background image

O cudzie nie ma mowy 

Marek Migalski 09-09-2008, Rzeczpospolita 

Ekipa  premiera  Tuska  jest  bezsilna  lub  leniwa.  Zawiodła  zarówno  tych,  którzy 
oczekiwali modernizacji Polski, jak i tych, którzy liczyli na rozliczenie PiS  – pisze Marek 
Migalski, politolog z Uniwersytetu Śląskiego 

Większość wyborców, którzy przed rokiem oddali swój głos na Platformę Obywatelską, 
ma  prawo  czuć,  że  ich  głos  został  zmarnowany.  Dotyczy  to  zwłaszcza  dwóch 
największych  grup  elektoratu  –  zarówno  tej,  która  oczekiwała  szybkiej  liberalizacji  i 
modernizacji  Polski,  jak  i  tej,  która  zagłosowała  na  PO  jako  formację,  która  „dorżnie 
watahy PiS” i całkowicie odmieni naszą rzeczywistość po rządach kaczystów. 

Prawie  11  miesięcy  po  ostatniej  elekcji  parlamentarnej  elektorat  promodernizacyjny, 
liberalny  może  się  czuć  totalnie  zawiedziony  sprawowaniem  władzy  przez  Donalda 
Tuska. Egzemplifikacją tego stanu ducha winny być takie wydarzenia jak dymisja prof. 
Stanisława  Gomułki  i  surowe  w  swej  treści,  choć  delikatne  w  formie,  upomnienia  pod 
adresem  nowego  gabinetu  płynące  z  ust  na  przykład  Leszka  Balcerowicza  oraz  innych 
znanych ekonomistów. 

W  istocie  bowiem  bilans  prawie  rocznych  rządów  PO  jest  zaskakująco  mizerny  –  nie 
dokonała  się  reforma  finansów  publicznych,  nie  zostały  uproszczone  prawie  żadne 
przepisy  utrudniające  działalność  polskim  biznesmenom,  komisja  Palikota  nie 
wyprodukowała  żadnej  uchwalonej  przez  Sejm  ustawy,  w  zamian  stając  się  areną 
promocji jednego z największych psujów polskiej demokracji. Obniżka podatków do 18 
i  32  proc.,  która  nastąpi  od  przyszłego  roku,  jest  efektem  działalności  rządów…  PiS, 
LPR i Samoobrony. 

Nie dokonuje się w naszym kraju żaden skok cywilizacyjny, o cudzie gospodarczym nie 
wspominając.  O  podatku  liniowym  zapomniano,  o  szybkiej  prywatyzacji  także.  Warto 
zwrócić  uwagę,  że  w  przemówieniach  premiera  nie  ma  już  o owym cudzie  mowy,  tak 
jak nie przywołuje on już w ogóle Irlandii jako wzoru tego, co ma się w Polsce stać.  

We wszystkich dziedzinach życia społecznego widać inercję i niechęć do jakichkolwiek 
zmian czy reform. Rząd, gdy tylko napotyka opór materii, cofa się i trwa w platońskim 
bezruchu,  w  nadziei,  że  jakoś  to  będzie.  Gdy  min.  Barbara  Kudrycka  przedstawiła 
ambitny  plan  reformy  szkolnictwa  wyższego,  środowisko  tupnęło  znacząco  i  pani 
minister  pośpiesznie  wycofała  się  z  proponowanych  projektów  zmian.  Z  reformy 
urzędów  wojewódzkich  i  przekazania  ich  znaczącej  kompetencji  do  rąk  samorządów 
nie  zostało  nic,  choć  podobno  wicepremier  Grzegorz  Schetyna  uchodzi  za  twardego 
kanclerza. 

background image

 

Kac poznawczy 

Sprzeciw  ludowców  zamroził  starania  o  likwidację  pasożytniczego  KRUS,  choć  miał  to 
być sztandarowy przykład walki z marnotrawstwem publicznych pieniędzy. Nie została 
zlikwidowana  żadna  z  agencji  rządowych,  które  są  jedynie  drogimi  miejscami 
umieszczania  pociotków  i  politycznych  popleczników.  Rząd  skwapliwie  wymienił  całe 
rady  nadzorcze  i  zarządy  spółek  Skarbu  Państwa,  obsadzając  je  znajomkami,  nic 
jednak nie zmieniając w ich politycznym charakterze i ekonomicznej zbędności.  

Nie dokonała się reforma służby zdrowia i systemu edukacji  – dwóch wielkich obszarów 
do  reformy,  w  których  państwo  ma  i  powinno  mieć  swoją  odpowiedzialność.  Szefowe 
obu  resortów  systematycznie  umieszczane  są  w  rankingach  popularności  ministrów 
obecnego  gabinetu  na  samym  końcu,  co  jest  wystarczającym  dowodem  na  to,  że 
społeczeństwo nie tego oczekiwało po prawie rocznych rządach fachowców z PO. 

Po  11  miesiącach  od  wyborów  Polska  jest  takim  samym  etatystycznym,  drogim  i 
nieefektywnym państwem, jakim była za rządów SLD czy PiS. Program taniego państwa 
nie jest realizowany – i to zarówno w wersji populistycznej (odstąpiono od głupawych 
pomysłów  latania  rejsowymi  samolotami,  a  przy  Tusku  jest  tyle  samo  BOR-owców,  co 
było przy Kaczyńskim), jak i w wersji racjonalnej (np. poprzez likwidację kosztownych 
agencji państwowych czy rozbudowanej administracji rządowej). 

Wielcy  modernizatorzy  pod  przywództwem  premiera  Tuska  okazali  się  albo  tak 
bezsilni,  albo  tak  leniwi,  że  ich  prawie  roczne  rządy  nie  przyniosły  dosłownie  nic  w 
dziele liberalizowania i modernizowania naszej gospodarki i aparatu państwowego. 

Z wielkiej chmury na jesieni ubiegłego roku nie spadł żaden deszcz. Wszyscy, którzy w 
ostatniej  kampanii  wyborczej  uwierzyli  Platformie  w  to,  że  dokona  ona  budowy 
podstaw do liberalnego cudu, do gwałtownej modernizacji naszego kraju, mogą chyba 
mieć kaca poznawczego. 

Kaczyński na wolności 

Ale  druga  największa  grupa  zwolenników  PO  także  nie  może  się  czuć 
usatysfakcjonowana  – to ci, którzy poparli Tuska i jego kolegów, wierząc, że wytną w 
pień  PiS-owców,  czyli  –  w  ich  przekonaniu  –  parafaszystów,  nacjonalistów, 
totalitarystów,  antydemokratów.  To  ten  elektorat,  który  uwierzył,  że  poprzednie 
wybory  to  nowy  4  czerwca  1989  roku,  że  ich  głos  jest  głosem  przeciwko  złu 
wszelakiemu i zamordyzmowi. 

Co widzą dziś ci  wyborcy? Jarosław Kaczyński i Zbigniew Ziobro są  wciąż na wolności, 
Mariusz  Kamiński  nadal  jest  szefem  „polskiego  Securitate”,  czyli  CBA,  Sławomir 
Skrzypek nadal siedzi w fotelu prezesa NBP, a Lech Kaczyński wciąż „kompromituje nas 
w  oczach  cywilizowanego  świata”.  PiS  nie  zostało  zdelegalizowane,  IPN  rozwiązany, 

background image

 

prezes Andrzej  Urbański sprawuje swoje  rządy na Woronicza, a Zbigniew Wassermann 
nie został utopiony w swojej wannie. 

Wyborcy  oczekujący  „dorżnięcia  watahy  PiS”  muszą  się  czuć  tak  rozczarowani  jak  ci, 
którzy w 1989 roku głosowali na „Solidarność”, a dostali Wojciecha Jaruzelskiego jako 
prezydenta, „grubą linię” Tadeusza Mazowieckiego i byłych esbeków i ich kapusiów na 
eksponowanych stanowiskach państwowych. 

Platforma chyba zdała  sobie z tego sprawę  w  ostatnim czasie i nie tylko  zdecydowała 
się postawić Wojciecha Jasińskiego przed Trybunałem Stanu, ale także  – co ważniejsze 
– uchylić immunitet poselski Zbigniewa Ziobry. Ale pretekst wybrano fatalnie. Nie dość, 
że sprawa wydaje się dęta i jest wielce prawdopodobne, że już wkrótce b yły minister 
będzie  chodził  w  aureoli  niewinnej  ofiary  mściwości  platformersów  (pisał  o  tym  m.in. 
Łukasz Warzecha w „Fakcie”), to jeszcze sam delikt wydaje się idealny dla Ziobry. 

Bo załóżmy nawet, że sąd uzna polityka PiS za winnego zarzucanych mu czynów – co to 
będzie  oznaczać  w  opinii  społecznej?  Że  ścigając  przestępców,  może  i  złamał  prawo, 
ale  dlatego  właśnie,  że  „chciał  dopaść  sk….  nów”!  Będzie  więc  Ziobro  polską 
inkarnacją Brudnego Harry’ego, który walcząc z bandytami, łamał prawo, ale robił to w 
interesie społecznym. 

Ignorancja 

Dwie największe grupy wyborców PO sprzed roku mają prawo czuć się rozczarowane.  

A  co  z  innymi?  Ci,  którzy  oczekiwali  poprawy  obyczajów  w  polityce  wewnętrznej,  też 
nie mają powodów do radości – wojna polsko-polska trwa. Nie jest to oczywiście wina 
tylko  Platformy,  ale  wypowiedzi  posła  Janusza  Palikota,  niedawne  porównanie  przez 
min.  Sławomira  Nowaka  prezydenta  z  osiołkiem  ze  Shreka  czy  koprolalia  (choroba 
objawiająca  się  niekontrolowanym  wypowiadaniem  przekleństw  lub  obelg  –  red.),  na 
którą  niewątpliwie  cierpi  marszałek  Stefan  Niesiołowski,  powodują,  że  obyczaje 
polityczne wciąż nie podniosły się z dna, na którym leżą od pewnego czasu. 

Zwolennicy walki z korupcją niezadowoleni z pracy CBA i dzisiaj nie mają powodów do 
radości.  Odpowiedzialna  za  to  Julia  Pitera  nie  ma  odpowiedniej  infrastruktury, 
narzędzi  i  podstaw  prawnych,  by  prowadzić  walkę  z  tym  typem  przestępczości.  Jest 
jedynie nieważnym pełnomocnikiem rządu, a nie konstytucyjnym ministrem, i zamiast 
skupiać  się  na  swym  zadaniu,  przejawia  objawy  medialnej  nadaktywności, 
peregrynując od studia do studia i wypowiadając się na tematy wszelakie, od sytuacji 
w Gruzji po stosunki z USA, wykazując się całkowitą ignorancją w tych kwestiach.  

Jeśli  podnoszone  były  zarzuty  wobec  poprzedniej  ekipy,  że  nie  pozostawiła  po  sobie 
zmian  instytucjonalnych,  skupiając  się  jedynie  na  wymianie  ludzi,  to  jakże  żałośnie 

background image

 

wygląda  w  porównaniu  np.  z  powołaniem  CBA,  czy  rozwiązaniem  WSI  obecny  stan 
rzeczy. 

Efektów brak 

A  krytycy  PiS-owskiej  polityki  zagranicznej?  Miało  być  zupełnie  inaczej,  nowy  styl 
premiera i ministra spraw zagranicznych miały zdecydowanie poprawić naszą sytuację 
w Europie i na świecie. Czy to się dokonało? W żadnym wypadku  – w naszych relacjach 
z  Niemcami  nie  zanotowaliśmy  żadnych  postępów  w  różniących  nas  kwestiach 
odszkodowań,  gazociągu  północnego  czy  muzeum  wysiedleńców.  Obecność  Angeli 
Merkel  na  premierze  „Katynia”  czy  poklepywanie  się  z  Donaldem  Tuskiem  po 
ramionach nie zmieniły niczego, literalnie niczego, w naszych stosunkach.  

Podobnie  w  relacjach  z  Moskwą  –  wizyta  naszego  premiera  na  Kremlu  okazała  się 
bezużyteczna  z  punktu  widzenia  poprawy  naszych  kontaktów  z  Rosją.  Co  więcej,  w 
ostatnim  czasie  pogorszyły  się  one  znacząco.  I  podobnie  jak  w  relacjach 
wewnątrzpolskich, nie jest to  wina tylko Platformy i jej polityków, ale także, a w tym 
przypadku  przede  wszystkim,  partnera.  To  Moskwa  nie  chce  polepszenia  naszych 
relacji  i  nic  się  w  tej  sprawie  nie  da  zrobić.  Ale  świadczy  to  o  tym,  że  poprzednie 
ochłodzenie  na  tej  linii  nie  było  wynikiem  jakiejś  nieodpowiedzialnej  i  awanturniczej 
polityki Kaczyńskich, ale po prostu sprzeczności interesów Polski i Rosji.  

Za  rządów  PO  pogorszyły  się  natomiast  nasze  stosunki  z  USA  oraz  sąsiadami 
wschodnimi,  szczególnie  z  Ukrainą  –  co  w obu  przypadkach  było  wynikiem  działań  lub 
zaniechań  nowego  gabinetu.  Okazało  się  bardzo  szybko,  że  ci,  którzy  oczekiwali,  że 
polityka  uśmiechów łatwo załatwi nasze problemy na arenie międzynarodowej, muszą 
się czuć rozczarowani. 

Chyba  dociera  do  nich  powoli  fakt,  że  polityki  zagranicznej  państwa  nie  mierzy  się 
stylem,  językiem,  atmosferą  i  liczbą  nieprzychylnych  nam  artykułów  w  prasie 
zachodniej,  ale  realnymi,  namacalnymi  i  wymiernymi  efektami.  A  tych  po  roku 
rządzenia  PO  zwyczajnie  brak  (jedynym  pozytywem  dla  wyborców  PO  jest  realna 
perspektywa wycofania polskich wojsk z Iraku, co było obietnicą wyborczą Platformy).  

Ofensywa medialna 

Zawiedzeni  muszą  być  także  i  ci,  którzy  w  nowym  gabinecie  upatrywali  szansy  na 
poprawę  naszego  bezpieczeństwa.  Fakt  instalacji  na  naszym  terytorium  tarczy 
antyrakietowej  jest  dyskusyjny  i  nawet  jeśli,  jak  ja,  uważa  się  ją  za  zwiększającą 
nasze  bezpieczeństwo,  to  warto  przypomnieć,  że  dokonało  się  to  niejako  wbrew  woli 
rządu niźli za jego sprawą. 

W  kwestii  bezpieczeństwa  energetycznego  rzecz  ma  się  jeszcze  gorzej  –  kierowanie 
zespołem  zajmującym  się  tą  materią  zostało  z  niejasnych  powodów  odebrane  kilka 

background image

 

miesięcy  temu  wicepremierowi  Pawlakowi  i  przekazane  pod  bezpośredni  dozór 
premierowi Tuskowi. Po czym słuch o działaniach tego zespołu zaginął. Nic  nie stało się 
od  roku,  co  świadczyłoby  o  tym,  że  kontynuujemy  wysiłki  poprzedniej  ekipy  (z 
odpowiedzialnym  za  to  Piotrem  Naimskim)  zmierzające  do  dywersyfikacji  dostaw 
surowców  energetycznych  lub  budowania  alternatywnych  źródeł  energii  (np.  energii 
jądrowej). 

Niewiele słychać także o otwarciu zawodów prawniczych, szybkiej budowie autostrad, 
znaczących  podwyżkach  dla  „leczących  nas  lekarzy  i  uczących  nasze  dzieci 
nauczycieli”  –  by  przywołać  spoty  reklamowe  PO  z zeszłorocznych wyborów.  Nadzieje 
związane  z  nowym  gabinetem  okazały  się  bezpodstawne  dla  wielu  grup  wyborców 
popierających Platformę w ostatniej elekcji. 

Zdają  sobie  chyba  z  tego  sprawę  spece  od  rządowego  PR,  bowiem  zapowiadają  na 
nadchodzącą  jesień  ofensywę  medialną  i  zasypanie  Sejmu  projektami  ustaw  
utwierdzającymi swój elektorat w przekonaniu, że jednak rząd działa pełną parą. Czy 
im się uda, trudno dzisiaj ocenić. Ale już teraz widać, że sposobem na przezwyciężenie 
dotychczasowej  inercji  gabinetu  Donalda  Tuska  nie  ma  być  wywiązywanie  się  z 
wyborczych obietnic, ale kolejna kampania medialna. 

Czas na kontynuację 

Zapowiada się zatem kontynuacja dotychczasowej linii tego rządu polegająca raczej na 
markowaniu  działań  niźli  na  samych  działaniach.  To  byłaby  bardzo  zła  informacja, 
bowiem  świadczyłaby  o  tym,  że  po  pierwszym  zmarnowanym  roku  zapowiada  się 
następny. Platforma ma jeszcze szansę w kolejnych latach na to, by zrealizować swoje 
obietnice wyborcze i dokonać koniecznych reform modernizujących nasze państwo, ale 
trzeba  mieć  świadomość,  że  pierwszych  kilkanaście  miesięcy  rządów  Donalda  Tuska 
zostało z punktu widzenia reformy kraju zmarnotrawionych. 

Rzeczpospolita 

background image

 

Marek Migalski: Pięć grzechów głównych Platformy 

http://www.platforma.org/forum/index.php?showtopic=15002 

W  sondażach  kierujemy  się  sympatią,  ale  w  końcu  wybieramy  może  i  mało 
sympatycznego,  ale  szanowanego  zakapiora.  Ta  prawidłowość  działa  na  niekorzyść 
Tuska.  Jego  nie  sposób  nie  lubić,  ale  Kaczyńskiego  nie  sposób  nie  szanować  –  pisze 
socjolog z Uniwersytetu Śląskiego. 

Najwięcej  błędów  tej  kampanii  wyborczej  popełniła  chyba  Platforma.  Sam  naliczyłem 
ich co najmniej pięć. 

1. Niekonsekwencja 

Pierwszy  to  niekonsekwencja.  Donald  Tusk  porusza  się  od  ściany  do  ściany,  miotany 
kolejnymi  sondażami  i  podpowiedziami  swoich  kolegów.  Zamiast  jasno  trzymać  się 
obranej  strategii,  co  rusz  zaskakuje  wyborców  kolejnymi  woltami,  wypowiadając 
sprzeczne komunikaty. 

Najlepszym  tego  przykładem  była  ciągła  zmiana  stanowiska  w  kwestii  powyborczych 
aliansów.  Najpierw  lider  PO  zapewniał,  że  partia  samodzielnie  zdobędzie  w iększość, 
potem,  że  jedynym  koalicjantem  zostanie  PSL,  następnie  zaproponował  koalicję  z  PiS 
lub z LiD, by na końcu ogłosić chęć współpracy wszystkich ze wszystkimi. Jak wyborca 
PO może się nie czuć skołowany tego typu festiwalem niespodzianek? 

2. Niespójny przekaz 

Drugą kwestią jest brak spójności przekazu. Nie jest jasne, pod jakimi hasłami idzie PO 
do  wyborów,  co  jest  lejtmotywem  jej  kampanii,  najważniejszą  i  przewodnią  myślą 
mającą  integrować  wyborców  Platformy.  U  PiS  jest  to  walka  z  korupcją,  temu 
podporządkowane  są  wszystkie  inne  podziały  i  kierunki  ataku  (salon,  III  RP,  elity, 
postkomuniści itp.). Każdy billboard i każda telewizyjna reklamówka nawiązuje do tego 
przesłania. PiS jako partia zwykłych ludzi walczy z korupcją, która zagnieździła się we 
wskazanych przez Jarosława Kaczyńskiego instytucjach i środowiskach. 

W kampanii PO tego brak. Wyborca dostaje szereg różnych, nienawiązujących do siebie 
reklamówek,  kilka  rodzajów  billboardów  o  kompletnie  odmiennej  tematyce.  Nie 
wiemy,  po  co  Platforma  chce  odsunąć  od  władzy  PiS  –  czy  po  to,  żeby  zbudować 
prawdziwą  IV  RP,  czy  może  reaktywować  III  RP?  Obiektem  ataku  partii  Tuska  jest  tak 
wiele zjawisk i problemów, że nie wiadomo, jakie jest główne przesłanie tej kampanii. 
To  kompletny  brak  koherencji  marketingowej.  Platforma  gra  na  tylu  fortepianach,  że 
powstaje efekt kakafonii. 

background image

 

3. Reaktywność 

Kolejnym  błędem  kampanii  PO  jest  jej  reaktywność.  To  banał,  który  jednak  trzeba 
wypowiedzieć  –  wyznaczającym  pole  bitwy  i  rodzaj  stosowanej  broni  jest  Jarosław 
Kaczyński,  nie  Donald  Tusk.  Przed  kilkoma  miesiącami  na  łamach  „Rzeczpospolitej” 
porównałem  taktykę  premiera  do  zachowania  Jagiełły  pod  Grunwaldem.  Premier,  jak 
kiedyś  Jagiełło,  podejmuje  walkę  na  wcześniej  przygotowanym  przez  siebie  polu, 
pełnym  dołów  i  jarów,  w  które  chętnie  posyła  hufce  przeciwników.  Wyznacza  reguły 
walki,  a  jeśli  nie  idzie  mu  najlepiej,  zmienia  zasady  lub  przenosi  konflikt  na  inny, 
bardziej  dla  niego  korzystny  grunt.  Tak  dzieje  się  od  początku  tej  kampanii.  To  PiS 
decyduje, jakimi reklamówkami sztaby konkurują, o jakich tematach i kiedy będzie się 
rozmawiać, co ma być główną osią wyborczego sporu. 

4. Liderzy z drugiej ligi 

Czwartą już słabością strategii Platformy jest oparcie jej na osobach przewodniczącego 
(o czym za chwilę) oraz Bronisława Komorowskiego i Julii Pitery. Wystarczy porównać 
tych  polityków  z  osobami  reklamującymi  PiS  (Zbigniew  Ziobro,  Zbigniew  Religa),  by 
przekonać  się  jak  bardzo  nietrafny  był  to  wybór.  Partię  rządzącą  reklamują  twarze 
ministrów  plasujących  się  w  pierwszej  piątce  polityków  najbardziej  lubianych  i 
cieszących  się  zaufaniem  społecznym,  natomiast  do  głosowania  na  PO  zachęcają 
politycy raczej z drugiej dziesiątki najważniejszych postaci polskiego życia publicznego 
(Komorowski)  lub  zupełnie  już  z  drugiej  ligi  (Pitera).  Jak  z   takimi  „lokomotywami” 
można wygrać z PiS? 

5. Twarz Tuska 

I  wreszcie  błąd  ostatni  –  to  osoba  samego  Tuska.  Oparcie  całej  kampanii  partyjnej  na 
jego  autorytecie  i  popularności  było  zabiegiem  chybionym.  Zamiast  pokazać  całe 
tabuny osób popularnych i lubianych, które sympatyzują z PO, partia zdecydowała się 
na wyeksponowanie twarzy swego lidera. 

Podobnie  zresztą  jak  PiS  (kolejne  to  już  zapożyczenie  i  „małpowanie”  partii 
Kaczyńskiego).  Tyle,  że  w  przypadku  ugrupowania  rządzącego  było  to  nad  wyraz 
spójne,  koherentne  i  korespondujące  z  całą  kampanią  („silny  szeryf  walczący  z  plagą 
korupcji,  salonem  i  układami”).  W  odniesieniu  do  strategii  PO  obecność  Tuska  jako 
frontmena całej kampanii nie wydaje się tak oczywista. 

Od  dłuższego  czasu  forsuję  tezę,  że  polityków  można  podzielić  na  tych,  których  się 
szanuje, ale nie lubi, oraz na tych, których się lubi, ale nie czuje wobec nich respektu. 
Do pierwszej grupy zaliczyć można Kaczyńskiego, do drugiej Tuska. Przewaga premiera 
nad  szefem  Platformy  polega  jednak  na  tym,  że  o  ile  w  sondażach  kierujemy  się 
sympatią  (bo  nic  nas  nie  kosztuje  taka  deklaracja  i  miło  jest  zgłosić  poparcie  dla 

background image

 

powszechnie  lubianego  polityka),  o  tyle  w  prawdziwym  głosowaniu  wybieramy  może  i 
mało  sympatycznego,  ale  szanowanego  zakapiora,  który  zdolny  będzie  do  rządzenia 
Rzecząpospolitą i skutecznej walki o nasze interesy. W realnych decyzjach, które mają 
rozstrzygnąć  o  losach  kraju,  lubienie  jest  mniej  istotne  niż  respekt.  Ta  prawidłowość 
działa na niekorzyść Tuska. Jego nie sposób nie lubić, ale Kaczyńskiego nie sposób nie 
szanować (nawet jeśli się jest jego politycznym przeciwnikiem).  

 

Tajemnica popularności Platformy 

Marek Migalski 23-09-2008, Rzeczpospolita 

Deklarowanie  sympatii  dla  Platformy  sytuuje  osobę  głoszącą  takie  poglądy  w  gronie 
oświeconych i rozumnych. Głosowanie na „czerwonego” lub na „faszystów” to obciach 
i wstyd – pisze politolog z Uniwersytetu Śląskiego. 

Niedawno  w  „Rzeczpospolitej”  opisałem,  jak  bardzo  wyborcy  Platformy  mają  prawo 
czuć  się  rozczarowani  rocznymi  rządami  tej  partii.  Dotyc zy  to  wszystkich  właściwie 
grup  społecznych,  które  w  październiku  ubiegłego  roku  poparły  formację  Donalda 
Tuska – zarówno tych, którzy chcieli gwałtownej modernizacji i liberalizacji kraju, jak i 
tych,  którzy  chcieli  „dorżnięcia  watah  PiS,  rozliczeń  z  poprzednią  ekipą  i  likwidacji 
instytucji  i  zwyczajów  tzw.  IV  RP”.  Dlaczego  zatem,  rodzi  się  pytanie,  Platforma  ma 
tak  wysokie  poparcie?  Dlaczego,  jeśli  jest  tak  źle,  jest  tak  dobrze?  Dlaczego  grupy 
społeczne, które powinny być rozczarowane rządami PO, wciąż ją  popierają? 

Nie trzeba być dobrym 

Zacznijmy od oczywistości – Platforma jest dla nich bezalternatywna. Nawet jeśli opadł 
już  ich  entuzjazm  dla  niej,  który  udzielił  się  im  zaraz  po  obaleniu  „reżimu 
Kaczyńskich”, to nie mają innej partii, którą mogliby obdar zyć zaufaniem. Bo co mogą 
zrobić? Przerzucić swoją sympatię na PiS? Za wcześnie na to, zbyt świeża jest pamięć o 
jego rządach. Na SLD? Ten sam powód. 

Obie  formacje  walczą  z  przylepionymi  im  etykietkami  –  PiS  nie  może  pozbyć  się  łatki 
formacji  oszołomskiej,  inkwizytorskiej,  autorytarnej,  obciachowej  i  prymitywnej. 
Wciąż  pokutuje  stereotyp  wypracowany  przez  PO  w  czasie  kampanii  wyborczej, 
opisujący ugrupowanie Jarosława Kaczyńskiego jako reprezentanta ciemnogrodu, Polski 
B,  nieudaczników  i  frustratów.  Z  kolei  SLD  nie  może  się  wyzwolić  od  swego  emploi  z 
czasów  afery  Rywina  i  afery  starachowickiej.  Wciąż  postrzegany  jest  jako  partia 
złodziei i przestępców. 

background image

 

Może  więc  wyborca  PO  mógłby  zagłosować  na  kogoś  innego?  Konkurencyjne  formacje 
prawicowe  (np.  Polska  XXI)  są  dopiero  w  budowie  i  ich  ewentualna  walka  o 
zawiedzionego  wyborcę  Platformy  to  dopiero  pieśń  przyszłości.  Dlatego  nawet  jeśli 
dzisiejszy  zwolennik  PO  widzi,  że  rządy  tego  ugrupowania  dalekie  są  od  tego,  co 
obiecywano  w  kampanii  wyborczej,  to  i  tak  partia  ta  zasługuje  na  poparcie  z  braku 
jakiejkolwiek  akceptowalnej  alternatywy.  To  jak  w  sporcie,  nie  trzeba  być  dobrym  – 
wystarczy być najlepszym. 

Po  drugie  –  opozycyjne  wobec  PO  formacje  były  do  niedawna  w  poważnych 
wewnętrznych kłopotach. W PiS miał miejsce bunt części polityków pod przywództwem 
Ujazdowskiego,  Zalewskiego,  Polaczka  i  Sellina,  zakończony  ostatecznie  ich  secesją. 
Dopiero od niedawna partia powtórnie jest powolna swemu prezesowi i może skupić się 
na walce z rządem, a nie na rozwiązywaniu wewnętrznych problemów. 

Podobnie  w  SLD  –  ledwie  przed  paroma  tygodniami  zakończyła  się  wyniszczająca 
rywalizacja  Olejniczka  z  Napieralskim,  która  osłabiała  całą  formację  i  gorszyła 
lewicowych  wyborców,  nieprzywykłych  do  takich  sytuacji.  Te  turbulencje  w  obu 
formacjach  opozycyjnych  musiały  się  odbić  na  ich  mniejszej  skuteczności  w  walce  z 
głównym ugrupowaniem rządowym. 

Media po stronie władzy 

Trzecim  powodem  wciąż  dużej  popularności  PO  jest  przychylność  ogromnej  części 
mediów, zwłaszcza elektronicznych. Pisałem już  o tym wielokrotnie  (także na łamach 
„Rzeczpospolitej”),  więc  ograniczę  się  tutaj  jedynie  do  lapidarnego  powtórzenia,  że 
bardziej  niźli  interesami  szefów  korporacji  medialnych  czy  innymi  ukrytymi 
przyczynami,  sytuacja  ta  spowodowana  jest  faktem,  iż  większość  dziennikarzy  jest 
młoda, dobrze sytuowana, lepiej wykształcona i mieszka w dużych miastach, a to  – w 
sposób naturalny – czyni ich elektoratem Platformy. 

Po prostu poglądy i program tej partii jest najbliższy myśleniu większości dziennikarzy 
i dlatego są wobec niej mniej krytyczni niż np. wobec Samoobrony czy PiS. Dlatego też 
Tusk i jego koledzy są traktowani bardziej ulgowo niż ich poprzednicy, a tym samym do 
społeczeństwa  dociera  ich  bardziej  pozytywny  obraz.  Łezka  się  w  oku  kręci  na 
wspomnienie  tych,  którzy  jeszcze  za  rządów  PiS  twierdzili,  że  rolą  dziennikarzy  jest 
być w opozycji. 

Ten  głupawy  pogląd  (głupawy,  bo  media  nie  powinny  być  ani  za  rządem,  ani  przeciw 
niemu, lecz winny być po stronie prawdy – tylko tyle) dzisiaj już nie obowiązuje, a jego 
głosiciele  bardzo  często  przejawiają  zadziwiającą  wyrozumiałość  wobec  grzeszków 
polityków partii rządzącej. 

background image

 

10 

Platformersom wybaczane jest o wiele więcej niż ich przeciwnikom. Żucie gumy przez 
premiera  na  spotkaniu  z  Angelą  Merkel  jest  jedynie  powodem  do  żartów,  natomiast 
niezauważenie w porę jej wyciągniętej ręki przez prezydenta „ośmiesza nas na arenie 
międzynarodowej”.  Marszałkowi  Bronisławowi  Komorowskiemu  nie  wypomina  się,  że 
Norwegię  zaliczył  do  państw  UE,  ale  przekręcenie  przez  Lecha  Kaczyńskiego  nazwisk 
piłkarzy jest tematem do kpin najpoważniejszych żurnalistów w kraju.  

Ze  zrozumieniem  przyjmuje  się  zarówno  twierdzenia  premiera  Tuska  sprzed  czterech 
miesięcy, że chce on kierować do Sejmu jak najmniej projektów ustaw, bo nasze życie 
jest  przeregulowane,  jak  i  obecne  przechwałki,  że  w  październiku  rząd  zasypie 
parlament ustawami. W obu przypadkach pochwały wielu dziennikarzy są zapewnione. 
Obsadzanie  stanowisk  w  zarządach  i  radach  nadzorczych  spółek  Skarbu  Państwa  oraz 
wszelkich  możliwych  agencjach  krewnymi,  partyjnymi  kolesiami  lub  skaptowanymi  do 
współpracy  politycznymi  odpadkami  (przypadek  Marka  Dyducha  w  Dolnośląskiem  i 
działaczy  Samoobrony  w  Lubuskiem,  którzy  zostali  wynagrodzeni  ciepłymi  synekurami 
w zamian za poparcie PO w sejmiku) to jedynie zjawisko do umiarkowanej krytyki. 

Ale  nagrana  rozmowa  Renaty  Beger  z  Adamem  Lipińskim,  w  której  ten  ostatni… 
odmawiał  działaczce  Samoobrony  stanowiska  wiceministra,  odmawiał  także 
wstrzymania wobec niej procesów sądowych i rozważał jedynie teoretycznie możliwość 
wyłożenia  za  nią  środków  z  Kancelarii  Sejmu  do  czasu  zakończenia  procesów  o  tzw. 
czeki  in  blanco  –  otóż  to  było  nazwane  taśmami  prawdy,  stanowiło  podstawę  do 
kilkutygodniowej histerii na temat korupcji politycznej i pozwalało na snucie opowieści 
o końcu demokracji w Polsce. 

Snobizm salonowy 

Oprócz przychylności świata mediów przyczyną popularności PO jest także poparcie w 
środowisku  liderów  opinii.  Dziś  partia  Donalda  Tuska  spełnia  tę  rolę,  którą  przez  lata 
spełniała UD/UW – to znaczy formacji wyznaczającej styl i smak. 

Przez  lata  duża  część  naszego  społeczeństwa  snobowała  się,  głosując  na  partię 
Tadeusza Mazowieckiego i Bronisława Geremka. W dobrym tonie było przyznawanie się 
do  sympatii  wobec  tego  ugrupowania,  natomiast  obdarzanie  zaufaniem  takiego  na 
przykład PC czy ZChN to był totalny obciach. Najlepiej przejawiało się to w badaniach 
społecznych,  w  których  do  głosowania  na  UW  przyznawało  się  zazwyczaj  dwa  razy 
więcej osób, niż miało to miejsce w realnych wyborach. 

Dzisiaj  mamy  do  czynienia  z  analogiczną  sytuacją  –  głośne  deklarowanie  sympatii  dla 
Platformy  jest  w  dobrym  tonie  i  sytuuje  osobę  głoszącą  takie  poglądy  w  gronie 
oświeconych  i  rozumnych,  podczas  gdy  deklaracja  chęci  głosowania  na  PiS  czy  SLD 
skutkuje  utratą  miana  inteligenta  lub  nawet  osoby  dobrze  wychowanej.  Wiadomo 
bowiem,  że  głosowanie  na  „czerwonego”  lub  na  „faszystów”  to  obciach  i  wstyd. 

background image

 

11 

Wyborcy  –  przyznając  się  do  swych  proplatformerskich  sympatii  –  stają  się  w  swoich 
oczach częścią wykształconego, cywilizowanego i kulturalnego Zachodu. 

Nie  ma  znaczenia,  że  ludzie  Platformy  są  często  bardzo  chamscy  –  nazywają  swych 
przeciwników  matołkami,  osłami,  frustratami,  dewiantami,  bydłem,  kretynami, 
kurduplami, karłami, durniami. Publicznie sugerują swym oponentom homoseksualizm i 
alkoholizm,  a  o  perspektywie  tańca  z  Marią  Kaczyńską  mówią,  że  „już  są  na  to 
nagrzani”.  Mimo  to  głosowanie  na  PO  czyni  głosującego,  w  jego  własnej  opinii,  kimś 
lepszym.  To  ważne  zwycięstwo  tej  partii  w  walce  na  wizerunki  (czy  narracje,  jakby 
powiedział  Eryk  Mistewicz).  Ten  polityczno-towarzyski  snobizm  także  pompuje 
notowania PO. 

Mistrzowie uniku 

Partia  Donalda  Tuska  zyskuje  w  sondażach  popularności  także  dlatego,  że  unika  jak 
ognia  jakiegokolwiek  starcia  społecznego.  Schodzi  z  linii  ciosu  prawie  każdej  grupie 
społecznej  lub  grupie  interesu,  opiniotwórczemu  środowisku  czy  też  potężnym 
instytucjom.  Nie  chce  wchodzić  w  zwarcie  w  celu  realizacji  jakiegoś  ambitnego 
zadania  i  celu.  Dlatego  ustępuje  wszędzie  tam,  gdzie  tylko  jest  to  możliwe,  i  to  bez 
względu  na  to,  czy  przeciwnikiem  są  nauczyciele  akademiccy,  rolnicy  ubezpieczeni  w 
KRUS, współkoalicjant czy urzędnicy unijni. Jedynym przeciwnikiem, z którym chętnie 
wchodzi  w  konflikty,  a  nawet  je  celebruje  i  dba  o  ich  temperaturę,  jest  nielubiany 
przez większość Polaków Lech Kaczyński. 

Psuj w pałacu 

W  tym  tkwi  następna  przyczyna  popularności  PO  –  umiejętne  rozgrywanie  emocji 
społecznych  i  wskazywanie  winnych  swojej  inercji  i  błędów.  Najczęstszym  obiektem 
tego  typu  zabiegów  jest  właśnie  prezydent  –  to  jego  Platforma  oskarża  o  niemożność 
realizowania swoich obietnic wyborczych. Weto prezydenckie stało się wygodnym alibi 
dla słodkiej maňany, w której tkwi rząd. Bo jeśli jakieś pomysły rządu mają spotkać się 
z owym wetem, to po co w ogóle zabierać się do czegokolwiek? 

Wyborcy  PO  mogą  więc  spokojnie  wytłumaczyć  sobie  opieszałość  gabinetu  Tuska  w 
spełnianiu obietnic destruktywną rolą Lecha Kaczyńskiego i opozycji. To, że prezydent 
w  ciągu  roku  zawetował  zaledwie  parę  ustaw  nie  ma  tu  nic  do  rzeczy.  Został  on 
obsadzony  przez  rządowych  speców  od  PR  w  roli  wielkiego  hamulcowego  i  to 
wystarcza. 

A  jeśli  nie,  to  zawsze  można  winę  zwalić  na  niekonstruktywną  opozycję.  Gra 
emocjami,  znajdowanie  czarnego  luda  i  zastępczych  kozłów  ofiarnych  (jak  w 
przypadku  Wojciecha  Jasińskiego),  skuteczne  zrzucanie  odpowiedzialności  na  innych  – 
to także pomaga Platformie. 

background image

 

12 

Świat pomaga Platformie 

I  wreszcie  –  premierowi  i  jego  kolegom  w  sukurs  idzie  w  miarę  dobra  koniunktura 
ekonomiczna.  Gdyby  bezrobocie  rosło,  i  nie  było  wzrostu  gospodarczego,  wiele 
powyższych  zabiegów  i  manewrów  nie  byłoby  skutecznych.  Ale  jeśli  mamy  niezłą 
sytuację  makroekonomiczną,  to  jest  czas  na  wojnę  podjazdową  z  prezydentem, 
unikanie reform itp. 

Polacy  wciąż  grillują  –  by  użyć  sformułowania  Pawła  Śpiewaka  –  chcą  odpoczynku  po 
burzliwych rządach poprzedniej koalicji, pragną cieszyć się przypływem gotówki w ich 
portfelach,  delektują  się  atmosferą  miłości  zaproponowaną  im  przez  obecną  ekipę 
rządową.  W  razie  jakichś  zawirowań  w  polityce  światowej  lub  gwałtownego  kryzysu 
gospodarczego  mogłoby  się  to  dramatycznie  zmienić  i  być  może  przyszedłby  czas  na 
polityków mniej sympatycznych, za to bardziej stanowczych. 

Tego  typu  zagrożenia  widać  jednak  dopiero  na  horyzoncie  i  przeciętny  Kowalski  nie 
jest  ich  świadom.  Koniunktura  światowa  także,  jak  widać,  sprzyja  PO,  ale  tak  to  już 
jest  w  polityce,  że  –  podobnie  jak  w  życiu  –  trzeba  mieć  trochę  szczęścia.  Platforma 
ma go sporo. 

Rzeczpospolita 

 

Korzyści z rządu Kaczyńskiego 

Marek Migalski 09-01-2009 Rzeczpospolita 

Kryzysy gospodarcze zawsze reanimują populistów i napędzają  im wyborców. Także w 
Polsce  Samoobrona  z  LPR  święciłyby  tryumfy,  gdyby  nie  skompromitowały  się 
wcześniej, w koalicji z PiS – pisze politolog z Uniwersytetu Śląskiego 

Często  narzekamy  na  to,  że  Jarosław  Kaczyński  i  Donald  Tusk  nie  dogadali  się  i  nie 
utworzyli  po  wyborach  2005  roku  wspólnego  rządu.  I  tego  typu  pretensje  są  jak 
najbardziej uzasadnione – dzisiaj polityka nie wyglądałaby tak jałowo, a kraj byłby w o 
wiele  lepszej  kondycji,  po  znaczących  i  wzmacniających  go  reformach.  Głównymi 
gośćmi programów telewizyjnych nie byliby Palikot, Niesiołowski, Karpiniuk, Brudziński 
czy  Cymański;  nie  zajmowalibyśmy  się  posłanką  Kruk,  wózkami  golfowymi  na  Cyprze 
czy listą nieobecności na tej czy innej gali. 

Byłyby,  co  oczywiste,  spory  i  wojny,  ale  toczone  o  sprawy  ważne,  czasami 
najważniejsze.  I  byłyby  one  prowadzone  nie  zamiast  poważnej  polityki,  jak  ma  to 
miejsce  obecnie,  ale  dla  niej.  PR  i  marketing  byłyby  stosowane,  ale  nie  jako  puste 

background image

 

13 

narzędzia,  sztuka  dla  sztuki,  erzac  realnego  sporu,  ale  jako  pomocne  instrumenty  w  
„robieniu polityki”, budowaniu państwa. 

Triumf populistów 

Gdyby  doszło  do  zawarcia  tej  koalicji,  to  dzisiaj  mijałby  trzeci  już  rok  wspólnych 
rządów  PO  i  PiS.  Stosunki  między  premierem  Kaczyńskim  a  wicepremierem  Rokitą  nie 
należałyby  do  wzorowych,  marszałek  Tusk  zapewne  wojowałby  z  szefem  MSWiA 
Dornem, a konflikty na linii minister transportu Polaczek  – minister finansów Gilowska 
też gorszyłyby opinię publiczną. 

Przypomnijmy sobie zmęczenie koalicjami SLD  – PSL u progu czwartego roku wspólnych 
rządów czy atmosferę w gabinecie AWS – UW na wiosnę 2000 roku. W polskich realiach 
koalicjanci  po  jakimś  czasie  zamieniają  się  we  wrogów  i  stają  się  obiektem  swych 
ulubionych wzajemnych ataków. W polityce czas płynie szybciej niż w realnym życiu  – 
koalicja  po  trzech  latach  jest  jak  małżeństwo  po  latach  siedmiu  –  zmęczone  sobą, 
podejrzliwe, poranione. Tym bardziej że nowe wybory tuż za progiem i trzeba zacząć 
się przymilać wyborcom bez oglądania się na lojalność wobec partnera koalicyjnego.  

W  takim  właśnie  momencie  zastałby  nas  ogólnoświatowy  kryzys.  W  2009  roku  dojdzie 
prawdopodobnie  do  gwałtownego  zahamowania  wzrostu  gospodarczego,  spadku 
inwestycji,  dynamiki  tworzenia  nowych  miejsc  pracy,  a  nawet  do  podniesienia  się 
poziomu bezrobocia. W czwartym więc roku rządów PO  – PiS, rządów pełnych emocji, 
animozji  i  prawdziwych  konfliktów  politycznych,  mielibyśmy  do  czynienia  z 
najpoważniejszym  od  wielu  dziesięcioleci  kryzysem  finansowym  i  ekonomicznym. 
Wydaje  się  uzasadniona  hipoteza,  że  w  takiej  sytuacji  najpoważniejszymi  fawor ytami 
wyborów parlamentarnych 2009 roku byliby Andrzej Lepper i Roman Giertych.  

Jeśli  komuś  wydaje  się  to  dziś  niedorzecznością,  to  przywołajmy  znaną  zasadę,  że 
kryzysy  gospodarcze  zawsze  reanimują  populistów  i  napędzają  im  wyborców.  Ale 
przypomnijmy  sobie  także,  jaka  partia  była  –  w  badaniach  opinii  publicznej  – 
najpopularniejszą formacją na naszej scenie politycznej jeszcze w 2004 roku. 

To  Samoobrona,  która  w  niektórych  sondażach  osiągała  wówczas  ponad  30  proc. 
poparcia społecznego! Zapomnieliśmy już o tym, ale tak właśnie było  – i to jedynie  w 
wyniku  kryzysu  politycznego  związanego  z  kłopotami  SLD.  Nie  było  w  tamtym  czasie 
żadnej katastrofy ekonomicznej, żadnej zapaści gospodarczej. 

Wydaje  się  więc  zasadne  przypuszczenie,  że  obecnie  populiści  lewicowi  i  prawicowi 
święciliby  tryumfy.  Ogłaszaliby  koniec  kapitalizmu,  jego  ostateczny  kra ch.  I 
postulowaliby 

wprowadzenie 

państwa 

do 

gospodarki, 

dodruk 

pieniądza, 

interwencjonizm ekonomiczny, pompowanie miliardów złotych do kopalń i hut.  

background image

 

14 

I  nie  byliby  w  tym  odosobnieni  –  powoływaliby  się  na  przykłady  z  Francji,  Włoch  czy 
nawet USA. Lepper i Giertych – propagując swoje recepty na uszczęśliwienie Polaków  – 
dziwnie  zasadnie  mogliby  się  podpierać  słowami  Sarkozy’ego  czy  Paulsena.  Mogliby 
perorować  o  narodowym  bezpieczeństwie  i  międzynarodowych  spekulantach  –  i  nie 
wychodziliby  dziś  na  maniaków  owładniętych  chorobą  umysłową.  Ich  postulaty  i 
zaklęcia w obecnej dobie brzmiałyby sensownie i wiarygodnie. Ich remedia na poprawę 
sytuacji  gospodarczej  byłyby  poważnie  rozważane.  Ich  filipiki  przeciwko  rynkowi  i 
liberalizmowi znajdowałyby zrozumienie w wielu pałacach i klubach dyskusyjnych. 

Lepszy Kaczyński niż Lepper 

No  i  na  ich  korzyść  działałoby  także  i  to,  że  „oni  jeszcze  nie  byli”,  że  jeszcze  nie 
rządzili,  że  nie  należą  do  skażonego  grzechami  władzy  establishmentu.  Bo  to 
uwiarygodniłoby  ich  w  oczach  wyborców,  w  opinii  tych,  którzy  za  sprokurowanie 
kryzysu światowego oskarżają po prostu zblatowane elity władzy, finansjery i mediów. 
Dla  tych  ludzi  liderzy  LPR  i  Samoobrony  byliby  gwarantami  trwania  po  ich  stronie, 
przeciwko „onym”, tym z Warszawy, Nowego Jorku i Frankfurtu. 

Tylko  że  oni  –  na  swoje  nieszczęście  –  „już  byli”.  Właśnie  z  powodu  niedojścia  do 
skutku  wspólnych  rządów  PO  i  PiS  dane  im  było  wejść  na  salony  i  się  tam… 
skompromitować. Na wiele sposobów  – chociażby dlatego, że dla populistów już samo 
wejście  do  establishmentu  jest  śmiertelnym  zagrożeniem,  narażeniem  się  na  zarzut 
zdrady,  porzucenia  swoich.  Zwłaszcza  gdy  robi  się  to  tak  ostentacyjnie  jak  Lepper  – 
ubierając  się  w  drogie  garnitury,  zezwalając  na  jurność  chłopaków  ze  swojego 
otoczenia, płacąc z partyjnej kasy za prostytutki. 

Oni  już  swoje  pięć  minut  mieli  –  i  je  zmarnowali.  Na  szczęście  dla  kraju  zdążyli  się 
skompromitować  wcześniej,  niż  nadszedł  ich  prawdziwy  czas,  nim  nadszedł  kryzys. 
Współrządzenie z populistami odbyło się dużym kosztem dla  Kaczyńskiego, ale jeszcze 
więcej  za  ten  mezalians  zapłacili  liderzy  dwóch  ostatnich  partii.  Dla  lidera  PiS 
zakończyło się to koniecznością odejścia do opozycji, dla nich – odejściem z polityki. 

Liderzy  populistów  jeszcze  się  gdzieś  błąkają  na  obrzeżach  polskiego  życia 
publicznego, ale nie widać w nich życia. Trochę przypominają zombi  – ruszają się, ale 
wszyscy  wiedzą,  że  to  trupy.  I  to  trupy  raczej  mało  groźne  –  zwłaszcza  z  szefa 
Samoobrony  zeszło  powietrze.  Jest  zupełnie  bez  energii,  choć  co  rusz  zapowiada  
powrót do polityki. Trudno jednak w to uwierzyć. 

Możemy  być  raczej  pewni,  że  skutkiem  kryzysu  gospodarczego  nie  będzie  dojście 
populistów  do  władzy.  Szanse  na  to,  że  wygrają  oni  następne  wybory,  są  zerowe. 
Między  innymi  dlatego,  że  dziś  panem  polskiego  populizmu  jest  Jarosław  Kaczyński  – 
przejął on w poprzedniej jeszcze kadencji język, hasła i stylistykę Leppera i Giertycha, 
a  potem  także  ich  wyborców.  I  to  szef  PiS  niepodzielnie  włada  obecnie  umysłami 

background image

 

15 

wyborców populistycznych. Bo że oni nie zniknęli, to oczywiste. I nie znikną. Ktoś musi 
być ich reprezentantem i chyba lepiej dla naszego kraju, by był to właśnie Kaczyński, a 
nie Lepper z Giertychem, o Wrzodaku, Łopuszańskim czy Tejkowskim nie wspominając.  

Jeśli  więc  dziś  narzekamy  na  fiasko  PO  –  PiS,  pamiętajmy,  że  dzięki  owemu  fiasku  w 
2009  roku  nie  będziemy  musieli  się  zastanawiać,  czy  LPR  z  Samoobroną  zdobędą 
jedynie  zwykłą  większość  czy  jednak  większość  konstytucyjną  pozwalającą  nie  tylko 
rządzić  samodzielnie,  ale  i  przełamywać  weto  prezydenta  oraz  wprow adzić  nową 
ustawę zasadniczą. 

Rzeczpospolita 

 

"Urlop Tuska to zwykła głupota"  

Marek Migalski, „Dziennik” 8 stycznia 2009 

Przyczyną możliwej klęski ekipy PO może się okazać przychylność większości mediów. 
Platforma  najwyraźniej  uznała,  że  wszystko  jej  wolno   -  komentuje  dla  DZIENNIKA 
politolog  Marek  Migalski.  "Na  urlopie  szefa  rządu  najbardziej  korzysta  wicepremier 
Waldemar Pawlak". 

Donald  Tusk  korzysta  z  urlopu  najczęściej  ze  wszystkich  znanych  mi  polskich 
premierów. Kiedy Europa pogrąża się w kryzysie gazowym, premier jeździ na nartach w 
Dolomitach. Niespełna rok temu szusował już w Alpach, później odbył podróż życia do 
Ameryki  Południowej  i  nie  odmówił  sobie  wolnego  latem.  Żaden  inny  premier  na  tyle 
wakacji  sobie  nie  pozwalał,  a  już  na  pewno  nie  mógł  sobie  na  nie  pozwolić  Jarosław 
Kaczyński. I wypada się zgodzić z pojawiającymi się komentarzami, że gdyby tak długo 
wypoczywał  szef  rządu  PiS,  to  media  nie  zostawiłyby  na  nim  suchej  nitki.  Donaldowi 
Tuskowi na razie uchodzi to na sucho. 

Na  urlopie  szefa  rządu  najbardziej  korzysta  wicepremier  Waldemar  Pawlak. 
Wykorzystuje  maksymalnie  sytuację  i  pojawia  się  we  wszystkich  możliwych  stacjach 
telewizyjnych, a nawet w Pałacu Prezydenckim. Pokazuje w ten sposób społeczeństwu, 
że  kiedy  „nieodpowiedzialny  i  leniwy”  premier  spędza  czas  na  nic  nierobieniu,  on 
czuwa  nad  najważniejszymi  problemami  państwa  z  bezpieczeństwem  energetycznym 
na czele. 

Pozostaje  pytanie,  dlaczego  Donald  Tusk  pozwala  sobie  na  taką  niefrasobliwość. 
Pierwszą  odpowiedzią  jest  chyba  zwykła  głupota,  na  której  wcześniej  pośliznęli  się 
choćby Władimir Putin odpoczywający w Soczi, gdy tonął Kursk, czy George Bush, który 

background image

 

16 

zlekceważył  huragan  Katrina.  Nie  uznali  w  porę  tych  wydarzeń  za  wystarczająco 
istotne, by pojawić się na miejscu. Podobnie Donald Tusk najwyraźniej nie spodziewał 
się, że tym razem kryzys gazowy na Wschodzie może zatoczyć tak szerokie kręgi. 

Po drugie, na naszych oczach potwierdza się teza, że przyczyną możliwej klęski ekipy 
PO  może  się  okazać  to,  co  w  pierwszych  miesiącach  wydawało  się  jej  największym 
sukcesem:  przychylność  większości  mediów.  Platforma  najwyraźniej  uznała,  że 
wszystko  jej  wolno.  Im  szybciej  uświadomi  sobie,  że  dziennikarze  muszą  w  końcu 
zadać niewygodne pytania, tym lepiej dla niej. 

 

Migalski – persona non grata na uczelniach 

Jarosław Stróżyk 15-01-2009 Rzeczpospolita 

Popiera  lustrację  i  występuje  w  mediach  –  to  wystarczyło,  by  kilka  uczelni  odmówiło 
mu habilitacji. 

Znany  politolog  doktor  Marek  Migalski  nie  może  rozpocząć  przewodu  habilitacyjnego. 
Na swoim macierzystym Uniwersytecie Śląskim nawet nie próbował. – Powiedziano mu, 
że nie ma po co, bo i tak go uwalą – mówi „Rz” jeden z jego kolegów. Nie udało się też 
na  Uniwersytecie  Wrocławskim,  a  przedwczoraj  wszczęcia  przewodu  habilitacyjnego 
odmówiła  Migalskiemu  Rada  Wydziału  Studiów  Międzynarodowych  i  Politycznych 
Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. 

–  Nikt  nie  przedstawił  w  czasie  dyskusji  ani  jednego  merytorycznego  argumentu 
przeciwko tej habilitacji  – mówi „Rz” Antoni Dudek biorący udział w posiedzeniu Rady 
Wydziału. 

Wcześniej  rada  powołała  zespół,  który  miał  ocenić  dorobek  naukowy  Migalskiego  i 
przedstawić  swoją  rekomendację.  Członkowie  zespołu  zgodnie  uznali,  że  warunki 
zostały spełnione i przewód powinien ruszyć. Stało się jednak inaczej. Za wszczęciem 
procedury głosowało 16 osób, przeciw było 11, a pięć się wstrzymało. Zabrakło jednego 
głosu. 

Migalski  posiada  odpowiedni  dorobek  naukowy.  Jest  autorem  lub  współautorem  11 
książek, napisał też rozprawę habilitacyjną. Skąd w takim razie jego problemy?  

– Naraził się wielu osobom w środowisku akademickim. Po pierwsze jest zbyt medialny, 
co  wielu  się  nie  podoba.  Po  drugie  ośmielił  się  publicznie  skrytykować  swojego  szefa 
prof. Iwanka, a takich rzeczy się nie zapomina  – mówi „Rz” nieoficjalnie jeden z jego 
uczelnianych kolegów. 

background image

 

17 

Chodzi  m.in.  o  udział  Migalskiego  w  grudniowym  programie  „Bronisław  Wildstein 
przedstawia”. Temat lustracji na uczelniach zilustrowano w nim przykładem profesora 
Jana Iwanka, dyrektora Instytutu Nauk Politycznych i Dziennikarstwa na Uniwersytecie 
Śląskim. Iwanek (były tajny współpracownik SB) ostro występował przeciw lustracji na 
polskich  uczelniach.  A  Migalski  w  rozmowie  z  Wildsteinem  ostro  skrytykował 
zachowanie profesora. 

Po  programie  większość  pracowników  naukowych  Instytutu  Nauk  Politycznych  i 
Dziennikarstwa  Uniwersytetu  Śląskiego  wystosowała  list  otwarty  w  obronie  Iwanka. 
„Protestujemy  przeciwko  szykanowaniu,  obrażaniu,  pomawianiu  i  dezawuowaniu 
pracowników  Instytutu.  Pragniemy  podkreślić,  że  emocjonalna  i  oparta  na  osobistych 
urazach  opinia  jednego  pracownika  nie  może  być  utożsamiana  i  rozumiana  jako 
stanowisko wszystkich jego pracowników” – napisali autorzy. 

List  rozsyłano  m.in.  do  osób,  które  decydowały  w  sprawie  habilitacji  Migalskiego.  – 
Jeśli  w  Polsce  nie  mogę  tego  zrobić,  zastanawiam  się  nad  wyjazdem  za  granicę  i 
zrobieniem tam habilitacji – mówi „Rz” Migalski. 

Rzeczpospolita 

 

Wildstein z Migalskim na tropie profesora  

Józef Krzyk 

2008-12-04,  

 

Tęgie głowy od lat zastanawiają się nad tym, dlaczego polska nauka odstaje od reszty 
świata.  Bronisław  Wildstein  odpowiedź  znalazł  w  ciągu  kilkudziesięciu  minut:  brak 
lustracji.  

Koronnego  dowodu  dostarczył  Wildsteinowi  politolog  z  Uniwersytet u  Śląskiego  Marek 
Migalski  *:  -  Jak  ja  mam  młodym  ludziom  tłumaczyć,  żeby  nie  ściągali  na  kolokwium, 
skoro  oni  za  chwilę  spotkają  człowieka,  o  którym  wiedzą,  że  ma  na  swoim  sumieniu 
rzeczy  znacznie  gorsze  od  ściągania  -  mówił  do  kamery  o  swoim  przełożonym, 
profesorze  Janie  Iwanku.  -  On  nie  ma  moralnych  ani  naukowych  powodów,  żeby 
czegokolwiek wymagać od innych, od dwudziestu lat nie napisał żadnej książki  - dodał, 
a  zaraz  potem  kamera  pokazywała  Wildsteina,  jak  goni  po  uczelnianych  korytarzach, 
by odnaleźć profesora. Nie odnalazł, znaczy się profesor miał pewnie coś na sumieniu, 
bo inaczej by się dał odnaleźć. 

background image

 

18 

Półtora  roku  temu,  w  apogeum  sporu  o  ustawę  lustracyjną  prasa  ujawniła  (jako 
pierwszy  "Dziennik"),  że  Iwanek  na  początku  lat  70.,  podczas  studiów,  wsp ółpracował 
ze  Służbą  Bezpieczeństwa.  Smaczku  sprawie  dodawał  w  tym  ujawnieniu  fakt,  że  w 
2007  roku  prof.  Iwanek  namawiał  do  wstrzymania  lustracji  aż  do  czasu,  gdy  wypowie 
się Trybunał Konstytucyjny. Gdy więc na jaw wyszła jego niechlubna karta, zwolennicy 
lustracji  nie  posiadali  się  z  radości:  oto  mieli  dowód,  że  przeciwko  rozliczeniom  są 
dawni agenci. 

Myślę,  że  gdyby  tylko  o  tym  opowiadał  Wildstein  w  swym  ostatnim  programie,  trzeba 
by mu było tylko pogratulować konsekwencji w tropieniu agentów. A odwagi doktorowi 
Migalskiemu.  Po  swej  wypowiedzi  o  Iwanku  już  nie  ma  odwrotu,  teraz  katowicka 
uczelnia  jest  już  zbyt  ciasna,  żeby  ich  obu  pomieścić.  Chociaż  ten  i  ów  pewnie  może 
zapytać,  czy  za  emocjonalnym  wystąpieniem  młodego  politologa  nie  kryje  się  jakaś 
osobista  uraza  albo  frustracja  z  powodu  braku  habilitacji.  Katowice  aż  huczą  od 
pogłosek na ten temat. 

Szkopuł  w  tym,  że  Wildstein,  jakby  nie  wierząc,  że  sprawa  lustracji  robi  jeszcze  na 
ludziach  takie  samo,  co  kiedyś  wrażenie,  uzupełnił  wątek  o  profesorze  z  Kat owic 
sprawą plagiatów i kupowania w  internecie prac magisterskich i doktorskich. Co ma z 
tym wspólnego brak lustracji?  - Gdyby uczelnie się oczyściły z agentów nie byłoby już 
żadnych patologii - odpowiadają goście Wildsteina, a on sam dopowiada pytaniem: jak 
to  się  stało,  że  wszystkie  instytucje  przeszły  w  Polsce  przemiany,  wszystkie  z 
wyjątkiem wyższych uczelni? Chciałbym, żeby miał rację i żeby to było takie proste. Że 
to  nie  skomplikowana  i  mało  przejrzysta  droga  awansu  naukowego,  ani 
niedoinwestowanie nauki są głównymi bolączkami naszych uczelni. 

*) W telewizji pokazali: Bronisław Wildstein przedstawia: "Na uczelniach bez zmian", TVP, środa, 3 
grudnia 

Źródło: Gazeta Wyborcza 

 

Marek Migalski - manipulator pod płaszczykiem   

Azrael 

<< http://azraelk.wordpress.com/2007/09/18/marek-migalski-manipulator-pod-plaszczykiem/>> 

Dziennikarze, ta czwarta władza  – a w Polsce z powodu miernoty klasy politycznej ich 
pozycja  poszła  w  górę  i  zyskali  na  znaczeniu  –  przyzwyczaili  nas  do  swojej 
nierzetelności i zdolności manipulatorskich. Podzieleni na koterie polityczne, na grupy 

background image

 

19 

wzajemnej  adoracji  –  i  jeszcze  silniejszej  nienawiści  –  już  dawno,  poza  nielicznymi 
wyjątkami,  dziennikarzy  starszej  daty  –  próbują  kreować  i  tworzyć  różnego  rodzaju 
scenariusze  polityczne,  najczęściej  jako  teorie  spiskowe  –  z  reguły  podparte  opiniami 
wziętymi z kapelusza. 

Politycy szybko wyczuli tą tendencję „niezależnego” dziennikarstwa – i swobodnie tymi 
żurnalistami manipulują. Przy obecnej tendencji, że polityka nie ma  – kiedy nie ma go 
w mediach – ten układ działa dwustronnie  –  wytworzyła się symbioza świata mediów i 
świata polityki, realizowana przed kamerą telewizyjną lub „sitkiem” radiowym. Należy 
o tym pamiętać – czytając dzienniki czy oglądają publicystykę telewizyjną. 

Do  tej  pory  z  tego  układu  wyłamywali  się  publicyści  o  bogatszym  zapleczu 
intelektualnym, którzy wypowiadają się z pozycji „eksperta”, publikują w dziennikach 
i  tygodnikach,  podpierając  się  swoją  pozycją  naukową,  z  reguły  socjologiczną  lub 
politologiczną.  Nawet  zajmując  określone  stanowisko,  które  jest  wykładnią  ich 
poglądów  –  jednak  starali  się  jednak  nie  kreować  rzeczywistości  –  lecz  ją  objaśniać. 
Nawet  teorie  tworzone  na  bazie  tej  rzeczywistości  można  było  traktować  nie  jako 
działanie ku realizacji celu politycznego – lecz jako pewne wskazówki, czy sugestie. Do 
takich  publicystów  zaliczam  Jadwigę  Staniszkis  i  Radosława  Markowskiego  –  stojących 
na dwóch przeciwstawnych biegunach w swoich poglądach. 

Jednak  to  się  zmienia.  Pojawia  się  nowa  grupa  specjalistów  –  socjologowie  i 
politologowie „na zamówienie”, którzy nie zajmują się komentowaniem wydarzeń, nie 
objaśniają  rzeczywistości,  wychodząc  z  przesłanek  naukowych  –  lecz  tworzą  teorie 
spiskowe.  Naczelnym  takim  „specjalistą”  jest  oczywiście  Andrzej  Zybertowicz,  z 
Torunia i Bremy. Ale w jego przypadku, odrzucając patologie jego myślenia  – jemu się 
dokładnie  wszystko  kojarzy  się  ze  służbami  specjalnymi  –  sprawa  jest  prosta  –  on  jest 
doradcą premiera Jarosława Kaczyńskiego – więc wpisuję się doskonale w tok myślenia 
szefa. Nie musi tworzyć teorii – one są już głęboko zakorzenione w mózgu Kaczyńskiego 
–  on  tylko  musi  podsycać  ogień  w  jego  głowie  –  i  od  czasu  do  czasu  dać  wywiad  o 
przewadze nowych służb tak zwanej IV RP nad starymi służbami… 

Na  firmamencie  polskiej  sceny  medialnej  pojawiła  się  nowa  gwiazda,  politolog  Marek 
Migalski  z  Uniwersytetu  Śląskiego.  Zaczął  się  pojawiać  w  okienku  telewizyjnym  jakieś 
półtora  roku  temu,  tworząc  za  każdym  razem  alternatywne  opinie  do  reszty 
wypowiedzi  innych  socjologów  i  politologów.  Jak  profesor  Rychar d  coś  powiedział  – 
natychmiast  była  kontra  Migalskiego.  Jak  Staniszkis  czy  Wawrzyniec  Konarski  wydali 
jakąś  opinię  –  to  Migalski  był  zaraz  przywoływany  –  i  co  ciekawe  –  zawsze  jego  opinia 
miała  wyraźnie  propisowski  wydźwięk  i  tłumaczyła  postępowanie  Jarosława 
Kaczyńskiego – oczywiście jako zgodne z polską racją stanu lub dobrem publicznym. 

background image

 

20 

Znosiłem  to  spokojnie  –  mamy  wszak  pluralizm,  każdy  ma  prawo  do  własnego  zdania, 
do  egzemplifikacji  własnych  poglądów  politycznych,  nawet  jeżeli  to  osłabia 
wiarygodność naukową. 

Migalski zaczął też pisać opinie na tematy bieżące. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie 
kampania wyborcza. 

Otóż  Marek  Migalski  zdjął  maskę  naukowca  –  i  zajął  się  walką  polityczną,  rozgrywką 
polityczną na rzec Prawa i Sprawiedliwości – i ku osłabieniu Platformy Obywatelskiej. 

Jan  Maria  Rokita  odszedł  z  Platformy  Obywatelskiej  nagle  i  z  wielkim  łomotem, 
godnym  scenariusza  telenoweli  wenezuelskiej.  Było  łzawe  tłumaczenie  w  TVN24,  był 
festiwal  Nelly  w  TV,  były  czarne  charaktery  (w  zależności  od  punktu  widzenia  –  Tusk 
albo  bracia  K.),  jest  też  happy  end  –  czyli  Janek  zajmuje  się  domem  –  a  Nelly  będzie 
działać na rzecz kobiet Polski, Europy, Świata i okolic. 

Nie mnie oceniać styl odejścia Rokity, ani postępowanie Nelly, która jak mi się wydaje 
ma  niepoukładane  stany  emocjonalne  i  procesy  myślowe.  Znaczy  –  najpierw  mówi  i 
działa  –  potem  myśli,  jak  to  będzie  kształtowało  jej  otoczenie,  pozycję  męża  i  jego 
odbiór  w  polityce  i  mediach.  Ale  jedno  jest  pewne  –  Rokita  nie  planował  takiego 
odejścia  ani  nie  planował  akcji  na  zniszczenie  swojego  wizerunku  i  Platformy 
Obywatelskiej 

Migalski  natomiast  w  artykule  „Diabelski  plan  Rokity”,  zamieszczonym  w 
„Rzeczpospolitej”  wysnuwa  wniosek,  że  JMR  gra  twardo  i  działa  przeciwko  PO  i 
Donaldowi Tuskowi – i że robi to z pełną premedytacją i pod płaszczykiem sitcomowego 
scenariusza odejścia kryje się makiaweliczna gra. 

Według doktora Migalskiego Rokita zamierza osłabić Platformę, spowodować przegraną 
Tuska  w  wyborach,  następnie  go  obalić,  przejąć  władzę  nad  całą  PO,  lub  jej 
zrewoltowaną częścią i doprowadzić do powołania rządu „zgody narodowej” POPiS…  

Ta  teoria,  zgodna  z  wielotygodniowymi  nawoływaniami  publicystów  „Dziennika”  i 
„Rzepy”  dla  realizacji  takiego  scenariusza  powyborczego,  jest  niczym  innym  jak 
zleconą zagrywką polityczną, wyglądającą na zlecenie z Prawa i Sprawiedliwości. 

Motywy działalności i decyzji Jana M. Rokity zawsze, powtarzam zawsze, podyktowane 
były 

jego 

osobistymi 

poglądami 

pewnym 

idealizmem 

politycznym 

światopoglądowym.  Odchodząc  z  kilku  formacji,  krytykując  postępowanie  takich  czy 
innych przywódców, jak choćby Jerzy Buzek, premier z nadania AWS i Krzaklewskiego, 
Rokita nigdy nie dążył do rozłamu, do brudnej rozgrywki, nigdy w sposób niejawny nie 
pogryzał nikogo. I Tak jest w tej chwili. 

background image

 

21 

Jak  wiadomo,  admiratorem  Jana  Marii  Rokity  nie  jestem  Zachwyty  nad  jego  wiedzą, 
oczytaniem,  analitycznymi  umiejętnościami,  traktuję  dość  podejrzliwie.  Podejrzane 
dla mnie zawsze było to, jak tak doskonale przygotowany polityk, sześć razy wybierany 
do  Sejmu  –  raz  tylko,  krótko  sprawował  urząd  państwowy.  Zawsze  dla  mnie  też  było 
dziwne,  że  głosy  zachwytu  po  jakimś  czasie  milkły  w  partii,  w  której  aktualnie  Jan 
Maria był, a odzywały się u nominalnych przeciwników  – jak teraz w PiS. Ale nie mogę 
przyjąć  założenia,  że  działanie  Rokity  jest  świadomym  działaniem  na  rozbicie 
Platformy Obywatelskiej. 

To  Marek  Migalski  realizuje  przez  swoją  publikację  zadanie  rozbicia  PO.  To  właśnie 
tego  rodzaju  opinie  i  tworzenie  spiskowej  teorii,  skierowanej  w  stronę  działaczy  PO  – 
ma osłabić pozycję tej partii i jest niczym innym, jak zakamuflowanym wezwaniem do 
rozłamu w partii – i kryptoreklamą „jedynie słusznego rządu” PiS-u i PO. 

Migalski  sam  przyznaje,  że  Rokita  jest  w  PO  zmarginalizowany  i  bez  zaplecza 
politycznego,  więc  jego  artykuł  i  jego  opinie  nie  służą  dobru  tej  partii,  lecz  jej 
osłabieniu  i  zabraniu  procentów  w  sondażach  przedwyborczych,  tak  aby  już  po 
wyborach, być może wygranych przez Prawo i Sprawiedliwość  – móc rozkroić partię na 
dwie  części  –  liberalną,  z  Komorowskim,  Grasiem,  Zdrojew skim,  Olechowskim, 
Gronkiewicz  -  Waltz  –  i  propisowską  z  Rokitą  na  czele.  Czyli  inaczej  –  marzy  się 
Migalskiemu nowa przystawka – osłabiona i zdana na łaskę Kaczyńskiego. 

Ciekawa  teoria  –  ale  Jan  Maria  Rokita  jest  zbyt  inteligentnym  i  uczciwym  politykiem, 
aby budować tego rodzaju konstrukcję. Krojenie PO nie uda się. 

Scenariusz  ten,  budowany  jest  nie  po  raz  pierwszy.  Najpierw  doprowadzenie  do 
kryzysu,  do  konfrontacji  wewnętrznej,  później  ,  kiedy  grunt  jest  już  przygotowany  – 
atak  –  tym  razem  za  pomocą  Marka  Migalskiego.  Atak  wprost,  wspomagany  mediami  i 
opiniami „niezależnego specjalisty” na rozbicie Platformy Obywatelskiej l  

Przy każdym kryzysie politycznym ten scenariusz był do tej pory realizowany. Najpierw 
w  dniach  tworzenia  rządu,  potem  przy  kryzysie  rządowym,  pierwszym  z 
Marcinkiewiczem  i  drugim  z  Andrzejem  Lepperem,  przy  okazji  wyborów 
samorządowych, teraz też, przy okazji przedterminowych wyborów. Bez skutku.  

Straszenie wyborców koalicją z LiD-em jest też na początku dziennym. Gdy Platforma 
Obywatelska  stawia  się  okoniem  wobec  ataków  Prawa  i  Sprawiedliwości,  natychmiast 
następuje  riposta,  że  za  chwilę,  za  moment  nastąpi  dogadanie  się  Donalda  Tuska  z 
liderami  lewej  strony.  Stawia  się  Platformę  na  pozycji  „antypatriotycznej”,  bo 
przecież tylko z Jarosławem Kaczyńskim jest patriotycznie. Ale myślę, że działacze PO 
już wiedzą, że koalicja z LiD-em – a szczególnie ze starymi znajomymi z Unii Wolności – 
to może być dobre rozwiązanie, dla Polski, dla jej pozycji w Europie, dla rozwoju.  

background image

 

22 

Od przełomu ’89 roku minęło już 17 lat i czas powoli przestać myśleć w kategoriach  – 
post  „Solidarność”  i  postkomuna.  Nie  ma  już  czegoś  takiego,  jak  działacze 
postsolidarnościowi. Są politycy, którzy odwołują się do tego etosu  – którego znaczenie 
uznaje  też  szeroko  rozumiana  lewica.  Postkomuna  już  odeszła.  Olejniczak,  nawet 
Borowski,  to  jednak  nie  jest  ta  formacja,  która  rządziła  Polska  stanu  wojennego  i 
marazmu  lat  osiemdziesiątych.  A  i  ten,  tak  zwany  „żelazny  elektorat”  lewicy,  już 
odszedł. 

Polska się zmienia, powoli, ale jednak. Wystarczy spojrzeć w kalendarz – i zobaczyć, że 
ci, którzy są teraz aktywni zawodowo, 25  – 35- latkowie, wykształceni, wychowani już 
w nowej Polsce  – nie „kupują”  już tego podziału… Oni patrzą  na scenę polityczną nie 
przez  pryzmat  historii,  lecz  rzeczywistości,  ekonomii,  współczesnego  życia 
społecznego.  Obydwie  formacje  odnoszą  się  do  inteligencji.  I  obydwie  formacje  są 
wstanie uzgodnić podstawy programu gospodarczego. 

Marek Migalski został aktywnym działaczem Prawa i Sprawiedliwości  – można go śmiało 
nazwać pałkarzem PiS-u. To nawoływanie do rozłamu w PO, modlitwy o jej przegranie 
– to działanie nie publicystyczne – lecz czysto polityczne. 

Rokita powróci do gry politycznej – to pewne. Nie wiadomo jak i gdzie – ale rojenia, że 
będzie  rozwalał  Platformę  i  walczył  o  przywództwo  w  tej  partii  –  to  tylko  rojenia 
Migalskiego.  Tak  samo  nie  wierzę  w  premierostwo  Rokity  po  auspicjami  Jarosława 
Kaczyńskiego.  Rokita  bardzo  chciałby  rządzić  ,ale  wie,  że  przy  układzie,  kiedy  za 
plecami  miałby  Jarosława  Kaczyńskiego  –  nie  jest  to  sytuacja  komfortowa.  I  nawet 
kiedy PO przegrałaby wybory w tym roku  – Rokita nie ma szans na powrót i szefowanie 
partii. W kolejce czekają Komorowski, Zdrojewski, Grobelny i Dutkiewicz. I to oni będą 
rozdawać karty, kiedy ewentualnie Tusk odejdzie. 

Marek  Migalski  jest  stroną  w  sporze  politycznym,  jest  manipulatorem,  wypełnia  rolę 
uległego  i  zaangażowanego  posłańca  Prawa  i  Sprawiedliwości.  Dobrze  by  było,  gdyby 
przestał się przedstawiać jako niezależny fachowiec.  Izrael 

Marny dorobek naukowy dr Migalskiego?  

Jk, 2009-02-02 

 

 

Dlaczego  znany  medialny  politolog  nie  może  rozpocząć  otworzyć  przewodu 
habilitacyjnego?  Może  to  nie  zemsta  przełożonych  z  uczelni  -  co  sugerują  obrońcy 
Migalskiego  -  a  raczej  jego  marny  dorobek  naukowy.  -  Jak  na  40-letniego  badacza, 
nawet ilościowo, zasługujący tylko na słabą ocenę - pisze prof. Zyblikiewicz z UJ.  

background image

 

23 

Marek  Migalski,  popularny  komentator  polskiej  sceny  politycznej  sam  stał  się  w 
ostatnich  dniach  jednym  z  głównych  tematów  komentarzy.  Zaczęło  się  w  połowie 
stycznia  tego  roku,  gdy  "Rzeczpospolita",  w  której  Migalski  często  publikuje,  opisała 
jego  kłopoty  z  otwarciem  przewodu  habilitacyjnego.  Odmówiono 

mu  na 

uniwersytetach: Wrocławskim i Jagiellońskim, a powodem  - zdaniem zainteresowanego 
-  miała  być  nie  merytoryczna  ocena  jego  dorobku  naukowego,  lecz  środowiskowa 
zawiść  i  zemsta  z  powodu  wyrażanych  przez  niego  krytycznych  uwag  o  swoim 
przełożonym,  profesorze  Janie  Iwanku  z  Uniwersytetu  Śląskiego  w  Katowicach.  W 
programie  telewizyjnym  Bronisława  Wildsteina  Migalski  podważał  jego  kwalifikacje 
naukowe  i  przypomniał  o  jego  domniemanych  związkach  ze  Służbą  Bezpieczeństwa  w 
czasach PRL-u. Postawę Migalskiego skrytykowało w liście otwartym wielu pracowników 
jego uczelni. 

Kilka  dni  po  artykule  w  "Rzeczpospolitej"  ponad  dwudziestu  profesorów  UJ,  a  potem 
setki innych osób, podpisało się pod listem otwartym w obronie Migalskiego.  Napisali, 
że  "uniemożliwienie  wszczęcia  procedury  habilitacyjnej  Migalskiemu  bez  podniesienia 
jakichkolwiek  merytorycznych  argumentów  i  wbrew  jednomyślnej,  pozytywnej  ocenie 
jego  dorobku  naukowego  (...)  rodzi  uzasadnione  podejrzenia,  że  o  wyniku  tajnego 
głosowania zadecydowały względy niemające nic wspólnego z kryteriami, jakie określa 
ustawa o tytule i stopniach naukowych." 

W  zeszłym  tygodniu  na  internetowym  forum  Wydziału  Nauk  Społecznych  UŚ 
zakwestionowano  dorobek  naukowy  Migalskiego  i  zasugerowano,  że  w  1988  roku, 
zatrzymany w związku z pewną demonstracją przez milicję, przyczynił się do kłopotów 
innych  ludzi.  Wiadomość  o  tym  została  też  rozesłana  do  wielu  mediów.  Zaatakowany 
politolog wszystkiemu zaprzecza i zapowiada powiadomienie prokuratury.  

List 

prof. 

Zyblikiewicza 

 
Dorobkiem  naukowym  dr  Migalskiego  zajął  się  profesor  dr  hab.  Lubomir  W. 
Zyblikiewicz  z  Wydziału  Studiów  Międzynarodowych  i  Politycznych  Uniwersytetu 
Jagiellońskiego. Napisał w tej sprawie list do "Gazety Wyborczej". Oto jego treść:   

"Choć w ciągu ostatnich kilku dni padło mnóstwo ostrych słów i nierzadko usiłowano 
wprowadzić  w  błąd  opinię  publiczną,  zamierzałem  nie  brać  udziału  w  tym  sporze. 
Do  napisania  tego  krótkiego  listu  najpierw  skłonił  mnie  "bohater",  dr  Marek 
Migalski,  który  w  wywiadzie  dla  "Dziennika"  (16  stycznia,  s.  19),  w  odpowiedzi  na 
sugestię,  że  być  może  zadecydował  "niedostateczny  dorobek",  zapewnił:  "Jestem 
autorem,  współautorem  lub  współredaktorem  11  książek,  napisałem  30  artykułów 
naukowych  opublikowanych  w  większości  za  granicą."  Trudno  mi  odpowiedzieć  na 
pytanie,  dlaczego  nie  obawiał  się,  że  bardzo  często  kłamstwo  ma  jednak  krótkie 
nogi.  

background image

 

24 

 
Otóż,  wbrew  temu,  co  twierdzi  wcześniej,  każdy  z  głosujących  miał  możliwość 
zapoznania  się  z  jego  dorobkiem.  Nawet  pobieżne  przyjrzenie  się  dostarczonym 
publikacjom  pozwala  stwierdzić,  że  rzecz  się  ma  zgoła  inaczej  niż  często  w  tych 
dniach  powtarza.  Biorąc  pod  uwagę  dorobek  powstały  po  doktoracie,  a  więc  nie 
uwzględniając publikacji pracy doktorskiej, 'Koncepcja "mostu między Wschodem a 
Zachodem"  Edwarda  Benesza'  (dr  Migalski  nie  wspomina  o  żadnych  zmianach)  i 
pracy habilitacyjnej, pozostaje 9 pozycji, w których teksty Jego autorstwa liczą w 
sumie  386  stron.  Dość  często  w  naukach  społecznych  to  objętość  jednej  tylko 
książki.  Co  więcej,  potrafi  dr  Migalski  przypisać  sobie  "książki",  w  których  jego 
autorstwa  jest  po  1 (jednej)  stronie.  Po  "swych"  książkach  wymienia  on  "pozostałe 
publikacje  naukowe",  w  liczbie  27,  przy  czym  niektóre  z  nich  stanowią  części  już 
wcześniej  wymienianych  książek.  Jeśli  dodamy  jeden  tekst  opublikowany  przez 
niego przed obroną pracy doktorskiej w listopadzie 2001 r., to, sumując wszystkie 
strony,  otrzymujemy  dorobek,  jak  na  40-letniego  badacza,  nawet  ilościowo, 
zasługujący 

tylko 

na 

słabą 

ocenę. 

 
Gdyby ktoś chciał być bardziej dociekliwy, musiałby zadać  oczywiście pytanie, czy 
wśród tej reszty wszystkie pozycje mają charakter naukowy. Najwięcej wątpliwości 
z tego punktu widzenia budzi książeczka "Obywatel - Społeczeństwo - Demokracja". 
Trudno  mi,  specjaliście  w  zakresie  stosunków  międzynarodowych,  dokonywać 
jednak  oceny  merytorycznej.  Powinienem  natomiast,  ciągle  nawiązując  do  tego 
nieszczęsnego  zdania,  zwrócić  uwagę,  że  na  "starym"  Zachodzie  opublikował  dr 
Migalski  jeden  króciutki  tekst,  w  wydanym  przez  swego  kolegę  z  Uniwersytetu 
Śląskiego, we Wiedniu, zbiorze tekstów, bardzo dawno temu, w 2003 r.  

Jeśli  chodzi  o  drugą  ważną  przesłankę,  książkę  "habilitacyjną",  trudno  mi, 
powtórzę, miarodajnie się wypowiadać. Nie zamierzam w szczególności zastępować 
prof.  Antoszewskiego,  który  może  najlepiej  odpowiedzieć,  na  ile  jego  uwagi 
krytyczne,  zwłaszcza  dotyczące  metodologii,  zostały  w  pracy  uwzględnione. 
Ograniczając  się  skromnie  do  spraw  warsztatu  naukowego,  mogę  powiedzieć,  że 
przypisy z pewnością nie stanowią silnej strony pracy. A już zupełnie niezrozumiałe 
jest, dlaczego w - skądinąd bardzo skromnej, liczącej zaledwie 5 stron - Bibliografii 
nie  można  znaleźć  żadnych  opracowań  badaczy  ze  "starego"  Zachodu.  Proszę  mi 
wierzyć,  w  krótkim  czasie,  nawet  nie  zajmując  się  nigdy  problematyką  systemów 
partyjnych Czech i Polski, sporą listę potrafiłbym stworzyć.   

Odnoszę  wrażenie,  że  w  porównaniu  z  wyglądającą  na  całkiem  przyzwoitą  pracą 
doktorską,  nastąpiło  wyraźne  cofnięcie  się  w  standardach  badawczych.  
Myślę, że podział głosów w Radzie podczas wtorkowego posiedzenia w dużej mierze 

background image

 

25 

da  się  sprowadzić  do  podziału  na  tych,  którzy  uznali,  że  niespełnianie  wymogów 
ustawowych,  zwłaszcza  brak  wymaganego  dorobku,  dyskwalifikuje  kandydata 
ostatecznie,  i  na  takich,  którzy  byli  gotowi,  mimo  wszystko,  dać  mu  szansę  na 
osobisty  udział  w  dalszych  fazach  postępowania,  chyba  jednak  też  bez  złudzeń  co 
do  końcowego  rezultatu.  Nie  wiem  zresztą,  co  dla  zainteresowanego  w 
ostatecznym  rozrachunku  okaże  się  korzystniejsze.  Nie  jest  to  ani  pierwszy,  ani 
ostatni, przypadek niepowodzenia kandydatów pragnących uzyskać stopień doktora 
habilitowanego  w  naszej  Radzie  Wydziału,  co  nie  powinno  dziwić.  Znam  osoby,  a 
niektóre  z  nich  wysoko  cenię,  które,  poniósłszy  niepowodzenie  przy  pierwszej 
próbie,  odniosły  przy  następnej  sukces  otwierający  drogę  do  dalszej  kariery 
naukowej.  

Pozwolę  sobie  na  pewien  wtręt  osobisty.  Śledząc  to,  co  się  dzieje  wokół  tej  decyzji, 
czuję  się  dumny  z  mojego  Uniwersytetu.  Uniwersytetu,  który  w  różnym  czasie 
wywoływał  niechęć  swoją  niezależnością.  Uniwersytetu,  którego  niepokorność  raziła  i 
w odległych czasach sanacji, i - oczywiście - przez ponad półwiecze Polski Ludowej, i - 
jak się nie po raz pierwszy zresztą zdarza - budzi gniew polityków i wcale sporej części 
opinii  publicznej.  Lecz  tej  dumie  towarzyszy,  niestety,  także  poczucie  wstydu.  Z 
powodu  jednego  z  moich  kolegów,  który  jednak  stał  się  -  jak  się  wydaje  -  wyłącznie 
politykiem…  Chodzi  mi  o  prof.  Legutkę,  o  jego  skandaliczną,  jeśli  została  wiernie 
przytoczona  wypowiedź  („Rzeczpospolita”16  stycznia  2009  r.,  A  7.).  Oto  jej  część: 
"Skoro  się  tworzy  specjalną  komisję  do  oceny  dorobku  kandydata,  to  po  to,  by  się 
oprzeć  na  jej  rekomendacji.  Skoro  komisja  stwierdza,  że  wszystkie  warunki  zostały 
spełnione, jak Rada Wydziału może głosować przeciw....Głosowanie Rady powinno być 
formalnością..."  

Przykro  mi,  lecz  te  słowa  są  rezultatem  albo  bezmyślności,  albo  czegoś  jeszcze 
gorszego.  Nie  chodzi  tutaj  tylko  o  prawa  szczegółowe,  o  obyczaje,  lecz  o 
niezrozumienie  lub  skryte  próby  gwałcenia  elementarnych  podstaw  demokracji.  Mam 
nadzieję,  że  co  najmniej  na  moim  uniwersytecie  i  w  mojej  Radzie  Wydziału  bardzo 
rzadko  podejmowanie  decyzji  będą  czczą  formalnością.  Mamy  zaufanie  i  do 
jednoosobowych organów władzy, i do kilkuosobowych komisji mających Radzie służyć 
pomocą, lecz decyzje zamierzamy podejmować samodzielnie i z namysłem.  

Pragnę  zapewnić  też,  że  jeśli  p.  minister  Kudrycka,  po  zapoznaniu  się  z  przebiegiem 
tej sprawy, zechce zaproponować i forsować zmiany ustawy w kierunku uszczelnienia i 
zwiększania wymagań, utrudnienia byle jakich awansów naukowych, to może liczyć na 
wsparcie, i moje, i wielu mi znanych osób." 

Źródło: Gazeta Wyborcza 

 


Document Outline