... samolubny, gdy roz-
ważał ten pomysł. Bolesne wspomnienia Danni z niewoli u Yuuzhan mocno wryły mu
się w pamięć. Przypomniały mu także i o tym, ile jego rodzice zrobili dla tych, którzy
liczyli na ich pomoc. W jego rodzinie branie odpowiedzialności za innych było równie
naturalne, jak oddychanie, a odrzucenie tych zasad wydawało mu się czymś z gruntu
niewłaściwym.
Jednocześnie jednak zdawał sobie sprawę, jaką cenę zapłacili za to rodzice i wuj.
Luke walczył z Imperium przez dwadzieścia lat, a matka nawet dłużej. Nieustannie
Mroczny przypływ I - Szturm
70
ryzykowali życiem, nie mieli czasu nawet na moment względnej normalności. Jeśli nie
walczyli z porywaczami lub zabójcami, to zmagali się z jakąś rasą, która nagle pragnęła
wymazać z mapy gwiazd wszystkie inne gatunki. Nigdy nie mieli czasu dla siebie.
Jacen zmarszczył brwi; starał się nie użalać nad sobą. Choć rodzice wiecznie bo-
rykali się z problemami innych, zawsze starali się dać swemu potomstwu to, co najlep-
sze. Możliwe, że czasem oficjalne spotkania nie pozwalały matce przebywać z dziećmi,
ale zawsze starała się nadrobić tę stratę nie przywożeniem egzotycznych prezentów z
dalekich światów, lecz spędzaniem czasu z całą trójką. Ojciec zmienił się z czasem z
obrońcy w dobrego kumpla i powiernika, Luke zaś stał się przyjacielem i mentorem.
Wszyscy troje znaczyli dla Jacena więcej, niż potrafił wyrazić słowami.
I właśnie dlatego odrzucenie ich samych oraz ścieżki Jedi wydawało się czymś
bardzo złym, a jednocześnie tak niezbędnym. Jacen zacisnął pięści i zmusił się, by
znowu rozluźnić dłonie. Dojrzewając w świadomości Mocy, rozumiał ją znacznie lepiej
niż Luke. Potrafił wejrzeć w sprawy, o których mógł porozmawiać z wujem i matką, ale
oni sami nigdy by ich nie dostrzegli. Widzą rzeczy całościowo, podczas gdy ja dostrze-
gam szczegóły, ocenił.
- Zbliża się czas, prawda?
Jacen drgnął, obejrzał się i zauważył wuja stojącego u wejścia
do sterowni.
- Tak. Ściąga nas pole grawitacyjne Belkadanu. Za dwie minuty wejdziemy w at-
mosferę. Poradzę sobie.
Luke skinął głową, wśliznął się do sterowni i zasiadł w fotelu drugiego pilota. R2-
D2 wtoczył się za nim i zatrzymał przy obręczy mocującej, wbudowanej w grodź.
Skywalker uśmiechnął się do robota i spojrzał na Jacena.
- Tylko pamiętaj, że chcemy zejść tak cicho, jak to możliwe. Wszystko ma wyglą-
dać naturalnie.
Jacen kiwnął głową. Luke twórczo rozwinął teorię, jakoby lud Yuuzhan Vong
używał żywych organizmów w taki sposób, w jaki inne rasy wykorzystywały maszyny.
To oznaczało, że dla owych organizmów najłatwiejszymi do wykrycia były wszelkie
zachowania odbiegające od normy, nienaturalne, nacechowane paniką, słowem -
zachowania potencjalnej zdobyczy. Gładkie wejście w atmosferę, z minimalnymi ko-
rektami kursu, mogło pozostać niezauważone -taką nadzieję żywił mistrz. Jacen zga-
dzał się, że miało to sens, ale tylko z ludzkiego punktu widzenia. Oby tylko Yuuzhanie
myśleli podobnie, westchnął.
Położył dłonie na sterze i odpalił silniki. Ustawił ciąg na zero, ale przekazał odro-
binę mocy do cewek repulsorów. Lekki ruch sterem i delikatne pchnięcie manetki akce-
leratora wprowadziło „Odwagę", lekką kanonierkę typu Skipray, w atmosferę planety.
Maszyna podskoczyła nieznacznie, ale Jacen spokojnie utrzymał stery. Spojrzał prze-
łomie na Luke'a, by upewnić się, czy taki sposób prowadzenia maszyny w zupełności
mu odpowiada.
Skywalker odpowiedział lekkim skinieniem głowy, a potem przeniósł wzrok na
monitor prezentujący dane nawigacyjne.
- Mamy dziesięć tysięcy kilometrów do bazy ExGalu. Kurs 33 - 30, lekki spadek.
Michael Stackpole
71
- Mam. Chciałem przejść nad górami, zanim odbiję w lewo.
- Dobry plan. - Luke zamknął oczy i zaczaj oddychać bardzo powoli. - Jak dotąd
spisujesz się doskonale.
- Dzięki. - Jacen przełączył silniki na odwrotny ciąg i pchnął manetkę do przodu.
Prędkość pozioma zaczęła spadać, a wraz z nią -pułap lotu. Kanonierka nie skręciła w
dół na tyle raptownie, by widać było, że kieruje nią czyjaś ręka. Przypominała jedynie
obiekt o równie aerodynamicznych kształtach, jak spalający się w powietrzu meteor.
Młodzieniec sprowadzał statek coraz niżej, by w samym sercu północnego konty-
nentu, za potężnym łańcuchem górskim, skręcić na wschód. Kiedy szczyty zasłoniły
maszynę, Jacen zdecydowanie zwiększył ciąg wsteczny, błyskawicznie wytracając
prędkość. Gdy kanonierka opadła jeszcze niżej, wyłączył ciąg i znowu przełączył kie-
runek pracy silników, by pchnąć statek naprzód. Dopiero wtedy sięgnął Mocą na ze-
wnątrz, w poszukiwaniu śladów życia.
Znalazł ich mnóstwo. W większości były to organizmy, które spodziewał się tu za-
stać. Niektóre jednak sprawiały dziwne wrażenie, tworząc w jego umyśle obraz nie
pasujących do siebie barw. Starał się omijać ich skupiska szerokim łukiem. Skierował
maszynę na północ, przemknął przez górską przełęcz i poleciał wprost ku bazie ExGa-
lu. Jeszcze bardziej obniżył pułap lotu i sprowadził kanonierkę na ziemię po północno-
wschodniej stronie stacji, z dala od zespołu anten zatkniętych na szczycie wieży tele-
komunikacyjnej, a potem wyłączył silniki i rozpiął pasy.
- Jesteśmy na miejscu.
Luke powoli otworzył oczy i skinął głową.
- Jesteśmy. Zlokalizowałeś ogniska Mocy, prawda?
- Wyczułem jeszcze coś, co niezbyt mi się podobało. Jak sądzisz, co to było?
- Nie wiem. Świadome formy życia, mocno zestresowane, może nawet chore. Są
wyczerpane jakby ktoś je eksploatował. Wiem tylko, że nie było ich tu przed kilkoma
tygodniami.
Jacen uniósł głowę.
- Czy podobnie odczuwasz obecność Mary?
Szybki oddech Luke'a zdradził, że pytanie zabolało go odrobinę.
- Nie, nie, ale Mara jest silna. Jeśli to ta sama choroba, to być może te istoty są w
jej końcowej fazie, ale nie sposób tego stwierdzić.
Młodszy Jedi pierwszy opuścił sterownię. Założył na biodra pas z mieczem
świetlnym, torebką z aparatem tlenowym, manierką oraz Masterem. Wuj dołączył do
niego po chwili, wziął ze schowka podobny pas i wręczył Jacenowi parę gogli.
Chłopak zmarszczył brwi.
- Po co mi to?
- Pamiętasz, jak Mara opowiadała o walce z Carrem? Nie wiem, czy yuuzhański
amphistaff potrafi pluć oślepiającą trucizną, ani czy nie zetkniemy się z inną bronią o
takim działaniu. Ponieważ nie potrafimy wyczuć wroga za pośrednictwem Mocy, na-
szym największym sprzymierzeńcem będzie wzrok i nie powinniśmy pozwolić sobie na
jego przypadkową utratę. - Luke założył gogle i poluzował blaster w kaburze. -Mara
Mroczny przypływ I - Szturm
72
wspomniała, że ich pancerze odbijają blasterowe błyskawice i spowalniają cięcie mie-
czem świetlnym, więc strzelaj celnie i tnij jeszcze lepiej.
Jacen uśmiechnął się szeroko.
- Przez chwilę mówiłeś jak mój ojciec.
R2-D2 wygwizdał krótki komentarz.
Luke przekrzywił na moment głowę, a potem kiwnął nią aprobująco.
- Zdaje się, że gdy tylko znajduję się w ryzykownej sytuacji, zaczynam się zasta-
nawiać, co by pomyślał lub powiedział twój ojciec. Nie oznacza to, że zawsze postępu-
ję tak, jak on, ale o takim wzorcu do naśladowania raczej niełatwo zapomnieć.
Skywalker uderzył dłonią w duży, czerwony klawisz na jednej z grodzi, otwierając
właz i wysuwając rampę kanonierki. Ruszył przodem, a gdy znalazł się na ziemi, przy-
kucnął. Zaczerpnął garść gleby i rozdrobnił ją w palcach, a potem powąchał.
- Co jest?
- Kiedy byłem tu ostatnio, w powietrzu unosił się zapach siarki. Teraz jej nie czu-
ję... Coś musiało ją skutecznie usunąć. - Luke wskazał dłonią na roślinność ścielącą się
po ziemi i wspinającą na ściany budynków. - Tego też tu nie było. Możliwe, że to ziel-
sko oczyściło powietrze.
Jacen wzruszył ramionami.
- To ty wychowałeś się na farmie.
- To była farma hydroponiczna na pustynnej planecie - odparł Luke, spoglądając
na siostrzeńca. -Nie napisali tego w plikach, które przeglądałeś?
- Nie przypominam sobie.
Skywalker wstał i ruszył w stronę bramy w murze otaczającym bazę ExGalu. Wro-
ta stały otworem, ale zasłaniała je kurtyna liściastych pnączy. Luke rozgarnął je na
boki, schylił się i przeszedł na drugą stronę. Jacen uczynił to samo i znalazł się w zielo-
nym tunelu.
Patrzył pod nogi, by się nie potknąć, i wpadł prosto na wuja.
- Przepraszam.
- Nie szkodzi. Spójrz.
Luke wyszedł spomiędzy pnączy i stanął na niewielkim podwórza Jacen podążył
za nim, a R2-D2 potoczył się środkiem. Mały automat zatrzymał się i kiwając się ner-
wowo na boki, jęknął żałośnie.
Luke położył dłoń na kopułce robota.
- Wiem, Artoo. Wiem.
Zielony kobierzec okrywał wszystko, z wyjątkiem szerokiego, owalnego placyku,
dotykającego wierzchołkiem wejścia do głównego budynku stacji. Ustawiono na nim,
zaledwie dwa metry od drzwi, szczątki rozmaitego sprzętu. Dopiero po kilku sekundach
Jacen zdołał rozpoznać zebrane tam części maszyn. Wiedział, do czego służyły, ale
nigdy dotąd nie widział ich w takiej konfiguracji.
Centralnym obiektem kompozycji był pozbawiony „głowy" robot R5. Tam, gdzie
powinna znajdować się stożkowata kopuła, ułożono odartą z ciała ludzką czaszkę. Ka-
ble we wszystkich kolorach tęczy wystawały z jej oczodołów i spomiędzy szczęk, a
wielożyłowa taśma przewodząca pełniła funkcję języka. Wokół, niczym zabawki roz-
Michael Stackpole
73
sypane z pudła, leżały klawiatury komputerów, płyty z holoprojektorów, synteryzery
żywności i suszarka do włosów wyrwana z kabiny odświeżacza. Wszystkie przedmioty
zniszczono w takim stopniu, że nie nadawały się do użytku, a ich metalowe części nosi-
ły ślady kopnięć lub deptania.
Jacen spojrzał na wuja.
- Co to ma być?
Luke sposępniał.
- Najwyraźniej ostrzeżenie. Zastanawiam się tylko, do kogo
skierowane.
- Może do tych, których obecność wyczułeś?
Mistrz Jedi westchnął ciężko.
- Domyślam się, że tak, ale przecież nie przylecieliśmy tu, żeby zgadywać. Trudno
będzie zdobyć odpowiedź. Mam nadzieję, że jednak nam się to uda. W przeciwnym
razie prawda nie wyjdzie poza Belkadan, a my spędzimy wieczność tak, jak ten nie-
szczęśnik: ostrzegając innych, by trzymali się z daleka.
Mroczny przypływ I - Szturm
74
R O Z D Z I A Ł
12
Anakin Solo rozejrzał się po obozowisku na Dantooine i powoli pokiwał głową.
Stał z rękami na biodrach, plecami do zachodzącego słońca, kontemplując wydłużające
się cienie. Był zadowolony ze swego dzieła. Wyciągnął z ładowni „Miecza Jadę" cały
sprzęt i zapasy, podczas gdy Mara odpoczywała po sprowadzeniu statku w wąski, gór-
ski kanion. Udało mu się znaleźć w miarę równy i łatwy do obrony placyk na szczycie
urwiska, z którego rozciągał się wspaniały widok na lawendowe równiny, ciągnące się
aż po błyszczące w oddali morze.
Rozstawił namioty, lokując większy, należący do Mary, na osi północ-południe,
by ogrzewało go zarówno wschodzące, jak i zachodzące słońce. Drugi, mniejszy, usta-
wił po przeciwnej stronie polany. Wokół oczyszczonego z darni kawałka ziemi ułożył
kamienie, tworząc zaporę dla ognia. Zamierzał ruszyć na północ, w stronę lasu kolcza-
stych drzew blba, by poszukać chrustu na ognisko. Choć na statku znajdował się kom-
plet urządzeń do przygotowywania żywności, Anakina kusiła myśl o upieczeniu czegoś
na wolnym ogniu.
Wiedział, że to trochę bezsensowny pomysł, ale miał nadzieję, że spodoba się i
Marze - w końcu ich wyprawa na Dantooine miała na celu przywrócenie jej sił. Pomóc
mógł w tym kontakt z naturą, nie stłamszoną przez cywilizację. Rdzenni mieszkańcy
planety, Dantari, byli prostym ludem. Żyli w wędrownych szczepach i posługiwali się
dość prymitywnymi narzędziami. Anakin był prawie pewny, że jeśli którykolwiek z
nich był świadkiem ataku pani admirał Daali na tutejszą kolonię ludzi - a wydarzyło się
to, gdy on sam miał zaledwie rok - musiał uznać go za wojnę bogów.
Wiedział z różnych przekazów, że imperialni żołnierze użyli wówczas transporte-
rów AT-AT przeciwko bezbronnym kolonistom, których Dantari najpewniej uważali za
intruzów. Pomyślał więc, że nie zdziwiłby się, gdyby tubylcy do dziś używali ozdób
przypominających maszyny lub godło Imperium... Ta myśl przyprawiła go o lekki
dreszcz. Wojna Nowej Republiki z Imperium zakończyła się siedem lat później, lecz
Anakin dobrze wiedział, że wielu ludzi wciąż jeszcze żywiło pozytywne uczucia
względem Nowego Ładu... Niektórzy z nich, tacy jak Dantari, być może nawet z zupeł-
nie niewinnych pobudek.
Michael Stackpole
75
Raz jeszcze powiódł wzrokiem po obozowisku i... zmarszczył brwi. Za swoim
namiotem umieścił stos skrzynek i pudeł ze sprzętem. Początkowo tworzyły idealną
linię, a teraz jedna z nich wysunęła się z szeregu. Anakin sięgnął Mocą, by wstawić ją
na miejsce, i uśmiechnął się.
- Nie rób tak.
Odwrócił się na pięcie i zobaczył bladą Marę, opartą ciężko o skałę opodal ścieżki
wiodącej do statku. Choć dzień był dość ciepły, kurtkę miała zapiętą pod szyję. Anakin
podtrzymał ją Mocą i tym samym sposobem posłał w jej stroną składane krzesełko.
- Trzeba było mi powiedzieć, że chcesz tu przyjść. Poszedłbym po ciebie.
Brwi Mary ściągnęły się, a Anakin poczuł opór w polu Mocy. Krzesełko podsko-
czyło w powietrzu i odbiło się, jakby napotkało niewidzialną ścianę. Kobieta pokuśty-
kała ku niemu, schyliła się powoli i postawiła je na trawie, a potem ułożyła ręce na
oparciu. Czerwonozłociste włosy zsunęły jej się z ramion, zasłaniając policzki.
Zielone oczy płonęły jednak siłą, która przeczyła słabości ciała.
- Gdybym potrzebowała pomocy, poprosiłabym cię o nią.
Anakin uniósł głowę, słysząc w jej głosie tak ostry ton. Z trudem przełknął ślinę i
znowu zapatrzył się w ziemię.
- Przepraszam. Po ostatnim lądowaniu powinienem był już pamiętać, że nie po-
trzebujesz mojej pomocy.
Mara westchnęła i powoli opadła na krzesło. Na moment odchyliła głowę do tyłu,
a potem spojrzała mu w oczy.
- Nie mieszaj spraw, które nie mają ze sobą nic wspólnego. Nie chciałam, żebyś
lądował„Mieczem Jadę", bo sama miałam ochotę to zrobić.
Młodzieniec zmrużył błękitne oczy.
- To był trudny manewr. Nie ufałaś mi. Nie chciałaś, żebym zniszczył twój statek.
Mara zacisnęła na moment usta.
- Tak, ponieważ ten statek jest jedynym środkiem transportu, który może nas stąd
wydostać i rzeczywiście nie chciałam, żeby został uszkodzony. - Jej głos złagodniał
nieco. - Ten prom wiele dla mnie znaczy. Luke dał mi go, gdy straciłam „Ogień Jadę".
- Przecież rozbiłaś „Ogień" celowo. Chciałaś to zrobić.
- To prawda. Miałam po temu powody, ale to nie znaczy... -Mara umilkła na mo-
ment, gdy zaschło jej w gardle. Przełknęła ślinę i spojrzała na ziemię. - Twój wuj ro-
zumiał, ile ten statek dla mnie znaczył. Szanował to, co zrobiłam, poświęcając „Ogień
Jadę". Ofiarował mi „Miecz" w podzięce.
Anakin poczuł ucisk w żołądku.
- Przepraszam. Nie wiedziałem.
Mara wzruszyła ramionami.
- Mam zwyczaj zatrzymywać bolesne wspomnienia dla siebie. Nie dzielę się nimi,
więc skąd miałeś wiedzieć... Przywiązałam się do „Miecza" ze względu na to, jakie ma
dla nas znaczenie. Nie chodzi o to, że ci nie ufam, Anakinie...
- Ale sobie ufasz bardziej? Mara uśmiechnęła się przelotnie.
- Trafna uwaga.
Mroczny przypływ I - Szturm
76
- Od czasu do czasu nawet ślepy jastrzębionietoperz upoluje ślimaka - mruknął,
spoglądając na nią. - Wiedz, że możesz mi ufać. Jestem przy tobie i będę ci pomagał.
Nie zawiodę cię.
- Wiem. - Mara pochyliła się i oparła łokcie na kolanach. -Przepraszam za moją
słabość i za to, że musisz być ze mną, zamiast zająć się czymś znacznie ważniejszym.
Anakin zamrugał powiekami z niedowierzaniem.
- Nie ma nic ważniejszego. Wujek Luke powierzył mi ciebie i to jest najbardziej
odpowiedzialne zajęcie.
- Nie kłam, Anakinie. Z daleka wyczuwam ten dziedziczny zew krwi, który każe
ci ruszać do boju i ratować galaktykę.
- Nie, to nieprawda. - Anakin obejrzał się i sięgnął Mocą po drugie krzesełko. - Je-
stem tu po to, żeby ci pomóc, Maro. Coś nie tak?
Mara zmarszczyła brwi, obserwując, jak zasiada na krześle.
- Przestań.
- Co takiego?
- Trywializować Moc.
- Nie rozumiem... Co masz na myśli?
Mara wyprostowała się i zagłębiła w oparciu.
- Czułam to nawet na pokładzie „Miecza". Podziwiam twoją gorliwość w ułatwia-
niu mi życia, ale Moc nie służy do rozbijania namiotów czy układania skrzyń w równe
sterty.
- Przecież jest sprzymierzeńcem Jedi. „Wielkość nie ma znaczenia", pamiętasz?
Gdybym nie użył Mocy, musiałbym...
- Trochę się spocić?
Anakin rozdziawił usta.
- Możliwe. W końcu statek stoi pół kilometra dalej, w kanionie, więc targanie
wszystkich gratów...
- .. .byłoby ciężką pracą. - Mara nie przestawała lustrować go wnikliwym spojrze-
niem. - Cytujesz mistrza Yodę, który powiedział, że wielkość nie ma znaczenia, ale on
użył tych słów, by tchnąć w Luke^ wiarę w siebie. A ty robisz z nich wymówkę czy
wyzwanie...
Anakin skrzywił się nieznacznie.
- Wujek mówił, że Yoda wyciągnął jego X-skrzydłowiec z bagna na Dagobah.
- Tylko po to, żeby poprzeć swoje słowa. Żeby pokazać, jaką siłą dysponuje ten,
kto poznał tajniki Mocy.
- Ja też je poznałem.
Mara uniosła głowę i spojrzała nań surowo.
- Naprawdę? Tak szybko?
Anakin zarumienił siew jednej chwili.
- Chciałem powiedzieć, że... jestem wyszkolony. Wiem, jak używać Mocy.
- Wiedzieć jak i wiedzieć kiedy to dwie zupełnie różne rzeczy. Zastanów się, czy
często widujesz swego wuja, gdy używa mocy tylko po to, by popisać się własną siłą?
Chłopak zmarszczył brwi.
Michael Stackpole
77
- Ostatnio raczej nie. Co najmniej od końca wojny, jak sądzę.
- Zgadza się. A dokładniej od chwili, gdy zdał sobie sprawę, że tak bezpośrednie
czerpanie z zasobów Mocy odcina go od jej znacznie subtelniejszych aspektów. - Mara
spojrzała uważnie w oczy Anakina. - Nie usłyszysz szeptu, kiedy bez przerwy krzy-
czysz, a używanie Mocy w taki sposób, jaki sobie upodobałeś, porównałabym właśnie
do krzyku. Rozumiesz?
Anakin ściągnął brwi.
- Chyba tak. To znaczy... to, co mówisz ma sens, ale ja jeszcze się uczę. Muszę się
sprawdzać, żeby widzieć, że potrafię coś zdziałać.
- Zgoda. - Mara znowu zapatrzyła się na czubki butów. - Ale używanie Mocy nie
jest jedynym sposobem zaspokojenia tej potrzeby. Chewbacca nie władał Mocą, a jed-
nak uratował życie tobie, twemu ojcu i wielu innym ludziom.
Młodzieniec spochmurniał.
- Tylko nie próbuj mi wmawiać, że nie jestem winien śmierci Chewiego.
- Pewnie masz już dość słuchania różnych argumentów?
- Tak. I nie staraj się przekręcać faktów, ani zmuszać mnie, żebym sam bronił te-
go, co zrobiłem. Może jestem jeszcze młody, ale nie głupi.
- Wiem. Nie jesteś głupi, tylko naiwny. - Mara spojrzała mu w oczy i zachichotała.
- Do twarzy ci z tym wyrazem oburzenia.
Anakin skrzywił się z urazą.
- Nie jestem naiwny. Byłem w samym środku ważnych wydarzeń, i to prawie od
urodzenia. Dorastałem na Coruscant, a potem w Akademii. Bywałem tu i tam, wiesz?
- Nie o to mi chodzi. - Mara znowu się uśmiechnęła. Tym razem chłopak uznał jej
reakcję za intrygującą, ale i frustrującą. -Przez całe życie miałeś do czynienia z Mocą.
Właśnie to uczyniło cię słabym.
- Ale Yoda mówił...
Mara uniosła dłoń.
- Sam nie wiesz, do czego ty, Anakin Solo, jesteś zdolny, gdy nie korzystasz z
Mocy. Nie wiesz, czy potrafiłbyś poukładać te skrzynki. Nie wiesz, ile potu i bólu kosz-
towałaby cię ta praca. Nie wiesz, ile czasu zajęłoby ci rozstawienie namiotów. A to
palenisko? Czyżbyś zrobił je sam, łopatą? A może własnymi rękami układałeś kamie-
nie?
- Nie, ale...
- Wiesz, ktoś kiedyś powiedział, że gdy człowiek zaczyna używać słowa „ale", to
znaczy, że przestał słuchać. Oznacza to też, że ci, którzy z nim rozmawiają, również
wkrótce przestaną słuchać. Wiem, że niełatwo ci przełknąć to, co mówię. Mam rację?
- Chyba tak.
- Jak sądzisz, dlaczego tak jest?
- Nie wiem. Może... - umilkł na moment, zbierając myśli. -Może chodzi o to, iż
twoje słowa sugerują, że nie jestem dobrym rycerzem Jedi, że wszystko robię źle, że
jestem do niczego... -I że Chewie mógłby żyć, gdybym nie zawiódł, dodał w myślach.
- Moje wstępne szkolenie nie było wyłącznie nauką poskramiania Mocy. - Mara
zaplotła dłonie i oparła je na brzuchu. - Biegi, wspinaczka, sztuka bezszelestnego cho-
Mroczny przypływ I - Szturm
78
dzenia, pływanie, poruszanie się i walka w stanie nieważkości... Wszystko to byłoby
łatwiejsze, gdybym używała Mocy. Ale nie pozwalałam sobie na to. A wiesz dlaczego?
Jaką wartość ma nauka polegania na własnych siłach?
- Poznajesz granice swoich możliwości.
- Tak. Co jeszcze?
Anakin przymknął oczy i zamyślił się głęboko. Odpowiedź rozkwitła nagle w jego
umyśle. Szczęka mu opadła z zaskoczenia, gdy zdał sobie sprawę, jaka jest prosta.
- Dowiadujesz się, do czego są zdolni inni. Ci, którzy nie władają Mocą.
- Właśnie. A to oznacza, że jesteś w stanie ocenić, na ile potrzebują twojej pomo-
cy. - Mara z aprobatą kiwnęła głową, a Anakin uśmiechnął się dumnie. - Zbyt wielu
rycerzy Jedi upaja się swoją władzą nad Mocą, używając jej tak, jakby była rozwiąza-
niem wszystkich, nawet najdrobniejszych problemów w galaktyce. To dlatego Kyp i
jego stronnicy są tacy sztywni i zimni. Wchodzą do akcji nie zastanawiając się nad tym,
ile inni ludzie potrafią zdziałać samodzielnie. Narzucają im własne rozwiązania. Może
jest to szybki sposób, czasem sprawdza się całkiem nieźle, ale czy to najlepsza metoda?
Mara wstała i odwróciła się twarzą do znikającego za horyzontem słońca.
- Pamiętasz ćwiczenie z powodzią na Taanabie? Przerabiałeś je podczas szkolenia.
Anakin skinął głową.
- Jasne. Dostałem niezłą ocenę za tę symulację. Przejrzałem dane i doszedłem do
wniosku, że można będzie wywołać lawinę i pokierować nią w taki sposób, żeby tony
skał podparły wał przeciwpowodziowy. Dzięki temu wioska nie zostałaby zalana. Za-
mierzałem użyć Mocy, żeby obluzować parę głazów i uratować ludzi.
Mara zamknęła oczy, a jej twarz zatraciła wszelki wyraz i znieruchomiała. Rozło-
żyła ramiona i wystawiła je do słońca, jakby chciała przyciągnąć do siebie jak najwię-
cej ciepła.
- Powiedz mi, Anakinie, dlaczego taanabiańska wioska była zagrożona powodzią?
Młodzieniec zmarszczył czoło.
- Bo... zbudowano ją na nisko położonych terenach.
- Czy i dawniej bywała zalewana?
- Nie wiem.
- Nie zadałeś sobie trudu, żeby poznać jej historię? - spytała Mara, spoglądając na
niego z ukosa. - Wiem, że te dane znajdowały się w materiałach wyjściowych.
Anakin wzruszył ramionami.
- Uważałem, że to nieważne, bo głównym problemem była powódź.
- I tu się mylisz. Najistotniejszym problemem było to, że ludzie zbudowali domy
na terenie zagrożonym zalaniem. A zrobili tak, ponieważ spekulanci z innych systemów
wykupili ziemię ich przodków, chcąc skusić ocalałych Alderaan, by założyli tam kolo-
nię. Chciwość pchnęła ludzi do założenia osady w niebezpiecznym miejscu. Możliwe,
że za pierwszym razem zapobiegłbyś powodzi, ale co z drugim czy trzecim?
- Nie myślałem...
- Fakt. - Mara odwróciła się w stronę chłopca i zaplotła ręce na piersiach. - Twoje
rozwiązanie, zrzucenie skał, było skuteczne, ale mieszkańcy wioski nie mieli w nim
Michael Stackpole
79
udziału. Uratowałeś ich i pozostaliby wdzięczni, ale tylko do czasu następnej katastro-
fy. Wtedy zaczęliby się zastanawiać, dlaczego znowu ich nie ocaliłeś.
Anakin wstał. „ - A jakie było twoje rozwiązanie? Mara zaśmiała się przebiegle.
- Twój wuj nie nazwałby tego rozwiązaniem w stylu Jedi, ale... po przekonaniu
spekulantów, że zamierzam przyczynić się do poważnego spadku ich zysków, pomo-
głabym ewakuować wioskę. A potem towarzyszyłabym ludziom, którzy chcieliby wal-
czyć z żywiołem, umacniając wały. Nie zrobiłabym tego za nich. Przyczyniłabym się
do tego, aby pomogli samym sobie.
- Jeśli jednak masz dostęp do Mocy i możesz kogoś uratować, to czy uczynienie
tego nie jest twoim obowiązkiem?
- Dobre pytanie. Prześledźmy ten tok myślenia, aż do logicznych wniosków. Ci
ludzie są świadomymi istotami. Wiedzą, że zbudowali domy w niebezpiecznej okolicy.
Wiedzą, że woda kiedyś je wreszcie zniszczy. Czy ponosisz odpowiedzialność za skutki
ich suwerennych decyzji?
- Nie mogę pozwolić im umrzeć.
- Czy to znaczy, że lepiej wiesz, co jest dla nich dobre, niż oni sami?
- W tym przypadku - tak. - Anakin spojrzał na daleki ocean, krwistoczerwony w
promieniach zachodzącego słońca. - Prawda?
- Kiedy zaczynasz myśleć, że wiesz lepiej, co jest dobre, i odbierasz innym prawo
do popełniania błędów...
Anakin wypuścił powietrze ze świstem.
- .. .użycie Mocy staje się bardzo łatwe, a jeśli jesteś pewnym swojej racji, sta-
wiasz się w centrum wydarzeń. To egoizm, a egoizm jest jądrem zła, czyli Ciemnej
Strony.
Mara podeszła do niego i objęła go ramieniem.
- Doskonale, Anakinie. Musimy być odpowiedzialni za siebie i za swoje czyny.
Musimy też odpowiadać za nie przed społeczeństwem. Jeśli jednak uzurpujemy sobie
prawo do odpowiedzialności za kogoś, negujemy jego zdolność myślenia. Należy więc
pomagać tym, którzy są bezradni, ale chronienie ich na siłę przed skutkami ich czynów,
choćby nawet najgłupszych, jest błędem.
- A jeśli ktoś jest pijany i wyciągnie blaster... - Anakin urwał w pół zdania. - Za-
raz, już wiem! Tak czy owak będzie odpowiedzialny za swój czyn, ale powstrzymanie
go pomoże jego bezradnym, potencjalnym ofiarom.
- Tak bym to rozumiała. Anakin westchnął cicho.
- Niełatwo dostrzec tę cienką linię.
- Niełatwo, ale sam fakt, że chcesz jej szukać, jest bardzo dobrym znakiem. - Mara
wyciągnęła rękę ku północy. - Chyba wystarczy mi sił, żeby pomóc ci z tym chrustem.
Będziemy go nosić, jak rozumiem?
- Tak.
Jeśli myślisz, że jesteś dość silna, Maro, pójdę z tobą, pomyślał. Jeśli jednak będę
musiał ci pomóc... Kobieta uśmiechnęła się ciepło.
Mroczny przypływ I - Szturm
80
- Zdaje się, że przylot na Dantooine dobrze zrobi nam obojgu. Ja poznam granice
moich możliwości, ty swoich, a kiedy skończymy, będziemy mocniejsi, niż ktokolwiek
mógłby przypuszczać.
Michael Stackpole
81
R O Z D Z I A Ł
13
Corran wyprostował się i strzepnął pył z rękawów swego zielonego płaszcza Jedi.
- Nazywam się Corran Hom, a mój pomocnik to Ganner Rhysode. Przylecieliśmy,
żeby...
Kobieta przerwała mu bezceremonialnie, a jej dwaj towarzysze skierowali kara-
binki w stronę przybyszów.
- Dobrze wiem, po co przylecieliście, i wcale nie mam zamiaru wam na to pozwo-
lić.
Ganner roześmiał się.
- Sądzi pani, że oni nas powstrzymają?
Na potwierdzenie swych słów skinął palcem w górę i w tej samej chwili luty bla-
sterów skierowały się w niebo. Mężczyźni na próżno usiłowali zapanować nad bronią, a
potem chwycili ją kurczowo, gdy Ganner uniósł ich nad ziemię i pozostawił w tej po-
zycji, bezradnie majtających nogami.
Corran skarcił go wzrokiem.
- Natychmiast odstaw ich na miejsce, i to delikatnie. - Odwrócił się w stronę ko-
biety i zauważył, że teraz spoglądała na niego już nie z niechęcią, lecz z otwartą wrogo-
ścią. - Przepraszam za gorliwość mojego towarzysza. Muszę jednak przyznać, że nie
mam pojęcia, jakie też, pani zdaniem, są przyczyny naszej wizyty na Bimmiel?
Tym razem roześmiała się kobieta.
- Może i siedzę tu od trzech miesięcy z moimi studentami, ale to nie znaczy, że by-
łam zupełnie odcięta od sieci. Docierało do mnie to i owo. - Zmrużyła okryte goglami
oczy. - Powiedział pan, ,Horn", tak? Należał pan do Eskadry Łobuzów? Corran skinął
głową.
- Zostałem rycerzem Jedi dopiero po zawarciu pokoju między Republiką a Impe-
rium.
- Ale chyba nie był pan na Mrlsst?
- To miało miejsce, zanim wstąpiłem do Eskadry, ale służyłem z wieloma pilota-
mi, którzy pamiętali tę sprawę: z Wedge'em Antillesem, Hobbie Klivianem, Wesem
Jansonem, Tycho Celchu... Teraz wszyscy odeszli już z czynnej służby. - Kiedy Hom
wymieniał nazwiska towarzyszy, kobieta najwyraźniej rozpoznawała niektóre z nich.
Mroczny przypływ I - Szturm
82
No, ale, niemal każdy obywatel Nowej Republiki znał pilotów Eskadry Łobuzów. -
Była pani tam, na uniwersytecie?
- Tak. Pracowałam nad doktoratem. - Ślad uśmiechu złagodził nieco jej rysy. - Nie
znałam Łobuzów, ale przyjaciele mieli z nimi do czynienia. Moja znajoma nawet dla
nich pracowała.
- Koyi Komad? Spotkałem ją. - Corran starał się mówić spokojnie. Ganner tym-
czasem dyszał wściekłością i frustracją, w przeciwieństwie do kobiety, której gniew
pomału się ulatniał. - Wyszła za mąż, jakieś czternaście czy piętnaście lat temu. Za
Quarrena z mojej eskadry, jeśli chodzi o ścisłość.
- Wiem, byłam na weselu.
Hom uśmiechnął się szeroko.
- Tak? A ja rozsadzałem na nim gości. Tylko wtedy nie nosiłem brody.
- Pamiętam, że było tam wielu ludzi w mundurach - odpowiedziała, podając mu
rękę. - Anki Pace. Prowadzę badania archeologiczne na Bimmiel dla Uniwersytetu
Agamaru.
Corran dostrzegł sztywność w uścisku jej dłoni i napięcie w głosie.
- Doktor Pace, jak pani sądzi, dlaczego tu przybyliśmy? *
- Wiele stanowisk, bardzo ważnych z archeologicznego punktu widzenia, zostało
ostatnio okradzionych. Odkryte w nich przedmioty - choć nie było czasu, by ustalić to
ponad wszelką wątpliwość —wiąże się z zakonem rycerzy Jedi, z czasów przed wielką
czystką. Są bezcenne, rzecz jasna, bo Imperium starało sieje dokładnie niszczyć. Naj-
ważniejsze jest to, że owe znaleziska mogłyby nam sporo powiedzieć o tym, jacy byli
dawni Jedi.
- Sądzi pani, że to rycerze odwiedzają stanowiska wykopaliskowe i zabierają te
przedmioty?
W odpowiedzi jeden z mężczyzn warknął nieprzyjaźnie.
- Moja znajoma pracowała w jednym z tych miejsc. Opowiadała, że pewnej nocy
zostawili na straży studentką. Kiedy wrócili, znalezisk już nie było, a ona nic nie pa-
miętała.
Horn uniósł głowę.
- Złodziej wywołał u niej amnezję, żeby nie była w stanie zdradzić, kto okradł ma-
gazyn?
- Nie - burknął mężczyzna. - Nie pamiętała kompletnie nic. Wszystko, czego na-
uczyła się przez ostatnie dwa sezony, przepadło. Tak, jakby ktoś wykroił dwa lata z jej
życia. Jedi potrafią robić takie sztuczki. Wymazują wspomnienia, albo wszczepiają
inne, wymyślone.
Corran poczuł dreszcz. Nie miał talentu do telekinezy, ale biegle opanował projek-
cję myśli i obrazów do umysłów innych ludzi. Używał nawet tej zdolności wobec roz-
maitych osób do wytłumiania świeżych wspomnień- na przykład z ostatnich dziesięciu
sekund - żeby zdezorientować przeciwnika podczas dyskretnej ucieczki czy cichego
włamania. Uświadomił sobie też, że Kyp użył tej metody do wymazania pamięci Qwi
Xux, konstruktorki Gwiazdy Śmierci i Pogromcy Słońc. Zdruzgotał jej życie. Minęły
lata, zanim zdołała poskładać je do kupy i otrząsnąć się z tej tragedii.
Michael Stackpole
83
Spojrzał pytająco na Gannera.
- Wiesz coś na ten temat?
Rhysode zareagował tak, jakby partner plunął mu w twarz.
- Nic. Nie wiedziałem o tych kradzieżach i nie przyłożyłbym do nich ręki.
- Ale wiesz, że pewne znaleziska pojawiły się na Yavinie Cztery i są badane pod
kątem związków ze starym zakonem? - Corran znowu skierował wzrok ku doktor Pace.
- Niektóre z nich, jak mi wiadomo, pochodzą od kolekcjonerów. Moja żona pośredni-
czyła w wielu z tych transakcji, wiedziałbym więc, gdyby pochodzenie artefaktów było
niepewne.
Pace parsknęła pogardliwie.
- To tylko słowa. Coś takiego Jedi mógłby mi zaszczepić do umysłu, żebym nie
podejrzewała was o chęć zrabowania naszych znalezisk.
- To śmieszne. - Ganner skrzyżował ręce na piersiach. - Jak pani śmie oskarżać nas
o to, że jesteśmy złodziejami?!
Drugi mężczyzna zaśmiał się chrapliwie.
- Moi rodzice pochodzili z Caridy. Chętnie użyliby i innych słów na określenie ry-
cerzy Jedi.
Corran uniósł ręce.
- Przestańcie. To do niczego nie prowadzi. Jest mi coraz zimniej i mam ochotę
schronić się w waszej jaskini, ale wiem, że nie wpuścicie nas, dopóki nie udowodnię, że
nie zamierzamy niczego rabować. Chyba potrafię to zrobić, ale musi pani odpowiedzieć
na jedno pytanie.
Doktor Pace przechyliła głowę.
- Mianowicie?
- Czy wysyłaliście jakiekolwiek wiadomości na temat swojego odkrycia?
Kobieta zmarszczyła brwi, a potem pokręciła głową.
- Nie. Przygotowaliśmy je do nadania, ale nie zdołaliśmy obudzić satelity. W ża-
den sposób nie mogliście więc wiedzieć o tym, co znaleźliśmy.
Pierwszy młodzian potrząsnął głową.
- Nieprawda, doktor Pace. Jedi miewają wizje, w których poznają przyszłość. Stąd
wiedzieli, że coś mamy.
Corran spojrzał na Gannera.
- Chcesz odpowiedzieć?
- Skoro muszę... - Rosły Jedi wzruszył ramionami i zdmuchnął z barków pył. - To
wyjątkowa zdolność, a poza tym nie mamy nad nią kontroli. Pomyślcie logicznie. Gdy-
byśmy potrafili wejrzeć w przyszłość, to czy nie przylecielibyśmy tu przed wami, żeby
wydobyć to, co nas interesuje?
Mężczyzna zmarszczył czoło.
- No... nie wiem.
Corran mrugnął do niego.
- Nie dumaj nad tym za długo, bo jeszcze dojdziesz do wniosku, że wszczepiliśmy
ci wspomnienie o tej rozmowie. Twoje myśli zaczną się zapętlać, aż wreszcie oszale-
jesz.
Mroczny przypływ I - Szturm
84
Doktor Pace poklepała studenta po ramieniu.
- Vilu, wracaj już z Denną na posterunek. Ostroszczury są na razie zajęte mordo-
waniem się nawzajem, ale mogą wreszcie zajrzeć i do nas. W razie czego pogonicie je.
- Tak jest, doktor Pace. Kobieta spojrzała na Corrana.
- Po co tu naprawdę przylecieliście?
- Dotarły do nas raporty o najazdach na światy Odległych Rubieży. Uniwersytet
nie miał od was żadnych wieści, poproszono nas więc, żebyśmy tu zajrzeli. Obawiali-
śmy się, że i was zaatakowano - i oto jesteśmy.
Doktor Pace uniosła brwi.
- Kim są najeźdźcy? Ludźmi? Ganner wzruszył ramionami.
- Naszym zdaniem-nie.
- Interesujące - mruknęła, ruszając w stronę jaskini i gestem zachęcając przyby-
szów, by szli za nią. - Chodźmy.
Cała trójka przeszła między płachtami impregnowanej tkaniny, rozwieszonymi u
wejścia do groty. Za pierwszą warstwą znajdował się mniej więcej pięciometrowej
długości korytarz. Ustawiono w nim szeregi wiader wypełnionych ciemną, spienioną i
makabrycznie cuchnącą cieczą, której wygląd skojarzył się Corranowi z chłodziwem do
silników, intensywny odór bez trudu przenikał przez filtry pyłowe i osiadał w gardłach.
Pace rozszczelniła drugą warstwę zasłon i starannie zamknęła ją, gdy wszyscy
znaleźli się w środku. Gdy zdjęła pochłaniacz, z ulgą głęboko odetchnęła. Horn uczynił
to samo i choć nadal czuł przykry zapach cieczy, powietrze wydało mu się dużo słod-
sze.
Skinął kciukiem w stronę zasłony.
- Co trzymacie w tych wiadrach?
Pace spojrzała na grupkę studentów, pracujących w głębi jaskini.
- Tristo, podejdź tu, proszę.
Smukła, czarnowłosa kobieta, zdaniem Corrana o połowę młodsza od niego, ru-
szyła ku nim. Miała łobuzersko zadarty nos i smugę kurzu na policzku, której obecność
nie umniejszała, lecz wręcz dodawała jej urody.
- Tak, doktor Pace?
- Ci... Jedi są zainteresowani twoimi teoriami na temat ekologii Bimmiel. - Pace
wyciągnęła rękę ku podopiecznej. - Trista Orlanis, jedna ze studentek ostatniego roku.
- Miło mi panów poznać. - Młoda kobieta uśmiechnęła się, zatrzymując wzrok
nieco dłużej na młodszym przybyszu, co odrobinę wyprowadziło Corrana z równowagi.
- Znacie już treść raportu ekspedycji imperialnej? Ganner skinął głową.
- Czytałem go i streściłem Corranowi.
Trista uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
- W takim razie wiecie, że owa wyprawa przybyła na Bimmiel, gdy planeta po-
wracała w stronę gwiazdy, po eliptycznej orbicie. W takich warunkach ocieplenie kli-
matu było rzeczą naturalną. Czapy lodowe na biegunach zaczęły się topić, a dostatek
wilgoci pozwolił na rozkwit szaty roślinnej. Upały zbudziły też z hibernacji shwpi,
które jako zwierzęta roślinożerne, zaczęły na potęgę jeść, rozmnażać się i znowu jeść.
Ponieważ nie trawią one większości nasion, wydalały je w otoczce naturalnego nawozu.
Michael Stackpole
85
Inne z kolei zwierzęta nie mogły znieść wysokiej temperatury i wycofywały się w
rejony podbiegunowe, ustępując miejsca eksplodującej populacji shwpi. Gdy glob zno-
wu zaczął oddalać się od słońca, stopniowo powróciły w okolice równika. Potężny
apetyt shwpi naruszył równowagę ekosystemu. Burze dodatkowo przyczyniły się do
erozji gleby, a naturalna wilgoć miała tendencję do gromadzenia się na biegunach w
miarę ochładzania się klimatu. To dlatego jest tu teraz tak sucho. Drapieżniki, a przede
wszystkim ostroszczury, świetnie sobie radzą w poruszaniu się między nowo powsta-
łymi wydmami. Polują głównie na shwpi, które nie zdążyły znaleźć nor, gdzie mogłyby
zapaść w stan hibernacji.
Ganner z miną mędrca pokiwał głową.
- Imperialni badacze nie widzieli ostroszczurów, bo po prostu ich tu nie było.
- Zgadza się. Postulowali istnienie takich zwierząt, ale nie mieli dość czasu, by po-
twierdzić tę teorię. - Trista wskazała ręką na zasłony. - To, co tam stoi, to wywar z mar-
twych ostroszczurów. Tak śmierdzą po kilku dniach od śmierci. W czasie polowania,
tropiąc shwpi, posługują się węchem. Ten zapach każe im trzymać się z daleka –zresztą
niemal wszystkie istoty uważają odór gnijących szczątków przedstawiciela własnego
gatunku za sygnał zagrożenia. Jesteśmy tu bezpieczni także i dlatego, że ostroszczury
nie są w stanie przebić się przez skalne podłoże jaskiń.
Corran przesunął gogle na czoło i luźno zawiesił maskę tlenową na szyi.
- Cieszę się, że nic wam nie grozi, ale nie sprowadziła nas pani tutaj na wykład o
ekologii Bimmiel, doktor Pace. Zareagowała pani na fakt, że najeźdźcy nie są ludźmi.
- Możliwe, że nie jesteś skończonym głupcem, Jedi. - Pace znowu machnęła rękaw
stronę Corrana, ruszając w głąb jaskini. Ganner zdążył zrobić krok, zanim kobieta po-
wstrzymała go gestem. - Nie. Ty zaczekasz tutaj. Jemu ufam, a co do ciebie - nie jestem
pewna.
Ganner skrzywił się, ale nic nie powiedział.
Horn mrugnął do niego porozumiewawczo i ruszył za przewodniczką. Tunel obni-
żał się stopniowo, im głębiej schodzili. Zaczął się także zwężać, aż wreszcie urwał się,
przechodząc w wielką, zaokrągloną grotę. Rozstawiono w niej światła, a sześcioro stu-
dentów uważnie przerzucało piach pędzelkami i małymi szufelkami. Dwoje siedziało
przy stole, przesuwając skaner nad znaleziskami i śledząc dane ukazujące się na ekranie
komputerowego notesu.
Doktor Pace stanęła obok Corrana.
- Zanim burza uwięziła nas w tych jaskiniach, nie przyglądaliśmy się im zbyt
uważnie. W końcu jednak usunęliśmy piach z korytarza i odkryliśmy tę komnatę. Pia-
sek został naniesiony przez deszcze, można więc przyjąć, że kolejne warstwy przyrasta-
ły mniej więcej w stałym tempie. Nie ustaliliśmy precyzyjnej chronologii, ale wydaje
nam się, że to, co tu znaleźliśmy, ma czterdzieści, może pięćdziesiąt lat.
Kobieta poprowadziła Horna w stronę stolika z komputerem.
- Jens, otwórz plik skanera AR-312.
Gdy studentka zaczęła wpisywać polecenie, doktor Pace spojrzała na Corrana.
Mroczny przypływ I - Szturm
86
- Wydobyliśmy ciało. Zmumifikowane szczątki jakiejś istoty. Domyślamy się, że
skryła się w jaskiniach i wreszcie dopadły ją ostroszczury. Ślady zębów na kościach
długich oraz poszarpane strzępy zasuszonego ciała przypominały...
Corran przestał słuchać, gdy nad płytką holoprojektora pojawił się wizerunek cza-
szki. Miała niski wał nadoczodołowy, ale była dłuższa od ludzkiej. Jej rysy były
ostrzejsze, a komputerowy obraz podkreślał linie pęknięć i deformacji w części twa-
rzowej. Kości policzkowe pokruszono i złożono w dziwaczny sposób, tak, że twarz
sprawiała wrażenie pochylonej w lewo, a nos był zupełnie zmiażdżony.
- Na sczerniałe kości Imperatora!
Doktor Pace skinęła głową.
- Trudno go nazwać pięknym... Kościsty, z haczykami i pazurami na dłoniach,
łokciach, barkach, palcach stóp, piętach i kolanach. Zabił co najmniej dwa ostroszczu-
ry. Znaleźliśmy przy nim kilka przedmiotów - zbroję, broń. To ważne odkrycie. Nigdy
przedtem nie widziałam czegoś podobnego.
- Problem w tym, pani doktor, że ja widziałem. - Corran wzdrygnął się, wspomina-
jąc wizerunki ciał Yuuzhan, które oglądał w raporcie Luke'a Skywalkera. - Sądzę, że to
jeden z naszych najeźdźców, a skoro kiedyś tu byli, to nie widzę powodu, dlaczego nie
mieliby wrócić.
Michael Stackpole
87
R O Z D Z I A Ł
14
Szybki rekonesans w bazie ExGalu dowiódł skuteczności ostrzeżenia pozostawio-
nego przez Yuuzhan za bramą. Luke nie znalazł żadnych śladów życia, za to mnóstwo
dowodów zaciekłej nienawiści rasy Yuuzhan Vong do wszelkich osiągnięć techniki.
Wszystkie maszyny rozbito na drobne kawałki, a ślady ciemnego płynu, rozniesione
przez stopy barbarzyńców, były świadectwem determinacji najeźdźców, nie zważają-
cych na rany odnoszone podczas orgii destrukcji.
Luke poczuł dreszcze, gdy zdał sobie sprawę z tego faktu, wodząc palcem po
krwawym śladzie stopy. Nieobecność Yuuzhan w polu Mocy uważał do tej pory za
jedyną niedogodność w walce przeciwko nim. Fanatyzm, nakazujący im ranić własne
ciała w imię najgłębszych przekonań, należało jednak zaliczyć do zachowań wykracza-
jących daleko poza normę. Owszem, istniały rasy, które darzyły estymą stoicką posta-
wę wobec cierpienia, lecz lud Yuuzhan Vong nie mieścił się nawet w tej kategorii.
Skywalker miał świadomość, że nie jest w stanie zmierzyć rzeczywistego natęże-
nia furii odczuwanej przez wrogów, nie dysponuje bowiem danymi, które w normal-
nych okolicznościach odbierał za pośrednictwem Mocy. Zwykle, gdy pojawiał się w
miejscu podobnych ekscesów, odczuwał gdzieś w tle ślady gniewu, które pomagały mu
poznać głębię nieprzyjaznych emocji, a co za tym idzie -rzeczywiste znaczenie aktu
agresji. Corran zauważył kiedyś, że różnica między owym odczuciem, a widocznymi
gołym okiem zniszczeniami, pomaga stwierdzić, czy na przykład nie ma się do czynie-
nia z miejscem zbrodni, które zamaskowano tak, by zasugerować tylko rabunek.
Tym razem to coś więcej, niż kamuflaż, pomyślał mistrz Jedi. Powoli wstał i spoj-
rzał na Jacena.
- Znalazłeś coś?
Jego siostrzeniec wskazał na bezgłową lalkę.
- To jedna z tych zabawek wypchanych elektroniką. Odpowiadała na pytania i tak
dalej... Jest zupełnie niegroźna, a oni potraktowali ją równie brutalnie, jak komputery.
R2-D2, brnący przez sterty połamanych płyt z obwodami drukowanymi, zaświer-
gotał nerwowo.
Mroczny przypływ I - Szturm
88
- Yuuzhanie najwyraźniej traktują zabawki jako coś groźnego. - Luke potrząsnął
głową. - Z ich punktu widzenia może to być większe odchylenie od praw natury, niż
cały ten sprzęt!
Jacen ściągnął brwi, ale po chwili odprężył się i kiwnął głową.
- Jeśli uważają maszyny za zło, to może uznali zabawkę za narzędzie deprawowa-
nia najmłodszych? Zamienili ją we wrak, który nikomu już nie sprawi radości - dodał,
upuszczając lalkę na stertę szczątków.
Luke potarł w zamyśleniu podbródek.
- Nie widzę tu żadnych zmian, jakie mogłyby wynikać z tego ekologicznego holo-
kaustu, zafundowanego Belkadanowi przez Yuuzhan. To zielsko jakoś tu nie dotarło...
- Może nie zdążyło? - Jacen trącił butem jakiś śmieć. - Zdaje się, że enklawa tych
chorych, wyeksploatowanych form życia znajduje się na południowym zachodzie. To
znaczy, że stacja jest w prostej linii między nimi a naszym statkiem...
Mistrz zastanowił się chwilę i z trudem zapanował nad cisnącym mu się na usta
uśmiechem. Nonszalancki sposób, w jaki Jacen powiedział o kanonierce „nasz statek",
dyskretnie sugerował, że młodzieniec musi wziąć udział w ewentualnej misji zwiadow-
czej. Luke wolałby zostawić go w bezpiecznym miejscu wraz z R2-D2, ale rozumiał, że
skoro nie wiadomo, czy Yuuzhanie nie znajdują się gdzieś blisko, to nie sposób prze-
widzieć, czy stacja istotnie jest „bezpiecznym miejscem".
- W porządku. Najpierw środki ostrożności. Sprawdzimy, czy maszt telekomuni-
kacyjny pomoże nam w transferze danych. Jeśli tak, połączymy go ze statkiem i przez
komlinki będziemy na bieżąco relacjonować przebieg wyprawy. Statek przechowa
nagranie, a Artoo wyśle je dalej, jeśli straci z nami łączność lub użyjemy odpowiednie-
go hasła.
Jacen uśmiechnął się ostrożnie.
- Nigdy bym o tym nie pomyślał.
- Przylecieliśmy tu po to, żeby sprawdzić, jak możemy bronić całej reszty Nowej
Republiki.
Młodzieniec uniósł głowę.
- I poszukać lekarstwa dla Mary, prawda?
Luke skinął głową.
- Między innymi. Ta misja jest ważniejsza, niż my sami. Nie będziemy głupio ry-
zykować, ale i nie cofniemy się przed spełnieniem naszego obowiązku. Jasne?
Jacen skłonił się lekko.
- Tak, mistrzu Skywalker.
Po zainstalowaniu łącza komunikacyjnego z udziałem R2-D2, obaj zrzucili swoje
szaty Jedi i odziali siew kombinezony bojowe A/KT. Dość obcisły, jednoczęściowy
strój przypominał Luke'owi jego stary, lotniczy mundur, chociaż był ciemnozielony,
niemal czarny. Łokcie i kolana kombinezonu wzmocniono ochraniaczami, a sztywne
wstawki na piersiach, plecach, ramionach i nogach dodatkowo ochraniały ciało. Luke
przypomniał sobie opowiadanie Mary o barbarzyńskich metodach walki Yuuzhan i
wolał nie ryzykować.
Michael Stackpole
89
Skoro oni będą opancerzeni, to i my, pomyślał. Dociągnął paski, dopasował strój
do kształtu ciała, a potem włożył kask, rękawiczki i gogle. Na koniec przypasał do boku
blaster i zawiesił miecz świetlny na klamrze wszytej w kombinezon.
- Jestem gotów. Jacen kiwnął głową.
- Ja też mogę ruszać.
Jego ubiór był w zasadzie identyczny jak Luke'a, z wyjątkiem barwy, miał bowiem
kolor głębokiej, bardzo ciemnej czerwieni -znacznie ciemniejszej niż zaschnięta krew.
Skywalker wzdrygnął się na myśl o tym, że na takim tle nie zauważy krwi, jeśli Jacen
zostanie ranny. Postarał się stłumić tę obawę. Wierzył, że Moc pomoże mu to wyczuć, i
pocieszał się myślą, że jego siostrzeniec nie jest głupi.
- Wyruszamy, żeby poznać fakty, Jacenie. W tej wyprawie nie będzie nic heroicz-
nego.
- Rozumiem.
Dwaj zwiadowcy cichaczem opuścili bazę ExGal-4, kierując się ku niewielkim
wzgórzom na południowym zachodzie. Zielony kobierzec płożących się roślin rozcią-
gał się jak okiem sięgnąć, okrywając nawet kikuty drzew uśmierconych biologicznym
atakiem Yuuzhan. Tu i ówdzie widać było odbijające od ziemi, pojedyncze okazy pier-
wotnej flory planety, ale otaczające je obce rośliny najwyraźniej próbowały zapobiec
ich wzrostowi. Luke sondował yuuzhańskie zielsko, korzystając z Mocy. Nie wyczuł w
nim niczego nienormalnego, a jednak na każdym kroku dostrzegał dowody, że ta eks-
pansja bynajmniej nie ma pokojowego charakteru.
Inne rośliny nie są przygotowane do walki z takim najeźdźcą, rozważał. To dlate-
go rozprzestrzenia się bez przeszkód, robiąc to, co każe mu jego natura. Implikacje
wynikające z tej myśli nie poprawiły Luke'owi humoru. Analogia między ludem
Yuuzhan Vong a roślinami sprowadzonymi przez ten lud na Belkadan narzucała się
sama. Jeśli Nowa Republika nie zdoła odeprzeć szturmu, Yuuzhanie rozplenia się w
całej galaktyce. Po prostu zrobią to, co nakazuje im ich natura.
To, jaka była natura wojowników Yuuzhan Vong, stawało się dla Luke'a coraz ja-
śniejsze, w miarę jak zbliżali się do źródła niepokojących sygnałów w polu Mocy. Ma-
szerowali teraz z Jacenem przez coś, co do niedawna było lasem. Na wpół powalone
drzewa okryły się zielonymi pnączami, tworząc wystarczającą ilość cienia, by mogli
bezpiecznie wędrować. Jedi wdrapali się na niegdyś zalesione wzgórze, przypadli do
ziemi i ostrożnie wyjrzeli zza potężnego leżącego pnia.
Przed nimi rozciągała się szeroka, choć płytka dolina, której środkiem płynął spory
strumień. I tu rosły zielone pnącza, ale w kilku miejscach wyzierały spod nich okrągłe
łaty czarnego piasku. Pośrodku każdego z kręgów stał mały obelisk, skierowany ostrym
jak igła czubkiem ku niebu.
W centralnej części doliny wzniesiono kilka niepozornych budynków, otoczonych
gęsto ścielącymi się po ziemi pnączami. Na obrzeżach zielonych placów rośliny two-
rzyły zwarte wały, przypominające żywopłoty. Między nimi wytyczono wąskie ścieżki,
którymi mieszkańcy osady mogli przechodzić z chat do obelisków. Ktokolwiek spró-
bowałby przedrzeć się przez żywą barierę, nie miał wielkich szans. Każdy uciekinier
prędzej czy później utknąłby w niej na dobre.
Mroczny przypływ I - Szturm
90
Choć nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek w tej osadzie był zdolny do ucieczki,
pomyślał Luke. Wyjął makrolornetkę z kieszeni na lewym udzie i skierował ją na śro-
dek wioski. Ujrzał sylwetki, jak mu się zdawało, pary Trandoshan, Rodianina, sześcior-
ga ludzi i Twi'leka, apatycznie wlokących się ścieżkami. Wszyscy byli bosi i poruszali
się w dziwaczny sposób, jakby połamano im kolana i nieprawidłowo je złożono.
Luke wyostrzył obraz, aby obejrzeć bliżej ich ciała. Szukał śladów ran, ale nie do-
strzegł nawet blizn, za to na nogach, odkrytych częściach ramion i na czaszkach nie-
szczęśników zauważył dziwne zgrubienia. Skoncentrował się, wyczuł obecność tych
biedaków poprzez Moc i stwierdził, że energia przepływa przez ich organizmy w zmie-
niony sposób. To oni byli owymi „zestresowanymi formami życia", które wcześniej
namierzył. Energia zdawała się cyrkulować wokół owych dziwnych narośli, których
kostne wyrostki sięgały w głąb czaszek i kończyn mieszkańców osady.
Skywalker podał siostrzeńcowi makrolornetkę.
- Powiedz mi, co widzisz.
Jacen obserwował, koncentrując wokół siebie Moc.
- Te... te narośle... działają jak ograniczniki na automaty?
- Tak podejrzewam. - Luke zmrużył błękitne oczy. - Masz jakiś pomysł, skąd się
wzięli ci ludzie?
Jacen spojrzał w wizjer.
- Mają podarte ubrania, ale zdaje się, że widzę pirackie insygnia. Czyżby Yuuzha-
nie natknęli się na piratów z Rubieży i zrobili z nich niewolników?
- Chyba tak.
Młodzieniec drgnął nieznacznie.
- Czuję, że coś jest z nimi nie w porządku...
- Wiem. Odbieram ich tak, jakby pomału umierali.
- Jaki sens ma zabijanie siły roboczej?
Luke wzruszył ramionami.
- Jeśli Yuuzhanie bez trudu ich złapali, to może sądzą, że mają do czynienia z nie-
skończonym źródłem niewolników? Możliwe też, że dopiero próbują przystosować
swoje systemy kontroli jeńców do organizmów mieszkańców naszej galaktyki. Może
nie chcą ich zabić, tylko nie dopracowali jeszcze tej metody? Sam nie wiem.
- Bez wzglądu na to, co robią, ciarki mnie od tego przechodzą. - Jacen wyciągnął
się na brzuchu i opuścił makrolornetkę, spoglądając na wuja. - Jak sądzisz, co się tu
dzieje?
Luke skinął palcem w stronę obelisków.
- Niczego ci nie przypominają?
- Raczej nie.
- Użyj Mocy. Skoncentruj się na przepływie energii życiowej w obrębie doliny.
Jacen zamknął oczy i odetchnął głęboko.
- Energia płynie przez pnącza... w stronę obelisków. - Młody Jedi leżał przez
chwilę z otwartymi ustami, zanim ocknął się i spojrzał na wuja. - Rośliny pełnią funk-
cję baterii słonecznych. Kierują energię i składniki odżywcze w stronę tych sterczących
kamieni. Piasek jest czarny od ich nektaru, który tam spływa.
Michael Stackpole
91
- Wyczułem dokładnie to samo - potwierdził Luke, wskazując palcem na obeliski.
- O ile się nie mylę, są to niedojrzałe skoczki koralowe. Mamy przed sobą stocznię.
Yuuzhanie hodują tu całą eskadrę myśliwców, wykorzystując niewolników do pielę-
gnowania korali.
Młodzieniec raz jeszcze spojrzał w dolinę, a potem pokręcił głową.
- Hodują myśliwce? Czy to wydajna metoda?
Luke odebrał od niego makrolornetkę i otworzył klapkę w jej obudowie. Wycią-
gnął ze środka przewód i wetknął go do gniazda w komlinku, po czym skierował obiek-
tyw na obeliski.
- Statki nabierają już kształtów, a przecież obcy kontrolują Belkadan od niespełna
miesiąca. Z taką produkcją śmiało mogą rywalizować z fabryką korporacji Incom, wy-
twarzającą X-skrzydłowce. A skoro ich statki są żywe i potrafią się same leczyć, nie ma
mowy o takiej liczbie usterek, jaką znajdujemy w naszych maszynach. Powiedziałbym,
że tempo, w jakim wytwarzają myśliwce, jest zastraszające. To naprawdę poważny
problem.
Skywalker wyłączył makrolornetkę, odłączył ją od komunikatora i schował do kie-
szeni.
- Mamy niezłe nagranie. W drogę.
Jacen spojrzał na niego ze zdziwieniem.
- Czy nie powinniśmy zaczekać do zmroku i odbić niewolników?
- Mamy pilniejsze rzeczy do zrobienia - odparł Luke, wskazując ręką na zachód. -
Tam znajdziemy jeszcze więcej więźniów. Albo opiekują się inną plantacją skoczków,
albo hodują komponenty do statków. Musimy sprawdzić, co robią.
Jacen podążył za mistrzem na zachód. Przebyli jeszcze jedną dolinę, podobną do
tej, którą właśnie opuścili, pełną jednak znacznie mniejszych obelisków. Tutejszą wio-
skę niemal całkowicie zarosły pnącza. Luke nie wyczuwał w okolicy obecności nie-
wolników.
Jedynym nietypowym obiektem była tu dwunastometrowa skała, sprawiająca wra-
żenie martwej bryły obsydianu. Kształtem przypominała koralowego skoczka, z tą tyl-
ko różnicą, że myśliwiec, który Luke oglądał na Dubrillionie, miał otwieraną kabinę,
ten zaś wyglądał na lity głaz. Jedi przebiegł palcami po jego powierzchni, zauważając
liczne nierówności.
Jacen zmarszczył czoło.
- Nie rozumiem... Dlaczego go porzucili?
- Wada wrodzona? - zasugerował Luke, wodząc palcem po linii nie wykształconej
owiewki. - Nie zaznaczyła się przerwa między kadłubem a kabiną. Może to skutek
lokalnej infekcji, a może błąd genetyczny? Niewykluczone, że przemiana, której pod-
dano planetę, miała wysterylizować miejsca przyszłych plantacji i pobudzić produkcję
składników odżywczych, serwowanych koralom przez yuuzhańskie rośliny. Tym razem
coś im nie wyszło, zostawili więc ten okaz na pastwę losu. Teraz przynajmniej wiemy,
że muszą gdzieś hodować i inne części, bo brakuje w nim istoty dającej napęd.
Jacen kucnął w cieniu skoczka i rozgarnął liście, by odsłonić
podłoże.
Mroczny przypływ I - Szturm
92
- Spójrz. Ziemia już nie jest czarna. - Zaczerpnął garść gleby i roztarł ją kciukiem
na dłoni. - Jest za to kompletnie sterylna.
Luke przyklęknął obok siostrzeńca.
- Zastanawiam się...
- Nad czym?
- Pewien Ithorianin mówił mi kiedyś, że niektóre uprawy wyjaławiają glebę. Może
to właśnie zrobili Yuuzhanie: zbyt szybko chcieli wyhodować skoczki... Weź próbkę
ziemi. Artoo sprawdzi ją później - dodał, kiwając głową w stronę młodzieńca.
Gdy Jacen pobrał próbkę, ruszyli dalej. Opodal odkryli niewielkie jeziorko, o wo-
dzie aż gęstej od bujnych, brązowych glonów i leniwie falującej u brzegów. Na po-
wierzchni unosiły się rośliny o trzech wielkich, trójkątnych, błękitnych liściach. Ze
środka każdej z nich wyrastała szypułka zakończona dwiema okrągłymi jagodami wiel-
kości ludzkiej głowy. Niektóre okazy miały więcej niż dwa owoce, a przy przeciwle-
głym brzegu Luke dostrzegł grupę roślin innego gatunku, rodzących całe kiście jagód.
Jacen zmarszczył brwi.
- Villipy. Te ich biologiczne komunikatory?
- Chyba tak. W różnych rozmiarach, w zależności od potrzeb, jak sądzę. - Luke
westchnął cicho. - Tak mało o nich wiemy.
Kryjąc się za wielkimi głazami, obserwowali niewolników, brodzących w mętnej
wodzie i podlewających czerpakami pływające rośliny. Jeden z nich, starszy mężczyzna
z szeregiem kostnych wyrostków, sterczących z kręgosłupa, z ledwością unosił chochlę,
by obmyć dojrzewające villipy. W końcu narzędzie wysunęło się z jego słabych dłoni.
Rzucił się naprzód, usiłując je złapać, lecz w tym momencie stracił równowagę i na-
tychmiast zniknął pod wodą.
Mężczyzna zaczął w panice wymachiwać ramionami, zmieniając wodę w żółto-
brązową, mulistą breję. Kilkoro niewolników zaczęło krzyczeć. Używali częstotliwości
przekraczających możliwość percepcji ludzkiego ucha, ale Luke wyczuwał bijącą od
nich falę niepokoju. Niektórzy ruszyli na ratunek tonącemu, w pośpiechu wysoko uno-
sząc nogi ponad gęstą od glonów wodą.
Ostry trzask bata osadził ich w miejscu. Na zachodnim brzegu jeziorka pojawiła
się samotna sylwetka - smukła, wysoka i ciemna na tle niknącego za horyzontem słoń-
ca. Prawa ręka przybysza wysunęła się do przodu, ponownie strzelając z podobnej do
bicza broni. Po drugim trzaśnięciu bat zmienił się we włócznię, którą jej właściciel
potrząsnął energicznie nad głową, niczym triumfujący Jeździec Tusken swym gaffi.
Yuuzhanin - Luke zidentyfikował go natychmiast, bo jego wizerunek nie był wi-
doczny w polu Mocy - puścił się biegiem i z pluskiem wbiegł do jeziora. Zręcznie lawi-
rując między łodygami villipów dotarł do miejsca, w którym starzec rozpaczliwie wal-
czył o życie. Mężczyzna wyciągnął rękę w stronę podsuniętego mu przez Yuuzhanina
amphistaffu. Chwycił desperacko koniec włóczni i natychmiast puścił ją, czując, że się
zranił. Próbował krzyknąć z bólu, ale płyn wylewający się z jego gardła zmienił woła-
nie w głuchy bulgot.
Barbarzyńca pchnął włócznią i wbił jej ostry, spłaszczony koniec prosto w pierś
starca. Ciągnąc broń ku sobie, do połowy wydobył go z wody, lecz słabnące ciało osu-
Michael Stackpole
93
nęło się z powrotem w mętną toń. Wojownik przebił nieszczęśnika jeszcze dwukrotnie,
a potem cofnął się o krok, patrząc, jak bezwładny korpus po raz ostatni wynurza się z
wody. Ciało unosiło się na powierzchni jeszcze przez moment. Gdy uszło powietrze z
przebitych płuc i szeroko otwartych ust, opadło na dno.
Yuuzhanin uniósł amphistaff i krzyknął coś donośnym głosem. Niewolnicy zro-
zumieli go wystarczająco dobrze, by skulić się ze strachu. Gad-włócznia zmiękł nagle i
posłusznie owinął się wokół ramienia swego pana. Wojownik wyszedł na brzeg i skinął
dłonią w stronę niewolników - kobiety i mężczyzny. Oboje bez słowa zdarli z siebie
łachmany i zaczęli wycierać nimi nogi Yuuzhanina.
Gdzieś za wzgórzami rozległ się dźwięk syreny. Nadzorca szczeknął kolejny roz-
kaz, a niewolnicy posłusznie ustawili się rzędem i z mozołem powlekli się na południe.
Rosły Yuuzhanin po raz ostatni spojrzał na plantację villipów, po czym ruszył w ślad za
więźniami.
Dopiero teraz Luke poczuł, jakie emocje targają jego siostrzeńcem.
- Żałuję, że musiałeś to oglądać.
- A ja żałuję tego człowieka, który przed chwilą zginął. - Ja-cen pokręcił głową. -
Yuuzhanie, których spotkałem ratując Danni, byli śmiertelnie niebezpieczni, ale w ni-
czym nie przypominali tego... Nie miał w sobie ani krzty litości.
- Nie miał. To zimny, skuteczny zabójca. Jest też większy i szczuplejszy od barba-
rzyńcy, z którym walczyła Mara. Szkoda, że widziałem tylko jego sylwetkę.
Jacen uśmiechnął się.
- Wkrótce zobaczymy go z bliska. Luke pokręcił głową.
- Mam szczerą nadzieję, że nie.
Młody Jedi zamrugał ze zdziwienia.
- Przecież musimy coś zrobić dla tych niewolników...
- Musimy? - Luke spochmurniał, widząc niedowierzanie malujące się na twarzy
chłopaka. - Pamiętaj, po co tu przylecieliśmy.
- Mamy ratować Nową Republikę, a ci ludzie z pewnością są jej częścią. - Jacen
wskazał ręką na południe. - Przecież czujesz, ile w nich bólu, ile krzywdy wyrządzili im
Yuuzhanie. Jak możesz nie chcieć ich uwolnić?
- Chcę, ale wiem, że to nierozsądne, a przynajmniej nie na tym etapie. W tej chwili
musimy przede wszystkim gromadzić wiedzę. Zdaję sobie sprawę, iż nie jest to satys-
fakcjonujący wybór, ale wierz mi, że konieczny.
Jacen buntowniczo zadarł głowę.
- Uwolnienie ich zgubi Nową Republikę? A może po prostu utrudni ci znalezienie
lekarstwa dla żony?
Luke zesztywniał, ale jakoś przełknął oburzenie wywołane pytaniem siostrzeńca.
Pomogło mu w tym przerażenie, które dostrzegł w jego oczach. Mimo wszystko jednak
zabolało go takie postawienie sprawy.
- Naprawdę myślisz, że tylko po to tu przybyliśmy? Sądzisz, że jestem tu, żeby ra-
tować Marę?
- Myślę, iż kochasz ją tak bardzo, że zrobiłbyś wszystko, żeby ją ocalić. - Mło-
dzieniec opuścił głowę. - Przepraszam za to, co powiedziałem. Nie chciałem.
Mroczny przypływ I - Szturm
94
- Rzecz w tym, Jacenie, że chciałeś. To paradoks: musimy pozwolić jednym lu-
dziom cierpieć po to, żeby drudzy nie musieli. Gdy ból dotyczy nas samych, łatwo jest
podjąć decyzję, ale gdy umierają inni - sprawa się komplikuje. Chyba zgodzisz się z
tym, że w tej chwili nic nie możemy zrobić. Nie wiemy, z iloma Yuuzhanami mamy do
czynienia, nie wiemy nic o niewolnikach, nie wiemy nawet, czy w ogóle można ich
jeszcze ocalić. Wiadomo tylko, że zgadzają się na to, by tak ich traktowano.
Jacen spojrzał w bok, na nieruchomą taflę jeziorka, na którą ponownie wypłynęło
ciało mężczyzny.
- Nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek zgadzał się na jego śmierć.
- Pewnie masz rację, ale nie jesteśmy w stanie pomóc tym ludziom.
- Przecież bezczynność nie przystoi... nie przystoi Jedi.
Luke spojrzał na niego twardo.
- Zdawało mi się, że to ty chciałeś zrezygnować z udziału w którejkolwiek z misji.
Zdawało mi się też, iż doszedłeś do wniosku, że treścią bycia Jedi jest samotne obco-
wanie z Mocą.
- Ja...tak, ale....
Mistrz Jedi nie pozwolił mu skończyć.
- Jacenie, musisz coś zrozumieć. Coś bardzo, bardzo ważnego. Jesteś bystrym
młodzieńcem i doskonale wyszkolonym Jedi, zwiedziłeś też solidny kawał galaktyki,
ale... nadal masz tylko szesnaście lat. Tylko szesnaście lat doświadczenia.
Luke westchnął ciężko.
- Doświadczenie nie sprawia, że łatwiej jest podejmować trudne decyzje, ale przy-
najmniej pomaga uświadomić sobie, że czasem trzeba je podejmować.
Jacen spojrzał na niego beznamiętnie.
- Rozumiem, mistrzu.
Mówisz „mistrzu" takim samym tonem, jakim niewolnik zwraca się do swego pa-
na, pomyślał Luke i pokręcił głową.
- Musimy wrócić do stacji ExGalu, zanim zapadnie ciemność. Nie mogąc wyczuć
Yuuzhan poprzez Moc, nocą jesteśmy bezbronni. Poza tym będziemy mieli czas zasta-
nowić się nad tym, co dziś zobaczyliśmy, i nad tym, czego jeszcze musimy się dowie-
dzieć.
Jacen wzruszył ramionami.
- Powinniśmy ułożyć plan, wujku. Plan.
Ton jego głosu wprawił mistrza w lekki niepokój, ale Moc nie podsunęła mu wizji
tego, co jeszcze miało się wydarzyć na Belka-danie. Spojrzał chłopakowi w oczy i po-
łożył dłoń na jego ramieniu.
- Pamiętaj: niektórych problemów nie da się rozwiązać w prosty czy elegancki
sposób. Inwazja ludu Yuuzhan Vong zdecydowanie jest jednym z takich właśnie pro-
blemów.
Michael Stackpole
95
R O Z D Z I A Ł
15
Zamknięty w kabinie X-skrzydłowca mknącego w nadprzestrzeni, Gavin Darkli-
ghter nie miał nic do roboty, oprócz siedzenia i czekania. Odkąd sięgał pamięcią, nie
przepadał za oczekiwaniem na chwilę, gdy jego myśliwiec wyskoczy do normalnej
przestrzeni. Niechęć ta wzrosła dodatkowo, gdy został dowódcą Eskadry Łobuzów.
Kiedyś martwiłem się tylko o siebie, pomyślał. Teraz mam na głowie znacznie więcej
problemów..
Choć w grubych rękawicach skafandra nie było to łatwe, podświadomie obrócił
palcami srebrny pierścień, który nosił na serdecznym palcu prawej dłoni. Widniał na
nim emblemat Eskadry Łobuzów - sam go zaprojektował, gdy tylko do niej dołączył.
Obok, po obu stronach godła, wybito po cztery kropki symbolizujące stopień pułkow-
nika.
Tycho Celchu i Wedge Antilles podarowali mu ten drobiazg, gdy przejmował do-
wodzenie. Obaj zdecydowali się na odejście z czynnej służby, gdy zawarto pokój z
Resztą Imperium, i obaj z dumą powitali go na stanowisku, które w całej historii Eska-
dry Łobuzów piastował oprócz nich tylko Luke Skywalker. Specjalnie dla Gavina za-
mówili u jubilera pierścień i ofiarowali mu go podczas, jak to nazwali, „wieczoru do-
wódcy".
Darklighter uśmiechnął się na wspomnienie cichej, eleganckiej kolacji w jednej z
najlepszych restauracji na Coruscant. Wszyscy trzej zachowywali się jak dżentelmeni,
przecząc obiegowym opiniom na temat manier pilotów myśliwskich. Ze sposobu, w
jaki Tycho i Wedge rozmawiali z nim wtedy o różnych sprawach, Gavin wywniosko-
wał, że traktują go jak równego sobie i całkowicie ufają w jego zdolność do objęcia
komendy nad Łobuzami.
Wedge spojrzał na niego znad szklaneczki Koreliańskiej brandy.
- Biggs był z nami od początku, a ty dołączyłeś, gdy odbudowywaliśmy Eskadrą
Łobuzów. W pewien sposób zwycięstwa i ofiary poniesione przez Darklighterów zna-
czyły dla niej więcej, niż dokonania moje czy Tycho. To naprawdę słuszna rzecz, że
właśnie tobie powierzamy komendę.
Autorytet i zaufanie Wedge' a pomogły Gavinowi w trudnych początkach nowej
służby. Kiedy zapanował pokój, wielu pilotów zrezygnowało z latania. Oprócz Wedge'a
Mroczny przypływ I - Szturm
96
i Tycho w stan spoczynku przeszli też Corran Horn, Wes Janson i Hobbie Klivian.
Wraz z końcem wojny nastąpiło ożywienie gospodarcze. Przyciągnęło to starą kadrę do
dobrze płatnej pracy na transportowcach dalekiego zasięgu. Nie brakowało jednak mło-
dych ochotników, gotowych służyć w słynnej Eskadrze, a poddawanie ich selekcji nie
było łatwym zajęciem.
Dowiedziałem się przy okazji, przez co przechodził Wedge, gdy odbudowywał
Eskadrę, skonstatował Gavin. Na szczęście miał do pomocy dobrą kadrę dowódczą.
Major Inyri Forge służyła w Łobuzach prawie tak długo, jak on. Major Alinn Varth
pochodziła zaś z rodziny o bogatych tradycjach wojskowych i latała niemal od dziecka.
Mając takich dowódców kluczy, młodzi piloci błyskawicznie zaczynali tworzyć zgrany
zespół. Gavin nie był pewien, czyjego ludzie zwyciężyliby w symulowanej walce ze
starymi Łobuzami, ale wiedział, że nie sprzedaliby tanio swojej skóry.
Tylko czy to wystarczy? - zastanowił się.
Darklighter poczuł chłód w żołądku. Opierając się na informacjach uzyskanych od
Xhaxina, admirał Kre'fey skierował „Ralroost" w stronę punktu zbornego, gdzie pirac-
kie jednostki wpadły rzekomo w zasadzkę. Dane uzyskane z wysłanego w ten rejon
robota zwiadowczego nie były jednoznaczne. Gavin zauważył, a Kre'fey przyznał mu
rację, że oprogramowanie i bazy danych droida raczej nie pozwalały na badanie oto-
czenia pod kątem obecności Yuuzhan. A zatem, jeśli nie ma tam czegoś naprawdę du-
żego i dziwnego, maszyna niczego nie wykryje.
Nie mieli więc wyboru: trzeba było wysłać rozpoznawczy X-skrzydłowiec T-65R.
Jego sensory zbierały dane w identycznych zakresach jak czujniki robota, ale pilot mógł
skierować je na każdy, nawet z pozoru nic nie znaczący cel, który wydałby mu się po-
dejrzany. Eskadra Łobuzów miała zapewnić zwiadowcy osłonę. Jej piloci spędzili
większą część podróży na pokładzie „Ralroosta" w symulatorach, trenując walkę z
koralowymi skoczkami.
Gavin miał mieszane uczucia odnośnie misji, jaką mu zlecono. Powrót do pustego
punktu w przestrzeni, gdzie grupa piratów i uciekających sympatyków Imperium wpa-
dła kilka tygodni temu w pułapkę, okazałby się najprawdopodobniej daremnym wysił-
kiem. Nie istniał logiczny powód, dla którego Yuuzhanie mogliby pozostać w tym re-
jonie - nie było tam ani surowców, ani planet, niczego, co mogliby podbić i niczego, za
czym mogliby się ukryć. Wszystko to przeczyło sensowności zadania postawionego
przed Łobuzami. Fakt, iż punkt, od którego oddalał się zespół uderzeniowy, leżał na
skrzyżowaniu szlaków wiodących do wielu zamieszkanych planet Nowej Republiki i
Reszty, gdzie Eskadra miałaby pełne ręce znacznie bardziej pożytecznej roboty, rów-
nież nie przemawiał za organizowaniem misji zwiadowczej. Po co mieliby lecieć na to
odludzie, kiedy w każdej chwili mogą okazać się potrzebni?
Były jednak i argumenty „za". Nadal istniała nadzieja, że część ludzi przetrwała
atak i oczekuje na ratunek, uwięziona w dryfujących wrakach. Nieco bardziej prawdo-
podobne było jednak to, że wnikliwe zbadanie rozbitych maszyn pozwoliłoby eksper-
tom Nowej Republiki oszacować możliwości yuuzhańskiej broni. Niewielka wiedza na
ten temat, którą dotąd zgromadzono, wystarczyła, by zaszczepić w sercu Gavina niepo-
Michael Stackpole
97
kój, choć sprawdzana w symulatorach strategia walki przeciwko skoczkom teoretycznie
sprawdzała się nieźle.
Catch gwizdnął i rozpoczął dziesięciosekundowe odliczanie do wyjścia z nadprze-
strzeni. Gavin chwycił prawą ręką drążek sterowy, a lewą - dźwignię akceleratora. Ob-
serwował, jak w białym tunelu światła, rozciągającym się przed nosem myśliwca, po-
jawiają się nagle pęknięcia i wyłania się spod nich obraz czarnej pustki nabijanej ćwie-
kami gwiazd.
- Łobuzy, meldować się.
Wszyscy piloci zgłosili się kolejno, formując trzy klucze. Pilot rozpoznawczego
X-skrzydłowca, zwanego Niuchaczem, wyprowadził maszynę ponad płaszczyznę wy-
znaczoną przez manewrujące myśliwce i powoli rozsunął dwie kapsuły z sensorami,
ukryte w tylnej części statku. T-65R był w zasadzie bezbronny, bo zestawy czujników
zajmowały dostępną przestrzeń wewnątrz kadłuba. W warunkach bojowych pilot mógł
porzucić kapsuły i wykorzystując ogromną prędkość i zwrotność swej maszyny, trzy-
mać się z dala od kłopotów.
- Kapsuły rozstawione. Rozpoczynam nasłuch.
- Przyjąłem, Niuchaczu.
Piloci Eskadry Łobuzów bez słowa skierowali myśliwce na wyznaczone stanowi-
ska. Klucz pierwszy pozostał w tyle i nieco poniżej maszyny rozpoznawczej. Klucz
drugi, dowodzony przez Inyri, odbił w prawo i do góry, a klucz trzeci, pod komendą
major Varth, wysunął się naprzód, odpadając nieco w lewo i w dół. Wszyscy starali się
nie używać komunikatorów, by nie zmuszać komputerów Niuchacza do nadmiernego
wysiłku przy sortowaniu napływających sygnałów. Jeśli nic się nie wydarzy, ten lot
powinien przebiegać w całkowitej ciszy.
Gavin spojrzał przed siebie i podkręcił moc sensorów, szukając ewentualnych
szczątków po niedawnej bitwie. Ponieważ w pobliżu nie było ciał o znaczącej masie -
gwiazd i planet - które mogłyby przyciągać ku sobie wraki, oczekiwał, że zobaczy
mnóstwo rozbitych maszyn. W oddali, niemal dziesięć kilometrów przed dziobem my-
śliwca, sensory namierzyły jakieś obiekty, ale komputer celowniczy nie był w stanie
stwierdzić, czy to statki.
Catch jęknął basem, a po chwili na pomocniczym monitorze pojawiła się lista ce-
lów. Niczym krople wody z pękniętego kubka, kilka niewielkich obiektów wyłoniło się
zza świetlnych punktów na ekranie, symbolizujących zniszczone statki. Gavin poczuł
dreszcz, gdy skojarzył je sobie z robactwem wypełzającym z martwych ciał.
- Uwaga, Łobuzy. Mamy kontakt z wrogiem, namiar 354 - 20. Ustawić płaty w
pozycji bojowej. - Gavin sprawdził sensory. - Niuchaczu, orbituj wokół pola walki,
ściągając możliwie najwięcej danych. Jeśli nie uda nam się powstrzymać wroga przed
atakiem na ciebie, pryskaj w nadprzestrzeń.
- Zrozumiałem, dowódco.
Nowa baza danych załadowana do komputera obsługującego sensory X-
skrzydłowców pozwalała im śledzić skoczki, ale nie było to takie proste. Ponieważ
każdy ze statków został wyhodowany w innym środowisku, różnił się nieco kształtem
od pozostałych. Nie wszystkie skoczki miały identyczną budowę chemiczną kadłuba, a
Mroczny przypływ I - Szturm
98
i w wymiarach zdarzały się spore odchylenia. Komputery musiały więc analizować
sporą liczbę zmiennych. Gavin wcale nie był pewny, czyjego sensory nie uznają byle
skały dryfującej w przestrzeni za nieprzyjacielski statek.
A to oznacza, że musimy podejść bardzo blisko, pomyślał Darklighter. Pchnął ak-
celerator i zerknął kątem oka na lewo, gdzie natychmiast pojawił się jego skrzydłowy,
kapitan Kral Nevil. Niemal równocześnie skierowali maszyny w dół, ku nadlatującym
skoczkom. Gavin ustawił okno celownika na jednym z nich, ale komputer nie potwier-
dził zablokowania celu dla torped protonowych, dopóki nie zbliżył się na dystans jed-
nego kilometra. Dopiero wtedy ramka zmieniła barwę z czerwonej na zieloną, a Catch
zaskrzeczał ostrzegawczo. Gavin nacisnął spust i odbił w górę, jednocześnie odwraca-
jąc maszynę grzbietem do nieprzyjaciela.
Torpeda pomknęła do celu, znacząc błękitnawy ślad, a yuuzhański statek nawet
nie próbował robić uników. Mniej więcej dziesięć metrów przed skoczkiem jej blask
przygasł, upodabniając ją do jednej z odległych gwiazd, a supernowa jaskrawego świa-
tła, którą Gavin spodziewał się ujrzeć, nigdy nie wybuchła.
Szybkie spojrzenie na monitor pomocniczy upewniło dowódcę, że ma do czynie-
nia z anomalią grawitacyjną. Skoczek jakimś cudem wykreował przed sobą miniaturo-
wą czarną dziurę, która niejako „połknęła" pocisk. Energia eksplozji nie mogła jej opu-
ścić, statek pozostał więc nietknięty. Czarna dziura nie była może równie praktycznym
rozwiązaniem, jak solidne tarcze, ale w tym przypadku spisała się nawet lepiej.
- Dowódco, koncepcja czarnych dziur zdaj e się potwierdzać. Wchodzimy?
- Tak, Drugi. Uwaga, Łobuzy. Przechodzimy na nowy program bojowy. - Gavin
trącił jeden z przełączników na konsolecie kontroli uzbrojenia. - Catch, zajmij się alo-
kacją mocy.
Robot gwizdnął posłusznie, a pilot położył maszynę w zwrot przez prawe skrzy-
dło, znów kierując się w stronę skoczków. Przełączył system celowniczy na współpracę
z laserami i przestawił je na tryb jednoczesnego ognia ze wszystkich czterech luf. Zbli-
żając się do jednego z koralowych myśliwców, nacisnął spust i posłał za nim złoto-
czerwoną, poczwórną wiązkę energii, ale kolejna czarna dziura wykwitła za rufą skocz-
ka i pochłonęła laserowe światło.
Gavin z uśmiechem pociągnął drugi spust, umieszczony pod środkowym palcem
dłoni dzierżącej drążek sterowy. Działa X-skrzydłowca zaczęły pluć ogniem naprze-
miennie, zmieniając się z ogromną szybkością - większą, niż można było osiągnąć w
trybie pojedynczych strzałów. Każda błyskawica płonęła szkarłatnym światłem, ale
była znacznie krótsza i zdecydowanie słabsza niż te, które tworzyły pierwszą salwę.
Tak długo, jak dodatkowy spust pozostawał wciśnięty, lasery produkowały chmurę
błysków, które nie czyniły poważnych zniszczeń, ale były dla nieprzyjaciela nie do
odróżnienia od normalnych strzałów.
Cel roztoczył za sobą sferę pustki, by przechwycić grad ciosów, a po chwili wy-
kreował obok drugą, powstrzymującą ostrzał Nevila. Skoczek zaczął wykonywać uniki,
na początek obracając się na lewą burtę i ciągnąc ostro w górę, ale nie poruszał się już
tak sprawnie, jak myśliwce znane Łobuzom z symulacji. X-skrzydłowiec Darklightera
Michael Stackpole
99
wyprzedził go i zatoczył ciasną pętlę z przewrotem, powracając na kurs przechwytują-
cy.
Gavin ustawił maszynę za ogonem nieprzyjacielskiego myśliwca i posłał w jego
stronę kolejną serię lekkich strzałów. Skoczek znowu wykreował czarną dziurę, lecz
tym razem znacznie bliższą i o mniejszej ogniskowej. Tor niektórych strzałów, wymie-
rzonych tuż przed dziób yuuzhańskiego statku, zakrzywił się w polu jej oddziaływania,
ale błyskawice nie zostały przez nią pochłonięte. Uderzyły w przednią część kadłuba
wypalając niewielkie kratery.
Skoczek odbił w lewo i wszedł w korkociąg, łapiąc coraz więcej trafień. Gavin
powtórzył jego manewr i ściągnął ku sobie dźwignię przepustnicy, wyrównując pręd-
kość obu maszyn. Naprowadził krzyżujące się linie celownika na rufę koralowego my-
śliwca i z niewielkiej odległości posłał w nią poczwórną wiązkę energii o maksymalnej
mocy.
Kwartet szkarłatnych smug miał uderzyć w oznaczony punkt na poszyciu skoczka.
Tylko jeden został wessany przez stale zmniejszającą się czarną dziurę, pozostałe trzy
zaś trafiły w kabinę. Krystaliczna owiewka zmieniła się w płynną skałę i przepaliła
pilota na wylot. Nie napotykając dalszego oporu, kolejne strzały rozgrzewały mineralne
trzewia myśliwca, tworząc gejzery parującej skały, bijące z kabiny i spychające wrak w
otwartą przestrzeń.
Gavin skręcił w prawo, odrywając się od konającego statku. Nagle poczuł wstrząs.
Kolejna anomalia grawitacyjna pochwyciła jego myśliwiec, neutralizując pole ochron-
ne. W taki właśnie sposób pozbawiają nas osłon, stwierdził i wcisnął klawisz kontroli
systemów podtrzymania życia.
- Podkręć do stu procent i zwiększ zasięg pola do trzynastu metrów, Catchu!
Robot wykonał polecenie, a drgawki wstrząsające X-skrzydłowcem natychmiast
ustały. Gavin uśmiechnął się szeroko. Aby uniknąć morderczych skutków działania sił
grawitacyjnych oraz efektu bezwładnościowego, szkodliwych i dla maszyn, i dla ludzi,
myśliwce wyposażano w kompensatory przyspieszenia. Dzięki nim X-skrzydłowiec
mógł wykonywać błyskawiczne - a więc generujące ogromne przeciążenia - manewry,
bez ryzyka strukturalnego uszkodzenia statku i pilota. Rozszerzając pole działania
kompensatora do trzynastu metrów, czyli poza zasięg tarcz, Gavin zmusił urządzenie do
traktowania yuuzhańskich wiązek grawitacyjnych tak, jakby były jedną z sił normalnie
działających na myśliwiec.
Gdyby kilka statków skoncentrowało swoje wiązki na X-skrzydłowcu, kompensa-
tor potrzebowałby większej ilości energii, niż silniki mogły dostarczyć, a wtedy nastą-
piłaby implozja pola i rozdarcie myśliwca na strzępy. Gavin pchnął zdecydowanie ma-
netkę akceleratora i odbił w lewo, oddalając się od skoczka, który usiłował utrzymać go
w stożku pola. Nagle przestrzeń rozświetlił jaskrawy błysk, a nieprzyjaciel zniknął zza
tylnego iluminatora.
- Kto go dopadł?
Nevil odpowiedział.
- Skupił się na tobie, a mimo to umykałeś. To musiało go zaskoczyć. Wpakowa-
łem w niego torpedę. Koralowy proszek.
Mroczny przypływ I - Szturm
100
- Doskonale. Za mną! - Gavin zawrócił X-skrzydłowiec, sterując w stronę toczącej
się jeszcze bitwy. Spojrzał na pomocniczy monitor i zauważył, że dwie z republikań-
skich maszyn nie odpowiadają na wezwania na żadnej częstotliwości. Błyskający po-
marańczowy punkt oznaczał, że co najmniej jeden z Łobuzów znajdował się poza stat-
kiem. W pobliżu przemknął skoczek, siedzący na ogonie X-skrzydłowca i systematycz-
nie osłabiający jego tylne tarcze pociskami plazmy.
- Niuchaczu, melduj.
- W porządku, dowódco. Jestem czysty. Zarejestrowałem wszystko, łącznie z akcją
tego, który zdjął Jedenastką i Dwunastkę.
- Który to?
Impuls danych wygenerowanych przez T-65R dotarł do monitora systemu celow-
niczego na pokładzie maszyny Gavina. Skoczek, o którym mówili, nie różnił się zna-
cząco od pozostałych. Kiedy jednak Darklighter zbliżył się do niego, po sposobie ma-
newrowania rozpoznał wprawną rękę pilota.
- Jesteś, Drugi?
Podwójny trzask z głośnika komunikatora potwierdził, że Nevil wie, co ma robić.
Gavin skręcił w lewo i w górę, kierując X-skrzydłowiec w stronę yuuzhańskiego asa.
Zamierzał przeciąć jego kurs i szybkimi nawrotami zmniejszać dystans, unikając jednak
lotu w prostej linii za ofiarą.
Nieprzyjaciel właśnie przymierzał się do zdjęcia kolejnego X-skrzydłowca. Dar-
klighter zidentyfikował umykający statek jako należący do porucznik Ligg Panat, Kris-
hanki, która stosunkowo niedawno dołączyła do Eskadry. Krishanie słynęli z zamiło-
wania do hazardu, a sposób, w jaki dziewczyna prowadziła maszynę, przekonał Gavina,
że chyba zbyt lekko traktuje siedzącego jej na ogonie Yuuzhanina. Rzucała myśliwcem
na wszystkie strony, unikając trafień, ale nie mogła uwolnić się od niebezpiecznego
towarzystwa.
- Siódemka, tu dowódca. Na mój znak odwracasz ciąg i odpadasz na lewo.
- Dowódco, poradzę sobie...
- To rozkaz. Uwaga... Teraz!
Ligg odwróciła ciąg silników i przechyliła maszynę na lewe skrzydło, jakby scho-
dziła Yuuzhaninowi z drogi. Skoczek minął ją błyskawicznie, zaraz potem odbijając w
prawo i do góry. Wykonał ciasny nawrót i ruszył kursem kolizyjnym wprost na nadlatu-
jący X-skrzydłowiec Gavina.
Gavin drgnął zaniepokojony. Po co to robi? Jeśli używa czarnej dziury, żeby się
osłonić, nie będzie mógł zdjąć moich tarcz, więc nic mi nie zrobi tą swoją plazmą. A
jeśli spróbuje zneutralizować moje pole, właduję mu w gardło torpedę. To bez sensu,
myślał gorączkowo.
Zdawał sobie sprawę, że skoro nie rozumie, co knuje nieprzyjaciel, to nie powi-
nien pozwalać mu na zrealizowanie planu. Na wszelki wypadek posłał w jego stronę
serię strzałów. Chmura czerwonych, energetycznych igieł pomknęła w stronę skoczka i
-jak Gavin oczekiwał - znikła w centralnym punkcie wykreowanej przez niego czarnej
dziury. Nie spodziewał się tylko, że ich przechwycenie nastąpi w tak dużej odległości
od celu.
Michael Stackpole
101
Maszyna Gavina wykonała obrót przez prawe skrzydło, a potem skoczyła naprzód
z maksymalną mocą. Z kompensatora przyspieszeń sypnęły się iskry, gdy X-
skrzydłowiec musnął strefą oddziaływania czarnej dziury. Catch zaskrzeczał z oburze-
niem, a Gavin mocno pociągnął ster ku sobie. Kadłub myśliwca zatrząsł się, a silniki
zawyły, lecz mimo to prędkość statku zaczęła spadać, jakby dziura zaczęła go wciągać
Gavin odwrócił ciąg silników i ustawił maszynę dziobem w stroną czarnej dziury.
Silniki nie przestawały wyć, zmagając się z przyciąganiem, ale X-skrzydłowiec z wolna
przybliżał się do skoczka. Pilot przełączył sterowanie uzbrojeniem na wyrzutnię i odpa-
lił w stronę celu pełny magazynek sześciu torped. Pociski jeden po drugim trafiały w
środek grawitacyjnej anomalii, ale jakimś sposobem czarna dziura zdołała skonsumo-
wać energię sześciu potężnych eksplozji.
Darklighter zauważył jednak, że szybkość ściągania wyraźnie
zmalała.
Raz jeszcze zmienił kierunek ciągu. Myśliwiec nabrał prędkości, przyciągany
przez czarną dziurą i pchany mocą czterech silników. Po chwili Gavin szarpnął ku so-
bie ster, wykorzystując uzyskaną szybkość do prześliźnięcia się po obrzeżu grawitacyj-
nej anomalii.
Kabina znowu zaiskrzyła, a tarcze wysiadły. Ekrany sensorów zgasły na moment.
Niemal natychmiast rozjarzyły się z powrotem, ale skoczek nie był już na nich widocz-
ny.
- Catchu, gdzie on jest?
W słuchawkach rozległ się głos Nevila.
- Dzięki za odwrócenie jego uwagi, dowódco. Dostaliśmy go razem z Siódemką.
Nie było to ładne, ale zawsze.
- Dzięki, Drugi. Dowódcy kluczy, raport.
- Tu Piątka. Ósemka stracił silnik, trzeba będzie go ściągnąć. Poza tym - wszystko
w porządku.
- Doskonale. Dziewiątka, co z kluczem trzecim?
Głos Alinn Varth drżał z emocji.
- Straciłam dwóch, dowódco. Ten, który prawie cię dostał, wcześniej załatwił Je-
denastkę. Rozstawił tę wielką czarną dziurę za rufą, a ścigający go Dinger wleciał pro-
sto w nią. Nawet nie wiedział, co go dopadło. Dwunastkę rozerwał w podobny sposób.
Tik jest poza maszyną, brak oznak życia.
- Niech ktoś poleci sprawdzić. „Ralroost" go podejmie. - Gavin znowu rzucił
okiem na ekrany sensorów. - Niuchaczu, widzisz w okolicy więcej skoczków?
- Nie, dowódco, ale we wrakach może ich być pełno.
- Przyjąłem. Wciągaj kapsuły i pryskaj do admirała. Przekaż dane i poproś, żeby
przysłał po nas kogoś.
- Rozkaz. Niech Moc będzie z wami.
- Dzięki, Niuchacz. - Gavin obserwował uważnie, jak rozpoznawczy X-
skrzydłowiec zwija kapsuły sensorów, a potem przyspiesza i znika w jaskrawym bły-
sku. - Uwaga, Łobuzy. Miejcie oczy otwarte i włączone sensory. Nie wiemy, czy było
tylko sześć skoczków, czy reszta ukrywa się we wrakach. Nie chcę, żeby spotkała nas
Mroczny przypływ I - Szturm
102
przykra niespodzianka. Nieźle nam poszło w tej pierwszej bitwie i nie chciałbym, żeby
admirał Kre'fey przyleciał tu i przekonał się, że zdołaliśmy zmienić zwycięstwo w klę-
skę.
Michael Stackpole
103
R O Z D Z I A Ł
16
Leia zamierzała być pierwszą osobą, która opuści pokład „Miłego Wspomnienia",
promu klasy Lambda, gdy tylko wyląduje on na Dubrillionie, ale ubiegł ją Bolpuhr.
Noghri-ochroniarz warknął na dwóch mężczyzn w pancerzach, wybiegających na wą-
ską kładkę, łączącą płytę startową z wieżą portu kosmicznego. Strażnicy zignorowali
go, stanęli na końcu drogi i rozsunęli się na boki, przepuszczając maszerującego po-
śpiesznie Landa Calrissiana.
Leia zbiegła po rampie i mocno uściskała gospodarza.
- Tak się cieszę, że nic ci się nie stało.
- Mnie nie, ale mój świat ucierpiał. - Lando uwolnił się z uścisku, przerzucił pele-
rynę za ramię i zatoczył ręką łuk, wskazując na panoramę miasta. - To już koniec, Leio.
Księżniczka poczuła w sercu ukłucie, gdy usłyszała smutek w głosie Calrissiana.
Powiodła wzrokiem dookoła. Pamiętała miasto z czasów pierwszej wizyty na Dubril-
lionie, z jego strzelistymi wieżami, jakby żywcem przeniesionymi z Coruscant. Subtel-
ne linie łuków i elegancko dopracowane elementy zdobnicze budynków przypominały
jej wtedy stolicę Republiki z czasów, gdy ojciec był jeszcze dzieckiem.
Teraz przypomina to Coruscant po powrocie Thrawna i Imperatora, pomyślała.
Dumne wieże leżały w gruzach, a z wierzchołków tych, które jeszcze stały, buchały
płomienie. W ścianach budynków ziały wypalone otwory. Podmuchy lekkiego wiatru
targały draperiami osłaniającymi powybijane, transpastalowe okna, a w dole, na ulicach
i pasażach, snuli się apatycznie ludzie, niosący na grzbietach co cenniejszy dobytek.
Lando westchnął ciężko.
- Yuuzhanie powrócili półtora tygodnia po waszym odlocie. Zatrzymali się w po-
bliżu pasa asteroid i obserwowali nas. Co pewien czas eskadra koralowych skoczków
robiła nalot na wybrany cel. Odpowiadaliśmy walką, rzecz jasna, i udało nam się strącić
kilka myśliwców, ale za każdym razem coraz mniej. Można odnieść wrażenie, że wy-
korzystują nas do wyłuskania z własnych szeregów najsłabszych i najgłupszych pilo-
tów, aby posłać tych najodważniejszych i najsprytniejszych z powrotem do boju.
Mężczyzna uderzył pięścią w lewą dłoń.
- Nie podoba mi się, że nas atakują, ale jeszcze bardziej drażni mnie to, że śmieją
się nam w twarz.
Mroczny przypływ I - Szturm
104
Elegos stanął u boku Leii.
- Administratorze Calrissian, to, co postrzega pan jako kpinę, może oznaczać re-
spekt przed waszą obroną. Pańscy ludzie powstrzymali przecież poprzedni atak.
Lando skinął ponuro głową.
- To prawda, ale ci Yuuzhanie walczą inaczej. Różnica jest mniej więcej taka, jak
między bitwą z regularnymi oddziałami Imperium a potyczką z jakąś tam niewydarzo-
ną, pseudoimperialną milicją. Teraz wróg zachowuje się znacznie ostrożniej. Powie-
działbym, że ostrzy włócznię, zanim ugodzi nas w bebechy.
Leia położyła mu rękę na ramieniu.
- Nie próbowali atakować nas po drodze.
- Rzadko to robią. Od czasu do czasu strącą parę odlatujących statków, ale więk-
szość przepuszczają. Przynajmniej na razie. Myślę, że oczekują odpowiedzi Nowej
Republiki. - Lando spojrzał na księżniczkę z ukosa. - Coruscant nie ma nam nic do
zaoferowania, prawda?
Leia skinęła dłonią w stronę Elegosa.
- Poznaj senatora Elegosa A'Kla. Przybywa tu z oficjalną misją śledczą.
- Lepiej niech pan śledzi szybko, senatorze, zanim Yuuzhanie stopią nas tymi swo-
imi kulami plazmy.
Księżniczka zadrżała. Znała Calrissiana od lat, ale nawet wtedy, gdy Darth Vader
przejął kontrolę nad jego Miastem w Chmurach, nie widziała go tak sfrustrowanym.
Część tego stresu mogła przypisać niechęci do zaczynania wszystkiego od początku, ale
miała świadomość, że to tylko jedna z wielu przyczyn. Lando zawsze próbuje obejść
system, pomyślała, bez względu na to, jaki on jest. Niestety, mając tak niewiele danych
o Yuuzhanach, nie potrafi znaleźć ich słabych punktów.
Leia spojrzała na sąsiednie wieże portu kosmicznego.
- Pustawo tu. Wszyscy uciekają?
- Ci, którzy mogą - odparł Lando, zwieszając bezradnie głowę. - Wezwałem straż-
ników, bo wasz przylot przyciągnie tłum chętnych do opuszczenia planety.
- Jak się sprawują wasze systemy obronne? - spytał Elegos, rozglądając się cieka-
wie. - Nie widzę zbyt wielu baterii turbolaserów i wyrzutni pocisków burzących.
Lando rozchmurzył się nieco.
- I nie zobaczy pan. Yuuzhanie błyskawicznie rozprawili się z bateriami stacjonar-
nymi. Cała reszta to dobrze zamaskowane, mobilne stanowiska ogniowe. Kiedy poja-
wia się nieprzyjaciel, próbujemy bronić się myśliwcami, spychając go tam, gdzie ukry-
liśmy działa i wyrzutnie. Yuuzhanie są jednak pojętni. Coraz trudniej zmusić ich do
czegokolwiek, ale jakoś udaje nam się cichaczem dyslokować jednostki i zaskakiwać
ich od czasu do czasu.
- To dobra taktyka na przetrwanie, ale w ten sposób nie wygrywa się wojen. - Leia
zmrużyła oczy. - Stać nas na więcej.
- Naprawdę? Czyżbyś miała w zanadrzu Gwiazdę Śmierci, zdolną zmieść pas aste-
roid razem ze statkiem dowodzenia?
- Statek dowodzenia? - Elegos nieznacznie uniósł głowę. -Widzieliście jakąś dużą
jednostkę?
Michael Stackpole
105
- Tak. Czai się w pobliżu pasa. - Lando machnął ręką, zachęcając gości, by ruszyli
za nim. - Zejdźmy do ośrodka kierowania obroną. Pokażę wam dowolną liczbę holo-
gramów tego statku. Próbowaliśmy go unicestwić, ale nasze myśliwce nawet nie dotar-
ły w pobliże.
Leia zrównała krok z Landem, pozostawiając Elegosa nieco w tyle. Bolpuhr ruszył
przodem.
- Musi mieć jakiś słaby punkt. Znajdziemy go i wykorzystamy.
- Mam nadzieję.
- Zrobimy to, Lando. Musimy - dodała z westchnieniem Leia. - To jedyna szansa
dla Dubrillionu.
Jaina wyciągnęła komunikator z ładowarki wbudowanej w grodź ,.Miłego Wspo-
mnienia". Drugi podała Danni.
- Mama poszła gdzieś z Landem. Możemy trochę pozwiedzać, jeśli masz ochotę.
Rozprostujemy nogi.
Jasnowłosa kobieta wpięła niewielkie urządzenie w klapę swej błękitnej kurtki.
- Przepraszam, że tak długo szukałam ciuchów. Trzeba było iść z matką.
- Nie ma sprawy. Wystarczy mi to, że miałam ją przy sobie przez całą podróż. Nie
muszej ej towarzyszyć, kiedy odgrywa „księżniczkę Leię".
Zaskoczona Danni zamrugała gwałtownie.
- Ależ... Twoja matka...
Jaina skinęła głową i ruszyła w dół po rampie statku.
- Tak, tak. Wiem. Pokonała Imperium i uratowała Nową Republikę. Nie patrz tak
na mnie. Wiem, czego dokonała, i bardzo ją kocham.
- Zdaje się, że zaraz usłyszę „ale".
Jaina westchnęła cicho, gdy mijały strażników na wąskiej kładce. Chwilę później
były już na schodach prowadzących w dół, do miasta.
- A ty nie próbowałaś nigdy wydostać się z cienia matki?
- Zdaje się, że moja roztacza wyjątkowo mały cień - odparła blondynka, błyskając
zielonymi oczami. - Jest astrofizykiem. To ona nauczyła mnie patrzeć w gwiazdy. Nie
próbowała się wyróżniać. Nie narażała się lokalnym władzom czy funkcjonariuszom
Imperium, bez względu na to, który z byłych dowódców ogłaszał się w danym tygodniu
władcą naszego świata. Zaraziła mnie podziwem dla dalekich systemów. Przede
wszystkim dlatego wstąpiłam do ExGalu.
- Pewnie jest z ciebie dumna.
- Fakt. Chyba mile ją połechtałam, idąc w jej ślady.
- Nie kusiło cię, żeby naśladować ojca?
- Mama rozstała się z nim, kiedy byłam mała. To biurokrata, zainteresowany
głównie z gruntu bezsensownymi przepisami i regulaminami. - Danni wzruszyła ra-
mionami. - W nauce obowiązują przynajmniej reguły poparte sprawdzonymi dowodami
i prowadzące do jakichś wyników. Nie pociąga mnie specjalnie biurokracja i dlatego
podobało mi się w stacji ExGalu: kres galaktyki był ze dwadzieścia razy bliżej niż naj-
bliższy biurokrata.
Mroczny przypływ I - Szturm
106
Jaina zeszła z ostatniego stopnia i przeskoczyła nad małą kupką gruzu, który osy-
pał się z pobliskiego budynku. Bez trudu mogła usunąć przeszkodę Mocą, ale nie zrobi-
ła tego. Starała się także nie odbierać niczego za jej pośrednictwem, bo żałobne nastroje
mieszkańców Dubrillionu zabijały w niej ducha bojowego. Rozumiała ich strach i ból,
ale natężenie tych uczuć nieco ją przytłaczało.
- Ty przynajmniej miałaś jakiś wybór, Danni, a ja... Mając takich rodziców, mo-
głam zostać albo przemytnikiem ratującym galaktykę, albo dyplomatą ratującym galak-
tykę.
- A ty postanowiłaś być Jedi.
Jaina wzruszyła ramionami.
- Wybór dokonał się niejako bez mojego udziału. Moi bracia i ja jesteśmy obda-
rzeni bardzo silną Mocą.
Danni uniosła brew i zbliżyła się nieco do Jainy.
- Żałujesz, że zostałaś Jedi?
- Ależ nie... - Jaina zawahała się i westchnęła głęboko. - Żadne z moich rodziców
nie poszło tą drogą, więc przynajmniej miałam przed sobą coś nowego. Chyba chodzi
też o to, że mam brata-bliźniaka. Wszyscy oczekują, że będziemy tacy sami, choć prze-
cież nie jesteśmy identyczni.
- Chyba zaczynam rozumieć, o co ci chodzi. - Danni podała jej rękę. - Miło cię po-
znać, Jaino Solo. Powiedz mi po prostu... kim jesteś?
Jaina roześmiała się beztrosko.
- Nie wiem. Mam dopiero szesnaście lat. Znam siebie tylko w niewielkim stopniu.
Wiem, że jestem bardzo dobrym pilotem i niezłym Jedi. Wiem też, że zaczynam mieć
dość bycia córką mojej matki i mojego ojca. Cząstka mojej świadomości wie również i
to, że minie sporo czasu, zanim wyjdę z ich cienia. I wiem jeszcze jedno: niektórzy
uważają, że będę zbawieniem galaktyki tylko dlatego, że jestem Jedi, a inni z tego sa-
mego powodu traktują mnie jak wcielenie zła.
Danni wzięła Jainę pod łokieć.
- Pamiętam siebie, kiedy miałam szesnaście lat. Byłam cała zbuntowana i absolut-
nie pewna, że wiem już wszystko, co powinnam wiedzieć.
- Aha. A teraz, w starczym wieku lat... ilu? Dwudziestu jeden. ..? Dostrzegłaś, jaka
byłaś wtedy głupia?
- Rzeczywiście, dwudziestu jeden. Tak. Z perspektywy czasu uważam, że teraz je-
stem mądrzejsza. I już nie wydaje mi się, jak wtedy, że nie potrzebuję niczyich rad.
Młodsza kobieta uśmiechnęła się.
- Ale i tak udzielisz mi jednej, Jaino. Chodzi o to, że kiedy zaczynasz zastanawiać
się, jaka jesteś, możesz dokonać wyboru. Niektórzy decydują się iść w czyjeś ślady.
Biorą z nich przykład i ze wszystkich sił próbują być tacy sami... - Danni uśmiechnęła
się lekko. - Tak właśnie było ze mną.
- A inni? Próbują stać się dokładnym przeciwieństwem wybranej osoby?
- Właśnie. A problem z tą strategią jest bardzo prosty: istnieje milion sposobów na
to, żeby być niepodobnym do kogoś, nieskończone są więc możliwości doznania klęski.
A to dlatego, że zamiast wybrać sobie drogę i dopasowywać ją do swoich potrzeb i do
Michael Stackpole
107
okoliczności, odpycha się od siebie także to, co dobre. - Danni ścisnęła mocniej ramię
Jainy. - Może i nie chcesz być taka, jak twoja matka. Może i tęsknisz za dniem, kiedy
przestaniesz być postrzegana jako jej córka. Tylko to wcale nie znaczy, że ona nie ma
wielu wspaniałych cech, które mogłabyś sobie przyswoić.
Jaina skinęła głową i przez dłuższą chwilę rozważała słowa Danni. Zdawała sobie
sprawę, że niepowodzenie matki w zgłębianiu tajników Mocy przyniosło jej zarówno
zawód, jak i... ulgę. To, że została Jedi, dało jej nową tożsamość, odmienną od osobo-
wości matki. Jednocześnie zaś, będąc wybornym pilotem, odziedziczyła jeden z naj-
większych talentów ojca. Wierność sprawom, które mama uważa za istotne, jest godna
podziwu. Jej upór, choć tak mnie irytuje, to także dobra cecha, pomyślała.
Jaina spojrzała na Danni z ukosa.
- To jak jest z tą mądrością? Włącza się po siedemnastce, czy po osiemnastce?
- Zależy, czy masz dobry model do naśladowania.
- Świetnie. Zdaje się, że mogę wybierać z najlepszych - ucieszyła się Jaina. - Nie
do końca wiem, kim jestem, ale skierowałaś mnie na dobrą drogę ku temu, by wreszcie
się dowiedzieć.
- Przynajmniej tyle mogę zrobić dla połowy drużyny, która uratowała mnie z rak
Yuuzhan.
Dziewczyny wyszły zza rogu budynku i zatrzymały się gwałtownie. Przed halą
rządowego magazynu żywności kłębił się tłum. Uzbrojeni wartownicy bronili wejścia,
a kilku nerwowych urzędników wzywało ludzi do rozejścia się. Nawoływali, by czekać
na dostawę żywności w domu, bo dystrybucją zajmą się lokalne ośrodki pomocy. Ob-
wieścili też, że nikt nie dostanie zaopatrzenia bezpośrednio z głównego magazynu.
Tłum jednak przekonała podsunięta przez jednego z oczekujących koncepcja, jakoby
żołnierze i urzędnicy chcieli zatrzymać żywność dla siebie.
Danni wstrząsnęły dreszcze.
- Ci ludzie... Są w potrzebie...
Jaina powoli otworzyła się na Moc. Poczuła falę pożądania i niecierpliwości ota-
czającą tłum. Gwałtownie odwróciła Danni i pchnęła ją z powrotem w stronę portu
kosmicznego.
- Przecież wiedziałam, że jesteś wrażliwa na Moc. Powinnam była ominąć to miej-
sce...
- Dlaczego więc...
- Poczułam to dopiero wtedy, kiedy się otworzyłam. Przedtem odcięłam się od
tych emocji, bo były zbyt bolesne.
- Potrafisz to zrobić? Umiesz się odciąć? - Danni zmarszczyła czoło. - A ja myśla-
łam, że Jedi muszą czuć Moc.
- Każdy musi ją czuć, ale negatywne emocje są zmorą rycerzy. Ich nadmiar pro-
wadzi do frustracji, rozpaczy i nierozważnych czynów, wiodących wprost na Ciemną
Stronę. - Jaina sięgnęła umysłem na zewnątrz i wyczuła daleką iskrę świadomości mat-
ki. - Pokażę ci, jak się przed nimi osłaniać. Nauczę cię też paru prostych sztuczek z
telekinezy, ale najpierw znajdziemy mamę. Powinna się dowiedzieć, jak zdesperowani
są ci ludzie.
Mroczny przypływ I - Szturm
108
- Racja. Dzięki, że zabrałaś mnie stamtąd.
- Drobiazg. - Jaina skinęła energicznie głową. - To w podzięce za skalibrowanie
mojego kompasu. Teraz, kiedy wiem już, dokąd zmierzam, może wreszcie tam dotrę.
Michael Stackpole
109
R O Z D Z I A Ł
17
Corran stwierdził, że studenci Uniwersytetu Agamaru są bardzo pomysłowi w ra-
dzeniu sobie z trudnymi warunkami panującymi na Bimmiel. Gdy zaczęła się pora ru-
chomych piasków, przygotowali szerokie, przypinane podkładki pod buty, znacznie
zwiększające powierzchnię przylegającą do podłoża. Dzięki korzystnemu rozłożeniu
masy ciała, chodzący nie zapadali się w piach. Druga wersja tego wynalazku zawierała
dodatkowy zbiornik umieszczony pod piętą, wypełniony esencją z martwych ostrosz-
czurów - zwaną, nie bez słuszności, po prostu „capem" - która skutecznie odstraszała
drapieżców.
Burza piaskowa przybrała na sile wkrótce po przybyciu Jedi, zamykając ich w ja-
skini z zespołem studentów. Corran postanowił, że na zmianę z Gannerem będzie pełnił
wartę przy wejściu. Dotyczyło to szczególnie nocy, gdy ich wrażliwość na Moc mogła
pomóc w wykryciu zbliżających się ostroszczurów. Fakt, że noce na Bimmiel były
wyjątkowo chłodne, sprawił, że żaden ze studentów nie zaprotestował przeciwko prze-
jęciu wacht przez gości. Ponieważ dysponowali sprzętem monitorującym okolicę w
podczerwieni, byli w stanie namierzać drapieżniki nawet w ciemności, więc ochotnicza
straż pełniona przez „posługujących się archaicznymi sztuczkami, głupich Jedi", niepo-
trzebnie zastępujących maszyny, stała się tematem złośliwych komentarzy.
Krytycyzm studentów denerwował Gannera, ale Corran nie miał nic przeciwko
temu. Podczas nocnego czuwania wyjaśnił towarzyszowi, dlaczego.
- Jeżeli myślą, że nie jesteśmy zbyt rozgarnięci, nabiorą przekonania o własnej
wyższości. Dzięki temu będziemy w ich oczach mniej groźni. Skoro mamy spędzić tu z
nimi jakiś czas, lepiej niech uznają nas raczej za pajaców, niż twardzieli.
Ganner miał jednak własną koncepcję poprawienia stosunków ze studentami. Re-
alizując ją, spędzał sporą część służby w towarzystwie Tristy. Ich szeptane rozmowy
zdecydowanie zbyt często przeplatane były wybuchami niepohamowanego chichotu.
Zainteresowanie Gannera Tristą miało dość ciekawe skutki. Mężczyźni z zespołu, któ-
rzy uważali dziewczynę za potencjalną zdobycz, przestali czepiać się Jedi, nie chcąc jej
zrazić do siebie. Koleżanki Tristy zachowywały neutralność wobec gości, a przynajm-
niej wobec Corrana. Inni, w tym także doktor Pace, zdawali się uznawać rodzący się
Mroczny przypływ I - Szturm
110
romans za sygnał, że Ganner jest jednak człowiekiem - a więc można nim manipulować
- i fakt ten wyraźnie rozluźnił w nich napięcie.
Tydzień gwałtownych burz pozwolił Corranowi dowiedzieć się więcej o szcząt-
kach Yuuzhanina i znalezionych przy nim przedmiotach. Idąc za jego sugestią, studenci
zbadali bliżej broń i zbroję barbarzyńcy, i ustalili ponad wszelką wątpliwość, że były
one niegdyś żywymi istotami.
Fakt, iż wysłannik ludu Yuuzhan Vong dotarł na Bimmiel, i to właśnie w okresie
oddalania się planety od słońca, oznaczał zdaniem Horna, że jeśli wrogowie powrócą,
będą świetnie przygotowani do panujących tu warunków. Prawdę mówiąc, sądził, że
już powrócili i czaili się w pobliżu. Wiedząc o wojowniczym charakterze ich kultury,
bez problemu potrafił sobie wyobrazić, że będą starali się odzyskać ciało zabitego to-
warzysza. Nie miał jednak pojęcia, dlaczego zabrało im to aż pięćdziesiąt lat. Może
odnaleziony szkielet należał do jednego z pierwszych zwiadowców? Tak czy owak,
jeśli przeczucie Corrana było słuszne, ekipa studentów znalazła się w poważnym nie-
bezpieczeństwie.
Gdy wicher ustał, Jedi postanowił wyprawić się z partnerem na rekonesans. Za-
czekali do zmroku, a potem przypięli piaskowe rakiety i ruszyli na wschód, ku brzegom
czegoś, co w czasach imperialnej ekspedycji było jeszcze jeziorem. Nie poruszali się
zbyt szybko, ale rakiety pozwoliły im przynajmniej nie zapadać się po pas w piasku.
Corran i Ganner przykucnęli za pagórkiem, na zawietrznej, obserwując drama-
tyczne widowisko. Dwie wydmy dalej splątany kłąb ostroszczurów, srebrzystoszarych
w świetle księżyca, pożerał żywcem jakieś zwierzę. Drapieżniki wydawały z gardzieli
urywane ryki, wyskakiwały ponad piasek i wbijały się w ziemię. Inne wychylały się
tylko na moment, walcząc o strzępy mięsa. Gdy Corran patrzył na tę ucztę, niemal
współczuł zabitemu przez ostroszczury Yuuzhaninowi.
Ciekawszy od samej walki był jednak towarzyszący jej ostry, kwaśny zapach
przyniesiony przez wiatr. Horn zmarszczył nos.
- Jest jeszcze gorszy od „capa".
Ganner skinął głową.
- To zapach śmierci. Trista mówiła mi, że ostroszczury emitują go podczas zabija-
nia zdobyczy, żeby dać znać pozostałym o udanym polowaniu. Wtedy reszta grupy
zbliża się do miejsca akcji, przy okazji zaganiając napotkane po drodze shwpi. Ekspe-
rymenty wykazały, że czujące zapach śmierci ostroszczury ignorują nawet „capa". Stu-
denci potrafili wytworzyć sztucznie tę substancję, ale nie robili tego, żeby nie zwabić
bestii na ucztę.
- Bardzo mądrze. - Corran wstał i skierował się na południe. -Ominiemy je. Za-
czynam coś wyczuwać, gdzieś tam, przed nami.
- Ja też. Dziwne rzeczy.
Jedi w milczeniu powędrowali dalej. Jednak dla człowieka zjednoczonego z Mocą,
uczucia drugiej osoby mogą brzmieć słodko jak najpiękniejsza muzyka, lub ostro jak
dźwięk pękającej transpastali. Ganner emanował mieszanką podniecenia i urazy, Cor-
ran postanowił więc wydawać mniej rozkazów, pozwalając mu na podejmowanie sa-
modzielnych decyzji - na przykład w kwestii tego, jak pokonać skałki sterczące ze zbo-
Michael Stackpole
111
czy wzgórz, za którymi niegdyś rozciągało się jezioro. Rhysode chętnie przejął inicja-
tywę. Zdjęli rakiety i w niezłym tempie rozpoczęli wspinaczkę.
Gdy dotarli na szczyt, zatrzymali się na chwilę, a potem ruszyli w dół, w stronę
piaszczystej niecki dawnego jeziora. Starali się kryć za głazami, zakładali bowiem, że
jeśli Yuuzhanie są w pobliżu, to z pewnością dysponują czymś w rodzaju sensorów
podczerwieni. U podnóża skał Jedi znowu przystanęli, przyglądając się uważnie rozcią-
gającej się przed nimi równinie.
Wzniesiono na niej przedziwną wioskę. Na pierwszym planie widać było małe,
zaokrąglone budynki, przypominające odwrócone misy. Jeśli miały wejścia, to skiero-
wano je na wschód, pozostawały więc niewidoczne. Corran naliczył dwadzieścia cztery
kamienne domostwa, stojące w czterech rzędach po sześć. Za nimi widniały trzy więk-
sze obiekty, wykonane według tego samego projektu, a najdalej w stronę wschodzącego
słońca -pojedyncza, olbrzymia budowla. Była wystarczająco obszerna, by pomieścić
spory frachtowiec i niemały zapas ładunku na dokładkę.
Dwie rzeczy od razu rzuciły się Corranowi w oczy. Pierwszą był fakt, iż domy
przypominały pancerze mięczaków. Ponieważ słyszał o morskich stworzeniach gnież-
dżących się w opuszczonych muszlach, bez trudu wyobraził sobie Yuuzhan hodujących
naturalne domostwa dla własnych celów. Nie miał pojęcia, co się stało z istotami, które
wytworzyły tak imponujące pancerze, ale przypuszczał, że albo wyrosły z nich i budo-
wały teraz nowe, albo skończyły żywot jako pierwszorzędne danie na stołach barba-
rzyńców.
Drugą rzeczą którą zaobserwował Horn, była obecność w polu Mocy mieszkań-
ców najmniejszych muszli. Spojrzał badawczo na Gannera.
- Coś jest z nimi nie tak.
Młody Jedi przymknął oczy.
- Odbieram ich tak, jakby coś zakłócało przepływ Mocy. Ich łączność z nią jest co-
raz słabsza. Zdaje się, że oni umierają.
- Trafna uwaga. Nie wyczuwasz niczego w większych muszlach?
- W muszlach? Ach, tak. Słusznie; wyglądają jak muszle... Nie wyczuwam.
- A zatem, jeśli Yuuzhanie są w pobliżu, to najprawdopodobniej właśnie tam.
- Tak przypuszczam. - Ganner zatoczył palcem krąg wokół wioski. - Czujesz
obecność ostroszczurów?
Corran sięgnął umysłem nieco dalej. Bez trudu zlokalizował drapieżców, ale żaden
z nich nie znajdował się bliżej, niż dwadzieścia metrów od wioski. Zwierzęta były ak-
tywne - podchodziły do strefy zabudowań pod kątem lub prostopadle, a potem nagle
zawracały. Niektóre próbowały nawet kopać głębsze tunele, ale żadne nie dotarło w
obręb wioski.
- Myślisz, że potrafią odstraszać ostroszczury?
- Nie wiem. - Ganner ściągnął z grzbietu piaskowe rakiety i zaczął przywiązywać
je do butów. - Ale małe rozpoznanie może nam sporo wyjaśnić.
Starszy Jedi zmarszczył brwi.
- W rakietach nie będziemy zbyt zwinni. Wejście do wioski to samobójstwo.
Rhysode uśmiechnął się zimno.
Mroczny przypływ I - Szturm
112
- Mam sprzymierzeńca, który uczyni mnie zwinniejszym.
- Nie pójdziesz tam samotnie.
- Jesteś zbyt powolny. W razie kłopotów będziesz...
- Będę czekał, aż użyjesz swojego ..sprzymierzeńca", żeby mnie z nich wyciągnąć.
- Corran założył rakiety. - Trista zapewne opowiedziała ci już wszystko o tym, co jest
normalne na tej planecie, więc miej oczy otwarte na to, co jest nienormalne. Weźmiemy
próbki piasku, żeby ustalić, co odstrasza ostroszczury.
- Wiesz, nie jestem aż taki głupi. Corran uniósł brew.
- Tak twierdzisz? To ty zaproponowałeś, żebyśmy tam poszli.
- A ty, taki mądry, idziesz ze mną? Korelianin przewrócił oczami.
- Ruszaj wreszcie!
Ganner poszedł przodem, a ostroszczury zwinnie pierzchały na boki. Jedi wśliznęli
się do yuuzhańskiej wioski od zachodu i natychmiast przykucnęli w cieniu muszlo-
kształtnych chat Corran spodziewał się, że w ich wnętrzu wyczuje łagodny przepływ
Mocy, właściwy śpiącym istotom, ale ostre zakłócenia mąciły sygnał.
Horn ruszył dalej i we wschodniej ścianie domostwa odkrył wejście. Zwierzę, któ-
re wytworzyło muszlę, musiało być pierwotnie oplecione wokół centralnej osi swego
pancernego domostwa. Teraz ustawiono ją tak, że dolna krawędź otworu była lekko
zagrzebana w piasku. Analizując położenie obecnego mieszkańca muszli, Corran do-
szedł do wniosku, że musiał on wpełznąć do środka i wciągnąć się na górę, do niewiel-
kiego pomieszczenia leżącego nad otworem wejściowym.
Posuwając się równolegle do Gannera, Corran ruszył w głąb wioski. Nie wyczu-
wał w otoczeniu żadnej zmiany. Zatrzymał się na moment i wyciągnął z sakwy wiszą-
cej u pasa mały, duraplastowy cylinder. Wbił to w ziemię, pobierając próbkę piasku.
Zatkał naczynie i w tym momencie zauważył jakiś ruch. Niewielki żuk wygrzebał się z
zaczerpniętej odrobiny piasku i zaczął krążyć wokół przezroczystej ścianki, szukając
wyjścia.
Corran wsunął cylinder z powrotem do sakwy i wyciągnął drugi, pusty. Znowu
pobrał trochę ziemi i po raz drugi zauważył wyłażącego z niej żuka. Uwięził go w pro-
bówce i przyjrzawszy się bliżej dostrzegł zagięte rogi, które odróżniały zwierzę od
poprzednio schwytanego. Rozgarnął piasek wokół siebie i bez trudu znalazł trzeciego,
jeszcze innego żuka. Był dużo mniejszy od dwóch poprzednich. Po chwili znalazł się w
niewoli. Horn nie był pewien, czy ma do czynienia z młodym osobnikiem, czy też z
zupełnie innym gatunkiem.
Kolejne dziurki wykonane cylindrem nie ujawniły śladów życia więc Corran ru-
szył dalej. Ganner wyprzedził go znacznie i teraz krył się już za muszlowatym domo-
stwem, stojącym w pierwszym rzędzie. Korelianin natychmiast skręcił w lewo, podąża-
jąc tropem partnera. Fakt, że Ganner sięgnął po miecz świetlny, roztaczając przy tym
aurę niecierpliwości, zaalarmował Homa.
Nagle we wnętrzu jednej z muszli rozległ się krzyk. Zdesperowana istota wypełzła
z niej, mijając dwóch Jedi, i chwiejnie stanęła na nogi. Osobnik przypominał sylwetką
człowieka, ale kolana miał skierowane nieco do wewnątrz, a z ramion, nóg i kręgosłupa
sterczały mu koralowe narośle. Chwycił palcami pokaźny kolec korala wyrastający z
Michael Stackpole
113
prawego policzka i znowu zawył ochrypłym głosem, bardziej zwierzęcym niż ludzkim,
a przede wszystkim - przepełnionym bólem.
Stwór przebiegł obok Gannera, po czym upadł na piach i znowu zerwał się na no-
gi. Piasek wokół niego zaczął wibrować, a drobiny pyłu uniosły się w powietrze ni-
czym para nad gotującą się wodą. Corran nie miał pojęcia, co powodowało drżenie
podłoża aż do chwili, gdy poczuł, że wibruje także jego sakwa przypięta do pasa. Wy-
dobył z niej probówki i stwierdził, że jeden z żuków, ten rogaty, bije skrzydłami jak
szalony.
Dwaj szczupli i wysocy wojownicy rasy Yuuzhan Vong wynurzyli się z pierw-
szych dwóch muszli średniej wielkości, których wejścia były dość duże, by rośli barba-
rzyńcy nie musieli się schylać. Żaden z nich nie wyglądał na zaskoczonego czy zmar-
twionego zachowaniem niewolnika. Poruszając się płynnie i ze złowieszczą gracją,
rozdzielili się, podchodząc do zbiega z przeciwnych stron. Najpierw jeden, a potem i
drugi, przemówili do niego ostrymi słowami. W odpowiedzi niewolnik skulił się nieco,
a potem ruszył biegiem w stronę jednego z nich, by po chwili zawrócić.
Piasek wokół jego stóp nie przestawał tańczyć, wzburzony wibrującymi nerwowo
skrzydłami żuków.
Corran poczuł w polu Mocy strach niewolnika, zastąpiony niemal natychmiast na-
głym atakiem furii. Mężczyzna zakrzywił palce na kształt szponów, wydał z siebie
dziki ryk i zaatakował bykiem jednego z Yuuzhan.
Wojownik szczeknął krótko, co Horn odebrał jako okrutny śmiech, a następnie
uskoczył w prawo i lewą pięścią uderzył od dołu, mierząc w serce niewolnika. Mężczy-
zna wygiął się gwałtownie i przeleciał z powrotem dobry metr, zanim opadł na pięty i
runął na plecy. Corran usłyszał trzask pękających żeber, ale niewolnik przewrócił się na
lewy bok i stanął na nogi, by zaatakować drugiego Yuuzhanina.
Barbarzyńca powstrzymał go prawym prostym w twarz. Chrupnięcie kości policz-
kowej zagłuszyło cichy skowyt mężczyzny. Yuuzhanin cofnął się o krok i poprawił
drugim prostym w to samo miejsce. Kostne wyrostki na jego dłoniach zabarwiły się
ciemną połyskującą cieczą. Uniósł gwałtownie lewą nogę i kopnięciem trafił niewolni-
ka w żebra, posyłając go z powrotem w stronę swego kompana.
Pierwszy Yuuzhanin rozłożył szeroko ramiona, jakby w powitalnym geście, i za-
gadał do zmasakrowanego niewolnika. Brzmiało to jak pytanie, ale mężczyzna zarea-
gował na nie z niedowierzaniem. Splunął, przyciskając ramiona do połamanych żeber, a
potem warknął coś i rzucił się na barbarzyńcę.
Wojownik powitał go lewym sierpowym, który odłamał koralową narośl z prawe-
go policzka mężczyzny. Potężne uderzenie obróciło ofiarę plecami do kata, który na-
tychmiast uderzył prawą pięścią w precyzyjnie wybrane miejsce tuż nad nerkami. Cor-
ran skrzywił się współczująco, obserwując padającego na kolana nieszczęśnika.
Krótka erupcja gniewu, która przeniknęła Moc, uświadomiła Hornowi nowy pro-
blem. Ganner trzymał w dłoni rękojeść miecza świetlnego, ale jeszcze nie zdążył uru-
chomić klingi. Wiedząc, jakie są jego zamiary, a jednocześnie mając świadomość, że
ich realizacja sprowadzi śmierć i na Jedi, i na studentów, Corran postanowił działać.
Mroczny przypływ I - Szturm
114
Użył Mocy, by przebić się przez wściekłość Gannera i wpompować wprost do jego
mózgu wrażenie intensywnej woni skoncentrowanego „capa".
Rhysode zgiął się w pół i opadł na kolana. Zasłonił usta dłonią okrytą rękawicą a
jego korpus zadrżał konwulsyjnie. Resztka ostatniej kolacji przeciekła mu przez palce i
spłynęła na piach. Posłał Corranowi mordercze spojrzenie, zanim jego ciałem znowu
wstrząsnęły torsje.
Tymczasem dwaj Yuuzhanie stanęli w wolnej przestrzeni między chatami, patrząc
z góry na leżącego niewolnika i na przemian zadając mu pytania. W umyśle nieszczę-
śnika rozbłysła najpierw fala niepewności, a potem wzburzenia. Wykrztusił niezrozu-
miałą odpowiedź, a jego twarz zastygła w wyrazie nieugiętego buntu. Odepchnął się
jedną ręką od ziemi, usiłując wstać i pobiec dalej, ale oprawcy nie zamierzali dać mu
szansy na ucieczkę.
Po mocnym kopnięciu w żołądek z ust mężczyzny popłynął ciemny płyn. Po po-
liczkach spływały mu krople krwi, podobne do czarnych łez. Yuuzhanie okrążali nie-
wolnika, ciosami i kopniakami wystawiając go na kolejne razy. Gdyby nie brutalna siła
tych ataków, uciekinier już dawno opadłby bezwładnie na ziemię. A jednak utrzymy-
wali go w pionowej pozycji, nie bacząc na to, że połamali mu kości.
Wreszcie mężczyzna opadł ciężko na piach. Był już tak zmasakrowany, że kolejne
kopniaki nie wzniecały w jego umyśle najmniejszej nawet fali bólu, którą Corran byłby
w stanie odebrać poprzez Moc. Yuuzhanie spojrzeli na siebie, roześmiali się, i zaczęli
wymieniać komentarze. Przez chwilę naśladowali ciosy, którymi dręczyli przed chwilą
swą ofiarę, i gestykulując z ożywieniem odtwarzali scenę popychania jej między sobą.
Wreszcie pochylili się, chwycili niewolnika za kostki i nadgarstki i zanieśli na skraj
wioski. Tam rozhuśtali jego ciało i odrzucili daleko. Po chwili już tylko kłąb rozszala-
łych ostroszczurów znaczył miejsce, w którym dotknęło ziemi.
Yuuzhanie nabrali w garście piachu, którym oczyścili się ze śladów krwi, a potem
spokojnym krokiem powrócili do swych chat.
Corran przesłał do umysłu Gannera obraz wzgórz i pomału zaczął wycofywać się
spomiędzy zabudowań. Nie śpiesząc się, bacznie obserwował poczynania partnera.
Czekał cierpliwie do chwili, gdy młody Jedi opuścił wioskę i stanął na piasku obok
niego. Miał nadzieję, że rozchodzący się po okolicy zapach śmierci przypomni Ganne-
rowi, jak realne było niebezpieczeństwo.
Gdy obaj Jedi dotarli do skalistego podnóża wzgórz, zdjęli piaskowe rakiety, by
rozpocząć wspinaczkę. Ganner umocował na plecach swój sprzęt i odwrócił się twarzą
do Corrana.
- Jeśli zrobisz to po raz drugi, zabiję cię.
- Mam więc szansę jeszcze pożyć. Tutaj śmierć byłaby natychmiastowa.
- Obserwowałeś, jak próbują zatłuc człowieka, i nie kiwnąłeś nawet palcem.
- Tak jest. Nie zrobiłem absolutnie nic, bo nasz trop doprowadziłby ich do studen-
tów. Widzieliśmy tylko dwóch Yuuzhan, ale równie dobrze mogło ich być kilkudzie-
sięciu, a może i kilkuset - choćby w tej wielkiej muszli. Zabicie tych dwóch, o ile w
ogóle zdołałbyś tego dokonać, oznaczałoby pewną śmierć doktor Pace, Tristy i całej
reszty ekspedycji.
Michael Stackpole
115
Ganner parsknął wściekle.
- Nie, jeśli to byli jedyni Yuuzhanie w okolicy.
- A jakie są szanse, że tak właśnie jest? Młodzieniec uniósł ciemną brew.
- My, na przykład, jesteśmy jedynymi Jedi na tej planecie.
- Niepodważalna logika, Gannerze. - Horn zarzucił na plecy rakiety i dociągnął
paski rękawic. - Może jest ich dwóch, a może dwa tysiące. Nie wątpię, że przed odlo-
tem będziemy musieli zabić kilku z nich, ale im bardziej odwleczemy tę konfrontację,
tym lepiej.
- Żeby zdążyli zatłuc więcej ludzi?
- Nie. Żebyśmy mieli szansę uratować Agamarian przed niewolą. To, co widzieli-
śmy, to źródło informacji, które zamierzam zbadać. To nie tylko zwykłe bicie.
- Sport. Okrutny sport.
- Możliwe. Pod koniec - raczej tak, ale było w tym coś więcej. - Corran zmarsz-
czył brwi. - Sposób, w jaki do niego przemawiali ... Oni czegoś oczekiwali. Ta pogarda,
gniew i wreszcie to szaleństwo. .. Zdecydowanie działo się tam coś jeszcze.
- Świetnie. Możesz sobie rozmyślać nad motywami postępowania morderców, ale
i tak uważam, że nic z tego nie wyniknie.
- Nic więcej jednak nie mamy. Może poza próbkami gleby...
- Zabicie paru Yuuzhan byłoby dla ciebie dobrym „źródłem informacji".
- Niewykluczone. A martwy Jedi -jeszcze lepszym, tylko że dla wroga. - Corran
potarł palcami prawą skroń. - W tej chwili najważniejszy jest powrót do studentów.
Zobaczymy, czy pomogą nam ustalić, co tu jest grane. Potem spróbujemy wywieźć stąd
te informacje.
- A jeśli nie zdołamy?
Horn wzruszył ramionami.
- W pierwszych kilku potyczkach między Yuuzhanami a Jedi zwycięstwo należało
do nas. Sprawdzimy, jak długo potrwa taszczę-
Mroczny przypływ I - Szturm
116
R O Z D Z I A Ł
18
Jacen Solo gwałtownie otworzył oczy i przez moment zastanawiał się, gdzie jest.
Wiedział, że na Belkadanie; zdziwił się tylko, że z powrotem w stacji ExGalu. Nie od
razu zrozumiał, dlaczego tak bardzo zaskoczył go ten fakt. Zrzucił z siebie cienki koc,
zsunął nogi poza krawędź koi i usiadł.
Odgarnął do tyłu długie, kasztanowe włosy i przycisnął dłonie do oczu. Zanim się
ocknął, był w yuuzhańskiej wiosce; tej, w której hodowano villipy. Zjawił się tam, by
oswobodzić niewolników. Brodził po płyciźnie i nawoływał, a oni przybiegli. Wraz z
nimi zjawił się też ich pan. Jego, tak jak on sam uczynił to z nieszczęsnym starcem,
Jacen pozostawił teraz tonącego z wolna w mętnej, stojącej wodzie.
Jakie to realne... Jacen odsłonił oczy i skupił się, by zobaczyć w bladym świetle
cienie własnych rąk. Nadal czuł w dłoniach mrowienie, jakby dopiero co dzierżył w
nich miecz świetlny, walcząc z Yuuzhaninem. Wzruszył ramionami i wyprężył grzbiet,
szukając znamion bólu, które potwierdzałyby prawdziwość tego, co przed chwilą wi-
dział.
Wiedział, że najprawdopodobniej był to tylko sen. W ciągu tygodnia od morder-
stwa, które obserwowali z ukrycia, gruntownie zbadali okolicę. Yuuzhanie rzeczywi-
ście przemienili Belkadan -a przynajmniej tę jego część -w stocznię. Hodowali villipy,
koralowe skoczki i dovin basale. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że upraw doglą-
dają wyłącznie niewolnicy, jednak niektórzy z nadzorców mieli pomocników. Jak za-
uważył Jacen, byli to ludzie, w widoczny sposób współpracujący z ciemięzcami. I oni
mieli na ciałach dziwne narośle, ale ich emanacja w polu Mocy nie była tak zniekształ-
cona, jak aura pozostałych niewolników, a tylko bardzo stłumiona.
Stwierdzenie, że nocna wizja była tylko snem, miało sens. Najwyraźniej umysł
młodzieńca uciekał w świat fantazji, by rozładować frustrację. Jacen był niemal gotów
pogodzić się z takim wyjaśnieniem i ponownie zapaść w sen.
Powstrzymały go przed tym dwie rzeczy. Pierwsza to towarzyszące wizji poczucie
naglącej potrzeby działania. Choć chłopak był skłonny zaakceptować koncepcję fru-
stracji i snu, przypomniał sobie, że uczucie bezradności prześladowało go najsilniej w
pierwszą noc po morderstwie. Od tamtej pory nie powracał z Lukiem w tamte strony.
Michael Stackpole
117
Druga to niesłychana realność wizji. Nie czuł się tak, jakby przypominał sobie te
wydarzenia, ale tak, jakby ujrzał przebłysk przyszłości, czegoś, co musi zrobić. Wie-
dział doskonale, że fragmenty przyszłości objawiają się niekiedy przed otwartym na
Moc rycerzem Jedi. Yoda, mistrz Luke'a, słynął nie tylko z mądrości, ale i z tego, że
trafnie przepowiadał przyszłość. Jacen nigdy dotąd nie uważał się za uzdolnionego w
tej dziedzinie, ale tym razem wydawało mu się, że tak właśnie musi wyglądać wizja.
Wstał z koi i wyszedł z kabiny należącej niegdyś do Danni. Niemal wszystko, co
się w niej znajdowało, zostało rozniesione na kawałki. Jacen zdołał tylko odnaleźć kilka
statycznych holografów i parę drobiazgów, które zamierzał zwrócić dziewczynie. Za-
szurał nogami, odsuwając zalegające w korytarzu śmieci, po czym przeszedł parę kro-
ków i zajrzał do pokoju, gdzie spał jego wuj.
Niewielki pręt jarzeniowy rozświetlał przeciwległy kąt pomieszczenia ciepłym,
złocistym blaskiem. Luke siedział na podłodze twarzą do drzwi, tak że światło obryso-
wywało tylko mroczny kontur jego ciała. Jacen chciał coś powiedzieć, ale poczucie
spokoju i skupienia emanujące z jego wuja skłoniło go do zmiany zdania.
Nie po raz pierwszy widział, jak mistrz zapada w trans Jedi, by zacieśnić swą więź
z Mocą. Po zawarciu pokoju między Republiką a Resztą Imperium, gdy Luke zrefor-
mował strukturę Akademii, jego uczniowie zaczęli żartować, iż jest już tak stary, że
potrzebuje „drzemek Mocy". Jacen śmiał się z tych docinków, ale zazdrościł wujowi
tak ścisłej łączności z Mocą. Sam pragnął podobnie intymnego kontaktu, ale wiedział,
jak wysoką cenę zapłacił za tę umiejętność mistrz i miał nadzieję, że jego własna droga
ku jedności z Mocą nie będzie tak pokrętna i długa.
Odsunął się od drzwi i przez chwilę stał oparty plecami o ścianę. Rozważał to, co
usłyszał od wuja - że doświadczenie pomaga podejmować trudne decyzje. Rozstrzy-
gnięcie, czy to, co widział, było tylko snem, czy też wizją, nie należało do łatwych.
Choć rozum nakazywał wątpić, serce rwało się do działania.
Czuję, że to słuszny wybór, a przecież Moc więcej ma wspólnego z czuciem, niż z
myśleniem, rozważał Jacen. Powoli wypuścił powietrze i powrócił do kabiny Danni.
Niespiesznie ubrał się w bojowy kombinezon. W klapę wpiął komunikator, by nagry-
wać cały przebieg misji. Tym sposobem ja osiągnę swój cel, a wujek Luke swój, skon-
statował. Nie ostrzegł R2-D2, że wychodzi. Wiedział, że robot natychmiast zaalarmo-
wałby swego pana, a cały plan spaliłby na panewce.
Gdy mijał drzwi do pokoju Luke'a, skłonił się mistrzowi po raz ostatni, a potem,
spowity w długi płaszcz Jedi, opuścił zrujnowaną stację i zniknął w mroku.
Z każdym krokiem coraz silniej czuł, że zagłębia się w świat wykreowany przez
wizję. Każdy liść, każda chmura, każdy brzęk owada, chrzęst żużlu pod nogami na
zboczu wzgórza - wszystko zgadzało się co do joty z tym, co zobaczył we śnie. Przestał
rozumować i skupił się na wrażeniach, stawiając kroki niemal bez zastanowienia. Czuł
jednak, że podejmuje trafny wybór.
Przemierzał spowite ciemnością wzgórza. Poruszał się ostrożnie, a jednocześnie z
narastającym przeświadczeniem o własnej nietykalności - wiedział wszak, dokąd zmie-
rza i co go tam spotka. Wizja stawała się rzeczywistością. Z każdym krokiem był coraz
Mroczny przypływ I - Szturm
118
bliżej konfrontacji, która dla niewolników miała oznaczać wolność, a dla Yuuzhan -
początek końca. Zdawał sobie sprawę, że Luke może nie zrozumieć i nie aprobować
jego czynów, ale nie zamierzał schodzić ze ścieżki przeznaczenia, którą wytyczyła
przed nim Moc.
Wkrótce był już na stoku prowadzącym do brzegów płytkiego jeziorka. Światło
księżyca wypełniło srebrem doliny między drobnymi zmarszczkami na tafli wody i
odbijało się od kropel rozlanych po liściach villipów. Niewolnicy brodzili od rośliny do
rośliny, niestrudzenie czerpiąc wodę chochlami i polewając dojrzewające owoce. Ciszę
zakłócały tylko stłumione pluski kropel wody i nieustające szepty co bardziej dorod-
nych villipów.
Jacen stanął nad brzegiem jeziora i zrzucił z ramion płaszcz. Wziął głęboki wdech
i pozwolił, by zawładnął nim spokój. Uśmiechnął się lekko i nadał swej twarzy dobro-
tliwy wyraz, a potem szeroko rozłożył ręce.
- Chodźcie do mnie. Uratuję was.
Niewolnicy zaczęli poruszać się żwawiej, ale nie w taki sposób, w jaki przedsta-
wiała to wizja Jacena. Uciekają przede mną! -pomyślał. Więźniowie istotnie oddalali
się chyłkiem, zgarbieni, jakby spodziewali się ciosu. Ci z najbliższych rzędów obser-
wowali go, w panice wyciągając ręce do swych towarzyszy. Stojący najdalej bez namy-
słu zaczęli rejterować, aż woda pryskała na wszystkie strony. I wtedy niewolnicy roz-
stąpili się, przepuszczając środkiem Yuuzhanina okrytego pancerzem i dzierżącego w
dłoni amphistaff. Wojownik stanął w wodzie, twarzą do Jacena, i energicznie zakręcił
bronią najpierw z przodu, potem nad głową a na koniec za plecami. Nagle znierucho-
miał, przycisnął włócznię prawym przedramieniem do żeber i przykucnął, jakby szy-
kował się do skoku.
Jacen cofnął się do miejsca, w którym woda sięgała mu do połowy łydek, i sięgnął
po miecz. Kciukiem pobudził broń do życia; jej buczenie zagłuszyło szepty przerażo-
nych niewolników. Zielone ostrze zalało upiornym światłem rosnące opodal villipy.
Jacen niedbale zakreślił mruczącą basowo klingą znak nieskończoności, ściął łodygę
rośliny i przepołowił w locie oba owoce.
Wojownik ryknął donośnie i rzucił się w stronę młodzieńca. Woda bryzgająca
spod jego nóg zdawała się prawie wcale nie przeszkadzać mu w biegu. Włócznia zno-
wu zawirowała za każdym obrotem tnąc ostrzem taflę jeziora.
Jacen ruszył wrogowi naprzeciw, ale poruszał się wolniej. Młody Jedi przyjął w
biegu pozycję bojową, unosząc miecz pionowo nad prawym barkiem. Gdy przeciwnik
był tuż, tuż, ugiął ręce w nadgarstkach, skierował klingę w przód i uderzył.
Tak samo, jak w mojej wizji! -przemknęło mu przez myśl.
Yuuzhański wojownik uchylił się w prawo, prześlizgując się pod zielonym
ostrzem energetycznym. Gdy minął młodzieńca, grzmotnął go potężnie amphistaffem w
plecy. Ochraniacze wbudowane w kombinezon zaabsorbowały znaczącą część energii
uderzenia, ale Jacen i tak poleciał bezwładnie przed siebie. Opadł na jedno kolano i
odwrócił się błyskawicznie, unosząc miecz świetlny, by odeprzeć
kolejny cios.
Michael Stackpole
119
Klinga istotnie powstrzymała atak, ale nie w taki sposób, jakiego oczekiwał Jacen.
Ta kontra powinna była skrócić włócznię o dobre trzydzieści centymetrów! -pomyślał.
Młodzieniec zerwał się na równe nogi, odparował następne uderzenie, spychając am-
phistaff w lewo i w dół, po czym pociągnął mieczem ku górze. Miał nadzieję, że cios,
który zadał, rozpłata barbarzyńcę od prawego biodra po lewy bark.
Zbroja obcego zadymiła i sypnęła iskrami. Wojownik cofnął się chwiejnie o krok
lub dwa, a potem pchnął włócznią przed siebie. Jacen szerokim ruchem zbił ją z kursu i
natychmiast ciął w prawy nadgarstek Yuuzhanina. Znowu pojawiły się iskry i dym, a
nawet dało się słyszeć skwierczenie, ale dłoń napastnika pozostała na swoim
miejscu.
Zaskoczony Jacen zamachnął się w górę, by po raz drugi uderzyć w to samo miej-
sce, ale przeciwnik zdążył już cofnąć wyciągnięte ramiona. Zanim chłopak zdołał
sprowadzić ostrze w dół, do cięcia w poprzek brzucha wojownika, lewa pięść Yuuzha-
nina wylądowała na jego szyi.
Cios odepchnął go o kilka kroków. Upadłby niechybnie na plecy, gdyby nie oparł
się o jeden z villipów. Potrząsnął głową, by otrząsnąć się z zaskoczenia, i błyskawicznie
odchylił się do tyłu, unikając obrotowego kopnięcia. Cios nogą, wymierzony w głowę
Jacena, dosięgnął najbliższego villipa i roztrzaskał go na kawałki, zalewając młodzień-
ca gęstą i lepką mazią, palącą w oczach, nosie i ustach.
Dławiąc się nią, chłopak uskoczył między villipy. Spryskał twarz wodą, aby zmyć
żrącą ciecz. Jednocześnie uskoczył w lewo i ciął dwukrotnie mieczem w stronę
Yuuzhanina. Ciosy skłoniły przeciwnika do cofnięcia się na moment, ale w świetle
zielonej klingi Jacen dostrzegł, że po poprzednim cieciu pozostała na yuuzhańskim
pancerzu tylko lekko odbarwiona blizna.
To nie jest skorupa wyhodowanego zwierzęcia, ta zbroja nadal żyje! - stwierdził.
Barbarzyńca uniósł wysoko włócznię i zamachnął się nią pionowo w dół, wypro-
wadzając miażdżące uderzenie na głowę Jacena. Jedi uniósł miecz do bloku, lecz am-
phistaff zmiękł nagle i zmienił się w bicz, który omotał jego prawy nadgarstek. Gwał-
towne szarpnięcie pociągnęło go do przodu, wprost na prawe kolano Yuuzhanina. Kop-
nięcie w brzuch zgięło młodzieńca w pół.
Jacen poczuł mocarny chwyt wojownika na swym karku, a sekundę później leżał
już twarzą w mętnej toni. Woda zawrzała wokół miecza świetlnego, lecz bicz kontro-
lował ruchy prawego ramienia chłopaka, skutecznie uniemożliwiając zadanie ciosu.
Jedi szarpnął się do tyłu. Poczuł narastającą panikę i odruchowo sięgnął po Moc.
Spróbował użyć jej do zrzucenia z siebie Yuuzhanina, tak, jak robił to setki razy z ro-
dzeństwem i kolegami, podczas beztroskich zabaw w Akademii. Mniej więcej w tej
samej chwili, gdy płuca zaczęły go piec z braku tlenu, odkrył zasadniczą słabość tej
strategii.
Nie czuję Yuuzhanina poprzez Moc, więc nie mogę na niego oddziaływać, skon-
statował.
Wciągając do płuc pierwszy haust wody, pomyślał jeszcze, że może wykorzystać
Moc, by unieść samego siebie nad powierzchnię jeziora. Krztusząc się i dławiąc, nie
był jednak w stanie osiągnąć odpowiedniej koncentracji. Resztka powietrza uszła z
Mroczny przypływ I - Szturm
120
płuc, a ciało domagało się tlenu. Jacen odruchowo wciągnął kolejną porcję wody i za-
czął się dusić.
O nie, zdążył pomyśleć, nim ciemność ogarnęła świat. To nie była ani wizja, ani
sen. To był koszmar.
Michael Stackpole
121
R O Z D Z I A Ł
19
Anakin przykucnął w lawendowej trawie i wyjrzał ostrożnie ku małej grupce Dan-
taricłi. Rdzenni mieszkańcy planety wyglądali dość zwyczajnie. Byli humanoidami,
posługiwali się niewielkim zasobem słów, wspomaganym gestami rąk i bogatą mimiką.
Wytwarzali narzędzia, ale jeszcze nie rozszyfrowali zagadki wytopu metali. Niektórzy
nosili przy sobie noże wykonane z odłamków pancerzy maszyn AT-AT, ale Anakin
nigdy nie zauważył, by ich używali. Założył więc, że są jedynie symbolem władzy,
ponieważ ich właścicielami byli wyłącznie rośli mężczyźni o siwiejących włosach.
Chłopak pragnął przez moment mieć pod ręką C-3PO, który bez trudu przetłuma-
czyłby mowę Dantarich, ale obraz złocistego androida czającego się w trawie wydał mu
się tak zabawny, że omal nie parsknął śmiechem. Dantari rozbili obóz opodal kępy
drzew blba. Jeden ze starszych wymalował właśnie węglem drzewnym symbol -godło
Imperium -na lewej piersi jednego z młodzieńców. Używając kolca z drzewa blba oraz
kijka, pełniącego funkcję młotka, zaczął wprowadzać pod skórę chłopaka czarny pył
węglowy, zmieniając ulotny rysunek w wieczysty tatuaż.
Młody Dantari nie był jedynym osobnikiem noszącym na ciele taką ozdobę. Inni z
dumą prezentowali schematyczne wyobrażenia maszyn kroczących AT-AT, wizerunki
blasterów, a nawet zarysy części pancerzy noszonych przez szturmowców. Dzieciarnia
z fascynacją przyglądała się tatuowaniu młodzieńca. Starsi zaś przypatrywali się spek-
taklowi z dumą, bo chłopak bez słowa znosił bolesny zabieg.
Anakin odwrócił wzrok, próbując nie słyszeć rytmicznego postukiwania kijka o
kolec. Spojrzał na siedzącą opodal Marę. Zaskoczona, przez moment wyglądała tak, jak
naprawdę się czuła, a była bardzo, bardzo zmęczona. Anakin natychmiast opuścił
wzrok, a gdy znowu uniósł głowę, Mara prezentowała się już nieco lepiej i uśmiechała
się ciepło.
To, że dostrzegłem jej zmęczenie, zdradza jej skrajne wyczerpanie. Inaczej nigdy
nie pozwoliłaby zaskoczyć się w taki sposób, pomyślał Anakin. Odwzajemnił uśmiech i
podpełzł do niej bezszelestnie.
- Nie chciałbym mieć tatuażu - szepnął.
- Najlepiej unikać znaków szczególnych - zgodziła się, spoglądając mu chytrze w
oczy. - Nigdy nie wiadomo, kiedy trzeba będzie wymykać się z rąk jakiegoś Jedi.
Mroczny przypływ I - Szturm
122
- Ty też nie masz tatuaży, prawda?
- No, nie wiem - westchnęła i teatralnie wzruszyła ramionami. - W końcu złapał
mnie pewien Jedi, więc może jednak mam?
Chłopak chciał już zadać następne pytanie, ale rozmyślił się i umilkł na moment.
- Chyba nie chcę wiedzieć nic więcej.
Mara roześmiała się krótko, ale głośno, zanim zasłoniła usta dłonią. Anakin się-
gnął Mocą na zewnątrz; nie wiedział zbyt dobrze, co robić. Natychmiast upewnił się, że
najgorsze już się stało. Kilku Dantarich szło w ich stronę. Przodem skradali się trzej
młodzieńcy, ale starszy mężczyzna wyprzedził ichi zatrzymał się między grupą a źró-
dłem tajemniczego dźwięku.
Niewiele myśląc, Anakin podniósł się, stanął naprzeciwko niego i zasłonił Marę.
Mężczyzna był znacznie potężniejszy - przerastał go co najmniej o pół metra. Miał też
szerokie bary i ważył przynajmniej o sześćdziesiąt kilogramów więcej. Strach rozsze-
rzył na moment błękitne oczy Anakina. Po chwili jednak chłopak przykucnął i odważ-
nie wyszczerzył zęby.
Dantari uniósł potężne kułaki nad głowę i ryknął, ale Anakin nie ustąpił pola. Nie
próbował też naśladować ruchów przywódcy. Obserwował Dantarich wystarczająco
długo, żeby wiedzieć, że tym samym rzuciłby mu wyzwanie do walki o dominację w
grupie. Większość tego typu konfrontacji kończyła się odstraszeniem pretendenta, ale
Anakin nigdy dotąd nie widział, by ktoś jego postury ośmielał się stawać na drodze
lidera.
Nie spuszczając oczu z mężczyzny, młody Jedi usiadł ze skrzyżowanymi nogami i
oparł łokcie na kolanach. Wiedział, że może posłużyć się Mocą, by zmusić Dantariego
do uczynienia tego samego, ale zwalczył w sobie tę pokusę. W ciągu tygodnia spędzo-
nego na Dantooine uczył się coraz oszczędniejszego korzystania z zasobów Mocy.
Choć przypłacił to bólem mięśni i pęcherzami na dłoniach, czuł, że ta zmiana wyjdzie
mu na dobre. Moc jest sprzymierzeńcem, a nie namiastką broni. Jeśli i tym razem cze-
goś się nauczę, to dobrze, doszedł do wniosku.
Dantari znowu ryknął, lecz Anakin nie zareagował. Siedział i wpatrywał się weń
cierpliwie, zagradzając drogę do Mary. Mężczyzna pochylił się nieco, podpierając ciało
na pięściach, a potem przysiadł na ziemi. Młodzi, stojący za nim, poszli w jego ślady.
Anakin zniżył głos do szeptu.
- W porządku. Siedzi i jest spokojny. Co teraz?
- Weź to.
Anakin sięgną) lewą ręką za siebie i odebrał od Mary mały, metalowy krążek. Przy
okazji zauważył, że jej palce są zimne. Gdy spojrzał na srebrzysty guzik, który mu wrę-
czyła, uśmiechnął się szeroko.
- Miejmy nadzieję, że to zadziała.
- Szkoda tylko, że jest na nim godło Nowej Republiki, a nie Imperium.
- Ale błyszczy się, więc warto spróbować.
Obserwując uważnie starszego, Anakin pochylił się, klękną) i podparł się na rę-
kach. Na czworakach ruszył przed siebie, pokonując połowę dystansu dzielącego go od
Michael Stackpole
123
mężczyzny. Tam, na placku gołej ziemi, położył guzik Mary, a potem cofnął się na
swoje miejsce.
Starszy zbliżył się powoli i ostrożnie. Wyciągnął rękę w kierunku srebrzystego
guzika i delikatnie pukną) w niego palcem. Natychmiast cofnął dłoń, a zgromadzona za
jego plecami młodzież z krzykiem rzuciła siew tył. Mężczyzna podkradł się jeszcze
bliżej, obwąchał dziwny przedmiot i powtórzył manewr. Po sześciu próbach, z których
każda trwała dłużej od poprzedniej, wreszcie podniósł guzik i zapatrzył się w niego z
głębokim zachwytem.
Anakin spojrzał przez ramię.
- Możemy potrzebować więcej guzików, jeśli mamy przekupić ich wszystkich.
Mara uśmiechnęła się i chwyciła prawy rękaw kurtki.
- Mam jeszcze parę na mankietach. Kiedy oddam kolejne, zacznę marznąć.
- Miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie.
Anakin znowu popatrzył na Dantariego. Starszy próbował właśnie umocować gu-
zik do jednego z warkoczyków. Jedi uśmiechnął się, a tubylec odpowiedział mu równie
pogodnym grymasem. Po chwili Dantari pogalopował w stronę obozu, roztrącając pisz-
czące dzieciaki i zbierając kilka opryskliwych uwag ze strony kobiet. Wydobył coś z
torby ze skóry faboola i biegiem powrócił do Anakina. Nad miejscem, w którym leżał
guzik, otworzył dłoń i upuścił na ziemię pięć białych bulw, niewiele dłuższych od
kciuka młodego Solo.
Jedi wiedział, że to korzenie vincha. Nie miał pojęcia, do czego używali ich Dan-
tari, ale zauważył, że byli bardzo poruszeni za każdym razem, gdy znaleźli właściwy
krzew i udało im się wykopać te - najwyraźniej cenne - bulwy. Nie widział w okolicy
zbyt wielu roślin z tego gatunku, uznał więc, że korzenie musiały mieć dla Dantarich
dużą wartość.
Anakin uśmiechną) się, wyciągną) ręce i otworzył dłonie w stronę starszego.
- Dziękuję. Możesz je zatrzymać.
Mężczyzna spojrzał na niego zmieszany, a potem pobiegł do obozowiska i powró-
cił z kolejną garścią korzeni. Ułożył je delikatnie na kupkę, podwajając jej rozmiary. Z
każdym z nich rozstawał się dłużej, niż z poprzednim, a Anakin czuł, że starszy czyni
to z bólem.
- Pomożesz mi, Maro?
- Sam się w to wpakowałeś, więc radź sobie.
- To ty się roześmiałaś.
- Ale z twojego żartu.
- Niech będzie. - Anakin podrapał się po głowie. - Tak... Wiemy, że guzik jest dla
niego wart dziesięć korzeni vincha. Założę się, że dodałby jeszcze pięć.
- Możliwe, że właśnie dlatego kobiety ukryły resztę zapasów.
- Racja. A on chce uczciwej wymiany. To chyba kwestia dumy i honoru.
Mara klepnęła go po plecach.
- Myślę, że obrałeś właściwą drogę.
- Może powinienem przehandlować mu teraz korzenie vincha za coś innego?
- Dobry pomysł.
Mroczny przypływ I - Szturm
124
Anakin skinął głową. Zebrał bulwy z ziemi i przełożył je w miejsce, na którym
przed chwilą siedział, a potem oddalił się truchtem, by zebrać kilka suchych gałęzi
drzew blba. Gdy wrócił, ułożył z nich mały stos. Wskazał dłonią najpierw na Dantarie-
go, później na chrust, a następnie na urwisko, na którym wraz z Marą rozbił obóz. Gdy
skończył, rzucił jeden z korzeni vincha w stronę starszego.
Mężczyzna chwycił cenną bulwę i wskazał palcem na stertę gałęzi, a potem na
obozowisko. Anakin kiwnął głową. Dantari uśmiechnął się, obrócił na pięcie i pobiegł
w kierunku swych pobratymców. Przez chwilę paplał coś niezrozumiale, żywo gestyku-
lując i potrząsając dumnie odzyskanym korzeniem. Grupka Dantarich zaczęła podska-
kiwać i pokrzykiwać, ogarnięta nagłym szałem radości.
Anakin zgarnął resztę bulw i wsunął je do kieszeni, a potem wstał i pomógł Marze
podnieść się z ziemi.
- Chyba nie powinno nas tu być, jeśli postanowią zaprosić nas do wspólnej zaba-
wy, prawda?
- Słusznie. -Mara wsparła się na jego ramieniu. –Dobrze się spisałeś.
- I ani razu nie użyłem Mocy.
- To prawda, choć udało ci się wymigać od noszenia drewna.
Ruszyli w stronę obozu, skrywając rozbawienie. Anakin starał się iść na tyle wol-
no, by nie forsować Mary. W milczeniu doszli dc skałek wyznaczających początek
stromego podejścia do obozowiska. Mara oparła się o jedną z nich, by odpocząć. Chło-
pak otarł brwi wierzchem dłoni.
- Nie wiem jak ty, ale ja jestem zmęczony. Mara uśmiechnęła się z lekka.
- Miło, że to mówisz, ale jak wiesz, z nas dwojga to ja...
- Nie trzeba, ciociu.
- To ja jestem zmęczona... - Wydawało się, że wypowiedzenie tych słów przyszło
jej z wielkim trudem. - Powiedz mi, kiedy stanę się dla ciebie ciężarem.
Anakin zdecydowanie potrząsnął głową i z trudem przełknął ślinę przez ściśnięte
gardło.
- Nigdy, ciociu. Nigdy nie staniesz się dla mnie ciężarem.
- Gdyby mogła to słyszeć twoja matka, byłaby dumna, że jesteś tak dobrze wy-
chowany.
- Gdyby tu była, zdążyłaby już wynegocjować przystąpienie tej planety do Nowej
Republiki, a wszystko to za garstkę korzeni vincha. - Anakin westchnął i spojrzał głę-
boko w zielone oczy Mary. -Wiem, że nie czujesz się dobrze. Wiem, że przez cały czas
nie przestajesz walczyć. Nie masz pojęcia, jak bardzo mi to imponuje.
Pomyślał przelotnie o swoim ojcu, który prawie nie trzeźwiał, odkąd pogrążył się
w rozpaczy. Ojcze, dlaczego nie możesz być bardziej podobny do cioci Mary? - wes-
tchnął w duchu.
Mara przewierciła go wzrokiem na wskroś.
- Zdarza się, że sprawy po prostu nas przytłaczają. Czasem nie można już walczyć.
- Ale ty walczysz. Jesteś dzielna.
- To dlatego, że wiem, z czym walczę. Inni nie zawsze potrafią zidentyfikować
wroga.
Michael Stackpole
125
Wrogiem mojego ojca jestem ja. Ta myśl wzbudziła w Anakinie dreszcz, ale zaraz
za nią pojawiła się następna: a może raczej gnębi go poczucie winy? Gdyby tylko wy-
darzenia potoczyły się nieco inaczej...
Mara odepchnęła się od skały i znowu oparła na barkach młodzieńca.
- Gotów do wspinaczki?
- Ruszaj przodem, Maro.
- Razem, Anakinie. Razem.
Tego wieczoru starszy Dantari przyniósł naręcze gałęzi drzew blba. Gdy powrócił
z drugą wiązką Anakin dał mu kolejny korzeń vincha. Mężczyzna zniknął w ciemno-
ściach, a po chwili z dalekiego obozowiska tubylców rozległy się okrzyki dzikiej rado-
ści.
Anakin złamał spory konar na pół i wrzucił do ognia.
- Chyba są szczęśliwi.
- Sądząc po odgłosach, raczej tak. - Mara skinęła głową. Tańczące cienie ożywio-
ne skaczącymi płomieniami ogniska zmazały z jej twarzy wyraz znużenia. - Znowu
dobrze się spisałeś.
- Dzięki. Też tak uważam.
Anakin trwał w tym przekonaniu aż do rana. Gdy się obudził, zastał starszego
Dantari w obozie. Mężczyzna przysiadł na dziesięciometrowym pniu drzewa blba.
Uśmiechnął się jak Hutt, który obstawił pewniaka w wyścigu ścigaczy, i wyciągnął ku
młodzieńcowi pustą dłoń.
Mroczny przypływ I - Szturm
126
R O Z D Z I A Ł
20
Gavin nie zatrzymał się w drzwiach gabinetu, który na Dubrillionie oddano w
tymczasowe użytkowanie admirałowi Traestowi Kre'feyowi. Zastukał tylko we framu-
gę i pewnym krokiem wszedł do pomieszczenia. Dopiero po kilku krokach podniósł
wzrok znad komputerowego notesu i zobaczył, że dowódca ma gości.
- Przepraszam, admirale. Nie wiedziałem, że jest pan zajęty - odezwał się Gavin,
salutując.
Bothanin również zasalutował.
- Nie ma sprawy, pułkowniku Darklighter. Zna pan, jak sądzę, Landa Calrissiana i
Leię Organę Solo?
Gavin poczuł, że się rumieni.
- Owszem, spotkaliśmy się, ale nie powiedziałbym, że znam... - Lando i Leia, po-
dobnie jak jego kuzyn Biggs, byli bohaterami Rebelii. Po raz pierwszy usłyszał o nich
jako dziecko. Przez pewien czas podkochiwał się nawet w księżniczce Leii. Choć owo
uczucie przeszło mu dość dawno temu, spotkanie z żywymi legendami obudziło w nim
emocje małego chłopca, który nie czuł się godnym przebywania z nimi w jednym po-
mieszczeniu. –Mogę zajrzeć później, sir.
Kre'fey potrząsnął głową.
- Nie ma potrzeby. - Bothanin wskazał dłonią na holograficzny obraz tabel z da-
nymi. - Agamarskde statki, które przybyły tu niemal równocześnie z nami, a ściślej,
startujące z nich promy, ewakuują ludzi z planety. Yuuzhanie nie próbują powstrzymać
tej akcji, więc przypuszczamy, że zaatakują, gdy konwoje zaczną opuszczać system.
Eskadra Łobuzów utrzyma ich na dystans.
- Pracuję już nad tym, admirale. - Gavin zerknął na ekran notesu. - Mam pełną
eskadrę X-skrzydłowców gotowych do startu, a Dubrillion dostarczył nam sporej liczby
brzydali, przygotowanych do pokonywania pasa asteroid, a obecnie także uzbrojonych.
To oznacza, że będziemy mieli do dyspozycji pełne skrzydło myśliwców.
Lando uśmiechnął się z dumą.
- Mamy dobrych pilotów. Odpędzą Yuuzhan od konwoju.
Michael Stackpole
127
- Z pewnością. Martwi mnie jednak to, że tylko nieliczne brzydale mają hiperna-
pęd. Jeden ze statków musi zostać i pozbierać te maszyny. Łobuzy osłonią je podczas
ewakuacji. Skoczymy w nadprzestrzeń jako ostatni.
Kre'fey pogładził podbródek, okryty śnieżnobiałym futrem.
- Zakładałem, że „Ralroost" będzie ostatnią z odlatujących jednostek. W porządku,
podejmiemy myśliwce.
Leia zmarszczyła brwi.
- Ładujemy uchodźców na pokład pańskiego okrętu. Skoro ma się ewakuować ja-
ko ostatni, to właśnie na nim skoncentruje się nieprzyjacielski ogień. Chce pan podjąć
takie ryzyko?
Bothanin sapnął krótko.
- Czy chcę je podjąć? Nie. A czym mam wybór? Również nie - odparł z naci-
skiem, pochylając się nad stołem, gdzie ustawiono holoprojektor. - Wiemy już, że mi-
mo hojności Agamarian, którzy przysłali nam w zasadzie wszystkie statki, jakimi dys-
ponowali, nie zdołamy ocalić wszystkich.
Gavin przeniósł wzrok na panoramę zrujnowanego miasta, rozciągającą się za ple-
cami admirała. Gdy Eskadra powróciła na pokład krążownika po ostatniej akcji, Kre'fey
odpowiedział na wezwanie Agamarian, żądających eskorty dla konwoju zmierzającego
w stronę Dubrillionu. Darklighter był niemal pewny, że Bothanin sfabrykował owo
wezwanie, by móc skierować okręt tam, gdzie miał nadzieję nawiązać kontakt bojowy z
Yuuzhanami na taką skalę, żeby władze na Coruscant doceniły wagę problemu. Gdy
konwój przybył na miejsce, nieprzyjaciel wysłał na ich spotkanie kilka myśliwców, ale
X-skrzydłowce pokonały je, nie ponosząc żadnych strat.
Czwartego dnia po przybyciu kawalkady transportowców, Yuuzhanie urządzili
mały rajd, który najwidoczniej miał być testem szybkości reagowania X-skrzydłowców
i innych maszyn startujących z pokładu „Ralroosta". Gavin był przekonany, że każdy
jego ruch jest bacznie obserwowany i notowany. Nie czuł się tak zagrożony od czasu,
gdy wielki admirał Thrawn zginął w bitwie o Bilbringi.
Mieszkańcy Dubrillionu oczekiwali nieuchronnie zbliżającej się inwazji ze stoic-
kim spokojem, który zdumiewał Darklightera. Gdy stało się jasne, że nie wszyscy będą
mogli opuścić planetę, poproszono rodziny o podjęcie trudnych decyzji: kto przeżyje, a
kto pozostanie. Najzdolniejsze dzieci Dubrillionu, historyków, artystów i luminarzy
kultury ewakuowano na Agamar. Rozdzielano przy tym rodzeństwa, umieszczając
młodych uchodźców na innych statkach, by w razie katastrofy zmniejszyć ryzyko wy-
marcia całych rodów. Matki żegnały się z dziećmi, kochankowie się rozstawali, a wnu-
ki z płaczem opuszczały sędziwych krewnych, których już nigdy nie miały zobaczyć.
- Mieszkańcy Dubrillionu już podjęli swoje trudne decyzje - ciągnął Kre'fey. -
Gdybym uniknął podobnej odpowiedzialności, znaczyłoby to, że lekceważę ich boha-
terstwo. Nie zrobię tego.
Leia z powagą przyjęła do wiadomości słowa Bothanina.
- W takim razie i ja pozostanę na „Ralrooście".
Admirał pokręcił głową.
- Z całym szacunkiem, sądzę, że powinna pani polecieć statkiem senatora A'Kla.
Mroczny przypływ I - Szturm
128
Leia uśmiechnęła się.
- Zrobiłabym tak, ale wkrótce dowie się pan, że senator poprosił o miejsce na po-
kładzie„Ralroosta" dla siebie i swoich towarzyszy. Oddał „Miłe Wspomnienie" pilo-
tom, którzy wykonali już jeden kurs na Agamar, a w tej chwili przyjmują na pokład
drugą grupę uchodźców.
- W takim razie z przyjemnością witam na moim okręcie. -Admirał wyprostował
się i spojrzał na Gavina. - Coś jeszcze, pułkowniku?
Darklighter podał mu notes.
- Znalazłem kandydatów do uzupełnienia Eskadry Łobuzów. Pozwoliłem sobie
przejrzeć tabelę osiągnięć pilotów, którzy startowali w „Rajdzie przez pas". Wybrałem
najlepszych, przynajmniej spośród tych, z którymi możemy nawiązać kontakt.
Leia wyciągnęła rękę.
- Mogę zobaczyć listę?
Admirał skinął głową, a Gavin udostępnił wykaz. Księżniczka przez moment
przyglądała się danym.
- Nie ma tu mojej córki.
- Nie ma, księżniczko.
- Dlaczego? To ona najlepiej radziła sobie w polu asteroid.
Leia wiedziała, że Jaina nie może sobie znaleźć miejsca, zirytowana zlecanymi jej
ostatnio zadaniami, i że pali się do walki. Dziewczyna byłaby zapewne oburzona, gdy-
by nie wybrano jej do Eskadry Łobuzów tylko dlatego, że jest „córką księżniczki Leii".
Poza tym, w obecnej sytuacji wszyscy znajdowali się w niebezpieczeństwie, bez
względu na to, jaką wykonywali misję.
- Wiem o tym, ale jest za młoda.
Księżniczka zadarła brodę i zmrużyła oczy.
- Może się mylę - zaczęła tonem, który jednoznacznie sugerował, że jest pewna
swego - ale moja córka ma chyba tyle samo lat, co pan, gdy dołączał do Łobuzów, puł-
kowniku Darklighter.
Gavin poczuł, że oblewa go fala gorąca i jego twarz się czerwieni.
- To prawda, ale to były ciężkie czasy i...
- A te nie są ciężkie?
- Są, ale...
Leia postanowiła nieco złagodzić oficjalny ton.
- Pozwól, że spytam, Gavinie, czy gdyby twój syn był jednym z najlepszych pilo-
tów, odmówiłbyś mu miejsca w Eskadrze?
- Proszę mnie o to nie pytać. - Darklighter poczuł, że jego żołądek zawiązuje się w
supeł. - Latałem już przeciwko Yuuzhanom. Wiem, jacy są groźni. Nie jestem pewien,
czy przeżyję tę bitwę i nie chcę, żeby czyjekolwiek dziecko zostało w niej zabite.
Szczególnie pani dziecko, księżniczko. I tak znacznie przekroczyła pani normę poświę-
cania się sprawom Nowej Republiki.
Leia podeszła do niego o krok bliżej i położyła mu dłoń na ramieniu.
- Gavinie, oboje wiemy, że ludzie, którzy potrafią radzić sobie w trudnych sytu-
acjach, nigdy nie zaznają spokoju i nie wiodą normalnego życia. Tacy jak my muszą
Michael Stackpole
129
brać odpowiedzialność za innych, chronić ich przed ruiną. Możemy sobie życzyć, żeby
było inaczej, ale nic z tego.
Księżniczka zwróciła mu komputerowy notes.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo jestem ci wdzięczna, że próbujesz chronić Jainę, ale
pozwalając jej latać, chronimy życie innych ludzi. Jaina to wspaniały pilot, radzi sobie
z X-skrzydłowcem jak nikt inny, a do tego jest Jedi. Możliwe, że Moc nie jest wystar-
czająco silna w walce z Yuuzhanami, ale Jaina będzie mogła na przykład odebrać sy-
gnał niebezpieczeństwa od któregoś z twoich ludzi i pospieszyć mu z pomocą.
Gavin z trudem przełknął ślinę.
- Dwaj najlepsi piloci Eskadry pochodzili z Korelii i Alderaana, więc ktoś, w czy-
ich żyłach płynie krew mieszkańców obu tych światów, musi być niezły. Powie jej
pani, czyja mam to zrobić?
- Proszę o to pana, pułkowniku. - Leia uśmiechnęła się z dumą. - Taka nowina,
usłyszana z ust matki, straciłaby na wartości.
- Daję pani słowo, księżniczko, że postaramy się chronić Jainę.
- Wiem, Gavinie. Niech Moc będzie z wami.
- Łobuz Jedenaście, zgłoś się!
Jaina zamrugała nerwowo i niemalże podskoczyła w fotelu, gdy dotarło do niej,
kto jest adresatem tego wezwania. Jestem w Eskadrze Łobuzów! - uświadomiła sobie.
Było w tym coś surrealistycznego. Gdy dorastała, fakty z życia Luke'a Skywalkera,
dotyczące czasów, zanim stał się rycerzem Jedi, powoli odchodziły w zapomnienie.
Choć uznawano go powszechnie za założyciela Eskadry Łobuzów, to Wedge Antilles i
inni piloci tak naprawdę tworzyli tę formację i budowali jej legendę.
Chociaż Jaina zdawała sobie sprawę, że jest dobrym pilotem, nie sądziła, by jej
umiejętności kwalifikowały ją do służby w Eskadrze, a już na pewno nie w tak młodym
wieku. Ciężkie czasy wymagają podejmowania ciężkich decyzji, pomyślała.
- Łobuz Jedenaście, zgłoś się. Jeśli masz kłopoty z komunikatorem, to może pod-
niesiesz rękę?
Jaina włączyła mikrofon.
- Przepraszam, Dziewiąty. Mam zielone światła. Gotowa do startu.
- Uważaj, Kije. Odstępy zero.
- Przyjęłam, Dziewiąty. - Jaina uśmiechnęła się, zadowolona z faktu, że już nada-
no jej przydomek, stanowiący przy okazji sygnał wywoławczy. Wiedziała, że jej nowe
imię było wynikiem skojarzenia drążka sterowego X-skrzydłowca, zwanego kijem, z
noszonym przez nią mieczem świetlnym, który piloci ochrzcili tym samym mianem.
Z komunikatora dobiegł głos Gavina.
- Uwaga, Łobuzy. Wychodzimy. Rendezvous w punkcie Anioł-Jeden. Kurs 342 -
55, formacja obronna.
Jaina uderzyła dwukrotnie w klawisz komunikatora, potwierdzając odbiór rozkazu,
a potem włączyła zasilanie uzwojenia repulsorów. X-skrzydłowiec uniósł się gładko w
powietrze i zawisł nieruchomo, chowając podwozie. Dziewczyna spojrzała wyżej, na
okna kabiny obserwacyjnej, i dostrzegła tam matkę w towarzystwie Elegosa i Landa.
Mroczny przypływ I - Szturm
130
Pokazała im kciuki na znak powodzenia, a potem, gdy Łobuz Dziesięć opuścił hangar,
pchnęła lekko dźwignię przepustnicy i podążyła za nim. Po opuszczeniu pokładu star-
towego, ściągnęła stery ku sobie i pchnęła akcelerator, ruszając z maksymalną prędko-
ścią w stronę widocznego w oddali pasa asteroid.
Jaina wciąż jeszcze była w lekkim szoku po tym, jak pułkownik Darklighter osobi-
ście zaproponował jej służbę w swej formacji. To właśnie Eskadra Łobuzów odbiła
Coruscant z rąk Imperium. Ci sami ludzie rozbili później Kartel Bacta. Oni też przy-
czynili się do upadku wielkiego admirała Thrawna i odegrali kluczową rolę w ostatecz-
nej rozprawie z siłami Imperium. Wuj, matka i ojciec Jainy byli bohaterami Rebelii, a
Łobuzy stały się jej symbolem. Tworzyli tę eskadrę ludzie, z którymi mogła się identy-
fikować większość mieszkańców galaktyki. Choć Jaina kochała swą rodzinę i czuła się
dumna z tego, że jest Jedi, zaproszenie do służby w Eskadrze było czymś szczególnym.
Zasłużyła na ten przywilej; nie dostąpiła go z racji koneksji rodzinnych czy wrodzonej
zdolności do władania Mocą.
Docierając do punktu zbornego, spojrzała na monitor sensorów. Łobuzy zgroma-
dziły się w połowie drogi między pasem asteroid a agamariańskim konwojem. Pozosta-
łe formacje, złożone ze starych myśliwców typu TIE i brzydali, zajęły pozycję tuż za
nimi. Tylną straż konwoju sprawował „Ralroost". Ostatnie, spóźnione promy opuszcza-
ły planetę, by schronić się w hangarach bothańskiego krążownika szturmowego. Sięga-
jąc Mocą na zewnątrz, Jaina wyczuwała obecność matki i Danni na pokładzie jednego z
nich.
Udało im się opuścić planetę. Teraz musimy dopilnować, żeby bezpiecznie opuści-
ły system, pomyślała.
- Dowódco Łobuzów, widzę ruch na skanerach. - Głos Piątki zdominował na mo-
ment częstotliwość bojową Eskadry. - Namiar 271-30.
Jaina skorygowała kurs myśliwca i poczuła na plecach chłodne dreszcze.
- Na brzydotę Hutta...
Yuuzhański okręt powoli oddalał się od pasa asteroid, a koralowe skoczki krążyły
wokół niego niczym muchy nad ścierwem. Statek odpowiadał długością niszczycielowi
klasy Imperial, ale owalny kształt sprawiał, że prezentował się znacznie masywniej.
Jego powierzchnię okrywały naprzemiennie ułożone pasy czarnej, gładkiej i błyszczą-
cej skały oraz szorstkiego, pokrytego zagłębieniami pancerza. W otworach kryły się
najprawdopodobniej wyrzutnie pocisków lub gniazda dovin basali, zapewniających
jednostce napęd.
W pobliżu dziobu, w połowie grzbietu i w tylnej części okrętu w otwartą prze-
strzeń wyciągały się długie, soczyście czerwone i granatowe ramiona. Skoczki obsiadły
je niczym pąki na gałęziach drzewa. Jaina przypuszczała, że niektóre z otworów w
pancerzu statku kryły projektory plazmy, a porównując ich średnicę z wielkością
skoczków doszła do wniosku, że jeden strzał z działa takiego kalibru musiał dosłownie
roznosić myśliwiec na kawałki.
Frachtowce lecące na czele konwoju przyspieszyły, wykorzystując pole grawita-
cyjne Dubrillionu, a następnie obrały kurs umożliwiający wykonanie pierwszego skoku
nadprzestrzennego na drodze do Agamaru. Opracowano dość zawiłą trasę, by nie do-
Michael Stackpole
131
prowadzić Yuuzhan wprost do świata, na którym uchodźcy szukali schronienia. Co
ważniejsze, seria niewielkich skoków ze zmianami kursu pozwalała skrócić podróż o
dobre kilka dni w porównaniu z lotem „za jednym skokiem".
Skoczki orbitujące wokół wielkiego okrętu uformowały się w eskadry i ruszyły w
stronę konwoju. Kontrolerzy lotu z „Ralroosta" natychmiast rozpoczęli przydzielanie
celów własnym bateriom i myśliwcom osłony, w tym także ochotnikom z Dubrillionu.
Jaina intensywnie wpatrywała się we wskazania sensorów, obserwując, jak świetlne
punkty symbolizujące poszczególne maszyny przyspieszają, rozdzielają się, wdają w
błyskawiczne pojedynki i nagle znikają z ekranu.
Po chwili, która zdawała się być wiecznością, przez ciche rozmowy na częstotli-
wości bojowej przebił się silny głos Gavina.
- Łobuzy, przypisano nam cel Skała-Jeden. Wchodźcie szybko i niszczcie co się
da. Wszyscy kryją wszystkich.
Biało-brązowy robot typu R5, tkwiący w gnieździe za kabiną Jainy, jęknął cicho.
- O co chodzi, Sparky?
Automat zaświergotał i wyrzucił na ekran główny charakterystykę celu.
Na sczerniałe kości Imperatora... Atakujemy okręt! -pomyślała dziewczyna.
Wbrew pozorom, szturm grupki myśliwców na okręt liniowy miał sens. Jednostki Im-
perium zawsze były wrażliwe na szybkie ataki myśliwskie z krótkiego dystansu. Takty-
cy Nowej Republiki wiedzieli o tym doskonale i w odpowiedni sposób wykorzystywali
niewielkie maszyny.
Jaina zastanawiała się tylko, czy Yuuzhanie wiedzą, jak bardzo powinni obawiać
się nieprzyjacielskich myśliwców.
- Tak jest, dowódco. - Uśmiechnęła się i pchnęła drążek przepustnicy. - Trzymaj
się mocno, Sparky.
- Tu Dwunastka. Jestem na twoim skrzydle, Kije.
- Dzięki, Dwunasty. - Dziewczyna spojrzała na ekran systemów kontroli ognia. -
Dziewiąty, używamy torped protonowych czy laserów?
- A masz na co oszczędzać torpedy?
- Rozumiem. - Jaina przestawiła działa na tryb sprzężonego ostrzału i położyła pa-
lec na spuście. Postanowiła, że użyje laserów do wybadania systemów obronnych stat-
ku, a potem wystrzeli torpedy, jeśli tylko znajdzie dla nich odpowiedni cel.
Potężny okręt rósł błyskawicznie w iluminatorach pędzących ku niemu X-
skrzydłowców. Jego rufa zaczęła się unosić, tak, że wyrostki na „grzbiecie" już po
chwili sterczały czubkami do kierunku lotu. Z ich końców wystrzeliło złociste światło,
a potem złote kule plazmy popędziły w stronę konwoju uchodźców.
Strzały oddane z dystansu ponad pięciu kilometrów nie były na tyle precyzyjne, by
skutecznie razić niewielkie frachtowce. Umykającym statkom wyznaczono jednak pro-
stoliniowy kurs, który miał je wyprowadzić z systemu, a to oznaczało, że jakikolwiek
ostrzał, przecinający trasę ich lotu, musiał być choć trochę skuteczny.
Pierwszy z trafionych frachtowców bardzo przypominał Jainie „Sokoła Mille-
nium". Kula plazmy trafiła go w prawą burtę, przepalając po drodze sterownię i głębo-
ko wgryzając się w poszycie. Statek zaczaj wirować jak żeton w partii sabaka, gubiąc w
Mroczny przypływ I - Szturm
132
przestrzeni sprzęty i ludzi. Oddalił się w stronę brązowego cielska Destrillionu, by
spłonąć w jego niegościnnej atmosferze.
Gdy Jaina obserwowała śmierć frachtowca, jego załogi i pasażerów, poczuła nagle
chłód - nie fizyczny, lecz emocjonalny. Uciekinierzy, ludzie, którzy nie prosili o to, by
atakowano ich planetę, byli właśnie mordowani, a zginęłoby ich znacznie więcej, gdy-
by nadal trwała w bezczynności. Niewiele myśląc i zdając się na wyczucie w manew-
rowaniu, Jaina odwróciła maszynę i zanurkowała szybko w stronę yuuzhańskiego okrę-
tu. Wyrównała lot obrotem przez lewe skrzydło i ruszyła wzdłuż kadłuba nieprzyjaciel-
skiej jednostki.
Pilotowała X-skrzydłowiec delikatnymi ruchami steru, odbijając to w lewo, to w
prawo, i nieustannie zmieniając pułap lotu. Koralowe skoczki umocowane do ramion
macierzystego okrętu ostrzeliwały ją niewielkimi, złocistymi kulami plazmy, ale uda-
wało jej się manewrować tak, by uniknąć trafienia. Co ważniejsze -jak zauważyła,
szorstkie pasma na powierzchni okrętu kryły dovin basale, emitujące mikroskopijne
czarne dziury, które nie tylko pochłaniały jej strzały, ale i zaginały tory plazmowych
pocisków.
Mknąc nad poszyciem okrętu, Jaina zaczęła strzelać w poprzek złocistych stru-
mieni plazmy, manewrując jednocześnie z dala od śmiercionośnych kul. Przecinała ich
kurs tak samo, jak one przecinały kurs konwoju. Dovin basale musiały kierować stud-
nie grawitacyjne w stronę laserowych smug, i jednocześnie wychwytywać połyskujące
porcje yuuzhańskiej plazmy. Nie tylko wyczerpywały tym sposobem własne siły, ale
także zapewniały dziewczynie dodatkową osłonę.
Jaina ściągnęła ster ku sobie, wyrwała się znad okrętu i popędziła wzdłuż jednego
z ramion. Zakładając, że mechanizm, wysyłający w przestrzeń kule plazmy, znajduje
się na jego końcu, posłała w to miejsce kilka strzałów. Rozmieszczone w pobliżu dovin
basale przechwyciły je wszystkie, z wyjątkiem jednego, który wypalił w ramieniu dziu-
rę na ułamek sekundy przed wystrzeleniem przez organiczne działo kolejnego pocisku
w stronę konwoju.
To ma sens. Dovin basale osłaniają wyrzutnię aż do ostatniej chwili przed strza-
łem, pomyślała Jaina i pstryknęła włącznikiem komunikatora.
- Dowódco, końcówki ramion są łatwym celem. Tuż przed strzałem wyłącza się
pole ochronne. Przymierzam się do jednego z nich.
- Ostrożnie, Kije.
- Jak wszyscy.
Jaina poczuła dziwny spokój, gdy spiralnym torem unosiła maszynę coraz wyżej,
wokół kolejnego koralowego wyrostka. Tuż za jej X-skrzydłowcem przemknęły złoci-
ste kule plazmy, co zmusiło ją do błyskawicznego zwiększenia mocy tarcz. U szczytu
ramienia pociski zboczyły z kursu, przyciągnięte polem generowanym przez dovin
basale. Dziewczyna błyskawicznie minęła niebezpieczne miejsce, a potem szarpnęła
sterem w lewo, jednocześnie zmieniając kierunek ciągu silników. X-skrzydłowiec od-
wrócił się rufą do kierunku ruchu, a po chwili, gdy Jaina wyzerowała ciąg, zawisł w
przestrzeni, w odległości pięciuset metrów od ujścia szybu.
Michael Stackpole
133
Dziewczyna spojrzała w głąb koralowego ramienia. Jego czubek był przesłonięty
zaworem przypominającym zastawkę serca, otwierającym się na sekundę lub dwie,
tylko po to, by wypuścić na zewnątrz plazmę, i ponownie uszczelniającym „lufę". Było
to rozwiązanie dość eleganckie, a jednocześnie na swój sposób prymitywne w porów-
naniu z myśliwcem, w którym siedziała Jaina.
Młoda Jedi przełączyła lasery na tryb szybkiego, naprzemiennego ostrzału i zasy-
pała wylot ramienia energetycznym deszczem. Kule plazmy pędzące w jej stronę z
pobliskich wyrzutni nie docierały do celu, ponieważ pole grawitacyjne, chroniące ujście
szybu, uginało tor ich ruchu.
- Sparky, daj mi znać, kiedy anomalia grawitacyjna zacznie zanikać.
Robot gwizdnął potwierdzająco, a chwilę później świsnął ostrzegawczo.
Jaina kciukiem przełączyła system kontroli ognia na obsługę torped protonowych i
natychmiast posłała w stronę celu parę pocisków. Silniki różowawych rakiet zapłonęły
błękitnym światłem, zbliżając się do zamkniętego wylotu szybu. Ułamek sekundy przed
zderzeniem z zaporą, „zastawka" uchyliła się i odsłoniła potężny, złoty blask, narastają-
cy w głębi sztolni. Torpedy wniknęły do wnętrza, a Jaina pchnęła drążek przepustnicy i
skierowała swą maszynę w dół, ku powierzchni yuuzhańskiego statku.
Mniej więcej w połowie długości ramienia torpedy zderzyły się z mknącą ku górze
kulą plazmy. Na ciemnogranatowych, wewnętrznych ścianach szybu pojawiły się pęk-
nięcia. Srebrzysto-złote nitki ognia natychmiast przeniknęły na zewnątrz, a chwilę póź-
niej tunel zaczął się rozpadać. Jego środkowa część zamieniła się w rozżarzoną chmurę
parującego koralu yorik. Ogień buchnął przez niewielki, ustawiony pod dziwnym kątem
otwór w górnej części szybu, wytrącając całą konstrukcję z równowagi i nadając jej
rotację. Padające ramię uderzyło w sąsiedni koralowy tunel i połamało go na drobne
kawałki.
Ku sztolni zniszczonej przez Jainę poleciały kolejne dwie torpedy. Jedna z nich,
wystrzelona pod ostrym kątem, odbiła się od rozżarzonego, topniejącego brzegu i ude-
rzyła bezpośrednio w kadłub okrętu. Eksplozja wyrwała w poszyciu potężną dziurę,
posyłając w przestrzeń poszarpane bryły koralu yorik. Druga torpeda znikła we wnętrzu
ramienia, a po chwili rozsadziła od środka jego podstawę.
- Piękny strzał, Dwunasty.
- Biorę przykład z ciebie, Kije.
Jaina zaśmiała się lekko, wyrównała lot i odbiła w górę, z dala od yuuzhańskiego
statku.
- Pokazaliśmy im!
- Fakt.
- Koniec gadania! - uciął Gavin, choć w jego głosie nie słychać było nuty gniewu.
- Tak jest, dowódco.
Jaina uśmiechnęła się jeszcze szerzej, gdy patrzyła, jak „Ralroost" zbliża się do
punktu, z którego miał skoczyć w nadprzestrzeń. Nieźle nam idzie, pomyślała.
W tym momencie coś szarpnęło myśliwcem. Dziewczyna rozejrzała się i poczuła
lęk, że któryś z dovin basali zdołał pozbawić jej statek pola siłowego, lecz w pobliżu
nie było widać skoczków. Na monitorze pomocniczym ukazały się dane o anomalii
Mroczny przypływ I - Szturm
134
grawitacyjnej, panującej w systemie, ale wartości liczbowe, opisujące to zjawisko,
znacznie przekraczały to, czego można było się spodziewać po koralowych myśliw-
cach. Zdaje się, że widziałam takie dane tylko raz w życiu, kiedy miałam do czynienia z
krążownikiem klasy Interdictor, skojarzyła sobie.
Nagle zmartwiała. Dovin basale, napędzające yuuzhański okręt, zmieniły kierunek
działania i wykreowały wąską studnię grawitacyjną, skutecznie powstrzymują-
cą„Ralroost" i sześć innych statków przed skokiem w nadprzestrzeń kursem na Aga-
mar. Trzeba będzie znaleźć inny wektor wyjścia, stwierdziła.
Gdy tylko o tym pomyślała, Sparky wygwizdał potwierdzenie odbioru nowych da-
nych nawigacyjnych. Dziewczyna spojrzała na monitor i usłyszała spokojny głos Gavi-
na.
- Uwaga, Łobuzy. Kierunek Agamar zablokowany. Macie nowe współrzędne.
„Ralroost" pozbierał już resztę myśliwców, więc możemy spadać. Spotkamy się za
dwanaście godzin. Życzę udanej walki.
Jaina dwukrotnie pstryknęła włącznikiem komunikatora. Raz jeszcze spojrzała na
ekran, a potem zwróciła dziób maszyny ku odległej gwieździe i przyspieszyła. Dantoo-
ine, tak? - ucieszyła się. To miło, że znowu zobaczę się z Marą. Mam nadzieję, że zdą-
żyła odpocząć, bo jeśli wróg poleci za nami, będzie potrzebowała sił.
Michael Stackpole
135
R O Z D Z I A Ł
21
Jacen Solo ocknął się, gdy ciężki kaszel wstrząsnął jego bezwładnym ciałem. Pa-
lący ból barków i bioder natychmiast przyćmił przykre doznania związane z kaszlem.
Młodzieniec otworzył oczy i ujrzał pod sobą mieniące się perłowo podłoże. Choć nie
było tak gładkie, jak lustro, zdołał dostrzec w nim swoje zamazane odbicie, miejscami
jakby napuchłe, a miejscami nadmiernie rozciągnięte.
Po chwili Jedi zorientował się, że wisi na czymś w rodzaju wieszaka umocowane-
go pod sufitem. Czuł taśmy opasujące ciasno kostki, uda i nadgarstki. Te na rękach
były najgorsze, ponieważ wykręcały ramiona, niemal stykając je łokciami. Kostki pod-
ciągnięto mu wyżej niż barki, nie mógł więc dostrzec całej konstrukcji, do której go
uczepiono.
Ciemność właśnie zaczęła się rozpraszać, nad Belkadanem wstawało słońce. Czar-
na noc przechodziła stopniowo w mglisty, szary poranek, pasujący jak ulał do stanu
umysłu Jacena. Chłopak obliczył, że musi znajdować się w rękach Yuuzhan co naj-
mniej od czterech godzin. To aż za wiele czasu, pomyślał, by podążyć moim tropem do
bazy ExGalu, do statku, do Artoo i do wujka Luke'a. Co ja sobie wyobrażałem?
Wizja, jaka nawiedziła go nocą, była nadzwyczaj realistyczna i wierna nawet w
najdrobniejszych szczegółach. Nie chciał przyznać w duszy, że sam siebie oszukiwał,
wykorzystując sen jako pretekst do zrobienia czegoś wbrew woli wuja. Fakt, iż takiego
zachowania można było spodziewać się po kimś w jego wieku, gnębił go najbardziej.
To by znaczyło, że jestem taki sam, jak moi rówieśnicy, a przecież to nieprawda, bun-
tował się w duchu. Jestem inny. Bardziej odpowiedzialny.
Jacen znowu zatrząsł się od kaszlu, który pogłębił tylko ból w ramionach, lecz po
chwili uśmiechnął się lekko. Oczywiście każdy szesnastolatek wmawia sobie, że jest
inny, niż rówieśnicy. Chłopak poruszył ramionami, próbując rozciągnąć więzy na nad-
garstkach. Lekcja numer jeden: trzeba zdawać sobie sprawę z tego, o ilu rzeczach się
nie wie. Lekcja druga: wyciągnąć wnioski z tej pierwszej.
Jacen sięgnął umysłem na zewnątrz, próbując przywołać Moc, ale ból w barkach i
biodrach uniemożliwił właściwą koncentrację. Trzeci atak kaszlu również mu nie po-
mógł. Spróbował więc stłumić ból używając jednej z technik Jedi, ale gdy tylko zapa-
Mroczny przypływ I - Szturm
136
nował nad nerwami, taśmy na nadgarstkach zacisnęły się jeszcze mocniej. Rosnącemu
naprężeniu stawów barkowych towarzyszył ostry ból.
Chłopak stęknął i na moment zawisł bezwładnie. Zimny dreszcz wstrząsnął jego
ciałem, potęgując ból wyłamywanych kończyn. W odpowiedzi więzy rozluźniły się
nieco, ale dla Jacena nie było to wielką pociechą.
Urządzenie, do którego go podłączono, najwyraźniej rejestrowało natężenie bólu
odczuwanego przez więźnia. Jedi wiedział doskonale, jak łatwo skonstruować coś ta-
kiego. Wystarczyło, że stosowne sensory monitorowały pracą ośrodka w mózgu odpo-
wiedzialnego za kreowanie uczucia bólu. Proste przyrządy elektroniczne mogły mie-
rzyć natężenie bólu w stawach barkowych, działając na tej samej zasadzie, co czytniki
sygnałów nerwowych umożliwiające funkcjonowanie sztucznej dłoni Luke'a. Chłopak
słyszał też o maszynach, których jedynym zadaniem było zadawanie bólu, takich jak te,
których Darth Vader użył przeciwko jego rodzicom w Mieście w Chmurach.
Zaskoczyło go jednak to, że w zasadzie nie istniał powód, by go torturować. Nikt
go nie przesłuchiwał, sam ból zaś nie był na tyle dokuczliwy, by wywołać załamanie
nerwowe, a tylko nieprzemijający niepokój. Choć sposób ten uniemożliwiał mu korzy-
stanie z Mocy, raczej nie podejrzewał, by Yuuzhanie wiedzieli dość o Jedi, by rozumieć
przydatność swego wynalazku.
U wejścia do komnaty rozległ się ostry klekot. Jacen uniósł głowę i ujrzał na progu
niewielką szarą istotę. Przybysz wcisnął się do środka, poruszając się bokiem na swych
sześciu odnóżach. Cztery pozostałe kończyny sterczały ku górze, niczym flagi na para-
dzie. Dwie z nich były krępe, a dwie bardzo delikatne. Stworzenie miało troje złożo-
nych oczu, osadzonych na wspólnej, segmentowanej, ruchomej szypułce. Stało u wej-
ścia do pomieszczenia, skierowanego na wschód, unoszące się z wolna nad horyzont
słońce oświetlało je od tyłu. Jacen nie dostrzegł więc innych szczegółów. To, co zoba-
czył, wystarczyło jednak, by poczuł niepokój.
Jedi z trudem zapanował nad ogarniającą go paniką. Na półce przy drzwiach do-
strzegł miecz świetlny i spróbował sięgnąć ku niemu myślą. Wiedział, że nie zdoła go
uruchomić, ale podejrzewał, że poczułby się dużo lepiej, gdyby chociaż udało mu się
rozgnieść poczwarę rękojeścią. Daremnie jednak starał się wyczuć ją poprzez Moc,
gdyż nie udawało mu się osiągnąć wystarczającej koncentracji. Świadomość tego, jak
bardzo jest bezbronny, odebrała mu siły i pchnęła niemal na krawędź rozpaczy.
Stworzenie ruszyło przed siebie, co przyprawiło Jacena o gwałtowny ścisk żołąd-
ka. Małe, białe guzy, podobne do bryłek żużlu i rozrzucone niczym pryszcze, zdobiły
grzbietową część pancerza zwierzęcia. Jego smukłe ramiona ugięły się w tył, sięgając
delikatnymi szczypcami i podobnymi do piór wypustkami ku owym krostom. Chłopak
odniósł wrażenie, że przybysz uważnie sprawdza swój ładunek.
Stwór zatrzymał się tuż pod jego twarzą. Dwie masywniejsze wypustki, zakończo-
ne szeroko rozwartymi szczypcami, uniosły się w górę. Jacen odchylił głowę, uniemoż-
liwiając stworzeniu chwycenie go za uszy lub policzki. Teraz, gdy istota znalazła się
tak blisko, mógł przyjrzeć się uważnie białym bryłkom na jej grzbiecie i nie miał już
cienia wątpliwości, że są to zalążki narośli, jakie szpeciły ciała niewolników. Jeśli mi je
zaszczepi, będzie po mnie, pomyślał.
Michael Stackpole
137
Jedna ze smukłych kończyn uniosła się wyżej i wypustką przypominającą liść mu-
snęła odkryte gardło jeńca. Jacen poczuł w szyi potworny ból. Krzyknąłby, gdyby nie
to, że atak sparaliżował mu struny głosowe i pozbawił czucia w karku. Głowa mu opa-
dła i zwisała bezwładnie. Mięśnie twarzy zamarły w nagłym skurczu, a z ust kapnęła
kropla krwi z mimowolnie przygryzionego policzka
Silne szczypce pochwyciły płatki uszu Jacena i zatrzasnęły się mocno. Jedynym
pozytywnym skutkiem uderzenia liściopodobną wypustką było to, że chłopak prawie
nie czuł bólu w ściśniętych uszach. Stwór cofnął teraz paralizator, wysuwając jednocze-
śnie szczypczyki, które uchwyciły Jacena za skórę tuż pod prawym okiem, nad łukiem
kości policzkowej. Ciche pstrykniecie oznaczało, że tkanka została przecięta. Krople
krwi zabarwiły szkarłatem jasnoszary pancerz zwierzęcia.
Jedna ze smukłych wypustek rozszerzyła ranę, a druga pochwyciła bryłkę „żwiru"
i wcisnęła ją pod skórę. Kolejny ruch szczypiec powstrzymał krwawienie, ale Jacen
wiedział już, że ma w sobie obce ciało. Gdy mrużył prawe oko, czuł, jak implant ociera
się o kość policzkową.
Znowu wstrząsnął nim dreszcz. Słyszał o niezliczonych zwierzętach, głównie
owadach, które składały jaja w ciałach odpowiednio dobranych żywicieli. Wylęgające
się młode pożerały ofiarę od środka, a gdy osiągały dojrzałość -wygryzały sobie drogę
na wolność i szukały nowej zdobyczy. Z gospodarza zaś, który stracił życie wykarmia-
jąc potomstwo swych morderców, pozostawała tylko pusta skorupa.
Nie, nie pozwolę, żeby mi to zrobił! - postanowił Jacen. Zdwoił wysiłki. Walcząc
z bólem, starał się przywołać Moc, ale nie był w stanie połączyć się z nią jak należy.
Mimo to, nie ustawał w próbach. Usiłował wykrzesać z siebie resztkę sił, iskrę, która
obudziłaby Moc i pomogła mu przeżyć.
Miecz zagrzechotał o twardą powierzchnię półki. Zwierz puścił uszy ofiary i po-
pędził w stronę drzwi. Jacen wpatrywał się intensywnie w rękojeść miecza, aby raz
jeszcze pobudzić ją do tańca. Wyobrażał sobie, że unosi ją z półki, wysoko, pod skle-
pienie, a potem sprowadza na ziemię z taką mocą, by zmiażdżyć napastnika. Nie wie-
dział, w jaki sposób mógłby spróbować ucieczki, ale to nie było w tym momencie naj-
ważniejsze. Poczuł nieopisaną radość, gdy miecz świetlny wreszcie uniósł się i poszy-
bował w powietrze.
Po chwili rękojeść obróciła się ku wschodowi, stając się tylko czarną plamką na tle
wschodzącego słońca. Jacen wpatrywał się bezradnie i w zdumieniu, jak broń oddala
się od niego i znika we mgle. Próbował przywołać ją do siebie, by wreszcie pokonać
sześcionogie stworzenie, ale po chwili do reszty stracił ją z oczu. Przestał też wyczuwać
obecność miecza i w tym momencie ogarnęła go rozpacz. Wydawało mu się, że to sama
Moc odebrała mu symbol przynależności do zakonu, jakby stracił należne mu dotąd
miejsce w szeregach rycerzy Jedi.
I wtedy, gdzieś w oddali, usłyszał syk uruchamianego miecza. Dźwięk powtórzył
się po chwili, jakby powieliło go echo. Młodzieniec uniósł głowę i spojrzał na wejście
do budynku, ponad grzbietem napastnika. Połowa słonecznej kuli płonęła już nad linią
horyzontu, a na tym tle ukazała się nagle ciemna postać. Z każdym krokiem stawała się
coraz większa, a po jej bokach płonęły dwie zielone klingi. Mroczna sylwetka przyjęła
Mroczny przypływ I - Szturm
138
po chwili kształty mistrza Jedi, kroczącego w rozwianym płaszczu i niosącego włączo-
ne miecze świetlne, przywodzące na myśl raczej ostrzegawcze pochodnie, niż groźną
broń.
Luke był jeszcze dość daleko, gdy z lewej strony wyskoczył na niego yuuzhański
wojownik. Barbarzyńca zamierzył się z góry amphistaffem, celując w głowę przybysza.
Mistrz Jedi uniósł prawicę zbrojną w miecz, by zablokować cios. Drugim ostrzem mógł
bez trudu rozpłatać odsłonięty brzuch napastnika, ale zamiast tego okręcił się na lewej
stopie, prawym podudziem podciął nogi Yuuzhanina i z hukiem obalił go na usiane
kamieniami podłoże. W tej samej chwili opuścił prawą rękę i rąbnął głowicą rękojeści
prosto w twarz wojownika, pozbawiając go zmysłów.
Inny Yuuzhanin pojawił się znienacka po prawej i natychmiast ciął swą żywą
włócznią poziomo. Mierzył w korpus Skywalkera. Luke odchylił się do tyłu i chwycił
powracające ostrze między skrzyżowane, świetliste klingi. Uniósł miecze, odepchnął
amphistaff w górę i przemknął pod nim. Gdy barbarzyńca odwrócił się gwałtownie, by
znowu stanąć twarzą w twarz z mistrzem, kamień wielkości pięści wystrzelił nagle z
ziemi i uderzył go w skroń, roztrzaskując hełm wojownika na drobne kawałeczki. Ko-
lejny pocisk trafił Yuuzhanina w ramię. Coraz więcej kamieni podrywało się w powie-
trze, jakby wciągnął je cyklon. Wreszcie jeden z nich trafił obcego w niskie czoło;
bezwładne ciało padło na ziemię.
Przed Lukiem stanął trzeci wojownik. Zachowywał się znacznie rozważniej, niż
jego poprzednicy. Zakręcił swą włócznią niczym śmigłem, na przemian usiłując ciąć
przeciwnika w głowę i w nogi. Mistrz Jedi uchylił się w tył, a potem przeskoczył nad
wirującym ostrzem. Sięgnął po Moc, uniósł się jeszcze raz, tym razem wysoko, wywi-
nął w powietrzu salto i wylądował za plecami barbarzyńcy.
Yuuzhanin odwrócił się gwałtownie i wymierzył niskie kopnięcie w nogi Luke'a.
Skywalker, trafiony w kostki, runął na plecy. Wróg nie przerwał obrotu, a tylko uniósł
się na jednej nodze, przymierzając się do ciosu włócznią.
Nim skończył piruet, mistrz Jedi wykonał salto w tył i wylądował na jednym kola-
nie. Uniósł miecze świetlne i skrzyżował je, zatrzymując opadający gwałtownie amphi-
staff między parą pałających ostrzy. Rozwścieczony Yuuzhanin sprawił, że jego broń
nagle zwiotczała. Gad-włócznia otworzył paszczę pełną zębów, wygiął się i cofnął
nieco, by zaatakować twarz Luke'a. Syk amphistaffu i triumfalny warkot barbarzyńcy
rozległy się prawie jednocześnie.
Skywalker ciął dwoma mieczami naraz, wyprowadzając ciosy mierzone w gardło
gada-włóczni. Ciało, dość gęste, by oprzeć się cięciu pojedynczej klingi energetycznej,
nie wytrzymało podwójnego ataku. Dwudziestopięciocentymetrowy kawałek amphi-
staffu opadł na ziemię, reszta zaś zwinęła się z bólu. Yuuzhanin, który opierał się całym
ciałem na swej broni i przygważdżał Luke'a do ziemi, zatoczył się do przodu. Nie pod-
nosząc się, mistrz pchnął mieczem w górę, przebił brzuch napastnika, a potem obrócił
się, by ciąć go
od tyłu po udach.
Wojownik padł na ziemię. Resztki jego broni wiły się jeszcze przez moment, nim
znieruchomiały na zawsze.
Michael Stackpole
139
Luke powstał i ruszył naprzód. Kilka kamieni potoczyło się przodem, niczym małe
gady, umykające w popłochu spod jego stóp, by zasypać i zgnieść sześcionogie stwo-
rzenie. Mistrz Jedi przeszedł nad kopczykiem, pod którym zniknęła szara istota i bez
słowa minął Jacena. Miecze świetlne świsnęły po raz ostatni, po czym zgasły, a mło-
dzieniec powoli opadł na ziemię.
Przez moment oddychał ciężko, a później przewrócił się na plecy. Luke przyklęk-
nął u boku siostrzeńca i dotknął jego twarzy prawą, mechaniczną dłonią. Jacen poczuł
ból, gdy mistrz zlokalizował pod skórą koralowe ziarno i przycisnął je do kości policz-
kowej, a potem ścisnął między kciukiem a palcem wskazującym. Skywalker wydobył
okrwawioną bryłkę z ciała młodzieńca i pozwolił, by krew popłynęła po umęczonej
twarzy Jacena.
Jacen podniósł się i oswobodził kostki z więzów.
- Wujku, tak mi przykro...
- Nie czas na to. - Skywalker podał mu miecz świetlny, chwycił siostrzeńca za
przedramię i z wysiłkiem stanął na nogi. - Statek zostawiłem tam, na południowym
wschodzie, w depresji. Artoo czeka na nas. Wysyła już dane, które zebraliśmy. Musimy
wracać.
- A co z niewolnikami? Luke potrząsnął głową.
- Z jakimi niewolnikami?
Jacen spróbował zapomnieć o bólu i sięgnął Mocą ku owym zastraszonym umy-
słom, które wcześniej wyczuwali.
- Nie rozumiem... Byli tu, kiedy zjawiłem się nad sadzawką z villipami.
- Ale już ich nie ma. Nie wiem, może zostali zabici albo jakimś sposobem stali się
podobni do Yuuzhan. Możliwe, że pogodzili się ze swoim losem. - Luke wsparł się
ciężko na barkach siostrzeńca. - Musimy wracać na statek.
Młodzieniec objął go w pasie prawą ręką.
- Co ci jest? Ranili cię?
- Nie, Jacenie. Chodzi o to, że... - Luke westchnął ciężko. -Chodzi o to, że używa-
nie Mocy w tak bezpośredni sposób jest bardzo wyczerpujące. Jedi potrafi kontrolować
Moc i korzystać z niej, ale wszystko ma swoją cenę. Przerażającą cenę... Prędzej. Mu-
simy się spieszyć.
Jacen ruszył najszybciej jak mógł, podtrzymując wuja.
- Dokąd lecimy?
- Tam, gdzie nas potrzebują i gdzie nie możemy się spóźnić. -Luke przeciągnął
dłonią po policzku, pozostawiając na skórze ślad krwi Jacena. - Lecimy na Dantooine.
Mroczny przypływ I - Szturm
140
R O Z D Z I A Ł
22
Doktor Pace delikatnie potrząsnęła Corranem. Rozbudzony, zamrugał oczami.
- O co chodzi?
Kobieta wyprostowała się i wskazała palcem za siebie, w stronę sali, w której
prowadzono wykopaliska.
- Jens ma jakieś informacje o tych żukach, które przynieśliście.
- Naprawdę? Tak szybko?
- Po prostu jest dobra.
- Rzeczywiście... Dzięki. Zaraz tam będę.
Corran usiadł powoli, ugiął nogi i połączył stopy podeszwami. Dociągając pięty
możliwie najbliżej krocza pochylił się, by rozciągnąć obolałe mięśnie. Użycie techniki
Jedi do pozbycia się bólu byłoby drobnostką, ale ten sposób nie przywróciłby spręży-
stości.
Powrót z wioski wzniesionej na dnie wyschniętego jeziora nie obfitował w drama-
tyczne wydarzenia, a Corran nawet nie miał Gannerowi za złe ponurego milczenia.
Mógł przynajmniej spokojnie pomyśleć, a to, nad czym dumał, wymagało naprawdę
głębokiej
analizy.
W ciągu wielu lat pracy w Koreliańskich Siłach Bezpieczeństwa nie raz spotykał
się z przejawami okrucieństwa. W środowisku przestępczym silniejsi tępili słabszych i
nikt się temu nie dziwił. W świecie, w którym jedyną zasadą było to, że najniebez-
pieczniejszy osobnik znajduje się na szczycie „łańcucha pokarmowego", okrucieństwo
stanowiło element walki o przetrwanie. Horn widywał już w życiu i rezultaty ohydnych
tortur, i przejawy zwykłego sadyzmu. A jednak żadne z tych okropieństw nie mogły
równać się z tym, co zaprezentowali dwaj Yuuzhanie, katujący więźnia na śmierć.
Najbardziej zastanawiał Corrana fakt, iż nieszczęsny niewolnik najwyraźniej osza-
lał za sprawą narośli szpecących jego ciało, wszczepionych mu przez Yuuzhan. Jeśli w
założeniu były one narzędziem kontroli nad więźniem, to dlaczego oprawcom miałoby
zależeć na tym, żeby ofiara pod ich wpływem wymknęła się spod nadzoru? Horn po-
równał w myślach ten stan rzeczy do sytuacji, gdy ktoś nakłada androidowi ogranicz-
Michael Stackpole
141
nik, który nagle zaczyna emitować przypadkowe komendy, zmuszając właściciela do
zniszczenia szalejącego robota.
Corran wyczuwał, że między Yuuzhanami a niewolnikami istnieje jeszcze inna za-
leżność. Brak jakichkolwiek hamulców i autentyczna radość z zadawania śmierci suge-
rowały, że wojownicy niecierpliwie oczekiwali na próbę ucieczki więźnia. Wyglądało
to niemal tak, jakby podobne do muszli domostwa pełne jeńców były prezentami dla
barbarzyńców, dostarczającymi im niebywałej przyjemności. Horn niepokoił się jed-
nak, bo wyglądało na to, że dręczenie niewolników jest dla obcych czymś więcej, niż
tylko rekreacją. Narośle, które miały być narzędziem kontroli nad więźniami, pełniły i
inną funkcję...
Można odnieść wrażenie, że Yuuzhanie zadają ból tylko po to, aby się przekonać,
co trzeba zrobić, żeby jeniec załamał się i podjął próbę ucieczki, pomyślał. Podążając
tym tropem, Corran zrozumiał, że popełnia błąd, analizując niewolnictwo w katego-
riach chciwości. W tradycyjnym ujęciu właściciel niewolnika czerpał zyski z jego pracy
przy minimalnych nakładach, szczególnie wtedy, gdy posiadał system uniemożliwiają-
cy wszczęcie buntu podwładnych. Tymczasem dręczenie więźniów na śmierć nie miało
sensu, chyba że przyjęło się założenie, iż ból innych istot w jakiś sposób podtrzymuje
Yuuzhan przy życiu lub ma dla nich inne, ukryte znaczenie. Jeżeli to prawda, to ta in-
wazja okaże się gorsza od jakiejkolwiek wojny o wpływy polityczne czy ekonomiczne.
Zwycięstwo rasy Yuuzhan Vong oznaczałoby dla wszystkich świadomych istot w ga-
laktyce życie w bólu.
Korelianin drgnął i zerwał się na równe nogi. Założył pas z Masterem i poprawił
rękojeść miecza, wiszącą na prawym biodrze, tuż przed pistoletem. Wyregulował dłu-
gość pasa tak, by luźno obracał się wokół bioder i wszedł w pasaż wiodący ku sali wy-
kopalisk.
Oprócz Jens i doktor Pace, zastał na miejscu Gannera i Tristę. Rhysode tylko spoj-
rzał na niego, a kobiety skinęły głowami i odwróciły się w stronę Jens.
Jasnowłosa kobieta, archeogenetyk, machnęła rękaw stronę hologramu ukazujące-
go trzy żuki.
- Chociaż nie miałam do dyspozycji zbyt wielu okazów, udało mi się ustalić parę
rzeczy. Analizowałam przede wszystkim produkty wydalania...
Corran uniósł brew.
- Żucze łajno?
Jens przewróciła błękitnymi oczami.
- Nie tylko. Żuk-strażnik, ten, który wszczął alarm po ucieczce niewolnika, nie jest
interesujący. Ciekawe są za to dwa pozostałe. Najmniejszy wydziela substancję przeni-
kającą do gleby. Z punktu widzenia chemii jest ona znacznie mniej skomplikowana niż
„cap", ale jej budowa sprawia, że łatwo i w podobny sposób oddziałuje na receptory
węchowe ostroszczurów. To dlatego drapieżcy trzymają się z dala od wioski. Dla nich
pokłady piachu, na których wzniesiono osadę, są przesiąknięte „capem".
- Owady wytwarzają syntetyczną substancję zwaną „capem''? - zdziwił się Corran.
- Zdaje się, że ktoś się zabawiał dość zaawansowaną genetyką.
Jens pokręciła głową.
Mroczny przypływ I - Szturm
142
- Niekoniecznie. Te żuki, podobnie jak wiele innych form życia - nie wyłączając i
nas - żyją w symbiozie z mikroorganizmami zamieszkującymi ich ciała. Wprawdzie
potrafimy żuć pokarm i wytwarzać kwasy żołądkowe, ale to bakterie w naszym prze-
wodzie pokarmowym sprawiają, że długie łańcuchy cząsteczkowe tworzące pożywienie
rozpadają się i są wchłaniane przez organizm. Mikroorganizmy żywią się tym samym
pokarmem, co my, i podobnie jak my - wydalają. W tym przypadku bakterie pozbywają
się substancji przypominającej „cap". Manipulowanie genami tak małych istot jest dużo
łatwiejsze, niż tworzenie nowego gatunku żuka. Owad jest tu tylko opakowaniem dla
bakterii.
Ganner kiwnął głową i wskazał na trzeciego żuka.
- Aten?
- Zrobiłam analizę wydalanych przez niego gazów. Produkuje mnóstwo dwutlenku
węgla. Z badania próbek powietrza z doliny, które przynieśliście w pojemnikach z pia-
skiem, wynika, że w tamtej okolicy zawartość dwutlenku węgla w atmosferze jest wyż-
sza, niż w innych częściach Bimmiel. Gdybym miała zgadywać, powiedziałabym, że
służy on wzrostowi tych koralopodobnych, twardych narośli na ciałach niewolników, o
których wspominaliście.
Trista przygryzła wargę.
- Gdyby na wolności znalazła się wystarczająco duża liczba żuków, czy mogłyby
podnieść zawartość dwutlenku węgla w powietrzu na tyle, żeby utrzymać ciepłotę pla-
nety na czas oddalania się od słońca?
Jasnowłosa genetyczka zastanowiła się przez chwilę, a potem wzruszyła ramiona-
mi.
- Możliwe. Nie mam danych z całej planety, żeby stwierdzić, jak długo by to trwa-
ło, ale jeśli rozmnażałyby się w dobrym tempie, to raczej tak. Powstrzymanie ochło-
dzenia zniszczyłoby ekosystem planety. Pojawiłaby się woda, ale nie wystarczyłoby
energii słonecznej do odtworzenia szaty roślinnej. Shwpi ocknęłyby się z hibernacji, a
ostroszczury wytępiły je i same padły z głodu.
Corran przez moment szarpał w milczeniu kozią bródkę.
- Jens, udało ci się za pomocą tego sprzętu wyprodukować syntetyczną, śmierdzą-
cą substancję i wiesz, jak wytworzyć zapach śmierci, zgadza się?
Dziewczyna skinęła głową.
- Czy potrafiłabyś tu, na miej scu, stworzyć bakterię, która zamiast namiastki „ca-
pa" wydalałaby namiastkę zapachu śmierci?
Jens pokręciła głową.
- Nie mam aż tak specjalistycznego sprzętu.
Corran trzasnął pięścią w lewą dłoń.
- Sithowe nasienie! Gdybyśmy wywołali inwazję ostroszczurów na obóz
Yuuzhan... - Urwał i wskazał na kąt jaskini, w którym odnaleziono szczątki barbarzyń-
cy. - Wiemy już, że te małe poczwary gustują w ich mięsie.
Twarz Jens rozjaśniła się.
- Ach, jeśli o to chodzi, to nie ma problemu. Z tym sprzętem bez trudu mogę sfa-
brykować wirusa, który zainfekowałby bakterie produkujące „cap". Zmodyfikowałby
Michael Stackpole
143
im kod genetyczny, tak, żeby produkowały zapach śmierci. Potrafiłabym też zrobić
wirusa atakującego żuki, wytwarzające dwutlenek węgla. Corran uśmiechnął się.
- A takiego, który sprawi, że Yuuzhanie sami będą wydzielać zapach śmierci?
- Zabójczy pot, co? Możliwe. Poszukam śladów starych wirusów na kościach i po-
pracuję nad nimi - zaproponowała ochoczo Jens. - Od którego mam zacząć?
Corran już miał odpowiedzieć, gdy doktor Pace rąbnęła dłonią w stolik holopro-
jektora.
- Od żadnego!
Starszy rycerz Jedi zamrugał z niedowierzaniem.
- Co?
- Nie zrobi tego. - Pace spojrzała twardo w oczy Corrana. -Uwolnienie takiego wi-
rusa sprowadziłoby na Bimmiel katastrofę, która na zawsze odmieniłaby jej oblicze.
- Uwolnienie takiego wirusa zapobiegłoby katastrofie, którą szykują Yuuzhanie -
odparł Horn. - Jeśli to oni zmienią ekosystem planetarny stosownie do własnych po-
trzeb, to będą mieli do dyspozycji kolejny przyczółek do podboju naszej galaktyki.
Musimy ich powstrzymać, a biorąc pod uwagę nasze możliwości, wypuszczenie wirusa
wygląda mi na najlepszą opcję. Jeśli Jens się postara, zdoła być może zaprojektować go
tak, iż nie przetrwa on w skrajnie niskich temperaturach, co oznacza, że zginie w chwili
osiągnięcia przez planetę szczytowego punktu orbity.
- Nic prostszego...
Pace pogroziła Jens palcem.
- Nie zrobisz tego.
Trista postanowiła włączyć się do dyskusji.
- Pan chyba sobie wyobraża, Horn, że jesteśmy w jakiś sposób wplątani w tę wa-
szą wojnę z Yuuzhanami.
Corranowi opadła szczęka.
- Bo jesteście, i to po samą szyję. W najlepszym przypadku ci, których tu zastali-
śmy, są tylko zwiadowcami. Gorzej będzie, jeśli tak naprawdę przybyli tu po odkopane
właśnie przez was ciało zaginionego badacza. Co więcej, pomierzyliście i poddaliście
analizie jego szczątki. Możliwe, że barbarzyńcy uznają to za zbezczeszczenie i będą
pałać chęcią odwetu - na przykład wymordowania tych, którzy dopuścili się tego wy-
stępku. Dziewczyna pokręciła głową
- Nie rozumie pan. My tylko badamy tę planetę. Jesteśmy obserwatorami.
- Rozumiem to doskonale. Pytanie tylko, czy Yuuzhanie zrozumieją, i czy uznają
tę różnicę za istotną. - Horn przeniósł wzrok na Gannera. - Co o tym sądzisz?
- Doktor Pace i Trista mają rację. Twój plan doprowadziłby do planetarnego holo-
kaustu, a może i do permanentnej sterylizacji tego świata. - Słowa te wywołały na twa-
rzy Tristy pełen zachwytu uśmiech. - Istnieje inny sposób.
Trista uniosła głowę.
- No proszę, jednak nie potrzebujecie wirusa. Corran zmrużył oczy.
- Co masz na myśli, Rhysode?
Mroczny przypływ I - Szturm
144
- Wrócimy do wioski i zrobimy to, co trzeba było zrobić ostatniej nocy, kiedy
mnie powstrzymałeś - obwieścił Ganner, kładąc dłoń na rękojeści miecza. - Poskromi-
my Yuuzhan w bezpośrednim starciu.
Pace skrzywiła się, a Trista pobladła jak płótno.
- Gannerze, nie możesz podjąć takiego ryzyka.
- Masz rację, Tristo. To istotnie ryzyko. Ty i twoi towarzysze nie jesteście wojow-
nikami. Mieszanie was w tę walkę byłoby sprzeczne z waszymi przekonaniami. Corran
i ja będziemy was chronić, abyście bezpiecznie opuścili Bimmiel.
Hom spojrzał na doktor Pace.
- Dostrzegła pani wadę tego planu?
Kobieta kiwnęła głową
- Nie jesteście w stanie wytłuc wszystkich żuków, bo nie wiadomo, na ile zdążyły
się rozprzestrzenić. To oznacza, że zabicie yuuzhańskich wojowników nie powstrzyma
działań, które zapoczątkowali. Nie mogę jednak pozwolić wam na rozprowadzenie
wirusa.
- Rozumiem panią - odparł Corran z westchnieniem. - Ale bez względu na to, czy
się to wam podoba, czy nie, wszyscy tkwicie w samym środku strefy działań wojen-
nych. Szanuję pani stanowisko, lecz uważam, że powinniśmy zebrać tu wszystkich
członków ekspedycji i zaproponować im głosowanie nad dalszymi losami wyprawy.
Doktor Pace w milczeniu rozważała ten wniosek. Horn celowo odciął się od ema-
nującej z jej umysłu fali mieszanych uczuć i sięgnął Mocą na zewnątrz, ogarniając cały
kompleks jaskiń. Jeśli zgodzi się na takie rozwiązanie, pomyślał, zebranie dwudziestu
ludzi i przeprowadzenie głosowania nie powinno potrwać zbyt długo.
Nagle Corran zmarszczył czoło.
- Gannerze, ile osób, licząc razem z nami, wyczuwasz w obrębie jaskiń?
- Dwadzieścia. - Złośliwy uśmieszek znikł z ust Rhysode'a niemal natychmiast. -
A powinny być dwadzieścia dwie. Brakuje dwojga ludzi.
Trista pokręciła głową.
- Nie brakuje. Vii i Denna poszli do stacji meteorologicznej, żeby naprawić antenę.
Zeszłej nocy, zanim wróciliście, przestali odbierać dane, więc poszli sprawdzić, co się
stało.
Ganner zamrugał gwałtownie.
- Pozwoliliście ludziom opuścić bazę?!
Dziewczyna buntowniczo zadarła głowę.
- A co, tylko Jedi mają dość odwagi, żeby wypełniać swoje obowiązki, nie zważa-
jąc na ostroszczury? Przeżyliśmy na tym świecie znacznie dłużej, niż wy.
Doktor Pace sięgnęła po komunikator, włączyła go i przestawiła na inny kanał.
- Vii, tu doktor Pace. Zgłoś się.
W głośniku słychać było tylko trzaski.
- A niech to! - Corran odwrócił się na pięcie i zaczaj przechadzać się nerwowym
krokiem w tę i z powrotem. - Jeśli Yuuzhanie znaleźli automatyczną stację, to znając
ich niechęć do techniki, mogli ją uszkodzić. Jeżeli wasi ludzie natknęli się na nich, są
już w niewoli...
Michael Stackpole
145
Trista pokręciła głową.
- Nie mamy dowodów, które sugerowałyby, że...
Ganner wyciągnął ręce i złożył je na barkach dziewczyny, zmuszając ją, by spoj-
rzała mu w oczy.
- Uważam, że jesteś inteligentną, pełną pasji i fascynującą kobietą, ale musisz
wiedzieć równie dobrze jak my, że twoi koledzy najprawdopodobniej wpadli w ręce
Yuuzhan.
- Nie... nie. - Trista pokręciła głową, zasłaniając ramiona czarnymi włosami. -Nie
puściłabym ich, gdybym podejrzewała, że...
Corran uniósł dłoń.
- Nieważne. Zrobiłaś to, zanim przynieśliśmy dowód, że wróg powrócił. Mamy
problem i trzeba go jakoś rozwiązać. Niewykluczone, że Vii i Denna zjawią się wkrótce
i okaże się, że po prostu rozładowało się ogniwo w ich komunikatorze.
Doktor Pace z trudem przełknęła ślinę.
- A jeśli nie?
- Ktoś będzie musiał ich odnaleźć. - Corran zmusił się do uśmiechu. - I chyba na-
wet wiem, gdzie rozpoczniemy poszukiwania.
Mroczny przypływ I - Szturm
146
R O Z D Z I A Ł
23
Pogarszający się stan zdrowia Mary poważnie niepokoił Anakina. Kobieta była
bardzo silna i dzielnie się trzymała, ale coraz łatwiej ogarniało ją zmęczenie i powoli
musiała cofać się przed postępującą chorobą. Chłopak czuł, że Mara częściej sięga po
Moc, by utrzymać się przy życiu. Zabiegi te wyraźnie ją wzmacniały, ale jednocześnie
wymagały takiej uwagi i koncentracji, że Anakin był niemal pewien, że chwilami nie
wiedziała, gdzie się znajduje i jak się nazywa.
Starał się jak mógł, by niczego jej nie brakowało. Utrzymywał porządek w obozie
i przyrządzał posiłki. Obserwując Dantarich, nauczył się odnajdywać jadalne rośliny i
przyprawy, dzięki którym udawało mu się urozmaicać standardowe racje żywnościowe,
choć nie zawsze stawały się dzięki temu smaczniejsze. Mara przyjmowała jego porażki
kulinarne równie spokojnie, jak sukcesy, ale ożywiała się nieco podczas posiłków.
Tuber - bo takie właśnie imię nadał Anakin starszemu, z którym handlował korze-
niami - wyraźnie przejmował się stanem zdrowia Mary. Nadal przynosił chrust, ale nie
zamierzał przyjąć ostatnich kilku bulw, które chciał mu oddać młody Jedi. Zadowalał
się drobnymi błyskotkami. Natychmiast wplatał je we włosy, tworząc ramkę wokół
guzika otrzymanego od Mary.
Anakin opuścił obozowisko tuż po kolacji, którą jego ciotka wmusiła w siebie z
jawną niechęcią nim znikła w namiocie i znowu zapadła w sen. Gdy posprzątał po po-
siłku, stwierdził, że zapas drew- na nie wystarczy, by podtrzymać ogień do rana. Zdzi-
wiło go trochę, że Tuber jeszcze się nie zjawił, i dlatego skierował kroki wprost ku
obozowi Dantarich.
Był o dobre pięćset metrów od celu, gdy poprzez Moc dotarł do niego potężny im-
puls bólu. Natychmiast pomyślał o Marze, ale odebrane wrażenie nie pochodziło od
niej. Wtedy skupił się na Tu-berze i w tej samej chwili poczuł falę strachu, napływającą
od strony obozu Dantarich.
Kucnął pośród lawendowych traw i powoli ruszył naprzód. Uśmiechnął się do sie-
bie, wykorzystując w praktyce umiejętność bezszelestnego poruszania się po chasz-
czach, którą zawdzięczał Marze. Bez trudu mógł sięgać Mocą by odsuwać ze swej dro-
gi gałęzie i suche łodygi, żeby ich trzask go nie zdradził. Mógłbym, ale nie muszę, po-
myślał. Lepiej oszczędzać Moc na później.
Michael Stackpole
147
Mozolnie posuwał się w stronę obozowiska, by zatrzymać się w cieniu skały mniej
więcej dwadzieścia metrów od celu. Gdy zza niej wyjrzał, ujrzał klęczącego Tubera,
krwawiącego z ciętych ran nad okiem i na piersiach. Imperialne godło wytatuowane na
jego skórze przestało istnieć, oddarte od ciała. Wyglądało na to, że napastnicy sprawili
mu solidną chłostę. Ręce Dantariego były skrępowane na plecach. Jego współplemień-
cy również klęczeli, pobladli i ciężko przerażeni.
A mieli ku temu dobry powód. Przed Tuberem stali bowiem dwaj wysocy i smukli
wojownicy rasy Yuuzhan Vong, ubrani w chitynowe pancerze. Jeden z nich dzierżył
włócznię o spłaszczonym ostrzu, a drugi niezwykle podobną do niej broń, ale elastycz-
ną pełniącą funkcję bicza. Ten, który trzymał w dłoni bicz, drugą ręką wymachiwał
przed nosem Tubera. Pokazywał mu srebrzysty guzik od kurtki i wykrzykiwał coś pyta-
jąco.
Tuber wymruczał cichą odpowiedź.
Yuuzhański bicz strzelił głośno, a na szerokiej piersi Dantariego wykwitła kolejna
rana.
Anakin poczuł w żołądku chłód. Nie wątpił, że Yuuzhanie wypytywali tubylca,
skąd wziął guzik. Dantari nie był w stanie wytworzyć takiego przedmiotu, a sądząc po
wyglądzie błyskotki, nie mogła ona leżeć w ziemi od czasu imperialnego ataku. Dla
wojowników sprawa musiała być jasna: ktoś odwiedził planetę, i to stosunkowo nie-
dawno. Tuber uparcie odmawiał im odpowiedzi. Anakin wiedział jedno: Przez nas zna-
lazł się w tarapatach. Tylko dlatego, że zaprzyjaźnił się z nami... Dlatego musiał rato-
wać Dantariego.
Przez moment był bliski rozpaczy. Oto on, piętnastoletni uczeń Jedi, nie dysponu-
jący wiedzą i doświadczeniem prawdziwego rycerza, miał przed sobą dwóch wojowni-
ków. Wiedział, że na Belkadanie Mara z największym trudem pokonała Yuuzhanina,
choć był tylko jeden. Ocalenie Tubera zdawało się być niemożliwością.
„Wielkość znaczenia nie ma". Choć Mara zganiła go za nadużywanie aforyzmu
Yody, Anakin wiedział, że teraz właśnie powinien pamiętać o tej zasadzie. Jego zada-
niem, jako rycerza Jedi, jest obrona tych, którzy nie mogą bronić się samodzielnie.
Wziął głęboki wdech, otworzył się na Moc i poczuł ją w sobie tak silnie, jak nigdy
dotąd. Była jak woda dla ust umierającego z pragnienia, jak słońce po wielu dniach
deszczu, jak ciepło po dotkliwych mrozach. Była tym wszystkim i nie tylko.
Anakin dotknął skały, za którą przycupnął, i musnął ją ledwie ułamkiem Mocy,
która płynęła przez niego w tej chwili. Pięćsetkilogramowy głaz wyrwał się z ziemi i
pofrunął w stronę Yuuzhan, obracając się w powietrzu i rozsypując dokoła bryły pia-
chu. Pięć metrów przed celem pocisk odbił się od ziemi i skręcił w stronę wojownika
dzierżącego włócznię. Spod padającej skały rozległ się trzask łamanych kości, a potem
wystające spod niej ręce i nogi barbarzyńcy wybiły o ziemię rytm tańca śmierci i za-
marły.
Anakin wybiegł z ukrycia, dobył miecza i ustawił kciuk na włączniku. Skoczył w
górę, odbił się od głazu, wykonał wysokie salto i wylądował na ziemi za plecami dru-
giego Yuuzhanina. Natychmiast aktywował fioletową klingę i uderzył, mierząc w okrą-
głe wycięcie w zbroi, tuż pod lewą pachą barbarzyńcy.
Mroczny przypływ I - Szturm
148
Płonące, purpurowe ostrze wbiło się głęboko w ciało. Nagły skręt tułowia wojow-
nika omal nie wyrwał rękojeści miecza z rąk młodego Jedi, ponieważ krawędź pancerza
nie ustąpiła pod naporem energetycznej wiązki. Bicz zatoczył w powietrzu łuk i zaha-
czył o lewy bark Anakina, rozcinając tunikę i mięsień. Młodzieniec wiedział, że ten
cios miał pozbawić go głowy - i pozbawiłby, gdyby nie to, że zbroja nagle drgnęła
konwulsyjnie i zesztywniała, ograniczając Yuuzhaninowi swobodę ruchów. Gdy pan-
cerz się rozluźnił, wojownik padł bez życia na ziemię.
Anakin popatrzył na leżących przeciwników i zadrżał. Opadł na kolana i wyłączył
miecz. Jakimś cudem zdołał zabić dwóch dobrze wyćwiczonych wojowników, z któ-
rymi nawet Mara miałaby kłopoty. Fakt, że jednego zaskoczyłem sztuczką, pomyślał,
ale drugi... Choć jeszcze przed chwilą zwycięstwo uważał za niemożliwe, mając Moc
za sprzymierzeńca - wygrał.
Nagle poczuł na sobie czyjeś dłonie. Spojrzał w górę i zobaczył Tubera. Dantari
miał już wolne ręce i podawał mu korzeń vincha. Identyczną bulwę wepchnął sobie do
ust i zaczaj żuć ją energicznie. Po chwili wypluł mieszaninę korzenia ze śliną na dłoń i
zaczął smarować nią rany.
Anakin skinął głową i uczynił to samo. Korzeń był gorzki i sprawił, że zdrętwiały
mu usta. Gdy połknął odrobinę, omal się nie udławił, ale o dziwo poczuł, że rwanie w
ramieniu osłabło. Gdy przyłożył papkę bezpośrednio do rany, ból ustąpił niemal na-
tychmiast.
Nic dziwnego, że tak cenią te korzenie, stwierdził Anakin i klepnął się dłonią w
czoło. Tuber nie chciał wziąć ode mnie ostatnich bulw, bo oczekiwał, że dam je Marze!
To nie zbieg okoliczności kazał nam przybyć na Dantooine. Może to zielsko nie uleczy
Mary, ale na pewno pomoże jej walczyć z chorobą.
Starszy Dantari pomógł Anakinowi wstać i wykrzyknął kilka poleceń w stronę
swych pobratymców. Tubylcy zebrali swoje rzeczy i ruszyli ścieżką prowadzącą do
obozu Jedi. Tuber uśmiechnął się szeroko i zarzucił na ramię torbę z korzeniami vincha.
Anakin pokręcił głową. Wiedział, że ci prymitywni ludzie jakimś sposobem uznali
jego i Marę za boskie istoty, które przybyły tu, by ich bronić. Chciał wierzyć, że potra-
fiłby tego dokonać, ale miał świadomość, iż branie Dantarich w opiekę nie miało sensu.
- Byłoby tak, jakbym pozwolił wam zbudować domy na równinie tonącej co roku
w powodzi. Zawsze czyhałoby na was w niebezpieczeństwo.
Tuber spojrzał na niego, zaskoczony.
Anakin wiedział, co powinien zrobić. Skoncentrował się i zebrał w sobie Moc, a
potem wysłał do umysłu tubylca obraz górskiej doliny pełnej wybujałych traw i krze-
wów vincha. Był to istny raj dla Dantarich. Choć młodzieniec rozumiał, że tworzy tę
wizję, by oszukać Tubera, to jednak jakąś częścią świadomości zdawał sobie sprawę, iż
takie miejsce istnieje naprawdę i że tak właśnie wygląda w tej chwili.
Anakin skupił się na moment na pozycji słońca w wykreowanej przez siebie iluzji,
określił położenie większego księżyca Dantooine i przyjrzał się długości cieni, a potem
wyciągnął rękę na północny zachód.
- Idźcie w tym kierunku. Tam znajdziecie nowy dom. Podążajcie brzegiem morza,
a na pewno dotrzecie w to miejsce.
Michael Stackpole
149
Tuber zamrugał nerwowo i sięgnął ręką w górę, jakby chciał dotknąć wizji, którą
przed chwilą zobaczył. Anakin znowu wskazał na północny zachód.
- Idźcie -powtórzył. Popchnął lekko Dantariego i zmusił się do utrzymania pozycji
stojącej, zanim ostatni tubylec zniknął za wzgórzem.
Dopiero wtedy opadł na jedno kolano, tuż obok ciała Yuuzhanina, którego za-
szlachtował mieczem. Po prawej stronie pancerza znajdowało się podobne wgłębienie,
jak po lewej. Wypełniały je cienkie, podobne do piór membrany. Anakin doszedł do
wniosku, że bliźniacze otwory w zbroi musiały być czymś w rodzaju skrzeli. Klinga
miecza przebiła ów wrażliwy punkt i zabiła Yuuzhanina. Śmiertelne konwulsje pance-
rza uratowały młodemu Jedi życie, spowalniając ruchy wojownika.
Anakin uznał, że ma szczęście, choć wiedział, że wujek Luke nigdy nie przyjąłby
takiego wytłumaczenia. Nie istnieje coś takiego jak szczęście. Jest tylko Moc, pomy-
ślał.
Wyczerpany bardziej, niż mógł to spowodować wysiłek fizyczny włożony w wal-
kę, Anakin powlókł się ścieżką w stronę obozu. Uśmiechnął się. Rozmyślał po drodze o
tym, że gdyby Mara nie zmuszała go do pracy bez użycia Mocy, zapewne nie starczy-
łoby mu sił na pokonanie stromego podejścia. Delikatne bóle mięśniowe, jakie czuł po
ćwiczeniach, nauczyły go oceniać własne siły. Wiedział więc, że tym razem zdoła po-
wrócić do Mary.
Zanim dotarł do obozowiska, zapadła ciemność. Z ogniska pozostała tylko żarząca
się kupka węgla. Chłopak chwycił w dłoń resztę korzeni vincha i wszedł do namiotu
Mary. Poderwała się natychmiast i niemal od razu z powrotem opadła na łóżko.
- Co się dzieje?
- Yuuzhanie... Są tutaj. -Anakin podał jej leczniczy korzeń. -Przeżuj go i pozwól,
żeby sok spłynął do gardła. To tutejsze lekarstwo. .. Bardzo skuteczne.
Mara przetarła oczy dłońmi, nim spojrzała na niego.
- Jesteś ranny.
- To nic... Ale musimy się stąd zabrać - stwierdził, marszcząc czoło. - Myślę, że
Yuuzhanie byli tu od początku i węszyli po okolicy. Możliwe, że to przez nich choroba
znowu cię zaatakowała. Kto wie, czy ich obecność nie nasila działania yuuzhańskich
wynalazków, a przecież i ona może być jednym z nich. Na Belkadanie czułaś tę łącz-
ność. Tutaj kontakt może być subtelniejszy, bo nie miałaś bezpośredniej styczności ani
z wojownikami, ani z ich sprzętem.
Mara kiwnęła głową.
- I wolałabym, żeby to nadal trwało.
- Ja też - zgodził się z westchnieniem. - Zabiłem dwóch z nich, ale to dlatego, że
wziąłem ich z zaskoczenia. Powiedziałbym, że było to zbyt proste, i to mnie właśnie
martwi.
Mara odrzuciła koc i postawiła stopy na ziemi.
- To dobrze. Powinieneś się martwić, bo mam przeczucie, że walka z Yuuzhanami
już nigdy nie będzie tak łatwa.
Mroczny przypływ I - Szturm
150
R O Z D Z I A Ł
24
Leia Organa Solo patrzyła na panujące wokół niej, celowe zamieszanie, marząc o
tym, by było mniej chaotyczne, a bardziej zorganizowane. , ,Ralroost" oraz garstka
frachtowców przybyły nad Dantooine i nie wykryły jak dotąd ani śladów pogoni z Du-
brillionu, ani yuuzhańskich statków w systemie. Mniejsze jednostki oraz wahadłowce z
pokładu bothańskiego krążownika zaczęły zwozić uchodźców na powierzchnię konty-
nentu, leżącego na równiku, połączonego z lądami północnym i południowym wąskimi,
naturalnymi groblami. Lawendowe, trawiaste równiny rozciągały się jak okiem sięgnąć,
choć ludzkie domostwa zaczynały je stopniowo zakrywać.
Każdy z frachtowców zabrał na pokład znacznie więcej uciekinierów, niż pozwa-
lały na to zapasy zgromadzone na długą podróż do Światów Środka. Dantooine była
doraźnym przystankiem dla uchodźców z Dubrillionu, ale leżała dość daleko od
uczęszczanych szlaków.
Leia westchnęła ciężko. Gdyby Tarkin złapał przynętę, ta planeta już by nie istnia-
ła, a my nie mielibyśmy dokąd uciec, pomyślała.
Jej komunikator zaterkotał cicho.
- Organa Solo, słucham.
- Wasza wysokość, ostatnia grupa uchodźców jest w drodze z Ralroosta". Pora, by
zjawiła się pani na pokładzie. Skaczemy do Jądra. - Admirał Kre'fey starał się mówić
spokojnym, niskim głosem, lekko mrucząc. - Wiem, że uznała pani tę dyskusję za za-
mkniętą, aleja odpowiadam przed Szefami na Coruscant.
- Sądzi pan, że chcieliby usłyszeć ode mnie „a nie mówiłam"? -Leia pokręciła
głową. - Nie, dziękuję, admirale. Zostanę tu, z uciekinierami. Proszę przysłać nam po-
moc, a do tego czasu jakoś sobie poradzimy.
- A jeśli Yuuzhanie przylecą tu za nami?
- Opuszczenie uchodźców nie byłoby najlepszym wyjściem. -Księżniczka pamię-
tała doskonale, że poprzednia grupa osadników, których tu przeniesiono, została starta
na proch przez Imperium, a to nie jest dobra wróżba. - Szczęśliwej drogi. Jestem pew-
na, że senator A'Kla przyjdzie panu z pomocą.
Michael Stackpole
151
- Owszem, gdyby leciał ze mną. W tej chwili pilotuje wahadłowiec z ostatnią gru-
pą ludzi. Zostawiam wam dwie kompanie piechoty i zapas broni. Powinno wystarczyć
na uzbrojenie sporej części uchodźców.
- Mam nadzieję, że nie będzie potrzebna.
- Ja również.
- Spieszcie się, admirale. Niech Moc będzie z wami.
- Wkrótce sprowadzę pomoc.
Leia wyłączyła komunikator i uśmiechnęła się do wchodzącego Gavina Darkligh-
tera oraz maszerującej za nim Jainy.
- Dzień dobry, pułkowniku.
- Wasza wysokość... Pozwoliłem sobie wyznaczyć najmłodszego stażem pilota
mojej jednostki do roli łącznika między trzema eskadrami osłony, a władzami cywil-
nymi, za które uważam panią. -Gavin wskazał ręką na północ, południowy zachód i
południowy wschód. - Rozmieściłem swoich ludzi i maszyny wokół obozowiska. Nasza
broń raczej nie nadaje się do odpierania ataków lądowych, ale zrobimy z niej dobry
użytek. Łobuzy pilnują północy, a dwie eskadry brzydali -południa.
Leia skinęła głową i rozejrzała się. Główny obóz rozłożono w lekkiej depresji, w
samym sercu szerokiej doliny.
- Niezbyt dobre miejsce do obrony, prawda?
- Nie, ale za to sensory wykazały, że dość łatwo dokopiemy się do wody. Ludzie
powinni szybciej budować sobie schronienia. Od północy zbliża się fatalna pogoda.
Poza tym niech drążą okopy i usypują stanowiska ogniowe. Jeżeli Yuuzhanie już tu są,
przydadzą nam się umocnienia.
- A jeśli ich tu nie ma, ludzie będą marudzić, że zmuszamy ich do roboty.
- Mamo, oni są przerażeni. Kopanie rowów da im przynajmniej zajęcie - wtrąciła
Jaina. - Frachtowce stojące w środku obozu zapewnią im tymczasową ochronę. Ich
działa przydadzą się tu, jeśli będziemy musieli wybrać się na orbitę i strącić parę
skoczków.
Leia poczuła dreszcz, słysząc, z jaką obojętnością Jaina mówi „strącić parę skocz-
ków". Ujrzała swą córkę w zupełnie nowym świetle. Odniosła wrażenie, że do tej pory
patrzyła na hologram córki -młodej, pięknej i delikatnej - a teraz ktoś przełączył projek-
tor na zupełnie inny obraz.
Twarz Jainy przecinała brudna smuga, a jasne pierścienie wypoconej soli znaczyły
pachy jej kombinezonu. Dziewczyna spięła włosy w kitkę, ale i tak widać było, że nie
są czyste; brakło im połysku. Leia widziała, że jej córka jest zmęczona, ale dostrzegała
w jej oczach ową energię, którą tak dobrze znała. Ojciec księżniczki -ten przybrany -
zauważył w jej oczach ten sam żar, gdy zaczynała pracować na rzecz Rebelii.
Jest bardziej dorosła, niż którykolwiek rodzic byłby skłonny przyznać, pomyślała
Leia. Wyciągnęła dłoń w stronę policzka córki, ale widząc ostrzegawcze spojrzenie,
oparła rękę na jej ramieniu i uścisnęła je lekko.
- Masz rację, Jaino.
Gavin przytaknął skinieniem głowy.
Mroczny przypływ I - Szturm
152
- Może powinniśmy rozlokować statki nieco inaczej, żeby stworzyć zachodzące na
siebie pola ostrzału, choć i tak byłyby dość skuteczne w obronie przed piechotą.
- Admirał Kre’fey wysłał nam żołnierzy i sporo broni - odezwała się Leia, powoli
kręcąc głową. - Tylko że możemy nie zdążyć przeszkolić uchodźców.
Jej córka uniosła palec.
- Na pewno są wśród nich weterani Rebelii, a może i służb imperialnych. Trzeba
ich wyłuskać i zagonić do organizowania obozowiska, tak, żeby łatwiej było je bronić.
- Słusznie. Tutejsze trawy nie są zbyt smaczne, ale wystarczą, żeby wyżywić
większość ludzi. - Leia znowu westchnęła. - To oznacza, że pozostaje już tylko jeden
problem.
Gavin zmarszczył brwi.
- Jaki?
- Mara i Anakin powinni być na Dantooine. Nie zlokalizowałam ich na żadnej czę-
stotliwości komunikatora.
Pilot wzruszył ramionami.
- Jeśli przylecieli tu, żeby wypocząć, mogli wyłączyć sprzęt.
- Tak sobie myślałam - odparła Leia - ale poprzez Moc też nie potrafię ich wyczuć.
Gdyby nie żyli, na pewno bym o tym wiedziała. Nie podoba mi się to, że nic nie czuję...
Sama nie wiem co, ale coś tu nie gra.
Jaina nakryła dłonią rękę matki.
- Nie martw się, mamo. Mara jest sprytna, a i Anakin nie w ciemię bity. Nic im nie
jest.
Leia spojrzała na nią uważni.
- Czujesz ich Mocą?
Jaina skrzywiła się lekko.
- Trochę... ale tylko chwilami. To za mało, żeby odgadnąć kierunek. Gdyby było
inaczej już bym do nich leciała. Kiedyś odbierałam w taki sposób Anakina, gdy bawili-
śmy siew chowanego. W każdym razie kiedy się pojawia, czuję, że jest silny.
- Miejmy nadzieję, że takim pozostanie. I że dobrze się ukrył, szczególnie, jeśli to
Yuuzhanie go szukają.
Huk grzmotu ucichł na tyle, że Anakin wyłowił uchem turkot yuuzhańskiego poci-
sku, pędzącego prosto na niego. Szarpnął w tył prawe ramię i błyskawicznie odwrócił
twarz w lewo. Poczuł, jak dysk wielkości pięści mija o milimetry jego policzek i z hu-
kiem wbija się w pień drzewa.
Błyskawica oblała pocisk srebrzystą poświatą. Ze spłaszczonego ciała wysunęły
się dwie łapki i natychmiast zaczęły wypychać pancerz z wyżłobionej w drewnie bruz-
dy. Uciekając przed yuuzhańskimi łowcami, Anakin zdążył się już przekonać, że plu-
skwy potrafią uwalniać się z takich pułapek i potulnie wracać do rąk wojownika, który
je rzucił.
Ale nie tym razem. Chłopak skoczył w stronę pnia i z rozmachem wbił koniec rę-
kojeści miecza w twarde ciało pluskwy. Z delikatnych skrzydeł została miazga, a pan-
Michael Stackpole
153
cerzyk pękł na dwoje. Ciemny płyn zaczął sączyć się z rany, parując pod kroplami
deszczu.
Anakin zwalczył w sobie dreszcz obrzydzenia, odwrócił się i ruszył krętą, górską
ścieżką. W gruncie rzeczy był to w tej chwili raczej strumyk, wypłukujący piach i po-
zostawiający nagie skały i korzenie, na których chłopak mógł oprzeć stopy. Wspinając
się pod prąd, młody Jedi wyciągnął rękę, chwycił gruby korzeń i podciągnął się wyżej,
na zalaną błotem półkę, gdzie ciężko oddychając spoczywała Mara.
Anakin bez słowa wyciągnął z kieszeni kawałek korzenia vincha, odgryzł kęs, a
resztę podał kobiecie.
- Naprzód, Maro. Są tuż za nami.
- Zawsze są tuż za nami. Chyba, że akurat są tuż przed nami. -Mara zaczęła wsta-
wać, lecz zatoczyła się, pociągając za sobą młodzieńca.
Kolejne dwie pluskwy o ostrych jak brzytwa pancerzach przeleciały opodal, wbija-
jąc się w miękki grunt Anakin zmiażdżył jedną z nich i pomógł Marze stanąć na nogi.
- Ruszajmy.
Mara przeszła z trudem trzy metry, po czym przysiadła na kamieniu, by zebrać się
w sobie, i po chwili ruszyła dalej. Chłopak podążył za nią. Zanim dotarli na szczyt
wzniesienia, zauważył, że oddaliła się znacznie i znika już za zakrętem w lewo, więc
zaczął biec, by ją dogonić. Nagle usłyszał, że coś ciężkiego upadło na ścieżkę tuż za
nim.
Obrócił się błyskawicznie, w ruchu aktywując purpurowe ostrze. Sparował nim
ciecie żywą włócznią i schylił się przed kolejnym ciosem. Pchnął mieczem przed sie-
bie, celując w brzuch Yuuzhanina, lecz nie zdołał przebić pancerza, choć miejsce, w
które dźgnął, zadymiło i buchnęło parą. Wojownik odskoczył do tyłu i zamachnął się
amphistaffem jak pejczem. Anakin poczuł ostry ból w lewym przedramieniu, gdzie
końcówka bicza rozerwała rękaw, skórę i mięśnie.
Młodzieniec przycisnął rękę do piersi, a Yuuzhanin zaśmiał się triumfalnie. Jego
broń znowu zesztywniała, a sam barbarzyńca wyprostował się dumnie i stanął na końcu
ścieżki, potężny i przerażający. Spojrzał w dół, na Anakina, i wycedził coś lekceważą-
cym tonem.
Oczy młodego Jedi zwęziły się w szparki, a wielki kamień, na którym stał napast-
nik, wysunął się spod jego stóp. Mężczyzna wsparł się na swej włóczni, ale gdy błotni-
sty grunt ustąpił pod jej naporem, przechylił się i poleciał na piersi i twarz, rozbryzgu-
jąc muł na wszystkie strony. Gdy unosił głowę, silne kopnięcie w skroń posłało go w
niebyt.
Jedi wyłączył miecz i pobiegł za ciotką. Próbował wyczuć obecność kobiety, ale w
walce z chorobą Mara zjednoczyła się z Mocą tak dalece, że z ledwością zdołał ją na-
mierzyć. Wiedział jednak, że i on jest w polu Mocy ledwie widoczny, bo starał się po-
legać przede wszystkim na własnych siłach, oszczędnie korzystając z umiejętności Jedi,
na wypadek gdyby Yuuzhanie w jakiś sposób potrafili go wytropić, odczuwając jej
zawirowania.
Jedi uciekali już trzy dni, klucząc po górach i niemal od początku mając na karku
pościg. Zanim dotarli do statku, przecięli trop yuuzhańskich wojowników, toteż od razu
Mroczny przypływ I - Szturm
154
wiedzieli, że „Miecz Jadę" został odnaleziony i - o ile nienawiść barbarzyńców do pro-
duktów nowoczesnych technologii nie osłabła - zamieniony w kupę złomu.
Ucieczka była dla Mary i Anakina niełatwą próbą. Deszcz zaczaj padać tak nagle i
z taką siłą, że chłopak zastanawiał się, czy to Yuuzhanie posiedli władzę nad siłami
przyrody, czy też on sam zaczyna popadać w paranoję. Ścigający zdawali się czerpać
autentyczną przyjemność w prowadzeniu tej okrutnej nagonki. Brzytwo-pluskwy raz po
raz wylatywały z ciemności, raniąc uciekinierów lekko, choć boleśnie. Ramiona i nogi
Anakina były obolałe z wysiłku, a jego szaty, nasiąknięte deszczem i błotem, składały
się bardziej z dziur, niż z tkaniny. Zostało mi tylko ciało i miecz świetlny, pomyślał.
Za zakrętem górski szlak rozszerzył się nieco. Wysokie skałki, sterczące niczym
zęby wzdłuż kamienistej ścieżki, poprowadziły go w stronę cienia rzucanego przez
kępę wysokich drzew, przesłaniających błyski bijących w oddali piorunów. Mara opie-
rała się ciężko o jeden z naturalnych obelisków. Uśmiechnęła się lekko do Anakina i
odgarnęła z policzka mokry kosmyk rudych włosów. Choć widać było, jak bardzo jest
pokaleczona, chora i wyczerpana, w jej oczach ani na chwilę nie gasł buntowniczy
blask.
Nagle uniosła głowę i spojrzała gdzieś dalej, za plecy młodzieńca. Anakin, który
zdążył pokonać ledwie kilkanaście metrów drogi dzielącej go od Mary, odwrócił się
gwałtownie. Ujrzał przed sobą trzech rosłych wojowników rasy Yuuzhan Vong. Dwaj
ruszyli ku niemu, próbując otoczyć go z dwóch stron, trzeci zaś kroczył środkiem. Pod-
chodzili niespiesznie, ostrożnie, a młody Jedi zastanawiał się, dlaczego, skoro każdy z
nich mógłby połamać go w rękach.
I w końcu zrozumiał. Są tu ze względu na mnie, domyślił się. Ubiłem dwóch z
nich podczas pierwszego spotkania. Od tamtej pory pokonywałem wszystkich, którzy
atakowali mnie pojedynczo. Żadnego nie zabiłem, ale możliwe, że zhańbiłem ich na
całe życie.
Anakin nie tracił czasu na oglądanie się za siebie.
- Maro, oni chcą mnie. Zdaje się, że to sprawa honoru.
- Może i chcą tylko ciebie, ale będą mieli do czynienia i ze mną. - Wysuwające się
ostrze jej broni syknęło i oblało mokre pancerze Yuuzhan drżącą błękitną poświatą. -
Włącz miecz. Biorę tego z lewej.
- Nie, Maro. Uciekaj. - Anakin poczuł, że ogarnia go chłód, gdy złączył dłonie na
metalowej rękojeści miecza. Był absolutnie pewny, że nie przeżyje walki z trzema bar-
barzyńcami naraz, choć Moc była z nim przez cały czas, od pierwszego spotkania z
wrogiem. Oby tylko była ze mną jeszcze ten jeden raz, by Mara zdążyła uciec. Ostatni
raz, błagał w duchu.
Włączył miecz. Energetyczna wiązka zapłonęła intensywnym, fioletowym świa-
tłem. Skierował klingę w przód, przykładając rękojeść do brzucha i powoli opuszczając
koniuszek ostrza ku ziemi. Prawą nogę wysunął i ugiął w kolanie a ciężar ciała oparł na
lewej. Obejmował wzrokiem wszystkich trzech napastników i każdego z osobna po-
zdrowił skinieniem głowy. Ukłonił się powtórnie środkowemu i niecierpliwie machnął
lekko czubkiem klingi, zachęcając wojownika do akcji.
Michael Stackpole
155
Ten zakręcił nad głową amphistaffem. Niebo przecięła kolejna błyskawica; na tle
ciemności obrysowała ciało i broń Yuuzhanina białosrebrzystą linią. Humanoid ruszył
naprzód, a Anakin uczynił to samo, kopiąc w stronę przeciwnika bryłę mokrego piachu.
Wojownik cofnął się o krok, przy wtórze pełnych dezaprobaty głosów towarzyszy.
W tym momencie młody Jedi wiedział już, co ma robić. Ujrzał przed oczami całą
sekwencję ruchów, którą musiał wykonać, by ocalić Marę. Nie zastanawiając się ani
chwili, oddał swoje ciało choreografii dyktowanej przez Moc.
Wykonał obrotna prawej nodze i zaatakował skradającego się tą stroną Yuuzhani-
na. Wojownik odskoczył do tyłu, zderzając się mimowolnie z jednym ze skalnych obe-
lisków. Gdy padał na ziemię, Anakin skręcił w lewo, ku środkowemu przeciwnikowi.
Ponieważ poprzedni ruch sprawił, iż stał przez moment plecami do barbarzyńcy, czają-
cego się po lewej, spodziewał się ataku z jego strony. Chwycił więc miecz odwrotnie i
pchnął klingę wstecz, tuż nad swym prawym biodrem, chcąc nadziać na nią nadbiega-
jącego nieprzyjaciela.
Zbroja Yuuzhanina wytrzymała cios. Humanoid nie padł z rozciętymi trzewiami,
lecz siła uderzenia zgięła go w pół. Anakin wykorzystał zaś energię kinetyczną rozpę-
dzonego wojownika, by skoczyć naprzód. Wywinął w powietrzu salto, obrócił się przez
prawe ramię, i natychmiast ciął poziomo, prowadząc rękojeść na wysokości pasa, a
czubek ostrza poprzez silne uda barbarzyńcy. Pancerz zaskwierczał i pękł, ale nie dopu-
ścił, by energetyczna wiązka sięgnęła ciała. Yuuzhanin stracił jednak równowagę i
runął na ziemię.
Anakin dał krok naprzód i z całą mocą kopnął leżącego w skroń. Głowa Yuuzha-
nina odskoczyła w prawo, ale wojownik zdołał jakoś zebrać siły i stanąć na własnych
nogach. Młody Jedi ciął w lewo, by odbić cios amphistaffem, ale broń zwinęła się nagle
i skoczyła do ataku jak wąż, a jej właściciel podciął chłopakowi nogi, posyłając go na
rozmiękłą ziemię.
Młody Solo wymierzył cięcie w łydki stojącego Yuuzhanina, ale ten podskoczył w
samą porę i opadł ciężko na ścieżkę, przygważdżając do ziemi nadgarstek chłopca.
Anakin poczuł ostry ból i przysiągłby, że słyszał chrupnięcie kości. Rękojeść miecza
wysunęła się ze zmartwiałej na moment dłoni.
Barbarzyńca staną} nad powalonym przeciwnikiem. Amphistaff wpełzł po jego
udzie na tułów i wsunął się w silną dłoń wojownika. Gdy zesztywniał, Yuuzhanin
uniósł go nad głowę mamrocząc dziękczynne modły, a potem szerokim łukiem sprowa-
dził ostrze włóczni w dół i zadał cios, który rozpłatałby ciało chłopca od czubka głowy
po pępek.
Rozpłatałby, gdyby dotarł do celu.
Syk miecza świetlnego należącego do Luke'a Skywalkera zlał się z innymi odgło-
sami walki. Zielone ostrze powstrzymało w pół drogi opadającą ze świstem włócznię.
Ześlizgując się po twardym ciele gada, świetlista klinga zmieniała w parę płynące po
niej strużki deszczu, aż wreszcie jej czubek zahaczył o pancerz i znikł w otworze pod
pachą Yuuzhanina. Wojownik wrzasnął dziko i zwinął się z bólu.
Tymczasem po lewej Jacen Solo zeskoczył z kamiennego obelisku, spadając
wprost na plecy drugiego barbarzyńcy. Yuuzhanin padł twarzą w błoto, a wtedy Jedi
Mroczny przypływ I - Szturm
156
grzmotnął go rękojeścią miecza świetlnego w podstawę czaszki i natychmiast skierował
siew stronę ostatniego przeciwnika. Przeskoczył nad mknącym tuż nad ziemią ostrzem
żywej włóczni i z całych sił kopnął wojownika w brzuch. Yuuzhanin poleciał do tyłu,
uderzył o jedną ze skałek i osunął się na ziemię.
Jacen pomógł bratu wstać, a Luke pobiegł w stronę Mary. Anakin przyciągnął
Mocą swój miecz i schylił się, by podnieść go lewą ręką.
- Jak nas znaleźliście?
Jego brat wzruszył ramionami i kiwnął głową w stronę Luke'a.
- Miał wizję, w której zobaczył Dantooine. Wiedział, gdzie i kiedy was zastanie-
my. Nie mogliśmy wyczuć Yuuzhan w polu Mocy, ale kierowaliśmy się tam, gdzie
wyraźnie brakowało spłoszonych przez nich zwierząt.
- Nie pomyślałem o tym.
Jacen zmierzwił mokre włosy brata.
- W końcu jesteś tylko dzieciakiem.
- Nie dokuczaj mu, Jacenie. - Mara wspierała się ciężko na ramionach męża. Ana-
kin dobrze wiedział, że Luke wolałby ją nieść, ale ona nigdy by na to nie pozwoliła. -
Doprowadził mnie aż tu. Gdyby się mną nie opiekował, byłabym już trupem.
Luke z powagą pochylił głowę przed swym najmłodszym siostrzeńcem.
- Nawet nie wiem, jak mam ci dziękować.
- Zacznij od tego, że zabierzesz nas na Coruscant.
- Nie mogę, za to zabiorę cię do matki.
Anakin spojrzał na swoje ubłocone i przesiąknięte krwią ubranie.
- Do mamy? Zdawało mi się, że chciałeś mi dziękować.
- Dziękuję i nie przestanę dziękować. - Luke wskazał ręką na północ. - Statek stoi
niedaleko stąd.
Mara ucałowała go w policzek.
- Będziemy przynajmniej z dala od Dantooine.
- Prawdę mówiąc... nie.
Kobieta zmarszczyła brwi.
- Przecież przylecieliście statkiem, i to tym samym, którym wybraliście się na
Belkadan.
- Zgadza się - przytaknął Skywalker, kiwając łagodnie głową. -Ale jeszcze nie
możemy opuścić Dantooine. Leia wylądowała z grupą uchodźców z Dubrillionu na
sąsiednim kontynencie. Wchodząc do systemu, widzieliśmy duży statek Yuuzhan, wy-
syłający desantowce na powierzchnię planety. Zdaje się, że i oni uznali równikowy ląd
za wyjątkowo gościnny.
- Z pożaru w karbonit - skrzywił się Anakin.
- Na to wygląda.
Najmłodszy z rodu Solo westchnął ciężko.
- Skoro miałeś wizję, która kazała ci po nas przylecieć, to może wiesz też, jak
rozwinie się akcja na południowym wschodzie?
Michael Stackpole
157
- Jak mawiał Yoda, przyszłość jest w ciągłym ruchu, więc moja wizja może nie
być do końca prawdziwa. - Twarz Luke'a zastygła niczym stalowa maska. - Chciałbym,
żeby tak się stało, bo jej zakończenie nie było szczęśliwe.
Mroczny przypływ I - Szturm
158
R O Z D Z I A Ł
25
Leia odgarnęła włosy z czoła śpiącego Anakina i odeszła. Bez trudu znalazła dla
niego ubranie - leżał odziany w części najrozmaitszych strojów i mundurów, ofiarowa-
nych przez załogi frachtowców. Księżniczka sądziła początkowo, że piloci traktowali
go życzliwie ze względu na sławę jego ojca, ale prawda była taka, że gdy wieść o
ucieczce chłopca z Marą przez północne pasmo górskie rozeszła się po obozie, wielu z
nich uznało go za prawdziwego bohatera.
Spojrzała na niego ostatni raz. Leżał spokojnie, a mała lampka rzucała złoty po-
blask na jego ciemne włosy. Na twarzy miał kilka siniaków, a na szyi i czole zadrapa-
nia, ale poza tym wyglądał zdrowo. Nieco wcześniej Leia obserwowała, jak pracował
przy nim android medyczny 2-1B, oczyszczając i zamykając rozliczne rany zadane
chłopcu przez Yuuzhan. Łatki nasączone płynem bacta zakryły ślady cięć i zadrapań.
Gdy robot nastawił Anakinowi nadgarstek, złamany w ostatniej walce, pozostała mu do
założenia tylko lekka szyna usztywniająca zreperowany staw. Leia wiedziała też, że
Mara przechodzi podobną kurację po trudach ucieczki, i oczekiwała wieści od Luke'a
na temat stanu jej zdrowia.
Wychodząc z zaimprowizowanego namiotu, wykonanego ze sporej płachty płótna,
księżniczka schyliła głowę. Zatrzymała się jeszcze na moment, gdy przy wejściu zjawił
się R2-D2, gotów pilnować śpiącego chłopaka. Uśmiechnęła się do robota i opuściła za
sobą kotarę. Słońce jeszcze nie wzeszło, za to zerwał się porywisty wiatr z północy.
Leia widziała kłębiące się na dalekim horyzoncie chmury i podejrzewała, że ulewy,
szalejące teraz na kontynencie północnym, najpóźniej nazajutrz po południu dotrą nad
obozowisko. Do tej pory byliśmy głodni i nieszczęśliwi, pomyślała. Teraz będziemy
głodni, nieszczęśliwi i mokrzy.
Elegos zbliżył się do niej i podał jej baton odżywczy.
- Nie byłoby dobrze, gdybyś zemdlała z niedożywienia.
- To powinno wystarczyć do zaspokojenia głodu-zgodziła się Leia, z wdzięczno-
ścią przyjmując porcję. - Anakin zasnął. Zdaje się, że podczas całej ucieczki nie spał
dłużej niż parę godzin. Gdyby Moc nie wspierała jego i Mary...
- Twój syn musi być wyjątkowo silny Mocą, skoro udało mu się przetrwać.
Michael Stackpole
159
- Tak sądzę. - Księżniczka poczuła zimny dreszcz przebiegający po kręgosłupie. -
Jest taki dzielny, taki pełen determinacji... Za nic w świecie nie zawiódłby zaufania
mojego brata. Zrobi wszystko, żeby Luke był z niego dumny.
Caamasjanin powoli zamknął oczy.
- Czyżbyś się obawiała, że mając w sobie taki potencjał, w chwili frustracji może
wstąpić na ścieżkę swego imiennika?
Leia spuściła wzrok; nie ośmieliła się odpowiedzieć na to pytanie.
Elegos starał się mówić cicho i łagodnie.
- Zastanawiałem się kiedyś... dlaczego postanowiłaś dać mu imię swego ojca?
Księżniczka westchnęła ciężko.
- Mój ojciec, Anakin Skywalker, nie Darth Vader, zwrócił się przeciwko Imperato-
rowi i zadał mu śmierć. Odpokutował za zło, które popełnił, choć niektórzy uważają że
niewystarczająco, a przy tym powstrzymał Palpatine'a przed dalszymi zbrodniami. Ja-
kaś część mojej duszy chciała, żeby najmłodszy syn oczyścił to imię. Tak to sobie
przynajmniej tłumaczyłam.
- A teraz zmieniłaś zdanie?
Leia spojrzała mu w oczy.
- Wy, Caamasjanie, macie szczęście, że potraficie dzielić się i wymieniać wspo-
mnieniami. Ja nie pamiętam Anakina Skywalkera, a Darth Vader przypomina mi o
sobie tylko w koszmarach. Wiem, że noszę w sobie jakąś część dziedzictwa Anakina, i
wierzę, że tylko to, co było w nim dobre, przeszło na Luke'a i na mnie. Wierzę, ale nie
mam pewności. Nazywając najmłodszego syna jego imieniem, chciałam przywrócić mu
niewinność. Wyobrażałam sobie, że wszystko, co będzie w moim Anakinie dobre,
przyjdzie za moim pośrednictwem od jego dziadka.
- Próbowałaś zabić swój strach przed Darthem Vaderem i tym, co po nim odzie-
dziczyłaś, czyniąc małego Anakina tym, kim twój ojciec mógł być, a może nawet kie-
dyś był?
Leia skinęła głową.
- Czy to ma jakiś sens?
- Oczywiście. Niezliczone zastępy ojców i matek, rozczarowanych własnymi ro-
dzicami, poprzysięgają sobie, że ich dzieci zostaną wychowane jak należy. Być może
próbujesz sobie udowodnić, że w innych okolicznościach twój ojciec nigdy nie stałby
się Darthem Vaderem.
- Uważasz, że to problem...
- Podobnie jak ty - wpadł jej w słowo Elegos, uśmiechając się ostrożnie. - Gdybyś
tak nie sądziła, nie rozmawialibyśmy na ten temat.
- Jeśli kiedykolwiek zrozumiem, jakim cudem zaglądasz w mój umysł i wyciągasz
z niego problemy, o których wolę nie myśleć, to... to...
- To przestaniesz mnie potrzebować, a moja misja dobiegnie końca.
Leia chwyciła prawe ramię Elegosa i razem ruszyli na spacer po obozowisku.
- Zawsze będę potrzebować takich przyjaciół.
- Czuję się zaszczycony.
- A powinieneś się bać. Moi przyjaciele często miewają kłopoty.
Mroczny przypływ I - Szturm
160
Elegos zatoczył lewą ręką obszerne półkole.
- Takie?
- Mniej więcej. - Leia pozdrowiła kilku uchodźców skinieniem głowy, a potem
znowu spojrzała Caamasjaninowi w oczy. - Złożyłam na barki Anakina spore brzemię,
dając mu to imię, prawda?
- Jest dość silny, żeby je udźwignąć. Ma ciebie i zakon Jedi. Razem utrzymacie go
na właściwej drodze. - Elegos nakrył jej ręce lewą dłonią. - Gdyby miał skłonność do
Ciemnej Strony, użyłby jej, żeby ratować Marę Jadę. Jest młody, ale ma w sobie i od-
wagę i inteligencję. Już wkrótce będzie ich bardzo potrzebował. Kiedy nadejdą
Yuuzhanie, dojdzie do straszliwej rzezi.
Leia poczuła, że lekki dreszcz przeniknął Elegosa.
- Dla takiego pacyfisty, jak ty, to musi być koszmar.
- To koszmar dla nas wszystkich, czy zdajemy sobie z tego sprawę, czy nie -
stwierdził Caamasjanin i potrząsnął głową. -Gdyby istniał jakiś sposób, żeby uniknąć
starcia, wykorzystałbym go, ale zdaje się, że lud Yuuzhan Vong czerpie zadowolenie z
walki. Nie wiemy nawet, kim są najeźdźcy i czego chcą. Nie wiemy, czy można się z
nimi dogadać. Fakt, że zabawiali się polowaniem na Anakina i Marę, również nie wró-
ży zbyt dobrze w kwestii negocjacji.
- To rzeczywiście frustrujące. Wierzę w rokowania, kiedy tylko można je prowa-
dzić, ale gdy wróg odmawia, pozostawia nam niewielki wybór. - Leia zmarszczyła
czoło. - Gdzie będziesz podczas ataku?
- Twój brat zgodził się pożyczyć mi Artoo, zostanę więc w wahadłowcu, robiąc
użytek z jego laserów i działek blasterowych.
Księżniczka zatrzymała się gwałtownie i odwróciła twarzą do przyjaciela.
- Przecież z tego, co mówiłeś, wynikało, że zabijanie będzie dla ciebie zbyt bole-
snym wspomnieniem, które nigdy się nie zatrze.
Caamasjanin odpowiedział chłodno i z namaszczeniem.
- Nikt nie zapomni o tym, co się tu wydarzy, ani ja, ani ktokolwiek inny z ocala-
łych. Byłoby jeszcze gorzej, gdybym przeżył ze świadomością, że nie zrobiłem nic, by
zapobiec rzezi. Wezmę na siebie odpowiedzialność za śmierć wrogów. Być może tym
sposobem oszczędzę innym tych niewesołych przeżyć. Jeśli sam nie mogę tego unik-
nąć, spróbuję znaleźć pociechę w tym, że pomagam innym.
- Ja czuję to samo.
- Nie pierwszy raz ty i twoja rodzina pokazujecie, że odwagę macie zapisaną w
genach.
- Chyba masz rację. - Leia uśmiechnęła się do Elegosa. - Pamiętaj więc, że kiedy
będziesz strzelał, masz mierzyć wysoko, nad naszymi głowami.
Gdy Luke zszedł na pokład „Odwagi", ostrożnie przysiadł na koi, na której leżała
jego żona. Gdy gwałtownie otworzyła oczy, położył palec na jej ustach.
- Nie chciałem cię obudzić.
- Nic nie szkodzi - odpowiedziała nieco ochrypłym szeptem. -Ostatnio za dużo
śpię.
- Przeszłaś potężny stres. Twoja choroba...
Michael Stackpole
161
Mara skinęła głową powoli, ale bez wysiłku, co podniosło Luke^ na duchu. Choć
w górach zastał ją w stanie kompletnego wyczerpania, nie pozwoliła, by ją niósł, a póź-
niej nawet domagała się, by pozwolił jej pełnić funkcję drugiego pilota kanonierki. Nie
zamierzała się poddawać ani przyznawać do słabości.
Skywalker uznał to za nader pocieszający fakt, ale dłuższą chwilę zajęło mu
uświadomienie sobie, dlaczego. Jego ciotka Beru była zupełnie inna niż Mara, ale jedno
je łączyło: obie miały w sobie silny instynkt przetrwania. Życie na Tatooine wymagało
od ludzi, by byli twardzi. Tych, którzy tego nie rozumieli, pustynny świat z wolna ście-
rał do kości i grzebał w lotnych piaskach. Każdy, kogo Luke znał na ojczystej planecie,
był dumny z faktu, że co dnia opiera się niszczycielskiej naturze Tatooine. To dlatego
szanował w ludziach instynkt i siłę przetrwania.
Mara sięgnęła po butelkę, stojącą na półce nad wezgłowiem posłania, i pociągnęła
łyk wody. Kropla spłynęła w dół z kącika jej ust. Próbowała zetrzeć ją wierzchem dło-
ni, ale chybiła.
Luke pochylił się i roztarł kroplę palcem. Kobieta chwyciła jego dłoń i delikatnie
przycisnęła ją do ust. Złożywszy na niej pocałunek, przytuliła rękę męża do piersi.
- Nie wątpiłam, że jakoś przejdę przez te góry. Kiedy cię zobaczyłam. .. Myślałam,
że biedny Anakin... -urwała, ściskając dłoń nieco mocniej. - Tak się cieszę, że go ocali-
łeś.
- Przynajmniej tyle mogłem dla niego zrobić za to, że cię uratował. - Luke wes-
tchnął niespokojnie. - Powinienem był przewidzieć, co was spotka na Dantooine. Ithor
leży bliżej Jądra; tam bylibyście bezpieczni.
Mara pociągnęła jeszcze łyk wody.
- Czyżby?
- Co chcesz przez to powiedzieć?
Kobieta zmięła poduszkę, podłożyła ją sobie pod plecy i oparła się.
- Yuuzhanie trafili na Dubrillion i Belkadan. Teraz są i na Dantooine. Podejrze-
wam, że to nie wszystko. Albo wysłali na inne światy zwiadowców, albo całe armie.
Możliwe, że rozpanoszyli się po całych Rubieżach.
- Masz rację. Nie wiemy, na ile udało im się spenetrować galaktykę. Jeśli dotarli
już na Ithor... - Luke poczuł na plecach ciarki. Gdyby rasa Yuuzhan Vong rozciągnęła
swoje panowanie na Ithor, rzeczywiście należałby do niej szmat galaktyki. Najeźdźcy
znaleźliby się w dogodnej pozycji do ataku na kluczowe Światy Środka. Podbicie ich
oznaczałoby śmierć dla gospodarki Nowej Republiki, a wtedy planety członkowskie
zaczęłyby szukać wsparcia u najbliższych sąsiadów, doprowadzając do jej rozpadu.
- Jeżeli są już na Ithorze, to zginiemy tutaj, bo nikt nie przyjdzie nam z pomocą.
- Nie zginiemy.
- Czy to kolejna wizja?
- Mam nadzieję. Mamy tu niezłą obronę. Dobrze rozmieszczono broń ciężką. Wy-
trzymamy jakiś czas.
W zielonych oczach Mary niemal odrodził się dawny blask.
- Jak długo? Uchodźcy trafili tu tylko dlatego, że na frachtowcach nie było zapa-
sów, które pozwoliłyby na podróż z Dantooine do bardziej cywilizowanych światów.
Mroczny przypływ I - Szturm
162
Czy wytrzymamy, kiedy zacznie brakować jedzenia? A może Yuuzhanie wyrżną tylu
ludzi, że brak żywności przestanie być problemem?
- Nie wiem. W tej chwili nikt tak nie uważa. Mara uniosła brwi.
- Nikt, czy ty? Wydaje ci się, że twoja siostra tak nie sądzi?
- Może i tak, ale w tej chwili mam inne... - Luke urwał w pół zdania i spojrzał na
żonę. - Maro, o ciebie martwię się w tym momencie najbardziej. Kocham cię, a twój
stan nie jest zbyt dobry. Rozmawiałem z Anakinem i wiem, że z dnia na dzień słabłaś.
Kobieta skinęła głową.
- Tak. Twój siostrzeniec sugerował, że może to mieć związek z obecnością
Yuuzhan.
- Sama przyznałaś, że czułaś jakąś łączność między twoją chorobą a żukami na
Belkadanie.
- To prawda. Tutaj też, choć znacznie mniej - odparła z westchnieniem. - Ale nie
dlatego słabłam coraz bardziej.
- Nie? - Luke zmarszczył brwi. - Nie rozumiem.
- Ja też nie rozumiałam, dopóki Yuuzhanie nie znaleźli nas i nie zmusili do
ucieczki. - Mara pogładziła kciukiem dłoń męża. - Po tym, co wydarzyło się na Belka-
danie i Dubrillionie, naprawdę musiałam odpocząć. Miałeś rację, wysyłając mnie na to
odludzie, ale oboje myliliśmy się, sądząc, że odpoczynek mnie wyleczy. Ta choroba
powoli odcina mnie od Mocy - dopóki czerpię z niej siły, będę mogła się bronić. I tu
właśnie popełniliśmy błąd.
- Chyba nie nadążam...
- Trochę to pokręcone, ale zaraz się połapiesz, kochany. -Uśmiechnęła się i znowu
ucałowała dłoń Luke'a. - Moc, jak sam twierdzisz, jest polem energetycznym, które
otacza nas, przenika i łączy z całym wszechświatem.
- Z wyjątkiem Yuuzhan.
- Tak jest. Ogólnie jednak zasada jest taka, że korzystając z Mocy stajemy się sil-
niejsi. Potrafimy czerpać z niej energię.
Mistrz Jedi skinął głową.
- Na Belkadanie starałem się tego nie robić, jeśli nie liczyć wyprawy na ratunek
Jacenowi.
Mara uśmiechnęła się doń z podziwem.
- Chciałabym usłyszeć opowieść o tej walce, Luke.
- Najpierw wypocznij.
- Nie. W tym właśnie problem - zaoponowała, potrząsając głową. - Za dużo odpo-
czywałam.
- Maro, nawet siedzenie sprawia ci trudność. Potrzebujesz spokoju.
- Nie. Muszę być taka jak dawniej. Muszę mieć kontakt z Mocą - odparła i parsk-
nęła śmiechem. - Pamiętasz, jaka byłam, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy?
- Próbowałaś mnie zabić, żeby wypełnić ostatni rozkaz Imperatora.
- Zgadza się, jestem wojowniczką. Zawsze nią byłam. Kiedy tylko próbowałam
zachowywać się biernie, źle na tym wychodziłam. Potrzebuję nowych wyzwań.
Owszem, pobyt na północy wspominam mile, ale uśpił mnie, pozbawił energii i werwy.
Michael Stackpole
163
Anakin sprawił, że niczego mi nie brakowało, a jedyną groźbę na Dantooine, zanim
zjawili się na niej Yuuzhanie, stanowiło ryzyko skaleczenia się kolczastymi gałęziami.
Marnowałam czas, bo usiłując oszczędzać siły, jednocześnie zapominałam o sposo-
bach, jakimi przez całe życie próbowałam sięgać po Moc.
Mara spojrzała głęboko w oczy Luke'a. Skywalker poczuł, jak z każdą chwilą
umacnia się łącząca ich wewnętrzna więź. Wejrzał pod maskę zmęczenia i dostrzegł
obraz dawnej Mary, ukryty głęboko w psychice kobiety. To była prawdziwa Mara, silna
i bystra, która w pancerzu i z Masterami u boków wyglądała na kogoś, kto własnymi
rękami potrafiłby rozsadzić Gwiazdę Śmierci od środka.
- Taka właśnie jestem. Kiedy musieliśmy z Anakinem uciekać, czułam się fizycz-
nie wycieńczona, ale silniejsza Mocą. Zdołałam też naprawić część zniszczeń wyrzą-
dzonych w moim ciele przez chorobę. Większość ludzi, gdy dopada ich niemoc, powra-
ca swoim zachowaniem do dzieciństwa, do kompletnej bezradności. Przestają być tym,
czym byli, wyrzekają się swojego miejsca w sieci, którą jest Moc. A wtedy choroba
odcina ostatnie nici łączące ich z życiem i umierają.
Luke patrzył jej w oczy jeszcze przez moment, a potem zmarszczył czoło.
- Powiadasz więc, że choćbyś była nie wiem jak zmęczona, walka z Yuuzhanami
uczyni cię silniejszą?
- Dopóki walczę, nie umieram.
Skywalker drgnął nieznacznie.
- Nie jestem pewien, czy podoba mi się to lekarstwo, ale twoja choroba podoba mi
się jeszcze mniej.
- Pozwolisz mi walczyć?
- Choć jestem mistrzem Jedi, zdaje się, że nie potrafiłbym cię powstrzymać.
Mara zaśmiała się serdecznie. Jej śmiech podziałał na Luke'a jak balsam.
- Gdyby powiedział to inny mężczyzna, wiedziałabym, że nie mówi poważnie...
Tak się cieszę, że cię znalazłam i nie zabiłam.
- Wierz mi, że i mnie to cieszy - odparł z humorem Luke, spoglądając na chrono-
metr wbudowany w grodź. - Nie wiem, kiedy zjawi się wróg, ale do tego czasu powin-
naś się przespać.
- Wolę pobyć trochę z mężem. - Mara chwyciła go za tunikę i przyciągnęła do sie-
bie, by pocałować w usta. - Zostań ze mną. Opowiesz mi historię o Belkadanie i mi-
strzu Jedi z dwoma mieczami. Przebywanie w towarzystwie męża jest na Dantooine
najlepszym lekarstwem. Chętnie je zażyję w dowolnej ilości.
Mroczny przypływ I - Szturm
164
R O Z D Z I A Ł
26
Corran nie zwracał uwagi na ukłucia niesionych wiatrem ziaren piasku. Wpatrywał
się w miejsce, w którym wicher zaczął wydobywać spod wydm kadłub „Flirtu". Gdy
sięgał Mocą, wyczuwał Gannera i Tristę na pokładzie frachtowca. Choć dystans nieco
stłumił emitowane przez nich emocje, to fakt, iż Horn wyczuł coś więcej, niż tylko
obecność ludzi, oznaczał, że najprawdopodobniej są oni pogrążeni w zażartej dyskusji.
I nic dziwnego - odkąd stało się jasne, że dwaj studenci naprawdę zaginęli, atmosfera
była bardzo naładowana. Corran i Ganner wyprawili się do stacji meteorologicznej i
zastali ją w kompletnej ruinie. Jej części rozwleczono po całej okolicy, a w głąb pustyni
wiodły tropy czterech osób. Wniosek mógł być tylko jeden: Vd i Denna zostali schwy-
tani przez yuuzhańskich wojowników.
Szuranie butów na szorstkiej skale przyciągnęło uwagę Corrana do spraw nieco
bliższych.
- Tak, doktor Pace?
- Nie cierpię, kiedy to robicie. Mógłby pan przynajmniej spojrzeć na mnie.
Horn obejrzał się przez ramię.
- Proszę wybaczyć, ale pani obecność zaznacza się w polu Mocy wyjątkowo silnie.
Poza tym skórzane podeszwy pani butów wydają charakterystyczny dźwięk. Studenci
noszą syntetyczne, więc prawie ich nie słychać.
Kobieta zacisnęła usta, lecz po chwili skinęła głową.
- Niezła sztuczka. Ta wasza misja będzie jednak wymagała czegoś więcej niż ma-
gii. Czy aby na pewno wiecie, co robicie?
Corran zaśmiał się lekko, a potem pokręcił głową.
- Pani student, jeden z tych, którzy są teraz w niewoli, twierdził, ze Jedi potrafią
przewidywać przyszłość. Czasem rzeczywiście miewamy wizje, ale nie tym razem. Nie
wiem, czy nam się uda, ale wiem, że musimy spróbować.
Pace zmarszczyła brwi.
- I tak nie podoba mi się ta cała sprawa.
- Ta cała sprawa? - Corran wskazał palcem na kilka skrzynek, stojących u wejścia
do jaskini. - Szybko wam poszło pakowanie znalezisk. Tak się spieszyliście, że porzuci-
liście większość sprzętu.
Michael Stackpole
165
- I tak był dość stary, a ja mam nadwyżkę w budżecie. Albo ją wydam, albo dosta-
nę w przyszłym roku mniejszą dotację - wyjaśniła, krzyżując ramiona na piersiach. -
Wie pan, o czym mówię.
- Możliwe.
Od chwili gdy dwaj studenci zniknęli, Corran i Ganner codziennie wyprawiali się
na rekonesans do wioski obcych. Z tego, co zaobserwowali, wynikało, że Yuuzhanie
spędzają czas na pobieraniu próbek lokalnej fauny i flory oraz szukaniu czegoś pośród
wydm. Barbarzyńcy uważnie sondowali piaski, a Corran z każdą chwilą był coraz bar-
dziej pewny, że to, czego szukają, spoczywa już w skrzynkach doktor Pace.
Studenci ustalili, że pole magnetyczne Bimmiel ulegało okresowym zmianom, za-
tem jeśli Yuuzhanie poszukują jaskini na podstawie starych pomiarów, to mają jeszcze
sporo roboty. Schwytanie Vila i Denny oznacza, rzecz jasna, że teraz dotrą do nas naj-
prostszą drogą, pomyślał Corran. Był wręcz zaskoczony, że Yuuzhanie jeszcze się nie
zjawili.
Podczas misji rozpoznawczych Horn i Rhysode zdołali ustalić kilka faktów.
Przede wszystkim dowiedzieli się, że studenci są przetrzymywani w największej
„muszli". Nie byli w najlepszej formie, ale ich aura w polu Mocy jeszcze nie zaczęła
słabnąć, a to dobry znak.
Pozostali więźniowie znajdowali się w coraz gorszym stanie. Jedi nie byli wpraw-
dzie świadkami kolejnych morderstw, ale liczba niewolników pozostających przy życiu
zmalała. Narośle na ciałach nieszczęśników urosły, a uczucie bólu, którym emanowali,
nie zmniejszało się znacząco nawet nocą.
Corran widział tylko dwóch wojowników i stopniowo nabierał przekonania, że są
to jedyni Yuuzhanie w wiosce. Zdawał sobie sprawę z tego, że to dość niebezpieczne
założenie, ale wolał się go trzymać. Gdyby barbarzyńców było więcej, misja ratunkowa
nie miałaby absolutnie żadnych szans powodzenia. W głębi duszy czuł, że im się uda -
przynajmniej częściowo - i pozwalał, by wiara w Moc umacniała go w podejrzeniach
co do liczby potencjalnych przeciwników.
Ganner skwapliwie podchwycił ideę dwuosobowej ekspedycji Yuuzhan i z lubo-
ścią dokuczał Corranowi. Przypominał mu bez końca, że gdyby owej pierwszej nocy
zaczęli działać, studenci nie znaleźliby się w opałach i już dawno opuściliby Bimmiel.
Horn odpierał ataki, twierdząc, że gdyby dwaj wojownicy nie zgłaszali swym przełożo-
nym regularnych raportów, wróg przysłałby na planetę posiłki, a wtedy sytuacja stałaby
się znacznie gorsza. Wiedział jednak, że to raczej wątły argument. Gdyby rzeczywiście
wysyłali jakieś meldunki, to zaraz po schwytaniu dwóch naszych ludzi mielibyśmy na
karku armię Yuuzhan, pomyślał.
Spojrzał znowu na doktor Pace i przygarbił się nieco.
- Dyskutowaliśmy o tym nie raz i wydaje mi się, że rozumiem pani sprzeciw co do
niektórych części naszego planu. Ganner i ja wśliźniemy się do obozu wroga i uwolni-
my studentów. Trista wie już wystarczająco dużo o pilotowaniu frachtowca, by dopro-
wadzić go nad cel. Jest wprawdzie większy od kanonierki, ale powinna sobie poradzić.
Jej zadaniem będzie rozrzucenie opracowanej przez was substancji. Wtedy wymkniemy
się z wioski i razem z wami opuścimy planetę.
Mroczny przypływ I - Szturm
166
- Tak, opuścimy... Opuścimy tych nieszczęsnych niewolników - dopowiedziała
Pace, mrużąc oczy. - Kiedy spryskamy okolicę płynem zawierającym wirus, który ma
zmienić funkcjonowanie bakterii, rozsiejemy też niesamowitą ilość zapachu śmierci. Z
tego, co pan mówił, wynika, że ostroszczury wykopały tunele pod wioską. Kiedy ten
zapach do nich dotrze, w jednej chwili znajdą się pośród domostw. Niewolnicy nie będą
mieli szans.
Corran poczuł chłodny dreszcz wzdłuż kręgosłupa.
- Wiem o tym. Prosiłem, żeby zaufała pani naszej ocenie stanu zdrowia niewolni-
ków. Oni naprawdę powoli umierają. Nigdy nie czułem czegoś podobnego poprzez
Moc, ale wiem, że są bardzo chorzy i żaden z nich nie przeżyje.
Horn umilkł na moment i uniósł głowę.
- Zresztą zdaje sobie pani sprawę, że nie możemy ich stąd zabrać. Nie wiemy, w
jaki sposób rozmnażają się te narośle. Można założyć, że są przejawem zakaźnej cho-
roby, a Yuuzhanie specjalnie zorganizowali swój obóz tak, byśmy mogli uwolnić nie-
wolników i rozprzestrzenić zarazę. Jeśli to zrobimy, wyrządzimy ogromną szkodę No-
wej Republice i jej obywatelom.
- A jeśli Vii i Denna już są zakażeni?
Corran westchnął ciężko.
- W tym cały problem, prawda? Sam dość długo biłem się z myślami.
- I co pan postanowił?
Korelianin spojrzał na daleki statek i dwie sylwetki wolno powracające w stronę
jaskini.
- Jeżeli są chorzy, nie mamy wyboru: trzeba będzie ich zostawić.
- A jeśli to uleczalna choroba?
- Chce pani ryzykować epidemię w skali planetarnej? - Corran klepnął się w pierś.
- Ja nie. Dobrze pamiętam wirusa Krytos. Wiem, jaki był niszczycielski. Jeżeli studenci
są zainfekowani, nie opuszczą Bimmiel. Jeśli nie - zabierzemy ich na pokład, ale w
skafandrach ewakuacyjnych. To samo dotyczy Gannera i mnie. Musimy zminimalizo-
wać ryzyko.
- A kiedy w drodze okaże się, że wszyscy jesteście zakażeni, spodziewa się pan, że
wypchniemy całą czwórkę w otwartą przestrzeń?
Corran spojrzał prosto w oczy kobiety.
- Pani doktor... niektóre wybory nie są łatwe. Wyrzucenie Gannera w kosmos mo-
głoby złamać serce Tristy. Ja sam mam żonę i dzieci i podejrzewam, że nie byliby za-
chwyceni, gdybym zginął. Ale kiedy muszę wybierać między moją śmiercią, a poten-
cjalną śmiercią miliardów istot, to nie mam wątpliwości, jaki wybór jest słuszny. Służę
Mocy, a Moc jest życiem. Decyzja nie staje się przez to łatwa, ale na pewno łatwiejsza.
Pace prychnęła cicho i pokręciła głową.
- W pańskich ustach brzmi to tak prosto...
- Z pewnego punktu widzenia to jest proste - odparł Corran z westchnieniem. –
Wątpię jednak, czy Yuuzhanie go podzielają. Dlatego to, co zamierzamy, będzie trudne
i bolesne.
Michael Stackpole
167
R O Z D Z I A Ł
27
Jaina Solo siedziała skulona, w samym środku sporej grupy pilotów zebranych w
przedziale pasażerskim „Nieczułego" - promu klasy Lambda, oddanego w użytkowanie
senatorowi A'Kla. Przysłuchiwała się odprawie prowadzonej przez pułkownika Darkli-
ghtera. Dowódca Łobuzów, choć względnie młody, należał do najstarszych uczestni-
ków spotkania. Jaina z niepokojem zauważyła, że wielu pilotów jest w podobnym do
niej wieku, a jeden z nich, zasiadający za sterami brzydala, mógł być nawet rówieśni-
kiem Anakina.
Oprócz Łobuzów i załóg z dwóch eskadr brzydali, w odprawie brali udział piloci
frachtowców. Elegos usiadł na przedzie, ale nieco z boku, jakby był bardziej obserwa-
torem, niż uczestnikiem spotkania, pomimo że jego wahadłowiec otrzymał zadanie
wyruszenia naprzeciw atakującym oddziałom yuuzhańskim, bez względu na to, z której
strony miały nadejść.
Gavin skinął głową w stronę major Varth, która natychmiast włączyła holograf,
prezentujący koralowy myśliwiec.
- Widzieliście już skoczki i walczyliście z nimi w otwartej przestrzeni. Nie mamy
pojęcia, jaką rolę wyznaczono im w ataku naziemnym, ale pewne jest to, że wystrzeli-
wane przez nie kule plazmy okażą się zabójcze dla żołnierzy i uchodźców. Naszym
zadaniem będzie związanie wrogich myśliwców walką i uniemożliwienie im wspierania
ataku lądowego. Realizowaniem tej misji zajmą się eskadry Łobuzów i Dzikusów.
Piloci z eskadry Dzikusów pokiwali głowami i zaczęli poklepywać się po plecach.
Tu, na Dantooine, ocalałe brzydale podzielono na nowe formacje. Do Dzikusów wcie-
lono przede wszystkim łapsy i kilka innych maszyn wyposażonych w pola ochronne.
Początkowo Łobuzy nazywały tę formację Eskadrą Złom, ale gdy sprawdziła się w
walce, przestali dokuczać jej pilotom. Prawda jest taka, że straty będą w niej ogromne.
Te maszyny nie zniosą takiego łomotu, jak nasze, pomyślała Jaina.
Trzecia jednostka, nazwana Eskadrą Twardzieli, składała się z najsłabszych my-
śliwców, na przykład wyposażonych tylko w działa jonowe lub pozbawionych tarcz.
Gavin odwrócił się w stronę jej pilotów. Wszyscy ozdobili swoje kombinezony czer-
wonymi szalikami, które nadawały im zawadiacki wygląd. O dziwo, działało to nawet
Mroczny przypływ I - Szturm
168
w przypadku gamorreańskiego tylnego strzelca z jednego ze starych myśliwców typu
Y.
- Przydzielam wam zadanie atakowania celów naziemnych. My zajmiemy się od-
straszaniem skoczków. Nie mamy pojęcia, jakimi pojazdami transportowymi dysponuje
nieprzyjaciel i czy w ogóle je posiada. Ważne, byście eliminowali wszelkie większe
cele, używając torped protonowych lub pocisków udarowych, ale zawsze zgodnie z
opracowaną przez nas strategią.
Major Varth wcisnęła kilka klawiszy w notesie. Statyczny holograf zmienił się w
animację. Domniemany pojazd naziemny Yuuzhan -wyobrażony jako gigantyczny,
podobny do żuka stwór, poruszający się na tysiącach malutkich nóżek - ruszył przed
siebie, na spotkanie trzech myśliwców. Dwa z nich przemknęły górą, zasypując nie-
przyjacielski transporter deszczem lekkich strzałów. Trzeci zszedł nisko i wystrzelił
pojedynczą torpedę. Yuuzhański pojazd osłonił się parasolem miniaturowych czarnych
dziur, ale nie zdołał zatrzymać mknącej nad ziemią torpedy. Pocisk eksplodował, uno-
sząc w powietrze, rozłamując na pół i z impetem ciskając na ziemię owadokształtny
pancerz.
Gavin uśmiechnął się krzywo.
- Nie wiemy, jak może wyglądać ich pojazd naziemny. Wykorzystaliśmy kształty
żuka, bo wiadomo, że Yuuzhanie używają akurat tych zwierząt do innych celów. Bez
względu na to, jak będzie wyglądał transporter, stosujcie tę samą taktykę: zasypujcie go
ogniem laserów, a potem pakujcie torpedę.
Purpurowe paski sierści wokół oczu Elegosa zjeżyły się.
- Proszę wybaczyć, pułkowniku, ale czy nie jest to zbytni optymizm? Przecież nie
mamy pojęcia, ile dovin basali można umieścić w pojeździe naziemnym. Możliwe, że
po prostu zmarnujemy torpedy.
Gavin ze znużeniem kiwnął głową.
- Zgadza się, ale warto spróbować, jeśli jest szansa na zabicie większej liczby
Yuuzhan. Poza tym, jeżeli transportery będą wyposażone w broń ciężką, to tym bar-
dziej musimy podjąć próbę wyłączenia ich z walki.
W umyśle Jainy rozkwitła nagle pewna myśl. Dziewczyna podniosła rękę.
- Porucznik Solo?
- Proszę wybaczyć, pułkowniku, ale to, co pan właśnie powiedział, łączy siew cie-
kawy sposób ze słowami senatora. Anomalie grawitacyjne generowane przez dovin
basale wciągają i miażdżą torpedy protonowe, zapobiegając eksplozji lub wchłaniając
jej energię...
- Tak podejrzewamy. Absorbowanie tej energii musi je bardzo wyczerpywać. W
dalekim przybliżeniu można by to porównać do przeciążenia pól ochronnych.
- Tak właśnie myślałam - odezwała się znowu Jaina, uśmiechając się lekko. - A co
będzie, jeśli utrudnimy dovin basalom wchłonięcie energii?
Darklighter zmarszczył brwi.
- Nie rozumiem, do czego zmierzasz...
- Myślę, że możemy przeprogramować torpedy protonowe i pociski burzące tak,
żeby stale pobierały z naszych komputerów pokładowych dane dotyczące położenia
Michael Stackpole
169
celu. Wtedy będziemy mogli detonować je przedwcześnie, gdy tylko stwierdzimy
obecność anomalii grawitacyjnych, które mogłyby je „połknąć". Pociski eksplodują,
uwalniając potężną energię. Czarna dziura może wciągnąć jej część, ale reszta wyrządzi
szkody w formacjach piechoty albo mniejszych pojazdów, pozbawionych parasola
grawitacyjnego. Fala uderzeniowa powinna ogłuszyć żołnierzy, a termiczna - zapalić,
co tylko się da.
Gavin pogładził palcami zarośniętą szczękę.
- W ten sposób rzeczywiście wyrządzimy im większe straty, ale... nasi piloci będą
musieli przez pewien czas trzymać obce pojazdy na celowniku, a wtedy sami narażą się
na ataki.
Major Inyri Forge uniosła rękę.
- W walce powietrze-ziemia, na krótkim dystansie, torpeda bardzo szybko osiągnie
cel. To kwestia co najwyżej kilku sekund.
Jeden z Twardzieli skinął głową.
- Moglibyśmy też podporządkować pociski systemom celowniczym frachtowców.
Wyskakujemy, pakujemy rakiety i dajemy nogę lub powtarzamy atak. Jeśli tylko bę-
dziemy strzelać nad w miarę zwartymi kolumnami żołnierzy, zniszczenia na pewno
okażą się poważne.
Dowódca Eskadry Łobuzów skinął głową.
- To korzystna zmiana planu. Myślę, że przyniesie efekty. Zaraz zlecę automatom
przeprowadzenie symulacji. Zobaczymy, co z tego wyniknie. Piloci frachtowców: po-
winniście zmodyfikować sensory tak, żeby przekazywały naszym pociskom dane tele-
metryczne. .. To nie takie trudne. Będziecie jednak musieli strzelać na oko, skoro sen-
sory udostępnicie myśliwcom. Zresztą kiedy Yuuzhanie podejdą na tyle blisko, że
uniemożliwią nam użycie torped, przyrządy celownicze nie będą wam już potrzebne.
Gavin przygryzł lekko wargę.
- Posłuchajcie... Czeka nas niełatwa walka. Zwykle zasłaniamy się tradycją roman-
tycznych pojedynków, gdzieś wśród gwiazd. Myśliwce takie jak nasze zniszczyły obie
Gwiazdy Śmierci i skróciły żywot niejednego imperialnego pilota czy pirata. Często
napawa nas dumą, a czasem tylko pociesza to, że nasz przeciwnik dorównywał nam
umiejętnościami. Zwykle walczymy uczciwie.
Tym razem nie zachowamy się przyzwoicie. Kiedy pozbawimy siły lądowe osłony
z powietrza, postaramy się wyrżnąć wrogą armię tak szybko, jak się da. Lekkie strzały z
dział laserowych mogą tylko osmalić lakier na poszyciu myśliwca, ale pieszego wo-
jownika usmażą w ciągu sekundy. To nie będzie ładna walka. Niestety, jest konieczna.
Gavin skinął głową w stronę iluminatora, za którym rozciągała się panorama obo-
zowiska, oświetlonego łuną ognisk.
- Tak trzeba, bo ci ludzie nie są żołnierzami. Wielu z nich ma blastery, ale jeśli bę-
dą musieli ich użyć, to tylko dlatego, że my zawiedliśmy. Ochrona tych ludzi, doro-
słych i dzieci, jest znacznie ważniejsza, niż nasze życie. To nie znaczy, że mamy wal-
czyć głupio, ale odwaga wymaga czasem dokonywania czynów, których raczej nie
nazwałbym do końca przemyślanymi.
Darklighter stuknął obcasami i zasalutował.
Mroczny przypływ I - Szturm
170
- Znacie swoje obowiązki. Znajdźcie czas na symulację i na spanie, a potem...
bądźcie gotowi. Kiedy przyjdą, musimy ich zatrzymać. Taki jest plan minimum.
Jacen znów stanął za otaczającą obóz niską barykadą, wzniesioną z kawałków fl-
berplastu, piachu i wszelkiego śmiecia. Jego warta dobiegła końca już kilka godzin
temu. Zjadł co nieco, a potem próbował zasnąć, ale bez skutku. Pomyślał więc, że jeśli
sam nie może spać, to niech inni skorzystają. Powrócił na posterunek i zmienił jednego
z mężczyzn; ten ochoczo pobiegł do swego namiotu, by ułożyć dzieci do snu.
Wydarzenia ostatniego tygodnia porządnie zamieszały Jacenowi w głowie. Nie
przestawał myśleć o wizji, która była tak realistyczna, że postanowił za nią podążyć i
omal nie doprowadził do katastrofy. Miał też przed oczami obraz wuja wkraczającego
do yuuzhańskiej wioski, zbrojnego w dwa miecze świetlne. Znał Luke 'a Skywalkera od
zawsze i od początku nazywał go mistrzem, ale aż do tej chwili nie widział go w akcji.
Największe triumfy Luke'a przypadły na czasy przed przyjściem na świat Jacena, mło-
dzieniec wiedział więc, że jego wuj jest żywą legendą, lecz nigdy nie miał okazji prze-
konać się, dlaczego nią jest.
Nie tylko pokaz siły mistrza zrobił na nim piorunujące wrażenie, ale i słabość, któ-
ra ogarnęła Luke'a, gdy było po wszystkim. Odniósł wrażenie, że tak bezpośrednie
posługiwanie się potęgą Mocy znacznie postarzyło jego wuja. Gdy powrócili na pokład
„Odwagi", Luke uruchomił autopilota i pogrążył się w medytacji, próbując zregenero-
wać nadwątlone siły. Nie zainteresował się nawet raną na twarzy Jacena. Chłopak od-
ruchowo sięgnął palcami do strupa pod okiem, boleśnie przypominającego mu o tym,
jak bliski był stania się niewolnikiem Yuuzhan.
Gdyby nie ona, nie wierzyłbym w to, co tam widziałem, pomyślał.
- Nie dotykaj rany, Jacenie. Jeśli wda się infekcja, będziesz miał paskudną bliznę.
Młody rycerz Jedi odwrócił się i uśmiechem powitał Danni, nie zważając na ból
rozciąganej pod strupem skóry.
- Nie sądzisz, że blizna dodałaby mi uroku?
Kobieta przechyliła głowę na bok i przyjrzała mu się uważnie, a potem z dezapro-
batą ściągnęła usta i pokręciła głową.
- Po co ci to? Jesteś idealnie przystojny. No, byłbyś, gdyby nie ta troska w oczach.
Jacen zamrugał nerwowo.
- To nie troska. Raczej... zmieszanie. Zresztą nie powinno być aż tak widoczne,
chyba że odczytujesz moje uczucia poprzez Moc.
- Trochę ćwiczyłam to, co pokazywała mi Jaina, ale skupiałam się przede wszyst-
kim na podnoszeniu lekkich przedmiotów i maskowaniu własnych emocji - wyjaśniła,
składając ręce na piersiach. - Odkąd zaczęłam dostrajać się do Mocy, odkryłam nagle,
jak niektórzy ludzie szafują uczuciami, wręcz tryskają nimi na prawo i lewo.
Jacen sięgnął Mocą w jej stronę i poczuł lekkie ukłucie obawy.
- Całkiem nieźle maskujesz uczucia, ale strach nie powinien być jednym z nich.
Strach prowadzi do nienawiści...
- Wiem, wiem. To krok na ścieżce wiodącej na Ciemną Stronę. - Danni powoli
wypuściła powietrze, a potem stanęła obok Jacena i zapatrzyła się w mrok. Blask
Michael Stackpole
171
ognisk płonących w obozie wydobywał z jej włosów złociste odcienie. - Raz już byłam
ich jeńcem i nie chcę, żeby to się powtórzyło. Nie zniosłabym tego.
- Nie potrafią obchodzić się z gośćmi, prawda?
- Niestety. - Danni spojrzała na niego. Połowa jej twarzy nikła w cieniu. - Chciała-
bym być taka odważna, jak ty. Żartujesz sobie, mówiąc o gościach...
- Mamy do wyboru albo żarty, albo płacz, Danni. - Jacen pochylił się nad obwało-
waniem. - Bycie odważnym to nie taka trudna sztuka. Najczęściej wynika z niewiedzy
o tym, co się naprawdę dzieje. Nie miałem czasu się bać - podobnie jak ty - kiedy ra-
zem uciekaliśmy. Byłaś dzielna wtedy, kiedy wymagały tego okoliczności.
- Za to teraz się boję. I czuję strach dookoła. Jest dosłownie wszędzie.
Jacen powoli skinął głową.
- Rzeczywiście, wyczuwam go w obozie, ale nie tylko. Tam też - wyjaśnił, wska-
zując na ciemność za barykadą. - Pewnie i ty to odbierasz... To takie dziwne „brzęcze-
nie" w polu Mocy. Wujek Luke i ja stwierdziliśmy, iż emitują je niewolnicy Yuuzhan,
poddani dziwnym zabiegom... Przypuszczam, że pierwszą falę atakujących tworzyć
będą właśnie niewolnicy. Barbarzyńcy wyślą ich na śmierć bez skrupułów, żeby spraw-
dzić skuteczność swoich metod walki i oszczędzić własnych wojowników.
- Myślisz, że wygramy?
Jacen wzruszył ramionami.
- Zdaje się, że nie mamy wyboru. Mógłbym powiedzieć „tak", ale jeśli się pomylę,
nie będziemy mieli okazji o tym podyskutować.
Danni uniosła brwi.
- A przez Moc... nie dostrzegasz niczego w przyszłości?
- Nie. I nie jestem pewien, czy uwierzyłbym w taką wizję, gdyby nawet się poja-
wiła - wyznał, wzdychając ciężko. - Sam już nie wiem, co o tym wszystkim myśleć.
Dwa tygodnie temu byłem pewny, że jedynym sposobem na zrealizowanie w pełni
mojego potencjału Jedi byłoby zaszycie się w jakiejś pustelni i doskonalenie łączności z
Mocą. Teraz zrozumiałem, że jestem potrzebny ludziom jako rycerz Jedi. Nie masz
pojęcia, jak wspaniale się czułem, ratując Marę i Anakina. Być może cała galaktyka
nami pogardza, ale tutaj jesteśmy postrzegani jako zbawcy. Kiedy mój wuj przechadza
się po obozie, czuje się, jak w ludziach rośnie duma i nadzieja. A dzieciaki wymachują
kijami i naśladują dźwięki mieczy świetlnych, prowadząc pojedynki na niby. Możliwe,
że w tak trudnej godzinie uchodźcy po prostu chwytają się każdej nadziei, ale nawet to,
że mogę im jadać, sprawia mi satysfakcję.
- Pogodziłeś się więc z tym, że Jedi mają obowiązki wykraczające poza sferę kon-
taktu z Mocą?
- Nie myślałem o tym w tych kategoriach, ale... tak, odpowiedź brzmi: tak. - Jacen
rozłożył bezradnie ręce. - Zastanawiam się jednak, czy gdybym głębiej rozumiał Moc,
potrafiłbym dostrzec, w którym miejscu popełniłem błąd, podążając za moją wizją.
Wujek Luke powiada, że przyszłość jest w ciągłym ruchu, moja wizja mogła być zatem
prawdziwa aż do chwili, gdy czyny innych osób wpłynęły na zmianę rzeczywistości.
Gdyby wydarzenia potoczyły się tak, jak przewidywałem, nie byłoby nas tu i nie ocali-
libyśmy Mary i Anakina. Nie mogę więc narzekać, że coś poszło nie tak. A jednak...
Mroczny przypływ I - Szturm
172
- A jednak chciałbyś lepiej pojąć Moc. Wolisz wiedzieć wszystko o drodze, którą
pragniesz podążyć.
Jacen uśmiechnął się.
- Tak. Chyba tak.
Danni skinęła głową i zawinęła kosmyk jasnych włosów wokół palca.
- Może ścieżka, której szukamy, jest taka sama jak przyszłość, to znaczy pozostaje
w ciągłym ruchu? Może ten jej etap każe ci służyć ludziom, dając im nadzieję, a na-
stępny zakończy się tak jak chciałeś, samotną medytacją? Kiedy trzeba podjąć decyzję,
nie można zapomnieć o przeszłości i jednym susem wskoczyć na nową drogę. Tylko
nabyte doświadczenie może być drogowskazem.
- Tak, a j a nie mam go zbyt wiele, prawda? Zdaje się, że wiele rozmyślałaś na te-
mat Mocy.
- Mniej o Mocy, a więcej o życiu. Ja też musiałam wybierać. Jak wszyscy. Mo-
głam zostać na Commenorze, wyjść za mąż i mieć dzieci, ale wolałam zgłosić się do
ExGalu i wylądować w bazie na Belkadanie. Jeśli przeżyję to, co nas czeka, całkiem
możliwe, że jeszcze raz przemyślę tę decyzję.
Jacen poczuł, że się rumieni.
- Chcesz wyjść za mąż i mieć dzieci?
- Jeśli pojawi się właściwy mężczyzna, to... Możliwe że tak. -Kobieta wzruszyła
ramionami. - Tyle się ostatnio dzieje, że sama już nie wiem, czy mogę ufać uczuciom.
Wdzięczność, strach, ciekawość. .. Wszystko to miesza się we mnie.
- Ale z nikim się teraz nie spotykasz? - Jacen czuł, że jego pytanie zawisa na mo-
ment w powietrzu, a potem z hukiem roztrzaskuje się o ziemię. Rozumiał, że to po
prostu śmieszne, by starsza o pięć lat kobieta w ogóle spoglądała w jego stronę, ale...
Powiedziała, że jestem przystojny, pomyślał. Ale na pewno uważa mnie za dzieciaka...
- Do tej pory wydawało mi się, że miłość będzie tą częścią życia, którą zostawię
sobie na później. A może to „później" właśnie nadeszło? Nie wiem - odpowiedziała
szczerze, uśmiechając się do niego. -Gdybyś ty był trochę starszy albo ja trochę młod-
sza, a okoliczności inne, to... naprawdę nie wiem. Czuję coś do ciebie, Jace-nie, ale są
to uczucia kompletnie pomieszane. Jesteś taki troskliwy... Nie masz pojęcia, jak wspa-
niale się czułam, kiedy przywiozłeś mi te holografy i inne drobiazgi z Belkadanu...
- Ale zbyt wiele się dzieje, żebyś mogła ufać emocjom?
Danni skinęła głową.
- Płyny poddane wysokim ciśnieniom nie zaczynają wrzeć wtedy, kiedy powinny.
Z uczuciami jest wręcz odwrotnie. Uważam, że jesteś wspaniały i cenię sobie twoją
przyjaźń. A jeśli chodzi o coś więcej... jak sam powiedziałeś - przyszłość jest w cią-
głym ruchu.
Jacen poczuł się lekko urażony. W Akademii, gdzie dorastał, nie raz podkochiwał
się w koleżankach, ale Danni była pierwszą kobietą spoza tego środowiska, która go
pociągała. Musiał jednak uczciwie przyznać, że ich spotkanie w ciasnej kapsule ratun-
kowej było znacznie bardziej intymnym kontaktem, niż te, do jakich zwykle dochodzi
na pierwszej randce. Fantazjowanie na temat Danni sprawiało mu przyjemność, lecz nie
Michael Stackpole
173
zapominał, że połączył ich raczej staromodny związek „rycerza ratującego zrozpaczoną
damę", niż cokolwiek innego. Gdyby jednak wziąć pod uwagę okoliczności, w jakich
jego ojciec poznał mamę...
Młoda kobieta spojrzała na niego badawczo.
- Uraziłam cię, prawda?
- Rycerze Jedi nie znają bólu, Danni - odparł Jacen i uśmiechnął się dzielnie. - W
takich chwilach przyjaciel rzeczywiście jest skarbem. Biorąc pod uwagę to, co się tu
dzieje, przyjaźń to chyba wszystko, na co możemy sobie pozwolić.
Danni wyciągnęła dłoń i pogładziła go delikatnie po prawym policzku.
- To bardzo dojrzała odpowiedź, Jacenie. Naprawdę jesteś niezwykły.
- Dzięki... przyjacielu. - Jacen westchnął i znowu zapatrzył się w ciemność. - Moi
przyjaciele wydobywają ze mnie to, co najlepsze.
Anakin zatrzymał się, gdy drzwi kabiny Mary i Luke'a rozsunęły się nagle. Mistrz
wyszedł na korytarz i uśmiechnął się do siostrzeńca.
- Odpoczywa.
Chłopak skinął głową.
- Nie będę przeszkadzał - mruknął, i wskazał palcem za siebie. - Ja właśnie...
- Chciałbym zabrać cię na przechadzkę.
Anakin wychwycił w jego głosie znajomy ton i rozpoznał go natychmiast.
- Tak jest, wujku.
Pozostając o pół kroku w tyle, po lewej, ruszył za Skywalkerem. Wiedział, że to
właściwa pozycja dla praworęcznego ucznia. Gdyby przypadkiem zdarzyło mu się do-
być miecza w niezręczny sposób, przynajmniej nie przepołowiłby swego mistrza.
Luke spojrzał na niego i uśmiechnął się.
- Cieszę się, że wracasz do siebie. Yuuzhanie bardzo się starali, żebyś nie wyszedł
z tego cało.
Anakin wzruszył ramionami. Nadal czuł opatrunki nasączone płynem bacta, przy-
klejone do niektórych ran. Większość cięć była jednak powierzchowna, co uratowało
go przed zanurzeniem w zbiornika
- Jedi nie zna bólu, mistrzu.
- Ale zna wdzięczność. - Luke zatrzymał się i położył dłonie na barkach siostrzeń-
ca. - Odwaliłeś wspaniałą robotę, opiekując się Marą. Opowiedziała mi o wszystkim i
jestem z ciebie bardzo, bardzo dumny. Nie spodziewałem się, że wysyłając was razem
skazuję cię na tak ciężką próbę. Wstyd mi przyznać, ale nie zrobiłbym tego, gdybym
wiedział, jak to się skończy. Teraz jednak cieszę się, że podjąłem właśnie taką decyzję.
- Nie mogłem cię zawieść, wujku. I nie mogłem zawieść cioci Mary. - Anakin
znowu wzruszył ramionami i zatknął kciuki za pas. -Zrobiłem to, co było konieczne.
Przykro mi, że nie ocaliłem „Miecza", Masterów i całej reszty rzeczy z pokładu, ale...
Gdybym wiedział...
- Nie ma o czym mówić, Anakinie. Zachowałeś się najlepiej, jak to było możliwe.
- Jesteś zbyt łaskawy...
Mroczny przypływ I - Szturm
174
Luke pokręcił głową i spojrzał na siostrzeńca w taki sposób, że chłopak poczuł
dreszcz.
- Kiedy zobaczyłem wizję tego, gdzie jesteście i jak mamy was znaleźć, wiedzia-
łem, że milion różnych czynników może zmienić przyszłość. Gdybyś zrobił jeden fał-
szywy krok, zatrzymał się lub poddał, Jacen i ja nigdy nie bylibyśmy w stanie was oca-
lić. Zrobiłeś dokładnie to, co do ciebie należało. Podobnie jak wtedy, gdy ratowałeś
ojca nad Sernpidalem. A twoja chęć bronienia Mary do upadłego...
Mistrz Jedi uniósł podbródek ucznia.
- W owej chwili świeciłeś w polu Mocy oślepiającym blaskiem. Choćby nie wiem
co robili, nie mogli cię wtedy pokonać.
- O rany... -Anakin urwał i zamrugał szybko. -To znaczy: dziękuję, mistrzu.
Luke zaśmiał się beztrosko.
- Jako mistrz jestem ci wdzięczny za to, co zrobiłeś jako uczeń Jedi. A osobiście
dorzucam do tego wdzięczność za uratowanie mojej żony. Niestety, sytuacja raczej nie
sprzyja urządzaniu ceremonii ku czci.
Chłopak wyprostował się, starając się dodać sobie parę centymetrów.
- Mistrzu, jako uczeń proszę cię tylko o jedno: pozwól mi walczyć u twego boku.
Luke pogładził go po włosach.
- Nie uważaj tego za nagrodę, Anakinie. Gdyby to ode mnie zależało, sprawiłbym,
żebyś już nigdy nie musiał walczyć. A właściwie - żeby żaden z nas nie musiał tego
robić. Pozwolę ci walczyć przy mnie, ale tylko dlatego, że wymaga tego sytuacja. Zro-
bię to także i z tego powodu, że wierzę w ciebie. Wiem, że starczy ci sił i inteligencji,
by wszelkimi sposobami bronić innych.
Anakin znowu poczuł ciarki.
- A jednak brzmi to jak nagroda.
- Nie z mojego punktu widzenia - odparł z westchnieniem Luke. - Obawiam się, że
musimy pokazać Yuuzhanom, że to właśnie ja mam rację. Powinni zrozumieć, że za to,
co robią czeka ich kara.
Michael Stackpole
175
R O Z D Z I A Ł
28
Zapadła głęboka noc, nim ogłoszono pierwszy alarm. Żołnierze pozostawieni
przez admirała Kre'feya rozstawili wokół obozu czujniki podczerwieni, które zareago-
wały na obecność skradających się w mroku Yuuzhan. Gdy tylko odezwały się syreny,
dwa myśliwce TIE z Eskadry Twardzieli wyruszyły z misją rozpoznawczą w rejon
domniemanego pojawienia się nieprzyjaciół.
Gavin obserwował parę maszyn, gdy startowały i odlatywały na południe. Po
chwili stały się dla nieuzbrojonego oka tylko mikroskopijnymi plamkami światła, ale
siedzący w kabinie swego X-skrzydłowca Darklighter mógł je obserwować na głów-
nym monitorze. Słuchał też rozmów, które jego ludzie prowadzili przez komunikatory i
nie uszło jego uwagi napięcie w głosie pilota, który pierwszy dostrzegł yuuzhańską
kolumnę.
W odległości niemal sześciu kilometrów od celu, czerwonawe kule ognia zaporo-
wego wystrzeliły ku zwiadowcom. Maszyny uniknęły ich bez trudu, a po chwili Twar-
dziele meldowali już o tym, co widzieli.
- Mnóstwo celów. Kolumna piechoty, dwa wielkie pojazdy i dwanaście mniej-
szych. Anomalie grawitacyjne i działa plazmowe na największych. Tylko działa pla-
zmowe na mniejszych. Zbliżają się pojazdy latające. Pryskamy.
Gavin trzasnął włącznikiem komunikatora.
- Tu dowódca Łobuzów do wszystkich Łobuzów. Ruszamy. Zbliża się wróg. Aż
się prosi, żeby go zetrzeć na proch. - Wpisał sekwencję zapłonu i odczekał moment,
zanim kontrolki systemów napędowych i uzbrojenia zaświeciły się na zielono. - Catch,
monitoruj podstawową częstotliwość taktyczną i daj znać, jeśli pojawi się wołanie o
pomoc.
Robot zaszczebiotał, potwierdzając przyjęcie rozkazu.
Gavin włączył zasilanie uzwojenia repulsorów i lekko pchnął dźwignię akcelerato-
ra. Gdy maszyna uniosła się w powietrze i ruszyła naprzód, przełączył płaty na pozycję
bojową i zawrócił o sto osiemdziesiąt stopni.
- Klucz pierwszy za mną!
Seria trzasków w komunikatorze była potwierdzeniem odebrania polecenia. Catch
zaczął wyrzucać na monitor świetlne punkty symbolizujące wrogie statki. Zdaje się, że
Mroczny przypływ I - Szturm
176
wysłali na nas dwie eskadry skoczków, pomyślał. Mogę tylko udawać, że się cieszę, i
mieć nadzieję, że je załatwimy.
Darklighter przestawił działa laserowe na sprzężone działanie i zamknął ramkę ce-
lownika wokół skoczka ścigającego powracającego Twardziela. Wcisnął dolny spust,
posyłając w jego stronę serię krótkich, czerwonych błysków.
- Twardzielu, odbij na lewo.
Z perspektywy Gavina brzydal skręcił raptownie w prawo. Koralowy myśliwiec
powtórzył jego manewr, trzymając się na ogonie myśliwca typu TIE. Darklighter ruszył
za nim, nie spuszczając go z oka. Gdy Nevil zasypał przeciwnika gradem lekkich strza-
łów, dowódca wcisnął główny spust i posłał w stronę celu jedną, poczwórną salwę lase-
rowych boltów. Czarna dziura, która pochłaniała strzały Quarrena, zakrzywiła tor wią-
zek wystrzelonych przez Gavina, ale tylko na tyle, że uderzyły prosto w generujące ją
dovin basale.
Potężna porcja energii przepaliła koralowe trzewia myśliwca. Z otworu buchnął
słup pary, a potem skoczek zaczął opadać. Kilka sekund później laserowy strzał dosię-
gną! jego drugiej burty. Stateczek na moment zawisł w powietrzu, dziobem ku górze, i
w tym momencie uderzyły weń lekkie strzały Nevila. Któryś z nich musiał trafić i zabić
napędzającego go dovin basala, ponieważ skoczek runął nagle w dół i rozbił się o zie-
mię.
Niebo przed oczami Gavina rozświetliło się niczym panorama Coruscant w Dniu
Wyzwolenia. Kule plazmy mknęły w górę, a czerwone i zielone błyskawice laserowe
oraz niebieskie błyski strzałów z dział jonowych zmierzały ku ziemi. Wielobarwne
błyski oświetlały na moment dwie olbrzymie, ciemne sylwety sunące poprzez mrok, ale
Gavin nie był w stanie przyjrzeć im się bliżej. Mało brakowało, a poprosiłby Catcha o
przełączenie sensorów na tryb ataku na cele naziemne, by dostrzec choć trochę szcze-
gółów broni, którą Yuuzhanie chcieli zniszczyć obóz uchodźców, lecz nadlatujące my-
śliwce odwróciły jego uwagę od wielkich pojazdów.
Zamykając nowy cel w prostokątnym okienku celownika, Darklighter sięgnął do
spustu i postanowił się nimi zająć.
Niepokój emanujący od pilotów wytrącił Luke'a ze snu, a ryk startujących my-
śliwców rozbudził go na dobre. Wciągnął na grzbiet tunikę i przewiesił przez ramię pas
z mieczem świetlnym, zanim wynurzył się z namiotu. Gdy obserwował mknące na
południe maszyny, przez moment zapragnął znowu zasiąść za sterami. Jeszcze raz, z
Artoo za plecami, w walce jeden na jednego...
Wzdrygną} się, uświadamiając sobie, że takie myśli raczej nie przystoją mistrzowi
Jedi. Przemoc jest złem koniecznym i można ją tolerować tylko wtedy, gdy Jedi kontro-
luje swoje wojownicze zapędy i ucieka się do niej tylko po to, by bronić ludzi. Dostrze-
żenie cienkiej linii, dzielącej akcję defensywną od ofensywnej, było zwykle niełatwe.
Tym razem jednak, obserwując wypełzających z namiotów ludzi, szepczących niewy-
raźnie i przecierających zaspane oczy, Skywalker dobrze wiedział, co do niego należy.
Mara stanęła u jego boku.
- Co mam robić?
Michael Stackpole
177
Naglący ton jej głosu zdawał się przeczyć zmęczeniu malującemu się na twarzy
kobiety.
- Chcesz znać prawdę?
Mara zawahała się, zanim skinęła głową.
- Ufam twojej ocenie sytuacji.
- To dobrze. Chcę, żebyś odnalazła Leię. Podejrzewam, że próbuje zorganizować
jakoś tych, którzy nie biorą udziału w walce. Znajdź ją i pomóż jej. Nie potrzebujemy
kłopotów z ich strony. Wiem, że wolałabyś...
Mara uciszyła męża, kładąc mu palec na ustach.
- Powiedziałam, że ufam twojej ocenie. Wierzę, iż wysyłasz mnie tam, gdzie je-
stem potrzebna, i że dasz mi znać, kiedy zmienisz zdanie.
Luke wyciągnął ręce i mocno przytulił żonę.
- Bardzo cię kocham, Maro. Za to i za wszystko inne.
- Wiem. - Mara odchyliła się nieco, tak, by ich czoła i nosy zetknęły się delikatnie.
- Jeśli każde z nas wykona swoje zadanie, pokonamy Yuuzhan. Możesz być tego pe-
wien.
- Jestem. - Luke ucałował ją i uścisnął, jakby widzieli się po raz ostatni, a potem
niechętnie pozwolił jej wysunąć się spomiędzy swoich ramion. - Niech Moc będzie z
tobą.
- I z tobą, kochany. - Mara mrugnęła do niego porozumiewawczo i ruszyła tyłem
w stronę środka obozu. - Przyjdę, jeśli będziesz mnie potrzebował.
Skywalker skinął głową i pobiegł truchtem w stronę południowego pasma umoc-
nień. Szybko odszukał pułkownika Brirnilima, Twi'leka dowodzącego żołnierzami
Nowej Republiki. Oficer wpatrywał się w daleki horyzont przez makrolometkę. Luke
wyczuł jego frustrację, więc nawet nie próbował mu przeszkadzać.
Twi'lek odwrócił się w końcu i podał mu urządzenie.
- Może pan dostrzeże coś, co uszło mojej uwagi.
Po chwili Luke opuścił makrolometkę.
- Są tam Yuuzhanie, to pewne, ale piechurami są najprawdopodobniej niewolnicy i
to oni mają tu ponieść największe straty... Gdzie przydam się panu najbardziej?
BriTnilim wskazał ręką na południowy wschód.
- Tam. Pańscy siostrzeńcy mogliby stanąć na południowo-zachodniej flance. Jeśli
wyczujecie coś dziwnego, dajcie mi znać, to wyślę zwiadowców.
- Tak jest, pułkowniku. -Skywalker odwrócił się do braci Solo, trzymających się
nieco w tyle. - Słyszeliście?
Jacen skinął głową.
- Tak. Idziemy z Anakinem tam, a ty tam. Zgłaszamy wszystkie dziwne zjawiska.
- Zgadza się. Tylko żadnych wycieczek na własną rękę, zrozumiano?
Lekku pułkownika Brirnilima drgnęły nieznacznie, gdy obracał się ku młodzień-
com.
- Byłoby lepiej dla was, gdybyście zrozumieli. Żadnego bohaterstwa. Moi ludzie
mają rozkaz strzelać do wszystkiego, czego nie rozpoznają, w tym także do skradają-
cych się Jedi. Jasne?
Mroczny przypływ I - Szturm
178
- Tak, sir - odparli chórem młodzi rycerze.
Luke i pułkownik wymienili uśmiechy.
- To dobrze. Do roboty. Cieszę się, że Jedi wspierają moją linię obrony. Mam na-
dzieję, że walka nie będzie długa.
- Tu Twardziel Siedem. Przydałaby mi się obstawa podczas ataku. Jaina pstryknęła
przełącznikiem komunikatora.
- Tu Łobuz Jedenaście. Za tobą, T-Siedem.
- Dzięki, Kije.
Dziewczyna wprowadziła X-skrzydłowiec w obrót przez lewą burtę, korygując
kurs tak, by znaleźć się za prawym skrzydłem myśliwca przechwytującego typu X,
pikującego w kierunku nieprzyjacielskiej kolumny. Z czubków płatów wziętych z my-
śliwca przechwytującego TIE trysnęły laserowe smugi. Przemknęły wzdłuż długiego
kadłuba, „pożyczonego" od X-skrzydłowca, by moment później położyć pokotem rzędy
yuuzhańskich żołnierzy. Choć w powodzi zielonego światła Jaina nie dostrzegała zbyt
wielu szczegółów, zdołała zauważyć, że żaden z barbarzyńców nie wyłamał się z for-
macji, nie zaczął uciekać. Oceniła, że wyglądają na mniejszych i masywniej-szych od
tych, których opisywał Jacen.
Jeden ze skoczków ruszył w pogoń za myśliwcem przechwytującym typu X. Jaina
pchnęła dźwignię przepustnicy i wcisnęła spust, zasypując wroga deszczem czerwo-
nych błysków. Koralowy myśliwiec natychmiast zasłonił się czarną dziurą, która po-
chłonęła energię strzałów. X-skrzydłowiec zbliżał się jednak nieubłaganie kontynuując
kanonadę. W pewnym momencie Jaina posłała w stronę celu solidną, poczwórną salwę
pełnej mocy, która spłoszyła yuuzhańskiego pilota. W tej samej chwili dziewczyna
odbiła w lewo i wyrównała lot za rufą Siódemki. Nie lubię robić za ochroniarza, pomy-
ślała, ale muszę z nim zostać, dopóki nie strzeli.
Ogień bluznął z dziobu myśliwca przechwytującego typu X, gdy torpedy opusz-
czały wyrzutnie. Jaina pociągnęła ster ku sobie, nabierając nieco wysokości. Torpeda
mknęła tuż nad ziemią, w kierunku mrocznej sylwetki pierwszego z wielkich pojazdów.
Gdy eksplodowała, srebrzysta kula ognia na moment rozjaśniła noc.
Fotochromowa owiewka X-skrzydłowca natychmiast ściemniała, odcinając ośle-
piające światło wybuchu, ale Jaina i tak dostrzegła, co się stało. Pocisk detonował w
odległości stu metrów od celu. Czarna dziura wciągnęła znaczącą część energii, ale to,
co pozostało, sprowadziło chaos w szeregi Yuuzhan. W mgnieniu oka wyparowały całe
kompanie żołnierzy, a setki powalonych postaci rozprysły się na wszystkie strony, ni-
czym zabawki spod buta rozgniewanego dziecka. Fala uderzeniowa przewróciła kilka
mniejszych pojazdów, wyglądających jak kościste, pancerne kopuły, poruszające się na
licznych, drobnych rzęskach. Niektóre wylądowały „na plecach" i bezradnie machały
nóżkami w powietrzu, inne zaś, spalone przez kulę ognia, spoczywały nieruchomo.
Największe wrażenie robił jednak ogromny pojazd, w który mierzył Twardziel
Siedem. Podobnie jak mniejsze transportery, był pokryty kostnymi płytkami. Wzdłuż
„kręgosłupa" i gdzieniegdzie po bokach porastały go wypustki przypominające rogi.
Wylatywały z nich kule plazmy, i choć Jaina nie wiedziała, czy wyrzutnie potrafią się
Michael Stackpole
179
odwracać, to było ich tyle, mierzących we wszystkie strony, że mogłyby dość szybko
oczyścić niebo z myśliwców.
Drgnęła z obrzydzeniem, gdy uświadomiła sobie, że pojazd przypomina gigan-
tycznego, pokrytego kolcami ślimaka.
Jaina położyła maszynę w obrót przez prawą burtę i pociągnęła ster w lewo, na-
prowadzając ją na cel, który na własny użytek nazwała „grzbietem", jako że miano
„grzbietu górskiego", choć celne, było jej zdaniem zbyt długie. Strzały oddane w jego
stronę natychmiast znikły w czarnej dziurze, a olbrzym odpowiedział serią kul plazmy.
Dziewczyna wyminęła większość z nich, a tarcze myśliwca pochłonęły energię pozo-
stałych. Sensory dały wkrótce znać o anomaliach grawitacyjnych. Jaina domyśliła się,
że dovin basale próbują odrzeć X-skrzydłowiec z pól ochronnych, ale rozszerzona sfera
działania kompensatora przyspieszenia skutecznie temu przeciwdziałała.
Myśliwiec zwiększył pułap i przyspieszył, dołączając do bitwy, rozgrywającej się
na niebie nad nieprzyjacielską kolumną. Odwracając maszynę brzuchem do góry, Jaina
dostrzegła serię naziemnych detonacji torped protonowych. Można było odnieść wra-
żenie, że wybuchają przedwcześnie, zabijając i rozrzucając po okolicy całe zastępy
wrogów. Dziewczyna cieszyła się, że jej strategia jest skuteczna, ale obawiała się, że to
nie wystarczy.
- Sparky jaka jest odległość między najbliższą i najdalszą eksplozją naziemną?
Robot wyświetlił odpowiedź na ekranie pomocniczym.
Jaina poczuła dreszcze. Z pomiaru wynikało, że yuuzhańska kolumna ciągnie się
na przestrzeni co najmniej pięciu kilometrów. Bez względu na to, jak celnie będziemy
strzelać, nie zniszczymy „grzbietów", pomyślała. To oznacza, że nie powstrzymamy
Yuuzhan. A kiedy wejdą do obozu...
Leia aż podskoczyła, gdy poczuła na ramieniu czyjąś dłoń. Odwróciła się szybko i
sięgnęła po blaster, ale Mara przycisnęła ją do kadłuba frachtowca, przy którym stały.
Księżniczka patrzyła na nią przez moment, a potem wolną ręką potarła szyję.
- Przestraszyłaś mnie.
- Przepraszam. Luke kazał mi zostać z tobą.
- Jesteś pewna? Czy nie powinnaś...
- Odpoczywać? - Mara potrząsnęła głową. - Nigdy nie lubiłam uczucia bezradno-
ści... Dlatego tu jestem. Co robimy?
Leia wskazała kciukiem na południowo-wschodni kraniec obozowiska.
- Ludzie schodzą się pomału w centrum obozu, ale kilka rodzin z tamtej okolicy
jeszcze tego nie zrobiło. Szłam właśnie w ich stronę, kiedy... no, sama nie wiem... po-
czułam coś...
Mara uniosła głowę i wyjrzała zza występu w poszyciu statku.
- Coś niewłaściwego?
- Nie, nic takiego...
Rudowłosa kobieta skinęła głową i odpięła od pasa rękojeść miecza.
- W ogóle nic nie wyczułaś, prawda?
- Co jest?
Mroczny przypływ I - Szturm
180
Mara wskazała palcem na jeden z namiotów. Widać było, że w środku ktoś się po-
rusza, ale Leia, nawet z udziałem Mocy, nie była w stanie wykryć tam ani śladu życia.
- To niemożliwe.
- Niezupełnie. - Mara skoczyła przed siebie i w biegu włączyła błękitną, buczącą
klingę miecza. Jednym ruchem przecięła linki podtrzymujące namiot. Konstrukcja za-
padła się, okrywając trzy sylwetki, które jednak błyskawicznie uwolniły się spod czer-
wonej tkaniny.
Trzej wojownicy rasy Yuuzhan Vong stali przez moment nieruchomo. Byli wyso-
cy, ale nie tak szczupli, jak wynikało z opowieści, gdyż okrywały ich blade, niby-
ludzkie ciała, spod których wyzierały na zewnątrz tylko potężne pazury. Twarze wo-
jowników również były odkryte, a skóra, która miała je zasłonić, zwisała na ich plecach
niczym kaptur. Byli już częściowo ubrani, a u ich stóp, pod skłębionym płótnem, Leia
ujrzała trzy nagie, okrwawione ciała.
W jednej chwili zrozumiała, co się stało. Yuuzhanie przeniknęli do obozu, zabili
uchodźców i użyli ooglithów-maskerów, by móc uchodzić za ludzi. Jeśli większa grupa
próbowała wymieszać się z uciekinierami, mogło dojść do rzezi, pomyślała. Powstrzy-
mała w sobie odruch, który nakazywał jej z krzykiem biec po pomoc, gdy zobaczyła, że
trzej barbarzyńcy odwracają się ku Marze, uzbrojonej tylko w miecz. Muszę chronić
ludzi, ale nie mogę zostawić Mary. Co robić?
Michael Stackpole
181
R O Z D Z I A Ł
29
Kryjąc się za skałami opodal yuuzhańskiego obozu, Corran spojrzał na Jens. Stu-
dentka siedziała tyłem do wielkiego głazu, z podkurczonymi kolanami, na których
trzymała kanciaste pudło zdalnego sterownika. Gdy pstryknęła kilkoma przełącznikami,
niewielki, kulisty próbnik zaczął brzęczeć i uniósł się nad ziemię. Wysunął ku górze
antenę, a z komory w dnie wypuścił zestaw sensorów.
Corran kiwnął głową do dziewczyny. Posłuszny jej rozkazom mechaniczny zwia-
dowca ruszył w lewo, szerokim łukiem okrążając osadę, tak, by wlecieć do niej od pół-
nocy. Szybując miękko, mała, czarna kula okrążyła kilka najmniej szych muszli, po
czym pomknęła ku średnim. Gdy zatrzymała się przed tymi, w których mieszkali
yuuzhańscy wojownicy, Jens zdalnie włączyła reflektor próbnika, omiotła nim okolicę,
po czym skierowała automat z powrotem ku północy.
Dwaj barbarzyńcy wyskoczyli z muszli i natychmiast zauważyli intruza. Jeden z
nich popędził z powrotem do kryjówki i powrócił z bronią, zbroją i yuuzhańskim od-
powiednikiem rakiet piaskowych. Ubierał się pospiesznie, nie spuszczając próbnika z
oczu, aby dać partnerowi szansę na błyskawiczny skok do domostwa po własny ekwi-
punek. Gdy towarzysz dołączył do niego, obaj pospieszyli w ślad za automatem, znika-
jącym już między wydmami na północ od wyschniętego jeziora.
Horn spojrzał na Jens.
- Postaraj się ich zająć. Kiedy wejdziemy do wielkiej muszli, każ Triście starto-
wać. Dotrze tu w ciągu pięciu minut. Niech obrzuci okolicę bombami z zapachem
śmierci, zabierze ciebie i ewakuuje nas. Jeśli do tego czasu nie wyjdziemy na zewnątrz,
uważajcie nas za martwych i wynoście się stąd. Żadnych pytań, prawda? Jens skinęła
głową.
- Powodzenia.
- Dzięki. Nawzajem.
Korelianin spojrzał ponad nią, na Gannera.
- Gotów?
Młody Jedi kiwnął głową i przeskoczył nad głazem, za którym był ukryty. Corran
okrążył swoją skałę i ruszył za nim, tak szybko, jak pozwalały na to piaskowe rakiety.
Rhysode dotarł do granicy utwardzonego gruntu jako pierwszy i natychmiast rozpiął
Mroczny przypływ I - Szturm
182
wiązania. Porzucił rakiety i popędził sprintem w stronę wielkiej muszli. Po drodze do-
był miecza, ale nie włączył ostrza.
Corran zrzucił z nóg rakiety, chwycił je w lewą rękę i pognał za Gannerem. Do-
biegł do muszli o kilka kroków za nim i dopiero wtedy cisnął sprzęt na ziemię, obok
wejścia, i sięgnął po broń. Nie zapalił klingi, ale jego kciuk zawisł tuż nad klawiszem
włącznika.
Ganner zatrzymał siew gardzieli wiodącej do wnętrza budowli. Ściany i podłogi -
czyli wszystkie powierzchnie - były gładkie i mieniły się różnymi kolorami, od ciemnej
kości słoniowej po jasny róż. Ciemnoszare plamy zdobiły niektóre płaszczyzny, ale
Corran nie zauważył, by tworzyły jakiś wzór. Odniósł za to wrażenie, że wszystkie
ściany emitują bladą poświatę, lecz uznał po chwili, że być może jest to tylko poblask
przebijającego przez nie słońca.
Rhysode ruszył przodem i zbiegł w dół po krętych stopniach, wiodących do głów-
nej sali. Od tunelu wejściowego brały początek liczne korytarze, które, jak sądził Horn,
prowadziły do mniejszych pomieszczeń. Zaczął się zastanawiać, jakie też zwierzę mo-
gło zamieszkiwać tę dziwną muszlę. Podłoże było w niej niezwykle gładkie, ale niezbyt
śliskie. Jedynymi dźwiękami, jakie dały się słyszeć we wnętrzu, były oddechy dwóch
rycerzy Jedi oraz skrzyp piasku pod ich butami.
Gdy minęli zakręt korytarza, ich oczom ukazała się wielka sala. Ganner z wrażenia
cofnął się o krok, a Corran zmrużył oczy. Zmusił się jednak do minięcia towarzysza i
wkroczył do środka, choć spoglądając na studentów żałował, że nie byli martwi. Obaj
wisieli na stelażach umocowanych pod sufitem, uwiązani za kostki, uda i nadgarstki.
Głowy mieli niżej niż stopy, a wszystkie kończyny wykręcone i całkowicie unierucho-
mione. Odarto ich z odzieży, a białe niczym larwy, podobne do krabów stworzenia,
wielkości talii kart do sabaka, wędrowały po plecach nieszczęśników, szczypiąc ich
niewielkimi pazurami lub wbijając w ich ciała podobne do igieł wypustki. Strumyczki
krwi spływały po skórze i plamiły na czerwono podłogę.
Po niej zaś pełzało coś, co bardziej przypominało ucięty język niż ślimaka. Zwie-
rzę krążyło niespiesznie, metodycznie czyszcząc posadzkę.
Corran sięgnął umysłem ku studentom. Cierpieli katusze, ale ich obraz w polu
Mocy był silny i niezakłócony. Możliwe, że poddano ich biciu i torturom, ale z pewno-
ścią jeszcze nie umierali.
Ganner wysunął się naprzód i skinął dłonią w kierunku Vila. Niewielkie stworze-
nia zleciały z pleców więźnia i trzasnęły o ścianę. Jedi uruchomił miecz i zamierzył się
do ciosu, który miał odciąć jedno z ramion wieszaka i częściowo uwolnić Vila.
Corran odebrał ukłucie bólu od umęczonego studenta i czym prędzej uniósł ręce.
- Gannerze, nie! Zaczekaj.
- Nie ma czasu na czekanie.
- Ból zaatakował go w chwili, gdy zmiotłeś te szczypawki. Zrób to samo z Denną.
Zobaczymy, czy reakcja będzie identyczna.
Ganner kiwnął głową, a stworzenia wędrujące po grzbiecie jeńca natychmiast spa-
dły. Denna poczuł ból, Corran zaś uchwycił kątem oka widok obejm zaciskających się
mocniej wokół ramion studenta.
Michael Stackpole
183
- Tak myślałem. Wieszak utrzymuje w nich stały poziom bólu.
- Po co?
- Nie wiem - odparł zirytowany Corran i popatrzył na partnera z niedowierzaniem.
- Mamy do czynienia z logiką Yuuzhan. Nie mam pojęcia, co oni sobie wyobrażają i
dlaczego robią to, co robią. Po prostu musimy znaleźć sposób na uwolnienie tych ludzi
z niewoli.
Komunikator Corrana zabrzęczał cicho.
- Horn, słucham.
- Tu Jens. Yuuzhanie wracają do wioski. Przestali ścigać próbnik.
- Niedobrze. Spróbuj jakoś odwrócić ich uwagę. Potrzebujemy trochę czasu.
- Nie będziecie go mieli zbyt wiele. Trista jest już w drodze.
- Sithowe nasienie! - Corran poruszył nozdrzami. - Nie ma czasu ani na zabawę,
ani na myślenie.
Ganner znowu uniósł miecz.
- Odcinamy ich.
- A jeśli jeden cios nie wystarczy? Więzy zacisną się i wyłamią im ręce ze stawów,
albo i wyrwą cło reszty. Kiepski pomysł.
- To co robimy?
Corran przegarnął palcami brązowe włosy, a potem zbliżył się do Denny i wraził
w pachę mężczyzny usztywnione palce. Poprzez Moc poczuł, że więzień zareagował
bólem. Obejmy na jego kończynach rozluźniły się minimalnie.
- Już wiem. Ból jest utrzymywany na stałym poziomie. Jeśli wieszak wyczuwa, że
cierpią zbyt mocno, zmniejsza nacisk. Musimy zadać im ból, straszny ból, żeby zostali
uwolnieni na dobre.
Młody Jedi zmarszczył brwi.
- Ale jak? Stłuc ich? Połamać kości? Dźgnąć mieczem?
- To by było dobre, gdyby nie to, że najpewniej nie przeżyliby tej zabawy. - Cor-
ran uśmiechnął się ponuro. - W takim razie będę musiał sprawić, żeby wydawało im
się, że czująból.
Ganner spojrzał na niego i pokiwał z podziwem głową.
- Słusznie. Zrób to.
- To nie takie proste - odparł Horn, zawijając lewy rękaw tuniki. - Musimy nad
tym popracować.
- O czym ty mówisz?
- Złamałeś sobie coś kiedy?
Ganner skinął głową.
- Nogę.
- Pamiętasz, że bolało, prawda?
- Tak.
- Ale nie pamiętasz, jak bardzo bolało. Tak działa mózg. Zapominamy o najbole-
śniejszych chwilach, żeby jakoś żyć. Gdyby kobiety pamiętały ból porodowy, byliby-
śmy jedynymi dziećmi na świecie. - Corran westchnął ciężko. - Mogę dokonać projek-
cji bólu do ich umysłów, ale sam muszę go poczuć.
Mroczny przypływ I - Szturm
184
- Jak? - spytał niepewnie Rhysode.
Horn wszedł między stelaże i stanął twarzą do Vila, a plecami do Denny.
- Odwróć się w stronę Denny. Kiedy wieszaki rozluźnią się maksymalnie, wyko-
nasz jedno cięcie. Ja zrobię to samo z Vilem.
- Jasne.
- Teraz najtrudniejsza część... - Corran wyciągnął lewe przedramię w stronę Gan-
nera, otwartą dłonią do góry. - Musisz wiedzieć, że posiadłem pewną umiejętność, dość
rzadką wśród użytkowników Mocy. W określonych okolicznościach potrafię zaabsor-
bować znaczącą ilość energii, bez poważniejszego uszczerbku na zdrowiu. Muszę teraz
poczuć odpowiednio silny ból, dlatego chcę, żebyś przyłożył ostrze miecza do mojego
przedramienia. Tylko nie za mocno - lubię tę rękę. Albo jeszcze lepiej, po prostu trzy-
maj broń, a ja uniosę nieco ramię.
Szczęka Gannera opadła bezwładnie.
- Chyba nie mówisz poważnie...
- Chcesz ich ocalić, czy nie?
- Ale...
- Żadne ale. Jesteś gotowy?
Rhysode kiwnął głową i nadstawił klingę miecza.
Corran czuł na przedramieniu drżenie energetycznego ostrza, gdy powoli unosił
rękę. Porastające ją włoski wyparowały, a chwilę później rozszedł się swąd spalonego
ciała. Horn wiedział, że to jeszcze nic w porównaniu z tym, co miał poczuć za chwilę.
Z trudem przełknął ślinę, a potem wyprężył otwartą dłoń i uniósł ramię o kolejny cen-
tymetr.
Impuls potwornego bólu błyskawicznie dotarł do mózgu. Corran odruchowo chciał
zastosować technikę Jedi łagodzącą cierpienie, ale powstrzymał się w porę. Skoncen-
trował się, wchłaniając energię błyszczącego ostrza. Spojrzał przez półprzymknięte
powieki i zobaczył, jak zaczerwieniona skóra zaczyna pokrywać się bąblami. Przedra-
mię zaczęło dymić, a ból wciąż się wzmagał. I wtedy, gdy Jedi poczuł, że tkanka ulega
zwęgleniu, sięgnął po Moc i przelał swoje cierpienie do umysłów nieszczęsnych stu-
dentów.
Sekunda. Dwie. Trzy. Corran cierpliwie aplikował Vilowi i Dennie potworny ból.
Gdy drżał, oni dostawali skurczów. Gdy skwierczał jego palący się mięsień, oni wyli z
bólu. Horn zacisnął zęby z całych sił i po chwili poczuł w ustach smak krwi.
Wieszaki zmiękły, opuszczając studentów o pół metra niżej. Czarne, połyskujące
jak wilgotna skóra paski podtrzymujące kończyny więźniów nadal były naprężone.
Corran włączył miecz i rozciął je kolejno, a potem opadł na kolana i pochylił się nad
bezwładnym ciałem Vila.
Z trudem łapiąc powietrze, Corran usiłował zablokować ból jedną z technik Jedi,
ale nie potrafił się skupić. Świat zawirował mu przed oczami i zaczął się rozpływać.
Horn przytomnie wyłączył miecz świetlny, balansując na granicy utraty przytomności i
naglącej potrzeby ucieczki.
Powrócił tułowiem do pozycji pionowej i niemalże przewrócił się na plecy, lecz
Ganner w ostatniej chwili złapał go za kołnierz.
Michael Stackpole
185
- Corranie, czy ty...?
- Czy jestem na chodzie? Tak. - Korelianin pozwolił, by troska w głosie Gannera
mile połechtała jego próżność i natychmiast zebrał się w sobie, żeby Ganner nie zoba-
czył jego słabości. Spróbował ostrożnie stanąć na nogi, a Rhysode rzucił się naprzód,
by podtrzymać go za lewe ramię, lecz ostrzegawczy syk Corrana osadził go w miejscu.
- Nie dotykaj przedramienia.
- Źle z nim?
- Jestdość... chrupiące, jak sądzę. -Horn ucieszył się w duchu, że rękaw zasłonił
ranę, ale poczerniałe palce i tak powiedziały mu więcej, niż chciał wiedzieć. Z trudem
się podniósł i przycisnął oparzoną rękę do piersi. - Co z nimi?
- Nieprzytomni. Będziemy musieli ich ciągnąć...
Ostry świst i trzask bata przerwał mu w pół zdania. Corran wyprostował się z wol-
na i spojrzał na schody wiodące na powierzchnię. Stali tam dwaj Yuuzhanie, wysocy i
groźni, okryci kasztanowymi zbrojami o zielonkawych, skórzastych przegubach, pod-
kreślającymi ich obcą naturę. Ten, który znajdował się nieco bliżej, szczeknął w kie-
runku Jedi krótki rozkaz i na potwierdzenie znowu strzelił elastycznym amphistaffem.
Corran zaśmiał się z przymusem.
- Zdaje się, że nie podoba im się pomysł wyciągnięcia stąd więźniów. Obawiam
się, że musimy wymyślić nowy plan ewakuacji.
Mroczny przypływ I - Szturm
186
R O Z D Z I A Ł
30
Nagle zupełnie znikąd w umyśle Leii pojawił się wizerunek męża. Wiedziała już,
co ma robić. Uśmiechnęła się ponuro, sięgnęła po blaster i wpakowała dwa strzały w
najbliżej stojącego przeciwnika. Czerwone błyskawice trafiły w ramię i pierś, gwałtow-
nie obracając korpus wojownika. Gęsty płyn siknął z ciała ooglitha wprost na stojącego
obok barbarzyńcę. Trzeci Yuuzhanin skoczył w stronę Mary, tnąc pazurami powietrze.
Drugi machnął energicznie ręką, gdy Leia brała go na cel. Coś cienkiego i ostrego
przemknęło w powietrzu i trafiło w jej prawe przedramię. Ból sparaliżował ramię aż po
bark, zmuszając księżniczkę do upuszczenia broni. Sięgnęła drugą ręką, by chwycić
spadający blaster, a gdy podniosła głowę, przekonała się, że przeciwnik szarżuje w jej
stronę.
Opadając na kolana, Leia odruchowo zasłoniła głowę lewym ramieniem, ale wo-
jownik nie zdążył jej uderzyć. Bolpuhr, niczym szara błyskawica, przechwycił go w
locie. Obaj runęli ciężko na ziemię i przetoczyli się w bok, lecz po chwili Yuuzhanin
zdołał strząsnąć z siebie Noghriego. Bolpuhr poszybował szerokim łukiem, odbił się od
ziemi i zniknął w mroku, gdzieś pośród czerwonej plątaniny namiotowego płótna i
okrwawionych ciał.
Yuuzhanin, z którym walczył, podniósł się z ziemi i zrobił krok w stronę Leii, a
potem stracił równowagę. Padł na kolana, a maskujący ooglith z wolna zaczął odrywać
się od ciała właściciela. Rękojeść sztyletu, należącego do Noghriego, sterczała mu z
mostka. Gdy obcy upadł twarzą w piach, księżniczka dostrzegła też czubek pokrytego
czarną mazią ostrza, wystający z jego pleców.
Nieco dalej, za ciałem martwego barbarzyńcy, Mara z zawziętą miną zmagała się
ze swym przeciwnikiem. Zmieniła uchwyt na rękojeści błękitnego miecza, skierowała
klingę w tył, wzdłuż ramienia, a lewą rękę wyciągnęła przed siebie. Przykucnęła, cze-
kała i obserwowała. Yuuzhanin również ugiął kolana, nerwowo zaciskając i rozluźnia-
jąc dłonie. Przygarbił się nieco i przeniósł ciężar ciała na drugą nogę.
Mara postąpiła pół kroku do przodu i kiwnęła głową w jego stronę. Wojownik
skoczył na nią, ale zdążyła się cofnąć. Ostre szpony błysnęły w miejscu, gdzie jeszcze
przed chwilą znajdowała sięjej głowa. Mara obróciła się na prawej nodze, wzięła pra-
wym ramieniem potężny zamach, i cięła w poprzek brzucha Yuuzhanina. Maskujący
Michael Stackpole
187
ooglith ustąpił pod naciskiem klingi, a wnętrzności barbarzyńcy zadymiły, rozprute od
biodra do biodra.
Mara odskoczyła, lecz padający wojownik zdołał jeszcze lekko ranić ją w prawe
udo. Świetliste ostrze znowu zatoczyło krąg, tym razem pomknęło nisko nad ziemią, i
gładko przeszło przez szyję Yuuzhanina. Ciało obcego drgnęło konwulsyjnie i znieru-
chomiało, a głowa potoczyła się metr lub dwa, po raz ostatni zgrzytając zębami.
Mara podbiegła do Leii.
- Mocno cię ranił?
Leia potrząsnęła głową i wzdrygnęła się, widząc, że z pancerza stworzenia, które
utkwiło w jej przedramieniu, wysuwają się łapy i próbują wyłuskać „pocisk" z rany.
Mara cofnęła się nieco, musnęła brzytwo-pluskwę czubkiem miecza i zabiła ją natych-
miast. Leia trzepnęła w zwęglony pancerz lewą dłonią, wyrywając go z rany.
- Fuj.
Mara oddarła rękaw swojej szaty i owinęła go wokół ramienia księżniczki.
- Trzeba to opatrzyć.
- Później. Możliwe, że wśród uchodźców jest więcej Yuuzhan. Należy sprawdzić...
- Leia urwała w pół zdania i uniosła głowę. -Gdzie jest Bolpuhr?
- Nie wiem. - Mara wstała i pomogła jej podnieść się z ziemi. - Był gdzieś tam, w
pobliżu namiotu, prawda?
- Tak. - Leia pobiegła w tamtą stronę, zatrzymała się na moment i znowu uklękła. -
Na sczerniałe kości Imperatora, nie!
Noghri leżał na plecach, spoglądając w niebo martwymi oczami. Pazury Yuuzha-
nina rozcięły głęboko jego piersi i szyję. Niestrudzony i nieulękły Bolpuhr wyglądał
teraz zaskakująco dziecięco i niewinnie.
Leia poczuła dreszcz. Jeżeli Yuuzhanin potrafi zabić Noghriego gołymi rękami...
Potrząsnęła głową i zamknęła oczy Bolpuhra.
- Jest gorzej, niż kiedykolwiek przedtem. Prawda, Maro?
Jej bratowa powoli pokręciła głową.
- Jeśli tak, to nie będziemy mieli zbyt wiele czasu, żeby się tym martwić. Zróbmy
tak: ty wrócisz do uchodźców i sprawdzisz, czy są wśród nich Yuuzhanie, a ja spraw-
dzę tę okolicę. Może tylko ci trzej przeniknęli do obozu? Odezwę się, jeśli napotkam
kłopoty.
- Wolałabym nie zostawiać cię samej.
Mara mrugnęła do niej z otuchą.
- Nie jestem sama. Mam Moc. Nie chcę, żebyś mi psuła zabawę.
Luke Skywalker zapatrzył się w ciemność. Odgłosy eksplozji torped protonowych
i pocisków udarowych były coraz bliższe. Wyczuwał już wibracje fal uderzeniowych
po każdej z nich. W rozbłyskach jaskrawego światła dostrzegał zarysy olbrzymich po-
jazdów, powoli acz nieubłaganie zbliżających się do obozowiska. Rozpędzone kule
plazmy barwiły nocne niebo na pomarańczowo i -znacznie częściej, niż sobie tego ży-
czył - zderzały się w powietrzu z republikańskimi myśliwcami. Płonące szczątki wra-
Mroczny przypływ I - Szturm
188
ków spadały na ziemię, wyrządzając pewne szkody, ale przede wszystkim oświetlając
nadciągającą hordę.
Luke wytarł lewą dłoń o płaszcz, po czym zsunął go z ramion i odrzucił daleko za
siebie. Mocno zacisnął prawicę na rękojeści miecza, raz po raz upewniając się, czy
spoczywa dokładnie nad klawiszem aktywatora. Sięgnął Mocą, by zmierzyć dystans,
dzielący go od linii frontu, i poczuł, że szeregi yuuzhańskich niewolników rozlewają się
coraz szerzej, zbliżając się do umocnień.
Jeden z siedzących opodal żołnierzy spojrzał na niego i uśmiechnął się.
- Jeśli pan się denerwuje, to chyba i ja nie mam się czego wstydzić.
Luke pomyślał przez chwilę, zanim skinął głową na potwierdzenie. We wszystkich
bitwach, w których walczył, nawet na Hoth, rozgrywał wyłącznie potyczki jeden na
jednego, siedząc w kabinie maszyny. Latanie X-skrzydłowcem czy śnieżnym śmiga-
czem wymagało mniej więcej takiej samej odwagi, jak atak lądowy, ale było znacznie
bardziej anonimowe. Strzały z broni pokładowej eliminowały z walki myśliwce czy
maszyny kroczące Imperium, a jeśli ich załogi przetrwały - nie było problemu. Wszyst-
ko stanowiło część gry, przez tak wielu postrzeganej jako „szlachetna".
Zmagania na ladzie nie miały w sobie ani krzty szlachetności. Żołnierze jednej ze
stron musieli zabić możliwie największą liczbę żołnierzy strony przeciwnej. Było to
doświadczenie osobiste, wręcz intymne, bo na cel należało wziąć inną żywą istotę, a nie
chroniące ją, pancerne opakowanie. Tu miał zwyciężyć ten, kto zabije, zanim zostanie
zabity. Owszem, kapitulacja przeciwnika również wchodziła w rachubę, ale postrzega-
no ją jako coś znacznie mniej godnego szacunku, niż los pilota zestrzelonego w walce i
wziętego do niewoli.
To będzie zabijanie. Czyste i przerażająco łatwe, stwierdził Luke. Czuł już agresję
żołnierzy, których od wałów dzieliło tylko pięćset metrów. Za tą linią szalały myśliwce,
błyskami czerwonych i zielonych strzałów zmieniające napastników w obłoki pary.
Luke odbierał impulsy bólu od ginących, lecz ich towarzysze nie przejawiali ani odro-
biny niepokoju czy strachu. Maszerują na śmierć, nie zważając na to - a może nawet nie
wiedząc -jaki czeka ich los, pomyślał.
Stojący po prawej pułkownik Bril'nilim dał sygnał. Frachtowce rozpoczęły ostrzał,
a wahadłowiec Elegosa uniósł się, wysunął na czoło, i rozświetlił noc szkarłatnym
ogniem z dział laserowych i Masterów. Wiązki energii z broni pokładowej wypalały
głębokie bruzdy w szeregach yuuzhańskich niewolników, trzebiąc je dość znacznie, ale
niewystarczająco. W świetle dalekich eksplozji i płonących ciał Luke widział, że żoł-
nierze podchodzą coraz bliżej.
Gdy znaleźli się dwieście metrów od zewnętrznego wału, republikańscy żołnierze
zaczęli strzelać. Ich blastery bluzgały ogniem niespiesznie, ostrożnie, bez śladu paniki.
Czerwone bolty powalały na ziemię pojedyncze sylwetki. Niektórzy z trafionych na-
pastników okręcali się w locie, zanim padli na ziemię, inni po prostu się przewracali, a
jeszcze inni siadali z westchnieniem i kładli na plecy, jakby mieli za sobą ciężki dzień.
Gdy yuuzhańscy żołnierze minęli granicę stu metrów, zaczęli biec, na co obrońcy
odpowiedzieli intensywniejszym ostrzałem. Nadal trafiali, lecz przerwy w szeregach
atakujących zapełniały się coraz szybciej napływającymi z tyłów posiłkami. Niżsi i
Michael Stackpole
189
bardziej krępi od wojowników, z którymi walczył dotąd Luke, podobni do gadów na-
pastnicy przypominali nieco Trandoshan, lecz byli od nich mocniej zbudowani. Każdy
z nich miał na czole dwie narośle, bardziej podobne do kopułek, niż do rogów, dzięki
którym -jak podejrzewał Skywalker -Yuuzhanie sprawowali kontrolę nad ich umysła-
mi.
Wielkie pojazdy obcych zaczęły zasypywać linię umocnień kulami plazmy. Strza-
ły wstrząsały ziemią, posyłając w powietrze tumany kurzu i tony kamieni. Te, które
wymierzono zbyt krótko, siały spustoszenie w szeregach yuuzhańskiej armii. Te, które
docierały do celu, zatrzymywały się na umocnieniach lub na tarczach wiszącego nieru-
chomo promu. Wały nie były w stanie znieść impetu bombardowania - broniący ich
żołnierze ginęli, a co gorsza, w powstające wyrwy wciskali się napastnicy, uparcie prą-
cy w stronę obozu. Luke popędził w kierunku najbliższego wyłomu w umocnieniach.
Syczące i skwierczące, zielone ostrze cięło to z prawej, to z lewej, dziesiątkując gado-
podobnych niewolników. Uzbrojeni w małe amphistaffy, zastygłe w kształcie ostro
zakończonych haków, chwytali nimi ręce i nogi obrońców, tnąc je głęboko, gdy przy-
ciągali broń ku sobie. Miecz świetlny nie mógł przeciąć takich narzędzi, lecz władający
nimi żołnierze byli zbyt powolni, by uchronić swoje ciała przed cięciami i pchnięciami
mistrza Jedi.
Skywalker wyczuwał niewolników w polu Mocy, toteż zabijanie ich przychodziło
mu z łatwością. Wiedział, jaki wykonają ruch i co zamierzają osiągnąć. Wystarczyło
zablokować cios i uderzyć w głowę lub sparować pchnięcie i ciąć prosto w serce. Wal-
czył bardziej z czasem, niż z żołnierzami. Zabicie jednego zabierało mu od trzech do
pięciu sekund, nie był więc w stanie powstrzymać wszystkich. Metr po metrze musiał
się cofać, przytłoczony samą masą atakujących. Nawet mając Moc za sprzymierzeńca,
nie potrafił zabijać ich wystarczająco szybko.
Jeśli czegoś nie wymyślę, wkrótce będzie po nas, skonstatował.
Leia dobiegła do środka obozowiska i wyrwała karabin blasterowy jednemu z
uchodźców, pełniącemu funkcję strażnika. Chwilę później odnalazła Danni i odciągnęła
ją na bok, po czym gestem przywołała Landa.
- Potrzebuję twojej pomocy.
- Krwawisz – zauważył Calrissian.
- To nic... przynajmniej na razie. Musisz użyć Mocy. Potrafisz wyczuwać emocje,
prawda?
Danni sztywno skinęła głową.
- Próbowałam właśnie odciąć się od nich. Wszyscy emanują strachem. Podobnie
jak ja - dodała, spuszczając wzrok.
- Posłuchaj. Między nimi mogą być Yuuzhanie, upodabniający się do ludzi dzięki
maskującym ooglithom. Musimy ich wytropić.
Danni zamrugała nerwowo i zasłoniła dłonią usta.
- Yuuzhanie tutaj? Ukryci w obozie? Leia chwyciła ją za ramię.
- Opanuj się, Danni. Możesz to zrobić. Musisz to zrobić. Lando wyciągnął z kabu-
ry blaster i sprawdził stan ogniwa.
- Jak ich znajdziemy?
Mroczny przypływ I - Szturm
190
- Jeżeli Danni wyczuwa nienawiść i ból, to potrafi też wyłuskać tych, którzy nie
czują nic. Za mną. Później wmieszamy się w tłum. -Leia ogarnęła wzrokiem cztery
setki uchodźców i westchnęła z rezygnacją. - Spróbujemy wykryć i wyodrębnić podej-
rzanych. Jeśli nie wyczujemy ich poprzez Moc, będziemy wiedzieli, że to oni.
- No... nie wiem. - Młoda kobieta z trudem przełknęła ślinę i kiwnęła głową. - Po-
staram się.
Lando skinął zachęcająco.
- Chodźmy.
Leia wyprostowała się i wystrzeliła w niebo długą serię z Mastera. Ludzie odru-
chowo przypadli do ziemi, a z ich umysłów rozeszła się fala przerażenia. Księżniczka
spojrzała na nich badawczo, kryjąc uczucia pod maską ponurej determinacji.
- Zbliżają się Yuuzhanie. Powstrzymanie ich przychodzi nam ciężej, niż się spo-
dziewaliśmy. Jeśli chcecie powiedzieć coś jeszcze swoim bliskim, to zróbcie to teraz. I
to jak najszybciej.
Przez zbiorowisko przetoczyła się potężna burza strachu, przerywana - niczym
piorunami - wybuchami płaczu i jękami. Leia skinęła głową na Danni i Landa. Razem
ruszyli w tłum.
Zielona klinga Jacena cięła na prawo i lewo, gdy wraz z Anakinem atakowali z
flanki szturmujących Yuuzhan, pomału spychających Luke'a za linię wałów. Młodzie-
niec nie trudził się zadawaniem finezyjnych ciosów - po prostu szlachtował wszystkich
napastników, którzy nawinęli mu się pod rękę. Dobrze wiedział, że to, co robi, ma nie-
wiele wspólnego z kunsztem rycerza Jedi. Czuł iskry życia uciekające z ciał zabijanych
wrogów, lecz mimo to yuuzhańscy niewolnicy byli dla niego bardziej androidami, niż
świadomymi istotami. Są żywi, ale w taki sposób jak rośliny, pomyślał. Może kiedyś
byli samodzielnymi osobnikami, ale zamieniono ich w marionetki. Śmiercionośne ma-
rionetki.
Jacen pchnął mieczem świetlnym na prawo i wypalił dziurę w kręgosłupie jednego
z żołnierzy. Niewolnik padł wprost pod stopy Anakina. Młodszy z braci cofnął się o
krok i wyprowadził cięcie tuż nad ziemią, przecinając nogi drugiego Yuuzhanina. Ten
padając pociągnął za sobą dwóch innych. Anakin zakończył ich żywot serią szybkich
pchnięć w karki, a potem skinął dłonią w stronę Jacena.
Żołnierz czający się za plecami Jacena odleciał nagle, jakby tonowy blok transpa-
stali z ogromną prędkością uderzył go w pierś. Telekinetyczne pchnięcie otworzyło
braciom Solo drogę do Luke'a. Jacen natychmiast wśliznął się w wyrwę w yuuzhań-
skich szeregach, a Anakin ruszył za nim. Trio rycerzy Jedi walczyło teraz ramię w ra-
mię, powstrzymując nieubłaganie prącą naprzód, niewolniczą armię.
Gdy na moment udało im się zablokować pochód Yuuzhan, wahadłowiec Elegosa
zawisł nad nimi i skierował na napastników potoki śmiercionośnego, laserowego ognia.
Jacen zasłonił dłonią oczy, gdy kolejne szeregi gadopodobnych istot znikały w oślepia-
jącym błysku. Ci, których nie dosięgły strzały Caamasjanina, ginęli z rąk Jedi.
Akcja Elegosa dała rycerzom chwilę wytchnienia. Luke sięgnął po komunikator.
- Dzięki za odsiecz, senatorze.
Michael Stackpole
191
- Moje działa okazały się bezużyteczne w walce z wielkimi pojazdami, więc zwró-
ciłem ich lufy tam, gdzie mogły przynieść jakiś skutek - wyjaśnił ponuro Caamasjanin.
- Mamy szczęście, że nie każdy z żołnierzy osłania się czarną dziurą.
Anakin zaśmiał się cicho.
- Żartuje pan? Jedno dobre pchnięcie i powpadaliby na siebie. Ginęliby całymi
szeregami i wkrótce byłoby po wszystkim.
Jacen zmarszczył brwi i już chciał skomentować wypowiedź brata, lecz Luke
uprzedził go pstrykając palcami.
- Właśnie!
- Co właśnie?
- Nie ma czasu na wyjaśnienia, Jacenie. - Luke spojrzał w górą, na wiszący nieru-
chomo wahadłowiec. - Senatorze, potrzebny mi transport.
Statek obniżył lot i uchylił rampę. Elegos sprowadził go jeszcze niżej, na pułap
pięciu metrów, a wtedy Luke bez wysiłku skoczył i wbiegł po rampie do środka. Wa-
hadłowiec natychmiast zamknął właz i odleciał w mrok.
Anakin zamrugał z niedowierzaniem.
- Co ja takiego powiedziałem?
Jacen pokręcił głową i mocniej zacisnął dłonie na rękojeści miecza.
- Nie wiem, ale mam nadzieję, że coś z tego będzie - rzekł, a po chwili skinął gło-
wą w stronę wałów. - Ale zanim się o tym przekonamy, mamy coś do zrobienia.
Mroczny przypływ I - Szturm
192
R O Z D Z I A Ł
31
Zanim Corran i Ganner zdążyli pomyśleć o nowym planie ucieczki, zewnętrzna
eksplozja wstrząsnęła gigantyczną muszlą. Od strony schodów napłynęła fala mdlącego
odoru - zapachu śmierci. Hom poczuł, że zaczynają się gromadzić ostroszczury. Mknę-
ły przez piaski, czując zbliżającą się ucztę. Niewolnicy wpadli w panikę, a potem, jeden
po drugim, przestali istnieć w polu Mocy.
Corran minął Gannera i włączył miecz świetlny.
- Posłuchaj, Rhysode, oto nasz plan. Ponieważ ty jesteś specem od telekinezy,
przeniesiesz studentów pod przeciwległą ścianę muszli i wyciosasz sobie drogę na wol-
ność.
- Chyba nie sądzisz, że w takim stanie masz jakiekolwiek szanse w walce z tymi
dwoma?
- Niemożliwe, co? Jak mawiają na Tatooine, kiedy ściga cię smok, nie musisz być
szybszy od niego. Wystarczy, że jesteś szybszy od najwolniejszego z twoich towarzy-
szy. Ja jestem tym wolniejszym z nas dwóch, więc zabieraj się stąd i weź ze sobą stu-
dentów.
Corran uniósł lewą rękę i wyciągnął dwa palce w stronę barbarzyńców. Zmusił się
do zlekceważenia bólu i wykrzywił twarz w uśmieszku, który miał sugerować, że spo-
tkanie z parą Yuuzhan jest dla niego nie większą niedogodnością, niż przystrzyżenie
brody. Skinął lekko dłonią, zapraszając przeciwników do walki jeden na jednego.
Pierwszy Yuuzhanin pozwolił, by amphistaff owinął się wokół jego talii. Usunął
się na bok, przepuszczając podwładnego. Młodszy wojownik przeskoczył kilka stopni i
zastygł w pozie mającej znamionować mistrzostwo w sztuce walki. Gad-włócznia po-
słusznie wpełzł do jego dłoni i zesztywniał.
- Gannerze, nadal słyszę za plecami twój oddech. Jazda! I to już! Weź ich na po-
kład i zabierz statek z tej planety. - Corran odwrócił głowę i posłał partnerowi możliwie
najtwardsze spojrzenie, na jakie było go stać. - Tylko ty możesz ich uratować i tylko ja
mogę zyskać dla was trochę czasu. Ruszaj!
Młodszy Jedi skinął głową i wykonał drobny ruch ręką. Nieprzytomni mężczyźni
unieśli się nad ziemię, jakby ułożono ich na niewidzialnych noszach. Ganner zaczął
pomału cofać się w stronę jednego z licznych tuneli, unosząc ze sobą studentów. Młod-
Michael Stackpole
193
szy Yuuzhanin pokonał kolejne dwa schody i uniósł amphistaff jak włócznię gotową do
rzutu.
Starszy świsnął z cicha, powstrzymując podwładnego.
Corran zatoczył okrąg buczącym, srebrnym ostrzem miecza, a potem przesunął się
nieznacznie i stanął między Yuuzhanami a wycofującym się Gannerem.
- Mam nadzieję, że jesteście gotowi na śmierć.
Młodszy wojownik powoli zszedł ze schodów i zakręcił bronią w prawej dłoni.
Lewą rękę wyciągnął w stronę Korelianina, szeroko rozstawiając okryte rękawicą pal-
ce. Poruszał się z gracją właściwą drapieżnikom. Postąpił krok w lewo; najwyraźniej
próbował obejść przeciwnika tak, by wystawić go plecami do swego towarzysza.
Corran chwycił rękojeść miecza. Dawno już tak skonstruował swą broń z fragmen-
tu kierownicy skutera rakietowego, by z łatwością mieściły się na niej obie dłonie. Te-
raz opuścił ręce na wysokość pasa i skierował czubek klingi w stronę gardła barbarzyń-
cy.
Yuuzhanin z rozmachem ciął włócznią w lewą nogę Corrana. Jedi odpowiedział na
cios niskim blokiem. Ostrze miecza z łatwością przecięło posadzkę, odgradzając wal-
czących sczerniałą blizną na gładkiej powierzchni muszli. Przynajmniej wiem, że Gan-
ner będzie mógł wyciąć sobie wyjście, pomyślał Corran. Cofnął się o krok i znowu
skierował klingę ku przeciwnikowi.
Obcy zaatakował w identyczny sposób, jak chwilę wcześniej. Horn sparował ude-
rzenie nieco wyżej i okręcił się na prawej nodze. Lewą uniósł wysoko i wymierzył po-
tężnego kopniaka prosto w pierś nieprzyjaciela. Młody wojownik upadł na plecy i bły-
skawicznie przetoczył się w bok, unikając silnego cięcia, które Corran wyprowadził
znad głowy. Cios pozostawił w posadzce kolejną szramę, a zanim Jedi uwolnił z niej
klingę, Yuuzhanin zdążył zerwać się na równe nogi i przysposobić do szturmu.
Horn odpowiedział wystawieniem na atak lewego boku. Miecz trzymał oburącz,
tuż przy prawym uchu, kierując ostrze prosto przed siebie, na poziomie oczu przeciw-
nika. Znieruchomiał w tej pozycji i spojrzał wyzywająco w stronę Yuuzhanina.
- Chcesz mnie dostać? Spróbuj szczęścia.
Wojownik zrobił krok naprzód i w tym momencie Corran obrócił nadgarstek. Rę-
kojeść szczęknęła, a w jej wnętrzu diament został wprowadzony na miejsce szmaragdu.
Wiązka energii zwęziła się i zmieniła kolor ze srebrnego na purpurowy, a potem wy-
dłużyła się ponad dwukrotnie. Czubek ostrza wbił się głęboko w lewy oczodół młodego
Yuuzhanina.
Obcy podskoczył i zesztywniał. Gdy padał na plecy, ześlizgując się z klingi mie-
cza świetlnego, z jego czaszki unosił się dym. Z trzaskiem uderzył o posadzkę, a jego
bezwładne, okryte zbroją ręce i nogi odbiły się od niej i raz jeszcze drgnęły, zanim
znieruchomiały na dobre.
I pomyśleć, że Ganner nabijał się z mojego staroświeckiego, dwufazowego mie-
cza, przemknęło mu przez głowę. Corran skrócił ostrze do normalnej długości i skinął
głową w stronę starszego Yuuzhanina.
- Był zbyt niecierpliwy. Wiedziałem, że będę mógł zastosować tę sztuczkę tylko
raz, i tylko z nim.
Mroczny przypływ I - Szturm
194
Jedi wątpił, czy barbarzyńca rozumie jego słowa, ale podejrzewał, że sam ton gło-
su wystarczy, by choć częściowo przekazać ich treść.
Wojownik niespiesznie zszedł ze schodów. Nie tracił czasu i energii na wymachi-
wanie amphistaffem. Dzierżył broń oburącz -prawicą wysoko, a lewicą nisko - gotów
odbić cios długiego ostrza, mierzony w oczy. Skórzane przeguby jego zbroi skrzypiały
cicho, gdy się poruszał, powoli zataczając krąg wokół przeciwnika. Głodne oczy bacz-
nie obserwowały Corrana i zdawały się zauważać płyn kapiący z jego lewego nadgarst-
ka, gdy opuścił na chwilę rękę.
Starszy Yuuzhanin zatrzymał się i przygotował do uderzenia. Obie ręce wyciągnął
nad głową, a jego amphistaff usztywnił się, tworząc włócznię o długim, wąskim ostrzu.
Corran przykucnął, by stanowić jak najmniejszy cel, i mocno ścisnął w dłoniach ręko-
jeść miecza. Skwierczące, srebrne ostrze rzucało jaskrawe odblaski na ciemną zbroję
barbarzyńcy.
Czekali.
Horn nie wyczuwał przeciwnika w polu Mocy, a fakt, że Yuuzhanin tak wspaniale
się prezentował, również nie napawał go optymizmem. Jedi przestał obserwować to, co
działo się poza muszlą, i skupił uwagę na nieprzyjacielu. Mimo wielu różnic - i w cha-
rakterze, i w środowisku, które ich ukształtowało - łączyło ich pewne podobieństwo.
Yuuzhanin zabijał ludzi, a więc pobratymców Corrana -i odwrotnie. Obaj byli doskona-
le wyszkolonymi wojownikami i obaj mieli przed sobą groźnego przeciwnika. W naj-
lepszym razie tylko jeden z nich mógł wyjść z tej walki żywy.
Korelianin przypuszczał, że to nie on zostanie tym szczęśliwcem. W jego umyśle
pojawił się nagle obraz żony i dzieci. Starał się przypomnieć sobie ich uśmiechnięte
twarze. Nie pozwalał, by przychodziły mu na myśl przykre wrażenia z przeszłości. Jeśli
miałby stracić swoją rodzinę, chciał zachować wyłącznie dobre wspomnienia.
Zastanawiał się właśnie, czy Yuuzhanin myśli o tym samym, gdy nagle nastąpił
atak. Wojownik ciął włócznią nisko, od lewej do prawej. Corran odparował cios i na-
tychmiast odpowiedział pchnięciem. Barbarzyńca odskoczył w prawo, a z jego pance-
rza, tuż nad biodrem, uniosła się smużka dymu, ale nie przeszkodziło mu to w uderze-
niu na odlew amphistaffem. Czubek włóczni zahaczył o prawe udo Hor-na, rozcinając
tkaninę i mięsień. Na ścianę bryznęły krople krwi.
Corran okręcił się na pięcie, próbując nie myśleć o bólu, a potem skoczył naprzód
i zadał dwa szybkie ciosy w prawy bok Yuuzhanina. Wojownik wzniósł broń do pio-
nowego bloku. Skrętem nadgarstków sprawił, że klinga miecza osunęła się po drzewcu
w górę. Horn szarpnął ramionami, cofnął ostrze tak, że niemal dotknęło czubka jego
głowy, po czym ciął z góry. Energetyczna klinga skrzesała iskry na opancerzonym,
prawym barku obcego.
Yuuzhanin wykonał szybki obrót, unikając ciosu w szyję, i wymierzył mocne cię-
cie na poziomie kolan Corrana. Jedi podskoczył i w locie zaatakował odsłonięty, lewy
łokieć przeciwnika. Srebrna klinga przebiła skórzasty przegub i dosięgła ciała. Z gardła
barbarzyńcy wydobył się syk, a z rany pociekł strumień krwi.
Walczący cofnęli się na moment, uważnie mierząc się wzrokiem. Horn czuł ciepło
rozlewające się po prawej nodze. Krew Yuuzhanina sączyła się pod zbroją; zmusiło go
Michael Stackpole
195
to do zrzucenia rękawicy i otarcia dłoni o pancerz na klatce piersiowej. Obaj wojowni-
cy skłonili głowy z szacunkiem, ale i z obawą.
Szykowali się do ataku. Yuuzhanin raz jeszcze wzniósł amphistaff nad głowę, a
Corran opuścił miecz nisko, mierząc w kolana przeciwnika. Wziął głęboki wdech i
poruszył ramionami.
Okrzyki wojenne rozległy się w sali donośnym echem, gdy wojownicy sprintem
ruszyli ku sobie. Jedi odchylił głowę, przepuszczając włócznię nad prawym barkiem.
Gdy miecz świetlny znalazł się między nogami Yuuzhanina, Corran oburącz pociągnął
broń w górę. Ostrze rozcięło przegub zbroi na wysokości biodra. Jedi poruszył nim
jeszcze dwa razy, jakby piłował ciało barbarzyńcy, a potem obrócił się w lewo i wyrwał
broń z rany.
Z niewyjaśnionych przyczyn obrót nie wyszedł mu tak, jak powinien. Corran runął
ciężko na ziemię. Przez moment doznał bólu w plecach, w pobliżu kręgosłupa, a potem
poczuł, że traci władzę w nogach. Miecz wysunął mu się z ręki i obrócił się na gładkiej
powierzchni muszli. Choć Jedi padał z impetem, udało mu się nie uderzyć głową o
posadzkę.
Nagle poczuł strach. Spróbował usiąść, ale mu się nie udało. Z pozycji leżącej zo-
baczył, że amphistaff zwinął się w pierścień u boku swego pana; syczał i obnażał kły.
W jednej chwili Corran zrozumiał, co się stało. Sięgnął prawą ręką za plecy i wyczuł
pod rozerwaną szatą paskudny ślad ukąszenia. Gdy cofnął dłoń, była śliska od krwi.
Musiał wpuścić jad, pomyślał. Odrętwienie szybko się rozszerza
Yuuzhanin drgnął i uniósł tułów na rękach. Zdołał podciągnąć pod siebie lewe ko-
lano i spróbował się wyprostować. Odepchnął się ramionami i już prawie wstał, ale
prawa noga wykręciła się pod dziwacznym kątem. Jej masa wytrąciła wojownika z
równowagi. Znowu padł na ziemię, gubiąc przy okazji hełm, który zakręcił się na gład-
kiej posadzce.
Niemal odciąłem mu nogę, a on nadal pcha się do walki? - zastanawiał się Corran.
Podciągnął się w stronę miecza świetlnego i pochwycił rękojeść prawą ręką.
Yuuzhanin przewrócił się na brzuch i zacisnął dłoń na żywej włóczni. Gdy zaczął
pełznąć w stronę przeciwnika, Horn uniósł miecz i raz za razem siekł posadzkę, wyrą-
bując z niej spore bryły gruzu i rozsypując zalegający pod nią piach. Wróg jednak nie
dał się zastraszyć tym wątłym pokazem siły.
Wie, że trucizna i tak mnie załatwi, pomyślał Korelianin. Zaczynał już czuć bez-
wład ogarniający resztę tułowia. Oddychanie sprawiało mu coraz większą trudność.
Próbował użyć Mocy, by zahamować rozprzestrzenianie się toksyny w krwiobiegu, ale
najlepsze techniki, po które mógł sięgnąć, wprawiłyby go w uzdrawiający trans. A wte-
dy Yuuzhanin mnie wykończy, skonstatował.
Corran cofał się coraz dalej, pozostawiając na posadzce czerwoną smugę krwi. Od
czasu do czasu ciął mieczem w stronę nieprzyjaciela, ale wojownik konsekwentnie parł
naprzód. Nie spieszył się. Czekał, aż ramię Homa odmówi posłuszeństwa, a palce staną
się bezwładne. Nie będzie musiał czekać zbyt długo, stwierdził z goryczą Korelianin.
Jedi zmuszał się teraz do zaczerpnięcia każdego oddechu, a jego pierś falowała z
wysiłku coraz słabiej. Wiedział, że to już koniec. Po raz ostatni pobiegł myślą ku rodzi-
Mroczny przypływ I - Szturm
196
nie, przywołując w pamięci obrazy chwil szczęśliwych i tych, w których przepełniała
go duma. Niezwykłe momenty i sytuacje przemykały mu przed oczami, od najstarszych
po najnowsze, najsilniejsze ze wszystkich.
Jeszcze raz sięgnął po Moc, w ostatniej, desperackiej próbie. Uśmiech spłynął po-
woli z jego twarzy, gdy na wpół przymkniętymi oczami dostrzegł, że Yuuzhanin stanął
na zdrowej, lewej nodze, podpierając się amphistaffem. Wojownik spojrzał w dół, na
pokonanego przeciwnika. Jego zdeformowana twarz, pokryta bliznami i błyskająca
nierównymi zębami, stanowiła raczej koszmarny widok dla Corrana, który za chwilę
miał zniknąć w nieskończoności.
I wtedy z dziur wyrąbanych w posadzce przez Horna wytrysnęła horda ostroszczu-
row. Najszybszy z zębatych stworów zatopił kły w lewym przedramieniu Yuuzhanina,
miażdżąc je niczym skorupkę jajka. Dwa inne rzuciły się na niemal odciętą, prawą nogę
wojownika, powalając go na ziemię i odciągając z pola widzenia Corrana.
Jeśli Yuuzhanin krzyczał - a Corran doszedł do wniosku, że raczej nie - to jego
głos przepadł bez śladu pośród dźwięków makabrycznej uczty ostroszczurow, walczą-
cych o jego ciało.
Z szerokim uśmiechem, Horn odpełznął jeszcze dalej od kłębowiska drapieżców,
pożerających szczątki barbarzyńców. Przypomniał sobie, jak jego syn Valin wykorzy-
stał garnanty przeciwko Gannerowi, i w identyczny sposób Mocą przywołał teraz
ostro-szczury na ucztę, na której głównym daniem byli Yuuzhanie. Pomrukujące z za-
dowoleniem stado drapieżników stanowiło żywy dowód skuteczności tej strategii.
Corran zaśmiał się do siebie i złożył głowę na posadzce. Mnie, rzecz jasna, zeżrą
na deser, pomyślał. Powoli wypuścił z płuc powietrze i zamknął oczy, by postępujący
paraliż nie odebrał mu i tej możliwości. Przez moment zastanawiał się, czy zniknie po
śmierci, jak inni Jedi, pozbawiając ostroszczury części posiłku. To nieważne, stwier-
dził. Grunt, że tamci są już bezpieczni. Zadanie wykonane.
Zanim bezwład oganiaj go do reszty, poczuł, że unosi się w powietrze. Gdyby
jeszcze mógł, uśmiechnąłby się lekko: więc tak to jest, kiedy Jedi umiera i pogrąża się
w nicości... Choć na zewnątrz nie wskazywały na to żadne oznaki, duch rycerza nie
przestał istnieć. Corran Horn odpłynął w otchłań niepamięci jako szczęśliwy człowiek.
Michael Stackpole
197
R O Z D Z I A Ł
32
Gwizd Catcha przykuł uwagą Gavina do pomocniczego monitora. Wahadłowiec
„Nieczuły" zbliżał się do strefy bitwy powietrznej, toczącej się nad yuuzhańską kolum-
ną. Choć statek Elegosa miał potężne tarcze i działa, był znacznie bezpieczniejszy i
skuteczniejszy, gdy wisiał nad obozowiskiem, zalewając ogniem atakujących piechu-
rów.
Darklighter włączył komunikator.
- „Nieczuły", tu dowódca Łobuzów. Co robisz?
W odpowiedzi głośnik rozbrzmiał spokojnym głosem senatora A'K&
- Mistrz Skywalker wyznaczył nam zadanie, pułkowniku. Oddaję mu głos.
- Gavin, chciałbym, żeby dwie twoje maszyny zaatakowały pierwszy z dużych po-
jazdów. Potrzebuję czterech torped nadlatujących z tej samej strony. Podamy wam dane
telemetryczne. - W głosie Luke'a słychać było nutę podniecenia. - Da się zrobić?
- Wedle rozkazu, Jedi Jeden. - Gavin trącił klawisz, przestawiając komunikator na
częstotliwość taktyczną Eskadry. - Kije, do mnie. Jedi chce, żebyśmy uderzyli na
pierwszy z wielkich transporterów.
- Przyjęłam, dowódco. Przechodzę na twój kurs.
- Ściągnij z „Nieczułego" namiary celu.
- Tak jest. - Głos Jainy wzniósł się o ton wyżej. - Wywiercę dziurę w „grzbiecie".
Gavin uśmiechnął się do siebie: zrobimy to razem, Kije.
- Dwójka i Dwunastka, trzymajcie skoczki z dala od nas.
Podwójny trzask w głośniku komunikatora potwierdził, że skrzydłowi przyjęli
rozkaz do wiadomości. Darklighter położył X-skrzydłowiec na lewe skrzydło, a potem
zanurkował i wyrównał lot na pułapie stu metrów nad polem bitwy. Natychmiast wy-
strzeliły ku niemu kule plazmy, były jednak na tyle wolne, że zdołał je wymanewro-
wać.
Nakierował prostokątne okienko celownika na powolny pojazd i przestawił system
kontroli ognia na obsługę torped i odbiór danych telemetrycznych z „Nieczułego".
Utrzymując dziób myśliwca na celu, pociągnął spust. Dwie torpedy protonowe po-
mknęły naprzód, ciągnąc za sobą lazurowe płomienie. Druga para pocisków przeleciała
Mroczny przypływ I - Szturm
198
obok lewej burty maszyny Darklightera. Wszystkie cztery torpedy kierowały się wprost
na cel.
Catch zameldował o pojawieniu się anomalii grawitacyjnej, cokolwiek większej
od poprzednich, ustawionej tak, by przechwycić nadlatujące pociski. Gavin zmrużył
oczy, oczekując potężnego wybuchu. Miał nadzieję, że Luke wie, co robi.
Leia przeciskała się przez tłum uchodźców, od czasu do czasu zerkając w bok, na
Danni i Landa. Pomału wyłuskiwała z gąszczu ciał osoby emanujące przerażeniem i
kazała im przesuwać się na skraj obozowiska. Ludzkie kłębowisko z wolna rzedło, a
księżniczka czuła w pozostałych narastające napięcie. Ci, którzy jeszcze tu są, wiedzą,
że kogoś szukamy i mają nadzieję, że nie ich, pomyślała.
Lando wysunął się o krok przed Danni, gdy młoda kobieta gwałtownie zaczerpnę-
ła powietrza. Zszokowana, wskazała ręką na starszą kobietę i mężczyznę, który mógł
być jej synem. Lando błyskawicznie sięgnął po blaster, ale z palców staruszki wystrze-
liły kły. Silna ręka przeciągnęła nimi po piersiach Calrissiana, drąc na strzępy koszulę i
rzucając ciemnoskórego mężczyznę w sam środek grupy wrzeszczących uchodźców.
Gdy staruszka się wyprostowała, maskujący ooglith, udający jej skórę, rozciągnął
się nadmiernie i zmienił w parodię tego, co rzeczywiście miał przedstawiać. Leia unio-
sła karabin blasterowy i wypaliła dwukrotnie. Pierwszy strzał chybił, za to drugi przebił
gardło Yuuzhanina. Jego ręce zacisnęły się na ranie, gdy padał. Spomiędzy palców
wyciekł ciemny płyn i biała, gęsta maź.
Wojownik, który udawał syna staruszki, uskoczył w prawo i wywinął salto. Po-
rwał w locie Master Landa i przycisnął do piersi dziecko któregoś z uchodźców. Wbija-
jąc lufę w skroń małej, jasnowłosej dziewczynki, zaskrzeczał w stronę Leii gardłowo:
- Strzel. Zginie.
Ton wypowiedzi był jednoznacznie złowrogi, ale brak złowieszczych emocji prze-
pływających poprzez Moc sprawił, że słowa te zabrzmiały dla Leii dziwnie nieprzeko-
nująco. Natychmiast uniosła karabin blasterowy i skierowała lufę w stronę głowy
Yuuzhanina.
- Jeśli cię nie powstrzymam, zabijesz nie tylko ją, więc chyba zaryzykuję.
Minęła dłuższa chwila, zanim słowa księżniczki dotarły do barbarzyńcy. Wreszcie
wymierzył z blastera w jej stronę. Zanim jednak zdążył nacisnąć spust, ogniwo energe-
tyczne wysunęło się z rękojeści pistoletu i upadło na ziemię. Żywa maska okrywająca
głowę obcego rozciągnęła się dziwacznie, gdy jego twarz wykrzywił grymas zdumie-
nia. Leia wystrzeliła. Błyskawica przemknęła nad głową dziecka i wypaliła potężną
dziurę w czole Yuuzhanina.
Wojownik przechylił się na plecy, własnym ciałem amortyzując upadek kurczowo
trzymanej zakładniczki. Minęło trochę czasu, zanim przerażona matka dziewczynki
wyrwała ją spod ramienia obcego. Dziecko zdążyło więc zrozumieć, że powinno się
bać, i natychmiast zaczęło płakać. Szloch ucichł jednak, gdy matka mocno przytuliła
córkę do piersi.
Komunikator Leii zabrzęczał natarczywie.
- Słucham.
Michael Stackpole
199
- Tu Mara. Znalazłam tropy sześciu Yuuzhan.
- Dwóch mamy tutaj, zatem zostaje jeszcze jeden...
- Już go dorwałam.
- Jesteś ranna?
- Trochę podrapana. Za to on leży w kawałkach - wyjaśniła beztrosko Mara. - Zo-
stanę tu i sprawdzę, czy jeszcze kogoś uda się wypłoszyć.
Leia podbiegła do Danni, która właśnie pomagała Calrissianowi usiąść. Szpony
Yuuzhanina rozorały mu pierś, ale Lando bardziej martwił się stanem swej koszuli, niż
ranami. Okrwawione ręce trzymał niezdarnie przed sobą, jakby szukał czegoś, w co
mógłby je wytrzeć. Zastanawiał się, czy nie użyć płaszcza, ale rychło porzucił ten plan.
Księżniczka przywołała gestem dwóch chętnych do pomocy.
- Zabierzcie go do punktu opatrunkowego.
- Leio, nic mi nie będzie...
- Nic ci nie będzie, jeśli przestaniesz broczyć. Lando skinął głową w stronę mar-
twych Yuuzhan.
- Niezła sztuczka z tym wysunięciem ogniwa. Wiedziałem, że myślisz o czymś ta-
kim, kiedy zachęciłaś go, żeby wycelował w ciebie, zamiast w dziecko.
- To nie moja robota, Lando. To Danni - wyjaśniła księżniczka i uśmiechnęła się w
stronę młodej badaczki. - Odważny trick.
- Naprawdę? Może i tak....- Ciałem Danni wstrząsnął dreszcz. - Kiedy znalazłam
się znowu tak blisko Yuuzhan... po prostu nie wiedziałam, co robić. Próbowałam się
uspokoić, tak, jak uczyła mnie Jaina, ale bez skutku. Pomyślałam więc... No, ale naj-
ważniejsze, że sztuczka się udała.
- Uratowałaś mi życie, Danni. Małe zwycięstwo dla nas, mała porażka dla nich. -
Leia westchnęła i spojrzała na południe. Miejmy nadzieję, że nasi odnoszą zwycięstwa
w większej skali, pomyślała. Tylko wtedy uda nam się ujść z życiem.
Siedząc w sterowni „Nieczułego", Luke wskazał ręką na potężny transporter wi-
doczny w iluminatorze.
- Podleć bliżej.
- Tak jest, mistrzu Skywalker.
- Artoo, jak tam transfer danych telemetrycznych?
Mały robot zaświstał pewnie i obrócił kopułkę w stronę Luke'a. Po chwili pisnął
jeszcze raz. Elegos spojrzał na monitor pomocniczy.
- Mam namiar na cztery wystrzelone torpedy. Wszystkie lecą w stronę celu.
- To dobrze.
Luke rozparł się wygodniej w fotelu i zamknął oczy. Wziął głęboki wdech i się-
gnął na zewnątrz Mocą. Pozwolił swym myślom przelecieć obojętnie nad hordą żołnie-
rzy, których emanacje zakłócały pole Mocy, i skoncentrował się na wielkim pojeździe.
Nie wyczuwał jego obecności bezpośrednio, choć we wnętrzu wykrył słaby sygnał
kilku zniewolonych umysłów. Skierował wici Mocy w stronę pustki, kryjącej yuuzhań-
ski transporter i próbował zlokalizować rozkwitającą nad nim czarną dziurę.
Mroczny przypływ I - Szturm
200
Zasłona, jaką kreowały umieszczone w pojeździe dovin basale, mająca przechwy-
tywać nadlatujące pociski, była jak najbardziej realną anomalią grawitacyjną. Kierowa-
ły się ku niej cieniutkie nitki Mocy, znaczące tor lotu wciąganych w nią ptaków, owa-
dów i nietoperzy. Luke chciał określić rozmiary i kształt czarnej dziury, obserwował
więc owe niewidzialne ślady i bacznie wczuwał się w wywoływane przez anomalię
prądy powietrzne. Po chwili dostrzegał już jej kształty i wiedział, jak jest potężna.
Otworzył się na Moc, tak szeroko, jak nie czynił tego od lat. Zaczerpnął z niej
większą potęgę niż wtedy, gdy uwalniał siostrzeńca. Strumień Mocy był jednocześnie
gorący jak płynny metal i kojący jak chłodny deszcz. Wirował w jego ciele, wypełniał
każdą komórkę, wymywał zmęczenie i wyostrzał zmysły.
Luke skierował tę potęgę w stronę zasłony generowanej przez yuuzhański trans-
porter. Pchnął lekko, a potem ustąpił, w ciągu nanosekund szacując siłę dovin basali
kreujących czarną dziurę. Niemal uśmiechnął się w duchu, ponieważ ich możliwości
były niczym wobec Mocy, ale powstrzymał się przed popadnięciem w samozadowole-
nie.
- Artoo, połącz się z pociskami.
R2-D2 gwizdnął i wprowadził do systemów sterowniczych czterech torped proto-
nowych nowe dane. Pociski gwałtownie zmieniły kierunek lotu i strzeliły świecą ku
niebu, wysoko nad czarną dziurą. Po chwili jednak zawróciły i z rosnącą prędkością
pomknęły ku transporterowi, mierząc w centralną część jego grzbietu.
Dovin basale natychmiast zareagowały: próbowały przesunąć zasłonę ku nowemu
wektorowi podejścia. Luke sięgnął Mocą, udaremniając im ten manewr. Siła ich od-
działywania stale rosła, lecz mistrz na dobre unieruchomił zasłonę. Torpedy były coraz
bliżej celu, a wysiłki dovin basali stawały się z każdą chwilą bardziej gorączkowe. Gdy
osiągnęły apogeum, Luke pozwolił zasłonie przesunąć siew miejsce, gdzie miała prze-
chwycić pociski.
Dovin basale skoncentrowały się na przesunięciu czarnej dziury na nową pozycję,
co wymagało zarówno poruszenia jej w bok, jak i skrócenia łuku, po którym miała
wędrować. Gdy przybliżyły zasłonę do pancerza pojazdu, Luke pchnął ją Mocą. Dovin
basale działały w rym momencie w tę samą stronę i nie były przygotowane na dodat-
kowy nacisk.
Zasłona uderzyła dokładnie w środek transportera. Długi pojazd wygiął się, gdy
czarna dziura uniosła jego końce ku górze i zaczęła je wciągać. Pancerz transportera
natychmiast zmienił się w gęsty płyn. Ostre rogi i kostne płyty topiły się i uginały na
obrzeżach zasłony. W mgnieniu oka cały pojazd został wchłonięty przez czarną dziurę.
Pozostała po nim potężna wyrwa w szeregach Yuuzhan.
I wtedy eksplodowały torpedy. Jeden po drugim, cztery pociski zderzyły się z
ziemią, rozrzuciły na boki ciała żołnierzy i rozświetliły mrok jaskrawym błyskiem. Po
wybuchu pozostał w yuuzhańskiej kolumnie olbrzymi kanion, a fala uderzeniowa była
tak silna, że ziemia zadrżała nawet w obozie uchodźców, przewracając setki żołnierzy i
niwelując niektóre umocnienia.
- Co teraz, mistrzu Skywalker?
Michael Stackpole
201
Luke przez moment spoglądał na Caamasjanina. Próbował coś odpowiedzieć, ale
wyczerpanie odebrało mu nawet zdolność myślenia. Pokręcił głową i bezwładnie opadł
na fotel. Energia Mocy, którą pomógł Yuuzhanom zniszczyć własny pojazd, komplet-
nie pozbawiła go sił, tak, że z trudem udawało mu się unosić powieki.
- Mistrzu Skywalker?
- Proszę robić... co pan uważa za stosowne, senatorze - wyszeptał Luke, zanim
ogarnęła go ciemność.
Anakin zerwał się z ziemi i zamrugał gwałtownie, próbując przemóc chwilową
ślepotę, wywołaną jaskrawą eksplozją torped. Szybko odnalazł miecz i przywołał go do
ręki, a potem zawołał.
- Jacenie...! Jacenie!
Gdy usłyszał odpowiedź, natychmiast odwrócił się w lewo i począł przebijać się
mieczem przez tłum gadokształtnych napastników, kłębiących się wokół jego brata.
Dwóch lub trzech pociął na kawałki, a potem posłał impuls Mocy, co roztrąciło na boki
pozostałych. Niektórzy szybko stanęli na nogi i rzucili się nań z dziką furią, lecz Ana-
kin z łatwością odparował ich ataki i odpowiedział serią śmiercionośnych cięć.
Jacen chwiejnie stanął na nogi. Krwawił z nosa oraz z ust i coraz słabiej widział na
szybko puchnące, lewe oko. Wyciągnął prawą dłoń, przywołał do niej miecz, i czym
prędzej włączył zielone ostrze.
- To coś... ten pojazd... musiał być centrum dowodzenia. Niewolnicy dostali szału.
Wokół braci kłębił się tłum żołnierzy, szybko wspinających się na resztki wałów.
Wielu rzuciło broń i z obłąkańczym wyciem atakowało najbliższy cel, jaki znalazł się w
zasięgu ich pazurów i zębów. Nie ograniczali agresji do ludzi Bril'nilima - atakowali
również swych pobratymców. Nie wyglądali już jak armia, lecz jak rój wściekłych
insektów, wlewający siew obręb obozowiska.
Dwaj młodzi Jedi rzucili się w gąszcz gadzich ciał. Anakin ciął na prawo i lewo,
bez pardonu szlachtując Yuuzhan. Trzymał się blisko Jacena i pomału odbijał w prawo,
aby oczyścić przejście do kilku otoczonych żołnierzy Bril'nilima. Chwilę później, pro-
wadząc ich za sobą, dwaj bracia walką torowali sobie drogę do środkowej części obozu.
Gdzieś z przodu, z okolicy, gdzie zgromadzono uchodźców, dobiegały do nich echa
blasterowej kanonady. Anakin widział zabłąkane błyskawice, mknące w najrozmait-
szych kierunkach. Nasuwało to przypuszczenie, że ochotnicy, którzy zgłosili się do
ochrony mieszkańców obozu, wpadli w lekką panikę.
Ponad tym wszystkim przeleciał nagle „Nieczuły", wylewając potoki laserowego
ognia na głowy stłoczonych napastników. Mniejsze, blasterowe smugi, przerzedziły
szeregi Yuuzhan, oddzielające braci Solo od uchodźców. Jacen i Anakin skoczyli na-
przód; zaczęli odbijać mieczami strzały mierzone w nich samych oraz w podążających
za nimi żołnierzy, i kierować je w stronę nieprzyjaciół. Po trupach ostatnich Yuuzhan
wpadli do środka obozu, lecz wrogowie, którzy dotarli tu wcześniej, zdążyli już zasiać
totalny zamęt.
Spalone ogniem z blasterów ciała niewolników leżały dosłownie wszędzie, zbry-
zgane krwią ich ofiar. Dzieci, skulone w dziwnych pozycjach, oraz mężczyźni i kobie-
Mroczny przypływ I - Szturm
202
ty, wpatrywali się niewidzącymi oczami w pancerze stojących nad nimi frachtowców.
Zewsząd rozlegały się jęki i krzyki, przerywane świstem błyskawic wypalających twarz
kolejnego Yuuzhanina.
Leia podbiegła do synów. Anakin natychmiast zauważył, że coś jest nie tak.
- Mamo, jesteś ranna.
- To nic poważnego. Elegos mówi, że zbliża się do nas druga połowa sił yuuzhań-
skich. Luke nie może zniszczyć drugiego transportera. Na szczęście torpedy podarowa-
ły nam trochę czasu. - Księżniczka wskazała palcem na frachtowce. - Musimy zagnać
wszystkich na pokład i ewakuować się tak szybko, jak się da. Trzeba opuścić Dantoo-
ine.
Jacen zmarszczył brwi.
- Przecież brakowało zapasów na podróż do innego systemu, a w dodatku spędzili-
śmy tu tyle dni...
Anakin rozejrzał się szybko.
- Zdaje się, że teraz mamy znacznie mniej gąb do wykarmienia.
Jego starszy brat zawahał się na moment.
- Ach, tak...
- To nie ma znaczenia, chłopcy. - Leia położyła dłonie na ramionach synów. - Za-
cznijcie zbierać ludzi. Zostało nam bardzo niewiele czasu... zanim wszyscy zginiemy.
Michael Stackpole
203
R O Z D Z I A Ł
33
Jaina Solo nawróciła przez lewe skrzydło i wyprowadziła X-skrzydłowiec na pro-
stą, schodząc do kolejnego nalotu na kolumnę Yuuzhan. Sparky przełączył system ce-
lowniczy na atak na cele naziemne. Na obraz pola bitwy nałożyły się cieniutkie linie
siatki celowniczej. Na monitorze pomocniczym pojawiły się wyniki obliczeń dokona-
nych przez sensory w każdym jej kwadracie. Komputer nadał poszczególnym polom
rozmaite barwy, w zależności od liczby wykrytych tam istot żywych. Najjaskrawsze
kolory oznaczały najwyższą koncentrację ruchomych celów. Górny wyświetlacz rów-
nież korzystał z tych danych, wzbogacając barwami własną siatkę, ale stosował jaśniej-
sze odcienie, tak, by pilot widział przez holograficzną ilustrację, co się dzieje za
owiewką maszyny.
Jaina skierowała dziób X-skrzydłowca na cel i wcisnęła dolny spust. Setki lasero-
wych drzazg popłynęły przez noc, rażąc Yuuzhan, próbujących sforsować krater wy-
rwany w ziemi eksplozją torped. Niektóre strzały były niecelne, inne rykoszetem po-
wracały w powietrze, po odbiciu się od pancerzy, jednak większość na miejscu zabijała
gadokształtnych żołnierzy.
Dziewczyna pociągnęła stery ku sobie i wzleciała wysoko ponad falą śmierci,
emanującą z ginących istot, lecz ich rozpacz i ból uczepiły się do niej jak błoto do buta.
Nienawidziła dokonywania rzezi, ale wiedziała, że nie ma wyboru. Uporządkowane
formacje Yuuzhan kroczyły prosto ku chaosowi obozu uchodźców. Gdyby ich nie nisz-
czyła, oni zniszczyliby uciekinierów z Dubrillionu. A także moją matkę, braci i Danni,
pomyślała.
W komunikatorze rozległ się głos Gavina.
- Łobuzy, mamy nowe zadanie. Frachtowce startują. Osłaniamy ich wyjście. - Głos
dowódcy zanikł na chwilę. - Każdy bierze na siebie jeden statek. Przydziały w drodze.
Jaina stwierdziła po chwili, że przypadła jej w udziale ochrona „Nieczułego". Nie
miała nic przeciwko temu, tylko że... był to szósty statek w konwoju.
- Sparky, podaj wykaz sprawnych maszyn Łobuzów.
Robot w ciszy wyświetlił na ekranie ponury raport. Z klucza pierwszego pozostali
tylko pułkownik Darklighter i kapitan Nevil. Z drugiego -jedynie major Forge. Klucz
trzeci wyglądał nieco lepiej : tworzyli go obecnie major Varth, Jaina i jej skrzydłowa,
Mroczny przypływ I - Szturm
204
Anni Capstan. W sumie jednak Eskadra Łobuzów poniosła pięćdziesięcioprocentowe
straty. Z Eskadry Dzikusów pozostał ledwie jeden klucz, a z Twardzieli... Nie ma ich...
Oczyściliśmy niebo ze skoczków, ale drogo nas to kosztowało, pomyślała.
Jaina włączyła komunikator.
- Pułkowniku, mamy już współrzędne wyjścia?
- Dane w drodze, Kije.
Dziewczyna pokręciła głową. Powodem, dla którego przybyli na Dantooine, był
brak zapasów powietrza i żywności na podróż w nadprzestrzeni dla tak dużej grupy
ludzi, jaką udało się zmieścić we frachtowcach. Znaleziono więc zapasy albo... Spojrza-
ła szybko na widoczne w migotliwym świetle stosy ciał zalegających w obozowisku,
między innymi w miejscach, gdzie stały statki.
Nagle poczuła suchość w gardle. Mało brakowało, a sięgnęłaby Mocą, by poszu-
kać wśród tych ciał matki, braci i wuja, ale powstrzymała się. Zamiast tego skupiła się
na manewrach i ustawiła myśliwiec nad lewym skrzydłem wahadłowca, kierującego się
ku gwiazdom. Najpierw misja, potem będę się martwić o rodzinę, postanowiła.
- Sparky, odebrałeś współrzędne?
Robot astromechaniczny zaświergotał, ładując dane nawigacyjne. X-skrzydłowiec
Jainy i wahadłowiec Elegosa jako pierwsze opuściły atmosferę Dantooine i czym prę-
dzej zajęły miejsce na wysokiej orbicie. Pozostałe jednostki poszły w ich ślady, usta-
wiając się w jednej linii, biegnącej od bieguna do bieguna planety.
Sparky gwizdnął i wyświetlił na monitorze pomocniczym wynik obliczeń.
- Agamar! Od początku chcieliśmy tam dotrzeć. Wektor wyjścia zaczyna się zaraz
za biegunem planety...
Robot pisnął przeraźliwie, a Jaina błyskawicznie uniosła głowę i rozejrzała się
czujnie. Za barwnym dyskiem Dantooine, dokładnie tam, gdzie rozpoczynał się wektor
wyjścia, wisiał w przestrzeni yuuzhański krążownik. Dziewczyna nie była pewna, czy
to ten sam, który udało się uszkodzić nad Dubrillionem, ale i ten miał kilka połamanych
wyrzutni plazmy. Gorszy od samego widoku potężnego okrętu był jednak fakt, że jego
dovin basale generowały anomalię grawitacyjną, wystarczająco mocną, by powstrzy-
mać dowolny statek przed skokiem w nadprzestrzeń.
- Tu Łobuz Jedenaście. Znowu mamy yuuzhański okręt w roli krążownika prze-
chwytującego. Koniec wycieczki.
Leia stanęła w sterowni wahadłowca, między fotelami zajmowanymi przez jej bra-
ta i Elegosa.
- Jaina ma rację. Nie uciekniemy stąd.
Pierwsze kule czerwonozłocistej plazmy rozpoczęły leniwy lot w kierunku konwo-
ju. Wszystkie przeszły górą. Intencje strzelców były zupełnie jasne: chcieli skłonić
konwój do lądowania na Dantooine, a tam mogły go wykończyć siły lądowe.
Luke skrzywił się boleśnie, gdy wyprostował się w fotelu.
- Nie wiem, ile jeszcze potrafię zdziałać...
Siostra poklepała go po ramieniu.
Michael Stackpole
205
- Możliwe, że nie będziesz sam - pocieszyła go i włączyła komunikator. - Pułkow-
niku Darklighter, ile torped protonowych pozostało Łobuzom?
- Mamy tylko jedną, Wasza wysokość. Jeśli pani chce, możemy ją zrzucić na ten
krążownik. Moglibyśmy też ostrzelać go z laserów. Kto wie, czy to nie wystarczy, żeby
zdjąć pole przechwytujące.
Leia potrząsnęła głową, widząc, że Elegos pokazuje jej nowe punkty świetlne, po-
jawiające się na ekranie.
- Nie, Dowódco Łobuzów. Sensory odebrały sygnały nadlatujących skoczków.
Wystartowały z krążownika... Oni naprawdę chcą, żebyśmy wrócili na dół.
- Przekonamy ich, żeby zmienili zdanie.
Księżniczka poczuła dreszcz.
- Wydaje mi się, że Dubrillion i ostatnia bitwa były dla nich tylko ćwiczeniami.
Lud Yuuzhan Vong szybko się uczy. Manewr z przechwytywaniem grawitacyjnym nie
został wykorzystany w pierwszej bitwie o Dubrillion. A teraz chcą nas spędzić na po-
wierzchnię, żeby dokończyć kolejny test. Jeśli będziemy uciekać - zginiemy tutaj. Jeśli
nie - zginiemy na dole. Tak czy owak, już po nas.
Luke pokręcił głową.
- To nie jest takie pewne. Leia zmarszczyła brwi.
- Dlaczego tak mówisz? Miałeś wizję w Mocy?
- Przebłyski.
Głośnik konsoli sensorów zapiszczał cicho. Elegos spojrzał na nią i przechylił
głowę na lewo.
- Coś wychodzi z nadprzestrzeni. Coś dużego.
Powrót „Ralroosta" do przestrzeni rzeczywistej nastąpił kilka sekund wcześniej,
niż życzył sobie tego admirał Kre'fey. W chwili gdy biały tunel, którym podróżował
jego okręt, zaczął rozpadać się w mozaikę gwiazd, Botłianin wiedział już, że co naj-
mniej jeden yuuzhański statek pełni funkcję krążownika przechwytującego. A jedynym
powodem takiego działania mógł być zamiar powstrzymania ucieczki uwięzionych na
Dantooine frachtowców i myśliwców. A to oznacza, że przybyłem w samą porę, pomy-
ślał.
Admirał odwrócił się w stronę oficera kontrolującego systemy uzbrojenia.
- Przekaż na „Ogień Corusca", że mają wystrzelić ze wszystkiego, co mają, i sam
daj ognia.
Porośnięty czarną sierścią Botłianin rzucił krótki rozkaz. Złote strugi turbolasero-
wego ognia pomknęły w stronę yuuzhańskiego krążownika. Ich śladem podążyły błę-
kitne wyładowania strzałów z dział jonowych. „Ralroost" zadrżał, gdy dwadzieścia
pokładowych wyrzutni torped wypluło swoje śmiercionośne pociski.
„Ogień Corusca", stary niszczyciel gwiezdny klasy Victory, wypuścił w przestrzeń
salwę pocisków burzących. Osiemdziesiąt rakiet popędziło w stronę nieprzyjacielskiego
okrętu. Każdej przypisano inny cel, tak, że na jedną czarną dziurę osłaniającą okręt
przypadał jeden pocisk.
Mroczny przypływ I - Szturm
206
Anomalia grawitacyjna, która przedwcześnie wyciągnęła republikańskie okręty z
nadprzestrzeni, przestała istnieć, gdy kreujące dovin basale skoncentrowały się na prze-
chwytywaniu nadlatujących pocisków i laserowych błyskawic. Czy to za sprawą skali
ataku, czy też wskutek zmęczenia długotrwałym emitowaniem pola przechwytującego,
dovin basale nie były w stanie wyłapać wszystkich strzałów. Torpedy protonowe ście-
rały na proch płyty pancerne z koralu yorik, a turbolasery topiły wyrzutnie plazmy i
żłobiły długie bruzdy w poszyciu krążownika. W przestrzeni szybowało coraz więcej
odłupanych fragmentów organicznego kadłuba.
Yuuzhański okręt odpowiadał salwami z dział plazmowych. Czerwono-złote kule
kipiącej energii uderzały o tarcze „Ralroosta” i znikały. Zdołały wyczerpać dwadzieścia
procent mocy pól ochronnych, ale nie przeciążyły ich.
Jeśli ta wymiana ciosów wkrótce się nie skończy, tarcze nie pociągną zbyt długo,
ocenił Kre'fey. Myśl o kulach plazmy topiących kadłub bothańskiego okrętu sprawiła,
że poczuł w żołądku ukłucie strachu. Ale jeżeli nie ma innego sposobu na uratowanie
frachtowców. ..
Szef sekcji sensorów spojrzał mu w oczy.
- Sir, yuuzhański krążownik wycofuje się. Skoczki nurkują w atmosferę.
Załoga mostka powitała te wieści gromkimi wiwatami, ale Kre'fey uciszył je jed-
nym gestem.
- Łączność, dajcie mi „Nieczułego".
- Jest kontakt, admirale.
- Mówi Kre'fey. Senatorze, nadal dowodzi pan moim wahadłowcem?
- Tak, admirale. Chce go pan odzyskać?
- Owszem. Proszę wracać na pokład „Ralroosta". Myśliwce osłony niech lądują w
górnym hangarze. Frachtowce formują konwój za nami. Teraz my będziemy ich eskortą
- dodał Kre'fey, uśmiechając się z lekka. - Zakładając, rzecz jasna, że pańska misja
śledcza dobiegła końca.
- Przynajmniej na razie, admirale - odparł z westchnieniem Caamasjanin. - Senat
nie będzie zachwycony moim raportem.
- Nie dziwi mnie to, senatorze. - Bothanin zmrużył fioletowe oczy. - Tym bardziej
powinniśmy gnać na Coruscant z maksymalną prędkością.
Michael Stackpole
207
R O Z D Z I A Ł
34
Gavin Darklighter nie poddawał się bólom nękającym jego ciało. W normalnych
warunkach podejrzewałby, że to daje znać o sobie zmęczenie, jednak podczas podróży
z Dantooine na Agamar i na Coruscant miał dość czasu na relaks. Był wypoczęty, ale
dręczyła go świadomość, że bierze udział w jednej z najtrudniejszych bitew, w jakich
zdarzyło mu się uczestniczyć.
Wszystko, czego dowiedział się podczas lotu do Światów Środka, przekonało go
ostatecznie, że bitwy tej ani Eskadra Łobuzów, ani cała Nowa Republika nie powinny
przegrać.
Gavin, Leia Organa Solo, admirał Traest Kre'fey oraz senator A'Kla zostali we-
zwani na spotkanie z Komitetem Doradczym Szefa Państwa, Borska Fey'lyi, by złożyć
raport z przebiegu wypadków. Patrząc na chytrą minę Fey'lyi i słuchając górnolotnego
tonu wypowiedzi jego popleczników, Gavin nabrał przekonania, że albo żaden z nich
nie ma pojęcia, co się dzieje w Rubieżach - co było po prostu niemożliwe - albo też
postanowili, że cokolwiek to jest, nie pozwolą, by zniweczyło ich plany.
Obawiał się, że ta druga wersja jest prawdziwa, a jako jej logiczną konsekwencję
postrzegał śmierć Nowej Republiki.
Ozdobą sali przesłuchań była ogromna tafla transpastalowego okna, za którym
rozciągała się hipnotyczna panorama Coruscant nocą. Drobne światełka włączały się i
wyłączały, śmigacze żeglowały po mrocznym niebie, a dziwne wzory, w jakie układały
się światła na niektórych budynkach, nie sprzyjały koncentracji gości Komitetu Do-
radczego. Fotele, w których ich sadzano, potęgowały ten efekt. Gavin zapadł się w
swoje siedzisko, lecz zmusił się do skupienia uwagi na słowach przywódców Nowej
Republiki.
Senator rasy Caamasjanin stał pośrodku łuku wyznaczonego przez stół Komitetu i
gestykulował.
- Znacie już więc treść raportu, który zamierzam przedstawić Senatowi. Nie ulega
wątpliwości, że lud Yuuzhan Vong przybył do naszej galaktyki, by ją podbić. Ataki na
Dubrillion i Dantooine były potężne, ale jednocześnie pomyślane jako test, z którego
najeźdźcy z pewnością wyciągną wnioski.
Niuk Niuv, senator z Sullustu, zacmokał znacząco.
Mroczny przypływ I - Szturm
208
- Skoro tak, to daliśmy im na Dantooine niezłą lekcję. Przepędziliście przecież ich
krążownik i ewakuowaliście ludzi.
Elegos powoli skinął głową.
- Owszem. Wydaje mi się jednak, że ignorujecie dowody znalezione na Belkada-
nie, zamienionym w fabrykę broni. Ignorujecie też działania wroga na Bimmiel, o któ-
rych dowiedzieliśmy się dopiero na Agamarze, od ewakuowanych stamtąd studentów.
Quarren imieniem Pwoe skręcił w spiralę i znowu wyprostował macki ustne.
- Trzy systemy. Cztery, jeśli wliczymy Sernpidala, lub pięć, jeśli weźmiemy pod
uwagę Helska 4, miejsce, gdzie pokonaliśmy ich po raz pierwszy. Dwa ostatnie są dla
nich bezużyteczne...
- Dla nas też. - Caamasjanin powolnym ruchem opuścił rękę. -Poza tym lekcewa-
życie ofiary, które ponieśliśmy, ratując ludzi. Eskadra Łobuzów straciła dwie trzecie
stanu osobowego. Zginęło też ponad pięćdziesięciu żołnierzy i pilotów z innych forma-
cji. Yuuzha-nie zabili trudną do oszacowania liczbę mieszkańców Dubrillionu, a
uchodźcy, którzy dotarli do Dantooine, ponieśli ponad pięćdziesięcioprocentowe straty.
Borek Fey'lya potrząsnął głową i przygładził dłonią futro na karku.
- Nic podobnego. Doceniamy heroizm podwładnych pułkownika Darklightera.
Zleciliśmy już dokonanie stosownego zapisu w oficjalnej historii Eskadry.
Gavin spojrzał na admirała Kre'feya i dostrzegł ledwie zauważalne skinienie, które
było dlań sygnałem. Powoli unosząc głowę i podświadomie kręcąc pierścieniem, Gavin
wbił wzrok w oczy Fey'lyi. Prawie dwadzieścia lat temu doprowadziłeś moją bothańską
kochankę Asyr Sei'lar do szaleństwa, a w konsekwencji do śmierci, pomyślał z niena-
wiścią. Najwyższy czas spłacić ten stary dług.
- Jeśli docenia pan nasz wysiłek, Fey'lya, to dziwi mnie, dlaczego tak bardzo stara
się pan mnie zwieść; podobnie jak całą resztę sił zbrojnych Nowej Republiki.
Szef państwa zamrugał nerwowo, jeżąc futro na karku.
- Wybaczam panu ten przejaw niesubordynacji, pułkowniku. Najwyraźniej jest pan
przemęczony.
Gavin wstał powoli i wyprostował swoje potężne ciało. Zacisnął pięści, aż mięśnie
ramion wyprężyły szwy na rękawach wojskowej kurtki. Chciał, by urzędnicy postrze-
gali go jako osobnika silnego fizycznie, a nie tylko siedzącego wygodnie w fotelu i
pociągającego za spust. Pragnął im uświadomić, że jest kimś, kim oni nigdy nie będą.
Mówił spokojnie, choć gniew i pogarda rozpalały się w nim coraz mocniej.
- Przewodniczący Fey'lya, wszyscy tu zgromadzeni znają prawdę. Jedynym powo-
dem, dla którego „Ogień Corusca" znalazł się na Agamarze, był fakt, iż jego dowódca,
kapitan Rimsen, pochodzi właśnie z tej planety i celowo zboczył z kursu. Wydało mu
się podejrzane, iż zmieniono trasę jego rutynowego patrolu, tak, by z daleka omijał
Dubrillion i Belkadan. Z rozmów z rodziną na Agamarze dowiedział się, że to w tamte
strony pospieszyła Leia. Wrócił do domu, by ocenić sytuację, i dzięki temu mógł dołą-
czyć do admirała Kre'feya i ocalić nas. Gdyby nie on, nie byłoby nas tutaj.
- Błędnie interpretuje pan...
Gavin przerwał mu gwałtownym ruchem ręki.
- Jeszcze nie skończyłem.
Michael Stackpole
209
- Za to pańska kariera może zaraz dobiec końca, pułkowniku-warknął Fey'lya, kła-
dąc uszy po sobie. - Czy rezygnuje pan ze stanowiska, ze skutkiem natychmiastowym?
Admirał Kre'fey rzucił krótką uwagę po bothańsku. Głowa Fey'lyi podskoczyła,
jakby trafiła ją niewidzialna pięść. Szef państwa zacisnął kułaki, pazurami drąc wióry z
gładkiej powierzchni stołu, a po chwili warknął coś w odpowiedzi.
Admirał Kre'fey miękko stanął na nogi.
- Owszem, śmiem tak do ciebie mówić, kuzynie, bo tym razem grubo przesadziłeś.
Sądziłeś, że nie dowiemy się o Bimmiel? Myślałeś, że nie dotrze do nas wiadomość o
Yuuzhanach na Garqi? O ilu jeszcze światach, na których zjawili się najeźdźcy, mieli-
śmy się nie dowiedzieć?
Sullustanin osłupiał.
- Skąd możecie...?
Admirał powoli pokręcił głową.
- Istnieją miliony sposobów. Ceny towarów z tych planet idą w górę- Firmy tele-
komunikacyjne działające w tym rejonie notują spadek zysków i kłopoty techniczne.
Liczba rekrutów w armii, pochodzących z tych światów, spada drastycznie. Może i
udało wam się odciąć dopływ prawdziwych danych, ale o jednym zapomnieliście: brak
informacji również jest informacją.
Członkowie Komitetu Doradczego wyglądali na zszokowanych. Poszeptawszy
chwilę, zwrócili się do Fey'lyi, który parsknął pogardliwie, jakby to, co usłyszał, nie
zrobiło na nim żadnego wrażenia.
- Nawet jeśli te planety stanęły na drodze yuuzhańskiej inwazji, na co wcale nie
macie dowodów, to i tak ewentualne wypowiedzenie napastnikom wojny jest kwestią, o
której tylko my możemy decydować.
Gavin potrząsnął głową.
- Nie wtedy, kiedy to my nadstawiamy karku.
- Znowu cytuje pan fragment swojego podania o zwolnienie ze służby, pułkowni-
ku Darklighter? - spytał szyderczo Fey'lya. -Łobuzy raz już zrezygnowały ze służby
Nowej Republice, i jakoś to przeżyliśmy.
Darklighter zmrużył oczy.
- Możliwe, że istotnie zrezygnuję, przewodniczący Fey'lya.
Traest Kre'fey stanął między Gavinem a Elegosem.
- Nie radzę ci przyjmować jego rezygnacji, kuzynie, bo jeśli on odejdzie, uczynię
to samo. A za mną - całe siły zbrojne Nowej Republiki.
- To jawny bunt...
- To jedyne rozwiązanie, które ma sens. Jesteście politykami. Zależy wam wyłącz-
nie na sprawowaniu władzy. Po co? Po to, żeby pewnej grupie ludzi lepiej się żyło. To
chwalebny cel, ale wasze wysiłki spełzają na niczym, gdy pojawia się prawdziwy kry-
zys. Weźmy trzęsienie ziemi, obejmujące cały kontynent i zabijające tysiące istot. To
nie wasza wina, a jednak was obwinia. Dlaczego? Dlatego, że nie wydaliście wystar-
czająco szczegółowych przepisów dotyczących utrzymania budynków, albo operacja
ratunkowa przebiegała zbyt wolno, albo zapasy żywności były niewystarczające, albo
wasze zapomogi dla nieubezpieczonych okazały się niższe, niż się spodziewano... Ist-
Mroczny przypływ I - Szturm
210
nieją setki i tysiące powodów, dla których zostalibyście obwinieni, a każdy z nich osła-
biłby odrobinę waszą władzę. Kre'fey przyłożył dłoń do piersi.
- Moim zadaniem jest zapewnienie ludziom bezpieczeństwa, a lud Yuuzhan Vong
stanowi dla nich bezpośrednie zagrożenie. Przypuśćmy, w przypływie dobrej woli, że
po prostu nie uwierzyliście księżniczce Leii, gdy wyjaśniała wam istotę yuuzhańskiego
problemu. Załóżmy też, że naprawdę uznaliście ich najazd za udaremniony. Wtedy brak
odpowiedzi z waszej strony mógłby być osądzony jako naiwność, lecz w obecnej sytu-
acji można go nazwać tylko zbrodnią.
Czy zatem byłbym skłonny porwać za sobą większość sił zbrojnych Nowej Repu-
bliki i gdzieś, dajmy na to w Nieznanych Terytoriach, wykroić dla siebie małe impe-
rium? Tak. Przygotowałbym schronienie dla tych, którzy umkną z Republiki, padającej
łupem Yuuzhan.
Nozdrza Pwoe rozszerzyły się gwałtownie.
- Skoro tak pan uważa, admirale, to czy nie lepiej byłoby wszcząć rewoltę tutaj, i
po prostu odsunąć nas od władzy?
- Nie, ponieważ nie jestem politykiem. Nie potrafię prowadzić wojny i jednocze-
śnie zarządzać wielką liczbą światów - wyjaśnił Bothanin, kręcąc głową. - Choć nie
mogę powiedzieć, że nie poparłbym kogoś innego, gdyby próbował obalić nieskuteczną
władzę.
Kre'fey obrócił się w lewo i pomachał Leii. Księżniczka pochyliła się w fotelu i
wykrzywiła twarz w dzikim uśmiechu.
Fey 'lya wstał i złożył ręce na piersiach.
- Więc o to chodzi, Leio? Tak bardzo cierpisz, odkąd odsunięto cię od władzy, że
skłoniłaś admirała Kre'feya, by poparł twoją rewoltę? Próbujesz ustanowić hegemonię
Jedi w Nowej Republice? A może twoje dzieci odziedziczą po tobie stanowisko?
Leia zaśmiała się uprzejmie, a potem wstała z fotela z gracją, która przywiodła
Gavinowi na myśl ruchy leniwie przeciągającego się teopari.
- Czy tego właśnie chcesz, Fey'lya? Chcesz zostać upokorzony? Chcesz przejść do
historii jako ten, kto doprowadził Nową Republikę do tak kompletnej ruiny, że aż ja
musiałam ją znowu ratować?
Mówiła tak cicho, że Gavin słyszał jej słowa z najwyższym trudem. Z każdym
zdaniem mina Fey'lyi rzedła coraz bardziej - od wyrazu triumfu, poprzez rozczarowa-
nie, aż po rezygnację. Wreszcie Bothanin pochylił się nad stołem, podpierając tułów
rękami.
- Jak zatem chcesz to rozegrać?
Leia uśmiechnęła się ostrożnie.
- Po pierwsze, przekażesz wojskowym całkowitą kontrolę nad siłami zbrojnymi i
nie będzie żadnych politycznych machinacji w sprawie wojny. Armia dostanie wszyst-
ko, co okaże się jej potrzebne.
- Naturalnie.
- Po drugie, zajmiecie się koordynacją pomocy materialnej dla napływających
uchodźców. Agamar jest już przeciążony, a w miarę postępów inwazji coraz więcej
ludzi zacznie uciekać w stronę Światów Środka.
Michael Stackpole
211
Fey'iya spojrzał na Pwoe.
- Możesz wziąć to na siebie.
- I po trzecie, pozwolisz senatorowi A'Kla przedstawić raport Senatowi w pełnym
składzie i przesłać kompletny materiał do mediów.
Fey'lya roześmiał się chrapliwie.
- Żeby mógł zwalić całą winę na moje barki? Nigdy.
Kre'fey spojrzał na Gavina.
- Pułkowniku, czy w moim imperium wystarczy jedna planeta dla każdego z pań-
skich dzieci, czy mam przeznaczyć dla nich po całym systemie?
Fioletowe oczy Fey'lyi zapłonęły.
- Rozumiem, że tekst raportu dopracujemy razem. Elegos skinął głową.
- Zgoda.
- Świetnie. - Leia podeszła bliżej i wyciągnęła rękę do Fey'lyi. - Już zapomniałam,
jak się z tobą pracuje.
- Bądź pewna, że ja nie.
Fey'lya uścisnął jej dłoń, lecz wyraz jego twarzy przekonał Gavina, że tak, jak
przeczuwał, uległość Bothanina z całą pewnością nie potrwa długo. W krótkiej perspek-
tywie czasowej mamy to, czego chcieliśmy, pomyślał Gavin, ale nie zawsze będzie tak
uroczo. Jeśli nadarzy się okazja, on na pewno z niej skorzysta.
Leia skłoniła się lekko przed członkami Komitetu.
- Dziękuję za współpracę. To, co robimy, służy dobru Nowej Republiki. Bo prze-
cież tylko ono leży nam na sercu, nieprawdaż?
- Naturalnie, Leio - zgodził się Borsk Fey'lya, uśmiechając się drapieżnie. - Jej do-
bro zawsze będziemy stawiać ponad osobistymi korzyściami. Tak będzie najlepiej.
Gavin miał szczerą ochotę wrócić do domu, do żony, ale zdawał sobie sprawę, że
nie jest w tym momencie najlepszym towarzyszem. Zbyt wielu ludzi zginęło, a kiedy
wpadał w żałobny nastrój, miał zwyczaj przypominać siostrze o jej mężu, który zginął
w wojnie z Yevethami. Wdowa przybyła wówczas z dziećmi, by zamieszkać z bratem
„do czasu, aż stanie na nogi", i tak już zostało. Od czasu do czasu wmawiała sobie, że
wraz z dziećmi jest dla Gavina ciężarem, a i takich zwierzeń Darklighter w tej chwili
nie miał ochoty wysłuchiwać.
Powrócił więc do kwatery głównej Eskadry Łobuzów i ruszył jej ciemnymi kory-
tarzami. Nie przeszkadzało mu, że w budynku nikogo nie ma - do świtu było jeszcze
daleko. Admirał Kre'fey przyznał mu rację, że raczej nie należy spodziewać się ogło-
szenia alarmu co najmniej do południa dnia następnego. Tych, którzy mieli wkrótce
stanąć do walki, czekał więc jeszcze jeden leniwy poranek, zanim wciągnie ich krwawa
machina wojny.
Po ewakuacji z Dubrillionu, jedynym jasnym punktem tej katastrofy, było poja-
wienie się Jainy Solo w Eskadrze Łobuzów. Gavin zapytał Leię, czyjej córka może
pozostać w jednostce i uzyskał ostrożne przyzwolenie. Kiedy zobaczył minę Jainy, gdy
się o tym dowiedziała zaczął podejrzewać, że księżniczka wyraziła zgodę tylko po to,
by nie mieć do czynienia z córką w przypadku, gdyby podjęła inną decyzję. Dziewczy-
Mroczny przypływ I - Szturm
212
na natychmiast przeprowadziła się do koszar Eskadry, zajęła miejsce w pokoju swej
skrzydłowej, Anni Capstan, i od razu poczuła się jak u siebie w domu.
Jest tak dobrym pilotem, iż jest raczej pewne, że zostanie z nami na dłużej, pomy-
ślał Gavin.
Zdziwił się nieco, gdy zobaczył żołnierza z karabinem blasterowym przed
drzwiami swego biura. Strażnik był bardzo młody, niewiele starszy od Gavina, gdy ten
dołączał do Eskadry.
- Jakiś problem, szeregowy?
Młodzik z trudem przełknął ślinę.
- Sir, próbowałem ich powstrzymać, ale powiedzieli, że chcą wejść do pańskiego
biura i że na pewno nie będzie pan miał nic przeciwko temu.
Gavin zamrugał powiekami ze zdumienia.
- Doprawdy? A nie powiedzieli, kim są? Żołnierz potrząsnął głową.
- To jacyś starsi faceci, sir.
- I wpuściłeś ich? Dlaczego nie zatrzymałeś? Chłopak skrzywił się boleśnie.
- Próbowałem, ale odebrali mi blaster - wyjaśnił, odwracając broń w stronę Dar-
klightera, tak, że widać było puste gniazdo ogniwa energetycznego.
Pułkownik skinął głową.
- A komunikator?
- Też zabrali. Kazali zaczekać na pana, bo w przeciwnym razie byłbym winien
opuszczenia posterunku.
- Słusznie. Zaczekaj tu.
Gavin ominął strażnika i otworzył drzwi biura. Wiedział, że wejście do środka to
ryzykowna głupota, ale nie wierzył, by jego goście byli zabójcami. Yuuzhanie raczej
nie działali w taki sposób. Poza tym lepiej umrzeć teraz, niż prowadzić tę wojnę,
stwierdził.
Dwaj goście, rozparci wygodnie na krzesłach, unieśli głowy. Na stoliku przed nimi
stały trzy szklanki. Dwie z nich napełnili koreliańską whisky, którą Gavin trzymał w
ukryciu, w najniższej szufladzie biurka. Gdy mężczyźni uśmiechnęli się do niego, za-
chichotał.
Żołnierz zajrzał do pokoju.
- Wszystko w porządku, sir?
- Tak, szeregowy. Możecie odejść.
- Łap! -zawołał jeden z gości, rzucając młodzieńcowi ogniwo i komunikator.
Gavin zamknął za żołnierzem drzwi i pokręcił głową.
- Powiedział, że jesteście „starszymi facetami".
- Ech, ta młodzież. Zupełny brak respektu... Prawda, Tycho?
- Prawda. Zero szacunku. To na pewno wina dowódcy... Gavin nalał sobie szkla-
neczkę whisky.
- Co tu robicie?
- Słyszeliśmy z różnych źródeł, że wybierasz się na wojnę - odparł Wedge Antil-
les, unosząc szkło. - Jesteśmy za starzy, żeby latać, ale jakoś możemy pomóc. Jeśli nas
potrzebujesz -jesteśmy do dyspozycji.
Michael Stackpole
213
- Lepiej przemyślcie to jeszcze. To nie będzie przyjemne.
Tycho Celchu potrząsnął głową.
- Wojna nigdy nie jest przyjemna, Gavinie. Miejmy tylko nadzieję, że potrwa
krótko.
Mroczny przypływ I - Szturm
214
R O Z D Z I A Ł
35
Jacen Solo wyprostował się znad relingu otaczającego balkon i odwrócił siew
stronę brata.
- Nie możesz zasnąć?
Anakin potrząsnął głową, stając obok niego.
- Koszmary.
- Na temat?
- Dantooine. - Chłopak potarł dłonią zaspane oczy. - Ciągle śni mi się, że szlachtu-
ję te gadopodobne kreatury na prawo i lewo, ale to wciąż za mało i wreszcie zalewają
cały obóz uchodźców. A kiedy tam docieramy - bo i ty jesteś w tym śnie - znajdujemy
mnóstwo trupów. Są wśród nich Chewie, tata i mama...
Jacen westchnął współczująco.
- Paskudna wizja.
- Jak sądzisz, co może oznaczać?
Starszy z braci Solo pokręcił głową i znowu wychylił się za reling.
- Po tym, co przeżyłem na Belkadanie, dałem sobie spokój z tłumaczeniem snów.
Twój mógł oznaczać cokolwiek, na przykład to, że wciąż nie możesz sobie poradzić ze
śmiercią Chewiego. Albo, skoro Mary nie było wśród zabitych, być może gratulujesz
sobie podświadomie, że ją ocaliłeś. Naprawdę nie mam pojęcia.
Anakin dołączył do brata i zapatrzył się w sznury światełek szybujących nad pano-
ramą Coruscant. Nie mógł uwierzyć, że od chwili, gdy wraz z Marą wyruszył na Dan-
tooine, minął już miesiąc.
- To tylko sen... Za to ten twój na pewno był wizją. Tak uważa wujek Luke.
- Możliwe, tylko że stało się inaczej, a ja skończyłem jako pół-topielec na tortu-
rach - odparł ironicznie Jacen, uśmiechając się do brata. - A skoro opuściliśmy Belka-
dan, żeby ratować ciebie i Marę, to najprawdopodobniej ty jesteś odpowiedzialny za
ową zmianę przyszłości.
- To znaczy, że gdybym zginął, byłbyś zadowolony?
- Tego nie powiedziałem - odrzekł szybko Jacen, dostrzegając nutę smutku w py-
taniu Anakina. - Tata też nie byłby zachwycony, gdyby cię zabito.
Anakin parsknął z niedowierzaniem.
Michael Stackpole
215
- Widziałeś go ostatnio?
- Nie, a ty?
- Też nie. Threepio sądzi, że dokonuje „inspekcji" okolicznych lokali. A moim
zdaniem raczej penetruje dno kieliszka.
Jacen westchnął ponuro.
- Nie jestem pewien, czy mu nie zazdroszczę.
- Co?!
- Mnie też dręczą koszmary, Anakinie. Koszmary o Dantooine.
- Takie jak moje?
- W pewnym sensie - przytaknął Jacen, drapiąc się po szyi. -Jestem tam, tak jak ty,
i ciągle zabijam, zabijam, zabijam... Stoję u bramy, a gadokształtne stwory starają się
wejść do środka. Wpuszczam je, ale tylko w kawałkach.
- Musieliśmy tak zrobić.
- Czyżby? - Jacen odchylił się gwałtownie, gdy jakiś narwany pilot przemknął
swoopem tuż obok balkonu. - To, co zrobiliśmy, nie było szlachetne. Bawiliśmy się w
rzeźników. Dopóki pojazd dowodzenia trzymał żołnierzy pod kontrolą, maszerowali
naprzód jak androidy, a my cięliśmy ich w plasterki. A potem, gdy wujek Luke znisz-
czył transporter, dostali szału. Zachowywali się jak dzikie bestie, a my urządziliśmy im
krwawą jatkę.
Anakin chwycił lewy nadgarstek brata.
- Nie miałeś wyboru. Gdybyś ich nie zabijał, oni uśmierciliby znacznie więcej
uchodźców.
- Wiem o tym. Przyjmuję do wiadomości i biorę za to odpowiedzialność, ale i tak
muszę sobie zadać pytanie: co to ma wspólnego ze stawaniem się rycerzem Jedi? -
Jacen z całej siły zacisnął powieki. - Czy dzięki temu jestem bliższy zrozumienia Mo-
cy? Czy jestem lepszym Jedi niż przedtem? Anakin uwolnił jego dłoń.
- Zadaniem rycerzy jest obrona innych istot. Nie ma bardziej szlachetnej przyczy-
ny. Ryzykowałeś życie, żeby ocalić innych.
- Naprawdę? Czy możesz uczciwie przyznać, że ci niewolnicy mogli nam zrobić
krzywdę? Ponad połowa żołnierzy pułkownika Bril'nilima przeżyła atak, a przecież
żaden z nich nie jest Jedi. Nie musieliśmy używać mieczy świetlnych, Anakinie. Z
powodzeniem wystarczyłyby nam wibroostrza albo i zwykłe maczugi. A czym specjal-
nym było uratowanie tych uchodźców? - spytał po chwili, rozkładając ręce. - Wybawi-
liśmy ich od śmierci, ale po co? Czy będą lepszymi ludźmi od tych, którzy zginęli? Czy
wyciągną wnioski z tego doświadczenia i uczynią galaktykę szczęśliwszym miejscem?
- Nie wiem, Jacenie. Przyszłość pokaże...
- Ona jest taka niepewna...
- Tak. Wiem tylko jedno: ocaliliśmy ich, i to mi wystarczy.
Jacen z namysłem skinął głową.
- Wierzę ci, Anakinie. Chciałbym, żeby i mnie wystarczała ta świadomość.
- Nie rozumiem...
- Wiem. - Jacen zniżył głos do szeptu. - Widzisz, na Dantooine spisałeś się wspa-
niale. Wiele się nauczyłeś, dobrze opiekowałeś się Marą i uratowałeś jej życie w bardzo
Mroczny przypływ I - Szturm
216
trudnej sytuacji. Jesteś prawdziwym bohaterem, nie tylko ze względu na waszą uciecz-
kę, ale i na to, czego dokonałeś w walce z niewolnikami. Zrozum, nie próbuję umniej-
szać twoich zasług.
- W porządku-zgodził się Anakin. - Ary?
- W tym właśnie sęk. Nie wiem - odrzekł Jacen, przyciskając palce do skroni. -
Wydawało mi się, że samotność będzie kluczem do zgłębienia Mocy, ale potem ujrza-
łem niewolników i wiedziałem, że muszę działać. Moc zesłała mi wizję i postąpiłem
zgodnie z nią, ale nic z tego nie wyszło. Mimo wszystko jednak, wynikło stąd coś pozy-
tywnego: polecieliśmy na Dantooine, żeby ocalić ciebie i Marę, a potem powstrzymać
szturm Yuuzhan. Czuję się tak, jakbym chodził w kółko i nie mógł dotrzeć do celu, na
którym mi zależy. Czasem wydaje mi się, że powinienem pójść samotną ścieżką, a
kiedy indziej powielam wzorzec bohatera, tak jak wujek Luke. Zdaję sobie sprawę, że
są i inne drogi, ale nie wiem, czy będą dla mnie odpowiednie.
Anakin zmarszczył czoło.
- Wygląda na to, że próbujesz wytyczyć kurs nie znając portu przeznaczenia.
- Hę?
Młodszy Solo zakreślił koło palcem w powietrzu.
- Powiedziałeś, że krążysz wokół celu, ale do tej pory nie zdradziłeś, co nim jest.
Ja już wiem, czego chcę: zostanę rycerzem Jedi, tak jak wujek Luke i wielu innych
przed nim. Nie wiem natomiast, co jest twoim celem i nie sądzę, żebyś sam wiedział.
Jacen skinął głową.
- Tak właśnie czuję. To chyba dlatego, że pragnę być kimś więcej. Nie wiem do-
kładnie kim, ale... wydaje mi się, że zakon Jedi to coś znacznie bardziej złożonego, niż
to, co do tej pory udało nam się odtworzyć. Wiem, że muszę nadal szukać, choć nie do
końca rozumiem czego.
- Zatem bardzo możliwe, że samotne medytacje wcale nie przybliżą cię do celu.
Jacen uniósł drwiąco brew.
- Widzę, że ostatnio zebrało ci się na filozofowanie.
Anakin zarumienił się.
- Na Dantooine, kiedy Mara przekonała mnie, że nie powinienem posługiwać się
Mocą w najprostszych czynnościach, miałem sporo czasu na rozmyślania. Zrozumia-
łem, że korzystałem z niej zbyt często. Wujek Luke używa Mocy jako doradcy, no i
czasem jako źródła siły. Inni postrzegają ją jako podręczne wibroostrze, niektórzy jako
wyrocznię, a jeszcze inni jako cały komplet rozmaitych narzędzi. Zastanawiałem się
nad tym przez dłuższy czas i doszedłem do wniosku, że chcę pójść tą samą drogą, co
wujek Luke.
- To niełatwa ścieżka.
- Łatwe ścieżki nie są dla Jedi - odparł z uśmiechem Anakin. -Oczywiście poszu-
kiwanie własnej drogi będzie dużo trudniejsze. Może powinieneś spróbować różnych
sposobów na życie i z każdego z nich wybrać coś dla siebie?
Komentarz młodszego brata przypomniał Jacenowi słowa Luke’a, który strofował
go, wypominając mu typowy dla jego wieku brak doświadczenia. Może istotnie powi-
nienem poznać lepiej życie rycerza Jedi, pomyślał, i poznać lepiej samego siebie...
Michael Stackpole
217
Młodzieniec zdał sobie sprawę, że choć używał Mocy bardziej rozsądnie, niż Anakin,
to tak naprawdę nie miał pojęcia, co ona dla niego znaczy. Czy naprawdę jestem w
stanie bardziej zintegrować się z Mocą, jeśli nie wiem, kim jestem bez niej? - zadał
sobie pytanie. Jacen zmierzwił dłonią czuprynę brata.
- Bez względu na to, co myślę o naszej akcji na Dantooine, jednego jestem pe-
wien: byłem dumny, że mam cię u swego boku. Nie wiem, kim będę w przyszłości, ale
nie wątpię, że ty staniesz się wielkim rycerzem Jedi. Głęboko wierzę, że ci się uda, bez
względu na to, jakie przeszkody życie postawi na twojej drodze.
Anakin zmrużył oczy.
- Czy ty aby na pewno jesteś Jacenem, a nie Yuuzhaninem odzianym w maskującą
ooglitha?
- W tej chwili jestem Jacenem Solo.
Ale kim stanę się w przyszłości, tego nie wie nikt, dodał w myślach.
Mroczny przypływ I - Szturm
218
R O Z D Z I A Ł
36
- Poczułem, że unoszę się w powietrzu i pomyślałem sobie, że tak to wygląda, kie-
dy umiera się jako Jedi i znika z tego świata, całkiem jak mój dziadek - ciągnął Corran
Horn, uśmiechając się szeroko i wycierając z ciała resztki płynu bacta. - Po chwili jed-
nak zauważyłem, że mimo odrętwienia, wciąż czuję ból ręki. Poza tym obijałem się o
przeszkody, co nie wydało mi się normalne, skoro byłem duszą uwolnioną z ciała. Nie-
stety, nie mogłem otworzyć oczu, więc po prostu leciałem.
Luke pokręcił głową.
- I wtedy zrozumiałeś, że Ganner wrócił, uniósł cię nad ostroszczurami i wydobył
z muszli.
- Tak. Wbrew moim rozkazom, kazał Triście zawrócić statek, ściął laserem szczyt
budowli, zwiesił się z uchylonej rampy i wciągnął mnie na górę. Gdyby tego nie zro-
bił...
Żona Corrana, Mirax, rzuciła mu ubranie wyciągnięte z małej, szpitalnej szatki.
- Gdyby tego nie zrobił, uciekałby teraz przede mną. Dobrze, że gdy tylko znala-
złeś się na pokładzie „Flirtu", wsadzili cię do zbiornika bacta, inaczej zabiłaby cię ta
trucizna.
- Fakt. Wyobraźcie sobie ich miny, gdyby zabieg się nie powiódł - zaśmiał się
Corran, kończąc wycieranie głowy. - Wsadzają mnie całego, a wyjmują tylko porwane
ciuchy.
Mirax uniosła głowę i spojrzała na męża.
- Uważasz to za śmieszne?
- Miałbym niezły ubaw.
- Widocznie zmarłych wszystko cieszy. Luke zwrócił się do Mirax.
- Musimy sprawdzić, czy podejrzenia doktor Pace, że Jedi przywłaszczają sobie
znaleziska, są prawdziwe. Byłbym wdzięczny, gdybyś się tym zajęła.
- Z przyjemnością, mistrzu Skywalker. - Po chwili Mirax zmarszczyła brwi. -
Przedmioty, które sama wam dostarczyłam, powstały na długo przed pojawieniem się
Imperium. W tej chwili panują raczej nieprzychylne wam nastroje, więc ceny na pa-
miątki po Jedi wyraźnie spadły. Za to popyt na imperialne błyskotki rośnie. Nie dlate-
Michael Stackpole
219
go, że są specjalnie gustowne czy praktyczne, rzecz jasna. No, ale skoro kolekcjonerzy
zachowują się jak nerry, to trzeba ich obdzierać ze skóry...
- Daj mi znać, gdy tylko się czegoś dowiesz. - Luke nie wątpił, że niektórzy jego
uczniowie byli nieco nadgorliwi w poszukiwaniu reliktów łączących obecny zakon z
tym, który nieomalże unicestwił Imperator. Ale żeby wykradać ludziom pamiątki... -
Rozumiem, że poszerzanie wiedzy o Jedi jest rzeczą ważną, ale czynienie tego kosztem
innych ludzi i dobrego imienia zakonu to już przesada.
Corran poprawił na sobie wysłużoną, zieloną szatę i ściągnął ją w talii czarnym
pasem.
- Wydaje mi się, że rozumiem ten tok myślenia, choć się z nim nie zgadzam: jeste-
śmy Jedi, więc wszystkie te przedmioty należą do nas, ktokolwiek je odnalazł.
- Ja też go rozumiem, Corran, i dlatego jestem rozdarty. Dobrze jest mieć i podda-
wać badaniom te znaleziska, ale wcale nie jestem pewien, czy dysponujemy niezbęd-
nymi środkami i wiedzą, aby je właściwie wykorzystać. - Luke pogładził palcami
szczękę. -Doktor Pace i jej studenci są znacznie lepiej przygotowani, by patrzeć na nie
z właściwej perspektywy. Myślę, że potrzebujemy pomocy uczonych, a zatem musimy
zadbać o to, by Jedi nie byli postrzegani jako złodzieje artefaktów.
Mirax zaśmiała się z cicha.
- Nie sądzicie, że to ironia losu? Misja na Bimmiel zakończyła się właśnie zrabo-
waniem yuuzhańskich szczątków i artefaktów sprzed nosa samych Yuuzhan.
- Zauważyłem to także, Mirax - przytaknął Luke. - Sygnał ostrzegawczy, który zo-
stawili przed bazą ExGalu, również składał się z kości, tyle że ludzkich, oraz z kawał-
ków maszyn. Zdaje się, że jedno i drugie jest w ich rozumieniu symbolem śmierci.
Corran uniósł się nieco na szpitalnym łóżku i podłożył sobie pod plecy kilka podu-
szek.
- Nie rozumiem tej ich technofobii. Przecież dzięki biotechnologii potrafią wytwa-
rzać organizmy, działające dokładnie tak samo, jak nasze maszyny. Jedyna różnica
polega na tym, że są żywe.
- To głęboka różnica, Corranie. Możliwe, że w przeszłości doświadczyli wojny, w
której ich przeciwnikami były roboty. Jeśli ów konflikt omal nie skończył się zagładą
ich cywilizacji, to mogła im po nim zostać patologiczna nienawiść do maszyn. - Mistrz
Jedi odsunął krzesło stojące przy małym, okrągłym stoliku i przysiadł na nim. - Kto
wie? Jeśli rzeczywiście tak było, mogą postrzegać nas jako wcielenie zła, tylko dlatego,
że tak bardzo ufamy maszynom.
- W takim przypadku byliby wprost zachwyceni, gdyby zobaczyli Jens badającą
szczątki jednego z nich analizatorem cyfrowym i mikroskopem skaningowym - dorzu-
cił Corran, mrużąc oczy. -A jednak nie to uważam za najbardziej niepokojącą kwestię.
Jest jeszcze sprawa niewolników. Ci, których widzieliśmy, pochodzili najprawdopo-
dobniej z Zewnętrznych Odległych Rubieży, a więc z Nowej Republiki. Nie przypomi-
nam sobie jednak, żebyśmy widzieli owe gadokształtne istoty, jakie atakowały was na
Dantooine.
- Nie tylko one atakowały, prawda? Mieliście przecież sześciu yuuzhańskich wo-
jowników, gdy przeniknęli do obozu i próbowali mordować uchodźców. - Mirax oparła
Mroczny przypływ I - Szturm
220
się plecami o transpastalowy iluminator, przez który wlewała się do pokoju słoneczna
poświata. - Nie rozumiem, po co to robili, skoro cała armia szturmowała wasze fortyfi-
kacje.
Corran wzruszył ramionami.
- Możliwe, że zachowali się tak, jak Rhysode: nie usłuchali rozkazów, by szukać
sławy.
Luke spojrzał na niego spod uniesionych brwi.
- Myślisz, że Ganner wrócił po ciebie właśnie dlatego?
- Tak.
- I wcale nie jesteś zachwycony, że stałeś się jego dłużnikiem, co?
Horn spochmurniał.
- Nie jest to aż tak złe, jak bycie dłużnikiem Boostera, ale trochę irytujące.
- Przejdzie ci. - Mirax odgarnęła długie, czarne włosy na plecy i zrobiła z nich wę-
zeł. - Myślicie, że Yuuzhanie nie mieli innych powodów, żeby zakradać się do obozu,
niż tylko szukanie sławy?
- Gdy weźmie się pod uwagę, jak słabo walczyli, nie ulega wątpliwości, że byli
niedoświadczeni. - Luke westchnął ciężko. - A mimo to zabili Noghriego, co wcale nie
jest takie proste. Pośmiertne oględziny ciał wykazały, że było na nich wyjątkowo mało
blizn i tatuaży. Nie miały też wielu połamanych kości, co zdecydowanie odróżnia je od
szczątków znalezionych na Bimmiel i tych, które widzieliśmy wcześniej. Zatem albo
uderzyli na własną rękę, albo wyznaczono im to zadanie jako drogę do awansu.
Corran poruszył palcami lewej dłoni.
- Jest jeszcze jedna rzecz, którą nie do końca rozumiem. Te wieszaki, na których
umieścili studentów - i Jacena, jak sam mówiłeś - zaprojektowano z myślą o tym, by
zadawały cierpienie. Nie za wiele, nie za mało, tylko ściśle określoną dawkę bólu.
Yuuzhanie raczej nie patyczkują się z niewolnikami, zabijają ich choćby i dla sportu.
Blizny, tatuaże, złamane kości... Być może wychodząc ze zbiornika bacta mam nieco
skrzywione podejście do tych spraw, ale moim zdaniem ból i rekreacja raczej nie idą w
parze.
- Mordowanie jeńców może nie być dla nich rozrywką, a tylko czymś, co niektó-
rzy z nich robią chętniej, od pozostałych - zasugerował Luke, rozkładając ręce. - Prze-
cież wiemy, że i wśród Jedi są tacy, którzy używają Mocy częściej niż inni. A jeśli
chodzi o połamane kości i inne sprawy, to przecież masz przyjaciela, gandyjskiego
Poszukiwacza. Pamiętasz, co przeszedł, żeby osiągnąć tak wysoki status wśród swoich?
Być może rany, tatuaże i blizny są oznakami ważności wśród Yuuzhan.
Mirax uniosła rękę.
- Handluję artefaktami różnych kultur, zdobyłam więc pewną wiedzę na ten temat,
ale powiem wam, że yuuzhańskie zwyczaje wyglądają zupełnie obco. Blizny i tatuaże
mają sens, ale połamane kości psujące symetrię ciała? Nie wygląda mi to normalnie.
Luke wzruszył ramionami.
- Te zwyczaje nie muszą być normalne dla nas, tylko dla ludu Yuuzhan Vong. Ból
i samookaleczenia mogą służyć w ich kulturze wyższym celom. Fakt, że używają tych
stelaży zadających ból, zdaje się potwierdzać tę hipotezę. Nie wiem, czy zauważyłeś to
Michael Stackpole
221
na Bimmiel, ale wieszak, w którym uwięziono Jacena, z powodzeniem mógł pomieścić
także yuuzhańskich wojowników.
- Nie pomyślałem o tym wcześniej...
Mistrz Jedi kontynuował rozważania.
- Ważne jest i to, że ataki na Dubrillion i Dantooine zdecydowanie służyły przete-
stowaniu możliwości Jedi i regularnej armii. To jasne, że wróg jest inteligentny, a przy
tym ma silną motywację. Leia wspominała, że zdaniem Landa, pierwsza fala Yuuzhan
była znacznie gorzej wyszkolona i przygotowana do walki, niż druga. Widzę tu dwie
możliwości: albo nieprzyjaciel po prostu wyciągnął wnioski z pierwszego starcia, albo
też dał nam do zrozumienia, czego możemy się spodziewać po trzeciej fali.
Corran westchnął ponuro.
- Nie podobała mi się ta druga. Jakoś nie tęsknię za trzecią, ani nawet za kontynu-
acją drugiej...
- Ja też nie, ale wiara w to, że Yuuzhanie zrezygnują po kilku ostatnich bitwach
jest równie głupia, jak przekonanie Senatu, że nie powrócą do nas po pierwszej prze-
granej.
- Wiem, wiem. - Corran objął obolałe ciało ramionami. - I będę na posterunku, ro-
biąc, co do mnie należy. Miło usłyszeć, że tym razem Nowa Republika zamierza nas
wesprzeć.
- Zgadza się, Corranie. - Luke bardzo powoli wypuścił powietrze. - Mam nadzieję,
że dla dobra galaktyki, to wystarczy.
Mroczny przypływ I - Szturm
222
E P I L O G
Fakt, że widok jego nagiego ciała wywołał w podwładnych strach, zadowolił She-
dao Shaia. Yuuzhański dowódca wszedł do grashalu na Bimmiel bez hełmu i pancernej
maski osłaniającej twarz, którą mogli nosić tylko najwyżsi rangą oficerowie. Buława,
również symbolizująca władzę w yuuzhańskiej hierarchii, owinęła się wokół jego pra-
wego przedramienia. Węższa i znacznie krótsza od amphistaffu, tsaisi należała do tego
samego gatunku, co jej długi kuzyn, lecz była nieco delikatniejsza. Użycie jej w walce
wymagało większych umiejętności, co gwarantowało, że nieczęsto udawało się zoba-
czyć ją na polach bitew.
Shedao Shai stał na najwyższym stopniu schodów wiodących w dół, do wnętrza
grashalu. To, co zobaczył, przyprawiło go o mdłości, ale nie zamierzał zdradzać oznak
słabości przed tymi, którzy krzątali się poniżej. To przecież tylko jego słudzy. Na po-
sadzce pełzały larwy gricha, zjadające piasek i wydzielające substancję wypełniającą
dziury, przez które do wnętrza muszli wdarli się drapieżcy i pożarli dwóch yuuzhań-
skich wojowników.
Dwóch wojowników z mojej rodziny, pomyślał Shedao Shai. Świadomie ruszył w
wyjątkowo wolnym tempie, pozwalając, by ostrogi wyrastające z jego pięt stukały o
każdy stopień. Szedł równym krokiem i bacznie przyglądał się swym podwładnym,
ciekaw, którzy nie przerwali pracy* a którzy woleli patrzeć na niego. Ci, którzy nie
podnieśli głów, udawali brak zainteresowania, a to oznaczało, że skrywają ambicję. Inni
zaś, wlepiający w niego zachwycony wzrok, byli parszywymi lizusami. Wydawało im
się, że mogą awansować w hierarchii inaczej, niż poprzez męstwo i sukcesy w walce.
Liczyli się dla niego tylko ci, którzy spoglądali ukradkiem, nie odrywając się od
pracy. Ocenił, że są pełni wrodzonej ciekawości, a jednocześnie szacunku i poczucia
obowiązku. Zapamiętał tych, co zareagowali właśnie w taki sposób, i wybrał jednego z
nich, nadzorującego pracę ngdina, mozolnie usuwającego ślady niewiernych, którzy
ośmielili się zbezcześcić grashal. Dowódca przyglądał się przez chwilę podwładnemu,
czekając, aż ten podniesie głowę, a wtedy przywołał go skinieniem palca.
Wojownik podniósł ngdina, trzymając podobne do ślimaka stworzenie oburącz;
nie zważał na ukłucia drobniutkich odnóży, wywołujące drętwienie skóry. Po chwili
ustawił go w innym miejscu, naznaczonym szkarłatną smugą krwi, po czym opadł na
jedno kolano przed swym panem i prawą pięścią huknął się w lewy bark.
Shedao Shai spojrzał na niego z góry.
- Wolno ci patrzeć na mnie.
- Gdybym był godzien tego zaszczytu, dowódco Shai, moje zadanie byłoby już
wykonane.
Doskonale. Yuuzhański oficer do połowy przymknął powieki i z namaszczeniem
skinął głową.
- Chcę, żebyś mi opowiedział, co się tutaj stało.
Michael Stackpole
223
- Jeśli potrafię, dowódco. - Wojownik wstał i wskazał ręką na puste wieszaki. -
Sądzę, że dwoje ludzi z tej planety było uwięzionych w Obręczach Bólu. Dwaj osobni-
cy - co najmniej dwaj, jak sądzę - przybyli, żeby ich uwolnić. Ciecia na obręczach,
posadzce oraz na szczątkach twoich krewnych, panie, każą mi wierzyć, że ci dwaj nale-
żeli do jeedai. Sądzę, że w walce Neira Shai padł jako pierwszy. Jego czaszka nosi
ślady zwęglenia wokół oczodołu i we wnętrzu. Dranae Shai ciężko ranił przeciwnika,
ale cięcie na kościach stawu biodrowego sugeruje, że i on poważnie ucierpiał, choć w
jego szczątkach nie znalazłem śladów śmiertelnego ciosu.
Krąg Val zniżył głos.
- Chciałem powiedzieć: na szczątkach, które udało się odnaleźć.
Shedao Shai poczuł, że wzbiera w nim furia, ale się opanował. Większość z tego,
co powiedział Krąg Val, zawarto wcześniej w raporcie wstępnym, który odebrał jeszcze
w drodze z Dantooine. Bitwy, które stoczył tam i na Dubrillionie, pozwoliły mu osza-
cować możliwości nieprzyjaciół. Doceniał więc ich pomysłowość i -w niektórych przy-
padkach - odwagę, a nawet skłonny był przyznać, że są godnymi przeciwnikami. To, co
zobaczył na Bimmiel, utwierdziło go jednak w przekonaniu, że nie będzie miał dla nich
litości.
- A jeedai, który zostawił tu swoją krew? Gdzie jego szczątki?
Krąg wbił wzrok w podłogę i złączył dłonie na plecach. Pochylił się, bezbronny,
gotów przyjąć cios swego pana, gdyby przyszła mu na to ochota.
- Nie znaleźliśmy ich. Ślady posoki świadczą o tym, że mógł zostać wyniesiony.
Shedao Shai zacisnął pięści, jeżąc kolce na grzbietach dłoni.
- Powiadasz, że zabrali swoich, a naszych zostawili na pożarcie szkodnikom?
- Tego się obawiam, dowódco.
Shedao Shai zawarczał wściekle i uniósł prawy kułak na wysokość swej znie-
kształconej twarzy. To wina Noma Anora, tego przeklętego pomiotu maszyny, pomy-
ślał. Nom Anor przeniknął do Nowej Republiki i przesłał swym pobratymcom wiele
cennych informacji o ich przyszłych wrogach, ale, jak widać, nie wystarczająco wiele.
Co więcej, ośmielił się sięgnąć po władzę, pozwalając, by ziomkowie z jego frakcji
politycznej jako pierwsi przypuścili atak na Dubrillion i Belkadan. Gdyby jego ludzie
zwyciężyli w tych bitwach, dyktowałby teraz dalsze losy inwazji, rozważał yuuzhański
dowódca. Tymczasem jego porażka przesądziła o pierwszych krokach mojej armii. Nie
mogłem pozwolić, żeby hańba zepsuła nam radość zwycięstwa, dokończyłem więc to,
co zaczaj. Tyle, że moi krewni zapłacili życiem za jego słabość.
Wciąż mówił spokojnie, choć cedził słowa przez zaciśnięte zęby.
- A co ze szczątkami Mongei Shaia?
Krąg Val opadł na kolana i przyłożył twarz do ziemi u podstawy pierwszego
schodka.
- Mamy dowody, że grupa ludzi odnalazła jaskinię, w której czekał. Oni... Boję się
o tym mówić, panie...
Shedao Shai poczuł dreszcze na całym ciele, ale postarał się, by drżenie nie prze-
niknęło do jego głosu.
- Nie jesteś winien ich zbrodni.
Mroczny przypływ I - Szturm
224
- Zakłócili jego spoczynek, panie. Wykorzystali... i pozostawili tam te swoje me-
chaniczne wynaturzenia. Dokładnie w miejscu, gdzie go znaleźli.
Yuuzhański dowódca odwrócił twarz od swych podwładnych. Obraz szczątków
jego dziadka, rozwłóczonych przez tych mięczaków, ludzi, myśl o tym, że je zniszczo-
no i nigdy ich nie zobaczy... tego było mu za wiele. Oddech Shedao Shaia skwaśniał, a
jego ślina zgęstniała. Pięćdziesiąt lat wcześniej Mongei Shai był członkiem ekspedycji,
która opuściła swój świat-statek, by zapuścić siew granice tej galaktyki. Mongei nie
powrócił jednak wraz z towarzyszami. Pozostał na Bimmiel, utrzymując łączność z
macierzystym świa-tem-statkiem, dopóki dystans nie okazał się zbyt wielki. Ta ofiara
sprowadziła wielki honor na Domenę Shai. Shedao miał nadzieję, że jego kuzyni
wzmocnią pozycję rodziny, sprowadzając bezcenne szczątki Mongeia.
Zawiedli, a teraz wróg przejął relikty... Bezczelność wołająca o pomstę.
Shedao Shai znowu spojrzał na swych poddanych i stopąprzy-cisnął głowę Kraga
Vala do podłoża.
- Dlaczego Neira i Dranae nie zdołali pierwsi odnaleźć szczątków?
- Stare koordynaty oparto na wskazaniach pola magnetycznego planety, a ono ule-
gło przesunięciu. Poszukiwania zataczały coraz szersze kręgi. Gdyby nie spotkała ich
śmierć, to o czternaście obrotów planety później znaleźliby właściwą formację górską.
Ich postępowanie było bez zarzutu.
- I bez wyobraźni - dodał Shedao Shai, po czym wskazał ręką na zachód, w stronę
wioski minshali.
- Szkodniki zabiły niewolników?
- Najwyraźniej, panie.
- Ale jeedai nie zabrali ich kości?
- Nie, panie.
Shedao Shai zdjął nogę z głowy Kraga Vala i zszedł niżej, na posadzkę grashalu.
Kucnął nad ngdinem, pełznącym z wolna po krwawej smudze pozostawionej przez
jeedai. Przez moment patrzył, jak stworzenie zlizuje posokę, a potem spojrzał ponad
nim na Kraga Vala.
- Na świecie, który nazywają Dantooine, też nie trudzili się zbieraniem swoich za-
bitych. Ten lud nie ma pojęcia o tym, co jest właściwe i honorowe. To, że zabrali stąd
tego jeedai, zdradza mi za to pewną cenną informację.
Krąg Val spojrzał na dowódcę.
- Jaką, panie?
- Taką że ten jeedai jeszcze żyje. - Shedao Shai uniósł z podłogi pulchnego ngdi-
na. Na podbrzuszu zwierzęcia połyskiwały nerwowo niezliczone, splamione krwią
odnóża. Yuuzhanin pochylił się nieco i wbił zęby głęboko w ciało ngdina, smakując
krew i czując ostre ukłucia na twarzy. Wydarł z korpusu stworzenia solidny kawał mię-
sa i połknął je, nie zważając na strużkę chłodnego płynu ściekającą mu po brodzie.
- Ten jeedai żyje, a ja jeszcze raz spróbuję jego krwi, gdy będzie konał.
Michael Stackpole
225
P O D Z I Ę K O W A N I A
Ta książka nie mogłaby powstać, gdyby nie wysiłki grupy niezmordowanych
współpracowników. Składam gorące podziękowania następującym osobom: Sue Ro-
stoni, Allanowi Kauschowi i Lucy Autrey Wilson z Lucas Licensing Ltd; Shelly Shapi-
ro, Jennifer Smith i Steve'owi Saffelowi z wydawnictwa Del Rey; mojej agentce Ricii
Mainhardt; R.A. Salvatore, Kathy Tyers i Jimowi Luceno, wspólnikom w tym niecnym
przedsięwzięciu; Peet Janes, Timothy'emu Zahnowi, Tish Pahl i Jennifer Roberson oraz
-jak zawsze -Liz Danforth, za to, że dbała o moje zdrowie podczas pracy.