Ideologia IV RP Publicystyka Marka MIgalskiego

background image

O cudzie nie ma mowy

Marek Migalski 09-09-2008, Rzeczpospolita

Ekipa premiera Tuska jest bezsilna lub leniwa. Zawiodła zarówno tych, którzy
oczekiwali modernizacji Polski, jak i tych, którzy liczyli na rozliczenie PiS – pisze Marek
Migalski, politolog z Uniwersytetu Śląskiego

Większość wyborców, którzy przed rokiem oddali swój głos na Platformę Obywatelską,
ma prawo czuć, że ich głos został zmarnowany. Dotyczy to zwłaszcza dwóch
największych grup elektoratu – zarówno tej, która oczekiwała szybkiej liberalizacji i
modernizacji Polski, jak i tej, która zagłosowała na PO jako formację, która „dorżnie
watahy PiS” i całkowicie odmieni naszą rzeczywistość po rządach kaczystów.

Prawie 11 miesięcy po ostatniej elekcji parlamentarnej elektorat promodernizacyjny,
liberalny może się czuć totalnie zawiedziony sprawowaniem władzy przez Donalda
Tuska. Egzemplifikacją tego stanu ducha winny być takie wydarzenia jak dymisja prof.
Stanisława Gomułki i surowe w swej treści, choć delikatne w formie, upomnienia pod
adresem nowego gabinetu płynące z ust na przykład Leszka Balcerowicza oraz innych
znanych ekonomistów.

W istocie bowiem bilans prawie rocznych rządów PO jest zaskakująco mizerny – nie
dokonała się reforma finansów publicznych, nie zostały uproszczone prawie żadne
przepisy utrudniające działalność polskim biznesmenom, komisja Palikota nie
wyprodukowała żadnej uchwalonej przez Sejm ustawy, w zamian stając się areną
promocji jednego z największych psujów polskiej demokracji. Obniżka podatków do 18
i 32 proc., która nastąpi od przyszłego roku, jest efektem działalności rządów… PiS,
LPR i Samoobrony.

Nie dokonuje się w naszym kraju żaden skok cywilizacyjny, o cudzie gospodarczym nie
wspominając. O podatku liniowym zapomniano, o szybkiej prywatyzacji także. Warto
zwrócić uwagę, że w przemówieniach premiera nie ma już o owym cudzie mowy, tak
jak nie przywołuje on już w ogóle Irlandii jako wzoru tego, co ma się w Polsce stać.

We wszystkich dziedzinach życia społecznego widać inercję i niechęć do jakichkolwiek
zmian czy reform. Rząd, gdy tylko napotyka opór materii, cofa się i trwa w platońskim
bezruchu, w nadziei, że jakoś to będzie. Gdy min. Barbara Kudrycka przedstawiła
ambitny plan reformy szkolnictwa wyższego, środowisko tupnęło znacząco i pani
minister pośpiesznie wycofała się z proponowanych projektów zmian. Z reformy
urzędów wojewódzkich i przekazania ich znaczącej kompetencji do rąk samorządów
nie zostało nic, choć podobno wicepremier Grzegorz Schetyna uchodzi za twardego
kanclerza.

background image

2

Kac poznawczy

Sprzeciw ludowców zamroził starania o likwidację pasożytniczego KRUS, choć miał to
być sztandarowy przykład walki z marnotrawstwem publicznych pieniędzy. Nie została
zlikwidowana żadna z agencji rządowych, które są jedynie drogimi miejscami
umieszczania pociotków i politycznych popleczników. Rząd skwapliwie wymienił całe
rady nadzorcze i zarządy spółek Skarbu Państwa, obsadzając je znajomkami, nic
jednak nie zmieniając w ich politycznym charakterze i ekonomicznej zbędności.

Nie dokonała się reforma służby zdrowia i systemu edukacji – dwóch wielkich obszarów
do reformy, w których państwo ma i powinno mieć swoją odpowiedzialność. Szefowe
obu resortów systematycznie umieszczane są w rankingach popularności ministrów
obecnego gabinetu na samym końcu, co jest wystarczającym dowodem na to, że
społeczeństwo nie tego oczekiwało po prawie rocznych rządach fachowców z PO.

Po 11 miesiącach od wyborów Polska jest takim samym etatystycznym, drogim i
nieefektywnym państwem, jakim była za rządów SLD czy PiS. Program taniego państwa
nie jest realizowany – i to zarówno w wersji populistycznej (odstąpiono od głupawych
pomysłów latania rejsowymi samolotami, a przy Tusku jest tyle samo BOR-owców, co
było przy Kaczyńskim), jak i w wersji racjonalnej (np. poprzez likwidację kosztownych
agencji państwowych czy rozbudowanej administracji rządowej).

Wielcy modernizatorzy pod przywództwem premiera Tuska okazali się albo tak
bezsilni, albo tak leniwi, że ich prawie roczne rządy nie przyniosły dosłownie nic w
dziele liberalizowania i modernizowania naszej gospodarki i aparatu państwowego.

Z wielkiej chmury na jesieni ubiegłego roku nie spadł żaden deszcz. Wszyscy, którzy w
ostatniej kampanii wyborczej uwierzyli Platformie w to, że dokona ona budowy
podstaw do liberalnego cudu, do gwałtownej modernizacji naszego kraju, mogą chyba
mieć kaca poznawczego.

Kaczyński na wolności

Ale druga największa grupa zwolenników PO także nie może się czuć
usatysfakcjonowana – to ci, którzy poparli Tuska i jego kolegów, wierząc, że wytną w
pień PiS-owców, czyli – w ich przekonaniu – parafaszystów, nacjonalistów,
totalitarystów, antydemokratów. To ten elektorat, który uwierzył, że poprzednie
wybory to nowy 4 czerwca 1989 roku, że ich głos jest głosem przeciwko złu
wszelakiemu i zamordyzmowi.

Co widzą dziś ci wyborcy? Jarosław Kaczyński i Zbigniew Ziobro są wciąż na wolności,
Mariusz Kamiński nadal jest szefem „polskiego Securitate”, czyli CBA, Sławomir
Skrzypek nadal siedzi w fotelu prezesa NBP, a Lech Kaczyński wciąż „kompromituje nas
w oczach cywilizowanego świata”. PiS nie zostało zdelegalizowane, IPN rozwiązany,

background image

3

prezes Andrzej Urbański sprawuje swoje rządy na Woronicza, a Zbigniew Wassermann
nie został utopiony w swojej wannie.

Wyborcy oczekujący „dorżnięcia watahy PiS” muszą się czuć tak rozczarowani jak ci,
którzy w 1989 roku głosowali na „Solidarność”, a dostali Wojciecha Jaruzelskiego jako
prezydenta, „grubą linię” Tadeusza Mazowieckiego i byłych esbeków i ich kapusiów na
eksponowanych stanowiskach państwowych.

Platforma chyba zdała sobie z tego sprawę w ostatnim czasie i nie tylko zdecydowała
się postawić Wojciecha Jasińskiego przed Trybunałem Stanu, ale także – co ważniejsze
– uchylić immunitet poselski Zbigniewa Ziobry. Ale pretekst wybrano fatalnie. Nie dość,
że sprawa wydaje się dęta i jest wielce prawdopodobne, że już wkrótce b yły minister
będzie chodził w aureoli niewinnej ofiary mściwości platformersów (pisał o tym m.in.
Łukasz Warzecha w „Fakcie”), to jeszcze sam delikt wydaje się idealny dla Ziobry.

Bo załóżmy nawet, że sąd uzna polityka PiS za winnego zarzucanych mu czynów – co to
będzie oznaczać w opinii społecznej? Że ścigając przestępców, może i złamał prawo,
ale dlatego właśnie, że „chciał dopaść sk…. nów”! Będzie więc Ziobro polską
inkarnacją Brudnego Harry’ego, który walcząc z bandytami, łamał prawo, ale robił to w
interesie społecznym.

Ignorancja

Dwie największe grupy wyborców PO sprzed roku mają prawo czuć się rozczarowane.

A co z innymi? Ci, którzy oczekiwali poprawy obyczajów w polityce wewnętrznej, też
nie mają powodów do radości – wojna polsko-polska trwa. Nie jest to oczywiście wina
tylko Platformy, ale wypowiedzi posła Janusza Palikota, niedawne porównanie przez
min. Sławomira Nowaka prezydenta z osiołkiem ze Shreka czy koprolalia (choroba
objawiająca się niekontrolowanym wypowiadaniem przekleństw lub obelg – red.), na
którą niewątpliwie cierpi marszałek Stefan Niesiołowski, powodują, że obyczaje
polityczne wciąż nie podniosły się z dna, na którym leżą od pewnego czasu.

Zwolennicy walki z korupcją niezadowoleni z pracy CBA i dzisiaj nie mają powodów do
radości. Odpowiedzialna za to Julia Pitera nie ma odpowiedniej infrastruktury,
narzędzi i podstaw prawnych, by prowadzić walkę z tym typem przestępczości. Jest
jedynie nieważnym pełnomocnikiem rządu, a nie konstytucyjnym ministrem, i zamiast
skupiać się na swym zadaniu, przejawia objawy medialnej nadaktywności,
peregrynując od studia do studia i wypowiadając się na tematy wszelakie, od sytuacji
w Gruzji po stosunki z USA, wykazując się całkowitą ignorancją w tych kwestiach.

Jeśli podnoszone były zarzuty wobec poprzedniej ekipy, że nie pozostawiła po sobie
zmian instytucjonalnych, skupiając się jedynie na wymianie ludzi, to jakże żałośnie

background image

4

wygląda w porównaniu np. z powołaniem CBA, czy rozwiązaniem WSI obecny stan
rzeczy.

Efektów brak

A krytycy PiS-owskiej polityki zagranicznej? Miało być zupełnie inaczej, nowy styl
premiera i ministra spraw zagranicznych miały zdecydowanie poprawić naszą sytuację
w Europie i na świecie. Czy to się dokonało? W żadnym wypadku – w naszych relacjach
z Niemcami nie zanotowaliśmy żadnych postępów w różniących nas kwestiach
odszkodowań, gazociągu północnego czy muzeum wysiedleńców. Obecność Angeli
Merkel na premierze „Katynia” czy poklepywanie się z Donaldem Tuskiem po
ramionach nie zmieniły niczego, literalnie niczego, w naszych stosunkach.

Podobnie w relacjach z Moskwą – wizyta naszego premiera na Kremlu okazała się
bezużyteczna z punktu widzenia poprawy naszych kontaktów z Rosją. Co więcej, w
ostatnim czasie pogorszyły się one znacząco. I podobnie jak w relacjach
wewnątrzpolskich, nie jest to wina tylko Platformy i jej polityków, ale także, a w tym
przypadku przede wszystkim, partnera. To Moskwa nie chce polepszenia naszych
relacji i nic się w tej sprawie nie da zrobić. Ale świadczy to o tym, że poprzednie
ochłodzenie na tej linii nie było wynikiem jakiejś nieodpowiedzialnej i awanturniczej
polityki Kaczyńskich, ale po prostu sprzeczności interesów Polski i Rosji.

Za rządów PO pogorszyły się natomiast nasze stosunki z USA oraz sąsiadami
wschodnimi, szczególnie z Ukrainą – co w obu przypadkach było wynikiem działań lub
zaniechań nowego gabinetu. Okazało się bardzo szybko, że ci, którzy oczekiwali, że
polityka uśmiechów łatwo załatwi nasze problemy na arenie międzynarodowej, muszą
się czuć rozczarowani.

Chyba dociera do nich powoli fakt, że polityki zagranicznej państwa nie mierzy się
stylem, językiem, atmosferą i liczbą nieprzychylnych nam artykułów w prasie
zachodniej, ale realnymi, namacalnymi i wymiernymi efektami. A tych po roku
rządzenia PO zwyczajnie brak (jedynym pozytywem dla wyborców PO jest realna
perspektywa wycofania polskich wojsk z Iraku, co było obietnicą wyborczą Platformy).

Ofensywa medialna

Zawiedzeni muszą być także i ci, którzy w nowym gabinecie upatrywali szansy na
poprawę naszego bezpieczeństwa. Fakt instalacji na naszym terytorium tarczy
antyrakietowej jest dyskusyjny i nawet jeśli, jak ja, uważa się ją za zwiększającą
nasze bezpieczeństwo, to warto przypomnieć, że dokonało się to niejako wbrew woli
rządu niźli za jego sprawą.

W kwestii bezpieczeństwa energetycznego rzecz ma się jeszcze gorzej – kierowanie
zespołem zajmującym się tą materią zostało z niejasnych powodów odebrane kilka

background image

5

miesięcy temu wicepremierowi Pawlakowi i przekazane pod bezpośredni dozór
premierowi Tuskowi. Po czym słuch o działaniach tego zespołu zaginął. Nic nie stało się
od roku, co świadczyłoby o tym, że kontynuujemy wysiłki poprzedniej ekipy (z
odpowiedzialnym za to Piotrem Naimskim) zmierzające do dywersyfikacji dostaw
surowców energetycznych lub budowania alternatywnych źródeł energii (np. energii
jądrowej).

Niewiele słychać także o otwarciu zawodów prawniczych, szybkiej budowie autostrad,
znaczących podwyżkach dla „leczących nas lekarzy i uczących nasze dzieci
nauczycieli” – by przywołać spoty reklamowe PO z zeszłorocznych wyborów. Nadzieje
związane z nowym gabinetem okazały się bezpodstawne dla wielu grup wyborców
popierających Platformę w ostatniej elekcji.

Zdają sobie chyba z tego sprawę spece od rządowego PR, bowiem zapowiadają na
nadchodzącą jesień ofensywę medialną i zasypanie Sejmu projektami ustaw
utwierdzającymi swój elektorat w przekonaniu, że jednak rząd działa pełną parą. Czy
im się uda, trudno dzisiaj ocenić. Ale już teraz widać, że sposobem na przezwyciężenie
dotychczasowej inercji gabinetu Donalda Tuska nie ma być wywiązywanie się z
wyborczych obietnic, ale kolejna kampania medialna.

Czas na kontynuację

Zapowiada się zatem kontynuacja dotychczasowej linii tego rządu polegająca raczej na
markowaniu działań niźli na samych działaniach. To byłaby bardzo zła informacja,
bowiem świadczyłaby o tym, że po pierwszym zmarnowanym roku zapowiada się
następny. Platforma ma jeszcze szansę w kolejnych latach na to, by zrealizować swoje
obietnice wyborcze i dokonać koniecznych reform modernizujących nasze państwo, ale
trzeba mieć świadomość, że pierwszych kilkanaście miesięcy rządów Donalda Tuska
zostało z punktu widzenia reformy kraju zmarnotrawionych.

Rzeczpospolita

background image

6

Marek Migalski: Pięć grzechów głównych Platformy

http://www.platforma.org/forum/index.php?showtopic=15002

W sondażach kierujemy się sympatią, ale w końcu wybieramy może i mało
sympatycznego, ale szanowanego zakapiora. Ta prawidłowość działa na niekorzyść
Tuska. Jego nie sposób nie lubić, ale Kaczyńskiego nie sposób nie szanować – pisze
socjolog z Uniwersytetu Śląskiego.

Najwięcej błędów tej kampanii wyborczej popełniła chyba Platforma. Sam naliczyłem
ich co najmniej pięć.

1. Niekonsekwencja

Pierwszy to niekonsekwencja. Donald Tusk porusza się od ściany do ściany, miotany
kolejnymi sondażami i podpowiedziami swoich kolegów. Zamiast jasno trzymać się
obranej strategii, co rusz zaskakuje wyborców kolejnymi woltami, wypowiadając
sprzeczne komunikaty.

Najlepszym tego przykładem była ciągła zmiana stanowiska w kwestii powyborczych
aliansów. Najpierw lider PO zapewniał, że partia samodzielnie zdobędzie w iększość,
potem, że jedynym koalicjantem zostanie PSL, następnie zaproponował koalicję z PiS
lub z LiD, by na końcu ogłosić chęć współpracy wszystkich ze wszystkimi. Jak wyborca
PO może się nie czuć skołowany tego typu festiwalem niespodzianek?

2. Niespójny przekaz

Drugą kwestią jest brak spójności przekazu. Nie jest jasne, pod jakimi hasłami idzie PO
do wyborów, co jest lejtmotywem jej kampanii, najważniejszą i przewodnią myślą
mającą integrować wyborców Platformy. U PiS jest to walka z korupcją, temu
podporządkowane są wszystkie inne podziały i kierunki ataku (salon, III RP, elity,
postkomuniści itp.). Każdy billboard i każda telewizyjna reklamówka nawiązuje do tego
przesłania. PiS jako partia zwykłych ludzi walczy z korupcją, która zagnieździła się we
wskazanych przez Jarosława Kaczyńskiego instytucjach i środowiskach.

W kampanii PO tego brak. Wyborca dostaje szereg różnych, nienawiązujących do siebie
reklamówek, kilka rodzajów billboardów o kompletnie odmiennej tematyce. Nie
wiemy, po co Platforma chce odsunąć od władzy PiS – czy po to, żeby zbudować
prawdziwą IV RP, czy może reaktywować III RP? Obiektem ataku partii Tuska jest tak
wiele zjawisk i problemów, że nie wiadomo, jakie jest główne przesłanie tej kampanii.
To kompletny brak koherencji marketingowej. Platforma gra na tylu fortepianach, że
powstaje efekt kakafonii.

background image

7

3. Reaktywność

Kolejnym błędem kampanii PO jest jej reaktywność. To banał, który jednak trzeba
wypowiedzieć – wyznaczającym pole bitwy i rodzaj stosowanej broni jest Jarosław
Kaczyński, nie Donald Tusk. Przed kilkoma miesiącami na łamach „Rzeczpospolitej”
porównałem taktykę premiera do zachowania Jagiełły pod Grunwaldem. Premier, jak
kiedyś Jagiełło, podejmuje walkę na wcześniej przygotowanym przez siebie polu,
pełnym dołów i jarów, w które chętnie posyła hufce przeciwników. Wyznacza reguły
walki, a jeśli nie idzie mu najlepiej, zmienia zasady lub przenosi konflikt na inny,
bardziej dla niego korzystny grunt. Tak dzieje się od początku tej kampanii. To PiS
decyduje, jakimi reklamówkami sztaby konkurują, o jakich tematach i kiedy będzie się
rozmawiać, co ma być główną osią wyborczego sporu.

4. Liderzy z drugiej ligi

Czwartą już słabością strategii Platformy jest oparcie jej na osobach przewodniczącego
(o czym za chwilę) oraz Bronisława Komorowskiego i Julii Pitery. Wystarczy porównać
tych polityków z osobami reklamującymi PiS (Zbigniew Ziobro, Zbigniew Religa), by
przekonać się jak bardzo nietrafny był to wybór. Partię rządzącą reklamują twarze
ministrów plasujących się w pierwszej piątce polityków najbardziej lubianych i
cieszących się zaufaniem społecznym, natomiast do głosowania na PO zachęcają
politycy raczej z drugiej dziesiątki najważniejszych postaci polskiego życia publicznego
(Komorowski) lub zupełnie już z drugiej ligi (Pitera). Jak z takimi „lokomotywami”
można wygrać z PiS?

5. Twarz Tuska

I wreszcie błąd ostatni – to osoba samego Tuska. Oparcie całej kampanii partyjnej na
jego autorytecie i popularności było zabiegiem chybionym. Zamiast pokazać całe
tabuny osób popularnych i lubianych, które sympatyzują z PO, partia zdecydowała się
na wyeksponowanie twarzy swego lidera.

Podobnie zresztą jak PiS (kolejne to już zapożyczenie i „małpowanie” partii
Kaczyńskiego). Tyle, że w przypadku ugrupowania rządzącego było to nad wyraz
spójne, koherentne i korespondujące z całą kampanią („silny szeryf walczący z plagą
korupcji, salonem i układami”). W odniesieniu do strategii PO obecność Tuska jako
frontmena całej kampanii nie wydaje się tak oczywista.

Od dłuższego czasu forsuję tezę, że polityków można podzielić na tych, których się
szanuje, ale nie lubi, oraz na tych, których się lubi, ale nie czuje wobec nich respektu.
Do pierwszej grupy zaliczyć można Kaczyńskiego, do drugiej Tuska. Przewaga premiera
nad szefem Platformy polega jednak na tym, że o ile w sondażach kierujemy się
sympatią (bo nic nas nie kosztuje taka deklaracja i miło jest zgłosić poparcie dla

background image

8

powszechnie lubianego polityka), o tyle w prawdziwym głosowaniu wybieramy może i
mało sympatycznego, ale szanowanego zakapiora, który zdolny będzie do rządzenia
Rzecząpospolitą i skutecznej walki o nasze interesy. W realnych decyzjach, które mają
rozstrzygnąć o losach kraju, lubienie jest mniej istotne niż respekt. Ta prawidłowość
działa na niekorzyść Tuska. Jego nie sposób nie lubić, ale Kaczyńskiego nie sposób nie
szanować (nawet jeśli się jest jego politycznym przeciwnikiem).

Tajemnica popularności Platformy

Marek Migalski 23-09-2008, Rzeczpospolita

Deklarowanie sympatii dla Platformy sytuuje osobę głoszącą takie poglądy w gronie
oświeconych i rozumnych. Głosowanie na „czerwonego” lub na „faszystów” to obciach
i wstyd – pisze politolog z Uniwersytetu Śląskiego.

Niedawno w „Rzeczpospolitej” opisałem, jak bardzo wyborcy Platformy mają prawo
czuć się rozczarowani rocznymi rządami tej partii. Dotyc zy to wszystkich właściwie
grup społecznych, które w październiku ubiegłego roku poparły formację Donalda
Tuska – zarówno tych, którzy chcieli gwałtownej modernizacji i liberalizacji kraju, jak i
tych, którzy chcieli „dorżnięcia watah PiS, rozliczeń z poprzednią ekipą i likwidacji
instytucji i zwyczajów tzw. IV RP”. Dlaczego zatem, rodzi się pytanie, Platforma ma
tak wysokie poparcie? Dlaczego, jeśli jest tak źle, jest tak dobrze? Dlaczego grupy
społeczne, które powinny być rozczarowane rządami PO, wciąż ją popierają?

Nie trzeba być dobrym

Zacznijmy od oczywistości – Platforma jest dla nich bezalternatywna. Nawet jeśli opadł
już ich entuzjazm dla niej, który udzielił się im zaraz po obaleniu „reżimu
Kaczyńskich”, to nie mają innej partii, którą mogliby obdar zyć zaufaniem. Bo co mogą
zrobić? Przerzucić swoją sympatię na PiS? Za wcześnie na to, zbyt świeża jest pamięć o
jego rządach. Na SLD? Ten sam powód.

Obie formacje walczą z przylepionymi im etykietkami – PiS nie może pozbyć się łatki
formacji oszołomskiej, inkwizytorskiej, autorytarnej, obciachowej i prymitywnej.
Wciąż pokutuje stereotyp wypracowany przez PO w czasie kampanii wyborczej,
opisujący ugrupowanie Jarosława Kaczyńskiego jako reprezentanta ciemnogrodu, Polski
B, nieudaczników i frustratów. Z kolei SLD nie może się wyzwolić od swego emploi z
czasów afery Rywina i afery starachowickiej. Wciąż postrzegany jest jako partia
złodziei i przestępców.

background image

9

Może więc wyborca PO mógłby zagłosować na kogoś innego? Konkurencyjne formacje
prawicowe (np. Polska XXI) są dopiero w budowie i ich ewentualna walka o
zawiedzionego wyborcę Platformy to dopiero pieśń przyszłości. Dlatego nawet jeśli
dzisiejszy zwolennik PO widzi, że rządy tego ugrupowania dalekie są od tego, co
obiecywano w kampanii wyborczej, to i tak partia ta zasługuje na poparcie z braku
jakiejkolwiek akceptowalnej alternatywy. To jak w sporcie, nie trzeba być dobrym –
wystarczy być najlepszym.

Po drugie – opozycyjne wobec PO formacje były do niedawna w poważnych
wewnętrznych kłopotach. W PiS miał miejsce bunt części polityków pod przywództwem
Ujazdowskiego, Zalewskiego, Polaczka i Sellina, zakończony ostatecznie ich secesją.
Dopiero od niedawna partia powtórnie jest powolna swemu prezesowi i może skupić się
na walce z rządem, a nie na rozwiązywaniu wewnętrznych problemów.

Podobnie w SLD – ledwie przed paroma tygodniami zakończyła się wyniszczająca
rywalizacja Olejniczka z Napieralskim, która osłabiała całą formację i gorszyła
lewicowych wyborców, nieprzywykłych do takich sytuacji. Te turbulencje w obu
formacjach opozycyjnych musiały się odbić na ich mniejszej skuteczności w walce z
głównym ugrupowaniem rządowym.

Media po stronie władzy

Trzecim powodem wciąż dużej popularności PO jest przychylność ogromnej części
mediów, zwłaszcza elektronicznych. Pisałem już o tym wielokrotnie (także na łamach
„Rzeczpospolitej”), więc ograniczę się tutaj jedynie do lapidarnego powtórzenia, że
bardziej niźli interesami szefów korporacji medialnych czy innymi ukrytymi
przyczynami, sytuacja ta spowodowana jest faktem, iż większość dziennikarzy jest
młoda, dobrze sytuowana, lepiej wykształcona i mieszka w dużych miastach, a to – w
sposób naturalny – czyni ich elektoratem Platformy.

Po prostu poglądy i program tej partii jest najbliższy myśleniu większości dziennikarzy
i dlatego są wobec niej mniej krytyczni niż np. wobec Samoobrony czy PiS. Dlatego też
Tusk i jego koledzy są traktowani bardziej ulgowo niż ich poprzednicy, a tym samym do
społeczeństwa dociera ich bardziej pozytywny obraz. Łezka się w oku kręci na
wspomnienie tych, którzy jeszcze za rządów PiS twierdzili, że rolą dziennikarzy jest
być w opozycji.

Ten głupawy pogląd (głupawy, bo media nie powinny być ani za rządem, ani przeciw
niemu, lecz winny być po stronie prawdy – tylko tyle) dzisiaj już nie obowiązuje, a jego
głosiciele bardzo często przejawiają zadziwiającą wyrozumiałość wobec grzeszków
polityków partii rządzącej.

background image

10

Platformersom wybaczane jest o wiele więcej niż ich przeciwnikom. Żucie gumy przez
premiera na spotkaniu z Angelą Merkel jest jedynie powodem do żartów, natomiast
niezauważenie w porę jej wyciągniętej ręki przez prezydenta „ośmiesza nas na arenie
międzynarodowej”. Marszałkowi Bronisławowi Komorowskiemu nie wypomina się, że
Norwegię zaliczył do państw UE, ale przekręcenie przez Lecha Kaczyńskiego nazwisk
piłkarzy jest tematem do kpin najpoważniejszych żurnalistów w kraju.

Ze zrozumieniem przyjmuje się zarówno twierdzenia premiera Tuska sprzed czterech
miesięcy, że chce on kierować do Sejmu jak najmniej projektów ustaw, bo nasze życie
jest przeregulowane, jak i obecne przechwałki, że w październiku rząd zasypie
parlament ustawami. W obu przypadkach pochwały wielu dziennikarzy są zapewnione.
Obsadzanie stanowisk w zarządach i radach nadzorczych spółek Skarbu Państwa oraz
wszelkich możliwych agencjach krewnymi, partyjnymi kolesiami lub skaptowanymi do
współpracy politycznymi odpadkami (przypadek Marka Dyducha w Dolnośląskiem i
działaczy Samoobrony w Lubuskiem, którzy zostali wynagrodzeni ciepłymi synekurami
w zamian za poparcie PO w sejmiku) to jedynie zjawisko do umiarkowanej krytyki.

Ale nagrana rozmowa Renaty Beger z Adamem Lipińskim, w której ten ostatni…
odmawiał działaczce Samoobrony stanowiska wiceministra, odmawiał także
wstrzymania wobec niej procesów sądowych i rozważał jedynie teoretycznie możliwość
wyłożenia za nią środków z Kancelarii Sejmu do czasu zakończenia procesów o tzw.
czeki in blanco – otóż to było nazwane taśmami prawdy, stanowiło podstawę do
kilkutygodniowej histerii na temat korupcji politycznej i pozwalało na snucie opowieści
o końcu demokracji w Polsce.

Snobizm salonowy

Oprócz przychylności świata mediów przyczyną popularności PO jest także poparcie w
środowisku liderów opinii. Dziś partia Donalda Tuska spełnia tę rolę, którą przez lata
spełniała UD/UW – to znaczy formacji wyznaczającej styl i smak.

Przez lata duża część naszego społeczeństwa snobowała się, głosując na partię
Tadeusza Mazowieckiego i Bronisława Geremka. W dobrym tonie było przyznawanie się
do sympatii wobec tego ugrupowania, natomiast obdarzanie zaufaniem takiego na
przykład PC czy ZChN to był totalny obciach. Najlepiej przejawiało się to w badaniach
społecznych, w których do głosowania na UW przyznawało się zazwyczaj dwa razy
więcej osób, niż miało to miejsce w realnych wyborach.

Dzisiaj mamy do czynienia z analogiczną sytuacją – głośne deklarowanie sympatii dla
Platformy jest w dobrym tonie i sytuuje osobę głoszącą takie poglądy w gronie
oświeconych i rozumnych, podczas gdy deklaracja chęci głosowania na PiS czy SLD
skutkuje utratą miana inteligenta lub nawet osoby dobrze wychowanej. Wiadomo
bowiem, że głosowanie na „czerwonego” lub na „faszystów” to obciach i wstyd.

background image

11

Wyborcy – przyznając się do swych proplatformerskich sympatii – stają się w swoich
oczach częścią wykształconego, cywilizowanego i kulturalnego Zachodu.

Nie ma znaczenia, że ludzie Platformy są często bardzo chamscy – nazywają swych
przeciwników matołkami, osłami, frustratami, dewiantami, bydłem, kretynami,
kurduplami, karłami, durniami. Publicznie sugerują swym oponentom homoseksualizm i
alkoholizm, a o perspektywie tańca z Marią Kaczyńską mówią, że „już są na to
nagrzani”. Mimo to głosowanie na PO czyni głosującego, w jego własnej opinii, kimś
lepszym. To ważne zwycięstwo tej partii w walce na wizerunki (czy narracje, jakby
powiedział Eryk Mistewicz). Ten polityczno-towarzyski snobizm także pompuje
notowania PO.

Mistrzowie uniku

Partia Donalda Tuska zyskuje w sondażach popularności także dlatego, że unika jak
ognia jakiegokolwiek starcia społecznego. Schodzi z linii ciosu prawie każdej grupie
społecznej lub grupie interesu, opiniotwórczemu środowisku czy też potężnym
instytucjom. Nie chce wchodzić w zwarcie w celu realizacji jakiegoś ambitnego
zadania i celu. Dlatego ustępuje wszędzie tam, gdzie tylko jest to możliwe, i to bez
względu na to, czy przeciwnikiem są nauczyciele akademiccy, rolnicy ubezpieczeni w
KRUS, współkoalicjant czy urzędnicy unijni. Jedynym przeciwnikiem, z którym chętnie
wchodzi w konflikty, a nawet je celebruje i dba o ich temperaturę, jest nielubiany
przez większość Polaków Lech Kaczyński.

Psuj w pałacu

W tym tkwi następna przyczyna popularności PO – umiejętne rozgrywanie emocji
społecznych i wskazywanie winnych swojej inercji i błędów. Najczęstszym obiektem
tego typu zabiegów jest właśnie prezydent – to jego Platforma oskarża o niemożność
realizowania swoich obietnic wyborczych. Weto prezydenckie stało się wygodnym alibi
dla słodkiej maňany, w której tkwi rząd. Bo jeśli jakieś pomysły rządu mają spotkać się
z owym wetem, to po co w ogóle zabierać się do czegokolwiek?

Wyborcy PO mogą więc spokojnie wytłumaczyć sobie opieszałość gabinetu Tuska w
spełnianiu obietnic destruktywną rolą Lecha Kaczyńskiego i opozycji. To, że prezydent
w ciągu roku zawetował zaledwie parę ustaw nie ma tu nic do rzeczy. Został on
obsadzony przez rządowych speców od PR w roli wielkiego hamulcowego i to
wystarcza.

A jeśli nie, to zawsze można winę zwalić na niekonstruktywną opozycję. Gra
emocjami, znajdowanie czarnego luda i zastępczych kozłów ofiarnych (jak w
przypadku Wojciecha Jasińskiego), skuteczne zrzucanie odpowiedzialności na innych –
to także pomaga Platformie.

background image

12

Świat pomaga Platformie

I wreszcie – premierowi i jego kolegom w sukurs idzie w miarę dobra koniunktura
ekonomiczna. Gdyby bezrobocie rosło, i nie było wzrostu gospodarczego, wiele
powyższych zabiegów i manewrów nie byłoby skutecznych. Ale jeśli mamy niezłą
sytuację makroekonomiczną, to jest czas na wojnę podjazdową z prezydentem,
unikanie reform itp.

Polacy wciąż grillują – by użyć sformułowania Pawła Śpiewaka – chcą odpoczynku po
burzliwych rządach poprzedniej koalicji, pragną cieszyć się przypływem gotówki w ich
portfelach, delektują się atmosferą miłości zaproponowaną im przez obecną ekipę
rządową. W razie jakichś zawirowań w polityce światowej lub gwałtownego kryzysu
gospodarczego mogłoby się to dramatycznie zmienić i być może przyszedłby czas na
polityków mniej sympatycznych, za to bardziej stanowczych.

Tego typu zagrożenia widać jednak dopiero na horyzoncie i przeciętny Kowalski nie
jest ich świadom. Koniunktura światowa także, jak widać, sprzyja PO, ale tak to już
jest w polityce, że – podobnie jak w życiu – trzeba mieć trochę szczęścia. Platforma
ma go sporo.

Rzeczpospolita

Korzyści z rządu Kaczyńskiego

Marek Migalski 09-01-2009 Rzeczpospolita

Kryzysy gospodarcze zawsze reanimują populistów i napędzają im wyborców. Także w
Polsce Samoobrona z LPR święciłyby tryumfy, gdyby nie skompromitowały się
wcześniej, w koalicji z PiS – pisze politolog z Uniwersytetu Śląskiego

Często narzekamy na to, że Jarosław Kaczyński i Donald Tusk nie dogadali się i nie
utworzyli po wyborach 2005 roku wspólnego rządu. I tego typu pretensje są jak
najbardziej uzasadnione – dzisiaj polityka nie wyglądałaby tak jałowo, a kraj byłby w o
wiele lepszej kondycji, po znaczących i wzmacniających go reformach. Głównymi
gośćmi programów telewizyjnych nie byliby Palikot, Niesiołowski, Karpiniuk, Brudziński
czy Cymański; nie zajmowalibyśmy się posłanką Kruk, wózkami golfowymi na Cyprze
czy listą nieobecności na tej czy innej gali.

Byłyby, co oczywiste, spory i wojny, ale toczone o sprawy ważne, czasami
najważniejsze. I byłyby one prowadzone nie zamiast poważnej polityki, jak ma to
miejsce obecnie, ale dla niej. PR i marketing byłyby stosowane, ale nie jako puste

background image

13

narzędzia, sztuka dla sztuki, erzac realnego sporu, ale jako pomocne instrumenty w
„robieniu polityki”, budowaniu państwa.

Triumf populistów

Gdyby doszło do zawarcia tej koalicji, to dzisiaj mijałby trzeci już rok wspólnych
rządów PO i PiS. Stosunki między premierem Kaczyńskim a wicepremierem Rokitą nie
należałyby do wzorowych, marszałek Tusk zapewne wojowałby z szefem MSWiA
Dornem, a konflikty na linii minister transportu Polaczek – minister finansów Gilowska
też gorszyłyby opinię publiczną.

Przypomnijmy sobie zmęczenie koalicjami SLD – PSL u progu czwartego roku wspólnych
rządów czy atmosferę w gabinecie AWS – UW na wiosnę 2000 roku. W polskich realiach
koalicjanci po jakimś czasie zamieniają się we wrogów i stają się obiektem swych
ulubionych wzajemnych ataków. W polityce czas płynie szybciej niż w realnym życiu –
koalicja po trzech latach jest jak małżeństwo po latach siedmiu – zmęczone sobą,
podejrzliwe, poranione. Tym bardziej że nowe wybory tuż za progiem i trzeba zacząć
się przymilać wyborcom bez oglądania się na lojalność wobec partnera koalicyjnego.

W takim właśnie momencie zastałby nas ogólnoświatowy kryzys. W 2009 roku dojdzie
prawdopodobnie do gwałtownego zahamowania wzrostu gospodarczego, spadku
inwestycji, dynamiki tworzenia nowych miejsc pracy, a nawet do podniesienia się
poziomu bezrobocia. W czwartym więc roku rządów PO – PiS, rządów pełnych emocji,
animozji i prawdziwych konfliktów politycznych, mielibyśmy do czynienia z
najpoważniejszym od wielu dziesięcioleci kryzysem finansowym i ekonomicznym.
Wydaje się uzasadniona hipoteza, że w takiej sytuacji najpoważniejszymi fawor ytami
wyborów parlamentarnych 2009 roku byliby Andrzej Lepper i Roman Giertych.

Jeśli komuś wydaje się to dziś niedorzecznością, to przywołajmy znaną zasadę, że
kryzysy gospodarcze zawsze reanimują populistów i napędzają im wyborców. Ale
przypomnijmy sobie także, jaka partia była – w badaniach opinii publicznej –
najpopularniejszą formacją na naszej scenie politycznej jeszcze w 2004 roku.

To Samoobrona, która w niektórych sondażach osiągała wówczas ponad 30 proc.
poparcia społecznego! Zapomnieliśmy już o tym, ale tak właśnie było – i to jedynie w
wyniku kryzysu politycznego związanego z kłopotami SLD. Nie było w tamtym czasie
żadnej katastrofy ekonomicznej, żadnej zapaści gospodarczej.

Wydaje się więc zasadne przypuszczenie, że obecnie populiści lewicowi i prawicowi
święciliby tryumfy. Ogłaszaliby koniec kapitalizmu, jego ostateczny kra ch. I
postulowaliby

wprowadzenie

państwa

do

gospodarki,

dodruk

pieniądza,

interwencjonizm ekonomiczny, pompowanie miliardów złotych do kopalń i hut.

background image

14

I nie byliby w tym odosobnieni – powoływaliby się na przykłady z Francji, Włoch czy
nawet USA. Lepper i Giertych – propagując swoje recepty na uszczęśliwienie Polaków –
dziwnie zasadnie mogliby się podpierać słowami Sarkozy’ego czy Paulsena. Mogliby
perorować o narodowym bezpieczeństwie i międzynarodowych spekulantach – i nie
wychodziliby dziś na maniaków owładniętych chorobą umysłową. Ich postulaty i
zaklęcia w obecnej dobie brzmiałyby sensownie i wiarygodnie. Ich remedia na poprawę
sytuacji gospodarczej byłyby poważnie rozważane. Ich filipiki przeciwko rynkowi i
liberalizmowi znajdowałyby zrozumienie w wielu pałacach i klubach dyskusyjnych.

Lepszy Kaczyński niż Lepper

No i na ich korzyść działałoby także i to, że „oni jeszcze nie byli”, że jeszcze nie
rządzili, że nie należą do skażonego grzechami władzy establishmentu. Bo to
uwiarygodniłoby ich w oczach wyborców, w opinii tych, którzy za sprokurowanie
kryzysu światowego oskarżają po prostu zblatowane elity władzy, finansjery i mediów.
Dla tych ludzi liderzy LPR i Samoobrony byliby gwarantami trwania po ich stronie,
przeciwko „onym”, tym z Warszawy, Nowego Jorku i Frankfurtu.

Tylko że oni – na swoje nieszczęście – „już byli”. Właśnie z powodu niedojścia do
skutku wspólnych rządów PO i PiS dane im było wejść na salony i się tam…
skompromitować. Na wiele sposobów – chociażby dlatego, że dla populistów już samo
wejście do establishmentu jest śmiertelnym zagrożeniem, narażeniem się na zarzut
zdrady, porzucenia swoich. Zwłaszcza gdy robi się to tak ostentacyjnie jak Lepper –
ubierając się w drogie garnitury, zezwalając na jurność chłopaków ze swojego
otoczenia, płacąc z partyjnej kasy za prostytutki.

Oni już swoje pięć minut mieli – i je zmarnowali. Na szczęście dla kraju zdążyli się
skompromitować wcześniej, niż nadszedł ich prawdziwy czas, nim nadszedł kryzys.
Współrządzenie z populistami odbyło się dużym kosztem dla Kaczyńskiego, ale jeszcze
więcej za ten mezalians zapłacili liderzy dwóch ostatnich partii. Dla lidera PiS
zakończyło się to koniecznością odejścia do opozycji, dla nich – odejściem z polityki.

Liderzy populistów jeszcze się gdzieś błąkają na obrzeżach polskiego życia
publicznego, ale nie widać w nich życia. Trochę przypominają zombi – ruszają się, ale
wszyscy wiedzą, że to trupy. I to trupy raczej mało groźne – zwłaszcza z szefa
Samoobrony zeszło powietrze. Jest zupełnie bez energii, choć co rusz zapowiada
powrót do polityki. Trudno jednak w to uwierzyć.

Możemy być raczej pewni, że skutkiem kryzysu gospodarczego nie będzie dojście
populistów do władzy. Szanse na to, że wygrają oni następne wybory, są zerowe.
Między innymi dlatego, że dziś panem polskiego populizmu jest Jarosław Kaczyński –
przejął on w poprzedniej jeszcze kadencji język, hasła i stylistykę Leppera i Giertycha,
a potem także ich wyborców. I to szef PiS niepodzielnie włada obecnie umysłami

background image

15

wyborców populistycznych. Bo że oni nie zniknęli, to oczywiste. I nie znikną. Ktoś musi
być ich reprezentantem i chyba lepiej dla naszego kraju, by był to właśnie Kaczyński, a
nie Lepper z Giertychem, o Wrzodaku, Łopuszańskim czy Tejkowskim nie wspominając.

Jeśli więc dziś narzekamy na fiasko PO – PiS, pamiętajmy, że dzięki owemu fiasku w
2009 roku nie będziemy musieli się zastanawiać, czy LPR z Samoobroną zdobędą
jedynie zwykłą większość czy jednak większość konstytucyjną pozwalającą nie tylko
rządzić samodzielnie, ale i przełamywać weto prezydenta oraz wprow adzić nową
ustawę zasadniczą.

Rzeczpospolita

"Urlop Tuska to zwykła głupota"

Marek Migalski, „Dziennik” 8 stycznia 2009

Przyczyną możliwej klęski ekipy PO może się okazać przychylność większości mediów.
Platforma najwyraźniej uznała, że wszystko jej wolno - komentuje dla DZIENNIKA
politolog Marek Migalski. "Na urlopie szefa rządu najbardziej korzysta wicepremier
Waldemar Pawlak".

Donald Tusk korzysta z urlopu najczęściej ze wszystkich znanych mi polskich
premierów. Kiedy Europa pogrąża się w kryzysie gazowym, premier jeździ na nartach w
Dolomitach. Niespełna rok temu szusował już w Alpach, później odbył podróż życia do
Ameryki Południowej i nie odmówił sobie wolnego latem. Żaden inny premier na tyle
wakacji sobie nie pozwalał, a już na pewno nie mógł sobie na nie pozwolić Jarosław
Kaczyński. I wypada się zgodzić z pojawiającymi się komentarzami, że gdyby tak długo
wypoczywał szef rządu PiS, to media nie zostawiłyby na nim suchej nitki. Donaldowi
Tuskowi na razie uchodzi to na sucho.

Na urlopie szefa rządu najbardziej korzysta wicepremier Waldemar Pawlak.
Wykorzystuje maksymalnie sytuację i pojawia się we wszystkich możliwych stacjach
telewizyjnych, a nawet w Pałacu Prezydenckim. Pokazuje w ten sposób społeczeństwu,
że kiedy „nieodpowiedzialny i leniwy” premier spędza czas na nic nierobieniu, on
czuwa nad najważniejszymi problemami państwa z bezpieczeństwem energetycznym
na czele.

Pozostaje pytanie, dlaczego Donald Tusk pozwala sobie na taką niefrasobliwość.
Pierwszą odpowiedzią jest chyba zwykła głupota, na której wcześniej pośliznęli się
choćby Władimir Putin odpoczywający w Soczi, gdy tonął Kursk, czy George Bush, który

background image

16

zlekceważył huragan Katrina. Nie uznali w porę tych wydarzeń za wystarczająco
istotne, by pojawić się na miejscu. Podobnie Donald Tusk najwyraźniej nie spodziewał
się, że tym razem kryzys gazowy na Wschodzie może zatoczyć tak szerokie kręgi.

Po drugie, na naszych oczach potwierdza się teza, że przyczyną możliwej klęski ekipy
PO może się okazać to, co w pierwszych miesiącach wydawało się jej największym
sukcesem: przychylność większości mediów. Platforma najwyraźniej uznała, że
wszystko jej wolno. Im szybciej uświadomi sobie, że dziennikarze muszą w końcu
zadać niewygodne pytania, tym lepiej dla niej.

Migalski – persona non grata na uczelniach

Jarosław Stróżyk 15-01-2009 Rzeczpospolita

Popiera lustrację i występuje w mediach – to wystarczyło, by kilka uczelni odmówiło
mu habilitacji.

Znany politolog doktor Marek Migalski nie może rozpocząć przewodu habilitacyjnego.
Na swoim macierzystym Uniwersytecie Śląskim nawet nie próbował. – Powiedziano mu,
że nie ma po co, bo i tak go uwalą – mówi „Rz” jeden z jego kolegów. Nie udało się też
na Uniwersytecie Wrocławskim, a przedwczoraj wszczęcia przewodu habilitacyjnego
odmówiła Migalskiemu Rada Wydziału Studiów Międzynarodowych i Politycznych
Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie.

– Nikt nie przedstawił w czasie dyskusji ani jednego merytorycznego argumentu
przeciwko tej habilitacji – mówi „Rz” Antoni Dudek biorący udział w posiedzeniu Rady
Wydziału.

Wcześniej rada powołała zespół, który miał ocenić dorobek naukowy Migalskiego i
przedstawić swoją rekomendację. Członkowie zespołu zgodnie uznali, że warunki
zostały spełnione i przewód powinien ruszyć. Stało się jednak inaczej. Za wszczęciem
procedury głosowało 16 osób, przeciw było 11, a pięć się wstrzymało. Zabrakło jednego
głosu.

Migalski posiada odpowiedni dorobek naukowy. Jest autorem lub współautorem 11
książek, napisał też rozprawę habilitacyjną. Skąd w takim razie jego problemy?

– Naraził się wielu osobom w środowisku akademickim. Po pierwsze jest zbyt medialny,
co wielu się nie podoba. Po drugie ośmielił się publicznie skrytykować swojego szefa
prof. Iwanka, a takich rzeczy się nie zapomina – mówi „Rz” nieoficjalnie jeden z jego
uczelnianych kolegów.

background image

17

Chodzi m.in. o udział Migalskiego w grudniowym programie „Bronisław Wildstein
przedstawia”. Temat lustracji na uczelniach zilustrowano w nim przykładem profesora
Jana Iwanka, dyrektora Instytutu Nauk Politycznych i Dziennikarstwa na Uniwersytecie
Śląskim. Iwanek (były tajny współpracownik SB) ostro występował przeciw lustracji na
polskich uczelniach. A Migalski w rozmowie z Wildsteinem ostro skrytykował
zachowanie profesora.

Po programie większość pracowników naukowych Instytutu Nauk Politycznych i
Dziennikarstwa Uniwersytetu Śląskiego wystosowała list otwarty w obronie Iwanka.
„Protestujemy przeciwko szykanowaniu, obrażaniu, pomawianiu i dezawuowaniu
pracowników Instytutu. Pragniemy podkreślić, że emocjonalna i oparta na osobistych
urazach opinia jednego pracownika nie może być utożsamiana i rozumiana jako
stanowisko wszystkich jego pracowników” – napisali autorzy.

List rozsyłano m.in. do osób, które decydowały w sprawie habilitacji Migalskiego. –
Jeśli w Polsce nie mogę tego zrobić, zastanawiam się nad wyjazdem za granicę i
zrobieniem tam habilitacji – mówi „Rz” Migalski.

Rzeczpospolita

Wildstein z Migalskim na tropie profesora

Józef Krzyk

2008-12-04,

Tęgie głowy od lat zastanawiają się nad tym, dlaczego polska nauka odstaje od reszty
świata. Bronisław Wildstein odpowiedź znalazł w ciągu kilkudziesięciu minut: brak
lustracji.

Koronnego dowodu dostarczył Wildsteinowi politolog z Uniwersytet u Śląskiego Marek
Migalski *: - Jak ja mam młodym ludziom tłumaczyć, żeby nie ściągali na kolokwium,
skoro oni za chwilę spotkają człowieka, o którym wiedzą, że ma na swoim sumieniu
rzeczy znacznie gorsze od ściągania - mówił do kamery o swoim przełożonym,
profesorze Janie Iwanku. - On nie ma moralnych ani naukowych powodów, żeby
czegokolwiek wymagać od innych, od dwudziestu lat nie napisał żadnej książki - dodał,
a zaraz potem kamera pokazywała Wildsteina, jak goni po uczelnianych korytarzach,
by odnaleźć profesora. Nie odnalazł, znaczy się profesor miał pewnie coś na sumieniu,
bo inaczej by się dał odnaleźć.

background image

18

Półtora roku temu, w apogeum sporu o ustawę lustracyjną prasa ujawniła (jako
pierwszy "Dziennik"), że Iwanek na początku lat 70., podczas studiów, wsp ółpracował
ze Służbą Bezpieczeństwa. Smaczku sprawie dodawał w tym ujawnieniu fakt, że w
2007 roku prof. Iwanek namawiał do wstrzymania lustracji aż do czasu, gdy wypowie
się Trybunał Konstytucyjny. Gdy więc na jaw wyszła jego niechlubna karta, zwolennicy
lustracji nie posiadali się z radości: oto mieli dowód, że przeciwko rozliczeniom są
dawni agenci.

Myślę, że gdyby tylko o tym opowiadał Wildstein w swym ostatnim programie, trzeba
by mu było tylko pogratulować konsekwencji w tropieniu agentów. A odwagi doktorowi
Migalskiemu. Po swej wypowiedzi o Iwanku już nie ma odwrotu, teraz katowicka
uczelnia jest już zbyt ciasna, żeby ich obu pomieścić. Chociaż ten i ów pewnie może
zapytać, czy za emocjonalnym wystąpieniem młodego politologa nie kryje się jakaś
osobista uraza albo frustracja z powodu braku habilitacji. Katowice aż huczą od
pogłosek na ten temat.

Szkopuł w tym, że Wildstein, jakby nie wierząc, że sprawa lustracji robi jeszcze na
ludziach takie samo, co kiedyś wrażenie, uzupełnił wątek o profesorze z Kat owic
sprawą plagiatów i kupowania w internecie prac magisterskich i doktorskich. Co ma z
tym wspólnego brak lustracji? - Gdyby uczelnie się oczyściły z agentów nie byłoby już
żadnych patologii - odpowiadają goście Wildsteina, a on sam dopowiada pytaniem: jak
to się stało, że wszystkie instytucje przeszły w Polsce przemiany, wszystkie z
wyjątkiem wyższych uczelni? Chciałbym, żeby miał rację i żeby to było takie proste. Że
to nie skomplikowana i mało przejrzysta droga awansu naukowego, ani
niedoinwestowanie nauki są głównymi bolączkami naszych uczelni.

*) W telewizji pokazali: Bronisław Wildstein przedstawia: "Na uczelniach bez zmian", TVP, środa, 3
grudnia

Źródło: Gazeta Wyborcza

Marek Migalski - manipulator pod płaszczykiem

Azrael

<< http://azraelk.wordpress.com/2007/09/18/marek-migalski-manipulator-pod-plaszczykiem/>>

Dziennikarze, ta czwarta władza – a w Polsce z powodu miernoty klasy politycznej ich
pozycja poszła w górę i zyskali na znaczeniu – przyzwyczaili nas do swojej
nierzetelności i zdolności manipulatorskich. Podzieleni na koterie polityczne, na grupy

background image

19

wzajemnej adoracji – i jeszcze silniejszej nienawiści – już dawno, poza nielicznymi
wyjątkami, dziennikarzy starszej daty – próbują kreować i tworzyć różnego rodzaju
scenariusze polityczne, najczęściej jako teorie spiskowe – z reguły podparte opiniami
wziętymi z kapelusza.

Politycy szybko wyczuli tą tendencję „niezależnego” dziennikarstwa – i swobodnie tymi
żurnalistami manipulują. Przy obecnej tendencji, że polityka nie ma – kiedy nie ma go
w mediach – ten układ działa dwustronnie – wytworzyła się symbioza świata mediów i
świata polityki, realizowana przed kamerą telewizyjną lub „sitkiem” radiowym. Należy
o tym pamiętać – czytając dzienniki czy oglądają publicystykę telewizyjną.

Do tej pory z tego układu wyłamywali się publicyści o bogatszym zapleczu
intelektualnym, którzy wypowiadają się z pozycji „eksperta”, publikują w dziennikach
i tygodnikach, podpierając się swoją pozycją naukową, z reguły socjologiczną lub
politologiczną. Nawet zajmując określone stanowisko, które jest wykładnią ich
poglądów – jednak starali się jednak nie kreować rzeczywistości – lecz ją objaśniać.
Nawet teorie tworzone na bazie tej rzeczywistości można było traktować nie jako
działanie ku realizacji celu politycznego – lecz jako pewne wskazówki, czy sugestie. Do
takich publicystów zaliczam Jadwigę Staniszkis i Radosława Markowskiego – stojących
na dwóch przeciwstawnych biegunach w swoich poglądach.

Jednak to się zmienia. Pojawia się nowa grupa specjalistów – socjologowie i
politologowie „na zamówienie”, którzy nie zajmują się komentowaniem wydarzeń, nie
objaśniają rzeczywistości, wychodząc z przesłanek naukowych – lecz tworzą teorie
spiskowe. Naczelnym takim „specjalistą” jest oczywiście Andrzej Zybertowicz, z
Torunia i Bremy. Ale w jego przypadku, odrzucając patologie jego myślenia – jemu się
dokładnie wszystko kojarzy się ze służbami specjalnymi – sprawa jest prosta – on jest
doradcą premiera Jarosława Kaczyńskiego – więc wpisuję się doskonale w tok myślenia
szefa. Nie musi tworzyć teorii – one są już głęboko zakorzenione w mózgu Kaczyńskiego
– on tylko musi podsycać ogień w jego głowie – i od czasu do czasu dać wywiad o
przewadze nowych służb tak zwanej IV RP nad starymi służbami…

Na firmamencie polskiej sceny medialnej pojawiła się nowa gwiazda, politolog Marek
Migalski z Uniwersytetu Śląskiego. Zaczął się pojawiać w okienku telewizyjnym jakieś
półtora roku temu, tworząc za każdym razem alternatywne opinie do reszty
wypowiedzi innych socjologów i politologów. Jak profesor Rychar d coś powiedział –
natychmiast była kontra Migalskiego. Jak Staniszkis czy Wawrzyniec Konarski wydali
jakąś opinię – to Migalski był zaraz przywoływany – i co ciekawe – zawsze jego opinia
miała wyraźnie propisowski wydźwięk i tłumaczyła postępowanie Jarosława
Kaczyńskiego – oczywiście jako zgodne z polską racją stanu lub dobrem publicznym.

background image

20

Znosiłem to spokojnie – mamy wszak pluralizm, każdy ma prawo do własnego zdania,
do egzemplifikacji własnych poglądów politycznych, nawet jeżeli to osłabia
wiarygodność naukową.

Migalski zaczął też pisać opinie na tematy bieżące. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie
kampania wyborcza.

Otóż Marek Migalski zdjął maskę naukowca – i zajął się walką polityczną, rozgrywką
polityczną na rzec Prawa i Sprawiedliwości – i ku osłabieniu Platformy Obywatelskiej.

Jan Maria Rokita odszedł z Platformy Obywatelskiej nagle i z wielkim łomotem,
godnym scenariusza telenoweli wenezuelskiej. Było łzawe tłumaczenie w TVN24, był
festiwal Nelly w TV, były czarne charaktery (w zależności od punktu widzenia – Tusk
albo bracia K.), jest też happy end – czyli Janek zajmuje się domem – a Nelly będzie
działać na rzecz kobiet Polski, Europy, Świata i okolic.

Nie mnie oceniać styl odejścia Rokity, ani postępowanie Nelly, która jak mi się wydaje
ma niepoukładane stany emocjonalne i procesy myślowe. Znaczy – najpierw mówi i
działa – potem myśli, jak to będzie kształtowało jej otoczenie, pozycję męża i jego
odbiór w polityce i mediach. Ale jedno jest pewne – Rokita nie planował takiego
odejścia ani nie planował akcji na zniszczenie swojego wizerunku i Platformy
Obywatelskiej

Migalski natomiast w artykule „Diabelski plan Rokity”, zamieszczonym w
„Rzeczpospolitej” wysnuwa wniosek, że JMR gra twardo i działa przeciwko PO i
Donaldowi Tuskowi – i że robi to z pełną premedytacją i pod płaszczykiem sitcomowego
scenariusza odejścia kryje się makiaweliczna gra.

Według doktora Migalskiego Rokita zamierza osłabić Platformę, spowodować przegraną
Tuska w wyborach, następnie go obalić, przejąć władzę nad całą PO, lub jej
zrewoltowaną częścią i doprowadzić do powołania rządu „zgody narodowej” POPiS…

Ta teoria, zgodna z wielotygodniowymi nawoływaniami publicystów „Dziennika” i
„Rzepy” dla realizacji takiego scenariusza powyborczego, jest niczym innym jak
zleconą zagrywką polityczną, wyglądającą na zlecenie z Prawa i Sprawiedliwości.

Motywy działalności i decyzji Jana M. Rokity zawsze, powtarzam zawsze, podyktowane
były

jego

osobistymi

poglądami

i

pewnym

idealizmem

politycznym

i

światopoglądowym. Odchodząc z kilku formacji, krytykując postępowanie takich czy
innych przywódców, jak choćby Jerzy Buzek, premier z nadania AWS i Krzaklewskiego,
Rokita nigdy nie dążył do rozłamu, do brudnej rozgrywki, nigdy w sposób niejawny nie
pogryzał nikogo. I Tak jest w tej chwili.

background image

21

Jak wiadomo, admiratorem Jana Marii Rokity nie jestem Zachwyty nad jego wiedzą,
oczytaniem, analitycznymi umiejętnościami, traktuję dość podejrzliwie. Podejrzane
dla mnie zawsze było to, jak tak doskonale przygotowany polityk, sześć razy wybierany
do Sejmu – raz tylko, krótko sprawował urząd państwowy. Zawsze dla mnie też było
dziwne, że głosy zachwytu po jakimś czasie milkły w partii, w której aktualnie Jan
Maria był, a odzywały się u nominalnych przeciwników – jak teraz w PiS. Ale nie mogę
przyjąć założenia, że działanie Rokity jest świadomym działaniem na rozbicie
Platformy Obywatelskiej.

To Marek Migalski realizuje przez swoją publikację zadanie rozbicia PO. To właśnie
tego rodzaju opinie i tworzenie spiskowej teorii, skierowanej w stronę działaczy PO –
ma osłabić pozycję tej partii i jest niczym innym, jak zakamuflowanym wezwaniem do
rozłamu w partii – i kryptoreklamą „jedynie słusznego rządu” PiS-u i PO.

Migalski sam przyznaje, że Rokita jest w PO zmarginalizowany i bez zaplecza
politycznego, więc jego artykuł i jego opinie nie służą dobru tej partii, lecz jej
osłabieniu i zabraniu procentów w sondażach przedwyborczych, tak aby już po
wyborach, być może wygranych przez Prawo i Sprawiedliwość – móc rozkroić partię na
dwie części – liberalną, z Komorowskim, Grasiem, Zdrojew skim, Olechowskim,
Gronkiewicz - Waltz – i propisowską z Rokitą na czele. Czyli inaczej – marzy się
Migalskiemu nowa przystawka – osłabiona i zdana na łaskę Kaczyńskiego.

Ciekawa teoria – ale Jan Maria Rokita jest zbyt inteligentnym i uczciwym politykiem,
aby budować tego rodzaju konstrukcję. Krojenie PO nie uda się.

Scenariusz ten, budowany jest nie po raz pierwszy. Najpierw doprowadzenie do
kryzysu, do konfrontacji wewnętrznej, później , kiedy grunt jest już przygotowany –
atak – tym razem za pomocą Marka Migalskiego. Atak wprost, wspomagany mediami i
opiniami „niezależnego specjalisty” na rozbicie Platformy Obywatelskiej l

Przy każdym kryzysie politycznym ten scenariusz był do tej pory realizowany. Najpierw
w dniach tworzenia rządu, potem przy kryzysie rządowym, pierwszym z
Marcinkiewiczem i drugim z Andrzejem Lepperem, przy okazji wyborów
samorządowych, teraz też, przy okazji przedterminowych wyborów. Bez skutku.

Straszenie wyborców koalicją z LiD-em jest też na początku dziennym. Gdy Platforma
Obywatelska stawia się okoniem wobec ataków Prawa i Sprawiedliwości, natychmiast
następuje riposta, że za chwilę, za moment nastąpi dogadanie się Donalda Tuska z
liderami lewej strony. Stawia się Platformę na pozycji „antypatriotycznej”, bo
przecież tylko z Jarosławem Kaczyńskim jest patriotycznie. Ale myślę, że działacze PO
już wiedzą, że koalicja z LiD-em – a szczególnie ze starymi znajomymi z Unii Wolności –
to może być dobre rozwiązanie, dla Polski, dla jej pozycji w Europie, dla rozwoju.

background image

22

Od przełomu ’89 roku minęło już 17 lat i czas powoli przestać myśleć w kategoriach –
post „Solidarność” i postkomuna. Nie ma już czegoś takiego, jak działacze
postsolidarnościowi. Są politycy, którzy odwołują się do tego etosu – którego znaczenie
uznaje też szeroko rozumiana lewica. Postkomuna już odeszła. Olejniczak, nawet
Borowski, to jednak nie jest ta formacja, która rządziła Polska stanu wojennego i
marazmu lat osiemdziesiątych. A i ten, tak zwany „żelazny elektorat” lewicy, już
odszedł.

Polska się zmienia, powoli, ale jednak. Wystarczy spojrzeć w kalendarz – i zobaczyć, że
ci, którzy są teraz aktywni zawodowo, 25 – 35- latkowie, wykształceni, wychowani już
w nowej Polsce – nie „kupują” już tego podziału… Oni patrzą na scenę polityczną nie
przez pryzmat historii, lecz rzeczywistości, ekonomii, współczesnego życia
społecznego. Obydwie formacje odnoszą się do inteligencji. I obydwie formacje są
wstanie uzgodnić podstawy programu gospodarczego.

Marek Migalski został aktywnym działaczem Prawa i Sprawiedliwości – można go śmiało
nazwać pałkarzem PiS-u. To nawoływanie do rozłamu w PO, modlitwy o jej przegranie
– to działanie nie publicystyczne – lecz czysto polityczne.

Rokita powróci do gry politycznej – to pewne. Nie wiadomo jak i gdzie – ale rojenia, że
będzie rozwalał Platformę i walczył o przywództwo w tej partii – to tylko rojenia
Migalskiego. Tak samo nie wierzę w premierostwo Rokity po auspicjami Jarosława
Kaczyńskiego. Rokita bardzo chciałby rządzić ,ale wie, że przy układzie, kiedy za
plecami miałby Jarosława Kaczyńskiego – nie jest to sytuacja komfortowa. I nawet
kiedy PO przegrałaby wybory w tym roku – Rokita nie ma szans na powrót i szefowanie
partii. W kolejce czekają Komorowski, Zdrojewski, Grobelny i Dutkiewicz. I to oni będą
rozdawać karty, kiedy ewentualnie Tusk odejdzie.

Marek Migalski jest stroną w sporze politycznym, jest manipulatorem, wypełnia rolę
uległego i zaangażowanego posłańca Prawa i Sprawiedliwości. Dobrze by było, gdyby
przestał się przedstawiać jako niezależny fachowiec. Izrael

Marny dorobek naukowy dr Migalskiego?

Jk, 2009-02-02

Dlaczego znany medialny politolog nie może rozpocząć otworzyć przewodu
habilitacyjnego? Może to nie zemsta przełożonych z uczelni - co sugerują obrońcy
Migalskiego - a raczej jego marny dorobek naukowy. - Jak na 40-letniego badacza,
nawet ilościowo, zasługujący tylko na słabą ocenę - pisze prof. Zyblikiewicz z UJ.

background image

23

Marek Migalski, popularny komentator polskiej sceny politycznej sam stał się w
ostatnich dniach jednym z głównych tematów komentarzy. Zaczęło się w połowie
stycznia tego roku, gdy "Rzeczpospolita", w której Migalski często publikuje, opisała
jego kłopoty z otwarciem przewodu habilitacyjnego. Odmówiono

mu na

uniwersytetach: Wrocławskim i Jagiellońskim, a powodem - zdaniem zainteresowanego
- miała być nie merytoryczna ocena jego dorobku naukowego, lecz środowiskowa
zawiść i zemsta z powodu wyrażanych przez niego krytycznych uwag o swoim
przełożonym, profesorze Janie Iwanku z Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. W
programie telewizyjnym Bronisława Wildsteina Migalski podważał jego kwalifikacje
naukowe i przypomniał o jego domniemanych związkach ze Służbą Bezpieczeństwa w
czasach PRL-u. Postawę Migalskiego skrytykowało w liście otwartym wielu pracowników
jego uczelni.

Kilka dni po artykule w "Rzeczpospolitej" ponad dwudziestu profesorów UJ, a potem
setki innych osób, podpisało się pod listem otwartym w obronie Migalskiego. Napisali,
że "uniemożliwienie wszczęcia procedury habilitacyjnej Migalskiemu bez podniesienia
jakichkolwiek merytorycznych argumentów i wbrew jednomyślnej, pozytywnej ocenie
jego dorobku naukowego (...) rodzi uzasadnione podejrzenia, że o wyniku tajnego
głosowania zadecydowały względy niemające nic wspólnego z kryteriami, jakie określa
ustawa o tytule i stopniach naukowych."

W zeszłym tygodniu na internetowym forum Wydziału Nauk Społecznych UŚ
zakwestionowano dorobek naukowy Migalskiego i zasugerowano, że w 1988 roku,
zatrzymany w związku z pewną demonstracją przez milicję, przyczynił się do kłopotów
innych ludzi. Wiadomość o tym została też rozesłana do wielu mediów. Zaatakowany
politolog wszystkiemu zaprzecza i zapowiada powiadomienie prokuratury.

List

prof.

Zyblikiewicza


Dorobkiem naukowym dr Migalskiego zajął się profesor dr hab. Lubomir W.
Zyblikiewicz z Wydziału Studiów Międzynarodowych i Politycznych Uniwersytetu
Jagiellońskiego. Napisał w tej sprawie list do "Gazety Wyborczej". Oto jego treść:

"Choć w ciągu ostatnich kilku dni padło mnóstwo ostrych słów i nierzadko usiłowano
wprowadzić w błąd opinię publiczną, zamierzałem nie brać udziału w tym sporze.
Do napisania tego krótkiego listu najpierw skłonił mnie "bohater", dr Marek
Migalski, który w wywiadzie dla "Dziennika" (16 stycznia, s. 19), w odpowiedzi na
sugestię, że być może zadecydował "niedostateczny dorobek", zapewnił: "Jestem
autorem, współautorem lub współredaktorem 11 książek, napisałem 30 artykułów
naukowych opublikowanych w większości za granicą." Trudno mi odpowiedzieć na
pytanie, dlaczego nie obawiał się, że bardzo często kłamstwo ma jednak krótkie
nogi.

background image

24


Otóż, wbrew temu, co twierdzi wcześniej, każdy z głosujących miał możliwość
zapoznania się z jego dorobkiem. Nawet pobieżne przyjrzenie się dostarczonym
publikacjom pozwala stwierdzić, że rzecz się ma zgoła inaczej niż często w tych
dniach powtarza. Biorąc pod uwagę dorobek powstały po doktoracie, a więc nie
uwzględniając publikacji pracy doktorskiej, 'Koncepcja "mostu między Wschodem a
Zachodem" Edwarda Benesza' (dr Migalski nie wspomina o żadnych zmianach) i
pracy habilitacyjnej, pozostaje 9 pozycji, w których teksty Jego autorstwa liczą w
sumie 386 stron. Dość często w naukach społecznych to objętość jednej tylko
książki. Co więcej, potrafi dr Migalski przypisać sobie "książki", w których jego
autorstwa jest po 1 (jednej) stronie. Po "swych" książkach wymienia on "pozostałe
publikacje naukowe", w liczbie 27, przy czym niektóre z nich stanowią części już
wcześniej wymienianych książek. Jeśli dodamy jeden tekst opublikowany przez
niego przed obroną pracy doktorskiej w listopadzie 2001 r., to, sumując wszystkie
strony, otrzymujemy dorobek, jak na 40-letniego badacza, nawet ilościowo,
zasługujący

tylko

na

słabą

ocenę.


Gdyby ktoś chciał być bardziej dociekliwy, musiałby zadać oczywiście pytanie, czy
wśród tej reszty wszystkie pozycje mają charakter naukowy. Najwięcej wątpliwości
z tego punktu widzenia budzi książeczka "Obywatel - Społeczeństwo - Demokracja".
Trudno mi, specjaliście w zakresie stosunków międzynarodowych, dokonywać
jednak oceny merytorycznej. Powinienem natomiast, ciągle nawiązując do tego
nieszczęsnego zdania, zwrócić uwagę, że na "starym" Zachodzie opublikował dr
Migalski jeden króciutki tekst, w wydanym przez swego kolegę z Uniwersytetu
Śląskiego, we Wiedniu, zbiorze tekstów, bardzo dawno temu, w 2003 r.

Jeśli chodzi o drugą ważną przesłankę, książkę "habilitacyjną", trudno mi,
powtórzę, miarodajnie się wypowiadać. Nie zamierzam w szczególności zastępować
prof. Antoszewskiego, który może najlepiej odpowiedzieć, na ile jego uwagi
krytyczne, zwłaszcza dotyczące metodologii, zostały w pracy uwzględnione.
Ograniczając się skromnie do spraw warsztatu naukowego, mogę powiedzieć, że
przypisy z pewnością nie stanowią silnej strony pracy. A już zupełnie niezrozumiałe
jest, dlaczego w - skądinąd bardzo skromnej, liczącej zaledwie 5 stron - Bibliografii
nie można znaleźć żadnych opracowań badaczy ze "starego" Zachodu. Proszę mi
wierzyć, w krótkim czasie, nawet nie zajmując się nigdy problematyką systemów
partyjnych Czech i Polski, sporą listę potrafiłbym stworzyć.

Odnoszę wrażenie, że w porównaniu z wyglądającą na całkiem przyzwoitą pracą
doktorską, nastąpiło wyraźne cofnięcie się w standardach badawczych.
Myślę, że podział głosów w Radzie podczas wtorkowego posiedzenia w dużej mierze

background image

25

da się sprowadzić do podziału na tych, którzy uznali, że niespełnianie wymogów
ustawowych, zwłaszcza brak wymaganego dorobku, dyskwalifikuje kandydata
ostatecznie, i na takich, którzy byli gotowi, mimo wszystko, dać mu szansę na
osobisty udział w dalszych fazach postępowania, chyba jednak też bez złudzeń co
do końcowego rezultatu. Nie wiem zresztą, co dla zainteresowanego w
ostatecznym rozrachunku okaże się korzystniejsze. Nie jest to ani pierwszy, ani
ostatni, przypadek niepowodzenia kandydatów pragnących uzyskać stopień doktora
habilitowanego w naszej Radzie Wydziału, co nie powinno dziwić. Znam osoby, a
niektóre z nich wysoko cenię, które, poniósłszy niepowodzenie przy pierwszej
próbie, odniosły przy następnej sukces otwierający drogę do dalszej kariery
naukowej.

Pozwolę sobie na pewien wtręt osobisty. Śledząc to, co się dzieje wokół tej decyzji,
czuję się dumny z mojego Uniwersytetu. Uniwersytetu, który w różnym czasie
wywoływał niechęć swoją niezależnością. Uniwersytetu, którego niepokorność raziła i
w odległych czasach sanacji, i - oczywiście - przez ponad półwiecze Polski Ludowej, i -
jak się nie po raz pierwszy zresztą zdarza - budzi gniew polityków i wcale sporej części
opinii publicznej. Lecz tej dumie towarzyszy, niestety, także poczucie wstydu. Z
powodu jednego z moich kolegów, który jednak stał się - jak się wydaje - wyłącznie
politykiem… Chodzi mi o prof. Legutkę, o jego skandaliczną, jeśli została wiernie
przytoczona wypowiedź („Rzeczpospolita”16 stycznia 2009 r., A 7.). Oto jej część:
"Skoro się tworzy specjalną komisję do oceny dorobku kandydata, to po to, by się
oprzeć na jej rekomendacji. Skoro komisja stwierdza, że wszystkie warunki zostały
spełnione, jak Rada Wydziału może głosować przeciw....Głosowanie Rady powinno być
formalnością..."

Przykro mi, lecz te słowa są rezultatem albo bezmyślności, albo czegoś jeszcze
gorszego. Nie chodzi tutaj tylko o prawa szczegółowe, o obyczaje, lecz o
niezrozumienie lub skryte próby gwałcenia elementarnych podstaw demokracji. Mam
nadzieję, że co najmniej na moim uniwersytecie i w mojej Radzie Wydziału bardzo
rzadko podejmowanie decyzji będą czczą formalnością. Mamy zaufanie i do
jednoosobowych organów władzy, i do kilkuosobowych komisji mających Radzie służyć
pomocą, lecz decyzje zamierzamy podejmować samodzielnie i z namysłem.

Pragnę zapewnić też, że jeśli p. minister Kudrycka, po zapoznaniu się z przebiegiem
tej sprawy, zechce zaproponować i forsować zmiany ustawy w kierunku uszczelnienia i
zwiększania wymagań, utrudnienia byle jakich awansów naukowych, to może liczyć na
wsparcie, i moje, i wielu mi znanych osób."

Źródło: Gazeta Wyborcza


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ideologia IV RP Publicystyka Zdzisława Krasnodębskiego
Gowiski M , Dramat jzyka Uwagi o mowie publicznej IV RP
Polityka zagraniczna IV RP
Agent Tomek wyleniały Bond IV RP
pyt adm publ, Politologia UAM 2013-2016, Semestr IV, Administracja publiczna - Zyborowicz, Inne mate
Rozkład materiału MATEMATYKA klasa IV realizowany w Publicznej Szkole Podstawowej w Zakrzowie w lata
FINANSE PUBLICZNE, ADMINISTRACJA, Semestr IV, Finanse publiczne i prawo finansowe
wyk 'ad IV, administracja publiczna-ćw, owi
Nowe lektury szkolne IV RP
Wyklad IV finanse publiczne, sggw - finanse i rachunkowość, studia, 6 semestr, finanse
projekt konstytucji IV RP
Polityka zagraniczna IV RP
Agent Tomek wyleniały Bond IV RP
Złote myśli z dziejów IV RP
toster emeryta IV RP

więcej podobnych podstron