Greg Keyes
1
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
2
Ostrze Zwycięstwa II
ODRODZENIE
GREG KEYES
Przekład
ALEKSANDRA JAGIEŁOWICZ
Greg Keyes
3
Tytuł oryginału
EDGE OF VICTORY ii: REBIRTH
Redaktor serii
ZBIGNIEW FONIAK
Redakcja stylistyczna
MAGDALENA STACHOWICZ
Redakcja techniczna
ANDRZEJ WITKOWSKI
Korekta
MAŁGORZATA KĄKIEL
MAGDALENA KWIATKOWSKA
Ilustracja na okładce
TERESE NIELSEN
Skład
WYDAWNICTWO AMBER
Copyright © 2001 by Lucasfilm, Ltd. & TM.
All rights reserved.
For the Polish translation
Copyright © 2001 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-7245-848-0
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
4
Dla Giny Matthiesen
Greg Keyes
5
P R O L O G
Krew, powoli dryfująca w świetle gwiazd.
Krew była pierwszą rzeczą, jaką ujrzał Jacen Solo, kiedy otworzył oczy. Krople
krwi, w półmroku lśniące niczym polerowane czarne perły, odbijające odwieczne świa-
tło gwiazd przesączające się poprzez transparistal - o jakiś metr od niego. Zauważył, że
wszystkie perełki obracają się w jednym kierunku.
On też się obracał - kręcił się bardzo powoli w niewielkiej mgławicy krwi. Nawet
w słabym świetle mógł stwierdzić, że znajduje się jedynie o kilka centymetrów od ścia-
ny.
Ból w czaszce i nodze dawał mu pewne pojęcie, skąd się wzięła krew. Było mu
zimno, ale powietrze wydawało się gęste.
Co się dzieje?
Za oknem jakiś wielki, nieregularny kształt przesunął się na tle gwiazd.
Wtedy sobie przypomniał.
Tsavong Lah, mistrz wojenny Yuuzhan Vong, stuknął twardymi jak obsydian
szponami nowej stopy o żywy koral podłogi w centrum dowodzenia i przyjrzał jej się
uważnie w świetle myoluminescencji ścian.
Mógł zastąpić tę stopę, odebraną mu przez przeklętego Jeedai, klonem z własnego
ciała, ale uważał to nie tylko za dyshonor, ale i za osobistą zniewagę. Wystarczył już
sam fakt, że niewierny pozbawił go kawałka ciała - udawanie, że to się nigdy nie zda-
rzyło, byłoby nie do pomyślenia.
Kulawy mistrz wojenny straciłby posłuch - zwłaszcza jeśli nie okaleczył się sam,
w ofierze.
Ból przemijał, w nowej stopie wracało czucie, nerwy powoli uczyły się nowych
ról. Cztery opancerzone szpony vua'sa wydłużyły jego krok o połowę.
Sam wybór stanowił hołd dla najstarszej tradycji jego urzędu. Pierwszy mistrz wo-
jenny stworzony przez Yun-Yuuzhan nie był Yuuzhaninem Vong, lecz żywym zwie-
rzęciem - orężem, zwanym vua'sa. Pewien Yuuzhanin Vong wyzwał go na pojedynek,
pokonał i zajął jego miejsce. Nawet teraz imię jego wciąż było popularne w kaście wo-
jowników.
Tsavong Lah nakazał mistrzom przemian, aby wyhodowali mu vua'sę. Gatunek ten
wymarł wprawdzie w czasach, kiedy zginęła ich rodzinna planeta, ale jego wzorzec
wciąż istniał w qahsie, pamięci przemian. Uczynili, co kazał. Potem walczył z nim i
zwyciężył, choć musiał walczyć na jednej nodze. Teraz Tsavong Lah wiedział, że bo-
gowie uważają go za godnego stanowiska.
A ze stygnącego ciała vua'sy wziął sobie nową stopę.
- Mistrzu wojenny...
Tsavong rozpoznał głos swego adiutanta, Selonga Liana, ale nie podniósł wzroku
znad swej zdobyczy.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
6
- Mów.
- Ktoś złożył prośbę o widzenie się z tobą.
- Nie oczekiwałem go?
- Nie, mistrzu wojenny. To kapłanka sekty oszustów, Ngaaluh. Tsavong Lah wy-
dał z siebie gardłowe warknięcie. Czciciele Yun-Harli ostatnio zawiedli Yuuzhan
Vong. Pomimo to sekta nadal była potężna, a Najwyższy Władca Shimrra wciąż przy-
jaznym okiem spoglądał na wyczyny kapłanów bogini Błaznów. A jeśli Yun-Harla
nadzorowała kariery wojowników i być może pomogła mu w walce z vua'są, może i on
był coś winien bogini.
- Wysłucham jej słów.
W chwilę później kapłanka stanęła przed nim. Była smukła, jej spadziste czoło
wydawało się dziwnie wąskie, błękitne worki pod oczami miały kształt półksiężyców.
Miała na sobie szatę z żywej tkanki, wyhodowanej tak, aby przypominała obdartą skó-
rę.
- Mistrzu wojenny - odezwała się, krzyżując ramiona w powitalnym geście. - Je-
stem wielce zaszczycona.
- Mów, co masz do powiedzenia - przerwał jej niecierpliwie. - Mam inne sprawy.
Przysyła cię Harrar?
- Tak, mistrzu.
- Mów zatem.
- Kapłanka Elan, która zginęła w czasie podboju niewiernych...
- Która zawiodła - przypomniał Tsavong Lah.
- Właśnie, mistrzu. Zawiodła, ale mimo to zginęła w imię chwalebnej sprawy
Yuuzhan Vong. Kapłanka Elan miała powiernicę, inteligentną istotę imieniem Vergere.
- Wiem o tym. Czy i ona zginęła wraz ze swą panią?
- Nie, mistrzu. To właśnie przyszłam ci powiedzieć. Udało jej się uciec niewier-
nym i wrócić do nas.
- Doprawdy?
- Tak, mistrzu. Przekazała nam wiele istotnych informacji na temat niewiernych,
informacji, których dowiedziała się w niewoli. Wie jeszcze więcej, ale wyjawi to wy-
łącznie tobie, Tsavongu Lah.
- Podejrzewasz, że to sztuczka niewiernych? Może próba zamordowania mnie?
- Nie ufamy jej całkowicie, mistrzu, ale zdecydowaliśmy się przekazać ci jej sło-
wa, abyś mógł zdecydować, jak należy je potraktować.
Tsavong Lah pochylił pokrytą gęsto bliznami głowę.
- Dobrze uczyniłaś. Powinien ją przesłuchać i zbadać haar vhinic, to oczywiste.
Potem przywieźcie ją na mój statek, ale trzymajcie z daleka ode mnie. Powiedzcie jej,
że żądam dalszych dowodów jej inteligencji i zamiarów, zanim dopuszczę ją przed
swoje oblicze.
- Tak też uczynimy, mistrzu wojenny.
Gestem oddalił kapłankę, a ona usunęła się bez słowa. Doskonale. Kapłanka, która
zna swoje miejsce.
Jej miejsce w obrzeżonym czerwienią portalu zajął adiutant.
Greg Keyes
7
- Przybył Qurang Lah, mistrzu - oznajmił. - I egzekutor, Nom Anor.
Qurang Lah był jego bratem z dziecińca, niższej rangi formą jego własnej osoby.
Jego twarz była głęboko pocięta bliznami topora i blizną Domeny Lah, która wpraw-
dzie nie biegła od ucha do ucha, jak u mistrza wojennego, ale i tak stanowiła wyraźny
znak jego pochodzenia.
- Belek tiu, mistrzu - zasalutował Qurang Lah skrzyżowaniem ramion. To samo
uczynił stojący obok, lecz znacznie niższy egzekutor. - Jestem na twoje rozkazy.
Tsavong Lah skinął głową bratu z dziecińca, ale wzrok skupił na Nomie Anorze.
Jedyne prawdziwe oko egzekutora i jadowity plaeryin boi zajmujący drugi oczodół
zwróciły się ku niemu bez drżenia powiek.
- Egzekutorze - zagrzmiał Tsavong Lah. - Wziąłem pod rozwagę twoje ostatnie ra-
dy. Czy uważasz, że dojrzeli już do podboju?
- Zawiasy bram ich fortecy osłabły, mistrzu - odparł Nom Anor. -Sam osobiście
się tym zająłem. Bitwa będzie szybka, a zwycięstwo łatwe i pewne.
- Słyszałem to już od ciebie niejeden raz - rzekł mistrz wojenny. - Qurang Lah, zo-
stałeś poinformowany o całej sprawie. Co masz do powiedzenia?
Qurang Lah odsłonił naostrzone zęby.
- Podbój jest zawsze pożądany - zauważył. - Teraz jednak wydaje się, że to pora
głupców. Niewierni drżą przed nami, obawiają się kontratakować. Ośmielają się sądzić,
że nasza krwawa droga zakończyła się na Duro i że będziemy ukontentowani, żyjąc w
tej samej galaktyce z robactwem posługującym się bluźnierstwem. Jest to dla nas ko-
rzystne: statek rozrodczy przygotowuje już ich zagładę, lecz musi mieć więcej czasu. W
tej chwili flota nasza jest rozproszona, bardziej rozproszona niż to sądzą niewierni.
Jeden nierozważny krok, zanim statek rozrodczy nabrzmieje nową flotą, może nas wie-
le kosztować.
- Nie będzie żadnych kosztów - sprzeciwił się Nom Anor. - Właśnie teraz jest do-
bry moment do ataku. Jeśli będziemy zwlekać, damy Jeedai czas do działania.
- Jeedai - warknął Tsavong Lah. - Powiedz mi, Nomie Anorze... Masz tyle kontak-
tów z niewiernymi, pysznisz się, że tak dobrze potrafisz nimi manipulować, dlaczego
zatem nie zdołałeś do tej pory przyprowadzić do mnie Jeedai, którego pożądam bardziej
niż czegokolwiek innego - Jacena Solo?
Nom Anor ani drgnął.
- To niezwykle trudne zadanie, sam o tym wiesz, mistrzu - przyznał. - Pewne
sprawy pomiędzy Jeedai a ich sojusznikami przybrały zły obrót. Nie podlegają już oni
ani senatowi, ani innym organom, gdzie mamy kontakty. O to mi właśnie chodziło:
kiedy powiedziałeś niewiernym, że przerwiemy naszą inwazję, jeśli dostarczą nam
Jeedai, było to doskonałe posunięcie strategiczne. Dało nam czas zgromadzić siły i
zabezpieczyć nasze terytorium. Dało nam wielu Jeedai. Ale Solo jest krewnym Sky-
walkera, mistrza ich wszystkich. Jest synem Leii Organy Solo i Hana Solo. Oboje są
godnymi przeciwnikami, którzy zdołali na razie zniknąć. Obmyśliłem strategię, która
pozwoli ich wywabić z ukrycia; nawet teraz przygotowywany jest plan, który dotyczy
Skywalkera i jego samicy Mary. Dzięki temu planowi zbiegną się wszyscy, Jacen także.
- I w to miejsce chcesz zagłębić szpony naszej potęgi? Chodzi o Jeedai?
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
8
- Nie, mistrzu. Ale w ich senacie wybuchnie desperacja i zamieszanie. Zyskamy
punkt oparcia, aby raz na zawsze położyć kres zagrożeniu Jeedai. Na razie rząd Nowej
Republiki uparcie odmawia ogłoszenia Jeedai wyjętymi spod prawa. Mogę to zmienić
jednym gestem, a dla nas zbudować nową fortecę, z której będziemy mogli obserwo-
wać Jądro. Czas jednak działa na naszą niekorzyść; jeśli będziemy zwlekać, stracimy
szansę.
- Nom Anor już wcześniej mylił się w swoich osądach - zauważył Qurang Lah.
- To istotnie prawda - odparł mistrz wojenny. - Męczy mnie jednak to udawanie
uległości, chciałbym już uderzyć. Liczba Jeedai, których ofiarowali nam ci nędzni nie-
wierni, zmniejsza się. Na Yavinie Cztery zostaliśmy poniżeni. Należy nam się zadość-
uczynienie. Yun-Yuuzhan żąda zapachu krwi.
- Jeśli takie jest twoje życzenie, mistrzu wojenny - zgodził się Qurang Lah. - Po-
prowadzę moją flotę. Nigdy nie cofam się przed bitwą, jeśli obowiązek wzywa.
- Hurr - mruknął w zadumie Tsavong Lah. - Nomie Anorze, wprowadzisz swój
plan w życie. Qurang Lah poprowadzi siły Yuuzhan Vong, a ty staniesz się jego dorad-
cą we wszelkich sprawach. Jeśli twoje rady wciąż będą błędne, rozliczę cię z nich bar-
dziej surowo. Jeśli będą dobre, jak mnie o tym zapewniasz, wyrównasz tym swoje do-
tychczasowe błędy. Rozumiesz?
- Rozumiem, mistrzu wojenny. Nie zawiodę
- Pamiętaj, abyś dotrzymał tego słowa. Qurangu Lah, czy masz jeszcze coś do po-
wiedzenia?
- Nie, mistrzu wojenny. Widzę teraz jasno moje zadanie. - Zasalutował dumnie. -
Belek tiu. Niewierni będą padać u naszych stóp. Ich statki zapłoną jak spadające gwiaz-
dy. Już się tak dzieje teraz, kiedy wymawiam te słowa.
Greg Keyes
9
I
U P R O G U
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
10
R O Z D Z I A Ł
1
- Miewałeś już gorsze pomysły, Luke - niechętnie przyznała Mara Jade Skywalker,
unosząc twarz tak, aby słońce oświetliło jej twarz, a ciężkie, rudozłote warkocze zwisły
na plecy. W tej pozie, z przymkniętymi oczami, obramowana błękitną przestrzenią
morza, była tak piękna, że Luke'owi na chwilę odebrało mowę.
Mara otworzyła zielone oczy i spojrzała na niego z lekkim, pełnym sympatii po-
błażaniem, po czym cynicznie uniosła brew.
- Znowu masz wobec mnie napad ojcowskich uczuć?
- Nie - odparł miękko. - Po prostu uznałem, że mam wariackie szczęście.
- Hej, to ja powinnam mieć huśtawkę nastrojów. Chyba nie próbujesz mnie wyki-
wać, co? - wzięła go za rękę i uścisnęła lekko. - Chodź - powiedziała. - Przejdźmy się
jeszcze trochę.
- Jesteś pewna, że dasz radę?
- A co, chcesz mnie nieść? Jasne, że dam radę. Jestem w ciąży, a nie sparaliżowa-
na. Uważasz, że dla naszego dziecka byłoby lepiej, gdybym cały dzień leżała i ssała
oorpy?
- Pomyślałem tylko, że może chcesz odpocząć.
- Absolutnie nie. Teraz właśnie odpoczywam. Jesteśmy tutaj, sami, na cudownej
wyspie... no dobrze, na czymś w rodzaju wyspy. Chodź.
Plaża była ciepła pod bosymi stopami Luke'a. Niechętnie zgodził się na zdjęcie bu-
tów, ale Mara nalegała, że właśnie tak spaceruje się po plaży. Ku swemu wielkiemu
zaskoczeniu stwierdził, że miło przypomina mu to dzieciństwo na Tatooine. Wtedy, w
stosunkowo chłodny wieczór - podczas jednej z tych chwil, kiedy oba rozżarzone słoń-
ca właśnie zaszły - zdarzało mu się zdejmować buty i czuć pomiędzy palcami stóp
wciąż gorący piasek. Oczywiście, nie wtedy, kiedy wujek Owen mógł go zobaczyć.
Staruszek od razu palnąłby mu kazanie - po pierwsze, tłumacząc, do czego w ogóle
służą buty, a po drugie, ile cennej wilgoci Luke traci poprzez podeszwy.
Przez chwilę prawie słyszał głos wujka Owena i czuł potrawkę z giju ciotki Beru.
Odruchowo zapragnął włożyć buty.
Greg Keyes
11
Owen i Beru Larsowie byli pierwszymi bliskimi osobami, które Luke stracił w
swojej wojnie przeciwko Imperium. Zastanawiał się, czy wiedzieli, za co umierają.
Tęsknił za nimi. Anakin Skywalker mógł być jego ojcem, ale to oni byli jego rodziną.
- Zastanawiam się, jak leci Hanowi i Leii - odezwała się Mara, przerywając jego
zadumę.
- Jestem pewien, że wszystko w porządku. Nie ma ich dopiero kilka dni.
- Ciekawe, czy Jacen powinien był lecieć z nimi?
- A dlaczego nie? Wiele razy udowadniał, że potrafi o siebie zadbać. A oni są jego
rodzicami. Poza tym chyba lepiej, żeby był w ruchu teraz, gdy ściga go pół galaktyki.
- Masz rację. Tylko Jaina na tym cierpi. Przeżywa ciężkie chwile w bezczynności,
wiedząc, że jej brat walczy.
- Wiem. Ale Eskadra Łobuzów wkrótce się pewnie o nią upomni.
- Na pewno - mruknęła. - Na pewno.
Nie wydawała się całkiem przekonana, wręcz przeciwnie.
- Nie wierzysz w to? - zapytał Luke.
- Nie. Myślę, że pewnie by nawet chcieli, ale jej szkolenie Jedi stanowi w tej chwi-
li zbyt wielką odpowiedzialność polityczną.
- A odkąd to Łobuzy przejmują się polityką? Czy ktoś powiedział ci coś takiego?
- Niedokładnie, ale słyszałam to i owo. Byłam szkolona, żeby słyszeć słowa mię-
dzy słowami. Mam nadzieję, że się mylę... dla Jainy.
Jej uczucia musnęły w Mocy Luke'a, niepokojąco współgrając ze słowami.
- Maro - szepnął Luke - moja droga, wprawdzie wierzę ci, kiedy twierdzisz, że
obłażenie robactwem na obcej plaży to forma wypoczynku...
- Nonsens. Ten piasek jest sterylny jak podłoga w laboratorium. Chodzenie na bo-
saka jest absolutnie bezpieczne. A ja tak bardzo lubię to uczucie.
- Skoro tak twierdzisz... Ale zabraniam ci już mówić o polityce, Jedi, wojnie,
Yuuzhanach Vong, wszystkich tych sprawach. Jesteśmy tu po to, aby wypoczywać, aby
zapomnieć o wszystkim na dzień lub dwa. Chociaż na dzień.
Spojrzała na niego zwężonymi oczami.
- To przecież ty jesteś pewien, że cały wszechświat się zawali, jeśli nie będzie cię
pod ręką, żeby go obracać.
- Ja nie jestem w ciąży.
- Powiedz jeszcze raz coś takiego, a sprawię, że zapragniesz raczej być w ciąży -
odparła odrobinę zbyt ostro. - A w ogóle, następnym razem będzie twoja kolej.
- Zagramy o to w sabaka - odparł, próbując zachować powagę, ale bez rezultatu.
Pocałował ją, a ona oddała mu pocałunek z podwójną energią-
Ruszyli dalej plażą, mijając wysokie rusztowanie pokryte pnącymi slii, całymi w
węzłowatych korzeniach i ogromnych, lekkich jak gaza liściach. Fale z pluskiem rozbi-
jały się o brzeg, co oznaczało, że znaleźli się po dziobowej stronie „wyspy".
Nie była to oczywiście żadna wyspa, lecz starannie zaprojektowany park umiesz-
czony na pływającej masie polimerowych pęcherzy wypełnionych obojętnym gazem.
Po północnym, sztucznym morzu Coruscant pływało ich ze sto. Były to tratwy rozryw-
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
12
kowe, zbudowane przez bogatych kupców we wspaniałych, pełnych przepychu czasach
Starej Republiki.
Imperator niechętnym okiem patrzył na taką frywolność, dlatego większość z tych
tratw spędziła w dokach całe dziesięciolecia i rozpadła się z zaniedbania. Część jednak
okazała się w stanie na tyle dobrym, aby je zmodernizować i u zarania Nowej Republiki
kilku młodych, sprytnych biznesmenów wykupiło je, czyniąc z nich komercyjny prze-
bój. Jedną z tych osób, był naturalnie Lando Calrissian, wieloletni przyjaciel Luke^.
Zaproponował, aby Skywalker korzystał z jego tratwy, gdy tylko przyjdzie mu na to
ochota. Dużo czasu zajęło Luke'owi, aby skorzystać z zaproszenia.
Cieszył się, że to zrobił - wydawało się, że Mara dobrze się tu czuje. Oczywiście,
miała rację. Przy tym wszystkim co się działo wokół nich, trudno nie było myśleć o
tym pobycie, jako o stracie czasu.
Nie należało jednak wierzyć wszystkim uczuciom. Ciąża Mary była już widoczna,
a jej brzuch wspaniale zaokrąglił się wokół ich syna. Oczywiście, cierpiała przy okazji
wszystkie fizyczne katusze kobiet w jej stanie. Skomplikowane szkolenie zabójcy,
przemytnika i rycerza Jedi nie przygotowało jej do czegoś takiego. Luke wiedział, że
pomimo oczywistej miłości, jaką darzyła nienarodzone dziecko, słabość fizyczna do-
piekała jej do żywego. To, co oświadczyła na temat Jainy, równie dobrze mogła powie-
dzieć o sobie.
Miała też wiele innych problemów, a ten kieszonkowy raj niewiele mógł na to po-
radzić. Pomimo to mogli przynajmniej trochę odetchnąć i udawać, że są na jakimś od-
ległym, niezamieszkanym świecie, a nie w samym środku największego zamieszania od
czasów klęski Imperium.
Nie, to nie całkiem tak wyglądało. Imperium zagrażało zniszczeniem wolności i
swobody, przejęciem władzy przez ciemną stronę Mocy. Wróg, któremu dziś musieli
stawić czoło, groził im zagładą w sposób znacznie bardziej dosłowny i ponury.
Dlatego też Luke szedł teraz u boku żony w zapadającym zmierzchu, udając, że
wcale o tym nie myśli i świetnie wiedząc, że ona i tak wyczuwa jego grę.
- Jak mu damy na imię? - zapytała wreszcie Mara. Słońce do połowy skryło się za
horyzontem i widok miasta Coruscant rozwiał iluzję dziewiczej natury. Odległe brzegi
rozjaśniły się feerią świateł, a niebo na horyzoncie wciąż jeszcze zachowało barwę
głębokiej czerwieni. Tylko w pobliżu zenitu niebo przypominało nocny firmament wi-
dywany na większości bezksiężycowych planet, ale i tam ciemność była upstrzona
lśniącym haftem świateł powietrznych pojazdów i statków kosmicznych, wędrujących
po ściśle wytyczonych szlakach. Niektóre wracały do domu, niektóre go opuszczały,
jeszcze inne po prostu zawijały do kolejnego portu.
Milion maleńkich światełek, a każde z nich miało swoją historię, iskierkę znacze-
nia w Mocy, która spływała z nich, poprzez nich i wokół nich.
Tu kończyła się iluzja. Wszystko było naturą i wszystko było pięknem, jeśli tylko
czyjeś oczy chciały je ujrzeć
- Nie wiem - westchnął. - Nie wiem nawet, od czego zacząć.
- To tylko imię - odparła.
Greg Keyes
13
- Tak ci się tylko zdaje. Wszyscy jednak jakoś wierzą, że imię to coś ważnego. Nie
masz pojęcia, ilu sugestii, i to z najdziwniejszych miejsc, musiałem wysłuchać od cza-
su, kiedy nasz sekret przedostał się do publicznej wiadomości.
Mara przystanęła, a na jej twarzy odmalowało się głębokie zaskoczenie.
- Ty się boisz - wyszeptała.
Skinął głową.
- Zdaje się, że tak. Nie uważam, żeby to było tylko imię... nie wtedy, kiedy chodzi
o ludzi takich jak my. Spójrz na Anakina. Leia nadała mu imię po naszym ojcu; miał to
być gest wobec tego, który stał się Darthem Vaderem, dowodem uznania za to, że po-
konał ciemną stronę i umarł jako dobry człowiek. Był to znak, że się z nim pogodziła,
świadectwo dla galaktyki, że rany wojenne także się goją. Że można przebaczyć i pójść
dalej. Dla Anakina jednak to była wielka próba. Kiedy był mały, zawsze się obawiał, że
pójdzie tą samą mroczną ścieżką co jego dziadek. To tylko imię, ale także prawdziwy
ciężar, który złożono na jego barki. Miną lata, zanim poznamy pełne konsekwencje tej
decyzji.
- Mam wielki podziw dla twojej siostry, ale to polityk i myśli jak polityk. Podjęła
decyzję dobrą dla galaktyki, a nie dla własnych dzieci.
- Właśnie - niechętnie przyznał Luke. - I czy nam się to podoba, czy nie, Maro, na-
sze dziecko odziedziczy część tego ciężaru, właśnie dlatego, że jesteśmy tym, kim je-
steśmy. Po prostu boję się dokładać mu kolejne brzemię. Wyobraź sobie, że nazwiemy
go Obi-Wan, czyniąc ukłon w stronę mojego starego mistrza. Czy nie pomyśli, że
chcemy, aby wyrósł na Jedi? Że będzie musiał spełnić oczekiwania, nałożone na niego
przez reputację Bena? Czy nie uzna, że jego możliwości wyboru drogi życiowej są
ograniczone?
- Zdaje się, że bardzo dużo o tym myślałeś.
- Chyba tak.
- Zauważyłeś może, jak szybko wracamy do spraw, o których mieliśmy nie mó-
wić?
- Och. Rzeczywiście.
- Luke, to właśnie my - powiedziała, lekko gładząc go po ramieniu. - Nie możemy
się tego wyprzeć, nawet sami na wyspie.
Zanurzyła stopę w drobnych falkach liżących piasek. Luke przymknął oczy i
zwrócił twarz tak, aby poczuć na niej wiatr.
- Pewnie nie - przyznał.
- No i co z tego? - zapytała, żartobliwie ochlapując wodą jego spodnie. Nagle
znów spoważniała. - Jest jeszcze jedna ważna rzecz, którą chciałam ci powiedzieć,
zanim minie następna sekunda - poinformowała go.
- Co takiego?
- Jestem okropnie głodna. Naprawdę, naprawdę głodna. Jeśli zaraz czegoś nie
zjem, posolę cię morską wodą i schrupię.
- Rozczarujesz się - odparł Luke. - To słodka woda. Pawilon jest niedaleko. Po-
winno się tam znaleźć coś do jedzenia.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
14
Luke i Mara zjedli kolację na zewnątrz, przy stole z polerowanego żółtego selo-
niańskiego marmuru, w otoczeniu kwiatów, które nuciły cichą melodię i rozsiewały
zapachy stosowne do każdego dania. Luke czuł się idiotycznie rozpieszczany i nieco
winny, ale po chwili zdołał się odprężyć i przystosować do panującego nastroju.
Nastrój jednak prysł, kiedy w przerwie pojawił się robot protokolarny pawilonu i
zameldował:
- Mistrzu Skywalkerze, zbliża się do nas pojazd powietrzny i żąda wpuszczenia
poza strefę bezpieczeństwa.
- Masz sygnał?
- Z całą pewnością.
- Przekaż go na holostację na stole.
- Jak pan sobie życzy, sir.
Nad resztkami kolacji pojawił się hologram męskiej twarzy. Była to ludzka twarz,
podłużna, o arystokratycznych rysach.
- Kenth Hammer - mruknął Luke i przeczucie czegoś niedobrego uniosło mu wło-
sy na głowie. - Czemu zawdzięczamy tę przyjemność?
Emerytowany pułkownik uśmiechnął się lekko.
- Nic ważnego, po prostu wizyta starego przyjaciela. Czy mogę wejść na pokład?
Tak brzmiały słowa, ale wyraz jego twarzy mówił coś zupełnie innego.
- Oczywiście. Podłącz się do komputera statku, a on naprowadzi się na odpowied-
nie miejsce lądowanie. Mam nadzieję, że lubisz nyloga z rożna.
- To jedna z moich ulubionych potraw. Do zobaczenia wkrótce.
Niebawem Hammer w towarzystwie robota pojawił się na jednej z kilku ścieżek
prowadzących do pawilonu.
- Kiedy patrzę na was, miałbym ochotę znów być młody – rzekł z uśmiechem,
obejmując ich spojrzeniem.
- Nie jesteśmy tacy młodzi... ani ty taki stary - odparła Mara.
Hammer podziękował jej lekkim ukłonem.
- Maro, wyglądasz ślicznie, jak zawsze. I z całego serca gratuluję wam powiększe-
nia rodziny.
- Dziękuję ci, Kenth - odparła uprzejmie Mara.
- Usiądź - poprosił Luke. - Czy robot może ci coś podać?
- Może zimnego drinka z lekko wyskokowego napoju? Niech to będzie niespo-
dzianka.
Luke posłał robota po drinka, przekazując mu te dość mgliste instrukcje, po czym
zwrócił się do Hammera, który zdążył już usiąść.
- Nie przyszedłeś tutaj, żeby nam pogratulować, prawda?
Hammer powoli skinął głową.
- Nie. Przyszedłem was ostrzec. Borsk Fey'lya zdołał wydębić nakaz aresztowania.
Nakaz zostanie wydany mniej więcej za sześć standardowych godzin.
Greg Keyes
15
R O Z D Z I A Ł
2
Gdzieś pomiędzy Koreliańskim Szlakiem Handlowym a sektorem Kathol z hiper-
przestrzeni wyskoczył gwiezdny niszczyciel „Błędny Rycerz". Zmienił orientację ma-
sywnego, klinowatego kadłuba i ponownie ruszył z prędkością światła. Niedoinformo-
wany obserwator miałby nie więcej niż minutę, żeby się zastanowić, co gwiezdny nisz-
czyciel robi w tak odległym zakątku przestrzeni i dlaczego jest pomalowany na czer-
wono.
Głęboko w trzewiach niszczyciela Anakin Solo tak był pochłonięty swoim zaję-
ciem, że zaledwie zauważył przejście. Zerwał się na nogi i stanął bokiem, z czubkiem
miecza świetlnego skierowanym w stronę pokładu, a rękojeścią na wysokości czoła
wycelowaną w sklepienie. Dwoma szybkimi skrętami nadgarstka odbił kolejne strzały
obezwładniające z warczącego nad jego głową zdalniaka. Przerzucił miecz do iden-
tycznej pozycji, ale za plecami, i wychwycił strzał drugiego zdalniaka, po czym przy-
kucnął, unosząc świetlistą broń do wysokiej zasłony. Płynne salto przeniosło go nad
nagłym, skoordynowanym ostrzałem z obu latających kul. Zanim jego stopy dotknęły
ziemi, otoczył się skomplikowaną siecią parad, które rozniosły czerwonawe, syczące
smugi w kierunku ścian.
Złapał już rytm i jego niebieskie oczy rozbłysły jak elektroniczne iskrowniki. Ką-
sające promienie nadlatywały coraz szybciej, coraz częściej, z lepszą koordynacją. Po
kilku minutach takiej rozgrywki pot przy-kleił do czoła brązowe kosmyki włosów i
ściekał pod ciemną szatę Jedi, ale żaden z bolesnych, choć całkiem nieszkodliwych
strzałów, nie dotarł do celu.
Teraz Anakin był rozgrzany.
- Stop - polecił. Kule natychmiast ucichły i zawisły w powietrzu.
Wyłączył miecz świetlny i odłożył na bok. Z szafki ściennej wyjął drugi miecz i
włączył go kciukiem. Zaczerpnął kilka głębokich oddechów, uspokajając rozszalały
puls. W magazynie przerobionym na salkę treningową panowała cisza. Cisza, spokój i
jednostajny koloryt zgaszonej bieli. Z kątów nieruchomym wzrokiem spoglądały na
niego trzy zdekompletowane roboty. Nawet najbardziej niedoświadczony obserwator
mógł bez trudu stwierdzić, że zostały sklecone z części zamiennych, choć centralny
chassis każdego z nich pochodził z dość popularnego typu robotów pomocniczych. Nie
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
16
wydawały się szczególnie niebezpieczne, dopóki ktoś się nie przyjrzał temu, co trzyma-
ją w rękach: groźnie wyglądające pałki, zaostrzone z jednej, a łyżkowato spłaszczone z
drugiej strony. Podejrzanie przypominały węże, a wrażenie to potęgował jeszcze fakt,
że od czasu do czasu skręcały się lekko.
Anakin jeszcze raz odetchnął głęboko i skinął głową robotom.
- Rozpocząć pierwszą sekwencję - polecił.
Roboty ruszyły błyskawicznie. Ich wrzecionowate korpusy poruszały się z osza-
łamiającą prędkością. Dwa otoczyły go z obu stron, trzeci ruszył wprost na niego. Ana-
kin cofnął się, sparował i upadł, podcinając nogi robotowi po prawej. Pozostałe dwa
atakowały, jeden celował pałką w jego szyję, pałka drugiego, która nagle stała się gięt-
ka, okrążyła wznoszące się ostrze, kierując się wprost w jego plecy. Anakin zrobił mały
wykrok w przód i poczuł powiew od niebezpiecznego pejcza, który omal nie musnął
jego pleców.
Właśnie, pomyślał. Wreszcie zaczynam rozumieć zasięg. Najlepiej wykonywać
możliwie jak najmniejsze ruchy, żeby tylko uciec przed atakiem.
Z wysokiej osłony przeszedł do riposty. Robot, który znalazł się zbyt blisko niego,
próbował się cofnąć, ale nagle znieruchomiał. Został wyłączony, gdy broń Anakina
dotknęła jego korpusu.
Tymczasem drugi robot zdołał już wstać i Anakin zaczął krążyć, trzymając go tuż
poza zasięgiem swojej obrony i pola widzenia. Dzięki temu roboty nie mogły go ata-
kować. Mógł tak krążyć przez wieczność, wtedy jednak by nie zwyciężył, więc narzucił
im pewien rytm i pozwolił, aby spróbowały zmienić układ sił.
Nagle z jednej pałki wytrysnął ku niemu strumień cieczy. Anakin skręcił tułów,
żeby go uniknąć i znowu pozwolił na to, aby pocisk ominął jego ciało tylko o centyme-
try. W tej samej chwili drugi robot zmienił tempo i skoczył.
Anakin sparował, ale pałka owinęła mu się wokół przegubu. Poczuł wyraźny, choć
nieszkodliwy wstrząs elektryczny. Jednocześnie drugi robot znalazł się za jego plecami,
wymierzając mu cios w czaszkę.
Gdzieś z tyłu gwizdnął miotacz - i robot nagle nie miał broni ani trzymającego jej
ramienia.
- Stop! - krzyknął Anakin i rzucił się w bok w tej samej chwili, gdy pałka uwolniła
jego ramię. Stanął znowu w pozycji obronnej.
W drzwiach stał ciemnowłosy mężczyzna z miotaczem w dłoni. Jego broda była
obficie przetykana srebrnymi nitkami, a zieleń szaty doskonale pasowała do koloru
oczu. Trzymał miotacz lufą do góry, w całkiem nieszkodliwej pozycji, jakby chciał się
poddać.
- Po co to zrobiłeś? - zapytał chłopiec, próbując stłumić gniew, który go nagle
ogarnął. Ciężko pracował nad tym robotem.
- Nie dziękuj, nie ma za co - odparł Corran Horn, chowając broń do kabury.
- To roboty szkoleniowe. Nic by mi nie zrobiły.
- Ach, tak? A te amphistaffy, które trzymają, też są szkoleniowe? Gdyby cię nim
trafił...
Greg Keyes
17
- Nic by się nie stało. Są zaprogramowane tak, żeby powstrzymać cios, gdy tylko
pałka dotknie mojej skóry. I rzeczywiście to szkoleniowe amphistaffy. Nie są prawdzi-
we.
Corran wytrzeszczył oczy ze zdumieniem.
- Jak ci się to udało? I dlaczego twój miecz świetlny ich nie przeciął?
- To nie jest miecz świetlny
Wyraz twarzy Corrana prawie wynagrodził mu uszkodzenie robota.
- To tylko bardzo słabe pole siłowe w kształcie ostrza - wyjaśnił Anakin. - Nie
przeciąłby niczego. Te pałki, w które są wyposażone moje roboty, działają i poruszają
się jak amphistaffy, ale plują farbą i przy uderzeniu powodują tylko wstrząs elektrycz-
ny. Ważą kilogram, nie więcej.
- W takim razie zdaje się, że niepotrzebnie zniszczyłem ci robota -zmartwił się
Corran.
Chłopiec tymczasem już całkowicie opanował gniew. Pracował nad tym bardzo
długo i ciężko.
- Nie szkodzi. Zbudowałem go sam i mogę go naprawić. Czasu mam aż za wiele.
- Zaciekawiłeś mnie - mruknął Corran, zezując na roboty. - Booster ma w maga-
zynie kilka elitarnych jednostek treningowych. Dlaczego ich nie używasz?
Anakin wyłączył „miecz" i wrzucił do szafki.
- Elitarne roboty treningowe nie poruszają się jak wojownicy Yuuzhan Vong. Mo-
je roboty tak.
- Właśnie się zastanawiałem, co kombinowałeś przez ostatnie kilka tygodni.
Anakin skinął głową.
- Nie chciałem stracić mojej przewagi. Widziałeś, co się stało. Ten, którego po-
strzeliłeś, prawie mnie dostał.
- Trening to dobra rzecz - odparł Corran. - Ale szkoda, że mnie o tym nie poinfor-
mowałeś. Mogłeś mi oszczędzić zawału serca, a sobie robota.
- Masz rację. Zapomniałem - westchnął Anakin.
Corran znów skinął głową, a minę miał coraz bardziej zamyśloną.
- Nie wyczułeś, że nadchodzę. To niedobrze. Musisz nauczyć się rozciągać sferę
świadomości poza granice walki.
- Wiem - odparł chłopiec. - Nie korzystałem z Mocy. Próbuję nauczyć się walczyć
bez niej.
- Przypuszczam, że to dlatego, iż Yuuzhanie Vong nie są wyczuwalni w Mocy.
- Właśnie - kiwnął głową Anakin. - Moc to cudowne narzędzie...
- Moc nie jest tylko narzędziem - upomniał go Corran. - To coś znacznie więcej.
- Wiem - odparł Anakin z lekką przekorą. - Ale między innymi jest też narzę-
dziem. I nie jest to odpowiednie narzędzie do walki z Yuuzhanami. Nie spełnia swojego
zadania, tak samo jak nie użyłbyś klucza hydraulicznego do kalibracji napięcia wej-
ściowego astromecha.
Corran sceptycznie przekrzywił głowę.
- Nie mogę się z tym całkiem nie zgodzić, ale nie dlatego, że twój tok myślenia
jest prawidłowy.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
18
Anakin wzruszył ramionami.
- Spróbujmy ująć to tak: całe szkolenie Jedi opiera się na Mocy, nawet szkolenie
bojowe. Wyczuwanie ciosów i strzałów z miotacza, zanim uderzą i tak dalej. Przewra-
canie wroga za pomocą telekinezy...
- Z paroma wyjątkami - sucho przypomniał mu Corran.
- Zgoda. Więc powinieneś wiedzieć, o co mi chodzi. Co sądzisz o Jedi, którzy nie
mogą zwyciężyć w walce, nie uciekając się do telekinezy? Jeśli o to chodzi, byłeś w
CorSeku, zanim jeszcze zostałeś Jedi. Kto jak kto, ale ty powinieneś dostrzec, że Moc
stała się dla nas przede wszystkim czymś w rodzaju laski, którą się wszędzie podpiera-
my. Yuuzhanie Vong są tego dowodem.
- Zaczynasz mówić trochę jak twój brat. Czyżbyś odchodził od Mocy?
Anakin uniósł brwi.
- Oczywiście, że nie. Używam jej, kiedy działa. Ale gdy Yuuzhanie Vong ścigali
mnie na Yavinie Cztery, odkryłem, jak jej używać przeciwko nim. Szukałem dziur w
otaczającej mnie Mocy. Słuchałem odgłosów dżungli i wyczuwałem strach żyjących w
niej stworzeń, kiedy obok przechodzili wojownicy Yuuzhan Vong.
- Ale nie nauczyłeś się wyczuwać samych Yuuzhan Vong - wytknął mu Corran.
- Nie, nie poprzez Moc. Jedynie za pomocą lambentu, który wmontowałem w mój
miecz świetlny.
- Jak możesz być tego pewien? Nigdy nie wierzyłem, że Yuuzhanie Vong nie ist-
nieją w Mocy. Muszą istnieć. Wszystko istnieje. Po prostu nie wiemy, jak to zrobić.
Dostroiłeś się do kawałka biotechnologii Yuuzhan i teraz możesz ich przez nią wyczuć.
Czy jesteś pewien, że nie znalazłeś miejsca, które zajmują w Mocy?
- Może rzeczywiście udało mi się nawiązać coś w rodzaju meta-więzi, ale sądzę,
że to bardziej tłumaczenie jednej interpretacji na inną. Nie jestem pewien. Wiem tylko
tyle, że mogę go używać. Jeśli jednak stracę mój miecz świetlny albo ulegnie on znisz-
czeniu, albo lambent umrze... wciąż nie będę mógł z nimi walczyć.
Corran położył dłoń na ramieniu Anakina.
- Anakinie, rozumiem, że dużo przeszedłeś. Yuuzhanie zabrali wiele rzeczy, które
były ci drogie. Zawsze będę ci wdzięczny za to, co zrobiłeś dla moich dzieci, dlatego
mówię ci to jako przyjaciel. Musisz kontrolować swoje emocje. Nie możesz sobie po-
zwolić na nienawiść.
Anakin potrząsnął głową.
- Nie czuję nienawiści do Yuuzhan Vong, Corranie. Czas, który wśród nich spę-
dziłem, pozwolił mi zrozumieć ich lepiej. Bardziej niż przedtem uważam, że należy ich
powstrzymać, ale przysięgam ci, że nie czuję do nich nienawiści. Mogę walczyć z nimi
bez gniewu.
- Mam nadzieję, że to, co mówisz, jest prawdą. Gniew to kapryśny artysta i lubi
płatać figle. Najczęściej nawet go nie rozpoznajesz, choć odczuwasz.
- Dzięki - odparł Anakin. - Doceniam twoje rady.
Corran znów zmierzył go sceptycznym wzrokiem. Gestem wskazał roboty.
- Te roboty to dobry pomysł. Chętnie pomogę ci naprawić tego uszkodzonego.
- Nie ma sprawy. Tak jak mówiłem, mam kupę czasu i nic do roboty-
Greg Keyes
19
- Pokład parzy cię w stopy? - z uśmiechem skwitował Corran.
- Gotów jestem tam wrócić, jeśli to masz na myśli. Ale Tahiri wciąż mnie potrze-
buje.
- Jesteś dla niej dobrym przyjacielem, Anakinie.
- Nie byłem. Teraz próbuję naprawić swój błąd.
- Tahiri dojdzie do siebie nie prędzej niż za kilka miesięcy. Potrzebuje więcej cza-
su. Myślę, że zrozumie, jeśli będziesz musiał odejść.
Anakin odwrócił wzrok od twarzy Corrana.
- Obiecałem jej, że zostanę i zamierzam dotrzymać obietnicy. Ale to bardzo trud-
ne, kiedy wiem, co się dzieje na zewnątrz. Kiedy wiem, że moi przyjaciele i rodzina
walczą, a ja tu siedzę bezczynnie.
- Ale przecież nie siedzisz bezczynnie; sam to w końcu powiedziałeś. Wciąż jesz-
cze stanowisz część naszej defensywy. Obrona uczniów Jedi jest także ważna. Bezładne
skoki po całej galaktyce są prawdopodobnie dla nas najbezpieczniejsze. Trudno jednak
powiedzieć, kiedy Yuuzhanie Vong lub ich przyjaciele wpadną na nasz ślad. A jeśli już
wpadną, będziemy potrzebować każdego, kto zechce do nas dołączyć.
- Rozumiem, po prostu mnie nosi.
- Nosi cię - zgodził się Corran. - Zauważyłem, że kręcisz się, jakbyś miał robaki.
Właśnie dlatego cię szukałem.
- Naprawdę? O co chodzi?
- Potrzebujemy zapasów. Jeśli mamy postarać się, aby nasze współrzędne pozosta-
ły tajemnicą, nie możemy zabrać jedynego czerwonego niszczyciela gwiezdnego w
galaktyce do zamieszkanego systemu. Zamierzałem wziąć jeden z transporterów i są-
dziłem, że może zechcesz polecieć ze mną. Mam nadzieję, że podróż będzie nudna,
ale...
- Tak - odparł szybko Anakin. - Polecę.
- Świetnie, przyda mi się drugi pilot. Spotkamy się jutro w doku, powiedzmy, po
śniadaniu?
- Jasne. Dzięki, Corran.
- Nie ma sprawy. Do zobaczenia.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
20
R O Z D Z I A Ł
3
Jacen obserwował zbliżający się statek jak we śnie. Wciąż pozostawał czarną syl-
wetką majaczącą na tle gwiazd - nie nosił żadnych świateł. To chyba cień „Sokoła Mil-
lenium", pomyślał.
Moc mówiła mu, że nic tam nie ma.
A jednak statek przesuwał się z mroku w odległe pomarańczowe światło bezi-
miennej gwiazdy o jakiś parsek poniżej. Dopiero teraz Jacen dostrzegł szczegóły. Odle-
głości w kosmosie są bardzo mylące - nie wiedział, jakiej wielkości jest przybysz. Spi-
czasty, wrzecionowaty niczym dwa stożki połączone podstawami. Tam, gdzie stożki się
stykały, wystawały trzy płetwiaste, sercowate kształty. Jacen rozpoznał je jako dovin
basale, żywe istoty zaginające wokół siebie przestrzeń, czas i grawitację. Teraz nie miał
wątpliwości, że to statek Yuuzhan Vong; zbudowano go - a raczej wyhodowano - z
tego samego kryształu yorik, który Jacen widział już wielokrotnie. Jego powierzchnię
pokrywały liczne małe bąble, jakby statek zaraził się bakurańską gorączką wrzodową.
Dopiero kiedy Jacen się zorientował, że bąble to skoczki koralowe, yuuzhański
odpowiednik myśliwców, uchwycił skalę. To bydlę było wielkości krążownika klasy
Nieustraszony!
I szło prosto na nich. Prawdopodobnie właśnie dlatego zostali tak gwałtownie wy-
rwani z nadprzestrzeni.
Jacen otrząsnął się z otumanienia i odbił od ściany. Znajdował się w tylnej wie-
życzce artylerzysty. Siedział tam rozmyślając, zanim nimi zatrzęsło, a teraz - o ile mógł
to stwierdzić - krwawił z rany na głowie, ale nic poza tym.
Wciągnął się szybko po stopniach drabinki do głównej kabiny. Walczył z wraże-
niem spadania - już od dawna nie miał treningu w warunkach nieważkości.
- Mamo? Tato? -jego głos rozbrzmiewał w głębokiej ciszy panującej na statku.
Prymitywna część umysłu Jacena skuliła się ze strachu, jakby w obawie, że drapieżca
na zewnątrz zdoła go usłyszeć. Oczywiście nie było to możliwe, nie w próżni, ale ludz-
ki instynkt zachował wspomnienia sprzed okresu podróży kosmicznych.
Nie dostał odpowiedzi. Gorączkowo ruszył poprzez ciemność do kokpitu.
Greg Keyes
21
Znalazł tam oboje rodziców i przez jedną przerażającą chwilę sądził, że są martwi,
tak nieruchomi byli w Mocy. Bardzo ostrożnie, strachem pokonując niechęć, dalej za-
głębiał się w Moc, sugerując, aby ojciec się ocknął.
Han Solo drgnął.
- Eee... Sssoo jes? - gwałtownie odzyskał przytomność i czujność, ujrzał Jacena i
opuścił pięść.
- To ja, tato! - zawołał Jacen. Jego matka też poruszyła się lekko. Nie wyczuwał
żadnych poważniejszych obrażeń. Oboje byli przypięci w fotelach antywstrząsowych.
- Jacen? - wymamrotał Han. - Co się dzieje? Co się stało?
- Miałem nadzieję, że ty wiesz. O ile się orientuję, zostaliśmy przechwyceni przez
statek Yuuzhan Vong. Jest tam w tej chwili. Nie sądzę, żebyśmy mieli dużo czasu.
Han przetarł oczy i spojrzał na pulpit, gdzie wciąż jeszcze ostatkiem sił paliło się
kilka słabiutkich światełek. Gwizdnął długo i przeciągle.
- Nie jest dobrze - rzekł.
- Han? Jacen? - Leia Organa Solo usiadła prosto w fotelu anty-wstrząsowym. - Co
się dzieje?
- To co zwykle - odparł Han, przerzucając przełączniki. Zapaliło się jeszcze kilka
wskaźników. - System zasilania wypadł, sztuczna grawitacja leży, awaryjny system
podtrzymania życia ledwie zipie, a na zewnątrz czeka na nas wielki statek pełen pa-
skudnych facetów.
- Naprawdę wielki statek - dodał Jacen.
- Zupełnie jak za dawnych czasów - westchnęła Leia.
- Hej, przecież ci mówiłem, że to będzie jak drugi miesiąc miodowy. - Han zniżył
głos i dodał już poważniej: - Nic ci nie jest?
- W porządku - odparła Leia. - Zastanawiam się, skąd ten zanik zasilania.
- Pewnie stąd, co i nadpalone łącza mocy - zauważył Han i nagle wytrzeszczył
oczy: - O, nie.
- Mówiłem ci, że jest wielki - wtrącił Jacen, kiedy boczny dryf „Sokoła" wprowa-
dził yuuzhański statek w zasięg wzroku.
- Zrób coś, Han - ponaglała Leia. - Zrób coś, i to już.
- Właśnie robię - wymamrotał, przerzucając przełączniki. - Ale jeśli ktoś nie wy-
siądzie i nie popchnie...
- A dlaczego oni nie reagują? - zastanowiła się Leia.
- Pewnie myślą, że zginęliśmy w przestrzeni - odparł Han. – Może i mają rację.
- Tak, ale... - urwała. Od dużego statku oderwały się dwa skoczki koralowe i skie-
rowały się w stronę „Sokoła". Han rozpiął pasy.
- Usiądź na moim miejscu, Jacenie. Zainstalowałem już ekranowany rdzeń zasila-
jący, ale muszę jeszcze wymienić łącza.
- Ja to zrobię.
- Nie znasz tak dobrze „Sokoła". Wy dwoje zostajecie tutaj. W tej samej sekun-
dzie, kiedy podam zasilanie, gaz do dechy. Do dechy, jasne?
- Jesteśmy za blisko. Złapią nas dovin basalami.
- Na pewno nas złapią, jeśli będziemy tak siedzieć.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
22
Odepchnął się od framugi i już go nie było. Pochłonęła go ciemność w pozostałej
części statku.
- Mamo, patrz - odezwał się Jacen, pokazując palcem. Na tle gwiazd widać było
kilka jaśniejszych iskierek, unoszących się w soczewce mgławicy.
- Co to takiego?
- Coś odbija światło gwiazdy. Cała gromada cosiów.
- Statki - wyjaśniła Leia. - Inne statki, które przechwycili.
- Mhm. Może być ich z tuzin, albo więcej.
- No cóż - westchnęła. - Zdaje się, że ta podróż przyniosła pewne korzyści. Wie-
my, że nie będzie bezpiecznie szmuglować tędy Jedi.
Z tylnej części statku dobiegła ich seria przekleństw.
- Han?! - zawołała Leia.
- Nic takiego. Walnąłem się w głowę - brzmiała odpowiedź.
Kilka chwil szamotaniny i następna, jeszcze barwniejsza seria przekleństw.
- To nam zajmie ponad pół godziny! - zawołał Han.
- Nie mamy tyle czasu - szepnęła Leia. - Mogą nas wciągnąć na pokład w każdej
chwili, jeśli w ogóle zechcą sobie tym zawracać głowę, zamiast pociąć nas na kawałki.
- Zechcą, zechcą - uśmiechnął się Jacen. - Yuuzhanie nie znoszą marnowania po-
rządnych niewolników i ofiar. Obawiam się, że musimy się przygotować na ich spotka-
nie.
Odpiął miecz świetlny. Leia rozpięła pasy i przygotowała własną broń.
- Mamo, ja się tym zajmę. Widzę, że jeszcze oszczędzasz tę nogę.
- Nie martw się o mnie. Robiłam to jeszcze przed twoim urodzeniem.
Jacen miał zamiar protestować dalej, kiedy pochwycił wyraz jej twarzy. Nic jej nie
ruszy..
Mijając mesę, Jacen usłyszał warczenie, od którego włosy stanęły mu dęba. Bły-
skawicznie włączył zimne, zielone ostrze miecza. Dwie pary czarnych oczu zamrugały
powoli, przyzwyczajając się do światła.
- Lady Vader - warknęła jedna z postaci. - Zawiedliśmy cię.
- Nikogo nie zawiodłeś, Adarakhu - odpowiedziała Leia swoim ochroniarzom
Noghrim. - Coś ogłuszyło nas wszystkich.
- Nadchodzą twoi wrogowie, lady Vader? - zapytał drugi Noghri, samica imieniem
Meewalh.
- Tak. Adarakhu, idziesz ze mną. Meewalh, ty będziesz pomagać Jacenowi.
- Nie - zaprotestował Jacen. - Mamo, ty ich potrzebujesz bardziej niż ja.
- Pierwszy syn dobrze mówi, lady Vader - zgodziła się Meewalh.
Oczy Leii zabłysły gniewnie na to demonstracyjne nieposłuszeństwo.
- Nie mamy czasu się kłócić.
Jej słowa znalazły potwierdzenie w kilka sekund później, kiedy coś głucho uderzy-
ło w powłokę, najpierw raz, potem drugi.
- Co to?! - zawołał Han z dołu.
- Włącz tylko jakieś zasilanie! - odkrzyknęła mu Leia. - Dobra. Wy oboje za mną,
a ty, Jacenie, uważaj na siebie. Koniec wydziwiania z nieużywaniem Mocy.
Greg Keyes
23
- Mamo, już mi to przeszło. Szybko cmoknęła go w policzek.
- Uważaj na mojego chłopczyka.
Przepchnęła się w kierunku windy towarowej, skąd, jak się wydawało, dobiegło
pierwsze uderzenie. Noghri podążyli za nią, równie zwinni w nieważkości, jak w wa-
runkach grawitacji.
Jacen mocniej chwycił miecz i znalazł uchwyt, aby unieruchomić unoszące się w
powietrzu ciało, zanim stwierdzi, gdzie ulokował się drugi nieproszony gość.
W ciągu kilku sekund zza warstwy zewnętrznego pancerza rozległo się szuranie i
drapanie, co pozwoliło na zlokalizowanie hałasu na wysokości mesy. Jacen ruszył po-
woli w tamtym kierunku, płasko przywierając do czegoś, co w warunkach grawitacji
byłoby sufitem.
To pewnie grutchiny, pomyślał. Technologia Yuuzhan Vong bazowała wyłącznie
na materiale biologicznym. Zmodyfikowane, insektoidalne stwory służyły im do prze-
bijania powłok statków. Zaraz będzie tu pełno żrących oparów kwasu albo i czegoś
gorszego, ale nie było czasu na szukanie kombinezonów próżniowych. Gdyby Yuuzha-
nie rzeczywiście chcieli rozpruć statek, zrobiliby to już dawno. A gdyby wróg napraw-
dę zamierzał pozabijać rodzinę Solo, rozwaliłby statek w czasie, kiedy miał uszkodzone
zasilanie. W najlepszym razie można było powiedzieć, że tamci gardzą nieożywioną
techniką i nie interesuje ich sam „Sokół". Znając Yuuzhan, będą chcieli zgarnąć ży-
wych jeńców, a nie zamrożone na kość trupy.
Jacen oczyścił umysł i czekał.
W chwilę później w ścianie pojawił się otwór. Jak było do przewidzenia, do środ-
ka natychmiast przedostał się gryzący, dławiący smród, ale nie nastąpiła dekompresja
kabiny. Jacen pozostał poza zasięgiem wzroku, dopóki intruz nie wetknął głowy w
otwór dość duży, żeby mógł przejść przez niego nawet człowiek. Jacen włączył miecz.
W zimnym świetle ostrza ujrzał stworzenie, które wyglądało jak ogromny żuk. Ja-
cen wsadził mu w oko ostrze miecza, zanim zdołało się bodaj ruszyć. Przez jedną prze-
rażającą chwilę zdawało się, że energetyczne ostrze zdoła się przebić najwyżej przez
pierwsze kilka centymetrów. Stworzenie gwałtownie szarpało łbem w tył i w przód, ale
Jacen naciskał, aż wreszcie coś zabulgotało i ostrze przeszło na wylot. Żuk zadygotał i
padł.
Jacen oderwał się od sufitu i, unikając dymiącej krawędzi, skoczył w otwór.
Do zewnętrznej powłoki statku przyssał się elastyczny rękaw, mniej więcej dwu-
dziestometrowy. W połowie jego długości tkwił yuuzhański wojownik, który przesuwał
się w stronę statku, korzystając z rzędu guzów wystających z bocznej części pędu. Ja-
cen nogą odepchnął się od najbliższych wystających wyrostków i rzucił się w kierunku
obcego.
Jego przeciwnik był humanoidem o czarnych włosach, splecionych i związanych
w węzeł z tyłu głowy. Czoło pod ostrym kątem schodziło ku ciemnym oczom, pod
którymi widać było nabrzmiałe, sinawe worki i prawie płaski nos. Miał na sobie cha-
rakterystyczną zbroję z kraba vonduun, a wokół ramienia owinął mu się amphistaff. Na
pooranej bliznami, wytatuowanej twarzy pojawił się wściekły grymas i Vong powtórzył
ruch Jacena. Amphistaff wyprężył się, celując w młodego Jedi jak lanca.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
24
Kiedy byli już tylko o cztery metry od siebie, zwierzą splunęło czymś w Jacena.
Jeśli wierzyć doświadczeniu, mogła to być tylko trucizna.
Jacen sięgnął Mocą do wirujących kropelek, ale czuł się tak, jakby poruszał się w
gęstym syropie. Zatrzymał je ledwie o kilka centymetrów od twarzy, jednocześnie odbi-
jając się od ściany rury pod takim kątem, żeby znaleźć się pod jej sklepieniem. Wojow-
nik przeleciał pod nim, twarzą prosto w zawieszoną w miejscu toksynę. Jacen nie oglą-
dał się, tylko gniewnie wyszedł z wirowania, w jakie wpadł po tym zbyt gwałtownym
manewrze, i rzucił się w kierunku otwartego włazu. Za jego plecami rozległ się stłu-
miony, chrapliwy okrzyk wojownika.
Skoczek koralowy nie był duży, ale mógł pomieścić dwie osoby. Jacen bez trudu
mógł dojrzeć drugiego wojownika, wysuwając głowę z otworu. Tym razem nie było
powietrznych akrobacji: Yuuzhanin Vong czekał na niego, zaparty stopami w coś, co
znajdowało się za jego plecami, z amphistaffem w pozycji obronnej.
Zderzyli się w bezładnej plątaninie ciosów, która spowodowała, że Jacen wytracił
rozpęd i zaczął odbijać się od ścian rękawa, daremnie usiłując się przekręcić. Yuuzha-
nin Vong nie ruszył się ze swojej pozycji; niezmiennie atakował Jacena gradem zrów-
noważonych, klasycznych ciosów. Jacen stwierdził, że musi walczyć jedną ręką, bo
drugiej potrzebował do zaczepienia się o coś. Nie gasił miecza świetlnego, cały czas
wykonywał dłonią drobne ruchy. Kiedy Yuuzhanin zaatakował po raz kolejny, Jacen
przyszpilił mu dłoń. Wojownik jęknął, wypuścił amphistaffa, po czym warcząc, skoczył
na Jacena.
Nagły atak zaskoczył młodego Jedi. Wojownik zdołał zablokować mu nadgarstek i
obaj polecieli w głąb rury, obijając się o ściany. Zbyt późno Jacen zorientował się, że
nie zgasił miecza, który ciął teraz tkankę ściany rękawa jak szmatę.
Poczuł pod skórą drobne igiełki, usiłujące wydostać się na zewnątrz. Desperacko
dźgnął łokciem w górę, w szczękę Yuuzhanina. Usłyszał szczęknięcie zębów i prze-
ciwnik zluzował uchwyt. Przecięcie, teraz już długości pięciu metrów, otwierało się
wprost w przestrzeń i wojownik odpłynął przez nie na zewnątrz. W chwilę później
przestrzeń wyssała również ciało drugiego wojownika.
Czarne plamki zatańczyły Jacenowi przed oczami. Zdołał chwycić się jednego z
wyrostków, lecz otwór był tylko o metr od niego, a ciśnienie wysysanej atmosfery wy-
pychało go w tę stronę. Wiedział, że wkrótce zemdleje. Z zaciętą twarzą wyłączył
miecz i przypiął do pasa. Teraz pchał się pod wiatr już obiema rękami. Siły go jednak
opuszczały, a zanim zdoła dotrzeć do statku, na „Sokole" nie będzie już atmosfery.
Ale i tak nie dotrze do statku. Zawiódł, nie tylko siebie, lecz i matkę, i ojca.
Jeszcze raz sięgnął poprzez Moc, usiłując ściągnąć się w kierunku „Sokoła". Uda-
ło mu się nawiązać kontakt, ale przestrzeń przeniknęła w jego umysł, napełniając go
ciemnością.
O ile się nie mylił, zemdlał tylko na chwilę. Wiatr wciąż świstał wokół niego, lecz
był to już tylko cienki gwizd. Poprzez plamki wirujące mu przed oczami zobaczył, co
go uratowało. Rękaw - żywy, jak wszystko, co yuuzhańskie - zamykał się. Na jego
oczach znikało ostatnie kilka centymetrów rozcięcia.
Mama! Gdzieś niżej czuł łomotanie jej pulsu i ból nie do końca zagojonych nóg.
Greg Keyes
25
Odepchnął się z powrotem w kierunku „Sokoła Millenium", wściekle szarpiąc rę-
kawem, żeby się znaleźć w okolicy windy towarowej.
Wystarczyła chwila, żeby się przekonać, że i tu także bitwa się skończyła. Noghri
wciąż jeszcze rozczłonkowywali jednego z yuuzhańskich grutchinów. Drugi unosił się
wprawdzie w pobliżu Leii, ale jego łeb dryfował o kilka metrów dalej. Han stał w
przejściu, wymachując miotaczem.
- Jacen?
- Załatwiłem obu - przyznał ponuro.
- Świetnie. Leio, przejmij wartę. Daj znać, gdyby znów nam coś podesłali. Jacen,
ty sprawdzisz te skoczki i zastanowisz się, jak możemy przyspieszyć bez otwierania się
na przestrzeń.
Słusznie, pomyślał Jacen. W chwili kiedy przyspieszą, na skoczki zadziała ich
moment bezwładności. W pewnym momencie przyspieszenie sprawi, że staną się dość
ciężkie, aby oderwać się od rękawów, choćby były nie wiadomo jak silne.
- Już myślę, tato. I zaczekaj chwilę, zanim włączysz napęd. Mam jeszcze jeden
pomysł.
- Zawsze myślisz. Dobry chłopiec.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
26
R O Z D Z I A Ł
4
Nen Yim przepchnęła się przez przezroczystą błonę i pogładziła dłonią przemian
blade, pierzaste zwoje mózgu statku, rikyama. Zadrżała, a jej wyspecjalizowane palce
skurczyły się lekko. Kiedyś palce te były nogami skorupiakowatego stworzenia, hodo-
wanego wyłącznie po to, by dawał mistrzom przemian nowe ręce. Wciąż wyraźne było
zwierzęce pochodzenie dłoni: palce, węższe, smuklejsze i silniejsze niż u przeciętnego
Yuuzhanina, wystawały spod ciemnej, giętkiej skorupy stanowiącej teraz jej grzbiet.
Dwa z tych „palców" kończyły się szczypcami, trzeci miał wysuwane ostrze. Wszystkie
były pokryte małymi, wypukłymi węzłami zmysłowymi, które smakowały wszystko,
czego dotknęły. Szkolenie mistrza przemian Nen Yim wymagało od niej znajomości
smaku wszystkich pierwiastków i ponad czterech tysięcy związków chemicznych wraz
z ich odmianami. Dzięki tym palcom znała ostry, nerwowy smak kobaltu, smakowała
aromat czterochlorku węgla, podziwiała skomplikowane, nieskończone odmiany ami-
nokwasów.
A teraz zadrżała, bo zapach, który poczuła, był zapachem śmierci.
- Rikyam umiera - mruknęła do ucznia, który stał u jej boku. – Już ponad połowa
jest martwa.
Uczeń - młody mężczyzna imieniem Suung Aruh - z przerażeniem skulił czułki
kołpaka.
- Jak to możliwe? - zapytał.
- Jak to możliwe? - powtórzyła Nen Yim głosem drżącym z gniewu. - Rozejrzyj
się wokół siebie, uczniu. Świecące mykogeny, które niegdyś spowijały nasze korytarze
światłem, teraz lepią się do ścian jak chorowite plamy. Kapilary maw luura są zatkane
martwymi lub zmutowanymi recham fortepsami. Światostatek „Baanu Miir" umiera,
uczniu. Dlaczego z mózgiem miałoby być inaczej?
- Przykro mi, adeptko - szepnął Suung, splatając czułki w kornym pokłonie. -
Ale... co możemy uczynić? Czy można wyhodować nowego rikyama?
Nen Yim zmrużyła oczy.
- Kto cię szkolił przed moim przybyciem?
- Ja... stary mistrz, Tih Qiqah.
- Rozumiem. Czy on był tu jedynym mistrzem przemian?
Greg Keyes
27
- Tak, adeptko.
- A gdzie są jego adepci?
- Ostatniego roku nie szkolił żadnych adeptów, adeptko Nen Yim.
- Zdaje się, że uczniów też niczego nie nauczył. Co dla niego robiłeś?
- Ja... - przerażenie ucznia wzrosło.
- Tak?
- Opowiadałem mu bajki.
- Bajki?
- Bajki dla dzieci w żłobku, ale w wersji dla dorosłych. Kazał mi to robić.
- Wykorzystywał was do swej rozrywki? Jako osobistych służących?
- Właściwie tak, adeptko. Nen Yim przymknęła oczy.
- Zostałam przydzielona na umierający statek. Choć zaledwie w randze adepta, je-
stem tutaj najwyżej postawionym członkiem mojej kasty i nie mam nawet wyszkolone-
go ucznia.
- Słyszałem - zaczął Suung - że mistrzowie przemian zajęci są w walce z niewier-
nymi i dlatego brakuje ich tutaj.
- Oczywiście - odparła Nen Yim. - Na światostatkach zostają tylko ci stetryczali,
niesprawni i w niełasce.
- Tak, adeptko - zgodził się Suung.
- Nie zapytasz, do których ja należę? - warknęła.
Uczeń zawahał się.
- Wiem, że kiedyś uczestniczyłaś w świętych programach - rzekł ostrożnie.
- Tak. Program poniósł klęskę. Moja mistrzyni poniosła klęskę. Ja poniosłam klę-
skę. Zawiedliśmy Yuuzhan Vong. Odmówiono mi zaszczytu śmierci i przysłano mnie
tutaj, żebym robiła to, co potrafię, dla naszego wspaniałego ludu.
Przysłano? - przemknęło jej przez zdławiony zamknięciem umysł. Raczej wygna-
no.
Suung nie odpowiedział. Czekał, co usłyszy dalej.
- Uczniu, od tej chwili zaczyna się twoje szkolenie – oznajmiła Nen Yim. - Po-
trzebuję cię. Najpierw odpowiem na twoje pytanie: nie, nie możemy wyhodować tu
nowego rikyama dla statku. A raczej moglibyśmy, ale to nie pomoże statkowi.
Rozejrzała się dokoła. Wewnętrzny torus światostatku ostro zakrzywiał się u góry
i u dołu. Miał kolor starej kości, a rozświetlały go tylko lambenty, które przynieśli ze
sobą. Znów spojrzała na rikyama, lub raczej na tę jego część, która była widoczna.
Niezliczone zwoje neuronów wzrastały w nieruchomym środku statku, gdzie nie istnia-
ło pojęcie góry ani dołu. W przeciwieństwie do nowocześniejszych światostatków,
„Baanu Miir" uzyskiwał grawitację dzięki sile odśrodkowej, a nie dovin basalom, które
trzeba było karmić. Mózg, zamknięty w wielowarstwowej skorupie z koralu, poprzera-
stanej osmotycznymi membranami, dostępny był z wewnętrznego torusa statku, gdzie
wpuszczani byli wyłącznie mistrzowie przemian. Tu, gdzie sztuczna grawitacja stano-
wiła jedynie niejasne wrażenie, można było uzyskać dostęp do membrany poprzez do-
tknięcie zaworu dylatacyjnego w powłoce. Tylko dłoń mistrza przemian mogła prze-
niknąć przez membranę do splotów nerwowych wewnątrz.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
28
- Ten statek ma prawie tysiąc lat - wyjaśniła Suungowi. - Organizmy, które go
tworzą, rodziły się i umierały, ale mózg był tu od zawsze. Zarządzał integracją wszyst-
kich funkcji statku przez całe stulecia, rozwijając zewnętrzne gangliony tam, gdzie były
potrzebne, kształtując statek na swój własny, wyjątkowy sposób. Dlatego właśnie nasze
światostatki żyją tak bardzo, bardzo długo. Kiedy jednak choruje mózg, choruje także
statek. Można próbować różnych rzeczy, ale ostatecznie statek, podobnie jak wszystko
inne, musi przyjąć śmierć. Naszym zadaniem, uczniu, jest utrzymanie statku z dala od
tego pożądanego stanu przez czas tak długi, jak to tylko możliwe, dopóki nie wyhodu-
jemy nowego statku lub nie zasiedlimy planety. W przypadku tego statku musimy cze-
kać, aż nastąpi pierwsze z tych zdarzeń. „Baanu Miir" nie przetrzymałby naprężeń po-
dróży z prędkością nadświetlną, a dotarcie do świata, który nadawałby się do zamiesz-
kania, zajęłoby nam dziesiątki, a nawet setki lat.
- Czy nie można przetransportować mieszkańców na szybszych, mniejszych stat-
kach? - zaproponował Suung.
Nen Yim uśmiechnęła się z zażenowaniem.
- Można, kiedy oczyścimy galaktykę z niewiernych, a wojownicy nie będą potrze-
bowali wszystkich dostępnych statków do prowadzenia wojny.
- Czy teraz można zrobić cokolwiek, adeptko Nen Yim? - zapytał Suung. W jego
głosie brzmiał zapał, który budził w niej lekkie rozbawienie, lecz również w jakiś spo-
sób dodawał otuchy. To nie wina Suunga Aruha, że nic nie umie.
- Idź do qahsy, uczniu, gdzie przechowuje się całą wiedzę naszego ludu. Tam
znajdziesz protokoły przemian. Twój zapach i imię dadzą ci do nich dostęp. Nauczysz
się na pamięć pierwszych dwustu i wyrecytujesz mi je jutro. Powinieneś umieć wymie-
niać je według nazwy, zastosowania i wskazań. Zrozumiałeś?
Jego czułki z trudem tylko zdołały ułożyć się w pokłon, tak się poplątały z podnie-
cenia.
- Tak, adeptko. Tak się stanie.
- Odejdź teraz. Muszę się zastanowić nad tą kwestią.
- Tak jest, adeptko.
W chwilę później znalazła się sama w wewnętrznym torusie. Rozejrzała się pło-
chliwie, zanim zdecydowała się zsunąć przód żywego oozhitha, którzy przylegał do jej
ciała, okrywając je niemal całkowicie. Pod oozhithem, przyklejona do jej brzucha, spo-
czywała cienka jak błona istota. Zachowała jeszcze szczątkowe oczy po swoich rybich
przodkach, ale poza tym przypominała raczej oliwkowo-czarną, plamistą torbę. W
gruncie rzeczy była właśnie torbą: bardzo szczególnym rodzajem pojemnika.
Adeptka sięgnęła znów przez osmotyczną membranę i dotknęła fraktalnych zwo-
jów rikyama. Szczypcami na najmniejszym palcu wycięła cztery niewielkie fragmenty
mózgu i umieściła je w torbie. Materiał zamknął się czule wokół zwojów, namaszczając
bogatą w tlen cieczą, która utrzyma je w dobrym zdrowiu, zanim Nen Yim znajdzie się
w laboratorium i przygotuje trwalszy sposób, aby utrzymać zwoje przy życiu.
Odetchnęła głęboko, rozważając ogrom tego, co miała zamiar uczynić. Mistrzowie
przemian byli prowadzeni, ale i ograniczani przez protokoły - tysiące technik i ich za-
Greg Keyes
29
stosowań, przekazanych im przez bogów w mglistej przeszłości. Eksperymentowanie,
próby stworzenia nowych protokołów, były herezją najgorszego gatunku.
Nen Yim była heretyczką. Jej mistrzyni, Mezhan Kwaad, również nią była, dopóki
to dziecię Jeedai, Tahiri, nie zdjęło jej z karku genialnej głowy. Ona i Nen Yim wspól-
nie próbowały tworzyć i testować hipotezy. Poprzez śmierć Mezhan Kwaad wzięła na
siebie większość winy za herezję i klęskę, ale Nen Yim oszczędzono tylko dlatego, że
mistrzów przemian było coraz mniej.
„Baanu Miir" umierał. Wiedziała o tym od pierwszego spojrzenia na jego gnijące
pomieszczenia w dniu, kiedy tu przybyła. Przy tak chorym mózgu żaden znany jej pro-
tokół nie zdałby się na nic, lecz jako adeptka nie miała prawa dostępu do tajemnic leżą-
cych poza piątym rdzeniem qahsy. Będzie musiała stworzyć własny protokół, mimo że
została już skażona herezją, mimo że z całą pewnością była śledzona.
Odpowiadała nie przed zwapniałymi kodeksami mistrzów przemian, lecz przed
własnym ludem. Bogowie -jeśli w ogóle istnieją- muszą to zrozumieć. Jeśli światosta-
tek zawiedzie, zginie dwanaście tysięcy Yuuzhan, i to nie w chwalebnej walce lub w
ofierze, lecz od dławiącego dwutlenku węgla lub od mrożącego zimna kosmosu. Nie
pozwoli na to, nawet gdyby miała to być ostatnia przemiana w jej życiu.
Umieściła istotę-torbę z powrotem na brzuchu i rozwinęła oozhitha, okrywając ją i
siebie. Czuła, jak delikatne rzęski stroju wnikają w jej pory i podejmują symbiotyczny
związek z jej ciałem. Pozostawiła samemu sobie umierający mózg i poprzez pogrążone
w półmroku, opalizujące korytarze powróciła do swojego laboratorium.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
30
R O Z D Z I A Ł
5
- Aresztować nas? - zapytała Mara Hammera, kiedy robot stawiał przed nim drin-
ka. Jej głos był jak rad w temperaturze zera absolutnego i Luke'a przebiegł dreszcz. Był
to głos kobiety, która kiedyś próbowała go zabić i prawie jej się udało.
- O co nas oskarżają? - zapytał.
- Fey'lya ma dowody, że to wy kryliście się za nieusankcjonowaną akcją militarną
na Yavinie Cztery kilka miesięcy temu - odparł Hammer. - Obawiam się, że przez to
będzie was można obciążyć jeszcze wieloma innymi zarzutami, zwłaszcza że głowa
państwa zabroniła wam wyraźnie angażowania się w tego rodzaju działania.
- Jakie to dowody? - zapytał Luke.
- Yuuzhanie zwolnili jeńca wziętego na Yavinie Cztery - wyjaśnił Hammer. - Fey'-
lya nazywa ten gest „znakiem dobrej woli". Więzień potwierdził, że Jedi byli zamiesza-
ni, a nawet że wręcz poprowadzili niczym niesprowokowany atak na Yuuzhan Vong w
neutralnym systemie. Twierdzi, że stanowił część grupy, którą podobno prowadził Ta-
lon Karrde. Poza tym utrzymuje, że Karrde często komunikował się z tobą i że on był
świadkiem tych rozmów.
Oczy Mary zwęziły się w szparki.
- To kłamstwo. Nikt z ludzi Karrde'a nie będzie sypał. To pewnie jeden z tych
yuuzhańskich szpicli z Brygady Pokoju, którego ktoś dobrze wytresował, co ma mówić.
- Ale zasadniczo to prawda? - dopytywał się Hammer.
Luke niechętnie przytaknął.
- Tak. Kiedy mistrz wojenny Yuuzhan Vong stwierdził, że zadowoli się światami
podbitymi do tej pory, jeśli wyda mu się wszystkich Jedi, zorientowałem się, że
uczniowie mojej akademii są w niebezpieczeństwie i poprosiłem Talona Karrde'a, żeby
ich ewakuował. Ale kiedy tam doleciał, Brygada Pokoju już tam była. Usiłowali wyła-
pać uczniów i przekazać ich Yuuzhanom jako dar pokoju. Karrde nie chciał na to po-
zwolić. Prosił Fey'lyę, żeby wysłał oddziały wojskowe Nowej Republiki. Fey'lya się nie
zgodził. A więc tak, poparłem jego starania i wysłałem mu taką pomoc, jaka była osią-
galna. A jak sądzisz, co powinienem był zrobić?
Hammer pochylił długą twarz w zadumie.
- Nie winię cię. Szkoda tylko, że się ze mną nie skontaktowałeś.
Greg Keyes
31
- Nie było cię tutaj. Rozmawiałem z Wedge'em, ale to było poza jego kompeten-
cjami.
- Ale ten ich świadek to kłamca - wtrąciła Mara. - Możemy to udowodnić.
- I sami stać się kłamcami? - odparował Luke. - Tamten kłamie na temat swojej
tożsamości i być może tego, co widział, ale większość jego oskarżeń jest prawdziwa,
choć zniekształcona.
Hammer splótł palce.
- Ale to jeszcze nie wszystko. Wewnętrzne służby bezpieczeństwa dokonały prze-
glądu zapisów wylotów i przylotów statków w tym okresie. Oczywiście wiedzieli już
wcześniej, że Anakin Solo sfałszował zezwolenie, ale przy okazji odkryli, że odwiedzi-
ła was niejaka Shada D'ukal, jedna z najważniejszych ludzi Karrde'a. ID transpondera,
jakiego użyła, aby wylądować na Coruscant, był sfałszowany. Na koniec wiadomo też,
że Jacen i Jaina Solo również udali się w niewiadomym kierunku, obchodząc służby
bezpieczeństwa planetarnego... twoim statkiem, Maro.
- Kenth, powiedz raz jeszcze, co ty byś zrobił na naszym miejscu? -oskarżycielsko
zapytała Mara. - Nie mogliśmy pozostawić naszych uczniów na pastwę Yuuzhan tylko
dlatego, że Nowa Republika stchórzyła!
- I znów, Maro, nie sprzeczam się z tobą. Mówię ci tylko, co mają na was.
- Wiedziałem, że to w końcu wylezie - mruknął Luke. - Myślałem, że chociaż to
przeoczą.
- Dawno minęły czasy, kiedy Fey'lya mógłby przeoczyć jakieś działania Jedi - od-
parł Kenth. - Już i tak trudno mu powstrzymać hordę przedstawicielstw, które domagają
się zgody na warunki Tsavonga Laha.
- Nie próbujesz nam chyba wmówić, że Fey’lya jest po naszej stronie! - z niedo-
wierzaniem wykrzyknęła Mara.
- Maro, cokolwiek sobie o nim pomyślisz, Fey'lya nie zamierza rzucić Jedi ranco-
rom na pożarcie. Częściowo jest powód, dla którego się tak zachowuje: usiłuje ograni-
czyć straty. Pozornie działając przeciw Luke'owi, może utrzymywać umiarkowane
stanowisko w sprawie co skrajniejszych ruchów anty-Jedi.
Luke skinął głową jakby do siebie, po czym znów spojrzał na Hammera.
- A jaka jest twoja opinia?
- Luke, nie sądzę, żeby doszło do procesu albo do czegoś w tym rodzaju. Areszt
jest tylko aresztem domowym. Oczekują od ciebie, że wygłosisz do Jedi oświadczenie
zabraniające jakichkolwiek działań bez zezwolenia. Poza tym nie grozi ci absolutnie
nic.
- W całej galaktyce polują na Jedi. Mam im powiedzieć, żeby się nie bronili?
- Mówię ci, jak jest.
Luke splótł dłonie za plecami.
- Kenth, przykro mi - rzekł. - Nie mogę tego zrobić. Postaram się trzymać moich
ludzi z dala od działań wojskowych, ale poza tym... no cóż, misja Jedi jest starsza niż
Nowa Republika.
Coś w umyśle Luke'a zaskoczyło na swoje miejsce, jakaś myśl się zmaterializowa-
ła tak, jak tylko potrafi tego dokonać wymówione na głos słowo. Nagle zrozumiał, że
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
32
słowa te płyną wprost z jego serca i umysłu. Dlaczego nie chciał przyznać tego wcze-
śniej? Kiedy etyka Jedi pomyliła mu się z szeroko pojętą ideologią rządu? Dlaczego tak
długo przepraszał? Czy dlatego, że obawiał się wyobcowania z republiki, którą sam
pomagał budować? Ale to oni winni byli przepychankom. Nie Jedi, nawet nie Kyp i
inni renegaci. Luke mógł nie zgadzać się z nimi w szczegółach filozoficznych, ale nie
w sprawach ogólnych. Jedi mieli pomagać ludziom, pracować dla pokoju i równowagi.
- Dlatego właśnie chciałem, żebyś wiedział o tym wcześniej i coś z tym zrobił,
oczywiście, jeśli chcesz - odpowiedział Hammer. Urwał, jakby starannie ważył każde
wypowiedziane słowo. - Nie sądzę, żeby Fey'lya sobie wyobrażał, że się na to nabie-
rzesz.
- Chcesz przez to powiedzieć, że on sądzi, iż uciekniemy i jeszcze bardziej się po-
grążymy?
- Nie całkiem. Chciałby móc powiedzieć, że jesteście poza jego zasięgiem i już za
was nie odpowiada. Wyskubać was z futra, jak mówią Bothanie.
- Och! - westchnęła Mara. - Chciałby, żebyśmy się kręcili gdzieś w pobliżu, na
wypadek, gdyby kiedyś raczył nas potrzebować, ale teraz najchętniej obróciłby się do
nas plecami.
- Coś w tym stylu - przyznał Hammer. - Nie podjęto jeszcze żadnych kroków, że-
by internować wasze statki.
- Chce mnie wysłać na wygnanie - podsumował Luke.
- Tak.
Luke westchnął.
- Obawiałem się, że nadejdzie taki czas, ale miałem nadzieję, że będzie inaczej.
No, ale nas dopadło.
- Tak, dopadło nas - warknęła Mara. - Fey'lya lepiej niech się modli, żebym...
Namiętna przemowa przerwała się w pół słowa, a na twarzy Mary pojawił się wy-
raz głębokiego przerażenia. Luke nigdy jeszcze nie widział jej w takim stanie; nie po-
trafił sobie wyobrazić nic bardziej wstrząsającego.
- Ach - szepnęła Mara prawie niedosłyszalnie.
- Maro?
- Coś jest nie w porządku - powiedziała słabym głosem. Cała krew odpłynęła jej z
twarzy. - Coś jest bardzo nie w porządku.
Objęła brzuch ramionami i zacisnęła powieki. Luke rzucił się w jej kierunku.
- Wezwij robota medycznego, szybko! - polecił androidowi protokolarnemu.
Poprzez Moc czuł, jak Mara mu się wymyka.
- Trzymaj się, kochanie - szepnął. - Trzymaj się.
Greg Keyes
33
R O Z D Z I A Ł
6
Anakin leżał pod transporterem dostawczym „Szmal", dokonując mikroregulacji
podkładek repulsorowych, kiedy w polu jego widzenia pojawiła się para różowych
bosych stóp. Nie widział osoby, do której należały, ale od razu rozpoznał, kto to taki.
- Cześć, Tahiri! - zawołał.
- Cześć, ty tam - padła pełna oburzenia odpowiedź. Przed stopami pojawiły się
zgięte kolana, następnie o podłogę wsparła się para dłoni, aż wreszcie pojawiły się zie-
lone oczy otoczone obłokiem złocistych włosów.
- Wyłaź stamtąd, Anakinie Solo.
- Jasne, daj mi tylko skończyć.
- Co skończyć? Masz jakiś powód, żeby majstrować przy tym statku?
Ajajaj, pomyślał Anakin i z westchnieniem wysunął się spod transportera.
- I tak miałem ci powiedzieć - zaprotestował.
- Jasne. W tej samej chwili, kiedy odpalisz silniki i wyniesiesz się stąd.
- Tahiri, niedługo wrócę. Razem z Corranem jedziemy po zapasy i to wszystko.
Patrzyła teraz z góry wprost w jego twarz. Mógł dotknąć jej nosa swoim, unosząc
się tylko o parę centymetrów. Jej oczy były ogromne, zielone, ale ze złotobrązowymi
obwódkami wokół tęczówek. Ciekawe, czy zawsze były takie?
Uderzyła go pięścią w ramię, wcale nie żartobliwie.
- Mogłeś powiedzieć mi wczoraj.
- Au! - wysunął się jeszcze dalej i usiadł. - A to za co?
- A jak sądzisz? - wyprostowała się także i teraz mógł sobie obejrzeć także resztę
jej twarzy. Na czole miała nadal te trzy paskudne, pionowe blizny, jak przycupnięte
białe robaki. Yuuzhanie próbowali zrobić z niej jedną ze swoich. Blizny były najbar-
dziej powierzchownym wspomnieniem tamtego procesu.
- Słuchaj, wiem, obiecałem ci, że cię nie opuszczę, ale to naprawdę nie potrwa
długo. Zaczyna mnie nosić.
- No to co? Kogo to obchodzi? Nigdy się nie zastanawiałeś nad tym, jak ja się czu-
ję?
- Wydaje mi się, że właśnie o tym myślałem - zadumał się Anakin. - Daj spokój,
Tahiri. O co ci naprawdę chodzi?
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
34
Wydęła wargi. Gdzieś w tle Fiver warczał i popiskiwał radośnie, przygotowując
statek do lotu, od czasu do czasu emitował bardziej piskliwą nutę pod adresem astro-
mecha Corrana Gwizdka. Po drugiej stronie doku jeden z ludzi Terrika upuścił coś z
brzękiem na ziemię i zaklął siarczyście. Oboje Jedi odczuli przelotnie ból przytłuczo-
nego kciuka.
- Nie lubią mnie tutaj - cicho rzekła Tahiri. - Wszyscy się tak zachowują, jakby mi
miała zaraz pęknąć skóra, a przez szczelinę wyskoczyć smok krayt.
- Wydaje ci się - łagodził Anakin. - Wszyscy rozumieją, że miałaś ciężkie przej-
ścia.
- Nieprawda. Nikt tego nie rozumie. Z wyjątkiem ciebie. A może i ty też nic nie
rozumiesz. Albo się mnie boją, albo brzydzą.
Anakin wypróbował w głowie jedną czy dwie odpowiedzi; żadna mu się nie
spodobała, więc spróbował trzeciej.
- A co myślisz o usunięciu blizn? - zapytał. - Robot medyczny Boostera zrobiłby
to bez trudu.
Też źle. Anakin nagle się zorientował, że i tę odpowiedź także powinien był prze-
słuchać w myśli parę razy, zanim ją wypowie na głos. Zobaczył, że Tahiri szykuje się
do salwy całą burtą i przygotował się na najgorsze.
I znów się pomylił. Uspokoiła się i lekko potrząsnęła głową.
- Zapłaciłam za nie - szepnęła. - Nie mam zamiaru się ich pozbyć.
- Może to właśnie martwi ludzi - miękko podsunął Anakin.
- No to niech się martwią. Nic mnie to nie obchodzi.
- Ale właśnie przed chwilą...
- Cicho bądź. Okazuje się, że jednak nic nie rozumiesz.
- Nie rozumiem, czego właściwie ode mnie chcesz. Życzysz sobie, żebym z tobą
tutaj został?
- Nie, tępaku - odparła. - Chcę, żebyś mnie zabrał ze sobą.
- Och. - Zgłupiał na chwilę, ale nagle większość skarg ojca na kobiety stała się dla
niego całkowicie zrozumiała. Albo niezrozumiała, zależnie od sytuacji. Tahiri była jego
najlepszą przyjaciółką od pięciu lat, odkąd ona miała dziewięć, a on jedenaście lat.
Łączyła ich silna więź w Mocy, a razem byli znacznie potężniejsi niż każde z nich
osobno. Mistrz Jedi Dcrit stwierdził to już dawno, ale dopiero ostatnio okazało się, do
jakiego stopnia miał rację. Dzięki tej więzi Anakin i Tahiri mogli się porozumiewać w
obszarach daleko wykraczających poza wymianę słowną.
Dlaczego więc każda rozmowa z nią sprawiała, że przez większość czasu czuł się
kompletnie zdezorientowany?
- Jesteś pewna, że już jesteś na to gotowa?
- Na co? Przecież to tylko wyjazd po zakupy, no nie? Minimum niebezpieczeń-
stwa. Jak najdalej od przestrzeni Yuuzhan Vong.
- Zgadza się - odparł ostrożnie. - Ale zawsze jest jakieś zagrożenie.
- Zwłaszcza jeśli nie dowierzasz wszystkim na statku. Anakinowi opadły ręce.
- Teraz ty zgrywasz tępą. Przecież wiesz, że ci ufam.
- Naprawdę? Omal cię nie zabiłam na Yavinie Cztery, zapomniałeś?
Greg Keyes
35
- Wiem. Ale to nie byłaś prawdziwa ty.
- Nie? - twarz Tahiri przybrała dziwnie pusty wyraz. - Nie jestem tego taka pewna.
Czasem już nie wiem, kim naprawdę jestem.
Anakin położył jej dłoń na ramieniu.
- Ale ja wiem - rzekł. - Nie jesteś taka sama jak przedtem, zanim cię schwytali
Yuuzhanie. Ja też nie. Ale wciąż jesteś Tahiri.
- Cokolwiek to oznacza.
- Jeśli chcesz jechać z nami, porozmawiam z Corranem. Naprawdę nie sądziłem,
że zechcesz wyjść tak wcześnie.
Tahiri z emfazą potrząsnęła głową.
- Dość już czasu spędziłam płacząc zwinięta w kłębek. Uważasz, że tylko ty jeden
dusisz się w tych ścianach? Kimkolwiek jestem, nie dowiem się tego, becząc w kajucie.
- Jej głos nabrał nagle miękkich, proszących tonów. - Pozwól mi jechać z tobą, Anaki-
nie.
Rozczochrał jej włosy, jak to robił już setki razy, lecz nagle gest ten wydał mu się
zbyt poufały i poczuł, że się czerwieni.
- Dobrze - odpowiedział. - Następnym razem po prostu poproś. Nie zachowuj się
tak, jakbym zrobił coś złego. Nie musimy się o wszystko wykłócać.
Uśmiechnęła się czarująco.
- Przepraszam. Nigdy nie chcesz zrobić nic złego, ale najczęściej właśnie tak to
wychodzi.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
36
R O Z D Z I A Ł
7
R2-D2, piszcząc i skrzecząc, zmagał się z zadaniem, jakie powierzył mu Jacen.
Mały robot wysunął wszystkie końcówki chwytne i naprawcze, usiłując chwycić kom-
paktowy pocisk unoszący się w pobliżu luku usuwania śmieci. Przysadzisty, cylin-
dryczny robot z kopulastą głową w świetle pręta oświetleniowego wyglądał dokładnie
na taki antyk, jakim był w istocie.
Za plecami Jacena rozległ się głośny łomot - to C-3PO zmagał się z nieważkością.
- O nieba - z podnieceniem trajkotał C-3PO. - Nie zostałem stworzony do czegoś
takiego, przecież wiecie. Od zerowej grawitacji kręci mi się w obwodach!
- No to złap się czegoś - zaproponował Jacen. - Jeśli tato zdoła przywrócić zasila-
nie, znów będziemy mieć grawitację. Upewnij się tylko, że w tym momencie będziesz
się znajdował na podłodze, a nie na suficie.
- Wielkie nieba, a czy jest jakaś różnica? Zdaje się, że kiedy się to wszystko skoń-
czy, będę potrzebował porządnego remontu. Bo to się wkrótce skończy, prawda, panie
Jacenie?
- Tak czy owak, na pewno.
- Prawie żałuję, że nie zostawił mnie pan wyłączonego.
- Bądź wdzięczny, że masz dobre obwody zabezpieczające przed przeciążeniem
impulsowym, bo mógłbyś zostać zdezaktywowany na stałe. - Zatrzasnął pulpit ostat-
niego pocisku. - No cóż, zadziała albo i nie -rzekł filozoficznie.
- Nie rozumiem - odezwał się C-3PO - Co ma zadziałać albo nie?
R2-D2 gwizdnął, a w jego tonie brzmiało pobłażanie czy wręcz politowanie.
- Pewno, że nie należy się spodziewać, że wszystko zrozumiem, ty mały kuble na
śmieci - odparował z oburzeniem C-3PO. - Jestem robotem protokolarnym, a nie me-
chanicznym śrubokrętem. Och, przepraszam, nie chciałem pana obrazić, panie Jacenie.
- Nie szkodzi. Sam chciałbym, żeby był tu ktoś z większym drygiem do tych rze-
czy, na przykład Anakin. Jeśli popełniłem błąd, to znaczy, że wszyscy wylecimy w
powietrze.
- Och, nie!
- No dobrze, czas na ciebie, Threepio. Musisz przełączać tę śluzę ręcznie.
- Ale, proszę pana, przecież całe powietrze wyleci.
Greg Keyes
37
- To prawda. Ale mnie tu nie będzie... będę po drugiej stronie zewnętrznej śluzy
ciśnieniowej, a tobie próżnia nie zaszkodzi.
- Mam nadzieję, że nie. Ale po co to, panie Jacenie?
- Chcę, żebyś każdy pocisk po kolei wprowadził do samego końca kanału zrzuto-
wego i pchnął najmocniej, jak potrafisz, w stronę statku przechwytującego Yuuzhan
Vong.
- Ja mam dotykać pocisków wstrząsowych?
- Jeśli cię to pocieszy, kiedy wybuchnie choć jeden, nie sprawi ci żadnej różnicy,
czy będziesz go trzymał, czy znajdziesz się o metr od niego. Nie zostanie z ciebie nawet
tyle, żeby pokryć łyżeczkę.
- Ale... ale co się stanie, jeśli wypadnę ze statku?
Jacen uśmiechnął się blado.
- Lepiej tego nie rób - mruknął. - Kiedy wyrzucicie już wszystkie pociski, razem z
Artoo zamkniecie wylot, jeszcze raz przełączycie drzwi śluzy i wejdziecie do środka.
Będę utrzymywał z wami łączność przez komunikator.
- Panie Jacenie, jestem robotem protokolarnym!
- A ja wolałbym medytować. No chodź, Threepio. Robiłeś już przedtem bardziej
niebezpieczne rzeczy.
- Nigdy z własnej woli, panie Jacenie! Jacen klepnął robota w metalowe plecy.
- No, pokaż, z czego jesteś zrobiony, Threepio
- Chętnie poddam się przeglądowi wewnętrznemu - odezwał się Threepio.
- Wiesz, co mam na myśli. Ruszaj.
- Tak, sir - robotowi wyraźnie zadrżał głos.
Jacen odepchnął się, podłączył przenośne źródło zasilania i przełączył wewnętrzne
drzwi śluzy. Zamknęły się, ale niechętnie, przyzwyczajone do bardziej konkretnej diety
elektronowej.
Skierował się do kokpitu, gdzie czuwała jego matka
- Spokojnie? - zapytał.
- Na razie. Przecież chyba już się zorientowali, że coś poszło nie tak jak trzeba.
- Może tak, a może nie. Nie mamy pojęcia, jakie są ich procedury w takich sytu-
acjach. Wojownicy Yuuzhan Vong są dumni, może więc dają swoim chłopcom szansę,
żeby załatwić całą sprawę, zanim podeślą posiłki. Może są tak pewni siebie i tego, że
się nie wymkniemy, że nawet nie zwracają na nas szczególnej uwagi. Zresztą zaraz się
przekonamy, jak uważnie nas obserwują. Właśnie posłałem im na początek kilka poci-
sków wstrząsowych. Przy odrobinie szczęścia będą sądzić, że to śmieci, dopóki nie
będzie za późno. - Skoncentrował się na chwilę. - O, proszę. Właśnie wyleciał pierw-
szy.
C-3PO był powolny. Minęło dobre pięć minut, zanim wyprowadził kolejny pocisk.
Wyprowadzenie trzeciego trwało jeszcze dłużej. Jacen nie czekał. Zszedł na dół i do-
kończył spawania łat na dziurach, które wycięły w poszyciu ich statku yuuzhańskie
insekty. Płyta była za cienka, żeby trzymać jak należy, ale na razie nie mieli pod ręką
nic lepszego. Da im to przynajmniej kilka minut. Jeśli stanie się najgorsze i nie zadziała
ani jego plan, ani te łaty, zawsze mogą się zamknąć w kokpicie i włożyć kombinezony
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
38
próżniowe. Oczywiście, w takiej sytuacji będą musieli szybko znaleźć zamieszkaną
planetę albo stację kosmiczną.
Ojciec wynurzył się z dołu, dryfując powoli.
- Gotowi? - zapytał.
- Lepiej nie będzie - odparł Jacen.
- No to ruszajmy i przekonajmy się - rzekł Han. - Yuuzhanie Vong nie będą na nas
czekali bez końca.
Jednak, kiedy dotarli do kokpitu, nieprzyjacielski statek wciąż milczał.
Jacen włączył komunikator. I - Jak ci leci, Threepio?
- Fatalnie, sir. Jeszcze dwa zostały.
- Odłącza się więcej skoczków - zauważyła nagle Leia.
- Koniec, Threepio. Wynoś się stamtąd, i to już!
- Z radością, sir.
- Wszyscy gotowi? - zapytał Han.
- Ruszaj - odparła Leia.
Han przebiegł palcami po przyrządach i nagle grawitacja włączyła się z głośnym
trzaskiem. Żołądek Jacena znalazł się wreszcie we właściwym miejscu i chłopiec po-
czuł nagle falę mdłości.
- Trzymajcie się! - Han włączył silniki manewrowe i „Sokół" zaczął się kręcić na
jednym boku jak moneta.
Jacen wyciągał szyję, żeby coś zobaczyć. Powyżej i poniżej nich, na samym skraju
jego pola widzenia, majaczyły skoczki koralowe, wciąż nieruchome. Żywe rękawy
skręciły się pośrodku jak związane baloniki i skręcały się dalej.
- Cztery razy dookoła powinno wystarczyć. Gdzie twoje pociski?
- Pierwszy gotowy.
- Zdaje się, że dobrze zrobiłem, instalując wyrzutnie. Sygnał detonacji na trzy.
Raz, dwa...
Jacen wstrzymał oddech, wstukując sygnał na trzy i odetchnął dopiero, kiedy od-
legły pocisk wstrząsowy zmienił się w małą novą. W tym samym momencie Han włą-
czył silnik jonowy napędu nadprzestrzennego i nagle ruszyli tak, jak tylko „Sokół Mil-
lenium" ruszyć potrafił. Podczepione skoczki koralowe powiały za nim jak warkocze i
już po chwili Jacen stracił je z oczu.
- Próbują złapać nas dovin basalami - zameldowała Leia.
- Jacen!
- Tak, sir! - Jacen przesłał kolejny sygnał i pozostałe pociski ożyły, odpalając
rdzenie napędowe i kierując się ku statkowi Yuuzhan Vong. Anomalie grawitacyjne
wessały wszystkie, z wyjątkiem jednego, za to czwarty uderzył ze spektakularnym roz-
błyskiem.
- Zgasły na chwilę! - radośnie krzyknęła Leia. - Chybiły z blokadą! Han, zabieraj
nas stąd!
- A jak ci się zdaje, co ja robię?
Statek nagle zadygotał i stanął dęba.
Greg Keyes
39
- Co to było? Co w nas uderzyło?! - krzyknął Han i w tej samej chwili wstrząs się
powtórzył.
- Skoczki koralowe się odrywają - odparł Jacen. - A skoro mowa o skoczkach ko-
ralowych, kilka z nich właśnie rusza w naszą stronę. Schodzę do turbolaserów.
- Zapomnij o tym. Jeśli łaty pójdą, wolałbym, żebyś tu był. Prześcigniemy skoczki.
- Doganiają nas.
- Jak tylko wyjdziemy z cienia masy statku przechwytującego, skoczę w nad-
świetlną.
- Złapią nas wcześniej - mruknął Jacen po chwili namysłu. - Schodzę...
- Jacen...
Uciekł przed protestem ojca.
C-3P0 właśnie wracał do bezpiecznego, zamkniętego statku, kiedy przyspieszenie
grzmotnęło nim o bok zsypu. Ostatni pocisk, który wpychał przed sobą z powrotem do
wnętrza statku, nagle potroił ciężar i w chwili zmiany wektora siły wyleciał w kosmos.
Po drodze walnął w C-3PO, który z bezgłośnym okrzykiem zgrozy stwierdził, że leci w
ślad za nim. Desperacko czepiając się wszystkiego, zdołał chwycić się rączki mechani-
zmu śluzy, ale jego złociste nogi powiewały w przestrzeni. Spojrzał w dół i ujrzał wiru-
jące pomiędzy stopami gwiazdy.
- Artoo! - przesłał gorączkowo.
Palce zaczęły mu się ześlizgiwać z uchwytu.
No cóż, pomyślał sobie. Okazało się, że to wcale nie taki dobry dzień. Szkoda, że
nie zostałem z panem Lukiem na Coruscant.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
40
R O Z D Z I A Ł
8
Zanim robot medyczny na wyspie zdążył się włączyć, Mara straciła przytomność.
Luke ściskał jej rękę, kiedy leżała na trawie obok stołu. Wokół nich chłodne powietrze
przepełniały zapachy nocy i łagodna muzyka owadów. Kenth Hammer stał obok, nie-
spokojny, ale milczący.
Luke przywołał do siebie głos mistrza Yody: „Jedi nie zna strachu".
Trochę pomogło, ale niewiele. Strach czaił się płytko pod skórą. Nie może teraz
stracić Mary. Nie tylko teraz. Nigdy.
Usiłował odepchnąć od siebie także i tę myśl. A jednak im bardziej próbował, tym
gorzej mu szło, a całe szkolenie Jedi wydawało się blednąc w obliczu potęgi niezna-
nych dotąd emocji.
Trzymaj się, Maro. Kocham cię.
Poczuł, jak drgnęła. Cierpiała, ale Moc podpowiadała mu, że wciąż jest silna. Jed-
nak pod tą siłą kryło się niezaprzeczalne wrażenie czegoś złego. Nie całkiem jak wtedy,
kiedy była tak strasznie chora po zakażeniu yuuzhańską zarazą. Czyżby organizm znów
uległ mutacji? Czy to znaczy, że jej długa, pełna nadziei remisja dobiegła końca?
Obserwował w napięciu, jak robot medyczny beznamiętnie sprawdza oznaki życia,
zaglądając poprzez czujniki w ciało jego żony.
W trakcie badania powieki Mary zatrzepotały nagle i ujrzał w jej oczach odbicie
własnego, bezradnego lęku.
- Wszystko w porządku - zapewnił. - Wszystko będzie dobrze. Co się stało?
- To dziecko - odpowiedziała. - To nasze dziecko, Luke. Nie mogę...
- I nie będziesz - obiecał stanowczo. - Wszystko będzie w porządku
Robot medyczny w chwilę później przygotował diagnozę.
- Reakcja wstrząsowa w łożysku - zahuczał. - Wskazanie: cztery centymetry car-
dinexu.
- Podaj - polecił Luke.
Obserwował, jak płyn ścieka ze strzykawki. W kilka sekund oddech Mary uspo-
koił się i lekki rumieniec powrócił na jej policzki.
- Jaka była przyczyna? - zapytał Luke robota.
- Nieznany czynnik chemiczny.
Greg Keyes
41
- Trucizna?
- Nie. Reakcja łożyska nietypowa. Substancja nie jest toksyczna. Jest złożonym
związkiem soli, częściowa analiza... - robot MD wyrzucił z siebie listę związków che-
micznych.
- Łzy Vergere - szepnęła Mara, próbując się podnieść.
- Spokojnie. Leż jeszcze przez chwilę.
- Czuję się lepiej. Pozwól mi wstać, Skywalkerze.
- Łzy? - niespokojnie zapytał Kenth Hammer.
- Yuuzhanie Vong zarazili mnie jakąś bronią biologiczną - wyjaśniła Mara. - Bar-
dzo się starała, żeby mnie zabić. Pewnie by jej się udało, gdyby nie to stworzenie, które
towarzyszyło yuuzhańskiej zabójczym...
- Tej, która udawała zdradę?
- Elan. Właśnie. Miała takie zwierzątko czy może przyjaciółkę, która dała Hanowi
fiolkę łez... a przynajmniej ona tak je nazywała. Powiedziała mu, że powinnam je za-
żywać. Mnie też się to wydawało właściwe, więc zaczęłam je brać i choroba się cofnę-
ła.
Długa twarz Hammera wyrażała zadumę.
- A teraz uważasz, że to łzy spowodowały ten atak?
- Nie wyciągajmy pochopnych wniosków - zaprotestował Luke.
- Kilka miesięcy temu łzy się skończyły - wyjaśniła Mara. - Zaczęłam brać zsynte-
tyzowaną wersję. Luke, to zabija naszego syna.
- Nie wiesz nic na pewno - uspokajał ją Luke. - Robot medyczny nie potrafi prze-
prowadzić analiz, które mogłyby to udowodnić.
- Wiem - drżącym głosem szepnęła Mara.
Jej pewność była jak ferrobeton. Luke usiadł, przeczesał palcami włosy i spróbo-
wał zebrać myśli. Prawie podskoczył, kiedy gdzieś daleko rozległ się huk fali dźwię-
kowej - prawdopodobnie wywołany przez zapaleńca, który ćwiczył manewry atmosfe-
ryczne nad powierzchnią morza.
- Mogę cię w ciągu dziesięciu minut zawieźć do centrum medycznego - zapropo-
nował Marze Hammer.
- Nie! - krzyknęła Mara. - Stracimy szansę na ucieczkę przed Fey'lyą.
- Maro, nie mamy wyboru - nalegał Luke.
Usiadła. Tym razem Luke nie próbował jej powstrzymać.
- Mamy - upierała się. - Nie chcę, żeby moje dziecko urodziło się w areszcie do-
mowym. Jeśli przestanę zażywać łzy, wszystko będzie w porządku. Mam rację, Emdee?
Robot zawarczał i potwierdził.
- Obecnie niebezpieczeństwo minęło. Unikanie substancji zapobiegnie nawrotowi.
- A jeśli to wcale nie były łzy? - zapytał Luke, zdradzając tym wybuchem, w jak
wielkiej jest rozpaczy.
- To łzy - odpowiedziała Mara. - Wiem, że to łzy.
- Więc coś jest nie w porządku z syntetycznym lekarstwem. Jeśli mamy syntety-
zować nowe, musimy być tu, na Coruscant.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
42
- Jeśli zostaniemy, przyszpilą nas tak, że już nie uciekniemy. Zostaniemy na ich
łasce, a co wtedy? A jeśli Fey'lya zmieni zdanie i wyda nas Yuuzhanom? Będziemy w
pułapce, a jakże ja mam walczyć w tym stanie? Albo, co gorsza, z dzieckiem na ręku?
Luke, już czas. Wiesz o tym równie dobrze, jak ja. Musimy to zrobić.
Luke przymknął oczy i pod powiekami szukał rozwiązania. Nie znalazł nic.
- Dobrze - rzekł wreszcie. - Kenth, bądź tak uprzejmy i zabierz nas do naszych
apartamentów.
- Oczywiście, jestem do waszej dyspozycji - potwierdził Hammer.
W kilka chwil znaleźli się w powietrzu. O ile Luke mógł stwierdzić, Mara czuła
się już całkiem dobrze. On za to był wstrząśnięty do głębi.
Włączył komunikator i natychmiast odbył dwie rozmowy - jedną z Mon Calamari
Cilghal, uzdrowicielką Jedi, a drugą z Ismem Oolosem, lekarzem Ho'Din, cieszącym
się znakomitą opinią. Oboje zgodzili się spotkać z nimi w ich mieszkaniu. Trzecie we-
zwanie - do Ithorianina Tomly Ela - przyniosło informację, że lekarz znajduje się poza
planetą, pomagając uciekinierom ze swego zniszczonego świata.
Hammer wysadził ich na lądowisku na dachu. Cilghal już tam była, a płazowaty
Ism Oolos przybył kilka chwil później.
Luke i Mara podziękowali Hammerowi. Przedstawiciel życzył im szczęścia i odje-
chał.
- Pakuj się, Skywalker - poleciła Mara. - Za dwie godziny ma nas tu nie być.
- Dokładne badanie zajmie znacznie więcej czasu - poskarżył się Oolos. - Pewne
analizy muszę zrobić w swoim laboratorium, żeby być pewnym wyników.
- Musicie teraz myśleć o dziecku - cichym głosem poparła go Cilghal.
- Nikt mi nie musi o tym przypominać - burknęła Mara. - Do roboty.
Tymczasem Luke niechętnie zaczął przygotowywać się do ucieczki; z każdym
krokiem szło mu ciężej. Coruscant miał najlepsze centra medyczne w całej galaktyce.
Jak może pozbawić tego swoją żonę i dziecko?
Wyczuł koncentrację Cilghal, która badała Marę poprzez Moc, usiłując zebrać in-
formację z przekazywania na poziomie komórek. Kątem oka widział, jak Oolos pobiera
próbki skóry i krwi, odczyty sond ultradźwiękowych i wprowadza je do swojego notat-
nika.
Mara dała im godzinę, po czym odmówiła dalszej współpracy. Luke przerwał to,
co właśnie robił, i wrócił do pokoju.
- I jakie wnioski? - pytała właśnie Mara.
Oolos westchnął.
- Robot MD miał rację. Syntetyczne łzy mają nieprzewidziany wpływ na stan ło-
żyska. Sam atak wywołany był stresem, ale dalsze przyjmowanie łez może prowadzić
do śmierci dziecka.
Cilghal przytaknęła skinieniem bulwiastej głowy.
- Zgadzam się - dodała.
- Możesz dokonać powtórnej syntezy? - zapytał Luke. - Przekonfigurować sub-
stancję tak, żeby nie dawała takich skutków?
Oolos splótł łuskowate palce.
Greg Keyes
43
- Wciąż nie wiemy, jak działały prawdziwe łzy - rzekł przepraszająco. - Mogliśmy
tylko powtórzyć skład chemiczny, nie rozumiejąc ich działania.
- A jednak czymś się muszą różnić - mruknął Luke. - Inaczej to by się nie zdarzy-
ło.
- Niestety - odparł Oolos - nie mogę się z tym zgodzić. Natura reprodukcji komó-
rek płodu jest zupełnie odmienna od normalnych procesów komórkowych dorosłego
człowieka. „Łzy" spowodowały, że komórki Mary w pewnym sensie zaczęły naślado-
wać ten proces, stąd jej regeneracja. Choroba Yuuzhan Vong wciąż jednak w niej tkwi,
rozumiecie? To tylko jej komórki dostały siłę, aby ograniczyć jej skutki i kontrolować
szkody, jakie czyni w organizmie.
- Wciąż nie rozumiem problemu.
- Problem polega na tym, że syntetyczna substancja jakimś sposobem nie traktuje
rozwoju płodu jako normalnej funkcji ludzkiego ciała. Próbuje zatem skorygować ten
proces, traktując dziecko niemal tak, jakby było chorobą. Z kolei naturalny system im-
munologiczny Mary opiera się i odrzuca te modyfikacje. Z czasem ten konflikt nawar-
stwił się na tyle, że spowodował wstrząs toksyczny. Zgodnie z historią jej komórek,
nawarstwianie konfliktu rozpoczęło się wraz z ciążą, a obecnie osiągnęło niebezpieczny
poziom.
- Przez pierwsze miesiące brałam prawdziwe łzy - szepnęła Mara.
- Właśnie - podsumował lekarz. - Te same cechy, które pozwalają, aby łzy zwal-
czyły twoją chorobę, stanowią niebezpieczeństwo dla płodu.
- Ale dziecko jest w porządku?
- Nie wyczuwam, żeby dziecko do tej pory ucierpiało wskutek tego procesu -
wtrąciła Cilghal.
- Uważam, że Jedi Cilghal ma rację - zgodził się Oolos.
- Ale to ostatni miesiąc ciąży Mary - zaoponował Luke. - Jeśli toksyny gromadziły
się przez osiem miesięcy...
- Osiągnęła stan nasycenia tolerancji - zgodził się Oolos. - Jej ciało z czasem wy-
dali chemikalia, ale przez cały następny miesiąc pozostaną one na niebezpiecznym
poziomie. Nie sądzę, aby sam stres mógł spowodować kolejny atak, ale nawet smak łez
może przynieść znacznie silniejszy atak niż ten, który przeżyła dzisiaj.
- Czy można w jakiś sztuczny sposób usunąć te toksyny?
- Tak.
- Bez ryzyka dla dziecka?
Uczony Ho'Din opuścił kolce na głowie.
- Nie. Ryzyko jest wymierne.
- No cóż, dodajmy to zatem do kategorii „tego, co już wiemy" -westchnęła Mara. -
Przestanę brać łzy, dopóki nasz syn się nie urodzi. Potem zacznę brać je znowu.
- Możemy sprowokować poród już teraz - odezwała się Cilghal. Mara zmarszczyła
brwi.
- Cilghal, to mi się nie podoba. Naprawdę tak radzisz?
- Ja owszem - wtrącił Oolos.
Cilghal wydawała się niechętna do udzielenia odpowiedzi.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
44
- Nie zalecałabym tego - rzekła wreszcie. - Logicznie biorąc, powinniśmy tak zro-
bić, ale kiedy patrzę w dal, widzę tylko głębokie cienie.
- A jeśli donoszę dziecko, nie biorąc łez?
- Także cienie i ból... ale i nadzieję. Mara usiadła i podniosła wzrok na Luke'a.
- Jesteśmy gotowi do odjazdu? - zapytała.
- Ja... Maro...
- Nawet nie próbuj. Nasze dziecko jest zdrowe i takie pozostanie, obiecuję ci to.
Przetrwamy wszystko, nieważne, gdzie będziemy. Musimy już lecieć, więc lećmy.
- Mogę wam towarzyszyć? - zapytała Cilghal.
- Oczywiście - odparła Mara.
- Przykro mi, że nie mogę zapytać o to samo - stwierdził Oolos. -Mam zbyt wielu
pacjentów i zbyt duże zobowiązania wobec Nowej Republiki, aby teraz odejść. Chciał-
bym przekonać was, żebyście pozostali w pobliżu, ale zdaję sobie sprawę, że to nie-
możliwe. Życzę szczęścia całej waszej czwórce. Zrobię, co w mojej mocy, aby ulep-
szyć substancję na podstawie tego, co wiem. Byłoby dobrze, gdybyście od czasu do
czasu porozumieli się ze mną.
- Dziękuję ci - rzekł Luke do lekarza. - Dziękuję za wszystko.
Jaina przeleciała X-skrzydłowcem na ciemną stronę Coruscant, rozkoszując się
kształtem drążka w dłoni i zmiennym naciskiem przeciążenia. Miała ochotę wrzeszczeć
z radości i uległa jej. Jak cudownie jest znowu latać! Dawno już nie czuła się tak wspa-
niale.
Przez wiele miesięcy uszkodzony wzrok nie pozwalał jej zasiąść w kokpicie, a
nawet i później, kiedy wyzdrowiała, Eskadra Łobuzów wyraźnie nie miała ochoty na jej
towarzystwo. Powoli, ale boleśnie uświadomiła sobie, że biorąc pod uwagę jej status
Jedi i zaangażowanie w ucieczkę z Yavina Cztery, mogą rzeczywiście nie życzyć sobie
jej powrotu. Z cudownego dziecka eskadry stała się nagle niemiłym ciężarem. Nie dalej
jak dziś pułkownik Darklighter - ten sam, który prosił, aby wstąpiła do eskadry - zapro-
ponował, aby przedłużyła urlop na czas nieokreślony.
Teraz już jej to nie obchodziło. Coruscant przemykał dołem, rozgwieżdżony
wszechświat przenicował się nad jej głową. To ona siedzi dziś w X-skrzydłowcu. Jutro
będzie cierpiała. Ale nie dzisiaj.
Skierowała dziób statku w drugą stronę, w gwiazdy, zostawiając w dole planetę
wraz z jej rojem satelitów. Zaczęła się zastanawiać, gdzie też podziewa się jej rodzina.
Anakin włóczy się po galaktyce z Boosterem Terrikiem, czuwając nad swoją przy-
jaciółeczką Tahiri. Bliźniaczy brat, Jacen, lata z matką i ojcem, usiłując stworzyć dla
wujka Luke'a „wielką rzekę" - ciąg bezpiecznych dróg i miejsc, które pozwoliłyby Jedi
uciec przed Yuuzhanami i ich kolaborantami. A ona została tutaj, wierząc, że Eskadra
Łobuzów wezwie ją pewnego dnia.
No cóż, kolejny dzień i kolejna pomyłka. Przez chwilę rozważała, czy nie rzucić
tego wszystkiego i nie wyruszyć gdziekolwiek, może na poszukiwanie „Sokoła Mille-
nium" i większej części rodziny.
Greg Keyes
45
Po chwili jednak zmieniła zdanie. Eskadra Łobuzów warta była walki i na pewno
w końcu znów ją powołają. Ciekawe, jak mogą sobie pozwolić na to, żeby ktokolwiek
siedział teraz w domu?
Oczywiście, od czasu Yavina Cztery, a właściwie od czasu Duro, jak uważa ten
idiotyczny rząd, Yuuzhanie Vong jakby trochę przycichli. Ale to nie potrwa długo.
Wszelkie marzenia o tym, że wroga można przekupić odpowiednią dozą ustępstw i
poświęceń, były tylko pobożnymi życzeniami tych... tych kryminalistów.
Radość z lotu powoli zanikała, pochłonięta przez coś w rodzaju umysłowej entro-
pii, która zdawała się nasilać wraz z dorastaniem. Przez chwilę miała ochotę wrócić, ale
uznała, że jeśli ma do wyboru dąsać się tu lub na dole, to już woli tutaj.
Wciąż jeszcze walczyła z samobójczym korkociągiem emocji, kiedy odezwał się
komunikator.
Była to ciocia Mara. Wydawała się jeszcze bardziej zdenerwowana niż sama Jaina.
- Jaino, gdzie jesteś? - zapytała.
- Tuż ponad atmosferą. Co się dzieje?
- Lecimy w górę „Cieniem Jade". Spotkaj się z nami, dobrze? To ważne. - Wyre-
cytowała listę współrzędnych.
- Jasne - odparła Jaina. - Już zmieniam kurs.
- I, Jaino... uważaj na siebie. Nikomu nie ufaj.
- Maro, co...?
- Pogadamy, kiedy się spotkamy.
Świetnie, pomyślała. Co jeszcze mogło się popsuć? Właściwie wszystko, dosłow-
nie wszystko, w tym również parę możliwości, o których nawet nie chciała myśleć.
Luke i Mara stwierdzili, że lepiej nie ryzykować, by ktoś zobaczył ich wsiadają-
cych na pokład „Cienia Jade". Poradzili sobie z tym wymownymi gestami dłoni i suge-
stią, popartą Mocą. Niektórzy w ogóle nie będą ich pamiętali, inni nie przypomną sobie
ich twarzy, choć należeli do osób publicznych.
Start był nieco bardziej skomplikowaną kwestią, ale Mara nie straciła fasonu i za-
pewniła sobie pozwolenie na start za pomocą fałszywego identyfikatora, przedstawiając
orbitę jako miejsce docelowe. Dziwne, lecz Luke obserwował kurczący się w oczach
Coruscant z prawdziwym uniesieniem i z uczuciem wolności, za którą tęsknił tak bar-
dzo, a nawet nie zdawał sobie z tego sprawy. Obejrzał się na Marę.
- Jak się czujesz?
- Teraz już dobrze. Skontaktowałam się z Jainą. Spotka się z nami na orbicie. -
Zmniejszyła kąt wzlotu i obejrzała się na Luke'a. - Wiesz, że dobrze robimy, prawda?
- Wciąż nie jestem tego pewien.
- Już i tak nie ma odwrotu. A dokąd lecimy?
- Najpierw spotkamy się z Boosterem - zadecydował. - Znalazłem sposób, żeby się
z nim skontaktować. Przynajmniej będzie miał centrum medyczne ze wszystkim, czego
ci potrzeba. A poza tym... Jedi potrzebują przystani, bazy, z której mogliby działać. Już
zacząłem poszukiwania, ale to na razie może poczekać. Teraz najważniejsze jest twoje
zdrowie.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
46
Skinęła głową.
- Odstawiam lekarstwo.
- Ryzykując, że choroba powróci z pełną siłą?
Wydęła wargi.
- To stanowi pewne ryzyko, ale na razie wydaje się mniejszym złem. A tymcza-
sem... - wykrzywiła się złośliwie w stronę przyrządów. – Zdaje się, że twój priorytet
został kopniakiem zrzucony na drugie miejsce. Wzywa nas planetarna służba bezpie-
czeństwa, a co najmniej cztery statki lecą tutaj kursem przechwytującym.
Luke otworzył kanał i włączył komunikację wizualną.
- „Cień Jade", tu planetarna służba bezpieczeństwa. - Na ekranie ukazał się blado-
złoty Bothanin. - Musicie natychmiast zawrócić na planetę. Poddajcie się naszej eskor-
cie.
Luke uśmiechnął się krzywo.
- Mówi Luke Skywalker z „Cienia Jade". Lecimy poza system i nie mamy zamiaru
zawracać.
Bothanin spojrzał na niego wyraźnie zakłopotany.
- Mam rozkazy, mistrzu Skywalkerze, i zamierzam je wypełnić, unikając zamie-
szania. Proszę mi w tym pomóc
- Przykro mi, że sprawiam kłopot, kapitanie, ale nie wrócimy na planetę.
- Jestem upoważniony do użycia siły, mistrzu Skywalkerze.
- Ten statek się obroni - niechętnie odparł Luke. - Proszę nas puścić, kapitanie.
- Przykro mi, ale nie mogę.
Luke wzruszył ramionami.
- No to nie mamy o czym dyskutować - mruknął i wyłączył komunikator.
- Możemy im uciec? - zapytał Mary.
- Trudno będzie. - Spojrzała na przyrządy. - Prawdopodobnie nie. Chyba mamy
ich na ogonie od samego początku. Dwa statki schodzą z wyższej orbity.
- Właśnie. Czekali na nas. Prawie się tego spodziewałem.
- I tak wygląda Fey'lya, który chciał, żebyśmy uciekli.
- Muszą pokazać, że coś robią - odparł Luke. - Jak na pokaz siły, nietęgo to wy-
gląda.
- Nie, ale i tak może wystarczyć - odrzekła. - Przynajmniej będziemy musieli się
bronić, co już nam nie pomoże.
Zbliżające się statki znalazły się na optycznej w ciągu kilku minut.
- Tarcze typu wojskowego - mruknęła Mara. - Trzymaj się, Skywalker.
W chwilę później rozpoczęła ostrzał.
Jeśli nawet przedtem nie byliśmy wyjęci spod prawa, to teraz na pewno już jeste-
śmy, pomyślał Luke. Jak mogło do tego dojść?
Jaina nie wierzyła własnym oczom: „Cień Jade" ostrzeliwany przez cztery statki
przechwytujące służb bezpieczeństwa. Co się dzieje?
Greg Keyes
47
W sumie nieważne. Włączyła systemy uzbrojenia i zanurkowała, ignorując we-
zwanie statków przeciwnika i przekazując własny sygnał na „Cień". Odebrał wujek
Luke.
- Wy dwoje wyglądacie tak, jakby przydała się wam odsiecz - zauważyła. - Czym
się naraziliście podniebnym glinom?
- Nie mieszaj się w to, Jaino - ostrzegł Luke.
- Jasne, nie ma sprawy, już się rozpędziłam. - Znajdowała się teraz na odległość
strzału i skorzystała z tego, przetaczając się pomiędzy statki przechwytujące i waląc z
laserów. Ciężkie tarcze bez trudu zatrzymały ogień, ale uzyskała to, co chciała: statek ją
zauważył. Próbował doczepić się do jej ogona, ale nie z nią takie numery. Zrobiła zwrot
przez dziób i zatoczyła ciasne koło w kierunku planety. Kilka celniejszych strzałów
otarło się o jej tarcze, ale daleko im jeszcze było do tego, żeby ją zestrzelić. Poderwała
statek w górę i znów miała prześladowców w zasięgu wzroku. Utrzymała kurs kolizyj-
ny dziób w dziób na tyle długo, aby wpakować w tarczę wroga jeszcze kilka strzałów,
po czym przechyliła się na prawą burtę, wymijając nadlatujący statek o kilka metrów.
W zadumie zerknęła na torpedy protonowe. Mogła ich użyć i załatwić tamtych na czy-
sto, ale wciąż nie wiedziała, co się naprawdę dzieje, a zabijanie przedstawicieli prawa z
Coruscant nie było chyba najlepszym pomysłem. Nie wiedziała nawet, czy to nie któryś
z jej przyjaciół. Oznaczało to, że musi okaleczyć, a nie zabić.
Oba statki skręciły w prawo, próbując wzajemnie wsiąść sobie na ogony, ale statek
Jainy był zwrotniejszy i wkrótce znalazła się na wysokości wylotu silnika tamtego.
Oddała szybką, przerywaną salwę, nie dając się strząsnąć przeciwnikowi, aż wreszcie
jego tarcze zawiodły. Odcięła mu napęd tak gładko, jak ogrodnik obcina zbędny pęd,
po czym zatoczyła koło, żeby zniszczyć im broń.
Tymczasem „Cień Jade" miał już tylko dwóch prześladowców, w tym jednego w
dość kiepskim stanie. Szkoda, że Jaina nie widziała sztuczek, jakich użyła Mara, żeby
osiągnąć taki skutek. Tarcze „Cienia" zaczynały już tracić stabilność, ale Jaina była
spokojna, że wspólnymi siłami zdołają załatwić przeciwnika.
W chwilę później na ekranie jej czujników dalekiego zasięgu pojawił się cały ob-
łok plamek. Dwanaście myśliwców, może więcej. A „Cień Jade" leciał wprost na nie.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
48
R O Z D Z I A Ł
9
C-3PO wrzasnął, tracąc punkt zaczepienia, ale w tej samej chwili coś mocno zaci-
snęło się wokół jego przegubu.
- Artoo! Dzięki konstruktorowi!
Statek wykonał jeszcze jeden gwałtowny zwrot, a C-3PO doznał przy tym wraże-
nia, że obwody wewnętrzne wylecą mu w przestrzeń przez podeszwy stóp. R2-D2
przechylił się do przodu, ale tylko trochę. C-3PO z ulgą stwierdził, że jego towarzysz
jest przywiązany kablem.
- Dzielny Artoo! Nie puszczaj mnie!
Jacen tańczył w wieżyczce lasera, kreśląc w próżni linie śmiercionośnego światła i
naprowadzając je na najbliższego skoczka. Większość promieni została pochłonięta
przez plamy ciemności absolutnej, zanim dotarła do celu, ale fluoryzująca chmura
zmienionego w parę koralu powiedziała mu, że przynajmniej jeden promień się
przedarł. Statek odpłynął na prawo, ale na jego miejscu zaraz znalazło się kilka następ-
nych. Jacen z zaciętą miną prowadził dalej morderczą wymianę zdań. Wróg odpowiadał
wulkanicznymi kłębami plazmy.
- Tarcze wysiadają - zatrzeszczał komunikator głosem Hana. - Jacen, jak ci leci?
- Jeszcze żyję, tato - odrzekł, okręcając się w fotelu, żeby wziąć na cel skoczka, le-
cącego tak blisko, że właściwie mógłby go trafić kamieniem.
- Za jedną minutę wychodzimy z cienia masy - odezwała się Leia. We wnętrzu
statku rozległ się przeraźliwy wizg i siadły kompensatory inercyjne. Przyspieszenie
omal nie rozsmarowało Jacena na suficie. Zdołał na czas unieść ręce, żeby ochronić
czaszką przed zmiażdżeniem, ale siła uderzenia ogłuszyła go na moment. Tłumiki po
chwili włączyły się znowu i sztuczna grawitacja łupnęła nim z powrotem o siedzenie.
- No to mieliśmy tarcze - wychrypiał ojciec.
Jacen jak pijany złapał uchwyt wyzwalacza. „Sokołem" wstrząsnęła seria potęż-
nych drgań.
- Teraz! Naprzód! - krzyknęła Leia.
Przez sekundę nic się nie działo, a potem gwiazdy znikły i Jacen z ulgą opadł na fotel.
Greg Keyes
49
- To było okropne, po prostu okropne - ciągnął C-3PO. - Gdyby nie Artoo, byłbym
już tylko kosmicznym śmieciem. Panie Jacenie, mówiłem panu, że ja się nie nadaję do
tych rzeczy.
- Poradziłeś sobie świetnie, Threepio. Uratowałeś nas. Dziękuję.
- Och! No cóż, sądzę, że proszę bardzo.
- No właśnie. Odpocznij, zrób sobie diagnostykę.
- Myśli pan, że im naprawdę uciekliśmy? Odpowiedzi udzielił mu Han:
- Uciekliśmy im z bardzo nieklarownym wektorem. Nawet ja nie jestem pewien,
dokąd lecimy. Wkrótce wyjdziemy w przestrzeń i trochę się uporządkujemy, ale prawie
mogę się założyć, że nikt nas nie śledzi. Za to jedno jest pewne: potrzebujemy napraw.
- Powłoki zewnętrzne? - zapytał Jacen.
- Jak widziałeś. Połączenia się oderwały, ale zdążyłem je zapchać, zanim łaty po-
szły. Trochę nieładnie wygląda. Trzeba będzie naprawić.
Leia weszła i ostrożnie przysiadła na jednym z foteli. Widać było, że kulej e na
prawą nogę bardziej niż poprzedniego dnia. Jej ochroniarze Noghri stali obok w mil-
czeniu.
- Czym w nas łupnęli? - zapytała.
- Czymś, czego jeszcze nie widzieliśmy - odparł Jacen. - Może to jakiś efekt
uboczny ich urządzenia przechwytującego.
- Lub potężny impuls elektromagnetyczny. Wyłączył nasze systemy, ale nie naro-
bił dużo szkód.
- Nas też wyłączył, jeśli pamiętasz - zauważyła Leia.
- Noo, faktycznie - zgodził się Han.
- No i co teraz? - zapytała.
- Teraz? Teraz wiemy, że wewnętrzny Trakt Koreliański parzy bardziej niż super-
nowa.
- Na razie. Może wędrują z tym czymś z miejsca na miejsce. Ciekawe, ile mają
tych statków przechwytujących.
- Tego nie wiemy - odparł Han, wzruszając ramionami. - Oni je hodują, pamię-
tasz?
- Oto i słynny wdzięk Solo - zauważyła cierpko. - A już się zastanawiałam, gdzie
się podział.
Han otworzył usta, żeby odburknąć, ale wtrącił się Jacen:
- Ten przechwytywacz był tam już od jakiegoś czasu. Pamiętacie tamte pozostałe
statki?
Leia skinęła głową.
- To prawda. Zapomniałam.
- To szaleństwo - zawyrokował Han. - Cała ta historia. „Wielka rzeka" Luke'a.
Leia zmarszczyła brwi.
- Słuchaj, było trochę kłopotów, ale...
- Kłopotów? - brwi Hana wyglądały tak, jakby miały mu wyskoczyć z czoła. - Czy
powiedziałaś „kłopoty"? Musieliśmy wiać z Rylotha pod osłoną miotaczy, bo twoje
kontakty okazały się Brygadą Pokoju...
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
50
- Mniej więcej tak samo, jak twoi „dobrzy znajomi" na Bimmisaari! Ci, którzy
chcieli udekorować swój ścigacz naszymi głowami!
- Prawdę mówiąc - zgrzytnął Han - na Bimmisaari wszystko szło świetnie, dopóki
ty...
Jacen wsłuchiwał się w ich zgryźliwe docinki z mieszanymi uczuciami. Z jednej
strony przypominały mu się dawne czasy, przynajmniej te, które pamiętał. Zawsze byli
tacy, do dnia, kiedy zginął Chewbacca. A potem... potem właściwie w ogóle przestali
rozmawiać i to milczenie było jednym z najgorszych doświadczeń w życiu Jacena.
Teraz wyglądało, że wrócili do dawnej formy, ale czasem docinki wydawały się
ostrzejsze. Jakby to, co dobre, nagle gdzieś się ulotniło. Jakby coś mogło ulec zniszcze-
niu przy pierwszym słowie wypowiedzianym nie w porę.
I tak to lepsze niż milczenie.
Han miał rację, że odnalezienie własnej pozycji w przestrzeni zajmie im trochę
czasu, podobnie jak wyliczenie serii skoków, które doprowadzą ich do miejsca prze-
znaczenia, skupiska czarnych dziur, znanych pod wspólną nazwą Otchłani. Ostrożnie
wybierał drogę pomiędzy ogromnymi studniami grawitacyjnymi. Dawne upodobanie
do ryzyka zostało pogrzebane pod wieloma warstwami odpowiedzialności, których
młodszy Han Solo nigdy by sobie nawet nie wyobrażał.
Młodszy Han Solo nigdy naprawdę nie wierzył w śmierć - a raczej nie wierzył w
to, że kiedykolwiek go ona dotknie. Strata Chewbacki zmieniła to na zawsze. Za każ-
dym razem, kiedy wyobrażał sobie utratę Leii lub któregokolwiek z dzieci, czuł, jak
krew w żyłach zmienia mu się w ciekły azot,
Ostrożnie prowadząc statek w labiryncie zabójczych fal, Han wiedział przynajm-
niej, że niewiele istot w galaktyce byłoby w stanie podążyć w ślad za nim. Jeśli nawet
śledził ich jakiś niedoinformowany statek Yuuzhan, to tak, jakby go już nie było.
Dlatego też minęło wiele dni, zanim naprawiony „Sokół" zbliżył się ostatecznie do
tajnej bazy, którą nazwali po prostu Schroniskiem. Była to eklektyczna konstrukcja,
byle jak sklecona z kawałków słynnej instalacji Otchłani, która swego czasu - a dokład-
niej w czasach Imperium - była tajną bazą wojenną. Sama baza została rozsadzona w
drobny pył przez ostatnią komendantkę, admirał Daalę, ale wykorzystując tę ruinę, a
także moduły importowane z Kessel i pomoc kilku wysoko postawionych przyjaciół,
Han i Leia ułatwili sobie budowę stacji kosmicznej.
Jako lokalizacja Otchłań była po prostu zbyt doskonała, żeby ją opuścić, zwłaszcza
że potrzebne było bezpieczne schronienie.
- Niespecjalnie to wygląda - wymamrotał Han, obserwując, jak nierówny cylinder
nabiera coraz większej wyrazistości, ujawniając bylejakość budowy. Podstawę stanowił
fragment asteroidy, ale z powierzchni najwyraźniej wystawały moduły mieszkalne,
rdzeń zasilający i dość prymitywny system uzbrojenia.
- Ale to całkiem specjalne miejsce - odparła Leia przez ramię. -To początek. Nigdy
nie przypuszczałam, że zdołasz sklecić przymierze niezbędne do zbudowania tej stacji,
ale oto jest. Dobra robota, kapitanie Solo - uśmiechnęła się i wsunęła rękę w dłoń Hana.
Greg Keyes
51
- Ja... dziękuję. Ale popatrz, co się działo, kiedy tu byłem. Omal nie zabili Anakina
na Yavinie Cztery, a my nie mieliśmy zielonego pojęcia, co się tam dzieje.
- Anakin jest teraz bezpieczny na „Błędnym Rycerzu", tak bezpieczny, jak to tylko
możliwe. Jaina jest na Coruscant, Jacen z nami. Wydaje mi się, że radzimy sobie tak
dobrze, jak się da, Hanie.
- Może. No cóż, sprawdźmy, co zrobili z tym miejscem.
Lando Calrissian powitał ich w obskurnym, ale funkcjonalnym doku. Ktoś poma-
lował wszystko na żółto, pokrywając niedopasowane kawałki powłok, z których go
zbudowano. Była to jedyna zmiana na lepsze, jaką Han zauważył od ostatniego pobytu.
- Podoba mi się to, co zrobiłeś z „Sokołem" - niedbale zauważył Lando, kiedy ze-
szli z trapu. - Łaty w kolorze cieniowanej żółci na tle matowej czerni. Bardzo stylowe.
- Aha, jasne, zawsze lubiłem to, co najmodniejsze - odparł Han.
- I najpiękniejsze - dodał Lando, przenosząc wzrok na Leię. - Jesteś jeszcze bar-
dziej czarująca niż zwykle.
- A ty równie wygadany, jak zawsze - odparła.
Lando błysną/ swoim słynnym uśmiechem i złożył jej lekki ukłon.
- „Sokół"...-zaczął Han.
Lando machnął ręką.
- Uważaj, że to już załatwione. Może nie mamy tu wiele, ale sądzę, że jest wszyst-
ko, czego potrzeba, żeby jeszcze raz połatać tę kupę złomu.
Obrzucił wzrokiem ich wymięte ubrania i plamy krwi na koszuli Jacena.
- To samo dotyczy waszej trójki. Możecie odwiedzić prysznic i mojego robota
medycznego. Kiedy skończycie, zanim spotkamy się z pozostałymi, którzy już przyby-
li, powitam was z przyjemnością na skromnym poczęstunku w moim gabinecie.
- Przedstawiciel Hurtów dotarł więc bezpiecznie? - zapytała Leia
- Czasem było nielekko, ale w końcu go tu ściągnęliśmy - przyznał Lando.
Han odchrząknął.
- Możemy o tym pogadać później - stwierdził. - Jacenie, Lando ma rację. Powinie-
neś dać sobie opatrzyć to draśnięcie. A ty, Leio...
- Moje nogi są w porządku - zapewniła go.
- A dlaczego robot medyczny miałby ich nie obejrzeć? To z pewnością nie będzie
bolało.
- Jest mnóstwo czasu - zapewnił ich Lando. - Proszę za mną.
Ku wielkiej uldze Hana, robot medyczny nie znalazł żadnych poważnych obrażeń
ani u Leii, ani u Jacena i w godzinę później całą trójką, odświeżeni, w nowych ubra-
niach, udali się za jednym z robotów do gabinetu Landa. Kiedy jednak otwarto przed
nimi drzwi, Han nie mógł powstrzymać się od szerokiego uśmiechu.
- Dlaczego nie jestem zaskoczony? - zapytał.
- Witajcie w moim skromnym domu z dala od domu - oznajmił Lando. - Z przy-
krością przyznaję, że nie odpowiada moim zwykłym standardom, ale jest dość wygod-
ny.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
52
Pokój wyglądał jak żywcem przeniesiony z jednego z luksusowych kasyn lub li-
niowców Landa. Kamień asteroidy wyprażono, wytrawiono i wyszlifowano tak, aby
przypominał ceramikę ścienną z Naboo, podłoga zaś była wyłożona najpiękniejszym
polerowanym drewnem z Kashyyyk. Tapicerka przypominała styl starego, preimperial-
nego Coruscant: wygodna, dekadencko wykończona filofibrowymi brokatami.
- Siadajcie. Robot zaraz przyniesie drinki.
Lśniący nowością lokaj SE-6 wyrósł przed nimi jak spod ziemi i zebrał zamówie-
nia.
- Dla mnie stymkaf - powiedziała Leia. - Jeśli mamy o czymkolwiek dyskutować,
chciałabym być bodaj w połowie przytomna.
- Ja mam na ten temat swoją własną teorię - odrzekł Han. - Znam cię, Lando. Na
pewno masz tu gdzieś w tym śmietniku trochę dobrej koreliańskiej whisky.
- Wszystko, co najlepsze, Hanie, choć teraz najlepsze to już nie to samo, co kiedyś.
- Na przykład?
- Poza nami? - uśmiechnął się Lando. - Niewiele.
Jacen zamówił wodę mineralną.
- Jeszcze jeden niepijący - zauważył Lando. - Ja chyba się jednak przyłączę do
Hana.
Spojrzał na Jacena, mrużąc inteligentne oczy.
- I co tam u ciebie słychać, młody Jedi? Jak leci?
- Bardzo dobrze, dzięki - grzecznie odparł Jacen.
- Masz w sobie wiele z matki. Twoje geny dokonały dobrego wyboru... - zawiesił
głos. - Rozumiem, że ostatnio stanowisz tremy towar. Zdaje się, że pod tym względem,
to znaczy w wysokości nagrody, prześcignąłeś nawet swojego staruszka.
- Lando, to wcale nie jest zabawne - upomniał go Han.
Lando uprzejmie uniósł brwi.
- A kto mówi, że jest? Po prostu stwierdzam fakt. Jak już mówiłeś, znasz mnie.
- Aż za dobrze.
Lando zrobił zbolałą minę, po czym uśmiechnął się nagle.
- Ach, oto i nasze napoje - wziął szklankę i uniósł w górę. – Za dawne czasy i za te
lepsze!
Wypili. Han skrzywił się niemiłosiernie.
- Chłopie, wcale nie żartowałeś. Nie jest to Rezerwa Whyrena.
- Były lepsze czasy, muszę to przyznać. - Głos Landa złagodniał i stał się poważ-
niejszy. - Przykro mi, że nie zdążyłem na pogrzeb, Hanie. Kilku moich ludzi wpadło w
pułapkę w pobliżu Obroaskai, kiedy zagarnęli ją Vongowie. Nie mogłem ich zostawić.
- Wiem - odparł Han, pociągając kolejny łyk. - Słyszałem. On też by się z tobą
zgodził.
- A co u ciebie, Lando? - zapytała Leia. - Jak ci się układa z Tendra?
- Jakoś tam leci. Strata Dubrilliona nie była niczym zabawnym, ale na szczęście z
latami zdołałem rozmieścić moje aktywa tu i tam. Wciąż mam interes na Kessel, choć
ostatnio zaczynają mu się trochę przyglądać.
- Yuuzhanie Vong?
Greg Keyes
53
- Nie, tylko piraci i złodzieje. I kręciła się koło mnie Brygada Pokoju.
To przykuło uwagę Hana.
- Naprawdę?
- Wysłałem ich w cholerę. Nie mieli na mnie haka, żeby poprzeć swoje żądania, i
dobrze o tym wiedzieli.
- Tak, ale czego chcieli? - dopytywała się Leia.
Lando zachichotał.
- Tego, co zwykle. Pomocy w polowaniu na Jedi, choć pewnie doskonale wiedzie-
li, z kim mają do czynienia. Przypuszczalnie potrzebowali straży do konwoju.
- Jakiego znów konwoju?
- Wydaje mi się, że Brygada rozrosła się trochę. Już nie zajmują się wyłącznie po-
lowaniem na Jedi. Przejęli szlaki handlowe na terytorium Vongów.
- Nie mów, że ich zaopatrują!
- Nie tylko ich, także opanowane przez nich ludy. Żebyś wiedział. Ktoś musi.
- Co za ohydni... - Leia nie mogła nawet dokończyć z odrazy.
Zmienili temat. Whisky grzała i Han poczuł, że napięcie powoli go opuszcza.
- No cóż - odezwał się Lando, kiedy opróżnili szklanki. - Nasi alianci czekają. Jacy
są, tacy są, ale prawdopodobnie spóźniliśmy się elegancko i tyle, ile trzeba.
- Prowadź - zgodził się Han.
W sali konferencyjnej, urządzonej już bez przepychu, jaki cechował gabinet Landa
- przeciwnie, ascetycznie skromnej - czekały na nich trzy istoty. Najbardziej rzucał się
w oczy młody Hutt, który rozsiadł się ze znudzoną miną i niecierpliwie kiwał mocno
umięśnionym ogonem. Obok niego siedziała kobieta koło trzydziestki. Skórę miała
niemal równie ciemną jak Lando, a włosy spięła ciasno, z wyjątkiem gęstej grzywki.
Była ubrana w formalny garnitur, czarny, z podniesionym białym kołnierzykiem. Miała
poważną minę, ale samica Twi'lek po drugiej stronie okrągłego stołu konferencyjnego
wyglądała wręcz ponuro.
- Miło, żeście się w końcu pokazali - zauważył Hutt.
- Do waszych usług - odparował Han, siląc się na neutralny ton. -A ty jesteś na
pewno....
- Znudzony - odparł Hutt.
Han zmarszczył brwi i uniósł palec, ale Lando gładko wpadł mu w słowo.
- Hanie Solo, oto Bana. Jest tutaj z ramienia ruchu oporu Hurtów.
- Jestem też inwestorem tego... tego miejsca - przypomniał Bana. - A mimo to czu-
ję się źle traktowany. Zamknięty w kajucie na całą podróż. Bardzo niegościnnie.
- Rozumiesz chyba, że pragniemy utrzymać lokalizację Schroniska w tajemnicy -
zauważył Lando.
- Rozumiem, że próbujesz mnie obrazić. Chcesz powiedzieć, że mógłbym sprze-
dać tę informację? Moi ludzie walczą na śmierć i życie. Z Yuuzhanami Vong nie ma
układów, ani za towary, ani za informacje. To szalony gatunek, nic sensownego nie ma
dla nich znaczenia. - Wyprostował gniewnie ślimakowate cielsko.
- Nie zamierzaliśmy nikogo obrażać - łagodziła Leia.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
54
Hutt przekrzywił głowę.
- Ty jesteś księżniczka Leia. Byłaś obecna przy śmierci mojego kuzyna Randy.
- Byłam - zgodziła się Leia. - Umarł bardzo dzielnie.
- To Numa Rar - ciągnął Lando, wskazując na Twi'lekiankę.
- Wielki zaszczyt cię poznać - zaintonowała kobieta, splatając bladoniebieskie
głowoogony.
Jacen przemówił po raz pierwszy od chwili, kiedy wszedł do sali.
- Poznaję cię - rzekł do Numy Rar.
- Tak. Byłam uczennicą zmarłej Daeshary'cor.
- Może słyszeliście o ruchu oporu na Nowym Plymptonie, w sektorze koreliań-
skim - rzekł Lando. - Numa jest przywódcą tego ruchu oporu.
Zwrócił się w stronę kobiety rasy ludzkiej.
- Opeli Mors - przedstawił. - Przedstawicielka syndykatu handlowego Jin'ri.
- Interesujące - odezwał się Han. - Nigdy nie słyszałem o takiej organizacji.
- Ja też nie - dodała Leia.
Opeli Mors uśmiechnęła się krótko, urzędowo.
- Jesteśmy stosunkowo nowym koncernem - wyjaśniła. - Powstaliśmy wkrótce po
upadku Duro, aby zaspokajać potrzeby emigrantów. Mamy teraz okazję rozwoju.
- Spekulanci wojenni - mruknęła Leia.
- Żaden interes nie rozwinie się bez przychodów - odparła Mors. -Rząd może ko-
rzystać z luksusu opodatkowania. My nie.
- Znam twój typ - odparła Leia, unosząc głos z każdą sylabą. -Zysk to jedna spra-
wa. Wy jednak wysysacie z ludzi wszystko do końca, a potem porzucacie klientów,
którzy nie mają już czym płacić.
- Nieprawda. Zabezpieczamy osoby bez dochodów pieniędzmi otrzymanymi od
tych, którzy mogą sobie pozwolić na nasze usługi. Gdybyśmy mogli pracować na zasa-
dzie całkowicie altruistycznej, robilibyśmy to.
- Jestem tego pewna. Kim byli przed inwazją wasi szefowie? Gangsterami? Pira-
tami?
Na czole Mors pojawiła się wąska zmarszczka.
- Przybyłam tutaj w dobrej wierze.
- Uspokójmy się wszyscy - zaproponował Jacen, automatycznie podejmując rolę
mediatora, którą sprawował w czasie kryzysu na Duro. - Czy możemy już skończyć
fazę wstępnych dyskusji?
- Prawie błagałem, żeby to już się ruszyło - zauważył Bana.
- Mamo? - zapytał Jacen.
Leia była politykiem i wiedziała, że jej syn ma rację. Skinęła głową, usiadła i splo-
tła dłonie.
- Po upadku Duro Tsavong Lah, mistrz wojenny Yuuzhan Vong obiecał, że jeśli
wszyscy Jedi w galaktyce zostaną mu przekazani, nie będzie najeżdżał kolejnych pla-
net. Wiele osób uwierzyło w jego słowa.
- A co ja mam z tym wspólnego? - zapytał Bana.
- Jedi chronią nawet was, Hutcie - warknęła nagle Numa.
Greg Keyes
55
- Ale, jeśli dobrze rozumiem, do czego w tej chwili zmierza nasz przyjaciel, to te-
raz Jedi potrzebują ochrony.
- Nie ten Jedi - odparła Twi'lekianka. - Proszę tylko, aby pomóc nam w naszej
walce.
- Czy mogę kontynuować? - łagodnie zapytała Leia.
- Proszę, oczywiście - odparła Numa, choć wcale nie wydawała się przyjmować
nagany do wiadomości.
- Tak, próbujemy stworzyć sieć, która pozwoliłaby zabrać Jedi z nieprzyjaznych
im światów do miejsc, gdzie będą bezpieczni. Plan Luke'a Skywalkera jest jednak
znacznie szerzej zakrojony. Chcielibyśmy również umieścić Jedi w okupowanych sys-
temach... takich jak wasz, Bano.
- W jakim celu? - zapytała Opeli Mors.
- Aby pomagać tym, którzy tego najbardziej potrzebują. Łączyć się z podziemiem
i sieciami wywiadowczymi. Nie przyjechaliśmy tu, aby tworzyć sieć ratunkową dla
Jedi, lecz taką, która pozwoli Jedi poruszać się względnie bezpiecznie.
- A ci Jedi... czy będą walczyć wraz z moim ludem przeciwko Yuuzhanom Vong?
- zapytał Bana.
Leia i Jacen wymienili spojrzenia. Jacen odchrząknął.
- Wydaje mi się, że agresja nie jest sposobem działania Jedi, ale oczywiście pomo-
żemy.
- Tak? Będziecie sprowadzać dla nas broń? Zaopatrzenie?
- Siatka może być wykorzystywana również i do tego celu - odparł Han. - Przy-
najmniej tak, jak ja to widzę.
- Mam nadzieję - odparł Bana. - Fortuna naszej rodziny nie jest już taka jak kiedyś.
Kiedy wydajemy pieniądze, oczekujemy zysku.
Odezwała się znów Numa, niedbałym ruchem lekku zamykając usta Hurtowi.
- Słyszałam, Jacenie Solo, że ty sam zaatakowałeś i upokorzyłeś mistrza wojenne-
go. Czy to nie jest agresja? Czy Kyp Durron nie walczy z nieprzyjacielem nawet w tej
chwili?
- Zrobił to, aby ratować mi życie - wtrąciła Leia. Jacen wyprostował się lekko.
- Nie zgadzam się z taktyką Kypa, podobnie jak mistrz Skywalker.
- Więc nie zgodzisz się także i z moją - odparła Numa. – Może popełniłam błąd,
przybywając tutaj.
Jacen studiował przez chwilę jej twarz.
- Twój mistrz musiał cię ostrzegać przed ciemną stroną.
- Lęk przed ciemną stroną to luksus, na który lud z Nowego Plymptona nie może
sobie pozwolić. Pomożecie nam czy nie?
Anakin by się z nią zgodził, ponuro pomyślał Jacen.
- Zrobimy, co będzie w naszej mocy - rzekł. - Sprowadzimy lekarstwa i żywność,
pomożemy ewakuować tych, którzy musza uciekać. Nie przybędziemy jako partyzanci.
A unikanie ciemnej strony nie jest luksusem, lecz koniecznością.
Nie odpowiedziała, ale w Mocy Jacen wyczuł, że jej nie przekonał.
- Mors?
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
56
Kobieta przez chwilę wbijała wzrok w stół, po czym spojrzała Hanowi prosto w
oczy.
- Osobiście chciałabym pomóc - rzekła. - Ale moi zwierzchnicy... no cóż. Możemy
zaopatrywać was w oddziały i statki, w żołnierzy doświadczonych w takich działaniach,
jakie planujecie, ale...
- Musimy zapłacić - podsunęła Leia.
- Tak, cokolwiek.
- Słuchaj - wtrącił Han. - Nowa Republika nie jest zainteresowana. Nie będą nam
nic fundować.
- Zbudowaliście tę stację.
- Z własnej kieszeni - odparł Lando. - Nawet Huttowie się dołożyli.
- Ach tak, lecz oni liczą na zysk. Cokolwiek powie nasz drogi przyjaciel, wie, że
siatka Jedi jest niewielką nadzieją na przeżycie dla jego ludu.
- Jesteś w tej samej kapsule ratunkowej - warknęła Leia. - Myślisz, że Yuuzhanie
Vong będą tolerować waszą działalność, jeśli zawładną całą galaktyką?
Mors wzruszyła ramionami.
- Może tak, a może nie. Dlatego zostałam upoważniona do zaoferowania wam wy-
pożyczenia jednego statku, bezpłatnie. Uważamy to za inwestycję.
Han skinął głową.
- No, to już coś - rozejrzał się po obecnych przy stole. - A może poszukamy jesz-
cze jakichś wspólnych tematów?
Han zapadł się w fotel masujący w kwaterze, jaką zaoferował im Lando. Nie była
tak wytworna jak mieszkanie Landa, ale zdecydowanie bardzo wygodna.
- To się nigdy nie uda - wymamrotał.
- Nie bądź defetystą - odpowiedziała Leia.
- Nie jestem. Staram się być realistą. Ktoś musi nim być, skoro twój brat nie potra-
fi.
- Nie zaczynaj znów napadać na Luke'a.
- Słuchaj, i tak się cieszę, że wreszcie postanowił działać - stwierdził Han. - Tyle
tylko, że mógł wybrać coś bardziej wykonalnego. „Stwórz mi wielką rzekę, Han, stru-
mień, który uniesie w bezpieczne miejsce zagrożonych, rannych, słabych". Bardzo
poetyczne. Ale jak za to zapłacimy?
Wszyscy w tamtej sali chcą tylko brać i brać, a nie mają zamiaru dawać.
Wyraz twarzy Leii zmiękł nagle. Pogładziła go lekko po policzku. Objął jej palce i
ucałował.
Chciał ją przytulić, ale zanim to zrobił, łagodnie odsunęła się od niego.
- Znajdziemy te pieniądze, Han. - W jej oczach zalśnił blask mocniejszy nawet niż
tego dnia, kiedy po raz pierwszy spotkali się na Gwieździe Śmierci. Przenikał go na
wylot, jak palący promień z miotacza. Skinął głową i znów przyciągnął ją do siebie.
Tym razem nie stawiała oporu.
Greg Keyes
57
R O Z D Z I A Ł
10
Nen Yim obserwowała poprzez zewnętrzny ma'at masę komórkową w powiększe-
niu kilkuset razy w stosunku do naturalnej wielkości. Po raz pierwszy od wielu cykli
odczuła niewielką nadzieję. Nie mogła być pewna, ale wydawało jej się, że widzi ozna-
ki regeneracji. Masa narosła i stała się odrobinę bardziej masywna. A jeśli tak, to zna-
czy, że jej nowy protokół działa. Niestety, minie jeszcze trochę czasu, zanim zdobędzie
pewność, a choć brakowało jej właściwie wszystkiego, czas był jedynym materiałem,
którego miała aż w nadmiarze.
Zanotowała wyniki w przenośnej qahsie-pamięci, po czym przeszła do kolejnej se-
rii próbek. Zanim jednak zdążyła na dobre zacząć, drzwi zawarczały cicho, co oznacza-
ło, że ktoś domaga się wstępu do kompleksu przemian. Podeszła do villipa w ścianie i
pogładziła, żeby go pobudzić.
Twarz, którą jej ukazał, należała do pani prefekt Ony Shai, dowódcy statku. Jej
brwi były pocięte pionowymi bruzdami, a jedno ucho poświęciła bogom.
- Prefekt Shai - powitała ją Nen Yim. - Co mogę dla pani zrobić?
- Proszę mnie wpuścić, adeptko.
Nen Yim wewnętrzne zadrżała. Nie miała czasu ukryć swoich prac, ale z drugiej
strony, nikt oprócz niej na „Baanu Miir" nie umiałby rozpoznać, nad czym pracuje, a co
dopiero zakwalifikować to jako herezję.
- Proszę wejść, pani prefekt.
W chwilę później drzwi zawarczały innym tonem i Nen Yim otwarła je, podsuwa-
jąc przegub dłoni pod czujnik chemiczny.
Jako osoba, pani prefekt nie wyglądała zbyt onieśmielająco. Była młodsza od Nen
Yim i urodziła się z lekkim skrzywieniem kręgosłupa. Gdyby kąt ten był większy o
jeszcze jeden stopień, zostałaby odesłana z powrotem do bogów przy narodzinach. Jak
zwykle, łatwo się podniecała i niezbyt dobrze kontrolowała uczucia, co teraz było bar-
dzo wyraźnie widoczne.
- Adeptko? - rzuciła Ona.
- Pani prefekt?
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
58
Przez chwilę pani prefekt stała niezdecydowanie, jakby zapomniała, po co tu przy-
szła. Przesunęła dłonią po czole, oczy jej biegały we wszystkich kierunkach. Zupełnie
jakby była pod wpływem szoku.
- Coś się stało - rzekła wreszcie. - Coś, co wymaga twojej uwagi.
- Co, pani prefekt? Co się stało?
- Jedna czwarta populacji „Baanu Miira" nie żyje - odrzekła pani prefekt.
Nen Yim przekroczyła membranę awaryjną. Poczuła, jak zahartowany przeciwko
próżni okrywacz ooglith zacisnął się na jej ciele, utrzymując odpowiednie ciśnienie,
zapobiegające wykipieniu krwi w pozbawionej atmosfery komorze.
Zamarznięte ciała leżały w trzech czy czterech warstwach na podłodze. Nie miały
okrywaczy. Nen Yim poczuła w gardle ucisk nie pochodzący od tęgopokrywego gnulli-
tha, którego wsunęła tam, aby dostarczał jej powietrze z płucowęża zwiniętego na ple-
cach.
Mieli czas, pomyślała. Powietrze z początku uchodziło powoli. Mieli czas, aby do-
trzeć do tego miejsca, gdzie statek ostatecznie zdecydował się zasklepić i tu zginęli,
waląc w membranę, której nie mogli przeniknąć bez pozwolenia.
- To niedobra śmierć - usłyszała słowa wymamrotane przez panią prefekt i prze-
transmitowane przez maleńkie villipy przyciśnięte do ich uszu i krtani.
- Śmierć zawsze należy przyjąć - przypomniał jej Sakanga, wojownik, który im
towarzyszył. Był stary, podobny do mumii i podobnie jak pani prefekt pochodził z po-
zostającej w niełasce domeny Shai.
- Oczywiście, to prawda - mruknęła Ona. - Oczywiście.
- Co się tu stało, adeptko przemian? - zapytał wojownik, kierując uwagę na Nen
Yim. - Uderzenie meteorytu? Atak niewiernych? - urwał i dodał: - Sabotaż?
- Nie potrafię nic powiedzieć - odpowiedziała Nen Yim. - Rikyam nie wszystko
zrozumiał dokładnie. Dlatego przyszłam tutaj, by szukać dowodów. Wyrwa jest na
końcu tego ramienia, to wszystko, co wiem. Może kiedy ją zobaczę, będę mogła wy-
wnioskować coś więcej.
- Powinniśmy mieć mistrza na tym statku - warknęła pani prefekt. - Nie chcę cię
deprecjonować, adeptko, ale światostatek powinien mieć na pokładzie mistrza.
- Całkowicie się z panią zgadzam - odparła Nen Yim. - Potrzebny jest mistrz.
Ale mistrz, taki jak moja pani Mezhan Kwaad, niejeden z tych mamroczących te-
tryków, którzy mistrzów udają, dokończyła w myśli.
Bez szmeru poruszali się wśród stosu trupów. Większość z nich należała do nie-
wolników i Zhańbionych; śmierć i próżnia zniekształciły ich tak, jak nigdy za życia.
Może bogowie zaakceptowali ich ostateczną ofiarę, a może nie. Przynajmniej już o to
nie dbali.
Podesty kapilarne, które w normalnych warunkach przeniosłyby ich w dalszą
część ramienia, teraz były tak samo martwe i zamarznięte jak istoty, które ich kiedyś
używały.
Wszyscy troje musieli zejść po ościstym kręgosłupie z uformowanymi w szczeble
kręgami. W miarę jak schodzili, ich ciała stawały się coraz cięższe z powodu pozornej
Greg Keyes
59
grawitacji powodowanej wirowaniem statku. Wchodzenie na górę będzie jeszcze trud-
niejszym zadaniem niż schodzenie w dół. Nen Yim zastanawiała się, czy zgrzybiały
wojownik w ogóle da radę to zrobić.
Komory pokryte były jak klejnotami kryształami lodu, zamarzniętymi w trakcie
przedzierania się przez miękką wewnętrzną tkankę. Niegdyś elastyczna podłoga była
sztywna jak koral yorik na zewnątrz statku, ale znacznie bardziej martwa.
Szli dalej w dół, poprzez coraz mniejsze komory. Tu na dole także natknęli się na
parę trupów, co potwierdziło domysły Nen Yim. Pęknięcie zakończyło się katastrofą,
opróżniając ramię z życia i powietrza w ciągu kilkudziesięciu uderzeń serca, ale z po-
czątku musiało być niewielkie.
Dlaczego rikyam nie wszczął alarmu? Dlaczego uszczelnienia pomiędzy każdym
poziomem nie zamknęły się i nie stwardniały?
Wreszcie dotarli do gwiazd.
Ramię było wygięte na końcu i „dół" oznaczał przednią krawędź. Tu przedmioty
ważyły najwięcej. Początkowo obszar ten był zarezerwowany do szkolenia wojowni-
ków, ale odkąd najzręczniejsi z nich wyprzedzili powolniejsze światostatki dla chwały
bitewnej, zakończenie ramienia przekształcono w dzieciniec, aby następne dorastające
pokolenia miały grubszy kościec i silniejsze mięśnie.
Niewielka nadzieja dla tych dzieci. Te, które nie zostały wyrzucone w przestrzeń,
martwymi, zamarzniętymi na lód oczami spoglądały w gwiazdy, które mogłyby kiedyś
podbijać. Gwiazdy widoczne przez pięćdziesięciometrowe rozdarcie w tkance powłoki.
Nen Yim zadrżała. Gwiazdy widniały zdecydowanie w dole. Gdyby spadła, obroty
statku nieodwołalnie wyrzuciłyby ją w bezkresną nicość.
A jednak było to takie piękne. Na jej oczach w otworze pojawił się dysk galaktyki,
zbyt wielki, by objął go nawet tak ogromny otwór. Jądro płonęło białą masą z lekka
naznaczoną błękitem, rozpościerając ramiona, które stopniowo przygasały w chłodniej-
sze gwiazdy. Technicznie „Baanu Miir" znajdował się już w granicach ogromnej so-
czewki, lecz nawet najbliższy ze światów był w istocie dla niego nieosiągalny.
Stało się to tym bardziej oczywiste, kiedy Nen Yim obejrzała dokładniej pęknię-
cie. Jego krawędzie były skręcone na zewnątrz, odsłaniając trojwarstwową strukturę
powłoki. Zewnętrzna skorupa składała się z koralu yorik - sztywne, naszpikowane me-
talem skorupy otulały twarde, pełne energii organizmy, które je generowały i naprawia-
ły. Dalej znajdowały się przecięte, pozamarzane kapilary. Przenosiły środki odżywcze i
tlen do ramion oraz pompowały odpady do maw luura, który je przetwarzał z pomocą
atomów wodoru, ściąganego przez dovin basale z otaczającej przestrzeni. Były tam
również mięśnie i ścięgna, które w miarę potrzeby mogły zginać i kurczyć olbrzymie
ramię, i właśnie tu coś zawiodło. W przypadku pęknięcia środkowa powłoka powinna
była zacisnąć się i zamarznąć w tej pozycji. Wówczas zewnętrzna powłoka rozmnoży-
łaby się i zamknęła otwór, z czasem zaś martwe, zamarznięte komórki zostałyby zastąpione
żywymi i wibrującymi. Miękka, elastyczna powłoka wewnętrzna z czasem także by się
zagoiła, a w końcu po całej katastrofie pozostałaby tylko ledwie widoczna, blada blizna.
- Co się stało? - zapytał wojownik. - Nie rozumiem tego. Nen Yim wskazała pal-
cem na rozdartą masę warstw mięśnia.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
60
- Samo się rozdarło - wyjaśniła.
- Jak to, samo się rozdarło? Co to znaczy? - zdziwiła się prefekt. -Jak to możliwe?
- Mięśnie doznały skurczu, podobnie jak mogłoby się stać z mięśniami pani nogi
po zbyt wielkim wysiłku. Skurczyły się i rozdarły powłokę, a potem kurczyły się dalej,
rozszerzając pęknięcie.
- To niemożliwe - burknął wojownik.
- Nie, najwyżej niepożądane - odparła Nen Yim. - Rikyam powinien monitorować
takie fluktuacje i łagodzić je w miarę potrzeby.
- Więc dlaczego tego nie zrobił?
- Według mojej dedukcji dlatego, że zmysły rikyama w tym ramieniu są martwe.
Nie jest świadom, że tu cokolwiek istnieje. Prawdopodobnie impuls, który rozdarł po-
włokę, jest jednym z niewielu przypadkowych impulsów, które mózg podaje tu raz na
wiele cykli.
- Mówisz, że uczynił to sam rikyam? - zapytała Ona.
- Tylko pośrednio. To, co tu oglądacie, jest wynikiem przejścia mózgu statku w
tak głęboki stan uwiądu, że nie jest już w stanie kontrolować własnych funkcji moto-
rycznych.
- A więc nie ma nadziei? - wymruczała pani prefekt.
Wojownik spojrzał na nią z irytacją.
- Co to za bzdury o nadziei? Yuuzhanie Vong zrodzili się, by podbijać i umierać.
To tylko przeszkoda, nic więcej.
- Możesz go uleczyć? - Ona Shai zwróciła się wprost do Nen Yim.
- Można zamknąć ranę. Uszkodzenie okaleczyło nas znacznie, cała wewnętrzna
powłoka jest martwa. Środkowa będzie wymagała wielu cykli regeneracyjnych, o ile
maw luur wciąż będzie ją karmił. Być może uda nam się wyhodować ganglion, który
mógłby kontrolować funkcje tego ramienia, ale i tak pozostanie ono odłączone od mó-
zgu. Poza tym istnieje możliwość, że rikyam straci kontrolę nad pozostałymi ramiona-
mi, jeśli to się jeszcze nie stało.
- Uważasz, że musimy opuścić „Baanu Miir" - bezdźwięcznym głosem stwierdziła
pani prefekt.
- Jeżeli nie uda się zregenerować rikyama. Poświęcam temu zadaniu całą uwagę.
- I tak ma pozostać. Na razie hodują nowy światostatek. Złożę petycję, aby nasz
lud mógł zostać tam przeniesiony. Wiele statków ostatnio zawodzi, więc mamy nie-
wielkie szanse.
- Jakikolwiek spotka nas los, przyjmiemy go tak, jak przystoi dzieciom Yun-
Yuuzhan. - Sakanga wskazał na znikający z pola widzenia rąbek galaktyki. - Mamy już
wojowników na straży w tym jasnym jądrze. Wszystkie światy u naszych stóp wkrótce
będą należały do nas. Nasze ofiary tutaj nie zostaną zapomniane. Nie do nas należy
skarżyć się na los.
- Nie - zgodziła się Nen Yim. - Ale musimy robić to, co trzeba, aby „Baanu Miir"
dostarczył do podboju kolejne pokolenie. - Choć zyskam na tym pewnie tylko hańbę i
śmierć, pomyślała, zrobię to, co muszę.
Greg Keyes
61
R O Z D Z I A Ł
11
Luke obserwował rosnącą w oczach blokadę.
- Och, nie - jęknęła Mara.
- Pewnie, że nie - mruknął Luke, kładąc jej dłoń na ramieniu. - Nie widzisz? Oni
nie stanowią dla nas zagrożenia.
W komunikatorze zatrzeszczał głos Jainy.
- To Eskadra Łobuzów! Nie wierzę, żeby mogli...
Przerwało jej wezwanie, które przyszło równocześnie także na „Cień Jade".
Na ekranie „Cienia" pojawiła się twarz Gavina Darklightera.
- „Cień Jade", zdaje się, że przyda wam się pomoc?
- To nie byłoby rozsądne, Gavinie - ostrożnie odpowiedział Luke. - Ścigają nas si-
ły bezpieczeństwa Coruscant.
- Już im wyjaśniłem, jaką popełnili omyłkę - odparł Gavin. - Nie sprawią wam
więcej kłopotów.
- Poślą tylko po dalsze statki. To może się naprawdę rozwinąć w awanturę.
- Może Nowa Republika potrzebuje takich właśnie awantur - odparł Gavin. - Naj-
pierw Corran, teraz ty? Co za dużo, to niezdrowo. Fey'lya po kawałku wyprzedaje nas
Yuuzhanom.
- Nie, nie wyprzedaje. Mamy bez wątpienia pewne różnice zdań, oczywiście, ale
on próbuje ratować Nową Republikę na swój własny sposób. Wojna domowa może nas
tylko jeszcze osłabić.
- Nie, jeśli przeprowadzimy ją szybko i bezboleśnie. Nie, jeśli -kiedy to wszystko
się skończy - będziemy mieć właściwe władze, a nie ten rozwrzeszczany, histeryzujący
tłum, który nas obezwładnia.
- Mówisz, zdaje się, o demokracji - zauważył Luke. - O czymś, o co bardzo ciężko
walczyliśmy. Nie możemy jej tak po prostu odrzucić, bo staje się niewygodna. Gavinie,
tej rozmowy nigdy nie było.
- W porządku, chciałem tylko, żebyś wiedział, że macie wsparcie.
- Doceniam to. A teraz nadszedł czas, żebyście opuścili tę imprezę. Jeśli w tej
chwili ruszymy, będziemy mieć czysty skok, a wy będziecie mogli zacząć wykręcać się
sianem z całej historii.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
62
- Jesteś pewien, że nie potrzebujesz eskorty?
- Najzupełniej. Gavin skinął głową.
- Zrozumiałem. Powodzenia. Maro, tobie też.
Jego twarz znikła z ekranu i Luke poczuł nagle, że drżą mu ręce.
- Luke?! - zawołała Mara z troską w głosie.
- To za blisko - wykrztusił. - Za blisko. Nie mogę być pretekstem do zamachu sta-
nu. Czy na pewno dobrze robię?
- Absolutnie. Daj im się aresztować, to zobaczysz, czy ten opór sam nie wypłynie.
- Wiedziałaś, że eskadra tak postąpi?
- Domyślałam się tego.
- I uważasz, że jeśli się poddamy...
- Mniej więcej w ciągu tygodnia będziemy mieli próbę zamachu stanu. W najlep-
szym przypadku bardzo niestabilną sytuację. Skywalker, kiedyś miałeś lepszy wzrok.
Musimy wiać. Dla Nowej Republiki, dla Jedi... i co wcale nie jest mniej ważne, ani
trochę mniej ważne, również dla nas i naszego syna.
Jaina odebrała prywatne wezwanie od Gavina Darklightera. Usiłowała zachować
spokój.
- Tak, pułkowniku - odpowiedziała. - W czym mogę pomóc?
- Uważaj na mistrza Skywalkera, Jaino. On cię potrzebuje.
- Zrobię, co w mojej mocy, sir, Czy to wszystko?
- Nie. - Głos Gavina zanikał w trzaskach. - Popełniłem błąd, nie przywracając cię
do służby natychmiast po odzyskaniu wzroku. Zawiodłem cię i żałuję. Chciałbym, że-
byś w dalszym ciągu uważała się za część eskadry.
- Doceniam to, dowódco Łobuzów - szepnęła. - Rozumiesz, że teraz...
- Tak jak mówię, teraz potrzebuje cię mistrz Skywalker. Wciąż jesteś na urlopie,
przynajmniej jeśli chodzi o mnie. Leć i niech Moc będzie z tobą!
- Jaino, muszę cię o coś poprosić - odezwał się Luke. Coruscant zosta! o całe lata
świetlne z tyłu. Na „Cieniu" było przewidziane miejsce dla X-skrzydłowca, ale miejsce
to zajmował już myśliwiec Luke'a. Rozmawiali zatem przez komunikator. Mara i Luke
opowiedzieli jej szczegółowo o ucieczce z Coruscant, Jaina zaś wyjaśniła, dlaczego
wciąż jeszcze nie dołączyła do Eskadry Łobuzów.
- Tak, wujku Luke?
- Musisz odnaleźć dla mnie Kypa Durrona. Chcę z nim pogadać.
- Na ostatnim spotkaniu nie miał nic specjalnego do powiedzenia. Dlaczego teraz
coś miałoby ulec zmianie?
- Ponieważ cała sytuacja uległa zmianie - wyjaśnił Luke. - Teraz ja mam do po-
wiedzenia parę rzeczy, których on z pewnością zechce wysłuchać.
- Wątpię, o ile nie zamierzasz przyłączyć się do niego w wojnie podjazdowej prze-
ciwko Yuuzhanom - prychnęła.
- Będzie, co będzie. Najważniejsze jest teraz, aby Jedi znów zaczęli się łączyć.
- Jeśli ty mnie o to prosisz, to go poszukam - zgodziła się Jaina. -Pamiętasz, że
znalazłam Boostera Terrika?
Greg Keyes
63
- Myślę, że to będzie o wiele łatwiejsze - uśmiechnął się Luke. -Wiem dokładnie,
gdzie jest Kyp.
- Skąd?
- Kyp trochę mnie martwi. Na wszelki wypadek umieściłem na jego statku układ
naprowadzający.
- Co? A jeśli Yuuzhanie przechwycą sygnał...?
- Nie narażam Kypa na niebezpieczeństwo. To nowy nadajnik, wymyślili go ludzie
Karrde'a, żebyśmy się mogli odnaleźć bez trudu, nie zdradzając swego położenia
Yuuzhanom Vong lub ich kolaborantom. Booster też taki ma, więc powinniśmy odna-
leźć „Błędnego Rycerza" bez większego trudu. Jest to sygnał o stałym znaczniku, prze-
kazywany po przekaźnikach i HoloNecie. Daje pasywny sygnał, który można śledzić w
zasięgu dziesięciu do pięćdziesięciu lat świetlnych. Innymi słowy, nikt bez klucza de-
kodującego nie może go wykorzystać do śledzenia. W bliskim zasięgu daje dźwięk
podobny do odgłosu silnika, a jeśli Kyp wyłączy zasilanie, żeby się ukryć przed czujni-
kami, on także się wyłączy.
- Bomba. Czy i ja dostałam taką pluskwę?
- Ty nie, ale „Cień" owszem. Dam ci kod, a także kod Boostera.
- Nieźle brzmi. Gdzie teraz jest Kyp?
- To właśnie ta niepokojąca część. Jest w okolicy Sernpidala.
Jaina poczuła, jak po plecach przebiega jej nagły dreszcz.
Sernpidal. Tam, gdzie zginął Chewie. Sernpidal znajdował się tak głęboko we-
wnątrz terytorium Yuuzhan Vong, jak tylko można sobie wyobrazić.
To nie będzie kolejna wyprawa na posyłki. Tym razem może być rzeczywiście pa-
skudnie.
- To bardzo daleko - zauważyła. - Mam nadzieję, że znajdziesz coś do picia dla
mnie i mojego rumaka.
- Mnóstwo. Przycumuj do nas, dostaniesz też coś do jedzenia.
Skrzywił się i wyczuła, że wysyłanie jej na taką misję nie było czymś, co zrobiłby
po raz drugi bez namysłu.
- Dzięki, Jaino - szepnął. - I niech Moc będzie z tobą.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
64
II
P R Z E J Ś C I E
Greg Keyes
65
R O Z D Z I A Ł
12
- Och! - zawołała Tahiri, marszcząc nosek. - Ależ tu śmierdzi!
- Aha - zgodził się z nią Corran. - Witaj na Eriadu.
Anakin zgodził się z nimi, ale w milczeniu. Smród był wyjątkowo złożony. Gdyby
wyobraził sobie to, co Eriadanie wchłaniali na co dzień, jako obraz, to oleisty, gorzki,
węglowodorowy odór byłby blejtramem. Na nim wirowała siarkowa podpalana żółć,
poprzetykana rozbłyskami plam białego ozonu i zielonych gwiazd chloru, a wszystko
pokryte szarym werniksem czegoś ni to organicznego, ni to amonowego.
Padał lekki deszcz. Anakin miał nadzieję, że nie wypali mu dziur w skórze.
- Czy Coruscant też tak wygląda? - zapytała Tahiri. Zapomniała już o smrodzie i
teraz chłonęła łakomym wzrokiem wysokie pod niebo, choć ciężkawe budynki przemy-
słowe otaczające port kosmiczny ze wszystkich stron. Niskie, ołowiane chmury zaha-
czały o najwyższe struktury, choć powyżej ich baldachim poprzerywany był miejscami
odległą, bladą żółcią nieba.
- Nie całkiem - odparł Anakin. - Po pierwsze, budynki na Coruscant nie są takie
brzydkie.
- Te tutaj wcale nie są brzydkie - zaprotestowała Tahiri, jakby chciała ich bronić. - Są
po prostu inne. Nigdy nie byłam na żadnej planecie, gdzie byłoby tyle... wszystkiego.
- Coruscant ma jeszcze więcej „wszystkiego". A jego niższe poziomy są takie, że
to tutaj wygląda przy nich jak miasto w chmurach. Ale przynajmniej powietrze jest
czyste. Nie smrodzą tak okropnie.
- Czy to znaczy, że ten zapach nie jest naturalny? - zdziwiła się Tahiri.
- Nie - odparł Corran. - Produkują tu wszystko tanio i brudno. Woń, którą zauwa-
żyłaś, jest jednym z produktów ubocznych. Jeśli się nie będą pilnować, Eriadu wkrótce
stanie się drugą Duro. A raczej tym, czym Duro była, zanim zajęli się nią Yuuzhanie.
- Wiesz, Tahiri, chyba nie powinnaś tu chodzić na bosaka - zauważył Anakin.
Tahiri spojrzała na brudny durabeton lądowiska i skrzywiła się lekko.
- Chyba masz rację.
Po prawej jakiś masowiec właśnie wyłączył silniki ładownicze i osiadł na repulso-
rach.
- Dobrze - uciął Corran. - Idę załatwić zapasy, których nam potrzeba. Wy dwoje....
- ...zostańcie i pilnujcie statku, co? - bąknął Anakin.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
66
- Właśnie.
Tahiri zmarszczyła brwi.
- Czy to znaczy, że przeleciałam całą tę drogę i nawet nie zobaczę miasta?
- Nie - odparł Corran. - Kiedy wrócę, pojedziemy do miasta i znajdziemy jakieś
miejsce, gdzie można coś zjeść. Trochę pospacerujemy. Ale nie chcę pozostawać tu
długo. Wprawdzie nie ma powodu, aby baczniej przyglądali się naszemu kodowi trans-
pondera, ale gdyby tak przyszło im to na myśl, możemy mieć niejakie problemy.
- No cóż... dobrze - zgodziła się Tahiri. Usiadła na rampie, podwijając nogi pod
siebie. Razem z Anakinem obserwowali, jak Corran przywołuje transporter naziemny i
wsiada. W kilka chwil później ciężki pojazd znikł z pola widzenia.
- Sądzisz, że ludzie, którzy tu mieszkają, uważają, że to czyste światy dziwnie
pachną? - zapytała Tahiri.
- Prawdopodobnie tak. Co sądziłaś o Yavinie Cztery po tych wszystkich latach
spędzonych na Tatooine?
- Wydawało mi się, że dziwnie pachnie - zgodziła się po chwili namysłu. - Ale w
inny, przyjemny sposób. To znaczy przeważnie w przyjemny sposób, bo część śmier-
działa jak zsyp w kuchni albo studzienka prysznica. Ale błękitne liście, kwiaty... -
urwała z żalem i nagle zmienił jej się wyraz twarzy: - Jak sądzisz, co Yuuzhanie Vong
zrobili z Yavinem Cztery po naszym odlocie? Myślisz, że go zmienili, wiesz jak, tak
samo jak inne planety, które przejęli?
- Nie wiem - mruknął Anakin. - Wolę o tym nie myśleć.
Już i tak było mu trudno oglądać zniszczenie Wielkiej Świątyni, gdzie spędził
prawie całe swoje dzieciństwo. Wolał nawet nie próbować sobie wyobrazić, że prze-
pyszna, zielona dżungla i wszystkie jej stworzenia również przestały istnieć. Nie chciał
przez to przechodzić, dopóki nie miał namacalnego dowodu.
Twarz Tahiri pozostała smutna.
- Co jest? - zapytał Anakin, kiedy już milczeli przez dłuższą chwilę.
- Przed chwilą skłamałam.
- Tak? Kiedy?
Ruchem głowy wskazała miasto.
- Mówiłam, że to nie jest brzydkie. Ale część mnie uważa, że jest.
- No cóż, dla mnie też nie wygląda szczególnie atrakcyjnie - odrzekł Anakin.
- Nie o to chodzi - szepnęła nagle schrypniętym głosem. - Nie o to chodzi. Chodzi
o to, że część mnie patrzy na to i myśli: „Bluźnierstwo".
- Ach, tak.
Yuuzhanie zrobili Tahiri coś więcej, nie tylko blizny na twarzy. Im-plantowali jej
wspomnienia -języka, dzieciństwa w ich dziecińcu, wzrastania na światostatku.
- Gdybyś mnie nie uratował, Anakinie, byłabym teraz jedną z nich. Nie pamiętała-
bym poprzedniego życia.
- Część ciebie wciąż by pamiętała - zaprotestował Anakin. - Jest w tobie coś, Tahi-
ri, czego nikt nie byłby w stanie zmienić.
Spojrzała na niego z zaskoczeniem i zmarszczyła brwi.
Greg Keyes
67
- Ciągle powtarzasz mi takie rzeczy. Co masz na myśli? Czy to dobrze, czy źle?
Chcesz powiedzieć, że jestem zbyt uparta, czy co?
- Chcę powiedzieć, że jesteś za bardzo Tahiri - odrzekł.
- Ach... -próbowała się uśmiechnąć i prawie jej się udało. - Sądzę, że powinnam to
uznać za komplement, skoro nigdy nie mówisz mi nic bardziej oczywistego.
Anakin poczuł, że twarz zaczyna mu płonąć. On i Tahiri byli najlepszymi przyja-
ciółmi od bardzo dawna. Ale teraz ona miała czternaście lat, a on szesnaście i wszystko
nagle wymknęło się spod kontroli. Wydawało się, że jej oczy zmieniły kolor, ale wcale
tak nie było. Stały się po prostu jakoś bardziej interesujące.
Obcięła włosy tuż przed wyjazdem na Eriadu... i to był szok. Teraz nosiła krótkie
uczesanie na pazia, a leciutkie kosmyki grzywki łaskotały jej brwi.
Zauważyła jego spojrzenie.
- Co jest? Nie podobają ci się moje włosy?
- Są w porządku. Ładna fryzura. Moja mama też ma teraz takie.
- Anakinie Solo... - coś nie pozwoliło jej dokończyć zdania. - Czujesz to? - zapyta-
ła w końcu ściszonym głosem.
- To Jedi - mruknął.
- Jedi w kłopotach. Poważnych kłopotach - wyprostowała się jak nagle zwolniona
sprężyna. - Gdzie masz te buty?
- Tahiri, nie. Sam pójdę. Ktoś musi pilnować statku.
- No to ty zostań, a ja pójdę. - Wstała i weszła do środka. Anakin ruszył za nią.
Znalazła parę pantofli w szafce i zaczęła je wkładać.
- Czekaj chwilkę. Niech pomyślę.
- Nie musisz za mnie nic wymyślać. Jeden z naszych jest w kłopotach. Idę mu po-
móc.
Zdążyła już opuścić statek i zejść z rampy.
Anakin przywołał jedno z bardziej obrazowych przekleństw swojego ojca, szybko
zamknął statek i ruszył za nią.
Dogonił ją w kolejce do odprawy celnej i imigracyjnej. Wyminęła wszystkich jak
wicher, ale została zatrzymana przy bramce siłowej, gdzie szpakowata urzędniczka
spojrzała na nią surowo.
- Musisz wrócić do kolejki.
- Nie, nie muszę - odrzekła Tahiri, niecierpliwie machając jej ręką przed nosem.
- Nie musisz - zgodziła się kobieta. - Ale chcę zobaczyć twój identyfikator.
- Nie masz na to ochoty - nalegała Tahiri.
- Nieważne, daj sobie spokój - odrzekła urzędniczka. - Jaki jest twój cel wizyty na
Eriadu?
- Nic, co by cię interesowało. Muszę przejść, i to już!
Kobieta wzruszyła ramionami.
- W porządku. Przechodź. - Opuściła barierę siłową i Tahiri pędem przebiegła na
drugą stronę.
- Następny.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
68
- Jestem z nią - poinformował ją Anakin. - Musisz mnie przepuścić i to natych-
miast - dodał.
- Musisz być z nią - zgodziła się urzędniczka i jeszcze raz opuściła bramkę na tak
długo, aby Anakin zdążył przejść.
Za plecami usłyszał głos następnej osoby w kolejce:
- A może i mnie tak po prostu przepuścisz, co?
- A dlaczego miałabym to zrobić? - kwaśno zdziwiła się urzędniczka.
Naturalnie stracił Tahiri z oczu, ale wiedział, dokąd zmierza. Jedi, którego wy-
czuwali oboje, był w większych tarapatach, niż sobie to można wyobrazić.
Anakin przepychał się przez zmoknięty tłum otaczający port, między handlarzami
i ulicznymi artystami, wzdłuż szeregów kantyn, kafejek i sklepików z pamiątkami,
zapełnionymi głównie fałszywymi rzeźbami z muszli i ordynarnymi karykaturami
Wielkiego Moffa Tarkina.
Trzy ulice dalej tłum jakby nieco się przerzedził, brudne uliczki były prawie puste,
jeśli nie liczyć sześcionogich gryzoni tu i tam. Odór rozgrzanego metalu był wszech-
obecny, choć na ulicach panował chłód, a deszcz padał coraz mocniej. Gdzieś daleko z
przodu odgłos kroków Jedi był coraz wolniejszy.
Anakin skręcił w długą, wąską ślepą uliczkę, z lewej strony ograniczoną chromo-
waną fasadą drapacza chmur, a z drugiej żebrowaną stalą dziesięciopiętrowego radiato-
ra, parującego w deszczu. Koniec alejki stanowiła tylna ściana kolejnego budynku,
pokryta poczerniałym duraplastem. Zgromadził się tam niewielki tłumek włóczęgów,
zwabionych możliwością oglądania zabójstwa.
Ofiarą był Jedi, Rodianin. Stał oparty o radiator, usiłując nie stracić miecza świetl-
nego. Otaczało go pięć istot: dwie uzbrojone w miotacze, trzy w pałki wstrząsowe. I
wszyscy jak jeden mąż zwrócili się w stronę Tahiri, która, oddalona od nich o jakieś
sześć metrów, zbliżała się pędem, kreśląc nad głową skomplikowane figury laserowym
ostrzem
Anakin oglądał to wszystko z odległości około pięćdziesięciu metrów. Usiłował
zmusić stopy do przejścia w nadświetlną.
Korzystając z tego, że Tahiri odwróciła uwagę napastników, Rodianin rzucił się do
przodu. Jeden z ludzi strzelił do niego z miotacza, a zamierający dźwięk strzału długo
jeszcze odbijał się od ścian zaułka.
Ostrze Tahiri przecięło na pół pałkę wstrząsową, omal nie zabierając ze sobą dłoni
kobiety, która ją trzymała. Anakin skrzywił się lekko. Kam pracował z Tahiri nad jej
techniką szermierczą; dziewczyna szybko się uczyła, ale wciąż była nowicjuszką.
Nowicjuszka czy nie, ale zbiry z pałkami cofnęły się, wyciągając miotacze, żeby
nie angażować się w walkę wręcz. Tahiri nacierała, aż wreszcie dopadła jednego i ob-
cięła mu pół lufy. Drugi strzelił do niej, ale chybił. Zaczęli ją okrążać.
W tym momencie pojawił się Anakin. Rozpoznał rodiańskiego Jedi; miał na imię
Kelbis Nu. Człowiek, który do niego strzelał, teraz dostrzegł chłopca, wycelował sta-
rannie i oddał dwa strzały. Dwa promienie uderzyły w ściany alejki dzięki interwencji
miecza Anakina. Wyminął strzelca, w biegu zręcznie przecinając mu miotacz na pół,
Greg Keyes
69
kiedy poczuł wycelowany w siebie pistolet. Upadł i przetoczył się po ziemi. Strzał świ-
snął mu nad głową.
Ktoś krzyknął - to człowiek, który strzelał do Kelbisa Nu. Strzał przeznaczony dla
Anakina uderzył go wysoko w pierś i napastnik upadł w konwulsjach.
Anakin skoczył na nogi i stwierdził, że Tahiri wciąż ma przed sobą czterech na-
pastników: dwóch uzbrojonych, a dwóch nie. Wyglądali na zagubionych.
Dopiero wówczas chłopiec rozpoznał po plakietkach i uniformach, że należą do
Brygady Pokoju.
Napastnicy zaczęli wycofywać się z alejki, zbici w ciasną gromadkę, osłaniając się
wycelowanymi miotaczami. Anakin stał o jakiś metr po prawej ręce Tahiri, ale nieco z
przodu.
- Załatwmy ich - powiedziała. W jej głosie brzmiała taka sama nuta lodowatej fu-
rii, jaką Anakin słyszał już dwukrotnie: raz, kiedy dziewczyna była jeszcze pod całko-
witym wpływem Yuuzhan Vong, a drugi raz w wizji, w której była mrocznym Jedi
zniekształconym bliznami i tatuażami yuuzhańskiego mistrza wojennego.
- Nie - zaprotestował. - Niech odejdą.
Jego łaskawość nie powstrzymała przedstawicieli Brygady Pokoju od wystrzelenia
pożegnalnego promienia z miotacza, zanim odskoczyli za róg.
- Pomiocie Jedi! - wrzasnął jeden z nich. - Wasze dni są policzone!
Anakin odczekał chwilę, aby się upewnić, że nie ukrywają się za rogiem, aby
uśpić jego czujność, po czym obrócił się, żeby ocenić szkody.
Powalony człowiek z Brygady Pokoju przestał się ruszać. Kelbis Nu jeszcze żył,
ale ledwo - ledwo. Jego szkliste oczy spoglądały w dal ponad ramieniem Anakina, ale
uniósł rękę.
- Ya... - zaczął słabym głosem.
- Tahiri, użyj komunikatora, który masz na ręce. Spróbuj znaleźć lokalny kanał
pogotowia - polecił Anakin, ujął dłoń Nu i usiłował wlać w niego siłę Mocy. - Trzymaj
się, zrób to dla mnie. Pomoc zaraz przybędzie.
- Ya... ya.. ya... - dyszał Rodianin.
- Nie próbuj mówić - rzekł Anakin. - Szkoda sił.
Nagle Kelbis Nu znieruchomiał, drżenie ustało i po raz pierwszy wydawało się, że
naprawdę dostrzega Anakina.
- Yag'Dhul - szepnął. W tym szepcie brzmiała niewyobrażalna groza.
I to było wszystko. Życie Jedi opuściło go wraz z ostatnim oddechem.
Tahiri wrzeszczała do kogoś przez naręczny komunikator.
- Daj spokój, Tahiri - odezwał się Anakin. - On nie żyje. Oczy wypełniły mu się
łzami, ale zdławił je pod powiekami.
- To niemożliwe! - krzyknęła Tahiri. - Miałam go uratować!
- Przykro mi - odrzekł Anakin. - Przybyliśmy za późno.
Ramiona Tahiri zadrgały. Dziewczyna wydała z siebie odgłos podobny do czkaw-
ki, usiłując powstrzymać szloch. Anakin patrzył na nią i żałował, że nie może jej po-
móc. Chciał odpędzić jej smutek, ale nie potrafił. Ludzie umierają i trzeba się do tego
przyzwyczaić.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
70
Ale i tak boli.
- Powiedział coś przed śmiercią - odezwał się chłopiec w nadziei, że odwróci jej
uwagę.
- Co?
- Nazwę planety, Yag'Dhul. To niedaleko stąd, tam, gdzie się spotykają Główny
Koreliański Trakt Handlowy i Rimmanski Szlak Handlowy. Wyczuwałem coś jakby...
niebezpieczeństwo. - Spojrzał na ciała. -Chodź. Lepiej zniknijmy.
- Musimy coś zrobić - uparła się Tahiri. - Nie możemy pozwolić, żeby tym dra-
niom wszystko uszło płazem.
- Ale nie możemy ich ścigać - zaoponował Anakin.
- Dlaczego nie?
- Ponieważ jesteśmy Jedi, a nie mordercami.
- Możemy przynajmniej zameldować o tym służbom bezpieczeństwa, czy kto tu
jest przedstawicielem prawa.
- Podobno jesteśmy tutaj anonimowo, pamiętasz? Jeśli zwrócimy na siebie uwagę,
narazimy misję na niebezpieczeństwo.
- Też mi misja. Zaopatrzenie. To jest ważniejsze. Zresztą już zwróciliśmy na siebie
uwagę - wskazała ruchem głowy tłum włóczęgów, który kierował się ku nim. Zaintere-
sowanie dwoma trupami było większe niż strach przed parą żywych Jedi.
Jakby na dodatkowe potwierdzenie jej słów, u wylotu alejki pojawiły się trzy po-
jazdy naziemne, z których wysypała się grupka uzbrojonych ludzi w mundurach.
- Zdaje się, że chyba jednak pogadamy sobie ze służbami bezpieczeństwa - mruk-
nął Anakin, przypiął miecz do pasa i podniósł do góry obie dłonie, żeby pokazać, że są
puste.
Oficerowie zbliżali się powoli, prowadzeni przez chudego mężczyznę o wymiętej
twarzy, ozdobionej blaknącym sińcem pod okiem. Spojrzał w dół na oba ciała i znów
na Jedi. Skupił wzrok na mieczach świetlnych - Tahiri wciąż jeszcze trzymała swój w
dłoni.
Podniósł pistolet.
- Odłóżcie broń na ziemię - polecił.
- Nie zrobiliśmy tego - wybuchnęła Tahiri. - Chcieliśmy tylko pomóc!
- Odłóż to, dziewuszko.
- Dziewuszko?
- Zrób, co ci każe, Tahiri - odezwał się Anakin, ostrożnie odczepiając broń od pasa
i kładąc go obok swoich stóp.
- Dlaczego?
- Zrób to.
- On ci dobrze radzi, mała - poparł go oficer.
Trzęsąc się z wściekłości, Tahiri odłożyła miecz na durabeton.
- Dobrze. Moim obowiązkiem, jako przedstawiciela wymiaru sprawiedliwości jest
poinformować was, że zostajecie zatrzymani w celu przesłuchania i możliwego posta-
wienia w stan oskarżenia.
- Co? Chcecie nas aresztować? - podskoczyła Tahiri.
Greg Keyes
71
- Dopóki sprawa się nie wyjaśni, tak.
- Spytajcie ich. Oni widzieli, co się stało.
- Zrobimy to, bez obaw. Przeprowadzimy dokładne śledztwo. Nie obawiajcie się.
Słowa są jedynie cieniami myśli. Za słowami oficera Anakin wyczuł sugestię, że
sprawa nie będzie łatwa.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
72
R O Z D Z I A Ł
13
Zanim Jaina dotarła w pobliże systemu Sernpidala, poczuła się w X-skrzydłowcu
jak w ubraniu, które nosiła o wiele za długo.
Właściwie w ubraniu czuła się dokładnie tak samo, tylko jeszcze gorzej.
Techniki medytacyjne Jedi i izometria uczyniły serie skoków hiperprzestrzennych
znośnym doświadczeniem, ale nic nie mogło ukryć faktu, że w X-skrzydłowcu nie ma
miejsca na prysznic. Ani na wstawanie, ani na spacer, ani na bieganie...
Zdaje się, że nieprędko sobie pobiegasz, zganiła się w duchu. Lepiej się skup!
Była w pobliżu celu. Gdzieś tam w dole - jak podpowiadał układ naprowadzający -
znajdował się Kyp Durron. A przynajmniej jego X-skrzydłowiec.
Albo sam układ naprowadzający, jeśli Kyp był bardziej cwany, niż sądził wujek
Luke. Jaina zaczęła przeszukiwać przestrzeń za pomocą czujników dalekiego zasięgu.
Kypa nie było już na Sernpidalu; znajdował się w systemie położonym o wiele
dziwacznych skoków dalej. Gwiazda na dnie studni grawitacyjnej była starym białym
karłem, który z tej odległości wydawał się niewiele jaśniejszy od odleglejszych, lecz
gorętszych kuzynów. Przepasany był leniwym torusem mgławic wyrzuconych w prze-
strzeń, kiedy gwiazda kurczyła się do obecnej, bladej postaci. Jaina wyskoczyła na
wewnętrznej krawędzi chmury gazów.
Przycisnęła rejestr gwiazd i odnalazła krótką informację sprzed ponad dwustu lat.
Gwiazda miała numer, ale nie miała nazwy. Sześć planet. Najbliższa słońcu była mar-
twym głazem, kolejne trzy okrywał zamarznięty dwutlenek węgla i lód wodny. Na
zewnętrznych planetach lód miał jeszcze bardziej egzotyczne postacie: amoniak, różne
związki chloru. Największa planeta, gigant gazowy, stworzyła własną mgławicę z pyłu
wyrzuconego w kosmos przez gwiazdę-matkę.
W systemie brak było znanego życia rozumnego, a nawet życia w ogóle. Brak za-
sobów, których nie można by łatwiej znaleźć gdzie indziej i żadnych powodów, żeby tu
wracać.
Ale Kyp Durron jednak tu przyleciał.
Ruszyła w ślad za układem naprowadzającym, schodząc w dół po elipsie. Układ
doprowadził ją na czwartą planetę, głaz wielkości połowy Coruscant, która w porówna-
Greg Keyes
73
niu z Hoth mogła się wydawać cieplarnią. Z trudem powstrzymywała się przed podska-
kiwaniem z niecierpliwości.
Nie spodziewała się, że zjawi się niezauważona i miała rację. Kiedy wchodziła na
orbitę, z planety wzniosły się dwa X-skrzydłowce, żeby jej towarzyszyć. Jeden miał
układ naprowadzający.
W chwile później odpowiedziała na wezwanie. To był Kyp.
- Zdumiewające - rzekł. - Po prostu zdumiewające. Jaino Solo, wciąż potrafisz
mnie zaskoczyć.
- Cześć, Kyp.
- Zapytałbym, co cię mogło sprowadzić w ten uroczy zakątek, ale chyba nie chcę
wiedzieć. Jeśli to Moc cię wiodła, to jestem po prostu przerażony.
- Dlaczego?
- Ponieważ właśnie miałem się wybrać na poszukiwanie Eskadry Łobuzów i ciebie
- odparł Kyp sardonicznym tonem.
- Doprawdy?
- Tak. Znalazłem coś, Jaino... coś, czego nie załatwię sam z moim Tuzinem. Coś,
co może zadać śmiertelny cios Nowej Republice, jeśli nie załatwimy się z tym czym
prędzej, dopóki jeszcze można.
- O czym ty mówisz? - zapytała Jaina.
- Wolałbym opowiedzieć ci to osobiście. Leć za mną... niewiele tu mamy, ale to i
tak lepsze niż kokpit X-skrzydłowca.
Kyp i jego towarzysze wytopili w lodzie tunele i jaskinie, po czym uszczelnili cały
system, ściągając mieszankę tlenowo-azotową z wyższych warstw atmosfery, gdzie
skropliła się ona po oziębieniu pierwotnej gwiazdy.
- Utrzymujemy go tutaj w okolicy punktu zamarzania – wyjaśniał Kyp - żeby nasz
skromny domek się nie roztopił.
Podał jej kurtkę.
- Przyda ci się.
- Powiem ci szczerze - odparła Jaina. - To zimno jest cudowne. Prawie tak cudow-
ne jak to, że stoję.
Jej nogi miały pewne problemy z przystosowaniem się do marszu w warunkach
obniżonej grawitacji.
- Cóż, tak jak powiedziałem, nie mamy tu wiele, ale lubimy to miejsce - odparł
Kyp.
- Kyp, co ty tu robisz, tak daleko? Przecież w tym sektorze musi się roić od
Yuuzhan!
- O, tak, nie są daleko, choć pewnie zdziwiłaby cię ich liczebność... ale tutaj na
pewno ich nie ma. Nie ma tu żadnych światów do skolonizowania, żadnych niewolni-
ków, żadnych maszyn do zniszczenia.
- Tylko ty, twoi ludzie i statki.
- Zgoda. Ale oni wolą te pospolite systemy w okolicy Rubieży. Ten tutaj nie ma
nawet dużych zasobów rud, bo gwiazda zdechła w czkawce. Nie było supernowej, która
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
74
mogłaby rozsypać wokół metale ciężkie. Nie sądzę, żeby szukali tutaj, mają za dużo
roboty w Jądrze.
- Sądzisz, że kierują się w stronę Jądra?
Kyp przewrócił oczami.
- Stać cię na więcej, Jaino. Yuuzhanie odpoczywają tylko, zapewniam cię... w na-
dziei, że kolaboranci odwalą za nich część roboty. Ale budują wszędzie. A to, co tu
znalazłem...
- Tak, już mi wspominałeś.
- Po kolei, po kolei, Jaino. Mogłabyś mi powiedzieć, co ty tu robisz? I całkiem już
poważnie, zdradź mi choć w ogólnym zarysie: jak?
- Mistrz Skywalker mnie przysłał, żebym z tobą porozmawiała.
- Naprawdę? Ma coś nowego do powiedzenia?
- On i Mara uciekli z Coruscant, kiedy Borsk Fey'lya wydał nakaz ich aresztowa-
nia.
Kyp zamrugał oczami i zmarszczył czoło.
- Chodź tu i siadaj - zaproponował. Wprowadził ją do pomieszczenia, które praw-
dopodobnie było jego główną kwaterą wojenną; przenośna sonda czujnikowa, tablica
taktyczna i mapy gwiezdne stanowiły jego główne umeblowanie. Wyjął jedno rozkła-
dane krzesło dla siebie, a drugie dla Jainy.
- To był wyjątkowo głupi ruch - mruknął. - Nawet jak na Fey'lyę. Jak sądzisz, czy
nasz szef państwa współpracuje z Brygadą Pokoju?
- Mistrz Skywalker tak nie uważa. Ja też nie.
- Hmm - z powątpiewaniem mruknął Kyp. - Więc co mistrz Skywalker robi teraz?
- Ciocia Mara jest w ciąży, to wiesz. Niedługo będzie miała termin. Wujek Luke
ukrył się u Boostera Terrika. Zamierza znaleźć planetę, na której mógłby zbudować
bazę Jedi.
Oczy Kypa zwęziły się w szparki.
- Bazę? Po co mu baza?
- Żeby z niej działać. Miejsce, gdzie mogliby się udać zagrożeni Jedi. Miejsce, z
którego mogliby uderzać.
- Jaino - przerwał jej - powinnaś staranniej dobierać słowa. Co masz na myśli mó-
wiąc „uderzać"? Nie wkładaj słów w usta mistrza tylko dlatego, że sama chciałabyś je
usłyszeć.
Jaina spuściła wzrok i wbiła go w podłogę.
- Nie - mruknęła. - Wciąż nie popiera tego, co robisz. Próbuje zbudować siatkę do
przemycania ludzi i informacji do i z przestrzeni Yuuzhan Vong. System takich miejsc
jak to, i statki...
- Ale bez działań bezpośrednich, nie będzie wciskania walki Yuuzhanom do gar-
dła.
- Nie całkiem... nie tak, jak sądzisz. Ale, Kypie, on zaczął coś robić i potrzebuje
twojej pomocy!
Kyp potrząsnął głową.
- Myślę, że przysłał cię tutaj, żeby się dowiedzieć, co tu robię.
Greg Keyes
75
- Częściowo. Ale przysłał mnie również po to, żeby cię sprowadzić z powrotem.
Kyp przez chwilę w milczeniu i zadumie tarł podbródek.
- Nie mam nic przeciwko temu, co robi mistrz Skywalker. Sam mam swoje kon-
takty i nory, ale są one rozrzucone, ograniczone, nie mogę tam być dłużej niż jeden
dzień. Nie mam ani środków, ani czasu, aby budować i utrzymywać dużej stabilne sie-
ci. Jeśli Luke ma, to świetnie. Chciałbym, żeby się nieco bardziej udzielał, ale to i tak
więcej, niż się po nim spodziewałem. On ma rację, mogę mu pomóc, szczególnie w
niektórych sektorach. I zrobię to... spotkam się z nim. Ale chcę coś od ciebie w zamian,
Jaino. - Zmarszczył brwi. - Ta sprawa z aresztowaniem wszystko zmienia. - Pomyślał
chwilę i wzruszył ramionami. - Wyjaśnię ci to po prostu. Nie jestem w najlepszych
stosunkach z żadnym z przywódców militarnych. Potrzebuję kogoś, kto byłby w lepszej
sytuacji. Mogę na ciebie liczyć?
Jaina przypomniała sobie ostatnie spotkanie z Eskadrą Łobuzów. A Wedge Antil-
les, według jej informacji, wciąż jeszcze był przyjazny Jedi.
- Mogą mnie wysłuchać - zgodziła się.
- Lub twojej matki.
- Czego ci trzeba, Kypie? - zapytała zmęczonym głosem.
Spojrzał na nią, jakby zobaczył ją po raz pierwszy.
- To może poczekać kilka godzin - oznajmił. - Chcesz doprowadzić się do porząd-
ku? Zatopiliśmy stary kontener towarowy w charakterze sauny. Jest tam wanna z gorą-
cą wodą, która wzywa cię po imieniu.
- To brzmi naprawdę cudownie - przyznała. - Nie potrafiłabym chyba odmówić ta-
kiej propozycji.
Oczy zbłąkanego Jedi zabłysły przebiegle.
- Kiedy skończysz, zastanowimy się wspólnie, jakie jeszcze propozycje mogłyby
cię zainteresować.
Jaina poczuła, że od tych słów coś dziwnego i łaskotliwego zaczęło dziać się z jej
żołądkiem. Postanowiła to zignorować.
Umyta, w czystym ubraniu, Jaina spędziła pół godziny na spacerze, rozkoszując
się luksusem swobodnego ruchu. Dopiero później spotkała się z Kypem w kwaterze.
Kręciło się tam jeszcze kilku pilotów z jego Tuzina. Powitali ją skinieniem głowy.
- Lepiej? - zapytał Kyp.
- O wiele lepiej - odrzekła. - O kilka średnic słońca... nie, o całe parseki lepiej. No
i co teraz?
- Podobasz mi się - odparł. - Od razu do rzeczy.
- Tak jak powiedziałem - zaczął, kiedy już się usadowiła w fotelu ze wzmacniane-
go flimsiplastu - właściwie żyjemy tu sobie z dnia na dzień. Nękamy konwoje Yuuzhan
Vong, pomagamy ruchowi oporu, prowadzimy nasłuch. Problem polegał na tym, że
wciąż robiliśmy zbyt mało. Byliśmy jak muszki, które denerwują Vongów. Potem zo-
rientowałem się, że tak naprawdę niewiele o nich wiemy. Ilu ich jest? Skąd przybyli?
Czy przybędzie ich jeszcze więcej? Kilka miesięcy temu postanowiłem poświęcić czas
na szeroko zakrojony zwiad. Rozpoczęliśmy od Rubieży, gdzie weszli po raz pierwszy,
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
76
potem odwiedziliśmy Belkadan i Helskę. Nie było to łatwe, ale i nie tak trudne, jak się
spodziewałem. Znalazłem kilka odpowiedzi, ale jeszcze więcej znaków zapytania. Ale
Sernpidal... Gavin Darklighter zabrał Eskadrę Łobuzów na Sernpidal... potem.
Jaina zesztywniała.
- Właśnie - potwierdził. - Byłaś z nim, prawda? To, co widziałaś, było poufne, nie
mógł o tym wiedzieć ten stuknięty Kyp Durron. Ale kiedy ludzie widzą dziwne rzeczy,
Jaino, zaczynają mówić. - Pochylił się do przodu i oparł łokciami o kolana. - Byłem
znany z tego, że oskarżałem Nową Republikę i Jedi o powolność w działaniu, o nieja-
sne priorytety. Nieraz miałem rację, w innych przypadkach być może się myliłem, ale
tym razem...
Włączył projektor holograficzny i w powietrzu pojawił się system Sernpidala. Po
krótkiej regulacji obraz zogniskował się z dużą ostrością na niewielkim jego fragmen-
cie: półksiężycu gruzów.
- Szczątki Sernpidala.
Jaina poczuła nagle ucisk w gardle i oczy wypełniły jej się łzami. Sądziła, że już
potrafi się opanować, myśląc o śmierci Chewbacki, ale widzieć szczątki całej planety,
wiedzieć, że gdzieś w tej stercie gruzu błąkają się molekuły powiązane niegdyś w żyją-
cą, kochaną istotę, najdroższego przyjaciela z dzieciństwa... to bolało. W pewnym sen-
sie Chewie odegrał w jej życiu większą rolę niż własna matka.
Kyp wyczuł jej smutek i przez chwilę milczał, dając jej czas na opanowanie emo-
cji. Wskazał na hologram.
- Zrobili to, żeby budować statki - rzekł miękko. - Hodują statki, tak jak wszystkie
inne narzędzia. Młode osobniki hodują na zniszczonych planetach. - Spojrzał na nią
wymownie. - Wiedziałaś o tym, prawda?
Skinęła głową.
- Właśnie. Skoczki koralowe, większe statki, wszystko to, co już widzieliśmy. A
teraz jest tam jeszcze i to.
Znów wzmocnił powiększenie. Przyglądali się przez chwilę obrazowi.
- Gavin Darklighter widział, jak Yuuzhanie hodują statek wielkości Gwiazdy
Śmierci - ciągnął Kyp. - Dlaczego nikt nie zastanowił się, że to może być coś poważne-
go?
To „coś poważnego" widniejące na obrazie holograficznym było z pewnością
yuuzhańskim statkiem. Miał ten sam organiczny wygląd co inne, kolorem zaś i zmien-
nymi rodzajami powierzchni przypominał inne statici, które Jaina już widywała. Był
jednak całkiem odmiennego kształtu.
Rozpościerał się na niebie jak olbrzymi, wielonożny potwór - pająk, którego każda
noga... czy ramię, czy co to tam było... zakrzywiało się w tym samym kierunku, tak że
całość wyglądała jak próba odtworzenia obrazu galaktyki, podjęta przez szalonego
artystę. Był piękny i straszliwy zarazem, aż Jainie od patrzenia zaschło w gardle.
- Przedtem to wcale tak nie wyglądało - szepnęła. - To było zwykłe jajo.
- Ty i Gavin widzieliście tylko nasienie - odparł Kyp. - A ten potwór mógłby po-
łknąć Gwiazdę Śmierci na obiad. I nikt nic z tym nie zrobił...
Greg Keyes
77
- Mieliśmy trochę roboty, jakby na to nie patrzeć - mruknęła, zdając sobie sprawę
z tego, że automatycznie ścisza głos. - Skąd to masz? Z pewnością po zwiadzie Eskadry
Łobuzów Yuuzhanie zamknęli system na głucho.
- Och, oczywiście, że tak - zaśmiał się. - Dla wszystkich. Trzeba być jednocześnie
szkolonym pilotem i Jedi. Powiedziałbym wręcz, że to prawie niemożliwe. Ale to ja
przeprowadziłem twojego ojca przez Otchłań, korzystając tylko z najbardziej prymi-
tywnych sztuczek z Mocą, a od tamtej pory wiele się już zdarzyło. Fluktuacje grawita-
cyjne zawsze powodują powstawanie i zanikanie niewielkich punktów wejściowych w
hiperprzestrzeń, odprysków większych przejść. Od czasu zniszczenia planety system
Sernpidala pozostaje niestabilny i to właśnie dzięki temu Darklighter się tam dostał.
Yuuzhanie Vong właściwie naprawili już swoje wcześniejsze błędy, ale nie są w stanie
obstawić wszystkich punktów, zwłaszcza tych w pobliżu gwiazdy pierwotnej i wtedy,
kiedy sami tworzą anomalie grawitacyjne.
- Może uważają, że ktoś musiałby być naprawdę głupi, żeby skakać tak blisko
gwiazdy?
- Głupi czy nie, ale się udało. Chociaż mało brakowało, żeby mnie przechwycili.
Straciłem towarzysza i wykonałem skok, który o mało nie rozerwał mnie na kawałki i
nie rozsiał w pobliżu gwiazdy neutronowej. - Wyszczerzył zęby. - Ale warto było. Do-
brze się przyjrzałem.
- Wiesz, co to jest?
- Tak. To draństwo jeszcze nie działa, ale kiedy tam byliśmy, właśnie wykonywali
testy systemu.
- No więc co to jest?
- Broń grawitacyjna.
- Jak dovin basal?
Kyp parsknął śmiechem.
- Dovin basale, i to te największe, mogą co najwyżej ściągnąć księżyc z orbity.
Generują anomalie, które przypominają kwantowe czarne dziury. To tutaj może skolap-
sować gwiazdę.
- Skąd wiesz, co to jest? Dlaczego nie widzieliśmy wcześniej niczego podobnego?
- Jaino, musieli mieć więcej czasu na wyhodowanie czegoś tej wielkości. Przecież
nie są w stanie stworzyć go z przestrzeni międzygwiezdnej, prawda? A może nie wy-
starczy do tego celu byle jaka planeta? Może Sernpidal ma w sobie coś szczególnego?
Pamiętaj jednak, że była to jedna z pierwszych rzeczy, jakie stworzyli po rozpoczęciu
inwazji.
- Mamy dowody, że znajdowali się na Rubieżach od co najmniej pięćdziesięciu lat
- zauważyła Jaina.
- Też zauważyłem na to kilka dowodów. Wtedy jednak nie byli jeszcze gotowi do
inwazji. Rozwalenie planety mogłoby ściągnąć czyjąś uwagę. - Uniósł w górę dłonie. -
Nie wiem. Wiem tylko jedno... trzeba zniszczyć tego stwora, teraz, zanim go urucho-
mią.
- Wciąż nie rozumiem, skąd wiesz, co to jest - odparła. – Zawsze lubiłeś wyciągać
pochopne wnioski.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
78
Kyp postukał w konsolę holografu i obraz oddalił się znowu.
- To zwłoka czasowa - rzekł miękko. - Pamiętaj, że Sernpidal znajdował się o sto
piętnaście tysięcy kilometrów od gwiazdy pierwotnej. Taka sama jest przybliżona po-
zycja tej broni.
Jaina patrzyła i nie od razu dotarło do niej, co właściwie widzi. Z korony gwiazdy
pierwotnej wytrysnęła niewielka flara: zjawisko, które widywała wiele razy i wokół
różnych gwiazd.
Lecz ta flara wciąż rosła. Najpierw miała długość jednej średnicy słonecznej, po-
tem dwóch. Rosnąc nabierała jednak mocy, zamiast ją tracić i wkrótce zmieniła się we
wstęgę przegrzanego wodoru i helu, która wprawdzie blakła i przygasała po drodze,
lecz wciąż pozostawała wyraźnie widoczna. W sztucznym przyspieszeniu zwłoki cza-
sowej minęło zaledwie kilka chwil, zanim wstęga dotarła do gigantycznej konstrukcji
Yuuzhan Vong.
- Na czarne kości Imperatora - westchnęła Jaina.
- Widzisz? - mruknął Kyp. - Spróbuj dokonać ekstrapolacji. Mniej więcej jedna
ósma systemów tego potwora wydaje się „żywa", a jednak jest on w stanie wygenero-
wać studnię grawitacyjną na tyle potężną i precyzyjnie skoncentrowaną, aby ściągać
olbrzymie masy energii słonecznej z odległości stu tysięcy kilometrów. Dovin basal na
Sernpidalu blednie w porównaniu z nim do zera. Wyobraź sobie, jak gigantyczną oso-
bliwość może wygenerować... może tak wielką, że zdoła pochłonąć statek? Całą plane-
tę? Jeśli pozwolimy im dokończyć to paskudztwo, nic ich już nie powstrzyma.
Oniemiała ze zgrozy Jaina zdołała ledwie skinąć głową na znak, że się zgadza.
Greg Keyes
79
R O Z D Z I A Ł
14
- Och, bogowie - jęknął C3-PO, kiedy „Sokół" wyskoczył z nadprzestrzeni z głu-
chym tąpnięciem, które podrzuciło wszystkich o centymetr w górę. - Jeszcze jeden z
tych okropnych yuuzhańskich interdyktorów!
- Spokojnie, Threepio - mruknął Han tak oschłym tonem, że zabrzmiało to prawie
jak wyrzut. - Tłumiki inercyjne trochę marudzą, to wszystko. Tak zwani technicy Landa
byli nieco mniej niż dokładni.
- Prawdopodobnie nie zdawali sobie sprawy, do jakiego stopnia ten statek trzyma
się na ślinę konstruktora i pobożne życzenia - zażartowała Leia. - Nikt nigdy nie potra-
fił naprawić tej balii, z wyjątkiem...
Urwała i Han wiedział, dlaczego. Chciała powiedzieć: „Z wyjątkiem ciebie i
Chewbacki" i miałaby rację. On i Chewie sprawili, że „Sokół" zasłynął w całej galakty-
ce z nieprawdopodobnych wyczynów, ale prawie zawsze wiązało się to z improwizo-
waniem obwodów, nawet wtedy, kiedy właśnie tracili tarcze.
- Możesz to powiedzieć - rzekł.
- Słuchaj, Han - szepnęła. - Wiem, że nikt go nie zastąpi...
- Nikt - odparł nieco ostrzej, niż zamierzał. - Ani Droma, ani ty. -Jego głos złagod-
niał nieco. - Ale ciebie także nikt nie byłby w stanie zastąpić, Leio. I niech tak już zo-
stanie, co? Na razie mój nowy drugi pilot bardzo mi odpowiada.
- Dzięki. To dla mnie dużo znaczy.
- Chciałem powiedzieć, że jak na mój gust jest nieco za pyskata i ciut za bardzo
zadziera nosa, ale dość przyjemnie się na nią patrzy... nawet w nowej fryzurze.
Czuła mina Leii zaczęła się właśnie przeistaczać w coś znacznie mniej przyjemne-
go, kiedy detektor masy zapiszczał, a C3-PO wrzasnął:
- Mówiłem wam! Bezwzględnie wam mówiłem!
- Threepio - warknął Han. - Wystrzelili cię już kiedyś z wyrzutni rakiet uderze-
niowych?
- Nie, sir... oczywiście raz omal nie wypadłem z wyrzutni śmieci, i to całkiem nie-
dawno, co, muszę przyznać, było przerażające. Po prostu prze-ra-ża-ją-ce, więc...
- Threepio! - ryknął Han.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
80
Robot przekrzywił głowę i przyłożył złocisty palec do szczeliny, która udawała je-
go usta.
- Może powinienem pójść i sprawdzić, co robi Artoo...
- Tak, zrób to koniecznie.
Tymczasem Leia analizowała to, co wyłoniło się z nadprzestrzeni tuż za nimi.
- To frachtowiec - mruknęła.
- Frachtowiec? Tutaj?
Znajdowali się w przestrzeni okupowanej, niedaleko Tynny.
Leia wywołała na ekran profil intruza, ukazując ciężki napęd połączony z długą
serią odłączanych kapsuł magazynowych i wąską przestrzenią mieszkalną.
- Ciężki frachtowiec klasy Marł, Zakłady Stoczniowe Kuat - potwierdziła Leia.
- Aż tutaj?! - z niedowierzaniem wykrzyknął Han. - Będzie łatwą zdobyczą dla
pierwszego statku Yuuzhan Vong, na który się natknie. I dokąd on może lecieć? Do
przestrzeni Hurtów?
- Może to statek z demobilu - podsunęła. - Albo przemytnik, wiozący broń dla
Huttów.
- To się nie trzyma kupy - mruknął. - Każdy przemytnik wart tego miana wpadłby
na lepszy pomysł.
- A jednak tu jest - odparła Leia.
- Tyle to ja też widzę. - Zacisnął wargi. - Właśnie przyszło mi do głowy coś niemi-
łego.
- Mnie też - przytaknęła ponuro.
- No właśnie. Widzieli nas?
- Raczej nie.
- No to niech tak zostanie. Siedźmy cicho i dajmy im przelecieć. Wtedy się do-
wiemy, dokąd lecą.
- A dlaczego ich po prostu nie zapytać?
Han rzucił jej krótkie, ale wymowne spojrzenie.
- Kobieto, ależ ty masz zaległości! Może lepiej jednak ja to załatwię. Wiem, co ro-
bię.
- Masz rację. Słyszałam to już raz czy dwa. I zwykle miałam powody, żeby tego
żałować.
- Przynajmniej zawsze przeżyłaś na tyle długo, żeby żałować, kochanie.
Kiedy „Sokół" wyłączał silniki, Jacen był pogrążony w medytacji. Spędził wiele
godzin na odsuwaniu własnych pragnień, potrzeb i oczekiwań w najgłębszy zakamarek
umysłu, poddając się milczącemu nurtowi Mocy.
Dostroił się do otaczających go wrażeń Mocy: obrazu matki, cichszych głosów oj-
ca i Noghrich, delikatnych muśnięć robotów i samego statku.
Nie szukał niczego, zupełnie niczego, starając się jedynie wtopić w żywą Moc i
odciąć od wszelkich szczegółów. Pragnął tylko czuć, jak się przez niego przesącza,
przetacza, nawet nie próbując zrozumieć; wszelkie próby mogły oznaczać przeoczenie
tego, czego szukał, lub zrozumienie naznaczone pragnieniem.
Greg Keyes
81
Pragnienie, podobnie jak gniew i lęk, należało uwolnić.
Przez krótki moment czuł, że znalazł ośrodek, którego szukał, wszechświat, rozpo-
ścierający się przed nim w całej okazałości, i w tej samej chwili ujrzał obraz galaktyki
balansującej na skraju równowagi, fundamentalnej katastrofy, która czaiła się w ocze-
kiwaniu.
I tu pamięć i pragnienia go zdradziły. Zobaczył siebie samego przed mistrzem wo-
jennym Tsavongiem Lahem, ujrzał matkę, krwawiącą u jego stóp. Zobaczył brata Ana-
kina, zadufanego i zadziornego po ucieczce z Yavina Cztery. Wreszcie zobaczył siebie
sprzed kilku dni, rozbijającego dwa żywe skoczki koralowe wraz z ich pilotami.
Śmierć jednego zubaża nas wszystkich. Z pewnością dotyczy to także Yuuzhan
Vong, choć nie widać ich w Mocy.
Co byłoby niemożliwe, gdyby Moc rzeczywiście była tym, za co uważali ją starzy
Jedi.
Właściwie Jacen chciał, żeby Anakin tu był, żeby mogli się solidnie pokłócić, jak
zawsze. Anakin uważał teraz, że Moc jest tylko manifestacją czegoś o większym zasię-
gu, czegoś, czego Jedi mogli widzieć zaledwie przebłyski. Jacen nie zgadzał się z tą
teorią, choć trudno było zaprzeczyć, że doskonale pasowała do istniejących faktów.
Anakin uważał także, że Moc nie jest niczym więcej, jak tylko czymś w rodzaju
źródła energii, podporządkowującego się życzeniom Jedi. To także nie pasowało, a
mimo to Jacen miał chęć zaprzeczyć również całkowicie odmiennej opinii: że Moc była
sama w sobie obdarzona wolą, właściwym zadaniem Jedi było zaś odczytywanie tej
woli i działanie zgodnie z nią.
Jacen nie był przekonany ani do jednej, ani do drugiej skrajności, ale sam nie miał
własnej teorii. Porzucił obietnicę, że nie będzie używał Mocy, ale to nie dało mu ani
trochę więcej pewności, kiedy i jak powinno się jej używać, ani co właściwie powinien
robić Jedi. Z kolei pewność siebie Anakina była zarówno godna zazdrości, jak i podej-
rzana. Anakin był zdeterminowany zwalczać zło, ale też w równym stopniu przekona-
ny, że wie, czym to zło jest, nawet bez wsparcia Mocy.
Może Anakin ma rację. Jacen wiedział, że nie może po prostu stać z boku i nic nie
robić. Otrzymał dary, nauczył się z nich korzystać, a tylko od niego zależało, czy od-
najdzie właściwą drogę ich spożytkowania. Ale jak sam ma to osądzić? Kimże był, by
wydawać sądy?
Może nie miał racji, że próbował walczyć sam, że porzucił nauki u mistrza Sky-
walkera. Jakimś cudem wiedział jednak, że droga, którą podążał wujek Luke, nie bę-
dzie jego drogą... nie bardziej niż droga Anakina.
Na razie brał każdą sytuację tak, jak ją zastawał. Nie znosił zabijania Yuuzhan, ale
sytuacja nie podsuwała żadnego innego rozwiązania, oprócz śmierci lub niewoli - jego
własnej oraz jego rodziny. Może to kiepski wybór, ale na razie jedyny, jakiego mógł
dokonać.
Próbował wyplątać się z tego wewnętrznego rozdarcia, ale im bardziej się starał,
tym większa ogarniała go frustracja. Wreszcie znalazł się o krok od przyznania się do
porażki, kiedy nagle wyczuł wokół siebie jakąś zmianę.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
82
Wrócił do rzeczywistości, koncentrując się na najbliższym otoczeniu i stwierdził,
że wszystkie światła zgasły - z wyjątkiem awaryjnych.
- Ojejejej -jęknął C-3PO - Wiedziałem!
- Threepio?
- Pan Jacen? Odzyskał pan przytomność?
- Co się dzieje, Threepio? Od jak dawna nie mamy zasilania?
- Od momentu, kiedy ta masa wyszła z nadprzestrzeni - wyjaśnił C3-PO. - Chcia-
łem pomóc, ale kapitan Solo był dla mnie bardzo niemiły.
- Jestem pewien, że nie wściekał się akurat na ciebie - zapewnił go Jacen. - Zoba-
czę, co się tam dzieje.
- Popatrz tylko - mówił ojciec w chwili, kiedy Jacen wszedł do kokpitu.
- Widzę - szepnęła Leia. - Yuuzhanie.
Jacen przyjrzał się uważniej odczytom skanerów dalekiego zasięgu.
- Chcą zaatakować ten frachtowiec? - zapytał.
- Nie - odparł Han. - Nie zamierzają go atakować. Oni go eskortują.
- Eskortują? A gdzie my jesteśmy?
- O jeden skok od systemu Cha Raaba - odparł Han.
- Cha Raaba? To tam, gdzie Ilezja, zgadza się?
- Smarkacz zasłużył sobie na złoty naramiennik - mruknął Han.
- A Ilezja to miejsce, gdzie mieści się główna kwatera Brygady Pokoju - dodała
Leia. - A więc ten statek...
- Zaopatruje Brygadę i Vongów - dokończył Solo. - Sam bym lepiej tego nie wy-
koncypował. Zdaje się, że Lando miał rację, tyle tylko, że jeśli Brygada Pokoju trans-
portuje towary do przestrzeni Yuuzhan Vong, ktoś musi transportować dla nich towary
z zewnątrz...
- W każdym razie musimy ich powstrzymać - wtrąciła Leia.
- Co? - poderwał się Jacen. - Dlaczego? Przecież nas nie zaatakowali. Nawet nas
nie widzieli...
- Wszystko się zgadza - odparł Han. - To nam daje miłą przewagę.
- Ale... ja myślałem, że zadaniem naszej misji jest przygotowanie siatki dla
uchodźców i wywiadu. Nikt nie mówił o angażowaniu się w jakąkolwiek walkę!
- Hej, Jacen - wpadł mu w słowo Han. - Nie chodzi o to, że wyruszyliśmy na woj-
nę przeciw transportom kolaborantów, choć z drugiej strony nie rozumiem, dlaczego
ten pomysł tak cię przeraża. No, ale skoro oni są tam, a my tutaj, to...
- A nie możemy ich po prostu obezwładnić? - zapytał chłopiec.
- Jacenie - Han zwrócił się twarzą ku niemu i wysoko uniósł brwi. - Jacenie, może
nie zauważyłeś, ale właśnie trwa wojna. Wiem, że ostatnio masz głowę w obłokach, a
ja staram się być wyrozumiały, ale jeśli się spodziewasz, że wszyscy rzucimy się na
poparcie twojej kolejnej filozofii, to się grubo mylisz. Ty się zajmij swoją Mocą, a ja za
twoim pozwoleniem zajmę się swoimi sprawami. W każdym razie nawet nie wiesz, czy
frachtowiec nie jest pełen niewolników i żywych istot na ofiarę. Chcesz ich pozostawić
na łaskę Vongów?
Greg Keyes
83
- Nie czuję w Mocy niczego podobnego - stanowczo odparł chłopiec.
- Jacenie - wtrąciła Leia. - Wiesz, że szanuję to, co próbujesz zrobić, ale musisz
zrozumieć jedno...
- Rozumiem - przerwał jej Jacen. - Rozumiem, że podaliście mi inny cel misji, ta-
ki, z którym mogłem pozostać na pokładzie, a teraz w środku lotu zmieniacie współ-
rzędne. Nie będę wam mówił, w co macie wierzyć, ale skoro zabraliście mnie ze sobą...
- Kiedy JA cię zabrałem ze sobą - ryknął Han - nigdy nie mówiłem, że pozwolę ci
być kapitanem i nie będę ci wmawiał, że tu panuje demokracja! Jacenie, kocham cię,
ale siadaj, zamknij dziób i rób, co ci każą!.
Jacen był tak zaskoczony wybuchem ojca, że w tej chwili nawet nie myślał o prze-
ciąganiu kłótni.
- Świetnie - skwitował Han. - A zatem słuchajcie, co zrobimy: najpierw zajmiemy
się eskortowcem Vongów, a potem złożymy frachtowcowi propozycję nie do odrzuce-
nia.
- Propozycję? - zdziwiła się Leia.
- Właśnie. Zaproponujemy im, że ujdą z życiem, jeśli się grzecznie poddadzą. -
Sprawdził dane na pulpicie. - Zasilanie za pięć minut. Jacen, zejdź do turbolasera.
Jacen zawahał się. W żołądku narastało mu mdlące, bolesne uczucie.
- Dobrze.
- I masz go użyć, jeśli będzie trzeba.
- Tak jest, sir - odparł chłopiec i wielkimi krokami wyszedł z kokpitu
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
84
R O Z D Z I A Ł
15
Villip zadrżał, rozciągając się do granic możliwości, aby jak najlepiej odwzorować
delikatną masę czułków składających się na żywy kołpak mistrza Tjulana Kwaada. Nie
całkiem mu się to udało, ale wystarczyło, aby Nen Yim mogła stwierdzić, jak bardzo
poruszony był starszy mistrz jej domeny.
- Dlaczego niepokoisz mnie takimi pytaniami? - zapytał Tjulan Kwaad. - Masz
przecież dostęp do qahsy Qang. A może nie?
- Istotnie, mam, mistrzu Kwaad - odparła Nen Yim. - Qahsa jednak nie dopuszcza
byle adeptów do protokołów poza piątym rdzeniem.
- I nie powinna. Adepci nie są gotowi na przyjęcie takich tajemnic. Zwłaszcza zaś
tacy adepci jak ty. Ty i twoja zmarła mistrzyni zhańbiłyście naszą domenę.
- To prawda - ostrożnie odrzekła Nen Yim. - Jednak mistrz wojenny Tsavong Lah
raczył mi wybaczyć... i wynagrodzić mnie szansą dalszej chwalebnej służby Yun-
Yuuzhan. Sądzę, że nasza domena powinna zrobić przynajmniej tyle samo.
- Nie myśl za swoją domenę - odparł gniewnie Tjulan Kwaad. -Nawet dzieciniec
Yim nie uczyniłby tyle. Mistrz wojenny to wojownik okryty chwałą i spełniający swoje
zadanie wojownika. Ale nie jest mistrzem przemian i nie wie, jak niebezpieczne są
twoje herezje.
- To były herezje mojej mistrzyni, a nie moje - skłamała Nen Yim.
- Ale nie doniosłaś na nią.
Niech mi pomoże Yun-Harla, modliła się Nen Yim. Pani oszustwa kochała kłam-
stwa tak samo, jak Yun-Yammka wojnę.
- Jak można byłoby utrzymać dyscyplinę, gdyby każdy adept uważał się za upraw-
nionego do kwestionowania prac swego mistrza? - zapytała.
- Mogłaś przynajmniej mnie o tym poinformować - warknął Tjulan Kwaad. - Jako
panu domeny, jesteś mi winna lojalność. Mezhan Kwaad była moją podwładną, tak
samo jak ty. Nie pamiętałaś o tym stosunku i to nigdy nie zostanie ci zapomniane!
- Mój osąd był niewłaściwy, mistrzu. To jednak nie zmienia faktu, że statek umie-
ra, a ja potrzebują twojej pomocy.
- Każdy z nas zaczyna umierać od chwili narodzin. Na tym polega egzystencja,
adeptko - wymówił jej tytuł tak, jakby parzył mu usta.
Greg Keyes
85
Nen Yim nie przejęła się jego gniewem, lecz naciskała dalej:
- Mistrzu, czy nie jest prawdą, że Yuuzhanie potrzebują każdego oddechu każdego
z nas, aby wypełnić zadanie podbicia niewiernych?
Mistrz zaśmiał się chrapliwie, bez prawdziwej wesołości.
- Spójrz wokoło, na te nędzne larwy na naszym statku, a będziesz znała odpo-
wiedź. Gdyby byli godni, znaleźliby śmierć od naszych szponów.
- Szponami musi kierować ramię - odparła Nen Yim. - Serce musi pompować
krew, aby mogła ona karmić mięśnie poruszające ramieniem.
- Phagh. Taka metafora to rażące kłamstwo.
- Tak, mistrzu.
Jej eksperymenty dały w wyniku frustrację i niewiele więcej. Potrafiła, nie ucieka-
jąc się do najstarszych protokołów, wymusić na neuronach reprodukcję i kształtowanie
ganglionów, które mogły wypełniać wiele z funkcji mózgu. Gdyby miała więcej czasu,
zdołałaby może ukształtować cały mózg, ale -jak to wyjaśniała swemu uczniowi, Suun-
gowi - to nie rozwiązałoby problemu. Musiała zregenerować stary mózg wraz z jego
wspomnieniami i dziwactwami. Wszystko inne tylko oddaliłoby nieuchronnie nadcho-
dzący koniec. Poza tym każdy mistrz, który spojrzałby na jej pracę, wiedziałby od razu,
że to heretyckie praktyki, a wówczas jej wysiłki, by ratować światostatek, zostałyby
ukrócone raczej definitywnie. Miała nadzieję, że wiedza zawarta w rikyamach wielkiej
biblioteki Qahsy wydałaby jakiś pomocny protokół w rdzeniu, do którego teraz nie ma
dostępu. Jeśli jednak mistrz własnej domeny nie zechce jej pomóc, nikt inny tego nie
uczyni.
- Dziękuję za poświęcony mi czas, mistrzu Tjulanie Kwaad.
- Nie przeszkadzaj mi więcej. - Villip wygładził się i przyjął swój normalny
kształt.
Nen Yim siedziała przez chwilę, stulając czułki w rozpaczy, kiedy do pomieszcze-
nia wszedł jej uczeń.
- Jak mogę ci dzisiaj służyć, adeptko? - zapytał Suung Aruh.
Nen Yim nie zaszczyciła go nawet spojrzeniem.
- Zamarznięcie ramienia spowodowało postęp w chorobie maw luura. Weź innych
uczniów i oplećcie recham fortepsy plujkami soli.
- Zrobimy to - odparł Suung. Odwrócił się, żeby wyjść, ale nagle zawahał się. -
Adeptko?
- Co jest?
- Uważam, że będziesz w stanie uratować „Baanu Miir". Wierzę, że bogowie są z
tobą. I dziękuję, że zajmujesz się moją edukacją. Nie miałem dotąd pojęcia, jakim by-
łem ignorantem. Teraz widzę to wyraźnie.
Wzrok Nen Yim zamglił się, bo ochronna błona pokrywająca jej oczy zareagowała
na nagłą, intensywną emocję podobnie jak na podrażnienie światłem. Zastanowiła się
przelotnie, czy ktokolwiek wie, dlaczego dwie tak różne rzeczy mogą powodować ten
sam odruch. Jeśli nawet ktoś to wiedział, nigdy o tym nie słyszała. Może również ta
wiedza znajdowała się poza piątym rdzeniem.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
86
- Bogowie nas uratują albo nie, uczniu - odparła wreszcie. – Nie do mnie powinie-
neś kierować swoją ufność.
- Tak, adeptko - odparł pokornym głosem.
Spojrzała na niego.
- Twoje postępy są bardzo zadowalające, Suungu Aruhu. W dłoniach mistrza
mógłbyś ulec przemianie w bardzo użytecznego adepta.
Zaledwie wyszedł, villip znów zaczął pulsować, żeby zwrócić jej uwagę. Wstała,
żeby go pogładzić, zastanawiając się, jaki nowy kłopot wkracza w jej życie.
Był to ponownie mistrz Tjulan Kwaad.
- Mistrzu - powitała go.
- Przemyślałem sprawę, adeptko. Nie przekonały mnie twoje argumenty, ale czuję,
że to głupota, aby pozostawiać cię bez nadzoru, byś przyniosła nam jeszcze więcej
wstydu. Wysyłam mistrza, aby tobą kierował. Przybędzie w ciągu dwóch dni. Bądź mu
posłuszna.
Villip wygładził się, zanim zdążyła mu odpowiedzieć. Stała wlepiając w niego
wzrok; tak zwierzę wpatruje się w ranę, która je zabija.
Nie przyszło jej do głowy, że Tjulan Kwaad mógłby wysłać do niej mistrza, sądzi-
ła, że najwyżej prześle jej znaleziony protokół. Mistrz zobaczy, czego do tej pory do-
konała i będzie wiedział.
Może nowy mistrz uratuje „Baanu Miir", i to jest dobra wiadomość. Ale adeptka
Nen Yim wkrótce przyjmie śmierć.
Greg Keyes
87
R O Z D Z I A Ł
16
Nagie ściany pokoju przesłuchań miały ten sam wyblakły żółty kolor, co cały bu-
dynek, na którego trzecim piętrze się mieścił. Z łuszczącego się płatami duraplastu
unosił się mdlący, słodkawy zapach spalonego cukru i włosia, zmieszany z wonią amo-
niaku. Mdłe światło starożytnych argonowych lamp łukowych rozbielało każdy żywszy
kolor obecny w budynku.
Anakina i Tahiri, zakutych w kajdanki obezwładniające, przeciągnięto przez niż-
sze piętra, rojące się od sędziów, więźniów i urzędników, aż do tego prawie opustosza-
łego skrzydła budynku. Tu oboje Jedi rozdzielono i posadzono w oddzielnych pomiesz-
czeniach. Anakin wciąż czuł niedaleko obecność Tahiri i czerpał z tego otuchę.
- Mamy świadków, którzy potwierdzą oskarżenie o morderstwo -poinformował go
przedstawiciel wymiaru sprawiedliwości, ten z podbitym okiem; jak się okazało, po-
rucznik Themion.
- To prawda. Zabili Rodianina - odparł Anakin.
- Mówię teraz o człowieku, którego ty zabiłeś.
- Nie zabiliśmy nikogo - zaprotestował Anakin. - Zobaczyliśmy, że ktoś ma kłopo-
ty...
- Jedi, taki jak wy.
- Tak. Próbowaliśmy mu pomóc, kiedy ci z Brygady Pokoju zaczęli do nas strzelać
z miotaczy.
- Z tego, co słyszałem, to wy ich zaatakowaliście.
- Moja przyjaciółka istotnie wyciągnęła broń - zgodził się Anakin. - Oni chcieli
zamordować Rodianina.
- A potem wy napadliście na nich, wywiązała się walka i jednego z nich zastrzeli-
liście.
- Nie - zaprotestował Anakin. - Ile razy mam panu powtarzać? Jeden z nich strzelił
do mnie, chybił i zastrzelił tamtego. Ja nikogo nie zabiłem, Tahiri też nie.
- Mamy świadków, którzy widzieli co innego.
- Mówi pan o pozostałych członkach Brygady Pokoju?
- I o paru włóczęgach z tłumu. To zbiło Anakina z tropu.
- Dlaczego... dlaczego mieliby tak twierdzić?
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
88
- Może dlatego, że to prawda? - podsunął Themion.
- Nie, to nieprawda. Oni też kłamią. Może Brygada Pokoju zmusiła ich do tego.
A może zrobiłeś to ty, poruczniku Themion, pomyślał chłopiec.
- Zacznijmy od początku - zaproponował Themion. - Zobaczyliście Rodianina
walczącego z ludźmi z Brygady Pokoju. Rodianie to złośliwa, mordercza banda. Nie
przyszło wam do głowy, że może coś im zrobił? Że oficerowie z Brygady Pokoju po
prostu wykonywali swój obowiązek?
- Brygada Pokoju to organizacja kolaborancka - zaperzył się Anakin. - Sprzedają
nas Yuuzhanom Vong.
- Brygada Pokoju jest organizacją legalną i zarejestrowaną - poinformował go
Themion. - Mają licencję na dokonywanie aresztowań, jak również na radzenie sobie z
tymi, którzy opierają się aresztowaniu.
Podrapał się po podbródku.
- Z pewnością mają prawo, aby się bronić przed kłopotliwym Jedi z innej planety.
No, no, zdziwił się Anakin. A zatem jego podejrzenia się potwierdzały. Ten oficer
siedział w kieszeni u Brygady Pokoju.
- Czy mam prawo do adwokata? - zapytał.
- Przydzielono ci prawnika.
- Kiedy możemy się spotkać?
- Nie przed procesem, to chyba oczywiste.
- Chciał pan powiedzieć, przed wyrokiem. Oficer uśmiechnął się krzywo.
- Może będzie ci łatwiej, jeśli opowiesz nam całą resztę. Kto cię przysyła? Który
statek należy do ciebie? Jak się nazywasz?
- Chcę się widzieć z ambasadorem Coruscant.
- Taaak? Obawiam się, że nie mam pod ręką tego identyfikatora transmisji. Jeśli
chcesz porozumieć się z kimś na statku i przekazać im to życzenie, nie ma sprawy.
Jasne. Wtedy dorwą też Corrana.
- Nie, dzięki - mruknął chłopiec.
Oficer zrobił krok do przodu i uderzył go w twarz tak mocno, że zadzwoniło mu w
uszach.
Tahiri to poczuła, gdziekolwiek była. Zareagowała poprzez Moc i była to jedna z
tych rzadkich, czystych jak transparistal chwil.
Anakin! Ból. Strach. Wściekłość.
- Tahiri! - wrzasnął Anakin. -Nie!
- Twoja przyjaciółka już się przyznała - odparł Themion. - Też była uparta.
Uderzył Anakina jeszcze raz. Tym razem chłopiec zdołał się lekko uchylić przed
ciosem, co zmniejszyło jego siłę, ale i tak zabolało porządnie.
Gdzieś w pobliżu zbierało się na burzę.
- Niech mnie pan nie bije - gniewnie rzucił chłopiec.
Themion nie zrozumiał go jak należy.
- To boli, co, mały Jedi? Skosztuj tego - wyciągnął zza pasa pałkę obezwładniają-
cą.
- Rzeczywiście - mruknął Anakin.
Greg Keyes
89
Themion uniósł broń. W tej samej chwili drzwi otworzyły się ze zgrzytem rozdzie-
ranego metalu i stanęła w nich Tahiri z miotaczem w dłoni.
- Do-ro'ik vong pratte! - krzyknęła.
Themion rozdziawił usta i zwrócił się w jej kierunku, a ona uderzyła go falą Mocy
tak potężną, że odrzuciło go na trzy metry. Poleciałby pewnie dalej, ale chora na żół-
taczkę ściana zatrzymała go litościwie. Osunął się po niej z jękiem.
- Ostrzegałem cię - warknął Anakin. Tahiri podbiegła do niego.
- Wszystko w porządku? - zapytała. - Czułam, że cię bije.
- Nic mi nie jest - odrzekł Anakin, wstając z krzesła. Przedtem zdołał już rozpiąć
kajdanki przy użyciu Mocy, teraz zdjął je tylko z przegubów.
- Nie całkiem - powiedziała Tahiri, dotykając lekko jego skroni. Anakin skrzywił
się lekko. - Widzisz?
Zwróciła się w kierunku Themiona, który próbował pozbierać się z podłogi.
- Ty śmierdzący Jawo, zaraz cię...
- Nałożysz mu kajdanki i nic więcej - przerwał jej Anakin.
- Zasługuje na gorszy los. To kłamca i tchórz, który bije bezbronnych ludzi! - Jej
oczy zwęziły się niebezpiecznie.
- Wynocha z mojego umysłu, ty nikczemny Jedi - warknął Themion.
- Tahiri, daj mi ten miotacz.
Oddała go Anakinowi, nie odwracając głowy.
- A teraz - rzekł chłopiec - pozwolisz, żeby ci nałożyła kajdanki, inaczej dam jej
wolną rękę, żeby zrobiła wszystko, na co będzie miała ochotę.
Themion zaniechał oporu. Anakin wychylił się za framugę. Powitał go strzał z
miotacza - w korytarzu był drugi żandarm i biegł w jego stronę.
Strzał chybił, a Anakin sam uchylił się przed kolejnym. Poczuł nagłe zafalowanie Mo-
cy i żandarm poleciał na ścianę korytarza. Siła uderzenia pozbawiła go przytomności.
- Chyba lepiej będzie, jeśli się stąd wyniesiemy - odezwała się Tahiri zza pleców
Anakina.
- Chyba masz rację - odrzekł chłopiec. Ukląkł i zabrał strażnikowi miotacz, usta-
wiając go na najniższą moc. Zabrał również pałkę obezwładniającą.
- Najpierw znajdźmy nasze miecze - odezwała się Tahiri.
- Jeśli w ogóle je znajdziemy - ostrzegł ją Anakin. - Mój zabrali gdzieś na dół, a
przynajmniej tak mi się zdaje.
Bez najmniejszych przeszkód dotarli do turbowindy.
- Bądź gotowa, kiedy dojedziemy na parter - mruknął chłopiec. - Z pewnością już
tam na nas czekają. Jeden z tych chłopców na górze już ich pewnie ostrzegł.
Tahiri skinęła głową z nieprzyjemnym uśmieszkiem.
- Tahiri?
- Tak?
- Strzeż się gniewu.
- Nie czuję gniewu - zapewniła. - Po prostu jestem gotowa.
Anakin zmierzył ją powątpiewającym wzrokiem, ale na razie nie mieli czasu na
roztrząsanie tej kwestii.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
90
- Stój przy ścianie windy. Mogą zacząć strzelać, kiedy tylko drzwi się otworzą.
Spełniła jego żądanie. W chwilę później drzwi rozsunęły się z cichym sykiem.
Nie powitały ich świszczące promienie laserów, tylko śmiech i głośny doping.
Anakin z lekkim zaskoczeniem zerknął na zewnątrz.
Dwóch żandarmów stało w kręgu utworzonym przez grupę kolegów. Niezgrabnie
wymachiwali mieczami świetlnymi, z których jeden należał do Anakina, a drugi do
Tahiri.
- Użyj Mocy! - zawył ktoś, gdy żandarm zamachnął się fioletowym ostrzem mie-
cza Anakina i przypadkiem przeciął biurko na pół.
Wystarczyła niewielka sugestia, że Anakina i Tahiri wcale tu nie ma, aby oboje
mogli wyjść z windy i okrążyć podniecony tłum. Widocznie nikt z góry nie uprzedził
ich o ucieczce lub też - co wydawało się bardziej prawdopodobne - nikomu nie chciało
się odebrać wezwania. W każdym razie wszyscy pracownicy w budynku wydawali się
kompletnie pochłonięci „pojedynkiem".
- Spokojnie, Tahiri - mruknął Anakin, kiedy znaleźli się już przy wyjściu. - Mam
pomysł.
Żandarm trzymający miecz świetlny chłopca niezgrabnie dźgnął przeciwnika, któ-
ry odpowiedział mu równie niewydarzoną paradą. Anakin wykorzystał tę chwilę, żeby
użyć Mocy i wyrwać broń z dłoni oficera -wyglądało to tak, jakby sam się rozbroił w
trakcie parady. Miecz świetlny pofrunął wysoko w powietrze, a ci, którzy znajdowali
się na jego prawdopodobnej trajektorii, błyskawicznie rozbiegli się na boki. Uderzył w
lampę argonową na suficie, potem w puszkę zasilającą po drugiej stronie pokoju. Po-
mieszczenie pogrążyło się w ciemności; lśniły tylko dwa ostrza mieczy świetlnych,
które też po chwili znikły.
Dopiero na ulicy Tahiri parsknęła śmiechem.
- Nie śmiej się, tylko zwiewaj! - zawołał Anakin.
- Właśnie myślę, że prawdopodobnie uratowaliśmy im życie - odparła. - Tak się do
tego zabierali, że potraciliby co najmniej ręce. O ile... - urwała, kiedy Anakin stanął jak
wryty.
- Co się dzieje? - zapytała.
- Może ucieczka nie jest najlepszym z pomysłów - odparł, wskazując palcem na
napowietrzny pojazd policji, zaparkowany przed stacją.
Wskoczyli do rdzawopomarańczowego pojazdu. Wejście do komputera było stare
i prymitywne. Anakin potrzebował kilku sekund, żeby złamać wszystkie zabezpiecze-
nia. W chwili, kiedy na ulicę wypadł tłum oficerów, chłopiec zdołał obejść kod i uru-
chomił pojazd. Docisnął gaz do dechy, skręcił za róg i ruszył w górę, ignorując nie-
śmiałe protesty pojazdu, że nie znajduje się na legalnej trasie ruchu.
Ścigały ich nieliczne strzały z laserów i wiązki przekleństw. Wreszcie posterunek
znikł im z oczu
Zanim dotarli do portu kosmicznego, zebrali za sobą całkiem sporą kolumnę po-
ścigową i musieli umykać przed dalekosiężnymi strzałami. Dlatego też, kiedy Anakin
ujrzał otwarty luk ładunkowy „Szmalu", wprowadził zwrotny stateczek wprost do środ-
ka, omal nie przygważdżając po drodze bardzo zdumionego Corrana Horna.
Greg Keyes
91
- Na jad Sithów! - wrzasnął starszy Jedi. - Co wy sobie...
- Zamknij rampę, Corran! Zamknij natychmiast!
- Co? Co wyście...
Strzały, które ze świstem rozbiły się o powłokę, przerwały mu w pół słowa. Odrucho-
wo palnął otwartą dłonią w mechanizm zamykający, rozsądnie nie pokazując się w otworze.
- Rozumiem, że wiejemy? - zapytał Corran, kiedy Anakin i Tahiri wysiedli ze ści-
gacza. „Co znów narozrabiałeś, Anakinie?" - zapytał go przez Moc. ,
- Nie taki zły pomysł - odparł chłopiec. Starał się nie zachowywać zadziornie, ale
kiepsko mu to wychodziło.
- Byłbym bardzo zainteresowany usłyszeniem, dlaczego - warknął Corran.
- Na razie leć - rzucił Anakin, kierując się w stronę kokpitu. -Wyjaśnię później.
- Wyjaśnisz zaraz - oświadczył Corran, sadowiąc się za sterami.
- Jasne - odrzekł Anakin, kiedy silniki z wyciem obudziły się do życia. - Wszystko
się zaczęło od tego, że wyczuliśmy Jedi w tarapatach...
- Wiesz co, masz rację, to może poczekać - zdecydował Corran. Wysłuchanie całej
historii mogłoby go tylko rozzłościć, a tego akurat w tej chwili nie potrzebował. - Już
lecę. A ty oblicz serię skoków, co najmniej trzech, blisko siebie.
- Dokąd?
- Dokądkolwiek. Nie, cofam to. Nie w kierunku „Błędnego Rycerza". W stronę
Jądra. „Rycerza" znajdziemy później.
- W porządku - odrzekł Anakin. - Pracuję nad rozwiązaniami.
- I nie przestawaj. Tahiri, przypięta?
- Tak, sir.
Corran uniósł statek na repulsorach i ostro dodał mocy. „Szmal" uniósł się gładko,
przecinając posępne chmurzyska, gdzie Corran zwiększył kąt wznoszenia. Czujnie
obserwował odczyty i zastanawiał się, ile też czasu zajmie Eriaduanom zmobilizowanie
myśliwców. Desperacko usiłował sobie przypomnieć wszystko, co wiedział o systemie
ich obrony planetarnej za czasów CorSeku.
Wkrótce miał już odpowiedź na swoje pytanie: niedługo i niewiele. Zaschło mu w
gardle, kiedy ujrzał kilka ciężkozbrojnych korwet przechwytujących okrążających ich z
kilku stron naraz. Odchrząknął.
- Anakin, im szybciej, tym lepiej.
- Spokojnie - odparł chłopiec. - Mam trzy skoki. Sprawdzam ostatnie bity.
- Nie ma czasu. Wprowadzaj i naprzód!
Tarcze transportera zadygotały pod potężnym strzałem. Ekran pociemniał.
- Niech mnie! -jęknął Anakin. - Co się dzieje?
- To nie był statek przechwytujący - ponuro odparł Corran. - Laser obrony plane-
tarnej. Mamy kurs?
- Mniej więcej.
- Świetnie. - Corran wyleciał z atmosfery, włączył hipernapęd i gwiazdy wokół
znikły.
Pierwszy skok poniósł ich na odległość nie dłuższą niż pół roku świetlnego. Zanim
wykonali drugi skok w kilka sekund później, Corran miał czas zauważyć, że jeden ze
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
92
statków przechwytujących poprawnie odgadł ich wektor. Drugi skok był dłuższy, a
trzeci następował natychmiast po nim. Trudno było powiedzieć, ale wydawało się, że
tym razem zdołali zgubić pościg.
- Jak długi jest ten skok, Anakinie?
- Kilka godzin.
- Dobrze. A teraz może mi opowiecie, i to bardzo szczegółowo, dlaczego rozbijali-
ście się ścigaczem żandarmerii. A przy okazji nie zapomnijcie wyjaśnić, dlaczego do
mnie strzelano i dlaczego wy dwoje nie posłuchaliście mojego wyraźnego polecenia.
- Rozumiem, dlaczego tak postąpiliście - rzekł Corran, kiedy skończyli swoją
opowieść. - Ale nie powinniście byli tego robić.
- Dlaczego? - zapytała Tahiri. - Czy ty nie zrobiłbyś tego samego?
Corran zawahał się na ułamek sekundy.
- Nie. Ja też czułem Kelbisa Nu, ale tak słabo, że nie potrafiłem go zlokalizować.
Nawet jednak gdybym to wiedział, miałem was oboje na głowie... wy też powinniście
byli pomyśleć o mnie. Anakinie, zawsze jesteś taki impulsywny...
- To była moja wina - wtrąciła Tahiri.
- Tak. Powtarzam: tak. Ale to Anakin dał ci przykład. Czy żadne z was niczego się
nie nauczyło na Yavinie Cztery?
- Owszem - odparła Tahiri. - Nauczyłam się, że Jedi mogą liczyć wyłącznie na
siebie.
- Naprawdę? Wasz ojciec nie jest Jedi, Talon Karrde nie jest Jedi, podobnie jak
wszyscy ludzie pod jego rozkazami, którzy zginęli, próbując was ratować.
- No cóż, Kelbisa nikt nie uratował - zauważył Anakin.
- Wy też nie.
- Ale mogło nam się udać. Musieliśmy spróbować.
Corran objął oboje znużonym wzrokiem.
- To nie koniec - ostrzegł. - Kiedy wrócimy na „Błędnego Rycerza", jeszcze raz sobie
o tym porozmawiamy, ale z udziałem Kama, Tionny i wszystkich innych, którzy mi przyjdą
na myśl. Może któreś z nich zdoła wam przemówić do tych zakutych, bezrozumnych, zadu-
fanych pał. A tymczasem... mówiłeś, że Kelbis wspominał coś o Yag'Dhul?
- To były jego ostatnie słowa - odparł Anakin. - Bardzo wiele go kosztowało, żeby
je wymówić. Chyba rzeczywiście chciał mi coś powiedzieć. Sądzę, że Yag'Dhul może
być w niebezpieczeństwie.
Oczy Corrana zwęziły się lekko. Ogarnęło go nagłe, ściskające w dołku podejrzenie.
- Anakinie... dokąd zaniesie nas ten skok?
- Mówiłeś, żeby w stronę Jądra... - niewinnie odrzekł chłopiec.
- Powiedz mi, proszę, że nie wyskoczymy w systemie Yag'Dhul...
- Nie wyskoczymy w systemie Yag'Dhul - posłusznie powtórzył Anakin.
- To dobrze - z ulgą westchnął Corran.
- ...ale wyskoczymy całkiem blisko niego - uzupełnił Anakin.
- O, żeby cię... - Corran z trudem powstrzymał serię idiomatycznych koreliańskich
wyrażeń, których miał wielką ochotę użyć. Ale Tahiri miała tylko czternaście lat. Cie-
Greg Keyes
93
kawe, czy uda mu się przebrnąć przez nastoletni okres życia Valina i Jyselli, nie prze-
chodząc na ciemną stronę...? Chyba nie.
- Jak blisko? - zapytał, usiłując ukryć irytację.
- Jeden skok. Pomyślałem, że może chciałbyś to sprawdzić.
- Anakinie! Zapasy! Mieliśmy tylko zebrać zapasy, nie było mowy o organizowa-
niu misji poszukiwawczej i ratunkowej! - Ukrył twarz w dłoniach. - Teraz rozumiem te
pełne litości spojrzenia, którymi żegnał mnie Solusar.
Corran marzył, żeby była z nim Mirax. Ona wiedziała, jak sobie radzić z czymś
takim.
- Ile do rzeczywistej przestrzeni?
- Jeszcze pięć minut.
- Znakomicie. Teraz słuchajcie mnie bardzo uważnie. To ja jestem kapitanem tego
statku. Od tej chwili nie wolno wam wyjść nawet do odświeżacza bez mojego wyraź-
nego zezwolenia. Obojgu! Będziecie przestrzegać moich poleceń. Między innymi ozna-
cza to, że nie będziecie ich sobie wyobrażać czy odgadywać, ale poczekacie, aż je na-
prawdę usłyszycie.
- Ja przestrzegałem poleceń - zaprotestował Anakin. - Kazałeś skakać w stronę Jądra.
- Anakinie, nie obrażaj nas obu.
- Tak, kapitanie.
- Dobrze. - Corran usadowił się za pulpitem i czekał na powrót do prędkości pod-
świetlnej.
Wyprysnęli w normalną przestrzeń w takim miejscu, że prawie całe pole ich wi-
dzenia wypełniała dziobata asteroida. Corran zaklął i zwolnił, ostro skręcając w stronę
bliższej horyzontu skały. Nagle wyrosła przed nimi poszarpana krawędź krateru i Cor-
ran wiedział już, że nie zdołają się zmieścić. Desperacko włączył podnośniki repulso-
rowe.
„Szmal" zazgrzytał w metalicznym proteście, lecz pole odbiło ich od asteroidy.
Corran odetchnął i próbował wyhamować ich ruch względem planetoidy, żeby wreszcie
ochłonąć.
Dobrze zrobił, ponieważ w otaczającej przestrzeni dostrzegł setki gęsto rozsianych
asteroid. Niełatwo będzie przelecieć między nimi bez szwanku.
- Mogłeś mnie ostrzec o polu asteroid - rzekł z wyrzutem do Anakina.
- Zrobiłbym to, gdybym o nim wiedział - odpowiedział chłopiec dziwnym głosem.
- Nie było go na mapach?
- Wciąż go tam nie ma - odparł Anakin. - Spójrz na odczyty czujników.
Corran posłuchał i zaklął siarczyście. Wszystkie fragmenty układanki nagle znala-
zły się na swoim miejscu. Poza dziobatym kamieniem, na który omal nie wleciał,
opuszczając nadprzestrzeń, pozostałe otaczające go obiekty miały doskonale mu znany,
organiczny kształt statków wyhodowanych z koralu yorik.
- To flota Yuuzhan Vong - wyszeptał Anakin.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
94
R O Z D Z I A Ł
17
- Zlokalizowałem „Błędnego Rycerza" - rzekł Luke. – Niedaleko Clak'dor. Bę-
dziemy tam za dzień lub dwa.
Mara skinęła głową.
- Świetnie - rzekła sucho.
- Jak się czujesz?
Obrzuciła go morderczym spojrzeniem.
- Skywalker, dlaczego zadajesz pytania, na które sam potrafisz odpowiedzieć?
Czuję, że mam nadwagę. Moje kostki sprawiają wrażenie, jakbym stale miała na no-
gach kajdanki obezwładniające. Cały czas chce mi się rzygać. Nikt mi nie mówił, że
znowu będę miała mdłości. Myślałam, że ten etap mam już za sobą.
- Ja też - odparł Luke i zacisnął usta. W słowach Mary czuł coś więcej niż zwykłą
irytację. W jej wybuchu było coś dziwnego. - Czy chciałabyś mi coś powiedzieć? -
zapytał łagodnie.
- Gdybym chciała, to bym ci powiedziała, prawda?
- Nie, gdybyś sądziła, że się zdenerwuję - odparł Luke.
- I tu mnie masz. Nienawidzę tej koszuli. W ogóle uważam, że ubierasz się jak ła-
chudra, kropka.
- Sama mi ją kupiłaś - przypomniał Luke. - Maro, czy ty znowu jesteś chora? Re-
misja się skończyła?
Mara uważnie oglądała swoje paznokcie.
- Cilghal już tego pilnuje - mruknęła z zaczepną nutą w głosie.
- I co?
Twarz Mary skurczyła się jak maska.
- W naszym dziecku nie ma śladów choroby.
- Ale w tobie się uaktywniła? - nalegał Luke.
Mara przez długą chwilę wpatrywała się w rozgwieżdżoną przestrzeń.
- Może - przyznała wreszcie. - Może.
Greg Keyes
95
Zgodnie z przewidywaniami, odnaleźli „Błędnego Rycerza" mniej więcej w ciągu
jednego dnia standardowego. Niszczyciel gwiezdny otworzył dla nich dok i Luke
wprowadził do niego „Cień Jade" bez większych przeszkód.
Na Luke'a, Marę i Cilghal oczekiwał niewielki tłumek. Booster Terrik, kapitan i
właściciel „Błędnego Rycerza", stał na czele, wielki jak gundark, z imponującą, dosko-
nale utrzymaną brodą i wywiniętymi wąsiskami. Tuż za nim, nieco z boku, stała trójka
ludzi. Dwoje odzianych w szaty Jedi - Luke rozpoznał Kama Solusara po jego pewnej
postawie, nawiedzonej twarzy i nieco przerzedzonej blond czuprynie. Tionny, żony
Kama, również trudno byłoby nie rozpoznać po srebrzystej fali włosów spływającej na
ramiona. Trzecia osoba również była kobietą, ubraną w kombinezon, z włosami przy-
ciętymi w krótką, czarną jak noc fryzurę: Mirax Terrik Horn, córka Terrika, a czasem
także jego partnerka w interesach. Była także żoną Corrana Horna, którego nieobecność
wydawała się dość podejrzana.
Za nimi stała grupka około trzydziestu młodych istot co najmniej siedmiu różnych
ras. Było to wszystko, co pozostało z akademii na Yavinie Cztery, prakseum, które
wyszkoliło co najmniej setkę Jedi. Teraz Yavin Cztery znajdował się pod okupacją
Yuuzhan Vong, a świątynia, w której mieszkali studenci, legła w gruzach. W czasach,
kiedy pół galaktyki polowało na Jedi, by złożyć ich w darze mistrzowi wojennemu
Yuuzhan Vong, najbezpieczniejszą lokalizacją był dla nich brak lokalizacji. Od wielu
miesięcy Booster wykonywał bezładne skoki po całej galaktyce, żeby ukryć uczniów.
Luke zauważył, że brakowało jeszcze dwóch osób: Anakina Solo i Tahiri Veili.
Nie był to dobry znak. Luke zakonotował sobie w pamięci, żeby zapytać o niego na-
tychmiast po zakończeniu wymiany uprzejmości.
- Patrzcie no - zagrzmiał Booster, kiedy Luke i Mara zeszli z rampy. - Oto czło-
wiek, który z potężnego i cieszącego się ogólnym postrachem Boostera Terrika zrobił
czułą niańkę. Powinienem od razu wykopać cię w przestrzeń, Jedi.
- Nie potrafię wyrazić, jak bardzo jestem ci wdzięczny - odparł Luke. Choć wie-
dział, że Booster tylko żartuje, akurat w tej chwili nie miał ani sił, ani ochoty na igrasz-
ki słowne.
- Powinniście być i wy, bachory Jedi - rozburzył brązowe włosy chłopca stojącego
obok, potem dziewczynki. - Oczywiście, z pewnymi istotnymi wyjątkami - dodał.
- Aleś ty dziwny, dziadku - odezwał się chłopiec. Zwrócił brązowe oczy w kierun-
ku „Cienia Jade", Luke'a i Mary. - Witajcie, mistrzowie.
- Witaj, Valinie - odrzekł Luke. - Mam nadzieję, że trzymasz się z dala od kłopo-
tów i kontynuujesz zajęcia.
- Przez cały czas, mistrzu Skywalkerze. Naprawdę.
- A reszta? - Luke powiódł wzrokiem po zebranych uczniach.
Odpowiedział mu chór zapewnień i z trudem hamowanego entuzjazmu.
- No to dobrze. Kamie, Tionno, Mirax... miło was widzieć.
Po kolejnej rundzie poklepywań i uścisków zapanowała niezręczna cisza.
- Zdaje się, że musimy pogadać - rzekł wreszcie Luke. - Muszę wam opowiedzieć
kilka nowin.
- To się świetnie składa - odrzekła Mirax. - Ale Mara wygląda na zmęczoną.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
96
- Nic mi nie jest - zaprotestowała Mara.
Mirax potrząsnęła głową.
- Mam dwójkę dzieci. Znam ten ból. Chodź, zaprowadzę cię gdzieś, gdzie bę-
dziesz mogła się odświeżyć, a reszta niech się naradza. Luke chyba cię do tego nie po-
trzebuje, co?
- Chyba nie. - Rzuciła Luke'owi wymowne spojrzenie. Natychmiast zrozumiał, w
czym rzecz: „Moje problemy zdrowotne są wyłącznie moją sprawą. Masz o nich nawet
nie wspominać".
Skinął jej głową na znak, że zrozumiał. Na głos jednak powiedział tylko:
- Idź z Mirax, jeśli jesteś zmęczona. Gdybym coś przegapił, opowiesz im później.
Mara uśmiechnęła się blado.
- Utyj trochę i od razu wszyscy cię traktują jak inwalidkę.
- Zobaczysz, jak długo ten stan się utrzyma po wielkim dniu -uśmiechnęła się Mi-
rax. - Niech no tylko małemu Skywalkerowi przydarzy się najdrobniejszy wypadek,
wszyscy od razu uznają, że jesteś w pełni sił i całkowicie zdrowa.
- No, nie. A ja myślałam, że to była ta najlepsza część.
- Właśnie - odparła Mirax. - Przecież usiłuję ci to powiedzieć. Chodź teraz ze mną.
Mam tam mięciutką kanapę, która woła cię głośno po imieniu.
- Ja też pójdę z wami, jeśli można - wtrąciła Cilghal.
- Oczywiście - odrzekła Mirax. - Im więcej, tym weselej.
Siedzieli wokół okrągłego stołu konferencyjnego Boostera, chłonąc wieści.
- Uważasz, że naprawdę mogliby cię aresztować? - zapytał Kam, splatając palce
obu dłoni w jedną naprawdę ogromną pięść.
- Szczerze mówiąc, nie wiem - przyznał się Luke. - Hamer uważa, że ta cała histo-
ria była tylko wybiegiem, aby utrzymać mnie z daleka od Coruscant. Może nawet ma
rację. Borsk Fey'lya nigdy nie należał do naszych najgorętszych zwolenników, ale jakoś
nie mogę sobie wyobrazić, żeby wyznał, że aresztowanie nas w jakikolwiek sposób
rozwiąże jego problemy. Właściwie wydaje mi się, że ledwie uniknęliśmy buntu wła-
śnie z powodu nakazu aresztowania.
- Z tego, co słyszałem ostatnio - wtrącił Booster - senat był podzielony na temat
Jedi. Może szala przechyliła się w niewłaściwą stronę i Fey'lya stara się być politykiem,
którym zresztą jest?
- Może - zgodził się Luke. - W pewnym sensie to już nie ma znaczenia. Istotne jest
to, co zrobimy teraz.
- To znaczy?
- Właśnie w tej chwili Han, Leia, Jacen i wielu innych sprzymierzeńców tworzą
siatkę, która pozwoli Jedi i każdemu, kto jest w potrzebie, uciec z niebezpiecznej strefy.
Dzięki siatce będziemy mogli wkraczać i opuszczać przestrzeń Yuuzhan Vong i ich
stronników w możliwie najbezpieczniejszy sposób. Nie wątpię, że z czasem uda się tę
sieć stworzyć. Dopóki jednak ten dzień nie nadejdzie, potrzebujemy kryjówki, planety,
o której wiemy tylko my i którą tylko my potrafimy odnaleźć. Nie możemy skakać po
Greg Keyes
97
całej galaktyce, musimy mieć bazę, żeby planować i działać. Jeśli Han i Leia tworzą
wielką rzekę, my szukamy morza, do którego będzie ona mogła wpłynąć.
- Cóż, to brzmi nieźle - przyznał Terrik. - Z pewnością nie chciałbym, aby cała
banda pasażerów na gapę w długich szatach kręciła mi się po statku. Masz na myśli
jakieś konkretne miejsce?
- Szczerze mówiąc, nie. Miałem nadzieję na jakąś sugestię.
- Instalacja Otchłani - podsunął Kam.
- Już jej używamy - odparł Luke. - Ale Otchłań jest dość dobrze znanym punktem.
Prawie niemożliwa jest w niej nawigacja, ale dużo osób o niej wie. Każdy kolaborant,
jeśli zechce, może tam skierować Yuuzhan Vong, a my wciąż nie znamy granic ich
technologii. Ryzykujemy, tworząc tam bezpieczną przystań, ale nie pokładałbym przy-
szłych nadziei Jedi w tak odsłoniętym punkcie.
- Gdyby znalazło się inne skupisko czarnych dziur, podobne do Otchłani... - zaczę-
ła Tionne.
- Znam takie - wtrącił Booster. - W każdym razie bardzo podobne. A właściwie
jeszcze gorsze.
- Gdzie?
- Pomyślcie. Co sprawia, że Otchłań jest tak koszmarna? Wszystkie te cienie ma-
sy, skupione blisko siebie. Grawitacja, która zakrzywia czasoprzestrzeń tak, że prawie
nie ma tam bezpiecznej drogi w nadprzestrzeni. Istnieje jeszcze jedno takie miejsce.
Kam skinął głową.
- Głębokie Jądro - mruknął. - Terrik, odbiło ci.
- Przecież to ty zaproponowałeś Otchłań - odparował Booster.
- Tak, ale wiemy, jak się do niej dostać i jak z niej wylecieć.
- Ktoś musiał pierwszy znaleźć tę drogę - stwierdził Booster.
- Właśnie. Ktoś stuknięty.
- Kyp też je znalazł - podsunął Luke. - Używając Mocy. Jeśli Kyp mógł to zrobić
w Otchłani, my możemy zrobić to samo w Jądrze.
- Nasz własny świat - zaśpiewała Tionne. - Świat Jedi, bezpieczny dla dzieci. To
szlachetny cel.
- Wart pieśni lub dwóch, prawda? - zapytał Booster.
Tionna, znana ze swoich ballad, skinęła głową i uśmiechnęła się enigmatycznie.
Dla Kama ten uśmiech nie był aż tak zagadkowy. Otworzył oczy bardzo szeroko.
- My? - zapytał.
Jego żona wciąż się uśmiechała.
- Studenci będą mieli Luke'a, przynajmniej do czasu, aż Mara urodzi, a sądzę, że
później także. I Corrana, kiedy wróci. Zbyt długo siedzieliśmy w jednym miejscu, Ka-
mie. Szczególnie ty. To nam dobrze zrobi.
Booster ryknął śmiechem.
- Zdaje się, że znalazłeś swojego szaleńca, Solusar. Kam z zażenowaniem rozpro-
stował ramiona.
- Tak, chyba dobrze ci się zdaje.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
98
- A skoro już mówimy o Corranie - wtrącił Luke, kiedy cichsze wersje śmiechu
Boostera ucichły wokół stołu. - Gdzie on się podział? Anakina też nie widzę.
- Chłopiec dostawał klaustrofobii - odparł Booster. - Pojechał z Corranem po zapa-
sy.
- I zabrali ze sobą Tahiri?
- O tym nie wiedziałem - mruknął Booster.
- Tak - odparł Kam.
Oczy Boostera zwęziły się gniewnie.
- Bez mojego pozwolenia? A kto tu w końcu jest kapitanem? Kiedy ta ślubna pa-
miątka mojej córki rodem z CorSeku wróci, już ja go nauczę moresu, nie ma dwóch
zdań.
- Jestem pewien, że Corran wiedział, co robi - łagodził Luke.
- O, o to bym go akurat nie podejrzewał - wtrącił Kam. - Wziął Anakina i Tahiri,
prawda? Nie sądzę, żeby miał bodaj najbledsze pojęcie o tym, w co się pakuje.
Greg Keyes
99
R O Z D Z I A Ł
18
„Szmal" wił się jak obłąkany tancerz z szablami Codruji, kręcił się, wirował, żeby
przemknąć przez barierę eksplozji plazmy i skoczków koralowych gnających stadami
niczym atakujące owady.
- Dwadzieścia kilometrów w dół, jeszcze tysiąc, zanim wylecimy poza flotę - zim-
no oznajmił Corran.
Anakin nie odpowiedział. „Szmal" rzucił się w szaleńczy pęd, żeby jak najszybciej
przebyć tę niemożliwą odległość.
Nie miał szans. Skoczki koralowe otoczyły statek ciasną pętlą, tarcze rozbłyskiwa-
ły pod wpływem atakujących je nieprzerwanych strumieni plazmy. Wreszcie zanikły, o
wiele za wcześnie, a następna kolejka strzałów wylądowała w napędzie.
- No to cześć - mruknął Corran. „Szmal" eksplodował w piekło przegrzanego helu
i strzępów metalu.
- Niech mnie -jęknęła Tahiri. W hełmie kombinezonu przestrzennego Anakina jej
głos brzmiał dziwnie głucho. - Szybko się uwinęli.
- No - odparł Anakin. Zaledwie kilka minut temu zaprogramowali statek na samo-
bójczy kurs, a sami opuścili go przez właz pod osłoną ognia laserowego i rakietowego.
W ciągu pięciu minut, jakich potrzebowali, aby dotrzeć do powierzchni asteroidy, krót-
ka kariera „Szmalu" jako statku bojowego dobiegła końca.
- Koniec gapienia się - ponaglił Corran. - Tam jest szczelina. Ruszamy w jej kie-
runku. Mogą wpaść na genialny pomysł, żeby nas tu poszukać.
Tahiri zrobiła krok w tamtym kierunku, gdy nagle odpadła od powierzchni. Wrza-
snęła, wymachując ramionami.
Corran złapał ją za nogę, ale jej rozpęd zwalił go z nóg. Anakin złapał ich oboje
Mocą i sprowadził z powrotem na powierzchnię asteroidy.
- Nie próbujcie chodzić - poradził Corran. - Grawitacja jest tu minimalna, wystar-
czy na tyle, żeby przekazać waszemu uchu środkowemu informację, gdzie jest góra, a
gdzie dół. Nie dajcie się zmylić. Prędkość ucieczki tej skały ledwie sięga pięciu kilome-
trów na godzinę, jeśli w ogóle choć tylu. Wciągajcie się. - Wymanewrował tak, aby
jego ciało znalazło się równolegle do podłoża i zaczął wprowadzać w życie własne
polecenie, chwytając się nierównych kamieni. Tahiri i Anakin poszli za jego przykła-
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
100
dem, choć czuli się wybitnie głupio. Anakin często zerkał na otaczającą ich przestrzeń,
ale żaden ze statków Yuuzhan Vong nie miał zamiaru kierować się w ich stronę.
Dotarli do szczeliny, a właściwie zagłębienia, które ukośnie opadało w dół na ja-
kieś dwadzieścia metrów. Z powodu kąta nachylenia zbocza mogli widzieć jedynie
wąski skrawek przestrzeni. Byli z tego zadowoleni, ponieważ oznaczało to, że ich także
można dostrzec tylko z tego wąskiego skrawka.
- Co teraz? - zapytał Anakin.
- A teraz czekamy. - Corran ostrożnie zsunął z ramion metalową skrzynkę, którą
nosił jak plecak. - Z zestawem awaryjnym możemy tu przetrwać około trzech dni.
Miejmy nadzieję, że flota ruszy się wcześniej, a wtedy włączymy nadajnik awaryjny.
Przy znacznie większej dozie szczęścia może zapłacze się tu jakiś statek i nas zgarnie.
- Dużo by trzeba tego szczęścia - mruknął Anakin.
- No cóż, może choć to cię nauczy, że szczęście nie jest studnią bez dna, jak zda-
jesz się uważać - zauważył Corran.
- Mogliśmy próbować ucieczki - nadąsał się Anakin.
- Widziałeś, co się stało.
- Ja latam lepiej niż komputer.
- Niewiele lepiej - odparł Corran.
- Za to teraz utknęliśmy tutaj. To pewnie ta flota jest niebezpieczeństwem, przed
którym próbował nas ostrzec Kelbis Nu. Jeśli poczekamy, aż odleci, będzie za późno,
żeby uprzedzić Yag'Dhul.
- W końcu masz miotacz i miecz świetlny - kąśliwie zauważył Corran. - I taką
opinię o własnej osobie, że powinno ci to wystarczyć do pokonania tej floty w poje-
dynkę.
Anakin odczuł sarkazm Corrana jak uderzenie w twarz.
- Przykro mi - szepnął. - Myślałem, że dobrze robię.
- Nie wątpię - odparował Corran.
- Kapitanie Hora - odezwała się nagle Tahiri. - Gdyby Anakin nie uważał, że robi
dobrze, pańskie dzieci byłyby w tej chwili więźniami Yuuzhan Vong. Właściwie tak
samo jak i ja i reszta kandydatów sami staliby się Yuuzhanami. Wyciągnął nas stamtąd,
to i stąd nas wyciągnie.
Corran nie odzywał się przez chwilę.
- Wiesz, Anakinie, że jestem ci wdzięczny za to, czego dokonałeś na Yavinie
Cztery. Tahiri ma rację. Obawiam się jednak, że wyciągnąłeś z tamtej lekcji fałszywe
wnioski, a Tahiri razem z tobą. Nie możesz podchodzić do każdego reaktora, który
przekroczył punkt krytyczny, i liczyć, że wyjdziesz z tego cało. Nie jesteś ani nieśmier-
telny, ani niezwyciężony. Jak do tej pory szybki refleks i siła w Mocy pozwoliły ci
prawie zrównoważyć brak ostrożności, ale pewnego dnia szala może się przeważyć w
drugą stronę. Może właśnie teraz tak się stało. Jeśli się z tym nie pogodzisz, czeka cię
paskudna niespodzianka.
Anakin pomyślał o Chewiem, o Daesharze'cor, o Vui Rapuungu, Yuuzhaninie
Vong, który uratował mu życie.
Greg Keyes
101
- Każdego pewnego dnia czeka paskudna niespodzianka - mruknął. - Wolę ją przy-
jąć na stojąco niż na leżąco.
- Śmierć nie jest tu jedynym niebezpieczeństwem, Anakinie. Bardzo polegasz na
Mocy. Korzystasz z niej w każdej chwili. Dopiero przed chwilą ściągnąłeś nas z jej
pomocą na powierzchnię asteroidy, choć mogłeś to zrobić ręką.
- I odlecieć razem z wami. Tak było łatwiej i pewniej.
- Podjąłeś decyzję odruchowo, bez myślenia. W sytuacjach awaryjnych, w czasie
walki podejmujesz w ten sposób wiele decyzji. Jeśli kiedyś się pomylisz...
- Przejdę na ciemną stronę - mruknął Anakin. - Ciągle to słyszę.
- Nie pomoże ci, jeśli będziesz się stawiał.
- Kapitanie Horn, przez całe moje życie myślę tylko o ciemnej stronie. Mama na-
zwała mnie imieniem człowieka, który stał się Darthem Vaderem. Imperator dotknął
mnie w jej łonie. Co noc mam koszmary, w których kończę w zbroi mojego dziadka. Z
pełnym szacunkiem, ale uważam, że poświęciłem ciemnej stronie więcej przemyśleń
niż którakolwiek ze znanych mi osób.
- Prawdopodobnie tak, ale szczepienie nie uczyni cię odpornym.
- W medycynie jest inaczej - zaoponował chłopiec.
- W takim razie przepraszam, że użyłem złego przykładu. Co nie oznacza, że wy-
cofuję się z mojego twierdzenia.
- Te trzy dni zapowiadają się całkiem rozrywkowo - burknęła Tahiri.
Minął standardowy dzień, choć mogli to stwierdzić wyłącznie dzięki chronome-
trom. Asteroida obracała się powoli, mniej więcej jeden obrót na cztery godziny. Ana-
kin spędzał większość czasu na obserwacji przestrzeni poprzez wąskie okno, jakie two-
rzyła szczelina, usiłując ocenić liczebność floty. Przy użyciu elektrolornetki zdołał się
doliczyć co najmniej czterech analogów dużych statków i ze trzydziestu mniejszych.
Nie liczył skoczków koralowych, z których co najmniej jedna trzecia patrolowała prze-
strzeń. Reszta pozostawała przyczepiona do swoich większych braci. Anakin wyciągnął
miecz świetlny i przymknął oczy, koncentrując się, aby wyczuć statki Yuuzhan Vong
poprzez moc kryształu lambentu. Byli tam - słabe echo obecności, pozbawieni wyrazi-
stości, jaką dawała Moc. Z drugiej strony, Moc nie oferowała kompletnie niczego, co
mogłoby się przydać w związku z Yuuzhanami Vong.
- Możesz ich wyczuć - zamruczał głos.
Ankin obrócił się i zobaczył Corrana, który spiesznie wspinał się po ścianie szcze-
liny.
- Tak, trochę.
- Zastanawiam się, gdzie moglibyśmy zdobyć jeszcze parę tych... jak ty je nazy-
wasz?
- Lambenty.
Na Yavinie Cztery kryształ w mieczu świetlnym Anakina został zniszczony przez
bliskie spotkanie z osobliwością dovin basala. Chłopiec udawał niewolnika pracującego
na polach, gdzie hodowano rozmaite zielone sprzęty Yuuzhan Vong, aż przydzielono
go do pola lambentów. Były to małe, żywe kryształy, których Yuuzhanie używali jako
latarek ręcznych i do połączeń walencyjnych. Lambenty kontrolowało się więzią telepa-
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
102
tyczną, nawiązywaną w czasie zbioru kryształów. Anakin nawiązał więź z lambentem i
wykorzystał go do odbudowy swego miecza. Nieoczekiwanie okazało się, że chłopiec
potrafi teraz wyczuwać Yuuzhan Vong i ich żywe sługi, co dało mu niezbędna przewa-
gę, aby przeżyć na Yavinie Cztery i ocalić Tahiri.
- Właśnie, lambenty. Gdybyśmy mogli zbudować więcej takich mieczy świetl-
nych, byłaby to dla nas wielka pomoc.
- Nie wiem. Wujek Luke oglądał mój miecz. Nie zdołał zmusić lambentu, żeby na
niego reagował, kiedy włączył ostrze.
- Ponieważ jest związany z tobą?
- Nie sądzę - odparł Anakin. - Yuuzhanie używają lambentów dostrojonych do in-
nych Vongów. Można by sądzić, że mój lambent będzie reagował na innych ludzi, sko-
ro to ja go dostroiłem. W każdym razie, żeby zdobyć ich więcej, musielibyśmy zorga-
nizować najazd na jakąś planetę rolniczą Yuuzhan Vong. Takie działanie byłoby z
pewnością zbyt agresywne dla Jedi. - Nie mógł powstrzymać się od ironii, choć bardzo
się starał.
Corran dotarł wreszcie do niego. Zwierciadlana powierzchnia maski kombinezonu
próżniowego wciąż odbijała jedynie gwiazdy, lecz Anakin czuł, że twarz starszego
mężczyzny jest poważna.
- Anakinie, przełącz się na prywatny kanał.
- Hej! - nadała skądś Tahiri.
- Muszę porozmawiać z samym Anakinem - wyjaśnił Corran. - To nie potrwa dłu-
go.
- Może lepiej nie. Tu jest wystarczająco strasznie i bez waszych męskich sekretów.
Zmienili częstotliwość.
- Słuchaj, Anakinie - zaczął Corran. - Wiem, że byłem dla ciebie trochę niemiły,
ale chciałbym ci uzmysłowić, że tutaj nie chodzi tylko o ciebie. Może o tym nie wiesz,
ale wszyscy młodsi Jedi i wielu starszych patrzą na ciebie jak na bohatera. Chodzą słu-
chy, że jesteś następnym Lukiem Skywalkerem. Co najmniej.
- Nie ja rozsiewam takie plotki - oburzył się Anakin. - Wcale mi się nie podobają.
- Wierzę w to. Nie ma to zresztą wielkiego znaczenia. Zaczynają cię naśladować.
Tahiri tam, na Eriadu i na Yavinie Cztery... no cóż, klasyczny przypadek Anakina. Na
Yavinie Cztery Sannah i mój syn, Valin, też próbowali upodobnić się do ciebie, wykrę-
cając ten zwariowany numer. Wszyscy kandydaci chcą być do ciebie podobni, ale
prawdę mówiąc, większość z nich po prostu nie potrafi. Nie mają dość surowej siły ani
talentu, żeby się wywijać z takich opałów, w jakie ty się pakujesz. Częścią misji Jedi
jest świecić przykładem.
- Wiem o tym - bąknął Anakin.
- I wierz mi lub nie, wciąż możesz nauczyć się tego czy owego od starszych.
- O tym też wiem, Corranie. Przepraszam, jeśli nie okazałem dość szacunku... -
urwał na chwilę. - Przykro mi, że przeze mnie Valin wpakował się w niebezpieczeń-
stwo. Nie chciałem. Nigdy mi nie przyszło do głowy, że mógłby za mną pójść.
- Ale to zrobił - łagodnie odparł Corran. - Miał szczęście, że tam byłeś i wyciągną-
łeś go z tarapatów. Podobnie jak Tahiri na Eriadu.
Greg Keyes
103
- Właśnie. Corranie...
- Słucham?
Anakin rozważał przez moment, zanim zaczął:
- Chodzi o Tahiri.
- Martwisz się o nią.
- Tak.
- Chcesz mi powiedzieć, dlaczego?
Anakin już gotów był to zrobić, ale potrząsnął głową.
- Muszę jeszcze to sobie przemyśleć. I muszę z nią porozmawiać.
Corran zachichotał cicho.
- Wiesz, mamy teraz mnóstwo czasu. Jestem pewien, że wkrótce nadarzy się oka-
zja. Daj mi tylko znać, że chcesz przełączyć kanały.
- Dzięki. I jeszcze coś, Corranie...
- Tak?
- Bardzo cię szanuję, ale latałeś z Eskadrą Łobuzów. Nigdy ci się nie zdarzyło
stracić rozsądek?
Ukryta za zwierciadlaną powierzchnią twarz Corrana zwróciła się ku niemu.
- Zdarzyło się - rzekł. - I może pewnego dnia zdołasz zrozumieć choć w części, ile
mnie to kosztowało.
Tahiri nie potrzebowała wiele czasu, żeby się zjawić. Była ciekawa, o czym Cor-
ran i Anakin tak długo dyskutują.
- Po co oni tam siedzą? - zapytała, machając w kierunku wąskiego pasma gwiazd i
statków, widocznych ze szczeliny.
- Każdy powód jest dobry - odparł Anakin. - Może czekają na dalsze statki, a może
na znak od swoich bogów.
- Mhm... - zrobiła zbyt mocny krok i poderwała się w górę. Złapała równowagę,
chwytając się ukośnego kamienia. - Jak sądzisz, wywiniemy się?
- Tak - odparł Anakin bez wahania.
- Tak sądziłam. - Wydawała się jednak nieco przestraszona.
- Chodź tu - poprosił.
Podsunęła się w zasięg jego dłoni.
- Wyłącz komunikator i zbliż swój hełm do mojego. -Nie chodziło o to, że nie ufał
Corranowi i jego dyskrecji, ale w końcu facet przez większość życia był w wywiadzie.
Tahiri spełniła jego prośbę i ich hełmy spotkały się z cichym stukiem. Nie mógł
widzieć jej twarzy, ale potrafił ją sobie wyobrazić o kilka centymetrów od własnej.
Prawie widział jej oczy.
- Co to za wielki sekret? - zapytała. Dochodzący zza dwóch warstw stopu jej głos
brzmiał odlegle i metalicznie.
- Wszystko w porządku? - zapytał.
- Jasne.
- Czy musimy rozmawiać o tym, co się stało na Eriadu? Nie odpowiedziała.
Anakin z wahaniem ciągnął dalej:
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
104
- To był wojenny okrzyk Yuuzhan Vong. Wtedy, kiedy tam wpadłaś, żeby mnie
ratować.
- Wiem. Tak mi się jakoś... wyrwało. Anakinie, te wszystkie słowa, które wkładali
mi do głowy, wciąż tam są. Inne rzeczy zanikły, przynajmniej większość. Ale język...
wciąż go słyszę. Nieraz myślę po yuuzhańsku.
- To mnie... eee... martwi.
- Nie powinno. Nic mi nie jest.
Zebrał się na jeszcze trochę więcej odwagi.
- Powinienem był ci to powiedzieć już dawno - rzekł. - Czekałem, bo wiedziałem,
że masz dość własnych zmartwień, kiedy uciekliśmy z Yavina Cztery.
- Co?
- Miałem wizję na twój temat. A przynajmniej wydawało mi się, że to wizja.
- Mów.
- Byłaś już dorosła. Byłaś... eee... pokryta bliznami i wytatuowana jak Tsavong
Lah. Byłaś Jedi, ale mrocznym. Czułem emanującą z ciebie ciemność.
- Naprawdę?
- To mnie zmartwiło.
- I nie powiedziałeś mi o tym? Nie sądziłeś, że powinnam wiedzieć?
- Kiedy zabiłaś mistrzynię przemian, ujrzałem w twoich oczach tamto spojrzenie.
Jej spojrzenie.
- Jej, to znaczy oczywiście moje. Tej osoby, jaką mogłabym się stać, gdybyś mnie
nie uratował.
- Coś w tym rodzaju.
- Nie myślisz chyba... nie sądzisz, że to mi się jeszcze może przytrafić? Że mogę
jeszcze stać się taka, jak w twojej wizji? Jak to możliwe? Uratowałeś mnie z ich rąk,
powstrzymałeś, zanim skończyli.
- Tak mi się zdawało... Tak myślałem. Ale kiedy wpadłaś przez te drzwi, wrzesz-
cząc po yuuzhańsku...
- To nic - upierała się. - To tylko słowa. A ja nigdy bym cię nie skrzywdziła.
Zabrzmiało to bardzo dziwnie.
- Kto powiedział coś o krzywdzeniu mnie? - zapytał Anakin.
- Sądziłam, że w twojej wizji ci groziłam.
- Nie - odparł trochę podejrzliwie, ale nie chciał się posuwać dalej. Czyżby i ona
miała wizję? Jakoś nie wydawała się zdumiona.
- Nie - ciągnął. - Wyglądało to tak, jakbym patrzył oczami kogoś innego, nie mo-
imi własnymi. Nie sądzę, żebym tam był. Ktokolwiek to był... powiedziałaś coś, że to
byli ostatni, zanim ich zabiłaś.
- Anakinie, nigdy nie przyłączę się do Yuuzhan Vong. Wierz mi. -Nawet przez
oba hełmy jej głos brzmiał pełnym przekonaniem.
- W porządku - odrzekł. - Chciałem ci to tylko powiedzieć. Uważałem, że powin-
naś wiedzieć.
- Dziękuję, że nie trzymałeś mnie w nieświadomości.
- Proszę bardzo.
Greg Keyes
105
Ich hełmy wciąż się stykały, lecz ona nie odezwała się więcej. Cieszył się, że nie
widzi jej twarzy, bo musiałby odwrócić wzrok.
A jednak tak bardzo chciał na nią spojrzeć.
Jej ręka w grubej rękawicy uniosła się powoli. Ujął ją i poczuł coś w rodzaju
wstrząsu elektrycznego. Stali tak przez długą chwilę, aż nagle Anakin poczuł się dziw-
nie... niezręcznie.
Już miał ją puścić, kiedy asteroida nagle zaczęła wibrować delikatnym, lecz wy-
czuwalnym pomrukiem, który zdawał się dochodzić zewsząd. Anakin poczuł ciężar
przygniatający go do ściany szczeliny.
- Co jest?... - Nagle przypomniał sobie, że powinien włączyć komunikator.
- ...przyspiesza! - krzyczał Corran.
Wystarczyła chwila, aby implikacje tego faktu dotarły gdzie trzeba. Anakin włą-
czył miecz świetlny. Ostrze skąpało otaczające ich skały w fioletowym blasku.
Anakin ciął kamień - pięć cięć sprawiło, że wycięty kawał stali niklowej spadł na
ścianę szczeliny, która teraz była na dole.
Kamień sięgał w dół na głębokość około dwudziestu centymetrów. Pod nim był
koral yorik.
- To też jest statek! - krzyknął Corran.
Jakby na potwierdzenie jego słów ciążenie wzrastało z każdą sekundą.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
106
R O Z D Z I A Ł
19
Jainę zbudziło wycie syreny i nierytmiczny tupot biegnących stóp. Usiadła, usiłu-
jąc sobie przypomnieć, gdzie jest.
Ściany, sufit i podłoga były z granatowoczarnego lodu. Spała w kombinezonie pi-
lota i pod termopledem. Właśnie, już sobie przypomniała. Jest w kryjówce Kypa.
Pozostali dwaj piloci dzielący z nią pomieszczenie - kobieta rasy ludzkiej imie-
niem Yara i rozczochrana Bothanka, której imienia zapomniała - właśnie zbierały się z
posłań. Jaina wciągnęła kurtkę i pobiegła za nimi na korytarz, a potem w dół, do cen-
trum dowodzenia.
Kyp już tam był i spokojnie wydawał rozkazy. Zobaczył Jainę, uśmiechnął się na
powitanie, a ona znów poczuła to dziwne łaskotanie w żołądku.
- Dzień dobry - powitał ją. - Dobrze spałaś?
- Nieźle, biorąc pod uwagę, że za łóżko służył mi blok lodu - odparła. - Co się
dzieje?
- Zwiad Yuuzhan Vong właśnie zjawił się w systemie. Niewielka siła, ale wolał-
bym, żeby nas tutaj nie znaleźli. Jeśli się pospieszymy, wyskoczymy tylnym wyjściem,
zanim zmądrzeją. - Wbił w nią wzrok. -Oznacza to, że muszę zapytać cię o decyzję...
teraz. Jeśli nie zgłosisz tego komuś w wojsku, będę musiał zrobić to sam. Pewnie ich
nigdy nie przekonam, ale muszę spróbować.
Jego szczerość i namiętność płonęła w Mocy silnym ogniem. Jaina przypomniała
sobie kolumnę światła słonecznego, pełznącą w kierunku broni Yuuzhan Vong. Prze-
cież Kyp miał dowód. Mogła przynajmniej dać mu szansę, żeby go wysłuchano, praw-
da?
- Pójdę z tym do Eskadry Łobuzów - odrzekła. - Jest to jedyne miejsce, gdzie
wciąż jeszcze mogę liczyć na przyjazne powitanie. Pułkownik Darklighter będzie wie-
dział, co z tym robić. Ale potrzebuję twoich danych.
- Już są spakowane i gotowe do drogi. I oczywiście lecę z tobą, choćby tylko po to,
żeby się upewnić, że dotrzesz na miejsce.
- To nie najlepszy pomysł. Jeśli wujek Luke nie jest bezpieczny na Coruscant, nie
wyobrażam sobie, że z tobą będzie lepiej.
Greg Keyes
107
- Albo z tobą, jeśli już o tym mowa - dodał Kyp. - W końcu ostatni raz widzieli
cię, jak uciekałaś ze Skywalkerami. Miałem nadzieję, że zaaranżujesz to spotkanie
gdzie indziej.
Jaina zawahała się lekko.
- Można by spróbować.... mogę wysłać komunikat do pułkownika Darklightera,
ale co będzie, jeśli Yuuzhanie albo Brygada Pokoju wyśledzą transmisję?
- Mądra z ciebie kobietka. Jestem pewien, że potrafisz znaleźć takie miejsce, które
znasz i ty, i Darklighter, a o którym możesz mówić tylko ogólnikami.
- Chyba tak.
Uśmiech Kypa znów przybrał właściwe rozmiary.
- Świetnie. - Ruchem głowy wskazał dok. - Pozwoliłem sobie zatankować twojego
X-skrzydłowca i dokonać przeglądu. Obawiałem się, że nie będziesz miała czasu, żeby
zrobić to sama. Już nam się palą ogony.
- W porządku - odrzekła. - Ale jeśli wyparuję przez pękniętą powłokę, uważaj się
za winnego.
- Nie obawiaj się, wolę przyjaciół w stanie surowym. Zwłaszcza tych co atrakcyj-
niejszych.
- Chłopie, gdzieś ty się nauczył tak podlizywać? - odparowała natychmiast. - Już
się zgodziłam, żeby ci pomóc. Nie musisz smarować dżemem plastra miodu.
- Nic podobnego - odparł, znów obdarzając ją tym irytującym uśmiechem.
W milczeniu dotarli do X-skrzydłowców, gdzie czekali już na nich ludzie Kypa.
Było ich więcej niż tuzin plus jeden, a Jaina rozpoznawała już niektórych z nich. Mieli
w sobie coś rozczochranego, jakby nigdy nie dosypiali. Oczy im błyszczały twardym
blaskiem klejnotów Corusca, a na Kypa spoglądali jak na jakiegoś mistrza z dawnych
czasów.
- W porządku - odezwał się Kyp. - Tym razem lecimy po cichu. Większość z was
wie, że umieściliśmy na księżycu szóstej planety nadajnik sygnału. Yuuzhanie polecą
tam najpierw i znajdą tylko zbłąkaną sondę. Jeśli utrzymamy planetę pomiędzy nami a
nimi, będziemy mogli skierować się ku słońcu. Zanim trzeba będzie zmienić wektor,
promieniowanie słoneczne powinno nas ukryć przed ich czujnikami dalekiego zasięgu.
Wtedy miniemy słońce i przygotujemy się do skoku. Jakieś pytania?
Pytań nie było, za to Jainę ogarnęło wzbierające uczucie dumy i ufności. Usiłowa-
ła się go pozbyć - w końcu te uczucia nie należały do niej. Były jednak bardzo zaraźli-
we.
- Świetnie - oznajmił Kyp. - Jak tylko wylecimy na zewnątrz, włączę detonatory
termiczne. Niczego nie znajdą, a my zawsze możemy wykopać bazę od nowa.
Opuścili planetę bez przeszkód, zachowując ciszę w eterze, dopóki nie minęli
gwiazdy pierwotnej. Tam Kyp odłączył się od swojego skrzydła i zbliżył do Jainy. Dał
jej znak, aby przełączyła się na kanał prywatny.
- Gotowa? - zapytał, kiedy zmieniła kanał.
- Nie sądziłam, że już dotarliśmy do punktu.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
108
- Tuzin wyruszył do innej kryjówki. My lecimy w kierunku Jądra. Tu się rozdzie-
lamy.
Jaina skinęła głową.
- Podaj mi koordynaty, żebym mogła je załadować.
- Przesyłam - rzekł Kyp.
Wykonali najpierw jeden, a potem drugi skok. Później odbyli dłuższą podróż po-
przez kolejny niezamieszkany system.
- Jaino?
- Wciąż tu jestem - odrzekła. Kyp był o około dziesięć metrów od niej. Miał zapa-
lone światła w kokpicie, żeby mogła widzieć jego twarz poprzez transparistal.
- Po co cię przysłał Luke? Ale tak naprawdę.
- Nie okłamałam cię. Próbuje znów zebrać Jedi... - urwała. - Chciał też wiedzieć,
co porabiasz.
- Bardzo ojcowskie podejście - zauważył Kyp. - Prawie tak ojcowskie, jak umiesz-
czenie na moim statku układu naprowadzającego, kiedy ostatnio byłem na Coruscant....
- Znalazłeś... - nagle wyczuła, że Kyp bardzo ostrożnie sięga do niej poprzez Moc.
- Nigdy więcej tego nie rób!
- Robię to, co muszę - odparł Kyp. - Przypuszczałem, że mam pluskwę. Nie mo-
głem jej tylko znaleźć. Chyba jakiś nowy model. Musiałem cię podpuścić, żebyś to
potwierdziła, a zbyt wysoko sobie cenię twoją inteligencją, żeby sądzić, że dasz się
złapać na tak prymitywny wybieg bez odpowiedniej zachęty. Przepraszam, ale w końcu
to ty przyleciałaś, żeby mnie szpiegować.
- Jeśli tak sądzisz, to niewiele o mnie wiesz - odparła Jaina, gromiąc go wzrokiem
przez pustkę przestrzeni.
- Może to prawda, ale nie chciałaś mi powiedzieć o układzie z własnej woli.
- To nie moja tajemnica, nie mam prawa jej zdradzać.
- Moje sekrety też nie są tylko moje. Rozumiesz? Jaina myślała nad tym chwilę,
po czym skinęła głową.
- Rozumiem.
- Świetnie.
- Nie, wcale nie świetnie. Wciąż mi się nie podobasz, Kyp. Chyba nie podoba mi
się osoba, którą się stałeś.
- Stałem się tym, czym musiałem. Tym, czym był twój wujek Luke w walce prze-
ciwko Imperium.
- Chłopie, chyba zakochałeś się w swoim odbiciu.
- Nie. Wcale nie mówię, że mi się podoba to, czym się stałem, Ja-ino. Twój wujek
Luke ostatecznie przeszedł na ciemną stronę...
- Ejże - warknęła. - Przynajmniej z nią walczył. Ile czasu spędziłeś na szkoleniu,
zanim skusiła cię ciemna strona? Tydzień?
Kyp zaśmiał się swobodnie.
- Coś w tym rodzaju.
- I rozwaliłeś planetę, prawda? Gdyby mistrz Skywalker nie wstawił się za tobą,
do dzisiaj gniłbyś w więzieniu, o ile w ogóle byś żył. A mój ojciec...
Greg Keyes
109
- Wiem, co zawdzięczam Hanowi - przerwał jej Kyp. - Nigdy o tym nie zapomnę.
Nawet jeszcze nie zacząłem spłacać tego długu.
- Ani tego wobec wujka Luke'a. Co ci wcale nie przeszkadza chlapać jęzorem głu-
poty na jego temat po całej galaktyce, prawda? I nie masz skrupułów, żeby podważać
jego zdolności przywódcze.
- Gotów jestem ruszyć za Lukiem w tej samej chwili, kiedy zdecyduje się znowu
stać przywódcą.
- Peeeewnie. Żeby ci kazał robić rzeczy, które i tak już robisz, i nie zmuszał do ni-
czego, czego nie chcesz
- Właśnie opisałaś postępowanie prawdziwego przywódcy.
- Taak? A może to ty nim jesteś, co? Przywódca. Widzę, jak piloci z twojej eska-
dry patrzą na ciebie. Za bardzo ci się to podoba. Wątpię, żebyś zechciał z tego zrezy-
gnować, niezależnie od tego, do jakich działań poprowadzi nas mistrz Skywalker.
- Jaino - odezwał się Kyp po chwili wahania. - Nie powiem, że moja sytuacja nie
ma swoich zalet. Może faktycznie już się od tego uzależniłem. Ale to nie znaczy, że nie
należy tego robić. Co dnia tysiące żywych, oddychających istot składane są w ofierze
bogom Yuuzhan Vong. Na Dantooine jest taki dół... sam go widziałem. Prawie dwa
kilometry średnicy, pełen kości. A niewolnicy... wiesz, do czego oni zmuszają niewol-
ników? Urwał i Jaina poczuła, jak zalewa ją fala gniewu, litości i żalu.
- Vongowie niszczą całe światy. Tak, wiem, że i ja kiedyś zrobiłem coś takiego,
ale nie jestem na tyle szalony, żeby uważać, że postąpiłem słusznie. Vongowie twier-
dzą, że to ich święty obowiązek. Może mistrz Skywalker ma rację, że przyjmuje bierną
postawę. Może tego właśnie żąda od nas Moc. Ale jakoś w to nie wierzę. Luke Sky-
walker zaryzykował wszystko dla swojej wojny, wojny przeciwko Imperium. Wszyst-
ko, włącznie z ryzykiem przejścia na ciemną stronę śladami swego ojca. To była jego
wojna, Jaino. Jego wojna. Ta należy do nas. Luke chce nas chronić przed nami samymi.
Moim zdaniem wyrośliśmy już z tego. Stary porządek Jedi umarł wraz ze Starą Repu-
bliką. A potem był Luke i tylko Luke, i rozpaczliwe próby odtworzenia zakonu Jedi na
podstawie tego, co sam o nim wiedział. Zrobił, co mógł, popełniał błędy. Ja byłem jed-
nym z nich. Jego pokolenie Jedi zostało sklecone do kupy jak rozklekotany statek, ale
narodziło się z nich coś nowego. To nie jest dawny zakon Jedi i nie może nim być.
Jego oczy płonęły, świdrując dzielącą ich przestrzeń jak dwa kwazary.
- To my jesteśmy nowymi Jedi, Jaino. I to jest nasza wojna.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
110
R O Z D Z I A Ł
20
„Sokół Millenium" mruczał, stery w dłoniach Hana leżały doskonale. Bardzo
dawno nie czuł się z tym aż tak dobrze. Och, oczywiście, skoczki koralowe robiły, co
mogły. Pikowały ze wszystkich stron, plując roztopionymi pociskami i uciekały od ich
ognia jak stado szczególnie paskudnych ryb. Większy statek - rozmiaru mniej więcej
samego „Sokoła" - prowadził własny, nieprzerwany ostrzał, bombardując ich rojami
grutchinów. Dziś jednak Yuuzhanie nie mieli szczęścia, przynajmniej do tej pory.
Han wzniósł radosny okrzyk i skręcił w prawo, prawie ocierając się o jeden z ana-
logów transportera; za to jeden ze ścigających go skoczków koralowych, już nieco nad-
palony ogniem laserów, rozprysnął się o twardą skorupę.
Han kątem oka dostrzegł jeszcze jednego skoczka, który zmienił się w ognistą ku-
lę, przeszyty promieniem turbolaserów.
- Smarkacz umie strzelać! - odezwał się do swojego drugiego pilota.
- Jest twoim synem - odparła Leia. Dźwięk jej głosu zaskoczył go lekko. Przez
chwilę prawie spodziewał się ujrzeć na jej miejscu Chewiego.
A co najdziwniejsze, nie poczuł tego nieprzyjemnego, ssącego uczucia, które go
ostatnio nie opuszczało. Może odrobinę smutku, nieco melancholii - ale i wielką radość,
że ma u boku swoją żonę. I pomyśleć, że o mało tego nie zniszczył.
Drgnął, kiedy kanonada yuuzhańskich pocisków odnalazła jego tarcze akurat wte-
dy, kiedy nie powinna.
- Tak jak mówiłam, Han -syknęła Leia.
Odskoczył od większego statku Yuuzhan na bezpieczną odległość. Zrobił zwrot i
znów ruszył ku niemu z narastającym przyspieszeniem.
- Pociski udarowe na moją komendę.
- Han?
Statek Yuuzhan rósł w oczach, był coraz bliżej i bliżej. Han uśmiechnął się kąci-
kiem ust.
- Tak, skarbie?
- Han, zdajesz sobie sprawę, że zaraz w niego uderzymy? Nie zmienił kursu.
Greg Keyes
111
Leia o mało nie wrzasnęła, kiedy niemal cały ekran wypełniły naprzemiennie
gładkie i chropowate pasy koralu yorik. W ostatniej sekundzie Han lekko uniósł dziób
statku, mijając przeciwnika o kilkadziesiąt centymetrów.
- Pociski, teraz! - zawołał.
Pociski eksplodowały tuż za nimi. Statek yuuzhański przełamał się na pół.
- To niby w co mielibyśmy uderzyć? - niewinnie zapytał Han.
- Odbiło ci?! - wrzasnęła Leia. - Czy ty myślisz, że ciągle masz dwadzieścia lat?
- Nie chodzi o lata...
Uśmiechnęła się, przechyliła przez fotel i pocałowała go w policzek.
- Kiedyś już ci mówiłam, że masz swoje dobre chwile. Zawsze wiedziałam, że w
głębi serca jesteś łajdakiem.
- Ja? - Przesadny wyraz niewinności, który kiedyś był dla niego całkiem naturalny,
znów wydawał się zupełnie na miejscu.
Resztki yuuzhańskiego statku dogasały niczym hapańskie lampiony na wietrze, a
Jacen rozstrzeliwał je na drobny pył. Bez yammoska na dużym statku, który koordyno-
wał ich działania, skoczki były bardziej niż niezdarne.
- A skoro już mowa o łajdakach... - Han włączył komunikator.
- Wzywam frachtowiec „Timmolok".
Odpowiedź nadeszła natychmiast.
- Tak, tak. Nie strzelajcie! Jesteśmy bezbronni! Jesteśmy Etti! Nie jesteśmy
Yuuzhanami Vong!
- Skoro tak twierdzicie - niedbale odparł Han. - Widzę, że zabieracie coś do oku-
powanego sektora przestrzeni.
- Tylko pomoc! Żywność dla tubylców!
- O, doprawdy? No cóż, zaraz się przekonamy. Podchodzę...
- Nie, nie, my....
- Nie ma problemu, z przyjemnością wam pomożemy.
- Przepraszam, kapitanie. Czy mogę zapytać, kim jesteście?
Han rozparł się w fotelu i założył splecione ręce za głowę.
- Sir, rozmawia pan z dumnym kapitanem... eee... - obejrzał się na Leię -...
„Księżniczki Krwi". Proszę przygotować się do przyjęcia gości na pokładzie.
Leia wzniosła oczy w górę.
- To jest piractwo! - warczał pod adresem Hana kapitan Etti, niejaki Swori Mdimu,
gdy ten wraz z Jacenem uwalniali załogę od broni ręcznej.
- Doskonale - odparł Han. - A już myślałem, że będę ci to musiał napisać na czole,
żebyś wiedział, co się dzieje. Co prawda dla jasności chciałbym cię uprzedzić, że to
raczej korsarstwo. Widzisz, piraci rabują wszystkich, są zachłanni, nic ich nie obchodzi,
kogo napadają. Korsarze za to atakują tylko statki sprzymierzone z pewnymi bandera-
mi. W moim przypadku wybór padł na wszystkich pozbawionych jaj nędzników i idio-
tów, którzy w swej nieskończonej głupocie zaopatrują w cokolwiek Yuuzhan Vong,
Brygadę Pokoju lub inne kolaboranckie ścierwo.
- Mówiłem już...
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
112
- Słuchaj, stary - przerwał mu Han. - Za mniej więcej pięć minut pójdę sobie obej-
rzeć twój ładunek. Jeśli to tylko żarcie, które Yuuzhanie Vong kupują dla swoich jeń-
ców z czystej dobroci swoich kochanych, wytatuowanych serduszek, puszczę cię wolno
z przeprosinami. Ale jeśli się przekonam, że wieziesz broń, amunicję lub jakiekolwiek
inne zaopatrzenie wojenne, rozpłaszczę ci pysk. A gdybym przypadkiem znalazł nie-
wolników... cóż, użyj wyobraźni.
- Nie! - wrzasnął kapitan. - Żadnych niewolników. Tak jak pan powiedział. Broń
dla Brygady Pokoju. To nie był mój pomysł! Mam pracodawcę, muszę zarabiać na
życie. Proszę mnie nie zabijać!
- Nie miaucz. Nie zabiję nikogo, przynajmniej tym razem. Wyślę was na spacer w
jednym z waszych wahadłowców.
- Dziękuję! Dziękuję!
- Wiesz co, powiem ci, jak możesz mi podziękować - odparł Han. -Powiesz każ-
demu, kto cię będzie chciał słuchać, że tu jesteśmy. Każdy statek, który robi dostawy
do systemów okupowanych przez Yuuzhan Vong, jest mój. A następnym razem może
nie będę brał jeńców. Chwytasz?
- Chwytam - wyszeptał Swori Mdimu.
- Świetnie. Mój... kumpel nałoży wam teraz kajdanki, a ja sobie obejrzę wasz ła-
dunek. Jeśli mam się spodziewać jakichś niespodzianek, lepiej powiedz mi zaraz.
- Jest... jest tam dwóch yuuzhańskich strażników. Zostaną uprzedzeni.
- Nie żartujesz? - mruknął Han. - W porządku, teraz was zakujemy i zamkniemy.
A potem dwaj z nas zajmą się strażnikami.
- Dwaj? - z niedowierzaniem jęknął Etti. - Przeciwko Yuuzhanom?
- Hej, nie martw się tak. Chyba chciałbyś, żebyśmy oberwali, nie? Ale jeśli nie
oberwiemy, wrócę, a wówczas pogadamy sobie trochę bardziej szczegółowo o twoim
pracodawcy.
Po zabezpieczeniu więźniów Han ruszył korytarzem.
- Ta... kapitanie?! - zawołał Jacen. - Ładownia jest z drugiej strony.
- Wiem o tym - odparł Han.
- No to co...?
- Czekaj tu i nie gadaj. Jeśli pojawią się Yuuzhanie, wrzeszcz. Będę na mostku.
Han wrócił z mostka w chwilę później i we dwóch udali się do tunelu wiodącego
do ładowni. Przy pierwszych drzwiach natrafili na parę strażników Yuuzhan Vong,
leżących na progu. Ich twarze były jedną purpurową masą, ale nie zawdzięczali tego
bliznom, tylko popękanym naczyniom krwionośnym.
- Zabiłeś ich - bezbarwnym głosem odezwał się Jacen, ledwo wierząc własnym
oczom. - Uszczelniłeś przedział i wypuściłeś powietrze.
- Wszystko się zgadza, z wyjątkiem jednego punktu: oni nie są martwi.
Jacen zmarszczył brwi i ukląkł, szukając w nich znaku życia, ponieważ w przy-
padku Yuuzhan Vong Moc była bezużyteczna. Jeden z leżących drgnął i chłopiec od-
skoczył jak oparzony.
Greg Keyes
113
- Widzisz? - odezwał się Han z nutą satysfakcji w głosie. - Po prostu tak długo
zmniejszałem ciśnienie, aż padli. Tu są kamery z podglądem.
- Ach, tak!
- Lepiej ich skuj, chyba że chcesz sobie powalczyć. Uznałem, że tak będzie szyb-
ciej i łatwiej.
- Tato, a co się stanie, jeśli tu są jeńcy?
- Widziałbym ich na podglądzie. Jacenie, daj swojemu staremu jakąś szansę.
- Kapitanie, proszę o pozwolenie swobodnego wypowiedzenia swoich poglądów.
Han westchnął.
- Mów, synku.
- Tato, mnie się to wcale nie podoba. Może ty uważasz, że bycie piratem jest w po-
rządku, ale...
- Korsarzem - poprawił go Han.
- Naprawdę sądzisz, że jest jakaś moralna różnica?
- Jeśli w ogóle istnieje moralna różnica pomiędzy opowiadaniem się za jedną czy
za drugą stroną w czasie wojny, to tak. Czy twoja wszystkowiedząca Moc ci tego nie
podpowiada?
- Nie wiem, czego chce Moc. W tym właśnie problem.
- Tak? - sarkastycznie mruknął Han. - Jakoś wiedziałeś, co robić, kiedy znalazłeś
matkę z na pół odciętymi nogami. Na szczęście. A może uważasz, że źle postąpiłeś,
ratując jej życie?
Jacen poczerwieniał.
- To nieuczciwe.
- Nieuczciwe? - Han wzniósł w górę obie ręce. - Ta dzisiejsza młodzież. Nie-
uczciwe!
- Tato, wiem, że Yuuzhanie Vong to ciemność, z którą należy walczyć. Ale agre-
sja... to nie ja. Wiem, że mogę pomóc przy tworzeniu wielkiej rzeki wujka Luke'a... ale
to wszystko. To...
- A ty co, myślałeś, że zdołamy przeprowadzić wielkie plany Luke^, nie brudząc
sobie rąk? Słyszałeś tych tam, w Otchłani... potrzebujemy statków, zapasów, broni...
potrzebujemy pieniędzy. - Han postukał palcem w manifest statku na notatniku kapita-
na i gwizdnął. - A teraz mamy wszystko naraz. Trzy E-skrzydłowce, wprost z suchego
doku. Lommit, mniej więcej dwieście kilo. Dość racji żywnościowych, żeby wyżywić
małą armię. - Obejrzał się na Jacena. - Nie wspominając o tym, że Brygada Pokoju nie
zobaczy z tego zupełnie nic. Chodź, chciałbym coś sprawdzić.
Przeciskali się przez skrzynie pełne towaru, aż dotarli do pakunków, które mani-
fest określał jako broń. Han złamał pieczęcie i otworzył jedną skrzynię.
- No i co, jak ci się to podoba?
- Na kości Imperatora - westchnął Jacen.
Skrzynia nie zawierała miotaczy ani pałek obezwładniających, ani nawet grana-
tów, tylko yuuzhańskie amphistaffy.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
114
- Zdaje się, że nasi kolesie z Brygady właśnie się odwrócili od grzechu technologii
- mruknął Han. - Ciekawe, czy już zaczęli sobie robić blizny? - Znacząco spojrzał na
Jacena. - Wciąż uważasz, że nie było warto?
Jacen gapił się na pogrążone w hibernacji zwierzęta-broń.
- Już po wszystkim - zgodził się.
Han potrząsnął głową.
- Nie sądzę. Chciałbym się jeszcze dowiedzieć, kto wysyła ten towar. Przecież
gdzieś musieli wyhodować te amphistaffy. Ciekawe gdzie? Duro? Obroaskai?
- Powiedziałeś kapitanowi statku, że dalej będziesz napadał na statki kierujące się
w stronę przestrzeni Yuuzhan Vong. Czy to prawda?
- Tak. Próbowałem wyjaśnić, dlaczego.
- To zły pomysł.
- No cóż, może. Ale jak ci już mówiłem wcześniej, to ja jestem kapitanem.
- Dla mnie to nie takie proste.
- Nie? No to proszę, masz coś całkiem prostego. Zabieramy ten frachtowiec i jego
ładunek do Otchłani. A potem, kiedy to załatwimy, będziesz sobie mógł wziąć jednego
z tych E-skrzydłowców do Luke'a i spędzić całą resztę wojny na medytacjach i takich
tam rzeczach. Zostać siostrą miłosierdzia albo czymś w tym rodzaju, nic mnie nie ob-
chodzi. Ale jeśli będziesz mi tu stroił miny, to nie chcę cię na moim statku, czy jesteś
moim synem, czy nie.
Jacen nie odpowiedział, ale twarz mu skamieniała. Właśnie w takich chwilach Han
najbardziej żałował, że nie ma w sobie choć odrobiny zdolności do posługiwania się
Mocą, żeby wyczuć, co myślą inni, ponieważ Jacen, bardziej niż ktokolwiek, stanowił
dla niego zamkniętą tajemnicę.
Zaledwie syn znikł za zakrętem, Han zorientował się, co właściwie powiedział i
nagle zalała go fala wspomnień. Zadygotał pod jej wpływem. Ujrzał siebie i Leię w
kokpicie „Sokoła", tuż po ucieczce z Gwiazdy Śmierci. „Nie obchodzi mnie wasza
rewolucja", powiedział wtedy. A w chwilę potem powtórzył to samo Luke'owi, żeby się
wykpić z walki przeciwko Gwieździe Śmierci, choć sprawa wydawała się całkiem
słuszna, ale wcale przez to nie mniej beznadziejna. Tamten Han Solo miał bardzo słabe
pojęcie na temat słusznych spraw.
I nagle wszystko odwróciło się do góry nogami. Nie o sto osiemdziesiąt stopni, ale
jeszcze jakoś dziwniej. Wszystko jednak sprowadzało się do tego, że po prostu nie ro-
zumiał dzieciaka, a dzieciak nie miał pojęcia o jego problemach.
Anakina jakoś potrafił zrozumieć. Chłopiec korzystał z Mocy dokładnie tak, jak
czyniłby to Han, gdyby miał tę zdolność. Jacen zawsze bardziej przypominał Leię, a
ostatnio to podobieństwo jeszcze się wzmogło.
Ale tutaj, nagle, geny Solo wylazły na wierzch i to w najmniej przyjemny sposób,
jaki mógł sobie wyobrazić.
- Nie odchodź, synku - szepnął Han, lecz nie usłyszał go nikt oprócz uśpionych
amphistaffów.
Greg Keyes
115
R O Z D Z I A Ł
21
Corran włączył miecz świetlny i zaczaj pomagać Anakinowi przy rozcinaniu
szczeliny w statku Yuuzhan Vong. Tahiri pojęła, w czym problem, i dołączyła do nich.
Wspólnie wycięli głęboki otwór, ale już po chwili kolana chłopca zaczęły się uginać
pod wpływem wzrastającego ciśnienia.
Nagle kawałek powłoki oderwał się sam i wpadł do środka, wepchnięty tam przez
to samo przyspieszenie, które właśnie zabijało trójkę Jedi. Trysnął strumień powietrza,
zasłona kryształków lodu rozbłysła w świetle gwiazd. Corran wskoczył do środka, po-
ciągając za sobą Tahiri. Anakin poszedł w ich ślady.
Zaledwie znaleźli się wewnątrz, ciążenie wróciło do normy, prawdopodobnie
dzięki tym samym dovin basalom, które napędzały statek.
Anakin rozejrzał się wokoło, żeby sprawdzić, gdzie się znaleźli.
W zmieszanym blasku mieczy świetlnych ujrzał ciemną grotę o ścianach nierówno
pokrytych świecącymi plamami. Plamy te przygasały w oczach, w miarę jak dojmujące
zimno i próżnia wpuszczona przez Jedi zabijała rośliny czy stworzenia, które je produ-
kowały. Funkcja pomieszczenia była trudna do określenia. Sufit znajdował się bardzo
nisko, nie więcej niż w odległości półtora metra, i na dość dużej przestrzeni zwisał
podwójnie. Od podłogi do sufitu ciągnęły się czarne kolumny, a może rury, rozmiesz-
czone mniej więcej co dwa metry. Kolumny pośrodku miały zgrubienie i Anakinowi
wydawało się, że pulsują lekko.
Corran gestem nakazał młodym Jedi, aby zetknęli się z nim hełmami.
- Ktoś wkrótce się tu pojawi, żeby sprawdzić wyrwę w kadłubie -powiedział. -
Musimy się przygotować.
- Ja jestem gotowa - oznajmiła Tahiri. - Naprawdę gotowa. To znacznie lepsze niż
siedzenie na jakiejś starej skale i czekanie, aż nas znajdą.
Anakin wyczuł w głosie Jedi cień irytacji, kiedy Corran ciągnął dalej swoją anali-
zę:
- Sądzę, że ta sekcja, czymkolwiek jest, została zahermetyzowana, inaczej powie-
trze wciąż by się ulatniało. Musimy znaleźć śluzę.
- Za późno na to - mruknął Anakin, kiedy jego lambent zaszemrał ostrzegawczo. -
Mamy towarzystwo. Bardzo blisko.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
116
- Skąd wiesz?
- Czuję ich.
Corran skinął głową.
- Niech Moc będzie z wami - rzekł. Przesunął się w pobliże jednego z filarów i
przykucnął za nim.
W drugim końcu korytarza zamajaczyło światło: sześć lambentów, podobnych do
tego, który miał w swym mieczu Anakin. W ich świetle zobaczył sześć dwunożnych
istot przechodzących kolejno przez typowy yuuzhański właz. Zaczerpnął głęboko tchu,
odprężając mięśnie jeden po drugim i przygotowując się do walki.
Kiedy się zbliżyli, zauważył, że mają na sobie rdzawe, ciasno przylegające do cia-
ła kombinezony - żywe stworzenia, oczywiście, prawdopodobnie jakaś próżnioodporna
odmiana okrywacza ooglitha. Ich twarze były widoczne przez przezroczyste maski. Ku
zdumieniu Anakina, tylko dwóch z nich miało blizny wojowników. Dwaj pozostali
mieli inne, delikatniejsze tatuaże, które kojarzył z mistrzami przemian. Ich okrywacze
były podejrzanie rozdęte wokół głów, prawdopodobnie z powodu wieloczułkowych
istot, których używali jako kołpaków. Pozostała dwójka miała wygląd robotników lub
niewolników.
Dwaj wojownicy ustawili się w pozycji bojowej, podczas gdy mistrzowie prze-
mian oglądali otwór.
Anakin bardziej poczuł, niż zobaczył, jak Corran pełznie do przodu, nie w kierun-
ku grupy Yuuzhan Vong, lecz w stronę drzwi, którymi przyszli.
Anakin ruszył także, ostrożnie, ale jak najszybciej. Po drodze klepnął Tahiri w ra-
mię, żeby zwrócić jej uwagę.
„Chodź", zasugerował jej poprzez Moc w nadziei, że zrozumie.
Zrozumiała. Cała trójka ostrożnie przemknęła w ciemności za plecami ekipy na-
prawczej. W próżni ich stopy nie wydawały nawet najmniejszego dźwięku.
Byli już bardzo blisko śluzy, kiedy Anakin poczuł na plecach leciutkie łaskotanie
czyjejś obecności. Obejrzał się w samą porę, żeby zobaczyć skradającego się w milcze-
niu wojownika ze wzniesionym, gotowym do ciosu amphistaffem wygiętym w łuk ku
głowie Anakina.
Anakin odskoczył, w ostatniej chwili unikając muśnięcia bronią. Zapalił miecz
świetlny. Wojownik wybałuszył oczy ze zdumienia.
Nie wie, z czym ma do czynienia, domyślił się Anakin.
Niezależnie od uczuć, wojownik nie wahał się długo i zamierzył się na chłopca
ostrą częścią broni. Kiedy Anakin odparował atak kolistą zasłoną i nacisnął, próbując
blokady, stworzenie zmiękło nagle, wywijając się z jego świetlnej sieci. Po chwili znów
częściowo zesztywniało, mierząc prosto w twarz chłopca.
Anakin zanurkował przed atakiem, kierując się w dół i do przodu. Przelatując
obok wojownika, uniósł miecz równolegle do podłoża i ciął na ukos przez twarz tamte-
go. Ostrze przeszło gładko przez maskę i wojownik poleciał w tył, wymachując ramio-
nami. Powietrze i krew zamarzły wokół przecięcia.
Drugi wojownik walczył z Corranem podczas, gdy Tahiri próbowała otworzyć
śluzę.
Greg Keyes
117
Dwufazowe ostrze Corrana poruszało się oszczędnymi łukami, zawsze tam, gdzie
powinno się znajdować. I tu także walka zdawała się dobiegać końca. Corran ściął z
ramienia przeciwnika spory płat okrywacza, a choć zwierzę zaczynało się już regene-
rować, próżnia i mróz zrobiły swoje i ramię zwisało teraz bezwładnie. Corran odparo-
wał kolejno całą serię coraz bardziej rozpaczliwych ataków. Ostatni przyjął paradą,
która sprawiła, że broń przeciwnika powędrowała wysoko w górę, a Jedi opuścił ostrze
i wbił je wprost w odsłoniętą pachę tamtego. Ostrze weszło głęboko, ale wojownik i tak
zdołał opuścić broń, która z trzaskiem spadła na głowę Corana. Obaj upadli. Corran
przyciskał hełm obiema dłońmi, Yuuzhanin wił się w agonii.
Anakin okręcił się, aby zagrodzić drogę pozostałym napastnikom, ale żaden z nich
nie kwapił się do walki. To nie wojownicy, stwierdził. Ale i tak są niebezpieczni. Przy-
pomniał sobie śmiercionośne narzędzia w dłoniach mistrzyni przemian Mezhan Kwaad.
Powinien był jednak wyczuć ich zbliżanie, gdyby czegoś próbowali.
Ukląkł obok Corrana. Amphistaff wgniótł hełm kombinezonu próżniowego, a co
gorsza, pomiędzy metalem a transparistalą utworzyła się szczelina, której obecność
stała się wkrótce wyraźnie widoczna dzięki obramowaniu z kryształków lodu. Corran
zaczynał tracić przytomność.
Tahiri wciąż mocowała się ze śluzą. Anakin przycisnął do szczeliny dłoń w ręka-
wicy, żałując, że nie ma przy sobie plastrów, które znajdowały się w apteczce, po dru-
giej stronie pomieszczenia i grupy Yuuzhan Vong. Zanim tam dojdzie i wróci - przyj-
mując nawet, że nie będzie musiał walczyć po drodze - Corran umrze.
Zwiększył strumień tlenu w kombinezonie Corrana w nadziei, że utrzyma ciśnie-
nie na tyle duże, aby zapobiec wrzeniu krwi.
Nagle zalało ich blade światło i Anakin stwierdził, że Tahiri wreszcie uporała się z
wejściem do śluzy. Przeciągnął Corrana na drugą stronę i w kilka sekund później małe
pomieszczenie wypełniło się atmosferą. Drugie drzwi śluzy przeszli już bez większych
problemów i znaleźli się w kolejnym korytarzu, zalanym światłem luminescencyjnych
grzybów.
Anakin szybko zdjął Corranowi hełm. Twarz starszego Jedi poczerwieniała moc-
no, a na czole widniał duży guz, lecz poza tym wydawał się w niezłej kondycji. W cią-
gu minuty stał już na nogach, choć niezbyt pewnie.
- Anakin, Tahiri, dziękuję wam. Jestem waszym dłużnikiem - rzekł, kręcąc głową
na wszystkie strony. - Nie możemy się zatrzymywać. Tak wielki statek może przewozić
ponad setkę wojowników.
- Nigdy się tak nie cieszyłem z własnej pomyłki - wyznał Corran w godzinę póź-
niej, kiedy już obezwładnili pięciu pozostałych wojowników obecnych na statku, a
resztę mniej bojowo nastawionych Yuuzhan Vong pozamykali w ładowniach. Trójka
Jedi siedziała teraz na mostku, czy też jego yuuzhańskim odpowiedniku.
Statek -jeśli brać pod uwagę tylko dostępną przestrzeń mieszkalną - był raczej
niewielki. Większość kadłuba stanowiła maskująca skała asteroidy i obszerne jaskinie
pełne zieleniny, której przeznaczenia woleli sobie nawet nie wyobrażać.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
118
- Mieliśmy szczęście - zauważył Corran. - Większość powierzchni dzieli od wnę-
trza pięćdziesiąt metrów skały, które musielibyśmy ciąć. A my znaleźliśmy się we-
wnątrz listwy chłodzenia... no cóż, przynajmniej tak to dla mnie wygląda.
- Może to jakiś statek zwiadowczy - zastanawiał się Anakin.
- Albo szpiegowski - dodał Corran. - Na razie nie jest to najważniejsza kwestia.
Musimy jak najszybciej dowiedzieć się trzech rzeczy. -Zaczął je wyliczać, zaginając
palce: - Po pierwsze: czy reszta floty wie, że przejęliśmy ten statek. Po drugie: dokąd
on zmierza, a po trzecie: czy potrafimy nim latać?
- Co ty na to, Tahiri? - zagadnął Anakin.
Tahiri usiadła w fotelu naprzeciw czegoś, co - według doświadczenia Anakina -
było pulpitem rozdzielczym: wtopione lumeny, kilka villipów, łaty o rozmaitej fakturze
i kolorach, które prawdopodobnie służyły jako stery ręczne. Prawdziwy jednak klucz do
kierowania statkiem leżał w postaci luźnego kaptura na kolanach Tahiri. Był to tak
zwany kaptur świadomości; stanowił o więzi telepatycznej pomiędzy pilotem a stat-
kiem.
- Potrafię nim latać - odparła cicho.
Corran skrzywił się lekko.
- Może ja powinienem spróbować? Wciąż nie wiemy, jakie potencjalne niebezpie-
czeństwa mogą się kryć w używaniu czegoś takiego.
- Ja już czymś takim latałam - odparła Tahiri. - Na Yavinie Cztery.
- To musi być ona - poparł ją Anakin. - Po pierwsze, mówi i myśli w ich języku.
Ponieważ mojego tizowyrma zabrali naukowcy, ona jest jedyną osobą, która ich rozu-
mie. A poza tym... - zawahał się lekko.
- Oni zmienili mi mózg - wypaliła Tahiri. - Potrafię nim latać, a pan nie, kapitanie
Horn.
Corran westchnął.
- Nie podoba mi się to, ale równie dobrze możesz spróbować. Muszę przyznać, że
w tej dziedzinie macie znacznie więcej wiedzy praktycznej niż ja, zwłaszcza jeśli cho-
dzi o technologię Yuuzhan Vong.
Tahiri skinęła głową i włożyła kaptur na krótkie złociste włosy. Stworzenie drgnę-
ło i zaczęło się wić i kurczyć, by się dopasować. Oczy dziewczyny zasnuły się mgłą, po
czole zaczęły jej spływać kropelki potu. Oddychała z trudem, urywanymi haustami.
- Zdejmij to - polecił Corran.
- Nie, zaczekaj - odrzekła. - Wygląda to trochę inaczej niż ostatnio, ale sobie pora-
dzę. Już się przyzwyczajam. - Zmarszczyła brwi w skupieniu. - Statek nazywa się
„Kroczący Księżyc". Zaprogramowano skok w nadprzestrzeń. Włączy się za mniej
więcej pięć minut.
Dwa z organizmów ożyły nagle i zapulsowały, a pomiędzy nimi ukazał się holo-
gram. Było to coś w rodzaju mapy z niezrozumiałymi oznaczeniami. Jedno z nich,
przypominające trójramienną gwiazdę, podświetlone było na czerwono i poruszało się
szybko. Kilka pozostałych także się poruszało.
Greg Keyes
119
- To flota - wyjaśniła Tahiri. - A to, co się tak szybko przemieszcza, to my. -
Zwróciła głowę w ich stronę, choć oczy miała przesłonięte kapturem. - Nie sądzę, żeby
ktoś nas ścigał.
- Możesz określić, dokąd prowadzi skok?
Tahiri potrząsnęła głową.
- Jest tu oznaczenie, ale tłumaczy się mniej więcej jako „kolejna ofiara, która po-
czuje nasze szpony i chwałę".
- Yag'Dhul? - zadumał się Anakin.
- Wkrótce się przekonamy - odparł Corran. - Jeśli tak, to znaczy, że ten statek wy-
słano z wyprzedzeniem, aby przygotował mapy taktyczne czy coś w tym rodzaju. Mo-
żemy być pierwszymi z floty, którzy przybędą na miejsce. Anakinie, możesz mieć swo-
ją szansę ostrzeżenia Yag'Dhul.
- To prawda - mruknął Anakin. - Jeśli... a kto właściwie zamieszkuje Yag'Dhul?
- Givinowie - odrzekł Corran
- Jeśli Givinowie nie wysadzą nas w powietrze. W końcu siedzimy w statku
Yuuzhan Vong.
- No cóż, to prawda - rzekł Corran - ale mamy większe szanse tam, niż pozostając
tutaj. Jeśli w ogóle lecimy na Yag'Dhul. Z tego, co wiemy, równie dobrze możemy
wracać do bazy Yuuzhan Vong.
- Chcesz, żebym spróbowała zatrzymać skok? - zapytała Tahiri.
Anakin obserwował wahanie Corrana. Po chwili jednak starszy Jedi potrząsnął
głową.
- Nie - zdecydował. - I tak siedzimy w tym po uszy. Równie dobrze możemy
sprawdzić, co jest na dnie.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
120
R O Z D Z I A Ł
22
Trudno jest odczytać wyraz twarzy Kalamarianki. Wielkie, wypukłe oczy i szero-
kie usta w oczach niewprawnego obserwatora nadają jej wyraz wiecznego zdumienia
lub rozbawienia. Brak im mięśni twarzowych, które ludzie wytworzyli z czasem do
komunikacji niewerbalnej, ale mają oni za to inny zestaw narzędzi semiotycznych słu-
żących temu samemu celowi.
Pomimo to , kiedy Mara stanęła w drzwiach kompleksu medycznego, który Bo-
oster pozwolił urządzić Cilghal, zobaczyła w jej oczach przerażenie.
- Och, nie - mruknęła Kalamarianka. Częściowo połączone błoną palce zadrżały
niespokojnie. - Proszę cię, Maro, połóż się.
Wskazała jej regulowaną leżankę medyczną.
- Nie ma sprawy - odparła Mara. Czuła, że nawet po krótkim spacerze z kwatery
kolana zmiękły jej dziwnie. Wewnętrzny obraz samej siebie, jaki widziała, przeobraził
się w ogromną rozdętą stworę na groteskowo cienkich nóżkach.
To jednak, co zobaczyła w lustrze Cilghal, nie pasowało ani do jej poprzedniej, ani
obecnej podobizny. Oczy zapadły jej się w szare doły, ich szmaragdowy kolor prze-
szedł w chorobliwą żółć. Kości policzkowe sterczały jak u trupiej czaszki, jakby nie
jadła od wielu dni, a skóra była tak blada, że żyłki i naczynia krwionośne odcinały się
na niej jak mapa topograficzna dorzecza rzeki na Dagobah.
Cóż za piękność, pomyślała. Mogłabym znów potańczyć w pałacu Jabby. Oczywi-
ście, tym razem wzbudziłabym podziw nieco innej grupy widzów niż ostatnio... Pocze-
kaj, niech no Luke cię zobaczy. Chyba się załamie.
Luke nie chciał ryzykować, że jakiś sprytny podsłuchiwacz zdoła przechwycić
transmisje HoloNetowe i prześledzić je aż do „Błędnego Rycerza", więc wziął X-
skrzydłowca i wyruszył na spotkania z różnymi sławami lekarskimi, aby przekazać im
ostatnie wyniki testów Mary. Nie było go już od trzech dni.
- Muszę wiedzieć, co się dzieje, Cilghal.
- Jak się czujesz.
- Jest mi gorąco. Zimno. Niedobrze. Jak gdyby nanosondy próbowały mikrosko-
pijnymi wibroostrzami wykroić mi oczy od tyłu.
Greg Keyes
121
Lekarka skinęła głową i łagodnie umieściła błoniaste dłonie na brzuchu Mary, tak
lekko, jakby spłynęły tam arkusiki flimsiplastu.
- Jak się czułaś trzy dni temu, podczas medytacji? - zapytała Cilghal.
- Fatalnie. Wiedziałam, że wraca. Sądziłam, że jeśli będę sama, w pełnej koncen-
tracji, jeśli nic mnie nie będzie rozpraszać, może zdołam ją opanować, tak jak poprzed-
nio.
- To nie wygląda tak jak przedtem - stwierdziła Cilghal. - Wcale nie. Tempo muta-
cji molekularnych wzrosło pięciokrotnie. Jest znacznie gorzej, niż zanim zaczęłaś brać
łzy. Może dlatego, że wszystkie twoje siły przelewasz na dziecko, a może dlatego, że
serum osłabiło twoją zdolność do walki bez niego. - Przymknęła oczy i Mara poczuła
zawirowania w Mocy wewnątrz i wokół siebie - To jak czarny tusz, plamiący twoje
komórki. Rozprzestrzenia się.
- Dziecko - zażądała Mara. - Opowiadaj mi o moim synu.
- Moc płonie w nim jasnym blaskiem. Ciemność nie ma do niego dostępu. Coś ją
odpycha.
- Tak! - szepnęła Mara, zaciskając pięści.
Oczy Cilghal zbliżyły się do siebie. Spojrzała w twarz Mary.
- To ty, prawda? - zapytała. - Poświęcasz wszystko, byle tylko choroba nie
przedarła się do twojego łona.
- Nie mogę jej na to pozwolić - odparła Mara. - Nie mogę.
- Maro - westchnęła lekarka. - Słabniesz w zastraszającym tempie.
- Muszę wytrzymać tylko do porodu - zauważyła Mara. - Potem mogę znów za-
cząć brać łzy.
- W tym tempie nie jestem pewna, czy przeżyjesz poród - odparła Cilghal. -Nawet
jeśli go wywołamy lub przeprowadzimy chirurgicznie. I tak jesteś bardzo słaba.
- Ja nie przegrywam - warknęła gniewnie Mara. - Będę dość silna, gdy nadejdzie
czas. Przecież to nie może trwać długo, prawda?
- Chyba mnie wcale nie słuchasz - stwierdziła Cilghal. - Możesz umrzeć.
- Ależ słucham cię uważnie - odparła Mara. - Po prostu to, co mi mówisz, niczego
nie zmienia. Urodzę to dziecko i urodzę je zdrowe. Nie zamierzam znów brać serum.
Przechodziłam już przez gorsze rzeczy, Cilghal.
- Więc pozwól, że ci pomogę. Pozwól mi ofiarować sobie część mojej siły.
Mara zawahała się.
- Będę przychodziła codziennie na badania i wszelkie praktyki uzdrawiające, jakie
jesteś mi w stanie zaoferować. Czy mogę zrobić coś jeszcze?
- Częściej niż raz na dzień - odparła Cilghal. - Mogę wzmocnić twoje ciało do
walki. Mogę oczyścić je z niektórych toksyn. Mogę zwalczyć symptomy. Ale sama
choroba.... nie mam na nianie. Nie, chyba nic więcej nie wymyślę. - Lekarka zdawała
się emanować rozpaczą i poczuciem klęski.
- Potrzebuję twojej pomocy, Cilghal - szepnęła Mara. - Nie spisuj mnie jeszcze na
straty.
- Nigdy bym tego nie zrobiła, Maro.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
122
- Dobrze. Muszę jeść. Nie jestem głodna i nie mogę nic w sobie utrzymać. Sądzę
jednak, że pomożesz mi w tej materii, prawda?
- Tak, w tym mogę ci pomóc.
- No to zaczynamy. Pomalutku, przyjaciółko - uśmiechnęła się Mara. - Każdy par-
sek rozpoczyna się od kilku centymetrów.
Cilghal skinęła głową i wstała, żeby wyjąć coś z szafki. Mara położyła się, ogar-
nięta nagłą słabością. Chciałaby odczuwać choć połowę tej wiary, którą okazywała.
Greg Keyes
123
R O Z D Z I A Ł
23
Mistrz Kae Kwaad był chudy jak jeden wyspecjalizowany palec Nen Yim. Utykał
na jedną nogę, a ramiona trzymał pod dziwnym kątem. Jego kołpak wyglądał jak po-
strzępiony, bezładny wiecheć. Nosił maskera, zasłaniającego jego prawdziwą twarz, co
było kiedyś modne wśród Praetorite Vong, ale wśród mistrzów przemian nie praktyko-
wane od wielu dziesięcioleci. Masker miał kształt młodzieńczej, czystej twarzy o żół-
tych oczach zabarwionych szkarłatem. Trudno było ocenić rzeczywisty wiek mistrza,
choć jego skóra miała gładkość właściwą młodości.
- Ach, moja adeptka - odezwał się Kae, kiedy Nen Yim dygnęła na powitanie. -
Moja chętna adeptka.
Nen Yim próbowała zachować neutralny wraz twarzy, ale w głosie Kwaada wyczuła
coś w rodzaju lubieżnej drwiny. I te oczy, które wędrowały po niej...Co to za dziwny
mistrz? Mistrzowie byli ponad potrzeby ciała, te sprawy nie powinny ich dotyczyć.
Mistrz podniósł siedem specjalizowanych palców lewej dłoni i dotknął nimi jej
podbródka. Zauważyła mimochodem, że palce wydawały się skurczone, jakby sparali-
żowane.
- Tak - mruknął. - Bardzo utalentowana adeptka, jak powiadają.
Zauważył, że Nen Yim patrzy na jego dłoń.
- Ach - westchnął. - Moje dłonie są całkiem martwe, jak widzisz. Umarły wiele lat te-
mu. Nie wiem, dlaczego. W dodatku pozostali mistrzowie nie raczyli mi ich wymienić.
- To bardzo przykre, mistrzu. Połaskotał ją pod brodą.
- Ale ty będziesz moimi dłońmi, skarbie... jakże cię zwą?
- Nen Yim, mistrzu.
Poważnie skinął głową.
- Yim. Yim-Yim-Yim - zaczął uderzać o siebie martwymi, zniekształconymi
dłońmi. Oczy miał otwarte, ale zdawał się niczego nie widzieć.
Yun- Yuuzhan, jaką częścią ciebie on może być? - zastanawiała się, a po plecach
przechodziły jej ciarki obrzydzenia.
- Nie podoba mi się to imię - oznajmił nagle Kae Kwaad gniewnym głosem. - Ob-
raża mnie.
- To moje imię, mistrzu.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
124
- Nie. - Jego żylaste ramiona zadrżały, jakby zamierzał rzucić się na nią. - Nie -
powtórzył nieco spokojniej. - Będziesz się nazywać Tsup. Nen Tsup.
Nen Yim zesztywniała jeszcze bardzie. Tsup nie było imieniem dziecińca ani do-
meny, nigdy go nie słyszała. Jednak miało swoje starożytne znaczenie: oznaczało nie-
wolnika, który oddawał swemu mistrzowi nieprzyzwoite usługi. Samo zaś słowo było
tak obsceniczne, że prawie nikt go już nie używał.
- Chodź zatem - odezwał się mistrz. - Oprowadź mnie po moich apartamentach.
- Tak jest, mistrzu Kae Kwaad.
Nen Yim, walcząc z mdłościami, poprowadziła go obłymi korytarzami światostat-
ku do kwater mistrzów przemian. Minęli dygoczący hol, który miał już pierwsze okre-
sowe spazmy, jej własną kwaterę, aż doszli do apartamentu mistrza, który świecił pust-
kami, odkąd przybyła na „Baanu Miir". Za nimi wlokło się pięciu niewolników, prawie
przygniecionych ciężarem ogromnych owijaczy transportowych.
Kiedy otwór się rozszerzył, mistrz stanął w nim, wbijając wzrok w przestrzeń.
- Gdzie jestem?- zapytał po chwili.
- W swojej kwaterze, mistrzu.
- Kwatera? O czym ty mówisz, na bogów? Gdzie jestem?
- Na „Baanu Miir", mistrzu Kae Kwaad.
- To znaczy gdzie? - wyskrzeczał. - Współrzędne. Dokładna lokalizacja. Muszę się
powtarzać?
Nen Yim przyłapała się na tym, że splata palce jak przerażony dzieciak z dzieciń-
ca. Znieruchomiała natychmiast.
- Nie wiem, mistrzu. Mogę to sprawdzić.
- Zrób to - zmrużył oczy. - Kim ty jesteś?
- Twoją adeptką, Nen Yim.
Po jego twarzy przemknął przebiegły uśmiech.
- Nie lubię tego imienia. Użyj tego, które ja ci nadałem.
- Nen Tsup - szepnęła.
Zamrugał powoli i parsknął śmiechem.
- Co za małe, wulgarne stworzenie - zachichotał. - Spiesz się. Sprawdź, gdzie je-
steśmy, a potem coś sobie przemienimy... dla rozrywki.
- Mistrzu, kiedy będziesz miał czas, chciałam porozmawiać o rikyamie statku.
- Czas? A co to takiego? To nic. Mózg umrze. Nie zmieszasz mnie swoją gadką,
adeptko. Nie, nie zmieszasz mnie ani nie rozbawisz, ani nie ułaskawisz, choć może
zdaje ci się inaczej. Yun-Harla we własnej osobie nie zdoła mnie przechytrzyć. Pochle-
biasz sobie, jeśli próbujesz mnie oszukać. Wynocha z moich oczu.
Kiedy została sama, ukucnęła bezsilnie w korytarzu i zaczęła się bić pięściami w głowę.
On jest szalony, myślała. Szalony i kaleki. Tjulan Kwaad wysłał go wyłącznie po
to, żeby mnie dręczyć.
Zauważyła, że fragment wewnętrznej powłoki pod jej stopami zaczyna gnić.
Minął cały dzień, a Nen Yim nie zobaczyła nowego mistrza. Kiedy jednak skiero-
wała się do laboratorium, on już tam był - pokręcony, stuknięty Kae Kwaad. Jakimś
Greg Keyes
125
sposobem zdołał otworzyć skórzastą szarkę, w której ukrywała swoje eksperymenty i
teraz gładził jej osobistą qahsę truchłem prawej dłoni. Nie próbowała specjalnie nic
ukrywać, uważając to za stratę czasu. Jej modyfikacje statku były wystarczającym do-
wodem herezji. Ukrywanie eksperymentów opóźniłoby jedynie to, co nieuniknione.
- Podoba mi się to - rzekł Kae Kwaad, gestem wskazując jej próbki tkanek. - Ład-
ne kolory - uśmiechnął się i skierował końce bezużytecznych palców w stronę wła-
snych oczu. - Przeciekają tutaj, prawda? A potem nie chcą wychodzić. Gadają, gwiż-
dżą, wiercą się i skręcają... -machinalnie podrapał jedną martwą dłoń drugą.
- Powiedz mi, co tu robisz, adeptko - polecił.
- Mistrzu, próbuję tylko wyleczyć statek. Jeśli nieco naciągnęłam protokół, to wy-
łącznie dla dobra Yuuzhan Vong.
- Naciągnęłam? Naciągnęłaś? - zaniósł się nieprzyjemnym, chrapliwym śmiechem.
I nagle zgiął się wpół i opadł na jedną z wolno przechadzających się ławeczek, chwyta-
jąc się dłońmi za głowę.
- Poprosiłam o mistrza, ponieważ nie mam dostępu do zapisów protokołów powy-
żej piątego rdzenia - ciągnęła Nen Yim. - Nie miałam odpowiedzi na dylemat rikyama,
więc poprosiłam...
- A teraz masz już mistrza - zabulgotał Kae Kwaad. - I będziemy razem przemieniać.
- Może mistrz Kae Kwaad zechciałby zobaczyć uszkodzenia spiralnego ramienia.
- Może mistrz wolałby, aby jego adeptka słuchała, zamiast gadać. Dzisiaj prze-
mieniamy. Przypomnij sobie protokół Hon Akua.
Nen Yim wytrzeszczyła oczy.
- Mamy stworzyć gnitchina? Ależ flota ma mnóstwo grutchinów.
- Byle jakich grutchinów! Ach, to wasze pokolenie! Spieszycie się, żeby było co-
raz silniejsze, szybsze, trwalsze, ale zapomnieliście o najbardziej podstawowym aspek-
cie przemiany! O esencji!
- To znaczy, mistrzu?
- O formie. Widziałaś kiedy doskonałego gnitchina, adeptko?
- Ja... nie wiem, mistrzu.
- Nie widziałaś! Nie mogłaś! W umyśle Yun-Yuuzhan znajduje się doskonały gru-
tchin! I Yuuzhanie Vong nigdy go nie widzieli, chyba tylko w protokołach... nigdy w
żywej postaci. Ty i ja, adeptko, tchniemy życie w gnitchina, żyjącego w umyśle Yun-
Yuuzhan. Będzie doskonały w formie i proporcjach, idealnej barwy. A kiedy to zrobi-
my, Yun-Yuuzhan uzna nas za prawdziwych mistrzów przemian, którzy tworzą na jego
obraz.
- Alerikyam...
- Rikyam? Jak możesz choćby myśleć o takiej przyziemnej sprawie, kiedy mamy
zabrać się do tego? A gdy już stworzymy doskonałego gnitchina, czy sądzisz dopraw-
dy, że Yun-Yuuzhan... albo ci wieśniacy Yun-Harla lub Yun-Ne'Shel... odmówią nam
czegokolwiek? A teraz do pracy!
Wkrótce potem Nen Yim zaczęła się całkiem poważnie zastanawiać nad zamor-
dowaniem mistrza Kae Kwaada.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
126
III
S C H Y Ł E K
Greg Keyes
127
R O Z D Z I A Ł
24
Leia znalazła Jacena tam, gdzie tkwił przez kilka ostatnich dni - majstrującego
przy jednym ze zdobycznych E-skrzydłowców. Odkąd przejęli frachtowiec, prawie się
nie odzywał, a w drodze powrotnej do Otchłani uczepił się pomysłu, że wyposaży
frachtowiec w nowe, wzmocnione tarcze i wszystko, co jest potrzebne do dalekich lo-
tów. Han był prawie tak samo nadęty. Jej mąż był twardzielem, ale istniała pewna gra-
nica strat, które mógł ponieść nawet Han Solo. Dobrze było ujrzeć przebłyski dawnego
zadziornego, aroganckiego pirata, choć sama nigdy by mu tego nie powiedziała.
Dobry humor Hana miał krótki żywot. Kłótnia z Jacenem i pozostałe po niej mil-
czenie sprawiły, że jego silnikom nagle zabrakło paliwa.
Jacen spojrzał na nią z góry, znad obudowy astromecha, ale nic nie powiedział.
- Jacenie - odezwała się Leia. - Mogłabym z tobą porozmawiać? A może zamie-
rzasz już nigdy więcej się do mnie nie odzywać?
Jacen znów spojrzał w dół.
- A o czym tu rozmawiać? Wydaje mi się, że ty i tato przedstawiliście swój punkt
widzenia ze wszystkich możliwych stron. Moje zdanie już znacie.
- Miło jest być tak pewnym siebie - powiedziała Leia. Jacen wybuchnął krótkim,
gardłowym śmiechem.
- Tak - odparł - pewnie tak.
Był w jego głosie jakiś surowy ton, który zmartwił Leię. Jak ktoś tak młody może
być jednocześnie tak cyniczny? Zwłaszcza Jacen, który zawsze wyznawał wzniosłe
ideały. Cóż, z własnego doświadczenia wiedziała, że cynicy to idealiści, którzy już raz
się sparzyli. Czyżby Jacen cierpiał tak bardzo?
Tym trudniej było jej wykrztusić to, z czym przyszła, ale musiała to zrobić.
- W każdym razie - rzekła, przymykając oczy - nie masz racji. Jest jeszcze jeden
aspekt tej sprawy.
- Ciekawe jaki? - zapytał Jacen. Nie wiedziała, kogo bardziej przypomina tym ja-
dowitym sarkazmem: Hana czy ją samą. Nie była też pewna, w którym przypadku by-
łaby bardziej wściekła.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
128
- Jacenie, czy mógłbyś choć na chwilę odłożyć na bok te kaprysy zbuntowanego
nastolatka? A może nawet mógłbyś przez sekundę uznać, że cała galaktyka nie kręci się
wokół ciebie jednego i twoich moralnych dylematów?
Jacen dalej wbijał w nią niewzruszony wzrok, ale lekko uniósł ramiona, jakby
przyjmował na nie kolejne, uciążliwe brzemię.
- Spróbuję, czemu nie? - rzekł. - Co przegapiłem?
- Przegapiłeś to, że twój ojciec cię potrzebuje. I jeszcze to, że ja cię potrzebuję.
- To nie w porządku - odparł. - Nie chcę być piratem. A może próbujesz szantażu
emocjonalnego?
- A więc tak to nazywasz? Jacenie, może nie byliśmy najlepszymi z rodziców.
Może nie przebywaliśmy blisko ciebie tak często, jak powinniśmy i może właśnie za to
nam się teraz odpłacasz. Ale jeśli mówię ci, że ojciec cię potrzebuje, a ty uważasz to
jedynie za manipulację, to znaczy, że byłam znacznie gorszą matką, niż mogłabym to
sobie wyobrazić. Jeśli tylko tyle widzisz, to proszę, odejdź. Nie chcę, żebyś tu został na
takich warunkach.
- Mamo, ja... - głos zadrżało mu dziwnie i była zaskoczona, widząc łzy w jego
oczach.
- Och, Jacenie... - zaczęła.
- Nie, mamo, nie szkodzi. - Zlazł ze statku i otarł policzki. - Zasłużyłem na to.
- Nie przyszłam, żeby cię zranić. Nie jestem nawet pewna, czy przyszłam po to,
żeby cię skłonić do pozostania z nami. Chciałam ci tylko wyjaśnić, dlaczego twój ojciec
postępuje tak, a nie inaczej. Jacenie, ojciec zawsze był z ciebie dumny, nawet wtedy,
kiedy cię nie rozumiał, to znaczy przez większość czasu. Zawsze starał się popierać
twoją determinację, żeby zostać rycerzem Jedi, choć im dalej pogrążasz się w tym
świecie, tym bardziej się od niego oddalasz. Jesteś bardziej częścią wszechświata Luke-
'a niż jego, a on najbardziej boi się tego, że się go wstydzisz. Że uważasz, że jest gorszy
dlatego, bo jest tym, czym jest. On sam nigdy nie stanie się kimś innym i nie potrafi
zrozumieć, kim ty się stajesz. W głębi ducha wie, że cię traci po trochu z każdym
dniem, a wkrótce staniecie się sobie całkiem obcy. Ten twój głupi wybuch tylko go w
tym utwierdził.
- Czy on ci to wszystko powiedział?
- Oczywiście, że nie. Han nie wspomina o takich sprawach. Aleja go znam, Jace-
nie.
- A zatem masz rację.
Leia zmarszczyła brwi, speszona tym nagłym zwrotem sytuacji.
- W czym?
- Masz rację... rzeczywiście nie przyszło mi do głowy, żeby popatrzeć na to z tej
strony. Dziękuję. Dziękuję, że mi powiedziałaś.
Wyciągnęła ręce, żeby go uściskać i ku jej wielkiej uldze chłopiec chętnie wtulił
się w jej ramiona.
- Jak on w ogóle mógł myśleć, że się go wstydzę? - szepnął.
Odsunęli się od siebie i Jacen popatrzył na nią oczami pełnymi łez.
Greg Keyes
129
- To jedna z najtrudniejszych rzeczy, jakie kiedykolwiek musiałem zrobić - wy-
znał.
- Wciąż chcesz wyjechać? - zapytała. Potrząsnął głową.
- Postanowiłem, że z wami zostanę. Jeszcze dwa dni.
- Co?
- Tato ma rację. A przynajmniej część tego, co mówił, była słuszna. Przyjeżdżając
tu z wami, podjąłem pewne zobowiązanie. Zamierzam go dotrzymać. Dopóki tu jestem,
z pewnością łatwiej będzie przejmować kolejne statki, nie czyniąc nikomu krzywdy.
Będę mógł powiedzieć, czy na pokładzie są jeńcy. Jeśli odwrócę się do tego plecami,
poczuję się znacznie gorzej niż jako uczestnik. Nie podoba mi się to, ale jeśli to zrobię,
nie będę więcej kłócił się z tatą.
- Więc po co pracujesz przy tym E-skrzydłowcu?
Jacen wzruszył ramionami.
- To chyba lepiej, niż siedzieć i czekać na kolejną walkę. Komuś może się przy-
dać. Przecież po to je zabraliśmy, prawda?
- Tak - zgodziła się Leia.
- Więc kiedy wracamy?
- Wkrótce. Kapitan frachtowca przekazał nam pewne interesujące informacje.
Przybyli tu przez Wayland, tam właśnie załadowali broń, lecz większość ładunku po-
chodzi z Kuat.
- Kuat?
- Tak - odparła. - Oczywiście nie wiemy dokładnie, kto wysłał towar... nazwa fir-
my, którą podali, nie była prawdziwa. Do tej pory nie przyglądaliśmy się uważniej, kto
jest źródłem funduszy, ale się tym zajmiemy.
- Jaina uważa, że coś nie jest w porządku z tą senator z Kuat, Viqi Shesh. Widziała
się z nią na Duro. Nie sądzisz chyba...?
- Nie ufam Viqi Shesh nawet na włos Ewoka - odpowiedziała. -Ale za wcześnie,
by kogoś oskarżać... - zawahała się. - Aha, chyba powinieneś jeszcze o czymś wie-
dzieć... przyszły wieści z Coruscant. Borsk Fey'lya wydał rozkaz aresztowania Luke'a.
- Żartujesz! Naprawdę to zrobił?
- Może tak, a może to tylko gigantyczny blef. Luke i Mara nie mieli jednak ochoty
sprawdzać. Odlecieli, zanim zdołali ich dopaść, i dołączyli do Boostera. - Ściszyła głos.
- Widzisz, jest tyle innych rzeczy, które możesz robić.
- Znowu próbujesz wymusić na mnie zmianę zdania?
- Nie - odparła stanowczo.
- Świetnie - mruknął. - Czego jeszcze dowiedzieliście się od kapitana?
- Że za kilka dni wyruszy drugi statek... frachtowiec pełen jeńców.
Jacen uśmiechnął się blado.
- No cóż, chyba lepiej skończę dziś tego E-skrzydłowca, jeśli „Księżniczka Krwi"
zamierza wyjść mu na spotkanie.
- Ty też nie zaczynaj, dobrze? Jeśli nawet lecisz z nami, to sobie nie wyobrażaj, że
musisz popierać każdy głupi pomysł, z jakim wyskoczy twój ojciec, jasne? - zauważyła.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
130
- Masz absolutną rację, mamo. My, mężczyźni Solo, musimy się trzymać razem. I
jakoś podoba mi się to nazwisko... Właśnie myślałem, co by tu napisać na burcie...
- Rozmowa skończona - odrzekła z całą powagą, na jaką było ją stać. Czuła jed-
nak, że po raz pierwszy od wielu dni oddycha swobodnie, jakby jej płuca urosły nagle
dwukrotnie.
- Powiem tacie, dobrze? - zapytał Jacen.
- Proszę bardzo. - Już lżejszym krokiem ruszyła do siebie, żeby się przygotować.
Greg Keyes
131
R O Z D Z I A Ł
25
Przejście do normalnej przestrzeni w statku Yuuzhan Vong było jakby nieco od-
mienne. Chyba wolniejsze. Anakin odnotował sobie, że powinien sprawdzić, czy to
tylko wrażenie, czy prawda. Jeśli to prawda, może obce statki są bardziej bezbronne w
czasie powrotu? Warto byłoby to wiedzieć.
- No i co? - zapytał Corran, obserwując odmienioną mapę gwiezdną. - Gdzie jeste-
śmy? Czyżbyśmy znów byli otoczeni?
Tahiri kręciła okrytą kapturem głową to w tę, to w drugą stronę, jakby czegoś szu-
kała.
- Nie widzę - odparła. W systemie jest mnóstwo statków... większość z nich zgro-
madziła się wokół planety z trzema księżycami, ale żaden z nich nie wygląda na koral
yorik Yuuzhan Vong. I chyba żaden z nich nie zwraca na nas uwagi.
- Interesujące - zastanowił się Corran. - Trzy księżyce, co? Czy w pobliżu planety
jest jakaś stacja kosmiczna?
- Na upartego można by tak powiedzieć - odparła Tahiri.
- Z twojego opisu wydaje mi się, że to rzeczywiście jest system Yag'Dhul. Givi-
nowie mają doskonałe urządzenia wykrywające. Zastanawiam się, czy ten statek w
jakiś sposób tłumi wstrząs hiperfalowy w czasie powrotu? A może ma pełne osłony?
- Zapytam statku, jeśli chcesz - mruknęła Tahiri.
- Zrób to.
Po krótkiej chwili Tahiri potrząsnęła głową.
- Nie wie... albo zadaję niewłaściwe pytanie. Ale nie wyczuwa żadnych sond skie-
rowanych w naszą stronę.
- Może dlatego wyjście było wolniejsze - domyślił się Anakin.
- Też to zauważyłeś? - zapytał Corran. Potarł dłonie jedną o drugą. - No cóż, przy-
najmniej nie wskoczyliśmy wprost z supernowej w gwiazdę neutronową. Sądzę jednak,
że nie mamy tu zbyt wiele czasu. Tahiri, wiesz może, co statek miał zrobić, kiedy już tu
przyleci?
Tym razem Tahiri twierdząco skinęła głową.
- Tak. Mieliśmy wyczuć gotowość naszego wroga.
- A więc to jednak statek zwiadowczy - zauważył Anakin.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
132
- Oznacza to, że trzon floty będzie od nas oczekiwał informacji -wywnioskował
Corran. - Pytanie: jak długo będą czekać, zanim stwierdzą, że coś nie wyszło? Tahiri,
czy możesz sfałszować komunikat? Trochę ich opóźnić?
Tahiri potrząsnęła głową.
- Nie. Musiałabym użyć villipa, a to znaczy, że zobaczyliby moją twarz.
Anakin obserwował Corrana, który z nieszczęśliwą miną analizował tę informację.
- Zawsze są jeszcze więźniowie - podpowiedział starszemu Jedi.
- Wiem o tym - mruknął Corran - choć wątpię, żebyśmy mogli spodziewać się od
nich współpracy. No, ale może warto spróbować. Tymczasem trzeba skontaktować się
z Yag'Dhul. Macie jakieś pomysły?
- Mistrz wojenny miał villipa zmodyfikowanego do naszych częstotliwości - pod-
sunął Anakin.
- To prawda. Potraficie coś takiego zrobić?
- Nie - wyznał chłopiec.
- Tahiri?
- Statek nie wie, jak to się robi, a ja też nie. Możemy wystrzelić zdalnego villipa
do statku, jeśli podejdzie dość blisko.
Corran parsknął śmiechem.
- Z pewnością zostałoby to odebrane jako atak. To ostateczność. Jeszcze jakieś
pomysły?
- Pewnie - odparł Anakin. - Mogę zmodyfikować nadajnik awaryjny w naszym
pakiecie i przepuścić go przez jeden z naszych komunikatorów naręcznych.
- Zrób to - polecił Corran. - Tymczasem ja przepytam więźniów, a Tahiri będzie
miała na oku otaczającą nas przestrzeń i nasłuchiwała zapytań ze strony floty. Anaki-
nie, wracam za pół godziny.
Corran przyjrzał się więźniom. Więzienie było prowizoryczne, choć pewnie gdzieś
na statku znajdowały się prawdziwe cele, ale Corran nie chciał tracić czasu na poszu-
kiwania. Używając plastra medycznego z apteczki, przytwierdził żyjących jeńców do
ścian korytarza wiodącego do sterów, gdzie mógł ich mieć na oku.
Najpierw przyjrzał się specjalistom od przemian. Obaj mieli kołpaki, które wyglą-
dały jak wijące się kłębowiska węży. Ręka jednego przypominała morskiego stwora,
choć zamiast palców miała przystawki z narzędziami: szczypce, nóż i tak dalej. Tahiri
nalegała, żeby poddać obu speców od przemian rewizji osobistej i Corran zgodził się to
zrobić, choć dość pobieżnie. Przeszukanie ujawniło kilka organizmów niewiadomego
przeznaczenia, które umieszczono w innym pokoju w pewnej odległości.
Pozostali przy życiu zostali zidentyfikowani przez Anakina i Tahiri jako przynale-
żący do kasty Zhańbionych - robotników, którzy wykonywali na statku najbardziej
nieprzyjemne zadania.
Nie widział w ich oczach niczego, co mógłby wykorzystać - żadnego strachu, nie-
pewności, tylko prawie jednorodny, pełen dumy gniew. Pomimo wszystko nigdy nic
nie wiadomo - różne gatunki mają nieraz diametralnie różną mimikę.
- Czy którykolwiek z was mówi w basicu?
Greg Keyes
133
Jeden z mistrzów przemian podniósł głowę, żółtopomarańczowe oczy zabłysły
nienawiścią.
- Mówię w waszym języku niewiernych. Smakuje na moim języku jak ekskremen-
ty chorego vhlora, ale potrafię go użyć. Proszę, zapytaj o coś, abym mógł ci odmówić.
Niezbyt obiecujące.
- My, niewierni, z reguły nie jadamy odchodów chorych zwierząt, dlatego nie do
końca rozumiem to porównanie - odrzekł Corran. - Podejrzewam, że takie specjały są
przeznaczone dla Wybranych.
- Nie jesteś w stanie dotknąć mnie drwiną - cicho powiedział mistrz przemian.
- Z pewnością mogę. Chyba że jesteś zbyt tępy, żeby się na tym poznać, ale i tak z
pewnością mogę sobie z ciebie drwić.
- Czego ode mnie chcesz, niewierny?
- Jak się nazywasz?
- Jestem Kotaa z chwalebnej Domeny Zun-qin - odparł.
- Kto był wyznaczony do nawiązania kontaktu z flotą, kiedy statek znajdzie się w
systemie Yag'Dhul, Kotao Zun-qin? Co miał powiedzieć?
- On już nic nie powie. Zabiłeś go. To wojownicy rządzili tą misją, oczywiście. I
nie sądź Jeedai, że pomogę ci w spisku przeciwko mojemu ludowi. Nasza flota jest
gotowa do uderzenia, jak zapewne wiesz... i uderzy na pewno.
Oczy Corrana zwęziły się - nie z powodu słów Kotai, lecz przez to, co pochwycił
kątem oka, kiedy mistrz przemian wypowiedział słowo „Jeedai".
- Nie sądzę, żebyś zechciał mi powiedzieć, kiedy uderzą, jeśli nie usłyszą od nas
żadnej wiadomości?
- Z przyjemnością zrobiłbym ci wiwisekcję - zaproponował mistrz przemian - aby
twoja śmierć mogła przynieść Yuuzhanom Vong wiedzę, a tym samym nabrać znacze-
nia. Nie zamierzam zniżać się do żadnej innej uprzejmości.
- Wezmę to pod uwagę - odparł Corran. - Nie co dzień dostaje się taką ofertę.
Najwyżej co drugi dzień... - odwrócił się od mistrza i spojrzał na pozostałych. - Czy
ktoś jeszcze chce mnie obrazić?
- Tylko ja potrafię mamrotać w waszym bezdźwięcznym języku -odparł Kotaa
Zun-qin.
- Doskonale - odparł Corran. - Mam tłumacza.
Podszedł do jednego ze Zhańbionych. Była to niska samica, a jej jedyne znaki
identyfikacyjne stanowiły trzy słabo zagojone, ropiejące oparzenia na każdym policzku.
Odciął taśmę medyczną mocującą ją do przegrody. Mistrz przemian rzucił coś Zhań-
bionej w języku Yuuzhan Vong, a ona odpowiedziała niechętnie.
Corran wyjął miotacz i wskazał Zhańbionej, żeby szła przed nim. Razem minęli
korytarz i weszli na mostek.
- Co się dzieje, Tahiri? - zapytał Corran.
- Niewiele. Jeśli dobrze widzę, wciąż jeszcze nas nie zauważyli. Żaden statek
Yuuzhan Vong nie wykonał skoku.
- Brak wieści to dobre wieści. Możesz pogadać dla mnie z jedną z tych Vongów?
- Yuuzhan Vong - poprawiła Tahiri.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
134
- Nieważne. Możesz tłumaczyć?
- Pewnie - odparła wesoło, zdejmując z głowy kaptur.
Na widok blizn na czole Tahiri Zhańbiona wytrzeszczyła oczy i wybełkotała coś
po yuuzhańsku
- Co ona powiedziała? - zapytał Corran. Naprawdę nie lubił polegać na informacji
z drugiej ręki, ale jeszcze bardziej nie znosił nie mieć żadnych informacji.
- Zauważyła moje blizny - odparła Tahiri. - Spytała, czy to ja jestem tą przemie-
nioną Jedi.
- Słyszała o tobie?
- Chyba tak.
Bardzo, bardzo interesujące, pomyślał Corran. Jeśli ta tutaj nigdy nie była na
Yavinie - co było raczej mało prawdopodobne - to znaczy, że wieści się rozchodzą,
nawet wśród Zhańbionych. Może zwłaszcza wśród Zhańbionych.
- Zapytaj ją o imię - polecił Corran.
- Ma na imię Taan - powiedziała Tahiri po krótkiej wymianie zdań z Yuuzhanką.
- Powiedz Taan, że widziałem jej dziwną minę, kiedy ten od przemian nazwał
mnie Jedi - rzekł Corran. - Spytaj, o co jej chodziło.
Tahiri przez krótką chwilę rozmawiała ze Zhańbioną, po czym zwróciła zielone
oczy na Corrana.
- Chciałaby wiedzieć, czy to prawda, co powiadają o Jedi.
- A co powiadają?
- Że Jedi są zbawieniem dla Zhańbionych. Corran rozważył to w myśli.
- Uważa cię za kogoś szczególnego, prawda? Policzki Tahiri poróżowiały.
- Zdaje się, że opowieść o tym, co się wydarzyło na Yavinie Cztery, jest popularna
wśród Zhańbionych. A przynajmniej pewna jej wersja.
- Rzeczywiście. A mogłabyś wyciągnąć z niej tę wersję, bodaj w skrócie? I posta-
raj się nie poprawiać, jeśli jej opowieść nie będzie zgodna z faktami.
Nieco zdumiona Tahiri zadała pytanie i otrzymała dość długą odpowiedź. Prze-
tłumaczyła ją Corranowi słowo po słowie.
- Jedi dysponują mocą, której nie mają Yuuzhanie Vong. Wiemy, że wojownicy,
mistrzowie przemian i intendenci są zazdrośni o tę moc. Niektórzy nawet się jej boją.
Początkowo my także obawialiśmy się Jedi, bo byli niewiernymi i niebezpiecznymi
wrogami. Ale na Yavinie Cztery pojawiło się dwóch Jedi. Przybyli, aby odkupić Vuę
Rapuunga, niegdyś potężnego wojownika, który został naznaczony Hańbą przez mi-
strzynię przemian, Mezhan Kwaad. Jedna z Jedi została pochwycona przez tę samą
mistrzynię, a drugi stał się towarzyszem Vui Rapuunga. Wspólnie, ramię w ramię,
Zhańbiony i Jedi pokonali mistrzynię i zrehabilitowali Vuę Rapuunga, który zginął tak,
jak nigdy przedtem żaden inny wojownik, składając pokłon niewiernemu. A bogowie
nie tylko na to pozwolili, ale prawdopodobnie nawet im pomogli. Teraz wielu powiada,
że może wysokie kasty nie znają woli bogów tak dobrze, jak twierdzą, a może ukrywają
przed nami możliwość odkupienia. Może Zhańbieni nie są zhańbieni dlatego, że tak
było im sądzone. Może Zhańbieni nie są zhańbieni dlatego, że bogowie ich nie kochają.
Może nasz status został nam narzucony przez wyższe kasty, które potrzebowały nie-
Greg Keyes
135
wolników do wykonywania najcięższych prac, żeby oni mogli żyć w chwale i spokoju,
nie zaprzątając sobie głowy przyziemnymi sprawami. Może Jedi są naszym zbawie-
niem. Tak każe przypuszczać legenda o Vui Rapuungu i Jedi, tak też często się powia-
da.
- Ohoho - mruknął Corran po zakończeniu litanii. - Jesteś pewna, że dobrze
wszystko zrozumiałaś?
- Całkiem pewna - odparła Tahiri. - Może użyłam tu i tam innego słowa, ale wciąż
i tak wychodzi na to samo.
- Spytaj, czy i ona tak uważa.
I znów jego pytanie zostało przetłumaczone.
- Nie była pewna. Ale teraz, kiedy zobaczyła naszą potęgę, sądzi, że to możliwe.
- Spytaj, czy chciałaby z nami pracować, jak Vua Rapuung.
Znów niezrozumiałe trajkotanie; wreszcie Tahiri wyszczerzyła zęby.
- Powiedziała, że nam pomoże, jeśli ktoś tak nędzny jak ona może cokolwiek dla
nas zrobić.
- No, teraz przynajmniej możemy spróbować - uśmiechnął się Corran. - Uda się
albo nie, ale i tak to lepsze niż nic.
Anakin wrócił do sterówki z urządzeniem komunikacyjnym, skleconym z nadajni-
ka awaryjnego i własnego komunikatora. Zastał Corrana i Tahiri z Yuuzhanką z kasty
Zhańbionych. Zhańbiona przemawiała do villipa, który wymodelował się w kształt
pokrytej głębokimi bliznami twarzy wojownika.
- Co... - zaczął, ale Corran uciszył go surowym spojrzeniem i palcem przytkniętym
do warg. Anakin pojął ostrzeżenie - villip mógł podchwycić obcy dźwięk i przetransmi-
tować go. Niecierpliwie gryzł wargi. Oblicze villipa krzywiło się, warczało, syczało, aż
wreszcie, spokojniejszym tonem przekazało serię rozkazów. Villip rozluźnił się i wrócił
do normalnej, gładkiej postaci.
Corran spojrzał na Tahiri.
- I co? - zapytał.
- Sądzę, że poszło nieźle - odparła.
- Co poszło nieźle? - zapytał Anakin.
- Nasza przyjaciółka wymyśliła całkiem niezłą historię - wyjaśnił Corran, wskazu-
jąc na Yuuzhankę Vong. - Powiedziała komendantowi floty, że kiedy wyszli z nadprze-
strzeni, stało się coś złego. Nie wie co, ponieważ jest tylko Zhańbioną. Zajmowała się
larwami grutchinów, umieszczonymi w pobliżu dovin basali, i poczuła tylko dziwny
wstrząs. Kiedy nie dostała na czas dalszych rozkazów, poszła się dowiedzieć, gdzie
mogłaby być użyteczna i znalazła cała załogę martwą, a właściwie rozsmarowaną na
ścianach.
Anakin wydął wargi i ochoczo pokiwał głową.
- Podoba mi się ta wersja - rzekł. - Pozostawia to komendantowi coś niecoś do
myślenia. Albo ona kłamie i na statku wybuchł bunt, albo mówi prawdę. A jeśli uznają,
że mówi prawdę, to będą wiedzieli, że to, co opisała, mogło nastąpić tylko na skutek
całkowitej utraty zdolności odwracania inercji przez dovin basale... z wyjątkiem miej-
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
136
sca pod samym basalem. Wtedy dopiero muszą zdecydować, czy „Kroczący Księżyc"
wpadł na coś naturalnego... bo ja wiem, w jakąś kwantową czarną dziurę, która spowo-
dowała, że basal się cofnął, coś w tym guście... czy też to jakaś superbroń, której Givi-
nowie używają, żeby załatwiać nieproszonych gości.
Corran skinął głową.
- Cieszę się, że ci się podoba - rzekł sarkastycznie. Jednak w tonie sarkazmu Ana-
kin wyczuł nutę chłodnego podziwu, która sprawiła, że chłopiec zawstydził się nagle.
- Zastanawiałeś się kiedyś nad karierą w tajnych służbach bezpieczeństwa? - zapy-
tał starszy Jedi. - W każdym razie dobrze to wymyśliłeś. Nawet jeśli uznają, że chodzi o
opcję numer jeden...
- Bunt? - z powątpiewaniem odezwała się Tahiri. - Nie sądzę. Nawet gdyby wy-
obrazili sobie Zhańbionych zabijających wojowników i mistrzów przemian, nigdy by
się do tego nie przyznali. Czy wiesz, co czeka komendanta, który by pozwolił, aby coś
takiego stało się na jego służbie?
- Tak jak mówiłem - ciągnął Corran z lekkim rozdrażnieniem -nawet gdyby wzięli
to pod uwagę, muszą zastanowić się także nad pozostałymi możliwościami, zanim ścią-
gną tu całą flotę lub choćby drugi statek. Próbowali wyjaśnić Taan, jak zmienić teleme-
trię noduli czujnikowych, a ona udawała, że ich posłuchała. Tak to wygląda. Miejmy
nadzieję, że wzięli to za dobrą monetę i że mamy trochę czasu. Anakinie, czy tobie też
się udało?
- Tak. Sygnał nie jest silny, trzeba go będzie chwilę dostrajać.
- No to zaczynaj.
Anakin skinął głową i wziął się do roboty.
- Jak sądzisz, dlaczego Yag'Dhul? - zapytał Corrana. Kręcił wzmocnieniem, do-
strajając się do odległego pomruku szumu hiperfalowego z głębi systemu. - Chodzi mi
o to, że gdyby chcieli dostać Coruscant, mają już Duro, skąd mogą wyruszyć.
- Zamykają tylne drzwi. Yag'Dhul znajduje się na przecięciu Rimmiańskiego i Ko-
reliańskiego Szlaku Handlowego. Daje im również czysty strzał w kierunku Thyferry.
- Och! -jęknęła Tahiri. - Bacta!
- Właśnie. Jeśli przejmą kontrolę nad produkcją bacty, to znaczy, że mają w garści
zdrowie całej ludności galaktyki. Może to wybieg... Nowa Republika wysyła większość
floty i zasobów na Thyferrę, a oni spróbują się znowu dobrać do Fondoru albo ruszyć z
Duro na słabiej broniony Coruscant. Tak czy tak, Yag'Dhul daje im znacznie więcej
możliwości.
Anakin uzyskał wreszcie stabilne echo sprzężenia zwrotnego.
- W porządku - rzekł. - Jesteśmy gotowi.
- Wezwij planetarne siły obronne - polecił Corran. Przymknął oczy, aby się skon-
centrować. - Spróbuj tego... - przedyktował mu równanie kwadratowe i uśmiechnął się
blado. - Może nie jest prawidłowe, ale na pewno zwróci ich uwagę.
- Wzywam, kapitanie - zameldował Anakin.
Pięć minut później wciąż nie mieli odpowiedzi. Anakin przemodulował kształt fa-
li, zwiększył wzmocnienie i powtórzył.
- Przecież musi działać - wymamrotał. - Chyba że są głusi.
Greg Keyes
137
- Albo mają uwagę skupioną na czym innym - zastanowią! się Corran.
- Co masz na myśli? - zapytał Anakin. - Dlaczego nie mieliby obserwować granic?
- Nie widzisz w tym regionie ani statków, ani nawet sond, prawda? Yuuzhanie
wykorzystali do zmiękczenia innych światów wewnętrzne konflikty i rozmaite formy
szpiegostwa. Może już mają tam agentów.
- A może zatruli Yag'Dhul, jak to zrobili z Belkadanem?
- Za wolno. Rozniosłoby się - odparł Corran.
- No, chyba że użyli czegoś, czego jeszcze nie znamy - zawyrokowała Tahiri. -
Wiecie, właśnie tym zajmują się mistrzowie przemian. Wymyślają nowe rzeczy.
Corran skinął głową.
- Można powiedzieć, że skraplają truciznę z gazu mgławicowego - zgodził się. -
Ale...
Ich domysły przerwały świsty i trzaski dochodzące z przerobionego komunikatora
Anakina. Ukazała się postać Givina w naturalnym uzbrojeniu, otoczona zawieruchą
interferencji grawitacyjnych. Spoglądała na nich pustymi oczami. Twarz jego - a może
jej? - przypominała ogromną czaszkę ludzką, której pozwolono zmięknąć i uformowa-
no na nowo.
- Pierwszy bastion Yag'Dhul do niezidentyfikowanego statku – rzekł Givin. -
Używacie przestarzałego i nielegalnego kodu wywoławczego. Jednak statek wasz od-
powiada konfiguracji statku zwiadowczego Yuuzhan Vong. - Szczelina zastępująca
usta wyrzuciła z siebie serię niezrozumiałych trzasków.
Niezrozumiałych przynajmniej dla Anakina, bo Tahiri aż jęknęła ze zgrozy.
- Co on powiedział? - zapytał Corran.
Dziewczyna obróciła szmaragdowe oczy w kierunku dwóch pozostałych Jedi.
- To po yuuzhańsku. Powiedział: „Witajcie. Czekaliśmy na was".
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
138
R O Z D Z I A Ł
26
Twarz Wedge'a Antillesa skurczyła się w grymasie. Czas, który zmienił w nim
wiele, nie złagodził jego gniewnego spojrzenia, a wręcz przeciwnie - uczynił je jeszcze
bardziej miażdżącym. Jaina poczuła jego wzrok i zadrżała, choć wiedziała, że nie dla
niej był przeznaczony. Chodziło o Kypa, ulokowanego pomiędzy nią a Gavinem przy
topornie ociosanym drewnianym stole.
- Generale Antilles... - zaczęła, ale wtedy cały jego gniew skierował się na nią i
zmusił ją do urwania w pół słowa.
- Powinniście byli nam powiedzieć, że i on tu przybędzie, poruczniku Solo - ode-
zwał się Wedge, a jego głos był cichy i napięty jak struna w lutni Tionny. - To nie było
uczciwe i na pewno nie tego się po was spodziewałem.
Poza rustykalnymi kamiennymi murami ogrodu na szczycie wzgórza i ozdobnie
strzyżonym baldachimem liści słońce złociło Morze Srebrne południowym blaskiem, a
łagodnie falujące pola podchodzące pod sam brzeg pachniały kwieciem i balsamiczną
trawą. Stado krępych, długoszyich feklenów warczało i buczało niechętnie na rodzinę
podskakujących szkwałowców. Niebo było błękitne, bez śladu chmur. Po ciasnej kabi-
nie X-skrzydłowca ranczo na Chandrili wydawało się najpiękniejszym miejscem spo-
tkań, o jakim Jaina mogła zamarzyć. Jeśli chodzi o zalety praktyczne, to można tu było
bez trudu dostrzec zbliżającego się nieprzyjaciela i spokojnie rozmawiać z minimalnym
tylko prawdopodobieństwem, że usłyszą to niepowołane uszy. Szczególnie to ostatnie
było istotne - i pewne, bo posiadłość była własnością zaufanej krewnej Sery, żony
Gavina Darklightera.
W tej chwili jednak ta urocza okolica mogłaby dla Jainy nie istnieć, bo przesłania-
ły ją oczy Wedge'a, zielonkawe i błyszczące, które widziały tak wiele walk i tragedii i
tak czule spoglądały na nią, kiedy była jeszcze dzieckiem. Wedge, który od samego
początku walczył u boku jej matki i ojca, i wujka Luke'a. A teraz, kiedy patrzył na nią
tak gniewnie, czuła się... bardzo źle.
Nagle wyczuła dotyk innej krzepiącej obecności i na krótką chwilę uchwyciła się
go kurczowo. Potrzebowała wszelkiej otuchy, jaką ktoś mógłby jej ofiarować. Nagle
rozpoznała dotknięcie Kypa. Tego sobie nie życzyła, nawet gdyby miało ją pokrzepić.
„Wynoś się, Kyp".
Greg Keyes
139
Przełknęła ślinę i znów zwróciła się do Wedge'a.
- Generale, przepraszam, ale wydawało mi się, że nie spotkałby się pan ze mną,
gdyby pan wiedział o obecności Kypa. Podobnie zresztą jak pułkownik Darklighter.
Antilles skierował swój gniew na Gavina.
- Ty także byłeś w to zamieszany, Gavinie?
- Pamiętaj, że Jaina mogła ukryć powiązania z Durronem przed nami obydwoma,
po prostu nie zabierając go na spotkanie ze mną. Nie zrobiła tego. Ze mną była całko-
wicie szczera. Poradziłem jej, żeby tak to zorganizowała, ponieważ znam ciebie i... co
może ważniejsze... obawiałem się, że nasza rozmowa może być monitorowana. Jest
wielu ludzi, którzy chętnie sprezentowaliby Kypa Durrona Yuuzhanom. Jeśli chcesz
zwalić na kogoś winę, zwal ją na mnie.
Generał Antilles przeżuwał to przez chwilę w milczeniu i chyba mu niezbyt sma-
kowało, ale w końcu przełknął. Spojrzał na Kypa.
- Durron, nie lubię cię - oznajmił. - Jesteś co najmniej mordercą, a w najgorszym
przypadku...
- Zaczekaj pan chwilkę, generale - przerwał mu Kyp. - Wie pan dobrze, przez co
wtedy przechodziłem. Han Solo i mistrz Skywalker przebaczyli mi i sprowadzili mnie z
powrotem. Miałem nadzieję, że i pan to zrobi.
- Nie zasługujesz na ich przebaczenie - warknął Wedge. - Spójrz, jak im się od-
wdzięczyłeś. Zdradziłeś i poniżyłeś Luke'a i uwikłałeś córkę Hana w bardzo niebez-
pieczną politycznie pozycję, jeśli nie w coś jeszcze gorszego.
- Generale - cicho odparł Kyp. - Przykro mi z powodu Qwi Xux. Mówiłem to panu
już nieraz. Wtedy myślałem, że to, co robię, robię dobrze. Miała w głowie informacje,
które mogły powalić Nową Republikę na kolana.
- Nie mieszaj jej do tego - ostrzegł Antilles - Nie próbuj nawet wymówić więcej jej
imienia albo zastrzelę cię na miejscu.
- Generale - z desperacją przerwała mu Jaina - proszę. Cokolwiek pan myśli o Ky-
pie, on odkrył coś ważnego. Coś, co może zagrażać nam wszystkim.
- Świetnie - odparł Antilles, odchylając się do tyłu i machając niedbale ręką. - Ma-
cie dowód tego zagrożenia? Pokażcie mi go. Im szybciej się to skończy, tym szybciej
będę mógł odetchnąć czystym powietrzem.
Cała czwórka patrzyła w milczeniu na wyświetlany przez Kypa hologram, który
Jaina po raz ostatni oglądała pod zamarzniętą powierzchnią bezimiennego świata. Po
zakończeniu nagrania przez dłuższą chwilę wszyscy trwali w milczeniu. Przerwał je
dopiero Wedge.
- Na czarne kości Imperatora - mruknął.
- Taka sama była moja reakcja - odparł Gavin. - Teraz rozumiesz, dlaczego uważa-
łem, że sam powinieneś to zobaczyć.
- Tak, chyba tak... - Wedge wyprostował się i splótł dłonie. Spojrzał na Jainę. -
Widzieliście to na własne oczy?
- Nie - przyznała. - Widziałam ten sam hologram. Ale doskonale widać, co to ta-
kiego.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
140
Wedge potarł czoło.
- To wcale nie jest takie jednoznaczne - powiedział. - Może to jakaś stacja pali-
wowa, albo coś takiego.
Kyp odchrząknął.
- Generale Antilles, czy mogę coś powiedzieć?
- Mów - skrzywił się Wedge.
- To oczywiście może być stacja paliwowa. Co nie znaczy, że to nie broń. Jeśli ten
statek potrafi manipulować grawitacją na taką skalę, tylko głupcy nie dostrzegliby za-
stosowań militarnych takiego procesu. Cokolwiek można powiedzieć o Yuuzhanach
Vong, głupcami na pewno nie są.
- Nie - odparł Wedge. - Nie są. Ale dopóki nie zobaczymy jej w zastosowaniu mi-
litarnym...
- Wtedy będzie za późno, generale - wybuchnął Kyp, zrywając się na równe nogi.
- Zamknij się i siadaj - rozkazał Wedge. - Pozwól mi skończyć to, co mam do po-
wiedzenia.
W wyrazie zaciśniętych warg Kypa Jaina dostrzegła coś, czego nie zrozumiała. To
trwało tylko ułamek sekundy. Kyp usiadł.
- Skończyłeś, Durron? Doskonale. Chciałem tylko powiedzieć, że dopóki nie ma-
my prawdziwego dowodu na to, że mamy do czynienia z bronią, nie możemy pójść z
tym do senatu. A nawet i wtedy nie wiadomo.
- Dlaczego? - zapytała Jaina.
- Ponieważ i tak nic nie zrobią - odparł Wedge. - A przynajmniej nie od razu. A
służba bezpieczeństwa senatu jest mniej szczelna niż filtr gazu. Yuuzhanie Vong w
ciągu kilku godzin dowiedzą się, że wiemy o ich superbroni. W kilka godzin później
ich dyplomaci zapewnią Fey'lyę, że albo jest ona nieszkodliwa, albo użyją jej wyłącznie
w obronie własnej. Będą powtarzać, że nie mają żadnych planów co do naszych syste-
mów tak długo, jak długo będziemy spełniać ich wymagania.
- To znaczy przekażemy im wszystkich, włącznie z akademią Jedi - stwierdziła Jaina.
- Właśnie. To mój ostatni punkt w tej rundzie - spojrzał prosto na Kypa. - A kiedy
poznają źródło informacji, większość senatorów zaufa raczej Yuuzhanom niż Kypowi
Durronowi.
Kyp zniósł to w milczeniu. Jaina nie mogła.
- Wybaczy pan, generale, ale to całkowicie bezsensowne. Kyp był tam i walczył
przez cały czas, kiedy senat debatował w próżni, ustępował żądaniom Yuuzhan Vong, a
potem zarządził aresztowanie mistrza Skywalkera. Jeśli mamy już komuś nie ufać, to
raczej Fey'lyi i senatowi.
Przygotowała się na koleją salwę ze strony Wedge'a, ale on tylko uśmiechnął się
łagodnie.
- Właśnie to chciałem powiedzieć, Solo.
- Naprawdę?
- Mniej więcej. Musisz jednak zrozumieć, choć wiem, że nie lubisz prezydenta Fe-
y'lyi... ja zresztą też nie, iż nie jest on zdrajcą ani głupcem. Nie uważa, że Yuuzhanie
dotrzymają słowa, ani trochę więcej niż ja. Ale jest politykiem i wierzy, że potrafi roze-
Greg Keyes
141
grać to lepiej niż oni. Wszystko, co robi, skierowane jest na to, by zyskać na czasie i to
jest słuszne. Właśnie czasu potrzebujemy najbardziej, aby zrozumieć technologię
Yuuzhan Vong, przetrawić ich taktykę, wzmocnić nasze własne siły. Fey'lya nigdy nie
pozwoli uderzyć, dopóki Yuuzhanie siedzą cicho. Będzie utrzymywał iluzję zawiesze-
nia broni tak długo, jak się da.
- Mówi pan więc, że nie będzie misji wojskowej, żeby sprzątnąć to, co odkryli?! -
wykrzyknął oburzony Gavin.
- Oficjalnej misji na pewno nie będzie - zapewnił Wedge.
- Więc co mamy zrobić? - zapytała Jaina.
- Cokolwiek zrobimy - odparł Wedge - wywoła to reperkusje. Każdy, kto będzie
maczał w tym palce, może skończyć tak jak Luke.
- Czy to nie wstyd? - mruknął Gavin. - Eskadra Łobuzów już kiedyś podziękowała
Nowej Republice za współpracę. Możemy zrobić to jeszcze raz.
- Eskadra Łobuzów nie da sobie z tym rady - odparł Wedge, wskazując na nieru-
chomy hologram statku i smugi gwiezdnego ognia. – No jak, co, Durron... da radę?
Kyp niechętnie pokręcił głową.
- Yuuzhanie Vong bardzo dokładnie zamknęli system Sernpidala. Trzeba się bę-
dzie nieźle napocić, żeby się tam dostać. Ale jeśli wysadzimy to, co się tam znajduje,
zniszczymy również ich główną stocznię. Chcesz zyskać na czasie, generale? To da
nam tyle czasu, ile chcemy.
- Wiem o tym, Durron. Ale ja jestem tylko emerytowanym doradcą Eskadry Łobu-
zów. Nie mam kompetencji, żeby wysłać flotę.
- Generale, z całym szacunkiem - wtrąciła Jaina. - Może nie ma pan oficjalnych
kompetencji, ale ma pan wpływy.
Wedge skrzyżował ramiona na piersi i przyglądał jej się przez dłuższą chwilę.
- Solo, a wy w to wszystko wierzycie?
Jaina poczuła, że ciężar tego pytania wgniata ją w glebę planety aż po jądro. Po to
potrzebował mnie Kyp, pomyślała. Oni mi ufają.
- Tak - powiedziała. - Wierzę mu.
Generał wahał się jeszcze przez kilka sekund, po czym uniósł dłonie w geście
poddania.
- Gavinie, nie muszę pytać, jakie jest twoje zdanie na ten temat.
- Nie, sir... generale. Widziałem to na etapie hodowli, kiedy było dużo czasu, żeby
to zniszczyć. Musiałem siedzieć na tyłku, a moje informacje były puszczane mimo
uszu. Teraz zaś mamy do czynienia z czymś, czego może w ogóle nie uda nam się po-
wstrzymać. Eskadra Łobuzów zrobi, co w jej mocy.
- Tylko ochotnicy - ostrzegł Wedge.
- Oczywiście. Jakby to była jakaś różnica.
Wedge uśmiechnął się smętnie.
- Rozumiem, ale musiałem to powiedzieć. Tak jak mówiłem, chcę, żeby wszyscy
zrozumieli, jakie niebezpieczeństwo, zarówno polityczne, jak i zagrożenie dla życia,
kryje się w tej akcji.
- Zrozumiano.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
142
- Doskonale. Skontaktuję się z admirałem Kre'feyem. Sądzę, że bardzo go zainte-
resuje ta sytuacja. Jeśli się uda, zaczniemy od niego. -Zwrócił się do Kypa. - Chciał-
bym, żeby coś do ciebie dotarło, Durron. Nie będziesz kierował tą misją, nie pozwolę ci
też bez nadzoru rozkazywać twojej bandzie pilotów. Potrzeba nam wszystkich statków,
jakie możemy zdobyć, ale to nie znaczy, że mamy ryzykować niemiłe niespodzianki ze
strony grupki niezdyscyplinowanych zapaleńców.
- Gdyby moi piloci byli niezdyscyplinowani, generale, już by nie żyli - odparł
Kyp. - Ale jeśli mój udział ma zależeć od słuchania rozkazów, nie ma sprawy... jak
długo będę brał udział w procesie decyzyjnym. To moi piloci i jestem im to winien.
- Będziesz miał swój udział - odparł Wedge napiętym głosem. -Ale przez czas
trwania tej misji będziesz podlegał dowództwu.
Kyp lekko skinął głową.
- Jak pan sobie życzy, generale.
Antilles wstał, skinął głową Gavinowi i Jainie.
- Pułkowniku, porucznik... z wami porozmawiam później.
Na tym polega problem z ukrywaniem czegoś przed Jedi, myślała Jaina. Poprzez
spiralne liście drzew tintoliwu, wczepionych w zbocze pagórka, widziała Kypa w sza-
tach Jedi. Szedł po kamiennych schodkach ku małemu pawilonowi, gdzie schroniła się
w poszukiwaniu samotności. Popołudnie przyniosło puchate chmurki, których cienie
wędrowały po łagodnie falującej równinie. Odległy, samotny szczyt był zwieńczony
ciemnością i błyskawicami, jakby dla przypomnienia, że nie wszystkie chmury zacho-
wują się tak spokojnie. Za plecami Jainy, na grzbiecie wzgórza, rozłożyła się kilkuset-
letnia willa z labiryntem ogrodów, sadów i chłodnych kamiennych sal. Matka opisywa-
ła jej kiedyś rodzinną posiadłość na Alderaanie i Jaina wyobrażała sobie, że była po-
dobna do tego miejsca.
- Cześć, Kyp - westchnęła, kiedy Jedi okrążył nieskazitelnie utrzymaną donicę z
jakimś pierzastolistnym drzewem o korze wycinanej w romby.
- Unikasz mnie - powiedział.
- Zauważyłeś.
- Możesz powiedzieć, dlaczego?
- Bo wiem, że mnie poprosisz, żebym z tobą poleciała, a ja nie mogę.
I dlatego, że coś przede mną ukrywasz, pomyślała. Ale tego ostatniego argumentu
jeszcze nie chciała użyć.
Kyp oparł się ramieniem o najbliższe drzewo.
- Dlaczego nie? - zadumał się. - I tak nie miałem zamiaru cię prosić.
Głos miał łagodny, wesoły i musiał chyba zobaczyć coś w jej twarzy, bo nagle się
roześmiał.
- Co cię tak rozbawiło? - zapytała.
- Wyglądałaś na... zaskoczoną. Kuszący widok.
- Nikogo nie kuszę - warknęła. - Roi ci się. Wszystkim wam po trochu odbija. W
jednej chwili jesteś drażliwy i ponury jak ranny bantha, za chwilę stajesz się pełnym
zadumy mistrzem Jedi, drogim przyjacielem, wrażliwym kumplem. Kim ty jesteś, Kyp?
Greg Keyes
143
- A ty kim jesteś, Jaino?
- O, nie. Ze mną nawet tego nie próbuj.
- Pytania, jakie zadajesz, warunkują odpowiedzi, jakie otrzymujesz - rzekł, lekko
wzruszając ramionami.
- Dobrze, dobrze. A więc nie przyszedłeś prosić mnie, żebym z tobą leciała.
- Nie, miałaś rację - przyznał Kyp, z nieobecną miną drapiąc się w lewe ucho. -
Miałem zamiar cię poprosić...
- No to już poprosiłeś, a ja mówię, że nie mogę. Z wielu powodów. A nie najmniej
ważny jest ten, że wciąż jestem członkiem Eskadry Łobuzów, którzy wezmą udział w
tej samej bitwie.
- Tak jak mówiłaś, spytałem i dostałem odpowiedź. Ale mam jeszcze jedną, ważną
prośbę.
- Słucham cię zatem.
Kyp wyprostował się i niedbale splótł dłonie. Jego twarz nabrała niezwykłej po-
wagi. Tuż za nim zerwało się ku niebu stado latających stworzeń o skrzydłach barwy
rtęci. W chwilę później, kiedy ucichł pomruk grzmotu, który spłoszył stadko, Kyp jesz-
cze się wahał.
- Chciałbym, żebyś została moją uczennicą.
- Żartujesz chyba.
- W żadnym razie. Przerwałaś swoje szkolenie Jedi. Powinnaś je kontynuować.
Myślę, że możesz wnieść do zakonu coś naprawdę szczególnego.
- Tak? A dlaczego nie mogłabym na przykład wrócić do cioci Mary?
- Ponieważ ona jest w tej chwili nieobecna. Poza tym ty się z nią nie zgadzasz.
Masz więcej wspólnego ze mną.
- W brzuchu Sarlaka.
- Gdzie chcesz. Ale wiesz, że to prawda - urwał na chwilę. - Za bardzo się starasz,
a zresztą... może za wcześnie było pytać. Lubię cię, Jaino. Cenię cię za to, czym jesteś i
czym możesz się stać. Pamiętaj o tym. Pozostawiam cię w spokoju, którego szukałaś. -
Odwrócił się, żeby odejść.
Prawie już znikł jej z oczu, kiedy zawołała go po imieniu.
- Kyp, zaczekaj.
Odwrócił się powoli.
- Ja... hmm, pomyślę o tym. Pewnie sporo czasu upłynie, ale tak, pomyślę.
- Dobrze - odparł. - To mnie cieszy.
- Aha... ale nie ciesz się za bardzo - odparła.
Nie patrzyła, jak odchodzi. Odwróciła twarz i wlepiła wzrok w krajobraz.
Zaczerwieniłam się! - pomyślała. Ale głupio!
Ale nie czuła się wyłącznie głupio. Czuła się...
Nie. Zapomnij o tym.
Zwróciła swoje myśli na zewnątrz, w przestrzeń nad jej głową, ku braciom i rodzi-
com, zastanawiając się, jak się miewają, co robią, pełna nadziei, że nic im nie jest.
I ku nadchodzącej bitwie
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
144
R O Z D Z I A Ł
27
- Jeszcze jeden na konto „Księżniczki Krwi" - rzekł Han, unosząc kufel płynu, któ-
ry barman nazwał koreliańskim ale... a który z pewnością był wszystkim, tylko nie
koreliańskim ale. - To który? Piąty?
- Już tracisz rachubę, tato? - zapytał Jacen, sącząc swój własny wątpliwej jakości
koktajl.
Wokół nich kantyna pełna była świateł i ruchu, dźwięków i emocji. Nawet bez
świadomego użycia Mocy czuł się pogrążony w wirze opilstwa, skąpstwa, tajemnych
smutków i publicznych apetytów.
Surowe światło Tatooine wsączało się do kantyny przez dwa wąskie okienka wy-
chodzące na ulicę. Powyżej, na galerii, która otaczała okrągłą centralną salę, mieszały
się różne gatunki istot. Na zakurzonej podłodze wyłożonej żółtymi płytkami, pośrodku
kolistego kontuaru o czerwonym blacie, Dreselianin serwował drinki.
Obok Hana i Jacena dziesięciu masywnych jak byki Granów, ubranych w iden-
tyczne kombinezony barwy umbry, tłoczyło się wokół zbyt małego dla nich stołu.
Szeptali coś w swoim dźwięcznym języku, rzucając od czasu do czasu trójokie spojrze-
nia w kierunku dwóch gryzoniowatych Chadra-Fanów, mrugających poprzez drugi stół
do Duga i kłócących się wrzaskliwie nad partią sabaka.
- Nie próbujesz chyba znowu bawić się ze mną w medytującego Jedi, co? - zapytał
ojciec, a kąciki warg lekko mu drgnęły.
- Nie - spokojnie odparł Jacen. - Jestem stuprocentowym piratem. Rabuję, więc je-
stem.
- W takim duchu powinno się to odbywać. - Han uniósł pytająco jedną brew. - Na-
prawdę? Żadnych kazań dla staruszka?
- Żadnych. Przecież nie zatrzymujemy tego, co bierzemy. Robimy z tego dobry
użytek.
Han westchnął ciężko. Jacen pomyślał, że zabrzmiało to dość żałośnie.
- Taak - mruknął. - To prawda. Słuchają synku, tak sobie myślałem... kiedy wojna
się wreszcie skończy, będziemy mieli kupę rachunków do płacenia. Senat przejął więk-
szość moich aktywów, kto wie, czy je kiedyś znowu zobaczę... - oparł łokcie na blacie i
splótł palce. - No więc...
Greg Keyes
145
- Tato! Nie! - zawołał Jacen. - Pomagać ruchowi oporu, to jedna sprawa, ale jeśli
zatrzymamy sobie więcej niż zwrot wydatków, staniemy się prawdziwymi piratami.
- Jasne, pewnie, ale jeśli troszkę uszczkniemy, to nie zrobi chyba większej różnicy
na dłuższą metę?
Jacen wlepił pełen zgrozy wzrok w niewinne oczy ojca... i nagle starszy Solo mru-
gnął. Chłopiec pojął od razu.
- Nabijasz się ze mnie.
- Tylko sprawdzam, mały. Upewniam się, że wciąż jesteś moim synem Jacenem. -
Han wbił wzrok w stół. - Taak. I... hm, kimkolwiek on jest... to ja... jestem z niego bar-
dzo dumny.
- Dzięki, tato - szepnął Jacen. Nagle nabrał wielkiej ochoty, żeby uściskać ojca, ale
najnowsza kantyna w Mos Eisley chyba nie była do tego najlepszym miejscem.
- Nieważne - mruknął Han i niepewnie omiótł wzrokiem otoczenie, po czym wpa-
trywał się w coś za plecami Jacena. - O, proszę - zauważył. - Reszta naszej kompanii.
Jacen nie odwrócił się. Jednej rzeczy nauczył się przy swoim ojcu: jeśli w takim
miejscu jak to było ich tylko dwóch, najlepiej, jeśli nie patrzyli jednocześnie w tym
samym kierunku.
- Proszę, proszę - zagrzmiał za nimi głęboki bas. - Han Solo i, jak się domyślam,
jedna z jego latorośli.
- Hej, Shalo, jak leci?
- Nie wierzę. Wielki Han Solo naprawdę raczył zapamiętać moje imię. Powiedzia-
łem ci, że wysyłam Teryę.
- Mam dobrą pamięć - odparł Han. - A Terya to Rodianin. Rozejrzał się po kanty-
nie.
- Nieźle wygląda. Jak interesy?
Shalo wreszcie pojawił się w polu widzenia Jacena. Był człowiekiem i do tego za-
skakująco małym, jak na tak głęboki głos. Łysy, z haczykowatym nosem, w wieku
mniej więcej jego ojca.
- Nieźle - rzekł Shalo. - Yuuzhanie Vong rozpłaszczyli na Tatooine swoje już i tak
płaskie nochale, dlatego jesteśmy teraz centrum handlu dla Rubieży.
- Chyba ci to pasuje, co? Słyszałem, że zaczynasz konkurować nawet z Chalmu-
nem.
- No cóż, czasy się zmieniają, biznes się zmienia. Moje drinki robią się coraz tań-
sze.
Han kciukiem wskazał na gościa.
- Ostatnio, kiedy widziałem Shalo, był nędznym łobuzem na samym końcu łańcu-
cha pokarmowego Durgi Hutta - wyjaśnił Jacenowi.
- To było dawno temu.
- Pewnie. Potem pracowałeś dla Hirtha z Abregadorae. Też ci się nie powiodło,
nie? A potem znów wplątałeś się w interesy z Huttami, którzy przysłali cię teraz, żebyś
zajął się jedną z ich operacji. Jak się dobrze przyjrzeć, okupacja Nal Hutta jest najlep-
szą rzeczą, jaka mogła ci się przytrafić, ho nie, Shalo? Teraz cały interes należy do
ciebie.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
146
- Nie było tak źle, Solo, rozumiesz, co mam na myśli? Jestem człowiekiem pracu-
jącym. Słyszałem, że wróciłeś do pracy, że się tak wyrażę. Masz coś, co trzeba prze-
wieźć?
- Niezupełnie, Shalo. Potrzebuję pewnej informacji.
- Jeśli tylko zechcesz za nią zapłacić.
- Jasne - mruknął Han. - Jak powiedziałeś, wróciłem do pracy. -Pchnął sto kredy-
tów po blacie stołu w stronę Shalo i wyjaśnił: - Gest dobrej woli.
- W porządku. Co chcesz wiedzieć?
- Jest pewien koncern transportowy... Mam wrażenie, że wiesz, co mam na myśli...
który wykazuje zainteresowania zawodowe...
- Nie mogę powiedzieć, że wiem, o czym mówisz. Istnieje wiele firm transporto-
wych.
Han pochylił się do przodu.
- Ale akurat ta... och, daj spokój, Shalo. Komu sprzedajesz niewolników?
- Niewolnicy? Nie robię w żywym towarze, Solo.
- Rozczarowujesz mnie, Shalo.
Shalo uśmiechnął się i potrząsnął głową.
- Nie, to ty mnie rozczarowujesz, Solo. Zdaje się, że wszyscy się starzeją. Teraz
twój syn za to płaci.
Han spojrzał na Jacena z kpiącym zaskoczeniem.
- Przejmujesz interes, stary?
- Mój szef aż tak dobrze mi nie płaci - odparł Jacen.
Han spojrzał na Shalo
- Chyba jednak nie wiemy, co masz na myśli.
- Chciałem powiedzieć, że w galaktyce nie ma większej nagrody niż ta za głowę
twojego syna, a ja ją teraz zgarnę - podniósł rękę i szybko ją opuścił.
Nic się nie stało. Zdumiony, nerwowo powtórzył sygnał. Nagle z blatu stołu wy-
trysnął zielony promień i zatrzymał się o centymetr od gardła Shalo.
- No, no - mruknął Shalo.
- Proszę się nie ruszać - szczerze i gorąco poprosił Jacen.
- Masz ich, Karrde? - zawołał Han, przerywając ciszę, która nagle zapanowała w
kantynie. Nie spuszczał oka z Shalo.
- Shada ich pilnuje - odezwał się miły głos. - Zaraz tam będziemy. Chcę się upew-
nić, że wszyscy moi ludzie są tam, gdzie trzeba.
Jacen nie mógł się rozejrzeć, ale wyczuł grupę nowych gości, która weszła do kan-
tyny.
- Nie macie co się spieszyć! - zawołał Han. - Gadałem sobie z moim kolesiem
Shalo.
- Oszalałeś, Solo - warknął Shalo.
- Czy to grzecznie tak mówić? Słuchaj no, Shalo, mogę zetrzeć w proch ciebie i
twój nędzny biznes, jeśli zechcę... chyba że będziesz rozsądny. -Han uśmiechnął się i
pogroził mu palcem - Wiesz co, wiedziałem, że masz tu kumpli z rusznicami lasero-
Greg Keyes
147
wymi. Moi towarzysze też. Jedna z nich... znasz niejaką Shadę D'ukal?... potrafi być
naprawdę rozbrajająca.
- D'ukal tu jest?
- Uwielbiam, jak wymawiasz moje nazwisko - rozległ się kobiecy głos tuż za ple-
cami Jacena. Jego właścicielka weszła w pole widzenia chłopca.
Shada D'ukal była wyjątkowo piękną kobietą, sporo po czterdziestce, o długich
czarnych włosach gęsto przetykanych najczystszą bielą. Mężczyzna u jej boku, o szpa-
kowatych włosach i z nieskalanie utrzymaną kozią bródką, pasował do niej doskonale.
- Kapitanie Karrde - przywitał go Han i wstał. - Cieszę się, że pan zdążył. Shado,
miło cię znowu widzieć. Oboje znacie już Jacena, mojego syna.
Karrde pogładził bródkę i z żartobliwą podejrzliwością przyjrzał się zaofiarowa-
nemu miejscu.
- No, dobrze - rzekł wreszcie. - Jeśli nie mógłbym zaufać łajdakowi i piratowi, to
komu?
- Hej, ja ci zaufałem.
- I bardzo dobrze - odparła Shada. - Dwóch z tych rycerzy było robotami-
mordercami.
- Shalo, jestem wstrząśnięty.
Przybysze usiedli.
- Cześć, Jacen - rzuciła Shada. - Trochę jestem zaskoczona twoją obecnością.
- I nie tylko ty, zapewniam cię - odparł chłopiec.
- To krew Solo - stwierdził Han. - Wystarczy spojrzeć. No to jak wam się wiedzie?
- Nie najgorzej, przynajmniej jeśli chodzi o nas - mruknął Karrde. - Chyba będę
mógł zaspokoić wszystkie twoje potrzeby. Ale najpierw dostaniesz ode mnie prezent.
- Hej! - odezwał się Shalo. - Czy możecie poprosić waszego Jedi, żeby mi zabrał
to sprzed gardła?
Han uniósł brwi wysoko w górę.
- Mówisz o tym tutaj Jedi? O moim najstarszym synu? Tym samym, którego
chciałeś sprzedać za największą nagrodę w galaktyce?
- Naprawdę, nigdy bym tego nie zrobił - tłumaczył się Shalo. -Próbowałem tylko
wymusić na tobie ochronę, to wszystko.
- Jasne, pewnie. Ale z ciebie gnój, Shalo. Godny przedstawiciel Hurtów. Czegoś
będę od ciebie chciał, wiesz?
- Cz-czego?
- Tego, o co już cię prosiłem, ty pustogłowy głupku.
- Och. Chodzi ci o firmę transportową?
Han kiwnął głową.
- Stanowiska od piętnastego do osiemnastego. Tyle ci mogę powiedzieć.
Han wycelował w niego palec.
- Shalo...!
- Hej, oni nie mają logo ani nazwy. Po prostu przylatują i zabierają.
- Niewolników? - odezwał się Jacen. - A jak ci się zdaje, co się potem z nimi dzie-
je?
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
148
- Nie wiem. Nie zadaję pytań.
- Dobrze wiesz, dokąd ich wywożą - oskarżył go Jacen.
- Zaprzeczam stanowczo.
Nagle Jacen wyczuł coś poprzez Moc.
- Hej, tato...
- Sekundkę, synu. - Han skinął podbródkiem w kierunku Shalo. -Niech sobie za-
przecza. To nie ma znaczenia. Sprawdzimy twoją bajeczkę, Shalo, a jeśli się okaże, że
skłamałeś...
- Jasne, jasne, wrócisz po mnie, wiem.
- Nie. O, nie. Pojedziesz z nami, ale na razie przekażę cię tej tutaj miłej pani, do-
brze? Muszę pogadać z moimi przyjaciółmi.
Shalo obrócił się, żeby spojrzeć na „miłą" panią i pobladł, kiedy ujrzał przed sobą
ogromną humanoidkę porośniętą białym futrem i z paszczą pełną wielkich kłów. Po-
twór syknął i parsknął, co pewnie było jakąś wypowiedzią.
- Nie, H'sishi - łagodnie powstrzymał ją Karrde, widocznie w odpowiedzi na pyta-
nie. - Nie, nie możesz go zjeść. Jeszcze nie teraz.
Twarz Shalo przybrała kolor zbliżony do futra Togorianki, która ujęła go za łokieć
i odprowadziła na bok.
- No, a teraz mów - zażądał Han. - Co to za niespodzianka?
Karrde uśmiechnął się lekko.
- Poprosiłem mojego speca, żeby przyjrzał się uważniej statkom, które przejąłeś.
Zwłaszcza tym z Kuat. Zajęło mu to trochę czasu, powiedziałbym, że nawet dość dużo.
Pieniądze za te statki były prane tyle razy, że do tej pory powinny się już rozlecieć na
luźne molekuły. Ostatecznie jednak wygląda na to, że można prześledzić ich wysyłkę
aż do biur Zakładów Fotonicznych Kuat.
- Zakłady Fotoniczne Kuat? - zdumiał się Jacen.
- Prywatna korporacja. - Karrde podał Hanowi kartę danych. - A to lista właścicie-
li.
- Czy na tej liście jest Viqi Shesh? Karrde przyjrzał mu się uważnie.
- A spodziewasz się, że będzie?
- Mieliśmy z nią pewne problemy na Duro - wyjaśnił chłopiec. -Takie tam prze-
czucie.
- Przykro mi, że cię rozczaruję - odparł Karrde. - Nie pod tym nazwiskiem.
- Może dałoby się sprawdzić te nazwiska? - nalegał Jacen. - Wyjaśnić, czy są
prawdziwe?
Karrde zaśmiał się sardonicznie i spojrzał na Hana.
- Czy to poczucie humoru Solów, czy może on mówi poważnie?
- Rozumiem, że to znaczy nie - oschle odparł chłopiec.
- To znaczy - wyjaśnił Han - że zajęłoby to dużo czasu... bardzo dużo czasu... i
prawdopodobnie nie doprowadziłoby nas donikąd. A w tym czasie bylibyśmy tam,
zamiast tu, gdzie możemy naprawdę powstrzymywać te statki. Jeśli stoi za tym Shesh,
zaszkodzimy jej bardziej tu niż na Coruscant.
Greg Keyes
149
- Staruszek ma rację - stwierdził Karrde. - Ślady, które odnalazł mój spec, są bar-
dzo słabe. Łatwo je zatrzeć.
- Ale może znaleźlibyśmy jakiś dowód - upierał się Jacen. - Prawdziwy dowód.
- Może - odparł Han. - Może na stanowisku piętnastym do osiemnastego.
- Uderzymy na nich? - zapytała Shada.
- Uderzyć? Nie. Łatwiej będzie ich odłowić w przestrzeni.
- Może powinniśmy ich chociaż sprawdzić? - podsunął Jacen. Shada skinęła głową
i wstała.
- Trzeba im się trochę przyjrzeć. Jacen wyprostował się.
- Mogę przejść się z tobą?
- Ja pójdę - rzekł Han. - A może nie dotarł do ciebie ten fragment o nagrodzie za
twoją głowę?
- Zazdrosny, Solo? - zapytał Hana Karrde.
- Jak to?
- Bo widzisz, twój syn bez trudu wyrabia trzy razy tyle, ile ty kiedykolwiek byłeś
wart.
- Inflacja. W kredytach imperialnych wychodzi prawie na to samo. I nie zawracaj
mi głowy. Jacen wraca na „Sokoła".
- O, nie, na starym gruncie nie jesteś moim dowódcą, tatku.
- Ciekawe, skąd ci przyszła do głowy taka bzdura? - warknął Han.
- Chciałeś, żebym ci pomógł w interesach, no to pomagam. Jeśli Shada się zgodzi,
idę z nią.
- Dama nigdy nie odmawia towarzystwa przystojnego młodzieńca, zwłaszcza Jedi.
Han uniósł w górę ręce.
- W porządku, poddaję się. Ale będziesz musiała znieść towarzystwo dwóch przy-
stojniaków, ponieważ ja nie spuszczę mojego synalka z oka. Znam aż za dobrze tego
łobuziaka.
Oczy Karrde'a zwęziły się nagle. Jednym ruchem wyciągnął miotacz.
- Na razie to całkiem akademicka dyskusja, przyjaciele.
- Dlaczego? - zapytał Jacen.
Odpowiedział mu ogień z miotaczy
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
150
R O Z D Z I A Ł
28
Nom Anor, sam w sypialni, trącił palcem maskera gablitha, który upodabniał go
do Givina. Zwierzę posłusznie spełzło z niego. Nieco mniej chętnie wywabił z gardła
komunikacyjną hybrydę gnullitha i villipa. Sypialnie zawsze miały atmosferę, niezależ-
nie od wszystkiego, więc powinien być bezpieczny. Nawet Givin nie mógł długo wy-
trzymać kontaktu z całkowitą próżnią.
Udawanie Givina niosło ze sobą inne jeszcze, niezwykłe wyzwania, dziwniejsze
niż jakiekolwiek role, jakie odgrywał wcześniej. Między sobą Gavinowie porozumie-
wali się zdaniami, które bardziej przypominały równania matematyczne niż gramatykę,
choć oczywiście miały z nią wiele wspólnego. Nawet kiedy tłumaczył je tizowyrm,
Nom Anor często miał trudności z mówieniem i tylko z tego powodu wielu Givinów
wiedziało, kim i czym jest naprawdę. Tylko dzięki pomocy lokalnych agentów udało
mu się pozostać nierozpoznanym przez innych.
I to mu się nie podobało. Długie doświadczenie nauczyło go, że Nom Anor może
liczyć wyłącznie na Noma Anora. A gdyby odkryły ich niewłaściwe osoby...
Włożył z powrotem gnullitha-villipa. Po co ryzykować?
Sprawdził czas na idiotycznie skomplikowanym chronometrze Givinów, wyjął pu-
dełko, w którym trzymał villipa i przygotował się, żeby go pogładzić, ale stwierdził, że
ten już od jakiegoś czasu pulsuje, by zwrócić jego uwagę. Chwilę później zobaczył
podobiznę twarzy komandora Quranga Laha.
- „Kroczący Księżyc" jest w tym systemie? - zapytał wojownika Nom Anor.
Rysy Quranga Laha wykrzywiły się gniewnie.
- Twój doskonały plan zaczyna mieć zatory - warknął.
- Mówisz o tym Rodianinie Jedi? - zapytał Nom Anor. - Nasi agenci na Eriadu po-
radzili sobie z nim.
- Tak? A ten statek niewiernych, który wskoczył w sam środek mojej floty?
Nom Anor ani mrugnął. Nie mógł. Odkąd zaczął pracować z Qurangiem Lahem,
szybko stało się jasne, że wojownik żywi do niego głęboką urazę. Nie było to nic nie-
oczekiwanego, ale nie można było tego zlekceważyć. Nom Anor nie miał lojalnych
wojowników, musiał więc polegać na Qurangu Lahu. Miał jednak nadejść moment,
Greg Keyes
151
kiedy Nom Anor stanie się rzeczywiście słaby, a Qurang Lah będzie miał w rękach
klucz do jego przeżycia.
I to była jedyna wada planu Noma Anora, choćby Qurang Lah wyobraził sobie, że
jest ich więcej.
- Wasza flota znajduje się na głównym szlaku transportowym - rzekł egzekutor. -
Wiedzieliśmy, że istnieje niebezpieczeństwo spotkania ze statkiem niewiernych. Jestem
pewien, że go zniszczyłeś.
- Niemal natychmiast. Ale teraz straciliśmy łączność z „Kroczącym Księżycem".
To była nieprzyjemna niespodzianka.
- Może tylko ulegli dezorientacji po wyjściu z nadprzestrzeni. Cień osłaniający,
jaki noszą, łatwo ulega komplikacjom.
- A może twoi „sprzymierzeńcy" już na niego czekali i zniszczyli go tuż po wyj-
ściu?
- To niemożliwe - odparł Nom Anor. Czy aby na pewno? Givinowie byli jeszcze
dziwniejsi niż ludzie, o wiele trudniejsi do rozszyfrowania. Czyżby aż tak się pomylił w
przewidywaniach?
Niemożliwe. To tylko drobne kłopoty, nic więcej. Plan jest dobry.
- Mamy jeszcze kilka godzin - zapewnił dowódcę wojennego. -Odkryję, jakie, jeśli
w ogóle, ma problemy „Kroczący Księżyc" i wkrótce się z tobą skomunikuję.
- Lepiej to zrób - zagroził Qurang Lah.
Zaledwie villip się uspokoił, Nom Anor zrobił kwaśną minę. Jeśli coś się stało ze
statkiem zwiadowczym, czy zdoła przekonać sprzymierzeńców Givinów, aby dokonali
sabotażu?
Oczywiście, że tak.
Ale wyczuwał w tym rękę Jedi, choć nie wiedział, w którym miejscu. Jedi innych
niż ten samotny Rodianin, który podczas odwiedzin na stacji Yag'Dhul rozpoznał w
Nomie Anorze Yuuzhanina. Dość łatwo było go wyśledzić i zamordować, a agenci
Brygady Pokoju na Eriadu zapewnili go, że Rodianin nie zdołał przekazać wiadomości
nikomu innemu.
Ale Brygada Pokoju już nieraz została przyłapana na kłamstwie, kiedy jej człon-
kowie uważali, że może im się to bardziej opłacić, a z kolei Jedi znani byli z tego, że
przesyłają myśli bez słów.
Nom Anor usiadł i starannie zebrał myśli. Gdyby gdzieś tu kręcili się Jedi, to co by
zrobili?
Musiał być przygotowany na ich przybycie. I będzie. A może, oprócz podboju
Yag'Dhul, givińskich niewolników i zagrożenia dla źródła bacty w pobliskim systemie
Thyferry, będzie miał jeszcze jeden lub dwa klejnoty do zaoferowania Tsavongowi
Lahowi.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
152
R O Z D Z I A Ł
29
Luke chwycił dłoń Mary, z trudem powstrzymując łzy i usiłując uspokoić myśli,
uwolnić je od bólu, lęku i rozpaczy.
- Daj sobie spokój, Luke - wyszeptała. - Aż mnie ciarki przechodzą.
Jej głos brzmiał jak suchy skrzek, niewiele głośniejszy niż zawodzenie larwy tliki-
sta.
Luke odetchnął urywanie i zmusił się do uśmiechu.
- Przepraszam - mruknął. - To nie jest mój najlepszy dzień.
- I tak musi być lepszy od mojego - odrzekła.
Jej dłoń była sucha w dotyku jak papier i gorąca. Chwycił ją mocniej, czując pul-
sującą wewnątrz chorobę - wściekle aktywną, murującą się w tempie, które do tej pory
nauki medyczne uważały za niemożliwe. Jedynym spokojnym punktem ciała Mary
było miejsce, gdzie pływało ich dziecko. Nawet teraz, kiedy na skórze wystąpiły jej
plamy, włosy wychodziły całymi pękami, a w ciele szalała reakcja łańcuchowa, zbliża-
jąca się do punktu eksplozji, wciąż pilnowała bezpieczeństwa ich dziecka.
- Może... może już czas, żeby Cilghal wywołała poród - rzekł niepewnie.
- Nie! - głos Mary załamał się na tym słowie, ale był to najgłośniejszy dźwięk, jaki
wydała z siebie od wielu dni. Powieki opadły jej na oczy.
- Mówiłam ci - szepnęła. - Czuję, że to złe. Jeśli to zrobię, umrzemy oboje.
- Skąd możesz wiedzieć?
- Jak możesz pytać? Wiem. To Moc.
- Ale to cię zabija, Maro - rzekł. Słowa zabrzmiały tak, jakby wypowiadał je ktoś
inny, i do tego w obcym języku.
- Nie? Naprawdę? W życiu... bym się... nie domyśliła. Poczuł, jak znów oddala się
w nieświadomość.
- Maro!
- Wciąż... tu jestem.
Luke spojrzał na Cilghal, śpiącą na sąsiedniej kozetce. Lekarka pracowała dzień i
noc, wykorzystując Moc do spowolnienia postępów choroby. Wyniki były ledwie do-
strzegalne. Jedynie Mara miała nad nią jakąkolwiek kontrolę, ale teraz koncentrowała
swoją potężną wolę na czymś zupełnie innym.
Greg Keyes
153
- Maro - szepnął miękko. - Maro, musisz mnie wpuścić.
- Poradzę sobie, Luke.
- Maro, najdroższa... nie czas na zabawę. Chcesz zrobić to po swojemu i ja to sza-
nuję. Ale ty musisz uszanować moje uczucia. To także i moje dziecko... a ty, ty jesteś
najlepszą częścią mojego świata. Pozwól mi pomóc.
- Samolub - mruknęła.
- Tak, może - przyznał spokojnie.
- Miałam na myśli siebie - odparła. - Pomóż naszemu dziecku.
Luke sięgnął w jej kierunku i zanurzył się w malstromie. Poczuł, jak słabo kołacze
się w niej życie. Jej ból przeszył jego ciało, mroczna gorączka kąsała jego umysł. Czuł
się przytłoczony, przeszyło go najgłębsze doznanie beznadziejności, jakie kiedykolwiek
przeżył.
Nie. Jestem tu po to, żeby przejąć jej cierpienie. Jestem tu po to, żeby oddać jej
moją siłę, pomyślał. Wiedział o tym, ale czuł, że nie ma nad sobą kontroli. Zbyt wiele
tego było, nadchodziło zbyt szybko. Odpychał to, zmuszał do cofnięcia się, usiłując
wsączyć w jej ciało nowe siły.
Ona jednak nie mogła ich przyjąć, nie mogła ich użyć tak, jak tylko jej ciało to po-
trafi, bo jej tam nie było. Luke czuł się teraz tak samo na łasce jej choroby, jak ona
sama.
Usłyszał czyjś głos i zdał sobie sprawę, że to on sam krzyczy.
Spokój, pomyślał. Jestem spokojny. Przynoszę spokój i ciszę. Jestem ciszą.
Ale choroba śmiała mu się w twarz. Wokół niego wybuchały eksplozje obrazów i
wrażeń. Widział szyderczo roześmianą twarz Palpatine'a, własne młodzieńcze rysy
zniekształcone jadem nienawiści. Był dzieckiem na ulicy, samotnym i przemarzniętym.
Wszystkie negatywne uczucia, wszystkie lęki, nienawiści i żądze. Tu, gdzie rzą-
dziła choroba, pozostała tylko najgorsza część charakteru Mary.
Walczył z rozpaczą, ale ona rozlała się i zebrała u jego stóp, wypełniając go powo-
li, jak soki pełznące w górę drzewa.
W tej chwili zrozumiał, że nigdy nie zdoła jej ocalić. Mara była dla niego na zaw-
sze stracona.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
154
R O Z D Z I A Ł
30
- Och, Sithowe nasienie! - zaklął Corran.
- Givinowie mają konszachty z Yuuzhanami - z powątpiewaniem odezwał się
Anakin. - Givinowie budują statki. Yuuzhanie Vong nienawidzą technologii.
- Tak, ale ich posiadłość nie jest znów tak obiecująca - zauważył Corran. - Może
im się zdaje, że jeśli będą współpracować, Yuuzhanie nie dobiorą im się do skóry.
- Nie rozumiem - wtrąciła Tahiri.
- Yag'Dhul ma trzy księżyce - wyjaśnił Corran. - Siły pływów są tak potężne, że
od czasu do czasu sama atmosfera się cofa, wystawiając powierzchnię planety na próż-
nię. Givinowie wyewoluowali tak, że mogą przez krótkie okresy przetrwać w próżni,
ale na co Yuuzhanom taka planeta? Lokalizacja... owszem, jest strategiczna dla celów
ich podboju. Prawdopodobnie jednak samej planety nie zechcą zasiedlić.
- Zdaje się, że czekają na odpowiedź - zauważył Anakin, wskazując na malutką
podobiznę Givina.
- Tahiri, powiedz im po yuuzhańsku, że mamy pewne drobne problemy i wkrótce
się z nimi znów skontaktujemy.
- Jasne. - Powiedziała coś do komunikatora i po chwili podniosła wzrok. - Chcą
wiedzieć, dlaczego nie używamy villipa. Mają swoje villipy ze sobą.
- Bracie, to zaczyna coraz bardziej śmierdzieć. - Corran wytrzeszczył oczy na rząd
villipów. Jeden pulsował lekko. Czy to ten?
- Powiedz, że to nie ich sprawa - rzekł. - Niech to zabrzmi tak, jakbyś była o coś
wściekła. Nie... czekaj. Powiedz im... powiedz im, że mówią po yuuzhańsku tak podle,
że czujesz się tym obrażona. Powiedz, że będziesz z nimi rozmawiała w języku nie-
wiernych, w basicu, i że zaraz przemówi do nich dowódca.
Tahiri spełniła polecenie, po czym komunikator przejął Corran. Nie włączając wi-
zji, starał się przypomnieć sobie, w jaki sposób Shedao Shai akcentował basie podczas
ich pojedynku.
Chciał już otworzyć usta, kiedy coś przyszło mu do głowy.
- Tahiri, Anakin, dajcie mi imię. Wiarygodne imię.
- Hul - rzekł Anakin. - To imię wojownika. Corran skinął głową i włączył komu-
nikator.
Greg Keyes
155
- Mówi dowódca Hul Lah - warknął. - Wszystko gotowe?
- Wszystko przygotowane, dowódco - odparł Givin. - Sieć obronna zawiedzie za
15,08357462 godzin standardowych. Możesz wtedy sprowadzić flotę z nadprzestrzeni.
Corran zamrugał. Coś mu się tu...
- A więc nie ma żadnych podejrzeń? - zapytał.
- Nie. Główny Rachunek jest całkowicie nieświadom naszego wspólnego wektora.
Awaria sieci obronnej i transmisji dalekosiężnych będzie się wydawała przypadkowa.
Dopiero kiedy przejmiecie nasz system, prawda wyjdzie na jaw. Starannie ukryliśmy
nasze współczynniki.
- Godne pochwały. Oczywiście, sprawdzimy to, ale możesz być pewien, że jeśli
mówisz prawdę, chwalebni Yuuzhanie Vong uszanują naszą umowę
- Dziękuję, dowódco.
- Hul Lah wyłącza się.
Corran w zadumie wydął wargi.
- Ci chłopcy to nie jest rząd - rzekł. - A przynajmniej nie cały. Jakaś frakcja.
- Musimy się zatem skontaktować z prawdziwym rządem - podsunął Anakin. -
Niech się dowiedzą, co się dzieje, zanim wystąpi awaria sieci obronnej.
- To stanowi pewien problem - zauważył Corran. - Nie wiemy nic o tych, z który-
mi rozmawialiśmy. Może to lokalny oddział Brygady Pokoju, a może frakcja Główne-
go Rachunku. W obu przypadkach ryzyko skontaktowania się z niewłaściwymi osoba-
mi jest zbyt duże.
- Może powinniśmy po prostu wynieść się stąd i skontaktować się z siłami zbroj-
nymi Nowej Republiki? - zaproponował Anakin.
- To jest jakiś pomysł, ale to sprawi, że stracimy Yag'Dhul. Nie ma sposobu spro-
wadzenia tu floty w piętnaście godzin. Jeśli Givinowie rozstawili własną flotę, mają
szansę bronić się przed Yuuzhanami Vong na tyle długo, żeby siły Nowej Republiki
zdążyły przybyć. Oczywiście musimy przyjąć, że Senatorska Komisja Ogólna pozwoli
na to. Nie, musimy ściągnąć na siebie uwagę właściwych osób przed awarią sieci.
- Hmm - zadumał się Anakin.
- Co? Wyduś to z siebie.
- Noooo, mam pomysł, ale tobie się nie spodoba.
- W tej chwili przyjmuję wszystko, co pod ręką. Gadaj.
- Zaatakujemy Yag'Dhul, zanim sieć padnie. Ten, kto wyjdzie z nami walczyć, bę-
dzie tym, z którym chcemy gadać.
- Nie podoba mi się to - rzekł Corran.
- Nie sądziłem, że będzie inaczej.
- Nie podoba mi się, ale może się udać. Anakinie, oblicz skok, który przeniesie nas
w najbliższą bezpieczną odległość do Yag'Dhul. A jeszcze lepiej na stację kosmiczną.
Tahiri, możesz go wprowadzić?
- Jasne. Muszę tylko zobaczyć go w myśli.
- No to do roboty. Muszę to zrobić, zanim dopadnie mnie zdrowy rozsądek.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
156
Wyszli o dwieście kilometrów od orbity najdalszego księżyca Yag'Dhul, niedaleko
stacji kosmicznej, którą kiedyś dowodził Booster Terrik. Corran miał miłe wspomnie-
nia z tego miejsca, ponieważ przypominały mu dni młodości z Mirax. Dziwnie się czuł
wiedząc, że za chwilę je zaatakuje.
Stacja, która była bazą Eskadry Łobuzów w czasie wojny o Bactę, stanowiła teraz
część rozszerzającego się givińskiego kompleksu wojskowo-przemysłowego. Givino-
wie nie byli zadowoleni z tego, że ich system został wykorzystany jako pole bitwy
przez obce siły. Poprosili o stację, która została na nich scedowana kilka lat po zawar-
ciu przymierza ze Szczątkami Imperium. Chroniła teraz ich stocznie.
- Założę się, że nas zauważą - mruknął Anakin, spoglądając przez przezroczystą
plamę, którą Tahiri wytworzyła, żeby mogli obserwować otoczenie. - Tłumiki hiperfal
czy nie, ale skały takiej wielkości po prostu nie pojawiają się znikąd.
- A może sieć już nie działa - podsunął Corran.
- O, nie sądzę - odparła Tahiri. - A przynajmniej byłby to niezwykły zbieg oko-
liczności. Właśnie wyruszyło dwadzieścia.
- Dwadzieścia czego? - zapytał Corran. - Myśliwców, korwet, statków flagowych?
- Nie wiem - odparła Tahiri. - Nie wiem zbyt wiele na temat statków.
- No dobrze, jakie są duże?
Tahiri nie odpowiadała przez chwilę.
- Nie jestem pewna, jak to odczytywać - mruknęła. - To jakby korpusy na długich
prętach. Po trzy silniki każdy. Bardzo szybkie.
- Myśliwce? Jak daleko?
- Piętnaście fonów i zbliżają się.
- Co to jest fon? -zapytał Anakin.
- Nie mam bladego pojęcia - odrzekła. - Wszczepili mi język, a nie tablice konwersji.
- Obróć statek trzydzieści stopni na sterburtę.
- Sterbur... co?
- Na prawo! Gdzie masz prawą rękę?
- Niech pan nie podskakuje, kapitanie Horn - rzekła Tahiri. - Robię, co mogę, ale
nie jestem pilotem! I nie potrafię powiedzieć, czy obróciliśmy się o piętnaście stopni,
czy więcej!
Statkiem wstrząsnęło głuche uderzenie. Tahiri jęknęła.
- Co to było?
- To boli! - krzyknęła. - Odstrzelili kawałek statku!
- Wzywają nas?
- Ja... - nie dokończyła, bo kilka kolejnych uderzeń zakołysało statkiem. Ostatnie
było bardzo głośne.
- Powłoka przerwana - oznajmiła dziewczyna. - Tracimy powietrze. Zaczynam
ostrzał.
- Nie strzelaj! - polecił Corran. - Słyszysz, Tahiri? Nie strzelaj!
- Statek chce strzelać -jęknęła. - Jego to boli!
- Nie pozwól mu.
- Wzywają nas! - zawołał Anakin. - Standardowa częstotliwość.
Greg Keyes
157
- Odpowiedz im, szybko. Tahiri... odwróć się i wiej przed tymi statkami najszyb-
ciej jak potrafisz.
- Są o wiele szybsze.
- No to użyj dovin basali, żeby pochłaniać ich strzały, jeśli wiesz, jak to zrobić.
- Statek już to robi - odparła. - Tylko nie bardzo wie, jak.
- To nie statek wojenny - mruknął Corran. - Anakin?
- Coś siadło w transponderze - odpowiedział chłopiec.
- No to go napraw!
- Próbuję.
- Tahiri, możesz wykonać unik?
- Unikam, jak mogę. Ale to naprawdę duży statek, a oni są strasznie szybcy.
Kolejna urywana seria strzałów rozdarła bok „Kroczącego Księżyca" i teraz Cor-
ran mógł dostrzec przeciwników, wijących się wokół nich w zadziwiająco zwrotnych
statkach. Nie rozpoznawał konstrukcji, ale Givinowie znani byli z jakości, a nie z ilości
budowanych statków. Nie mniej niż jedna czwarta jachtów wyścigowych w galaktyce
zbudowana była w systemie Yag'Dhul.
Corran spojrzał na Anakina. Chłopiec... nie, młodzieniec pracował spokojnie nad
skleconym naprędce komunikatorem. Kosmyk włosów spadał mu na twarz. Nie wyglą-
dał na kogoś, kto choć trochę obawia się śmierci. Pewnie się rzeczywiście nie bał. Ta-
an, Zhańbiona, siedziała nieprzenikniona i milcząca. Nie odzywała się od czasu roz-
mowy z odległym komendantem Yuuzhan Vong.
Statek podskoczył i zadygotał, gdzieś niedaleko rozległ się wizg powietrza uciekają-
cego w próżnię. Pomieszczenie wypełnił smród przypominający spalone mięso rancora.
- Umieramy - bezbarwnym głosem oznajmiła Tahiri. - Pozwól mi strzelać. Proszę.
- Nie.
- Mam! - krzyknął Anakin.
- Daj mi to! - warknął Corran. - Tym razem upewnij się, że mamy wizję.
Givin, który pojawił się na niewielkim ekraniku, nie tracił czasu na grzeczne ma-
tematyczne powitania.
- Statek Yuuzhan Vong, tu Dodecjanin Illiet. Zatrzymacie się i poddacie albo zo-
staniecie zniszczeni.
- Dodecjaninie Illiet - odparł Corran. - Tu kapitan statku Yuuzhan Vong „Kroczą-
cy Księżyc". Poddajemy się.
Givin ani mrugnął - nie potrafił - a na jego egzoszkieletowej twarzy nie pojawił się
żaden wyraz, który Corran mógłby rozpoznać. Pomimo to wyglądał na porządnie za-
skoczonego.
- Nie jesteś Yuuzhaninem - oznajmił Givin.
- To długa historia - odparł Corran. - Nie zamierzamy was atakować, chcieliśmy
tylko zwrócić waszą uwagę.
Givin nie odzywał się, słuchając słów kogoś spoza zasięgu wizji. Znów zwrócił ku
Corranowi puste oczodoły.
- Masz naszą uwagę, Corranie Horn. Przygotuj się na przyjęcie nas na pokład.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
158
R O Z D Z I A Ł
31
- Shalo był sprytniejszy, niż myślałem - warknął Han, wyciągając miotacz. - Miał
wsparcie dla wsparcia.
Jacen usiłował rozpracować całą akcję. Karrde strategicznie rozmieścił ludzi w ca-
łej kantynie - i na galerii, i na parterze - aby rozbroić ludzi Shalo, a poza tym rozstawił
kordon na zewnątrz. A teraz ten zewnętrzny pierścień obronny był atakowany przez
trzecią grupę. Bardzo liczną trzecią grupę. Ludzie Karrde'a na zewnątrz albo już ulegli,
albo wycofali się do budynku.
- Pomóż mi z tym stołem - polecił Han.
Jacen chwycił z jednej strony i pomógł ojcu zawlec stół pod jedno z okien. Zanim
zabarykadowali otwór, kilkanaście strzałów przecięło powietrze nad ich głowami, za-
sypując pióropuszami wszechobecnego kurzu Tatooine.
- Ta planeta zawsze była pechowa - burknął starszy Solo. Podniósł miotacz i oddał
kilka strzałów ponad stołem, nawet nie patrząc.
- Dobrze, że całkowicie kontrolujesz sytuację - zauważył cierpko Jacen.
- Hej, żaden plan nie jest doskonały. Spojrzałeś może, co to za jedni?
- Jestem prawie pewien, że to Brygada Pokoju.
- Ci faceci zaczynają mnie denerwować. Shalo nas wrobił.
- Wyobraź sobie, że wrobił cię jeden z twoich dawnych kumpli.
- No cóż, bywało gorzej - przyznał Han. - Gotów?
- Na co?
- Daję im sześć sekund, zanim zaczną rzucać granaty. Nie chcemy tu zostać. Na
trzy?
- Niech będzie na trzy.
- Karrde? - rzucił Han przez ramię.
- Zajęty! - odparł Karrde, strzelając zza drzwi wejściowych
- Kryj nas trochę.
- Proszę bardzo.
- Raz, dwa... Hej!
Greg Keyes
159
Na dwa Jacen zapalił miecz świetlny i skoczył na nogi. Natychmiast musiał odbić
trzy strzały z miotacza po kolei. Ojciec wyskoczył za nim, pierwszym strzałem przy-
szpilając jednego z napastników.
- Budynek po drugiej stronie ulicy - rzucił Han. - Ruszaj!
Z dachów zasypał ich deszcz strzałów. Jacen odbijał co celniejsze, podczas, gdy
ojciec odpowiadał ogniem na ogień. Jacen jednym cięciem otworzył drzwi sklepiku z
drobiazgami po drugiej stronie ulicy i obaj skryli się w środku. Za ich plecami praw-
dziwa ściana ognia rozniosła resztkę drzwi na strzępy.
- Tutaj też mogą wrzucić granaty, wiesz? - zauważył Jacen.
- Tak, ale teraz mamy ich w krzyżowym ogniu.
- Moje drzwi! - wrzasnął zza ich pleców kupiec, Toydarianin.
- Bardzo nam przykro - powiedział mu Jacen.
- Przykro? Przykrość nie... uaaa!
Granat udarowy wpadł przez drzwi i Toydarianin zaczął się miotać w poszukiwa-
niu kryjówki.
- No widzisz? - mruknął Jacen i trzepnął bombę telekinezą, wysyłając ją tam, skąd
przyszła.
Jego ojciec zdawał się przewidywać ogólną tendencję. To, co zostało z okien kan-
tyny, teraz wyleciało z hukiem w kłębach dymu.
- Karrde! - wrzasnął Han, waląc we wszystko, co się ruszało na ulicy.
Przerwał mu Gamorreanin, który wyskoczył zza framugi, strzelając jak opętany.
Chybił z bliskiej odległości, ale kolba jego miotacza miała więcej szczęścia i podniosła
Korelianina na pół metra w górę. Ciało ojca zwaliło Jacena z nóg. Zanim odzyskał
równowagę, Gamorreanin, pokwikując i pochrząkując, owinął potężnymi członkami
ciało chłopca i rzucił nim o najbliższą ścianę. Miecz świetlny Jedi zatańczył w powie-
trzu.
Oszołomiony Jacen przetrzepał uszy napastnika, ale nawet jeśli odniosło to jakiś
skutek, to go nie zauważył. Usiłował skoncentrować się na odzyskaniu miecza, ale w
całym zamieszaniu nie widział, gdzie poleciał.
Wyczuł jednak Gamorreanina, czuł jego serce walące w piersi. Tak łatwo byłoby
sięgnąć Mocą i...
Nie. Raczej umrze.
A na to się zanosiło i to niedługo. Nie był już w stanie oddychać. Słabymi ciosami
trafiał od czasu do czasu w łeb przeciwnika, ale bliźniacze słońca na zewnątrz zdawały
się gasnąć.
I nagle poleciał w powietrze i walnął w ścianę, a ceramiczne statuetki Jawów i lu-
dzi pustyni posypały się na niego ze wszystkich półek. Gamorreanin ruszył w kierunku
Hana, który właśnie przyłożył mu w głowę jakąś większą kamienną statuą. Han wyba-
łuszył oczy widząc, że Gamorreanin nie tylko nie padł, ale wściekł się jeszcze bardziej.
- Ty tępogłowy synu... - zaczął, ale nie skończył, bo musiał uchylić się przed po-
tężnym prawym prostym.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
160
- Słuchaj, stary - ciągnął Han, odskakując od Gamorreanina. - Nie wiesz, z kim
masz do czynienia. Jeśli się po prostu poddasz, nie będę dla ciebie bardzo niemiły. -
Nagle spojrzał za plecy rozwścieczonego przeciwnika.
- Tak, Jacenie, użyj miecza świetlnego!
Jacen nie zdążył jeszcze nawet uświadomić sobie, gdzie ma nogi, a co dopiero
mówić o mieczu. O czym on gada? - zdenerwował się.
Gamorreanin odwrócił się i Han raz jeszcze walnął go w czaszkę, trzymając obu-
rącz rzeźbę. Tym razem pękła. Gamorreanin zrobił zdumioną minę i padł.
- W porządku, synku? - zapytał Han.
- Aha. Troszkę mi się świat chwieje.
Han zważył w dłoni połówkę rzeźby, która mu została i podał ją Jacenowi.
- Masz na pamiątkę.
Jacen obrócił ją w palcach i zaśmiał się cicho. Bardzo cicho, bo bolały go zgnie-
cione, a może nawet połamane żebra.
Tymczasem Han, obserwując jednym okiem drzwi, szukał swojego miotacza.
- Powinienem był wiedzieć, że ten stary szmugler nie da się spokojnie wysadzić -
wymamrotał.
Jacen wyjrzał na zewnątrz ponad głową ojca i dostrzegł na przeciwległym dachu
dwie postaci: Karrde'a i Shadę. Właśnie wykończyli snajperów i wykorzystywali dobrą
pozycję, żeby oczyścić ulicę. Sprawa była prawie całkiem zamknięta.
W kwadrans później Jacen i Han spotkali się na zewnątrz z Karrde'em i jego
ludźmi. Jakimś cudem żaden z nich nie zginął, choć kilkoro zapewne spędzi sporo cza-
su w zbiornikach bacty.
- Nie powiedziałbym, że Tatooine należy do najbezpieczniejszych planet - zauwa-
żył Karrde. - Proponuję, żeby się wynosić z tej kupy kurzu, zanim Brygada przekona
służby portowe, że należy internować nasze statki, jeśli jeszcze tego nie zrobili.
- Tym bym się za bardzo nie martwił - mruknął Han. - Rodzina Darklighterów
wciąż jeszcze ma pewną sławę, a my stoimy w ich doku. Ale rzeczywiście, najlepiej
byłoby się stąd wynosić. - Han potrząsnął głową ze zgorszeniem. - Co za strata czasu.
Teraz, kiedy wiedzą, że tu jesteśmy, nie dowiemy się niczego o ich działalności.
- O, tego bym nie powiedział - uśmiechnął się Jacen
- Co masz na myśli?
- Wciąż mamy Shalo, tak czy nie?
- O ile H'sishi nie została pojmana po drodze na nasz statek.
- Wykryłem u niego coś, co ukrywał. Próbowałem ci o tym powiedzieć.
- Co?
- Nie jestem pewien. Spodziewał się czegoś. Czegoś wielkiego.
Podczas drugiego przesłuchania Shalo był o wiele bardziej pokorny i chętny do
współpracy.
- Zatrzyma się tu konwój - przyznał. - Pojutrze. Po drodze na Ilezję.
- Co to za ładunek?
- Och, no wiesz, ładunek jak ładunek.
Greg Keyes
161
- Nie, nie wiem - odparł Han. - Oświeć mnie, proszę.
- Przyprawa, broń, może kilku... eee... niewolników.
- Ofiar dla Yuuzhan Vong, chcesz powiedzieć. Niezły z ciebie kawał sukinsyna,
Shalo.
- Jestem biznesmenem, Solo.
- Pewnie. Wiesz co, kiedy już się załatwimy z tym konwojem, wysadzimy cię
gdzieś, gdzie będziesz mógł się czulić ze swoimi partnerami od interesów. Może na Nal
Hutcie.
Tsavong Lah przyglądał się przedziwnej istocie, stojącej przed nim. Wyglądała jak
koszmarny żart mistrza przemian: pokryta krótkimi, zmierzwionymi piórami, z cienki-
mi członkami i antenkami na uszach. Mrugała na niego świetlistymi, skośnymi oczami,
a w końcu otworzyła idiotycznie szerokie usta, żeby powiedzieć:
- Witaj, mistrzu wojenny.
Mistrz wojenny przyglądał jej się jeszcze przez chwilę, zanim raczył odpowie-
dzieć.
- Kapłani z sekty oszustów i haar wvhinic powiedzieli mi, że przekazałaś wiele
użytecznych informacji dotyczących niewiernych. Zdaje się, że w czasie pobytu u nich
byłaś bardzo spostrzegawcza.
- Zrobię jeszcze więcej - rzekła z dumą Vergere.
- Tak mi też powiedziano. Masz informację dotyczącą statku, który dręczy na-
szych niewiernych lokajów. - Kiedy to mówił, parka villipów przekazała mu obraz
czarnego jak noc, soczewkowatego statku, pokrytego dziwnymi wystającymi urządze-
niami.
- Znam ten statek - odparła Vergere.
- A dlaczego chciałaś o tym powiedzieć tylko mnie? - zagrzmiał mistrz wojenny.
- Ponieważ sądzę, że tożsamość tego statku właśnie ciebie zainteresuje najbardziej
- odparła Vergere. - I również dlatego, że chyba będziesz wolał uzyskać tę informację
w dyskretny sposób.
- Zbyt dużo sobie na mój temat wyobrażasz, powiernico umarłej kapłanki.
- Jestem gotowa przyjąć karę, jeśli moje wyobrażenia są błędne.
Tsavong Lah krótko skinął głową na znak zgody.
- Nie marnuj już więcej mojego czasu - rzekł. - Powiedz, co masz do powiedzenia.
- Znam ten statek, ponieważ z niego właśnie uciekłam - poinformowała go Verge-
re. - To „Sokół Millenium", a jego kapitanem jest niejaki Han Solo.
- Solo? - Tsavong Lah poczuł, jak na sam dźwięk tego nazwiska wzbiera w nim
wściekłość, a jego szponiasta stopa vua'sa niecierpliwie tupie w pokład.
- Solo - powtórzyło stworzenie. - Ojciec Anakina Solo, który spowodował ostatnie
problemy na Yavinie Cztery, a przynajmniej tak powiadają. I ojciec Jacena Solo.
Tsavong Lah wyprostował się na całą wysokość.
- Miałaś rację, powiernico. To rzeczywiście interesujące.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
162
- Odnajdź „Sokoła Millenium", mistrzu wojenny, a wtedy znajdziesz Jacena Solo.
Sądzę, że jest na pokładzie. Jeśli nawet go tam nie ma, to gdy tylko dostaniesz jego
ojca, on zjawi się niedługo potem. Taki jest sposób myślenia niewiernych.
- W istocie - odparł mistrz wojenny i poczuł, jak krew zaczyna żywiej krążyć mu
w żyłach. - A Jeedai są szczególnie słabi w tym względzie.
Greg Keyes
163
R O Z D Z I A Ł
32
Admirał Traest Kre'fey usiadł w centrum taktycznym na pokładzie swojego statku
flagowego „Ralroost". Jego fioletowe oczy patrzyły gniewnie i nieruchomo, ale Jaina i
tak poczuła przelotną ochotę, aby pogłaskać jego futro, bielsze niż pola na Hoth. W
kontraście z czarnym kombinezonem lotniczym prawie świeciło własnym światłem.
To uczucie natychmiast się ulotniło, kiedy dostojny Bothanin przemówił.
- Przyjrzałem się wszystkim informacjom, jakie mi przekazaliście - rzekł. - Gene-
rale Antilles, czy nic nie brakuje? Masz jeszcze jakieś drobne niespodzianki w zana-
drzu?
- Nie, admirale - odparł Wedge. Zerknął z ukosa na Kypa. - Nic o tym nie wiem.
- No cóż - zadumał się admirał. - Kto by pomyślał, że Yuuzhanie Vong to kolejna
banda twórców superbroni. Myślałem, że to się skończyło wraz z Imperium.
- Widocznie nie - oschle zauważył Gavin Darklighter. - Podzielam nieufność gene-
rała Antillesa w stosunku do Kypa Durrona, ale...
- Szczerze mówiąc, mam już dość - warknął Kyp i wstał. - Przepraszam was, pa-
nowie. Chyba zniszczę to sam... choćby mieczem świetlnym, jeśli będę musiał. Nie
warto było zawracać wam głowy.
- Och, Kyp, siadaj i pozwól skończyć pułkownikowi Darklighterowi! - krzyknęła
Jaina.
- Tak, dlaczego by nie? - zauważył kwaśno admirał Kre'fey. -A tymczasem może
uwierzycie, że mam dość rozumu, aby osobiście rozważyć wszystkie kwestie bez ko-
nieczności oglądania waszych wygłupów. Może mi pan wierzyć lub nie, mistrzu Dur-
ron, ale nawet panu trochę współczuję. Podobnie jak pan uznałem, że najlepiej będzie,
jeśli zacznę walczyć z Yuuzhanami na swój własny sposób, bez biurokratycznych kaj-
danek. Przez to stałem się niemal równie niepopularny jak pan. Kyp ledwie dostrzegal-
nie skinął głową.
- Przepraszam pana, admirale. Z całego serca pana podziwiam i nigdy się z tym
nie kryłem. Gdybym mógł pana odnaleźć, dawno już zaproponowałbym przymierze.
Jednak myli się pan w jednej kwestii. Wprawdzie Nowa Republika niewiele dba o nas
obu, pan jednak zachował wielu sympatyków, jak tego dowodzi obecna tu kompania.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
164
- Cóż, synu - odparł admirał. - Zdaje się, że w dużym stopniu sam się zakopałeś w
swojej norze. Nie oczekuj, że wykopie cię z niej ktoś inny niż ty sam.
Kyp skinął tylko głową i wrócił na miejsce.
- Admirale - odezwał się Gavin. - Czy mogę mówić dalej?
- Proszę.
- Powiedziałem już, że Durron i jego Tuzin musieli naprawdę uciec się do despe-
rackich środków, żeby zdobyć tę informację. Pamięta pan, admirale, byliśmy tam wcze-
śniej, zanim Yuuzhanie Vong zamknęli system tak dokładnie, jak mogli. Możemy z
tego wywnioskować, że jest to najpoważniejszy dowód na to, iż Yuuzhanie Vong kom-
binują coś naprawdę niebezpiecznego. Uważam, że powinniśmy coś z tym zrobić.
- Generale Antilles? Wedge mlasnął językiem.
- Zgadzam się - rzekł.
- Ja również - poparł go Bothanin. - Widzi pan, mistrzu Durron, ile kosztowałaby
pana jeszcze chwila milczenia? Naprawdę niewiele.
- Rozumiem, admirale... i przepraszam.
- To świetnie. Już dawno szukałem dobrego celu, a ten nada się doskonale. Naj-
milsze w superbroniach jest to, że zwykle są bardzo duże, a ta nie wydaje się wyjąt-
kiem. Sądzę, że zdołamy ją rozwalić.
- Trafienie w nią będzie najmniejszym z naszych zmartwień - zauważył Gavin. - Z
tego, co mówi Kyp, Yuuzhanie mają dość dokładnie rozrysowane wszystkie bezpieczne
szlaki nadprzestrzenne w okolicy broni i raczej skutecznie je blokują. A ponieważ
Sempidal jest również jedną z ich największych stoczni, a Yuuzhanie Vong nie zaczy-
nali od dawna żadnej nowej ofensywy, możemy się spodziewać gorącego przyjęcia.
- Cóż, z pewnością ma pan rację, pułkowniku Darklighter. Jednak ja mam infor-
mację, o której pan zapewne nic nie wie. Sempidal jest jedną z wielu części okupowa-
nego terytorium, które bardzo mnie w ostatnich miesiącach interesowało. Obserwowa-
łem je z nieco większej odległości i ze znacznie większą ostrożnością niż mistrz Dur-
ron, ale śledziłem ruch do i z systemu. W zeszłym tygodniu z Sempidala wyruszyła
duża grupa statków. Nie udało mi się sprawdzić, dokąd się udały.
- Nowy ruch?
- Możliwe, albo tylko wzmacniają granice nowymi statkami - odparł Kre'fey. - Al-
bo przygotowują trasę dla swojej nowej broni. Powinienem czym prędzej wyjaśnić, że
nic wielkości tej superbroni nie opuściło układu, a zatem powinna tam wciąż być.
- Ale może nie na długo, jeśli Yuuzhanie Vong zamierzają kontynuować swój po-
chód w kierunku Jądra - rozważał Wedge. - Może ten cały interes „pokój za Jedi" był
jeszcze większym oszustwem, niż nam się zdawało. Nie chodziło o to, żeby się pozbyć
Jedi, lecz by zyskać na czasie i dokończyć hodowli tego potwora.
- A zatem uzgodniliśmy, że im szybciej zadziałamy, tym lepiej -podsumował Kre'fey.
- Jasne - poparł go Gavin. - Ale żeby tam wejść...
- Jeśli można, mam pewien pomysł - wtrącił Bothanin.
- Oczywiście, admirale.
- Kiedy wraz z pułkownikiem Darlighterem wkroczyliśmy ostatni do systemu
Sempidala, mogliśmy umknąć siłom Yuuzhan dlatego, że po zniszczeniu Sempidala
Greg Keyes
165
przemieszczenie masy planety otworzyło nowe punkty wejścia i wyjścia z nadprze-
strzeni w wynikowym polu asteroid. Yuuzhanie Vong nie mogli ryzykować wejścia za
nami w asteroidy, ponieważ nie obliczyli pozycji tych punktów. Do tej pory jednak na
pewno doliczyli się wszystkich takich miejsc. Mistrzu Durron, w jaki sposób wszedł
pan do systemu po tym, jak Yuuzhanie znaleźli wszystkie przemieszczenia?
- Moc, admirale, jest potężnym sojusznikiem. Miałem już pewne doświadczenie w
wykorzystywaniu Mocy do odczytywania pól grawitacyjnych. Wyczekiwaliśmy na okazję,
która się nadarzyła, kiedy testowali kolejną broń. Wielkość anomalii grawitacyjnej przesu-
nęła profil grawitacyjny pasa asteroid na tyle, że mogliśmy zaryzykować skok.
- A teraz należy przypuszczać, że i tę możliwość zlikwidowali?
- Wydaje się to bardzo prawdopodobne.
- Mam pewną propozycję. Wiem, gdzie możemy znaleźć stary statek przechwytujący
klasy Immobilizer. Nic wielkiego na oko. Został uszkodzony w bitwie i pozostawiony w
przestrzeni, gdzie szabrownicy wyprali z niego flaki. Ale pozostały nietknięte dwa generato-
ry cienia masy. Zacząłem go remontować, ale to cholernie kosztowna impreza. Nie ma
systemu podtrzymania życia, brak mu także silników. Mogę jednak bez problemu wyposa-
żyć go w hipernapęd i tarcze. A potem do-holujemy go, gdzie trzeba.
- O, to mi się podoba - rzekł Wedge, zacierając dłonie. - To szaleństwo... pan ad-
mirał wybaczy, ale...
- Za szybko dla mnie, panowie - wyznała Jaina.
- Skoczymy interdyktorem w jedne z zablokowanych współrzędnych - wyjaśnił
Kre'fey. - Bez załogi, tylko najpotrzebniejsza automatyka. W chwili, kiedy statek tam
wleci, podniesie tarcze i włączą się studnie grawitacyjne.
- Będzie to trwało około pół minuty albo nawet mniej - odgadła Jaina.
- I to wystarczy - potwierdził Wedge. - Fluktuacje grawitacyjne przesuną wszystko
na tyle, żeby zmienił się również punkt bezpiecznego wejścia. Powinniśmy być w sta-
nie obliczyć, gdzie to będzie. W dwie sekundy po wysłaniu statku zaczniemy przesyłać
myśliwce. Mamy nadzieję, że różnica lokalizacji będzie na tyle duża, żebyśmy uniknęli
wszelkich brzydkich niespodzianek, jakie mogliby wyszykować na powitanie kolejnego
statku, który spróbuje dalekiego skoku.
- Zgadza się, generale - rzekł Kre'fey.
- To się na pewno uda - mruknął Gavin. - A przynajmniej ja tak uważam.
- Przeniesie nas tam, gdzie się nas nie spodziewają. - stwierdził Wedge. - Więcej
nie możemy żądać.
- To wystarczy - z podnieceniem zawołał Kyp. - Uda się. - Błędny Jedi wstał. - Je-
stem gotów postawić moich ludzi pod pańskie rozkazy, admirale, na cały czas trwania
tej misji. Jestem pewien, że wykorzysta ich pan doskonale.
- Ja też jestem tego pewien, mistrzu Durron. Powinniśmy już teraz zacząć plano-
wanie. Za dwa dni Yuuzhanie Vong odkryją ze zdumieniem, że są jeszcze w galaktyce
tacy, którzy mają zęby. Mocne, ostre zęby. Spotkajmy się za trzy godziny, żeby prze-
dyskutować szczegóły. Na razie kończymy spotkanie.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
166
R O Z D Z I A Ł
33
- Naprawdę nie do tego byłem projektowany - odezwał się C-3PO mniej więcej po
raz setny. - Czekanie jest najgorsze.
Han sprawdził konsolę, znów nic nie zobaczył, splótł dłonie na karku i rozłożył się
w fotelu.
- Masz rację, Złota Pałko - rzekł. - Osobiście uważam, że znacznie gorzej byłoby
dać sobie rozpruć powłokę torpedami protonowymi.
- Cóż, to prawda - przyznał C-3PO - może faktycznie...
- Albo stracić zasilanie i systemy podtrzymania życia i dryfować po wieczne czasy
w zimnej, ciemnej przestrzeni...
- Och, jakież to potwornie obrazowe. Z pewnością mi się nie podoba...
- A co, gdyby nas wzięto do niewoli? Daliby nas Yuuzhanom Vong na ofiarę. Po-
myśl tylko, co Vongowie zrobiliby z tobą, Threepio. Nie załatwiliby tego szybko, od
razu, skoro tak nienawidzą robotów... tylko powolutku, utrzymując cię w pełnej świa-
domości przez cały czas trwania potwornej...
- Kapitanie Solo - żałośnie przerwał C-3PO.
- Tak, Threepio?
- Przemyślałem sprawę. Czekanie właściwie nie jest aż takie złe. Dla pańskiej
przyjemności mogę czekać nawet przez całą wieczność.
- Nie daj się sprowokować - odezwała się Leia z fotela drugiego pilota, przymyka-
jąc oczy. - Wszystko będzie dobrze.
- Och, dziękuję, księżniczko - odparł C-3PO. - Miło być od czasu do czasu pocie-
szanym.
- Proszę bardzo, Threepio. Tyle przynajmniej mogę zrobić, biorąc pod uwagę, że
w kolejnym starciu zamienią nas w parę. Wolałabym, żebyś poczuł się lepiej.
- Zamienią w parę? - jęknął C-3PO - Ja... zdaje mi się, że pójdę sprawdzić, czy pan
Jacen nie potrzebuje pomocy przy... przy tym, co robi.
- Zrób to, Złota Pałko - odparł Han. C-3PO odmaszerował z brzękiem, pojękując
rozpaczliwie.
- To było paskudne", księżniczko - zauważył Han. - Uwielbiam tę stronę twojego
charakteru.
Greg Keyes
167
- Próbowałam zasnąć.
- Wiesz, ja potrafię milczeć.
- Nie, nie szkodzi. I tak już nie śpię. Co się dzieje?
- Niewiele. Karrde pokazał się przed chwilą z czterema statkami. Powinno wystar-
czyć aż nadto, biorąc pod uwagę siłę konwoju, który opisał Shalo.
- Kiedy się ich spodziewamy?
- Teraz już w każdej chwili. Za godzinę lub za dziesięć.
Skinęła głową i przeciągnęła się sennie.
- Pozwoliłeś, żeby mój syn trochę oberwał na Tatooine - rzuciła oskarżycielskim
tonem.
- No cóż, nie on pierwszy i pewnie nie ostatni oberwie siniaka lub dwa na tej prze-
klętej planecie. - Zadziorny ton Hana złagodniał nagle. -Nie sądziłem, że wystawiam go
na prawdziwe niebezpieczeństwo.
- Rozumiem - odrzekła miękko. - Czasem dopadają mnie uczucia macierzyńskie.
Szkoda, że nie dopadały mnie wcześniej, kiedy jeszcze byli mali.
Han ujął ją za rękę.
- Nie dany nam był luksus doskonałego rodzicielstwa - rzekł. -Cokolwiek to zna-
czy. Najważniejsze... A; dobrze nam wyszło.
- Wiem. Nie o to chodzi, Hanie. Oni już nigdy nie będą mali. Skończyło się. Na-
wet Anakin jest już prawie dorosły, a ja tak wiele przegapiłam. A Jaina...
- Jaina jest w porządku, a jeśli nie jest, to z tego wyrośnie.
Leia potrząsnęła głową.
- Nie wiem. Potrafi być czasami tak pełna goryczy i naprawdę nie mogę jej o to
winić. Wydaje się twarda, ale jest bardzo delikatna - poklepała go po ramieniu - podob-
nie jak jeszcze jeden mój znajomy.
- Aha, chodzi ci o karbonit - rzekł Han. - Nie jestem łamliwy. Do tej pory powin-
naś już to zauważyć.
- Wszyscy jesteśmy łamliwi, Hanie.
- Hmm.
- Ale odchodzę od tematu. Nie uważam, żeby zabranie tam Jacena było złym po-
mysłem. Wydaje się, że... między wami jest teraz lepiej.
Han wzruszył ramionami.
- Mówiłaś o straconym czasie, kiedy byli mali. Może... chyba coś takiego poczu-
łem. Może jakoś lubię mieć go przy sobie, pracować z nim. Oczywiście kiedy nie za-
czyna moralizować. - Poklepał ją po ramieniu. - Podobnie jak jeszcze jedna moja zna-
joma.
Leia obdarzyła go czułym uśmiechem ukrytym pod sarkastycznym grymasem.
Szybko jednak spoważniała.
- Powiedziałeś mu o tym, Han?
- Nie. Mogłoby mu uderzyć do głowy. Wydaje mi się, że z tą swoją Mocą i tak
wie.
- Ty spośród wszystkich ludzi powinieneś wiedzieć najlepiej, że ci najbardziej
wrażliwi na Moc są najbardziej ograniczeni, jeśli chodzi o rozumienie innych.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
168
- Cóż, chyba masz rację - przyznał. - Nieraz wydaje mi się...
W tym momencie z nadprzestrzeni wyszła grupa statków.
- Ciężkie frachtowce - zauważył Han i usiadł. - Oto nasz konwój. Szykuj się,
„Księżniczko Krwi".
- Zawsze wiedziałeś, jak powiedzieć dziewczynie komplement, Han.
- Ale eskorta - mruknął Han po chwili. - Dwa duże statki. Nie podoba mi się to.
- Nie sądzisz, że duża eskorta ma sens? - zapytała Leia. - Wiedzą, że przechwytu-
jemy dostawy. Nie wiedzą o Karrdzie. Dwa duże statki i myśliwce, które niosą, wystar-
czą na jednego „Sokoła".
Han rzucił jej zranione spojrzenie.
- Hej, ja tylko jestem realistką - odparła Leia.
- Ja też. Masz rację. Dwa duże statki wydają się prawie morderstwem.
- No to się wycofajmy - poradziła. - Będą kolejne konwoje.
- Frachtowce. Przeskanuj je.
- Uch - mruknęła. - Paskudne myśli mnie nachodzą.
- Jasne, ja też mam ich pełno.
- Cóż, wyglądają na czyste. Nie sądzę, żeby ukrywali cała flotę. Ale z ostatniej
kapsuły odbieram dziwną odpowiedź radiacyjną. Wydaje się, że to przypadek.
- Co się tam dzieje?! - krzyknął Jacen z wieżyczki lasera.
- Twój ojciec zaczyna się łamać - odkrzyknęła Leia w dół.
- Co takiego? Po prostu jestem ostrożny - oburzył się Han.
Leia zmarszczyła brwi.
- Poważnie, Han. Jeśli masz wątpliwości, wynosimy się stąd. Han westchnął.
- Nie podoba mi się to. Może po prostu się starzeję.
Pochylił się do przodu i stuknął w komunikator. On i Karrde mieli ograniczony
system łączności wąskopasmowej, która raczej nie zwróciłaby niczyjej uwagi.
Karrde pojawił się w kilka sekund później.
- Nie wygląda to dobrze, co? - zagadnął Karrde.
- Czytasz w moich myślach. Zupełnie jakby bardzo się starali pokazać, jacy są
świetnie przygotowani. Jeśli to, co mówię, ma jakiś sens.
- Nie ma, ale wiem, co masz na myśli. Może powinniśmy ich przepuścić.
- Han... - przerwała Leia.
- Chwileczkę - rzekł. - W porządku, Karrde, może...
- Han!
- Cześć - zawołał Karrde. - Chyba jeszcze nie całkiem straciliśmy głowę. Jeszcze
nie.
- Co? - Han spojrzał w kierunku, w którym wycelowany był palec Leii. Z nadprze-
strzeni właśnie wyłoniła się fregata Yuuzhan Vong, a za nią statek przechwytujący,
podobny do tego, na który trafili wcześniej. Już na jego oczach zaczęły się od niego
odrywać skoczki koralowe.
- No, cóż - zauważył Han. - Robi się coraz ciekawiej, nie?
Greg Keyes
169
R O Z D Z I A Ł
34
- Wygląda, jakby to zbudowano dla dzieci - stwierdziła Tahiri, kiedy całą trójkę
pod eskortą prowadzono przez Stację Yag'Dhul.
- Rebelianci zbudowali ją w czasie wojny z Imperium - poinformował ją Corran. -
Słyszałem, że zrobili ją taką małą po to, żeby szturmowcy mieli problemy z jej zdoby-
ciem.
- A co to jest, to na ścianach? - Każdy centymetr kwadratowy murów pokryty był
rysunkami fraktalnymi i informacjami w jakimś dziwnym języku. Raz wydawały się
znajome, raz mniej.
- Givińskie motywy dekoracyjne, jak sądzę. Z pewnością nie namalowała tego
Eskadra Łobuzów.
- Wyglądają bardzo matematycznie - zauważył Anakin.
Czterej givińscy strażnicy, którzy mogliby coś wyjaśnić, albo nie znali wspólnego
języka, albo nie chcieli rozmawiać. Wkrótce jednak łagodnie zmuszono ich, by weszli
do największego pomieszczenia, jakie Anakin widział do tej pory. Na szczęście stacje
taktyczne i bateria holoprojektorów z różnymi widokami otaczającej przestrzeni w
porównaniu z yuuzhańskim statkiem sprawiały dziwnie krzepiące wrażenie. Była to
technika, którą przynajmniej znał.
Givin, który na nich czekał, nie wyglądał już tak krzepiąco. Jego egzoszkielet po-
malowany był w symbole podobne do tych, jakie widzieli na ścianach. Anakin domyślił
się, że to ten sam, który zażądał ich poddania.
- Dodecjanin Illiet, jak sądzę - odezwał się Corran.
Givin wstał. Mówił dziwnie klekoczącym basicem, który brzmiał jeszcze bardziej
mechanicznie niż przez komunikator.
- To ja - odrzekł.
- Czy już miałem przyjemność? Wydaje się pan znać moje nazwisko.
- Do naszych obowiązków należy wiedzieć, kto wkracza do naszej przestrzeni. Był
pan pomiędzy tymi, którzy z tego miejsca wydali wojnę Ysannie Isard.
- Dostaliśmy pozwolenie od waszego rządu, kiedy tu stacjonowaliśmy.
- Kolejny wiosenny przypływ do kwadratu, kolejny rząd - odparł Givin. - Sam pa-
na nie znam, stworzenia o miękkim ciele są dla nas trudne do rozróżnienia, najwyżej w
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
170
bardzo dużej skali. Nasz system komputerowy porównał zapisy głosu i twarzy i osza-
cował pańską tożsamość z prawdopodobieństwem dziewięćdziesięciu ośmiu i dwóch
dziesiątych procent. Przyznaję, że czułem się niepewnie przy tak wysokim marginesie
błędu, ale kiedy do pana przemówiłem, pańska reakcja zdawała się zwiększać prawdo-
podobieństwo. Czy naprawdę jest pan nim?
- Tak, jestem Corran Horn - odparł Corran. - Wszelkie urazy, jakie pan żywi
względem Eskadry Łobuzów, przyjmuję na siebie. To nie dotyczy tych dwojga.
- Mam wobec pana tylko jeden zarzut: że wszedł pan do naszego systemu, w spo-
sób widoczny przypuszczając atak na naszą stację. Jest to jednak dość poważne oskar-
żenie.
- Jeszcze raz przepraszam - odezwał się Corran. - Mam nadzieję, że odnotowano i
to, iż nie strzelaliśmy do was, nawet kiedy otwarliście do nas ogień.
- Zostało to odnotowane i zanumerowane. Będę szczęśliwy, jeśli zrównoważycie
to równanie, zanim my to uczynimy.
Anakin nie wyczuwał w Dodecjaninie ani śladu nieszczerości, choć bardzo się sta-
rał. To także wydawało się dobrym znakiem, przynajmniej na razie.
- Sądzę, że to ci właściwi faceci, Corranie.
Corran rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie, ale kolejne zdanie skierował do Givina.
- Przybyliśmy, żeby was ostrzec, Dodecjaninie Illiet, że flota Yuuzhan Vong przy-
gotowuje inwazję na wasz system. Statek, który pilotujemy, jest przechwyconym przez
nas statkiem zwiadowczym. Był zaprojektowany tak, żeby przybył tu niezauważony i
skontaktował się z pewnym odłamem waszego ludu. Odłam ten prawdopodobnie posta-
rał się, aby wasza sieć obronna zawiodła na chwilę, co ma ułatwić inwazję.
Givin w milczeniu chłonął wieści, choć Anakin odniósł wrażenie, że jednocześnie
słucha kogoś innego, kto komentuje słowa Corrana.
- Proszę to wyjaśnić szczegółowo - rzekł w końcu.
- Nie ma wiele czasu.
- Pozostawia nas pan ze zbyt dużą liczbą nieznanych czynników. Więcej szczegó-
łów.
Corran wyłożył mu wszystko po kolei, zaczynając od skoku we flotę Yuuzhan
Vong, kończąc na własnej kapitulacji. Givin zadał kilka pytań, wydawał się jednak
zadowalać raczej słuchaniem. Kiedy Corran skończył, Dodecjanin postukał palcami w
stół. Wydały dźwięk prawie taki, jakby były zrobione z ceramiki.
- Jesteś Jedi - rzekł wreszcie. - Yuuzhanie Vong cię poszukują.
- Tak.
- Może mówicie mi to tylko po to, żeby ratować siebie.
- Jeśli mi pan nie wierzy, proszę sprawdzić swoje systemy obronne.
- Właśnie to robią - odparł Givin.
- Będzie miał pan wystarczający dowód, kiedy pojawią się Yuuzhanie Vong -
warknęła Tahiri.
- To prawda - odparł Givin, wyraźnie nie interesując się tym, do którego z ludzi
mówi. - Lecz jeśli tak jest, po co im nasz system?
Greg Keyes
171
- Wydaje nam się, że chodzi o zorganizowanie ataku na Thyferrę, a potem być
może na samo Jądro.
- Ach, tak. Więc skorzystają z naszego systemu w ten sam sposób, jak pan, Corra-
nie Horn.
- Hmm... tak.
- I być może będą mieli równie niewielki wpływ na nasze życie.
- Tak pan myśli? A jednak ci Givinowie, z którymi rozmawiałem wcześniej, z ja-
kiegoś powodu współpracowali z Yuuzhanami Vong.
- Tak, to istotnie trudna sprawa - odparł Dodecjanin. - Nasza polityka jest... skom-
plikowana i nie musi pan się nią kłopotać. Jednak, choć taka współpraca z Yuuzhanami
mogła zostać wymierzona w zakłócenie Koalicji Czynników, wciąż nie ma powodu
podejrzewać, że Yuuzhanie Vong zagrażają naszemu rodzajowi.
- Ale zagrażają tej stacji i wszystkim waszym stoczniom - wtrącił Anakin. -
Yuuzhanie Vong nienawidzą wszelkiej technologii.
- Więc być może ukryjemy statki do czasu ich odjazdu.
- Proszę posłuchać - odezwał się Corran. - Odkąd tu ostatnio byłem, podjęliście
poważne wysiłki w celu zintegrowania się z gospodarką Nowej Republiki. Sprowadzi-
liście pracowników na tę stację, jeśli dobrze rozumiem, aby wasz system nie stał się
nigdy polem bitwy dla obcych gatunków. Zaryzykujecie poświęcenie tego?
- Z pewnością ryzykujemy, jeśli zmierzymy się z Yuuzhanami Vong w walce. Z
tego, co wiemy, są zaciekłymi wojownikami.
Tahiri przerwała mu gwałtownie.
- Jeśli nie będziecie z nimi walczyć, zrobią z was niewolników. - Jej głos za-
brzmiał dziwnie niskimi tonami, jak wtedy na Yavinie Cztery, kiedy jej się wydawało,
że jest Yuuzhanką.
- Nie ma powodu, żeby tak uważać.
Tahiri wybuchnęła śmiechem.
- Byłam jeńcem Yuuzhan Vong. Widziałam, co robią. Nie chwyta pan? Jasne, mo-
gą stąd przygotować atak na Thyferrę. Mogą mieć jeszcze dziesięć innych powodów,
żeby tu być. Ale mogę panu podać przynajmniej jeden powód.
- Wyjaśnij - polecił Givin.
- Wy. Wasz gatunek. Yuuzhanie Vong wszystkie narzędzia, jakie mają, tworzą z
żywych istot. Uważają, że życie zostało im dane przez bogów, aby wszystko przemie-
niali. Uważacie, że nie byliby zainteresowani gotowymi istotami rozumnymi, które
potrafią przeżyć w próżni? Wiecie, co oni mogliby z wami zrobić? Wysadzą tę stację i
wszystkie statki i miasta zamienią w drobne jony. A potem wezmą was i oddadzą swo-
im mistrzom przemian. I to będzie koniec waszej skomplikowanej polityki, Dodecjani-
nie.
- Na kości Imperatora, ona ma rację. Givin milczał przez pól minuty,
- Naprawdę uważacie, że to prawda? - zapytał wreszcie.
- Jeśli poddacie im się bez walki, nie macie szans - zapewniła go Tahiri.
Givin zamilkł znowu i Anakin znów odniósł wrażenie, że tamten słucha jakiegoś
odległego głosu.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
172
- Potwierdzono - rzekł Dodecjanin. - Dokonano sabotażu na sieci obronnej. Na
szczęście można temu zaradzić.
- Czy to znaczy, że będziecie walczyć? - zapytał Corran.
- Nie wiem. Ta decyzja nie należy do mnie. Ale wzięliśmy pod uwagę wszystko,
co powiedzieliście.
- Pozwólcie mi skontaktować się z Coruscant - poprosił Corran. -Postaram się
sprowadzić tu więcej statków, choć nic nie mogę obiecać.
- Przedstawię i to żądanie - odparł Givin.
- I jeszcze jedno. Co zrobiliście z Yuuzhanami, których ujęliśmy?
- Są przesłuchiwani, żeby potwierdzić lub zaprzeczyć waszej opowieści.
- Ale Taan... - zaczęła Tahiri.
- Nic jej nie będzie - przerwał jej Corran.
- Więźniom nic się nie stanie - potwierdził Dodecjanin. - A teraz, jeśli udacie się
za moim adiutantem, otrzymacie kwatery i posiłek odpowiednie dla waszego gatunku.
- Czy jesteśmy więźniami?
- Wolałbym, abyście się za takich nie uważali. Pozwolono wam zachować waszą
broń Jedi. Lecz wolałbym także, abyście pozostali w kwaterach, które wam przydzielo-
no. Stacja jest delikatna. Jeśli dojdzie do wymiany ognia, może doznać wybuchowej
dekompresji.
- Rozumiem - sztywno odparł Corran.
Anakin także rozumiał. Była to uprzejma groźba: „Spróbujcie uciec, a będziecie
gryźć próżnię". Takie równanie mógł zrozumieć nawet nie--Givin.
- Doskonale - odparł Dodecjanin.
W tym momencie Anakin uchwycił coś ze strony Dodecjanina, coś tak namacal-
nego, że prawie układało się w słowa. Ale gdyby rzeczywiście ubrać tę myśl w słowa,
zabrzmiałaby mniej więcej tak: „Mamy Jedi jako kartę przetargową. To także jest pe-
wien atut".
Greg Keyes
173
R O Z D Z I A Ł
35
Umysł i nastroje mistrza Kae Kwaada w szaleńczym pędzie przechodziły kolejne
metamorfozy, lecz idea grutchina doskonałego jakimś sposobem pozostawała mocno
zakorzeniona w jego rozchwianej mózgownicy. Nen Yim i wszyscy jej uczniowie zo-
stali odwołani od standardowych prac konserwacyjnych i zatrudnieni przy przesiewaniu
plazmy nasiennej grutchinów w poszukiwaniu „doskonałych" struktur komórkowych,
inkubacji larw oraz odrzucaniu tych, które wykazywały bodaj niewielkie odchylenia
kształtu czy koloru, zauważalne dla Kae Kwaada. W tym okresie mistrz stał się jeszcze
bardziej napastliwy; w pewnej chwili zażądał nawet, aby Nen Yim pracowała dla niego
całkowicie rozebrana. Kiedy indziej zmusił Suunga, aby na czworakach udawał jego
stołek, co było zadaniem odpowiednim wyłącznie dla niewolnika.
Nen Yim przejrzała zapas toksyn, które ktoś mógłby przypadkiem spożyć, i zasta-
nowiła się, jakie wypadki mogą zdarzyć się komuś zajętemu przemianą. Jej plany po-
woli zaczynały nabierać kształtu.
Ona Shai zacisnęła za plecami dłonie w pięści i rzuciła Nen Yim ponure, gniewne
spojrzenie.
- Kapilary maw luura rzygają na pół strawionymi odpadami w sektorze Toohi -
poskarżyła się pani prefekt. - Wielu Zhańbionych zachorowało od oparów i nie mogą
wypełniać swoich zadań z pełną skutecznością. Kilku nawet umarło.
- To przykre - odparła Nen Yim. - Jednak nie rozumiem, pani, czemu rozmawiasz
o tym ze mną.
- Bo twój mistrz mnie nie przyjmuje ani nie chce rozmawiać ze mną przez villipa!
- warknęła pani prefekt.
- Jestem jego adeptką, nie mogę nic zrobić bez jego pozwolenia.
- Kiedy byłaś głównym adeptem przemian, wszystko jakoś było w porządku -
stwierdziła Ona Shai. - Odkąd przybył ten mistrz, warunki tylko się pogorszyły.
- Gdybym się z tym nawet zgadzała, nie mam prawa tego powiedzieć - rzekła Nen
Yim.
- Nie zapraszam cię na plotki, jakbyśmy były parą niewolnic - zaznaczyła pani
prefekt. - Proszę cię, żebyś pośredniczyła, wkładając moje słowa w ucho swego mi-
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
174
strza. Niech zwolni ciebie... albo przynajmniej Suunga Aruha, żeby zajął się proble-
mami z maw luurem.
- Z pewnością wspomnę o twoich kłopotach, pani.
Ona Shai surowo skinęła głową i odwróciła się plecami do Nen Yim, która mogła
teraz podziwiać mięśnie na jej plecach, napięte i twarde jak ścięgna żagla ładownicze-
go. Zauważyła przy okazji, że pani prefekt ostatnio poświęciła bogom aż trzy palce.
- Ten statek musi przetrwać jeszcze co najmniej cały rok, adeptko. Jeśli to się uda,
część z jego mieszkańców może dożyje przeniesienia na inny światostatek.
- Porozmawiam z mistrzem - zapewniła ją Nen Yim. - Nic więcej nie mogę zrobić.
Ona Shai spuściła głowę.
- Możemy zostać skompromitowane, Nen Yim - mruknęła - ale bogowie nie chcą
zapewne, żebyśmy tu zginęły, tak blisko chwały podboju, mając przed oczami nowe
światy, jednak poza naszym zasięgiem. Śmierć to nic, ale hańba...
- Porozmawiam z nim - powtórzyła Nen Yim.
Wracała do kwatery przez zatłoczone korytarze. Sektor Toohi nie był jedynym,
który wysiedlono; końcówka ramienia Phuur przestała się nadawać do zamieszkania z
powodu panującego tam zimna. Zhańbieni i niewolnicy nie mieli dokąd iść, więc rozlo-
kowali się w przejściach. Kiedy przechodziła, szmer rozmów przycichał, ale za jej ple-
cami odzywał się znowu, lecz z gwałtowniejszą nutą. Raz czy dwa usłyszała słówko
„Jeedai" i ciarki przeszły jej po kręgosłupie.
Tsavong Lah zabił niemal wszystkich niewolników i Zhańbionych z Yavina Czte-
ry, a jednak legenda Jeedai przetrwała nawet tutaj.
Czy i za to też będą ją winić?
Znalazła Kae Kwaada tam, gdzie zazwyczaj, trzęsącego się nad larwami grutchi-
nów, z bezużytecznymi dłońmi wspartymi o kolana. Nawet nie spojrzał na wchodzącą
Nen Yim.
- Rozmawiałam z panią prefekt - powiedziała. - Ona Shai nalega, żebyśmy zwróci-
li przynajmniej część uwagi na funkcjonowanie statku. W sektorze Toohi unoszą się
trujące opary.
- To interesujące - w zadumie odparł Kae Kwaad. Wskazał na jedną z larw, na oko
nie różniącą się od reszty. - Tę trzeba zniszczyć. Ma niewłaściwy kolor.
- Istotnie - odparła Nen Yim.
- Zajmij się tym - rzekł Kae Kwaad. - Ja muszę teraz odpocząć.
- Powinieneś porozmawiać z panią prefekt - nalegała Nen Yim.
- Co mistrz przemian miałby do powiedzenia jej podobnym? - zadrwił Kwaad. -
Ty z nią rozmawiałaś. To wystarczy.
Nen Yim popatrzyła, jak mistrz odchodzi, po czym z rezygnacją zwróciła uwagę
na larwę. Właśnie niosła ją do kryzy, aby nakarmić nią maw luura, kiedy nagle zrozu-
miała, że nie zastanawia się już nad możliwością zamordowania Kae Kwaada; po pro-
stu jest na to zdecydowana. Nie tylko to, wybrała nawet sposób jego śmierci.
Grutchiny były wykorzystywane do wżerania się w powłoki statków niewiernych;
zawierały kwas dość silny, żeby przetrawić stop metalu. Jedno jedyne ukąszenie gru-
tchina wystarczy, aby zakończyć żywot jej nieszczęsnego mistrza.
Greg Keyes
175
Zamiast więc zniszczyć larwę, zaczęła ją przemieniać na swoją modłę. Usunęła
neurony z malutkiego mózgu, po czym protokołem Qah wprowadziła do niego prostą
serię refleksów, wyzwalanych zapachem Kae Kwaada, który uzyskała z komórek skóry
znalezionych w jego kwaterze. Jako dodatkowe zabezpieczenie uzależniła wyzwolenie
refleksów od słowa, które sama wymieni.
Kiedy grutchiny dojrzeją, wypowie imię Mezhan - i Kae Kwaad umrze. Nowy
mistrz zginie symbolicznie z ręki dawnej mistrzyni.
Nen Yim skończyła pracę i zasnęła. Po raz pierwszy od czasu, kiedy Kae Kwaad
zawitał na ,3aanu Miir", jej sen był spokojny i pozbawiony marzeń.
W ket później larwy zaczęły się wykluwać.
Kiedy Kae Kwaad zobaczył małe, lecz dorosłe zwierzątka, zaczął wywrzaskiwać
coś bez ładu i składu, aż wreszcie pogrążył się w stanie, który miał wszelkie znamiona
głębokiej depresji. Nen Yim spokojnie znosiła jego narzekania i zawodzenia, czekając,
aż dzień dobiegnie końca i można będzie zwolnić uczniów.
- Chcę, żebyś zabiła wszystkich uczniów - rzekł cicho Kae Kwaad. - Knują prze-
ciwko mnie.
- Jestem pewna, że to nieprawda - odpowiedziała mu. – Pracowali bardzo pilnie.
To tylko ich szkolenie jest niedoskonałe i mnie należy za to winić.
Dlaczego nawet teraz próbowała przemówić mu do rozumu? Obserwowała gru-
tchiny. Znajdowały się o wyciągnięcie ramienia. Ona i Kae Kwaad byli sami. Musiała
tylko wypowiedzieć to słowo.
Zaczerpnęła tchu, żeby to uczynić, kiedy przemówił znowu.
- Nie, Nen Tsup, uwodzicielska Nen Tsup, może to mnie należy winić. Widzisz,
oto moje ręce. Nie są tak sprawne jak kiedyś. - Zauważyła, że mówi z dziwną, lodowatą
powolnością, a jego oczy przybrały szczególny wygląd.
- Moje myśli to kropelki krwi - szepnął. - Zlewają się w kałużę u moich stóp. Każ-
da moja myśl to ofiara.
Nen Yim zawahała się. Wydawało jej się, jakby z wielkiej odległości ujrzała
otwierające się drzwi, a za nimi dziwne światło. Zatrzymała słowo na języku i podeszła
bliżej, na tyle blisko, że ich ciała stykały się ze sobą. Szklany wzrok mistrza napotkał
jej oczy; wytrzymała bez słowa pieszczoty bezwładnych dłoni.
Jak to się stało, że cię nie poświęcili bogom, Kae Kwaadzie? - zastanawiała się w
duchu. Jak możesz żyć ku hańbie swej domeny i rodzaju?
Na chwilę jego oczy zabłysły, jakby odgadł jej myśli, jakby dzielili ze sobą wspa-
niały dowcip i tylko udawali, że odgrywają swoje role.
Ale ta chwila szybko minęła.
- Mistrzu - zagadnęła - dlaczego nie wymienisz sobie dłoni?
Spojrzał na nie.
- Moje dłonie. Tak. Należy je wymienić. Ale zostało mi to odmówione. Tylko inny
mistrz mógłby wejść do tego protokołu, a żaden tego nie uczyni. Wszyscy są przeciwko
mnie, wiesz?
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
176
- Wiem - szepnęła, zbliżając usta do jego ucha. - A jednak - mówiła dalej, jeszcze
bardziej zniżając głos - ty jesteś mistrzem. Możesz zrobić to sam.
- Nie mam rąk, żeby sobie zrobić ręce.
- Aleja mam, mistrzu Kwaad. Ja mam.
- Musiałabyś się nauczyć protokołu - odparł Kae Kwaad. - A jest ci to zabronione.
Teraz jej usta dotykały jego ucha.
- Mogę zrobić wiele rzeczy, które są zabronione, mistrzu - szepnęła.
Odwrócił się i spojrzał na nią. Teraz w jego oczach nie widziała już nic i nagle
przyszło jej do głowy, że on może być czymś gorszym niż szaleńcem. Może używać
dawnych, zabronionych toksyn, które powodowały otumanienie. Cóż za rozwiązłość...
w sam raz pasująca do tej istoty, dokończyła w myśli.
Wtedy ją uderzył grzbietem dłoni. Cios złamał jej ząb i rzucił nią o ziemię z usta-
mi pełnymi krwi. Leżała tam, spodziewając się, że rzuci się na nią, gotowa do wypo-
wiedzenia tego słowa. Była to jej ostatnia szansa; jeśli będzie się dalej wahać, grutchiny
zostaną zniszczone, ponieważ mistrz uznaje za niedoskonałe.
Wciąż spoglądał na nią z tym samym błędnym wyrazem twarzy, jakby nigdy nie
podniósł dłoni, żeby ją uderzyć, jakby jej nigdy nie dotknął.
- Przynieś villipa qahsy Qang - rzekł cicho. - Dam ci dostęp. Przemienisz mi nowe
ręce. Doskonały grutchin nam nie umknie.
W piersi Nen Yim zamigotał drżący, malutki tryumf. Musi go ostrożnie pielęgno-
wać. Wiele jeszcze może pójść źle, ale znalazła teraz szansę, żeby przynajmniej urato-
wać światostatek. Choć miała ochotę wykąpać się cała w kwasie, aby zetrzeć z siebie
dotyk Kae Kwaada, on zgodził się dać jej to, czego potrzebowała najbardziej.
Wyszła, żeby poszukać villipa. Obiecała sobie, że cokolwiek jeszcze się zdarzy,
czy uratuje statek, czy poniesie porażkę, czy strącają za herezję, czy nie, ta pokręcona,
żałosna istota, której dotknięcie splamiło jej ciało, zginie przed nią.
Greg Keyes
177
IV
O D R O D Z E N I E
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
178
R O Z D Z I A Ł
36
Normalna przestrzeń powitała Jainę rozbłyskiem aktynicznym i falą uderzeniową,
która gwałtownie zakołysała X-skrzydłowcem. Instynktownie drgnęła, zamykając oczy
przed blaskiem. Wciąż miała wyryte w systemie nerwowym wspomnienie problemów
ze wzrokiem.
Trochę rozumu, dziewczyno, zganiła sama siebie, zmuszając się do otwarcia oczu.
Jesteś na terytorium wroga.
I na najlepszej drodze, żeby się rozwalić o asteroidę, tę samą, o którą rozbił się już
i eksplodował skoczek koralowy, załatwiony przez Gavina Darklightera. Ostro przechy-
liła się na lewo, żeby uniknąć podobnego losu.
- Trzymaj się, Kije - zatrzeszczał w jej uszach głos Gavina. - Łobuzy, stworzyć
formację. Mamy na drodze towarzystwo.
- Rozkaz, dowódco - odrzekła, manewrując pomiędzy nieregularnymi odłamkami
zniszczonej planety, które rozpościerały się dalej, niż docierał zasięg jej czujników.
Po prawej burcie i ponad jej horyzontem światło żółtej gwiazdy w sercu systemu
przesłonięte było częściowo wyciągniętymi ramionami odległej jeszcze broni grawita-
cyjnej. Bliżej i na wprost znajdował się drugi, najbliższy cel Eskadry Łobuzów - kor-
don, gdzie poświęcił swe istnienie rozszabrowany interdyktor Kre'feya. Jego tarcze już
opadły, a generatory cienia masy stały się chmurą jonową, lecz rozszerzający się obłok
przegrzanych gazów znaczył miejsce, gdzie statek znajdował się jeszcze przed chwilą.
Wedge uzupełnił i tak świetny pomysł Domańskiego admirała jeszcze jednym elemen-
tem - połączył reaktor tak, że przy spadku mocy tarcz do dwunastu procent reaktor
osiągał parametry nad-krytyczne i eksplodował.
Nie wiadomo, ile yuuzhańskich statków udało mu się zabrać ze sobą. Nieważne,
ile ich było, bo i tak zostało ich dość. Nadlatywały spomiędzy dryfujących odłamków
skalnych i to nimi właśnie musiała się teraz zająć Eskadra Łobuzów. Obliczenia wyka-
zały, że tymczasowe przesunięcie naprężeń grawitacyjnych w systemie daje im nie-
wielki margines możliwości - nie dość duży, by ryzykować większe statki Kre'feya,
lecz całkowicie wystarczający, by prześliznęły się przez niego Łobuzy i Tuzin Kypa.
Tuzin ruszył wprost ku broni, żeby się przekonać, jakie siły wroga jej strzegą. Ich zada-
niem było oczyścić z Yuuzhan Vong stabilne wejście do nadprzestrzeni, które było
Greg Keyes
179
jedyną drogą dla „Ralroosta" - i dla sił yuuzhańskich na obrzeżach systemu. Łobuzy
musieli przejąć nad nim kontrolę.
- Widzę coś dużego we współrzędnych celu - poinformował ich Gavin. - Może być
statek, może stacja bojowa. Oznaczenie Wampa. Oddział pierwszy, przejmujemy to.
Drugi i Trzeci, nie dopuszczajcie do nas tamtych statków.
Jaina kliknęła dwukrotnie na znak przyjęcia rozkazu i wraz z Trzecim skręciła w
bok, odsuwając się od lewego skrzydła Dwunastego. Poczuła na chwilę smutek, wspo-
minając, jak to kiedyś latała skrzydło w skrzydło z Anni Capstan. Było to wówczas,
kiedy po raz pierwszy wyleciała z eskadrą. Anni zginęła w czasie bitwy o Ithor. Dwu-
nastka był dla niej kimś obcym. Jaina spotkała go dopiero na ostatniej odprawie.
- Zwrot dwieście trzydzieści jeden na dwadzieścia trzy – rozkazał Allinn Varth,
dowódca oddziału Jainy. - Zajmiemy się tą bandą.
Jaina potwierdziła i wykonała rozkaz, przy okazji uświadamiając sobie obecność
oddziału ośmiu statków, szybko zbliżających się piramidą. Przestrzeń wokół była sto-
sunkowo czysta i wolna od asteroid, wykazując niewielką gęstość masową, co sprawia-
ło, że była bezpieczna dla skoków. Jaina poczuła się odsłonięta.
- Tylko dwa na jednego - zauważył Lensi. - Nie tak źle.
- Nie bądź taki bojowy, Dwunastka - warknął Varth. - To dopiero pierwsze podej-
ście.
- Rozkaz - odpowiedział Dwunastka. Okręcił się wokół własnej osi, strzelając po-
ciskami rozpryskowymi prawie poza granicą zasięgu. Jaina pozostała z nim, ale czeka-
ła, dopóki się nie zbliżą. Skoczki zaczęły strzelać wszystkie naraz; Jaina szarpnęła
dźwignię i wykonała ostry korkociąg. Kule plazmy przeleciały obok, nawet jej nie
osmalając. Ona za to znalazła się za stateczkiem, który ją ostrzeliwał i zasypała go
promieniami małej mocy. Skoczek utworzył próżnię i zaczął wsysać strzały, lecz dzięki
temu stracił nieco na ruchliwości i mocy. W chwili, kiedy zaczął przepuszczać część
strzałów, Jaina wypaliła do niego pełną mocą z czterech działek.
Ku jej zdumieniu anomalia wchłonęła i to.
Sithowe nasienie, zaklęła w duchu.
- Uważaj, Dwunastka - odezwała się Jaina. - To tylko przynęta. Udają, że pochła-
niają pierwsze strzały.
- Przyjąłem. Pozwól, że ci go strzepnę z ogona, Jedenastka.
Szybkie spojrzenie potwierdziło wrażenie Jainy, że zyskała admiratora. Mocno
szarpnęła dźwignię ku sobie, ale skoczek nie odpadał. Jej tarcze przyjęły strzał.
Dwunastka znalazł się za skoczkiem, Jaina zaś wprowadziła X-skrzydłowca w se-
rię skomplikowanych manewrów. Skoczek trzymał się jak przyklejony.
- Za długo byłam na ziemi - warknęła.
Nagle prześladowca rozbłysnął i odkoziołkował, ciągnąc za sobą smugę plazmy.
- Dzięki, Dwunastka - rzuciła.
- Nie ma problemu.
Jaina obniżyła lot i przetoczyła się, żeby namierzyć kolejnego skoczka. Podobnie
jak poprzedni, także i ten zaczął wchłaniać pierwsze strzały.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
180
- My też się uczymy - szepnęła bez tchu. Nie przestając strzelać małą mocą, odpa-
liła poczwórny laser raz i za chwilę ponownie. W skoczku pojawiły się trzy rozżarzone
dziury, lecz leciał dalej, choć przestał strzelać. Nie traciła na niego więcej czasu, ale
odnalazła Dwunastkę i wróciła na jego lewą burtę.
- Dorwijmy tego włóczęgę - zaproponował Dwunastka.
- Nie pozwalam, Dwunastka - wtrącił Dziewiątka. - Zmienić szyk. Nie dopadnie-
my ich wszystkich, a nie możemy sobie pozwolić, żeby nas rozdzielali choćby na krótki
czas.
- Przyjąłem - potwierdził Dwunastka.
Nadlatywały cztery kolejne skoczki.
Jeśli nie otworzymy tych drzwi natychmiast, nie zrobimy tego nigdy, pomyślała
Jaina.
Nagły, ostry trzask wwiercił się w bębenki jej uszu.
- Straciliśmy Trójkę - odezwał się Gavin. - Dwójka, do mnie. Wchodzę.
Jaina zacisnęła zęby, marząc o tym, żeby sprawdzić, co dzieje się z Wampa, ale
miała własne problemy. Po jej lewej nadlatywały trzy skoczki. Zaczęła strzelać z lase-
rów, ale choć nie miała na to większej ochoty, musiała przejść na torpedy protonowe.
Próżnia wydawała się wsysać śmiercionośne pociski, lecz zaprogramowana głowica
eksplodowała, zanim zdążyła ją całkowicie wchłonąć. Dodatkowa korzyść była taka, że
eksplozja zabrała ze sobą wszystkie trzy yuuzhańskie myśliwce.
Właśnie, chłopcy. Tylko tak dalej.
Nagle przyszło jej do głowy, że chyba próbują wymusić na niej marnowanie tor-
ped. W końcu nie wysadzą tego potwora samymi działkami laserowymi.
A z drugiej strony, nie wysadzą go wcale, jeśli zginą tutaj. Wszystko po kolei.
„Sokół" odbił się od coraz szerszej chmury koralowej pary, którą sam spowodo-
wał. Masywny statek rósł w oczach, a przy okazji kręcące się z tyłu skoczki koralowe
znalazły wreszcie drogę do „Sokoła", nie uszkadzając po drodze własnego statku ma-
cierzystego. Han zaklął i zanurkował bardzo nisko, ale wkrótce odkrył, że jego stara
taktyka ma pewien poważny mankament, którego nie dostrzegł do tej pory, używając
jej wyłącznie w stosunku do gwiezdnych niszczycieli Imperium.
Statek Yuuzhan Vong nagle wytworzył próżnię. Gdyby refleks Hana spóźnił się o
nanosekundę, wpadliby w sam jej środek, a lepiej było nie wiedzieć, czym się to może
skończyć. Włączył repulsory i znów się odbił, tym razem umyślnie, wprowadzając
statek w ciasny łuk, który wkrótce stał się okręgiem. Skoczki ruszyły za nim - w samą
porę, żeby wpaść w kolejną eksplozję, tym razem z pocisku udarowego.
- No, tak już lepiej - warknął Han.
- Jesteśmy zgubieni - zauważył C-3PO.
- Zamknij jadaczkę. Bywało się w gorszych opałach.
- Czy mogę zauważyć...
- Nie.
Poczwórne lasery dudniły równym rytmem. Jacen i Leia sumiennie wykonywali
swój obowiązek. Zachęcająco dużo statków uległo już połączonym rodzinnym wysił-
Greg Keyes
181
kom, ale nie one stanowiły główny problem. Głównym problemem były duże statki, a
zwłaszcza statek przechwytujący.
Tylko „Sokół" miał go bezpośrednio na linii strzału. Statki Karrde'a walczyły o
życie z dwoma jednostkami Brygady Pokoju i yuuzhańskim analogiem fregaty.
- Han Solo wciągnięty w najbardziej prymitywną piracką zasadzkę, jaką sobie
można wyobrazić - wymamrotał. - Ja tego nie przeżyję!
- Dodam to do listy innych rzeczy, których nie przeżyjesz - poinformował go z in-
terkomu głos żony.
- Nooo, może jednak powinnaś mieć nadzieję, że tym razem przeżyję, kochanie.
- Tato? - rzucił Jacen. - Czy już ci mówiłem, że ta cała zabawa w piratów to kiep-
ski pomysł?
- Co? Nie, synku, ty... Niech mnie!
Ostatni okrzyk miał stanowić komentarz do strumienia plazmy, jaki wypuścił in-
terdyktor. Jego średnica była większa niż cały „Sokół" i wystrzelał w górę jak rozbłysk
na słońcu. Uniknął plazmy zakrętem tak ostrym, że nawet przy dziewięćdziesięciu
ośmiu procentach kompensacji bezwładnościowej poczuł, jak krew ucieka mu do pięt.
Za plecami usłyszał głośny metaliczny łomot. To C-3PO walnął w ścianę. Znowu.
- No dobrze, czas na zmianę strategii - warknął Han. - Threepio, przestań się obi-
jać i pofatyguj się tu. Jesteś mi potrzebny.
Głowa złocistego robota wychynęła zza rogu.
- Pan mnie potrzebuje? Będę szczęśliwy, mogąc panu usłużyć, kapitanie Solo, ale
nie wiem, jak robot protokolarny może panu pomóc. Chyba że życzy pan sobie, żebym
przetłumaczył naszą kapitulację, ale muszę powiedzieć, że nie wydaje mi się to najlep-
szym pomysłem, nawet biorąc pod uwagę wszystkie alternatywy.
- Nie o to chodzi - odparł Han, manewrując w chmurze nowych statków. - Wcze-
śniej zauważyłem dziwną charakterystykę radiacyjną w jednym z tych kontenerowców.
Sprawdź, co to takiego.
- Sir, nie widzę doprawdy...
- Masz do wyboru to albo przygotowywanie mowy kapitulacyjnej.
C-3PO podszedł do wyświetlacza czujników.
- Jestem prawie pewien, że nie wiem, co robię. Ale i tak przecież staram się być
użyteczny. Ach, dlaczego nie zostałem z mistrzem Lukiem?
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
182
R O Z D Z I A Ł
37
- To mnie doprowadza do szału - pieniła się Tahiri. - Nic nie wiemy. Może
Yuuzhanie Vong zajęli już cały system, a my nie mamy o tym pojęcia.
- Sądzę, że istnieje około stu przysłów Jedi dotyczących cierpliwości - odparł Cor-
ran. - Tylko wszystkie jakoś mi nagle uciekły. Staraj się naśladować Anakina - urwał
nagle. - Nie, nie wierzę, że sam to powiedziałem.
Anakin w ogóle nie zwracał uwagi na swoje towarzystwo. Myślą znajdował się
poza nagim, pudełkowatym pomieszczeniem, w którym ich „ugoszczono". Sięgał Mocą
daleko, ku wszystkim zakamarkom systemu Yag'Dhul. Musnął skomplikowane, mate-
matyczne piękno przypływów planety i jej trzech księżyców, wyczuł, jak atmosfera
Yag'Dhul wspina się ku przestrzeni. Słyszał szepty milionów givińskich umysłów w
korytarzach hermetycznie zamkniętych miast. Dotykał bilionów odłamków kamieni i
lodu, które nigdy się nie spotkały, aby utworzyć planetę, nie spiesząc się, dopóki słońce
nie pochwyciło ich w ogniste lasso.
I czuł tamtych. Yuuzhan Vong. Nie całkiem poprzez Moc, lecz poprzez telepa-
tyczny lambent, który wmontował w swój miecz świetlny. Wrażenie było podobne do
słabego, zakłóconego sygnału z komunikatora, ale nie sposób go było pomylić z ni-
czym innym.
- Są tutaj - rzekł.
- Kto? - zapytał Corran.
- Yuuzhanie Vong. Są w systemie. Nie potrafię powiedzieć nic więcej, ani na te-
mat ich liczby, ani jak... - urwał, zakrztusił się, kiedy coś nowego, silnego i straszliwe-
go dosięgło go poprzez Moc. Jęknął, oczy wezbrały mu łzami, które zaraz spłynęły po
policzkach.
- Co?! - krzyknęła Tahiri. - Co się stało?
- Mara - wykrztusił Anakin. - Nie czujesz? Ciocia Mara umiera. A wujek Luke... -
zerwał się na nogi z pozycji siedzącej. - Musimy się stąd wynosić i to zaraz.
Wyciągnął miecz świetlny.
- Anakinie, nie możemy - przekonywał go Corran. - Dodecjanin nie żartował, kie-
dy groził dekompresją stacji. Givinowie mogą przeżyć w próżni, pamiętasz?
- Musimy coś z tym zrobić! - gwałtownie zawołał Anakin.
Greg Keyes
183
- Anakinie, śmierć na stacji Yag'Dhul nie pomoże Marze. Musimy zachować zim-
ną krew.
- Nie będę tu tak po prostu siedział i czekał, aż po nas przyjdą. Nie możemy zo-
stawiać Givinom decyzji o naszym życiu lub śmierci.
- Powinniśmy uciekać - dodała Tahiri. - Potrzebujemy tylko jeszcze jednego stat-
ku.
- Skoro już wyrażacie swoje pobożne i niemożliwe życzenia - wtrącił Corran - to
może zażyczcie sobie najpierw kombinezonów próżniowych. W ten sposób będziemy
mieć bodaj minimalną szansę dotarcia do teoretycznego statku, który mielibyśmy
ukraść.
- Kiedyś wykorzystywałeś to miejsce jako bazę - zauważył Anakin. - Nie pamię-
tasz, gdzie mogliby trzymać kombinezony?
- Myślałem już o tym, oczywiście, ale nie widzę powodu, dla którego Givinowie
mieliby wciąż je tu przechowywać. Albo że znajdę je w tym samym miejscu co dwa-
dzieścia lat temu.
- Możemy użyć Mocy, zmusić strażnika, żeby nas do nich zaprowadził - zapropo-
nowała Tahiri.
- Mowy nie ma - odparł Corran. - Nie będziesz przechodziła na ciemną stronę na
moich oczach. Rób to przy Luke'u.
- No to co robimy? - zapytał Anakin.
- Weź pod uwagę i tę możliwość, że pomieszczenie jest monitorowane. Prawdo-
podobieństwo jest wyjątkowo wysokie.
- A odkąd to Kordianie zawracają sobie głowę prawdopodobieństwem? - mruknął
Anakin.
- Dobra. Koniec z rachunkiem prawdopodobieństwa. Podsłuchują nas. Możesz być
tego pewien.
Anakin splótł palce ze zdenerwowania.
- Więc mam nadzieję, że mnie usłyszą, kiedy powiem, jakie to idiotyczne. Przyby-
liśmy tu, żeby ich ostrzec, a oni tak nam się odwdzięczają?
- Anakinie, spójrz na to z ich punktu widzenia. Przybywamy w statku Yuuzhan
Vong i zachowujemy się tak, jakbyśmy chcieli ich zaatakować. A teraz twierdzimy, że
ogromna flota przybywa tutaj, żeby podbić ich planetę i przekonujemy ich, że co naj-
mniej jedna frakcja współpracuje z Yuuzhanami. Nawet ja miałbym kłopoty z prze-
łknięciem czegoś takiego.
- No cóż, już mają swój dowód.
- Niestety - przyznał Corran. - Nie potrafisz powiedzieć, gdzie są ci Yuuzhanie?
Jak daleko?
Anakin potrząsnął głową.
- Nie. To działa trochę inaczej.
Jakby na zawołanie stację przebiegło potężne drżenie.
- Gdybym jednak miał zgadywać - ciągnął Anakin - powiedziałbym że są napraw-
dę, naprawdę blisko.
- Zgadza się - odparł Corran. - Musimy się stąd zabierać.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
184
- Czy myśmy przypadkiem właśnie tego nie mówili? - westchnęła Tahiri.
- Różnica polega na tym, że teraz ja to mówię - wyjaśnił Corran. Odpiął miecz
świetlny od pasa i ruszył w kierunku drzwi.
Nie były zamknięte, a na zewnątrz nie zauważył strażników.
- Interesujące - mruknął Corran. Stacja zadygotała znowu.
Anakin, tknięty nagłym podejrzeniem, raz jeszcze sięgnął poprzez Moc, tym ra-
zem zawężając zasięg do samej stacji. Ku jego wielkiej uldze podejrzenia się nie po-
twierdziły. Givinowie nie opuścili stacji, pozostawiając ich własnemu losowi.
Właśnie w tej chwili w drzwiach pojawiło się dwóch Givinów uzbrojonych w
rusznice laserowe.
- Jedi - odezwał się jeden w urywanym basicu - Pójdziecie z nami.
- Możemy ich załatwić - mruknął Anakin bardzo cicho.
- Pewnie tak - odparł Corran. - Ale tego nie zrobimy. Przynajmniej nie od razu.
Uśmiechnął się do Givinów:
- Prowadźcie.
W korytarzach mijali kolejnych Givinów. Wszyscy bardzo się spieszyli, żaden nie
zaszczycił ich nawet chwilą uwagi. W centrum zarządzania zastali wielki ruch i całko-
witą, upiorną ciszę. Ekran widokowy przedstawiał kilka wielkich statków yuuzhań-
skich, strzelających kulami plazmy.
Dodecjanin Illiet spojrzał na nich, gdy wchodzili.
- Wydawałoby się, że macie rację - rzekł oschle. - Gratuluję.
- Milej byłoby to usłyszeć kilka godzin temu - odparł Corran.
- Bez wątpienia. Wy troje będziecie potrzebować kombinezonów przestrzennych.
Kiedy Yuuzhanie Vong wylądują, opróżnimy stację z powietrza.
- Nie będziecie walczyć?
- Będziemy, ale stacja ma ograniczoną moc rażenia. Nasze tarcze nie wytrzymają
długo, a flota dopiero się zbiera, żeby chronić Yag'Dhul. Nie możemy się spodziewać
pomocy z ich strony. Siły Yuuzhan Vong są rzeczywiście ogromne. Sądzę, że nasze
szanse na zwycięstwo nie są wielkie.
- Nie bądź pan takim beznadziejnym optymistą - mruknął Corran.
- Może źle się wyraziłem - usprawiedliwił się Givin. - Nie miałem zamiaru suge-
rować optymizmu z mojej strony.
- Byłem sarkastyczny - wyjaśnił Corran. - Nieważne. Gdzie są kombinezony próż-
niowe?
Dodecjanin wskazał na drugiego Givina.
- W starych szafkach magazynowych, które zapewne pamiętasz jako oznaczone
pierścień 1-C doku. Mój podwładny zabierze was tam, gdyby pamięć miała cię zawieść.
Współczuję waszej sytuacji w tym całym zamieszaniu. Jeszcze bardziej żałuję, że pod-
jęto próby negocjacji, wykorzystując do tego celu wasze osoby.
- Nie dali się nabrać?
- Przeciwnie - odparł Illiet. - Osiągnąłem z nimi porozumienie. Obiecali, że
oszczędzą naszą stację, jeśli zostaniecie im wydani.
Greg Keyes
185
- Więc dlaczego...?
- Nie wierzę ich obietnicom - odparł Dodecjanin. - Idźcie. W doku dwunastym,
nawa trzynasta, stoi mały statek, jeśli jeszcze go nie zniszczyli. Pozwalam wam go
zabrać. Reszta naszych statków została już wykorzystana do ewakuacji niezbędnego
personelu jeszcze przed rozpoczęciem ataku.
- Dziękuję - rzekł Corran.
- To ja wam dziękuję za wasz wysiłek - odparł Givin. Spojrzał raz jeszcze na ekra-
ny taktyczne. - Powinniście się pospieszyć.
Nie podniósł wzroku.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
186
R O Z D Z I A Ł
38
Nen Yim pławiła się w morzu wiedzy. Protokoły lśniły i wirowały w głębi, odsła-
niając fundamenty i nieskończone permutacje życia w intymnych i olśniewających
szczegółach. Pod kapturem świadomości jej twarz przybrała wyraz lęku i zachwytu.
Znów na chwilę stała się tą samą żarliwą, bystrooką młodą kobietą, którą była jeszcze
kitka cykli temu, zakochaną w sztuce przemian i w samej wiedzy.
Już dawno temu minęła piąty rdzeń, przedostając się do królestwa mistrzów. Tu
znajdowały się żyjące projekty dovin basali, nasiona myśli koralu yorika i, tak, rzeczy-
wiście, był tam również protokół stworzenia dłoni mistrza. Minęła je, nawigując w
zagłębieniach i czeluściach wiedzy za pomocą pytań, kierowana tylko własną determi-
nacją.
Odnalazła nasiono światostatków i wpłynęła przez jego grubą powłokę. Część wi-
działa już wcześniej, oczywiście - zarys recham fortepów, wzór membran osmotycz-
nych szkółek endokryn, lecz to były jedynie elementy. Nigdy nie dostrzegła głębokiej
logiki statków wyłożonej metodą holistyczną. Jej rozumienie relacji organicznych po-
między poszczególnymi organami opierało się głównie na dedukcji. Uznała to za bar-
dzo pouczające, bo teraz widziała, gdzie się myliła, a gdzie miała rację.
W samym środku, na zewnętrznych granicach siódmego i ostatniego rdzenia, zna-
lazła wreszcie mózg. Rozwinął się przed nią proces jego tworzenia, a ona otwarła się
także ze swej strony i chłonęła informację, wypełniając nią miejsca, które wypalił guz
vaa. Sekwencje kwasów aminowych przepływały obok jak wijące się rzeki, zlewając
się do jej zwiększonej pamięci. Neurony dzieliły się, zwijając i przetaczają w gangliony
o miliardach gałęzi, które dalej skręcały się w zwoje rdzeniowe. Podsystemy nomiczne
i autonomiczne wyjaśniały się same, w miarę kontynuacji procesu rozwijania, aż
wreszcie osiągnęły stabilność, podtrzymanie, reorganizację, stasis.
Na koniec, kiedy już wszystko objawiło się i odeszło, a jej własny mózg drżał z
napięcia i pragnienia wiedzy, zrozumiała.
Statek był skazany na śmierć. Rikyam umrze i nie istniał protokół, który pozwolił-
by zatrzymać ten proces. Jej zachwyt przygasł; ogromna, żywa biblioteka, która ją ota-
czała, nagle wydała jej się nie tyle magazynem, co więzieniem. Lub raczej mauzoleum,
gdyż choć wielka qahsa Qang stwarzała wrażenie życia, w istocie była wyschnięta,
Greg Keyes
187
jałowa, niezmienna. Nie znalazłaby tu niczego nowego. Jeśli protokoły rzeczywiście
pochodziły od bogów, bogowie nie uznali za stosowne dodać do wiedzy Yuuzhan Vong
czegokolwiek od ponad tysiąca lat.
Ale to przecież niemożliwe. Od czasu inwazji na galaktykę niewiernych, bogowie
przekazywali nowe protokoły najpierw Wielkiemu Władcy Shimrrze, który następnie
przekazywał je mistrzom przemian. Bogowie byli hojni, zwłaszcza w dziedzinie ho-
dowli nowych broni. Gdzie się podziała ta wiedza?
Myśl ta poruszyła coś w qahsie Qang, jakby od dawna czekała na kogoś, kto ją
pomyśli. Siódmy rdzeń znikł ze świadomości Nen Yim, pozostawiając ją dryfująca w
spokoju i mroku, bardziej zdezorientowaną niż kiedykolwiek.
Poza siódmym rdzeniem nic nie ma, pomyślała. Dotarłam do miejsca, którego na-
wet bogowie jeszcze nie wypełnili.
Jeśli bogowie w ogóle istnieją. Mezhan Kwaad temu przeczyła. Może...
Lecz w chwili, gdy ponowiła swoją myśl, coś w pustce nagle uległo zmianie. Jak
światło na horyzoncie, jak otwierający się tunel.
I wówczas zobaczyła coś, czego nie mogło tam być.
Ósmy rdzeń.
Ruszyła ku niemu z nową nadzieją.
Membrana stawiła jej opór, wypełniając ją bólem, który docierał do najdalszych
zakończeń nerwowych.
„To zabronione miejsce, nawet dla mistrzów", poinformowała ją qahsa. Po raz
pierwszy przemówiła do niej w czymś, co przypominało język, po raz pierwszy Nen
Yim poczuła, że starożytna inteligencja ją dostrzega. Cofnęła się. „Kto może tu wejść,
jeśli nie mistrzowie przemian?"
„Wracaj" - nakazał głos.
„Nie mogę" - odpowiedziała. Oddychając ciężko, Nen Yim zignorowała głos
qahsy i naparła umysłem, przyjmując ból i akceptując go jako część siebie. Cierpienie
rosło, wypalając jej własne myśli, ale ona nie rezygnowała, przeistaczając swój upór w
zwierzę, które tylko ból mógł nakarmić, choć nie uspokoić.
Jej serce biło nierówno, oddech wyrywał się w spazmach. W ustach czuła smak
krwi. Pod kapturem świadomości jak przez mgłę zdawała sobie sprawę, że jej ciało
wyginają rozpaczliwe konwulsje.
- Otwórz się! - wrzasnęła. - Otwórz się dla mnie, Nen Yim! Otwórz się albo mnie
zabij!
I nagle, jak wody rozstępujące się przed dłońmi pływaka, ósmy rdzeń otworzył się
przed nią.
Zajrzała do środka i jej nadzieja zgasła. Z rozpaczy straciła przytomność. Była
zgubiona.
Światło wpadające przez otwarte oczy przywróciło jej przytomność. Kwaśny odór
zatykał jej nozdrza. Po chwili stwierdziła, że to jej własna, zakrzepła krew. Próbowała
się poruszyć i stwierdziła, że ciało ma prawie sparaliżowane bólem.
A nad nią stał wyszczerzony w uśmiechu Kae Kwaad.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
188
- I co tam zobaczyłaś, mała Nen Tsup? - zapytał łagodnie. - Widziałaś cokolwiek?
Czy jesteś teraz zadowolona?
- Wiedziałeś?
- Oczywiście, że wiedziałem.
Błędnym wzrokiem rozejrzała się wokół. Znajdowali się w laboratorium przemian.
- Mezhan - szepnęła.
Nic się nie stało, tylko Kae Kwaad uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Sądzę, że to słowo miało coś wywołać. Może zmieniłaś tego grutchina? Byłem
dość ostrożny, żeby go zniszczyć.
Coś w sposobie mówienia mistrza Kwaada wydało jej się nagle bardzo dziwne.
Niewłaściwe.
- Oczyść się, adeptko - spokojnie rzekł mistrz. - Mamy przed sobą długa podróż, ty
i ja.
- Dokąd? - zdołała wybełkotać, choć wargi miała pokaleczone, prawdopodobnie
własnymi zębami.
- Ależ zobaczyć się z NIM, oczywiście. Z Najwyższym Władcą Shimrrą. Czeka na
ciebie.
Greg Keyes
189
R O Z D Z I A Ł
39
- Jedenastka, masz dwóch na ogonie
- Dzięki, Dziesiątka - odparła Jaina. - Powiedz mi lepiej coś, czego jeszcze sama
nie wiem.
Szarpnęła cienki ster, obserwując, jak smuga przegrzanych gazów bezdźwięcznie
przemyka obok. Po sterburcie dostrzegła fragment bitwy o Wampę, ale błyski laserów i
długie pióra żaru nie mówiły jej nic poza tym, że wciąż jeszcze ktoś próbuje usmażyć tę
kupę skał.
Dostała. Gwiazdy zawirowały jak szalone, a w jej kokpicie stało się nagle goręcej
niż w samo południe pod podwójnym słońcem Tatooine. Po konsoli przebiegły pęki
iskier, wszystkie włosy na jej ciele stanęły dęba.
Straciłam silniki, pomyślała. Już po mnie.
Ciekawe, ale nawet się nie przeraziła. Żal jej tylko było, że straci interesujące wi-
dowisko na koniec.
- Kapitanie Solo, yuuzhański statek nas wzywa - z podnieceniem wykrzyknął C-
3PO. - Chyba mają na pokładzie zmodyfikowanego villipa!
- Powiedz im, że jestem za bardzo zajęty strzelaniem do ich statków i nie mam te-
raz czasu - odparł Han, przechylając „Sokoła Millenium" na bok, żeby prześliznąć się
między ciasną formacją klinową skoczków.
- Oni bardzo chcą z nami rozmawiać - nalegał C-3PO.
- Powiedz, że oddzwonimy. - Hana odepchnęły od statku przechwytującego niezli-
czone na oko roje skoczków koralowych. Teraz ogromny statek leciał za nimi, usiłując
chwycić ich w dovin-basalowy odpowiednik promienia ściągającego. Han ruszył w
kierunku frachtowców, mając nadzieję, że zdoła ich użyć przynajmniej jako tarczy.
Nie miał teraz czasu, żeby sprawdzać, co się dzieje z Karrde'em, choć rozkazy
wywarkiwane na otwartym kanale mówiły mu, że broker informacji wciąż jeszcze żyje.
Przynajmniej tyle.
Ruszył w kierunku największego z frachtowców, bez trudu odskakując przed jego
niewiele znaczącymi laserami obronnymi, po czym ze zdeterminowaną mina zatoczył
pętlę, żeby znaleźć się przodem do pogoni.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
190
Zamrugał. Nic. Ani jeden skoczek koralowy nie ruszył za nim.
- Sir - wtrącił C-3PO. - Dowódca wojennego statku yuuzhańskiego „Sunulok" od-
wołał swoje myśliwce. Jeśli nie odpowie pan na jego wezwanie, w ciągu sześćdziesię-
ciu sekund rozpocznie wrogie działania.
Han sprawdził ekran czujników. Skoczki koralowe wycofały się w sąsiedztwo in-
terdyktora, który w tej chwili znajdował się w stanie pozornego bezruchu względem
„Sokoła". Oszacował, że znajduje się poza zasięgiem promienia ściągającego „Sunulo-
ka" - ledwie, ledwie.
Zwolnił odrobinę, żeby sprawdzić, co się stanie. Statki ani drgnęły, choć, jak za-
uważył, Karrde nie miał takiej chwili wytchnienia. Po lewej stronie „Sokoła" bitwa
wrzała nadal i wyglądało na to, że Karrde zbiera baty.
- Lepiej chyba z nimi pogadam, co, Threepio? - rzekł wreszcie. -Nie sądzę, żeby
uszczęśliwiła ich rozmowa z robotem.
- Z całą pewnością ma pan rację, sir.
Nie spuszczając oka z iluminatorów i tarcz czujników, Han ostrożnie włączył ko-
munikator.
- „Sunulok", tu „Księżniczka Krwi". Jesteście gotowi się poddać?
Yuuzhanie Vong nie byli gotowi.
- Tu mistrz wojenny Tsavong Lah. Marnujesz mój czas na bzdury -wychrypiał
mistrz wojenny.
- Hej, to ty mnie wezwałeś. Czego chcesz?
- Odmawiasz mi wizji, nędzny tchórzu - rzekł tamten. - Ale to i tak na nic ci się
nie przyda. Jesteś Han Solo, a twój statek to „Sokół Millenium".
Ciekawe, kto mu sprzedał ten szczegół? - zadumał się Han. To tyle, jeśli chodzi o
anonimowe piractwo.
- Mnie nazywasz tchórzem? - wybuchnął. - To ty jesteś tym łotrem, który kazał
swoim rakarzom okaleczyć moją żonę.
- Nie była godna, żeby ze mną walczyć. Tak samo, jak i twój syn Jeedai.
- Słuchaj no, ty bliznomózgi. Nic mnie nie obchodzi, jak wyjaśnisz swoje dygo-
czące kolana i żółty brzuch. Mieliśmy tutaj niezłą walkę. Chcesz ją zakończyć czy wo-
lisz się pożegnać? Zgadzam się i na jedno, i na drugie.
- Jacen Solo jest z tobą. Chcę go mieć. Żywego. Kiedy go dostanę, będziecie mo-
gli odejść.
- Och, jasne. Już go wsadzam do kapsuły ratunkowej i wysyłam.
- Tato? - Z kanału intrasystemowego dobiegł go głos Jacena. - Tato, może to nie
taki zły pomysł. Jeśli zdołam go zmusić do pojedynku...
Han zignorował Jacena i zwrócił się do C-3PO.
- Masz już tę charakterystykę czy nie?
- Tak, sir, ale obawiam się, że niewiele nam to pomoże. To bardzo kiepska klasa...
ten kontenerowiec zawiera ciekły wodór wzbogacony trytem.
- Tanie paliwo reaktorowe - mruknął Han. - Odpady przemysłowe. Miałem nadzie-
ję na ładunek min jonowych lub czegoś w tym rodzaju.
- Przykro mi, sir - szepnął C-3PO.
Greg Keyes
191
- Niewierny! - ryknął Tsavong Lah. - Nie widzę oznak, żebyś przygotowywał kap-
sułę ratunkową.
Hanowi opadła szczęka.
- Ten facet nie ma żadnego poczucia humoru! On naprawdę sądzi, że...
A zresztą niech sobie sądzi. Otworzył kanał, żeby odpowiedzieć.
- Daj mi może sekundę, co? W końcu to mój syn.
- Masz dwie minuty.
Han zaczął przeżuwać dolną wargę, myśląc gorączkowo. Z dołu rozległ się głos
Leii.
- Han, a może rakieta w kapsule ratunkowej?
- Nie, nie dadzą się nabrać - mruknął. - Szkoda rakiety, pewnie będziemy jej po-
trzebować.
- To muszę być ja, tato - odezwał się Jacen. - Wracam tam.
- O nie, nigdzie nie wracasz. - Han zwrócił się do C-3PO. - Wyrzuć obie kapsuły
ratunkowe. Teraz. W tej chwili. Wyceluj je obie w statek Vongów.
- Sir, nie jestem pewien, który...
- Tam - odrzekł Han, pokazując mu palcem. Wygasił silniki i dyskretnie zaczął się
wycofywać w kierunku frachtowca statku Yuuzhan Vong, który go niemal przesłaniał.
W jego polu widzenia znalazły się nagle dwie kapsuły ratunkowe.
- Mam nadzieję, że będą potrzebowali kilku sekund, żeby się zorientować, że na
pokładzie nikogo nie ma - rzekł Han. Strzelił z przednich laserów. - Złota Pałko, weź
głęboki oddech. Jeśli to nie zadziała...
- Ależ sir, ja przecież nie oddycham, oczywiście, że... O, nie!
Anakin, Tahiri i Corran ruszyli za Givinem przez ciasne korytarze stacji kosmicz-
nej Yag'Dhul, zataczając się od coraz silniejszych wstrząsów.
- Wiesz chociaż, dokąd idziemy? - zapytał Anakin Corrana.
- Podstawowy schemat nie zmienił się aż tak bardzo - odparł Corran. - Kierujemy
się w stronę naw.
- Tak. Idziemy w stronę naw - usłużnie podpowiedział Givin.
W kilka chwil później dotarli do osi i wsiedli do turbowindy, która na polecenia
Givina zwiozła ich w dół, na dolne nawy. Oświetlenie zamigotało i zgasło, winda za-
trzymała się z lekkim szarpnięciem i po chwili ruszyła znowu, kiedy wróciło zasilanie.
Światła zapłonęły, ale tym razem słabiej.
- Przykro będzie patrzeć na zagładę tego miejsca - westchnął Corran.
Anakin wyczuł w jego glosie nutę żalu; taką samą od czasu do czasu zauważał u
ojca. Wydawało się... wydawało się, że Corran chciałby znów być młody.
To śmieszne. Im jest się starszym, tym poważniej traktują nas ludzie. Anakin z ca-
łego serca miał dość tego, że jest traktowany jak dziecko, zwłaszcza przez ludzi, którzy
wiedzieli mniej od niego.
Mara... nie, Mara zawsze traktowała go jak dorosłego. A teraz umierała i on nic
nie mógł na to poradzić. Prawie chciał, żeby za drzwiami turbowindy czekała na nich
gromada Yuuzhan Vong, przynajmniej miałby kogoś, żeby go...
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
192
To nie jest życzenie, stwierdził nagle. To lambent.
- Hej - powiedział cicho. - Lepiej włączcie miecze.
Przynajmniej tym razem Corran nie zadawał pytań. Po prostu włączył miecz.
Drzwi rozsunęły się, a za nimi byli oni. Sześciu Yuuzhan Vong z amphistaffami.
- Najpierw ja! - wykrzyknął Corran i skoczył, błyskając mieczem. Tahiri zlała się
w jedną plamę ruchu, a Anakin prawie następował jej na pięty, kiedy nagle stwierdził,
że na zewnątrz naliczył tylko pięciu wojowników Yuuzhan Vong.
A lambent powiedział: sześciu.
Odwrócił się - prawie w samą porę. Givin mocno zaciśniętą pięścią uderzył go w
nasadę nosa, aż chłopiec wyleciał z turbowindy wprost do pełnego wrogów korytarza
na zewnątrz. Padając, podciął Corranowi kolana. Zaskoczony Jedi, były KorSek, zdołał
się w każdym razie przetoczyć przez ramię, choć Anakin wychwycił jaskrawy impuls
jego bólu, kiedy amphistaff uderzył go w bok. Z szumem w głowie chłopiec podniósł
promienistą broń w zasłonie, którą musiał wykonać, jeśli chciał żyć. Poczuł ostre ude-
rzenie amphistaffa przez ostrze. Wciąż świadom niebezpieczeństwa czającego się za
plecami, rzucił się na bok. Przetoczył się i ujrzał, jak Tahiri wywinęła wysokie, wspo-
magane Mocą salto, żeby znaleźć się obok Corrana. Anakin wstał i rzucił w gromadę
Yuuzhan Vong najpotężniejsze pchnięcie telekinetyczne, na jakie było go stać.
Gdyby to był jakikolwiek inny gatunek, rozsmarowałby ich na ścianach. Tu jednak
tylko dwóch upadło, reszta zatoczyła się jakby w silnym wietrze. Tahiri, która w ogóle
nie umiała ich dosięgnąć, znalazła inne rozwiązanie: stos butli w rogu poleciał nagle na
wytrąconych już z równowagi wojowników, zbijając z nóg resztę. Tylko Givin, który
odsunął się od walki, stał twardo na nogach i śmiał się chrapliwym, całkiem nie-
givińskim śmiechem.
Z bocznych korytarzy w głębi pomieszczenia wysypała się kolejna ósemka
Yuuzhan. Jedi stali oparci o ścianę, wystawiając miecze niczym nastroszone pióra.
Givin sięgnął do twarzy, dotknął bocznej części nosa i coś z niego spłynęło, uka-
zując ukrytego pod spodem Yuuzhanina.
- Nieźle się staracie, jak na niewiernych - rzekł, biorąc do ręki amphistaff podany
przez jednego z nowo przybyłych. Spojrzał prosto w twarz Anakina.
- Nie ten Solo, którego najbardziej pragnie mistrz wojenny, ale po Yavinie Cztery i
twoja wartość znacznie wzrosła.
- Nie znam cię - rzekł Anakin.
- Nie. Ale twoja matka mnie zna. Jestem Nom Anor, a ty możesz się uważać za
mojego więźnia.
- Może lepiej nie wyciągajmy pochopnych wniosków, jeśli nie masz nic przeciwko
temu - wtrącił Corran.
- Jesteście w mniejszej sile.
- Chyba niewiele wiesz o Kordianach - zauważył Corran.
- Nie bądź męczący. Wasza trójka już sobie zasłużyła na szacunek. Gdybyście nie
byli niewiernymi, może nawet nazwałbym was wojownikami.
- Ja, niestety, nie mogę powiedzieć tego samego o tobie - odparł Corran. - Co byś
powiedział na nas dwóch, Nomie Anorze? Ty i ja, mężczyzna z mężczyzną.
Greg Keyes
193
- Walczyć z tobą tak, jak ty walczyłeś z Shedao Shai? A jeśli zwyciężę, czy reszta
z was się podda?
- Nie. Ale możesz udowodnić, że nie boisz się walczyć ze mną.
- Przykro mi, obowiązki względem mego ludu zmuszają mnie do odrzucenia two-
jej kuszącej propozycji - odparł Nom Anor.
Tahiri nagle zaczęła wrzeszczeć po yuuzhańsku. Wojownicy spojrzeli na nią, naj-
pierw ze zdumieniem, potem z gniewem. Jeden odwrócił się i rzucił kilka słów w kie-
runku Noma Anora.
- Co powiedziałaś? - zapytał Anakin.
- Ci wojownicy nie znają wspólnego języka i nie mają tizowyrmów. Nie wiedzieli,
że Nom Anor odmawia przyjęcia wyzwania. Powiedziałam mu, że jesteś tym, który
zabił Shedao Shai.
- Świetna robota, Tahiri. Co dalej? - zapytał Corran.
- Główny wojownik tej bandy, Shok Choka, chce podjąć wyzwanie.
- Powiedz, że przyjmuję.
- Nie - odparł Anakin. - Powiedz, że to ja przyjmuję. Powiedz, że na Yavinie Czte-
ry zabiłem wielu wojowników. Powiedz, że walczyłem u boku Vui Rapuunga. Po-
wiedz, że domagam się swoich praw do walki, inaczej zaniosę ich imiona bogom jako
imiona tchórzy.
Nom Anor wykrzykiwał coś po yuuzhańsku chrapliwym głosem, ale wojownicy
zdawali się prawie zapominać o jego istnieniu. Byłoby to może nawet śmieszne, gdyby
sytuacja nie była tak tragiczna.
Tahiri tłumaczyła, a Anakin wystąpił naprzód z płonącym mieczem świetlnym.
Pozostali odsunęli się w tył, tworząc krąg. Shok Choka wszedł do środka.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
194
R O Z D Z I A Ł
40
Silniki Jainy wróciły do stanu on-line i wtedy dziewczyna zorientowała się, że nie
umrze - a przynajmniej jeszcze nie teraz. Czuła oczywiście ogromną wdzięczność z
tego powodu, a kiedy w chwilę potem Dwójka i Dziesiątka zabrali jej skoczki z ogona,
była wręcz w ekstazie. Udowodniła to, przysmażając dwa skoczki przylepione do
Dziewiątki.
Ale najlepszym widokiem była eksplozja Wampy. Rozerwał się na osiem syme-
trycznych płyt, które uniosły się na zewnątrz powierzchni ogromnej kuli ognia. Fala
naładowanych cząstek owiała ją z prędkością światła, emitując dość zakłóceń, aby pra-
wie - ale nie całkiem - zagłuszyć okrzyk radości Gavina.
Potem Łobuzy już tylko podobijali pozostałe skoczki - bez koordynatora wojenne-
go, który prawdopodobnie znajdował się na Wampie, nie miały zbyt wiele do powie-
dzenia. Resztki Eskadry Łobuzów zmieniły szyk.
Stracili Trójkę i Czwórkę, a Ósemka kuśtykała na jednym uszkodzonym silniku.
- Tuzin, a wam jak poszło? - zapytał Gavin.
Głos Kypa z trudem przedzierał się przez równomierne pulsowanie zniekształceń
grawitacyjnych.
- ...straciłem pięć myśliwców. Mogę... spieszcie się, bo się spóźnicie na imprezę.
- Czekaj na nas, Tuzin, już tam lecimy.
I jeszcze jeden piękny widok. „Ralroost", wracający do normalnej przestrzeni w
całej chwale, a za nim dwie korwety i ciężki krążownik.
- Kre'fey jest tutaj - zagrzmiał głos admirała. - Gratulacje, Łobuzy. Doskonała ro-
bota. Jeśli nie macie nic przeciwko temu, oczyścimy teraz drogę do naszego głównego
celu.
- Admirale - odparł Gavin - nie mamy nic a nic przeciwko temu. Jaina podążyła za
„Ralroostem" i zanurkowała dziobem prosto w słońce.
- Uderzymy! - zakwiczał C-3PO.
- Taki jest ogólny zamysł, profesorku - potwierdził Han. „Sokół" uderzył w jeden
bok modułu towarowego - dwa szybkie strzały z przednich laserów uwolniły go i puści-
ły w dryf. Teraz Han włączył główne silniki „Sokoła Millenium" i dał pełną moc. Kon-
Greg Keyes
195
tenerowiec ruszył przed siebie, kierując się wprost na statek przechwytujący Yuuzhan
Vong. „Sokół" zagrzechotał jak metalowe łożysko w klatce vortha, ale Han utrzymał
dziób statku w stabilnej pozycji.
- Co, do wszystkich gwiazd, się tam dzieje?! - darła się Leia do interkomu.
- Uważaj tylko na skoczki. Zaraz je zobaczymy.
Miał rację - „Sunulok" nie potrzebował wiele czasu, żeby się zorientować, że Han
coś knuje. Z wyciem nadleciały skoczki koralowe, kierując się zarówno na kontenero-
wiec, jak i na „Sokoła". Dygotanie „Sokoła" przybrało odmienne tony, kiedy wybuchy
plazmy zaczęły zjadać jego tarcze. Decydującym czynnikiem okazał się jednak długi
strzał po zewnętrznej krawędzi modułu frachtowego. Han obrócił dziób „Sokoła" i
ruszył!
- Mam nadzieję, że wiesz, co robisz - szepnęła Leia.
- Spokojnie, kochanie - odrzekł, choć sam czuł wszystko z wyjątkiem spokoju.
Ściskał stery do bólu dłoni, usiłując wydusić z wielkiego spodka jeszcze więcej mocy.
Nagle coś szarpnęło i zatrzymali się gwałtownie. Interdyktor wreszcie ich dopadł.
Han pobladł i usiłował uwolnić się za pomocą repulsorów, zadowolony, że nie powie-
dział C-3PO, co robi, bo robot zaraz obliczyłby mu prawdopodobieństwo powodzenia.
Utknął. Teraz mógł już wyłącznie patrzeć.
Moduł tankowca wciąż pędził w kierunku „Sunuloka" - zbyt szybko, by ogromny
statek zdołał go uniknąć bez skoku w nadprzestrzeń, ale nieprzerwany ogień mniej-
szych statków właśnie rozdarł jego powłokę. Han obserwował, jak ciekła zawartość nie
przerywa swojej wędrówki i dziwaczną, lejowatą falą zmierza dalej w kierunku statku
Yuuzhan Vong.
- Nie rozumiem, sir - odezwał się C-3PO pozbawionym nadziei i dziwnie pokor-
nym głosem. - Co wodór może zdziałać przeciwko...
- Patrz i się ucz, Threepio - rzekł Han i dodał ciszej: - Przynajmniej mam taką na-
dzieję.
Wystrzelił sześć ostatnich pocisków.
- Leia, Jacen... Celujcie w interdyktora. Pełna moc. Dajcie mu wszystko, co macie.
- Ale wodór nie będzie się palił bez tlenu - zaoponował Threepio.
- Pewnie, że nie - odparł Han.
Lasery prześcignęły pociski. Mniej więcej w tej samej chwili tarcze „Sokoła"
ustąpiły i skoczki zaczęły rozszarpywać go na części.
Shok Choka był ogromny, nawet jak na wojownika Yuuzhan Vong. Każde ucho
miał wycięte w trzy romby, od podbródka biegła mu ogromna, wypukła blizna, przeci-
nając usta i ciągnąc się przez cały szczyt głowy. Amphistaffa trzymał za plecami, na
wysokości pasa. Wbił bursztynowe źrenice w zimne jak lód oczy Anakina. Kolana miał
zgięte, a choć był całkowicie nieruchomy, w jakiś sposób sprawiał wrażenie koryban-
tycznego ruchu.
Anakin wyłączył miecz i trzymał go luźno przy boku. Zaczął okrążać wojownika,
powoli, spokojnie, niemal wzgardliwie. Wypełniał go spokój. Shok Choka wodził za
nim wzrokiem drapieżcy.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
196
Anakin zatrzymał się, uśmiechnął lekko i wszedł w zasięg wojownika.
Yuuzhanin ruszył szybciej, niż mógł to zarejestrować wzrok, tnąc w dół sztywnym
amphistaffem. Miecz Anakina zamruczał, chłopiec uniósł go w wysokiej, szerokiej
blokadzie. Choka, przewidując ten ruch, zatrzymał cięcie w pół i próbował dźgnąć
Anakina w gardło. Chłopiec cofnął się, opuścił blokadę szerokim, zamaszystym ru-
chem, jakby bronił się przed dwoma, a niejednym przeciwnikiem. Sprawiło to, że broń
Choki znalazła się zbyt daleko, by mógł wyprowadzić trzeci cios. Musiał zwrócić się w
kierunku Anakina i Tahiri. Jego wciąż żywe ostrze cięło tak mocno, że rozdarło ścianę i
tylko o włos minęło Corrana.
Shok Choka, tupiąc i wyjąc, ruszył znów w kierunku chłopca. Anakin odparował
potężny cios, który odrzucił jego ostrze w stronę ściany w długim, eliptycznym cięciu.
Teraz odskoczył przed złośliwym dźgnięciem, które wbiło się w ścianę i przetoczył się
w przód, wprost pod tupiące stopy Choki i ku środkowi pomieszczenia. Zanim jeszcze
zdążył wstać, przeciwnik ponowił atak.
Anakin nagle zacieśnił linię obrony; zamiast odpychać ciosy Yuuzhanina tak dale-
ko od siebie, jak się dało, dopuszczał, by mijały go zaledwie o centymetry. Wciąż
uśmiechając się lekko, podchwycił kontrapunkt tego tańca, choć amphistaff chłostał i
wirował, na przemian tnąc i kłując.
Nagle wojownik padł, podcinając Anakinowi stopy. Tego młody Jedi się nie spo-
dziewał. Niezgrabnie uderzył o podłogę i podniósł ostrze, żeby przyjąć nieunikniony
cios w dół, lecz amphistaff przeleciał mu przed nosem i uderzył go w ramię, a śmiertel-
nie jadowity łeb trzepnął w podłogę o centymetry od jego ręki. Anakin chwycił amphi-
staffa lewą ręką, a prawą dźgnął ostrzem w staw kolanowy zbroi Shoka Choki. Wojow-
nik stęknął i zamierzył się lewą pięścią w głowę chłopca, którego jednak już tam nie
było. Puścił amphistaffa i, ignorując dłoń przeciętą jego ostrzem, podskoczył i nagle
znalazł się nad wojownikiem, który zbyt mocno zamachnął się do ciosu. W ułamku
sekundy, zanim Shok Choka zdecydował, czy ma paść do przodu, czy próbować odzy-
skać równowagę, Anakin ściął mu głowę.
Zanim jeszcze ciało dotknęło podłogi, chłopiec skoczył w kierunku przyjaciół.
Corran już pojął jego plan i jednym cięciem własnego ostrza dokończył wycinanie sze-
rokiego trójkąta, który chłopiec zaczął wykrawać w ścianie „dzikimi" ciosami miecza.
Inni Yuuzhanie, zaskoczeni śmiercią swego dowódcy, wahali się o sekundę za długo.
Jeden strzelił w ślad za Anakinem, który jako ostatni przecisnął się przez wąski otwór.
Za nimi w ścianę zadudniły dziwne uderzenia - prawdopodobnie chrząszcze bojowe.
Ale Anakin był daleko, już skręcał w ślad za Tahiri w wąski korytarz. Cała trójka
biegła co sił w nogach. Przebiegli przez pneumatyczną zasłonę i Anakin ciął po ukła-
dach sterujących, żeby pozostała zamknięta. Pochwycił kątem oka przelotny obraz
Yuuzhanina, który właśnie wyłaniał się zza zakrętu, a sekundę później w zamknięte
drzwi coś uderzyło, najpierw raz, potem jeszcze kilka raz. Obejrzał się przez ramię, nie
przestając biec, ale na szczęście drzwi nie ustąpiły.
- Zrobiłeś to celowo - oskarżył go Corran. - A ja myślałem, że tak niechlujnie wal-
czysz.
- Musimy znaleźć nawę trzynastą! - wydyszał chłopiec.
Greg Keyes
197
- Zaraz. Tędy! - odkrzyknął Corran.
- Jak daleko musimy biec? Bo już... - zaczęła Tahiri.
- Nie mów nic, tylko biegnij! - popędzał Anakin.
- Bo już mi uszy pękają! - dokończyła.
Anakin nagle zdał sobie sprawę, że z jego uszami dzieje się to samo, a w korytarzu
jest o wiele bardziej wietrznie, niż powinno być.
- Sithowe nasienie - warknął Corran. - Givinowie otworzyli stację na próżnię.
Nigdy nie zdążymy do nawy trzynastej.
Przystanął i rozejrzał się wokoło.
- Chyba że... - mruknął. - Chodźcie ze mną. Zmienili oznaczenia, to chyba tu.
Wstukał kod otwierający drzwi.
- Możemy zdążyć na statek! - krzyknął Anakin, wchodząc za nim do pokoju, który
zawierał stojące obok siebie szafki magazynowe.
Głos Corrana brzmiał tak, jakby dochodził z bardzo daleka.
- Nie da rady! - zawołał. - Nie jesteśmy jeszcze nawet w kręgu doków.
Mówiąc, jednocześnie ciął po kolei zamki szafek.
- Sprawdzajcie te otwarte - polecił im przez ramię. – Szukamy kombinezonów
próżniowych. To jest właśnie ten sektor, o którym mówił Illiet.
Anakin spełnił polecenie, czując, jak powietrze rozrzedza się i oziębia z sekundy
na sekundę. Większość szafek była pusta.
- A co, jeśli Illiet był w zmowie z Nomem Anorem?
- Wątpię. Gdyby nawet tak było, po co mu taka niewygodna pułapka? Nom Anor
musiał skontaktować się z innymi Yuuzhanami, żeby go zabrali ze stacji. Spójrzcie na
to - rzekł wreszcie. - Pewnie ma za dwadzieścia lat.
Kolejna szafka zawierała aparat oddechowy, ale nie kombinezony. Następne także
były puste. Tahiri zaczęła chichotać z niedotlenienia. Anakin też czuł te same sympto-
my.
- No, to by było na tyle - warknął Corran. - Wy dwoje, do środka. Wskazał na jed-
ną z większych szafek.
- Po co? - zapytał Anakin.
- Zróbcie tylko to, co mówię. I tym razem błagam, bez dyskusji. Tylko to, co mó-
wię!
Wydawało mu się śmieszne, że Corran znów na niego krzyczy. Jakaś część świa-
domości podpowiadała mu jednak, że to zły znak.
Chwycił Tahiri za rękę i wciągnął ją do szafki. Corran wrzucił im jeszcze do środ-
ka aparat tlenowy.
- Tylko minimalny strumień, żeby was utrzymać przy życiu. Pamiętajcie, że szafka
raczej nie jest szczelna. - Chwiał się na nogach, wydawał się blisko omdlenia. - Zaraz
wracam. W tamtym korytarzu jest jeszcze jeden ciąg szafek.
Zatrzasnął drzwiczki i Anakin z Tahiri znaleźli się nagle w kompletnej ciemności.
Chłopiec wymacał zawór i wkrótce z aparatu zaczął się wydobywać słaby syk. Nieba-
wem oszołomienie minęło.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
198
- A co będzie, jeśli nie starczy mu sił, żeby włożyć kombinezon? -szepnęła Tahiri.
- A jeżeli będzie nieszczelny?
- Nie myśl o tym - odparł Anakin. - Możemy teraz tylko czekać.
- Ściany robią się zimne - zauważyła.
Będą jeszcze zimniejsze, zanim się to wszystko skończy, pomyślał chłopiec. Chy-
ba, że Yuuzhanie Vong podpalą stację i rozmienią na drobne atomy. Tak czy siak,
wkrótce przestanie nam zależeć.
Może Corran miał rację. Może wreszcie skończyła się jego szczęśliwa passa.
- Nie martw się, Tahiri - szepnął, jakby przecząc własnym myślom. - Corran wy-
dobywał się z gorszych opałów, niż my dwoje razem wzięci. Wróci.
Greg Keyes
199
R O Z D Z I A Ł
41
Przestrzeń wokół „Sunuloka" rodziła gwiazdy, a przynajmniej tak to wyglądało.
Zresztą z punktu widzenia astrofizyki właśnie to miało miejsce - w większym lub
mniejszym stopniu.
Chmura wrzącego ciekłego wodoru otuliła niemal cały statek Yuuzhan Vong.
Wszędzie, gdzie promień lasera lub pocisk przebijały tę przejrzystą mgłę, pojawiał się
nieznośnie jaskrawy, maleńki punkt świetlny, szybko rósł, by wreszcie nagle zgasnąć.
- Nie przestawajcie strzelać - polecił Han żonie i synowi, dokładając do ogólnego
zamieszania działka dziobowe.
- Widzę, ale nie wierzę własnym oczom - rzekł Jacen. Konstelacja rozszerzających
się i gasnących słońc otaczała teraz całego „Sunuloka" i przez tę jasność nie było pra-
wie nic widać. Han roześmiał się głośno, choć skoczki koralowe wciąż waliły w „Soko-
ła". Uchwyt dovin basali na „Sokole" zelżał nagle, promienie laserowe już przebijały
chmurę wodorową, wypalając dziury w powłoce samego statku Yuuzhan Vong. Han
wziął na cel skupisko dovin basali i wystrzelił ostatnią serię pocisków udarowych, po
czym włączył napęd „Sokoła".
Wywołał kanał komunikacyjny Karrde'a.
- Hej! - zawołał. - Interdyktor wypada z gry, ale nie wiem, na jak długo. Na twoim
miejscu włączyłbym hipernapęd.
- To najpiękniejsza wiadomość, jaką słyszałem od bardzo dawna -odparł Karrde. -
Już mnie nie ma.
- Trzymajcie skoczki w ryzach, dopóki nie wejdziemy w nadprzestrzeń - polecił
Han Leii i Jacenowi.
- Nie ma sprawy! - odkrzyknął Jacen.
Han został nagrodzony widokiem płonącej plazmy unoszącej się z „Sunuloka". W
kilka minut później pozostawili za sobą interdyktora -i całą resztę wrogów - o lata
świetlne w tyle.
Jaina zobaczyła, jak Dziesiątka rozbija się o asteroidę i mocno, gniewnie zacisnęła
wargi. Nie znała Twi'leka z kabiny pilota, ale stanowił on część jej oddziału, a w tej
walce uratował jej życie przynajmniej dwukrotnie.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
200
Co gorsza, Allinn Varth, Trójka - dowódca oddziału - zniżał lot, żeby zdjąć Dzie-
siątce z ogona skoczka koralowego i znalazł się w samym środku chmury płonących
szczątków, odbitych od fatalnego głazu. Jaina przyglądała się ze zgrozą, jak X-
skrzydłowiec jej dowódcy zanurzył się w piekielnej chmurze. Lecz Varth wyleciał po
drugiej stronie chmury, lawirując, by strząsnąć trzy skoczki koralowe z ogona. Jaina
spadła na nie jak drapieżny ptak, zasypała strzałami lasera pierwszego skoczka, po
czym wystrzeliła trzy ostatnie torpedy protonowe. Ich eksplozja roztrzaskała dwa my-
śliwce, trzeci odrzucając daleko w niekontrolowanej rotacji.
- Dzięki, Jedenastka -jęknął Varth.
- Wszystko w porządku, Dziewiątka?
- Niestety. Poszły działa i czujniki dalekiego zasięgu. Gavin usłyszał ich rozmowę.
- Odpadaj, Dziewiątka.
- Pułkowniku.
- Odpadaj. To rozkaz.
- Tak, sir -padła odpowiedź. - Rozkaz, sir.
- Zostaliśmy tylko my - odezwał się Lensi, choć raz bez zwykłej brawury.
- Jeśli nie zaczniesz patrzeć, z czego żyjesz, to zostanę tylko ja -odparła Jaina. -
Dwa lecą na ciebie.
- Mam je. Dzięki, Kije.
Teraz, kiedy zbliżali się do broni, wydała im się ogromna. Jaina miała nadzieje, że
to coś nie jest jeszcze zupełnie żywe.
Kre'fey dotrzymał słowa; „Ralroost" i jego towarzysze przecięli krąg obronny wo-
kół broni, ten sam, który tak skutecznie utrzymywał z dala eskadrę Kypa, pozostawiając
na swojej drodze jedynie słabo żarzące się resztki dwóch yuuzhańskich analogów stat-
ków dowodzenia. Teraz formowali się do ataku na broń grawitacyjną i role się odwróci-
ły. Nie była to osławiona Gwiazda Śmierci; jeśli nawet statek Yuuzhan Vong miał jakiś
słaby punkt, to atakujące go, przypadkowo zebrane siły nie miały o nim pojęcia. Na
hologramie Kypa ogromna źrenica pośrodku istoty wydawała się emitować pole grawi-
tacyjne, dlatego też stanowiła priorytet numer jeden. Zresztą kiedy strzela się do cze-
goś, czego się nie rozumie, najlepiej po prostu zasypać to porządną salwą. „Ralroost"
miał działa, ale od myśliwców zależało, czy zdoła ich użyć.
W systemie były jeszcze dwa inne wielkie statki. Jeden wsunął się pomiędzy flo-
tyllę Kre'feya a broń, drugi czekał w pewnym oddaleniu, prawdopodobnie kontrolując
roje skoczków koralowych, które wciąż krążyły wokół nich.
- Siódemka - odezwał się głos Gavina. - Odłącz się i przejmij prowadzenie Jede-
nastki i Dwunastki.
- Mogę się przyłączyć? - odezwał się nowy głos.
- Wedge?! - zawołał Gavin. - Jesteś pewien, że tego chcesz, z twoim artretyzmem i
tak dalej? Jak zwiałeś swojej pielęgniarce?
- Powiedziałem jej, że idę do łaźni parowej - odparował podstarzały generał. - Co
macie dla mnie?
Greg Keyes
201
- Dobrze, że pan tu jest, generale. Teraz mamy dwa pełne oddziały. Weź Siódem-
kę, Jedenastkę i Dwunastkę. Chłopcy, od tej chwili jesteście oddziałem drugim.
- Rozumiem, dowódco Jeden - zameldowała Jaina. Ledwie wierzyła własnym
uszom. Leciała z Wedge'em Antillesem!
- Doskonale - rzekł Wedge. - Zacieśnijcie szyk, oddział drugi. Chyba mamy inte-
res do załatwienia.
Nadleciała następna fala skoczków i uderzyła w nich z pełną mocą, walcząc z de-
speracją, jakiej Jaina jeszcze u Yuuzhan Vong nie widziała. Podchodziły gromadami,
trzy osłaniały czwartego. Jaina waliła do nich z laserów na dużą odległość; postanowiła
nie marnować już więcej torped protonowych, jeśli nie będzie musiała.
- Nie podoba mi się to - rzekł Wedge. - Nie manewrują. Lecą na łeb, na szyję.
- Łatwa zdobycz - zauważył Lensi. Kątem oka Jaina ujrzała, jak jeden z jego ce-
lów rozpada się w obłoku ognia.
- Za łatwa, Dwunastka - odparł Wedge.
Jeden z celów Jainy wyłamał się z szyku. Z kokpitu pozostała mu tylko stopiona
masa koralu.
- Oddział drugi, złamać szyk! - krzyknął nagle Wedge. W tej samej chwili osłania-
jące statki rozpierzchły się, a ich nietknięci podopieczni wyrwali się przez powstałą
szczelinę. Nie były to ani myśliwce, ani wyrzutnie czarnych dziur.
Jaina szarpnęła stery, skoczek także się poderwał na jej spotkanie.
- Zderzenie! - wrzasnęła Siódemka i jej kanał ucichł nagle.
Kłęby plazmy zdawały się spowalniać skoczki. Kiedy ich nie używały, były nie-
wiarygodnie zwrotne. Jaina szła w górę świecą tak pionową, jak tylko mogła sobie na
to pozwolić, ale skoczek wciąż jej dorównywał; nadlatywał wciąż w tym samym punk-
cie jej pola widzenia, wyraźnie zdeterminowany, żeby ją roztrzaskać. Tymczasem dwa
pozostałe skoczki, które go do tej pory osłaniały, próbowały wsiąść jej na ogon. Nie
miała dokąd uciec, a gdyby próbowała wycelować broń, prawdopodobnie wpadłaby
wprost na swego wroga. Chyba właśnie to przytrafiło się Siódemce.
Nagle poczwórna seria z lasera ponad jej sztucznym horyzontem przecięła skoczka
na pół. Jaina nie miała czasu sprawdzać, kto ją uratował. Wdusiła dźwignię w dół i w
prawo, muskając resztki skoczka i strząsając z ogona dwóch prześladowców.
Tyle tylko, że ich też już nie było.
- Jesteś czysta, Jaino - poinformował ją głos Kypa. - Generale Antilles, proszę o
pozwolenie dołączenia do pana wraz z resztkami mojego Tuzina.
- Masz pozwolenie, Durron. Biorę wszystko, co się nawinie.
„Ralroost" i jego eskorta oberwali porządnie w pierwszej serii samobójczych ata-
ków, ale gdy tylko zrozumieli nową strategię, pozostałe myśliwce rozpierzchły się i
zaczęły odławiać uparte skoczki znacznie wcześniej. Yuuzhanie Vong, którzy zdołali
się przedrzeć przez to sito, znaleźli się nagle za nimi, gdzie zderzenia były znacznie
mniej skuteczne. Oczywiście wciąż mieli broń, a Jaina robiła się bardziej niż zwykle
nerwowa na myśl, ilu jeszcze żywych wrogów ma za plecami, ale główny cel był tuż
przed nią, a ona miała zadanie do wykonania.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
202
„Ralroost" otworzył ogień do statku w kształcie galaktyki. Czerwone strumienie
plazmy wystrzeliły z zagiętych ramion broni Yuuzhan Vong, ale tarcze niszczyciela bez
trudu przejęły ich energię.
- Nie rozumiem - mruknęła Jaina. - Po co używać konwencjonalnej broni? Dlacze-
go nie korzystają z broni grawitacyjnej?
- Mamy chyba szczęście - mruknął Kyp. - Pewnie jest wyłączona.
Kilkanaście pocisków protonowych wykwitło w osi broni Yuuzhan Vong, zmie-
niając się w ciemnoczerwoną, gorejącą masę.
- Jaina, za tobą!
Ostrzeżenie Kypa nadeszło zbyt późno. Podwójne ostrze plazmy przeorało jej tar-
cze i silniki jonowe. Z szybkiej paplaniny astromecha wywnioskowała, że jeśli nie wy-
łączy napędu w ciągu piętnastu sekund, cała ta mieszanina osiągnie masę krytyczną.
Straciła też stabilizator, a statek wirował jak oszalały.
I wciąż miała ich na ogonie. Kyp zajął się jednym, ale drugi nie ustępował.
No właśnie.
Superbroń Yuuzhan Vong wypełniała teraz większość jej wirującego pola widze-
nia. Z zaciętą miną zrobiła wszystko, co mogła, żeby dobrze wycelować, po czym wy-
łączyła napęd. Może odbije się na repulsorach. Jeśli nie, przynajmniej stanie się kolej-
nym pociskiem, być może skutecznym.
Lecz właśnie wtedy w wielkim statku coś pękło, a potem było już tylko rozszalałe
piekło.
- Corrana nie ma już dość długo - szepnęła Tahiri.
- Nie aż tak długo - odparł Anakin. - Dopiero jakieś pięć minut.
- Wydawałoby się, że dłużej. - Czuł jej drżenie, prawdopodobnie od kąsającego
zimna. Właściwie jedyną częścią ciała Anakina, która jeszcze nie zamarzła, był wąski
fragmencik ciała, którym był przyciśnięty do młodszej Jedi.
- Chyba możemy coś zrobić - odezwała się. - Skoro potrafimy Mocą wyrywać z
ziemi drzewa Massassich, z pewnością możemy też...
- Co? Zebrać garść molekuł tlenu z Yag'Dhul, zahermetyzować stację i przywrócić
ciśnienie?
- Hej, ja po prostu próbuję coś wymyślić.
- Ja też - odparł Anakin, mimowolnie podnosząc głos. - Jeśli masz pomysł, to
mów.
- Doskonale wiesz, że nie mam żadnego pomysłu - powiedziała ostro. - Poczułbyś,
gdyby było inaczej.
- Tahiri...
- Och, zamknij się.
Anakin nagle zrozumiał. Tahiri była przerażona, tak przerażona, jakiej jeszcze
nigdy nie widział.
- Ja też się boję, Tahiri.
- Nie. Wcale nie. Ty się nigdy nie boisz. A nawet kiedy się boisz, nie mieścisz się
w dolnej normie.
Greg Keyes
203
Zamilkła i Anakin stracił z nią kontakt. Poczuł jednak drżenie jej ramion i zrozu-
miał, że dziewczyna płacze. Nieco wbrew woli objął ją ramieniem.
- Przepraszam - wyszlochała. - To ja cię w to wpakowałam. Corran ma rację, cią-
gle mi się wydaje, że mogę być taka jak ty, a wcale nie jestem. Ty zawsze wygrywasz,
a ja zawsze wszystko popsuję. Gdyby nie ja, już dawno bylibyśmy z powrotem na
„Błędnym Rycerzu".
- Ale ja wolę być tutaj z tobą - zapewnił.
Nie widział jej twarzy, która nagle zwróciła się ku niemu, ani rozszerzających się
szmaragdowych oczu, ale wiedział, że tam są.
- Nie mów takich rzeczy - wymamrotała. - Wiem, uważasz, że ciągle jestem
dzieckiem, ale...
Urwała nagle, kiedy odnalazł końcami palców jej twarz. Policzki miała gładkie i
zimne. Musnął na jej czole niesforny loczek i delikatnie przesunął palcami po wypu-
kłych bliznach.
Anakin rzadko robił rzeczy nieoczekiwane nawet dla siebie. Nigdy nie przyszło
mu do głowy, że pocałuje Tahiri, dopóki nie dotknął ustami jej warg. Były zimne i
Tahiri szybko się cofnęła.
- Och - powiedziała.
- Och?
- To z zaskoczenia.
- Przepraszam.
- Nie... chodź tu. - Ujęła jego twarz w obie dłonie i mocno przycisnęła usta do jego
ust. Nie był to szczególnie namiętny pocałunek, ale ciepły i słodki, i wstrząsnął nim jak
dziesięć g naraz.
- Masz wspaniałe wyczucie - szepnęła. - Musiałeś czekać z moim pierwszym po-
całunkiem aż do chwili, kiedy jesteśmy o krok od śmierci?
- Dla mnie to też jest pierwszy raz - szepnął i poczuł na twarzy falę ciepła pomimo
mrozu. - Ummm...
- Jak było? - odpowiedziała na jego niewypowiedziane pytanie. -Jakby trochę
dziwnie.
Pocałowała go raz jeszcze.
- Ale fajnie.
Ujęła go za rękę i przytuliła się do niej policzkiem.
- Jeśli przeżyjemy, będziemy musieli to jakoś rozwiązać, wiesz? -powiedziała.
- Wiem.
- To znaczy, że ja nie jestem taką dziewczyną, która się całuje z każdym, z kim jej
się zdarzy znaleźć po raz pierwszy w ciasnej szafce na pozbawionej powietrza stacji
kosmicznej.
- Chyba prościej będzie nie przeżyć - mruknął Anakin.
- Aha. Już żałujesz?
- Nie. Ani troszeczkę.
- Świetnie.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
204
- Lepiej przeżyjmy, to jakoś sobie z tym poradzimy, wiesz? - powiedział wreszcie.
- Jak sądzisz, dasz radę wejść w trans hibernacyjny? Wtedy starczy nam powietrza na
trochę dłużej.
- Nie jestem pewna. Nigdy tego nie robiłam.
- Pomogę ci. Oczyść umysł i...
- Może niewiele wiesz o dziewczynach. Właśnie mnie pocałowałeś i teraz żądasz
ode mnie, żeby oczyściła swój umysł? Czuję się tak, jakby mi tam tańcowało plemię
Ewoków.
Ścisnął jej rękę.
- Dobra. Spróbuj.
Na zewnątrz rozległ się łomot.
- Słyszałeś? - szepnęła.
- Tak. Ale jakim cudem? Przecież w próżni dźwięk się nie niesie...
Coś zaczęło się dobierać do drzwi szafki, które otwarły się nagle. Za nimi stał Cor-
ran, ubrany w kombinezon, ale bez hełmu.
- Nic wam nie jest - odetchnął z ulgą.
- Wszystko w porządku - zapewnił Anakin. - Skąd to powietrze? Zaczął ostrożnie
wypełzać z ciasnej przestrzeni.
- Przypomniałem sobie, że mieliśmy kiedyś modułowy system rezerwowy. Oba-
wiałem się, że może Givinowie go zdemontowali, ale na szczęście tego nie zrobili.
Uszczelniłem pokój i napompowałem powietrza. Pewnie długo nie wytrzyma, więc
lepiej wskakujcie w to szybko - wskazał parę mniejszych kombinezonów.
Podczas, kiedy je wkładali, Corran rzucił Anakinowi dziwne spojrzenie.
- Co jest? - zapytał chłopiec.
- Czyja powinienem był zostawiać was bez przyzwoitki?
Wielcy Moffowie! Czy to aż tak widać? - zastanowił się chłopiec. Po raz pierwszy
pożałował, że większość ludzi z jego otoczenia jest Jedi.
- Wy durnie - syknął Nom Anor na trzech wojowników. - Najpierw wypuściliście
ich ze swoich szponów, a teraz nie możecie znaleźć? Jesteście hańbą dla Yuuzhan
Vong!
Stał blisko miejsca, gdzie statek, którym przylecieli wojownicy, był podłączony
membraną oqa do stacji niewiernych i przemawiał poprzez gnullitha-villipa wciąż
tkwiącego mu w gardle. Nie znosił rozkazywać przez tę istotę, bo w jakiś sposób znie-
kształcała jego głos, odbierając mu władczy ton.
Nowy dowódca wojowników, Qau Lah, obrzucił go miażdżącym spojrzeniem.
- Niewierni otworzyli stację w przestrzeń. Musieliśmy szukać okrywaczy oogli-
thów, jak wiesz, skoro sam go nosisz. Znajdziemy ich - podniósł głowę i wyszczerzył
zęby. - Poza tym to raczej Yuuzhanin, który nie przyjmuje wyzwania od godnego prze-
ciwnika, jest hańbą dla swego rodu.
Nom Anor zmrużył oczy i machnął dłonią w rozkazującym geście.
- Idźcie. Szukajcie ich.
Greg Keyes
205
Kiedy się odwrócili, podniósł miotacz niewiernych, który ukrył za pasem. Było
mu trochę niedobrze od samego dotykania broni, ale ostatnio nauczył się robić wiele
obrzydliwych rzeczy.
Z odległości jednego metra strzelił prosto w tył czaszki najpierw Qau Lahowi, po-
tem drugiemu z wojowników, a trzeciemu, który jeszcze zdążył podnieść amphistaffa,
wypalił dziurę w miejscu twarzy.
To już trzech. Przeklinając pod nosem, Nom Anor ruszył na poszukiwanie pozo-
stałych wojowników, którzy widzieli go z Jedi. Musiał się upewnić, że żaden z nich nie
doniesie Qurangowi Lahowi o tym, czego byli świadkami.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
206
R O Z D Z I A Ł
42
- Właściwie co się tam stało? - zapytała Leia.
- Daj mi to - Han pokazał skrzynkę z narzędziami.
„Sokół" wykonał pięć skoków i wciąż nie było widać ani śladu pogoni. Teraz kie-
rowali się w stronę Otchłani, ale Han nie czekał na warsztaty, żeby zacząć naprawy.
Zaledwie znaleźli się w bezpiecznej odległości, zajął się swoim maleństwem.
Leia podała mu demagnetyzer.
- Nie to - zganił ją. - Tamto
Machnął ręką w równie nieokreślonym kierunku, jak przedtem.
- No, ten interes.
- Jaki interes?
- Klucz hydrauliczny.
Podała mu żądane narzędzie, wznosząc oczy w górę.
- Wiesz, sierść mi nie wyrośnie - stwierdziła. - Aż tak dalece się nie zapomnę.
- Nooo... nie wiem - odparł z powątpiewaniem. - Znałem kiedyś pewną damę, bar-
dzo piękną. Stuknęła jej pięćdziesiątka i dostała zarostu.
- Han, co z „Sunulokiem"?
- Zapytaj swojego syna. To on ma szkołę. Jacen odwrócił się znad rdzenia zasila-
nia.
- Jestem prawie pewien, że wiem, o co chodzi.
- No to mów - matka podniosła na niego oczy.
- Kontenerowiec był pełen ciekłego wodoru, tak?
- Tyle to i ja wiem.
- Tato wylał go na całego „Sunuloka", a my zaczęliśmy strzelać. Nic się właściwie
nie stało, poza tym, że „Sunulok" zaczął połykać nasze strzały. I przy okazji również
wodór.
- I co, udławił się nim, czy jak?
- Pustki są jak kwantowe czarne dziury. Docierasz do horyzontu zdarzeń... który w
tym przypadku jest mniej więcej mikroskopijny, a grawitacja staje się prawie nieskoń-
czona. Co oznacza, że z przyspieszeniem dzieje się to samo. A kiedy teraz uderzy w to
na przykład pocisk rakietowy, materia chwilowo zostaje sprężona w neutrony, a po-
Greg Keyes
207
tem... w osobliwość. Zupełnie jak czarna dziura. I podobnie jak w przypadku czarnych
dziur, jeśli wrzucisz w nią zbyt wiele materii, ta materia musi się ustawić w kolejce,
żeby do niej wlecieć. Zaczyna się sprężać poza horyzontem zdarzeń i po drodze nastę-
puje rozszczepienie i reakcja.
- A czarne dziury pochłaniają większość energii - dokończyła Leia.
- Właśnie. Światła, które widzieliśmy, były tylko ułamkiem wytworzonej energii,
której udało się uciec. Reszta poszła w osobliwość. Z doświadczenia wiemy, że pochła-
nianie energii męczy dovin basale, prawda? W ciągu kilku sekund pustki „Sunuloka"
pochłonęły tuziny eksplozji wodorowych. To je po prostu wyłączyło.
- O, widzę, że nie cała twoja nauka okazała się marnotrawstwem -zauważył Han.
- Ooo - uśmiechnęła się Leia. - Zdaje się, że to całkiem niezły sposób na te pustki.
- Niekoniecznie - odparł Han. - Zadziałało tylko dlatego, że stan skupienia wodoru
był taki, jaki był. To znaczy na pół ciekły. W ciągu kolejnych kilku sekund rozproszy-
łby się tak bardzo, że już nic by nie zdziałał. Gdyby „Sunulok" był w ruchu, przeciąłby
tę chmurę w ułamku sekundy. Nie, to nam się udało trafić na doskonałe warunki, a
ponieważ jestem prawie pewien, że „: Sunulok" przetrwał, Vongowie z pewnością nie
dopuszczą, żeby się coś takiego powtórzyło. Ale podoba mi się wasz tok myślenia.
Jacen właśnie miał coś dodać, kiedy Moc oślepiła go falą bólu. Chyba krzyknął,
bo oboje rodzice jednocześnie podnieśli głowy i spojrzeli na niego.
- Co się dzieje, Jacenie? - zapytała Leia.
- To ciocia Mara - wyszeptał, dygocząc. - Coś złego dzieje się z ciocią Marą!
Ciocia Mara! Jaina poczuła ból, a i rozpacz zmiażdżyła ją jak uderzenie ciężkiego
młota. Potrząsnęła głową, nie wiedząc nawet, gdzie jest. Czyżby zemdlała?
Gwiazdy wirowały, a jej astromech świergotał jak oszalały.
Och, racja! Leciała w kierunku superbroni Yuuzhan Vong, kiedy ta eksplodowała.
Ciocia Mara! Impuls Mocy zacierał się powoli, ale pozostało wrażenie Mary roz-
padającej się jak zgniłe włókno phil.
Jaina zacisnęła pięści z rozpaczy. Mara jest o setki parseków od niej, a ona siedzi
sama w martwym statku!
Teraz nie mogę jej pomóc, pomyślała. Najpierw muszę pomóc samej sobie.
Do spółki z astromechem zdołali opanować wirowanie, ale wciąż byli bez silni-
ków. Daleko z tyłu udało jej się dostrzec promień lasera, przebijający się przez chmurę
gazu, która musiała być szczątkami broni Yuuzhan Vong.
Udało się!
Dryfowała w kierunku słońca, ale poza zasięgiem pola asteroid. Nie groziło jej
żadne oczywiste i natychmiastowe niebezpieczeństwo. A przynajmniej tak się jej zda-
wało, do chwili, kiedy zobaczyła przed sobą coś, co wyglądało jak kawałek koralu
yorika w kształcie serca. Duży kawałek.
Jej własne serce zamarło na chwilę, ale zaraz zauważyła, że kawałek nie ma za-
miaru się ruszać. Ba, nie wyglądał nawet jak statek, tylko jak wiszący luzem w prze-
strzeni dovin basal.
- Myślisz, że to kosmiczny śmieć? - zapytała robota.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
208
Odpowiedział jej niezobowiązującym gwizdnięciem. Był zbyt zajęty, żeby oglądać
się na kosmiczny złom.
Zaciekawiona Jaina dostroiła czujniki i wtedy zauważyła coś jeszcze dziwniejsze-
go. Dovin basal miał bliźniaka o jakieś sto kilometrów dalej, ale na tej samej orbicie.
Bliżej wnętrza, w kierunku słońca, wisiała kolejna para... i jeszcze jedna, i jeszcze...
Było to coś w rodzaju korytarza z dovin basali, rozciągającego się od superbroni
Yuuzhan Vong do samego słońca w centrum systemu Sernpidala.
- O, nie - powiedziała głośno. -Nie, Kypie. Nie zrobiłeś tego. Nawet ty nie był-
byś...
Nie, oczywiście, że byłby. I jeszcze ją do tego wciągnął. A ona wciągnęła do tego
Eskadrę Łobuzów.
Miała ochotę zwymiotować. Gdyby nie była w szczelnym kokpicie o ograniczonej
przestrzeni, pewnie by to zrobiła.
Astromech poinformował ją, że zdołał sklecić nową antenę. Jaina otworzyła kanał.
- Dowódca Łobuzów, jesteś tam? Szum, a potem głos Gavina Darklightera.
- Jaina? Jaino, dzięki niebiosom, że żyjesz!
- Słyszę, dowódco Łobuzów. Możesz przysłać tu kogoś, żeby mnie przyholował?
- Absolutnie. Właśnie skończyliśmy.
- Pułkowniku Darklighter, może zechce pan przybyć osobiście. Obawiam się, że
jest tu coś, co pan powinien zobaczyć.
Greg Keyes
209
R O Z D Z I A Ł
43
- Luke...
Luke zbudził się na dźwięk swojego imienia i zobaczył na ramieniu dłoń Mary. Jej
oczy były czyste, wargi drżały, jakby próbowała coś powiedzieć.
- Maro - wyszeptał. - Maro...
Miał jej tyle do powiedzenia, ale jakoś nie potrafił z siebie tego wydobyć. „Ko-
cham cię. Nie umieraj".
Schyliła głowę ledwie dostrzegalnie. Ujął ją za rękę i wyczuł puls, silniejszy niż
zwykle, ale nieregularny.
„Teraz. Trzeba to zrobić teraz".
- Co zrobić? Maro, nie rozumiem.
„Teraz". - Znów zamknęła oczy, puls jej osłabł.
- Nie! Maro!
Kiedy Darth Vader nagle zrozumiał, że ma nie tylko syna, ale i córkę, Luke'a
ogarnęła desperacja. Uczucie, które nim owładnęło teraz, przyćmiło ją bezpowrotnie.
Wtedy rzucił się jak oszalały na postać w czarnej zbroi, tnąc na oślep mieczem, aż od-
ciął mu ramię. Wtedy właśnie zrobił pierwszy krok w kierunku ciemnej strony.
Teraz, choć jego ciało trwało w bezruchu, rzucił się na chorobę Mary z tą samą
ślepą, desperacką furią, tnąc Mocą, usiłując rozbić śliskie, mutujące składniki, z któ-
rych była zbudowana. Napędzała go elektryzująca siła rozpaczy i przerażenia, a sam
fakt, że próbował dokonać niemożliwego, nie miał najmniejszego znaczenia. Zaciskał
pięści, aż żyły wystąpiły mu na ramionach, atakując coś, czego nie mógł zobaczyć.
Czego tam po prostu nie było.
„Nie, Luke. Nie tak".
Odsunął się, dygocząc na całym ciele.
- No to jak?! - krzyknął z rozpaczą, może pod adresem Mary, może całego
wszechświata.
- Luke! - W drzwiach stała Cilghal. - Czułam...
- Ona chce, żebym coś zrobił, Cilghal - warknął Luke. - Poświęciła część energii,
żeby mnie zbudzić i jeszcze trochę, żeby mnie powstrzymać przed... Co ona wie, Cil-
ghal?
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
210
- Nie wiem, Luke - przyznała Cilghal. - Ale sam mówiłeś swoim uczniom, że atak
nie jest odpowiedzią. Zaufaj sobie... masz rację, musisz się uspokoić.
Zdławił w gardle złośliwą odpowiedź. Jak Cilghal może go rozumieć?
Ale oczywiście ma rację. Łatwo jest zachować spokój, kiedy nie dzieje się nic złe-
go.
- Wiem - przyznał, z trudem wyrównując oddech. - Ale wiem też, że muszę coś
zrobić. I to natychmiast, inaczej ona umrze.
- Pozwól mi spróbować - poprosiła Cilghal. - Może ja zrozumiem, o co jej chodzi.
- Nie, to muszę być ja. Wiem to.
Uspokoił się zupełnie. Otrząsał się z coraz mroczniej szych uczuć, oczyszczając
długimi, powolnymi oddechami. Dopiero kiedy poczuł się całkowicie skoncentrowany,
sięgnął znowu w stronę Mary, łagodnie dotykając jej poprzez Moc, zamiast atakować
chorobę.
Atak nie jest odpowiedzią.
Ale ona odeszła już tak daleko. Nie zostało nic do obrony, oprócz...
Nagle wydało mu się, że rozumie. Jedna część ciała Mary była zdrowa... więcej
niż zdrowa, wolna od wszelkich chorób. Właśnie tam powinien się znaleźć; nie atako-
wać, nie walczyć, lecz bronić, wzmacniać tę ostatnią fortecę, która wciąż trwała.
Znów sięgnął ku niej, tym razem tak lekko, jak lekkie były jej pieszczoty, aż do
miejsca, gdzie spoczywało ich dziecko. Tam odnalazł swoją żonę, owiniętą wokół pło-
du jak durastalowa skorupa.
- Wpuść mnie, Maro - powiedział na glos. - Musisz mnie wpuścić. Położył dłoń na
jej ramieniu i ścisnął łagodnie.
- Wpuść mnie. „Skywalker?"
- To ja. Chyba już rozumiem i zrobię, co się da. Musisz mnie wpuścić. Ściana za-
drżała, ale nie opadła. Czyżby źle odgadł? Czy i ona sama także już zapomniała, czy
może ból zagłuszył jej wspomnienia?
- Kocham cię, Maro. Błagam.
Zadrżał, wciąż dotykając jej ramienia. Nie mógł jej do niczego zmusić. A nawet
gdyby mógł, nie zrobiłby tego. „Wejdź, Luke".
Brama się otworzyła. Wyczuł drugi puls, drugie życie. Sięgnął ku swemu synowi.
Dziecko drgnęło, jakby rozpoznając dotyk ojca. Chłopiec także sięgnął ku niemu i
Luke poczuł lekkie, łaskoczące myśli, niczym budzący się śmiech i zachwyt. Był to
głos jednocześnie bardzo znajomy i nieskończenie obcy. Głos, który stawał się rzeczy-
wistością.
- Kocham cię. Kocham was oboje - szepnął. - Weźcie moją siłę. On i Mara połą-
czyli się niczym splecione palce dłoni, a nienarodzone dziecko połączyło się z nimi, jak
maleńka dziecięca rączka. Ludzkie dziecko. Jego dziecko. Dziecko Mary.
Wspólny uścisk przybrał na sile, lecz nie była to desperacka siła walki ani gniewna
moc burzy. Był to spokojny, trwały, a jednocześnie wrażliwy uścisk śmiertelników -
uścisk długo rozdzielonej rodziny.
Splatali się, mieszali ze sobą, aż wreszcie Luke poczuł, że jego własna osobowość
zaczyna się zacierać i zaczął śnić.
Greg Keyes
211
Zobaczył małego chłopca o włosach jak bladoczerwone złoto, rysującego linie na
piasku. Zobaczył starszego chłopca, klęczącego nad nurtem rzeki, z uśmiechem pocie-
rającego w palcach gładki, okrągły kamyk. Tego samego chłopczyka, może dziesięcio-
letniego, mocującego się z młodym Wookiem.
Zobaczył samego siebie, trzymającego chłopca w ramionach, zapatrzonego w go-
rejące ścieżki napowietrznego ruchu na niebie jakiegoś obcego świata... podobnego do
Coruscant, a jednocześnie odmiennego. Nie widział Mary, choć rozglądał się za nią. To
zabarwiło jego myśli nutą goryczy.
„Zawsze w ruchu przyszłość jest" - mówił mu kiedyś Yoda. Lecz on sięgał wciąż
dalej, szukając Mary, dalej i dalej w tę niepewną, zmienną przestrzeń. Chłopiec dora-
stał, siedział przy sterach statku o dziwnej konstrukcji...
„Wszystkie przyszłości istnieją w Mocy" - odezwał się nagle znajomy, ogromnie
znajomy głos. - „Nie ty wybierasz przyszłość, lecz ona wybiera ciebie. Nie szukaj tam
odpowiedzi".
- Ben? - wychrypiał zdumiony Luke. To nie mógł być Ben, oczywiście, że nie. Te
czasy już dawno minęły; jego mistrz na zawsze połączył się z Mocą, był nieosiągalny, a
jednak...
Nie o to chodziło, czy to przemówił Ben, Moc czy część samego Luke'a. Ważne
było, że dostrzegł przełomie coś, co może się wydarzyć - najdrobniejsze z możliwych
mgnień - lecz wciąż było to tylko coś, co może się wydarzyć, ale nie musi. Nie mógł
sobie tym teraz zawracać głowy... nie czas był na poszukiwania i spekulacje, bo jedno i
drugie stanowiło dowód zwątpienia, a na to akurat w tej chwili nie mógł sobie pozwo-
lić. Zwątpienie było czymś gorszym niż yuuzhańska choroba. Stanowiło jedyne ograni-
czenie mocy Jedi.
Pozwolił, aby obrazy odpłynęły w dal i wrócił do rzeczywistości, do bicia trzech
serc, do trzech umysłów, które zlały się w jeden.
„Witaj, Luke. Miło cię znowu widzieć" - zdawała się mówić Mara. I oto wszyscy
troje nagle zaczęli rosnąć, rozszerzać się na wszystkie strony, jak rodząca się galaktyka.
Jak wszystko, co się rodzi. Jak samo życie.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
212
R O Z D Z I A Ł
44
- Niech mnie -jęknął Anakin, kiedy zobaczył statek czekający na nich w nawie
trzynastej. Minęli po drodze dwie grupy ubranych w ooglithy Yuuzhan Vong, włóczą-
cych się po korytarzach, i spodziewali się, że po dotarciu do statku zostaną zaatakowani
-jeśli statek w ogóle jeszcze tam jest. Statek był na miejscu, natomiast Yuuzhanie nie
raczyli się pokazać.
- Może Nom Anor i jego banda dali się złapać, kiedy wypuścili powietrze - zasta-
nawiał się Corran.
- Niech mnie - powtórzył Anakin.
- Nie gap się - warknął Corran. - Nie pora na to. Będziemy pewnie potrzebować
trochę czasu, zanim się zorientujemy, jak to działa. Pamiętasz, że tam wciąż jeszcze jest
flota?
- To prawda - westchnął Anakin. - Przepraszam
Trudno jednak było nie ulec wrażeniu. Statek Givinów był prosty, elegancki, pra-
wie cały składał się z silnika i miał wielkość mniej więcej lekkiego transportera. Rdzeń
napędu jonowego składał się z wiązki cienkich cylindrów wystających ze stosunkowo
szerokiego torusa silnika, lecz trzy dodatkowe cylindry wysuwane były na wysięgni-
kach z głównego zespołu. Te ostatnie nie były zamocowane na stałe, lecz można było
nimi manewrować po powierzchni całej sfery. Przed tym silnikiem znajdował się ze-
spół hipernapędu i, jakby dorzucone w ostatniej chwili i po długim namyśle - kokpit i
przedział załogowy, niemal całe z transparistali.
Na pokładzie stwierdzili, że tylko przedziały sypialne były pod ciśnieniem. Dzięki
temu poczyniono ogromne oszczędności mocy na systemie podtrzymania życia, ale cała
trójka musiała pozostać w kombinezonach. Układy sterowania były całkowitą zagadką,
dopóki Corran się nie zorientował, że ułożono je według twierdzenia Jo Simmy. Skoro
tylko zrozumieli sam układ, statek dawał się prowadzić, choć był nieco dziwny w eks-
ploatacji.
Corran usiadł za sterami i odblokował szczęki dokujące.
- Ruszamy - oznajmił. - Ten nędzny laser, w który wyposażono nasz stateczek, nie
na wiele zda się w walce, więc będziemy po prostu wiać. Chyba że ktoś ma lepszy po-
mysł?
Greg Keyes
213
- Ale stacja... - zaczęła Tahiri.
- Stacja jest stracona. A jedyną prawdziwa nadzieją dla Givinów jest pomoc z Co-
ruscant.
- Myślałam o Taan.
- Przykro mi - rzekł Corran - ale Yuuzhanie Vong prawdopodobnie zabiorą ją ze
sobą. Jeśli będzie miała szczęście... Dla nas i tak jest już po wszystkim, jeśli zdołamy
się stąd wydostać. Ciekawe, gdzie tu może być kompensator bezwładnościowy?
Anakin wskazał na wejście ze skalą logarytmiczną.
- Domyślam się, że to może być to.
- Zobaczymy. Przypiąć się i mocno trzymać. Mam nadzieję, że ta zabawka ma ta-
kiego kopa, na jakiego wygląda.
Miała. Anakin z trudem powstrzymał radosny okrzyk, kiedy wystrzelili z doku.
Gdyby to on leciał, nie zdołałby się pohamować.
- A-skrzydłowiec nawet by nas nie obejrzał! - zawołał.
- Prędkość to nie wszystko - odparł Corran.
- Jeśli wiejesz, to tak - rozsądnie stwierdził chłopiec, kiedy mijali patrol skoczków
koralowych. Skoczki poniewczasie obróciły się jak stado ociężałych banth i ruszyły w
pogoń. W ciągu minuty osiągnęły prawdopodobnie maksymalne dla nich przyspiesze-
nie, ale wydawało się, że stoją w miejscu.
Anakin studiował odczyty czujników stacji drugiego pilota i zaczął właśnie obli-
czać serię skoków, kiedy mina mu trochę zrzedła.
- Mamy coś z przodu. Zbliża się. Ciężkie analogi krążowników.
- No to zaraz zobaczymy, jak Givinowie budują tarcze - odparł Corran.
W minutę później podskakiwał i wywijał ósemki pod ciężkim ostrzałem. Osłony
trzymały zaskakująco dobrze, ale, jak przewidywał, laser okazał się bezużyteczny. Cor-
ran rzucił statek w kurs prostopadły do płaszczyzny ekliptyki Yag'Dhul, walcząc o na-
branie odpowiedniej odległości od planety i jej trzech ogromnych księżyców, która
pozwoliłaby na bezpieczny skok. Tu jednak także wpadli w tarapaty w postaci kolej-
nych statków Yuuzhan Vong.
- Rozmnożyli się jak robactwo - zauważył Corran
- Mogę wprowadzić krótki skok - zameldował Anakin
- Nieznanym statkiem? To bardzo niebezpieczne.
- A mamy jakiś wybór? - odparował chłopiec.
W odpowiedzi Corran skręcił z powrotem w kierunku Yag'Dhul i zanurkował w
sam środek zamieszania, gdzie delikatnie wyglądające givińskie statki atakowały pra-
wie dwukrotnie liczniejsze yuuzhańskie potwory. Anakinowi ten pomysł się nie spodo-
bał.
- Lepiej byłoby skakać - upierał się.
- Anakinie, latałem, kiedy ty byłeś jeszcze kolejną awanturą między Leią a Ha-
nem, a nawet wcześniej. Uwierz, że coś niecoś wiem na ten temat.
- Tak, sir.
- Zaprogramuj skok na wszelki wypadek, ale nie będziemy nic próbować, dopóki
nie skończą nam się inne możliwości.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
214
Otarli się o granice formacji Yuuzhan Vong tak blisko, jak tylko Corran się odwa-
żył - to znaczy całkiem blisko - i ruszyli pomiędzy skoczki, tańcząc wśród nich. Anakin
bez przekonania strzelał z lasera, a choć nie udało mu się ani razu przeniknąć przez
obronną pustkę, jaką generowały te statki, i tak czuł się lepiej, niż siedząc bezczynnie.
- Uda nam się - zapewnił go Corran. - Statki z przodu są zbyt zajęte, żeby...
Urwał, bo dokładnie w tej samej chwili statki Yuuzhan Vong wszystkie, co do
jednego, zrobiły zwrot i ruszyły w ich stronę.
- Sithowe nasienie! - warknął Corran, ostro skręcając przed skoczkiem, który uparł
się, żeby ich załatwić, używając wyłącznie własnej masy.
Skoczek zrobił unik, nawet nie strzelając. W całkowitym osłupieniu Anakin ob-
serwował, jak cała reszta floty yuuzhańskiej przelatuje im przed nosem, kierując się w
przestrzeń międzygwiezdną.
- Te najdalsze już zaczynają skakać - zauważył, studiując odczyty czujników. -
Ciekawe, co im zrobili Givinowie, że tak wieją?
- To nie Givinowie - odparł Corran głosem pełnym dziwnej ulgi. -To coś całkiem
innego.
- Odwołany? - parsknął Nom Anor, z niedowierzaniem pochylając się nad villipem
i jego rysami Quranga Laha. - Ależ jesteśmy bliscy zwycięstwa! Ich obrona legła w
gruzach!
- A tymczasem flota niewiernych zbezcześciła i zniszczyła naszą rodzicielkę stat-
ków.
- To niemożliwe - odparł Nom Anor. - Ich marionetkowy senat nie mógłby zgo-
dzić się na takie uderzenie bez mojej wiedzy. Nawet gdyby to sami wojskowi przypu-
ścili ofensywę bez zgody senatu, moje źródła poinformowałyby mnie o tym.
Komandor skrzywił się w parodii uśmiechu.
- Zdaje mi się, egzekutorze, że Yun Harla cię opuszcza. Chodzą słuchy, że być
może nie jesteś aż tak sprytny i użyteczny, za jakiego się uważasz. Zostałeś wymanew-
rowany przez niewiernych. Zastawili pułapkę, a ty nas w nią wciągnąłeś.
- To absurd. Jeśli zaatakowali rodzicielkę, nie ma to związku z tą misją.
- Nie może nie mieć związku, skoro ściągnąłeś do tej bitwy wszystkie nasze re-
zerwy. Gdyby pozostały przy rodzicielce, wystarczyłoby ich do odparcia niewiernych.
A tak mamy niewielką szansę, żeby zdążyć na czas i cokolwiek jeszcze uratować z
bitwy.
- Więc zostańmy tutaj. Zademonstrowaliśmy już niewiernym, że zamierzamy pro-
wadzić dalej podbój ich galaktyki, a jeśli i tu nie dokończymy sprawy, nie będziemy
mieć nic na zatarcie tej taktycznej porażki.
Qurang Lah wyszczerzył naostrzone zęby.
- Porażka należy do ciebie, egzekutorze - rzekł. - Możesz być pewien, że mistrz
wojenny usłyszy możliwie najbardziej szczegółową wersję wydarzeń i tego, jak zamo-
tałeś całą historię. - Zmrużył oczy. – Chcę rozmawiać ze Shokiem Choką.
Nom Anor zachował nieprzenikniony wyraz twarzy.
Greg Keyes
215
- Został zabity przez Jeedai. Wszyscy twoi ludzie zginęli.
Twarz komandora przybrała wyraz niedowierzania.
- Wszyscy? A jednak tobie udało się bezpiecznie dotrzeć do statku.
- Zostałem odcięty od twoich wojowników i Jeedai, kiedy Givinowie wypuścili
powietrze ze stacji.
Qurang Lah przez dłuższą chwilę wytrzymywał jego spojrzenie.
- Tak - rzekł półgłosem. - Mistrz wojenny dowie się ode mnie wielu rzeczy.
Zanim Nom Anor zdołał odpowiedzieć kolejnym protestem, villip wygładził się,
pozostawiając go samego i sfrustrowanego. I mocno zaniepokojonego.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
216
R O Z D Z I A Ł
45
Jaina wygramoliła się ze swego X-skrzydłowca, czując się dziwnie staro jak na
swoje osiemnaście lat. Chciała położyć się do łóżka, wyłączyć wszystkie światła i tak
już zostać.
Chciała do Jacena, do Anakina, do matki i ojca. Chciała usłyszeć monotonne na-
rzekanie C-3PO i chciała zobaczyć ciocię Marę, dowiedzieć się, co się z nią dzieje.
Zamiast nich ujrzała Kypa Durrona, który z uśmiechem od ucha do ucha wysiadł z
myśliwca i ruszył w jej stronę.
W pewnym sensie powinien wystarczyć i on.
Przyglądała się, jak nadchodzi tak głupio wyszczerzony, aż wreszcie znalazł się
dostatecznie blisko. Wtedy strzeliła go w ten uśmiechnięty dziób.
Uśmiech znikł, ale poza tym nie było żadnej reakcji.
- Wiedziałeś! - syknęła. - Wiedziałeś i skłamałeś, i mnie też do tego wciągnąłeś!
Inni piloci, rozhukani w pobitewnej radości, zaczęli się na nich gapić.
- O czym ty mówisz? - zapytał Lensi. Jaina kątem oka zauważyła nadchodzących
Duro.
- Powiedz mu, Kyp. Powiedz, za co zginęli jego przyjaciele. Powiedz, że to, za
czego zniszczenie zapłaciliśmy tak drogo, nie było superbronią. W ogóle nie było bro-
nią.
Kyp skrzyżował ramiona na piersi.
- Wszystko, co posiadają Yuuzhanie Vong jest bronią - odparł.
- Widziałem materiał na odprawie - wymamrotał Lensi. - Widziałem, co się działo.
To wyciągało ogień ze słońca Sernpidala.
- Nie - zaprzeczyła Jaina. - To tylko tak wyglądało, ale było zupełnie inaczej.
Yuuzhanie Vong stworzyli system przekaźnikowy setek dovin basali, zawieszonych w
długim korytarzu na całej drodze do słońca. Wielki, niezgrabny akcelerator liniowy,
jako sposób na pozyskanie wodoru i helu potrzebnego do budowy statków, a może
czegoś innego. Ale gigantyczna broń grawitacyjna? Nie. To wymysł Kypa, żeby nas
tam ściągnąć.
Mówiąc do Lensiego, nie spuszczała oczu z Kypa.
- Co to było, Kypie? Co właśnie wysadziliśmy? A może nawet sam nie wiesz?
Greg Keyes
217
- Wiem - odparł Kyp. - To był światostatek, nowy światostatek. Jeśli was to pocie-
szy, nie był skończony i prawdopodobnie na pokładzie nie było dużo Vongów.
- No to po co chciałeś go wysadzić? Dlaczego skłamałeś?
Twarz Kypa stwardniała.
- Yuuzhanie Vong zniszczyli, podbili, pogwałcili nasze planety. Ludność cywilną
zdegradowali do rangi niewolników, tysiącami składają bogom w ofierze naszych oby-
wateli. Ale do dziś jedyni Vongowie, których my skrzywdziliśmy, to ci, którzy na nas
napadali... - wojownicy. Chciałem uderzyć w miejsce, gdzie mieszkają, pokazać im, że
ich cywile nie są uświęceni, skoro nasi też nie są.
- No to dlaczego pusty światostatek? - zapytała Jaina. - Dlaczego nie wybrałeś i
nie wysadziłeś pełnego, Kyp? Nie powiesz mi, że wzdragałbyś się przed tym!
- I tu się mylisz, Jaino. Sądzę zresztą, że sama o tym wiesz - odparł. - Ale dzięki
zdobytym przez nas informacjom na pewno mogliśmy zniszczyć któryś ze starszych
statków. Tyle tylko, że ich zniszczenie wcale by ich nie zabolało. W przeciwieństwie
do tego. Ich światostatki umierają, wiele z nich nie jest w dość dobrym stanie, żeby
dolecieć gdziekolwiek, gdzie mogliby osadzić pasażerów. Ten tutaj miał napęd nad-
przestrzenny i mógł pomieścić populację wielu mniejszych światostatków. A teraz mu-
szą wybierać: czy chcą, żeby ich dzieci umarły w przestrzeni, czy poświęcą zasoby
militarne, by je przetransportować na podbite planety. W ten czy w inny sposób poma-
ga nam to walczyć z nimi i daje im do myślenia.
- Aha, jasne - warknęła. - Daje im do myślenia, że pewnie nie jesteśmy lepsi od
nich.
- My tu byliśmy pierwsi. To nasza galaktyka. Gdyby przybyli w pokoju, daliby-
śmy im przestrzeń, której potrzebowali. - Podniósł podbródek i głos, aby jego słowa
dotarły do wszystkich w pomieszczeniu - Powinniście być dumni z tego, czego dzisiaj
dokonaliście. Walka była straszliwie nierówna, ale wygraliście. Zadaliście Vongom
cios, i to porządny. Za Sernpidal, za Ithorę, za Duro, za Dubrillion, za Garqi... za każdą
planetę, którą złupili.
Ku absolutnemu zdumieniu Jainy odpowiedziały mu wiwaty. Nie wszyscy wiwa-
towali - po drugiej stronie sali zobaczyła gniewne i zacięte twarze Gavina i Wedge'a.
Ale prawie wszyscy.
- Zapytaj ich, Jaino. Sama właściwie nie masz rodzinnej planety. Zostałaś wycho-
wana w całej galaktyce. Większość z tych ludzi wie, co to znaczy posiadać dom, a zbyt
wielu wie także, co to znaczy go stracić dzięki Yuuzhanom Vong. Sądzisz, że się zmar-
twią, jeśli choć trochę wyrównaj ą rachunki ?
- Myślę, że byłeś im winien prawdę. Może i tak pomoglibyśmy ci, gdybyś był z
nami szczery.
- A może nie pomoglibyście. Jak długo sądziliście, że to superbroń, byliście goto-
wi ruszać do boju. Ale tutaj zaszkodziliśmy im bardziej niż w przypadku zniszczenia
jakiejkolwiek broni. Zanim wyhodują nowy...
- Ich dzieci zaczną umierać. Oczywiście. Rozumiem. Brawo, Kyp. Doskonała ro-
bota. Tyle tylko, że mnie wykorzystałeś i teraz krew każdego yuuzhańskiego dziecka,
które udusi się w kosmosie, znajdzie się również na moich rękach.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
218
- Wszechświat nie ogranicza się do niejakiej Jainy Solo, wierz mi albo nie - po-
wiedział Kyp bardzo cicho. - Przykro mi, że poczułaś się wykorzystana, żałuję, że cię
tak okłamałem, ale musiałem. Inaczej nie skłoniłbym was do pomocy.
- I nigdy więcej ci się to nie uda - odparła Jaina. - Możesz się z tym liczyć. Gdybyś
umierał z pragnienia na Tatooine, nawet nie napoiłabym na ciebie.
Z tymi słowami wyszła, odnalazła przydzielony sobie pokój, zgasiła światła i roz-
płakała się.
Następnego dnia, za pozwoleniem Gavina Darklightera, odleciała, aby odnaleźć
„Błędnego Rycerza".
Greg Keyes
219
R O Z D Z I A Ł
46
- Dziwna sprawa - mruknął Corran, obserwując „Błędnego Rycerza" rosnącego w
transparistalowym rombie statku Givinów.
- Co takiego? - zapytał Anakin.
- Cieszę się na widok statku mojego teścia.
- Ach, tak? - Anakin próbował się uśmiechnąć. Właśnie szukał w Mocy cioci Ma-
ry. Wyniki były niejasne - nieraz wydawało mu się, że już ją ma, ale w chwilę później
miał wrażenie, że to już nie ona. Uczucie, że ona umiera, naznaczyło głęboko jego
umysł. W głębi duszy obawiał się nawet, że już nie żyje, a przelotne wrażenie kontaktu
było jedynie szczątkowym śladem jej żywej osobowości.
Odwrócił się, żeby zbudzić Tahiri i dostrzegł ją o metr od siebie. Uśmiechnęła się
lekko.
- Och... cześć - bąknął.
- Cześć - odpowiedziała. Jej oczy nie zatrzymały się zbyt długo na jego twarzy, ale
czuł, że dziewczyną targa niepewność bodaj równa jego własnej.
- Zdaje się, że już jesteśmy na miejscu - zauważyła całkiem niepotrzebnie.
- Taaak. - Dlaczego jego palce nagle zrobiły się jak kamienne młoty, a nogi jak
słupy z gąbki? Przecież to tylko Tahiri.
- I nareszcie będziemy mogli ściągnąć to paskudztwo - dodała Tahiri. - Już nigdy
w życiu nie włożę kombinezonu próżniowego.
- Pewnie. Ja też nie. - Kombinezony uniemożliwiły powtórzenie tego, co im się
przytrafiło w szafce na stacji YagTJhul. Ciekawe, co by się stało, gdyby znów byli w
zwykłych ubraniach?
Ta myśl była wręcz przerażająca.
- Myślisz, że z Marą wszystko w porządku? Anakin potrząsnął głową.
- Nie.
- Będzie dobrze. Musi być.
- Tak. - Nastąpiło długie, niezręczne milczenie. Zbliżali się do „Błędnego Ryce-
rza". Corran zajęty był udowadnianiem, że naprawdę są tym, kim są, choć wracają in-
nym statkiem, niż wyruszyli, a wszystko po to, aby wpuszczono ich do doku.
- Hej, Anakinie - zagadnęła Tahiri.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
220
- Tak?
- Co się dzieje? Prawie się do mnie nie odzywałeś od chwili, kiedy opuściliśmy
Yag'Dhul.
- No, byliśmy trochę zajęci i... martwię się o ciocie Marę.
- Ehe. Słuchaj, a może zmieniłeś zdanie?
- Na jaki temat?
- Na temat... no wiesz. Żałujesz, czy co? Chcę przez to powiedzieć, że mieliśmy
umrzeć i te rzeczy. Doskonale to rozumiem, w końcu byliśmy przez taki długi czas
najlepszymi przyjaciółmi. A teraz pewnie uważasz, że jestem za młoda, pewnie pamię-
tasz wszystkie kłopoty, jakich ci przysporzyłam i... no, może powinniśmy po prostu
zapomnieć... - Jej zielone oczy odnalazły jego wzrok i przeszyły go jakby wyładowa-
niem jonowym.
- Tahiri...
- Wiem, rozumiem. Nic się nie stało.
- Tahiri, nie zmieniłem zdania. Nie żałuję ani trochę. Nie wiem dokładnie, co to
wszystko znaczy, a my rzeczywiście oboje jesteśmy jeszcze bardzo młodzi. Ale nie
żałuję, że cię pocałowałem. I... hmm... nie chodziło tylko o to, że byliśmy o krok od
śmierci.
- Nie?
- Nie.
- No to w porządku.
Właśnie usiłował wymyślić, co powinien powiedzieć teraz, żeby całkiem nie za-
walić, kiedy nagle przeszył go paraliżujący ból.
- Ciocia Mara! -jęknął. - Ciocia Mara!
Kolejna fala oślepiającego bólu omal nie zwaliła go z nóg.
Zaledwie znaleźli się w doku, Anakin wyskoczył ze statku jak oparzony, minął
uczniów Jedi, którzy wyszli im na powitanie i pędem, najszybciej jak mógł, pognał w
kierunku laboratorium medycznego. Jeszcze w turbowindzie obezwładniający ból szar-
pał nim tak, że musiał podnieść blokady, żeby nie zemdleć.
Przed drzwiami pomieszczenia medycznego zastał Mirax, Boostera, Valina, Jysel-
lę i z pół tuzina innych ludzi, wszystkich w stanie najwyższego napięcia. Kiedy wysko-
czył z windy, wszystkie oczy zwróciły się ku niemu.
- Ciocia Mara! -jęknął. - Co się dzieje z ciocią Marą?
Mirax objęła go.
- Mara czuje się dobrze - odparła. - A ty gdzie się podziewałeś, na głęboki ko-
smos? Czy Corran jest z tobą?
Anakin machnięciem ręki zlekceważył pytanie.
- Ale ten ból... - zaczął.
- To normalne - wyjaśniła Mirax. - Co z Corranem?
- Wszystko w porządku - odrzekł. - Zaraz tu będzie. Mirax, ja czułem, jak ona
umiera.
Greg Keyes
221
- Bo tak było. Teraz jest w porządku. Poprzez Moc ona i Luke jakoś... Nie wiemy
jak, ale yuuzhańska choroba odeszła. Zupełnie.
- Wobec tego ból...
- Jest naturalny. Paskudny, ogłupiający, ale naturalny. Wierz mi, przechodziłam
przez to dwa razy.
- Chcesz powiedzieć, że...
W kilka chwil potem drzwi otwarły się z lekkim westchnieniem i stanęła w nich
Cilghal. Wyglądała na bardzo, bardzo zmęczoną.
- Możecie już wejść - oznajmiła. - Po dwie osoby, nie więcej, proszę.
Anakin i Mirax weszli pierwsi.
Mara wciąż wyglądała na chorą. Twarz miała zapadniętą, na czole lśniły kropelki
potu. Ale uśmiechała się, a jej nefrytowe oczy wypełniało nowe, nieznane dotąd szczę-
ście. Luke klęczał przy łóżku i trzymał ją za rękę.
- Luke, Maro - odezwała się Mirax. - Patrzcie, kto przyszedł.
- Anakin! - zawołał Luke. -Nic ci nie jest? A Corran i Tahiri? Też są z tobą?
- Tak - odparł Anakin dość nieprzytomnie, skoncentrowany wyłącznie na niewiel-
kim tobołku spoczywającym w zgięciu ramienia Mary. Podszedł bliżej. Małe ciemne
oczka zwróciły się w jego stronę i powędrowały dalej, jakby nie istniał.
- Niech mnie - wyszeptał.
- Cześć, Anakinie - odezwała się Mara słabym głosem. - Wiedziałam, że tu wró-
cisz.
- Myślałem, że ty... Mogę podejść?
- Jasne.
Anakin wytrzeszczył oczy na noworodka.
- Czy one wszystkie są takie paskudne? - wypalił.
- Z pewnością ująłbyś to inaczej, gdybyś przeszedł przez to co ja -odrzekła. - Za-
cznij myśleć w kategoriach antonimów.
- Chciałem powiedzieć, że jest...
- Ma na imię Ben - wyjaśnił Luke.
- On jest piękny. W Mocy i w... ogóle, tylko jakiś taki zmięty i pomarszczony.
- Ty też taki byłeś - powiedziała Mara.
- I naprawdę nic ci nie jest?
- Nigdy, przenigdy nie czułam się lepiej - zapewniła go Mara. -Wszystko jest
przecudownie. - Spojrzała na swoje dziecko. - Przecudownie.
Jej uśmiech, choć słaby, miał w sobie tyle energii, że wystarczyłoby jej na oświe-
tlenie całego Coruscant.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
222
R O Z D Z I A Ł
47
Nen Yim ze spuszczoną głową wędrowała przez labirynt korytarzy wielkiego stat-
ku. Rzeźbione kolumny starożytnej, lecz żyjącej kości podpierały wysokie sklepienia,
chóry tęczowych qaana poprzez chitynowe macki mruczały hymny do bogów. Rzadkie
kadzidła paaloc - zakazane dla wszystkich, z wyjątkiem tych najwyższych - przywoły-
wały z najdalszych zakamarków jej pamięci dawną rodzinną planetę Yuuzhan Vong.
Kae Kwaad, dziwnie pokorny, kuśtykał obok.
Pośrodku ogromnej komnaty znajdowało się wzniesienie z pulsujących, włókni-
stych polipów hau, a na nim spoczywała olbrzymia postać, spowita w ciemność i przej-
rzystą laminę. Wyraźnie widoczne były tylko jej oczy, rozżarzone implanty maa'it,
mieniące się wszystkimi kolorami widma. Poza nimi znajdował się jedynie nieregular-
ny cień, którego widok przeszył jej ciało dreszczem czci. Przez krótką chwilę miała
wrażenie, że postawiono ją przed obliczem samego Yun-Yuuzhan.
Kae Kwaad rozpłaszczył się na podłodze.
- Przyprowadziłem ją, Groźny Shimrro.
Oczy wwierciły się w nią, ale minęło kilka długich, pełnych niepokoju uderzeń
serca, zanim postać przemówiła.
- Spojrzysz na mnie, adeptko? - zapytał szeptem bez wątpienia równie majesta-
tycznym i straszliwym jak głos boga, którego przypominał. - Odważysz się spojrzeć na
mnie i umrzeć?
Nen Yim skłoniła się.
- Zrobię to, jeśli takie jest twoje życzenie, Groźny Panie.
- Jesteś heretyczką, Nen Yim. Z heretyckiego rodu.
- Uczyniłam to, co uważałam za dobre dla Yuuzhan Vong. Jestem przygotowana,
aby umrzeć za moje występki.
Simrra wydał dźwięk - szeleszczący, ulotny dźwięk, który dopiero po chwili zi-
dentyfikowała jako śmiech.
- Widziałaś ósmy rdzeń.
- Zajrzałam do niego, panie.
- I co tam zobaczyłaś? Mów.
Greg Keyes
223
- Zobaczyłam... koniec. Koniec protokołów. Koniec sekretów. Poza tymi kilkoma
cudami, jakimi obdarowali nas bogowie od czasu przybycia do galaktyki niewiernych,
zapas naszej wiedzy jest na wyczerpaniu.
- Istotnie - zgodził się Shimrra. - Tylko ty jedna z mistrzów przemian o tym wiesz.
Coś, co z cała pewnością nie było naturalną dłonią, wynurzyło się z cienia i skinę-
ło w kierunku Kae Kwaada.
- Onimi. Ujawnij się.
- Tak jest, Groźny Władco! - Kae Kwaad... nie, Onimi... skurczył się i zakręcił.
Jednym ruchem odrzucił martwe dłonie mistrza przemian, odsłaniając normalne palce
Yuuzhanina. Ściągnął maskera, który skrywał mu twarz, na widok której Nen Yim
poczuła, jak kwaśna żółć podchodzi jej do gardła.
Mężczyzna, którego uważała za mistrza przemian, był zdeformowany. Nie pokryty
bliznami czy okaleczony w ofierze bogom, lecz zniekształcony jak ktoś przez tych bo-
gów przeklęty od urodzenia. Jedno oko kołysało się niżej od drugiego, część czaszki
była dziwnie wydłużona. Usta były skręconą, krzywą szparą. Długie, szczupłe członki
drżały z dziwnej, szalonej radości.
- Onimi to mój błazen - zaszemrał Shimrra. - Bawi mnie. Czasem się przydaje. Po-
słałem go, żeby cię obserwował i sprowadził do mnie.
- Widzisz, moja słodka Nen Tsup? - zagruchał Onimi. - Widzisz? Ale Nen Yim nic
nie widziała. Kompletnie nic nie widziała.
- Milcz, Onimi. Na twarz i milcz.
Błazen rozpłaszczył się na koralowym pokładzie i skamlał cicho jak przerażone
zwierzę.
- Yun-Yuuzhan ukształtował wszechświat ze swego własnego ciała - zaintonował
Shimrra głosem modulowanym jak święta pieśń. -W dniach następujących po wielkich
przemianach bóg był słaby, a Yun Harla sprytnie wykorzystała tę chwilę, aby wydobyć
z niego niektóre tajemnice. Przekazała je swej pokojowej, Yub-Ne'Shel, a potem mnie.
Jestem bramą do tej wiedzy. Lecz Yun-Yuuzhan nigdy nie oddał wszystkich swych
sekretów. Wiele wciąż chowa dla nas, którzy jesteśmy wolni od przebiegłości Yun
Harli. Czekają na nas. Widziałem to w wizji.
- Wciąż nie rozumiem, Groźny Panie. Ósmy rdzeń...
- Milcz! - głos podniósł się nagle do ogłuszającego umysł grzmotu i Nen Yim
stwierdziła, że leży na twarzy tak samo jak Onimi. Przygotowała się na śmierć.
Lecz ku jej zdumieniu Shimrra odezwał się znowu tym samym łagodnym głosem:
- W mojej wizji, Nen Yim, zostałaś podniesiona do rangi mistrza. W mojej wizji
wyruszyłaś na poszukiwanie wiedzy, którą zachował dla siebie Yun-Yuuzhan. On pra-
gnie ją nam ofiarować, lecz w zamian żąda poświęceń i ciężkiej pracy. Żąda, abyś po-
dążała dalej drogą herezji.
Nen Yim, bojąc się odezwać, leżała cicho i powoli docierało do niej, że raczej nie
umrze.
- Inni mistrzowie przemian to głupcy Yun Harli - ciągnął Shimrra. - Nie dowiedzą
się o tym. Ty będziesz pracować tutaj, ze mną. Będziesz miała do dyspozycji wszystkie
zasoby i wszystkich pomocników, jacy znajdują się na moim dworze. Wraz ze mną
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
224
wydobędziesz z czujnego umysłu Yun-Yuuzhan najgłębsze sekrety przemian, a nie-
wierni zadrżą przed tą uwolnioną mądrością. - Zawiesił głos. - Teraz możesz przemó-
wić.
Nen Yim zebrała całą odwagę.
- Groźny Władco, mieszkańcy światostatku „Baanu Miir"...
- Są niczym. Już nie żyją. Mogliby zostać oszczędzeni, ale niewierni zbezcześcili
naszą rodzicielkę statków i zniszczyli nowy światostatek. To nic. To stare dzieje. Mi-
strzowie przemian to też stare dzieje. Ty jesteś na nowej drodze, najświętszej ze
wszystkich. Mistrzyni Nen Yim. Zapomnij o tym, co było przedtem.
„Są niczym". Niewierni ich zabili, wszystkich na „Baanu Miir", na każdym ze
światostatków, zbyt starych i zużytych, by przekroczyć prędkość światła. Nen Yim
poczuła w tej chwili w sercu tak wielki gniew, że złożyła milczącą przysięgę. Do tej
pory niewierni byli dla niej głównie interesującym zagadnieniem, prawie abstrakcją.
Teraz stali się jej wrogami w najgłębszym znaczeniu tego słowa. Będzie pracowała tak
długo, aż sprowadzi na nich zagładę.
A pod tą cichą wściekłością, dławiąc ją w jednej chwili, dławiąc nawet boską
obecność Shimrry, narodziła się nowa, dziwna, mroczna satysfakcja.
Teraz dopiero naprawdę zaczynają się moje przemiany, pomyślała. Wszechświat
zadrży na widok tego, co stworzę.
Greg Keyes
225
E P I L O G
Luke podejrzliwie mierzył wzrokiem holograficzny obraz Borska Fey'lyi, prezy-
denta Nowej Republiki.
- Twierdzisz, że mogę bezpiecznie wracać na Coruscant? - zwrócił się mistrz Jedi
do maleńkiej podobizny kremowego Bothanina.
- Jeśli chcesz - odparł Fey'lya. - Chciałbym, żebyś zrozumiał, że rozkaz areszto-
wania wyszedł najpierw od senatu, a nie ode mnie. Zajęło mi to sporo czasu, ale użyłem
odpowiednich nacisków, żeby go odwołano.
- Doceniam to, panie prezydencie. Ale wydaje mi się, że pamiętam, jak kilka mie-
sięcy temu sam groziłeś mi aresztem. Jak mogę być pewien, że to nie kolejna sztuczka,
żeby mnie ściągnąć z powrotem?
- Szczerze powiedziawszy - odparł Fey'lya - mam nadzieję, że nie wrócisz.
- A to dlaczego?
- Nie rób ze mnie głupca, mistrzu Skywalkerze. Zdaję sobie sprawę z co najmniej
kilku twoich działań. Możliwe nawet, że niektóre z nich okażą się... użyteczne. Jednak
w senacie wciąż istnieją siły... potężne siły, które uważają, że to ty i twoi Jedi stanowi-
cie jedyną przyczynę złamania zawieszenia broni przez Yuuzhan Vong. Ty i ja wie-
my... cokolwiek zmuszony byłem powiedzieć na głos ze względów politycznych... że
Yuuzhanie po prostu chcą zawładnąć wszystkimi światami naszej galaktyki. Ale choć
udało mi się odwołać nakaz aresztowania, wciąż nie mam dość kompetencji, żeby
usankcjonować twoje nielegalne działania.
- Innymi słowy, chcesz mieć możliwość wyparcia się wszystkiego.
- Ja mam tę możliwość, mistrzu Skywalkerze. I chcę ją na razie zachować, przy-
najmniej przez jakiś czas. - Zamilkł na chwilę. - Kiedyś to się może zmienić.
- Chyba pana rozumiem, panie prezydencie - rzekł Luke. Kiedyś Jedi mogą okazać
się dla ciebie ostatnią nadzieją, pomyślał.
- Dobrze. W takim razie życzę ci miłego dnia... czy też nocy, gdziekolwiek jeste-
ście. I jeszcze jedno, mistrzu Skywalkerze...
- Tak, panie prezydencie?
- Mam nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze z waszym dzieckiem...
- Jeśli o to chodzi, mam już syna - odparł Luke.
- Więc gratuluję z głębi serca tobie i twojej żonie - rzekł Fey'lya.
- Dziękuję - rzekł Luke. - Niech Moc będzie z tobą.
Bothanin poważnie skinął głową, obraz zafalował i znikł.
- Jak ty możesz spokojnie rozmawiać z tą wredną kupą huttyjskiego łajna? - zapy-
tała Mara. Odpoczywała w półleżącej pozycji na łóżku, z uśpionym - wreszcie! - Be-
nem w ramionach.
Luke wzruszył ramionami.
- Okazanie mu gniewu byłoby może najprostszą drogą. W końcu przez niego omal
nie straciłem wszystkiego.
Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni
226
Usiadł na łóżku, a ona ułożyła się w zagłębieniu jego ramienia. Spojrzał w dół, na
śpiącego syna.
- Ale wszystko już jest w porządku. On nie zasługuje na gniew ani na ból. A jeśli
możemy naprawiać zamiast niszczyć, powinniśmy to robić.
- Ale z ciebie mięczak, Skywalker - mruknęła, ale jeszcze głębiej wtuliła się w je-
go ramiona, żeby mógł ją zamknąć w objęciach.
- Kiedy byłam w odświeżaczu, miałeś jeszcze jedną wiadomość -powiedziała.
- Właśnie do niej zmierzałem. To był Kam. Razem z Tionną uważają, że znaleźli
planetę, której szukamy. I przesyłają gratulacje.
- A więc wracają do nas?
- Właśnie.
- Świetnie. A wczoraj pokazał się „Sokół". Jeśli jeszcze wróci Jaina, szykuje się
prawdziwe rodzinne spotkanie.
- Tak. - Luke dotknął maleńkich, doskonałych w kształcie paluszków Bena. - I
zgadnij, kto będzie w centrum uwagi? Ty, koleś - przekrzywił głowę. - Dzisiaj jest po-
dobny do ciebie.
- Wygląda zdrowo - powiedziała łagodnie. - A poza tym, dla mojej przyjemności,
może być nawet podobny do Duga.
- Udało ci się, Maro - szepnął, całując ją w policzek.
- Udało się nam, Luke.
- Teraz chciałbym wiedzieć tylko jedno - mruknął.
- To znaczy?
- Kiedy znów uda nam się przespać całą noc?
Mara prychnęła i czule poklepała go po dłoni.
- Jeśli ten tutaj jest bodaj trochę podobny do młodych Solo, mamy z głowy przy-
najmniej kolejne dwadzieścia lat.
W szarych oczach Bena zabłysła iskierka, która zdawała się w pełni potwierdzać
jej słowa.
Greg Keyes
227
P O D Z I Ę K O W A N I A
Autor chciałby wyrazić podziękowania następującym osobom:
Klubowi Flying Rat Toli za pomoc w trudnych chwilach.
Shelly Shapiro i Sue Rostoni za pomoc, poradę i ciężką pracę na każdym etapie
procesu. Moim współautorom: Troy Denning, Jimowi Lucenowi, Elaine Cunningham
oraz Mike'owi Stackpole'owi za pomoc przy właściwym podejściu do sprawy. Dziękuję
także Michaelowi Kogge'owi, Colette Russen, Kathleen O'Shea, Deannie Hoak, Beno-
wi Har-perowi, Lelandowi Chee, Chrosowi Cerasiemu, Enrique'owi Goeirerowi, Eelii
Goldsmith Hendersheid, Helen Keier i Danowi Wallace'owi. I jeszcze Krisowi Boldi-
sowi za wsparcie. To było naprawdę coś!