background image

MĘŻCZYZNA,

KTÓRY ROZPŁYNĄŁ SIĘ

W POWIETRZU

MAJ SJOWALL 

PER WAHLÓÓ

Przekład 

HALINA THYLWE

&

AMBER

background image

Redakcja stylistyczna Dorota Kielczyk

Projekt graficzny serii Małgorzata Foniok

Projekt graficzny okładki

Małgorzata Foniok

Zdjęcie na okładce

Getty Irnages/Flesh Press Media

background image

Skład

Wydawnictwo Amber

Jerzy Wolewicz

Druk

Drukarnia Naukowo-Techniczna

Oddział Polskiej Agencji Prasowej SA, Warszawa, ul. Mińska 65

Tytuł oryginału

Mannen som gick upp i rok

Copyright © Maj Sjówall and Per Wahlóó 1966. Published by arrangement 

with Salomonsson Agency. Ali rights reserved.

For the Polish edition

Copyright O 2008 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

For the Polish translation Copyright © by Halina Thylwe

ISBN 978-83-241-3399-4

Warszawa 2009. Wydanie I

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 00-060 Warszawa, ul. Królewska 27 teł. 

620 40 13, 620 81 62

www.wydawnictwoamber.pl

background image

Rozdział 1

Pokój był mały i obskurny. Okno bez zasłonek wychodziło na ogniotrwałą 

ścianę szczytową, gdzie straszyły przerdzewiałe elementy zbrojeniowe i 

spłowiała   reklama   margaryny   Pellerina.   Środkową   szybkę   w   lewym 

skrzydle   okiennym   zastępował   krzywo   przycięty   płat   tektury.   Tapety, 

których kwiatowy deseń ledwie przebijał spod sadzy i pleśni, tu i ówdzie 

odstawały  od zmurszałej zaprawy; w kilku miejscach ktoś próbował je 

przykleić taśmą samoprzylepną i papierem pakowym.

background image

W pokoju był piec, sześć mebli i jeden obraz. Pod piecem stało kartonowe 

pudło z popiołem i powgniatany aluminiowy kociołek do gotowania kawy. 

Na   łóżku,   usytuowanym   nogami   do   pieca,   zalegała 

dziesięciocentymetrowa warstwa starych gazet, podarta pikowana kołdra i 

pasiasta   poduszka.   Obraz,   który   przedstawiał   nagą   blondynę   przy 

marmurowej balustradzie, wisiał na prawo od pieca, dzięki czemu osoba 

leżąca na łóżku mogła go oglądać tuż przed zaśnięciem i tuż po obudzeniu. 

Ktoś ołówkiem powiększył kobiecie sutki i narząd płciowy.

Pod oknem był okrągły stół i dwa krzesła w stylu windsor-skim -jedno bez 

oparcia. Na blacie stały między innymi trzy butelki po wermucie, jedna 

butelka   po   oranżadzie   i   dwie   filiżanki   po   kawie.   Wokół   przewróconej 

popielniczki poniewierały się pety, kapsle, zużyte zapałki, upaprane kostki 

cukru, otwarty scyzoryk

i   kawałek   kiełbasy.   Na   zniszczonym   linoleum   leżała   trzecia,   stłuczona 

filiżanka po kawie i trup mężczyzny.

Najprawdopodobniej to on za życia upiększył obraz i zalepił tapetę taśmą i 

papierem pakowym. Miał złączone nogi, łokcie przyciśnięte do żeber i 

ręce tuż przy twarzy, w obronnym geście. Był w trykotowym podkoszulku, 

postrzępionych spodniach i dziurawych wełnianych skarpetach. Głowę i 

jedną drugą tułowia przygniatał kredens. Obok ciała leżało trzecie krzesło 

o zakrwawionym siedzeniu i z wyraźnymi odciskami dłoni na oparciu. 

Podłoga była usłana odłamkami szkła - z drzwiczek kredensu i połowy 

butelki po winie, której górna część, zasnuta powłoką zakrzepłej krwi i 

zaopatrzona w białą obwódkę, wieńczyła stertę brudnych gaci pod ścianą.

Niemal   perfekcyjne   zdjęcie,   zrobione   policyjnym   aparatem   o 

szerokokątnym obiektywie, przy sztucznym świetle, z niebywałą ostrością 

background image

uwydatniało najdrobniejsze szczegóły.

Martin Beck odłożył fotografię i szkło powiększające, wstał i podszedł do 

okna.   Szwedzkie   lato.   Nietypowe,   bo   ciepłe.   Na   trawniku   w 

Kristinebergsparken   opalały   się   w   bikini   dwie   dziewczyny.   Leżały   na 

plecach; rozrzuciły nogi, rozpostarły ramiona. Chude, to znaczy szczupłe, 

mogły sobie na to pozwolić. Kiedy przyjrzał im się uważniej, stwierdził, 

że je zna. Pracowały w jego biurze. Czyli było już po dwunastej. Pewnie 

rano włożyły opala-cze, bawełniane sukienki i sandałki, a w porze lunchu 

zdjęły sukienki i rozłożyły się na trawie w parku. Praktycznie.

Z   niechęcią   pomyślał   o   rychłej   przeprowadzce   do   nowej   komendy   w 

okolicach Vastberga Alle - ruchliwej, hałaśliwej prze-lotówki.

Usłyszał   za   plecami   odgłos   otwieranych   drzwi.   Nie   odwracając   się, 

wiedział,   kto   wszedł   do   pokoju.   Stenstróm,   ich   najmłodszy   nabytek. 

Następnemu pokoleniu policjantów śledczych przypuszczalnie w ogóle nie 

przyjdzie do głowy, żeby pukać.

-  No i co? - zapytał Martin Beck.

-   Na razie nic - odparł Stenstróm. - Byłem tam kwadrans temu, wciąż 

zaprzecza.

Martin   Beck  usiadł   za  biurkiem  i   jeszcze   raz  przyjrzał   się   fotografii   z 

miejsca zbrodni. Na suficie, nad łóżkiem zawalonym gazetami, podartą 

pikowaną kołdrą i pasiastą poduszką widniał ślad po niegdyś wilgotnej 

plamie. W kształcie konika morskiego. Przy odrobinie dobrej woli można 

by   się   doszukać   podobieństwa   do   syrenki.   Ciekawe,   czy   mężczyzna 

rozciągnięty na linoleum miał równie bujną wyobraźnię.

-    Ale   to   bez   znaczenia   -   nadgorliwie   dorzucił   Stenstróm.   -I   tak   go 

zamkniemy na podstawie dowodów rzeczowych.

background image

Martin Beck zbył tę uwagę milczeniem i wskazał na plik raportów, które 

Stenstróm położył na biurku.

-  Co to jest?

-  Protokoły przesłuchań z Sundbybergu.

-  Zabieraj tę makulaturę. Od jutra jestem na urlopie. Daj to Kollbergowi. 

Albo komu ci się żywnie podoba.

Martin Beck poszedł z fotografią piętro wyżej i otworzył drzwi do pokoju 

Kollberga i Melandera.

Tutaj było dużo cieplej; pewnie dlatego, że pozamykali okna i zaciągnęli 

zasłonki.   Kollberg   i   podejrzany   siedzieli   nieruchomo   po   obu   stronach 

biurka. Wysoki Melander stał przy oknie, z fajką w zębach, z założonymi 

rękami, i nie odrywał wzroku od podejrzanego. Na krześle obok drzwi 

czuwał klawisz. Miał na sobie spodnie od munduru i błękitną koszulę. Na 

prawym kolanie leżała służbowa czapka. Nie licząc szelestu obracających 

się szpul magnetofonu, w pokoju panowała cisza. Martin Beck zatrzymał 

się   za   Kollbergiem.   Milczał.   O   szybę   tłukła   się   osa.   Kollberg   zdjął 

marynarkę i rozpiął kołnierzyk. Mimo to koszula na plecach była mokra 

od potu. Ciemna plama niespiesznie zmieniała kształt, rozpełzała się po 

kręgosłupie.

Po  drugiej  stronie   biurka  siedział   niski   łysawy  mężczyzna.  Niechlujnie 

ubrany,   zaciskał   na   poręczy   krzesła   zniszczoną   dłoń;   pod   resztkami 

poogryzanych   paznokci   widniały   czarne   obwódki.   Chorobliwie 

wymizerowaną twarz znaczył wyraz rezygnacji. Lekko drżała mu broda, 

oczy miał zmętniałe, załzawione. Zalkał, po policzkach spłynęły dwie łzy.

-     No  tak   -  ponuro  odezwał  się   Kollberg.  -  Więc  waliłeś   go  w głowę 

butelką, dopóki się nie rozbiła.

background image

Mężczyzna przytaknął.

-     Potem,  kiedy   leżał  na  podłodze,  okładałeś  go  krzesłem.  Ile  razy  go 

uderzyłeś?

-  Nie wiem. Niedużo. Ale sporo.

-  No właśnie. A potem przewróciłeś na niego kredens i wyszedłeś. Co w 

tym czasie robił Ragnar Larsson? Nie próbował się włączyć, nie próbował 

cię powstrzymać?

-  Nie. Nic nie robił. Wisiało mu to.

-  Nie kłam.

-  Spał. Urżnął się w trupa.

-  Mów głośniej.

-  Zasnął na łóżku. Nic nie widział, nic nie słyszał.

-  A jak się zbudził i przejrzał na oczy, to poszedł na policję. No dobrze, na 

razie wszystko jasne. Tylko jednego nie rozumiem. Dlaczego? Przecież 

tego dnia w piwiarni spotkaliście się pierwszy raz w życiu.

-  Bo wyzywał mnie od pieprzonych nazistów.

-     Każdy   policjant   słyszy   to   kilka   razy   w   tygodniu.   Tabuny   ludzi 

wymyślało mi od nazistów, gestapowców albo jeszcze gorzej, ale nigdy 

nikogo z tego powodu nie zabiłem.

-  Powtarzał raz po raz: „pieprzony nazista, pieprzony nazista, pieprzony 

nazista", i kwiczał jak świnia. I tak bez końca. No i śpiewał.

-  Śpiewał?

-  No. O Hitlerze. Zęby mnie wkurzyć. Drażnił się ze mną.

-  Yhm. A nie sprowokowałeś go do tego?

-  Powiedziałem, że moja matka była Niemką. Ale na samym początku.

-  Zanim zaczęliście pić u niego w.domu?

background image

-  Tak. Wtedy powiedział, że to nieważne, jaką ma się matkę.

-   I kiedy chciał pójść do kuchni, wziąłeś butelkę i rąbnąłeś go od tyłu, 

tak?

-  No.

-  Upadł?

- Jakby przyklęknął. Pociekła mu krew. Powiedział: „Teraz dostaniesz za 

swoje, ty pierdolony nazistowski pokurczu".

-  I biłeś go dalej?

-     Miałem...   pietra.   Był   ode   mnie   większy   i...   pan   nie   wie,   jakie   to 

uczucie... wszystko wiruje, mieni się w oczach... nie panowałem nad sobą, 

nie wiedziałem, co robię.

Mężczyźnie spazmatycznie drgały ramiona.

-  Dzisiaj to wszystko. - Kollberg wyłączył magnetofon. -Dajcie mu coś do 

jedzenia i poproście lekarza o pigułki nasenne.

Klawisz   wstał,  włożył  czapkę  i  wyprowadził  zabójcę,  chwytając  go  za 

ramię.

-  Do jutra - dodał Kollberg, co nieco roztargniony, bo właśnie zapisywał 

na kartce: „Przyznał się ze łzami w oczach". - Przy-jemniaczek, nie ma co.

-   Wcześniej pięć razy skazany za pobicie - powiedział Me-lander. - Za 

każdym razem wszystkiemu zaprzeczał. Świetnie go pamiętam.

-  Rzekła chodząca kartoteka - skwitował Kollberg, po czym dźwignął się 

z krzesła i spojrzał na Martina Becka. - Co ty tu jeszcze robisz? Spadaj na 

urlop   i   pozwól,   że   sami   się   zajmiemy   przestępczością   wśród   niższych 

warstw społecznych. Gdzie się wybierasz? Na archipelag?

Martin Beck skinął głową.

-   Pochwalam - oznajmił Kollberg. - Niektórzy najpierw lecą do Mamai, 

background image

smażą się na cacy, a potem wracają do domu, żeby się gotować w ukropie. 

Super. I nie masz tam telefonu?

-  Nie.

-  Wspaniale. Teraz zamierzam wskoczyć pod prysznic. A ty zmykaj.

Martin Beck uznał, że propozycja Kollberga ma swoje zalety. Wyjedzie 

dzień wcześniej. Wzruszył ramionami.

-  Okej, spadam. Czołem, chłopcy! Do zobaczenia za miesiąc.

Rozdział 2

Sezon   urlopowy   już   się   kończył,   tonące   w   sierpniowym   upale   ulice 

Sztokholmu   zaczęły   się   zapełniać   ludźmi,   którzy   spędzili   kilka 

deszczowych tygodni lipca pod namiotami, w przyczepach kempingowych 

lub w pensjonatach. W metrze znów zrobiło się tłoczno, ale o tej porze, w 

godzinach   pracy,   Martin   Beck   był   jednym   z   nielicznych   pasażerów. 

Patrząc   na   przykurzoną   zieleń   za   oknem,   cieszył   się   z   wytęsknionych 

wakacji.

Jego   rodzina   wypoczywała   już   od   miesiąca.   Tego   lata   dopisało   im 

szczęście. Jeden z kuzynów małżonki użyczył im swojego letniego domu 

stojącego   samotnie   na   malutkiej   wysepce   pośrodku   archipelagu 

sztokholmskiego.   Kuzyn   wyjechał   za   granicę,   dzięki   czemu   mogli   tu 

mieszkać, dopóki dzieci nie będę musiały iść do szkoły.

Martin Beck wszedł do pustego mieszkania, udał się wprost do kuchni i 

wyjął piwo z lodówki. Wypił kilka łyków przy zlewie, po czym ruszył z 

butelką do sypialni, gdzie się rozebrał do slipów. Z sypialni poczłapał na 

balkon. Siedział tam przez chwilę w słońcu, oparty stopami o balustradę, i 

sączył piwo. Upał był nie do zniesienia. Kiedy opróżnił butelkę, wrócił do 

w miarę chłodnego pokoju.

background image

Spojrzał   na   zegarek.   Statek   odpływa   za   dwie   godziny.   Tę   część 

archipelagu   obsługiwał   stary   parowiec,   jeden   z  kilku,   które   się   jeszcze 

ostały.   Była   to,   zdaniem   Martina   Becka,   bodaj   największa   atrakcja 

tegorocznych wakacji.

Poszedł   do   kuchni   i   wstawił   butelkę   do   spiżarki,   wyczyszczonej   ze 

wszystkiego, co mogłoby się popsuć. Na wszelki wypadek starannie ją 

przepatrzył. Potem wyciągnął z gniazdka wtyczkę lodówki, pojemniki z 

lodem   włożył   do   zlewu,   uważnie   się   rozejrzał,   czy   o   niczym   nie 

zapomniał, zamknął drzwi do kuchni i pomaszerował do sypialni, żeby się 

spakować.

Większość ekwipunku zawiózł na wysepkę wcześniej, kiedy spędzał tam 

weekend. Małżonka wręczyła mu listę rzeczy, które były potrzebne jej i 

dzieciom. Upchnął wszystko do dwóch walizek. Ponieważ musiał jeszcze 

kupić prowiant, postanowił pojechać na przystań taksówką.

Na   statku   było   dużo   wolnych   miejsc.   Martin   Beck   odstawił   walizki   i 

karton prowiantu, wszedł na górny pokład i usiadł.

Powietrze   rozedrgane   upałem.   Spłowiała   zieleń   na   placu   Karola   XII, 

oklapnięte flagi na Grand Hotelu. Martin Beck rzucił okiem na zegarek. 

Nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie wciągną trap.

Ledwie poczuł wibracje w siłowni, wstał i ruszył na rufę. Statek odpływał 

od nabrzeża. Martin Beck przechylił się przez re-ling i patrzył, jak śruby 

ubijają wodę na zielonkawą pianę. Ochryple rozbrzmiał gwizdek parowy, 

kadłub zadrżał, stewa dziobowa zaczęła się obracać w kierunku Saltsjón. 

Martin   Beck   wystawił   twarz   na   orzeźwiającą   bryzę.   Nagle   poczuł   się 

wolny i beztroski, jak za chłopięcych lat w pierwszym dniu wakacji.

Posilił się w jadalni i usiadł na górnym pokładzie. Biorąc kurs na przystań, 

background image

statek   minął   wysepkę,   na   której   Martin   Beck   dostrzegł   ich   chwilową 

siedzibę,   kilka   kolorowych   leżaków   i   małżonkę.   Siedziała   w   kucki   na 

brzegu   i   chyba   obierała   ziemniaki.   Podniosła   się,   pomachała   ręką   na 

powitanie,   ale   nie   był   pewien,   czy   zobaczyła   go   pod   słońce   z   takiej 

odległości.

Dzieci   już   czekały   w   łódce.   Martin   Beck   lubił   wiosłować   i   mimo 

protestów syna osobiście pokonał dystans dzielący ich od wysepki. Córka 

Ingrid, zwana Kruszynką, mimo że za parę dni miała piętnaste urodziny, 

opowiadała o jakiejś potańcówce. Jedenastoletni syn, Rolf, który gardził 

dziewczynami, triumfalnie obwieścił, że złowił szczupaka. Martin Beck 

słuchał jednym uchem, rozkoszując się przejażdżką.

Kiedy   zrzucił   z   siebie   miastowe   ciuchy,   wskoczył   do   wody,   po   czym 

włożył   dżinsy   i   sweter.   Po   południu   wylegiwał   się   z   małżonką   przed 

domem,   rozmawiał   o   wszystkim   i   o   niczym   i   patrzył   na   słońce,   które 

zachodziło   za   najbliższymi   szkierami.  Wespół   z   synem   zarzucił   sieci   i 

wcześnie się położył.

Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów natychmiast zasnął.

Kiedy   się   obudził,   słońce   wisiało   nisko.   Brodząc   w   zroszonej   trawie, 

usiadł na skale przed domem. Zapowiadał się kolejny piękny dzień, choć o 

tej porze wcale nie było ciepło. Marzł w piżamie. Szybko wrócił i usiadł 

na werandzie z filiżanką kawy. O siódmej ubrał się i obudził syna, który 

niechętnie   zwlekł   się   z   łóżka.   Popłynęli   łódką   wybrać   sieci.   Wyłowili 

mnóstwo wodorostów. Po powrocie czekało na nich śniadanie.

Po   śniadaniu   Martin   Beck   zajął   się   żmudnym   czyszczeniem   sieci. 

Pomyślał, że o dostawę świeżych ryb powinien zadbać syn.

Prawie   kończył,   kiedy   usłyszał   warkot   silnika.   Mały   kuter   pruł   wjego 

background image

stronę.   Natychmiast   rozpoznał   właściciela.   To   Nygren,   ich   sąsiad   z 

pobliskiej wyspy, jedyny dysponent pitnej wody. I telefonu.

Nygren wyłączył silnik.

-     Dzwonili   do   ciebie!   -   wrzasnął.   -   Pan   Beck   ma   się   błyskawicznie 

odezwać! Zapisałem numer!

-  Nie przedstawił się?! - odwrzasnął Martin Beck, chociaż się domyślał, 

kto go szuka.

-     Przedstawił,   zapisałem   nazwisko.   Nie   mam   czasu   na   poga-duchy, 

spieszę się do Skarholmen. Elsa siedzi w truskawkach, ale drzwi do kuchni 

są otwarte.

Nygren uruchomił silnik i stojąc na rufie, odpłynął. Zanim zniknął z pola 

widzenia, podniósł rękę w pożegnalnym geście.

Martin Beck patrzył za nim przez chwilę, po czym udał się na pomost, 

odwiązał   łódkę   i   powiosłował   ku   przystani   Nygrenów.   Jasny   gwint, 

pomyślał. Cholerny Kollberg, właśnie teraz, kiedy  zapomniałem o jego 

istnieniu.

W kuchni na bloczku pod wiszącym telefonem zobaczył ledwie czytelne 

namiary: „Hammar 54 10 60".

Wybrał numer i gdy czekał na połączenie, opadły go złe przeczucia.

-  Hammar, słucham.

-  To ja. Co się dzieje?

-     Naprawdę   bardzo   mi   przykro,   Martin,   ale   chciałbym,   żebyś   jak 

najszybciej przyjechał. Może będziesz musiał poświęcić resztę urlopu. To 

znaczy, przesunąć.... - Hammar umilkł na kilka sekund. -Jeśli zechcesz.

-  Resztę urlopu? Nie wykorzystałem nawet jednego dnia.

-     Przepraszam,   Martin,   ale   nie   mam   innego   wyjścia.   Czy   mógłbyś 

background image

przyjechać jeszcze dzisiaj?

-  Dzisiaj? A co się takiego stało?

-     Byłoby   dobrze,   gdybyś   mógł.   To   ważne.   Porozmawiamy,   jak 

przyjedziesz.

-   Statek odpływa za godzinę - powiedział Martin Beck, patrząc przez 

upstrzone muszymi odchodami okno na roziskrzoną słońcem wodę. - Co 

jest takie ważne? Czy Kollberg albo Melan-der nie mogą...

-  Nie. Ty musisz się tym zająć. Zdaje się, że ktoś zaginął.

Rozdział 3

Martin   beck   otworzył   drzwi   do   gabinetu   szefa   za   dziewięć   pierwsza, 

dokładnie po dwudziestu czterech godzinach urlopu.

Komisarz   Hammar   -   przysadzisty,   o   byczym   karku   i   bujnej   siwej 

czuprynie - tkwił nieruchomo w obrotowym fotelu, z rękami na blacie 

biurka, pochłonięty zdaniem złośliwców swoim ulubionym zajęciem, czyli 

nicnierobieniem.

-  O, jesteś wreszcie - odezwał się cierpko. - Lepiej późno niż wcale. Za 

pół godziny masz być w MSZ-ecie.

-  W Ministerstwie Spraw Zagranicznych?

-  Yhm. Spotkasz się z tym gościem.

Hammar podniósł palcem wskazującym i kciukiem wizytówkę. Trzymał ją 

za rożek, jakby to był liść sałaty, na którym przycupnęła gąsienica bielinka 

kapustnika. Martin Beck zerknął na nazwisko. Nic mu nie mówiło.

-   To ktoś wysoko postawiony - poinformował Hammar. -Ponoć zaufany 

człowiek ministra. - Zawiesił głos. - W życiu o nim nie słyszałem.

Hammar   miał   pięćdziesiąt   dziewięć   lat,   od   tysiąc   dziewięćset 

dwudziestego siódmego pracował w policji i nie cierpiał polityków.

background image

-  Nie wyglądasz na wkurzonego - zauważył.

Martin Beck przez moment usiłował dociec, dlaczego nie jest wkurzony. I 

doszedł do wniosku, że złość zdominowało totalne zaskoczenie.

-  O co właściwie chodzi? - spytał.

-  Później o tym porozmawiamy, jak się z nim spotkasz.

-  Wspomniałeś coś o zaginięciu.

Hammar   z   udręczoną   miną   popatrzył   w   okno,   wzruszył   ramionami   i 

powiedział:

-   Wszystko razem to czysty idiotyzm. Szczerze mówiąc, otrzymałem... 

polecenie, żeby ci nie udzielać tak zwanych bliższych informacji przed 

twoją wizytą w ministerstwie.

-  Zaczęliśmy być na ich usługi, czy co?

-   Jak   wiadomo,   to   nie   jedyne   ministerstwo.   -   Hammar   zatopił   się   we 

wspomnieniach, błądził wzrokiem gdzieś po bujnej zieleni za oknem. - 

Odkąd tu pracuję, przewalił się przez ten gabinet cały oddział ministrów 

zdrowia   i   opieki   społecznej   i   spraw   wewnętrznych.   Przytłaczająca 

większość wiedziała o policji dokładnie tyle, ile ja wiem o miseczniku 

pomarańczowym. Mianowicie tyle, że istnieje. No to cześć!

-  Cześć!

Kiedy Martin Beck był już w drzwiach, Hammar wrócił do rzeczywistości.

-  Martin?

-  Tak?

- Jedno mogę ci powiedzieć. Nie musisz się tego podejmować.

Zaufany   człowiek   ministra   był   duży,   kanciasty   i   rudowłosy.   Wbił   w 

Martina Becka wodniste niebieskie oczy, zerwał się z obrotowego fotela i 

okrążył połowę biurka, wyciągając rękę.

background image

-    Wspaniale   -   powiedział.   -Wspaniale,   że   mógł   pan   przyjść.   Żarliwie 

uścisnęli sobie dłonie. Martin Beck milczał. Mężczyzna znów zasiadł w 

obrotowym fotelu, chwycił zgasłą

fajkę i przygryzał ustnik żółtymi końskimi zębami. Odchylił się, wsunął 

kciuk do cybucha, zapalił zapałkę, wyjął kciuk, przypalił fajkę i bacznie 

przypatrywał się gościowi zza chmury dymu.

-  Mówmy sobie po imieniu - zaproponował. - Zawsze od tego zaczynam 

poważne rozmowy. Od przejścia na ty. Takjest łatwiej. Jestem Martin.

- Ja też - ponuro skonstatował Martin Beck. - Niestety. To może nieco 

komplikuje sytuację.

Mężczyzna   lekko   się   speszył.   Obrzucił   Martina   Becka   świdrującym 

spojrzeniem,   jakby   wietrzył   jakiś   podstęp.   Po   chwili   hałaśliwie   się 

roześmiał.

- Jasne. Tak. Zabawne. Ha, ha! - Nagle urwał, przysunął do siebie telefon i 

nerwowo wciskał jakiś numer wewnętrzny. - Tak, tak, bardzo zabawne. - 

W jego głosie nie było śladu rozbawienia.

- Proszę o papiery Alfa Matssona! - krzyknął do słuchawki.

Do gabinetu weszła pani w średnim wieku i położyła na biurku teczkę z 

inkryminowanymi papierami. Nawet nie zaszczycił jej spojrzeniem. Kiedy 

zamknęła   za   sobą   drzwi,   wycelował   swój   bezosobowy,   rybi   wzrok   w 

Martina   Becka   i   powoli   otworzył   teczkę.  W  środku   była   jedna   kartka, 

usiana ołówkowymi adnotacjami.

-  To delikatna i piekielnie nieprzyjemna historia - zaczął.

-  Aha. Czyli...?

-  Znasz Alfa Matssona? Martin Beck pokręcił głową.

-   Nie? Jest dość popularny. To dziennikarz. Przede wszystkim prasowy. 

background image

Udziela się w telewizji. Niezły publicysta. Proszę.

-   "wysunął   szufladę,   przepatrzył   ją,   wysunął   następną,   w   końcu   uniósł 

podkładkę na biurku i znalazł to, czego szukał. - Nie cierpię bałaganiarzy - 

warknął, rzucając nienawistne spojrzenie ku drzwiom.

Martin   Beck   obejrzał   to   coś,   czyli   starannie   wypełnioną   na   maszynie 

fiszkę   z   danymi   osobowymi   Alfa   Matssona.   Rzeczywiście   był 

dziennikarzem,   zatrudnionym   na   etacie   w   jednym   z   największych 

tygodników, którego Martin Beck nie czytał, ale z wyraźnym niepokojem 

nie raz, nie dwa widział u swoich dzieci. Alf Sbcten Matsson urodził się w 

Góteborgu   w   trzydziestym   czwartym.   Do   fiszki   przypięto   zdjęcie 

paszportowe.   Martin   Beck,   lekko   przechylając   głowę,   przyglądał   się 

młodemu   mężczyźnie   w   okrągłych   drucianych   okularach,   z   wąsami   i 

krótką zadbaną ciemną brodą. Twarz bez wyrazu przemawiała za tym, że 

zdjęcie   pochodziło   z   automatu.   Martin   Beck   odłożył   fiszkę   i   spojrzał 

pytająco na rudowłosego mężczyznę.

-  Alf Matsson zaginął - rzekł rudowłosy z emfazą.

-  Aha. I poszukiwania nie przyniosły rezultatu?

-     Nie   wszczęliśmy   poszukiwań.   -   Zaufany   człowiek   ministra   tępo 

wpatrywał się przed siebie. - Nie mamy takiego zamiaru.

Martin Beck nie od razu zrozumiał, że to wodniste spojrzenie świadczy o 

stuprocentowej stanowczości. Lekko uniósł brwi.

-  Kiedy zaginął?

-  Dziesięć dni temu.

Martin Beck nie był zaskoczony. Wcale by się nie zdziwił, gdyby usłyszał, 

że chodzi o dziesięć minut albo dziesięć lat. Najbardziej zdumiewało go 

to,   że   siedzi   tutaj,   a   nie   w   łódce   na   wodach   archipelagu.   Zerknął   na 

background image

zegarek. Jeszcze zdąży na statek.

-  Zaledwie dziesięć dni?

Z sąsiedniego pokoju wyszedł jakiś urzędnik i włączył się do rozmowy, 

jakby   podsłuchiwał   pod   drzwiami.   Pewnie   życzliwy   opiekun,   pomyślał 

Martin Beck.

-  W tym wypadku to zdecydowanie za długo - oświadczył nowo przybyły. 

- Okoliczności są bowiem wyjątkowe. Alf Matsson poleciał służbowo do 

Budapesztu dwudziestego drugiego lipca, żeby napisać parę artykułów. W 

poniedziałek   miał   zadzwonić   do   redakcji   i   podyktować   tekst   swojego 

cotygodniowego   felietonu.   Nie   zadzwonił.   Alf   Matsson   jest   w   opinii 

kolegów z branży człowiekiem godnym zaufania. Inaczej mówiąc, zawsze 

dotrzymuje   terminów,   nigdy   nie   nawala.   Dwa   dni   później   sekretarz 

redakcji zadzwonił do hotelu, w którym Matsson się zatrzymał, i uzyskał 

informację,   że   chwilowo   nie   ma   go   w   pokoju.   Sekretarz   zostawił 

wiadomość,   żeby   Matsson   natychmiast   skontaktował   się   z   redakcją. 

Odczekali dwa dni. I nic, cisza. Jego żona, która mieszka w Sztokholmie, 

nic nie wie, ale to o niczym nie świadczy, bo się rozwodzą. W sobotę 

zadzwonił do nas naczelny tygodnika. W hotelu po raz drugi usłyszeliśmy, 

że Matsson się nie pojawił, jego rzeczy ciągle są w pokoju, a paszport w 

recepcji. Pierwszego sierpnia, w poniedziałek, nawiązaliśmy  łączność z 

naszą placówką dyplomatyczną. Nic nie wiedzieli o Matssonie, powę-szyli 

tu i tam, węgierska policja nie była zainteresowana. We wtorek odwiedził 

nas naczelny tygodnika. Doszło do bardzo przykrej rozmowy.

Rudowłosy przestał grać główną rolę. Niezadowolony, przygryzał ustnik 

fajki.

-   Otóż to - powiedział. - Cholernie przykrej. - A po chwili dodał gwoli 

background image

wyjaśnienia: - To mój sekretarz.

-  Tak czy inaczej - podjął sekretarz - w wyniku tej rozmowy nawiązaliśmy 

nieformalny   kontakt   z   szefostwem   policji,   co   sprawiło,   że   pan   do   nas 

przyszedł. Dzień dobry!

Uścisnęli sobie dłonie. Martin Beck wciąż nie potrafił się w tym połapać.

-  Chyba nie bardzo rozumiem - rzekł, pocierając nasadę nosa. - Dlaczego 

redakcja nie złożyła oficjalnego zawiadomienia?

-     Zaraz   pan   zrozumie.   Naczelny   i   odpowiedzialny   wydawca   w  jednej 

osobie   nie   chce   zgłaszać   zaginięcia   na   policji   ani   prosić   o   oficjalne 

dochodzenie, ponieważ wszystko natychmiast wypłynie na światło dzienne 

i trafi do prasy. Matsson jest ich pracownikiem, jego zaginięcie podczas 

podróży służbowej tygodnik traktuje - słusznie lub nie -jak newsa. Rzecz 

jasna, naczelny niepokoi się o Matssona, ale nie ukrywa, że liczy na scoop, 

czyli sensację tej rangi, dzięki której nakład gazety może skoczyć aż o sto 

tysięcy egzemplarzy. Jeśli jest pan zorientowany w linii programowej tego 

tygodnika,   to   powinien   pan   wiedzieć...   W   każdym   razie   fakt,   że   ich 

pracownik   zaginął   na   Węgrzech,   ani   trochę   nie   pomniejsza   wagi   tej 

wiadomości.

-  Za żelazną kurtyną - wtrącił rudzielec grobowym głosem.

-   Nie używamy tego określenia... Mam nadzieję, że rozumie pan, co to 

oznacza.   Nie   byłoby   dobrze,   gdyby   wskutek   zgłoszenia   informacja   o 

sprawie znalazła się w gazetach, nawet jeśli zostałyby zachowane rozsądne 

proporcje i poprzestano by na faktach. Ale gdyby tygodnik zatrzymał to 

wyłącznie   dla   siebie,   żeby   następnie   wykorzystać   do   własnych,   hm, 

opiniotwórczych celów, to niech mnie dunder... mogłoby  to zaszkodzić 

naszym   dwustronnym   stosunkom,   które   od   lat   budujemy   z   ogromnym 

background image

nakładem sił i środków. Naczelny  przyniósł nam w poniedziałek kopię 

artykułu, przeczytaliśmy go z wątpliwą przyjemnością. Publikacja byłaby 

pod pewnymi względami równoznaczna z katastrofą. Chcieli to zamieścić 

w   najbliższym   numerze.   Musieliśmy   wykorzystać   nasze   talenty 

perswazyjne   i   odwołać   się   do   norm   etycznych,   żeby   zapobiec   tej 

publikacji.   W   konsekwencji   naczelny   postawił   nam   warunek:   Jeśli   do 

końca przyszłego tygodnia Matsson nie da znaku życia albo my go nie 

znajdziemy, to... hm, cóż, wóz albo przewóz.

Martin Beck pocierał czoło.

-     Gazeta   prawdopodobnie   bada   tę   sprawę   na   własną   rękę.   Sekretarz 

popatrzył rozkojarzonym wzrokiem na przełożonego, który  teraz kopcił 

jak komin.

-     Odniosłem   wrażenie,   że   panowie   dziennikarze   się   nie   przemęczają. 

Chyba   na   razie   sobie   odpuścili.   Poza   tym   guzik   ich   obchodzi,   gdzie 

Matsson się podziewa.

-  Wygląda na to, że zaginął - powiedział Martin Beck.

-  Tak. To bardzo niepokojące.

-  Przecież nie rozpłynął się w powietrzu - wtrącił rudowłosy.

Martin Beck oparł lewy  łokieć o krawędź biurka i przycisnął pięść do 

nasady nosa. Obraz parowca i wysepki zmętniał, odpłynął w siną dal.

- Jaka jest moja rola? - zapytał.

-  To był nasz pomysł, ale oczywiście nie wiedzieliśmy, że padnie akurat 

na pana. Sami tego nie rozwikłamy, a już na pewno nie w dziesięć dni. 

Cokolwiek się stało, jeśli Matsson z jakiegoś powodu się ukrywa albo 

uległ   nieszczęśliwemu   wypadkowi,   albo   spotkało   go   coś   innego...   to 

zadanie   dla   policji.   Chodzi   mi   o   to,   że  może   się   go   podjąć   wyłącznie 

background image

zawodowiec.   Dlatego   absolutnie   nieoficjalnie   skontaktowaliśmy   się   z 

najwyższym szefem. I ktoś tam pana polecił. Teraz musimy wiedzieć, czy 

zechce się pan zająć tą sprawą. Pana obecność tutaj świadczyłaby o tym, 

że można będzie pana wyłączyć z dotychczasowej służby. Martin Beck 

zdławił śmiech. Dwaj urzędnicy ministerialni patrzyli na niego z surowymi 

minami.   Przypuszczalnie   doszli   do   wniosku,   że   nie   zachował   się 

właściwie.

Sekretarz wzruszył ramionami.

-  Proszę tam pojechać. Poszukać go. Może pan wyruszyć jutro. Wszystko 

jest załatwione dzięki naszym kanałom. Będzie pan czasowo wpisany na 

naszą   listę   płac,   ale   bez   podania   oficjalnych   obowiązków.   Naturalnie 

pomożemy panu na wszelkie możliwe sposoby. Jeśli pan zechce, może się 

pan   na   przykład   skontaktować   z   tamtejszą   policją   -   albo   nie.   I,   jak 

wspomniałem, może pan polecieć już jutro.

Martin Beck myślał przez chwilę.

- Jeśli w ogóle, to pojutrze.

-  Dobrze.

-  Po południu dam odpowiedź.

-  Tylko proszę się zbyt długo nie zastanawiać.

-  Zadzwonię za godzinę. Do widzenia.

Rudowłosy zerwał się z fotela, grzmotnął Martina Becka w plecy lewą 

ręką, a prawą wyciągnął na pożegnanie.

-  Cześć, Martin! Pokaż, co potrafisz. To ważne.

-  Owszem, nawet bardzo - przytaknął sekretarz.

-     Wolelibyśmy   nie   mieć   na   karku   nowej   afery   Wallenberga   -   dodał 

rudzielec.

background image

-  Mieliśmy o tym nie wspominać - zauważył z rezygnacją sekretarz.

Martin Beck skinął głową i wyszedł.

-  I co, pojedziesz? - spytał Hammar.

-  Sam nie wiem. Nie znam języka.

-     Nikt  go  u  nas  nie   zna.  Sprawdziliśmy.  Poza  tym  można  się   z  nimi 

dogadać po niemiecku i po angielsku.

-  Dziwna sprawa.

-  Głupia sprawa - uściślił Hammar. - Aleja wiem coś, o czym nie wiedzą 

ci z ministerstwa. Mamy jego dossier.

-  Alfa Matssona?

-  Tak. Było w trzecim wydziale. W tajnej szafie.

-  W kontrwywiadzie?

-   Yhm. Wydział bezpieczeństwa Głównego Zarządu Policji. Zajmowali 

się nim trzy miesiące temu.

Przerwał   im   ogłuszający   łomot   do   drzwi.   Po   chwili   Kollberg   wetknął 

głowę i zdębiał na widok Martina Becka.

-  Co ty tu robisz?

- Jestem na urlopie.

-     Szemrane   konszachty,   co?   Czy   mam   się   oddalić   równie   cicho   i 

niepostrzeżenie, jak się pojawiłem?

-     Owszem   -   odparł   Hammar.   -   Chociaż   nie.   Mam   dosyć   szemranych 

konszachtów. Wejdź i zamknij drzwi. - Wyjął z szuflady biurka archiwalną 

teczkę. - Skończyło się na rutynowym prześwietleniu, nie podjęto dalszych 

kroków. Ale jest tu to i owo, co mogłoby się przydać komuś, kto będzie się 

zajmował tą sprawą.

-  Co wy, u licha, knujecie? - Kollberg nie krył zdumienia. - Założyliście 

background image

siatkę agenturalną?

-     Siedź cicho  albo  fora  ze  dwora!  -  zniecierpliwił  się  Martin  Beck. - 

Dlaczego kontrwywiad interesował się Matssonem?

-     Ludzie   z   paszportówki   mają   swoje   dziwactwa.   Na   przykład   na 

Arlandzie*   prowadzą   rejestr   wszystkich   pasażerów   latających   do   tych 

krajów europejskich, gdzie trzeba mieć wizę. Jakiś bystrzak przejrzał te 

wykazy   i   uznał,   że   Matsson   podróżuje   bez   umiaru.   Warszawa,   Praga, 

Budapeszt,   Sofia,   Bukareszt,   Konstanca,   Belgrad.  Wiza   tu   -   wiza   tam. 

Dlatego wydział bezpieczeństwa zdecydował się na dyskretny rekonesans. 

Odwiedzili redakcję jego gazety, porozmawiali, zadali parę pytań.

-  I co usłyszeli?

-  Że wszystko się zgadza. Alf Matsson często korzysta z paszportu. A niby 

czemu   miałby   nie   korzystać?   Jest   znawcą   problematyki 

wschodnioeuropejskiej. Koniec kropka. Ale coś da się wyłuskać.

*   Arianek   -   port   lotniczy   pod   Sztokholmem   (wszystkie   przypisy 

tłumaczki).

Przeczytajcie te wypociny. Możecie tu zostać. Ja zbieram się do domu, a 

wieczorem idę do kina na Bonda. Cześć!

Martin Beck otworzył akta personalne i przystąpił do lektury. Skończył 

pierwszą   stronę   i   podał   ją   Kollbergowi.   Kollberg   chwycił   kartkę 

opuszkami palców i położył ukośnie przed sobą. Martin Beck spojrzał na 

niego pytająco.

-   Potwornie   się   pocę   -   wyjaśnił   Kollberg.   -   Nie   chcę   zapaskudzić   ich 

tajnych papierów.

Martin Beck pokiwał głową. On pocił się tylko wtedy, kiedy dopadało go 

przeziębienie.

background image

Najbliższe pół godziny spędzili w milczeniu.

W dossier nie było nic szczególnie interesującego, ale sporządzono je z 

niezwykłą starannością. Alf Matsson nie urodził się wGoteborgu w 1934, 

tylko wMólndalu w 1933. Od 1952 pracował w prasie regionalnej, był 

reporterem   rozmaitych   dzienników,   trzy   lata   później   przyjechał   do 

Sztokholmu   i   zaczął   uprawiać   dziennikarstwo   sportowe.   W   tym 

charakterze często wyjeżdżał za granicę. Między innymi był na igrzyskach 

olimpijskich w Melbourne w 1956 i w Rzymie w 1960. Jego ówcześni 

szefowie zgodnie oświadczyli, że jest zdolny, szybki i ma dobre pióro. 

Zrezygnował z prasy codziennej w 1961, kiedy się związał z tygodnikiem, 

w   którym   nadal   pracuje.   W   ostatnich   czterech   latach   coraz   częściej 

interesowały   go   korespondencje   zagraniczne   dotyczące   najróżniejszych 

spraw, od polityki i gospodarki po sport i gwiazdy popu. Miał maturę, 

płynnie mówił po angielsku i niemiecku, znośnie po hiszpańsku i jako tako 

po   francusku   i   rosyjsku.   Rocznie   wyciągał   nieco   powyżej   czterdziestu 

tysięcy   koron.   Dwukrotnie   żonaty.   Po   raz   pierwszy   wszedł   w   związek 

małżeński w 1954 i rok później się rozwiódł. Po raz drugi ożenił się w 

1961.   Miał   dwoje   dzieci:   córkę   z   pierwszego   małżeństwa   i   syna   z 

drugiego.

Z godną pochwały skrupulatnością autor raportu przeszedł do ciemnych 

stron Matssona. Zaniedbywał obowiązki alimentacyjne względem córki. 

Pierwsza żona nazwała go moczymordą i brutalem. W nawiasie widniała 

uwaga,   że   jej   opinia   wydawała   się   mało   wiarygodna.   Istniały   jednak 

pewne przesłanki pozwalające wysnuć wniosek, że Alf Matsson nadużywa 

alkoholu. Jeden z byłych kolegów oświadczył, że „Alf jest sympatyczny, 

ale   jak   się   upije,   nikt   nie   może   z   nim   wytrzymać".   Znalazło   to   swoje 

background image

potwierdzenie   na   piśmie.  W  nocy,   w  Trzech   Króli,   w   1966   chłopcy   z 

patrolu w Malmó zawieźli go na oddział ratunkowy tamtejszego szpitala, 

ponieważ podczas kłótni w domu niejakiego Bengta Jonssona, u którego 

się   zatrzymał,   oberwał   nożem   w   rękę.   Zajęli   się   tym   kryminalni,   ale 

skończyło   się   na   niczym,   bo   Matsson   nie   chciał   wnieść   oskarżenia. 

Ponieważ policjanci Kristiansson i Kvant zeznali, że Matsson i Jónsson 

byli   pod   wpływem   alkoholu,   akta   sprawy   trafiły   do   kartoteki   gminnej 

komisji do walki z alkoholizmem.

W   butnej   w   tonie   ocenie   naczelnego   tygodnika,   redaktora   Erikssona, 

Matsson   jest   „wybitnym   znawcą   Europy   Wschodniej"   (jakby   to   miało 

jakieś znaczenie) i szefostwo redakcji nie  widzi powodów, dla których 

miałoby   zdawać   policji   dokładniejszą   relację   ze   swojej   reporterskiej 

działalności.   Matsson   „bardzo   się   interesował   problematyką 

wschodnioeuropejską, siedział w tym, często składał własne propozycje, 

wielokrotnie wykazał się ambicją, rezygnując z urlopu i poświęcając - bez 

dodatkowego   wynagrodzenia   -   czas   wolny   na   zbieranie   materiałów   do 

reportaży, których tematyka była mu szczególnie bliska".

Ktoś,   kto   wcześniej   czytał   to   dossier,   też   wykazał   się   ambicją, 

podkreślając ostatnie zdanie na czerwono. Chyba nie Hammar. Nie zwykł 

bazgrolić w nie swoich raportach.

Z uważnej lektury opublikowanych tekstów Matssona wynikało niezbicie, 

że niemal wszystkie traktowały o gwiazdach sportu (wywiady i reportaże), 

gwiazdach filmowych i najróżniejszych formach rozrywki.

-  Wyjątkowo nieciekawy człowiek - powiedział Kollberg, kiedy dobrnęli 

do końca.

-  Ale jest pewien osobliwy drobiazg.

background image

-  Chodzi ci o to, że zaginął?

-  Tak.

Minutę później, kiedy Martin Beck wybrał numer ministerstwa, Kollberg 

lekko zbaraniał.

- Czy to ty, Martin? Cześć, Martin, mówi Martin. - Martin Beck słuchał 

przez chwilę ze zbolałą miną. - Tak, jadę.

Rozdział 4

To   była   stara   kamienica   bez   windy.   W   bramie   na   liście   lokatorów 

nazwisko „Matsson" widniało na pierwszym miejscu. Kiedy Martin Beck 

wdrapał się po stromych schodach na piąte piętro, brakowało mu tchu i 

serce tłukło się jak oszalałe. Zanim zadzwonił, odczekał dobrą chwilę.

Otworzyła mu drobna blondynka. W spodniach i bawełnianym sweterku. 

Miała   zacięty   grymas   wokół   ust.   Martin   Beck   dałby   jej   plus   minus 

trzydzieści lat.

-  Proszę wejść - powiedziała, szerzej uchylając drzwi.

Przed godziną rozmawiali przez telefon. Rozpoznał jej głos.

W dużym przedpokoju pod ścianą stał tylko wysoki taboret z surowego 

drewna.   Z   kuchni   wyszedł   paroletni   chłopczyk.   W   rączce   ściskał 

nadgryzione ciastko. Stanął na wprost Martina Becka i wyciągnął lepką 

dłoń.

-  Cześć!

I   natychmiast   wbiegł   do   dużego   pokoju,   gdzie   radośnie   gruchając, 

wgramolił   się   na   jedyny   wygodny   fotel.   Głośno   zaprotestował,   kiedy 

kobieta   zabrała   go   stamtąd,   przeniosła   do   sąsiedniego   pomieszczenia   i 

zamknęła drzwi.

Potem usiadła na kanapie i zapaliła papierosa.

background image

-  Chciał mnie pan spytać o Alfa. Czy coś mu się stało? Martin Beck po 

chwili wahania usadowił się w fotelu.

-  Nic mi o tym nie wiadomo. Po prostu od paru tygodni nie daje znaku 

życia. Nie odezwał się do redakcji ani, jak rozumiem, do pani. Czy nie wie 

pani, gdzie mógłby być?

-  Nie mam pojęcia. Nie dziwi mnie, że nie odezwał się do mnie. Ostatnio 

zajrzał   tutaj   cztery   tygodnie   temu,   przedtem   nie   miałam   od   niego 

wiadomości od miesiąca.

Martin Beck spojrzał ku zamkniętym drzwiom.

-  A synek? Czy nie ma...

-     Odkąd   nie   mieszkamy   razem,   Alf   nie   wykazuje   szczególnego 

zainteresowania synem - odparła z goryczą. - Co miesiąc przysyła nam 

pieniądze. Ale tak powinno być, prawda?

-  Czy dobrze zarabia w gazecie?

-  Tak. Nie wiem, ile, ale zawsze ma dużo pieniędzy. I nie jest skąpy. Ani 

razu nie zostawił mnie bez gotówki, mimo że sporo wydaje na restauracje, 

taksówki i tak dalej. Niedawno podjęłam pracę, coś tam zarabiam.

-  Kiedy się rozwiedliście?

-  Nie mamy rozwodu. Jeszcze nie. Wyprowadził się osiem miesięcy temu. 

Znalazł sobie mieszkanie. Ale on bardzo rzadko bywał w domu, więc nie 

odczułam większej różnicy.

-  Ale chyba zna pani jego zwyczaje? Z kim się spotyka, gdzie chodzi...

- Już nie. Prawdę mówiąc, nie wiem, co robi, czym się zajmuje. Przedtem 

najczęściej   spotykał   się   z   kolegami   dziennikarzami.   Przesiadywali   w 

restauracji Pod Cynowym Pucharem*. Ale dokąd teraz chodzi - nie mam 

pojęcia.   Może   znalazł   sobie   inne   miejsce.   Tę   restaurację   chyba 

background image

zlikwidowali   albo   gdzieś   przenieśli.   -   Zgasiła   papierosa,   podeszła   do 

drzwi, nasłuchiwała, po czym cicho je otworzyła, weszła, szybko wróciła i 

równie cicho je zamknęła. - Śpi.

-  Uroczy chłopaczek - powiedział Martin Beck.

-  Tak, uroczy - przyznała i na chwilę umilkła. - Czy Alf nie jest służbowo 

w Budapeszcie? Coś takiego obiło mi się o uszy. Może tam został. Albo 

pojechał gdzie indziej.

* Restauracja Tennstopet -jedna z najstarszych w Sztokholmie, otwarta w 

1867, klasyczny wystrój, szwedzka kuchnia.

-  A zdarzało mu się to wcześniej podczas podróży służbowych?

-  Nie - odrzekła po namyśle. - Alf nie jest zanadto porządny i dużo pije, 

ale kiedy byliśmy razem, nigdy nie zaniedbywał pracy. Bardzo pilnował 

tego, żeby oddawać teksty w terminie. Często zarywał noce, byle tylko 

zdążyć na czas. - Popatrzyła na Martina Becka; po raz pierwszy w jej 

spojrzeniu pojawił się cień niepokoju. - To rzeczywiście dziwne, że nie 

skontaktował się z redakcją. A jeśli naprawdę coś mu się stało?

-  Czy nie przychodzi pani na myśl, co mogłoby mu się stać?

Pokręciła głową.

-  Nie.

-  Wspomniała pani, że dużo pije. Jak często?

-  Od czasu do czasu. Ostatnio, zanim się wyprowadził, nierzadko wracał 

do domu pijany. Jeśli w ogóle wracał.

Wokół jej ust Martin Beck znów dostrzegł zacięty grymas.

-  Ale to nie miało wpływu na jego pracę?

-   Nie. Jeśli nawet, to minimalny. Odkąd zaczął pracować w tygodniku, 

często dostawał specjalne zlecenia: reportaże z podróży, korespondencje i 

background image

takie   tam.  A  jak   był   w   kraju,   miał   mało   zajęć   i   dużo   wolnego   czasu. 

Właśnie wtedy pił. Potrafił siedzieć w knajpie i chlać kilka dni z rzędu.

-  Tak, rozumiem - powiedział Martin Beck. - Czy mogłaby pani wymienić 

nazwiska jego kompanów do kieliszka?

Wymieniła trzy, kompletnie mu  nieznanych dziennikarzy. Zapisał  je na 

rachunku za taksówkę, który znalazł w wewnętrznej kieszeni.

Spojrzała na niego.

-     Myślałam,   że   policjanci   zawsze   mają   przy   sobie   małe   notatniki   w 

czarnych okładkach. Ale pewnie takjest tylko w książkach i na filmach.

Martin Beck wstał.

-     Czy   mógłby   pan   do   mnie   zadzwonić,   gdyby   się   pan   czegoś   o   nim 

dowiedział?

-     Naturalnie.   -   "Wychodząc   do   przedpokoju,   zapytał:   -   Przepraszam, 

powiedziała pani, że gdzie on teraz mieszka?

-     Na   Fleminggatan.   Pod   trzydziestym   czwartym.   Ale   tego   nie 

powiedziałam.

-  Czy ma pani klucz do jego mieszkania?

-  O, nie. Ani razu tam nie byłam.

Na   drzwiach   wisiał   kawałek   tektury   z   nazwiskiem   MATS-SON, 

wypisanym czarnym tuszem. Standardowy zamek nie sprawił Martinowi 

Beckowi   najmniejszych   kłopotów.  Świadomy   przewinienia   służbowego, 

wszedł do środka. Na wycieraczce w przedpokoju, pod otworem na listy, 

leżało trochę reklam, pocztówka z Madrytu od niejakiej Bibban, angielski 

magazyn   motoryzacyjny   i   rachunek   za   prąd   w   wysokości   dwudziestu 

ośmiu koron i czterdziestu pięciu óre.

Na mieszkanie składały się dwa przestronne pokoje, kuchnia i ubikacja. 

background image

Nie było łazienki, były za to dwie duże szafy. I duchota.

W większym pokoju, od ulicy, stało łóżko, szafka nocna, regały na książki, 

niski okrągły stół ze szklanym blatem, dwa fotele, biurko i dwa krzesła. 

Na szafce był adapter, a niżej, na półce - stos płyt. Martin Beck przeczytał 

nazwę zespołu na pierwszej okładce: „Blue Monk". Nic mu nie mówiła. 

Na biurku leżała ryza papieru maszynowego, gazeta z dwudziestego lipca, 

rachunek za taksówkę opiewający na sześć koron i pięćdziesiąt óre z datą 

osiemnastego lipca, słownik niemiecko-szwedzki, lupa i odbite na ksero 

pismo z jakiegoś klubu młodzieżowego. Poza tym był aparat telefoniczny, 

książki telefoniczne i dwie popielniczki. Szuflady biurka zawierały stare 

numery gazet, zdjęcia do fotoreportaży, rachunki, kilka listów, pocztówki i 

kopie maszynopisów.

W  pokoju   od   podwórza   stała   wąska   kozetka   przykryta   bla-doczerwoną 

narzutą,   krzesło   i   taboret   służący   jako   stolik   nocny. W  oknie   nie   było 

zasłon.

Martin   Beck   otworzył   drzwi   do   szaf   W  jednej   zobaczył   prawie   pusty 

worek   z   brudnymi   ciuchami,   a   na   półkach   koszule,   swetry   i   bieliznę 

osobistą, część z nienaruszonymi banderolami

z   pralni.   W   drugiej   wisiały   dwa   tweedowe   blezery,   ciemnobrązowy 

flanelowy garnitur, trzy pary spodni i palto. Trzy wieszaki były puste. Na 

podłodze stały ciężkie brązowe półbuty na gumowych podeszwach, lżejsze 

czarne, buty z cholewami i śniegowce. Na górze leżała spora walizka.

Martin Beck wszedł do kuchni. W zlewie nic, na suszarce dwa kieliszki i 

kubek. W spiżarce kilka butelek po winie i dwie konserwy. Martin Beck 

pomyślał o swojej spiżarce, którą niepotrzebnie tak starannie posprzątał.

Jeszcze   raz   obszedł   mieszkanie.   Łóżko   posłane,   popielniczki   czyste, 

background image

nigdzie   paszportu,   pieniędzy,   książeczek   bankowych,   niczego 

wartościowego   w   szufladach   biurka.   W   ogóle   nie   znalazł   nic,   co 

świadczyłoby   o   tym,   że   Alf   Matsson   był   w   domu   po   wyjeździe   do 

Budapesztu dwa tygodnie temu.

Martin Beck opuścił mieszkanie Matssona, postał przez chwilę na pustym 

postoju   taksówek   przy   Fleminggatan,   ale   jak   zwykle   w   porze   lunchu 

wszystkie były zajęte, po czym wsiadł do tramwaju na Sankt Eriksgatan.

Parę minut po pierwszej wszedł do restauracji Pod Cynowym Pucharem. 

Ani   jednego   wolnego   stolika.   Załatane   kelnerki   nie   zwracały   na   niego 

uwagi. Nigdzie nie rzucił mu się w oczy kierownik sali. Udał się do pubu, 

z drugiej strony szatni. Jakiś grubas w manczesterowej marynarce zebrał 

swoje gazety i wstał od okrągłego stołu przy drzwiach. Martin Beck usiadł 

na jego miejscu. Tutaj też kłębiło się od gości, ale kilkoro już płaciło.

Zamówił u starszego kelnera kanapkę i piwo, wymienił nazwiska trzech 

dziennikarzy i spytał, czy nie ma tu przypadkiem któregoś z nich.

-   Redaktor Molin jest tam, dwóch innych dzisiaj nie widziałem. Pewnie 

wpadną trochę później.

Martin   Beck   poszedł   za   wzrokiem   kelnera.   Przy   stole   siedziało   pięciu 

mężczyzn w średnim wieku. Rozmawiali. Każdy z dużym kuflem piwa.

-  Który z panów to redaktor Molin?

-  Ten z brodą - powiedział kelner i wrócił do swoich zajęć.

Martin Beck popatrzył na mężczyzn z lekkim zakłopotaniem. Trzech miało 

brody.

Kiedy kelnerka przyniosła mu kanapkę i piwo, zdążył spytać:

-  Czy wie pani, który z mężczyzn przy tamtym stole to redaktor Molin?

-   Wiem. Ten z brodą. - Widząc jego spłoszone spojrzenie, zerknęła na 

background image

mężczyzn i dodała: - Siedzi przy oknie.

Martin Beck bardzo wolno konsumował kanapkę i sączył piwo. Redaktor 

Molin zamówił jeszcze jeden kufel. Martin Beck czekał. Lokal pustoszał. 

Po krótkiej chwili Molin osuszył kufel i znów dostał pełny. Martin Beck 

zjadł kanapkę, dopił piwo, poprosił o kawę i czekał.

W końcu brodaty mężczyzna spod okna wstał i ruszył w kierunku szatni.

-  Czy pan redaktor Molin? - zagaił Martin Beck, kiedy mężczyzna mijał 

jego stolik.

Mężczyzna przystanął.

-  Momencik - powiedział i wyszedł. Chwilę później był z powrotem.

-  Czy my się znamy?

Martina Becka owionął jego ciężki oddech.

-  Nie, jeszcze nie - odparł. - Może zechciałby się pan do mnie przysiąść 

na kufelek piwa. Mam jedno pytanie.

Nie najlepiej się wyraził. Na kilometr zalatywał gliną. Ale poskutkowało. 

Molin   usiadł.   Faliste   ciemnoblond   włosy   sczesywał   na   czoło,   miał 

wypielęgnowaną rudawą brodę i wąsy. Wyglądał na trzydzieści pięć lat. 

Był dość otyły.

Przywołał kelnerkę.

-  Stina, przynieś mi grubasa.

Dziewczyna pokiwała głową i spojrzała na Martina Becka.

-  Dla mnie to samo.

Grubasem okazał się pękaty kufel, dużo większy od zwykłego, prostego, 

który Martin Beck zamówił do kanapki. Molin pociągnął tęgi łyk i wytarł 

wąsy chusteczką.

-  No tak. To o czym chciał pan ze mną rozmawiać? O lękach na kacu?

background image

-     Nie.   O  Alfie   Matssonie.   Jesteście   dobrymi   przyjaciółmi,   prawda?   - 

Martin Beck znów nie był zadowolony z doboru słów, więc się poprawił: - 

Kumplujecie się?

-   Jasne.   Co   z   nim?   Jest   panu   dłużny   pieniądze?   -   Molin   popatrzył   na 

Martina Becka z podejrzliwością i butą. - Jeśli tak, to pragnąłbym z całą 

mocą podkreślić, że nie prowadzę biura egzekucyjnego.

Martin   Beck   musiał   uważać   na   każde   słowo.   Poza   tym   Molin   to 

dziennikarz.

-  Nie, nic nie jest mi dłużny.

-  To czego pan chce od Alfa?

-  Znamy się od dawna. Pracowaliśmy w tej samej... pracowaliśmy razem 

lata   temu.   Przed   kilkoma   tygodniami   przypadkiem   się   spotkaliśmy, 

obiecał, że coś dla mnie zrobi, i do tej pory się nie odezwał. Opowiadał o 

panu, więc pomyślałem, że może pan wie, gdzie go znajdę.

Ciut zmęczony tym oratorskim popisem, Martin Beck łapczywie napił się 

piwa. Pan redaktor nie był gorszy.

-  O kurde, więc jesteś starym kumplem Alfa. - Molin przeszedł na ty. - Też 

się zastanawiałem, gdzie go wcięło. Chyba siedzi na Węgrzech. Bo gdyby 

był w Sztokholmie, na pewno by tu zajrzał.

-  Na Węgrzech? A co on tam robi?

-  Coś skrobie dla swojej gazetki. Powinien już wrócić. Mówił, że wybywa 

na dwa, trzy dni.

-  Widziałeś go przed wyjazdem?

-   Jasne.   Poprzedniego   dnia.   Najpierw   byliśmy   tutaj,   a   wieczorem 

odwiedziliśmy parę innych miejsc.

-  Ty i on?

background image

-   Yhm. Ijeszcze kilka osób. Nie bardzo pamiętam, kto. Na pewno Pelle 

Kronkvist i Stickan Lund. Zdrowo się urżnęliśmy. Aha, byli jeszcze Ake i 

Pia. Znasz Akego?

-  Akego? Nie, którego Akego?

-  Gunnarssona.

Mołin odwrócił się i popatrzył na stół, przy którym do niedawna siedział. 

Dwóch   mężczyzn   zdążyło   już   wyjść.   Dwaj   pozostali   w   milczeniu 

pochylali się nad kuflami piwa.

- Jest tam. Ten z brodą.

Trzeci brodacz opuścił lokal, więc nie było cienia wątpliwości, który to 

Ake. Wyglądał całkiem sympatycznie.

-  Nie - powiedział Martin Beck. - Chyba go nie znam. Gdzie pracuje?

Mołin   wymienił   tytuł,   który   Martinowi   Beckowi   kompletnie   nic   nie 

mówił,   ale   sądząc   z   nazwy,   podejrzewał,   że   chodzi   o   jakiś   magazyn 

motoryzacyjny.

-   Równy gość. Wtedy też się zalał w trąbę. Co u niego rzadkie, bo ma 

cholernie mocną głowę.

-  I od tamtej pory go nie widziałeś?

-  Co to za jakaś pieprzona odpytywanka? A nie chciałbyś wiedzieć, jak ja 

się czuję?

-  Chciałbym. Jak się czujesz?

-  Parszywie. Kac. Stany lękowe.

Nalana   twarz   Molina   sposępniała.   Jednym   haustem,   jakby   zamierzał 

unicestwić ostatnie przebłyski radości z ziemskiego bytowania, opróżnił 

grubasa, wyjął chusteczkę i - z maślanymi oczami - otarł pianę z wąsów.

-     Powinni   serwować   piwo   w   kuflach   dla   wąsatych.   Ostatnimi   czasy 

background image

obsługa spsiała. - Pan redaktor milczał przez chwilę. - Nie, nie widziałem 

Alfa od dnia wyjazdu. Pamiętam, że w barze Opera oblał grogiem jakąś 

panienkę.   I   dzień   później,   bladym   świtem,   poleciał   do   Budapesztu. 

Bidulek. Zaliczył pół Europy na bani. Nie zazdroszczę. Mam nadzieję, że 

nie leciał SAS-em.

-  I od tamtej pory nie dał znaku życia?

-     Nie   zwykliśmy   korespondować,   kiedy   wyjeżdżamy   służbowo   - 

obwieścił   Mołin.   -   W   jakiej   ty   właściwie   gazecie   pracujesz?   Dla 

niemowlaków? To co, jeszcze po grubasie?

Po pół godzinie i dwóch grubasach Martinowi Beckowi udało się uwolnić 

od redaktora Molina, któremu na do widzenia pożyczył dziesięć koron. 

Opuszczając lokal, usłyszał za plecami:

- Fia, przynieś mi grubasa.

Rozdział 5

Poleciał   turboodrzutowym   iljuszynem   18   Czechosłowackich   Linii 

Lotniczych.   Maszyna   ostrym   łukiem   poszybowała   nad   Kopenhagą, 

Saltholm i połyskującym w słońcu Sundem.

Martin  Beck siedział  przy  oknie,  w dole  widział Ven:  nisze abrazyjne, 

kościół   i   malutki   port.   Nim   samolot   skierował   się   na   południe,   zdążył 

zauważyć holownik okrążający pirs.

Radość,   jaką   zazwyczaj   sprawiały   mu   podróże,   skutecznie   przyćmiło 

rozczarowanie z powodu zmarnowanego urlopu. Poza tym małżonka nie 

chciała   zrozumieć,   że   nie   miał   zbyt   dużych   możliwości   wyboru. 

Poprzedniego   wieczoru   rozmawiał   z   nią   przez   telefon,   próbując   jej   to 

wyjaśnić, ale nie bardzo mu się udało.

-     Masz   w   nosie   mnie   i   dzieci   -   powiedziała.   -   Czy   nie   ma   innych 

background image

policjantów? Czy to zawsze ty musisz brać wszystko na siebie?

Usiłował ją przekonać, że wolałby być z nimi na archipelagu, ale nic do 

niej nie trafiało. Nie mówiąc o tym, że zawodziła ją logika.

-  Ty będziesz się świetnie bawił w Budapeszcie, kiedy my będziemy tkwić 

na szkierze, odizolowani od świata.

-  Nie lecę tam dla przyjemności.

-  Akurat!

Skończyło się na tym, że odłożyła słuchawkę w połowie zdania. Wiedział, 

że z czasem się uspokoi, ale już do niej nie zadzwonił.

Teraz, na wysokości pięciu tysięcy metrów, opuścił oparcie fotela, zapalił 

papierosa i wyparł myśli o szkierach i rodzinie na dno świadomości.

Podczas międzylądowania na Schónefeld w hali tranzytowej wypił piwo. 

Zwrócił uwagę na markę. Radeberger. Smakowało wybornie. Nie widział 

jednak powodu, dla którego miałby zapamiętać tę nazwę. Kelner mówił po 

niemiecku   z   berlińskim   akcentem.   Martin   Beck   słabo   go   rozumiał.   Z 

niewesołą miną, zastanawiał się, co będzie dalej.

W   koszu   przy   wejściu   leżały   niemieckie   broszurki.   Wziął   pierwszą   z 

brzegu, żeby zabić czas czytaniem. I przy okazji odświeżyć znajomość 

języka.

Broszura, dzieło niemieckiego stowarzyszenia dziennikarzy, traktowała o 

koncernie Springera, jednym z największych wydawców gazet i czasopism 

w RFN, i jego szefie, Axelu Springerze, niegdyś żurnaliście Goebbelsa. 

Były tutaj przykłady nazistowskiej polityki wydawnictwa i wypowiedzi 

kilku czołowych współpracowników o równie niechlubnej przeszłości.

Kiedy   wywołano   jego   lot,   okazało   się,   że   bez   szczególnych   kłopotów 

przeczytał   niemal   całą   broszurkę.   Wsunął   ją   do   kieszeni   i   wszedł   na 

background image

pokład.

Godzinę później samolot miał kolejne międzylądowanie. Tym razem w 

Pradze,   którą   Martin   Beck   od   lat   pragnął   zwiedzić.   Niestety,   mógł 

podziwiać wieże kościołów, mosty i Wełtawę tylko z powietrza, ponieważ 

przerwa w podróży była zbyt krótka, by zdążył dotrzeć do miasta i wrócić 

na lotnisko.

Jego rudowłosy imiennik z ministerstwa przepraszał za dosyć długi lot na 

trasie Sztokholm - Budapeszt, ale Martin Beck nie miał nic przeciwko 

międzylądowaniom,   mimo   że   w   Berlinie   i   Pradze   zobaczył   wyłącznie 

porty lotnicze i hale tranzytowe.

Nigdy   nie   był   w   Budapeszcie   i   kiedy   samolot   wystartował   ponownie, 

przejrzał parę folderów, które dostał od rudzielca. Wjed-nym, o geografii 

Węgier,   przeczytał,   że   Budapeszt   liczy   dwa   miliony   mieszkańców. 

Ciekawe, jak mu się uda odszukać Alfa Mats-sona, gdyby ten postanowił 

się tam zaszyć na dobre.

Odtworzył   w   pamięci   wszystko,   co   o   nim   wiedział.   Nie   było   tego 

przesadnie   dużo,   ale   na   dobrą   sprawę   nie   musiał   wiedzieć   więcej. 

Przypomniał   mu   się   komentarz   Kollberga:   „Wyjątkowo   nieciekawy 

człowiek".   Dlaczego   ktoś   taki   jak   Alf   Matsson   chciałby   zniknąć? 

Oczywiście jeśli zniknął z własnej woli. Kobieta? Mało prawdopodobne, 

żeby dla kobiety rzucił dobrze płatną pracę, którą w dodatku lubił. Co 

prawda,   jeszcze   się   nie   rozwiódł,   ale   mógł   robić,   co   mu   się   żywnie 

podoba.   Miał   mieszkanie,   posadę,   pieniądze   i   przyjaciół.   Trudno   było 

znaleźć   sensowny   powód,   dla   którego   chciałby   się   dobrowolnie   tego 

wszystkiego pozbawić.

Martin Beck wyjął kopię danych osobowych z wydziału bezpieczeństwa. 

background image

Alf Matsson stał się obiektem zainteresowania policji, bo często jeździł do 

państw   bloku   wschodniego.   „Za   żelazną   kurtyną"   -jak   powiedział 

rudowłosy urzędnik. Był przecież reporterem, więc co w tym dziwnego, że 

preferował wypady do Europy Wschodniej? Gdyby nawet coś przeskrobał, 

po  co miałby  znikać?  Wydział  bezpieczeństwa  przeprowadził  rutynowe 

rozpoznanie  i  zamknął  sprawę. Mówiąc  o  „nowej  aferze  Wallenberga", 

człowiek z ministerstwa miał na myśli komunistyczną czystkę. Kollberg, 

gdyby tam wtedy był, pewnie by powiedział, że ktoś się naoglądał za dużo 

filmów z Jamesem Bondem.

Martin   Beck   złożył   kopię   i   wsunął   ją   do   teczki.   Spojrzał   w   okno. 

Rozgwieżdżone niebo. W dole jasne kropki wiosek i miasteczek i sznur 

światełek przy drogach.

Może Matsson się rozpił, ma gdzieś gazetę i całą resztę i odezwie dopiero 

wtedy,   kiedy   będzie   musiał,   kiedy   spłucze   się   do   nitki   i   dopadnie   go 

poczucie winy. Nie, to też mało prawdopodobne. Czasami się upijał, ale 

nigdy w trupa i nigdy kosztem pracy.

Może odebrał sobie życie, padł ofiarą nieszczęśliwego wypadku, wleciał 

do   Dunaju   i   utonął   albo   ktoś   go   zabił   dla   pieniędzy.   Czy   to   bardziej 

prawdopodobne? Nie. Gdzieś kiedyś przeczytał, że ze wszystkich stolic 

świata Budapeszt ma najniższy poziom przestępczości.

Może Matsson siedzi sobie teraz w hotelu i je kolację, dzięki czemu on 

jutro będzie mógł wrócić na zasłużony urlop.

Zapaliły  się  tabliczki  świetlne: No smoking.  Pkasefasten  seatbelts.  I to 

samo po rosyjsku.

Kiedy   samolot   przestał   kołować   i   zgasły   silniki,   Martin   Beck   pokonał 

pieszo krótki odcinek dzielący pasażerów od hali przylotów. Mimo późnej 

background image

pory było ciepło.

Dość długo czekał na torbę, swój jedyny bagaż, prędko się za to uporał z 

formalnościami paszportowymi i celnymi. Przeciął olbrzymią halę okoloną 

wianuszkiem   sklepów   i   wyszedł   przed   budek.   Do   miasta   było   chyba 

daleko; widział tylko światełka lotniskowe.

Dwie   starsze   panie   wsiadły   do   jedynej   taksówki   stojącej   na   pobliskim 

placyku.  Trochę   sobie   poczekał   na   następną   i   kiedy   przejeżdżali   przez 

przedmieścia i ciemne dzielnice fabryczne, poczuł głód. Miał nadzieję, że 

zje   w   hotelu,   choć   znał   tylko   jego   nazwę   i   wiedział,   że   właśnie   tam 

mieszkał Alf Matsson, zanim zniknął.

Dotarli do centrum. Szerokie ulice, przestronne place. Mało ludzi i latarni. 

Przez   chwilę   sunęli  szeroką   aleją  handlową,  z  oświetlonymi  witrynami 

sklepów, po czym zanurzyli się w węższe, ciemniejsze zaułki. Martin Beck 

nie miał zielonego pojęcia, w jakiej części miasta się znajduje, i uparcie 

wypatrywał rzeki.

Taksówka zatrzymała się przed wejściem do hotelu. Martin Beck lekko się 

pochylił, przeczytał lśniącą czerwienią nazwę i dopiero wtedy zapłacił. 

Chyba dość dużo - przeszło setkę w miejscowej walucie. Nie pamiętał 

kursu forinta do korony, ale podejrzewał, że nie był wysoki.

Drzwi taksówki otworzył starszy, siwowąsy mężczyzna w zielonej liberii i 

wziął jego bagaż. Martin Beck poszedł za nim. Minąwszy obrotowe drzwi, 

znalazł się w wielkim holu. W lewym rogu była recepcja. Recepcjonista 

mówił po angielsku. Martin Beck zostawił paszport i spytał, czy mógłby 

zjeść kolację. Mężczyzna wskazał na przeszklone drzwi, poinformował, że 

jadalnia jest otwarta do dwunastej, po czym podał klucz czekającemu tuż 

obok windziarzowi, który wziął torbę Martina Becka i ruszył do windy. 

background image

Rozklekotany dźwig powolutku zawiózł ich na pierwsze piętro. Pewnie 

był równie wiekowy jak obsługujący go staruszek. Martin Beck usiłował 

go uwolnić od swojego bagażu. Niestety, bez powodzenia. Poszli długim 

korytarzem, dwa razy skręcili w lewo, w końcu mężczyzna zatrzymał się 

przed ogromnymi, podwójnymi drzwiami, otworzył je i wniósł torbę do 

środka. Pokój miał co najmniej cztery metry wysokości. Stały w nim duże 

mahoniowe   meble.   Martin   Beck   zajrzał   do   łazienki;   pojemna   wanna, 

staroświeckie  krany, prysznic.  Położył się na łóżku.  Bardzo  wygodne i 

bardzo   skrzypiące.  Wysokie   okna,   wewnętrzne   okiennice,   ciężkie   białe 

firany. Otworzył okiennice i wyjrzał. Ciut niżej paliła się gazowa latarnia, 

rzucając żółtozielony blask. Daleko zobaczył światła i dopiero po dłuższej 

chwili  zorientował  się,  że  od świateł  dzieli  go rzeka.  Otworzył  okno i 

wychylił się. Kamienna balustrada, na niej donice z kwiatami, wjej obrębie 

-   rzęsiście   oświetlone   -   stoły   i   krzesła.   Kapela   grała   walca   Straussa. 

Między hotelem a rzeką biegła ulica, przecięta szynami tramwajowymi, 

przy której rosły drzewa i płonęły gazowe latarnie, na nabrzeżu stały ławki 

i donice z kwiatami. Po prawej i po lewej dostrzegł mosty. Zostawił okno 

otwarte i zszedł na kolację. Za przeszklonymi drzwiami był hol, a w nim 

głębokie   fotele,   ławy   i   lustra   na   dłuższej   ścianie.   Dwa   schody   w  górę 

prowadziły do jadalni; w głębi siedzieli muzycy, których słyszał u siebie w 

pokoju.   W   przeogromnej   jadalni   rzucały   się   w   oczy   dwie   mahoniowe 

kolumny i balkon na trzech ścianach, wysoko pod sufitem. Przy drzwiach 

stało trzech kelnerów w brunatnych marynarkach z czarnymi wyłogami. 

Ukłonili się i chóralnie go powitali. Czwarty  kelner, który  natychmiast 

podbiegł, wskazał mu stolik blisko okna i kapeli.

Martin Beck długo wertował menu, zanim znalazł niemiecką wersję.

background image

Chwilę   później   pochylił   się   nad   nim   siwowłosy   kelner   o   wdzięcznej 

fizjonomii boksera.

-  Very gutfiszsupe, gentleman - powiedział.

Martin Beck natychmiast się zdecydował na zupę rybną.

-  Barack? - spytał kelner.

-    A  co   to   jest?   -   odparł   pytaniem   Martin   Beck   po   niemiecku   i   po 

angielsku.

-  Very gut aperitif.

Martin   Beck   wypił   aperitif   o   nazwie   barack.   Kelner   wyjaśnił   mu,   że 

barack palinka to węgierska morelówka.

Zjadł   czerwoną   zupę   rybną,   porządnie   przyprawioną   papryką. 

Rzeczywiście była pyszna.

Zjadł cielęcinę w ostrym sosie paprykowym z kartoflami i wypił butelkę 

czeskiego piwa.

Kiedy na koniec wypił kawę i jeszcze jeden kieliszek palinki, zmogła go 

senność i poszedł prosto do swojego pokoju.

Zamknął   okno   i   okiennice   i   położył   się   do   łóżka.   Zaskrzypiało. 

Wdzięcznie skrzypi, pomyślał i zasnął.

Rozdział 6

Martina   becka   obudziło   chrapliwe   wycie.   Kiedy   gwałtownie   mrugał 

oczami w półmroku, żeby dojść do siebie, wycie powtórzyło się dwa razy. 

Przewrócił się na bok i sięgnął po zegarek leżący na nocnej szafce. Za 

dziesięć dziewiąta. Łoże zaskrzypiało dostojnie. Może kiedyś wydawało z 

siebie   równie   majestatyczne   odgłosy   pod   ciężarem   Conrada   von 

Hótzendorfa. Przez okiennice sączyło się światło. W pokoju było bardzo 

ciepło.

background image

Podniósł się, poszedł do łazienki i niemal jak każdego ranka, kasłał dobrą 

chwilę.   Potem   wypił   łyk   wody   mineralnej,   włożył   szlafrok,   odemknął 

okiennice   i   otworzył   okno.   Różnica   między   ciemnością   pokoju   i 

oślepiającym blaskiem na zewnątrz była porażająca. Widok również.

Poniżej, z północy na południe spokojnie płynął Dunaj, wprawdzie niezbyt 

niebieski, ale szeroki, imponujący i niewątpliwie piękny. Po drugiej stronie 

wznosiły się dwie łukowate góry, jedna zwieńczona pomnikiem, druga - 

zamkiem   opasanym  murem.   Na   zboczach   nieśmiało   przycupnęły   domy 

mieszkalne, dalej niebieszczyły się wzgórza usiane willami. A więc to była 

ta   słynna   Buda,   serce   kultury   środkowoeuropejskiej.   Martin   Beck 

podziwiał   panoramę,   wsłuchując   się   w   szepty   wiatru   historii.   Tam 

Rzymianie założyli wspaniałe Aąuincum, stamtąd artyleria Habsburgów 

obróciła Peszt w gruzy w okresie walk niepodległościowych w 1849, tam 

faszyści Szalasiego i oddziały SS lejtnanta Pfeffera-Wildenbrucha jeszcze 

przez   miesiąc,   na   przedwiośniu   1945,   bronili   się   z   bezsensownym 

heroizmem,   o   czym   opowiadał   mu   nie   bez   dumy   pewien   leciwy 

strzałokrzyżowiec, którego spotkał w Szwecji.

Przy nabrzeżu cumował biały parowiec kołowy z czeską, niebiesko-biało-

czerwoną flagą smętnie zwisającą w upale i turystami opalającymi się na 

pokładowych   leżakach.  A  zbudził   go   jugosłowiański   holownik   kołowy, 

wolniutko sunący w górę rzeki. Był duży i stary, miał dwa asymetrycznie 

nachylone   kominy   i   ciągnął   za   sobą   sześć   załadowanych   barek.   Na 

ostatniej   zobaczył   linę   rozciągniętą   od   sterówki   do   małego   dźwigu 

usytuowanego między lukami. Młoda kobieta w chustce i kombinezonie 

roboczym   jakby   nigdy   nic   wyjmowała   z   koszyka   dziecięce   ubranka   i 

starannie   je   rozwieszała,   nie   zwracając   uwagi   na   uroki   nadbrzeżnych 

background image

bulwarów. Po lewej cieszył oczy most łukowy, długi, smukły, prowadzący 

ku  górze,   na  której   stał   odlany  z  brązu  posąg   kobiety  trzymającej  nad 

głową liść palmowy. Po moście jeździły samochody, autobusy i tramwaje, 

roiło   się   od   pieszych.   Holownik   dopłynął   do   mostu   po   prawej,   co 

obwieścił   ochrypłymi   rykami,   informując,   ile   ciągnie   za   sobą   barek,   i 

pochyliwszy   kominy   ku   dziobowi   i   rufie,   wśliznął   się   pod   niskie 

sklepienie.   Pośrodku   brał   kurs   na   nabrzeże   malutki   parostatek,   który 

zakończył manewr, przybijając z milimetrową perfekcją do pontonowego 

pomostu. Nieprzebrane mnóstwo ludzi zeszło na ląd i tyle samo weszło na 

pokład.

Było   ciepło,   ale   nie   parno.   Słońce   świeciło   w   najlepsze.   Martin   Beck 

wychylił się, wędrował wzrokiem z północy na południe i myślał o tym, 

czego się dowiedział z folderu, który przejrzał w samolocie.

„Budapeszt   jest   stolicą   Republiki  Węgierskiej.   Powstał   w   roku   1872   z 

połączenia trzech miast: Budy, Pesztu i Obudy, założonej w pobliżu ruin 

Aąuincum, stolicy rzymskiej prowincji Panonia. Obecnie Budapeszt liczy 

blisko   dwa   miliony   mieszkańców   i   składa   się   z   dwudziestu   trzech 

dzielnic".

Niewątpliwie wielkie miasto. Martin Beck przypomniał sobie klasyczny 

komentarz legendarnego Gustafa Lidberga z 1899 roku, kiedy w pościgu 

za fałszerzem pieniędzy Skogiem zszedł na ląd w Nowym Jorku: „W tym 

mrowisku jest pan Ktoś, który mieszka Gdzieś".

Tak,   Nowy   Jork   już   w   tamtych   czasach   był   z   pewnością   większy   od 

Budapesztu, ale naczelny detektyw Lidberg miał do dyspozycji tyle czasu, 

ile dusza zapragnie. On wyłącznie tydzień.

Martin Beck zostawił historię i komunikację rzeczną swojemu losowi i 

background image

skomunikował   się   z   prysznicem.   Potem   włożył   jasnoszare   spodnie   z 

terylenu, luźną koszulę i sandały. Kiedy się krytycznie przyglądał dość 

nietypowemu   służbowemu   wdzianku   w   lustrze   ogromnej   szafy,   jej 

mahoniowe   drzwi   nagle   się   otworzyły,   przeraźliwie   skrzypiąc,   jak   na 

wczesnym   filmie   Arnego   Mattssona.   Zanim   zdążył   zapanować   nad 

przyspieszonym biciem serca, odezwał się telefon. Krótkie, przenikliwe 

dzwonki.

- Jakiś pan do pana. Czeka w holu. Szwed.

-  Czy to pan Matsson?

-     Tak,   tak   -   potwierdziła   radośnie   recepcjonistka.   Oczywiście,   że   on, 

pomyślał Martin Beck, schodząc po schodach. Jaka misja, taki finał.

Nie   był   to   jednak   Alf   Matsson,   tylko   nieskazitelnie   ubrany,   młody 

człowiek z ambasady. Miał na sobie ciemny garnitur, czarne półbuty, białą 

koszulę   i   jasnoszaryjedwabny   krawat.   Jego   spojrzenie   spoczęło   na 

Martinie Becku. Iskierka zdziwienia zapaliła się i zgasła.

- Jak się pan zapewne orientuje, wiemy o charakterze pańskiego zadania. 

Chyba powinniśmy o tym porozmawiać.

Usiedli w holu.

-  Mają tu lepsze hotele - zaczął człowiek z ambasady.

-  Naprawdę?

-  Owszem. Nowocześniejsze, tip-top, z basenem.

-  Ach, tak.

-  I nocne kluby są dużo przyjemniejsze.

-  Ach, tak.

-  A co do... Alfa Matssona...

Młody dyplomata ściszył głos i rozejrzał się po pustym holu, nie licząc 

background image

jakiegoś Afrykańczyka, który spał w przeciwległym kącie.

- Jest coś nowego? - spytał Martin Beck.

-  Nie. Nic. Wiemy, że wieczorem dwudziestego drugiego odprawił się na 

lotnisku   Ferihegy,   pierwszą   noc   spędził   who-stelu   Ifjusag   w   Budzie,   a 

następnego dnia rano przeniósł się tutaj. Mniej więcej pół godziny później 

wyszedł, zabierając ze sobą klucz. Od tamtej pory nikt go nie widział.

-  Co mówi policja?

-  Nic.

-  Nic?

-   Ci, z którymi rozmawiałem, nie przejawiali tym zainteresowania. Co, 

formalnie rzecz ujmując, można zrozumieć. Matsson miał ważną wizę i 

zameldował się w tym hotelu. Policja nie widzi żadnych powodów, by się 

nim zajmować, dopóki nie skończy mu się przewidziany czas pobytu.

-  A nie mógł wyjechać z Węgier?

-     Nie,   to   niemożliwe.   Zresztą   dokąd   by   się   udał,   gdyby   nielegalnie 

przekroczył granicę? Bez paszportu? Na wszelki wypadek zwróciliśmy się 

z takim pytaniem do naszych placówek w Pradze, Belgradzie, Wiedniu, a 

nawet w Moskwie. Nic nie wiedzą.

-     Zdaniem   jego   pracodawcy,   miał   zrobić   wywiad   z   bokserem   Laszlo 

Pappem i napisać reportaż o muzeum żydowskim.

-   Nie spotkał się z bokserem i nie był w muzeum. Przeprowadziliśmy 

rekonesans. Wysłał ze Szwecji list do kustosza muzeum, doktora Sosa, ale 

się u niego nie pojawił. Rozmawialiśmy z matką Pappa. Nigdy nie słyszała 

o Matssonie, a Pappa nie ma w Budapeszcie.

-  A gdzie jest jego bagaż? W pokoju hotelowym?

-  W hotelu, ale nie w pokoju, który zarezerwował na trzy noce. Na naszą 

background image

prośbę   dyrekcja   nikomu   innemu   go   nie   wynajęła   i   umieściła   bagaż   w 

swoim biurze, za recepcją. Nawet nie zdążył się rozpakować. Pokryliśmy 

koszty.   -   Zamilkł,   jakby   się   nad   czymś   zastanawiał.   -   Naturalnie 

obciążymy nimi jego pracodawcę.

-  Albo uszczkniecie z masy spadkowej denata.

-  Tak, jeśli zaszłaby taka potrzeba.

-  Gdzie jest jego paszport?

Przedstawiciel   ambasady   otworzył   aktówkę,   wyjął   z   niej   paszport   i 

wręczając   go   Martinowi   Beckowi,   sięgnął   po   wieczne   pióro   do 

wewnętrznej kieszeni marynarki.

-  Proszę. Czy zechciałby pan pokwitować?

Martin Beck pokwitował. Mężczyzna schował pióro i pokwitowanie.

-  No dobrze. Co jeszcze? Aha, rachunek za hotel. Nie musi pan zaprzątać 

sobie tym głowy. Dostaliśmy polecenie, by pokryć pańskie wydatki. Co, 

moim zadaniem, wykracza poza ogólnie przyjęte standardy. Powinien pan, 

rzecz jasna, otrzymywać diety. Gdyby potrzebował pan gotówki, proszę 

się po nią zgłosić do ambasady.

-  Dziękuję.

-  To chyba już wszystko. Może pan w każdej chwili przejrzeć jego bagaż. 

Poinformowałem o tym dyrekcję hotelu. - Mężczyzna wstał. - Dostał pan 

pokój   Matssona   -   rzucił   mimochodem.   -   Numer   sto   pięć,   prawda? 

Gdybyśmy   nie   obstawali   przy   jego   rezerwacji,   przypuszczalnie 

zamieszkałby pan w innym hotelu. Jest środek sezonu.

Zanim się pożegnali, Martin Beck zapytał:

-   Jakie   jest   pana   osobiste   zdanie   w   tej   sprawie?   Gdzie   on   mógł   się 

podziać?

background image

Przedstawiciel ambasady popatrzył na niego obojętnie.

-  Nawet gdybym miał jakieś osobiste zdanie, wolałbym je zachować dla 

siebie. - Umilkł na chwilę. - To bardzo przykre.

Martin Beck poszedł do swojego pokoju. Już był sprzątnięty. Rozejrzał się. 

A   więc   tutaj   mieszkał   Alf   Matsson.   Góra   godzinę.   O   znalezieniu 

jakichkolwiek śladów jego bytności nie ma co marzyć.

Co robił Alf Matsson przez tę godzinę? Stał przy oknie i patrzył na statki? 

Może.   Zobaczył   kogoś   albo   coś,   co   sprawiło,   że   opuścił   hotel   w 

pośpiechu,   zapominając   o   zostawieniu   klucza   w   recepcji?   Całkiem 

możliwe.   Tylko   co   takiego   zobaczył?   Gdyby   wpadł   pod   samochód, 

natychmiast   by   o   tym   wiedzieli.   Gdyby   chciał   się   utopić   w   Dunaju, 

musiałby   poczekać,   aż   się   ściemni.   Gdyby   chciał   wyleczyć   kaca 

morelówką   i   niechcący   wpadł   w   ciąg,   miał   szesnaście   dni   na 

wytrzeźwienie.  Ale   on   nie   pił,   kiedy   pracował.   W   raporcie   trzeciego 

wydziału   znalazła   się   adnotacja,   że   Matsson   był   typem   dziennikarza 

nowoczesnego,   najpierw   pracował   -   szybko   i   skutecznie   -   a   potem   się 

relaksował.

Nieprzyjemnie.   Bardzo   nieprzyjemnie.   Nadzwyczaj   nieprzyjemnie. 

Nieprzyjemnie jak cholera. Prawie do bólu.

Martin   Beck   położył   się   na   łóżku.   Zaskrzypiało.   Już   nie   myślał   o 

Conradzie von Hótzendorfie. Czy skrzypiało pod ciężarem Alfa Matssona? 

Raczej   tak.   Kto   wchodzi   do   pokoju   hotelowego,   nie   wypróbowując 

natychmiast łóżka? No więc Matsson leżał tutaj i patrzył w sufit, czyli 

cztery metry w górę. Potem gdzieś poszedł. Nie rozpakował się, nie oddał 

klucza.   Zniknął.   Czy   ktoś   do   niego   zadzwonił?   Czy   otrzymał   jakąś 

zaskakującą wiadomość?

background image

Martin  Beck rozłożył plan  Budapesztu i  długo go studiował. W końcu 

naszła go ochota do działania. Wstał, wsunął plan i paszport do tylnej 

kieszeni spodni i zszedł do holu rzucić okiem na bagaż. W recepcji siedział 

tęgawy   starszy   mężczyzna,   sympatyczny,   zacny   i   wręcz   wzorcowo 

układny. Nie, nikt nie dzwonił do pana Matssona, kiedy pan Matsson był 

w   hotelu.   Później,   kiedy   pan   Matsson   wyszedł,   kilkakrotnie   do   niego 

dzwoniono. Telefony powtarzały się przez parę dni. Czy dzwoniła ta sama 

osoba? Nie, różne osoby, pracownicy obsługujący centralę nie mieli w tej 

kwestii żadnych wątpliwości. Mężczyźni? Mężczyźni i kobiety, w każdym 

razie   na   pewno   jedna   kobieta.   Czy   dzwoniący   zostawiali   jakieś 

wiadomości lub numery telefonów? Nie, nie zostawiali ani nie podawali 

numerów   telefonów.   Potem   dzwonili   ze   Sztokholmu   i   z   ambasady 

szwedzkiej. Szwedzi zostawiali wiadomości i numery telefonów. Czy pan 

Beck   chciałby   się   z   nimi   zapoznać?   Nie,   pan   Beck   nie   chciał.   Bagaż 

rzeczywiście był w pokoju za recepcją. Maszyna do pisania marki Erika i 

żółtobrązowa walizka ze świńskiej skóry z przywiązanym do rączki etui z 

wizytówką:   „Alf   Matsson,   reporter,   Fleminggatan   34,   Sztokholm". 

Kluczyk tkwił w zamku. Martin Beck wyjął maszynę z futerału i długo jej 

się przyglądał. Doszedł do wniosku, że to erika i zajął się walizką. Choć 

walizka wydawała się porządnie i starannie spakowana, Martin Beck miał 

dziwne wrażenie, że ktoś ją wprawnie przepatrzył i wszystko poukładał na 

swoim   miejscu.   Na   zawartość   walizki   składały   się:   koszula   w   kratę, 

brązowa   koszula   wypuszczana   na   spodnie,   biała   koszula   popelinowa   z 

banderolą  z pralni, para wyprasowanych jasnoszarych spodni,  niebieski 

rozpinany   sweter,  trzy   chustki   do  nosa,  cztery   pary   skarpet,   dwie   pary 

kolorowych   slipów,   siatkowy   podkoszulek   i   para   jasnobrązowych 

background image

zamszowych butów. Wszystko czyste. Poza tym był neseser, ryza papieru 

maszynowego,   gumka   do   maszynopisów,   elektryczna   maszynka   do 

golenia, egzemplarz powieści i ciemnoniebieska plastikowa okładka, jaką 

zwykle dają za darmo biura podróży i w której żaden bilet się nie zmieści. 

W  neseserze   znajdowała   się   woda   po   goleniu,   nierozpakowane   mydło, 

używana pasta do zębów, szczoteczka do zębów, butelka wody do płukania 

ust,   tabletki   od   bólu   głowy   i   opakowanie   prezerwatyw.   W 

ciemnoniebieskiej   okładce   było   pięćset   dolarów   w   banknotach   i   sześć 

banknotów stukoro-nowych. Zaskakująco dużo, ale Alf Matsson lubił żyć 

na wysokiej stopie. Martin Beck poukładał wszystko na miejsce najładniej, 

jak potrafił, i wrócił do recepcji. Była dwunasta, najwyższy czas, żeby 

wyjść z hotelu. Ponieważ wciąż nie wiedział, co mógłby robić, postanowił 

się przewietrzyć, na przykład siedząc w słońcu na nabrzeżu. Popatrzył na 

klucz   do   swojego   pokoju.   Był   stary,   solidny   i   okazałyjak   cały   hotel. 

Położył gona kontuarze. Recepcjonista od razu po niego sięgnął.

-  To klucz zapasowy, prawda?

-  Nie rozumiem.

-  Wydawało mi się, że poprzedni gość nie oddał klucza.

-  Nie oddał, ale dostaliśmy go z powrotem następnego dnia.

-  Dostaliście? Od kogo?

-  Od policji, sir.

-  Od jakiej policji?

Recepcjonista wyraźnie się zmieszał i wzruszył ramionami.

-  Oczywiście od zwykłej policji. Policjant zwrócił klucz portierowi. Pan 

Matsson pewnie go gdzieś zgubił.

-  Gdzie?

background image

-  Tego niestety nie wiem, sir. Martin Beck zadał ostatnie pytanie:

-  Czy ktoś oprócz mnie przeglądał rzeczy pana Matssona? Recepcjonista 

wahał się przez ułamek sekundy.

-  Nie sądzę, sir.

Martin Beck pchnął obrotowe drzwi. Siwowąsy mężczyzna w liberii stał w 

cieniu pod baldachimem, z rękoma z tyłu, nieruchomo, jak żywy pomnik 

Emila Janningsa*.

-  Dwa tygodnie temu policjant wręczył panu klucz do pokoju hotelowego. 

Czy pamięta pan tę sytuację?

Staruszek popatrzył na niego pytająco.

-  Naturalnie.

-  Czy był w mundurze?

-     Naturalnie.   Przed   wejściem   zatrzymał   się   wóz   patrolowy,   jeden   z 

policjantów wysiadł i zwrócił klucz.

-  Co powiedział?

Portier zastanawiał się chwilę.

-  Powiedział: „Przedmiot znaleziony". Chyba tylko tyle.

Martin Beck ruszył przed siebie. Po trzech krokach zorientował się, że 

zapomniał o napiwku. Wrócił i położył portierowi na dłoni kilka monet z 

lekkiego metalu.

Portier dotknął daszka czapki opuszkami palców prawej ręki.

-  Dziękuję, ale to zbyteczne.

-  Świetnie pan mówi po niemiecku - powiedział Martin Beck.

*   Emil   Jannings   (1884-1950)   -jeden   z   najwybitniejszych   niemieckich 

artystów teatru i filmu XX w.

W każdym razie sto razy lepiej ode mnie, pomyślał.

background image

- Nauczyłem się na froncie pod Soczą w tysiąc dziewięćset szesnastym.

Za   rogiem   hotelu   Martin   Beck   wyjął   plan   miasta,   rzucił   nań   okiem   i 

skierował   się   ku   nabrzeżu.   W   górę   rzeki   płynął   duży   biały   parowiec 

kołowy z dwoma kominami. Przyglądał mu się ze smutkiem.

Coś   tutaj   nie   gra.   Coś   jest   zdecydowanie   nie   tak.  Ale   co?   Tego   nie 

wiedział.

Rozdział 7

Była upalna niedziela. Nad zboczami wisiała słoneczka mgiełka. Mnóstwo 

ludzi   przechadzało   się   tam   i   z   powrotem   po   nabrzeżu,   mnóstwo   ludzi 

opalało   się   na   schodach.   Tabuny   pasażerów   stłoczonych   na   małych 

parowcach i w szalupach motorowych, które kursowały w górę i w dół 

rzeki,   zmierzały   do   kąpielisk   i   miejsc   rekreacji   na   łonie   natury.   Na 

przystaniach ustawiały się długie kolejki.

Martin Beck zapomniał, że jest niedziela, i w pierwszej chwili zdumiał się, 

widząc   taką   ciżbę.   Wędrując   nabrzeżem   wraz   z   innymi,   patrzył   na 

ożywiony ruch na Dunaju. Pomyślał, że zacznie ten dzień od spaceru na 

Wyspę   Małgorzaty,   ale   zmienił   zdanie,   kiedy   sobie   wyobraził   chmary 

zalegających tam budapeszteńczyków.

Tłok   lekko   go   irytował,   radosne   twarze   leniuchujących   ludzi 

sprowokowały  do  działania.   Postanowił   udać  się  do  hostelu  w  Budzie, 

gdzie   według   człowieka   z   ambasady   Matsson   spędził   pierwszą   i   może 

jedyną noc w Budapeszcie.

Wydostał się z tłumu na ulicę równoległą do nabrzeża, przystanął w cieniu 

budynku i rozłożył plan miasta. Długo szukał czegoś o nazwie Ifjusag, ale 

bez powodzenia. Rad nierad ruszył na most prowadzący na wyspę i dalej, 

do Budy. Rozglądał się za jakimś policjantem - też bez powodzenia. Przy 

background image

moście na postoju zobaczył wolną taksówkę.

Kierowca mówił tylko po węgiersku i nie zrozumiał ani słowa, dopóki 

Martin nie pokazał mu kartki z nazwą hostelu.

Przejechali   przez   most,   mijając   zieloną   wyspę,  na   której   pośród   drzew 

dostrzegł strzelisty strumień wody, potem sunęli ulicą handlową i wreszcie 

stromymi zaułkami dotarli do skweru upiększonego współczesną rzeźbą z 

brązu, przedstawiającą zapatrzoną w siebie parę.

Tutaj   się   zatrzymali.   Martin   Beck   na   pewno   przepłacił,   bo   taksówkarz 

niezwykle wylewnie i kompletnie niezrozumiale mu dziękował.

Niski długi hostel stał tuż przy skwerze, a dokładniej przy szerokiej ulicy, 

której   część   przerobiono   na   zieleniec   i   parking.   W   porównaniu   z 

okolicznymi   kamienicami   sprawiał   wrażenie   nowiutkiego.   Zgodnie   z 

aktualnymi trendami fasadę pokrywały balkony. Do wejścia prowadziły 

szerokie schody. Za przeszklonymi drzwiami był jasny kiszkowaty hol, 

zamknięty kiosk z pamiątkami, windy, dwa zestawy kanap i foteli i pusta 

recepcja. Nigdzie żywej duszy.

Z holu wchodziło się do czegoś w rodzaju salonu - z fotelami i stołami - o 

przeszklonej   ścianie   w   głębi.   Tutaj   też   nikogo   nie   było.   Martin   Beck 

podszedł do przeszklonej ściany. Na trawniku opalało się kilka młodych 

osób. Hostel leżał na wzniesieniu, skąd rozciągał się widok na Peszt. Od 

rzeki   dzieliły   go   stare,   gdzieniegdzie   odarte   z   tynku   kamienice.   Jadąc 

taksówką, widział w nich dziury po pociskach. W holu nikt się nie pojawił, 

usiadł  więc  w  salonie  i  czekał.   Niewiele  się   spodziewał   po  wizycie  w 

Ifjusag.  Alf   Matsson   spędził   tu   tylko   jedną   noc,   latem   w   Budapeszcie 

trudno o wolny pokój, pewnie psim swędem udało mu się coś znaleźć 

akurat w tym hostelu. Mało prawdopodobne, żeby ktoś z pracowników 

background image

zapamiętał gościa, który przyjechał późnym wieczorem, w pełni sezonu, i 

następnego   dnia   się   wyniósł.   Zgasił   ostatnią   florydę   i   z   ponurą   miną 

spojrzał na opalonych na brąz młodych ludzi, wylegujących się na trawie. 

Pomyślał,   że   to   szczyt   idiotyzmu   uganiać   się   po   Budapeszcie   za 

kompletnie   mu   obojętnym   człowiekiem.   Nie   przypominał   sobie   równie 

beznadziejnego   i   bezsensownego   zadania.   Z   holu   dobiegł   go   odgłos 

kroków. Podniósł się z fotela i wyszedł z salonu. Za kontuarem stał młody 

mężczyzna. Gapiąc się w sufit i ogryzając paznokieć kciuka, przyciskał do 

ucha słuchawkę telefonu. Kiedy się odezwał, Martin Beck przez chwilę 

miał wrażenie, że słyszy fiński, szybko sobie jednak uświadomił, że fiński 

i węgierski to ta sama grupa językowa. Młody człowiek odłożył słuchawkę 

i spojrzał pytająco na Martina Becka, który nie potrafił się zdecydować, 

jaki wybrać język.

-   Czym mogę służyć? - zapytał młodzieniec, władający ku niekłamanej 

uldze Martina Becka perfekcyjną angielszczyzną.

-     Chodzi   mi   o   waszego   gościa,   który   nocował   tutaj   z   dwudziestego 

drugiego   na   dwudziesty   trzeci   lipca.   Czy   przypadkiem   się   pan   nie 

orientuje, kto wtedy pracował w recepcji?

-  Niestety, nie pamiętam - odparł recepcjonista, zerknąwszy na kalendarz 

ścienny.   -   To   przeszło   dwa   tygodnie   temu.   Momencik,   sprawdzę.   - 

Przepatrywał   półkę   pod   kontuarem,   po   czym   wyjął   zeszyt   w   czarnej 

okładce i zaczął go kartkować. - Hm, to byłem ja. Zgadza się. Noc z piątku 

na sobotę. I ten gość zarezerwował pokój tylko na jedną noc?

-  Z tego, co wiem, tak. Oczywiście mógł się tu zatrzymywać wcześniej. 

Alf Matsson, szwedzki dziennikarz.

Młodzieniec spojrzał w sufit i ogryzając paznokcie, pokręcił głową.

background image

-  Nie przypominam sobie żadnego Szweda. Bardzo rzadko trafiają do nas 

Szwedzi. Jak on wygląda?

Martin Beck pokazał mu zdjęcie paszportowe Alfa Matssona.

-  Boja wiem - powiedział po namyśle recepcjonista. - Może go widziałem. 

Naprawdę nie pamiętam.

-     Nie   macie   książki   hotelowej?   Listy   gości?   Młodzieniec   wysunął 

szufladę z fiszkami. Martin Beck czekał. Chciało mu się palić, przeszukał 

kieszenie - i nic.

-  Mam - oznajmił recepcjonista, wyjmując fiszkę. - Alf Matsson. Szwed. 

Takjakpan   powiedział,   nocował   u   nas   z   dwudziestego   drugiego   na 

dwudziesty trzeci lipca.

-  A później?

-   Nie. Ale był u nas kilka dni pod koniec maja. Wtedy jeszcze tu nie 

pracowałem. Miałem sesję egzaminacyjną.

Martin   Beck   wziął   fiszkę.   Alf   Matsson   mieszkał   w   hostelu   od 

dwudziestego piątego do dwudziestego ósmego maja.

-  A kto wtedy pracował? Recepcjonista myślał przez chwilę.

-  Pewnie Stefi. Albo ten, co był przede mną. Nie pamiętam nazwiska.

-  Stefi... Czy on nadal tu pracuje?

-   Ona - poprawił go młody człowiek. - To dziewczyna. Stefania. Tak, 

pracujemy na zmianę.

-  Kiedy ją zastanę?

-  Na pewno już jest. To znaczy w swoim w pokoju. Mieszka w hostelu. W 

tym tygodniu ma nocną zmianę, więc prawdopodobnie śpi.

-  Czy mógłby pan sprawdzić? Jeśli nie śpi, chciałbym z nią porozmawiać.

Recepcjonista wyszedł zza kontuaru.

background image

-  Zobaczę, czy jest u siebie. Momencik.

Wsiadł do windy, która zatrzymała się na pierwszym piętrze. Po chwili był 

z powrotem.

- Jej współlokator powiedział, że się opala. Zaraz ją przyprowadzę.

Zniknął   w   salonie   i   szybko   wrócił   w   towarzystwie   niskiej   pulchnej 

dziewczyny.   Miała   na   sobie   sandały   i   bikini,   na   które   zarzuciła   kusą 

bawełnianą szmizjerkę. Zapięła ją, zanim podeszła do Martina Becka.

-  Przepraszam za kłopot - powiedział.

-  Nic się nie stało - odparła Stefi. - W czym mogę pomóc? Martin Beck 

spytał, czy pracowała w drugiej połowie maja.

Weszła za kontuar i zajrzała do zeszytu w czarnej okładce.

-  Owszem. Ale w ciągu dnia. Pokazał jej paszport Alfa Matssona.

-  Szwed?

Nawet nie spojrzała na zdjęcie.

-  Szwed - potwierdził. - Dziennikarz.

Patrzył   na   nią   wyczekująco.   Zerknęła   na   podobiznę   Matssona   i 

przekrzywiła głowę.

-     Taaak...   -   powiedziała   po   chwili,   z   lekkim   ociąganiem.   -Chyba   go 

pamiętam.   Najpierw   dostał   trójkę,   a   potem   przyjechała   grupa   Rosjan   i 

musiałam   go   przenieść.   Był   wściekły,   że   w   nowym   pokoju   nie   ma 

telefonu. Nie mamy telefonów w każdym pokoju. Tak się wykłócał o ten 

telefon, że nie protestowałam, kiedy chciał się zamienić pokojami z innym 

gościem, któremu telefon nie był potrzebny. - Zamknęła paszport. -Jeśli to 

on. Zdjęcie nie jest najlepszej jakości.

-  Nie pamięta pani, czy ktoś go odwiedzał?

-  Nie, raczej nie. W każdym razie niczego takiego sobie nie przypominam.

background image

-  Czy często korzystał z telefonu? A może ktoś do niego dzwonił?

-   Wydaje mi się, że kilka razy dzwoniła do niego jakaś kobieta, ale nie 

jestem pewna.

Martin Beck zastanawiał się.

-  A może coś jeszcze utkwiło pani w pamięci?

-   Tylko tyle, że miał maszynę do pisania i fajne ciuchy. Martin Beck 

schował paszport do kieszeni i przypomniał sobie, że skończyły mu się 

florydy.

-  Czy mógłbym u pani kupić papierosy?

- Jasne. Ale są tylko tervy.

-  W porządku.

Na szarym opakowaniu był obrazek fabryki z wysokimi kominami. Wyjął 

banknot i poprosił, żeby zatrzymała resztę. Potem na bloczku leżącym na 

kontuarze napisał swoje nazwisko i nazwę hotelu, wyrwał kartkę i wręczył 

ją Stefi.

-   Gdyby pani coś sobie przypomniała, proszę zadzwonić. Dziewczyna 

spojrzała na kartkę i zmarszczyła brwi.

-  Właśnie coś sobie przypomniałam, kiedy pan pisał. Chyba mnie pytał, 

jak trafić w takie jedno miejsce na Ujpescie. Ale to

mógł być ktoś inny. Nie jestem pewna. Narysowałam mu plan. - Umilkła. - 

Zapamiętałam   nazwę   ulicy,   bo   mieszka   tam   moja   ciotka.   Numeru   nie 

pamiętam.

Martin Beck podsunął jej bloczek.

- Czy mogłaby mi pani zapisać nazwę ulicy?

Kiedy wyszedł z hotelu, spojrzał na kartkę.

„Venetianer ut".

background image

Włożył kartkę do kieszeni, zapalił terva i pomaszerował ku rzece.

Rozdział 8

W poniedziałek ósmego sierpnia Martina Becka obudził dzwonek telefonu. 

Zaspany, uniósł się na łokciu i przez chwilę po omacku szukał aparatu. 

Najpierw   telefonistka   powiedziała   coś,   czego   nie   zrozumiał,   a   potem 

usłyszał znajomy głos:

-  Halo?

Martina Becka zamurowało.

-  Hop-hop,jesttamkto?

Kollberg odezwał się tak wyraźnie, jakby siedział w sąsiednim pokoju.

-  Gdzie jesteś?

-  W robocie, rzecz jasna. Już kwadrans po dziewiątej. Tylko mi nie mów, 

że się wałkonisz w łóżku.

- Jaką macie pogodę w...

Martin Beck umilkł, porażony głupotą swojego pytania.

-   Pada deszcz - nieco podejrzliwie odparł Kollberg. - Ale nie dlatego 

dzwonię. Coś ci dolega?

Martiowi Beckowu udało się usiąść na skraju łoża i zapalić węgierskiego 

papierosa z obrazkiem fabryki na paczce.

-  Nie, nic. O co chodzi?

-   Powęszyłem tu i tam i wyszło mi na to, że nieciekawy gość z tego 

Matssona.

-  To znaczy?

-  Jak na mój gust to dupek.

-  I dlatego dzwonisz?

-  No nie. Ale pomyślałem, że powinieneś o tym wiedzieć. W sobotę nie 

background image

miałem żadnych planów, więc poszedłem do ich knajpy Pod Cynowym 

Pucharem.

-  Tylko nie rzucaj się zanadto w oczy. Oficjalnie nigdy nie słyszałeś o tej 

sprawie. I nie wiesz, że tu jestem.

-  Masz mnie za idiotę? - obruszył się Kollberg.

-  Bardzo rzadko - odrzekł uprzejmie Martin Beck.

-  Z nikim nie gadałem. Siedziałem koło tych ludzi i słuchałem. Bite pięć 

godzin. Chleją na umór.

Włączyła się telefonistka i powiedziała coś niezrozumiałego.

-  Lennart, zrujnujesz budżetówkę. Wyduśże wreszcie tę nowinę!

-  No, gadali rozmaite rzeczy o Affem, tak go nazywają, to, sio, owo. Mają 

wredny zwyczaj obsmarowywania kolegów za ich plecami. Ledwie któryś 

poszedł do kibla, od razu obrabiali mu tyłek.

-  Streszczaj się.

-  Najgorszy był Molin. I to on powiedział coś takiego, że postanowiłem 

do ciebie zadzwonić. Coś cholernie złośliwego, ale może ma rację.

-  Skup się, Lennart.

-  I kto to mówi? Matsson podobno lata na Węgry jak oszalały, bo ma tam 

dziewczynę.   Jakąś   poślednią   gwiazdkę   sportu,   którą   spotkał   w 

Sztokholmie,   jak   był   dziennikarzem   sportowym.   Przy   okazji   jakiegoś 

turnieju albo czegoś w tym rodzaju. Wtedy wciąż mieszkał z żoną.

-  Aha.

-  Mówili, że inne swoje wyjazdy, do Pragi i Berlina, też planował pod nią, 

kiedy miała tam te swoje zawody.

-  To raczej mało prawdopodobne. Sportsmenki zwykle krótko się trzyma.

-  Zrobisz z tym, co zechcesz.

background image

-  Dzięki - powiedział Martin Beck bez entuzjazmu. -Cześć!

-  Zaraz, jeszcze nie skończyłem. Nie wymienili jej nazwiska, chyba go nie 

znają, ale podali tyle szczegółów, że mogłem... Wczoraj też padało.

-  Lennart!

-     Z   wielkim   poświęceniem   poszedłem   do   czytelni   i   cały   dzień 

wertowałem  gazety.  Jeśli  dobrze   wszystko  poskładałem  do  kupy, może 

chodzić tylko o jedną dziewczynę, która nazywa się.... Przeliteruję ci.

Martin Beck zapalił lampkę na nocnej szafce i napisał na marginesie planu 

Budapesztu: „A-R-I B-Ó-K-K".

-  Masz? - spytał Kollberg.

- Jasne.

-   Właściwie jest Niemką, ale ma węgierskie obywatelstwo. Nie wiem, 

gdzie mieszka, i nie jestem pewien, czy pisownia imienia i nazwiska się 

zgadza. Nie jest wybitna, od maja zeszłego roku nic o niej nie napisali. 

Pewnie była rezerwowa. W drużynie rezerwowej.

-  Skończyłeś?

-     Nie.   Jego   samochód   jest   na   swoim   miejscu,   czyli   na   lotniskowym 

parkingu na Arlandzie. Opel rekord. Nic nadzwyczajnego.

-  Yhm. A teraz skończyłeś?

-  Tak.

-  No to cześć!

-  Cześć!

Martin   Beck   patrzył   tępo   na   litery.  Ari   Bókk.   Nie   przypominały   ani 

imienia, ani nazwiska. Pewnie namiar był nic niewart.

Wstał, otworzył okiennice i wpuścił lato do pokoju. Widok na Dunaj i 

Budę był równie fascynujący jak dwadzieścia cztery godziny temu. Czeski 

background image

parowiec kołowy odpłynął, robiąc miejsce motorowcowi z dwoma niskimi 

kominami. Też był czeski i nazywał się „Drużba". W hotelowej restauracji, 

na zewnątrz, ludzie jedli śniadanie. Było już wpół do dziesiątej. Poczuł się 

jak piąte koło u wozu. Szybko uwinął się z poranną toaletą, zabrał plan 

miasta i pospiesznie zszedł do holu. Pomyślał, że pośpiech jest bez sensu, 

jeśli nie ma się do czego spieszyć. Po chwili bezczynnego stania

wszedł do sali jadalnej, zajął miejsce przy ogromnym otwartym oknie i 

czekał na śniadanie. Rzeką przepływały najróżniejsze statki. W górę sunął 

duży   sowiecki   holownik   motorowy.   Prawdopodobnie   z   Batumi.   Świat 

drogi.   Kapitan   miał   białą   czapkę.   Kelnerzy   obsługiwali   go   jak,   nie 

przymierzając,   Rockefellera.   Mali   chłopcy   kopali   piłkę   na   ulicy.   Jakiś 

sporawy   pies   postanowił   się   do   nich   przyłączyć,   o   mały   włos   nie 

przewracając   eleganckiej   właścicielki,   która   prowadziła   go   na   smyczy. 

Musiała się kurczowo chwycić słupka kamiennej balustrady. Po chwili się 

puściła   i   mocno   odchylona   do   tyłu,   pobiegła   za   swoim   zwierzakiem   i 

chłopcami. Było bardzo ciepło. Dunaj lśnił w promieniach słońca.

Martinowi   Beckowi   doskwierał   brak   konstruktywnych   pomysłów. 

Odwrócił   głowę.   Gapił   się   na   niego   jakiś   mężczyzna.   Mniej   więcej 

równolatek, opalony  szpakowaty  brunet, nos prosty, oczy  piwne. Szary 

garnitur, czarne buty, biała koszula i szary krawat. Na małym palcu prawej 

ręki połyskiwał sygnet. Na stoliku leżał zielonkawy nakrapiany kapelusz z 

małym rondem i piórkiem wetkniętym za wstążkę. Przestał się gapić i 

popijał espresso.

Martin Beck odwrócił wzrok i zauważył wpatrującą się w niego kobietę. 

Młoda   piękna  Afrykanka,   szlachetne   rysy,   wielkie   wilgotne   oczy,   białe 

zęby,   smukłe   nogi.   Miała   na   sobie   srebrne   sandałki   i   obcisłą 

background image

jasnoniebieską sukienkę z jakiegoś błyszczącego materiału.

Pewnie   przyglądali   mu   się   oboje   dlatego,   że   jest   śliczny.   Facet   -   z 

zazdrością, a dziewczyna - z kiepsko skrywanym pożądaniem.

Martin   Beck   kichnął,   trzech   kelnerów   zawołało:   „na   zdrowie!", 

podziękował,   wyszedł   do   holu,   wyjął   z   kieszeni   plan   miasta   i   pokazał 

recepcjoniście dwa słowa, które mu podyktował Koll-berg.

-  Czy zna pan osobę o tym nazwisku?

-  Nie, sir.                               "

-  To podobno gwiazda sportu.

-   Naprawdę? - Na twarzy recepcjonisty pojawił się wyraz uprzejmego 

współczucia;   przecież   goście   mają   zawsze   rację.   -Chyba   nie   jest   zbyt 

znana, sir.

-  Czy to jest imię męskie, czy żeńskie?

-  Ari to imię żeńskie, a dokładniej zdrobnienie od ;,Aranka". Dzieci często 

je   tak   przekręcają.   -   Recepcjonista   przekrzywił   głowę   i   przyglądał   się 

drugiemu wyrazowi. - Czy to na pewno jest nazwisko, sir?

-     Czy   mógłbym   pożyczyć   książkę   telefoniczną?   Oczywiście   nie   było 

nikogo o nazwisku Bókk. Ale Martin

Beck nie poddał się tak łatwo. Wątpliwa to cnota, bo nie miał pojęcia, co 

robić.   Sprawdził   kilka   wersji   i   uzyskał   następujący   rezultat:   BOECK 

ESZTER penzió XII Venetianer ut 6 292-173.

Tknięty   pierwszą   myślą   w   tym   dniu,   wyjął   kartkę,   którą   dostał   od 

dziewczyny w hostelu. Venetianer ut. To nie mógł być przypadek.

Miejsce wzbudzającego szacunek recepcjonisty zajęła młoda kobieta.

-  Co to znaczy? - zapytał.

-  „Penzió"? Pensjonat. Czy mam tam zadzwonić? Pokręcił głową.

background image

-  Gdzie to jest?

-  Na Ujpescie. Dwunasta dzielnica.

- Jak tam dojechać?

-     Oczywiście   najszybciej   taksówką.  A  normalnie   tramwajem,   trójką   z 

placu Marksa, albo statkiem w kierunku północnym. Odpływają sprzed 

hotelu.

Statek nazywał się „Uttóró". Rozkosz dla oczu. Mały parowiec opalany 

węglem,  z wysokim kominem i otwartym pokładem.  Kiedy  pyrkocząc, 

pewnie i spokojnie sunął w górę rzeki - obok parlamentu i zielonej Wyspy 

Małgorzaty - Martin Beck snuł filozoficzne rozważania o przekleństwie 

motoryzacji.   Podszedł   do   kotłowni   i   spojrzał   w   dół.   Słup   gorącego 

powietrza. Palacz miał na sobie tylko kąpielówki. Umięśnione plecy lśniły 

od   potu.   Chrzęściła   szufla.   O   czym   myślał   w   tym   piekle? 

Najprawdopodobniej o błogosławieństwie motoryzacji, o tym, że siedzi 

przy dieslu i czyta gazetę, mając w zasięgu ręki trochę pakuł i bańkę roov. 

Martin Beck nadal podziwiał statek, mimo że palacz

pozbawił go odrobiny przyjemności. Podobnie było ze wszystkim innym. 

Nie można zjeść ciastka i mieć ciastka.

„Uttóró"   płynął   obok   kąpielisk   i   parków,   mijał   chmary   kajakarzy   i 

żeglarzy, za drugim mostem wziął kurs na wąską odnogę rzeki i wydawszy 

gwizd triumfu, przybił do przystani na Ujpescie.

Martin   Beck   zszedł   na   ląd,   odwrócił   się   i   popatrzył   na   parowiec. 

Doskonały kształt i funkcjonalność. Palacz wychynął na pokład, zaśmiał 

się do słońca i dał nura do wody.

Dwunasta dzielnica różniła się charakterem od tych fragmentów miasta, 

które zdążył już zobaczyć. Przeciął duży pusty plac i podjął dwie nieudane 

background image

próby dopytania się o drogę. Mimo mapy, zabłądził, wszedł na podwórze 

za   synagogą,   gdzie   przypuszczalnie   był   żydowski   dom   starców. 

Kruchuteńcy, ci, co przeżyli czasy wielkiego zła, siedzieli w wiklinowych 

fotelach w skrawku cienia pod ścianą. Na jego widok przyjaźnie pokiwali 

głowami.

Pięć minut później stanął przed dwupiętrową kamienicą numer sześć na 

Venetianer ut. Nic nie wskazywało na to, że mieści się tutaj pensjonat. No, 

może   tylko   parkujące   tuż   obok   samochody   z   zagranicznymi   tablicami 

rejestracyjnymi.

W holu spotkał kierowniczkę, tęgą kobietę około pięćdziesiątki.

-  Frau Boeck?

-  Tak. Niestety, mamy komplet - odparła płynną niemczyzną.

-  Szukam pani Ari Boeck.

-     To   moja   bratanica.   Pierwsze   piętro,   drugie   drzwi   po   prawej   - 

powiedziała i odeszła.

No, proszę. Szast-prast i po krzyku. Martin Beck stał przez chwilę pod 

wskazanymi,   białymi   drzwiami.   Słyszał,   że   ktoś   jest   w   środku.   Cicho 

zapukał i drzwi natychmiast się otworzyły.

-  Frdulein Boeck?

Dziewczyna sprawiała wrażćnie kompletnie zaskoczonej. Chyba na kogoś 

czekała.   Miała   na   sobie   ciemnoniebieski   dwuczęściowy   kostium 

kąpielowy.   W   prawej   dłoni   trzymała   zieloną   gumową   maskę   do 

nurkowania z fajką. Szeroko rozstawiła stopy, lewa dłoń znieruchomiała 

na zamku, jakby nagle chwycił ją para-

liż. Krótkie ciemne włosy, wydatne rysy twarzy, gęste czarne brwi, szeroki 

prosty   nos,   pełne   wargi.   Zdrowe   nierówne   zęby;   dolne   przysłonięte 

background image

koniuszkiem języka. Zamarła z półotwartymi ustami, jakby chciała coś 

powiedzieć.   Mierzyła   nie   więcej   niż   metr   pięćdziesiąt   pięć.   Silna, 

proporcjonalna budowa ciała, umięśnione ramiona, szerokie biodra, dość 

wąska   talia.   Nogi   muskularne,   małe   szerokie   stopy,   proste   palce. 

Intensywna opalenizna, gładka i sprężysta skóra, zwłaszcza na brzuchu. 

Wygolone pachy. Duże piersi, poniżej jasny meszek, spod gumek na udach 

wystawały   pojedyncze   czarne   kręcone   włosy.   Mogła   mieć   dwadzieścia 

dwa, góra dwadzieścia trzy lata. Choć nie grzeszyła urodą, jeśli przyjąć 

utarte kanony piękna, stanowiła w najwyższym stopniu funkcjonalny okaz 

rodzaju ludzkiego.

Pytające spojrzenie w dużych piwnych oczach.

-  Tak, to ja - odezwała się po dłuższej chwili. - Pan do mnie?

Mówiła po niemiecku tylko ciut gorzej niż stryjenka.

-  Szukam Alfa Matssona.

-  A kto to jest?

Z jej reakcji zszokowanego dziecka nie potrafił wywnioskować, czy to 

nazwisko zrobiło na niej jakieś wrażenie. Całkiem możliwe, że nigdy go 

nie słyszała.

-  Szwedzki dziennikarz - wyjaśnił. - Ze Sztokholmu.

-  Że niby tu mieszka? Teraz nie mamy żadnych Szwedów. Na pewno pan 

się pomylił. - Namyślała się, marszcząc brwi. -Ale skąd pan zna moje 

nazwisko?

Jej pokój niczym się nie różnił od typowych pokoi w pensjonatach. Na 

meblach leżały porozrzucane ubrania. Z tego, co udało mu się zobaczyć, 

wyłącznie damskie.

-  Matsson dał mi te namiary. To mój dobry znajomy. Spojrzała na niego 

background image

podejrzliwie.

-  Bardzo dziwne.

Z tylnej kieszeni spodni wyjął paszport Matssona i otworzył na stronie ze 

zdjęciem.

Uważnie mu sie przyjrzała.

-  Nie. Nigdy go nie widziałam. - Umilkła na moment. -Zgubiliście się?

Zanim   Martin   Beck   zdążył   cokolwiek   powiedzieć,   usłyszał   za   plecami 

ciche kroki i odsunął się. Do pokoju wszedł trzydziesto-paroletni blondyn 

średniego   wzrostu.   Był   w   kąpielówkach,   niezwykle   krzepki   i   równie 

wspaniale opalony  jak dziewczyna. Stanął za nią i znad jej ramienia z 

zainteresowaniem zerknął na zdjęcie Matssona.

-  Kto to? - odezwał się po niemiecku.

-  Nie wiem. Ten pan stracił go z oczu. Myślał, że tu mieszka.

-   Stracił z oczu - powtórzył za nią blondyn. - Niedobrze. I nie ma przy 

sobie paszportu. Wiem, jaki to kłopot. W mojej branży...

Dla żartu chwycił gumkę w kostiumie kąpielowym dziewczyny, naciągnął 

do oporu i puścił. Trzask! Spojrzała na niego, niezadowolona.

-  To co, jedziemy popływać? - spytał mężczyzna.

-  Tak. Jestem gotowa.

-  Ari Boeck - powiedział Martin Beck. - Znam to nazwisko. Czy pani nie 

jest pływaczką?

Miała rozbiegane oczy.

- Już nie.

-  Czy nie była pani kiedyś na zawodach w Szwecji?

-  Byłam. Raz. Dwa lata temu. Zajęłam ostatnie miejsce. To dziwne, że dał 

panu mój adres.

background image

Blondyn   popatrzył   na   nią   pytająco.   Milczeli.   Martin   Beck   schował 

paszport.

-     No   cóż,   do   widzenia.   Przepraszam   za   najście.   Dziewczyna   po   raz 

pierwszy się uśmiechnęła.

-  Do widzenia.

-    Mam nadzieję, że znajdzie  pan kolegę -  powiedział blondyn. - Czy 

szukał go pan na kempingach przy łaźniach rzymskich po drugiej stronie 

rzeki? Tam jest mnóstwo ludzi. Może się pan przeprawić statkiem.

-  Pan jest Niemcem, prawda?

- Tak. Z Hamburga.

Blondyn zmierzwił krótkie włosy dziewczyny. Delikatnie pogłaskała go po 

torsie grzbietem lewej dłoni. Martin Beck odwrócił się i odszedł.

W holu nikogo nie było. Na półce za stołem - namiastką kontuaru - leżał 

stos   paszportów.   Na   wierzchu   fiński,   a   pod   nim   dwa   w 

charakterystycznym   kolorze   mchu.   Niby   mimochodem   wyjął   jeden, 

otworzył i zobaczył parę szklanych oczu, które widział na progu pokoju 

Ari   Boeck.   „Tetz   Radeberger,   pracownik   biura   podróży,   Hamburg,   rok 

urodzenia:   1935".   Najwyraźniej   nie   zadali   sobie   trudu,   żeby   go 

okłamywać.

W drodze powrotnej szczęście mu nie dopisało, bo trafił na nowoczesny 

statek   z   zadaszonym   pokładem   i   mruczącym   dieslem.   Tym   razem 

pasażerów   było   niewielu.   W   najbliższym   sąsiedztwie   Martina   Becka 

siedziały   dwie   staruszki   w   pstrokatych   chustach,   z   białymi   tłumokami. 

Pewnie   ze   wsi.   Nieco   dalej   siedział   mężczyzna   w   średnim   wieku,   w 

brązowym   filcowym   kapeluszu,   z   teczką   i   poważną,   urzędniczą   miną. 

Wysoki gość w niebieskim garniturze niemrawo strugał jakiś kijek. Tuż 

background image

obok   wyjścia   stał   umundurowany   policjant.   Pojadając   obwarzanki   z 

papierowego   rożka,   od   czasu   do   czasu   zamieniał   kilka   słów   z   niskim, 

dobrze   ubranym   mężczyzną   -   łysym,   z   czarnym   wąsikiem.   Poza   tym 

płynęła młoda para z dwójką uroczych dzieci. To wszystko.

Martin Beck z ponurą miną lustrował współpasażerów. Jego ekspedycja 

okazała się porażką. Nic nie przemawiało za tym, żeby Ari Boeck mijała 

się z prawdą.

W głębi duszy przeklinał swój niedorzeczny odruch, który skłonił go do 

podjęcia się tego bezsensownego zadania. Miał minimalne szanse, żeby się 

z   nim   uporać.   Był   wyjałowiony   z   pomysłów.   Nawet   gdyby   je   miał, 

brakowałoby mu środków do wprowadzenia ich w czyn.

Najbardziej dręczyło go to, że wcale nie kierował się impulsem. Po prostu 

zareagował   jak   rasowy   policjant.   Z   tego   samego   powodu   Kollberg 

poświęcił swój czas wolny. To coś w rodzaju choroby zawodowej, która 

zmuszała  go do  przyjmowania  wszystkich  zadań i  stawania  na  głowie, 

żeby się z nich jak najlepiej wywiązać. Wrócił do hotelu kwadrans po 

czwartej. Sala jadalna była zamknięta. Przepadł mu lunch. Udał się do 

swojego pokoju, wziął prysznic i włożył szlafrok. Łyknął whisky z butelki, 

którą kupił w samolocie. Ohyda. Poszedł do łazienki i umył zęby. Potem 

wychylił się przez okno i z łokciami na szerokim parapecie patrzył na 

statki. Nie sprawiło mu to jednak szczególnej przyjemności. Poniżej, w 

restauracji siedział pasażer, którego widział w drodze powrotnej z Ujpestu, 

ten w niebieskim garniturze. Na stoliku stało piwo. Wciąż strugał kijek.

Martin   Beck   zmarszczył   brwi   i   wyciągnął   się   na   skrzypiącym   łożu. 

Jeszcze  raz przeanalizował sytuację. Prędzej  czy  później  będzie musiał 

skontaktować się z policją. Nader wątpliwe przedsięwzięcie, nikomu by 

background image

się nie uśmiechało; jemu też.

Resztę czasu, jaki mu pozostał do kolacji, przeleniuchował w fotelu w 

holu. Naprzeciwko siedział szpakowaty mężczyzna z sygnetem na małym 

palcu,   czytał   jakąś   węgierską   gazetę   i   popijał   kawę.   Ten   sam,   który 

wpatrywał   się   w   niego   przy   śniadaniu.   Martin   Beck   długo   mu   się 

przyglądał. Szpakowaty nie zwracał uwagi na otoczenie.

Martin Beck zjadł zupę pieczarkową i jakąś okoniowatą rybę z Balatonu i 

przepłukał gardło białym winem. Muzycy grali Liszta, Straussa i różne 

inne kawałki tej samej klasy. Wyśmienita kolacja ani trochę nie poprawiła 

mu   humoru.   Kelnerzy   uwijali   się   koło   ponurego   gościa   jak   profesorzy 

medycyny koło chorego dyktatora.

Kawę i koniak wypił w holu. Mężczyzna z sygnetem wciąż czytał gazetę. 

Obok stała szklanka kawy. Po kilku minutach zerknął na zegarek, obrzucił 

Martina Becka przelotnym spojrzeniem, złożył gazetę i wstał.

Martin   Beck  miał   z  głowy   kontakt  z  policją.  Sami   się  zgłosili.  Dzięki 

dwudziestotrzyletniemu   doświadczeniu   potrafił   rozpoznać   policjanta   po 

chodzie.

Rozdział 9

Mężczyzna   w   szarym   garniturze   wyjął   z   górnej   kieszonki   marynarki 

wizytówkę   i   położył   ją   na   krawędzi   stołu.   Martin   Beck   rzucił   na   nią 

okiem,   unosząc   się   z   fotela.   Zobaczył   tylko   imię   i   nazwisko:   Vilmos 

Szluka.

-  Czy mogę się przysiąść?

Mężczyzna mówił po angielsku. Martin Beck skinął głową.

- Jestem z policji.

- Ja też - powiedział Martin Beck.

background image

-  Domyśliłem się. Kawy?

Martin Beck znów skinął głową. Ledwie policjant podniósł dwa palce, 

kelner natychmiast przyniósł dwie szklanki kawy. To najwyraźniej naród 

kawoszów.

- Jak rozumiem, prowadzi pan tutaj pewne poszukiwania. Martin Beck 

milczał. Potarł nos i zastanawiał się. Oczywiście

był to odpowiedni moment, żeby powiedzieć: „Ależ skąd, przyjechałem 

turystycznie, próbuję się tylko spotkać z przyjacielem". Pewnie tego po 

nim oczekiwano.

Szluka się nie spieszył. Z wyraźną przyjemnością sączył któreś z rzędu, 

podwójne   espresso.   Ciekawe,   które.   Martin   Beck   trzy   razy   tego   dnia 

widział go z kawą w ręku. Mężczyzna był uprzejmy, ale formalny. Za 

przyjaznym spojrzeniem krył się profesjonalizm.

Martin   Beck   wciąż   myślał.   Mimo   że   to   policjant,   nie   ma   na   świecie 

takiego   prawa,   które   nakładałoby   na   każdego   obywatela   obowiązek 

mówienia policji prawdy i tylko prawdy. Niestety.

-  Tak - odparł. - Zgadza się.

-  Czy logicznie rzecz biorąc, nie powinien się pan zwrócić z tym do nas?

Martin Beck wolał nie udzielać odpowiedzi.

-     Zęby   zapobiec   nieprzewidzianym   skutkom   pańskiego   dochodzenia 

-wyjaśnił Szluka po dwusekundowym milczeniu.

-  Nie otrzymałem oficjalnego polecenia.

-    A  my   nie   otrzymaliśmy   zgłoszenia.   Jedynie   ogólnikowe   zapytanie. 

Inaczej mówiąc, nic się nie stało.

Martin Beck duszkiem wypił kawę. Była niesamowicie mocna. Zanosiło 

się  na  dużo nieprzyjemniejszą  rozmowę, niż  przypuszczał. Ale tak  czy 

background image

inaczej nie widział żadnego powodu, by w holu hotelowym pouczał go 

jakiś policjant, który nawet nie raczył się wylegitymować.

-     Co   nie   przeszkodziło   wam   w   przeszukaniu   rzeczy  Alfa   Matssona   - 

powiedział na chybił trafił.

-     Nic   mi   o   tym   nie   wiadomo   -   ostro   skwitował   Szluka.   -   Czy   mogę 

zobaczyć pańską legitymację?

-  A ja pańską?

W piwnych oczach mężczyzny dostrzegł zmianę. Nie był groźny. Wsunął 

rękę   do   wewnętrznej   kieszeni   marynarki,   wyjął   portfel   i   szybko, 

nonszalancko otworzył. Martin Beck nawet nie spojrzał i pokazał swoją 

odznakę, przypiętą do kółka na klucze.

-  To nie ma żadnej wartości - powiedział Szluka. - Takie plakietki można 

u nas kupić w sklepie z zabawkami.

Była w tym jakaś racja, nie chciało mu się dyskutować i wyjął dowód 

osobisty.

-  Proszę. Mój paszport jest wrecepcji. Szluka długo i wnikliwie lustrował 

dokument.

- Jak długo zamierza pan tu zostać? - zapytał, zwracając dowód.

-  Mam wizę ważną do końca miesiąca.

Szluka po raz pierwszy się uśmiechnął. Ale nie z serca. Łatwo było się 

domyślić, co ten uśmiech oznacza. Potem dopił kawę i zapiął marynarkę.

-     Nie   będę   panu   przeszkadzać,   nawet   gdybym   mógł.   Jeśli   dobrze 

zrozumiałem,   pańskie   działania   mają   mniej   lub   bardziej   prywatny 

charakter.   Zakładam,   że   w   żadnym   stopniu   nie   będą   zagrażać 

suwerenności naszych obywateli.

-  Przecież może mnie pan nadal śledzić. Szluka spojrzał na niego chłodno 

background image

i z odrazą.

-  Co pan tu właściwie robi?

-  A jak pan myśli?

-  Nie wiem. Przecież nic się nie stało.

-  Nie licząc tego, że zaginął człowiek.

-  Kto tak twierdzi?

-  Wobec tego powinien się pan zwrócić do właściwych władz z żądaniem 

oficjalnego wyjaśnienia sprawy.

Martin Beck zabębnił palcami o blat stołu.

-  Nie ulega wątpliwości, że ten człowiek zniknął.

Szluka najwyraźniej zamierzał odejść. Siedział sztywno w fotelu, z prawą 

dłonią na poręczy.

-  Czyli, jeśli dobrze zrozumiałem, twierdzi pan, że nikt nie widział tego 

mężczyzny   w   hotelu   w   ciągu   ostatnich   dwóch   tygodni.   Ma   ważne 

pozwolenie na pobyt i może bez przeszkód podróżować po naszym kraju. 

Obecnie   gościmy   kilkaset   tysięcy   turystów,   wielu   z   nich   nocuje   w 

namiotach   albo   śpi   we   własnych   samochodach.   Ten   mężczyzna   może 

przebywać w Szegedzie lub w Debreczynie. Mógł pojechać nad Balaton, 

żeby odpocząć i zażyć kąpieli.

-  Alf Matsson nie przyjechał tu po to, żeby zażywać kąpieli.

-  I co z tego? Tak czy inaczej dostał wizę turystyczną. Dlaczego miałby, 

jak to pan określił, zniknąć? Czy zabukował na przykład bilet powrotny?

Ostatnie pytanie było godne zastanowienia. Sposób, wjaki Szluka je zadał, 

wskazywał, że zna odpowiedź.

-     Chwileczkę   -   powiedział   Martin   Beck,   widząc,   że   jego   rozmówca 

podnosi się z fotela. - Chciałbym jeszcze pana o coś zapytać.

background image

-  Proszę. Co chce pan wiedzieć?

-    Alf   Matsson,   wychodząc   z   hotelu,   zabrał   ze   sobą   klucz   do   pokoju. 

Następnego dnia umundurowany policjant zwrócił klucz. Skąd policja go 

miała?

Szluka wpatrywał się w niego co najmniej przez piętnaście sekund.

-     Na   to   pytanie,   niestety,  nie   mogę   odpowiedzieć.   Zegnam!   Żwawym 

krokiem przeciął hol, odebrał z szatni zielonkawy

nakrapiany kapelusz z piórkiem i dobrą chwilę trzymał go w ręku, jakby 

się nad czymś zastawiał. W końcu się odwrócił i podszedł do Martina 

Becka.

-  Pański paszport. Proszę.

-  Dziękuję.

-   Nie było go w recepcji. Dokonał pan, jak to się mówi, błędnej oceny 

sytuacji.

-  Owszem.

Nie dostrzegł w zachowaniu mężczyzny niczego zabawnego, nawet nie 

podniósł głowy. Szluka nie ruszał się z miejsca.

-  Co pan sądzi o tutejszych posiłkach?

-  Nie narzekam.

-  Bardzo mnie to cieszy.

Węgierski policjant chyba naprawdę tak myślał. Martin Beck spojrzał na 

niego.

-  Widzi pan - powiedział Szluka gwoli wyjaśnienia - obecnie nie dzieje się 

u nas nic szczególnie dramatycznego ani bulwersującego jak w pańskim 

kraju albo w Londynie, albo w Nowym Jorku.

Kombinacja była nieco szokująca.

background image

-   Dawniej działo się aż nadto - kontynuował z poważną miną. - Teraz 

chcemy   spokoju,   interesują   nas   inne   rzeczy.   Choćby   jedzenie.   Ja   na 

przykład zjadłem na śniadanie cztery plasterki słoniny i dwa sadzone jajka, 

na lunch - zupę rybną, panierowanego

karpia i apfelstrudel na deser. - Zawiesił głos, zadumał się. - Oczywiście 

dzieci   nie   lubią   słoniny.   Rano,   zanim   pójdą   do   szkoły,   jedzą   bułki   z 

masłem i popijają je czekoladą.

-  Aha.

-     Tak.   A   wieczorem   będę   jadł   sznycel   cielęcy   z   ryżem   w   sosie 

paprykowym.   Nieźle,   prawda?   Czy   miał   pan   okazję   skosztować   naszej 

zupy rybnej?

-  Nie.

Owszem,   skosztował   już   pierwszego   wieczoru,   ale   nic   do   tego 

węgierskiemu glinie.

-  A powinien pan. Koniecznie. Tu, w hotelu, jest dobra. Ale lepszą podają 

U Matyasa, parę kroków stąd. Warto się tam wybrać. Świetne miejsce dla 

wszystkich obcokrajowców.

-  Aha.

-    Ale   nie   będę   ukrywał,   że   znam   inny   lokal,   gdzie   serwują   jeszcze 

smaczniejszą zupę rybną. Najlepszą w Budapeszcie. Na Lajos ut. Rzadko 

tam   zaglądają   turyści.   Niebo   w   gębie!   Równie   pyszna   jest   tylko   w 

Szegedzie.

-  Aha.

Szluka   wyraźnie   się   ożywił,   zdając   tę   kulinarną   relację.   Nagle   się 

opamiętał i spojrzał na zegarek. Pewnie pomyślał o sznyclu cielęcym.

-  Czy zdążył pan poznać Budapeszt?

background image

-  Trochę. To piękne miasto.

-  Prawda? Czy był pan w kąpielisku Palatinus?

-  Nie.

-    A  warto.   Warto!   Jutro   się   tam   wybieram.   Może   chciałby   się   pan 

przyłączyć?

-  Czemu nie.

-  Wspaniale. O drugiej przed wejściem. Do zobaczenia!

-  Do zobaczenia.

Martin Beck siedział w fotelu i myślał. Rozmowa była nieprzyjemna i 

niepokojąca.   Nagła   zmiana   w   zachowaniu   Szluki   nie   miała   żadnego 

znaczenia. Dopiero teraz czuł, że coś jest nie tak. I że jest coraz bardziej 

bezsilny.

O wpół do dwunastej hol i sala jadalna zaczęły pustoszeć i Martin Beck 

udał się do swojego pokoju. Kiedy się rozebrał, postał przez chwilę w 

otwartym   oknie,   wdychając   ciepłe   powietrze.   Rzeką   płynął   parowiec 

kołowy,   rzęsiście   oświetlony   czerwonymi,   zielonymi   i   żółtymi 

lampionami. Na rufie tańczyli pasażerowie, nad wodą niosły się urywane 

dźwięki muzyki.

W restauracji na zewnątrz hotelu siedziało trochę ludzi. Między innymi 

wysoki   trzydziestolatek   o   ciemnych   falistych   włosach.   Przed   nim   stało 

piwo. Niebieski garnitur zmienił na jasnoszary.

Martin   Beck  zamknął   okno,  położył   się   i   pomyślał,   że  tutejsza   policja 

wydaje się bardziej zainteresowana nim niż Alfem Matssonem.

Długo nie mógł zasnąć.

Rozdział 10

Martin   beck   siedział   przy   kamiennej   balustradzie   przed   hotelem   i   jadł 

background image

późne śniadanie. To był jego trzeci dzień w Budapeszcie i zapowiadała się 

równie upalna, piękna pogoda.

Prócz niego kilka stolików dalej siedziało jakieś starsze małżeństwo. Na 

ulicy i nabrzeżu kłębiły się tłumy, przeważnie matki z dziećmi, pchające 

niskie białe wózki o opływowych kształtach, które przypominały malutkie 

czołgi.

Nigdzie  nie  zauważył  wysokiego  bruneta  z kijkiem,  co  bynajmniej   nie 

musiało   oznaczać,   że   przestali   go   pilnować.   Mieli   dużo   ludzi   i 

zmienników.

Kelner zaczął uprzątać jego stolik.

-   Fńihstiick   nichtgut?   -   zapytał,   patrząc   ze   smutną   miną   na   talerzyk   z 

nietkniętą salami.

Martin Beck zapewnił go, że śniadanie było pyszne. Kiedy kelner odszedł, 

wyjął   z   kieszeni   widokówkę,   którą   kupił   w   hotelowym   kiosku. 

Przedstawiała parowiec kołowy płynący w górę Dunaju, z mostem w tle. 

Kioskarka nakleiła mu znaczek i zaczął się zastanawiać, do kogo napisać. 

W końcu zaadresował kartkę do Gunnara Ahlberga z komendy policji w 

Motali i skreślił kilka słów.

Poznał Ahlberga dwa lata temu, kiedy  w Kanale Gotajskim znaleziono 

zwłoki kobiety. Podczas półrocznego śledztwa zaprzyjaźnili się i od tamtej 

pory pozostawali w kontakcie

Ściganie mordercy stało się wówczas dla niego sprawą osobistą. Nie tylko 

z racji swojego zawodu przez długie miesiące nie mógł myśleć o niczym 

innym.

A  teraz   tkwi   w   Budapeszcie   i   nie   potrafi   wykrzesać   z   siebie   choćby 

iskierki   zainteresowania   zleconym   mu   zadaniem.   Czuł   się   kretyńsko 

background image

bezużyteczny. Od spotkania ze Szluką dzieliło go kilka godzin i jedyną 

sensowną rzeczą, jaka przyszła mu do głowy, było wrzucenie widokówki 

do skrzynki. Wkurzyło go pytanie węgierskiego policjanta, czy Matsson 

zarezerwował   bilet   powrotny.   Dlaczego   on   sam   wcześniej   o   tym   nie 

pomyślał?   Na   planie   miasta   odszukał   biuro   linii   lotniczych.   Było   przy 

placu blisko hotelu. Wstał, przeciął salę jadalną i hol, wrzucił kartkę do 

czerwonej skrzynki wiszącej na zewnątrz przy drzwiach wejściowych i 

ruszył ku centrum.

Na rozległym placu panował ożywiony ruch. Wokół były sklepy i biura 

podróży.   W   knajpce   na   świeżym   powietrzu   siedziało   sporo   ludzi 

popijających kawę przy stolikach. Obok zauważył schody prowadzące w 

dół. Na tabliczce widniał napis „Fóldałatti". Uznał, że chodzi o toalety. 

Ponieważ zdążył się spocić, postanowił się nieco odświeżyć przed wizytą 

w biurze linii lotniczych. Przeszedł na drugą stronę ulicy i udał się do 

podziemi tuż za dwoma mężczyznami zaopatrzonymi w aktówki.

Znalazł się na najmniejszej stacji metra, jaką kiedykolwiek widział. Na 

peronie   stała   biało-zielona   drewniana   budka   z   okienkiem.   Niskie 

sklepienie podtrzymywały dekoracyjne żeliwne filary. Lilipucie wagony, 

jak z wesołego miasteczka, niewiele miały wspólnego z funkcjonalnym 

środkiem komunikacji. Przypomniał sobie, że budapeszteńskie metro jest 

najstarsze w Europie.

Kupił bilet i wszedł do drewnianego wagonika, w którym równie dobrze 

mógł jechać Franciszek Józef, kiedy otwierał kolej podziemną u schyłku 

dziewiętnastego   stulecia.   Wagonik   się   zapełnił,   drzwi   się   zamknęły   i 

ruszyli.

Pośrodku czworo głuchoniemych - trzej mężczyźni i kobieta - prowadziło 

background image

ożywioną rozmowę w języku migowym. Na trzeciej stacji wysiedli, wciąż 

zawzięcie gestykulując.

Zanim wagonik ponownie się zapełnił, Martin Beck zauważył zwróconego 

ku niemu profilem mężczyznę. Siedział w drugim końcu. Opalony brunet. 

Natychmiast go rozpoznał. Tym razem był w zielonej koszuli, rozpiętej 

pod szyją, i nie miał kijka, z którego najwidoczniej nic nie zostało po 

wczorajszym struganiu. Nagle kolejka wynurzyła się z tunelu, zwolniła i 

zatrzymała   w   parku,   opodal   wielkiego   stawu   połyskującego   w   słońcu. 

Wszyscy wyszli. Pewnie stacja końcowa.

Wysiadł ostatni i rozejrzał się za brunetem. Zniknął bez śladu.

Do parku prowadziła szeroka aleja, kusząca miłym cieniem. Martin Beck 

darował   sobie   wycieczkę   w   nieznane,   przyjrzał   się   rozkładowi   jazdy   i 

doszedł do wniosku, że na trasie plac - park kursuje tylko jedna kolejka i 

że następna będzie za kwadrans.

O wpół do dwunastej dotarł do biura linii lotniczych Malev. Ponieważ 

wszystkie   stanowiska,   obsługiwane   przez   pięć   dziewcząt,   były   zajęte, 

usiadł przy oknie wychodzącym na ulicę i czekał.

Wracając z pętli przy parku, nie zauważył wprawdzie bruneta o falistych 

włosach, ale podejrzewał, że nadal kręci się gdzieś w pobliżu. Ciekawe, 

czy będzie go śledził podczas spotkania ze Szluką.

Przy   kontuarze   zwolniło   się   krzesło.   Dziewczyna   po   drugiej   stronie, 

brunetka, miała misternie upięte loki na czubku głowy. Sprawiała wrażenie 

energicznej; paliła papierosa z jaskrawoczerwonym filtrem. Martin Beck 

wyłuszczył sprawę. Czy dziennikarz szwedzki Alf Matsson zabukował lot 

do Sztokholmu albo gdziekolwiek indziej po dwudziestym trzecim lipca?

Dziewczyna   poczęstowała   go   papierosem   i   zaczęła   przeglądać   papiery. 

background image

Chwilę   później   podniosła   słuchawkę,   z   kimś   porozmawiała,   pokręciła 

głową   i   spytała   o   coś   koleżankę.   Parę   minut   po   dwunastej   wszystkie 

koleżanki   przepatrzyły   swoje   wykazy   i   wyfiokowana   brunetka 

poinformowała   go,   że   Alf   Matsson   nie   dokonał   rezerwacji   na   żaden 

samolot wylatujący z Budapesztu. Martin Beck wrócił do swojego pokoju, 

otworzył   okno   i   popatrzył   na   gości   konsumujących   lunch,   z   którego 

zrezygnował.   Nie   zauważył   wysokiego   mężczyzny   w   zielonej   koszuli. 

Przy   jednym   ze   stołów   sześciu   trzydziestolatków   piło   piwo.   Coś   go 

zastanowiło, podszedł do telefonu i zamówił rozmowę ze Sztokholmem. 

Potem wyciągnął się na łóżku i czekał.

Po kwadransie rozbrzmiał dzwonek i usłyszał głos Kollberga:

-  Czołem! Jak leci?

-  Kiepsko.

-  Znalazłeś tę panienkę?

-  Tak. Pudło. Nie zna go. Obłapiał ją jakiś jasnowłosy mięśniak.

-   Krótko mówiąc, Alf Chwalipięta. Zdaniem jego tak zwanym kumpli, 

lubił się przechwalać.

-  Masz dużo pracy?

-  Ani-ani. Jeśli chcesz, mogę powęszyć.

-     Chcę.   Dowiedz   się,   jak   się   nazywają   ci   faceci   przesiadujący   Pod 

Cynowym Pucharem i co to za jedni.

-  Okej. Coś jeszcze?

-  Bądź ostrożny, bo prawdopodobnie wszyscy są dziennikarzami. Trzymaj 

się! Właśnie wybieram się na basen ze Szluką.

-     Koszmarne   imię.   Nie   mogłeś   poszukać   sobie   innej,   z   ładniejszym? 

Słuchaj, Martin, sprawdziłeś, czy zabukował bilet powrotny?

background image

-  Cześć!

Martin   Beck   odłożył   słuchawkę,   wyjął   z   torby   kąpielówki,   zrolował   z 

hotelowym ręcznikiem i poszedł na przystań.

„Obuda" straszył paskudną nadbudówką, ale miał tę zaletę, że był szybszy 

od innych statków opalanych węglem.

Zszedł   na   ląd   poniżej   wielkiego   hotelu   na   Wyspie   Małgorzaty,   ruszył 

alejką   w   głąb   i   błyskawicznie   znalazł   się   pod   rosłymi   cienistymi 

drzewami. Minął soczyście zielony trawnik i korty tenisowe i już był na 

miejscu.

Szluka   stał   przed   wejściem   z   aktówką   w   ręku.   Identycznie   ubrany   jak 

poprzedniego dnia.

-  Przepraszam, że musiał pan na mnie czekać - odezwał się Martin Beck.

-  Dopiero co przyszedłem.

Zapłacili   i   udali   się   do   szatni.   Łysy   staruszek   w   białym   podkoszulku 

przywitał się ze Szluką i otworzył dwie szafki. Szluka wyjął z aktówki 

parę czarnych kąpielówek, pospiesznie się rozebrał i nie bez pedanterii 

powiesił   garderobę   na   wieszaku.   Mimo   że   Martin   Beck   miał   na   sobie 

zdecydowanie mniej odzieży, w tej samej sekundzie włożyli kąpielówki.

Szluka wziął aktówkę i pierwszy opuścił szatnię. Martin Beck poszedł za 

nim, trzymając w ręku zrolowany ręcznik.

Mnóstwo   opalonych   ludzi.   Naprzeciwko   szatni   był   okrągły   basen   z 

fontannami.   Dzieci   z   piskiem   wyskakiwały   spod   strzelistych   strumieni, 

żeby natychmiast pod nie wskoczyć. Po jednej stronie basenu był mniejszy 

basen,   do   którego   schodziło   się   po   schodkach,   po   drugiej   -większy,   z 

czystą zieloną wodą, ciemniejszą pośrodku, gdzie pluskali się i pływali 

reprezentanci   wszystkich   pokoleń,   starzy   i   młodzi.   Pomiędzy   basenami 

background image

wiły się alejki wyłożone kamiennymi płytkami.

Szluka   i   Martin   Beck   minęli   większy   basen,   za   którym   wznosiły   się 

arkady. Z głośników ktoś coś obwieścił i ludzie rzucili się w kierunku 

schodków mniejszego basenu. Gdyby Martin Beck nie wziął przykładu ze 

Szluki i się nie usunął, niechybnie zostałby stratowany. Spojrzał pytająco 

na węgierskiego kolegę.

-  Sztuczne fale - wyjaśnił Szluka.

Mały   basen   przypominał   puszkę   sardynek.   Dwie   olbrzymie   pompy 

spiętrzały wodę, ławica ludzi kołysała się na wysokich falach, piszcząc z 

zachwytu.

-  Może chciałby się pan pohuśtać? - zapytał całkiem poważnie Szluka.

-  Nie, dziękuję.

- Ja często się kąpię w źródłach siarkowych. To znakomity relaks.

Źródło   biło   z   kamiennego   kopca   pośrodku   owalnego   brodzika, 

ocienionego po części arkadami. Wyglądał jak labirynt, jego

mury wznosiły się parędziesiąt centymetrów nad powierzchnią, tworząc 

oparcie kamiennych foteli, na których można było usiąść, z wodą sięgającą 

brody.

Szluka wszedł do basenu. Oczywiście z aktówką. Ciekawe, czy nigdy się z 

nią   nie   rozstaje,   pomyślał   Martin   Beck,   czy   zapomniał   ją   zostawić   w 

szatni. Nic jednak nie powiedział i ruszył za nim.

Opary   zalatywały   siarką.   Szluka   dobrnął   do   arkad,   odłożył   aktówkę   i 

usiadł.   Martin   Beck   usadowił   się   tuż   obok,   w   wygodnym   kamiennym 

fotelu   o   szerokich   poręczach,   kilkadziesiąt   centymetrów   poniżej   lustra 

wody.

Szluka położył głowę na oparciu i zamknął oczy. Martin Beck przyglądał 

background image

się otoczeniu.

Po   przekątnej   jakiś   blady   chudy   mężczyzna   huśtał   na   kolanach   tłustą 

blondynę. Oboje nie spuszczali z oczu małej dziewczynki, która pluskała 

się tuż obok z gumową obręczą na brzuchu.

Piegowaty   malec   w   białych   kąpielówkach   powoli   ciągnął   krzepkiego 

młodzieńca   za  duży   palec  u  nogi.  Młodzieniec   leżał   na  plecach,  splótł 

dłonie na brzuchu i patrzył w niebo.

Na krawędzi basenu stal wysoki opalony brunet o falistych włosach. Miał 

błękitne   kąpielówki,   których   nogawki   przywodziły   na   myśl   krótkie 

kalesony. Pewnie to kalesony, pomyślał Martin Beck. Może powinienem 

go uprzedzić, że wybieram się na basen, zdążyłby polecieć do domu po 

kąpielówki.

-  Klucz leżał na schodach przed komendą policji - odezwał się Szluka, nie 

otwierając oczu. - Znalazł go tam nasz człowiek.

Martin Beck spojrzał na niego, zaskoczony. Siwe włosy na opalonej klatce 

piersiowej kołysały się w zielonkawej wodzie jak wodorosty.

-  Skąd się tam wziął?

Szluka odwrócił głowę i popatrzył na niego spod na wpół przymkniętych 

powiek.

-  Pewnie pan nie uwierzy, ale naprawdę nie wiem.

Z basenu, gdzie włączono sztuczne fale, dał się słyszeć przeciągły  ryk 

zawodu. Finito. Większy basen znów cieszył się powodzeniem.

-   Wczoraj nie chciał pan powiedzieć ani słowa o kluczu -skonstatował 

Martin Beck. - Dlaczego mówi pan o tym teraz?

-  Bo wszystko opacznie pan interpretuje, a poza tym mógł pan zasięgnąć 

języka gdzie indziej. Dlatego uznałem, że będzie lepiej, jeśli usłyszy to 

background image

pan ode mnie.

-  A czemu mnie śledzicie? - spytał po chwili Martin Beck.

-  Nie wiem, o czym pan mówi.

-  Co pan jadł na lunch?

-  Zupę rybną i karpia.

-  I apfelstrudel?

-  Nie, poziomki z bitą śmietaną, posypane cukrem pudrem. Pychota.

Martin Beck rozejrzał się. Nigdzie krótkich kalesonów.

-  Kiedy znaleźliście klucz?

-  Po południu dwudziestego trzeciego lipca.

-  Czyli tego samego dnia, kiedy zniknął Alf Matsson. Szluka wyprostował 

się, spojrzał na Martina Becka, po czym

sięgnął po aktówkę, wyjął ręcznik, wytarł dłonie, potem wyjął teczkę i 

zaczął ją przeglądać.

-  Coś tam sprawdziliśmy - powiedział - mimo że nie zwrócono się do nas 

z   oficjalną   prośbą.   -Wyciągnął   jakiś   papier.   -   Nadajecie   tej   sprawie 

przesadnie duże znaczenie. Czy Alf Matsson jest kimś ważnym?

-  Tylko w tym sensie, że zaginął w niewytłumaczalny sposób. Uznaliśmy, 

że to wystarczy, by się dowiedzieć, co mu się przytrafiło.

-  A co przemawia za tym, że coś mu się przytrafiło?

-  Nic. Ale nie ulega wątpliwości, że go nie ma. Szluka zerknął na kartkę.

-     Według   informacji   z   urzędu   celno-paszportowego   żaden   obywatel 

szwedzki o imieniu Alf i nazwisku Matsson nie wyjechał z Węgier po 

dwudziestym drugim lipca. Poza tym zostawił paszport w hotelu, a bez 

paszportu nie mógłby opuścić kraju. Nikt odpowiadający mu rysopisem 

nie trafił w tym okresie do szpitala ani do kostnicy. Bez paszportu Matsson 

background image

nie mógł się

zatrzymać w żadnym innym hotelu. Tak więc wszystko wskazywałoby na 

to, że pański rodak z jakiejś przyczyny postanowił jeszcze przez jakiś czas 

zostać na Węgrzech. - Szluka schował papier do teczki i zamknął aktówkę. 

-Jest tutaj nie po raz pierwszy. Może mieszka u przyjaciół, których poznał 

wcześniej. Szluka usiadł wygodnie.

-  Dlaczego miałby wyjść z hotelu i nie dać znaku życia? -odezwał się po 

chwili Martin Beck. - Nie ma żadnego racjonalnego powodu.

Szluka wstał i sięgnął po aktówkę.

-  Dopóki ma ważne pozwolenie na pobyt, niczego więcej nie mogę zrobić.

Martin Beck też wstał.

-   Proszę zostać - powiedział Szluka. - Na mnie, niestety, już czas. Ale 

może znowu się spotkamy. Do widzenia.

Uścisnęli sobie dłonie. Martin Beck patrzył za nim, jak brodzi z aktówką 

w garści. Nie było po nim widać, że wcina na śniadanie cztery plasterki 

słoniny.

Kiedy   zniknął   z   pola   widzenia,   Martin   Beck   przeniósł   się   do   dużego 

basenu. Wysoka temperatura i opary siarki pozbawiły go energii. Popływał 

przez chwilę w przyjemnie chłodnej wodzie, a potem, susząc się w słońcu, 

obserwował dwóch śmiertelnie poważnych mężczyzn w średnim wieku, 

którzy stali w płytszej części basenu i rzucali do siebie czerwoną piłkę.

Wrócił do szatni. Czul się nieswojo. Po rozmowie ze Szluka nie był ani na 

jotę mądrzejszy.

Rozdział 11

Po kąpieli upał już tak nie dokuczał. Martin Beck nie widział powodów, 

dla   których   miałby   się   przemęczać.   Wolno   spacerował   alejkami   po 

background image

rozległym   skwerze,   często   się   zatrzymywał   i   rozglądał.   Nigdzie   nie 

dostrzegł ogona. Może doszli do wniosku, że jest niegroźny, i przestali za 

nim chodzić. Chociaż w takim tłumie trudno zauważyć jakąś konkretną 

osobę,   nie   wiedząc   przy   tym,   jak   ona   wygląda.   Dotarł   do   wschodniej 

części wyspy i brzegiem ruszył do miejsca, gdzie przybijały statki, którymi 

do tej pory miał okazję płynąć. Chyba nawet zapamiętał nazwę przystani: 

Casino. Na skarpie stały ławki, na których czekało niewielu pasażerów. 

Wśród   nich   jedna   z   nielicznych   osób,   które   poznał   w   Budapeszcie   - 

dziewczyna   z   Ujpestu,   płochliwa   Ari   Boeck   w   przeciwsłonecznych 

okularach,   sandałkach   i   białej   sukience   na   ramiącz-kach.   Czytała   jakąś 

niemiecką książkę, obok na ławce leżała nylonowa siatka. W pierwszej 

chwili chciał ją minąć, ale szybko zmienił zdanie.

-  Dzień dobry! - przywitał się, podchodząc do niej. Podniosła wzrok znad 

książki i popatrzyła na niego obojętnie.

-  Ach, to pan? - Uśmiechnęła się. - Znalazł pan kolegę?

-  Nie. Jeszcze nie.

-  Myślałam o tym, kiedy pan wczoraj poszedł. Nie mam pojęcia, dlaczego 

podał panu mój adres.

- Ja też tego nie rozumiem.

-  Długo się zastanawiałam. - Zmarszczyła brwi. - Nie mogłam zasnąć.

-  Tak, to bardzo dziwne.

(Ani   trochę,   panienko,   istnieje   całkiem   naturalne   wytłumaczenie.   Po 

pierwsze,   nie   dał   mi   żadnego   adresu.   Po   drugie,   wyglądało   to 

prawdopodobnie   tak:   Zobaczył   cię   na   zawodach   pływackich   w 

Sztokholmie, wpadłaś mu w oko, pomyślał, że chętnie by cię... I tak dalej. 

A kiedy pół roku później przyjechał tutaj, dowiedział się, gdzie mieszkasz, 

background image

ale nie miał czasu cię odwiedzić.)

-  Nie usiądzie pan? Taki upał zwala z nóg.

Przesunął   jej   siatkę   i   usiadł.   Rozpoznał   ciemnoniebieski   kostium 

kąpielowy i zieloną maskę do nurkowania. Poza tym miała zwinięty biały 

ręcznik frotowy i olejek do opalania.

(Martin   Beck   -   urodzony   detektyw   o   wybitnych   zdolnościach 

spostrzegawczych,   pochłonięty   bezsensownymi   obserwacjami   i   ich 

zapamiętywaniem do ewentualnego wykorzystania w przyszłości - pada 

ofiarą pomroczności jasnej.)

-  Pan też czeka na statek?

-  Tak. Ale chyba płyniemy w różne strony.

-  Nie mam żadnych planów. Wracam do domu.

-  Była pani na basenie? (Sztuka wnioskowania.)

- Jasne. Czemu pan pyta? (No właśnie, czemu?)

-  A gdzie jest pani boyfriend?

(Co mnie to obchodzi? Ech, rutyna przesłuchującego.)

-  Tetz? Wyjechał. Poza tym to nie jest mój boyfriend.

-  Ach, tak.

(Szczyt błyskotliwości.)

-   Po prostu znajomy. Od czasu do czasu zatrzymuje się w pensjonacie. 

Jest sympatyczny.

Wzruszyła ramionami. Popatrzył na jej stopy. Nic się nie zmieniło. Były 

małe, szerokie, o prostych palcach.

(Martin Beck, niewzruszony jak skała, bardziej się interesował rozmiarem 

kobiecego buta niż kolorem kobiecych sutek.)

-  Aha. I teraz wraca pani do domu. (Metoda na wyczerpanie.)

background image

-   Tak, taki miałam zamiar. Latem niewiele jest zajęć. A pan co będzie 

robił?

-  Nie wiem. (Nareszcie szczera prawda.)

-  Czy oglądał pan panoramę spod pomnika Wolności na Górze Gellerta?

-  Nie.

-  Całe miasto widać jak na dłoni.

-  Aha.

-  Wybierzemy się tam? Może będzie jakiś przewiew.

-  Czemu nie.

(Przecież zawsze można prowadzić rozpoznanie.)

-  No to wsiądziemy na ten statek. Popłynąłby pan nim tak czy inaczej.

Statek „Ifjugarda" był tej samej konstrukcji co parowiec, którym płynął 

poprzedniego   dnia.   Różnił   się   jedynie   wentylatorami   i   usytuowaniem 

komina; ten był bliżej rufy.

Stanęli przy relingu. Szybko, z prądem wzięli kurs na most Małgorzaty.

- Jak ci na imię? - spytała, przechodząc na ty, kiedy wpłynęli pod most.

-  Martin.

-  A mnie Ari, co dziwnym trafem wiedziałeś od samego początku.

Zbył milczeniem jej uwagę.

-  Co znaczy „Ifjugarda"? - zapytał po chwili.

-  Młody gwardzista.

Spod pomnika Wolności rzeczywiście rozciągał się piękny widok na całe 

miasto.   I   był   przewiew.   Przybili   do   końcowej   stacji,   przed   sławnym 

hotelem Gellert, przeszli kawałek ulicą Beli Bartoka i wsiedli do autobusu, 

który w żółwim tempie, powarkując, dowiózł ich na szczyt wzgórza.

Zatrzymali   się   na   nasypie   przy   cytadeli   powyżej   pomnika.   W   dole 

background image

rozpościerało   się   miasto;   setki   tysięcy   okien   połyskiwało   w 

popołudniowym  słońcu.   Stali   tak  blisko   siebie,   że  kiedy   się   poruszyła, 

delikatnie go musnęła. Przyłapał się na tym, że po raz pierwszy od pięciu 

dni nie myśli wyłącznie o Alfie Matssonie.

-  Tam jest muzeum, w którym pracuję - powiedziała. - Zamknięte w lecie.

-  Aha.

-  A tak w ogóle studiuję na uniwerku.

-  Aha.

Wracali pieszo krętą ścieżką oplatającą zbocze, przeszli przez duży nowy 

most i znaleźli się w pobliżu jego hotelu. Słońce stoczyło się za góry na 

północnym zachodzie, na Dunaju usiadł łagodny ciepły zmierzch.

-  I co teraz? - zapytała Ari Boeck, kiedy maszerowali nabrzeżem.

Lekko ujęła go pod ramię i frywolnie kręciła biodrami.

-  Możemy porozmawiać o Alfie Matssonie - odrzekł Martin Beck.

Obrzuciła   go   pełnym   wyrzutu   spojrzeniem,   ale   w   sekundę   później 

uśmiechnęła się.

-   Dobrze. Czemu nie. Jaki on jest? Czy spodobałby mi się, gdybym go 

poznała?

-  Nie sądzę.

-  Dlaczego go szukasz? Jesteście przyjaciółmi?

-  Nie, skądże. Po prostu... znam go.

Teraz miał niemal stuprocentową pewność, że mówiła prawdę i wątpliwy 

trop, który zaprowadził go na Ujpest, okazał się fałszywy. Ale nie ma tego 

złego, co by na dobre nie wyszło.

Uwiesiła mu się na ramieniu i szła zygzakiem, kręcąc całym ciałem.

Minęli hotel, zbliżali się do rzęsiście oświetlonego parowca, który widział 

background image

na   rzece   poprzedniego   wieczoru.   Pasażerowie   właśnie   wchodzili   na 

pokład.

-  Co to za statek? - zapytał.

-  „Szabadsag", czyli „wolność". Odbywa rejsy w świetle księżyca, opływa 

Wyspę Małgorzaty i wraca. Trwa to mniej więcej godzinę i prawie nic nie 

kosztuje. Popłyniemy?

Ledwie   znaleźli   się   na   pokładzie,   statek   odbił   od   brzegu   i   z   cichym 

pluskiem   ruszył   ciemnym   korytem   rzeki.   Ze   wszystkich   rodzajów 

skonstruowanych do tej pory statków o napędzie mechanicznym żaden nie 

dorównywał gracją parowcom kołowym.

Patrzyli na nabrzeże. Ari przytuliła się do niego i teraz bardzo wyraźnie 

poczuł coś, na co wcześniej zwrócił uwagę: Nie miała biustonosza.

Na rufie grała nieduża kapela, część pasażerów tańczyła.

-  Chcesz zatańczyć? - zapytała.

-  Nie.

-  W porządku. Mnie też to nie bawi. Ale - dodała po chwili -jak trzeba, 

mogę.

- Ja też.

Statek minął Wyspę Małgorzaty i Ujpest, zawrócił i bezgłośnie sunął na 

południe, z prądem rzeki. Ustawili się za kominem i chwilę patrzyli w dół 

przez świetliki. Silnik pracował rytmicznie, lśniły miedziane rury, uderzył 

ich ciepły, przemieszany z ropą strumień powietrza.

-  Byłaś już kiedyś na tym statku?

-     Tak,   wiele   razy.   Nie   ma   lepszego   sposobu   na   spędzenie   upalnego 

wieczoru w mieście.

Na dobrą sprawę nie wiedział, ani kim ona jest, ani czy mu się podoba. I to 

background image

go wkurzało. Nie licząc wszystkiego innego.

Minęli   ogromny   gmach   parlamentu,   nad   środkową   kopułą   połyskiwała 

mała   czerwona   gwiazda,   prześliznęli   się   pod   mostem,   tym   z   dużymi 

kamiennymi lwami, i przybili tam, skąd wypłynęli.

Schodząc   po   trapie,   Martin   Beck   omiótł   spojrzeniem   nabrzeże.   Pod 

latarnią przed kasą biletową tkwił wysoki brunet. Włosy zaczesał gładko 

do   tyłu.   Znów   włożył   niebieski   garnitur.   Gapił   się   na   nich.   Po   kilku 

sekundach odwrócił się i zniknął za niskim budynkiem poczekalni. Ari 

poszła za spojrzeniem Martina Becka i nagle lewą dłonią ujęła go za prawą 

rękę. Delikatnie.

-  Widziałaś tego faceta? - zapytał.

-  Tak.

-  Znasz go? Pokręciła głową.

-  Nie. A ty?

-  Nie. Jeszcze nie.

O   dziwo,   Martin   Beck   poczuł   głód.   Zrezygnował   z   lunchu,   niedługo 

skończą serwować kolację.

-  Chciałabyś coś zjeść?

-  Gdzie?

-  W hotelu.

-  A wpuszczą mnie w tym stroju?

-  No pewnie.

Mało brakowało, by dodał, że nie są w Szwecji. Sporo ludzi siedziało w 

sali jadalnej i na zewnątrz, przy balustradzie. Wokół lamp tańczyły roje 

muchówek.

-     To   komary   -   powiedziała.   -   Nie   tną.   Jak   znikają,   kończy   się   lato. 

background image

Wiedziałeś o tym?

Jedzenie   jak   zwykle   było   pyszne,   a   wino   wyborne.   Ari   pochłonęła 

wszystko z młodzieńczą łapczywością, po czym znieruchomiała i słuchała 

muzyki.   Przy   kawie   zapalili   i   napili   się   likieru   wiśniowego   o   smaku 

czekolady. Gasząc papierosa w popielniczce, niby przypadkiem musnęła 

opuszkami palców jego prawą dłoń. Po chwili powtórzyła ten manewr, a w 

sekundę później poczuł jej stopę na swojej kostce. Najwyraźniej zrzuciła 

sandałki.

Potem cofnęła stopę i rękę i poszła do toalety.

Martin Beck w zamyśleniu masował czoło palcami prawej dłoni, po czym 

pochylił   się   nad   stołem   i   podniósł   siatkę,   którą   położyła   na   sąsiednim 

krześle. Wsunął rękę do środka, rozwinął kostium kąpielowy i starannie go 

obmacał. Materiał był suchuteńki, nawet na szwach i przy gumkach. Mało 

prawdopodobne, by w ciągu ostatniej doby miał cokolwiek wspólnego z 

wodą. Zrolował kostium i odłożył nylonową siatkę na miejsce. Przygryzł 

kostkę   palca   wskazującego.   Oczywiście   nie   musiało   to   o   niczym 

świadczyć. Poza tym wciąż zachowywał się jak idiota.

Ari wróciła, usiadła, uśmiechnęła się do niego, założyła nogę na nogę, 

zapaliła papierosa i słuchała wiedeńskich melodii.

- Jakie to piękne - odezwała się po dłuższej chwili.

Skinął głową.

Sala   zaczęła   się   wyludniać,   kelnerzy   rozmawiali   w   grupkach.   Muzycy 

zakończyli koncert, grając Donauwellen. Spojrzała na zegarek.

-  Będę się zbierać do domu.

Intensywnie się zastanawiał. Na piętrze było coś w rodzaju nocnego klubu 

jazzowego,   ale   serdecznie   nie   znosił   takich   lokali,   i   tylko   niecierpiące 

background image

zwłoki   sprawy   służbowe   mogłyby   go   tam   zwabić.   Może   to   jest   taka 

sprawa?

- Jak się dostaniesz do domu? - spytał. - Statkiem?

-  Nie, ostatni już odpłynął. Sprzed hotelu mam tramwaj. Tak jest szybciej.

Myślał   dalej.   Sytuacja   była   wbrew   pozorom   dość   skomplikowana.   Nie 

wiedział, dlaczego. Postanowił nic nie robić. Muzycy zgięli się w pokłonie 

i wyszli.

Znów spojrzała na zegarek.

-  Pójdę już.

Recepcjonista ukłonił się im w holu, portier z szacunkiem wyprowadził 

ich przez obrotowe drzwi.

Stali   na   chodniku.   Była   ciepła   noc.   Ari   podeszła   pół   kroku   bliżej, 

odwróciła się do niego, wsunęła kolano między jego nogi, wspięła się na 

palce i pocałowała. Czuł jej piersi, brzuch, udo.

-   Aleś ty wysoki. -Jeden zwinny ruch i znów stała na chodniku kilka 

centymetrów od niego. - Dziękuję za dzisiejszy dzień. Do zobaczenia!

I   poszła.   Odwróciwszy   głowę,   pomachała   mu   prawą   ręką.   Siatka   z 

przyborami do kąpieli obijała się o lewą nogę.

-  Cześć! - powiedział Martin Beck.

Wrócił do holu, wziął klucz i poszedł do pokoju. Było duszno, natychmiast 

otworzył okno. Potem zdjął koszulę i buty, ruszył do łazienki i opłukał 

twarz i tors zimną wodą. Czuł się jak skończony idiota.

-  Z całą pewnością mam nie po kolei w głowie - mruknął. - Dobrze, że 

nikt mnie nie widzi.

W tym momencie rozległo się ciche pukanie do drzwi, opadła klamka i 

weszła Ari.

background image

-  Wśliznęłam się ukradkiem.

Szybko i bezszelestnie zamknęła drzwi, zrobiła dwa kroki, rzuciła siatkę 

na   podłogę   i   wyskoczyła   z   sandałków  Wpatrywał   się   w   nią.   Oczy   jej 

zmętniały,   jakby   zasnuły   się   błoną,   pochyliła   się   ze   skrzyżowanymi 

ramionami, chwyciła za dół sukienki i jednym zręcznym ruchem zadarła ją 

pod szyję. Nie miała nic pod spodem. To go raczej nie zaskoczyło. Chyba 

zawsze   opalała   się   w   tym   samym,   dwuczęściowym   kostiumie,   bo   od 

ciemnobrązowej skóry wyraźnie odcinały się kredowobiałe pasy na biuście 

i   podbrzuszu.   Miała   równe   krągłe   piersi   o   dużych   jasnoczerwonych 

cylindrycznych sutkach, które przywodziły na myśl znaki nawigacyjne. W 

prostokąt białej skóry wpisywał się duży czarny trójkąt gęstych kręconych 

włosów, nastroszonych, jakby były naelektryzowane. Okolice sutek były 

okrągłe   i   jasnobrązowe.   Wyglądała   jak   pokolorowany   geometryczny 

ludzik.

Przygnębiające   lata   w   obyczajówce   uodporniły   Martina   Becka   na   tego 

typu prowokacje. Nawet jeśli w dosłownym tego słowa znaczeniu nie była 

to prowokacja, uznał, że dużo łatwiej sobie z tym poradzi niż z sytuacją 

sprzed pół godziny w sali jadalnej.

Szybko położył dłoń na jej ramieniu.

-  Chwileczkę.

Nieco   opuściła   sukienkę   i   popatrzyła   na   niego   zamglonym   wzrokiem, 

jakby kompletnie nic nie rozumiała. Uwolniła lewą rękę, chwyciła go za 

prawą dłoń i powoli wsunęła między swoje uda; była nabrzmiała, otwarta. 

Na palcach poczuł ciepłą wilgoć.

-  Weź mnie - powiedziała dziwnie bezradnie, nieobecna duchem i ciałem.

Martin   Beck   wyrwał   się,   otworzył   drzwi   na   korytarz   i   przemówił 

background image

poprawną, szkolną niemczyzną:

-  Proszę się ubrać.

W pierwszej chwili kompletnie ją zamurowało, jak wtedy, kiedy zapukał 

do jej pokoju na Ujpescie. W drugiej - zrobiła, o co prosił.

Włożył   koszulę   i   buty,   podniósł   z   podłogi   jej   siatkę   i   chwyciwszy 

dziewczynę za ramię, sprowadził do holu.

-  Niech pan zadzwoni po taksówkę - zwrócił się do recepcjonisty.

Przyjechała niemal natychmiast. Otworzył drzwiczki i chciał pomóc jej 

wsiąść, ale gwałtownie zaprotestowała.

-  Zapłacę za kurs - powiedział.

Spojrzała   na   niego.   Po   zmętniałej   błonie   nie   było   śladu.   Pacjentka 

wyzdrowiała. Czyste ciemne oczy ziały nienawiścią.

-  Obejdzie się - warknęła. - Jedziemy! Zatrzasnęła drzwiczki i taksówka 

ruszyła.

Martin Beck rozejrzał się. Było już dobrze po północy. Poszedł na nowy 

most,   opustoszały,   nie   licząc   kilku   nocnych   tramwajów.   Pośrodku   się 

zatrzymał i oparł o balustradę. Popatrzył na czarny bezgłośny nurt rzeki. 

Było  ciepło,  pusto  i  cicho.  Idealne  miejsce do  rozmyślań,  gdyby  tylko 

wiedział,  o czym.  Chwilę  później  wrócił  do  hotelu.  Ari  Boeck zgubiła 

papierosa   z   czerwonym   filtrem.   Leżał   na   podłodze.   Podniósł   i   zapalił. 

Ohyda. Wyrzucił go przez okno.

Rozdział 12

Kiedy zadzwonił telefon, Martin Beck siedział w wannie.

Przespał śniadanie, przed lunchem udał się na spacer po nabrzeżu. Słońce 

prażyło   niemiłosiernie,   nawet   nad   wodą   powietrze   ani   drgnęło.   Kiedy 

wrócił   do   hotelu,   miał   zdecydowanie   większą   ochotę   na   kąpiel   niż   na 

background image

posiłek. Uznał, że lunch może poczekać, i zanurzył się w wannie. Wtedy 

rozbrzmiały krótkie dzwonki telefonu.

Owinął   się   kąpielowym   ręcznikiem,   wyszedł   z   łazienki   i   podniósł 

słuchawkę.

-  Czy pan Beck?

-  Tak.

-     Proszę   wybaczyć,   że   nie   wymieniam   pańskiej   funkcji,   ale   jak   pan 

zapewne   rozumie,   chodzi   wyłącznie   o...   no,   powiedzmy,   o   zachowanie 

środków ostrożności.

Dzwonił  młody  człowiek  z  ambasady. Martin  Beck był ciekaw, wobec 

kogo te środki ostrożności, ponieważ w hotelu i u Szluki wiedzieli, że jest 

policjantem.

-  Oczywiście - odpowiedział.

-     Co   słychać?   Czy   poczynił   pan   jakieś   postępy?   Martin   Beck   zsunął 

ręcznik i usiadł na łóżku.

-  Nie. - Umilkł na moment. - Rozmawiałem z tutejszą policją.

-  To, moim zdaniem, nader nierozsądne posunięcie.

-     Możliwe. Ale nie  miałem wyjścia.  Skontaktował  się  ze  mną  niejaki 

Vilmos Szluka.

-  Major Szluka? Czego chciał?

-  Niczego nie chciał. Z grubsza powiedział mi to samo co panu. Że nie ma 

powodu, by się zajmować tą sprawą.

-  Rozumiem. I co pan teraz zrobi?

-  Zjem lunch.

-  Mam na myśli tę sprawę.

-  Nie wiem.

background image

-  W razie czego wie pan, gdzie zadzwonić - skwitował młody mężczyzna 

po dłuższej przerwie.

-  Tak.

-  Dowidzenia.

-  Dowidzenia.

Martin   Beck   odłożył   słuchawkę,   wyciągnął   korek   z   wanny,   ubrał   się, 

zszedł na dół, usiadł pod markizą na zewnątrz hotelu i zamówił lunch.

W cieniu markizy też był nieznośny upał. Jadł wolno i dużymi łykami 

popijał zimne piwo. Miał nieprzyjemne wrażenie, że jest obserwowany. 

Nie zauważył wprawdzie wysokiego bruneta, ale mimo to czuł, że ktoś nie 

spuszcza go z oka.

Przyjrzał się klienteli. Towarzystwo w tym samym składzie, przeważnie 

obcokrajowcy, przeważnie goście hotelowi. Dobiegały go strzępy rozmów 

prowadzonych   najczęściej   po   niemiecku   i   węgiersku,   ktoś   mówił   po 

angielsku, ktoś inny w bliżej mu nieznanym języku.

Nagle za plecami bardzo wyraźnie usłyszał:

-  Chrupki chleb.

Odwrócił się. Pod oknem siedziały dwie panie. Szwedki. Nie miał cienia 

wątpliwości.

-  Naturalnie. Nigdy się z nim nie rozstaję - odezwała się jedna z nich. -1 

zawsze zabieram papier toaletowy, bo za granicą często go brakuje.

-  Tak - przyznała druga. - Pamiętam, jak kiedyś w Hiszpanii...

Martin   Beck,   niezainteresowany   wsłuchiwaniem   się   w   tę   typowo 

szwedzką konwersację, skupił się na namierzeniu ewentualnego ogona.

Początkowo podejrzewał mężczyznę w zaawansowanym średnim wieku, 

który  od czasu do czasu zerkał przez ramię w jego stronę. Ale ten po 

background image

chwili wstał, wziął na ręce kosmatą psinę, która siedziała mu na kolanach, 

i zniknął za rogiem hotelu.

Zanim Martin Beck zjadł lunch i wypił filiżankę mocnej kawy, nastało 

późne   popołudnie.   Mimo   upału   ruszył   ku   centrum,   usiłując   unikać 

nasłonecznionych   miejsc.   Dowiedział   się,   że   od   komendy   dzieli   go 

zaledwie kilka przecznic.

Na schodach, gdzie zgodnie z tym, co powiedział Szluka, miał leżeć klucz 

do hotelu, stał policjant w niebieskoszarym mundurze i ocierał pot z czoła.

Martin   Beck   okrążył   komendę   i   wrócił   do   hotelu   inną   drogą,   z   tym 

samym, nieprzyjemnym uczuciem, że jest obserwowany.

Zaskakujące   doświadczenie.   Od   dwudziestu   trzech   lat   to   on   śledził 

podejrzane indywidua. Dopiero teraz poczuł na własnej skórze, czym to 

sieje. Co znaczy taka obserwacja, kiedy najmniejszy gest jest pod kontrolą, 

kiedy ktoś bez przerwy czai się w pobliżu, śledząc każdy jego krok.

Martin Beck zaszył się w hotelowym pokoju. Usiadł przy stole, żeby na 

piśmie podsumować to, co wie o tak zwanej sprawie Alfa Matssona. I nic. 

Podarł kartkę na strzępy i spuścił je w toalecie. Jego wiedza była żałosna. 

Nie musiał się wysilać, żeby zachować ją w pamięci. Byle krewetka by 

zapamiętała.

Zachodzące   słońce   zabarwiło   Dunaj   na   czerwono,   zmierzch   szybko   i 

niepostrzeżenie   ustąpił   aksamitnej   ciemności,   której   towarzyszyły 

pierwsze podmuchy chłodniejszego powietrza.

Martin Beck stał w oknie i patrzył na taflę wody marszczoną lekką bryzą. 

Na chodniku pod drzewem ktoś stał i palił. W ogniku papierosa dostrzegł 

twarz   wysokiego   bruneta.   W   pewnym   sensie   mu   ulżyło,   wyzbył   się 

niemiłego uczucia, że nie zna dnia ani godziny.

background image

Włożył garnitur i zszedł na kolację. Nie spieszył się. Zanim wrócił do 

pokoju, wypił dwie palinki.

Po wieczornej bryzie nie było śladu, czarnej tafli Dunaju nie marszczyły 

fale, duchota dawała się we znaki nie tylko w pokoju.

Martin Beck nie zamknął okiennic, rozsunął zasłony, rozebrał się i położył 

na skrzypiącym łożu.

Rozdział 13

Koszmarny upał zwykle staje się nie do zniesienia po zachodzie słońca. 

Ktoś,   kto   przywykł   do   wysokich   temperatur,   rutynowo   zamyka   okna   i 

okiennice   i   zaciąga   zasłony.   Martin   Beck,   jak   większość   mieszkańców 

Północy,   nie   miał   o   tym   pojęcia.   Rozsunął   zasłony,   otworzył   okno   na 

oścież i wyciągnięty na łóżku, czekał w ciemnościach na miły chłodek. 

Nie doczekał się. Zapalił nocną lampkę i próbował czytać. Z miernym 

skutkiem.   Miał   wprawdzie   proszki   nasenne,   ale   wolał   ich   nie   brać. 

Poprzedniego   dnia   nic   nie   wskórał,   najwyższy   czas,   żeby   dać   z   siebie 

wszystko. Gdyby połknął proszki, całe przedpołudnie miałby z głowy.

Wyszedł z łóżka i usiadł przy otwartym oknie. Żadnej różnicy. Nic, śladu 

podmuchu. Miasto wydawało się pogrążone w śpiączce, obezwładnione 

upałem.   Po   drugiej   stronie   rzeki   pojawił   się   samotny   żółty   tramwaj. 

Powoli potoczył się po moście Elżbiety, stukot kół niósł się echem nad 

wodą. Mimo odległości Martin Beck widział, że nie siedzi w nim ani jeden 

pasażer.   Dwadzieścia   trzy   godziny   wcześniej   stał   na   tym   moście, 

zastanawiając   się   nad   dziwnym   spotkaniem   z   dziewczyną   z   Ujpestu. 

Niezłe miejsce. Wciągnął spodnie i sweter i wyszedł z pokoju. W recepcji 

ani żywej duszy. Ktoś odpalił silnik zielonej skody i z wyraźną niechęcią, 

niespiesznie,   skręcił   za   róg   hotelu.   Pewnie   jakaś   para   kochająca   się   w 

background image

samochodzie.   Nic   nowego.   Ruszył   nabrzeżem,   minął   kilka   cumujących 

statków i pomnik Petófiego i wszedł na most. Równie opustoszały  jak 

poprzedniej nocy, ale - w odróżnieniu od wielu ulic - jasno oświetlony. 

Zatrzymał się pośrodku, oparł łokcie na balustradzie i spojrzał w dół. Pod 

mostem przepływał holownik. Na długiej linie ciągnął cztery długie barki, 

złączone w pary; prześliznęły się cichutko, bez świateł, ciut ciemniejsze 

niż smolista noc. Przeszedł kilka metrów. Odgłos jego kroków odbił się 

słabym echem gdzieś na moście. Martin Beck powtórzył manewr i znów 

odpowiedziało mu  echo. Jakby  nieco spóźnione. Znieruchomiał i przez 

chwilę nasłuchiwał. Cisza. Szybko przeszedł około dwudziestu metrów i 

gwałtownie się zatrzymał. Znowu to samo. Spóźnione echo? Najciszej jak 

umiał, przeciął jezdnię i torowisko i odwrócił się. Nic. Żadnego ruchu. Z 

Pesztu wjechał na most tramwaj, uniemożliwiając mu dalsze obserwacje. 

Czyżby   nabawił   się   manii   prześladowczej?   Kto   miałby   dość   energii   i 

środków, żeby go śledzić o tej porze? Z pewnością tylko policja. Czyli 

problem z głowy. Chyba że...

Tramwaj   minął   go   z   turkotem,   kiedy   dochodził   do   drugiego   brzegu, 

poniżej   Góry   Gellerta.   W   wagonie   siedział   samotny   pasażer;   przytulił 

twarz do szyby i spał z otwartymi ustami.

Martin Beck ruszył po schodach w dół. Z coraz cichszego turkotu wyłowił 

dźwięk   zatrzymującego   się   gdzieś   w   pobliżu   samochodu.   Nie   potrafił 

jednak ustalić ani odległości, ani kierunku.

W gęstych ciemnościach szybko pomaszerował nabrzeżem na północ. Po 

chwili   przystanął,   odwrócił   się,   znieruchomiał   i   nasłuchiwał.   Nic. 

Najprawdopodobniej   na   moście   nikogo   nie   było.  Ale...   gdyby   ktoś   go 

śledził z drugiego brzegu, mógł zejść od północnej strony; od południowej 

background image

z całą pewnością zszedł tylko on.

Z   oddali   dobiegły   go   skąpe   odgłosy   ruchu   ulicznego.   W   najbliższym 

otoczeniu   panowała   absolutna   cisza.   Martin   Beck   uśmiechnął   się   w 

ciemnościach. Wiedział, że nikt za nim nie idzie. Zaczęło go to bawić. 

Chciał, żeby po drugiej stronie byłjakiś zdezorientowany bliźni. Na pewno 

nie   wróci   tą   samą   drogą,   nie   przejdzie   przez   most   i   nie   zbiegnie   ze 

schodów od południa. Pod

mostem były dwie równoległe ulice, ta bliżej rzeki wznosiła się półtora 

metra   nad   nabrzeżem,   które   schodkowo   opadało   ku   wodzie.   Ulice 

przedzielał niski murek. Kawałek dalej, w podstawie mostu majaczył tunel 

dla pieszych. Ewentualny ogon - zakładając, że znał się na rzeczy - nie 

mógł   z   niego   skorzystać,   bo   jego   sylwetkę   wydobyłoby   z   mroku 

wpadające od tyłu światło. Pozostawało mu tylko jedno wyjście: obejść 

podporę   szerokim   łukiem,   pokonać   wszystkie   rampy   i   zejść   na   brzeg 

kilkaset metrów dalej. To wymagało czasu. Nawet gdyby puścił się pędem. 

Śledzony, w tym wypadku policjant śledczy Martin Beck ze Sztokholmu, 

zdążyłby się ulotnić w dowolnie wybranym kierunku.

Ale prawdopodobieństwo, że ktoś go śledzi, równało się zeru. Martin Beck 

od   początku   zamierzał   wrócić   do   hotelu,   kierując   się   na   północ,   do 

najbliższego   mostu.   Zaprzestał   rozglądania   się   w   bezpiecznych 

ciemnościach i niespiesznie ruszył przed siebie. Wybrał ulicę bliższą rzeki, 

przeszedł   pod   mostem   i   powędrował   wzdłuż   murka.   W   Dunie,   na 

przeciwległym   brzegu,   paliło   się   tylko   w   dwóch   oknach.   To   był   jego 

pokój. Przysiadł na murku  i zapalił papierosa. Przy  ulicy  stały  wielkie 

kamienice z przełomu XIX i XX wieku. Przed nimi parkowały samochody. 

Wszystkie   okna   były   pozamykane   i   ciemne.   Martin   Beck   siedział 

background image

nieruchomo i wsłuchiwał się w ciszę. Choć sobie tego nie uświadamiał, 

wciąż miał się na baczności.

Po   drugiej   stronie   ulicy   zawarczał   uruchamiany   silnik.   Obrzucił 

spojrzeniem   parkujące   samochody,   ale   nie   udało   mu   się   zlokalizować 

źródła dźwięku. Silnik pracował na wolnych obrotach. Mniej więcej po 

trzydziestu sekundach Martin Beck usłyszał odgłos wrzucanego biegu i 

zobaczył zapalające się światła postojowe. Pięćdziesiąt metrów od niego, 

opuszczając gęsty mrok, stoczył się z chodnika jakiś wóz i bardzo wolno 

sunął wjego kierunku. Ciemnozielona skoda. Chyba już gdzieś ją widział. 

Była coraz bliżej. Martin Beck ani drgnął i śledził ją wzrokiem. Kiedy 

niemal się z nim zrównała, kierowca zaczął skręcać w lewo, jakby chciał 

zawrócić. Ale tego nie zrobił, tylko wolniusieńko ruszył prosto na niego. 

Wątpliwe, by zamierzał go rozgnieść, nie z taką

prędkością, nie wspominając o tym, że Martin Beck w ułamku sekundy 

mógł   spuścić   nogi   po   drugiej   stronie   murku.   W   skodzie   był   tylko 

kierowca, jeśli - rzecz jasna - nikt nie leżał na tylnym siedzeniu.

Martin   Beck   spokojnie   zgasił   papierosa   i   z   niekłamaną   ciekawością 

patrzył, co się stanie. Zielona skoda zatrzymała się trzy metry od niego, 

prawe przednie koło wturlało się na krawężnik. Na parę sekund kierowca 

włączył długie światła, po czym otworzył drzwi i stanął na chodniku.

Mimo   oślepiających   sztuczek,   Martin   Beck   natychmiast   go   rozpoznał. 

Wysoki   brunet   z   zaczesanymi   do   tyłu   włosami.   Nic   nie   trzymał   w 

dłoniach. Podszedł krok bliżej. Silnik mruczał. Nagle Martin Beck coś 

zarejestrował. Nie był to ani cień, ani obcy dźwięk, raczej prąd powietrza 

gdzieś za plecami. Tak ulotny, że gdyby nie wyjątkowo cicha noc, nigdy 

by go nawet nie przeczuł.

background image

Teraz już wiedział, że numer z samochodem miał odwrócić jego uwagę od 

kogoś,   kto   bezszelestnie   podkradł   się   pod   murek   od   nabrzeża.  W  tym 

momencie uzmysłowił sobie z niebywałą ostrością, że nie chodzi o żadne 

śledzenie, że żarty się skończyły. Ktoś dybał na jego życie, zaplanował to z 

zimnym wyrachowaniem.

Martin   Beck   słabo   sobie   radził   w   walce   wręcz,   ale   miał   fantastyczny 

refleks. Ledwie wyczuł leciutki podmuch, wtulił głowę w ramiona, zaparł 

się prawą stopą o murek, odwrócił i błyskawicznie uchylił. Ramię, które 

miało się zacisnąć na jego szyi, trafiło go w nasadę nosa i ześliznęło po 

czole. Owionął go ciepły oddech zaskoczonego napastnika i mignęło mu 

przed   oczami   ostrze   noża,   który   chybił   celu.   Upadł   na   plecy,   boleśnie 

uderzając lewym barkiem o bruk, i wykonał półobrót, żeby jak najszybciej 

wstać. Na tle gwiaździstego nieba dostrzegł na murku dwie postaci, chwilę 

później   tylko   jedną   i   kiedy   podnosił   się   z   kolan,   nożownik   znów 

zaatakował. I znów chybił. Sekundę później Martin Beck chwycił go za 

przegub prawej dłoni. Dość nieudolnie, ale nie dawał za wygraną, bo miał 

pełną   świadomość,   że   to   jego   jedyna   szansa.   Błyskawicznie   wstali. 

Napastnik był niższy, acz bez porównania lepiej umięśniony. Martin Beck 

odruchowo zastosował archaiczny  chwyt, którego się nauczył w szkole 

policyjnej, ale zabrakło mu odwagi, by puścić nadgarstek, wskutek czego 

obaj wylądowali na ziemi i potoczyli się po skarpie ku nabrzeżu. Martin 

Beck odzyskał władzę w lewym ramieniu i chwycił napastnika za przegub 

lewej dłoni. Niestety, mięśniak okazał się silniejszy. Potężny kopniak w 

głowę przypomniał mu o fizycznej i liczebnej przewadze przeciwników. 

Leżał na plecach, wyczuwając pod stopami pierwszy schodek. Nożownik 

ciężko  dyszał. Zalatywał potem,  wodą po goleniu i  jakimiś  pastylkami 

background image

odświeżającymi. Powoli zaczął uwalniać prawą rękę...

Martin   Beck   pomyślał,   że   to   już   koniec.   Pulsującą   mgłę   przecinały 

błyskawice, serce rozrastało się w nieskończoność jak nabrzmiały krwią 

balon, który niebawem eksploduje. I ból głowy. Miażdżący, rozsadzający. I 

wrzaski, trzaski, i powódź światła - niweczącego wszystko i wszystkich. 

W   ostatnim   przebłysku   świadomości   pomyślał,   że   z   niewiadomej 

przyczyny umrze na brzegu obcej rzeki w obcym kraju jak Alf Matsson.

Resztkami sił chwycił obiema dłońmi prawy nadgarstek napastnika, odbił 

się   stopą   od   ziemi,   uderzył   głową   o   drugi   schodek   i   pochłonęła   go 

ciemność. Kiedy otworzył oczy sto lat później -tak mu się przynajmniej 

wydawało - tonął w powodzi światła. Leżał na plecach, z prawym uchem 

przyciśniętym do bruku. Jego wzrok padł na wypucowane półbuty, które 

przesłaniały mu widok. Odwrócił głowę i spojrzał w niebo.

Pochylał się nad nim Szluka, w szarym garniturze i żałosnym myśliwskim 

kapelutku.

- Dzień dobry.

Martin   Beck   wsparł   się   na   łokciach.   Snopy   światła   rzucały   dwa 

radiowozy:   jeden   stał   na   nabrzeżu,   drugi   pod   murkiem   na   jezdni.   W 

odległości   trzech   metrów   od   Szluki   zobaczył   policjanta   w   czapce   z 

daszkiem, czarnych skórzanych butach z cholewami i gołębim mundurze. 

Z czarną pałką w prawej dłoni przyglądał się jakiemuś osobnikowi, który 

leżał na plecach tuż obok jego stóp. Osobnik nazywał się Tetz Radeberger 

i swego czasu bawił

się gumką kostiumu kąpielowego Ari Boeck. Teraz stracił przytomność, na 

czole i jasnych włosach czerwieniła się krew.

-  A co z tym drugim? - spytał Martin Beck.

background image

-  Postrzelony - odparł Szluka. - Ma się rozumieć, delikatnie, w łydkę.

Niektórzy mieszkańcy okolicznych domów otworzyli okna i z niekłamaną 

ciekawością patrzyli na nabrzeże.

-  Proszę się nie ruszać - powiedział Szluka. - Zaraz będzie karetka. 

-  Nie ma takiej potrzeby.

Martin Beck dźwignął się na nogi. Dokładnie w trzy minuty i piętnaście 

sekund po tym, kiedy poczuł na karku podmuch powietrza.

Rozdział 14

Niebiesko-biała warszawa rocznik 1962 z niebieskim kogutem na dachu 

jechała pustymi ulicami na urywanym, rzewnym sygnale. Na białym pasie 

na przednich drzwiach widniało słowo RENDÓRSEG, czyli „policja".

Martin Beck siedział z tyłu obok umundurowanego policjanta, Szluka z 

przodu, koło kierowcy.

-   Dobrze pan sobie poradził - odezwał się Szluka. - To groźni młodzi 

ludzie.

-  Kto unieszkodliwił Radebergera?

-  Siedzi koło pana.

Martin   Beck   odwrócił   głowę.   Piwnooki   policjant   z   małym   czarnym 

wąsikiem patrzył na niego ze współczuciem.

-  Mówi tylko po węgiersku - dodał Szluka.

- Jak się nazywa?

-  Foti.

Martin Beck wyciągnął dłoń.

-  Dziękuję, Foti.

-  Porządnie mu przyłożył. Nie było czasu na cackanie się.

-  Dobrze, że byliście pod ręką.

background image

-   Zawsze jesteśmy pod ręką - odparł Szluka. - Tylko nie w dowcipach 

rysunkowych.

-  Mają metę na Ujpescie. W pensjonacie przy Yenetianer ut.

-  Tak, wiemy. - Szluka milczał przez chwilę. - Jak pan ich poznał?

-  Za pośrednictwem Ari Boeck. Matsson pytał o jej adres. Była kiedyś w 

Sztokholmie na zawodach pływackich. To mógł być jakiś trop. Dlatego ją 

odwiedziłem.

-  Co powiedziała?

-  Że studiuje na uniwersytecie i pracuje w muzeum. I nigdy nie słyszała o 

Matssonie.

Dojechali   do   komendy   na   Deak   Ferenc   Ter.   Warszawa   skręciła   na 

wybetonowany dziedziniec i zaparkowała. Martin Beck poszedł ze Szluka 

do   jego   służbowego   pokoju.   Był   przestronny,   jedną   ścianę   pokrywała 

mapa   Budapesztu,   poza   tym   niewiele   się   różnił   wystrojem   od   pokoju 

Martina   Becka   w   Sztokholmie.   Szluka   odwiesił   kapelusz   myśliwski   i 

wskazał   na   krzesło.   Już   otwierał   usta,   żeby   coś   powiedzieć,   kiedy 

zadzwonił   telefon.   Podszedł   do   biurka   i   podniósł   słuchawkę.   Zalał   go 

potok słów. Długo to trwało. Szluka odpowiadał monosylabami, wreszcie 

popatrzył na zegarek, wygłosił pełną irytacji perorę i się rozłączył.

-     Żona   -   mruknął   i   stanąwszy   tyłem   do   gościa,   studiował   na   mapie 

północne   dzielnice   Budapesztu.   -   Policjant   to   nie   jest   zawód.   Ani 

powołanie.   To   przekleństwo.   -   Po   minucie   odwrócił   się   i   dodał:   - 

Naturalnie wcale tak nie myślę... Jest pan żonaty?

-  Tak.

-  No to pan rozumie.

Umundurowany policjant przyniósł na tacy dwie filiżanki kawy. Napili się. 

background image

Szluka spojrzał na zegarek.

-  Robimy tam teraz przeszukanie. Niedługo powinien być raport.

- Jakim cudem byliście pod ręką? - zapytał Martin Beck.

-   Zawsze jesteśmy  pod ręką - odpowiedział Szluka identycznie jak w 

samochodzie   i   uśmiechnął   się.   -   Bo   wspomniał   pan   coś   o   śledzeniu. 

Oczywiście to nie my pana obserwowaliśmy. Niby czemu?

Martin Beck z pewnym zażenowaniem potarł nos dłonią.

-  Ludzie wyobrażają sobie nie wiadomo co - podjął Szluka. - Ale pan jest 

policjantem, więc zaczęliśmy śledzić tego, który

pana śledził. Jeśli dobrze pamiętam, Amerykanie nazywają to bac-ktailing. 

Wczoraj po południu nasz człowiek zauważył, że chodzi za panem dwóch 

mężczyzn, i od razu wszczął alarm. To tyle.

Martin Beck pokiwał głową. Szluka przyglądał mu się z namysłem.

-   Mimo to wszystko potoczyło się tak szybko, że ledwie zdążyliśmy. - 

Szluka dopił kawę i ostrożnie odstawił filiżankę. -Back-tailing... Czy był 

pan w Ameryce?

-  Nie.

- Ja też nie byłem.

-  Współpracowałem z nimi w pewnej sprawie dwa lata temu. Z gościem, 

który nazywał się Kafka.

-  O, po czesku.

-     Amerykańska   turystka   została   zamordowana   w   Szwecji.   Paskudna 

historia. Skomplikowane śledztwo.

Szluka milczał przez chwilę.

-  I jak poszło?

-  Dobrze.

background image

-   Ja   tylko   czytałem   o   amerykańskich   policjantach.   Mają   dziwaczną 

strukturę organizacyjną. Trudno się w tym połapać.

Martin Beck przytaknął.

-   I mnóstwo pracy - kontynuował Szluka. - W Nowym Jorku w ciągu 

tygodnia jest tyle zabójstw, co u nas w całym kraju przez rok.

Do pokoju wszedł umundurowany funkcjonariusz z dwiema gwiazdkami 

na   naramiennikach.   Coś   omówił   ze   Szluka,   zasalutował   Martinowi 

Beckowi i wyszedł. W tym czasie, kiedy drzwi były otwarte, korytarzem 

przeszła Ari Boeck w towarzystwie policjantki. Nie licząc chusty, miała na 

sobie   tę   samą,   białą   sukienkę   i   sandałki   co   przedwczoraj.   Obrzuciła 

Martina Becka przelotnym pustym spojrzeniem.

-     Na   Ujpescie   nic   ciekawego   -   poinformował   Szluka.   -   Teraz 

demontujemy  samochód. Zabiorę się do nich, jak tylko Radeberger się 

ocknie,   a   tego   drugiego   opatrzą.   Wielu   rzeczy   wciąż   nie   rozumiem.   - 

Zawahał się. - Ale wkrótce wszystko się wyjaśni.

Zadzwonił telefon. Martin Beck wyłowił z rozmowy tylko dwa znane mu 

słowa: Sved i Svedorszdg, czyli „Szwed" i „Szwecja".

-     To   musi   mieć   jakiś   związek   z   pańskim   rodakiem   Matssonem   - 

powiedział Szluka, odłożywszy słuchawkę.

-  Naturalnie.

-     Dziewczyna   pana   okłamała.   Nie   studiuje   i   nie   pracuje   w   muzeum. 

Praktycznie   nic   nie   robi.   Zawiesili   ją   wprawach   zawodniczki   drużyny 

pływackiej, bo się obijała.

-  Na pewno jest jakiś związek.

-  Tak, ale gdzie? Cóż, pożyjemy, zobaczymy.

Szluka wzruszył ramionami. Martin Beck zrobił kilka skrętów tułowia. 

background image

Bolały   go   barki   i   ręce,   z   głową   też   nie   było   najlepiej.   Czuł   ogromne 

zmęczenie, nie potrafił zebrać myśli, ale nie chciał wracać do hotelu.

Znów odezwał się telefon. Szluka słuchał, marszcząc brwi. Po chwili się 

rozchmurzył.

-  Coś drgnęło - powiedział. - Coś znaleźliśmy. Fróbe, ten wysoki, doszedł 

do siebie. Zaraz się przekonamy... Pójdzie pan ze mną?

Martin Beck z wysiłkiem dźwignął się z krzesła.

-  A może powinien pan odpocząć?

-  Nie, nie.

Rozdział 15

Szluka usiadł za biurkiem i splótł dłonie. Przy jego prawym łokciu leżał 

paszport w zielonej okładce.

Wysoki   mężczyzna   naprzeciwko   miał   podkrążone   oczy.   Martin   Beck 

domyślał się, że ostatnio mało spał. Wyprostowany jak struna, patrzył na 

swoje ręce.

Szluka dał znak stenografowi ruchem głowy i zaczął przesłuchanie.

-  Imię i nazwisko?

Mężczyzna podniósł wzrok i popatrzył na Szlukę.

-  Theodor Fróbe.

-  Data i miejsce urodzenia?

-     Dwudziesty   pierwszy   kwietnia   tysiąc   dziewięćset   trzydzieści   sześć, 

Hanower.

-  Obywatel Niemieckiej Republiki Federalnej. Miejsce zamieszkania?

-  Hamburg, Hermannstrasse dwanaście.

-  Zawód?

-  Pilot wycieczek. Pracownik biura podróży.

background image

-  Zatrudniony?

-  W biurze podróży Winklers.

-  Adres w Budapeszcie?

-  Pensjonat na Ujpescie, Venetianer ut sześć.

-  Co pan robi w Budapeszcie?

- Jako przedstawiciel biura podróży, obsługuję grupy przyjeżdżające do 

Budapesztu i opuszczające Budapeszt.

-  Tej nocy pan i mężczyzna o nazwisku Radeberger zostaliście schwytani 

na gorącym uczynku podczas napaści na innego mężczyznę na Groza Peter 

Rakpart. Obaj byliście uzbrojeni i waszym celem było okaleczenie go lub 

pozbawienie życia. Zna pan tego mężczyznę?

-  Nie.

-  Czy widział go pan wcześniej? (Cisza.)

-  Proszę odpowiedzieć!

-  Nie.

-  Wie pan, kim on jest?

-  Nie.

-  Nie zna go pan, nie widział go pan wcześniej i nie wie pan, kim on jest. 

Dlaczego na niego napadliście?

(Cisza.)

-  Proszę wyjaśnić, dlaczego na niego napadliście!

-  Po... potrzebowaliśmy pieniędzy i...

-  I?

-  I zobaczyliśmy go na nabrzeżu...

-     To   kłamstwo.   Niech   pan   mnie   nie   okłamuje,   nie   radzę.   Napad   był 

zaplanowany, mieliście broń. Poza tym to nieprawda, że nie widział go pan 

background image

wcześniej.   Śledził   go   pan   od   przeszło   dwóch   dni.   Dlaczego?   Proszę 

odpowiedzieć!

-  Pomyliliśmy go z kimś innym.

-  Z kim?

-  Z takim jednym, co...

-  Co co?

-  Był nam winien pieniądze.

-  Dlatego pan go śledził i zaatakował?

-  Tak.

-   Ostrzegałem. Kłamstwo nie popłaca. Dobrze wiem, kiedy pan kłamie. 

Czy zna pan Szweda o nazwisku Matsson? Alf Mattson?

-  Nie.

-  Pańscy przyjaciele, Radeberger i Boeck, mówią co innego.

-  Znam go bardzo słabo. Nie zapamiętałem nazwiska.

-  Kiedy ostatnio widział pan Alfa Matssona?

-  Chyba w maju.

-  Gdzie?

-  Tutaj, w Budapeszcie.

-  I od tamtej pory pan go nie widział?

-  Nie.

-  Trzy dni temu ten mężczyzna był w pensjonacie i pytał o Alfa Matssona. 

Od razu zaczęliście go śledzić i tej nocy chcieliście go zabić. Dlaczego?

-  Nie chcieliśmy go zabić!

-  Dlaczego?

-  Nie chcieliśmy go zabić!

-  Ale na niego napadliście, prawda? I mieliście nóż.

background image

-  Tak, ale to była pomyłka. Przecież nic mu się nie stało. Nie jest ranny. 

Nie ma pan prawa tak mówić.

-  Odjak dawna zna pan Alfa Matssona?

-  Mniej więcej od roku.

- Jak się poznaliście?

-  U wspólnej znajomej z Budapesztu.

- Jak ona się nazywa?

-  Ari Boeck.

-  Często się pan z nim spotykał?

-  Niezbyt często. Widziałem go kilka razy.

-  Za każdym razem w Budapeszcie?

-  Nie. W Pradze. I w Warszawie.

-  I w Bratysławie?

-  Tak.

-  I w Konstancy? (Cisza.)

-  Czy tak?

-  Tak.

- Jak to jest, że spotykaliście się w tych miastach, w których żaden z was 

nie mieszka?

-  Dużo podróżuję. Taki mam zawód. On też często jeździł. I tak wyszło.

-  Po co się spotykaliście?

-  Przyjaźnimy się.

-   Mówi pan, że wciągu roku widzieliście się co najmniej pięć razy w 

różnych miastach, bo jesteście przyjaciółmi. Chwilę wcześniej powiedział 

pan, że zna go bardzo słabo. Dlaczego nie chciał się pan przyznać do tej 

znajomości?

background image

-     Bo   się   zdenerwowałem   tym   wypytywaniem.   I   jestem   potwornie 

zmęczony. W dodatku boli mnie noga.

-  Aha, jest pan potwornie zmęczony. Czy Tetz Radeberger brał udział w 

tych spotkaniach z Alfem Matssonem?

-  Tak, pracujemy w jednym biurze i razem jeździmy.

-  A dlaczego, pana zdaniem, Radeberger też nie od razu się przyznał do 

znajomości z Alfem Matssonem? Czy i on był potwornie zmęczony?

-  Nie wiem.

-  A czy wie pan, gdzie obecnie przebywa Alf Matsson?

-  Nie mam pojęcia.

-  Powiedzieć panu?

-  Tak.

-  Ani myślę. Od ilu lat jest pan zatrudniony w biurze podróży Winklers?

-  Od sześciu.

-  Czy to dobrze płatna posada?

-  Nieszczególnie. Ale kiedy wyjeżdżam, mam darmowe utrzymanie.

-  Czyli pensja nie jest wysoka?

-  Nie jest. Ale jakoś sobie radzę.

-  I to jak.

-  Co pan ma na myśli?

-   Tysiąc pięćset dolarów, osiemset trzydzieści funtów i dziesięć tysięcy 

marek zachodnioniemieckich. To dużo pieniędzy. Skąd pan je ma?

-  Nic panu do tego.

-  Proszę odpowiedzieć na pytanie i zmienić ton.

-  Nic panu do tego, skąd mam pieniądze.

-  Najwyraźniej przeceniłem pański poziom umysłowy, ale nawet ktoś tak 

background image

mało   pojętny   jak   pan   powinien   wiedzieć,   że   najmądrzejsze   wyjście   z 

sytuacji to udzielanie odpowiedzi na pytania. Skąd ma pan te pieniądze?

-  Za dodatkową pracę. Długo je ciułałem.

-  Co pan konkretnie robił?

-  Różne rzeczy.

Szluka   popatrzył   na   Frobego,   wysunął   szufladę,   wyjął   owinięty   folią   i 

taśmą   samoprzylepną   pakiecik   o   wymiarach   dwadzieścia   na   dziesięć 

centymetrów   i   położył   na   blacie   biurka,   nie   spuszczając   wzroku   z 

przesłuchiwanego, który udawał, że nic nie widzi. Fróbe otarł pot z nasady 

nosa.

-   Tak, różne rzeczy  - powiedział Szluka. - Na przykład parał się pan 

przemytem i sprzedażą haszyszu. Opłacalne zajęcie, ale na krótką metę, 

panie Fróbe.

-  Nie wiem, o czym pan mówi.

-  Czyżby? Nigdy nie widział pan tego pakietu?

-  Nie. Niby gdzie miałem go widzieć?

-  Ani piętnastu innych, schowanych w drzwiach i siedzeniach samochodu 

Radebergera?

(Cisza.)

-   To spory pakiecik. Rzadko mamy do czynienia z haszyszem, więc nie 

jestem na bieżąco z cenami. Ile by pan za to dostał?

-  Nie wiem, o czym pan mówi.

-   Z pańskiego paszportu wynika, że często jeździ pan do Turcji. W tym 

roku był pan aż siedem razy.

-  Winklers organizuje wycieczki do Turcji. Jako pilot, muszę tam jeździć 

dość często.

background image

-    A  panu   w   to   graj.   W   Turcji   haszysz   jest   stosunkowo   tani   i   łatwo 

dostępny, prawda, panie Fróbe?

(Cisza.)

-   Nic nie mówiąc, sam pan sobie szkodzi. Zebraliśmy dowody i mamy 

świadka.

-  Ten pieprzony dupek puścił farbę!

-  Owszem.

-  Obesrana szwedzka świnia!

-   Niechże pan sobie wreszcie uświadomi, że pańska taktyka jest guzik 

warta. No, dalej, panie Fróbe! Chcę wiedzieć wszystko: nazwiska, daty, 

liczby. Może pan zacząć od początku. Od kiedy przemyca pan narkotyki?

Fróbe zamknął oczy i spadł z krzesła. Martin Beck zauważył, że zanim 

znieruchomiał na podłodze, zamortyzował upadek dłonią.

Szluka skinął na stenografa; ten zamknął zeszyt i błyskawicznie się ulotnił.

-  Blefuje - skonstatował Martin Beck. - Nie zemdlał.

-  Wiem - powiedział Szluka. - Ale pozwolę mu odetchnąć. - Podszedł do 

Frobego i trącił go stopą. - Niech pan wstanie!

Fróbe   nie   zareagował.   Drgały   mu   powieki.   Szluka   otworzył   drzwi   na 

korytarz, coś tam krzyknął, wszedł policjant i chwycił Frobego za ramię.

-  Dosyć froterowania podłogi, Fróbe. Na pryczy będzie panu wygodniej.

Fróbe wstał, obrzucił Szłukę urażonym spojrzeniem i kulejąc, poczłapał za 

policjantem.

Martin Beck odprowadził go wzrokiem.

-  Co z jego nogą?

-     Nic   poważnego   -   powiedział   Szluka.   -   Rana   postrzałowa.   Rzadko 

strzelamy, ale jeśli musimy, jesteśmy skuteczni.

background image

-  Przemycał haszysz. Ciekawe, jak go załatwili.

-   Alfa Matssona? Spokojnie, prędzej czy później wszystko wyśpiewają. 

Chwila oddechu dobrze im zrobi. - Szluka usiadł za biurkiem. - Panu też.

Martin Beck padał z nóg.

-  Niech pan wraca do hotelu i utnie sobie drzemkę - powiedział Szluka. - 

Zaraz pana odwiozą. Zadzwonię później.

Martin Beck nie protestował. Pożegnał się i kiedy zamknął za sobą drzwi, 

usłyszał,   że   Szluka   rozmawia   z   kimś   przez   telefon.  Wyszedł   na   ulicę. 

Radiowóz już czekał.

Rozdział 16

Sprzątaczka   zrobiła   swoje,   zgasiła   światło   i   zamknęła   okiennice. 

Martinowi Beckowi nie chciało się ich otwierać. Już wiedział, że na ulicy 

nie stoi wysoki brunet i nie patrzy wjego okno. Zapalił górne światło i 

rozebrał się. Bolała go głowa i lewe ramię. Przejrzał się w dużym lustrze 

na drzwiach szafy. Nad prawym kolanem miał solidnego siniaka, lewy 

bark był granatowy i spuchnięty. Przesunął dłonią po głowie; na potylicy 

wyczuł obrzęk. Innych obrażeń nie zauważył.

Łoże kusiło miękkością i przyjemnym chłodem. Zgasił światło, położył się 

na   plecach   i   wpatrując   się   w   półmrok,   próbował   myśleć.   Po   chwili 

przekręcił się na bok i zasnął.

Kiedy obudził go dzwonek telefonu, była druga po południu.

-  Spał pan? - zapytał Szluka.

-  Tak.

-  To dobrze. Może pan do nas wpaść?

-  Mogę. Teraz?

-  Wyślę po pana samochód. Będzie za pół godziny. W porządku?

background image

-  Tak. Zejdę za pół godziny.

Wziął prysznic, ubrał się i odemknął okiennice. Oślepiło go ostre słońce. 

Popatrzył  na drugi  brzeg Dunaju.  Ostatnia  noc  wydawała  się  odległa  i 

nierzeczywista.

W samochodzie siedział ten sam kierowca co przed południem. Martin 

Beck odszukał pokój Szluki, zapukał, otworzył drzwi i wszedł.

Szluka   siedział   przy   biurku,   na   którym   leżał   plik   papierów   i   stała 

nieodzowna filiżanka. Skinął głową, wskazał na krzesło, które wcześniej 

zajmował Frobe, podniósł słuchawkę, rzucił  kilka  słów i odłożył ją na 

widełki.

- Jak pan się czuje? - spytał, patrząc na Martina Becka.

-  Dobrze. Przespałem się. Co nowego?

Policjant przyniósł dwie kawy, postawił je na biurku, zabrał pustą filiżankę 

i wyszedł.

- Już wszystko jasne. - Szluka wziął do ręki plik papierów. - Mam to tutaj 

czarno na białym.

-  A co z Alfem Matssonem?

-   To jedyny znak zapytania. Nie udało mi się niczego ustalić. Uparcie 

utrzymują, że nie wiedzą, gdzie on jest.

-  Ale był w ich siatce?

-   W pewnym sensie. Był jednym z pośredników. Siatkę zorganizowali 

Frobe   i   Radeberger.   Dziewczyna   służyła   im   tylko   jako   coś   w   rodzaju 

skrzynki kontaktowej. Boeck... jak ona ma na imię?

Szluka wertował papiery.

-  Ari - podpowiedział Martin Beck. - Aranka.

-  Tak, Ari Boeck. Frobe i Radeberger przemycali haszysz z Turcji, jeszcze 

background image

zanim ją poznali. Wygląda na to, że obaj mieli z nią romans. Po pewnym 

czasie   postanowili   ją   wykorzystać   w   inny   sposób   i   powiedzieli   jej   o 

przemycie. Przystała do nich i odkąd się przeprowadziła na Ujpest, obaj u 

niej przemieszkują. Chyba jest puszczalska.

-  Chyba tak.

-   Radeberger i Frobe jeździli do Turcji jako piloci wycieczek. W Turcji 

załatwiali   haszysz,   który   jest   tam   stosunkowo   tani   i   łatwo   dostępny,   i 

przemycali   go   na   Węgry.   Niewiele   ryzykowali,   zwłaszcza   że   pilotując 

grupy, między innymi troszczyli się o bagaże wszystkich uczestników. Ari 

Beck kontaktowała się

z   pośrednikami   i   pomagała   w   sprzedaży   towaru   w   Budapeszcie. 

Radeberger   i   Fróbe   zbywali   haszysz   dilerom   w   krajach,   do   których 

wyjeżdżali   służbowo,   takich   jak   Polska,   Czechosłowacja,   Rumunia   i 

Bułgaria.

-  Alf Matsson był jednym z nich?

-  Tak, Matsson był dilerem - przytaknął Szluka. - Mieli też innych, którzy 

przyjeżdżali   z  Anglii,   Niemiec   i   Holandii   albo   tutaj,   albo   do   innego 

państwa   bloku   wschodniego.   Płacili   Radeber-gerowi   i   Fróbemu   w 

zachodniej walucie - w funtach, dolarach i markach zachodnioniemieckich 

- zabierali haszysz i sprzedawali u siebie.

-  Wszyscy dobrze na tym wychodzili, z wyjątkiem tych, którzy kupowali i 

zażywali   to   świństwo.   Dziwne,   że   tak   długo   bezkarnie   uprawiali   ten 

proceder.

Szluka podniósł się, podszedł do okna, złożył dłonie na plecach, popatrzył 

na ulicę i wrócił za biurko.

-   Nie - powiedział - to wcale nie jest dziwne. Dopóki nie handlowali 

background image

narkotykami   u   nas   albo   w   innym   socjalistycznym   państwie,   tylko 

sprzedawali   je   pośrednikom   z   Zachodu,   mogli   liczyć   na   bezkarność. 

Ponieważ   w   krajach   kapitalistycznych   panuje   przekonanie,   że   z   bloku 

wschodniego   nie   ma   czego   przemycać,   kontrole   na   granicach   są 

praktycznie żadne. Gdyby próbowali znaleźć popyt na swój towar tutaj, 

szybko by wpadli. Zresztą to by się im nie opłacało, woleli zarabiać w 

zachodniej walucie.

-  Na pewno nieźle się obłowili.

-   Owszem. Dilerzy też nie mogli narzekać. Dość sprytnie to urządzili. 

Gdyby   nie   zaczął   pan   szukać  Alfa   Matssona,   dużo   czasu   by   upłynęło, 

zanim byśmy ich namierzyli.

-  Co mówią o Alfie Matssonie?

-     Że   był   ich   dilerem   w   Szwecji.   W  ciągu   roku   kupił   od   nich   sporo 

haszyszu.   Twierdzą,   że   ostatni   raz   widzieli   się   z   nim   w   maju,   kiedy 

przyjechał do Budapesztu po kolejną partię. Dostał mniej, niż chciał, i 

dosyć szybko odezwał się do Ari Boeck. Umówili się na spotkanie prawie 

trzy   tygodnie   temu,   ale   się   z   nimi   nie   skontaktował.   To,   co   ukryli   w 

samochodzie, czekało właśnie na niego.

-  Może się z jakiegoś powodu pokłócili i Matsson zagroził, że ich wyda - 

odezwał się po namyśle Martin Beck. - Spanikowali i pozbyli się go. Tak 

jak ostatniej nocy próbowali się pozbyć mnie.

Szluka milczał.

-  Tak to się odbyło - cicho, jakby do siebie powiedział Martin Beck.

Szluka wstał i przechadzał się po pokoju.

-  Też tak myślałem.

Szluka zatrzymał się przed mapą.

background image

-   A teraz co pan myśli? - zapytał Martin Beck. Szluka odwrócił się do 

niego.

-   Sam nie wiem... Czy mógłby  pan porozmawiać z Radeber-gerem, z 

którym pan się bił? Jest gadatliwy i chyba... takie odniosłem wrażenie... 

zbyt   ograniczony,   żeby   dobrze   kłamać.   Chciałby   go   pan   przesłuchać? 

Może będzie pan miał więcej szczęścia niż ja.

-  Tak, chętnie go przesłucham - odparł Martin Beck.

Rozdział 17

Tetz   Radeberger   wszedł   do   pokoju.   Ubrany   był   tak   jak   poprzedniego 

wieczoru:   obcisły   podkoszulek,   cienkie   spodnie   z   terylenu   z   gumką   w 

pasie   i   lekkie,   tekstylne   buty   na   gumowej   podeszwie.   Strój   zabójcy. 

Zatrzymał się przy drzwiach i ukłonił. Towarzyszący mu policjant trącił go 

w plecy.

Martin   Beck   gestem   wskazał   krzesło   po   drugiej   stronie   biurka.   Tetz 

Radeberger usiadł. W jego niebieskich oczach malowało się wyczekiwanie 

i   niepewność.   Na   czole   miał   plaster,   a   nieco   wyżej,   u   nasady   blond 

włosów, siny obrzęk. Poza tym nic mu nie dolegało; wydawał się zdrowy, 

silny i dość obojętny.

-  Porozmawiamy o Alfie Matssonie - zaczął Martin Beck.

-  Nie wiem, gdzie on jest - odparował Radeberger.

-  Możliwe, ale mimo to porozmawiamy o nim.

Szluka przygotował magnetofon. Stał na biurku z prawej strony. Martin 

Beck wcisnął klawisz. Radeberger czujnie go obserwował.

-  Kiedy poznał pan Alfa Matssona?

-  Dwa lata temu.

-  Gdzie?

background image

-  W Budapeszcie. W Ifjusag. To coś w rodzaju hotelu młodzieżowego.

- Jak go pan poznał?

-  Przez Ari Boeck. Pracowała tam. Na długo, zanim przeprowadziła się na 

Ujpest.

-  I co było dalej?

-   Nic szczególnego. Theo i ja akurat wróciliśmy z Turcji. Urządzaliśmy 

tam   wycieczki   turystom   wypoczywającym   w   nadmorskich   kurortach   w 

Rumunii i Bułgarii. Mieliśmy ze sobą trochę trawy, którą kupiliśmy w 

Istambule.

- Już wtedy przemycaliście narkotyki?

-  Tylko troszkę. Na własny użytek. Ale rzadko paliliśmy. Teraz jesteśmy 

czyści. - Radeberger zrobił krótką pauzę. - To niezdrowe.

-  To po co je kupowaliście?

-  Dla panienek. Dobrze im robią. Są... łaskawsze.

-  Rozumiem. Ale jaki to ma związek z Matssonem?

-     Poczęstowaliśmy   go.   Nie   był   zainteresowany.   Wolał   alkohol.   - 

Zastanawiał   się   przez   chwilę   i   dodał   naiwnie:   -  Alkohol   też   nie   jest 

zdrowy.

-  Sprzedaliście mu narkotyki?

-  Nie, daliśmy. Nie mieliśmy tego dużo. Zainteresował się dopiero wtedy, 

kiedy się dowiedział, jak łatwo można je kupić w Istambule.

-  Czy już wtedy planowaliście przemyt na większą skalę?

-   Rozmawialiśmy o tym. Kłopot polegał na wwozie towaru tam, gdzie 

opłacało się go sprzedawać.

-  Na przykład gdzie?

-   W Skandynawii, Holandii, u nas w Niemczech Zachodnich. Celnicy i 

background image

policjanci  są  bardzo  czujni,  zwłaszcza   kiedy   się   przyjeżdża  z  Turcji,   z 

Afryki Północnej albo Hiszpanii.

-  Czy Matsson zaproponował swoje usługi?

-   Tak. Powiedział, że jak się przyjeżdża z Europy Wschodniej, celnicy 

prawie   nigdy   nie   sprawdzają   bagaży,   szczególnie   jak   się   przylatuje 

samolotem. My mogliśmy bez trudu ściągnąć towar z Turcji na przykład 

tutaj, bo pilotowaliśmy wycieczki, ale nic więcej. Za duże ryzyko. Tu nie 

można sprzedawać. A poza tym się nie opłaca. - Radeberger myślał. - Nie 

chcieliśmy wpaść.

-  Rozumiem. I dogadaliście się z Matssonem?

-  Tak. Miał niezły pomysł. Mieliśmy się spotykać w różnych miejscach, 

które  pasowałyby  Theo i mnie. Zawiadamialiśmy  go i  przyjeżdżał  tam 

służbowo, żeby coś napisać dla swojej gazety. To była dobra przykrywka.

- Jak wam płacił?

-  Gotówką, w dolarach. Plan był świetny i tamtego lata rozbudowaliśmy 

naszą   siatkę,   skaptowaliśmy   innych   dilerów,   Holendra,   którego 

poznaliśmy w Pradze, i...

To była działka Szluki.

-   Gdzie spotkaliście się z Matssonem następnym razem? -spytał Martin 

Beck.

-  W Konstancy, w Rumunii, trzy tygodnie później. Poszło jak po maśle.

-  Czy była z wami panna Boeck?

-  Ari? Nie, po co?

-  Ale wiedziała, czym się zajmujecie?

-  Coś tam wiedziała.

-  Ile razy spotkaliście się z Matssonem?

background image

-  Dziesięć, może piętnaście. Wszystko dobrze się układało. Zawsze płacił 

tyle, ile chcieliśmy, i sam sporo na tym zarabiał.

- Jak pan myśli, ile?

-  Nie wiem, w każdym razie był przy forsie.

-  I gdzie teraz jest?

-  Nie mam pojęcia.

-  Na pewno?

-   Na pewno. Widzieliśmy się w maju, kiedy Ari przeprowadziła się na 

Ujpest. Zatrzymał się w hostelu. Jak dostał przesyłkę, powiedział, że ma 

większe   zapotrzebowanie,   i   znowu   umówiliśmy   się   tutaj   dwudziestego 

trzeciego lipca.

-  I?

-   Przyjechaliśmy dwudziestego pierwszego. W czwartek. Ale on się nie 

pojawił.

-  Był w Budapeszcie, przyleciał dwudziestego drugiego wieczorem. Rano 

dwudziestego trzeciego wyszedł z hotelu. Gdzie mieliście się spotkać?

-  Na Ujpescie. U Ari.

-  To znaczy, że był tam dwudziestego trzeciego przed południem.

-  No przecież mówię, że nie. Nie przyszedł. Czekaliśmy, ale nie przyszedł. 

Dzwoniliśmy do hotelu, nie było go.

-  Kto dzwonił?

- Ja, Theo i Ari. Na zmianę.

-  Dzwoniliście z Ujpestu?

-   Nie. Z różnych miejsc. Powtarzam: on nie przyszedł. Czekaliśmy na 

niego.

-   A więc twierdzi pan, że po przyjeździe do Budapesztu nie spotkał się 

background image

pan z Matssonem.

-  Tak.

-   Załóżmy, że w to wierzę. Nie spotkał się pan z Matssonem. Co nie 

znaczy, że Fróbe albo Boeck nie nawiązali z nim kontaktu, prawda?

-  Nie. Wiem, że nie.

-  Skąd ta pewność?

Na twarzy Radebergera pojawił się wyraz desperacji. Obficie się pocił. W 

pokoju było bardzo ciepło.

-   Proszę posłuchać - powiedział. - Nie wiem, w co pan wierzy, ale ten 

gość, który mnie przesłuchiwał, myśli, że sprzątnęliśmy Matssona. A niby 

czemu mielibyśmy to zrobić? Przecież zarabialiśmy na nim kupę szmalu.

-  Czy płaciliście pannie Boeck?

-     Tak.   Dostawała   swoją   dolę.   Wystarczająco   dużo,   żeby   nie   musiała 

pracować.

Martin Beck długo mu się przyglądał.

-  Zabiliście go?

-  Przecież powiedziałem, że nie. - Głos Radebergera przeszedł w falset. - 

Czy   gdybyśmy   go   zabili,   siedzielibyśmy   tutaj   przez   trzy   tygodnie   z 

towarem?

-  Lubiliście Alfa Matssona? Radeberger miał rozbiegane spojrzenie.

-  Proszę odpowiadać na pytania.

- Jasne.

-   Panna Boeck powiedziała na przesłuchaniu, że pan i Theo Fróbe nie 

znosiliście Matssona.

-  Kiedy pił, był nieprzyjemny. Gardził nami tylko dlatego, że... jesteśmy z 

Niemiec. - Popatrzył błagalnie na Martina Becka, licząc na zrozumienie. - 

background image

A to chyba niesprawiedliwe, prawda?

Zapadła   cisza.   Tetz   Radeberger   wiercił   się   na   krześle   i   nerwowo 

wyłamywał palce ze stawów:

-  Nikogo nie zabiliśmy. Nie jesteśmy tacy.

-  Ostatniej nocy próbowaliście mnie zabić.

-  To co innego - ledwie słyszalnie powiedział Radeberger.

-  Słucham?

-  To była nasza jedyna szansa.

-   Jaka   szansa?   Na   stryczek?   Na   dożywotnie   więzienie?   Radeberger 

spojrzał na niego z rezygnacją w oczach.

-  Przypuszczalnie was to czeka - zauważył uprzejmie Martin Beck. - Czy 

siedział pan już kiedyś w więzieniu?

-Tak. W kraju.

-  Co miał pan na myśli, mówiąc, że pozbawienie mnie życia było waszą 

jedyną szansą?

-     Nie   rozumie   pan?   Jak   pan   przyszedł   do   pensjonatu   z   paszportem 

Matssona, myśleliśmy, że on nie mógł przyjechać i wysłał pana, ale pan 

nic o tym nie wspomniał, zresztą w ogóle pan jakoś nie pasował. Czyli 

Matsson wpadł i wszystko wygadał. Ale nie wiedzieliśmy, kim pan jest. 

Byliśmy w Budapeszcie od dwudziestu dni, towar czekał, zaczęliśmy się 

denerwować, bo po trzech tygodniach trzeba przedłużyć pozwolenie na 

pobyt. Dlatego Theo poszedł za panem, a...

-  A?

-   A ja rozkręciłem samochód i schowałem towar. Theo nic nie wskórał, 

więc   ustaliliśmy,   że Ari   wszystkiego   się   dowie.   Następnego   dnia  Theo 

pojechał za panem do tego kąpieliska, zadzwonił stamtąd do Ari i Ari na 

background image

pana czekała. Potem Theo zobaczył pana na basenie w towarzystwie tego 

gościa, zaczął go śledzić i okazało się, że to glina, bo wszedł do komendy. 

No i sprawa była

jasna. Przez całe popołudnie i wieczór nic się nie działo. Uznaliśmy, że 

pan   jeszcze   nic   nie   powiedział,   bo   inaczej   dorwałaby   nas   policja. 

Wieczorem Theo pojechał do miasta, żeby sprawdzić, czy jest pan z Ari. 

Zobaczył was na przystani przed hotelem. Ari wróciła późno w nocy.

-  I czego się dowiedziała?

-     Nie   wiem,   ale   coś   musiało   być   na   rzeczy,   bo   powiedziała   tylko: 

„załatwcie tę świnię jak najszybciej" - i zamknęła się w swoim pokoju. 

Była wkurzona.

-  Ach, tak?

-     Następnego  dnia  mieliśmy  się  na  baczności.  Byliśmy   w  koszmarnej 

sytuacji,   musieliśmy   pana   uciszyć,   zanim   o   wszystkim   doniósłby   pan 

policji. Nie mieliśmy takiej szansy i prawie straciliśmy nadzieję, kiedy 

nagle wyszedł pan w nocy z hotelu. Theo ruszył za panem pieszo, a ja 

wskoczyłem   do   samochodu   i   przejechałem   przez   Dunaj   mostem 

łańcuchowym. Potem się zmieniliśmy, bo Theo zabrakło odwagi. Poza tym 

jestem   silniejszy.   Dbam   o   swoje   ciało.   -   Umilkł   na   chwilę,   po   czym 

błagalnie, jakby się usprawiedliwiał, dodał: - Nie wiedzieliśmy, że pan jest 

policjantem.

Martin Beck się nie odezwał.

- Jest pan policjantem?

-  Tak. Wróćmy do Alfa Matssona. Powiedział pan, że poznała was panna 

Boeck. Czy oni długo się znali?

-     Niezbyt.   Ari   była   w   Szwecji   z   grupą   sportowców   na   zawodach 

background image

pływackich   i   tam   go   poznała.   Potem   już   nie   mogła   pływać   i   on   ją 

odszukał, kiedy tu przyjechał.

-  Czy Matsson i Ari Boeck są przyjaciółmi?

- Jasne.

-  Czy współżyją ze sobą?

-  Chodzi panu o to, czy ze sobą śpią? No pewnie.

-  Czy pan też sypia z Ari Boeck?

-     Oczywiście.   Jak   tylko   najdzie   mnie   ochota.   Theo   też.   Ari   to 

nimfomanka. Nic się na to nie poradzi. Jasne, że Matsson z nią spał, kiedy 

tu   przyjeżdżał.   Raz   pieprzyliśmy   się   z   nią   we   trzech.   Ari   nie   ma 

zahamowań. Poza tym jest uczynna.

-  Uczynna?

-   Zrobi wszystko, o co sieją poprosi. Trzeba ją tylko od czasu do czasu 

przelecieć. Ja teraz rzadko korzystam. Częste bzykanie nie wychodzi na 

zdrowie. Za to Theo używa, ile wlezie. Dlatego na nic innego nie starcza 

mu siły.

-  Czy nigdy nie pokłócił się pan z Matssonem?

-  O Ari? Nie ma o co.

-  A w innych sprawach?

-  Nie w interesach. Był dobry.

-  A o coś innego?

-  Kiedyś tak się stawiał, że musiałem mu dołożyć. Oczywiście był pijany. 

Ari się nim zajęła i się uspokoił. Stare dzieje.

- Jak pan myśli, gdzie on teraz może być? Radeberger potrząsnął bezradnie 

głową.

-  Nie wiem. Gdzieś w mieście.

background image

-  Czy nie spotykał się tutaj z innymi ludźmi?

-   Przyjeżdżał, dostawał towar i płacił. No i pisał dla picu jakiś artykuł, 

żeby wszystko grało. Wracał po trzech albo czterech dniach.

Martin Beck przyglądał się mężczyźnie, który chciał go zabić.

-  To chyba wystarczy - zdecydował po chwili i wyłączył magnetofon.

Radebergerowi wyraźnie coś leżało na sercu.

-  Co do tej ostatniej nocy... Czy mógłby mi pan wybaczyć?

-  Nie, nie mógłbym. Zegnam.

Dał   znak   policjantowi,   ten   wstał,   chwycił   aresztanta   za   ramię   i 

poprowadził do drzwi. Martin Beck popatrzył zamyślony na jasnowłosego 

Teutona.

-  Chwileczkę, panie Radeberger. Nie chodzi o względy osobiste. W nocy 

usiłował   pan   zamordować   człowieka,   żeby   ratować   własną   skórę. 

Zaplanowaliście to morderstwo najlepiej, jak umieliście, i nie wasza w tym 

zasługa,   że   plan   się   nie   powiódł.   To   nie   tylko   zabronione,   to   narusza 

podstawowe prawo do życia. Dlatego nie podlega wybaczeniu. Tylko tyle. 

Niech pan o tym pomyśli.

Martin Beck cofnął taśmę, włożył ją do kasety i poszedł do Szluki.

-  Przypuszczalnie ma pan rację. Chyba go nie zabili.

-  Tak, na to wygląda - przyznał Szluka. - Zaczęliśmy poszukiwania pełną 

parą.

-  My też.

-  Czy nadal działa pan nieoficjalnie?

-   Nic mi nie wiadomo, żeby coś się zmieniło. Szluka podrapał się po 

karku.

-  Dziwne - powiedział.

background image

-  Co takiego?

-  Że nie możemy go namierzyć.

Pół godziny później Martin Beck wrócił do hotelu. Podawano już kolację. 

Nad Dunajem zapadał zmierzch, na drugim brzegu majaczyły schody  i 

kamienny murek.

Rozdział 18

Martin   Beck  zdążył  się   przebrać   i   już  miał   schodzić   do   jadalni,   kiedy 

zadzwonił telefon.

-  Ze Sztokholmu - poinformowała telefonistka. - Redaktor Eriksson.

Zapamiętał   to   nazwisko;   kwieciście   wymowny   szef   Alfa   Matssona, 

naczelny postępowego tygodnika. Usłyszał nabzdyczony głos:

- Jak mniemam, komisarz Beck. Mówi redaktor naczelny Eriksson.

-  Policjant śledczy. Mężczyzna zignorował poprawkę.

- Jak komisarz zapewne rozumie, wiem o pańskiej misji. To mnie ją pan 

zawdzięcza. Poza tym mam dobre układy w ministerstwie.

Co było do przewidzenia, jego okropny imiennik nie potrafił utrzymać 

języka za zębami.

- Jest pan tam?

- Jestem.

-  Może wyrażajmy się nieco oględniej, jeśli wie pan, co mam na myśli. 

Najpierw muszę zapytać, czy znalazł pan osobę, której szukacie.

-  Matssona? Jeszcze nie.

-  Żadnego, choćby najmniejszego tropu?

-  Żadnego.

-  To niebywałe.

- Yhm.

background image

-  Cóż, jakby to ująć... Jaki zastał pan... klimat?

- Jest ciepło. Poranki bywają mgliste.

-   Słucham? Mgliste poranki? Aha, chyba rozumiem. No tak. W każdym 

razie nie możemy już dłużej brać tego na nasze sumienie. Stała się rzecz 

niesłychana,   otwierają   się   straszne   perspektywy.  Czujemy   się   osobiście 

odpowiedzialni   za   Matssona.   To   jeden   z   naszych   najlepszych 

pracowników, wspaniały człowiek, uczciwy do szpiku kości i lojalny. Jest 

w moim sztabie od paru lat, więc wiem, o czym mówię.

-  Gdzie?

-  Słucham?

-  Gdzie jest?

-  W moim sztabie. Tak to nazywamy. Sztab redakcyjny. Zatem wiem, co 

mówię. Całkowicie za niego ręczę, a to sprawia, że ciąży na mnie ogromna 

odpowiedzialność.

Martin   Beck   próbował   sobie   wyobrazić,   jak   też   wygląda   redaktor 

Eriksson.   To   prawdopodobnie   gruby,   zadufany   w   sobie   kurdupel   o 

świńskich oczkach i z rudą brodą.

-  Dlatego podjąłem dzisiaj decyzję o publikacji naszego pierwszego tekstu 

o sprawie Alfa Matssona w najbliższym numerze. W ten poniedziałek, bez 

dalszej   zwłoki.   Nadszedł   właściwy   moment,   żeby   zainteresować   tym 

opinię publiczną. Chciałem jedynie usłyszeć, czy nie wpadł pan na jego 

trop.

-  Niech pan sobie weźmie ten tekst i... - Martin Beck powstrzymał się w 

ostatniej sekundzie. - I wyrzuci go do kosza -dodał po chwili.

-  Że co? Co pan powiedział? Nie rozumiem.

-   Proszę przeczytać jutrzejsze gazety  - burknął Martin Beck i odłożył 

background image

słuchawkę.

Ta rozmowa pozbawiła go apetytu. Nalał sobie whisky, usiadł i rozmyślał. 

Był   w   złym   humorze,   bolała   go   głowa,   a   poza   tym   zachował   się 

nieuprzejmie. Ale nie nad tym się zastanawiał.

Alf   Matsson   przyleciał   do   Budapesztu   dwudziestego   drugiego   lipca. 

Widzieli go ludzie z kontroli paszportowej. Pojechał taksówką do hostelu 

Ifjusag,   gdzie   spędził   jedną   noc.   Musiał   go   obsłużyć   ktoś   w   recepcji. 

Następnego dnia rano, w sobotę dwudziestego trzeciego, taksówką udał się 

do   hotelu   Duna,   gdzie   spędził   pół   godziny,   "wyszedł   stamtąd   około 

dziesiątej przed południem. Zauważył go personel recepcji.

I od tamtej chwili nikt Alfa Matssona nie widział ani z nim nie rozmawiał. 

Zostawił tylko jeden ślad - klucz do pokoju hotelowego, który zdaniem 

Szluki znaleziono na schodach komendy.

Jeśli przyjąć, że Frobe i Radeberger mówią prawdę, Matsson nie pojawił 

się w umówionym miejscu na Ujpeście, czyli nie mogli go porwać ani 

zabić.

Alf Matsson z niewiadomego powodu rozpłynął się w powietrzu.

Zebrany materiał był wyjątkowo skąpy, ale tylko takim dysponował.

Z   całą   pewnością   pięć   osób,   które   można   uznać   za   świadków,   miało 

kontakt z Alfem Matssonem na węgierskiej ziemi: kontroler paszportów, 

dwóch taksówkarzy i dwoje recepcjonistów.

Gdyby   nieoczekiwanie   coś   mu   się   stało,   gdyby   na   przykład   został 

napadnięty albo porwany, gdyby dostał pomieszania zmysłów albo zginął 

wskutek nieszczęśliwego wypadku, zeznania tych świadków nie miałyby 

żadnej wartości. Ale gdyby zniknął z własnej, nieprzymuszonej woli, ich 

spostrzeżenia dotyczące jego wyglądu i zachowaniu byłyby przydatne w 

background image

śledztwie.

Martin Beck osobiście rozmawiał z dwojgiem hipotetycznych świadków. 

Biorąc   pod   uwagę   problemy   językowe,   nie   był   pewien,   czy   wszystko 

dobrze zrozumiał. Nie mógł zlokalizować taksówkarzy i kontrolera; nawet 

gdyby ich odszukał, przypuszczalnie by się z nimi nie dogadał.

Miał więc do dyspozycji paszport i bagaż Matssona. Nic mu nie mówiły.

Podsumowanie   wypadło   żałośnie,   zdziałał   tyle,   co   nic,   dochodzenie 

utknęło w martwym punkcie. Jeśli zaginięcie Matssona

miało   jakiś   związek   z   kontrabandą-   co   najbardziej   prawdopodobne   - 

Szluka prędzej czy później wszystko wyjaśni. W takiej sytuacji on, Martin 

Beck,   najlepiej   wesprze   węgierską   policję,   wracając   do   kraju,   gdzie 

włączy   do   sprawy   wydział   narkotykowy,   który   pomoże   rozwikłać 

szwedzki wątek tej afery.

Martin Beck powziął decyzję i natychmiast przystąpił do działania.

Najpierw zadzwonił do eleganckiego młodzieńca z ambasady.

-  Czy udało się go panu znaleźć?

-  Nie.

-  Inaczej mówiąc, nic nowego?

-     Matsson   przemycał   narkotyki.   Jest   poszukiwany   przez   węgierską 

policję. My będziemy go ścigać przez Interpol.

-  Wyjątkowo nieprzyjemna sytuacja.

-  Tak.

-  A co to oznacza dla pana?

-  Wracam do Szwecji. Jeśli to możliwe, już jutro. Prosiłbym o pomoc w 

tej sprawie.

-  Nie będzie łatwo, ale zrobię, co się da.

background image

-  Proszę zrobić, to bardzo ważne.

-  Zadzwonię jutro rano.

-  Dziękuję.

-  Mam nadzieję, że miło pan spędził te dni w Budapeszcie.

-  Tak, bardzo miło. Do widzenia. Potem zadzwonił do Szluki.

- Jutro wracam do Szwecji.

-  Ach, tak. Szczęśliwej podróży.

-  Dostaniecie raport o wynikach naszego dochodzenia.

-  A wy nasz. Wciąż nie namierzyliśmy Matssona.

-  Dziwi to pana?

-     Bardzo.   Szczerze   mówiąc,   nigdy   dotąd   czegoś   podobnego   nie 

doświadczyłem. Ale szybko się z tym uwiniemy.

-  Sprawdziliście kempingi?

-  Sprawdzamy. To dość czasochłonne. Poza tym Fróbe próbował odebrać 

sobie życie.

-1?

-   Naturalnie bez powodzenia. Grzmotnął głową w ścianę i nabił sobie 

guza. Umieściłem go na oddziale psychiatrycznym. W ocenie lekarza ma 

skłonności   maniakalno-depresyjne.   Nie   wiem,   czy   dziewczyna   też   nie 

powinna tam trafić.

-  ARadeberger?

- Jest spokojny. Zapytał, czy w więzieniu jest sala gimnastyczna. Jest.

-  Mam prośbę.

-  Słucham.

-  Wiemy, że od piątku wieczorem do sobotniego przedpołudnia Matsson 

zetknął się w Budapeszcie z pięcioma osobami.

background image

-  Recepcjoniści, taksówkarze i...?

-  Kontrola paszportowa.

-   Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że od trzydziestu sześciu 

godzin nie byłem w domu. Rozumiem, że trzeba ich przesłuchać.

-     Tak.   Wypytać   o   wszystko,   co   zapamiętali.   Co   powiedział,   jak   się 

zachowywał, jak był ubrany.

- Jasne.

-  Czy mógłby pan przesłać protokół w wersji niemieckiej albo angielskiej 

pocztą lotniczą do Sztokholmu?

-     Teleks   jest   lepszy.  Ale   może   się   z   tym   uporamy,   zanim   pan   stąd 

wyjedzie.

-     Wątpię.   Przypuszczalnie   będę   miał   samolot   o   jedenastej   przed 

południem.

-   Słyniemy z błyskawiczności. Zeszłej jesieni małżonka ministra handlu 

padła ofiarą złodzieja torebek koło Stadionu Ludowego. Kiedy przyjechała 

do nas taksówką, żeby to zgłosić, zguba już na nią czekała w dyżurce. To 

nasza specjalność. Zobaczymy, co się da zrobić.

-  Dziękuję. I do widzenia.

-  Do widzenia. Szkoda, że nie zdążyliśmy się spotkać na mniej oficjalnym 

gruncie.

Po   krótkim   namyśle   Martin   Beck   zamówił   rozmowę   ze   Sztokholmem. 

Czekał dziesięć minut.

-     Lennart   wyjechał   -   powiedziała   żona   Kollberga.   -Jak   zwykle   nie 

wspomniał, dokąd się wybiera. Służbowo, to wszystko. Wróci w niedzielę. 

Trzymaj się. Cholerna policja!

Pozostał Melander. Tym razem połączenie zajęło tylko pięć minut.

background image

-  Cześć! Nie przeszkadzam?

-  Właśnie się położyłem.

Melander   słynął   z   doskonałej   pamięci,   dziesięciogodzinnego   snu   i 

osobliwej zdolności do uporczywego przebywania w toalecie.

-  Czy jesteś wprowadzony w sprawę Matssona?

- Jasne.

-     Dowiedz   się,   co   robił   wieczorem   w   przeddzień   wyjazdu.   Ze 

szczegółami. Jak się zachowywał, co mówił, jak był ubrany.

-  Teraz?

-  Nie, może być jutro. -Aha.

-  No to cześć!

-  Cześć!

Martin Beck zakończył sesję telefoniczną, wziął papier i długopis i zszedł 

na dół.

Bagaż Alfa Matssona nadal stał w pomieszczeniu za recepcją.

Zdjął pokrywę maszyny do pisania, wkręcił papier i napisał: „Przenośna 

maszyna   do   pisania   Erika.   Zółtobrązowa   walizka   ze   świńskiej   skóry, 

stosunkowo nowa".

Otworzył walizkę, położył zawartość na blacie i pisał dalej:

„Koszula w czarno-szaro-białą kratę

Brązowa koszula noszona na spodnie

Biała koszula z popeliny, świeżo wyprana, pralnia Metro na Hagagatan

Jasnoszare gabardynowe spodnie, wyprasowane

Trzy chustki do nosa, białe

Cztery pary skarpet, brązowe, granatowe, jasnoszare, bordowe

Dwie pary kolorowych slipów w zielono-białą kratkę

background image

Siatkowy podkoszulek

Para jasnobrązowych zamszowych butów".

Przyglądał się ponuro jakiejś kaftanopodobnej części garderoby. Po chwili 

wyszedł z nią do recepcji, gdzie siedziała urocza, przemiła dziewczyna: 

niewysoka, zgrabna, o smukłych palcach, ładnych łydkach i kostkach i 

długich udach. Na łydkach dostrzegł kilka ciemnych włosków. Żadnych 

pierścionków. Patrzył na nią, błądząc myślami gdzie indziej.

- Jak to się nazywa? - zapytał.

-  Blezer dżersejowy.

Zastanawiał   się.   Dziewczyna   poczerwieniała,   przesunęła   się   na   skraj 

kontuaru, obciągnęła spódniczkę, poprawiła biustonosz i pas do pończoch. 

Nie miał pojęcia, dlaczego.

Usiadł przy maszynie i napisał:

„Granatowy blezer z dżerseju

58 kartek papieru maszynowego A4

Gumka tuszowa

Golarka elektryczna Remington

Powieść Nocny wędrowiec Kurta Salomonsona*

Neseser

W neseserze:

Woda po goleniu Tabac

Mydło, nierozpakowane

Tubka pasty do zębów Sąuibb, używana

Szczoteczka do zębów

Płyn do ust Vademecum

Magnecyl z kodeiną, opakowanie nienaruszone

background image

Granatowa plastikowa okładka

500 $ w banknotach dwudziestodolarowych

600 Skr. w banknotach stukoronowych, nowa emisja

Spisane na maszynie Alfa Matssona".

* Nattoandraren (1960).

Wszystko spakował, złożył wykaz i wyszedł. Recepcjonistka spojrzała na 

niego speszona. Wyglądała jak pierwiosnek:

Udał się do sali jadalnej na spóźnioną kolację. Wciąż nieobecny myślami. 

Kelner postawił przed nim na stole szwedzką flagę. Maestro zagrał mu nad 

lewym uchem Ach, Varmlandio przecudna*. Na nic nie zwracał uwagi.

Wypił   kawę   jednym   haustem.   Nie   czekając   na   rachunek,   zostawił 

czerwony banknot stuforintowy, poszedł na górę i położył się.

* Ack Varmeland, du skona - pieśń szwedzka z 1822, oparta na tradycyjnej 

melodii ludowej, słowa: A. Fryxell i F.A. Dahlgren.

Rozdział 19

Młodzieniec z ambasady zadzwonił kilka minut po dziewiątej.

-     Ma   pan   szczęście   -   obwieścił.   -   Udało   mi   się   zarezerwować   jedno 

miejsce   w   samolocie,   który   wylatuje   z   Budapesztu   o   dwunastej.   Za 

dziesięć druga będzie pan w Pradze, a pięć minut później ma pan samolot 

SAS-u do Kopenhagi.

-  Dziękuję - powiedział Martin Beck.

-  Załatwienie tego w tak krótkim czasie nie było łatwe. Czy mógłby pan 

osobiście   zgłosić   się   po   bilety   w   liniach   Malevu?   Już   się   z   nimi 

rozliczyłem, wystarczy tylko odebrać.

-  Naturalnie. Bardzo dziękuję.

-  Wobec tego szczęśliwej podróży, panie Beck. Miło było pana tu gościć.

background image

- Jeszcze raz dziękuję i do widzenia.

Rzeczywiście, bilety już na niego czekały u ciemnowłosej wyfiokowanej 

piękności, z którą rozmawiał trzy dni temu.

Wrócił do hotelu, spakował torbę, posiedział chwilę przy oknie i paląc 

papierosa, patrzył na Dunaj. Potem opuścił pokój, w którym mieszkał pięć 

dni, a Alf Matsson pół godziny, zszedł do recepcji i zamówił taksówkę. Po 

wyjściu z hotelu zobaczył nadjeżdżający z dużą prędkością niebiesko-biały 

radiowóz. Zahamował tuż przy schodach, wyskoczył z niego nieznany mu, 

umundurowany   policjant   i   błyskawicznie   pokonał   drzwi.   Martin   Beck 

zdążył zauważyć kopertę w jego dłoni.

Jego taksówka zatrzymała się za radiowozem, siwowąsy portier otworzył 

tylne drzwiczki. Martin Beck poprosił go, by chwilę zaczekał, i wszedł w 

drzwi   obrotowe   równocześnie   z   policjantem,   który   w   towarzystwie 

recepcjonisty   właśnie   wychodził.   Recepcjonista   gestem   wskazał   na 

policjanta i po kilku obrotach udało im się spotkać na schodach, gdzie 

Martin   Beck   dostał   kopertę.   Rozdał   ostatnie   aluminiowe   monety 

recepcjoniście i portierowi i wsiadł do taksówki.

W samolocie zajął miejsce obok hałaśliwego angielskiego samochwały, 

który bryzgając mu śliną w twarz, przytaczał epizody ze swojej nudnej 

pracy komiwojażera.

WPradze Martin Beck przebiegł przez halę tranzytową i w ostatniej chwili 

wszedł   na   pokład.  Z   ulgą   zauważył,  że   nie   ma   soczyście   wymownego 

Anglika, i po starcie otworzył kopertę.

Szluka  i jego ludzie dali z siebie wszystko, żeby  potwierdzić  opinię  o 

błyskawicznym działaniu. Przesłuchali sześcioro świadków i sporządzili 

raport po angielsku.

background image

„Streszczenie   przesłuchań   osób,   które   miały   kontakt   z   poszukiwanym 

obywatelem   szwedzkim   Alfem   Sbctenem   Matssonem   od   chwili   jego 

wylądowania na lotnisku Ferihegy  w Budapeszcie o godzinie 22.15 22 

lipca 1966 do jego zaginięcia po opuszczeniu hotelu Duna w Budapeszcie 

między godziną 10.00 a 11.00 23 lipca tego samego roku.

Kontroler paszportów Ferenc Havas, który sam pełnił służbę na Ferihegy 

w nocy z 22 na 23 lipca 1966, nie przypomina sobie, by widział Alfa 

Matssona.

Taksówkarz Janos Lucacs pamięta, że w nocy z 22 na 23 wiózł pasażera z 

Ferihegy do hostelu Ifjusag. Zdaniem Lucacsa, mężczyzna miał 25-30 lat, 

nosił brodę i mówił po niemiecku. Lucacs, który nie zna niemieckiego, 

zrozumiał   tylko   tyle,   że   ma   jechać   do   Ifjusag.   Wydaje   mu   się,   że 

mężczyzna miał walizkę, którą położył obok siebie na tylnym siedzeniu.

Student medycyny Leo Szabo, recepcjonista z hostelu Ifjusag, pracujący 

na nocną zmianę z 22 na 23 lipca, przypomina sobie mężczyznę, który 

zameldował się późnym wieczorem między

17 a 24 lipca. Wszystko wskazuje na to, że był to Alf Matsson, mimo że 

Szabo   nie   pamięta   godziny   jego   przybycia,   nazwiska   ani   narodowości. 

Zdaniem Szabo, gość miał 30-35 lat, dobrze mówił po angielsku i nosił 

brodę.   Ubrany   był   w   jasne   spodnie,   niebieską   marynarkę,   chyba   białą 

koszulę i krawat. Miał jedną albo dwie walizki. Szabo nie przypomina 

sobie, żeby wcześniej widział tego mężczyznę.

Taksówkarz Bela Peter wiózł Alfa Matssona z hostelu Ifjusag do hotelu 

Duna  rano   23   lipca.   Pamięta   młodego   mężczyznę   z  brązową   brodą,   w 

okularach,   którego   bagaż   składał   się   z   dwóch   walizek,   w   mniejszej 

prawdopodobnie była maszyna do pisania.

background image

Recepcjonista Bela Kovacs z hotelu Duna pobrał paszport Alfa Matssona i 

dał mu klucz do pokoju 105 przed południem 23 lipca. Zdaniem Kovacsa, 

Matsson   miał   na   sobie   jasne,   prawdopodobnie   szare   spodnie,   białą 

koszulę, niebieską marynarkę i jednokolorowy krawat. I jasny płaszcz na 

ramieniu.

Recepcjonistka   Eva   Petrović   z   tego   samego   hotelu   widziała   Matssona, 

kiedy przybył do Duny tuż przed 10 przed południem 23 lipca i wyszedł 

mniej więcej pół godziny później. Podała najbardziej szczegółowy rysopis 

Matssona   i   jest   pewna   wszystkich   szczegółów,   z   wyjątkiem   koloru 

krawata.  Według   panny   Petrović,   Matsson   był   w   tym   samym   ubraniu. 

Średniego wzrostu, oczy  niebieskie, włosy  ciemne, nosił brodę, wąsy  i 

okulary   w   okrągłych   drucianych   oprawkach.   Miał   na   sobie   jasnoszare 

spodnie,   granatowy   letni   blezer,   białą   koszulę,   niebieski   lub   czerwony 

krawat, beżowe półbuty. Na ramieniu zauważyła jasnobeżowy popelinowy 

płaszcz".

Szluka dopisał kilka zdań od siebie:

„Jak   Pan   widzi,   nie   uzyskaliśmy   dużo   więcej   ponad   to,   co   już 

wiedzieliśmy.   Ani   jeden   świadek   nie   przypomina   sobie   niczego 

szczególnego, co Matsson powiedział albo zrobił. Opis jego ubrania w 

chwili   zaginięcia   włączyłem   do   rysopisu,   który   rozesłaliśmy   po   całym 

kraju. Gdy tylko pojawią się nowe dane, natychmiast Pana zawiadomię. 

Szczęśliwej podróży! Vilmos Szluka".

Martin   Beckjeszcze   raz   przeczytał   raport.   Zastanawiał   się,   czy   Eva 

Petrović   to   ta   dziewczyna,   która   pomogła   mu   ustalić   nazwę 

kaftanopodobnej części garderoby Alfa Matssona.

Na odwrocie raportu napisał:

background image

„Jasnoszare spodnie

Biała koszula

Granatowy blezer

Czerwony albo niebieski krawat

Beżowe półbuty

Jasnobeżowy popelinowy płaszcz".

Wyjął listę zawartości walizki Matssona, przeczytał ją, schował z raportem 

do aktówki, odchylił się w fotelu i zamknął oczy. Nie spał, siedział tak do 

chwili, kiedy samolot zaczął schodzić przez cienką warstwę chmur, spod 

której wyłoniła się Kopenhaga.

Na   Kastrup   wszystko   było   po   staremu.   Długo   stał   w   kolejce,   zanim 

dobrnął do hali tranzytowej, gdzie przed różnymi kontuarami tłoczyli się 

ludzie   najróżniejszych   narodowości.   Wypił   w   barze   kufel   tuborga, 

zbierając  siły  do  odbioru  bagażu,  co  wymagało   nie  lada  cierpliwości  i 

samozaparcia.

Dopiero po trzeciej wyszedł z lotniska. Na postoju czekało dużo wolnych 

taksówek, włożył torbę do pierwszej, usiadł z przodu i podał kierowcy 

adres portu w Dragorze.

Prom,   gotowy   do   odbicia,   nazywał   się   „Drogden"   i   był   wyjątkowo 

brzydki. Martin Beck zostawił torbę i aktówkę w kawiarni i wyszedł na 

pokład, kiedy prom wziął kurs na Szwecję.

Po   upalnych   dniach   w   Budapeszcie   bryza   na   Sundzie   wydawała   się 

chłodna i Martin Beck po chwili wrócił do kawiarni. Na promie było dużo 

ludzi, przeważnie kobiety, które wybrały się do Dragoru na duże zakupy.

Przeprawa   zajęła   niespełna   godzinę.   W   Limhamnie   od   razu   złapał 

taksówkę, która zawiozła go do Malmó. Kierowca był rozmowny, mówił 

background image

skańskim dialektem, niemal tak samo niezrozumiałym jak węgierski.

Rozdział 20

Taksówka   zatrzymała   się   przed   komendą   policji   na   Davidhalls-torg. 

Martin Beck pokonał szerokie schody i zdeponował torbę w przeszklonej 

dyżurce.   Choć   był   tu   parę   lat   temu,   znów   zrobiły   na   nim   wrażenie 

masywność i majestat budynku, okazałe hole i przestronne korytarze. Na 

drugim piętrze stanął pod drzwiami z tabliczką KOMISARZ, zapukał i 

wśliznął się do środka. Ktoś kiedyś powiedział, że potrafi stanąć w pokoju, 

zamknąć za sobą drzwi i jednocześnie w nie pukać z drugiej strony. Było 

w tym ziarenko prawdy.

-  Czołem! - powiedział.

W pokoju było dwóch mężczyzn. Jeden, bardzo duży, opierał się o ramę 

okna   i   żuł   wykałaczkę.   Drugi,   wysoki,   chudy,   z   zaczesanymi   do   tyłu 

włosami,   o   żywym   spojrzeniu,   siedział   za   biurkiem.   Obaj   byli   po 

cywilnemu. Ten za biurkiem popatrzył krytycznie na Martina Becka.

-   Piętnaście minut temu przeczytałem w gazecie, że jesteś za granicą i 

roznosisz w pył międzynarodowe siatki handlarzy narkotyków. A teraz tu 

wchodzisz i mówisz „czołem". Co to za maniery? Chcesz czegoś?

-     Pamiętasz   tę  historię   z  nożem  w  nocy   na Trzech   Króli?   I   gościa   o 

nazwisku Matsson?

-  Nie. A powinienem?

- Ja pamiętam - odezwał się ospale mężczyzna pod oknem.

-  To Mansson - poinformował komisarz. - Zajmuje się... C ]o ty właściwie 

robisz, Mansson?

-  Nic. Wybieram się do domu.

-  Otóż to, nic nie robi i wybiera się do domu. No, Mansson, co pamiętasz?

background image

-  Zapomniałem.

-  Czy mógłbyś pomóc w czymś jeszcze?

-  Yhm, w poniedziałek. Teraz mam wolne.

-  Musisz tak ciamkać?

-  Odzwyczajam się od palenia.

-  Co pamiętasz o tej aferze z nożem?

-  Nic.

-  Nic a nic?

-  Nic. Backlund nad tym ślęczał.

-  I co mówił?

-  Nie wiem. Ciężko zasuwał przez kilka dni. I był cholernie skryty.

-  Masz szczęście - powiedział komisarz do Martina Becka.

-  Bo?

-  Bo poznasz Backlunda - wyjaśnił Mansson.

-   Otóż to - dodał komisarz. - Backlund jest popularny. Będzie za pół 

godziny. Pokój trzysta dwanaście. Weź numerek.

-  Dzięki.

-  Czy to ten sam Matsson, którego szukacie?

-  Tak.

- Jest w Malmó?

-  Raczej nie.

-  To do bani - ze smutkiem zauważył Mansson.

-  Co takiego?

-  Wykałaczka.

-  No to zapal, do cholery! Nikt ci nie kazał jeść wykałaczek.

-  Podobno można dostać smakowe - powiedział Mansson. Martin Beck aż 

background image

za dobrze czuł bluesa. Prawdopodobnie coś

popsuło im dzień. Zadzwoniły żony, podkreśliły, że jedzenie się zmarnuje, 

i zapytały, czy nie ma innych policjantów.

Zostawił kolegów z ich kłopotami i poszedł do stołówki na herbatę. Wyjął 

papiery od Szluki i jeszcze raz przeczytał skromne zeznania świadków.

Gdzieś za jego plecami trwała wymiana zdań.

-  Przepraszam, że pytam, ale czy to naprawdę babeczka migdałowa?

-  A niby co innego?

-    Wygląda   na  zabytek  kultury.  Aż   szkoda   jeść.   Muzeum   cukiernictwa 

byłoby zachwycone.

- Jak się nie podoba, może pan pójść gdzie indziej.

-   Na przykład dwa piętra niżej, żeby złożyć doniesienie, że oferuje pan 

śmiertelnie   niebezpieczną   broń.   Zamawiam   babeczkę   migdałową,   a 

dostaję   skamielinę,   której   powstydziłyby   się   nawet   Szwedzkie   Koleje 

Państwowe. Ja jestem bardzo wrażliwy...

-   Wrażliwy, akurat. Poza tym sam pan ją wybrał. Martin Beck odwrócił 

się i spojrzał na Kollberga.

-  Cześć.

-  Cześć.

Nie   wydawali   się   szczególnie   zaskoczeni.   Kollberg   odsunął   nieudany 

wypiek.

-  Kiedy przyjechałeś?

-  Przed chwilą. Co tu robisz?

-  Chcę porozmawiać z niejakim Backlundem.

- Ja też.

-     Właściwie   miałem   tu   inną   sprawę   -   dorzucił   Kollberg   gwoli 

background image

usprawiedliwienia.

Dziesięć   minut   później,   o   piątej,   udali   się   do   Backlunda,   starszego 

mężczyzny o miłej, acz przeciętnej aparycji. Uścisnął im dłonie.

-  Ach. Wytworni goście. Ze Sztokholmu. - Odsunął im krzesła i usiadł. - 

Proszę, proszę. Czemu zawdzięczamy ten zaszczyt?

-     W   nocy   na   Trzech   Króli   doszło   do   jakiejś   bójki   na   noże.   Został 

okaleczony Alf Matsson.

-     Tak,   zgadza   się.   Pamiętam   tę   sprawę.   Jest   zamknięta.   Prokurator 

zdecydował o niewnoszeniu aktu oskarżenia.

-  Co się właściwie stało? - zapytał Martin Beck.

-  Stało, jak stało... Momencik, przyniosę dokumenty.

Backlund   wrócił   po   dziesięciu   minutach   z   kopią   zszytego   raportu.   Był 

zdumiewająco   obszerny.   Przez   chwilę   go   wertował,   nie   kryjąc 

zadowolenia i dumy.

-  Zacznijmy od początku - powiedział.

-  Potrzebne nam tylko ogólne pojęcie o tym, co zaszło - wtrącił Kollberg.

-   Rozumiem. O pierwszej dwadzieścia trzy szóstego stycznia tego roku 

policjanci Kristiansson i Kvant, pełniący służbę patrolową na Linnegatan, 

otrzymali rozkaz udania się do posesji przy Sveagatan dwadzieścia sześć 

w Limhamnie, gdzie jedna osoba doznała obrażeń wskutek cięć nożem. 

Policjanci   Kristiansson   i   Kvant   przybyli   pod   wskazany   adres   około 

pierwszej dwadzieścia dziewięć. Zastali tam jedną osobę, która podawała 

się za dziennikarza Alfa Sbctena Matssona, pochodzącego ze Sztokholmu i 

zamieszkałego   na   Fleminggatan   trzydzieści   cztery.  Alf   Sbcten   Matsson 

oświadczył,   że   został   pobity   i   okaleczony   nożem   przez   dziennikarza 

Bengta   Ei-lerta   Jónssona,   pochodzącego   z   Malmo   i   zamieszkałego   na 

background image

Sveaga-tan   dwadzieścia   sześć   w   Limhamnie.   Matsson,   który   na 

zewnętrznej stronie lewego nadgarstka miał zadraśnięcie mniej więcej pię-

ciocentymetrowej   długości,   został   odwieziony   przez   policjantów 

Kristianssona i Kvanta na polikliniczny oddział nagłych wypadków przy 

Szpitalu  Publicznym,  natomiast  Bengt  Eilert  Jónsson  został  przekazany 

policji kryminalnej w Malmo przez policjantów Elofs-sona i Borglunda, 

których wezwali policjanci Kristiansson i Kvant. Obaj byli pod wpływem 

alkoholu.

-  Kristiansson i Kvant?

Backlund obrzucił Kollberga pełnym wyrzutu spojrzeniem i kontynuował:

-  Matsson, po opatrzeniu na poliklinicznym oddziale nagłych wypadków 

przy Szpitalu Publicznym, również został przekazany policji kryminalnej 

w Malmo celem złożenia zeznań. Zeznał, że urodził się piątego sierpnia 

tysiąc   dziewięćset   trzydziestego   trzeciego   roku   w   Mólndalu,   jest 

zameldowany...

-     Moment   -   przerwał   Martin   Beck.   -   Nie   musimy   znać   wszystkich 

szczegółów.

-  Aha. Ale pragnąłbym zauważyć, że niełatwo uzyskać jasny obraz, jeśli 

cokolwiek się pominie.

-  Czy ten raport daje jasny obraz?

-  Mogę odpowiedzieć, że tak i nie. Wersje różnią się między sobą. Dane 

dotyczące   czasu   również.   Zeznania   świadków   są   bardzo   ogólnikowe. 

Dlatego prokurator nie doszukał się podstaw do wniesienia oskarżenia.

-  Kto przesłuchiwał Matssona?

- Ja. Przesłuchiwałem go osobiście i bardzo wnikliwie.

-  Czy był pijany? Backlund wertował raport.

background image

-  Chwileczkę... O, już mam. Przyznał się do spożywania alkoholu, ale w 

umiarkowanej ilości.

- Jak się zachowywał?

-     Tego   nie   zanotowałem.   Ale   Kristiansson   i   Kvant   oświadczyli... 

momencik...   że   szedł   dość   chwiejnie,   mówił   spokojnie   i   nie   zawsze 

wyraźnie.

Martin Beck się poddał. Kollberg nie dawał za wygraną.

- Jak wyglądał?

-   Tego również nie zanotowałem. Jeśli dobrze pamiętam, był schludnie 

ubrany.

- Jak to się stało, że oberwał nożem?

-  Można by powiedzieć, że przebieg tego zajścia jest niejasny, ponieważ 

zeznania   były   rozbieżne.   Jeśli   mnie   pamięć   nie   myli...   aha,   no   tak... 

Matsson oznajmił, że został skaleczony około północy, natomiast według 

Jonssona   stało   się   to   nie   wcześniej   niż   po   godzinie   pierwszej.   Bardzo 

trudno było uzyskać jasność w tym punkcie.

-  Czy on w ogóle dostał w kość?

-     Mam   tutaj   wersję   Jonssona.   Bengt   Eilert   Jónsson   zeznaje,   że   on   i 

Matsson, którego po raz pierwszy spotkał w związku z wykonywanym 

zawodem,   znali   się   od   blisko   trzech   lat   i   że   przed   południem   piątego 

stycznia przypadkiem natknął się na Matsso-

na, który zatrzymał się w Hotelu Savoy, i zaprosił go, ponieważ Matsson 

był sam, do swojego domu na kolację o godzinie...

-  Dobrze, dobrze, ale co powiedział o samej bójce? Backlund poskromił 

pierwsze oznaki irytacji. Przerzucił kilka

stron.

background image

-   Jonsson   zaprzecza,   jakoby   doszło   do   umyślnego   pobicia,   przyznaje 

jednak, że mniej więcej kwadrans po pierwszej pchnął Matssona, Matsson 

się przewrócił i skaleczył kieliszkiem, który trzymał w dłoni.

-  Kieliszkiem? Przecież był draśnięty nożem.

-  Ta kwestia została poruszona w poprzednim akapicie... Chwileczkę. Jest. 

Matsson oznajmił, że tuż przed jedenastą wdał się w rękoczyny z Bengtem 

Jónssonem i że prawdopodobnie wtedy oberwał w lewą rękę nożem, który 

zauważył   wcześniej   w   mieszkaniu   Jonssona.   Sami   widzicie.  Tuż   przed 

jedenastą! i kwadrans po pierwszej! Różnica dwóch godzin i dwudziestu 

minut! Otrzymaliśmy zaświadczenie wystawione przez lekarza ze Szpitala 

Publicznego.   Pięciocentymetrowej   długości   rozcięcie   skóry,   obfite 

krwawienie, krawędzie rany...

Kollberg pochylił się do przodu i wbił wzrok w mężczyznę czytającego 

raport.

-   To nas nie interesuje. Co ty  o tym myślisz?  Coś się przecież stało. 

Dlaczego? Jak?

Backlund nie krył irytacji. Zdjął okulary i nerwowo je czyścił.

-  Stało się i stało się. Wszystko jest tutaj. Starannie spisane i sprawdzone. 

Nie   wiem,   jak   mam   wyjaśnić   tę   sprawę,   nie   referując   zebranych 

materiałów. Jeśli chcecie, sami je przejrzyjcie. Proszę bardzo.

Położył raport na krawędzi stołu. Martin Beck obojętnie go przewertował i 

obejrzał   dołączone   na   końcu   zdjęcia   kuchni,   salonu   i   kamiennych 

schodków. Ładny wystrój i nienaganny porządek. Na schodkach było kilka 

ciemnych plamek wielkości jednego óre. Gdyby nie zostały zaznaczone 

białymi   strzałkami,   pewnie   nikt   by   ich   nie   zauważył.   Przekazał   raport 

Kollbergowi i zabębnił palcami po poręczy krzesła.

background image

-  Czy Matsson był przesłuchiwany tutaj? - zapytał.

-  Tak, w tym pokoju.

-  Pewnie długo rozmawialiście.

-  Owszem, złożył szczegółowe zeznanie.

- Jakie sprawiał wrażenie?

Irytacja   Backlunda   sięgnęła   zenitu.   Bez   przerwy   coś   przekładał   na 

pociągniętym pokostem blacie, przesuwał i ustawiał na miejsce.

-   Wrażenie, wrażenie. Wszystko jest w raporcie. Już to mówiłem. Poza 

tym do zdarzenia doszło w mieszkaniu prywatnym, a potem Matsson nie 

chciał złożyć doniesienia. Nie rozumiem, co chcecie wiedzieć.

Kolłberg odłożył raport, w ogóle do niego nie zaglądając, i podjął ostatnią 

próbę.

-  Chcemy poznać twoją prywatną opinię o Alfie Matssonie.

-  Nie mam żadnej - odparł niechętnie Backlund.

Kiedy   wyszli,   wciąż   siedział   przy   stole,   pochylony   nad   swoimi 

protokołami postępowania przygotowawczego. Wyraźnie znie-smaczony.

-  No, no - skwitował Kolłberg w windzie.

Bengt Jónsson mieszkał w niedużej parterowej willi z werandą i ogrodem. 

Furtka była otwarta, na żwirowej alejce opalony blondyn siedział w kucki 

przy dziecięcym rowerku. Tłustymi od smaru rękami próbował założyć 

łańcuch.   Obok   stał   mniej   więcej   pięcioletni   chłopczyk   z   kluczem 

francuskim w dłoni.

Kiedy Kolłberg i Martin Beck weszli na posesję, mężczyzna wstał i wytarł 

dłonie o spodnie. Mógł mieć około trzydziestki, miał na sobie kraciastą 

koszulę, brudne spodnie khaki i saboty.

-  Bengt Jónsson?- spytał Kolłberg.

background image

-  Tak, to ja.

Mężczyzna przyglądał się im podejrzliwie.

- Jesteśmy z policji kryminalnej ze Sztokholmu - powiedział Martin Beck. 

- Chcielibyśmy pana prosić o kilka informacji na temat pana przyjaciela, 

Alfa Matssona.

-  Przyjaciela - powtórzył blondyn. - Tak bym go nie nazwał. Czy chodzi o 

to, co wydarzyło się tej zimy? Myślałem, że to było i minęło.

-     Owszem.   Sprawa   jest   zamknięta   i   nikt   nie   będzie   do   tego   wracał. 

Interesuje nas co innego, mianowicie osoba Alfa Matssona.

-  Przeczytałem w gazecie o jego zaginięciu. Podobno był wjakiejś siatce 

narkotykowej. Nie miałem pojęcia, że ćpał.

-  Nie ćpał, sprzedawał.

-  O cholera. Co was interesuje? O narkotykach nic nie wiem.

-     Mógłby   pan   nam   pomóc   w   wyrobieniu   sobie   opinii   o   Matssonie   - 

wyjaśnił Martin Beck.

-  To znaczy?

-  Wszystko, co pan o nim wie - włączył się Kolłberg.

-   Wiem niewiele, mimo że znamy się od trzech lat. Przed tym zajściem 

spotkałem go zaledwie kilka razy. Też jestem dziennikarzem, widywaliśmy 

się służbowo.

-  A czy mógłby pan opowiedzieć, co się właściwie stało zimą? - zapytał 

Martin Beck.

-     Usiądźmy   -   zaproponował   Jónsson,   wchodząc   na   werandę.   Na 

werandzie stał stół i cztery wiklinowe krzesła. Martin

Beck   usiadł   i   poczęstował   Jonssona   papierosem.   Kolłberg   zerknął 

podejrzliwie   na   krzesło,   po   czym   ostrożnie   się   na   nim   usadowił. 

background image

Niebezpiecznie zatrzeszczało pod jego ciężarem.

-   Jak   się   pan   zapewne   domyśla   -   zaczął   Martin   Beck   -   interesuje   nas 

wyłącznie   to,   co   ma   pan   do   powiedzenia   na   temat   charakteru   Alfa 

Matssona. Do samej awantury ani my, ani policja w Malmó nie zamierza 

wracać.

-  Przypadkiem spotkałem Alfa na ulicy. Zatrzymał się w hotelu w Malmó 

i zaprosiłem go na kolację. Prawdę mówiąc, nigdy go nie lubiłem, ale był 

sam i chciał, żebyśmy poszli razem do knajpy, więc pomyślałem, że będzie 

lepiej, jeśli wpadnie do nas. Przyjechał taksówką. Chyba był trzeźwy. No, 

prawie... Przy jedzeniu poczęstowałem go sznapsem, a potem słuchaliśmy 

płyt, piliśmy gorzałę i rozmawialiśmy. Dosyć szybko się urżnął i... stał się 

nieprzyjemny. Tego dnia u żony była jej przyjaciółka

i Alf, ni stąd, ni zowąd, powiedział do niej: „Te, mogę cię prze-

/¦JM

rznąc? .

Bengt Jonsson umilkł. Martin Beck skinął głową.

-  Proszę mówić dalej.

-  Przyjaciółka żony była oburzona, nie przywykła, żeby mężczyźni tak ją 

traktowali. Zona się wściekła, powiedziała Alfowi, że jest chamem, a on 

wyzwał   ją   od   dziwek   i   zachowywał   się   jak   skończony   impertynent. 

Kazałem mu się zamknąć i panie przeszły do innego pokoju.

Znów umilkł.

-  Czy zawsze tak się zachowywał po pijaku? - zapytał Koll-berg.

-  Nie wiem. Przedtem nigdy nie widziałem go pijanego.

-  Co się wydarzyło potem? - spytał Martin Beck.

-   Potem dalej piliśmy wódkę. Ja niezbyt dużo. W ogóle nie czułem się 

background image

wstawiony. Za to Alf był coraz bardziej  pijany, czkał, bekał, śpiewał i 

nagle zwymiotował na podłogę. Zaprowadziłem go do toalety, po chwili 

zrobiło mu się lepiej i jakby trochę wytrzeźwiał. Kiedy mu powiedziałem, 

że powinniśmy  sprzątnąć wymiociny, usłyszałem, że może to zrobić ta 

dziwką, z którą się ożeniłem. Wtedy wkurzyłem się nie na żarty i kazałem 

mu się wynosić, powiedziałem, że nie chcę go widzieć w moim domu. Ale 

on tylko się roześmiał, siedział jakby nigdy nic i bekał. Powiedziałem, że 

zamówię mu taksówkę, a on na to, że zamierza zostać, bo prześpi się z 

moją żoną. Uderzyłem go. Kiedy wstał i znowu powiedział coś świńskiego 

o mojej żonie, uderzyłem go jeszcze raz. Przewrócił się na stół i potłukł 

kieliszki. Próbowałem go wyprosić, ale nie chciał się ruszyć. W końcu 

żona zadzwoniła po policję, bo zanosiło się na to, że inaczej się go nie 

pozbędziemy.

-  Skaleczył się w rękę - przypomniał Kollberg. -Jak do tego doszło?

-   Zauważyłem, że krwawi, ale uznałem, że to nic groźnego. Poza tym 

byłem   wściekły   i   miałem   to   gdzieś.   Skaleczył   się   kieliszkiem.   Przy 

upadku. Potem twierdził, że chlasnąłem go no-

żem. Bzdura! Nie miałem noża. Przez resztę nocy przesłuchiwała mnie 

policja. Koszmarna historia.

-  Czy po tym incydencie spotkał się pan z Alfem Matsso-nem? - zapytał 

Kollberg.

-     Uchowaj   Boże.   Ostatni   raz   widziałem   go   następnego   dnia   rano   w 

komisariacie.   Kiedy   wychodziłem   od   tego   gliniarza...   przepraszam, 

policjanta, który mnie przesłuchiwał, sukinsyn siedział na korytarzu i miał 

czelność powiedzieć: „Masz jeszcze gorzałę, potem do ciebie pojedziemy i 

obciągniemy".   W   ogóle   się   nie   odezwałem   i   od   tamtej   pory   go   nie 

background image

widziałem.

Bengt  Jonsson  wstał   i  podszedł   do  chłopczyka,  który  uderzał   w rower 

kluczem francuskim. Kucnął i znów zajął się łańcuchem.

-   Nie mam już nic więcej do powiedzenia w tej sprawie -rzucił przez 

ramię. - Tak to się odbyło.

Martin Beck i Kollberg podnieśli się i ruszyli do furtki. Jonsson skinął im 

głową na pożegnanie.

-   Milutki gość z tego naszego Matssona - powiedział Kollberg, kiedy 

wracali   do   Malmó.   -   Ludzkość   nie   poniosłaby   chyba   niepowetowanej 

straty, gdyby naprawdę w coś się wpakował. Tylko twój urlop by na tym 

ucierpiał.

Rozdział 21

KOLLBERG   ZATRZYMAŁ   SIĘ  W  HOTELU   SANKT  JÓRGEN   przy 

plaCU Gu-

stawa Adolfa. Zanim tam pojechali, zahaczyli o komendę, skąd Martin 

Beck  zabrał   swój   bagaż. W hotelu   nie  było  wolnych  pokoi,  ale   dzięki 

perswazyjnym talentom Kollberga coś się znalazło.

Martin Beck ani myślał się rozpakowywać. Zastanawiał się przez chwilę, 

czy   nie   zadzwonić   do   żony,  ale   uznał,   że  jest   zbyt   późno.  Nie   byłaby 

zachwycona perspektywą wiosłowania w ciemnościach tylko po to, by się 

dowiedzieć, że on nie ma pojęcia, kiedy będzie mógł do nich przyjechać.

Rozebrał   się   i   wszedł   do   łazienki.   Stojąc   pod   prysznicem,   usłyszał 

charakterystyczny łomot w drzwi. Kollberg. Ponieważ zapomniał wyjąć 

klucz, nie minęła sekunda i Kollberg wpadł do pokoju, wywrzaskując jego 

imię.

Martin   Beck   zakręcił   prysznic,   owinął   się   ręcznikiem   kąpielowym   i 

background image

wyszedł z łazienki.

-  Nagle poraziła mnie niesamowita myśl - powiedział Kollberg. - Pięć dni 

temu ominęła cię uczta rakowa. Pewnie na Węgrzech nie załapałeś się na 

żadnego skorupiaka. A może mają tam raki?

-  Nic mi o tym nie wiadomo.

-  No to ubieraj się. Zarezerwowałem stolik.

W sali jadalnej  było pełno.  Na nakrytym dla  nich, narożnym stole  już 

czekały   raki,   na   talerzach   leżały   serwetki   z   czerwonym   nadrukiem   i 

czapeczki. Martin Beck z ponurą miną popatrzył na

swoją. Była z niebieskiej krepiny, a na daszku z papieru glansowa-nego 

widniał złoty napis: POLICJA.

Raki były pyszne. Nie zamienili zbyt wielu słów podczas jedzenia. Kiedy 

skończyli, Kollberg jak zwykle czuł niedosyt i zamówił befsztyk.

-  Wieczorem w przeddzień wyjazdu był w towarzystwie czterech facetów 

i   jednej   babki   -   powiedział.   -   Napisałem   raport.   Mam   go   na   górze   w 

pokoju.

-  Świetnie. Łatwo poszło?

-  Tak sobie. Pomógł mi Melander.

-  A, Melander. Która godzina?

-  Wpół do dziesiątej.

Martin Beck wstał, zostawiając Kollberga sam na sam z befsztykiem.

Melander oczywiście już się położył i Martin Beck cierpliwie przeczekał 

kilkanaście dzwonków, zanim usłyszał w słuchawce jego głos.

-  Spałeś? - zapytał.

-  Tak, ale nic się nie stało. Jesteś w domu?

-  W Malmó. Jak ci poszło z Alfem Matssonem?

background image

-  Mam to, o co mnie prosiłeś. Chcesz wiedzieć teraz zaraz?

-  Tak.

-  Chwileczkę. - Melander szybko był z powrotem. - Napisałem raport, ale 

zostawiłem go w komendzie. Może uda mi się to odtworzyć z pamięci.

-  Na pewno.

-     No   więc   chodzi   o   czwartek   dwudziestego   pierwszego   lipca.   Przed 

południem  Alf   Matsson   był   w   redakcji.  W  sekretariacie   odebrał   bilety 

lotnicze,   a   w   kasie   czterysta   koron.   Potem   poszedł   do   ambasady 

węgierskiej   po   paszport   i   wizę.   Stamtąd   pojechał   do   domu,   na 

Fleminggatan, i prawdopodobnie już wtedy spakował walizkę. W każdym 

razie zmienił ubranie. Przed południem miał na sobie szare spodnie, szary 

dżersejowy   sweter,   niebieski   blezer   bez   wyłogów   i   beżowe   zamszowe 

buty.   Po   południu   i   wieczorem   był   w   grafitowoszarym   garniturze   z 

cienkiej flaneli, białej koszuli,

czarnym   włóczkowym   krawacie,   czarnych   półbutach   i   szarobeżo-wym 

popelinowym płaszczu.

W kabinie telefonicznej było duszno. Martin Beck wyjął z kieszeni kartkę 

papieru i robił notatki.

-  Mów dalej.

-     Kwadrans   po   dwunastej   pojechał   taksówką   z   Flemingga-tan   do 

restauracji Pod Cynowym Pucharem, gdzie zjadł lunch w towarzystwie 

Svena-Erika Molina, Pera Kronkvista i Pii Bolt. Naprawdę ma na imię 

Ingrid, ale mówią na nią Pia. Do jedzenia i po jedzeniu wypił kilka kufli 

piwa.   O   trzeciej   Pia   Bolt   wyszła.   Mniej   więcej   godzinę   później,   czyli 

około czwartej, pojawili się Stig Lund i Ake Gunnarsson i usiedli przy tym 

samym stole. Teraz przerzucili się na gorzałę. Alf Matsson pił whisky z 

background image

lodem. Rozmawiali głównie w swoim żargonie, ale kelnerka zapamiętała, 

że Matsson mówił coś o wyjeździe. Nie usłyszała, dokąd.

-  Był pijany?

-  Pewnie był, ale niegroźnie. Jeszcze nie. Możesz chwilę poczekać?

Melander znowu się ulotnił. Martin Beck otworzył na oścież drzwi kabiny, 

żeby wpuścić do środka trochę powietrza.

-  Musiałem włożyć szlafrok - odezwał się po chwili Melander. - Na czym 

skończyłem?  A, tak,  Pod  Cynowym  Pucharem.  O szóstej   towarzystwo, 

czyli   Kronkvist,   Lund,   Gunnarsson,   Mo-lin   i   Matsson   udało   się 

taksówkami   do   Złotego   Pokoju*.   Tam   zjedli   późny   obiad   i   pili   dalej. 

Rozmawiali   o   wspólnych   znajomych,   o   trunkach   i   dziewczynach.  Alf 

Matsson był już porządnie pijany i rzucał głośne uwagi pod adresem gości 

płci żeńskiej. Między innymi wydarł się do pewnej malarki w średnim 

wieku, która siedziała w drugim końcu sali, mówiąc coś w rodzaju: „Masz 

kapitalne   cycki.   Mogę   położyć   na   nich   głowę?".   O   wpół   do   dziesiątej 

wszyscy przenieśli się do baru Opera na wódkę. Alf Mats-

* Den Gyldene Freden - najstarsza restauracja w Sztokholmie, otwarta w 

1722   na   Starym   Mieście;   nazwa   prawdopodobnie   odsyła   do   rokowań 

pokojowych w Szczecinie w 1570.

son pił whisky z wodą sodową. Pia Bolt już tam była i przysiadła się do 

nich.   O   dwunastej   Kronkvist   i   Lund   opuścili   lokal,   trochę   wcześniej 

wyszła Pia Bolt w towarzystwie Molina. Wszyscy byli pijani. Matsson i 

Gunnarsson   zostali   aż   do   zamknięcia   baru.   Obaj   okropnie   się   schlali. 

Matsson się zataczał i przystawiał do kobiet. Nie udało mi się dowiedzieć, 

co było potem, ale najprawdopodobniej wrócił taksówką do domu.

-  Nikt nie widział, kiedy stamtąd odjeżdżał?

background image

-   Nie. Ci, z którymi rozmawiałem, nie widzieli. O tej porze większość 

gości była mniej lub bardziej wstawiona, a personel spieszył się do domu.

-   Dziękuję. Chciałbym cię jeszcze o coś poprosić. Pójdź jutro rano do 

mieszkania Matssona i poszukaj grafitowoszarego garnituru, który miał na 

sobie tamtego wieczoru.

-  A ty tam nie byłeś przed wyjazdem?

-  Byłem, ale nie mam twojej pamięci. Kładź się i śpij. Zadzwonię jutro.

Wrócił   do   Kollberga;   ten   zdążył   pochłonąć   befsztyk   i   jakiś   deser,   po 

którym zostały na talerzyku różowe ślady.

-  Wpadł na coś? - zapytał Kollberg.

-  Nie wiem. Może.

Przy kawie Martin Beck opowiedział o Budapeszcie, Szluce, Ari Boeck i 

jej  niemieckich   przyjaciołach.  Potem  pojechali  windą  na  górę   i  Martin 

Beck, zanim udał się do swojego pokoju, wziął od Kollberga maszynopis 

raportu.

Rozebrał   się,   zapalił   lampkę   nocną,   zgasił   górne   światło,   położył   się   i 

zaczął czytać.

„Ingrid   (Pia)   Bolt,   ur.   1939   w   Norrkopingu,   niezamężna,   sekretarka, 

mieszkanie własnościowe na Strindbergsgatan 51.

Jest w paczce Matssona, ale niezbyt go lubi i przypuszczalnie nigdy nie 

miała z nim romansu. Od roku do niedawna chodziła ze Stigiem Lundem, 

teraz chybajest z Molinem. Sekretarka w firmie modniarskiej Studio 45.

Per Kronkvist, ur. 1936 wLulea, rozwiedziony, reporter po-południówki. 

Mieszka z Lundem na Sveavagen 88.

Jest w paczce, ale nie przyjaźni się z Matssonem. Rozwiódł się w 1963 w 

Lulea, od tamtej pory mieszka w Sztokholmie. Dużo pije, jest nerwowy i 

background image

nieopanowany.   Głupawy,   ale   miły.   W   maju   1965   siedział   za   jazdę   po 

pijanemu.

Stig   Lund,   ur.   1932   w   Góteborgu,   nieżonaty,   fotograf   w   tej   samej 

popołudniówce co Kronkvist. Mieszkanie na Sveavagen jest własnością 

gazety.

Poznał   Matssona   w   1960,   kiedy   przyjechał   do   Sztokholmu.   Często 

przebywali razem, ale od dwóch lat widują się tylko dlatego, że chodzą do 

tych samych knajp. Małomówny i spokojny, dużo pije i zwykle zasypia 

przy   stole.   Były   sportowiec,   w   latach   1945-1951   specjalizował   się   w 

długich dystansach.

Ake   Gunnarsson,   ur.   1932   wjakobstadzie   w   Finlandii.   Kawaler, 

dziennikarz motoryzacyjny. Mieszkanie własnościowe na Svartensgatan 6.

Przyjechał   do   Szwecji   w   1950.   Od   1959   w   różnych   pismach 

motoryzacyjnych   i   dziennikach.   Wcześniej   rozmaite   zajęcia,   m.in.   był 

mechanikiem   samochodowym.   Mówi   po   szwedzku   niemal   bez   obcego 

akcentu.   Na   Svartensgatan   przeprowadził   się   1   lipca   br.,   przedtem 

mieszkał   w   Hagalund.   Na   początku   września   zamierza   wziąć   ślub   z 

dziewczyną z Uppsali, która nie jest w paczce. Taki sam znajomy M. jak 

ww. Pije, ale znany jest z tego, że nic po nim nie widać. Wydaje się dość 

bystry.

Sven-Erik   Molin,   ur.   1933   w   Sztokholmie,   rozwiedziony,   dziennikarz, 

willa w Enskede.

Uważa   się   za   najlepszego   przyjaciela  Alfa   Matssona   i   obgaduje   go   za 

plecami. Cztery lata temu rozwiódł się w Sztokholmie, od czasu do czasu 

widuje się z dziećmi i płaci na nie alimenty. Zarozumiały chwalipięta i 

szpaner, zwłaszcza  kiedy  jest na bani,  co często mu  się zdarza.  Burdy 

background image

pijackie w Sztokholmie w 1963 i 1965. Związku z Pią Bolt nie traktuje 

zbyt poważnie.

Wpaczce   są   poza   tym:   Krister   Sjóberg,   rysownik,   Bror   Forsgren,   z 

reklamy,   Lena   Rosen,   dziennikarka,   Bengt   Fors,   dziennikarz,   Jack 

Meredith, operator filmowy, i kilka mniej lub bardziej drugoplanowych 

osób. Tamtego wieczoru nikogo z nich nie było".

Martin Beck wyszedł z łóżka i przyniósł kartkę, na której robił notatki w 

trakcie rozmowy z Melanderem.

Zanim zgasił lampkę, przeczytał wszystko jeszcze raz: raport Kollberga i 

swoje bazgroły.

Rozdział 22

W   SOBOTĘ   TRZYNASTEGO   SIERPNIA   BYŁO   SZARO   I 

WIETRZNIE. Samolot

Metropolitan do Sztokholmu zmagał się z przeciwnym wiatrem.

O   tej   porze   wczorajsze   raki   miały   przykry   posmak,   lurowata   kawa   w 

tekturowych   kubkach   serwowana   przez   linie   lotnicze   nic   nie   pomogła. 

Martin Beck oparł czoło na wibrującej szybie i patrzył na chmury.

Chwilę później postanowił zapalić. Ohydny smak. Kollberg, który czytał 

„Sydsvenska Dagbladet", łypnął z odrazą na papierosa. Chyba też nie czuł 

się najlepiej.

Minęły   równo   trzy   tygodnie,   kiedy  Alf   Matsson   był   widziany   po   raz 

ostatni - w holu hotelu Duna w Budapeszcie. Kapitan poinformował, że w 

Sztokholmie jest pochmurno, mży i temperatura wynosi plus piętnaście 

stopni.

Martin Beck zdusił papierosa w popielniczce.

-  Wszystko już jasne w sprawie tego zabójstwa, którym się zajmowałeś?

background image

-  Yhm.

-  Żadnych wątpliwości?

-   Żadnych. Z psychologicznego punktu widzenia nic ciekawego, jeśli to 

miałeś na myśli. Obaj urżnęli się jak świnie. Ten, co tam mieszkał, zaczął 

się   czepiać,   ten   drugi   się   wpienił   i   rąbnął   go   butelką.   Potem   się 

przestraszył i przyładował mu jeszcze dwadzieścia razy. Przecież o tym 

wiesz.

-  Ale co było potem? Nie próbował się z tego wywinąć?

-     Próbował.   Wrócił   do   domu,   spakował   swoje   zakrwawione   ciuchy, 

skołował   pół   litra   denaturatu   i   usiadł   pod   skanstull-skim   mostem. 

Wystarczyło   tam   pojechać   i   go   zgarnąć.   Najpierw   wszystkiemu 

zaprzeczył, a potem się rozbeczał. - Kollberg umilkł na moment. - Ma 

wariackie papiery. Skanstullski most. Myślał, że policja tam nie zajrzy. W 

każdym razie bardzo się starał. - Kollberg opuścił gazetę i spojrzał na 

Martina Becka. - Otóż to. Bardzo się starał.

Co powiedziawszy, wrócił do lektury.

Martin Beck zmarszczył czoło, wyjął raport Kollberga i czytał go raz po 

raz,   dopóki   nie   zaczęli   schodzić   do   lądowania.   Schował   maszynopis   i 

zapiął   pasy.   Kilka   nieprzyjemnych   minut   -   kołysanie,   niewidzialna 

zjeżdżalnia, ogrody, dachy domów, dwa podskoki na betonie - i oddech 

ulgi.

Czekając na bagaże, zamienili kilka zdań.

-  Wybierasz się na archipelag dzisiaj wieczorem?

-  Nie. Poczekam.

-  Śmierdząca sprawa.

-  Tak - przyznał Martin Beck.

background image

-  I cholernie 'wkurzająca. - Na traneberskim moście Kollberg dodał: - Ale 

najbardziej wkurza mnie to, że bez przerwy o tym myślimy. Matsson to 

kawał łajdaka. Gdyby naprawdę zaginął, zrobiłby dobry uczynek. Jeśli dał 

nogę, ktoś go prędzej czy później dopadnie. To nie nasza broszka. A gdyby 

przypadkiem gdzieś mu się zeszło z tego padołu, guzik nas to obchodzi. 

Dobrze mówię?

-  Dobrze.

-   Ale gdyby cięgiem był zaginiony, myślelibyśmy o nim latami. Kurde 

flak!

-  Logiki w tym za grosz.

-  Co racja to racja.

W komendzie panował dziwny spokój. Ale przecież była sobota i pełnia 

lata. Na biurku Martina Becka leżało kilka nieistotnych listów i kartka od 

Melandera:   „Czarne   półbuty.   Stare.   Od   dawna   nienoszone.   Nigdzie 

ciemnoszarego garnituru".

Za   oknem   wiatr   czochrał   korony   drzew   i   mżył   drobny   kapuśniaczek. 

Pomyślał o Dunaju, parowcach i prądzie powietrza znad nasłonecznionych 

gór.   O   walcach   wiedeńskich.   Ciepłych   nocach.   Moście.   Nabrzeżu. 

Ostrożnie dotknął guza na karku i usiadł za biurkiem.

Wszedł   Kollberg,   zerknął   na   liścik   od   Melandera   i   podrapał   się   po 

brzuchu.

-  A jednak nas to obchodzi.

-  Chyba tak. - Martin Beck zastanawiał się chwilę. - Czy musiałeś oddać 

paszport, kiedy byłeś w Rumunii?

-     Tak,   policja   zabrała   nam   paszporty   na   lotnisku,   a   po   tygodniu 

odebraliśmy je w hotelu. Mój przeleżał się kilka dni dłużej. To był duży 

background image

hotel. Co wieczór policjanci podrzucali tego od metra.

Martin Beck wybrał numer telefonu.

-     Budapeszt   dwa,   dziewięć,   osiem,   trzy,   jeden,   siedem,   z   majorem 

Vilmosem Szluką. Tak, major S-z-1-u-k-a. Nie, na Węgrzech.

Podszedł do okna i patrzył na deszczyk. Kollberg siedział w fotelu dla 

gości i oglądał paznokcie. Dopóki nie zadzwonił telefon, żaden się nie 

odezwał ani nie poruszył.

W słuchawce dał się słyszeć fatalny niemiecki:

-  Major Szluka zaraz będzie.

Echo kroków w komendzie przy Deak Ferenc Ter i głos Szluki:

-  Dzień dobry. Jaka pogoda w Sztokholmie?

-  Deszcz i wiatr. Zimno.

-  A u nas ponad trzydzieści stopni. Trochę za ciepło. Właśnie wybierałem 

się do kąpieliska Palatinus. Coś nowego?

- Jeszcze nie.

-  To tak jak u nas. Jeszcze go nie znaleźliśmy. Mógłbym w czymś pomóc?

-  W sezonie turystycznym chyba się zdarza, że cudzoziemcy gubią swoje 

paszporty, prawda?

-     Niestety.   Zawsze   są   z   tym   problemy.  Ale   na   szczęście   to   nie   moje 

zmartwienie.

-   Mógłby pan sprawdzić, czy jakiś obcokrajowiec nie zgłosił zaginięcia 

paszportu w Ifjusag albo w Dunie po dwudziestym pierwszym lipca?

-  Oczywiście. Ale, jak wspomniałem, to nie moja działka. Czy mogę dać 

odpowiedź o piątej?

V      - Proszę dzwonić o każdej porze. I jeszcze jedno.

-  Tak?

background image

- Jeśli ktoś zgłosił zgubę, czy udałoby się panu dowiedzieć, jak ta osoba 

wygląda? Taki ogólny rysopis.

-  Odezwę się o piątej. Do usłyszenia.

-  Do usłyszenia. Mam nadzieję, że zdąży się pan wykąpać. Martin Beck 

odłożył słuchawkę. Kollberg popatrzył na niego

podejrzliwie.

-  Wykąpać?

-   W źródłach siarkowych. Siedzi się w nich po szyję na marmurowych 

ławach.

-  Ach, tak. - Kollberg podrapał się po głowie. -A więc w Budapeszcie miał 

na sobie niebieski blezer, szare spodnie i brązowe buty.

-  I płaszcz.

-  A w walizce był niebieski blezer.

-  Tak.

-  I szare spodnie.

-  Tak.

-  I brązowe buty.

-  Tak.

-    A  wieczorem   w   przeddzień   wyjazdu   był   w   ciemnym   garniturze   i 

czarnych butach.

-  I w płaszczu.

-  Ale ani butów, ani garnituru nie ma w jego mieszkaniu.

-  Nie ma.

- Jasny gwint!

-  Yhm.

Zmienił się nastrój, wzrosło napięcie. Martin Beck wygrzebał z szuflady 

background image

biurka zapomnianą, wysuszoną na wiór florydę i zapalił.

Podobnie   jak   kolega   z   Malmó   próbował   rzucić   palenie,   ale   ka   pół 

gwizdka.

Kollberg ziewnął i spojrzał na zegarek.

-  Pojedziemy coś przekąsić?

-  Czemu nie.

-  Pod Cynowym Pucharem?

-  Tak.

Rozdział 23

Wiatr osłabł, kapuśniaczek w Vasaparken spokojnie kropił na stoiska z 

loterią   fantową,   karuzelę   i   dwóch   policjantów   w   czarnych   pelerynach. 

Karuzela   była   w   ruchu,   na   pomalowanym   blaszanym   koniu   siedziała 

dziewczynka   w   czerwonym   plastikowym   płaszczyku   i   czerwonej 

plastikowej chustce. Kręciła się w deszczu z poważną miną, ze wzrokiem 

utkwionym przed siebie. Opodal pod parasolem stali jej rodzice i smętnym 

spojrzeniem  omiatali  wesołe  miasteczko.  Intensywnie  pachniały   liście  i 

mokra zieleń. Było sobotnie popołudnie, lato w pełni.

W restauracji naprzeciwko parku dał się słyszeć jedynie kojący  szelest 

popołudniowych   gazet,   czytanych   przez   parę   starszych   stałych   gości,   i 

stłumiony   odgłos   strzałek,   trafiających   w   tarczę   w   sąsiednim 

pomieszczeniu. Martin Beck i Kollberg. usiedli w pubie kilka metrów od 

stołu, który zwykle okupował Alf Matsson i jego koledzy po fachu. Teraz 

nikogo   przy   nim  nie  było,  pośrodku  stała  szklanka   z  czerwoną  kartką. 

„Rezerwacja". Pewnie zawsze tam stała.

- Już po lunchu - powiedział Kollberg. - Za jakąś godzinę znowu zaczną 

się schodzić. Wieczorem będzie taki ścisk i ochlapywanie bliźnich piwem, 

background image

że nawet mysz się nie prześliźnie.

Otoczenie nie zachęcało do pogłębionych dywagacji. Jedli w milczeniu. 

Za oknem siąpiło szwedzkie lato.

Kollberg opróżnił kufel piwa, złożył serwetkę i wytarł usta.

-  Czy trudno tam przekroczyć granicę bez paszportu? - spytał.

-     Dosyć.   Podobno   jest   dobrze   strzeżona.   Nieobeznany   cudzoziemiec 

raczej nie ma szans.

-  A wyjeżdżając legalnie, trzeba mieć wizę w paszporcie?

-  Tak. I pozwolenie na opuszczenie kraju. To taka luźna kartka, którą się 

dostaje przy wjeździe i oddaje na granicy przy wyjeździe. Poza tym policja 

wbija stempel z datą wyjazdu tuż obok wizy. Zobacz.

Martin Beck wyjął paszport z wewnętrznej kieszeni marynarki i położył na 

stole.

-    I jeśli ma  się wizę i  pozwolenie na wyjazd - powiedział Koll-berg, 

oglądając stemple - to można przekroczyć dowolną granicę?

-     Masz   pięć   krajów   do   wyboru:   Czechosłowację,   Związek   Radziecki, 

Rumunię,   Jugosławię   i  Austrię.   I   możesz   się   tam   dostać,   jak   chcesz   - 

samolotem, pociągiem, samochodem, statkiem.

-  Statkiem? Z Węgier?

-     Dunajem.   Z   Budapesztu   w   kilka   godzin   dopływasz   wodolotem   do 

Wiednia albo Bratysławy.

-  Albo pedałuję na rowerze, zasuwam na piechotę, płynę wpław, galopuję 

konno albo się czołgam - uzupełnił Kollberg.

-  Tak. Pod warunkiem, że zgłosisz się na przejściu granicznym.

-  Do Austrii i do Jugosławii nie trzeba wizy?

-  To zależy, jaki się ma paszport. Jeśli szwedzki, niemiecki albo włoski - 

background image

nie trzeba. Na węgierskim można jeździć bez wizy do Czechosłowacji i 

Jugosławii.

-  Mało prawdopodobne, żeby z tego skorzystał.

-  Yhm.

Pili  kawę. Kollberg  zawzięcie  studiował  stemple  w  paszporcie  Martina 

Becka.

-  Duńczycy nic ci nie wbili na Kastrup.

-  Nie.

-  Czyli nie ma żadnego dowodu, że jesteś w Szwecji.

-  Nie ma. Tylko taki, że tu siedzę.

Od pół godziny zaczęli się schodzić goście i szybko zabrakło wolnych 

stolików. Przy tym z czerwoną kartką usiadł jakiś trzy-dziestokilkuletni 

mężczyzna,   zamówił   piwo   i   przeglądał   gazetę.   Od   czasu   do   czasu 

nerwowo zerkał ku wejściu, jakby na kogoś czekał. Brodaty, w okrągłych 

szkłach w masywnej rogowej oprawie, miał na sobie tweedowy blezer w 

brązową kratę, białą koszulę, brązowe spodnie i czarne buty.

-  Kto to jest? - spytał Martin Beck.

-  Nie wiem. Wszyscy wyglądają jednakowo. Poza tym niektórzy wpadają 

sporadycznie.

-  W każdym razie to nie Molin, bo zdążyłem go poznać. Kollberg zerknął 

na mężczyznę.

-  Może Gunnarsson.

-  Nie - odparł po namyśle Martin Beck. - Jego raz widziałem.

Do   pubu   weszła   rudowłosa,   względnie   młoda   kobieta.   W   ceglanym 

sweterku,   tweedowej   spódnicy   i   zielonych   pończochach.   Zlustrowała 

lokal, potarła nos i usiadła przy stole z czerwoną kartką.

background image

-  Siemasz, Pelle - powiedziała.

-  Siemanko.

-  Pelle, czyli Per Kronkvist - wyjaśnił Kollberg. - A ta panna to Pia Bolt.

-  Dlaczego ci wszyscy faceci są brodaci?

Martin   Beck   skonstatował   to   po   dłuższym   namyśle,   jakby   od   dawna 

nurtował go ten problem.

-  Może mają sztuczne brody - zasugerował Kollberg i spojrzał na zegarek. 

- Żeby grać nam na nerwach.

-  Wracamy - zdecydował Martin Beck. - Zawiadomiłeś Sten-stróma?

Kollberg skinął głową. Wychodząc, usłyszeli Kronkvista, przywołującego 

kelnerkę:

-  Hej, dziewucha! Daj malucha! Trochę ludzi się roześmiało.

W komendzie panowała grobowa cisza. Stenstrom siedział w rejestracji i 

stawiał pasjansa.

Kollberg popatrzył na niego spod oka.

- Wcześnie zaczynasz. Ciekawe, co będziesz robił na stare lata.

-  To samo co teraz. Będę myślał, po co tu siedzę.

-  Sprawdzisz alibi kilku osób - powiedział Martin Beck. -Lennart, daj mu 

listę.

Stenstrom dostał listę i pobieżnie ją przejrzał.

-  Teraz?

-  Tak, dzisiaj wieczorem.

-  Molin, Lund, Kronkvist, Gunnarsson, Bengtsfors, Pia Bolt. Bengtsfors? 

A to kto?

-  Błąd maszynowy - burknął Kollberg. - Powinno być „Bengt Fors". „T" 

sprzęga się z „s".

background image

-  Dziewczynę też mam sprawdzić?

-  Tak, jeśli cię to bawi - powiedział Martin Beck. - Siedzi Pod Cynowym 

Pucharem.

-  Mogę otwarcie z nimi rozmawiać?

-  Czemu nie. Rutynowe dochodzenie w sprawie Alfa Mats-sona. Wszyscy 

już wiedzą, o co chodzi. A co nowego w wydziale narkotyków?

-   Skontaktowałem się z Jacobssonem - odparł Stenstrom. -Szybko się z 

tym   uwiną.   Narkomani   od   razu   zaczęli   sypać,   jak   tylko   usłyszeli,   że 

Matsson   przepadł   bez   śladu.   Coś   mi   przyszło   do   głowy.   Matsson 

sprzedawał towar między innymi kompletnie zdegenerowanym ćpunom, 

zdzierał z nich skórę...

Stenstrom umilkł.

-  No, co ci przyszło do głowy? - zapytał Kollberg.

-   Czy nie mogło być tak, że któryś z tych kantowanych nieszczęśników 

miał go po dziurki w nosie?

-  Mogło - przyznał Martin Beck.

-  Zwłaszcza w kinie - dorzucił Kollberg. - W Ameryce. Stenstrom schował 

listę do kieszeni i wstał.

-   Czasem nawet u nas może się wydarzyć coś nowego - rzekł z urazą, 

kierując się ku drzwiom.

-  Owszem, może - zgodził się Kollberg. - Tylko zapomniałeś, że Matsson 

zapodział się na Węgrzech, dokąd pojechał po więcej towaru dla swoich 

kantowanych nieszczęśników. Spadaj!

Stenstrom zmył się.

-  Byłeś złośliwy - zauważył Martin Beck.

-  To niech ruszy mózgownicą.

background image

-  Właśnie to zrobił.

-  Tere-fere.

Martin Beck wyszedł na korytarz. Stenstrom wkładał płaszcz.

-  Obejrzyj ich paszporty. Stenstrom pokiwał głową.

-  Nie jedź sam.

-  Bo co? Są groźni? - zapytał zjadliwie.

-  Rutyna.

Martin Beck wrócił do Kollberga. Milczeli, dopóki nie zadzwonił telefon. 

Martin Beck podniósł słuchawkę.

-     Połączenie   z   Budapesztem   zostało   przesunięte   z   siedemnastej   na 

dziewiętnastą - poinformowała telefonistka.

-  To nie jest przyjemne - odezwał się po chwili Kollberg.

-  Fakt - przyznał Martin Beck. -1 nie będzie.

Bez wdawania się w dyskusję wiedzieli mniej więcej, co się stało i co się 

stanie.

-  Dwie godziny - powiedział Kollberg. - Rozejrzymy się?

-  Tak.

Wjechali   na   Vasterbron.   Sobotni   ruch   zelżał,   most   świecił   pustkami. 

Prawie. Wyprzedzili jakiś niemiecki autokar. Martin Beck zauważył, że 

turyści wstają z miejsc i patrzą na mieniący się srebrzyście Riddarfjarden i 

spowite w dżdżystej mgiełce kontury Sztokholmu.

-  Tylko Molin mieszka za miastem - skonstatował Kollberg. - Zaczniemy 

od niego.

Minęli Liljeholmsbron i zamglone Arstafaltet, z Sockenvii-gen Kollberg 

skręcił   w   wąską   uliczkę   wijącą   się   między   willami,   chwilę   błądził, 

wreszcie trafił i jadąc w żółwim tempie, odczytywał numery na furtkach.

background image

-     O,   tutaj.   Molin   mieszka   po   lewej.   Wchodzi   się   z   tej   strony. 

Prawdopodobnie  kiedyś był to  dom  jednorodzinny. Teraz  go podzielili, 

drugie wejście jest od tyłu.

-  Kto mieszka w drugiej części? - zapytał Martin Beck.

-  Emerytowany celnik z żoną.

Przed   willą   zobaczyli   duży   zdziczały   ogród,   w   którym   rosły   sękate 

jabłonie   i   gąszcz   krzaków   owocowych.   Ale   żywopłot   był   zadbany   i 

siatkowa furtka świeżo pomalowana na biało.

-   Spory ogród - zauważył Kollberg. - Guzik widać. Chcesz się trochę 

poprzyglądać?

-  Nie, jedź.

-  No to teraz do Gunnarssona. Svartensgatan sześć. Nynasvagen dojechali 

na Sódermalm i zaparkowali na Mo-

sebacketorg. Stara kamienica z dużym wybrukowanym podwórkiem była 

tuż przy placu. Gunnarsson zajmował trzecie piętro, okna jego mieszkania 

wychodziły na ulicę.

-  Niedawno się tu wprowadził - powiedział Martin Beck, kiedy odjeżdżali 

z Mosebacketorg.

-  Tak, pierwszego lipca.

-  Przedtem mieszkał w Hagalund. Wiesz, gdzie? Kollberg zatrzymał się na 

czerwonym świetle przy kościele Jakuba i kiwnął głową w stronę dużych 

okien baru Opera.

-  Może teraz wszyscy tam siedzą. Z wyjątkiem Matssona. Hagalund? Tak, 

pamiętam adres.

-   To dobrze. Ale najpierw pojedź Strandvagen, chciałbym popatrzeć na 

statki.

background image

Pojechali   Strandvagen.   Martin   Beck   patrzył   na   statki.   Przy   nabrzeżu 

Blasieholm cumował duży biały jacht dalekomorski z amerykańską flagą 

na   rufie,   a   koło   DjurgSrdsbron   kołysała   się   polska   łódź   motorowa, 

wciśnięta między dwie alandzkie szkuty.

Przed   bramą   domu   Pii   Bolt   na   Strindbergsgatan   jakiś   chłopczyk   w 

kraciastym   owerolu   i   zydwestce   jeździł   tam   i   z   powrotem   czerwonym 

piętrowym autobusem z plastiku, wydając odgłos przypominający warkot 

silnika. Kiedy zahamował, żeby przepuścić Koll-berga i Martina Becka, 

zawarczał trochę ciszej i mniej rytmicznie.

W bramie Stenstróm z ponurą miną czytał listę Kollberga.

-  Po co tu sterczysz? - zagaił Kollberg.

-  Nie ma jej. Pod Cynowym Pucharem też jej nie było. Zastanawiam się, 

co dalej. Jeśli macie ochotę mnie zmienić, chętnie wrócę do domu.

-  Spróbuj w barze Opera - podsuflował Kollberg.

-  Dlaczego jesteś sam? - zapytał Martin Beck.

-  Rónn wróci lada moment. Poszedł do ciotki z kwiatami. Ma urodziny, 

mieszka tuż za rogiem.

- Jak idzie?

-    Sprawdziliśmy  Lunda i Kronkvista. O północy  przenieśli się  z baru 

Opera do Hamburger Bórs*, spotkali tam dwie znajome dziewczyny i o 

trzeciej nad ranem wylądowali w domu jednej z nich. - Stenstróm zajrzał 

do notatek. - Nazywa się Svensson, mieszka na Sagavagen na Lidingó. 

Zostali   tam   do   ósmej   rano,   potem   pojechali   taksówką   do   roboty.   Od 

pierwszej po południu do piątej siedzieli Pod Cynowym Pucharem, skąd 

wyprawili się do Karlstadu, żeby zrobić jakiś reportaż. Innych jeszcze nie 

zdążyłem sprawdzić.

background image

-   Jasne,   rozumiem.   Pracuj   dalej.   Będziemy   na   komendzie   po   siódmej. 

Zadzwoń, jeśli skończysz o sensownej porze.

Ruszyli   do   Hagalund.   Deszczyk   przybrał   na   sile.   Kiedy   Kollberg 

zahamował   przed   niską,   trzypiętrową   czynszówką,   gdzie   jeszcze   dwa 

miesiące   temu   mieszkał   Gunnarsson,   woda   strumieniami   spływała   po 

szybach, ciężkie krople ogłuszająco bębniły w dach samochodu.

Podnieśli kołnierze płaszczy i wbiegli do bramy. Na drzwiach na drugim 

piętrze   była   wizytówka   przypięta   pinezkami.   Nazwisko   zgadzało   się   z 

tym, które zobaczyli na tabliczce w bramie. Wizytówka i tabliczka różniły 

się odcieniem bieli od pozostałych.

Wrócili   do   samochodu,   objechali   budynek   i   zatrzymali   się   od   frontu. 

Gunnarsson przypuszczalnie zajmował pokój z kuchnią.

* Ekskluzywny  lokal rozrywkowy, w którym od 1956 występują znani 

artyści i satyrycy.

-     Dwa   okna   -   powiedział   Kollberg.   -   To   mi   wygląda   na   kawalerkę. 

Przeprowadził się do większego, bo będzie się żenił.

Martin Beck patrzył w deszcz. Chciało mu się palić, przemarzł. Po drugiej 

stronie ulicy było pole i zalesiony pagórek. Na polu wznosił się nowiutki 

wieżowiec, tuż obok stawiano następny. Najpewniej cały teren zaroi się od 

identycznych   domów.   Z   nieciekawej   czynszówki,   w   której   mieszkał 

Gunnarsson, rozciągał się przynajmniej miły dla oka widok. Teraz nic po 

nim nie zostanie.

Pośrodku pola zobaczył zwęglone resztki wiejskiej zagrody.

-  Pożar?

Kollberg pochylił się nad kierownicą i zmrużył oczy.

-   Stara chałupa. Widziałem ją zeszłego lata. Wspaniała, drewniana, ale 

background image

opuszczona,   nikt  tam  nie   mieszkał.  Myślę,  że  sfajczyli   ją  strażacy.  No 

wiesz, w ramach ćwiczeń. Podpalają i gaszą, podpalają i gaszą, i tak w 

kółko,   dopóki   nie   sfajczą   do   imentu.   Szkoda   chałupy.  Ale   muszą   być 

działki pod nowe domy. - Spojrzał na zegarek i włączył silnik. - Zbierajmy 

się, jeśli mamy zdążyć na tę twoją pogawędkę.

Deszcz zalewał przednią szybę, Kollberg musiał prowadzić ostrożnie. W 

drodze   na   komendę   nie   odzywali   się   do   siebie.   Kiedy   wysiedli   z 

samochodu, była za pięć siódma i zdążyło się ściemnić.

Telefon   zadzwonił   punktualnie   o   siódmej.   Niesamowite.   Faktycznie, 

niesamowite.

-  Gdzie, do cholery, jest Lennart?! - powiedziała żona Koll-berga.

Martin Beck przekazał słuchawkę i starał się nie słuchać wyjaśnień kolegi.

-  Tak, niedługo przyjdę... Tak,, za krótką chwilkę...Jutro? Nie bardzo...

Martin   Beck   czmychnął   do   toalety,   skąd   wyszedł   dopiero   na   dźwięk 

odkładanej słuchawki.

-  Powinniśmy mieć dziecko - skonstatował Kollberg. - Biedactwo, siedzi 

sama w domu i czeka na mnie.

Pobrali się zaledwie pół roku temu, wszystko się jeszcze jakoś ułoży.

Chwilę później odezwał się Szluka.

-     Przepraszam,   że   musiał   pan   czekać.  W  sobotę   trudniej   o   kontakt   z 

ludźmi. W każdym razie miał pan rację.

-  Co do paszportu?

-  Tak. Belgijski student zgubił paszport w hostelu Ifjusag.

-  Kiedy?

-   Na razie nie możemy  tego ustalić. Przyjechał w piątek po południu 

dwudziestego drugiego lipca. Alf Matsson zgłosił się tego samego dnia 

background image

wieczorem.

-  To by się zgadzało.

-  Prawda? Kłopot polega na tym, że ten młody człowiek, Roeder, jest na 

Węgrzech   pierwszy   raz   i   nie   zna   naszych   procedur.   Uznał   za   rzecz 

oczywistą,   że   paszport   odbiera   się   dopiero   w   momencie   opuszczania 

hotelu. Ponieważ miał rezerwację na trzy tygodnie, w ogóle o tym nie 

myślał i poprosił o paszport dopiero w poniedziałek, czyli tego samego 

dnia, kiedy się poznaliśmy. Był mu potrzebny do załatwienia bułgarskiej 

wizy. To naturalnie jego wersja.

-  Może być prawdziwa.

-     Oczywiście.   W   recepcji   są   przekonani,   że   Roeder   wziął   paszport 

następnego   dnia   rano,   czyli   dwudziestego   trzeciego,   kiedy   Matsson 

przeniósł się z Ifjusag do Duny i przepadł bez wieści. Roeder przysięga, że 

nie brał paszportu, a personel jest absolutnie pewien, że paszport leżał w 

jego przegródce w piątek wieczorem, powinien go zatem odebrać w sobotę 

rano. Takie są procedury.

-  Czy ktoś z pracowników pamięta, że dostał go z powrotem?

-  Nie. Nie można tego od nich wymagać. O tej porze roku często mają po 

pięćdziesiąt paszportów dziennie i tyle samo wydają. Poza tym kto inny 

sortuje   je   wieczorem   i   wkłada   do   przegródek,   a   kto   inny   wydaje 

następnego dnia.

-  Czy widział pan Roedera?

-  Tak. Został w hostelu. Ambasada załatwia mu powrót.

-  No i jak? Jest podobny?

-     Ma   brodę.   Sądząc   z   fotek,   nie   są   zbyt   podobni.   Ale   rzadko 

przypominamy siebie na starych zdjęciach paszportowych. Równie dobrze 

background image

ktoś mógł w nocy ukraść jego paszport. Nic prostszego. Recepcjonista jest 

sam, czasami musi się odwrócić albo na chwilę wyjść. A kontrolerzy nie 

mają   czasu   na   studiowanie   twarzy,   kiedy   przez   granicę   przelewają   się 

tłumy turystów. Jeśli pański rodak wziął paszport Roedera, równie dobrze 

mógł   na   nim   wyjechać   z  Węgier.   -   Szluka   milczał   przez   chwilę.   -  W 

każdym razie ktoś to zrobił.

Martin Beck wyprostował się.

-  To pewne?

-     Tak.   Otrzymałem   wiadomość   dwadzieścia   minut   temu.   Mamy 

zezwolenie   Roedera   na   wyjazd.   Odebrała   je   policja   graniczna   w 

Hegyeshalom   w   sobotę   po   południu   dwudziestego   trzeciego   lipca.   Od 

pasażera pociągu ekspresowego Budapeszt - Wiedeń. Pasażerem nie mógł 

być Roeder, bo wciąż u nas jest. - Szluka zawahał się. - Znaczyłoby to, że 

Matsson nie opuścił Węgier.

-  Nie - powiedział Martin Beck. - On tam w ogóle nie był.

Rozdział 24

Martin Beck źle spał i wcześnie się obudził. Mieszkanie w Bagarmossen 

wydawało się nijakie, bez wyrazu, wszystkie dobrze mu znane sprzęty ani 

go ziębiły, ani grzały. Wziął prysznic. Ogolił się. Wyjął odprasowany szary 

garnitur.   Ubrał   się   z   niezwykłą   starannością.   Wyszedł   na   balkon.   Nie 

padało.   Spojrzał   na   termometr.   Szesnaście   stopni.   Jak   na   słomianego 

wdowca przystało, zjadł obrzydliwe śniadanie (popił sucharki herbatą) i 

czekał.

Kollberg   był   o   dziewiątej   w   towarzystwie   Stenstróma.   Pojechali   na 

komendę.

- Jak poszło? - zapytał Martin Beck.

background image

-  Tak sobie. - Stenstrom wertował notatnik. - Molin pracował w sobotę. To 

pewne. Siedział w redakcji pd ósmej rano. W piątek nie ruszał się z domu, 

odsypiał   trudy   pijackiej   nocy.   Trochę   się   poprztykaliśmy   o   to   spanie. 

Powiedział, że nie spał, bo miał doła. „Nie wiesz, pędraku, co to znaczy 

mieć doła i leżeć w wyrze z lękościskiem? Nadajesz się na policjanta, bo 

ni cholery nic nie rozumiesz". Zapisałem słowo w słowo.

-  A niby czemu miał lękościsk? - zapytał Kollberg.

-  Chyba sam tego nie wiedział. Nie pamiętał, co robił w nocy z czwartku 

na piątek. I wcale się tym nie przejął. W ogóle był okropnie bezczelny i 

nabzdyczony.

-  Dalej - przynaglił go Martin Beck.

-     Niestety,   wczoraj   się   pomyliłem,   mówiąc,   że   Lund   i   Kron-kvist   są 

czyści. Okazało się, że na Lidingó z dziewczynami pojechał nie Kronkyist, 

tylko   Fors.   Za   to   Kronkvist   pojechał   z   Lun-dem   do   Karlstadu.   Nie   w 

piątek, tylko w sobotę. Trochę to zagmatwane, ale nie wydaje mi się, żeby 

Lund kłamał, kiedy podawał pierwszą wersję. Nie bardzo pamiętał. On i 

Kronkyist  byli  najbardziej  pijani  z całej   paczki.  Lundowi  wszystko  się 

pomieszało.   Fors   był   przytomniejszy   i   wyjaśnił   mi,   co   i   jak.   Ledwie 

przyjechali do mieszkania panny Svensson, Lundowi urwał się film i cały 

piątek miał z głowy. W sobotę rano zadzwonił do Forsa, który go stamtąd 

zabrał, i poszli do knajpy. Do baru Opera, nie do restauracji Pod Cynowym 

Pucharem, jak myślał Lund. Kiedy Lund coś przekąsił i wypił dwa piwa, 

przejrzał na oczy, wrócił do domu, zabrał sprzęt fotograficzny i pojechali z 

Kronkvistem do Karlstadu. Kronkyist był wtedy u siebie.

-  A co robił wcześniej?

-   Leżał w domu, czuł się pod psem. Pewne jest tylko to, że był tam w 

background image

sobotę o wpół do piątej po południu.

-  Sprawdziłeś?

-    Tak.  Wieczorem   przyjechali   do   hotelu   w   Karlstadzie.   Kronkyist   też 

cierpiał na lękościsk. Tak mi powiedział. A Lund powiedział, że na nic nie 

cierpiał, bo za dużo wypił. Aha, Lund nie nosi brody. Zapisałem to.

-  Aha.

-   Gunnarsson miał lepszą pamięć. W piątek siedział w domu i pisał. W 

sobotę był w redakcji przed południem i wieczorem, żeby oddać różne 

artykuły.

-  Wiesz to na sto procent?

-  Tego bym nie powiedział. Redakcjajest duża, nie znalazłem nikogo, kto 

by to potwierdził. W każdym razie na pewno podrzucił jeden artykuł, ale 

mógł to zrobić rano albo wieczorem.

-  Paszporty?

-   Zaraz. Pia Bolt też była dość przytomna. Ale nie chciała powiedzieć, 

gdzie spędziła noc z czwartku na piątek. Odniosłem wrażenie, że z kimś 

się przespała i wolała nie mówić, z kim.

-     To   całkiem   prawdopodobne   -   przyznał   Kollberg.   -   W   koń   cu   był 

czwartek i w ogóle.

-  Co masz na myśli? - zapytał Stenstróm.

-  Nic. Może numerek nie był popisowy.

-  Dalej - powiedział Martin Beck.

-    W  sobotę   od   jedenastej   przed   południem   była   u   mamy.   Dyskretnie 

sprawdziłem. A teraz paszporty. Molin nie chciał mi pokazać. Powiedział, 

że nie będzie się legitymował we własnym domu. Lund ma prawie nowy 

paszport. Jest fotografem i dużo jeździ. Ostatni stempel przybili mu na 

background image

Arlandzie szesnastego czerwca. Wracał z Izraela. Chyba się zgadza.

-  Nie chciał pokazać paszportu - wtrącił Kollberg. - I położyłeś uszy po 

sobie?

-     Pia   Bolt   dwa   lata   temu   była   tydzień   na   Majorce.   I   to   wszystko. 

Kronkyist ma stary paszport. Wygląda jak główka kapusty, jest pobazgrany 

i zniszczony. Ostatni stempel przystawili mu w maju w Góteborgu, kiedy 

przyjechał z Anglii. Gunnarsson też ma stary paszport, ale w ciut lepszym 

stanie.   Są   tam   stemple   z   Arlandy,   wyjazd   siódmego   maja   i   powrót 

dziesiątego maja. Powiedział, że był w zakładach Renault w Billancourt. 

Francuzi najwyraźniej nie stemplują paszportów.

-  Tak, to prawda - wtrącił Martin Beck.

-    Wszystkich   nie   zdążyłem   przepytać.   Krister   Sjóberg   był   w   domu   z 

rodziną, mieszka w Alvsj6. Meredith to Amerykanin, w dodatku kolorowy.

-   Możemy  go olać - powiedział Kollberg. - I tak nie moglibyśmy  go 

przyskrzynić, boby nas hipisi obdarli ze skóry.

-  Głupi jesteś.

-  A to mi nowina! Myślę, że nie musisz kontynuować.

-  Tak - zgodził się Martin Beck. - To nam wystarczy.

-  Wiecie, kto to jest? - zapytał Stenstróm.

-  Tak nam się przynajmniej wydaje.

-  Kto?

Kollberg przeszył Stenstróma wzrokiem.

-     Ruszże   mózgownicą,   człowieku.   Czy   to   Alf   Matsson   był   w 

Budapeszcie? Czy Matsson wziąłby z sobą tyle szmalu na towar i zostawił 

wszystko w walizce w hotelu? Czy Matsson podrzuciłby klucz pod drzwi 

komendy  policji?  Powinien  ją raczej  omijać szerokim łukiem,  prawda? 

background image

Dlaczego   Matsson   w   ogóle   miałby   w   taki   sposób   aranżować   własne 

zniknięcie?

-  No tak.

-     Dlaczego   Matsson   miałby   jechać   na  Węgry   w   niebieskim   blezerze, 

szarych spodniach i zamszowych butach z bardzo podobnym kompletem 

ciuchów   spakowanych   w   walizce?   Gdzie   się   podział   ciemny   garnitur, 

który włożył w przeddzień wyjazdu? Nie ma go ani w walizce, ani w jego 

mieszkaniu.

-  Okej, to nie był Matsson. Więc kto?

-  Ktoś, kto miał okulary i płaszcz Matssona i nosił brodę. Kto był ostatnio 

widziany z Matssonem? Kto nie ma alibi do soboty wieczór? Kto z tej 

paczki był na tyle trzeźwy i inteligentny, żeby coś takiego sprokurować? 

Zastanów się.

Stenstróm milczał ze śmiertelnie poważną miną.

-  Coś mi przyszło do głowy. - Kollberg rozłożył na stole plan Budapesztu. 

- Spójrzcie. Tu jest hotel, a tu Dworzec Centralny czy jak mu tam.

-  Nyugati Palyaudvar. Dworzec Zachodni.

-   Niech ci będzie. Gdybym miał pójść z hotelu na stację, wybrałbym tę 

drogę, czyli obok komendy policji.

-  Owszem, ale doszedłbyś do niewłaściwego dworca. Pociągi do Wiednia 

odjeżdżają z Keleti, ze Wschodniego.

Kollberg w milczeniu studiował mapę.

Martin Beck rozłożył odbitkę planu Solnej i kiwnął głową na Stenstróma.

-  Pojedziesz do komendy na Solnej i poprosisz chłopców, żeby odgrodzili 

ten teren. Są tam szczątki spalonego domu. Dobijemy niebawem.

-  Teraz zaraz?

background image

-  Tak.

Stenstróm wyszedł. Martin Beck wygrzebał papierosa, palił w milczeniu i 

popatrywał na siedzącego nieruchomo Kollberga.

-  W drogę - powiedział, gasząc peta.

Kollberg   szybko   prowadził   wyludnionymi   w   niedzielę   ulicami.   Kiedy 

przejeżdżali   przez   Vasterbron,   spomiędzy   gnanych   wiatrem   chmur 

wyjrzało słońce  i lekka bryza zmarszczyła wody  Riddarfjarden. Martin 

Beck obrzucił roztargnionym spojrzeniem grupkę jolek. Opływały boję w 

zatoce przy Ralambshov.

Zaparkowali w tym samym miejscu co poprzedniego dnia.

Kollberg pokazał na stojącą opodal czarną lancię.

-  To jego wóz. Pewnie jest w domu.

Przecięli na ukos Svartensgatan i otworzyli drzwi. Owionęło ich rześkie, 

wilgotne   powietrze.   W  milczeniu   weszli   po   wysłużonych   schodach   na 

czwarte piętro.

Rozdział 25

Drzwi otworzyły się natychmiast.

Mężczyzna   miał   na   sobie   szlafrok   i   kapcie.   Wydawał   się   kompletnie 

zaskoczony.

-  Przepraszam - powiedział. - Myślałem, że to moja narzeczona.

Martin   Beck   od   razu   go   rozpoznał.   To   jego   pokazał   mu   Molin   Pod 

Cynowym   Pucharem   dzień   przed   wylotem   Matssona   do   Budapesztu. 

Szczera, sympatyczna twarz. Łagodne spojrzenie niebieskich oczu. Dobrze 

zbudowany. Tylko broda i średni wzrost upodabniały go do belgijskiego 

studenta Roedera i Alfa Matssona.

- Jesteśmy z policji. Nazywam się Beck. A to policjant śledczy Kollberg.

background image

Sztywno i uprzejmie przywitali się skinieniem głowy.

-  Kollberg.

-  Gunnarsson.

-  Czy możemy wejść na chwilę? - zapytał Martin Beck.

-  Naturalnie. O co chodzi?

-  Chcielibyśmy porozmawiać o Alfie Matssonie.

-  Wczoraj był u mnie w tej samej sprawie inny policjant.

-  Tak, wiemy.

Ledwie   Martin   Beck   i   Kollberg   przekroczyli   próg   mieszkania,   w   ich 

zachowaniu zaszła wyraźna zmiana, której nie byli świadomi. Napięcie i 

niepewność zastąpiły rutynowy spokój i stanów-             \

czość, świadczące o tym, że wiedzą, co się stanie, bo często doświadczali 

czegoś podobnego.

Przeszli przez mieszkanie, nie mówiąc ani słowa. Było jasne i przestronne, 

urządzone   z   dobrze   przemyślaną   dbałością,   acz   nie   do   końca. 

Rozstawienie nowiutkich mebli nasuwało skojarzenia z aranżacją wystroju 

sklepowej witryny.

Okna   dwóch   pokoi   wychodziły   na   ulicę,   okno   sypialni   i   kuchni   na 

podwórze.   W   łazience,   której   drzwi   stały   otworem,   paliło   się   światło. 

Kiedy zadzwonili, mężczyzna najwyraźniej zajmował się poranną toaletą. 

W   sypialni   były   dwa   szerokie   łóżka.   Na   nocnej   szafce   obok   tego,   na 

którym ktoś niedawno leżał, stała do połowy opróżniona butelka wody 

mineralnej, szklanka, dwa słoiczki tabletek i zdjęcie w ramce. Poza tym w 

sypialni   był   fotel   na   biegunach,   dwa   stołki   i   toaletka   z   szufladkami   i 

nastawnym lustrem. Zdjęcie przedstawiało młodą kobietę o blond włosach, 

dorodnej twarzy i bardzo jasnych oczach. Nie miała makijażu. Na szyi 

background image

wisiał srebrny łańcuszek bismark. Martin Beck rozpoznał ten model, bo 

szesnaście lat temu identyczny podarował żonie.

Obejrzeli mieszkanie i weszli do gabinetu.

-  Siadajcie, proszę - powiedział Gunnarsson.

Martin   Beck   skinął   głową   i   usadowił   się   na   wiklinowym   krześle   przy 

dwuosobowym biurku, wyposażonym po obu stronach w kolumny szuflad. 

Mężczyzna   w   szlafroku   zerknął   na   Kollberga,   który   nadal   krążył   po 

mieszkaniu.

Na blacie leżały maszynopisy, książki i czasopisma. W maszynie tkwiła 

częściowo   zapisana   kartka   papieru,   przy   telefonie   stała   jeszcze   jedna 

fotografia w ramce. Jasnooka kobieta ze srebrnym łańcuszkiem. To zdjęcie 

zostało zrobione w plenerze. Odrzuciła głowę do tyłu i śmiała się prosto w 

obiektyw. Wiatr mierzwił jej włosy.

-  Czym mogę służyć? - zapytał uprzejmie mężczyzna w szlafroku.

Martin Beck pochwycił jego spojrzenie. W niebieskich oczach malował się 

spokój. Kollberg krzątał się winnej części mieszkania, był w łazience albo 

w kuchni.

-  Proszę powiedzieć, co się wydarzyło - zaczął Martin Beck.

-  Kiedy?

-   W nocy z dwudziestego pierwszego na dwudziesty drugi lipca, kiedy 

pan i Matsson wyszliście z baru Opera.

-   Już   to   mówiłem.   Rozstaliśmy   się   na   ulicy.   Wsiadłem   do   taksówki   i 

wróciłem do domu. On czekał na następną, bo jechał w inną stronę.

Martin Beck położył ręce na krawędzi biurka i przyglądał się kobiecie na 

fotografii.

-  Chciałbym zobaczyć pański paszport.

background image

Mężczyzna obszedł biurko, usiadł i wysunął szufladę. Wiklinowe krzesło 

przyjemnie zaskrzypiało.

-  Proszę.

Martin Beck kartkował paszport. Był stary i zniszczony, ostatni stempel 

rzeczywiście wbili mu na Arlandzie dziesiątego maja. Na końcu widniały 

jakieś zapiski, między innymi numery telefonów i wierszyk. Wewnętrzne 

strony   okładki   pokrywały   bodaj   notatki   o   samochodach   albo   silnikach, 

skreślone   pospiesznie   dawno   temu.   Wierszyk   był   napisany   w   poprzek 

zielonym długopisem. Martin Beck obrócił paszport i przeczytał:

There was a young manfrom Dundee

Who said: "They can't do without me

No house is complete

Without me and my seat

My initials are WC"*.

Mężczyzna siedzący po drugiej stronie biurka śledził jego spojrzenie.

-  To limeryk-wyjaśnił.

-  Widzę.

-     O  Winstonie   Churchillu.   Podobno   jego   autorstwa.   Usłyszałem   to   w 

samolocie z Paryża do Sztokholmu i tak mi się spodobał, że postanowiłem 

go zapisać.

*   Rzekł   pewien   młodzik   z   Dundee:/„Beze   mnie   wszyscy   są   bezradni/ 

Prawdziwy dom, każdy to wie/ Beze mnie nie obejdzie się/ A ja - to wasz 

WC".

Martin Beck nie zareagował. Wpatrywał się w rymowankę. Pod spodem 

papier   był   ciut   jaśniejszy,   poznaczony   malutkimi   zielonymi   kropkami, 

których nie powinno tam być. Jakby z drugiej  strony  przebijał zielony 

background image

stempel.  Tyle   że   żadnego   stempla   nie   było.   Stenstrórn   najwyraźniej   to 

przeoczył.

-  Uniknąłby pan kłopotów, gdyby wysiadł pan na lotnisku w Kopenhadze 

i przeprawił się promem do Szwecji.

-  Nie wiem, o czym pan mówi. Zadzwonił telefon. Gunnarsson odebrał.

-  To do was.

Kollberg wszedł do gabinetu i przejął słuchawkę.

-  Aha, dobrze, niech zaczynają. Tak, poczekaj tam. Niedługo będziemy. - 

Rozłączył się. - To Stenstrórn. Strażacy spalili chałupę w poniedziałek.

-  Nasi ludzie przeszukują zgliszcza wHagalund - wyjaśnił

Martin Beck.

-  No to jak będzie? - zapytał Kollberg.

-   Nadal nie wiem, o czym panowie mówią. Spojrzenie mężczyzny było 

równie skupione i szczere.

Na moment zaległa cisza, po czym Martin Beck wzruszył ramionami i 

powiedział:

-  Proszę się ubrać.

Gunnarsson bez słowa poszedł do sypialni. Kollberg za nim.

Martin Beck znów popatrzył na fotografię. Choć to właściwie nie miało 

znaczenia,  nie  był zadowolony   z takiego  obrotu  sprawy.  Po obejrzeniu 

paszportu   nabrał   absolutnej   pewności,   ale   czysto   hipotetyczna   myśl   o 

pogorzelisku mogła się okazać chybiona, i gdyby mężczyzna zachował 

swoją   niezłomną   postawę,   czekałoby   ich   wyjątkowo   żmudne   śledztwo. 

Nie to jednak stanowiło główny powód jego niezadowolenia.

Gunnarsson   wrócił   po   pięciu   minutach.   Miał   na   sobie   szary   sweter   i 

brązowe spodnie. Spojrzał na zegarek.

background image

- Jedźmy - powiedział. - Niedługo będę miał gościa i wolałbym...

Nie dokończył. Martin Beck ani drgnął.

-  Nie ma pośpiechu. Kollberg wyszedł z sypialni.

-  Spodnie i niebieski blezer wiszą w szafie.

Martin Beck pokiwał głową. Gunnarsson krążył po pokoju. Ciut nerwowo, 

ale z kamiennym wyrazem twarzy.

-   To nie musi być takie straszne, jak się wydaje - życzliwie zauważył 

Kollberg. - Proszę się nie martwić na zapas.

Martin   Beck   zerknął   na   Kollberga   i   znów   spojrzał   na   Gunnars-sona. 

Kollberg   oczywiście   miał   rację.   Gunnarsson   się   poddał.   Kiedy 

przekroczyli prógjego mieszkania, wiedział, że gra skończona. Pogodził 

się z tym, zasklepił jak w kokonie, ale nie wyzbył wrażliwości.

Martin   Beck   odchylił   się   na   wiklinowym   krześle   i   czekał.   Kollberg 

znieruchomiał przy drzwiach do sypialni. Gunnarsson zastygł na środku 

pokoju i spojrzał na zegarek.

Upłynęła   jedna   minuta.   Druga.   Trzecia.   Znów   spojrzał   na   zegarek, 

prawdopodobnie  odruchowo i  z  pewnym rozdrażnieniem.  Po kolejnych 

dwóch   minutach   zrobił   to   ponownie,   tym  razem   ukradkiem,   pocierając 

twarz grzbietem lewej dłoni. Gdzieś na ulicy trzasnęły drzwi samochodu.

Gunnarsson otworzył usta.

- Jeśli... - powiedział, urwał i szybko podszedł do telefonu. - Przepraszam, 

muszę zadzwonić.

Martin   Beck   skinął   głową   i   nie   odrywał   wzroku   od   tarczy.   018. 

Kierunkowy   do   Uppsali.   Potem   sześć   cyfr.   Ktoś   odebrał   po   trzecim 

sygnale.

-   Dzień dobry. To ja. Ake. Czy Ann-Louise już wyjechała? Ach, tak. O 

background image

której?

Martin Beck usłyszał kobiecy głos: „Piętnaście minut temu".

-   Dziękuję. Do widzenia. - Gunnarsson odłożył słuchawkę i spojrzał na 

zegarek, nie kryjąc ulgi. - Idziemy?

Odpowiedziało mu dziesięciominutowe milczenie.

-  Proszę usiąść - odezwał się w końcu Martin Beck. Mężczyzna długo się 

wahał, zanim usiadł, i mimo że usiłował

zachować spokój, zdradzały go złowieszcze odgłosy wiklinowego

krzesła. Kiedy po raz enty spojrzał na zegarek, Martin Beck zauważył, że 

drżą mu ręce.

Kollberg ziewnął. Albo udawał, albo puściły mu nerwy.

- Na co czekamy? - dwie minuty później zapytał Gunnarsson, w którego 

głosie dał się wyczuć odcień niepewności.

Martin Beck popatrzył na niego. Ciekawe, pomyślał, co by było, gdyby 

Gunnarsson doszedł do wniosku, że milczenie ciąży nie tylko jemu. Chyba 

niewiele by to zmieniło. W pewnym sensie siedzieli w tej samej łodzi.

Gunnarsson spojrzał na zegarek, wziął długopis i natychmiast odłożył go 

na miejsce.

Martin Beck przeniósł wzrok na fotografię i dyskretnie zerknął na zegarek. 

Od   rozmowy   telefonicznej   upłynęło   dwadzieścia   minut.   Mieli   do 

dyspozycji góra pół godziny.

Kiedy znów popatrzył na Gunnarssona, przyłapał się na tym, że myśli o 

wszystkim, co ich łączy. Wielkie skrzypiące łoże. Widok z okna. Klucz do 

pokoju. Parne powietrze znad Dunaju.

Ostentacyjnie   spojrzał   na   zegarek.   Choćby   dlatego,   że   to   wyraźnie 

irytowało Gunnarssona, a może dlatego, że przypominało o łączącej ich 

background image

więzi.

Po   raz   pierwszy   od   co   najmniej   trzydziestu   minut   napotkał   spojrzenie 

Kollberga. Jeśli się nie pomylili, finał był tuż-tuż.

Pół minuty później Gunnarsson pękł.

-  Okej, co chcecie wiedzieć? - zapytał głośno i wyraźnie, popatrując to na 

Martina Becka, to na Kollberga.   .

Nie zareagowali.

-  Tak, macie rację - powiedział ochryple, wlepiając wzrok w blat biurka. - 

To ja. Ale nie chcę o tym mówić

Kollberg zerknął na Gunnarssona, zmarszczył brwi, zerknął na Martina 

Becka i pokiwał głową. Martin Beck głęboko odetchnął.

-  Na pewno zdaje pan sobie sprawę, że i tak wszystkiego sic dowiemy. Są 

świadkowie,   którzy   pana   rozpoznają.   Znajdziemy   taksówkarza,   który 

wiózł   pana   z   lotniska   tamtej   nocy.   Przypomni   sobie,   czy   ktoś   panu 

towarzyszył. Eksperci przeszukają pański

samochód i mieszkanie. I pogorzelisko w Hagalund. Jeśli były tam zwłoki, 

na pewno coś po nich zostało. Ale to teraz bez znaczenia. Cokolwiek się 

przydarzyło Alfowi Matssonowi i gdziekolwiek się podział, na pewno go 

znajdziemy. Nie uda się panu niczego ukryć, niczego naprawdę istotnego. 

Gunnarsson popatrzył mu w oczy.

- Jeśli tak, nie rozumiem, po co to wszystko.

Martin Beck zapamięta te słowa na lata, może nawet do końca życia.

Kollberg uratował sytuację.

-     Do   naszych   obowiązków   -   odezwał   się   bezbarwnie   -   należy 

poinformowanie pana, że jest pan podejrzany o zabójstwo lub morderstwo. 

Naturalnie podczas formalnych przesłuchań ma pan prawo do adwokata.

background image

-  Alf zabrał się ze mną taksówką. Przyjechaliśmy tutaj. Wiedział, że mam 

w domu butelkę whisky, i koniecznie chciał się napić.

-  I?

-     Wypiliśmyjuż   dosyć   dużo.   Pokłóciliśmy   się.   -   Gunnarsson   umilkł   i 

wzruszył ramionami. -Wolałbym o tym nie mówić.

-  Dlaczego się pokłóciliście? - zapytał Kollberg.

-  Wyprowadził mnie z równowagi...

-  Wjaki sposób?

Szybka, niekontrolowana zmiana wyrazu niebieskich oczu. Teraz nie było 

w nich łagodności.

-     Zachowywał   się   jak...   powiedział   coś...   o   mojej   narzeczonej.   Mogę 

wyjaśnić,   jak   to   się   zaczęło.  W  górnej   szufladzie   po   prawej   jest   kilka 

zdjęć...

Martin   Beck   wysunął   szufladę   i   ostrożnie   wyjął   zdjęcia.   Zrobione   na 

plaży,   takie,   jakie   zwykle   robią   sobie   zakochani,   kiedy   nic   i   nikt   nie 

zakłóca   ich   spokoju.   Przejrzał   je,   nie   patrząc.   Ostatnie   było   pomięte   i 

naderwane. Kobieta o jasnych oczach uśmiechała się do fotografa.

-     Byłem   w   toalecie.   Kiedy   wróciłem,   grzebał   w   moich   szufladach.   I 

znalazł... te zdjęcia. Jedno chciał zabrać. Już wcześniej byłem na niego zły, 

ale jak to zobaczyłem, to... się wściekłem. -

Przerwał na moment. - Niestety, nie pamiętam wszystkich szczegółów.

Martin Beck skinął głową.

-  Siłą wyrwałem mu zdjęcia, a on zaczął wywrzaskiwać świństwa o... o 

Ann-Louise. Wiedziałem, że łże jak pies, nie byłem w stanie tego słuchać. 

Mówił bardzo głośno, chyba się zaniepokoiłem, że pobudzi sąsiadów. - 

Opuścił wzrok i spojrzał na swoje dłonie. - To nie jest takie ważne, ale 

background image

może miało jakieś znaczenie. Nie wiem. Czy muszę powtarzać...

-  Szczegóły zostawmy na później - powiedział Kollberg. -Co było dalej?

Gunnarsson uparcie wpatrywał się w dłonie.

-  Udusiłem go - wyszeptał.

Martin Beck odczekał dziesięć sekund i przesunął palcem wskazującym po 

nosie.

-  I?

-  Nagle wytrzeźwiałem, przynajmniej tak mi się wydawało. Matsson leżał 

na   podłodze.   Martwy.   Było   około   drugiej.   Oczywiście   powinienem 

zadzwonić na policję. Ale to nie było takie proste. - Zastanawiał się przez 

chwilę. - Wszystko by się zawaliło.

Martin Beck pokiwał głową i spojrzał na zegarek, czym chyba ponaglił 

Gunnarssona.

-  Siedziałem i myślałem mniej więcej kwadrans. Tu, na tym krześle. Nie 

chciałem przyjąć do wiadomości, że jestem w beznadziejnej sytuacji. To, 

co się wydarzyło, było... zaskakujące. I bezsensowne. Nie docierało do 

mnie, że to ja, ni stąd, ni zowąd... O tym możemy chyba porozmawiać 

później.

-     Wiedział   pan,   że   Matsson   wybiera   się   do   Budapesztu   -   powiedział 

Kollberg.

-   Tak. Miał przy sobie paszport i bilety. Zamierza! tylko wskoczyć do 

domu po walizkę. Wydaje mi się, że to jego okulary podsunęły mi wyjście 

z sytuacji. Leżały koło niego na podłodze, bardzo charakterystyczne, na 

swój sposób zmieniały jego wygląd. A potem pomyślałem o tamtym domu. 

Zanim   się   przeprowadziłem,   patrzyłem   z   balkonu,   jak   ćwiczą   strażacy. 

Podpalali

background image

i gasili. W każdy poniedziałek. Wiedziałem, że niedługo spalą wszystko do 

gołej ziemi. To tańsze od rozbiórki. - Gunnarsson obrzucił Martina Becka 

zdesperowanym   spojrzeniem.   -Wziąłem   paszport,   bilety,   kluczyki   do 

samochodu i klucze do jego mieszkania i... - Zadrżał, ale błyskawicznie 

zebrał   się   w   sobie.   -   Potem   zniosłem   go   do   samochodu,   to   było 

najtrudniejsze, ale miałem... chciałem powiedzieć, że miałem szczęście. I 

pojechałem do Ha-galund.

-  Do tej ruiny?

-  Tak. Nie było tam żywej duszy. Wniosłem Alfa na strych, trochę mnie to 

kosztowało,   bo   niewiele   zostało   po   schodach,   i   położyłem   za   jakimś 

przepierzeniem pod stertą gratów, żeby nikt go nie znalazł. Nie żył, więc 

nie miało większego znaczenia, gdzie leży. Tak myślałem.

Martin Beck niespokojnie zerknął na zegarek.

-  Dalej.

-  Zaczęło się rozwidniać. Pojechałem na Fleminggatan, wziąłem walizkę, 

była   spakowana,   i   włożyłem   do   samochodu  Alfa.   Potem   wróciłem   do 

siebie, trochę posprzątałem, zabrałem jego okulary i płaszcz, który wciąż 

wisiał w przedpokoju, i od razu wyszedłem. Nie miałem odwagi siedzieć i 

czekać.   Pojechałem   jego   samochodem   na  Arlandę   i   zaparkowałem...   - 

Gunnarsson   spojrzał   błagalnie   na   Martina   Becka.   -   Wszystko   poszło 

gładko, jakby samo, bez mojego udziału. Włożyłem okulary, płaszcz był 

na mnie za ciasny, więc przerzuciłem go przez ramię i odprawiłem się. 

Podróży dokładnie nie pamiętam, w każdym razie wszystko wydawało się 

śmiesznie proste.

- Jak zamierzał pan stamtąd wyjechać?

-   Wiedziałem tylko tyle, że jakoś sobie poradzę. Wydawało mi się, że 

background image

najlepszym   wyjściem   będzie   pociąg   do   granicy   austriackiej,   a   potem 

nielegalne przejście na drugą stronę. Miałem swój paszport i mogłem na 

nim wrócić do domu z Wiednia. Kiedyś tam byłem, wiedziałem, że nie 

wbijają stempla, jak się stamtąd wyjeżdża. Ale znowu mi się poszczęściło. 

Tak myślałem.

Martin Beck pokiwał głową.

-  Był kłopot z wolnymi pokojami, Alf miał rezerwację w dwóch hotelach, 

w pierwszym tylko na jedną noc. Nie pamiętam, jak się nazywał.

-  Hjusag.

-     Możliwe.   W   każdym   razie   była   tam   grupa   ludzi   mówiących   po 

francusku.   Zrozumiałem,   że   przyjechali   wcześniej   tego   samego   dnia. 

Wyglądali   na   studentów,   kilku   chłopców   nosiło   brody.   Jak   oddawałem 

paszport   Alfa   Matssona,   recepcjonista   wkładał   ich   paszporty   do 

przegródek na klucze. Zostałem w holu i kiedy recepcjonista na chwilę 

odszedł, skorzystałem z okazji i zajrzałem do tych paszportów. Już trzeci 

się   nadawał.   Belgijski.   Facet   nazywał   się   Roederer   albo   jakoś   tak.   W 

każdym razie jego nazwisko przypominało mi gatunek szampana.

Martin Beck dyskretnie spojrzał na zegarek.

-  Co było następnego dnia rano?

-  Dostałem z powrotem paszport Alfa Matssona i pojechałem do drugiego 

hotelu. Był duży i elegancki. Nazywał się Duna. Zostawiłem jego paszport 

w   recepcji,   wniosłem   jego   walizkę   do   pokoju   i   pół   godziny   później 

wyszedłem.   Wystarałem   się   o   plan   miasta   i   ruszyłem   na   dworzec.   Po 

drodze   zorientowałem   się,   że   mam   w   kieszeni   klucz   do   pokoju 

hotelowego.   Akurat   mijałem   komendę   policji   i   go   tam   podrzuciłem. 

Uznałem, że to dobry pomysł.

background image

-  Niekoniecznie - wtrącił Kollberg. Gunnarsson blado się uśmiechnął.

-   Zdążyłem na ekspres do Wiednia, podróż zajęła tylko cztery godziny. 

Najpierw zdjąłem okulary Alfa i zwinąłem płaszcz. Okazałem belgijski 

paszport.   Udało   się.   Pociąg   był   przepełniony,  kontrolerzy   się   spieszyli. 

Trafiłem na kontrolerkę. W Wiedniu prosto z dworca pojechałem taksówką 

na lotnisko i popołudniowym samolotem przyleciałem do Sztokholmu.

-  Co pan zrobił z paszportem Roedera? - zapytał Martin Beck.

-   Podarłem i spuściłem w toalecie na dworcu. Okulary też. Potłukłem 

szkła i połamałem oprawki.

-  A płaszcz?

-  Powiesiłem na wieszaku w dworcowej kawiarni.

-  I wieczorem był pan w domu?

-     Tak.   Zajrzałem   do   redakcji   i   oddałem   dwa   teksty,   które   napisałem 

wcześniej.

W pokoju zapadła cisza. Przerwał ją Martin Beck.

-  Wypróbował pan łóżko?

-  Gdzie?

-  W Dunie.

-   Tak. Skrzypiało. - Gunnarsson znów przyglądał się swoim dłoniom. - 

Znalazłem   się   w   bardzo   trudnej   sytuacji.   Nie   tylko   ja.   -   Zerknął   na 

fotografię.   -   Gdyby   nie   zaszło   nic...   nieprzewidzianego,   w   niedzielę 

wziąłbym ślub. Za tydzień. To...

-  Tak?

-  To był nieszczęśliwy wypadek. Czy potraficie zrozumieć...

-  Tak - przyznał Martin Beck.

Kollberg, który do tej pory ani drgnął, nagle wzruszył ramionami.

background image

-     Okej,   chodźmy   -   powiedział   z   irytacją.   Zabójca   Alfa   Matssona 

nieoczekiwanie załkał.

-  Oczywiście - wyszeptał płaczliwie. - Przepraszam.

Szybko się podniósł i poszedł do toalety. Martin Beck z nieszczęśliwą 

miną popatrzył na zamknięte drzwi. Kollberg pochwycił jego spojrzenie.

-  Nic sobie tam nie zrobi. Zabrałem nawet szklankę do płukania zębów.

-   Na nocnej szafce były proszki nasenne. Co najmniej dwadzieścia pięć 

sztuk.

Kollberg zajrzał do sypialni.

-  Nie ma ich. - Zerknął na drzwi łazienki. - Czy...

-  Nie - powiedział Martin Beck. - Czekamy.

Pół minuty później Ake Gunnarsson wyszedł i leciutko się uśmiechnął.

-  Możemy już iść?

Odpowiedziała mu cisza. Kollberg ruszył do łazienki, stanął na muszli, 

podniósł pokrywę spłuczki, wsunął dłoń i wyciągnął

słoiczek po proszkach. Wracając do gabinetu, przeczytał tekst na etykiecie.

-     Vesparax.   Groźne   świństwo.   -   Ze   zmartwioną   miną   popatrzył   na 

Gunnarssona.   -1   po   co   to   panu   było?  Teraz   musimy   pana   zawieźć   do 

szpitala.   Zawiążą   panu   śliniak   sięgający   kostek   i   wepchną   do   gardła 

gumowy wąż. Jutro nie będzie pan mógł ani jeść, ani mówić.

Martin Beck zadzwonił po radiowóz.

Zbiegli po schodach, owładnięci wspólnym pragnieniem jak najszybszego 

opuszczenia tego miejsca. Radiowóz już czekał.

-     Płukanie   żołądka   -   rzucił   Kollberg.   -   Pośpiech   mile   widziany. 

Przyjedziemy później. - Coś mu się przypomniało, kiedy Gunnarsson już 

siedział w samochodzie, i uchylił drzwiczki. - Czy po opuszczeniu hotelu 

background image

pomyliły się panu dworce i poszedł pan w złym kierunku?

Mężczyzna, który zabił Alfa Matssona, spojrzał na niego lekko błędnym, 

szklistym wzrokiem.

-  Tak. A skąd pan wie?

Kollberg zatrzasnął drzwiczki. Radiowóz ruszył. Kierowca włączył syrenę 

na pierwszym skrzyżowaniu.

Na   pogorzelisku   w   Hagalund   policjanci   w   szarych   kombinezonach 

niespiesznie chodzili między kupkami popiołu i zwęglonymi belkami. Za 

taśmą   odgradzającą   teren   zebrała   się   gromadka   ciekawskich 

spacerowiczów  z  dziećmi   w wózkach  i  ciastkami  w  kartonach.  Minęła 

czwarta.

Ledwie   Martin   Beck   i   Kollberg   wysiedli   z   samochodu,   Sten-strom 

odłączył się od grupy policjantów i podszedł do nich.

-  Mieliście rację - powiedział. - On tam jest, ale niewiele z niego zostało.

Godzinę później jechali do centrum.

-     Za   tydzień   spycharki   firmy   budowlanej   wszystko   elegancko   by 

wyrównały - odezwał się Kollberg, kiedy mijali Norrtull.

Martin Beck pokiwał głową.

-   Zrobił, co mógł - filozoficznie skwitował Kollberg. - Nic najgorzej. 

Gdyby ciut lepiej znał Matssona i zadał sobie nieco trud 11,

żeby   sprawdzić,   co   było   w   walizce,   i   gdyby   wysiadł   w   Kopenhadze, 

zamiast wycierać stempel w paszporcie...

-  To co? Chodzi ci o to, że mogłoby mu się udać?

-  Nie. Jasne, że nie.

Koło otwartych basenów w parku Vanadis, gdzie mimo wątpliwie ciepłego 

lata roiło się od ludzi, Kollberg odchrząknął i powiedział:

background image

-     Nie   wydaje   mi   się,   żebyś   musiał   się   tym   dalej   zajmować.   Koniec 

końców jesteś na urlopie.

Martin Beck spojrzał na zegarek. Dzisiaj już nie zdąży dopłynąć do żony i 

dzieci.

-   Wysadź mnie przy Odengatan. Kollberg zatrzymał się przed kinem na 

rogu.

-  Czołem!

-  Cześć!

Nawet nie uścisnęli sobie dłoni na pożegnanie. Martin Beck patrzył za 

odjeżdżającym   Kollbergiem,   po   czym   przeciął   ulicę,   skręcił   za   róg   i 

wszedł do Metropolu. Bar spowijało przytłumione, ciepłe światło, przy 

stoliku w kącie toczyła się cicha rozmowa. Poza tym było pusto.

Martin Beck usiadł przy kontuarze.

-  Whisky.

-     I   woda   z   lodem?   -   zapytał   barman,   duży   mężczyzna   o   łagodnym 

spojrzeniu, energicznych ruchach, w śnieżnobiałej marynarce.

-  Tak, czemu nie.

-     Oczywiście.   Świetnie.   Sześćdziesiątka   whisky   z   wodą   z   lodem. 

Wybornie.

Martin Beck przesiedział na barowym stołku cztery godziny. Już się nie 

odezwał, tylko od czasu do czasu pokazywał na szklankę. Mężczyzna w 

białej marynarce też milczał. I bardzo dobrze.

Martin   Beck  widział  swoją  twarz   w przydymionym  lustrze  za  rzędami 

butelek.   Kiedy   obraz   zaczął   mętnieć,   zamówił   taksówkę   i   pojechał   do 

domu. Rozebrał się już w przedpokoju.

Rozdział 26

background image

Martin Beck raptownie się obudził z głębokiego snu bez snów. Koc zsunął 

się na podłogę. Marzł. Wstał, żeby zamknąć drzwi balkonowe. W oczach 

latały mu mroczki, w skroniach dudniło, podniebienie wyschło na wiór. Z 

pewnym wysiłkiem połknął w łazience dwie tabletki albylu, które popił 

kubkiem wody. Znów się położył, przykrył kocem i usiłował zasnąć. Po 

dwóch godzinach koszmarnej drzemki długo stał pod prysznicem. Powoli 

się ubrał, wyszedł na balkon, oparł łokcie na poręczy i wsparł głowę na 

rękach.

Pogodne niebo i chłodne poranne powietrze zwiastowały jesień. Patrzył 

przez chwilę na grubego jamnika, niespiesznie drepczącego pośród drzew 

w zagajniku przed blokiem. Tak zwany teren zielony raczej nie dorósł do 

tej nazwy. Ziemię między sosnami pokrywało igliwie i śmieci, niewielki 

trawnik dawno został zadeptany.

Martin   Beck   wrócił   do   sypialni   i   pościelił   łóżko.   Potem   krążył   po 

pokojach,   włożył   do   teczki   kilka   drobiazgów   i   książek   i   wyszedł   z 

mieszkania.

Pojechał metrem do Slussen i spacerkiem ruszył nabrzeżem ku Strómbron. 

Jego statek, który odpływał za godzinę, cumował przy Blasieholm. Dwóch 

załogantów sztaplowało skrzynki na pokładzie dziobowym.

Martin Beck dotarł do Skeppsholmen, w Barze Chapman* wypił filiżankę 

herbaty i natychmiast gorzej się poczuł.

Na statku był kwadrans przed czasem. Z komina buchał biały dym. Usiadł 

na   pokładzie   w   tym   samym   miejscu   co   dwa   tygodnie   wcześniej,   w 

pierwszym dniu urlopu. Teraz nic go już nie zakłóci. Ale tym razem nie 

odczuwał radości ani entuzjazmu na myśl o wypoczynku i szkierach.

Silnik   pracował,   statek   odbił,   zawył   gwizdek   parowy.   Martin   Beck 

background image

pochylił   się   nad   relingiem   i   patrzył   na   wiry   pieniącej   się   wody.   Po 

wakacyjnym nastroju nie było śladu, czuł się podle.

Chwilę później poszedł do kafejki na wodę mineralną. Kiedy wrócił na 

pokład,   jego   miejsce   zajął   gruby   rumiany   mężczyzna   w   sportowym 

garniturze i w berecie. Nim Martin Beck zdążył się wycofać, grubas się 

przedstawił i zalał go potokiem słów o niezwykłej urodzie archipelagu. 

Apatycznie wysłuchiwał nazw mijanych szkierów, wreszcie udało mu się 

przerwać tę jednostronną konwersację i uciec od znawcy sztokholmskiego 

archipelagu do salonu na rufie.

Resztę   podróży   przeleżał   w   półmroku   na   twardej   pluszowej   kanapie, 

wpatrując się w drobinki kurzu wirujące w zielonkawej smudze światła 

wpadającego przez świetlik.

Nygren czekał w motorówce koło przystani. Kiedy zbliżali się do wysepki, 

wyłączył silnik, podpłynął do pomostu, żeby Martin Beck mógł zejść na 

ląd, po czym uruchomił silnik, pomachał ręką na pożegnanie i zniknął za 

cyplem.

Martin Beck ruszył do domu. Za węgłem, od zawietrznej żona opalała się 

nago na kocu.

-  Cześć.

-  Cześć! Nie słyszałam cię.

-  Gdzie dzieci?

-  Pływają łódką.

-  Aha.

- Jak było w Budapeszcie?

* Bar Chapman, tak jak schronisko af Chapman, mieści się na ponadstu-

letnim żaglowcu, cumującym przy Skeppsholmen od 1937.

background image

-  Pięknie. Nie dostaliście kartek?

-  Nie.

-  Pewnie przyjdą później.

Wszedł do domu, napił się wody, znieruchomiał i wpatrywał w ścianę. 

Pomyślał   o   jasnowłosej   kobiecie   z   łańcuszkiem   bis-mark.   Czy   długo 

dzwoniła do drzwi? A może przyszła później, kiedy w mieszkaniu roiło się 

od policjantów z pincetami i puszkami proszku.

Zona weszła do pokoju.

- Jak ty się właściwie czujesz?

-  Marnie - odpowiedział Martin Beck.