1
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
2
LINIA NOCNA
10 SNÓW
Jerzy Sosnowski
Copyright © by Jerzy Sosnowski 2002
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
3
Spis treści
Przystanek (4)
Wszystko dla Basi (8)
Rozmowa z (12)
Mała futrzasta śmierć (16)
Pogodzony (22)
Jak zostać królem (26)
Ostatni film moralnego niepokoju (33)
Woda (38)
Raport (44)
Linia nocna (49)
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
4
Przystanek
W słoneczne wrześniowe popołudnie stanął w drzwiach mieszkania moich rodziców
Marek z żoną i synem. Mnie nie było akurat w domu, ale matka zawsze bardzo lubiła Basię,
tylko ojciec patrzył zdziwiony, jakby zobaczył ich po raz pierwszy. Chłopczyk zajął się zaraz
kolekcją metalowych samochodzików, która z dawnych czasów została na mojej półce nad
łóżkiem. Kiedy przyszedłem z pracy – odwiesiłem w przedpokoju kurtkę, postawiłem neseser
– zobaczyłem ich wszyst kich skupionych nad filiżankami z pachnącą kawą, wokół okrągłego
stołu, który po renowacji wrócił właśnie na swoje miejsce. Pod nogami dorosłych bawił sie
mały Tomek, wwwwuu!, mówił do samochodów, Prince Henry Vauxhall pokonał brzeg
wytartego dywanu, a z tyłu, na jasnobeżowej ścianie, domagającej się zresztą od dawna
malowania, słońce znad parku kładło długi, jasny jęzor. Nie wiem dlaczego, przez chwilę
witali mnie w ciszy, filiżanki ze złotym brzegiem parowały powoli, oparłem się o futrynę i tak
mierzyliśmy się wzrokiem z jakąś niewypowiedzianą czułością, jak na kiczowatym filmie z
muzyką Maurice'a Jarre'a; może zresztą nie trwało to tak długo, smuga słońca podgryzana na
dole cieniem parkowych klonów przesunęła się najwyżej o milimetr, kiedy matka podniosła
się, o, Andrzej!, zawołał Marek z przesadną gwałtownością, cześć, chłopie, i dawaj mnie
ś
ciskać; wszczął się hałas, wszyscy mówili jednocześnie, nawet milkliwy ojciec bąkał coś,
jakich mam miłych przyjaciół w tej Pile; tak, kawę, chętnie, powiedziałem i zanim dodałem,
ze zwykłą małoduszną pauzą, ale ja zrobię, matka już była w kuchni, co tu robicie, pytałem,
duży chłopak. – A to nasz syn, mówiła Basia, i miałem dziwne wrażenie, że powtarza to po raz
trzeci. Mogę go sobie wziącć?, Tomek machał Markowi przed nosem modelem Rolls-
Royce'a, pamiętam, jak go dostałem od babci na Gwiazdkę w tysiąc dziewięćset
siedemdziesiątym, rok później już nie żyła, czasem zdaje mi się, że choinkowe lampki
migoczą w zielonkawej karoserii, jeśli się dobrze przyjrzeć, nieładnie, Tomeczku, tłumaczył
Marek, ten samochód jest wujka, a ja na to: niech bierze, wiesz, Tomku, bo Tomek masz na
imię? To jest mój prezent dla ciebie. - No coś ty, powiedziała Basia. Przez chwilę czułem na
sobie wzrok ojca, zrobiło mi się go żal, miał nieopanowaną skłonność do takich staroci, do
wszelkich pamiątek, wszelkich śladów tego, co odeszło. Ale już Tomek dziękował wujkowi,
uwiesił mi się na szyi, poklepałem go, zamiast przytulić – cmoknął mnie w policzek, miał
lepkie usta, jakby właśnie jadł landrynkę, i poczułem się trochę skrępowany, jak zwykle z
małymi dziećmi. Matka przyniosła mi kawę.
Na Basię patrzyłem zawsze z przyjemnością, miała takie śmiejące się oczy,
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
5
jasnobrązowe, prawie żółte, a krótka czupryna dodawała jej delikatnej figurce jakiejś
zawadiackości. Kiedyś – tak, kiedyś, to w końcu ja ich poznałem, pojechaliśmy wtedy z Basią
nad morze i był tam Marek, potem wyjechali, co też naopowiadali rodzicom pod moją
nieobecność? Ledwie, że wysyłaliśmy do siebie kartki na święta. Przyjaciele z Piły? Ale
kochałem ich oboje, tak jest, oboje, i zreszta, to już tyle lat, nie ma czego wspominać. Opodal
górował Marek, już łysawy, z rabinacką brodą, skrywającą śmiesznie małe usta, co jednak
pamiętałem ze szkoły, bo teraz ginęly w gęstwinie kędzierzawych włosków. Jesteśmy
przejazdem, mówiła Basia, ale chcielibyśmy wszystkich państwa zabrać ze sobą, bo u naszych
przyjaciół, ty ich, Andrzejku,kiedyś poznałeś u nas, Rybaków, co? Nie poznałeś? Oni
mieszkają na śoliborzu, będzie koncert, oni tam urucha miają takie studio i zaprosili faceta,
który na keyboardach robi podobno fantastyczne rzeczy. Państwo też muszą, koniecznie, i
moja matka, która zaczęła już coś mówić w stylu: to tylko wy młodzi, nagle odpowiedziała
uśmiechem na uśmiech Basi i powiedziała: dobrze, tylko muszę się ubrać. Było coś nie tak w
tej gotowości, przecież zawsze odmawiala, zawsze wolała siedzieć w domu, niepewna, czy jej
obecność gdziekolwiek da się czymkolwiek usprawiedliwić. Zwłaszcza w towarzystwie
moich rówieśników. A tymczasem poderwała się jak młoda dziewczyna, słońce było wciąż w
tym samym miejscu, a ona już stała między nami w kwiaciastej sukience, której nie wkładała
od lat, i ty też, mężu, powiedziała do ojca, który kręcił się niespokojnie na krześle. Wyjęłam ci
garnitur, ten szary. Naprawdę nie będziemy przeszkadzać? – Bach! bach!, Tomek zaczął
zderzać miniaturowe woziki, wystające resory wbijały się między osie, Ford T przewrócił się
pod ciosem Bentleya, Tomku, bo popsujesz, Basia zaczęła poprawiać synowi majtki, brzegiem
cukiernicy spacerowała mucha.
Więc ojciec rad nierad także się podniósł i podreptał do drugiego pokoju, gdzie stoi
wielka szafa z ubraniami, a potem przemknął śmiesznie do łazienki, żebyśmy jak najkrócej
widzieli go w perspektywie korytarza, jakby lękał się swojej nagości, choć brakowało mu
tylko krawata i zapachu Old Spice, którego używał jeszcze w czasach, kiedy był to rarytas z
Peweksu. W łazience syknął dezodorant, mnie się nie chciało przebierać, więc zaraz
podnieśliśmy się wszyscy i znaleźliśmy w przedpokoju, który był za mały, żeby stało tam
jednocześnie pięć dorosłych osób i dziecko, więc ojciec cofnął się za próg łazienki, mówiąc
do Basi: proszę, z tą swoją rozbrajającą od pół wieku uprzejmością, ale Basia prowadziła za
rękę Tomka, który uwiązł między futryną pokoju stołowego i korpulentną sylwetka mojej
mamy, a ja z kolei nie mogłem otworzyć drzwi wyjściowych, bo z jednej strony blokował
mnie neseser, a z drugiej Marek z podróżną torbą, i zrobil się korek, więc ojciec cofnął się
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
6
jeszcze raz do łazienki, prawie przysiadł na pralce, za nim wcisnął się tam Marek, wtedy ja
wreszcie wyszedłem na klatkę schodową, a za mną tamci – i na końcu ojciec, uśmiechający
się z zakłopotaniem, jakby to on był wszystkiemu winien.
Właściwie to będziemy za wcześnie, powiedział Marek już na podwórku. Słońce stało
nad parkiem jak zaczarowane, te póżnoletnie popołudnia, pomyślałem, wdychając ciepłe
powietrze, to może przejdziemy się jeden przystanek, ładnie jest, powiedziała matka. Więc
statecznym krokiem, jakim kiedyś chodziliśmy całą rodziną do kościoła, kiedy jeszcze żyła
moja babcia, ruszyliśmy – zresztą dokładnie tą samą trasą: obok Szewca, gdzie teraz
uruchomiono sklep komputerowy, a dalej koło Cukierenki, z której rozchodził się jak zawsze
zapach kakao, i pod wiaduktem z bocznicą kolejową. Tomek trzymał Basię za rękę, jakże
pięknie wyglądała w tej roli, kiwając głową na jego dziecięce wywody o trzymanym
tryumfalnie samochodziku, podczas gdy Marek zagadywał o coś ojca – chyba jak dawno tu
mieszka i jak to wszystko wyglądało kiedyś. Dla ojca nie było lepszego tematu, ożywił się
wyraźnie i gdyby nie przytulal się do matki – ni to z troską, ni to w poszukiwaniu opieki,
kiedy tylko trzeba było przekroczyć krawężnik albo gdy płyty chodnikowe zadygotały pod
ich stopami – można byłoby sądzić, że perorując, nie zwraca na nią uwagi. Szedłem trochę z
tyłu, bo dla mnie nie starczalo już miejsca, i czułem taki spokój; jakby nazajutrz miała być
sobota, jakby nazajutrz miały być wakacje, a ja byłem chłopcem, któremu najgorsza rzecz,
jaka może się przytrafić, to zapomnieć spodenek gimnastycznych na lekcję wf. Czy sprawiała
to nieruchomość ciemniejącego nieba? Obecność Basi (i Marka)? (Marka i Basi). Słodkawy
posmak powietrza? (zza szeregu poszarzałych kamienic?) (sad?).
Przystanek był tuż przy sklepie Z zabawkami, w którego witrynie szczerzyła się teraz
dziura rozmiarów dorosłego człowieka. Tomek chciał zaraz przeleźć przez nią na wystawę,
ale Basia trzymała go mocno za rękę. Uuuu! śal mi się zrobiło malca, tramwaj miał
przyjechać dopiero za dziesięć minut, poza nami nie było na ulicy nikogo, w sklepie też, więc
– czyżby chcąc zaimponować Basi? – wspiąłem się i przecisnąłem między ostrymi
krawędziami do środka. Stąpałem wśród okruchów szkła i roztrąconych lalek, przewróconego
dziecinnego wózka, konika leżącego z biegunami zadartymi do góry – i zastanawiałem się, co
właściwie mam zrobić, żeby stąd wyjść (dosłownie) z honorem. Przecież nie chciałem
niczego ukraść, a Tomek patrzył z taką nadzieją. Na regale leżalo pudełko ze składanym
samochodzikiem, mialo metkę z ceną, więc wydostałem z kieszeni portfel, odliczyłem sumę i
dokonałem zamiany. Taki zakup, wyjaśniłem pluszowej małpie, która wbijała we mnie wzrok.
Samoobsługa. Przyszło mi do głowy, żeby sprawdzić, czy w pudełku są wszystkie części – i
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
7
nagle słyszę, jak matka krzyczy: jedzie tramwaj, jedzie!, z ręki wyleciało mi kółko i potoczyło
się w kąt sklepu, rzuciłem się za nim, zobaczyłem przez szybę, jak tamci przechodzą przez
jezdnię na przystanek, tylko ojciec solidarnie stoi jeszcze na chodniku, rzucając ku mnie
niespokojne spojrzenia. Tramwaj zajechał i otworzył drzwi; matka, Basia z Tomkiem i Marek
wsiedli, oglądając się, do drugiego wagonu; podniosłem kółko, przecisnąłem się przez dziurę
w szybie, minąłem ojca, który pokuśtykal za mną, wpadłem do środka, ale motorniczy nie
czekał dłużej: zamknął drzwi i ruszyliśmy. Dlaczego nikt nie pociągnął za dzwonek? Marek
tłumaczył matce, że zaraz, przy poczcie, wysiądziemy i tam spotkamy się z ojcem, który
przecież dojedzie następnym, a ja patrzylem na oddalającą się sylwetkę, patrzyłem na
zmniejszającego się w oczach ojca: siwiał z każdą sekunda, naraz wiatr rozszarpał mu
gwałtownie poły marynarki, od góry do dołu, co jest? Przytuliłem twarz do szyby, która
ustąpila pod moim czołem niby tafla wody, obejrzałem się na nich, nierozumiejących,
nieistniejących, poruszali bezgłośnie ustami, potem nie mogłem się już odwrócić, coś
skrępowalo mi ruchy, i nigdzie ojca, i nie spotkamy się więcej, jak mogłem zapomnieć, że nie
ż
yje, jak mogłem go tak zostawić.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
8
Wszystko dla Basi
Nikt nigdy nie wzruszał mnie tak jak ona. Często mówiłem jej o miłości, a przecież, w
gruncie rzeczy, nie miałem odwagi wyjaśnić jej, co kryje się za tym słowem: rozczulenie, tkliwość,
coś na granicy łez, pełne melancholii – bo nawet w raju nie byłoby warunków, na które zasługiwała,
których potrzebowała, a cóż dopiero tu. Basia nie byłaby z tego stanu uczuć zadowolona. Tak
strasznie chciała, żeby ją traktować poważnie, chciała budzić zachwyt, nie czułość, czekała na
wyrazy podziwu, a nie uśmiech, który wypełzał mi na usta, ilekroć na nią patrzyłem. Nie traktujesz
mnie serio, narzekała, podczas gdy ja, sunąc dłonią po jej policzku, robiłem wszystko, żeby przydać
swemu dotykowi erotyzmu – a przecież pieściłem ją jak dziecko, jak male zwierzątko. Mimo to nie
miała racji: była dla mnie wszystkim – narzeczoną, córeczką, kotem i domem. Starałem się spełniać
jej marzenia, grałem role, których ode mnie oczekiwała. Czy mogło być coś poważniejszego? I
tylko ukradkiem podpatrywałem ją: jak z dziwną starannością układa na blacie stołu dłonie, jedna
przy drugiej, niczym łapki; jak w trakcie romantycznego spaceru w parku zaczyna kopać kasztan,
który spadł nieoczekiwanie na asfalt alejki; jak (zupełnie po kociemu) przekrzywia głowę na widok
czegoś, co ją zaskoczyło; jak, podczas snobistycznego przyjęcia, sądząc, że nikt nie widzi,
dyskretnie ociera się ramieniem o pluszową kotarę, która jest przecież taka miła w dotyku.
Basia studiowała zoologię, co oczywiście fatalnie utrudniało sytuację: z moich słownych
czułości musiały zniknąć najdrobniejsze wzmianki o faunie, już nie tylko banalne piesku i kotku, ale
nieco bardziej wymyślne: foczko, lwiczko, zającu, budziło to wszystko protesty: studiuję życie
zwierząt, nie jestem jednym z nich. Kiedy próbowałem tłumaczyć, że przyroda od dawna
dostarczała motywów do miłosnych zaklęć, usłyszałem: możesz do mnie mówić Sępie. Nie byłem w
stanie mówić Sępie do kogoś, kogo najchętniej trzymałbym w kieszeni na piersiach.
Zrezygnowałem. Najważniejsze, żeby Basia czuła się szczęśliwa.
Ale kiedy dowiedziałem się, że w ramach stażu wzięła do domu małego krokodyla,
wpadłem w panikę. Na próżno uspokajała mnie, że krokodyl jest oseskiem, że trzyma go w
akwarium pod lampą i odda z powrotem do ogrodu, gdy bestia podrośnie – myśl, że mogłaby
przeoczyć właściwy moment, że krokodyl mógłby ją ugryźć, sprawić jej ból, może nawet oszpecić,
nie dawała mi spokoju. Zażądałem kraty na wierzchu akwarium, choć rzeczywiście to coś, co
pełzało po jego dnie, przypominało zaledwie podrośniętą kijankę. Ale rosło (a ja nie wiedziałem, z
jaką szybkością). Jedynym argumentem, zamykającym mi usta, był szczęśliwy uśmiech Basi, z
którym wpatrywała się w swojego podopiecznego. Nie chciałem jej robić przykrości. Tyle że
codziennie, gdy się spotykaliśmy, dopytywałem o długość krokodyla. Kiedy przekroczy
dwadzieścia centymetrów, myślałem, osobiście wywiozę go do zoo, choćby przemocą. Na razie
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
9
miał piętnaście.
Tymczasem Basia musiała nieoczekiwanie wyjechać do chorej babci, na tydzień lub dwa – i
to postawiło sprawę piętnastocentymetrowej bestii w nieoczekiwanym świetle. A raczej: to
postawiło mnie wobec nieoczekiwanej prośby. Posłuchaj, mówiła Basia błagalnie, obiecałam, że
pohoduję go do końca marca, nie mogę teraz wyjść na idíotkę, pomóż mi. Zaopiekuj się nim przez
ten czas, wytłumaczę ci jak. Co mialem zrobić? Ostatecznie przez dwa tygodnie moja ukochana
miała być całkowicie bezpieczna. A jej oczy za chwilę mogły napełnić się łzami. Wszystko, tylko
nie to; więc powiedziałem: dobrze, dostałem klucze od jej mieszkania – i zostałem opiekunem
małego krokodyla.
Tego dnia skończyła mi się taśma do drukarki – więc pojechałem na Gocław, do hurtowni,
ż
eby kupić od razu dwie, i to taniej. Porozmawiałem trochę ze sprzedawcą – odkąd Basia
wyjechała, starałem się możliwie często gadać z ludźmi, żeby zagłuszyć w sobie tęsknotę – a potem
postanowiłem przejść się jeszcze nad Wisłę. W początkach naszej znajomości łaziliśmy tutaj często
i Basia pokazywała mi rozmaite żyjątka, jakie można spotkać w nadbrzeżnych trzcinach. Rozmaite
ż
yjątka... zszedłem z wału przeciwpowodziowego i z nagłym lękiem zacząłem zastanawiać się,
kiedy ostatni raz dałem krokodylowi jeść. Po jej wyjeździe odwiedziłem go raz, a potem, chcąc
zająć czymś uwagę, siadłem do projektowania dawno obmyślonego programu. Chyba straciłem
rachubę czasu, zdałem sobie sprawę, i zrobiło mi się gorąco. Który to dzisiaj dzień? Czwartek?
Poniedziałek? Basia wyjechała w sobotę. Więc może poniedziałek? Ale nie, sprzedawca mówił coś
o czwartku. I że czwartek – Chryste Panie! – że czwartek był przedwczoraj. Krokodylowi miałem
dawać jeść co dwa dni. Jeśli czwartek był przedwczoraj, to dzisiaj jest sobota. Czy mały krokodyl
może przeżyć tydzień bez jedzenia? Co zrobię, jeśli go zagłodziłem? Już nie chciałem iść nad
Wisłę; zawróciłem gwałtownie i wybiegłem na ulicę. Nie miałem przy sobie pieniędzy na
taksówkę, więc zacząłem rozglądać się, gdzie jest najbliższy przystanek. Ani po lewej, ani po
prawej stronie nie było go widać. Zacząłem iść ku śródmieściu, cały czas próbując zrozumieć, jak
to się mogło stać, że zawiodłem moją ukochaną, i jednocześnie próbując przypomnieć sobie, co
wiem o krokodylach i czy przypadkiem one, tak jak węże, nie trawią wyjątkowo długo. Tymczasem
za zakrętem w odległości kilkuset metrów zobaczyłem przystanek – i nieomal w tym samym
momencie minął mnie autobus, ochlapując błotem z jakiejś zapomnianej kałuży. Zerwałem się do
biegu, ale w ogóle się nie zatrzymał; kiedy zdyszany dobiegłem pod czerwoną wiatę, zobaczyłem
na tabliczce drobne literki ,,na żądanie”. Rozkład jazdy był zerwany, nie mogłem więc ustalić, jak
długo mam czekać. Postanowiłem iść dalej, ale zaledwie ruszyłem, zza pleców dobiegł mnie warkot
silnika. Zawróciłem pędem, zdecydowany rzucić się przed maskę, byleby tym razem wsiąść. Na
szczęście kierowca widział mnie z daleka, a może jechał nieco przed czasem, bo zatrzymał się i
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
10
czekał z otwartymi drzwiami.
W środku było zupełnie pusto; usiadłem z twarzą w dłoniach. Próbowałem wyrównać
oddech. Czułem, że ogarnia mnie panika; w jakimś idiotycznym pomieszaniu zaczałem zastanawiać
się, czy jestem w stanie odkupić krokodyla, gdyby ten, którym pod nieobecność Basi miałem się
opiekować, jednak zdechł. Z zamyślenia wybudził mnie nieoczekiwany zakręt w prawo: zamiast
jechać w kierunku mostu Łazienkowskiego, oddalaliśmy się od Wisły. Zerwałem się: Co się stało?!,
wrzasnąłem wściekły, objazd, lakonicznie rzucił kierowca. Jechaliśmy uliczkami Saskiej Kępy, było
coraz później. Próbowałem się uspokajać, że parę minut w tę czy w tę nie robi już różnicy, skoro
przegłodziłem zwierzę przez tydzień, ale najgorsze miało sie okazać za chwilę: przy Paryskiej
autobus stanął na dobre, a kierowca oświadczył, że wypadł z kursu i wobec tego wraca na pętlę, na
Gocław. Próbowałem go przekonać, żeby wiózł mnie dalej, do śródmieścia; oczywiście, bez skutku.
Zaczął padać deszcz; w strugach wody dotarłem piechotą na rondo Waszyngtona i wtedy okazało
się, że w Alejach Jerozolimskich ruch jest zablokowany, bo po drugiej süonie mostu
Poniatowskiego maszeruje jakaś demonstracja. Wsiadłem w tramwaj jadący Zieleniecką, wzdłuż
rzeki; ale że nigdy nie znałem dobrze komunikacji na Pradze, więc wywiózł mnie, idiotycznie, w
okolice Dworca Wschodniego. Tam przesiadłem się do autobusu i prawie się rozpłakałem, gdy, już
w środku, spojrzałem uważniej na opis trasy i zorientowałem się, że zamiast na Bielany, gdzie
mieszkała Basia, zmierzam na Tarchomin. Dlaczego nie udaje mi się przedostać przez Wisłę?,
myślałem. Ile to już trwa? Godzinę? Dwie? Trzy?
Było mi duszno, poruszałem się tak strasznie wolno, a czas mknął jak oszalały. Z
Tarchomina musiałem wrócić na wysokość mostu Gdańskiego, zajęło mi to następną godzinę. Na
mieście zaczęły się przedwieczorne korki. Kiedy o zmierzchu wpadłem do mieszkania Basi,
przepocony i mokry od deszczu – nie miałem już żadnej nadziei. Od progu poczułem ten zapach,
odór jakby rozkładających się ryb. Zawiodłem ją. Cała moja miłość nie była warta funta kłaków ani
zwłok małego krokodyla.
Leżał tam. Leżał na dnie akwarium, całkiem bez ruchu. Stałem nad nim, pochylony, i
myślałem ze zdziwieniem, że płaczę nad gadem, którego obecność w tym mieszkaniu jeszcze
tydzień wcześniej przyprawiała mnie o trwogę. Ale nie płakałem przecież nad nim, płakałem na
myśl o oczach Basi, kiedy dowie się, co zrobiłem. Nie, nie chodziło mi wcale o to, że nie będzie
mnie chciała znać; byłem gotów odmówić sobie prawa do widzenia jej, do podpatrywania, jak
kopie w parku kasztan, jak na brzegu stołu starannie składa dłonie, niby dwie łapki – byleby można
było cofnąć tę krzywdę, byleby to wszystko tak głupio, tak dziwnie się nie stało. A może śnię?,
myślałem w głupiej nadziei, może to tylko zły koszmar; przecież nie mogłem nagle zgubić jednego
tygodnia, zagłodzić zwierzęcia, nad którym opiekę powierzył mi ktoś ukochany, ktoś najważniejszy
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
11
na świecie?... Sięgnąłem ręką do sczerniałego trupka; nie, to nie był trup, tylko pusta powłoka,
wysuszona skóra walała się w ciepłym świetle lampy. Rozejrzałem się, tknięty jakąś nadzieją. Odór
rozkładających się ryb wzmógł się jeszcze. Dywan pod moimi stopami poruszył się nieznacznie,
byl purpurowy i wilgotny. Szerokie okno na całą ścianę, którym kończył się pokój, miało jakieś
dziwne ozdoby, zwieszające się z sufitu: szereg trójkątnych form, wąskich, ostro zakończonych.
Obejrzałem się: czemuż to nie widziałem za sobą drzwi wyjściowych? Tylko zwężającą się
gwałtownie, ożebrowaną gardziel?
Dywan zafalował znowu, jakby podając mnie w głąb, ku czeluści śmierdzącej trupami ryb. I
zdałem sobie sprawę, że słyszę jego myśli:
– Byłem małym krokodylem. Teraz jestem głodnym krokodylem. Czekałem. Teraz już nie
czekam. Jeśli cię nie przełknę, umrę z głodu. A zresztą Basia płakałaby bardziej po mnie, niż będzie
płakać po tobie.
Ma rację, uświadomiłem sobie. Robiło się coraz ciemniej, sufit był coraz niżej. Purpurowy
jęzor owinął się wokół moich stóp.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
12
Rozmowa z
Kiedy dowiedziałem się, że jeszcze żyje, powinienem nie móc w to uwierzyć; ale było to
drugie zdziwienie tego dnia, a pierwsze wyczerpało już moją energię psychiczną. Zaczęło się od
odkrycia tej oferty w Internecie: Muzeum Historii Najnowszej proponowało wizyty –
konwojowanych, naturalnie – zbrodniarzy wojennych. Skazani na dożywocie, a chyba również (jak
wyczytałem, zdawało mi się, między wierszami) na karę śmierci, z biegiem czasu zyskali, w drodze
półoficjalnej łaski, prawo do odwiedzania zwykłych ludzi, sobie ku pouczeniu, tamtym ku
przestrodze. Najsłynniejsi zbrodniarze, którymi niegdyś, jak informowało ogłoszenie, dysponowalo
Muzeum, w wiekszości już oczywiście nie żyli. Zresztą, pomyślałem sobie zaraz, mógł to być
chwyt reklamowy – cóż im szkodzilo dopisać do długiej listy Adolfa Hitlera z adnotacją, jak przy
innych nazwiskach: ,,Nieaktualne”? Moje zaufanie do całego przedsięwzięcia obudziły przede
wszystkim ceny – zawrotne. Siedząc po południu przed ekranem, przeglądałem kolejne pozycje:
byli tam jacyś watażkowie z Bałkanów, dwóch osadzonych za gwałt na Wietnamce marines,
kilkunastu stuletnich hitlerowców. Naturalnie oni zaintrygowali mnie najbardziej. W pewnej chwili
zobaczyłem wśród nich znane nazwisko i cenę, która okazała się niewygórowana. Tak, pomyślałem
z drżeniem, na niego byłoby mnie stać. Wahałem sie chwilę, a potem gorączkowo, jakby
niespokojny, że każda chwila może mi na zawsze uniemożliwić to spotkanie, wystukałem na
klawiaturze zamówienie: Karl Günther, zabójca Brunona Schulza.
I oto siedział przede mną starzec Z nogami owiniętymi kraciastym pledem, przywieziony
przed chwilą na wózku przez stylowego konwojenta w mundurze amerykańskiej Military Police z
1945 roku w kolorze khaki. Strażnik zajął miejsce na składanym krzesełku przed drzwiami
mieszkania, sprawdziwszy najpierw okna i wysokość dzielącą je od ulicy (doprawdy, nawet on nie
przeżyłby tego skoku, a co dopiero ten tu, pomyślałem); tymczasem ja przyglądałem się
niedogolonej bestii o półprzymkniętych oczach, z wąskimi ustami, w których kąciku wzbierała
powoli banieczka śliny. Dopiero teraz zastanowiłem się, o czym chcę tak naprawdę z nim mówić i –
refleksja doprawdy warta, by podjąć ją wcześniej – czy przypadkiem goszczenie go, nawet w
upokarzającym charakterze eksponatu, nie jest robieniem mu zaszczytu, na który nie zasłużył. Z
tego wszystkiego zerwalem się zza biurka i zacząłem spacerować wielkimi krokami po pokoju, a
potem, nie pytając go i nie częstując, zapaliłem papierosa. Chciałem podkreślić w ten sposób, że nie
uważam go za równego sobie, że jest dla mnie zaledwie człowiekiem, z pewnością niegodnym
szacunku; ale to znowuż przywiodło mi na pamięć filmy wojenne, których naoglądałem się w
dzieciństwie: dokładnie tak jak ja teraz zachowywali się tam oficerowie gestapo, zanim zaczynali
wrzaskiem i torturami zmuszać swoje ofiary do składania zeznań. Speszony, wróciłem na fotel.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
13
Przez cały ten czas Günther – o ile to był Günther, przeleciała mi przez głowę wątpliwość – siedział
nieruchomo, z półprzymkniętymi oczami, jakbym należał do świata, w którym już go nie ma, który
już go nie dotyczy. Cóż – jeśli tak, w gruncie rzeczy miał rację.
– I co, często zabierają pana na takie wizyty? – odezwałem się w końcu.
Bez odpowiedzi. Starzec mógłby uchodzić za nieboszczyka, gdyby nie banieczka śliny w
kąciku ust, która pękła z cichym pyknięciem.
– Pamięta pan coś? – zapytałem znowu, a ponieważ wciąż milczał, ciągnąłem: – Odezwie
się pan do mnie? Jeśli nie, zaraz pana odeślę i nie zapłacę ani grosza. A u mnie chyba jest mimo
wszystko milej niż w celi, co?
Günther powoli otworzył oczy. Były nieprawdopodobnie wodniste, kiedyś zielone, dziś
mętne, zaledwie widoczne w jamach czaszki. Przez chwilę blądził wzrokiem gdzieś nad moją
głową, wreszcie popatrzył na mnie bez wyrazu, zupełnie jakby stał przed nim pusty fotel.
– Słyszy mnie pan? – zapytałem.
ś
adnej reakcji. Przypomniałem sobie cenę, jaką zobowiązałem się uiścić po wizycie, i szlag
mnie trafił. Podniosłem się, żeby zawołać strażnika; ale gdy przechodziłem obok gościa, moich
uszu dobiegł jakiś szmer. Günther mamrotał coś, nie wiem, do siebie czy do mnie. Pochyliłem się
nad nim:
– Słucham?
– Wszystko przez Jürgena. Mówiłem mu, żeby zawsze sprawdzał, czy w czajniku jest woda,
zanim postawi go na kuchni, ale szelma nie zwracał na mnie uwagi, i kiedy przyszli mnie
odwiedzić, w całym pokoju było nadymione, i jak to miało dobrze wypaść, naprawde się wtedy
starałem, ale nigdy nic nie wychodziło mi jak należy, to inni awansowali, mieli piękne kobiety i
stanowiska jak się patrzy, zawsze byłem od brudnej roboty, zasrane to życie, nic nie jest
sprawiedliwe, często śni mi się, że w nocy wstaje i idę do toalety, i potem człowiek budzi się
zafajdany albo w szczynach, i kto po mnie posprząta, wszyscy się brzydza starych ludzi, a strażnik
to zupę najchętniej podawałby mi na kiju, powiada, że śmierdzę, on też by śmierdział, jak by w tym
wieku został sam, ja już mam dziewięćdziesiąt osiem lat, panie, to jest wiek, prawda? To się nie
każdemu udaje tyle przeżyć, ale ja, jak byłem młody, zawsze lubiłem świeże warzywa; warzywa,
panie, i spacery na świeżym powietrzu, to jest gwarancja zdrowia...
– Chciałbym porozmawiać z panem o Schulzu – huknąłem mu do ucha.
– Najlepiej jak się natarło marchwi i wymieszało z porem i selerem, i trochę kwasku
cytrynowego, miałem kiedyś jedną taką, co umiała to robić, dobra była w kuchni, i befsztyk taki
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
14
nieprzesmażony, ale teraz, od lat, to już nie dla mnie, jak nie uważam i zjem nawet tej zupy, co mi
daja, ale za dużo, to potem mam wzdęcia, a strażnik to najchętniej zupę na kiju by mi podsuwał...
– Drohobycz! – wrzasnąłem. – Pamięta pan Drohobycz?
Zamilkł i bardzo powoli odwrócił głowę w moją stronę. Spojrzał przytomniej, po raz
pierwszy spojrzał na mnie, nie przeze mnie. Przypatrywał mi się z uwagą, z napięciem, jakby chciał
wyczytać z mojej twarzy, co może mu się przytrafić.
– śyd? – zapytał w końcu.
Machnąłem ręką, odpędzając pokusę, żeby odpowiedzieć. Nie jemu, nie komuś takiemu jak
on.
– Czy pamięta pan Drohobycz?
Zamyślił się, a potem znowu spojrzał na mnie bystro:
– śyd?
– Niech będzie, że śyd. Czy pamięta pan Drohobycz?
Pokiwał głową.
– Ja wiedziałem, że tak będzie. Śniło mi się wiele razy, jeszcze w dzieciństwie. Trzeba
wierzyć w sny. Teraz dopiero rozumiem, ale pamiętam ten sen bardzo wyraźnie, taki koszmar:
siedzę w pokoju, nie mogę się ruszyć, i przesłuchuje mnie śyd.
– Ale nie, jaki tam śyd – wyrwało mi się. Byłem coraz bardziej zirytowany, czułem, że
pomysł z zamówieniem tej rozmowy był idiotyczny, że będę musiał teraz wietrzyć swoje
mieszkanie przez długie godziny, że sam nurzam się w czymś, na co może nie wystarczyć kąpiel. –
Interesuje mnie Bruno Schulz. Pan go znał, prawda?
– Ale oczy to ma pan jakieś takie... – wciąż przyglądał mi się badawczo. W jego wzroku
było coś wstrętnego, coś, co sprawiło, że szarpnąłem go za ramię.
– Czy pamięta pan, jak było w Drohobyczu?
Skrzywił się. Wyciągnął spod pledu rękę, dłoń miał bladą i wychudzoną, przypominała
kurze łapy, które widuję za szybą chłodziarki, w sklepie mięsnym na osiedlu. Dotknął barku,
syknął, zakaszlał.
– Nie trzeba szarpać, panie. .la mam dziewięćdziesiąt osiem lat, panie, to jest wiek, prawda?
To się nie każdemu udaje, tyle przeżyć, ale ja, jak byłem młody, zawsze lubiłem świeże warzywa...
Złapałem go za tę obrzydliwą dłoń i ścisnąłem. Zdawało mi się, że coś chrupnęło pod moimi
palcami.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
15
– Zabiłeś Schulza, draniu, i gadasz mi o warzywach – warknąłem.
– Najlepiej jak się natarło marchwi i wymieszało z porem i selerem, i trochę kwasku
cytrynowego...
Uderzylem go. Tak, uderzyłem: otwartą dłonią w twarz. A ponieważ wózek odjechał pod
wpływem uderzenia i wywrócił stolik z książkami, więc złapałem Günthera za połę koszuli, chcąc
uniknąć dalszych zniszczeń. Nie przyszło mi do głowy, że jest taki lekki, że ściagnę go z siedzenia;
materiał rozdarł mi się w ręku, puściłem go ze wstrętem i ciało osunęło się na ziemię, łupnął
głucho, pomyślałem, że nie obmyję się z tego nigdy, i wściekły, kopnąłem go, a potem znowu, ale
zaraz podniosłem go, zły i zawstydzony, tylko że poczułem na ręce jego ślinę, która ciekła strużką z
półotwartych ust, więc popchnąłem go w głąb pokoju, żeby był jak najdalej ode mnie: poleciał
bezwładnie, upadł na rozsypane książki, a tam leżało Sanatorium pod Klepsydrą, i ten fakt
rozwścieczył mnie jeszcze bardziej, więc dopadłem go i zacząłem okładać pięściami, co się ze mną
dzieje, nie rozumiałem, zerwałem się, czując wzbierające wymioty, cofnąłem się i wpadłem na
tamtego młodzieńca w mundurze Military Police, którego zwabił do mieszkania hałas. Nie umiałem
mu spojrzeć w oczy. Podtrzymał mnie; wyszarpnąłem mu się z uścisku i odszedłem w stronę
biurka. Zapaliłem papierosa. To się nie dzieje naprawdę, pomyślałem, wyglądając przez okno. Za
moimi plecami usłyszałem jakiś ruch.
Strażnik stanął nad ciałem i przyglądał mu się obojętnie.
– Zawsze to samo – stwierdził. – Ludzie inaczej nie reagują. Jak pan sądzi, jaką by trzeba
wyznaczyć dopłatę, żeby nam nie zużywali eksponatów? No patrz pan: chyba go pan skończył –
wrzucił Günthera na wózek i ruszył niespiesznie w stronę wyjścia.
Nie odzywałem się. Czekałem, żeby umyć ręce, jak najszybciej.
−
W każdym razie – zadudniło jeszcze za nim – razem z rachunkiem przyślemy panu
katalog. Zapraszamy do korzystania z naszych zbiorów. Ma pan klucz do windy? Bo na
dole była gałka, a tu jest na klucz. Stara ta winda, aż strach wchodzić.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
16
Mała futrzasta śmierć
To był marzec, a może koniec lutego: nijaka pora roku, mokra i rozmazana, kiedy nic
jeszcze nie zapowiada wiosennego ożywienia, a po Gwiazdce nie zostało nawet najodleglejsze
wspomnienie. Siedzieliśmy z Lidką przy kolacji, gapiąc się w telewizor. śadnemu z nas nie chciało
się gadać, w każdym razie na pewno nie mnie, ale chyba i jej, choć między sportem a pogodą
zauważyłem kątem oka jej rozżalone spojrzenie. Kęsy kanapki z żółtym serem i papryką rosły mi w
ustach, właściwie najlepiej byłoby pójść zaraz spać, ale przecież tak się nie robi, nie o tej porze; a
pustka nadchodzących kilku godzin była porażająca. Sięgnąłem po gazetę, co jest po dzienniku?,
zapytałem, nic, już sprawdzałam, odpowiedziała Lidka. Rzeczywiście, nie było nic, co by się
chciało obejrzeć; nic, na co ochotę można byłoby sobie bodaj wmówić. Wysłuchaliśmy zatem, że
jutro spodziewane są dalsze opady deszczu ze śniegiem, że na Suwalszczyźnie temperatura minus
cztery, w centrum około zera, wiatr słaby i umiarkowany z kierunków wschodnich – i kiedy zaczęły
się reklamy, wyłączyłem z westchnieniem telewizor. W ciszy, która zapadła, słychać było tylko
ciche pobrzękiwanie naszych obrączek o ucha filiżanek, chrzęst gryzionej papryki, cichy bulgot
przełykanej herbaty. A w ogóle to jak dzień? – zapytałem w końcu nieco drewnianym głosem, z
którego miało wynikać, że ogólnie kocham moją żonę, ale nie spodziewam się po jej odpowiedzi
szczególnych rewelacji. Cicho! – odpowiedziała.
Podniosłem głowę, zdziwiony, bo nie wydawało mi się, by moje pytanie, zadawane zresztą
od wielu wieczorów, usprawiedliwiało właśnie dzisiaj tak obcesową reakcję – ale Lidka, pochylona
nad stołem, ze zmarszczonymi brwiami, patrzyła za moje plecy, w stronę ciemnego przedpokoju,
więc zrozumiałem, że dzieje się tam coś interesującego i też zacząłem nasłuchiwać. Na tle
szumiących monotonnie samochodów z pobliskiej ulicy i postękiwania windy coś zakwiliło
ż
ałośnie, i jeszcze raz. Dziecko? – próbowała zgadnąć. Nie był to najszczęśliwszy temat do
ewentualnej konwersacji, dziecko? Na schodach? – odparłem zatem, wzruszając ramionami.
Pewnie jakieś zwierzę. Lidka popatrzyła na mnie, chyba pierwszy raz dzisiaj zetknęliśmy się
oczami: jakie zwierzę, ni to stwierdziła, ni to zapytała, przecież płacze.
Uświadomiłem sobie, że siedząc dalej zostanę za chwilę potworem bez serca, więc
podniosłem się i ruszyłem do drzwi. Prawdopodobieństwo, że ktoś nam podrzucił na słomiankę
niemowlaka było niewielkie, trzeba było uciąć kwestię jak najszybciej i wrócić do kanapki z żółtym
serem. Odciągnąłem zasuwkę, nacisnąłem klamkę, a że na klatce panowały ciemności, zrobiłem
parę kroków do przełącznika. Rozejrzałem się. Było pusto i cicho, tylko gdzieś z oddali zabrzęczał
echem dżingiel bloku reklamowego telewizyjnej Jedynki.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
17
Ale gdy chciałem wejść z powrotem do mieszkania – zobaczyłem go. Stał na środku
przedpokoju, hipnotyzując wzrokiem Lidkę, która wpatrywała się w niego z niedowierzaniem i
zachwytem. Sterczący czarny ogon drżał lekko, czarne ciałko z rudym prawym uchem dygotało,
jakby niepewne, czmychać czy iść dalej. Kot obejrzał się na mnie i usiadł, starannie zawijając ogon
na przednie łapki. W piersiach charkotało mu coś, nie wiem: chorobliwie czy miłośnie.
– Czyj ty jesteś? – zapytała Lidka jakimś dziwnym głosem: melodyjnym i słodkim.
Domyślałem się już, że nasz. Nie wiedziałem jeszcze, kogo tak naprawdę wpuściłem tego
wieczora do domu.
*
Był osłabiony, ale szybko dochodził do siebie. Bez przekonania rozwiesiłem rano przy
windach ogłoszenia o znalezisku: Lidka patrzyła na mnie z wyrzutem, a potem przez parę dni
dziwnie wolno podchodziła do telefonu; ale z drugiej strony kot wydawał się zbyt ufny jak na
zwierzę, które nie chowałoby się z ludźmi, więc należało utrzymać choćby pozory przyzwoitości.
Swoim heroicznym uporem już trzeciej nocy wywalczył prawo do spania w nogach łóżka;
mówiłem, że to niehigieniczne, że będziemy mieli robaki, ale kiedy próbowałem zamykać drzwi do
sypialni, darł się po tamtej stronie tak niemiłosiernie, że musiałem ustąpić. Weterynarz, do którego
pognała zaraz Lidka, powiedział zresztą podobno (nie do końca jej wierzyłem), że jest zadziwiająco
czysty. A raczej: czysta – dziewczynka!, oświadczyła Lidka z tryumfem, kiedy nazajutrz wróciłem z
pracy i potrzebowałem przynajmniej kilku sekund, by zrozumieć, o kim mowa. Właściciel jednak
się nie zgłosił, a po tygodniu sam skrzętnie pozdzierałem kartki sprzed wind, ponieważ zaczęło mi
się to wszystko dość podobać. W każdym razie nie byliśmy już złodziejami kotów. Mruczenie o
poranku, połączone z trącaniem mnie zimnym nosem (czwartej nocy zaczęła się batalia o spanie na
poduszce, zakończona błyskawicznym sukcesem), jakkolwiek bez wątpienia interesowne, bo
dotyczące śniadania, można było od biedy rozumieć jako objawy sympatii. Napady
niepowstrzymanej ruchliwości, które przypadały co wieczór po kolacji, ożywiły nasz dom – i tylko
przez pierwszych kilka dni zdawało mi się, że mnie to męczy. Mimo nieszczelnych tego sezonu
okien przestało doskwierać mi zimno, bo gdziekolwiek usiadłem, zaraz na kolanach zjawiał mi się
on – i grzał. Czarne futro prowokowało do głaskania i moje dłonie odzyskały nagle pieszczotliwość,
o której prawie już zapomniałem. Odtąd zdarzało się coraz częściej, że wieczory spędzaliśmy
wieczorem na kanapie we trójkę: ja w środku, po jednej stronie tarmoszony za rudym uchem albo
drapany po brzuchu kot, po drugiej stronie Lidka, której włosy odzyskały wabiący połysk. A kiedy
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
18
którejś nocy obudził nas hałas, który okazał się efektem skutecznego polowania w kuchni na
karalucha, obywatelstwo kota w naszym domu zostało przypieczętowane. Dostał wtedy kawałek
polędwicy w nagrodę, którą przyjął godnie, jakby w poczuciu zrozumiałej zasługi.
Minęło pół roku, kiedy po powrocie z pracy zastałem Lidkę z twarzą poszarzałą,
niespokojną. Coś mu jest – powiedziała żałośnie – rzyga od popołudnia. Kot siedział pod szafką i
przypatrywał mi się okrągłym okiem, kiedy przemawiałem do niego uspokajająco. Po chwili
wypełzł i, wstrząsany torsjami, zostawił na podłodze małą, żółtą kroplę. Nic mu nie będzie –
powiedziałem bez przekonania, ale widząc minę żony ubrałem się bez słowa i poszedłem z nim do
weterynarza. Struł się czymś – usłyszałem. Mieliście państwo rozłożoną trutkę na szczury? – Na
szczury? W mieszkaniu? – No nie wiem, dam mu zastrzyk na wzmocnienie, gdyby nie było lepiej,
proszę przyjść jutro. Jechałem potem windą, z kotem za pazuchą, który nie miał nawet siły bać się
nieznanych zapachów. Przeleciało mi wtedy przez głowę, jak też będzie wyglądało nasze życie bez
kota, ale ponieważ poczułem nagle, że się rozmruczał, stwierdziłem z ulgą, że ulegam histerii.
Kiedy od drzwi rzucił się do swojej miseczki z wodą, odetchnąłem, a i w poczerwieniałych oczach
Lidki zaświeciło jakieś światełko.
Ale rano – była sobota – zastaliśmy go leżącego bezwładnie na progu kuchni i kiedy na nasz
widok zamiauczał cicho, było dosyć oczywiste, że to koniec. Lidka nie chciała zostać sama w
domu; poszliśmy więc oboje do weterynarza, który dał mu jeszcze kroplówkę i zaproponował,
ż
ebyśmy się przeszli, podczas gdy on zadecyduje, co dalej. Chodziliśmy trochę po osiedlu, milcząc;
kiedy wróciliśmy po godzinie, weterynarz rozłożył ręce. Jak państwo się, mam nadzieję, domyślili,
wysyłam w takich razach właścicieli na spacer, żeby ochłonęli. Nie są zresztą przy tym potrzebni. To
jest bezbolesna śmierć, naprawdę. Pokiwaliśmy głowami i wróciliśmy do domu.
Coś dławiło mnie w gardle, ale powiedziałem sobie, że nie będę przecież kota opłakiwał,
więc z kamienną miną wyciągnąłem odkurzacz i zacząłem sprzątać. Dopiero gdy przyszło do
odstawienia miseczek za szafę, nie dałem rady. Siedliśmy z Lidką na kanapie i przytuliliśmy się do
siebie, siąkając nosami.
*
Tego wieczoru nie mogliśmy wysiedzieć w mieszkaniu – pozbawione naszego kudłatego
przyjaciela zrobiło się zbyt puste – więc wyciągnąłem Lidkę do kina. Nie pamiętam, o czym był
film; wracaliśmy spacerem, nie chcąc jeszcze przez chwilę mierzyć się z nieprzytulną przestrzenią,
ze śmiesznymi, nagle rozżalającymi wspomnieniami. Mimo wszystko pomyślałem sobie, że życie
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
19
nasze wróci jakoś do normy, cokolwiek miało to znaczyć; na krótko przed pojawieniem się kota
zacząłem w niejasnych celach odwiedzać Ewę, sąsiadkę z mieszkania na końcu korytarza, z którą
rozmawialiśmy często o książkach – lubiła Marqueza, jak ja – i choć nie zdarzyło się między nami
nic niestosownego, z dziwnym drżeniem uświadomiłem sobie, że dawno u niej nie byłem.
Tymczasem wsiedliśmy do windy, a ponieważ, nie wiedzieć czemu, nie chciała zatrzymać się na
naszym piętrze, pojechaliśmy wyżej. Lidka schodziła przede mną i kiedy zatrzymała się jak wryta,
wpadłem na nią, prawie spychając z ostatniego stopnia. Już miałem powiedzieć coś przykrego,
kiedy usłyszałem – o Jezu.
I już jej nie było, już biegła do naszych drzwi, pochylała się i brała coś żywego z
wycieraczki, i już mruczał jej w ramionach, czarny z rudym uchem, jak gdyby nigdy nic. Popatrz,
zupełnie taki sam – powiedziała, ale oboje doskonale rozumieliśmy, że nie taki sam ale ten sam; ileż
w końcu czarnych kotów ma rude prawe ucho? Dlatego, kiedy już w sypialni, po zgaszeniu światła,
poczułem ostrożne kroki lekkich łapek na swoim brzuchu, nie zdziwiłem się, słysząc głos Lidki: czy
możliwe, żeby weterynarz nas oszukał? Nie poruszyłem się, poczułem przy twarzy mruczące futro,
pachnie trochę inaczej, przeleciało mi przez głowę, ale nie odezwałem się. Dopiero po chwili: mogę
jutro pójść i go zapytać, bąknąłem. Długo trwała cisza, mącona tylko przez delikatny chrzęst
udeptywanej poduszki. Ale po co właściwie, odparła Lidka. I z tym poszliśmy spać.
Kiedy opowiedziałem o tym Ewie, roześmiała się, nie wierząc oczywiście w ani jedno moje
słowo. Koty żyją siedem razy, przecież wiesz – pogłaskała mnie po ręku. Przytrzymałem tę jej dłoń,
podniecająco smukłą. Uważasz, że zwariowałem – szepnąłem, zastanawiając się, co dalej. – Po
prostu kłamiesz bardzo interesująco; lubię cię słuchać. W zamku zachrzęścił klucz, mąż Ewy
wracał właśnie z pracy. Zaproponował wspólną kawę, ale wymówiłem się, z jakiegoś powodu
rozdrażniony. Uspokoiło mnie dopiero, gdy w ciemnym przedpokoju Ewa nadstawiła mi na
pożegnanie policzek, a gdy się pochyliłem, lekko przesunęła głowę tak, że pocałowałem ją
przypadkiem w sam kącik ust. To było miłe, choć wracając do mieszkania myślałem sobie, że
zbliżyliśmy się chyba do granicy, za którą trzeba będzie się czegoś wstydzić.
Ale Lidka nie dostrzegła mojego pomieszania. W ogóle zacząłem mieć od tego dnia
wrażenie, że sprawa kota zdominowała jej życie. Jeśli nie miała dyżurów w radiu, przesiadywała w
fotelu, wpatrując się w zwierzaka w napięciu; kiedy wracałem, zaledwie odpowiadała mi cześć, nie
spuszczając z niego oczu, jakby chciała długotrwałą obserwacją wydobyć na jaw tajemnicę tamtego
weekendu. Kot zrobił się jakiś ociężały, niechętnie gonił za srebrnymi kuleczkami, które jak
dawniej wyrabiałem z papierków od czekoladek, aż któregoś wieczoru rozbestwił się do tego
stopnia, że nie poszedł do kuchni na kolację, tylko łaskawie pozwolił się karmić, leżąc na fotelu.
Próbowałem protestować. – Boję się, żeby znowu nie odszedł – odparła Lidka. Boję się. Mógłbyś to
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
20
raz zrozumieć.
Tłumaczyłem sobie, że to nadchodząca jesień czyni go tak nieruchawym, ale z początkiem
listopada zacząłem się poważnie lękać, czy obawy Lidki nie mają czasem charakteru
samosprawdzającej się przepowiedni. Przekarmiany, jak mi się wydawało, przez moją żonę, kot
leżał ciągle na kaloryferze – futerko odciskało mu się wtedy w prążki, jakby potraktował je
lokówką – albo na kanapie, albo w progu kuchni. Wiele razy widywaliśmy, jak dyszy ciężko,
wywalając na całą długość różowy język. Czasem, kiedy brałem go na ręce, pomiaukiwał
ostrzegawczo. Lidka biegała z nim do przychodni za parkiem – do tamtego weterynarza nie
mieliśmy odwagi pójść – karmiła go jakimiś pastylkami, zawijanymi w plasterki polędwicy, ale nie
wyglądało to na udaną kurację. W domu zrobiło się ponuro; bąknąłem kiedyś, że mam dosyć tego
kociego hospicjum, ale Lidka nie odezwała się nawet, więc widocznie zrobiłem jej przykrość
większą, niż zamierzałem. Co gorsza, powiedziałem to w złą godzinę, bo trzy dni później, ubierając
się do pracy, zastaliśmy go w łazience, koło kuwety z piaskiem, sztywnego i zimnego. Bez słowa
włożyłem czarne truchełko do plastikowej reklamówki i wyniosłem do zsypu. – Co z nim zrobiłeś?
– zapytała Lidka drżącym głosem, kiedy otwierałem drzwi mieszkania. – Oddałem dozorcy, żeby go
zakopał – odparłem. Cóż, brzmiało to lepiej; a zresztą nie okłamywałem jej przecież po raz
pierwszy.
*
Kiedy półtorej doby później usłyszeliśmy pod drzwiami miauczenie, byłem zdania, żeby nie
otwierać. Lidka jednak wstała i już po chwili zobaczyłem ją w drzwiach pokoju, z kotem w
objęciach. Ten też był czarny, z rudą plamą na prawym uchu. Uśmiechała się do mnie, jak oceniłem,
dość głupio: jak to zrobiłeś? – zapytała, jakby wszystko było moim dowcipem. Nie odezwałem się,
jadłem dalej kolację, gapiąc się uparcie w telewizor. Nawet jak to jest, ja w to nie wierzę –
zastrzegłem tylko, idąc spać.
Miałem na szczęście o czym myśleć, bo dłuższe zastanawianie się nad wielokrotnymi
ś
mierciami naszego zwierzaka musiałoby, nie miałem wątpliwości, doprowadzić mnie do gabinetu
psychiatry. Tymczasem mąż Ewy wyjechał w kilkudniową delegację i, cóż, pozostało mi uporanie
się jakoś z faktem, że właśnie zdradzam moją żonę. Próbowałem sobie wyjaśnić, że wolę
przebywać tam, po drugiej stronie korytarza, ponieważ nie było tam pół-żywego stworzenia – ale
przecież wiedziałem, że to wymówka nie do przyjęcia nawet dla mnie. Losy mojego romansu i kota
splotły się zresztą wkrótce. Któregoś razu, wychodząc od Ewy, zobaczyłem w drzwiach naszego
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
21
mieszkania Lidkę. Zanim skończyłem bełkotać jakieś upokarzające wyjaśnienie, okazało się, że
tymczasem przeciąg otworzył okno, a kot wykorzystał nadarzającą się okazję do wykonania
samobójczego skoku z jedenastego piętra. Lidka szlochała całą noc i pewnie sama nie wiedziała do
końca, czy opłakuje kota, czy moją zdradę. W każdym razie od tej pory, kiedy przechwytywałem jej
spojrzenie, była w nim odraza, jakbym to ja zabił tego cholernego zwierzaka.
Tydzień upłynął w całkowitym milczeniu. Wstrząśnięty wszystkim, co się stało, przestałem
odwiedzać kochankę, a kiedy raz zagadnęła mnie na parkingu, odpowiedziałem jej coś opryskliwie.
W domu nie było wcale lepiej i zacząłem rozumieć, że mężczyźni w takich razach zaczynają szukać
mieszkania do wynajęcia. W pracy pytano mnie, dlaczego tak źle wyglądam. Odparłem
wymijająco, że mam kłopoty.
Pewnego wieczoru, kiedy wróciłem, nie zastałem Lidki. Nie miałem pojęcia, dokąd mogła
pójść i zacząłem się poważnie niepokoić, coraz wyraźniej zdając sobie sprawę, że wszystko
potoczyło się w możliwie najgorszym kierunku i to niestety przeze mnie. Kręciłem się po pustych
pokojach, aż w końcu pomyślałem, że tymczasem zrobię sobie kąpiel, żeby zebrać myśli. W szumie
lejącej się wody zdawało mi się, że ktoś zastukał. Czy Lidka mogła zapomnieć kluczy? Wybiegłem
z łazienki w samych slipach, odsunąłem zasuwkę. Na korytarzu nie było nikogo, przynajmniej nie
na wysokości oczu. Opuściłem wzrok i zobaczyłem go: siedział na wycieraczce i przypatrywał mi
się z bezczelną ufnością.
– Spierdalaj – powiedziałem dobitnie i zamknąłem z hałasem drzwi.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
22
Pogodzony
Nie mogę pogodzić się, że odeszłaś, więc wciąż cię śledzę, chowam się po bramach, za
drzewami, pod wiatami przystanków, udaję, że czytam gazetę albo oglądam nowości na wystawach
księgarń, a potem bieg do tramwaju, wołanie taksówki, czasem się nie udaje i tracę cię z oczu na
dłużej, ale potem znowu odnajduje trop, a ty mnie nie widzisz albo udajesz, że nie dostrzegasz, w
geście zrozumienia dla mojego wariactwa, albo przeciwnie, okazując, jak bardzo mnie
lekceważysz; w każdym razie sam nigdy nie odkryłbym tego miejsca, poczatkowo nie potrafiłem
zrozumieć, co prowadzi cię do tej zakazanej dzielnicy, czemu ryzykujesz uwalanie błotem swoich
czarnych czółenek – na ścieżce biegnącej skosem przez jakieś nieużytki, między opuszczonymi
magazynami, wśród dogorywających fabryczek, daleko za pętlą autobusu, co robisz tutaj w swoim
eleganckim płaszczu, którego kołnierz uparcie ci podnosiłem, a ty mówiłaś mi: nie, nie mam nastu
lat, żeby stylizować się na zbuntowaną dziewczyneczkę, a ja na to, że przecież tak jest ładniej, to kup
sobie lalkę, mówiłaś, i teraz twój płaszcz migocze dwieście metrów przede mną, odczekuję, bo na
takim pustkowiu nie mogłabyś już udawać, że mnie nie dostrzegasz, wreszcie biegnę niespokojny,
ż
e całkiem stracę cię z oczu, tu, gdzie akurat naprawdę możesz potrzebować mojej pomocy, i kiedy
znajduję się przed wielką bramą, nie mam czasu sprawdzić napisu na czerwonej tablicy – ale dalej
jest hangar ze szklanymi drzwiami, za którymi dostrzegam znajomą sylwetkę w otoczeniu dwóch
mężczyzn w białych fartuchach, z którymi ruszasz w głąb, więc po chwili wahania wsuwam się do
wnętrza i kuląc, wędruję waszym śladem, kryję się za wielkimi stołami o białych blatach, a starszy
mężczyzna podaje ci chusteczkę, za co dziękujesz mu dystyngowanym skinięciem głową, które tak
uwielbiam, które było zupełnie inne niż wszystko, co kiedykolwiek mnie w życiu spotkało, i
pochylasz się, i pewnie przeciagasz czarne noski swoich butów, żeby wszystko było na swoim
miejscu, wszystko skomponowane, staranne; ruszacie dalej, boję się, że zdradzi mnie przyspieszony
oddech, ale w tej części hali panuje przenikliwy gwizd, który zagłusza wszystko, monotonny
przydźwięk generatora, skręcacie do schodów po lewej stronie, i nie jestem pewien, co mam dalej
robić, odkąd odeszłaś, nigdy nie byłem tak blisko ciebie, to zaledwie kilka metrów, w końcu
decyduję się i zstępuje za wami, tu jest ciemniej, nierówne betonowe stopnie, ściana pociągnięta
poszarzałą farbą, jeden podest, zakręt, następny podest, zakręt, coraz niżej, już dawno pod
powierzchnią ziemi; zdaje mi się, że za rogiem słyszę wasze podniesione głosy, ty mówisz: o tak, o
to mi chodziło, więc wyglądam ostrożnie i widzę rozległe pomieszczenie, wypełnione ludźmi,
wypełnione kobietami, wypełnione tobą: stoicie przed calym zgromadzeniem kobiet w płaszczach,
czarne włosy, zielone oczy, o których mówiłem z emfazą, że są szmaragdowe, choć chyba nigdy nie
widziałem szmaragdu naprawdę, te twoje oczy, z wyrazem uprzejmego zdziwienia, z którym
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
23
przyjmowałaś wszystko, co ci się przydarzało, młodszy z mężczyzn mówi: niech pani stanie między
nimi, chcę zaprotestować, ale wtedy zdradziłbym, że tu jestem, więc obserwuję bezsilnie, jak
wtapiasz się w ten tłum swoich sobowtórów, przez chwilę jeszcze znaczną, bo one wszystkie mają
podniesione kołnierze, ale ty rozglądasz się i także podnosisz kołnierz, a potem zamieniasz się
miejscami ze swoją sąsiadka po prawej i jeszcze z jedną; wtapiasz się w tłum, starszy mężczyzna
pyta: czy o lo pani chodziło?, a ja wtedy już nie mogę wytrzymać, więc wypadam na środek i
wołam: co to jest?!, a wtedy chór głosów, wszystkie naraz mówicie do mnie: to dla ciebie, mój
drogi, teraz będziesz mógł podzielić się mną z całym światem, nie będziesz wreszcie nudził,
mężczyźni klaszczą z uznaniem i wycofują się na schody, mówiąc coś do siebie, bardzo uradowani,
a na mnie patrzy teraz kilkadziesiąt par zielonych oczu, ta sama twarz jakby skserowana w wielu
kopiach, smutna, prawie bez wyrazu, i nie wiem, gdzie jesteś, ale chcę cię stąd wyrwać, tak
strasznie nienawidzę tych uzurpatorek, które przywłaszczyły sobie twoją twarz, twoje ruchy, twoje
gesty, twój płaszcz, perfumy, sposób, w jaki otwierasz torebkę, żeby sprawdzić, czy zabrałaś bilet
miesięczny, i jedna z nich podchodzi do mnie i mówi: to dla ciebie, miły, a ja wyciągam nagle z
kieszeni nóż i oganiam się od niej, sam nie wiem, z obrzydzeniem czy trwogą, nie wziąłem tylko
pod uwagę, że ona się nie cofnie, czuję przez chwilę lekki opór, a potem ostrze znowu tnie
powietrze, kobieta pada z głową prawie odjętą, i już druga mówi: kocham cię, i wyciąga do mnie
ręce, muszę cię znaleźć w tym tłumie, więc ją także zabijam, i następną, wołam cię po imieniu,
jestem, odpowiadają wszystkie, i otaczają mnie coraz ściślej, nie ma cię tu, uświadamiam sobie,
byłaś tą pierwszą, która powiedziała mi, że to dla mnie, i przecież nie cofnę już swego noża.
*
Nie mogę się pogodzić, że odeszłaś, więc kiedy powiedziałaś mi, że mam cię odwiedzić, nie
namyślając się wiele, włożyłem szarą marynarkę, o której zawsze mówiłaś, że jest taka miła w
dotyku, i po raz pierwszy od naszego rozstania użyłem wody Aramis, którą kupiłaś dla mnie, i tak
wystrojony wstępowałem na schody w twojej kamienicy, a gipsowy anioł stróż na półpiętrze,
obrzucony kolorowymi refleksami z resztek witraża w oknie, uśmiechał się – myślałem – na dobrą
wróżbę; w powietrzu unosił się zapach chloru po niedawnym myciu stopni, jakby nie dość bylo
seledynowych kafelków na ścianach, zawsze śmiałem się, że mieszkasz w łaźni, i poczułem znowu
podniecenie, jak zawsze, gdy cię odwiedzałem, pewny, że zaledwie otworzysz mi drzwi, będziemy
sie całować i rozbierać w pośpiechu, podejrzewam, że nigdy nie mógłbym skorzystać z łaźni
publicznej, uwarunkowany erotycznie na chlor i kafelki, ale tym razem otworzyła mi twoja matka,
obrzuciła niechętnym spojrzeniem, niechętnym, a może tylko smutnym, i powiedziała: to ja idę do
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
24
siebie, dzieci, i wyszła, i to, że tak się do nas zwróciła, przydało mi otuchy, że teraz wszystko się
jakoś ułoży, wyszłaś mi na spotkanie z głębi mieszkania, nie patrząc mi w oczy, rozedrgana,
niespokojna, zapraszam, powiedziałaś cicho i cofnęłaś się do pokoju, którego okna wychodziły na
ulicę, a po drugiej stronie, nienormalnie blisko, była druga kamienica z wielkimi loggiami na
trzecim piętrze; uświadomiłem sobie, że nie mam kwiatów, a przecież przydałyby się kwiaty,
dlaczego kwiatów zapomniałem, nie potrafiłem zrozumieć i powiedziałem coś o tych kwiatach, a ty,
ż
e nieważne, i zaczęłaś skubać brzeg obrusa, wciąż ze spuszczoną głowa, jak ci jest?, zapytałaś,
nieważne, mówię i przysuwam się do ciebie, i zaczynam ostrożnie bawić się twoimi włosami, a ty
nagle przytulasz się, więc choć miałem być spokojny, choć to mogło wszystko zepsuć, nie potrafię
się opanować i zanurzam twarz w twoje włosy, ten zapach, nie zdawałem sobie sprawy, że tak do
niego tęsknię, że oddychałem od wielu tygodni zaledwie szczytem płuc, płytko, niechętnie, a teraz
jest wreszcie tak jak należy, tak jak być powinno, a ty podnosisz twarz do pocałunku, i twoje usta,
wilgotne i gorące, większe niż naprawdę, bardziej gorące, słodsze, niż pamiętałem, i zarazem takie
jak zawsze, czuję twój język, błądzący między moimi wargami, oddycham twoim oddechem,
obracamy się powoli, opierasz się o ścianę, tuż koło okna, rozpinasz mi koszulę, i tylko nie wiem,
czy odnajdujemy się, czy to jeszcze jedno pożegnanie, boję się, że żegnasz się ze mna, w ten
sposób, więc odrywam twoje dłonie od siebie i rozkrzyżowuję cię, jakbym w ten sposób mógł
zapobiec złu, które się jeszcze może stać, a ty nagle wyszarpujesz się i wyzywającym gestem
podnosisz sukienkę, jesteś tam naga, wejdź, szepczesz, i twoje wąskie palce sięgają do zapięcia
moich spodni, i oplatasz mnie udami, podtrzymuje cię, żeby nie upaść, i czuję, jak wpuszczasz
mnie, wilgotna i zachłanna, nie mogę żyć bez ciebie, wołam, i ja, i ja nie mogę żyć bez ciebie,
odpowiadasz, zaciskając kolana na moich biodrach, jesteśmy razem, spojeni, zlepieni, kołyszący się
gorączkowo, wbijam się w ciebie, modląc się, żebyś otworzyła oczy i żeby usłyszeć twój krzyk,
ostry, przeszywający, podniecający nawet bardziej, jeszcze bardziej niż twoje cialo, spocone,
otwierające się na moje ciosy, i nagle widzę po drugiej stronie ulicy jakiś ruch, to stara kobieta
wspina się niezgrabnie na brzeg loggii na trzecim piętrze, jest nią twoja matka, a ty zawodzisz coraz
głośniej, twoja matka rzuca się w dół ulicy, a ja wlewam się w ciebie, choć chcę to zatrzymać, i jest
jeden krzyk, rozkoszy i rozpaczy, bo wiem, że to koniec, że skoro twoja matka tam leży, martwa,
skoro wokół leżącego ciała zbierają się ludzie, zadzierają głowy i pokazują okna po tamtej i po tej
stronie, pokazują nas palcami, tak, skoro pokazują nas palcami, to teraz rozstaniemy się już na
zawsze.
*
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
25
Nie mogę pogodzić się, że odeszłaś, więc co niedziela siadam w łachmanach na twojej
drodze do kościoła, choć wiem, że miniesz mnie, idąc z nim, a jednak wyciągam rękę, proszę o
wsparcie, i czasem wydaje mi się, że patrzysz, ale pochylam głowę pokornie i tylko wsłuchuję się w
twoje kroki, coraz wolniejsze, jakbyś domyślała się, że to ja, i nie była pewna, czy masz się cieszyć
na moje spotkanie, czy gniewać, czy niecierpliwić, a potem przyspieszasz, i w mojej dłoni czasem
błyszczy drobny pieniążek, a czasem nie; a gdy cię nie ma, bo i tak się zdarza, wtedy nie wracam do
siebie na noc, tylko zostaję w tym samym miejscu i tak siedzę przez cały tydzień, odliczając
godziny do tej jednej chwili, kiedy znów usłyszę twój krok – właśnie siedzę tak od czternastu dni i
już nie pochylam glowy, już wypatruję niecierpliwie, i dzięki temu widzę cię nareszcie, dziś w
otoczeniu kilku mężczyzn: rozmawiacie głośno, jesteś jakaś inna, palisz papierosa i masz
zarumienioną twarz, twoje oczy błyszczą, podchodzicie do mnie, przyglądasz mi się wrogo, tak,
czuję to wyraźnie, że wrogo, i chcę wstać, ale jeden z mężczyzn przytrzymuje mnie ciężką dłonią i
oblewa czymś gęstym; i kiedy odchodzicie, a ty rzucasz w moją stronę niedopałek, wybucham
nagłym ogniem, zamieniam się w rozpaloną ranę, skwierczące mięso, urwany krzyk – i gdy tak
ciemną smugą dymu szpecę pogodne niebo, i gdy już nic nie boli, zupełnie nic, nareszcie – myślę,
pogodzony, że świat chociaż jeden problem umiał rozwiązać jak należy.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
26
Jak zostać królem
Teraz opowiem wam, jak zostałem królem. Taka wiedza każdemu może się kiedyś przydać.
Mało jest marzeń równie powszechnych. Co do mnie: państwo, które wybrałem na swoją
intronizację, miało już, ściśle biorąc, swojego króla. Król jednak wybrał się jesienią ubiegłego roku,
aby polować na łosie, i jak dotąd nie wrócił. Zachodziła więc obawa, co mówię!, istniała nadzieja,
ż
e koronę królewska nosi teraz po puszczy jakiś łoś.
W tych okolicznościach, po gruntownym przeanalizowaniu sytuacji, widziałem przed sobą
dwie drogi. Jedna prowadziła do lasu, gdzie należało dopaść łosia królobójcę i zabić bez
wysłuchiwania wyjaśnień, że koronę nawlókł sobie na rogi przypadkiem, znalazłszy ją, dyndającą
bezpańsko na krzaku. Druga wiodła wprost do zamku. I tą właśnie poszedłem – jak się później
okazało, uratowało mi to życie – nałożywszy na tę okazję swoją paradną czarną zbroje.
Zgodnie z moimi przypuszczeniami, w zamku od kilku miesięcy trwała hulaszcza uczta,
która zaczęła się jako stypa jeszcze w grudniu, a wobec przedłużającej się nieobecności martwego
władcy (który by ją usprawiedliwił), jak i władcy żywego (którego przybycie zmieniłoby ją
natychmiast w uroczystość dziękczynienia za jego szczęśliwy powrót) – przedzierzgnęła się
ostatecznie z początkiem marca w obchody ku czci p.o. króla Immanuela Oxygeniusza. Wyglądało
na to, że przepijany jest właśnie budżet państwa na następny rok. W ogromnej komnacie kłębiło się
mnóstwo goblinów, hobbitów, płanetników i latawic, czy jak się to towarzystwo nazywało,
niektórzy obdarzeni przez matkę naturę ogonami, płetwami, skrzydłami błoniastymi i pierzastymi,
ryjkami i paszczami, niektórzy zionący ogniem, niektórzy zaś nie. Wielopierśne dziwożony
maczały swoje obwisłe biusty w pucharach z winem i spryskiwały nim biesiadników, którzy z
głowami odchylonymi bezwładnie na oparcia krzeseł nie byli w stanie już pić; większość jednak, co
musiałem stwierdzić z uznaniem, zachowywała podziwu godny hart ducha i trzymała się prosto,
chlustając co najwyżej nadmiarem spożytego alkoholu wprost do dzbanów skrytych pod stolami,
gdzie przesłaniała je taktownie zwisająca do ziemi brudna serweta. Służba, podejrzanie kudłata,
miotała się ogromnym tłumem, pozorując ciężką pracę, a że sporo też było gości, którzy
przepychali się do otwartych okien, by zaczerpnąć świeżego powietrza lub, przeciwnie, pragnęli
wrócić do pozostawionych na chwilę kielichów, łatwo było ulec stratowaniu przez ciężkie buty,
pazurzaste łapska lub kopyta, jeśli nieczujnie znalazło się przy podłodze; w istocie, kiedy
próbowałem rozeznać się w tym rozgardiaszu, lokaj porośnięty rudawą szczecią zamiatał właśnie w
stronę wyjścia jakąś purpurową miazgę, prawdopodobnie resztkę biesiadnika, który niegdyś musiał
zsunąć się z krzesła na krótką drzemkę, dziś już wieczną.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
27
ś
eby zostać królem, nie należy przesadzać ze współczuciem. Toteż odmówiwszy
pospiesznie requiescat in pace, rzuciłem zaraz okiem, gdzie znajduje się krzesło, opróżnione w ten
sposób przez tego – lub tę – znajdującego właśnie miejsce spoczynku na złotej szuielce lokaja.
Miałem szczęście (należy je mieć, jeśli się chce być królem): w lesie głów wokół stołu zobaczyłem
wyrwę stosunkowo blisko tronu, na którym spoczywał Oxygeniusz. Ruszyłem zatem w tamtą
stronę z impetem, rozbryzgując czarnym napierśnikiem plączący się tłum, jak morskie odmęty.
Gwar w komnacie wzbogaciły być może okrzyki bólu potrącanych przeze mnie stworów, a mój
naramiennik roziskrzył się nawet raz od jakiegoś rzuconego w moją stronę magicznego
przekleństwa; gobliny czy też hobbity (nie umiałem nigdy tego spamiętać) umiały wyczyniać takie
sztuki, na szczęście w panujacym rozgardiaszu nie było warunków, żeby czarujący mógł się
odpowiednio skupić. Najważniejsze, że niebawem siedziałem przy stole. Po mojej lewej ręce kiwał
się jakiś mnich o pomarszczonej twarzy: problem Boga to wielki problem nas wszystkich, rzucił mi
na przywitanie; pieczyste zagryzał suchym chlebem. Być może chciał wieść dalej rozmowę, którą
rozpoczął najwyraźniej nie ze mną; może z tym na szufelce (on miał ten problem już rozwiązany).
Po prawej trubadur o długich, sterczących uszach gladził melancholijnie drewniany przedmiot. Był
to, jak się zorientowałem po chwili, gryf od mandoliny, złamany czy raczej odgryziony od strony
pudła rezonansowego i osmalony, bez strun. Siedzący po przeciwnej stronie stołu typ w
purpurowym żabocie, którego wydatne szczęki, zębiska, a nade wszystko dym unoszący się z
nozdrzy nie budziły doprawdy zaufania, szczeknął w moją stronę: pan zajmuje się muzyką,
towarzyszu pancerny? Zaprzeczyłem. To dobrze, bo okropnie ja muzyki nie lubię. Nie zdołałem
odpowiedzieć, bo co innego zajęło w tym momencie moją uwagę.
Były to oczy: roziskrzone, szmaragdowe, mrugające ku mnie zachęcająco. Znałem je skądś,
z jakiegoś dawnego życia, i mało brakowało, a osunąłbym się w czeluść innego świata, w którym
nie byłem rycerzem, świata bez dziwożon i tronów, bez biesiad i zamczysk; na szczęście zdołałem
przytrzymać się kurczowo stołu i niebezpieczeństwo znikło. Właścicielka oczu, wiedziałem to
skądś, miała na imię Ewa, ale tu, jak dowiedziałem się wkrótce, zwano ją pieszczotliwie Owieczka.
Jej drobną twarz otaczały złociste loki, niby aureola na świątobliwych malowidlach. Nie na
Jeruzalem, lecz na Babilon kierowały jednak jej usta, wielkie i czerwone, gdy oblizała je po
spożyciu ostatniego kęsa ociekającej sosem pieczeni. Mrugnęła do mnie znowu. Uznałem to za
zachętę do rozmowy. Musiałem w końcu dowiedzieć się jakichś szczegółów o osobniku, który
zajmował mój tron.
Jego wygląd, trzeba to przyznać, uświadomił mi dobitnie trudność przedsięwzięcia.
Liczyłem się bowiem z ludzkim przeciwnikiem. Immanuel Oxygeniusz natomiast, pora to wyznać,
nie tylko nie był człowiekiem, ale nawet istotą z naszym gatunkiem spokrewnioną, jak płanetnik
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
28
czy wąpierz, który snobując się, jak wiadomo, na pokrewieństwo z Ryszardem III, będzie żądał, by
zwracać się do niego per vampire. Takie słabości przeciwnika dają się zawsze wykorzystać w naszej
drodze do tronu; płanetnik na przykład źle znosi założenie w zamku centralnego ogrzewania, które
czyni powietrze zbyt suchym, a hobbit opuszcza okolicę, strząsając pył z sandałów, natychmiast po
odczytaniu mu urywka z dzieł Ludwika Wittgensteina. Marzącego o koronie mnicha można złamać,
podsuwając mu na uczcie intronizacyjnej gotowany kawior (jeśli przeżyje, powróci do swej
pustelni), centaury zasię umierają po wysłuchaniu bodaj pięciominutowego fragmentu
skomponowanego przez dodekafonistów. Ale co moglo podziałać na obiekt rozpierający się właśnie
u szczytu stołu?
Immanuel Oxygeniusz miał kształt kulisty. Dokładnie rzecz ujmując, był kulą połyskującą
metalicznie, z niewielkim głośniczkiem na szczycie. Otaczały ją druciane kółka w liczbie czterech
czy pięciu, przecinające się pod rozmaitymi kątami; na każde nawleczony był jasnozielony koralik.
Mówiąc wprost, przypominał ów władca model atomu Bohra, jaki stał na szafie w pracowni
fizycznej, w szkole, do której niegdyś uczęszczałem. Zrozumiałem w jednej chwili dramat państwa,
w którym rozpoczął niebacznie ucztę: w gwarze głosów, nie mogąc wezwać lektyki, nie mógł też
samodzielnie wstać od stołu, państwo skazane było zatem na wyniszczające skarb opilstwo, uczta
nie miała się skończyć już nigdy. Postanowiłem zapamiętać ten przydatny dla mnie argument.
Tymczasem jednak zapytalem Owieczki: czy Oxygeniusz pije cokolwiek? – Ależ skąd, powiedziała,
otwierając jeszcze szerzej szmaragdowe oczy. A czy je on? Roześmiała się, ukazując olśniewająco
białe ząbki: a czymże on miałby jeść? Nie ma ust, piękny rycerzu, i oblizała się lubieżnie. To czymże
się żywi nasz władca?, indagowałem dalej, teraz już drżącym głosem, powtarzając sobie, że mając
na celu koronę, nie mogę poddawać się od razu urokom płci niewieściej, choćby tak sprawnej w
oblizywaniu i gryzieniu mięsiwa, jak to zapowiadały usta pięknej dzieweczki. Myślami naszymi się
ż
ywi, piękny nieznajomy, odparła, sunąc dłonią po gładkim dekolcie. Dlatego ci z nas, którzy zbyt
długo tu już przebywają, mają zupełnie pusto w głowach, nic prawie. Jeśli nie chcesz, czarny
rycerzu, by pożarł wszystkie twoje myśli, wyjdź ze mną. – Wyjdźmy zatem. No i wyszliśmy.
Wdzięczny za uratowanie mego umysłu (kiedy chce się zostać królem, należy doceniać
przeciwnika, tego zaś z początku zaniedbałem), pozwoliłem się poprowadzić zamkowym
korytarzem aż do buduaru Owieczki. W moim rycerskim ciele było mnóstwo dziur po
nieprzyjacielskich pociskach i po zdjęciu pancerza wyglądałem trochę jak ser szwajcarski,
obawiałem się więc tego, co teraz nastąpi: wyobraźnia Owieczki obróciła jednak mą przypadłość na
obopólną korzyść. Wpieszczając się w jamy mego ciała, wkładając ręce i nogi tu, a wyciągając je
ówdzie, zespoliła się ze mna mocniej, niż kobieta może zazwyczaj zespolić się z mężczyzną; gdy
więc, zmęczeni, zapadliśmy przed wieczorem w sen, czuliśmy się jednością bardziej, niż to bywa w
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
29
baśniach.
Tym straszniejszy okazał się poranek: obudziłem się w pustym łóżku, którego zbełtana
pościel pokryta plamami potwierdziła wprawdzie słodką realność wspomnień, zamieszanie
dochodzące z zewnątrz podpowiadało jednak, że właśnie zaczęły się kłopoty. Przywdziałem swoją
zbroję i wyjrzałem ostrożnie na korytarz: bezładnie biegały po nim samice-sierściuchy, łopocząc
połami różowych peniuarów, niektóre nieuczesane, niektóre z kokardkami na głowie, piersiach i
udach, związanymi jednak uderzająco pospiesznie. Pod oknem rozmawiało dwóch żołnierzy i
poznany wczoraj przeze mnie mnich; ów, zbyt długo widocznie przebywający w towarzystwie
Oxygeniusza, zupełnie nie mógł skupić się na temacie rozmowy i wciąż nawracał do początku.
Nadstawiłem ucha: problem Boga to wielki problem nas wszystkich. – Ale to nie Bóg, to rebelianci
mrówkopodobni. – Šciśle mówiąc, do zamku wdarl się podobno Dziad Leśny Krzywy Ryj. To on ją
wyciągnął. – Ale Bóg na to pozwolil, a jest to wielki problem nas wszystkich. – Przecież ultimatum
przysłali mrówkopodobni. – Bóg nie przysyła niestety nigdy ultimatum. Wszystkiego trzeba się
samemu domyślać. To wielki problem nas wszystkich. – Przypuszczam, że nie musiał jej wyciągać.
Pewnie chciała, by ją obłapił. Zawsze powtarzala, że nie umie sobie wyobrazić, jak to jest z
Krzywym Ryjem. – Bóg stworzył kobietę. Dlaczego nam to zrobił? To wielki problem nas wszystkich.
– Pst! Zauważyli mnie dopiero teraz i wpatrywali się z napięciem. Przez chwilę panowała krępująca
cisza. Porwali Owieczkę, odezwał się wreszcie jeden z żołnierzy. Zważywszy, panie, że wychodzisz z
jej komnaty, powinno cię to obejść. O poranku wymknęła się z Dziadem Leśnym; widocznie nie
dogodzileś jej wystarczająco. – To wielki problem nas wszystkich, odezwał się znowu mnich.
Szperał przez chwilę w fałdach swojej szaty, aż wreszcie wyciągnął kiszonego ogórka, pokrytego
jakimiś brunatnymi frędzlami, zapewne z wnętrza swej kieszeni. Mimo to ugryzł go soczyście, aż
ż
ołnierze, podobnie jak ja sam, otrząsnęli się ze wstrętem. I co zamierzasz zrobić ze swą hańbą, o
czarny rycerzu?, zapytał jeden z nich.
W mgnieniu oka zdałem sobie sprawę, że teraz oto moja moc się przesili. Mogę albo stać się
pośmiewiskiem całego dworu, co pogrzebie moje szanse na tron, albo desperacką odwaga zdobyć
poklask wszystkich, których myśli nie wyssał jeszcze Immanuel Oxygeniusz. Organizuje wyprawę
ratunkową, oświadczyłem zatem. Kto ze mną? Sierściuchy, przysłuchujące się naszej rozmowie,
rozbiegły się z piskiem, to będzie wielki problem nas wszystkich, zamruczał mnich, wylizując palce
z ogórkowego soku, a drugi z żołnierzy wzruszył ramionami: chyba nie wiesz, co mówisz,
cudzoziemcze. Las jest pełen szkieletów tych, którzy zadarli z mrówkopodobnymi. – Miałbym piękny
temat na pieśń. Tylko na czym mam ją wygrać? – rozległo się za moimi plecami. Tak to jest
zadawać się z ludźmi w pierwszym pokoleniu. Ojciec smok, dziadek smok, to w końcu zawsze dym z
nosa wyjdzie. Obejrzałem się: stał tam długouchy trubadur. Już miałem go przegnać, ale umysł mój,
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
30
niczym w jasnowidzeniu, podpowiedział mi, jak mam postąpić. śeby zostać królem, należy słuchać
głosu swego wnętrza.
Nie masz już instrumentu i jako muzyk jesteś skończony, powiedziałem zatem z
okrucieństwem. Właściwie to tylko otworzyłem usta, a słowa potoczyły się same. Gdy trubadur
podniósł na mnie załzawione oczy, pełne zdziwienia, dokończyłem: a skoro nie masz nic do
stracenia, pójdziesz ze mną. Ty, panie, zwróciłem się do milczącego żołnierza, nic nie mówisz, więc
chcesz wziąć udział w wyprawie, zwłaszcza że ma w niej uczestniczyć taki ciura jak on. Duma nie
pozwoli ci zostać. Jak ci na imię? – Ferdynand. – Będziesz sławny, Ferdynandzie. A ty, to było do
mnicha, rozwíążesz wreszcie problem nas wszystkich. Zwyciężymy. W drogę!
Nie minął kwadrans, a mieliśmy osiodłane konie. Ruszyliśmy stępa; odniosłem wrażenie, że
z okien komnaty biesiadnej wypatrują nas setki oczu. Wieść o porwaniu Owieczki musiała dotrzeć
nawet do wyżartych przez Oxygeniusza umysłów. Na podgrodziu otoczyły nas tłumem brudne, ale
urodziwe mieszczki i usmoleni mężczyźni o zaciśniętych ustach. U bramy prowadzącej w stronę
lasu jakiś żebrak zawodził jękliwie godzinki. Wstrzymałem tu konia. Widziałeś Dziada Leśnego z
Owieczką?, zapytalem go. Może widziałem, panie, odparł. Przybądź nam, miłościwa Pani, ku
pomocy... Sypnąłem złotym groszem do miseczki u jego kulasów (jeśli chce się zostać królem,
należy być szczodrym): jak dawno to było? – A, ze trzy godzinki. Przybądź nam, miłościwa Pani, ku
pomocy... – Patrzyłeś, gdzie dalej pojechali? Poczułem jego ciężki wzrok na trzosie. Brząknąłem
nim znacząco. Tak, panie, powiedział z nieoczekiwanym pośpiechem. Pojechali w stronę lasu, tam
na horyzoncie. Ona zaczęła strasznie krzyczeć. On uciekł, a ona weszła w las, jak zaczarowana.
Otrzepywała się tylko. – Dobry masz wzrok, mruknął powątpiewajaco trubadur. O panie, Dziada
Leśnego natura obdarzyła krzywym ryjem, ciebie słuchem, a mnie wzrokiem. Jakżebym mógł inaczej
przeżyć, gdybym z daleka nie potrafił odróżnić karbowańca od karbowego? – Dziada natura
obdarzyła nie tylko krzywym ryjem, dobiegło mnie westchnienie mnicha, to wielki problem nas
wszystkich. Nie chciałem tego słuchać; rzuciłem żebrakowi cały trzos i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Znalezienie w lesie obozu rebeliantów nie nastręczyło trudności. Ferdynand był sprawnym
tropicielem, zresztą rebelianci nie kryli się wcale, ufni w moc swoich szczęk, drobnych, ale
milionowych. Na środku polanki, u której brzegu skryliśmy się w krzakach, siedziała Owieczka w
rozpiętej sukni; obejmowała ramionami kolana i rozglądała się wokół z przerażeniem. U jej stóp
kręcili się mrówkopodobni z maleńkimi sztucerami, kosami, dzidami i pałaszami. Kilku, czemu
przyglądałem się przez chwilę z niedowierzaniem, rychtowało mikroskopijne armaty; do każdej
zaprzężono po dwa żuki gnojaki, niby parę opancerzonych wołów. Obliczałem, ile kroków dzieli
mnie od porwanej, nie znałem jednak sprawności mrówczych gąb; walające się tu i ówdzie kości,
obgryzione do cna, sugerowały wszakże, iż jest ona dość znaczna. Oparłem się o porośnięty
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
31
brązowawym mchem głaz, żeby skupić myśli – i w tym momencie poczułem, że głaz westchnąl.
Zerwałem się na równe nogi, ryzykując odkrycie przez rebeliantów. Cicho, powiedział głaz,
przeszkadzasz mi marzyć. Po tych słowach rozwinął się z kłębka i pokazał w całej krasie. Jestem
marzącym mrówkojadem, powiedział, brakuje mi odwagi, więc przychodzę tu co dzień, marząc o
uczcie. Moi towarzysze pokiwali ze zrozumieniem głowami, tylko ja trąciłem go końcem buta i
szepnąłem: czego tu się bać, jesteś od nich większy. Grożnym spojrzeniem nakazałem milczenie
trubadurowi, który chciał coś powiedzieć, i kusiłem dalej: słuchaj, mrówkojad, oni są maleńcy. I
bardzo smaczni. No idź, pożyw się, co ci zależy. Co ty właściwie jesz? - Głównie igliwie, mruknął
ponuro. Mrówkojad, nie kompromituj się. Przecież to nie wypada, żebyś jadał igliwie. Mrówkojad
jada mrówkopodobnych. – Pogryzą mnie. – No może odrobinkę. Ale co sobie pojesz, to twoje...
Czułem już prawie ten chwościk, rozpychający się pod pancerzem, rogi i diabelskie kopyto. A
przecież nie mialem wyjścia. Przecież od niego wszystko zależało. Nie ja urządzałem ten świat. Dał
się w końcu przekonać. Zachrumkał i – rzucił się na polanę. To, co się działo w ciągu następnej
minuty, będzie mi się śnić do końca moich dni. Zaskoczenie było całkowite i mrówkojad w
mgnieniu oka wessał z pół miliona rebeliantów. Wkrótce jednak pokryły go miliony innych,
strzygąc w straszliwym chrzęście chitynowych paszcz jego szczeć, odsłaniając jego ścięgna,
wydobywając na światło dzienne płuca i wątrobę, i misterne rusztowanie żeber. Korzystając z
zamieszania, wpadłem na polanę, porwałem na plecy Owieczkę i rzuciłem się z powrotem. Mijając
drgające ciało, wyświadczyłem mu jeszcze łaskę, wbijając między gasnące oczy miecz. Tyle bylem
mu winien. W pośpiechu wsiedliśmy na konie, puściliśmy się galopem, słysząc za sobą przez jakiś
czas niepokojący tupot maleńkich nóżek. Zwolniliśmy dopiero u bram miasta. Dziwka jesteś, nie
ż
adna dama, odezwał się nagle mnich. Najwyraźniej skutki przebywania w towarzystwie
Oxygeniusza zaczęły stopniowo zanikać. Co za pomysł, chędożyć się z Dziadem. O małośmy nie
zginęli przez ciebie. Popatrzyl na mnie i dodał: a ty – świnia, nie żaden rycerz. Za czasów naszego
zmarłego króla rozmawiałem z mrówkojadem o filozofii. Co wieczór. Nie uczestniczył w uczcie
Oxygeniusza, bo ma alergię na metal. A teraz co?
A teraz zaczną się wiwaty, chciałem odburknąć: w istocie, widząc naszą grupę, wracającą
szczęśliwie, całe podgrodzie wyległo na ulicę, na dziedziniec zamku zaś – wszyscy ucztujący.
Wzięli mnie na ręce i ponieśli do komnaty biesiad, Oxygeniuszu, wolali, Oxygeniuszu, ten oto
rycerz uwolnił ofiarę mrówkopodobnych! Postawili mnie wreszcie, Oxygeniusz zabrzęczał coś,
czego nie zrozumiałem. Było mi zresztą wszystko jedno, co mówi. Mieczem, jeszcze ciepłym od
krwi mrówkojada, przebiłem go na wylot, a potem zakręciłem rękojeścią, aż na podłogę posypały
się tranzystory. Zerwałem jedno z drucianych kół i wsadziłem je sobie na czoło. Tłum za mną
zamilkł i wpatrywał się we mnie wielkimi oczami, jakby nie było oczywiste, co robię i po co, tylko
Owieczka rzuciła się naprzód i przypadła mi do kolan: o panie, szeptała, ja nie poszłam chędożyć
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
32
się z Dziadem Leśnym, wtrąć oszczerczego mnicha do lochu, obraził twój majestat, ja poszłam
zebrać dla ciebie ziół do lasu, nazbierać Iubczyku, byś nigdy mnie nie opuścił. Odsunąłem ją
ostrożnie nogą: później, oświadczyłem (gdy chce się być królem, należy być rozważnym). Teraz ja
tu będę królem – powiedziałem głośno. Trubadur i Ferdynand do mnie, zostajecie ministrami.
Podbiegli z pośpiechem, a wszyscy się ukłonili, mnich nawet gorliwej od pozostałych –
stwierdziłem z przyjemnością. Nic zresztą nie uratuje go od każni, pomyślałem, obiecując sobie
obmyślić przed zaśnięciem jakiś podniecający zestaw tortur. Będę je oglądał z Owieczką, niepewną,
czy jest tylko widzem, czy zostanie też aktorką tego przedstawienia...
l tak zostałem królem. Więc teraz już wiecie.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
33
Ostatni film moralnego niepokoju
Nie chciałem brać tego tematu, już prawie pytałem, kogo to dzisiaj obchodzi, ale w porę
ugryzłem się w język, przypominając sobie, że naczelny był jednak głośnym opozycjonistą i tak
bezczelnej zaczepki mógłby nie znieść. Tyle mojego, że roześmiałem sie urągliwie, kiedy mi
powiedziano, że bohaterka mojego reportażu mieszka kilkadziesiąt metrów poniżej willi
Jaruzelskiego, na tym samym osiedlu, i że w 1988 wyszła za mąż za Zygmunta J., ekonomistę,
który z ,,Solidarnością" miał doprawdy niewiele wspólnego. Nie gadaj tyle, jedź, obciął mnie
naczelny. J. wydaje teraz książkę, to będzie ważny tekst, znam ją ze szczotek. W końcu każdy ma
prawo zmienić poglądy. A Halina jest naprawdę w porządku, to była świetna dziewczyna w tamtych
latach i ma mnóstwo do opowiedzenia. Na rocznicę podpisania Porozumień będzie jak znalazł. W
najgorszym razie przedstawi się ją w druku jako żonę Zygmunta, bo dzisiaj jego nazwisko znaczy
więcej, ale dwadzieścia lat temu to ona była kimś, nie on. Umówiłem was, czeka na ciebie. Więc nie
miałem wyjścia, pojechałem.
Otworzyła mi wysoka, szczupła blondynka o ostrych rysach, po czterdziestce. Ruszała się
szybko, mówiła głośno. Pan jest pewien, że to o mnie chodzi, nie o Zygmunta?, zapytała od razu, bo
on teraz książkę ma wydać... Zaprzeczyłem, nie wdając się w wyjaśnienia, że z dwojga złego
wolałbym rzeczywiście porozmawiać z nim. Wyrecytowałem za to, że warto podtrzymywać pamięć
o tym, dzięki komu żyjemy w wolnej Polsce, skoro większość Polaków uważa Generała za
wielkiego patriotę. To teraz państwa sąsiad, wyrwało mi się. Tak, odpowiedziała, nie zauważając
ironii, ale on żyje na uboczu.
Włączyłem dyktafon i zacząłem z nią rozmawiać. Kiedy zetknęła się pani z ruchem
opozycyjnym? – Jeszcze na studiach. – Jak to było? – Wynajmowałam w Warszawie mieszkanie,
maleńkie, ale samodzielne, i koledzy przyszli w pewnej chwili do mnie, pytając, czy nie
przechowałabym czegoś dla nich. To było świeżo po zamordowaniu Pyjasa... Słuchałem tego
jednym uchem, rozglądając się po pomieszczeniu, w którym siedzieliśmy. Był to duży pokój,
pełniący jednocześnie funkcję holu, salonu i kuchni. Wchodziło się tu z maleńkiego przedpokoiku,
wystarczającego zaledwie, żeby pomieścić szafkę z butami i wieszak na ubrania. W jednej trzeciej
poziom podłogi obniżał się o dwa schodki, wyżej znajdowała się część kuchenna, oddzielona od
niższej szerokim barem; za nim, po stronie salonu znajdowały się dwa lub trzy wysokie stołki, a
dalej niska ława ze skupionymi wokół niej fotelami klubowymi, szafka z kase tami wideo i potężny
telewizor. Za przeszkloną ścianą zieleniło się patio; spacerowało tam wielkie kocisko o
stalowoniebieskim futrze i granatowych oczach. Kobieta przerwała na chwilę; spojrzałem na nią,
nieco spanikowany, bo zagapiłem się na tego kota i przestałem jej słuchać. To Milicjant,
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
34
uśmiechnęła się. Nazywamy go Milicjant, bo cały niebieski. Kartuz, taka rasa z Francji. –
Przepraszam, powiedziałem; mrugnęla do mnie, wstała i przyniosła nam po drinku. Wiesz co?,
rzuciła, przejdźmy na ty. Jestem od ciebie wystarczająco dużo starsza, a łatwiej się będzie gadać.
Mam na imię Halina (Andrzej, bąknąłem). Ja przecież rozumiem, że dla twojego pokolenia to jak
historie o Krzyżakach. Gówno cię to obchodzi, i w gruncie rzeczy masz rację. Ale kazali ci to
napisać, a przecież jak nie znajdziesz punktu zaczepienia, czegoś, co cię rusza, to wyjdzie ci taka
piła, że... nic z tego nie będzie. Ja byłam dziennikarka, wiem, jak się rzeźbi takie niechciane tematy.
Powinienem zachować się jakoś dyplomatycznie: zaprzeczyć, powiedzieć coś miłego, ale
tak mnie zaskoczyła tą rzeczowością i precyzyjnym nakreśleniem mojej sytuacji, że spytałem tylko,
z glupia frant: pani... Ty byłaś dziennikarką? Kiwnęła głowa: skończyłam dziennikarstwo. W
zawodzie pracowałam niezbyt długo. A teraz wiesz, Zygmunt mnie potrzebuje w domu. Robi karierę.
Prawdziwą, zasłużoną, dodała prędko, z naciskiem. Zresztą nie sądzę, żebym dzisiaj się w tym
wszystkim umiała odnaleźć. Oglądanie kolegów, tego, co się z nimi stało... To nawet na ekranie
telewizora bywa dosyć przykre.
Pociągnąłem w zamyśleniu drinka i usłyszałem: to zapytaj mnie o coś, co cię naprawdę
interesuje. Odezwałem się z wahaniem: w jakich okolicznościach przestałaś działać, dlaczego
znikłaś? Wzruszyła ramionami: naprawdę chcesz wiedzieć? Nauczyłam się rezygnować ze swoich
spraw dla czegoś większego. – Chodzi ci o karierę męża?, zdziwiłem się chyba zbyt szczerze, bo
zacisnęla usta i powiedziała po prostu: nie chcę o tym mówić. Mieliśmy rozmawiać o przeszłości... o
dalekiej przeszłości. Zrozumiałem, że nie ma sensu się upierać, więc zajrzałem do notesu, jakbym
naprawdę miał tam jakieś zapiski, i rzuciłem: wtedy, jak zaczynałaś, było rzeczywiście tak źle?
Milczała chwilę, teraz ona jakby bardziej interesowała się kotem. Ale gdy zamierzałem już
powtórzyć pytanie, odezwała się: to zależy, co masz na myśli. Jak człowiek wzrasta w pewnych
warunkach, to uważa je za normalne. Więc nie, nie było źle. Nie czuło się, że jest źle. – Więc po
co..., zastanawiałem się przez chwilę, jak taktownie wyrazić swoją wątpliwość, więc po co było się
angażować? Kwestia przygody? Roześmiała się. Widzisz, powiedziała, kiedy do mnie przyszli z tymi
ulotkami, to było jak zapuszczenie do organizmu kontrastu. Rozumiesz, jak się robi USG jamy
brzusznej. Ja nagle uświadomiłam sobie, że od zawsze się bałam. Teraz się bałam jeszcze bardziej,
ale to był strach uświadomiony, a tamten nie, chociaż jak rodzice włączali Wolną Europę, to
stawiali mnie zawsze na czatach, czy ktoś nie podsłuchuje pod drzwiami. I ja nagle zrozumiałam
sens tego gestu, strasznie upokarzający... kiedy już rozumiałam. Tak samo wkrótce do mnie dotarło,
ż
e nie ma obowiązku chodzić na wybory, konstytucyjnie nie ma. A szło się, no bo nie chciało się
kłopotów. Okazało się nagle, że robimy w życiu mnóstwo rzeczy z nieokreślonego przymusu. śe
przyjmujemy do wiadomości jakieś idiotyzmy, nie dopuszczając nawet do świadomości, że to są
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
35
idiotyzmy. I wśród tych ludzi, których zaczęłam poznawać, ta jasna świadomość to było dla mnie
coś zupełnie nowego. Przestałam się szarpać. Jak mieć sukces i jednocześnie zachować cnotę.
Czułam, że życie jest bez sensu, że wszystko jest niemożliwe, ale byłam spokojna. Wiedziałam, że
ż
ycie nie musi być podwójne, że możesz mówić to, co myślisz, że możesz robić to, na co masz ochotę,
to, co uważasz za słuszne. To było wspaniałe.
Wydała mi się teraz zupełnie inna niż przed chwilą; niby tak samo energetyczna, ale jakby
młodsza, świeższa, radośniejsza. Oczy jej zabłysły, gestykulowała żywo, i uświadomiłem sobie z
pewnym rozbawieniem, że zaczęła mi się podobać jako kobieta. No ładnie, pomyślałem,
wspomnienia kombatantki jako afrodyzjak... Przeszkadzało mi tylko coś w rodzaju déjà vue: jej
słowa były mi skądś znajome.
– Wybrałam i nigdy tego nie żałowałam – mówiła dalej. – Nasza działalność skazywała nas
na śmierć cywilną, byliśmy właściwie poza prawem, choć przecież nie działaliśmy przeciwko
niemu. Czasem było ciężko. Ale jak się przyzwyczaiłeś, to bywało dość zabawnie...
– Zabawnie? – powtórzylem ze zwątpieniem. Halina podniosła się i przyniosła do stołu
butelkę z wódką i karton soku jabłkowego. Wyjąlem jej to wszystko z rąk i zabrałem się do
uzupełniania drinków, podczas gdy ona zapalała papierosa:
– Zabawnie, kochany. Zdarzały ci się bardzo zabawne sytuacje. A poza tym, wiesz:
spotykasz się i pracujesz ze wspaniałymi ludźmi. Bawi cię robienie tajniaków w konia. A przy tym
cholernie przyjemnie jest się niczego nie bać, to naprawdę duża przyjemność. A jak siedzisz w
pierdlu, to sobie myślisz: no co mi zrobią, przecież nie mogą mnie wsadzić do więzienia...
To, co mówiła, a może raczej to, jak mówiła, poruszylo mnie bardziej, niż chciałem.
Jednocześnie przypomniałem sobie, skąd znam jej słowa, dlaczego od pewnego czasu brzmiały mi
tak znajomo: oglądałem niedawno Człowieka z żelaza Wajdy i – nie nie mogłem się mylić – Halina
powtarzala teraz kwestie Jandy ze sceny, kiedy Agnieszkę odwiedza w areszcie Winkel. Ale to nie
było ważne, nagle poczułem, jak pod wpływem jej wzroku, jej błyszczących oczu ta historia robi
się moją historią, i to tak bardzo, że aż (zdawało mi się) w ciągu sekundy przybyło mi lat. A
ponieważ ona zamilkła nagle i teraz ja musiałem się odezwać, zacząłem zbierać slowa, niepewny,
co właściwie mam powiedzieć. Nie chciałem przyznać się do wzruszenia, z wielu powodów było
mi to nie na rękę: po prostu nie, i koniec. Więc ostatecznie, chcąc zasłonić się jakimś czytelnym dla
nas obojga znakiem, mruknąłem:
– Wiesz, to, co mówisz, przypomina mi strasznie Człowieka z żelaza...
Poderwała się, jak ugodzona, jej oczy napełniły się łzami, a potem odeszła gwałtownie od
stołu do tego baru, co przecinał pomieszczenie na pół. Oparła się o niego i po drżeniu pleców
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
36
domyśliłem się, że płacze. Halina..., szepnałem. Odwróciła się do mnie z twarzą zaczerwienioną z
gniewu i zaczęła na mnie krzyczeć: że jestem bezczelnym gówniarzem, jeżeli sądzę, że ona sobie to
wszystko zmyśliła, że nie trzeba być młodym zdolnym facetem, żeby mieć swoją godność,
wypierdalaj, krzyczała, wypierdalaj stąd, żebym cię więcej nie widziała, ale już, a ja stałem przed
nią, zupełnie nie wiedząc, jak poradzić sobie z tym wybuchem wściekłości, jak cofnąć czas o te
kilka sekund; w tej chwili chciałbym odgryźć sobie język, naprawdę. Nawet nie myślałem o
reportażu, tylko o tym, że mnie nie zrozumiała, że to miało być inaczej, że chodziło mi o coś
innego, a ponieważ, gdy się zbliżyłem, rzuciła się na mnie z pięściami, płacząc, instynktownie
zlapałem ją za nadgarstki i przytuliłem. To był odruch, ale już po chwili pomyślałem, że może ten
gest powie więcej niż jakiekolwiek słowo, skoro to slowem właśnie ją zraniłem – i miałem chyba
rację, bo szlochając na mojej piersi, uspokajała się wyraźnie. Jej włosy pachniały jak opium,
przecież była wspaniała, przecież nie o słowa chodziło, ale o to spojrzenie, o ten błysk nagłej
swobody w jasnych oczach; zniżyłem usta do jej skroni, ale wciąż nie byłem pewien, czy coś
mówić, więc tylko musnąłem ustami tę skroń pulsującą szybko. Nie poruszyła się, jej oddech
ucichł, jakby nasłuchiwała samej siebie. Pocalowałem ją w ucho, a potem w szyję, delikatnie, czule.
Nie, nie chciałem jej uwieść. Nie byłem pewien, czego właściwie chcę, ale na pewno nie tego.
Chodziło mi o to, żeby wiedziała, że jestem po jej stronie.
– Dotknij mnie - usłyszałem. A może zdawało mi się, że słyszę. Teraz ja wstrzymałem
oddech i zastanawiałem się, co dalej. Mimo wszystko, pomyślałem, przytula się do mnie raczej jak
starsza siostra niż jak kochanka, więc ten szept musial być złudzeniem. Lecz jeśli nie... Z wahaniem
puściłem jej nadgarstek i wsunąłem rękę do wnętrza jej dłoni. Niech sama zdecyduje. Podniosła ją i
dotknęła swoich ust. Raczej domyśliłem się tego, niż wiedziałem na pewno; w każdym razie
poczułem na palcach ciepło.
Niemal w tej samej chwili jakby zesztywniała mi w ramionach. Patrzyła teraz gdzieś w bok.
Powoli spojrzałem za jej wzrokiem: w drzwiach stał siwy, zwalisty mężczyzna w szarym
prochowcu; wygląda jak tajniak, przeleciało mi przez głowę. Spojrzał na nas bez zainteresowania i
wrócił do przedpokoju zdjąć płaszcz. Halina odsunęla się ode mnie. Znałem przecież twarz jej męża
z telewizji, ale nie zdawałem sobie sprawy, że jest o tyle starszy od niej.
Wracał właśnie, uśmiechając się do niej grzecznie. Minął mnie, jakbym był meblem, i
wręczył żonie błyszczący arkusz.
– Dzień dobry, kochanie. Przyszedłem ci pokazać, jaką fotografię wybrali w końcu na
czwartą stronę okładki. Nie jestem przekonany, czy najlepsza. A poza tym mam coś dla ciebie... na
zewnątrz.
Siłą rzeczy widziałem to zdjęcie ponad jego ramieniem: stał w jakimś parku, pod drzewem,
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
37
w koszulce z krótkim rękawem, i spoglądał rażno w obiektyw. Halina studiowała je uważnie, jakby
scena przed chwilą w ogóle nie miała miejsca, a ja – jakbym dawno już wyszedł. Niewątpliwie to
właśnie należało zrobić. Rad nierad cofnąłem się o krok, sięgnąłem po swój dyktafon i wtedy
pomyślałem, że byłby on niezłym dowodem, co tu zaszło, i że wbrew pozorom nie stało się między
nami nic (no, prawie nic) niewłaściwego. Z tą myślą odwróciłem się do małżonków, ale naraz
przypomniałem sobie jej szept, którego co prawda na taśmie nie mogło być słychać, na pewno nie,
ale kto mógł zaręczyć?... Speszyło mnie to na tyle, że skierowałem się jednak ku drzwiom. Tam
znowu przyhamowałem. Nie, nie mogłem jej tak opuścić.
Przepraszam bardzo, odezwałem się. Oboje spojrzeli na mnie z uprzejmymi uśmiechami,
jakby jeszcze przed sekundą nie udawali, że mnie nie ma. Ja koniecznie muszę powiedzieć dwie
rzeczy. Po pierwsze, że wprawdzie w dalszym ciągu nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi, ale
dzięki pani zobaczyłem w przeszłości jakąś wartość. Brzmiało to okropnie drętwo, ale brnąłem
dalej: A po drugie, że ta fotografia pana Zygmunta jest bardzo udana. Do widzenia. Halina
uśmiechnęła się do mnie szerzej, jakby z wdzięcznością za podjętą grę, i odparła: tak, ja też tak
sądzę, ale Zygmunt, jak wszyscy mężczyźni, wstydzi się swojego ciepła. Ale ponieważ J. nie odzywał
się, tylko patrzył przez szybę na patio, już nadto wyraźnie czekając, że wyjdę, więc odwróciłem się
i zamknąłem za sobą drzwi.
Na ulicy ogarnęły mnie wątpliwości. Kim był ten mężczyzna, z którym się związała, nie
wiem, w jakich okolicznościach, który trzymał ją w domu i zjawiał się jak duch? Skąd mogłem
wiedzieć, czy po moim wyjściu jej nie uderzy, a przynajmniej nie zrobi awantury, na którą nie
zasłużyła, bo przecież tylko wzruszyła mnie swoją opowieścią, a potem wpadła w histerię, z której
musiałem ją jakoś wyprowadzić? Ale, pomyślałem zaraz cierpko, jako mąż sam bym się
zdenerwował, widząc, że obcy, znacznie młodszy gość tuli w ramionach moją żonę. Więc
zatrzymałem się znowu, w bezpiecznej odległości od willi, gotów wrócić na każde wezwanie
Minęło kilka minut i małżonkowie wyszli na ganek: Zygmunt pierwszy, Halina za nim.
Widziałem ich w zielonkawym cieniu wysokich drzew. Stali przez chwilę spokojnie, w
ciemniejącym powoli powietrzu przed tym ich domem, dostatnim i solidnym, a zza ich nóg
wydreptało coś niebieskiego – musiał to być puszysty Milicjant. Mężczyzna zagarnął żonę
ramieniem i usłyszałem jego głos, stłumiony przez dzielącą nas przestrzeń, rzeczowy, ale podszyty
dumą: to, Halínko, przywiozłem dla ciebie. Przed garażem, obok otwartego czerwonego kombi,
stała na trawniku wpół rozpakowana zmywarka.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
38
Woda
– Tomasz ...ewski, Instytut Gospodarki Wodnej – powiedział gość, pokazując błyszcząca
legitymację.
– Pan Andrzej Walczak, jak sądzę? Mam do pana bardzo ważną sprawę. Nie da się tego ująć
w dwóch zdaniach. Czy może mi pan poświęcić kwadrans? Nie więcej.
Z westchnieniem otworzyłem drzwi. W gruncie rzeczy nie miałem nic konkretnego do
roboty: po przydługim śniadaniu konczyłem jeszcze czytać gazetę, jak zwykle w sobotnie jałowe
przedpołudnia. Nie było powodu, żeby być nieuprzejmym, tym bardziej że znał moje nazwisko –
czułbym się głupio, zamykając mu drzwi przed nosem. Więc posadziłem go w fotelu i z
przepraszającym pomrukiem zabrałem do kuchni talerz z niedojedzoną kanapką.
– Słucham – usiadłem naprzeciw, podczas gdy on wyciagał jakieś papiery.
– W zeszłym roku 12 maja był pan w Kracławiu.
Przyglądałem mu się chwilę najzimniejszym wzrokiem, na jaki mnie stać.
– Pan wybaczy – odezwalem się wreszcie. – Pan coś mówił o gospodarce wodnej, nie o
ś
ledzeniu mnie.
– Jeśli chodzi o ścisłość, pracuję rzeczywiście w Instytucie Gospodarki Wodnej, w Wydziale
ds. Metod Niekonwencjonalnych. I wiem, że moja misja jest delikatna. Dlatego nie pisałem listu,
ale przyszedłem osobiście. W zeszłym roku w Kracławiu mieliśmy powódź, pan pamięta?
Pokręciłem głową:
– Nie było w końcu powodzi.
– Więc jednak był pan w Kracławiu – uśmiechnął się z tryumfem jak początkujący tajniak. –
Dobrze, zacznijmy inaczej. Prowadzimy w tej chwili badania nad zapobieganiem klęskom
ż
ywiołowym przy wykorzystaniu teorii chaosu. Na pewno pan slyszal...
– Słyszałem.
– Na pewno pan słyszał – powtórzył niezrażony – najkrótszą formułę tej teorii: „Ponieważ
nad Tokio przelatuje motyl, w Nowym Jorku będzie padał deszcz”. W przypadku tak
skomplikowanych układów, jak mechanizmy hydrologiczno-meteorologiczne, najmniejsze bodźce,
z pozoru niebiorące w nich udziału, mogą odegrać decydującą rolę w przebiegu wydarzeń.
Geometryczny postęp i efekt domina, pan rozumie... Otóż narodziła się koncepcja, żeby przejąć
kontrolę nad tymi akcydentalnymi czynnikami. Mówiąc obrazowo: aby przejąć kontrolę nad
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
39
motylem w Tokio, chroniąc w ten sposób Nowy Jork przed deszczem.
– Nie widzę związku z moją osobą.
– Nie wierzę. Ale tłumacze do końca. W zeszłym roku, jak pan pamięta, 12 maja przez
Kracław przeszła fala powodziowa, która jednak nie poczyniła w miasteczku szkód. Mało
brakowało, bo poziom wody sięgnął szczytu wałów. A jednak... Obliczyliśmy potem, naturalnie
szacunkowo: Kracław w zasadzie powinien być zalany.
Spojrzałem na zegarek, miałem nadzieję, że wymownie.
– Już kończę. Otóż w tym roku mamy znowu zagrożenie powodziowe, a prognozy są nad
wyraz niepokojące. Kracławka nie przybierze może aż tak bardzo, ale od zeszłego roku nie
zdążyliśmy wzmocnić wałów i tym razem niższy poziom wody może je przerwać. Zwrócono się
zatem do naszego Wydziału, żebyśmy, zapewne przedwcześnie, ale w stanie wyższej konieczności,
zastosowali w praktyce wnioski z naszych badań. Przejmujemy kontrolę nad motylem. I do tego jest
nam pan potrzebny.
– Wciąż nie rozumiem.
– Niech pan łaskawie spojrzy – rozłożył przede mną plan miasteczka upstrzony punkcikami;
przy każdym figurowało nazwisko. – Udało się nam z pomocą policji, urzędu meldunkowego,
dyrekcji uzdrowiska i tak dalej zrekonstruować pełną, jak sądzimy, listę osób przebywających 12
maja ubiegłego roku w Kracławiu. Na szczęście było to poza sezonem... Staramy się je zebrać
ponownie, by odtworzyły swoje czynności sprzed roku. O ile to możliwe, dokładnie, co do słowa.
W ten sposób wspomożemy, sumą oddziaływań słabych, odporność wałów przeciwpowodziowych.
Stąd moja prośba, żeby przyjechał pan na dzień do Kracławia. Zwracamy koszty podróży i
zakwaterowania, oficjalnie zwalniamy z pracy. Proszę nam pomóc zatrzymać katastrofę.
Pokręciłem głową.
– Nie ma mowy.
– Pan lubi to miasto.
Podniosłem się i ruszyłem do przedpokoju. Usłyszałem jeszcze, jak mówi:
– śadnego zagrożenia, proszę pana. Gdyby się nie udało, czekają amfibie. Ewakuacja
odbędzie się w ciągu kilku minut.
Otworzyłem drzwi na korytarz. Zbierał chwilę papiery, posmutniały. Kiedy przechodził
obok mnie, podniósł nagle głowę, a jego czarne oczy rozjarzył ogień.
– Ja przecież wiem, że to nie chodzi o zagrożenie – powiedział z naciskiem. – Ale ja
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
40
wcześniej rozmawiałem z panią Lidia. l ona się zgodziła.
*
Ileż to razy byliśmy z Lidką w Kracławiu, przechadzając się podcieniami renesansowych
kamieniczek, sącząc wino w podziemiach ratusza, patrząc z baszty Szewskiej na wzgórza
otaczające miasto albo wylegując się na skraju księżowskiego sadu, na łące za klasztorem. Podczas
pierwszych pobytów przemieszkiwaliśmy w Domu Turysty, blisko przystanku PKS; później
odkryliśmy Hotel Parkowy, do którego wiodła nastrojowa aleja starych dębów, jakby przeniesiona z
czasów, kiedy żyło się wolniej i kochało mocniej. Cały zresztą Kracław był zjawiskiem nie z tej
epoki, i wiele razy, zwłaszcza przyjeżdżając na Wielkanoc, marzyliśmy o znalezieniu pracy w
tutejszym domu kultury albo w muzeum regionalnym i przeniesieniu się tu na stałe, daleko od
całego naszego zgiełku. Tymczasem nazywaliśmy po swojemu okolicę: wzniesienie z księżowskim
sadem ochrzciliśmy (nie pamiętam już dlaczego) Wzgórzem Pajaca, drogę z bramy Szewskiej przez
las, do starych kamieniołomów – Szlakiem Tysiąca Szaraków, a o Kracławce mówiliśmy ,,Pocok",
podchwytując, zdaje się, śmieszną wymowę jakiegoś dziecka, podsłuchaną na naszym ulubionym
drewnianym mostku.
Kiedy zaczęło się psuć między nami, ustały wyjazdy do Kracławia, i sam już nie wiem, co
było tu przyczyną, a co skutkiem. Pamiętam, że w pewnej chwili wprost zbojkotowałem podróż
zimą, przewidując, że będziemy się kłócić, i nie chcąc, by narastający konflikt zatarł wspomnienia z
dawnych pobytów, czyste i dobre. I kiedy wreszcie uświadomiłem sobie, że zabrnęliśmy w uliczkę
bez wyjścia, że nie stać mnie na trwanie w tej fikcji i że możemy już tylko umniejszać się z Lidką
bez końca – a ona powiedziała mi: to pojedźmy na weekend do Kracławia, zrozumiałem, że rzuca
na szalę ostatni argument, wspomnienia, i że muszę się zgodzić; jestem jej to winien. Choć nie było
we mnie ani wiary, ani może nawet dobrej woli, tylko żal – jej i siebie, i domyślałem się, że będą to
tylko dodatkowe dwa dni koszmaru.
Poprzedni tydzień upłynął nam w strasznym napięciu – wciąż te same rozmowy, tylko coraz
cichsze, coraz bardziej beznadziejne – żadne z nas nie czytało gazet, w telewizor patrzyliśmy
niewidzącymi oczami, jakby w mieszkaniu leżały zwłoki kogoś bliskiego, i zwyczajnie
przeoczyliśmy informację, że idzie powódź. Dopiero na szosie, blisko celu, zastanowily nas długie
kolumny samochodów, traktorów, furmanek. Recepcjonistka w Hotelu Parkowym trzy razy
dopytywała się, czy wiemy, co się dzieje, i czy naprawdę chcemy zostać. Lidka wyciagnęła w
końcu legitymację dziennikarską, ja kiwałem tylko głową, a może nawet tyle nie.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
41
To był piątek wieczorem, 10 maja. Nazajutrz chodziliśmy po Kracławiu, przyglądając się
brunatnym wodom Pocoka, chłonąc nastrój wyludnionych uliczek pod sinofioletowymi chmurami i
rozmawiając – na wszelki wypadek – tylko o tym, co rozgrywało się na naszych oczach.
Rozgrywało się na szczęście wiele. Oddzielony groźbą kataklizmu od tematu przyszłości naszego
małżeństwa, nawet poweselałem: jakkolwiek brzmi to okropnie, miałem tej kwestii już tak dosyć,
ż
e przystałbym nawet na potop, byle nie musieć znowu jej roztrząsać. W niedzielę rano Lidka
wzięła mój humor za dobrą monetę i choć nikomu w Kracławiu nie było tego dnia do śmiechu (po
mieście jeździł radiowóz, powtarzający komunikat o zbliżającej się fali kulminacyjnej), przez całe
przedpoludnie przekomarzaliśmy się jak dzieci.
Ale im bardziej Lidka wierzyła, że udało się uratować nasz związek, tym bardziej czułem w
ś
rodku chłód. Nie miałem się co czarować: złościła mnie ulga w jej oczach, a perspektywa
wspólnego powrotu do domu wzbudziła we mnie grozę większą niż dotąd konieczność
powiedzenia: żegnaj.
Gdybyż jeszcze nie czuła się tak pewnie. Ale idąc ze mną po kolacji nad rzekę, podskoczyła
jak młoda koza – tak pomyślałem, nie umiejąc powstrzymać ogarniającej mnie wściekłości – i
zaczęła wygłaszać jakieś banały o połówkach pomarańczy, o związkach, które krzepią przeżyte
wspólnie niebezpieczeństwa, i coś jeszcze o drzewie, domu i dziecku. A ja myślałem, zdumiewając
się własną niegodziwością: Boże, niech się stanie coś okropnego, żebym już dłużej tego nie słuchał.
Kiedy się ocknąłem, staliśmy u wejścia na mostek, dalej grodziła nam drogę biało-czerwona taśma,
a ja musiałem milczeć od dawna, bo Lidka patrzyła na mnie znowu z lękiem.
I zrodziła się we mnie jakaś podwójność, jakbym był jednokomórkowcem przyłapanym w
trakcie podziału, bo widziałem przed sobą kobietę, której wielokrotnie szczerze wyznawałem
miłość, zwłaszcza tu, w Kracławiu – a równocześnie w jej oczach, przerażonych i błagalnych, było
coś nie do zniesienia, coś, co sprawiło, że chciałem ją uderzyć, więc zamiast tego powiedziałem
nagle:
– Odejdż.
– Andrzej, co ty? Dlaczego wszystko niszczysz?
– Odejdź. Spakuj się, wyjedź, nie chcę cię więcej widzieć, skończyło się. Rozumiesz? Ile
razy można to powtarzać? Nie kocham cię, odejdź, zostaw mnie samego.
Ona jeszcze ze dwa razy powtórzyła moje imię, i zrobiło mi się nagle żal, i poczułem lęk, i
pomyślałem nawet, że jeżeli powtórzy: Andrzej, jeszcze raz, to nie wiem jak, ale wszystko jakoś
odkręcę, odwołam. Usłyszałem jednak tylko coś, czego w pierwszej chwili nie zrozumiałem,
zdziwiony gorzkim uśmiechem, który na moment wykrzywił jej twarz. A potem Lidka odwróciła
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
42
się i uciekła, i dopiero wtedy dotarło do mnie, że mówiła: Pocok. Po co? Pocok. Więc zagapiłem się
na Kracławkę, potrącali mnie jacyś ludzie, woda pieniła się pod brzuchem mostu, a kiedy po
godzinie niebezpieczeństwo powodzi minęło, wiedziałem już, idąc długą dębową aleją, że Lidki nie
będzie, że w naszym pokoju stoi tylko mój bagaż.
– Pani Lidia się zgodziła – powtórzył urzędnik. Szacował chwilę efekt i dodał: – Ona to
zniesie, a pan nie?
*
Więc szła ze mną pod rękę i podskakiwała, jakby naprawdę nie wiedziała, co, zgodnie ze
scenariuszem, odegramy za chwilę, jakby wbrew temu, co zrobiłem przed rokiem, umiała być przez
chwilę szczęśliwa. I opowiadała, że ludzie są jak połówki pomarańczy i że tak naprawdę nie ma na
ś
wiecie idealnych związków, które trwają, niedraśnięte ani razu poczuciem beznadziei,
zniecierpliwieniem, chęcią zmiany skóry, wiec co dopiero: zmiany partnera. A kiedy się przez to
przejdzie, mówiła, to jest, jakbyśmy przepłynęli przez morze i odkryli, że tam też jest brzeg, i fakt, że
się razem przeżyło niebezpieczeństwo, jest spoiwem, czymś niebywale cennym. A na nowym brzegu,
mówiła, czeka świat do urządzenia, i o to chyba chodzi w tym powiedzenia, że mężczyzna powinien
w życiu zbudować dom, zasadzić drzewo i spłodzić dziecko. Dojrzały mężczyzna, który ze swoją
kobietą przeszedł próbę i ocalał. Więc mówiła o tym wszystkim, podczas gdy ja robiłem bilans
ostatniego roku, zastanawiałem się, co właściwie zyskałem, i czy to puste mieszkanie z telewizorem
zamiast kogoś żywego, plus jasna świadomość, że mój udzial w życiu przyjaciół jest tyleż miły, co
niekonieczny – czy zatem to wszystko właśnie chciałem sobie zafundować. Stanęliśmy przed biało-
czerwoną taśmą, która przegradzała wejście na mostek. Wydało mi sie, że drżał pod naporem wody.
Lidka spojrzała na mnie lękliwie, a ja przypomniałem sobie ze złością, że przed dziennikarstwem
zdawała bez powodzenia na wydział aktorski i że ten wieczór jest spełnieniem jej ambicji. A może,
zreflektowałem się, przypomniała sobie wreszcie dalszy ciąg scenariusza? Sam myślałem o nim ze
wstrętem. Ale i z ulgą. I ze wstrętem. Więc w takim rozdwojeniu wziąłem głęboki wdech i
powiedziałem – pewnie ciszej niż przed rokiem:
– Odejdź.
– Andrzej, co ty? Dlaczego wszystko niszczysz?
A ja przecież nie wiedziałem dlaczego, i z przeraźliwą jasnością zdałem sobie sprawę, że nie
jestem w stanie wygłosić znowu tamtych zdań, choćbym miał zakłócić przebieg eksperymentu i
tym samym zniszczyć caly sens koszmaru, w którym uczestniczyliśmy od rana. Przed oczami stanął
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
43
mi urzędnik z Instytutu Gospodarki Wodnej, Wydział ds. Metod Niekonwencjonalnych, i jego
przymilny uśmieszek, a metr ode mnie czekała na moje słowa kobieta, która była przecież
ważniejsza od jakiegoś szemranego sposobu przeciwdziałania powodzi – dlaczego to ona ma płacić,
ż
e ktoś nie zadbał o wzmocnienie nadrzecznych wałów, zabełkotało coś we mnie – więc złapałem ją
za rękę i zacząłem wołać, że nie, że odwołuję wszystko, że trzeba spróbować jeszcze raz. Lidka
wyszarpnęła się i powiedziała: co ty mówisz, miałeś mówić coś innego, a ja na to, gorączkowo:
jesteś wspaniała, że się na to godzisz, ale Kracław nie jest tego wart, ani jakiś chrzaniony
eksperyment, wszystko nieprawda, co wtedy powiedziałem. – Andrzej! Andrzej!, próbowała mi
przerwać, mostek uniósł się ze stęknięciem i nagle zniknął, po stokach wału splywala woda,
rozdzielili nas ludzie, porwane nurtem łodzie, amfibie, a w chmurach zadudnil helikopter, którego
reflektor szperał po rozpłukiwanej ziemi, po wzbierających wodą uliczkach i tam, w snopie
ż
ólknącego światła, zobaczylem nagle jasną głowę Lidki, niesioną z prądem jak dziecięca piłka,
coraz dalej, pomiędzy wykrzywione fasady kamienic, w głąb zdziczalego kanionu, może mi się
zresztą zdawało, na pewno mi się zdawało, powtarzałem sobie, podczas gdy jakieś ręce wciągnęły
mnie na amfibię, a inne otuliły kocem. Spieprzył pan sprawę, usłyszałem. Jaki wstyd. Jaki
szyderczy uśmiech gościa, podającego mi herbatę w metalowym kubku.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
44
Raport
Proces, na który chciałbym zwrócić państwu uwagę, toczy się być może coraz szybciej. Nie
wiem, kiedy się zaczął; dane, które zebrałem, pochodzą jedynie z moich własnych obserwacji i są
przez to bardzo niedoskonałe. Co gorsza, nie jest dla mnie oczywiste, jak daleko zaszły zmiany i
czy są odwracalne. Przy pesymistycznej interpretacji posiadanej przeze mnie wiedzy sens pisania
niniejszego raportu wydaje się co najmniej wątpliwy. Nie umiejąc ocenić szans na skuteczne
przeciwstawienie się złu, próbuję jednak. Może nie wszystko stracone.
Najwcześniejsze wydarzenie, które zdradza związki z tematem, dopiero po latach zostało
zrozumiane przeze mnie właściwie. Musiał to być rok 1965, może 1966. Moja ciotka otrzymała
wtedy nowe mieszkanie na warszawskiej Woli. Z tej okazji było u niej sporo krewnych. Jako
kilkulatek bawiłem się wśród wielkich szarych pudel i poustawianych chaotycznie mebli. W
pewnym momencie zachciało mi się pójść do łazienki. Nacisnąłem klamkę i wówczas, zza
zamkniętych drzwi, rozległo się wołanie wuja: partyjne!
Wuj zawołał wyraźnie: partyjne!, nie mam co do tego wątpliwości. Wielokrotnie
analizowałem swoje wspomnienia, porównywałem z innymi sytuacjami, zapamiętanymi z tego
okresu, zastanawiałem się, czy mogę się mylić. Nie; mówię to z całą mocą: okrzyk brzmiał
partyjne! , choć kontekst nakazywał oczywiście rozumieć go jako: ,,zamknięte!" lub „zajęte!” – i
tak go właśnie zrozumiałem. Ale zgłoski ułożyły się całkowicie jednoznacznie w dźwięk: partyjne!,
oznaczający chwilowo ,,zamknięte, zajęte”. Byłem w okresie, kiedy ciągle jeszcze uczymy się
poszczególnych słów; nie ma jednak mowy o pomyłce właśnie dlatego między innymi, że
stosunkowo świeżo powstały słownik dziecka każe mu zwracać pilną uwagę na niestandardowe
użycie wyrazów.
Obudzona wówczas podejrzliwość natury, ośmielę się tak to nazwać, lingwistycznej czy,
precyzyjnie, leksykologicznej, kazała mi od tej pory studiować ze skupieniem mowę dorosłych.
Można powiedzieć, że zacząłem ich namiętnie podsłuchiwać, a nawet, że zostało to mi do tej pory.
Dosyć szybko uderzyło mnie, jak migotliwe są sensy słów używanych najczęściej: wyjdź mogło
znaczyć: ,,opuść pomieszczenie" albo, wprost przeciwnie: „zostań”, ewentualnie: ,,przeproś mnie”.
Nic minie jest z reguły znaczy: „jestem w złym humorze”. Jeszcze bardziej zafrapowało mnie, a
program języka polskiego zaledwie pozwalał mi nazwać to zjawisko – miałem wtedy może
dwanaście lat – że niekiedy podmiana sensu przenosiła wypowiedź do innej kategorii składniowej,
gdy, formalnie rzecz biorąc, pytanie: Ale o co ci chodzi?, stawało się zdaniem twierdzącym, które
trafnie oddałaby peryfraza: „Masz okropny charakter”.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
45
Wszystko to są spostrzeżenia dosyć oczywiste i świadomie rozpoczynam od nich: nie tylko
dlatego, że najwcześniej je poczynilem, ale także dlatego, że – mam nadzieję – uwiarygodnią one
moją relację. Wkrótce zaczęło mi się bowiem przydarzać, że słyszałem w ustach moich bliźnich
całkowicie błędne użycie słów, na co tylko ja zwracałem uwagę. O zgrozo, jeśli wypowiadałem
swoje wątpliwości głośno – co zdarzało mi się dość często, zanim doświadczenie pouczyło mnie o
daremności takiego przeciwstawiania się złu – uznawano mniew najlepszym razie za osobę
niedosłyszącą, częściej za dziwaka, w najgorszym zaś i najpospolitszym przypadku za
impertynenta. Święte oburzenie i doskonale niewinny wzrok kazały mi wierzyć, że nie mam do
czynienia z kłamstwem, chwytem erystycznym, świadomą żonglerką słowną, lecz z powszechną
chorobą języka, który w wyniku działania niedocieczonego mechanizmu przeobraża się
równocześnie w wielu głowach, tylko moją pozostawiając bez zmian.
Zdaje mi się więc, że zaledwie wczoraj słowo ,,przyjaźń" oznaczało jedyną i wyłączną więź
łączącą ludzi tej samej płci, wyjątkowo zaś tylko – płci przeciwnej. Na określenie słabszych
emocjonalnie relacji używało się rzeczowników: znajomy, kolega, towarzysz, kompan, kumpel... Z
kolei wobec związków miłosnych słownik przewidywał takie określenia, jak: narzeczony, starający
się, epuzer, absztyfikant, kochanek, konkubent, mąż; tudzież żona, konkubina, kochanka, flama...
Tak, to właśnie w tym szeregu doszło do zakłóceń, gdy, jeszcze w czasach mojego dzieciństwa,
zaczęto nazywać seksualną partnerkę „moją dziewczyną”, choć „dziewczyna”, spospoliciały
wariant archaicznej ,,dziewicy", doprawdy mało ma wspólnego z kontekstami przywoływanymi z
tej okazji. Miałem się jednak z pyszna, gdym kiedyś poprawił znajomego, który przedstawił swoją
flamę jako przyjaciółkę. Nie było to stworzenie, z którym mógł się przyjaźnić mężczyzna na jakim
takim poziomie umysłowym, natomiast spółkowanie, dziś znane jako miłość, mogło być z tą panią
całkiem atrakcyjnym doznaniem. Awantura, znana dziś lepiej jako nieporozumienie lub wymiana
zdań, pozbawiła mnie wówczas tej znajomości, którą skądinąd ceniłem. Sprawa była zresztą
przegrana: wszyscy zaczęli się ze sobą przyjaźnić, nie pozostawiając w zasobach polszczyzny ani
jednego określenia na prawdziwie serdeczną więź i, z drugiej strony, kamuflując globalne
rozluźnienie obyczajów.
Przez jakiś czas z pasją przysluchiwałem się pod kątem mych zainteresowań
przemówieniom dostojników; od zwyczaju tego jednak odstąpiłem, każdorazowo bowiem
przypłacałem swoją uwagę bólem głowy, a dochodziłem do wniosku wciąż jednego: że ci panowie
używają języka jedynie z pozoru będącego językiem polskim. Po bliższym przyjrzeniu się temu
ostatniemu zdaniu każdy zrozumie, że w ten sposób odkryłem kolejne słowo tracące pospiesznie
swój pierwotny sens. Nie dziwilo mnie już narzecze, którym posługiwali się młodzi ludzie, a także
ich pedagodzy; przyjąłem też, acz z bólem, do wiadomości, że wszechstronność semantyczna słów
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
46
„kurwa”, ,,pierdolić" i „chuj” (chujowo się pierdoli tę kurwę odnotowałem kiedyś w znaczeniu
,,niedobrze się pije to ciepłe piwo") jest zaledwie najłatwiej uchwytnym przejawem procesu,
którego studiowanie przedsięwziąłem.
Do dziś jednak nie umiem wspominać bez zgrozy momentu, kiedy okazało się, że przedmiot
owych studiów wdzierał się na nowo do mojego prywatnego życia, całkowicie je pustosząc. Moja
narzeczona okazała się osobą wyjątkowo podatną na chorobę (której nie nazwałem w
fatalistycznym przekonaniu, że termin wkrótce zmieni swe znaczenie, jak wszystko, i próba
uporządkowania rzeczywistości pomnoży jedynie chaos). Odkryłem mianowicie, że ta
nieszczęśliwa kobieta nie rozumie pierwotnego sensu słowa „uczony”, tym mniej – „filozof”, jakim
próbowałem tamto objaśnić. Konsekwentnie używała zaś pojęcia ,,dziwak" i „czubek”, a gdy
zapytałem rzeczowo: czubek czego?, trzasnęła drzwiami i więcej jej nie spotkałem.
Zarejestrowałem tylko, iż na określenie moich notatek z całym przekonaniem znajdowała słowa z
całkowicie błędnego zasobu leksykalnego, a to: „śmieci”, „makulatura”, a nawet ,,gówno”. Jak
wszyscy dotknięci obłędem próbę uświadomienia go zniosła fatalnie: nie potrafiła wszakże
odpowiedzieć na moje pytanie, jak w takim razie nazwie masę pozostałą po defekacji, zgoła
nieprzypominającą tego, co starałem się pomieścić wokół mego biurka, na jego blacie i w czterech
szufladach.
Tymczasem w sklepach zaczęto opatiywać naklejka „miód” substancję, przy której
powstaniu nie uczestniczyła ani jedna pszczoła; o czekoladzie, maśle, konfiturach już nawet nie
wspomnę, czy o przechowywanym przeze mnie w zamrażalniku dżemie pomarańczowym,
zrobionym z dyni. Teleturnieje organizowano podczas imprez pod gołym niebem, nie w telewizji;
niedawno zresztą zarejestrowałem istnienie teleturnieju, który nadawała wprawdzie telewizja, ale
pozbawiony został elementu rywalizacji. W tym stanie rzeczy zacząłem się zastanawiać, dlaczego
ulica nie jest wypełniona gwarem kłócących się ludzi, czemu tak trudno mi zanotować rozmowy, w
których niedwuznacznie słychać rozmijanie się użytych terminów z opisywanymi obiektami.
Owszem, czasem: narzeczona, która na chwilę przed opisanym rozstaniem zwracała się do mnie z
zapewnieniami miłości; szacunek deklarowany przez podwładnego, który w ten sposób komunikuje
szefowi pogardę; interesująca anegdota, opowiedziana mi przez znajomą nauczycielkę, do której
były wychowanek zwrócił się był na ulicy słowami: gdzie posuwasz, stara torbo?, bez wątpienia
chcąc wyrazić w ten sposób uznanie za trud pedagoga. Mimo wszystko, w porównaniu z
intensywnością omawianego procesu, przykłady te są nader rzadkie. Otóż rozwiązanie leży w
zasięgu ręki: zmiana w sensie słów zachodzi we wszystkich głowach jednocześnie lub prawie
jednocześnie, do nieporozumień zaś może doprowadzić jedynie zmiana asynchroniczna! Być może
każdego ranka budzicie się z głowami solidarnie umeblowanymi na nowo, nie pamiętacie już, co
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
47
onegdaj znaczyło słowo ,,lubić”, „pasztet”, „akcja”, ,,kino”, „pedał”, ,,lojalność”. Jak liczna jest
mniejszość, do której sam należę? Byłżebym całkiem samotny? W każdym razie – notowany przez
socjologów regres w czytaniu ujawnia, że jedyne, co zostaje tą drogą rzeczywiście zniweczone, to
możliwość prawidłowego i automatycznego rozumienia tekstów zapisanych w przeszłości. Nic
dziwnego, że ludzie nie chcą się męczyć.
Po sformułowaniu tej hipotezy zacząłem spędzać całe dnie na ulicach, zastanawiając się, o
czym mówią ludzie, których mijam. Których słyszę. Może pytanie: Jak dawno jechało l67?, jakie
zadał na przystanku autobusowym pewien młody człowiek, w niedostępnym mnie jednemu szyfrze
oznacza: ,,Co mam począć z moim życiem?” Lub zgoła inaczej: „Która z pań ma ochotę na krótki
akt seksualny pod wiata przystanku?" Może, abym był zrozumiany prawidlowo, aforyzm: „Niebo
gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie”, powinienem zakląć w słowa: Rano słucham radia
Pogoda, a wieczorami RMF FM? Jak powiedzieć „niebo”, „prawo", „gwiazda”, aby w umyśle
czytelników czy słuchaczy skrystalizowały się odpowiednie obrazy i pojęcia? Może na dźwięk
słowa „niebo” ludzie widzą dziś ,,spodnie“? I, zatem, co za sens ma pisanie mego nieszczęsnego
raportu?
Tak, czuję to wyraźnie, piszę już tylko dla siebie. Z niepokojem przypominam sobie pewną
młodą damę, w której towarzystwie użyłem określenia „normy moralne": roześmiała się, a gdy
starałem się dociec, o co chodzi, wyznała mi po przeprowadzeniu czasochłonnej indagacji, że
usłyszała ,,nory oralne" i skojarzyło jej się to z seksem. Co wyczyta z mojego tekstu człowiek
dotknięty procesem, któremu próbuje się przeciwstawić? Poradnik zdrowego żywienia? Analizę
meczów piłkarskich podczas ostatniej kolejki ligi? Jeśli tak – utonęliśmy, drogi czytelniku. Ale i to
stwierdzenie zrozumiesz opacznie.
Co gorsza, w ostatnich tygodniach proces ten wykroczył poza obszar ściśle językowy.
Uświadomiłem sobie właśnie, że nazwy kolorów mogą zamieniać się miejscami bez najmniejszego
trudu, bez szans na dekonspirację choroby języka – o ile tylko ludzie zaczną postrzegać rozmaicie
pokolorowany świat, ale pokolorowany konsekwentnie. Jeśli wszędzie tam, gdzie ja postrzegam
barwę niebieską, moi bliźni widzą jaskrawą żółć, będą żółć nazywali kolorem niebieskim i nigdy
się nie przekonam, że spacerują pod niebem, które ja nazwałbym cytrynowym. Jakoś natychmiast,
kiedy naszła mnie ta ostatnia refleksja, spostrzegłem z niepokojem, że powierzchnie, które
spodziewałem się odczuć jako śliskie, okazują się chropawe; że zdarza mi się, dotykając czegoś, o
czym wiem, że jest ciepłe, doświadczać przerażliwego zimna. Opierając dłonie o blat mego
dębowego biurka, czuję czasem, jak delikatnie ugina się on pod lekkim naciskiem moich palców.
Zacząłem też widzieć coraz gorzej. Poszedłem zatem do okulisty (łudząc się, że chodzi jedynie o
mój wzrok), a ponieważ zapomniał on jakiejś pieczątki na recepcie, na co zwrócono mi uwagę w
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
48
aptece – choć czy trafnie zrozumiałem słowa sprzedawczyni? – nazajutrz udałem się do niego
powtórnie. Tak, to ta druga wizyta zmobilizowała mnie wreszcie do spisania straszliwej wiedzy,
gromadzonej przez całe moje życie. Wchodzę, patrzę: a tu zamiast blondyna z grzywka na prawą
stronę, rumianego i wesołego, siedzi łysawy brunet o czerstwej cerze, w srebrnych okularach.
Powiadam speszony: doktor śukowski?- Tak, odpowiada tamten, jak gdyby nigdy nic. Ale jeszcze
wczoraj nie byłby pan doktorem śukowskim?, dopytuję się rozpaczliwie. l słyszę, jak wyrok:
wczoraj może i nie.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
49
Linia nocna
I oto znajduję się jesienią 1983 roku na przystanku autobusu nocnego 601, obok pomnika
Czterech Śpiących na warszawskiej Pradze. Jest koniec pażdziernika, późny wieczór. Wracam. Od
zawieszenia stanu wojennego lubiłem tak jeżdzić, to była może reakcja na odwołanie godziny
milicyjnej, a może przeczucie, że po zmroku stanę się kimś innym niż za dnia i spotkam innych
ludzi niż ci spotykani zazwyczaj. W autobusie linii nocnej panowała atmosfera rodzinnej bliskości,
jakbyśmy znaleźli się w taksówce (nieco tańszej niż rzeczywista): nic z rutyny powrotów do pracy,
kołowrotu wciąż tych samych zdarzeń. Dla każdego pasażera to przygoda, chwilowe zniesienie
obowiązków, bo przecież w Polsce o tej porze zazwyczaj się śpi. Jest nas mało i nikt nie może być
pewien przebiegu trasy, a i miasto prezentuje za oknami nieznane oblicze, ospałe, ciemne,
opuchnięte od mroku. Nikt nie wie, gdzie wypadnie następny przystanek. Łatwo nawiązuje się
rozmowy, oczywiste sojusze banitów z normalnego życia. Nawet pijacy są odświętni, też należą do
tej małej resztki wspólnoty, bo po tamtej, wielkiej, nic nie zostało poza porcjami ciemnych
sylwetek, które rozwożą po tajemniczym mieście chrypiące ciężko wozy, dziwnie rozpędzone
wśród opustoszałych ulic.
Więc stoję na przystanku i wracam do siebie. Autobusy nocne zjeżdżają się wszystkie pod
Dworcem Centralnym, skąd potem ruszą na sygnał, dalej i dalej, stado ryczących słoni; tylko ten
jeden nie, na który czekam: bo 601 mknie osobno, w poprzek miasta, przez Wisłę, samotnik
niezbaczający za stadem. Nie wiem, skąd jedzie i dokąd, nigdy nie pojechałem nim do końca; bo
choć lubię tak jeździć nocami, nie przekraczam nigdy tych dwóch miejsc: okolicy, gdzie mieszkam,
i przystanku w pobliżu Czterech Śpiących. Jestem przecież, mimo wszystko, odpowiedzialnym
człowiekiem. I poważnym. A dalej byłoby za daleko.
Ulicą zbliża się wreszcie czerwono-żółty potwór, rycząc żalośnie. Wsiadam do ciemnego
wnętrza, po omacku odnajduje kasownik. Moszczę się na lepkiej podwójnej kanapie, vis-à-vis mnie
– młoda dziewczyna ostrzyżona krótko, przy skórze. W przepływających pospiesznie plamach
ś
wiatła z ulicznych latarni widzę jej ładną twarz i niepokojące guzy, zniekształcające czaszkę.
Obserwuje mnie uważnie, odpowiadam na jej wzrok śmiało, inaczej niż za dnia.
– Jak masz na imię? – pyta. Ledwo słyszę jej głos w warkocie silnika. Takie rzeczy zdarzają
się w nocnych autobusach. Wymieniam swoje imię i odpowiadam pytaniem:
– A ty jak?
– Ajatak.
Nie ma się co dziwić, niech się nazywa, jak chce. Więc kiwam głową z aprobatą i
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
50
przyglądam się jej już otwarcie: ma jaskrawo pomalowane usta, dostrzegam na światłach przy placu
Dzierżyńskiego; chyba zielone oczy, domyślam się, kiedy ruszamy w dalszą drogę; patrzy na mnie
z sympatią, dochodzę do wniosku na wysokości kościoła przy Lesznie.
– To miłe – stwierdza po chwili. – To miłe, że się nie dziwisz. A jednak nie zrozumiałeś.
– Czego nie zrozumiałem? – pytam bo wiem, że to moja kolej.
– Imienia nie zrozumiałeś. Ajatak, tak mam na imię. Naprawdę. Wierzysz?
– Nie – śmieję się. – Ale to ładne.
– Ajatak znaczy atak i ból, że trzeba atakować. Aj!-atak. Może też oznaczać, że muszę się
ciągle przeciwstawiać, być ciągle inna, inaczej niż inni. Wy tak, A-ja-tak. – Zaczynam czuć się
skrępowany, zgorszony posądzeniem mnie, że dam się nabrać na tę ciemną elokwencję,
posądzeniem tym bardziej kompromitującym, że (czuję wyraźnie) ktoś nas podsłuchuje. – I
wreszcie może oznaczać gotowość czynienia jatki, gotowość stłumioną, bo nie chcę nikomu robić
krzywdy, więc w ostatniej chwili moje imię się powstrzymuje i z A-jatl‹i zostaje Ajataka. Z Azjatki
Itaka.
Rozglądam się zakłopotany, nie chcę odpowiadać, wolę (przypominam sobie dziecinną grę
w chińczyka) przeczekać swoją kolejkę. l nagle odkrywam podsłuchującego: z siedzenia po drugiej
stronie przejścia wpatruje się we mnie elegancki szesnastolatek, stary malutki, ubrany jak z
zachodniego żurnala mód. Marynareczka, krawacik, beżowy płaszczyk. Odpowiadam na jego
wzrok zbyt długo, zbyt hardo. Zanim zdążyłem spojrzeć znowu na Ajatakę, tamten mówi coś do
mnie ze złością.
– Proszę? – pytam nieco oficjalnie. To powinno go ostudzić.
– Słuchaj jej. Skoro zaczęła do ciebie mówić, to jej słuchaj. Ja jeżdżę za nią od miesięcy i
nigdy nie odezwała się do mnie. A dzisiaj zniknie.
– On ma rację – odzywa się Ajataka. – Jutro już mnie nie będzie. Odprowadzisz mnie?
– Twój ruch – dopowiada chłopak. – Wyrzuciłeś szóstkę. Graj.
To autobus linii nocnej, przypominam sobie. Więc kiwam głową i staram się ostrożnie
zapytać, o co chodzi z tym zniknięciem, ale Ajataka wzrusza ramionami, a ja przyglądam się jej
nieforemnej czaszce i czuję nagły lęk. Nie, nie chcę wiedzieć. Zamiast odpowiedzi wyciąga do
mnie rękę, spoconą i lepką, w mroku mam przez chwilę wrażenie, że doliczyłem się sześciu palców,
którymi wpija się we mnie jakby w przerażeniu. Choć twarz ma spokojną. Po raz pierwszy w życiu
nie wysiadam na swoim przystanku, 601 uwozi mnie gdzieś dalej, w niepokojącą otchłań
przedmieść, parków i cmentarzy, za którymi od niedawna piętrzy się blokowisko. Tamten chłopak
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
51
pilnuje mnie, ocenia, dba o swoją damę, która wybrała na rycerza mnie, nie jego. Autobus skręca
gwałtownie, dziewczyna podnosi się, mówiąc coś niewyraźnie, a pod jej nogi upada gruba
kobiecina z siatkami, z których wysypują się pomidory.
– Zemdlała – odzywa się z zadumą jakiś pasażer.
– Niech leży – dodaje inny.
Pomógłbym jej, ale Ajataka zawraca do innych drzwi, zmuszając mnie, żebym się cofnął.
Chłopak usłużnie naciska guzik nad wejściem, koło kierowcy rozświetla się czerwony napis: „Na
żą
danie”. Autobus hamuje. Wysiadamy.
Znajdujemy się między parterowymi chałupkami, zza których wychylają się betonowe bloki
osiedla. Biorę Ajatakę pod rękę, bo mam wrażenie, że za chwilę się przewróci. Stąpamy ostrożnie
po kocich łbach uliczki, obok ceglanego budynku z niebieskim neonem ,,Komisariat”. Na
schodkach stoi milicjant, pali papierosa, odprowadza nas wzrokiem. Pilnuje. Chłopak próbuje
prowadzić Ajatakę z drugiej strony, ale uchyla mu się, więc rad nierad idzie trochę z tyłu. Słyszę, że
zaczyna mruczeć, robiąc długie pauzy, jakby wciąż rozpoczynał swoją kwestię:
– Ja nie jestem stąd. Ja jestem obcy. Ja się nie zgadzam. Ja nie rozumiem. Ja stąd jeszcze
wyjadę. Ja nie chcę. Ja ją kocham...
Dziewczyna wysuwa mi się spod ręki, przystaje, odwraca się do niego. To jego wielki
moment, myślę sobie, dostąpi nareszcie tego zaszczytu, który go omijał przez długie tygodnie,
kiedy chodził za nią krok w krok, aż do dziś; Ajataka zdecydowała się przemówić do niego.
– Możesz się wreszcie zamknąć? Wygadasz się, kiedy mnie już nie będzie.
Jakaś drapieżna zrobiła się przez moment, a teraz znowu łagodnieje i bierze mnie za rękę, i
czuję wyraźnie: ma sześć palców u dłoni. Chłopiec zwolnił kroku; zrobiło mi się go żal. Ale muszę
nadstawić ucha, bo Ajataka szemrze coś, prawie nie otwierając ust coś o sobie i o mnie.
– Wszystko poszło opacznie. Poszło nie tak. Przecież spotykałiśmy się w innym czasie. I
przecież, cóż to szkodziło, mogłabym z tobą jeździć nad morze, na rozsłonecznioną plażę, całkiem
pustą. Chodzilibyśmy na koncerty do filharmonii i co niedziela do kościoła, i przepadałabym
rozmawiać z tobą wieczorami, popijając czerwone wino, ale wszystko się poplątało. Może dlatego,
ż
e tak łatwo mówisz ,,nie"? Teraz wjedziemy razem na szóste piętro, odprowadzisz mnie do samych
drzwi i nie zobaczymy się więcej. Tylko pamiętaj, proszę, że i ciebie coś ominęło, nie tylko mnie, to
ja ciebie ominęłam, rozminęłam się z tobą, rozmyłam, miły, wymknęłam. A ty tu stój! – krzyknęła
nieoczekiwanie u drzwi na klatkę schodowa.
Ale chłopiec nie zamierzał się sprzeciwiać. Przyhamował lekko, wciąż kilka kroków za
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
52
nami, i jak w zwolnionym tempie, obrócił się w stronę podwórka. Z piaskownicy gramolił się
ciemny kształt: pies na trzech nogach, kulejący żałośnie. Minął nas i pokuśtykał przez trawnik.
– Ohyda – zatrząsł się z oburzeniem chłopak. – Przecież za dnia bawią się tutaj dzieci.
Rakarzy to u was nie ma?
– A ty tu niby skąd? – warknąłem.
– Skądinąd. Stamtąd. Z ciepłych krajów.
Ajataka wzruszyła ramionami i pociągnęła mnie do windy. W środku śmierdziało
papierosami i moczem, patrzyłem na nią z czułością i obrzydzeniem, bo choć miała zielone oczy i
czerwone usta, było w niej coś odrażającego, coś obcego, coś, czego nie sposób było przytulić. A
może, gdybym się przemógł, potłumiłbym jej zaklęcia? Bo zawodziła teraz cicho, złowróżbnie:
– Mógłbyś zostać wielkim podróżnikiem... ale beze mnie nie zostaniesz. Mógłbyś zostać
wielkim świętym... ale beze mnie nie zostaniesz. Pamiętasz, jak rozmawialiśmy pod ogromnym
oknem, za którym krążyły ptaki? Kamienie, które mijałeś? Mojego kota? Mógłbyś zostać wielkim
kochankiem... ale beze mnie nie zostaniesz.
Na szóstym piętrze poszliśmy mrocznym korytarzem, oblepionym pożółkłymi gazetami:
donosiły o lądowaniu Amerykanów na Księżycu i o wizycie Leonida Breżniewa w Warszawie
(mógłbyś zostać wielkim muzykiem... ale beze mnie nie zostaniesz), i o podpisaniu Porozumień, i o
ogłoszeniu stanu wojennego (mógłbyś zostać wielkim uczonym... ale beze mnie nie zostaniesz), a
potem zaczynały się jakieś inne, zdumiewające tytuły, które zrozumiałbym, gdybym zdołał się im
przyjrzeć, ale Ajataka ciągnęła mnie za rękę, aż doszliśmy do końca, gdzie usłyszałem:
– To już tu.
I wspięła się na palce, i pocałowała mnie w policzek (miała lepkie usta, jakby jadła
landrynkę), i znikła, i już jej nie było. Postałem chwilę, ale korytarz był zbyt pusty, żeby tak trwać.
A może próbowałem dostukać się jej za zamkniętymi drzwiami? A może pukalem też do innych
drzwi? Rozmawiałem z kimś? Kłóciłem się? Roznosiłem mleko? Tak, najpewniej roznosiłem
mleko, bo kiedy wyszedłem, świtało. Chłopiec czekał na brzegu piaskownicy. Miętosił w ręku jakąś
kartkę.
– Wie pan, napisałem wiersz. Chce pan posłuchać?
Skąd Litwini wracali do ciemnego kresu?
Jak namioty ruchome z nocnej wracali wycieczki.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl
53
Po złote runo nicości, ręce złamawszy na pancerz,
Idą panny żałobne – w śmierć nie odejdę bez sławy.
Podoba się panu?
Wybacz, pomyślałem z niechęcią.
– Okropne.
I ruszyłem, byle dalej od niego, i to była ucieczka, wiedziałem, ucieczka do siebie, do domu,
więc żeby było jeszcze szybciej, skróciłem sobie drogę przez trawnik, śladem tamtego psa, zupełnie
nie biorąc pod uwagę, że może tu być aż tak grząsko. Zapadając się coraz głębiej, odwróciłem się
jeszcze do chłopca, chciałem go o coś zapytać, ale już go nie było, byłem sam, coraz głębiej pod
powierzchnią zielonego kożucha, który z nieprzyjemnym chlupnięciem zamknął się nad moją
głową. Poczułem, jak butwieje moja marynarka, jak mięknie i rozpada się na mnie, daremnie
zszywana ze skórą oślizgłą fastrygą robaków. Liniałem pod nią, boleśnie obłaziłem z ciała – trwało
to przez chwilę – kostki palców oddaliły się ode mnie jak małe podziemne okręciki, straciłem łydki,
zaprzepaściłem gdzieś uda; głowa zmieniła się w ślepą i głuchą skorupę, w której telepał się
wysychający mózg, niby orzech. Litościwie otuliło go ciepłe błoto, błoto wdarło się między
szczęki, odepchnęło pokruszone żebra, więc odpłynęły w gęstniejącej mazi, pozostawiając za sobą
kręgosłup, osamotniony maszt. Ja już nie było. Stało się ziemią. Odciskiem w skale. Jak dobrze
(zawoła kiedyś archeolog).
I wszystko mogło się zacząć od nowa.
lipiec 1999 - grudzień 2001
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl