B.Sitkiewiczowi
str.-100-101
Mój drogi Bolku. Nie zaliczam Ciebie do herrenfolku.
Lecz przyznam Ci sam, że czasem potrzeba i nam
w obejściu dyplomacji – nie bez racji.
To wyższych sfer broń. To jakby zatruta kwiatów woń.
Która owiewa nas – jak balsamiczny las.
I stwarza ułudę rzeczywistości.
I do niej sobie prawa rości.
I tak musi. Ono człowieka podnosi i kusi.
Dziś, wszyscy żyjemy w czasie który daje nam moc.
Przenosić góry.
A ślad za nimi idzie coraz większa tęsknota.
Która otwiera ludziom wrota. Dziś na księżyc.
A jutro – dalej, wyżej – bez końca. Poza gwiazdy, poza słońca.
W mgławic, w galaktyki inne – jakby dziecinne.
Takie nikłe, małe, jak życie nasze całe.
W coś, co jest niewyrażalne, niezmiernie oddalne.
Co jest pojęciem nienarodzonym.
Jeszcze nie wymyślonym, nie wymodlonym.
Nie starcza by posiąść choć okruch wiedzy świata.
A czas… czas tak szybko ulata.
No za chwilę już i ja tu nie będę:- Alles geht zum ende.
Bolesławie. To prawda, ja nie czaruję, ja się nie bawię.
Patrz, nutka pesymizmu mną owłada.
A w ucho zdradnie moloch nicości gada…
O, ty przemądry królu Salomonie.
Jak ty przed wiekami, tak ja dziś szczęście gonię.
Za złudą, za zwidem, idę, idę… wciąż idę.
W bezkres, beznadziei. Bez steru, bez kompasu idei
I nagle, między postrzępione mej łodzi żagle.
Jedna gwiazdka się wdarła.
Jak krzyk ze ściśniętego śmiertelnie gardła.
Ładnie jarząca, nie rozbłysła ale wolno, wolno gasła.
Jak ostatni, czarny akord fałszywego hasła.
A ja w tą nicość patrzyłem. I jak z kamienia – stałem -
Naprzeciw sercu, logice. Chciałem przewrócić świat na nice.
Lecz oczy me już nic nie widziały.
Uszy – nie słyszały.
Byłem poza bytem. A to, co przeszło – było mitem.
Została mi przyszłość w przeszłości.
I ona we mnie tylko gości.
Str.-101
Dziś myślą chwytam jej cienie, to wspomnienie…
Mój Bolku drogi – dziś wstąpiłem w Twe progi.
Kurtuazyjną rewizytę,z lękiem i trwogą ukrytą.
Że mnie, słowa moje skrytykujesz, że mnie zignorujesz
Bo wiedz że ani ja ani mój tata – nie był dyplomata.
Nie znam się na życiu salonu. Nie znam bon-tonu.
Wstydem me uszy pieką, bo i od Wersalu byłem daleko.
Nie znam nawet sławnego Macnevellego.
Geniusze, nauczyciele wielkiego, i wszelkiej maści dyplomatów.
Jedynowładców, satrapów (wart drań batów.
A tu ciągle i mnie wypada – kurtuazyjną wizytę Ci składać.
Więc chylę nisko mą głowę i zakładam mowę.
Niech ona jednak między nami zostanie.
Więc wybacz mi moje dukanie.
Lecz ja więcej pilnuję mojej racji niż dyplomacji…
Widzisz jednak – życie śmiechu warte.
A głowy uparte i serca uparte.
Wciąż pełne nadziei, wiary i miłości.
Pragniemy szczęścia, pragniemy radości.
Ale cierpliwość mamy.
A więc poczekamy, poczekamy.
I nikt nas za to nie zgani.
Bo wszyscy będziemy usatysfakcjonowani.
3-73r.