ANNE RICE
PANDORA
Pandora
New Tales of the Wampires
Tłumaczył Jacek Spólny
Dedykowane
Stanowi, Christopherowi i Michele Rice,
Suzanne Scott Quiroz
i Victorii Wilson
Pamięci Johna Prestona
Irlandczykom z Nowego Orleanu,
którzy w połowie XIX wieku wznieśli
na Constance Street wspaniały kościół św. Alfonsa,
przekazując nam, przez wiarę, architekturę i sztukę,
wspaniały pomnik „chwały Grecji i wielkości Rzymu”.
O pani Moore i echach w jaskiniach Marabar: „[…] ale echo zaczynało w jakiś
nieokreślony sposób osłabiać jej więź z Ŝyciem. Odezwawszy się w chwili, kiedy odczuwała
szczególne znuŜenie, zdołało wyszeptać: »Patos, poboŜność, odwaga - one istnieją, ale są
toŜsame i takie jest plugastwo. Wszystko istnieje, nic nie ma wartości”.
E.M. Forster, Droga do Indii
*
Wierzysz, Ŝe jest jeden Bóg? Słusznie czynisz - lecz takŜe i złe duchy wierzą i drŜą.
List św. Jakuba Apostoła 2,19
„JakŜe godzien drwiny i dziwaczny jest człowiek, który dziwi się czemukolwiek, co
zdarza się w Ŝyciu”.
Marek Aureliusz, Rozmyślania
*
E.M. Forster, Droga do Indii, tłum. K. Tarnowska, A. Konarek, Czytelnik, Warszawa 1979.
„Kolejnym artykułem naszej wiary jest to, Ŝe wiele stworzeń zostanie potępionych; na
przykład anioły, wygnane z nieba wskutek pychy i zmienione w diabły; i ci spośród ludzi na
ziemi, którzy Ŝyją nie objęci Świętą Wiarą Kościoła, to znaczy poganie; oraz ci z ochrzczonych,
którzy wiodą Ŝycie niechrześcijańskie i umierają poza zasięgiem miłości - wszyscy oni zostaną
skazani na wieczne męki piekielne, jak naucza Kościół Święty. Wobec czego nie mogłem pojąć,
w jaki sposób wszystko moŜe skończyć się dobrze, co ukazywał mi wówczas Pan. Lecz na
pytanie to otrzymałem jedną tylko odpowiedź: »Co niemoŜliwe dla was, nie jest niemoŜliwym
dla mnie. Dotrzymam kaŜdego danego słowa, tak by wszystko skończyło się dobrze«. Tak
pouczyła mnie łaska BoŜa…”
Julian z Norwich, Objawienia BoŜej miłości
1
Nie minęło jeszcze dwadzieścia minut od chwili, gdy zostawiłeś mnie w tej kawiarni,
odmówiłam twej prośbie oraz oświadczyłam, Ŝe nie spiszę historii swego śmiertelnego Ŝycia i
tego, jak stałam się wampirem - jak zetknęłam się z Mariuszem, który niewiele przedtem
zakończył ludzkie Ŝycie.
I oto siedzę i mam przed sobą twój otwarty notatnik, trzymam jedno z ostro
zakończonych wiecznych piór, które mi zostawiłeś, i napawam się zmysłowym spływaniem
czarnego atramentu na kosztowny, nieskazitelnie biały papier.
To zrozumiałe, Davidzie, Ŝe zostawiłeś mi coś eleganckiego, kuszącą stronę papieru. Ten
oprawny w czarną, lakierowaną skórę notatnik, ozdobiony na okładce wybujałymi, a
pozbawionymi cierni róŜami, czyŜ nie jest to wzór jedynie w ostatecznym rozrachunku, czyŜ nie
bije z niego autorytet? To, co spisane między cięŜkimi oprawami księgi, będzie mieć swą wagę -
zdaje się mówić okładka.
Gruby papier pokryty jasnoniebieskimi liniami - jesteś praktyczny, o wszystkim myślisz.
Wiesz zapewne, Ŝe prawie nigdy niczego nie piszę.
Nawet przenikliwy zgrzyt pióra jest pokusą: przypomina najlepsze pióra w staroŜytnym
Egipcie, gdy przykładałam je do pergaminu i pisałam listy do ojca, gdy wylewałam swe Ŝale w
dzienniku… ach, ten dźwięk. Brakuje tylko woni atramentu, za to mamy doskonałe plastikowe
pióro, które wystarczy na wiele ksiąg, pozostawiając na papierze eleganckie ślady, których
głębokość zaleŜy wyłącznie ode mnie.
Rozmyślam na piśmie o twej prośbie. Widzisz juŜ więc, Ŝe coś ze mnie jednak
wydobędziesz. Powoli jej ulegam, niemal tak, jak stopniowo poddają się nasze ludzkie ofiary.
Być moŜe zresztą odkrywam (gdy za oknami nie ustaje deszcz, a we wnętrzu kawiarni słychać
ciągły szmer rozmów), Ŝe nie czeka mnie wcale męka, jakiej się spodziewałam - trud sięgania
pamięcią przez dwa tysiące lat - lecz przyjemność, jak samo picie krwi.
Wyciągam ręce ku ofierze, z którą nie pójdzie mi łatwo: ku mojej przeszłości. MoŜliwe,
Ŝ
e umknie i nie będę jej w stanie dogonić. Tak czy owak, staję przed ofiarą, z jaką jeszcze nigdy
się nie zmierzyłam. I odzywa się instynkt myśliwego, podniecenie tym, co świat współczesny
określa mianem śledztwa.
Bo chyba jedynie tym moŜna wytłumaczyć fakt, Ŝe tak wyraźnie widzę tamte czasy? Nie
podałeś mi Ŝadnego magicznego napoju, który przyspieszyłby bieg myśli. Dla nas istnieje zresztą
tylko jeden napój, i jest nim krew.
W pewnym momencie, gdy szliśmy do kawiarni, stwierdziłeś:
- Na pewno będziesz wszystko pamiętała.
Ty, który jesteś pośród nas młodzieńcem, starcem zaś wśród śmiertelników, który byłeś,
jako śmiertelnik, tak uczony. Być moŜe nie ma w tym nic dziwnego, Ŝe z taką śmiałością
próbujesz zebrać nasze opowieści.
Ale po co zastanawiam się nad twą ciekawością, zuchwałą w obliczu przesiąkniętej krwią
prawdy?
Jak udało ci się rozpalić we mnie pragnienie powrotu dwa tysiące lat wstecz, niemal
dokładnie tyle - bym opowiedziała o swych śmiertelnych dniach na ziemi w Rzymie, gdy
przyłączyłam się do Mariusza, który nie miał szans w pojedynku z fatum.
Dlaczego owe dawno zasypane i wyschnięte źródła wołają teraz z taką siłą? Drzwi się
nagle rozwierają. Wpada przez nie światło. Wejdź.
Siedzę wygodnie w kawiarni.
Piszę, lecz od czasu do czasu odrywam wzrok od kartki i omiatam nim ludzi w tej
paryskiej kawiarni. Widzę monotonne, bezpłciowe tkaniny tej epoki, młodą Amerykankę w
oliwkowym, wojskowym stroju, z całym dobytkiem w plecaku; widzę starego Francuza, który
przychodzi tu od lat tylko po to, by oglądać obnaŜone nogi i ręce młodych, karmić się ich
gestami, jak gdyby był wampirem. Czekać na egzotyczny klejnot chwili, gdy jakaś kobieta
wybuchnie śmiechem, odchyli się do tyłu, trzymając w ręku papierosa, syntetyczna bluzka ciasno
opnie jej piersi i będzie widać sutki.
Ach, starzec. Jest siwy i ma na sobie drogi płaszcz. Jest zupełnie niegroźny. śyje
wyłącznie zmysłem wzroku. Wieczorem wróci do skromnego, acz gustownego mieszkania, które
utrzymuje od ostatniej wielkiej wojny światowej, i będzie oglądał filmy z młodą pięknością
zwaną Brigitte Bardot. śyje w swych oczach. Nie tknął kobiety od dziesięciu lat.
Ja nie dryfuję, Davidzie. Zarzucam tu kotwicę. Bo nie chcę, Ŝeby moja opowieść
wylewała się niczym z upojnej wyroczni.
Zwracam na tych śmiertelnych baczniejszą uwagę. Tacy są świeŜy, egzotyczni, a zarazem
soczyści; wyglądają tak, jak musiały wyglądać tropikalne ptaki oglądane oczami śmiertelnego
dziecka: tryskają trzepoczącym, buntowniczym Ŝyciem, chciałam łapać je razem z ich
witalnością, Ŝeby biły skrzydłami w mych rękach, chciałam pochwycić lot, mieć go na własność,
wziąć choćby jego część. Ach, ta okropna chwila dzieciństwa, kiedy przypadkowo zdusi się Ŝycie
jaskrawoczerwonego ptaka.
Jednak śmiertelnicy w ciemniejszym odzieniu sprawiają bardziej złowrogie wraŜenie: jak
zwykle handlarz kokainy - a kręcą się wszędzie, to najsmakowitsze dla nas kąski - który zaszyty
w najodleglejszym kącie czeka na klienta w długim, skórzanym płaszczu skrojonym przez
włoskiego projektanta. Włosy przycięte krótko na bokach i bujne na środku czaszki, co ma
przydawać mu dystynkcji, i przydaje, chociaŜ nie ma takiej potrzeby, o czym łatwo się
przekonać, patrząc na twardy wyraz ust, którym natura nie szczędziła swych darów. Trzymając w
ręku zapalniczkę, wykonuje nią szybkie, niecierpliwe ruchy, znak szczególny narkomana: kręci
się, obraca, nie umie spokojnie usiedzieć. Nie wie, Ŝe juŜ nigdy w Ŝyciu nie zazna spokoju. Ma
ochotę wyjść i zaŜyć kokainę, niecierpliwi się, ale musi czekać na klienta. Buty ma zbyt lśniące,
a długie, szczupłe ręce nigdy się nie zestarzeją.
Myślę, Ŝe umrze dzisiaj. Zaczynam nabierać ochoty, Ŝeby go zabić. Tylu ludziom podał
truciznę. Tropiąc go, biorąc go w ramiona, nie musiałabym nawet spowijać go w wizje.
Wystarczyłoby przekonać go, Ŝe śmierć przybrała postać kobiety zbyt bladej, by mogła być z
krwi i kości, zbyt wygładzonej przez mijające stulecia, by była czym innym niŜ oŜywiony posąg,
ale moŜe ci, na których czeka, uknuli spisek na jego Ŝycie? Po co miałabym interweniować?
Jak wyglądam w oczach tych ludzi? Kobieta o falach długich, czystych, brązowych
włosów, które spowijają ją niczym kwef zakonnicę, o twarzy tak białej, Ŝe wygląda na stworzoną
przez kosmetyka, i niezwykle błyszczących oczach, lśniących nawet zza okularów w złotych
oprawkach.
Tak, winniśmy być wdzięczni za tak liczne modele okularów w dzisiejszych czasach - bo
gdyby przyszło je zdjąć, musiałabym chyba siedzieć z pochyloną głową, Ŝeby nie wystraszyć
ludzi samą grą refleksów Ŝółci, brązów i złota w oczach, które z biegiem czasu coraz bardziej
upodabniają się do szlachetnych kamieni, tak Ŝe wyglądam jak niewidoma, która w miejscu
ź
renic ma topazy, starannie ukształtowane gałki oczne z topazów, szafirów, nawet akwamaryny.
Widzisz, zapisałam juŜ tyle stron, a wszystko sprowadza się do wyraŜenia zgody: Tak,
opowiem, jak to się zaczęło.
Tak, opowiem ci o swoim śmiertelnym Ŝyciu w staroŜytnym Rzymie, jak pokochałam
Mariusza, jak się związaliśmy, a potem musieliśmy rozstać.
Jaka zaszła we mnie przemiana, pojawiła się nieznana dotąd stanowczość.
Jaką moc czuję, trzymając to pióro, jak bardzo pragnę rzucić na nas jasne, ostre światło,
by dopiero potem zacząć spełniać twą prośbę.
Oto ParyŜ, czasy pokoju. Pada deszcz. WzdłuŜ bulwaru ciągną się wysokie,
majestatyczne, szare budowle o podwójnych oknach i balkonach z Ŝelaznymi balustradami.
Ulicami pędzą hałaśliwe, malutkie, niebezpieczne auta. W kawiarniach takich jak ta tutaj pełno
turystów z całego świata. Fasady staroŜytnych kościołów stoją zasłonięte kamienicami, pałace
zmieniono w muzea, po których błąkam się całymi godzinami, nie mogąc oderwać wzroku od
przedmiotów z Egiptu i Sumeru, starszych nawet ode mnie. Wszędzie panuje architektura
rzymska, wierne repliki świątyń słuŜą tu jako banki. Język angielski zalewają słowa zaczerpnięte
z mojej łaciny. Owidiusz, mój ukochany Owidiusz, który przepowiadał, Ŝe jego wiersze
przetrwają rzymskie imperium, miał rację.
Starczy wejść do pierwszej lepszej księgarni, by znaleźć go w schludnych, niewielkich
tomikach, które mają przyciągać uczącą się młodzieŜ.
Rzymskie wpływy rozprzestrzeniają się same, wyrastają potęŜnymi dębami we
współczesnych lasach komputerów, cyfrowych dysków, mikrowirusów i łączy satelitarnych.
Łatwo tu - jak zawsze - o moŜliwe do przyjęcia zło, o rozpacz wartą czułego spełnienia.
W moim przypadku zawsze trzeba czuć odrobinę litości, miłość dla ofiary: muszę
wmówić sobie, Ŝe śmierć, którą niosę, nie szpeci wielkiego całunu przeznaczenia, utkanego z
drzew, ziemi i gwiazd, i ludzkich zdarzeń, który bez chwili przerwy unosi się nad nami, gotów
spowić całe stworzenie, cały znany nam świat.
Gdy znalazłeś mnie wczoraj w nocy, jak mnie oceniłeś? Szłam samotna mostem nad
Sekwaną, w ostatnim, niebezpiecznym mroku przed świtem.
Ujrzałeś mnie, zanim zdałam sobie sprawę z twej obecności. NałoŜyłam kaptur i
pozwoliłam, by w mętnym blasku latarni oczy nacieszyły się swym momentem chwały. Ofiara
stała na balustradzie, jeszcze dziecko, ale zbite i okradzione przez setkę męŜczyzn. Chciała
umrzeć w wodzie. Nie wiem, czy głębokość Sekwany w tamtym miejscu pozwala umrzeć. Tak
blisko Wyspy Świętego Ludwika. I katedry Notre Dame. Być moŜe pozwala, jeśli człowiek
potrafi w takiej chwili nie walczyć o Ŝycie.
Ale czułam, Ŝe dusza tej ofiary jest jak popiół, jak gdyby duch został spalony,
pozostawiając samo ciało, znuŜoną, schorowaną powłokę. Objęłam ją, a gdy zobaczyłam w jej
małych, czarnych oczach lęk, gdy dostrzegałam w nich pytanie, spowiłam ją wizjami. Smoła,
która okrywała mi skórę, nie zamaskowała podobieństwa do Matki Boskiej, i kobieta utonęła w
poboŜnych modłach, a gdy mi uległa, ujrzała moje zasłony w barwach, które pamiętała z
kościołów dzieciństwa. Ja - wiedząc, Ŝe muszę się napić, a jednocześnie pragnąc jej, pragnąc
bólu, jakim mogłaby emanować u kresu, spragniona smakowitej, czerwonej krwi, która napełni
mi usta i pozwoli na chwilę poczuć się człowiekiem mimo całej potworności mego bytowania - ja
uległam jej wizjom, zgięłam jej kark, przebiegłam palcami po bolącej, delikatnej skórze, i wtedy,
gdy zatopiłam w niej zęby, gdy zaczerpnęłam z niej napoju, wtedy zdałam sobie sprawę z twojej
obecności. Obserwowałeś.
Wiedziałam, czułam to, i moją uwagę odwrócił nasz obraz w twych oczach, gdy mimo
wszystko zalewał mnie strumień rozkoszy, dając poczucie Ŝycia i jakiejś łączności z koniczyną
albo drzewami, których korzenie były dłuŜsze niŜ konary wyciągnięte w stronę firmamentu.
W pierwszej chwili odczułam do ciebie niechęć. Widziałeś mą ucztę. Widziałeś, jak
uległam. Nie miałeś pojęcia o moim wielomiesięcznym głodzie, ascezie, wędrówce. Zobaczyłeś
tylko nagłe objawienie się nieczystej Ŝądzy wyssania z niej całej duszy, tak by serce podeszło jej
do gardła, Ŝądzy wyciągnięcia z jej Ŝył kaŜdej cząstki tego, co chce jeszcze przetrwać.
Rzeczywiście chciała przeŜyć. Otulona świętymi, niespodziewanie śniąca o piersiach,
które ją karmiły, opierała mi się swym młodym ciałem, walczyła, taka miękka, z moją twardą,
posągową postacią, której bezmleczne, marmurowe sutki nie dawały pociechy. Niech spotka się z
matką, zmarłą i wyczekującą. MoŜe ujrzę w jej oczach światło, przez które mknęła na spotkanie
pewnego zbawienia.
Potem o tobie zapomniałam. Nikt nie będzie mnie okradał. Zwolniłam tempo picia,
pozwoliłam jej westchnąć, napełnić płuca chłodnym nadrzecznym powietrzem, gdy matka była
coraz bliŜej, a śmierć zdawała się bezpieczna niczym łono. Zabrałam wszystko, do ostatniej
kropli.
Zwisła bez Ŝycia, jak ktoś, kogo ocaliłam, jakaś osłabła, chorowita, pijana dziewczyna.
Wniknęłam w jej ciało, palce, mimo Ŝe takie delikatne, przebijały się z łatwością do serca, które
wyciągnęłam i zaczęłam ssać; pochyliłam się i ssałam je jak owoc, aŜ w Ŝadnej komorze i w
Ŝ
adnym włóknie nie pozostała ani kropla krwi, po czym wolno - moŜliwe, Ŝe juŜ na twój uŜytek -
uniosłam ją i upuściłam do rzeki, której tak mocno pragnęła.
Teraz płuca dziewczyny miały napełnić się wodą. Nie będzie szamotania się ani
ostatniego, rozpaczliwego machania rękami. Raz jeszcze przystawiłam serce do ust, aŜ straciło
nawet kolor krwi, wreszcie cisnęłam je - zmiaŜdŜone grono - w ślad za nią, biednym dzieckiem,
dzieckiem setki męŜczyzn.
Wtedy odwróciłam się do ciebie, dając do zrozumienia, Ŝe wiem o twojej obecności na
bulwarze. Chyba próbowałam cię nawet wystraszyć. W przypływie szału uświadomiłam ci twą
słabość, dałam do zrozumienia, Ŝe cała krew, jaką otrzymałeś od Lestata, nie da ci sił, by mi
sprostać, gdybym postanowiła rozerwać cię na strzępy, przeniknąć śmiertelnym Ŝarem i spalić na
stosie lub tylko ukarać przenikającą do głębi raną - za samo to, Ŝe mnie podglądałeś.
Mówiąc szczerze, jeszcze nigdy nie zrobiłam czegoś takiego komuś młodszemu. śal mi
was, gdy patrzycie na nas, starców, i przebiega was dreszcz grozy. Powinnam - znając samą
siebie - rozpłynąć się w mrokach nocy tak, Ŝebyś nie mógł mnie znaleźć.
Ujęło mnie coś w twoim zachowaniu, sposobie, w jaki podszedłeś do mnie, młodym,
opalonym, anglo - hinduskim ciele obdarzonym gracją młodości śmiertelnika. Jakbyś pytał mnie
samą pełną pokory postawą:
- Czy moglibyśmy porozmawiać, Pandoro?
Duchem zawędrowałam gdzieś daleko. Być moŜe o tym wiedziałeś. Nie pamiętam, czy
pozbyłam się myśli o tobie, wiem równieŜ, Ŝe twoje zdolności telepatyczne nie są rewelacyjne.
Myśli odbiegły daleko, nie wiem, czy z mojej własnej woli, czy za twoją sprawą. Zastanawiałam
się nad wszystkim, co mogłabym ci powiedzieć, nad opowieściami tak odmiennymi od historii o
Lestacie i o Mariuszu, przekazanymi nam przez Lestata, chciałam cię teŜ przestrzec przed
staroŜytnymi wampirami Dalekiego Wschodu, które zabiłyby cię za to, Ŝe znalazłeś się na ich
terytorium.
Chciałam, Ŝebyś raz na zawsze pojął to, z czym wszyscy musimy się godzić: źródło
naszego wampirycznego głodu tak naprawdę biło w dwóch istotach - Mekare i Maharet - tak
staroŜytnych, Ŝe ich widok jest dziś czymś okropnym, poza pięknem i brzydotą. A jeŜeli same się
unicestwią, wszyscy zginiemy wraz z nimi.
Chciałam opowiedzieć ci teŜ o innych, którzy nie znali naszego plemienia ani jego
dziejów, którzy przeŜyli straszliwy ogień, jaki sprowadziła na swe dzieci nasza Matka Akasha.
Chciałam ci powiedzieć, Ŝe po Ziemi chodzą stworzenia do nas podobne, lecz nie będące ani
nami, ani ludźmi. I znienacka zachciało mi się wziąć cię pod swoje skrzydła.
Chyba jednak działo się to za twoją sprawą. Stałeś przede mną jak angielski dŜentelmen,
emanujący dobrym wychowaniem w stopniu większym niŜ inni znani mi męŜczyźni. Zdumiewał
mnie twój wykwintny ubiór, to, Ŝe pozwoliłeś sobie na czarny płaszcz z wełny czesankowej, a
nawet na luksus czerwonego, jedwabnego szalika - zupełnie inaczej niŜ zaraz po stworzeniu.
Zrozum, nie byłam przytomna w noc, gdy Lestat przemienił cię w wampira.
Cały nadprzyrodzony świat na wiele tygodni przedtem drŜał jednak od wieści, Ŝe
ś
miertelnik przemieścił się w ciało innego śmiertelnika: my wiemy o takich sprawach, jakby
mówiły nam o nich gwiazdy. Jeden nadprzyrodzony umysł wychwytuje te falowania,
rozchodzące się od nagłego cięcia w tkaninie normalności, drugi umysł odbiera obraz i dalej
wszystko toczy się jak lawina.
David
Talbot,
którego
nazwisko
kojarzyliśmy
z
szanowanym
zakonem
psychodetektywów, zdołał przenieść całą swą duszę i ciało eteryczne w innego człowieka,
którego ciało zostało z kolei owładnięte przez złodzieja ciał wypędzonego stamtąd przez ciebie. I
gdy zamieszkałeś w młodym osobniku, ty, ze wszystkimi skrupułami i wyznawanymi
wartościami, z gromadzoną przez siedemdziesiąt cztery lata wiedzą, zakorzeniłeś się w
młodzieńczych komórkach.
Tak powstał David Odrodzony, David o lśniącej urodzie Indii i pierwotnej,
wypielęgnowanej sile brytyjskiego pochodzenia, David, którego Lestat zmienił w wampira, z
ciałem i duszą, łącząc cud z Ciemną Sztuką, raz jeszcze dopuszczając się grzechu, na wieść o
którym osłupieli zarówno jego rówieśnicy, jak i starsi.
I spotkało cię to z ręki najlepszego przyjaciela!
Witamy w ciemnościach, Davidzie. Witamy w krainie szekspirowskiego „niestałego
księŜyca”.
Dzielnie szedłeś ku mnie po moście.
- Wybacz, Pandoro - powiedziałeś cicho.
Uderzająca była twa nienaganna wymowa brytyjskiej arystokracji i ten dezorientujący,
angielski rytm, tak uwodzicielski, jakbyś mówił: „my wszyscy zbawimy świat”.
Zachowywałeś uprzejmy dystans, jak gdybym była dziewiętnastowieczną dziewicą, a ty
nie chciałbyś niepokoić mnie i mej wraŜliwej duszy. Uśmiechnęłam się.
Wtedy pozwoliłam sobie na chwilę przyjemności. Zlustrowałam cię uwaŜnie, pisklę
jeszcze, które Lestat - wbrew nakazowi Mariusza - odwaŜył się stworzyć. Ujrzałam, z czego się
składasz: ogromna dusza ludzka, nieulękła, choć zakochana po trosze w rozpaczy, i ciało, które
Lestat niemal z naraŜeniem Ŝycia wyposaŜył w potęgę. Ryzykował, oddając ci w trakcie
przemiany tak wiele krwi. Próbował dać ci odwagę, inteligencję, przebiegłość; próbował
przetransportować we krwi cały swój arsenał.
Spisał się dobrze. Twa siła płynęła z wielu źródeł i natychmiast rzucała się w oczy. Krew
Lestata zawierała domieszkę krwi naszej Matki Królowej Akashy. Krwi dodał mu takŜe Mariusz,
mój staroŜytny kochanek. CzegóŜ nie mówią o Lestacie - nawet Ŝe pił krew Jezusa Chrystusa.
Zaczęłam od tej sprawy, gnana ciekawością, poniewaŜ obserwacja świata w poszukiwaniu
wiedzy często prowadzi do odkrycia tragedii, których strasznie nie lubię.
- Powiedz mi całą prawdę - zaczęłam - o tej opowieści, o szatanie Memnochu. Lestat
utrzymywał, Ŝe był w niebie i piekle. Wrócił z chustą świętej Weroniki. Z obliczem Chrystusa!
Tysiące nawróciły się na chrześcijaństwo, uleczyły z alienacji, pozbyły rozgoryczenia. Inne
Dzieci Ciemności wyciągały ramiona ku zabójczemu światłu jutrzenki, jak gdyby słońce
naprawdę było boskim ogniem.
- Tak, wszystko przebiegało tak, jak opisałem - odparłeś, pochylając głowę w geście
uprzejmej, choć umiarkowanej skromności. - Wiesz równieŜ, Ŝe kilku z nas… zginęło w swej
zapalczywości, a dziennikarze i naukowcy zebrali nasze prochy w celach badawczych.
Zdumiewał mnie twój spokój. Dwudziestowieczna wraŜliwość. Umysł zalany
nieogarnioną
obfitością
informacji,
wymowny,
wiecznie
poszukujący
syntezy,
prawdopodobieństw, a wszystko na tle potwornych doświadczeń, wojen i masakr, być moŜe
najokropniejszych w historii świata.
- To wszystko się wydarzyło - ciągnąłeś. - Rzeczywiście poznałem staroŜytne Mekare i
Maharet, i niepotrzebnie obawiasz się, Ŝe nie wiem, jak wiotki jest korzeń. Bardzo miło z twej
strony, Ŝe zamierzałaś mnie chronić.
Pozostawałam pod jego dyskretnym urokiem.
- Jakie jest twoje zdanie na temat Świętej Zasłony? - spytałam.
- Matka Boska Fatimska - odparłeś cicho. - Całun turyński, kaleka wychodzący z
cudotwórczych wód w Lourdes! Łatwa wiara w te sprawy z pewnością przynosi pociechę.
- A ty nie uwierzyłeś? Potrząsnąłeś głową.
- Lestat w gruncie rzeczy równieŜ nie. To ta śmiertelniczka, Dora, wykradła mu chustę i
ogłosiła jej istnienie światu. Muszę jednak przyznać, Ŝe była to rzecz wykonana z niezmierną
starannością, być moŜe najbardziej na świecie warta miana relikwii.
W twym głosie niespodziewanie pojawiła się nuta przygnębienia.
- Jest dziełem jakiejś potęŜnej woli.
- A wampir Armand, delikatny, chłopięcy Armand, czy on uwierzył? Armand popatrzył
na nią i dostrzegł oblicze Chrystusa? - zaryzykowałam, oczekując potwierdzenia.
- Przynajmniej na tyle, Ŝe gotów był umrzeć - odparłeś uroczystym tonem. - Gotów
rozewrzeć ramiona na powitanie wschodzącego słońca.
Odwróciłeś głowę i zamknąłeś oczy. Była to prosta, pozbawiona ozdobników prośba, by
nie zmuszać cię do mówienia o Armandzie strawionym porannym ogniem.
Wydałam z siebie westchnienie - zdziwiona, nawet zafascynowana jasnością i
sceptycyzmem twej postawy, przy jednoczesnym szczerym i bolesnym przywiązaniu do innych.
Rzekłeś drŜącym głosem:
- Armand. - Ciągle stałeś odwrócony. - Co za rekwiem. I czy zdąŜył się dowiedzieć, czy
Memnoch istnieje, a Bóg Wcielony, który kusił Lestata, naprawdę jest Synem Boga
Wszechmogącego? Kto to moŜe wiedzieć?
Ujęła mnie twa szczerość, powaga, pasja. Nie byłeś zblazowany ani cyniczny. Uderzała
wyrazistość twych uczuć wobec tamtych zdarzeń, istot i pytań, które zadałeś.
- Wiesz, Ŝe trzymają chustę w zamknięciu - podjąłeś. - W Watykanie. Przez dwa tygodnie
na Piątej Alei trwało szaleństwo, ludzie przychodzili do katedry św. Patryka popatrzeć w oczy
Boga, spoglądali i zanosili owo spojrzenie do swych domostw. Wątpię, Ŝeby istniał na Ziemi
naród, który byłby w stanie popatrzeć na to choćby przez chwilę.
- A Lestat. Gdzie on teraz jest?
- Obezwładniony, milczący - odrzekłeś. - LeŜy na posadzce pewnej kaplicy w Nowym
Orleanie. Nie porusza się. Nic nie mówi. Przybyła doń matka. Znałaś ją - Gabrielle - zmienił ją w
wampira.
- Tak. Pamiętam.
- Nawet ona nie potrafi wydobyć z niego ani słowa. Tak czy owak, nie zna prawdy na
temat tego, co zobaczył podczas podróŜy do nieba i piekła. Próbował wyznać wszystko Dorze!
Kilka nocy po tym, jak spisałem całą jego opowieść, zapadł w taki stan. Ma nieruchomy wzrok i
wiotkie ciało. W tym opuszczonym klasztorze i przyległej kaplicy stworzyli z niego i z Gabrielle
osobliwą Pietę. Jego umysł jest zamknięty albo, co gorsza, pusty.
Twój sposób opowiadania niezmiernie przypadł mi do gustu. Zupełnie mnie rozbroił.
- Pozostawiłem Lestata, poniewaŜ nie byłem mu w stanie pomóc ani go dosięgnąć. Muszę
się teŜ dowiedzieć, czy istnieją starcy, którzy chcą mnie unicestwić; muszę odbyć pielgrzymki i
wędrówki, poznać zagroŜenia świata, do którego mnie dopuszczono.
- Jesteś bardzo otwarty. Nie ma w tobie ani krzty przebiegłości.
- Wręcz przeciwnie. Skrywam przed tobą swoje największe atuty. - Na twoich ustach
powoli zagościł uprzejmy uśmiech. - Twa uroda wprowadza mnie w stan pomieszania. Czy jesteś
do tego przyzwyczajona?
- Jak najbardziej. Nawet znuŜona. Otrząśnij się. Muszę cię tylko przestrzec, Ŝe Ŝyją starcy,
staroŜytni starcy, których natury nikt nie zna i nie potrafi wytłumaczyć. Doszły mnie wieści, Ŝe
poznałeś Maharet i Mekare. One są teraz najstarszym źródłem, z którego wszyscy bierzemy
początek. Najwyraźniej nas porzuciły, wycofały się ze świata i skryły w jakimś tajemniczym
miejscu, nie mając ochoty na sprawowanie władzy.
- Masz najzupełniejszą rację - odparłeś. - Moja audiencja u nich była piękna, lecz
wyjątkowo krótka. Nie chcą nikim rządzić, Maharet zaś - dopóki istnieje świat i jej fizyczne na
nim potomstwo, tysiące ludzkich potomków, których zrodziła w epoce tak staroŜytnej, Ŝe nie
istnieją miary czasu na jej oznaczenie - Maharet nie zniszczy siebie i siostry, bo oznaczałoby to
destrukcję nas wszystkich.
- Tak - potwierdziłam - ona tak uwaŜa, wierzy w wielką rodzinę pokoleń, których rozrost
ś
ledziła przez całe tysiąclecia. Widziałam ją, gdy się wszyscy zebraliśmy. Nie dostrzega w nas
zła - we mnie, tobie, w Lestacie - tylko siły natury, na podobieństwo wulkanów czy poŜarów,
które pustoszą lasy, albo piorunów, które powalają człowieka.
- Właśnie - odpowiedziałeś. - Nie istnieje Ŝadna Królowa Przeklętych. Obawiam się tylko
jeszcze jednego nieśmiertelnego, twojego ukochanego, Mariusza. Bo to on przed swym
odejściem ustanowił zasadę, Ŝe nie wolno juŜ tworzyć Ŝadnych nowych istot pijących krew. Jego
oczom jawię się jako stworzenie pospolitego pochodzenia. To znaczy tak by to ujął, gdyby był
Anglikiem.
- Nie sądzę, Ŝeby chciał zrobić ci krzywdę. - Potrząsnęłam głową. - CzyŜ nie przybył do
Lestata, Ŝeby na własne oczy ujrzeć chustę?
Na obydwa pytania odpowiedziałeś przecząco.
- Posłuchaj mej rady: gdy wyczujesz jego obecność, zacznij do niego przemawiać. Mów
do niego tak jak do mnie. Rozpocznij rozmowę, której nie odwaŜy się zakończyć.
- Bardzo zręcznie powiedziane - uśmiechnąłeś się.
- Nie sądzę jednak, Ŝebyś miał powody się go obawiać. Gdyby chciał pozbyć się ciebie z
powierzchni Ziemi, juŜ by cię tu nie było. Trzeba się raczej bać tego samego co ludzie -
osobników własnego gatunku, o zróŜnicowanej mocy i przekonaniach, co do których nigdy nie
moŜna mieć całkowitej pewności, kim są ani co robią. Taką mogę ci dać radę.
- W swej dobroci poświęcasz mi tyle czasu. Zbierało mi się na płacz.
- Nic podobnego. Nie masz pojęcia o ciszy i samotności, w jakiej wędruję, i módl się,
Ŝ
ebyś ich nigdy nie poznał. Dałeś mi ciepło bez śmierci, pokarm bez krwi. Cieszę się z naszego
spotkania.
Spojrzałeś w niebo. Nawyk młodzieŜy.
- Wiem, musimy się juŜ rozstać. - Błyskawicznie odwróciłeś się w moją stronę.
- Spotkajmy się jutro w nocy - powiedziałeś błagalnym tonem. - Nie kończmy tak naszej
rozmowy! Przyjdę do kawiarni, w której spędzasz kaŜdy wieczór na rozmyślaniach. Znajdę cię.
Porozmawiamy.
- Czyli mnie tam widziałeś.
- Ach, i to często - odparłeś. - Tak. - Znowu odwróciłeś wzrok. Chciałeś skryć swoje
uczucia. Po chwili twe ciemne oczy skierowały się w moją stronę.
- Pandoro, do nas naleŜy świat, prawda? - wyszeptałeś.
- Nie wiem, Davidzie, ale będę na ciebie jutro czekać. Czemu nie zjawiłeś się w kawiarni,
gdzie jest ciepło i jasno?
- Zdawało mi się, Ŝe wyszedłbym na jeszcze bardziej natarczywego intruza, gdybym
zaczepił cię w świątyni zadumy zatłoczonej kawiarni. Ludzie chodzą tam chyba w poszukiwaniu
samotności? Myślałem, Ŝe tak bardziej wypada, a nie zamierzałem cię podglądać. Jak wielu
młodych, muszę Ŝywić się co noc. Tylko przypadkiem natknęliśmy się na siebie w takim
momencie.
- Jesteś uroczy, Davidzie - oznajmiłam. - JuŜ bardzo dawno nikt mnie nie oczarował. Do
zobaczenia jutro, w kawiarni.
I wtedy porwał mnie nikczemny impuls. Podeszłam do ciebie, objęłam cię, wiedząc, Ŝe
twarda i zimna powłoka mego staroŜytnego ciała przejmie cię najgłębszą grozą, ciebie, niemal
noworodka, którego tak łatwo wziąć za śmiertelnika.
Ale nie odsunąłeś się. I odwzajemniłeś pocałunek w policzek.
Zastanawiam się, siedząc tutaj w kawiarni i pisząc… starając się przekazać słowem być
moŜe więcej, niŜ sam byś chciał… co bym zrobiła, gdybyś mnie nie pocałował, gdybyś
wzdrygnął się ze strachu, który ogarnia w takich chwilach wszystkich młodych.
Davidzie, jesteś naprawdę zagadkowy.
Jak widzisz, spisuję nie swoją przeszłość, lecz wszystko, co zaszło między nami w ciągu
dwóch ostatnich nocy.
Zgódź się, Davidzie. Pozwól mi pisać o nas, a moŜe wtedy zdołam odzyskać utracone
Ŝ
ycie.
Gdy wszedłeś dziś wieczorem do kawiarni, nie zwróciłam szczególnej uwagi na notatniki.
Niosłeś dwa. Grube.
Skóra ich oprawy pachniała ładnie i staro, i dopiero wtedy, gdy połoŜyłeś je na stoliku, w
twym zdyscyplinowanym i pełnym umiaru umyśle zauwaŜyłam przebłysk informacji, Ŝe
notatniki mają coś wspólnego ze mną.
Wybrałam stolik w środku tłocznej sali, jak gdybym chciała znaleźć się w wirze
zapachów i krzątaniny śmiertelnych. Wydawałeś się zadowolony, pozbawiony lęku, swobodny.
WłoŜyłeś kolejny imponujący garnitur nowoczesnego kroju, na to pelerynę z wełny,
bardzo gustowną, acz staroświecką. Widok twej złotej skóry i promiennych oczu przyciągał
wzrok wszystkich kobiet i części męŜczyzn.
Uśmiechnąłeś się. Musiałam sprawiać wraŜenie ślimaka schowanego w skorupie opończy
i kaptura. Złote okulary zasłaniały większą część mej twarzy, na wargach miałam ślady taniej
szminki, bladopurpurowego róŜu, który kojarzył mi się z siniakami. W sklepowym lustrze
wyglądało to bardzo ponętnie, w ogóle bardzo się ucieszyłam, Ŝe nie muszę kryć ust, które są
niemal pozbawione koloru. Pod szminką mogłam się nimi uśmiechać.
NałoŜyłam te swoje rękawiczki z czarnej koronki, z obciętymi koniuszkami palców, przez
które wystawały paznokcie poczernione sadzą, Ŝeby nie skrzyły się niczym kryształ. Podałam ci
rękę i ty ją ucałowałeś.
Biła od ciebie ta sama mieszanka zuchwałości i dobrych manier. Po chwili pojawił się
niezmiernie ciepły uśmiech, w którym wyraŜała się chyba twa dawna fizjologia, poniewaŜ
emanowała od ciebie mądrość nie przystająca do osoby w tak młodym wieku i o tak silnej
budowie ciała. Zdumiał mnie idealny obraz siebie samego, jaki stworzyłeś.
- Nawet się nie domyślasz, jaką radość sprawia mi - zacząłeś - Ŝe cię tu oglądam, Ŝe mogę
usiąść z tobą przy jednym stoliku.
- Sprawiłeś, Ŝe poczułam na to chęć. - Uniosłam ręce, spostrzegłam, Ŝe olśniewa cię
krystaliczność mych paznokci, widoczna nawet spod sadzy.
Wyciągnęłam ku tobie rękę, oczekując, Ŝe się odsuniesz, lecz ty powierzyłeś swą ciepłą,
ciemnoskórą dłoń zimnemu marmurowi moich palców.
- Odkrywasz we mnie Ŝywą istotę? - zapytałam.
- Bez wątpienia, doskonałą istotę promieniującą Ŝyciem.
Zamówiliśmy kawę, bo tego spodziewają się po nas śmiertelnicy. Czerpaliśmy z samego
ciepła i aromatu rozkosz, jakiej oni nie potrafiliby sobie wyobrazić. Przyniesiono mi czerwony
deser. Naturalnie cały czas tu jest. Wybrałam go tylko dlatego, Ŝe był czerwony - polanę syropem
truskawki - i wydzielał mocną, słodką woń, która zwabiłaby pszczoły.
Uśmiechałam się na twoje komplementy. Podobały mi się.
Naigrawałam się z nich. Opuściłam kaptur, z którego wysypały się ciemnobrązowe włosy,
lśniące drŜącym blaskiem.
Naturalnie nie jest to Ŝaden sygnał wysyłany śmiertelnym, jak choćby blond pukle
Mariusza albo Lestata, ale uwielbiam swoje włosy, lubię, gdy opadają mi zasłoną na ramiona.
Spodobało mi się teŜ to, co ujrzałam w twych oczach.
- Gdzieś w głębi mojej duszy tkwi kobieta - oświadczyłam.
Gdy piszę o tym w notatniku, zwyczajna chwila obrasta architektoniczną strukturą,
nabiera cech potwornego wyznania.
Davidzie, im dłuŜej piszę, tym bardziej pociąga mnie pomysł narracji, tym mocniej wierzę
w powagę niejakiej spójności, moŜliwej na papierze, lecz nie w Ŝyciu, ale nie zapominajmy, Ŝe
początkowo w ogóle nie miałam zamiaru brać do ręki tego twojego pióra. Rozmawialiśmy:
- Pandoro, ten, kto nie wie, Ŝe jesteś kobietą, jest głupcem - mówiłeś.
- Mariusz dopiero by się gniewał, Ŝe takie słowa sprawiają mi przyjemność. Nie, nie,
raczej uznałby to za silny argument przemawiający na korzyść jego stanowiska. Porzuciłam go,
odeszłam bez słowa po naszym ostatnim spotkaniu - jeszcze zanim Lestat wstąpił w ludzkie ciało
i ruszył na swoją małą eskapadę, podczas której napotkał szatana Memnocha - porzuciłam
Mariusza, a teraz chciałabym się z nim skontaktować! Chciałabym porozmawiać z nim tak, jak
rozmawiam z tobą.
Wyglądałeś na przejętego moim stanem, i nie bez racji. Gdzieś w głębi duszy wiedziałeś
pewnie, Ŝe nie okazywałam takiego zapału od wielu ponurych lat.
- Zechciałabyś o sobie napisać, Pandoro? - spytałeś znienacka.
Byłam zupełnie zbita z tropu.
- Napisać w tych notatnikach - naciskałeś. - Napisać o czasach, kiedy Ŝyłaś, kiedy byłaś
związana z Mariuszem, o samym Mariuszu, ale najbardziej zaleŜy mi na opowieści o tobie.
Osłupiałam.
- Po co ci coś takiego? Bez odpowiedzi.
- Davidzie, nie powróciłeś chyba do tego zakonu istot ludzkich, Talamasca. Oni wiedzą za
duŜo…
Uniosłeś rękę.
- Nie wróciłem i nigdy nie wrócę; i jeŜeli miałem co do tego jakiekolwiek wątpliwości,
zostały one rozproszone w archiwach Maharet.
- Dopuściła cię do swych archiwów, ksiąg, które zgromadziła w ciągu dziejów?
- Tak, widok był imponujący - magazyn pełen tabliczek, zwojów, pergaminów - ksiąŜki i
poematy kultur, o których świat chyba nie ma pojęcia. Księgi zagubione przez czas. Oczywiście
zabroniła mi mówić o moich znaleziskach i zdradzać szczegóły naszego spotkania. Powiedziała,
Ŝ
e nie naleŜy z niczym zbyt lekkomyślnie igrać, potwierdziła teŜ twoją obawę, Ŝe mógłbym
wrócić do Talamasca - starych psychoznajomych. Nie wróciłem. Nie wrócę, ale takiego
przyrzeczenia bardzo łatwo dotrzymać.
- Jak to?
- Pandoro, gdy ujrzałem wszystkie te stare pisma, dowiedziałem się, Ŝe nie jestem juŜ
człowiekiem. Zrozumiałem, Ŝe leŜące przede mną i czekające na zebranie dzieje nie są juŜ moje!
Nie naleŜę do rodu śmiertelników! - Ogarnęła wzrokiem pomieszczenie. - Na pewno tysiące razy
wysłuchiwałaś takich słów od nowo stworzonych wampirów! Ale ja mocno wierzyłem, Ŝe
filozofia i rozum zbudują most, po którym będę mógł przechodzić pomiędzy obydwoma
ś
wiatami, ale mostu nie ma. Zniknął.
Otoczyła cię drŜąca aura smutku, błyszczącego w młodych oczach i delikatnym ciele.
- Czyli wiesz o tym - powiedziałam. Nie miałam takiego zamiaru. Słowa wymknęły się
same. - Wiesz. - Cicho i gorzko się roześmiałam.
- Wiem. Wiedziałem, trzymając dokumenty z twoich czasów, tyle ich było, z epoki
imperium rzymskiego, i inne kruszące się jak odłamki skał, których pochodzenia nie byłbym w
stanie określić. Wiedziałem. Nie zaleŜało mi na nich, Pandoro! WaŜne, kim jesteśmy, jacy
jesteśmy teraz.
- Zadziwiające. Nawet nie wiesz, jak bardzo cię podziwiam.
- Cieszę się, Ŝe tak mówisz. - Pochyliłeś się ku mnie: - Nie oznacza to, Ŝe nie nosimy w
sobie ludzkich dusz, swoich historii; wręcz przeciwnie. Pamiętam, jak Armand opowiadał mi
dawno temu, Ŝe spytał Lestata: „Jak mam pojąć ludzkość?” Lestat odpowiedział: „Przeczytasz
lub obejrzysz sztuki Szekspira i dowiesz się o ludziach wszystkiego, co potrzeba”. Armand go
posłuchał. Pochłonął wiersze, przesiedział na wszystkich spektaklach, obejrzał nowe, błyskotliwe
filmy z Laurence’em Fishburnem, Kennethem Branaghiem i Leonardo DiCaprio. I podczas
naszej ostatniej rozmowy tak mówił o swej nauce: „Lestat miał rację. Dał mi nie księgi, lecz
dostęp do zrozumienia. Ten Szekspir pisze…” - i tu zacytuję Armanda i Szekspira w wersji
Armanda, jak gdyby słowa wypływały z mego serca:
Jutro - i jutro - i jutro - i jutro:
Tak Ŝycie pełznie z dnia w następny dzień
AŜ do ostatniej zgłoski w księdze czasu;
A kaŜde „wczoraj” zostaje za nami
Niby ogarek, co przyświecał głupcom
W drodze ku prochom śmierci. Zgaśnij, zgaśnij,
Nietrwała świeczko! śycie jest jedynie
Przelotnym cieniem; Ŝałosnym aktorem,
Co przez godziną puszy się i miota
Na scenie, po czym znika; opowieścią
Idioty, pełną wrzasku i wściekłości,
A nie znaczącą nic
*
.
„Tak pisze ten człowiek - powiedział Armand - i wszyscy wiemy, Ŝe jest to bezwzględnie
prawda, wobec której prędzej czy później ustępują inne rewelacje, a jednak cały czas chcemy
kochać tak, jak on to opisał, chcemy to znów usłyszeć! Chcemy zapamiętać! Nie chcemy
zapomnieć ani jednego słowa”.
*
W. Shakespeare, Makbet (akt V, sc. 5), przet. S. Barańczak, „W drodze”, Poznań 1992. (Wszystkie
przypisy pochodzą od tłumacza).
Zapanowało milczenie. Spuściłeś wzrok, wsparłeś brodę na knykciach. Wiedziałam, Ŝe
cięŜar odpowiedzialności za wyjście Armanda na słońce spoczywa wyłącznie na tobie, ale mnie
tak podobała się twa recytacja, i same słowa, które powtórzyłeś.
Wreszcie odezwałam się:
- I to sprawia mi przyjemność. Pomyśl tylko, przyjemność. śe deklamujesz teraz przede
mną takie słowa.
Uśmiechnąłeś się.
- Chcę przekonać się, czego moŜemy się dowiedzieć, co moŜemy zobaczyć! Dlatego
przybywam do ciebie, Dziecięcia Mileniów, wampira, który pił z samej Królowej Akashy, który
przeŜył dwa tysiące lat. I proszę cię, Pandoro, byś zechciała spisać dla mnie historię swojego
Ŝ
ycia, napisać wszystko, co zechcesz.
Przez dłuŜszą chwilę milczałam.
Po czym odparłam stanowczo, Ŝe nie mogę. Ale coś się we mnie zbudziło. Wróciły spory
i tyrady sprzed stuleci, wzniosłe światło poety padające na epoki, które poznałam dogłębnie, z
miłością. I inne epoki, których w ogóle nie znałam, przemierzając je jako niczego nie
zauwaŜające widmo.
Tak, naleŜało spisać opowieść. NaleŜało. Ale w tamtej chwili nie mogłam się do tego
przyznać.
Cierpiałeś, bo przypomniałeś sobie Armanda. Wspominałeś, jak szedł wprost w poranne
słońce. Opłakiwałeś go.
- Czy między wami istniała jakaś więź? - zapytałeś. - Wybacz zuchwałość, ale pytam o
więź, która łączyła was w momencie poznania, wynikającą z tego, Ŝe Mariusz obdarzył was
Mrocznym Darem. Wiem, Ŝe nie ma mowy o zazdrości, to czuję. Nie wymieniałbym imienia
Armanda, gdybym odkrył w tobie uraz, ale wszystko inne pogrąŜone jest w nieobecności, w
ciszy. Czy istniała taka więź?
- Łączy nas tylko Ŝal. Wszedł w słońce. A Ŝal to najłatwiejsza i najbezpieczniejsza z
więzi.
Zaśmiałeś się cicho.
- Co zdoła sprawić, Ŝe zechcesz zastanowić się nad mą prośbą? Litości, najłaskawsza
pani, powierz mi swoją pieśń.
Uśmiechnęłam się z pobłaŜaniem, ale pomyślałam, Ŝe to niemoŜliwe.
- Jest pozbawiona wszelkiej harmonii, mój drogi. Jest zbyt…
Zamknęłam oczy.
Chciałam powiedzieć zbyt bolesna.
Ni stąd, ni zowąd uniosłeś wzrok. Zmienił się wyraz twej twarzy. Wyglądało to tak,
jakbyś starał się sprawić wraŜenie wchodzącego w trans. Powoli odwróciłeś głowę. Nie unosząc
zbyt wysoko ręki, wskazałeś jakiś punkt, potem dłoń zwiotczała.
- Co to, Davidzie? - zapytałam. - Co widzisz?
- Duchy, Pandoro, zjawy.
Otrząsnąłeś się, jakbyś chciał pozbyć się niedobrych myśli.
- AleŜ to niesłychane - zauwaŜyłam. Wiedziałam jednak, Ŝe powiedział prawdę. -
Mroczny Dar odbiera tę zdolność. Mówiły o tym nawet staroŜytne czarownice, Maharet i
Mehare: gdy weszła w nie krew Akashy i zmieniły się w wampiry, przestały słyszeć i widzieć
duchy. Spotkałeś się z nimi niedawno. Opowiedziałeś im o tej zdolności?
Przytaknął. Najwyraźniej jakaś przysięga zobowiązywała go do niewyjawiania, Ŝe one nie
mają tej zdolności, ale ja o tym wiedziałam. Ujrzałam to w jego umyśle, zresztą sama
dowiedziałam się juŜ dawno temu, gdy spotkałam staroŜytne bliźniaki, które powaliły Królową
Przeklętych.
- Widzę duchy, Pandoro - oznajmiłeś niezmiernie zmartwiony. - Widzę je wszędzie, gdy
się postaram, albo w konkretnych miejscach, które same sobie upatrzą. Lestat widział ducha
Rogera, swojej ofiary w Szatanie Memnochu.
- Ale to był wyjątek, przypływ miłości, która przezwycięŜyła śmierć lub opóźniła
wygaśnięcie duszy - sami tego nie pojmujemy.
- Widzę duchy, ale nie przyszedłem, Ŝeby cię tym kłopotać lub wystraszyć.
- Musisz mi o tym opowiedzieć. Co widziałeś przed chwilą?
- Jakiegoś słabego ducha. Nie zdołałby zrobić nikomu krzywdy. Jeden z tych smutnych,
bardzo smutnych ludzi, którzy nie wiedzą, Ŝe umarli. Oni tworzą atmosferę, która okala planetę.
Określa się ich mianem „przykutych do ziemi”. Ale są we mnie jeszcze inne sprawy, które naleŜy
zbadać. Wszystko wskazuje na to, Ŝe z kaŜdym stuleciem rodzą się nowe wampiry. MoŜna to teŜ
ująć inaczej: nasz rozwój nie został ustalony z góry, tak samo jak postęp ludzkości. MoŜe którejś
nocy powiem ci o wszystkim, co widzę - o duchach, których jako śmiertelnik nigdy nie
dostrzegałem wyraźnie - opowiem ci o czymś, co wyznał mi Armand, o barwach, które widział,
przyjmując Ŝycie, o tym, jak dusza opuszczała ciało falami promiennych kolorów!
- Nigdy o niczym podobnym nie słyszałam!
- Ja takŜe to dostrzegam - powiedziałeś. Mówienie o Armandzie wyraźnie sprawiało ci
nieznośny ból.
- Ale co opętało Armanda, Ŝe uwierzył w chustę? - spytałam, nagle zdumiona własną
pasją. - Czemu wszedł w słońce? Jak coś takiego mogło unicestwić rozum i wolę Lestata?
Weronika. Chyba wiedzieli, Ŝe samo to imię oznacza vera ikon, Ŝe taka osoba nigdy nie istniała,
Ŝ
e nie odnalazł jej osobnik przeniesiony do staroŜytnej Jerozolimy w dzień, w którym Jezus niósł
swój krzyŜ; była wymysłem kapłanów. Nie wiedzieli o tym?
Wtedy chyba wzięłam obydwa notatniki, bo spuściłam głowę i zobaczyłam, Ŝe je
trzymam. Co więcej, przyciskałam je do piersi i przyglądałam się jednemu z piór.
- Rozum - wyszeptałam. - Bezcenny rozum! I świadomość zawieszona w próŜni. -
Potrząsnęłam głową, ciepło się do ciebie uśmiechając. - I wampiry, które rozmawiają dziś z
duchami! Ludzie przemieszczający się z ciała do ciała.
Mówiłam z zupełnie nieoczekiwaną energią.
- Rozwijający się, modny współczesny kult aniołów, rozkwitająca wszędzie poboŜność.
Ludzie wstający z operacyjnych stołów i mówiący o Ŝyciu po śmierci, o tunelu, o
wszechogarniającej miłości! Tak, zostałeś stworzony w przełomowym czasie! Sama nie wiem, co
o tym myśleć.
Te słowa, a raczej zawarty w nich punkt widzenia, wywarły na tobie duŜe wraŜenie. Na
mnie takŜe.
- Dopiero zacząłem - mówiłeś - i zamierzam obracać się zarówno wśród Dzieci Mileniów,
jak i ulicznych wróŜbiarzy z kart tarota. Mam ochotę patrzeć w kryształowe kule i zaciemnione
lustra. Będę szukał pośród tych, których uwaŜa się za szalonych, pośród nas - albo takich jak ty,
którzy oglądali coś, czym ich zdaniem nie powinni się dzielić! Bo o to chodzi, dobrze odgaduję?
Ale proszę cię o podzielenie się ze mną. Minął juŜ dla mnie czas zwyczajnej ludzkiej duszy.
Minął czas nauk ścisłych i psychologicznych, mikroskopów, moŜe nawet wymierzonych w
gwiazdy teleskopów.
Byłam zafascynowana. Ile siły włoŜyłeś w te słowa! Czułam, jak twarz mnie pali, jak usta
otwierają się ze zdumienia.
- Sam zdaję się sobie cudem - oznajmiłeś. - Jestem nieśmiertelny, a chcę nas poznawać!
Masz swoją historię, jesteś bardzo stara i głęboko zraniona. Czuję do ciebie miłość i szanuję to
uczucie.
- O dziwnych mówisz sprawach!
- Miłość. - Wzruszyłeś ramionami. Uniosłeś wzrok, po czym wpiłeś go we mnie. - I przez
miliony lat padał i padał deszcz, wrzały wulkany i chłodziły się oceany, aŜ wreszcie nastała
miłość? - Wzruszyłeś ramionami na niedorzeczność takiej myśli.
Nie mogłam nie roześmiać się z twego Ŝartu. Zbyt doskonałego, myślałam. Zbyt
wewnętrznie rozdartego.
- To dopiero niespodzianka - rzekłam. - Bo jeśli mam do opowiedzenia historię, małą
historyjkę…
- Tak?
- Moja historia, jeśli istnieje, jest bardzo na temat. Ma związek ze wszystkim, o czym
mówiłeś.
Nagle coś mnie tknęło. Zaśmiałam się cicho.
- Rozumiem! Nie chodzi o widzenie duchów, bo to odrębny temat, ale dostrzegam źródło
twej siły. PrzeŜyłeś całe ludzkie Ŝycie. W odróŜnieniu od Mariusza, ode mnie, nie zabrano cię w
kwiecie wieku. Odszedłeś tuŜ przed chwilą naturalnej śmierci, nie dasz się więc pokonać
perypetiom i przewinom przykutych do ziemi! Masz zamiar przeć przed siebie z odwagą
człowieka, który zmarł ze starości, po czym powstał z grobu. Cisnąłeś na bok pogrzebowe
wieńce. Gotujesz się na górę Olimp, prawda?
- Lub na spotkanie Ozyrysa w otchłaniach mroku. Albo cieni Hadesu. Z pewnością
przygotowałem się na duchy, na wampiry, na tych, co znają przyszłość i twierdzą, Ŝe poznali
Ŝ
ywoty w przeszłości, na ciebie, obdarzoną imponującym intelektem w pięknej szacie, która
przetrwa całe lata, intelektem, który zniszczył być moŜe twe serce.
Westchnęłam zdumiona.
- Wybacz. Nie powinienem był tego mówić.
- Nic się nie stało, tylko wytłumacz, co miałeś na myśli.
- Zawsze wydzierasz ofiarom serca, prawda? Pragniesz serca.
- Być moŜe. Nie oczekuj po mnie mądrości Mariusza i staroŜytnych bliźniąt.
- Pociągasz mnie.
- Dlaczego?
- Bo tkwi w tobie opowieść, wyraźnie ukształtowana i czekająca na spisanie - skryta za
twym milczeniem i bólem.
- Jesteś zbyt romantyczny, przyjacielu.
Czekałeś cierpliwie. Zapewne wyczuwałeś moje wewnętrzne zmieszanie, drŜenie duszy w
obliczu tylu nowych emocji.
- To taka mała opowieść - powiedziałam. - Widziałam obrazy, wspomnienia, chwile,
sprawy, które mogą pobudzić duszę do działania i tworzenia. Dostrzegłam cień moŜliwości
wiary.
Przypuszczam, Ŝe znałeś juŜ odpowiedź. Wiedziałeś, co zrobię, gdy sama tego nie
wiedziałam. Uśmiechałeś się dyskretnie, ale siedziałeś jak na szpilkach. Spojrzałam na ciebie i
pomyślałam, Ŝeby spróbować napisać, spisać to…
- śyczyłabyś sobie, Ŝebym odszedł, prawda? - stwierdziłeś.
Wstałeś, zabrałeś zmoczoną deszczem pelerynę, pochyliłeś się z wdziękiem i pocałowałeś
mnie w rękę. Ściskałam notatniki.
- Nie - odezwałam się. - Nie mogę. Nie spieszyłeś się z osądem.
- Wróć za dwie noce - poprosiłam. - Obiecuję, Ŝe przyniosę notatniki, nawet gdyby były
zupełnie puste albo zawierały trafniejsze wyjaśnienie przyczyn, dla których nie mogę przywrócić
straconego Ŝycia. Nie zawiodę, ale nie spodziewaj się niczego ponad to, Ŝe przyjdę i oddam ci te
dwie ksiąŜeczki.
- Dwie noce - powtórzyłeś - i wtedy znów się tutaj zobaczymy.
Milcząc, patrzyłam, jak wychodzisz z kawiarni. I widzisz, Ŝe się zaczęło, Davidzie. I
widzisz, Davidzie, Ŝe z naszego spotkania uczyniłam wstęp do historii, którą zamierzam
opowiedzieć.
2
OPOWIEŚĆ PANDORY
Urodziłam się w Rzymie za panowania cezara Oktawiana Augusta w roku nazywanym
teraz 15 p.n.e. albo 15 przed Chrystusem.
Wszystkie przedstawione poniŜej fakty z dziejów Rzymu i nazwiska Rzymian są
prawdziwe; nie fałszowałam ich, nie zmyślałam ani nie tworzyłam nieprawdziwych wydarzeń
politycznych. Wszystko ma znaczenie dla ostatecznego losu, jaki spotkał mnie i Mariusza. Nie
mówię tu o niczym z perspektywy miłośniczki przeszłości.
Pominęłam swoje nazwisko, poniewaŜ moja rodzina jest znana i wolałabym nie wiązać jej
staroŜytnej sławy, czynów i epitafiów ze swoją opowieścią. Mariusz takŜe, zwierzając się
Lestatowi, nie podał nazwiska swojej rzymskiej rodziny. Szanuję jego wybór i równieŜ nie
ujawniam niczego poza imionami.
August panował na cesarskim tronie od ponad dziesięciu lat. W tym cudownym okresie
wykształcone Rzymianki cieszyły się niezmierną swobodą. Moim ojcem był zamoŜny senator,
miałam pięciu braci, którym wiodło się w Ŝyciu; wychowałam się bez matki, choć pod czułą
opieką greckich preceptorów i nianiek, którzy spełniali wszystkie moje zachcianki.
Tak, gdybym naprawdę chciała utrudnić ci Ŝycie, Davidzie, pisałabym w klasycznej
łacinie. Ale nie uczynię tego. Muszę ci teŜ wyznać, Ŝe w odróŜnieniu od twojej moja nauka
angielskiego była chaotyczna i bynajmniej nie oparta na sztukach Szekspira.
Zaprawdę w swych wędrówkach przez epoki historyczne i literackie przebyłam wiele
stadiów rozwoju języka angielskiego, lecz najdokładniej zapoznawałam się z nim w tym stuleciu,
dlatego piszę codzienną angielską mową.
Istnieje po temu jeszcze jeden powód, który z pewnością zrozumiesz, jeŜeli czytałeś
współczesne tłumaczenia Satyrikonu Petroniusza lub satyr Juwenala. Bardzo nowoczesny
angielski stanowi dość dobry odpowiednik łaciny moich czasów.
Nie dowiesz się tego z oficjalnych pism cesarstwa rzymskiego. Za to widać to dokładnie
w napisach na pompejańskich murach. Posługiwaliśmy się wymyślnym językiem,
naszpikowanym niezliczonymi, dowcipnymi skrótami i wyraŜeniami potocznymi.
Dlatego będę uŜywać takiej odmiany angielskiego, która wydaje mi się naturalnym
odpowiednikiem swobodnej łaciny.
Pozwól, Ŝe powiem pospiesznie - dopóki nie ruszyła akcja - Ŝe nie byłam, jak utrzymywał
Mariusz, grecką kurtyzaną. Być moŜe zachowywałam się tak, gdy Mariusz dał mi Mroczny Dar, i
być moŜe dlatego, wiedziony szacunkiem dla pewnych starych tajemnic śmiertelników, tak mnie
opisał. Zresztą moŜliwe, Ŝe był to z jego strony wyraz pogardy. Nie wiem.
Ale Mariusz wiedział o moim rzymskim rodowodzie, wiedział, Ŝe pochodziłam z rodziny
senatorskiej, dorównującej koligacjami i przywilejami jego familii, a ród mój wywodził się z
czasów Remusa i Romulusa, podobnie jak Mariuszowy. Mariusz nie uległ mi dlatego, Ŝe miałam
„piękne ramiona”, jak mówił Lestatowi. Być moŜe takie określenie było prowokacją.
Nie mam im niczego za złe - ani Mariuszowi, ani Lestatowi. Nie wiem, który i gdzie się
pomylił.
Moje uczucie dla ojca jest tak wielkie, Ŝe gdy tak siedzę w kawiarni i piszę dla ciebie,
Davidzie, zdumiewa mnie potęga pisania - stawiania słów na papierze i tak dokładnego
wyobraŜania sobie twarzy kochającego ojca.
Ojca czekał okropny koniec. Nie zasługiwał na to. Ale część rodziny ocalała, dzięki
czemu ród nie wyginął.
Ojciec, naprawdę bogaty, był jednym z prawdziwych milionerów swego czasu, i swoje
kapitały inwestował w róŜnych dziedzinach. Częściej niŜ musiał, uczestniczył w kampaniach
wojennych, potem został senatorem, choć miał naturę cichą i zamyśloną. Po strasznej wojnie
domowej stał się wielkim zwolennikiem cezara Augusta, u którego zaskarbił sobie zresztą
wielkie łaski.
Marzył oczywiście o powrocie republiki, jak my wszyscy. Lecz August przyniósł
cesarstwu jedność i pokój.
Za młodu widywałam Augusta wielokrotnie, zawsze na jakichś tłocznych
uroczystościach. Spotkania bez znaczenia. Wyglądał tak jak na portretach: chudy męŜczyzna o
długim, cienkim nosie, krótkich włosach, przeciętnym obliczu; z natury dość rozsądny i
pragmatyczny, nieskłonny do nienormalnego okrucieństwa. Pozbawiony próŜności.
Miał biedak szczęście, Ŝe nie znał przyszłości - nie przeczuwał nawet grozy i szaleństwa,
które rozpętały się za czasów Tyberiusza, jego następcy, i trwały za panowania licznych
członków jego rodziny.
Dopiero potem w pełni pojęłam wyjątkowość i osiągnięcia długiego panowania Augusta.
Zdaje się, Ŝe zapewnił czterdzieści cztery lata pokoju w miastach całego imperium.
Biada, urodzić się w tamtych czasach oznaczało Ŝyć w epoce twórczości i powodzenia,
gdy Rzym nazywany był caput mundi, czyli stolicą świata. Kiedy o tym myślę, uświadamiam
sobie siłę takiego połączenia tradycji i ogromnych pieniędzy, starych wartości i nowej potęgi.
Nasze Ŝycie rodzinne było tradycyjne, surowe, nawet nieco sztywne, a przecieŜ
opływaliśmy we wszystko. Ojciec z wiekiem stawał się coraz spokojniejszy i bardziej
konserwatywny. Bardzo lubił wnuki, które urodziły się, gdy był jeszcze pełen sił i energii.
Mimo Ŝe walczył głównie w kampaniach na Północy, nad Renem, przez pewien czas
stacjonował równieŜ w Syrii. Studiował w Atenach. Był tak gorliwym i sumiennym wojskowym,
Ŝ
e jeszcze za mego dzieciństwa przyznano mu prawo do wcześniejszego zakończenia słuŜby i
wycofania się z Ŝycia towarzyskiego, które koncentrowało się w pałacu cesarskim. Wtedy jednak
nie zdawałam sobie z tego sprawy.
Byłam młodsza od wszystkich pięciu braci. Po moich narodzinach nie nastąpiła więc
Ŝ
adna „rzymska Ŝałoba”, o której opowiada się, Ŝe panowała u Rzymian, gdy przychodziła na
ś
wiat dziewczynka. Nie było o tym mowy.
Ojciec stawał pięciokrotnie w atrium - głównym dziedzińcu wewnętrznym, zwanym
inaczej perystylem, z kolumnami, schodami i wspaniałymi marmurami - pięciokrotnie trzymał
przed zgromadzoną rodziną nowo narodzonego syna, oglądał niemowlę i oznajmiał, Ŝe jest
idealnie zbudowane i moŜe uznać je za swoje, co było ojcowską prerogatywą. Od tego momentu
miał nad synami władzę Ŝycia i śmierci.
Gdyby ojciec z jakiegoś względu nie chciał tych chłopców, mógłby ich, jak to się mówiło,
„obnaŜyć” tak, Ŝe pomarliby z głodu. Prawo zabraniało kradzieŜy takiego dziecka i czynienia z
niego niewolnika.
Po pięciu synach ludzie spodziewali się, Ŝe ojciec natychmiast się mnie pozbędzie. Komu
potrzebna dziewczyna? Ale ojciec nie obnaŜył ani nie odrzucił Ŝadnego z potomków matki.
I słyszałam, Ŝe gdy przyszłam na świat, płakał z radości.
- Dzięki niech będą bogom! Mała kruszynka. - Wysłuchiwałam tego w nieskończoność od
braci, którzy, gdy tylko zaczynałam dokazywać - gdy zrobiłam coś nieprzewidywalnego,
niemądrego lub nieprzyzwoitego - szydzili: „Dzięki niech będą bogom! Mała kruszynka”. W ten
sposób trochę się ze mną draŜnili.
Matka zmarła, gdy miałam dwa lata, i zachowałam po niej wspomnienia łagodności i
słodyczy. Straciła tyle samo dzieci, ile urodziła, a przedwczesna śmierć nie była wtedy niczym
dziwnym. Ojciec napisał piękne epitafium, jej pamięć czczono przez całe moje Ŝycie. Ojciec
nigdy nie wziął sobie innej kobiety. Sypiał z kilkoma niewolnicami, lecz nie było w tym nic
nadzwyczajnego. Bracia postępowali tak samo. W rzymskich domach zdarzało się to na kaŜdym
kroku. Ojciec nie sprowadził z innej rodziny kobiety, która by mną rządziła.
Nie ma we mnie Ŝalu po matce, poniewaŜ byłam po prostu za młoda i nie pamiętam, czy
płakałam, kiedy matka nie wracała.
Pamiętam za to, jak królowałam w duŜym, starym, prostokątnym, iście królewskim domu,
z licznymi kwadratowymi izbami wbudowanymi, jedna za drugą, w główny prostokąt okolony
olbrzymim ogrodem w górnej części stoku wzgórza zwanego Palatynem. Było to domostwo
marmurowych posadzek i obficie malowanych ścian, pokoi otoczonych rozpościerającym się
wszędzie ogrodem.
Byłam prawdziwym oczkiem w głowie ojca i pamiętam, jak doskonale się bawiłam,
obserwując braci, którzy ćwiczyli na zewnątrz szermierkę krótkimi mieczami, lub słuchając
instrukcji ich nauczycieli; potem i do mnie przychodzili wykwintni preceptorzy, którzy nauczyli
mnie czytać całą Eneidą Wergiliusza, gdy miałam pięć lat.
Kochałam słowa. Uwielbiam je śpiewać i wypowiadać, i nawet teraz, przyznaję, dałam się
ponieść rozkoszy ich pisania. Nie mogłam ci o tym powiedzieć, Davidzie. Coś mi przyniosłeś,
więc musiałam wszystko wyznać. Ale nie wolno mi pisać zbyt szybko w tej kawiarni
ś
miertelników, Ŝeby nie zwrócić na siebie uwagi.
Idźmy więc dalej.
Ojciec uwaŜał za rewelację, Ŝe w tak młodym wieku potrafię deklamować wiersze
Wergiliusza, dlatego z upodobaniem popisywał się mną na bankietach urządzanych dla
konserwatywnych i nieco staroświeckich przyjaciół - senatorów, czasem nawet z udziałem
samego cesarza Augusta. Cesarz był sympatycznym człowiekiem. Nie sądzę jednak, Ŝeby ojciec
naprawdę chciał widywać go u siebie. Przypuszczam, Ŝe zwyczaj nakazywał ugaszczać od czasu
do czasu władcę.
Przybiegałam ze swoją nianią, dawałam ekscytujący recital i byłam odsyłana, Ŝebym nie
widziała, jak rzymscy senatorowie raczą się mózgami pawi i garum - na pewno wiesz, co to jest
garum. To obrzydliwy sos, którym Rzymianie polewali wszystko, coś w guście współczesnego
ketchupu. Bez wątpienia z takim dodatkiem traciły smak węgorze i kałamarnice na talerzach,
mózgi strusi, nie narodzone jagnięta i inne niedorzeczne specjały, które wnoszono całymi tacami.
Sęk w tym, Ŝe - jak wiesz - Rzymianie mieli autentyczną słabość do obŜarstwa i bankiety
nieodmiennie kończyły się kompromitacją. Goście szli do vomitorium, gdzie wyrywali z siebie
pięć pierwszych dań, Ŝeby być w stanie chociaŜ przełknąć pozostałe. Ja leŜałam w łóŜku na
piętrze, chichocząc i słuchając wszystkich tych śmiechów i wymiotowania.
Potem następowało gwałcenie całej złoŜonej z niewolników słuŜby kuchennej,
dziewczynek, chłopców i mieszańców.
Posiłki rodzinne przebiegały zupełnie inaczej. Wtedy stawaliśmy się starymi
Rzymianami. Wszyscy siadali do stołu; ojciec był niekwestionowanym panem domu i nie znosił
ani cienia krytyki cesarza Augusta, który, jak wiesz, był bratankiem Juliusza Cezara i raczej
bezprawnie przyjął cesarski tytuł.
- Kiedy nadejdzie odpowiednia chwila, ustąpi - oświadczał ojciec. - Wie, Ŝe teraz nie
moŜe tego zrobić. ZnuŜenie i mądrość przewyŜszają wszystkie jego ambicje. Komu potrzebna
jeszcze jedna wojna domowa?
W rzeczywistości czasy były tak pomyślne, Ŝe ludzie znaczący nie chcieli wywoływać
buntu.
August strzegł pokoju. Darzył głębokim szacunkiem senat. Odbudował stare świątynie,
poniewaŜ według niego ludzie potrzebowali poboŜności z czasów republiki.
Biednym rozdawał zboŜe z Egiptu. Nikt w Rzymie nie głodował. Utrzymał zawrotną
liczbę starych świąt, zabaw i widowisk - aŜ robiło się od nich niedobrze. Często jednak, jako
patrioci, musieliśmy się na nich pojawiać.
Naturalnie na arenach szalały okrucieństwa. Odbywały się brutalne egzekucje. Trwało
bezlitosne niewolnictwo.
Lecz dzisiejsi ludzie nie rozumieją, Ŝe temu wszystkiemu towarzyszyło poczucie
niezaleŜności, obecne nawet u najbiedniejszych.
Sądy nie spieszyły się z orzeczeniami. Odwoływały się do starych praw. Kierowały się
logiką i kodeksem. Ludzie mogli w miarę swobodnie wypowiadać swoje myśli.
Mówię o tym, gdyŜ jest to klucz do mej opowieści: oboje z Mariuszem urodziliśmy się w
czasach, gdy prawo rzymskie, jak mawiał Mariusz, opierało się na rozumie, a nie na boskim
objawieniu.
Jesteśmy całkowicie odmienni od pijących krew, którzy zostali wprowadzeni w ciemność
w krainach magii i tajemnicy.
Za Ŝycia nie tylko ufaliśmy Augustowi, lecz równieŜ wierzyliśmy w namacalną potęgę
senatu rzymskiego. Wierzyliśmy w cnotę w Ŝyciu publicznym i siłę charakteru; wiedliśmy Ŝywot,
w którym obrzędy, modły i magia były obecne jedynie powierzchownie. Cnota znajdowała
oparcie w charakterze. Na tym polegało dziedzictwo republiki rzymskiej, wspólne mnie i
Mariuszowi.
W domu roiło się rzecz jasna od niewolników. śyli z nami błyskotliwi Grecy, stękający
robotnicy i gromada kobiet, które uwijały się, polerując popiersia i wazy. W samym mieście było
teŜ pełno wyzwoleńców, którzy bywali bardzo bogaci.
Byli naszymi ludźmi, naszymi niewolnikami.
Razem z ojcem nie spaliśmy przez całą noc, gdy umierał mój stary nauczyciel Grek.
Trzymaliśmy go za rękę, dopóki ciało zupełnie nie ostygło. Chłosty w naszym majątku odbywały
się jedynie na polecenie ojca. Nasi wiejscy niewolnicy wylegiwali się pod drzewami
owocowymi. Nadzorcy byli zamoŜni, co widać było po ich strojach.
Pamiętam, Ŝe w pewnym momencie w ogrodzie przebywało tylu greckich niewolników,
iŜ mogłabym siedzieć tam cały dzień i słuchać ich sporów. Nie mieli nic innego do roboty. Wiele
się od nich nauczyłam.
Dzieciństwo miałam więcej niŜ szczęśliwe. Jeśli sądzisz, Ŝe przesadnie ukazuję szeroką
skalę swojej wiedzy, przeczytaj listy Pliniusza albo inne pamiętniki lub korespondencje tamtych
czasów. Dobrze urodzone, młode dziewczęta były świetnie wykształcone; współczesnym
Rzymiankom męŜczyźni nie przeszkadzali w Ŝyciu. Mogłyśmy robić to samo co oni.
Na przykład zaledwie skończyłam ósmy rok Ŝycia, zabrano , mnie pierwszy raz do cyrku
wraz z Ŝonami braci, by dostarczyć mi wątpliwej przyjemności oglądania egzotycznych stworzeń
w rodzaju Ŝyraf, miotających się jak szalone po arenie, by lec od strzał. Po tym przedstawieniu
grupka gladiatorów poćwiartowała na kawałki inną grupkę, wreszcie gromada zbrodniarzy była
rzucana na Ŝer zgłodniałym lwom.
Davidzie, słyszę ryki tych zwierząt, jakby to było wczoraj. Nic nie oddziela mnie od
tamtej chwili, gdy siedziałam na drewnianej ławce, jakieś dwa rzędy od areny - miejsce dla
uprzywilejowanych - i z przyjemnością, której się po mnie spodziewano, mającą być oznaką siły
charakteru, odwagi w obliczu śmierci, a nie zwyczajnego zwyrodnienia, patrzyłam, jak bestie
poŜerają Ŝywych ludzi.
Publiczność wrzeszczała i śmiała się, gdy męŜczyźni i kobiety umykali przed
drapieŜnikami. Niektóre ofiary nie zamierzały dawać widzom takiej satysfakcji. Po prostu
stawały w bezruchu, czekając na atakujące lwy; poŜerani Ŝywcem niemal bez wyjątku popadali w
stan swego rodzaju odrętwienia, jak gdyby dusza opuściła juŜ ciało, mimo Ŝe lew jeszcze nie
sięgnął gardła.
Do dziś czuję tamten zapach. Ale najwyraźniej pamiętam wrzawę tłuszczy.
Wytrzymałam próbę charakteru, potrafiłam na to wszystko patrzeć. Mogłam oglądać, jaki
koniec spotyka mistrza gladiatorów, który leŜy skrwawiony na piachu, a pierś przeszywa mu
miecz.
Pamiętam jednak doskonale, jak ojciec szeptał, Ŝe cały spektakl jest obrzydliwy. Szczerze
mówiąc, wszyscy znajomi podzielali tę opinię. Ojciec wierzył, podobnie jak inni, Ŝe prosty
człowiek potrzebuje całej tej krwi. My, dobrze urodzeni, musieliśmy czuwać nad przebiegiem
igrzysk dla przyjemności szarego człowieka. Całe to widowiskowe okrucieństwo miało w sobie
coś religijnego.
Organizacja tych okropnych spektakli uwaŜana była za społeczny obowiązek.
ś
ycie Rzymianina przebiegało na zewnątrz: mieliśmy się angaŜować, brać udział w
uroczystościach i widowiskach, pokazywać się i interesować, uczestniczyć w zgromadzeniach.
Zbierali się wszyscy wysoko i nisko urodzeni mieszkańcy miasta, zbijali w masę i
oglądali tryumfalny przemarsz, wielką ofiarę na ołtarzu Augusta, staroŜytną uroczystość,
igrzyska sportowe, wyścigi rydwanów.
Gdy Ŝyję w dwudziestym wieku i oglądam nieskończoną procesję intryg i śmierci w kinie
czy telewizji, na całym Zachodzie, zastanawiam się, czy ludzie tego jednak nie potrzebują, czy
nie jest im niezbędny widok morderstwa, masakry, wszelkich postaci śmierci. Czasami program
telewizyjny zmienia się w nieprzerwany łańcuch gladiatorskich potyczek lub morderstw.
Wystarczy popatrzeć, ilu jest klientów na zapisy wideo z rzeczywistej wojny.
Obrazy wojny stały się sztuką i rozrywką.
Narrator mówi cicho, podczas gdy kamera przesuwa się po stosie martwych ciał lub po
chudych jak szkielety dzieciach, przytulonych do szlochających matek. Trudno oderwać wzrok.
Człowiek moŜe rozkoszować się śmiercią, jednocześnie kiwając głową z dezaprobatą. Noce w
telewizji to czas starych filmów o męŜczyznach ginących z bronią w ręku.
Myślę, Ŝe patrzymy na to, bo się boimy. Jednak w Rzymie trzeba było patrzeć, Ŝeby się
zahartować, i odnosiło się to zarówno do męŜczyzn, jak i kobiet.
Chodzi mi przede wszystkim o to, Ŝe nie zamykano mnie w alkierzu jak niektóre
Greczynki w domach epoki hellenistycznej. Nie trzymano mnie w okowach obyczajowych
początków rzymskiej republiki.
Jak dziś pamiętam niezmierne piękno tamtych czasów, pochodzące z głębi serca
zapewnienia ojca, Ŝe August jest bogiem, a Rzym jeszcze nigdy tak bardzo nie sprzyjał swym
bóstwom.
Pozwól, Ŝe zapiszę jedno bardzo waŜne wspomnienie. Najpierw zarysuję tło sytuacji.
Przyjrzyjmy się kwestii Wergiliusza i jego poematu, Eneidy, w którym rozwodził się nad
przygodami Eneasza, Trojańczyka umykającego przed groźnymi konsekwencjami tryumfu
Greków, którzy wyszli ze sławnego konia trojańskiego, by spustoszyć miasto Heleny, Troję.
Czarująca opowieść. Zawsze bardzo mi się podobała. Eneasz opuszcza ginącą Troję,
dzielnie pokonuje trudy podróŜy do pięknej Italii i daje początek naszemu narodowi.
Chodzi jednak o to, Ŝe August lubił i popierał Wergiliusza przez całe jego Ŝycie.
Wergiliusz był poetą szanowanym, wykwintnym, którego wiersze moŜna było cytować bez
obaw, autorem aprobowanym i patriotycznym. Nikomu nie przeszkadzało, Ŝe lubi się jego
poezję.
Wergiliusz umarł, zanim się urodziłam. Ale wkrótce przeczytałam wszystkie jego utwory,
przeczytałam równieŜ Horacego, Lukrecjusza, większość tekstów Cycerona i wszystkie greckie
rękopisy w naszym posiadaniu, a było ich mnóstwo.
Ojciec nie budował biblioteki na pokaz. Członkowie rodziny spędzali tam wiele długich
godzin. Ojciec pisywał w bibliotece listy - czym zajmował się niemal bez przerwy - pisma w
imieniu senatu, cesarza, sądów, przyjaciół itp.
Ale wracajmy do Wergiliusza. Czytałam takŜe innego rzymskiego poetę, jeszcze
Ŝ
yjącego, który na swoje nieszczęście popadł w niełaskę boga Augusta. Nazywał się Owidiusz,
był autorem Metamorfoz oraz kilkunastu innych wesołych i sprośnych dzieł.
Gdy byłam jeszcze bardzo młoda, tak młoda, Ŝe nie mogę tego pamiętać, August zwrócił
się przeciwko Owidiuszowi i skazał go na wygnanie do jakiegoś okropnego miejsca nad Morzem
Czarnym. MoŜe zresztą nie było tam wcale najgorzej, ale takim miejscom kulturalni Rzymianie z
Wiecznego Miasta przypisują same paskudne cechy - z dala od stolicy i pełno barbarzyńców.
Owidiusz spędził tam długi czas i jego księgi były zakazane w całym Rzymie. Nie
znalazłoby się ich w księgarniach i publicznych bibliotekach ani na straganach z ksiąŜkami w
rynku.
Wiesz, Ŝe ludzie duŜo wtedy czytali: ksiąŜek było wszędzie pełno - w formie zwojów i
kodeksów, czyli oprawnych kart - i liczni księgarze zatrudniali grupy greckich niewolników,
którzy całymi dniami przepisywali ksiąŜki dla klientów.
Wracając do tematu: Owidiusz utracił łaski Augusta i został wygnany, ale ludzie
autoramentu mego ojca nie mieli zamiaru palić swoich egzemplarzy Metamorfoz ani Ŝadnych
innych utworów poety, za którym nie wstawiali się jedynie ze strachu. Cały skandal był związany
z córką Augusta, Julią, znaną powszechnie rozpustnicą. Nie mam pojęcia, jak Owidiusz wplątał
się w jej romanse. MoŜliwe, Ŝe uznano, iŜ jego wczesne, zmysłowe poezje, Miłostki, wywarły na
dziewczę niedobry wpływ. Za panowania Augusta duŜo mówiło się takŜe o „odnowie”, o
powrocie do starych wartości.
Raczej wątpię, by ktokolwiek wiedział, co tak naprawdę zaszło między Augustem a
Owidiuszem, w kaŜdym razie Owidiusz został doŜywotnio wygnany z cesarskiego Rzymu.
Do czasu incydentu, z którego chcę zdać relację, przeczytałam porządnie wytarte
egzemplarze Miłostek i Metamorfoz. Wielu znajomych ojca ciągle przejmowało się losem
Owidiusza.
Czas na konkrety. Miałam dziesięć lat, wróciłam do domu po zabawie, ubrudzona od stóp
do głów, z rozwianym włosem, podartą szatą, i wpadłam do obszernego pokoju gościnnego ojca;
połoŜyłam się koło jego sofy, Ŝeby posłuchać, o czym rozmawiał, leŜąc z całą rzymską
godnością, z kilkoma innymi rozpartymi wygodnie męŜczyznami, którzy przyszli z wizytą.
Nie znałam tylko jednego z nich, wysokiego blondyna o niebieskich oczach, który
podczas rozmowy - złoŜonej z szeptów i skinięć głowami - odwrócił się i mrugnął do mnie
okiem.
Był to Mariusz, z lekką opalenizną nabytą w czasie wojaŜy i pięknym błyskiem w oku.
Jak wszyscy inni posługiwał się trzema imionami. Ale powtarzam, Ŝe nie zamierzam zdradzać
nazwiska. Znałam je. Wiedziałam, Ŝe jest „niegrzecznym” intelektualistą, „poetą” i „włóczęgą”.
Za to nikt nie mówił, Ŝe jest urodziwy.
Poznałam Mariusza za Ŝycia, piętnaście lat przed jego przemianą w wampira. Co oznacza,
Ŝ
e miał dopiero dwadzieścia pięć lat. ChociaŜ nie jestem tego pewna.
MęŜczyźni nie zwracali na mnie uwagi, a mój wiecznie ciekawski umysł szybko
zorientował się, Ŝe przekazują ojcu nowiny na temat Owidiusza. Wysoki blondyn o
zdumiewająco błękitnych oczach, zwany Mariuszem, wrócił właśnie znad wybrzeŜa Bałtyku i
przywiózł ojcu kilka prezentów, na które składały się egzemplarze nowych i dawnych pism
poety.
MęŜczyźni przekonywali ojca, Ŝe udanie się do Augusta i lanie łez nad losem Owidiusza
jest wciąŜ zbyt niebezpieczne, a on godził się z tym stanem rzeczy. Jeśli się jednak nie mylę,
przekazał blondynowi, Mariuszowi, trochę pieniędzy dla Owidiusza.
Gdy wychodzili, popatrzyłam na Mariusza w atrium, zmierzyłam wzrokiem całą
postawną sylwetkę o wzroście wyjątkowym u Rzymianina, po czym westchnęłam i
wybuchnęłam śmiechem. Znowu mrugnął do mnie.
Mariusz miał wówczas krótkie włosy, przycięte na rzymskiego wojskowego, z kilkoma
zaledwie skromnymi kędziorami nad czołem; w tamtych czasach takie nudne, rzymskie fryzury
były powszechne, choć gdy stawał się wampirem, włosy miał juŜ długie tak jak i teraz. Jednak w
atrium w blond włosach igrało słońce, i wydawał mi się najbardziej błyskotliwym i imponującym
męŜczyzną, jakiego kiedykolwiek widziały moje oczy. Patrzył na mnie pełnym serdeczności
wzrokiem.
- Czemu jesteś taki wysoki? - zapytałam.
Ojciec wziął to naturalnie za dowcip i było mu wszystko jedno, co ludzie myślą o jego
staroświeckiej córeczce, która wisi mu na ramieniu i przemawia do czcigodnego towarzystwa.
- Moja złota - odparł blondyn - jestem wysoki, bo jestem barbarzyńcą! - Wybuchnął
zalotnym śmiechem, odnosząc się do mnie jak do małej damy, co nie zdarzało się zbyt często.
Znienacka zakrzywił ręce na podobieństwo szponów i natarł na mnie jak niedźwiedź!
Natychmiast go pokochałam!
- Nie, nieprawda! - zawołałam. - Nie moŜesz być barbarzyńcą. Znam twojego ojca i
wszystkie siostry; mieszkają na tym samym wzgórzu. Rodzina cały czas rozmawia na twój temat
przy stole, mówiąc oczywiście same miłe rzeczy.
- Z całą pewnością - potwierdził ze śmiechem. Wiedziałam, Ŝe ojciec zaczyna się
niepokoić.
Nie wiedziałam natomiast, Ŝe dziesięcioletnia dziewczynka moŜe być zaręczona.
Mariusz wyprostował się i powiedział łagodnym, niezmiernie eleganckim głosem,
nawykłym zarówno do retoryki, jak i miłosnych wyznań:
- Po kądzieli pochodzę z ludu Keltoi, moja piękna mała muzo. Wywodzę się z wysokich
ludów Północy o blond włosach, ludów galijskich. Matka była u nich księŜniczką, tak
przynajmniej słyszałem. Wiesz, o kim mówię?
Odparłam, Ŝe naturalnie wiem, i zaczęłam deklamować słowo po słowie relację Juliusza
Cezara z podboju Galii, czyli ziemi Keltoi: „Cała Galia złoŜona jest z trzech części…”
Mariusz był szczerze zdumiony. Podobnie reszta zebranych. Więc nie ustawałam:
„Ziemię Keltoi oddziela od Akwitanów rzeka Garonna, od plemienia Belgów zaś rzeki Marna i
Sekwana…”
Ojciec, nieco juŜ zakłopotany tym, Ŝe córka lubi zwracać na siebie uwagę, wtrącił się i
zapewnił wszystkich, iŜ jestem radością jego Ŝycia, Ŝe jestem rozpuszczona i nie naleŜy się mną
zbytnio przejmować.
Na co ja - jako zuchwała specjalistka od kłopotów - powiedziałam:
- PrzekaŜ me pozdrowienia Owidiuszowi! Boja równieŜ Ŝyczę mu powrotu do Rzymu.
Po czym wyrecytowałam kilka gorących wersów z Miłostek:
Zaśmiała się, posłała z całego serca pocałunki,
Co wytrąciłyby trójzębny Jowiszowy piorun.
ś
e teŜ akurat jemu trafiły się najlepsze!
Gdyby tylko nie były w tym samym gatunku!
Roześmieli się wszyscy oprócz ojca, Mariusz nie posiadał się wprost z uciechy, klaszcząc
w dłonie. To starczyło mi za zachętę, by rzucić się na niego jak niedźwiedź, podobnie jak on
przedtem; nie przestawałam wyśpiewywać przy tym namiętnych słów Owidiusza:
Nie dosyć: nie wiem, skąd znajomość tych pocałunków w niej się bierze,
Jakby z jakiegoś źródła czerpała nową wiedzę.
Takie rozkoszne - zły to omen! UŜyła w nich języka,
I mój w tych pocałunkach bez obaw jej dotykał.
Ojciec złapał mnie za przedramię i nakazał:
- JuŜ dosyć, Lidio, przestań! - MęŜczyźni roześmieli się jeszcze głośniej, współczując mu,
obejmując go i nie przestając rechotać.
Ale ja musiałam przypieczętować swoje zwycięstwo nad tą gromadą dorosłych.
- Proszę, ojcze, pozwól wyrecytować na koniec kilka mądrych i patriotycznych słów
Owidiusza: „Gratuluję sobie, Ŝe nie przyszedłem na ten świat wcześniej. Dzisiejsza epoka
odpowiada mym gustom”.
To jakby bardziej zdumiało, niŜ rozbawiło Mariusza. Ale ojciec przyciągnął mnie do
siebie i bardzo wyraźnie powiedział:
- Lidio, Owidiusz dziś by tak nie napisał, a ty, jako… taka uczona i filozof, winnaś
zapewnić najdroŜszych przyjaciół swego ojca, iŜ doskonale zdajesz sobie sprawę, Ŝe Owidiusz
został przez Augusta wygnany z Rzymu nie bez powodu i Ŝe nie wolno mu nigdy wrócić do
domu.
Innymi słowy nakazywał: „Ani słowa o Owidiuszu”.
Lecz niczym nie zniechęcony Mariusz upadł na kolana, chudy i przystojny, z
magnetycznie niebieskimi oczami, ujął mnie za rękę, pocałował ją i zapewnił:
- PrzekaŜę Owidiuszowi twe pozdrowienia, Lidio. Ale twój ojciec ma rację. Musimy się
wszyscy godzić na Augustowe wyroki. Jesteśmy przecieŜ Rzymianami. - Wtedy zrobił coś
osobliwego - przemówił do mnie jak do dorosłej: - Moim zdaniem Oktawian August dał
Rzymowi znacznie więcej, niŜ ktokolwiek się spodziewał. I on teŜ jest poetą. Napisał kiedyś
wiersz pod tytułem Ajaks, który własnoręcznie spalił, twierdząc, Ŝe jest niedobry.
Jeszcze nigdy się tak nie bawiłam. Chętnie natychmiast uciekłabym z Mariuszem!
Mogłam jednak tylko pląsać wokół niego, gdy przemierzał westybul i wychodził za
bramę.
Pomachałam mu na poŜegnanie.
Zwlekał z odejściem.
- Do widzenia, mała Lidio. - Potem szepnął coś ojcu, który odparł:
- Oszalałeś!
Ojciec odwrócił się tyłem do Mariusza, który posłał mi smutny uśmiech i zniknął.
- O co mu chodziło? Co się stało? - zasypywałam ojca pytaniami. - Coś złego?
- Posłuchaj, Lidio, czy w trakcie swych lektur zetknęłaś się ze słowem „zaręczona”?
- Naturalnie, ojcze.
- OtóŜ tego rodzaju wędrowcy i marzyciele najbardziej lubią zaręczać się z
dziesięcioletnimi dziewczętami, nie zdatnymi jeszcze do małŜeństwa, poniewaŜ wtedy mają
przed sobą wiele lat swobody i nie muszą obawiać się cesarskiego gniewu. To ich stały zwyczaj.
- Nie, ojcze, nie! - wołałam. - Nigdy o nim nie zapomnę. Zdaje się, Ŝe zapomniałam
nazajutrz.
Nie widziałam Mariusza przez pięć kolejnych lat.
Pamiętam, bo miałam wtedy piętnaście lat i powinnam juŜ wyjść za mąŜ. Wykręcałam się
jednak rok po roku, udając chorobę, obłęd, niewyjaśnione ataki, ale czas nie stał w miejscu. Do
małŜeństwa nadawałam się juŜ w wieku dwunastu lat.
Owego dnia staliśmy wszyscy u stóp Palatynu i oglądaliśmy niezmiernie podniosłe święto
- Lupercalia - jedną z wielu uroczystości stanowiących integralną część Ŝycia Rzymianina.
Lupercalia były bardzo istotne, chociaŜ człowiekowi przyzwyczajonemu do
chrześcijańskiej koncepcji religii trudno to wyjaśnić. Uczestnictwo w święcie było aktem
poboŜności ze strony zarówno obywatela, jak i cnotliwego Rzymianina.
Do tego dochodziło sporo przyjemności.
Stałam więc dość blisko pieczary Lupercala i wraz z innymi młodymi kobietami
patrzyłam, jak dwóch wybranych męŜczyzn było smarowanych krwią ze złoŜonych w ofierze
kozłów, a następnie odziewanych w ociekające krwią skóry zarŜniętych zwierząt. Nie wszystko
widziałam dokładnie, ale nie był to mój pierwszy raz, a kiedy przed laty biegaczami zostali moi
dwaj bracia, przepchnęłam się do przodu i wszystkiemu się przyjrzałam.
Tym razem miałam dość dobry ogląd sytuacji, gdy kaŜdy z dwóch młodzieńców zebrał
towarzyszy i rozpoczął bieg wokół podnóŜa Palatynu. Posunęłam się naprzód, bo tak nakazywał
obyczaj. MęŜczyźni lekko uderzali paskami z koźlej skóry w ramię kaŜdej młodej kobiety, co
miało nas oczyścić. Uczynić płodnymi.
Postąpiłam krok naprzód i otrzymałam ceremonialne uderzenie, po czym cofnęłam się,
Ŝ
ałując, Ŝe nie jestem męŜczyzną i nie mogę pobiec z innymi wokół wzgórza - takie pomysły nie
były niczym niezwykłym w moim śmiertelnym Ŝyciu.
Ogarnęły mnie róŜne sarkastyczne myśli na temat „oczyszczenia”, ale w tym wieku
występowałam juŜ publicznie i pod Ŝadnym pozorem nie chciałam sprowadzić hańby na ojca ani
braci.
Jak wiesz, Davidzie, te paski koźlej skóry nosiły nazwę februa, od której pochodzi miano
miesiąca Februarius, luty. Tyle na temat języka i całej magii, którą w sobie, chcąc nie chcąc,
niesie. Lupercalia z pewnością miały jakiś związek z Remusem i Romulusem; moŜliwe, Ŝe
nawiązywały do jakiejś staroŜytnej ofiary z ludzi. PrzecieŜ głowy męŜczyzn smarowano krwią
kozłów. Na samą myśl o tym przebiegały mnie ciarki, bo w czasach Etrusków, na długo przed
moim przyjściem na świat, ceremonia przybierała być moŜe o wiele okrutniejszy kształt.
MoŜe właśnie wtedy Mariusz zobaczył moje ramiona, które obnaŜyłam dla otrzymania
ceremonialnego bata, zresztą, jak się orientujesz, w ogóle lubiłam się wówczas popisywać.
Ś
miałam się ze wszystkimi, gdy tymczasem męŜczyźni biegli wokół wzgórza.
Ujrzałam Mariusza w tłumie. Nasze spojrzenia spotkały się, po czym on przeniósł wzrok
na ksiąŜkę. Bardzo dziwne. Zobaczyłam, Ŝe stoi oparty o pień drzewa i coś pisze. Nikt nie robił
niczego takiego - nie stawał plecami do pnia, trzymając ksiąŜkę w jednej ręce i pisząc drugą.
Obok stał niewolnik z flaszą atramentu.
Włosy Mariusza były długie i bardzo piękne. Zwichrzone.
Zwróciłam uwagę ojca:
- Spójrz, tam stoi nasz znajomy barbarzyńca, wysoki Mariusz, i coś pisze.
Ojciec odparł z uśmiechem:
- On ciągle pisze. Do tego nadaje się z pewnością. Odwróć się, Lidio. Stój spokojnie.
- Ale on na mnie popatrzył, ojcze. Chcę z nim porozmawiać.
- Nic z tego, Lidio! Nie zaszczycisz go najmniejszym nawet uśmiechem!
W drodze powrotnej do domu spytałam ojca:
- Skoro zaleŜy ci na wydaniu mnie za kogoś - i przed tym obrzydliwym zdarzeniem nie
uchroni mnie nic prócz samobójstwa - czemu nie wydasz mnie za Mariusza? Nie rozumiem.
Jestem bogata. On jest bogaty. Słyszałam, Ŝe jego matka była księŜniczką Keltoi, ale ojciec go
zaadoptował.
- Skąd o tym wszystkim wiesz? - spytał lodowatym tonem ojciec. Zastygł w bezruchu, co
nigdy nie wróŜyło niczego dobrego. Tłum omijał nas łukiem.
- No cóŜ; wszędzie się o tym słyszy. - Odwróciłam się. Mariusz krąŜył w pobliŜu,
zerkając w moją stronę. - Ojcze, pozwól mi z nim porozmawiać!
Ojciec przykląkł. Prawie wszyscy juŜ sobie poszli.
- Lidio, wiem, Ŝe będzie to dla ciebie straszne. Ugiąłem się przed wszystkimi twymi
zastrzeŜeniami w stosunku do zalotników, ale uwierz mi, samemu cesarzowi nie spodobałoby się,
gdybyś wyszła za takiego obłąkanego dziejopisa jak Mariusz! Nie słuŜył w wojsku, nie moŜe
zasiadać w senacie, sprawa jest zupełnie beznadziejna. Wyjdziesz za mąŜ, ale dobrze.
Gdy odchodziliśmy, odwróciłam się, chcąc odszukać wzrokiem Mariusza, który, ku
mojemu zdumieniu, stał jak skamieniały. Ze spływającymi na ramiona włosami do złudzenia
przypominał wampira Lestata. Jest wyŜszy od niego, lecz tej samej, zgrabnej budowy ciała, ma te
same niebieskie oczy i muskularną siłę, kwadratową, niemal ładną twarz.
Oderwałam się od ojca i podbiegłam do Mariusza.
- CóŜ, chciałam za ciebie wyjść - oznajmiłam - lecz ojciec zabronił.
Nigdy nie zapomnę wyrazu jego twarzy. Nie zdąŜył jednak wymówić słowa, gdy
podszedł ojciec, rozpoczynając zdawkową, uprzejmą rozmowę:
- Co tam, Mariuszu, jak wiedzie się twemu bratu w wojsku? I jak postępuje praca nad
twymi dziejami? Słyszałem, Ŝe spisałeś trzynaście tomów.
Ojciec odszedł, niemal ciągnąc mnie za sobą.
Mariusz nie poruszył się i nie odpowiedział. My zaś niebawem dogoniliśmy innych,
którzy spiesznie podąŜali ku wierzchołkowi wzgórza.
Ta chwila zmieniła bieg naszego Ŝycia. Ale ani ja, ani Mariusz nie mogliśmy wtedy mieć
o tym pojęcia.
Dane nam było spotkać się znowu po dwudziestu latach.
Miałam ich wtedy trzydzieści pięć. MoŜna powiedzieć, Ŝe przyszło nam się spotkać w
krainie pod wieloma względami mrocznej.
Kilka słów o tym, co zdarzyło się do tego czasu.
Dwukrotnie wychodziłam za mąŜ, ulegając naciskom domu cesarskiego. Augustowi
zaleŜało, Ŝebyśmy wszyscy mieli dzieci. Ja nie spełniłam jego oczekiwań. Za to męŜowie
spłodzili liczne z niewolnicami. Byłam dwukrotnie pełnoprawnie rozwiedziona i wolna, po czym
postanowiłam wycofać się z Ŝycia towarzyskiego, Ŝeby cesarz Tyberiusz, który wstąpił na tron w
wieku pięćdziesięciu lat, nie wtrącał się do mojego Ŝycia w stopniu większym niŜ August jako
purytanin w Ŝyciu publicznym i dyktator w prywatnym. Jeśli będę siedziała w domu, nie będę
chodziła na przyjęcia, bankiety i nie będę zadawała się z cesarzową Liwią, Ŝoną Oktawiana
Augusta i matką Tyberiusza, być moŜe nie zmuszą mnie do przyjęcia funkcji czyjejś przyrodniej
matki! Wolałam zostać w domu. Musiałam opiekować się ojcem. ZasłuŜył sobie na to. Mimo Ŝe
cieszył się doskonałym zdrowiem, był w końcu stary!
Z całym szacunkiem dla męŜów, których imiona zapisały się w annałach dziejów Rzymu,
Ŝ
oną byłam więcej niŜ złą.
Miałam duŜo pieniędzy od ojca, nie słuchałam nikogo, a miłosnemu aktowi ulegałam
jedynie na własnych warunkach, które wymuszałam jako kobieta urodziwa, umiejąca zadawać
męŜczyznom cierpienie.
Stałam się wyznawczynią kultu Izydy na złość męŜom i Ŝeby przed nimi uciec, dzięki
czemu spędzałam mnóstwo czasu w świątyni bogini w towarzystwie innych interesujących
kobiet, których śmiałość i niekonwencjonalność często przewyŜszały moje najbardziej zuchwałe
marzenia. Pociągały mnie prostytutki. UwaŜałam, Ŝe te błyskotliwe, rozpustne kobiety
przełamały barierę, której ja, kochająca córka ojca, nigdy nie pokonam.
Stałam się bywalczynią świątyni. W końcu zostałam wtajemniczona w sekretną
ceremonię i uczestniczyłam w kaŜdej procesji Izydy w Rzymie.
MęŜowie tego nie znosili i moŜe dlatego po powrocie do domu i zajęciu się ojcem
porzuciłam kult. Być moŜe zresztą był to słuszny krok. Tak czy owak, fatum nie miało zamiaru
ulegać moim kaprysom.
Izyda była obcą boginią, oczywiście z Egiptu, i starzy Rzymianie odnosili się do niej z
taką samą podejrzliwością jak do potwornej Kybele, Wielkiej Matki z Dalekiego Wschodu, która
skłaniała czczących ją męŜczyzn do samokastracji. W mieście roiło się od owych „kultów ze
Wschodu”, które napełniały grozą ludność miasta.
Nie były one racjonalne; raczej ekstatyczne lub euforyczne.
Typowy konserwatywny Rzymianin był na to istotą zbyt praktyczną. Gdy pięcioletnie
dziecko nie orientowało się, Ŝe bogowie są istotami zmyślonymi, a mity fikcjami, uznawało się je
za głupca.
Lecz Izyda posiadała cechę charakterystyczną, która odróŜniała ją od okrutnej Kybele.
Była kochającą matką i boginią. Czcicielom wybaczała wszystko. Powstała przed resztą
Stworzenia. Była mądra i cierpliwa.
Dzięki temu nawet najbardziej zbezczeszczona kobieta mogła modlić się w świątyni.
Dlatego Ŝadnej nigdy nie odrzucono.
Podobnie jak Matka Boska, znana dziś doskonale na całym Zachodzie i Wschodzie,
Matka Izyda poczęła swe dziecię drogą nadprzyrodzoną. Swoją potęgą wydobyła z martwego i
wykastrowanego Ozyrysa Ŝywe nasienie. Na obrazach i posągach częstokroć przedstawiano ją z
synem Horusem na kolanach. ObnaŜała w niewinnym geście pierś, by nakarmić małego boga.
Ozyrys zaś panował w krainie umarłych, jego fallus pozostał na zawsze w Nilu, gdzie
płynął z niego strumień Ŝyciodajnego nasienia, co roku nawadniającego imponujące pola Egiptu,
gdy wylewała rzeka.
W naszej świątyni rozbrzmiewała niebiańska muzyka. Graliśmy na sistrum, swego
rodzaju niewielkiej, sztywnej, metalowej lirze, na fletach i tamburynach. Tańczyliśmy, wspólnie
ś
piewaliśmy. Wykwintna poezja litanii do Izydy była zachwycająca.
Izyda była Królową śeglugi, podobnie jak potem Matkę Boską zwano „Matką Boską -
Gwiazdą Mórz”.
Gdy rokrocznie niesiono nad morze jej posąg, procesja była tak wspaniała, Ŝe cały Rzym
wylęgał, by obejrzeć egipskich bogów o głowach zwierząt, obfitość kwiecia i posąg samej
Królowej Matki. W powietrzu rozbrzmiewały hymny. Kapłani i kapłanki szli odziani w białe,
płócienne szaty. Ona sama, marmurowa, niesiona wysoko w górze ze świętym sistrum w dłoni,
była odziana po królewsku w grecką tunikę.
Taka była moja Izyda. Odeszłam od niej po ostatnim rozwodzie. Ojcu nie podobał się
obcy kult, ja teŜ miałam dosyć tej zabawy. Jako kobieta wolna nie durzyłam się w prostytutkach.
Przypadł mi w udziale nieskończenie lepszy los. Prowadziłam dom ojca, który, mimo czarnych
włosów i sokolego wzroku, był w takim wieku, Ŝe cesarz zostawił mnie w spokoju.
Nie powiem, Ŝebym wspominała Mariusza czy o nim rozmyślała. Przez całe lata nikt o
nim nie wspominał. Zapomniałam o nim po tamtych Lupercaliach. śadna siła na ziemi nie
mogłaby rozdzielić mnie i ojca.
Braciom dopisało szczęście. PoŜenili się, mieli dzieci i wrócili do domów po cięŜkich
wojnach o utrzymanie granic imperium.
Najmłodszego, Lucjusza, niezbyt lubiłam, bo był wiecznie niespokojny, miał skłonność
do picia i, zdaje się, do hazardu, co draŜniło jego Ŝonę.
Ją kochałam, podobnie jak wszystkie bratowe, bratanice i bratanków. Bardzo lubiłam, gdy
spadali na dom jak wrzeszcząca horda, szalejąca „z błogosławieństwem cioci Lidii”, na co nigdy
nie pozwolono by im w domu.
Mój najstarszy brat, Antoniusz, zapowiadał się na człowieka wybitnego. Los przekreślił
jego szansę, ale miał wszystkie atuty, dobrą szkołę i przygotowanie praktyczne, był niezwykle
mądry.
Jedynym niemądrym postępkiem Antoniusza było powiedzenie mi, Ŝe Liwia, Ŝona
Augusta, otruła męŜa, Ŝeby władzę objąć mógł jej syn Tyberiusz. Ojciec, jedyna poza nami osoba
w pokoju, zganił go surowo:
- Antoniuszu, juŜ nigdy o tym nie wspominaj! Ani tutaj, ani nigdzie indziej! - Ojciec
wstał i, niespodziewanie dla samego siebie, streścił swój i mój tryb Ŝycia: - Trzymaj się z dala od
pałacu cesarskiego, od cesarskich rodzin, zasiadaj w pierwszych rzędach podczas świąt i zawsze
przychodź do senatu, ale nie mieszaj się do ich kłótni i intryg!
Antoniusz był bardzo zły, ale złość nie dotyczyła bynajmniej ojca.
- Powiedziałem to jedynym osobom, którym mogę powiedzieć, tobie i Lidii. Nie znoszę
jadać kolacji z kobietą, która otruła własnego męŜa! Szkoda, Ŝe August nie przywrócił republiki.
Przeczuwał nadejście śmierci.
- Tak, ale wiedział teŜ, Ŝe nie zdoła przywrócić dawnego ustroju. Było to po prostu
niemoŜliwe. Imperium sięgnęło Brytanii na Zachodzie i Partii na Wschodzie; obejmuje północną
Afrykę. JeŜeli chcesz być dobrym Rzymianinem, Antoniuszu, wypowiedz swoje zdanie w
senacie. Jest to mile widziane przez Tyberiusza.
- Wielce się mylisz, ojcze.
Wtedy ojciec zakończył spór.
Ale bardzo trafnie opisał nasze Ŝycie.
Tyberiusz z miejsca nie przypadł do gustu wrzaskliwym tłumom Rzymian. Był za stary,
zbyt oschły, pozbawiony poczucia humoru. Zarazem purytanin i tyran.
Ratowała go jedna rzecz: był świetnym Ŝołnierzem. A to uwaŜano za najwaŜniejszy i
wręcz obowiązkowy przymiot cesarza.
Legiony go szanowały.
Wzmocnił straŜ pretoriańską wokół pałacu, do prowadzenia wszystkich spraw zatrudnił
człowieka o nazwisku Sejan. Ale nie wprowadził do Rzymu legionów i miał coś konkretnego do
powiedzenia na temat praw i wolności obywatela, oczywiście pod warunkiem, Ŝe się nie usnęło i
wysłuchało jego słów. Sprawiał wraŜenie melancholika.
Senat piekielnie się niecierpliwił, gdy cesarz nie chciał podejmować decyzji. To nie
naleŜało do nich! Ale sytuacja nie wyglądała zbyt groźnie.
Potem zdarzył się okropny wypadek, po którym z całego serca znienawidziłam cesarza i
straciłam wszelką wiarę w jego umiejętność rządzenia.
Incydent był związany ze świątynią Izydy. Jakiś sprytny łotr, podający się za egipskiego
boga Anubisa, zwabił dobrze urodzoną czcicielkę Izydy do świątyni, gdzie poszedł z nią do
łóŜka, zupełnie zamydlając jej oczy, choć nie mam zielonego pojęcia, jak mu się to udało.
Do dziś wspominam ją jako najgłupszą niewiastę w Rzymie. ChociaŜ prawdopodobnie
gra toczyła się o coś więcej.
Tak czy siak, wszystko odbyło się w świątyni.
Po czym ten człowiek, fałszywy Anubis, stanął przed arystokratką i oznajmił, Ŝe ją
nabrał! Pobiegła z krzykiem do męŜa. Skandal wybuchł jak wielka bomba.
Wtedy juŜ od wielu lat moja noga nie stanęła w świątyni i miałam wszelkie powody do
radości.
Ale nigdy w Ŝyciu nie pomyślałabym, Ŝe cesarz postąpi tak okropnie.
Ś
wiątynię zrównano z ziemią. Czcicieli wygnano z Rzymu, niektórych stracono.
Kapłanów i kapłanki ukrzyŜowano, ich ciała zawisły na drzewie, jak mówi stare rzymskie
przysłowie, Ŝeby wolniej umierali i gnili na publicznym widoku.
Ojciec wszedł do mojej sypialni, do niewielkiej świątyni Izydy. Wziął posąg i roztrzaskał
go o marmurową posadzkę. Potem brał co większe odłamki i je miaŜdŜył. Starł posąg na proch.
Kiwałam głową.
Spodziewałam się potępienia za stare nawyki. Wstrząsające wydarzenia napełniły mnie
smutkiem. Prześladowano wyznawców innych wschodnich kultów. Cesarz miał zamiar odebrać
prawo azylu róŜnym świątyniom na terenie imperium.
- Ten człowiek nie chce być cesarzem Rzymu - stwierdził ojciec. - Skłonił się ku
okrucieństwu i zniszczeniu. Jest sztywny, nudny i cały czas drŜy o własne Ŝycie! Człowiek, który
nie chce być cesarzem, nie będzie cesarzem. Przynajmniej nie w naszych czasach.
- MoŜe ustąpi - zauwaŜyłam ze smutkiem. - Zaadoptował młodego generała Germanika
Juliusza Cezara. Co oznacza chyba, iŜ Germanik zostanie jego następcą, prawda?
- Jaki poŜytek mieli z adopcji wcześniej wybierani następcy Augusta? - - zapytał ojciec.
- To znaczy?
- Rusz głową. Nie moŜemy cały czas udawać, Ŝe jesteśmy republiką. Musimy określić
granice władzy cesarza! Musimy wybrać drogę sukcesji inną niŜ morderstwo!
Próbowałam go uspokoić.
- Ojcze, wyjedźmy z Rzymu. Do naszego domu w Toskanii. Tam jest zawsze tak pięknie.
- Sęk w tym, Ŝe nie moŜemy, Lidio. Musimy zostać. Muszę okazać lojalność swemu
cesarzowi. Dla dobra całej rodziny. Zabiorę głos w senacie.
Po kilku miesiącach Tyberiusz wysłał swojego młodego i przystojnego siostrzeńca,
Germanika Juliusza Cezara, na Wschód, Ŝeby go nie zepsuły nadmierne pochlebstwa Rzymian.
Jak juŜ wspomniałam, ludzie wówczas mówili, co myśleli.
Germanik miał zostać następcą Tyberiusza! Lecz Tyberiusza zŜerała zazdrość i nie mógł
słuchać, jak tłumy wiwatują na cześć Germanika za jego tryumfy w bitwach. Chciał usunąć go z
Rzymu.
Tym sposobem uroczy i dość ponętny młody generał pojechał na Wschód, do Syrii;
zniknął sprzed oczu kochających go Rzymian, z serca imperium, w którym miejskie pospólstwo
mogło decydować o losach świata.
Prędzej czy później zdarzy się kolejna kampania północna, myśleliśmy sobie. W czasie
ostatniej wojny Germanik dał się mocno we znaki plemionom germańskim.
Moi bracia rozwodzili się nad tą wojną przy kolacji.
Opowiadali, Ŝe powrócili zemścić się za wymordowanie generała Warrusa i jego
legionistów w Lesie Teutoburskim. Byli gotowi dokończyć dzieła, gdyby ich znowu powołano.
Tacy staroświeccy patrycjusze zawsze chętnie szli na wojnę.
Tymczasem zaczęły rozchodzić się pogłoski, iŜ delatores, otoczeni ponurą sławą szpiedzy
gwardii pretoriańskiej, otrzymywali jedną trzecią majątków tych, na których donosili. Coś
okropnego. Ojciec potrząsnął głową i powiedział:
- Zaczęło się juŜ za Augusta.
- Tak, ojcze, ale wtedy zdradą stanu były czyny, a nie słowa.
- Tym bardziej nie naleŜy nic mówić. - Ojciec opadł znuŜony na krzesło. - Zaśpiewaj mi,
Lidio. Weź lirę. Wymyśl jakąś komiczną epopeję. Tak dawno Ŝadnej nie słuchałem.
- Jestem na to za duŜa. - Jednocześnie przypomniałam sobie idiotyczne, sprośne satyry na
Homera, które wymyślałam na poczekaniu i z łatwością wprawiającą wszystkich w podziw. Ale
podchwyciłam pomysł ojca. Wspomnienia tamtej nocy są we mnie tak świeŜe, Ŝe nie mogę
oderwać się od pisania, chociaŜ wiem, jakie rany przyjdzie mi rozdrapywać.
Co znaczy pisać? To pytanie, Davidzie, będzie powtarzać się coraz częściej, bo z kaŜdą
kartą coraz więcej rozumiem - dostrzegam prawidłowości, które mi przedtem umykały i skłaniały
do ucieczki przed Ŝyciem.
Stworzyłam bardzo zabawny epos. Ojciec się zaśmiewał. Przysnął na sofie. Po chwili, jak
gdyby w transie, odezwał się:
- Lidio, nie marnuj Ŝycia ze względu na mnie. Wyjdź za mąŜ z miłości! Nie wolno ci się
poddawać!
Gdy się odwróciłam, na powrót głęboko oddychał.
Dwa tygodnie, moŜe miesiąc później nasze Ŝycie gwałtownie dobiegło końca.
Pewnego dnia wróciłam do opustoszałego domu, w którym pozostali jedynie dwaj
przeraŜeni niewolnicy naleŜący do mojego brata Antoniusza; wpuścili mnie do środka i w
popłochu zaryglowali drzwi.
Przemierzyłam ogromny westybul, potem perystyl, wreszcie weszłam do jadalni, gdzie
oczom moim ukazał się zdumiewający widok.
Ojciec stał w pełnym bojowym rynsztunku, uzbrojony w miecz i sztylet, brakowało mu
jedynie tarczy. ZałoŜył nawet czerwoną pelerynę. Lśnił wypolerowany pancerz.
Wzrok wbijał w podłogę, i nie bez powodu. Została rozkopana. Odkryto stare palenisko
sprzed pokoleń. Była to pierwsza izba domu, powstała w zamierzchłym okresie dziejów Rzymu.
To przy tym ognisku gromadziła się, modliła i posilała rodzina.
Nigdy go nie widziałam. Mieliśmy domowe świątynie, ale coś takiego, krąg osmalonych
kamieni! Między nimi leŜał nawet popiół. Co za złowróŜbny i święty widok.
- Co się tu dzieje, na bogów?! - zawołałam. - Gdzie są wszyscy?
- Poszli - odparł ojciec. - Uwolniłem niewolników, odesłałem ich precz. Czekałem na
ciebie. Musisz odejść!
- Bez ciebie nigdzie się nie ruszę!
- Masz mnie posłuchać, Lidio! - Jeszcze nigdy nie widziałam na jego twarzy tak
błagalnego, a jednocześnie pełnego godności wyrazu. - Za domem czeka wóz, który zawiezie cię
na wybrzeŜe, i Ŝydowski kupiec, mój zaufany przyjaciel, który wywiezie cię statkiem z Italii.
Masz jechać! Twoje pieniądze znalazły się na pokładzie statku. I ubrania. Wszystko. Ufam tym
ludziom. Na wszelki wypadek weź sztylet.
Podał mi leŜący na stole przedmiot.
- Obserwowałaś braci wystarczająco długo, Ŝeby wiedzieć, jak go uŜyć. I jeszcze to. -
Wziął jakiś mieszek. - To złoto, pieniądz przyjmowany na całym świecie. Weź i idź.
Zawsze nosiłam przy sobie sztylet w pochwie przypiętej do przedramienia, ale nie
chciałam wytrącać go tą wieścią z równowagi, więc wsadziłam drugi za pas i wzięłam mieszek.
- Ojcze, nie brak mi odwagi, by z tobą zostać! Kto obrócił się przeciw nam? Ojcze, jesteś
rzymskim senatorem. W razie oskarŜenia o jakieś przestępstwo masz prawo do procesu w
senacie.
- Moja droga, bystra córeczka! Myślisz, Ŝe Sejan i jego delatores wytaczają publiczne
procesy? Jego speculatores zaskoczyli juŜ twych braci, ich Ŝony i potomstwo. Ci dwaj to
niewolnicy Antoniusza. Posłał ich z ostrzeŜeniem, gdy ginął w walce. Widział, jak synowi
rozbijają głowę o ścianę. Idź juŜ, Lidio.
Naturalnie znałam ten zwyczaj - zamordować całą rodzinę, zabić Ŝonę i dzieci skazańca.
Mówiły o tym nawet przepisy prawa. A w tego rodzaju okolicznościach, gdy rozniosła się plotka,
Ŝ
e cesarz komuś nie sprzyja, wrogowie danego człowieka mogli uprzedzić zabójców.
- Chodź ze mną - powiedziałam. - Po co zostajesz?
- Umrę jak Rzymianin, we własnym domu. Idź juŜ, jeśli mnie kochasz, moja poetko,
ś
piewaczko, myślicielko. Moja Lidio. Idź! Nie zniosę nieposłuszeństwa. Ostatnią godzinę
swojego Ŝycia poświęciłem na ocalenie ciebie. Pocałuj mnie i spełnij moją prośbę.
Podbiegłam do niego, pocałowałam w usta i niewolnicy pospiesznie wyprowadzili mnie
do ogrodu.
Znałam swojego ojca. Nie mogłam zbuntować się przeciwko jego ostatniemu Ŝyczeniu.
Wiedziałam, Ŝe w starym rzymskim stylu odbierze sobie Ŝycie, zanim speculatores wyłamią
drzwi wejściowe.
Gdy doszłam do bramy i ujrzałam hebrajskiego kupca i jego wóz, nogi odmówiły mi
posłuszeństwa.
Odwróciłam się i oto, co zobaczyłam.
Ojciec podciął sobie Ŝyły na obydwu nadgarstkach i krąŜył wokół ogniska domowego, a
krew spływała na ziemię. Nie Ŝartował. Stawał się coraz bledszy. Wyraz jego oczu miałam pojąć
dopiero później.
Rozległ się łomot. Wyłamywano drzwi wejściowe. Ojciec zastygł w bezruchu. Pojawili
się dwaj Ŝołnierze gwardii pretoriańskiej, szydząc:
- MoŜe byś nas wyręczył, Maximusie, oszczędził nam wysiłku? Śmiało.
- Jesteście z siebie dumni?! - zawołał ojciec. - Tchórze. Lubicie mordować całe rodziny?
Ile za to dostajecie? Stawaliście kiedy do prawdziwej bitwy? Dalej, umierajcie wraz ze mną!
Odwrócił się od nich, po czym z niespodziewanym zamachem natarł na nich mieczem i
sztyletem, zabijając obydwu. Zadał im wiele ciosów.
Później zachwiał się, jakby miał zaraz zemdleć. Był blady jak płótno. Z nadgarstków
płynęły strugi krwi. Oczy zwróciły się do wewnątrz, widać było tylko białka.
Przez głowę przebiegały mi szaleńcze plany. Wsadzić go na wóz? Rzymianin pokroju
ojca nigdy dobrowolnie by na to nie przystał.
Nagle Hebrajczycy, jeden młody, drugi starszy, wzięli mnie pod pachy i zaczęli odciągać
od domu.
- Przysiągłem, Ŝe cię uratuję - powiedział starszy. - Nie chcę z twego powodu okłamywać
starego przyjaciela.
- Puśćcie mnie - wyszeptałam. - Chcę doczekać do końca.
Odpychając onieśmielonych męŜczyzn, odwróciłam się i ujrzałam w oddali leŜące przy
palenisku ciało ojca. Dokończył dzieła własnym sztyletem.
Wrzucili mnie na wóz z zamkniętymi oczami i ustami zasłoniętymi dłonią. Upadłam na
miękkie poduszki, pośród beli delikatnych tkanin, podskakując wraz z wozem, który zjeŜdŜał
powoli krętą drogą w dół Palatynu.
ś
ołnierze krzyczeli, Ŝebyśmy ustępowali im z drogi.
Starszy Hebrajczyk pytał:
- Jestem niemal głuchy, co raczyłeś powiedzieć, panie?
Był to doskonały wybieg. Minęli nas bez dalszych zaczepek.
Hebrajczyk potrafił zachować się roztropnie. Nie zwaŜając na spieszące obok nas tłumy,
utrzymywał powolne tempo jazdy.
Młody przeszedł do mnie na tył zaprzęgu.
- Mam na imię Jakub - zagadnął. - NałóŜ te białe szaty. Wyglądasz jak prawdziwa kobieta
Wschodu. Gdyby pytali cię o coś przy bramie, unieś zasłonę i udawaj, Ŝe nic nie rozumiesz.
Przebyliśmy bramy Rzymu z zadziwiającą łatwością. Słyszałam tylko:
- Ave, Dawidzie i Jakubie, jak poszła podróŜ?
Wsadzili mnie na pokład duŜego statku kupieckiego, z niewolnikami przy wiosłach i
Ŝ
aglami, nic nadzwyczajnego, po czym zaprowadzili mnie do niewielkiej, pustej kajuty.
- Tyle tylko mogliśmy dla ciebie przygotować - oznajmił Jakub - ale za to juŜ odbijamy
od brzegu. - Miał długie, faliste, kasztanowe włosy i brodę. Nosił pasiaste szaty, sięgające do
samej ziemi.
- W ciemności? - zdziwiłam się. - Będziemy płynąć po ciemku?
To było niezwykłe.
Ale w miarę jak odpływaliśmy od brzegu, gdy wiosła zanurzyły się w wodzie, a statek
oddalał się na odpowiednią odległość od lądu, zaczynałam pojmować, o co w tym wszystkim
chodzi.
Całe przepiękne, południowo - zachodnie wybrzeŜe Italii było oświetlone przez setki iście
królewskich willi. Na skałach płonęły latarnie.
- JuŜ nigdy nie ujrzymy republiki - oświadczył ze znuŜeniem Jakub, jakby był rzymskim
obywatelem, co było zresztą dość prawdopodobne. - Ale wypełniliśmy ostatnie Ŝyczenie twego
ojca. Nic ci juŜ nie grozi.
Starszy podszedł do mnie i przedstawił się jako Dawid. Przepraszał wylewnie, Ŝe nie mają
dla mnie Ŝadnych sług - - kobiet. Byłam na pokładzie jedyną niewiastą.
- Proszę, nie zaprzątaj sobie głowy takimi myślami! Dlaczego podjęliście to ryzyko?
- Od lat robiliśmy z twym ojcem interesy - rzekł Dawid. - Kiedyś piraci zatopili nasze
okręty i twój ojciec spłacił za nas długi. Zaufał nam i odpłaciliśmy mu po pięciokroć. OdłoŜył dla
ciebie fortunę. Kosztowności płyną wśród innych towarów, jak jedna z jego partii.
Poszłam do kabiny i padłam na wąskie łóŜko. Starzec, odwracając wzrok, przyniósł
nakrycie dla mnie.
Stopniowo uświadamiałam sobie, Ŝe od samego początku spodziewałam się po nich
zdrady.
Brakowało mi słów. Byłam wyprana z uczuć. Odwróciłam się do ściany.
- Śpij, pani - powiedział.
Przyśnił mi się koszmar, sen, jakiego jeszcze nigdy w Ŝyciu nie śniłam. Byłam nad rzeką.
Chciałam napić się krwi. Czaiłam się w wysokiej trawie na jednego z nieszczęsnych wieśniaków,
a gdy go schwytałam, złapałam go za bary i zanurzyłam kły w jego szyi. Usta wypełniły się
smakowitą krwią. Jej słodycz i moc były nie do opisania, o czym wiedziałam nawet we śnie. Ale
musiałam iść dalej. MęŜczyzna był bliski śmierci. Puściłam go, upadł na ziemię. Ścigały mnie
bardziej niebezpieczne istoty. Memu Ŝyciu groziło coś jeszcze straszniejszego.
Znalazłam się w ruinach świątyni, z dala od mokradeł. Byłam na pustyni - pstryk i
przejście z grzęzawiska na piasek. Bałam się. ZbliŜał się świt. Musiałam się ukryć. Poza tym
trwała pogoń za mną. Przetrawiłam wyborną krew i weszłam do świątyni. śadnej kryjówki!
Przywarłam do zimnych ścian, na których wyryto jakieś obrazy, ale nie widziałam Ŝadnej małej
izdebki, Ŝadnego miejsca, gdzie moŜna by się skryć.
Przed wschodem słońca musiałam dotrzeć na wzgórza, lecz było to niemoŜliwością.
Szłam wprost ku słońcu!
Znienacka nad szczytami wzgórz wybuchło zabójcze światło. Strasznie bolały mnie oczy.
Jakby płonęły.
- Moje oczy! - krzyknęłam i chciałam je zakryć. Otoczyły mnie płomienie. Ryknęłam: -
Amonie Ra, przeklinam cię! - Wykrzyknęłam jeszcze inne imię. Wiedziałam, Ŝe oznacza ono
Izydę, ale z mych ust spłynęło jakieś inne słowo.
Obudziłam się. Usiadłam, cała się trzęsąc.
Obrazy we śnie były bardzo ostro zarysowane, niczym w wizji. Silnie kojarzyły mi się ze
wspomnieniami. Czy Ŝyłam juŜ kiedyś przedtem?
Wyszłam na pokład. PodróŜ przebiegała dość spokojnie. Nadal widać było linię brzegową
i latarnie, lecz parliśmy naprzód. Wpatrywałam się w morze, a miałam ochotę na krew.
- Nie moŜe być. To jakiś zły omen, jakiś wybuch Ŝalu - powtarzałam. Czułam tamten Ŝar.
Nie mogłam zapomnieć smaku krwi. Zdawał mi się naturalny, dobry, idealny do zaspokojenia
pragnienia. Na powrót ujrzałam wykręcone cierpieniem ciało wieśniaka.
Nie było ucieczki przed tym, czego przed chwilą doświadczyłam. Byłam podniecona,
trawiła mnie gorączka.
Podszedł do mnie Jakub, młody i wysoki. Prowadził jakiegoś młodego Rzymianina.
Młodzieniec zaczął się juŜ golić, ale pod innymi względami wyglądał jak zarumienione,
promienne dziecko.
Zastanawiałam się znuŜona, czy osiągnęłam juŜ wiek, w którym kaŜdy młodzieniec
zdawał mi się urodziwy.
- Moja rodzina takŜe została zdradzona! - krzyknął. - Matka nakazała mi uciekać!
- Komu zawdzięczamy naszą wspólną katastrofę? - zapytałam. PołoŜyłam rękę na jego
wilgotnych policzkach. Usta miał dziecinne, lecz ogolona broda była szorstka. Szerokie, silne
bary okrywała jedynie lekka, prosta tunika. Czy na morzu nie było mu zimno?
Potrząsnął głową. Stał nieruchomy. Kiedyś będzie przystojny. Ciemne włosy uroczo się
kręciły. Nie wstydził się łez, nie przepraszał za nie.
- Matka jeszcze Ŝyła i wszystko mi opowiedziała. LeŜała, cięŜko dysząc, gdy
przyszedłem. Gdy delatores oznajmili ojcu, Ŝe spiskował przeciwko cesarzowi, ojciec tylko się
roześmiał. Naprawdę wybuchnął śmiechem. OskarŜyli go o konspirację z Germanikiem! Matka
wytrzymała, dopóki wszystkiego mi nie opowiedziała. Mówiła, Ŝe ojca oskarŜono tylko o to, Ŝe
rozmawiał z innymi męŜczyznami, jak to będzie słuŜył pod dowództwem Germanika, gdy znowu
poślą ich na Północ.
Skinęłam głową ze znuŜeniem.
- Rozumiem. Mój brat prawdopodobnie powiedział to samo. Germanik jest następcą
cesarza i władcą Imperium Maius na Wschodzie. Ale mówienie o słuŜbie pod rozkazami ładnego
generała jest zdradą stanu.
Odwróciłam się. Zrozumienie sytuacji nie dawało nam Ŝadnej pociechy.
- Wieziemy was do innych miast - wtrącił się Jakub - do innych przyjaciół. Lepiej zbyt
duŜo nie mówić.
- Nie zostawiaj mnie - poprosił chłopiec. - Przynajmniej nie dzisiaj.
- Dobrze. - Zaprowadziłam go do kajuty i zamknęłam drzwi, dyskretnie skinąwszy głową
Jakubowi, który oglądał wszystko z sumiennością stróŜa. - Czego pragniesz? - spytałam.
Chłopiec patrzył na mnie szeroko rozwartymi oczyma. Potrząsnął głową. Otworzył
ramiona. Przytulił się do mnie i pocałował. Całowaliśmy się jak szaleni.
Zdjęłam tunikę i połoŜyłam się z nim do łóŜka. Był w kaŜdym calu męŜczyzną,
niezaleŜnie od młodzieńczego oblicza.
A gdy osiągnęłam moment ekstazy, co nie było trudne wobec jego fenomenalnej energii,
poczułam smak krwi. Zmieniłam się w pijącą krew istotę ze snu. Zwiotczałam, lecz nie miało to
znaczenia. Potrafił zadowolić się bez mojego czynnego udziału. Wstał.
- Jesteś boginią - oświadczył.
- Nie - szepnęłam. Ogarniało mnie senne marzenie. Usłyszałam świst wiatru na pustyni.
Poczułam woń rzeki. - Jestem bogiem… bogiem, co pije krew…
Odbywaliśmy miłosne rytuały aŜ do wyczerpania sił.
- Bądź ostroŜny i obyczajny wobec naszych hebrajskich gospodarzy - upomniałam go. -
Oni nie pojmą takiego zachowania.
Skinął głową.
- Uwielbiam cię.
- Niepotrzebnie. Jak masz na imię?
- Marcellus.
- Dobrze, Marcellusie, idź spać.
Przepędzaliśmy odtąd z Marcellusem wszystkie noce, aŜ wreszcie ujrzeliśmy sławne
ś
wiatło latarni w Faros i wiedzieliśmy juŜ, Ŝe dobijamy do brzegów Egiptu.
Wszystko wskazywało na to, Ŝe Marcellus miał zostać w Aleksandrii. Wyjaśnił, Ŝe babka
od strony matki, Greczynka, mieszkała tu wraz z całym rodem.
- Nie musisz mi o tym wszystkim opowiadać. Po prostu idź. Bądź mądry i ostroŜny.
Błagał, Ŝebym z nim wysiadła. Mówił, Ŝe się we mnie zakochał. śe się ze mną oŜeni.
NiewaŜne, Ŝe nie będę mieć dzieci. śe mam trzydzieści pięć lat. Śmiałam się cicho, litując się
nad jego naiwnością.
Dawid stał obok ze spuszczoną głową. Jakub odwrócił wzrok.
Za Marcellusem powędrowało do Aleksandrii całkiem sporo kufrów.
- Powiesz mi teraz - zwróciłam się do Jakuba - dokąd mnie zabieracie? Być moŜe będę
miała inne zdanie, choć wątpię, bym zdołała wymyślić coś lepszego niŜ ojciec.
Ciągle nie byłam pewna, czy zachowają się wobec mnie uczciwie. Tym bardziej, Ŝe
widzieli, iŜ obchodzę się z tym chłopcem niczym prostytutka, a byli ludźmi niezwykle
religijnymi.
- Zmierzasz do wielkiego miasta - oznajmił Jakub. - To najlepsze z moŜliwych miejsc.
Twój ojciec ma przyjaciół wśród tamtejszych Greków.
- Gdzie moŜe być lepiej niźli w Aleksandrii?
- Ach, tam jest o niebo lepiej - odparował Jakub. - Pozwól, Ŝe najpierw naradzę się z
ojcem.
Ruszyliśmy w drogę. Ląd odpływał. Egipt. Zapadał zmrok.
- Nie bój się - pocieszał Jakub. - Wyglądasz na przeraŜoną.
- Nie boję się. Ale muszę cały czas leŜeć w łóŜku, myśleć, wspominać i śnić. - Spojrzałam
na niego, na co on nieśmiało odwrócił głowę. - Tuliłam tego chłopca jak matka, co noc.
Było to chyba największe kłamstwo w moim Ŝyciu.
- Był w mych ramionach jak dziecko! - Całkiem spore dziecko! - A teraz boję się
koszmarów. Musisz mi powiedzieć, jakie jest nasze miejsce przeznaczenia. Jaki czeka nas los?
3
- Antiochia - odparł Jakub. - Antiochia nad Orontesem. Oczekują cię przyjaciele ojca,
którzy są równieŜ przyjaciółmi Germanika. MoŜe z czasem… lecz będą wobec ciebie lojalni.
Masz wyjść za zamoŜnego, dobrze urodzonego Greka.
MąŜ! Grek z prowincji? Grek z Azji! Stłumiłam śmiech i płacz. Nic z tego. Biedak! JeŜeli
istotnie był Grekiem z prowincji, przyjdzie mu przeŜyć raz jeszcze podbój Rzymu.
ś
eglowaliśmy od portu do portu. Obracałam sobie to wszystko w myślach.
Rzecz jasna właśnie tego rodzaju przyprawiające o mdłości detale miały uchronić mnie
przed Ŝałobą i wstrząsem wyniesionym z niedawnych zdarzeń. Przejmować się, czy szata jest
dobrze opięta. Nie widzieć ojca, leŜącego z własnym sztyletem w piersiach.
Byłam tak po uszy zanurzona w sprawy Rzymu, Ŝe nie wiedziałam o Antiochii właściwie
nic. JeŜeli Tyberiusz wysłał tam swojego „następcę”, Germanika, Ŝeby nie przysparzać mu
popularności w Rzymie, to Antiochia musi leŜeć na krańcu cywilizowanego świata, myślałam
sobie.
Czemu, na bogów, nie wymknęłam się na ląd w Aleksandrii? Aleksandria była zaraz po
Rzymie najwspanialszym miastem imperium. Młodym, wzniesionym przez Aleksandra, na
którego cześć zostało nazwane; było wspaniałym portem. W Aleksandrii nikt nie ośmieliłby się
zburzyć świątyni Izydy. Była ona boginią egipską, małŜonką potęŜnego Ozyrysa.
Ale co to miało wspólnego ze mną? Zapewne gdzieś w głębi duszy juŜ coś knułam, ale
nie pozwalałam, Ŝeby jakikolwiek tajny zamysł przedarł się do świadomości i splamił moralną
naturę dobrze urodzonej Rzymianki.
W duchu gratulowałam mym hebrajskim stróŜom inteligencji, ukrywania tej informacji
nawet przed młodym Marcellusem, drugim człowiekiem, którego ocalili przed cesarskimi
zabójcami, i poprosiłam o szczere odpowiedzi na pytania dotyczące losu braci.
- Wszyscy zostali zaskoczeni - oznajmił Jakub. - Delatores, szpiedzy gwardii
pretoriańskiej, działają błyskawicznie, a twój ojciec miał tylu synów. Niewolnicy twego
najstarszego brata na rozkaz pana przeskoczyli mur i pobiegli was ostrzec.
Antoniuszu, mam nadzieję, Ŝe przelałeś trochę ich krwi. Wiem, Ŝe walczyłeś do
ostatniego tchu. A moja bratanica, mała Flora, czy uciekała z krzykiem, czy potraktowali ją z
litością? Gwardia pretoriańska i miłosierdzie! Co za niemądra myśl.
Wszystko to zachowałam dla siebie. Tylko westchnęłam.
W końcu gdy ci dwaj Ŝydowscy kupcy na mnie patrzyli, ich oczom jawiła się twarz i
postać kobiety; w naturalnym odruchu myśleli zatem, Ŝe wewnątrz równieŜ znajduje się kobieta.
Rozziew między zewnętrznymi pozorami a wewnętrzną naturą nie dawał mi całe Ŝycie spokoju.
Po co dręczyć Jakuba i Dawida? W drogę do Antiochii!
Ale nie miałam zamiaru Ŝyć w jakiejś staroświeckiej greckiej rodzinie, jeśli takowe
istniały jeszcze w greckim mieście Antiochii, w familii, gdzie kobiety spędzały czas z dala od
męŜczyzn i całymi dniami przędły wełnę, w ogóle nigdzie nie wychodząc i nie biorąc udziału w
ś
wiatowym Ŝyciu.
Niańki i guwernantki wyuczyły mnie wszystkich sztuk potrzebnych cnotliwej niewieście i
rzeczywiście potrafiłam z przędzą, nitką i krosnem zrobić to, co inne kobiety, lecz aŜ za dobrze
znałam „starogreckie obyczaje”, miałam teŜ w pamięci mglisty obraz matki mojego ojca, która
zmarła, gdy byłam bardzo mała - zacna rzymska matrona, która wiecznie przędła wełnę. Tak
przynajmniej napisali w jej epitafium. Zresztą epitafium mej matki brzmiało podobnie:
„Prowadziła dom. Przędła wełnę”.
Takie słowa na temat mojej matki! Te same, nuŜące słowa.
Nie, w moim epitafium nie mogło znaleźć się nic podobnego. (AŜ zabawnie pomyśleć
dzisiaj, po tysiącach lat, Ŝe nie doczekałam się Ŝadnego nagrobnego napisu).
W swym przygnębieniu nie zdawałam sobie w ogóle sprawy, Ŝe imperium rzymskie jest
ogromne, a jego wschodnie połacie kompletnie róŜne od ziem barbarzyńców na Północy, gdzie
walczyli bracia.
Cała Azja Mniejsza, ku której płynęliśmy, została kilkaset lat temu podbita przez
Aleksandra Macedońskiego. Jak wiesz, Aleksander był uczniem Arystotelesa. Chciał zanieść
całemu światu grecką kulturę. Jednak w Azji Mniejszej idee i style Grecji napotkały nie zwykłe
mieściny i prostych rolników, lecz staroŜytne cywilizacje, na przykład Królestwo Asyryjskie,
gotowe przyjąć nowe myśli, wdzięk i piękno greckiego oświecenia i dostosować do nich swoją
liczącą setki lat literaturę, religię, sposób Ŝycia i ubierania się.
Antiochia została wzniesiona przez jednego z dowódców Aleksandra Wielkiego, który
chciał, by mogła rywalizować z innymi pięknymi miastami helleńskimi dzięki wspaniałym
ś
wiątyniom, budowlom administracyjnym, bibliotekom z księgozbiorami w języku greckim i
szkołom, w których wykładano grecką filozofię. Ustanowiono hellenistyczne rządy - dość
oświecone w porównaniu ze staroŜytnym wschodnim despotyzmem, jednak pod tym wszystkim
pulsowała wiedza, obyczaje, mądrość mistycznego Wschodu.
Rzymianie podbili Antiochię wcześnie, poniewaŜ stanowiła ogromny ośrodek handlowy.
Była jedyna w swoim rodzaju, jak dowodził Jakub, rysując mokrym palcem na drewnianym
blacie stołu prymitywną mapę. Antiochię uznawano za port śródziemnomorski, gdyŜ leŜała
zaledwie dwadzieścia mil w górę rzeki Orontes od wybrzeŜa.
Jednak od wschodu otwierała się na pustynię: w Antiochii zbiegały się wszystkie stare
szlaki karawan. Przybywali kupcy na wielbłądach, którzy przywozili fantastyczne towary z
bajkowych ziem - znamy je obecnie pod mianem Chin i Indii - jedwab, dywany i klejnoty, które
nie docierały na rynki w Rzymie.
Przez Antiochię przewijało się całe mnóstwo innych handlarzy. Doskonałe drogi łączyły
miasto z rzeką Eufrat na wschodzie i leŜącym jeszcze dalej imperium Partów, na południe moŜna
było dotrzeć do Damaszku i Judei, na północy leŜały naturalnie wszystkie miasta załoŜone przez
Aleksandra, które rozkwitły pod panowaniem Rzymu.
Rzymskim legionistom bardzo się tam podobało. Wiedli ciekawe i wygodne Ŝycie.
Antiochia kochała Rzymian, którzy chronili szlaki handlowe i karawany oraz utrzymywali spokój
w porcie.
- Zobaczysz otwarte place, arkady, świątynie, wszystko, czego dusza zapragnie, i targi, o
jakich nawet nie śniłaś. Wszędzie roi się od Rzymian. Modlę się do NajwyŜszego, byś nie
spotkała kogoś znajomego! To jedyne niebezpieczeństwo, jakiego nie miał czasu przewidzieć
twój ojciec.
Machnęłam ręką.
- Czy są tam nauczyciele i stragany z ksiąŜkami?
- Wszędzie. Znajdziesz tam księgi, których nikt nie potrafi odczytać. I wszyscy mówią po
grecku. Trzeba by iść na wieś i poszukać jakiegoś biednego chłopa, Ŝeby nie znał greki. Coraz
powszechniejsza staje się teŜ łacina. Ciągle toczą się filozoficzne debaty, padają nazwiska
Platona i’ Pitagorasa, które mi nic nie mówią. Swoje wpływy ma chaldejska magia z Babilonu.
Są teŜ świątynie wszystkich moŜliwych bogów.
Ciągnął dalej, zastanawiając się na głos:
- Co do Hebrajczyków, moim zdaniem są zbytnio przywiązani do ziemskich spraw - :
chcą kręcić się w krótkich tunikach pośród Greków i chodzić do publicznych łaźni. Za bardzo
interesują się grecką filozofią. Całe to greckie myślenie wszędzie się wdziera. Niedobrze. Lecz
greckie miasto to ciekawy świat.
Uniósł wzrok. Jego ojciec nas obserwował, zwłaszcza Ŝe siedzieliśmy blisko siebie przy
stole na pokładzie.
Jakub pospiesznie poinformował mnie o ogólnej sytuacji:
Germanik Juliusz Cezar, następca tronu cesarskiego, oficjalnie adoptowany syn
Tyberiusza, otrzymał w Antiochii tytuł władcy Imperium Maius. Co oznacza, Ŝe panował nad
całym tym terytorium. A Gnejusz Kalpurniusz Pizon był gubernatorem Syrii. Zapewniłam go, Ŝe
oni nie słyszeli o mnie ani o mojej staroświeckiej rodzinie i starym, spokojnym domu na
Palatynie, ściśniętym między takim mnóstwem nowych, ekstrawaganckich rezydencji.
- Wszystko jest utrzymane w rzymskim stylu! - zawołał Jakub. - Sama zobaczysz. Na
dodatek przyjeŜdŜasz z pieniędzmi. I wybacz, Ŝe to mówię, ale jesteś jeszcze piękna mimo swego
wieku; masz jędrną skórę i poruszasz się jak dziewczyna.
Westchnęłam i podziękowałam Jakubowi. Powinien odejść, jeśli nie chce, Ŝeby znowu
nakrył nas ojciec.
Patrzyłam na przetaczające się nieustannie błękitne fale.
W głębi ducha byłam wdzięczna rodzinie, Ŝe nie brała udziału w pałacowych bankietach i
przyjęciach, lecz po chwili robiłam sobie wyrzuty za tę wdzięczność, gdyŜ odosobnienie z
pewnością przyczyniło się do naszego upadku.
Widziałam Germanika w tryumfalnej procesji przez Rzym: urodziwy młodzieniec, bardzo
pod tym względem podobny do Aleksandra, i wiedziałam od ojca i braci, Ŝe Tyberiusz,
obawiając się popularności swego następcy, odesłał go na Wschód, by był z dala od rzymskiego
pospólstwa.
Gubernator Pizon? Jego nie widziałam na oczy. Plotka głosiła, Ŝe pojechał na Wschód,
Ŝ
eby utrudniać Ŝycie Germanikowi. Co za marnotrawstwo talentów i myśli!
Wrócił Jakub.
- Przybywasz więc do tego miasta bezimienna i nieznana. Masz szlachetnych
protektorów, kochanych przez Germanika. On jest młody i tworzy w mieście atmosferę energii i
radości.
- A Pizon? - spytałam.
- Wszyscy go nie cierpią. Zwłaszcza Ŝołnierze, a wiesz, co to oznacza na rzymskiej
prowincji.
Stojąc na pokładzie przy relingu, moŜna bez końca, a przynajmniej bardzo długo, patrzeć
na rozbijające się i rozchybotane fale.
Tej nocy miałam kolejny sen o krwi. Niezmiernie podobny do pierwszego. Chciałam się
napić krwi. I ścigali mnie nieprzyjaciele, którzy wiedzieli, Ŝe jestem demonem i naleŜy mnie
zniszczyć. Biegłam. Krewniacy mnie porzucili, zostawili na łaskę i niełaskę zabobonnego ludu.
Potem ujrzałam pustynię i domyśliłam się, Ŝe umrę; zbudziłam się z krzykiem, siedząc, i szybko
zakryłam usta, Ŝeby nikt nie usłyszał.
Największym przeraŜeniem napełniało mnie pragnienie krwi. Nie potrafiłam go sobie
nawet wyobrazić na jawie, ale w snach byłam potworem, zwanym przez Rzymian Łamią. Tak mi
się przynajmniej zdawało. Krew była słodka, starczała za wszystko. Czy stary Grek Pitagoras
miał rację? Dusze wędrują z ciała do ciała? Ale w dawnym Ŝyciu miałam duszę potwora.
Za dnia od czasu do czasu zamykałam oczy i znajdowałam się niebezpiecznie blisko snu,
który stał się jakby czyhającą w głowie pułapką, gotową pochwycić mą świadomość. Ale sny
były najsilniejsze w nocy. „JuŜ mi kiedyś słuŜyłaś”. Co to miało znaczyć? „Chodź”.
Pragnienie krwi. Kuliłam się w łóŜku, zamykałam oczy i modliłam się: „Matko Izydo,
oczyść mą duszę z tego krwawego obłędu”.
Następnie uciekłam się do starej dobrej erotyki. Próbowałam zaciągnąć Jakuba do łóŜka!
Bez skutku. Nie miałam pojęcia, Ŝe Hebrajczyków bardzo trudno uwieść - i juŜ zawsze tak
będzie.
Dano mi to do zrozumienia z niezmiernym wdziękiem i taktem.
Zastanawiałam się nad niewolnikami. Nie ma mowy. Niewolnicy przy wiosłach, wśród
których nie znalazł się Ŝaden skuty łańcuchami „Ben Hur” czekający tylko, Ŝebym go
wyswobodziła, były to zwykłe męty wywodzące się z kryminalistów i biedoty, skuci na rzymską
modłę, tak Ŝe poszliby na dno razem z galerą. Konali powoli, jak wszyscy niewolnicy na
galerach, od monotonii i bata. Widok tych męŜczyzn, siedzących w ładowni i zginających plecy,
nie naleŜał do przyjemnych.
Moje oczy były jednak tak samo zimne jak wzrok Amerykanina oglądającego kolorowe
filmy o głodujących w Afryce dzieciach, czarnych szkieletach z wielkimi głowami, które krzyczą
o wodę. Przerwa na wiadomości, przerwa na reklamę, chwila muzyki, przenosimy się teraz do
Palestyny: rzucanie kamieniami, gumowe kule. Telewizyjna krew.
Ponadto na pokładzie znajdowali się nudni marynarze i dwóch starych, poboŜnych
kupców hebrajskich, którzy gapili się na mnie, jakbym była kobietą lekkich obyczajów albo kimś
jeszcze gorszym, i odwracali głowy, gdy wychodziłam na pokład w długiej tunice i z
rozpuszczonymi włosami.
Musiałam się nieźle kompromitować! Rzeczywiście zachowywałam się jak idiotka, Ŝyjąc
w odrętwieniu. PodróŜ wydawała mi się nawet przyjemna - a to dlatego, Ŝe prawdziwy smutek i
wściekłość jeszcze do mnie nie dotarły. Wszystko działo się zbyt szybko.
Rozwodziłam się nad obrazem ojca, który pozbawiał Ŝycia Ŝołnierzy Tyberiusza, tanich
zbirów wysłanych przez tchórzliwego, niezdecydowanego cesarza. Co do reszty - wymazałam ją
z pamięci, przybierając pozę zahartowanej w obliczu śmierci Rzymianki.
Współczesny poeta irlandzki, Yeats, najtrafniej charakteryzuje rzymski stosunek do klęski
i tragedii:
Rzuć chłodnym okiem na Ŝycie, na śmierć.
Nie stawaj, jeźdźcu!
Nie było chyba Rzymianina, który by się pod tym nie podpisał.
W takiej znalazłam się sytuacji - jedyna ocalała z wielkiego domu, której ojciec nakazał
„Ŝyć”. Wolałam nie rozmyślać nad losem braci, ich ślicznych Ŝon i dzieci. Nie potrafiłam
wyobrazić sobie rzezi niewinnych maleństw - przecinanych mieczami chłopców czy rozbijanych
o ściany niemowląt. Ach, Rzymie, ty i twoja cholerna mądrość. Trzeba zabić potomstwo. Zabić
całą rodzinę!
W samotne noce leŜałam nękana coraz okropniejszymi snami o krwi. Sprawiały wraŜenie
okruchów utraconego Ŝycia, wspomnień zagubionej krainy. Dominowała w nich głęboka,
dudniąca muzyka, jak gdyby ktoś uderzał w gong, a jego towarzysze w obciągnięte miękką skórą
bębny. Jak przez mgłę widziałam świat sztywnych, płaskich i obcych malowideł na ścianach.
Otaczały mnie malowane oczy. Piłam krew! Wypijałam krew małego, trzęsącego się człowieka,
który klęczał przede mną, jakbym była Matką Izydą.
Zbudziłam się, wzięłam stojący przy łóŜku duŜy dzban wody i cały wychyliłam. Piłam
wodę, by ugasić i pokonać pragnienie ze snu. Było mi niedobrze.
Szukałam w pamięci. Czy w dzieciństwie miałam takie sny?
Nie. A te sny niosły w sobie Ŝar wspomnień. Wspomnień o inicjacji w przeklętej świątyni
Izydy, która była wtedy jeszcze modna. Zostałam upojona winem, skąpana we krwi zabitego
byka i wirowałam jak szalona. W głowie szumiało mi od litanii do Izydy. Przyrzeczono nam
powtórne narodziny! „Nigdy nie mów, nigdy nie mów, nigdy nie mów…” Jak nowicjusz mógł
powiedzieć cokolwiek na temat rytuałów, kiedy był tak pijany, Ŝe mało co pamiętał?
Izyda przyniosła mi wspomnienia uroczej gry lir, fletów, tamburynów, wysokich,
magicznych dźwięków metalowych strun sistrum, które trzymała sama Matka. Przez głowę
przemykały niejasne wspomnienia o tamtym nagim tańcu krwi, o nocy wzniesienia się do
gwiazd, ujrzenia Ŝycia w obrębie gwiezdnych cyklów, pogodzenia się na małą chwilkę z
nieustannymi zmianami księŜyca, wschodami i zachodami słońca. Objęcia kobiet. Miękkie
policzki, pocałunki, kołyszące się w jednym rytmie ciała.
- śycie, śmierć, powtórne narodziny to nie Ŝaden szereg cudów - mówiła kapłanka. -
Cudem jest pojęcie tego i pogodzenie się z tym. Dokonanie przemiany we własnym sercu.
Z całą pewnością nie piliśmy Ŝadnej krwi! A byk był jedynie ofiarą dla celów inicjacji.
Nie prowadziliśmy bezradnych zwierząt do ukwieconych ołtarzy, nie, nasza Błogosławiona
Matka nie prosiła nas o nic takiego.
Teraz, na morzu, leŜałam i starałam się nie usnąć, Ŝeby uniknąć tych snów.
Gdy ulegałam znuŜeniu, nadchodził sen, a z nim marzenia, które jak gdyby tylko czekały
na chwilę, kiedy zamknę oczy.
LeŜałam w złotej komnacie. Piłam krew, krew z gardła boga, takie miałam wraŜenie,
chóry śpiewały czy zawodziły - był to głuchy, monotonny dźwięk, nie do końca godzien
nazwania muzyką, a gdy się nasyciłam, bóg, czy kimkolwiek była owa dumna istota o
jedwabistej skórze, uniósł mnie i złoŜył na ołtarzu.
Wyraźnie czułam chłód marmuru. Uświadomiłam sobie, Ŝe nie mam nic na sobie. Nie
czułam Ŝadnego zawstydzenia. Gdzieś z oddali, odbijając się echem od ścian ogromnych
pomieszczeń, dobiegł kobiecy płacz. Byłam pełna krwi. Zawodzący zbliŜyli się, trzymając
niewielkie lampki oliwne z gliny. Otaczające mnie twarze były ciemne, na tyle ciemne, Ŝe mogły
naleŜeć do mieszkańców odległej Etiopii lub Indii. Albo Egiptu. Patrz. Malowane oczy!
Obejrzałam swoje dłonie i ramiona. Ciemne. Byłam jednak osobą, która leŜała na ołtarzu, i
mówię „osoba”, bo zdałam sobie sprawę, co bynajmniej nie zaburzyło przebiegu snu, Ŝe byłam
męŜczyzną. Czułam rozdzierający ból. Bóg rzekł:
- Teraz wypijesz po trosze krwi kaŜdego z nas.
Dopiero po obudzeniu błyskawiczna przemiana w męŜczyznę napełniła mnie
zdumieniem. Ogarniało mnie przeczucie egipskiej tajemnicy - widzianej w złotych posągach
wystawianych na sprzedaŜ na targowisku, gdy tancerki z Egiptu występowały na bankietach, z
czarnymi konturami oczu i w czarnych perukach z warkoczami, podobne do Ŝywych posągów
szepczących w swym tajemniczym języku. Co myślały o naszej Izydzie w rzymskim stroju?
Dręczyła mnie tajemnica; coś tu sprzeciwiało się rozumowi. Ogarnęło mnie dokładnie to,
czego rzymscy cesarze tak bardzo obawiali się w egipskich i orientalnych kultach: tajemnica i
emocje, które walczą o lepsze z rozumem i prawem.
Moja Izyda była w gruncie rzeczy rzymską, uniwersalną boginią, Matką nas wszystkich, a
jej kult rozprzestrzeniał się w świecie greko - rzymskim na długo przed pojawieniem się w samej
stolicy. Nasi nieszczęśni kapłani byli Grekami i Rzymianami. Zbór teŜ składał się z Greków i
Rzymian.
Coś odezwało się w głębi umysłu. Mówiło: „Pamiętaj”. Był to cichutki, rozpaczliwy
głosik, który błagał mnie o „pamiętanie” dla mojego własnego dobra.
Lecz pamiętanie rodziło tylko pomieszanie myśli. Znienacka między rzeczywistością
kajuty na okręcie i kołyszącego morza a jakimś mrocznym i przeraŜającym światem świątyń,
pokrytych magicznymi słowami, opadła zasłona. Długie, wąskie, jakby wykute z pięknego brązu
twarze. Usłyszałam szept: „StrzeŜ się kapłanów Ra: to kłamcy”.
ZadrŜałam. Zamknęłam oczy. Królowa Matka związana i przykuta łańcuchami do tronu!
Płakała! To jej płacz słyszałam. Nie do wiary. „Sama rozumiesz, ona zapomniała, jak się rządzi.
Rób, jak ci mówimy”.
Zbudziłam się. Chciałam, a zarazem nie chciałam wiedzieć. Królowa w strasznych
okowach łkała. Nie widziałam jej zbyt wyraźnie. Działo się coś złego. Zamieszanie.
- Bo widzisz, u Króla jest Ozyrys. Patrzy; gdy pijesz czyjąś krew, oddajesz tę osobę
Ozyrysowi; kaŜdy staje się Ozyrysem.
- Ale dlaczego Królowa krzyczała?
Nie, to jakiś obłęd. Nie mogłam pozwolić sobie na uleganie tej dezorientacji. Nie mogłam
ś
wiadomie popadać w takie fantazje czy wspomnienia, zakładając, Ŝe miały one jakieś
rzeczywiste źródło.
To na pewno niedorzeczność, wypaczone obrazy Ŝalu i poczucia winy, wyrzutów
sumienia, Ŝe nie popędziłam do ogniska i nie wbiłam sobie w piersi sztyletu.
Próbowałam sobie przypomnieć kojący głos ojca, tłumaczącego, jak krew gladiatorów
zaspokaja pragnienie umarłych, manes.
- Są tacy, którzy utrzymują, Ŝe zmarli piją krew - mówił ojciec przy pewnej kolacji przed
laty. - Dlatego taki lęk ogarnia nas w te przynoszące nieszczęście dni, kiedy umarli chodzą
podobno po ziemi. Osobiście uwaŜam, Ŝe to bzdury. Powinniśmy czcić przodków…
- Gdzie przebywają umarli, ojcze? - zapytał mój brat Lucjusz.
KtóŜ wtedy odezwał się z drugiego końca stołu, Ŝeby zacytować Lukrecjusza smutnym,
kobiecym głosikiem, który zwracał jednak uwagę wszystkich obecnych męŜczyzn? Oczywiście
Lidia:
Co z ziemi, niech powraca w ziemię, ale cząstka
Zesłana z nieba musi w niebo wrócić
Przywołana w wysokie świątynie niebiosów,
A śmierć nie niszczy najmniejszych cząsteczek
Materii, tylko rozrywa ich związki.
- Nie - zareplikował łagodnie ojciec - zacytuj lepiej Owidiusza: „Duchy pragną niewiele;
poboŜność cenią nad kosztowne dary”. - Napił się wina. - Duchy Ŝyją w Podziemiu, gdzie nie
mogą zrobić nam krzywdy.
Najstarszy brat, Antoniusz, odezwał się: ;
- Zmarli nie przebywają nigdzie i nie są nikim. Ojciec wzniósł puchar.
- Za Romę - rzekł, i tym razem on zacytował Lukrecjusza: „Zbyt wiele razy religia rodzi
podłości i zbrodnie”.
Wzruszanie ramionami i westchnienia. Rzymska postawa. Nawet kapłani i kapłanki Izydy
z chęcią przyłączyliby się do Lukrecjusza, piszącego te słowa:
Nasze lęki i nasze ciemności umysłu
Muszą zatem rozproszyć nie słońca promienie,
Nie te błyszczące strzały z świetlistych kołczanów,
Lecz poznanie natury, jej głębi, i plany
Systematycznej kontemplacji.
Upojenie? Oszołomienie? Krew byka? Systematyczna? Wszystko sprowadzało się do
jednego i tego samego. Zaiste powiadam wam! Przykrawajcie poezję do własnych potrzeb. A
fallus Ozyrysa Ŝyje wiecznie w nurcie Nilu, którego wody zawsze zapładniają Matkę Egipt,
ś
mierć rodzi Ŝycie z błogosławieństwem Matki Izydy. Zwykły przypadek planu i swego rodzaju
systematyczna odmiana kontemplacji.
Statek pruł fale.
Wiłam się na tych mękach kolejne osiem dni, często nie śpiąc po nocach i zasypiając w
dzień, Ŝeby uniknąć snów.
Pewnego ranka nagle zaczął walić do mych drzwi Jakub.
Przebyliśmy juŜ Orontesem połowę dystansu do miasta.
Jesteśmy dwadzieścia mil od Antiochii. MoŜliwie najstaranniej uczesałam włosy (czego
w domu nigdy nie robiłam bez niewolnicy), formując z nich chignon, nakryłam rzymskie szaty
wielką, czarną opończą i byłam gotowa do zejścia na brzeg - kobieta Wschodu z zasłoniętą
twarzą, pod opieką Hebrajczyków.
Gdy ukazało się miasto - powitała nas olbrzymia zatoka, objęły wszystkie maszty,
wrzawa, zapachy i krzyki - wybiegłam na pokład, Ŝeby na nie spojrzeć. Było wspaniałe.
- Widzisz - powiedział Jakub.
Zasiadłam w lektyce i zostałam szybko przeniesiona przez ogromne, nadmorskie
targowiska, by znaleźć się na otwartym, przestronnym placu, gdzie roiło się od ludzi. Wszędzie
mijałam świątynie, portyki, księgarnie, nawet wysokie mury amfiteatru - wszystko, czego moŜna
by się spodziewać w Rzymie. Nie, nie było to byle jakie miasteczko.
Młodzieńcy cisnęli się przed zakładami balwierzy, sposobiąc się do obowiązkowego
golenia i formowania wymyślnych kędziorów na czołach, które spopularyzowała fryzura
Tyberiusza. Widziałam liczne winiarnie. Targi niewolników były zatłoczone. Dostrzegałam
wejścia na uliczki zamieszkane przez rzemieślników jednego fachu - ulicę wytwórców
namiotów, zaułek jubilerów srebrnych.
A w samym centrum Antiochii znajdowała się cudowna świątynia Izydy!
Moja bogini, Izyda, i rzesze wyznawców, którym nikt nie zakłócał spokoju. Przy
drzwiach stało kilku skromnych kapłanów w szatach z płótna. W świątyni było ludno.
Pomyślałam sobie, Ŝe mogę uciec od męŜa tutaj.
Stopniowo zorientowałam się, Ŝe na forum, w centrum miasta, panował wielki
rozgardiasz. Słyszałam, Ŝe Jakub nakazuje niosącym lektykę pospieszne zejście z szerokiej ulicy
targowej i skręcenie w jakiś zaułek. Tragarze puścili się biegiem. Jakub zasłonił okna, Ŝebym nie
mogła wyjrzeć na zewnątrz.
Głoszono nowiny po grecku, łacinie, chaldejsku: morderstwo, morderstwo, trucizna,
zdrada.
Odchyliłam zasłonę i dyskretnie wyjrzałam.
Ludzie zawodzili i przeklinali Rzymianina Gnejusza Kalpurniusza Pizona i jego Ŝonę,
Placinię. Dlaczego? śadnej z tych osób nie darzyłam szczególną sympatią, ale o co w tym
wszystkim chodziło?
Jakub znowu krzyknął na tragarzy, Ŝeby się spieszyli.
Sprawnie wpuszczono nas przez bramę do westybulu pokaźnego domostwa, nie
róŜniącego się ani konstrukcją, ani stylem od naszego domu w Rzymie, tyle Ŝe znacznie
mniejszego. Widziałam takie same wygody, odległy perystyl, zalanych łzami niewolników.
Po chwili postawiono lektykę, z której wyszłam, przejęta, Ŝe nie stanęliśmy przed
drzwiami, Ŝebym umyła nogi, jak nakazywał dobry obyczaj. Włosy spływały mi na plecy.
Nikt jednak nie zwracał na mnie uwagi. Obracałam się dookoła, zdumiona widokiem
orientalnych zasłon i chwostów nad odrzwiami, mnóstwa klatek, w których śpiewały ptaki,
tkanych dywanów leŜących jeden na drugim na podłogach.
Podeszły do mnie dwie panie domu.
- Co się dzieje? - spytałam.
Ubrane były tak samo modnie jak kobiety w Rzymie, uginały się od bransolet i
zakończonych złotymi falbanami szat.
- Błagam cię - odezwała się jedna z kobiet - dla twojego własnego dobra, odejdź! Wsiądź
z powrotem do lektyki.
Próbowały mnie wepchnąć do małej celi z zasłonami. Ani mi się śniło. Wzbierała we
mnie wściekłość.
- Nie wiem, gdzie jestem - zaczęłam - i nie znam was! Przestańcie mnie popychać!
Pan domu, a przynajmniej człowiek sprawiający wraŜenie kogoś takiego, podbiegł do
mnie zalany łzami, z potarganymi, krótkimi, siwymi włosami - które rwał z głowy, jak gdyby na
znak Ŝałoby. Podarł długą tunikę. Pomazał twarz ziemią! Był starcem o zgarbionych plecach i
duŜej głowie, obwisłej od fałdów skóry i zmarszczek.
- Twój ojciec był za młodu moim towarzyszem - zaczął po łacinie, chwytając mnie za
ramię. - Ucztowałem u was, gdy byłaś niemowlęciem. Widziałem, jak raczkowałaś.
- To urocze - rzuciłam.
- Studiowaliśmy z ojcem w Atenach, spaliśmy pod jednym dachem.
Kobiety stały przeraŜone, zakrywając usta dłońmi.
- Uczestniczyliśmy w pierwszej kampanii Tyberiusza przeciwko tym obmierzłym
barbarzyńcom.
- Co za odwaga.
Opadła ze mnie wierzchnia, czarna opończa, ukazując rozwichrzone, długie włosy i
prosty strój. Nikt nie zwrócił na to uwagi.
- Germanik bywał w tym domu, Ŝeby mówić o twoim ojcu.
- Ach, rozumiem.
Jedna z kobiet dała mi znak, bym siadła do lektyki. Gdzie Jakub? Starzec nie ustępował.
- Stałem z twym ojcem i Augustem, gdy nadeszły wieści o klęsce w Lesie Teutoburskim,
gdzie zginął Warrus i wszyscy jego legioniści. Moi synowie walczyli z twymi braćmi w
legionach Germanika, gdy wymierzał karę tamtym plemionom Północy! O BoŜe!
- Tak, to bardzo piękne - rzekłam z powagą.
- Wsiadaj z powrotem do lektyki i uciekaj - odezwała się jedna z kobiet.
Starzec przytrzymał mnie.
- Walczyliśmy z tym obłąkanym królem Arminiuszem! Mogliśmy zwycięŜyć! Twój brat
Antoniusz był przeciwny poddaniu się i wycofaniu, prawda?
- Ja… nie…
- Wynoś się! - krzyknął młody patrycjusz, który takŜe zalewał się łzami. Podszedł i
pchnął mnie w stronę lektyki.
- Odsuń się, głupcze! - warknęłam i dałam mu po twarzy. Tymczasem Jakub rozmawiał z
niewolnikami i orientował się w sytuacji.
Teraz stanął przy mnie, gdy siwowłosy Grek szlochał i całował mnie po policzkach.
Jakub przejął inicjatywę i poprowadził mnie do lektyki.
- Przed chwilą zamordowano Germanika - szepnął mi do ucha. - Wszyscy lojalni wobec
niego ludzie podejrzewają, Ŝe Tyberiusz zlecił to zabójstwo gubernatorowi Pizonowi. Trucizna.
Wieść niesie się po mieście niczym poŜar.
- Tyberiuszu, ty durniu! - szepnęłam, wytrzeszczając oczy. - Jeden tchórzliwy krok za
drugim!
Usiadłam w mroku. Uniesiono lektykę. Jakub ciągnął:
- Gnejusz Kalpurniusz Pizon ma, rzecz jasna, sprzymierzeńców. Trwa powszechna walka.
Wyrównywanie rachunków. Koniec świata. Ta grecka rodzina była z Germanikiem w Egipcie.
Rozpoczynają się zamieszki. Uciekamy!
- śegnaj, przyjacielu! - zawołałam do starego Greka, gdy oddalaliśmy się od domu.
Wątpię, Ŝeby mnie słyszał. Padł na kolana. Przeklinał Tyberiusza. Krzyczał o samobójstwie i
błagał o sztylet.
Znowu znaleźliśmy się na zewnątrz, przemykając przez ulice.
LeŜałam w poprzek lektyki, tępo rozmyślając. Germanik nie Ŝyje. Otruty przez
Tyberiusza!
Wiedziałam, Ŝe niedawna wyprawa Germanika do Egiptu bardzo rozzłościła cesarza.
Egipt był prowincją jedyną w swoim rodzaju. Rzym był do tego stopnia uzaleŜniony od
tamtejszych dostaw zboŜa, Ŝe nawet senatorowie nie mieli tam prawa wstępu, jednak Germanik
pojechał „obejrzeć staroŜytne zabytki”, jak mówili jego przyjaciele na rzymskich ulicach.
- Zwykła wymówka! - myślałam zdesperowana. - Gdzie proces i wyrok? Trucizna!
Tragarze juŜ biegli. Ludzie dookoła wrzeszczeli i zawodzili.
- Germanik! Germanik! Oddajcie nam pięknego Germanika!
Antiochia oszalała.
Znaleźliśmy się w końcu w jakiejś wąskiej uliczce, niemal zaułku - wiesz, o co mi chodzi,
całą ich sieć odkryto w ruinach Pompei. Czuć było mocz męŜczyzn, cuchnący z dzbanów
ustawionych na rogach ulic. Z wysokich kominów dobywał się zapach gotowanej strawy.
Niosący lektykę biegli, potykając się o wystające brukowce.
Raz musieliśmy gwałtownie ustąpić rydwanowi, który mknął wąskim przejazdem,
znajdując w bruku koleiny dla swych kół.
Uderzyłam głową w mur. Byłam wściekła i wystraszona, ale Jakub powiedział:
- Jesteśmy przy tobie, Lidio.
Szczelnie okryłam się opończą, tak Ŝe tylko jednym okiem widziałam smugi światła
między zasłonami po obydwu bokach. Rękę trzymałam na rękojeści sztyletu.
Lektykę postawiono na ziemi. Znaleźliśmy się w jakimś chłodnym wnętrzu. Usłyszałam
głos ojca Jakuba, Dawida, który o coś się spierał. Nie znałam hebrajskiego. Nie miałam zresztą
pewności, czy mówi w tym języku.
Wreszcie Jakub przeszedł na grekę i zdałam sobie sprawę, Ŝe kupują mi porządny dom z
całym wyposaŜeniem i pięknymi meblami, własność zmarłej niedawno, zamoŜnej wdowy, która
mieszkała tu sama, lecz, na moje nieszczęście, wyprzedała niewolników. Dom bez niewolników.
Szybka transakcja gotówkowa.
Wreszcie usłyszałam Jakuba:
- Lepiej mów prawdę, do diaska.
Gdy lektyka na powrót się uniosła, zwróciłam się do męŜczyzny:
- JuŜ dwukrotnie ocaliliście mi Ŝycie. Co do greckiej rodziny, która miała udzielić mi
schronienia, czy jest w realnym niebezpieczeństwie?
- Oczywiście. Gdy wybuchną rozruchy, wszystko się moŜe zdarzyć. Pojechali z
Germanikiem do Egiptu! Ludzie Pizona o tym wiedzieli! KaŜdy, kto znajdzie po temu
najmniejszą wymówkę, chętnie kogoś zabije i splądruje mu dom. Patrz, gdzieś się pali. - Nakazał
ludziom pośpiech.
- W porządku - rzekłam. - Nie wypowiadaj juŜ mego prawdziwego imienia. Od tej pory
mam na imię Pandora. Jestem Greczynką z Rzymu i zapłaciłam ci, Ŝebyś mnie tu przywiózł.
- Masz na to moje słowo, droga Pandoro - odparł. - Nie brakuje ci siły ducha. Akt
własności twego nowego domu zostanie sporządzony na inne fałszywe nazwisko, nieco mniej
czarujące. Dokument potwierdza jednak, Ŝe jesteś wolną wdową i rzymską obywatelką.
Otrzymamy go, gdy zapłacimy w złocie, co nastąpi dopiero wtedy, kiedy znajdziemy się w
domu. A jeŜeli ten człowiek nie da nam dokumentu ze wszystkimi informacjami, które mają cię
chronić, uduszę go własnymi rękami!
- Jesteś bardzo inteligentny, Jakubie - stwierdziłam ze znuŜeniem.
Niewygodna podróŜ w ciemności wreszcie dobiegła końca. Usłyszałam zgrzyt
metalowego klucza w bramie, po czym weszliśmy do obszernego westybulu.
Powinnam była poczekać ze względu na swoich opiekunów, lecz zamiast tego
gorączkowo wydobyłam się z ciasnej lektyki, odrzuciłam opończę i głęboko zaczerpnęłam tchu.
Staliśmy w szerokim westybulu ładnego domu, uroczego i wymyślnie ozdobionego.
W roztargnieniu ujrzałam fontannę z głową lwa obok bramy, przez którą tu weszliśmy, i
umyłam sobie nogi w chłodnej wodzie.
Pokój przyjęć, czyli atrium, był ogromny, z tyłu dostrzegłam obszerne sofy jadalni po
przeciwległej stronie dość sporego, zamkniętego ogrodu - perystylu.
Nie był to co prawda mój stary, bogaty, obszerny dom na Wzgórzu Palatyńskim, który z
pokolenia na pokolenie, kosztem wielkiego ogrodu, rozrastał się o nowe pokoje i korytarze.
Ten był nieco zbyt dopieszczony. Ale i tak wspaniały. Wszystkie ściany niedawno
pomalowano na modłę, jak sądzę, orientalną - więcej spiral i serpentyn. Jak mogłam być tak
wymagająca? Mało nie zemdlałam od poczucia ulgi. Czy tutaj ludzie naprawdę dadzą mi spokój?
W atrium stało biurko, a obok niego ksiąŜki! Pod okalającymi ogród portykami widziałam
liczne drzwi; uniosłam wzrok i ujrzałam zamknięte, wychodzące na ganki okna drugiej
kondygnacji. Majestat. Bezpieczeństwo.
Mozaikowe posadzki były stare; znałam ten styl. Odświętnie odziane postacie idące w
procesji podczas Saturnaliów. Mozaikę na pewno sprowadzono z Italii.
NieduŜo prawdziwego marmuru, tynkowane kolumny, za to wiele porządnie
wykonanych, duŜych malowideł ściennych, a na nich obowiązkowo szczęśliwe nimfy.
Weszłam na miękką, wilgotną trawę perystylu i spojrzałam na błękitne niebo.
Chciałam tylko oddychać, ale przecieŜ nadeszła pora zorientować się w mojej nowej
sytuacji majątkowej. W oszołomieniu nie pytałam, co jest moje. Jak się jednak okazało, nie było
to konieczne.
Jakub i Dawid sporządzili najpierw spis całego wyposaŜenia domowego, które dla mnie
kupowali, podczas gdy ja stałam nieopodal, przecierając oczy ze zdumienia na widok ich
cierpliwości i troski o szczegóły.
A gdy obejrzeli juŜ kaŜde pomieszczenie: sypialnię po prawej i niewielki, otwarty
ogródek z lewej strony, za kuchnią, i weszli na piętro, nie mieli Ŝadnych zastrzeŜeń i zaczęli
wyładowywać moje rzeczy, kufer za kufrem.
Potem, co mną kompletnie wstrząsnęło, ojciec Jakuba, Dawid, wyciągnął zwój i zabrał się
do spisywania wszystkiego, co naleŜało do mnie, od spinek do włosów po atrament i złoto.
Jednocześnie Jakub wyszedł w jakiejś sprawie.
Widziałam pospieszne pismo ojca, które odczytywał Dawid.
- Rzeczy do higieny osobistej - - podsumował Dawid jedną z części inwentarza. -
Ubrania, raz, dwa, trzy kufry - do największej sypialni! Naczynia do kuchni. A ksiąŜki tutaj?
- Tak, poproszę. - Widok jego uczciwości i drobiazgowości odebrał mi mowę.
- AŜ tyle ksiąŜek!
- W porządku, nie musisz ich liczyć.
- Nie mogę, choćbym chciał, sama rozumiesz, te kruche…
- Tak, wiem. Dalej.
- Czy pragniesz ustawić meble z hebanu i kości słoniowej w salonie?
- Doskonała myśl.
Opadłam na podłogę, z której natychmiast podnieśli mnie dwaj chętni do pomocy
azjatyccy niewolnicy, sadowiąc mnie na zadziwiająco miękkim rzymskim krześle z
krzyŜowanymi nogami. Dostałam filiŜankę świeŜej, czystej wody. Wychyliłam ją, przypomniała
mi się krew. Zamknęłam oczy.
- Atrament, przybory do pisania na biurko? - zapytał starzec.
- Jeśli moŜna - westchnęłam.
- Teraz wszyscy wyjdźcie - zakomenderował męŜczyzna, hojnie rozdając monety
niewolnikom, którzy zginali się w pół w ukłonach i wycofywali z komnaty, o mało na siebie nie
wpadając.
Zbierałam się do wyraŜenia jakoś swojej wdzięczności, gdy do pokoju wpadła kolejna
grupa niewolników - prawie zderzając się z wychodzącymi - z koszami wszelkiego rodzaju
Ŝ
ywności, jaką moŜna było znaleźć na targu. Było tam co najmniej dziewięć rodzajów chleba,
dzbany oliwy, melony, zielone jarzyny i wędzonki, które mogły leŜeć wiele dni - ryby, wołowina
i egzotyczne, morskie stworzenia, wysuszone tak, Ŝe wyglądały jak pergamin.
- Wszystko do kuchni, z wyjątkiem talerza oliwek, sera i chleba dla pani, na stół po jej
lewej ręce. Przynieść wino przysłane przez ojca pani!
Nie do wiary. Wino mego ojca.
Potem wszyscy zostali znów wyproszeni, otrzymując ze szczodrobliwej ręki monety, i
starzec natychmiast wrócił do swojego spisu.
- Jakubie, chodź, będziesz liczył to złoto. Talerze, monety, znowu monety, klejnoty
niezmiernej wartości! Monety, sztaby złota. Tak…
I tak dalej, w wielkim pośpiechu.
Gdzie ojciec ukrył tyle złota? Nie mieściło mi się to w głowie.
Co z tym pocznę? Czy naprawdę zamierzają mi wszystko zostawić? To uczciwi ludzie,
ale przez ich ręce przechodziła fortuna.
- Musisz odczekać, aŜ wszyscy wyjdą - radził Dawid - i wtedy ukryć złoto w róŜnych
punktach domu. Na pewno znajdziesz odpowiednie miejsca. Nie moŜemy cię wyręczyć, bo w ten
sposób znalibyśmy skrytki. Klejnoty? Część zostawiam, Ŝebyś je takŜe schowała, gdyŜ są zbyt
cenne, by moŜna się było z nimi obnosić w pierwszych dniach twego tutaj pobytu.
- Otworzył szkatułkę. - Widzisz ten rubin? Wspaniały. Spójrz na jego wielkość. Gdybyś
sprzedała go uczciwemu człowiekowi za połowę wartości, nie głodowałabyś do końca Ŝycia.
KaŜdy kamień w tej szkatułce jest wyjątkowy. Ja się na tym znam. To klejnoty najlepsze z
najlepszych. Widzisz te perły? Nieskazitelne. - WłoŜył rubin i perły do pudełka i zamknął
wieczko.
- Tak - wyszeptałam osłabłym głosem.
- Perły, jeszcze złoto, srebro, zastawa - mruczał. - Wszystko jest tutaj! Powinniśmy
bardziej uwaŜać, ale…
- Nie, nie, dokazaliście cudu - zaoponowałam. Wbiłam wzrok w chleb i wino w czarze.
Butelki mego ojca.
Jego amfory w całej izbie.
- Pandoro - zwrócił się do mnie z wielką powagą Jakub - to jest akt własności domu. I
drugi dokument, mówiący o twoim oficjalnym zawinięciu do portu pod nowym nazwiskiem Julii
itepe. Pandoro, musimy juŜ odejść.
Starzec pokręcił głową i przygryzł wargę.
- Musimy płynąć do Efezu, dziecko - powiedział. - Wstyd mi cię tutaj zostawiać, ale
niebawem port zostanie zablokowany.
- W zatoce płoną juŜ statki - rzucił ściszonym głosem Jakub. - Zburzono posąg
Tyberiusza na forum.
- Transakcja dobiegła końca - zwrócił się do mnie stary męŜczyzna. - Sprzedawca tego
domu nie widział cię i nie zna twego prawdziwego nazwiska, podobnie jak inni mieszkańcy tego
miasta. To nie jego niewolnicy cię tutaj przynieśli.
- Dokazaliście dla mnie cudów.
- Zostajesz sama, moja piękna rzymska księŜniczko - stwierdził Jakub. - Porzucam cię
tutaj z bólem duszy.
- Tak trzeba - wtrącił starzec.
- Przez trzy dni nie opuszczaj domu - mówił Jakub, podchodząc do mnie blisko, bardzo
blisko, jak gdyby zamierzał złamać wszystkie zasady i ucałować mnie w policzek. - W mieście
stacjonują legiony, które mogłyby stłumić bunt, ale raczej pozwolą mu się wypalić, nie chcąc
mordować rzymskich obywateli. Zapomnij o greckich przyjaciołach. W ich domu rozpętało się
juŜ piekło.
Odwrócili się ku drzwiom.
- Czy otrzymaliście godziwą zapłatę? - spytałam. - MoŜecie wziąć tyle złota, ile
zechcecie. Nalegam!
- Nawet o tym nie myśl - upomniał mnie starzec. - Dla spokoju duszy posłuchaj: twój
ojciec poręczył za mnie dwukrotnie, gdy piraci zatapiali me statki na Adriatyku. Połączył swoje
pieniądze z moimi i pomnaŜałem zyski nas obydwu. Tamten Grek teŜ był dłuŜnikiem ojca. Nie
przejmuj się juŜ takimi sprawami. Ale na nas czas!
- Bóg z tobą, Pandoro - dodał Jakub.
Klejnoty. Gdzie były klejnoty? Zerwałam się i otwarłam szkatułkę. LeŜały ich tam setki,
nieskazitelnych, olśniewająco czystych i doskonale oszlifowanych. Pojęłam ich wartość, ich
czystość i troskliwość szlifu. Wzięłam duŜy rubin w kształcie jaja, który pokazywał mi Dawid, i
drugi podobny, i wcisnęłam im po jednym do ręki.
Unieśli ręce w geście odmowy.
- AleŜ musicie - upierałam się. - OkaŜcie mi przynajmniej tyle szacunku. Udowodnijcie,
Ŝ
e jestem wolną Rzymianką i Ŝe Ŝyję tak, jak nakazał ojciec! To doda mi odwagi! Weźcie.
Dawid nieustępliwie potrząsnął głową, za to Jakub wziął rubin.
- Tu są klucze, Pandoro. Wyjdź z nami i zamknij bramę od ulicy i drzwi do westybulu.
Nie obawiaj się. Wszędzie palą się lampy. DuŜo oliwy…
- Idźcie juŜ! - zachęciłam ich, gdy przestępowali próg. Zamknęłam bramę i przywarłam
do krat, odprowadzając ich wzrokiem. - JeŜeli nie będziecie mogli wydostać się z miasta,
gdybyście mnie potrzebowali, wracajcie.
- Mamy tu swoich ludzi - uspokajał Jakub. - Z głębi serca dziękuję za przepiękny rubin,
Pandoro! Dasz sobie radę. Wracaj do środka, zarygluj drzwi.
Dobrnęłam do krzesła, lecz nie tyle na nim usiadłam, ile opadłam na nie i zaczęłam się
modlić: „Lares familiares… Duchy tego domu. Powinnam odnaleźć wasz ołtarz. Spojrzyjcie na
mnie przychylnym okiem, błagam, nie Ŝywię Ŝadnych złych zamiarów. Obsypię wasz ołtarz
kwiatami i zapalę wam lampkę. Dodajcie mi cierpliwości. Pozwólcie na… odpoczynek”.
Nie ruszałam się jednak z miejsca; siedziałam oszołomiona na podłodze, odrętwiała, wiele
godzin, gdy tymczasem zapadał zmierzch, gdy obcy, mały dom pogrąŜał się w mroku.
Zaczął się sen o krwi, ale miałam go dosyć. Miałam dosyć tamtej obcej świątyni. Nie
chcę! I dosyć krwi. Zastąpiłam ten obraz wyobraŜeniem domu.
Byłam małą dziewczynką. Śnij o tym, nakazałam sobie, jak słuchasz najstarszego brata,
Antoniusza, który opowiada o wojnie na Północy, o wypieraniu szalonych Germanów nad morze.
Darzył wielką miłością Germanika. Tak samo jak pozostali bracia. Lucjusz, najmłodszy, był z
natury taki słaby. Z bólem serca wyobraŜałam sobie, jak błaga o litość, gdy Ŝołnierze przecinają
nić jego Ŝycia.
Imperium było całym światem. Za jego granicami rozciągał się chaos, nieszczęścia,
niezgoda i wojna. Byłam Ŝołnierzem. Walczyłam. Śniło mi się, Ŝe zakładam zbroję. Brat mówił:
- Co za ulga, Ŝe jesteś jednak męŜczyzną. Zawsze tak sądziłem.
Zbudziłam się nazajutrz.
Wtedy teŜ po raz pierwszy do głębi uczułam moc Ŝalu i cierpienia.
Zwróć na to uwagę. Znałam bowiem całą absurdalność fatum, fortuny i natury, nagą
prawdę o nich. Nie jest jej w stanie znieść Ŝaden człowiek. Być moŜe opis mojego stanu
przyniesie innym ludziom pociechę. Wszystko, co najgorsze, przychodzi niespiesznie, ale z
czasem mija.
Prawda wygląda tak, Ŝe nikogo nie moŜna na to przygotować, nie moŜna teŜ wyrazić tego
językiem. Trzeba poznać samemu, a nie Ŝyczę tego nikomu.
Byłam sama. Chodziłam po pokojach tego niewielkiego domu, waląc pięściami w ściany,
płacząc z zaciśniętymi zębami, kręcąc się w kółko. Nie przyszła Ŝadna Matka Izyda.
Nie było Ŝadnych bogów. Filozofowie okazali się głupcami! Poeci opiewali kłamstwa.
Szlochałam i rwałam włosy z głowy; rozdzierałam szatę tak machinalnie, jak gdybym
robiła to od momentu narodzin. Przewracałam krzesła i stoły.
Czasami napływała fala uniesienia, uczucia wolności od wszystkich zafałszowań i
konwenansów, sposobów na uwięzienie ciała i duszy.
Później ukazała się moim oczom potworność takiej swobody, jak gdyby nie istniał Ŝaden
dom, a mrok wdzierał się wszędzie.
Takie męki trwały trzy dni i trzy noce.
Zapomniałam o jedzeniu. Zapomniałam o wodzie.
Nie zapalałam lamp. Dochodzący pełni księŜyc dostatecznie oświetlał bezsensowny
labirynt malowanych izb.
Na wieki utraciłam zdolność snu.
Serce biło szybko. Kończyny napinały się, rozluźniały, by znowu stęŜeć.
Czasami zlegałam na dobrej, wilgotnej ziemi na dziedzińcu, za ojca, bo nikt nie złoŜył
jego ciała na dobrej, wilgotnej ziemi, co powinno stać się tuŜ po śmierci i przed pogrzebem.
Wiedziałam juŜ, czemu ta hańba miała taką wagę: przeorane ranami ciało, nie złoŜone na
ziemi. Pojęłam wagę tego zaniedbania tak, jak mało kto rozumie cokolwiek na świecie. Było to
niezmiernie istotne, poniewaŜ nie miało najmniejszego znaczenia!
„Lidio, Ŝyj”.
Spojrzałam na listowie małych drzewek w ogrodzie. Poczułam przypływ osobliwej
wdzięczności, Ŝe moje oczy oglądały mroki Ziemi wystarczająco długo, by ujrzeć takie rzeczy.
Deklamowałam Lukrecjusza:
„Co z ziemi, niech powraca w ziemię”?
Szaleństwo!
Biada, przez trzy dni i trzy noce błąkałam się, pełzałam, łkałam i płakałam.
4
Wreszcie jednego ranka, gdy słońce wlało się do środka przez otwarty dach, rozejrzałam
się po zgromadzonych w pokoju przedmiotach i przez chwilę nie wiedziałam, czym są ani po co
zostały wykonane. Nie znałam ich pospolitych nazw ani definicji. Nie wiedziałam nawet, gdzie
jestem.
Usiadłam i zorientowałam się, Ŝe spoglądam na Lararium, świątynię bogów domowych.
Znajdowałam się oczywiście w jadalni, dalej stały sofy i majestatyczne łoŜe małŜeńskie!
Lararium prezentowało się jak świątynka o trzech wysokich ścianach i trzech frontonach,
we wnętrzu stały figury starych bogów. Nikt w tym pogańskim mieście nie wyniósł ich wraz ze
zmarłą.
Kwiaty zwiędły. Ogień po prostu zgasł. Nikt nie ugasił go winem, jak nakazywał obyczaj.
W podartych szatach pełzałam na czworakach po ogrodzie w perystylu, zrywając kwiaty
dla tych bogów. Zebrałam trochę drewna i roznieciłam święty ogień.
Nie odrywałam oczu od bóstw domowych. Całymi godzinami. MoŜna było odnieść
wraŜenie, Ŝe juŜ nigdy się nie poruszę.
Nadeszła noc.
- Nie śpij - szepnęłam. - Czuwaj w nocy! Ci Egipcjanie czają się w ciemnościach.
KsięŜyc, patrz, jest niemal okrągły, za jedną, dwie noce będzie w pełni.
Lecz minął juŜ czas najstraszniejszych mąk, byłam wyczerpana i sen wyciągał ku mnie
ramiona, jakby chciał powiedzieć:
- Zbądź wszelkich trosk. Przyszło senne marzenie.
Widziałam męŜczyzn w złoconych szatach.
- Zostaniesz teraz zabrana do sanktuarium. - Ale co tam było? Wolałam nie widzieć. -
Nasza Matka, ukochana Matka Smutku - rzekł kapłan. Na ścianach znajdowały się malowidła.
Całe rzędy ukazanych z profilu Egipcjan, do tego obrazkowe pismo. Wokół unosiła się woń
palonej mirry.
- Chodź - powiedzieli ci, co mnie trzymali. - Wyzbyłaś się juŜ nieczystości i zaczerpniesz
ze świętego Źródła.
Słyszałam płacz i jęki jakiejś kobiety. Stanęłam przed wejściem do wielkiej komnaty i
zerknęłam do środka. Na tronach zasiadali tam Król i Królowa, Król patrzący nieruchomo jak w
ostatnim śnie, Królowa usiłująca zerwać złote okowy. Na głowie miała koronę Górnego i
Dolnego Egiptu. I płócienną zasłonę w kratę. Prawdziwe warkocze, nie perukę. Płakała, białe
policzki miała splamione krwią. Czerwień plamiła jej naszyjnik i piersi. Wyglądała na brudną,
zbezczeszczoną.
- Moja Matko, bogini - zaczęłam - to przecieŜ niegodziwe.
Obudziłam się z wielkim wysiłkiem.
Usiadłam i połoŜyłam rękę na Lararium, po czym spojrzałam na widoczne w promieniach
wschodzącego słońca pajęczyny pośród gałęzi drzew w ogrodzie.
Zdawało mi się, Ŝe słyszę szepty w staroŜytnym języku egipskim.
Nie pozwolę na to! Nie mogę zwariować.
Dosyć! Jedyny męŜczyzna, którego kochałam, mój ojciec, powiedział: „śyj!”
Nadeszła pora działania. Trzeba wstać i zabrać się do roboty. Poczułam niespodziewaną
siłę i wiarę w sens swego postępowania.
Długie noce Ŝałoby i płaczu były odpowiednikiem inicjacji w świątyni Izydy; upojono
mnie śmiercią; zrozumienie przyniosło przemianę.
Było po wszystkim, a bezsensowny świat wydawał się znośny i nie wymagał tłumaczenia.
Tak miało juŜ pozostać, a ja jak idiotka myślałam, Ŝe jest inaczej.
Sytuacja wymagała czynu.
Nalałam wina do czary, którą zaniosłam do bramy wejściowej.
Miasto zdawało się pogrąŜone w spokoju. Mijali mnie ludzie odwracający wzrok od na
poły obnaŜonej kobiety w łachmanach.
Wreszcie przystanął jakiś robotnik uginający się pod ładunkiem cegieł.
Podsunęłam mu wino.
- Przez trzy dni byłam chora - zagadnęłam. - Co wiadomo o śmierci Germanika? Co
dzieje się w mieście?
MęŜczyzna był pełen wdzięczności za wino. Trud fizycznej pracy go postarzył. Miał
chude ręce. Dłonie mu drŜały.
- Dziękuję ci, pani - powiedział. Wychylił wino łapczywie, jak gdyby nie mógł się
powstrzymać. - Naszego Germanika wystawiono na placu na widok publiczny. Jaki był
urodziwy! Ludzie porównywali go do wielkiego Aleksandra. Trudno było rozpoznać, czy został
otruty, czy nie. Jedni mówili, Ŝe tak, inni inaczej. Legioniści przepadali za nim. Gubernatora
Pizona, dzięki niech będą bogom, nie ma w mieście i nie zamierza wracać. śona Germanika,
łaskawa Agrypina, nosi jego prochy w urnie przy piersi. Zamierza odpłynąć do Egiptu, by szukać
kary na Tyberiusza.
Oddał czarę.
- Pokorne dzięki.
- W mieście wszystko po staremu?
- Tak, tak, któŜ mógłby zatrzymać to osławione targowisko? - oświadczył. - Handel nie
ustaje. Lojalni Ŝołnierze Germanika pilnują pokoju i czekają sprawiedliwości. Nie pozwolą
niegodziwemu Pizonowi na powrót, Sentius zaś gromadzi wszystkich, co słuŜyli pod komendą
Germanika. Miasto jest szczęśliwe. Wszyscy są za Germanikiem. JeŜeli dojdzie do wojny, to na
pewno nie tutaj. Proszę się nie troskać.
- Dziękuję, bardzo mi pomogłeś.
Wzięłam puchar, zamknęłam bramę, drzwi i przeszłam do czynu.
ś
ując dla przywrócenia sił kęs chleba i mrucząc pod nosem Lukrecjuszowe mądrości,
obchodziłam dom. Na prawo od dziedzińca natrafiłam na duŜą, luksusową łaźnię, jasno
oświetloną. Delikatna woda płynęła z trzymanych przez nimfy muszli do otynkowanego
zbiornika. Nie trzeba było rozpalać ognia dla jej podgrzania.
Ubrania znalazłam w komnacie sypialnej.
Rzymskie stroje były, jak wiesz, proste, składały się z długiej, prostej tuniki; zakładaliśmy
je dwie, trzy, na to tunikę wyjściową, stolę, na nią pallę, czyli opończę sięgającą do kostek i
zapinaną na pasek poniŜej piersi.
Wybrałam najlepsze stroje, układając trzy warstwy delikatnego jak babie lato jedwabiu i
jasnoczerwoną pallę, która osłaniała mnie od stóp do głów.
Jeszcze nigdy w Ŝyciu nie musiałam sama zakładać sobie sandałów. Było to niezmiernie
zabawne i irytujące zajęcie.
Wszystkie przybory toaletowe połoŜono na stołach, które stanowiły podstawy
polerowanych zwierciadeł. Ale bałagan!
Usiadłam na jednym z wielu złoconych krzeseł, przysunęłam lustro z polerowanego
metalu i próbowałam przystąpić do pracy z barwidłami tak, jak zawsze robili niewolnicy.
Zdołałam przyciemnić brwi, lecz powstrzymało mnie pełne grozy wspomnienie
malowanych oczu Egipcjan. UróŜowiłam usta, nałoŜyłam odrobinę białego pudru na policzki i
nic więcej. Nawet nie brałam się do pudrowania ramion, w czym wyręczono by mnie w Rzymie.
Nie wiem, jak wyglądałam. Musiałam zapleść te przeklęte włosy, co mi się udało o tyle,
Ŝ
e ułoŜyłam warkocze w wielki kok z tyłu głowy. ZuŜyłam tyle spinek, Ŝe starczyłoby ich dla
dwudziestu kobiet. Opuszczając nie związane kędziory na twarz, czoło i policzki, ujrzałam w
zwierciadle skromną i niczym nie wyróŜniającą się Rzymiankę, z przedziałkiem na środku
brązowych włosów, czarnymi brwiami i zaróŜowionymi ustami.
Najwięcej kłopotu sprawiło mi zebranie całej tej materii. Próbowałam dopasować
długości, wyprostować jedwabną stolę i zapiąć ją poniŜej biustu. Mnóstwo składania, drapowania
i przypinania. Zawsze dotąd asystowały mi młode niewolnice. Nareszcie, ubrana w dwie spodnie
tuniki i długą, czerwoną, elegancką stole, wzięłam duŜą, jedwabną pallę obszytą złotymi
ozdobami.
ZałoŜyłam pierścienie i bransolety, chociaŜ chciałam skryć jak najwięcej biŜuterii pod
opończą. Pamiętałam, jak ojciec dzień w dzień narzekał, Ŝe musi nosić togę - oficjalny strój
wierzchni dobrze urodzonego Rzymianina. Wśród kobiet togi nakładały tylko prostytutki. Ja nie
musiałam się z tym borykać.
Skierowałam się wprost na targ niewolników.
Jakub nie mylił się w opisie tutejszej ludności. W mieście pełno było ludzi ze wszystkich
stron świata. Wiele kobiet chodziło parami, trzymając się pod ramiona.
Powszechne były tu luźne greckie szaty, jak równieŜ egzotyczne suknie z Fenicji czy
Babilonu, noszone zarówno przez kobiety, jak i męŜczyzn. Wielu męŜczyzn miało długie włosy i
brody. Niektóre kobiety chodziły w tunikach nie dłuŜszych niŜ męŜczyźni. Jeszcze inne były
okryte od stóp do głów, widać było tylko oczy, gdy szły w otoczeniu straŜników i słuŜby.
Ulice były czystsze niŜ w Rzymie, ścieki spływały do szerszych rynsztoków pośrodku
dróg, skąd biegły szybszym nurtem do miejsca przeznaczenia.
Nie zdąŜyłam jeszcze dotrzeć na forum, czyli do centralnego placu miasta, gdy w co
najmniej trojgu drzwi zauwaŜyłam eleganckie kurtyzany, szyderczo targujące się z zamoŜnymi
Grekami i Rzymianami.
Gdy przechodziłam, jedna mówiła właśnie do przystojnego młodzieńca:
- Chcesz pójść do łoŜa ze mną? Marzenia. MoŜesz mieć kaŜdą, juŜ ci mówiłam. Ale jeśli
chcesz mnie, idź do domu i najpierw wszystko sprzedaj.
Bogaci Rzymianie w togach stali przed naroŜnymi winiarniami i odwzajemniali moje
ukradkowe spojrzenia krótkimi skinięciami.
Byle tylko Ŝaden mnie nie poznał! Było to mało prawdopodobne, znaleźliśmy się bardzo
daleko od Rzymu, a ja mieszkałam tak długo zamknięta w domu ojca, nie uczestnicząc w
bankietach, wieczerzach, a nawet odświętnych zgromadzeniach.
Rozmiary forum znacznie przewyŜszyły moje wspomnienia z pierwszego, krótkiego
przezeń przejścia. Gdy stanęłam po jednej stronie i ogarnęłam cały wielki, zalany słońcem plac,
okolony świątyniami, portykami lub budowlami imperium, nie posiadałam się ze zdumienia.
Na straganach pod baldachimami moŜna było naleźć wszystko, co było na sprzedaŜ:
jubilerzy handlujący srebrem w jednej grupie, w innym miejscu tkacze, rozstawieni w rzędzie
kupcy jedwabni. Zorientowałam się, Ŝe uliczka, która dobiegała do rynku po mojej prawej ręce,
przeznaczona była do handlu niewolnikami - tymi lepszymi, których raczej nie wystawia się w
dybach na licytacji.
W oddali dostrzegłam maszty statków. Poczułam zapach rzeki. Tam znajdowała się
ś
wiątynia Augusta, w niej płonęły ognie, przed wejściem stali w leniwych, lecz czujnych pozach
legioniści.
Było mi gorąco i trochę się bałam, bo wszystkie te jedwabne stroje jakby ciągle gdzieś się
zsuwały i ześlizgiwały. Widziałam duŜo otwartych ogródków za winiarniami, gdzie przy
stolikach plotkowały grupy kobiet. Mogłam usadowić się blisko nich i napić wina.
Ale musiałam zorganizować dom. Musiałam mieć wierną słuŜbę.
Oczywiście w Rzymie nigdy nie byłam na targu niewolników. Nie było takiej potrzeby.
Ponadto w naszym majątku w Toskanii i w Rzymie Ŝyło tyle rodzin niewolników, Ŝe rzadko
kiedy kupowaliśmy nowych. Co więcej, ojciec miał w zwyczaju dziedziczyć po przyjaciołach
niewolników nie nadających się do pracy, lecz mądrych, i często podrwiwaliśmy sobie z jego
akademii w ogrodzie, gdzie niewolnicy zajmowali się tylko sporami na tematy historyczne.
Teraz jednak musiałam zachować się jak przebiegła kobieta światowa. Szybko omiotłam
wzrokiem wszystkich wystawianych na sprzedaŜ niewolników domowych dobrej jakości i
zdecydowałam się na dwie siostry, bardzo młode i przeraŜone, Ŝe w południe będą musiały
stanąć na licytacji i sprzedadzą je do zamtuza. Nakazałam przynieść stołki i usiadłyśmy.
Rozmawiałyśmy.
Pochodziły z niewielkiego domostwa pewnej szlachetnej rodziny zamieszkałej w Tyrze;
urodziły się juŜ niewolnicami. Mówiły przyzwoicie po grecku i łacinie. Znały aramejski. Były
słodkie jak aniołki.
Miały nieskazitelne ręce. Wykazały się wszystkimi poŜądanymi umiejętnościami. Umiały
ufryzować włosy, umalować twarz, gotować. Recytowały przepisy na wschodnie potrawy, o
jakich nigdy nie słyszałam; wymieniały róŜnego rodzaju pomady, róŜe. Jedna zarumieniła się ze
strachu i rzuciła:
- Pani, mogę szybko i doskonale pomalować twą twarz! Co oznaczało, Ŝe mnie wyszło to
fatalnie. Zorientowałam się teŜ, Ŝe jako niewolnice z małego domu były o wiele bardziej
wszechstronne niŜ nasza słuŜba w Rzymie.
Ich modły zostały wysłuchane, kupiłam obie; zaŜądałam dla nich czystych tunik
przyzwoitej długości, dostałam dwie z błękitnego płótna, choć niezbyt eleganckie, potem
znalazłam sprzedawcę z naręczem palli, od którego kupiłam kaŜdej z sióstr błękitną mantylę.
Wyglądały na uszczęśliwione. Były skromne i wolały chodzić z okrytymi głowami.
Nie wątpiłam, Ŝe chętnie oddałyby za mnie Ŝycie.
Nie przyszło mi do głowy, Ŝe mogą być wygłodniałe, dopóki w trakcie poszukiwań
innych niewolników nie usłyszałam, jak jakiś podły handlarz upomina wykształconego Greka, Ŝe
dostanie jeść dopiero wtedy, gdy zostanie sprzedany.
- Okropność - oświadczyłam. - Jesteście pewnie głodne, dziewczęta. Idźcie do jadłodajni
na forum. Spójrzcie w głąb ulicy. Widzicie tych kilka ław i stołów?
- Same? - zapytały, zdjęte grozą.
- Słuchajcie, dziewczęta. Nie mam czasu karmić was z ręki jak ptaki. Nie patrzcie w oczy
męŜczyznom; najedzcie i napijcie się do syta. - Dałam im sumę pieniędzy, która wywarła na nich
wstrząsające wraŜenie. - I nie odchodźcie z jadłodajni, póki po was nie przyjdę. JeŜeli zbliŜy się
do was męŜczyzna, udajcie przestrach, pochylcie głowy i krzyczcie najlepiej, jak potraficie, Ŝe
nie rozumiecie jego języka. W najgorszym wypadku schrońcie się w świątyni Izydy.
Pobiegły wąską uliczką w kierunku czekającej je uczty, ich mantyle nadmuchane przez
wiatr jak balony były w pięknym, niebieskim kolorze; do dziś pamiętam ten widok, smugę
błękitnego nieba przemykającą pośród spoconego tłumu i labiryntu markiz. Mia i Lia. Łatwo
zapamiętać, choć nigdy nie mogłam ich rozróŜnić.
Zaskoczył mnie cichy, szyderczy śmiech. Śmiał się grecki niewolnik, któremu pan
zagroził przed chwilą zagłodzeniem.
Odpowiedział:
- Proszę bardzo, zagłódź mnie. I co wtedy sprzedasz? Schorowanego, konającego
człowieka, a nie niezwykle wybitnego uczonego.
Niezwykle wybitny uczony!
Zwróciłam się w jego stronę. Nie wstał na mój widok ze swego stołka. Miał na sobie
wyłącznie brudną przepaskę biodrową, co było wyjątkowym idiotyzmem ze strony handlarza,
lecz dzięki temu zaniedbaniu moŜna było przekonać się, Ŝe niewolnik jest bardzo przystojnym
męŜczyzną o urodziwej twarzy, delikatnych, brązowych włosach, zielonych oczach w kształcie
migdałów i sarkastycznym wyrazie ładnych ust. Miał najwyŜej trzydzieści lat. Był, jak przystało
na Greka, sprawny fizycznie, obdarzony solidną muskulaturą.
Brązowe włosy miał tłuste i niedbale ścięte, na szyi zawieszono mu podłą deseczkę, na
której ktoś nagryzmolił mnóstwo łacińskich literek.
Unosząc mantylę, zbliŜyłam się do jego pięknej, obnaŜonej piersi, nieco rozbawiona
buńczucznym spojrzeniem, i spróbowałam odczytać treść napisu.
MoŜna było odnieść wraŜenie, Ŝe mógł nauczać kaŜdej filozofii, wszystkich języków,
całej matematyki, potrafił wszystko zaśpiewać, znał wszystkich poetów, umiał przygotować całe
bankiety, cierpliwie opiekował się dziećmi, walczył wraz ze swym panem w rzymskich
kampaniach na Bałkanach, mógł słuŜyć jako uzbrojony straŜnik, był posłuszny, zacny i całe Ŝycie
przebywał w jednym i tym samym domu w Atenach.
Czytałam to z wyrazem niejakiej wzgardy, na której widok obrzucił mnie zuchwałym
spojrzeniem. Z całą bezczelnością skrzyŜował ręce tuŜ pod tabliczką i oparł się o ścianę.
Wtem zorientowałam się, dlaczego kręcący się w pobliŜu kupiec nie nakazał Grekowi
powstać. Niewolnik miał tylko jedną sprawną nogę. Lewa poniŜej kolana została wykonana ze
starannie wyrzeźbionej kości słoniowej, kończąc się pięknie sklepioną stopą i sandałem. Idealne
palce. Rzecz jasna, noga i stopa zostały złoŜone z trzech proporcjonalnych części, kaŜdej
zdobionej, osobno wykonano wyraźne paznokcie i płaskorzeźby pasków do sandałów.
Nigdy w Ŝyciu nie widziałam takiej sztucznej kończyny, takiego oddania rzemiosłu.
- Jak straciłeś nogę? - zapytałam po grecku. Bez odpowiedzi. Wskazałam nogę. śadnego
odzewu.
Powtórzyłam po łacinie. Z tym samym skutkiem. Handlarz stawał na palcach i skręcał się
z niecierpliwości.
- Pani, on umie wszystko spisywać, prowadzić interesy; ma piękny charakter pisma, nie
fałszuje rachunków.
Hmm… Ani słowa o uczeniu dzieci? Nie wyglądam na matkę i Ŝonę. Niedobrze.
Grek zaśmiał się drwiąco i odwrócił głowę. Wyszeptał rozczulającą łaciną, Ŝe jeśli
wydam na niego pieniądze, wyrzucę je na trupa. Miał piękny, łagodny głos, pełen jednak
znuŜenia i pogardy, mówił wykwintnie i bezpretensjonalnie.
Straciłam cierpliwość. Przemówiłam szybko po grecku:
- Słuchaj, ty zarozumiały kretynie z Aten! - zaczęłam, czerwona na twarzy, wściekła, Ŝe
tak niesprawiedliwie osądza mnie zarówno niewolnik, jak i handlarz. - JeŜeli w ogóle umiesz
pisać po łacinie i po grecku, jeŜeli istotnie studiowałeś pisma Arystotelesa i Euklidesa, w którego
nazwisku robisz zresztą błąd, jeŜeli uczyłeś się w Atenach i widziałeś wojnę na Bałkanach, jeŜeli
prawdą jest choćby połowa tej pysznej epopei, czemu nie chcesz naleŜeć do jednej z
najinteligentniejszych kobiet, jakie zdarzy ci się kiedykolwiek poznać, która w zamian za
lojalność będzie odnosić się do ciebie z godnością i szacunkiem? Czy wiesz coś więcej ode mnie
o Platonie i Arystotelesie? Nigdy w Ŝyciu nie uderzyłam niewolnika. Odrzucasz panią, w słuŜbie
której mogłaby spotkać cię kaŜda nagroda, jaką moŜesz sobie wymarzyć. Ta tabliczka to stek
kłamstw, prawda?
Niewolnik osłupiał, choć nie rozgniewał się. Pochylił się, próbując dyskretnie otaksować
mnie wzrokiem. Kupiec machał z furią rękami, Ŝeby niewolnik wstał; usłuchał i okazało się, jak
znacznie góruje nade mną wzrostem. Nogi, nie licząc protezy z kości słoniowej, miał zdrowe i
mocne.
- MoŜe byś raczył powiedzieć mi, co tak naprawdę umiesz? - zapytałam juŜ po łacinie.
Zwróciłam się do handlarza: - Daj mi pióro, to poprawię ortografię tych nazwisk. Takie błędy
niweczą wszelkie szansę tego człowieka na zostanie nauczycielem. Wychodzi w ich świetle na
głupca.
- Miałem za mało miejsca! - odezwał się nagle niewolnik, tryskając prawdziwie łacińską
furią. Pochylił się w moją stronę, jakby chciał, Ŝebym go lepiej zrozumiała. - Skoro jesteś taka
bystra, przyjrzyj się tej tabliczce! Zdajesz sobie zapewne sprawę z ignorancji tego handlarza. Ma
w posiadaniu szmaragd, a bierze go za kawałek zielonego szkła. To poniŜające. Upakowałem na
tej tabliczce wszystkie komunały, jakie przyszły mi do głowy.
Roześmiałam się. Podbił moje serce, zaintrygował. Nie posiadałam się ze śmiechu. Ale
zabawa! Handlarz nie wiedział, co o tym myśleć. Skarcić niewolnika i obniŜyć cenę? Czy
pozwolić, Ŝebyśmy sami doszli do porozumienia?
- Co miałem począć - podjął tym samym poufnym szeptem, przechodząc tym razem na
grekę - krzyczeć do kaŜdego przechodnia: „Tutaj siedzi wielki nauczyciel, wybitny filozof?
- Uspokoił się nieco, wyładowawszy gniew. - Imiona mych dziadów wyryto na ateńskim
Akropolu.
Kupiec nie wiedział, co się dzieje, lecz ja okazywałam nieskrywaną radość.
Znowu zsunęła mi się z ramion mantyla i mocno ją szarpnęłam. Co za odzieŜ! Dlaczego
nikt nigdy nie powiedział mi, Ŝe jedwab ślizga się po jedwabiu?
- A co powiesz o Owidiuszu? - spytałam, zaczerpnąwszy tchu. Mało nie popłakałam się
ze śmiechu. - Bo umieściłeś tu jego imię. Owidiusz. Czy cieszy się tu popularnością? W Rzymie
nikt nie ośmieliłby się wypisać go na takiej tabliczce. Nie wiem nawet, czy on jeszcze Ŝyje, aŜ
wstyd. Owidiusz uczył mnie całować, gdy miałam dziesięć lat i czytałam Miłostki. Czytałeś
kiedy Miłostki?
Cała jego postawa uległa zmianie. Złagodniał i juŜ, juŜ nabierał nadziei, Ŝe mogę okazać
się dla niego dobrą panią, ale nie śmiał w to uwierzyć.
Handlarz czekał na najmniejszy znak, jak ma się zachować. Widać było, Ŝe nie rozumiał,
o czym mówimy.
- Słuchaj, bezczelny, chromy niewolniku! - powiedziałam. - - Gdybym uwierzyła, Ŝe
moŜesz czytywać mi wieczorem Owidiusza, kupiłabym cię bez wahania. Ale z tej tabliczki
wynika, Ŝe jesteś sławnym Sokratesem i Aleksandrem Macedońskim w jednej osobie. W jakiej
wojnie bałkańskiej brałeś udział? Jakim sposobem trafiłeś do rąk tego nędznego handlarza,
zamiast znaleźć się od razu w jakimś eleganckim domu? Jak moŜna dać temu wszystkiemu
wiarę? Gdyby ślepy Homer śpiewał takie niedorzeczne pieśni, wszyscy by wstali i wyszli z
tawerny.
Narastał w nim gniew i zawód.
Kupiec wyciągnął rękę, jak gdyby dla powstrzymania niewolnika.
- Gdzie, na wszystkich bogów, podziała się twa noga? - zapytałam. - Jak ją straciłeś? Kto
wykonał tę wspaniałą protezę?
Mówiąc pełnym złości, lecz zdecydowanym szeptem, niewolnik oznajmił:
- Straciłem ją podczas polowania na dzika, w którym uczestniczyłem wraz ze swym
rzymskim panem. Często polowaliśmy. Stało się to na Pentelikonie, górze…
- Wielkie dzięki, wiem, gdzie jest Pentelikon - weszłam mu w słowo.
Miał wykwintny wyraz twarzy. Nie wiedział juŜ, co ma o mnie sądzić. Oblizał
spierzchnięte wargi i powiedział:
- KaŜ temu kupcowi przynieść pergamin i atrament. - Mówił po łacinie tak pięknie jak
aktor lub retor, choć bez Ŝadnego widocznego wysiłku. - Będę cytował Miłostki Owidiusza z
pamięci. - Błagał łagodnie przez zaciśnięte zęby, co jest nie byle sztuką. - Potem zapiszę całą
opowieść Ksenofonta o Persach, jeŜeli masz dosyć czasu, naturalnie po grecku. Mój pan
traktował mnie jak syna; walczyłem u jego boku, uczyłem się, studiowałem. Pisałem jego listy.
Otrzymałem takie samo jak on wykształcenie, poniewaŜ taka była jego wola.
- Ach - odparłam, pełna dumy i ulgi.
Sprawiał wraŜenie arystokraty z krwi i kości, rozgniewanego sytuacją bez wyjścia, lecz
wciąŜ zachowującego godność i rozsądek, które wspierały męstwo duszy.
- A w łoŜu? Stać cię na coś takŜe w łoŜu? - zapytałam. Nie wiem, jaka desperacja czy
furia podsunęła mi takie pytanie.
Był święcie oburzony. Dobry znak. Wytrzeszczył oczy. Na czole pojawiły się bruzdy.
Tymczasem handlarz przyniósł stołek, stół, pergamin, atrament i postawił wszystko na
rozgrzanym bruku.
- Masz, pisz - zwrócił się do niewolnika. - Pisz listy dla tej kobiety, bo jak nie, to zabiję
cię i sprzedam twoją nogę.
Znów nie mogłam stłumić wybuchu śmiechu. Popatrzyłam na niewolnika, który sprawiał
wraŜenie oszołomionego. Oderwał wzrok ode mnie i przeniósł pogardliwe spojrzenie na kupca.
- Czy moŜna trzymać cię razem z młodymi niewolnicami? - pytałam protekcjonalnie. -
Czy lubisz chłopców?
- Jestem całkowicie godny zaufania! - oznajmił niewolnik. - Nie jestem zdolny popełnić
przestępstwa dla Ŝadnego pana.
- A gdybym zapragnęła, Ŝebyś przyszedł do mego łoŜa? Jestem panią domu, wdową po
dwóch męŜach i Rzymianką.
Twarz mu pociemniała. Nie potrafiłabym nazwać emocji, które malowały się na jego
obliczu: smutek, wahanie, dezorientacja i ostateczna desperacja.
- No i…?
- Ujmijmy to w ten sposób, pani. Większą przyjemność sprawiłaby ci moja recytacja
Owidiusza niźli próby realizacji jego wierszy.
- Wolisz chłopców - stwierdziłam, kiwając głową.
- Urodziłem się niewolnikiem, pani. Byłem zmuszony zadowalać się chłopcami. Nic
więcej nie wiem. I nie potrzebuję wiedzieć. - Twarz mu spurpurowiała, spuścił głowę.
Urocza, ateńska skromność.
Dałam mu ręką znać, Ŝeby usiadł.
Co teŜ uczynił ze zdumiewającą prostotą i wdziękiem, zadziwiającą zwłaszcza w tych
okolicznościach: Ŝar, brud, tłok, niepewny stołek i rozchwierutany stół.
Pospiesznie ujął pióro i napisał nienaganną greką:
- Czy w swej głupocie uraziłem tę uczoną panią wyjątkowej cierpliwości? Czy przez
lekkomyślność ściągnąłem sobie na głowę zagładę? - Przeszedł na łacinę. - Czy Lukrecjusz mówi
prawdę, Ŝe nie naleŜy obawiać się śmierci? - Zastanowił się przez chwilę i napisał po grecku: -
Czy Wergiliusz i Horacy rzeczywiście dorównują naszym mistrzom poezji? Czy Rzymianie
szczerze w to wierzą, czy tylko mają taką nadzieję, wiedząc, Ŝe ich osiągnięcia przyćmiewają
nasze w innych dziedzinach?
Odczytałam wszystko w głębokiej zadumie, ciepło się uśmiechając. Zakochałam się w
nim. Patrzyłam na szczupły nos, dołek w brodzie, spoglądałam w zielone oczy, które nie
odwracały się od moich.
- Jak się tu znalazłeś? - spytałam. - Stragan z niewolnikami w Antiochii… Rzeczywiście
kształciłeś się w Atenach, tak jak mówisz?
Próbował wstać. Popchnęłam go z powrotem na stołek.
- Na ten temat muszę milczeć - odparł. - Mogę rzec tylko tyle, Ŝe mój pan bardzo mnie
miłował, Ŝe zmarł w łóŜku, otoczony przez rodzinę. I Ŝe znalazłem się tutaj.
- Czemu nie uwolnił cię w testamencie?
- Uczynił tak, pani, zostawiając mi teŜ mały majątek.
- Co się stało?
- Nie mogę nic więcej powiedzieć.
- Dlaczego? Kto cię sprzedał, dlaczego?
- Pani, doceń moją lojalność wobec domu, w którym słuŜyłem całe Ŝycie. Nie powiem
więcej ani słowa. JeŜeli zostanę twym sługą, obdarzę cię taką samą wiernością. Twój dom stanie
się moim miejscem świętym. Wszystko, co zdarzy się w jego czterech ścianach, nie wyjdzie poza
nie. Mówię o cnotach i dobroci mego pana, poniewaŜ tak nakazuje przyzwoitość. Nie pytaj o nic
więcej.
Wzniosła, starogrecka etyka.
- Pisz dalej, szybko! - upomniał go handlarz.
- Cicho - uspokoiłam go. - Tyle zupełnie mi wystarczy.
Przystojny, brązowowłosy niewolnik. Ten ponętny, jednonogi męŜczyzna popadł w jakieś
głębokie przygnębienie i patrzył w stronę odległego forum na postacie przemykające we
wszystkie strony u wylotu ulicy.
- Czym zajmowałbym się jako człowiek wolny? - zwrócił się do mnie, zastanawiając się z
punktu widzenia wyzbytego wszelkich trosk samotnika. - Kopiowałbym całymi dniami ksiąŜki,
dostając za to parę marnych groszy? Pisałbym za drobniaki listy? Mój pan z naraŜeniem Ŝycia
uratował mnie przed tym dzikiem. SłuŜyłem pod komendą Tyberiusza w Illiricum, gdzie z
piętnastoma legionami stłumił wszystkie bunty. Odciąłem człowiekowi głowę, Ŝeby ocalić pana.
I co mi teraz pozostało?
Przepełniał mnie Ŝal.
- I co mi teraz pozostało? - powtórzył smutno. - Na wolności Ŝyłbym z dnia na dzień, a
gdybym zasnął na schodach jakiejś brudnej kamienicy, odcięto i ukradziono by mi nogę!
Westchnęłam, zakryłam usta dłonią. W oczach zakręciły mu się łzy, głos jeszcze bardziej
złagodniał, pozostał mimo to wyraźny:
- Tak, mógłbym tam pod łukami nauczać filozofii, gadać o Diogenesie i udawać, Ŝe z
przyjemnością chodzę w łachmanach, jak robią to jego naśladowcy. Widziałaś tamten cyrk?
Nigdy w Ŝyciu nie spotkałem tylu filozofów co w tym mieście! Rozejrzyj się w drodze
powrotnej. Wiesz, co jest tutaj potrzebne nauczycielowi filozofii? Trzeba kłamać. Z jak
największą szybkością zarzucać młodych słowami bez znaczenia, zamyślać się, gdy nie zna się
odpowiedzi, paplać bzdury i przypisywać je dawnym stoikom.
Urwał, starając się zapanować nad sobą. O mały włos sama się nie rozpłakałam.
- Ale rozumiesz, zupełnie nie potrafię kłamać. To przypieczętowało mój los w wyniku
naszej rozmowy, dostojna pani.
Byłam rozbita, wewnętrzne rany na nowo się otwierały. Fala śmiałości, która wyniosła
mnie z zamkniętego domu, ustępowała. Z pewnością widział łzy w moich oczach.
Znów spojrzał w kierunku forum.
- Marzę o czcigodnym panu lub pani, o domu pełnym szacunku. Czy poprzez refleksję
nad honorem niewolnik moŜe stać się człowiekiem honoru? Prawo stanowi, Ŝe nie. Dlatego
kaŜdy niewolnik - świadek w procesie sądowym musi zostać poddany torturom, bo nie jest
człowiekiem honoru. Rozum twierdzi inaczej. Nauczyłem się śmiałości i honoru i mogę je wpoić.
Tak, na tej tabliczce jest sama prawda. Nie miałem czasu i szansy na utemperowanie chełpliwego
stylu.
Spuścił głowę i popatrzył jeszcze raz na forum, jakby ku utraconemu światu.
Wyprostował się na taborecie. Usiłował wstać.
- Nie, siedź - powiedziałam.
- Pani - zaczął - jeŜeli potrzebujesz mych usług w domu złych obyczajów, powiem
otwarcie… jeŜeli mam męczyć i zmuszać do czegokolwiek młode dziewczęta, takie jak przed
chwilą zakupiłaś, jeŜeli rozkaŜesz kupczyć ich urokami, nie zrobię tego. Są to dla mnie czyny
równie niegodne co kradzieŜ i kłamstwo. Na co jestem ci potrzebny?
Łzy zatrzymały się gdzieś między powiekami a obrazem świata, w jaki wierzył. Twarz
zachował pogodną.
- Czy wyglądam na prostytutkę? - zapytałam przeraŜona. - Na bogów, włoŜyłam
najlepszy strój. Z całych sił staram się wyglądać na straszliwie przyzwoitą osobę. Narzuciłam na
siebie tyle jedwabiu! Czy dostrzegasz w mych oczach okrucieństwo? Nie wierzysz, Ŝe moŜe
wyglądać z nich zahartowana dusza, która nie poddaje się Ŝalowi? Nie trzeba zaraz walczyć w
bitwie, Ŝeby nauczyć się odwagi.
- Nie, pani, o nie! - pospieszył z odpowiedzią. Był bardzo stropiony.
- To dlaczego obrzucasz mnie takimi obelgami? - pytałam z urazą. - Zresztą zgadzam się
z tym, co napisałeś, nasi poeci nie dorównują największym Grekom. Nie znam przeznaczenia, ku
któremu zmierza nasze imperium, i ta nieświadomość ciąŜy mi tak mocno, jak memu ojcu i jego
przodkom. Dlaczego? Nie wiem! - Odwróciłam się, jakbym zbierała się do odejścia, choć
bynajmniej nie miałam takiego zamiaru. Doprawdy, posunął się za daleko!
Nachylił się w moją stronę nad stołem do pisania.
- Pani - wyszeptał jeszcze ciszej i z jeszcze większą prośbą w głosie - wybacz
lekkomyślne słowa. Jesteś jedynym w swoim rodzaju paradoksem. Masz ekscentrycznie
umalowaną twarz, zdaje mi się, Ŝe róŜ nie został nałoŜony właściwie. Nie pomalowałaś róŜem
zębów. Nie upudrowałaś ramion. WłoŜyłaś trzy jedwabne tuniki, wszystkie przeźroczyste. Włosy
zaplotłaś w dwa barbarzyńskie warkocze opadające ci na ramiona, gubisz srebrne i złote spinki.
Spójrz na wszystkie te spadające zapięcia. Zaraz się o nie skaleczysz. Tunika, bardziej
odpowiednia na wieczór, opadła ci z ramion, obrąbek wala się o bruk.
Nie burząc rytmu swej przemowy, zręcznie nachylił się i uniósł pallę, błyskawicznie
wstał i mi ją oddał, kuśtykając, obszedł stolik i nałoŜył mi ubranie na ramiona.
- Mówisz ze zdumiewającą szybkością i pozwalasz sobie na ostre docinki - ciągnął -
jednak nosisz za pasem olbrzymi sztylet. Winien być skryty pod rękawem na przedramieniu. I
sakwa. Jest ogromna, wyjmujesz ją i dajesz dziewczętom złoto. To strasznie rzuca się w oczy.
Twe ręce - pięknością dorównują grece i łacinie, którymi się posługujesz, lecz są pokryte
smugami brudu, jak gdybyś kopała nimi w ziemi. Uśmiechnęłam się. Przestały płynąć łzy.
- Jesteś bardzo spostrzegawczy - stwierdziłam radośnie. Byłam oczarowana. - Czemu
musiałam ciąć tak głęboko, Ŝeby dotrzeć do duszy? Czemu nie moŜemy po prostu się przed sobą
obnaŜyć? Potrzebny mi silny słuŜący, stróŜ zdolny władać bronią, prowadzić mój dom i go
chronić, poniewaŜ jestem sama. Czy cały ten jedwab jest naprawdę przezroczysty?
Skinął głową.
- No, gdy mantyla leŜy juŜ na ramionach i kryje… kryje sztylet i pas… - Zarumienił się.
Uśmiechnęłam się do niego, starając się odzyskać spokój, oprzeć się ciemności, która chciała
pochłonąć całą pewność siebie, całą wiarę w wypełniane zadanie, gdy tymczasem on podjął:
- Pani, uczymy się skrywać dusze, poniewaŜ inni nas zdradzają, ale tobie powierzyłbym
duszę! Wiem o tym, gdybyś tylko raczyła nie osądzać mnie tak pochopnie! Mogę cię chronić,
prowadzić dom. Nie będę dręczył młodych dziewcząt. ZauwaŜ jednak, Ŝe nogi nie straciłem
wcale w Illirii. Powróciłem po trzech latach krwawych wojen, by oddać nogę dzikowi tylko
dlatego, Ŝe niedbale wykonana i źle zahartowana włócznia złamała się, gdy cisnąłem nią w
zwierza.
- Jak masz na imię?
- Flawiusz. - Rzymskie imię.
- Flawiusz - powtórzyłam.
- Pani, palla znów się zsuwa, a te ostre szpileczki są wszędzie, zaraz któraś cię skaleczy.
- Nie przejmuj się tym - odparłam, choć pozwoliłam się otulić, jak gdybym była jego
Galateą, a on Pigmalionem. Robił wszystko koniuszkami palców. Lecz palla juŜ się ubrudziła.
- Te dziewczęta - powiedziałam - na które zwróciłeś uwagę, naleŜą od pół godziny do
mego domostwa. Musisz być dla nich wyrozumiałym panem. Ale gdyby zachciało ci się znaleźć
w łóŜku jakiejś kobiety pod mym dachem, niech będzie to moje łoŜe. Jestem z krwi i ciała!
Pokiwał głową, nie bardzo wiedząc, co ma powiedzieć.
Wyjęłam z sakiewki sumę, którą uwaŜałabym za rozsądną w Rzymie, gdzie niewolnicy
zawsze chełpili się swą ceną. PołoŜyłam złoto, nie zwaŜając na wybite na monetach słowa, tylko
szacując ich wartość.
Niewolnik patrzył na mnie coraz bardziej zaintrygowany, po czym przeniósł wzrok na
kupca.
Oślizgły, pozbawiony skrupułów, łasicowaty handlarz niewolników nadął się jak ropucha
i oświadczył, Ŝe ten bezcenny grecki uczony zostanie sprzedany za wysoką cenę. Interesowało się
nim kilku bogaczy. Za godzinę miała zjawić się cała szkolna klasa, Ŝeby go przepytywać.
Rzymscy urzędnicy przysyłali na rekonesans swoje sługi.
- Nie mam juŜ na to siły - powiedziałam i sięgnęłam do sakwy.
Wtem mój nowy niewolnik Flawiusz wyciągnął rękę, Ŝeby mi przeszkodzić.
Spojrzał na kupca z wyŜszością i nieulękłą pogardą.
- Za człowieka z jedną nogą! - wycedził przez zaciśnięte zęby. - Ty złodzieju! śądasz od
mej pani tyle, i to w Antiochii, skąd wozi się niewolników do Rzymu, byle tylko nie ponieść strat
na ich sprzedaŜy!
Byłam pod wraŜeniem. Wszystko poszło jak najlepiej. Ciemność znów odpłynęła i przez
chwilę w słonecznym blasku królował boski sens.
- Oszukujesz mą panią, doskonale o tym wiesz! Jesteś mętem tej Ziemi! - nie ustawał. -
Pani, czy przyjdziemy jeszcze kiedyś po zakupy do tego nikczemnika? Moim zdaniem nigdy!
Handlarz uśmiechnął się jak ostatni idiota, twarz wykrzywił mu grymas, będący
mieszanką tchórzostwa i głupoty, skłonił się i zwrócił jedną trzecią tego, co mu dałam.
Ledwie powstrzymałam się od kolejnego wybuchu śmiechu. Znowu musiałam podnieść z
ziemi mantylę. Wyręczył mnie Flawiusz. Tym razem zawiązałam ją jak trzeba, w supeł z przodu.
Spojrzałam na odzyskane złoto, zgarnęłam je i powierzyłam Flawiuszowi. Ruszyliśmy w
drogę.
Gdy zanurzyliśmy się w gęstym tłumie na środku forum, nie mogłam przestać śmiać się z
całego zajścia.
- CóŜ, Flawiuszu, zacząłeś mnie juŜ chronić, oszczędzasz moje pieniądze, dajesz
doskonałe rady. Gdyby w Rzymie było więcej takich ludzi, świat wyglądałby inaczej.
Zatkało go. Odebrało mowę. Z trudem wyszeptał:
- Pani, moŜesz rozporządzać mą duszą i ciałem.
Stanęłam na palcach i ucałowałam go w policzek. Uświadomiłam sobie, Ŝe całą swą
nagość, brud przepaski na biodrach, cały ten wstyd znosił bez słowa protestu.
- Masz - dałam mu trochę pieniędzy. - Zaprowadź dziewczęta do domu, wyszukaj im
jakieś zajęcie, a potem idź do łaźni. Umyj się. Jak Rzymianin. Weź sobie chłopca, wedle
Ŝ
yczenia. Nawet dwóch. Później kup sobie elegancką odzieŜ, nie dla niewolnika, pamiętaj, tylko
strój, jakiego nie wstydziłbyś się kupić dla młodego Rzymianina.
- Błagam cię, ukryj tę sakwę - mówił, biorąc monety. - A jak nazywa się ma pani? Gdyby
pytano, to do kogo naleŜę?
- Do Pandory z Aten. ChociaŜ będziesz musiał nakreślić mi sytuację w mym rodzinnym
mieście, bo nigdy tam naprawdę nie byłam. Greckie imię doskonale mi odpowiada. Idź juŜ.
Dziewczęta patrzą.
Patrzyło mnóstwo innych ludzi. Tak, ten czerwony jedwab! I wspaniała męskość
Flawiusza.
Znowu go ucałowałam i szepnęłam z wyrachowaniem, jak mała diablica:
- Potrzebuję cię, Flawiuszu. - Spojrzał na mnie z czcią. - Jestem na wieki twój, pani -
szepnął.
- Jesteś pewien, Ŝe nie zechciałbyś lec ze mną w łoŜu?
- Uwierz, Ŝe próbowałem tego niejeden raz! - wyznał zarumieniony.
Zacisnęłam dłoń w pięść i uderzyłam go w muskularne ramię.
- Bardzo dobrze - powiedziałam.
Panienki juŜ wstawały. Zorientowały się, Ŝe go po nie posyłam.
Dałam mu klucz, opisałam drogę do domu, cechy szczególne bramy i starą fontannę z
brązu w kształcie głowy lwa zaraz za bramą.
- A ty, pani? - spytał. - Zapuszczasz się w tłum bez towarzystwa? Z tą wielką sakiewką
pełną złota?
- Poczekaj, aŜ zobaczysz złoto w domu. UwaŜaj się za jedynego człowieka, który moŜe
otwierać kufry, a następnie schowaj je w róŜnych miejscach. Wymień meble, które zniszczyłam
w swojej… swojej samotności. W pokojach na piętrze stoi wiele zapasowych.
- Złoto w domu! - zawołał przeraŜony. - Skrzynie złota!
- O mnie się nie martw. Wiem juŜ, gdzie szukać pomocy. A jeŜeli mnie zdradzisz, jeŜeli
ukradniesz moje dziedzictwo i po powrocie zastanę dom splądrowany, cóŜ, będzie to znaczyć, Ŝe
zasłuŜyłam na taki los. Nakryj kufry ze złotem dywanami. W domu leŜy mnóstwo perskich
dywanów. Zajrzyj na górę. I opiekuj się ołtarzem!
- Spełnię wszystkie twe prośby, i to z naddatkiem.
- Tak teŜ myślałam. Ktoś, kto nie umie kłamać, nie potrafi teŜ kraść. śar robi się
nieznośny. Idź juŜ do dziewcząt. Czekają.
Odwróciłam się.
Powstrzymał mnie, stając mi na drodze.
- Pani, muszę ci o czymś powiedzieć.
- O czym?! - spytałam z przestrachem. - Chyba nie o tym, Ŝe jesteś eunuchem?
Eunuchowie nie mają takich mięśni rąk i nóg.
- Nie - odrzekł z niespodziewaną powagą. - Wspomniałaś o Owidiuszu. Owidiusz nie
Ŝ
yje. Zmarł dwa lata temu w zapomnianej przez bogów i ludzi mieścinie Tomi na północnym
wybrzeŜu Morza Czarnego. Taką placówkę wybrano mu na miejsce wygnania.
- Nikt mi o tym nie mówił. Co za obrzydliwa zmowa milczenia. - Zakryłam twarz rękami.
Spadła mantyla. Podniósł ją z ziemi. Nie zwracałam na to uwagi. - A ja tak się modliłam, Ŝeby
Tyberiusz zezwolił Owidiuszowi powrócić do Rzymu! - Pomyślałam w duchu, Ŝe w tym miejscu
i czasie nie wolno się nad tym rozwodzić. - Owidiusz. Nie czas na Ŝale…
- Z pewnością znajdzie się tu wiele jego ksiąg. W Atenach jest ich cała obfitość.
- Dobrze, być moŜe znajdziesz czas, Ŝeby mi ich kilka kupić. Muszę iść; co mi tam spinki,
spadająca tunika albo warkocze. Nie martw się. Wychodząc, zamknij na klucz dom z
dziewczętami i złotem.
Gdy się odwróciłam, on podąŜył z wdziękiem ku młodym niewolnicom. Promienie słońca
uroczo odbijały się na mięśniach jego pleców. Włosy miał brązowe i kręcone, dość podobne do
moich. Przystanął na chwilę, gdy zaczepił go sprzedawca z naręczem tanich tunik, sukien,
peleryn i tym podobnych, najprawdopodobniej kradzionych rzeczy, nasączonych farbą, która
rozpuściłaby się przy pierwszym deszczu, zresztą kto wie? Flawiusz spiesznie kupił tunikę i
włoŜył ją przez głowę, przewiązał się w pasie czerwoną wstęgą.
Co za przemiana! Tunika sięgała mu do połowy ud. WłoŜenie czegoś czystego na pewno
sprawiło mu ogromną ulgę. AŜ wstyd, Ŝe wcześniej o tym nie pomyślałam.
Podziwiałam go. Bez pielęgnacji Ŝadne ciało, ubrane czy nagie, nie promieniowałoby taką
urodą i godnością. Emanował uczuciem, którym darzył go dawny pan, widocznym równieŜ w
artyzmie, z jakim wykonano sztuczną nogę.
Podczas naszego krótkiego spotkania zadzierzgnęła się między nami więź po wsze czasy.
Przywitał się z dziewczętami. Objął je ramionami i wyprowadził z tłumu.
Skierowałam się wprost do świątyni Izydy, robiąc pierwszy stanowczy krok na drodze ku
nikczemnie zdobytej nieśmiertelności, pozbawionego chwały, i niezasłuŜonego Ŝycia
nadprzyrodzonego, ku wiecznotrwałej i zupełnie bezsensownej zagładzie.
5
Gdy tylko znalazłam się w pobliŜu świątyni, serdeczne przywitanie zgotowało mi kilka
bogatych Rzymianek. Wszystkie umalowane jak naleŜy: biel na ramionach i twarzach, dobrze
zarysowane brwi i usta - dopracowane detale, które sknociłam przed wyjściem z domu.
Wyjaśniłam, Ŝe jestem zamoŜna, lecz samotna. Były gotowe udzielić mi wszelkiej
pomocy. Na wieść, Ŝe inicjację przechodziłam w samym Rzymie, nabrały respektu.
- Dzięki niech będą Matce Izydzie, Ŝe cię nie odkryli i nie zabili - stwierdziła jedna z
kobiet. - Wejdź do kapłanki - poradziła.
Wiele z nich nie przechodziło jeszcze tajemnych ceremonii i czekało na wezwanie bogini.
Kręciło się tu mnóstwo innych kobiet, Egipcjanek, chyba Babilonek. Mogłam się tylko
domyślać. Wszędzie królowały klejnoty i jedwabie. Niektóre niewiasty miały na mantylach
wymyślne, złote obręby; inne wolały proste suknie.
Odniosłam jednak wraŜenie, Ŝe wszystkie mówiły po grecku.
Bałam się przekroczyć próg świątyni. Uniosłam wzrok i oczyma duszy ujrzałam
kapłanów Izydy krzyŜowanych w Rzymie.
- Dzięki Bogu nie rozpoznano cię - stwierdziła jedna.
- Niektórzy uciekli do Aleksandrii - dodała druga.
- Unikałam rozgłosu - powiedziałam przybita. Rozległ się chór współczujących głosów.
- Jak mogło być inaczej pod rządami Tyberiusza? Kto mógł, to uciekał.
- Nie bierz na siebie odpowiedzialności - poradziła niebieskooka Greczynka, bardzo
przyzwoicie ubrana.
- Zerwałam kontakty z czcicielami Izydy - powiedziałam. Znowu reakcją były
pocieszające, łagodne głosy.
- Wejdź do środka - rzekła jedna z kobiet - i proś o pozwolenie na modlitwę w samym
sanktuarium Naszej Matki. Zostałaś wtajemniczona, a większość z nas nie ma tego za sobą.
Skinęłam głową.
Weszłam po schodach do wnętrza świątyni.
Przystanęłam, Ŝeby otrząsnąć się ze wszystkiego, co światowe, czyli spraw, o których
mówiłyśmy przed chwilą. Skupiłam się na myśli o bogini, Ŝarliwie chciałam w nią uwierzyć.
Nienawidziłam obłudy, z jaką wykorzystywałam świątynię i kult, choć wtedy nie wydawało mi
się to istotne. Rozpacz tamtych trzech nocy przeniknęła mnie do szpiku kości.
W środku czekało mnie wstrząsające przeŜycie.
Ś
wiątynia była o wiele starsza od rzymskiej, ściany pokrywały egipskie malowidła.
Natychmiast przeszył mnie dreszcz. Zobaczyłam kolumny w stylu egipskim, bez Ŝłobkowania,
gładkie i krągłe, pomalowane na jaskrawopomarańczowy kolor i zwieńczone gigantycznymi
liśćmi lotosu. Wszędzie unosiła się woń kadzidła, z sanktuarium dobiegła muzyka. Słyszałam
wysokie nuty liry, odgłos pociąganych strun sistrum i wyśpiewywanej litanii.
Całą budowlę przenikał duch Egiptu, który otulił mnie tak samo szczelnie jak sny o krwi.
Mało nie zemdlałam.
Sny wróciły - paraliŜujące uczucie, Ŝe znajduję się w jakimś egipskim sanktuarium, z
duszą wchłoniętą przez inne ciało!
Wyszła do mnie kapłanka. Zupełnie się tego nie spodziewałam.
W stolicy nosiłaby strój rzymski, ewentualnie z małym, egzotycznym nakryciem głowy,
sięgającym najwyŜej do ramion.
Ale ta kobieta miała na sobie egipskie szaty z plisowanego płótna, w starym stylu, na
głowie wspaniały egipski turban i perukę. Gąszcz sztywnych, czarnych warkoczy opadał jej na
plecy. Wyglądała tak ekstrawagancko, jak mogła wyglądać Kleopatra.
Słyszałam o romansie Juliusza Cezara z Kleopatrą, potem ojej miłości do Marka
Antoniusza i śmierci. Wszystko to działo się przed mymi narodzinami.
Wiedziałam jednak, Ŝe bajeczny wjazd Kleopatry do Rzymu przeraził hołdujących
tradycyjnym zasadom moralnym Rzymian. Rzymskie rodziny zawsze obawiały się starej magii
egipskiej. W czasie niedawnej odwetowej masakry, którą opisywałam, słyszało się okrzyki na
temat wyuzdania i lubieŜności czcicieli Izydy; za tymi słowami czaił się jednak
niewypowiedziany lęk przed tajemnicą i potęgą skrytą poza świątynnymi wrotami.
I gdy patrzyłam teraz na kapłankę, na jej malowane oczy, czułam w głębi duszy tę samą
obawę. Wiedziałam o tym. Mimo Ŝe kobieta wyglądała, jakby wyszła wprost z moich snów, nie
to było główną przyczyną mojego strachu, bo czymŜe są w końcu sny? Stała przede mną
Egipcjanka - całkowicie obca i nieprzenikniona.
Moja Izyda była greko - rzymska. Nawet jej posąg w rzymskim sanktuarium ozdobiono
przepięknie udrapowaną grecką szatą i delikatną, starogrecką fryzurą. W rękach bogini trzymała
sistrum i urnę. Była to Izyda zromanizowana.
MoŜliwe, Ŝe podobny los spotkał w Wiecznym Mieście boginię Kybele. Rzym wszystko
pochłaniał i przerabiał na swoją modłę.
Za kilka stuleci, chociaŜ wtedy jeszcze o tym nie myślałam, Rzym miał pochłonąć
wyznawców Jezusa z Nazaretu i stworzyć z chrześcijan kościół rzymskokatolicki.
Znasz prawdopodobnie powiedzenie, Ŝe w Rzymie musisz być Rzymianinem
*
.
Ale w tym czerwonawym półmroku, wśród pełgających świateł i głębokiego, piŜmowego
aromatu kadzidła, byłam na siebie zła za własną bojaźliwość. Potem nadeszły sny, niczym
zasłony otulające mnie jedna po drugiej. W przebłysku ujrzałam płaczącą królową: „Nie!” -
krzyczała. Wołała o pomoc.
- Oddalcie się ode mnie - wyszeptałam - uciekajcie, wszystkie byty złe i nieczyste.
Zostawcie mnie, gdy wchodzę do domostwa mej Błogosławionej Matki.
Kapłanka wzięła mnie za rękę. Słyszałam, jak głosy ze snu wdały się w gwałtowny spór.
WytęŜyłam wzrok w poszukiwaniu czcicieli, którzy wychodziliby lub wchodzili do sanktuarium,
by oddać się medytacji, złoŜyć ofiarę, poprosić o łaskę. Usiłowałam wmówić sobie, Ŝe jest tu
duŜy, zabiegany tłum, niewiele róŜniący się od tego w świątyni rzymskiej.
Lecz dotyk kapłanki odbierał mi siły. Widok jej pomalowanych oczu przejmował grozą.
Patrzyłam na szeroki, złoty naszyjnik. Na wiele rzędów płaskich klejnotów.
Zaprowadziła mnie do prywatnego mieszkania w obrębie świątyni, na wygodną sofę.
PołoŜyłam się wyczerpana.
- Odejdźcie, wszystkie złe byty - szeptałam - razem ze snami.
Kapłanka usiadła obok i wzięła mnie w jedwabiste objęcia. Uniosłam głowę i spojrzałam
na maskę!
- Mów do mnie, cierpiąca - odezwała się po łacinie, głosem zgrubiałym od obcej
wymowy. - Powiedz wszystko, co musi wyjść na jaw.
Znienacka - nie mogłam się powstrzymać - opowiedziałam jej o rodzinie, o unicestwieniu
domu, swoich wyrzutach sumienia, trudach.
- A jeŜeli stałam się przyczyną upadku rodziny - to znaczy moje odwiedziny w świątyni
Izydy? A jeŜeli Tyberiusz zapamiętał to sobie? Co ja zrobiłam najlepszego? KrzyŜowano
kapłanów, a ja nie ruszyłam palcem. Czego chce ode mnie Matka Izyda? Chciałabym umrzeć.
- Tego od ciebie nie Ŝąda - oznajmiła kapłanka, wbijając we mnie wzrok.
Oczy miała olbrzymie, chociaŜ moŜe to wszystko przez farbę? Nie, widziałam białka jej
*
Odpowiednik polskiego powiedzenia: „Jeśli wszedłeś między wrony, musisz krakać jak i one”.
oczu, błyszczące i czyste. Z umalowanych ust wydobywały się monotonne słowa.
Zaczynałam majaczyć, odchodziłam od zmysłów. Mruczałam coś o inicjacji, podawałam
szczegóły, które moŜna było powierzyć kapłance, mającej dostęp do pilnie strzeŜonej tajemnicy.
Potwierdziłam, Ŝe w trakcie obrzędów narodziłam się ponownie.
Wypływała ze mnie cała wzbierająca słabość.
Potem wyznałam swoją winę. Przyznałam się, Ŝe dość wcześnie porzuciłam kult Izydy, Ŝe
w ostatnich latach brałam udział tylko w publicznych procesjach nad morze, podczas których
bogini błogosławiła statki. Izyda, bogini Ŝeglugi. Nie odznaczałam się poboŜnością.
Nie uczyniłam nic, gdy krzyŜowano kapłanów Izydy, lecz tak jak inni wyraŜałam swe
zdanie po cichu za plecami cesarza. Zgadzałam się z Rzymianami, którzy uwaŜali Tyberiusza za
potwora, ale nikt z nas nie protestował głośno w obronie bogini. Ojciec kazał mi zachować
milczenie. Usłuchałam. On równieŜ nakazał mi Ŝyć.
Odwróciłam się i zsunęłam z sofy na posadzkę. Nie wiem, po co. Przycisnęłam policzek
do zimnej płyty. Chłód sprawił mi przyjemność. Byłam obłąkana, lecz potrafiłam nad tym
zapanować. LeŜałam z szeroko otwartymi oczami.
Wiedziałam jedno: chciałam wydostać się z tej świątyni! Nie podobało mi się tutaj. Tak,
to był bardzo niedobry pomysł.
Nagle nieznośna stała się myśl, Ŝe obnaŜyłam się przed tą kobietą, zupełnie mi nie znaną.
Powracała atmosfera snów o krwi.
Otwarłam oczy. Kapłanka pochylała się nade mną. Ujrzałam łkającą Królową ze snów.
Zamknęłam oczy.
- Bądź spokojna - rzekła wyuczonym, wyrachowanym tonem. - Nie dopuściłaś się
niczego złego.
Zakrawało na absurd, Ŝe taki konkretny, materialny głos wydobywa się z pomalowanej
postaci.
- Po pierwsze - ciągnęła kapłanka - musisz uświadomić sobie, iŜ Matka Izyda wszystko
wybacza. To Matka Miłosierdzia. Z twych słów wynika, Ŝe doznałaś inicjacji pełniejszej niŜ
większość wyznawców. Długo pościłaś. Kąpałaś się w świętej krwi byka. Najprawdopodobniej
piłaś napój. W snach ujrzałaś swe odrodzenie.
- Tak - potwierdziłam, pragnąc oŜywić dawną ekstazę, bezcenny dar wiary. - Tak.
Widziałam gwiazdy i wielkie, ukwiecone łąki…
Nic z tego. Bałam się tej kobiety i chciałam się stamtąd wydostać. Wrócę do domu,
wyznam wszystko Flawiuszowi i wypłaczę się w jego objęciach.
- Nie jestem poboŜna z natury - wyznałam. - Byłam młoda. Odpowiadała mi swoboda
kobiet, które tam chodziły, które spały, z kim im się podobało. Polubiłam rzymskie prostytutki,
właścicielki przybytków rozkoszy; podobały mi się kobiety, które myślały samodzielnie i
ś
ledziły bieg wydarzeń w imperium.
- Tutaj równieŜ znajdziesz takie towarzystwo - odparła kapłanka bez zmruŜenia powiek. -
I nie obawiaj się, Ŝe twe dawne związki ze świątynią spowodowały upadek rodziny. Mamy duŜo
informacji potwierdzających, Ŝe Tyberiusz po zburzeniu świątyni nie prześladował dobrze
urodzonych. Jak zwykle najbardziej cierpią nędzarze: ulicznica i prosty tkacz, golarz, murarz.
ś
adna szlachetna rodzina nie doznała prześladowań ze względu na Izydę. Wiesz o tym. Część
kobiet uciekła do Aleksandrii, poniewaŜ nie chciała zrezygnować z kultu, lecz nic im nie groziło.
Nadchodziły sny.
- Matko Boga - szepnęłam.
Kapłanka nie ustawała:
- Tak jak Matka Izyda padłaś ofiarą tragedii. ToteŜ, wzorem bogini, musisz zaczerpnąć sił
i iść dalej sama, tak jak Matka Izyda po zamordowaniu jej Ozyrysa. Kto jej dopomógł, gdy
szukała w całym Egipcie ciała męŜa? Wędrowała sama. To największa ze wszystkich bogiń. Gdy
odzyskała ciało Ozyrysa i nie znalazła Ŝadnego organu rozrodczego, którym mogłaby się
zapłodnić, wydobyła nasienie wprost z jego ducha. Tym sposobem bóg Horus narodził się z
kobiety i boga. To potęga Izydy odnalazła ducha w zmarłym. Sama Izyda przechytrzyła boga Ra,
który wyjawił jej swoje imię.
Wszystkie elementy starej opowieści się zgadzały.
Odwróciłam głowę. Nie mogłam patrzeć na ozdobione oblicze kapłanki. Z pewnością
czuła mój wstręt. Nie wolno jej obrazić. Miała dobre zamiary. To nie jej wina, Ŝe mym oczom
jawiła się jako potwór. Po co tu przyszłam, do kroćset demonów?!
LeŜałam oszołomiona. W komnacie panował łagodny, złocisty blask, wpadający przede
wszystkim przez troje drzwi w egipskim stylu, zwęŜających się ku szczytowi; pozwoliłam, by
ś
wiatło zamgliło obraz. Poprosiłam je o to.
Uczułam dotyk dłoni kapłanki. Jedwabiste ciepło. Uroczy dotyk, istna słodycz.
- Czy wierzysz w to wszystko? - wyszeptałam ni stąd, ni zowąd.
Nie zwróciła na to pytanie najmniejszej uwagi. Pomalowana maska starczała za wyznanie
wiary.
- Musisz być jak Matka Izyda. Samodzielna. Nie ciąŜy na tobie zadanie odnalezienia
utraconego męŜa ani ojca. Jesteś wolna. Wedle woli przyjmuj męŜczyzn w miłosne objęcia.
NaleŜysz tylko do Matki Izydy. Pamiętaj: to bogini kochająca, przebaczająca, bogini o
nieskończonej wyrozumiałości, bo ona teŜ cierpiała!
- - Cierpiała! - westchnęłam. Jęknęłam, co zdarzało mi się w całym Ŝyciu niezmiernie
rzadko. Ale ujrzałam łkającą Królową ze snów przywiązaną do tronu. - Posłuchaj opowieści o
moich snach - zaczęłam - a potem wytłumacz mi, o co w nich chodzi. - Zdawałam sobie sprawę,
Ŝ
e mój głos robi wraŜenie gniewnego. Było mi przykro. - Sny te nie biorą się z wina lub napojów
ani z długiego czuwania, które wypacza duszę.
Po czym opowiedziałam jej o snach z krwią, snach o staroŜytnym Egipcie, w których
piłam krew - o ołtarzu, świątyni, pustyni, wschodzącym słońcu.
- Amon Ra! - powiedziałam. Tak brzmiało egipskie imię boga słońca, którego, o ile wiem,
nigdy nie wypowiedziałam. - Tak, Izyda go przechytrzyła i objawił swoje imię, lecz zabił mnie i
piłam krew. Słyszysz mnie? NaleŜałam do spragnionego boga!
- Nie! - odparła siedząca w bezruchu kapłanka. Zamyśliła się na dłuŜszą chwilę.
Wyglądała na poruszoną, co napełniło mnie z kolei jeszcze większym przeraŜeniem.
- Czy znasz staroŜytne pismo obrazkowe Egipcjan? - spytała.
- Nie.
Wtedy podjęła juŜ spokojniejszym i pewniejszym tonem:
- Mówisz o bardzo starych podaniach, zagubionych w dziejach naszego kultu Izydy i
Ozyrysa i wspominających, Ŝe dawno temu bogowie rzeczywiście przyjmowali krew swoich
ofiar. Mamy tu zwoje, które o tym mówią, ale odczytać potrafi je tylko jeden…
Głos zamarł jej w krtani.
- Kto taki? - Wsparłam się na łokciach. Zorientowałam się, Ŝe rozplatały mi się warkocze.
Dobrze. Rozpuszczone włosy wydawały się czyste. Przeczesałam je obiema rękami.
Jak mogła czuć się kapłanka ukryta pod grobowcem z farby i peruki?
- Powiedz, kim jest ten, kto potrafi odczytać staroŜytne podania? Mów!
- To złe opowieści - odparła - o tym, Ŝe Izyda i Ozyrys trwają jeszcze gdzieś w
materialnej postaci, pijąc krew. - Jej twarz wyraŜała odrazę. - Ale to nie jest zgodne z naszym
wyznaniem! Nie składamy Ŝadnych ofiar z ludzi! Egipt był stary i mądry jeszcze przed
narodzinami Rzymu!
Kogo starała się przekonać? Mnie?
- Nigdy przedtem nie zdarzał mi się ciąg takich snów na ten sam temat.
Coraz bardziej ponosiły ją emocje:
- Nasza Matka Izyda nie lubi krwi. Pokonała śmierć i ustanowiła swego męŜa Ozyrysa
Królem Umarłych, lecz dla nas jest samym Ŝyciem. To nie ona wywołała w tobie sny.
- Prawdopodobnie nie! Zgadzam się z tobą. Ale jeśli nie ona, to kto? Skąd się wzięły?
Czemu prześladowały mnie na morzu? Kim jest ten, kto potrafi odczytać stare pisma?
Była wstrząśnięta. Puściła mnie i odwróciła głowę. Ze względu na czarne linie jej oczy
nabrały złudnego wyrazu zapalczywości.
- MoŜliwe, Ŝe w dzieciństwie słyszałaś jakąś staroŜytną historię, być moŜe z ust jakiegoś
egipskiego kapłana. Zapomniałaś o niej, a teraz wybuchnęła płomieniem w twym schorowanym
umyśle. Karmi się ogniem, do którego nie ma Ŝadnych praw - śmiercią twojego ojca.
- Tak, być moŜe, mam taką nadzieję, ale nigdy nie znałam Ŝadnego starego Egipcjanina.
Kapłani w świątyni byli Rzymianami. Czy w snach daje się dostrzec jakiś logiczny układ
zdarzeń? Dlaczego Królowa płacze? Czemu słońce mnie zabija? Królowa została skuta okowami,
jest uwięziona. Ona cierpi męki!
- Dosyć. - Kapłanka się trzęsła. Przytuliła mnie, jak gdyby to ona mnie potrzebowała.
Uczułam dotyk sztywnego płótna i gęstych włosów peruki, pod nimi pospieszne walenie serca.
- Zostałaś opętana przez demona, którego moŜemy wypędzić!
- orzekła. - Być moŜe demon zdołał się w ciebie wedrzeć, gdy ujrzałaś, jak mordują ojca
przy domowym ognisku.
- Naprawdę sądzisz, Ŝe to moŜliwe?
- Posłuchaj - powiedziała juŜ spokojnie, całkiem jak tamte kobiety na zewnątrz - udaj się
teraz do łaźni, nałóŜ świeŜe szaty. Ile pieniędzy moŜesz mi dać? Jeśli nic, sami pokryjemy
wszystkie koszty. Niczego nam tu nie brakuje.
- Mam mnóstwo pieniędzy. Nie zaleŜy mi na nich - mówiłam, wyjmując zza pasa
sakiewkę.
- Zajmę się wszystkim. Potrzebne ci nowe szaty. Ten jedwab jest zbyt delikatny.
- ZauwaŜyłam!
- Mantyla podarta. Włosy nie uczesane. Wysypałam kilkanaście złotych monet, więcej niŜ
zapłaciłam za Flawiusza.
Zdumiała się, lecz błyskawicznie to ukryła. Nagle wpiła we mnie oczy, a jej malowana
maska przybrała Ŝywszy wyraz: zmarszczyła czoło. Myślałam, Ŝe lada chwila pęknie.
Zdawało mi siei Ŝe się rozpłacze. Zaczynałam dochodzić do wprawy w doprowadzaniu
ludzi do płaczu. Płakały Mia i Lia. Tak samo Flawiusz. A teraz ta kapłanka. Królowa ze snu teŜ
płakała!
Zaśmiałam się jak szalona, odchyliłam głowę, lecz wtedy zobaczyłam Królową! Zjawiła
się w odległym, rozedrganym wspomnieniu i jej widok napełnił mnie takim Ŝalem, Ŝe sama
gotowa byłam się rozpłakać. Moja kpina równała się bluźnierstwu. Oszukiwałam samą siebie.
- Weź złoto na potrzeby świątyni - powiedziałam. - Taka jest wola Izydy. Ona nie pragnie
krwi. Nie! Nie! śadnej krwi!
Pomogła mi wstać. Zastygłam bez ruchu.
- We śnie widać, Ŝe ona płacze. Nie podoba jej się picie krwi, protestuje, oponuje. Ona
sama nie pragnie krwi!
Zdezorientowana przez chwilę kapłanka kiwnęła głową:
- Tak, to zrozumiałe, prawda?
- Ja równieŜ buntuję się i cierpię - oświadczyłam.
- Tak, chodź. - Wiodła mnie przez wysokie, grube drzwi. Zostawiła pod opieką
ś
wiątynnych niewolników. Czułam ulgę. I znuŜenie.
Zaprowadzono mnie do ceremonialnej łaźni, gdzie świątynne słuŜące oczyściły mnie i
starannie ubrały.
Co za rozkosz, gdy ktoś robi to za mnie i tak jak trzeba.
Przez chwilę myślałam bezradna, Ŝe przystroją mnie w białe falbany i czarne warkocze,
wybrały jednak strój rzymski.
Fryzura składała się z porządnego kręgu, który nie miał się rozsypać, twarz okalały liczne
kędziory.
OdzieŜ, którą dostałam, była nowa i wykonana z delikatnego płótna. Na obrąbkach
wyszyto kwiaty. Ta precyzyjna, miniaturowa ozdoba zdawała się cenniejsza od złota.
Z pewnością sprawiła mi więcej radości niŜ ono.
Czułam takie zmęczenie! I tyle wdzięczności.
Następnie dziewczęta umalowały mi twarz z biegłością, o której osiągnięciu mogłam
tylko marzyć, w stylu bardziej egipskim, aŜ wzdrygnęłam się na swój widok w zwierciadle. Nie
był to pełny makijaŜ kapłanki, ale oczy podkreślono czarnymi liniami.
- Jak śmiem narzekać? - wyszeptałam. Odstawiłam zwierciadło. Na szczęście nie musimy
się oglądać. W wielkiej hali świątyni zjawiłam się juŜ jako przyzwoita Rzymianka o twarzy
pokrytej ekstrawagancką wschodnią maską. Widok w Antiochii pospolity.
Kapłankę zastałam w towarzystwie dwóch innych, równie oficjalnie odzianych kobiet,
oraz kapłana z takim samym, staro - egipskim nakryciem głowy, bez peruki, za to w kapturze w
pasy. Tunikę miał krótką, plisowaną. Odwrócił się i wbił we mnie wzrok.
Ogarnął mnie lęk. PrzygwaŜdŜający lęk. Umykaj stąd! Ofiara nie ma znaczenia, niech
złoŜą ją za ciebie. Do domu. Flawiusz czeka. JuŜ!
Stałam jak sparaliŜowana. Pozwoliłam kapłanowi odciągnąć się na bok.
- UwaŜaj - zaczął łagodnie. - Zaprowadzę cię teraz do świętego miejsca. Będziesz mogła
pomówić z Matką, ale po wyjściu musisz natychmiast przyjść do mnie! Nie wychodź, zanim się
ze mną nie rozmówisz. Musisz przyrzec, Ŝe będziesz tu przychodzić co dzień, a jeśli sny będą się
powtarzać, będziesz je nam opowiadać. Jest ktoś, komu trzeba je opowiedzieć, chyba Ŝe
przedtem bogini wypędzi je z twej duszy.
- Oczywiście, opowiem je kaŜdemu, kto moŜe mi pomóc. Nie cierpię tych snów. Ale
czemu jesteś taki niespokojny? Boisz się mnie?
Potrząsnął głową przecząco.
- Nie lękam się ciebie, choć muszę ci coś wyznać. Chcę porozmawiać z tobą dzisiaj albo
jutro. Muszę z tobą pomówić. Teraz idź do Matki, a potem przyjdź do mnie.
Zaprowadzili mnie do sanktuarium; przed świętym miejscem wisiały białe, płócienne
zasłony. Ujrzałam swą ofiarę: wielką girlandę wonnych kwiatów i ciepły bochenek chleba.
Uklękłam. Niewidoczne ręce odsunęły zasłony i zostałam na klęczkach sama wobec Regina
Coeli, Królowej Nieba.
Kolejny wstrząs.
Miałam przed sobą staroŜytny egipski posąg Izydy, wyrzeźbiony z czarnego bazaltu.
Włosy tworzyły długą, wąską fryzurę, zaczesaną za uszy. Między rogami na głowie miała wielki
krąg. ObnaŜone piersi. Na kolanach siedział dorosły faraon, jej syn Horus. Podawała mu do
ssania lewą pierś.
Ogarnęła mnie rozpacz. Ten wizerunek nic dla mnie nie znaczył! PróŜno szukałam w nim
natury Izydy.
- Czy to ty zesłałaś na mnie sny, Matko? - wyszeptałam. PołoŜyłam kwiaty. Przełamałam
chleb.
Z pogodnego, staroŜytnego posągu nie dochodził Ŝaden dźwięk.
Rzuciłam się na podłogę, wyciągając ręce przed siebie. Usiłowałam odnaleźć w głębi
duszy słowa: Godzę się, wierzę, jestem twoja, potrzebuję cię, potrzebuję!
Zamiast tego zapłakałam. Wszystko przepadło. Nie tylko Rzym i rodzina, lecz takŜe
Izyda. Ta bogini stanowiła wcielenie wiary innego ludu, innego narodu.
Bardzo powoli ogarniał mnie spokój.
No tak, myślałam. Kult Matki istnieje wszędzie, we wszystkich czterech stronach świata.
Moc nadaje mu duch religii. Nie muszę zaraz całować stóp tego posągu. Nie o to chodzi.
Powoli uniosłam głowę, przykucnęłam. Doznałam prawdziwego olśnienia. Nie potrafię
spisać go na papierze.
Wiedziałam, Ŝe wszystko, czego doświadczamy, jest symbolem czegoś innego, Ŝe rytuały
polegają na odgrywaniu innych wydarzeń. Wiedziałam, Ŝe nasze praktyczne umysły
wyprowadziły obrzędy z głębi duszy na świat, Ŝeby nie był on kompletnie pozbawiony sensu.
A ten posąg przedstawiał miłość. Zwycięstwo miłości nad okrucieństwem. Nad
niesprawiedliwością, samotnością i potępieniem.
I tylko to jedno miało jakiekolwiek znaczenie. Spojrzałam w twarz bogini i poznałam ją.
Wpatrywałam się w małego faraona przystawionego do piersi.
- Jestem twoja! - wymówiłam chłodno.
Proste, egipskie rysy twarzy nie stanowiły przeszkody dla mojego serca; spoglądałam na
prawą rękę, którą podtrzymywała pierś.
Miłość. Ona wymaga od nas siły, wytrwałości, zgody na wszystko co nieznane.
- Odegnaj ode mnie sny, Matko Niebios - prosiłam - lub odkryj przede mną ich cel. I
drogę, jaką winnam pójść. Proszę.
Po czym wypowiedziałam starą łacińską litanię:
Tyś jest, któraś rozdzieliła Niebo i Ziemią.
Tyś jest, która wstajesz z Psią Gwiazdą.
Tyś jest, co dodajesz siły ludziom prawym.
Tyś jest, co kaŜesz dziecku miłować rodziców.
Tyś jest, któraś się litowała nad błagalnikami.
Wierzyłam w te słowa, choć bez krzty poboŜności. Wierzyłam, poniewaŜ pojęłam, Ŝe kult
Izydy wyzwolił w duszach kobiet i męŜczyzn najlepsze myśli, do jakich byli zdolni. Do takiej
roli została powołana bogini; z takiego ducha czerpała Ŝyciowe siły.
Zagubiony fallus Ozyrysa Ŝyje w Nilu, a Nil zapładnia pola Egiptu. Tak, to cud.
Cała rzecz polegała nie na odrzuceniu, do którego skłaniałby się Lukrecjusz, lecz
zrozumieniu sensu obrazu Izydy. Tak by wyzwolił on najlepsze części mojej duszy.
Gdy spojrzałam na piękne, białe kwiaty, pomyślałam: „W swojej mądrości, Matko,
kaŜesz im rozkwitać”. A chodziło mi tylko o to, Ŝe świat pełen jest spraw, które naleŜy cenić,
szanować, Ŝe przyjemność sama w sobie jest pochwałą świata - ona zaś, Izyda, była wcieleniem
tych idei, zbyt głębokich, by moŜna nazwać je myślami.
Kochałam ją - wyraz dobroci nazwany Izydą.
Im dłuŜej wpatrywałam się w jej kamienne oblicze, tym mocniej utwierdzałam się w
przekonaniu, Ŝe mnie widzi. Stara sztuczka. Im dłuŜej klęczałam, tym wyraźniej zdawało mi się,
Ŝ
e do mnie mówi. Pozwalałam na to, świadoma, Ŝe nie ma to najmniejszego znaczenia. Sny
oddaliły się. Przypominały zagadkę, dla której znajdzie się przecieŜ jakieś mniej lub bardziej
idiotyczne rozwiązanie.
W przypływie szczerego zapału poczołgałam się i ucałowałam jej stopy.
Oddałam cześć.
Wyszłam odrodzona, rozpromieniona.
Sny juŜ się więcej nie powtórzą. Był jeszcze dzień. Czułam się szczęśliwa.
Na świątynnym dziedzińcu zawarłam liczne znajomości, siedząc pod drzewami oliwnymi,
wyciągałam z tych ludzi wszystkie informacje potrzebne mi w codziennym Ŝyciu: jak znaleźć
kucharzy, fryzjerów i tym podobne. Gdzie się co kupuje.
Krótko mówiąc, nowi znajomi zaopatrzyli mnie w wiadomości konieczne do prowadzenia
bogatego domu bez armii niewolników, której nie potrzebowałam. Wystarczy mi Flawiusz i
dwójka dziewcząt. Doskonale. Wszystko inne moŜna wynająć lub kupić.
Wreszcie, bardzo zmęczona, z głową pękającą od nowych imion i miejsc, do których
drogę naleŜy zapamiętać, ubawiona dowcipami i historiami, jakie opowiadały te kobiety,
zachwycona swobodą, z jaką posługiwały się greką - którą zawsze bardzo lubiłam - usiadłam i
pomyślałam: „Mogę wracać do domu”.
Mogę zaczynać od nowa.
W świątyni roiło się jeszcze od ludzi. Spojrzałam na odrzwia. Gdzie był kapłan? Nic to,
wrócę jutro. Nie chciałam oŜywiać snów, tego byłam pewna. Kręciło się tu mnóstwo ludzi,
przynosili kwiaty, chleb i ptaki, które miały zostać uwolnione dla bogini i ulecieć przez wysokie
okna jej sanktuarium.
Tak tu ciepło. Ściany okrywała tęcza kwiatów. Nigdy nie wyobraŜałam sobie, Ŝe jakieś
miejsce moŜe dorównać urodą Toskanii, ale tutaj było naprawdę pięknie.
Wyszłam na dziedziniec, zeszłam po schodach i znalazłam się na forum.
Podeszłam do męŜczyzny, który pod łukami wykładał grupie młodzieŜy poglądy
Diogenesa, byśmy wyrzekli się ciała i jego rozkoszy, byśmy prowadzili Ŝycie czyste, odwracając
się od zmysłów.
Wszystko zgadzało się z opisami Flawiusza, ale ten człowiek był szczery i oczytany.
Mówił o wolności wynikającej z rezygnacji. Przypadł mi do gustu. Zdawało mi się bowiem, Ŝe
taki stan osiągnęłam w świątyni: wolność wynikającą z rezygnacji.
Słuchający go chłopcy byli na to za młodzi. Ale ja wiedziałam. Polubiłam go. Miał siwe
włosy i prostą, długą tunikę. Nie okrył się ostentacyjnie łachmanami.
Natychmiast weszłam mu w słowo. Przedstawiłam zdanie Epikura, Ŝe nie dano by nam
zmysłów, gdyby nie były dobre. CzyŜ nie tak?
- Czy musimy odmawiać sobie wszystkiego? Spójrz na dziedziniec świątyni Izydy, na
kwiaty zdobiące jej ściany. CzyŜ nie jest to uczta dla oczu? Spójrz na ognistą czerwień kwiatów!
Same te kwiaty wystarczą, Ŝeby pocieszyć człowieka w smutku. A skąd wiadomo, Ŝe oczy są
lepsze od rąk czy ust?
Młodzieńcy zwrócili się w moją stronę. Wszczęłam z kilkoma rozmowę. Jacy byli młodzi
i ładni! Stali tu długowłosi męŜczyźni z Babilonu i nawet kilku dobrze urodzonych
Hebrajczyków, wszyscy z bardzo owłosionymi piersiami i rękami, jak równieŜ liczni Rzymianie
z prowincji, olśnieni mą argumentacją, Ŝe w chlebie i winie znajduje się prawda o Ŝyciu.
- Kwiaty, gwiazdy, wino, pocałunki kochanki, to wszystko naleŜy z pewnością do Natury.
- Byłam, rzecz jasna, rozpłomieniona, przed chwilą opuściłam świątynię, wyzbyłam się obaw i
wątpliwości. Czułam się w tej chwili niezwycięŜona. Świat wydawał się odrodzony.
Nauczyciel o imieniu Marcellus wyszedł spod arkady i przywitał się ze mną.
- Ach, dostojna pani, zdumiewasz mnie - zagaił. - Od kogo nauczyłaś się wszystkiego, w
co wierzysz? CzyŜ nie od Lukrecjusza? A moŜe z doświadczenia? Jesteś zapewne świadoma, Ŝe
nie wolno zachęcać ludzi do podlegania zachciankom zmysłów!
- Czy ja mówiłam coś o podleganiu? - zdziwiłam się.
- Ulegać to nie to samo, co podlegać. Znaczy to oddawać cześć. Mówię o Ŝyciu
roztropnym, o słuchaniu mądrości własnego ciała. Mówię o ostatecznej inteligencji dobroci,
radości. Skoro jesteś ciekawy, nie nauczył mnie tego Lukrecjusz. Zawsze wydawał mi się zbyt
oschły. Nauczyłam się miłości dla chwały Ŝycia od poetów w rodzaju Owidiusza. Rozległy się
oklaski chłopców.
- Od Owidiusza! - rozbrzmiało kilka krzyków.
- Wszystko to pięknie, ale pamiętajcie nie tylko o teorii, lecz równieŜ o dobrych
manierach - upomniałam stanowczo.
Kolejna owacja. Następnie kilku młodzieńców zaczęło recytować wersy z
Owidiuszowych Metamorfoz.
- Cudownie - oświadczyłam. - Ilu was tutaj stoi? Piętnastu. Zapraszam wszystkich do
siebie na wieczerzę. Za pięć dni, wszystkich. Potrzebny mi jest czas na przygotowania.
Chciałabym pokazać wam trochę ksiąŜek. Obiecuję udowodnić, co wyśmienita uczta potrafi
zrobić z duszą!
Zaproszenie zostało przyjęte salwami śmiechu. Podałam adres domu.
- Jestem wdową. Mam na imię Pandora. Zapraszam was, jak nakazują dobre obyczaje,
uczta czeka. Nie spodziewajcie się tancerzy, bo pod mym dachem ich nie znajdziecie.
Spodziewajcie się pysznego jedzenia. Poezji. Który potrafi śpiewać Homera? Naprawdę
ś
piewać? Kto zaśpiewa coś z pamięci?!
Ś
miech, rubaszne okrzyki. Tryumf. MoŜna było odnieść wraŜenie, Ŝe wszyscy znali
Homera i przyjęli zaproszenie. Ktoś wspomniał o innej zamieszkałej w Antiochii Rzymiance,
która nie ucieszy się na wieść o konkurencji.
- Bzdura - odparował inny - przy jej stole jest zawsze pełno gości. Pani, czy mogę
ucałować twą dłoń?
- Powiedzcie, kto to jest, muszę ją zaprosić. Chcę ją poznać i czegoś się od niej nauczyć.
Nauczyciel uśmiechał się. Wsunęłam mu do ręki trochę pieniędzy.
Zapadał zmierzch. Westchnęłam. Popatrzyłam na wschodzące gwiazdy barwnego
wieczoru, który poprzedza ciemność.
Przyjęłam skromne pocałunki chłopców i potwierdziłam zaproszenie.
Ale coś się zmieniło. Coś nieznacznego jak mrugnięcie oka. Ach, malowane oko.
Być moŜe chodziło tylko o okropny całun nadchodzącego półmroku.
Poczułam dreszcz. „To ja cię wezwałam”. Kto tak mówił? „StrzeŜ się, bo nie pozwolę,
Ŝ
eby mi cię wykradziono”.
Oniemiałam. Ściskałam dłoń nauczyciela. Mówił o Ŝyciu umiarkowanym.
- Spójrz na mą prostą tunikę - powiedział. - Ci chłopcy mają tyle pieniędzy. Bogactwo
moŜe ich zdeprawować.
Młodzieńcy zaoponowali.
Wszystko dochodziło do mnie jakby z oddali. Próbowałam się skupić. Błądziłam
wzrokiem. Skąd dobiegał ten głos? Kto mnie wezwał i kto będzie próbował wykraść?
Wtem, ku swemu milczącemu zdumieniu, dostrzegłam męŜczyznę w todze zakrywającej
mu głowę, który mnie obserwował. Natychmiast poznałam go po oczach i czole. Rozpoznałam
chód, gdy się powoli oddalał.
Mój najmłodszy brat, Lucjusz, którym gardziłam. Z całą pewnością. I jak chytrze skrył się
w cieniu.
Znałam go. Lucjusz. Czekał na końcu długiego portyku.
Stałam jak przykuta do ziemi, a robiło się ciemno. Zniknęli wszyscy kupcy, których
stragany są czynne tylko za dnia. Z gospod wynoszono latarnie i pochodnie. Otwarta była jeszcze
jedna księgarnia wystawiająca w blasku lamp mnóstwo ksiąg.
Lucjusz - tak pogardzany najmłodszy brat - nie przybiegł ze łzami na powitanie, tylko
czaił się w mroku. Dlaczego?
Obawiałam się odpowiedzi.
Tymczasem chłopcy błagali, Ŝebym poszła z nimi do pobliskiej winiarni, uroczego
zakątka. Kłócili się, kto zapłaci za mą wieczerzę.
Pomyśl tylko, Pandoro. To urocze zaproszenie stanowi próbę określenia granic, do jakich
zdolna jesteś posunąć swą zuchwałość i swobodę. A nie powinnam chodzić do pospolitej
gospody z małymi chłopcami! Za chwilę zostanę sama.
Na forum zapadała cisza. Przed świątyniami paliły się ognie. Jednak obszar mroku
rozszerzał się. Człowiek w todze czekał.
- Nie, muszę juŜ iść. - Myślałam zrozpaczona, kto poniesie przede mną pochodnię. Czy
odwaŜę się poprosić tych młodzieńców, by odprowadzili mnie do domu? Widziałam wokół nich
niewolników, niektórzy zapalali juŜ lampy i pochodnie.
Ze świątyni Izydy dobiegły śpiewy.
„To ja cię wezwałem. StrzeŜ się… mnie i moich zamysłów!”
- Czyste szaleństwo - mruknęłam, Ŝegnając się z młodzieńcami, którzy zbierali się juŜ do
odejścia grupkami po dwóch, trzech. Zmusiłam się do uśmiechu i kilku miłych słów.
Obrzuciłam wzrokiem odległą sylwetkę Lucjusza, który przycupnął na krańcu portyku
przed zamkniętymi na noc drzwiami. Sama jego postawa sugerowała skrytość i tchórzostwo.
Ni stąd, ni zowąd poczułam czyjąś rękę na ramieniu. Natychmiast ją strąciłam, chcąc
ukrócić nadmierną poufałość, wtedy usłyszałam męski szept:
- Kapłan świątyni błaga o powrót, pani. Pragnie z tobą porozmawiać. Nie chciał, Ŝebyś
odchodziła bez spotkania z nim.
Odwróciłam się i ujrzałam kapłana w egipskim nakryciu głowy, w nieskazitelnie białych,
płóciennych szatach i z medalionem bogini na szyi.
Dzięki niech będą bogom.
Nie zdąŜyłam jednak opanować się ani odpowiedzieć, gdy stanął przed nami kolejny
człowiek, zamaszyście stawiający nogę z kości słoniowej. Towarzyszyli mu ludzie z dwoma
pochodniami. Otoczyło nas ciepłe światło.
- Czy moja pani pragnie porozmawiać z tym kapłanem? - spytał.
Flawiusz wysłuchał mych poleceń. Ubrał się, jak przystało na rzymskiego arystokratę, w
długą tunikę i luźną pelerynę. Jako niewolnik nie mógł włoŜyć togi. Czyste, utrefione włosy
niczym nie ustępowały fryzurom ludzi wolnych. Lśnił czystością, biła od niego pewność siebie.
W pobliŜu kręcił się jeszcze Marcellus, filozof - nauczyciel.
- Pandoro, wielce dostojna pani, zapewniam, Ŝe w tawernie, dokąd zapraszali cię
młodzieńcy, moŜe jeszcze narodzić się Platon lub Arystoteles, nie jest to jednak odpowiednie dla
ciebie miejsce.
- Wiem - odparłam. - Nie martw się. Nauczyciel ostroŜnie przyjrzał się kapłanowi i
przystojnemu Flawiuszowi. Objęłam Flawiusza w pasie.
- To mój sługa, który powita was, gdy zjawicie się na wieczerzy. Dziękuję, Ŝe pozwoliłeś
przerwać sobie wykład. Dobry z ciebie człowiek.
Nauczyciel zesztywniał, po czym nachylił się w moją stronę.
- Tam pod portykiem jest jakiś męŜczyzna; nie patrz na niego teraz, ale na przyszłość
będzie ci potrzeba więcej niewolników. To skłócone, niebezpieczne miasto.
- Tak, czyli ty takŜe go widzisz. I jego wspaniałą togę, znak arystokratycznego urodzenia!
- Robi się ciemno - odezwał się Flawiusz. - Wezmę więcej pochodni i lektykę. Tędy.
Podziękował nauczycielowi, który oddalił się z ociąganiem. Kapłan czekał. Flawiusz dał
znak dwóm nosicielom pochodni, którzy podbiegli do nas. Byliśmy rzęsiście oświetleni.
Zwróciłam się do kapłana:
- Zjawię się zaraz w świątyni, lecz najpierw muszę rozmówić się z tamtym człowiekiem.
Człowiekiem w cieniu. - Ostentacyjnie wskazałam ręką kierunek. Stałam w potokach światła, jak
gdybym była na scenie.
Zobaczyłam, Ŝe odległa postać kuli się, jakby chciała wtopić się w ścianę.
- Dlaczego? - spytał Flawiusz z pokorą godną rzymskiego senatora. - Ten człowiek
bardzo mi się nie podoba… Ciągle się tu kręci. Nauczyciel miał rację.
- JuŜ ja wiem swoje. - Usłyszałam echo stłumionego kobiecego śmiechu. Na bogów, jeśli
chciałam dostać się do domu, musiałam zachować zdrowy rozsądek. Rzuciłam okiem na
Flawiusza. Nie słyszał Ŝadnego śmiechu.
Był na to tylko jeden sposób.
- Chodźcie ze mną, wy wszyscy z pochodniami - zwróciłam się do czterech męŜczyzn. -
Flawiuszu, zostań tu z kapłanem i obserwuj moją rozmowę z tym człowiekiem. Ja go znam.
Przyjdźcie tylko na moje wezwanie.
- Wcale mi się to nie podoba - oznajmił Flawiusz.
- Mnie równieŜ - dołączył się kapłan. - Pani, czekamy na ciebie w świątyni, i jest u nas
dość straŜników, którzy odprowadzą cię do domu.
- Nie zawiedziecie się - odparłam, lecz skierowałam się wprost ku odzianej w togę
postaci, przemierzając kolejne dziedzińce, otoczona łuną pochodni.
MęŜczyzna w todze zerwał się na równe nogi, odszedł kilka kroków od muru.
Stanęłam jeszcze na otwartym placu.
Musiał się zbliŜyć. Nie zamierzałam zrobić ani kroku dalej. Cztery pochodnie syczały i
pełgały na lekkim wietrze. Było nas widać na całym forum. Stanowiliśmy tu najjaśniejszy punkt.
MęŜczyzna podchodził z początku wolno, potem coraz szybciej. Światło padło na jego
twarz. Rozsadzała go wściekłość.
- Lucjuszu - wyszeptałam - widzę cię, choć nie wierzę własnym oczom.
- Ja teŜ nie. Co ty tu robisz?
- Jak to? - Zupełnie wybił mnie z równowagi.
- Nasza rodzina popadła w niełaskę w Rzymie, a ty dajesz przedstawienie na środku
antiocheńskiego rynku. Spójrz na siebie! Umalowana, uperfumowana, z włosami lśniącymi od
olejków! Jak prostytutka.
- Lucjuszu! - zawołałam. - O czym ty myślisz, na bogów? Ojciec nie Ŝyje! Bracia
zapewne teŜ. Jak umknąłeś? Dlaczego nie cieszysz się na mój widok? Czemu nie zapraszasz
mnie do siebie?
- Cieszyć się! - syknął. - My się tu ukrywamy, dziwko!
- Wy? Kto? Co z Antoniuszem? Co z Florą?
- Zamordowani, Lidio, a jeŜeli nie skryjesz się w jakimś cichym zakątku, gdzie nie
bywają rzymscy obywatele, teŜ moŜesz poŜegnać się z Ŝyciem. Jak mogłaś znaleźć się akurat
tutaj i głosić swoje filozofie! W gospodach wszyscy o tobie mówią! Do tego niewolnik ze
sztuczną nogą. Widziałem cię w południe, nie ma przez ciebie ani chwili spokoju. Niech cię
porwą demony, Lidio!
Wyraz czystej, krystalicznej nienawiści.
Znów rozległo się wyraźne echo śmiechu. Naturalnie nie słyszał go. Tylko ja słyszałam.
- Gdzie twoja Ŝona? Chcę się z nią zobaczyć! Weź mnie do siebie!
- Nie.
- Lucjuszu, jestem twoją siostrą. Chcę zobaczyć się z bratową. Masz rację. Głupio się
zachowałam. Nie przemyślałam swojego postępowania. Jesteśmy tyle mil morskich od Rzymu.
Nie przyszło mi do głowy…
- Właśnie, Lidio, nigdy nie myślisz o niczym rozsądnym ani praktycznym. Jak zwykle.
Jesteś bezkompromisową marzycielką, a do tego idiotką.
- Co ja na to poradzę?
Otaksował wzrokiem niosących pochodnie.
ZmruŜył oczy. Czułam jego nienawiść. Ojcze, obyś nie widział tego z niebios ani ze
ś
wiata podziemnego. Własny brat Ŝyczy mi śmierci!
- Tak - rzekłam - cztery pochodnie na środku forum. Na dodatek człowiek ze sztuczną
nogą i kapłan. - I cicho dodałam: - Nie zapominaj o Ŝołnierzach przed świątynią Augusta.
UwaŜaj. Jak ma się Ŝona? Muszę się z nią zobaczyć. Przyjdę potajemnie. Na pewno ucieszy się,
widząc mnie Ŝywą, bo teŜ kocham ją jak siostrę. JuŜ nigdy nie podejdę do ciebie przy ludziach.
Popełniłam karygodny błąd.
- Daj spokój. Siostro! Ona nie Ŝyje! - Znowu rozejrzał się dookoła. - Wszyscy
wymordowani. Nie rozumiesz? Odejdź ode mnie. - Odsunął się o kilka kroków, lecz postąpiłam
za nim, otaczając go światłem.
- Kto z tobą jest? Kto uciekł? Kto jeszcze przeŜył?
- Priscilla - odparł. - Mieliśmy szczęście, Ŝe czmychnęliśmy.
- Co? Kochanka? Przyjechałeś tutaj z kochanką? A dzieci, czy wszystkie nie Ŝyją?
- Oczywiście, jakŜe by inaczej? Dzieci nie nadają się do ucieczki. Słuchaj, Lidio, daję ci
jedną noc na wyniesienie się z tego miasta. Znalazłem tu sobie wygodną kwaterę i nie zniosę
twojej obecności. Wyjedź z Antiochii. Wszystko jedno, lądem czy morzem - byleby cię tu nie
było!
- Zostawiłeś Ŝonę i dzieci na pewną śmierć? Przyjechałeś tutaj z Priscilla?
- A ty jak się tu znalazłaś, suko cuchnąca rują? Oczywiście nie miałaś dzieci, sławne
jałowe łono naszej rodziny!
- Spojrzał na niosących pochodnie. - Wynoście się stąd! - krzyknął.
- Nie ruszajcie się z miejsca.
PołoŜyłam dłoń na sztylecie. Poruszyłam mantylą tak, Ŝeby dostrzegł błysk metalu.
Wyglądał na szczerze zaskoczonego, potem zdobył się na upiorny, fałszywy uśmiech.
OdraŜające!
- Lidio, nigdy w Ŝyciu nie zrobiłbym ci krzywdy - powiedział, udając obraŜonego. - Tylko
martwię się o nas wszystkich. Otrzymałem wieści, Ŝe wszyscy zginęli. Co miałem robić, wracać i
ginąć bez sensu?
- Kłamiesz. I nie nazywaj mnie juŜ więcej suką w rui, jeśli nie chcesz zostać wałachem.
Ktoś podszepnął ci, Ŝe trzeba brać nogi za pas! Albo ty nas wszystkich zdradziłeś.
Jaka szkoda, Ŝe nie miał więcej inteligencji, refleksu. Powinien był obrazić się, słysząc te
potworne oskarŜenia. Tymczasem on przechylił głowę i stwierdził:
- Nie, to nieprawda. No, chodźmy. Odeślij tych ludzi, pozbądź się niewolnika i chodźmy
do mnie. Priscilla cię uwielbia.
- To kłamczyni i rozpustnica! Jaki spokój ogarnął cię po moich zarzutach! Gdzie Ŝar, z
którym mnie przywitałeś? OskarŜyłam cię o wydanie całej rodziny w ręce delatores, o
porzucenie Ŝony i dzieci na pastwę gwardii pretoriańskiej. Jak moŜesz spokojnie słuchać takich
słów?
- Czysta bzdura. Nigdy bym czegoś takiego nie zrobił.
- Cuchnie od ciebie wyrzutami sumienia. Spójrz na siebie. Powinnam cię zabić.
Cofnął się.
- Wynoś się z Antiochii! Nie obchodzi mnie, jak mnie osądzasz ani co musiałem zrobić
dla ocalenia siebie i Priscilli. Zabieraj się z Antiochii!
Mojego osądu nie dało się wyrazić słowami. Nie wydano surowszego na Ŝadną duszę.
Wycofał się i rozpłynął w ciemności, znikając, jeszcze zanim znalazł się pod portykiem.
Nasłuchiwałam echa jego kroków.
- O nieba! - wyszeptałam. Zbierało mi się na płacz, gdy jednocześnie dłoń zaciskała się na
sztylecie.
Odwróciłam się. Kapłan i Flawiusz stali o wiele bliŜej, niŜ im nakazałam. Byłam zupełnie
zbita z tropu. Nie wiedziałam, co począć.
- Chodźmy natychmiast do świątyni - odezwał się kapłan.
- Dobrze. Flawiuszu, chodź ze mną razem z nosicielami pochodni. Stań ze straŜnikami
przed świątynią i patrz, czy gdzieś nie kręci się ten człowiek.
- Kto to jest, pani? - zapytał Flawiusz, gdy szłam przed nimi w kierunku świątyni.
Ile biło od niego majestatu! Wyglądał zupełnie jak człowiek wolny. Tunikę miał z
cienkiej wełny w złote paski, przepasaną złotym pasem i idealnie leŜącą na piersiach. Nawet
noga z kości słoniowej była wypolerowana. Byłam więcej niŜ zadowolona, ale czy miał przy
sobie broń?
Mimo spokojnej powierzchowności strzegł mnie bardzo czujnie.
W swym nieszczęściu sama nie wiedziałam, jak odpowiedzieć na jego pytanie.
Plac przemierzało kilka lektyk niesionych na barkach biegnących niewolników i
otoczonych niewolnikami, którzy nieśli pochodnie. Nad całym tym ruchem unosiła się delikatna
łuna. Ludzie spieszyli na kolacje lub prywatne uroczystości. Coś działo się w świątyni.
Zwróciłam się do kapłana:
- Przypilnujesz niewolnika i pochodni?
- Tak, pani.
Noc zapadła na dobre. Wiał słodki wietrzyk. Pod długimi portykami zapalono kilka
latarni. ZbliŜyliśmy się do palenisk bogini.
- Teraz muszę cię zostawić - powiedziałam. - Pozwalam ci na ochronę mej własności, jak
to sam wymownie ująłeś, do śmierci. Nie ruszaj się od tych drzwi. Nie wyjdę stąd bez ciebie. Nie
zabawię tam długo. W kaŜdym razie nie mam takiego zamiaru. Masz moŜe nóŜ?
- Tak, pani, lecz nie wypróbowany. Znalazłem go w twym dobytku, a gdy zaczęło robić
się ciemno i nie wracałaś…
- Nie opowiadaj dziejów świata - przerwałam. - Postąpiłeś słusznie. Prawdopodobnie
zawsze będziesz tak postępował.
Odwróciłam się tyłem do placu i powiedziałam:
- PokaŜ. Poznam, czy jest ostry, czy słuŜy tylko do ozdoby. Gdy wyjął nóŜ z pochwy na
przedramieniu, dotknęłam go palcem, z którego pociekła krew. Oddałam mu sztylet. NaleŜał do
ojca. Tak więc ojciec zapakował do kufrów zarówno swój majątek, jak i broń, bylebym tylko
przeŜyła!
Wymieniliśmy z Flawiuszem ostatnie, powolne spojrzenie.
Kapłan coraz bardziej się niecierpliwił.
- Wejdźmy juŜ, pani.
Wprowadził mnie przez wysokie odrzwia do wnętrza, gdzie znalazłam się w towarzystwie
kapłanek i kapłana, których poznałam po południu.
- Czy chcesz ode mnie czegoś? - spytałam. Zdyszałam się. Robiło mi się słabo. - Mam na
głowie duŜo spraw. Czy to nie moŜe poczekać?
- Nie, pani, nie moŜe! - pospiesznie zapewnił kapłan. Poczułam przeszywający dreszcz,
jak gdyby ktoś mnie obserwował. W głębokich cieniach świątyni mogło się kryć wiele tajemnic.
- Dobrze - zgodziłam się. - Chodzi o te okropne sny, prawda?
- Tak - powiedział kapłan - choć nie tylko.
6
Przeszliśmy do innej komnaty, w której paliło się jedno, przyćmione światło.
Pełgający płomień nie stanowił dobrego oświetlenia, tak Ŝe nie widziałam twarzy innych
kapłanów i kapłanek. Orientalna ścianka z rzeźbionej kości słoniowej oddzielała koniec
pomieszczenia i byłam pewna, Ŝe ktoś stoi za nią ukryty.
Jednak wszyscy tu zgromadzeni emanowali tylko łagodnością. Rozejrzałam się.
Spotkanie z bratem przejęło mnie taką Ŝałością, Ŝe nie znalazłam w sobie Ŝadnych uprzejmych
słów.
- Musicie mi wybaczyć - zaczęłam - ale pewna potworna sprawa zmusza mnie do
pośpiechu. - Zaczynałam obawiać się o Flawiusza. - Proszę, wyślijcie na zewnątrz więcej
straŜników, Ŝeby bronili mego niewolnika.
- Jak kaŜesz, pani - odparł kapłan, którego znałam. - Prosimy, usiądź i opowiedz raz
jeszcze swą historię.
- Kto tam jest? - wskazałam na przesłonę. - Dlaczego się tam kryje? - Zachowywałam się
bardzo nieuprzejmie i bez szacunku, lecz czułam narastający niepokój.
- To jeden z naszych najpoboŜniejszych wyznawców - odparł kapłan, który przedtem
zaprowadził mnie do sanktuarium Izydy. - Często przychodzi modlić się w nocy i hojnie łoŜy na
ś
wiątynię. Chce tylko usłyszeć, co mamy do powiedzenia.
Niespodziewanie wpadłam w szał na myśl, Ŝe zawiedli moje zaufanie. Nie wyjawiłam im
swojego rzymskiego imienia, opowiedziałam jedynie o ostatnich wypadkach, ale świątynia była
miejscem świętym.
Bardzo stropili się w swej łagodności.
Zza przesłony wyszła postać w todze, o wiele wyŜsza od mego brata, bardzo wysoka.
Toga była ciemna, lecz klasycznego kroju. Twarz obcego ukryta była za materią. Widziałam
jedynie usta.
Szepnął:
- Nie bój się. Po południu opowiedziałaś kapłanom i kapłankom o snach krwi.
- Uczyniłam to w zaufaniu! - zawołałam oburzona. Nabierałam podejrzeń, gdyŜ
opowiedziałam tym ludziom znacznie więcej.
Starałam przyjrzeć się postaci. Dostrzegałam w niej coś wyraźnie znajomego - głos, a
raczej szept… jeszcze coś.
- Pani - odezwała się kapłanka, która wcześniej dodała mi tyle otuchy - opowiadałaś mi o
staroŜytnym, legendarnym kulcie, któremu się sprzeciwiamy i który potępiamy. Kult naszej
Ukochanej Matki, który wiązał się niegdyś z ofiarami krwi. Mówiłam, Ŝe odŜegnujemy się od
takich spraw. I tak jest.
- Jednak - stwierdził kapłan - krąŜy po Antiochii ktoś, kto wypija ludzką krew z ofiar,
które umierają. Następnie przed świtem zostawia ciała na stopniach naszej świątyni. - Westchnął.
- Pandoro, powierzam ci oto wielką tajemnicę.
Całkowicie zapomniałam o swoim złym bracie. Czułam na karku cuchnący oddech
gończego psa snów. Próbowałam się opanować. Przypomniał mi się głos w głowie: „To ja cię
wezwałem”. Kobiecy śmiech.
- Nie, to śmiech kobiety - wymamrotałam.
- Pandoro?
- Mówicie, Ŝe po Antiochii krąŜy ktoś, kto pije ludzką krew.
- Nocą. Nie znosi światła dziennego - dodał kapłan. Ujrzałam sen, wschód słońca,
ś
wiadomość, Ŝe zginęłabym od jego promieni.
- Mówisz, Ŝe pijący krew, których widziałam we śnie, istnieją? - spytałam. - I jeden z nich
tu jest?
- Ktoś chce przekonać nas, Ŝe w starych podaniach jest ziarno prawdy, ale nie wiemy kto.
Patrzymy krzywo na władze rzymskie. Wiesz, co stało się w Rzymie. Opowiadasz o snach, w
których promienie słońca cię zabijały, w których piłaś krew. Pani, nie zawiodłem twego zaufania.
Ten człowiek - wskazał wysokiego męŜczyznę - umie odczytać staroŜytne pismo. Czytał
podania. Twoje opowieści są z nimi zgodne.
- Słabo mi - powiedziałam. - Dajcie mi krzesło. Muszę wystrzegać się wrogów.
- Ochronię cię przed nimi - oznajmił tajemniczy męŜczyzna w todze.
- Jak to? Nie wiesz nawet, kim są. Spod togi wydobył się niemy głos:
„Twój brat Lucjusz wydał całą rodzinę. Zrobił to z zazdrości wobec Antoniusza. Sprzedał
wszystkich dełatores za gwarantowaną cenę, równą jednej trzeciej rodzinnego majątku, i
wyjechał, zanim rozpoczęła się masakra. Działał w porozumieniu z Sejanem z gwardii
pretoriańskiej. Chce cię zabić”.
Byłam wstrząśnięta, ale nie mogłam poddać się tak od razu.
„Przemawiasz jak kobieta - odparłam cicho. - Wprost do mych myśli. Zupełnie jak
kobieta, która mówiła w mej głowie: »To ja cię wezwałam«„.
Wyczułam, Ŝe nim wstrząsnęłam, ale sama teŜ opadłam na krzesło, jak gdyby zadano mi
ś
miertelny cios. Czyli ten człowiek wiedział wszystko na nasz temat. Lucjusz nas zdradził, a on o
tym wiedział.
„Kim jesteś? - rzuciłam wysokiemu męŜczyźnie, który umiał czytać w myślach. -
Czarodziejem?”
Bez odpowiedzi.
Kapłan i kapłanka, nie słysząc naszej rozmowy bez słów, ciągnęli swoją:
- Ten pijący krew, Pandoro, porzuca przed świtem ofiary na stopniach świątyni. Na
ciałach wypisuje ich krwią jakieś staroegipskie imię. Gdyby rząd się o tym dowiedział, mógłby
pociągnąć nas do odpowiedzialności. Nasz kult nie polega na niczym takim.
- Zechcesz opowiedzieć nam - i naszemu przyjacielowi - raz jeszcze o swoich snach?
Musimy chronić kult Izydy. Nie wierzyliśmy w te stare podania… dopóki nie zjawił się tamten i
nie zaczął zabijać, po czym na ląd wysiadła piękna Rzymianka, która opowiedziała o podobnych
zdarzeniach, rozgrywających się w jej snach.
- Co za imię wypisuje na ofiarach? - zapytałam. - Ten pijący krew. Izydy?
- Nic nie znaczące, zakazane, staroŜytne. Jedno z dawnych imion Izydy, nigdy przez nas
nie uŜywane.
- Jakie?
ś
adne z nich, włącznie z milczącym, nie odpowiadało.
W ciszy pomyślałam o Lucjuszu i zebrało mi się na płacz. Potem ogarnęła mnie
nienawiść, głęboka nienawiść, taka jak na forum, gdy zobaczyłam jego tchórzliwą furię. Zdradził
całą rodzinę. Słabość jest niebezpieczną cechą. Antoniusz i ojciec byli tacy silni.
- Pandoro - odezwał się kapłan - powiedz, czy wiadomo ci coś o tej istocie z Antiochii?
Czy ci się śniła?
Myślałam o snach. Starałam się udzielić precyzyjnej odpowiedzi na to, co mówili mi ci
ludzie ze świątyni. Odezwał się wysoki, chłodny Rzymianin:
- Pani Pandora nie wie nic o naszym pijącym krew wrogu. Mówi prawdę. Zna tylko sny,
w których nie padały Ŝadne imiona. Ogląda w nich wcześniejszą epokę dziejów Egiptu.
- Wielkie dzięki, dostojny panie! - zawołałam rozjuszona. - Jakim to sposobem
wyciągnąłeś te wnioski?
- Odczytując twe myśli - odparł niewzruszony Rzymianin. - - Podobnie jak wtedy, gdy
mówiłem o zagraŜających ci ludziach. Będę cię chronił przed bratem.
- Proszę bardzo! MoŜe lepiej sama bym się tym zajęła? To do mnie naleŜy wyrównanie z
nim rachunków. Ale zostawmy moje osobiste nieszczęścia. A ty wytłumacz mi, o genialny,
dlaczego śnią mi się takie rzeczy? UŜyj jakiejś poŜytecznej magii. Bo widzisz, człowiek o twoich
umiejętnościach powinien zatrudnić się w sądzie i wyręczać sędziów w rozstrzyganiu spraw.
Czemu nie zostaniesz doradcą cesarza Tyberiusza?
Czułam, naprawdę czułam zmieszanie w sercu skrytego Rzymianina. I znowu tknęło
mnie, Ŝe ja go skądś znam. Naturalnie nie pierwszy raz spotykałam się z czarną magią, astrologią
i wyroczniami, ale ten człowiek wymieniał konkretne imiona - Lucjusz, Antoniusz.
Zdumiewający wyczyn.
- Objaw mi, o tajemniczy, do jakiego stopnia moje sny odpowiadają temu, co czytałeś w
starych pismach? A czy ten, który krąŜy po Antiochii i pije krew, jest śmiertelnikiem?
Milczenie.
WytęŜałam wzrok, Ŝeby ujrzeć Rzymianina wyraźniej, lecz bezskutecznie. Zanurzył się
głębiej w mrok. Czułam, Ŝe puszczają mi nerwy. Chciałam zabić Lucjusza; nie miałam innego
wyjścia.
Rzymianin oznajmił cicho:
- - Ona nie wie nic o pijącym krew. Powiedzcie, co wy o nim wiecie - bo istnieje
moŜliwość, Ŝe to on zsyła na nią sny.
Nie wiedziałam, co o tym myśleć. Kobiecy głos tak wyraźnie rozbrzmiewał mi przedtem
w głowie: „To ja cię wezwałam”.
To dezorientowało Rzymianina; wyczuwałam jego zmieszanie w postaci nieznacznego
drgania powietrza.
- Widzieliśmy go - zaczął kapłan. - Pilnujemy go, Ŝeby móc na czas zabrać tych
nieszczęśników sprzed wrót świątyni, tak aby nikt nie mógł obwinie nas o te czyny. Jest
poparzony, poparzony na całym ciele, sczerniały. To nie moŜe być człowiek. To stary bóg,
spalony niczym w jakimś piekle.
- Amon Ra - stwierdziłam. - Ale dlaczego on jeszcze Ŝyje? Ja w snach umieram.
- Ach, to przeraŜający widok - odezwała się nagle kapłanka, jak gdyby nie mogła się juŜ
powstrzymać. - To nie moŜe być człowiek. Przez poczerniałą skórę prześwitują kości. Jest słaby,
tak samo jak ofiary. Ledwie trzyma się na nogach, a jednak potrafi wyssać krew z okaleczonych
dusz, do których się przypina. Odpełza w ciemność, jakby nie miał sił iść prosto.
Kapłan niecierpliwił się.
- Ale Ŝyje - oznajmił. - Bóg, człowiek czy demon, jest Ŝywy, a krew z jakiegoś słabeusza
dodaje mu nieco sił. Jest jakby wzięty wprost ze staroŜytnych legend, które ci się śniły. Ma
długie włosy, jak starzy Egipcjanie. Oparzenia zadają mu wiele bólu. Rzuca klątwy na świątynię.
- Jakie klątwy?
- Myśli chyba, Ŝe bogini Izyda w jakiś sposób go zdradziła - wtrąciła się kapłanka. -
Posługuje się staroegipskim. Z trudem go pojmujemy. Nasz przyjaciel i dobroczyńca z Rzymu
tłumaczył nam jego słowa.
- Dosyć! - zawołałam. - Kręci mi się w głowie. JuŜ nic nie chcę wiedzieć. Ten człowiek
mówił prawdę. Nie znam tej poparzonej istoty. Nie wiem, dlaczego coś mi się śni. Zdaje mi się,
Ŝ
e wizje zsyła na mnie kobieta. Być moŜe jest to królowa, którą wam opisywałam, królowa na
tronie i w okowach, która płacze z niewiadomego powodu.
- Nigdy nie widziałaś tego człowieka? - spytał kapłan.
- Nie - wyręczył mnie Rzymianin.
- A, znów olśniewasz nas swymi talentami - zwróciłam się do Rzymianina. - Cudownie!
Dlaczego kryjesz się za togą? Czemu stoisz w odległości, z której cię nie widzę? Widziałeś tego
pijącego krew?
- Cierpliwości - odparł z takim urokiem, Ŝe juŜ Ŝadne słowa nie chciały przejść mi przez
gardło. Natarłam na kapłanów:
- Dlaczego nie zaczaicie się na tę czarną, poparzoną, słabą istotę? Słyszę w głowie głosy.
Ale są to słowa kobiety, która przestrzega mnie przed niebezpieczeństwem. Śmiech kobiety.
Chcę juŜ odejść. Chcę iść do domu. Czeka mnie pewne zadanie, które musi być wykonane
zręcznie. Trzeba iść.
- Będę cię chronił przed wrogiem - oświadczył Rzymianin.
- Coś takiego! Skoro potrafisz mnie ochronić i znasz mojego nieprzyjaciela, czemu nie
zaczaisz się na tego pijącego krew? Schwytajcie go w siatkę gladiatora. Zanurzcie w nim trzy
trójzęby. Nawet pięć, jeśli jesteście w stanie go utrzymać. Wystarczy przytrzymać go do
wschodu słońca, promienie Amona Ra go unicestwią. Spłonie tak jak ja we śnie. A ty, czytający
w myślach, dlaczego im nie pomoŜesz?
Urwałam zmieszana. Skąd we mnie taka pewność? Jak mogę tak swobodnie rzucać imię
Amona Ra, jak gdybym w niego wierzyła?
- Stworzenie wie, kiedy na nie czekamy - odparli kapłani. - Wie, kiedy jest u nas wysoki
przyjaciel, i wtedy w ogóle nie przychodzi. Czuwamy cierpliwie, nabieramy przekonania, Ŝe juŜ
się więcej nie pojawi, i wtedy przybywa. Teraz przypłynęłaś ty ze swoimi snami.
Z jaskrawym błyskiem powrócił sen. Byłam męŜczyzną. Kłóciłam się i klęłam. Nie
chciałam zrobić czegoś, co mi nakazano. Płakała jakaś kobieta. Szamotałam się z tymi, co chcieli
mnie powstrzymać. Uciekając, nie przewidziałam jednak, Ŝe trafię do opustoszałego miejsca,
gdzie nie znajdę Ŝadnego schronienia.
Nie zwracałam uwagi na rozmowy pozostałych obecnych. Usłyszałam płaczącą kobietę ze
snów, skutą królową, która równieŜ piła krew. „Musisz napić się ze Źródła” - powiedział
męŜczyzna we śnie. I nie był on zwykłym męŜczyzną. Ja teŜ nie. Byliśmy bogami. Piliśmy krew.
Z tego powodu zniszczyło mnie słońce. Siła potęŜniejszego boga. Pod polerowanym odłamkiem
wspomnienia zaległo wiele warstw snu.
Opamiętałam się i zdałam sobie sprawę z obecności innych, gdy ktoś podał mi czarę
wina. Napiłam się. Wino było wyśmienite, z Italii, natychmiast dodało mi sił, choć zarazem
poczułam znuŜenie. Gdybym się jeszcze napiła, droga do domu byłaby zbyt męcząca. A
potrzebowałam całej swojej siły.
- Zabierzcie to - powiedziałam. Spojrzałam na kapłankę. - We śnie, jak ci mówiłam,
byłam jednym z nich. Chcieli, bym napiła się krwi Królowej. Nazywali ją Źródłem. Mówili, Ŝe
nie potrafi rządzić.
Kapłanka wybuchnęła płaczem i odwróciła się, kuląc wąskie ramiona.
- Byłam jednym z pijących krew - ciągnęłam. - Pragnęłam krwi. Słuchajcie, przecieŜ nie
jestem zwolenniczką krwawych ofiar. Czy coś wiecie? Czy bogini Izyda jest gdzieś w tej
ś
wiątyni, w okowach…
- Nie! - zawołał kapłan. Kapłanka odwróciła się i powtórzyła pełne przestrachu
zaprzeczenie.
- W porządku, lecz wspominaliście o legendach, Ŝe ona istnieje gdzieś w materialnej
postaci. Co sądzicie o tych wszystkich wypadkach? Czy przyzwała mnie tutaj na pomoc
poparzonemu? Dlaczego mnie? Co ja mogę zrobić? Jestem śmiertelniczką. Wspomnienia ze
snów o innym Ŝyciu nie wzmacniają przecieŜ moich zdolności. Słuchajcie! Jak juŜ mówiłam, w
snach odzywa się głos kobiecy, i to on mówił mi jakąś godzinę temu na forum: „To ja cię
wezwałam”, po czym zarzekał się, Ŝe nie dopuści, by mnie jej wykradziono. Potem zjawia się ten
ś
miertelnik, który wydaje mi się groźniejszy od wszystkiego, co rozgrywa się w mej głowie. Głos
wewnętrzny przestrzegł mnie przed nim! Nie chcę mieć nic wspólnego z waszą tajemniczą
egipską religią. Nie zamierzam oszaleć. To do was, do was wszystkich - zwłaszcza do tego
uzdolnionego telepaty - naleŜy odnalezienie tej istoty. Pozwólcie, Ŝe sobie pójdę.
Wstałam i skierowałam się do wyjścia z komnaty.
Za moimi plecami odezwał się łagodnym głosem Rzymianin:
- Czy naprawdę chcesz wyjść sama w noc, doskonale wiedząc, co cię czeka: nieprzyjaciel,
który chce cię zamordować, a w snach wiedza, która moŜe znęcić pijącego krew?
Była to ze strony wyniosłego męŜczyzny taka zmiana tonu, tak gwałtowne przejście na
wpół sarkastyczny język potoczny, Ŝe mało nie wybuchnęłam śmiechem.
- Idę do domu! - oświadczyłam stanowczo. Wszyscy mnie prosili na róŜne sposoby i
uderzając w róŜne tony.
- Zostań w świątyni.
- Nic z tego. JeŜeli sny powrócą, zapiszę je.
- Jak moŜesz być tak głupia? - odezwał się Rzymianin z arystokratycznym
rozdraŜnieniem. MoŜna by pomyśleć, Ŝe jest moim bratem!
- To niewybaczalna impertynencja - odpaliłam. - Czy czarodziejów i czytających w
myślach nie obowiązuje dobre wychowanie? - Rzuciłam okiem na dwoje kapłanów. - Kim jest
ten człowiek?
Wyszłam, a oni podąŜyli za mną. Spiesznie skierowałam się ku drzwiom.
W świetle pochodni ujrzałam oblicze kapłanki.
- Wiemy tylko, Ŝe jest naszym przyjacielem. Wysłuchaj jego rad. Wyświadczył świątyni
wiele dobrodziejstw. Przychodzi do nas czytać egipskie księgi, które tu trzymamy. Kupuje je,
gdy tylko przywiozą je okręty. Jest mądry. Sama widzisz, Ŝe umie czytać w myślach.
- Obiecaliście mi eskortę.
„I ja będę przy tobie” - dotarł do mnie głos Rzymianina, choć nie wiedziałam skąd. Nie
było go na pewno na wielkiej sali.
- Zamieszkaj w świątyni Izydy, a nie spotka cię Ŝadna krzywda - zachęcał kapłan.
- Nie nadaję się raczej do Ŝycia w świątyni - odparłam, starając się nadać swojemu
głosowi ton wdzięczności i pokory. - Zwariowalibyście w ciągu tygodnia. Otwórz drzwi, proszę.
Wymknęłam się na zewnątrz. Czułam się tak, jakbym wyszła z zasnutego pajęczynami
korytarza w rzymską noc pomiędzy rzymskie kolumny i świątynie.
ZauwaŜyłam, Ŝe Flawiusz przywarł do kolumny obok mnie i patrzył na schody. Czterej
nosiciele pochodni zbili się w gromadkę, wszyscy bardzo zaniepokojeni.
Ujrzałam takŜe męŜczyzn, którzy wyglądali na straŜników świątyni; stali oparci o wrota
budowli.
- Pani, wracaj do środka - wyszeptał Flawiusz.
U stóp schodów dostrzegłam grupkę rzymskich Ŝołnierzy w pełnym bojowym rynsztunku
i hełmach, błyszczących napierśnikach, krótkich, czerwonych pelerynach i tunikach.
Ś
miercionośne miecze nieśli jak podczas bitwy. Hełmy z brązu połyskiwały w świetle ognisk
płonących w koszach przed świątynią.
Bojowy rynsztunek w obrębie miasta. Brakuje tylko tarcz. Kto nimi dowodził?
Obok dowódcy stał mój brat Lucjusz. WłoŜył swą czerwoną tunikę, choć nie miał
pancerza ani miecza. Przez lewe ramię przerzucił dwukrotnie złoŜoną togę. Był czysty, lśniły mu
włosy, biła od niego władza pieniądza. Na przedramieniu niósł wysadzany klejnotami sztylet;
drugi zatknął za pas.
DrŜąc, wskazał na mnie.
- To ona - powiedział - jako jedyna umknęła przed nakazem Sejana. Knuli spisek na Ŝycie
Tyberiusza, a jej jakimś sposobem udało się wykupić i uciekła z Rzymu!
Błyskawicznie otaksowałam wzrokiem Ŝołnierzy. Dwóch młodzieńców z Azji, ale poza
nimi wszyscy byli starymi Rzymianami; w sumie sześciu. O bogowie, czyŜby wzięli mnie za
Kirke?
- Wracaj do środka - poradził wierny, kochany Flawiusz.
- Szukaj azylu.
- Spokojnie, na to zawsze jest czas.
Dowódca, a od niego będzie zaleŜeć najwięcej, był w podeszłym wieku, starszy od
Antoniusza, choć młodszy od mego ojca. Miał gęste, siwe brwi i był idealnie ogolony.
Wojenne blizny obnosił z dumą, jedną na policzku, drugą na udzie. Był wyczerpany.
Potrząsał głową, jakby zaczerwienione oczy zachodziły mu mgłą.
Jego ręce były mocno opalone, a zarazem bardzo muskularne. Musiał uczestniczyć w
wielu wojnach.
Lucjusz oznajmił:
- Cała rodzina została skazana. Egzekucję naleŜy wykonać na miejscu!
Wybierałam strategię, jakbym była samym Juliuszem Cezarem. Natychmiast zabrałam
głos, schodząc dwa stopnie:
- Jesteś legatem, nie mylę się? Musisz być taki zmęczony!
- Ujęłam jego rękę w swe dłonie. - Czy słuŜyłeś pod rozkazami Germanika?
Przytaknął.
Pierwszy cios trafił celu.
- Moi bracia słuŜyli pod Germanikiem na Północy. Antoniusz, najstarszy, widział marsz
tryumfalny i był w takim wieku, Ŝe opowiadał nam jeszcze o szczątkach znalezionych w
Teutoburskim Lesie.
- Ach, pani, cóŜ to był za widok, cała armia wpadła w zasadzkę! Ciała porzucono na
pastwę dzikich zwierząt.
- Dwaj moi bracia polegli w bitwie. Sztorm na Morzu Północnym.
- Pani, ludzkie oko nie widziało takiej tragedii, ale czy wydaje ci się, Ŝe barbarzyński bóg
Thor mógłby wystraszyć Germanika?
- Nigdy. A przybyłeś tu wraz z generałem?
- Szedłem z nim wszędzie, od brzegów Elby na północy po południowy kraniec Nilu.
- To godne podziwu. Ale jesteś taki zmęczony, trybunie, wystarczy spojrzeć na ciebie,
potrzebujesz snu. GdzieŜ jest sławny gubernator Gnejusz Kalpurniusz Pizon? CzemuŜ to
uspokojenie miasta zajęło mu tak duŜo czasu?
- Bo go tu nie ma, pani, i boi się wracać. Jedni mówią, Ŝe szykuje bunt w Grecji, inni, Ŝe
ucieka w trwodze o własne Ŝycie.
- Przestań jej słuchać! - zawołał Lucjusz.
- W Rzymie teŜ nie był zbyt lubiany - stwierdziłam. - Germanika kochali moi bracia i
chwalił ojciec.
- Zaprawdę, gdyby dany nam był jeszcze jeden rok - zaledwie rok, pani - ugasilibyśmy na
zawsze ogień buntu tego uzurpatora, króla Arminiusza! Nawet nie byłoby trzeba aŜ tyle czasu!
Wspomniałaś Morze Północne. Tam takŜe walczyliśmy.
- Tak, tak, w leśnym gąszczu, a powiedz mi jeszcze, panie, czy byłeś przy tym, gdy
odnaleziono zaginiony sztandar legionów Warrusa? Czy prawdą jest to, co opowiadają?
- Ach, pani, gdy podniesiono złotego orła, krzyki i lament Ŝołnierzy przechodziły
wszelkie wyobraŜenie.
- Ta kobieta jest oszustką i zdrajczynią! - zawołał Lucjusz.
Natarłam na niego:
- Nie posuwaj się zbyt daleko! Nie mam juŜ do ciebie cierpliwości. Znasz chociaŜ numery
legionów Warrusa, które wpadły w matnię w Teutoburskim Lesie? Pewnie nie! Siódmy, ósmy i
dziewiąty.
- Zgadza się, dokładnie - przytwierdził legat. - A mogliśmy zmieść te plemiona z
powierzchni ziemi. Imperium sięgnęłoby Elby! Ale z jakiegoś powodu, którego nie wolno mi
podawać w wątpliwość, cesarz Tyberiusz nas stamtąd odwołał.
- Hmm, a potem potępił waszego kochanego wodza za to, Ŝe ten wyruszył do Egiptu.
- Pani, podróŜ Germanika do Egiptu nie miała na celu zdobycia władzy. Chodziło o
klęskę głodu.
- Tak, a mianowano go zwierzchnikiem Imperium Maius - dodałam.
- Mieliśmy z tego powodu tyle kłopotów. Nie sposób wyobrazić sobie obyczajów, morale
tutejszych Ŝołnierzy, ale nasz generał pracował nad tym, nawet nie zmruŜył oka! Udał się tam
natychmiast po usłyszeniu wieści o głodzie.
- A ty wraz z nim?
- Wszyscy, jego kohorty. W Egipcie z radością oglądał stare budowle. Ja równieŜ.
- Coś wspaniałego. Musisz opowiedzieć mi o Egipcie! Bo widzisz, jako córka senatora
nie mogę tam jeździć równie swobodnie co ty. Z wielką ochotą…
- Dlaczego, pani? - spytał legat.
- Ona kłamie! - ryknął Lucjusz. - Cała jej rodzina została zamordowana!
- Z bardzo prostego powodu, trybunie - odparłam. - To Ŝadna tajemnica państwowa.
Rzym jest tak uzaleŜniony od dostaw zboŜa z Egiptu, Ŝe cesarz nie chce, aby kraj ten znalazł się
pod kontrolą potęŜnego zdrajcy. Ty na pewno równieŜ wyrosłeś w atmosferze strachu przed
kolejną wojną domową.
- Zawierzyłem swym wodzom.
- Bardzo słusznie. A Germanik odwzajemniał się wam lojalnością, nieprawdaŜ?
- Jak najbardziej. Ach, Egipt! Widzieliśmy takie świątynie i posągi…
- Śpiewające posągi? - pytałam. - Widzieliście kolosalne figury kobiety i męŜczyzny,
które zawodzą w promieniach wschodzącego słońca?
- Słyszałem to, pani - odparł, gorliwie kiwając głową. - Słyszałem ten dźwięk!
Czarodziejski. Egipt jest pełen magii.
- Hmm… - Przebiegł mnie dreszcz. Stłumiłam go. W mgnieniu oka ujrzałam mieszaninę
dwóch obrazów: wysokiego Rzymianina w todze i poparzonej, przebiegłej istoty! Myśl jasno,
Pandoro!
- A w świątyni Ramzesa Wielkiego - ciągnął legat - jeden z kapłanów odczytywał napisy
na ścianie. Wszystko o zwycięstwach i bitwach. Zaśmiewaliśmy się, bo w gruncie rzeczy nic się
nie zmienia, pani.
- A wierzysz w te pogłoski o gubernatorze Pizonie? Czy moŜemy o nich spokojnie
mówić, jak gdybyśmy nie dawali im wiary?
- Tutaj wszyscy nim gardzą! - zawołał legat. - Był najzwyczajniej w świecie kiepskim
wodzem! Agrypina starsza, ukochana Ŝona Germanika, płynie do Rzymu z prochami męŜa.
Oficjalnie oskarŜy gubernatora przed senatem!
- To dowód wielkiej odwagi, ale tak być powinno. Jeśli rodziny osądza się bez procesu, to
Ŝ
yjemy pod władzą tyrana, nieprawdaŜ? Zgadzasz się z tym, nasz drogi szaleńcu?
Lucjusza zatkało. Był cały czerwony.
- A w Teutoburskim Lesie - mówiłam łagodnie - tej ponurej arenie naszej zagłady, czy
widziałeś rozproszone kości legionistów?
- Grzebałem je własnymi rękami, pani! - Legat uniósł spracowane, pokryte pęcherzami
dłonie. - Bo jak odróŜnić, które kości są nasze, a które ich? I, pani, stała tam jeszcze platforma
tego tchórzliwego, zdradzieckiego króla. To z niej ten obrzydliwy, długowłosy tępak zarządził
złoŜenie pogańskim bogom ofiary z naszych ludzi.
Towarzyszyło tym słowom kiwanie głowami i podniosłe pomruki ze strony pozostałych
Ŝ
ołnierzy.
- Byłam jeszcze mała, gdy nadeszły wieści o zasadzce na Warrusa, ale pamiętam naszego
boskiego cesarza Augusta - jak zapuścił włosy na znak Ŝałoby, jak uderzał głową w ścianę,
wołając: „Warrusie, oddaj moje legiony!”
- Naprawdę widziałaś go w takim stanie?
- Ach, po wielekroć, pamiętam teŜ, jak jednego wieczoru dzielił się swoimi myślami - Ŝe
imperium nie powinno rozrastać się dalej.
- Zatem cesarz August tak powiadał! - zawołał zafascynowany legat.
- On o was dbał - dodałam. - Ile lat spędziłeś w polu? Masz chociaŜ Ŝonę?
- Ach, jak ja bym chciał znaleźć się w domu - westchnął legat. - Zwłaszcza po śmierci
generała. Moja Ŝona ma siwe włosy, tak samo jak ja. Widuję ją, gdy odbywamy w Rzymie
parady.
- Właśnie, za republiki przymusowa słuŜba wojskowa trwała sześć lat, a teraz, no, ile?
Dwanaście lat? Dwadzieścia? Ale jak ja mogę krytykować Augusta, którego kochałam jak ojca i
wszystkich nieŜyjących braci?
Lucjusz prze wąchał, na co się zanosi. Zapluwał się, mówiąc:
- Trybunie, przeczytaj mój list Ŝelazny! Przeczytaj! Legat miał juŜ tego wyraźnie dosyć.
Brat wznosił się na szczyty retoryki, które nie były zbyt oszałamiające:
- Ona kłamie. Została skazana na śmierć. Jej rodzina nie Ŝyje. Byłem zmuszony
ś
wiadczyć przeciwko nim przed Sejanem, bo chcieli zamordować samego Tyberiusza!
- Wydałeś własną rodzinę? - spytał Ŝołnierz.
- Ach, nie trać dla niego swoich cennych sił - wtrąciłam się. - Ten człowiek prześladuje
mnie cały dzień. Dowiedział się, Ŝe jestem kobietą samotną i dziedziczką, więc wydaje mu się, Ŝe
Ŝ
yjemy na jakimś niecywilizowanym krańcu imperium, gdzie bez dowodów moŜe wnieść
oskarŜenie przeciwko córce senatora. Drogi szaleńcu, posłuchaj mnie tylko. Juliusz Cezar nadał
Antiochii prawa miejskie niecałe sto lat temu. I, o ile się nie mylę, stacjonują tutaj legiony?
Rzuciłam okiem na legata.
Ten przygwoździł groźnym wzrokiem mojego trzęsącego się brata.
- Co to za list Ŝelazny? - spytałam. - Jest chociaŜ opatrzony imieniem Tyberiusza?
Legat wyrwał pismo z ręki Lucjusza, który nie zdąŜył nawet zareagować, i podał zwój
mnie. Musiałam zdjąć rękę ze sztyletu, Ŝeby rozwinąć glejt.
- A, Sejan z gwardii pretoriańskiej! Wiedziałam. Cesarz zapewne nic nie wie o całej
sprawie. Trybunie, czy wiesz, Ŝe straŜ pałacowa zarabia półtora raza tyle co legioniści? Do tego
dochodzą ci delatores, których zachęca się do rzucania oskarŜeń, przyrzekając im jedną trzecią
majątku skazanych!
Legat bacznie lustrował mego brata, którego kaŜda wada wychodziła teraz na jaw:
tchórzliwa postać, drŜące ręce, rozbiegane oczka, narastająca wściekłość wyraŜana wydymaniem
warg.
Zwróciłam się do Lucjusza:
- Czy zdajesz sobie sprawę, szaleńcze, kimkolwiek jesteś, o co prosisz tego zaprawionego
w bojach i mądrego oficera rzymskiego? A gdyby uwierzył w twoje niestworzone kłamstwa? Jak
będzie wyglądał, gdy nadejdzie list z Rzymu z zapytaniem o moje połoŜenie i rozporządzenie
majątkiem?
- Panie, ta kobieta jest zdrajczynią! - ryknął Lucjusz. - Klnę się na honor…
- JakiŜ to honor? - zapytał Ŝołnierz, przygwaŜdŜając Lucjusza wzrokiem.
- Gdyby w Rzymie doszło do tego - powiedziałam - Ŝe rodzin tak starych jak moja moŜna
byłoby pozbywać się w sposób, o jaki prosi ten człowiek, to jak wdowa po Germaniku
ośmieliłaby się stawać przed senatem i prosić o sąd?
- Wszyscy zabici - mówił brat, który upadał coraz niŜej w swej wyniosłości, jak gdyby
przestał kontrolować własne słowa - co do jednego, poniewaŜ brali udział w spisku na Ŝycie
Tyberiusza. Mnie wydano list Ŝelazny i pozwolono na wyjazd za to, Ŝe na nich doniosłem, jak
nakazywał obowiązek, do delatores i Sejana, z którym osobiście rozmawiałem!
Legat powoli zaczynał orientować się w sytuacji.
- Panie - zwróciłam się do Lucjusza - czy masz przy sobie jakiś jeszcze dokument
określający, kim jesteś?
- Niczego więcej nie potrzebuję! - odpalił Lucjusz. - Czeka cię śmierć.
- Tak jak twego ojca? - zainteresował się legat. - I Ŝonę? Miałeś dzieci?
- Wsadźcie ją do więzienia i napiszcie pismo do Rzymu! - zaŜądał Lucjusz. - Przekonacie
się, Ŝe mówię prawdę!
- A gdzie będziesz bawił, nieznajomy, gdy ja będę w więzieniu? Zajmiesz się łupieniem
mego domu?
- Ty dziwko! - ryknął Lucjusz. - Nie widzicie, Ŝe to wszystko kobiece podstępy i
mydlenie oczu?!
ś
ołnierze osłupieli, na twarzy legata malowała się odraza. Stanął przy mnie Flawiusz.
- Oficerze - zapytał z miarkowaną przez godność wściekłością - co mogę w imieniu swej
pani uczynić z tym szaleńcem?
- Jeszcze raz uŜyjesz takich słów, mój panie - oznajmiłam twardo Lucjuszowi - a stracę
cierpliwość.
Legat ujął Lucjusza pod rękę. Dłoń tamtego powędrowała ku sztyletowi.
- Kim ty właściwie jesteś? - zapytał legat. - MoŜe jednym z delatores? Mówisz, Ŝe
wydałeś całą rodzinę?
- Trybunie - odezwałam się, delikatnie kładąc mu dłoń na ramieniu - korzenie mej rodziny
sięgają czasów Romulusa i Remusa. Nikt w Rzymie nie moŜe się z nami porównać. To samo
odnosi się do matki, która sama równieŜ była córką senatora. Ten człowiek mówi… coś
okropnego.
- Zgadzam się - powiedział legat, marszcząc czoło i przyglądając się Lucjuszowi. - Gdzie
masz tu przyjaciół, towarzyszy; gdzie mieszkasz?
- Nie moŜecie mi nic zrobić! - krzyknął Lucjusz.
Legat spojrzał groźnie na rękę Lucjusza zaciśniętą na rękojeści sztyletu.
- Chciałeś uŜyć go przeciwko mnie!
Lucjusza zamurowało.
- Po co przyjechałeś do Antiochii? - natarłam na brata. - CzyŜbyś przywiózł truciznę, od
której zginął Germanik?
- Aresztujcie ją! - zawołał Lucjusz.
- Nie, sama nie wierzę w to, co mówię. Nawet Sejan nie powierzyłby takiego zadania
drobnemu opryszkowi! Mów, co jeszcze łączy cię z naszą rodziną prócz tego listu Ŝelaznego,
który, jak twierdzisz, wyszedł spod pióra Sejana?
Lucjusz był zupełnie zdezorientowany.
- Ja z pewnością nie mam przy sobie niczego, co łączyłoby mnie z twymi krwawymi
legendami i opowieściami - oznajmiłam.
Przerwał mi legat:
- Nic, co łączyłoby cię z tym nazwiskiem? - Wziął ode mnie zwój z Ŝelaznym listem.
- Zupełnie nic, poza tym szaleńcem, który stoi tutaj i opowiada niestworzone rzeczy,
chcąc wmówić całemu światu, Ŝe nasz cesarz postradał zmysły. Tylko on kojarzy mnie z
krwawym spiskiem, na który nie ma dowodów ani potwierdzenia, i obrzuca mnie obelgami.
Legat zwinął list Ŝelazny.
- A jaki jest cel twego pobytu u nas, pani? - zapytał szeptem.
- śyć w ciszy i spokoju - odparłam cicho. - śyć bezpiecznie pod pewną tarczą rzymskiej
władzy.
Przekonałam się nareszcie, Ŝe odniosłam w tej bitwie zwycięstwo. Lecz trzeba je było
jeszcze przypieczętować. Podjęłam kolejne ryzyko.
Powoli wyciągnęłam z pochwy sztylet.
Lucjusz natychmiast odskoczył. Wyciągnął sztylet i rzucił się na mnie. Otrzymał
błyskawiczne pchnięcia legata i co najmniej dwóch Ŝołnierzy.
Zawisł na ostrzach ich sztyletów, wytrzeszczył oczy i zaczął się rozglądać, chciał
wydobyć głos, ale usta zalewała mu krew. Uczynił jeszcze jeden wysiłek, Ŝeby coś powiedzieć.
Jednak gdy Ŝołnierze wyszarpnęli ostrza z jego ciała, zwinął się wpół i padł u stóp schodów.
Dzięki bogom mój brat Lucjusz nie Ŝył.
Spojrzałam na niego i pokręciłam głową.
Legat popatrzył na mnie. Nadeszła przełomowa chwila, z czego zdawałam sobie sprawę.
- Co odróŜnia nas, trybunie - zaczęłam - od długowłosych barbarzyńców Północy? Czy
nie prawo? Prawo pisane? Tradycyjne? I sprawiedliwość? MęŜczyzn i kobiety pociąga się do
odpowiedzialności za ich czyny.
- Tak, pani.
- Bo wiesz, legacie - ciągnęłam pełnym szacunku tonem, wpatrując się w kupę mięsa,
krwi i kości, leŜącą na kamieniach - widziałam cesarza Augusta w dniu jego śmierci.
- Naprawdę?
- Gdy było pewne, Ŝe umrze, zebrało się wokół niego grono najbliŜszych przyjaciół.
Chciał tym sposobem uciszyć krąŜące po mieście pogłoski, które mogły doprowadzić do
zamieszek. Posłał po lusterko i uczesał włosy. LeŜał wsparty godnie na poduszkach. Zadał nam,
wchodzącym, takie pytanie: Czy naszym zdaniem dobrze zagrał swą rolę w komedii Ŝycia?
Myślałam sobie: co za odwaga! Potem zaŜartował, powtarzając stary werset, który wypowiadają
aktorzy po zakończeniu przedstawienia teatralnego:
Jeślim was uszczęśliwił, o proszę, okaŜcie
Swą wdzięczność ciepłym poŜegnaniem.
Mogłabym o tym jeszcze opowiadać, ale…
- Tak, prosimy - powiedział legat.
- Niech i tak będzie. Podobno August mówił o swym wybranym następcy, Tyberiuszu:
„Nieszczęsny Rzym, Ŝuty powoli przez te szczęki Ŝółwia!”
Legat uśmiechnął się.
- Ale nie było innych kandydatów - odparł szeptem.
- Dziękuję, trybunie, za całą okazaną pomoc. Czy pozwolisz, Ŝe zaproszę ciebie i twych
Ŝ
ołnierzy na miłą kolację…
- Nie, pani, nie dopuszczę, by mówiono, Ŝe ja lub któryś z tu obecnych został
przekupiony. Czy wiesz coś więcej o tym zmarłym?
- Tylko tyle, trybunie, Ŝe jego ciało naleŜy się rzece. śołnierze gromko się roześmiali.
- Dobrej nocy, dostojna pani - powiedział trybun. Ruszyłam przez zalegającą forum
ciemność wraz z ukochanym, jednonogim Flawiuszem, w otoczeniu pochodni.
Dopiero teraz zaczęłam się cała trząść. Ciało zlewał mi pot. Gdy zanurzyliśmy się w mrok
wąskiego zaułka, odezwałam się:
- Flawiuszu, odpraw nosicieli pochodni. Nie ma powodu, Ŝeby dowiadywali się, dokąd
zmierzamy.
- Pani, nie mam Ŝadnej latarni.
- Na niebie mnóstwo gwiazd, księŜyc jest prawie w pełni. Spójrz! Poza tym idą za nami
ludzie ze świątyni.
- Naprawdę? - dziwił się. Opłacił nosicieli, którzy pobiegli w stronę wylotu ulicy.
- Tak. Jeden z nich nas obserwuje. Zresztą oświetlone okna i światło z nieba
wystarczająco ukazują drogę. Jestem zmęczona, taka zmęczona.
Szłam, przypominając sobie od czasu do czasu, Ŝe Flawiusz nie jest w stanie za mną
nadąŜyć. Rozpłakałam się.
- Podziel się ze mną swoją wielką wiedzą filozoficzną - poprosiłam, nie zatrzymując się,
zdecydowana powstrzymać łzy. - Dlaczego ludzie źli są tak niemądrzy? Dlaczego wielu z nich
jest głupich jak osły?
- Pani, moim zdaniem źli ludzie są raczej inteligentni - odparł. - Ale nigdy nie widziałem,
Ŝ
eby ktoś, zły czy dobry, władał retoryką z wprawą, którą przed chwilą zademonstrowałaś.
- Cieszę się, Ŝe pojąłeś istotę całego zdarzenia. Retoryka. Pomyśleć tylko, Ŝe miał tych
samych co ja nauczycieli, tę samą bibliotekę, tego samego ojca… - Załamał mi się głos.
Flawiusz ostroŜnie otoczył mnie ramieniem, którego tym razem nie odtrąciłam.
Pozwoliłam się podtrzymywać. We dwoje szliśmy szybciej.
- Nie - podjęłam po chwili. - Większość nikczemników to zwykli idioci. Przekonuje mnie
o tym całe Ŝycie. Naprawdę chytry i zły człowiek trafia się rzadko. Powodem znacznej części
nieszczęść jest partactwo. Niedocenianie bliźniego! Popatrz, co dzieje się z Tyberiuszem.
Tyberiusz a gwardia. Patrz na tego przeklętego Sejana. MoŜna rozsiewać ziarna nieufności tylko
po to, by potem zgubić się na zarośniętym polu.
- Jesteśmy w domu, pani.
- Dzięki bogom, Ŝe go poznałeś. Nigdy bym nie powiedziała, Ŝe to ten.
Po chwili zatrzymał się i przekręcił klucz w zamku. Wszędzie unosił się odór moczu, jak
to zwykle w zaułkach staroŜytnych miast. Lampa rzucała przyćmione światło na nasze drewniane
drzwi. Blask skrzył się w strudze wody płynącej z głowy lwa w fontannie.
Flawiusz zastukał. Miałam wraŜenie, Ŝe otwierające nam kobiety płaczą.
- A to co znowu? Jestem śpiąca. Proszę, zajmij się tym. Weszłam.
- Pani - zapiszczała jedna z dziewcząt. Nie pamiętałam, jak ma na imię. - Ja go nie
wpuściłam. Przysięgam, Ŝe nie odsunęłam zasuwy. Nawet nie mam klucza do bramy. Wszystko
juŜ przygotowałyśmy na pani powrót! - Szlochała.
- O czym ty w ogóle mówisz?
Ale juŜ wiedziałam. Dostrzegłam kątem oka. Odwróciłam się i zobaczyłam bardzo
wysokiego Rzymianina siedzącego w nowo urządzonym salonie. Siedział spokojny, załoŜywszy
nogę na nogę, na pozłacanym, drewnianym krześle.
- Wszystko dobrze, Flawiuszu - powiedziałam. - Ja go znam.
Rzeczywiście znałam. Był to Mariusz. Wysoki Mariusz z plemienia Keltoi. Mariusz,
który oczarował mnie w dzieciństwie. Mariusz, którego niemal rozpoznałam w świątynnym
mroku.
Wstał na mój widok.
Podszedł do mnie, gdy tkwiłam w ciemności na brzegu atrium, i wyszeptał:
- Moja piękna Pandora!
7
W ostatniej chwili powstrzymał się, Ŝeby mnie nie dotknąć.
- Ach, proszę. - Chciałam go pocałować, lecz odsunął się. W pomieszczeniu paliły się tu i
ówdzie lampy. Korzystał z gry światłocienia. - Mariusz, oczywiście Mariusz. Wyglądasz, jakbyś
nie postarzał się ani o dzień od chwili, gdy widziałam cię jako mała dziewczynka. Twarz ci
promienieje, a oczy… co za piękne oczy. Chętnie wyśpiewałabym te pochwały przy
akompaniamencie liry.
Flawiusz dyskretnie się wycofał, zabierając ze sobą niespokojne dziewczęta. Uczynił to
wszystko bezszelestnie.
- Pandoro - rzekł Mariusz - bardzo bym chciał wziąć cię w ramiona, lecz z pewnych
względów nie mogę, a tobie nie wolno mnie dotykać, i nie dlatego, Ŝe nie mam na to ochoty, ale
dlatego, Ŝe nie wiesz, kim jestem. To, na co patrzysz, nie jest młodzieńczym wyglądem; jest to
coś tak odległego od obietnic młodości, Ŝe sam dopiero zaczynam ogarniać skalę własnych
męczarni.
Ni stąd, ni zowąd odwrócił głowę. Uniósł rękę, nakazując milczenie i cierpliwość.
- Ta istota tu krąŜy - rzekłam. - Poparzony, który pije krew.
- Nie myśl teraz o swoich snach - zwrócił się do mnie - lecz o młodości. Pokochałem cię,
gdy miałaś dziesięć lat. Gdy miałaś ich piętnaście, błagałem ojca o twą rękę.
- Naprawdę? Nigdy mi o tym nie wspomniał. Raz jeszcze odwrócił wzrok. Pokręcił
głową.
- Poparzony - powiedziałam.
- Tego się obawiałem. Szedł twoim śladem od świątyni! Jestem głupcem! Wpadłem
wprost w jego zasadzkę, ale nie jest taki sprytny, jak mu się zdaje.
- Mariusz, czy to ty zsyłałeś na mnie sny?
- Nie, aleŜ skąd! Zrobiłbym wszystko, co w mej mocy, by uchronić cię przed samym
sobą.
- I przed starymi podaniami!
- Nie ufaj tak bardzo swej inteligencji, Pandoro, choć nie zawiodła cię w poczynaniach z
Lucjuszem i dostojnym legatem. Ale nie rozmyślaj zanadto o… o snach. Sny nie mają znaczenia,
mijają.
- Czyli pochodziły od niego, tego potwornego, poparzonego zabójcy?
- Sam nie wiem! Nie rozmyślaj o tych obrazach. Nie karm ich siłą swego umysłu.
- On czyta w myślach - zauwaŜyłam. - Tak samo jak ty.
- Tak. Ale moŜesz ukryć myśli. To taka sztuczka. MoŜesz się jej nauczyć. MoŜesz
chodzić z duszą zamkniętą w głowie jak w metalowym pudełku.
Zorientowałam się, Ŝe bardzo cierpi. Bił od niego przepastny smutek.
- Nie moŜna do tego dopuścić! - upierał się.
- Do czego, Mariuszu? Mówisz o kobiecym głosie, o…
- Nie, cicho.
- Nie chcę! Muszę dotrzeć do sedna!
- Słuchaj mnie! - Postąpił krok naprzód i znów wyciągnął rękę w moją stronę, jakby
chciał mnie uścisnąć niczym ojciec, jednak nie uczynił tego.
- Nie, najpierw musisz mi o wszystkim opowiedzieć - odparłam.
W osłupienie wprawiała mnie biel jego skóry, jej nieskazitelna doskonałość. Znów
uderzyła mnie promienność spojrzenia. Nieludzka.
Dopiero teraz docierało do mnie, jak wspaniałe miał włosy. Rzeczywiście przypominał
Keltoi, swych przodków. Włosy opadały mu na ramiona, były jak płynne złoto, nieco zbyt
lśniące, Ŝółte jak zboŜe, pełne miękkich kędziorów.
- Spójrz na siebie! - wyszeptałam. - Ty nie Ŝyjesz!
- To nieprawda, rozejrzyj się po raz ostatni, bo zaraz stąd odejdziesz.
- Co? Ostatni raz? - powtórzyłam. - Co ty wygadujesz? Dopiero przyjechałam, mam plany
na przyszłość, pozbyłam się brata. Nigdzie się nie ruszę. Chciałeś przez to powiedzieć, Ŝe mnie
zostawiasz?
Na jego twarzy rozgrywała się straszna walka, malowała się odwaŜna prośba, jakiej nie
widziałam na obliczu Ŝadnego męŜczyzny, nawet ojca, który działał sprawnie w tamtych
ostatnich chwilach w domu, jak gdyby zaleŜało mu tylko i wyłącznie na posłaniu mnie w pewnej
waŜnej sprawie.
Oczy Mariusza były przekrwione. Płakał, i od tego bolały go oczy! Nie! Były to łzy
podobne do łez majestatycznej królowej we śnie, przykutej do tronu i płaczącej, a łzy plamiły jej
policzki, szyję i płótno odzienia.
Nie chciał się do tego przyznać. Potrząsnął głową, choć wiedział, Ŝe jestem o tym
przekonana.
- Pandoro, gdy zobaczyłem, Ŝe to ty - powiedział - gdy przyszłaś do świątyni i okazało
się, Ŝe śnisz o krwi, jakbym dostał obuchem w głowę. Muszę cię stąd zabrać, z dala od
niebezpieczeństw.
Wyrwałam się spod jego uroku, z aury urody. Przypatrywałam mu się na chłodno,
słuchając jego słów i przyglądając mu się, od błysku w oku po sposób, w jaki gestykulował.
- Musisz natychmiast opuścić Antiochię - orzekł. - Zostanę tu z tobą na noc. Za dnia
weźmiesz wiernego Flawiusza i dziewczęta, one są uczciwe, zabierz całą trójkę ze sobą. JeŜeli
oddalisz się stąd za dnia, ta istota nie będzie mogła cię śledzić. Nie mów mi teraz, dokąd
zamierzasz wyjechać. MoŜesz zaplanować wszystko nazajutrz w porcie. Masz wystarczająco
duŜo pieniędzy.
- To tobie coś się śni, Mariuszu; nigdzie nie jadę. Przed czym właściwie mam uciekać?
Przed łkającą królową na tronie? Czy szukającym ofiary poparzonym? Jej wezwania wędrują
przez wiele mil morskich i dosięgają mnie. Przestrzega mnie przed złym bratem. Poparzonego
mogę się z łatwością pozbyć. W ogóle się go nie boję. Znam go ze snów, wiem, Ŝe zraniło go
słońce, i własnoręcznie przyprę go do muru w jego promieniach.
Stał milczący, przygryzał wargi.
- Zrobię to dla królowej ze snu, zemszczę się w jej imieniu.
- Pandoro, błagam cię.
- Na próŜno. Myślisz, Ŝe przepłynęłam taki szmat drogi, Ŝeby znowu brać nogi za pas? A
głos kobiety…
- Skąd wiesz, Ŝe była to królowa, która ci się śniła? W mieście mogą być inni pijący krew.
MęŜczyźni, kobiety. Wszystkim zaleŜy na tym samym.
- A ty się ich obawiasz?
- Nienawidzę ich! I muszę trzymać się od nich z daleka, nie dawać tego, czego chcą! Za
nic w świecie.
- A, rozumiem.
- Nic nie rozumiesz! - przerwał, patrząc na mnie z dziwnym grymasem. Taki był
zapalczywy i doskonały.
- Jesteś jednym z nich, Mariuszu. Jesteś cały. Nie poparzony. Potrzebują twej krwi dla
zasklepienia ran.
- Jak coś takiego mogło przyjść ci do głowy?
- W snach mówili o królowej „Źródło”.
Rzuciłam się na niego i uwięziłam w ramionach! Był potęŜny, silny jak drzewo. Nigdy
nie widziałam u męŜczyzny tak twardych mięśni. ZłoŜyłam głowę na jego piersi. Czubkiem
głowy dotykałam jego policzka, który był całkiem zimny!
Łagodnie otulił mnie ramionami, gładził po włosach, z których wyjął wszystkie spinki, aŜ
spłynęły mi na plecy. Czułam pieczenie na całej skórze.
Twardy, taki twardy, ale bez śladu tętniącego Ŝycia. W delikatnych, słodkich gestach nie
ma ciepła krwi.
- Kochana - powiedział - nie znam źródła twych snów, ale wiem jedno. Nie zagroŜę ci ani
ja, ani oni. Nie staniesz się częścią tej starej opowieści, która toczy się werset za wersetem
niezaleŜnie od biegu dziejów świata. Nie pozwolę na to.
- Wytłumacz mi to. Nie będę ci pomagać, dopóki wszystkiego nie wyjaśnisz. Znasz
ź
ródło cierpienia królowej ze snu? Jej łzy wyglądają jak twoje. Patrz. Krew. Brudzisz sobie
tunikę! Czy królowa tu jest, czy mnie wezwała?
- Nie. Nie o to jej chodzi. Zresztą ja nie chciałem zrobić tego, o czym mówili ludzie ze
snu. Nie chciałem zaczerpnąć ze „Źródła”. Uciekłem i dlatego umarłem na pustyni. A! -
Gwałtownie uniósł ręce.
I odstąpił ode mnie. Patrzył w mroczny perystyl. Drzewa były widoczne jedynie dzięki
poświacie gwiazd. Ujrzałam łagodny blask w jadalni w przeciwległym końcu domu.
Spojrzałam na niego, jego potęŜne, proste plecy, na stopy, tak mocno stojące na mozaice.
Lampy dodawały blasku jego blond włosom.
Słyszałam go, chociaŜ szeptał odwrócony do mnie tyłem:
- Jak mogło dojść do takiego idiotycznego zbiegu okoliczności?!
- Jakiego zbiegu okoliczności? - zapytałam stanowczo. Stanęłam obok niego. - Chodzi ci
o to, Ŝe jestem w Antiochii? Powiem ci, jak do tego doszło. To ojciec zorganizował moją
ucieczkę, i dlatego…
- Nie, nie, nie o to mi chodzi. Chcę cię chronić, chcę, Ŝebyś pozostała przy Ŝyciu, z dala
od niebezpieczeństw, Ŝebyś mogła rozkwitnąć tak, jak ci przeznaczono. Twe płatki nie są nawet
osmalone po brzegach, spójrz na siebie, twoja śmiałość rozpala urodę! Brat nie miał szans wobec
twej wiedzy i sztuki przemawiania. Do tego oczarowałaś i zniewoliłaś Ŝołnierzy, nie wzbudzając
w nich ani razu niechęci. Czeka cię wiele lat Ŝycia! Ale muszę wymyśleć jakiś sposób
zapewnienia ci bezpieczeństwa. Wszystko do tego się sprowadza. Musisz wyjechać z Antiochii
za dnia.
- „Przyjaciel świątyni”, tak mówili o tobie kapłani. Twierdzili, Ŝe znasz stare pismo, Ŝe
kupujesz wszystkie egipskie księgi, gdy tylko pojawią się w porcie. Dlaczego? JeŜeli poszukujesz
królowej, szukaj jej przeze mnie, bo to ona mówi, Ŝe mnie wezwała.
- Ona nie przemawiała w snach! Nie wiesz, kto się w nich odzywał! A jeŜeli sny rodzą się
w twej wędrownej duszy? JeŜeli juŜ kiedyś Ŝyłaś?! Zjawiasz się w świątyni, po okolicy krąŜy
jeden ze znienawidzonych starych bogów i jesteś w niebezpieczeństwie. Musisz oddalić się stąd,
ode mnie i od rannego myśliwego, którego znajdę.
- Nie mówisz mi wszystkiego! Co ci się przydarzyło? Za czyją sprawą? Skąd twa
cudowna promienność? Nie ma mowy o Ŝadnej masce; jasność bije od wewnątrz.
- Na bogów, Pandoro, czy zdawało ci się, Ŝe będę dąŜył do skrócenia śmiertelnego Ŝycia i
przedłuŜenia w nieskończoność losu, który by mnie czekał? - Cierpiał. Popatrzył na mnie, lecz
wolał zachować milczenie, i uczułam emanujący z niego ból, samotność, która przez moment
zdawała się nie do wytrzymania.
Napłynęła fala wspomnień o moich własnych męczarniach z poprzedniej nocy, gdy
uderzyła mnie całkowita daremność wszystkich wyznań i religii, a dąŜenie ku dobremu Ŝyciu
zdało się pułapką na głupców.
Nagle otoczył mnie ramionami, przyciskając do piersi i delikatnie ocierając policzek o
włosy, całując po głowie. Jedwabisty, gładki, łagodny, nie do wyraŜenia.
- Pandora, Pandora, Pandora - powtarzał. - Piękna dziewczynka wyrosła na wspaniałą
kobietę.
Obejmowałam twardy posąg najciekawszego i najbardziej przykuwającego uwagę
męŜczyzny, jakiego kiedykolwiek znałam i widziałam; tuliłam go i tym razem usłyszałam bicie
serca, jego wyraźny rytm. PrzyłoŜyłam ucho do jego piersi.
- Ach, Mariusz, gdybym tylko mogła złoŜyć głowę obok twojej. Gdybym mogła poddać
się twej opiece. A ty mnie przepędzasz! Nie przyrzekasz mnie strzec, nakazujesz ucieczkę.
Wędrówkę, więcej koszmarów, tajemnic i rozpaczy. Nie. Nie mogę.
Odsunęłam się od jego pieszczot. Czułam na włosach pocałunki.
- Nie mów, Ŝe cię juŜ nigdy nie zobaczę. Niech ci się nie zdaje, Ŝe zniosę to tak samo jak
wszystko, co się dotąd zdarzyło. Nie mam tu nikogo, aŜ znienacka zjawia się ten, który odcisnął
w mym dziewczęcym sercu znak tak głęboki, Ŝe szczegóły są równie wyraźne jak na drobnej
monecie. I mówi mi, Ŝe muszę odejść, Ŝe juŜ się nigdy nie zobaczymy.
Odwróciłam się.
W jego oczach paliła się Ŝądza. Powściągnął ją jednak. Wyznał cicho, nieznacznie się
uśmiechając:
- Ach, jak ja cię podziwiałem, gdy rozmawiałaś z legatem! JuŜ myślałem, Ŝe sami
obmyślicie plan podboju wszystkich plemion germańskich. - Westchnął. - Zasługujesz na dobre,
bogate Ŝycie, które zaspokoi twą duszę i ciało. - Zarumienił się. Obrzucił spojrzeniem moje
piersi, biodra, twarz. Zawstydzony, próbował ukryć Ŝądzę.
- Czy jesteś wciąŜ męŜczyzną? - spytałam.
Nie odpowiedział, ale przybrał lodowaty wyraz twarzy.
- Nigdy nie dowiesz się do końca, kim jestem! - oznajmił.
- Ale nie męŜczyzną? Mam rację?
- Pandoro, świadomie się nade mną znęcasz. Dlaczego?
- Ta przemiana, wprowadzenie w grono pijących krew nie dodały ci ani cala wzrostu. Czy
wzbogaciły cię pod innymi względami?
- Przestań, proszę.
- Pragnij mnie, Mariuszu. Powiedz, Ŝe mnie chcesz. Widzę to. Potwierdź to słowami. Tak
wiele cię to kosztuje?
- Jesteś nieznośna! - Zaczerwienił się z wściekłości, zaciskając usta tak mocno, Ŝe aŜ
zbielały. - Dzięki niech będą bogom, Ŝe cię nie pragnę! Przynajmniej nie na tyle, by zdradzać
miłość dla krótkotrwałej i krwawej ekstazy.
- Ludzie ze świątyni nie wiedzą, kim w istocie jesteś, prawda?
- Nie!
- I nie chcesz otworzyć przede mną serca.
- Nigdy. Zapomnisz o mnie, sny przepadną. ZałoŜę się, Ŝe mogę sprawić to sam, poprzez
modlitwy. Tak zrobię.
- PoboŜna taktyka - stwierdziłam. - Jak zdobyłeś takie łaski u staroŜytnej Izydy, która piła
krew i była Źródłem?
- Nie wypowiadaj tych słów; to same kłamstwa. Nie wiesz przecieŜ, czy królowa, którą
widziałaś, była Izydą. Czego dowiedziałaś się w swych koszmarach? Pomyśl tylko. Dowiedziałaś
się, Ŝe królowa jest więźniem pijących krew i Ŝe ich przeklina. Byli źli. Pomyśl. Zapadnij z
powrotem w sen. RozwaŜ to. UwaŜałaś ich za złych wtedy i nie zmieniłaś zdania. W świątyni
wyczułaś zapach zła. Wiem o tym. Nie spuszczałem cię z oczu.
- Tak. Ale ty nie jesteś zły, Mariuszu, nie zdołasz mnie o tym przekonać. Masz ciało jak z
marmuru, pijesz krew, lecz nie jesteś demonem, przypominasz raczej boga, ale nie złego!
Chciał zaprotestować, lecz znowu urwał. Patrzył kątem oka w stronę ogrodu, odwrócił
głowę i spojrzał na dach perystylu.
- Czy zbliŜa się świt? - spytałam. - A z nim promienie Amona Ra?
- Jeszcze nie widziałem człowieka, który doprowadzałby mnie do takiego szału! -
wykrzyknął. - Gdybym się z tobą oŜenił, szybko posłałabyś mnie do grobu. I byłoby mi
oszczędzone to wszystko!
- Co wszystko?
Zawołał Flawiusza, który czuwał cały czas w pobliŜu i nasłuchiwał.
- Flawiuszu, ja odchodzę. Muszę. Ale ty jej strzeŜ. Zjawię się tu natychmiast po
zapadnięciu zmroku. Gdyby uprzedził mnie jakiś pokryty bliznami i przeraŜający osobnik, rzuć
się z mieczem na jego głowę. Na głowę, zapamiętasz? Zresztą twoja pani bez wątpienia ci
dopomoŜe.
- Tak, panie. Czy musimy opuścić Antiochię?
- Licz się ze słowami, mój wierny Greku - wtrąciłam się. - To ja jestem twoją panią.
Nigdzie nie wyjeŜdŜamy.
- Spróbuj ją do tego przekonać - powiedział Mariusz. Obrzucił mnie wzrokiem.
Zapadło dłuŜsze milczenie. Wiedziałam, Ŝe czyta mi w myślach. Przebiegł mnie dreszcz
wspomnienia o snach krwi. Zobaczyłam, jak rozbłysły mu oczy. OŜywił się. Zdjęta grozą,
odegnałam sen. Nie jestem przyzwyczajona do strachu.
- Wszystko jest ze sobą powiązane - odezwałam się - sny, świątynia, twoja tutaj obecność,
ich prośby o pomoc. Kim jesteś, jakimś białym bogiem zesłanym na Ziemię, by polować na
pijących krew? Czy królowa Ŝyje?
- JakŜe chciałbym stać się takim bogiem! - wykrzyknął.
- Gdybym tylko mógł! Jednego jestem pewien: nie powstaną juŜ Ŝadni pijący krew. Niech
składają kwiaty na ołtarzu przed bazaltowym posągiem!
Podbiegłam do niego w nagłym przypływie miłości.
- Zabierz mnie ze sobą tam, dokąd idziesz.
- Nie mogę! - Zamrugał, jak gdyby bolały go oczy. Nie mógł unieść głowy.
- To przez rodzące się światło, prawda? Jesteś jednym z nich!
- Pandoro, gdy tu przyjdę, bądź gotowa do drogi! I zniknął.
Po prostu rozpłynął się w powietrzu. Nie było go juŜ w mych objęciach, w moim salonie i
domu.
Odwróciłam się i wolnym krokiem obeszłam pogrąŜone w półmroku pomieszczenie.
Spoglądałam na ścienne malowidła; radosne, tańczące postacie w wawrzynach i wieńcach z liści.
- Bachus i jego nimfy, tak przyzwoicie odziane, choć w tak hulaszczym towarzystwie.
- Pani - odezwał się Flawiusz - czy mogę trzymać w pogotowiu miecz, który znalazłem
wśród twego dobytku?
- Tak, i duŜo sztyletów. I ogień, nie zapomnij o ogniu. On boi się ognia. - Westchnęłam.
Skąd to wiedziałam? Po prostu. I tyle. - Ale, Flawiuszu - omiotłam wzrokiem pokój - on
nadejdzie dopiero po zmroku. Noc dobiega końca. MoŜemy iść spać, gdy zobaczymy, Ŝe niebo
się czerwieni. - PrzyłoŜyłam rękę do czoła. - Próbuję sobie przypomnieć…
- Co, pani? - W porównaniu z Mariuszem nie wypadał bynajmniej gorzej. Był pięknym
męŜczyzną, tylko o innych proporcjach, za to o ciepłej, ludzkiej skórze.
- Czy sny przychodziły kiedykolwiek za dnia? Czy zawsze nocą? Ach, jestem senna,
wzywają mnie. Flawiuszu, zanieś światło do łaźni. Idę spać. MoŜesz czuwać?
- Tak, pani.
- Patrz, gwiazdy niemal juŜ zbladły. Jak one się czują, Flawiuszu, podziwiane tylko w
ciemnościach, gdy ludzie Ŝyją przy lampach i świecach? Znane i opisywane jedynie w uciąŜliwej
nocy, gdy dobiegną końca wszystkie dzienne sprawy!
- Jesteś zaprawdę najbardziej energiczną ze znanych mi kobiet. Jak szybko wymierzyłaś
sprawiedliwość człowiekowi, który cię oskarŜał! - Ujął mnie pod rękę i skierowaliśmy się do
łoŜnicy, gdzie ubierałam się poprzedniego dnia rano.
Kochałam go. Takiego uczucia nie wzmocniłoby Ŝadne, nawet najeŜone przeszkodami
Ŝ
ycie.
- Nie będziesz spała w wielkim łoŜu w jadalni?
- Nie - odparłam. - Tam dopełniają się obrzędy małŜeńskie, których ja juŜ nigdy nie
zaznam. Chciałabym się wykąpać, lecz taka jestem senna.
- Mogę zbudzić dziewczęta.
- Nie, idę spać. Masz przyzwoitą izbę?
- Tak. - Prowadził. Było jeszcze dość ciemno. Zdawało mi się, Ŝe słyszę jakiś szelest.
Zorientowałam się, Ŝe to złudzenie.
I ujrzałam łóŜko, obok niewielką lampę, a na nim wiele poduszek w stylu orientalnym.
Miękkie, miękkie gniazdko, w które wpadłam niczym Persyjka.
I od razu zaczął się sen:
My, pijący krew, staliśmy w ogromnej świątyni, zbudowanej tak, Ŝeby było w niej
ciemno. Widzieliśmy ten mrok, tak jak niektóre zwierzęta, które muszą orientować się w nocy.
Mieliśmy skóry z brązu, złota, moŜe opalone. Wszyscy byliśmy męŜczyznami.
Na podłodze leŜała wyjąca królowa. Skórę miała białą. Nieskazitelnie białą. Długie włosy
były czarne. Na głowie nosiła rogi i słońce! Koronę Izydy. Była boginią! Z kaŜdej strony musiało
przytrzymywać ją pięciu pijących krew. Miotała głową, w oczach iskrzyło się chyba Boskie
Ś
wiatło.
- Jestem waszą królową! Nie moŜecie tak ze mną postępować! - Była olśniewająco biała;
jej krzyki stawały się coraz bardziej rozpaczliwe. - Wielki Ozyrysie, wybaw mnie! Ocal mnie
przed tymi bluźniercami! Uratuj przed tym, co bezboŜne!
Stojący obok mnie kapłan szydził z niej.
Król siedział nieruchomo na tronie. Ona jednak nie modliła się do takiego króla. Ona
błagała Ozyrysa skrytego.
- Trzymajcie ją mocniej.
Jeszcze dwóch przygwoździło jej kostki nóg.
- Pij! - nakazał mi kapłan. - Klęknij i napij się jej krwi. Na świecie nie ma potęŜniejszej
krwi. Pij.
Cicho płakała.
- Potworne, demoniczne dzieci! - łkała.
- Nie chcę - zaoponowałam.
- Dalej! Musisz zaczerpnąć jej krwi!
- Ale nie wbrew jej woli. Nie w ten sposób. To nasza Matka Izyda!
- Jest naszym Źródłem i więźniem.
- Nie.
Kapłan pchnął mnie do przodu. Przewróciłam go na ziemię.
Spojrzałam na nią.
Patrzyła na mnie takim samym wzrokiem, co na pozostałych. Miała delikatną i
wykwintnie pomalowaną twarz. Furia nie zniekształcała jej rysów. Mówiła cichym i
przesyconym nienawiścią głosem.
- Wszystkich was zniszczę. Pewnego ranka wyrwę się wam i wejdę w światło słoneczne,
gdzie wszyscy spłoniecie! Wszyscy spłoniecie! Jak ja płonę teraz! Bo jestem Źródłem! I moje zło
spali się i zagaśnie w was na wieki. Chodź, nieszczęsne pisklę - zwróciła się do mnie - wypełnij
ich rozkazy. Pij i czekaj mojej zemsty.
Bóg Amon Ra powstanie na wschodzie i pójdę do niego, jego śmiercionośne promienie
mnie zabiją. Stanę się ofiarą z ognia, Ŝeby was wszystkich unicestwić, was, którzy zrodziliście
się ze mnie i przemieniliście przez moją krew! Chciwe, kapryśne bóstwa, które chętnie
wykorzystałyby naszą moc dla własnych niecnych celów!
Wtedy cały sen uległ okropnej przemianie. Ona wstała. Była nieskazitelnie czysta i
przybrana kwieciem. Pochodnie wokół niej wybuchały płomieniem, jedna, druga, następna,
wszystkie, buchały, jakby przed chwilą zapalone, aŜ otoczył ją ogień. Bogowie zniknęli.
Uśmiechnęła się i skinęła na mnie. Spuściła głowę; lśniła biel pod jej oczami. Uśmiechała się.
Była przebiegła.
Obudziłam się z krzykiem.
LeŜałam w swoim łóŜku. Antiochia. Płonęła lampa. Obejmował mnie Flawiusz.
Widziałam światło błyszczące na jego wyprostowanej nodze. Odbijało się od rzeźbionych w
kości słoniowej palców.
- Trzymaj mnie, nie opuszczaj! - wołałam. - Matko Izydo! Przytul mnie! Jak długo
spałam?
- Kilka chwil.
- Nie.
- Dopiero co wzeszło słońce. Czy pragniesz wyjść, połoŜyć się w jego ciepłych
promieniach?
- Nie! - zawyłam.
Zacisnął ciepłe ręce, dodając mi otuchy.
- To tylko zły sen, piękna pani. Zamknij oczy. PołoŜę się przy tobie, będę trzymał sztylet.
- Ach, tak, tak, Flawiuszu. Przytul mnie. Nie puszczaj! - wołałam.
PołoŜyłam się, on przytulił się do mnie, dotykając kolanami, obejmując ramieniem.
Otwarłam oczy. Znów usłyszałam głos Mariusza: „Dzięki niech będą bogom, Ŝe cię nie
pragnę! Przynajmniej nie na tyle, by zdradzać miłość dla krótkotrwałej i krwawej ekstazy”.
- Ach, Flawiuszu! Skóra! Czy moja skóra płonie? - Chciałam wstać. - Zgaś światło. Zgaś
słońce!
- Nie, pani, twa skóra jest piękna jak zawsze. PołóŜ się. Będę ci śpiewał.
- Tak, śpiewaj…
Słuchałam jego pieśni, pieśni Homera o Achillesie i Hektorze. Bardzo podobał mi się jego
ś
piew, pauzy, wyobraŜałam sobie bohaterów, wysokie mury skazanej na zagładę Troi, aŜ zaczęły
ciąŜyć mi powieki. Odpłynęłam w sen. Było mi dobrze.
PołoŜył mi rękę na głowie, jak gdyby bronił jej przed wizjami, jak gdyby chciał zostać
łowcą snów. Westchnęłam, gdy gładził me włosy. Widziałam teraz Mariusza, lśnienie jego skóry,
tak podobnej do skóry królowej, błysk oka, zupełnie jak u Izydy. Usłyszałam jego słowa: „Na
bogów, Pandoro, czy zdawało ci się, Ŝe będę dąŜył do skrócenia śmiertelnego Ŝycia i
przedłuŜenia w nieskończoność losu, który by mnie czekał?”
Przed zapadnięciem w nieświadomość uczułam jeszcze bezdenną rozpacz, bezsensowność
wszelkich wysiłków. Lepiej nam być jak zwierzęta, jak lwy na arenie.
8
Zbudziłam się. Słyszałam śpiew ptaków. Obliczyłam, Ŝe nie minęło jeszcze południe, Ŝe
od świtu upłynęło kilka godzin.
Poszłam boso do sąsiedniego pokoju, stamtąd do perystylu. Kroczyłam po okalających
ziemię płytkach, spoglądając na błękitne niebo. Słońce nie osiągnęło jeszcze zenitu.
Odsunęłam zasuwę w drzwiach i ciągle na bosaka podeszłam do bramy. Pierwszego
napotkanego męŜczyznę, człowieka pustyni w długiej zasłonie na głowie, zagadnęłam:
- Która godzina? Jest juŜ południe?
- Ach, nie, pani - odparł. - Jeszcze daleko. Zaspałaś? Ale ci dobrze. - Kiwnął głową i
poszedł w swoją stronę.
W salonie paliła się lampa. Zorientowałam się, Ŝe stoi na biurku, które przygotowali dla
mnie słuŜący.
Czekał atrament i pióra, i karty czystego pergaminu.
Usiadłam i spisałam wszystko, co pamiętałam ze snów, wytęŜając wzrok w marnym
ś
wietle lampy, znacznie bledszym od świeŜego blasku, który napełniał zielony ogród perystylu.
Ręka rozbolała mnie w końcu od skrobania po pergaminie. Szczegółowo opisałam ostatni
sen, pochodnie, uśmiech królowej, znaki, jakie mi dawała.
Gotowe. Zapisane karty rozkładałam do wyschnięcia po całej podłodze. Nie było wiatru,
który mógłby je rozwiać. Zebrałam je wszystkie.
Wyszłam na skraj ogrodu, Ŝeby spojrzeć na błękit nieba, przyciskając do piersi zapisane
pergaminy. Było jasno i błękitnie.
- Ogarniasz ten świat. Jesteś niezmienne, tyle Ŝe twe światło powstaje i zachodzi -
mówiłam niebu. - Potem nadchodzi noc, łudząca i ponętna!
- Pani! - Stanął za mną zaspany Flawiusz. - Prawie w ogóle nie spałaś. Potrzebujesz
odpoczynku. Wracaj do łóŜka.
- Przynieś mi sandały, tylko szybko - nakazałam mu. Gdy zniknął w głębi domu, ja
zniknęłam za bramą, idąc co sił w nogach.
Dopiero w połowie drogi do świątyni zdałam sobie sprawę, jak niewygodnie jest
przemierzać brudne ulice na bosaka. Uświadomiłam sobie, Ŝe idę w pomiętych, nocnych szatach
z płótna i z rozwianym włosem. Nie zwolniłam.
Roznosiła mnie energia. Nie czułam się bezradna jak w czasie ucieczki z domu ojca. Nie
byłam niespokojna jak wtedy, gdy Lucjusz wskazał mnie rzymskim legionistom.
Nie ogarniała mnie groza jak wtedy, gdy królowa ze snu się do mnie uśmiechała. Nie
trzęsłam się teŜ jak zaraz po przebudzeniu.
Parłam przed siebie. Grałam rolę w wielkim dramacie. Miałam zamiar doczekać
ostatniego aktu.
Przechodzili ludzie - robotnicy porannej zmiany, starzec z krzywą laską. Prawie ich nie
zauwaŜałam.
Chłodną uciechę sprawiało mi to, Ŝe zwracają uwagę na moje rozpuszczone włosy i
zmięte szaty. Zastanawiałam się, jak moŜe czuć się ktoś oddalony od cywilizacji, kto nie martwi
się juŜ ułoŜeniem zapięcia lub spinki, sypia na trawie i niczego się nie boi.
Niczego się nie bać! Ach, co za cudowna myśl.
Dotarłam do forum. Na targu kręcili się ludzie; Ŝebracy zajęli juŜ swoje pozycje. Tam i z
powrotem niewolnicy przenosili zasłonięte lektyki. Pod portykami nauczali filozofowie.
Słyszałam te osobliwe, hałaśliwe odgłosy, które zawsze dochodzą z portu - moŜe łoskot
opuszczanego ładunku, sama nie wiedziałam. Czułam zapach Orontesu. Miałam nadzieję, Ŝe jego
nurt przyjął Lucjusza.
Weszłam prosto do świątyni Izydy.
- NajwyŜszy kapłan i kapłanka - oznajmiłam - muszę się z nimi zobaczyć. - Minęłam
zdezorientowaną i wyglądającą na dziewicę młodą kobietę i weszłam do bocznej komnaty, gdzie
rozmawiałam z nimi pierwszy raz. Nie było stołu, tylko sofa. Znalazłam się w innym
pomieszczeniu. Stół. Zwoje.
Usłyszałam tupot stóp. Zjawiła się kapłanka. ZdąŜyła umalować się na dzień, nałoŜyć
perukę i ozdoby. Patrzyłam na nią bez lęku.
- Posłuchaj - zaczęłam - śnił mi się kolejny sen. - Wskazałam karty pergaminu, które
połoŜyłam starannie na stole. - Wszystko zapisałam.
Do stołu podszedł kapłan i wpił wzrok w pismo.
- Czytajcie, do ostatniego słowa. Teraz. Bądźcie świadkami na wypadek, gdyby coś mi się
przytrafiło.
Kapłan i kapłanka stali po obu moich bokach, kapłan ostroŜnie przyglądał się kaŜdej z
kart, uwaŜając, by nie przewrócić całego ich stosu.
- Jestem wędrowną duszą - oświadczyłam. - Ona chce wyrównać jakieś porachunki albo
prosi o przysługę, sama nie wiem, ale na pewno Ŝyje! To nie jest zwykły posąg!
Przypatrywali mi się.
- No co? Powiedzcie coś. PrzecieŜ wszyscy przychodzą do was po radę.
- Ale pani - odrzekł kapłan - nie potrafimy tego odczytać.
- Co?
- To najbardziej staroŜytna i ozdobna forma starego pisma obrazkowego.
- Co?!
Patrzyłam na stronice. Widziałam tylko własne słowa, które płynęły zwartą strugą z myśli
przez ręce i pióro. Nie potrafiłam skupić się na formie języka.
Podniosłam ostatnią stronę i odczytałam na głos: „Uśmiech miała przebiegły. Napełniał
mnie przeraŜeniem”.
Pokręcili głowami, stanowczo zaprzeczając.
Ni stąd, ni zowąd dobiegł nas jakiś zgiełk i do pomieszczenia wpadł Flawiusz, zadyszany
i czerwony na twarzy. Niósł moje sandały. Popatrzył na mnie i oparł się plecami o ścianę, na jego
twarzy widniała ogromna ulga.
- Podejdź - powiedziałam. Spełnił polecenie.
- Spójrz na te stronice, odczytaj je, czyŜ nie są po łacinie?
ZbliŜyło się dwóch bojaźliwych niewolników, pospiesznie myjąc mi nogi i zapinając
sandały. Stojący nade mną Flawiusz wpatrywał się w karty.
- To staroŜytne pismo egipskie - stwierdził. - Najstarsza znana mi postać. W Atenach
moŜna by za to otrzymać majątek!
- Przed chwilą to pisałam! - Przeniosłam spojrzenie na kapłana, potem na kapłankę. -
Wezwijcie wysokiego przyjaciela o blond włosach, czytającego w myślach, który zna stare
pismo. Niech tu przyjdzie.
- Nie moŜemy, pani - odparł kapłan, patrząc bezradnie na kapłankę.
- Dlaczego? Gdzie on jest? Zjawia się tylko po zmroku, prawda?
Oboje przytaknęli.
- A gdy kupuje księgi, wszystkie księgi na temat Egiptu, czyni to przy blasku lamp? -
zapytałam, mimo Ŝe znałam odpowiedź.
Obrzucili się bezradnymi spojrzeniami.
- Gdzie on mieszka?
- Nie wiemy, pani. Nie próbuj go szukać, prosimy. Pojawi się, gdy tylko zacznie się
ś
ciemniać. Wczoraj wieczorem zwierzył się nam, Ŝe ceni cię niezmiernie wysoko.
- Nie wiecie, gdzie mieszka.
Wstałam.
- Nic to. - Zbierałam karty pergaminu zapełnione staroŜytnym pismem.
- A ten poparzony - rzuciłam, wychodząc z komnaty - pijący krew, czy pojawił się tej
nocy? Czy pozostawił wam ofiarę?
- Tak - odparł kapłan. Sprawiał wraŜenie upokorzonego.
- Pani Pandoro, wypocznij i posil się trochę.
- Tak - dołączył się lojalny Flawiusz - tak trzeba.
- Nic z tego. - Ściskając w rękach pergamin, przemierzyłam wielką salę ku drzwiom
wejściowym. Błagali mnie. Nie zwracałam na nich uwagi.
Wyszłam na upał. Za mną Flawiusz. Kapłani prosili, byśmy pozostali.
Omiotłam wzrokiem olbrzymie targowisko. Solidni księgarze skupili się w odległym,
lewym zakątku forum. Skierowałam się w ich stronę.
Flawiusz z trudem za mną nadąŜał.
- Pani, co zamierzasz? Zachowujesz się jak obłąkana.
- Doskonale wiesz, Ŝe nic mi nie jest. Widziałeś go w nocy!
- Pani, zaczekaj na niego w świątyni, zgodnie z jego prośbą.
- Dlaczego? Co za tym przemawia?
Liczne księgarnie wystawiały rękopisy we wszystkich językach.
- Egipt! Egipt! - wołałam po grecku i łacinie. Panował zgiełk, wszczynany głównie przez
sprzedawców i kupujących. Wszędzie widać było Platona i Arystotelesa. ZauwaŜyłam stos ksiąg
Oktawiana Augusta o jego własnym Ŝyciu, spisanych w ostatnich latach przed śmiercią.
- Egipt! - krzyknęłam. Kupcy wskazywali stare zwoje.
Baldachimy trzepotały na ciepłym wietrze. Zaglądałam do wielu pomieszczeń, widziałam
zajmujących się przepisywaniem niewolników, zanurzających pióra w atramencie i nie
ś
miejących unieść głowy.
Na zewnątrz w cieniu teŜ siedzieli niewolnicy, pisząc listy dyktowane przez zwykłych
ludzi. Wrzała praca.
Do jednego sklepu wnoszono kufry. Właściciel, starszy wiekiem męŜczyzna, postąpił w
moją stronę.
- Mariusz - zagaiłam - przychodzę w imieniu Mariusza, wysokiego blondyna, który
zachodzi do ciebie tylko po zmroku.
MęŜczyzna nie odezwał się ani słowem.
Zaszłam do następnego sklepu. Wszystko tam było egipskie, nie tylko rozłoŜone na
widoku zwoje, lecz takŜe fragmenty malowideł na ścianach, płaty tynku zachowujące jeszcze
profil jakiegoś monarchy, rzędy niewielkich słoików, figurki z dawno zbezczeszczonego
grobowca. AleŜ Egipcjanie lubili wyrabiać te figurynki z drewna!
Tam ujrzałam człowieka, jakiego szukałam, prawdziwego antykwariusza. Siwowłosy
męŜczyzna niechętnie uniósł wzrok znad księgi, kodeksu we współczesnym języku egipskim.
- Nie masz niczego, co zainteresowałoby Mariusza? - spytałam, wchodząc do sklepu.
Drogę zagradzały skrzynki i kufry. - Wiesz, tego wysokiego Rzymianina, Mariusza, który bada
staroŜytne rękopisy i kupuje najcenniejsze? Na pewno wiesz, o kogo mi chodzi. Głębokie
niebieskie oczy. Blond włosy. Zachodzi tu nocą; dla niego nie zamykasz sklepu.
MęŜczyzna skinął głową. Zerknął na Flawiusza i powiedział, unosząc brwi:
- Niezła noga z kości słoniowej. - Kulturalna greka. Doskonale.
- Przychodzę w imieniu Mariusza.
- Zachowuję dla niego wszystko, tak jak prosi. - MęŜczyzna wzruszył ramionami. - Nie
sprzedaję niczego, czego nie zaproponowałem przedtem Mariuszowi.
- Na pewno. Jestem tu w jego imieniu. - Rozejrzałam się. - Mogę usiąść?
- AleŜ tak, proszę wybaczyć. - Wskazał ręką solidny kufer. Flawiusz stał zbity z tropu.
MęŜczyzna zasiadł z powrotem przy zagraconym stole.
- Marzę o porządnym stole. Gdzie mój niewolnik? Na pewno mam tu gdzieś trochę wina.
Tylko… czytałem zdumiewającą historię!
- CzyŜby? Rzuć okiem na to. - WłoŜyłam mu do ręki pergaminy.
- Na bogów, co za piękne pismo! - zawołał - I jakie świeŜe! - Mamrotał coś pod nosem.
Umiał odczytać wiele słów. - To na pewno bardzo zainteresuje Mariusza. Dotyczy legend o
Izydzie, a Mariusz bada właśnie te sprawy.
Odsunęłam pergaminowe karty.
- Sama mu to napisałam!
- Ty?
- Tak jest, bo widzisz, chciałam zrobić mu niespodziewany prezent! Dać coś, czego
jeszcze nigdy nie widział.
- DuŜo tego jest.
- Flawiuszu, pieniądze.
- Pani, nie mam.
- To nieprawda; nie wyszedłbyś z domu bez kluczy i pieniędzy. Oddaj mi je.
- W porządku, skoro to dla Mariusza, wezmę na kredyt. Hmm, na rynku pojawiło się w
tym tygodniu kilka ciekawych egzemplarzy. Wszystko przez głód w Egipcie. Pewnie ludzie byli
zmuszeni je sprzedać. Nigdy nie wiadomo, skąd wziął się jakiś egipski rękopis, ale tutaj… -
Sięgnął po kruchy papirus leŜący w swej niszy w labiryncie zakurzonych półek.
PołoŜył go z naboŜną czcią i moŜliwie najostroŜniej rozwinął. Papirus był dobrze
zachowany, chociaŜ łuszczył się po brzegach. Gdyby nie obchodzić się z nim uwaŜnie, z
pewnością rozpadłby się w pył.
Zajrzałam starcowi przez ramię. Poczułam zawrót głowy. Zobaczyłam pustynię i chaty o
dachach z liści palmy. Z całych sił próbowałam otworzyć oczy.
- Jest to - mówił kupiec - z pewnością najstarszy egipski rękopis, jaki w Ŝyciu widziałem!
Proszę, oprzyj się, moja droga, na mym ramieniu. Usiądź na moim stołku.
- Nie, nie trzeba. - Stałam wpatrzona w litery. Zaczęłam głośno czytać: „Do pana mego,
Narmera, króla Górnego i Dolnego Egiptu, jacyŜ to nieprzyjaciele mówią, Ŝe nie chodzę ścieŜką
prawości? Kiedy Wasza Wysokość widziała, bym dopuszczał się czynów niegodziwych?
Zaprawdę zawsze staram się dokonać więcej, niŜ mnie proszą albo się po mnie spodziewają.
KiedyŜ nie wysłuchałem kaŜdego słowa oskarŜonego, by moŜna było osądzić go sprawiedliwie,
wzorem Waszej Wysokości?…”
Urwałam. Kręciło mi się w głowie. Przelotne wspomnienie. Byłam mała i wszyscy
szliśmy w góry nad pustynią prosić boga Ozyrysa, boga krwi, by raczył wejrzeć w serce
złoczyńcy. „Patrzcie” - mówili moi towarzysze. Bóg miał postać doskonałego męŜczyzny o
skórze z brązu i z księŜycem nad głową; wziął skazanego i powoli wysysał z niego krew. Stojąca
obok mnie kobieta wyszeptała, Ŝe bóg wydał swój wyrok i wymierzył karę, a zła krew zostanie
oczyszczona i odrodzi się w innym człowieku, w którym nie będzie nikomu szkodzić.
Próbowałam odegnać tę wizję, poczucie otaczających mnie wspomnień. Flawiusz był
wielce zaniepokojony i trzymał mnie za ramiona.
Stałam w zawieszeniu między dwoma światami. Wyglądałam na forum zalane smugami
jasnego słońca i Ŝyłam gdzie indziej jako młody męŜczyzna, wspinający się pod górę i
zaklinający się na swą niewinność. „Wezwijcie starego boga krwi! On wejrzy w serce mego
męŜa i przekona się, Ŝe on kłamie. Nigdy nie znałam innego”. Ach, przyjdź, słodka ciemności,
potrzebowałam jej do zasłonięcia gór, bo bóg krwi za dnia spał, Ŝeby Ra, bóg słońca, nie znalazł
go i nie unicestwił z zazdrości.
- Bo ona pokonała ich wszystkich - szepnęłam. Miałam na myśli Izydę. - Obejmij mnie,
Flawiuszu.
- JuŜ, pani.
- Proszę - powiedział starzec, który wstał i pchnął mnie na swój stołek.
RozgwieŜdŜona noc nad Egiptem. Widziałam ją tak samo wyraźnie jak sklep w Antiochii,
w którym stałam w południe. Widziałam gwiazdy i miałam świadomość zwycięstwa. Bóg miał
zapanować.
- Ach, zejdź z tych gór, ukochany Ozyrysie, wejrzyj w serce moje i mojego męŜa, a jeŜeli
stwierdzisz mą winę, moja krew naleŜy do ciebie, przyrzekam. - Szedł. Był taki sam, jakiego
widziałam w dzieciństwie, zanim kapłani Ra nie zabronili starego kultu. - Prawość, prawość,
prawość - powtarzał tłum. MęŜczyzna, który był mym męŜem, kulił się, gdy bóg wskazywał go
palcem, wydając swój wyrok. - Dajcie, pochłonę tę niedobrą krew - mówił bóg. - I przywróćcie
me ofiary. Nie okazujcie się tchórzami wobec bogatego stanu kapłańskiego. Stoicie przed
bogiem. - Wskazywał kaŜdego z wieśniaków, nazywając go po imieniu. Znał ich zawody. Czytał
w ich myślach! Odsłonił kły. Wizja rozpłynęła się. Wbijałam wzrok w codzienne przedmioty, jak
gdyby Ŝyły i zionęły jadem.
- Na bogów - powiedziałam przeraŜona - muszę skontaktować się z Mariuszem.
Natychmiast! - Gdy o wszystkim usłyszy, wyjawi mi całą prawdę. Musi.
- Najmij dla swojej pani lektykę - zwrócił się księgarz do Flawiusza. - Jest przemęczona, a
droga na wzgórze przerasta jej siły.
- Wzgórze? - oŜywiłam się. Ten człowiek znał miejsce pobytu Mariusza! Po chwili
osłabłam, spuściłam głowę i poprosiłam z pełnym znuŜenia gestem. - Proszę, stary panie,
dokładnie opisz mojemu słudze drogę do tego domu.
- Naturalnie. Znam dwa skróty, jeden nieco trudniejszy od drugiego. Bez przerwy
dostarczamy Mariuszowi księgi.
Flawiusz wytrzeszczał oczy przeraŜony.
Starałam się stłumić uśmiech. Nie liczyłam na tak korzystny obrót sprawy, lecz wizje z
Egiptu mocno mnie wyczerpały. Widok pustyni, gór, myśl o bogu krwi były mi nienawistne.
Wstałam do wyjścia.
- To róŜowa willa na samym krańcu miasta - mówił starzec. - TuŜ przy murach, z
widokiem na rzekę, ostatni dom. Niegdyś stał jeszcze na wsi. Wzniesiono go na górze z kamieni.
Ale za dnia nikt nie otwiera u Mariusza bramy. Wszyscy wiedzą, Ŝe całe dni przesypia, a nocami
studiuje, taki ma zwyczaj.
- Na pewno mi otworzy - stwierdziłam.
- Bardzo prawdopodobne, jeŜeli byłaś autorką tego rękopisu.
Ruszyliśmy w drogę. Słońce stało juŜ wysoko. Na placu roiło się od kupujących. Kobiety
niosły na głowach kosze. Świątynie cieszyły się wielkim zainteresowaniem. Przedzieranie się
przez tłum stanowiło swego rodzaju grę.
- Chodźmy, Flawiuszu.
Dostosowanie się do wolnego tempa sługi było torturą; pięliśmy się na wzgórze, z
kaŜdym zakrętem coraz bliŜej celu.
- Wiesz, pani, Ŝe to szaleństwo - przekonywał Flawiusz. - Nie moŜna zbudzić go za dnia;
sama dowiodłaś to sobie i mnie. Ja, ateński niedowiarek, i ty, cyniczna Rzymianka. Co my
wyprawiamy?
Szliśmy coraz wyŜej, mijając kolejne luksusowe domostwa. Widzieliśmy pozamykane
bramy. Słyszeliśmy szczekanie psów.
- Szybciej! Czy muszę bez końca wysłuchiwać tego wykładu? Ach, spójrz, ukochany
Flawiuszu. RóŜowy dom, ostatni. Mariusz urządził sobie nie lada siedzibę. Popatrz na ściany i
bramy.
Nareszcie dotknęłam Ŝelaznych prętów. Flawiusz opadł na trawę po drugiej stronie
wąskiej drogi. Był wykończony.
Pociągnęłam za sznur z dzwonkiem.
Drzewa wysuwały ponad murem cięŜkie konary. Przez sieć listowia dostrzegłam postać,
która wyszła na balkon na pierwszym piętrze.
- Nie ma wejścia! - zawołała.
- Muszę widzieć się z Mariuszem - odparłam. - Oczekuje mnie. - Otoczyłam dłońmi usta i
krzyknęłam: - Zaprosił mnie! Kazał przyjść!
Flawiusz szeptał pospieszną modlitwę.
- Ach, pani, mam nadzieję, Ŝe znasz tego człowieka lepiej niŜ własnego brata.
- Bez porównania - roześmiałam się. - Przestań narzekać.
Postać zniknęła. Słyszałam tupot biegnących nóg.
W końcu pojawili się dwaj ciemnowłosi chłopcy, prawie dzieci, bez zarostu, o długich,
czarnych kędziorach i w pięknych, obszytych złotem tunikach. Wyglądali na Chaldejczyków.
- Otwórzcie bramę, szybko.
- Pani, nie mogę cię wpuścić - odparł jeden z nich. - Nie mogę wpuszczać nikogo, dopóki
nie przyjdzie sam Mariusz. Takie wydał polecenie.
- Przyjdzie skąd?
- Pani, on pojawia się, kiedy zechce, i przyjmuje, kogo ma ochotę. Pani, podaj mi swe
imię, a ja powiem mu, Ŝe go odwiedziłaś.
- Albo otworzysz bramę, albo przejdę przez mur - zagroziłam.
Chłopcy wyraźnie wpadli w popłoch.
- Nie, pani, tak nie moŜna!
- I co? Nie wezwiecie pomocy?
Niewolnicy stali i nie wiedzieli, co począć. Byli tacy uroczy. Jeden nieco wyŜszy.
ZałoŜyli gustowne bransolety.
- Tak myślałam - stwierdziłam. - Poza wami nie ma tutaj nikogo. - Szarpnęłam za gruby
pęd pnączy, który kładł się na tynkowanej cegle. Podskoczyłam i stanęłam prawą nogą w
roślinnej sieci, podciągnęłam się i jednym rzutem chwyciłam się rękami za szczyt muru.
Flawiusz zerwał się z trawy i podbiegł do mnie.
- Pani, błagam cię, przestań. Pani, tak nie wolno, nie wolno! Nie moŜna tak po prostu
przejść przez czyjś mur.
SłuŜący przed domem rozmawiali gorączkowo. Zdawało mi się, Ŝe po chaldejsku.
- Pani, boję się o ciebie! - zawołał Flawiusz. - Jak mogę chronić cię przed kimś takim jak
Mariusz? Pani, on bardzo się na ciebie rozgniewa!
LeŜałam na murze, na brzuchu, chwytając oddech. Ogród wewnątrz był przestronny i
uroczy. Dojrzałam marmurowe fontanny. Niewolnicy cofnęli się i wytrzeszczali oczy niczym na
groźnego potwora.
- Prosimy, prosimy! - błagali jeden przez drugiego. - Dosięgnie nas straszliwa zemsta!
Nie znasz go, pani, błagamy!
- Podaj mi pergamin, Flawiuszu, szybko, nie czas na nieposłuszeństwo. - Usłuchał.
- To nie tak, nie tak, nie tak! Mogą wyniknąć z tego tylko straszne nieporozumienia.
Potem zsunęłam się po wewnętrznej stronie muru, drapana grubą warstwą ostrych i
jaskrawych liści, wreszcie połoŜyłam głowę na splątanych kwiatach i wiciach. Nie obawiałam się
pszczół. JuŜ od dnia narodzin. Odpoczęłam. Kurczowo trzymałam zapisane stronice. Przeszłam
do bramy, Ŝeby pomówić z Flawiuszem.
- Teraz zajmę się Mariuszem - oświadczyłam. - Mam nadzieję, Ŝe wziąłeś ze sobą sztylet.
- Wziąłem. - Odchylił opończę i pokazał mi go. - I za twoim pozwoleniem, pani, chętnie
wbiłbym go sobie w serce dla pewności, Ŝe będę martwy, gdy przybędzie pan tego domu i
zastanie cię buszującą po jego ogrodzie.
- Zabraniam. Ani mi się waŜ. Nie słyszałeś? StrzeŜesz mnie nie przed Mariuszem, tylko
przed skulonym, kulejącym demonem o poparzonym ciele. Przybędzie o zmroku! A gdyby
uprzedził Mariusza?
- Niech dopomogą mi bogowie! - Zakrył twarz dłonią.
- Stań prosto, Flawiuszu. Jesteś męŜczyzną! Czy muszę ci o tym wiecznie przypominać?
Pilnujesz tego groźnego, spalonego worka kości, który jest słaby. Zapamiętaj sobie słowa
Mariusza. Rzuć się na jego głowę. Wbijaj mu sztylet w oczy, tnij, dźgaj i krzycz, to wyjdę. Teraz
prześpij się przed nocą. Wcześniej nie przyjdzie, jeśli będzie wiedział, gdzie nas szukać! Zresztą
sądzę, Ŝe Mariusz będzie pierwszy.
Odwróciłam się i skierowałam ku otwartym drzwiom willi. Piękni, długowłosi chłopcy
zalewali się łzami.
Na moment spokój i wilgotny chłód ogrodu uśpiły we mnie cały strach; poczułam się
bezpieczna, otoczona dobrze znaną architekturą, z dala od mrocznych świątyń, bezpieczna jak w
Toskanii, w naszych rodzinnych ogrodach, równie bujnych jak ten.
- Błagam raz jeszcze, byś zawróciła i wyszła z ogrodu tego człowieka! - zawołał
Flawiusz.
Zignorowałam go.
Wszystkie drzwi tej uroczej, tynkowanej willi były pootwierane, wiodąc albo na balkony
na piętrze, albo do ogrodu. Słychać było szmer fontann. Rosły tu cytryny i stało wiele posągów
leniwych, zmysłowych bóstw, okolonych niebieskimi lub fioletowymi kwiatami. Łowczyni
Diana wstawała z łoŜa zasłanego pomarańczowym kwieciem, marmur posągu był stary i
nierówny. Leniwy Ganimedes, wpół zakryty zielonym mchem, znaczył jakąś zarośniętą ścieŜkę.
W oddali widziałam nagą Wenus, pochyloną w kąpieli na krawędzi basenu, do którego wpływała
woda. Wszędzie widać było fontanny.
Małe, pospolite białe lilie tutaj zdziczały; rosły teŜ stare drzewa oliwne o zadziwiająco
skręconych pniach, na które uwielbiają wspinać się dzieci.
W powietrzu wisiała idylliczna słodycz, mimo Ŝe natura nie miała tu prawa wstępu. Gips
ś
cian był świeŜo malowany, podobnie jak otwarte na ościeŜ, drewniane okiennice.
- Pani, on będzie się strasznie gniewał! - krzyczeli chłopcy.
- Ale nie na was - odpaliłam, wchodząc do domu. Szłam po trawie, a nie zostawiłam na
marmurowej posadzce prawie Ŝadnego śladu. - Chłopcy, przestańcie jęczeć! Nie musicie go
nawet przekonywać, Ŝeby wam uwierzył. NieprawdaŜ? Odczyta prawdę z waszych myśli!
Zaskoczyłam ich obu, kaŜdego inaczej. Popatrzyli na mnie z respektem.
Stanęłam tuŜ za progiem. Z głębi domu coś dobiegało, nie na tyle głośne, by moŜna
nazwać to dźwiękiem, raczej rytmiczną zapowiedzią dźwięku. JuŜ gdzieś słyszałam taki
bezdźwięczny rytm. Gdzie? W świątyni? Gdy po raz pierwszy weszłam do pomieszczenia, gdzie
Mariusz krył się za przepierzeniem?
Przemierzałam marmurowe posadzki od pokoju do pokoju. Wszędzie widziałam lampy
kołysane powiewami łagodnego wiatru. Bardzo duŜo lamp. I świece. IleŜ tu świec! I lampy na
stojakach. Tak, kiedy je wszystkie zapalano, musiało tu być jasno jak w dzień!
Stopniowo orientowałam się, Ŝe parter stanowił jedną wielką bibliotekę, wyjąwszy
wszechobecną, luksusową rzymską łaźnię i olbrzymią garderobę.
Wszystkie inne pokoje wypełniały ksiąŜki. Same ksiąŜki. Do tego oczywiście sofy, na
których moŜna było czytać, i biurka do pisania, lecz przy kaŜdej ścianie widniały niebosięŜne
stosy zwojów albo szafy z oprawnymi księgami.
Dostrzegłam równieŜ osobliwe drzwi, które wychodziły na ukryte schody. Nie miały
jednak Ŝadnych zamków, a wykonano je chyba z polerowanego granitu. Znalazłam co najmniej
dwoje! Jedna z komnat była całkowicie otoczona kamiennymi ścianami i tak samo zamknięta
drzwiami, przez które nie sposób było przeniknąć.
Przy akompaniamencie szlochów trzęsących się niewolników wyszłam na zewnątrz i
wspięłam się po schodach na piętro. Pusto. Wszystkie pokoje stały po prostu puste, z wyjątkiem
pomieszczenia zajmowanego najwyraźniej przez chłopców. Widziałam ich łóŜka, niewielkie
ołtarzyki i perskich bogów, bogate narzutki, ozdobione kutasami poduszki i, jak zwykle,
mnóstwo orientalnych ozdób.
Zeszłam na dół.
Chłopcy kucali przy drzwiach wejściowych, rozmieszczeni po obu ich stronach niby
marmurowe posągi, kolana podciągnęli pod brody i cicho płakali, chyba juŜ nieco znuŜeni.
- Gdzie są w tym domu sypialnie? Gdzie sypia Mariusz? Gdzie kuchnia? I świątynia
bogów domowych?
- Nie ma Ŝadnych sypialni! - zawołał jeden głosem rwącym się od płaczu.
- Jasne - rzuciłam.
- Przynoszą nam jedzenie - zawodził drugi. - Gotowane, wyśmienite. Obawiam się
jednak, Ŝe, sami o tym nie wiedząc, rozkoszowaliśmy się dzisiaj ostatnim śniadaniem w Ŝyciu.
- Spokojnie, spokojnie. Jak Mariusz moŜe obwiniać was za to, co ja zrobiłam? Jesteście
jeszcze dziećmi, a on jest dobry, zgodzicie się ze mną? PołóŜcie te pergaminowe karty na jego
biurku, a przyciśnijcie czymś, Ŝeby nie rozwiał ich wiatr.
- Tak, jest niezwykłej dobroci - potwierdził jeden z chłopców. - Ale ma twardo ustalone
zwyczaje.
Zamknęłam oczy. Znów wyczułam ten dźwięk, rytmiczny, natarczywy. Czy chciał
dotrzeć do mych uszu? Trudno powiedzieć. Sprawiał wraŜenie bezosobowego, niczym bicie
serca albo strugi wody w fontannach.
Podeszłam do duŜej, pięknej sofy, udrapowanej w delikatną, jedwabną tkaninę w perskie
wzory. Była bardzo szeroka i mimo ciągłego wygładzania odciskał się na niej ludzki kształt. Na
sofie leŜała poduszka, miękka i świeŜa, na której dostrzegałam jednak wgłębienie od głowy.
- Czy tu się kładzie? - zapytałam.
Chłopcy skoczyli na równe nogi, kędziory włosów jakby zrywały się do lotu.
- Tak, pani, to jego sofa - odezwał się ten, który mówił w imieniu obydwu. - Błagam, nie
dotykaj jej. LeŜy tam całymi godzinami i czyta. Zawsze zaznacza, Ŝebyśmy dla zabawy nie kładli
się tu pod jego nieobecność, choć pod kaŜdym innym względem daje nam wolną rękę.
- Pozna, gdy ktoś dotknie sofy choćby jeden raz - dodał drugi chłopiec, dopiero teraz
przemawiając z własnej woli.
- Będę na niej spać - oświadczyłam. PołoŜyłam się i zamknęłam oczy. Przewróciłam się
na drugi bok i podkuliłam kolana. - Jestem zmęczona. Chcę się tylko przespać. Od dawna nie
czułam się tak bezpieczna.
- Naprawdę? - zdziwił się jeden z chłopców.
- Chodźcie, połóŜcie się przy mnie. Przynieście sobie poduszki, Ŝeby ujrzał najpierw
mnie, a nie was. On mnie dobrze zna. Te pergaminy, które przyniosłam, gdzie one, a, wiem, na
biurku, tak, one wyjaśnią mu powód, dla którego tu weszłam. Sytuacja się zmieniła. Ktoś czegoś
ode mnie chce. Nie mam innego wyjścia. Droga powrotna do domu jest odcięta. Mariusz
wszystko zrozumie. Chciałam znaleźć się jak najbliŜej niego, Ŝeby mnie chronił.
ZłoŜyłam głowę w zagłębieniu, w którym przedtem leŜał on. Zaczerpnęłam tchu.
- Wiatr gra tu jak muzyka - wyszeptałam. - Słyszycie? Zapadłam w pełen znuŜenia sen,
przed którym broniłam się przez szereg dni i nocy.
Musiało upłynąć wiele godzin.
Zbudziłam się gwałtownie. Niebo przybrało fioletową barwę. Niewolnicy leŜeli tuŜ przy
kanapie, niŜej ode mnie, skuleni jak wystraszone zwierzątka.
Znowu dobiegł mnie ten odgłos: wyraźny, pulsujący dźwięk. Nie wiadomo czemu
przypomniało mi się coś, co robiłam w dzieciństwie: przykładałam ucho do piersi ojca. Gdy
usłyszałam bicie serca, natychmiast je całowałam. Ojciec był bardzo szczęśliwy.
Wstałam, jeszcze niezupełnie rozbudzona, lecz pewna, Ŝe to mi się nie śni. Przebywałam
w pięknej willi Mariusza w Antiochii. Przemierzałam łączące się ze sobą, marmurowe pokoje.
Dotarłam do ostatniego, otoczonego kamiennymi ścianami. Drzwi były niemoŜliwie
cięŜkie. Znienacka jednak otwarły się bezszelestnie, jakby pchnięte od środka niewidzialną ręką.
Weszłam do przestronnej komnaty. Ujrzałam przed sobą kolejną parę drzwi, takŜe
kamiennych. Musiały prowadzić na jakieś schody, bo zaraz za nimi dom się kończył.
Te drzwi teŜ niespodziewanie się rozwarły, jakby pchnięte spręŜyną.
Zobaczyłam światło u dołu.
Natychmiast za progiem rozpoczynały się schody w dół. Były wykonane z białego
marmuru, nowe, nie wytarte niczyimi stopami. KaŜda bryła doskonale gładka i czysta.
W dole płonął szereg łagodnych płomieni, okrywających klatkę schodową rozigranymi
cieniami.
Odgłos nasilił się. Zamknęłam oczy. Ach, gdyby cały świat i sens całego istnienia moŜna
było zamknąć w tych wypolerowanych pomieszczeniach.
Nagle usłyszałam głośny krzyk:
- Pani Pandoro! Obróciłam się na pięcie.
- Pani, on przeskoczył mur!
Mali niewolnicy pędzili przez dom, wtórując wrzaskom Flawiusza:
- Pani Pandoro!
Na moich oczach wyrósł gęsty mrok, który runął na mnie, odpychając bezradnych,
zrozpaczonych chłopców na bok. Mało nie spadłam w dół schodów.
Wtedy zorientowałam się, Ŝe dostałam się w szpony poparzonego. Ujrzałam czarną rękę o
zmarszczonej skórze. Nozdrza wypełnił mi zapach mocnych przypraw. Ohydnie chudą nogę,
zasuszoną stopę okrywały świeŜe tkaniny.
- Chłopcy, przynieście lampy, podpalcie go! - krzyknęłam. Szamotałam się, chciałam się
odsunąć od schodów, lecz nie byłam zdolna wyrwać się z uchwytu tej istoty. - Chłopcy, lampy na
dole!
Malcy tulili się do siebie.
- Mam cię - stwór wyszeptał mi czule do ucha.
- Nic z tego! - odpaliłam i uderzyłam go solidnie prawym łokciem. Stracił równowagę,
mało się nie przewrócił, ale nie puszczał. Biała tunika lśniła w mroku, gdy znowu objął mnie
ramionami i prawie obezwładnił.
- Chłopcy, na dole, lampy z olejem! - wołałam. - Flawiuszu!
Stwór dusił mnie niby gigantyczny wąŜ. Z trudem oddychałam.
- Nie moŜemy schodzić na dół! - krzyknął jeden z niewolników.
- Nie wolno nam - dorzucił drugi.
Istota zaśmiała mi się do ucha głębokim, gardłowym śmiechem.
- Nie wszyscy są takimi niewolnikami buntu jak ty, piękna kobieto, która umiesz
przechytrzyć brata na stopniach świątyni.
Słyszeć taki wyraźny, czysty głos, dobywający się z ciała tak poparzonego, Ŝe wydawało
się bez szans ratunku, było czymś poraŜającym. Patrzyłam, jak sczerniałe palce zaciskają mi się
na rękach. Na karku czułam jakiś zimny dotyk. Potem ukłucia. Kły.
- Nie! - krzyknęłam.
Miotałam się we wszystkie strony, wreszcie naparłam na niego całym cięŜarem ciała, aŜ
się zachwiał, lecz znowu utrzymał się na nogach.
- Przestań, dziwko, bo zabiję cię na miejscu!
- Proszę bardzo - draŜniłam się.
Obejrzałam się na niego. Miał twarz dawno zmarłego trupa, wysuszonego na pustyni,
zwęglonego, o kościstym nosie i wysoko uniesionych wargach, które nie były w stanie zasłonić
białych zębów i dwóch kłów, które obnaŜył, patrząc na mnie.
Oczy miał przekrwione tak samo jak Mariusz. Na głowie wyrastała mu gęsta szopa
czarnych, mocnych włosów, czystych i świeŜych, jak gdyby odnawiały się pod wpływem jakichś
czarów.
- Dokładnie - podchwycił skwapliwie tę myśl - tak się stało. A wkrótce zdobędę krew,
która całego mnie odświeŜy! Przestanę być tym ohydnym potworem, którego widzisz. Będę taki
jak w czasach, zanim ci idioci z Egiptu wystawili ją na słońce!
- Hmm, zatem dotrzymała obietnicy - zauwaŜyłam. - Wyszła na promienie Amona Ra,
Ŝ
eby was wszystkich spalić.
- Co ty wiesz? Ona nie poruszyła się ani nie wymówiła słowa od tysiąca lat. Miałem ich
tyle samo, gdy odsunięto otaczające ją kamienie. W takim stanie nie mogła wyjść na słońce. Jest
wielkim, świętym naczyniem krwi, zasiadającym na tronie źródłem mocy, to wszystko, a ja mam
zamiar odzyskać krew, którą twój Mariusz wykradł z Egiptu.
Rozpaczliwie szukałam w myślach sposobów wyswobodzenia się.
- Przybyłaś do mnie jako dar - oznajmił poparzony. - Tylko ciebie brakowało, Ŝebym
mógł stawić czoło Mariuszowi! Obnosi się ze swoim uczuciem i słabością do ciebie jak z
jaskrawym odzieniem.
- Rozumiem.
- Nic nie rozumiesz! - Pociągnął mnie za włosy. Krzyknęłam z bólu.
Ostre zęby zanurzyły się w mą szyję. Jakby chłostało mnie tysiące rozŜarzonych drutów.
Omdlałam. Znieruchomiałam w ekstazie. Próbowałam stawić opór, lecz przed oczami
pojawiły się wizje. Ujrzałam go w chwale, złocistego człowieka Wschodu w pełnej czaszek
ś
wiątyni, odzianego w jasnozielone, jedwabne spodnie, z o - zdobną opaską na czole, o
delikatnym nosie i ustach. Wtem, bez uprzedzenia, zapłonął, na widok czego niewolnicy
rozbiegli się z krzykiem. Wił się w ogniu, nie umierając, lecz cierpiąc straszliwe katusze.
Kręciło mi się w głowie, słabłam. Krew z całego ciała przepływała do jego nikczemnej
postaci. Przypomniał mi się ojciec, ojciec i jego słowa: „Lidio, Ŝyj!” Wyrwałam się potworowi i
obróciłam, uderzając go barkiem, odepchnęłam obiema rękami, aŜ osunął się na podłogę.
Walnęłam go kolanem. Nie mogłam się go nijak pozbyć!
Próbowałam ująć sztylet, ale kręciło mi się w głowie, zresztą tak naprawdę nie miałam
przy sobie Ŝadnego sztyletu. Cała moja nadzieja w oliwie z lamp, które paliły się u stóp schodów.
Odwróciłam się, zataczając, i ten potwór znowu schwycił mnie obiema rękami za włosy.
Pociągnął mnie z powrotem do siebie.
- Ty demonie! - zawołałam.
Jego siła mnie przytłaczała. Uchwyt stawał się coraz mocniejszy. Czułam, Ŝe zaraz
połamie mi ręce.
- Aa - jęknął, odkręcając się ode mnie, choć nie rozluźnił uchwytu. - Cel osiągnięty.
Nagle klatkę schodową zalało jaśniejsze światło.
U stóp schodów pojawiła się pochodnia. Po chwili zobaczyliśmy Mariusza.
Sprawiał wraŜenie zupełnie spokojnego i skupionego wyłącznie na osobniku, który mnie
pojmał.
- I co teraz, Akbarze? - - zapytał Mariusz. - Zranisz ją, zniewolisz jeszcze raz, to z tobą
skończę. Zabij ją, a zginiesz w mękach. Wypuść ją, to będziesz mógł odejść.
Przemierzał stopień za stopniem.
- Nie doceniasz mnie, zarozumiały pętaku z Rzymu - odezwał się poparzony. - Myślisz,
Ŝ
e nie wiem, iŜ schwytałeś króla i królową, Ŝe wykradłeś ich z Egiptu? Jest to powszechnie znana
sprawa. Wieść rozniosła się po lasach Północy, przez pustkowia, przez ziemie, o których nawet
nie słyszałeś. Zabiłeś starszego, który strzegł króla i królową, i ukradłeś ich! Oni nie poruszyli się
ani nie wymówili słowa od tysiąca lat. J Zabrałeś nam z Egiptu królową. UwaŜasz się za
rzymskiego i cesarza? Zdaje ci się, Ŝe moŜesz ją pojmać tak, jak schwytano Kleopatrę? Tamta
była grecką kurtyzaną. To nasza Izyda, Akasha! Ty bezrozumny bluźnierco. Teraz pozwól mi
stanąć przed Akashą. Staw mi opór, a ta kobieta, jedyna śmiertelna, którą J szczerze kochasz,
zginie!
Mariusz zbliŜał się do nas stopień za stopniem.
- Akbar, czy twoi informatorzy powiedzieli ci, Ŝe to starszy z Egiptu, on sam, postawił
królewską parę na słońcu? - zapytał Mariusz. Wszedł na kolejny stopień. - Czy powiedzieli ci, Ŝe
to starszy wystawił ich na działanie promieni słońca, ognia, który unicestwił nas setki,
oszczędzając najstarszych tylko po to, by trwali w męczarniach tak jak ty?
Mariusz wykonał szybki gest. Poczułam wbijające mi się w szyję kły. Nie mogłam się
odsunąć. Znów ujrzałam tę istotę w dawnej chwale, w całym draŜniącym pięknie, ze stopami
okrytymi klejnotami, gdy tańczyła w otoczeniu umalowanych kobiet.
Czułam, Ŝe Mariusz stoi obok, ale nie rozumiałam Ŝadnych słów.
Pojmowałam juŜ całe swoje szaleństwo. Doprowadziłam to stworzenie do Mariusza, ale
czy było to zgodne z wolą matki? Akasha, to staroŜytne imię widniało na zwłokach ofiar
porzucanych na stopniach świątyni. Znałam to imię. Znałam je ze snów. Traciłam przytomność.
„Mariusz” - zawołałam ze wszystkich sił.
Głowa opadła mi do przodu, nie przytrzymywana kłami. Zmagałam się z obezwładniającą
słabością. Celowo wyobraziłam sobie Oktawiana Augusta przyjmującego nas na łoŜu śmierci.
- Nie ujrzę końca tej komedii - szepnęłam.
- AleŜ ujrzysz - rozległ się spokojny głos Mariusza. Otwarłam oczy. - Akbar, nie próbuj
tego więcej, wykazałeś juŜ dosyć zdecydowania.
- Nie próbuj mnie tknąć - odrzekł poparzony. - Moje zęby pieszczą jej kark. Ale starczy
jeszcze kropla, a jej serce umilknie.
Na tle głębokiej ciemności nocy za oknami pochodnia płonęła jaśniejszym blaskiem. Nie
widziałam niczego więcej. Tylko pochodnię.
- Akasha - wyszeptałam.
Poparzony głęboko zaczerpnął tchu, dotknęły mnie jego unoszące się piersi.
- Jej krew jest piękna - oznajmił. Ucałował mnie spierzchłymi wargami w policzek.
Zamknęłam oczy. Oddychałam z coraz większym wysiłkiem. Nie mogłam unieść powiek. - Nie
boję się zabrać ją w drogę ku śmierci, Mariuszu - ciągnął. - Bo jeśli muszę paść z twej ręki, mogę
mieć ją za towarzyszkę.
Wszystkie te słowa dobiegały do mnie niczym odległe echa.
- Weź ją na ręce - zakomenderował Mariusz. Stał gdzieś bardzo blisko. - Nieś ostroŜnie,
jak gdybyś trzymał jedyne i ukochane dziecko, i chodź ze mną do sanktuarium. Ujrzysz Akashę.
Klęknij przed nią, zobaczymy, na co ci pozwoli.
Znowu zemdlałam, chociaŜ zdąŜyłam usłyszeć śmiech poparzonego. Ujął mnie pod
kolana, głowa opadła mi do tyłu. Zaczęliśmy schodzić po schodach.
- Mariuszu - odezwałam się - on jest słaby. MoŜesz go zabić. - Twarz opadła mi na pierś
poparzonego. Czułam pod skórą kości. - Naprawdę bardzo słaby - powiedziałam jeszcze, z
trudem zachowując przytomność. Akasha, tak; jej prawdziwe imię.
- OstroŜnie, mój drogi - przypomniał Mariusz. - JeŜeli umrze, będzie po tobie. Moja
cierpliwość i tak juŜ się kończy. Twoje szansę maleją z jej kaŜdym cięŜkim oddechem. Cicho,
Pandoro. Akbar to wielki bóg pijący krew.
Poczułam, jak chwyta mnie mocna, zimna ręka.
Dotarliśmy na niŜszą kondygnację. Usiłowałam podnieść głowę. Zobaczyłam rzędy lamp,
wspaniałe złote malowidła ścienne, wiszącą pod sufitem złotą zasłonę.
Otwarło się dwoje wielkich, kamiennych odrzwi. Za nimi znajdowała się kaplica
wypełniona gęstym, drŜącym, sprzyjającym modłom światłem i duszną wonią lilii.
Trzymający mnie potwór wydał Ŝałosny okrzyk:
- Matko Izydo, o, Akasho!
Wypuścił mnie i postawił na nogach, Mariusz zaś natychmiast mnie pochwycił; pokryty
bliznami i okaleczony podbiegł do ołtarza.
Patrzyłam osłupiała. Ale konałam. Nie mogłam oddychać. Upadałam. Próbowałam nabrać
powietrza, lecz bez skutku. Nie mogłam ustać bez pomocy Mariusza.
Ach, porzucić ziemię i wszystkie nieszczęścia tego świata, mając przed oczyma taką
wizję:
Oto siedzieli, wielka królowa Izyda i król Ozyrys, o skórze z brązu, a nie białej jak u
nieszczęśliwej, uwięzionej królowej ze snów; odziani w tkaniny ze złotej przędzy, plisowane i
zszyte w sztywnym egipskim stylu. Długie, czarne włosy i warkocze były prawdziwe. Na
twarzach mieli świeŜą farbę: czarne kontury oczu, tusz, czerwone wargi.
Ona nie miała na głowie korony z rogów i kręgu słońca. Kryza ze złota i klejnotów była
olśniewająca, pełgała w świetle, jakby Ŝyła.
- Muszę przynieść koronę, odzyskać koronę! - powiedziałam głosem, który pochodził
jakby od kogo innego; jak gdyby mnie pouczał. Oczy zamknęły się.
Czarne stworzenie uklękło przed królową.
Wszystko widziałam jak przez mgłę. Czułam dotyk Mariusza, po chwili do ust napłynął
mi strumień ciepłej krwi. „Nie, Mariuszu, broń jej!” - chciałam zawołać, lecz słowa zostały
zmyte przez strugę krwi. „Broń Matki!” I znowu wypełniła mi usta, tak Ŝe musiałam natychmiast
przełknąć. Uczułam moc, potęgę tej krwi, znacznie większą od siły Akbara. Krew przepływała
mi przez ciało niczym biegnące ku morzu rzeki. Niepowstrzymana. Następny przypływ, jakby
sztorm jedną za drugą wpędzał fale rzeki do ujścia; rwące się, gwałtowne strumienie docierały do
kaŜdego zakamarka ciała.
Otwierał się przede mną wielki, wspaniały świat, który zaraz by mnie przyjął, lecz nie
chciałam go oglądać. Wyrwałam się. „Królowa, ratuj królową” - szepnęłam. Czy z ust ciekła mi
krew? Nie, zniknęła w mym wnętrzu.
Mariusz nie słuchał. Znów przytknął mi do ust ranę, z której jeszcze bardziej wartką
strugą popłynęła krew. Płuca napełniały się powietrzem. Poczułam całe ciało, silne, stojące na
własnych nogach. Krew zapaliła się we mnie jak światło, jak gdyby płonęło od niej serce.
Otworzyłam oczy. Byłam silna jak filar. Ujrzałam oblicze Mariusza: złote rzęsy, głęboki błękit
oczu. Długie włosy z przedziałkiem opadały do ramion. Był ponadczasowy, jak bóg.
- Broń jej! - krzyknęłam. Odwróciłam się i wskazałam ręką.
Została zdarta zasłona, która całe Ŝycie wisiała pomiędzy mną a światem; w prawdziwych
barwach i kształtach ujawnił swój jasno uświadamiany cel: królowa wpatrywała się przed siebie,
nieruchoma tak samo jak król. śycie nie potrafiłoby powtórzyć takiej absolutnej pogody ducha,
takiego ostatecznego paraliŜu. Usłyszałam, jak z kwiatów spadają krople wody, mikroskopijne
kropelki, uderzające o marmurową posadzkę, upadek najmniejszego listka. Odwróciłam głowę i
ujrzałam go, zwiniętego i kołyszącego się na płytach, pojedynczy liść. Słyszałam ruch wiatru
między baldachimem a złotym sufitem. A płonące języki lamp śpiewały.
Ś
wiat jawił mi się jako tkanina pieśni. Wielobarwne mozaiki pełgały światłem, potem
utraciły wszelką formę, w końcu nawet wzór. Ściany rozmyły się w obłokach barwnej mgły, w
której moŜna by błądzić w nieskończoność, a tam siedziała Królowa Niebios, panując
wszystkiemu w absolutnym i nienaruszonym milczeniu.
Wszystkie tęsknoty dziecięcego serca doznały spełnienia.
- Ona Ŝyje, jest prawdziwa i panuje nam na niebie i na ziemi.
Król i królowa. Nie poruszali się. Ich oczy nic nie widziały. Nie patrzyli na nas. Nie
patrzyli na okaleczone stworzenie, które przybliŜało się do tronu.
Ręce królewskiej pary obwieszone były licznymi bransoletami, pokrytymi zawiłym
pismem. Dłonie spoczywały na udach, jak u wielu egipskich posągów. Lecz nigdy jeszcze nie
powstały posągi, które dorównałyby tym postaciom.
- Korona, wolałaby mieć koronę - powiedziałam. Postąpiłam w jej stronę ze
zdumiewającą energią.
Mariusz przytrzymał mnie za rękę. UwaŜnie obserwował kroki poparzonego.
- Ona była, zanim były wszystkie takie korony - stwierdził - i one nie mają dla niej
najmniejszego znaczenia.
Ta myśl pękła mi na języku niczym słodkie grono. Naturalnie, ona była przed nimi. Śniła
mi się bez korony. Nic jej nie groziło. Strzegł jej Mariusz.
- Moja królowo - odezwał się z tyłu Mariusz. - Oto przybywa błagalnik. Akbar ze
Wschodu. Chce napić się królewskiej krwi. Jaka jest twoja wola, matko?
Miał taki spokojny głos! Bez cienia obawy.
- Matko Izydo, pozwól mi się napić! - zawołał poparzony.
Wyprostował się, uniósł ramiona i przed oczyma stanęła mi następna wizja
przedstawiająca go w tańcu. Z pasa zwisały mu ludzkie czaszki. Nosił naszyjnik ze sczerniałych
ludzkich palców! I jeszcze jeden, z poczerniałych ludzkich uszu! Było to ohydne i odraŜające,
jednak jemu wydawało się nieodparcie atrakcyjne. Obraz po chwili zniknął. Bóg z dalekiej krainy
padł na kolana.
- Jestem i zawsze byłem twoim sługą! Zabijałem tylko nikczemnych, zgodnie z twym
nakazem. Nigdy nie odszedłem od twego prawdziwego kultu.
Jaki kruchy i mały zdawał się błagający, jaki ohydny, jak łatwo moŜna było usunąć go
sprzed jej oblicza. Spojrzałam na króla Ozyrysa, równie dalekiego i obojętnego jak królowa.
- Mariuszu - odezwałam się - ziarno dla Ozyrysa; czy go nie pragnie? Wszak jest bogiem
ziarna. - Ujrzałam obraz naszych procesji w Rzymie, ludzi śpiewających i niosących ofiary.
- Nie, nie chce Ŝadnego ziarna. - Mariusz połoŜył mi dłoń na ramieniu.
- To prawda, oni są rzeczywistością! - zawołałam. - Wszystko jest rzeczywiste. Wszystko
się zmieniło. Ocalało.
Poparzony odwrócił się i obrzucił mnie groźnym spojrzeniem, ale do mnie nie docierał
głos rozumu. Odwrócił się i wyciągnął rękę ku stopie królowej.
W świetle pod paznokciami jej nóg zalśniło złote ciało. Lecz pozostawała nieruchoma jak
skała, podobnie jak król bez korony, jak gdyby nie stanowili Ŝadnego sądu ni władzy.
Istota znienacka podskoczyła i usiłowała złapać królową za szyję!
Ryknęłam:
- śałosny, bezwstydny!
Nieruchoma prawa ręka królowej szybko się uniosła, chwyciła czaszkę poparzonego i
zgniotła ją; krew oblewała królową przy akompaniamencie ostatniego, urywanego wołania o
litość. Ujęła go, gdy się na nią osunął, i cisnęła w powietrze, aŜ wszystkie kończyny odpadły
niczym drewniane belki.
Podmuch wiatru zebrał szczątki, na które wylała się oliwa z lampy, co spadła z trójnoga.
- Serce, patrz - odezwałam się. - Widzę jego serce. Bije.
Lecz ogień błyskawicznie strawił takŜe serce, pochłonął zginające się palce rąk i nóg.
Nastąpiło gwałtowne poruszenie, płonące kości zaczęły wirować, po chwili jednak sczerniały,
stały się wątłe, zaczęły pękać, rozpadać się na kawałki; w końcu z całej istoty pozostała kupka
dymiących popiołów, rozwiewana po podłodze.
Wtedy do pomieszczenia wpadł wiatr z zewnątrz, przesycony woniami ogrodu; uniósł
popioły i rozwiał je niczym chmarę kruchych, czarnych owadów, zagnał do mrocznego
przedsionka.
Wpatrywałam się w to wszystko jak urzeczona.
Królowa siedziała jak przedtem, ręka jak gdyby w ogóle się nie poruszyła. Monarsza para
patrzyła w nicość, jakby nic nie zaszło. Jedynym śladem zdarzenia była ohydna plama na szatach
królowej.
Oboje nie zwracali uwagi na Mariusza ani na mnie.
W kaplicy zapanowała cisza. Słodka, aromatyczna cisza. Złote światło. Głęboko
odetchnęłam. Słyszałam, jak oliwa w lampach zmienia się w ogień. Mozaiki zaludniały
namalowane z pietyzmem postacie wiernych. Dostrzegałam powolne zaczątki rozkładu
poszczególnych kwiatów, które sprawiały wraŜenie jedynie innej linii melodycznej tej samej
pieśni, która opisywała ich wzrost, a płowiejące krawędzie płatków bynajmniej nie kontrastowały
z jaskrawymi barwami reszty.
- Wybacz, Akasho - powiedział cicho Mariusz - Ŝe dopuściłem go tak blisko. Byłem
niemądry.
Rozpłakałam się. Z oczu trysnęły gorące łzy.
- Wezwałaś mnie - rzekłam przez łzy do królowej - sprowadziłaś tutaj! Spełnię kaŜdą twą
wolę.
Jej prawa ręka powoli oderwała się od uda i wyciągnęła w moją stronę, łagodnie zginając
się w zachęcającym geście zaproszenia, który widziałam we śnie, za to na twarzy nie pojawił się
uśmiech, na lodowatym obliczu nie zaszła Ŝadna zmiana.
Czułam, jak otula mnie coś niewidzialnego, czemu nie sposób się oprzeć. Emanowało z
jej wyciągniętej ręki. Było słodkie, delikatne, pieszczotliwe. Sprawiło, Ŝe całą oblała mnie fala
rozkoszy.
Postąpiłam do przodu, poddana obcej woli.
- Błagam cię, Akasho! - odezwał się cicho Mariusz. - Błagam cię pod imieniem Inanny,
pod imieniem Izydy, pod kaŜdym z boskich imion, błagam cię, nie krzywdź jej!
Mariusz po prostu nic nie rozumiał! Nie znał jej kultu! Ja wiedziałam. Wiedziałam, Ŝe jej
pijące krew dzieci pragnęły tylko sądzić złoczyńcę i czerpać krew potępionego, zgodnie z jej
prawami. Zobaczyłam boga mrocznej pieczary, który pojawił się w mych wizjach. Wszystko
zrozumiałam.
Chciałam opowiedzieć o tym Mariuszowi, ale nie mogłam. Nie teraz. Świat odrodził się,
wszystkie systemy oparte na sceptycyzmie i egoizmie rwały się jak pajęcze nici, które miał
unieść wiatr. Moje chwile rozpaczy były jedynie wycieczkami w bluźnierczą i samolubną krainę
czerni.
- Królowa Nieba - szepnęłam. Wiedziałam, Ŝe uŜywam staroŜytnego języka. Na ustach
rozkwitła mi modlitwa:
„A Amon Ra, Król Słońce, mimo swej siły nigdy nie pokona Króla Zmarłych ani jego
oblubienicy, która jest władczynią gwiezdnego firmamentu, księŜyca, tych, co złoŜą w ofierze
złoczyńcę. Przeklęta przez tych, co nie potrafią uŜyć magii. Przeklęta przez tych, którzy chcą ją
ukraść!”
Czułam, Ŝe jako człowieka wiąŜą mnie splątane nici krwi, którą dał mi Mariusz. Czułam,
jak mnie utrzymują przy Ŝyciu. Moje ciało nic nie waŜyło.
Coś uniosło mnie w jej stronę. Jej ręka objęła mnie i odgarnęła mi włosy z twarzy.
Wyciągnęłam dłoń ku jej szyi, nie pozostawało mi nic innego. Nie potrafiłam okazać miłości w
Ŝ
aden inny sposób. Byłam zbyt blisko królowej!
Poczułam jedwabistość jej prawdziwych, plecionych w warkocze włosów, chłód i
twardość jej ramion, rąk. Mimo to w ogóle na mnie nie patrzyła. Była jakby skamieniała. Czy
mogłaby na mnie spojrzeć? Czy z własnej woli pozostała nieruchoma, wpatrzona przed siebie?
Czy jakiś złowróŜbny czar sprawiał, Ŝe jest bezradna, czar, który rozbiłoby moŜe tysiąc
hymnów?
Majacząc, ujrzałam słowa wypisane płytkami złota pośród klejnotów jej kryzy:
„Przyprowadźcie złoczyńcę, bym zaczerpnęła jego krwi”.
Miałam wraŜenie, Ŝe jestem na pustyni, a naszyjnik spada, I rozbija się jak tamten
poparzony stwór, ląduje na piasku i unosi go wiatr. Upadły, zagubiony, gotów do odrodzenia.
Czułam, jak moja głowa zostaje przyciągnięta do jej szyi. RozłoŜyła palce, dotykała mych
włosów. Kierowała moje usta na swoją skórę.
- To tego pragniesz? - zapytałam. Lecz słowa dryfowały gdzieś daleko, niczym Ŝałosny
wyraz pełni mej duszy. - śebym została twoją córką!
Odchyliła nieznacznie głowę, bym widziała jej szyję. Dostrzegłam Ŝyłę, z której
powinnam się napić.
Palce przesuwały się delikatnie przez włosy, w ogóle za nie nie ciągnąc, jakby chciała
tylko objąć mi głowę, aŜ przeszywały mnie ekstatyczne dreszcze, a usta wędrowały coraz niŜej,
tak Ŝe nie mogły juŜ nie dosięgnąć drŜącej w blasku skóry.
- Ukochana królowo - westchnęłam. Nigdy nie zaznałam takiej pewności, takiej rozkoszy
bez granic ani ziemskich przyczyn. Nigdy nie zaznałam takiej rozpierającej serce, tryumfalnej
wiary jak wiara w nią.
Rozchyliłam usta. Nic, co ludzkie, nie byłoby w stanie przegryźć takiego ciała! A jednak
ustąpiło, jakby było cienkie, i krew trysnęła do mego wnętrza. Słyszałam pompujące ją serce,
ogłuszającą siłę, która wprawiała w drŜenie bębenki uszu. To nie była krew, lecz nektar. śadne
stworzenie nie mogłoby zapragnąć niczego więcej.
9
W miarę jak nektar mnie wypełniał, przenosiłam się do innej krainy. Dźwięczny śmiech
bogini odbijał się od ścian; biegła przede mną, dziewczęca, stawiająca kocie kroki, nie zwaŜająca
na majestat. Dawała mi znaki, bym biegła za nią. Mariusz siedział sam na trawie w swym nie
uporządkowanym ogrodzie. Pokazała mi go. Wstał i wziął mnie w ramiona. Długie włosy
stanowiły taką ładną ozdobę. Pojęłam, o co jej chodzi. W wizji, która nawiedziła mnie, gdy piłam
jej krew, całowałam Mariusza; tańczyłam z nim.
Spadł na nas deszcz płatków kwiatów, jakie rzuca się na nowoŜeńców w Rzymie. Mariusz
wziął mnie pod rękę, jakbyśmy przed chwilą zostali sobie poślubieni, wokół nas śpiewali ludzie.
Panowało niewzruszone szczęście.
Stała na szerokim ołtarzu z czarnego diorytu.
Była noc. Wszystko działo się w zamkniętej, wypełnionej ludźmi przestrzeni, panował w
niej jednak mroczny chłód, od dna doliny wiał suchy wiatr, bogini zaś spoglądała na ofiarę, którą
jej nieśli. Był to męŜczyzna, miał zamknięte oczy i związane ręce. Nie szamotał się.
Ona wyszczerzyła zęby: zgromadzeni wierni westchnęli. Potem chwyciła męŜczyznę za
gardło i napiła się jego krwi. Gdy się nasyciła, puściła ofiarę i uniosła ręce.
- Doznałam oczyszczenia! - zawołała.
Raz jeszcze rozpętała się ulewa wielokolorowych płatków, powiewały pawie pióra i
gałęzie palm, wybuchały gromkie śpiewy, słychać było chaotyczne bębnienie, a ona uśmiechała
się, spoglądając na to wszystko, na ruchliwej i bardzo ludzkiej twarzy zakwitł jej rumieniec,
pomalowane na czarno oczy zerkały na czcicieli.
W tan puścili się wszyscy z wyjątkiem bogini, która powoli uniosła oczy i przez wysokie,
prostokątne okna popatrzyła na rozgwieŜdŜony firmament. Grały dudy. Taniec stawał się
ekstatyczny.
Twarz pociemniała jej ze znuŜenia, jak gdyby dusza powędrowała do nieba i wróciła,
spoglądając ze smutkiem na ziemię. Sprawiała wraŜenie zagubionej. Rozsadzał ją gniew.
I zawołała ogłuszającym głosem:
- Buntowniczy krwiopijca! - Tłum zamilkł. - Przyprowadźcie go!
CiŜba rozstąpiła się, by przepuścić do ołtarza szamoczącego się, wściekłego boga.
- Śmiesz mnie osądzać! - zawołał.
Był Babilończykiem o długich, czarnych kędziorach, z brodą i wąsami. Musiało trzymać
go dziesięciu śmiertelnych.
- W rozpalone miejsce, w góry, w słońce, w najcięŜsze kajdany! - nakazała.
Wywleczono go.
Znowu uniosła wzrok. Gwiazdy stały się większe, wyraźnie widać było staroŜytne układy.
Unosiliśmy się w powietrzu pod gwiazdami.
Jakiś chłopiec na delikatnym, złoconym krześle spierał się z tymi, co stali wokół. Byli to
starcy, ledwie widoczni w mroku. Blask lampy padał na twarz chłopca. Staliśmy na progu.
Chłopiec był kruchy, nogi miał jak patyki.
- I mówicie - powiedział z niedowierzaniem - Ŝe na wzgórzach czczą pijących krew!
Po świętym kędziorze, który wyrastał z łysej czaszki, po szacunku, z jakim inni odnosili
się do niego, poznałam, Ŝe to faraon. Spojrzał na nią przeraŜony. StraŜnicy uciekli.
- Tak - odezwała się - a tobie nie wolno ich powstrzymywać!
Uniosła wątłego chłopca i wpiła się w jego gardło niczym dzikie zwierzę, aŜ ze
ś
miertelnej rany obficie popłynęła krew.
- Mały król - stwierdziła. - Małe królestwo. Wizja uleciała.
Jej biała, zimna skóra zasklepiła się pod moimi ustami. Całowałam ją, juŜ nie piłam.
Poczułam, jak osuwam się jej na ręce, jak wypadam z jej objęć.
W przyćmionym blasku profil bogini pozostał niezmieniony, milczący i obojętny.
Doskonała twarz bez bruzdy. Wpadłam w ramiona Mariusza. Jej ręce przybrały wcześniejszą
sztywną pozę.
Wszystko tkwiło w jaskrawej oczywistości, nieruchomy król i królowa na tronie,
wymyślne postacie, utrwalone w lapis lazuli na złotych mozaikach.
Poczułam bolesne szarpnięcie, jak gdyby ktoś dźgnął mnie w serce, w łono.
- Mariusz! - zawołałam. Wyniósł mnie z komnaty.
- Nie, chcę klęknąć u jej stóp - oponowałam.
Ból zaparł mi dech w piersiach. Starałam się nie krzyczeć. Ach, przed chwilą odrodził się
ś
wiat. A teraz takie katusze.
PołoŜył mnie na wysokiej trawie, miaŜdŜąc jej źdźbła. Fala gorzkiego, organicznego
płynu chlusnęła z łona, dotarła nawet do ust. TuŜ obok siebie widziałam kwiaty. Widziałam
przychylne niebo, barwne jak w wizji. Ból był nie do opisania.
Wiedziałam juŜ, dlaczego Mariusz wyniósł mnie z sanktuarium.
Otarłam policzki. Nie mogłam znieść tego odoru. Ból pochłaniał mnie całą. Usiłowałam
zobaczyć to, co mi wyjawiła bogini, przypomnieć sobie jej słowa, lecz ból stanowił zbyt wielką
przeszkodę.
- Mariusz! - zawołałam.
Przywarł do mnie, całował po policzkach.
- Zaczerpnij ze mnie - powiedział - pij, dopóki ból nie ustąpi. To tylko umieranie ciała,
pij. Pandoro, jesteś nieśmiertelna.
- Napełnij mnie, weź mnie. - Sięgnęłam mu między nogi.
- To nie ma juŜ znaczenia.
Ale organ, który na wieki utracił bóg Ozyrys, był twardy. Wprowadziłam go do swojego
ciała. Potem piłam, a gdy po dłuŜszej chwili poczułam na szyi zęby Mariusza, gdy zaczął czerpać
nową mieszankę, która napełniała mi Ŝyły, gdy ssał jak dziecko, poznałam wszystkie jego
tajemnice w jednym, pozbawionym znaczenia błysku.
Miał rację. NiŜsze organy były nieistotne. Karmił się mną. Ja syciłam się nim. Tak
wyglądały nasze zaślubiny. Wokół nas trawa kołysała się na delikatnym wietrze, tworząc
majestatyczne łoŜe nowoŜeńców, wreszcie zalał mnie aromat zieleni.
Ból minął. Wyciągnęłam rękę i poczułam miękkość kwiatów.
Zerwał ze mnie zbrukane szaty i podniósł mnie. Poszliśmy do marmurowego basenu,
gdzie stała Wenus, wiecznie pochylona i z jedną nogą nad chłodną wodą.
- Pandoro! - szepnął.
Chłopcy czekali z boków, podsuwając mu dzbany.
Zaczerpnął wody i oblał mnie. Czułam pod nogami płytki na dnie basenu. Jeszcze nigdy
nie doświadczyłam takiego uczucia jak wtedy, gdy spływała po mnie woda! Obmył mnie kolejny
rozkoszny dzban. Przez chwilę czułam strach przed nawrotem bólu, ale nic takiego się nie
zdarzyło.
- Kocham cię całym sercem - powiedziałam. - Cała’ moja miłość naleŜy do nich i do
ciebie, Mariuszu. Widzę w ciemności, przebijam wzrokiem głębokie cienie pod drzewami.
Mariusz mnie objął. Chłopcy powoli nas obmywali, zanurzając dzbany i lejąc na nas
srebrzystą wodę.
- Ach, być tutaj z tobą - zawołał Mariusz. - Mieć cię przy sobie; być nie samemu, a z tobą,
z całego świata właśnie z tobą. Tobą. - Odsunął się i ogarnęłam go pełnym uwielbienia
wzrokiem, dotknęłam jego długich, splątanych, nieludzkich włosów. Cały lśnił od kropel.
- Tak - rzekłam - ona właśnie tego pragnęła. Zesztywniał. Wykrzywił twarz w grymasie.
Wpił we mnie wzrok. Coś zmieniło się na gorsze. Czułam to.
- Co takiego? - zapytał.
- Pragnęła tego. Jasno ukazała mi to w wizjach. Chciała, Ŝebym przerwała twoją
samotność.
Odstąpił krok. Czy się gniewał?
- Mariuszu, co ci jest? Nie rozumiesz, czego dokonała? Zrobił jeszcze jeden krok do tyłu.
- Nie wiedziałeś, Ŝe wszystko do tego zmierza? - spytałam. Chłopcy podsunęli ręczniki.
Mariusz wziął jeden i wytarł sobie twarz i włosy.
Poszłam w jego ślady.
Był wściekły. Trząsł się w gniewie.
Była to chwila przesycona niewytłumaczalną mieszaniną grozy i piękna - jego białe ciało,
drŜące lustro wody, blask świateł padający z otwartych drzwi domu, a w górze gwiazdy, jej
gwiazdy. I Mariusz, zły, najeŜony, z oczami miotającymi pioruny.
- Jestem teraz jej kapłanką - oznajmiłam - mam za zadanie przywrócić jej kult. Taka jest
jej wola. Ale przyprowadziła mnie tutaj takŜe ze względu na ciebie, na twoją samotność.
Mariuszu, ja to wszystko zobaczyłam. Widziałam nasze zaślubiny w Rzymie, jak za dawnych
czasów, w otoczeniu rodzin. Ujrzałam jej wyznawców.
Był wyraźnie przeraŜony.
Nie miałam ochoty oglądać go takim. Na pewno czegoś nie rozumiałam.
Weszłam na trawę. Pozwoliłam chłopcom się wytrzeć. Spojrzałam na gwiazdy. Willa,
mimo licznych lamp, wydawała się biedna i krucha, nieudana próba zaprowadzenia na świecie
porządku, która nie mogła się równać stworzeniu jednego zwykłego kwiatu.
- Ach, jaka piękna jest prosta noc - odezwałam się. - Chyba jej ubliŜamy, mówiąc o sensie
i celu, gdy taka zwyczajna chwila jest pełna błogosławionego planu i spokoju. Wszystko podąŜa
swoim biegiem.
Cofnęłam się i zawirowałam, otrząsając z siebie wodę. Miałam tyle siły. Gdy stanęłam, w
ogóle nie kręciło mi się w głowie. Czułam się nieskończenie potęŜna.
Jeden z chłopców podał mi tunikę. Męską, ale, jak juŜ często mówiłam, rzymskie szaty
były bardzo proste. Zwyczajna, krótka tunika. WłoŜyłam ją i pozwoliłam, Ŝeby zawiązał mi w
talii pas. Uśmiechnęłam się do niego. ZadrŜał i odsunął się.
- Wytrzyj mi włosy - nakazałam. Ach, co za uczucie. Powoli uniosłam głowę. Mariusz teŜ
był juŜ suchy i odziany.
Ciągle spoglądał na mnie z gwałtownym oburzeniem i wściekłością.
- Ktoś musi tam wejść - powiedziałam - i zmienić jej złotą szatę. Ten bluźnierca ją
zakrwawił.
- Ja się tym zajmę! - zawołał wyraźnie rozgniewany Mariusz.
- Ach, więc do tego doszło.
Rozejrzałam się, uwiedziona otaczającym mnie pięknem. Zapominałam o urodzie
Mariusza. Wrócę do niego później, gdy skończę przechadzać się pod drzewami oliwnymi i
rozmawiać z konstelacjami.
Ale było mi przykro z powodu jego gniewu. Ból był to osobliwy i głęboki, z pominięciem
róŜnych etapów cierpienia, jakie przebywa śmiertelne ciało i umysł.
- CzyŜ to nie cudowne! - zawołałam. - Oto przekonuję się, Ŝe bogini panuje, Ŝe jest
prawdziwa, Ŝe wszystko stworzyła! śe świat nie jest jednym wielkim cmentarzyskiem! Lecz
dowiaduję się tego, gdy zawieram zaplanowane z góry małŜeństwo. A to oblubieniec. Jak on
obnosi się ze swymi humorami!
Westchnął i pochylił głowę. Czy znowu miałam ujrzeć jego łzy, tego doskonałego
towarzysza i dobrze znanego boga wśród zmiaŜdŜonych kwiatów?
- Pandoro - powiedział, unosząc głowę - ona nie jest boginią. I nie stworzyła świata.
- Jak śmiesz?!
- Taka jest moja powinność. Za Ŝycia byłem gotów zginąć za prawdę, i pod tym
względem nic się nie zmieniło. Ale ona nie dopuści do mojej śmierci. Potrzebuje mnie i
potrzebuje ciebie, Ŝebyś mnie uszczęśliwiła.
- Doskonale! - Zamachałam rękami. - Z radością to uczynię. I odrodzimy jej kult.
- Nic z tego! - zaprotestował. - Jak coś takiego mogło ci w ogóle przyjść do głowy?
- Mariuszu, mam ochotę wspinać się na szczyty gór i wyśpiewywać ten cud, powiedzieć
ś
wiatu, Ŝe on istnieje. Mam ochotę biec ulicami ze śpiewem. Musimy z powrotem osadzić ją na
tronie w świątyni w samym centrum Antiochii!
- To obłęd! - krzyknął. Chłopcy zdąŜyli juŜ uciec.
- Mariuszu, czy ty zamknąłeś uszy na jej przykazania? Musimy wytropić i zabić bogów -
odstępców, postarać się, by narodzili się z niej nowi bogowie, którzy zaglądają w dusze, szukają
sprawiedliwości, a nie kłamstwa, bogowie - nie kapryśni, lubieŜni idioci lub pijane stwory, które
ciskają gromy z północnego nieba. Jej kult wznosi się na fundamencie dobroci, czystości!
- Nie, nie, nie - powtarzał. Cofał się, jakby chciał w ten sposób dodać swym słowom
mocy. - Wygadujesz bzdury! Idiotyzmy, ciemne zabobony!
- Nie wierzę własnym uszom! - krzyknęłam. - Jesteś potworem! Ona zasługuje na tron!
Tak samo król, który zasiada obok niej. Oboje zasługują na to, Ŝeby wyznawcy przynosili im
kwiaty. Czy zdaje ci się, Ŝe potrafiłeś czytać w myślach ot, tak, bez powodu? - Zrobiłam krok
naprzód. - Pamiętasz, jak szydziłam z ciebie przy pierwszym spotkaniu w świątyni? Gdy
mówiłam, Ŝe powinieneś zatrudnić się w sądzie i czytać w myślach oskarŜonych? W swoim
błazeństwie utrafiłam w sedno sprawy!
- Nie! - ryknął. - To w ogóle nie jest prawda! Odwrócił się ode mnie i pognał do domu.
Popędziłam za nim.
Zbiegł po schodach i wpadł do jej świątyni, zatrzymując się przed boginią. Ona i jej król
siedzieli tak jak przedtem. śadnemu z bóstw nie drgnęła powieka. Tylko kwiaty walczyły o Ŝycie
w aromatycznym powietrzu.
Spojrzałam na swoje ręce, takie białe! Czy mogłam jeszcze umrzeć? Czy teŜ przeŜyję
wiele stuleci jak poparzony stwór? Przyglądałam się pozornie boskim obliczom posągów. Nie
uśmiechały się. Nic im się nie śniło. Patrzyły i nic więcej. Padłam na kolana.
- Akasho - szepnęłam - czy mogę się tak do ciebie zwracać? Oznajmij swą wolę.
Nie zaszła w niej Ŝadna zmiana. Nawet najmniejsza.
- Przemów, Matko! - zawołał Mariusz głosem zgrubiałym od smutku. - Mów! Czy tego
pragnęłaś?
Ni stąd, ni zowąd runął do przodu, przebył dwa stopnie postumentu i zaczął walić
pięściami w jej piersi.
Stałam przeraŜona.
Nie ruszała się, nie drgnęła jej powieka. Pięść uderzała w kamień, którego nie była w
stanie poruszyć. Tylko potrącone ręką włosy nieco się zakołysały.
Podbiegłam do niego, próbowałam go odciągnąć.
- Przestań, Mariuszu, ona cię zniszczy!
Zdumiewała mnie własna siła. Z pewnością dorównywałam mu pod tym względem. Ale
pozwolił, bym go odciągnęła, zalanego łzami.
- Co ja zrobiłem! - - zawołał, wpatrując się w boginię. - Ach, Pandoro, Pandoro!
Stworzyłem kolejnego pijącego krew, a przysięgałem, zaklinałem się, Ŝe juŜ nigdy do tego nie
dojdzie, przynajmniej dopóki Ŝyję!
- Chodź na górę - nakazałam spokojnie. Rzuciłam okiem na królewską parę. Ani śladu
reakcji. - Nie wypada nam kłócić się w sanktuarium. Chodź na górę.
Skinął głową.
Pozwolił wyprowadzić się z pomieszczenia. Szedł ze spuszczoną głową.
- Z długimi włosami barbarzyńcy bardzo ci do twarzy - zauwaŜyłam. - A teraz mam oczy,
które mogą oglądać cię jak nigdy dotąd. Nasza krew połączyła się niczym w dziecku.
Wytarł nos, w ogóle na mnie nie patrząc. Weszliśmy do obszernej biblioteki.
- Mariuszu, czy nie znajdujesz we mnie niczego, co mogłoby nakarmić twe oko, niczego
urodziwego?
- AleŜ tak, kochana, wszystko! Ale na miłość nieba, ocknij się! Nie rozumiesz?
Wykradziono ci Ŝycie nie w imieniu świętej prawdy, lecz upadłej nisko tajemnicy. Czytanie w
myślach nie czyni mnie mądrzejszym od innych! Zabijam, Ŝeby Ŝyć! Jak ona niegdyś, wiele
tysięcy lat temu. I wiedziała, Ŝe jest do tego zmuszona. Wiedziała, Ŝe nadeszła pora.
- Na co? Co wiedziała?
Wpatrywałam się w niego. Stopniowo uświadamiałam sobie, Ŝe nie potrafię juŜ czytać w
jego myślach, podobnie on nie czytał w moich. Za to kręcący się wokół nas chłopcy byli jak
otwarte księgi strachu, sługi dobrodusznych, lecz bardzo hałaśliwych demonów.
Mariusz westchnął.
- Uczyniła to, bo ja niemal zebrałem się na odwagę, by wykonać to, co powinienem:
wywieść siebie i ich dwoje na słońce i dokończyć dzieło zaczęte przez egipskiego starszego -
uwolnić świat od króla, królowej i wszystkich ludzi, którzy sycą się śmiercią! Ach, bardzo jest
przebiegła.
- Naprawdę miałeś takie zamiary? - spytałam - Spalić siebie i ich?
Krótko i sarkastycznie się zaśmiał.
- Oczywiście, Ŝe miałem! Za tydzień, za miesiąc, rok, dziesięć, sto lat, moŜe za dwieście,
moŜe po przeczytaniu wszystkich ksiąg na świecie i obejrzeniu wszystkich miejsc, moŜe za
pięćset lat, a moŜe… niebawem, pchany do tego samotnością.
Na chwilę odebrało mi mowę.
Uśmiechnął się do mnie mądrze i ze smutkiem.
- Ale ja tu uŜalam się jak dziecko - powiedział cicho.
- Skąd śmiałość, by tak szybko połoŜyć kres takiej zuchwałej boskiej magii?
- Magii! - warknął.
- Wolałabym, Ŝebyś tego nie robił - oświadczyłam. - Nie chodzi mi o uŜalanie się, lecz o
palenie matki, ojca i…
- To jasne! - przerwał. - Czy zdaje ci się, Ŝe mógłbym zrobić to, rzucić cię w ogień wbrew
twej woli? Ty naiwna, zrozpaczona idiotko! Odbudować jej ołtarze! Przywrócić kult! Zupełnie
zwariowałaś!
- Głupcze! Śmiesz obrzucać mnie obelgami! Zdaje ci się, Ŝe zyskałeś w domu nowego
niewolnika? Nie zdobyłeś nawet Ŝony.
Tak. Nasze umysły zwarły się w starciu i dopiero potem miałam dowiedzieć się, Ŝe był to
wynik obfitej wymiany krwi, lecz wtedy wiedziałam tylko tyle, Ŝe musimy zadowolić się
słowami, jak śmiertelnicy i śmiertelniczki.
- Nie chciałem okazać się małostkowy! - zawołał. Uraziłam go.
- Wobec tego wyostrz swój męski rozum i wzniosły, elegancki, patrycjuszowski sposób
wyraŜania się!
Obrzucaliśmy się gniewnymi spojrzeniami.
- Tak. Rozum! - powiedział. Uniósł palec. - Jesteś najinteligentniejszą kobietą, jaką znam.
I słuchasz głosu rozumu. Wszystko ci wytłumaczę. Oto, jakie czeka nas zadanie.
- Właśnie, a ty jesteś zapalczywy i sentymentalny i na dodatek raz po raz wybuchasz
płaczem - rzucasz się na królową jak dziecko w napadzie histerii!
Twarz poczerwieniała mu ze złości, która zamknęła mu usta. Odszedł.
- Wyrzucasz mnie? - zapytałam. - Chcesz, Ŝebym sobie poszła? To twój dom. Jeśli
chcesz, powiedz mi o tym teraz. JuŜ mnie nie ma!
- Nie - odpalił, przystając.
Odwrócił się, poruszony, zaskoczony. Odezwał się roztrzęsionym głosem:
- Nie odchodź, Pandoro! - Zamrugał, jak gdyby miał kłopoty z ostrością widzenia. - Nie
odchodź. Proszę, nie odchodź. - Po czym wyszeptał jeszcze: - Mamy siebie.
- A teraz dokąd idziesz, nie chcesz mnie widzieć?
- Tylko zmienić jej szatę - odparł smutnym, pełnym goryczy głosem. - Umyć i przyodziać
na nowo „taką zuchwałą boską magię”.
Zniknął.
Wyjrzałam na granatowe niebo za oknami. Na chmury mieszane przez księŜyc niby w
kotle. Na wielkie, stare drzewa mówiące: Wejdź na nasze konary, obejmiemy cię. Na rosnące
wszędzie kwiaty, które zachęcały: Jesteśmy twym łoŜem. PołóŜ się z nami.
Tym sposobem rozpoczęła się dwustuletnia kłótnia.
Która nigdy się tak naprawdę nie skończyła.
10
Jeszcze leŜąc z zamkniętymi oczami, słyszałam odgłosy miejskiego Ŝycia dobiegające z
sąsiednich domów; rozmowy ludzi, którzy przechodzili ulicą. Słyszałam dźwięki muzyki,
ś
miechy kobiet i dzieci. Gdy się skupiłam, rozumiałam, o czym mówią. Zaprzestałam tego jednak
i głosy rozpłynęły się na wietrze.
Nagle taki stan wydał mi się nie do zniesienia. Jakby pozostawało tylko zbiec do kaplicy,
uklęknąć i modlić się! Zmysły, jakimi zostałam obdarzona, nie nadawały się do niczego innego.
JeŜeli czekał mnie taki los, co ze mną będzie?
Cały czas dobiegało mnie łkanie cierpiącej duszy; było to echo głosu mojego ducha,
sprowadzonego ze ścieŜki nadziei i nie potrafiącego uwierzyć, Ŝe to, co pięknie się zaczęło, moŜe
zakończyć się koszmarem!
Flawiusz.
Skoczyłam na sękate konary starej oliwki. Uczyniłam to bez najmniejszego wysiłku.
Zaraz dałam susa na następną gałąź, stamtąd na porośnięty dzikim winem mur. Szłam po nim w
kierunku bramy.
Flawiusz stał oparty czołem o pręty, ujmując rękami chłodne Ŝelazo. Krwawił z kilku
rozcięć na policzkach. Zgrzytał zębami.
- Flawiuszu! - zawołałam. Uniósł głowę zaskoczony.
- Pani Pandoro!
Z pewnością dostrzegł w blasku księŜyca cudowną przemianę, jaka we mnie zaszła, nawet
nie znając jej przyczyny. Ja widziałam bowiem jego śmiertelność, głębokie zmarszczki, bolesną
niepewność spojrzenia, grudki ziemi przywierające do naturalnie wilgotnej skóry.
- Musisz wracać do domu - rzekłam, siadając na murze z nogami spuszczonymi na
zewnątrz, i nachylając się, Ŝeby mnie słyszał. Nie cofnął się, choć wytrzeszczył oczy,
zafascynowany. - Idź, zajmij się dziewczętami, prześpij się, opatrz te rany. Demon nie Ŝyje, nie
musisz się nim juŜ przejmować. Wróć jutro o zachodzie słońca.
Potrząsnął głową. Próbował coś powiedzieć, ale słowa widocznie nie przechodziły mu
przez gardło. Usiłował wykonać jakiś gest, lecz jakby go sparaliŜowało. Serce waliło mu
gwałtownie. Obejrzał się na nieliczne, palące się gdzieniegdzie światła miasta. Popatrzył na
mnie. Słyszałam oszalałe bicie jego serca. Czułam jego strach, lecz był to strach o mnie, nie o
siebie. Strach, Ŝe przypadł mi w udziale jakiś straszliwy los. Złapał kurczowo za pręty bramy,
jakby nie chciał, by oderwała go stąd jakakolwiek siła.
Zobaczyłam w jego umyśle swój własny obraz - w chłopięcej, przepasanej wstęgą tunice,
z rozwianymi włosami, siedzącą na murze, jakbym miała do dyspozycji młode i giętkie ciało.
Zniknęły wszystkie zmarszczki. Ujrzał twarz, jakiej nie wymyśliłby Ŝaden malarz.
Ale przede wszystkim widać było, Ŝe ten człowiek osiągnął kres wytrzymałości. Ja
zdałam sobie w pełni sprawę, jak go kocham.
- Dobrze. - Wstałam, nachyliłam się i wyciągnęłam obie ręce. - Chodź, podniosę cię,
jeŜeli zdołam.
Uniósł niepewnie ręce, wciąŜ nie mogąc oderwać oczu od mojej postaci.
Był lekki jak piórko. Zdjęłam go i postawiłam po drugiej stronie muru. Zeskoczyłam
obok niego i objęłam go w pasie. Jakie gorące przeraŜenie! Co za siła odwagi!
- Uspokój swe serce. - Poprowadziłam go w stronę domu. Wpatrywał się we mnie, piersi
unosiły się od cięŜkich oddechów, jak gdyby dostał zadyszki, lecz były to tylko objawy wstrząsu,
jaki przeŜywał. - Zajmę się tobą.
- Trzymałem go - powiedział. - Złapałem go za rękę!
- Jaki nieczysty głos, nasycony płynami Ŝycia i wysiłkiem.
- Dźgałem go raz po raz sztyletem, ale on tylko ciął mnie po twarzy i przeleciał przez mur
niczym stado komarów, jak ciemność, niematerialna ciemność.
- Flawiuszu, on nie Ŝyje, spalony na popiół!
- Nie słyszałem twego głosu, ach, odchodziłem od zmysłów! Chłopcy krzyczeli. Przez tę
przeklętą nogę nie byłem w stanie przeleźć przez mur. Potem usłyszałem twój głos i wiedziałem,
juŜ wiedziałem, Ŝe Ŝyjesz! - Biła od niego radość. - Byłaś z Mariuszem. - Łatwość, z jaką
wyczuwałam jego miłość, była urocza i zatrwaŜająca.
Znienacka przypomniałam sobie świątynię, królową, jej nektar i deszcz kwiatów, ale
musiałam zachowywać w tym nowym stanie równowagę ducha. Flawiusz był zupełnie
zdezorientowany.
Pocałowałam go w usta, ciepłe, śmiertelne, po czym błyskawicznie, niczym przebiegły
kot, zlizałam krew z ran na policzkach, czując, jak przebiega mnie dreszcz.
Zabrałam go do biblioteki, która stanowiła centrum tego domu. Gdzieś w pobliŜu kręcili
się chłopcy. Zapalali wszystkie lampy, po naszym wejściu schowali się w jakimś kącie. Czułam
zapach ich krwi i młodego, ludzkiego ciała.
- Zostaniesz przy mnie, Flawiuszu. Chłopcy, moŜecie przygotować pokój dla mego sługi?
Macie chyba chleb i owoce? Czuję ich zapach. Czy wystarczy mebli, Ŝeby urządzić mu wygodne
pomieszczenie w prawym skrzydle willi, w jakimś zakątku?
Wybiegli ze swych kryjówek, tak wyraźnie ludzcy. Nie mogłam się skupić. Pociągały
mnie ich najdrobniejsze cechy, gęste, czarne brwi, krągłe usta, gładkie policzki.
- Tak, pani, tak! - zawołali niemal jednym głosem. Popędzili przed siebie.
- To Flawiusz, mój sługa. Zamieszka tu z nami. Teraz zaprowadźcie go do łaźni,
nagrzejcie wody, zajmijcie się nim. Dajcie mu wina.
Natychmiast wzięli Flawiusza za ręce, ale ten zatrzymał się.
- Nie porzucaj mnie, pani - powiedział z niezmierną powagą i zamyśleniem. - Dochowuję
wierności pod kaŜdym względem.
- Wiem. Ach, jak ja to doskonale rozumiem. Nawet sobie nie wyobraŜasz.
Potem udał się do łaźni w towarzystwie chłopców z Babilonu, którym sprawiało wyraźną
ulgę, Ŝe nareszcie mają coś do roboty.
Odnalazłam wielkie garderoby Mariusza, w których odziałby się król Partii i Armenii,
matka cesarza Liwia, zmarła Kleopatra i lubujący się w ostentacji patrycjusz, który nie zwraca
uwagi na idiotyczne prawa Tyberiusza, wymierzone w luksus.
WłoŜyłam znacznie bardziej elegancką i dłuŜszą tunikę, u - tkaną z jedwabiu i płótna, do
niej dobrałam złoty pas. Za pomocą szczotek i grzebieni Mariusza uczesałam włosy w czystą
pelerynę, nie splątaną, miękką i falistą jak za czasów, gdy byłam dziewczynką.
Miał wiele zwierciadeł, które, jak wiesz, wykonywano wówczas z polerowanego metalu.
Sam fakt, Ŝe stałam się na powrót młoda, pogrąŜył mnie w posępnej zadumie; sutki miałam
róŜowe, o czym juŜ wspomniałam; zmarszczki nie mąciły uroków twarzy ani rąk. Być moŜe
najtrafniej oddaje mój stan słowo bezczasowa. Bezczasowa i dorosła. I wydawało mi się, Ŝe
kaŜdy przedmiot słuŜy mojej nowo nabytej sile.
Popatrzyłam na marmurowe bryły, z których składała się podłoga, i ujrzałam w nich
głębię, dowód cudownego i dość niezrozumiałego procesu.
Miałam ochotę wyjść znów do ogrodu, rozmawiać z kwiatami, zrywać je garściami.
Spieszno mi było pogadać z gwiazdami. Ze strachu przed Mariuszem wolałam nie schodzić do
kaplicy, ale gdyby nie on, poszłabym tam i uklękła przed Matką, i po prostu na nią patrzyła,
kontemplując w milczeniu, nasłuchując najmniejszej reakcji, chociaŜ po wybuchu Mariusza
wiedziałam juŜ, Ŝe nic takiego nie nastąpi.
Poruszała prawą ręką tak, jakby reszta ciała nic o tym nie wiedziała. Uniosła ją najpierw
po to, Ŝeby nieść śmierć, a potem na znak zachęty.
Usiadłam przy biurku w bibliotece, gdzie leŜały wszystkie moje pergaminy, i czekałam.
Mariusz, który w końcu się zjawił, takŜe przebrał się i uczesał. Usiadł obok mnie na
krześle o zakrzywionych kształtach, mahoniowym, ze złotą intarsją.
Chciałam wypłakać się w jego ramionach, lecz powstrzymałam przypływ uczucia
samotności. Noc nie miała mnie juŜ nigdy opuścić, stała wiernie we wszystkich otwartych
drzwiach, wdzierając się przez nie źdźbłami trawy i Ŝylastymi gałęziami oliwek, które chwytały
poświatę księŜyca.
- Błogosławiona, która została zmieniona w pijącą krew przy pełni księŜyca - zaczęłam -
gdy chmury wznoszą się w przejrzystym świetle jak górskie szczyty.
- Być moŜe - mruknął.
Odsunął lampę, która stała między nami na biurku, tak Ŝe przestała odbijać się w moich
ź
renicach.
- Umieściłam tu swojego sługę - powiedziałam. - Wykąpałam go, odziałam i
przygotowałam łóŜko. Wybaczysz mi? Bardzo go lubię i nie chciałabym utracić. JuŜ chyba za
późno, Ŝeby wracał do zwyczajnego świata.
- To wyjątkowy człowiek - stwierdził Mariusz - i nie mam nic przeciwko jego tutaj
obecności. Jutro moŜe przyprowadzić jeszcze twoje niewolnice. Chłopcy będą mieli towarzystwo
i za dnia zapanuje jako taka dyscyplina. Flawiusz zna się między innymi na księgach.
- Bardzo jesteś łaskawy. Obawiałam się, Ŝe będziesz się gniewał. Skąd w tobie tyle
cierpienia? Nie potrafię odczytać twych myśli; nie otrzymałam tego daru. - Nie, to nie była
prawda. Umiałam czytać w myślach Flawiusza. Wiedziałam, Ŝe chłopcom, którzy akurat
pomagali ubrać mu się przed snem, jego obecność sprawiła wielką ulgę.
- Łączą nas zbyt bliskie więzy krwi - oznajmił. - Ja teŜ nie będę odtąd mógł czytać w
twoich myślach. Musimy polegać na słowach, jak śmiertelnicy, tyle Ŝe mamy o wiele bardziej
przenikliwe zmysły, a obojętność, jaką czasami odczuwamy, potrafi być mroźna jak lody
Północy. Kiedy indziej znów ponoszą nas ogniste fale emocji.
- Hmmm…
- Gardzisz mną - zauwaŜył cicho, ze skruchą w głosie - poniewaŜ zamąciłem chwilę
największej ekstazy, odebrałem ci radość, przekonania. - Sprawiał wraŜenie szczerze
zasmuconego. - Zrobiłem to w najszczęśliwszym momencie przemiany.
- Nie bądź taki pewny - odpaliłam. - MoŜe jeszcze zbuduję jej świątynię i znajdę
wyznawców. Jestem nowicjuszką, dopiero zaczynam.
- Nie oŜywisz jej kultu! - zawołał. - O tym mogę cię zapewnić! Nie powiesz nikomu, kim
jest, gdzie się znajduje, nigdy teŜ nie stworzysz następnego pijącego krew.
- Ho, ho, gdyby Tyberiusz przemawiał z takim autorytetem do senatu!
- Tyberiuszowi zawsze marzyła się nauka w gimnazjum na Rodos, chodzenie w greckiej
szacie i sandałach i rozmowy o filozofii. Tym sposobem skłonność do działania zakwita w
ludziach mniejszej odwagi, którzy wykorzystują jego zimną samotność.
- Czy to wykład ku mojej nauce? Myślisz, Ŝe o tym wszystkim nie wiem? Za to ty nie
wiesz, Ŝe senat nie będzie pomagał Tyberiuszowi w rządzeniu. Rzymowi potrzebny jest teraz
cesarz, którego moŜna czcić i kochać. To twoje pokolenie za panowania Augusta przyzwyczaiło
nas do czterdziestu lat autokratycznych rządów. Nie pouczaj mnie w sprawach polityki, jakbym
była idiotką.
- Rzeczywiście, sam się sobie dziwię, Ŝe od razu nie zdałem sobie sprawy, Ŝe się w tym
wszystkim orientujesz. Pamiętam cię, gdy byłaś mała. Nie miałaś sobie równych w
błyskotliwości. Twoja wierność wobec Owidiusza i jego miłosnych wierszy była rzadkim
kwiatem wyrafinowania, zrozumienia satyry i ironii. Wypielęgnowany, rzymski umysł.
Przyjrzałam mu się. Jego twarz nie świadczyła o Ŝadnym określonym wieku. Miałam czas
rozkoszować się jego barczystą sylwetką, siłą prostej szyi, wyrazistością oczu i proporcjonalnych
brwi. Zmieniliśmy się we własne podobizny wykute w marmurze przez biegłego rzeźbiarza.
- Muszę przyznać - powiedziałam - Ŝe mimo przytłaczającej i irytującej lawiny definicji i
deklaracji, jakimi mnie zasypujesz, jak gdybym na gwałt potrzebowała jakichkolwiek wyjaśnień,
czuję do ciebie miłość i doskonale wiem, Ŝe jesteśmy w swym obecnym połoŜeniu samotni, choć
zaślubieni sobie, i wcale mi to nie przeszkadza.
Wyglądał na zaskoczonego, ale nic nie powiedział.
- Czuję uniesienie, mam zranione serce - podjęłam. - Jestem zahartowanym pielgrzymem,
ale naprawdę wolałabym, Ŝebyś nie mówił ze mną tak, jakby zaleŜało ci przede wszystkim na
wychowaniu i ukształtowaniu mnie!
- Tak trzeba! - odparł łagodnie mimo Ŝarliwości. Biło od niego tylko ciepło. -
Rzeczywiście zaleŜy mi przede wszystkim na tym. JeŜeli pojmujesz, co stało się wraz z kresem
republiki, jeśli w pełni rozumiesz Lukrecjusza i stoików, to dostrzegasz naszą istotę. Musisz!
- Pomińmy tę obelgę milczeniem. Nie mam ochoty na wyliczanie wszystkich filozofów i
poetów, których czytałam, ani na opowiadanie o poziomie rozmów, jakie toczyły się u nas przy
kolacji.
- Pandoro, ja nie mam nic złego na myśli! Ale Akasha nie jest boginią! Przypomnij sobie,
co ci się śniło. Ona jest naczyniem cennej siły. Sny przekonały cię, Ŝe moŜna ją wykorzystać, Ŝe
kaŜdy pozbawiony skrupułów pijący krew moŜe przekazać krew następnemu, Ŝe ona jest
pewnego rodzaju demonem, źródłem mocy.
- Ona wszystko słyszy! - wyszeptałam oburzona.
- Naturalnie. Strzegę jej od piętnastu lat. Odpierałem ataki tych zdrajców ze Wschodu. I
ich wspólników z głębi Afryki. Ona cię zna.
Tylko malująca się na twarzy powaga mogła sugerować, w jakim jest wieku. Sprawiał
wraŜenie idealnie ukształtowanego męŜczyzny. Starałam się wyrwać spod jego uroku, spod
fascynacji nocą, jaka się za nim rozpościerała, w której mimo wszystko bardzo pragnęłam się
zanurzyć.
- Niezła uczta weselna - burknęłam. - Muszę iść porozmawiać z drzewami.
- Poczekają, będą stały i jutro w nocy.
Przed oczyma miałam ostatni jej obraz, skąpany w ekstatycznych barwach: wzięła małego
faraona i złamała go jak trzcinę. Ujrzałam ją na początku omdlenia, gdy biegła ze śmiechem
przez korytarze.
Powoli ogarniał mnie lęk.
- Co się dzieje? - spytał Mariusz. - Powiedz, zaufaj mi.
- Gdy z niej piłam, widziałam ją w postaci śmiejącej się dziewczyny. - Potem
opowiedziałam mu o ślubie, o deszczu róŜanych płatków i o dziwnej, egipskiej świątyni, pełnej
oszalałych wyznawców. Na koniec opisałam scenę w komnacie małego króla, którego doradcy
ostrzegali przed jej bóstwami. - Połamała go, jak gdyby był drewnianą figurką. Mówiła: „Mały
król, małe królestwo”.
Wzięłam pergaminowe karty, które połoŜyłam na biurku. Opisałam ostatni sen o niej, gdy
z wrzaskiem groziła, Ŝe wyjdzie w słońce i unicestwi nieposłuszne dzieci. Opowiedziałam mu o
wszystkim - o licznych wędrówkach mej duszy.
Bardzo bolało mnie serce. JuŜ w trakcie opowieści zaczynałam pojmować bezbronność
bogini i tkwiące w niej zagroŜenie. Wyjaśniłam wreszcie, jak spisałam wszystko po egipsku.
Byłam znuŜona i zaczynałam szczerze Ŝałować, Ŝe oczy otwarły mi się na to Ŝycie!
Powróciła paraliŜująca, kompletna rozpacz tych kilku nocy spędzonych w małym domu w
Antiochii, gdy płakałam, biłam pięściami w ściany i wbijałam sztylet w ziemię. Gdyby nie
pobiegła korytarzem! Co oznaczał ten obraz? I młodziutki król, przełamany z taką łatwością.
Szybko mu to zrelacjonowałam. Czekałam na bagatelizujące sprawę uwagi Mariusza.
Szczerze mówiąc, zaczynałam mieć go dosyć.
- I co o tym wszystkim sądzisz? - spytał łagodnie. Próbował wziąć mnie za rękę, ale ją
cofnęłam.
- To okruchy jej wspomnień. - Byłam zrozpaczona. - W tym wszystkim zawarta jest tylko
jedna wskazówka co do przyszłości. Jeden jedyny pełny obraz pragnienia: nasze zaślubiny,
połączenie. - Spytałam go pełnym smutku głosem: - Czemu płaczesz, Mariuszu? Ona musi
zbierać wspomnienia niczym kwiaty zrywane tu i ówdzie w ogrodzie świata, jak spadające jej do
rąk liście, z których sporządziła wieniec dla mnie. Wieniec oblubienicy! Pułapkę. Moja dusza
nigdzie nie wędruje. Tak przynajmniej sądzę. Gdyby wędrowała, to czemu ona, taka staroŜytna,
bezradna, pozbawiona znaczenia dla naszych czasów, taka niemodna i bezsilna, czemu właśnie
ona ma o tym wiedzieć? śeby mi to uświadomić? Jedyna, która o tym wie?
Spojrzałam na niego. Jeszcze płakał. Wyraźnie się tego nie wstydził i nie miał zamiaru
przepraszać.
- Jak to powiedziałeś? - spytałam. - śe czytanie w myślach nie czyni cię mądrzejszym od
innych? - Uśmiechnęłam się. - Trafiłeś w sedno. Jak ona się śmiała, gdy prowadziła mnie ku
tobie! Chciała ukazać mi ciebie samotnego.
Pokiwał tylko głową.
- Ciekawa jestem, jakim sposobem tak daleko zarzuciła swą sieć i odnalazła mnie za
wzburzonym morzem.
- Przez Lucjusza. Ona słyszy głosy z wielu krain. Widzi to, co chce zobaczyć. Pewnej
nocy bardzo przeraziłem jednego Rzymianina, który czmychnął, jakby ujrzał upiora. Poszedłem
jego śladem, podejrzewając, Ŝe za tym niezmiernym strachem musi się coś kryć.
Wkrótce zorientowałem się, Ŝe jakieś wielkie brzemię ciąŜy mu na sumieniu, wypacza
wszystkie myśli i czyny. Wystraszył się, bo poznał go ktoś ze stolicy. Chciał wyjechać.
Późno w nocy, przy blasku pochodni, zastukał do drzwi pewnego greckiego kupca,
Ŝą
dając zwrotu długu, jaki tamten winien był twemu ojcu. Grek powtórzył mu to, co mówił juŜ
wcześniej: Ŝe odda pieniądze tylko ojcu osobiście. Następnej nocy znowu odnalazłem Lucjusza.
Tym razem czekała go niespodzianka. Okręt wojenny dostarczył list od ojca. Działo się to jakieś
cztery dni przed twoim przybyciem. W liście ojciec niedwuznacznie prosił Greka o przysługę w
imię honoru i gościnności. JeŜeli prośba zostanie spełniona, wszystkie długi będą darowane.
Wszystko miało być wyjaśnione w liście, który przypłynie do Antiochii wraz z ładunkiem
handlowym. Stanie się to za jakiś czas, poniewaŜ statek miał zawinąć po drodze do licznych
portów. Przysługa była niezmiernie waŜna. Brat osłupiał na widok daty, jaką opatrzone było
pismo. Grek, który miał juŜ Lucjusza po dziurki w nosie, zatrzasnął mu drzwi przed nosem.
Zagadnąłem Lucjusza po kilku krokach. Naturalnie pamiętał mnie, ekscentrycznego Mariusza
sprzed lat. Udałem zaskoczenie na jego widok i zapytałem o ciebie. Wpadł w popłoch i na
poczekaniu zmyślił historyjkę o tym, jak to wyszłaś za mąŜ, zamieszkałaś w Toskanii, a on sam
właśnie szykuje się do wyjazdu z miasta. Odszedł pospiesznie. Ale wystarczyła chwila, bym
odczytał w jego myślach, Ŝe złoŜył gwardii pretoriańskiej doniesienie na swoją rodzinę - stek
kłamstw - i bym wyobraził sobie wynikłe stąd konsekwencje. Następnej nocy po przebudzeniu
nie mogłem go odnaleźć. Nie spuszczałem oka z domu Greków. RozwaŜałem odwiedziny u
starego kupca, próbę nawiązania kontaktu, moŜe zadzierzgnięcia przyjaźni. Myślałem o tobie.
WyobraŜałem sobie twą postać. Wspominałem. Układałem o tobie wiersze. Twój brat nie dawał
znaku Ŝycia. Zakładałem, Ŝe opuścił Antiochię. Pewnej nocy zbudziłem się, wyszedłem z
podziemia i ujrzałem wybuchające w całym mieście poŜary. To umarł Germanik, nie cofając
oskarŜeń, Ŝe otruł go Pizon. Na miejscu domu Greków dymiły zgliszcza. Twój brat zniknął. Ani
widu, ani słychu. Zdawało mi się, Ŝe wszyscy zginęli: twój brat, kupiec i cała jego rodzina. Przez
wiele kolejnych nocy szukałem Lucjusza. Nie miałem pojęcia, Ŝe tu jesteś, dręczyła mnie tylko
tęsknota. Upominałem się, Ŝe gdybym chciał Ŝałować w ten sposób związku z kaŜdym znanym
mi śmiertelnikiem, juŜ dawno postradałbym zmysły i nie dowiedział się od króla i królowej o
własnych darach. Pewnego wczesnego wieczoru stałem sobie u księgarza, gdy podszedł kapłan,
wskazując na ciebie. Byłaś na forum, Ŝegnali się z tobą filozof i jego uczniowie. Stałem tak
blisko! Poczułem taki przypływ miłości, Ŝe w ogóle przestałem słuchać kapłana, by po jakimś
czasie zorientować się, Ŝe w związku z tobą mówi o jakichś osobliwych snach. Twierdził, Ŝe
tylko ja mogłem złoŜyć to w sensowną całość. Miało to coś wspólnego z pijącym krew, który
zjawił się ostatnio w Antiochii, co nie było zdarzeniem wyjątkowym. Zabijałem juŜ innych i
poprzysiągłem sobie, Ŝe uśmiercę równieŜ tego. Wtedy ujrzałem, jak spotykasz się z Lucjuszem.
Jego gniew i poczucie winy były niemal oślepiające. Z tak wielkiej odległości dobiegały mnie
twoje słowa, ale nie chciałem podchodzić, dopóki nie oddalisz się od niego na bezpieczną
odległość. Miałem ochotę zabić go na miejscu, ale wydawało mi się, Ŝe mądrzej będzie zostać
przy tobie, wejść z tobą do świątyni. Nie byłem pewien, czy mam prawo zabić brata w twoim
imieniu, czy tego chcesz. Zrozumiałem to dopiero wtedy, gdy powiedziałem ci o jego
postępkach. Wówczas okazało się, jak bardzo tego pragnęłaś.
Oczywiście nie miałem pojęcia o stopniu twojej inteligencji, o tym, Ŝe dar rozumu i
słowa, które podziwiałem u małej dziewczynki, zachował się nienaruszony. Znalazłaś się w
ś
wiątyni, myśląca trzykrotnie szybciej od innych obecnych śmiertelników, rozwaŜająca
wszystkie aspekty sytuacji, prześcigająca innych. Potem przyszła pora na widowiskowe starcie z
bratem, podczas którego przebiegle chwytałaś go w sieć prawdy, pozbywając się go, nawet go
nie dotknąwszy, a na dodatek wykorzystałaś do zadania mu śmierci trzech legionistów. - Urwał,
by podjąć za chwilę: - Przed wielu laty w Rzymie chodziłem za tobą. Miałaś szesnaście lat.
Pamiętam twoje pierwsze zamąŜpójście. Twój ojciec wziął mnie na stronę, był niezmiernie miły.
„Mariuszu, czeka cię los wędrownego dziejopisa”, stwierdził. Nie śmiałem powiedzieć, co myślę
o twoim małŜonku. AŜ tu zjawiasz się w Antiochii, a ja, jak prawdziwy egocentryk, myślę sobie:
oto kobieta wprost stworzona dla mnie. Gdy odszedłem od ciebie rano, wiedziałem juŜ, Ŝe muszę
jakimś sposobem wywieźć matkę i ojca z Antiochii, pozbyć się ich, potem zlikwidować pijącego
krew, byś mogła spać spokojnie.
- Zostać spokojnie pozostawiona samej sobie - dorzuciłam.
- Masz mi to za złe?
Zaskoczył mnie tym pytaniem. Patrzyłam na niego przez chwilę, która zdawała się
wiecznością, sycąc oczy jego urodą, z nieznośną jasnością wyczuwając jego smutek i rozpacz.
Jak on mnie potrzebował! Rozpaczliwie potrzebował zwierzyć się nie pierwszemu lepszemu
ś
miertelnikowi, lecz mnie.
- Rzeczywiście chciałeś mnie chronić, prawda? - spytałam. - Twoje wyjaśnienia są
całkowicie racjonalne, eleganckie niczym matematyka. Nie ma w nich miejsca na reinkarnację,
przeznaczenie, na Ŝadne cuda, które się wydarzyły.
- Taka jest moja wiara - odpalił. Zbladł. - Nigdy w Ŝyciu nie powiedziałbym ci niczego,
co mijałoby się z prawdą. Czy jesteś kobietą, której trzeba schlebiać?
- Nie bądź fanatycznie przywiązany do rozumu. Te słowa zdumiały go i uraziły
jednocześnie.
- Nie trzymaj się kurczowo rozumu w świecie pełnym potwornych sprzeczności!
Umilkł na takie dictum.
- JeŜeli będziesz ślepo wierzył rozumowi - mówiłam - z upływem czasu rozum moŜe cię
zawieść, a wtedy pozostanie ci ucieczka w obłęd.
- Co to wszystko ma znaczyć?
- Jesteś wyznawcą religii rozumu i logiki. Jest to najwidoczniej jedyny ratunek przed tym,
co ci się przytrafiło: Ŝe zostałeś pijącym krew i stróŜem tych najprawdopodobniej zapomnianych
bóstw.
- To nie są Ŝadne bóstwa! - Był coraz bardziej zły. - Zostały stworzone przed tysiącami lat
w wyniku jakiegoś zmieszania ducha i ciała, które obdarzyło je nieśmiertelnością. Najwyraźniej
uciekają w zapomnienie. W swojej dobroci opisujesz je jako ogród, w którym matka nazbierała
liści i kwiatów, by upleść dla ciebie wieniec - lub pułapkę, jak sama się wyraziłaś, ale to tylko
urocza, dziecięca poezja. Nie słyszałem, Ŝeby posługiwali się mową wiązaną.
- Nie jestem Ŝadną uroczą dziecinką - zaprotestowałam. - Poezja jest dla kaŜdego.
Rozmawiaj ze mną. I daj spokój słowom „kobieta”, „dziecko”. Nie bój się mnie.
- Nie boję się - odparował z gniewem.
- AleŜ boisz! Jeszcze krąŜy we mnie nowa krew, pochłania mnie i przekształca, ale dla
bezpieczeństwa nie chwytam się ani rozumu, ani zabobonu. Potrafię przejść przez mit
nienaruszona! Obawiasz się mnie, bo nie wiesz, kim jestem. Wyglądam jak kobieta, mówię jak
męŜczyzna, a rozum podpowiada ci, Ŝe suma takich elementów jest niepojęta!
Wstał od stołu. Twarz lśniła mu jak od potu, chociaŜ znacznie jaśniej.
- Opowiem ci, co zdarzyło się mnie! - oznajmił stanowczo.
- Proszę bardzo - zgodziłam się - tylko jasno i prosto. Zignorował mój przytyk.
Gwałciłam wolę własnego serca, które pragnęło tylko go kochać. Pamiętałam wszystkie jego
przestrogi, ale mimo całej swojej mądrości okazywał olbrzymią siłę woli, męskiej woli, której
ź
ródło musiałam dopiero poznać. Skrywałam swoją miłość.
- Jak cię zwabili?
- Nie zwabili. Schwytali mnie Keltoi w Galii, w Massilii. Powieźli na północ, zapuściłem
włosy, potem zamknęli mnie w wielkim, pustym drzewie w barbarzyńskiej Galii. Poparzony
pijący krew zmienił mnie w „nowego boga” i kazał uciekać od miejscowych kapłanów, jechać na
południe, do Egiptu, i dowiedzieć się, dlaczego wszyscy pijący krew zostali poparzeni, młodzi
zginęli, starzy trwali w cierpieniu. Ja miałem swoje powody! Chciałem poznać swoją naturę!
- Rozumiem - rzekłam.
- Co stało się dopiero wtedy, gdy ujrzałem najupiorniejszą postać kultu krwi - byłem
bogiem, nie zapominaj, Mariuszem, który chodził za tobą po całym Rzymie - i ludzi w ofierze
składano właśnie mnie.
- Czytałam o tym w kronikach Cezara.
- Czytałaś, ale nie widziałaś na własne oczy. Jak śmiesz chełpić się czymś tak banalnym?!
- Wybacz, zapomniałam o twojej dziecinnej zmienności nastrojów.
- To ty mi wybacz - westchnął. - Zapomniałem o twoim praktycznym i z natury
niecierpliwym umyśle.
- Przepraszam. Odwołuję swoje słowa. Musiałam oglądać egzekucje w Rzymie. Taki
obowiązek. W imieniu prawa. Kto cierpi bardziej, ofiary na ołtarzu boga czy na ołtarzu prawa?
- W porządku. Powędrowałem więc do Egiptu, gdzie znalazłem starszego, straŜnika
królowej i króla, pierwszych pijących krew w dziejach. Starszy opowiadał mi mgliste, lecz
intrygujące historie. Monarchowie byli kiedyś zwykłymi ludźmi. Opętał ich jakiś duch lub
demon, którego nie zdołano wypędzić. Królewska para umiała zmieniać innych, przekazując im
krew. Usiłowała stworzyć religię. Została obalona. Powtarzało się to wielokrotnie. KaŜdy, kto ma
trochę ich krwi, moŜe stworzyć kolejnego pijącego krew! Rzecz jasna, starszy utrzymywał, Ŝe nie
wie, dlaczego tylu pijących krew zostało poparzonych. Tymczasem to on, po wiekach
pozbawionej sensu straŜy, wywlókł swych świętych podopiecznych na słońce! Mówił, Ŝe Egipt
umarł. Nazywał go „spichlerzem Rzymu”. Mówił, Ŝe królewska para nie poruszyła się od stuleci.
Słuchałam tego przejęta iście poetycką grozą.
- Tak więc Ŝar jednego dnia nie wystarczył do zabicia staroŜytnych rodziców, za to
ucierpiały dzieci na całym świecie. A tchórzliwy starszy, który w zamian zyskał tylko ból i
poparzoną skórę, nie miał odwagi dłuŜej trzymać królewskiej pary na słońcu. Zresztą było mu
wszystko jedno. Przemówiła do mnie Akasha. Najlepiej, jak umiała. Obrazami tego, co działo się
od samego zarania, jak rodziło się z niej plemię bogów, dochodziło do buntów, jak utracono
znaczną część dziejów, utracono sens; jeŜeli chodzi o słowa, potrafiła ułoŜyć zaledwie kilka
milczących zdań. „Mariuszu, zabierz nas z Egiptu!” - Urwał. - „Mariuszu, zabierz nas z Egiptu.
Starszy zamierza nas zniszczyć. Pilnuj nas, Ŝebyśmy nie zginęli”.
Zaczerpnął tchu. Uspokoił się, nie był juŜ taki zły, za to bardzo rozbity, i swoim nowym,
przenikliwym wzrokiem widziałam, ile okazał odwagi, poznawałam go lepiej, jego zdecydowaną
wolę wytrwania przy zasadach, w które wierzył, wbrew magii, która pochłonęła go, zanim zdąŜył
podać ją w wątpliwość. Mimo wszystko próbował wieść szlachetne Ŝycie.
- Mój los - podjął - był ściśle związany z nią, z nimi! Gdybym ich porzucił, starszy
wcześniej czy później znowu wywiódłby ich na słońce, a ja, w którego Ŝyłach płynęła młoda
krew, stopiłbym się niczym wosk! JuŜ raz zmienione Ŝycie dobiegłoby wówczas końca. Ale
starszy nie prosił mnie o ustanowienie nowego kapłaństwa. Akasha nie prosiła o nową religię!
Nie wspominała o ołtarzach i kulcie. Tylko poparzony bóg w barbarzyńskich lasach północy
prosił o coś takiego, posyłając mnie do Egiptu, ojczyzny wszystkich tajemnic.
- Jak długo ich pilnujesz?
- Ponad piętnaście lat. Straciłem rachubę. Nie poruszają się i nie odzywają ani słowem.
Ranni, poparzeni, których rany mogą zasklepić się po wielu stuleciach, dowiadują się, Ŝe tu
jestem. Przychodzą. Staram się ich unicestwiać, zanim błysk potwierdzenia dotrze do innych
czekających na to umysłów. Ona nie sprowadza do siebie poparzonych dzieci, tak jak kiedyś
wiodła mnie! Gdy któryś mnie przechytrzy albo gdy ulegnę liczebnej przewadze, wtedy ona
porusza się tak, jak widziałaś, Ŝeby ich zmiaŜdŜyć. Ale ciebie, Pandoro, wezwała, wyciągnęła do
ciebie rękę. Wiemy juŜ dokładnie, w jakim celu, a ja obszedłem się z tobą bez serca. Niezręcznie.
- Zwrócił się w moją stronę. Ciągnął jakby bardziej czule.
- Powiedz mi, czy w twojej wizji, kiedy braliśmy ślub, byliśmy młodzi czy starzy? Czy
byłaś piętnastolatką, o którą starałem się, być moŜe przedwcześnie, czy w pełni rozkwitłym
kwiatem, jakim jesteś teraz? Czy rodziny się cieszyły? Czy byliśmy urodziwi?
Ujęła mnie szczerość jego słów. Ból i błaganie, jakie się w nich kryły.
- Byliśmy tacy jak teraz - odparłam, ostroŜnie odwzajemniając uśmiech. - Byłeś
męŜczyzną w wiecznym kwiecie wieku, a ja? Utrwalona w obecnym stanie.
- Uwierz - ciągnął ze słodyczą - Ŝe nie przemawiałbym do ciebie z taką surowością w tę
akurat noc, gdyby nie czekało cię jeszcze wiele podobnych. Teraz moŜe zabić cię tylko słońce
albo ogień. Nie będziesz ulegać rozkładowi. Czeka cię tysiące przeŜyć.
- Co powiesz o ekstazie, która ogarnęła mnie, gdy z niej zaczerpnęłam? O jej własnych
początkach i cierpieniu? Czy ona nie ma Ŝadnego związku ze świętością?
- Co to takiego świętość? - Wzruszył ramionami. - Powiedz mi, co to jest. Czy ujrzałaś w
jej snach jakąś świętość?
Spuściłam głowę. Nie znalazłam w sobie odpowiedzi.
- Z pewnością święte nie jest imperium rzymskie - kontynuował - ani świątynie
Oktawiana Augusta. Ani kult Kybele! Ani perska religia czcicieli ognia. Czy imię Izydy jest lub
było kiedykolwiek święte? Egipski starszy, mój pierwszy i ostatni nauczyciel w tej dziedzinie,
mówił, Ŝe Akasha sama wymyśliła dla swych celów opowieść o Izydzie i Ozyrysie, chcąc dodać
swojemu kultowi poetyczności. Sądzę, Ŝe wykorzystała stare podania. Zamieszkujący ich dwoje
demon rośnie wraz ze stworzeniem nowego pijącego krew. Inaczej być nie moŜe.
- Ale jaki jest w tym sens?
- śeby więcej wiedzieć? - zastanawiał się. - Więcej widzieć i czuć za pośrednictwem
kaŜdego z nas, w którym płynie jego krew? MoŜliwe, Ŝe to tego rodzaju istota, a my jesteśmy
zaledwie maleńkimi jej cząstkami, obdarzonymi wszystkimi jej zmysłami i zdolnościami,
przekazującymi jej wszystkie wraŜenia. Poprzez nas poznaje świat! Nie wiem. - Zamilkł i połoŜył
ręce na biurku. - To, co we mnie płonie, nie dba, czy ofiara dopuściła się jakiejś zbrodni. Po
prostu pragnie. Nie co noc, chociaŜ często! Nie mówi nic! Nie mówi w mym sercu o ołtarzach!
Spina mnie ostrogami niby bojowego rumaka! To Mariusz odsiewa ziarno od plew, zgodnie ze
starym obyczajem i ze względów, które na pewno rozumiesz, lecz nie ma to nic wspólnego z
łapczywym pragnieniem. Ono zna naturę, ale nie moralność.
- Kocham cię, Mariuszu - powiedziałam. - Jesteś obok ojca jedynym męŜczyzną, jakiego
kiedykolwiek kochałam. Ale teraz muszę wyjść sama.
- Co ty wygadujesz? - Nie posiadał się ze zdumienia. - Minęła właśnie północ!
- Okazałeś wiele cierpliwości, ale teraz muszę przejść się w samotności.
- Pójdę z tobą.
- Nie.
- PrzecieŜ nie moŜesz tak po prostu błąkać się sama po Antiochii.
- Czemu nie? W razie czego mogę przecieŜ usłyszeć myśli śmiertelników. Przed chwilą
przejechała na przykład lektyka. Niewolnicy są tak pijani, Ŝe aŜ dziw, iŜ jej nie upuszczą i nie
wyrzucą pana na drogę; on sam śpi jak zabity. Chcę chodzić sama po mrocznych,
niebezpiecznych i złowrogich zakątkach miasta, po miejscach, do których… nawet bogowie się
nie zapuszczają.
- Wymyśliłaś taką zemstę - stwierdził. Podszedł za mną do bramy. - Pandoro, byle nie
sama.
- Mariuszu, kochanie. - Odwróciłam się, ujęłam go za rękę. - To nie jest Ŝadna zemsta.
Słowa, którymi się posługiwałeś: „dziecko” i „kobieta”, zawsze określały moje Ŝycie. Teraz mam
ochotę iść z obnaŜonymi ramionami i rozpuszczonymi włosami, wchodzić w najbardziej
niebezpieczne miejsca. Ciągle upaja mnie jej krew, twoja krew! Wszystko, co powinno
zwyczajnie błyszczeć, pełga i drŜy. Potrzebuję samotności na rozwaŜenie tego, co od ciebie
usłyszałam.
- Ale musisz wrócić na długo przed świtem. Musisz zejść ze mną do krypty w piwnicach.
Nie wystarczy, Ŝe połoŜysz się w pierwszej lepszej komnacie. Śmiertelne światło przeniknie…
Był taki opiekuńczy, promieniował wściekłością.
- Wrócę przed świtem. MoŜesz być pewien, Ŝe jeśli od tej pory nie zostaniemy złączeni na
zawsze, pęknie mi serce.
- Jesteśmy złączeni - odparł. - Pandoro, doprowadzasz mnie do szaleństwa.
Przystanął przy bramie.
- Zostań tutaj - rzuciłam na odchodnym. Schodziłam ze wzgórza w stronę Antiochii.
Czułam w nogach siłę i spręŜystość, w ogóle nie przejmowałam się kurzem i kamieniami na
drodze, oczy przenikały ciemność i dostrzegały sowy oraz niewielkie gryzonie, które skakały w
koronach drzew, obserwując mnie i czmychając, jakby przestrzegały je przede mną wrodzone
instynkty.
Wkrótce znalazłam się w samym mieście. Wydaje mi się, Ŝe stanowczość, z jaką
chodziłam po najpodlejszych zaułkach, odstraszała wszystkich, którym przychodziło na myśl,
Ŝ
eby mnie zaczepić. Słyszałam tylko tchórzliwe miłosne przekleństwa, te zawikłane, ohydne
obelgi, jakimi męŜczyźni obrzucają poŜądane kobiety - na poły groźby, na poły wzgarda.
Czułam śpiących w domach ludzi, słyszałam rozmowy wartowników w koszarach za
forum.
Powtarzałam czynności wszystkich nowo stworzonych pijących krew. Dotykałam murów
i wpatrywałam się jak urzeczona w zwyczajne pochodnie i ćmy, które oddawały w nich Ŝycie. Na
obnaŜonej skórze i przez cienką tunikę czułam dotyk marzeń Antiochii.
Szczuty przemykały rynsztokami i ulicami. Dochodziły mnie swoiste odgłosy rzeki i
puste dźwięki wydawane przy najmniejszym poruszeniu wody przez zakotwiczone okręty.
Jaśniejące od wiecznie płonących świateł forum chwytało | blask księŜyca, jakby było
pułapką zastawioną specjalnie na ; niego przez ludzi, przeciwieństwem krateru w ziemi,
konstrukcją, którą mogły oglądać i błogosławić nieprzejednane niebiosa. Znalazłam się przed
własnym domem. Okazało się, Ŝe z łatwością potrafię wspiąć się na sam szczyt dachu. Usiadłam
Ina gontach, bezpieczna i spokojna; patrzyłam na dziedziniec, |na perystyl, gdzie poznawałam - w
owe trzy samotne noce prawdy, które przygotowały mnie na nauki Akashy. RozwaŜałam to
wszystko spokojnie i bez cierpienia - jak gdybym była winna tę odrobinę refleksji kobiecie, którą
niegdyś byłam, nowicjuszce, która szukała schronienia w świątyni. Mariusz miał rację. Króla i
królową opętał jakiś demon, który przenosił się przez krew, karmiąc się nią i rosnąc, jak robił to
teraz we mnie.
Król i królowa nie wymyślili sprawiedliwości! Królowa, która przełamała małego faraona
jak trzcinę, nie wynalazła prawa ani uczciwości!!
A rzymskie sądy, mozolnie dochodząc do kaŜdego postanowienia, rozwaŜając argumenty
wszystkich stron, nie przyjmując do wiadomości zdarzeń natury magicznej i religijnej, one nawet
w takich okropnych czasach walczyły o sprawiedliwość. Był to system oparty nie na boskim
objawieniu, lecz na rozumie.
Nie Ŝałowałam jednak chwili upojenia, gdy zaczerpnęłam jej krwi i uwierzyłam w nią,
ujrzałam spadającą na nas ulewę kwiatów. Nie Ŝałowałam, Ŝe umysł potrafi wyobrazić sobie taką
transcendencję.
Była wtedy moją matką, królową, boginią, wszystkim. Wiedziałam to tak, jak powinno
się wiedzieć po wychyleniu napoju w świątyni, gdy kołyszemy się i śpiewamy deliryczne pieśni.
Poznałam to w jej objęciach. W ramionach Mariusza takŜe, tyle Ŝe w bezpieczniejszej dawce, i
teraz chciałam zostać tylko z nim.
Jaki upiorny wydawał się jej kult! Wadliwy i oparty na niewiedzy, wyniesiony do takiej
potęgi. I jakie olśniewające odkrycie, Ŝe w sercu tajemnicy leŜą takie poniŜające wyjaśnienia.
Krew wylana na złotą szatę.
Wszystkie obrazy i przebłyski sensu pouczają jedynie o sprawach głębszych - myślałam,
podobnie jak w świątyni, gdy przystałam na pocieszenie w postaci bazaltowego posągu.
Tylko do mnie naleŜy przemienienie swojego nowego Ŝycia w heroiczną opowieść.
Cieszyłam się, Ŝe Mariusz znajduje tyle pociechy w rozumie. Lecz rozum był rzeczą
wtórną, narzuconą mocą wiary światu, w którym gwiazdy nikomu niczego nie obiecują.
W antiocheńskim domu podczas nocy Ŝałoby po ojcu dostrzegłam coś głębszego.
Pojęłam, Ŝe w samym centrum stworzenia moŜe leŜeć coś tak nieopanowanego i niepojętego jak
szalejący wulkan, którego lawa niszczy tak samo drzewa, jak i poetów.
Przyjmij zatem ten dar, Pandoro, myślałam. Wracaj do domu wdzięczna, Ŝe znalazłaś
nowego oblubieńca, bo nigdy nie miałaś lepszego i nie otwierały się przed tobą bardziej
obiecujące widoki na przyszłość.
Po powrocie, w którego trakcie odkrywałam w sobie coraz to nowe umiejętności, takie
jak przemykanie po dachach i przeskakiwanie murów - po powrocie zastałam go takiego, jak na
odchodnym, tyle Ŝe smutniejszego. Siedział w ogrodzie, dokładnie tak samo jak w wizji, którą
pokazała mi Akasha.
Musiało to być jego ulubione miejsce: za willą z licznymi drzwiami, ławka naprzeciw
zarośli i naturalnego strumienia, który spadał po skałach i szemrał wśród wysokich traw.
Na mój widok natychmiast wstał.
Wzięłam go w ramiona.
- Wybacz mi, Mariuszu - powiedziałam.
- Ani się waŜ tak mówić. To wszystko moja wina. Co gorsza, nie obroniłem cię przed
tym.
Obejmowaliśmy się. Miałam ochotę zanurzyć w nim zęby, zaczerpnąć jego krwi,
wreszcie uległam temu pragnieniu, czując, Ŝe on pije ze mnie. Tak potęŜnego zjednoczenia nigdy
nie zaznałam w małŜeńskim łoŜu, tak Ŝe uległam mu, jak nigdy dotąd nie ulegałam nikomu.
Ogarnęło mnie nagłe znuŜenie. Oderwałam zęby od pocałunku.
- Chodź - zachęcił. - Twój niewolnik śpi. Za dnia, kiedy my będziemy spali, on przyniesie
wszystkie twoje rzeczy, moŜe teŜ przyprowadzić niewolnice, jeŜeli chcesz.
Zeszliśmy po schodach, znaleźliśmy się w innej komnacie. Trzeba było siły Mariusza, by
odsunąć kamienne drzwi, co oznaczało po prostu, Ŝe nie mógłby uczynić tego Ŝaden śmiertelnik.
Zobaczyłam prosty granitowy sarkofag.
- MoŜesz unieść wieko? - zapytał Mariusz.
- Jestem słaba!
- Wschodzi słońce, spróbuj podnieść pokrywę. Zsuń ją na bok.
Usłuchałam go, a wewnątrz ujrzałam łoŜe ze zmiaŜdŜonych płatków lilii i róŜ z
jedwabnymi poduszkami i suszonymi kwiatami dla utrzymania aromatu.
Weszłam do środka, usiadłam, przekręciłam się i wyciągnęłam jak długa w kamiennym
więzieniu. Natychmiast zajął miejsce obok, z powrotem zasunął wieko, zasłaniając światło
całego świata niczym w krainie umarłych.
- Jestem senna. Plącze mi się język.
- Błogosławiona - skomentował.
- Bezsensowna obelga - mruknęłam - ale ci wybaczam.
- Pandoro, kocham cię! - zawołał bezradnie.
- WłóŜ go we mnie - powiedziałam, sięgając mu między nogi. - Wypełnij mnie, obejmij.
- To głupi zabobon!
- Nic z tych rzeczy. To niosący otuchę symbol.
Spełnił prośbę. Nasze ciała złączył jałowy narząd, który z jego punktu widzenia nie róŜnił
się niczym od ręki - ale jak ja kochałam rękę, która mnie otoczyła, i przyciśnięte do mego czoła
usta.
- Kocham cię, Mariuszu, dziwny, wysoki i piękny Mariuszu.
- Nie wierzę ci - odparł niemal szeptem.
- Co to ma znaczyć?
- Wkrótce wzgardzisz mną za to, co ci zrobiłem.
- Nic z tego, mój ty racjonalisto. Nie zaleŜy mi na zestarzeniu się, zwiędnięciu i śmierci
tak, jak być moŜe ci się zdaje. Cenię sobie szansę poznania, zobaczenia więcej…
Poczułam dotyk jego ust na czole.
- Czy naprawdę prosiłeś o moją rękę, gdy miałam piętnaście lat?
- Ach, bolesne wspomnienia! Od słów twego ojca jeszcze dziś pieką mnie uszy.
Właściwie wyrzucił mnie z domu.
- Kocham cię z całego serca - wyszeptałam. - Wygrałeś. Zostałam twoją Ŝoną.
- Kimś na pewno zostałaś, chociaŜ „Ŝona” to nie jest chyba właściwie słowo. Ciekawe, Ŝe
tak szybko zapomniałaś o swoich wcześniejszych, Ŝarliwych protestach przeciwko takim
sformułowaniom.
Byłam senna, czułam rozkoszny dotyk jego warg, chcących nagle wyrazić czyste uczucie.
- Razem wymyślimy jakieś bardziej radosne określenie - odparłam, z trudem
wypowiadając te słowa między pocałunkami.
Nagle odsunęłam się. Nie widziałam go w mroku.
- Całujesz mnie, Ŝebym nic nie mówiła?
- Trafiłaś w sedno. Odwróciłam się do niego tyłem.
- Przekręć się, proszę.
- Nie.
LeŜałam w bezruchu, niejasno zdając sobie sprawę, Ŝe jego ciało robiło na mnie wraŜenie
normalnego, poniewaŜ moje własne teŜ zdąŜyło nabrać takiej samej twardości i prawdopodobnie
takiej samej siły. Co za boska zaleta! AleŜ ja go kochałam. Kochałam go! Niech całuje mnie po
karku. Nie zmusi mnie do odwrócenia się w jego stronę.
Wstało juŜ chyba słońce, bo zapadło milczenie jakby cały świat, wybuchające wulkany i
szalejące morza - i wszyscy cesarze, królowie, sędziowie, senatorowie, filozofowie i kapłani -
przestali istnieć.
11
Masz więc moją opowieść, Davidzie.
Taką komedię w duchu Plauta i Terencjusza mogłabym ciągnąć przez wiele jeszcze stron.
Mogłabym iść w zawody z Wiele hałasu o nic Szekspira.
Ale zręby mojej historii wyglądają właśnie tak. Oto tło lapidarnej i Ŝartobliwej wersji z
Wampira Lestata, której ostateczny kształt bagateli nadał Mariusz, moŜe Lestat, tego juŜ nikt nie
wie.
Pozwól, Ŝe poruszę jeszcze sprawy dla mnie święte, które płoną wciąŜ w mym sercu,
mimo Ŝe postronnemu obserwatorowi mogą zdawać się błahe, opowieść zaś o naszym rozstaniu
nie jest zwykłym dysonansem, moŜe bowiem nieść pewną lekcję.
Mariusz nauczył mnie tropić i chwytać tylko złoczyńców, zabijać bez bólu, spowijać
duszę ofiary w urocze wizje lub pozwalać, by dusza sama wytryskała kaskadą fantazji, których
nie wolno mi osądzać, gdyŜ muszę je pochłaniać jak krew. Nie ma sensu rozwodzić się nad
szczegółami tych zdarzeń.
Dorównywaliśmy sobie siłą. Gdy jakiś poparzony i nadmiernie ambitny pijący krew
dotarł do Antiochii - co zdarzyło się raptem kilka razy, by potem ustać zupełnie -
wykonywaliśmy egzekucję razem. Nieśli oni w sobie potworne dusze, wykute w epokach,
których nie pojmowaliśmy, a królowej szukali tak, jak szakal węszy za padliną.
Nigdy się o Ŝadnego nie spieraliśmy.
Często czytaliśmy sobie na głos, wspólnie śmialiśmy się z Satyrikonu Petroniusza, na
przemian zalewaliśmy się łzami i wybuchaliśmy śmiechem przy gorzkich satyrach Juwenala. Z
Aleksandrii i Rzymu napływały coraz to nowe satyry i historie.
Ale coś na wieki oddzieliło mnie od Mariusza.
Miłość rosła w siłę, ale wraz z nią narastały nieustające kłótnie, które stawały cię coraz
niebezpieczniejszą więzią cementującą nasz związek.
Wiele lat Mariusz strzegł swojej delikatnej racjonalności, jak dziewicza Westalka pilnuje
ś
więtego ognia. Gdy zdarzało się, Ŝe ogarnęło mnie jakieś ekstatyczne uczucie, z miejsca łapał
mnie za rękę i oznajmiał jasno i wyraźnie, Ŝe to irracjonalne. Irracjonalne, irracjonalne i jeszcze
raz irracjonalne!
Gdy na Antiochię spadło w drugim stuleciu okropne trzęsienie ziemi, z którego
wyszliśmy cało, odwaŜyłam się napomknąć o boskim błogosławieństwie. Mariusz wpadł na te
słowa w furię i błyskawicznie zwrócił mi uwagę, Ŝe ta sama boska interwencja ocaliła cesarza
Trajana, który przebywał akurat w Antiochii. Co miałam mu odpowiedzieć?
Z kronikarskiego obowiązku zaznaczę, Ŝe Antiochia szybko się odbudowała, rozkwitły
targi, napływało więcej niewolników i nic nie mogło powstrzymać zmierzających ku swym
celom karawan handlowych i statków.
Ale między nami na długo przed tym trzęsieniem prawie co noc dochodziło do
rękoczynów.
Gdy tkwiłam wiele godzin w komnacie matki i ojca, Mariusz niezawodnie przychodził,
Ŝ
eby przywołać mnie do porządku. Nie mógł czytać spokojnie, gdy byłam w takim stanie -
oznajmiał. Nie mógł się skupić, wiedząc, Ŝe siedzę na dole i świadomie kuszę szaleństwo.
Dlaczego (pytałam) jego dominacja musi sięgać do kaŜdego zakątka domostwa? Jak
pogodzić ją z tym, Ŝe gdy przychodziło do zabicia jakiegoś poparzonego pijącego krew w
Antiochii, nagle okazywało się, Ŝe jestem mu równa siłą?
- Nie jesteśmy równi siłą ducha? - nie ustępowałam.
- Tylko ciebie stać na zadawanie takich pytań! - odpowiadał.
Rzecz jasna, matka i ojciec nie poruszali się juŜ ani nie odzywali. Nie miałam snów krwi,
nie docierały do mnie Ŝadne boskie wskazówki. Mariusz tylko niekiedy mi o tym przypominał.
Po dłuŜszym czasie dopuścił mnie do pielęgnowania sanktuarium, Ŝebym mogła naocznie
przekonać się o zakresie ich milczącej i pozornie bezmyślnej zgody na wszystko. Wydawało się,
Ŝ
e są całkowicie poza naszym zasięgiem; do czynu przechodzili w ślimaczym tempie, ale gdy juŜ
się do tego zabrali, widok był przeraŜający.
Gdy czterdziestoletni Flawiusz powaŜnie zachorował, odbyła się pierwsza z naszych
naprawdę okropnych bitew. Zdarzyło się to dość wcześnie, na długo przed trzęsieniem ziemi.
Był to, nawiasem mówiąc, czas zadziwiający, poniewaŜ stary potwór Tyberiusz stawiał w
Antiochii liczne nowe, cudowne budowle. Antiochia miała konkurować z Rzymem, ale Flawiusz
był chory.
Mariusz znosił to bardzo cięŜko. Niezmiernie polubił Greka - bez przerwy rozmawiali o
Arystotelesie, Flawiusz zaś, okazało się, naleŜał do ludzi, którzy gotowi są robić wszystko, od
prowadzenia domu po skrupulatne przepisywanie najbardziej ezoterycznych i rozsypujących się
w rękach zwojów.
Nigdy nie pytał o naszą naturę. Odkrywałam, Ŝe w jego duszy przywiązanie i zgoda były
znacznie potęŜniejsze od ciekawości i lęku.
Mieliśmy nadzieję, Ŝe nie dolega mu nic powaŜnego, ale w miarę narastania gorączki
coraz częściej odwracał głowę, gdy do pokoju wchodził Mariusz. Za to mnie zawsze z ochotą
trzymał za rękę. Często leŜałam koło niego całymi godzinami, jak on kiedyś leŜał u mego boku.
Pewnej nocy Mariusz wyprowadził mnie przed bramę i oznajmił:
- On umrze, zanim wrócę. Wytrzymasz to sama?
- Chcesz uciec?
- Nie. Ale on nie chce, Ŝebym patrzył na jego agonię; nie chce, Ŝebym słyszał, jak jęczy z
bólu.
Kiwnęłam głową.
Mariusz odszedł.
Mariusz dawno temu ustanowił zasadę, Ŝe juŜ nigdy nie powstanie Ŝaden pijący krew. Nie
chciało mi się podawać w wątpliwość tej decyzji.
Zaraz po jego odejściu przemieniłam Flawiusza w wampira. Brałam przykład z
poparzonego, Mariusza i Akashy, bo długo omawialiśmy z Mariuszem metody - zaczerpnij krwi,
ile się da, potem oddawaj ją, dopóki nie będziesz bliska omdlenia.
Zemdlałam, a gdy się ocknęłam, stał nade mną wspaniały Grek, nieznacznie się
uśmiechając, bez śladu po chorobie. Wziął mnie za rękę i pomógł się podnieść.
Mariusz wszedł, wpił wzrok w odrodzonego Flawiusza i nakazał:
- Wynoś się zaraz z tego domu, z miasta, z prowincji i Imperium.
Flawiusz poŜegnał się ze słowami:
- Dziękuję za Mroczny Dar. - Wtedy pierwszy raz słyszałam to wyraŜenie, które tak
często powraca w pismach Lestata. Ateńczyk pojmował je doskonale.
Przez wiele godzin schodziłam Mariuszowi z drogi. Nigdy mi nie wybaczy! Potem
wyszłam do ogrodu. Zastałam go pogrąŜonego w smutku, zorientowałam się, Ŝe był przekonany,
iŜ mam zamiar odejść z Flawiuszem. Wzięłam go w ramiona. Przepełniała go ulga i miłość;
natychmiast wybaczył mi „bezgraniczną lekkomyślność”.
- Czy ty nie widzisz - spytałam, ujmując jego dłoń - Ŝe cię uwielbiam? Ale nie moŜesz
mną rządzić! Czy w twojej racjonalnej głowie nie mieści się to, Ŝe umyka ci najwspanialsza
część naszego daru - wolność od ograniczeń płci!
- Ani na chwilę nie dam się przekonać - odpalił - Ŝe nie czujesz, nie myślisz i nie działasz
jak kobieta. Obydwoje kochaliśmy Flawiusza. Ale po co jeszcze jeden pijący krew?
- Nie wiem, ale wiem, Ŝe Flawiusz tego chciał, znał wszystkie nasze tajemnice, my… ja
doszłam z Flawiuszem do pewnego porozumienia. Pozostał mi wierny w najczarniejszej godzinie
Ŝ
ycia. Nie, nie umiem tego wytłumaczyć.
- Właśnie, kobiece uczucia. I obdarzyłaś go wiecznością.
- Weźmie udział w naszych poszukiwaniach - odparłam. Około połowy stulecia, gdy
miasto było bardzo bogate, a rzymskie imperium cieszyło się pokojem, jakiego nie miało zaznać
przez kolejnych dwieście lat, w Antiochii zjawił się chrześcijanin Paweł.
Pewnej nocy poszłam go posłuchać i wróciłam do domu, rzucając od niechcenia, Ŝe ten
człowiek umiałby nawrócić na swą wiarę nawet kamienie, taka jest potęga jego osobowości.
- Jak moŜesz marnować czas na takie rzeczy? - obruszył się Mariusz. - Chrześcijaństwo.
To nie jest nawet kult! Jedni wyznają Jana, inni Jezusa. Walczą między sobą. Nie rozumiesz,
czego dopuścił się ten Paweł?
- Nie, a czego? Nie powiedziałam przecieŜ, Ŝe zamierzam wstąpić do jego sekty, tylko Ŝe
go słuchałam. Co to komu szkodzi?
- Tobie, twojemu umysłowi, równowadze ducha, zdrowemu rozsądkowi. Psują je bzdury,
którymi się interesujesz, szkodzi to wręcz samej zasadzie prawdy! - Dopiero się rozkręcał.
- Pozwól, Ŝe powiem ci co nieco o tym Pawle - ciągnął.
- Nie znał ani Jana Chrzciciela, ani Jezusa Galilejczyka. Hebrajczycy wyrzucili go ze
wspólnoty. Jezus i Jan byli przecieŜ Hebrajczykami! Więc Paweł zwrócił się do wszystkich,
Ŝ
ydów i chrześcijan, Greków i Rzymian, ze słowami: „Nie musicie przestrzegać hebrajskich
obyczajów. NiewaŜne są jerozolimskie święta. NiewaŜne obrzezanie. Zostańcie chrześcijanami”.
- To wszystko prawda - potwierdziłam, wzdychając.
- Bardzo łatwo uwierzyć w taką religię. To pestka. Wystarczy wmówić sobie, Ŝe ten
człowiek powstał z martwych. Przeglądałem ostatnio teksty, które moŜna dostać na targu. A ty?
- Nie. Dziwię się, Ŝe chciało ci się poświęcać czas na takie poszukiwania.
- W pismach tych, co znali Jezusa i Jana, nie ma ani jednej wzmianki, Ŝeby któryś z nich
zapowiadał swoje powstanie z martwych, albo Ŝe wszyscy, co w nich wierzą, będą obdarzeni
Ŝ
yciem po śmierci. To wszystko dodatki Pawła. Co za kusząca obietnica! Wystarczy posłuchać,
co twój przyjaciel Paweł ma do powiedzenia na temat piekła! Co za okrutna wizja - Ŝe
ś
miertelnicy mogą w tym Ŝyciu grzeszyć tak strasznie, iŜ przez całą wieczność będą trawić ich
płomienie.
- On nie jest Ŝadnym moim przyjacielem. Wyolbrzymiasz nawet najbardziej nieistotne
uwagi. Dlaczego tak ci na tym zaleŜy?
- JuŜ ci mówiłem, Ŝe zaleŜy mi na prawdzie, na rozumie.
- Ale nie zauwaŜasz pewnego aspektu działalności tej grupy chrześcijan, Ŝe gdy się
gromadzą, wybucha wśród nich taka euforyczna miłość, wiara w wielką dobroć…
- Nie, juŜ nie wytrzymam! I chcesz powiedzieć, Ŝe to coś dobrego?
Nie odpowiadałam.
Zabierał się z powrotem do pracy, gdy odezwałam się:
- Boisz się mnie. Obawiasz się, Ŝe zwali mnie z nóg jakiś człowiek wielkiej wiary i Ŝe cię
opuszczę. Nie, nie tak. Boisz się, Ŝe tobie usunie się ziemia spod nóg, Ŝe jakimś sposobem świat
z powrotem cię skusi i nie będziesz juŜ mieszkał tutaj ze mną, obserwującą wszystko z góry
Rzymianką, samotnicą, bo wrócisz w poszukiwaniu śmiertelnych pociech przyjaźni i bliskości,
uznania za jednego ze śmiertelników, którym wszak nie jesteś.
- Pandoro, pleciesz bzdury.
- MoŜesz zachować swoje dumne tajemnice. Ale przyznam, Ŝe się o ciebie boję.
- A to dlaczego?
- Bo nie zdajesz sobie sprawy, Ŝe wszystko przemija, Ŝe wszystko jest sztuczne! Ze nawet
logika, matematyka i sprawiedliwość są w ostatecznym rozrachunku bez znaczenia.
- To nieprawda.
- AleŜ prawda. Nadejdą noce, gdy ujrzysz to, co ja widziałam po przybyciu do Antiochii,
zanim mnie odnalazłeś, przed przemianą, przed którą powinno było ustąpić wszystko ś inne.
Zobaczysz ciemność - ciągnęłam - ciemność tak absolutną, Ŝe Natura nie zna takiej w Ŝadnym
miejscu na Ziemi. Jest ona ukryta tylko w ludzkiej duszy. I jest nieskończona. Modlę się, Ŝeby -
gdy cię w końcu otoczy, gdy nie będzie niczego poza nią - Ŝeby rozum i logika choć trochę cię
przed nią obroniły.
Obrzucił mnie pełnym respektu spojrzeniem, lecz nic nie powiedział.
- Nie pomoŜe ci rezygnacja - podjęłam. - Rezygnacja wymaga siły woli, tej potrzeba
stanowczości, która opiera się na wierze zakorzenionej w czymś, w co moŜna wierzyć. KaŜde
działanie lub zgoda wymagają kogoś, kto byłby ich świadkiem. A nie ma nic i nie istnieją Ŝadni
ś
wiadkowie! W odróŜnieniu ode mnie jeszcze nic o tym nie wiesz. Mam tylko nadzieję, Ŝe kiedy
się dowiesz, będzie w pobliŜu ktoś, kto doda ci otuchy, gdy będziesz ubierał i pielęgnował te
potworne bryły pod schodami. I przynosił im kwiaty! - Byłam taka zła. Mówiłam dalej: -
Wspomnij mnie, gdy nadejdzie ta chwila - jeŜeli nie będziesz chciał błagać o litość, przypomnij
sobie o mnie jako wzorze do naśladowania. Ja to widziałam i przeŜyłam. I nie ma Ŝadnego
znaczenia, Ŝe słuchałam słów Pawła o Chrystusie, ani Ŝe zaplatam z kwiatów wieńce dla
królowej, ani Ŝe tańczę jak głupia w ogrodzie przed świtem, ani Ŝe… Ŝe cię kocham. To
niewaŜne. Bo nie ma nic. I nikogo, kto by to nic widział. Nikogo! - Westchnęłam. Pora kończyć.
- Wracaj do swojej historii, tego steku kłamstw, przez który próbuje się budować związki
przyczynowo - skutkowe między wydarzeniami, tej niedorzecznej wiary, postulującej, Ŝe jeden
fakt wynika z drugiego. Mówię ci, Ŝe tak nie jest, ale myślisz, jak przystało na prawdziwego
Rzymianina.
Siedział w milczeniu i na mnie spoglądał. Trudno było powiedzieć, co myślał albo czuł.
Po chwili spytał:
- To co mam według ciebie zrobić? - Jeszcze nigdy nie sprawiał wraŜenia tak niewinnego.
Zaśmiałam się gorzko. Czy my nie mówiliśmy tym samym językiem? Jak gdyby nie
słyszał Ŝadnego z moich słów. A przecieŜ nie miał na nie Ŝadnej odpowiedzi, tylko takie, bardzo
proste pytanie.
- W porządku. Powiem ci, czego chcę. Kochaj mnie, Mariuszu, kochaj, ale daj spokój! -
zawołałam. Słowa same pojawiły się na mych wargach, nawet się nad nimi nie zastanowiłam. -
Daj spokój, Ŝebym mogła sama szukać pociechy, własnych sposobów na przeŜycie, choćby
zdawały ci się idiotyczne i bezsensowne. Daj mi spokój!
Zraniłam go, takie niewiniątko, niczego nie rozumiejące.
Wraz z upływem czasu toczyliśmy wiele tego rodzaju sporów.
Czasami juŜ po wszystkim przychodził do mnie i wdawał się w długie, pełne zadumy
rozmowy na temat tego, co jego zdaniem działo się z imperium, Ŝe cesarze szaleli, a senat nie
miał Ŝadnej władzy, Ŝe postępy człowieka były wyjątkiem w skali całej natury i naleŜało je
bacznie śledzić. Mówił, Ŝe będzie pragnął Ŝyć, jak przypuszczał, aŜ do samego końca.
- Nawet jeŜeli pozostanie tylko pustynia, nadal będę chciał na niej Ŝyć, patrzeć na wydmy.
Gdy na całym świecie pozostanie zaledwie jedna lampa, będę chciał przyglądać się jej
płomieniowi. Ty chyba równieŜ, ale warunki bitwy i jej Ŝar nigdy tak naprawdę się nie zmieniły.
W głębi duszy wyobraŜał sobie, Ŝe nienawidzę go za brak serca, jaki okazał mi w noc,
gdy otrzymałam Mroczną Krew. Przekonywałam go, Ŝe to dziecinne rozumowanie. Nie
dostrzegał, Ŝe moja dusza i inteligencja były zbyt wielkie na taką trywialną skargę i Ŝe nie
miałam obowiązku tłumaczyć mu się ze swych myśli, słów i czynów.
ś
yliśmy i kochaliśmy się przez dwieście lat. W moich oczach cały czas nabierał urody.
W miarę jak do miasta napływało coraz więcej barbarzyńców z Północy i ze Wschodu,
nie czuł się juŜ w obowiązku ubierać się na rzymską modłę i często zakładał zdobne w klejnoty
szaty wschodnie. Włosy miał jakby coraz delikatniejsze i jaśniejsze. Rzadko je obcinał; musiałby
to oczywiście robić co noc, gdyby chciał nosić je krótkie. Spadały mu przepiękną zasłoną na
ramiona.
Wygładzało się jego oblicze, znikały bruzdy, które wyraŜały gniew. Jak ci juŜ mówiłam,
jest niezwykle podobny do Lestata. Tylko nieco bardziej krępy, z twardszym zarysem podbródka,
który ukształtował się jeszcze przed otrzymaniem Mrocznego Daru. Za to spod oczu znikały
niechciane fałdy.
Czasami nie odzywaliśmy się do siebie wiele nocy, obawiając się wybuchu kłótni.
Zawsze łączyła nas zaŜyłość fizyczna - przytulanie, pocałunki, niekiedy tylko milczące trzymanie
się za ręce.
Wiedzieliśmy jednak, Ŝe znacznie przekroczyliśmy okres Ŝycia zwykłych śmiertelników.
Nie ma potrzeby opowiadać szczegółowej historii tamtych czasów. Jest ona powszechnie
znana. Dla przypomnienia podam kilka faktów. Pozwól, Ŝe najpierw określę swój punkt widzenia
na zachodzące na terenie imperium zmiany.
Antiochia, jako kwitnące miasto, okazała się niezniszczalna. Cesarze obdarzali ją coraz
większymi łaskami i często ją odwiedzali. Wznoszono coraz więcej świątyń wschodnich kultów.
Potem Antiochię zalali chrześcijanie wszelkich odłamów.
Chrześcijaństwo antiocheńskie obejmowało ogromną i fascynującą masę ludzi, wiecznie
się o coś spierających.
Rzym wszczął wojnę z śydami, równając z ziemią Jerozolimę i burząc świątynię
Hebrajczyków. Liczni błyskotliwi myśliciele Ŝydowscy powędrowali do Antiochii oraz
Aleksandrii.
Dwa, trzy razy rzymskie legiony przemaszerowały obok nas na północ, ku Partii: raz
doszło nawet do małego buntu, lecz Rzym zawsze otaczał Antiochię szczególną opieką. Tak więc
targ zamknięto na jeden dzień! Później handel ruszył swoim zwyczajnym torem.
Powstawało niewiele nowej poezji. Satyra stała się jedynym bezpiecznym, a raczej
uczciwym wyrazem rzymskiej umysłowości, i tak otrzymaliśmy buntowniczego i zabawnego
Złotego osła Apulejusza, który zdawał się drwić ze wszystkich religii. Był gorzki poeta
Marcjalis. A listy Pliniusza, które wpadły mi do ręki, były pełne ostrych sądów na temat
moralnego chaosu, jaki zapanował w Rzymie.
Jako wampir zaczęłam karmić się samymi Ŝołnierzami. Podobały mi się ich wygląd i siła.
Tylu padło moją ofiarą, Ŝe w swej lekkomyślności przeszłam wśród nich do legendy. „Grecka
Pani Śmierci” - a to ze względu na moje szaty, które wywierały na nich wraŜenie archaicznych.
Wybierałam pierwszą lepszą ofiarę idącą przez ciemne ulice. Nie mieli Ŝadnych szans otoczyć
mnie lub powstrzymać, daleko im było do moich umiejętności, siły i pragnienia.
Ale w trakcie gwałtownego konania ofiar widziałam wiele rzeczy, zgiełk walnej bitwy,
walkę wręcz na stromym stoku góry. Delikatnie doprowadzałam ich do agonii, napełniając się
krwią, czasami oglądałam podobne do zasłony dusze tych, którzy polegli z ich ręki.
Gdy opowiadałam o tym Mariuszowi, odrzekł, Ŝe właśnie tego rodzaju mistycznych bzdur
moŜna się było po mnie spodziewać.
Nie upierałam się.
Z Ŝywym zainteresowaniem śledził bieg wypadków w Rzymie. Mnie one zwyczajnie
zaskakiwały.
Zaczytywał się historiami Kasjusza Diona, Plutarcha i Tacyta, walił pięścią w stół, gdy
dochodziły go wieści o nie kończących się potyczkach nad Renem, parciu na północ w Brytanii,
budowie Muru Hadriana, by powstrzymać Szkotów, którzy, tak jak Germanie, nie ulegali
nikomu.
- Oni juŜ nie utrzymują imperium w całości - powtarzał. - Nie pielęgnują rzymskiego
trybu Ŝycia! To tylko wojna, wojna i handel!
Nie mogłam się nie zgodzić.
Tak naprawdę sytuacja była jeszcze gorsza. Gdyby, tak jak ja, częściej chodził słuchać
filozofów, zbladłby z przeraŜenia.
Wszędzie pojawiali się magowie twierdzący, Ŝe umieją latać, miewają wizje, uzdrawiają
dotykiem rąk! Wszczynali bijatyki z chrześcijanami i Ŝydami. Zdaje się, Ŝe rzymskie wojska nie
zwracały na nich najmniejszej uwagi.
Znana mi z dzieciństwa medycyna ustępowała miejsca czarodziejskim zaklęciom ze
Wschodu, amuletom, obrzędom i małym figurynkom, które naleŜało ściskać w rękach.
Ponad połowa senatorów nie pochodziła z Italii, co oznaczało, Ŝe nasz Rzym nie był juŜ
rzymski, tytuł cesarski zaś stał się kiepskim Ŝartem. Dochodziło do tak wielu zamachów,
spisków, utarczek, pałacowych przewrotów, pojawiało się tylu fałszywych cesarzy, Ŝe niebawem
wszyscy zorientowali się, iŜ władzę sprawuje armia. Ona wybierała cesarza, by potem go
popierać.
Chrześcijaństwo podzieliło się na wojujące sekty. Było to wprost zdumiewające. Religia
nie wypalała się w sporach. Podziały dodawały jej siły. Wybuchające od czasu do czasu zaŜarte
prześladowania - w których ludzie ginęli za to, Ŝe nie czcili rzymskich ołtarzy - jak gdyby tylko
pogłębiały sympatię ludu do nowego kultu.
W jego ramach toczyły się dysputy na temat wszelkich moŜliwych zasad odnoszących się
do śydów, Boga i Jezusa.
Religii tej przytrafiło się coś zadziwiającego. Roznoszona jak poŜar przez szybkie okręty,
dobre drogi i zadbane trakty handlowe, znalazła się w szczególnym połoŜeniu. Świat się nie
skończył, jak zapowiadali Jezus i Paweł.
Wszyscy ludzie znający Jezusa juŜ nie Ŝyli. W końcu zmarli teŜ wszyscy, którzy znali
Pawła.
Narodzili się chrześcijańscy filozofowie, przebierający w greckich ideach i
starohebrajskich tradycjach.
Justyn Ateński pisał, Ŝe Chrystus był Logosem; moŜna było osiągnąć zbawienie, nawet
będąc ateistą, jeśli wierzyło się w rozum.
Musiałam opowiedzieć o tym Mariuszowi. Byłam przekonana, Ŝe go to rozrusza, a noc
zapowiadała się nudna, lecz on odpowiedział jakimś jeszcze bardziej ezoterycznym gadaniem o
gnostykach.
- Na forum pojawił się dzisiaj człowiek imieniem Saturnin - oznajmił. - Być moŜe o nim
słyszałaś. Naucza dziwnej odmiany tego chrześcijańskiego wyznania, które cię tak interesuje;
według niego Bóg Hebrajczyków jest tak naprawdę Szatanem, a Jezus nowym Bogiem. To nie
pierwsze jego wystąpienie. Dzięki staraniom miejscowego biskupa Ignacego on i jego sympatycy
kierują się do Aleksandrii.
- Z Aleksandrii przywędrowały juŜ do nas ksiąŜki opisujące te koncepcje - powiedziałam.
- Zupełnie ich nie rozumiem. MoŜe tobie idzie lepiej. Mówią o Sophii, Ŝeńskiej zasadzie
mądrości, która poprzedzała stworzenie. śydzi i chrześcijanie pragną w jakiś sposób ująć tę
zasadę w swej wierze. Wyraźnie kojarzy mi się ona z naszą ukochaną Izydą.
- Twoja ukochana Izyda!
- Istnieją chyba umysły, które chciałyby utkać z kaŜdego mitu, z jego esencji, wspaniałą
tkaninę.
- Pandoro, znowu robi mi się niedobrze, gdy cię słucham - przestrzegł mnie. - Opowiem
ci, co wyczyniają chrześcijanie. Tworzą ścisłą organizację. Po biskupie Ignacym przyjdzie
następny, a wszyscy oni chcą ogłosić światu, Ŝe dobiegł końca wiek prywatnych objawień; chcą
przejrzeć wszystkie zwoje i sklecić z nich kanon, w który ma wierzyć kaŜdy chrześcijanin.
- Nie podejrzewałam, Ŝe moŜe dojść do czegoś takiego. Nawet nie wiesz, jak bardzo
zgadzałam się z tobą, gdy ich krytykowałeś.
- Odnoszą sukcesy, poniewaŜ organizują się tak jak Rzymianie. Biskup Ignacy jest bardzo
surowy. Mianuje pełnomocników. Autoryzował rękopisy. Zwróć uwagę, Ŝe z Antiochii wyrzuca
się proroków.
- Tak, masz rację - potwierdziłam. - Co o tym sądzisz? To dobrze czy źle?
- Chcę, Ŝeby świat szedł ku lepszemu, Ŝeby ludziom Ŝyło się lepiej. Jedno jest jasne:
wszyscy starzy pijący krew wymarli i ani ja i ty, ani król czy królowa nie jesteśmy juŜ w stanie
zmienić biegu ludzkich dziejów. Moim zdaniem ludzie powinni się bardziej starać. Z kaŜdą nową
ofiarą próbuję bardziej zgłębić naturę zła. PrzeraŜa mnie kaŜda religia, która wysuwa fanatyczne
Ŝą
dania lub twierdzenia, argumentując to wolą boga.
- Jesteś dzieckiem epoki Augusta - zauwaŜyłam. - Zgadzam się z tobą, ale lektura tych
obłąkanych gnostyków jest bardzo zabawna. Marcjona czy Walentyna.
- MoŜe ciebie to bawi. Ja wszędzie dostrzegam zagroŜenia. Nowe chrześcijaństwo nie
dość, Ŝe się rozprzestrzenia, to na dodatek zmienia się w kaŜdym nowym miejscu; przypomina
zwierzę, które pochłania miejscową faunę i florę, czerpiąc z tego poŜywienia jakąś szczególną
moc.
Nie spierałam się z nim.
Pod koniec drugiego stulecia Antiochia była w duŜym stopniu schrystianizowana.
Czytając pisma nowych biskupów i filozofów, dochodziłam do wniosku, Ŝe czekają nas jeszcze
gorsze rzeczy.
Musisz jednak zdawać sobie sprawę, Davidzie, Ŝe Antiochia nie pogrąŜała się w
rozkładzie; w powietrzu bynajmniej nie było czuć końca imperium. Wszędzie buchała energia.
Wszystko przez handel, przez niego odnosi się mylne wraŜenie wzrostu, nawet gdy nie ma o nim
mowy. Świat się zmienia, choć niekoniecznie na lepsze.
Potem nadeszły trudne czasy. Na Mariuszu skrupiły się dwie siły, próbujące nadwątlić
granice jego odwagi. Antiochia jeszcze nigdy nie była tak interesująca.
Matka i ojciec nie poruszyli się od mojej pierwszej nocy!
Najpierw opiszę pierwszą katastrofę, zwłaszcza Ŝe nie odczułam jej zbyt mocno i mogłam
tylko współczuć Mariuszowi.
Jak juŜ wspomniałam, kwestia wyboru cesarza zaczęła zakrawać na Ŝart, ale w prawdziwą
komedię zmieniła się z początkiem drugiego wieku.
Cesarzem był akurat Karakalla, notoryczny morderca. W czasie pielgrzymki do
Aleksandrii, gdzie chciał obejrzeć szczątki Aleksandra Wielkiego, rozkazał otoczyć i - z nikomu
nie znanych powodów - wymordować tysiące młodych Aleksandryjczyków. Aleksandria jeszcze
nigdy nie widziała takiej masakry.
Mariusz wpadł w rozpacz. Podobnie jak cały świat.
Przebąkiwał o wyjeździe z Antiochii, o znalezieniu się jak najdalej od ruin imperium.
Zaczynałam przychylać się do jego opinii.
Następnie odraŜający cesarz Karakalla skierował się w naszą stronę z zamiarem stoczenia
wojny z Partami na wschodzie i północy. Nic nowego w Antiochii!
Jego matka - nie warto zapamiętywać wszystkich tych nazwisk - Julia Domna,
zamieszkała w Antiochii. Umierała na raka piersi. Dodam jeszcze, Ŝe kobieta ta dopomogła
Karakalli w uśmierceniu swojego drugiego syna, Gety, gdyŜ bracia dzielili się władzą cesarską,
co groziło wojną domową.
A zatem do rzeczy i, jak się powiedziało, nie musisz zapamiętywać tych wszystkich
nazwisk.
Zgromadzono legiony na wojnę z dwoma królami, Wologazesem V i Artabanusem V.
Karakalla stoczył tę wojnę, odniósł zwycięstwo i wracał w blasku chwały. Wtedy kilka mil przed
Antiochią został zamordowany przez własnych Ŝołnierzy, gdy chciał się załatwić!
Wszystko to wprawiło Mariusza w beznadziejny stan. Siedział całymi godzinami w
sanktuarium i wpatrywał się w matkę i ojca. Chyba wiem, co sobie myślał: Ŝe powinniśmy spalić
siebie i ich, ale ja nie mogłam znieść takiej myśli. Nie chciałam umierać. Ani tracić Ŝycia. I
Mariusza.
Niezbyt natomiast zaleŜało mi na losach Rzymu. I tak czekało mnie obiecujące Ŝycie.
Ale wracajmy do naszej komedii. Armia błyskawicznie wyniosła na tron człowieka z
prowincji imieniem Makryniusz, Maura z kolczykiem w uchu.
Ten natychmiast pokłócił się z matką nieŜyjącego cesarza, Julią Domną, bo nie pozwolił
jej wyjechać i umrzeć gdzieś poza Antiochią. Zagłodziła się na śmierć.
Wszystko rozgrywało się zbyt blisko, a nie w odległej stolicy, którą opłakiwaliśmy.
Potem znów wybuchła wojna, poniewaŜ królowie ze Wschodu, których wcześniej
zaskoczył Karakalla, zdąŜyli się przygotować i Makryniusz musiał poprowadzić legiony do
walki.
Jak mówiłam, nad sytuacją panowały teraz legiony. Nikt nie uświadomił tego
Makryniuszowi, który zamiast walczyć, przekupił przeciwnika, co wcale nie przysporzyło
wojsku chwały. Makryniusz zaś odebrał armii część przywilejów.
Nie zdawał sobie chyba sprawy, Ŝe jej poparcie było niezbędnym warunkiem przeŜycia.
ChociaŜ co przyszło z tego Karakalli, którego Ŝołnierze kochali?
Tak czy owak, siostra Julii Domny o imieniu Julia Maesa, Syryjka wyznająca syryjskiego
boga słońca, skorzystała z fali wzburzenia wśród legionistów i umieściła na tronie swojego
wnuka zrodzonego z Julii Soemis! Plan wolał o pomstę do nieba, i to z wielu względów. Po
pierwsze i najwaŜniejsze, wszystkie trzy Julie były Syryjkami. Chłopiec miał czternaście lat i po
przodkach odziedziczył tytuł kapłana boga słońca.
Jednak Julii Maesie i kochankowi jej córki, Gannysowi, jakimś cudem udało się
przekonać grupę Ŝołnierzy w namiocie, Ŝe czternastoletni Syryjczyk nadaje się na cesarza.
Armia porzuciła Makryniusza i jego syna, wytropiła ich i zamordowała. Tym sposobem
czternastoletni chłopiec znalazł się na ramionach dumnych legionistów! Nie chciał jednak, by
nazywano go rzymskim imieniem. Wolał imię swojego syryjskiego boga, Heliogabala. Sama
jego obecność w Antiochii działała na nerwy wielu obywatelom. W końcu wraz z trzema Juliami
- ciotką, matką i babką, kapłankami syryjskimi - wyjechał z Antiochii.
W Nikomedii, nieopodal nas, Heliogabal zamordował kochanka matki. Zabrał teŜ
olbrzymi, czarny święty kamień i zawiózł go do Rzymu, rozpowiadając, Ŝe to święty głaz
syryjskiego boga słońca, któremu wszyscy muszą od tej pory oddawać cześć.
Odpłynął za morze, lecz listy z Rzymu potrafiły docierać do Antiochii nawet w niecałe
dwa tygodnie, tak Ŝe niebawem zaczęły rozchodzić się róŜne pogłoski. Zresztą któŜ pozna
prawdę o tym człowieku?
Heliogabal. Na Palatynie wzniósł świątynię kamieniowi. Kazał Rzymianom przebierać się
w fenickie szaty, gdy zabijał bydło i owce na ofiarę.
Prosił lekarzy, by zmienili go w kobietę, wycinając odpowiedni otwór między nogami.
Rzymianie byli przeraŜeni. W nocy przebierał się za kobietę, nakładając nawet tunikę, i włóczył
się po gospodach.
W całym imperium wybuchały bunty wojskowe.
Nawet trzy Julie, babka Julia Maesa, ciotka Julia Domna i jego matka, Julia Soemis,
zaczynały mieć go dosyć. Po czterech latach, zwróć uwagę, czterech latach panowania tego
maniaka, Ŝołnierze zabili go i wrzucili zwłoki do Tybru.
Mariusz odnosił wraŜenie, Ŝe ze świata, który zwaliśmy niegdyś Rzymem, nie pozostało
ani śladu. Miał po dziurki w nosie antiocheńskich chrześcijan i ich sporów doktrynalnych.
Wszystkie religie tajemnicy uznawał za groźne. Obłąkanego cesarza podawał jako przykład
postępów fanatyzmu.
I miał rację. O, miał rację.
Niewiele mogłam zrobić dla uchronienia go przed rozpaczą. Nie stanął jeszcze wobec tej
strasznej ciemności, o której mu opowiadałam; był zbyt poruszony, rozdraŜniony i swarliwy. Ale
ja bardzo się o niego bałam, z jego powodu bolało mnie serce; nie chciałam, Ŝeby patrzył na
ś
wiat ponuro jak ja, Ŝyczyłam mu więcej dystansu, Ŝeby niczego się nie spodziewał i niemal
ś
miał się z upadku naszego imperium.
Potem zdarzyło się najgorsze, czego kaŜde z nas tak czy inaczej się obawiało. Ale
przyszło w najpotworniejszej z moŜliwych postaci.
Pewnej nocy w naszych wiecznie otwartych drzwiach stanęło pięcioro pijących krew.
Nie usłyszeliśmy odgłosu ich kroków. Leniwie czytaliśmy ksiąŜki, gdy unieśliśmy głowy
i zobaczyliśmy tych pięcioro: trzy kobiety, męŜczyznę i chłopca, wszystkich w czarnych strojach.
Byli ubrani na modłę chrześcijańskich pustelników i ascetów. Po pustyniach wokół Antiochii
włóczyło się ich całkiem sporo.
Ale ci pili krew.
Ciemnowłosi i ciemnoocy, o równie ciemnej karnacji, stali przed nami z załoŜonymi
rękami. Ciemnoskórzy, przebiegło mi przez myśl. Młodzi. Stworzeni po wielkim paleniu. Co z
tego, Ŝe pięcioro?
Twarze mieli dość sympatyczne, proporcjonalne rysy i brwi, głębokie, czarne oczy, na
całym ciele ślady Ŝywej skóry - maleńkie zmarszczki wokół oczu i knykci.
Wstrząs był obopólny. Ogarniali wzrokiem jaskrawo oświetloną bibliotekę; przyglądali
się naszemu wykwintowi, tak zdecydowanie odmiennemu od ich ascezy.
- Więc - zagaił Mariusz - kim jesteście?
Skryłam swoje myśli, próbując przeniknąć ich. Umysły mieli zamknięte. Byli oddani
jakiejś sprawie. Z daleka śmierdziało od nich fanatyzmem. Byłam pełna najgorszych przeczuć.
Nieśmiało przestąpili próg.
- Stójcie, proszę - powstrzymał ich Mariusz po grecku.
- To mój dom. Zdradźcie, kim jesteście, to moŜe zaproszę was do środka.
- Jesteście chrześcijanami, prawda? - zapytałam.
- Jesteśmy! - odparł męŜczyzna. Mówił po grecku. - Jesteśmy biczem ludzkości w imieniu
Boga i Jego Syna Chrystusa. Jesteśmy Dziećmi Ciemności.
- Kto was stworzył? - spytał Mariusz.
- Zostaliśmy stworzeni w świętej grocie i naszej świątyni - odezwała się jedna z kobiet,
równieŜ po grecku. - Znamy prawdę WęŜa, jego kły są naszymi kłami.
Wstałam i podeszłam do Mariusza.
- Zdawało nam się, Ŝe będziecie w Rzymie - stwierdził młodzieniec. Miał krótkie, czarne
włosy i bardzo niewinne spojrzenie. - PoniewaŜ biskup Rzymu jest najwyŜszym zwierzchnikiem
chrześcijan, a teologia Antiochii straciła większe znaczenie.
- Czemu mielibyśmy być w Rzymie? - zdziwił się Mariusz. - Co nas obchodzi tamtejszy
biskup?
Jedna z kobiet wysforowała się do przodu. Miała przedziałek we włosach, za to twarz
bardzo majestatyczną i regularną. Szczególnie piękny był zarys jej ust.
- Dlaczego się przed nami ukrywacie? Słyszymy o was od lat! Wiemy, Ŝe ocaliliście naszą
rasę od wymarcia, Ŝe duŜo wiecie - o nas i o źródłach Mrocznego Daru, wiecie, jak Bóg obdarzył
nim świat.
Mariusza ogarnęło przeraŜenie, chociaŜ nie dawał tego po sobie poznać.
- Nie mam wam nic do powiedzenia - oświadczył nieco zbyt pospiesznie. - MoŜe tylko
tyle, Ŝe nie wierzę w waszego Boga ani waszego Chrystusa, nie wierzę teŜ, Ŝe Bóg, jak to
ujmujesz, obdarował świat Mrocznym Darem. Popełniacie straszny błąd.
Odznaczali się sceptycyzmem zmieszanym z oddaniem sprawie.
- Prawie osiągnęliście zbawienie - odezwał się chłopiec z nie obciętymi włosami, który
stał na końcu szeregu. Był drobnej postaci, lecz głos miał męski. - Osiągnęliście niemal punkt, w
którym jesteście tacy silni, biali i czyści, Ŝe nie musicie juŜ pić.
- Przykro mi, ale to nieprawda - odparł Mariusz.
- Czemu nie witasz nas radośnie? - dziwił się chłopiec.
- Dlaczego nie staniecie się naszymi przewodnikami i nauczycielami, byśmy lepiej nieśli
Mroczną Krew i karali śmiertelników za ich grzechy? Jesteśmy czystego serca. Zostaliśmy
wybrani. KaŜdy odwaŜnie wszedł do groty, gdzie konający diabeł, zmiaŜdŜona istota z krwi i
kości strącona z nieba w ognistej ulewie, przekazał nam swoje nauki.
- JakieŜ to?
- Zadajcie im cierpienia - włączyła się kobieta. - Nieście śmierć. Unikajcie wszelkich
spraw światowych, jak stoicy i pustelnicy Egiptu, lecz nieście śmierć. Karzcie ich.
Kobieta nabrała do nas niechęci.
- Ten człowiek nam nie pomoŜe - wyszeptała. - To bluźnierca. Heretyk.
- PrzecieŜ musisz nas przyjąć - powiedział młody męŜczyzna, który przemówił pierwszy.
- Szukaliśmy was długo, przychodzimy z daleka i w pokorze. JeŜeli macie ochotę Ŝyć w pałacu,
wasze prawo, zasłuŜyliście sobie, a my nie. śyjemy w ciemności, krew jest jedyną naszą
przyjemnością, pochłaniamy słabych, chorych i niewinnych. Spełniamy wolę Chrystusa, tak
samo jak WąŜ spełniał wolę Boga w raju, gdy kusił Ewę.
- Chodźcie do naszej świątyni - dołączyli się pozostali.
- Zobaczycie drzewo Ŝycia, które oplótł święty wąŜ. Mamy jego kły. Jego moc. Stworzył
go Bóg, podobnie jak Judasza Iskariotę, Kaina i nikczemnych cesarzy Rzymu.
- Aha! - zawołałam. - JuŜ rozumiem. Zanim trafiliście na boga w pieczarze, czciliście
węŜa. Jesteście ofitami, setyjczykami, nasseńczykami.
- Takie było pierwsze nasze powołanie - stwierdził chłopiec - lecz teraz jesteśmy Dziećmi
Ciemności, oddanymi ofiarom i zabijaniu, poświęcającymi się zadawaniu cierpienia.
- A, Marcjon i Walentyn - odezwał się Mariusz. - Nie znacie tych imion, nie mylę się? To
poetyczni gnostycy, którzy sto lat temu stworzyli bagno waszej filozofii. Dualizm - Ŝe w świecie
chrześcijańskim zło moŜe dorównywać potęgą dobru.
- Tak, wiemy - odparło mu kilku. - Nie znamy tych bluźnierczych imion, ale znamy WęŜa
i intencje Boga wobec nas.
- MojŜesz na pustyni uniósł WęŜa nad głowę - zauwaŜył chłopiec. - Nawet egipska
królowa znała węŜa i nosiła go w koronie.
- Opowieść o wielkim Lewiatanie została zatajona w Rzymie - powiedziała kobieta. -
Usunęli ją ze świętych ksiąg. Ale my ją znamy!
- Czyli nauczyliście się tego od chrześcijan z Armenii - stwierdził Mariusz - albo z Syrii.
Niski męŜczyzna o szarych oczach, który do tej pory milczał, wystąpił naprzód i zwrócił
się do Mariusza z wielką pewnością w głosie:
- StrzeŜecie staroŜytnych prawd i wykorzystujecie je jak bluźniercy. Wszyscy o was
wiedzą. Dzieci Ciemności o blond włosach z lasów Północy wiedzą teŜ, Ŝe przed narodzeniem
Chrystusa wykradliście z Egiptu jakąś waŜną tajemnicę. Wielu tu przychodziło, widziało ciebie i
kobietę, by odejść z lękiem.
- Bardzo mądrze - odpalił Mariusz.
- Co znaleźliście w Egipcie? - spytała kobieta. - Mnisi chrześcijańscy zamieszkali w
komnatach, które naleŜały niegdyś do pijących krew. Mnisi nic o nas nie wiedzą, ale my wiemy
wszystko o nich i o was. Znajdowały się tam jakieś pisma, tajemnice, coś, co z BoŜej woli
przynaleŜy teraz do nas.
- Nie było niczego - zaprzeczył Mariusz. Znowu głos zabrała kobieta:
- Gdy Hebrajczycy uciekali z Egiptu i MojŜesz poprowadził ich przez Morze Czerwone,
czy zostawili coś po sobie w Egipcie? Dlaczego MojŜesz podniósł węŜa? Wiecie, ilu nas jest?
Niemal setka. PodróŜujemy we wszystkie strony świata, do ziem, o jakich nie słyszeliście.
Widziałam przeraŜenie Mariusza.
- Doskonale - zaczęłam - wiemy juŜ, czego chcecie i jak doszliście do przekonania, Ŝe
moŜemy zaspokoić waszą ciekawość. Proszę, wyjdźmy do ogrodu, gdzie będziemy mogli
porozmawiać. Uszanujcie nasz dom. Nie róbcie krzywdy niewolnikom.
- Taka myśl nawet nie postała nam w głowie.
- Zaraz wrócimy.
Chwyciłam dłoń Mariusza i poprowadziłam go na dół.
- Dokąd idziesz? - szeptał. - Ukryj wszystkie obrazy myśli! Niech nas nie widzą.
- Nie zobaczą - uspokoiłam go - i nie usłyszą naszej rozmowy.
Chyba wiedział, o co mi chodzi. Zaprowadziłam go do sanktuarium matki i ojca,
zamykając za sobą kamienne odrzwia. Pociągnęłam go za trony króla i królowej.
- Prawdopodobnie słyszą bicie serc królewskiej pary - wyszeptałam, jak mogłam najciszej
- ale moŜe ten dźwięk zagłuszy nasze głosy. Musimy ich zabić, unicestwić.
Mariusz osłupiał.
- PrzecieŜ wiesz, Ŝe tak trzeba - ciągnęłam. - Musimy zabić ich i im podobnych, którzy się
do nas zbliŜą. Skąd to zdumienie? Szykuj się. Najprościej najpierw pociąć ich na kawałki, a
potem spalić.
- Ach, Pandoro - westchnął.
- Dlaczego cofasz się przed czynem?
- Nie cofam się, Pandoro - odparł - ale juŜ widzę, jak taki postępek nieodwołalnie mnie
odmieni. Od wieków zabijam, gdy ogarnia mnie pragnienie, i strzegę tych istot, których ktoś
przecieŜ musi strzec. Ale Ŝeby wykonać egzekucję? Upodobnić się do cesarzy, którzy palą
chrześcijan? Wszcząć wojnę przeciwko tej rasie, zakonowi, kultowi, kimkolwiek są, zająć takie
stanowisko?
- Nie mamy wyboru, do dzieła. W komnacie, gdzie śpimy, jest wiele ozdobnych mieczy.
Weźmiemy te duŜe i zakrzywione. I pochodnię. Musimy im oznajmić, jak nam przykro, a potem
przystąpić do roboty!
Nie odpowiadał.
- Mariuszu, chcesz pozwolić im odejść, Ŝeby inni nas nachodzili? Jedynym sposobem
zabezpieczenia się jest zabicie kaŜdego pijącego krew, który zbliŜy się do nas i do króla oraz
królowej.
Stanął przed Matką. Spojrzał jej w oczy. Wiedziałam, Ŝe rozmawia z nią bez słowa. I Ŝe
ona nie odpowiada.
- Nie ma Ŝadnej innej moŜliwości - a wyjście jest dość realne. - Skinęłam na niego, Ŝeby
przystanął za plecami posągów, w najlepszym, jak mi się zdawało, miejscu na spiskowanie.
- Co?
- Oddaj im króla i królową. Wtedy będziemy wolni. Zajmą się monarchami z religijnym
zapałem! MoŜliwe, Ŝe król i królowa pozwolą im się nawet napić…
- Jak śmiesz! - oburzył się.
- Mówię szczerze. Nigdy nie będziemy czuć się bezpiecznie. A oni będą buszowali po
ś
wiecie jak wściekłe szczury. Masz jakiś trzeci plan?
- Nie, ale jestem gotowy. UŜyjemy mieczy i ognia naraz. Potrafisz zamydlić im oczy, gdy
będziemy szli ku nim uzbrojeni i z pochodniami?
- AleŜ oczywiście.
Weszliśmy do komnaty i zabraliśmy zakrzywione, niezmiernie ostre miecze z pustynnego
ś
wiata Arabów. Od pochodni u stóp schodów rozpaliliśmy jeszcze jedną i ruszyliśmy w górę.
- Chodźcie, Dzieci! - zawołałam na głos, wchodząc do pokoju. - Chodźcie, bo to, co wam
wyjawię, wymaga blasku pochodni, a wkrótce poznacie święte przeznaczenie tego miecza. Ile w
was poboŜności! Stanęliśmy przed nimi.
- I młodości.
Nagle spłoszeni, zbili się w gromadkę. To ułatwiło nam zadanie, które wypełniliśmy w
ciągu kilku chwil: podpalając ich szaty, tnąc kończyny, nie zwracając uwagi na Ŝałosne okrzyki.
Nigdy dotąd nie wykorzystywałam całej swej siły i szybkości, całej woli. Roznosiła mnie
radość, gdy cięłam, gdy przykładałam do nich ogień, siekłam, dopóki nie padali i nie tracili
resztek Ŝycia. Z drugiej strony chciałam oszczędzić im cierpień.
Bo byli tacy młodzi, bardzo młodzi jak na pijących krew: spalenie kości, zmienienie ich w
popioły zajęło dość duŜo czasu.
Ale gdy wreszcie było po wszystkim, staliśmy - Mariusz i ja - w ogrodzie, w szatach
osmalonych sadzą, zapatrzeni w kołyszącą się trawę, upewniając się, Ŝe wiatr rozwiewa popioły
na cztery strony świata. Znienacka Mariusz odwrócił się ode mnie i odszedł szybkim krokiem, by
zejść po schodach do sanktuarium Matki. Popędziłam za nim w popłochu. Stał z pochodnią i
skrwawionym mieczem - ile krwi z nich wypłynęło - i wpatrywał się w oczy Akashy.
- Och, Matko bez miłości! - wyszeptał.
Twarz miał brudną od krwi i sadzy. Spojrzał na palącą się pochodnię, potem na królową.
Po Akashy i Enkilu nie było widać, Ŝeby wiedzieli o masakrze na powierzchni. Nie
okazywali aprobaty ani wdzięczności, nie dawali Ŝadnych świadomych znaków. Nie sposób było
poznać, czy zauwaŜyli pochodnię w ręce Mariusza lub czy odczytali jego myśli.
Były to ostatnie chwile Mariusza, Mariusza, jakiego wtedy znałam i kochałam.
Nie opuścił Antiochii. Ja byłam za wyjazdem i zabraniem królewskiej pary, za szalonymi
przygodami i oglądaniem cudów świata.
Lecz on odmówił. CiąŜył na nim tylko jeden obowiązek: czyhać na pozostałych, dopóki
wszystkich nie zabije.
Nie poruszał się i nie odzywał całymi tygodniami, chyba Ŝe nim potrząsałam i wtedy
błagał, bym zostawiła go w spokoju. Wstawał z grobu, siadał z mieczem i pochodnią i po prostu
czekał.
Stawało się to nieznośne. Upływały miesiące.
- Popadasz w obłęd - mówiłam. - Powinniśmy ich stąd zabrać.
Pewnej nocy, samotna i zła, zawołałam w swojej głupocie:
- Jak ja bym chciała uwolnić się od nich i od ciebie! - Wyszłam z domu i nie wracałam
przez trzy noce.
Spałam spokojna w róŜnych ciemnych kryjówkach, które sobie wyszukiwałam. Gdy o
nim myślałam, wyobraŜałam go sobie siedzącego nieruchomo, tak bardzo podobnego do nich.
Gdyby poznał wcześniej rozpacz; gdyby stanął w obliczu tego, co zwiemy dziś
„absurdem”. Gdyby zajrzał w twarz nicości! Wtedy ta masakra by go nie zdemoralizowała.
Pewnej nocy tuŜ przed świtem, gdy znalazłam się juŜ w ukryciu, w Antiochii zapadło
osobliwe milczenie. Ucichł rytm, który słyszałam przez wszystkie lata mego tutaj pobytu.
Zastanawiałam się, co to znaczy? Ale miała dopiero nadejść pora, gdy się tego dowiem.
Fatalnie pomyliłam się w swych rachubach. Willa świeciła pustkami. Zorganizował
transport za dnia. Nie miałam pojęcia, dokąd się wybierał. Zabrał cały swój majątek, skrupulatnie
pozostawiając mój dobytek.
Zawiodłam go, gdy najbardziej mnie potrzebował. KrąŜyłam po pustym sanktuarium.
Krzyczałam i wsłuchiwałam się w odbijające się od ścian echo.
Nie wrócił juŜ do Antiochii. Nie dostałam Ŝadnego listu.
Po mniej więcej sześciu miesiącach dałam za wygraną i odeszłam.
Wiesz naturalnie, Ŝe chrześcijańskie wampiry wymarły dopiero wtedy, gdy Lestat
wystroił się w czerwony aksamit i futra, oczarował je i zadrwił z ich wierzeń. Zdarzyło się to w
epoce rozumu. Wtedy Mariusz przyjął Lestata. Kto wie, ile jeszcze istnieje wampirycznych
kultów?
Ja tymczasem utraciłam Mariusza kolejny raz.
Widziałam go zaledwie przez jedną cenną noc sto lat wcześniej, juŜ tysiące lat po upadku
tego, co znamy pod nazwą „świata staroŜytnego”.
Widziałam go! Doszło do tego w fantazyjnych, niepewnych czasach Ludwika XIV, Króla
Słońce. Byliśmy na dworskim balu w Dreźnie. Grała muzyka - ryzykowna mieszanka
klawikordu, lutni i skrzypiec - i odbywały się wymyślne tańce, sprawiające wraŜenie układów
kółek i ukłonów.
Nagle w drugim końcu sali ujrzałam Mariusza!
Przyglądał mi się juŜ od dłuŜszej chwili, teraz obdarzył mnie niezwykle tragicznym i
pełnym miłości uśmiechem. ZałoŜył wielką, rozłoŜystą perukę, ufarbowaną na kolor jego
naturalnych włosów, aksamitny kaftan rozszerzający się ku dołowi i wiele warstw koronek, tak
lubianych przez Francuzów. Miał złocistą skórę, co oznacza ogień. Zorientowałam się, Ŝe
przechodził jakieś piekło. W niebieskich oczach lśniła miłosna radość, wtem, nie zmieniając
swobodnej postawy - opierał się łokciem o krawędź klawesynu - posłał mi całusa.
Dosłownie nie wierzyłam własnym oczom. Czy to naprawdę on? Czy ja teŜ tu siedziałam
w gorsecie z kości o głębokim dekolcie i w ogromnych spódnicach, w których spod wymyślnych
fałd jednej wyłania się następna? Za tych czasów moja skóra sprawiała wraŜenie sztucznej.
Włosy zostały zebrane i ozdobnie ukształtowane.
Nie zwracałam uwagi na ręce śmiertelników, którzy mnie tak skrępowali. W tej epoce
pozwalałam prowadzić się przez świat zapalczywemu wampirowi z Azji, na którym w ogóle mi
nie zaleŜało. Wpadłam w pułapkę, która zawsze czyha na kobietę: zmieniłam się w
niezobowiązujący i ostentacyjny dodatek do męŜczyzny, który mimo nuŜącego słowotoku był
wystarczająco silny, by przenieść nas przez czas.
Azjata był w łoŜu na górze, powoli biorąc starannie wybraną ofiarę.
Mariusz podszedł, ucałował mnie i wziął w ramiona. Zamknęłam oczy.
- To Mariusz! - wyszeptałam. - Naprawdę Mariusz.
- Pandora - odpowiedział, odsuwając się, Ŝeby mi się lepiej przyjrzeć. - Moja Pandora!
Miał poparzoną skórę. Nieznaczne blizny. Prawie się juŜ zagoiła.
Wyprowadził mnie na parkiet. Doskonale odtwarzał rolę człowieka. Wiódł mnie przez
kroki tańca. Z trudem łapałam dech. PodąŜając za nim, przy kaŜdej kolejnej figurze wstrząśnięta
widokiem zachwytu na jego twarzy, traciłam rachubę stuleci, a nawet tysiącleci. Chciałam
wszystkiego się dowiedzieć - gdzie bywał, co mu się przytrafiło. Czy widział, Ŝe jestem zaledwie
cieniem kobiety, którą znał?
- Jesteś nadzieją mej duszy! - wyszeptał.
Rychło mnie stamtąd zabrał. Pojechaliśmy karetą do jego pałacu. Zasypywał mnie
pocałunkami. Tuliłam się do niego.
- Ty - mówił - moje marzenie, tak bezmyślnie odrzucony skarb, jesteś tutaj, nie poddałaś
się.
- Widzisz mnie, więc tutaj jestem - rzekłam z goryczą.
- Podnosisz świecę i widzę swą siłę w zwierciadle. Znienacka usłyszałam dźwięk,
staroŜytny i straszny odgłos.
Było to bicie serca Akashy, serca Enkila.
Karoca stanęła. śelazna brama. SłuŜba. Pałac był przestronny, fantazyjny, ostentacyjna
siedziba bogatego szlachcica.
- Są w środku, matka i ojciec? - spytałam.
- A tak, niezmienni. MoŜna polegać na ich kompletnym milczeniu. - Jakby igrał z grozą
sytuacji.
Nie mogłam tego znieść. Musiałam umknąć przed odgłosem jej serca. Przed oczyma
ujrzałam obraz skamieniałego króla i królowej.
- Nie! Zabierz mnie stąd. Nie mogę wejść. Mariuszu, ja nie mogę na nich patrzeć!
- Pandoro, oni siedzą ukryci pod pałacem. Nie musisz na nich patrzeć. Niczego nie
poznają. Są wciąŜ tacy sami.
Ach! Tacy sami! W myślach przemknęłam na niebezpieczne tereny, do moich pierwszych
nocy w Antiochii, samotnej śmiertelniczki, późniejszych zwycięstw i poraŜek. Akasha taka sama!
Obawiałam się, Ŝe zacznę krzyczeć i nie będę w stanie się powstrzymać.
- Niech będzie - przystał Mariusz. - Pojedziemy, dokąd zechcesz.
Podałam woźnicy adres swojej kryjówki.
Nie mogłam patrzeć na Mariusza, który z dzielną miną zachowywał pozory szczęśliwego
spotkania po wiekach. Mówił o nauce i literaturze, Szekspirze, Drydenie, Nowym Świecie,
pełnym dŜungli i rzek. Ale słyszałam, jak opuszcza go radość.
Przywarłam do niego twarzą. Gdy kareta zatrzymała się, wyskoczyłam i pognałam do
drzwi swego niewielkiego domu. Obejrzałam się. Stał na ulicy.
Był smutny i znuŜony, powoli kiwał głową ze zrozumieniem.
- Czy mogę przeczekać? - pytał. - Czy jest nadzieja, Ŝe zmienisz zdanie? Będę tu czekał
bez końca!
- Nie chodzi o moje zdanie! Dzisiaj w nocy wyjeŜdŜam z miasta. Zapomnij o mnie.
Zapomnij, Ŝe mnie w ogóle widziałeś.
- Moja ukochana - powiedział cicho - jedyna ukochana.
Wbiegłam do środka, zamykając drzwi. Słyszałam, jak odjeŜdŜa kareta. Oszalałam,
całkiem jak za śmiertelnego Ŝycia, waląc pięściami w ściany, starając się powściągnąć olbrzymią
siłę i stłumić wycie, które wzbierało mi w krtani.
Popatrzyłam wreszcie na zegar. Do świtu zostały trzy godziny.
Usiadłam przy biurku i napisałam:
Mariuszu!
O świcie powiozą nas do Moskwy. Trumna, w której zwykle spoczywam, uda się ze
mną w długą podróŜ. Mariuszu, nie wiem, co począć. Nie mogę schronić się u ciebie w
domu, pod jednym dachem ze staroŜytnymi. Błagam cię, Mariuszu, przybądź do Moskwy.
PomóŜ mi wyswobodzić się z połoŜenia, w jakim się znalazłam. Potem będziesz mnie mógł
osądzić i potępić. Będę czekać w pobliŜu carskiego pałacu i wielkiej cerkwi, dopóki się nie
pojawisz. Mariuszu, wiem, Ŝe proszę cię o odbycie wielkiej podróŜy, ale błagam, przyjedź.
Jestem niewolnicą tego pijącego krew.
Kocham Cię
Pandora
Wybiegłam z powrotem na ulicę i popędziłam w stronę jego domu, starając się odnaleźć
drogę, na którą w swej głupocie nie zwracałam przedtem uwagi.
A bicie serca? PrzecieŜ usłyszę ten upiorny odgłos! Będę musiała biec przy jego
akompaniamencie na tyle długo, by doręczyć list Mariuszowi, być moŜe pozwolić mu schwycić
się za nadgarstek i zaprowadzić do jakiegoś bezpiecznego miejsca, Ŝebyśmy jeszcze przed
ś
witem umknęli azjatyckiemu wampirowi, który mnie niewolił.
Wtem pojawiła się ta sama kareta, tym razem wioząca z balu mojego wampira.
Natychmiast stanął, Ŝeby mnie zabrać.
Wzięłam na stronę woźnicę.
- MęŜczyzna, który przywiózł mnie do domu - zaczęłam. - Byliśmy u niego, w takim
ogromnym pałacu.
- A tak, hrabia Mariusz - potwierdził tamten. - Przed chwilą odwiozłem go do domu.
- Musisz zawieźć mu ten list. Ale szybko! Musisz wejść do niego do domu i oddać mu do
rąk własnych! Powiedz, Ŝe nie miałam dla ciebie pieniędzy, Ŝe musi ci zapłacić. śądam, Ŝebyś
tak uczynił. On ci zapłaci. Powiedz, Ŝe to list od Pandory. Musisz go znaleźć!
- O kim mówisz? - zainteresował się mój towarzysz. Dałam woźnicy znak, Ŝeby ruszał.
Rzecz jasna, mój wampir wpadł we wściekłość, ale kareta była juŜ w drodze.
Dopiero po dwustu latach dowiedziałam się bardzo prostej prawdy: Mariusz nie otrzymał
tego listu!
Wrócił do domu, spakował się i następnej nocy wyjechał z Drezna pogrąŜony w smutku,
na list natrafiając długo potem. Był to, jak opowiedział wampirowi Lestatowi, „kruchy świstek
papieru - tak to ujął - zagubiony na dnie wypchanej podróŜnej walizy”.
Kiedy go znowu zobaczyłam?
W czasach współczesnych. Gdy staroŜytna królowa powstała z tronu i ujawniła granice
swej mądrości, siły i woli.
Po dwóch tysiącach lat, w naszym wieku dwudziestym, w którym ciągle pełno jest
rzymskich kolumn, posągów, postumentów i perystylów, w którym mruczą komputery i dające
ciepło telewizory, gdy w kaŜdej bibliotece moŜna znaleźć Cycerona i Owidiusza, naszą królową,
Akashę, zbudził obraz wampira Lestata na telewizyjnym ekranie, w tym najbezpieczniejszym i
najbardziej nowoczesnym z sanktuariów. Wstała i próbowała panować jak bogini nie tylko nad
nami, lecz równieŜ nad całą ludzkością.
W najniebezpieczniejszym momencie, gdy groziła, Ŝe nas wszystkich zniszczy, jeŜeli nie
pójdziemy za jej przewodem - a zdąŜyła juŜ zabić wielu - to Mariusz, władający argumentacją,
optymizmem, filozofią, przemówił do niej, próbował ją uspokoić i skierować jej myśli na inny
tor, powstrzymywał jej mordercze instynkty, dopóki nie zjawił się staroŜytny nieprzyjaciel, by
wypełnić staroŜytną klątwę i unicestwić ją ze staroŜytną prostotą.
Davidzie, dlaczego nakłoniłeś mnie do spisania tej historii?
Zaczęłam wstydzić się zmarnowanych lat. Zmusiłeś mnie do przyznania, Ŝe Ŝadna
ciemność nie była na tyle głęboka, by ugasić moją znajomość miłości, miłości ze strony
ś
miertelników, którzy wydali mnie na świat, i do kamiennej bogini, miłości do Mariusza.
Nade wszystko nie mogę zaprzeczyć odrodzeniu się tego uczucia do Mariusza.
I na całym świecie dostrzegam dowody miłości. W obrazie Matki Boskiej i Dzieciątka
Jezus, w obrazie Chrystusa UkrzyŜowanego, w zapamiętanym wizerunku bazaltowej Izydy.
Widzę miłość. Widzę ją w człowieczych zmaganiach. Dostrzegam jej niezaprzeczalną obecność
we wszystkich dokonaniach człowieka w dziedzinie poezji, malarstwa, muzyki, dostrzegam
ludzką miłość bliźniego i odmowę przyjęcia cierpienia jako ostatecznego losu.
Przede wszystkim widzę ją jednak w samej budowie świata, która przyćmiewa wszelką
sztukę, w której takie nagromadzenie piękna nie da się wytłumaczyć zwykłym przypadkiem.
Miłość. Ale skąd się ona bierze? Czemu nie mówi o swych korzeniach, ta miłość, która
tworzy deszcz i drzewa i rozsiała nam ponad głowami gwiazdy, do czego niegdyś rościli
pretensje bogowie?
Zatem Lestat, niesforne ksiąŜątko, zbudził królową; i przetrwaliśmy jej gniew. Lestat,
niesforne ksiąŜątko, przeszedł niebo i piekło i przyniósł ze sobą niewiarę, grozę i chustę
Weroniki. Weronika, zmyślone przez chrześcijan imię, oznaczające vera ikon, prawdziwy obraz.
Lestat znalazł się w Palestynie za mego Ŝycia, tam był świadkiem czegoś, co niszczy zdolności,
które ludzie cenią tak bardzo: wiarę, rozum.
Muszę pójść do Lestata i spojrzeć mu w oczy. Zobaczyć to, co widział!
Niech młodzieŜ śpiewa pieśni o śmierci. To głupcy.
Najpiękniejszą rzeczą pod słońcem i księŜycem jest ludzka dusza. Zdumiewają mnie małe
cuda dobroci, jakie wyświadczają sobie ludzie. Zdumiewa mnie rozwój świadomości, uparte
trwanie rozumu w obliczu przesądów i rozpaczy. Zdumiewa mnie ludzka wytrwałość.
Mam do opowiedzenia jeszcze jedną historię. Sama nie wiem, czemu chcę ją tutaj
zapisać. Być moŜe wierzę, Ŝe ty - wampir, co widzi duchy - zrozumiesz ją i pojmiesz, dlaczego
mną nie poruszyła.
Pewnego razu w szóstym wieku - to jest pięćset lat po narodzeniu Chrystusa i trzysta lat
po opuszczeniu Mariusza - błąkałam się po barbarzyńskiej Italii. Ostrogoci od dłuŜszego juŜ
czasu panowali na półwyspie.
Potem napadły na nich inne plemiona, rabując, paląc, wynosząc kamienie starych
ś
wiątyń.
Czułam się tak, jakbym chodziła po rozŜarzonych węglach.
Ale Rzym usiłował dopracować się jakiejś koncepcji siebie, swoich zasad, starał się
złączyć pogaństwo z chrześcijaństwem i znaleźć nieco wytchnienia od barbarzyńskich najazdów.
Rzymski senat jeszcze istniał. Przetrwał jako jedyna z instytucji.
I pewien uczony, wychowany na tych samych co ja ideach, Boecjusz, mąŜ wielce uczony,
który studiował staroŜytnych i świętych, został niedawno skazany na śmierć, przedtem jednak
dając nam wspaniałą księgę. Dzisiaj moŜna znaleźć ją w kaŜdej bibliotece. Mam, rzecz jasna, na
myśli O pocieszeniu, jakie daje filozofia.
Musiałam na własne oczy zobaczyć forum, spalone i opustoszałe wzgórza, świnie i kozy
w miejscach, gdzie niegdyś Cyceron przemawiał do tłumów. Musiałam zobaczyć
pozostawionych samym sobie nędzarzy zamieszkujących brzegi Tybru.
Musiałam obejrzeć upadek klasycznego świata. Chrześcijańskie kościoły i sanktuaria.
Przede wszystkim pragnęłam zobaczyć jednego uczonego. Podobnie jak Boecjusz
pochodził ze starego rzymskiego rodu, poznał klasyków i świętych. Był to autor pism, które
krąŜyły po całym świecie, docierając nawet do Bedy w Anglii.
Wzniósł teŜ klasztor, symbol twórczej radości i optymizmu pośród zgliszcz.
Chodzi mi naturalnie o uczonego Kasjodora, którego klasztor leŜał na samym czubku buta
Italii, w zielonym raju Kalabrii.
Ujrzałam go wczesnym wieczorem, jak sobie zaplanowałam, gdy przypominał wielkie,
pełne świateł miasto.
Mnisi sumiennie zajmowali się kopiowaniem w skryptorium.
W otwartej na noc celi siedział sam Kasjodor, pisząc, męŜczyzna po dziewięćdziesiątce.
Wyszedł obronną ręką z intryg barbarzyńskiej polityki, których ofiarą padł jego przyjaciel
Boecjusz, słuŜył u ostrogockiego cesarza Teodoryka i piastował urzędy - przeŜył i zbudował ten
klasztor, swoje marzenie, pisywał do zakonników całego świata, dzielił się z nimi wiedzą na
temat staroŜytności, ocalił od zapomnienia mądrość Greków i Rzymian.
Czy naprawdę był ostatnim człowiekiem staroŜytności, jak utrzymywali niektórzy?
Ostatnim człowiekiem, który umiał czytać po grecku i łacinie? Który potrafił cenić Arystotelesa i
dogmaty rzymskiego papieŜa? Platona i św. Pawła?
Wtedy nie zdawałam sobie sprawy, Ŝe pamięć o nim przetrwa tyle czasu. Nie wiedziałam
teŜ, jak szybko będzie zapomniany!
Vivarium na górskich zboczach było tryumfem architektury. Obejmowało lśniące stawy,
w których hodowano ryby - od czego wzięła się nazwa całości. Był tam chrześcijański kościół z
nieodłącznym krzyŜem, sypialnie, pokoje dla znuŜonych podróŜnych. Biblioteka była doskonale
zaopatrzona w klasykę moich czasów oraz księgi, które zostały potem zagubione. Klasztor
obfitował w płody roli, niezbędną Ŝywność, drzewa uginające się od owoców, łany pszenicy.
Tym wszystkim zajmowali się mnisi, którzy całe dnie i noce poświęcali takŜe na
przepisywanie ksiąg w swym długim skryptorium.
Na zalanym księŜycową poświatą wybrzeŜu stały setki uli, w których zakonnicy zbierali
miód do jedzenia, wosk na święte świece i królewską galaretkę na oleje do namaszczeń. Ule
pokrywały wzgórze równe wielkością sadom i vivarium.
Podglądałam Kasjodora. Chodziłam między ulami i jak zwykle dziwiłam się
niewytłumaczalnej organizacji pszczół, poniewaŜ ich tajemnice, taniec, polowanie na pyłki i
rozmnaŜanie były mi znane o wiele wcześniej, niŜ pojął je świat ludzi.
Gdy odchodziłam od uli w stronę samotnej lampy Kasjodora, odwróciłam się i coś
zauwaŜyłam. Coś wzlatywało znad uli, coś ogromnego, niewidzialnego i potęŜnego, co zarówno
czułam, jak i słyszałam. Nie ogarnął mnie strach, lecz przelotna nadzieja, Ŝe na świecie pojawiło
się coś nowego, bo nigdy nie widywałam duchów.
Siła ta powstała z samych uli, z ich skomplikowanej wiedzy i niezliczonych, boskich
układów, jako wynik przypadkowej ewolucji lub obdarzenia czegoś świadomością przez
bezgraniczną energię twórczą, skrupulatność i wytrzymałość pszczół.
Coś w rodzaju starorzymskiego ducha lasów.
Widziałam, jak ta siła unosi się swobodnie nad polami. Zobaczyłam, Ŝe wchodzi w
słomianego stracha na wróble, którego zakonnicy zaopatrzyli w starannie wytoczoną głowę z
drewna, namalowali mu oczy, niezgrabny nos i uśmiechnięte usta. Stworzyli istotę, którą moŜna
od czasu do czasu przestawiać wraz z mnisim kapturem i habitem, w które była odziana.
Widziałam, jak ten strach ze słomy i drewna leci, wirując i pląsając, mijając pola,
winnice, by dotrzeć do celi Kasjodora.
Poszłam za nim.
Po chwili z wnętrza tej istoty wydobyło się milczące wycie. Usłyszałam je, ujrzałam, jak
strach, zgięty i zataczający się, wykonuje taniec Ŝałoby, zatykając słomianymi dłońmi uszy,
których nie było. Wił się z bólu.
Kasjodor nie Ŝył. Umarł spokojnie w swej oświetlonej lampą, otwartej na świat celi, przy
stole. LeŜał na rękopisie, siwowłosy, bardzo stary, cichy. PrzeŜył ponad dziewięćdziesiąt lat. A
teraz był martwy.
To stworzenie, strach na wróble, oszalało z Ŝalu, kołysało się i jęczało, chociaŜ takiego
jęku nie usłyszałoby Ŝadne ludzkie ucho.
Nigdy przedtem nie widziałam ducha, wpatrywałam się więc w niego osłupiała. Po chwili
zauwaŜył moją obecność. Odwrócił się. On - bo mimo łachmanów i słomianego ciała wydawał
się istotą płci męskiej - wyciągnął ku mnie rękę. Z rękawów opadała mu słoma. Drewniana głowa
chybotała się na kiju. Błagał mnie: błagał o odpowiedzi na największe pytania, jakie
kiedykolwiek zadawali ludzie i nieśmiertelni. Oczekiwał ode mnie odpowiedzi!
Obejrzał się jeszcze raz na Kasjodora i pobiegł przez zarośnięty trawą stok w moją stronę.
Wyciągnął do mnie rękę, jakby o coś prosił. Czy nie mogłam mu tego wyjaśnić? Czy nie
potrafiłam wpisać śmierci Kasjodora w jakiś Boski Plan? Kasjodora, którego vivarium
dorównywało pięknem i elegancją pszczelim ulom? To właśnie vivarium skupiło rozproszone po
ulach cząstki świadomości. CzyŜ nie mogłam ulŜyć cierpieniu tej istoty?
- Ten świat roi się od potworności - wyszeptałam. - Składa się z tajemnic, one są jego
fundamentem. JeŜeli pragniesz spokoju, wracaj do uli; porzuć ludzki kształt i powróć do
fragmentarycznej postaci bezmyślnego Ŝycia zadowolonych pszczół, z którego powstałeś.
Słuchał mnie bardzo uwaŜnie.
- JeŜeli wybierzesz Ŝycie w ciele, trudne Ŝycie człowieka, który moŜe poruszać się w
czasie i przestrzeni, walcz o nie. Jeśli wolisz ludzką filozofię, podąŜaj ku mądrości, Ŝeby nic nie
mogło cię nigdy zranić. Mądrość to siła. Stwórz z siebie, kimkolwiek jesteś, istotę obdarzoną siłą.
Ale wiedz jedno: wszystko pod słońcem jest spekulacją. Wszystkie mity, religie, filozofia,
historia - to same kłamstwa.
Stworzenie, niewaŜne, rodzaju męskiego czy Ŝeńskiego, uniosło rękę, jak gdyby chciało
zakryć usta. Odwróciłam się do niego tyłem.
Przemierzałam w milczeniu winnice. Zakonnicy wkrótce odkryją, Ŝe ich ojciec
przełoŜony, geniusz i święty, zmarł przy pracy.
Obejrzałam się i zobaczyłam zdumiona, Ŝe słomiana postać pozostała ukształtowana,
przyjmując pozycję wyprostowaną, i obserwowała mnie.
- Nie wierzę w ciebie! - rzuciłam w jej stronę. - Nie będę poszukiwała z tobą Ŝadnych
odpowiedzi! Ale wiedz jedno: jeŜeli pragniesz zostać istotą ukształtowaną taką jak ja, pokochaj
całą ludzkość i jej dzieci. Nie czerp siły z krwi. Nie karm się cierpieniem. Nie wznoś się na
podobieństwo boga nad śpiewającymi hymny tłumami. Nie kłam!
Słuchał. Słyszał. Nie poruszał się. Biegłam. Gnałam przez kamieniste stoki i lasy
Kalabrii, dopóki nie znalazłam się bardzo, bardzo daleko. W księŜycowej poświacie widziałam
rozległe, przepiękne vivarium, kruŜganki i pochyłe dachy otaczające drŜącą srebrnym światłem
rzeczkę, wpływającą do pobliskiego morza.
Słomianego stworzenia juŜ nigdy później nie widziałam. Nie wiem, co to było. Nie pytaj
mnie o nie.
Mówisz, Ŝe duchy i zjawy chodzą po Ziemi. Wiadomo, Ŝe takie byty istnieją. Lecz coś
takiego widziałam pierwszy i ostatni raz.
Gdy los rzucił mnie znów do Italii, po vivarium nie pozostało ani śladu. Trzęsienia ziemi
unicestwiły resztkę murów. Czy moŜe zostało najpierw złupione przez kolejną falę ciemnych
barbarzyńców z Północy, Wandali?
Nie wiadomo. Ocalały jedynie listy Kasjodora.
Wkrótce ogłoszono, Ŝe klasycy są bluźniercami. PapieŜ Grzegorz pisał opowieści o
czarach i cudach, gdyŜ był to jedyny sposób, by przez masowe chrzty nawracać tysiące
zabobonnych, nieoświeconych plemion północnych.
Pokonał wojowników, którzy nigdy nie ulegli Rzymowi.
Sto lat historii Italii po Kasjodorze pogrąŜone jest w całkowitych mrokach. Jak to piszą
dziejopisarze? Przez całe stulecie nie słychać o Italii.
CóŜ to za cisza!
Tak więc, Davidzie, docierając do ostatnich stron, muszę ci wyznać, Ŝe cię porzuciłam.
Uśmiech, z jakim oddawałam ci notatniki, był obłudny. Mariusz określiłby to mianem kobiecej
przewrotności. Obietnica spotkania się z tobą jutro w nocy w ParyŜu była oszustwem. Gdy
będziesz czytał te słowa, mnie nie będzie juŜ w ParyŜu. Lecę do Nowego Orleanu.
Wszystko przez ciebie, Davidzie. Odmieniłeś mnie. Obudziłeś we mnie rozpaczliwą
wiarę, Ŝe narracja niesie w sobie cień sensu. Czuję przypływ nowej, Ŝarliwej energii. Stawiając
wymagania mojemu językowi i mojej pamięci, przyuczyłeś mnie do nowego Ŝycia, przywróciłeś
wiarę, Ŝe istnieje na tym świecie jakieś dobro.
Chcę znaleźć Mariusza. W powietrzu pełno jest myśli innych nieśmiertelnych. Wołania,
prośby, dziwne wieści…
Ten, o którym sądziliśmy, Ŝe od nas odszedł, najwidoczniej powrócił.
Mam powody sądzić, Ŝe Mariusz udał się do Nowego Orleanu, i muszę się z nim tam
spotkać. Muszę odnaleźć Lestata, ujrzeć, jak niesforne ksiąŜątko leŜy na posadzce kaplicy i nie
jest w stanie poruszyć się ani przemówić.
Przyjedź do mnie, Davidzie. Nie bój się Mariusza! Wiem, Ŝe przybędzie na pomoc
Lestatowi. Ja postępuję tak samo.
Wracam do Nowego Orleanu.
Nawet jeŜeli nie ma tam Mariusza, ujrzę Lestata. MoŜe zdołam zobaczyć się z kimś
jeszcze? Coś ty narobił, Davidzie? Obdarzona nową ciekawością, nową umiejętnością
okazywania Ŝarliwej troski, odrodzona zdolnością do śpiewu - noszę w sobie straszliwą wolę
Ŝ
ycia i kochania.
Za to i wszystko inne - a jest tego naprawdę duŜo - będę ci wdzięczna na wieki.
NiezaleŜnie od czekających mnie cierpieli, oŜywiłeś mnie. I Ŝadne twe słowa i czyny nie
uśmiercą mojej ku tobie miłości.
Skończone: 5 lipca 1997 roku