LINIA NOCNA id 268596 Nieznany

background image

1

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

2

LINIA NOCNA

10 SNÓW

Jerzy Sosnowski

Copyright © by Jerzy Sosnowski 2002

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

3

Spis treści

Przystanek (4)

Wszystko dla Basi (8)

Rozmowa z (12)

Mała futrzasta śmierć (16)

Pogodzony (22)

Jak zostać królem (26)

Ostatni film moralnego niepokoju (33)

Woda (38)

Raport (44)

Linia nocna (49)

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

4

Przystanek

W słoneczne wrześniowe popołudnie stanął w drzwiach mieszkania moich rodziców

Marek z żoną i synem. Mnie nie było akurat w domu, ale matka zawsze bardzo lubiła Basię,

tylko ojciec patrzył zdziwiony, jakby zobaczył ich po raz pierwszy. Chłopczyk zajął się zaraz

kolekcją metalowych samochodzików, która z dawnych czasów została na mojej półce nad

łóżkiem. Kiedy przyszedłem z pracy – odwiesiłem w przedpokoju kurtkę, postawiłem neseser

– zobaczyłem ich wszyst kich skupionych nad filiżankami z pachnącą kawą, wokół okrągłego

stołu, który po renowacji wrócił właśnie na swoje miejsce. Pod nogami dorosłych bawił sie

mały Tomek, wwwwuu!, mówił do samochodów, Prince Henry Vauxhall pokonał brzeg

wytartego dywanu, a z tyłu, na jasnobeżowej ścianie, domagającej się zresztą od dawna

malowania, słońce znad parku kładło długi, jasny jęzor. Nie wiem dlaczego, przez chwilę

witali mnie w ciszy, filiżanki ze złotym brzegiem parowały powoli, oparłem się o futrynę i tak

mierzyliśmy się wzrokiem z jakąś niewypowiedzianą czułością, jak na kiczowatym filmie z

muzyką Maurice'a Jarre'a; może zresztą nie trwało to tak długo, smuga słońca podgryzana na

dole cieniem parkowych klonów przesunęła się najwyżej o milimetr, kiedy matka podniosła

się, o, Andrzej!, zawołał Marek z przesadną gwałtownością, cześć, chłopie, i dawaj mnie

ś

ciskać; wszczął się hałas, wszyscy mówili jednocześnie, nawet milkliwy ojciec bąkał coś,

jakich mam miłych przyjaciół w tej Pile; tak, kawę, chętnie, powiedziałem i zanim dodałem,

ze zwykłą małoduszną pauzą, ale ja zrobię, matka już była w kuchni, co tu robicie, pytałem,

duży chłopak. – A to nasz syn, mówiła Basia, i miałem dziwne wrażenie, że powtarza to po raz

trzeci. Mogę go sobie wziącć?, Tomek machał Markowi przed nosem modelem Rolls-

Royce'a, pamiętam, jak go dostałem od babci na Gwiazdkę w tysiąc dziewięćset

siedemdziesiątym, rok później już nie żyła, czasem zdaje mi się, że choinkowe lampki

migoczą w zielonkawej karoserii, jeśli się dobrze przyjrzeć, nieładnie, Tomeczku, tłumaczył

Marek, ten samochód jest wujka, a ja na to: niech bierze, wiesz, Tomku, bo Tomek masz na

imię? To jest mój prezent dla ciebie. - No coś ty, powiedziała Basia. Przez chwilę czułem na

sobie wzrok ojca, zrobiło mi się go żal, miał nieopanowaną skłonność do takich staroci, do

wszelkich pamiątek, wszelkich śladów tego, co odeszło. Ale już Tomek dziękował wujkowi,

uwiesił mi się na szyi, poklepałem go, zamiast przytulić – cmoknął mnie w policzek, miał

lepkie usta, jakby właśnie jadł landrynkę, i poczułem się trochę skrępowany, jak zwykle z

małymi dziećmi. Matka przyniosła mi kawę.

Na Basię patrzyłem zawsze z przyjemnością, miała takie śmiejące się oczy,

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

5

jasnobrązowe, prawie żółte, a krótka czupryna dodawała jej delikatnej figurce jakiejś

zawadiackości. Kiedyś – tak, kiedyś, to w końcu ja ich poznałem, pojechaliśmy wtedy z Basią

nad morze i był tam Marek, potem wyjechali, co też naopowiadali rodzicom pod moją

nieobecność? Ledwie, że wysyłaliśmy do siebie kartki na święta. Przyjaciele z Piły? Ale

kochałem ich oboje, tak jest, oboje, i zreszta, to już tyle lat, nie ma czego wspominać. Opodal

górował Marek, już łysawy, z rabinacką brodą, skrywającą śmiesznie małe usta, co jednak

pamiętałem ze szkoły, bo teraz ginęly w gęstwinie kędzierzawych włosków. Jesteśmy

przejazdem, mówiła Basia, ale chcielibyśmy wszystkich państwa zabrać ze sobą, bo u naszych

przyjaciół, ty ich, Andrzejku,kiedyś poznałeś u nas, Rybaków, co? Nie poznałeś? Oni

mieszkają na śoliborzu, będzie koncert, oni tam urucha miają takie studio i zaprosili faceta,

który na keyboardach robi podobno fantastyczne rzeczy. Państwo też muszą, koniecznie, i

moja matka, która zaczęła już coś mówić w stylu: to tylko wy młodzi, nagle odpowiedziała

uśmiechem na uśmiech Basi i powiedziała: dobrze, tylko muszę się ubrać. Było coś nie tak w

tej gotowości, przecież zawsze odmawiala, zawsze wolała siedzieć w domu, niepewna, czy jej

obecność gdziekolwiek da się czymkolwiek usprawiedliwić. Zwłaszcza w towarzystwie

moich rówieśników. A tymczasem poderwała się jak młoda dziewczyna, słońce było wciąż w

tym samym miejscu, a ona już stała między nami w kwiaciastej sukience, której nie wkładała

od lat, i ty też, mężu, powiedziała do ojca, który kręcił się niespokojnie na krześle. Wyjęłam ci

garnitur, ten szary. Naprawdę nie będziemy przeszkadzać? – Bach! bach!, Tomek zaczął

zderzać miniaturowe woziki, wystające resory wbijały się między osie, Ford T przewrócił się

pod ciosem Bentleya, Tomku, bo popsujesz, Basia zaczęła poprawiać synowi majtki, brzegiem

cukiernicy spacerowała mucha.

Więc ojciec rad nierad także się podniósł i podreptał do drugiego pokoju, gdzie stoi

wielka szafa z ubraniami, a potem przemknął śmiesznie do łazienki, żebyśmy jak najkrócej

widzieli go w perspektywie korytarza, jakby lękał się swojej nagości, choć brakowało mu

tylko krawata i zapachu Old Spice, którego używał jeszcze w czasach, kiedy był to rarytas z

Peweksu. W łazience syknął dezodorant, mnie się nie chciało przebierać, więc zaraz

podnieśliśmy się wszyscy i znaleźliśmy w przedpokoju, który był za mały, żeby stało tam

jednocześnie pięć dorosłych osób i dziecko, więc ojciec cofnął się za próg łazienki, mówiąc

do Basi: proszę, z tą swoją rozbrajającą od pół wieku uprzejmością, ale Basia prowadziła za

rękę Tomka, który uwiązł między futryną pokoju stołowego i korpulentną sylwetka mojej

mamy, a ja z kolei nie mogłem otworzyć drzwi wyjściowych, bo z jednej strony blokował

mnie neseser, a z drugiej Marek z podróżną torbą, i zrobil się korek, więc ojciec cofnął się

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

6

jeszcze raz do łazienki, prawie przysiadł na pralce, za nim wcisnął się tam Marek, wtedy ja

wreszcie wyszedłem na klatkę schodową, a za mną tamci – i na końcu ojciec, uśmiechający

się z zakłopotaniem, jakby to on był wszystkiemu winien.

Właściwie to będziemy za wcześnie, powiedział Marek już na podwórku. Słońce stało

nad parkiem jak zaczarowane, te póżnoletnie popołudnia, pomyślałem, wdychając ciepłe

powietrze, to może przejdziemy się jeden przystanek, ładnie jest, powiedziała matka. Więc

statecznym krokiem, jakim kiedyś chodziliśmy całą rodziną do kościoła, kiedy jeszcze żyła

moja babcia, ruszyliśmy – zresztą dokładnie tą samą trasą: obok Szewca, gdzie teraz

uruchomiono sklep komputerowy, a dalej koło Cukierenki, z której rozchodził się jak zawsze

zapach kakao, i pod wiaduktem z bocznicą kolejową. Tomek trzymał Basię za rękę, jakże

pięknie wyglądała w tej roli, kiwając głową na jego dziecięce wywody o trzymanym

tryumfalnie samochodziku, podczas gdy Marek zagadywał o coś ojca – chyba jak dawno tu

mieszka i jak to wszystko wyglądało kiedyś. Dla ojca nie było lepszego tematu, ożywił się

wyraźnie i gdyby nie przytulal się do matki – ni to z troską, ni to w poszukiwaniu opieki,

kiedy tylko trzeba było przekroczyć krawężnik albo gdy płyty chodnikowe zadygotały pod

ich stopami – można byłoby sądzić, że perorując, nie zwraca na nią uwagi. Szedłem trochę z

tyłu, bo dla mnie nie starczalo już miejsca, i czułem taki spokój; jakby nazajutrz miała być

sobota, jakby nazajutrz miały być wakacje, a ja byłem chłopcem, któremu najgorsza rzecz,

jaka może się przytrafić, to zapomnieć spodenek gimnastycznych na lekcję wf. Czy sprawiała

to nieruchomość ciemniejącego nieba? Obecność Basi (i Marka)? (Marka i Basi). Słodkawy

posmak powietrza? (zza szeregu poszarzałych kamienic?) (sad?).

Przystanek był tuż przy sklepie Z zabawkami, w którego witrynie szczerzyła się teraz

dziura rozmiarów dorosłego człowieka. Tomek chciał zaraz przeleźć przez nią na wystawę,

ale Basia trzymała go mocno za rękę. Uuuu! śal mi się zrobiło malca, tramwaj miał

przyjechać dopiero za dziesięć minut, poza nami nie było na ulicy nikogo, w sklepie też, więc

– czyżby chcąc zaimponować Basi? – wspiąłem się i przecisnąłem między ostrymi

krawędziami do środka. Stąpałem wśród okruchów szkła i roztrąconych lalek, przewróconego

dziecinnego wózka, konika leżącego z biegunami zadartymi do góry – i zastanawiałem się, co

właściwie mam zrobić, żeby stąd wyjść (dosłownie) z honorem. Przecież nie chciałem

niczego ukraść, a Tomek patrzył z taką nadzieją. Na regale leżalo pudełko ze składanym

samochodzikiem, mialo metkę z ceną, więc wydostałem z kieszeni portfel, odliczyłem sumę i

dokonałem zamiany. Taki zakup, wyjaśniłem pluszowej małpie, która wbijała we mnie wzrok.

Samoobsługa. Przyszło mi do głowy, żeby sprawdzić, czy w pudełku są wszystkie części – i

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

7

nagle słyszę, jak matka krzyczy: jedzie tramwaj, jedzie!, z ręki wyleciało mi kółko i potoczyło

się w kąt sklepu, rzuciłem się za nim, zobaczyłem przez szybę, jak tamci przechodzą przez

jezdnię na przystanek, tylko ojciec solidarnie stoi jeszcze na chodniku, rzucając ku mnie

niespokojne spojrzenia. Tramwaj zajechał i otworzył drzwi; matka, Basia z Tomkiem i Marek

wsiedli, oglądając się, do drugiego wagonu; podniosłem kółko, przecisnąłem się przez dziurę

w szybie, minąłem ojca, który pokuśtykal za mną, wpadłem do środka, ale motorniczy nie

czekał dłużej: zamknął drzwi i ruszyliśmy. Dlaczego nikt nie pociągnął za dzwonek? Marek

tłumaczył matce, że zaraz, przy poczcie, wysiądziemy i tam spotkamy się z ojcem, który

przecież dojedzie następnym, a ja patrzylem na oddalającą się sylwetkę, patrzyłem na

zmniejszającego się w oczach ojca: siwiał z każdą sekunda, naraz wiatr rozszarpał mu

gwałtownie poły marynarki, od góry do dołu, co jest? Przytuliłem twarz do szyby, która

ustąpila pod moim czołem niby tafla wody, obejrzałem się na nich, nierozumiejących,

nieistniejących, poruszali bezgłośnie ustami, potem nie mogłem się już odwrócić, coś

skrępowalo mi ruchy, i nigdzie ojca, i nie spotkamy się więcej, jak mogłem zapomnieć, że nie

ż

yje, jak mogłem go tak zostawić.

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

8

Wszystko dla Basi

Nikt nigdy nie wzruszał mnie tak jak ona. Często mówiłem jej o miłości, a przecież, w

gruncie rzeczy, nie miałem odwagi wyjaśnić jej, co kryje się za tym słowem: rozczulenie, tkliwość,

coś na granicy łez, pełne melancholii – bo nawet w raju nie byłoby warunków, na które zasługiwała,

których potrzebowała, a cóż dopiero tu. Basia nie byłaby z tego stanu uczuć zadowolona. Tak

strasznie chciała, żeby ją traktować poważnie, chciała budzić zachwyt, nie czułość, czekała na

wyrazy podziwu, a nie uśmiech, który wypełzał mi na usta, ilekroć na nią patrzyłem. Nie traktujesz

mnie serio, narzekała, podczas gdy ja, sunąc dłonią po jej policzku, robiłem wszystko, żeby przydać

swemu dotykowi erotyzmu – a przecież pieściłem ją jak dziecko, jak male zwierzątko. Mimo to nie

miała racji: była dla mnie wszystkim – narzeczoną, córeczką, kotem i domem. Starałem się spełniać

jej marzenia, grałem role, których ode mnie oczekiwała. Czy mogło być coś poważniejszego? I

tylko ukradkiem podpatrywałem ją: jak z dziwną starannością układa na blacie stołu dłonie, jedna

przy drugiej, niczym łapki; jak w trakcie romantycznego spaceru w parku zaczyna kopać kasztan,

który spadł nieoczekiwanie na asfalt alejki; jak (zupełnie po kociemu) przekrzywia głowę na widok

czegoś, co ją zaskoczyło; jak, podczas snobistycznego przyjęcia, sądząc, że nikt nie widzi,

dyskretnie ociera się ramieniem o pluszową kotarę, która jest przecież taka miła w dotyku.

Basia studiowała zoologię, co oczywiście fatalnie utrudniało sytuację: z moich słownych

czułości musiały zniknąć najdrobniejsze wzmianki o faunie, już nie tylko banalne piesku i kotku, ale

nieco bardziej wymyślne: foczko, lwiczko, zającu, budziło to wszystko protesty: studiuję życie

zwierząt, nie jestem jednym z nich. Kiedy próbowałem tłumaczyć, że przyroda od dawna

dostarczała motywów do miłosnych zaklęć, usłyszałem: możesz do mnie mówić Sępie. Nie byłem w

stanie mówić Sępie do kogoś, kogo najchętniej trzymałbym w kieszeni na piersiach.

Zrezygnowałem. Najważniejsze, żeby Basia czuła się szczęśliwa.

Ale kiedy dowiedziałem się, że w ramach stażu wzięła do domu małego krokodyla,

wpadłem w panikę. Na próżno uspokajała mnie, że krokodyl jest oseskiem, że trzyma go w

akwarium pod lampą i odda z powrotem do ogrodu, gdy bestia podrośnie – myśl, że mogłaby

przeoczyć właściwy moment, że krokodyl mógłby ją ugryźć, sprawić jej ból, może nawet oszpecić,

nie dawała mi spokoju. Zażądałem kraty na wierzchu akwarium, choć rzeczywiście to coś, co

pełzało po jego dnie, przypominało zaledwie podrośniętą kijankę. Ale rosło (a ja nie wiedziałem, z

jaką szybkością). Jedynym argumentem, zamykającym mi usta, był szczęśliwy uśmiech Basi, z

którym wpatrywała się w swojego podopiecznego. Nie chciałem jej robić przykrości. Tyle że

codziennie, gdy się spotykaliśmy, dopytywałem o długość krokodyla. Kiedy przekroczy

dwadzieścia centymetrów, myślałem, osobiście wywiozę go do zoo, choćby przemocą. Na razie

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

9

miał piętnaście.

Tymczasem Basia musiała nieoczekiwanie wyjechać do chorej babci, na tydzień lub dwa – i

to postawiło sprawę piętnastocentymetrowej bestii w nieoczekiwanym świetle. A raczej: to

postawiło mnie wobec nieoczekiwanej prośby. Posłuchaj, mówiła Basia błagalnie, obiecałam, że

pohoduję go do końca marca, nie mogę teraz wyjść na idíotkę, pomóż mi. Zaopiekuj się nim przez

ten czas, wytłumaczę ci jak. Co mialem zrobić? Ostatecznie przez dwa tygodnie moja ukochana

miała być całkowicie bezpieczna. A jej oczy za chwilę mogły napełnić się łzami. Wszystko, tylko

nie to; więc powiedziałem: dobrze, dostałem klucze od jej mieszkania – i zostałem opiekunem

małego krokodyla.

Tego dnia skończyła mi się taśma do drukarki – więc pojechałem na Gocław, do hurtowni,

ż

eby kupić od razu dwie, i to taniej. Porozmawiałem trochę ze sprzedawcą – odkąd Basia

wyjechała, starałem się możliwie często gadać z ludźmi, żeby zagłuszyć w sobie tęsknotę – a potem

postanowiłem przejść się jeszcze nad Wisłę. W początkach naszej znajomości łaziliśmy tutaj często

i Basia pokazywała mi rozmaite żyjątka, jakie można spotkać w nadbrzeżnych trzcinach. Rozmaite

ż

yjątka... zszedłem z wału przeciwpowodziowego i z nagłym lękiem zacząłem zastanawiać się,

kiedy ostatni raz dałem krokodylowi jeść. Po jej wyjeździe odwiedziłem go raz, a potem, chcąc

zająć czymś uwagę, siadłem do projektowania dawno obmyślonego programu. Chyba straciłem

rachubę czasu, zdałem sobie sprawę, i zrobiło mi się gorąco. Który to dzisiaj dzień? Czwartek?

Poniedziałek? Basia wyjechała w sobotę. Więc może poniedziałek? Ale nie, sprzedawca mówił coś

o czwartku. I że czwartek – Chryste Panie! – że czwartek był przedwczoraj. Krokodylowi miałem

dawać jeść co dwa dni. Jeśli czwartek był przedwczoraj, to dzisiaj jest sobota. Czy mały krokodyl

może przeżyć tydzień bez jedzenia? Co zrobię, jeśli go zagłodziłem? Już nie chciałem iść nad

Wisłę; zawróciłem gwałtownie i wybiegłem na ulicę. Nie miałem przy sobie pieniędzy na

taksówkę, więc zacząłem rozglądać się, gdzie jest najbliższy przystanek. Ani po lewej, ani po

prawej stronie nie było go widać. Zacząłem iść ku śródmieściu, cały czas próbując zrozumieć, jak

to się mogło stać, że zawiodłem moją ukochaną, i jednocześnie próbując przypomnieć sobie, co

wiem o krokodylach i czy przypadkiem one, tak jak węże, nie trawią wyjątkowo długo. Tymczasem

za zakrętem w odległości kilkuset metrów zobaczyłem przystanek – i nieomal w tym samym

momencie minął mnie autobus, ochlapując błotem z jakiejś zapomnianej kałuży. Zerwałem się do

biegu, ale w ogóle się nie zatrzymał; kiedy zdyszany dobiegłem pod czerwoną wiatę, zobaczyłem

na tabliczce drobne literki ,,na żądanie”. Rozkład jazdy był zerwany, nie mogłem więc ustalić, jak

długo mam czekać. Postanowiłem iść dalej, ale zaledwie ruszyłem, zza pleców dobiegł mnie warkot

silnika. Zawróciłem pędem, zdecydowany rzucić się przed maskę, byleby tym razem wsiąść. Na

szczęście kierowca widział mnie z daleka, a może jechał nieco przed czasem, bo zatrzymał się i

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

10

czekał z otwartymi drzwiami.

W środku było zupełnie pusto; usiadłem z twarzą w dłoniach. Próbowałem wyrównać

oddech. Czułem, że ogarnia mnie panika; w jakimś idiotycznym pomieszaniu zaczałem zastanawiać

się, czy jestem w stanie odkupić krokodyla, gdyby ten, którym pod nieobecność Basi miałem się

opiekować, jednak zdechł. Z zamyślenia wybudził mnie nieoczekiwany zakręt w prawo: zamiast

jechać w kierunku mostu Łazienkowskiego, oddalaliśmy się od Wisły. Zerwałem się: Co się stało?!,

wrzasnąłem wściekły, objazd, lakonicznie rzucił kierowca. Jechaliśmy uliczkami Saskiej Kępy, było

coraz później. Próbowałem się uspokajać, że parę minut w tę czy w tę nie robi już różnicy, skoro

przegłodziłem zwierzę przez tydzień, ale najgorsze miało sie okazać za chwilę: przy Paryskiej

autobus stanął na dobre, a kierowca oświadczył, że wypadł z kursu i wobec tego wraca na pętlę, na

Gocław. Próbowałem go przekonać, żeby wiózł mnie dalej, do śródmieścia; oczywiście, bez skutku.

Zaczął padać deszcz; w strugach wody dotarłem piechotą na rondo Waszyngtona i wtedy okazało

się, że w Alejach Jerozolimskich ruch jest zablokowany, bo po drugiej süonie mostu

Poniatowskiego maszeruje jakaś demonstracja. Wsiadłem w tramwaj jadący Zieleniecką, wzdłuż

rzeki; ale że nigdy nie znałem dobrze komunikacji na Pradze, więc wywiózł mnie, idiotycznie, w

okolice Dworca Wschodniego. Tam przesiadłem się do autobusu i prawie się rozpłakałem, gdy, już

w środku, spojrzałem uważniej na opis trasy i zorientowałem się, że zamiast na Bielany, gdzie

mieszkała Basia, zmierzam na Tarchomin. Dlaczego nie udaje mi się przedostać przez Wisłę?,

myślałem. Ile to już trwa? Godzinę? Dwie? Trzy?

Było mi duszno, poruszałem się tak strasznie wolno, a czas mknął jak oszalały. Z

Tarchomina musiałem wrócić na wysokość mostu Gdańskiego, zajęło mi to następną godzinę. Na

mieście zaczęły się przedwieczorne korki. Kiedy o zmierzchu wpadłem do mieszkania Basi,

przepocony i mokry od deszczu – nie miałem już żadnej nadziei. Od progu poczułem ten zapach,

odór jakby rozkładających się ryb. Zawiodłem ją. Cała moja miłość nie była warta funta kłaków ani

zwłok małego krokodyla.

Leżał tam. Leżał na dnie akwarium, całkiem bez ruchu. Stałem nad nim, pochylony, i

myślałem ze zdziwieniem, że płaczę nad gadem, którego obecność w tym mieszkaniu jeszcze

tydzień wcześniej przyprawiała mnie o trwogę. Ale nie płakałem przecież nad nim, płakałem na

myśl o oczach Basi, kiedy dowie się, co zrobiłem. Nie, nie chodziło mi wcale o to, że nie będzie

mnie chciała znać; byłem gotów odmówić sobie prawa do widzenia jej, do podpatrywania, jak

kopie w parku kasztan, jak na brzegu stołu starannie składa dłonie, niby dwie łapki – byleby można

było cofnąć tę krzywdę, byleby to wszystko tak głupio, tak dziwnie się nie stało. A może śnię?,

myślałem w głupiej nadziei, może to tylko zły koszmar; przecież nie mogłem nagle zgubić jednego

tygodnia, zagłodzić zwierzęcia, nad którym opiekę powierzył mi ktoś ukochany, ktoś najważniejszy

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

11

na świecie?... Sięgnąłem ręką do sczerniałego trupka; nie, to nie był trup, tylko pusta powłoka,

wysuszona skóra walała się w ciepłym świetle lampy. Rozejrzałem się, tknięty jakąś nadzieją. Odór

rozkładających się ryb wzmógł się jeszcze. Dywan pod moimi stopami poruszył się nieznacznie,

byl purpurowy i wilgotny. Szerokie okno na całą ścianę, którym kończył się pokój, miało jakieś

dziwne ozdoby, zwieszające się z sufitu: szereg trójkątnych form, wąskich, ostro zakończonych.

Obejrzałem się: czemuż to nie widziałem za sobą drzwi wyjściowych? Tylko zwężającą się

gwałtownie, ożebrowaną gardziel?

Dywan zafalował znowu, jakby podając mnie w głąb, ku czeluści śmierdzącej trupami ryb. I

zdałem sobie sprawę, że słyszę jego myśli:

– Byłem małym krokodylem. Teraz jestem głodnym krokodylem. Czekałem. Teraz już nie

czekam. Jeśli cię nie przełknę, umrę z głodu. A zresztą Basia płakałaby bardziej po mnie, niż będzie

płakać po tobie.

Ma rację, uświadomiłem sobie. Robiło się coraz ciemniej, sufit był coraz niżej. Purpurowy

jęzor owinął się wokół moich stóp.

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

12

Rozmowa z

Kiedy dowiedziałem się, że jeszcze żyje, powinienem nie móc w to uwierzyć; ale było to

drugie zdziwienie tego dnia, a pierwsze wyczerpało już moją energię psychiczną. Zaczęło się od

odkrycia tej oferty w Internecie: Muzeum Historii Najnowszej proponowało wizyty –

konwojowanych, naturalnie – zbrodniarzy wojennych. Skazani na dożywocie, a chyba również (jak

wyczytałem, zdawało mi się, między wierszami) na karę śmierci, z biegiem czasu zyskali, w drodze

półoficjalnej łaski, prawo do odwiedzania zwykłych ludzi, sobie ku pouczeniu, tamtym ku

przestrodze. Najsłynniejsi zbrodniarze, którymi niegdyś, jak informowało ogłoszenie, dysponowalo

Muzeum, w wiekszości już oczywiście nie żyli. Zresztą, pomyślałem sobie zaraz, mógł to być

chwyt reklamowy – cóż im szkodzilo dopisać do długiej listy Adolfa Hitlera z adnotacją, jak przy

innych nazwiskach: ,,Nieaktualne”? Moje zaufanie do całego przedsięwzięcia obudziły przede

wszystkim ceny – zawrotne. Siedząc po południu przed ekranem, przeglądałem kolejne pozycje:

byli tam jacyś watażkowie z Bałkanów, dwóch osadzonych za gwałt na Wietnamce marines,

kilkunastu stuletnich hitlerowców. Naturalnie oni zaintrygowali mnie najbardziej. W pewnej chwili

zobaczyłem wśród nich znane nazwisko i cenę, która okazała się niewygórowana. Tak, pomyślałem

z drżeniem, na niego byłoby mnie stać. Wahałem sie chwilę, a potem gorączkowo, jakby

niespokojny, że każda chwila może mi na zawsze uniemożliwić to spotkanie, wystukałem na

klawiaturze zamówienie: Karl Günther, zabójca Brunona Schulza.

I oto siedział przede mną starzec Z nogami owiniętymi kraciastym pledem, przywieziony

przed chwilą na wózku przez stylowego konwojenta w mundurze amerykańskiej Military Police z

1945 roku w kolorze khaki. Strażnik zajął miejsce na składanym krzesełku przed drzwiami

mieszkania, sprawdziwszy najpierw okna i wysokość dzielącą je od ulicy (doprawdy, nawet on nie

przeżyłby tego skoku, a co dopiero ten tu, pomyślałem); tymczasem ja przyglądałem się

niedogolonej bestii o półprzymkniętych oczach, z wąskimi ustami, w których kąciku wzbierała

powoli banieczka śliny. Dopiero teraz zastanowiłem się, o czym chcę tak naprawdę z nim mówić i –

refleksja doprawdy warta, by podjąć ją wcześniej – czy przypadkiem goszczenie go, nawet w

upokarzającym charakterze eksponatu, nie jest robieniem mu zaszczytu, na który nie zasłużył. Z

tego wszystkiego zerwalem się zza biurka i zacząłem spacerować wielkimi krokami po pokoju, a

potem, nie pytając go i nie częstując, zapaliłem papierosa. Chciałem podkreślić w ten sposób, że nie

uważam go za równego sobie, że jest dla mnie zaledwie człowiekiem, z pewnością niegodnym

szacunku; ale to znowuż przywiodło mi na pamięć filmy wojenne, których naoglądałem się w

dzieciństwie: dokładnie tak jak ja teraz zachowywali się tam oficerowie gestapo, zanim zaczynali

wrzaskiem i torturami zmuszać swoje ofiary do składania zeznań. Speszony, wróciłem na fotel.

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

13

Przez cały ten czas Günther – o ile to był Günther, przeleciała mi przez głowę wątpliwość – siedział

nieruchomo, z półprzymkniętymi oczami, jakbym należał do świata, w którym już go nie ma, który

już go nie dotyczy. Cóż – jeśli tak, w gruncie rzeczy miał rację.

– I co, często zabierają pana na takie wizyty? – odezwałem się w końcu.

Bez odpowiedzi. Starzec mógłby uchodzić za nieboszczyka, gdyby nie banieczka śliny w

kąciku ust, która pękła z cichym pyknięciem.

– Pamięta pan coś? – zapytałem znowu, a ponieważ wciąż milczał, ciągnąłem: – Odezwie

się pan do mnie? Jeśli nie, zaraz pana odeślę i nie zapłacę ani grosza. A u mnie chyba jest mimo

wszystko milej niż w celi, co?

Günther powoli otworzył oczy. Były nieprawdopodobnie wodniste, kiedyś zielone, dziś

mętne, zaledwie widoczne w jamach czaszki. Przez chwilę blądził wzrokiem gdzieś nad moją

głową, wreszcie popatrzył na mnie bez wyrazu, zupełnie jakby stał przed nim pusty fotel.

– Słyszy mnie pan? – zapytałem.

ś

adnej reakcji. Przypomniałem sobie cenę, jaką zobowiązałem się uiścić po wizycie, i szlag

mnie trafił. Podniosłem się, żeby zawołać strażnika; ale gdy przechodziłem obok gościa, moich

uszu dobiegł jakiś szmer. Günther mamrotał coś, nie wiem, do siebie czy do mnie. Pochyliłem się

nad nim:

– Słucham?

– Wszystko przez Jürgena. Mówiłem mu, żeby zawsze sprawdzał, czy w czajniku jest woda,

zanim postawi go na kuchni, ale szelma nie zwracał na mnie uwagi, i kiedy przyszli mnie

odwiedzić, w całym pokoju było nadymione, i jak to miało dobrze wypaść, naprawde się wtedy

starałem, ale nigdy nic nie wychodziło mi jak należy, to inni awansowali, mieli piękne kobiety i

stanowiska jak się patrzy, zawsze byłem od brudnej roboty, zasrane to życie, nic nie jest

sprawiedliwe, często śni mi się, że w nocy wstaje i idę do toalety, i potem człowiek budzi się

zafajdany albo w szczynach, i kto po mnie posprząta, wszyscy się brzydza starych ludzi, a strażnik

to zupę najchętniej podawałby mi na kiju, powiada, że śmierdzę, on też by śmierdział, jak by w tym

wieku został sam, ja już mam dziewięćdziesiąt osiem lat, panie, to jest wiek, prawda? To się nie

każdemu udaje tyle przeżyć, ale ja, jak byłem młody, zawsze lubiłem świeże warzywa; warzywa,

panie, i spacery na świeżym powietrzu, to jest gwarancja zdrowia...

– Chciałbym porozmawiać z panem o Schulzu – huknąłem mu do ucha.

– Najlepiej jak się natarło marchwi i wymieszało z porem i selerem, i trochę kwasku

cytrynowego, miałem kiedyś jedną taką, co umiała to robić, dobra była w kuchni, i befsztyk taki

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

14

nieprzesmażony, ale teraz, od lat, to już nie dla mnie, jak nie uważam i zjem nawet tej zupy, co mi

daja, ale za dużo, to potem mam wzdęcia, a strażnik to najchętniej zupę na kiju by mi podsuwał...

– Drohobycz! – wrzasnąłem. – Pamięta pan Drohobycz?

Zamilkł i bardzo powoli odwrócił głowę w moją stronę. Spojrzał przytomniej, po raz

pierwszy spojrzał na mnie, nie przeze mnie. Przypatrywał mi się z uwagą, z napięciem, jakby chciał

wyczytać z mojej twarzy, co może mu się przytrafić.

– śyd? – zapytał w końcu.

Machnąłem ręką, odpędzając pokusę, żeby odpowiedzieć. Nie jemu, nie komuś takiemu jak

on.

– Czy pamięta pan Drohobycz?

Zamyślił się, a potem znowu spojrzał na mnie bystro:

– śyd?

– Niech będzie, że śyd. Czy pamięta pan Drohobycz?

Pokiwał głową.

– Ja wiedziałem, że tak będzie. Śniło mi się wiele razy, jeszcze w dzieciństwie. Trzeba

wierzyć w sny. Teraz dopiero rozumiem, ale pamiętam ten sen bardzo wyraźnie, taki koszmar:

siedzę w pokoju, nie mogę się ruszyć, i przesłuchuje mnie śyd.

– Ale nie, jaki tam śyd – wyrwało mi się. Byłem coraz bardziej zirytowany, czułem, że

pomysł z zamówieniem tej rozmowy był idiotyczny, że będę musiał teraz wietrzyć swoje

mieszkanie przez długie godziny, że sam nurzam się w czymś, na co może nie wystarczyć kąpiel. –

Interesuje mnie Bruno Schulz. Pan go znał, prawda?

– Ale oczy to ma pan jakieś takie... – wciąż przyglądał mi się badawczo. W jego wzroku

było coś wstrętnego, coś, co sprawiło, że szarpnąłem go za ramię.

– Czy pamięta pan, jak było w Drohobyczu?

Skrzywił się. Wyciągnął spod pledu rękę, dłoń miał bladą i wychudzoną, przypominała

kurze łapy, które widuję za szybą chłodziarki, w sklepie mięsnym na osiedlu. Dotknął barku,

syknął, zakaszlał.

– Nie trzeba szarpać, panie. .la mam dziewięćdziesiąt osiem lat, panie, to jest wiek, prawda?

To się nie każdemu udaje, tyle przeżyć, ale ja, jak byłem młody, zawsze lubiłem świeże warzywa...

Złapałem go za tę obrzydliwą dłoń i ścisnąłem. Zdawało mi się, że coś chrupnęło pod moimi

palcami.

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

15

– Zabiłeś Schulza, draniu, i gadasz mi o warzywach – warknąłem.

– Najlepiej jak się natarło marchwi i wymieszało z porem i selerem, i trochę kwasku

cytrynowego...

Uderzylem go. Tak, uderzyłem: otwartą dłonią w twarz. A ponieważ wózek odjechał pod

wpływem uderzenia i wywrócił stolik z książkami, więc złapałem Günthera za połę koszuli, chcąc

uniknąć dalszych zniszczeń. Nie przyszło mi do głowy, że jest taki lekki, że ściagnę go z siedzenia;

materiał rozdarł mi się w ręku, puściłem go ze wstrętem i ciało osunęło się na ziemię, łupnął

głucho, pomyślałem, że nie obmyję się z tego nigdy, i wściekły, kopnąłem go, a potem znowu, ale

zaraz podniosłem go, zły i zawstydzony, tylko że poczułem na ręce jego ślinę, która ciekła strużką z

półotwartych ust, więc popchnąłem go w głąb pokoju, żeby był jak najdalej ode mnie: poleciał

bezwładnie, upadł na rozsypane książki, a tam leżało Sanatorium pod Klepsydrą, i ten fakt

rozwścieczył mnie jeszcze bardziej, więc dopadłem go i zacząłem okładać pięściami, co się ze mną

dzieje, nie rozumiałem, zerwałem się, czując wzbierające wymioty, cofnąłem się i wpadłem na

tamtego młodzieńca w mundurze Military Police, którego zwabił do mieszkania hałas. Nie umiałem

mu spojrzeć w oczy. Podtrzymał mnie; wyszarpnąłem mu się z uścisku i odszedłem w stronę

biurka. Zapaliłem papierosa. To się nie dzieje naprawdę, pomyślałem, wyglądając przez okno. Za

moimi plecami usłyszałem jakiś ruch.

Strażnik stanął nad ciałem i przyglądał mu się obojętnie.

– Zawsze to samo – stwierdził. – Ludzie inaczej nie reagują. Jak pan sądzi, jaką by trzeba

wyznaczyć dopłatę, żeby nam nie zużywali eksponatów? No patrz pan: chyba go pan skończył –

wrzucił Günthera na wózek i ruszył niespiesznie w stronę wyjścia.

Nie odzywałem się. Czekałem, żeby umyć ręce, jak najszybciej.

W każdym razie – zadudniło jeszcze za nim – razem z rachunkiem przyślemy panu

katalog. Zapraszamy do korzystania z naszych zbiorów. Ma pan klucz do windy? Bo na

dole była gałka, a tu jest na klucz. Stara ta winda, aż strach wchodzić.

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

16

Mała futrzasta śmierć

To był marzec, a może koniec lutego: nijaka pora roku, mokra i rozmazana, kiedy nic

jeszcze nie zapowiada wiosennego ożywienia, a po Gwiazdce nie zostało nawet najodleglejsze

wspomnienie. Siedzieliśmy z Lidką przy kolacji, gapiąc się w telewizor. śadnemu z nas nie chciało

się gadać, w każdym razie na pewno nie mnie, ale chyba i jej, choć między sportem a pogodą

zauważyłem kątem oka jej rozżalone spojrzenie. Kęsy kanapki z żółtym serem i papryką rosły mi w

ustach, właściwie najlepiej byłoby pójść zaraz spać, ale przecież tak się nie robi, nie o tej porze; a

pustka nadchodzących kilku godzin była porażająca. Sięgnąłem po gazetę, co jest po dzienniku?,

zapytałem, nic, już sprawdzałam, odpowiedziała Lidka. Rzeczywiście, nie było nic, co by się

chciało obejrzeć; nic, na co ochotę można byłoby sobie bodaj wmówić. Wysłuchaliśmy zatem, że

jutro spodziewane są dalsze opady deszczu ze śniegiem, że na Suwalszczyźnie temperatura minus

cztery, w centrum około zera, wiatr słaby i umiarkowany z kierunków wschodnich – i kiedy zaczęły

się reklamy, wyłączyłem z westchnieniem telewizor. W ciszy, która zapadła, słychać było tylko

ciche pobrzękiwanie naszych obrączek o ucha filiżanek, chrzęst gryzionej papryki, cichy bulgot

przełykanej herbaty. A w ogóle to jak dzień? – zapytałem w końcu nieco drewnianym głosem, z

którego miało wynikać, że ogólnie kocham moją żonę, ale nie spodziewam się po jej odpowiedzi

szczególnych rewelacji. Cicho! – odpowiedziała.

Podniosłem głowę, zdziwiony, bo nie wydawało mi się, by moje pytanie, zadawane zresztą

od wielu wieczorów, usprawiedliwiało właśnie dzisiaj tak obcesową reakcję – ale Lidka, pochylona

nad stołem, ze zmarszczonymi brwiami, patrzyła za moje plecy, w stronę ciemnego przedpokoju,

więc zrozumiałem, że dzieje się tam coś interesującego i też zacząłem nasłuchiwać. Na tle

szumiących monotonnie samochodów z pobliskiej ulicy i postękiwania windy coś zakwiliło

ż

ałośnie, i jeszcze raz. Dziecko? – próbowała zgadnąć. Nie był to najszczęśliwszy temat do

ewentualnej konwersacji, dziecko? Na schodach? – odparłem zatem, wzruszając ramionami.

Pewnie jakieś zwierzę. Lidka popatrzyła na mnie, chyba pierwszy raz dzisiaj zetknęliśmy się

oczami: jakie zwierzę, ni to stwierdziła, ni to zapytała, przecież płacze.

Uświadomiłem sobie, że siedząc dalej zostanę za chwilę potworem bez serca, więc

podniosłem się i ruszyłem do drzwi. Prawdopodobieństwo, że ktoś nam podrzucił na słomiankę

niemowlaka było niewielkie, trzeba było uciąć kwestię jak najszybciej i wrócić do kanapki z żółtym

serem. Odciągnąłem zasuwkę, nacisnąłem klamkę, a że na klatce panowały ciemności, zrobiłem

parę kroków do przełącznika. Rozejrzałem się. Było pusto i cicho, tylko gdzieś z oddali zabrzęczał

echem dżingiel bloku reklamowego telewizyjnej Jedynki.

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

17

Ale gdy chciałem wejść z powrotem do mieszkania – zobaczyłem go. Stał na środku

przedpokoju, hipnotyzując wzrokiem Lidkę, która wpatrywała się w niego z niedowierzaniem i

zachwytem. Sterczący czarny ogon drżał lekko, czarne ciałko z rudym prawym uchem dygotało,

jakby niepewne, czmychać czy iść dalej. Kot obejrzał się na mnie i usiadł, starannie zawijając ogon

na przednie łapki. W piersiach charkotało mu coś, nie wiem: chorobliwie czy miłośnie.

– Czyj ty jesteś? – zapytała Lidka jakimś dziwnym głosem: melodyjnym i słodkim.

Domyślałem się już, że nasz. Nie wiedziałem jeszcze, kogo tak naprawdę wpuściłem tego

wieczora do domu.

*

Był osłabiony, ale szybko dochodził do siebie. Bez przekonania rozwiesiłem rano przy

windach ogłoszenia o znalezisku: Lidka patrzyła na mnie z wyrzutem, a potem przez parę dni

dziwnie wolno podchodziła do telefonu; ale z drugiej strony kot wydawał się zbyt ufny jak na

zwierzę, które nie chowałoby się z ludźmi, więc należało utrzymać choćby pozory przyzwoitości.

Swoim heroicznym uporem już trzeciej nocy wywalczył prawo do spania w nogach łóżka;

mówiłem, że to niehigieniczne, że będziemy mieli robaki, ale kiedy próbowałem zamykać drzwi do

sypialni, darł się po tamtej stronie tak niemiłosiernie, że musiałem ustąpić. Weterynarz, do którego

pognała zaraz Lidka, powiedział zresztą podobno (nie do końca jej wierzyłem), że jest zadziwiająco

czysty. A raczej: czysta – dziewczynka!, oświadczyła Lidka z tryumfem, kiedy nazajutrz wróciłem z

pracy i potrzebowałem przynajmniej kilku sekund, by zrozumieć, o kim mowa. Właściciel jednak

się nie zgłosił, a po tygodniu sam skrzętnie pozdzierałem kartki sprzed wind, ponieważ zaczęło mi

się to wszystko dość podobać. W każdym razie nie byliśmy już złodziejami kotów. Mruczenie o

poranku, połączone z trącaniem mnie zimnym nosem (czwartej nocy zaczęła się batalia o spanie na

poduszce, zakończona błyskawicznym sukcesem), jakkolwiek bez wątpienia interesowne, bo

dotyczące śniadania, można było od biedy rozumieć jako objawy sympatii. Napady

niepowstrzymanej ruchliwości, które przypadały co wieczór po kolacji, ożywiły nasz dom – i tylko

przez pierwszych kilka dni zdawało mi się, że mnie to męczy. Mimo nieszczelnych tego sezonu

okien przestało doskwierać mi zimno, bo gdziekolwiek usiadłem, zaraz na kolanach zjawiał mi się

on – i grzał. Czarne futro prowokowało do głaskania i moje dłonie odzyskały nagle pieszczotliwość,

o której prawie już zapomniałem. Odtąd zdarzało się coraz częściej, że wieczory spędzaliśmy

wieczorem na kanapie we trójkę: ja w środku, po jednej stronie tarmoszony za rudym uchem albo

drapany po brzuchu kot, po drugiej stronie Lidka, której włosy odzyskały wabiący połysk. A kiedy

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

18

którejś nocy obudził nas hałas, który okazał się efektem skutecznego polowania w kuchni na

karalucha, obywatelstwo kota w naszym domu zostało przypieczętowane. Dostał wtedy kawałek

polędwicy w nagrodę, którą przyjął godnie, jakby w poczuciu zrozumiałej zasługi.

Minęło pół roku, kiedy po powrocie z pracy zastałem Lidkę z twarzą poszarzałą,

niespokojną. Coś mu jest – powiedziała żałośnie – rzyga od popołudnia. Kot siedział pod szafką i

przypatrywał mi się okrągłym okiem, kiedy przemawiałem do niego uspokajająco. Po chwili

wypełzł i, wstrząsany torsjami, zostawił na podłodze małą, żółtą kroplę. Nic mu nie będzie

powiedziałem bez przekonania, ale widząc minę żony ubrałem się bez słowa i poszedłem z nim do

weterynarza. Struł się czymś – usłyszałem. Mieliście państwo rozłożoną trutkę na szczury?Na

szczury? W mieszkaniu?No nie wiem, dam mu zastrzyk na wzmocnienie, gdyby nie było lepiej,

proszę przyjść jutro. Jechałem potem windą, z kotem za pazuchą, który nie miał nawet siły bać się

nieznanych zapachów. Przeleciało mi wtedy przez głowę, jak też będzie wyglądało nasze życie bez

kota, ale ponieważ poczułem nagle, że się rozmruczał, stwierdziłem z ulgą, że ulegam histerii.

Kiedy od drzwi rzucił się do swojej miseczki z wodą, odetchnąłem, a i w poczerwieniałych oczach

Lidki zaświeciło jakieś światełko.

Ale rano – była sobota – zastaliśmy go leżącego bezwładnie na progu kuchni i kiedy na nasz

widok zamiauczał cicho, było dosyć oczywiste, że to koniec. Lidka nie chciała zostać sama w

domu; poszliśmy więc oboje do weterynarza, który dał mu jeszcze kroplówkę i zaproponował,

ż

ebyśmy się przeszli, podczas gdy on zadecyduje, co dalej. Chodziliśmy trochę po osiedlu, milcząc;

kiedy wróciliśmy po godzinie, weterynarz rozłożył ręce. Jak państwo się, mam nadzieję, domyślili,

wysyłam w takich razach właścicieli na spacer, żeby ochłonęli. Nie są zresztą przy tym potrzebni. To

jest bezbolesna śmierć, naprawdę. Pokiwaliśmy głowami i wróciliśmy do domu.

Coś dławiło mnie w gardle, ale powiedziałem sobie, że nie będę przecież kota opłakiwał,

więc z kamienną miną wyciągnąłem odkurzacz i zacząłem sprzątać. Dopiero gdy przyszło do

odstawienia miseczek za szafę, nie dałem rady. Siedliśmy z Lidką na kanapie i przytuliliśmy się do

siebie, siąkając nosami.

*

Tego wieczoru nie mogliśmy wysiedzieć w mieszkaniu – pozbawione naszego kudłatego

przyjaciela zrobiło się zbyt puste – więc wyciągnąłem Lidkę do kina. Nie pamiętam, o czym był

film; wracaliśmy spacerem, nie chcąc jeszcze przez chwilę mierzyć się z nieprzytulną przestrzenią,

ze śmiesznymi, nagle rozżalającymi wspomnieniami. Mimo wszystko pomyślałem sobie, że życie

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

19

nasze wróci jakoś do normy, cokolwiek miało to znaczyć; na krótko przed pojawieniem się kota

zacząłem w niejasnych celach odwiedzać Ewę, sąsiadkę z mieszkania na końcu korytarza, z którą

rozmawialiśmy często o książkach – lubiła Marqueza, jak ja – i choć nie zdarzyło się między nami

nic niestosownego, z dziwnym drżeniem uświadomiłem sobie, że dawno u niej nie byłem.

Tymczasem wsiedliśmy do windy, a ponieważ, nie wiedzieć czemu, nie chciała zatrzymać się na

naszym piętrze, pojechaliśmy wyżej. Lidka schodziła przede mną i kiedy zatrzymała się jak wryta,

wpadłem na nią, prawie spychając z ostatniego stopnia. Już miałem powiedzieć coś przykrego,

kiedy usłyszałem – o Jezu.

I już jej nie było, już biegła do naszych drzwi, pochylała się i brała coś żywego z

wycieraczki, i już mruczał jej w ramionach, czarny z rudym uchem, jak gdyby nigdy nic. Popatrz,

zupełnie taki sam – powiedziała, ale oboje doskonale rozumieliśmy, że nie taki sam ale ten sam; ileż

w końcu czarnych kotów ma rude prawe ucho? Dlatego, kiedy już w sypialni, po zgaszeniu światła,

poczułem ostrożne kroki lekkich łapek na swoim brzuchu, nie zdziwiłem się, słysząc głos Lidki: czy

możliwe, żeby weterynarz nas oszukał? Nie poruszyłem się, poczułem przy twarzy mruczące futro,

pachnie trochę inaczej, przeleciało mi przez głowę, ale nie odezwałem się. Dopiero po chwili: mogę

jutro pójść i go zapytać, bąknąłem. Długo trwała cisza, mącona tylko przez delikatny chrzęst

udeptywanej poduszki. Ale po co właściwie, odparła Lidka. I z tym poszliśmy spać.

Kiedy opowiedziałem o tym Ewie, roześmiała się, nie wierząc oczywiście w ani jedno moje

słowo. Koty żyją siedem razy, przecież wiesz – pogłaskała mnie po ręku. Przytrzymałem tę jej dłoń,

podniecająco smukłą. Uważasz, że zwariowałem – szepnąłem, zastanawiając się, co dalej. – Po

prostu kłamiesz bardzo interesująco; lubię cię słuchać. W zamku zachrzęścił klucz, mąż Ewy

wracał właśnie z pracy. Zaproponował wspólną kawę, ale wymówiłem się, z jakiegoś powodu

rozdrażniony. Uspokoiło mnie dopiero, gdy w ciemnym przedpokoju Ewa nadstawiła mi na

pożegnanie policzek, a gdy się pochyliłem, lekko przesunęła głowę tak, że pocałowałem ją

przypadkiem w sam kącik ust. To było miłe, choć wracając do mieszkania myślałem sobie, że

zbliżyliśmy się chyba do granicy, za którą trzeba będzie się czegoś wstydzić.

Ale Lidka nie dostrzegła mojego pomieszania. W ogóle zacząłem mieć od tego dnia

wrażenie, że sprawa kota zdominowała jej życie. Jeśli nie miała dyżurów w radiu, przesiadywała w

fotelu, wpatrując się w zwierzaka w napięciu; kiedy wracałem, zaledwie odpowiadała mi cześć, nie

spuszczając z niego oczu, jakby chciała długotrwałą obserwacją wydobyć na jaw tajemnicę tamtego

weekendu. Kot zrobił się jakiś ociężały, niechętnie gonił za srebrnymi kuleczkami, które jak

dawniej wyrabiałem z papierków od czekoladek, aż któregoś wieczoru rozbestwił się do tego

stopnia, że nie poszedł do kuchni na kolację, tylko łaskawie pozwolił się karmić, leżąc na fotelu.

Próbowałem protestować. – Boję się, żeby znowu nie odszedł – odparła Lidka. Boję się. Mógłbyś to

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

20

raz zrozumieć.

Tłumaczyłem sobie, że to nadchodząca jesień czyni go tak nieruchawym, ale z początkiem

listopada zacząłem się poważnie lękać, czy obawy Lidki nie mają czasem charakteru

samosprawdzającej się przepowiedni. Przekarmiany, jak mi się wydawało, przez moją żonę, kot

leżał ciągle na kaloryferze – futerko odciskało mu się wtedy w prążki, jakby potraktował je

lokówką – albo na kanapie, albo w progu kuchni. Wiele razy widywaliśmy, jak dyszy ciężko,

wywalając na całą długość różowy język. Czasem, kiedy brałem go na ręce, pomiaukiwał

ostrzegawczo. Lidka biegała z nim do przychodni za parkiem – do tamtego weterynarza nie

mieliśmy odwagi pójść – karmiła go jakimiś pastylkami, zawijanymi w plasterki polędwicy, ale nie

wyglądało to na udaną kurację. W domu zrobiło się ponuro; bąknąłem kiedyś, że mam dosyć tego

kociego hospicjum, ale Lidka nie odezwała się nawet, więc widocznie zrobiłem jej przykrość

większą, niż zamierzałem. Co gorsza, powiedziałem to w złą godzinę, bo trzy dni później, ubierając

się do pracy, zastaliśmy go w łazience, koło kuwety z piaskiem, sztywnego i zimnego. Bez słowa

włożyłem czarne truchełko do plastikowej reklamówki i wyniosłem do zsypu. – Co z nim zrobiłeś?

– zapytała Lidka drżącym głosem, kiedy otwierałem drzwi mieszkania. – Oddałem dozorcy, żeby go

zakopał – odparłem. Cóż, brzmiało to lepiej; a zresztą nie okłamywałem jej przecież po raz

pierwszy.

*

Kiedy półtorej doby później usłyszeliśmy pod drzwiami miauczenie, byłem zdania, żeby nie

otwierać. Lidka jednak wstała i już po chwili zobaczyłem ją w drzwiach pokoju, z kotem w

objęciach. Ten też był czarny, z rudą plamą na prawym uchu. Uśmiechała się do mnie, jak oceniłem,

dość głupio: jak to zrobiłeś? – zapytała, jakby wszystko było moim dowcipem. Nie odezwałem się,

jadłem dalej kolację, gapiąc się uparcie w telewizor. Nawet jak to jest, ja w to nie wierzę

zastrzegłem tylko, idąc spać.

Miałem na szczęście o czym myśleć, bo dłuższe zastanawianie się nad wielokrotnymi

ś

mierciami naszego zwierzaka musiałoby, nie miałem wątpliwości, doprowadzić mnie do gabinetu

psychiatry. Tymczasem mąż Ewy wyjechał w kilkudniową delegację i, cóż, pozostało mi uporanie

się jakoś z faktem, że właśnie zdradzam moją żonę. Próbowałem sobie wyjaśnić, że wolę

przebywać tam, po drugiej stronie korytarza, ponieważ nie było tam pół-żywego stworzenia – ale

przecież wiedziałem, że to wymówka nie do przyjęcia nawet dla mnie. Losy mojego romansu i kota

splotły się zresztą wkrótce. Któregoś razu, wychodząc od Ewy, zobaczyłem w drzwiach naszego

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

21

mieszkania Lidkę. Zanim skończyłem bełkotać jakieś upokarzające wyjaśnienie, okazało się, że

tymczasem przeciąg otworzył okno, a kot wykorzystał nadarzającą się okazję do wykonania

samobójczego skoku z jedenastego piętra. Lidka szlochała całą noc i pewnie sama nie wiedziała do

końca, czy opłakuje kota, czy moją zdradę. W każdym razie od tej pory, kiedy przechwytywałem jej

spojrzenie, była w nim odraza, jakbym to ja zabił tego cholernego zwierzaka.

Tydzień upłynął w całkowitym milczeniu. Wstrząśnięty wszystkim, co się stało, przestałem

odwiedzać kochankę, a kiedy raz zagadnęła mnie na parkingu, odpowiedziałem jej coś opryskliwie.

W domu nie było wcale lepiej i zacząłem rozumieć, że mężczyźni w takich razach zaczynają szukać

mieszkania do wynajęcia. W pracy pytano mnie, dlaczego tak źle wyglądam. Odparłem

wymijająco, że mam kłopoty.

Pewnego wieczoru, kiedy wróciłem, nie zastałem Lidki. Nie miałem pojęcia, dokąd mogła

pójść i zacząłem się poważnie niepokoić, coraz wyraźniej zdając sobie sprawę, że wszystko

potoczyło się w możliwie najgorszym kierunku i to niestety przeze mnie. Kręciłem się po pustych

pokojach, aż w końcu pomyślałem, że tymczasem zrobię sobie kąpiel, żeby zebrać myśli. W szumie

lejącej się wody zdawało mi się, że ktoś zastukał. Czy Lidka mogła zapomnieć kluczy? Wybiegłem

z łazienki w samych slipach, odsunąłem zasuwkę. Na korytarzu nie było nikogo, przynajmniej nie

na wysokości oczu. Opuściłem wzrok i zobaczyłem go: siedział na wycieraczce i przypatrywał mi

się z bezczelną ufnością.

– Spierdalaj – powiedziałem dobitnie i zamknąłem z hałasem drzwi.

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

22

Pogodzony

Nie mogę pogodzić się, że odeszłaś, więc wciąż cię śledzę, chowam się po bramach, za

drzewami, pod wiatami przystanków, udaję, że czytam gazetę albo oglądam nowości na wystawach

księgarń, a potem bieg do tramwaju, wołanie taksówki, czasem się nie udaje i tracę cię z oczu na

dłużej, ale potem znowu odnajduje trop, a ty mnie nie widzisz albo udajesz, że nie dostrzegasz, w

geście zrozumienia dla mojego wariactwa, albo przeciwnie, okazując, jak bardzo mnie

lekceważysz; w każdym razie sam nigdy nie odkryłbym tego miejsca, poczatkowo nie potrafiłem

zrozumieć, co prowadzi cię do tej zakazanej dzielnicy, czemu ryzykujesz uwalanie błotem swoich

czarnych czółenek – na ścieżce biegnącej skosem przez jakieś nieużytki, między opuszczonymi

magazynami, wśród dogorywających fabryczek, daleko za pętlą autobusu, co robisz tutaj w swoim

eleganckim płaszczu, którego kołnierz uparcie ci podnosiłem, a ty mówiłaś mi: nie, nie mam nastu

lat, żeby stylizować się na zbuntowaną dziewczyneczkę, a ja na to, że przecież tak jest ładniej, to kup

sobie lalkę, mówiłaś, i teraz twój płaszcz migocze dwieście metrów przede mną, odczekuję, bo na

takim pustkowiu nie mogłabyś już udawać, że mnie nie dostrzegasz, wreszcie biegnę niespokojny,

ż

e całkiem stracę cię z oczu, tu, gdzie akurat naprawdę możesz potrzebować mojej pomocy, i kiedy

znajduję się przed wielką bramą, nie mam czasu sprawdzić napisu na czerwonej tablicy – ale dalej

jest hangar ze szklanymi drzwiami, za którymi dostrzegam znajomą sylwetkę w otoczeniu dwóch

mężczyzn w białych fartuchach, z którymi ruszasz w głąb, więc po chwili wahania wsuwam się do

wnętrza i kuląc, wędruję waszym śladem, kryję się za wielkimi stołami o białych blatach, a starszy

mężczyzna podaje ci chusteczkę, za co dziękujesz mu dystyngowanym skinięciem głową, które tak

uwielbiam, które było zupełnie inne niż wszystko, co kiedykolwiek mnie w życiu spotkało, i

pochylasz się, i pewnie przeciagasz czarne noski swoich butów, żeby wszystko było na swoim

miejscu, wszystko skomponowane, staranne; ruszacie dalej, boję się, że zdradzi mnie przyspieszony

oddech, ale w tej części hali panuje przenikliwy gwizd, który zagłusza wszystko, monotonny

przydźwięk generatora, skręcacie do schodów po lewej stronie, i nie jestem pewien, co mam dalej

robić, odkąd odeszłaś, nigdy nie byłem tak blisko ciebie, to zaledwie kilka metrów, w końcu

decyduję się i zstępuje za wami, tu jest ciemniej, nierówne betonowe stopnie, ściana pociągnięta

poszarzałą farbą, jeden podest, zakręt, następny podest, zakręt, coraz niżej, już dawno pod

powierzchnią ziemi; zdaje mi się, że za rogiem słyszę wasze podniesione głosy, ty mówisz: o tak, o

to mi chodziło, więc wyglądam ostrożnie i widzę rozległe pomieszczenie, wypełnione ludźmi,

wypełnione kobietami, wypełnione tobą: stoicie przed calym zgromadzeniem kobiet w płaszczach,

czarne włosy, zielone oczy, o których mówiłem z emfazą, że są szmaragdowe, choć chyba nigdy nie

widziałem szmaragdu naprawdę, te twoje oczy, z wyrazem uprzejmego zdziwienia, z którym

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

23

przyjmowałaś wszystko, co ci się przydarzało, młodszy z mężczyzn mówi: niech pani stanie między

nimi, chcę zaprotestować, ale wtedy zdradziłbym, że tu jestem, więc obserwuję bezsilnie, jak

wtapiasz się w ten tłum swoich sobowtórów, przez chwilę jeszcze znaczną, bo one wszystkie mają

podniesione kołnierze, ale ty rozglądasz się i także podnosisz kołnierz, a potem zamieniasz się

miejscami ze swoją sąsiadka po prawej i jeszcze z jedną; wtapiasz się w tłum, starszy mężczyzna

pyta: czy o lo pani chodziło?, a ja wtedy już nie mogę wytrzymać, więc wypadam na środek i

wołam: co to jest?!, a wtedy chór głosów, wszystkie naraz mówicie do mnie: to dla ciebie, mój

drogi, teraz będziesz mógł podzielić się mną z całym światem, nie będziesz wreszcie nudził,

mężczyźni klaszczą z uznaniem i wycofują się na schody, mówiąc coś do siebie, bardzo uradowani,

a na mnie patrzy teraz kilkadziesiąt par zielonych oczu, ta sama twarz jakby skserowana w wielu

kopiach, smutna, prawie bez wyrazu, i nie wiem, gdzie jesteś, ale chcę cię stąd wyrwać, tak

strasznie nienawidzę tych uzurpatorek, które przywłaszczyły sobie twoją twarz, twoje ruchy, twoje

gesty, twój płaszcz, perfumy, sposób, w jaki otwierasz torebkę, żeby sprawdzić, czy zabrałaś bilet

miesięczny, i jedna z nich podchodzi do mnie i mówi: to dla ciebie, miły, a ja wyciągam nagle z

kieszeni nóż i oganiam się od niej, sam nie wiem, z obrzydzeniem czy trwogą, nie wziąłem tylko

pod uwagę, że ona się nie cofnie, czuję przez chwilę lekki opór, a potem ostrze znowu tnie

powietrze, kobieta pada z głową prawie odjętą, i już druga mówi: kocham cię, i wyciąga do mnie

ręce, muszę cię znaleźć w tym tłumie, więc ją także zabijam, i następną, wołam cię po imieniu,

jestem, odpowiadają wszystkie, i otaczają mnie coraz ściślej, nie ma cię tu, uświadamiam sobie,

byłaś tą pierwszą, która powiedziała mi, że to dla mnie, i przecież nie cofnę już swego noża.

*

Nie mogę się pogodzić, że odeszłaś, więc kiedy powiedziałaś mi, że mam cię odwiedzić, nie

namyślając się wiele, włożyłem szarą marynarkę, o której zawsze mówiłaś, że jest taka miła w

dotyku, i po raz pierwszy od naszego rozstania użyłem wody Aramis, którą kupiłaś dla mnie, i tak

wystrojony wstępowałem na schody w twojej kamienicy, a gipsowy anioł stróż na półpiętrze,

obrzucony kolorowymi refleksami z resztek witraża w oknie, uśmiechał się – myślałem – na dobrą

wróżbę; w powietrzu unosił się zapach chloru po niedawnym myciu stopni, jakby nie dość bylo

seledynowych kafelków na ścianach, zawsze śmiałem się, że mieszkasz w łaźni, i poczułem znowu

podniecenie, jak zawsze, gdy cię odwiedzałem, pewny, że zaledwie otworzysz mi drzwi, będziemy

sie całować i rozbierać w pośpiechu, podejrzewam, że nigdy nie mógłbym skorzystać z łaźni

publicznej, uwarunkowany erotycznie na chlor i kafelki, ale tym razem otworzyła mi twoja matka,

obrzuciła niechętnym spojrzeniem, niechętnym, a może tylko smutnym, i powiedziała: to ja idę do

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

24

siebie, dzieci, i wyszła, i to, że tak się do nas zwróciła, przydało mi otuchy, że teraz wszystko się

jakoś ułoży, wyszłaś mi na spotkanie z głębi mieszkania, nie patrząc mi w oczy, rozedrgana,

niespokojna, zapraszam, powiedziałaś cicho i cofnęłaś się do pokoju, którego okna wychodziły na

ulicę, a po drugiej stronie, nienormalnie blisko, była druga kamienica z wielkimi loggiami na

trzecim piętrze; uświadomiłem sobie, że nie mam kwiatów, a przecież przydałyby się kwiaty,

dlaczego kwiatów zapomniałem, nie potrafiłem zrozumieć i powiedziałem coś o tych kwiatach, a ty,

ż

e nieważne, i zaczęłaś skubać brzeg obrusa, wciąż ze spuszczoną głowa, jak ci jest?, zapytałaś,

nieważne, mówię i przysuwam się do ciebie, i zaczynam ostrożnie bawić się twoimi włosami, a ty

nagle przytulasz się, więc choć miałem być spokojny, choć to mogło wszystko zepsuć, nie potrafię

się opanować i zanurzam twarz w twoje włosy, ten zapach, nie zdawałem sobie sprawy, że tak do

niego tęsknię, że oddychałem od wielu tygodni zaledwie szczytem płuc, płytko, niechętnie, a teraz

jest wreszcie tak jak należy, tak jak być powinno, a ty podnosisz twarz do pocałunku, i twoje usta,

wilgotne i gorące, większe niż naprawdę, bardziej gorące, słodsze, niż pamiętałem, i zarazem takie

jak zawsze, czuję twój język, błądzący między moimi wargami, oddycham twoim oddechem,

obracamy się powoli, opierasz się o ścianę, tuż koło okna, rozpinasz mi koszulę, i tylko nie wiem,

czy odnajdujemy się, czy to jeszcze jedno pożegnanie, boję się, że żegnasz się ze mna, w ten

sposób, więc odrywam twoje dłonie od siebie i rozkrzyżowuję cię, jakbym w ten sposób mógł

zapobiec złu, które się jeszcze może stać, a ty nagle wyszarpujesz się i wyzywającym gestem

podnosisz sukienkę, jesteś tam naga, wejdź, szepczesz, i twoje wąskie palce sięgają do zapięcia

moich spodni, i oplatasz mnie udami, podtrzymuje cię, żeby nie upaść, i czuję, jak wpuszczasz

mnie, wilgotna i zachłanna, nie mogę żyć bez ciebie, wołam, i ja, i ja nie mogę żyć bez ciebie,

odpowiadasz, zaciskając kolana na moich biodrach, jesteśmy razem, spojeni, zlepieni, kołyszący się

gorączkowo, wbijam się w ciebie, modląc się, żebyś otworzyła oczy i żeby usłyszeć twój krzyk,

ostry, przeszywający, podniecający nawet bardziej, jeszcze bardziej niż twoje cialo, spocone,

otwierające się na moje ciosy, i nagle widzę po drugiej stronie ulicy jakiś ruch, to stara kobieta

wspina się niezgrabnie na brzeg loggii na trzecim piętrze, jest nią twoja matka, a ty zawodzisz coraz

głośniej, twoja matka rzuca się w dół ulicy, a ja wlewam się w ciebie, choć chcę to zatrzymać, i jest

jeden krzyk, rozkoszy i rozpaczy, bo wiem, że to koniec, że skoro twoja matka tam leży, martwa,

skoro wokół leżącego ciała zbierają się ludzie, zadzierają głowy i pokazują okna po tamtej i po tej

stronie, pokazują nas palcami, tak, skoro pokazują nas palcami, to teraz rozstaniemy się już na

zawsze.

*

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

25

Nie mogę pogodzić się, że odeszłaś, więc co niedziela siadam w łachmanach na twojej

drodze do kościoła, choć wiem, że miniesz mnie, idąc z nim, a jednak wyciągam rękę, proszę o

wsparcie, i czasem wydaje mi się, że patrzysz, ale pochylam głowę pokornie i tylko wsłuchuję się w

twoje kroki, coraz wolniejsze, jakbyś domyślała się, że to ja, i nie była pewna, czy masz się cieszyć

na moje spotkanie, czy gniewać, czy niecierpliwić, a potem przyspieszasz, i w mojej dłoni czasem

błyszczy drobny pieniążek, a czasem nie; a gdy cię nie ma, bo i tak się zdarza, wtedy nie wracam do

siebie na noc, tylko zostaję w tym samym miejscu i tak siedzę przez cały tydzień, odliczając

godziny do tej jednej chwili, kiedy znów usłyszę twój krok – właśnie siedzę tak od czternastu dni i

już nie pochylam glowy, już wypatruję niecierpliwie, i dzięki temu widzę cię nareszcie, dziś w

otoczeniu kilku mężczyzn: rozmawiacie głośno, jesteś jakaś inna, palisz papierosa i masz

zarumienioną twarz, twoje oczy błyszczą, podchodzicie do mnie, przyglądasz mi się wrogo, tak,

czuję to wyraźnie, że wrogo, i chcę wstać, ale jeden z mężczyzn przytrzymuje mnie ciężką dłonią i

oblewa czymś gęstym; i kiedy odchodzicie, a ty rzucasz w moją stronę niedopałek, wybucham

nagłym ogniem, zamieniam się w rozpaloną ranę, skwierczące mięso, urwany krzyk – i gdy tak

ciemną smugą dymu szpecę pogodne niebo, i gdy już nic nie boli, zupełnie nic, nareszcie – myślę,

pogodzony, że świat chociaż jeden problem umiał rozwiązać jak należy.

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

26

Jak zostać królem

Teraz opowiem wam, jak zostałem królem. Taka wiedza każdemu może się kiedyś przydać.

Mało jest marzeń równie powszechnych. Co do mnie: państwo, które wybrałem na swoją

intronizację, miało już, ściśle biorąc, swojego króla. Król jednak wybrał się jesienią ubiegłego roku,

aby polować na łosie, i jak dotąd nie wrócił. Zachodziła więc obawa, co mówię!, istniała nadzieja,

ż

e koronę królewska nosi teraz po puszczy jakiś łoś.

W tych okolicznościach, po gruntownym przeanalizowaniu sytuacji, widziałem przed sobą

dwie drogi. Jedna prowadziła do lasu, gdzie należało dopaść łosia królobójcę i zabić bez

wysłuchiwania wyjaśnień, że koronę nawlókł sobie na rogi przypadkiem, znalazłszy ją, dyndającą

bezpańsko na krzaku. Druga wiodła wprost do zamku. I tą właśnie poszedłem – jak się później

okazało, uratowało mi to życie – nałożywszy na tę okazję swoją paradną czarną zbroje.

Zgodnie z moimi przypuszczeniami, w zamku od kilku miesięcy trwała hulaszcza uczta,

która zaczęła się jako stypa jeszcze w grudniu, a wobec przedłużającej się nieobecności martwego

władcy (który by ją usprawiedliwił), jak i władcy żywego (którego przybycie zmieniłoby ją

natychmiast w uroczystość dziękczynienia za jego szczęśliwy powrót) – przedzierzgnęła się

ostatecznie z początkiem marca w obchody ku czci p.o. króla Immanuela Oxygeniusza. Wyglądało

na to, że przepijany jest właśnie budżet państwa na następny rok. W ogromnej komnacie kłębiło się

mnóstwo goblinów, hobbitów, płanetników i latawic, czy jak się to towarzystwo nazywało,

niektórzy obdarzeni przez matkę naturę ogonami, płetwami, skrzydłami błoniastymi i pierzastymi,

ryjkami i paszczami, niektórzy zionący ogniem, niektórzy zaś nie. Wielopierśne dziwożony

maczały swoje obwisłe biusty w pucharach z winem i spryskiwały nim biesiadników, którzy z

głowami odchylonymi bezwładnie na oparcia krzeseł nie byli w stanie już pić; większość jednak, co

musiałem stwierdzić z uznaniem, zachowywała podziwu godny hart ducha i trzymała się prosto,

chlustając co najwyżej nadmiarem spożytego alkoholu wprost do dzbanów skrytych pod stolami,

gdzie przesłaniała je taktownie zwisająca do ziemi brudna serweta. Służba, podejrzanie kudłata,

miotała się ogromnym tłumem, pozorując ciężką pracę, a że sporo też było gości, którzy

przepychali się do otwartych okien, by zaczerpnąć świeżego powietrza lub, przeciwnie, pragnęli

wrócić do pozostawionych na chwilę kielichów, łatwo było ulec stratowaniu przez ciężkie buty,

pazurzaste łapska lub kopyta, jeśli nieczujnie znalazło się przy podłodze; w istocie, kiedy

próbowałem rozeznać się w tym rozgardiaszu, lokaj porośnięty rudawą szczecią zamiatał właśnie w

stronę wyjścia jakąś purpurową miazgę, prawdopodobnie resztkę biesiadnika, który niegdyś musiał

zsunąć się z krzesła na krótką drzemkę, dziś już wieczną.

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

27

ś

eby zostać królem, nie należy przesadzać ze współczuciem. Toteż odmówiwszy

pospiesznie requiescat in pace, rzuciłem zaraz okiem, gdzie znajduje się krzesło, opróżnione w ten

sposób przez tego – lub tę – znajdującego właśnie miejsce spoczynku na złotej szuielce lokaja.

Miałem szczęście (należy je mieć, jeśli się chce być królem): w lesie głów wokół stołu zobaczyłem

wyrwę stosunkowo blisko tronu, na którym spoczywał Oxygeniusz. Ruszyłem zatem w tamtą

stronę z impetem, rozbryzgując czarnym napierśnikiem plączący się tłum, jak morskie odmęty.

Gwar w komnacie wzbogaciły być może okrzyki bólu potrącanych przeze mnie stworów, a mój

naramiennik roziskrzył się nawet raz od jakiegoś rzuconego w moją stronę magicznego

przekleństwa; gobliny czy też hobbity (nie umiałem nigdy tego spamiętać) umiały wyczyniać takie

sztuki, na szczęście w panujacym rozgardiaszu nie było warunków, żeby czarujący mógł się

odpowiednio skupić. Najważniejsze, że niebawem siedziałem przy stole. Po mojej lewej ręce kiwał

się jakiś mnich o pomarszczonej twarzy: problem Boga to wielki problem nas wszystkich, rzucił mi

na przywitanie; pieczyste zagryzał suchym chlebem. Być może chciał wieść dalej rozmowę, którą

rozpoczął najwyraźniej nie ze mną; może z tym na szufelce (on miał ten problem już rozwiązany).

Po prawej trubadur o długich, sterczących uszach gladził melancholijnie drewniany przedmiot. Był

to, jak się zorientowałem po chwili, gryf od mandoliny, złamany czy raczej odgryziony od strony

pudła rezonansowego i osmalony, bez strun. Siedzący po przeciwnej stronie stołu typ w

purpurowym żabocie, którego wydatne szczęki, zębiska, a nade wszystko dym unoszący się z

nozdrzy nie budziły doprawdy zaufania, szczeknął w moją stronę: pan zajmuje się muzyką,

towarzyszu pancerny? Zaprzeczyłem. To dobrze, bo okropnie ja muzyki nie lubię. Nie zdołałem

odpowiedzieć, bo co innego zajęło w tym momencie moją uwagę.

Były to oczy: roziskrzone, szmaragdowe, mrugające ku mnie zachęcająco. Znałem je skądś,

z jakiegoś dawnego życia, i mało brakowało, a osunąłbym się w czeluść innego świata, w którym

nie byłem rycerzem, świata bez dziwożon i tronów, bez biesiad i zamczysk; na szczęście zdołałem

przytrzymać się kurczowo stołu i niebezpieczeństwo znikło. Właścicielka oczu, wiedziałem to

skądś, miała na imię Ewa, ale tu, jak dowiedziałem się wkrótce, zwano ją pieszczotliwie Owieczka.

Jej drobną twarz otaczały złociste loki, niby aureola na świątobliwych malowidlach. Nie na

Jeruzalem, lecz na Babilon kierowały jednak jej usta, wielkie i czerwone, gdy oblizała je po

spożyciu ostatniego kęsa ociekającej sosem pieczeni. Mrugnęła do mnie znowu. Uznałem to za

zachętę do rozmowy. Musiałem w końcu dowiedzieć się jakichś szczegółów o osobniku, który

zajmował mój tron.

Jego wygląd, trzeba to przyznać, uświadomił mi dobitnie trudność przedsięwzięcia.

Liczyłem się bowiem z ludzkim przeciwnikiem. Immanuel Oxygeniusz natomiast, pora to wyznać,

nie tylko nie był człowiekiem, ale nawet istotą z naszym gatunkiem spokrewnioną, jak płanetnik

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

28

czy wąpierz, który snobując się, jak wiadomo, na pokrewieństwo z Ryszardem III, będzie żądał, by

zwracać się do niego per vampire. Takie słabości przeciwnika dają się zawsze wykorzystać w naszej

drodze do tronu; płanetnik na przykład źle znosi założenie w zamku centralnego ogrzewania, które

czyni powietrze zbyt suchym, a hobbit opuszcza okolicę, strząsając pył z sandałów, natychmiast po

odczytaniu mu urywka z dzieł Ludwika Wittgensteina. Marzącego o koronie mnicha można złamać,

podsuwając mu na uczcie intronizacyjnej gotowany kawior (jeśli przeżyje, powróci do swej

pustelni), centaury zasię umierają po wysłuchaniu bodaj pięciominutowego fragmentu

skomponowanego przez dodekafonistów. Ale co moglo podziałać na obiekt rozpierający się właśnie

u szczytu stołu?

Immanuel Oxygeniusz miał kształt kulisty. Dokładnie rzecz ujmując, był kulą połyskującą

metalicznie, z niewielkim głośniczkiem na szczycie. Otaczały ją druciane kółka w liczbie czterech

czy pięciu, przecinające się pod rozmaitymi kątami; na każde nawleczony był jasnozielony koralik.

Mówiąc wprost, przypominał ów władca model atomu Bohra, jaki stał na szafie w pracowni

fizycznej, w szkole, do której niegdyś uczęszczałem. Zrozumiałem w jednej chwili dramat państwa,

w którym rozpoczął niebacznie ucztę: w gwarze głosów, nie mogąc wezwać lektyki, nie mógł też

samodzielnie wstać od stołu, państwo skazane było zatem na wyniszczające skarb opilstwo, uczta

nie miała się skończyć już nigdy. Postanowiłem zapamiętać ten przydatny dla mnie argument.

Tymczasem jednak zapytalem Owieczki: czy Oxygeniusz pije cokolwiek? Ależ skąd, powiedziała,

otwierając jeszcze szerzej szmaragdowe oczy. A czy je on? Roześmiała się, ukazując olśniewająco

białe ząbki: a czymże on miałby jeść? Nie ma ust, piękny rycerzu, i oblizała się lubieżnie. To czymże

się żywi nasz władca?, indagowałem dalej, teraz już drżącym głosem, powtarzając sobie, że mając

na celu koronę, nie mogę poddawać się od razu urokom płci niewieściej, choćby tak sprawnej w

oblizywaniu i gryzieniu mięsiwa, jak to zapowiadały usta pięknej dzieweczki. Myślami naszymi się

ż

ywi, piękny nieznajomy, odparła, sunąc dłonią po gładkim dekolcie. Dlatego ci z nas, którzy zbyt

długo tu już przebywają, mają zupełnie pusto w głowach, nic prawie. Jeśli nie chcesz, czarny

rycerzu, by pożarł wszystkie twoje myśli, wyjdź ze mną. – Wyjdźmy zatem. No i wyszliśmy.

Wdzięczny za uratowanie mego umysłu (kiedy chce się zostać królem, należy doceniać

przeciwnika, tego zaś z początku zaniedbałem), pozwoliłem się poprowadzić zamkowym

korytarzem aż do buduaru Owieczki. W moim rycerskim ciele było mnóstwo dziur po

nieprzyjacielskich pociskach i po zdjęciu pancerza wyglądałem trochę jak ser szwajcarski,

obawiałem się więc tego, co teraz nastąpi: wyobraźnia Owieczki obróciła jednak mą przypadłość na

obopólną korzyść. Wpieszczając się w jamy mego ciała, wkładając ręce i nogi tu, a wyciągając je

ówdzie, zespoliła się ze mna mocniej, niż kobieta może zazwyczaj zespolić się z mężczyzną; gdy

więc, zmęczeni, zapadliśmy przed wieczorem w sen, czuliśmy się jednością bardziej, niż to bywa w

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

29

baśniach.

Tym straszniejszy okazał się poranek: obudziłem się w pustym łóżku, którego zbełtana

pościel pokryta plamami potwierdziła wprawdzie słodką realność wspomnień, zamieszanie

dochodzące z zewnątrz podpowiadało jednak, że właśnie zaczęły się kłopoty. Przywdziałem swoją

zbroję i wyjrzałem ostrożnie na korytarz: bezładnie biegały po nim samice-sierściuchy, łopocząc

połami różowych peniuarów, niektóre nieuczesane, niektóre z kokardkami na głowie, piersiach i

udach, związanymi jednak uderzająco pospiesznie. Pod oknem rozmawiało dwóch żołnierzy i

poznany wczoraj przeze mnie mnich; ów, zbyt długo widocznie przebywający w towarzystwie

Oxygeniusza, zupełnie nie mógł skupić się na temacie rozmowy i wciąż nawracał do początku.

Nadstawiłem ucha: problem Boga to wielki problem nas wszystkich. – Ale to nie Bóg, to rebelianci

mrówkopodobni. – Šciśle mówiąc, do zamku wdarl się podobno Dziad Leśny Krzywy Ryj. To on ją

wyciągnął. – Ale Bóg na to pozwolil, a jest to wielki problem nas wszystkich. – Przecież ultimatum

przysłali mrówkopodobni. – Bóg nie przysyła niestety nigdy ultimatum. Wszystkiego trzeba się

samemu domyślać. To wielki problem nas wszystkich. – Przypuszczam, że nie musiał jej wyciągać.

Pewnie chciała, by ją obłapił. Zawsze powtarzala, że nie umie sobie wyobrazić, jak to jest z

Krzywym Ryjem. – Bóg stworzył kobietę. Dlaczego nam to zrobił? To wielki problem nas wszystkich.

– Pst! Zauważyli mnie dopiero teraz i wpatrywali się z napięciem. Przez chwilę panowała krępująca

cisza. Porwali Owieczkę, odezwał się wreszcie jeden z żołnierzy. Zważywszy, panie, że wychodzisz z

jej komnaty, powinno cię to obejść. O poranku wymknęła się z Dziadem Leśnym; widocznie nie

dogodzileś jej wystarczająco. – To wielki problem nas wszystkich, odezwał się znowu mnich.

Szperał przez chwilę w fałdach swojej szaty, aż wreszcie wyciągnął kiszonego ogórka, pokrytego

jakimiś brunatnymi frędzlami, zapewne z wnętrza swej kieszeni. Mimo to ugryzł go soczyście, aż

ż

ołnierze, podobnie jak ja sam, otrząsnęli się ze wstrętem. I co zamierzasz zrobić ze swą hańbą, o

czarny rycerzu?, zapytał jeden z nich.

W mgnieniu oka zdałem sobie sprawę, że teraz oto moja moc się przesili. Mogę albo stać się

pośmiewiskiem całego dworu, co pogrzebie moje szanse na tron, albo desperacką odwaga zdobyć

poklask wszystkich, których myśli nie wyssał jeszcze Immanuel Oxygeniusz. Organizuje wyprawę

ratunkową, oświadczyłem zatem. Kto ze mną? Sierściuchy, przysłuchujące się naszej rozmowie,

rozbiegły się z piskiem, to będzie wielki problem nas wszystkich, zamruczał mnich, wylizując palce

z ogórkowego soku, a drugi z żołnierzy wzruszył ramionami: chyba nie wiesz, co mówisz,

cudzoziemcze. Las jest pełen szkieletów tych, którzy zadarli z mrówkopodobnymi. – Miałbym piękny

temat na pieśń. Tylko na czym mam ją wygrać? – rozległo się za moimi plecami. Tak to jest

zadawać się z ludźmi w pierwszym pokoleniu. Ojciec smok, dziadek smok, to w końcu zawsze dym z

nosa wyjdzie. Obejrzałem się: stał tam długouchy trubadur. Już miałem go przegnać, ale umysł mój,

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

30

niczym w jasnowidzeniu, podpowiedział mi, jak mam postąpić. śeby zostać królem, należy słuchać

głosu swego wnętrza.

Nie masz już instrumentu i jako muzyk jesteś skończony, powiedziałem zatem z

okrucieństwem. Właściwie to tylko otworzyłem usta, a słowa potoczyły się same. Gdy trubadur

podniósł na mnie załzawione oczy, pełne zdziwienia, dokończyłem: a skoro nie masz nic do

stracenia, pójdziesz ze mną. Ty, panie, zwróciłem się do milczącego żołnierza, nic nie mówisz, więc

chcesz wziąć udział w wyprawie, zwłaszcza że ma w niej uczestniczyć taki ciura jak on. Duma nie

pozwoli ci zostać. Jak ci na imię? – Ferdynand. – Będziesz sławny, Ferdynandzie. A ty, to było do

mnicha, rozwíążesz wreszcie problem nas wszystkich. Zwyciężymy. W drogę!

Nie minął kwadrans, a mieliśmy osiodłane konie. Ruszyliśmy stępa; odniosłem wrażenie, że

z okien komnaty biesiadnej wypatrują nas setki oczu. Wieść o porwaniu Owieczki musiała dotrzeć

nawet do wyżartych przez Oxygeniusza umysłów. Na podgrodziu otoczyły nas tłumem brudne, ale

urodziwe mieszczki i usmoleni mężczyźni o zaciśniętych ustach. U bramy prowadzącej w stronę

lasu jakiś żebrak zawodził jękliwie godzinki. Wstrzymałem tu konia. Widziałeś Dziada Leśnego z

Owieczką?, zapytalem go. Może widziałem, panie, odparł. Przybądź nam, miłościwa Pani, ku

pomocy... Sypnąłem złotym groszem do miseczki u jego kulasów (jeśli chce się zostać królem,

należy być szczodrym): jak dawno to było? – A, ze trzy godzinki. Przybądź nam, miłościwa Pani, ku

pomocy... – Patrzyłeś, gdzie dalej pojechali? Poczułem jego ciężki wzrok na trzosie. Brząknąłem

nim znacząco. Tak, panie, powiedział z nieoczekiwanym pośpiechem. Pojechali w stronę lasu, tam

na horyzoncie. Ona zaczęła strasznie krzyczeć. On uciekł, a ona weszła w las, jak zaczarowana.

Otrzepywała się tylko. – Dobry masz wzrok, mruknął powątpiewajaco trubadur. O panie, Dziada

Leśnego natura obdarzyła krzywym ryjem, ciebie słuchem, a mnie wzrokiem. Jakżebym mógł inaczej

przeżyć, gdybym z daleka nie potrafił odróżnić karbowańca od karbowego? – Dziada natura

obdarzyła nie tylko krzywym ryjem, dobiegło mnie westchnienie mnicha, to wielki problem nas

wszystkich. Nie chciałem tego słuchać; rzuciłem żebrakowi cały trzos i ruszyliśmy w dalszą drogę.

Znalezienie w lesie obozu rebeliantów nie nastręczyło trudności. Ferdynand był sprawnym

tropicielem, zresztą rebelianci nie kryli się wcale, ufni w moc swoich szczęk, drobnych, ale

milionowych. Na środku polanki, u której brzegu skryliśmy się w krzakach, siedziała Owieczka w

rozpiętej sukni; obejmowała ramionami kolana i rozglądała się wokół z przerażeniem. U jej stóp

kręcili się mrówkopodobni z maleńkimi sztucerami, kosami, dzidami i pałaszami. Kilku, czemu

przyglądałem się przez chwilę z niedowierzaniem, rychtowało mikroskopijne armaty; do każdej

zaprzężono po dwa żuki gnojaki, niby parę opancerzonych wołów. Obliczałem, ile kroków dzieli

mnie od porwanej, nie znałem jednak sprawności mrówczych gąb; walające się tu i ówdzie kości,

obgryzione do cna, sugerowały wszakże, iż jest ona dość znaczna. Oparłem się o porośnięty

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

31

brązowawym mchem głaz, żeby skupić myśli – i w tym momencie poczułem, że głaz westchnąl.

Zerwałem się na równe nogi, ryzykując odkrycie przez rebeliantów. Cicho, powiedział głaz,

przeszkadzasz mi marzyć. Po tych słowach rozwinął się z kłębka i pokazał w całej krasie. Jestem

marzącym mrówkojadem, powiedział, brakuje mi odwagi, więc przychodzę tu co dzień, marząc o

uczcie. Moi towarzysze pokiwali ze zrozumieniem głowami, tylko ja trąciłem go końcem buta i

szepnąłem: czego tu się bać, jesteś od nich większy. Grożnym spojrzeniem nakazałem milczenie

trubadurowi, który chciał coś powiedzieć, i kusiłem dalej: słuchaj, mrówkojad, oni są maleńcy. I

bardzo smaczni. No idź, pożyw się, co ci zależy. Co ty właściwie jesz? - Głównie igliwie, mruknął

ponuro. Mrówkojad, nie kompromituj się. Przecież to nie wypada, żebyś jadał igliwie. Mrówkojad

jada mrówkopodobnych. – Pogryzą mnie. – No może odrobinkę. Ale co sobie pojesz, to twoje...

Czułem już prawie ten chwościk, rozpychający się pod pancerzem, rogi i diabelskie kopyto. A

przecież nie mialem wyjścia. Przecież od niego wszystko zależało. Nie ja urządzałem ten świat. Dał

się w końcu przekonać. Zachrumkał i – rzucił się na polanę. To, co się działo w ciągu następnej

minuty, będzie mi się śnić do końca moich dni. Zaskoczenie było całkowite i mrówkojad w

mgnieniu oka wessał z pół miliona rebeliantów. Wkrótce jednak pokryły go miliony innych,

strzygąc w straszliwym chrzęście chitynowych paszcz jego szczeć, odsłaniając jego ścięgna,

wydobywając na światło dzienne płuca i wątrobę, i misterne rusztowanie żeber. Korzystając z

zamieszania, wpadłem na polanę, porwałem na plecy Owieczkę i rzuciłem się z powrotem. Mijając

drgające ciało, wyświadczyłem mu jeszcze łaskę, wbijając między gasnące oczy miecz. Tyle bylem

mu winien. W pośpiechu wsiedliśmy na konie, puściliśmy się galopem, słysząc za sobą przez jakiś

czas niepokojący tupot maleńkich nóżek. Zwolniliśmy dopiero u bram miasta. Dziwka jesteś, nie

ż

adna dama, odezwał się nagle mnich. Najwyraźniej skutki przebywania w towarzystwie

Oxygeniusza zaczęły stopniowo zanikać. Co za pomysł, chędożyć się z Dziadem. O małośmy nie

zginęli przez ciebie. Popatrzyl na mnie i dodał: a ty – świnia, nie żaden rycerz. Za czasów naszego

zmarłego króla rozmawiałem z mrówkojadem o filozofii. Co wieczór. Nie uczestniczył w uczcie

Oxygeniusza, bo ma alergię na metal. A teraz co?

A teraz zaczną się wiwaty, chciałem odburknąć: w istocie, widząc naszą grupę, wracającą

szczęśliwie, całe podgrodzie wyległo na ulicę, na dziedziniec zamku zaś – wszyscy ucztujący.

Wzięli mnie na ręce i ponieśli do komnaty biesiad, Oxygeniuszu, wolali, Oxygeniuszu, ten oto

rycerz uwolnił ofiarę mrówkopodobnych! Postawili mnie wreszcie, Oxygeniusz zabrzęczał coś,

czego nie zrozumiałem. Było mi zresztą wszystko jedno, co mówi. Mieczem, jeszcze ciepłym od

krwi mrówkojada, przebiłem go na wylot, a potem zakręciłem rękojeścią, aż na podłogę posypały

się tranzystory. Zerwałem jedno z drucianych kół i wsadziłem je sobie na czoło. Tłum za mną

zamilkł i wpatrywał się we mnie wielkimi oczami, jakby nie było oczywiste, co robię i po co, tylko

Owieczka rzuciła się naprzód i przypadła mi do kolan: o panie, szeptała, ja nie poszłam chędożyć

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

32

się z Dziadem Leśnym, wtrąć oszczerczego mnicha do lochu, obraził twój majestat, ja poszłam

zebrać dla ciebie ziół do lasu, nazbierać Iubczyku, byś nigdy mnie nie opuścił. Odsunąłem ją

ostrożnie nogą: później, oświadczyłem (gdy chce się być królem, należy być rozważnym). Teraz ja

tu będę królem – powiedziałem głośno. Trubadur i Ferdynand do mnie, zostajecie ministrami.

Podbiegli z pośpiechem, a wszyscy się ukłonili, mnich nawet gorliwej od pozostałych –

stwierdziłem z przyjemnością. Nic zresztą nie uratuje go od każni, pomyślałem, obiecując sobie

obmyślić przed zaśnięciem jakiś podniecający zestaw tortur. Będę je oglądał z Owieczką, niepewną,

czy jest tylko widzem, czy zostanie też aktorką tego przedstawienia...

l tak zostałem królem. Więc teraz już wiecie.

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

33

Ostatni film moralnego niepokoju

Nie chciałem brać tego tematu, już prawie pytałem, kogo to dzisiaj obchodzi, ale w porę

ugryzłem się w język, przypominając sobie, że naczelny był jednak głośnym opozycjonistą i tak

bezczelnej zaczepki mógłby nie znieść. Tyle mojego, że roześmiałem sie urągliwie, kiedy mi

powiedziano, że bohaterka mojego reportażu mieszka kilkadziesiąt metrów poniżej willi

Jaruzelskiego, na tym samym osiedlu, i że w 1988 wyszła za mąż za Zygmunta J., ekonomistę,

który z ,,Solidarnością" miał doprawdy niewiele wspólnego. Nie gadaj tyle, jedź, obciął mnie

naczelny. J. wydaje teraz książkę, to będzie ważny tekst, znam ją ze szczotek. W końcu każdy ma

prawo zmienić poglądy. A Halina jest naprawdę w porządku, to była świetna dziewczyna w tamtych

latach i ma mnóstwo do opowiedzenia. Na rocznicę podpisania Porozumień będzie jak znalazł. W

najgorszym razie przedstawi się ją w druku jako żonę Zygmunta, bo dzisiaj jego nazwisko znaczy

więcej, ale dwadzieścia lat temu to ona była kimś, nie on. Umówiłem was, czeka na ciebie. Więc nie

miałem wyjścia, pojechałem.

Otworzyła mi wysoka, szczupła blondynka o ostrych rysach, po czterdziestce. Ruszała się

szybko, mówiła głośno. Pan jest pewien, że to o mnie chodzi, nie o Zygmunta?, zapytała od razu, bo

on teraz książkę ma wydać... Zaprzeczyłem, nie wdając się w wyjaśnienia, że z dwojga złego

wolałbym rzeczywiście porozmawiać z nim. Wyrecytowałem za to, że warto podtrzymywać pamięć

o tym, dzięki komu żyjemy w wolnej Polsce, skoro większość Polaków uważa Generała za

wielkiego patriotę. To teraz państwa sąsiad, wyrwało mi się. Tak, odpowiedziała, nie zauważając

ironii, ale on żyje na uboczu.

Włączyłem dyktafon i zacząłem z nią rozmawiać. Kiedy zetknęła się pani z ruchem

opozycyjnym? – Jeszcze na studiach. – Jak to było? – Wynajmowałam w Warszawie mieszkanie,

maleńkie, ale samodzielne, i koledzy przyszli w pewnej chwili do mnie, pytając, czy nie

przechowałabym czegoś dla nich. To było świeżo po zamordowaniu Pyjasa... Słuchałem tego

jednym uchem, rozglądając się po pomieszczeniu, w którym siedzieliśmy. Był to duży pokój,

pełniący jednocześnie funkcję holu, salonu i kuchni. Wchodziło się tu z maleńkiego przedpokoiku,

wystarczającego zaledwie, żeby pomieścić szafkę z butami i wieszak na ubrania. W jednej trzeciej

poziom podłogi obniżał się o dwa schodki, wyżej znajdowała się część kuchenna, oddzielona od

niższej szerokim barem; za nim, po stronie salonu znajdowały się dwa lub trzy wysokie stołki, a

dalej niska ława ze skupionymi wokół niej fotelami klubowymi, szafka z kase tami wideo i potężny

telewizor. Za przeszkloną ścianą zieleniło się patio; spacerowało tam wielkie kocisko o

stalowoniebieskim futrze i granatowych oczach. Kobieta przerwała na chwilę; spojrzałem na nią,

nieco spanikowany, bo zagapiłem się na tego kota i przestałem jej słuchać. To Milicjant,

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

34

uśmiechnęła się. Nazywamy go Milicjant, bo cały niebieski. Kartuz, taka rasa z Francji. –

Przepraszam, powiedziałem; mrugnęla do mnie, wstała i przyniosła nam po drinku. Wiesz co?,

rzuciła, przejdźmy na ty. Jestem od ciebie wystarczająco dużo starsza, a łatwiej się będzie gadać.

Mam na imię Halina (Andrzej, bąknąłem). Ja przecież rozumiem, że dla twojego pokolenia to jak

historie o Krzyżakach. Gówno cię to obchodzi, i w gruncie rzeczy masz rację. Ale kazali ci to

napisać, a przecież jak nie znajdziesz punktu zaczepienia, czegoś, co cię rusza, to wyjdzie ci taka

piła, że... nic z tego nie będzie. Ja byłam dziennikarka, wiem, jak się rzeźbi takie niechciane tematy.

Powinienem zachować się jakoś dyplomatycznie: zaprzeczyć, powiedzieć coś miłego, ale

tak mnie zaskoczyła tą rzeczowością i precyzyjnym nakreśleniem mojej sytuacji, że spytałem tylko,

z glupia frant: pani... Ty byłaś dziennikarką? Kiwnęła głowa: skończyłam dziennikarstwo. W

zawodzie pracowałam niezbyt długo. A teraz wiesz, Zygmunt mnie potrzebuje w domu. Robi karierę.

Prawdziwą, zasłużoną, dodała prędko, z naciskiem. Zresztą nie sądzę, żebym dzisiaj się w tym

wszystkim umiała odnaleźć. Oglądanie kolegów, tego, co się z nimi stało... To nawet na ekranie

telewizora bywa dosyć przykre.

Pociągnąłem w zamyśleniu drinka i usłyszałem: to zapytaj mnie o coś, co cię naprawdę

interesuje. Odezwałem się z wahaniem: w jakich okolicznościach przestałaś działać, dlaczego

znikłaś? Wzruszyła ramionami: naprawdę chcesz wiedzieć? Nauczyłam się rezygnować ze swoich

spraw dla czegoś większego. – Chodzi ci o karierę męża?, zdziwiłem się chyba zbyt szczerze, bo

zacisnęla usta i powiedziała po prostu: nie chcę o tym mówić. Mieliśmy rozmawiać o przeszłości... o

dalekiej przeszłości. Zrozumiałem, że nie ma sensu się upierać, więc zajrzałem do notesu, jakbym

naprawdę miał tam jakieś zapiski, i rzuciłem: wtedy, jak zaczynałaś, było rzeczywiście tak źle?

Milczała chwilę, teraz ona jakby bardziej interesowała się kotem. Ale gdy zamierzałem już

powtórzyć pytanie, odezwała się: to zależy, co masz na myśli. Jak człowiek wzrasta w pewnych

warunkach, to uważa je za normalne. Więc nie, nie było źle. Nie czuło się, że jest źle. – Więc po

co..., zastanawiałem się przez chwilę, jak taktownie wyrazić swoją wątpliwość, więc po co było się

angażować? Kwestia przygody? Roześmiała się. Widzisz, powiedziała, kiedy do mnie przyszli z tymi

ulotkami, to było jak zapuszczenie do organizmu kontrastu. Rozumiesz, jak się robi USG jamy

brzusznej. Ja nagle uświadomiłam sobie, że od zawsze się bałam. Teraz się bałam jeszcze bardziej,

ale to był strach uświadomiony, a tamten nie, chociaż jak rodzice włączali Wolną Europę, to

stawiali mnie zawsze na czatach, czy ktoś nie podsłuchuje pod drzwiami. I ja nagle zrozumiałam

sens tego gestu, strasznie upokarzający... kiedy już rozumiałam. Tak samo wkrótce do mnie dotarło,

ż

e nie ma obowiązku chodzić na wybory, konstytucyjnie nie ma. A szło się, no bo nie chciało się

kłopotów. Okazało się nagle, że robimy w życiu mnóstwo rzeczy z nieokreślonego przymusu. śe

przyjmujemy do wiadomości jakieś idiotyzmy, nie dopuszczając nawet do świadomości, że to są

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

35

idiotyzmy. I wśród tych ludzi, których zaczęłam poznawać, ta jasna świadomość to było dla mnie

coś zupełnie nowego. Przestałam się szarpać. Jak mieć sukces i jednocześnie zachować cnotę.

Czułam, że życie jest bez sensu, że wszystko jest niemożliwe, ale byłam spokojna. Wiedziałam, że

ż

ycie nie musi być podwójne, że możesz mówić to, co myślisz, że możesz robić to, na co masz ochotę,

to, co uważasz za słuszne. To było wspaniałe.

Wydała mi się teraz zupełnie inna niż przed chwilą; niby tak samo energetyczna, ale jakby

młodsza, świeższa, radośniejsza. Oczy jej zabłysły, gestykulowała żywo, i uświadomiłem sobie z

pewnym rozbawieniem, że zaczęła mi się podobać jako kobieta. No ładnie, pomyślałem,

wspomnienia kombatantki jako afrodyzjak... Przeszkadzało mi tylko coś w rodzaju déjà vue: jej

słowa były mi skądś znajome.

– Wybrałam i nigdy tego nie żałowałam – mówiła dalej. – Nasza działalność skazywała nas

na śmierć cywilną, byliśmy właściwie poza prawem, choć przecież nie działaliśmy przeciwko

niemu. Czasem było ciężko. Ale jak się przyzwyczaiłeś, to bywało dość zabawnie...

– Zabawnie? – powtórzylem ze zwątpieniem. Halina podniosła się i przyniosła do stołu

butelkę z wódką i karton soku jabłkowego. Wyjąlem jej to wszystko z rąk i zabrałem się do

uzupełniania drinków, podczas gdy ona zapalała papierosa:

– Zabawnie, kochany. Zdarzały ci się bardzo zabawne sytuacje. A poza tym, wiesz:

spotykasz się i pracujesz ze wspaniałymi ludźmi. Bawi cię robienie tajniaków w konia. A przy tym

cholernie przyjemnie jest się niczego nie bać, to naprawdę duża przyjemność. A jak siedzisz w

pierdlu, to sobie myślisz: no co mi zrobią, przecież nie mogą mnie wsadzić do więzienia...

To, co mówiła, a może raczej to, jak mówiła, poruszylo mnie bardziej, niż chciałem.

Jednocześnie przypomniałem sobie, skąd znam jej słowa, dlaczego od pewnego czasu brzmiały mi

tak znajomo: oglądałem niedawno Człowieka z żelaza Wajdy i – nie nie mogłem się mylić – Halina

powtarzala teraz kwestie Jandy ze sceny, kiedy Agnieszkę odwiedza w areszcie Winkel. Ale to nie

było ważne, nagle poczułem, jak pod wpływem jej wzroku, jej błyszczących oczu ta historia robi

się moją historią, i to tak bardzo, że aż (zdawało mi się) w ciągu sekundy przybyło mi lat. A

ponieważ ona zamilkła nagle i teraz ja musiałem się odezwać, zacząłem zbierać slowa, niepewny,

co właściwie mam powiedzieć. Nie chciałem przyznać się do wzruszenia, z wielu powodów było

mi to nie na rękę: po prostu nie, i koniec. Więc ostatecznie, chcąc zasłonić się jakimś czytelnym dla

nas obojga znakiem, mruknąłem:

– Wiesz, to, co mówisz, przypomina mi strasznie Człowieka z żelaza...

Poderwała się, jak ugodzona, jej oczy napełniły się łzami, a potem odeszła gwałtownie od

stołu do tego baru, co przecinał pomieszczenie na pół. Oparła się o niego i po drżeniu pleców

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

36

domyśliłem się, że płacze. Halina..., szepnałem. Odwróciła się do mnie z twarzą zaczerwienioną z

gniewu i zaczęła na mnie krzyczeć: że jestem bezczelnym gówniarzem, jeżeli sądzę, że ona sobie to

wszystko zmyśliła, że nie trzeba być młodym zdolnym facetem, żeby mieć swoją godność,

wypierdalaj, krzyczała, wypierdalaj stąd, żebym cię więcej nie widziała, ale już, a ja stałem przed

nią, zupełnie nie wiedząc, jak poradzić sobie z tym wybuchem wściekłości, jak cofnąć czas o te

kilka sekund; w tej chwili chciałbym odgryźć sobie język, naprawdę. Nawet nie myślałem o

reportażu, tylko o tym, że mnie nie zrozumiała, że to miało być inaczej, że chodziło mi o coś

innego, a ponieważ, gdy się zbliżyłem, rzuciła się na mnie z pięściami, płacząc, instynktownie

zlapałem ją za nadgarstki i przytuliłem. To był odruch, ale już po chwili pomyślałem, że może ten

gest powie więcej niż jakiekolwiek słowo, skoro to slowem właśnie ją zraniłem – i miałem chyba

rację, bo szlochając na mojej piersi, uspokajała się wyraźnie. Jej włosy pachniały jak opium,

przecież była wspaniała, przecież nie o słowa chodziło, ale o to spojrzenie, o ten błysk nagłej

swobody w jasnych oczach; zniżyłem usta do jej skroni, ale wciąż nie byłem pewien, czy coś

mówić, więc tylko musnąłem ustami tę skroń pulsującą szybko. Nie poruszyła się, jej oddech

ucichł, jakby nasłuchiwała samej siebie. Pocalowałem ją w ucho, a potem w szyję, delikatnie, czule.

Nie, nie chciałem jej uwieść. Nie byłem pewien, czego właściwie chcę, ale na pewno nie tego.

Chodziło mi o to, żeby wiedziała, że jestem po jej stronie.

– Dotknij mnie - usłyszałem. A może zdawało mi się, że słyszę. Teraz ja wstrzymałem

oddech i zastanawiałem się, co dalej. Mimo wszystko, pomyślałem, przytula się do mnie raczej jak

starsza siostra niż jak kochanka, więc ten szept musial być złudzeniem. Lecz jeśli nie... Z wahaniem

puściłem jej nadgarstek i wsunąłem rękę do wnętrza jej dłoni. Niech sama zdecyduje. Podniosła ją i

dotknęła swoich ust. Raczej domyśliłem się tego, niż wiedziałem na pewno; w każdym razie

poczułem na palcach ciepło.

Niemal w tej samej chwili jakby zesztywniała mi w ramionach. Patrzyła teraz gdzieś w bok.

Powoli spojrzałem za jej wzrokiem: w drzwiach stał siwy, zwalisty mężczyzna w szarym

prochowcu; wygląda jak tajniak, przeleciało mi przez głowę. Spojrzał na nas bez zainteresowania i

wrócił do przedpokoju zdjąć płaszcz. Halina odsunęla się ode mnie. Znałem przecież twarz jej męża

z telewizji, ale nie zdawałem sobie sprawy, że jest o tyle starszy od niej.

Wracał właśnie, uśmiechając się do niej grzecznie. Minął mnie, jakbym był meblem, i

wręczył żonie błyszczący arkusz.

– Dzień dobry, kochanie. Przyszedłem ci pokazać, jaką fotografię wybrali w końcu na

czwartą stronę okładki. Nie jestem przekonany, czy najlepsza. A poza tym mam coś dla ciebie... na

zewnątrz.

Siłą rzeczy widziałem to zdjęcie ponad jego ramieniem: stał w jakimś parku, pod drzewem,

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

37

w koszulce z krótkim rękawem, i spoglądał rażno w obiektyw. Halina studiowała je uważnie, jakby

scena przed chwilą w ogóle nie miała miejsca, a ja – jakbym dawno już wyszedł. Niewątpliwie to

właśnie należało zrobić. Rad nierad cofnąłem się o krok, sięgnąłem po swój dyktafon i wtedy

pomyślałem, że byłby on niezłym dowodem, co tu zaszło, i że wbrew pozorom nie stało się między

nami nic (no, prawie nic) niewłaściwego. Z tą myślą odwróciłem się do małżonków, ale naraz

przypomniałem sobie jej szept, którego co prawda na taśmie nie mogło być słychać, na pewno nie,

ale kto mógł zaręczyć?... Speszyło mnie to na tyle, że skierowałem się jednak ku drzwiom. Tam

znowu przyhamowałem. Nie, nie mogłem jej tak opuścić.

Przepraszam bardzo, odezwałem się. Oboje spojrzeli na mnie z uprzejmymi uśmiechami,

jakby jeszcze przed sekundą nie udawali, że mnie nie ma. Ja koniecznie muszę powiedzieć dwie

rzeczy. Po pierwsze, że wprawdzie w dalszym ciągu nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi, ale

dzięki pani zobaczyłem w przeszłości jakąś wartość. Brzmiało to okropnie drętwo, ale brnąłem

dalej: A po drugie, że ta fotografia pana Zygmunta jest bardzo udana. Do widzenia. Halina

uśmiechnęła się do mnie szerzej, jakby z wdzięcznością za podjętą grę, i odparła: tak, ja też tak

sądzę, ale Zygmunt, jak wszyscy mężczyźni, wstydzi się swojego ciepła. Ale ponieważ J. nie odzywał

się, tylko patrzył przez szybę na patio, już nadto wyraźnie czekając, że wyjdę, więc odwróciłem się

i zamknąłem za sobą drzwi.

Na ulicy ogarnęły mnie wątpliwości. Kim był ten mężczyzna, z którym się związała, nie

wiem, w jakich okolicznościach, który trzymał ją w domu i zjawiał się jak duch? Skąd mogłem

wiedzieć, czy po moim wyjściu jej nie uderzy, a przynajmniej nie zrobi awantury, na którą nie

zasłużyła, bo przecież tylko wzruszyła mnie swoją opowieścią, a potem wpadła w histerię, z której

musiałem ją jakoś wyprowadzić? Ale, pomyślałem zaraz cierpko, jako mąż sam bym się

zdenerwował, widząc, że obcy, znacznie młodszy gość tuli w ramionach moją żonę. Więc

zatrzymałem się znowu, w bezpiecznej odległości od willi, gotów wrócić na każde wezwanie

Minęło kilka minut i małżonkowie wyszli na ganek: Zygmunt pierwszy, Halina za nim.

Widziałem ich w zielonkawym cieniu wysokich drzew. Stali przez chwilę spokojnie, w

ciemniejącym powoli powietrzu przed tym ich domem, dostatnim i solidnym, a zza ich nóg

wydreptało coś niebieskiego – musiał to być puszysty Milicjant. Mężczyzna zagarnął żonę

ramieniem i usłyszałem jego głos, stłumiony przez dzielącą nas przestrzeń, rzeczowy, ale podszyty

dumą: to, Halínko, przywiozłem dla ciebie. Przed garażem, obok otwartego czerwonego kombi,

stała na trawniku wpół rozpakowana zmywarka.

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

38

Woda

– Tomasz ...ewski, Instytut Gospodarki Wodnej – powiedział gość, pokazując błyszcząca

legitymację.

– Pan Andrzej Walczak, jak sądzę? Mam do pana bardzo ważną sprawę. Nie da się tego ująć

w dwóch zdaniach. Czy może mi pan poświęcić kwadrans? Nie więcej.

Z westchnieniem otworzyłem drzwi. W gruncie rzeczy nie miałem nic konkretnego do

roboty: po przydługim śniadaniu konczyłem jeszcze czytać gazetę, jak zwykle w sobotnie jałowe

przedpołudnia. Nie było powodu, żeby być nieuprzejmym, tym bardziej że znał moje nazwisko –

czułbym się głupio, zamykając mu drzwi przed nosem. Więc posadziłem go w fotelu i z

przepraszającym pomrukiem zabrałem do kuchni talerz z niedojedzoną kanapką.

– Słucham – usiadłem naprzeciw, podczas gdy on wyciagał jakieś papiery.

– W zeszłym roku 12 maja był pan w Kracławiu.

Przyglądałem mu się chwilę najzimniejszym wzrokiem, na jaki mnie stać.

– Pan wybaczy – odezwalem się wreszcie. – Pan coś mówił o gospodarce wodnej, nie o

ś

ledzeniu mnie.

– Jeśli chodzi o ścisłość, pracuję rzeczywiście w Instytucie Gospodarki Wodnej, w Wydziale

ds. Metod Niekonwencjonalnych. I wiem, że moja misja jest delikatna. Dlatego nie pisałem listu,

ale przyszedłem osobiście. W zeszłym roku w Kracławiu mieliśmy powódź, pan pamięta?

Pokręciłem głową:

– Nie było w końcu powodzi.

– Więc jednak był pan w Kracławiu – uśmiechnął się z tryumfem jak początkujący tajniak. –

Dobrze, zacznijmy inaczej. Prowadzimy w tej chwili badania nad zapobieganiem klęskom

ż

ywiołowym przy wykorzystaniu teorii chaosu. Na pewno pan slyszal...

– Słyszałem.

– Na pewno pan słyszał – powtórzył niezrażony – najkrótszą formułę tej teorii: „Ponieważ

nad Tokio przelatuje motyl, w Nowym Jorku będzie padał deszcz”. W przypadku tak

skomplikowanych układów, jak mechanizmy hydrologiczno-meteorologiczne, najmniejsze bodźce,

z pozoru niebiorące w nich udziału, mogą odegrać decydującą rolę w przebiegu wydarzeń.

Geometryczny postęp i efekt domina, pan rozumie... Otóż narodziła się koncepcja, żeby przejąć

kontrolę nad tymi akcydentalnymi czynnikami. Mówiąc obrazowo: aby przejąć kontrolę nad

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

39

motylem w Tokio, chroniąc w ten sposób Nowy Jork przed deszczem.

– Nie widzę związku z moją osobą.

– Nie wierzę. Ale tłumacze do końca. W zeszłym roku, jak pan pamięta, 12 maja przez

Kracław przeszła fala powodziowa, która jednak nie poczyniła w miasteczku szkód. Mało

brakowało, bo poziom wody sięgnął szczytu wałów. A jednak... Obliczyliśmy potem, naturalnie

szacunkowo: Kracław w zasadzie powinien być zalany.

Spojrzałem na zegarek, miałem nadzieję, że wymownie.

– Już kończę. Otóż w tym roku mamy znowu zagrożenie powodziowe, a prognozy są nad

wyraz niepokojące. Kracławka nie przybierze może aż tak bardzo, ale od zeszłego roku nie

zdążyliśmy wzmocnić wałów i tym razem niższy poziom wody może je przerwać. Zwrócono się

zatem do naszego Wydziału, żebyśmy, zapewne przedwcześnie, ale w stanie wyższej konieczności,

zastosowali w praktyce wnioski z naszych badań. Przejmujemy kontrolę nad motylem. I do tego jest

nam pan potrzebny.

– Wciąż nie rozumiem.

– Niech pan łaskawie spojrzy – rozłożył przede mną plan miasteczka upstrzony punkcikami;

przy każdym figurowało nazwisko. – Udało się nam z pomocą policji, urzędu meldunkowego,

dyrekcji uzdrowiska i tak dalej zrekonstruować pełną, jak sądzimy, listę osób przebywających 12

maja ubiegłego roku w Kracławiu. Na szczęście było to poza sezonem... Staramy się je zebrać

ponownie, by odtworzyły swoje czynności sprzed roku. O ile to możliwe, dokładnie, co do słowa.

W ten sposób wspomożemy, sumą oddziaływań słabych, odporność wałów przeciwpowodziowych.

Stąd moja prośba, żeby przyjechał pan na dzień do Kracławia. Zwracamy koszty podróży i

zakwaterowania, oficjalnie zwalniamy z pracy. Proszę nam pomóc zatrzymać katastrofę.

Pokręciłem głową.

– Nie ma mowy.

– Pan lubi to miasto.

Podniosłem się i ruszyłem do przedpokoju. Usłyszałem jeszcze, jak mówi:

– śadnego zagrożenia, proszę pana. Gdyby się nie udało, czekają amfibie. Ewakuacja

odbędzie się w ciągu kilku minut.

Otworzyłem drzwi na korytarz. Zbierał chwilę papiery, posmutniały. Kiedy przechodził

obok mnie, podniósł nagle głowę, a jego czarne oczy rozjarzył ogień.

– Ja przecież wiem, że to nie chodzi o zagrożenie – powiedział z naciskiem. – Ale ja

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

40

wcześniej rozmawiałem z panią Lidia. l ona się zgodziła.

*

Ileż to razy byliśmy z Lidką w Kracławiu, przechadzając się podcieniami renesansowych

kamieniczek, sącząc wino w podziemiach ratusza, patrząc z baszty Szewskiej na wzgórza

otaczające miasto albo wylegując się na skraju księżowskiego sadu, na łące za klasztorem. Podczas

pierwszych pobytów przemieszkiwaliśmy w Domu Turysty, blisko przystanku PKS; później

odkryliśmy Hotel Parkowy, do którego wiodła nastrojowa aleja starych dębów, jakby przeniesiona z

czasów, kiedy żyło się wolniej i kochało mocniej. Cały zresztą Kracław był zjawiskiem nie z tej

epoki, i wiele razy, zwłaszcza przyjeżdżając na Wielkanoc, marzyliśmy o znalezieniu pracy w

tutejszym domu kultury albo w muzeum regionalnym i przeniesieniu się tu na stałe, daleko od

całego naszego zgiełku. Tymczasem nazywaliśmy po swojemu okolicę: wzniesienie z księżowskim

sadem ochrzciliśmy (nie pamiętam już dlaczego) Wzgórzem Pajaca, drogę z bramy Szewskiej przez

las, do starych kamieniołomów – Szlakiem Tysiąca Szaraków, a o Kracławce mówiliśmy ,,Pocok",

podchwytując, zdaje się, śmieszną wymowę jakiegoś dziecka, podsłuchaną na naszym ulubionym

drewnianym mostku.

Kiedy zaczęło się psuć między nami, ustały wyjazdy do Kracławia, i sam już nie wiem, co

było tu przyczyną, a co skutkiem. Pamiętam, że w pewnej chwili wprost zbojkotowałem podróż

zimą, przewidując, że będziemy się kłócić, i nie chcąc, by narastający konflikt zatarł wspomnienia z

dawnych pobytów, czyste i dobre. I kiedy wreszcie uświadomiłem sobie, że zabrnęliśmy w uliczkę

bez wyjścia, że nie stać mnie na trwanie w tej fikcji i że możemy już tylko umniejszać się z Lidką

bez końca – a ona powiedziała mi: to pojedźmy na weekend do Kracławia, zrozumiałem, że rzuca

na szalę ostatni argument, wspomnienia, i że muszę się zgodzić; jestem jej to winien. Choć nie było

we mnie ani wiary, ani może nawet dobrej woli, tylko żal – jej i siebie, i domyślałem się, że będą to

tylko dodatkowe dwa dni koszmaru.

Poprzedni tydzień upłynął nam w strasznym napięciu – wciąż te same rozmowy, tylko coraz

cichsze, coraz bardziej beznadziejne – żadne z nas nie czytało gazet, w telewizor patrzyliśmy

niewidzącymi oczami, jakby w mieszkaniu leżały zwłoki kogoś bliskiego, i zwyczajnie

przeoczyliśmy informację, że idzie powódź. Dopiero na szosie, blisko celu, zastanowily nas długie

kolumny samochodów, traktorów, furmanek. Recepcjonistka w Hotelu Parkowym trzy razy

dopytywała się, czy wiemy, co się dzieje, i czy naprawdę chcemy zostać. Lidka wyciagnęła w

końcu legitymację dziennikarską, ja kiwałem tylko głową, a może nawet tyle nie.

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

41

To był piątek wieczorem, 10 maja. Nazajutrz chodziliśmy po Kracławiu, przyglądając się

brunatnym wodom Pocoka, chłonąc nastrój wyludnionych uliczek pod sinofioletowymi chmurami i

rozmawiając – na wszelki wypadek – tylko o tym, co rozgrywało się na naszych oczach.

Rozgrywało się na szczęście wiele. Oddzielony groźbą kataklizmu od tematu przyszłości naszego

małżeństwa, nawet poweselałem: jakkolwiek brzmi to okropnie, miałem tej kwestii już tak dosyć,

ż

e przystałbym nawet na potop, byle nie musieć znowu jej roztrząsać. W niedzielę rano Lidka

wzięła mój humor za dobrą monetę i choć nikomu w Kracławiu nie było tego dnia do śmiechu (po

mieście jeździł radiowóz, powtarzający komunikat o zbliżającej się fali kulminacyjnej), przez całe

przedpoludnie przekomarzaliśmy się jak dzieci.

Ale im bardziej Lidka wierzyła, że udało się uratować nasz związek, tym bardziej czułem w

ś

rodku chłód. Nie miałem się co czarować: złościła mnie ulga w jej oczach, a perspektywa

wspólnego powrotu do domu wzbudziła we mnie grozę większą niż dotąd konieczność

powiedzenia: żegnaj.

Gdybyż jeszcze nie czuła się tak pewnie. Ale idąc ze mną po kolacji nad rzekę, podskoczyła

jak młoda koza – tak pomyślałem, nie umiejąc powstrzymać ogarniającej mnie wściekłości – i

zaczęła wygłaszać jakieś banały o połówkach pomarańczy, o związkach, które krzepią przeżyte

wspólnie niebezpieczeństwa, i coś jeszcze o drzewie, domu i dziecku. A ja myślałem, zdumiewając

się własną niegodziwością: Boże, niech się stanie coś okropnego, żebym już dłużej tego nie słuchał.

Kiedy się ocknąłem, staliśmy u wejścia na mostek, dalej grodziła nam drogę biało-czerwona taśma,

a ja musiałem milczeć od dawna, bo Lidka patrzyła na mnie znowu z lękiem.

I zrodziła się we mnie jakaś podwójność, jakbym był jednokomórkowcem przyłapanym w

trakcie podziału, bo widziałem przed sobą kobietę, której wielokrotnie szczerze wyznawałem

miłość, zwłaszcza tu, w Kracławiu – a równocześnie w jej oczach, przerażonych i błagalnych, było

coś nie do zniesienia, coś, co sprawiło, że chciałem ją uderzyć, więc zamiast tego powiedziałem

nagle:

– Odejdż.

– Andrzej, co ty? Dlaczego wszystko niszczysz?

– Odejdź. Spakuj się, wyjedź, nie chcę cię więcej widzieć, skończyło się. Rozumiesz? Ile

razy można to powtarzać? Nie kocham cię, odejdź, zostaw mnie samego.

Ona jeszcze ze dwa razy powtórzyła moje imię, i zrobiło mi się nagle żal, i poczułem lęk, i

pomyślałem nawet, że jeżeli powtórzy: Andrzej, jeszcze raz, to nie wiem jak, ale wszystko jakoś

odkręcę, odwołam. Usłyszałem jednak tylko coś, czego w pierwszej chwili nie zrozumiałem,

zdziwiony gorzkim uśmiechem, który na moment wykrzywił jej twarz. A potem Lidka odwróciła

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

42

się i uciekła, i dopiero wtedy dotarło do mnie, że mówiła: Pocok. Po co? Pocok. Więc zagapiłem się

na Kracławkę, potrącali mnie jacyś ludzie, woda pieniła się pod brzuchem mostu, a kiedy po

godzinie niebezpieczeństwo powodzi minęło, wiedziałem już, idąc długą dębową aleją, że Lidki nie

będzie, że w naszym pokoju stoi tylko mój bagaż.

– Pani Lidia się zgodziła – powtórzył urzędnik. Szacował chwilę efekt i dodał: – Ona to

zniesie, a pan nie?

*

Więc szła ze mną pod rękę i podskakiwała, jakby naprawdę nie wiedziała, co, zgodnie ze

scenariuszem, odegramy za chwilę, jakby wbrew temu, co zrobiłem przed rokiem, umiała być przez

chwilę szczęśliwa. I opowiadała, że ludzie są jak połówki pomarańczy i że tak naprawdę nie ma na

ś

wiecie idealnych związków, które trwają, niedraśnięte ani razu poczuciem beznadziei,

zniecierpliwieniem, chęcią zmiany skóry, wiec co dopiero: zmiany partnera. A kiedy się przez to

przejdzie, mówiła, to jest, jakbyśmy przepłynęli przez morze i odkryli, że tam też jest brzeg, i fakt, że

się razem przeżyło niebezpieczeństwo, jest spoiwem, czymś niebywale cennym. A na nowym brzegu,

mówiła, czeka świat do urządzenia, i o to chyba chodzi w tym powiedzenia, że mężczyzna powinien

w życiu zbudować dom, zasadzić drzewo i spłodzić dziecko. Dojrzały mężczyzna, który ze swoją

kobietą przeszedł próbę i ocalał. Więc mówiła o tym wszystkim, podczas gdy ja robiłem bilans

ostatniego roku, zastanawiałem się, co właściwie zyskałem, i czy to puste mieszkanie z telewizorem

zamiast kogoś żywego, plus jasna świadomość, że mój udzial w życiu przyjaciół jest tyleż miły, co

niekonieczny – czy zatem to wszystko właśnie chciałem sobie zafundować. Stanęliśmy przed biało-

czerwoną taśmą, która przegradzała wejście na mostek. Wydało mi sie, że drżał pod naporem wody.

Lidka spojrzała na mnie lękliwie, a ja przypomniałem sobie ze złością, że przed dziennikarstwem

zdawała bez powodzenia na wydział aktorski i że ten wieczór jest spełnieniem jej ambicji. A może,

zreflektowałem się, przypomniała sobie wreszcie dalszy ciąg scenariusza? Sam myślałem o nim ze

wstrętem. Ale i z ulgą. I ze wstrętem. Więc w takim rozdwojeniu wziąłem głęboki wdech i

powiedziałem – pewnie ciszej niż przed rokiem:

– Odejdź.

– Andrzej, co ty? Dlaczego wszystko niszczysz?

A ja przecież nie wiedziałem dlaczego, i z przeraźliwą jasnością zdałem sobie sprawę, że nie

jestem w stanie wygłosić znowu tamtych zdań, choćbym miał zakłócić przebieg eksperymentu i

tym samym zniszczyć caly sens koszmaru, w którym uczestniczyliśmy od rana. Przed oczami stanął

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

43

mi urzędnik z Instytutu Gospodarki Wodnej, Wydział ds. Metod Niekonwencjonalnych, i jego

przymilny uśmieszek, a metr ode mnie czekała na moje słowa kobieta, która była przecież

ważniejsza od jakiegoś szemranego sposobu przeciwdziałania powodzi – dlaczego to ona ma płacić,

ż

e ktoś nie zadbał o wzmocnienie nadrzecznych wałów, zabełkotało coś we mnie – więc złapałem ją

za rękę i zacząłem wołać, że nie, że odwołuję wszystko, że trzeba spróbować jeszcze raz. Lidka

wyszarpnęła się i powiedziała: co ty mówisz, miałeś mówić coś innego, a ja na to, gorączkowo:

jesteś wspaniała, że się na to godzisz, ale Kracław nie jest tego wart, ani jakiś chrzaniony

eksperyment, wszystko nieprawda, co wtedy powiedziałem. – Andrzej! Andrzej!, próbowała mi

przerwać, mostek uniósł się ze stęknięciem i nagle zniknął, po stokach wału splywala woda,

rozdzielili nas ludzie, porwane nurtem łodzie, amfibie, a w chmurach zadudnil helikopter, którego

reflektor szperał po rozpłukiwanej ziemi, po wzbierających wodą uliczkach i tam, w snopie

ż

ólknącego światła, zobaczylem nagle jasną głowę Lidki, niesioną z prądem jak dziecięca piłka,

coraz dalej, pomiędzy wykrzywione fasady kamienic, w głąb zdziczalego kanionu, może mi się

zresztą zdawało, na pewno mi się zdawało, powtarzałem sobie, podczas gdy jakieś ręce wciągnęły

mnie na amfibię, a inne otuliły kocem. Spieprzył pan sprawę, usłyszałem. Jaki wstyd. Jaki

szyderczy uśmiech gościa, podającego mi herbatę w metalowym kubku.

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

44

Raport

Proces, na który chciałbym zwrócić państwu uwagę, toczy się być może coraz szybciej. Nie

wiem, kiedy się zaczął; dane, które zebrałem, pochodzą jedynie z moich własnych obserwacji i są

przez to bardzo niedoskonałe. Co gorsza, nie jest dla mnie oczywiste, jak daleko zaszły zmiany i

czy są odwracalne. Przy pesymistycznej interpretacji posiadanej przeze mnie wiedzy sens pisania

niniejszego raportu wydaje się co najmniej wątpliwy. Nie umiejąc ocenić szans na skuteczne

przeciwstawienie się złu, próbuję jednak. Może nie wszystko stracone.

Najwcześniejsze wydarzenie, które zdradza związki z tematem, dopiero po latach zostało

zrozumiane przeze mnie właściwie. Musiał to być rok 1965, może 1966. Moja ciotka otrzymała

wtedy nowe mieszkanie na warszawskiej Woli. Z tej okazji było u niej sporo krewnych. Jako

kilkulatek bawiłem się wśród wielkich szarych pudel i poustawianych chaotycznie mebli. W

pewnym momencie zachciało mi się pójść do łazienki. Nacisnąłem klamkę i wówczas, zza

zamkniętych drzwi, rozległo się wołanie wuja: partyjne!

Wuj zawołał wyraźnie: partyjne!, nie mam co do tego wątpliwości. Wielokrotnie

analizowałem swoje wspomnienia, porównywałem z innymi sytuacjami, zapamiętanymi z tego

okresu, zastanawiałem się, czy mogę się mylić. Nie; mówię to z całą mocą: okrzyk brzmiał

partyjne! , choć kontekst nakazywał oczywiście rozumieć go jako: ,,zamknięte!" lub „zajęte!” – i

tak go właśnie zrozumiałem. Ale zgłoski ułożyły się całkowicie jednoznacznie w dźwięk: partyjne!,

oznaczający chwilowo ,,zamknięte, zajęte”. Byłem w okresie, kiedy ciągle jeszcze uczymy się

poszczególnych słów; nie ma jednak mowy o pomyłce właśnie dlatego między innymi, że

stosunkowo świeżo powstały słownik dziecka każe mu zwracać pilną uwagę na niestandardowe

użycie wyrazów.

Obudzona wówczas podejrzliwość natury, ośmielę się tak to nazwać, lingwistycznej czy,

precyzyjnie, leksykologicznej, kazała mi od tej pory studiować ze skupieniem mowę dorosłych.

Można powiedzieć, że zacząłem ich namiętnie podsłuchiwać, a nawet, że zostało to mi do tej pory.

Dosyć szybko uderzyło mnie, jak migotliwe są sensy słów używanych najczęściej: wyjdź mogło

znaczyć: ,,opuść pomieszczenie" albo, wprost przeciwnie: „zostań”, ewentualnie: ,,przeproś mnie”.

Nic minie jest z reguły znaczy: „jestem w złym humorze”. Jeszcze bardziej zafrapowało mnie, a

program języka polskiego zaledwie pozwalał mi nazwać to zjawisko – miałem wtedy może

dwanaście lat – że niekiedy podmiana sensu przenosiła wypowiedź do innej kategorii składniowej,

gdy, formalnie rzecz biorąc, pytanie: Ale o co ci chodzi?, stawało się zdaniem twierdzącym, które

trafnie oddałaby peryfraza: „Masz okropny charakter”.

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

45

Wszystko to są spostrzeżenia dosyć oczywiste i świadomie rozpoczynam od nich: nie tylko

dlatego, że najwcześniej je poczynilem, ale także dlatego, że – mam nadzieję – uwiarygodnią one

moją relację. Wkrótce zaczęło mi się bowiem przydarzać, że słyszałem w ustach moich bliźnich

całkowicie błędne użycie słów, na co tylko ja zwracałem uwagę. O zgrozo, jeśli wypowiadałem

swoje wątpliwości głośno – co zdarzało mi się dość często, zanim doświadczenie pouczyło mnie o

daremności takiego przeciwstawiania się złu – uznawano mniew najlepszym razie za osobę

niedosłyszącą, częściej za dziwaka, w najgorszym zaś i najpospolitszym przypadku za

impertynenta. Święte oburzenie i doskonale niewinny wzrok kazały mi wierzyć, że nie mam do

czynienia z kłamstwem, chwytem erystycznym, świadomą żonglerką słowną, lecz z powszechną

chorobą języka, który w wyniku działania niedocieczonego mechanizmu przeobraża się

równocześnie w wielu głowach, tylko moją pozostawiając bez zmian.

Zdaje mi się więc, że zaledwie wczoraj słowo ,,przyjaźń" oznaczało jedyną i wyłączną więź

łączącą ludzi tej samej płci, wyjątkowo zaś tylko – płci przeciwnej. Na określenie słabszych

emocjonalnie relacji używało się rzeczowników: znajomy, kolega, towarzysz, kompan, kumpel... Z

kolei wobec związków miłosnych słownik przewidywał takie określenia, jak: narzeczony, starający

się, epuzer, absztyfikant, kochanek, konkubent, mąż; tudzież żona, konkubina, kochanka, flama...

Tak, to właśnie w tym szeregu doszło do zakłóceń, gdy, jeszcze w czasach mojego dzieciństwa,

zaczęto nazywać seksualną partnerkę „moją dziewczyną”, choć „dziewczyna”, spospoliciały

wariant archaicznej ,,dziewicy", doprawdy mało ma wspólnego z kontekstami przywoływanymi z

tej okazji. Miałem się jednak z pyszna, gdym kiedyś poprawił znajomego, który przedstawił swoją

flamę jako przyjaciółkę. Nie było to stworzenie, z którym mógł się przyjaźnić mężczyzna na jakim

takim poziomie umysłowym, natomiast spółkowanie, dziś znane jako miłość, mogło być z tą panią

całkiem atrakcyjnym doznaniem. Awantura, znana dziś lepiej jako nieporozumienie lub wymiana

zdań, pozbawiła mnie wówczas tej znajomości, którą skądinąd ceniłem. Sprawa była zresztą

przegrana: wszyscy zaczęli się ze sobą przyjaźnić, nie pozostawiając w zasobach polszczyzny ani

jednego określenia na prawdziwie serdeczną więź i, z drugiej strony, kamuflując globalne

rozluźnienie obyczajów.

Przez jakiś czas z pasją przysluchiwałem się pod kątem mych zainteresowań

przemówieniom dostojników; od zwyczaju tego jednak odstąpiłem, każdorazowo bowiem

przypłacałem swoją uwagę bólem głowy, a dochodziłem do wniosku wciąż jednego: że ci panowie

używają języka jedynie z pozoru będącego językiem polskim. Po bliższym przyjrzeniu się temu

ostatniemu zdaniu każdy zrozumie, że w ten sposób odkryłem kolejne słowo tracące pospiesznie

swój pierwotny sens. Nie dziwilo mnie już narzecze, którym posługiwali się młodzi ludzie, a także

ich pedagodzy; przyjąłem też, acz z bólem, do wiadomości, że wszechstronność semantyczna słów

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

46

„kurwa”, ,,pierdolić" i „chuj” (chujowo się pierdoli tę kurwę odnotowałem kiedyś w znaczeniu

,,niedobrze się pije to ciepłe piwo") jest zaledwie najłatwiej uchwytnym przejawem procesu,

którego studiowanie przedsięwziąłem.

Do dziś jednak nie umiem wspominać bez zgrozy momentu, kiedy okazało się, że przedmiot

owych studiów wdzierał się na nowo do mojego prywatnego życia, całkowicie je pustosząc. Moja

narzeczona okazała się osobą wyjątkowo podatną na chorobę (której nie nazwałem w

fatalistycznym przekonaniu, że termin wkrótce zmieni swe znaczenie, jak wszystko, i próba

uporządkowania rzeczywistości pomnoży jedynie chaos). Odkryłem mianowicie, że ta

nieszczęśliwa kobieta nie rozumie pierwotnego sensu słowa „uczony”, tym mniej – „filozof”, jakim

próbowałem tamto objaśnić. Konsekwentnie używała zaś pojęcia ,,dziwak" i „czubek”, a gdy

zapytałem rzeczowo: czubek czego?, trzasnęła drzwiami i więcej jej nie spotkałem.

Zarejestrowałem tylko, iż na określenie moich notatek z całym przekonaniem znajdowała słowa z

całkowicie błędnego zasobu leksykalnego, a to: „śmieci”, „makulatura”, a nawet ,,gówno”. Jak

wszyscy dotknięci obłędem próbę uświadomienia go zniosła fatalnie: nie potrafiła wszakże

odpowiedzieć na moje pytanie, jak w takim razie nazwie masę pozostałą po defekacji, zgoła

nieprzypominającą tego, co starałem się pomieścić wokół mego biurka, na jego blacie i w czterech

szufladach.

Tymczasem w sklepach zaczęto opatiywać naklejka „miód” substancję, przy której

powstaniu nie uczestniczyła ani jedna pszczoła; o czekoladzie, maśle, konfiturach już nawet nie

wspomnę, czy o przechowywanym przeze mnie w zamrażalniku dżemie pomarańczowym,

zrobionym z dyni. Teleturnieje organizowano podczas imprez pod gołym niebem, nie w telewizji;

niedawno zresztą zarejestrowałem istnienie teleturnieju, który nadawała wprawdzie telewizja, ale

pozbawiony został elementu rywalizacji. W tym stanie rzeczy zacząłem się zastanawiać, dlaczego

ulica nie jest wypełniona gwarem kłócących się ludzi, czemu tak trudno mi zanotować rozmowy, w

których niedwuznacznie słychać rozmijanie się użytych terminów z opisywanymi obiektami.

Owszem, czasem: narzeczona, która na chwilę przed opisanym rozstaniem zwracała się do mnie z

zapewnieniami miłości; szacunek deklarowany przez podwładnego, który w ten sposób komunikuje

szefowi pogardę; interesująca anegdota, opowiedziana mi przez znajomą nauczycielkę, do której

były wychowanek zwrócił się był na ulicy słowami: gdzie posuwasz, stara torbo?, bez wątpienia

chcąc wyrazić w ten sposób uznanie za trud pedagoga. Mimo wszystko, w porównaniu z

intensywnością omawianego procesu, przykłady te są nader rzadkie. Otóż rozwiązanie leży w

zasięgu ręki: zmiana w sensie słów zachodzi we wszystkich głowach jednocześnie lub prawie

jednocześnie, do nieporozumień zaś może doprowadzić jedynie zmiana asynchroniczna! Być może

każdego ranka budzicie się z głowami solidarnie umeblowanymi na nowo, nie pamiętacie już, co

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

47

onegdaj znaczyło słowo ,,lubić”, „pasztet”, „akcja”, ,,kino”, „pedał”, ,,lojalność”. Jak liczna jest

mniejszość, do której sam należę? Byłżebym całkiem samotny? W każdym razie – notowany przez

socjologów regres w czytaniu ujawnia, że jedyne, co zostaje tą drogą rzeczywiście zniweczone, to

możliwość prawidłowego i automatycznego rozumienia tekstów zapisanych w przeszłości. Nic

dziwnego, że ludzie nie chcą się męczyć.

Po sformułowaniu tej hipotezy zacząłem spędzać całe dnie na ulicach, zastanawiając się, o

czym mówią ludzie, których mijam. Których słyszę. Może pytanie: Jak dawno jechało l67?, jakie

zadał na przystanku autobusowym pewien młody człowiek, w niedostępnym mnie jednemu szyfrze

oznacza: ,,Co mam począć z moim życiem?” Lub zgoła inaczej: „Która z pań ma ochotę na krótki

akt seksualny pod wiata przystanku?" Może, abym był zrozumiany prawidlowo, aforyzm: „Niebo

gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie”, powinienem zakląć w słowa: Rano słucham radia

Pogoda, a wieczorami RMF FM? Jak powiedzieć „niebo”, „prawo", „gwiazda”, aby w umyśle

czytelników czy słuchaczy skrystalizowały się odpowiednie obrazy i pojęcia? Może na dźwięk

słowa „niebo” ludzie widzą dziś ,,spodnie“? I, zatem, co za sens ma pisanie mego nieszczęsnego

raportu?

Tak, czuję to wyraźnie, piszę już tylko dla siebie. Z niepokojem przypominam sobie pewną

młodą damę, w której towarzystwie użyłem określenia „normy moralne": roześmiała się, a gdy

starałem się dociec, o co chodzi, wyznała mi po przeprowadzeniu czasochłonnej indagacji, że

usłyszała ,,nory oralne" i skojarzyło jej się to z seksem. Co wyczyta z mojego tekstu człowiek

dotknięty procesem, któremu próbuje się przeciwstawić? Poradnik zdrowego żywienia? Analizę

meczów piłkarskich podczas ostatniej kolejki ligi? Jeśli tak – utonęliśmy, drogi czytelniku. Ale i to

stwierdzenie zrozumiesz opacznie.

Co gorsza, w ostatnich tygodniach proces ten wykroczył poza obszar ściśle językowy.

Uświadomiłem sobie właśnie, że nazwy kolorów mogą zamieniać się miejscami bez najmniejszego

trudu, bez szans na dekonspirację choroby języka – o ile tylko ludzie zaczną postrzegać rozmaicie

pokolorowany świat, ale pokolorowany konsekwentnie. Jeśli wszędzie tam, gdzie ja postrzegam

barwę niebieską, moi bliźni widzą jaskrawą żółć, będą żółć nazywali kolorem niebieskim i nigdy

się nie przekonam, że spacerują pod niebem, które ja nazwałbym cytrynowym. Jakoś natychmiast,

kiedy naszła mnie ta ostatnia refleksja, spostrzegłem z niepokojem, że powierzchnie, które

spodziewałem się odczuć jako śliskie, okazują się chropawe; że zdarza mi się, dotykając czegoś, o

czym wiem, że jest ciepłe, doświadczać przerażliwego zimna. Opierając dłonie o blat mego

dębowego biurka, czuję czasem, jak delikatnie ugina się on pod lekkim naciskiem moich palców.

Zacząłem też widzieć coraz gorzej. Poszedłem zatem do okulisty (łudząc się, że chodzi jedynie o

mój wzrok), a ponieważ zapomniał on jakiejś pieczątki na recepcie, na co zwrócono mi uwagę w

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

48

aptece – choć czy trafnie zrozumiałem słowa sprzedawczyni? – nazajutrz udałem się do niego

powtórnie. Tak, to ta druga wizyta zmobilizowała mnie wreszcie do spisania straszliwej wiedzy,

gromadzonej przez całe moje życie. Wchodzę, patrzę: a tu zamiast blondyna z grzywka na prawą

stronę, rumianego i wesołego, siedzi łysawy brunet o czerstwej cerze, w srebrnych okularach.

Powiadam speszony: doktor śukowski?- Tak, odpowiada tamten, jak gdyby nigdy nic. Ale jeszcze

wczoraj nie byłby pan doktorem śukowskim?, dopytuję się rozpaczliwie. l słyszę, jak wyrok:

wczoraj może i nie.

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

49

Linia nocna

I oto znajduję się jesienią 1983 roku na przystanku autobusu nocnego 601, obok pomnika

Czterech Śpiących na warszawskiej Pradze. Jest koniec pażdziernika, późny wieczór. Wracam. Od

zawieszenia stanu wojennego lubiłem tak jeżdzić, to była może reakcja na odwołanie godziny

milicyjnej, a może przeczucie, że po zmroku stanę się kimś innym niż za dnia i spotkam innych

ludzi niż ci spotykani zazwyczaj. W autobusie linii nocnej panowała atmosfera rodzinnej bliskości,

jakbyśmy znaleźli się w taksówce (nieco tańszej niż rzeczywista): nic z rutyny powrotów do pracy,

kołowrotu wciąż tych samych zdarzeń. Dla każdego pasażera to przygoda, chwilowe zniesienie

obowiązków, bo przecież w Polsce o tej porze zazwyczaj się śpi. Jest nas mało i nikt nie może być

pewien przebiegu trasy, a i miasto prezentuje za oknami nieznane oblicze, ospałe, ciemne,

opuchnięte od mroku. Nikt nie wie, gdzie wypadnie następny przystanek. Łatwo nawiązuje się

rozmowy, oczywiste sojusze banitów z normalnego życia. Nawet pijacy są odświętni, też należą do

tej małej resztki wspólnoty, bo po tamtej, wielkiej, nic nie zostało poza porcjami ciemnych

sylwetek, które rozwożą po tajemniczym mieście chrypiące ciężko wozy, dziwnie rozpędzone

wśród opustoszałych ulic.

Więc stoję na przystanku i wracam do siebie. Autobusy nocne zjeżdżają się wszystkie pod

Dworcem Centralnym, skąd potem ruszą na sygnał, dalej i dalej, stado ryczących słoni; tylko ten

jeden nie, na który czekam: bo 601 mknie osobno, w poprzek miasta, przez Wisłę, samotnik

niezbaczający za stadem. Nie wiem, skąd jedzie i dokąd, nigdy nie pojechałem nim do końca; bo

choć lubię tak jeździć nocami, nie przekraczam nigdy tych dwóch miejsc: okolicy, gdzie mieszkam,

i przystanku w pobliżu Czterech Śpiących. Jestem przecież, mimo wszystko, odpowiedzialnym

człowiekiem. I poważnym. A dalej byłoby za daleko.

Ulicą zbliża się wreszcie czerwono-żółty potwór, rycząc żalośnie. Wsiadam do ciemnego

wnętrza, po omacku odnajduje kasownik. Moszczę się na lepkiej podwójnej kanapie, vis-à-vis mnie

– młoda dziewczyna ostrzyżona krótko, przy skórze. W przepływających pospiesznie plamach

ś

wiatła z ulicznych latarni widzę jej ładną twarz i niepokojące guzy, zniekształcające czaszkę.

Obserwuje mnie uważnie, odpowiadam na jej wzrok śmiało, inaczej niż za dnia.

– Jak masz na imię? – pyta. Ledwo słyszę jej głos w warkocie silnika. Takie rzeczy zdarzają

się w nocnych autobusach. Wymieniam swoje imię i odpowiadam pytaniem:

– A ty jak?

– Ajatak.

Nie ma się co dziwić, niech się nazywa, jak chce. Więc kiwam głową z aprobatą i

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

50

przyglądam się jej już otwarcie: ma jaskrawo pomalowane usta, dostrzegam na światłach przy placu

Dzierżyńskiego; chyba zielone oczy, domyślam się, kiedy ruszamy w dalszą drogę; patrzy na mnie

z sympatią, dochodzę do wniosku na wysokości kościoła przy Lesznie.

– To miłe – stwierdza po chwili. – To miłe, że się nie dziwisz. A jednak nie zrozumiałeś.

– Czego nie zrozumiałem? – pytam bo wiem, że to moja kolej.

– Imienia nie zrozumiałeś. Ajatak, tak mam na imię. Naprawdę. Wierzysz?

– Nie – śmieję się. – Ale to ładne.

– Ajatak znaczy atak i ból, że trzeba atakować. Aj!-atak. Może też oznaczać, że muszę się

ciągle przeciwstawiać, być ciągle inna, inaczej niż inni. Wy tak, A-ja-tak. – Zaczynam czuć się

skrępowany, zgorszony posądzeniem mnie, że dam się nabrać na tę ciemną elokwencję,

posądzeniem tym bardziej kompromitującym, że (czuję wyraźnie) ktoś nas podsłuchuje. – I

wreszcie może oznaczać gotowość czynienia jatki, gotowość stłumioną, bo nie chcę nikomu robić

krzywdy, więc w ostatniej chwili moje imię się powstrzymuje i z A-jatl‹i zostaje Ajataka. Z Azjatki

Itaka.

Rozglądam się zakłopotany, nie chcę odpowiadać, wolę (przypominam sobie dziecinną grę

w chińczyka) przeczekać swoją kolejkę. l nagle odkrywam podsłuchującego: z siedzenia po drugiej

stronie przejścia wpatruje się we mnie elegancki szesnastolatek, stary malutki, ubrany jak z

zachodniego żurnala mód. Marynareczka, krawacik, beżowy płaszczyk. Odpowiadam na jego

wzrok zbyt długo, zbyt hardo. Zanim zdążyłem spojrzeć znowu na Ajatakę, tamten mówi coś do

mnie ze złością.

– Proszę? – pytam nieco oficjalnie. To powinno go ostudzić.

– Słuchaj jej. Skoro zaczęła do ciebie mówić, to jej słuchaj. Ja jeżdżę za nią od miesięcy i

nigdy nie odezwała się do mnie. A dzisiaj zniknie.

– On ma rację – odzywa się Ajataka. – Jutro już mnie nie będzie. Odprowadzisz mnie?

– Twój ruch – dopowiada chłopak. – Wyrzuciłeś szóstkę. Graj.

To autobus linii nocnej, przypominam sobie. Więc kiwam głową i staram się ostrożnie

zapytać, o co chodzi z tym zniknięciem, ale Ajataka wzrusza ramionami, a ja przyglądam się jej

nieforemnej czaszce i czuję nagły lęk. Nie, nie chcę wiedzieć. Zamiast odpowiedzi wyciąga do

mnie rękę, spoconą i lepką, w mroku mam przez chwilę wrażenie, że doliczyłem się sześciu palców,

którymi wpija się we mnie jakby w przerażeniu. Choć twarz ma spokojną. Po raz pierwszy w życiu

nie wysiadam na swoim przystanku, 601 uwozi mnie gdzieś dalej, w niepokojącą otchłań

przedmieść, parków i cmentarzy, za którymi od niedawna piętrzy się blokowisko. Tamten chłopak

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

51

pilnuje mnie, ocenia, dba o swoją damę, która wybrała na rycerza mnie, nie jego. Autobus skręca

gwałtownie, dziewczyna podnosi się, mówiąc coś niewyraźnie, a pod jej nogi upada gruba

kobiecina z siatkami, z których wysypują się pomidory.

– Zemdlała – odzywa się z zadumą jakiś pasażer.

– Niech leży – dodaje inny.

Pomógłbym jej, ale Ajataka zawraca do innych drzwi, zmuszając mnie, żebym się cofnął.

Chłopak usłużnie naciska guzik nad wejściem, koło kierowcy rozświetla się czerwony napis: „Na

żą

danie”. Autobus hamuje. Wysiadamy.

Znajdujemy się między parterowymi chałupkami, zza których wychylają się betonowe bloki

osiedla. Biorę Ajatakę pod rękę, bo mam wrażenie, że za chwilę się przewróci. Stąpamy ostrożnie

po kocich łbach uliczki, obok ceglanego budynku z niebieskim neonem ,,Komisariat”. Na

schodkach stoi milicjant, pali papierosa, odprowadza nas wzrokiem. Pilnuje. Chłopak próbuje

prowadzić Ajatakę z drugiej strony, ale uchyla mu się, więc rad nierad idzie trochę z tyłu. Słyszę, że

zaczyna mruczeć, robiąc długie pauzy, jakby wciąż rozpoczynał swoją kwestię:

– Ja nie jestem stąd. Ja jestem obcy. Ja się nie zgadzam. Ja nie rozumiem. Ja stąd jeszcze

wyjadę. Ja nie chcę. Ja ją kocham...

Dziewczyna wysuwa mi się spod ręki, przystaje, odwraca się do niego. To jego wielki

moment, myślę sobie, dostąpi nareszcie tego zaszczytu, który go omijał przez długie tygodnie,

kiedy chodził za nią krok w krok, aż do dziś; Ajataka zdecydowała się przemówić do niego.

– Możesz się wreszcie zamknąć? Wygadasz się, kiedy mnie już nie będzie.

Jakaś drapieżna zrobiła się przez moment, a teraz znowu łagodnieje i bierze mnie za rękę, i

czuję wyraźnie: ma sześć palców u dłoni. Chłopiec zwolnił kroku; zrobiło mi się go żal. Ale muszę

nadstawić ucha, bo Ajataka szemrze coś, prawie nie otwierając ust coś o sobie i o mnie.

– Wszystko poszło opacznie. Poszło nie tak. Przecież spotykałiśmy się w innym czasie. I

przecież, cóż to szkodziło, mogłabym z tobą jeździć nad morze, na rozsłonecznioną plażę, całkiem

pustą. Chodzilibyśmy na koncerty do filharmonii i co niedziela do kościoła, i przepadałabym

rozmawiać z tobą wieczorami, popijając czerwone wino, ale wszystko się poplątało. Może dlatego,

ż

e tak łatwo mówisz ,,nie"? Teraz wjedziemy razem na szóste piętro, odprowadzisz mnie do samych

drzwi i nie zobaczymy się więcej. Tylko pamiętaj, proszę, że i ciebie coś ominęło, nie tylko mnie, to

ja ciebie ominęłam, rozminęłam się z tobą, rozmyłam, miły, wymknęłam. A ty tu stój! – krzyknęła

nieoczekiwanie u drzwi na klatkę schodowa.

Ale chłopiec nie zamierzał się sprzeciwiać. Przyhamował lekko, wciąż kilka kroków za

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

52

nami, i jak w zwolnionym tempie, obrócił się w stronę podwórka. Z piaskownicy gramolił się

ciemny kształt: pies na trzech nogach, kulejący żałośnie. Minął nas i pokuśtykał przez trawnik.

– Ohyda – zatrząsł się z oburzeniem chłopak. – Przecież za dnia bawią się tutaj dzieci.

Rakarzy to u was nie ma?

– A ty tu niby skąd? – warknąłem.

– Skądinąd. Stamtąd. Z ciepłych krajów.

Ajataka wzruszyła ramionami i pociągnęła mnie do windy. W środku śmierdziało

papierosami i moczem, patrzyłem na nią z czułością i obrzydzeniem, bo choć miała zielone oczy i

czerwone usta, było w niej coś odrażającego, coś obcego, coś, czego nie sposób było przytulić. A

może, gdybym się przemógł, potłumiłbym jej zaklęcia? Bo zawodziła teraz cicho, złowróżbnie:

– Mógłbyś zostać wielkim podróżnikiem... ale beze mnie nie zostaniesz. Mógłbyś zostać

wielkim świętym... ale beze mnie nie zostaniesz. Pamiętasz, jak rozmawialiśmy pod ogromnym

oknem, za którym krążyły ptaki? Kamienie, które mijałeś? Mojego kota? Mógłbyś zostać wielkim

kochankiem... ale beze mnie nie zostaniesz.

Na szóstym piętrze poszliśmy mrocznym korytarzem, oblepionym pożółkłymi gazetami:

donosiły o lądowaniu Amerykanów na Księżycu i o wizycie Leonida Breżniewa w Warszawie

(mógłbyś zostać wielkim muzykiem... ale beze mnie nie zostaniesz), i o podpisaniu Porozumień, i o

ogłoszeniu stanu wojennego (mógłbyś zostać wielkim uczonym... ale beze mnie nie zostaniesz), a

potem zaczynały się jakieś inne, zdumiewające tytuły, które zrozumiałbym, gdybym zdołał się im

przyjrzeć, ale Ajataka ciągnęła mnie za rękę, aż doszliśmy do końca, gdzie usłyszałem:

– To już tu.

I wspięła się na palce, i pocałowała mnie w policzek (miała lepkie usta, jakby jadła

landrynkę), i znikła, i już jej nie było. Postałem chwilę, ale korytarz był zbyt pusty, żeby tak trwać.

A może próbowałem dostukać się jej za zamkniętymi drzwiami? A może pukalem też do innych

drzwi? Rozmawiałem z kimś? Kłóciłem się? Roznosiłem mleko? Tak, najpewniej roznosiłem

mleko, bo kiedy wyszedłem, świtało. Chłopiec czekał na brzegu piaskownicy. Miętosił w ręku jakąś

kartkę.

– Wie pan, napisałem wiersz. Chce pan posłuchać?

Skąd Litwini wracali do ciemnego kresu?

Jak namioty ruchome z nocnej wracali wycieczki.

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl

background image

53

Po złote runo nicości, ręce złamawszy na pancerz,

Idą panny żałobne – w śmierć nie odejdę bez sławy.

Podoba się panu?

Wybacz, pomyślałem z niechęcią.

– Okropne.

I ruszyłem, byle dalej od niego, i to była ucieczka, wiedziałem, ucieczka do siebie, do domu,

więc żeby było jeszcze szybciej, skróciłem sobie drogę przez trawnik, śladem tamtego psa, zupełnie

nie biorąc pod uwagę, że może tu być aż tak grząsko. Zapadając się coraz głębiej, odwróciłem się

jeszcze do chłopca, chciałem go o coś zapytać, ale już go nie było, byłem sam, coraz głębiej pod

powierzchnią zielonego kożucha, który z nieprzyjemnym chlupnięciem zamknął się nad moją

głową. Poczułem, jak butwieje moja marynarka, jak mięknie i rozpada się na mnie, daremnie

zszywana ze skórą oślizgłą fastrygą robaków. Liniałem pod nią, boleśnie obłaziłem z ciała – trwało

to przez chwilę – kostki palców oddaliły się ode mnie jak małe podziemne okręciki, straciłem łydki,

zaprzepaściłem gdzieś uda; głowa zmieniła się w ślepą i głuchą skorupę, w której telepał się

wysychający mózg, niby orzech. Litościwie otuliło go ciepłe błoto, błoto wdarło się między

szczęki, odepchnęło pokruszone żebra, więc odpłynęły w gęstniejącej mazi, pozostawiając za sobą

kręgosłup, osamotniony maszt. Ja już nie było. Stało się ziemią. Odciskiem w skale. Jak dobrze

(zawoła kiedyś archeolog).

I wszystko mogło się zacząć od nowa.

lipiec 1999 - grudzień 2001

Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aura89@o2.pl


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Linia dluga id 268593 Nieznany
cwiczenie 5 linia dluga id 1254 Nieznany
Linia ugiecia belek id 268600 Nieznany
linia wplywu belka id 268608 Nieznany
Abolicja podatkowa id 50334 Nieznany (2)
4 LIDER MENEDZER id 37733 Nieznany (2)
katechezy MB id 233498 Nieznany
metro sciaga id 296943 Nieznany
perf id 354744 Nieznany
interbase id 92028 Nieznany
Mbaku id 289860 Nieznany
Probiotyki antybiotyki id 66316 Nieznany
miedziowanie cz 2 id 113259 Nieznany
LTC1729 id 273494 Nieznany
D11B7AOver0400 id 130434 Nieznany

więcej podobnych podstron