BENITO PĒREZ GALDŌS
ZJAWA
TYTUŁ ORYGINAŁU: LA SOMBRA MADRID
PRZEKŁAD: JADWIGA KONIECZNA-TWARDZIKOWA
WYDAWNICTWO LITERACKIE KRAKÓW 1978
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Doktor Anzelm
I
Wypada zacząć od początku, to jest od powiadomienia czytelnika o tym, kim był ów
don Anzelm: od opowiedzenia o jego życiu, obyczajach, o jego charakterze i wyglądzie, nie
pomijając faktu, iż wszyscy, którzy go znali, uważali go za osobę pomyloną. Była to opinia
powszechna, jednogłośna, głęboko tkwiąca w umysłach i nie mogły jej zmienić częste przeja-
wy geniuszu tego niezwykłego człowieka, chwile, w których rozsądnie i z dużą elokwencją,
przy tym pełen ujmującej grzeczności, opowiadał najciekawsze wydarzenia swojego życia,
robiąc w tych opowieściach dyskretny użytek ze swej nadzwyczajnej imaginacji. Mówiono o
nim, że popełnił w życiu głupstw i dziwactw bez liku i że oddaje się dziwnym i niepojętym
praktykom, których nie podejmuje nikt rozsądny; wreszcie, że nigdy nie zdarzyło mu się zro-
bić żadnej rzeczy jak należy ani nawet tak, jak to robimy wszyscy w naszym banalnym życiu.
Niewiele osób utrzymywało z nim stosunki; ledwie skąpa ich garstka mogłaby się na-
zwać jego przyjaciółmi; większość pogardzała nim, a wszyscy, którzy nie znali poprzednich
faktów z jego życia, nie potrafili dostrzec wyjątkowych i nadzwyczajnych walorów jego du-
szy, patrzyli nań z lekceważeniem, a nawet odrazą. Czy mieli słuszność? Niełatwo jest na to
odpowiedzieć, jak również nie jest prostym przedsięwzięciem dokonanie szczegółowej chara-
kterystyki tego człowieka, która pozwoliłaby już to umieścić go wśród geniuszów, już to
przyznać mu miejsce obok największych pomyleńców, jacy w ogóle przyszli na świat. On
sam ujawni nam w ciągu tego opowiadania pewne sprawy, które pozwolą osądzić go tak, jak
na to zasługuje.
Mieszkał na czwartym piętrze obskurnego domostwa, którego nie opuszczał nigdy, chy-
ba że wzywany przez sprawy bardzo pilne. Dom ów znajdował się w takim stanie, że w innej,
mniej zaaferowanej kłopotami epoce, fantazja ludzka umieściłaby w nim sabaty czarownic.
Podówczas przebywała tam tylko jedna czarownica, niejaka doña Monika, pełniąca
obowiązki stróżki, służącej i gospodyni.
Mieszkanie doktora przypominało laboratorium, z tych, jakie oglądamy w niejednej po-
wieści, jakie też służą za tło wielu obrazom holenderskim. Rozjaśniała je taka sama mela-
ncholijna lampa, jaka w teatrach i na malowidłach oświetla trupią twarz doktora Faustusa,
mistrza Klaesa, średniowiecznych delatorów, dzielnego markiza Villeny czy włoskich fabry-
kantów trucizn i mikstur. To powodowało, że bohater nasz zdawał się niewiele ustępować
czarnoksiężnikom i bezbożnikom, lecz nie był ani jednym, ani drugim, choć w jego domu,
niezwykłym, o czym przekonamy się później, zwisały z sufitu dziwaczne zwierzęta, kłębiące
się pod sklepieniem stado, będące jakby realizacją snu Teniersa.
Nie było tu gotyckiego sklepienia ani misternie oprawionego okna, ciemnego tła ani
tajemniczych światłocieni, przy których pomocy malarze zwykli nam przedstawiać zakamarki
pracowni chemików, którzy, ogarnięci znużeniem i spowici we wspaniałe pajęczyny, tkwią
pochyleni nad księgą pełną gryzmolastych zapisów. Gabinet doktora Anzelma należał do
zwyczajnych pomieszczeń, takich w jakich wszyscy mieszkamy. Składały się nań cztery li-
szajowate ściany i niszczejący sufit, na którego powierzchni gips, odpadający wskutek beztro-
ski czasu i niedbalstwa mieszkańców, zostawiał liczne i duże dziury. Nie było tapet ani in-
nych kobierców, oprócz pajęczyn snujących z kąta w kąt swoje skomplikowane osnowy.
Na głównym miejscu widać było szkielet, który nie stracił grobowego humoru, tak sze-
roko rozwierały się w przeraźliwym uśmiechu jego bezzębne szczęki, a osobliwość jego wi-
doku powiększał kociołek, który doktor umieścił na czaszce, niewątpliwie dlatego, że nie zna-
lazł dlań lepszego miejsca. Obok znajdowała się drewniana szafka z niezliczoną ilością wsze-
lakiego rodzaju rupieci, wśród których niepoślednią rolę odgrywały nadtłuczone szklanki —
gdyż oddawały nieocenione usługi — i naczynia z najzwyklejszej miejscowej gliny. Wypcha-
ny ptak, nieco uszkodzony, przydawał blasku temu gratowi połyskliwym kolorem resztek
piór, a obok niego wąż wypchany słomą kreślił na ścianie skręty swego ciała, którego łuski
zachowały jeszcze słaby połysk. W niewielkiej od nich odległości widniała zbroja tak zaśnie-
działa i pokryta rdzą, jakby od czasów Rolanda (być może należała właśnie do niego) nikt
nigdy jej nie czyścił. Wisiało tam też kilka sztuk broni białej i palnej, wszystko w zgodzie z
wielką patelnią, której trzonek dotykał stóp postaci Chrystusa. Była to jedna z tych figur o
pobladłym ciele, powykręcanych członkach, boleściwej twarzy i posiniałych dłoniach, z
zakrwawionym całunem i krzyżem, które stworzyła sztuka hiszpańska, żeby budzić strach u
pobożnych kobiet i wprawiać w osłupienie proboszczów. Chrystus był zżółkły, ściemniały,
połyskliwy, sztywny jak wypchane zwierzę; twarz miał zniekształconą cynobrem, a stopy
niknęły mu wśród zwojów wielkiej kokardy, która bez wątpienia była miejscem pielgrzymek
dla wszystkich much z całej dzielnicy, gdyż zostawiły tu swoje trwałe ślady. Po drugiej stro-
nie widniały muszle ślimaków, sztych przedstawiający jakiegoś męczennika, koncha perłowa,
dwa pistolety i różaniec z muszelek, opleciony na sczerniałej od kurzu gałązce korala. Dwie
duże rycerskie ostrogi i siodło zwisały z innego haka, obok przybrudzonej odzieży, z której
fałdów wystawał gryf gitary wykwintnie inkrustowany masą perłową i kością słoniową.
Jedyna pogięta struna, niemy świadek dawnej świetności, mogła rozbrzmiewać współ-
czesnemu pokoleniu zaledwie echem minionych harmonii. Buty wojskowe poniewierały się
na podłodze obok gitary, naprzeciw wisiały kasak i surdut z ubiegłego wieku, pełne dziur i
plam. Trójgraniasty kapelusz nałożony był na dzban, który zastępował mu głowę, a niefore-
mna lampka oliwna w kształcie sakralnego świecznika plamiła resztkami swojej świeckiej
oliwy klęcznik — istne dzieło sztuki — obecnie już tak zniszczony, że ledwie pozwalał się
domyślać swojego kształtu. Na pobliskiej ścianie wisiał zegar, który stanął przed pięćdziesię-
ciu laty; jego werk był teraz kwaterą główną pająków. Olbrzymie ciężarki ołowiane, które
spadły z hukiem przed dwudziestu pięciu tysiącami nocy, uszkodziły taboret. Gliniany dzban
i Dzieciątko Jezus leżały na podłodze nieruchomo i majestatycznie niczym dwa meteoryty.
Ten, kto wchodził do owego wnętrza, nie mógł się oprzeć zdumieniu. Skąpe światło
lampy wywoływało najdziwniejsze efekty. Oprócz przedmiotów, które opisaliśmy, znajdowa-
ło się tam bez liku naczyń o najbardziej skomplikowanych i przedziwnych kształtach. Alem-
biki, które przypominały szklane węże, ukazywały swoje spirale na tle olbrzymich brzucha-
tych retort, stale podgrzewanych na ogniu. Lśniła odbitym światłem tarcza elektrycznej ma-
chiny i cały ten aparat przerażał stale jakimiś nieprzyjemnymi efektami. Głuchy szum płomie-
nia na palenisku, trzask płonących węgielków, podobny do dalekiej wibracji tajemniczego
instrumentu, zapach kwasów, emanacja gazów, astmatyczna zadyszka miecha, który działał z
trudem i niepewnie niczym chore płuca, wszystko to budziło u widza trwogę i uporczywe
wrażenie czegoś przykrego, trudnego do opisania.
Kiedy piszący te słowa miał zaszczyt dostać się do gabinetu czy laboratorium doktora
Anzelma, zdumienie jego nie miało granic, i zmuszony jest wyznać, że poczuł jednocześnie
wielkie przerażenie, łagodzone jedynie myślą, że człowiek ów był najbardziej życzliwym i
bezbronnym spośród wszystkich istot ludzkich. Ponadto czy znalazłby się ktoś, kto by stwier-
dził z całym przekonaniem, że doktor Anzelm jest czarnoksiężnikiem i wyznawcą którejś z
diabelskich sztuk starożytności? Wątpliwe czy ktokolwiek brał na serio jego prace; raczej
miano go w okolicy za pomylonego niż za jakiegoś mędrca, przynajmniej w potocznym tego
słowa znaczeniu. On jednakowoż poświęcał się bez reszty swoim nieustannym zajęciom, w
których nigdy nie osiągnął żadnego rezultatu. Sądząc jednak po powadze, z jaką rozdmuchi-
wał żar, i niespokojnej trosce, z jaką śledził zielone i czerwone płyny krążące w szklanych
alembikach, dzierżył w swych rękach jakieś wielkie i transcendentalne problemy.
Upodobanie do chemii było u niego czymś nowym; jeszcze do niedawna nie pociągały
jego myśli ani zioła lecznicze, ani związki chemiczne. Większą część swojego czasu poświę-
cał prawie zawsze lekturze wszelkiego rodzaju dzieł, chyba że ktoś niedyskretny, szukając
towarzystwa, przyszedł posłuchać jego barwnych opowiadań, które zmuszały do podziwu
błyskotliwością i górnolotnością imaginacji. Rozmowa z doktorem Anzelmem krążyła zawsze
wokół wydarzeń jego życia, do których odwoływał się przy każdej okazji. Nigdy nie dał się
prosić, a jego opowieści były tak niezwykłe, że wielu było przekonanych, iż jest to czysta
fantazja. Wspominając swoją przeszłość, przypatrywał się tym wszystkim rzeczom, które
zgromadził, i śmiał się z łagodnym smutkiem mówiąc:
— Ja też byłem młody, rycerski, byłem artystą, malarzem, muzykiem; dużo podróżowa-
łem, zdobywałem kobiety, ścigano mnie, miałem pojedynki. Znałem świat, kochałem życie i
gardziłem nim. Kochałem i nienawidziłem.
Kiedyś po takich słowach przyłożył swój żółty, chudy i sztywny palec do jedynej struny
gitary, która zadrżała w głuchej skardze, zrzucając przy tym drganiu cały kurz, jaki spokój
dwudziestu lat na niej zgromadził. On sam zamilkł pogrążając się w zadumie, wpatrzony
uporczywie w krążenie czerwonej cieczy wewnątrz szklanego wąskiego naczynia, które prze-
mieszczało z jednego zbiornika do drugiego tę delikatną materię.
W owych chwilach ciszy, mąconych jedynie przez delikatne drżenie struny, szum pło-
mienia i te niezrozumiałe i uroczyste odgłosy całego tajemniczego miejsca, największe prze-
rażenie budziły we mnie poszczególne przedmioty mieszkania uczonego. Wydawało mi się,
że to wszystko żyje i nabiera ruchu; że kasak się porusza, jak gdyby jego fałdy okrywały cia-
ło, jakby rękawy miały wewnątrz ręce. Zdawało mi się też, jakoby trójgraniasty kapelusz krę-
cił się raz w jedną, raz w drugą stronę, zależnie od woli i humoru dzbana, który go podtrzy-
mywał; zdawało mi się, że buty spinają ostrogami klęcznik, a muszle uderzają jedna o drugą,
niby kastaniety przymocowane do palców jakiejś andaluzyjskiej dłoni. Że szkielet ziewa i że
kociołek spadł mu na oczy, przechylając się na bakier, iżby mu nadać figlarny wygląd. Wyda-
wało mi się, że widzę, jak szkielet wysuwa lewą nogę jak ktoś, kto zaczyna tańczyć, i jak
opiera dłonie na szerokim na dwa palce pasie.
Wydawało mi się też, że zegar idzie, z pośpiechem i pilnością instrumentu chcącego
przebiec w ciągu minut całe lata, nagromadzone, rzec by można, wskazówka po wskazówce,
kółeczko po kółeczku; zewsząd słyszałem tik-tak i zdawało mi się, że widzę kołysanie się wa-
hadła wymierzającego to z tej, to z tamtej strony uderzenia wszystkim wypchanym ptakom,
które usiłowały poderwać się do lotu poruszając z wysiłkiem rzadkimi piórami swoich popsu-
tych skrzydeł, i wreszcie w owym tumulcie zacząłem odnosić wrażenie, jakoby i Chrystus
wysuwał ramiona i szyję, przeciągając się z wyrazem najwyższego znużenia.
II
Zapoznajmy się z osobą don Anzelma.
Wydawać się może, że jest on typem trochę niezwykłym, z tych które się spotyka raczej
w sztucznym świecie powieści i teatru niż na scenie życia, gdzie wszyscy tworzymy ten wie-
lki tłum, który dziś się nam wydaje bezwzględnie pospolity i być może taki jest. Don Anzelm,
przedstawiony w tej niezwykłej scenerii, którą opisaliśmy, pośród najprzedziwniejszych
przedmiotów i rupieci, z tymi średniowiecznymi przyrządami czarowników albo poszukiwa-
czy kamienia filozoficznego, powinien się okazać indywiduum całkowicie obcym współcze-
snej społeczności, żyjącym w świecie iluzji, iluzji bez znaczenia i pożytku, a nie wiernym
obrazem naszego bliźniego. Wszystkie te przekonania rozwieją się jak dym, kiedy czytelnik
się dowie, że doktor Anzelm był mężczyzną o wyglądzie tak mało romantycznym, tak typo-
wym dla naszych czasów i okolic, że nikt nie zwróciłby na niego uwagi, gdyby nie stał się
znany dzięki swoim nie widywanym tutaj dziwactwom i śmiesznościom wskutek swego bez-
ładnego, chaotycznego sposobu mówienia.
Był już stary, zniszczony, chudy i jakby chorowity. Raczej nieduży niż wysoki, o twa-
rzy, która nie pozwala odróżnić się w tłumie, jeśli jej się nie przypatrzyć ze szczególną docie-
kliwością. Lecz kiedy mówił, widać było na jego obliczu ślady niepospolitej żywości. Małe i
zapadnięte oczka miały wtedy wiele blasku, a usta, nadzwyczaj ruchliwe, posługiwały się
systemem znaków bardziej zróżnicowanych i wyrazistych niż jamo słowo. Utykał na jedną
nogę — nie wiadomo dlaczego — i jego lewa ręka była lekko sztywna; głos miał bardzo ostry
i chrapliwy. Chodził zawsze prosto, nie zbaczając z raz obranego kierunku, i tak pogrążony w
myślach, że zderzał się ze wszystkimi. Wydawało się, że tkwi w nim jakaś uporczywa myśl,
która nie daje mu wytchnienia i nie pozwala skierować uwagi na cokolwiek innego. Gdy
szedł, widać było, jak wpada w podniecenie, zmienia się na twarzy, gestykuluje i robi różne
miny, niczym ktoś, kto prowadzi żywą rozmowę z niewidzialnymi interlokutorami. Rozmowa
z samym sobą była dla niego więcej niż zwyczajem, była nieustanną czynnością, zaś jego ży-
cie — monologiem bez końca.
Nie zwracał na siebie uwagi ubraniem, tutaj gdzie na ulicach trwa stała wystawa śmie-
szności. Czy jego surdut był przedmiotem zainteresowań z przyczyny nadmiernie szerokich
klap, lśniących od tłuszczu i piętnastu lat noszenia, nie znajdujemy na to żadnego dowodu u
kronikarzy traktujących o tym nadzwyczajnym człowieku, jak również żadnych danych, które
wskazywałyby, iż publiczność zwracała uwagę na rozmiary jego kamizelki, zdolnej zmieścić
czterech doktorów, lub na rzadko spotykany fason jego krawata, który czasem — zjawisko
częste u wielu uczonych i wszystkich tych, którzy mają zwyczaj mówić do siebie — przekrę-
cał mu się tak, że węzeł znajdował się na karku.
Jego zwyczaje były przykładem prostoty i czystości: jadł mało, pił jeszcze mniej i nie
sypiał za wiele. W swoich snach, podczas tych nielicznych godzin swobody, jakie dawała mu
jego imaginacja, również nie zaznawał spokoju, tyleż śniąc we śnie, co na jawie. Większą
część swojego czasu poświęcał zajęciom naukowym, z których, to prawda, nie miał nigdy
żadnego pożytku, i owszem, wikłał się jeszcze bardziej w zamęt chybionych pomysłów, jakie
kłębiły mu się w głowie.
Żył z pewnej skromnej renty, którą dostawał nie wiadomo skąd i z wyprzedaży resztek
swojej fortuny. Przypominał — żeby podsumować to, cośmy o nim dotąd powiedzieli —
jednego z tych anachoretów, którzy się unicestwiają jako ofiary swojej żarliwości, uducho-
wiają się, tracąc stopniowo nawet wygląd zwykłych ludzi, i kończą jako członkowie rodziny
pomyleńców, którzy nie na wiele się przydają, a jeśli do czegoś służą, to głównie jako po-
śmiewisko dla próżniaków. Lubił opowiadać; to był jego zwyczaj, jego temperament, jego
żywioł. Kiedy mówił o czymś, był sobą, doktorem Anzelmem, prawdziwym, jak najbardziej
prawdziwym. Jego opowiadania, choć oparte na wydarzeniach z życia, były na ogół podobne
do nadprzyrodzonych i baśniowych przedsięwzięć błędnych rycerzy, którym lot jego fantazji
przydawał cudowności. Opowiadając te historie, zawsze odnoszące się do jakiegoś własnego
przeżycia, posługiwał się najbardziej wyszukanymi środkami retorycznymi i dygresjami,
świadczącymi o wielkiej erudycji, którymi sypał obficie i z wielką swobodą. Jego stylowi nie
brakowało znamion sztuki, i chociaż można mu było zarzucić rozwlekłość, to jednak nie
można było odmówić żywości i malowniczości.
Czytelnik gotów pomyśleć, że mamy do czynienia z jakimś potępionym przez krytykę
literatem, pozbawionym łask publiczności, jednym z tych, którzy oddają swoje życie nudzie i
nędzy, niezdolni, aby wprzęgnąć się w służbę sztuki i pełnej rozkoszy sławy. Nie, doktor
Anzelm nie był literatem, nikt nawet nie wie, czy spod jego pióra wyszło kiedykolwiek coś
poza nieumiejętnie sporządzonymi rachunkami rozrzutnych wydatków domowych i jakimś
memoriałem wskazującym prawa do renty. Był człowiekiem, w którego głowie tkwiła opętań-
cza myśl. Może poznawszy niektóre szczegóły z jego życia i zwróciwszy baczniejszą uwagę
na wydarzenie, o którym on sam nam opowie, zrozumiemy, w jaki sposób ten umysł doszedł
do takiego stopnia zamętu i jak w tym mózgu zagościło tyle tak szalonych obrazów przemie-
szanych z trzeźwymi myślami i tyle wielkiej nieroztropności razem z pomysłami tak wspania-
łymi, że wydają się owocem najzdrowszego i najbardziej światłego rozumu.
Miał nasz bohater młodość bardzo burzliwą i od wczesnych lat widać było u niego wie-
lką gwałtowność uczuć, zamęt wyobraźni, niestałość w zachowaniu i ciągłe przerzucanie się
od bierności do działania, co mu przyniosło opinię człowieka niezrównoważonego i nie kieru-
jącego się rozsądkiem. Opowiadają, że spędzał całe tygodnie sam, smutny i znudzony, zagu-
biony w czczych ekstazach jak eremita; nie pomagały wtedy nawet prośby przyjaciół. Kiedy
indziej jego ożywienie i radość były tak wielkie, że celował w zabawie i trudno było nie pod-
dać się jego figlom, którymi zarażał wszystkich. Ale trwało to krótko i znowu pogrążał się w
samotności i oderwaniu od życia, jak Szymon Słupnik, jak ci, co utkwiwszy wzrok w niebo,
wyciągając palec w oczekiwaniu na głos z wysokości. Takim go zastała śmierć ojca, który mu
zostawił znaczną fortunę, a wśród innych rzeczy wspaniały dom, gdzie — będąc wielkim
kolekcjonerem sztuki — zgromadził niezliczone ilości arcydzieł renesansu. Rodzina doktora
Anzelma należała do najznamienitszych w Andaluzji: nosił nazwisko Afán de Ribera. Ze stro-
ny matki pochodził z rodu Silíceos, pyszniąc się, że jest krewnym arcybiskupa o tym nazwi-
sku.
Opisując pałac, jaki zostawił mu ojciec, doktor posługiwał się najświetniejszymi kolora-
mi; nadawał swojemu opowiadaniu przebłyski czegoś tak fantastycznego, że trudno było w to
uwierzyć i trudno wyzwolić się od myśli, iż imaginacja opowiadającego była głównym archi-
tektem tej pięknej siedziby.
Ożenił się nasz bohater z młodą dziewczyną, o której urodzie mówił zawsze w pompa-
tycznych słowach. Co zaszło w tym małżeństwie, nikt nie wie, i jeżeli jest prawdą to, co z ust
samego doktora mamy usłyszeć, trzeba wyznać, że sprawa jest dziwna i zasługuje, by ją
umieścić wśród najdziwniejszych zdarzeń tego świata. Osoby zasługujące na zaufanie opo-
wiadają, że podczas trwania małżeństwa, jego szaleństwo i ekstrawagancja osiągnęły punkt
kulminacyjny: uciekał wtedy od ludzi, poszukiwał miejsc ustronnych, niekiedy szalał z gnie-
wu, niekiedy zaś pogrążał się w głębokiej melancholii, jakby ospałości, co nadawało mu wy-
gląd człowieka bezrozumnego. Ledwie kilka razy widziano go z żoną, której nie okazywał
najmniejszej nawet uprzejmości, jaką okazuje najbardziej oschły mąż swojej żonie. Nienawi-
dził swoich teściów, robił tysiące głupstw, aż czujna na wszystko obmowa wdarła się do
domu i nie zostawiła na nim suchej nitki.
Jak tam było naprawdę, tego nikt nie wie, Helena, gdyż tak się nazywała jego małżonka,
umarła w kilka miesięcy po ślubie i od tej pory Anzelm zaczął pędzić swój niedorzeczny
żywot. Nie odzyskał jasności i spokoju umysłu, zajmując się od tego czasu sprawami bez
związku i sensu, coraz mniej rozumiany przez otoczenie, pogrążony bez reszty w rozmowach
z samym sobą i ożywiany zawsze tą opętańczą myślą, która stopniowo stała się częścią jego
natury psychicznej.
Stracił majątek, nie tylko dlatego, że go zaniedbał. Wdał się w błahy proces sprowoko-
wany przez swojego krewnego, który palestra umiała tak wykorzystać, że w niedługim czasie
obie strony znalazły się w nędzy. Ktoś powiedział: „Jest wielkim filozofem; zobaczcie, z jaką
rezygnacją przyjmuje przeciwieństwa losu”. Inni mówili: „To wariat; popatrzcie, z jaką
obojętnością zapomina o swoich sprawach”. Jego stoicyzm był przedmiotem kpin. Niektórzy
chcieli mu pomóc, współczując jego nieszczęściu, ale prawdopodobnie był dumny i niechętny
myśli o przyjmowaniu jałmużny. Było też paru młodzieńców, tak bardzo naiwnych, że wi-
dzieli w nim twórcę nowego systemu filozoficznego, który miał zadziwić świat. Wynikało to
stąd, że stawszy się ubogim i zamieszkawszy na poddaszu, zabrał się do książek, które czytał
całymi wieczorami bez jakiegokolwiek wypoczynku. W miarę jednak jak nie dostrzegano
żadnej treści w jego nieustannej pracy, zaczęto dostrzegać coraz bardziej jego szaleństwo.
Uciekli od niego ci, którzy dawniej darzyli go przyjaźnią lub litością, i pozostała mu tylko
garstka osób, przychodząca słuchać jego opowieści o pełnych przygód podróżach, które sam
na pewno wymyślił, gdyż nie było nikogo, kto by prowadził bardziej osiadły tryb życia.
Tytuł doktora nie był żadnym stopniem akademickim, jak to bywa u większości
uczonych; był raczej przydomkiem, jaki nadali mu przyjaciele, kpiąc sobie z jego obyczajów
mędrca. Ci, którzy przychodzili słuchać jego opowiadań, nie skarżyli się na brak rozrywki,
gdyż były one jak zdumiewająca tkanina zdarzeń: nieprawdopodobnych, lecz niezwykle inte-
resujących, upiększonych przez malownicze dygresje, które opisane przez zwinne pióro były-
by może czytane z przyjemnością. Odnosiły się one na ogół do pojawiań się jakiegoś widma,
które miało wędrować swobodnie po świecie, a które on przedstawiał jako symbol pewnej
idei; miał upodobanie do wszelkiego rodzaju symboli i w jego opowiadaniach roiło się za-
wsze od istot nadprzyrodzonych, które tworzyły coś w rodzaju współczesnej mitologii.
Do tego dochodziła jeszcze jego erudycja, nabyta przez pilne lektury, która stanowiła w
nim rodzaj bezładnego archiwum. Bóg jeden wie! Może gdyby w owej głowie istniał jakiś
porządek, doktor Anzelm byłby znany jako jeden z najbardziej niezwykłych umysłów.
III
Doktor trwał zapatrzony w swój diaboliczny aparat; w zupełnym roztargnieniu, z wyra-
zem twarzy, jaki pojawia się zawsze, ilekroć myśl nasza błądzi daleko od miejsca, w którym
przebywamy.
Można by sądzić, że niewiele dlań znaczył wynik eksperymentu i że poznanie prawdy
naukowej, która wraz z płynem krążyła po naczyniu, nie uraduje go ani też nie zmartwi.
— Ale jak to się stało, że pan się poświęcił chemii? — spytałem go, pewien że uczony
nie da mi jednoznacznej odpowiedzi.
— Żeby powściągnąć mą nieokiełznaną wyobraźnię — odparł — żeby ją skrępować i
zmusić, by przestała mnie męczyć. Ja muszę być zawsze czymś zajęty; książki dostarczały mi
pewnej rozrywki, ale w końcu znużyłem się czytaniem. Niedawno napotkałem w pewnych
książkach sprawy, które zwróciły moją uwagę, lecz ich nie zrozumiałem. „Zobaczę, co to
takiego, powiedziałem sobie; odczuwam potrzebę zagłębienia się w eksperymentach”. Kupi-
łem te naczynia, wypełniłem je i przystąpiłem do badań. Nomenklatura i podręcznik wystar-
czyły, żeby mnie rozerwać przez parę dni. Ale w tym nie ma nic poza rozrywką: kultywuję
ciekawość, choć wiem, że bezowocną. Niechaj nikt nie oczekuje po tym żadnego postępu
wiedzy. Prawda jest taka, że kiedy rozgrzewam mój aparat i destyluję te ulotne płyny, nie
myślę o innych rzeczach i tak mi jakoś czas schodzi.
— Szalona wyobraźnia! — odparłem na to. — Bardzo słusznie określa pan ją w ten
sposób. Faktem jest, że gdyby pan nad nią trochę zapanował, zamiast pana męczyć, mogłaby
się stać ożywczą krynicą tworzenia, a nikt od pana nie zna lepiej jej wartości. Dlaczego pan
się nie poświęcił sztuce?
— Och! Do uprawiania sztuki — rzekł odwracając się plecami do aparatu — potrzebna
jest wyobraźnia, której żar i obfitość mieści się w granicach naturalnych; wyobraźnia, która
byłaby talentem ze wszystkimi swoimi właściwościami jako takimi, a nie chorobą jak u mnie,
skrzywieniem, ułomnością organizmu. Ta cenna zdolność, chociaż u niektórych wybujała, nie
owłada nimi aż do tego stopnia, żeby narzucić im drugie życie, nie stanowi, jak u mnie, poło-
wy natury. Sam nie wiem, czemu przyszedłem na świat z tą potworną przywarą. Ja nie jestem
człowiekiem albo raczej jestem jak ci ludzie odrażający i zniekształceni, którzy włócząc się
demonstrują swe nieprawdopodobnie ułomne ciała i bluźnią nimi Stwórcy. Moja wyobraźnia
nie jest mocą twórczą, która daje życie istotom inteligentnym, ukształtowanym i skończonym;
jest mocą szaleńczą, trwającą w ciągłym ruchu, wytwarzającą wciąż nowe i nowe przywidze-
nia. Jest jak kołowrotek, który nie ustaje w pracy. Przędzie wciąż swoje nici — niczym te
wysnuwane z owczego runa — skręca je, zwija bez końca. Ta nić nie kończy się wcale i do-
pókim żyw, będzie mi tkwiła w głowie ta prządka, ta bolesna maszyna, która kręci się i kręci
bez ustanku.
— To prawda — powiedziałem machinalnie, pełen podziwu, że w swoim szaleństwie
potrafi wyrażać tak dobrze i w sposób tak malowniczy podupadły stan swego umysłu.
— Jestem jej niewolnikiem — mówił dalej. — Moja wyobraźnia wyniszczała mnie
wewnętrznie już od dziecka. Ona sprawiła, że w wieku lat pięćdziesięciu mam lat trzysta.
Tak: fałszywe wrażenia, których ja, choć odsunięty od spraw tego świata, doświadczyłem w
swoim życiu, byłyby w stanie wypełnić życie sześciu ludzi; żyję zbyt intensywnie, gdyż wy-
obraźnia obdarzyła mnie czasem miliona dni.
— No tak — rzekłem do siebie, podczas gdy potakiwałem mu pełnym szacunku ruchem
głowy — daleko już zaszedłeś w swoim obłędzie i teraz błądzisz w mrokach nocy.
— Jestem bardzo nieszczęśliwy, najnieszczęśliwszy z ludzi — mówił dalej doktor. —
Moje niedole nie mają sobie równych w świecie ani nie są podobne do niczego, o czym się
czyta. Inni ludzie, jeśli już przeżywają udręki, to udręki przynależne swej naturze, podczas
gdy moje udręki przekraczają powszechne prawa ludzkiego bólu. Gdyż jestem istotą podwój-
ną: mam w sobie drugiego człowieka, on jest ze mną wszędzie i stale mi opowiada o tysią-
cach spraw, które wstrząsają mną nieustannie i trzymają mnie w wiecznej gorączce duchowej.
A najgorsze jest to, że ta gorączka nie niszczy mnie jak gorączki cielesne. Przeciwnie: ona
mnie pokrzepia; czuję, że ten płomień wewnętrzny, jakby regenerował moją naturę, aby ją
potem wydawać na łup codziennym śmierciom.
— To szczególne — rzekłem, nie rozumiejąc nic z tego o płomieniu wewnętrznym, o
podwójnym istnieniu i o kołowrotku, który się kręci bez przerwy.
— Nie znajduję nikogo podobnego do siebie — ciągnął dalej. — Mogę nazwać bliźnimi
jedynie mistyków hiszpańskich, którzy żyli pełnym życiem idealnym na równi z życiem rze-
czywistym. Oni mieli jakąś obsesję, drugie „ja” tkwiące w ich umyśle. Czasem przychodzi mi
do głowy myśl o pasożycie, który zamieszkuje nasz mózg, który żyje tam w środku, odżywia-
jąc się naszym sokiem i myśląc naszymi myślami.
— Och! Zechciej pan to nieco lepiej wytłumaczyć — rzekłem zadowolony, że don
Anzelm wkracza na ścieżkę ekstrawagancji, która rokowała nadzieje na coś zabawniejszego.
— To tylko taka nie sprecyzowana myśl... Gdybym ja mógł wyjawić, wyrazić wszy-
stko, co jest we mnie, z pewnością osłupiałoby wielu, którzy dziś się śmieją z mojego życia.
— Ach! Gdyby pan pisał pamiętniki, don Anzelmie — rzekłem udając wielką powagę,
żeby nie stracił zaufania — nie byłoby wśród starożytnych ani współczesnych dzieł, które by
im dorównały.
— To prawda — odparł don Anzelm, którego oczy zapłonęły nagłym błyskiem. — Nikt
by mi nie dorównał. Moje życie stałoby się wszechstronnym streszczeniem całego życia
ludzkiego; czyż nie tak?
— Ach, z pewnością! Któż może w to wątpić?
— Pan, który już słyszał ode mnie o niektórych wydarzeniach, pan to zrozumie. Czyż to
nieprawda, że nie ma niczego bardziej niezwykłego nad moje małżeństwo? Nie pamięta pan
tego niepospolitego wydarzenia, o którym panu opowiadałem, kiedy to znalazłem się wobec
najdziwniejszego fenomenu, jaki zdarzyło się oglądać człowiekowi?
— Nie pamiętam, o czym pan mówi.
— O moim małżeństwie. Tak, opowiadałem panu o tym. To, co się wtenczas mówiło, to
kłamstwo. Nikt nie znał prawdy o tym osobliwym wydarzeniu.
— Mnie pan nic o tym nie opowiadał — powiedziałem, pamiętając, że mimo swojej
otwartości i gadatliwości nie mówił o tym nigdy, wspominał tylko coś niewyraźnie o owym
tajemniczym wydarzeniu.
— Że panu tego nie opowiadałem! Przysiągłbym, że któregoś wieczoru referowałem tę
sprawę punkt po punkcie.
— Zapewniam pana, że nie znam żadnego szczegółu.
— Nie opowiadałem panu o mojej żonie, o owym mężczyźnie... o tym demonie?...
— Nic o tym nie wiem.
— Nie rozmawiałem z panem o moim pałacu?
— O pałacu tak, ale pobieżnie — rzekłem przypominając sobie w jak fantastycznych
barwach przedstawiał często swój dom.
— Och, był wspaniały, cudowny! Mój ojciec był miłośnikiem sztuki. Jakie tam były
precjoza, jakie klejnoty!
— Tak, musiał być znakomity — powtórzyłem, żeby podniecić go do mówienia, a
samemu zanurzyć się rozkosznie w potokach jego zawsze pompatycznej i bujnej wymowy.
— Jeszcze mi się wydaje, że tam jestem — powiedział z rodzajem ekstazy w głosie — i
widzę moją żonę chodzącą powoli i majestatycznie, tak jak miała zwyczaj chodzić; tam we-
szła, ówdzie zamknęła drzwi; wyobrażam sobie, że słyszę szelest jej opadających szat, dźwięk
jej grubego bursztynowego naszyjnika chowanego do szkatułki.
— Och! Niech pan mówi, niech pan mówi.
— Północ sprzyja imaginacji. Przechodziła przede mną, zostawiając jakby ślad światła.
Ja nie spałem, gdyż czuwałem, mając słuch zawsze wyczulony na ten odrażający głos.
— Na głos Heleny?
— Nie, nie — powiedział z furią. — Na głos... Krew płynęła z rany...
— Pana małżonka musiała się skaleczyć.
— Nie, to on. Co mu nie przeszkadzało pokazywać mi swój haniebny uśmiech i swoje
diabelskie spojrzenie.
— Widzę, że to jest skomplikowany wypadek. Występuje tu jakaś osoba, o której nic
nie wiem?
— Tak, pan go zna, wszyscy go znamy, jest niedaleko. Ja go widzę codziennie; był tu
kilka nocy temu.
— Kto to?
— To ten... Ale opowiem panu dokładnie — powiedział jak ktoś, kto po długim waha-
niu decyduje się wyjawić jakąś ważną sprawę. — Pan musiał słyszeć, co mówią o mojej żonie
i o mnie; musiał pan słyszeć tysiące głupstw, które różnią się bardzo od prawdy. Opowiem
teraz szczerą prawdę.
Doktor Anzelm zaczął z czarującą rozwlekłością opowiadać o swoim dziwnym zdarze-
niu. Nie darował żadnej okazji dla rozwinięcia swej elokwencji; opisywał miejsca w sposób
jak najbardziej szczegółowy i tak żywo, że fascynował swoim językiem. Były jednak w tym
opowiadaniu pewna niejasność i zamieszanie i trzeba było przyzwyczaić się do jego swoiste-
go stylu, żeby znaleźć doń klucz, który niewątpliwie istniał. Na początku, kiedy jego imagina-
cja była bardziej wypoczęta, odbiegał stale od tematu przeplatając opowieść wymyślonymi
przez siebie maksymami czy opiniami, które czasem były zadziwiająco oryginalne, a czasem
graniczyły w swej naiwności z głupotą. Nie trzeba podkreślać, że było w tym wszystkim dużo
fantazji i że szczególnie przy opisach puszczał wodze językowi. Śmiech budził opisami swo-
jego pałacu, który — gdyby istniał w tej formie — nie miałby sobie równych w czasach naj-
większego rozkwitu sztuki. Gdy dochodził do tego miejsca, pozwalał ponosić się wenie swo-
jej erudycji i ani rozsądek, ani obawa, iż może wydać się kłamcą, nie były zdolne go po-
wstrzymać. Nie wiemy, czy łgarstwa, które wygłaszał, a które zamierzamy przedstawić, mogą
— uporządkowane i usystematyzowane — okazać się interesujące i nie pozbawione zdrowe-
go rozsądku. Może okażą się mniej szalone, niż to się na pierwszy rzut oka wydaje; być może
pojawi się w nich jakiś przebłysk logiki, jeśli się je potraktuje jako utwór metafizyczny.
Może, nie zdając sobie z tego sprawy, doktor przetworzył najbardziej gorzkie chwile swojego
życia w najzwyklejszą baśń; lub nawet tego nie podejrzewając, dodawszy do swojego opo-
wiadania tysiące wymysłów i egzageracji, spłodził niewielkie dzieło sztuki mogące nie tylko
bawić, ale i pouczać.
Na krótko zanim rozpoczął, weszła doña Monika, którą przyciągało ciepło pieca, jedyne
źródło ciepła, jakim w zimowe wieczory dysponował ten dom. Między nimi obojgiem pano-
wała swoboda godna czasów patriarchalnych: ona miała zwyczaj przysuwać się do aparatu
chemicznego i tam, jeśli nie robiła na drutach, drzemała pełna ukojenia, co wzbudzało za-
chwyt uczonego. Wychudły kot, który wyglądał tak, jakby żywił się chlorkiem i bromkami,
zrobił kilka kroków po pokoju, jak gdyby czegoś szukał, zbadał kilka miejsc i ulokowawszy
się najpierw na książce, a potem między dwoma ogniwami Volty, nie zaaprobował w końcu
żadnej z tych rzeczy, rozciągając się leniwie u stóp swej pani.
Don Anzelm rozpoczął tymi słowy:
IV
— Pragnę najpierw dać panu pewne pojęcie o tym, jaki był mój pałac, ów pałac, który
odziedziczyłem po ojcu, najbardziej entuzjastycznym kolekcjonerze dzieł sztuki, jaki żył kie-
dykolwiek. Pojmie pan, poznając dzięki memu opowiadaniu ową siedzibę, że słusznie mógł
oczekiwać szczęścia ten, kto takie środki posiadał; równocześnie zdziwi pana, że ja, młody,
bogaty i pełen — choć mnie samemu trudno o tym mówić — cennych przymiotów, jestem
najnieszczęśliwszą istotą na ziemi. Ożeniłem się zgodnie z wolą mojego serca, ożeniłem się
szczęśliwy, pełen entuzjazmu, zakochany jak młody chłopak. Żona moja mieszkała ze mną w
owym domu do śmierci. Zobaczy pan, ile rzeczy zdarzyło się w tak krótkim czasie. Jakie
tortury, jakie męki, jakie przerażające cierpienie moralne!
Dom mój był zbudowany bardzo niezwykle: z zewnątrz nie przedstawiał nic godnego
uwagi, ot jeszcze jedno domostwo w Madrycie, spuścizna ubiegłego wieku. Wewnątrz znaj-
dowały się wszystkie jego cuda: podobnie jak pałace arabskie był zbudowany zarazem z wie-
lkim egoizmem i z przesadną dyskrecją. Ojciec mój zawarł w nim swoje marzenia, wyraził
wszystko, co wiedział lub o czym marzył. Nie wiem, jakich środków użył do tego ani jacy mi-
strzowie pracowali nad tym dziełem: wydawało się ono raczej wymyślone przez siły wyższe,
wydawało się tworem, który wyłonił się z wnętrza ziemi za sprawą jakiejś diabolicznej woli.
Dom ów, badany wnikliwie, przedstawiał niejako historię i rozwój sztuki w ciągu całych
dziejów.
Ojciec mój był wielkim miłośnikiem starożytności i pragnął uczynić tam jej przybytek.
Jego dom był raczej realizacją marzenia artysty niźli majakami symbolizującymi bogactwo i
estetykę miliona. Jaspis, statuy, płaskorzeźby, pojawiające się i znikające linie, gzymsy i wy-
pukłości, gładka powierzchnia marmuru posadzki, która odbijała całą tę konstrukcję na wpół
mroczną, na wpół świetlistą, wklęsłość sklepień, zworniki łuków, geometryczny układ świa-
teł, przestrzeń, rozmiar i wysokość olśniewały każdego, kto po raz pierwszy tam wkraczał.
Potem widowisko stawało się jeszcze wspanialsze, gdyż wystawiały się na pokaz i podziw
jeszcze większe i piękniejsze przestrzenie. Każdy łuk otwierał przejście do innych pomie-
szczeń, łuki załamywały się w gzymsy, kreśląc najbardziej śmiałe linie, przekazywały światło
jedne drugim i światło to biegnąc od nawy do nawy, iżby oświetlić coraz większe przestrze-
nie, wydawało się potęgować, jakby działała tam moc refrakcyjna olbrzymich ukrytych luster.
— To musiało być wspaniałe — powiedziałem w chwili, kiedy doktor zatrzymał się dla
nabrania tchu.
— Mówiłem dotąd zaledwie o westybulu — stwierdził — bo reszta...
— Więc jeśli to jest zaledwie westybul, reszta będzie tak piękna, że przewyższy wsze-
lkie opisy... — zauważyłem, nie mogąc powstrzymać zdumienia wobec przesadnej inwencji
mojego przyjaciela, która wydawała się nie mieć granic i przewyższała wszystko, czego zwy-
kliśmy się spodziewać po umysłach błądzących po manowcach szaleństwa.
— Wszedłszy w głąb — kontynuował — dostrzegało się, że panowała tam starożytna
architektura w całej zmienności swoich najpiękniejszych stylów. Ozdoby stawały się coraz
piękniejsze, jednakże ich obfitość nie szkodziła w najmniejszym stopniu czystości harmonii.
Najpierw znajdowała tam swe odbicie pełna wdzięku prostota starożytnych świątyń w Ate-
nach, te same formy nabywały potem smukłości i gracji stylu jońskiego. Dalej monotonna
gładkość marmuru znikała wśród barw jaspisu, pozłota błyszczała na akantach kapiteli koryn-
ckich, na ząbkowaniach i meandrach. Postać ludzka zaczynała się pojawiać w zwornikach
łuku, w trójkątnych płaskorzeźbach konch, w olbrzymich potworach galopujących na fryzie,
w głowach satyrów, w groteskowych maszkarach, których usta skurczone grymasem bachi-
cznej wesołości miotały kwiaty i girlandy. Wyżej kariatydy podtrzymywały skąpo zdobiony
architraw, a dalej, na ścianie, pojawiły się już całe postacie ludzkie: z jednej strony centaury,
z drugiej zaś amazonki towarzyszące ich zażartym zapasom. Zgromadzone na frontonie nimfy
wieńczyły różami głowę błagalnej ofiary; atlanty podtrzymywały sufit, na płaskorzeźbach zaś
przewijały się wspaniale wszystkie mity o wielkich herosach Grecji, o Herkulesie i Tezeuszu.
Figury były tu większe, a ich postawy i kształty zbliżały się do granic doskonałości staroży-
tnego ideału. Wszystkie postacie były boskie, od Prometeusza do Dejaniry; wszystkie monstra
były ludzkie, od Polifema do Briareusa... Nawet czworonogi, kształtowane tak zręcznym dłu-
tem, miały jakby ludzki wyraz. Tu Pegaz był królem, który biegnie kłusem i ulatuje w powie-
trze, zaś Cerber szczekający trzema pyskami — niewolnikiem.
— Ale widzi pan, żeby zmieścić tyle rzeczy, trzeba było ogromnej przestrzeni — ode-
zwałem się, poirytowany już tą lawiną kłamstw, którą mnie karmił zacny don Anzelm, chcąc
dać mu do zrozumienia, że jeśli chce kpić sobie ze mnie, to nie jestem aż tak łatwowierny,
żeby można mnie było faszerować taką ilością łgarstw.
I naprawdę w głowie mi się już kręciło od tego pompatycznego opisu kolumn, jaspisu,
kariatyd i tysiąca innych bzdur spłodzonych w głowie mego przyjaciela. Wiedziałem, z tego
co opowiadali niektórzy starsi ludzie, że pałac tenże nie miał w sobie nic szczególnego poza
kilkoma jakimiś obrazami, kilkoma wazami i dwiema lub trzema antycznymi szafami, które
ojciec don Anzelma kupił na jakiejś licytacji. Musiało więc tym bardziej dziwić, że zafascy-
nowany narrator przydawał artystycznemu bogactwu pałacu aż takich rozmiarów. Przytoczy-
łem mu kilka argumentów zdumiewając się, iżby tu, w Madrycie, istniał tak niezwykły dosta-
tek, dzieł sztuki, ale on udawał głuchego i dalej ciągnął swoje.
— W miejscu, które stanowiło centralną część budynku — dodał z taką powagą, że nie
sposób było nań patrzeć, nie odczuwając pokusy śmiechu — pod najwyższym sklepieniem,
widać było niezliczone rzeźby. Były tam grupy przedstawiające najsłynniejsze wydarzenia
mitologii greckiej i klasyczne postacie o nieporównywalnej piękności, nazwane imionami
głównych bóstw. Nieszczęścia Ajaksa, syna Oileusa, męki Prometeusza i Tantalosa tworzyły
serię rzeźb, które przedstawiały czyny równie sławne, jak przygody Don Juana z Olimpu.
Biedne ofiary jego niewstrzemięźliwości były pełnymi gracji figurami, na których można
było zobaczyć skutki tej samej namiętności, lecz ukazane rozmaicie, zależnie od tego, w
jakiej postaci przedstawiał im się nieśmiertelny kpiarz. Wszystkie były równie piękne, lecz
Europa nie była w niczym podobna do Latony ani Leda do Semele. Natomiast Jowisz był
zawsze tym samym rozpustnym i pewnym siebie bogiem, zarówno kiedy pojawiał się w pe-
łnym majestacie Olimpu, jak i przeistoczony w byka lub zamaskowanego piórami płetwono-
ga.
— Cóż za szatan z tego Jowisza! Ten jegomość nie darował ani mężatce, ani dziewicy
— zauważyłem, mając nadzieję, że drwiny zmuszą go do przerwania lotu bredzącej fantazji.
Nic to nie pomogło. Don Anzelm mówił dalej:
— Opisałem tu tylko część domu przeznaczoną do oglądania. Część wewnętrzna, mie-
szkalna, była jeszcze ciekawsza.
— Jeszcze ciekawsza! — rzekłem do siebie. — Jeszcze ciekawsza! No to ładna historia!
Na czym to się wreszcie skończy? Jeśli jeszcze nie doszliśmy do właściwego pałacu, ten
człowiek gotów mnie dziś zanudzić na śmierć.
— Bo opisałem zaledwie krużganki!
— Zaledwie krużganki! O zgrozo! Aż strach pomyśleć o salonach i alkowach! — wy-
krzyknąłem zatrwożony.
— Główny salon nie przypominał w niczym owych wspaniałych konstrukcji, gdzie
dominowała architektura. Ściany jego nie miały własnego stylu: przeważały detale, były tam
nagromadzone liczne i tak różnorodne drogocenności, że na próżno usiłowałby opisać je i
wyliczyć najbardziej systematyczny klasyfikator.
— No, to mnie dopiero czeka — pomyślałem.
— Było to muzeum sztuki zdobniczej, gdzie każdy przedmiot był osobnym cudem, a
doskonałość każdego z nich taiła różnorodną, lecz zadziwiającą perspektywę całości. Wspa-
niałe renesansowe meble, istny cud artystycznego rękodzieła; weneckie lustra; zegary z cza-
sów Ludwika XV ozdobione mitologicznymi figurami; najdelikatniejsze stiukowe płaskorzeź-
by przedstawiające polowania i zabawy wiejskie; kandelabry, popiersia, trójnogi i medaliony,
wszystko to znajdowało się na ścianie i obok niej, ledwie pozwalając dostrzec bogate gobe-
liny flamandzkie, których kolory, zawsze żywe, zdradzały, iż projektował je Teniers lub
Brueghel. Nie brak było owych kapryśnych sekreter, których maleńkie szufladki pysznią się
figurkami o wytwornym guście, mozaikami, i intarsjami w różnokolorowym drewnie; obok
okrągłe stoliki o jednej nodze z porcelanowymi płytkami, na których subtelny pędzel nakreślił
wesołe kurtyzany. Nie opodal tych niesłychanych piękności znajdowały się współczesne i sta-
rożytne wazy, amfory złocone niczym arabskie filigrany, dzbany z Indii i Oceanii, na których
wiły się zielonkawe jaszczurki i fantazyjne drapieżniki o surowych kształtach. Bożki z Mala-
baru z wydętymi brzuchami, głębokim pępkiem i olbrzymimi uszami ukazywały po kątach
swą pijacką lub naiwną wesołość; a dalej wypchane jaskrawe amerykańskie ptaki przeplatały
się z afrykańskimi muszlami, gałązkami korali, średniowiecznym tryptykiem, bizantyńskim
krzyżem i egipskimi relikwiarzami, które...
— Dość, dość — krzyknąłem wstając — dosyć! W głowie mi się już kręci. To niesamo-
wite pomieszanie rzeczy, jakie pan posiadał, nie nadaje się do opowiedzenia.
Bez wątpienia wszystkie kociołki i naczynia, jakie doktor miał w domu, wydawały mu
się egipskimi wazami i krzyżami bizantyńskimi. Nie obraził go mój gwałtowny wybuch i
pełen entuzjazmu ciągnął dalej:
— Szukanie symetrii w tym muzeum byłoby niszczeniem jego głównego uroku, który
polegał na różnorodności i bezładzie. Po doskonałościach geometrycznych krużganków, po
surowej symetrii stylu doryckiego i olśniewającej regularności stylu korynckiego ów zamęt
rozmaitych przedmiotów...
— Nie był on aż tak wielki jak ten, który ty masz w głowie — rzekłem do siebie,
zazdroszcząc kotu, który spał spokojnie, nie czując się zobowiązanym do podziwiania cudów
renesansu.
— Ten zamęt przedmiotów, z których część przedstawiała przeróżne style, to nagroma-
dzenie figur, mebli, waz, ozdób pochodzących z różnych krajów i różnych epok, ten aglome-
rat rzeczy pięknych, osobliwych albo dziwnych schlebiał rozumowi, zniewolonemu wcześniej
przez symetrię, i dawał swobodę wzrokowi, poprzednio ujarzmionemu przez linię. Przedmio-
ty zebrane tu w celowym bezładzie, z ciągłym brakiem dalszego ciągu, z kompletnym pomi-
janiem proporcji, dawały ogromną przyjemność i, zacierając wszelki punkt widzenia, pozba-
wiały widza fatygi, jaką powoduje mimowolne dokonywanie pomiarów, któremu oddaje się
wzrok oceniając architekturę. Wnętrza, kiedy są piękne, są jak otchłanie: fascynują wzrok i
widz nie może się obejść bez oceny proporcji i kreślenia w przestrzeni rozlicznych linii, gdyż
jego wyobraźnia stara się zbadać średnicę łuku, wysokość trzonu kolumny i promień sklepie-
nia. W tej mimowolnej pracy, wywołanej przez harmonię, symetrię, proporcję i elegancję,
umysł się nuży i słabnie, męczy i nabiera obaw. Kiedy nie ma jednolitego stylu, lecz boga-
ctwo szczegółów, kiedy nie obowiązuje określony punkt widzenia ani żaden klucz, wzrok się
nie męczy, snuje się powoli, waha się, gubi, ale jest spokojny, gdyż nie stara się mierzyć ani
porównywać; oddaje się nieładowi widowiska i błądząc zyskuje ocalenie.
Powiedziawszy to, zamilkł dla zaczerpnięcia tchu. Przełknąłem lekcję perspektywy,
jaką Bóg na mnie zesłał; lekcja wydawała mi się szczytem zamieszania i gmatwaniny, ale
muszę wyznać, że doktor wzbudzał we mnie szacunek, i nie odważyłem się powiedzieć nicze-
go, co mogłoby go obrazić. Tak więc, mimo całego mojego znudzenia, siedziałem z pochylo-
ną głową. Wypocząwszy przez chwilę, mówił dalej:
— Z salonu tego przechodziło się do innych pomieszczeń, pełnych obrazów.
— Tak... już pojmuję: obrazów bardzo pięknych. Widziałem wiele obrazów — oświa-
dczyłem, żeby sprowokować go do oszczędzenia mi nowej burzy, której nadciąganie już czu-
łem.
— W jednym z tych pokoi znajdował się klucz do wydarzenia, które chcę opowiedzieć.
Jeszcze mi się wydaje, że go tam widzę i że on jest tam jeszcze, z tym swoim wymownym
spojrzeniem, ze swoim perfidnym i podstępnym uśmiechem.
— Kto tam był?
— Powiem panu: ojciec mój posiadał dużą kolekcję obrazów nieco nieprzyzwoitych.
Dużo tam było prowokującej, prawie nieskromnej nagości, były więc ogrody rozkoszy, ba-
chanalia, zabawy wiejskie i toalety Wenus. Twórca owej galerii był wielkim epikurejczykiem
i lubował się w znajdowaniu milczących świadków lub towarzyszy swych uciech. Wśród tych
malowideł było jedno, które wyróżniało się szczególnie i bardziej przyciągało uwagę: przed-
stawiało Parysa i Helenę wypoczywających w cienistej grocie na wyspie Kranae. Piękna była
twarz żony Menelaosa, ale młody Trojańczyk był jeszcze piękniejszy. Pędzel malarza dał mu
tyle życia, że wydawało się, jakby mówił i przekazywał Helenie swoje przewrotne myśli.
Zawsze byłem przekonany, że jest w nim coś żywego, że czasem za sprawą jakiegoś nie wy-
jaśnionego złudzenia Parys porusza się i śmieje. Na wszystkich robił wrażenie, a zwłaszcza na
mnie. Zapamiętaj pan to dobrze, żeby łatwiej zrozumieć opowiadanie, które nastąpi. Opo-
wiem przerażającą historię.
— Więc od tego obrazu Parysa zaczyna się ta historia? Wobec tego musi być piękna.
— Zaraz się pan przekona. Ożeniłem się. Moja żona mieszkała tam ze mną. Jakże ja ją
kochałem! Na początku przeżywałem gwałtowne lęki, że życie moje będzie krótkie, za kró-
tkie, żebym mógł się nacieszyć moim szczęściem. Lecz niedługo po ślubie zaczęły nachodzić
mnie melancholie i rozmaite myśli... Ja jestem z tych wiecznie nieufnych. Ubóstwiałem swoją
żonę i byłem zazdrosny nawet o powietrze, którym oddychała.
— Sprawa zaczyna się plątać — rzekłem do siebie — małżeństwo, obraz Parysa, nieu-
fna miłość do żony... To wszystko jest jeszcze bardziej pogmatwane niż salon ze starożytno-
ściami. I naprawdę, zacząłem już żałować, że sprowokowałem tę nieszczęsną opowieść do-
ktora, w której nie znajdowałem niczego interesującego. Dygresje, dziwactwa, wszystko spro-
wadzało się do tego samego. Jednak, zrezygnowany, słuchałem.
— W pierwszych dniach naszego małżeństwa — mówił dalej — były chwile niewysło-
wionego szczęścia: czułem się wniebowzięty, uduchowiony, oszalały, czułem jakiś entu-
zjazm, chciałem biec, krzyczeć, przemawiać do całego świata. Lecz szybko wpadłem w prze-
paść swoich podejrzeń, pogrążając się we własnym smutku. Nikomu nie udało się skłonić
mnie do mówienia. W głowie tkwiła mi jedna myśl, jedna tylko udręka. Wie pan, co to było?
— Skąd miałbym wiedzieć, na mą duszę?
— Och! — wykrzyknął zaciskając pięści, z rozognioną twarzą i z najżywszym błyskiem
w oczach. — Otóż myślałem... Pewnego dnia przyszedłem późno do domu, wszedłem i zoba-
czyłem...
Doktor zatrzymał się na chwilę, zatopiony w myślach, kryjąc twarz w dłoniach. Chwilę
trwał w milczeniu.
Milczenie to pozwoliło mi na chwilę odpoczynku i rozejrzenie się wokół. Wszystko
tonęło w spokoju. Ciszę mąciło tylko głuche pomrukiwanie: to doña Monika chrapała z głową
opuszczoną na piersi, wolna od trosk, szczęśliwa, puszczając wolno cugle swojemu duchowi,
który latał gdzieś, nie wiadomo gdzie. Jej wargi, ocienione wąsikiem, wydłużały się w ryjek i
tędy, a także przez jej spłaszczony mięsisty nos, przeistoczony siłą oddychania w prawdziwą
piszczałkę organową, wydobywała się głośna symfonia, która mąciła głęboką ciszę laborato-
rium. Doktor, podniósłszy znów głowę, mówił dalej:
— Mój ślub nastąpił szybko: nie był poprzedzony tymi intymnymi zbliżeniami, które by
pozwoliły nabrać do siebie wzajemnego zaufania, tymi ukradkowymi kontaktami, które wiążą
dusze, zanim osoby zostaną połączone węzłem kościelnym i cywilnym. Nie byłem jej wy-
brańcem; była to raczej sprawa ułożona przez rodziców, kierujących się rozsądkiem, niźli
spontaniczny związek dwojga kochanków, których męczy miłość platoniczna. Pobraliśmy się
niedługo po naszym poznaniu i stąd, jak sądzę, pochodzą wszystkie moje nieszczęścia. Nie-
mniej jednak pokochałem ją gorąco od chwili, gdy postanowiłem połączyć z nią swoje losy.
Ale nadszedł dzień, kiedy, nie wiem dlaczego, nabrałem przekonania, że widzę na jej twarzy
raczej oznaki rezygnacji niż radości, co mnie nad wyraz zasmuciło i skłoniło do medytacji,
lecz gdy zacząłem wątpić, czy aby robię dobrze, już byłem żonaty. To nie przeszkodziło, bym
doznał chwil pełnego szczęścia, jak mówiłem wcześniej, ale przechodziły one szybko, zosta-
wiając mnie pogrążonego w medytacjach. Wie pan, jaki był temat mojego wiecznego rozmy-
ślania? Myślałem bez przerwy o mojej żonie, wątpiąc w jej wierność w przyszłości. Ta myśl
tkwiła w moim mózgu tak uporczywie, że ani na chwilę nie miałem od niej spokoju. Przycho-
dziło mi do głowy, że powinienem być dla niej tyranem, więzić ją, unikać wszelkich okazji,
które pozwoliłyby jej mnie oszukiwać. Czasem wbijałem w nią wzrok i starałem się czytać w
jej myślach. Zdumienia, z jakim patrzyła na moje zachowanie, zwłaszcza w pierwszym okre-
sie po ślubie, nie da się opowiedzieć; w końcu zaczęła odczuwać przede mną strach, bo napra-
wdę mogłem przerazić każdego wskutek mojej złowrogiej oschłości i pogrążenia się w sobie.
Walczyłem, żeby odrzucić od siebie ową myśl, odwoływałem się do rozsądku, ale on wyda-
wał mi się czasami bardziej szalony niż fantazja, toteż w okowach ich obu doszedłem do kre-
su mojej męki.
— Ale na czym pan się opierał, synu Barabasza, w tym pozbawionym podstaw podej-
rzeniu? — spytałem szukając cienia logiki w plątaninie myśli doktora Anzelma.
— Z początku na niczym realnym. Potem pan zobaczy. Ona się mnie bała, ja wiedzia-
łem o tym. Ale to jest niewytłumaczalne, a pan nie może tego zrozumieć.
I w istocie, nic nie rozumiałem z owych wyznań, z owych zdarzeń, w których wszystko
było zamętem.
— Na razie nic pan nie zrozumie, dopiero potem, kiedy wyjaśnię wszystko, co mi się
zdarzyło. Pewnego dnia ona była w tym pokoju, który panu opisałem; stała przed wspaniałym
płótnem Parysa i Heleny, o którym już mówiłem. „Jakaż to piękna postać!” — rzekła wskazu-
jąc na Parysa. „Tak” — odparłem przypatrując mu się także. I obydwoje wpatrywaliśmy się
przez chwilę w nadzwyczajną piękność młodzieńca, nie dającą się porównać z żadną inną.
Potem odeszła, a ja za nią...
— Coraz mniej rozumiem — rzekłem do siebie.
— To, co właśnie opowiedziałem, wyjaśni nieco moje zaskoczenie, moje przerażenie,
kiedy pewnego wieczoru wszedłem do domu i ujrzałem...
— Co takiego? — zapytałem, pragnąc dowiedzieć się, co ujrzał doktor w swoich halu-
cynacjach.
— Żebyś pan to dobrze pojął, powinienem uprzedzić go co do wielu spraw, które miały
wielki wpływ na niezwykły stan mojego ducha. Jeszcze pamiętam jej alkowę, oświetloną
przez tajemnicze światło. Wchodzę i widzę tam jej suknie porozrzucane w bezładzie, jej klej-
noty... Natężam uwagę i słyszę szmer jej oddechu; zbliżam się, uchylam drżącą ręką zasłonę
łóżka, unoszę ją, widzę... siadam obok... jej wargi się poruszają, wydaje mi się, że chce coś
powiedzieć... nie mówi nic, nic, ale wydaje mi się, że jej usta wymówiły bezgłośnie jakieś
słowo, którego nie dosłyszałem... zbliżam się bardziej... wydaje mi się, że marszczy brwi i
potem je wypogadza... natężam bardziej uwagę... ona jakby się uśmiecha...
— To wszystko niczego nie wyjaśnia — zauważyłem z rozdrażnieniem widząc, że z ust
uczonego wychodzą tylko jakieś plątaniny bzdur.
— Wszystko to, mój przyjacielu, służy temu, aby wyjaśnić panu, jakie było moje osłu-
pienie, moje przerażenie, kiedy zobaczyłem...
— Coś pan zobaczył, człowieku? Dowiedzmyż się wreszcie — rzekłem utraciwszy
wszelką cierpliwość.
— Zobaczyłem, zobaczyłem...
Doktor nie mógł dokończyć, gdyż jakiś nagły przerażający hałas, jakiś straszny huk roz-
legł się w pokoju i bardzo ostra jasność, czerwona, piekielna, oświetliła nas wszystkich.
Wydaliśmy okrzyki przerażenia. Była to jedna z retort grzejących się na ogniu, która
pękła z hukiem. Doktor zapomniał o przeprowadzanym eksperymencie, a płyn rozszerzając
się znacznie i nie znajdując ujścia, otwarł je sobie eksplodując w zetknięciu z ogniem. Była
chwila, kiedy wszystko wokół wydawało się piekłem, a wszyscy demonami. Doña Monika
obudziła się przelękniona z krzykiem: „Pali się!” i zemdlała natychmiast, padając jak worek i
miażdżąc głową gitarę, która znalazła się obok niej. Kot, na którego chlusnęła znaczna ilość
wrzącego płynu, miotał się, wydając piski rozpaczy. Biedak miauczał, biegał z palącą się
sierścią, z oczami jak płomienie, z przypalonymi wąsami. Biegał po całym pokoju z zawrotną
szybkością; skakał na Chrystusa, na jego głowę, z ramienia na ramię, spadał na spiralne scho-
dki, wbiegał i zbiegał po wszystkim, co tam było, ślizgał się po butach do konnej jazdy, plątał
się w gałązkach korala, skoczył na szkielet i drapał oszalały jego grzechoczące kości; znów
upadł na podłogę, rzucił się na wypchanego ptaka, którego pióra pofrunęły w górę, po raz
pierwszy po całym wieku spokoju, wyciągnął się, skurczył, wygiął się nieszczęśliwy, a jego
ciało skwierczało jak na ruszcie; biegał, biegał bez przerwy, uciekając od siebie i od swojego
bólu i wreszcie upadł, najeżony, napuchły, obolały, miotany konwulsjami, oszalały z pragnie-
nia i wściekłości; upadł na środku sali, gdzie wierzgał, miauczał, darł pazurami, bił w podłogę
ogonem i wił się, wił w swojej powolnej i przerażającej agonii.
ROZDZIAŁ DRUGI
Obsesja
I
W końcu z dużym trudem ugasiliśmy ogień, nie dopuszczając, żeby płomień się rozsze-
rzył i pochłonął nas wszystkich. Jedyną ofiarą było owo nieszczęśliwe zwierzę, które oblane
porcją wrzącego płynu płonęło jak lont i zginęło, jak już powiedzieliśmy, w strasznych mę-
czarniach. Podobny los przypadł w udziale znacznej części fartucha doñi Moniki, w którym
płomień dokonał wyłomu i poparzył jej palce, gdy usiłowała go gasić. Uczony nie doznał
poważniejszej szkody, poza całkowitą utratą kosmyka włosów, który z uporem, bardziej opie-
rając się działaniu czasu niźli pomadzie, sterczał był nad jego prawą skronią. W końcu pożar
został ugaszony, a kiedy już staruszka odeszła strapiona szkodami — których przyczynę
widziała w czarnoksięskich sztuczkach pana — i bolejąca z powodu smutnego końca kiciusia,
którego darzyła serdeczną sympatią, doktor odezwał się tymi słowy:
— Nie wiem, na czym opierałem swoje podejrzenia, wiem tylko, że je miałem. Utkwiły
we mnie głęboko, podobnie jak te myśli, które w nas żyją, mówiąc ściślej, one już chyba
tkwiły we mnie od urodzenia, czy ja wiem! Od samego początku lub nawet jeszcze wcześniej.
Nie wiem, co to za szatański duch podszeptuje nam pewne rzeczy, kiedy pogrążamy się w
medytacjach. Nie wiem, kto obmyśla te koncepty, które wnikają do naszego mózgu już goto-
we, mocne, ścisłe w swojej piekielnej logice i przerażająco oczywiste. Pewnego dnia wsze-
dłem — niech pan słucha uważnie — wszedłem do mego domu opanowany przez te myśli.
Kiedy zbliżyłem się do pokoju Heleny, byłem przekonany, że słyszę jakiś głos męski, który
tam, w środku mówi coś bardzo spokojnie. Głos nagle zamilkł... Zauważyli moje przybycie...
Potem wydawało mi się, że słyszę pospieszne kroki, jakby ktoś uciekał, starając się robić to
jak najciszej. Nie potrafię opisać nagłej furii, która mną owładnęła: zaślepiony rzuciłem się do
drzwi, pchnąłem je mocno, otwarłem jednym uderzeniem z takim hukiem, że ściany zatrzęsły
się w konwulsji budynków, jaka następuje pod naporem burzy lub trzęsienia ziemi, w której
tkwią ich fundamenty.
— Mocarz z pana — rzekłem ironicznie, zauważając jak małe podobieństwo istnieje
między moim nieszczęsnym przyjacielem a jegomościem z opowiadania, którego można by
uznać za Samsona.
— Tak, drzwi się otwarły i zobaczyłem przed sobą Helenę, przelęknioną, drżącą, z tak
widocznymi znakami trwogi, że sam z kolei zatrzymałem się zaskoczony. Moje pierwsze
spojrzenie w jednej sekundzie przeszyło pokój. Nie było tam żadnego mężczyzny, okno było
zamknięte, drzwi wewnętrzne również. Niemożliwe, żeby w chwili pomiędzy usłyszeniem
głosu i moim wejściem zdołał ktoś zamknąć zamki i zasunąć rygle, nie starczyłoby też czasu,
żeby ktoś zdołał wyjść drzwiami albo wyskoczyć przez okno. Zbadałem wszystko: nie do-
strzegłem niczego. A przecież słyszałem ten głos, byłem tego pewien i niełatwo byłoby prze-
konać mnie, że to nieprawda, gdyż nie przemawiał do mnie ani fakt oczywisty, że nie znala-
złem tam żadnego mężczyzny, ani gorące protesty Heleny, która w swoim bólu znalazła sło-
wa wystarczająco mocne, żeby udzielić mi reprymendy, nazywając mnie dziwakiem i szaleń-
cem. Przysięgała mi, że była sama, że kiedy wszedłem w sposób tak gwałtowny, myślała, iż
umrze ze strachu i że nie potrafi wytłumaczyć sobie mojego zachowania inaczej, jak tylko
zupełnym pomieszaniem rozumu.
— Cóż za dziwne pomysły! — odezwałem się rozważając, jakie musiało być przeraże-
nie owej nieszczęsnej kobiety na widok swojego męża wpadającego z wściekłością i obłędem,
twierdzącego, że słyszał głos mężczyzny w pokoju.
— Tak, dziwne — odparł doktor — lecz były coraz żywsze i wyraźniejsze. Nie mogłem
odrzucić od siebie tej myśli; wrażenie, jakie zrobił na mnie ów głos, było tak wielkie, że
jeszcze do dziś trwa ono we mnie, a tamtego dnia chyba tylko zwątpiwszy w swoje własne
istnienie lub uwierzywszy, że nie jestem istotą realną, mógłbym potraktować to jako złudę. Z
pewnością nie było to złudzenie i utwierdziłem się w tym jeszcze bardziej, kiedy następnej
nocy...
— Biedaczka! Cóż za noc! Niewątpliwie następnej nocy ponowił pan swoje bezsenso-
wne okrucieństwo.
— Tak — kontynuował — następnej nocy byłem świadkiem zjawiska, które ostatecznie
odebrało mi nadzieję zrozumienia tego wszystkiego. To, co mi się zdarzyło, przyjacielu, prze-
kracza już granice rzeczy przyrodzonych i jeszcze dziś jest dla mnie szczytem zawiłości.
Wszedłem do domu i zatopiony w myślach chodziłem przez dłuższy czas samotnie po owych
salonach, gdzie wszystko budziło we mnie smutek i odrazę. Przeszedłem przez tę salę, którą
opisałem, gdzie znajdował się obraz Parysa i Heleny, i zamarłem ze zdumienia na widok...
Najbardziej zdumiewające zjawisko, jakie można sobie wyobrazić: postaci Parysa na płótnie
nie było. Pomyślałem, że chyba jestem w błędzie, zbliżyłem się, dotknąłem obrazu, zapaliłem
światło, dużo świateł, patrzyłem i patrzyłem. Postać Parysa... znikła; Helena była sama i wy-
raz jej twarzy zmienił się całkowicie: była teraz smutna i niepocieszona, ona, która przedtem
wyglądała na radosną i szczęśliwą. Cóż to za piekielny obraz, z którego jedna postać znika,
zamazuje się, odchodzi, jakby była z krwi i kości! Nie mogłem przestać wpatrywać się w to
przeklęte płótno i rzekłem do siebie: „Ale gdzież się podział ten diabelski mężczyzna?”
— Tak, gdzie się podział? — spytałem zdziwiony, że halucynacje doktora sięgnęły
takich granic. — Gdzie był ten diabelski mężczyzna?
— Gdzie był? Ciągnięty jakąś przemożną siłą moich myśli, mojej zazdrości, pobiegłem
do pokoju żony. Zbliżając się usłyszałem ten sam głos, który słyszałem poprzedniej nocy, te
same kroki. Nie mogę opisać mojej furii. „Więc wczoraj to była prawda — pomyślałem i
rzuciłem się do drzwi. — Och, zamknęli!” — krzyknąłem i uderzając w nie mocno, mówiąc
ściślej, rzucając się na nie całym ciałem, wyłamałem je. Wpadając ujrzałem, że okno, które
wychodzi do ogrodu, jest otwarte i że jakiś cień, jakiś kształt, jakiś mężczyzna wyskakuje
przez nie. Stało się to tak szybko, że ledwo go zobaczyłem: dostrzegłem tylko jego głowę,
kiedy już znikała i jego ręce w momencie odrywania się od parapetu. Podbiegłem, wychyli-
łem się, ale nie zobaczyłem niczego; noc była bardzo ciemna. Wydawało mi się tylko, że sły-
szę łomot ciała, które upada. Helena patrzyła na mnie osłupiała, z nieopisanym strachem.
Straciła przytomność; i tym razem nie powiedziała mi, że jestem dziwakiem i szaleńcem,
gdyż słowa wyrzec nie mogła, i padła u mych stóp jak martwa. Myślałem tylko o tym, żeby
ścigać tego człowieka, żeby go znaleźć i zabić. Rzuciłem się do ogrodu i przebiegałem go w
gorączce nie do opisania. Mur był bardzo wysoki i choćby nie wiem jak zwinny i zręczny był
ów mężczyzna, nie mógłby go przeskoczyć przed moim przybyciem. Zbadałem wszystko: w
ogrodzie nie było nikogo. Ale ogród ów łączył się z odludnym patiem, otoczonym bardzo wy-
sokimi ścianami; skierowałem się tam i ledwie zrobiłem kilka kroków, dostrzegłem jakiś cień
prześlizgujący się ostrożnie między stosami kamieni, z których miał być zbudowany jeden z
pawilonów pałacu. Przyczaiłem się, żeby zobaczyć, czy rzeczywiście jest mężczyzną, czy
jedną z tych zjaw, jakie tworzą we wzajemnej zmowie noc i wyobraźnia. Był to mężczyzna.
Widziałem go, jak szedł pochylając się, aby nie być dostrzeżonym, i nie wiem dlaczego wy-
dawało mi się, że mimo ciemności nocy rozróżniam w jego twarzy rysy malowniczej postaci
z obrazu, której zniknięcie tak mnie zaniepokoiło i zmieszało. Ów mężczyzna, owa zjawa czy
cokolwiek to było, nadchodził bardzo powoli, zmierzał ku studni bez ocembrowania, która się
tam znajdowała, jednej z tych, jakie murarze kopią przy budowie, żeby mieć blisko wodę. Ku
mojemu zdumieniu wszedł wolno do studni: widziałem go, jak schodził stopniowo w dół i
zniknął; najpierw widziałem go do piersi, potem samą głowę, w końcu dłoń, którą uczepił się
brzegu. Przez chwilę stałem niezdecydowany, patrząc na to z uwagą. Po chwili wystawił
ostrożnie głowę, jakby chcąc zobaczyć, czy go obserwuję, i natychmiast gwałtownie ją scho-
wał. W końcu dłoń też zniknęła.
Podszedłem tam i przyszła mi do głowy straszna zemsta. Jakby całe moje ciało uległo
szałowi, który się we mnie rozpętał, poczułem w sobie zdwojone siły i nadzwyczajną moc;
chwyciłem największy kamień, jaki mogłem udźwignąć, uniosłem go obiema rękami na wy-
sokość głowy, jednym skokiem znalazłem się nad brzegiem studni i wrzuciłem go z ogromną
siłą do środka; wydawało mi się bowiem, że jego własny ciężar nie wystarczy. Chwyciłem
potem inny, większy, i wrzuciłem go z tą samą wściekłością, chwytając natychmiast za trzeci,
gdyż szał podwajał moje siły. W ciągu dziesięciu minut wrzuciłem do środka ponad pięćdzie-
siąt kamieni. Nie wydawało mi się dosyć: chwyciłem za łopatę, która leżała obok i przez pół
godziny sypałem tam ziemię. Znowu zacząłem wrzucać kamienie i po dwóch godzinach nie-
ustannej pracy studnia zniknęła, a płyty były doskonale wyrównane. Wydawało mi się, że to
mało: usiadłem na swoim dziele, podniecony, drżący ze zmęczenia, i siedziałem tam całą noc,
jak strażnik zwycięstwa zamieniony w pomnik nagrobny czuwający nad mogiłą i osłaniający
ją. Czasami wydawało mi się, że jakiś Tytan podnosi od dołu wszystkie kamienie i wszystką
ziemię, którą tam wrzuciłem. Pragnąłem być pomnikiem z ołowiu, żeby przygnieść swoją
ofiarę na wieki. Świt rozjaśnił trochę mój umysł: „Co ja zrobiłem? Boże mój! — rzekłem
cofając się myślami do minionych zdarzeń i szukając w zwykłych logicznych argumentach
rozwiązania owej zagadki — czy był tu rzeczywiście jakiś mężczyzna, czy nie?”
— Trzeba przyznać, przyjacielu — rzekłem nie mogąc się powstrzymać — że jeżeli był
to mężczyzna, okazał się pan okrutnym barbarzyńcą, a jeżeli zjawa jakaś — to głupcem.
— Niech pan mnie nie osądza, nie znając reszty — mówił dalej. — Kiedy wszedłem do
domu, pierwsze kroki skierowałem do obrazu Parysa. Figura mężczyzny była na swoim miej-
scu. Lecz nie mogłem opanować wstrząsu przerażenia i uczucia jakiegoś lodowatego zimna,
kiedy malowana postać Trojańczyka zwróciła do mnie swoje oblicze, spojrzała na mnie i,
przeklęta, uśmiechnęła się tak szyderczo, że włosy mi się zjeżyły.
— To rzeczywiście ciekawe — odezwałem się — i przewyższa wszystko, co zdarzyło
się do tej pory.
— Nieprawdaż przyjacielu, że wydaje się to niewiarygodne?
— Oczywiście! I jeszcze jak!
— Owego dnia — mówił dalej — w pokoju mojej żony zapanowała konsternacja. Byli
tam jej rodzice i otaczało ją kilkoro usłużnych krewnych, z tych, co to spieszą we wszystkich
kłopotliwych momentach, zwłaszcza kiedy się ich nie prosi. Helena płakała, a porywczy hra-
bia de Torbellino, jej ojciec, oświadczył, że wydał swoją córkę za najdzikszego z potworów,
jakiego można sobie wyobrazić. Jej matka, stara kokietka, starała się ją pocieszyć przekonu-
jąc, by sobie nic nie robiła z moich dziwactw i przyjmowała ze spokojem moje objawy szału,
które tak jej dokuczają. Kiedy zostaliśmy sami, Helena rzuciwszy mi się do stóp, wyznała mi
głośno swoją niewinność dodając, że wszystko to tylko moje lęki, że nie wchodził tu żaden
mężczyzna, że nikt nie wychodził przez balkon, że drzwi były otwarte; tyle różnych rzeczy,
że nie mogąc się uwolnić od swoich myśli i pewny, że to, co widziałem, było rzeczywiste,
miotany ogromnymi wątpliwościami, gdyż jej głos rozbrzmiewał najgłębszą prawością, po-
wziąłem przekonanie, żem zwariował. Doprowadziła mnie do tego owa zgubna, niesłychana
wprost sytuacja, nie pozwalająca mi na chwilę wytchnienia.
— Ależ na Boga — rzekłem — czyż nie było jakiegoś sposobu, żeby zdobyć całkowitą
pewność?
— Żadnego, gdyż wszystko się obracało przeciw mnie, każdy dzień przynosił mi nowe
tortury, a wszystkie wydarzenia były tak niezwykłe, że nie pozwalały mi ochłonąć, poszukać
spokoju i jakiegoś wyjaśnienia. Wydarzenia, z jakich panu zdałem sprawę, są ledwie przygo-
towaniem lub prologiem do tych, o jakich teraz zamierzam panu opowiedzieć, a które nie ma-
ją sobie podobnych, jako że nie jest mi wiadomo, iżby jakiejś istocie ludzkiej zdarzyło się tak
nadzwyczajne i przepastne nieszczęście. Przez pewien czas odczuwałem głębokie zadowole-
nie, gdyż sądziłem, że moim zdecydowanym nocnym wystąpieniem zakończyłem to nieszczę-
sne zajście. Uważałem już wszystko za skończone i kiedy tak myślałem, nawet poczucie, że
popełniłem wielką zbrodnię, nie zdołało zagłuszyć radości, jaką czułem. Ale... niech pan
posłucha, oto szczyt niezwykłych dziwów. Spacerowałem sobie po pokoju, pogrążony w swo-
ich zwykłych medytacjach, kiedy zastukano lekko w drzwi. Zdziwiony, że ktoś wchodzi nie
zaanonsowany, powiedziałem: „Proszę”. Wyobraź pan sobie, przyjacielu, jakie było moje
osłupienie, kiedy zobaczyłem, że przybyszem jest... kto, jak pan myśli? Sam Parys, taż sama
postać z obrazu, tylko ożywiona, żywa. Mężczyzna, w końcu przecie półbóg, w surducie, w
kapeluszu, w rękawiczkach i z laską: ideał przemieniony w zwykłego caballero, jak wielu in-
nych. Ta sama złośliwa i pełna uroku twarz, ten jego ironiczny uśmiech, jego żywe i przeni-
kliwe spojrzenie, ten sam Parys, ta sama postać z obrazu, zamieniona w rzeczywistą istotę, w
mężczyznę z XIX wieku. Zważ pan moje zmieszanie; myślałem, że śnię, cofnąłem się przera-
żony, chciałem wołać, przyszło mi na myśl, żeby uciekać, ale on gestem pełnym uszanowania
zdjął kapelusz i czyniąc wszelkie atencje przekonał mnie, że mam przed sobą rzeczywistego i
prawdziwego kawalera, którego na razie winienem traktować jako takiego, odpowiadając na
jego kurtuazję i grzeczność.
II
— To jest już zbyt cudowne don Anzelmie, drogi przyjacielu — rzekłem do niego. —
Czyż jest możliwe, żeby wyobraźnia, choćby nie wiem jak płomienna, miała dość mocy, iżby
przyoblec w ludzkie ciało ideę tego rodzaju?
— Nie wiem, drogi przyjacielu — odparł — ja nie wiem, co to było, nie wiem nic
ponadto, że go widziałem, jak teraz pana widzę. Piękny, o niepospolitej urodzie, połączenie
wszystkich doskonałości fizycznych, jakiego nie widziałem nigdy, chyba że w starożytnych
dziełach sztuki. Ubrany z nienaganną elegancją, jak wszyscy ci, którzy mają prawdziwe wy-
czucie i dokładne pojęcie o dobrym ubieraniu się. Był więc doskonały w swojej twarzy, w
figurze, w stroju, w manierach, we wszystkim.
— Rzecz nader szczególna! — wykrzyknąłem. — Ale czy pan go dotknął, żeby się
upewnić, że to nie sen, zjawa, nie jedno z tych osobliwych i niepojętych zjawisk optycznych,
które przy podatnym typie imaginacji wytwarza odbicie światła?
— Nie wiem, co to było; jedyne, co mogę stwierdzić, to że miał ciało prawdziwe, jak
pańskie, jak moje i głos o brzmieniu niepodobnym do niczyjego.
— Więc co? On mówił? — spytałem zdziwiony. — Myślałem, że sobie poszedł po
złożeniu panu ukłonu, jak to robią wszystkie zjawy.
— Poszedł! Ależ skąd. Zaraz pan zobaczy. Na początku nie wiedziałem, co robić. Nie
wiedziałem, czy wołać czy uciekać, obawiając się, że z owej wizyty nie wyniknie nic dobre-
go, ale wreszcie opanowałem się z wysiłkiem i wybąkawszy kilka słów, wskazałem mu krze-
sło. Postanowiłem mówić wprost i spytałem:
— Czy mogę wiedzieć...?
— Z czym przychodzę? — odparł. — Tak, señor; przychodzę wyświadczyć panu zna-
czną przysługę.
— Przysługę?... Zechce pan wyrazić się jaśniej, gdyż nie jestem zorientowany... Nie
miałem przyjemności poznać pana.
— Ależ tak, poznał mnie pan i to całkiem niedawno — odrzekł ze złośliwym uśmie-
chem. — Wczoraj w nocy, żeby nie szukać dalej...
— Wczoraj w nocy!
— Tak, wczoraj w nocy. Nie pamięta pan tej wściekłości, z jaką rzucał pan kamienie do
studni, aż zasypał ją w końcu całą?
Te słowa i ten uśmiech zmroziły mi krew w żyłach. On wydawał się nie przejmować
moim zmieszaniem i mówił dalej:
— Przyszedłem właśnie porozmawiać z panem i powiedzieć mu, że bezużyteczna jest ta
cała broń, jakiej stara się pan użyć przeciwko mnie. Musi pan wiedzieć, caballero, że jestem
nieśmiertelny.
— Nie potrafię odmalować panu zamętu, jaki we mnie wzbudziło słowo: „Nieśmierte-
lny”! Ależ ten człowiek to demon! — pomyślałem i słowa nie mogłem wypowiedzieć, gdyż
coś uwięzło mi w gardle.
— Tak, señor, nieśmiertelny — powtórzył ze swobodą.
— Kim pan jest? — spytałem dokonując ogromnego wysiłku.
— Jestem Parys.
— Parys! Myślałem, że to postać z mitologii lub z historii heroicznej.
— I tak jest rzeczywiście, ale nie twórzmy teraz dysertacji na temat mojego imienia i
pochodzenia, spieszy mi się i nie mogę zatrzymywać się tu długo. Celem mojej wizyty jest
powiadomienie pana, że na próżno pan się męczy ścigając mnie; mnie się nie da zabić sztyle-
tem ani kulą, ani pogrzebać żywcem. Proszę się z tym pogodzić, tak, don Anzelmie! Wszy-
stko na nic: nie ma innej rady, tylko pochylić głowę i milczeć. Ktoś tam w górze rozporządził
sprawami w ten sposób.
— Caballero — powiedziałem miotany najwyższą trwogą, lecz starając się zapanować
nad tak szczególną sytuacją — ostrzegam pana, że nie mogę tolerować tego rodzaju drwin.
Zechce pan łaskawie opuścić ten pokój.
— Powoli, powoli, szanowny panie. Pan masz zły charakter, pan jesteś nieznośny,
dlatego wzbudził pan taką odrazę u tej nieszczęsnej Heleny.
— Jak pan śmie nazywać ją po imieniu?
— Czemu nie, skoro ona mnie kocha! — wykrzyknął uśmiechając się.
— Potworze! — krzyknąłem podnosząc się z wściekłością i grożąc mu. — Zamilcz, bo
jeśli nie, to jak tu stoję...
— Ostrożnie — krzyknąłem tym razem ja, cofnąwszy się na widok don Anzelma, który
opowiadając o zajściu wstał, kierując się w moją stronę z zaciśniętymi pięściami, jak gdybym
to ja był ową piekielną zjawą, która tak go wzburzyła.
— Kiedy sobie to przypominam — ciągnął dalej już spokojniej — irytuję się do tego
stopnia, że nie mogę się opanować. Gdy mu groziłem, pozostał tak spokojny, jak gdyby był
tylko przedmiotem. Uśmiechał się przy tym i patrzył na mnie z pogardliwą, nieco drwiącą
litością, jaką wywołują czyny i słowa obłąkanych. Jego spokój napawał mnie jeszcze większą
rozpaczą, jego uśmiech mnie zabijał; nie wiem, ile bym dał, żeby móc go udusić. Potem, jak
gdyby wściekłość moja nie była warta więcej niż kaprysy dziecka, mówił dalej:
— Ona mnie kocha; pokochaliśmy się, przeczuliśmy naszą miłość, zbliżyliśmy się do
siebie wiedzeni przeznaczeniem. Pyta mnie pan, kim jestem, spróbuję panu wytłumaczyć.
Jestem tym, czego się pan boi, o czym pan myśli. Ta myśl, która stale w panu tkwi, to ja. Ten
wewnętrzny ból, to niewyjaśnione złe samopoczucie — to ja. Istnieję od początku świata.
Mam tyle lat, ile rodzaj ludzki, przemierzyłem wszystkie kraje, gdzie ludzie utworzyli społe-
czność, rodzinę, plemię. Byłem nazywany Demonem szczęścia małżeńskiego, lecz gardziłem
zawsze tym przydomkiem i jemu podobnymi; postanowiłem nie mieć stałego imienia i dlate-
go nazywam się Parys, Aigistos, Norris, Paolo, Buckingham, Beltrán de la Cueva itd., zale-
żnie od ziemi, po której stąpam i ludzi, z którymi przebywam.
Jeśli chodzi o wpływ mój na losy ludzkie, powiem, że wznieciłem srogie wojny, stwa-
rzając okazje do największych nieszczęść publicznych i prywatnych. We wszystkich religiach
istnieje dekret przeciwko mnie, przede wszystkim w waszej religii, która poświęciła mi całe
ostatnie przykazanie. Moraliści odważali się wyzywać mnie do walki, a filozofowie mieli ten
nieszczególny pomysł publikować paszkwile przeciwko mojej skromnej osobie, niektórzy po-
zwalali sobie nawet na próby stosowania środków, żeby mnie zniszczyć całkowicie. Głupcy!
Jak gdybym był nagniotkiem albo wrzodem. Usiłowali położyć mi kres, jak gdybym mógł
umrzeć, jak gdyby nieśmiertelność była poddana działalności czynników śmiertelnych, jakimi
dysponują. Tak więc godność i miłość własna nakazują mi nie ustawać w starannym spełnia-
niu roli siewcy nieszczęścia, przy użyciu wszystkich środków, do jakich jest zdolna moja po-
dwójna natura. I oto widzi mnie pan zawsze czynnego, zawsze działającego skutecznie. Wie-
lkie skupiska ludności są rezydencją, którą przedkładam nad inne, gdyż musi pan wiedzieć, że
wsie, wioski, wioszczyny są mi antypatyczne i tylko od czasu do czasu zadaję sobie trud od-
wiedzania ich z czystej ciekawości. Stolice — oto miejsca, w których gustuję. Och! ukocha-
łem te miejsca, gdzie komfort, wyrafinowana kultura i eleganckie próżniactwo ofiarują mi
broń nie do pokonania i najbardziej skuteczne środki. Lubię przepych i rozkosze: jestem
takim sybarytą jak moja starożytna przyjaciółka Semiramida, której dałem nieśmiertelność.
Niech mi pan wierzy, przyjacielu, że Babilon był więcej wart niż te miasta, które was napa-
wają taką zarozumiałością, tak, wart był więcej. A jeśli chodzi o stroje, wolę lekkie tuniki
czasów starożytnych i męczy mnie, że muszę naginać się do wymogów współczesnej skro-
mności, złośliwej istoty, którą, jeśli chodzi o stroje, udało mi się tylko częściowo przekupić.
Zresztą nie idzie mi źle; moraliści mnie ganią, a mędrkowie traktują mnie tak, jakbym był
złym sofistą, ale nie przejmuję się tym. Ci, którzy nie są dostatecznie głupi ani nie zatracili
koniecznego dla filozofów rozsądku, oklaskują mnie, rozpieszczają i pokazują palcem. Kobie-
ty są moimi najszczerszymi przyjaciółkami; niektóre wprawdzie traktują mnie z pewną nieu-
fnością, wywołaną raczej kalumniami mędrców niż moim charakterem, inne okazują się za to
nieco łaskawsze dla mnie, a niektóre opowiadają mi o swoich mężach, co mnie bawi i śmie-
szy. To jest moja literatura.
Z drugiej strony nie jestem ambitny; należę do tych, którzy mówią: ile mam, tyle mi
wystarczy. Mam wstręt do anarchii w małżeństwie, staram się ją zawsze poskromić, razem z
niektórymi domorosłymi moralistami, którzy wiedzą, jak jej nie prowokować, zapewniając
sobie w ten sposób moją zawsze bezinteresowną przyjaźń. Nie lubię skandalu i stosuję najbar-
dziej dyskretne środki, dążąc do celu jeszcze bardziej dyskretnego; porzuciłem już dawny
zdewaluowany sposób wdzierania się, zaskoczeń i przekupstw, żeby odróżnić się od pewnego
mojego falsyfikatu, który chodzi po świecie, niejakiego Don Juana, bezczelnego uzurpatora,
nie przynoszącego zresztą specjalnie groźnych nieszczęść. Toteż, przyjacielu, odrzuć lęki i
skończmy sprawę szybko. Niech pan zrozumie, że to przeznaczenie, jakby powiedział muzuł-
manin. Jestem jak śmierć: wybija godzina i przychodzę. Uniknąć mnie jest rzeczą równie
niemożliwą, jak uniknąć jej, mojej kompanki.
Kiedy słuchałem jego słów, postanowiłem uczynić wszystko, co możliwe, żeby odszy-
frować tę przerażającą zagadkę. Udając pogodę ducha, której nie czułem i podchodząc do
sprawy z pełnym godności spokojem, który wydawał mi się właściwy, wstałem i odezwałem
się w te słowa:
— Caballero, dowiedz się pan, że nie jestem usposobiony do tolerowania pańskich
niestosownych żartów. Przyjm pan do wiadomości, iż wiek mój nie pozwala mi wierzyć w
czarnoksięskie sztuczki ani nie starcza mi cierpliwości, by znosić pańskie szaleństwa.
— Ten człowiek nie chce mnie zrozumieć! Czy pan wie, że Helena jest moja? — rzekł
roześmiawszy się hałaśliwie, z tym całkowitym brakiem skrępowania, jakie daje postanowie-
nie nieprzejmowania się niczym.
— Nie wymawiaj pan więcej tego imienia — krzyknąłem nie mogąc pohamować wście-
kłości.
— Ależ ja właśnie po nią przychodzę... — odrzekł Parys z jakimś złowieszczym akcen-
tem, od którego włosy, zjeżyły mi się na głowie.
— Nikczemniku! Co mówisz? Po nią? — wybuchnąłem.
— Tak, po nią; ubiegłej nocy postanowiliśmy i...
— Ubiegłej nocy? Ach, ja oszaleję! Demonie, człowieku piekieł, czy kimkolwiek jesteś,
wyjaśnij mi tę ponurą zagadkę! Nie mogę tak żyć, chcę wiedzieć, co to jest... Przecież Helena
jest niewinna: ona mi przysięgała, że nie widziała cię nigdy.
— Ależ oczywiście, że mnie widziała.
— Kiedy?
— Zawsze, stale mnie widzi. Ale pan nie rozumie tych spraw; ja to panu wytłumaczę.
III
Zacny don Anzelm odpoczywał przez czas jakiś, ponieważ opowiadanie, a zwłaszcza
dialogi, bardzo go zmęczyły. Kiedy odetchnął, starając się uspokoić wzburzenie, które go
ogarnęło, mówił dalej:
— Zjawa, demon, półbóg, malowidło czy co to tam było, patrzył na mnie przez chwilę z
tym złośliwym uśmiechem, który tale świetnie uchwycił artysta na obrazie, gdzie przedtem
się znajdował, a potem odezwał się do mnie tymi słowy:
— Ona mnie widziała, ona mnie widzi wszędzie. Kiedy wymawiała owo małżeńskie
tak, które wbija w pychę jej małżonka, zobaczyła mnie w ołtarzu, w światłach, w bieli swojej
sukni, w czerni pańskiego fraka. Od tego czasu spotyka mnie wszędzie we wszystkich refle-
ksach znajduje blask moich spojrzeń, we wszystkich echach słyszy mój głos, w swoim cieniu
widzi mój... Otwiera swój modlitewnik i litery układają się jej w moje imię; rozmawia z
Bogiem i niechcący mówi do mnie; myśli, że słyszy szum wiatru i głęboką wiecznotrwałą
pieśń natury, a słucha moich słów; budzi się i oczekuje mnie; jest sama i wspomina; śpi i
przywołuje mnie. Jej myśli krążą podniecone, szukając mnie bez ustanku. Żyję w jej świado-
mości, gdzie tkam przędziwo, któremu nie ma końca; żyję w jej rozumie, gdzie zapaliłem pło-
mień, który podsycam bez przerwy, Jej uczucia, jej idee, to wszystko ja; zatem, doprawdy,
mam powody, żeby powiedzieć, że mnie widziała.
— Duchu piekieł! — wykrzyknąłem oszołomiony, jakby owe czary udzieliły się i mnie
— nie rozumiem ani słowa z tego bełkotu. Czyżbyś mówił, żeś nie przyszedł po nią?
— Nie, wprost przeciwnie.
— Nikczemniku! Opuść natychmiast mój dom — wykrzyknąłem, starając się ocknąć z
tego stanu oszołomienia, w jakim się znalazłem.
— Nie odejdę bez niej.
— Przeklęty! Czyżbyś twierdził, że nie minęła epoka porwań?
— Wytłumaczę ci: me pragnę zabrać osoby Heleny, lecz twoją żonę.
— Sofista, oszust! A jakąż różnicę znajdziesz między moją żoną, a osobą Heleny?
— Wielką, don Anzelmie — odparł.
Snuł przede mną labirynty subtelnej i zawiłej opowieści, która doprowadziła mój skoła-
tany umysł do ostatniego stopnia zamętu. Nie mogę nie wyznać, że głos jego mnie fascyno-
wał i że wydawał mi się odmienny od wszystkich głosów, jakie przywykliśmy słyszeć. I nie
skłamię, jeśli powiem, że wśród przerażenia i zmieszania, jakie czułem, jego elukubracje wy-
woływały we mnie rodzaj zdumienia graniczącego z upodobaniem.
— Wyznaję, don Anzelmie — rzekłem — że nigdy nie słyszałem o czymś, co byłoby
podobne do tak osobliwego zdarzenia. Zjawa, która się ukazuje w ten sposób, jej mowa, pou-
fałość, z jaką przemawia, wszystko wydaje mi się tak absurdalne, że gdyby nie pan to opo-
wiadał, przysiągłbym, że to czysty wymysł, dzieło jakichś pisarczyków i innych wrogów pra-
wdy.
— Ale to, że go widziałem i mówiłem do niego, a on mi powiedział o wszystkich tych
sprawach, jest równie prawdziwe jak to, że pan i ja istniejemy i tutaj z sobą rozmawiamy.
— To doprawdy rzecz niesłychana — oświadczyłem — żeby imaginacja bez żadnego
impulsu z zewnątrz mogła dać życie i ciało takim istotom, jak tenże demon Parys, który nie w
porę się panu przedstawił. Niewątpliwie kawaler ten był tylko personifikacją pewnej idei,
owej idei stałej, uporczywej, która od dłuższego czasu, a zwłaszcza od pańskiego ślubu,
tkwiła panu w mózgu. Nie potrafię sobie jednak wymyślić, jak owa idea nabyła materialnej i
cielesnej egzystencji; nie wiem też, jakiemu rodzajowi spontanicznej twórczości zawdzięcza-
my owo zjawisko bez precedensu w historii halucynacji. Ale proszę, mów pan dalej, ciekaw
jestem, jak to się skończy.
— To, co wtedy powiedział, wryło mi się głęboko w pamięć — kontynuował doktor
wydawszy głębokie westchnienie. — Niczego nie pamiętam równie dobrze, jak jego odpo-
wiedzi, gdy go spytałem, jaka różnica istnieje dla niego między osobą Heleny, a moją żoną.
Rzekł tak:
— Nie pragnę osoby Heleny. Małżonka, przyjacielu, małżonka, oto, czego szukam. Pra-
gnę wziąć na siebie odpowiedzialność za połowę twego łoża i powiadomić cię o tym wszy-
stkich. Nie chcę zniszczyć przez to instytucji małżeństwa: szanuję sakrament, ale chcę zabrać
jedną rzecz, która tę instytucję przewyższa i jest ponad sakrament... Trzy władze ustanawiają
małżeństwo: cywilna, kościelna i owa trzecia, która nie spoczywa w rękach wikarego ani
proboszcza, lecz jest w posiadaniu tego, co nazywacie pospólstwem, społeczeństwem, ludźmi,
ogółem, motłochem, sąsiadami, przyjaciółmi, światem w końcu. Wie pan, że świat potrafi
rozbić pewne więzy, które wydają się niezniszczalne. Więc tak: chcę zabrać stąd to, czego
świat potrzebuje, żeby złamać owe więzy. Chcę zabrać zrzeczenie się osobowości małżonka,
zezwolenie na jego słabość. I tym samym dam pożywienie pospólstwu, ludziom, którzy tym
żyją. Wszyscy mnie będą pytać o ciebie i o nią; sama moja obecność będzie już wystarczającą
odpowiedzią, ponieważ ja sam jestem zaprzeczeniem związku, który was łączy. Pragnę unieść
ze sobą miłość, jaką ona mi wyznaje; uczynić wiadomością publiczną to, co dziś istnieje tylko
w jej wyobraźni jako grzeszna myśl, co w twojej głowie jest dziś tylko podejrzeniem. Pragnę
uczynić z twoich wątpliwości, z twojej zazdrości, z twoich zawodów, z twoich absurdalnych
poczynań, z twoich pragnień, z twoich szalonych złudzeń — wielką księgę, która będzie
przechodziła z rąk do rąk i będzie czytana, stale, z zapałem. Chcę zabrać stąd boleści, które
cierpisz, odrazę i przerażenie, jakie w niej budzisz. Zostań sobie z jej osobą: ja jej nie pożą-
dam.
Natomiast uniosę ze sobą i wystawię na widok publiczny spojrzenia, jakie ku mnie kie-
ruje, spotkania, które mi wyznacza, względy, jakie mi świadczy, lekceważenie, jakie ci oka-
zuje, niedomówienia, które się wyczuwa, kiedy mówi o tobie, epitet poczciwy, którym cię od
czasu do czasu obdarza. Zabiorę opinię jej pokojówki i twojego lokaja, skłonnych do opowie-
dzenia za pieniądze tego lub owego wydarzenia; zabiorę historię twoich roztargnień w stoso-
wnych momentach, moich wizyt w samą porę. Zostań sobie z twoją małżonką; ja tylko prze-
spaceruję się przed nią na oczach wszystkich, przechwycę błyski jej oczu w obecności wielu
osób, nasączę swoje ciało jej ulubionymi perfumami, będę przebiegał ulicami tak, by zawsze
wyglądało na to, że wychodzę stąd, a w ciemności nocy będę rzucał cień na mur twojego
ogrodu. To wszystko, czego chcę.
— Kiedy słuchałem tego, przyjacielu mój, ogarnął mnie szał tak wielki, że uczyniłem
ruch, żeby go uderzyć i wykonałbym ten zamiar, gdyby nie jakaś tajemna siła, jakiś rodzaj
wzbudzającego szacunek strachu, które mnie powstrzymały.
— Widzę, że ten Parys, który zaczął uprzejmie, potraktował pana w końcu nazbyt
poufale, nie okazując mu żadnego szacunku — odezwałem się do niego. — Zauważyłem, że
potem zwracał się już do pana przez ty.
— Tak, ten przewrotnik po krótkiej chwili rozmowy ze mną zaniedbał skromności:
przybierał w fotelu wygodne pozycje, mówił do mnie przez ty, czasami przechadzał się po
pokoju z rękami w kieszeniach, a w końcu wyciągnął papierosa i zaczął palić z całą swobodą.
— Ależ człowieku — przerwałem mu — czemuż pan nie spróbował, czy owa zjawa nie
zniknie po dobrym laniu?
— Zobaczy pan, co zrobiłem. Sytuacja moja była tak straszna, że postanowiłem podjąć
energiczną decyzję. „Trzeba z tym skończyć od razu” — pomyślałem i stanąwszy przed nim
powiedziałem:
— Caballero, to jest jakieś oszustwo, a pan jesteś komediantem, który tu przybył, żeby
kpić ze mnie. Myśli pan, że wierzę w te głupstwa, których pan naopowiadał o swojej podwój-
nej naturze, o swojej nieśmiertelności i tym podobne? Nie jestem szaleńcem, żeby w to uwie-
rzyć. Jeszcze dziś rozwalę panu głowę. Rozumie pan?
— Chcesz się bić ze mną? — spytał z kpiącą poufałością. — Dobrze, będziemy się bić.
Zabiję cię, co na jedno wychodzi.
— Och! Będę walczył z legionem takich jak ty! — krzyknąłem rozwścieczony. —
Zabiję cię, poderżnę ci gardło z większą rozkoszą, niż gdybym pokonał tygrysa, węża boa.
— Więc zgoda.
— Zabiję cię — krzyczałem ze zdwojoną wściekłością, — choćby cię chroniły wszy-
stkie potęgi piekieł. Nie umiem się posługiwać żadną bronią, lecz Bóg przyjdzie mi z pomocą.
Mówisz, że przybyłeś pozbawić mnie honoru. Zatem ja zdobędę przewagę nad tobą, przewro-
tniku wszystkich czasów, geniuszu przewrotności wszystkich ziem. Na próżno usiłujesz roz-
broić mnie swoją okrutną ironią, porazić mnie strachem opowieści o tym, czym jesteś i co
możesz. Jeśli jesteś człowiekiem, zabiję cię, jestem tego pewny. Jeżeli jesteś duchem, unice-
stwię cię także, gdyż Bóg przybędzie mi z pomocą, uczyni mnie swoim narzędziem, żeby
wyplenić tę potworność i to ogromne zboczenie, którym jesteś.
— Dobrze — odrzekł Parys rzucając niedopałek papierosa. — Będziemy się bić tej
nocy.
— Jak to tej nocy? Dzisiaj, zaraz, teraz!
Nienawiść przydała mi elokwencji. Jeśli idzie o decyzję bicia się z tą istotą nadnatura-
lną, tłumaczy się ona stanem mojego ducha. Śmierć mnie nie przerażała; przedtem — być
może, teraz wydawała mi się ulgą. Gdyby mnie zabił, zakończyłyby się wszystkie moje cier-
pienia. Jeśli jest człowiekiem, mógłbym mieć szczęście i pokonać go. Jeśli jest duchem... w
końcu po cóż te rozważania? Podjąłem decyzję i nie było argumentu, dla którego bym od niej
odstąpił.
— Ależ przyjacielu — zwróciłem się do niego — czyż nie było zuchwalstwem zrobie-
nie tego kroku, ryzykowanie śmierci?
— Nie wiem, co to było. Chciałem skończyć to wszystko — odparł doktor — i nie
widziałem innego sposobu znalezienia niewiadomej.
— I biliście się?
— Tak; nie chciałem sekundantów; pragnąłem, żeby ten pojedynek odbył się w samo-
tności, jak moje cierpienie. Nic dla mnie nie znaczyła śmierć. Zdecydowany nie przedłużać
swojej agonii, udałem się razem z nim, tego samego popołudnia, do pewnego miejsca w
pobliżu stolicy.
— Ale człowieku, bez świadków!
— Wzięliśmy dwa pistolety; udaliśmy się obaj moim powozem, a jego świetny humor
w czasie drogi upewniał mnie jeszcze bardziej o nieuniknionej bliskości mojej śmierci. Dla
mnie było to istotnie samobójstwo, którego dokonywałem w nowy i niezwykły sposób.
— I jakiż był wynik? Ciekaw jestem, jak poczynał pan sobie z tak przerażającym prze-
ciwnikiem.
— Och, przyjacielu! — rzeki doktor — w całym tym wydarzeniu wynik jest najbardziej
osobliwy i w żaden sposób nie może się pan go nawet domyślać. Zapewniam pana, że jest
całkowicie odmienny, od tego, co jest pan zdolny sobie wyobrazić.
IV
Wyznaję, że opowiadanie doktora Anzelma zaczęło mnie interesować; budziło we mnie
prostą ciekawość, to chyba jasne, bowiem nie potrafiłem tu dostrzec niczego, co nosiłoby
cechy rzeczywistości czy prawdopodobieństwa.
Na dnie wszystkich tych niedorzeczności była jednak odrobina sensu, gdyż postać Pary-
sa, istoty z krainy wyobraźni, której nadała złudne istnienie wielka fantazja mojego przyja-
ciela, mogła z powodzeniem służyć jako personifikacja jednego z głównych występków lu-
dzkości. Jeżeli doktor to wymyślił, należy przyznać, że w tej wymyślonej opowieści nie bra-
kowało żadnej intrygi; jeśli natomiast wierzył w rzeczywistość tego, co opowiadał, bez wą-
tpienia był jednym z największych wizjonerów wszystkich czasów. Chcąc wiedzieć, jak się
skończył ów nadzwyczajny pojedynek, namawiałem go, żeby mówił dalej. Nie dał się prosić.
— Parys i ja udaliśmy się moim powozem na wybrane miejsce. Po drodze rozmawiali-
śmy niewiele, chociaż on starał się nawiązać konwersację, podniecając mnie przemyślnymi i
złośliwymi oświadczeniami, których wolę sobie nie przypominać. Ja myślałem tylko o śmie-
rci, przeświadczony o jej bliskości, o śmierci, która wywoływała we mnie więcej uciechy niż
żalu. Spokój mój nie był spokojem odwagi, lecz rezygnacji; w owej chwili świat, mój mają-
tek, moja małżonka wywoływały we mnie jedynie wstręt i odrazę. Widziałem bliski koniec
tylu cierpień i ów mężczyzna, owo szatańskie monstrum w ludzkiej postaci, bardziej niż wro-
giem wydawał mi się wybawieniem.
Kiedy przybyliśmy na miejsce pojedynku, popołudnie chyliło się już ku wieczorowi i
zachód jaśniał wspaniałymi kolorami i odblaskami. Powietrze było chłodne i wilgotne, tak
spokojne, że ledwie poruszały się liście drzew, pożółkłe już i osłabłe od chłodów jesieni. Nie
trzeba było ich potrząsać, spadały od własnego ciężaru, umierając i blokując jeszcze na drze-
wie. Pamiętam owo popołudnie, jakby to było wczoraj. Powóz zatrzymał się, wysiedliśmy i
odeszliśmy spory kawałek.
— Ach, don Anzelmie, drogi przyjacielu! — rzekłem — przyznajmy, że sposób postę-
powania w tym pojedynku należy do nieprawdopodobnych i niezrozumiałych. Chcieć się
zabijać bez świadków, na domiar złego wieźć przeciwnika we własnym powozie...! To by
nigdzie nie przeszło i jestem pewien, że to pierwszy przykład tego typu pojedynku w nowo-
czesnych społeczeństwach.
— Nieprawdopodobieństwo! — wykrzyknął don Anzelm. — A któżby mówił o pra-
wdopodobieństwie przypadku, który jest poza granicami wszystkiego, co ludzkie? Niech pan
tu nie szuka prawidłowości. Gdyby to była rzecz zwyczajna, nie opowiadałbym tego.
Ten argument był nie do odparcia i zamilkłem.
— Kiedy wybraliśmy miejsce, Parys rzekł do mnie:
— A więc pistolety?
— Są dobre — odparłem wręczając mu je.
— Też tak myślę — odparł nie przypatrując im się — dla mnie każda broń jest dobra.
Nabij je w mojej obecności, a potem będziemy ciągnąć losy, kto strzeli pierwszy.
— Już są nabite.
— A więc jak ciągniemy losy? — spytał Parys, przechadzając się po polu z tą samą
swobodą i brakiem jakiegokolwiek skrępowania, z jakim spacerował po moim pokoju.
— Za pomocą chusteczki — odparłem. — Zróbmy węzeł na jednym z rogów i ten,
który...
— Wydaje mi się, że cwaniak z ciebie — oświadczył Parys śmiejąc się z całą swobodą
tego, który wie, że zabije swojego przeciwnika.
— Rzuć monetę — rzekłem niecierpliwie, gdyż owe przygotowania, które miały dopro-
wadzić do bezspornego dla mnie końca, stawały się już męczące.
— Dobrze. Więc jeśli będzie awers, strzelam ja.
— Jeśli rewers wypadnie na mnie.
— Zobaczymy. Rzucaj monetę.
Rzuciłem monetę, upadła na ziemię i obaj pochyliliśmy się, żeby zobaczyć znak.
Awers: mnie przypadło strzelać pierwszemu. Ustawiliśmy się w odległości dziesięciu kro-
ków. Wycelowałem lub przynajmniej podniosłem rękę starając się skierować lufę pistoletu w
pierś mojego wroga. Śmiał się patrząc, jak lufa chwieje się w powietrzu, i rzuci! kilka ostrych
przytyków, które jeszcze bardziej zbiły mnie z tropu, zmuszając do opuszczenia ręki, gdyż
palce, zmarzłe w wietrze popołudnia, nie miały jeszcze dość siły, iżby oddać strzał. Lecz szy-
bko wymierzyłem ponownie, żeby nie iść na drugi świat nie rozegrawszy roli, którą mi honor
w owym zdarzeniu narzucił. Wymierzyłem nie celując i zamknąłem oczy. Huknął strzał i
Parys padł na ziemię nie wydawszy ani krzyku: kula przeszyła mu pierś na wylot.
— Och, demon! — wykrzyknąłem widząc nieoczekiwany koniec zdarzenia. — Więc
martwy?
— Widok żadnego cudu — ciągnął doktor — nie wywołałby u mnie takiego zdumienia,
jak owo zwycięstwo odniesione nad tak strasznym adwersarzem. Zabicie podobnego człowie-
ka, pokonanie owego geniusza zła, przekraczało wszelkie oczekiwanie kogoś, kto nigdy nie
władał bronią ani nie nauczył się walczyć z przeciwnikiem z innego świata. Pokonałem naj-
większego wroga małżeńskiego spokoju. Jeśli był człowiekiem, uwolniłem świat od człowie-
ka przewrotnego; jeśli był personifikacją występku, plagą społeczną, klęską rodzaju ludzkiego
wcieloną w harde ciało — pozbawiłem społeczeństwa połowy zgorszenia. Uwierzyłem, że
jakieś niebiańskie bóstwo przyszło mi z pomocą. Och, mój honor — pomyślałem — mój
honor, to czyste, doskonałe uczucie, był dla mnie bóstwem opiekuńczym, które prowadziło
moją rękę, tchnęło powiew życia w kulę, żeby leciała świadoma i gniewna ku owej piersi i
przeszyła to serce, ośrodek przewrotności i kłamstw. Boże mój! jeśli pojedynek jest zbrodnią,
jeśli to, co właśnie zrobiłem, jest morderstwem, wybacz mi wykroczenie będące zwiastunem
dobra. Ty, który pozwoliłeś na obecność tego potwora; ty który jesteś panem i mądrym dawcą
dobrodziejstw i kar; ty który zsyłasz żyzny deszcz, rosę, słońce i mannę, dopuszczasz zarazę,
głód i ogień, przebaczysz, przebaczysz złożenie ci w ofierze tego, którego zesłałeś nam jako
plagę, nakładając na nas równocześnie obowiązek pokonywania jej.
Zbadałem uważnie ciało Parysa i zobaczyłem, że z jego rany tryska strumień krwi. Ale
jeszcze był żywy: oddychał, ruszał wolno powiekami i patrzył na mnie z wyrazem, którego
nie potrafiłbym określić.
W jego spojrzeniu nie było smutku ani bólu. Szczególny stan mojego umysłu kazał mi
dostrzegać na jego wargach jakiś kpiący uśmiech. Lecz mimo to jego twarz była sina, a ciało
omdlałe i osłabłe. Czy uwierzycie, że widząc go takim, zrobiło mi się go żal i była chwila, w
której uśmierzyła się moja nienawiść? Jesteśmy przecież ludźmi. Ponadto, gdy go dotykałem,
upewniając się własnymi zmysłami, że ciało ma ludzkie, znikło z myśli moich przekonanie, iż
był duchem, zjawą zrodzoną w umyśle. W owej chwili myślałem tylko o tym, że jest mło-
dzieńcem, który, odgadłszy moje uczucia, chciał ze mnie zakpić czy pożartować, ukazując mi
się jako istota nadnaturalna. W sumie, widząc zranionego przeze mnie człowieka, który wy-
krwawiłby się zostawiony sam w polu, bez niczyjej pomocy, bez ulgi cielesnej czy duchowej
łagodzącej mu nieco pewną już śmierć, zrobiło mi się go tak żal, że postanowiłem wsadzić go
do powozu i zawieźć do domu, żeby udzielić mu tam pomocy.
— Ale czy nie rozumiał pan — rzekłem do niego — iż wystawiał się na to, że go odkry-
ją?
— Zostawiłbym go, gdyby był martwy. Ale żył, oddychał. Więc jakże go było zosta-
wić? Nie mieściło mi się to w głowie, ponadto moja nienawiść rozpłynęła się wobec zwycię-
stwa. Nie cofnąłem się przed moim postanowieniem, umieściłem go w powozie z pomocą
służby i... do domu.
— Ale czyż nie mógł go pan zawieźć gdzie indziej?...
— Nie, w moim domu nikt by go nie znalazł, gdyż miałem podjąć wszelkie środki
ostrożności, jakie tylko można sobie wyobrazić. Opuszczony lub przekazany komuś innemu,
byłby odkryty natychmiast. Tak rozmyślałem w drodze do domu. Przybyłem już późną nocą.
Nikt mnie nie widział, wniosłem go bardzo ostrożnie i umieściłem na łóżku. Dopiero po
chwili, przyjrzałem mu się bardzo dokładnie: żył jeszcze. Wielkie moje zdumienie wywołał
fakt, że miast być bardziej wycieńczonym, bardziej słabym, bliższym śmierci, gdyż rana była
głęboka, wydawał się żywszy i wpatrywał się pogodnym i badawczym wzrokiem w przed-
mioty, które zdobiły pokój. Kiedy poczuł, że jestem blisko, wbił we mnie wzrok tak uporczy-
wie, że aż zadrżałem. Wydawał się badać mnie aż do dna duszy. Nie były to oczy umierające-
go. Po długim i nieruchomym wpatrywaniu się we mnie jego ręka, zimna jak marmur,
dotknęła mojej ręki, przeszywając mnie lodowatym prądem, który przebiegł całe ciało, wy-
wołując wstrząsy o nie znanym mi charakterze; jego wargi się poruszyły, jakby chcąc wydać
jęk i jakiś głos, który wydawał się wychodzić nie z jego ust, tylko z jakiejś niewidocznej
głębokości, głos o niezwykłym rezonansie i powadze, mówiący słowa, których nie mogę
wspominać bez przerażenia: „Głupcze, ja jestem nieśmiertelny”.
V
— Nadal mi się wydaje, że na niego patrzę i że go słyszę — mówił dalej w roztargnie-
niu doktor.
Potem zaczął się wpatrywać uważnie w sufit, jakby tam w górze było coś napisane. Po-
grążając się w zadumie, wzniósł oczy w niebo, przyjmując ową postawę świętego, która była
dla niego tak charaktery styczna. A potem mówi! dalej:
— Nie wiem, co wtedy myślałem. Przyszło mi na myśl, żeby go zamknąć tam i czekać
dni, tygodnie i miesiące aż ten przeklęty osobnik nie umrze: ranny, sam, bez jedzenia i picia.
Krew dalej płynęła z rany, lecz ciało nie słabło: przeciwnie, ożywiało się coraz bardziej potę-
gując moją rozpacz. Niech pan powie, czy nie można było oszaleć? Być stale prześladowa-
nym przez demona, który również nie mógł mnie zabić, a który w końcu osiedlił się w moim
domu, obok mnie, żebym zawsze miał go przed oczami, aby być moim sumieniem, moimi
myślami, i strachem! Moja wściekłość nie miała granic, kiedy zobaczyłem, że się podnosi na
łóżku i usłyszałem jego słowa:
— Widzisz, więc nie zdołałeś usunąć mnie z domu Odważyłbyś się wyrzucić z niego
człowieka, któregoś zranił, człowieka, który krwawi i kona? Jeśli mnie stąd usuniesz, nie
uwolnisz się do sławy mordercy. Wyda się, że zamierzałeś zabić człowieka, wkroczy w to
sprawiedliwość, będzie skandal... Powiedzą, że ten poczciwiec don Anzelm zastał zalotnika w
pokoju swojej małżonki i strzelił do niego. Widzisz już, co za skandal! Jeśli chcesz, żebym
odszedł, odejdę; ale powiedziałem ci wyraźnie, że odchodząc z tego domu, uniosę z sobą twój
honor. Głupcze, na próżno chcesz górować nade mną, nieśmiertelnym, wszechpotężnym,
boskim. Jestem wyższy nad ludzi; jestem częścią tego zła, które od początku ciąży nad waszą
egzystencją i od którego nie możecie się uwolnić, ponieważ wyrokiem najwyższego trybunału
zostało wam ono dane wraz z życiem. Jestem tu, w twoim domu; tego właśnie chciałem. Ona
wie, że tu jestem; w mieście wiele osób wie o tym także. Jest to teraz tajemnicą poliszynela.
Jeśli chcesz, żeby wybuchł skandal, jeśli chcesz, żeby tysiące głosów mówiło o mnie, jeśli
chcesz, żeby rozgłaszano po ulicach i placach — proszę, wyrzuć mnie stąd; odejdę chętnie,
ale już wiesz, co zabiorę z sobą.
— Czyżby nie było na ciebie żadnej siły? — wykrzyknąłem u szczytu wzburzenia. —
Siły materii czy ducha, bo jakieś muszą cię w końcu pokonać, demonie niepojęty, gorszy od
wszystkich, które kuszą ludzi i prowadzą ich po drogach występków.
— Nic nie jest w stanie górować nade mną — odparł odzyskując stopniowo swój zwy-
kły dobry humor i żwawość. — Żadna broń nie może mnie zranić. Nie bierz poważnie tego,
co się stało; nie sądź, że mnie pokonałeś, biedny szaleńcze. To, co widziałeś, było tylko
specjalnie przygotowanym wydarzeniem, żeby cię jeszcze mocniej omotać. Ten dom jest już
mój! Już do niego wszedłem i nie możesz mnie stąd wyrzucić. Wszyscy wiedzą, że Parys jest
w twoim domu, i ty, choćbyś użył wszystkich swoich możliwości, wszystkich pieniędzy, ile
ich tylko masz i ile jest warta twoja ziemia, nie przekonasz nikogo, że tak nie jest...
— Och, co mam począć! — krzyknąłem zrozpaczony. — Podpalę ten dom, żebyśmy
wszyscy zginęli.
— Podpalić — rzekł śmiejąc się diabelsko i unosząc się na łóżku — podpalić! Wszak
płomień jest moim żywiołem, wszak ja nim żyję! Ogień jest moją krwią, moim oddechem,
moim spojrzeniem, moim słowem: palę, trawię, unicestwiam. Nie przeciwstawiaj mojej mocy
tych przedajnych żywiołów, które na jeden mój znak są mi bezwzględnie posłuszne. Powiem
wiatrowi: „Porusz jej włosy, zanieś do jej uszu echa, żeby ją zatopić w leniwych medytacjach,
z których pomieszania wyjdzie nieubłaganie wspaniała pierwsza grzeszna myśl”. I wiatr mnie
posłucha. Powiem wodzie: „Idź i pieść jątrzącym chłodem lub łagodnym ciepłem jej ciało,
które w falach kąpieli popada w gnuśność, rozprosz po całym ciele osłabłość i zmieszaj spo-
kój jej umysłu, wywołując lubieżne zawroty głowy, które oszukają sumienie i uczynią dostęp-
ną tę twierdzę wstydliwości”. I woda będzie mi posłuszna. I powiem ogniowi: „Przebiegnij jej
żyły, jej serce i roznieć w jej myśli ową iskrę wzniecającą pożar, ową ostateczną rezygnację
woli”. I ogień będzie mi posłuszny. I powiem światłu: „Odbij w zwierciadle piękne linie jej
twarzy i zanieś z lustra do jej oczu obraz szyi, warg, włosów i kształtów, żeby zwiększyć jej
miłość własną, potężną ostoję, na której się wesprę”. I światło mnie posłucha. Powiem ci coś
jeszcze: to ja jestem tym szemrzącym wiatrem, tą wodą lubieżną, tym ogniem, który rozpala,
tym światłem, które schlebia. Ślepcze! Patrzysz na mnie, myślisz, że jestem tu. Nie: ja jestem
tam, przy niej, nie opuszczam jej nigdy, gdyż jestem jej myślą, jej grzeszną myślą, jej grze-
sznym pragnieniem, nigdy od niej nie odchodzę. Na próżno starasz się ścigać tę myśl grze-
szną, to pożądanie, kiedy w szczególnych przypadkach pojawi się przed tobą w ludzkiej po-
staci. Tępy człowieku, nie rozumiesz, że mnie nie można pogrzebać pod stosem kamieni? Nie
widzisz, że mnie nie można zastrzelić, jak się strzela do ptaka czy złodzieja?
— Zamilcz na litość, potworze! — wykrzyknąłem udręczony. — Co ja takiego zrobi-
łem, że mnie spotykają takie męki? I skąd kara, jeśli nie znam winy? Ja, który ponad wszy-
stko cenię sobie prawość, wierność, wstrzemięźliwość, czym sobie zasłużyłem na taką torturę,
która wywołuje zamęt we mnie całym i która doprowadza mnie do szaleństwa?
— Twoja to. jest wina — rzeki Parys z powagą, już bez najmniejszych oznak osłabie-
nia, jak gdyby jakiś nadnaturalny lekarz wyleczył czarami jego ranę. — Ty sam jesteś winien,
ty, któryś mnie przyzywał, któryś mnie przyprowadził, któryś mnie przywołał siłą swojego
umysłu i swojej fantazji.
— Więc w imię tej samej siły cię zaklinam, abyś mnie zostawił w spokoju. Nie mogę
tak żyć, szatanie, duchu, tworze myśli lub czymkolwiek jesteś. Odejdź, wyrzucam cię ze swe-
go umysłu. Wypędzam cię z siebie, skoro nie chciałeś pozbawić mnie życia. Odejdź, gdyż jest
to tysiąc razy gorsze niż śmierć.
— Odejść! To niemożliwe — odparł mój wróg zapalając papierosa skręconego w
bibułce. — Nawet ja, choćbym chciał, nie rozporządzam taką mocą, która by mi pozwoliła cię
opuścić. Dopóki będziesz myślał i czuł, ja tu zostanę. Wyrzecz się tego wszystkiego, a
odejdę; poddaj się i zgódź się być nie człowiekiem myślącym i czującym, lecz automatyczną
machiną pozbawioną życia duchowego; zgódź się być żywym kadłubem, a wtenczas odejdę.
— Poddaję się. Chcę umrzeć albo przestać myśleć; chcę być zwierzęciem i nie czuć w
głowie tego, co noszę od urodzenia na moją zgubę.
— Nie bierz sobie tego tak do serca — odparł. — Te sprawy należy rozważać w spoko-
ju. Okaż się filozofem. Posiądź tę wspaniałą pogodę, która uczyniła sławnymi wielu mężów i
nie chciej fałszywego punktu honoru przykładać do pewnych praw społecznych, którym nikt
nie może się przeciwstawić.
— Nie mąć już bardziej; chcę umrzeć; chcę złożyć się w ofierze owej myśli, która mnie
strawiła całego.
Mówiłem to z największą szczerością, przyjacielu. Pragnąłem umrzeć albo żyć bez
świadomości i rozumu; jeśli to w ogóle można by nazwać życiem. Był we mnie jakiś szał,
takie podniecenie, że nigdy potem już nie doświadczyłem podobnej rzeczy. Wbiłem wzrok w
owego człowieka, dotykałem go, patrzyłem na niego, miałem wszystkie konieczne podstawy,
by uwierzyć w jego istnienie, a mimo to wydawało mi się wszystko jakimś snem.
Czy zdarzyło się panu odczuć w trakcie tortur jakiegoś koszmaru niewiarę w tak wielki
ból, który tkwi gdzieś głęboko i mówi, że „to sen”, jak gdyby jakaś iskierka rozumu czuwała,
kiedy wszystko inne zachodzi mgłą, z wyjątkiem imaginacji, która panuje nad wszystkim ni-
czym nieskrępowana? No więc tak samo było ze mną. W owych pełnych udręczenia maja-
kach mówiłem sobie czasami: „To tylko sen”. Ale rzeczywistość zadawała mi kłam: znajdo-
wałem się we własnym domu; zdawałem sobie sprawę, że nie śpię, podobnie jak teraz zdaję
sobie sprawę, że jestem żywy. Chwytała mnie w swoje szpony i opuszczała na przemian jakaś
straszna trwoga, lecz wszystko wokół mnie było rzeczywiste: osoby, przedmioty. Wyszedłem
ze swojego pokoju z nadzieją, że może pod wpływem tego, co jest na zewnątrz, coś mi się
rozjaśni, ale nic nie osiągnąłem. Wreszcie postanowiłem oddalić się stamtąd. Zamknąłem
pokój zostawiając w nim rannego i poszedłem do pokoju Heleny. Kiedy wszedłem, żona moja
przeraziła się, zadrżała i usiłowała mi coś powiedzieć, ale głos jej ugrzązł w gardle ze strachu.
Nie wiem, jakie wewnętrzne przeświadczenie zmuszało mnie do przejrzenia wszystkiego,
zbadania wszystkiego, w podnieceniu, w konwulsjach, w szaleństwie. Nieszczęśliwa jęczała;
sądzę, że źle się z nią obszedłem. Chodząc z kąta w kąt, przeglądałem wszystko pracowicie, a
ogarnął mnie taki obłęd, że nawet pod krzesłami, wśród flakonów na jej toaletce i między ka-
rtkami książek usiłowałem znaleźć to, czego szukałem. Nic tam nie było; niczego nie widzia-
łem; ale byłem głęboko przekonany, że on tam jest: w powietrzu, w mroku, w zapachu, w
echu naszych głosów, we wszystkim czułem obecność tego potępieńca.
— Gdzie on? — krzyknąłem. — On tutaj jest!
— Kto? — rzekła ona w rozpaczy.
— Ten — odparłem — ten potwór, ten duch, ten człowiek! Ja wiem, że tu jest, czuję go,
słyszę. Tak, Heleno, jest tutaj. Ty go kryjesz. Widzę go w twoich oczach, słyszę w twoim gło-
sie. Jest tu.
I w efekcie cień wszystkich przedmiotów wydawał mi się jego cieniem, echo naszych
głosów przypominało mi jego głos i w okruchach światła, w dźwięku, w dotknięciach zdawa-
łem się wyczuwać coś z osoby, z tchnienia tego nienawistnego demona. Helena płakała tak
rozpaczliwie, że nie potrafiłem jej dłużej obwiniać. Jedynie powtarzałem: „Tak, on tu jest, jest
tutaj”. W końcu wyszedłem stamtąd, gdyż niepokój wzrastał we mnie coraz bardziej i powró-
ciłem do swego pokoju, gdzie go zostawiłem zamkniętego na klucz. Wchodząc wydałem
okrzyk przerażenia: rannego nie było. Przerażenie moje było tak wielkie, że kroku nie mo-
głem zrobić i padłem na fotel. Siły mnie opuściły całkowicie na skutek ustawicznych i bole-
snych wrażeń owego dnia; osłabłem, zemdlałem i gdyby moja natura nie oddała się spontani-
cznie wypoczynkowi, nie wiem, co by się ze mną stało. Przez długie godziny pozostawałem
w stanie nieświadomości i jakby umarły. W chwili, gdy odzyskałem zmysły, świtało już.
Usłyszałem jakieś odgłosy w drzwiach, spojrzałem: był to Parys, który wchodził w szlafroku,
w pantoflach i z włosami w nieładzie, jak ktoś, kto wstaje z łóżka. Przeszedł obok spoglądając
na mnie z tym szatańskim uśmiechem, który zawsze pełgał mu na wargach. Ja też spojrzałem
na niego przeciągle, a osłupienie i jakieś odrętwienie duchowe nie pozwoliły mi przez dłuższy
czas zwrócić się doń ani słowem.
Kiedy doktor to mówił, opanowało go znowu to duchowe odrętwienie, o którym opo-
wiadał. Wzrok miał mętny, mówił powoli, oddychał z trudem. Był zmęczony i bez wątpienia
wspomnienie tamtych wydarzeń budziło w nim głębokie wzruszenie. Stąd też, zważywszy na
to, ile cierpiał nieszczęśnik przypominając sobie swoje szalone myśli, nie odważyłem się
przekazać wielu obserwacji, jakie przyszły mi do głowy odnośnie do wydarzeń, refleksji,
które ostudziłyby znacznie entuzjazm i wiarę, z jakimi o nich opowiadał.
ROZDZIAŁ TRZECI
Aleksander
I
Owego wieczoru doktor nie zdołał dokończyć swojego osobliwego opowiadania, które
przez swą niezwykłość wzbudziło moją ciekawość. Pragnąłem się dowiedzieć, jaki będzie
końcowy wyczyn figlarnego bohatera czasów starożytnych, który zamierzał pozbawić rozumu
mojego nieszczęsnego przyjaciela, jeśli ten w ogóle takowy posiadał. Wyraźnie rzucało się w
oczy, że tak czy inaczej musi się to szybko zakończyć, gdyż nie wydawało się możliwie, żeby
podobne fantazje, czy cokolwiek by to było, ciągnęły się dłużej niż ich prawo tego wymaga;
ponadto zgodnie z tym, co powiedział pod koniec mój przyjaciel, można się było domyślać,
że rozwiązanie nie jest już dalekie. Lecz owego wieczoru, jak już mówiłem, nie było mi dane
zaspokoić swego pragnienia; zacny doktor Anzelm byłby mi pewnie uczynił zadość, mimo
zmęczenia i wrażenia, pod jakim pozostawał na skutek wspomnień swych nieszczęsnych
przygód, lecz ja nie nalegałem i uzgodniliśmy spotkanie na następny wieczór. Podejmując
przerwany wątek swej relacji, uczony odezwał się w te słowa:
— Na czym to się zatrzymaliśmy? Od wieczora bowiem do dziś umysł mój trwał w
pomieszaniu; zawsze kiedy wspominam tamto, następuje jakiś zamęt w moim mózgu, i tak
zwykle niezbyt zdrowym.
— Przerwaliśmy w nader interesującym momencie. Pan osłabł, omdlał, zapadając w
niezwykle głęboki sen — co do którego żywię przekonanie, że była to sprawka zaklęć owego
jegomościa z piekieł — i budząc się już prawie za dnia, zobaczył pan Parysa wchodzącego w
szlafroku i pantoflach, jak gdyby wstał z łóżka.
— Tak, w istocie — rzekł. — I ja, jak już panu wspomniałem, przez długą chwilę nie
mogłem wyrzec do niego ani słowa. Patrzyłem na niego, czując w sobie coś z tych dokuczli-
wości, które poprzedzają głęboki letarg. Patrzyłem, jak chodzi po pokoju z rękami w kiesze-
niach szlafroka, jak wyjmuje papierosy, jak zapala zapałkę pocierając ją o pudełko, a potem
pali spokojnie.
— I nie rozmawialiście z sobą?
— Tak, rozmawialiśmy. Osobliwe było, że ów szlafrok był mój, a leżał na nim jak ulał,
jakby był szyty na jego miarę.
— Widocznie ten farsant chciał przywłaszczyć sobie wszystko, co należało do pana —
zauważyłem i pożałowałem po chwili tej uwagi.
— Tak — odrzekł smutno. — Widząc w końcu, że nic nie mogę zrobić przeciw owemu
nędznikowi; widząc, że go nie mogę pokonać, że go nie mogę zabić, że go nie mogę wyrzucić
z własnego domu, postanowiłem poddać się boleści, poddać się, niezdolny opierać się dłużej.
Nie lżyłem Parysa, nie złorzeczyłem mu, nie usiłowałem go poniewierać, gdyż nic nie zna-
czyłem wobec niego. Ostudziłem tedy mój gniew, zamieniając go na spokojną rezygnację i
wtedy doznałem czegoś na kształt ulgi.
— Odchodzę — rzekłem — zważywszy, że nie mogę z tobą walczyć. Niepokonany
demonie, zostawiam ci wszystko: mój dom, posiadłości, moją pozycję, moją żonę; wszystko
zostaje w twoich rękach, nawet mój honor, którego nie potrafiłem przed tobą ustrzec. Mówię
o moim honorze w opinii ludzkiej, gdyż honor w moim sumieniu, o! — ten należy do mnie i
nie zdołasz mi go odebrać twoimi niecnymi sztukami. Wolę odejść daleko stąd, do nieznane-
go kraju, wzgardzony przez wszystkich, ażeby tam znosić swoją mękę, pozbawiony najnie-
winniejszych rozkoszy domowego ogniska. Chcę uciec; zostań tu panem wszystkiego; uznaję
się za pokonanego.
— Głupcze! — odparł spozierając na mnie. — Gdzieżbyś mógł odejść, abym ja nie po-
szedł za tobą? Pamiętaj, co ci powiedziałem ubiegłej nocy. Jeśli odchodząc stąd, zostawisz tu
rozum i zdolność imaginacji, to co masz w sobie od Boga, to co cię odróżnia od zwierzęcia,
możesz odejść w spokoju, nie będę ci się narzucał; lecz jeżeli nie, to nie ciesz się przedwcze-
śnie, gdyż pójdę za tobą, pod tą czy inną postacią. Bo kiedy się z kimś zwiążę, nie zostawiam
go łatwo.
— Przecież oddaję ci tu wszystko! — odparłem. — Więc czego jeszcze chcesz? Nie
boję się niesławy, nie boję się skandalu, nie boję się niczego. Możesz rozkoszować się swoim
dziełem: mogą o mnie mówić, mogą mnie pokazywać, mogą mnie lżyć najbardziej oczernia-
jącymi przydomkami, nic mnie to nie obchodzi. Więc czego jeszcze chcesz ode mnie?
— Uspokój się, Anzelmie! — wykrzyknął Parys. — Dokąd chcesz iść sam? Błąkać się
po świecie, ścigany zawsze przeze mnie, choć pod różnymi postaciami? Uspokój się, zasta-
nów, przemyśl poważnie swoją decyzję. Nie widzisz, że jest to tchórzostwo niegodne
prawdziwego człowieka? Przyjm męczeństwo i znoś je do końca, jak postępuje ten, kto chlubi
się hartem ducha i tą prawością, która sławi mężczyzn bardziej niż szaleńcza i zuchwała
odwaga. To tutaj powinieneś przebywać, w obecności swojego bólu, na swoim stanowisku,
wytrzymując jedną po drugiej udręki tego załamania, które nie jest w świecie niczym nowym
i które niepokoiło już wielu. Tutaj, przyjacielu, tutaj. Nie powiesz, że nie jestem skrupulatny,
że nie rozumuję z dojrzałością, która cechuje osoby poważne, odróżniając je od lekkomy-
ślnych i zrozumiałych chłopaczków.
— Och, tego już za wiele! — powiedziałem. — Czyż nie mogę już nawet stąd odejść,
opuścić tego domu? Czy chcesz mnie również prześladować z dala od tych miejsc? Tak nie
może być, a jeśli by tak było, przytępię swój umysł, jak to powiedziałeś, stanę się najbardziej
tępym i nieokrzesanym zwierzęciem. Bo jeśli to znaczy być człowiekiem, przeklinam mój
stan i śmieję się z tych pompatycznych przemówień, którymi go sławią niektórzy, twierdząc,
że jest królem stworzenia. Cóż za głupota!
— Tak, to znaczy być człowiekiem! — potwierdził Parys. — To znaczy być królem
stworzenia. Żyję od początku świata i byłem świadkiem wielu strasznych wydarzeń, tak
osobistych jak i społecznych. Wiem, czym są te bóle, których waga w sferze życia jest tak
wielka, że niektórzy przekroczyli wszelkie granice, aby poruszyć świat, ot, choćby podczas
wojny trojańskiej. Jej okoliczności pamiętam, jakby to było wczoraj. Od tego czasu rozu-
miem, że oszukują się ci, którzy myślą, że potrafią się uchylić przed ciężarem udręk, jakimi
płacicie za dumę czucia się kwiatem i koroną stworzenia. Rozumiem głęboką prawdę, jaką
zawiera powiedzenie Goethego: „Ten, kto nie jest zdolny do rozpaczy, nie jest zdolny do ży-
cia”. Odwagi! Nie jesteś pierwszym, który się unicestwia spalając w ogniu życia, tak jak spala
się ćma w płomieniu świecy. Nie jesteś pierwszym, jesteś tylko jednym z egzemplarzy boga-
tej kolekcji męczenników, którzy uczynili z życia piękną i zadziwiającą epopeję.
— A wie pan, że jego wyjaśnienia nie były pozbawione rozsądku — powiedziałem
stwierdziwszy, że Parys snuł swoje rozważania nad życiem z powagą, która — choć nie wo-
lna od dziwactw — przynosiła mu wszakże zaszczyt.
— Ten potępieniec zabrał się do filozofowania, porzucając swoją cyniczną swobodę na
rzecz refleksji, na rzecz rozważań w tonie, który wydawał mi się bardziej groteskowy niż jego
żarty z poprzedniego dnia.
— A co zrobił potem? — spytałem oczekując, że zjawa zdejmie w końcu szlafrok i
pantofle mego przyjaciela, ażeby ubrać się i doprowadzić do porządku.
— Zobaczy pan — dodał doktor. — Nie pozwalam nikomu tam wchodzić, ale przez
moje niedopatrzenie wszedł lokaj, anonsując teścia, hrabiego del Torbellino, i nie okazał lęku
z powodu tego ducha. Sługa jak widać sądził, że jestem sam. Zmierzałem ku wyjściu, żeby
przyjąć czcigodnego rodzica mojej żony, kiedy tenże, nie robiąc zbytnich ceremonii, wszedł
sam do tego pokoju. Zadrżałem pomyślawszy, że może zobaczyć Parysa. Ale nie, Parys był
obok mnie, a hrabia go nie widział. Dla niego, podobnie jak i dla mego lokaja, znajdowałem
się w pokoju sam. Rzecz niezwykle osobliwa! Kilka razy zjawa owa przeszła między nim a
mną, lecz widziałem ją tylko ja. Tylko ja słyszałem jego kroki, tylko ja odbierałem pioruny
jego spojrzenia o nieopisanej wprost przenikliwości. Lecz w miarę jak gościł u mnie hrabia
del Torbellino, Parys znikał. Rozglądałem się na prawo i na lewo, czy nie ukrył się w jakimś
kącie; ale nie, zniknął. Widziałem tylko mój szlafrok i pantofle porzucone na krześle.
Rozmowa z moim znakomitym teściem była niezwykle ważna i wypadałoby ją przyto-
czyć dla lepszego zaznajomienia się z tą niezwykłą historią, która nie ma sobie podobnych.
Ale przedtem zapoznam pana nieco z jego szacowną osobą.
II
— Hrabia del Torbellino — mówił dalej don Anzelm — był mężczyzną niespokojnym,
nie przez to, iżby miał charakter porywczy, gwałtowny i miłujący waśnie, lecz dlatego, że
jego dusza — w istocie spokojna — manifestowała się na zewnątrz w sposób głośniejszy i
bardziej donośny, niż to bywa zazwyczaj. Kiedy mówił jakieś błahostki, rzecz częsta u niego,
jego głos, ostry z natury, osiągał najniższe rejestry skali; kiedy chciał kogoś przekonać, że jest
ważną osobą i że interesy są jego żywiołem, mowa jego osiągała szczyty czczego patosu; jeśli
nie mówił nic, jego oddech przypominał daleki wicher. Był niczym burza, eksplozja, która
przybrała kształt człowieka. Miewał wielu słuchaczy: jego współbiesiadnicy znajdowali upo-
dobanie w słuchaniu grzmienia tego nadzwyczajnego głosu; lecz kiedy wybuchał śmiechem,
tłum rozmówców rozpierzchał się błyskawicznie, gdyż śmiech tego poczciwca ogłuszał i
oszałamiał.
Pudło rezonansowe, które tak srogie dźwięki wywoływało, było proporcjonalne do nich
samych. Tęgi, ciężki, przepaścisty, monumentalny, hrabia był wspaniałą postacią, która mo-
gła przynieść zaszczyt każdemu pomieszczeniu. Temuż mastodontowi nie brakowało godno-
ści ani gracji, przeciwnie, jego tężyzna i wzrost nadawały mu majestatyczny i władczy wy-
gląd.
Twarz jego, raczej urodziwa niźli brzydka, przyozdobiona była z obu boków gęstymi
siwiejącymi faworytami; nos miał w sobie coś z korynckiej woluty; usta duże, o mięsistych,
wywiniętych wargach, przypominały usta tych maszkar greckich, które wymiotowały girlan-
dami i festonami. Dwie wielkie zmarszczki utrzymywały na brzeżkach tych ust wesołość z
odcieniem zarozumiałości. tak typową dlań i tak ustawiczną, że można było powiedzieć, iż
uśmiech należał do trwałych rysów jego twarzy. Binokle były u niego czymś więcej niż bino-
klami, były jego organem; czoło, na którym nieliczne włosy — przygniecione kapeluszem i
zlepione potem — rysowały jakby napis hieroglificzny, było niskie, cofnięte i czerwone, ale
była to czerwień intensywna i jak gdyby przezroczysta, tak jakby mózg tego zacnego pana
zrobiony był z cynobru. Jego ciało było dziełem niezwykłej solidności architektonicznej;
wszystkie kończyny tworzyły harmonijną kompozycję: ramiona, brzuch i plecy stanowiły
równie wspaniałe dzieła stereotomii mięśni, zaś jego stopy przypominały dwie tafle. Jednakże
monolit ten poruszał się z dużą lekkością, a kiedy mówił, ramiona obracały mu się jak dwa
skrzydła wiatraka, grożąc ścięciem głowy temu, kto miał nieszczęście go słuchać.
Co do walorów umysłu, hrabia uchodził wśród jednych za ignoranta, wśród innych zaś
za bardzo światłego, lecz nie był ani jednym, ani drugim. Nie będąc specjalnie wykształco-
nym, miał przecie dostateczny zasób wiedzy, ażeby mówić o wszystkim i nie popełniać cią-
głych głupstw. Jednakże na pewnych sprawach znał się rzetelnie, przede wszystkim na polity-
ce i finansach. Zajmował się wiele zwyżkowaniem i spadkiem wartości funduszów publi-
cznych i prowadził transakcje na kredycie państwowym, biorąc udział wraz z pierwszymi ka-
pitalistami kraju w najbardziej śmiałych operacjach handlowych, co umacniało jego doświad-
czenie w tych kwestiach. Jego własne sprawy majątkowe budziły w nim poważny niepokój,
zwłaszcza w okresie, o którym opowiadam, a złe samopoczucie, które w nim wywoływały,
zamieniłoby się z czasem w hipochondrię, gdyby małżeństwo córki nie stało się dobrą podpo-
rą dla jego fortuny.
Wyróżniała go nadto godna uwagi życzliwość dla ludzi. Jego uprzejmość, chociaż
grzmiąca i wybuchowa, zjednała mu sympatię wielu. Nikt nie miał większych dowodów tej
uprzejmości niż ja: zawsze byłem przedmiotem jego szczególnej przychylności, ale nigdy tak
bardzo jak wtedy. I właśnie w owym dialogu, który zamierzam panu przytoczyć z dokładno-
ścią, na jaką mi pamięć moja pozwoli, hrabia dowiódł mi swojej wielkiej sympatii.
— Mój kochany zięciu — rzekł — przykro mi, że muszę z tobą o tym mówić, ale jest to
konieczne. Helena nie może dłużej tak żyć. Nie gniewaj się, nikt lepiej niż ja nie zna twoich
zalet, nikt nie usiłował cię usprawiedliwić bardziej niż ja, lecz sprawy posunęły się tak dale-
ko... twój charakter...
— Nie rozumiem ani słowa z tego, co pan chce mi powiedzieć — odparłem, domyślając
się w tych oznajmieniach czegoś poważnego.
— Wszyscy w domu mówią, że jesteś obłąkany — dodał hrabia. — Jedynym, który
walczy z tą opinią, jestem ja, który poznałem twój charakter, zanim jeszcze wszedłeś do mojej
rodziny. Ja wiem, że to nie jest obłęd: te afekta, które dziś ciebie atakują, tkwią już w tobie od
dawna, chociaż teraz pogarsza je jakaś monomania, jeden z tych przejściowych stanów duszy,
które wywołują w nas czasem takie dyspozycje, iż wydaje się, jakby nam brakowało rozumu.
— Zechciej mi to pan wytłumaczyć lepiej, jeśli pan życzy sobie bym go zrozumiał —
rzekłem na to, mając już zbyt wielkie pomieszanie w głowie, iżby pojąć od razu nowy szereg
intryg, w które mój teść mnie wplątywał.
— Helena skarży się słusznie — odparł. — Biedaczka w tych dniach tak osłabła, że wy-
gląda jak nieboszczka. Wszyscy staramy się ją pocieszyć. Zważ, że zachowujesz się dziwa-
cznie! Dręczysz ją w sposób nader okrutny, przerażasz ją okrucieństwami bez liku. Do czego
to podobne? Zgodnie z tym, co mówi, wpadasz niekiedy nocą przerażony do jej pokoju,
mówiąc, że słyszałeś tam męski głos; innymi razy poniewierasz ją, obrażasz, zapewniając, że
widziałeś, jak ktoś wyskakiwał przez jej okno do ogrodu. Kiedy odzyska spokój i niczego się
nie spodziewa, wpadasz wściekły, krzycząc i grożąc i dopytujesz się, gdzie on jest. Twój wy-
gląd budzi strach, twoje słowa są słowami szaleńca, twoje zachowanie jest pełne zuchwałości.
Powiedz, czy istnieje kobieta, która by miała na tyle siły i hartu, by patrzeć w spokoju na
takie rzeczy? Rozważ też, czy nie ma w twoim zachowaniu wystarczających motywów, żeby
ściągnąć na siebie, nie powiem antypatii, lecz wręcz odrazy twojej żony?
— Tak — odparłem — przyznaję, ale nie rozumie pan tego, że mam powody, aby tak
postępować.
— Powody! Nie bądź głupi! Jakież powody możesz mieć, żeby postępować w ten spo-
sób? Gdybyś się zdobył na filozoficzny spokój, jakiego trzeba, żeby móc żyć w tych czasach,
które nam przypadły w udziale, nie zdarzyłoby ci się to. Bo ty przejmujesz się wszystkim,
jesteś bardzo drażliwy, bierzesz sobie do serca wszystkie sprawy i wskutek tego... nie umiesz
żyć.
— Drogi mój teściu, zechciej mi proszę wytłumaczyć, może mi wyjaśnisz trochę sytua-
cję, w jakiej się znajduję.
— Chcę powiedzieć, że liczysz się zbytnio z opinią ludzką, którą należy z reguły gar-
dzić, zwłaszcza jeśli — tak jak obecnie — nie opiera się ona na niczym pozytywnym, tylko
na wulgarnych posądzeniach, dziele moralnej dekadencji.
— Ale cóż mówią ludzie? — spytałem. — Czyżby ktoś się odważył mówić o moim
domu, o mojej rodzinie?...
— Powiem ci — odparł z afektacją — że nie powinieneś się martwić, gdyż poza tym, że
jest to rzecz bez znaczenia, zbyt często się ją spotyka, by mogła wzbudzać obawy. Nie ma co
się przejmować opinią próżniaków, którzy żyją czczą gadaniną i skandalami czyhając zawsze
na najbardziej intymne sprawy w rodzinie... Nie martw się. Na podłość nikczemników, którzy
nie uszanują niczego, nawet tego co najświętsze i najbardziej szanowane, odpowiada się tylko
wzgardą.
— Ale co o mnie mówią?
— Posłuchaj: nie powinniśmy rozmawiać o tych sprawach, gdyż nawet wymienianie ich
wydaje mi się nie na miejscu. Zostawmy to i koniec... Spróbuj się uspokoić...
— Nie, ja chcę wiedzieć, od razu — odrzekłem poruszony.
— A więc dobrze!—wykrzyknął hrabia del Torbellino zakładając binokle, które spadły
mu w ogniu jego elokwencji. — Chcesz, żebym ci opowiedział o tym, o czym wiesz lepiej niż
ja, co się stało przyczyną twych dziwactw w ciągu ostatnich dni?
— Ależ ja o niczym nie wiem. I chcę dowiedzieć się o wszystkim, o czym pan mi
wzmiankuje, wprawiając mnie w jeszcze większą konfuzję.
— Więc powiadamiam cię z oburzeniem, drogi Anzelmie, że są osoby tak zuchwale, iż
ośmielają się wątpić... znalazł się ktoś, kto ważył się rzucić oszczerstwo na samą cnotę... na
moją córkę Helenę. Zapewniam cię, że gdybym poznał oszczercę; który...
— Ale kto? Gdzie? Kto tak powiedział? — krzyknąłem ogarnięty lękiem na myśl o
strasznym potwierdzeniu tego, co przeszło mi przez głowę.
— Któż tego dojdzie? A jedyną podstawą jest to, że twój dom odwiedza ten młodzie-
niec... ten jakiś Aleksander.
— Nie wiem, o kim pan mówi! — odparłem osłupiały.
— Tak, ten... Dokładnie wczoraj widziałem, jak tu wchodził, widywałem go wiele razy
— dorzucił, podając mi następnie opis owej piekielnej istoty, człowieka, demona czy zjawy,
która tak mnie torturowała pod imieniem Parysa. — Rzecz w tym, że skoro młodzieniec ów
cieszy się sławą jednego z największych burzycieli ogniska domowego, jaki kiedykolwiek
istniał, więc kiedy go zobaczono, że tu bywa...
— Lecz kto by go tu zapraszał?
— Ja nie wiem, może ty będziesz wiedział. Faktem jest, że często odwiedza twój dom i
z pewnością Helena traktuje go jak przyjaciela, nie podejrzewa, biedaczka, że choć niewinna,
przyjmując go tu, wznosi gmach swojej niesławy. Lecz zarazem nie przyjąć go, oznaczałoby
potwierdzenie perfidii przewrotnych języków i w pewien sposób pójście z nimi na ugodę.
Najlepiej jest wzgardzić wszystkim, drogi Anzelmie. Widzisz już, że znam przyczynę twoje-
go szaleństwa i tylko śmiech mnie ogarnia, kiedy pomyślę sobie, że męczyłeś biedną Helenę z
powodu tak błahej sprawy. Uspokój się człowieku, opanuj, jak ci to już mówiłem. Jeśli dlate-
go, że kilku łotrów mówi o tobie, uciekasz się do takich ekscesów, upodabniając się do naj-
większych szaleńców, jacy kiedykolwiek chodzili po świecie, co by ci przyszło zrobić, gdy-
byś miał powód rzeczywisty?
Tak mówił hrabia del Torbellino, a jego słowa nie tylko nie rozjaśniły mi tej sprawy,
lecz wikłały jeszcze bardziej myśli. Przedtem wątpiłem, czy osoba Parysa jest rzeczywista,
czy też stanowi wytwór jedynie mego umysłu, wywołany przez jakieś niepojęte zjawiska;
wątpliwość ta męczyła mnie bardzo. Teraz — jak wskazywały na to słowa mojego teścia —
Parys był istotą realną, znaną wszystkim. Wobec tego, jakim cudem, ciężko przeze mnie
raniony, zdołał przyjść do zdrowia bez najmniejszych śladów na ciele? Jak to zrobił, że się
pojawiał i znikał tajemniczo? Wszystko to zwiększyło moje pomieszanie do tego stopnia, że
kiedy mój teść odszedł, pogrążyłem się w zawiłych i skomplikowanych medytacjach, starając
się dostrzec choćby jakiś promyk, który by rozświetlił te mroki. Boże mój! Ale to jeszcze nie
koniec. Żeby dopełnić miary mego nieszczęścia, przyszła moja teściowa, która posługując się
innymi niż jej mąż argumentami, rozmawiała ze mną przez dłuższą chwilę.
Teściowa moja była starą kokietką, w której lata nie stłumiły podstawowej cechy chara-
kteru — chęci podobania się. Choć niegdyś bardzo piękna, dziś jej twarz przedstawiała już
tylko żałosny widok i jedynie oczy zachowały w swoim blasku i ekspresji coś z owej piękno-
ści, która odeszła już na zawsze. To fatalne zeszpecenie nie było zbyt widoczne dzięki skom-
plikowanej toalecie i tysięcznym zabiegom, jakie stosowała, żeby ukryć spustoszenie w swo-
jej urodzie. Co do obyczajów, wyróżniało ją tylko upodobanie do ciągłych spacerów, co nie
przynosiło jej dobrej opinii, choć nigdy nie wyrażano się o niej bez szacunku. Lubiła bawić
się bardziej niż wielu młodych; i pod tym względem lata nie dokonały w niej żadnego wido-
cznego postępu; już posunięta w latach, nie przepuściła żadnego balu, żadnej komedii ani pro-
menady, żadnego zgromadzenia ani ceremonii, gdzie nie byłoby dużo młodzieży i dużo wrza-
wy. Zdawało się, że to ujmuje jej lat i odmładza ciało.
I oto ta znakomita dama, która — jeśli szło o opinię — wyznawała teorie bardzo
osobliwe, przemówiła następującymi słowami:
— Jesteś, Anzelmie, dzikus, brutal i okrutnik. Sama myśl, że moja córka mogłaby żyć
długo z kimś takim jak ty, jest niedorzecznością. Naprawdę byłoby śmieszne, gdyby nie było
tak smutne, to co się tu dzieje. Wystarczy zobaczyć, jaki budzisz w niej lęk, zjawiając się w
nocy w jej pokoju obłąkany i, zdawać by się mogło, z umysłem zamroczonym jakąś złą my-
ślą... Naprawdę nie wiem, jak ta biedaczka może wytrzymać... Jest chora i obawiam się, że jej
stan jest poważny, gdyż mówiąc otwarcie, któraż osoba wrażliwa i delikatna wytrzymałaby
próby, na jakie ją wystawiasz? Trzeba, ażebyś zmienił swe postępowanie; moja córka nie mo-
że tak żyć. A w ogóle, to cóż cię skłania do takich postępków?... Chcę wiedzieć! I pomyśleć,
że Helena jest wzorem łagodności, taktu i roztropności!
Doprawdy Anzelmie, widzę już, że nie może być dla młodej dziewczyny większej tortu-
ry niż życie z tobą. Przy tobie żadna nie znajdzie tego wdzięcznego zaufania, które jest funda-
mentem miłości; nie jesteś miły, ani trochę, wręcz przeciwnie, mimo twoich zalet, robisz się
odpychający wskutek tych wybuchów, wskutek tej mizantropii, która cię pożera. Moja córka
nie znajdzie w tobie żadnej czułości ani tych czułych zwrotów, które — z pozoru tak mało
ważne — mają dla nas kobiet przeogromne znaczenie. Wierz mi. Ponadto wydaje się, iż po-
stanowiłeś uczynić wszystko, żeby ona cię znienawidziła: całe dnie oddajesz się medytacjom,
sam, zamknięty w tym przeklętym pokoju, gdzie czasem słychać twój głos, jak gdybyś kon-
wersował z duchami.
— Słychać coś? — spytałem słuchając z przerażeniem tego opisu mojego życia.
— Tak, tak mówi służba — mówiła dalej śmiejąc się. — Słyszano jak mówiłeś do sie-
bie. Czy to się nazywa mieć rozum, czy to się nazywa być człowiekiem? Potem wychodzisz i,
wydając dzikie okrzyki, udajesz się do Heleny, która drżąca i zdumiona patrzy, jak przeszu-
kujesz jej pokój, jak gdybyś ścigał jakieś widmo. Biedaczka, zaczęła się tak ciebie bać, że
dygoce na sam dźwięk twojego głosu. Nie wiem, jak się to skończy. Cóż za osobliwy sposób
zdobywania miłości swojej żony! Nie dotrzymujesz jej towarzystwa, nie prawisz komplemen-
tów ani nie starasz się jej rozerwać. Ona jest przyzwyczajona do ludzi, do rozrywek towarzy-
skich... A teraz tu, w samotności i zamknięciu!... Tylko ja się nią zajmuję; udało mi się zebrać
tu kilkoro przyjaciół, którzy przychodzą do nas na pogawędki i wnoszą nieco rozrywki. Nie
wiem, co takiego ma w sobie ten dom: jest smutny, podobnie jak jego pan; wszyscy z niego
uciekają. W ostatnim czasie prawie nikt nie przychodził i ogarnęłaby nas wielka nuda, gdyby
nam nie dotrzymywał towarzystwa Aleksander X...
— Señora, ale kim jest ten caballero?... jestem ciekaw!... — odezwałem się żywo.
— No, straciłeś także pamięć — odparła moja teściowa dobrodusznie. — Cóż za głowa!
Więc nie znasz też Aleksandra? Wychodził stąd dokładnie w momencie, kiedy ja wchodzi-
łam... Skoro przychodzi codziennie...
— Señora, ja nie wiem, o kim pani mówi.
— Ależ ten człowiek jest obłąkany! Nie poznaje już swojego najlepszego przyjaciela,
Aleksandra X, który tak często bawi w jego domu, najsympatyczniejszej osoby, jaką spoty-
kam w życiu, twojego przyjaciela, wszyscy o tym wiedzą. Czy ja wiem, czy istnieje ktoś,
kogo on by nie znał... Oczywiście, jest miły, bystry, dowcipny, wesoły, lecz zarazem pełen
eleganckiej dyskrecji.
— I mówi pani, że ja go znam?
— Jesteś doprawdy szalony. Jakże miałbyś nie znać? Jeśli spacerujecie razem i te prze-
jażdżki, wspólne śniadania i obiady, i w ogóle... Aleksander, taki porządny człowiek — doda-
ła podnosząc głos, jakby rozmawiała z głuchym. — Niewątpliwie postradałeś rozum.
— I mówi pani, że dotrzymuje wam towarzystwa? — spytałem u szczytu osłupienia.
— Gdyby nie on, moja córka i ja zanudziłybyśmy się na śmierć. Dotrzymuje nam towa-
rzystwa i jest taki miły... Zabawia nas niezwykle, opowiadając poufne historie. Ach, nie zda-
jesz sobie sprawy, jak nas zachwyca rozmowa z nim, przede wszystkim Helenę, która lubi
słuchać opowieści o jego przygodach. Ten człowiek wiele podróżował i choć młody, zna
świat, jakby żył na nim całe wieki.
— I mówi pani, że ja go znam? — zapytałem z trwogą.
— Boże mój, co za człowiek! Tak jakbyś pytał czy mnie znasz. Z tobą coś nie w
porządku, Anzelmie, na Boga, ta twoja głowa...
III
W owym pamiętnym dialogu wymienialiśmy z teściową te i inne argumenty. Odeszła w
pewnym momencie gdyż jej zaanonsowano, że Helena zasłabła, lecz nim zdążyłem rozpa-
trzyć się nieco w tym, co mi zasugerowała, wszedł mój bardzo bliski przyjaciel. On także
opowiedział mi o sprawach, których dla lepszego zrozumienia tych niezwykłych zdarzeń, nie
powinienem pominąć milczeniem.
— Przychodzę zapytać o twoją żonę — rzekł — słyszałem, że jest chora.
— Tak — odparłem — nie czuje się dobrze. Od kilku dni coś niedomaga, nie wiadomo,
co jej jest. Od kogo się dowiedziałeś?
— Nie pamiętam, gdzie to słyszałem.
— Już wiem, że mówią o mnie — oznajmiłem, gdyż zdałem sobie sprawę, że mój przy-
jaciel chce mi coś opowiedzieć i że czeka na stosowną okazję.
— Co mówią o tobie? Nie wiem — rzekł z wahaniem. — No zresztą, nie będę zaprze-
czał, przeciwnie, zobowiązany naszą przyjaźnią, powiem ci o tej sprawie i jeżeli oznajmię, że
doszedłem do takiego właśnie wniosku, nie skłamię, zapewniam cię.
— Mów, proszę.
— Oczywiście, pewne rzeczy powinieneś odrzucić z pogardą lub — mówiąc ściślej —
nie odrzucać ich całkowicie; wypada zdać sobie z nich sprawę, przemyśleć je i potem posta-
nowić z rozwagą, co należy uczynić. Nie ma w tym nic nowego. Każdy, kto zajmuje tu taką
pozycję jak ty, narażony jest na plotki. Trzeba się z tym pogodzić i nie irytować się, gdyż jeśli
do czegoś należy podejść ze spokojem, to właśnie do tych spraw.
— Ze spokojem! — odparłem tracąc panowanie nad sobą. — . Mam ze spokojem
patrzyć na moją hańbę! Już ja poszukam niecnego autora tej kalumnii!
— Więc już się dowiedziałeś?
— Tak — rzekłem — lecz nie wiem, domyślam się tylko, zgaduję.
— No więc tak jest, przyjacielu — odparł. — Ale nie upadaj na duchu. Najsolidniejsze
reputacje nie są wolne od ataków.
— Przysięgam ci — rzekłem — że muszę zabić tego, kto zbezcześcił mój dom, i czy to
będzie jeden, czy wielu, ta podłość nie ujdzie bezkarnie.
— Oj nie, tu trzeba inaczej. Z reputacją należy postępować przyjaźnie, żeby z kolei ona
nami nie poniewierała, należy skapitulować wobec plotkarzy i poczynić pewne ustępstwa, by
nie zniesławili nas do końca. Żeby odsunąć tę złośliwą żmiję, nie można z nią walczyć, trzeba
jej schlebiać słodkimi słówkami. Żmijowate pospólstwo jest niepokonane, jeśli walczyć z nim
wręcz, ale słabe, kiedy ślepą obronę zastępuje się przebiegłością.
— Nie potrafię schlebiać tym nikczemnikom. Mój honor jest ponad nimi.
— Wszystko, co mówisz, to święta racja, ale mówi się coś... No cóż... W naszych cza-
sach słowo jest groźniejsze niż czyn. Już rozumiesz, jaką siłę ma słowo „mówią”. Jeśli chcesz
posłuchać mojej rady, wyjedź stąd na jakiś czas. Kiedy wrócisz, nikt już nie będzie pamiętał o
niczym. To najlepszy sposób, żebyś się uwolnił od człowieka, którego ciągła obecność w
twoim domu przynosi ci tyle szkody. Tak będzie najlepiej; w ten sposób wszystko się skończy
bez skandalu, gdyż skandal, przyjacielu, utwierdza wydarzenia w umyśle tłumu, a wydarzenia
utrwalone w ten sposób nie zmazują się łatwo.
— Ale cóż to jest za człowiek? — spytałem.
— Cóż za człowiek! — wyrzekł w osłupieniu, zdumiony, iżbym mógł nie wiedzieć, o
kogo chodzi. — Aleksander X. Jestem pewien, że jego wizyty w naszym domu są niewinne,
ale widzą go, jak tu wchodzi, a ponieważ ma złą opinię...
— Naprawdę? — rzekłem, żeby sprowokować go do dokładniejszych wyjaśnień.
— Tak — odparł — należy do tych, którzy chlubią się swoimi swobodnymi obyczaja-
mi. Dobra figura, wdzięk, trochę zepsuty. Nie ma innego fachu niż amory ani większych aspi-
racji, niż być przedmiotem poklasku głupiego tłumu, zawsze radującego się każdą straconą
czcią i każdym splamionym nazwiskiem.
— Więc mówisz, że powinienem stąd wyjechać?
— Tak. I to pilnie. Porzuć tamte mordercze zamiary. Zabijać, wyzywać do walki, wszy-
stko to zwiększy jeszcze skandal i plotki...
— Nie, ja chcę zabić tego człowieka! — krzyknąłem w furii, zapominając w owej chwi-
li, że Parys jest nieśmiertelny.
— Zabić? A kogo? Jego? I jesteś pewien, że zabijając ukarzesz winnego? Uważasz za
oczywiste, że nastąpiło tu przewinienie, ale nie w tym rzecz. Chodzi tylko o pewne plotki, co
do których powinniśmy przypuszczać, że nie mają żadnej podstawy. Sam powiedz, czy plotki
ucichną, jeśli się kogoś zabije?
— Ależ ja nie mogę stąd wyjechać — odparłem przypominając sobie groźbę Parysa, że
uda się za mną wszędzie. — On pojedzie w ślad za nami.
— Jak może jechać z tobą? — rzekł mój przyjaciel. — A jeśli to zrobi, od ciebie będzie
zależało, iżby długo ci nie towarzyszył. Tu nie byłoby łatwo wyrzucić go z domu bez skanda-
lu, podczas gdy w podróży jest o wiele więcej możliwości, żeby się od niego uwolnić w ten
czy inny sposób.
Potem rozmowa dobiegała kresu, ale to, co panu opowiedziałem, wystarczało, żeby
wprawić mnie w jeszcze większy zamęt. Powtarzałem sobie bez przerwy: „A zatem Parys jest
istotą realną, ten, którego nazywają Aleksandrem, nie jest żadną zjawą, nie jest żadnym du-
chem, jest mężczyzną, który przebywa w moim domu, i wszyscy go znają. Aleksander i Parys
są dwoma różnymi osobami; ten, którego widziałem, jest repliką lub imitacją pierwszego”.
Zmęczony ową ciągłą torturą, postanowiłem wyjść, żeby u osób darzących mnie zaufaniem i
uczuciem poszukać ulgi w tak okropnym cierpieniu. Postanowiłem udać się do kilku przyja-
ciół o wypróbowanej wierności, a ponadto wielkich znawców spraw życia, tusząc uzyskać od
nich jakieś wskazówki, które by rozjaśniły straszliwą zagadkę.
Wyszedłem. Według tego, co mi potem opowiadano, wzrok miałem błędny, kroki sta-
wiałem niepewnie i niezręcznie, a włożony w osobliwy sposób kapelusz i okrycie wywoływa-
ły śmiech. Nawet ludzie przyzwyczajeni już do moich dziwactw, stawali na mój widok, poka-
zując mnie sobie palcem. Chociaż miałem zamiar zasięgnąć rady określonych osób, nie skie-
rowałem swych kroków wprost do nich. Chodziłem to tu, to tam, na los szczęścia, na ślepo. I
proszę sobie wyobrazić, jakie było moje zdziwienie, kiedy przechodząc, sam nie wiem którą
ulicą, potknąłem się... i już miałem upaść, gdy jakaś ręka chwyciła mnie mocno za ramię.
Odwróciłem się. Był to Parys. Nie wiem, co czułem w owej chwili. W innym stanie ducha
spoliczkowałbym go na oczach wszystkich. Ale ta przeklęta postać budziła we mnie już tylko
strach; w jego obecności moja dusza napełniała się lękiem, słowa więzły mi w gardle, moje
siły słabły. Od kiedy stanął u mego boku, mój duch poddał się władzy owej piekielnej istoty,
przygasł, jak gdyby odczuł swoją niższość. Od tej chwili przestałem być panem samego sie-
bie, byłem w jego rękach, w jego mocy. Ujął mnie za ramię i chodziliśmy przez dłuższy czas
po najbardziej ruchliwych ulicach, nie odzywając się do siebie ani słowem. Spoglądaliśmy na
ludzi, spotykaliśmy wielu moich znajomych, i zauważyłem, że mijając nas, szeptali do siebie i
pokazywali nas sobie. Sam nie wiem kiedy, bez najmniejszego udziału mej woli, demoniczny
Parys zawiódł mnie na Prado, która to promenada, z powodu przepięknego jesiennego dnia,
była tłoczna jak rzadko. Rozsuwano się, żeby nam zrobić przejście, a wielu uśmiechało się
ukradkiem, wbijając w nas wzrok. Teraz wszyscy mogli go oglądać; już nie był zjawą,
dostrzeganą tylko przeze mnie, która w moim domu wyłaniała się z płótna obrazu; był posta-
cią realną i wszyscy go widzieli, wszyscy go witali, witali nas obu i spoglądali złośliwie, choć
bez zaskoczenia, jak spacerujemy razem.
I tak przeszliśmy Prado, kierując się potem na Recoletos. Nigdzie nie mogłem się nawet
zatrzymać. Ciągnął mnie w taki sposób, że gotów byłem uwierzyć, iż to jakaś dziwna siła
wprawia w ruch moje nogi. Ludzi przybywało i ną wszystkich znajomych obliczach widzia-
łem tę samą złośliwość. Niektórzy zatrzymywali się i spoglądali na nas przez dłuższą chwilę,
inni zaś — tak mi się wydawało — tłumili śmiech. A myśmy szli i szli. Byłem czerwony ze
wstydu, twarz mnie piekła, jak pod dotykiem rozpalonych węgli, w głębi serca pulsowała
straszna nienawiść, głęboki ból, posępna udręka, która nie mogła wybuchnąć, gdyż byłem we
władzy demona. Czułem w piersi jakby ognistą dłoń, która zaciskała się z całej siły, zawiera-
jąc w swojej płonącej pięści wszystko, co we mnie żyło i czuło... Spacerowaliśmy bez wy-
tchnienia: grube krople potu spływały mi z czoła, odczuwałem wielkie znużenie, lecz było to
znużenie czysto duchowe, gdyż dało moje nie było zmęczone, i maszerowałem poruszany
jakąś nie znaną mi siłą. Przeszliśmy przez całą Castellana, gdzie było jeszcze więcej ludzi,
więcej znajomych i więcej natarczywości w spojrzeniach i złośliwych uśmiechach, które sta-
wały się już zuchwałe. Spacerowaliśmy bez przerwy, przebiegaliśmy kilkakroć całą promena-
dę, aż dzień zaczął się chylić ku wieczorowi, a ilość przechodniów zmalała. Moja dusza pełna
była żałoby; zamgliły mi się oczy, widziałem tylko cienie i przeszywał mnie lodowaty
dreszcz. Nie byłem już zdolny zrobić ani kroku dalej: znajdowaliśmy się na samym końcu
alei, za nami słychać było turkot odjeżdżających powozów i kroki jakiegoś spóźnionego prze-
chodnia. Wówczas jakbym odzyskał władanie nad słowem i poczuł w sobie rodzaj wolności,
coś jakby odpoczynek, jak gdyby piekielna moc tej nienawistnej istoty przestała mieć już
nade mną władanie. Nie wiem, dlaczego mój wzrok tak chłonął nadzwyczajny blask światła
odchodzącego dnia, który na zachodzie barwił niebo jaskrawą purpurą. Patrzyłem na to z nie
doświadczoną od dłuższego czasu rozkoszą, a kiedy odwróciłem wzrok, Parysa już nie było.
Ulotnił się jak dym. Wskutek łatwo wytłumaczalnego złudzenia, kiedym znów spojrzał w za-
chodzące słońce, wydawało mi się, że widzę jego znienawidzone oblicze, nakreślone błyska-
wicami czerwonawego światła i fioletem chmur. Byłem sam, zupełnie sam. Odzyskiwałem
panowanie nad sobą, ale wówczas zmęczenie duszy, jakiego doświadczyłem, objęło całe moje
ciało i padłem na ławkę, oszołomiony i bezsilny.
IV
— Don Anzelmie, przyjacielu, jeśli mam być z panem szczery, to przygoda ta, trudna
do wyjaśnienia, w miarę jak zbliża się do swego końca, wikła się i zaciemnia coraz bardziej.
Na początku, kiedy postać Parysa pojawiła się w pańskim pokoju, rzecz cała ujść by mogła za
wytwór pańskiej fantazji, jakiś omam pańskiego umysłu. Zdarzają się — choć rzadko — takie
wypadki, kiedy chora wyobraźnia stwarza zjawiska nie mające realnego życia i żyjące tylko
w osobie, która je tworzy. Postać, która znika z obrazu, głos, który, jak się panu wydaje, sły-
szy pan w pokoju Heleny, zjawę, którą pan widzi chowającą się w studni, wszystko to można
wytłumaczyć pewną obsesją, która choć rzadka, nie jest jednak niemożliwa. Lecz okazuje się
potem, że istnieje rzeczywista istota, niejaki Aleksander, widziany przez wszystkich, i że pań-
ski dom odwiedza identyczna ze zjawą osoba, której przeznaczeniem jest, jak mi się wydaje,
mącić szczęście małżeństw. I to nie za pomocą jakichś fantastycznych środków, lecz sposoba-
mi realnymi, jak można wnioskować z dialogu pana z pańską teściową i przyjacielem. Czego
się w takim razie trzymać? Jaka relacja zachodzi między Parysem a Aleksandrem? Przez jakiś
zbieg okoliczności, nie sądzę, aby przypadkowy, te dwa imiona nosił właśnie ten, który
porwał Helenę w legendzie o wojnie trojańskiej.
No cóż: pan twierdzi, że nie znał tego Aleksandra. Bo gdyby pan go znał, gdyby przed
wszystkimi tymi wydarzeniami był pan o niego zazdrosny, byłoby zrozumiałe, że opanowana
tą myślą pańska imaginacja, mogłaby osiągnąć stan patologiczny, który sprowadza na takie
manowce. Ale tu najpierw była obsesja, a potem dopiero potwierdzająca ją rzeczywistość.
Czyż nie byłoby bardziej logiczne, iżby pierwszeństwo miała rzeczywistość i żeby dopiero
potem, jako konsekwencja stanu duszy, pojawiły się te wizje, które tak pana wzburzyły?
— Pomyślałem dokładnie tak samo, kiedy uspokoiwszy się nieco, chciałem w drodze
powrotnej wyjaśnić sobie wszystkie wydarzenia. Muszę zaznaczyć, że już na długo przedtem,
zanim się to stało, głowa moja znajdowała się w opłakanym stanie. Nie dość, że prawie cał-
kiem utraciłem pamięć, lecz nadto zagubiłem się w swych sądach tak dalece, iż nie byłem w
stanie ich uporządkować ani wypowiedzieć. Wszystko to zauważyłem dopiero potem, dosze-
dłem do tego wniosku, kiedy badając uważnie przeszłość, zdołałem odsłonić coś, co tkwiło w
moim umyśle już wcześniej. Gdy minął czas jakiś, zdołałem po długich medytacjach, dzięki
łączeniu ze sobą faktów, odtworzyć te wydarzenia, choć nie na tyle jednak jasno, jak by tego
wymagały. Zdołałem sobie wreszcie przypomnieć, iż rzeczywiście znałem Aleksandra, o któ-
rym opowiadali moi teściowie, mój przyjaciel i wreszcie cały Madryt.
— Wobec tego wszystko się wyjaśniło — rzekłem. — Zaprzątał pan sobie tym głowę
dzień i noc, i myśl ta opanowała go całkowicie; przykucie myśli do jednego tematu wybitnie
pobudziło pańską fantazję, osłabiając siły cielesne i pozwalając zapanować nad nimi duchowi.
Stąd ten stan chorobliwy, który tak mu dokuczał. Zjawiska takie, chociaż rzadkie, są powsze-
chnie znane. Mistycy, którzy mówili o swoich widzeniach z taką wiarą będąc przekonani, że
rozmawiali z Jezusem i Marią Panną, są dowodem tego patologicznego stanu, który daje
olbrzymią przewagę imaginacji nad wszystkimi innymi przymiotami.
No cóż, don Anzelmie, niech pan pomyśli dobrze i postara się sobie przypomnieć: czy
przed pojawieniem się Parysa nie zdarzyło się coś, co mogłoby być pierwszą i decydującą
przyczyną tej serii niepokojących zjawisk? Jest oczywiste, że owe perturbacje były konse-
kwencją jakichś poprzedzających je niepokojów. Trzeba, żeby pan powiedział, co się zdarzy-
ło, zanim zobaczył pan, jak z obrazu znika wymalowana postać.
— Zanim opowiem panu koniec tej przygody — odparł doktor Anzelm — powtórzę
również to, o czym mnie powiadomił pewien dawny przyjaciel mojej rodziny, staruszek, o
którym ja, gdy wyrosłem z dzieciństwa, cokolwiek zapomniałem. Według niego mój ojciec
cierpiał podobne męki, z których jedna doprowadziła go nieomal na skraj życia i śmierci,
gdyż obsesje odebrały mu nawyk i chęć do jedzenia, pogrążając go w głębokiej melancholii.
Ojciec mój — tak jak ów starzec mi opowiadał — był również prześladowany przez jakąś zja-
wę, choć tym razem nie był to ów wróg małżeństw, lecz straszliwy wierzyciel, który domagał
się wielkich sum strasząc przy tym przewlekłym procesem. Mój ojciec już od dawna czuł lęk
przed procesami; to właśnie był jego obłęd, jego obsesja, szaleństwo.
— Widzę, że jest to choroba rodzinna — rzekłem. — Kiedy ma się naturalną skłonność
do życia wyimaginowanego, winno się prowadzić żywot ascety. Nieokiełznane zdolności, czy
buntownicza gniewność, która nie podporządkowuje się prawom rozumu ani nie hamuje pod
wpływem rozsądku, są odłogiem, który w niczym nie posłuży sztuce. Służą one tylko omdle-
niom i mistycznym halucynacjom, czynią z człowieka istotę, która żyje poza sobą, w zupełnie
innym świecie. Zaludnia ten świat tworami własnej fantazji, obdarzając je niespójnym i po-
zbawionym logiki życiem, takim samym jak własne, wprowadzając je w akcję, przypisując im
dziwne, niedorzeczne i absurdalne uczynki na kształt swoich własnych.
— Zaś inny z moich przyjaciół — mówił dalej doktor — mąż wielkiego rozumu, które-
go również znałem od bardzo dawna, powiedział mi, że to rodzaj choroby; mówił o zaburze-
niach pracy mózgu i o tym że osie komórek mózgowych obierają wtedy pewien specjalny kie-
runek; mówił mi też, że taki stan zwiększa siłę działania związków arsenu i że nerwy wzroko-
we odczuwają widoczną zmianę, wytwarzając obrazy inaczej niż normalnie, a wrażenie wy-
chodzi najpierw z mózgu i potwierdza się w bodźcach z zewnątrz.
— Nie znam się na medycynie — rzekłem — lecz nie ulega wątpliwości, że chodzi tu o
pewien stan chorobliwy. Przeczytałem we wstępie do Neuropatii, która wpadła mi przypad-
kiem w ręce, ciekawe rozważania o skutkach obsesyjnych myśli w naszym organizmie. Autor
rozważał problem w sposób dziwny, lecz moim zdaniem nie pozbawiony podstaw. Mówił, że
uwaga skierowana stale na jedną część ciała, wywołuje w niej przemiany tkanek i w ten spo-
sób tłumaczył sławne rany św. Franciszka, które — według niego — były tylko uszkodze-
niem wywołanym przez koncentrację wszystkich zdolności, wszystkich sił ducha w miejscu,
w którym się pojawiły. Jeśli obsesja potrafi wpływać aż tak wyraźnie na materię, jeśli posiada
wystarczającą moc, żeby przekształcać tkanki i dokonywać zakłóceń w strukturze cielesnej,
czegóż więc nie dokona w życiu duchowym, gdzie wszystko pozostaje w trwałym i jak najści-
ślejszym związku? Potrafię sobie wytłumaczyć pańską obsesję i pańskie dialogi z tą niepojętą
istotą; potrafię sobie również wytłumaczyć pojedynek, który był najwyższym stopniem halu-
cynacji. Wszystko rozumiem, nie mogę jedynie zrozumieć braku wcześniejszych realiów czy
wydarzeń, które by mogły sprzyjać pańskiej predyspozycji, decydując o wspomnianych zja-
wiskach psychologicznych.
— Wydarzenia, tak, sądzę, że były — odparł. — Ostatnim, jakie zachowałem w pamię-
ci, były słowa mej żony o jakimś młodzieńcu. Ja też go chyba widziałem i rozmawiałem z
nim. Ale więcej nic nie pamiętam. Poza tym utkwiła mi w pamięci ta noc, gdy usłyszałem
czyjś głos w jej pokoju, tamto zniknięcie postaci z obrazu i wszystkie inne sprawy, o których
tu mówiłem.
— I nie zauważył pan, czy Parys powrócił na swoje miejsce?
— Opowiem wszystko. Kiedy wróciłem do domu, od razu poczułem, że coś musiało się
stać. Służba krzątała się zaniepokojona, słyszałem dojmujący i przenikliwy głos mojej teścio-
wej, który krzyżował się z szorstkim, donośnym tonem hrabiego del Torbellino.
Powiadomiono mnie natychmiast, że małżonka moja jest poważnie chora: wskazywała
na to także obecność dwóch sławnych lekarzy i konsternacja wszystkich, którzy ją otaczali.
Stan jej pogorszył się nagle, doznała udaru krwi, którego skutki — jak mówili lekarze — nie
należą do łagodnych. Leżała w łóżku bardzo zmieniona, czasem niespokojna i majacząca,
kiedy indziej omdlała i jakby martwa. Jej matka oznajmiała krzykliwie swą rozpacz: „Jakaż
może być przyczyna tego nieszczęsnego ataku, jeśli nie dziwactwa Anzelma, który ją wpędzał
do grobu narażając na nieustanne przykrości! Czyż to możliwe, by tak delikatna natura
wytrzymała to ciągłe prześladowanie?” A potem zapłakała rzewnymi łzami, gdyż — choć
kokietka i dziwaczka — nie była pozbawiona macierzyńskich uczuć. Stan Heleny pogarszał
się z każdą chwilą. Pomoc wiedzy okazywała się bezskuteczna. Widząc jej długie i bolesne
cierpienia, pojęliśmy wszyscy, że niezawodnie umrze, chyba że ocali ją jakiś cud.
— A Parys? — spytałem, gdyż wydawało mi się dziwne, iż ten szatański kpiarz nie
zaprezentował się w końcowej scenie, gdzie przypadałaby mu pewnie jedna z głównych ról.
— Parys? Zaraz pan zobaczy. Ten demon pospieszył z ostatnim słowem. Widok agonii
Heleny napełnił mnie takim żalem, że nie potrafiłem przebywać dłużej w jej pokoju. Nie mo-
głem patrzyć na nią bez głębokiego wzruszenia, czułem silny ból połączony z jakimś potwo-
rnym wyrzutem sumienia, nad którym mój rozum nie mógł zapanować. Widząc, że kona w
kwiecie wieku, w najpiękniejszym okresie życia, rozmyślałem, że może to właśnie ja — jak
mówiła wśród szlochów moja teściowa — byłem faktycznym sprawcą tego smutnego końca,
na który z całą pewnością nie zasługiwała. Zawsze uważałem, że śmierć jest ponad wszystki-
mi i wybiera nie zwracając uwagi na racje, jakie moglibyśmy jej przeciwstawić, lecz nawet
mimo to, gdyby Helena nie była złączona właśnie ze mną, nie umarłaby tak wcześnie. Jak już
mówiłem, przeszyty bólem, nie mogąc znieść dłużej tej bolesnej sceny, poszedłem schronić
się do swojego pokoju. Był tam Parys: siedział, palił i uderzał laską o podeszwę buta; roztarg-
niony i z miną cokolwiek nieuprzejmą, nie licującą z sytuacją, w jakiej znajdował się mój
dom. Kiedy wszedłem, odwrócił się w moją stronę i rzekł:
— Odchodzę. Bo w końcu zwyciężyłeś, lecz za jaką cenę! Musiałeś ją zabić, żeby się
uwolnić ode mnie.
— Ja! — krzyknąłem nie mogąc powstrzymać swojego gniewu.— Ja?... Mówisz, że to
ja ją zabiłem!
— Tak, ty, tyś ją doprowadził do tego stanu, swoją gwałtownością, swoimi atakami,
tym nagłym wpadaniem do jej pokoju, przerażeniem, jakie w niej budziłeś, zamętem ducho-
wym, jaki w niej wywoływałeś. Czytałem — nie wiem już gdzie — że takie wstrząsy, spowo-
dowane przez silne a niespodziewane wrażenia, powtarzając się co jakiś czas, wpływają w
takim stopniu na funkcjonowanie organizmu, doprowadzając go do takiego rozkładu i braku
równowagi, że w końcu nie da się już odzyskać stanu normalnego i śmierć staje się nieuni-
kniona.
— To nie ja, wstrętny demonie! — wykrzyknąłem. — To nie ja ją zabiłem, to ty, ty,
który wniosłeś nieszczęście do mego domu, który sprowadziłeś na mnie szaleństwo! Twoim
zadaniem jest siać żałobę i wstyd; to ty mi odebrałeś honor, ty mnie zgubiłeś, ugodziłeś w to,
co było dla mnie najdroższe, zdeptałeś moje serce, uczyniłeś moje uczucia przedmiotem kpin
i obelg, zbezcześciłeś to, co kochałem najbardziej w świecie, a zwłaszcza to, co miało dla
mnie największą wartość, większą niż samo życie, mój honor; przez ciebie stał się kpiną,
satyrą, żartem w ustach próżniaków i ludzi rozwiązłych.
— To moje przeznaczenie — odparł, nie zmieszany bynajmniej zniewagami, jakie do
niego kierowałem.
A ja mówiłem, mówiłem ogarnięty szałem wściekłości. Nie wiem, dlaczego ustał lęk,
jaki ten demon we mnie powodował... Wreszcie rzekłem:
— Jesteś największym błędem ludzkości; jesteś jednym z tych okropieństw, które towa-
rzyszą człowiekowi niczym ciężka kara za nie wiedzieć nawet jakie, wiecznie i nieświadomie
popełniane przewinienie.
— Głupcze! — wykrzyknął. — To ty mnie przywołałeś, ty mi dałeś życie, gdyż jestem
twoim dziełem. Przypomnę ci, choć porównanie nie będzie właściwe, dawną legendę o naro-
dzinach Minerwy. Wyszedłem oto z twojej głowy jak owa zacna dama z głowy Jowisza;
jestem twoją uczłowieczoną myślą. Lecz nie sądź z tego powodu, żebym nie posiadał realnej
egzystencji; żyję podobnie jak ty, znają mnie wszyscy, mam imię i nazwisko, tak samo jak
każdy. Dla innych jestem Aleksandrem, osobą dobrze znaną, o której się dużo mówi; dla
ciebie jestem Parysem, który cię męczy, tą zjawą, która cię prześladuje, tą myślą, która jest ci
torturą. Żegnaj! Nic tu już po mnie. Twoja małżonka kona. Bądź zdrów!
W owej chwili usłyszałem przejmujące krzyki dochodzące z głębi domu. Helena uma-
rła. Parys zniknął, a ja poczułem się wolny i odetchnąłem. Wydawało mi się, że nie oddycha-
łem od trzech dni; w ten sposób pierś moja dawała upust uldze i wytchnieniu. Równocześnie
głęboki ból napełnił mi duszę, kiedy zdałem sobie sprawę, że zabrakło w moim domu jednego
życia, owego ducha, który odszedł w ucieczce przede mną. W owej chwili, chwili najbardziej
dojmującego bólu, zdało mi się, że ją dostrzegłem, jak błyskawicę, jak leciutką chmurę, lecz
nie dość smukłą i szybką, bym nie mógł dostrzec rysów jej twarzy, zmienionych przez to
tajemne piętno, jakim śmierć znaczy nawet najpiękniejsze twarze. Przesunęła się przed mymi
oczami, pogrążając je na chwilę w olśnieniu.
— A Aleksander? — spytałem tym samym tonem i z tą samą intencją, z jaką przedtem
pytałem: A Parys?
— Ten Aleksander przyszedł natychmiast, skoro tylko dowiedział się o śmierci Heleny.
I według tego, co słyszałem, poczciwiec był nader skonsternowany i nieco płaczliwy. Przy-
szedł na pogrzeb, był na cmentarzu i powiedziano mi, że nawet przez kilka dni nosił żałobę.
— Ten caballero — rzekłem — był prawdziwą materialną realizacją owego nienawi-
stnego Parysa, który pana męczył. Oto prawdziwy Parys.
— Tak — potwierdził — widziałem go potem wiele razy, lecz nigdy nie chciałem wy-
mienić z nim ukłonu. Zawsze, ilekroć go spotykam, trzęsę się. Dziś jest już starcem, jeszcze
czułym na wdzięki dam, choć już o nieświeżej cerze i nieco chromym. Ujmę to wszystko
razem: zazdrość, którą obudził we mnie ten człowiek, przyjęła w mojej głowie postać owej
zjawy, o której tu panu opowiedziałem. Dziwna to sprawa. I słusznie przyznałem, że imagina-
cja moja jest dziką i szaleńczą mocą, chorobą raczej niźli jakimś przymiotem.
— Logiczny porządek tego opowiadania — rzekłem — jest następujący: dowiedział się
pan, że ten młodzieniec zaleca się do pańskiej żony; rozmyślał pan o tym dużo, wyłącznie o
tym, odsunął się pan od ludzi; uparta myśl opanowywała pana stopniowo i wreszcie doprowa-
dziła do szaleństwa, gdyż ten niepoczytalny stan nie zasługuje na inną nazwę.
— Tak, tak — odparł doktor — tylko że ja, żeby nadać mojej przygodzie bardziej
prawdziwy charakter, opowiedziałem ją tak, jak mi się wydarzyła, to znaczy na odwrót. Oka-
zało się, że w moim umyśle zapanowało kompletne rozprzężenie i kiedy nastąpiła pierwsza
halucynacja, trwając w bolesnej chorobie duszy, nie pamiętałem już poprzednich.
— A Helena?... — zagadnąłem z zamiarem postawienia pewnego śmiałego pytania,
lecz powstrzymała mnie obawa, by nie urazić doktora.
— Wiem już, o co pan chce mnie zapytać — odparł — chce pan wiedzieć, co sądzę o
jej czci, czy była mi wierna, czy nie. Na tę sprawę rzucam zasłonę i niech mnie pan nie
skłania, bym ją unosił. Nie wiem i nigdy nie chciałem tego sprawdzić. Wolę niepewność.
Powiedziawszy to, doktor zamilkł pogrążając się w swoich zwykłych medytacjach. Nie
chciałem już stawiać mu więcej pytań i skłoniwszy się wyszedłem, gdyż mimo zainteresowa-
nia, jakie pragnął wzbudzić swoim opowiadaniem, ogarnęła mnie senność, której nie mogłem
zwalczyć. Idąc po schodach przypomniałem sobie, że nie spytałem go o jedną ważną sprawę i
że warto byłoby ją wyjaśnić, a mianowicie, czy postać Parysa wróciła z powrotem na płótno,
co byłoby chyba naturalne. Postanowiłem wrócić na górę, ażeby pozbyć się wątpliwości i
zadowolić swoją ciekawość, lecz nie zrobiłem jeszcze dwu kroków, kiedy pomyślałem, że
właściwie nie warto, gdyż nie interesuje mnie zbytnio, jak to było naprawdę, a czytelnika też
chyba nie.
Posłowie
Wiek XIX przyniósł ostateczny upadek potęgi Hiszpanii, jej polityczną zależność i izolację, a
także towarzyszące przemianom społecznym i gospodarczym konflikty klasowe. Wojny domowe,
powstanie ludowe i wojskowe zamachy stanu, a w latach 1790—1840 emigracja hiszpańskiej elity
intelektualnej — składają się na ten obraz. Głównym celem liberalnej, powstającej wtedy, klasy śre-
dniej stała się walka z pozostałościami feudalizmu: absolutyzmem i klerykalizmem. To w jej ideologii
powieść Galdosa odnajduje swą krytyczną silę i realistyczny rozmach; z jej rozczarowań, niepowo-
dzeń i doświadczeń czerpie obrazoburczą niekiedy i idealistyczną romantyczność oraz pozytywisty-
czny pragmatyzm w spojrzeniu na historyczną przeszłość i polityczną teraźniejszość Hiszpanii.
Benito Pérez Galdós, autor 77 powieści historycznych i współczesnych, twórca licznych drama-
tów, wybiera najczęściej swoich bohaterów z postępowej, liberalnej klasy średniej — klasy, która
miała się stać podmiotem przeobrażeń społecznych w tym kraju. Powstaniu klasy średniej towarzyszą
narodziny powieści pozytywistycznej, a także polemika z zachowawczymi tendencjami niesionymi
przez powieść regionalną Fernana Caballero, Alarcona, a zwłaszcza José Marii de Pereda. Powieścio-
wa postać wywodząca się z klasy średniej miała być medium, przez które przemawia „duch czasu”.
Reprezentuje ona grupę zdobywającą w walce swą świadomość, która powstaje w wyniku rozkładu
struktur feudalnych. Jest więc w tym samym stopniu niepewna w swej nowej roli społecznej, co
skazana na ofensywność. Fakt, iż składa się ona z przedstawicieli klas i warstw najniższych oraz tych,
którzy tracą swe panowanie i znaczenie w hierarchii społecznej — czyni zeń najbardziej reprezentaty-
wny symbol nowej dramatycznej rzeczywistości, żywy symbol konfliktów społecznych, które wokół
niej narosły. Powieściowy bohater z tej klasy pozwala na ukazanie wszystkich najistotniejszych pro-
blemów i sprzeczności upadającego imperium hiszpańskiego; jest on wszakże przedstawicielem siły
„nowego”. Wybór Galdosa to zatem wybór świadomy. Jest on przekonany, że konflikty społeczne i
sprzeczności rozdzierające współczesną Hiszpanię można ukazać tylko poprzez wprowadzenie takiego
bohatera. Towarzyszy mu przeświadczenie, że odwrotu od perspektywy reform już nie ma. Tymcza-
sem „niewygodne” sąsiedztwo rewolucyjnej, potem zaś zaborczej Francji przyspieszyło upadek postę-
powych tendencji reformatorskich z końca XVIII wieku, a wojna napoleońska poddała naród działaniu
patriotyczno-reakcyjnych haseł, przywołanych w obliczu zagrożenia wolności. Rządy hrabiego
Floridablanca położyły kres propagandzie rewolucyjnych i liberalnych idei w Hiszpanii wchodzącej w
wiek XIX.
Autor Epizodów narodowych usiłował dostrzec w historii przede wszystkim to, co aktualne z
punktu widzenia teraźniejszości i pomyślnej przyszłości narodu. Żywił przeświadczenie, że historia to
nie tylko zbiór faktów, lecz głównie porządek społeczny, który kieruje pamięcią i intencjami history-
ków współczesnych. Obiektem Galdosowskiej krytyki stają się wobec tego feudalne porządki, ich
reprezentanci i obrońcy, moralność władców, formy życia społecznego, a także dominacja polityczna
Kościoła. Tymczasem rzeczywistość dostarcza wciąż nowych rozczarowań. Możliwość trwałej libera-
lizacji życia politycznego oraz postępowych zmian pod naporem sił zachowawczych odsuwa się wciąż
w czas nieokreślony. Konserwatywny charakter narodowy, a także wizja historycznej przeszłości
domagają się radykalnej krytyki i często drastycznej analizy — tego żąda polityczny realizm.
Rozczarowanie i marazm przynosi porażka rządów republikańskich Serrabo-Prima (1868—1874) i
restauracja monarchii. Rok 1898 jest rokiem klęski Hiszpanii w wojnie ze Stanami Zjednoczonymi —
utraty kolonii. Jest ona w pierwszym rzędzie porażką restaurowanej monarchii. W tym okresie nasila
się działalność reformatorska i intelektualna „pokolenia klęski”, „pokolenia 98” (jego główni
przedstawiciele to: Unamuno, Ortega y Gasset, Pio Baroja, Antonio Machado), które przejmuje ciężar
krytyki i buntu wobec rzeczywistości hiszpańskiej. Wysuwa ono hasło odnowy ducha narodowego.
Przed powieścią stoi więc zadanie dokonania rozrachunków moralnych z historią. Galdós podjął
to zadanie już wcześniej w swojej twórczości, uzupełniając model powieści realistycznej romanty-
cznym idealizmem, zgodnie zresztą z wielkimi cervantesowskimi wzorami. Ten romantyczny pierwia-
stek, który na trwałe osadził się w charakterze narodowym, w kulturze, stanowi także o oryginalności
hiszpańskiej powieści realistycznej. Jeśli przyjmiemy, że „prawdziwy realista” szuka sensu życia „w
tym, co normalne i zwyczajne” — jak chce autor Historii literatury hiszpańskiej, Ángel del Rio —
musimy również spostrzec, że godnie kontynuująca dziedzictwo realizmu hiszpańskiego i francuskie-
go powieść Galdosa posiada cechy, które nie pasują do tego realistycznego wzorca i ideału. Jak łatwo
się przekonać na przykładzie jego wczesnej powieści Zjawa (La sombra), dar obserwacji obyczajowej
i psychologicznej jest tu świadomie „skażony” przez pierwiastek fantastyczny i liryczny, przez
upodobanie do groteskowej przesady i skłonność do nieco patetycznego, ale barwnego dialogu
sokratycznego, który je uwydatnia. Podkreślali to niejednokrotnie krytycy, rezerwując dla tego nurtu
powieści hiszpańskiej nazwę „realizmu idealistycznego”.
Jedną z zasadniczych cech powieściowego bohatera ma być z pewnością i to, że jego fikcyjny
byt był w równym stopniu idealny, co realny. Tę intencję pisarza można wykryć w słowach głównej
postaci Zjawy, Don Anzelma, który mówi: „Mogę nazwać bliźnimi jedynie mistyków hiszpańskich,
którzy żyli pełnym życiem idealnym na równi z życiem rzeczywistym”. Jednostka miałaby „stre-
szczać” tu całe życie ludzkie.
Ta ciekawa koncepcja bohatera powieściowego ma również odbicie w powieściopisarstwie
historycznym Galdosa. Bo właśnie rozkwitająca w wieku dziewiętnastym powieść realistyczna, oby-
czajowa i historyczna znajduje w Galdosie swego najwybitniejszego hiszpańskiego twórcę. Grunt dla
jej pojawienia się przygotował romantyczny nurt postępowej krytyki społecznej zwany kostumbry-
zmem. Dała mu początek twórczość krytyka i eseisty, romantycznego poety Mariana José de Larra.
Jego obrazki obyczajowe (artículos de costumbres) oraz artykuły Mesonera Romanosa są raczej
postępowym portretem Hiszpana i Hiszpanii pierwszej połowy XIX wieku.
Stąd wywodzi się charakterystyczna dla Galdosa i właśnie dla pisarzy „pokolenia 98”
prezentacja charakteru narodowego oraz jego ideału w typowej jednostce. Sam pisarz wcześnie tę
świadomość posiadł i przekazał w swoich dziełach. W 1870 roku, w Observaciones sobre la novela
contemporánea en España, pisał:
„Największym błędem większej części naszych powieściopisarzy jest stosowanie elementów
obcych, konwencjonalnych, przyniesionych przez mody pomijające zupełnie elementy społeczeństwa
narodowego i współczesnego, które nam samym przedstawia się tak często. (...) Zrobiliśmy trochę w
sferze powieści romantycznej, (...) legendarnej i bajkowej, ale powieść prawdy i charakterów, lustro
wierne społeczeństwa, w którym żyjemy, jest dla nas zasłonięte. (...) W sumie jesteśmy marzycielami,
którzy nie potrafią wyjść z najbardziej wysublimowanych manowców, i, w literaturze, tak samo jak i
w polityce, chodzimy w tych chmurach, jakbyśmy nie byli w wieku XIX, w kącie tej starej Europy,
która w tak wielkim stopniu ekscytuje się rzeczywistością. (...) Współczesna powieść obyczajowa
powinna być ekspresją złego i dobrego, które istnieje u podstaw tej klasy (klasy średniej — H. Cz.),
niezmordowanego wysiłku, który podejmuje, tego zadania, które manifestuje się w podejmowaniu
pewnych ideałów i rozwiązywaniu problemów, które zajmują wszystkich, i poznawania źródeł i
lekarstw na pewne zła i troski, które wzburzają rodziny. Wielką inspiracją sztuki literackiej naszych
czasów jest dać formę temu wszystkiemu”.
Powieść realistyczna ma być zatem w tym ujęciu diagnozą charakteru narodowego i środkiem
terapii społecznej. Galdós już wtedy postawił przed powieścią te same zadania, które później, na
gruncie przede wszystkim filozoficznym, podjął Miguel de Unamuno — jeden z najgłośniejszych
przedstawicieli „pokolenia 98”. Rozwinął on koncepcję „intrahistorii” i historii „zewnętrznej”, której
odpowiada koncepcja swoistej sprzeczności między noumenem historycznym (duchem historii, jej
kwintesencją, historyczną „rzeczą samą w sobie”) a fenomenem historycznym (tu: zjawiskiem, faktem
historycznym). I tak np. w symbolicznej postaci Don Kichota (postaci noumentalnej) zawiera się —
jak sądzi Unamuno — istota (kwintesencja) rzeczywistości, duch i forma historii. Postać ta, jako
symbol i idea zarazem, nadaje formę czasom, w których się pojawia. To, co jest tylko fenomenalne,
jest powierzchowne i nieistotne.
Kim są więc z tego punktu widzenia bohaterowie naszej skromnej powieści (mikropowieści?):
don Anzelm, Parys i wreszcie narrator?
To nic, że monologi doktora Anzelma są wygłaszane najprawdopodobniej w stanie ostrej psy-
chozy, albowiem zgodnie z sugestiami narratora nie możemy być tego zupełnie pewni. Jego fantazja
ma swoje specyficzne prawa: każde wydarzenie życiowe przenosi on na plan idealny, w platońskie
królestwo cieni i zjaw — zresztą, jak zawsze w obłędzie, życie od zjawy jest tu nieoddzielne. Nie
dziwi nas przeto fakt, że „jego opowiadania, choć oparte na wydarzeniach z życia, były na ogół
podobne do nadprzyrodzonych i baśniowych przedsięwzięć błędnych rycerzy, którym lot jego fantazji
przydawał cudowności” — jak czytamy w Zjawie.
Istnieniem i istotą Parysa jest wyobraźnia ludzka — tylko w niej mogą się objawiać personi-
fikacje zazdrości i lęku. W ten sposób przebiega uosobienie idei w jednostce. W światopoglądzie
literackim Galdosa można odnaleźć istotne ślady filozofii duńskiego myśliciela Sorena Kirkegaarda
— jeśli to prawdopodobne, że autor Zjawy czytał np. napisane w latach 1841—42 Stadia erotyki
bezpośredniej. Pod jego znacznym wpływem pozostawał przecież Miguel de Unamuno.
Niewątpliwie don Anzelm ma być tym szalonym i cudownym pośrednikiem między światem a
ideałem — w nim oba światy się zbiegają, prowadzą przezeń ze sobą dialog, jak w micie. Z punktu
widzenia medycznego zdrowego rozsądku, to pęknięcie jednolitego przecież świata posiadałoby cechy
schizofrenicznego rozdwojenia, gdyby nie ten baśniowy kontakt, dzięki któremu żaden z tych światów
ostatecznie Anzelma nie zdominował — a zresztą takie pęknięcie, jak się wydaje, Galdós skłonny
byłby przypisywać każdemu myślącemu człowiekowi. Dzięki niemu człowiek może nawiązać dialog z
rzeczywistością, określić się w nim wobec niej. Połączenie tych dwóch światów, ich integracja na wy-
ższym poziomie wymagają wysiłku, nieustannej wymiany zdań i właśnie dialogu. Nawet dziwaczne
monologi Anzelma były tylko rozmowami z „niewidzialnymi interlokutorami”, a „rozmowa z samym
sobą była dla niego więcej niż zwyczajem, była nieustanną czynnością, zaś jego życie — monologiem
bez końca”. Każde przekroczenie normy społecznej „skazuje” nas na monolog. Tylko geniuszom dana
jest możliwość ciągłego przekraczania magicznego kręgu ich światła. Tylko oni powracają „z mroku”
bezkarnie, bogatsi i mądrzejsi, w przeciwieństwie do chorych. Ciągła oscylacja między tymi dwoma
światami sprawia, że żyjemy jakby we mgle — i to zapewne miał na myśli między innymi Unamuno
piszący powieść pt. Mgła, albowiem życie we wszystkich swych formach jest „mgliste”, senne i
baśniowe, zatem także szaleństwo z rozsądkiem są w nim przemieszane.
Galdós daje swemu bohaterowi powierzchowność zwyczajną, przeciętną i wtapia go w takiż
tłum. Każe nam domyślać się, że każdy z nas może gościć widma. Każdy z nas może mieć kontakt z
cieniem platońskiej idei, z personifikacjami lęków i ideałów, które tworzy wyobraźnia i sumienie
wówczas, gdy czujemy się zagrożeni w naszym życiu i posiadaniu. Gdyby nam przyszło rzecz przed-
stawić w bardziej nowoczesnych kategoriach, powiedzielibyśmy: każdy może nawiązać kontakt z mi-
tem, przez który przemawia do nas kolektywna nieświadomość. Zresztą sam Galdós pisze, że opowie-
dania Anzelma odnosiły się „na ogół do pojawień jakiegoś widma, które miało wędrować swobodnie
po świecie, a które on przedstawiał jako symbol pewnej idei; miał upodobanie do wszelkiego rodzaju
symboli i w jego opowiadaniach roiło się zawsze od istot nadprzyrodzonych, które tworzyły coś w
rodzaju współczesnej mitologii”. Ten glos wewnętrzny otwiera przed nami świat zjaw i szaleństwa.
Jest on tą gorączką duchową, która krzepi człowieka, „regeneruje jego naturę”, „aby potem ją wyda-
wać na łup codziennym śmierciom”. A gdy mówi się w tej powieści o Parysie: „wszyscy go znamy”,
to właśnie ten głos ma na myśli narrator. Nasza wyobraźnia — czytamy tu — jest drugą połową jego
(czyt. naszej) natury, jest „żywą” siłą porównywalną do „bolesnej maszyny”, człowiek zaś jest jej
„niewolnikiem”.
W świetle światopoglądu powieściowego Galdosa, don Anzelm jest personifikacją idei zazdro-
snego męża, podobnie jak Parys — kochanka i uwodziciela. Tak zgrabnie racjonalizujący i chyba
również koloryzujący swe przeżycia doktor Anzelm jest zazdrosny w stopniu właściwym chyba tylko
południowcom (w myśl naszych o nich wyobrażeń!). Sam zaś narrator nie jest pewny, czy w połą-
czeniu z abnegacją, ascetyzmem i skłonnością do mizantropii, zazdrość ta nie ma chorobliwego, psy-
chopatycznego charakteru. Co więcej, tak filozoficznie do życia nastawiony nasz bohater nie potrafi
go jednak przez pryzmat swej wiedzy uporządkować, mimo tego iż wyrzekł się wszelkiej aktywności
życiowej. Czy to wycofanie się może o czym innym świadczyć, niż tylko o zajęciu obronnej postawy
lękowej? Okazuje się, o ironio! że nawet Parys — twór chorej wyobraźni — posiada więcej zdrowego
rozsądku i trzeźwości, niż zaplątany przez swą podejrzliwość w mglisty świat urojeń i tworów fantazji
filozof! Ba, jest on nie tylko ideałem kochanka, który zawsze taktownie znika w odpowiednim mo-
mencie zatroskany o Jej cześć (i swoją sławę!) — lecz jest także pełen wyrozumiałości i tolerancji dla
dziwactw skołowanego męża, udziela mu rad, aby doprowadzić zazdrość Anzelma do absurdalnych i
groteskowych form. Szaleństwo — zmagania z sumieniem, ze swym cieniem — zmienia tu świat.
Anzelm jest „skazany” na współżycie ze światem jawy (teść i teściowa) i zjaw (Parys). Cóż mu więc
pozostaje? Poddanie się autoiluzji psychotycznej. Przyjmuje grę — pojedynkuje się ze swym konku-
rentem, a potem nawet leczy go z ran! Czyżby więc ostatecznie uległ wyobrażeniu kulturowemu o
postaci kochanka żony: podporządkował się w ten sposób tworowi super ego?
Bohater Zjawy, znajdujący się na spięciu idealnej i realnej rzeczywistości, snuje się w blasku
subtelnej ironii i humoru, służy mu retoryka i patos stylu utworów Cervantesa. Dysonans, demaskują-
cy patologiczne formy emocjonalności narodowej oraz „wysokie” wyobrażenia o świecie, wprowadza
tu zawsze rzeczywistość zdroworozsądkowa — jest nim np. rezonerstwo narratora, a także nieoczeki-
wana eksplozja w pracowni. Czyż można zabić kogoś, kto „istnieje od początku świata”?, a wreszcie
kogoś, kto pragnie uczynić z wątpliwości Anzelma, jego zazdrości, zawodów, pragnień, szalonych
złudzeń i absurdalnych poczynań, „wielką księgę, która będzie przechodziła z rąk do rąk i będzie
czytana, stale, z zapałem”? — mówi „przewodnik wszystkich czasów”. Don Anzelm tak zżył się ze
swym monstrum — częścią własnej osobowości, do której obecności zdążył się przyzwyczaić, a na-
wet przywiązać — że w pewnym momencie „bardziej niż wrogiem” wydawało mu się „wybawie-
niem”. Zresztą czyż można zniszczyć kogoś, kto posiada tak bogate życiowe doświadczenie, kto zro-
zumiał, „że oszukują się ci, którzy myślą, że potrafią się uchylić przed ciężarem udręk, jakimi płacicie
za dumę czucia się kwiatem i koroną stworzenia”. Kto tak mądrze radzi i skutecznie pociesza, by dać
do zrozumienia, że bez niego nie da się już obejść: „Rozumiem głęboką prawdę, jaką zawiera powie-
dzenie Goethego: «Ten, kto nie jest zdolny do rozpaczy, nie jest zdolny do życia»”. „Odwagi! Nie
jesteś pierwszym, który się unicestwia spalając w ogniu życia, tak jak spala się ćma w płomieniu
świecy...” — ironizuje Parys.
Świat don Anzelma zmienia się przez chorobliwą aktywność wyobraźni — na inną aktywność
już go nie stać. Jego izolację pogłębia jednoznaczna opinia otoczenia o jego chorobie. Wycofując się z
życia umożliwia sobie urojeniową manipulację światem i popada w coraz głębszą zależność od swych
iluzji. Lękowi przed chaosem i niespodzianką, które przynosi nam świat zewnętrzny, odpowiada chaos
jego opowieści.. W ten sposób poprzez zabieg powieściowej idealizacji Galdós odsłania siły dnia i
nocy człowieka, któremu często bardziej odpowiada porządek iluzji, niż nieład i przypadek wrogiej
rzeczywistości. Don Anzelm dąży do racjonalizacji swych przeżyć i uprzedmiotawia świat, aby
stworzyć sobie iluzję wyjaśnienia ich genezy. W rezultacie, zamiast wnieść ład w swe życie, oddaje
się we władzę mitowi i fantazji, treściom podświadomości. Jego choroba ujawnia właśnie indywidua-
lne treści podświadome i lęki, a także wydobywa te treści, które tkwią w kulturze, w nieświadomości
zbiorowej — to gorzki przywilej chorych. Zjawa, z mroku się wyłania i w mroku się rozpływa: Parys
„przechodzi” z nieświadomości zbiorowej do świadomości jednostkowej — jakbyśmy, modernizując
problematykę, dziś powiedzieli.
Ta wczesna powieść ujawnia istotę oryginalności dojrzałego pisarstwa i wielkiego talentu epi-
ckiego Galdosa, które sprawiły, że nawet we frankistowskim państwie nie można było wykreślić jego
postępowego w swej wymowie dzieła z historii literatury. Nie bez powodu też współczesna Benito
Pérez Galdosowi krytyka stawiała go w jednym rzędzie z Cervantesem, a niejednokrotnie potem uwa-
żano go nawet za jego następcę.
Henryk Czubała
SPIS TREŚCI
Rozdział pierwszy — Doktor Anzelm
02
I
02
II
04
III
07
IV
10
Rozdział drugi — Obsesja
16
I
16
II
19
III
22
IV
25
V
27
Rozdział trzeci — Aleksander
31
I
31
II
33
III
37
IV
40
Posłowie