background image

Andrzej Kozak

TOBRUK ODPOWIADA OGNIEM

Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej

Warszawa 1987

Okładkę projektował: Konstanty M. Sopoćko

Redaktor: Wanda Włoszczak

Redaktor techniczny: Janusz Festur

Korektor: Sławomir Popielecki

background image

OPERACJA „TREACLE”

Kiedy   w   lipcu   1941   roku   generał   Claude   Auchinleck   objął   dowodzenie   wojskami   alianckimi   na 

Środkowym Wschodzie, sytuacja w tym rejonie była niezwykle skomplikowana. Po nieudanych próbach 
powstrzymania agresji hitlerowskiej na Bałkanach istniała groźba, że Niemcy przerzucą swe wojska z Grecji 
do   Syrii,   gdzie   od   maja   działały  niemieckie   bazy  lotnicze.   W   tym   przypadku   stacjonujący  w   Egipcie 
Brytyjczycy byliby zaatakowani  od wschodu. Tymczasem od zachodu zagrażały Egiptowi poważne siły 
niemiecko-włoskie,  których dowódcą był   Włoch,  generał  Ettore  Bastico,   choć  faktycznie  pierwszy  głos 
należał   do   Niemca,   generała   Erwina   Rommla.   Nikogo   to   zresztą   nie   dziwiło,   skoro   wojska  „osi” 
zawdzięczały swe sukcesy w Libii głównie obecności Deutsche Afrika-Korps.

Jeszcze w kwietniu  wydawało się, że klęska aliantów na tym froncie  jest nieunikniona. Rommel i 

Bastico opanowali niemal całą Libię i stanęli na granicy Egiptu. Tu utknęli. Dalszy marsz był niemożliwy ze 
względu na  brak  zaopatrzenia  oraz  twierdzę  Tobruk, w której zamknęło  się około 30 tysięcy żołnierzy 
alianckich, w tym cała piechota australijskiej 9 dywizji!

W   końcu   czerwca   Anglicy   próbowali   kontratakować,   lecz   nie   osiągnęli   powodzenia.   Sukcesem 

natomiast zakończyło się natarcie na wschód. Pięciotygodniowa kampania syryjska usunęła z tego rejonu 
Niemców   oraz   kolaborujących  z   nimi  przedstawicieli   francuskiego   rządu   Vichy.   Groźba   wojny  na   dwa 
fronty została odsunięta. Rommel i Bastico stali jednak nadal u wrót Egiptu. Generał Auchinleck nie mógł 
uderzyć, ponieważ brakowało mu ciężkiego sprzętu wojskowego, szczególnie zaś czołgów. Musiał czekać na 
dostawy z metropolii.

Do   operacji   zaczepnej   dążył   również   Rommel,   lecz   i   jemu,   jak   już   wspomnieliśmy,   brakowało 

zaopatrzenia, a poza tym wciąż bronił się Tobruk  — wymarzony port dla konwojów. Ewentualna dostawa 
sprzętu z Trypolisu była sprawą ryzykowną, gdyż silny wypad z twierdzy mógł przeciąć linie komunikacyjne 
wojsk „osi”.

W tej sytuacji ogromna odpowiedzialność spadła na flotę brytyjską w basenie Morza Śródziemnego. W 

tym   okresie   miała   ona   do   spełnienia   dwa   zadania:   zatapianie   transportów   nieprzyjaciela   oraz   niesienie 
pomocy Tobrukowi. Marynarka zdała ten egzamin celująco. Doskonale spisali się również obrońcy twierdzy, 
ale kilkumiesięczne oblężenie bardzo ich wyczerpało. Ponadto rząd Australii wyraził zdanie, że 9 dywizja 
nie może tak długo znajdować się w walce i nalegał na wycofanie jej z pierwszej linii.

Generał   Claude   Auchinleck   zaczął   opracowywać   ryzykowny   plan   całkowitej   wymiany   załogi 

tobruckiej. Na początku sierpnia wyruszył do Londynu, by ostatecznie ustalić skład nowej załogi twierdzy.

Polscy żołnierze pojawili się na Bliskim Wschodzie już w 1940 roku. Rozkazem z dnia 2 kwietnia tego 

roku   powołano   do   życia   Brygadę   Strzelców   Karpackich   (rozlokowano   ją   w   Syrii),   której   dowódcą 
mianowano pułkownika (późniejszego generała) Stanisława Kopańskiego. Weszła ona w skład francuskiej 
armii „Lewant”.

Ochotnicy do brygady napływali ze wszystkich stron. Większość przybyła z Rumunii i Węgier, gdzie 

znaleźli   się   po   klęsce   wrześniowej,   byli   też   przybysze   z   Francji,   krajów   arabskich,   a   nawet 
czternastoosobowa grupa z Mandżurii. Czerwcowa klęska Francji zmusiła polską brygadę do przejścia pod 
rozkazy  Brytyjczyków.   Wciąż   powiększająca   się   i   reorganizowana   BSK   pełniła   służbę   w   Palestynie,   a 
później w okolicach Aleksandrii, w Egipcie.

W związku z nadmierną liczbą polskich oficerów na Środkowym Wschodzie w listopadzie 1940 roku 

utworzono dodatkową jednostkę, podległą Kopańskiemu, Legię Oficerską, która po półrocznym szkoleniu 
przedstawiała wartość batalionu.

W styczniu 1941 roku BSK została przemianowana na Samodzielną Brygadę Strzelców Karpackich. W 

jej   skład   wchodziły  trzy  bataliony  piechoty,   pułk   kawalerii   zmotoryzowanej,   pułk   artylerii   oraz   służby 
pomocnicze. Etat brygady obejmował stanowiska dla 310 oficerów oraz 4750 chorążych, podoficerów i 
szeregowych.

— Tobruk?
—   Tak,   Tobruk.   —   Generał   Auchinleck   skinął   głową.  —   Właśnie   wróciłem   z   Londynu,   gdzie 

uzyskałem zgodę generała Sikorskiego na użycie pańskiej brygady, a także Legii Oficerskiej, do zluzowania 
części sił australijskich w Tobruku. Co pan na to?

—   Zawsze   stawiałem   dwa   warunki  —   odpowiedział   generał   Kopański.  —   Domagałem   się   zgody 

Naczelnego Wodza Polskich Sił Zbrojnych na takie czy inne użycie brygady oraz niedzielenia jej na części i 

background image

pozostawienie, jeśli to możliwe, wraz z Legią Oficerską pod jednym dowództwem. Oba te warunki zostały 
spełnione, nie mam więc żadnych zastrzeżeń.

Obecny   przy   rozmowie   generał   Thomas   Blamey   odetchnął   z   ulgą.   Od   dłuższego   już   czasu   jako 

naczelny   dowódca   wojsk   australijskich   na   Środkowym   Wschodzie   zabiegał   o   zluzowanie   9   dywizji 
walczącej w Tobruku i koncentrację sił australijskich. Irytowało go to, że podległe mu oddziały są rozsiane 
po wielu garnizonach i nie stanowią zwartej armii. Do tego dochodziły ponaglające pisma z Canberry, w 
których rząd Australii żądał czasowego wycofania swych oddziałów z walki.

— Pozostaje więc — powiedział Auchinleck — omówić szczegóły transportu. Niestety mamy bardzo 

mało   czasu   na   przygotowania.   Dziś   jest   piętnasty   sierpnia.   Między   dziewiętnastym   a   dwudziestym 
dziewiątym Polacy muszą być przewiezieni do Tobruku, gdyż w tym właśnie czasie będą bezksiężycowe 
noce. Port jest ustawicznie bombardowany i wyładowanie może nastąpić tylko w zupełnych ciemnościach. 
Czy w ciągu czterech dni pańscy żołnierze, generale, będą gotowi do drogi?

— Myślę, że tak — odparł Kopański. — Brygada nie jest wprawdzie ześrodkowana, lecz znaczna jej 

część   pełni   służbę   w  okolicach   Aleksandrii.   Proszę   tylko   o  to,   by  Legia   Oficerska   odpłynęła   ostatnim 
transportem, gdyż potrzebuje najwięcej czasu na przygotowania.

— Okay! A więc jeszcze dziś rozkazy zostaną wydane. Zajmij się tym, Neil — Auchinleck zwrócił się 

do szefa swego sztabu, generała Ritchie.  — A pana, generale Kopański, zapraszam na kolację do hotelu 
„Mena House”.

Operacja przerzucenia polskiej brygady drogą morską do Tobruku, oznaczona kryptonimem „Treacle”, 

objęta   była   ścisłą   tajemnicą.  Rejon   koncentracji  —   obóz   El   Amiriya,   otoczono   szczelnym   kordonem  i 
nikomu  nie   wydawano   przepustek.   Generał   Kopański   nakazał   nawet   oględne   rozpuszczenie   pogłoski   o 
skierowaniu   brygady   do   Syrii.   Żołnierze   byli  podekscytowani   i   snuli   przeróżne   domysły.   Iście   polska 
skłonność do fantazjowania pomieszałaby w głowie każdemu agentowi obcego wywiadu, nawet gdyby taki 
przedostał się na teren Transit Camp El Amiriya.

Kolejne dyspozycje potwierdzały wrażenie, że święci się coś poważnego. Żołnierze brygady mieli zdać 

do magazynów cały sprzęt z wyjątkiem broni ściśle osobistej i indywidualnego oporządzenia. Resztę, łącznie 
z prywatnym bagażem, trzeba było zapakować w worki i oddać do depozytu. Rozkazy mówiły, że w razie 
alarmu należy założyć pantofle sportowe na gumowej podeszwie, a buty schować do plecaka. Ci najbardziej 
doświadczeni   twierdzili,   że   zwiastuje   to   podróż   morską,   gdyż   podkute   buty   ślizgają   się   po   stalowym 
pokładzie.

Począwszy od 19 sierpnia grupy liczące od 700 do 800 ludzi opuszczały o świcie obóz i odjeżdżały do 

aleksandryjskiego portu, gdzie czekały gotowe do drogi okręty. Najczęściej były to niszczyciele  „Hero”, 
„Hotspur” i „Nizam” oraz stawiacz min „Latona”. Konwoje odpływały około godziny 9.00, do zmroku były 
osłaniane przez samoloty myśliwskie, a czasami towarzyszył im lekki krążownik („Ajax” albo „Phoebe”). 
Około 23.00 okręty wpływały do zatoki tobruckiej. Wyładowanie kończono przed północą.

W trakcie operacji  „Treacle” przewieziono do Tobruku 6116  żołnierzy (w tym 5165 Polaków) oraz 

prawie 1300 ton zaopatrzenia, ewakuowano natomiast 5040 żołnierzy.

Niestety   Legia   Oficerska   nie   zdołała   przygotować   się   do   przebazowania   w   wyznaczonym   czasie, 

zadecydowano więc, że popłynie ona do Tobruku w październiku jako ostatni oddział luzujący starą załogę.

Konwoje   transportujące   karpacką   brygadę   miały  niebywałe   szczęście.   Nie   wytropiły   ich   samoloty 

Luftwaffe. Tylko ostatni, siódmy, którym płynął dowódca brygady, został zaatakowany.

Dwudziestego   dziewiątego   sierpnia   o   godzinie   9.00   generał   Stanisław   Kopański   wszedł   na   pokład 

pięknego, najnowocześniejszego we flocie brytyjskiej stawiacza min  „Latona”. Rygorystycznie zastosował 
się do zarządzenia, że każdy żołnierz może wziąć tylko plecak z ekwipunkiem osobistym.

Okręty wyszły z portu i płynęły przez jakiś czas w kierunku północnym. Karpatczycy nadal nie znali 

celu podróży, toteż zaczęli snuć przeróżne domysły.

— Ki czort? — zastanawiał się jakiś żołnierz. — Chyba nie płyniemy odbijać Grecji!
Po  dwóch  godzinach  wszystko  było  jasne.  Konwój wziął  kierunek   na   zachód.  A  więc  Tobruk.   Tę 

wiadomość przyjęto spokojnie, nawet z zadowoleniem. Wreszcie będzie okazja stanąć naprzeciw wroga, 
który pustoszył ojczyznę, i przypomnieć mu, że żołnierz polski nie złożył broni.

O zmroku okręty zaczęły płynąć zygzakami, by utrudnić ewentualny atak lotnictwa nieprzyjaciela, a 

obsługi   działek   przeciwlotniczych   zdwoiły   uwagę.   Ostrożność   ta   nie   była   przesadą.   Załogi   okrętów 
wiedziały, że Niemcy często atakują na podejściu do Tobruku, że wiele jednostek wiozących do twierdzy 

background image

zaopatrzenie spoczęło na dnie morza.

Nagle na niebie ukazały się sylwetki  Junkersów  i niemal w tym samym momencie rozległ się jazgot 

karabinów i działek przeciwlotniczych. Samoloty wroga zbliżały się do konwoju, nie mogły jednak wykonać 
nalotu, gdyż płynął on pod osłoną własnych myśliwców. Doszło do walki powietrznej, podczas której cztery 
samoloty wroga spadły do morza, a pozostałe ratowały się ucieczką. Royal Air Force okupiła to zwycięstwo 
stratą jednego myśliwca.

Około 23.00 konwój wpłynął do zatoki. Ponaglani przez marynarzy Polacy schodzili do dużych barek, 

które   stanowiły   rodzaj   pomostu   lub   przewoziły   żołnierzy   na   brzeg,   skąd   australijscy   przewodnicy 
pospiesznie prowadzili ich do rejonu tymczasowego zakwaterowania.

Generał   Kopański   uścisnął   rękę   swego   zastępcy,   pułkownika   Walentego   Peszka,   który  przybył   do 

Tobruku pierwszym transportem i teraz wyszedł powitać przełożonego.

— Samochód czeka — poinformował dowódcę. — Jedziemy „do domu”.
Wkrótce przybyli do podziemnego magazynu, który od tej pory miał  służyć im za kwaterę. Kiedy 

generał siadał na przeznaczonej dla niego leżance, wypełzła spod niej żmija i podnosząc wysoko główkę, 
wpatrzyła się w światło świecy. Adiutant dowódcy, podporucznik Orłowski, wydobył bagnet i poćwiartował 
gadzinę. Kopański parsknął śmiechem.

— Hrabiowskie safari w Afryce!
Po chwili jednak przestał się śmiać i niespokojnie zajrzał pod łóżko.
— Ciekawe, czy usnę, czy będę czekał na wizytę następnej żmii?

W TOBRUKU

Trzydziestego sierpnia ukazał się rozkaz dowódcy SBSK.

„Żołnierze Brygady Karpackiej!

Na skutek wspólnych zarządzeń władz zwierzchnich, polskich i angielskich, Brygada nasza znalazła się 

w twierdzy Tobruk znanej już całemu światu dzięki dzielności jej obrońców.

Dnia   22   sierpnia   artyleria  polska   posłała   już   swe   pociski   odwiecznemu  i   nigdy  nieprzejednanemu 

wrogowi naszego Narodu, rozpoczynając jako pierwsza spośród oddziałów naszej Brygady walkę z nim na 
kontynencie afrykańskim.

Kawaleria Brygady z dniem 29 sierpnia również objęła swój odcinek, a niebawem i piechota Brygady 

znajdzie się w bezpośredniej styczności z nieprzyjacielem.

Następuje   w   życiu   Brygady   Karpackiej   chwila   podniosła,   chwila   zemsty   za   poniewierkę   naszego 

Narodu i podkreślenia, że Polska potrafi nadal walczyć o godność wolnego narodu.

Walka wymaga od nas — poza porywem uczucia — hartu, wytrwałości i znajomości rzemiosła.
W stosunku do nieprzyjaciela, zwłaszcza Niemców, mamy prawo być bezwzględnymi, natomiast nie 

będziemy nigdy barbarzyńcami.

Musimy okazać się godnymi naszego Narodu i naszych sprzymierzeńców. Niech nasza Brygada ozdobi 

nową tradycją bojową polskie sztandary pamiętając słowa »Warszawianki«:

Leć nasz Orle w górnym pędzie.
Sławie, Polsce, światu służ.
Kto przeżyje, wolnym będzie,
A kto poległ — wolnym już!

Dowódca SBSK

Stanisław Kopański

generał brygady”

Żołnierze rwali się do walki. Wszyscy zdawali sobie sprawę, jak trudne czeka ich zadanie, ale gotowi 

byli je wykonać. Australijczycy nie szczędzili Polakom cennych wskazówek i nie ukrywali, że warunki życia 
w twierdzy są bardzo ciężkie. Ale to karpatczyków nie przerażało. Żaden z nich, żołnierzy brygady, nie 
oczekiwał tutaj luksusów. Kilkumiesięczna służba w pustynnych garnizonach wiele ich nauczyła, a teraz 
mieli zdać z tej nauki egzamin.

Australijczycy   okazali   się   wspaniałymi   towarzyszami   broni   i   niezwykle   interesującymi   ludźmi. 

Luzowanie 9 dywizji przebiegało etapami, stąd przez pewien czas żołnierze przebywali na stanowiskach 

background image

razem i mogli dobrze się poznać. Jeden batalion australijski w ogóle nie odpłynął i pod rozkazami generała 
Kopańskiego pozostał w twierdzy aż do momentu jej deblokady.

W pierwszych dniach pobytu w Tobruku polscy kwatermistrze zastanawiali się, w jaki sposób rządy obu 

krajów rozliczą się za wspólnie zjedzone przez żołnierzy konserwy. Australijczycy takich problemów nie 
mieli.   Kiedy  po   pierwszych   powitaniach   karpatczycy  pokazali   nowym   towarzyszom   broni   swe   pięknie 
drukowane  „karty zaopatrzenia”, ci tylko wzruszyli ramionami. Wysoki, brodaty artylerzysta wskazał na 
puszki z dżemem, serem i kiełbasą.

— Jedzcie i niech wam idzie na zdrowie.
Polacy lekko się speszyli.
— A dla was nie zabraknie?
— Jasne,  że nie  — odpowiedział brodacz.  — Zresztą zaraz zadzwonimy, żeby nam przysłali więcej 

prowiantu, bo mamy gości.

— Ale...
— Żadne ale! O co wam chodzi? U nas zaopatrzeniowcami są ludzie, którzy w cywilu zajmowali się 

podobnymi sprawami. Otrzymujemy jedzenie, a papierki nas nie interesują.

Takie podejście do sprawy zaimponowało Polakom.
Australijczycy nie tracili humoru, ale to nie zmieniało faktu, że warunki bytowe w Tobruku były bardzo 

ciężkie.   Żołnierze   pierwszej   linii   tkwili   w   bunkrach   i   okopach,   inni   zadowalali   się   ziemiankami   lub 
namiotami.

Sztab polskiej brygady przejął od Australijczyków wielką, podziemną grotę. Sztabowcy mieszkali w 

pobliżu pieczary, w maleńkich baraczkach z blachy falistej, a dla generała Kopańskiego i jego najbliższych 
współpracowników przeznaczono sztuczny loch na odcinku odwodowym w obrębie Fortu Solaro. Jednak już 
pierwsza spędzona tam noc zniechęciła dowódcę do tej bezpiecznej kwatery.  Wiatr wciąż nawiewał do 
wnętrza wciskający się wszędzie drobniutki piasek, a szczury harcowały bezkarnie po łóżkach i budziły 
śpiących. Rankiem generał Kopański przetarł oczy i spojrzał na otrzepujących się z piasku towarzyszy.

— Zarządzam ewakuację — mruknął.
Tego samego dnia przeniósł się wraz z pułkownikiem Peszkiem do jednego ze składanych baraczków. 

Wieczorem wydobył z plecaka nabytą przezornie w Aleksandrii moskitierę i owinął nią swoje łóżko.

— Mam nadzieję, że nie będzie smakowała szczurom — powiedział.
I   rzeczywiście.   Dzięki   tej   cienkiej   siatce   szczury,   muchy,   skorpiony   i   tarantule   miały  „wstęp 

wzbroniony” do łóżka dowódcy brygady. Podobne „zasieki” przeciw męczącym współlokatorom „budowali” 
sobie inni oficerowie.

Na stanowiskach bojowych było znacznie trudniej walczyć z robactwem.
Podchorąży  Adolf   Bocheński   roztasował   się   ze   swoją   drużyną   w   okopach   drugiej   linii   obrony.   W 

zupełnych   ciemnościach   żołnierze   pozajmowali   przypominające   kretowiska   ziemne   nory   i   zmęczeni 
natychmiast  zasnęli.   Rano  podchorąży  obudził   się   i  poczuł,   że   swędzi   go  całe   ciało.   Uważnie   obejrzał 
posłanie.

— Pchły! Wielkie jak konie! — wrzasnął zdumiony.
Z sąsiedniej ziemianki wychylił się któryś ze strzelców.
— Ciekawe, panie podchorąży, czy będziemy im lepiej smakowali niż Australijczycy?
— Mam nadzieję, że nie  — odparł Bocheński ze śmiechem.  — Ale jeśli okażemy się smaczni, to... 

trzeba będzie się przyzwyczaić.

W tym momencie świst pocisku przeszył powietrze i silny wybuch zakłócił ciszę poranka. Żołnierze 

przypadli do ziemi.

— Stopięćdziesiątkapiątka — mruknął leżący obok podchorążego strzelec.
Drugi   pocisk   nie   nadleciał.   Wróg   nie   prowadził   ostrzału   wybranych   celów.   Był   to   zwykły   ogień 

nękajacy. Żołnierze wstali i zaczęli oglądać teren, który miał być miejscem ich walki.

— Jakieś cholerne rumowisko — skonstatował jeden.
— Myślałeś, że planty dla ciebie zbudują? — zażartował drugi.
— Na razie jesteśmy w odwodzie — wtrącił Bocheński — ale nie możemy tak paradować po okolicy, 

bo ściągniemy na siebie ogień.

— Skąd oni mogą nas zobaczyć, panie podchorąży  — zbagatelizował uwagę Bocheńskiego któryś z 

żołnierzy. — Do frontu podobno z pięć kilometrów, a teren płaski.

— A choćby z samolotu. Zresztą chyba słyszałeś, co tu upadło?
— On myślał, że to kucharz z workiem konserw. — wmieszał się oddziałowy dowcipniś.
W tym momencie dało się słyszeć lekkie mruczenie. Żołnierze podnieśli głowy. Na tle nieba zobaczyli 

mały, czarny punkt, wokół którego wykwitło kilka obłoczków dymu. Był to niemiecki samolot obserwacyjny 

background image

odpędzany przez obronę przeciwlotniczą. Zaczął się kolejny dzień obrony Tobruku.

Tobruk to miasto i port nad Morzem Śródziemnym, w Cyrenajce, czyli północno-wschodniej Libii. Od 

granicy z Egiptem dzieli go ok. 150 kilometrów w linii prostej. W latach trzydziestych Włosi wybudowali 
fortyfikacje wokół portu, tworząc w ten sposób twierdzę Tobruk. W styczniu 1941 roku, podczas ofensywy 
aliantów przeciw wojskom włoskim, Tobruk przeszedł w ręce Brytyjczyków. Już wtedy rdzenna ludność 
opuściła   zniszczoną   mieścinę.   Kiedy  na   pomoc   Włochom  przybył   Deutsche   Afrika-Korps   oraz   generał 
Erwin Rommel, który faktycznie przejął dowodzenie nad wojskami włosko-niemieckimi, faszyści wykonali 
kontruderzenie i w pierwszych dniach kwietnia zmusili wojska generała Wavella (poprzednika Auchinlecka) 
do odwrotu. Pancerne zagony Rommla odrzuciły aliantów aż do granicy egipskiej. Za plecami nacierających 
pozostał   jednak   Tobruk.   Między  9   a   11   kwietnia   dotarły  do   niego   trzy  brygady  piechoty  należące   do 
australijskiej 9 dywizji, 18 brygada piechoty (z australijskiej 7 DP), hinduski pułk kawalerii zmotoryzowanej 
„Bengal   Lancers”,   brytyjska   32   brygada   pancerna   (ok.   130   czołgów)   oraz   trzy   pułki   artylerii   konnej 
(zmotoryzowanej,   przygotowanej   do   działań   ruchowych),   dwa   pułki   artylerii   polowej,   brygada   artylerii 
przeciwlotniczej,   pułk   artylerii   przeciwpancernej,   dywizjon   dział   127   mm   i   batalion   ckm.   Były  to   siły 
niemałe (w sumie: prawie 30 tys. ludzi), ale w obawie przed okrążeniem w otwartym polu pozostały w 
twierdzy i przygotowały się do obrony. Dowódca 9 dywizji, generał Leslie Morshead, najwyższy rangą w 
Tobruku, uprzedził swoich żołnierzy:

— Tu nie będzie Dunkierki! Nie może być mowy o wycofaniu się czy poddaniu. W przypadku udanego 

szturmu mamy tylko dwa kierunki: do morza lub do nieba.

Rommel   początkowo   lekceważył   obrońców   Tobruku.   Zdążył   nawet   zapowiedzieć,   że   gdy   tylko 

podciągnie zaopatrzenie, ruszy na Suez. Przed tym jednak musiał zdobyć Tobruk, gdyż do tego portu miało 
wspomniane zaopatrzenie dotrzeć.

Czternastego kwietnia nastąpił pierwszy szturm zakończony totalną klęską nacierających. 28 czołgów i 

800 żołnierzy nie wróciło do swych okopów.

Początek szturmu nie zapowiadał takiego finału. W pewnej chwili 40 niemieckich wozów bojowych 

wraz z osłaniającymi je grenadierami przerwało linię obrony i wjechało w głąb twierdzy. Obrońcy mieli 
prawo zwątpić w sens dalszej walki. Jednak Australijczycy, mimo że rozbici i pozbawieni dowódców, nie 
stracili  głowy.  Na  Niemców  spadł   huragan   ognia.  Po  kilku  godzinach   piechota  nieprzyjacielska  została 
wystrzelana do nogi, a 18 czołgów z najwyższym trudem uciekło drogą, którą przyszły. Bitwa ta miała 
miejsce na południowo-zachodnim odcinku pierścienia obronnego, gdzie znajdowało się najeżone bunkrami 
wzgórze Medauar. Erwin Rommel widział w opanowaniu wzgórza klucz do Tobruku i 24 kwietnia osobiście 
dowodził   trzecim   szturmem.   Wspominał   później,   że   nawet   ranni   Australijczycy   bronili   się   i   trwali   na 
stanowiskach do ostatniego tchnienia.

Wobec niepowodzeń faszyści na pewien czas wstrzymali ataki. Przerwa w działaniach trwała tydzień. 9 

maja   Rommel   ruszył   na   Medauar   po   raz   czwarty.   Tym   razem   już   bez   pomocy   Włochów,   którzy   w 
poprzednich szturmach nie wykazali zbyt wielkiej woli walki. Po zaciętych atakach Niemcy zdobyli 16 
punktów oporu, w rejonie wzgórza i obsadzili je razem z Włochami. W połowie maja, kiedy Rommel w 
zasadzie   zaniechał   już   szturmów,   Australijczycy  przypuścili   kontratak   i   odbili   część   pozycji,   ale   samo 
wzgórze pozostało w ręku wroga. Odtąd przylgnęła do niego nazwa „wyłom”.

W   odległości   kilkuset   metrów   od  „wyłomu”   obrońcy   wybudowali   nową,   prowizoryczną   linię 

fortyfikacji ziemnych (głównie zwykłych okopów) i nie odstąpili dalej ani na krok. Był to najtrudniejszy do 
obrony   odcinek   (30   moździerzy,   109   dział   i   430   karabinów   maszynowych   ziało   ogniem   ze   wzgórza 
Medauar) i z tego względu obrońców „wyłomu” wymieniano co kilka dni.

Niemcy i Włosi stracili w kwietniowo-majowych walkach o Medauar 1150 zabitych i rannych oraz 

przeszło drugie tyle wziętych do niewoli.

Dowodzący  obroną   Tobruku   generał   Leslie   Morshead   mieszkał   w   jedynym   ocalałym   domku   poza 

miastem, w pobliżu drugiej linii obrony, a sztab dywizji mieścił się w betonowych podziemnych schronach. 
Widząc to, generał Stanisław Kopański uznał, iż jego zwierzchnik należy do ludzi odważnych.

Pierwsze spotkanie obu generałów odbyło się następnego dnia po przybyciu Kopańskiego do Tobruku. 

Polski   dowódca   od   razu   nabrał   zaufania   do   pięćdziesięcioparoletniego,   czerstwego   i   bardzo 
zrównoważonego Morsheada. Po dzielnym Australijczyku nie znać było trudów pięciu miesięcy pobytu w 
twierdzy i dźwigania odpowiedzialności za jej obronę. Z uśmiechem powitał Kopańskiego i rozłożył na stole 
szkic sytuacyjny.

background image

— Bronimy się w półpierścieniu długości pięćdziesięciu kilometrów  — wyjaśnił, pochylając się nad 

szkicem. — Włosi zbudowali twierdzę bardzo sprytnie. Wykorzystali tak zwane wadi, czyli „suche rzeki”, 
jak nazywają puste koryta rzeczne napełniające się wodą tylko podczas wyjątkowo ulewnych deszczów, a 
także wszystkie inne nierówności gruntu. Pobudowali betonowe bunkry oraz schrony i wypełnili je amunicją 
po dachy. Podejścia do Tobruku są gęsto zaminowane. Wewnątrz również są pola minowe. Tysiące min 
pozostało po Włochach... Oto pierwszy pas obrony,  „czerwona linia” — zatoczył ręką niewielki łuk.  — 
Mamy   tu   samodzielne   gniazda   oporu   połączone   rowem   przeciwczołgowym.   Od   trzech   do   czterech 
kilometrów w głąb ciągnie się drugi pas,  „niebieska linia”. Tu już nie ma bunkrów; są tylko fortyfikacje 
ziemne, które wciąż rozbudowujemy. A w tym miejscu, dwa kilometry od portu, miała być „zielona linia”, 
czyli umocnienia osłaniające ewentualną ewakuację. Nie przywiązywałem wagi do tej sprawy, więc nic tutaj 
nie wybudowaliśmy. Najciężej jest tu.  — Generał wskazał na mapie punkt oznaczony liczbą 209.  — To 
wzgórze Medauar. Siedzą tam Niemcy, dwa pułki zmotoryzowane. Po bokach mają Włochów z dywizji 
„Brescia”. Na tym odcinku ponosimy największe straty. Lżej jest na południu, gdzie stoi włoska dywizja 
„Pavia”. Ale właśnie z południa, z lotniska El Adem, najczęściej nadlatują samoloty. Natomiast najłatwiej 
jest na odcinku wschodnim. Włosi z dywizji „Bologna” nie dokuczają nam zbytnio. Tak wygląda sytuacja. 
Czy ma pan jakieś pytania?

— Nie — odpowiedział generał Kopański. — Studiowałem już szkic obrony ze swoim zastępcą.
— Porozmawiajmy w takim razie o pańskich żołnierzach. Jest ich około pięciu tysięcy. Czy tak?
—   Według   ostatniego   meldunku   cztery  tysiące   siedemset   siedemdziesięciu   siedmiu   szeregowych   i 

dwustu osiemdziesięciu ośmiu oficerów.

— Wiem, generale, że pańscy ludzie nie są nowicjuszami. Wielu walczyło już z Niemcami, a służba na 

pustyni  też  ich  sporo  nauczyła.   Doszedłem  do  wniosku,  że  Polacy,   być może,  nie  potrzebują  zaczynać 
zaprawy   bojowej   na   najłatwiejszym,   wschodnim   odcinku,   lecz   na   średnim,   południowym.   Potem 
przeszlibyście na odcinek zachodni.

— Zgadzam się z panem — powiedział generał Kopański.
—  A   zatem  pańska   brygada  —  zadecydował   Morshead  —  spędzi   kilka   dni   w   odwodzie,   by  móc 

przygotować swe wejście do pierwszej linii. W tym czasie dowódcy wszystkich szczebli zgłoszą się do 
swych australijskich kolegów i zapoznają się z warunkami panującymi na odpowiednich odcinkach. Nie 
dotyczy to oczywiście polskiej artylerii i ułanów. Oni już weszli do walki i to na odcinku zachodnim... 
Słyszał pan zapewne o tym zabawnym incydencie?

Ów incydent mógł się wydać „zabawny” tylko takim ludziom jak Australijczycy. A było to tak:
Pierwszą polską jednostką, która przybyła do Tobruku, była artyleria. 20 sierpnia skierowano ją na 

odcinek zachodni z zadaniem wsparcia tkwiących w okopach żołnierzy australijskich. Artylerzyści ustawiali 
działa i dyskutowali z odchodzącymi Brytyjczykami (51 pułk artylerii polowej) o celach wynikających z 
planu ognia.

Porucznik Wycisk z 2 dywizjonu z niecierpliwością czekał chwili, kiedy wreszcie będzie mógł odpłacić 

Niemcom za swą zniszczoną w kampanii wrześniowej baterię. Obserwując stoki wzgórza Medauar zauważył 
jakiś ruch. Szybko trącił siedzącego obok Anglika.

— Hej! Czy to „german”? O, tam!
Anglik ze znudzeniem podniósł wzrok i skinął niedbale głową. Wtedy Wycisk zatarł dłonie,  podał 

kierunek, odległość, po czym zakomenderował:

— Po cztery, baterią, ognia!
W   tym   samym   momencie   dowódca   pułku,   podpułkownik   Stanisław   Gliwicz,   przejmował   szkice 

odpowiedzialności ogniowej od pułkownika Tacka. Zaterkotał telefon. Dzwoniono z dowództwa brygady 
australijskiej gratulując celności ognia i zarazem nakazując jego przerwanie. Jednocześnie polskie działa 
umilkły, gdyż siedzący obok porucznika Wyciska Anglik zorientował się, że pod ostrzałem znajduje się nie 
tylko bunkier niemiecki, ale również punkt oporu obsadzony przez Australijczyków. Po prostu Wyciskowi 
nie   przyszło   do   głowy,   że   wrogowie   i   sprzymierzeńcy   są   tak   blisko   siebie.   Była   to   jeszcze   jedna 
charakterystyczna cecha walk w rejonie wzgórza Medauar, gdzie niektóre pozycje obrońców oddalone były 
od linii nieprzyjacielskiej nie więcej niż o sto metrów. Australijczycy potraktowali całe nieporozumienie z 
poczuciem humoru, niemniej podpułkownik Gliwicz dał „wycisk” porucznikowi Wyciskowi za samowolę.

W czasie gdy generał Kopański konferował  z dowódcą twierdzy,  w polskich  pododdziałach  trwały 

ożywione   dyskusje   pomiędzy  żołnierzami   oraz   pasjonujące,   choć   męczące   ze   względu   na   konieczność 
nieustannej gestykulacji, rozmowy z Australijczykami i Brytyjczykami.

Podchorąży   Adolf   Bocheński,   zwany  Adziem,   uważnie   studiował   mapę   z   naniesionymi   na   nią 

background image

stanowiskami obrońców i oblegających. Teren był na ogół płaski, z wyjątkiem odcinka zachodniego Ras el 
Medauar.   Samo   wzgórze   miało,   według   mapy,   685   stóp   (ok.   209   m   n.p.m.)   wysokości.   Stojący  obok 
podchorążego porucznik Maszewski dostrzegł zasępioną minę Bocheńskiego.

— Tak, tak... — westchnął porucznik. — Na tym wzgórzu siedzą Niemcy już trzy miesiące. Mogą stąd 

sięgać artylerią głęboko do wnętrza twierdzy. Do tego dochodzą samoloty. Niech pan spojrzy... Naprzeciw 
odcinka południowego znajduje się duże pustynne lotnisko El Adem. Zaledwie dwadzieścia kilometrów od 
twierdzy. Mniej więcej tyle samo jest do Acromy, gdzie znajduje się drugie nieprzyjacielskie lotnisko. A do 
najbliższego lotniska brytyjskiego mamy ponad dwieście kilometrów. Rozumie pan... W powietrzu królują 
Niemcy. A jeszcze ten klimat. Dowiedziałem się od jednego Australijczyka, że teoretycznie przydziały wody 
wynoszą po półtora litra dziennie, ale praktycznie, czasem wypada po pół litra.

— Człowiek w takim klimacie potrzebuje co najmniej półtora — zauważył podchorąży.
— Zobaczymy, jak to będzie. Może ten Australijczyk chciał nas postraszyć.
— Czy mogę się odmeldować, panie poruczniku?
— Jeszcze jedno. Musimy oszczędzać amunicję, bo transporty do Tobruku dochodzą niezbyt często. 

Jest za to cała masa amunicji włoskiej. Mamy uruchamiać wszystkie sprawne a opuszczone przez Włochów 
działa, moździerze i kaemy.

Podchorąży Bocheński  odmeldował  się  i  ruszył  do swojej   drużyny.  Po  drodze   zastanawiał  się  nad 

panującą w twierdzy sytuacją. Rozumiał, że służba w oblężonym Tobruku będzie polegała przede wszystkim 
na   nieustannej   gotowości   do   odparcia   ewentualnych   uderzeń   przeciwnika,   ale   aby  taka   gotowość   była 
skuteczna, trzeba znać każdy ruch oblegających, i to na wszystkich odcinkach. Stąd wynikała konieczność 
patrolowania przedpola, wysyłania grup wypadowych w celu zdobycia  „języka”, przenikania w głąb linii 
nieprzyjaciela.   Tego   typu   akcje   można   będzie   przeprowadzać   jedynie   w   nocy.   Dzień   należy  do   wroga 
obserwującego twierdzę z samolotów i wzgórza Medauar. I jeszcze jedno przyszło do głowy podchorążemu: 
należy się dokładnie zapoznać z różnymi typami min i sposobami ich rozbrajania. Przecież patrole nie będą 
mogły chodzić bezpiecznymi ścieżkami, a przedpole jest pełne min.

Polska brygada już od 26 sierpnia zaczęła się zbierać w rejonie fortu Solaro i luzowała stopniowo, w 

miarę   przybywania,   oddziały   australijskiej   18   brygady.   Karpatczycy   przejmowali   również   uzbrojenie   i 
pojazdy,   a   generał   Kopański   otrzymał   od  brygadiera   bezcenny  dar   w   postaci   łóżka   polowego.   Zadanie 
brygady jako odwodu polegało na poprawianiu i ulepszaniu fortyfikacji drugiej linii oraz na wysyłaniu grup 
roboczych do prac w porcie, w szpitalach i magazynach.

W drugą rocznicę najazdu hitlerowskiego na Polskę, 1 września, karpacka artyleria od samego rana 

rozpoczęła intensywny ostrzał wzgórza Medauar.

— Za tamten wrzesień — mruczeli żołnierze regulując zamki armatohaubic 86,7 mm i haubic 105 mm.
W południe nad twierdzą zaroiło się od bombowców. Przeszło 120 Junkersów i Dornierów atakowało 

port i jego okolice. W trakcie nalotu około 30 maszyn odłączyło się od głównej grupy i zbombardowało 
rejon fortów Solaro i Pilastrino, gdzie znajdowała się większa część polskiej brygady. Tobrucka obrona 
przeciwlotnicza robiła wprawdzie, co mogła, była jednak zbyt słaba, by przerzedzić szeregi napastników. Na 
szczęście szkody wyrządzone przez bomby były niewielkie, co wprawiło w zdumienie Polaków. Przecież w 
czasie nalotu wybuchy zlewały się w jeden długi, przerażający grzmot, ziemia drżała od detonacji, a czarny 
dym przesłaniał niebo. Twierdza była jednak odporna na takie nawałnice ognia.

Następnego dnia w polskich batalionach rozeszła się wieść, że nocą nastąpi luzowanie australijskiej 20 

brygady na pierwszej linii.

Czas,   w   którym   znajdowali   się   w   odwodzie,   podchorąży   Bocheński   spędził   bardzo   pracowicie. 

Postanowił — jak mawiali Australijczycy — „zaprzyjaźnić się z minami”. Ale najpierw musiał je poznać. A 
któż mógł być lepszym nauczycielem od australijskich saperów? Bocheński nie odstępował jednego z nich 
nawet na krok. Kapitan o imieniu John, z zawodu inżynier górniczy, był pasjonatem swojego fachu.

— Głupstwo ten cały angielski regulamin! — tłumaczył z zapałem. — Zawsze musisz mieć przy sobie 

dwucalowe gwoździe i drut. Wtedy robisz tak... — John klęknął i zaczął pokazywać, jak się rozbraja minę. 
— Najpierw ostrożnie rękami wybierasz piasek dookoła, a kiedy wymacasz kształt, delikatnie opuszkami 
palców szukasz zapalnika. Kiedy go znalazłeś, wyjmujesz z kieszeni gwóźdź i wykręcasz zapalnik. Zobacz, 
o tak...

— Teraz ja spróbuję — powiedział Bocheński. — A ty patrz i mów, jeśli coś będę robił źle.
Po kilku lekcjach John był zadowolony ze swego ucznia.
— Widzisz, tutaj, w Tobruku, saperem powinien być każdy — mówił. — Zboczysz dwa kroki ze ścieżki 

i trafiasz na minę. Nie dalej jak wczoraj wóz z prowiantem wyleciał w powietrze w samym środku twierdzy. 

background image

Trzeba diabelnie uważać!

Saperzy karpackiej brygady studiowali więc najwnikliwiej jak mogli typy i rozmieszczenie min. Do ich 

zadań należało zaznaczenie taśmami przejść między polami minowymi, zakładanie min na przedpolu, a 
także towarzyszenie patrolom nocnym, które często musiały przeczołgać się przez zaminowany teren, by 
podejść nieprzyjaciela. Niejeden patrol w ogóle nie wykonałby zadania, gdyby nie ofiarność saperów i ich 
zimna krew. Również wewnątrz twierdzy było wiele do zrobienia. Włosi wycofując się pozostawili sporo 
min-pułapek, a między liniami obronnymi ciągnęły się pola minowe, które należało jak najlepiej oznakować.

Polscy saperzy przywieźli do Tobruku dwie kompanijne maskotki. Sierżant Wyderko był opiekunem 

Tity  — suki rasy buldog, która miała wspaniały słuch i zawsze pierwsza dawała znać o zbliżających się 
samolotach (odróżniała warkot Junkersów od pracy silników samolotów RAF), a plutonowy Czech troszczył 
się o wróbla Kubusia. Kubuś był ptakiem beztroskim, cały dzień latał między żołnierzami, a wieczorem 
wracał   do   swojej   klatki.   Kiedy  ktoś   zawołał   go   po   imieniu,   przylatywał   natychmiast   i   sadowił   się   na 
wyciągniętej dłoni. Nie pomagał wprawdzie w pracy, ale wywoływał uśmiech na twarzach zmęczonych 
żołnierzy.

Do tych oddziałów polskich, które zaraz po przybyciu objęły normalną służbę w twierdzy, należały 

grupy transportowe. Rozkazem z dnia 27 sierpnia zorganizowano kolumnę samochodową jako samodzielny 
oddział   i   jeszcze   tego   samego   dnia,   o   zmroku,   wyznaczeni   kierowcy   odbyli   wraz   z   Australijczykami 
„wycieczkę” po twierdzy, aby zapoznać się z siecią dróg i położeniem magazynów. Karpatczycy szybko 
zaprzyjaźnili się ze swoimi przewodnikami.

Nieco  gorzej  układały  się  początkowo  stosunki  z  Brytyjczykami. Anglicy,  którzy,   jak  powszechnie 

wiadomo, słabo orientują się w geografii, nie znali Polaków i przypuszczali, że można z nimi postępować tak 
jak z żołnierzami kolonialnymi. W związku z tym często dochodziło do nieprzyjemnych incydentów. Na 
przykład w magazynach wojskowych mieli pracować i jedni, i drudzy. To, że mieli pracować, nie oznacza, 
że pracowali. Brytyjczycy na ogół stali i przyglądali się spokojnie, jak na Polaków występują siódme poty. 
Pewnego razu podchorąży Koszyc, który był tłumaczem na jednym z punktów, podszedł do angielskiego 
sierżanta i powiedział:

— Sierżancie, znudziło nam się pracować za was i jeśli nie zaczniecie robić tego, co do was należy, to 

my też zostawimy robotę.

— Shit! — burknął sierżant spluwając pogardliwie.
Podchorążego zawiodły nerwy i Anglik oberwał.
Sprawa ta dotarła do dowództwa twierdzy i w związku z tym zostały wydane odpowiednie rozkazy. 

Zresztą Brytyjczycy, kiedy lepiej poznali Polaków, zaczęli ich szanować i dalsza współpraca rozwijała się 
harmonijnie. Nigdy jednak stosunki z Anglikami nie były tak dobre jak z Australijczykami. Australijczyk, w 
gwarze   żołnierskiej  „Australijec”,   pozostał   w   pamięci   karpatczyków   jako   wysoki   facet   ze   szczerym 
uśmiechem na twarzy, przybrany w kapelusz z fantazyjnie zawiniętym rondem, na powitanie klepiący po 
plecach z siłą niedźwiedzia. Opromieniony zasłużoną sławą najlepszego żołnierza w Afryce Północnej, był 
Australijczyk   niezwykle   wytrzymały   na   trudy   walki   na   pustyni,   niewiarygodnie   odważny   i   ujmująco 
serdeczny w stosunku do tych, których obdarzył przyjaźnią. Polacy zawarli z Australijczykami prawdziwe 
braterstwo broni. Obie nacje zaakceptowały się bez zastrzeżeń, jako że jedni i drudzy odznaczali się dużym 
indywidualizmem i fantazją, potrafili działać w nieprzewidzianych sytuacjach, wykazując własną inicjatywę, 
lubili   hazard,   brawurę,   unikali   kunktatorstwa.   Australijczycy,   podobnie   jak   Polacy,   mieli   ambicjonalny 
stosunek do każdego zadania, a najbardziej imponowała im odwaga granicząca z zuchwalstwem.

Tak   wiele   łączyło   żołnierzy  obu   narodów,   że   często   prowadzili   ze   sobą   abstrakcyjne   rozmowy   o 

wspólnej granicy. Co więcej, niektórzy prostoduszni Australijczycy wierzyli, że taka operacja jest możliwa. 
A pomysły mieli wprost niesamowite.

Któregoś dnia w schronie zasiadło polsko-australijskie towarzystwo. Wszyscy przynieśli swój przydział 

rumu,   a   obrotni   Australijczycy   dodatkową   flaszkę   whisky.   Rozpoczęły   się   opowieści   o   odległych 
ojczyznach. Słuchali Australijczycy o historii polskich powstań narodowych i podziwiali upór Polaków w 
dążeniu do niepodległości, a później oni opowiadali o swej olbrzymiej ojczyźnie i o siłach zbrojnych, które 
zaczęto tworzyć właściwie dopiero po 3 września 1939, kiedy to Australia wypowiedziała wojnę Niemcom. 
Okazało się przy tym, że w Tobruku znajduje się tylko dwóch australijskich żołnierzy zawodowych: szef 
sztabu   pułkownik   Lloyd   i   jeden   z   dowódców   batalionów.   Wszyscy  pozostali,   wraz   z   generałem  Leslie 
Morsheadem, byli ochotnikami.

— Morowy gość  ten  wasz generał  — powiedział jeden  z Polaków.  — Zamiast wzywać do siebie 

dowódców na odprawy, sam wsiada do jeepa i objeżdża pozycje. Nawet w czasie nalotów.

— Wasz generał też tak robi  — zauważył brodaty Australijczyk.— Widać nie chce być gorszy od 

naszego.

background image

— Morowa z was wiara! Dobraliśmy się!
Australijczycy z samych gestów pojęli, o co chodzi, i żwawo przytaknęli.
— Musimy mieć polsko-australijską granicę! — wykrzyknął brodacz. — Wtedy dopiero będzie się nam 

fajnie żyło.

— Ale jak to zrobić? Gdzie Australia, gdzie Polska?
— Co ty się martwisz? Już to nasi ministrowie załatwią! Grunt, że my tego chcemy.
— Albo przeprowadźcie się wszyscy do nas! — wykrzyknął inny. — Miejsca wystarczy.
Jak widać, dla Australijczyków nie było rzeczy niemożliwych.
Wiele  można   by jeszcze  pisać   o polsko-australijskiej  przyjaźni  i  bohaterskiej   9 dywizji,  która   pod 

koniec 1942 roku jako ostatnia opuściła kontynent afrykański. Polskie dowództwo w odległym Londynie 
doceniło   braterstwo   broni   brygady   karpackiej   i   9   dywizji.   Generałowi   Leslie   Morsheadowi   przyznano 
najwyższe odznaczenie bojowe — Order Virtuti Militari. Również w Australii dowiedziano się o przyjaźni 
rodaków z Polakami. Jeszcze we wrześniu do Tobruku dotarły paczki z antypodów. Karpatczycy otrzymali w 
darze od australijskich organizacji społecznych papierosy, czekoladę, swetry, skarpety oraz bardzo serdeczne 
listy.

„SZCZURY TOBRUKU”

Tobruk leży w pobliżu 32 równoleżnika. To mówi samo za siebie. Temperatury w dzień dochodzą tu do 

45   stopni   w   cieniu,   a   w   nocy   następuje   gwałtowne   ochłodzenie.   Obszar,   na   którym   wyrosło   miasto, 
pozbawiony jest wody mimo bliskości Morza Śródziemnego. I jeszcze jedna zmora — hamsiny.

Hamsin to gorący wiatr pustynny niosący drobniutki piasek, który uniemożliwia normalne oddychanie. 

Khamsa — po arabsku znaczy pięć. Hamsin może trwać, z woli Allacha, albo 5 godzin, albo 5 dni. W tym 
czasie chmura piasku wisi nad pustynią i przesuwa się z monotonnym szmerem. Widziane przez ten tuman 
słońce jest najpierw żółte, potem pomarańczowe, wreszcie czerwone. Piasek zgrzyta ludziom w zębach, 
zatyka nosy i uszy, blokuje gardła. Porzekadło arabskie mówi, że mąż, który bije żonę podczas hamsinu, nie 
ponosi za to winy. Jest to koszmar, zdający się nie mieć końca.

Kiedy wszyscy są niemal u kresu wytrzymałości, niespodziewanie spada cienki, nijaki deszczyk. Piasek 

osiada i ludzie z ulgą wdychają bogate w ozon powietrze, czują się jak nowo narodzeni. Ale to trwa krótko. 
Wszechobecne słońce szybko wysysa wszelką wilgoć. Samopoczucie znów się pogarsza. Upał, brak wody 
do picia, niemożność zmycia wielodniowego brudu, konieczność ciągłej gotowości bojowej — wszystko to 
sprawia,  że   niektórzy,   nawet   zrównoważeni   żołnierze,   stają   się   rozdrażnieni   i   opryskliwi   albo   zupełnie 
odwrotnie  — popadają w depresję, są apatyczni. Francuzi nazywają taki stan  „cafard”, czyli chrabąszcz. 
Twierdzą, że człowiek czuję się tak, jakby w mózgu bzyczał mu jakiś owad. To tylko jeden z przejawów 
oddziaływania   pustyni   na   człowieka.   U   niektórych   załamania   nerwowe   spowodowane   są 
wszechogarniającym, monotonnym widokiem piasku; żadnych drzew, krzewów, nawet trawy. Jeszcze inni 
odczuwają   całkowite   zagubienie.   Wszystkie   strony   świata   są   do   siebie   podobne.   Odległości   można 
wyznaczać tylko licząc kroki lub czas marszu.

Wojnę na pustyni często porównywano do wojny na morzu. I tu, i tam niezawodne środki transportu 

oraz zapas wody pitnej decydują o zwycięstwie niemal w takim samym stopniu jak odwaga żołnierzy.

Brak   wody   sprawiał   najwięcej   kłopotów   obrońcom   Tobruku.   Żołnierz   mógł   przełamywać   strach 

podczas nalotów i szturmów, mógł zdobywać się na nieprawdopodobne bohaterstwo podczas wypadów na 
pozycje   wroga,   ale   nie   mógł   obejść   się   bez   wody.   O   zmroku  wysyłano   więc   dyżurnych   ze   stanowisk 
bojowych   do   punktów   wodnych,   które   jako   miejsca   o   szczególnym   znaczeniu   były   strzeżone   przez 
żandarmów.   Skrupulatnie   sprawdzano   zaopatrzeniowcom  kwity  upoważniające   do   odbioru   życiodajnego 
płynu i kontrolowano ciężarówki dowożące go w pobliże stanowisk bojowych. Tam już czekali dyżurni. 
Niespokojni, snujący przypuszczenia, jaka to będzie woda i ile jej dostaną. Bo gatunków wody było kilka. 
Najlepsza — przywożona do Tobruku okrętami — ledwie wystarczała dla szpitali. W samej twierdzy było 
kilka   źródeł   słodkiej   wody,   ale   zostały   one   zanieczyszczone   przez   wycofujących   się   Włochów.   Do 
eksploatacji nadawał się właściwie tylko zdrój w jarze Wadi Auda. Woda stamtąd zalatywała chlorem, ale i 
tak była prawdziwym rarytasem. Do parzenia herbaty używano  „wody półsłodkiej”, uzyskiwanej poprzez 
destylację wody morskiej. Destylatornie zbudowane  „domowym sposobem” były prymitywne  i odsalały 
wodę tylko z grubsza. Najgorszym gatunkiem była woda czerpana z Morza Śródziemnego. Używano jej w 
zasadzie tylko do mycia i prania. Niektórzy próbowali ją pić, ale to była ostateczność grożąca chorobą 
żołądka.

Wyżywienie zamkniętego w twierdzy wojska również było poważnym problemem. Podstawę stanowiło 

background image

jedzenie   z   puszek:   wołowina,   koński   gulasz,   dżem.   Do   tego   kilka   kromek   gliniastego,   wyjątkowo 
niesmacznego chleba.  Brakowało przede  wszystkim witamin. Brytyjczycy,  chcąc  zapobiec szerzeniu się 
chorób, wprowadzili do jadłospisu tabletki wzmacniające organizm, tzw. Ascorbid Acid. Polscy żołnierze 
przyjęli to novum ze sceptycyzmem. Dla nich jedynym wartościowym pożywieniem mógł być kawał mięsa z 
kartoflami i kapustą. Niestety, świeżej rąbanki nie było w Tobruku i Polacy musieli przywyknąć do łykania 
tabletek. Docenili wartość Ascorbid Acid dopiero wtedy, kiedy zęby przestawały się chwiać i samopoczucie 
się poprawiało.

Żywe   zwierzęta   rzeźne,   a   konkretnie   barany,   pojawiły  się   w   Tobruku   dość   późno,   bo   dopiero   po 

zluzowaniu Australijczyków przez brytyjską 70 dywizję, czyli w końcu października. Okazało się wówczas, 
że w składzie dywizji jest kompania Hindusów, którym religia zabrania spożywania mięsa konserwowanego. 
Zwierzęta muszą być zabite z zachowaniem określonego rytuału. Aby ratować Hindusów przed śmiercią 
głodową, przysłano stado baranów.

Kiedy kierowca starszy strzelec Landowski usłyszał beczenie w porcie, nie zdziwił się zbytnio. Jako 

żołnierz   służby   transportowej   widział   już   różne   dostawy.   Kiedyś   nawet   wiózł   ciężarówką   literaturę 
pornograficzną. Jednak humor zdecydowanie mu się pogorszył, gdy usłyszał, że to właśnie on ma zawieźć 
barany Hindusom.

— Ich szofer gdzieś się zapodział — tłumaczył angielski oficer.
Trudna rada. Landowski z 25 baranami na platformie ruszył przez tobruckie bezdroża na poszukiwanie 

hinduskiej kompanii. Z powodu iście egipskich ciemności długo błądził wśród pól minowych, wreszcie trafił 
do wyznaczonego rejonu. Hindusi nie wystawili żadnych wart i wszyscy spali. Landowski nacisnął klakson. 
Po   kilku   chwilach   wyłoniły   się   z   mroku   brodate   twarze   egzotycznych   żołnierzy.   Dostojny   Hindus   z 
naszywkami sierżanta rozkazał wrócić swym podwładnym do namiotów.

— Czym mogę służyć? — spytał uprzejmie.
— Przywiozłem dla was barany — odpowiedział Landowski.  — Niech je pan, sierżancie, przyjmie i 

każe rozładować, bo ja muszę wracać. I tak już jestem diablo spóźniony.

Hindus podrapał się po głowie.
— Jak je wyładujemy, to się rozbiegną po pustyni... Co robić?
—   Mam   pomysł!  —   Landowski   chciał   jak   najszybciej   pozbyć   się   kłopotliwego   ładunku.  — 

Przystawimy waszą ciężarówkę do mojej i przepędzimy stado.

— Doskonale! — klasnął w dłonie sierżant i natychmiast gdzieś się ulotnił.
Landowski czekał. Wreszcie Hindus przyprowadził samochód. Kiedy Polak uporał się z ustawieniem 

wozów, dochodziła trzecia w nocy. Teraz należało namówić barany, by przeszły na platformę Hindusów. 
Niestety, zwierzęta nie reagowały na pokrzykiwania i wymachiwanie rękami. Zaczynało świtać. Zimny pot 
oblał kierowcę. Jezu, pomyślał, major Woźniak łeb mi urwie. I wtedy przyszła mu do głowy genialna myśl. 
Rzucił się na czworaki i zaczął szczekać niczym rasowy owczarek podhalański. Barany w popłochu ruszyły 
ku drugiej platformie. Powstał przy tym harmider, który obudził Hindusów. Brodacze podejrzliwie patrzyli 
na Polaka, sądząc zapewne, że mają do czynienia z wariatem. Landowski jednak niczego im nie tłumaczył, 
tylko machnął ręki na pożegnanie, wskoczył do szoferki i odjechał.

Przygoda starszego strzelca Landowskiego była bardzo charakterystyczna dla służby w Tobruku, gdzie 

wiele zależało od indywidualnej postawy żołnierza. Należało być równie wytrwałym, co pomysłowym.

I jeszcze słów kilka o trudnościach związanych z pobytem w oblężonej twierdzy.
Żołnierze pozostawali na stanowiskach bojowych przez całe tygodnie nie mając możliwości umycia się. 

Jedynie oddziały obsadzające  odcinki  nadmorskie mogły od czasu do czasu skorzystać  z dobrodziejstw 
kąpieli. W tym celu dostarczano specjalne mydło, które pieniło się w morskiej wodzie. Odporność na brud 
była zatem równie ważna, jak odporność na pragnienie i jednostajny jadłospis.

Również wszechobecne insekty i szczury uprzykrzały życie obrońcom twierdzy. Po pewnym czasie 

okazało się, że myszy i szczury są gośćmi niezbyt uciążliwymi. Zjadały jakieś resztki i znikały. Niektórzy 
żołnierze mieli nawet swoje  „oswojone” zwierzątka, które specjalnie dokarmiali. Gorzej było z pchłami, 
których całe gromady zagnieździły się w schronach. Trzeba je było tępić specjalnym proszkiem, ale niewiele 
to pomagało.

Mimo wszystko prawdziwy wróg był gdzie indziej. Czaił się z bronią w ręku po drugiej stronie „ziemi 

niczyjej”  i   był   już   mocno   zaniepokojony  przeciągającym   się   oblężeniem  —   ostatecznie   Tobruk   wiązał 
prawie połowę sił faszystowskich w Cyrenajce. Kiedy argumenty ogniowe nie skutkowały, Niemcy i Włosi 
starali się skruszyć opór obrońców za pomocą propagandy. Nadawali audycje radiowe po angielsku i zrzucali 
z samolotów ulotki. Jedna z takich ulotek była kierowana bezpośrednio do Polaków. „Jeśli chcecie ujrzeć 
jeszcze   Waszą   Ojczyznę  —   napisano   w   niej   —   to   złóżcie   broń   i   przechodźcie   na   stronę   niemiecką. 
Brytyjczycy każą Wam przelewać krew za swoje własne interesy. Przecież to oni namówili Polskę do walki, 

background image

ażeby potem haniebnie ją zdradzić”. Dalej następowało butne zapewnienie: „Wasza walka jest bezcelowa i 
beznadziejna.   Zwycięstwo   Niemców   i   Włochów   jest   pewne”.   Podobne   ulotki   przeznaczone   były   dla 
Australijczyków. Wszystkie  one wywoływały skutek przeciwny do zamierzonego: obrońcy zwierali  swe 
szeregi.

Następnie   Niemcy   próbowali   poniżyć   obrońców,   wykazać   im   ich   braki   oraz   słabość.   1   września 

dokonali   nalotu   na   Tobruk   i   niemieccy   spikerzy   radiowi   nazwali   ten   nalot  „pamiątkowym”.   Miał   on 
przypomnieć   Polakom   wrzesień   1939   roku.   Skutek   był   taki,   że   karpatczycy   zapałali   chęcią   odwetu   i 
niecierpliwie czekali wejścia do walki.

Najbardziej   znanym   pomysłem   propagandy   faszystowskiej   było   nazywanie   obrońców   twierdzy 

„szczurami Tobruku” lub „samoutrzymującymi się jeńcami”?

— Przez cały dzień siedzą w różnych norach i dziurach — silił się na ironię spiker radiowy — i tylko w 

nocy z nich wyłażą. Szukają wtedy wody i czegoś do zgryzienia. Zupełnie jak szczury. Gdyby się wszyscy 
poddali, zostawilibyśmy ich na miejscu. Traktujemy ich już teraz jak jeńców, których nie musimy żywić.

Reakcja   obrońców   zapewne   zaskoczyła   niemieckich   propagandzistów.   Australijczycy   byli   bowiem 

bardzo dumni z obydwu tych określeń. Szczególnie przypadło im do gustu miano „szczurów Tobruku”. W 
sąsiadującym z Polakami na odcinku Pilastrino batalionie australijskim powstał nawet komitet organizacyjny 
związku   kombatantów   pod   nazwą:  „Związek   Szczurów   Tobruku”.   Pewien   porucznik   w   rozmowie   z 
karpatczykami tłumaczył z przekonaniem, że kiedyś w przyszłości fakt należenia do  „Związku Szczurów 
Tobruku” będzie uważany za wielki zaszczyt.

— Pomyślcie tylko — dowodził Australijczyk. — Stoi pod Tobrukiem Rommel, zwany lisem pustyni, i 

nic nie może wskórać. A dlaczego? Bo nie może dać rady nam, szczurom Tobruku.

Polacy i Brytyjczycy również potraktowali nadane im miano jako powód do chluby. Zresztą nazwa ta 

została   szeroko   rozpropagowana   także   przez   brytyjskie   środki   masowego   przekazu   oraz   nieco 
zmodyfikowana. W przeszło rok później, gdy alianci pobili Rommla pod El Alamein, pojawiły się hasła 
angielskiej propagandy: „El Alamein — Desert Rats” („szczury pustyni”).

NA ODCINKU POŁUDNIOWYM

W nocy z 2 na 3 września rozpoczęło się luzowanie australijskiej 20 brygady na odcinku południowym. 

Jako pierwszy przejął pozycje na przednim skraju obrony 3 batalion pod dowództwem majora Józefa Sokola, 
obsadzając   22   stałe   gniazda   oporu   na   dziewięciokilometrowym   pododcinku   El   Adem   (Polaków   miał 
wspierać ogniem 107 królewski pułk artylerii konnej — Royal Horse Artillery Regiment), a następnej nocy 2 
batalion pod dowództwem majora Tytusa Brzosko zajął 28 gniazd oporu na pododcinku Pilastrino (sięgał aż 
do „wyłomu”). 2 batalion miały wspierać działa 1 pułku artylerii konnej dowodzonej przez podpułkownika 
Williamsa   (pułk   ten   pomny   swej   niemal   150-letniej   tradycji   prezentował   się   wzorowo   pod   każdym 
względem).   Do   pierwszej   linii   wszedł   również   dywizjon   przeciwpancerny   podpułkownika   Antoniego 
Cieszkowskiego.   Natomiast   1   batalion   piechoty,   pod   dowództwem  majora   Stanisława   Kopcia,   zluzował 
Australijczyków w odwodzie.

Wiadomości   na   temat   przeciwnika   otrzymali   Polacy  dosyć   skąpe.   Obrońcy  odcinka   południowego 

wiedzieli, że stoi przed nimi włoska 17 dywizja piechoty „Pavia”, która nie zachowuje się zbyt agresywnie. 
Wysunięte umocnienia Włochów oddalone były od przedniego skraju obrony o 2—3 kilometry, natomiast 
główna pozycja nieprzyjaciela (przed lotniskiem El Adem) o 5—7 kilometrów. W tej sytuacji zagrożenie dla 
obrońców stanowił jedynie ostrzał artyleryjski i samoloty bombowe. Za dnia tkwili więc alianci w schronach 
i bacznie obserwowali przedpole. Odcinek ożywał dopiero w nocy. Na przedpolu pojawiały się placówki 
obserwacyjne, a patrole i grupy wypadowe wyruszały ku umocnieniom nieprzyjaciela.

Pojedynki artyleryjskie oraz wyprawy nocnych patroli to najbardziej charakterystyczne przejawy służby 

na pierwszej linii. Włosi nie próbowali szturmów i wydawało się, że pragną, by ich zostawić w całkowitym 
spokoju. Jednak dowództwo twierdzy zaczęło nalegać, aby patrole działały aktywniej. Od paru miesięcy nie 
wzięto jeńców i znany był tylko bardzo ogólny zarys pozycji przeciwnika.

Kiedy podchorąży Adolf Bocheński znalazł się na pododcinku Pilastrino, natychmiast zaproponował 

swemu dowódcy plutonu, że poprowadzi patrol nocny. Porucznikowi Maszewskiemu projekt się podobał, 
poszli więc obaj do dowódcy kompanii kapitana Gębskiego, by omówić sprawę.

— Bardzo dobrze — pochwalił podwładnych kapitan. — Zadaniem patrolu będzie sprawdzenie przejść 

przez   pola   minowe,   pomiar   kątów   kierunkowych   oraz,   jeśli   okaże   się   to   możliwe,   rozejrzenie   się   w 
umocnieniach nieprzyjaciela i stwierdzenie, jakie wojska są przed nami. To ostatnie jest o tyle ważne, że 
dowództwo podejrzewa, iż Niemcy szykują się do zluzowania Włochów.

background image

— Rozumiem, panie kapitanie — rzekł Bocheński — ilu ludzi mogę wziąć ze sobą?
— Trzech. Kogo pan wybierze?
— Przede wszystkim Wasyla Walchnowskiego. Widzi w nocy jak kot. Myślę, że przyda się też ten stary 

wyjadacz z Legii Cudzoziemskiej, który pali się do wyjścia z okopu. Mam również jednego, który bardzo 
interesuje się minami. Niech zdobywa doświadczenie.

—   W   porządku.   Niech   pan   tylko   nie   zapomni,   że   do   waszych   obowiązków   należy   również 

likwidowanie   drobnych   patroli   nieprzyjaciela.   Oczywiście   nie   namawiam   pana   do   zbytniego   ryzyka. 
Głównym zadaniem jest rozpoznanie.

— Tak jest, panie kapitanie — odparł Bocheński uradowany takim obrotem sprawy; jego marzenie, by 

nocą podkraść się pod linie nieprzyjaciela, miało się spełnić.

Wyruszyli  3 września  zaraz  po zapadnięciu zmroku. Szli według busoli. Podchorąży liczył  kroki  i 

kontrolował   kierunek   marszu.   Wkrótce   stanęli   na   brzegu   pola   minowego.   Bocheński   wzorem   swego 
australijskiego nauczyciela  osunął się na czworaki i obmacując teren przed sobą wolno posuwał się do 
przodu. Początkowo prawie nic nie widzieli, po pewnym jednak czasie dostrzegli kawałek białej taśmy 
wyznaczającej   przejście   przez   pole   minowe.   Teraz   było   im   łatwiej,   ale   nie   cieszyli   się   długo   z   tego 
udogodnienia. Biała taśma wiła się zakosami i w pewnej chwili stracili ją z oczu. Musieli zaufać swoim 
saperskim   umiejętnościom.   Podchorąży   rozbroił   kilka   min   nie   zaniedbując   wskazań   zarówno 
regulaminowych,   jak   i   tych   udzielonych   przez   inżyniera   Johna,   po   czym   uniósł   się   i   wykonał   kilka 
niezgrabnych przysiadów. Zaniepokoiło to strzelców.

— Co jest, panie podchorąży?
— Nic — odparł Adzio — Zesztywniały mi nogi od chodzenia na czworakach. A teraz trzeba będzie 

posuwać się bezszelestnie. Wyszliśmy na „ziemię niczyją”.

— Daleko ich pole minowe? — spytał szeptem były legionista.
— Myślę, że jakieś pięćset metrów, ale wcześniej mogą być pojedyncze miny.
Umilkli i ruszyli dalej, licząc kroki. Od północnego zachodu dobiegał huk wystrzałów. To wzgórze 

Medauar dawało znać o sobie. Musi tam być gorąco, pomyślał Bocheński. Spojrzał na zegarek. Było już po 
jedenastej. Od czasu do czasu spoza chmur wyłaniał się księżyc i wtedy stawało się jasno jak w dzień. Miało 
to dobre i złe strony. Przy blasku księżyca marsz był łatwiejszy, ale nieprzyjaciel mógł przecież dostrzec 
posuwające się cztery sylwetki.

Doszli do włoskiego pola minowego.  Bocheński  szeptem rozkazał  swym ludziom,  by obserwowali 

okolicę, a sam zabrał się do rozminowywania przejścia. Pracował przeszło pół godziny i gdy już zbliżał się 
do   przewidywanego   końca,   nagle   usłyszał   przed   sobą   szmery.   Dał   znak   idącym   za   nim   żołnierzom. 
Przywarli do ziemi. Z bliskiej odległości dobiegł ich okrzyk:

— Chi va la?
Podchorąży zacisnął rękę na pistolecie maszynowym. Kątem oka dostrzegł, jak legionista przygotowuje 

granat.

— Amico! — rozległ się inny głos.
— Parola?!
— Taranto!
Bocheński dostrzegł z przodu jarzący się punkcik. Widocznie Włoch palił papierosa. Wartownik też to 

zobaczył, bo wybuchnął:

— E vietato fumare! Porca miseria...
Nie   grzeszący   ostrożnością   i   dyscypliną   Włoch   odpowiedział   chichotem   i   zaczął   tłumaczyć 

wartownikowi, że „Inglezi” są przecież daleko. Po paru minutach rozmowa ucichła.

Do Bocheńskiego podczołgał się legionista.
— Panie podchorąży! Może capniemy tego makaroniarza! Sam pcha się nam w ręce!
— Nie możemy  — szepnął Adzio po chwili namysłu.  — Jesteśmy jeszcze na polu minowym i nie 

wiemy, jak daleko do głównej linii Włochów. A jeśli jest ich kilku?

— Niech ja skonam, panie podchorąży! Taka okazja się nie powtórzy — nalegał żołnierz.
Bocheński nie zdążył odpowiedzieć, bo w tym właśnie momencie zaświstały pociski i ziemia zadrżała 

od wybuchu. W odległości około 200 metrów usłyszeli krzyk, a potem nawoływania:

— Sanitario! Sanitario!
Z prawej strony wzbiła się w niebo rakieta, która wolno spadając oświetliła dużą przestrzeń. W jej 

blasku Adolf zobaczył gęstą linię drutów kolczastych. A zatem znajdowali się tuż przed zasadniczą pozycją 
nieprzyjaciela. Nękający ogień artylerii w Tobruku pobudził czujność Włochów. Było oczywiste, że patrol 
musi jak najprędzej wracać. Rozległa się długa seria z karabinu maszynowego. Widocznie jakiś Włoch 
chciał sobie dodać animuszu, bo nie mógł  widzieć  Polaków  rozciągniętych  płasko na ziemi. Kanonada 

background image

wzmagała się. Strzelały już nie tylko kaemy, lecz i moździerze oraz działka przeciwpancerne. W pewnym 
momencie Bocheński dostrzegł jasną plamę lecącą tuż nad ziemią w ich kierunku. Było to niesamowite. 
Torpeda naziemna, czy co, pomyślał zdziwiony. Przywarł głową do piasku. Kiedy znów popatrzył na dziwne 
zjawisko, zrozumiał, że to złudzenie wywołane przez perspektywę oraz płaski tor pocisku. To strzelały 
włoskie przeciwpancerne działka typu „Breda”.

Podchorąży dał sygnał do odwrotu. Szli, przypadając do ziemi, gdy rakiety oświetlały teren. Wydostali 

się wreszcie z pola minowego. Teraz zaczęli biec. Bocheński, który osłaniał odwrót, kilka razy przystawał i 
sprawdzał kierunek. W pewnym momencie zrozumiał, że posuwają się wzdłuż frontu. Niewiele brakowało, a 
zabłądziliby.   Na  szczęście  nie  zboczyli zbytnio   z  drogi   i  dwadzieścia  minut  później   byli już  w  swoim 
oddziale.   Wszyscy   zdrowi   i   zadowoleni.   Podchorąży   Bocheński   podsumował   rezultaty   patrolu:   zdołali 
potwierdzić tożsamość przeciwnika, rozpoznali przedpole i pola minowe oraz — najważniejsze — zdobyli 
doświadczenie.   Miał   ogromną   ochotę   to   swoje   doświadczenie   wykorzystać   i   obiecywał   sobie,   że   już 
następnej nocy pójdzie na nowy patrol. Jednak porucznik Maszewski nie zgodził się.

— Czy to nie przesada? — zapytał. — Co noc na patrol?
— W takim razie jutro, panie poruczniku — nalegał Adolf.
— Dobrze... Porozmawiam z kapitanem.
Drugi patrol Bocheńskiego na przedpole przebiegał znacznie sprawniej i przyniósł nowe doświadczenia. 

Zwiadowcy   wrócili   bez   żadnych   strat,   mimo   że   zostali   ostrzelani   przez   Włochów   podczas   powrotu. 
Podchorąży  postanowił   organizować   tego   typu  „wycieczki”   tak   często,   jak   to   będzie   możliwe,   i   stale 
zmieniać skład grup, by w ten sposób przeszkolić jak najwięcej ludzi w plutonie. Doszedł też do wniosku, że 
powinni wyruszać przed kolacją i jeść dopiero po powrocie. Chodziło nie tylko o komplikacje na wypadek 
rany brzucha. Adolf zauważył, że niektórzy żołnierze są po jedzeniu senni i ociężali. Sam nigdy się nie 
przejadał, lecz wielu strzelców pochłaniało na kolację spore porcje wołowiny.

Generał Stanisław Kopański żywo interesował się działalnością patroli. Zdawał sobie sprawę, jak ważną 

spełniają rolę i jakie niebezpieczeństwa im grożą. Nalegał więc, aby biorący w nich udział żołnierze byli 
dobrze przygotowani, a ich powrót był osłaniany przez artylerię. Zalecił też, by prowadzący patrole nie 
składali   zaraz   po   powrocie   wyczerpujących   meldunków,   lecz   tylko   krótkie,   ustne   raporty.   Dopiero   po 
zjedzeniu   posiłku   i   wypoczęciu   mieli   oni   przygotowywać   pełne   relacje.   Generał   rozumiał,   że   patrole 
wyczerpywały  żołnierzy  fizycznie  i  psychicznie. Wróg ukryty za polami minowymi, zasiekami z drutu 
kolczastego i fortyfikacjami był w nocy bardzo czujny, a na pustyni każdy szmer słychać z dużej odległości, 
musieli więc karpatczycy zachowywać niezwykłą ostrożność. Specyficzna jest też widoczność. W czasie 
nocy bezksiężycowych ziemię ogarniają „egipskie ciemności”, trudno dostrzec własną rękę, natomiast noce 
księżycowe są jasne i widne. W takich warunkach zdobycie jeńca, o którego prosił Morshead, graniczyło 
wręcz   z   cudem.   Inne   zadania   były   również   trudne   i   niebezpieczne,   jednak   Polacy   codziennie   dawali 
przykłady ofiarności i odwagi. Między kompaniami wytworzyła się swoista rywalizacja patrolowa. Prym 
wiódł w niej podchorąży Bocheński z 2 batalionu, który niemal co drugą noc wychodził na przedpole. Mimo 
iż   wyprawy  poza   pierwszą   linię   obrony  organizowano   każdej   nocy,   żaden   z   wrześniowych   patroli   nie 
przyprowadził jeńca. Rozpoznano natomiast dokładnie kształt i układ pozycji nieprzyjaciela.

Szczęśliwie się złożyło, że w pierwszym tygodniu służby brygady karpackiej na odcinku południowym 

żaden uczestnik patrolu nie zginął, choć Włosi otwierali ogień natychmiast po usłyszeniu najdrobniejszego 
szmeru na przedpolu. Dobrze to świadczyło o organizacji i prowadzeniu wypadów.

Dziesiątego   września   patrol   wysyłała   kompania   kapitana   Gębskiego.   Dowodzić   miał   podchorąży 

Bocheński, a w skład grupy zwiadowców wchodził między innymi strzelec Jan Erdman. Z samego rana do 
kapitana Gębskiego zgłosił się młodziutki podchorąży Zbigniew Pieniążek z artylerii z prośbą o zgodę na 
ochotniczy udział  w wyprawie. Dowódca nie wyraził  sprzeciwu.  Zbyszek  był  serdecznym przyjacielem 
Adzia   Bocheńskiego,   ten   jednak   bardzo   niechętnie   brał   go   ze   sobą.   Nie   chciał   narażać   zaledwie 
dziewiętnastoletniego chłopca.

Ostatnie   przygotowania.   Oddawanie   do   przechowania   dokumentów,   listów,   fotografii.   Powtórzenie 

zadania patrolu: rozbroić szerokie przejście przez włoskie pole minowe, dotrzeć do dwóch wysuniętych 
betonowychi   bunkrów,   zarzucić   je   granatami   i,   jeśli   okaże   się   to   możliwe,   wziąć   jeńca.   Przy   okazji 
sprowokować milczące, czyli nie wykryte przez obserwatorów, stanowiska do otwarcia ognia.

Następują   instrukcje   szczegółowe,   przypomnienie   zasad   ostrożności,   sprawdzenie   broni   i   wreszcie 

rozkaz wymarszu.

Pojedynczo wyszli na pogrążone w mroku przedpole. Specjalnie na tę okazję włożone gumowe obuwie 

tłumiło odgłos kroków, ale czasami słychać było szczęk broni lub stuk potrąconego kamienia. Szli według 
ustalonego kąta kierunkowego. Minęli własne zasieki, zeszli w dół. Po chwili Adzio ostrzegł:

— Uwaga! Pole minowe.

background image

Bocheński, który początkowo starał się trzymać blisko Zbyszka, teraz stracił go z oczu, gdyz zajął się 

szukaniem bezpiecznego przejścia. Po kilku minutach znaleźli się na „ziemi niczyjej”. Przyspieszają kroku. 
Mija   pół   godziny.   Teraz   zbliżają   się   do  włoskiego   pola   minowego,   w  którym  również   trzeba   wykonać 
przejście. Włosi są bardzo blisko. Czasami słychać odgłosy ich rozmów. Nagle w odległości pięćdziesięciu 
metrów wzbiła się w niebo rakieta. Pustynię zalało ostre światło. Patrol przypadł do ziemi, starając się 
wcisnąć   w   nierówności   terenu.   Światło   powoli   gasło.   Znów   zapadła   ciemność.   Podnieśli   się.   Ruszyli, 
zachowując jak największą ostrożność. Każdy z nich rozumiał, że jeżeli oni słyszą Włochów, to i do tamtych 
dochodzą odgłosy z przedpola. Jeszcze chwila i powinni dotrzeć do drutów kolczastych. Bocheński sięgnął 
po nożyce do cięcia drutów. Gdyby się okazało, że zasieki są zbyt gęste, by można je było poprzecinać, mieli 
ze sobą tzw. bungalowy, czyli tyczki z ładunkami trotylu używane z powodzeniem przez Australijczyków do 
wysadzania   wąskich   pasów   zasieków.   Oczywiście   mogli   je   zastosować   tylko   wtedy,   gdyby   zaraz   po 
wybuchu była możliwość wskoczenia do nieprzyjacielskiego okopu. Bocheński widział już przed sobą linię 
drutów kolczastych i miał zamiar przystąpić do ich rozcinania.

I   nagle,   zupełnie   niespodziewanie,   tuż   za   nim  rozległ   się   głośny  szczęk,   potem   łomot  padającego 

człowieka i donośny brzęk, jaki wydaje tocząca się po kamieniach puszka. Włoskie pozycje ożyły. W jednej 
chwili rozpętało się istne piekło. Pomarańczowe paciorki pocisków przelatywały tuż obok głów leżących na 
ziemi Polaków. A oni czekali na moment, w którym będą mogli odskoczyć do tyłu. Włosi wystrzelili rakiety. 
Bocheński liczył, że kiedy zgasną, zapanuje chwila ciemności. Czuł łomotanie serca. Wiedział, że ta krótka 
chwila to ich jedyna szansa. Odczekał jeszcze kilka sekund i poderwał się, dając sygnał do odwrotu. Jeden 
długi skok i znów przypadli do ziemi. Bocheński, ciężko dysząc, nasłuchiwał, czy przez huk wystrzałów nie 
przebija się krzyk trafionego żołnierza. Na razie szczęście im dopisywało. Kolejny kilkudziesięciometrowy 
skok. Ogień nieprzyjaciela jakby słabł i tracił kierunek. Nagle do uszu Bocheńskiego dotarł urwany, pełen 
bólu okrzyk.

— Czy ktoś ranny? — zawołał z cicha Adolf.
— Tutaj! — rozległ się głos Erdmana.
Adzio podbiegł do dwóch sylwetek, z których jedna leżała nieruchomo.
— Kto to? — spytał, choć przeczuwał odpowiedź.
— Zbyszek Pieniążek.
Znów zagwizdały pociski, lecz Adolf nie zwracał na nie uwagi. Próbował podźwignąć przyjaciela i 

wtedy poczuł bezwład śmiertelnie ranionego człowieka. Poszukał pulsu na przegubach rąk. Nie znalazł. 
Wstał. Wspólnie z Erdmanem zrobili prowizoryczne nosze — rozciągnęli kombinezon na dwóch karabinach 
— ułożyli na nich Zbyszka i chwycili za kolby i lufy. Adolf z tyłu, przy głowie, Erdman w przodzie. Ruszyli. 
Kilka razy strzelający na oślep Włosi omal ich nie trafili. Musieli wówczas padać na ziemię i przeczekiwać. 
Szli zataczając się i potykając. Bocheński czuł przejmujący ból w rękach i kręgosłupie, ale nie zgodził się, 
by któryś z kolegów go zastąpił przy noszach. Czuł się odpowiedzialny za śmierć przyjaciela. Czynił sobie 
wyrzuty, że zgodził się go zabrać na tę niebezpieczną wyprawę. W końcu uprzytomnił sobie, że strata kolegi 
sprawiła, iż zapomniał o swoich obowiązkach. Co dzieje się z pozostałymi żołnierzami patrolu, zaniepokoił 
się. Czy nie zabłądzili, czy trafią do przejścia przez pole minowe?

Rozejrzał   się   niespokojnie.   Byli   wszyscy.   Czekali   na   nich   przed   polem   minowym.   Teraz   już   bez 

przeszkód dotarli do okopów.

Śmierć podchorążego Zbigniewa Pieniążka wywołała głęboki żal w brygadzie. Należał on do lubianych 

i cenionych żołnierzy, poza tym był pierwszym, który poległ w Tobruku w akcji bojowej. Ci, którzy zginęli 
przed nim, stracili życie od bomb, pocisków artyleryjskich oraz min.

Żołnierz-poeta, Marian Hemar, zadedykował mu wzruszający wiersz zatytułowany „Virtuti Militari”:
(...) Nie zmarło mi się — rzekł żołnierz,
Stojący przed nieba bramą,
Poległem na polu bitwy,
To przecież nie to samo.
Nie zawołałem: Mamo!
Nie czułem strachu ni męki,
Nic nie bolało — tylko
Karabin wypadł mi z ręki (...)
Rozkazem  dowódcy  SBSK  sierżant   podchorąży  Zbigniew   Pieniążek   został   pośmiertnie   mianowany 

podporucznikiem oraz odznaczony Krzyżem Walecznych i Orderem Virtuti Militari. Spoczywa na cmentarzu 
wojskowym w Tobruku (grób 742).

background image

Piętnastego września do oblężonej twierdzy dotarła z Londynu depesza Naczelnego Wodza (L. 4524 z 6 

września):

„Z wielką radością dowiedziałem się, że brygada dotarła szczęśliwie oraz bez strat do miejsca postoju. 

Podejmujecie wię walkę zbrojną z faszyzmem związanym na śmierć i życie ze zwyrodniałym hitleryzmem. 
Pan Generał przypomni żołnierzom moją uprzednią depeszę, w której stwierdziłem, że faszyzm włoski jako 
wróg Wielkiej Brytanii jest wrogiem Polski, o której Mussolini powiedział, że jest ona na zawsze skończona. 
Bić   się  będziecie,   jak   na   żołnierzy  przystało,  o  nową,   wolną  i  sprawiedliwa  Polskę,   która  powstania   z 
całkowitej przebudowy powojennego świata, z krwi  i ofiary bohaterskiego Narodu.

(—) Sikorski, generał Broni”

Tego samego dnia podchorąży Bocheński wyruszył na kolejną akcję bojową. Chodziło o zniszczenie 

włoskiej wieży obserwacyjnej. Od dłuższego czasu artylerzyści mierzyli w ten punkt, lecz wieża wciąż była 
nietknięta.  Tymczasem Włosi, dość zresztą przypadkowo, trafili  w wieżę tobrucką.  Obrońcy codziennie 
podpierali ją belkami, by wróg nie zorientował się, jaki odniósł sukces, i marzyli o rewanżu. W tej sytuacji 
zniszczenie   nieprzyjacielskiego   punktu   obserwacyjnego   miało   podwójne   znaczenie:   czysto   wojskowe, 
utrudnienie wglądu w pozycje polskie, i psychologiczne.

Podczas poprzednich akcji zwiadowczych podchorąży Bocheński stwierdził, że Włosi nie wystawiają w 

nocy wart przy wieży, wobec czego postanowił ją spalić. Początkowo zamierzał wyruszyć samotnie, lecz gdy 
wyjawił swój plan żołnierzom, strzelec Jakubas zawołał:

— Ale mnie to pan podchorąży musi wziąć! Przecież tego wszystkiego, co trzeba zabrać, pan nie 

udźwignie!

Kilku innych również chciało wziąć udział w tej akcji, lecz Bocheński się nie zgodził.
— Nie wolno nikogo  niepotrzebnie  narażać. Dwóch ludzi  do przeniesienia materiału  wystarczy.  A 

podpalić może jeden.

Wiadomość o projekcie Bocheńskiego dotarła do sąsiednich plutonów i wywołała sensację. Kiedy Adolf 

poszedł do porucznika Maszewskiego, by uzyskać zgodę na akcję, spotkał się ze sprzeciwem.

— To szaleństwo! — stwierdził dowódca plutonu.
— Ale jakie ogromne korzyści! — argumentował podchorąży.
Porucznik podrapał się w głowę, wreszcie rzekł:
— Mogę się zgodzić na patrol wywiadowczy. Pański projekt ma najwyżej pięćdziesiąt procent szans 

powodzenia,  może  nawet  mniej.  Jako dowódca nie  mogę  aprobować  takich planów,  choć między nami 
mówiąc, ten bardzo mi się podoba. Oficjalnie idzie więc pan na patrol, a ja o niczym nie wiem. Zgoda?

— Tak jest, panie poruczniku. Dziękuję! — odparł zadowolony Bocheński.
Cały pluton pomagał w przygotowaniach do wyprawy, która była wyjątkowo niebezpieczna. Wszyscy 

zdawali sobie sprawę, że śmiałkowie zdołają wrócić z niej tylko wtedy, jeśli nie zostaną oświetleni przez 
płonącą wieżę. Należało więc przygotować odpowiednio długi lont. Ustalono, że musi on się tlić przez około 
dziesięć minut.

Po zapadnięciu zmroku wyruszyli.  Bocheński niósł olbrzymi  zwój lontu, busolę i karabin. Strzelec 

Jakubas był obładowany ładunkami z prochem i benzyną. Miał też pistolet automatyczny typu „Thompson”.

Poczta   pantoflowa   rozniosła   wieść   o   tej   akcji   po   całym   odcinku.   Bocheński   uważał,   że   nie   może 

sprawić żołnierzom zawodu, toteż kilkakrotnie sprawdzał kąty kierunkowe oraz liczył kroki. Po przejściu 
półtora kilometra położył się na piasku i zaczął manipulować busolą, aby skorygować kierunek marszu. Po 
chwili poszli dalej. Po pewnym czasie podchorąży poczuł dziwny niepokój. Przez moment nie mógł sobie 
uświadomić, czym jest on wywołany, wreszcie zrozumiał. Zgubił lont. Teraz pamiętał dokładnie, jak to się 
stało. Kiedy obliczał kierunek, odłożył lont na bok i zapomniał zabrać. Trzeba wracać. Nie mógł sobie 
jednak przypomnieć, ile kroków dzieli ich od tamtego miejsca. Trudno. Muszą szukać zguby. Wrócili i 
zaczęli   macać   ziemię   metr   po   metrze.   Dookoła   panowały   zupełne   ciemności   i   mogli   liczyć   tylko   na 
szczęśliwy traf. Minęła godzina. Strzelec Jakubas pierwszy się zniechęcił.

— Chyba wrócimy! Nie będziemy przecież zapałkami podpalać prochu.
— Nie możemy tak po prostu wrócić — oświadczył zrozpaczony Adolf.
— A co mamy robić? — nie ustępował Jakubas. — Nie mamy innego wyjścia. Z zapałkami pchać się 

na wieżę? O sto kroków od Włochów? Nie ma frajerów!

Podchorąży milczał i Jakubasowi zrobiło się jakoś nieprzyjemnie. Nie chciał przecież urazić Adolfa.
— Mam pomysł  —- powiedział, aby zatrzeć wrażenie poprzednich słów.  — Nie nasza wina,  że ten 

przeklęty   lont   gdzieś   się   zapodział.   Każdemu   to   mogło   się   zdarzyć.   O   tylu   sprawach   trzeba   myśleć. 
Rachować kroki, patrzeć na busolę, uważać na miny, w głowie się od tego może zakręcić. Pójdziemy kiedy 
indziej i spalimy tę wieżę, a teraz podsuniemy się trochę dalej, puścimy kilka serii,  „makarony” zaczną 

background image

strzelać jak zwariowane, a my powiemy naszym, że spotkaliśmy ich patrol i nie było rady.

Bocheńskiemu pomysł towarzysza nie przypadł do gustu, więc wziął tobół z paliwem i oświadczył, że 

idzie do wieży.

— Wy, Jakubas, możecie wracać.
— Niech się dzieje co chce — odparł ponuro strzelec. — Ja też idę.
Podchorąży zaczął perswadować, że w nowej sytuacji do podpalenia wystarczy jeden człowiek, ale 

Jakubas się uparł.

— Ja pana podchorążego bardzo szanuję, ale słuchać nie mogę. Ja swoją ambicję też mam.
Adolf wzruszył ramionami i ruszyli w drogę. Mieli szczęście i dosyć szybko trafili do włoskiej wieży. 

Jakubas rozmieścił materiał łatwo palny, a Bocheński oblał go benzyną. Ponieważ nie mieli lontu, rozsypali 
proch tworząc w ten sposób krótką ścieżkę. Nadeszła decydująca chwila. Jakubas przyłożył płonącą zapałkę 
do ścieżki prochowej i kiedy na ziemi zamigotał nikły płomyk, uskoczył do tyłu. Pędził ile sił w nogach w 
kierunku   własnej   linii,   a   za   nim  gnał   Bocheński.   Nagle   zrobiło   się   jasno   jak   w  dzień.   Wieża   płonęła. 
Jednocześnie cała linia włoska zagrzmiała setkami wystrzałów. Następnego dnia Anglicy obliczyli, że do 
Bocheńskiego i Jakubasa strzelało ponad pięćdziesięciu włoskich żołnierzy, wysyłając około 2000 pocisków. 
Żaden z nich jednak nie trafił do celu. Był to niemal cud. Co prawda obaj nigdy w życiu tak szybko nie 
biegli i to mogło tłumaczyć ten niezwykły fakt. Dali popis sprintu, którego nie powstydziłby się nawet 
dowódca plutonu, Antoni Maszewski, przedwojenny mistrz Polski w biegu na 400 m przez płotki.

W okopach polskich przyjęto Bocheńskiego i Jakubasa owacyjnie. Obaj znaleźli się też na pierwszej 

liście   odznaczonych   Krzyżami   Walecznych   za   walki   w   Tobruku.   Uzasadnienie   odznaczenia   dla 
Bocheńskiego brzmiało:

„Sierżant podchorąży rezerwy Bocheński Adolf, 1909/5708/III z drugiego batalionu.
Dnia   10  września   w   czasie   patrolu   bojowego,   pod  ogniem  ckm  i   moździerzy,   zabrał   ze   strzelcem 

Erdmanem z pola minowego zabitego podchorążego Pieniążka i wyniósł go, dołączając do reszty patrolu. 
Wykazał wiele zimnej krwi, odwagi i koleżeństwa.

Dnia 15 września wspólnie ze strzelcem Jakubasem podpalił w odległości 150 m od nieprzyjaciela, 

mimo krzyżowego ognia moździerzy, działek i ckm, nieprzyjacielską wieżę obserwacyjną. Wykazał duże 
opanowanie i odwagę. Bierze udział w każdym patrolu, odznacza się niebywałą odwagą i pogardą śmierci”.

Akcje, w których brał udział podchorąży Bocheński, nie były rzecz jasna jedynymi, jakie na odcinku 

południowym przeprowadzili Polacy. 10 września, kiedy to zginął podchorąży Pieniążek, w kierunku na El 
Adem wyruszył patrol z 3 kompanii 3 batalionu. Żołnierze pod dowództwem podporucznika Kromkaya 
wniknęli w ugrupowanie nieprzyjacielskie, obrzucili stanowiska włoskie granatami i wycofali się bez strat 
własnych.   Walki   na   przedpolu   stoczyły   również   wysłane   przez   3   batalion   patrole   pod   dowództwem 
podporucznika Cyryla Krasnodębskiego (22 września), podporucznika Władysława Niechaja (25 września) 
oraz niezwykle pomysłowego i uwielbiającego brawurę podporucznika Antoniego Ruschilla (29 września). 
Ruschill przeniknął przez pierwszą linię Włochów i zaatakował jedno z ich gniazd oporu od tyłu. Wywołał w 
szeregach wroga ogromne zamieszanie — nieprzyjaciel wykonał nawet artyleryjski ogień zaporowy.

Pod koniec września dużą aktywność wykazywał odwodowy 1 batalion. Warte odnotowania są dwie 

większe   wyprawy,   którymi   dowodzili:   podporucznik   Jan   Wierusz-Kowalski   (22   września)   oraz   kapitan 
Stanisław Trondowski (26 września).

Patrole z polskich batalionów umożliwiły rozpoznanie kształtu i układu pozycji przeciwnika, nie udało 

się im jednak schwytać jeńca. Włosi byli bardzo ostrożni i nie wychodzili na przedpole.

Między 19 a 27 września do twierdzy przybyły pierwsze oddziały brytyjskiej 70 dywizji: 16 brygada 

piechoty, 1 batalion Durcham Light Infantry, część szkockiego batalionu Black Watch oraz uzupełnienia dla 
32 brygady pancernej, natomiast odpłynęła australijska 24 brygada. W ten sposób zrealizowano pierwszą 
część operacji  „Supercharge” („doładowanie”), której celem było przerzucenie 70 dywizji do Tobruku. W 
twierdzy pojawił się również pułkownik Adam Epler, dowódca polskiej Legii Oficerskiej, wraz z grupą 
kwatermistrzów.

Nowym   dowódcą   artylerii   tobruckiej   i   jednocześnie   zastępcą   dowódcy   twierdzy   został   Anglik, 

brygadier Martin, zmieniając na tych stanowiskach brygadiera Freyberga.

Generał Sir Leslie Morshead udał się na kilka dni do Kairu na rozmowy z Auchinleckiem oraz dowódcą 

formującej się właśnie 8 armii, generałem Sir Alan Cunninghamem. Po powrocie zaprosił do siebie generała 
Kopańskiego i brygadiera Martina. Był w znakomitym humorze.

— Sza! Panowie. Ścisła tajemnica wojskowa. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, już w listopadzie skończy 

się oblężenie. W Kairze dowiedziałem się, że w końcu listopada ruszy wielka ofensywa sprzymierzonych. 
Na razie nikomu ani słowa, sami rozumiecie...

Następnie   dowódcy   omówili   sprawę   zluzowania   oddziałów   australijskich   na   odcinku   zachodnim, 

background image

zwanym Ras el Medauar. Był to najważniejszy i najtrudniejszy odcinek obrony. Jego długość wynosiła około 
20   kilometrów,   a   obsadzało   go  5  batalionów   z   szóstym   w   odwodzie,   nie   licząc   artylerii,   co   stanowiło 
przeszło połowę sił użytych na całej pierwszej linii. Nadmorską część tego odcinka już 29 sierpnia przejął 
polski pułk kawalerii zmotoryzowanej, a i artyleria brygady działała na Ras el Medauar od chwili swego 
przybycia do Tobruku. Teraz do boju miały wejść trzy bataliony polskiej piechoty, ale brygadzie wciąż 
brakowało dwóch batalionów do pełnego obsadzenia odcinka. Zadecydowano, że tymczasowo pod rozkazy 
generała Kopańskiego oddany będzie brytyjski  1 batalion Durcham Light Infantry oraz kompania A ze 
szkockiego   2   batalionu   Black   Watch.   Generał   Morshead   wydał   rozkaz,   by   SBSK   przekazała   swe 
dotychczasowe   pozycje   Australijczykom,   po   czym   przeszła   na   trzy   dni   do   odwodu,   aby   uzupełnić 
zaopatrzenie i odpocząć.

Już 29 września wieczorem na odcinki Pilastrino i El Adem przybyli Australijczycy. Schron kapitana 

Aleksandra Zająca miał przejąć pewien major, który dostrzegłszy na ścianie duży szkic z zaznaczonymi 
pozycjami własnymi i nieprzyjacielskimi natychmiast zaproponował:

— Daję butelkę dobrej whisky i dwa swetry za tę mapę!
Kapitan Zając milczał zdumiony. Nie rozumiał, o co Australijczykowi chodzi, gdyż nie miał zamiaru 

zabierać szkicu. Major, uznawszy to za próbę targu, szybko dodał:

— I galon świeżej wody!
Tym razem kapitan, urzeczony wzmianką o świeżej wodzie, szybko skinął głową na znak zgody.
Nie   tylko  rysowanie   szkiców   szło   Australijczykom  opornie.   Do   robót   ziemnych  również   nie   mieli 

zacięcia.   Polacy,   obejmując   po   nich   stanowiska,   z   reguły  musieli   je   pogłębiać   i   umacniać.   Tak   było   3 
września na odcinku południowym i miesiąc później w rejonie Ras el Medauar.

MEDAUAR

Odcinek zachodni składał się z trzech pododcinków: nadmorskiego, ciągnącego się od wybrzeża do 

szosy na Dernę, środkowego, między szosą a skrajem „wyłomu”, i trzeciego, najtrudniejszego, obejmującego 
sam „wyłom”, czyli rejon wzgórza ,Medauar.

Pododcinek nadmorski,   najdalej wysunięty na północ, uważany był za „najprzyjemniejszy”, i to nie 

tylko ze względu na możliwość kąpieli morskich. Przy budowie jego fortyfikacji wykorzystano głęboki jar 
Wadi es Sehel, którego strome ściany stanowiły przeszkodę niedostępną dla czołgów i trudną do sforsowania 
przez piechotę. Przeciwnik był poza zasięgiem broni ręcznej, toteż do strzelaniny dochodziło tylko w czasie 
patroli i wypadów. Obrońcy byli narażeni jedynie na bomby lotnicze i ostrzał artyleryjski, ale przed nimi 
chroniły stałe umocnienia, przeważnie wykute w skale. Cierniem w oku obrońców tego pododcinka było 
wzgórze 69 Twin Pimples (Bliźniacze Krosty — nazwa pochodziła od usytuowanych tam dwóch grobowców 
arabskich), które znajdowało się w ręku wroga i stanowiło  doskonały punkt obserwacyjny.  Stamtąd też 
najczęściej strzelała artyleria i odzywały się moździerze.

Pododcinek drugi nie miał tak potężnej przeszkody naturalnej, jaką był jar Wadi es Sehel. Jar ten 

wrzynał   się   wprawdzie   w   skarpę   po   drugiej   stronie   szosy   na   Dernę,   tworząc   w   tym   miejscu   dziurę 
wykorzystaną przy budowie bastionu S19, dalej na południe jednak zanikał. Podobnie jak na pododcinku 
nadmorskim i tutaj obrońcom w zasadzie zagrażała tylko artyleria. Jedynie na styku z „wyłomem”, w rejonie 
bunkrów S8 i S9, ogień z broni maszynowej mógł być skuteczny, gdyż zaledwie kilkaset metrów dalej 
znajdowało się opanowane przez Niemców gniazdo S7. Włosi, jak już wspomniano, mogli używać jedynie 
artylerii. Najczęściej strzelali z okolic wzniesienia 149 White Knoll (Biały Kopiec) oddalonego o przeszło 
półtora kilometra od umocnień tobruckich.

Trzecim pododcinkiem był „wyłom”, czyli wzgórze 209 Medauar, na którego zboczach 9 maja Niemcy 

zdobyli 16 stałych gniazd oporu. Australijczycy, wyparci z bunkrów, zalegli w okopach i prowizorycznych 
schronach, w niektórych punktach odległych od stanowisk wroga zaledwie o 80 metrów.

Kiedy generał Stanisław Kopański zapoznał się z sytuacją w „wyłomie”, zwrócił szczególną uwagę na 

„narożniki” trzeciego pododcinka. Tutaj odległości między walczącymi stronami były najmniejsze, a co za 
tym idzie straty najwyższe. Najdalej wysuniętym na południe punktem nieprzyjaciela był bunkier R7, a tuż 
obok niego stały bunkry: R8, R9 i R10, pozostające w rękach obrońców. Kolejny bunkier R11 należał już 
taktycznie do pododcinka Pilastrino. Przeanalizowawszy dokładnie położenie walczących stron, dowódca 
SBSK zwrócił się do generała Morsheada z propozycją rozszerzenia odcinka zachodniego o 4 dalsze gniazda 
oporu. Chodziło o to, by powiększonego w ten sposób „narożnika” bronił cały batalion.

— Jeśli pan się zgodzi, będę zupełnie spokojny o Medauar — meldował Kopański.
Dowódca twierdzy nie protestował, nie sprzeciwił się również brygadier Martin.

background image

W nocy z 2 na 3 października polska piechota wzmocniona Brytyjczykami zluzowała Australijczyków 

na odcinku zachodnim. Dotychczasowi  obrońcy pozostawili  na miejscu  ciężki sprzęt  — zabrali  jedynie 
rynsztunek osobisty — udzielili też wielu wskazówek swoim następcom.

Kiedy żołnierze 2 batalionu dotarli do stanowisk w południowej części „wyłomu”, Australijczycy byli 

już spakowani, a twarze ich promieniały radością.

— Pozycja jest doskonała — mówili. — Strat prawie nie mieliśmy, choć okładali nas ogniem od rana do 

siódmej wieczór i jeszcze czasami po dziewiątej trzydzieści.

— A co między siódmą a dziewiątą trzydzieści? — spytał któryś z Polaków.
— Dwie, trzy godziny ciszy na kolację.
— Żartujesz chyba? — Karpatczykom nie mieściło się to w głowach.
— Mówię poważnie — odparł Australijczyk. — Te ponad dwie godziny to rodzaj zawieszenia broni — 

wyjaśnił, widząc zdumione miny Polaków. — W nocy nic nie widać na dwa kroki, a za dnia nikt nie może 
wychylić nosa z okopów. Gdyby nie było tego krótkiego rozejmu, oblężeni i oblegający pomarliby z głodu i 
pragnienia, nie można by było odtransportować rannych i ściągnąć poległych z przedpola.

— A skąd wiadomo, że się zaczyna lub kończy rozejm?
— Któraś ze stron strzela w górę parę serii świetlnymi pociskami.
— I nikt nie naruszył tego rozejmu?
— Nikt, bo jest dla wszystkich korzystny. Ale chłopaki z pododcinka nadmorskiego mają jeszcze lepiej. 

Oni tam w każdą niedzielę mają „zawieszenie broni”.

W tym momencie zaterkotał niemiecki karabin maszynowy. Serie zabrzmiały jakoś dziwnie.
— God save the king! — powiedział Australijczyk.
Okazało się, że Niemiec wystukiwał na cekaemie rytm hymnu brytyjskiego. W Polakach drgnęła żyłka 

współzawodnictwa.

— My im damy koncert! — obiecali.
I   rzeczywiście.   Po   kilku   dniach   wygrywali   całe   melodie,   korzystając   z   tego,   że   różne   karabiny 

wydawały odgłosy o różnym tonie.

Czwartego października generał Stanisław Kopański wysłał z twierdzy radiodepeszę do Naczelnego 

Wodza do Londynu, w której informował:

„Melduję, że w dniu 3 października objąłem dowództwo największego i najpoważniejszego odcinka 

obrony Tobruku,   jedynego,   na  którym  oprócz  Włochów  walczą  Niemcy.  Odcinek   obsadzony  jest   przez 
całość wojsk Brygady,  wzmocnionej oddziałami brytyjskimi. Z jednej strony jest to dowód zaufania do 
Brygady, z drugiej jednak.pociągnie za sobą znaczne zwiększenie strat, gdyż warunki walki na tym odcinku 
przypominają ciężkie odcinki frontu z ubiegłej wojny. Jeśli Pan Generał uważa za konieczne, by Brygada 
jako jednostka wojskowa o ustalonej tradycji podtrzymywała wielokrotnie ciągłość wysiłku zbrojnego Polski 
na Środkowym Wschodzie, proszę o przyspieszenie nadesłania tutaj dwóch tysięcy młodych i zdrowych 
szeregowych z ZSRR lub innego kraju”.

Ponieważ pułk kawalerii zmotoryzowanej najlepiej znał odcinek zachodni, generał Kopański postanowił 

właśnie   ułanów   skierować   do   pierwszych   działań   wypadowych.   Akcje   te   zapoczątkował   duży   wypad, 
którego celem było opanowanie Twin Pimples. Jak wielką wagę przywiązywało dowództwo do tej akcji, 
świadczy fakt, że na czele grupy wypadowej stanął sam dowódca pułku, major Władysław Bobiński, a 
wsparcia udzieliła mu artyleria, stawiając silną zaporę ogniową. Niestety, kiedy Bobiński ze swymi ludźmi 
zbliżył   się   do   przeciwnika,   skonstatował,   że   ogień   artylerii   nie   zdołał   zdezorganizować   jego   systemu 
obronnego. W tej sytuacji jedynym rozsądnym rozwiązaniem byj powrót na własne pozycje.

W ciągu dwóch kolejnych nocy: z 11 na 12 i z 12 na 13 października, silne grupy w kierunku na północ 

od Twin Pimples poprowadził znany z odwagi i elegancji rotmistrz Antoni Smodlibowski. Dowodzony przez 
niego szwadron zdziesiątkował nieprzyjacielską kompanię i wziął trzech jeńców.

Wkrótce do nocnych akcji włączyły się pozostałe polskie pododdziały. I znów w okopach opowiadano 

sobie o wyczynach podchorążego Bocheńskiego. Otóż którejś nocy wyszedł on z patrolem na rozpoznanie i 
kiedy znaleźli się na przedpolu, Niemcy obłożyli ich ogniem z cekaemów. Żołnierze zalegli w terenie. Nie 
mogli ani iść naprzód, ani się wycofać. W pewnym momencie Bocheński uniósł głowę, potem klęknął i 
zawołał:

— Stwierdzam, że dzisiaj nader celnie strzelają!
Żołnierze parsknęli śmiechem i po chwili skokami wycofali się do własnych okopów.
— Po co to zrobiłeś? — pytał później Bocheńskiego podchorąży Ochnio. — Czyżbyś zupełnie nie bał 

się śmierci?

— Musiałem tak postąpić — tłumaczył Adzio. — Byłem najstarszy stopniem, a chłopcom trzeba było 

dodać odwagi. A co do strachu, to owszem, odczuwam, ale wierzę w przeznaczenie.

background image

Zdarzało   się,   że   w   biały   dzień,   gdy   nieprzyjacielska   artyleria   ostrzeliwała   pozycje   2   batalionu, 

Bocheński  wychodził   ze  schronu  w biało-niebieskiej   pidżamie  i  stalowym hełmie  na  głowie  i  golił  się 
spokojnie.

— Bocheński znów wyszedł się golić — informowali się żołnierze w okopach. — Ani mu ręka drgnie!
Podchorąży Ochnio znów pytał:
— Dlaczego się niepotrzebnie narażasz?
— To wcale nie jest niepotrzebne. Wychodzę, żeby dodać chłopcom otuchy.  — Bocheński przytaczał 

swoje racje. — Żeby nie myśleli, że tu jest strasznie.

— A po co wobec tego ten hełm?
— Dla przykładu, żeby wiedzieli, że trzeba być ostrożnym.

Obsadzenie   przez   polską   piechotę   Ras   el   Medauar,   gdzie   można   było   stanąć   oko   w   oko   ze 

znienawidzonymi Niemcami, spowodowało, że wielu żołnierzy służby transportowej pragnęło przejść na 
linię. Liczba podań z prośbą o przeniesienie była tak duża, że dowódca Oddziału Transportowego, major Jan 
Woźniak, wydał rozkaz następującej treści:

„W ostatnich dniach otrzymuję od żołnierzy służby transportowej prośby o przeniesienie do linii. Objaw 

ten świadczy dobrze o wysokim duchu naszego wojska i pragnieniu walki z wrogiem z karabinem w ręku. 
Niemniej jednak — ze względu na ważne zadania, jakie służba transportowa musi wykonać dla prowadzenia 
wojny  — wniosków tych nie mogę i nie będę uwzględniać. Dzisiejsza wojna pochłania dużo materiału i 
wymaga szybkiego transportu. Pracę tę muszą wykonywać dobrzy i dzielni kierowcy, gdyż sprzętu jest mało 
i   trzeba   go   oszczędzać.   Z   drugiej   strony   praca   kierowcy   odbywać   się   musi   w   ogniu   bomb   lotnika 
nieprzyjacielskiego   i   artylerii.   Zasługa   kierowcy   w   tej   wojnie   jest   wielka.   Każdy   kierowca   może   być 
spokojny o ocenę swej pracy —- jest ona co najmniej równa pracy żołnierza na froncie. Niemożliwością jest 
prowadzić dziś wojnę bez transportu samochodowego (...)”.

Z   podobnymi   kłopotami   borykał   się   dowódca   brygady.   11   października   wydał   on   rozkaz   107, 

skierowany do rannych i chorych, w którym zakazywał im ucieczek ze szpitali. W tym miejscu wypada 
nadmienić, że te „dezercje” były nie tylko dowodem ducha bojowego karpatczyków. Otóż niemieccy lotnicy 
nie honorowali znaku czerwonego krzyża i żołnierze bezpieczniej czuli się w oddziale niż na szpitalnym 
łóżku.

W październiku miała zakończyć się wymiana załogi Tobruku. Do twierdzy przybyły pozostałe oddziały 

brytyjskiej 70 dywizji z jej dowódcą generałem Richardem Mackenzie Scobie, pojawił się także ochotniczy 
batalion  czechosłowacki  pod  dowództwem  pułkownika   Klapalka.   15 października   czekano   już   tylko  na 
polską Legię Oficerską, która tego dnia wypłynęła z Aleksandrii. Dotychczas wszystkie jednostki docierały 
do Tobruku  bez  specjalnych problemów,  nikt  więc  nie  przypuszczał,  że  pojawią   się  one  w czasie  tego 
ostatniego   transportu.   Tymczasem   składający   się   z   4   okrętów   konwój   około   godziny   20.00   został 
zaatakowany przez lotnictwo. Stawiacz min „Latona” — chluba marynarki brytyjskiej — poszedł na dno, a 
kontrtorpedowiec, którym płynęła Legia, doznał uszkodzenia sterów. Jednocześnie rozpoczął się nalot na 
port   tobrucki.   W   tej   sytuacji   konwój   zawrócono   do   Aleksandrii   i   zadecydowano,   że   luzowanie   załogi 
australijskiej   jest   zakończone.   Generał   R.   M.   Scobie   przejął   funkcję   dowódcy  twierdzy  od  generała   L. 
Morsheada.

Przed odjazdem Morshead przekazał na ręce generała Kopańskiego następujące oświadczenie:
„My  z   australijskiej   9   dywizji   pozdrawiamy   towarzyszy   broni   z   Samodzielnej   Brygady   Strzelców 

Karpackich i nigdy nie zapomnimy współdziałania w obronie Tobruku. Podziwiamy cnoty żołnierskie i 
wojskową   postawę   Waszych   Oddziałów,   widząc   w   tym   przejaw   niezłomnego   ducha,   którego   żaden 
nieprzyjaciel nie może złamać. Współpraca była przyjemna i zharmonizowana, a nasi żołnierze, pomimo 
braku wspólnego języka, stanowili jednolitą całość.

Trudno jest zrywać więzy, które choć niedawno zadzierzgnięte, są tak silne, ale jesteśmy przekonani, że 

nasi pobratymcy z 70 dywizji czują na równi z nami podziw i cześć dla Was wszystkich.

Proszę przekazać wszystkim Pańskim podwładnym najserdeczniejsze życzenia na przyszłość i naszą 

wiarę w ostateczne zwycięstwo. Proszę w imieniu australijskiej 9 dywizji przekazać życzenia powodzenia 
SBSK i zapewnić Ją, że jesteśmy zawsze zainteresowani Jej wyczynami”.

W ten sposób żegnali się Australijczycy przed odjazdem na zasłużony odpoczynek po półrocznych 

krwawych walkach. Nie wszyscy jednak mogli odpłynąć. W związku z tym, iż Legia Oficerska do Tobruku 
nie dotarła, zostawiono w twierdzy batalion II/13 i oddano go, podobnie jak batalion czechosłowacki, pod 
rozkazy generała Kopańskiego.

Rozkazem operacyjnym z dnia 18 października została ostatecznie uregulowana organizacja obrony na 

background image

Ras  el  Medauar.  Pododcinek  nadmorski  został   obsadzony przez  batalion  australijski,  jego  sąsiadem  był 
batalion   czechosłowacki,   wzmocniony   początkowo,   z   powodu   braku   rozeznania   co   do   jego   wartości 
bojowej,   częścią   3   batalionu   karpackiego,   a   zasadnicze   siły  3   batalionu   (dca   mjr   Józef   Sokol)   broniły 
północnej części  „wyłomu”. Środek  „wyłomu” zajął pułk kawalerii zmotoryzowanej (dca mjr Władysław 
Bobiński), zaś południową część oraz 7 bunkrów na skraju odcinka zachodniego 2 batalion (dca mjr Tytus 
Brzosko);   te   dwa   ostatnie   pododcinki   zostały   wzmocnione   dwiema   brytyjskimi   kompaniami   ckm.   W 
odwodzie   pozostał   1   batalion   (dca   mjr   Kopeć).   Wsparcie   ogniowe   całego   odcinka   zapewniała   polska 
artyleria   pod   dowództwem   pułkownika   Stanisława   Gliwicza.   1   dywizjon   majora   Możdżenia   działał   na 
wprost  „wyłomu”, 4 dywizjon kapitana Branickiego wspierał odcinek czeski, zaś na odcinku nadmorskim 
czuwał   3   dywizjon   majora   Sikorskiego.   Dwa   samodzielne   plutony   haubic   i   jeden   samodzielny   pluton 
ciężkich   armat   stanowiły  grupę   ogólnego   działania,   której   najważniejszym  zadaniem  było  wzmocnienie 
ognia   na  „wyłom”.   Ponadto   na   skarpie   Pilastrino   i   po   obu   stronach   szosy  derneńskiej   rozlokował   się 
dywizjon przeciwpancerny pod dowództwem podpułkownika Cieszkowskiego.

Warto podkreślić, że polska artyleria, adaptując do swych potrzeb sprzęt włoski i niemiecki, zdołała 

przeszło dwukrotnie zwiększyć stan posiadania (z 21 do 52 dział).

Artylerzyści   z   3   dywizjonu,   stacjonujący   naprzeciw   Twin   Pimples,   znaleźli   któregoś   dnia   cztery 

zardzewiałe włoskie haubice kalibru 120 mm. Żadna z nich nie miała przyrządów celowniczych i Anglicy 
uznali,   że   uruchomienie   ich   jest   sprawą   nierealną.   A   Polacy?  Czyścili,   smarowali,   dokręcali,   wreszcie 
doprowadzili do tego, że haubice, zwane przez nich pieszczotliwie  „ciotkami”, nabrały wyglądu sprzętu 
wojskowego.   Żołnierze   znaleźli   gdzieś   włoskie   tabele   strzelnicze,   a   z   magazynów   przytaszczyli  mocno 
podejrzane ze względu na wiek pięćdziesięciokilogramowe pociski. Przygotowania do pierwszego wystrzału 
zajęły prawie tydzień. Mimo iż obsługa składała się z największych ryzykantów w oddziale, pierwszy strzał 
postanowiono   oddać   za   pomocą   sznura,   zza   skały,   gdyż   obawiano   się,   że   działo   może   nie   wytrzymać 
eksperymentu i „rozpuknie” się w kawałki. Podchorąży Tadeusz Budzich, znany wiercipięta, uczestnik wielu 
patroli, wycelował w okolice Twin Pimples i ukryty za skałą podał komendę: „Pal!”. Zamkowy pociągnął za 
sznur przytwierdzony do urządzenia spustowego „ciotki”. Haubica stęknęła, z zamka posypały się iskry, a z 
lufy wraz z czarnym dymem wyleciał ogromny pocisk. Gdzieś w jarach rozległ się huk eksplozji.

— Do diabła, nie widziałem wybuchu — powiedział Budzich.— Skrócić o sto jardów i jeszcze raz!
„Ciotka” wypluła kolejny pocisk. Tym razem wybuch był widoczny, ale jednocześnie podniósł się krzyk 

na stanowiskach obsadzonych przez Czechów. Co za idiota strzela do swoich!

Budzich roześmiał się i wydał kolejną, niezupełnie zgodną z regulaminem, komendę:
— Już wiem! Dajcie teraz trzy tysiące jardów dalej! Skutek murowany.
Trzeci   pocisk   eksplodował   sto   metrów   przed   wzgórzem   Twin   Pimples.   Niestety,   haubica   nie 

wytrzymała.  Lufa oderwała się od łoża i spadła na piasek.  Na szczęście pozostałe  „ciotki”  okazały się 
wytrzymalsze. Każda z nich oddała ponad setkę strzałów. Wprawdzie nie wszystkie stare pociski wybuchały, 
ale i tak haubice narobiły sporo zamieszania na pozycjach wroga.

Naprzeciwko karpatczyków, na odcinku od wybrzeża do „wyłomu”, znajdowała się włoska 27 dywizja 

„Brescia”, a samego wzgórza 209 Medauar strzegli Niemcy — dwa pułki zmotoryzowane z 21 dywizji. W 
drugiej   połowie   października   nieprzyjaciel   wprowadził   do   działań   na   tym   kierunku   7   pułk   włoskich 
„bersaglierów”. Na południe od „wyłomu” rozlokowała się 17 dywizja „Pavia”.

Obrońcy Tobmku nie darzyli Włochów uczuciem nienawiści. Wiedzieli, że nie walczą oni zbyt chętnie, 

co więcej, włoscy jeńcy zeznawali, że w ich szeregach panuje przekonanie o całkowitym bezsensie wojny w 
Afryce. Tylko niewielu z nich podzielało imperialistyczne rojenia Mussoliniego. Inaczej rzecz się miała w 
przypadku Niemców. Ci byli butni i pewni zwycięstwa, uważali, że nikt się nie oprze ich potężnym armiom, 
które   właśnie   teraz,   latem   1941   roku,   odnosiły  największe   sukcesy  w   Europie.   Od   22   czerwca   trwała 
ofensywa na froncie wschodnim i Niemcy zbliżali się do Leningradu, Moskwy oraz Półwyspu Krymskiego. 
Propaganda   hitlerowska   informowała   o   nowych   sukcesach,   wyprzedzając   nawet   rzeczywiste   zdobycze. 
Komunikaty, mające na celu załamanie przeciwników faszyzmu na całym świecie, informowały o oblężeniu 
Moskwy i zdobyciu portów nad Morzem Czarnym. Dlatego też przyjemne i podnoszące na duchu były 
wymiany depesz z pozdrowieniami między Tobrukiem a Odessą oraz Sewastopolem. Nastrój bojowy wśród 
Polaków podniosły również wiadomości o powstającej na terenie ZSRR armii polskiej.

Przez cały październik dni na Ras el Medauar były do siebie podobne, chociaż w trzeciej dekadzie dało 

się   odczuć   wzmożenie   bombardowań   i   aktywności   artylerii   przeciwnika.   Były   to   ciężkie   dni,   gdyż 
nieprzyjaciel   miał   przytłaczającą   przewagę   ogniową.   Według   danych   zebranych   przez   Australijczyków 
dywizja  „Brescia”   dysponowała   na   swym   odcinku   20   działami   polowymi,   8   przeciwlotniczymi,   12 

background image

przeciwpancernymi, 44 moździerzami 45 mm, 12 moździerzami 81 mm oraz trzema setkami sztuk broni 
maszynowej różnych typów. Natomiast Niemcy mieli w „wyłomie” 36 armat, 27 dział przeciwpancernych, 
40 dział przeciwlotniczych, 30 moździerzy i przeszło 400 karabinów maszynowych (w tym 110 ckm). Warto 
dodać, że wśród niemieckich dział przeciwlotniczych były również ciężkie o kalibrze 88 mm, które mogły 
służyć do zwalczania czołgów i innych celów naziemnych.

Przeciwnik  reagował  ogniem na  najmniejszy  ruch  w  dzień  i  najsłabsze   światełko  w  nocy.  Dlatego 

ogromne znaczenie miało staranne maskowanie. Żołnierze pod osłoną ciemności kopali nowe stanowiska i 
prowadzili ogień przez rozwieszone koce, aby błysk wystrzałów nie zdradzał położenia wojsk.

Zaopatrzenie   w   wodę   i   żywność   było   nadal   niewystarczające.   Zdarzały   się   przypadki   ciężkich 

dolegliwości   żołądkowych,   a nawet  szkorbutu.  Okazało  się,   że  tabletki  Ascorbid  Acid  stosowane  przez 
dłuższy czas nie są w stanie zastąpić witamin w naturalnej postaci. Stomatolog w tobruckim szpitalu miał 
coraz więcej pacjentów, którym jednak niewiele mógł pomóc. Jedynie radykalna zmiana wyżywienia mogła 
uratować cierpiących na szkorbut od całkowitej utraty uzębienia i innych następstw tej strasznej choroby. W 
tej sytuacji wszyscy z utęsknieniem czekali na ofensywę brytyjską i odblokowanie Tobruku.

W najtrudniejszych warunkach żyli obrońcy „wyłomu”. Przez cały dzień, a czasem i w nocy, znajdowali 

się pod ogniem z dział, moździerzy i karabinów maszynowych. Posiłek i wodę dostarczano im raz na dobę. 
Wyjść z okopu mogli tylko podczas tradycyjnego wieczornego zawieszenia broni, a i wtedy nie było czasu 
na   odpoczynek,   bo   należało   wzmocnić   przedpiersie,   ewakuować   rannych,   dostarczyć   prowiant.   Nocą 
również musieli czuwać, a kiedy mogli położyć się spać, pchły dopadały ich i gryzły bezlitośnie.

W południowym narożniku „wyłomu” szczególnie dawał się we znaki Polakom bunkier R7, betonowa 

budowla najeżona bronią maszynową, i kilka usytuowanych obok niego gniazd satelitarnych. Na przeciw R7 
tkwił zagrzebany w okopach 3 pluton. W całej brygadzie krążyły pogłoski, ze dowódca plutonu i kilku 
żołnierzy opanowani byli obsesją na punkcie zniszczenia R7. Wertowali oni włoskie plany umocnień i szkice 
sytuacyjne,   zapisywali   grube   bruliony   wariantami   akcji.   Przełożeni   poważnie   niepokoili   się   o   zdrowie 
psychiczne tych żołnierzy.

Znużenie i wyczerpanie nerwowe dokuczało wszystkim, ale obrońcy przezwyciężali je, gdyż wiedzieli, 

że   ich   podstawowym   obowiązkiem   jest   uważna   obserwacja   przedpola.   Żaden   ruch   na   pozycjach 
nieprzyjaciela nie mógł ujść uwagi obserwatorów. Rozpoznanie prowadzono w sposób ciągły, starając się 
zebrać jak najwięcej informacji o przeciwniku. Informacje te opracowywali i przekazywali.  dowództwu 
oficerowie   wywiadowczy.   Jednym   z   nich   był   podporucznik   Mieczysław   Sawicki,   który   kierował 
pięcioosobową sekcją wywiadowczą 2 batalionu. Obok dziennej obserwacji przeciwnika do zadań sekcji 
należała   organizacja   nocnych   patroli   rozpoznawczych.   Podporucznik   Sawicki   na   podstawie   meldunków 
dowódców patroli stale uzupełniał szkic sytuacyjny odcinka. Aby informacje były jak najpełniejsze, przed 
wyruszeniem patroli na rozpoznanie wydawał im szczegółowe dyspozycje. Oto autentyczna dyspozycja z 
notatnika podporucznika Sawickiego:  „Kompania 1. Patrol rozpoznawczy nr. 1. Rozpoznać rejon punktu 
39957, 42567. Chcę wiedzieć, czy w tym rejonie znajduje się skrzyżowanie pól minowych. Rozpoznać 
kierunek pól, rodzaj min, liczbę rzędów i oznaczenia. Jeśli skrzyżowanie jest ubezpieczone przez npla, podać 
rejon ubezpieczenia”.

Kiedy w końcu października patrole zameldowały o pojawieniu się przed pozycjami nieprzyjacielskimi 

małych piramidek z kamieni, podporucznik Sawicki zdecydował się na tzw. solo-patrol. Chciał osobiście 
zobaczyć i,  być może,  ustalić,  w jakim  celu  wróg poukładał  te kupki  kamieni.  Wyposażony  w busolę, 
notatnik, lornetkę, dwa granaty i rewolwer zaraz po zmroku wyruszył z gniazda R9. Po kilku minutach 
marszu trafił na pierwszy punkt orientacyjny. Był nim szkielet wielbłąda. Dalsza droga wiodła do przejścia 
między   polami   minowymi.   Wreszcie   oczom   porucznika   ukazała   się   pierwsza   piramidka.   Sawicki,   po 
rozpoznaniu   terenu,   zlokalizował   sześć   kamiennych   kupek.   Trzy   przed   i   trzy   za   polem   minowym 
nieprzyjaciela.   Niektóre  z  nich  od  strony Niemców  były pomalowane  na  biało.  Po  powrocie  do okopu 
podporucznik naniósł punkty, w których znajdowały się piramidki, na mapę. Okazało się, że jeśli połączy się 
je liniami ciągłymi, to przedłużenia tych linii przechodzą przez pozostające w rękach obrońców gniazda R9 i 
R13. Krótko mówiąc, za pomocą owych kupek kamieni nieprzyjaciel wyznaczył sobie dozory ogniowe.

Rodporucznik Sawicki jeszcze kilkakrotnie wychodził samotnie na przedpole, choć dowódca batalionu, 

major Tytus Brzosko, niechętnie wyrażał na to zgodę. Którejś nocy Sawicki postanowił przenieść kilka 
piramidek na odległość 50 kroków. Była to robota żmudna i podporucznik zaczął się zastanawiać, czy nie 
jest to daremny trud. Kiedy tak stał i dumał, zaledwie kilkanaście metrów od niego pojawił się silny patrol 
włoski. Sawicki przypadł do ziemi i zawadził hełmem o drut kolczasty. Rozległ się zgrzyt. Zamykający 
pochód Włoch odwrócił głowę, ale nie zwolnił kroku. Może myślał, że się przesłyszał, a może nie chciał 
mieć do czynienia z obrońcami Tobruku. Po tym incydencie porucznik bez. chwili zwłoki wrócił do okopu.

Patrole   wychodziły  na   przedpole   każdej   nocy,   lecz   tylko   nieliczne   przeżywały  emocje,   które   były 

background image

szczegółowo   omawiane   i   komentowane   przez   obrońców.   Jednym   z   najgłośniejszych   był   wyczyn 
podporucznika   Antoniego   Ruschilla   z   2   kompanii   3   batalionu.   Otóż   w   nocy  z   30   na   31   października 
poprowadził on patrol na zachód od północnego narożnika  „wyłomu”, w kierunku na White Knoll. Kiedy 
karpatczycy   byli   już   blisko   linii   nieprzyjacielskiej   i   wykonali   rutynowe   obserwacje,   Ruschill   odesłał 
żołnierzy do okopów, a sam — ubrany w kombinezon bez oznak — przeszedł na stronę włoską. Tam owinął 
sobie głowę bandażem i wobec Włochów udawał rannego Niemca, a wobec Niemców Włocha. Podstęp udał 
się.   Ruschill   obejrzał   pobliskie   punkty  ogniowe,   posłuchał   rozmów   (znał   nieźle   zarówno   włoski,   jak   i 
niemiecki),   a   następnej   nocy  wrócił   do   oddziału.   Akcja   ta   nie   była   uzgodniona   z   przełożonymi,   więc 
wywołała   sporo   zamieszania.   Dowódca   batalionu  —   major   Józef   Sokol,   oraz   generał   Kopański   za 
niesubordynację ukarali Ruschilla aresztem, zawieszając jednak wykonanie kary na czas nieokreślony, a za 
odwagę otrzymał Krzyż Walecznych. Gdy wieść o jego wyczynie obiegła twierdzę, został zaproszony do 
dowództwa na podwieczorek.. Powiadano, że później nieco się puszył i zadzierał nosa, ale wybaczano mu, 
gdyż przyjemnie było patrzeć, jak Anglicy i Australijczycy za głowy się chwytali słuchając o wyczynie 
Polaka.

Eskapada Ruschilla zdobyła sobie duży rozgłos, ale generał Kopański nisko oceniał wartość informacji 

zdobytych przez podporucznika.

—  Gdyby poszedł odpowiednio poinstruowany,  na pewno dokonałby znacznie więcej  — stwierdził 

polski dowódca, choć zdawał sobie sprawę, że Ruschillowi trudno by było uzyskać zgodę przełożonych na tę 
akcję.

Polacy   już   dość   długo   przebywali   w   Tobruku,   a   ciągle   aktualna   była   sprawa   schwytania   jeńca. 

Oblegający,   szczególnie   Włosi,   unikali   wysyłania   patroli   i   czujnie   obserwowali   przedpole   ze   swych 
stanowisk ogniowych. Polacy liczyli jednak na łut szczęścia. Każdej nocy na  „ziemię niczyją” wysyłali 
czujki, które czekały w zasadzkach na nieprzyjaciela. Wreszcie w nocy z 1 na 2 listopada ich cierpliwość 
została nagrodzona.

Tej nocy żołnierze 3 batalionu przyczajeni w rejonie White Knoll usłyszeli kroki od strony stanowisk 

włoskich. Nie było w tym nic nadzwyczajnego, gdyż już nieraz Polacy obserwowali włoskie  „patrole”, 
wychodzące na 10 najdalej 20 metrów od własnych okopów i szybko do nich wracające. Jednak tym razem 
było inaczej. Kilku Włochów odeszło nieco dalej niż zazwyczaj od swoich stanowisk. Kiedy przechodzili 
obok polskiej czujki, jeden z Polaków, kucharz kompanijny strzelec Kazimierz Tomaszewicz, z racji swego 
wileńskiego akcentu zwany  „Kaziukiem”, skoczył na dowódcę włoskiego patrolu i powalił go na ziemię. 
Pozostali Włosi w popłochu uciekli do okopów.

Generał Kopański został obudzony w środku nocy nie tylko dlatego, że wzięcie jeńca było wydarzeniem 

od dawna oczekiwanym, ale przede wszystkim z tego względu, że  „Kaziuk” sam odprowadził pojmanego 
Włocha do sztabu i chciał koniecznie osobiście przekazać go dowódcy brygady.

Jeńcem okazał się podchorąży książę Colonna. Zeznał on, że Rommel przygotowuje natarcie na Tobruk 

i, jak głoszą nieoficjalne wieści, ma to nastąpić między 15 a 20 listopada. Była to informacja bardzo istotna, 
gdyż natarcie to mogło oznaczać ogólną ofensywę nieprzyjaciela w Cyrenajce oraz zamiar uderzenia na 
Egipt. Dowódca twierdzy, generał R. M. Scobie, po wysłuchaniu tych zaskakujących wiadomości zaczął 
nalegać, aby jego podwładni jak najszybciej schwytali kolejnych jeńców. Był przy tym nieco zdenerwowany, 
gdyż wiedział, że na przełom listopada i grudnia planowana jest ofensywa brytyjska i uderzenie Rommla 
mogłoby zaskoczyć szykującą się do tej operacji 8 armię generała Cunninghama, a tym samym Niemcy 
przejęliby inicjatywę strategiczną.

Tymczasem generał Rommel również był zniecierpliwiony przedłużającym się oblężeniem Tobruku i 

zatrzymaniem ofensywy na Egipt. Jego przełożeni w Rzymie i w Berlinie nie obiecywali żadnych posiłków, 
gdyż priorytetowe znaczenie miał front wschodni, marynarka włoska została przez Royal Navy zapędzona 
do portów  i  nie  mogła  w żaden  sposób  zagrozić  brytyjskiej   żegludze   na  Morzu  Śródziemnym,   jedynie 
samoloty atakowały konwoje podążające do Egiptu oraz zaopatrujące Tobruk. Zwiększająca się liczba tych 
konwojów niepokoiła  „lisa pustyni”. Przypuszczał, że Anglicy przysyłają Auchinleckowi broń pancerną, 
która dotychczas stanowiła o przewadze Afrika-Korps w Afryce Północnej. W tej sytuacji osobiście udał się 
do Rzymu, by uzyskać ostateczną zgodę na szturm generalny i podjęcie ofensywy. Przed wyjazdem wydał 
rozkaz operacyjny (26 X), w którym zalecił wznowienie działań zaczepnych przeciw Tobrukowi.

Plan,   który   Rommel   miał   przedstawić   w   Rzymie,   wyglądał   następująco:   uderzyć   siłami   dwóch 

niemieckich   dywizji   na   wschodni   odcinek   obrony   twierdzy,   pozostawiając   Włochom   zadanie   wiązania 
ogniem obsady pozostałych odcinków, i po pokonaniu Anglików wziąć w kleszcze polską brygadę. Rommel 
chciał bezpośrednio po zdobyciu Tobruku rozpocząć ofensywę na Egipt, chociaż w październiku tylko jeden 
włoski konwój z zaopatrzeniem dotarł do Trypolisu.

Generał Scobie dał znać do Aleksandrii o możliwości szturmu i wznowienia ofensywy przez Rommla, 

background image

lecz nie mógł przekazać żadnych konkretnych informacji. Okazało się jednak, że Claude Auchinleck docenia 
powagę sytuacji i czyni wszystko, by przyspieszyć gotowość 8 armii do działań. Od obrońców Tobruku 
wymagał jednak wzmożenia działalności bojowej, co miało  utrudniać przegrupowanie sił nieprzyjaciela. 
Ponadto przewidział dla nich ważne zadanie już w trakcie ofensywy.

Dwudziestego ósmego października generał Scobie zorganizował odprawę brygadierów, podczas której 

poinformował   zebranych   o   planowanym   wyjściu   załogi   naprzeciw   8   armii.   Należało   w   tym   celu 
skoncentrować   odpowiednie   siły   na   odcinku   wschodnim.   Aby   zmylić   czujność   wroga,   Scobie   zalecił 
aktywizację  działań na  odcinku  zachodnim i zachodniej  części  odcinka  południowego.  Oprócz tego nie 
przestawała   być   aktualna   sprawa   zdobycia   jeńców,   którzy  by  udzielili   informacji  o  stanie   przygotowań 
Rommla do ofensywy.

Dowódca   twierdzy   zaplanował   na   6   listopada   szczególną   akcję.   Chodziło   o   wielką   demonstrację 

artyleryjską na pododcinku Medauar, wykonaną siłami pierwszego regimentu Royal Horse Artillery oraz 
karpackiego pułku artylerii. Generał Scobie liczył na to, że akcja będzie pożyteczną zaprawą bojową dla 
brytyjskich   artylerzystów,   którzy  mieli   wyjść   z   twierdzy  i   ruszyć   na   spotkanie   8  armii,   a   jednocześnie 
stworzy zaporę ogniową, pod osłoną której silny oddział (np. jedna kompania) opanowałby kilka stanowisk 
nieprzyjacielskich i wziął jeńców.

Plan zorganizowania grupy wypadowej został dość sceptycznie przyjęty przez generała Kopańskiego.
— Nie mogę wziąć odpowiedzialności za bezpieczeństwo kompanii wysłanej za zaporę ogniową  — 

stwierdził dowódca karpatczyków. — Zapora ta będzie gęsta, lecz wąska i grupa wypadowa dostanie się pod 
boczny ogień z gniazd nie obezwładnionych przez  artylerię. Poza tym nie wierzę,  aby ogień zaporowy 
zniszczył   całkowicie   zasieki   i   miny.   Wreszcie,   niezwykle   trudne   byłoby   wycofanie   całej   kompanii   po 
wykonaniu zadania. Jeżeli pan sobie tego życzy, generale — kontynuował Kopański — to mogę za zaporę 
wysłać mały patrol bojowy, najwyżej w sile drużyny, a i to pod warunkiem, że artyleria skończy ostrzał po 
zmroku, by moi ludzie mogli się wycofać.

Generał Scobie kiwał głową, ale nie wyglądał na przekonanego. Ostatecznie nie wydał kategorycznego 

rozkazu wprowadzenia do walki kompanii. Być może w tym przypadku zadecydował autorytet osobisty 
Stanisława Kopańskiego, gdyż dowódca brytyjskiej 23 brygady obsadzającej odcinek południowy, brygadier 
Cook,   otrzymał   wyraźny   rozkaz,   by   przy   następnym  „występie   gościnnym”   pierwszego   regimentu 
Królewskiej Artylerii Konnej (10 XI) wysłał grupę w sile kompanii.

Szóstego listopada dowódca artylerii konnej, pułkownik Williams, zameldował się u podpułkownika 

Stanisława Gliwicza, któremu w dniu tym miał podlegać bezpośrednio. Pierwszy regiment był najstarszym 
tego typu pułkiem w armii brytyjskiej i w związku z tym miał ogromne tradycje bojowe.

W czasie pierwszego spotkania z Gliwiczem pułkownik Williams przypomniał, że jego oddział zetknął 

się już z Polakami w bitwie  pod Lipskiem w 1813 roku, kiedy to ostrzeliwał  kawalerię księcia Józefa 
Poniatowskiego osłaniającą odwrót Napoleona.

— Teraz, po stu dwudziestu ośmiu latach, jestem dumny — powiedział Williams — że mój pułk może 

walczyć ze wspólnym wrogiem pod rozkazami polskiego dowódcy.

Podczas tej, rozmowy Williams poprosił Gliwicza, aby ten, dla upamiętnienia historycznego spotkania, 

przyjął raport i dokonał inspekcji pułku. Dowódca wyraził zgodę i dokonał przeglądu jednostki. Działa, 
jaszcze   i   ciągniki   lśniły   czystością.   Nawet   obsługa,   choć   warunki   tobruckie   nie   sprzyjały   toalecie, 
prezentowała się wzorowo.

Następnie   odbyła   się   najformalniejsza   parada   baterii  „chestnut”,   czyli   kasztanowatej   (ta   nazwa, 

podobnie jak nazwa pułku, była pozostałością po konnym transporcie, który jeszcze przed wojną zamieniono 
na mechaniczny). Wywarła ona na podpułkowniku Gliwiczu tak duże wrażenie, że zdjął z czapki orzełka i 
podarował   go   działonowemu   pierwszego   działa.   Opowiadano   później,   że   Anglicy   przymocowali   tego 
orzełka do łuski pierwszego wystrzelonego 6 listopada pocisku, a po odblokowaniu Tobruku owa łuska wraz 
z orzełkiem odesłana została do pułkowego muzeum w Woolwich.

Gliwicz   i   Williams  bardzo   starannie   opracowali   plan   ognia   artylerii.   Wzgórze   Medauar   miało   być 

pokryte   wałem   ogniowym   o   szerokości   1000   metrów,   przesuwającym   się   od   czołowych   pozycji 
nieprzyjacielskich   po   stokach   wzgórza   do   jego   wierzchołka.   Poza   tym   pułk   angielski   miał   kilkakrotnie 
zmienię   pozycję,   co   stanowiło   przygotowanie   do   czekających   go   w   przyszłości   zadań   ruchowych. 
Jednocześnie   z   ostrzałem  Medauaru   3   dywizjon   karpacki   na   odcinku   nadmorskim  miał   pokryć  ogniem 
wzgórze 89 Twin Pimples.

O godzinie 17.25 artyleria, składająca się z 56 dział (40 polskich i 16 angielskich), skierowała swe lufy 

na znienawidzone wzgórze Medauar. Rozpoczął się najmilszy dla ucha żołnierskiego koncert: własne działa 
ostrzeliwały   nieprzyjaciela.   Wzgórze,   pokryte   wybuchami,   sprawiało   wrażenie   wielkiej,   ciemnoszarej 
chmury, w kierunku której szybowały żółte i pomarańczowe kule. Deszcz ognia i żelaza sypał się na pozycje 

background image

wroga przez dwie godziny. Alianci wystrzelili około 4000 pocisków.

Generał Kopański, obserwujący poczynania artylerzystów ze swego stanowiska dowodzenia, podziwiał 

fascynujące zjawiska świetlne i jednocześnie oceniał akcję z wojskowego punktu widzenia. Jego zdaniem 
akcja   ta   była   przeprowadzona   wzorowo,   co   niewątpliwie   wpłynęło   korzystnie   na   morale   obrońców. 
Przesuwający   się   miarowo   wał   ogniowy   musiał   wyrządzić   spore   straty   nieprzyjacielowi,   jednak,   jak 
wcześniej przewidział Kopański, nie zniszczył wszystkich zasieków z drutu kolczastego przed gniazdami 
wroga, nie zmusił też do milczenia niemieckiej i włoskiej artylerii. Nieprzyjaciel, obawiając się widocznie 
wypadu   z   twierdzy,   dość   szybko   uruchomił   sieć   zapór   ogniowych   oraz   ogni   zapobiegawczych   z   broni 
maszynowej.   W   tej   sytuacji   zadanie   grupy  wypadowej   (pochwycenie   jeńca   lub   dokładna   identyfikacja 
oddziałów na wzgórzu) było właściwie nie do wykonania. Mimo to wytypowana drużyna szykowała się do 
drogi. Została ona podzielona na dwa patrole, z których każdy składał się z dowódcy, dwóch saperów i 
pięciu strzelców. Dowódca patrolu nr 1, plutonowy podchorąży Iwanejko, dowodził całością.

O  godzinie   18.20,  wykorzystując  chwilową  przerwę  w nieprzyjacielskiej  zaporze  ogniowej,  patrole 

wyszły z okopu. Polacy szybko przebiegli przez „ziemię niczyją”. Przed nimi zamajaczyły włoskie zasieki. 
Mimo dużej  liczby lejów  po wybuchach  pocisków  artyleryjskich  przejście  było niemożliwe.  Plutonowy 
podchorąży Iwanejko kazał przygotować nożyce do cięcia drutów. Polecił również saperom sprawdzić teren 
przed zasiekami, a sam zaczął przysłuchiwać się głosom dobiegającym z odległego o kilkadziesiąt metrów 
gniazda. W pewnym momencie wyłowił wołanie:

— Carlo, come...
A więc Włosi, pomyślał. W tym momencie odczołgał się do niego saper, kapral Włoch.
— Pięć rzędów min. Mogliśmy się nieźle nadziać.
— Długo trzeba czekać?
— Jeszcze chwilę, Kolorz już tam pracuje. Lecę mu pomóc.
Po kilku minutach przejścia były gotowe. Iwanejko dał sygnał i żołnierze przystąpili do cięcia drutów. 

Nagle tuż nad nimi rozbłysły rakiety i zaterkotał włoski karabin maszynowy, omiatając długą serią teren, w 
którym zalegli Polacy. Na szczęście nikt nie został trafiony. Karpatczycy mogli powrócić do przerwanego 
zajęcia.   W   pewnym   momencie   obserwujący   włoskie   stanowiska   podchorąży   Iwanejko   zauważył   silny, 
złożony z dwudziestu kilku ludzi, oddział, posuwający się chyłkiem w ich kierunku.

— Uwaga! — syknął. — Idą Włosi! Nie strzelać bez rozkazu!
Druty  jeszcze   nie  były  przecięte,  więc  dowódca  patrolu  postanowił  przyjąć  walkę,  rezygnując  tym 

samym z dotarcia do okopów wroga. Kiedy Włosi znajdowali się około 10 metrów od zasieków (15—20 
metrów   od   Polaków),   podchorąży   uniósł   się   i   rzucił   granat.   Jednocześnie   zerwał   się   starszy   strzelec 
Kornatowski i otworzył ogień z  Thompsona. Nieprzyjaciel był całkowicie zaskoczony. Nie zdążył nawet 
odpowiedzieć ogniem, gdyż został wręcz zasypany gradem pocisków z broni maszynowej i granatów. Musiał 
przy  tym   ponieść   poważne   straty.   Jednak   sytuacja   Polaków   również   nie   napawała   optymizmem,   gdyż 
zaalarmowane gniazda włoskie otworzyły zmasowany ogień w kierunku patrolu.

— Uwaga! Odskakujemy w tył! — krzyknął Iwanejko.
Patrol wycofywał się skokami wśród gwiżdżących tuż obok pocisków. Nikomu jednak nic złego się nie 

stało i ostatni karpatczyk wskoczył do okopu o godziniie 19.22.

Jeszcze tego samego dnia oficer wywiadu 2 batalionu, podporucznik Sawicki, przygotował szczegółowy 

raport, w którym podkreślił odwagę uczestników patrolu oraz talent dowódczy podchorążego Iwanejki.

Nazajutrz,   podczas   omawiania   akcji   w   dowództwie   twierdzy,   generał   Scobie   stwierdził,   że   generał 

Kopański nie miał racji, że cała kompania lepiej wykonałaby zadanie.

—   Nadal   jestem   innego   zdania   —   odpowiedział   polski   dowódca.  —   Ale   jeśli   koniecznie   trzeba 

schwytać jeńca, to brygada karpacka zobowiązuje się dostarczyć go w ciągu tygodnia.

Po twarzach Anglików przemknęły uśmieszki. Zapewne uznali deklarację Kopańskiego za fanfaronadę.
Tymczasem generał wraz z pułkownikiem Peszkiem udał się do dowództwa 2 batalionu, by z majorem 

Tytusem Brzosko i innymi oficerami omówić sprawę wzięcia jeńca  „polskim sposobem”. Najwięcej w tej 
sprawie miał do powiedzenia podporucznik Mieczysław Sawicki, on też przedstawił kilka interesujących 
koncepcji działania grupy wypadowej. Po dość długiej dyskusji zebrani zaakceptowali jedną z nich. Ustalono 
wówczas,   że   celem   wypadu   będzie   stanowisko   usytuowane   naprzeciw   4   kompanii,   a   akcja   zostanie 
przeprowadzona w nocy z 10 na 11 listopada. Datę tę przyjęto między innymi dlatego, że w tym samym 
terminie na odcinku południowym pod osłoną ruchomej zapory artyleryjskiej miała wyprawić się po jeńca 
kompania  brytyjska. W tym przypadku  nie  chodziło rzecz  jasna o rywalizację z  Anglikami, ale  przede 
wszystkim o zdezorientowanie przeciwnika.

Porucznik Sawicki postanowił  jak najdokładniej  określić drogi dojścia i wycofania  się żołnierzy w 

czasie planowanej akcji, toteż 7 listopada udał się z patrolem na rekonesans. W wyprawie tej towarzyszyli 

background image

mu czterej najmłodsi ochotnicy, z których jeden obchodził tego dnia osiemnaste urodziny. Młodzi żołnierze 
spisywali się doskonale, nadrabiając brak doświadczenia entuzjazmem i karnością.

Następnej   nocy  na   rozpoznanie   wyruszył   patrol   podporucznika   Józefa   Michałowskiego.   W   trakcie 

wykonywania zadania Polacy zostali zauważeni i ostrzelani z broni maszynowej. Na szczęście opanowany i 
odważny dowódca wyprowadził żołnierzy spod ognia i obyło się bez strat.

Ponieważ patrol Michałowskiego nie wykonał postawionego mu zadania, następnej nocy (z 9 na 10 XI) 

podporucznik Sawicki znów wyszedł na zwiad. Towarzyszyło mu dwóch ochotników. Dojście do zasieków 
nieprzyjaciela zajęło Polakom sporo czasu, gdyż po drodze trafili na dwa druty alarmowe, które musieli 
zniszczyć. Kiedy znaleźli się w pobliżu pozycji wroga, doszli do wniosku, że Włosi czują się bezpiecznie w 
swym   dobrze   umocnionym   gnieździe,   które   w   dodatku   znajdowało   się   w   pobliżu   dwóch   betonowych 
bunkrów.  Do ich  uszu  dochodziły głośne  rozmowy  i szczęk   naczyń.   Nie  widać  też  było   obserwatorów 
przedpola. Sawicki notował w pamięci te szczegóły, gdy nagle, z tyłu, rozległ się silny wybuch. Włosi 
umilkli. Zapadła pełna napięcia cisza, w której słychać było wyraźnie jęki rannych, dochodzące od strony 
polskich okopów. Nie ulegało wątpliwości, że wybuchła tam mina.

W  tym momencie  chmury  odsłoniły księżyc.   Nad  patrolem  Sawickiego,   znajdującym  się  około  30 

metrów od wrogiego gniazda zawisło ogromne niebezpieczeństwo. Jedyną szansą wyjścia cało z opresji było 
ponowne zachmurzenie. Leżeli bez ruchu i obserwowali rozjaśnione niebo. Po kilkunastu minutach nieduża 
chmura zasłoniła na chwilę księżyc. Na dany znak żołnierze zerwali się i biegiem dopadli pola minowego. 
Odnaleźli przejście i wycofali się do własnych okopów. Tam dowiedzieli się, że wybuch miny nastąpił 
podczas przegrupowywania 2 i 4 kompanii. Jeden żołnierz zginął, a czterech było rannych.

Dzień   10   listopada   minął   na   końcowych   przygotowaniach   do   wyprawy   po   jeńca.   Zgodnie   z 

wcześniejszymi ustaleniami patrol bojowy został podzielony na dwie grupy. Pierwszą  — uderzeniową  — 
prowadził podporucznik Józef Michałowski, drugą — ubezpieczającą — podporucznik Mieczysław Sawicki. 
Obaj   oficerowie   bardzo   dobrze   znali   teren   i   mieli   do   dyspozycji   czternastu   specjalnie   dobranych, 
zaprawionych w służbie patrolowej, żołnierzy. Byli to: plutonowy Franciszek Górny, plutonowy Stanisław 
Dubnik, strzelcy  —  Stanisław Walerysiak,  Florian Dąbrowski, Kazimierz Jeziorski, Roman Kobylański, 
Zenon  Kurowski,   Teodor   Łukianowicz,   Władysław   Majka,   Roman   Przystajko,   Roman   Taubert,   Wacław 
Woźniak, Bronisław Zinkowski — oraz saperzy — kapral Ludwik Listwan i strzelec Stanisław Dębski.

Przed   wyjściem   odbyła   się   odprawa   u   majora   Tytusa   Brzosko.   Sprawdzono   oporządzenie   oraz 

znajomość zadania, które w zasadzie sprowadzało się do jednego zdania dowódcy batalionu:

— Podejść cicho, zaskoczyć i pochwycić jeńca!
—  Thompsony  przestrzelane,   granaty   sprawdzone,  żadnych   papierów   nikt   nie   ma  —   meldowali 

dowódcy grup.

— To w drogę!
Wyruszyli w kilka minut po godzinie 20.00. Zapadły już nocne ciemności i trzeba było bardzo uważać, 

by nie zboczyć z obranego kierunku. Po 20 minutach marszu grupa ubezpieczająca oddzieliła się od reszty; 
skręciła nieco w lewo (na południowy zachód). Znajdowali się teraz tuż przed polem minowym przeciwnika 
i dwaj saperzy zaczęli je rozbrajać. Zrobili przejście ponad dwumetrowej szerokości i oznaczyli je taśmą. 
Dalej  patrol  posuwał  się  na  kolanach.   Słyszeli  już  rozmowy  „makaronów”  i  szczęk  narzędzi  —  Włosi 
pogłębiali rów dobiegowy do stanowiska. Podporucznik Michałowski postanowił zaatakować tych, którzy 
zajęci byli kopaniem rowu. Karpatczycy utworzyli tyralierę i powoli podczołgiwali się do pozycji wroga. 
Kiedy byli w odległości 25 metrów; dowódca dał znak. Kilka granatów pomknęło w kierunku gniazda ckm, 
zaterkotały   pistolety   maszynowe.   Polacy   runęli   do   przodu.   Zaskoczenie   Włochów   było   zupełne. 
„Bersaglierzy”  wystrzelili zaledwie kilka  razy i już mieli  przed sobą polskich żołnierzy z bagnetami w 
rękach. Podporucznik Michałowski wpadł na jakiegoś Włocha, przytknął mu rewolwer do głowy i ryknął:

— Alto in mani!
Wprawdzie należało powiedzieć: „mani in alto”, ale przerażony Włoch i tak zrozumiał. Podniósł ręce, 

wybałuszył oczy, usiadł z wrażenia i powtarzał:

— Si, si, signore...
Jeszcze   moment   i   wszyscy   Włosi   leżeli   pokotem   na   ziemi,   udając   nieboszczyków.   Michałowski 

roześmiał   się   cicho   z   tego   dziecinnego   zachowania   wrogów   i   nie   protestował,   kiedy   jeden   z   jego 
podwładnych   za   pomocą   kłucia   bagnetem   w   tylną   część   ciała  „przywrócił   życie”   kilku  „poległym”. 
Dowódca dał sygnał zbiórki, gdyż czas już był najwyższy, by szybko i sprawnie się wycofać. Patrol otoczył 
czterech   jeńców   i   ruszył   ku   przejściu   w   polu   minowym.   Od   strony   innych   stanowisk   nieprzyjaciela 
poszybowały w górę rakiety, szczeknął też krótką serią ckm. Włosi nie widzieli jednak celu i prowadzili 
ogień „na ślepo”.

Podporucznik Michałowski z bijącym sercem liczył swoich żołnierzy. Łukianowicz i Taubert byli ranni 

background image

odłamkami granatów. Pierwszy mocno krwawił i nie mógł iść o własnych siłach, drugi, mimo że również 
mocno poharatany, trzymał się lepiej. Ale jednego strzelca brakowało.

— Kogo nie ma?
— Woźniaka!
— Trzeba szukać!
— To szaleństwo — zaoponował plutonowy Górny. — Włosi już ochłonęli i zaczynają gęsto strzelać. 

Wykończą nas, zanim trafimy do tego okopu. Nic nie poradzimy! Jeżeli Woźniak żyje, to może sam wróci.

Rzeczywiście, powrót do włoskiego stanowiska byłby szaleństwem, gdyż ogień wzmagał się z minuty 

na minutę. Ruszyli biegiem. Przy polu minowym do ludzi Michałowskiego dołączyła grupa Sawickiego. 
Część pomagała rannym i prowadziła jeńców, a część osłaniała tyły. Jednemu Włochowi wciąż, chyba ze 
strachu, plątały się nogi. Plutonowy Górny położył mu dłoń na ramieniu i powiedział:

— Bono Polacco.
Włoch kiwnął głową i dalej szedł już znacznie pewniej.
Tymczasem podporucznik Sawicki, który z kilkoma ludźmi osłaniał wycofującą się grupę, zobaczył 

sylwetki   żołnierzy  nadchodzących   od   strony  pola   minowego.   Wśród   obrońców   Tobruku   obowiązywała 
zasada, że w takich sytuacjach dowódcy patrolu podchodzili do siebie w celu identyfikacji, a reszta patrolu 
padała na ziemię. Tak stało się i teraz. Podporucznik zbliżył się do zamarłej w bezruchu grupy i wtedy 
rozpoznał   nieprzyjacielski   mundur.   Natychmiast   nacisnął   język   spustowy  rewolweru,   ale   usłyszał   tylko 
metaliczny szczęk. Magazynek był pusty. W tym momencie Niemiec strzelił. Sawicki poczuł na twarzy 
gorący podmuch i na chwilę stracił przytomność. Kiedy ją odzyskał, pochylali się nad nim jego żołnierze.

— Jest pan ranny, poruczniku?
— Chyba nie...
— Dlaczego pan nie padł albo nie odskoczył w bok? Przecież dostalibyśmy go naszymi Thompsonami...
Sawicki wiedział, że strzelec ma rację, i wstyd mu było, że nie zareagował prawidłowo. Na szczęście 

wszystko skończyło się dobrze i ludzie Sawickiego dołączyli do wycofującego się patrolu. Znajdowali się 
zupełnie blisko własnych pozycji, kiedy Włosi zaczęli koncentrować ogień. Ale im pociski wroga nie mogły 
już zagrażać. Jeszcze moment i bezpieczni znaleźli się we własnych okopach, gdzie czekał już na nich 
strzelec Woźniak w towarzystwie jeńca.

— Jak granaty zaczęły wybuchać — opowiadał podekscytowany — wygarnąłem z rowu najbliższego 

Włocha i pognałem z powrotem. Ciemno było jak diabli i chyba się zgubiłem, ale na szczęście „Italiańcowi” 
spieszyło się do niewoli i wyprowadził mnie na przejście między polami minowymi... A jak się po drodze 
wywaliłem, to mnie podniósł i jeszcze poganiał, żeby szybciej iść!

A zatem akcja zakończyła się sukcesem. Pięciu jeńców, w tym dowódca plutonu „bersaglierów”, i spore 

straty zadane wrogowi miały swoją wymowę. Polacy mogli być dumni, tym bardziej że przeforsowana przez 
generała Scobie koncepcja wzięcia jeńca pod osłoną zapory artyleryjskiej (kompania brygadiera Cooka) 
okazała się niewypałem. Atakujący na odcinku południowym Brytyjczycy dostali się pod skrzydłowy ogień 
broni maszynowej i moździerzy i ponieśli spore straty.

Jedenastego listopada w Tobruku panował względny spokój. Przyprowadzeni przez Polaków jeńcy byli 

„maglowani” w dowództwie twierdzy, a uzyskane od nich informacje określono jako „ważne”.

Tymczasem   karpatczycy   skromnie,   ale   uroczyście,   obchodzili   Święto   Niepodległości.   W 

okolicznościowym rozkazie dowódcy brygady czytano między innymi:  „Święto 11 listopada jest rocznicą 
zwycięstwa   nad   Niemcami   i   wskrzeszenia   Państwa   Polskiego   w   1918   roku.   W   tym   dniu   patrzymy   w 
przyszłość   z   wiarą   i   przekonaniem,   że   za   rok   święto   to   będziemy   obchodzili   w   Polsce   po   nowym 
zwycięstwie nad tym samym przeciwnikiem, z poczuciem, że wszyscy do jego obalenia się przyczyniliśmy”.

Podobne okolicznościowe  rozkazy wydali  również dowódcy batalionów i służb. Jednak największe 

zainteresowanie   wzbudził   piękny,   serdeczny  list   od   dowódcy  batalionu   czechosłowackiego,   pułkownika 
Klapalka:

„Nasza stara legenda mówi o tym, jak umierający książę słowiański, Świętopełk, podał swym trzem 

synom wiązkę rózeg, ażeby ją przełamali. Żaden z nich nie mógł tego zrobić. Dopiero pojedyncze rózgi 
zostały złamane bez wysiłku.

—   Jeżeli   będziecie   zgodni,   żaden   wróg   nie   będzie   w   stanie   was   przemóc,   a   jeśli   się   poróżnicie, 

będziecie tak samo łatwo złamani jak pojedyncze rózgi. Oto dziedzictwo moje.

Bieg ostatnich lat, niestety, potwierdzał prawdziwość tej starej legendy. Nasz wspólny, odwieczny wróg 

złamał   nas   i   zniewolił.   Jednak   duch   słowiański   nie   został   złamany  i   zgodnie   z   naszą   wspólną   pieśnią 
narodową żyć będzie na wieki. Znaleźliśmy się w obcym środowisku, gdzie podobieństwo naszej mowy i 
naszych zwyczajów ukazuje się w sposób szczególnie widoczny i na pewno ma wpływ na naszą dzisiejszą 
współpracę. Jednakowe cierpienia i ból, walka i cel złączyły nas w jednym szeregu.

background image

Z okazji Waszego Święta Narodowego, my — Czechosłowacy, mamy jedno życzenie: abyśmy zgodni, 

złączeni   i   niezłomni,   jak   ta   wiązka   prętów,   kroczyli   naprzeciw   szczęśliwej   przyszłości   naszych   obu 
słowiańskich, bratnich narodów. Niechaj Tobruk i Libia staną się dla naszych wrogów drugim Grunwaldem!

Dowódca Czechosłowackiego Batalionu

/—/ Klapalek, pułkownik”.

Serdeczne słowa słowiańskiego sojusznika krążyły w odpisach od plutonu do plutonu. Wielu żołnierzy 

zdawało sobie sprawę, jak głęboko prawdziwa jest stara czeska legenda. Niejeden wspomniał rok 1939, 
kiedy to Polska skłócona była ze swymi słowiańskimi sąsiadami, a sprzymierzeńców szukała daleko od 
swoich granic.

NACZELNY WÓDZ

Dwunastego   listopada   generał   Scobie   powiadomił   generała   Kopańskiego,   że   nazajutrz,   w   późnych 

godzinach wieczornych, do Tobruku ma przybyć Naczelny Wódz Polskich Sił Zbrojnych, premier rządu 
emigracyjnego, generał broni Władysław Sikorski. Jednocześnie dowódca twierdzy zastrzegł, że nie może 
się zgodzić, by wizyta Naczelnego Wodza trwała dłużej niż 24 godziny. Chodziło mu przede wszystkim o 
bezpieczeństwo dostojnego gościa. Scobie spodziewał się, że lada dzień ruszy ofensywa 8 armii, a wtedy 
działania bojowe na lądzie, morzu i w powietrzu ulegną znacznemu nasileniu.

Ustalono, że Sikorskiego powitają na tobruckim molo generał Kopański i zastępca dowódcy twierdzy, 

brygadier Martin. W sztabie brygady opracowano schematyczny program pobytu Naczelnego Wodza. Nikt 
nawet nie wyobrażał sobie, że generał może inspekcjonować bataliony pierwszej linii. Zastanawiano się, czy 
wystarczająco bezpieczne byłyby nocne odwiedziny w oddziałach odwodowych.

Trzynastego  listopada, po zapadnięciu zmroku, generał Kopański udał się do portu. Około godziny 

23.45 z ciemności wyłonił się kontrtorpedowiec  „Kipling”, z którego wkrótce rzucono cumy przy molo. 
Kopański z Martinem weszli na pokład okrętu. W obszernej mesie do zejścia na ląd przygotowywali się, 
oprócz   Sikorskiego,   szef   Sztabu   Naczelnego   Wodza,   generał   Tadeusz   Klimecki,   podpułkownik 
dyplomowany  Michał   Protasewicz,   adiutant   porucznik   Janusz   Tyszkiewicz,   Józef   Retinger   (były  chargé 
d'affaires   ambasady  w  Moskwie)   oraz   stale   towarzyszący  generałowi   Brytyjczyk,   major   Victor   Casalet. 
Generał  Kopański zameldował się Naczelnemu Wodzowi i, ku swemu zdumieniu, został powitany dość 
chłodno. Nie dał jednak poznać po sobie urazy, co przyszło mu dość łatwo, gdyż premier szybko zmienił 
temat i wyraził życzenie natychmiastowego udania się na pierwszą linię obrony. Dowódca karpatczyków z 
trudem przekonał go, by odłożyć inspekcję do dnia następnego.

Kopański i Sikorski przejechali samochodem na plac im. Benito Mussoliniego w porcie tobruckim. Tam 

czekali na ludzi z otoczenia premiera. Kopański, zbulwersowany cierpkimi aluzjami Naczelnego Wodza, 
które padły z jego ust przy powitaniu, zapytał o ich powód.

— Porozmawiamy o tym jutro — odpowiedział Sikorski.
Zapadło   kłopotliwe   milczenie,   które   wreszcie   przerwał   Kopański.   Próbował   zacząć   rozmowę   od 

stwierdzenia,   że   jego   zdaniem   generał   Anders   jest   najlepszym   kandydatem   na   stanowisko 
głównodowodzącego polską armią w ZSRR. Po tych słowach Sikorski zerknął bystro na swego rozmówcę.

— Cieszę się, generale, że aprobuje pan mój wybór  — powiedział głosem, w którym brzmiały nutki 

ironii.

Kopański   pojął,   że   nie   trafił   na   miły   temat.   Jednak   niewiele   z   tego   rozumiał.   Był   doskonałym 

żołnierzem i światłym człowiekiem, ale przebywając od trzech miesięcy w izolowanej twierdzy niuansów 
politycznych nie pojmował. Obce mu były  „tarcia” pomiędzy Sikorskim a Andersem. Nie wiedział też o 
innych kłopotach premiera, o kłopotach, których przysparzali mu pogrobowcy sanacji.

W   końcu   tę   nie   klejącą   się   rozmowę   przerwało   nadejście   „świty”   Naczelnego   Wodza.   Gospodarz 

zaprowadził swych gości do kasyna sztabu brygady (czyli małego baraczku) na kolację składającą się z 
konserwowej   wołowiny  na   gorąco,   suchego   chleba   i   herbaty  (oczywiście   ze   słonawej   wody).   Podczas 
posiłku   generał   Sikorski   porzucił   swą   charakterystyczną   majestatyczność   i  „przyjęcie”   upłynęło   w 
koleżeńskiej atmosferze.

Po kolacji goście udali się do przeznaczonych dla nich kwater. Naczelnemu Wodzowi odstąpił swój 

sztabowy baraczek major Zaremba, a generałowi Klimeckiemu oddał swą pryczę pułkownik Peszek. W ten 
sposób generał Kopański nocował razem z szefem sztabu Naczelnego Wodza i mógł wypytać go o istotę 
kwaśnego humoru Sikorskiego.

— Przypuszczam — powiedział Klimecki — że powodem są różne plotki polityczne, które wódz mógł 

background image

usłyszeć w Egipcie. Jednak nie sądzę, by dotyczyło to bezpośrednio brygady. Nic pewnego jednak nie mogę 
powiedzieć, gdyż staram się nie angażować w tego typu sprawy.

Jednocześnie Klimecki uspokoił Kopańskiego co do oceny brygady przez premiera. Już 9 listopada 

przygotowany był rozkaz Naczelnego Wodza do żołnierzy SBSK, w którym później czytano:

„Z  waszego   trudu  i   z   waszego   potu,   jak   i   z  waszej  żołnierskiej   krwi   (...)   wykwitnie   owoc  naszej 

wolności. Serca waszych ujarzmionych braci zaczęły znowu bić mocniej, gdyż — jak pisał poeta — »znowu 
o Polakach tak na świecie głośno«”.

Następnego   dnia   o   godzinie   7.30,   gdy   Kopański   się   ubierał,   przybył   goniec   z   wezwaniem   od 

Naczelnego Wodza. Dowódca karpatczyków szybko dokończył sznurowanie butów i już po chwili meldował 
się w sąsiednim baraczku.

— Czy z Tobruku można wysłać depeszę do Churchilla? — zapytał Sikorski.
—   Sądzę,   że   można.   Trzeba   jednak   skorzystać   z   pośrednictwa   sztabu   Auchinlecka   w   Kairze  — 

odpowiedział Kopański.

Wtedy Sikorski wziął ze stołu zapisaną kartkę i podał ją dowódcy SBSK.
— Niech pan to przeczyta i wyrazi swoją opinię — powiedział.
Był to polski tekst przygotowanej depeszy, która brzmiała następująco:
„Jako  świadek   bezpośredni   wspaniałej,   bo   wytrwałej   i   konsekwentnej   pracy  wojennej,   jaką   pełnią 

ofiarnie   Marynarka   Jego   Królewskiej   Mości   i   RAF,   stwierdziwszy   w   Tobruku   twardą,   nacechowaną 
spokojem prawdziwie angielskim obronę tej niezdobytej twierdzy, przesyłam Panu, Panie Premierze, wyrazy 
niezłomnej   wiary   w   pełne   zwycięstwo   obozu   demokracji,   walczącego   pod   przewodnictwem   Wielkiej 
Brytanii i Pańskim stanowczym i przewidującym kierownictwem. Tobruk stał się symbolem wolności, która 
jest   jedyna   i   niepodzielna.   Jestem  dumny,   że   żołnierz   polski   broni   tej   twierdzy  pospołu   z   żołnierzami 
imperium i że pod dowództwem generała Kopańskiego walczy batalion australijski oraz czeski. Braterstwo 
broni   narodów,   utrwalone   na   polu   bitwy,   przetrwa   zwycięsko   nie   tylko   wojnę,   ale   i   stworzy  warunki 
sprawiedliwego dla wszystkich narodów i trwałego pokoju”.

Kopański po przeczytaniu depeszy nieco się zafrasował:
— Wytrzymujemy ostrzał artyleryjski i bombardowania, wysyłamy nocne patrole, ale obecna załoga nie 

miała okazji wykazać się  „twardością” obrony, gdyż wróg po prostu nie nacierał  — powiedział, patrząc 
generałowi prosto w oczy. — Dlatego też nie wiem, czy w wypadku silnego szturmu twierdza okazałaby się 
„niezdobytą”.

Na te słowa Naczelny Wódz uśmiechnął się, poklepał Kopańskiego po ramieniu i rzekł:
— Od razu widać, że nie jest pan dyplomatą, generale.
Po śniadaniu i zapoznaniu się z pracą sztabu brygady generał Sikorski wyraził kategoryczne życzenie 

wizytowania   oddziałów.   Kopański   uznał,   że   sprzeciw   nic   nie   da,   zawiózł   więc   gości   w   rejon   odwodu 
drugiego  batalionu, na  punkt  obserwacyjny Bianca,  leżący naprzeciwko  pododcinka Medauar. Naczelny 
Wódz  rozmawiał  z   uczestnikami   głośnego  wypadu  nocnego  z   10 na  11  listopada   i  osobiście   przypinał 
Krzyże Walecznych. Dekorowani przez szefa rządu żołnierze byli niezwykle wzruszeni.

Drugim   oddziałem,   w   którym   złożył   wizytę   generał   Sikorski,   był   karpacki   pułk   kawalerii 

zmotoryzowanej.   Generał   Kopański   już   całkiem   poważnie   niepokoił   się   o   bezpieczeństwo   gości,   gdyż 
stamtąd do pierwszej linii obrony było zaledwie kilka kilometrów, nie zakłócał jednak żadnymi uwagami 
miłej uroczystości, jaką była dekoracja rotmistrza Antoniego Smodlibowskiego Orderem Virtuti Militari.

Po   powrocie   w   rejon   sztabu   brygady   generał   Sikorski   udekorował   jeszcze   Krzyżami   Walecznych 

dowódców batalionów pozostających pod rozkazami Kopańskiego: dowódcę batalionu australijskiego  — 
podpułkownika Burrowsa, oraz czechosłowackiego — pułkownika Klapalka.

Po południu odbyła się inspekcja 3 dywizjonu artylerii, któremu premier przyznał prawo do czarno-

czerwonych proporczyków artylerii konnej i tradycji bojowych tego rodzaju broni.

Następnie Naczelny Wódz udał się na spotkanie z generałem R.M. Scobie. Po okraszonej wzajemnymi 

komplementami rozmowie i wypiciu tradycyjnej popołudniowej herbaty u dowódcy twierdzy goście udali 
się   na   cmentarz   wojskowy,   aby   złożyć   hołd   poległym   karpatczykom.   Żałobna   lista   zawierała   już 
kilkadziesiąt nazwisk, ale nadal straty SBSK były stosunkowo małe.

Zaczynał   już   zapadać   zmrok,   kiedy  generał   Sikorski   kategorycznie   oświadczył,  że   wybiera   się   na 

pierwszą   linię   walki.   Oponentów   nie   słuchał.   Ruszyły   więc   samochody   z   wygaszonymi   światłami   w 
kierunku Medauaru. W czasie drogi Kopański i Klimecki przekonywali Naczelnego Wodza, że jeśli nie 
zrezygnuje on z tej wyprawy, nie może być mowy o terminowym wypłynięciu z Tobruku. Na wysokości 
odwodów  3  batalionu   Sikorski   uznał   argumenty  generałów   i   pozwolił   zatrzymać   samochody.   Ponieważ 
zapadł   już   zmrok,   można   było   zarządzić   zbiórkę   3   kompanii,   stojącej   w   odwodzie.   Naczelny   Wódz 
przemówił do żołnierzy, a następnie rozmawiał z nimi przechodząc wzdłuż szeregów. Tak dobiegała końca 

background image

bezprecedensowa inspekcja szefa rządu w oblężonej twierdzy.

W drodze do portu generał Sikorski oficjalnie powiadomił Kopańskiego o planowanym przekształceniu 

SBSK w dwubrygadową dywizję. Miało  to nastąpić  za kilka miesięcy,  po przybyciu na Bliski  Wschód 
oddziałów   sformowanych   w   ZSRR.   Na   stanowisko   dowódcy  dywizji   generał   przewidywał,   oczywiście, 
Kopańskiego.

Było już po północy, gdy kontrtorpedowiec z Naczelnym Wodzem Polskich Sił Zbrojnych na pokładzie 

wypłynął z tobruckiego portu.

O tym, jakie wrażenie wydarła karpacka brygada na generale Sikorskim, niech świadczy rozkaz do 

żołnierzy SBSK napisany tuż przed odjazdem:

„Wiedziałem dobrze, że Wy, żołnierze, wierzyliście zawsze niezłomnie w Polskę. Na pierwszy rozkaz 

mój, jako Naczelnego Wodza, podjęliście walkę o wyswobodzenie ojczyzny na równie trudnym, jak ważnym 
posterunku.   Dzisiaj   stwierdziłem   naocznie,   że   jesteście   wzorem   siły  wytrwania,   wzorem   patriotyzmu   i 
ofiarności   żołnierskiej.   Znosicie   swobodnie   wszystkie   trudy  i   znoje.   Wierzcie   więc,   że   nadejdzie   dzień 
zapłaty i dzień kary dla wroga. A będzie to zarazem dzień wolności i szczęścia dla nas i naszych Rodaków.

Tobruk 14 XI 1941

Sikorski, gen. broni, Naczelny Wódz”.

Bardziej bezpośrednia, choć podobna w treści, była depesza Sikorskiego wysłana 16 XI na ręce generała 

Kopańskiego:

„Generale,   oficerowie,   podoficerowie   i   szeregowcy   Brygady   Strzelców   Karpackich!   Dzień,   który 

spędziłem wśród Was w Tobruku, pozostanie na zawsze wyryty w mej pamięci jako jeden z najpiękniejszych 
dni mojego życia. Głębokie wywarła na mnie wrażenie tężyzna ducha Brygady i ofiarność, jaką okazuje 
każdy żołnierz na tym eksponowanym odcinku frontu. Jestem dumny z Was, Strzelcy Karpaccy, Polska jest 
dumna z Was, Jej synów, którzy oddają dla Niej swe życie. W imieniu naszej ukochanej Ojczyzny dziękuję i 
życzę Wam dalszych wawrzynów. Niechaj wszystko, co dobre, będzie z Wami, dopóki nie nadejdzie wielkie 
to   nasze   szczęście   i   chwała,   kiedy  połączymy  się   z   naszym   bohaterskim  Narodem  na   Wolnej   Polskiej 
Ziemi”.

Wizyta Naczelnego Wodza PSZ w Tobruku wywarła ogromne wrażenie na wszystkich żołnierzach w 

oblężonej twierdzy. Polacy byli dumni, że mają dowódcę, który stara się dotrzeć jak najbliżej pola walki i 
wykazuje niewzruszoną odwagę.

Przybycie   Sikorskiego   do   Tobruku   i   jego   zachowanie   wobec   żołnierzy   związało   uczuciowo 

karpatczyków z Naczelnym Wodzem. Na zawsze pozostał w ich pamięci.

OPERACJA „CRUSADER”

W dniu, który generał Władysław Sikorski spędził w tobruckiej twierdzy, rzeczywisty wódz wojsk „osi” 

w Afryce Północnej, generał Erwin Rommel, odleciał do Rzymu, by uzyskać od przełożonych z Berlina i od 
włoskiego   Comando   Supremo   zgodę   na   szturm  Tobruku   i   ofensywę   w   Cyrenajce.   Zaraz   po   przybyciu 
spotkał się z generałem Alfredem Jodlem, który zakomunikował mu, że Berlin zaakceptował jego plany. Ale 
opór stawili Włosi. Obawiali się oni, że uwikłani w bitwę o Tobruk przeoczą uderzenie Brytyjczyków, które 
wydawało się nieuniknione. W Egipcie działało wielu włoskich agentów i coraz częściej donosili oni swoim 
przełożonym w Rzymie o pospiesznych przygotowaniach 8 armii. Rommel wierzył jednak w swoją gwiazdę 
i   przeforsował   koncepcję   uderzenia   na   Tobruk.   Przekonywał,   że   zdąży   uporać   się   z   twierdzą,   zanim 
Cunningham będzie gotów.

Piętnastego   listopada   Deutsche   Afrika-Korps   otrzymał   rozkaz   przeformowania.   Datę   szturmu   na 

angielskie pozycje na odcinku wschodnim ustalono na 25 listopada (brano także pod uwagę 19 XI).

Tymczasem Brytyjczycy przyspieszyli koncentrację 8 armii o prawie dwa tygodnie i 17 listopada przed 

północą wszystkie oddziały stanęły na pozycjach wyjściowych. Wojska inżynieryjne podciągnęły wodociąg 
daleko w pustynię, a do osłony zmobilizowano 520 samolotów (Western Desert Air Force). Sama 8 armia 
składała  się  z  dwóch korpusów (13KA  i 30KA)  oraz  odwodu dowódcy  armii.  Anglicy  dysponowali  w 
przybliżeniu 660 czołgami.

Dowództwo brytyjskie oceniło, że siły niemiecko-włoskie są mniej więcej równe. Wprawdzie wojska 

„osi” miały tylko 340 samolotów i 500 czołgów, lecz wielkie przestrzenie i manewrowy charakter działań 
ograniczał rolę lotnictwa, a niemiecka broń pancerna była nowocześniejsza od angielskiej. Mówiono nawet, 
że Rommel ma minimalną przewagę w czołgach.

background image

Siedemnastego   listopada   w   okolicach   Tobruku   miały   miejsce   dwa   niezwykłe   wydarzenia,   choć 

charakter ich był zupełnie różny. Pierwsze z nich to lądowanie angielskich komandosów koło lotniska El 
Adem,   gdzie   miał   kwaterę   Rommel.   Chodziło   zapewne   o   zamach   na   dowódcę   wojsk  „osi”.   Niestety, 
komandosi nie wykonali zadania, gdyż generał był jeszcze w Rzymie.

Drugie wydarzenie było dziełem przyrody. O zmroku zaczął padać deszcz. Wielu żołnierzy odetchnęło z 

ulgą, gdyż mogli zrezygnować z dalekiej wyprawy do Water Point i nałapać deszczówki. Jednak wkrótce 
ulewa stała się groźna. Stanowiska bojowe napełniały się wodą. Początkowo sięgała ona żołnierzom do 
kolan, potem do pasa, wreszcie musieli opuścić rowy, by uniknąć utonięcia. Włosi początkowo oddali kilka 
chaotycznych serii, lecz szybko umilkli. Widocznie im również żywioł dawał się we znaki.

Jak już wspominaliśmy, fortyfikacje Tobruku oparte były o tzw. wadi, czyli wyschnięte koryta rzeczne, 

napełniające się wodą tylko podczas obfitych opadów. Tak się stało i teraz. Wadi zamieniły się w szumiące 
rwące z ogromną prędkością potoki. Intensywność deszczu była tak duża, że woda, nie mieszcząc się w 
korytach „rzek”, zalewała przyległy teren.

Żołnierze broniący „wyłomu” znaleźli się w szczególnie trudnej sytuacji. Ich okopy usytuowane były u 

podnóży  wzniesienia,   mogli   więc   ewakuować   się   tylko   do   przodu,   gdyż   za   nimi,   od   strony  twierdzy, 
powstało głębokie jezioro.

Niewiele lepiej było na innych odcinkach. Jar Wadi es Sehel, w pobliżu stanowisk czechosłowackich, 

równie szybko napełnił się wodą rwącą w kierunku morza. Dwaj Czesi, powracający z patrolu, wpadli do 
owej rzeki i zostali uniesieni aż do morza. Jeden z nich, niestety, utonął.

O   świcie   większość   Polaków   znajdowała   się   poza   okopami.   Najcięższe   chwile   przeżyli   wówczas 

obrońcy   pododcinka   Medauar,   którzy   wystawieni   byli   na   bezpośredni   ogień   wroga.   Na   szczęście 
nieprzyjaciel   nie   strzelał.   Po   pewnym   czasie   na   wzgórzu   zamajaczyły   sylwetki   Włochów   tak   samo 
przemoczonych jak Polacy. Żołnierze przyglądali się sobie ze zdziwieniem. Podchorąży Krupski wspominał 
później, że dopiero wtedy pierwszy raz zobaczył  na własne oczy,  jak blisko  siebie są strony walczące. 
Niektórzy Włosi stali zaledwie 80 metrów od Polaków.

„Bersaglierzy”   zaproponowali   całodzienne   zawieszenie   broni,   na   które   karpatczycy   skwapliwie 

przystali. Mogli wreszcie podnieść się z ziemi i zająć wyżymaniem mundurów, czyszczeniem broni, a przede 
wszystkim doprowadzeniem do porządku stanowisk bojowych. Była to ciężka praca, gdyż część okopów 
wypełniało błoto, a nasypy zniknęły. Cały dzień w pocie czoła czyścili Polacy rowy, a w nocy wykopali 
nowe „milczące stanowiska”.

Dziewiętnastego listopada zawieszenie broni się skończyło. Niewielu jeszcze wtedy wiedziało, że od 

przeszło 24 godzin trwa już brytyjska ofensywa w Cyrenajce.

Osiemnastego listopada o świcie oddziały 13 i 30 korpusów odebrały hasło „Jam”, będące sygnałem do 

natarcia.

Przez pierwsze trzy dni operacji Brytyjczycy w zasadzie nie natrafili na silniejszy opór, Rommel, który 

osiemnastego wieczorem powrócił z Rzymu, nie chciał wierzyć, że ma do czynienia z generalną ofensywą. 
Sądził, że chodzi tu o rozpoznanie walką lub chęć opanowania terenów przygranicznych na wybrzeżu, i nie 
odwołał   szturmu   Tobruku.   Dopiero   kiedy  13   korpus   odciął   twierdzę   Bardija,   a   30   korpus   forsownym 
marszem przez pustynię dotarł do lotniska Sidi Rezegh, Rommel docenił powagę sytuacji i wydał rozkaz 
koncentracji Afrika-Korps.

Dwudziestego listopada sytuacja wyglądała następująco: część sił 13 korpusu otoczyła usytuowaną na 

wybrzeżu Bardiję, część walczyła o Sidi Omar, a reszta podążała na zachód, ku Tobrukowi. Należąca do 30 
korpusu 7 dywizja pancerna, wspomagana przez 22 brygadę gwardii, zajęła Sidi Rezegh odległe zaledwie 20 
km od przedniego skraju obrony w Tobruku. Natomiast bardziej na południe, pod Bir El-Gubi, znajdowała 
się południowoafrykańska 1 dywizja piechoty, której część maszerowała ku Sidi Rezegh.

Dowódca 30 korpusu, generał Norrie, przypuszczał, że następnego dnia powinien osiągnąć Tobruk. W 

tej sytuacji zażądał przewidzianego w planach współdziałania załogi twierdzy.

Dwudziestego listopada o godzinie 17.30 generał Scobie otrzymał hasło  „Pop”. Oznaczało to, że 14 

brygada piechoty i 32 brygada pancerna uderzą na odcinku wschodnim, aby wyjść naprzeciw 30 korpusowi 
pod Sidi Rezegh. Bezpośrednio przed tym uderzeniem brygada karpacka miała wysłać do walki na odcinku 
zachodnim   kilka   silnych   grup   wypadowych.   Chodziło   o   to,   aby   odwrócić   uwagę   nieprzyjaciela   od 
właściwego kierunku natarcia.

Pierwszą   grupę   poprowadził   kapitan   Jandzis.   W   jej   skład   wchodziła   4   kompania   1   batalionu, 

wzmocniona   spieszonym   plutonem   ułanów,   a   zadanie   polegało   na   przeniknięciu   przez   linię   włoską   i 
zaatakowaniu od tyłu pozycji nieprzyjaciela usytuowanej ok. 2 km na południe od wzgórza Twin Pimples. 
Akcja i odwrót miały być osłaniane przez artylerię polską wzmocnioną znanym z „gościnnych występów” 
pułkiem Królewskiej Artylerii Konnej.

background image

Oddział   wyruszył   o  północy.   Do  przejścia   miał   nieco   ponad   2000  metrów,   a   czasu  —  dwie   i   pół 

godziny.   O   2.30   artyleria   miała   rozpocząć   ostrzał   stanowisk   nieprzyjaciela.   Ponadto   na   godzinę   3.00 
zaplanowany był podobny wypad na odcinku południowym i od tego momentu część artylerii przechodziła 
pod   rozkazy   brygadiera   Cooka,   dowódcy   odcinka.   W   tej   sytuacji   synchronizacja   działań   nabierała 
pierwszorzędnego znaczenia. Błąd mógł oznaczać ogromne straty. Tymczasem od godziny 0.20, kiedy to 
grupa wypadowa przekroczyła położony na przedpolu jar Bu Isa, brak było jakichkolwiek wiadomości od 
kapitana Jandzisa.

Dowódca   brygady   oraz   dowodzący   artylerią   podpułkownik   Gliwicz   byli   zaniepokojeni,   gdyż   nie 

wiedzieli, czy wszystko przebiega zgodnie z harmonogramem. O godzinie 2.30 postanowili nie wydawać 
jeszcze rozkazu rozpoczęcia ognia. Na punkcie dowodzenia zaterkotał telefon.

— Dlaczego Polacy nie otwierają ognia? — pytał brygadier Martin, zwierzchnik tobruckiej artylerii.
— Zadecydowaliśmy, że zaczniemy o drugiej pięćdziesiąt —- odpowiedział Gliwicz.
— Wie pan, że później będzie to w ogóle niemożliwe?
— Tak jest.
— To powodzenia.
Nastąpiło teraz 20 minut nerwowego oczekiwania. Mocno przeżywali te chwile niepewności generał 

Kopański, podpułkownik Gliwicz i dowódca 1 batalionu, major Kopeć.

O godzinie 2.50 huknęło przeszło 50 dział. Na Twin Pimples, White Knoll i inne stanowiska włoskie 

runęła   lawina   ognia.   Po   dziesięciu   minutach   artylerzyści   brytyjscy  odeszli   na   odcinek   południowy,   ale 
większość polskich dział, nie biorąca udziału w osłonie wypadu angielskiego, strzelała do rana.

Tymczasem oddział wypadowy kapitana Jandzisa miał rzeczywiście kilkunastominutowe opóźnienie. 

Dowódca liczył, że zostanie ono nadrobione, ale w połowie drogi, którą wyznaczał wrak samolotu, okazało 
się,   że   nadal   brakuje   im   czasu.   Łącznik   artyleryjski,   ogniomistrz   podchorąży   Budzich,   proponował 
zameldowanie o tym Gliwiczowi za pomocą radia, jednak Jandzis wolał nie ryzykować. Obawiał się, że 
meldunek może być przechwycony przez nasłuch nieprzyjaciela. Szli więc dalej, zachowując szczególną 
ostrożność, gdyż musieli prześliznąć się pomiędzy wzgórzami Twin Pimples a pozycją przeznaczoną do 
zaatakowania, oznaczoną na planie taktycznym mianem „wioska”. Włosi z oddalonego o przeszło kilometr 
Twin Pimples często wystrzeliwali rakiety, więc niezauważone przejście całej kompanii było sztuką nie lada. 
A jednak udało się. Jandzis nerwowo spoglądał na zegarek. Zbliżała się 2.30, a oni jeszcze nie rozwinęli się 
do natarcia.

Wreszcie  oddział  przedostał  się na  tyły  „wioski”. Znajdowali  się  teraz  dokładnie  pomiędzy trzema 

stanowiskami   wroga.   Błyskawicznie   utworzyli   szyk   bojowy.   Była   godzina   2.50.   Właśnie   zaczęli   się 
zastanawiać, co z artylerią, gdy od strony Tobruku rozległ się grzmot dział. Dziesiątki pomarańczowych 
punktów pomknęło ku wrogim pozycjom. O dogodniejszym momencie do ataku nie mogli nawet marzyć. 
Kapitan Jandzis dał sygnał i karpatczycy runęli na Włochów. Zaterkotały pistolety maszynowe, błysnęły 
wybuchy   granatów.   Nieprzyjaciel   był   kompletnie   zaskoczony   i   niemal   nie   stawiał   oporu.   Sąsiednie 
stanowiska nie przyszły z pomocą zaatakowanym, gdyż celny ogień artylerii przydusił ich załogi do ziemi. 
Po krótkiej   potyczce   w  „wiosce”  nie  było  ani  jednego  zdolnego  do  walki  Włocha.  Oddział  wypadowy 
rozpoczął odwrót uprowadzając ze sobą jeńca. Straty własne były stosunkowo niewielkie: dwóch poległych i 
kilku lekko rannych.

Akcja ta postawiła na nogi całą dywizję  „Brescia”. Włosi, sądząc, że rozpoczął się szturm, wykonali 

ognie zaporowe. Wymiana strzałów trwała do rana. O świcie od wschodu rozległa się potężna kanonada. To 
ruszyło główne uderzenie z Tobruku. W pierwszym rzucie atakował szkocki batalion „Black Watch”. Przy 
dźwiękach kobzy Szkoci, mimo dotkliwych strat, przełamali pozycje dywizji „Bologna” i ruszyli w kierunku 
skarpy El-Duda, którą z drugiej strony zaatakowała 7 dywizja pancerna z 30 korpusu.

Siły wysłane z Tobruku (14 BP i 32 BPanc) wykonały wyłom szerokości prawie 2 km i głębokości 

niemal   4   km,   lecz   do   skarpy   nie   dotarły.   Powstrzymana   została   również   7   dywizja.   Rezpoczęła   się 
kilkudniowa krwawa bitwa czołgów wokół El-Duda i pod Sidi Rezegh. Zachowujący się dotychczas dość 
biernie generał Rommel obronę El-Duda od strony twierdzy pozostawił dywizjom „Bologna” i „Pavia”, zaś 
na 7 dywizję pancerną uderzył z dwóch stron — 21 dywizja pancerna i włoska dywizja pancerna „Ariete” 
zaatakowały od południowego zachodu, a 15 dywizja pancerna i 90 dywizja zmotoryzowana od wschodu. 
Żołnierze 7 DP nie byli w stanie powstrzymać mającego zdecydowaną przewagę wroga. Nie pomogło też 
wzmocnienie w postaci południowoafrykańskiej 1 dywizji piechoty. 30 korpus armijny został odrzucony na 
południe. Dwie jego brygady praktycznie przestały istnieć. Rommel triumfował.

Dwudziestego trzeciego listopada sytuacja 8 armii była krytyczna. 13 korpus wciąż prowadził walki w 

rejonie przygranicznym, a 30 korpus, zdekoncentrowany i mocno osłabiony, nie miał sił, by kontratakować. 
Dość bierne dowodzenie armią przez generała Cunninghama spowodowało, że Anglicy nie wiedzieli, co 

background image

mają robić. Zapanował chaos, który pogłębił się jeszcze, kiedy Rommel wykonał siłami 15 dywizji pancernej 
rajd na tyły brytyjskich korpusów. Tego było dla Cunninghama za wiele. Ocenił sytuację jako beznadziejną 
— postanowił przerwać ofensywę i wycofać wszystkie jednostki do Egiptu. Na to jednak nie zgodził się 
głównodowodzący   wojskami   brytyjskimi   na   Środkowym   Wschodzie,   generał   Claude   Auchinleck.   26 
listopada odwołał on Cunninghama ze stanowiska i powierzył je generałowi Neilowi Ritchie.

Auchinleck był realistą. Wiedział o tym, że 8 armia znajduje się w trudnej sytuacji, ale zdawał też sobie 

sprawę, że wojska dowodzone przez Rommla są osłabione i mają trudności z zaopatrzeniem. Liczył na to, że 
sprawne dowództwo może przywrócić w szeregach brytyjskich porządek i zmienić losy kampanii. Niestety, 
zawiódł   się.   Ritchie   okazał   się   równie   bezradny  jak   Cunningham.   Nie   zdołał   opanować   rozgardiaszu   i 
bałaganu. Oddziały brytyjskie i niemieckie często, szczególnie nocą, nie mogły się rozpoznać. Zdarzało się, 
że biwakowały o kilkaset metrów od siebie nic o tym nie wiedząc. Były też przypadki, że Anglik regulował 
ruch na skrzyżowaniu pustynnych szlaków, którymi podążały oddziały niemieckie.

Tymczasem Rommel przeświadczony, że utrzymanie wyłomu na wschodzie absorbuje poważne siły z 

twierdzy,   postanowił   uderzyć   na   odcinek   zachodni.   25   listopada   o   godzinie   9.00,   po   dwugodzinnym 
przygotowaniu artyleryjskim, ruszyło natarcie z rejonu White Knoll, a więc na pozycje 3 batalionu SBSK. 
Atakowali   Niemcy   z   202   batalionu   alpejskiego,   wspierani   przez   Włochów.   Nie   zaszli   jednak   daleko. 
Przyduszeni do ziemi ogniem artylerii i ostrzelani z broni maszynowej wycofali się ponosząc spore straty.

Tego samego dnia dał o sobie znać 13 korpus armijny. Należąca do niego nowozelandzka 2 dywizja 

uderzyła od północnego wschodu na Sidi Rezegh i odzyskała pozycje utracone przed dwoma dniami przez 
30 korpus. Następnego dnia Nowozelandczycy kontynuowali marsz w kierunku Tobruku, rozbijając włoską 
dywizję „Bologna”. Wreszcie o świcie 27 listopada doszło do połączenia z obrońcami twierdzy pod El-Duda. 
Utworzony został w ten sposób korytarz łączący załogę twierdzy z 13 korpusem.

Teraz   Rommel   rzucił   wszystkie   siły,   by  przerwać   ów   korytarz.   Przez   3  dni   jego   wojska   nacierały 

bezskutecznie, ale 1 grudnia potężne uderzenie czołgów rozbiło dywizję nowozelandzką.

Korytarz został przecięty, ale dowódca twierdzy, generał Scobie, miał wyraźne rozkazy, by za wszelką 

cenę utrzymać pozycje wysunięte na wschód. Wymagało to znacznego wzmocnienia 32 brygady pancernej i 
14 brygady piechoty, które walczyły tam od dziesięciu dni. Oczywiście, można to było uzyskać jedynie 
poprzez osłabienie innych odcinków. Stopniowo, jeszcze przed przerwaniem korytarza, z Medauar odszedł 
jeden dywizjon artylerii, potem batalion australijski, a   następnie karpacki dywizjon przeciwpancerny. Po 
klęsce   Nowozelandczyków   na   odcinek   wschodni   odmaszerował   sąsiadujący   z   Polakami   od   południa 
angielski   batalion   „Borders”.   W   ten   sposób   osłabiona   odejściem   dwóch   dywizjonów   i   batalionu 
australijskiego brygada musiała rozszerzyć broniony przez siebie odcinek o dalszych kilka kilometrów. 3 
grudnia   karpatczycy   i   Czesi   obsadzali   ponad   połowę   obwodu   twierdzy.   Nie   mogło   być   już   mowy   o 
oddziałach odwodowych. Wszyscy znajdowali się na pierwszej linii. Wyczerpanie fizyczne coraz bardziej 
dawało się żołnierzom we znaki. Do tego dochodził niepokój o losy bitwy na wschód od Tobruku.

Tymczasem Rommel, który w pierwszych dniach grudnia wydawał się być panem sytuacji, stracił nagle 

impet. Jego zagony pancerne utknęły w miejscu z powodu braku paliwa i amunicji.

Jednocześnie 30 korpus otrząsnął się po porażce i 4 grudnia wykonał uderzenie w kierunku zachodnim. 

Głównym siłom Rommla, zgrupowanym między Tobrukiem a 30 korpusem, było coraz ciaśniej. Obawiając 
się rozcięcia swych sił,  „lis pustyni” wycofał się na zachód, zwijając tym samym oblężenie Tobruku od 
wschodu i od południa. 6 grudnia oddziały 30 korpusu armijnego spotkały się z obrońcami twierdzy pod Sidi 
Rezegh.

Tymczasem  do   Rommla   przybył   z   Rzymu   feldmarszałek   Albert   Kesselring.   Przywiózł   on   rozkazy 

włoskiego dowództwa, zgodnie z którymi Cyrenajka winna być utrzymana za wszelką cenę, a dwie dywizje 
włoskie miały nadal pozostać na zachodnim i południowo-zachodnim odcinku obrony Tobruku. Rommel 
uznał ten drugi rozkaz za bezsensowny, gdyż zamierzał bronić się wszystkimi siłami nieco dalej na zachód, 
pod Gazalą. Na razie jednak nie protestował.

Od 4 grudnia ciężar walk znów przesuwał się na zachód. 30 korpus armijny kontynuował swój marsz i 7 

grudnia osiągnął lotnisko El Adem. Należało teraz zbadać, jakiego przeciwnika Brytyjczycy mają przed 
sobą. Zadanie to powierzono brygadzie karpackiej, która otrzymała rozkaz nasilenia działalności wypadowej 
i pochwycenia jeńców. Generał Kopański uznał, że najlepiej zadanie to wykona 2 batalion, zaprawiony w 
bojach o Medauar i znany ze śmiałych akcji wypadowych. Zasugerował też majorowi Tytusowi Brzosko, by 
zorganizował   wypad   w   sile   kompanii   na   południowy   narożnik  „wyłomu”.   Major   wysłuchał   spokojnie 
przełożonego, ale zdając sobie sprawę, że ze względu na zły stan fizyczny żołnierzy żadna kompania nie 
wykona   samodzielnie   taktego   zadania,   ograniczył   liczebność   grupy   wypadowej   do   dwóch   plutonów   i 
nakazał   staranne   dobranie   uczestników.   Trzon   grupy   mieli   stanowić   żołnierze   4   kompanii   wsławionej 
wieloma patrolami, dowodzenie plutonami powierzono znanym zwiadowcom podporucznikowi Sawickiemu 

background image

i podporucznikowi Zgole, który miał być także dowódcą całości. W składzie grupy wypadowej nie mogło 
oczywiście   zabraknąć   plutonowego   Górnego,   obserwatora   artyleryjskiego   ogniomistrza   podchorążego 
Budzicha oraz sierżanta podchorążego Bocheńskiego, który miał na swym koncie udział w 49 patrolach, co 
było absolutnym rekordem. 8 grudnia Bocheńskiego czekał „wypad jubileuszowy”.

Tego dnia, po południu, dowiedział się Adzio, że ma wybrać ze swego plutonu dziewięciu ludzi i przed 

godziną 21.00 zgłosić się z nimi do podporucznika Sawickiego. Wśród wybranych był oczywiście, widzący 
w nocy jak kot, Wasyl Walchnowski, który pokazywał drogę, gdy w absolutnych ciemnościach udali się na 
miejsce zbiórki w bunkrze R9.

O   wyznaczonej   godzinie   Bocheński   zameldował   swoje   przybycie,   po   czym   wycofał   się   do 

pomieszczenia,  w  którym  oczekiwali  pozostali  uczestnicy  wypadu,  gdyż  odpowiedzialny  za  organizację 
akcji porucznik Maszewski prowadził jeszcze odprawę dla dowódców plutonów.

Obiektem ataku miało być gniazdo nieprzyjacielskie położone na zachód od R9, a celem głównym — 

wzięcie jeńców. Karpatczycy zamierzali uderzyć na wroga z dwóch kierunków w momencie, który dowódcy 
oceniający   na   miejscu   sytuację   uznają   za   najodpowiedniejszy.   Oderwanie   się   od   nieprzyjaciela   miał 
umożliwić ogień artylerii skierowany na sąsiednie stanowiska. Jednocześnie maksymalne nasilenie ostrzału 
artyleryjskiego oznaczało rozkaz powrotu.

Po naradzie z porucznikiem Maszewskim Zgoła i Sawicki udali się do swych plutonów i przeprowadzili 

krótkie odprawy. Doświadczonym zwiadowcom nie trzeba było tłumaczyć spraw oczywistych, więc wkrótce 
oba plutony wyszły na przedpole. Tu rozłączyły się.

Podporucznik Sawicki szedł na czele oddziału, mając obok siebie podchorążego Bocheńskiego, który 

pełnił funkcję jego zastępcy.  Wokół panowały nieprzeniknione ciemności, co w gruncie rzeczy cieszyło 
zwiadowców,   gdyż   mogli   dość   swobodnie   posuwać   się   do   przodu.   Tylko   od   czasu   do   czasu,   gdy 
wystrzeliwane przez Włochów rakiety rozświetlały niebo, pluton musiał przypadać do ziemi.

Nagle spoza chmur wyłonił się księżyc i oblał pustynię bladą poświatą.
— Psiakrew — mruknął Sawicki. — Daleko jeszcze?
— Jesteśmy mniej więcej w połowie drogi  — wyjaśnił Bocheński, którego tradycyjną funkcją było 

liczenie kroków. — Może dalej pójdziemy na czworakach? I tak zaraz powinno być pole minowe.

— Zgoda.
Podporucznik Sawicki cofnął się, by wydać rozkaz żołnierzom, a Bocheński przesunął się do przodu i 

zaczął   delikatnie   obmacywać   ziemię.   W   pewnym   momencie   jego   ręka   trafiła   na   rozpulchnioną   glebę. 
Delikatnie odgarnął piasek i wyczuł kształt miny. Kilka sprawnych ruchów i zapalnik został wykręcony. Z 
tyłu zamajaczyły sylwetki żołnierzy.

— Panie poruczniku — szepnął Adzio — doszliśmy do pola minowego.
— Pionierzy do przodu! Zróbcie przejście!
Sawicki z trzema pionierami zaczął rozbrajać miny na szerokości około 4 metrów. Praca ta zajęła im 

sporo czasu, gdyż miny były zakładane dość dawno i miejsca, w których leżały, nie wyróżniały się w terenie. 
Następnie Sawicki i Bocheński oznaczyli przejście białą taśmą, by bez trudu znaleźć je w drodze powrotnej. 
Wreszcie  ruszyli  dalej. Zaraz za polem minowym musieli  pokonać niski, lecz  dość szeroki pas drutów 
kolczastych. Sawicki z niepokojem dostrzegł, że niektórzy żołnierze przechodzą przez przeszkodę prawie 
wyprostowani.

Nagle   zaterkotał   włoski   karabin   maszynowy.   Czyżby   Włosi   odkryli   patrol?   Ale   nie,   po   chwili   w 

okopach   wroga   znów   panowała   cisza.   Żołnierze   błyskawicznie   utworzyli   tyralierę,   ale   w   tym   samym 
momencie   ponownie   rozległy  się   strzały.   Ogień   przybierał   na   sile.   Mimo   to   dowódca   grupy  uznał,   że 
przeciwnik nie widzi ani ich, ani plutonu podporucznika Zgoły, że strzela  „na  ślepo”. Sytuacja nie była 
jednak dobra, gdyż nie wszyscy żołnierze zdołali już sforsować zaporę z drutów kolczastych. W pewnym 
momencie chaotyczne serie włoskich karabinów maszynowych omiotły teren, na którym zalegli Polacy. 
Rozległ się jęk. To strzelec Grześlak został trafiony kilkoma pociskami. I wtedy, zupełnie nieoczekiwanie, 
odezwała się polska artyleria. Widocznie dowództwo uznało, że plutony już wykonały atak lub załamały się 
pod ogniem.

— Do diabła — syknął Sawicki. — Po co oni strzelają?! W ten sposób nie zaskoczymy wroga.
Natężenie   ognia   artyleryjskiego   wzrastało   i   można   je   było   uznać   za   sygnał   do   odwrotu.   Do 

podporucznika podczołgał się jeden z pionierów.

— Panie poruczniku, trzeba się wycofać! Zaraz tu będzie piekło! Wszyscy zginiemy!
— Wracać na posterunek przy polu minowym! — warknął Sawicki i dał znak do ataku.
Przebiegli kilka metrów, jednak od pozycji włoskiej dzielił ich jeszcze jeden drut kolczasty. Podchorąży 

Bocheński sięgnął do kieszeni po nożyce do cięcia drutów, ale okazało się, że zaczepiły się o coś i nie może 
ich wydobyć. Niemal w tym samym momencie Włosi wystrzelili rakiety i w ich świetle zdenerwowany 

background image

Bocheński dostrzegł, że zasieki są niskie, że można je przeskoczyć. Poderwał się i wykonał długi skok. Za 
nim poszedł Sawicki i kilku innych żołnierzy. Przed nimi wybuchały ciskane przez wroga granaty, lecz na 
szczęście miały one mały promień rażenia. Przywarli do ziemi.

Podporucznik Sawicki czekał na moment względnego spokoju, a kiedy ten nastąpił, rzucił granatem i z 

okrzykiem: „Naprzód!”, ruszył do przodu. Bocheński chciał pójść w jego ślady, ale nagle poczuł ostry ból w 
ramieniu i w prawej nodze. Zatoczył się, upadł, na chwilę stracił przytomność. Tymczasem Sawicki dobiegł 
do okopu, potknął się na nasypie, przekoziołkował i wpadł między Włochów. Jeden z nich chwycił go za 
gardło  —   tego   wyrżnął   rewolwerem   w   szczękę,   drugi   wskoczył   mu   na   plecy,   a   przed   sobą   zobaczył 
uniesiony bagnet. Na szczęście wciąż miał w ręku odbezpieczony rewolwer. Strzelił dwukrotnie. Tymczasem 
do okopu wskakiwali pozostali Polacy.  Rozgorzała walka na bagnety,  kolby i pięści. Nie wiadomo, jak 
potoczyłyby się jej losy, gdyby nagle nie pojawił się podporucznik Zgoła ze swoimi ludźmi. To przesądziło o 
wyniku zmagań. Już po chwili obydwa plutony wycofały się, uprowadzając ze sobą pięciu jeńców.

Sawicki obszedł zdobytą pozycję dokoła, by sprawdzić, czy żaden z karpatczyków nie został w okopie, 

a   potem   ruszył   spiesznie,   by   dogonić   grupę.   Przy   drutach   spotkał   dwóch   żołnierzy   pochylonych   nad 
śmiertelnie rannym strzelcem Grześlakiem. Ściągnął kombinezon, na tych prowizorycznych noszach ułożyli 
rannego i podążyli ku własnym okopom. Po paru minutach, kulejąc, dogonił ich podchorąży Bocheński. 
Chciał pomóc, lecz przeliczył się z siłami.

— To tylko draśnięcie — tłumaczył.
— Dobrze, dobrze... Biegnij do przodu i obejmij dowództwo — polecił Sawicki, który w ciemnościach 

nie widział, jak poważne są rany Bocheńskiego.

Adzio próbował wykonać rozkaz, ale po kilkunastu krokach musiał stanąć. Ból był coraz dotkliwszy, sił 

ubywało. Żeby tylko nie stracić przytomności, myślał podchorąży. Trzeba się jakoś dowlec do okopu...

Nagle w ciemnościach zamajaczyła sylwetka jakiegoś żołnierza. To Jan Erdman znalazł bardzo już 

osłabionego kolegę.

Odwrót patrolu nie należał do łatwych. Włosi pokryli gęstym ogniem teren przed polskimi pozycjami i 

żołnierze z grupy wypadowej musieli sporym łukiem obejść pole ostrzału.

Podporucznik Sawicki i plutonowy Górny, gdy ich zmieniono przy noszach, wysunęli się do przodu, by 

znaleźć przejście przez własne pole minowe i zasieki. Naraz w pobliżu wybuchły dwa pociski artyleryjskie. 
Sawicki runął odrzucony podmuchem. Kiedy podniósł głowę, w miejscu, w którym przed chwilą stał Górny, 
dostrzegł   tylko   rozerwany   but.   Przygnębiony   ruszył   ku   okopom.   Przed   pierwszym   polskim   bunkrem 
dostrzegł siedzącego żołnierza. Toż to Górny! Padli sobie w ramiona.

— Myślałem, że pan zginął, poruczniku, i że został po panu tylko but! — zawołał Górny.
— Też widziałem ten but, tylko myślałem, że... — śmiał się Sawicki.
Powoli   do   okopu   docierali   pozostali   uczestnicy   wypadu.   Jako   jeden   z   ostatnich   dowlókł   się, 

podtrzymywany przez Erdmana, podchorąży Bocheński. Jubileuszowy patrol nie był dla niego szczęśliwy.

Bilans wypadu z 8 grudnia wyglądał następująco: zginął strzelec Grześlak, a rany odnieśli podchorąży 

Bocheński i podchorąży Szulc-Krzyżanowski. Przyprowadzono pięciu jeńców, którzy zeznali, że słyszeli o 
planowanych   zmianach   w   ugrupowaniu   własnych   wojsk,   ale   terminu   tego   przegrupowania   nie   znali. 
Przypuszczają, że nastąpi to wkrótce.

Już   9   grudnia,   około   południa,   obserwatorzy   zameldowali   generałowi   Kopańskiemu,   że   elementy 

dywizji  „Trento” na południowo-zachodnim pododcinku opuściły swe pozycje. Patrole z 1 i 2 batalionu, 
wysłane w tamtym kierunku, zajęły skarpę Carmusa i dwa okoliczne wzgórza. W tej sytuacji1 1 batalion 
mógł zejść z odcinka i zasilić pozostałe bataliony.

Generał Kopański w porozumieniu z dowództwem brytyjskim zadecydował, że 1 i 3 bataliony uderzą w 

kierunku na White Knoll i w ten sposób odetną wrogie oddziały obsadzające „wyłom”. W nocy z 9 na 10 
grudnia patrole 3 batalionu opanowały wzgórze White Knoll, stwierdzając przy tym, że główne siły włoskie 
opuściły pozycje, pozostawiając na stanowiskach jedynie nieliczne oddziały osłonowe. W nowej sytuacji 
generał Kopański rozkazał 2 batalionowi uderzyć na wzgórze Medauar.

Natarcie, poprzedzone przygotowaniem artyleryjskim, zakończyło się sukcesem. Jeszcze w nocy Polacy 

zdobyli szereg bunkrów, a między nimi znienawidzony R7. Jednocześnie 3 batalion kontynuował atak na 
„wyłom” od strony White Knoll, czyli od północy. Włosi, obawiając się, że Polacy odetną im drogę odwrotu, 
nie opierali się zbyt długo. Rankiem, 10 grudnia, cały odcinek Medauar był w rękach karpatczyków. O 
godzinie 10.00 na szczycie wzgórza 209 załopotała biało-czerwona flaga.

Zdobycie Medauar kosztowało polską brygadę 5 zabitych i 22 rannych, a flaga na szczycie wzgórza 

była symbolem zakończenia oblężenia Tobruku i jednocześnie wymownym akcentem polskiego udziału w 
obronie twierdzy.

Generał   Kopański   za   uchodzącym   nieprzyjacielem   wysłał   wydzielony  oddział   pościgowy.   Było   to 

background image

znakomite posunięcie. Polacy podążając na zachód, wzdłuż szosy Tobruk—Derna, dotarli do rejonu Gazali 
w chwili, gdy przeciwnik nie miał tam jeszcze zorganizowanej obrony. Niestety, grupa karpacka była zbyt 
słaba, by podjąć walkę z przeważającymi siłami wroga, a wsparcia ze strony Brytyjczyków nie otrzymała. 
Dowódca oddziału pościgowego, major Bobiński, na polecenie generała Kopańskiego wrócił do twierdzy.

Dziesiątego grudnia wydawało się, że brygada karpacka odejdzie na zasłużony odpoczynek. Jednak 

stało się inaczej. Następnego dnia generał Kopański otrzymał nowe instrukcje. Brygada przechodziła pod 
rozkazy dowódcy 13 korpusu armijnego, generała Gotta, i miała przygotować się do działań manewrowych 
na pustyni.

Tak więc  „epopeja tobrucka” zakończyła się dla SBSK po 110 dniach udziału w obronie. Brygadę 

czekały nowe zadania w bitwie pod Gazalą.

Kiedy   jesienią   1941   roku   karpatczycy   tkwili   w   okopach   i   twardo   bronili   twierdzy,   na   murach 

okupowanej   Warszawy  pojawiły  się   napisy:  „Tobruk   walczy”.   Nazwa  libijskiego   miasta   symbolizowała 
wówczas   walkę   żołnierza   polskiego,   gdyż  brygada   karpacka   była   wtedy  jedynym   lądowym   oddziałem 
polskiej regularnej armii walczącej z Niemcami.

Polakom w kraju, którzy codziennie musieli znosić hitlerowski terror, nazwa ta dodawała otuchy.
Pewnego dnia zdarzyło się, że szmatławy dziennik „Die Woche”, ukazujący się również w Generalnym 

Gubernatorstwie, zamieścił zdjęcie mające obrazować nędzę obrońców Tobruku. Widać na nim było punkt 
wodny. I oto, ku zdumieniu Niemców, Polacy wykupili ten jeden numer w ciągu kilku godzin! Dostrzegli 
bowiem na obudowie studni napis: „Woda do picia”, w języku polskim.

Każde   doniesienie   z   frontu   północnoafrykańskiego   było   żywo   dyskutowane,   a   wspaniała   postawa 

Samodzielnej Brygady Strzelców Karpackich spowodowała, że słowo „Tobruk”, wypisywane na murach 
Warszawy, stało się symbolem nieugiętej walki Polaków z hitlerowskim najeźdźcą.