Dziewczyny z Buffalo, wyjdźcie
dzisiejszej nocy...
Le Guin Ursula
Le Guin Ursula
Ursula Kroeber Le Guin (ur. 21 października 1929 w
Berkeley (Kalifornia)) – amerykańska pisarka SF i
fantasy; wiele jej książek, przede wszystkim cykl
Ziemiomorze, weszło do klasyki gatunku. Wielokrotnie
nagradzana nagrodami Hugo i Nebula.
Jest córką antropologa Alfreda Kroebera i pisarki
Theodory Kroeber. W 1951 ukończyła uczelnię w
Radcliffe, w 1952 zdobyła na University of Columbia
stopień M.A. (odpowiednik polskiego magistra nauk
humanistycznych). Zainteresowanie antropologią
kulturową jest wyraźnie widoczne w jej twórczości. Le
Guin nie ukrywa swoich fascynacji ideą anarchistyczną,
co przejawia się również w jej twórczości. Spośród
opublikowanych przez nią książek do kręgu utopii
społecznej można zaliczyć przede wszystkim
opowiadania: Ci, którzy odchodzą z Omelas, Dzień przed
rewolucją oraz powieści Wracać wciąż do domu (polskie
wydanie – Wydawnictwo "Prószyński i s-ka", 1997 r.) i
najsłynniejszą: Wydziedziczeni (nagrody "Nebula" i
"Hugo" w 1975, polskie wydanie w tłumaczeniu Łukasza
Nicpana Wydawnictwo "Phantom Press" 1993 r.)
Dziewczyny z Buffalo...
- Spadłaś z nieba - powiedział kojot.
Wciąż zwinięta w kłębek, leżała na boku, przyciskając się plecami do wiszącej nad nią skały i
jednym okiem obserwowała kojota. Drugie oko zakrywała wybrzuszoną dłonią zwróconą
grzbietem do pyłu podłoża.
- Coś się wypaliło w niebie, o tam, nad skałą i stamtąd spadłaś - powtórzył cierpliwie kojot,
jakby wiadomość ta stała się już cokolwiek przestarzała. - Czy coś ci się stało?
- Czuła się całkiem dobrze. Siedziała w samolocie z panem Michaelsem i motor tak ryczał, że
nie rozumiała, co do niej mówił nawet wtedy, gdy krzyczał, no i to, w jaki sposób wiatr tłukł
o skrzydła, wywoływał w niej mdłości, ale poza tym wszystko było w porządku. Lecieli do
Canyonville.
Wróciła na ziemię. Kojot wciąż siedział w tym samym miejscu. Ziewnął. Był duży, dobrze
odżywiony, a futro miał srebrzyste i gęste. Ciemna linia rozciągająca spojówkę podłużnego
bursztynowego oka zaznaczała się tak wyraźnie jak u dachowego kota.
Dziecko powoli usiadło; ciągle przyciskało rękę do prawego oka.
- Straciłaś oko? - zapytał kojot z zainteresowaniem.
- Nie wiem - odparła. Nabrała w płuca powietrza i zadrżała. - Zimno mi.
- Pomogę ci go poszukać - obiecał kojot. - Wstawaj! Jak zaczniesz się ruszać, przestaniesz się
trząść. Słońce już wzeszło.
Zimna, niczym nie zakłócona jasność zalewała opadającą równinę - setki mil porośnięte
bylicą. Kojot z ożywieniem dreptał to tu, to tam, węsząc pod kępkami trawy i zajęczego
szczawiu, skrobiąc łapą pod skałami.
- Nie będziesz szukać? - zapytał siadając nagle na tylnych łapach i zaprzestając poszukiwań. -
Znałam kiedyś taką sztuczkę... - teraz okazało się, że była to ona, kojocica, a nie on. - że
mogłam rzucić swoje oczy wysoko w górę, na drzewo, wszystko stamtąd obejrzeć, potem
zagwizdać i one wracały z powrotem do głowy. Ale skradł mi je ten cholerny facet-sójka i
kiedy zagwizdałam, nic nie wróciło. Musiałam zamiast oczu włożyć sobie kulki z sosnowej
ż
ywicy, żeby w ogóle widzieć. Ty też mogłabyś spróbować. Ale właściwie jedno oko masz w
porządku, to po co ci drugie? Idziesz, czy będziesz tu zdychać?
Dziecko przycupnęło, drżąc.
- Cóż, chodź jeśli masz ochotę... - rzekła kojocica. Znów ziewnęła, kłapnęła na pchłę, wstała,
obróciła się i długim zboczem, które ciągnęło się daleko w głąb równiny leżącej w smugach
długiego cienia krzaczków bylicy, potruchtała w dół, między rzadkie kępki szałwii i
zajęczego szczawiu. Trudno było nadążyć wzrokiem za tym szczupłym, żółto-szarym
zwierzęciem. Zniknęło, choć dziewczynka nie spuszczała zeń oczu.
Dziecko z trudem podniosło się i - bez słowa, choć w duszy powtarzało sobie: "Zaczekaj ,
proszę, zaczekaj" - pokuśtykało za kojocicą. Mała cały czas przyciskała rękę do prawego
oczodołu. Patrząc jednym okiem, nie widziała głębi, dlatego wszystko odbierała jak wielki,
płaski obraz. Kojocica przysiadła nagle pośrodku tego obrazu i odwróciła się, by spojrzeć na
dziewczynkę; miała otwartą paszczę i zmrużone, śmiejące się oczy. Dziewczynka nie czuła
już takiego drżenia w nogach, i w głowie jej tak nie łomotało, ale nie opuszczał jej głęboki,
mroczny ból. Już prawie zrównała się z kojocicą, gdy ta znów odbiegła. Tym razem mała
przemówiła:
- Zaczekaj, proszę!
- Dobra - odparło zwierzę, ale biegło dalej. Mała szła za nim, schodząc w ten płaski obraz
krokami, z których każdy miał głębię. Każdy z nich był inny, każdy krzaczek szałwii czuło
się inaczej, a mimo to tak samo. Idąc śladem kojocicy, wyszła z cienia nawisowych skał i
słońce stojące nad horyzontem oślepiło jej lewe oko. Jasne ciepło od razu przeniknęło jej
mięśnie i kości. Powietrze, które całą noc z takim trudem wciągała w płuca, teraz okazało się
słodkie i łagodne. Kępki szałwii wsysały w siebie cienie, a słońce rozgrzewało plecy
dziewczynki idącej krawędzią żlebu za zwierzęciem. Po niedługim czasie kojocica przecięła
ś
cięte zbocze, a dziecko mozolnie przedzierało się za nią - przez karłowate wierzby do
wąskiego strumyka w szerokim piaszczystym korycie. Piła jedna i druga. Kojocica przeszła
na drugą stronę strumienia; nie rzucała się niedbale w wodę i nie chlapała jak pies, nie.
Stawiała nogę za nogą, cichuteńko, jak kot, i cały czas ogon miała nisko opuszczony.
Dziewczynka zawahała się, wiedząc, że mokre buty nacierają na stopach pęcherze, a potem
mozolnie przebrnęła przez wodę, robiąc najmniej kroków, jak tylko się dało. Od nieustannego
trzymania ręki przy oku bolało ją prawe ramię.
- Potrzebny mi bandaż - powiedziała kojocicy.
Zwierzę podniosło głowę, ale nie odezwało się słowem. Wyciągnęło przed siebie przednie
łapy i leżało patrząc w wodę; kojocica odpoczywała, choć wciąż zachowywała czujność.
Dziecko usiadło obok, na gorącym piasku, i próbowało poruszyć prawą ręką. Zaschnięta krew
skleiła ją ze skórą wokół oka. Dziewczynka spróbowała delikatnie oderwać rękę i jęknęła,
choć nie bolało aż tak bardzo; przestraszyła się.
Kojocica podeszła do niej i wcisnęła swój szpiczasty pysk w twarz dziecka. Małą uderzył w
nozdrza jej mocny, ostry zapach. Zwierzę zaczęło lizać tę straszną, obolałą ciemność.
Czyściło ranę raz po raz podwiniętym, dokładnym, silnym, mokrym językiem, aż dziecko
płaknęło sobie z ulgą, znalazłszy wreszcie ukojenie. Dziewczynka pochylała głowę tuż przy
szaro-żółtych żebrach samicy, widziała jej twarde sutki i białawe futro na brzuchu. Objęła
kojocicę, głaszcząc jej ostrą sierść na grzbiecie i bokach.
- No dobra - rzuciła tamta. - Idziemy! - ruszyła, nie oglądając się za siebie.
Mała pozbierała się z trudem i poszła jej śladem.
- Ale dokąd idziemy? - spytała.
A kojocica, truchtając nad potokiem, odrzekła:
- Dalej, dalej w dół strumienia.
Musiała zasnąć w trakcie marszu, bo był taki moment, kiedy miała wrażenie, że się budzi, ale
wciąż szła, tyle że już jakby w innym miejscu. Nadal wędrowały wzdłuż strumienia, choć
wąwóz niemal całkiem przeszedł w równinę i wciąż jak okiem sięgnąć majaczyły kępki
bylicy. Oko, to dobre oko, było jak nowo narodzone. To drugie wciąż bolało, chociaż nie tak
mocno, no i nie było sensu się nad tym zastanawiać.
Ale, ale gdzie ten kojot?! Zatrzymała się. Otchłań zimna, w którą wpadł samolot, znów się
pod nią otworzyła i dziewczynka zaczęła się zapadać. Stała, lecąc w dół, a w krtani jej
narastał cichy skowyt.
Odwróciła się.
Zobaczyła zwierzę. Przeżuwało na wpół wysuszone truchło wrony; czarne wargi i wąską
paszczę kojota oblepiały ciemnogranatowe pióra. Zobaczyła ogorzałą kobietę klęczącą przy
ognisku; dorzucała szczyptę czegoś do stożkowatego naczynia. Słyszała, jak wewnątrz
bulgocze woda, mimo że kobieta zestawiła już naczynie z ognia i oparła je o kamienie. Jej
włosy były żółto-szare, związane sznurkiem na karku. Miała bose nogi. Podeszwy stóp
twardością i kolorem przypominały zelówki butów, ale jej stopa wysklepiała się wysoko, a
palce tworzyły dwa schludne zaokrąglone rowki. Ubrana była w dżinsy i starą, białą koszulę.
Spojrzała na dziewczynkę.
- Chodź! Chodź na wronę! - zawołała.
Dziecko powoli podeszło do niej i do ogniska, i ukucnęło. Dziewczynka przestała już spadać,
czuła się bardzo lekka i pusta, a język miała sztywny i obcy niczym wetknięty w usta kołek.
Kojota dmuchała teraz w garnek czy koszyk, czy co to tam było. Wsadziła do środka dwa
palce i zaraz je wyciągnęła, otrzepując rękę i krzycząc:
- O, jasna cholera! że też nigdy nie mam żadnych łyżek! - Odłamała uschniętą gałązkę bylicy,
zanurzyła w garnku i oblizała. -Mmm... Pycha! No chodź!
Dziecko przysunęło się bliżej, odłamało gałązkę, umoczyło. Patyczek oblepiała grudkowata,
różowawa papka. Dziewczynka wysunęła język. Papka miała głęboki i delikatny smak.
- Co to takiego? - zapytała po dłuższej chwili maczania i oblizywania.
- śarcie. Papka z suszonego łososia - odparła Kojota. - Stygnie. -Jeszcze raz wetknęła dwa
palce w garnek, tym razem zagarniając obficie, i zręcznie je wylizała.
Dziewczynka poszła w jej ślady i umazała sobie całą brodę. To było tak, jak z pałeczkami:
wymagało praktyki. A więc ćwiczyła. Jadły, raz jedna, raz druga, aż nic nie zostało w garnku
prócz trzech kamyków. Dziecko nie spytało, po co w garnku kamienie. Wylizały je do czysta.
Potem Kojota wylizała wnętrze naczynia, przepłukała je raz w potoku i włożyła na głowę.
Dobrze leżało, tworząc rodzaj stożkowatego kapelusza. Ściągnęła z siebie dżinsy.
- Sikaj w ognisko! - zawołała i wysikała się w ogień, stając okrakiem nad paleniskiem. - Aaa,
jakie miłe ciepło między nogami!
Dziewczynka, cała zakłopotana, myślała, że i ona powinna zrobić to samo, ale nie chciała i
nie zrobiła. Z obnażonym tyłkiem, Kojota tańczyła wokół zmoczonego ogniska, wyrzucając
w górę długie, chude nogi i podśpiewując: Dziewczyny z Buffalo, wyjdźcie dzisiejszej nocy,
Dzisiejszej nocy, dzisiejszej nocy. Dziewczyny z Buffalo, wyjdźcie dzisiejszej nocy
Zatańczyć w świetle księżyca.
Naciągnęła z powrotem dżinsy. Dziecko zasypywało resztki ognia piaskiem z potoku, z całą
powagą formując z niego kopczyki, bo chciało zrobić to jak należy. Kojota przyglądała się
małej.
- To ty? Dziewczyna z Buffalo? Co się stało z resztą!?
- Z resztą? - Dziecko spojrzało na siebie z przestrachem.
- Z resztą twoich.
- A! Hm, mama zabrała Bobby'ego,to mój młodszy braciszek, razem z wujkiem Normem. Tak
naprawdę to on nie jest moim wujkiem , ani nic w tym rodzaju. No a pan Michaels i tak miał
tam jechać, więc miał mnie zawieźć do mojego prawdziwego taty, w Canyonville. Linda,
moja przyrodnia matka, no wiesz, nie miała nic przeciwko temu. W każdym razie przez
wakacje, a potem mieliśmy zobaczyć. No i ten samolot...
W ciszy, która zapadła twarz dziewczynki stała się ciemno-czerwona, później szarobiała.
Kojota patrzyła na nią, urzeczona.
- Ach!- wyrwało się małej. - Ach! Ach! Pan Michaels... on na pewno... Czy on ...?
- Idziemy! - rzuciła Kojota i odmaszerowała.
- Powinnam wrócić... - zawołało dziecko.
- Po co? -zapytała Kojota. Zatrzymała się, obróciła, by popatrzeć na małą, a potem
przyspieszyła kroku.- Chodź, Dziewczyno! - W jej ustach zabrzmiało to jak imię. Może to i
było imię małej -miała na imię Myra - tyle że w języku Kojoty...?
Zrozpaczone dziecko nie wiedziało, co robić i znów zaprotestowało, ale mimo to podążyło jej
ś
ladem.
- Dokąd idziemy? Gdzie my jesteśmy?
- To jest mój kraj - odparła z godnością Kojota i długim, powolnym gestem ręki wskazała
daleki horyzont. -Ja go stworzyłam. Każdą zasraną kępkę bylicy tu stworzyłam.
I szły dalej. Kojota miała swobodny chód, nawet troszkę powłóczyła nogami, ale żwawo
przemierzała teren; dziewczynka robiła wszystko, żeby nie zostać z tyłu. Spod skał i
krzaczków znów zaczęły się wyciągać cienie. Zostawiwszy za sobą strumień, Kojota i
dziecko szły teraz w górę długiego, niewysokiego i nierównego zbocza, które kończyło się
gdzieś hen, daleko, na tle nieba, wśród skał. Ciemne drzewa wyrastały to tu, to tam, jako coś,
co ludzie nazywali jałowcowym laskiem, lasem pustynnym, takim, co to ma więcej miejsca
między drzewami niż samych drzew. Każdy mijany przez nie jałowiec ostro pachniał - dzieci
w szkole nazwałyby tę woń "kocie siki,, - ale małej się to podobało, bo zdawało się jej, że
zapach ten idzie prosto do głowy, że jest silnie rozbudzający. Zerwała z krzaka jagodę i
potrzymała w ustach, ale po chwili wypluła. Ból wracał wielkimi, ciemnymi falami i zaczęła
się potykać.
Zorientowała się, że siedzi na ziemi. Kiedy spróbowała wstać, okazało się, że nogi jej się
trzęsą i odmawiają posłuszeństwa. Czuła się głupio i bała się. Zaczęła płakać.
-Jesteśmy w domu! -wołała Kojota gdzieś z góry.Dziecko spojrzało na nią zapłakanym okiem
i ujrzało bylicę, jałowiec, trawę i skały. Usłyszało krótki urywany okrzyk Kojoty
rozmywający się hen, w gasnącym słońcu. U podnóża skał zobaczyła maleńkie miasteczko:
kartonowe domki, szałasy, wszystkie niepomalowane. Znów usłyszała nawoływanie Kojoty.
- Chodź no, kicia! Chodź, Dziewczyno, jesteśmy w domu!
Nie mogła się podnieść, więc na czworakach usiłowała przejść tę daleką drogę pod górę aż do
domków u stóp skał. Na długo zanim tam dotarła, jacyś ludzie wyszli jej naprzeciw. Z
początku myślała, że to dzieci, ale wkrótce uświadomiła sobie, że większość z nich to dorośli,
tyle że bardzo niskiego wzrostu; byli mali, krępi, grubi i mieli drobne, delikatne dłonie i
stopy. Ich oczy spoglądały żywo i pogodnie. Jakieś kobiety pomogły się jej podnieść i iść,
wspierając miłym słowem: "Już niedaleko, zaraz będziesz na miejscu". W tym późnym
zmierzchu bijące z drzwi i nieuszczelnionych spojeń w kartonach światło miało ostro żółtą
barwę. W spokojnym powietrzu wisiał słodki zapach palonego drewna". Mali ludzie cały czas
cicho ze sobą rozmawiali i śmiali się. "Gdzie ona się zatrzyma?", "Zakwaterujmy ją u Drozda;
tam już wszyscy śpią!,,, "Och, może przespać się u nas".
- Gdzie jest Kojota? - zachrypiała dziewczynka.
- Poleciała zapolować - odparli.
- Ktoś nowy w mieście? - zapytał czyjś głęboki głos.
- Tak, mamy nową osobę - odpowiedział jeden z niedużych mężczyzn.
Pomiędzy tym małym ludkiem właściciel głębokiego głosu swymi rozmiarami robił spore
wrażenie. Był wysoki i barczysty, miał silne dłonie, dużą głowę oraz krótką szyję. Rozstąpili
się przed nim z szacunkiem. On poruszał się spokojnie i też zachowywał wobec nich respekt.
Spojrzał na dziecko. Miał zdumiewające oczy. Mrugnięcia jego powiek przywodziły na myśl
przesunięcie ręki przed płomieniem świecy.
- To ledwie pisklę - oznajmił. - Co dałaś sobie zrobić z okiem, nowa osobo?
- Nie wiem... Lecieliśmy...
- Jesteś za młoda, żeby latać - rzekł swoim niskim, miękkim głosem. - Kto cię tu sprowadził?
- Kojota.
- Przyszła tu z Kojotą, Młody Sowo - potwierdził jeden z małych mężczyzn.
- No to może powinna spędzić tę noc w domu Kojoty - zaproponował ten duży.
- Tam tak pusto i tylko te kości... - odezwała się niewielka kobieta o tłustych policzkach,
ubrana w koszulę w paski. - Może pójść do mnie.
To zdaje się przesądziło sprawę. Pucułowata kobieta poklepała dziewczynkę po ramieniu i
zabrała ze sobą, wiodąc ją mimo kilku chat i szałasów do małego domku bez okien. Drzwi
okazały się tak niziutkie, że nawet dziecko musiało mocno schylić głowę, żeby wejść do
ś
rodka. Wewnątrz zaroiło się od ludzi; niektórzy już tam byli, a niektórzy wepchali się za
pucułowatą gospodynią. W kącie, w skrzyneczkach - kołyskach, głębokim snem spało
kilkanaścioro niemowląt. W chacie płonął porządny ogień i unosił się dobry zapach, jakby
prażonego ziarna sezamowego. Dziewczynka dostała jedzenie i trochę zjadła, ale w głowie jej
się kręciło i mrok prawego oka wciąż zachodził na lewy, tak, że przez chwilę nie widziała w
ogóle nic. Nikt nie spytał ją o imię, ani też nie powiedział, jak ma się do nich zwracać.
Słyszała, że dzieci nazywają kobietę o tłustych policzkach Wiewiórką. Zebrała się wreszcie
na odwagę i spytała:
- Czy mogę się gdzieś położyć, pani Wiewiórko?
- Jasne, chodź. O, tutaj - powiedziała jedna z córek i zaprowadziła dziewczynkę do pokoju na
tyłach chaty. Pokój był tylko częściowo odgrodzony od zatłoczonego pomieszczenia
głównego, ale panowała w nim ciemność, a i ludzi zdawało się tam być mniej. Rzędem przy
ś
cianach stały duże półki z materacami.
- Wdrap się do środka! - zachęcała jedna z córek Wiewiórki, klepiąc dziewczynkę w ramię we
właściwy im wszystkim, dobrotliwy sposób.
Dziecko wspięło się na półkę i wślizgnęło pod koc. Mała ułożyła głowę do snu.
Nie umyłam zębów... - pomyślała.
Obudziła się. Znów zasnęła. W sypialni Wiewiórki zawsze było duszno, ciepło i panował tam
półmrok, dzień i noc, na okrągło. Ludzie wchodzili, spali, wstawali i wychodzili. Cały czas.
Zapadała w drzemkę i zasypiała. Zeszła na dół, by ze stojącego we frontowym pokoju wiadra
zaczerpnąć warząchwią wody i napić się. Potem wróciła na pryczę, żeby dalej drzemać i spać.
Siedziała na półce; nogi dyndały jej w powietrzu. Nie czuła się już źle, tylko sennie i słabo.
Namacała kieszeń w dżinsach. W lewej przedniej tkwił mały grzebyczek i opakowanie po
gumie balonowej; w prawej dwa banknoty jednodolarowe i dwie monety: dwadzieścia pięć i
dziesięć centów. Do środka weszła Wiewiórka w towarzystwie bardzo ładnej, pulchnej,
ciemnookiej kobiety.
- Ha! Więc zbudziłaś się akurat na swój taniec! - powitała ją Wiewiórka ze śmiechem i
usiadła koło niej, obejmując dziewczynkę ramieniem.
- Sójek wydaje taniec dla ciebie -wyjaśniła ciemnooka. -Będziesz jak nowa. Musimy cię
przygotować.
Gdzieś tam, pod skałami, wytryskało źródło, które przechodziło tu w mulistą sadzawkę o
porośniętych trzciną brzegach. Chlapiąca się w niej grupka hałaśliwych dzieciaków uciekła i
na czas kąpieli dziewczynka z dwiema kobietami zostały same.
Woda była ciepła na powierzchni, ale głębiej marzły w niej stopy i nogi. Zupełnie nagie, dwie
ś
miejące się kobiety o łagodnych głosach, krągłych brzuchach i piersiach, szerokich biodrach
i pośladkach lśniących ciepłem w późnopopołudniowym słońcu ochlapały dziewczynkę
wodą, umyły i wygłaskały jej nogi, ramiona i włosy, skończenie delikatnie wyczyściły
okolice jej prawego oka - kość policzkową i brew - podziwiając ją namydliły, spłukały i
rozchlapując wodę, wygoniły na brzeg, gdzie wysuszyły małą i siebie nawzajem, ubrały się,
ubrały małą, zaplotły jej włosy i nawzajem swoje własne, uwiązały piórka na końcach
warkoczy, znów ją podziwiały, potem podziwiały siebie nawzajem, by wreszcie sprowadzić
ją znów do maleńkiego miasteczka o rozsianych domkach, na jakieś podwórze, czy może
ubity plac pomiędzy chatami. Nie było tam ulic, tylko ścieżki i pyląca się ziemia; żadnych
ogródków ani trawników, tylko szałwia i kurz. Na placu zebrała się całkiem spora grupka
ludzi; część z nich, wystrojona w kolorowe koszule, barwne sukienki, sznury korali i
kolczyki, przechadzała się to tu, to tam.
- Cześć, Wiewiórko ! Cześć, Biała Łapko! - wszyscy pozdrawiali obie kobiety.
Na spotkanie wyszedł im mężczyzna w nowych dżinsach, w czystej, spranej, niebieskiej,
roboczej koszuli podjaskrawoniebieską aksamitną kamizelką. Był bardzo przystojny, spięty i
ważny.
- No dobra. Dziewczyno! - odezwał się ostro i głośno, co brzmiało zaskakująco na tle tych
wszystkich jakże cicho mówiących ludzi. - Dziś wieczorem naprawimy ci to twoje oko! Ty
sobie tu tylko usiądź i niczym się nie martw.
Ujął jej nadgarstek - delikatnie mimo swego dyrektorskiego, szorstkiego sposobu bycia - i
zaprowadził do utkanej maty, leżącej na zbrylonej ziemi prawie w centrum placu. Tam
musiała usiąść, choć czuła się idiotycznie; przykazano jej się nie ruszać.
Szybko pozbyła się wrażenia, że wszyscy na nią patrzą, gdyż nikt nie obdarzał jej więcej niż
przelotnym spojrzeniem i tylko Wiewiórka i ciemnooka kobieta; bądź ich rodziny, posyłały
jej krzepiące mrugnięcia. Co pewien czas Sójek podbiegał do niej i rzucał coś na kształt:
"Będzie jak nowe!", po czym wracał do innych, by tam się rządzić, pokrzykując i
wymachując długimi niebieskimi ramionami.
Ktoś szczupły, ogorzały, swobodnym krokiem wspinał się na pagórek, zbliżając do placu i
dziecko już zaczęło podskakiwać, gdy nagle przypomniało sobie, że ma siedzieć spokojnie,
więc zamarło i cicho krzyknęło:
- Kojota! Kojota!
Kojota przyszła, powłócząc nogami. Spojrzała na dziecko. Wyszczerzyła się w uśmiechu.
- Nie daj się spieprzyć temu Sójkowi, Dziewczyno - rzuciła i niespiesznie poszła dalej.
Dziecko odprowadziło ją pełnym bólu, stęsknionym wzrokiem.
Zebrani usiedli teraz z jednej strony placu, tworząc nierówne półkole wciąż rozrastające się
na końcach. Wreszcie powstał niemal pełen krąg ludzi, którzy siedzieli w kurzu wokół
dziewczynki; byli oddaleni od niej o jakieś dziesięć czy piętnaście kroków. Wszyscy mieli na
sobie ten rodzaj ubrania, do jakiego dziewczynka przywykła - dżinsowe spodnie i kurtki,
koszule, kamizelki, bawełniane sukienki - ale wszyscy byli bosonodzy i wydawali się jej
piękniejsi od ludzi, których znała; każdy na swój sposób, jakby każdy z nich stwarzał własny
rodzaj piękna. Ale też niektórzy wyglądali bardzo dziwnie: szczupli, ciemni, lśniący, o
szepczących głosach, a wśród nich znalazła się jakaś długonoga kobieta z oczami jak
paciorki. Był tam również ten wielki mężczyzna zwany Młodą Sową; miał senny i godny
wyraz twarzy, zupełnie jak sędzia McCown, właściciel rancza liczącego sobie sześćdziesiąt
tysięcy akrów. A koło niego siedziała kobieta, która zdaniem dziecka mogłaby być jego
siostrą; podobnie jak on miała haczykowaty nos i duże, silne ręce, ale była chuda i ciemna, a
w jej ognistych oczach czaiło się coś szalonego. Oczy miała bursztynowe, lecz okrągłe,
nie skośne jak Kojoty.Była też i Kojota. Ziewała i drapała się z nudów pod pachą.
Naraz w owym kręgu ktoś się pojawił - mężczyzna ubrany jedynie w coś w rodzaju szkockiej
spódniczki i pelerynę malowaną, bądź wyszywaną koralikami w romby. Tańczył w rytm
grzechotki, którą potrząsał szybko i z furkotem. Miał grube, a mimo to prężne ciało tudzież
kończyny, i miękkie, lejące się ruchy. Dziewczynka nie odrywała odeń wzroku, kiedy tak
tańczył: to obok niej, to wokół niej i znowu obok. Kołatka w jego dłoni poruszała się tak
szybko, że była niemal niewidoczna. W drugiej dłoni trzymał coś cienkiego i ostrego. Ludzie
siedzący w kręgu zaczęli śpiewać. Śpiewali ledwie kilka dźwięków powtarzających się w
rytm kołatki -cicho i bez melodii.
Było to podniecające i nudne zarazem, obce i skądś jakby znajome. Grzechotnik coraz
bardziej zacieśniał pętlę tańca wokół dziecka, co raz gwałtowniej wysuwając przed siebie
rękę. Za pierwszym razem dziewczynka zrobiła unik. Przestraszyła się jego nagłego wypadu
w przód i płaskiej, zimnej twarzy o wąskich oczach. Później, poznawszy swoją rolę, siedziała
już spokojnie. Taniec trwał nadal. Śpiew też. Aż wreszcie i taniec i śpiew uniosły ją gdzieś
poza granicę nudy, gdzie kołysała ją jakaś fala, fala która mogłaby ją tak kołysać na wieki.
Teraz do kręgu wkroczył Sójek i stanął obok niej. Nie umiał śpiewać, więc tylko pokrzykiwał
tym swoim donośnym, szorstkim głosem :"Hej!Hej!Hej!Hej!".-Zewsząd odpowiadano mu
tym samym, a spod skał, na kształt drugiej odpowiedzi, wracało echo. Sójek w jednej ręce
dzierżył patyk zakończony czymś krągłym, a w drugiej coś, co przypominało szklaną kulkę.
Patyk okazał się fajką. Sójek wciągał z niej dym do ust i wydmuchiwał go na cztery strony
ś
wiata, w górę i w dół, a potem dmuchał na kulkę, za każdym razem wypuszczając jeden
obłoczek dymu. Wtem grzechotanie ustało i na kilka oddechów wszystko zamarło. Sójek
ukucnął i z głową przekrzywioną na jedną stronę intensywnie wpatrywał się w dziecko.
Wyciągnął rękę w przód, mrucząc coś pod nosem w rytm znów narastającego grzechotania i
ś
piewu. Teraz ludzie śpiewali jeszcze głośniej. Sójek dotknął prawego oka dziecka w samym
ś
rodku mrocznego bólu. Dziewczynka cofnęła się, ale wytrzymała. Dotknięcie nie było
delikatne. W jego dłoni ujrzała kulkę, matową żółtą gałkę jakby z pszczelego wosku. Potem
zamknęła widzące oko i zacisnęła zęby.
- Już! - krzyknął Sójek. - Otwieraj! No dalej! Pokaż nam!
Zwarła szczęki jak imadło, otworzyła oboje oczu. Powieka prawego zaparła się i ciągnęła z
tak rozdzierającym jaskrawym bólem, że niewiele brakowało, a dziewczynka
zwymiotowałaby na oczach siedzącej w krąg widowni.
- Hej, widzisz coś? No jak tam? Wygląda świetnie! - Sójek ponaglał ją, potrząsał za ramię. -
No i jak się z tym czujesz? Widzisz?
To, co widziała było niewyraźne, zamazane i żółtawe. Niebawem odkryła - a wszyscy kolejno
do niej podchodzili, oglądali ją, z uśmiechem głaskali, poklepywali jej ręce i ramiona - że
jeśli zamykała to bolące oko i patrzyła drugim, wszystko stawało się ostre i płaskie. Kiedy zaś
patrzyła obojgiem oczu, świat jawił sie co prawda rozmazany i żółtawy, ale zyskiwał na głębi.
tuż obok zobaczyła długi nos, wąskie oczy i uśmieszek Kojoty. - co to jest. Sójek? - pytała
Kojota, zaglądając w prawy oczodół. - Tym razem skradłeś jedno z moich?
- To sosnowa żywica! - wykrzyknął Sójek wściekły. - Co ty sobie myślisz?! śe użyłbym
jakiegoś głupiego, przechodzonego oka kojota? Ja jestem lekarzem!
- No, no, no ... Lekarzem! -prychnęła Kojota. -Jejej, ależ to dopiero brzydactwo! Dlaczego nie
poprosiłeś Królika o jedno z jego miotu? To wygląda jak kawałek gówna! - Przysunęła swą
chudą twarz jeszcze bliżej. Dziewczynka pomyślała, że ją pocałuje, tymczasem Kojota
wysunęła cienki, długi język i znowu liznęła ją dokładnie w sam środek bólu, kojąc go i
oczyszczając. Kiedy mała ponownie otworzyła oczy, świat wyglądał już całkiem nieźle.
- Widzę zupełnie nienajgorzej - powiedziała.
- Hej, wy tam! - wrzasnął Sójek. - Ona mówi, że nienajgorzej widzi! Udało się! Udało! Sama
to powiedziała! Nie mówiłem wam? A nie mówiłem? - Odszedł, wykrzykując i wymachując
ramionami. Kojota zniknęła. Wszyscy się rozchodzili. Dziecko wstało, zesztywniałe od
długiego siedzenia. Zrobiło się niemal ciemno, jedynie odległy zachód utrzymywał głęboką,
bladą poświatę. Na wschodzie, równiny
zatapiały się w noc W niektórych chatach zapłonęło światło. Gdzieś tam, na skraju osady
piszczące skrzypeczki wygrywały tęskną, szczebiotliwą melodię.
Ktoś podszedł do niej i cicho zapytał:
- U kogo się zatrzymasz?
- Nie wiem - odpowiedziało dziecko. Było przeraźliwie głodne. - Czy mogę zamieszkać z
Kojotą?
- Nieczęsto bywa w domu - odparła cicho kobieta. - Nocowałaś u Wiewiórki, prawda? A
może zamieszkasz z Królikiem, albo z Zającem? Oni mają dzieci...
- A czy pani ma dzieci? - zapytała dziewczynka, spoglądając na delikatną kobietę o łagodnym
wejrzeniu.
- Dwa jelonki - odrzekła z uśmiechem kobieta. - Ale do miasta ściągnęłam dopiero co, na
taniec.
- Naprawdę chciałabym zamieszkać z Kojotą - powiedziała po chwili dziewczynka, nieśmiało
lecz z uporem.
-Dobrze, w porządku. Tam jest jej dom.-Łania podprowadziła dziecko do rozpadającej się
chaty na wyższym krańcu miasta. Ze środka nie dochodziło żadne światło. Przed wejściem
walało się mnóstwo rupieci. Nie było schodka prowadzącego do wpół otwartych drzwi.
Krzywo przybita, sponiewierana sosnowa deska informowała :"Chwilutka".
- Hej Kojota, jesteś tam? Masz gościa - zawołała Łania. Cisza. Łania otworzyła szerzej drzwi
i zajrzała do środka.
-Nie ma jej. Chyba poluje. Muszę już wracać do jelonków. Dasz sobie radę? Każdy tutaj da ci
coś do jedzenia. Poradzisz sobie...?
-Tak, tak. Dam sobie radę. Dziękuję pani - odrzekło dziecko.
Łania odchodziła w perłowy zmrok. Była niezwykle elegancka w ruchach i drobiła małymi
kroczkami niczym kobieta na wysokich obcasach - szybka, dokładna, lekka jak piórko.
Dziewczyna odprowadziła ją wzrokiem.
Wewnątrz "Chwilutki" panował zbyt wielki mrok, by dało się cokolwiek zobaczyć i tak tam
było zagracone, że dziewczynka padała przy każdym kroku. Nie umiała się połapać gdzie i
jak rozpalić ogień. Namacała coś, co zdawało się być łóżkiem, ale kiedy się tam położyła,
zapach i to, co wyczuwała pod sobą, sprawiało raczej
wrażenie sterty brudów. Coś gryzło ją w nogi, ręce, szyję i w plecy. Była okropnie głodna.
Kierując się węchem, dotarła do czegoś, co musiało być śniętą rybą i zwisało z sufitu w rogu
chaty. Po omacku zerwała zeń tłustą skórę i skosztowała. To był wędzony, suszony łosoś.
Odrywała jeden mięsisty kawałek po drugim, aż wreszcie poczuła się syta. Wylizała palce do
czysta. Tuż przy otwartych drzwiach gwiaździsta poświata oświetlała wodę w jakimś
naczyniu. Dziewczynka ostrożnie ją powąchała, ostrożnie spróbowała i wypiła tylko tyle, by
ugasić pragnienie, bowiem woda miała błotnisty smak, była ciepła i stęchła. Potem wróciła na
łoże z brudnych szmat i pcheł, i położyła się. Mogłam pójść do domu Wiewiórki, czy
innych przyjaznych domostw - myślała leżąc samotnie na brudnym posłaniu Kojoty. Ale nie
poszłam... Tłukła pchły tak długo, dopóki nie zapadła w sen.
Gdzieś w środku nocy usłyszała czyjś głos...
-Posuń się, kicia.
... i tuż koło niej zrobiło się nagle ciepło.
Ś
niadanie, jedzone na siedząco w zalanych słońcem otwartych drzwiach, składało się z papki
ze sproszkowanego suszonego łososia. Kojota polowała dzień i noc, ale nie jadały świeżej
dziczyzny tylko łososia, suchy proszek, i wszelkie sezonowe jagody. Dziewczynka nie pytała
dlaczego. Wydawało jej się to logiczne. Chciała natomiast zapytać Kojotę, dlaczego spała w
nocy, a czuwała w dzień, jak dwunożni ludzie, nie odwrotnie, jak to miały w zwyczaju kojoty.
Kiedy jednak sformułowała już w myślach pytanie, uświadomiła sobie, że po to jest dzień,
ż
eby czuwać i noc, by spać. I to też było logiczne. Ale pewnego upalnego dnia jedno pytanie
jednak zadała; akurat obie leżały, oganiając się od pcheł.
- Nie mogę zrozumieć, dlaczego wyglądacie jak ludzie.
- Jesteśmy ludźmi.
- Nie, nie, myślę o takich ludziach jak ja, na dwóch nogach.
- Podobieństwo tkwi w oku patrzącego - odparła Kojota. - A tak przy okazji, jak miewa się to
twoje pokiereszowane oko?
-Dobrze. Ale... No, że nosicie ubrania... i mieszkacie w domach, macie ogień no i to
wszystko...
- To ty tak myślisz. Gdyby ten pyskacz Sójek nie wmieszał się w całą sprawę, pokazałabym
ci, co znaczy dobra robota.
Dziewczynka już całkiem przywykła do tego, że Kojota nie lubiła trzymać się jednego
tematu, za to lubiła się przechwalać. Pod niektórymi względami, Kojota przypominała wiele
znanych dziewczynce dzieci. Pod innymi nie.
- Chcesz powiedzieć, że to, co widzę tak naprawdę to nie istnieje? śe to nie jest prawdziwe?
ś
e to taka telewizja, albo coś w tym rodzaju...?
- Nie - odparła Kojota.-O, masz kleszcza na kołnierzu!-Wyciągnęła rękę, strzepnęła kleszcza,
podniosła jednym palcem, rozgryzła i wypluła resztki.
- Łeee...- powiedziało dziecko. - No więc?
- A więc dla mnie zasadniczo jesteś szaro-żółta i biegasz na czterech nogach. Dla tamtej
reszty - tu machnęła lekceważąco ręką w stronę zbitych w gromadę małych domków u stóp
wzgórza -jesteś podskakującym stworzeniem, co to ciągle wykrzywia nos. Dla Jastrzębia
jesteś jajkiem, a może już obrastasz puchem? Sama widzisz... Wszystko zależy, jak się na co
patrzy. Są tylko dwa gatunki ludzi.
- Na dwóch nogach i na czterech?
- Nie. Ci, którzy mówią: "Są dwa gatunki ludzi" i ci, którzy tego nie mówią. - Kojota pękała z
dumy, tłukąc się po udach i chichocząc z radości, że tak się jej udał dowcip. Dziecko nie
rozumiało go i czekało.
- No dobra - zaczęła Kojota. - Więc są ci pierwsi ludzie, no i ta reszta. To właśnie te dwa
rodzaje...
- A ci pierwsi to kto?
- My, zwierzęta... i tak dalej. Wszyscy ci starzy. No wiesz. I wy maluchy, dzieciaki,
ż
ółtodzioby. Wszyscy ci, co byli najpierw.
-A... ci drudzy?
- Oni - wyjaśniała Kojota. - No wiesz. Ci inni. Ci nowi. Ci, co przyszli. - Jej drobna, ostra
twarz nabrała powagi, stała się groźna. Z krótkotrwałą złotawą przenikliwością spojrzała
wprost na dziecko; rzadko się jej to zdarzało. - Jesteśmy tu. Jesteśmy tu od zawsze -
powtórzyła. - Jesteśmy tutaj od zawsze. Tam gdzie jesteśmy, jest "tutaj". Ale to teraz ich kraj.
Oni tu rządzą... Szlag! Nawet mnie się to lepiej udawało!
Dziecko dumało czas jakiś i podsunęło słowo tak często słyszane:
- To są nielegalni imigranci.
- Nielegalni! - parsknęła Kojota szyderczo i z pogardą. - Nielegalny może być podrzutek. Co
to do cholery znaczy "nielegalny"? Chcesz od kojoty usłyszeć kodeks sprawiedliwości?
Wydoroślej, dzieciaku!
- Nie chcę.
- Nie chcesz dorosnąć?
- Stanę się tym drugim rodzajem, jak dorosnę.
- Hm. No tak - rzekła Kojota i wzruszyła ramionami. - Takie jest życie. - Wstała i poszła za
dom, a dziecko słyszało, jak sika na podwórku.
Wiele było rzeczy trudnych do zniesienia w Kojocie-matce. Na czas, kiedy odwiedzali ją jej
męscy przyjaciele, dziewczynka nauczyła się wychodzić z domu i spędzać noc u Królików,
albo u Wiewiórki, bowiem Kojota i jej dobiegacz nie raczyli nawet zaczekać, aż znajdą się w
łóżku, tylko zaczynali to robić już na podłodze, a nawet od razu na podwórku. Kilka razy
zdarzyło się, że Kojota wróciła późną porą z polowania ze swoim amantem i mała musiała
wciskać się w ścianę, tam, razem z nimi, w łóżku, słysząc i czując, co robią tuż za jej plecami.
Było to coś pośredniego między walką a tańcem i miało swój rytm, i nie przeszkadzałoby to
jej zbytnio, tyle że nie bardzo dawało się przy tym spać.
Którejś nocy zbudziła się czując, że bieżący przyjaciel Kojoty w jakiś oślizgły sposób
głaszcze ją po brzuchu. Nie wiedziała, co zrobić, ale Kojota się obudziła, zorientowała, co
tamten wyrabia, ugryzła go mocno i wykopała z łóżka. Noc spędził na podłodze, a następnego
ranka kajał się, mówiąc:
-Tam do licha, Ko! Zapomniałem, że jest z nami dzieciak! Myślałem, że to ty...
Nieudobruchana Kojota wrzeszczała:
- Myślisz, że jestem bez zasad?! Myślisz, że pozwoliłabym jakiemuś kojotowi zgwałcić
dzieciaka w moim łóżku?! -Wyniosła go na kopach z chaty i do końca dnia na niego
utyskiwała. Ale zaraz potem znów przyszedł tam na noc i razem z Kojotą robili to ze trzy czy
cztery razy.
Kolejną dość kłopotliwą sprawą było to, że Kojota sikała gdzie popadło, ściągając majtki w
miejscach publicznych. Ale większość tutejszych ludzi zdawała się tego nie zauważać. Tym,
co dziewczynkę najbardziej zawstydzało, były chwile, gdy Kojota w dowolnym miejscu
robiła coś grubszego, po czym odwracała się do tego i przemawiała. To było okropne.
Zupełnie tak, jakby Kojota była - co często mogło przychodzić na myśl, a to przecież
nieprawda - niespełna rozumu.
Któregoś dnia, gdy Kojota spała, dziewczynka pozbierała wszystkie zeschnięte bobki
walające się wokół domu i zakopała je w pewnym piaszczystym miejscu, dokąd na dłuższe
posiedzenia chodziła i ona, i Ryś, i większość tamtejszych ludzi.
Kojota zbudziła się, leniwie wywlokła się z "Chwilutki", ziewając czochrała swe gęste, jasne,
szarawe futro i wystarczyło, że raz tylko rozejrzała się tymi swoimi wąskimi oczyma i
natychmiast zapytała:
- Hej! A gdzie one są? - A potem krzyknęła: - Gdzie jesteście!? Gdzie wy jesteście!?
Dało się słyszeć słaby chórek dochodzący spod kupy piasku:
- Tu jesteśmy, mamusiu!
Kojota podbiegła tam truchtem, kucnęła, wygrzebała spod ziemi wszystkie bobki i długo
potem do nich przemawiała. Wróciła do domu i nie odezwała się w tej sprawie słowem, ale
czerwona na twarzy dziewczynka powiedziała z bijącym sercem:
- Przepraszam, że to zrobiłam.
- Łatwiej jest, kiedy są w pobliżu - wyjaśniła Kojota, myjąc ręce. Mimo brudu panującego w
domu, na swój sposób dbała o czystość osobistą.
- Ciągle na nie nadeptywałam - tłumaczyło się dziecko, próbując usprawiedliwić swój
uczynek.
-Biedne małe gówienka...-skomentowała Kojota, ćwicząc jakiś taneczny krok.
- Kojoto - zaczęło dziecko nieśmiało - czy ty kiedykolwiek miałaś dzieci? Mam na myśli
prawdziwe szczeniaki.
- Czy miałam dzieci?! Czy miałam dzieci? Dobre sobie! Pamiętasz tego, który próbował cię
podmacywać? Wiesz który? To był mój syn. Szmatławiec.... Posłuchaj, Dziewczyno, miej
córki. Jak już musisz coś mieć, miej córki. One przynajmniej się zmywają.
Dziecko myślało o sobie, że jest Dziewczyną, ale też czasem, że jest również Myrą. O ile
wiedziała, była jedyną osobą w mieście o dwóch imionach. Musiała o tym myśleć jak również
i o tym, co Kojota mówiła o dwóch rodzajach ludzi; musiała myśleć, gdzie jest jej miejsce.
Niektórzy w mieście dawali jej jasno do zrozumienia, że jeśli o nich idzie, do ich społeczności
ona z pewnością nie należała. Na wskroś paliło ją wściekłe spojrzenie Jastrzębia, dzieci
Ś
mierdziela robiły głośne uwagi na temat jej zapachu. I mimo, że Wiewiórka i Zajęczyca
otaczały ją życzliwością, była to serdeczność dużych rodzin, w których jedna osoba mniej czy
więcej nie czyni żadnej różnicy. Gdyby to jedno z nich, Zając czy Królik, znaleźli ją
zagubioną i na wpół ślepą na pustyni, czy zatrzymaliby się przy niej tak, jak to zrobiła
Kojota? To właśnie było to - szaleństwo, które nazywali szaleństwem Kojoty. Ona się nie
bała. Mieszała się z obydwoma rodzajami ludzi, przechodziła od jednych do drugich. Kozioł i
Łania wraz ze swymi pięknymi dziećmi bały się naprawdę, bo żyły w stałym zagrożeniu.
Grzechotnik się nie bał, ponieważ sam był niebezpieczny. A może się jednak i bał, bo nigdy z
nią nie rozmawiał i nigdy się do niej nie zbliżał. śadne z nich nie traktowało jej tak, jak
Kojota. Nawet wśród dzieci jej jedynym stałym towarzyszem zabaw był młodszy od niej,
absurdalnie śmieszny i nieustraszony chłopiec zwany Dzieckiem Rogatej Ropuchy. Razem
kopali i budowali za miastem pośród szałwii, i bawili się w polowanie, zbieranie, w dom i w
tańce, we wszystkie te wspaniałe zabawy. Blady, przycupnięty chłopiec o mocno
zaznaczonych brwiach... Był pełnym rezerwy, a jednak oddanym jej przyjacielem; i dużo
wiedział jak na swój wiek.
- Nie ma tu nikogo takiego jak ja - powiedziała pewnego dnia dziewczynka, kiedy siedzieli
nad sadzawką w porannym słońcu.
- Takich jak ja nie ma specjalnie nigdzie - odparło Dziecko Rogatej Ropuchy.
- No wiesz, co mam na myśli.
- Uhm... Wydaje mi się, że kiedyś byli tu tacy jak ty.
- Jak się nazywali?
-No... ludzie. Tak jak wszyscy.
- Ale gdzie mieszkają ci moi ludzie? Mają miasta. Kiedyś mieszkałam w mieście. Nie wiem,
gdzie oni są i gdzie jest wszystko inne. Powinnam się dowiedzieć. Nie wiem, gdzie jest moja
mama, ale tata jest w Canyonville. Właśnie tam leciałam, kiedy... .
- Spytaj Konia - rzucił roztropnie chłopiec. Odsunął się od wody, której nie lubił i nigdy nie
pił, i zaplatał sitowie.
-Nie znam Konia.
- Na ogół kręci się przy Sterczącym Wzgórzu. Czeka, aż się jego wuj zestarzeje, a wtedy da
mu kopa i sam zostanie za wielkiego ogiera. Pan starszy i kobiety nie chcą go tymczasem
oglądać. Konie są dziwne. Mniejsza z tym, to jego właśnie trzeba zapytać. On dużo bywa i
jego ludzie przybyli tu z tymi nowymi, w każdym razie tak mówią.
Nielegalni imigranci - pomyślała dziewczynka. Posłuchała rady Dziecka Rogatej Ropuchy i
któregoś długiego dnia, kiedy Kojota wybyła na jedną z tych swoich niezapowiedzianych i
niewyjaśnionych eskapad, zabrała ze sobą sakiewkę pełną suszonego łososia i tak zwanych
łososiowych jagód, i wyruszyła samotnie na południowy zachód, do Sterczącego Wzgórza,
odległego o wiele mil od miasta.
U stóp góry znajdowało się przepiękne źródełko, a przy nim ścieżka z mnóstwem czyichś
ś
ladów. Czekała pod wierzbą, obok przejrzystej sadzawki i już po chwili nadbiegł Koń. Był
wspaniały, o miedzianoognistej skórze, długich, silnych nogach, szerokiej klatce, ciemnych
oczach i czarnej grzywie, która biła go w biegu po grzbiecie.
Zatrzymał się, zupełnie nie przestraszony, i spojrzawszy na nią, prychnął.
-Kim jesteś?
Nikt w mieście nigdy jej tego pytania nie zadał. Teraz wiedziała już, że to prawda: Koń
przybył tu z innymi ludźmi, z ludźmi, którzy musieli wzajemnie się pytać, kto kim jest.
- Mieszkam u Kojoty - odparła ostrożnie.
- A tak, słyszałem o tobie - rzekł Koń. Przyklęknął, by napić się z sadzawki. Pił długimi,
głębokimi łykami, nurzając ręce w chłodnej wodzie. Kiedy się już napił, otarł usta, przysiadł
na piętach i oznajmił:
- Będę królem.
- Królem koni?
-Tak jest! Całkiem niedługo. Mógłbym już wykończyć Starego, ale co tam, zaczekam. Niech
się nacieszy tym, co ma - powiedział Koń. Zarozumiały. Wielkoduszny.
Dziecko wpatrywało się weń, zakochane na wieki.
- Mogę ci uczesać grzywę, jeśli chcesz - zaproponowało.
- Świetnie! - stwierdził Koń i usiadł, a ona stała za nim, ciągnąc z wysiłkiem swój
kieszonkowy grzebyczek przez jego twarde, na jard długie, czarne, lśniące włosy.
Długo trwało, zanim rozczesała wszystkie. Kiedy już była gotowa, związała je wierzbową
witką w olbrzymi koński ogon. Koń nachylił się nad wodą, żeby podziwiać swe odbicie.
- Wspaniale - pochwalił. -Naprawdę pięknie!
- Czy czasem chodzisz tam... gdzie są inni ludzie? - zapytała cicho.
Nie odpowiadał na tyle długo, że już myślała, iż wcale nie odpowie, lecz wtem się odezwał:
- Masz na myśli te miejsca z metalu? Ze szkła? Te dziury? Bywam w tamtych okolicach.
Teraz tam same mury. Kiedyś nie było ich tak wiele. Babka mówiła, że dawniej w ogóle nie
było murów. Znasz Babkę? - zapytał naiwnie spoglądając na dziecko wielkimi, ciemnymi
oczyma.
-Twoją babkę?
- No tak... Babkę, no wiesz... Tą, która snuje pajęczynę. No, wszystko jedno. Wiem, że trochę
moich ludzi, koni, też tam jest. Widziałem ich za murami. Zachowują się po wariacku. Wiesz,
sprowadziliśmy tu nowych ludzi. Nie doszliby tutaj bez nas, bo mają tylko dwie nogi i te
metalowe pudełka. Mogę ci opowiedzieć całą tę historię. Król musi znać wszystkie historie.
- Bardzo lubię różne historie.
- Całe opowiadanie zajęłoby trzy noce. Co chcesz o nich wiedzieć?
- Właśnie sobie myślałam, że może powinnam tam pójść. Tam do nich.
- To niebezpieczne. Naprawdę niebezpieczne. Nie można się tam dostać. Złapią cię.
- Chciałabym tylko znać drogę.
- Drogę to ja znam - powiedział Koń i po raz pierwszy zabrzmiało to zupełnie dorośle i
odpowiedzialnie. Wiedziała, że to prawda. -Dla młodego konia to kawał drogi. - Znów
spojrzał na nią. - Mam kuzynkę, która jedno oko ma w jednym kolorze, a drugie w innym -
rzekł, przenosząc wzrok z prawego oka dziecka na lewe. - Jedno brązowe, a drugie niebieskie.
Ale ona jest Paluzyjką.
- To żółte zrobił mi Sójek - wyjaśniło dziecko. - Straciłam swoje własne. W tym... kiedy...
Myślisz, że nie mogłabym się tam dostać?
- A po co?
- Jakoś tak czuję, że muszę.
Koń kiwnął głową. Podniósł się. Dziewczynka stała bez ruchu.
- Sądzę, że mógłbym cię tam zabrać - stwierdził.
- Mógłbyś? Kiedy?
- Myślę, że choćby i teraz. Jak już zostanę królem, nie będę mógł tak sobie odchodzić,
rozumiesz sama. Trzeba chronić kobiety. No i z całą pewnością nie pozwoliłbym swoim
ludziom zbliżać się do tych miejsc! - Dreszcz przeszedł przez całe jego wspaniałe ciało, a
mimo to odrzucając głowę dodał: - Oczywiście, mnie nie daliby rady złapać, ale inni nie
umieją tak biegać jak ja.
- Ile czasu by nam to zajęło?
Koń chwilę się zastanawiał.
- Hm, najbliższe takie miejsce jest za czerwonymi skałkami. Gdybyśmy ruszyli teraz,
bylibyśmy z powrotem jutro koło południa. To tylko mała dziura. Nie wiedziała, co miał na
myśli mówiąc "dziura", ale nie zapytała go o to.
- Chcesz się tam wybrać? -spytał Koń, odrzucając w tył zebraną w węzeł grzywę.
- Tak... - powiedziała dziewczynka, czując jak ziemia usuwa się jej spod nóg.
- Umiesz biegać?
Potrząsnęła głową.
- Ale sama tu przyszłam.
Roześmiał się, swobodnym, pogodnym śmiechem.
- Wskakuj - rzucił i ukląkł, zginając wykręcone do tyłu ręce, by mogła mu wejść na barki jak
przy pomocy strzemion. - Jak cię nazywają? - droczył się z nią, podnosząc się z łatwością i z
miejsca ruszając biegiem. - Komar? Mucha? Pchła?
- Kleszcz, bo nie dam się oderwać! - krzyknęła, ściskając wierzbową witkę, oplatającą czarną
grzywę. Śmiała się ze szczęścia, że oto nagle urosła na osiem stóp i na podobieństwo trawy,
nie kiwając palcem, gna przez pustynię jak wiatr.
Była noc po pełni. Księżyc wstał, by oświetlić im równinę. Koń nieprzerwanie biegł przed
siebie, zdawało się, że bez żadnego wysiłku. Głęboką nocą zatrzymali się w obozowisku
Sowy Pigiriejki. Trochę podjedli i odpoczęli. Większość sów udała się na polowanie, lecz
pewna stara dama zabawiała ich przy ognisku opowiadaniem historyjek o duchu świerszcza i
o wielkich niewidzialnych ludziach.
Dziewczynka słuchała tych przypowieści, to zapadając w drzemkę, to na wpół budząc się i
znów zasypiając, jak gdyby wplatała je we własne sny. Później Koń posadził ją sobie na
grzbiecie i niemęczącym wolnym kroczkiem ruszyli w drogę. Księżyc chował się za ich
plecami, a przed nimi niebo jaśniało już złotem i różem. Zniknął lekki, nocny wiatr, a
powietrze było ostre, zimne i nieruchome. Pachniało, czy raczej niosło w sobie delikatny
zapach spalenizny. Dziecko czuło, jak zmienia się krok Konia, jak staje się napięty,
skrępowany.
- Cześć, Książę! - odezwał się czyjś cienki, ganiący głos.
Dziewczynce wydał się znajomy i połączyła go z osobą, jak tylko ją ujrzała. Tamta siedząca
na jałowcu; schludnie ubrana, miała na głowie starą,, czarną czapkę.
- Witaj, Sikoro! - odpowiedział Koń, podchodząc bliżej i zatrzymując się przy drzewie.
Jeszcze w miasteczku Kojoty dziewczynka zauważyła, że wszyscy traktowali Sikorę z
szacunkiem. Nie rozumiała dlaczego. Sikora zdawała się być kimś najzwyklejszym w
ś
wiecie; ruchliwa i gadatliwa jak większość małych ptaków, nie była tak przymilna jak
Przepiórka, ani tak imponująca jak Jastrząb czy Wielka Sowa.
- Wybierasz się gdzieś tą drogą? - zapytała Sikora Konia.
- Mała chce zobaczyć czy mieszkają tam jej ludzie - odparł Koń, zaskakując tym
dziewczynkę. Czy rzeczywiście tego chciała...?
Sikora, jak to się jej często zdarzało, sprawiała Wrażenie niezadowolonej. W zamyśleniu
zagwizdała kilka dźwięków - to też należało do jej przyzwyczajeń - po czym wstała.
-Idę z wami.
- Wspaniale - rzekł Koń z wdzięcznością.
- Lecę na zwiad - oznajmiła Sikora i z niebywałą szybkością odleciała, wysforowując się
przed nich, gdy tymczasem Koń wpadł w swój równy, długi krok.
Kwaśny zapach w powietrzu przybrał na sile. Sikora zatrzymała się na niewielkim
wzniesieniu, daleko przed nimi i zamarła w bezruchu. Koń zwolnił do kroku spacerowego i
wreszcie stanął.
- Jest - powiedziała cicho.
Dziewczynka wypatrywała oczy. W dziwnym świetle i lekkiej mgle poprzedzającej wschód
słońca nie widziała zbyt wyraźnie, a kiedy tak wytężała wzrok, zdawało się jej, że na lewe
oko całkiem oślepła.
- Co to takiego? - wyszeptała.
-Jedna z dziur. Po drugiej stronie muru. Widzisz?
Wyglądało to tak, jakby biegła tam jakaś prosta, urywana linia przeciągnięta przez równinę
bylicy, a na jej odległym końcu... Nic? Czyżby to mgła? Coś tam się ruszyło...
- To bydło! - zawołała.
Koń stał w milczeniu, niepewny. Sikora już do nich wracała.
- To ranczo. A tam jest płot i mnóstwo herefordów - powiedziała dziewczynka. Słowa te
nabrały w jej ustach smaku żelaza, smaku soli. Nazwane przez nią rzeczy zachwiały się przed
jej oczyma i rozpłynęły, nie zostawiając nic tylko dziurę w świecie, wypalone miejsce, jak
popiół z papierosa. - Podejdź tam - ponaglała Konia. Chcę to zobaczyć.
Jakby winien jej był posłuszeństwo, ruszył przed siebie. Był spięty, ale nie próbował z nią
dyskutować.
Podfrunęła do nich Sikora.
- Nikogo nie ma - informowała swym cienkim, oschłym głosem - ale zbliża się jeden z tych
obłych szybkich przedmiotów.
Koń skinął głową, lecz nadal parł do przodu. Kurczowo trzymając się jego barków,
dziewczynka wpatrywała się w pustkę. I naraz, jakby słowa Sikory wyostrzyły jej wzrok,
znów zobaczyła: rozsypane białe twarze - niektóre z nich spoglądały w ich stronę,
przewracając niebieskawymi oczyma - ogrodzenia, na wzgórzu dach domu z kominem, i
wysoką stodołę... Nagle, gdzieś w oddali coś się poruszyło, poruszyło się i zaczęło bardzo
szybko biec, coraz szybciej i szybciej, zbyt szybko, pędziło nad ziemią, dokładnie na nich, z
potworną prędkością.
- Uciekaj! - wrzasnęła. - Uciekaj! Uciekaj!
Koń zawrócił i jakby puściły wszelkie pęta, gnał maksymalnie wyciągnięty w powietrzu,
wyrzucając nogi daleko przed siebie. Uciekał od słońca, od ogniście płonącego pojazdu, od
zapachu kwasu, żelaza, śmierci. A Sikora frunęła przed nimi niczym popiół unoszony
podmuchem świtu.
- Koń?! - dziwowała się Kojota. - Ten kutas? Pierniczysz!
Kojota była już w domu, gdy dziewczynka dotarła do Chwilutki, ale najwyraźniej nie
martwiła się o dziecko, może nawet nie spostrzegła jego nieobecności. Miała paskudny
nastrój i wszystko to, co dziewczynka usiłowała jej wyjaśnić, rozumiała opacznie.
- Jeśli masz zamiar robić takie głupoty, w przyszłości rób je ze mną. Ja przynajmniej mam w
tym wprawę - rzekła ponuro, przygarbiona za drzwiami. Dziecko widziało, jak Kojota kuca,
jak dźga patykiem stary, biały bobek i usiłuje nakłonić go do odpowiedzi na jakieś pytania.
Bobek uparcie milczał. Później tego dnia dziewczynka zauważyła, że w pobliżu źródła snują
się dwa kojoty. Jeden był młody, drugi stary, o dość parszywym wyglądzie. Kręciły się i
spoglądały w stronę Chwilutki.
Dziewczynka postanowiła, że dobrze będzie tę noc spędzić gdzieś poza domem. Wizja
zatłoczonych pokojów Wiewiórki nie wydała się jej atrakcyjna. Znów zapowiadała się ciepła,
księżycowa noc. Dlaczegóż by nie przespać się na dworze? Gdyby tylko mogła mieć
pewność, że nie przyplącze się gdzieś w pobliże nikt w rodzaju Grzechotnika...
Niezdecydowanie stanęła w połowie miasta, gdy nagle odezwał się oschły głosik:
- Cześć, Dziewczyno.
- Cześć, Sikoro.
Schludna kobieta w czarnej czapce stała na progu swego domu, wytrzepując chodnik. Dom
był równie uporządkowany i schludny jak ona sama. Po wyprawie na pustynię dziecko
wiedziało już - choć nadal nie umiałoby tego ująć w słowa - dlaczego Sikora należała do osób
Szanowanych.
- Pomyślałam sobie, że może dziś będę spać na dworze... - rzuciła niepewnie.
- Niezdrowo - stwierdziła Sikora. - A od czego są gniazda?
- Mama jest... trochę zajęta.
- Hm! - prychnęła Sikora i z oburzeniem strzepnęła chodnik. - A ci jej mali przyjaciele? To są
w każdym razie porządni ludzie.
- Mały Rogaty Ropuch? Ma takich nieśmiałych rodziców...
- No cóż. Skoro tak, to wejdź do środka i posil się - rzekła Sikora.
Dziewczynka pomagała jej przygotować kolację. Wiedziała już, dlaczego w garnku są
kamienie.
- Pani Sikoro - zaczęła - wciąż tego nie rozumiem... Czy mogę spytać? Mama mówi, że to
zależy od patrzącego, ale mimo to... Chcę powiedzieć, że skoro widzę, że nosicie ubrania tak
jak my, ludzie na dwóch nogach, to jak to się dzieje, że gotujecie w taki sposób, w koszykach,
rozumie pani... No i nie używacie takich rzeczy, jakie mają ci, u których byliśmy dziś rano z
Koniem.
- Nie wiem - odparła Sikora. We wnętrzu domu jej głos brzmiał całkiem ciepło i przyjemnie. -
Wydaje mi się, że robimy wszystko tak, jak to robiliśmy dawniej, kiedy twoi ludzie i moi żyli
razem, wiesz. I razem ze wszystkim dokoła. No rozumiesz, z kamieniami, roślinami i tak
dalej. - Spojrzała na koszyk z wierzbowych witek, korzenia paproci i żywicy, i na sczerniałe
kamienie, które grzały się w ogniu. - Sama widzisz, jak to wszystko do siebie pasuje...
- Ale macie ogień... To całkiem inaczej niż... ?
- Ach! - rzuciła niecierpliwie Sikora. - Cóż wy ludzie właściwie sobie wyobrażacie? Zdaje się
wam, że to wy wynaleźliście słońce?
Wzięła drewniane szczypce i ująwszy rozgrzane kamienie, wrzuciła je do wypełnionego wodą
koszyka; buchnęła para, rozległ się przeraźliwy syk i głośny bulgot. Dziecko wsypało do
ś
rodka utłuczone nasiona i zamieszało.
Sikora wyniosła kosz drobnych czarnych jagód. Usiadły na dopiero co wytrzepanym
chodniku i jadły. Dziewczynka znacznie już udoskonaliła technikę nabierania jedzenia
dwoma palcami.
- Cóż, może pyłu nie wymyśliłam, ale jestem lepszą kucharką niż Kojota - odezwała się
Sikora.
Dziecko skinęło głową, nie przerywając jedzenia.
- Nie wiem, dlaczego zmusiłam Konia, żeby mnie tam zabrał - powiedziała dziewczynka,
kiedy już się najadła. - Kiedy to zobaczyłam, zlękłam się tak samo jak on. Ale teraz czuję, że
znów chciałabym tam wrócić. Ale też chcę zostać tutaj, z moimi przyjaciółmi, z Kojotą... Nic
z tego nie rozumiem.
- Kiedy mieszkaliśmy razem, wszystko to było jednym miejscem - zaczęła Sikora swym
niespiesznym, domowym głosem. - Ale teraz ci inni, ci nowi ludzie, mieszkają osobno. I te
ich miejsca są takie przytłaczające. Wpychają się na nasze tereny, wciskają, wyrywają je,
wysysają, wyżerają je, wygryzają w nich dziury, przepełniają... Niewykluczone, że jeszcze
trochę, a znów będzie tylko jedno miejsce, ich miejsce na ziemi. A z nas nikt tu już nie
zostanie. Znałam kiedyś Bizona, tam za górami. Znałam Antylopę, mieszkała tutaj. O tam, na
zachodzie byli też Niedźwiedź Grizzly i Szary Wilk. Nie ma ich już. Nikogo z nich nie ma. A
ten łosoś, którego jesz w domu Kojoty... To jest bajkowy łosoś, to jest prawdziwe jedzenie.
Ale ile takich jeszcze zostało? Gdzie są te rzeki, które aż czerwieniały na wiosnę? Kto teraz
tańczy, gdy Pierwszy Łosoś składa siebie w ofierze? Kto tańczy nad rzeką? O! O to właśnie
powinnaś zapytać Kojotę. Ona wie więcej ode mnie. Ale ona zapomina... Jest zupełnie
beznadziejna, jeszcze gorsza od Kruka. Musi wciąż sikać na każdym rogu, okropnie prowadzi
dom - głos Sikory zabrzmiał ostro. Zagwizdała coś krótko i zamilkła.
Po chwili dziecko zapytało cicho:
- Kto to jest Babka?
- Babka... - powtórzyła Sikora. Spojrzała na dziewczynkę i w zamyśleniu zjadła kilka jagód.
Wygładziła ręką chodnik, na którym siedziały. - Gdybym rozpaliła ogień na chodniku,
wypaliłabym w nim dziurę - zaczęła. - Zgadza się? A zatem ogniska budujemy na piasku, w
pyle drogi... Wszystko jest ze sobą splecione. A więc tę, która jedno z drugim splata,
nazywamy Babką. - Zagwizdała cztery dźwięki, wpatrując się w otwór w dachu, którym
uchodził dym. - W końcu - dodała - być może całe to miejsce, może i inne miejsca... może
wszystko to razem jest tylko jedną stroną tego, co się przędzie? Nie wiem. Umiem patrzeć
raptem jednym okiem naraz, więc skąd miałabym wiedzieć, jak głęboko to sięga?
Zawinięta w koc Sikory na podwórku za jej domem, dziewczynka słuchała szumu i zrywów
wiatru w topolowym zagajniku w dole kotlinki. A potem, zmordowana minioną, jakże długą
nocą, głęboko zasnęła. Góry na wschodzie nabrały barwy mglistej, ciemnej czerwieni, jakby
podświetlało je z tyłu nisko zawieszone światło podobne do tego, które widać przez dłoń
trzymaną przed ogniem. Na tytoniowym poletku - jedynym rolniczym zajęciem, jakim
ktokolwiek się tam parał, była drobna uprawa dzikiego tytoniu - Jaszczurka z śukiem nuciły
coś w rodzaju pieśni na szybsze wzejście zbiorów, bądź na ich błogosławienie. Brzmiało to
jak ciepłe i cokolwiek chaotyczne hu-hu-hu-hu, hu-hu-hu-hu, i leżąc tak zwinięta i rozgrzana
na ziemi dziewczynka czuła, jak pod wpływem ich pieśni w ziemię tę wrasta, jak się na niej i
w niej kołysze tak, że nie wiedziała już, gdzie kończą się jej palce, a zaczyna pył podłoża.
Zupełnie jakby była martwa... Ale przecież żyła, była życiem tej planety!
Wstała tańcząc, w gnieździe Sikory, na pustym już łóżku zostawiła elegancko zwinięty koc i
tanecznym krokiem wspinała się na wzniesienie, do Chwilutki. W na wpół otwartych
drzwiach zaśpiewała:
Tańczyłem z dziewczyną w dziurawej pończosze, Dziurawej pończosze, dziurawej
pończosze, jej kolana stukały, a pięty tupały, Tańczyłem w świetle księżyca!
Wyszła Kojota. Rozczochrana, ledwie trzymając się na nogach, przyjrzała się dziecku spod
zmrużonych powiek.
- Cholera... -mruknęła. Wyssała coś spomiędzy zębów i skierowała się do czerpaka przy
drzwiach, by schlapać sobie wodą całą głowę. Otrząsnęła się; na wszystkie strony posypał się
deszcz kropel. - Wynieśmy się stąd - rzuciła. - Mam tego dosyć. Nie wiem, co mnie napadło.
Jeśli jestem w ciąży, w moim wieku... A niech to szlag! Wynośmy się z miasta. Potrzebuję
jakiejś odmiany.
W zatęchłym mroku chaty dziewczynka dojrzała co najmniej dwa głośno chrapiące kojoty;
leżały rozciągnięte na łóżku i na podłodze.
Kojota podeszła do starego, białego bobka i przykopała mu.
- Dlaczego mnie nie powstrzymałeś?! - krzyknęła.
- Mówiłem ci - odmruknął bobek, nadąsany.
- Głupie gówno! - burknęła Kojota. - Chodź, Dziewczyno. Idziemy.
- Dokąd? Nie czekała na odpowiedź. - Już wiem. Chodź!
I ruszyła przez miasto tym swoim niby leniwym, wyciągniętym chodem, za którym tak trudno
było nadążyć. Ale dziecko kipiało wigorem i szło za nią tańcząc, tak że i Kojota też zaczęła
tańczyć i podskakiwać, kręcić piruety i wygłupiać się całą drogę w dół zbocza, aż do
rozległych równin. Tam skręciła na północny- wschód. Końska Góra została za ich plecami,
malejąc gdzieś w oddali.
Około południa dziewczynka powiedziała:
- Nie wzięłam niczego do jedzenia.
- Coś się znajdzie - uspokoiła ją Kojota. -Na pewno. I bardzo niedługo zboczyła z drogi,
trafiając wprost do maleńkiego, szarego szałasu ukrytego za dwoma na wpół uschniętymi
jałowcami i kępką zajęczego szczawiu. Cuchnęło tam okropnie. Napis u wejścia głosił: Lis.
Teren prywatny. Obcym wstęp wzbroniony, ale Kojota jednym pchnięciem otworzyła drzwi,
weszła i zaraz potem stamtąd wytruchtała, przynosząc połówkę niedużego, wędzonego
łososia.
- Nikogo w domu prócz nas nieboraczków - stwierdziła ze słodkim uśmiechem.
- Czy to nie jest kradzież? - spytało dziecko, zaniepokojone.
- Tak - odparła Kojota, nie zmieniając kroku.
Przy wyschniętym potoku zjadły pachnącego lisem łososia, trochę się zdrzemnęły i ruszyły w
dalszą drogę. Niedługo później dziecko poczuło ów kwaśnopiekący zapach i zatrzymało się.
Dziewczynka miała wrażenie jakby czyjaś wielka, ciężka ręka naciskała jej na pierś, i jakby ją
odpychała, a jednocześnie ogarnął ją jakiś silny i obezwładniający prąd, który ciągnął ją
mocno do przodu.
- Hej, już się zbliżamy! - oznajmiła Kojota i stanęła, żeby wysikać się pod uschniętym
jałowcem.
- Do czego?
- Do ich miasta. Widzisz? - Wyciągnęła rękę w stronę nakrapianych szałwią pagórków.
Między nimi rozciągała się przestrzeń szarawej pustki.
-Nie chcę tam iść.
-Nie wejdziemy do środka. Nie ma mowy! Podejdziemy tylko trochę i popatrzymy. Mówię ci,
to prawdziwa zabawa! -obiecywała Kojota, przymilnie przechylając głowę w bok. - Oni tyle
dziwnych rzeczy wyrabiają w powietrzu!
Dziecko ociągało się. Kojota przybrała wyraz twarzy osoby odpowiedzialnej i znającej się na
rzeczy.
- Będziemy bardzo ostrożne - oznajmiła. - I będziemy się wystrzegać dużych psów, zgoda? Z
małymi umiem dać sobie radę. No to co, już dobrze? Zatem w drogę!
Kojota ruszyła i nie odwracając się, szła przodem. Pozornie była jak zwykle niedbała, wciąż
powłóczyła nogami, ale głowę niosła wysoko, z napiętą czujnością, a w jej żółtych oczach
pojawiły się równie spięte błyski.
Dziewczynka poszła za nią.
Ciśnienie wokół nich rosło. Było to tak, jakby samo powietrze na nie napierało, jakby czas
biegł zbyt szybko, zbyt gwałtownie, jakby nie płynął, a ciężko łomotał, coraz szybciej,
mocniej, aż wreszcie zaczął terkotać jak kołatka Grzechotnika. "śpieszcie się, śpieszcie!" -
mówiło wszystko wokół. "Śpieszcie się, nie ma czasu!,, - wołało. Coś mijało je pędem, z
krzykiem i dreszczem. Coś odwracało się, błyskało, ryczało, cuchnęło, znikało. W polu
widzenia pojawił się jakiś chłopiec, zupełnie nagle, pojawił się ,tyle że nie na ziemi, nie,
poruszał się parę cali nad nią, bardzo szybko wyginając nogi w bok w Jakimś szalonym,
kołyszącym się tańcu... Pojawił się i naraz... zniknął. Dwadzieścioro dzieci siedziało rzędami
w powietrzu i piskliwie śpiewało, gdy wtem przywaliły je ściany. Koszyk, nie, garnek, nie, to
metalowy pojemnik, pojemnik na śmieci wypełniony łososiem o cudownym zapachu, nie,
cuchnący jelenimi skórami i zgniłymi kapuścianymi głąbami... Trzymajcie się od tego z dala!
Kojota! Gzież ona jest?
- Mamo! - krzyknęło dziecko. - Mamo! - wołało, stojąc przez moment u wylotu zwykłej
uliczki małego miasta, opodal stacji benzynowej, a już w następnej chwili pogrążając się w
przerażającej ciemności, wśród niewidocznych murów, okropnych zapachów, napierającego
ciśnienia, wszechogarniającego porywu Czasu, który po prostu toczył je bezradne niczym
gałązkę ścigającą się z wodospadem.
Dziewczynka spięła się w sobie i trwała tak, usiłując utrzymać równowagę.
- Mamo!
Kojota znalazła się przy dużym koszu z łososiem. Zbliżała się doń ostrożnie, ale była na
odkrytej przestrzeni, w pełnym słońcu, na pełnym wietrze! Tymczasem z długiego,
porośniętego szałwią stoku wzniesienia na tyłach stacji schodzili chłopiec i mężczyzna. Szli
pod wiatr. Obydwaj w czerwonych kapeluszach, obydwaj mieli strzelby. Myśliwi. Był czas
zabijania.
- Ty, spójrz no tylko na tego cholernego kojota! W biały dzień, no! Wielki jak dupsko mojej
ż
ony!- powiedział mężczyzna, odwiódł kurek, wymierzył i strzelił.
Tymczasem Myra puściła się z wrzaskiem pod prąd ogromnego, zatapiającego wszystko
strumienia. Kojota minęła ją w pędzie, krzycząc:
- Wyrywaj stąd! - Odwróciła się i już jej nie było.
Daleko od miasta, niewidoczne, bo ukryte w małej kotlince między niskimi wzniesieniami,
siedziały i łapały ogromne, rozdzierającymi płuca hausty powietrza. Upłynęło sporo czasu,
nim mogły oddychać bez trudu.
- Mamo, ależ to było głupie! - powiedziało z wściekłością dziecko.
- Rzeczywiście - zgodziła się Kojota. - Ale czy ty widziałaś to żarcie?
- Nie jestem głodna - rzekła dziewczynka markotnie. - Nie chcę jeść, dopóki stąd daleko nie
odejdziemy.
- Ale przecież to twoi ludzie! - zaczęła Kojota. - Cali twoi! Z krwi i kości! Kuzyni i
pociotkowie! Pif! Paf! O, jest Kojota! Pif! Wielka jak dupsko mojej żony! Paf! O, tam coś się
rusza! Pif! Pif! Strzelaj, stary! Paf! Paf!
- Chcę do domu - oznajmiło dziecko.
- Jeszcze nie - rzekła Kojota. - Muszę się wysrać. - Zrobiła, co miała zrobić, a potem
odwróciła się do świeżego bobka i nachyliła nad nim. - Mówi, że mam tu zostać -
relacjonowała z uśmiechem.
- Nic nie mówi! Słuchałam!
- Ty akurat wiesz, co rozumieć! I tak wszystko słyszysz, panno Gumowe Ucho? Patrzcie no
tylko, wszystko słyszy, wszystko widzi tym swoim kaprawym, gumowym okiem...
- Ty też masz oczy z żywicy! Sama mówiłaś.
- To bujda - warknęła Kojota. - Nie umiesz nawet poznać, kiedy usłyszysz jakąś bzdurę.
Wiesz co? Rób, co chcesz! To wolny kraj. Ja tu zostaję na noc. Lubię, jak coś się dzieje. -
Usiadła na ziemi i zaczęła wystukiwać w kurzu jakiś cichy rytm w tempie na cztery czwarte.
Nuciła pod nosem jedną z tych niekończących się pieśni tocz melodii, które zwalniały bieg
czasu, wplatały się w korzenie drzew, w krzaki, paprocie i w trawy, tworząc pajęczynę, która
przytrzymywała strumień w należnym mu korycie, i skałę na właściwym miejscu, a wszystko
to razem łączyła z ziemią. A dziecko leżało, słuchając.
- Kocham cię... - powiedziała dziewczynka.
Kojota śpiewała.
Słońce skryło się za ostatnim wzgórzem na zachodzie i zostawiło za sobą bladozieloną
jasność nad pustynnymi pagórkami.
Kojota zamilkła. Pociągnęła nosem.
- Hej! -Ożywiła się. - Kolacja. ~ Wstała i pobiegła wzdłuż małej kotlinki. - No! -zawołała
cicho, odwracając głowę. - Rusz się!
Sztywno, bowiem lodowaty strach jeszcze nie rozpuścił się w jej stawach, dziewczynka
podniosła się i podeszła do Kojoty. Jakby na przedłużeniu zbocza najbliższego pagórka widać
było jedną z tych linii- ogrodzenie. Nie patrzyła tam. Nic im nie zagrażało. Znajdowały się
po jego zewnętrznej stronie.
-Spójrz tylko!
Na niedużej macie z cedrowej kory leżał wędzony łosoś, najprawdziwszy łosoś z Gór
Skalistych!
- Ofiara! Niech skonam! - Na Kojocie zrobiło to takie wrażenie, że nawet nie zaklęła. - Od lat
nie widziałam czegoś takiego! Myślałam, że już zapomnieli!
- Dla kogo ta ofiara?
- Dla mnie! Dla kogóżby innego? O rany, spójrz tylko na to!
Dziecko podejrzliwie przyglądało się łososiowi.
-Dziwnie pachnie.
- Jak to dziwnie?
- Jakby był spalony.
-Jest wędzony, głupia ty! No to już!
- Nie jestem głodna.
- Bardzo dobrze. I tak to nie twój łosoś, tylko mój. Ofiara dla mnie! Hej, wy tam! Ludzie!
Ludzie, słyszycie? Kojota wam dziękuje! Trzymajcie tak dalej, a może i ja odpłacę wam
kiedyś czymś dobrym!
-Nie wydzieraj się tak, mamo! Nie mogą być aż tak daleko.
- Teraz oni wszyscy są moimi ludźmi - oznajmiła Kojota, zataczając ręką szerokie półkole.
Potem usiadła ze skrzyżowanymi nogami, odłamała duży kawałek łososia i zjadła. Wieczorna
Gwiazda jarzyła się na czystym niebie niczym jasna sadzawka wody. Tymczasem, bliźniacze
wzgórza przyoblekły się w niewyraźną poświatę, jakby we mgle. Dziecko oderwało od nich
wzrok i znów spojrzało na gwiazdę.
- O, szlag by to! - jęknęła Kojota. - O cholera!
- Co się stało?
-To nie było zbyt sprytne... Nie powinnam... Ten łosoś... -skarżyła się Kojota, a potem
chwyciła się nagle za brzuch i zaczęła trząść się, wrzeszczeć i dławić. Oczy uciekały jej w tył
głowy, wyrzucała przed siebie swoje długie nogi i ramiona i wymachiwała nimi w powietrzu,
a spomiędzy zębów ściekała jej piana. Jej ciało wygięło się straszliwym łukiem w tył, a
gwałtowne skurcze wszystkich członków odepchnęły dziewczynkę, która usiłowała
przytrzymać zwierzę. Dziecko wdrapało się nań z powrotem, chciało znów przytrzymać
Kojotę, lecz ciało zwierzęcia nadal podrygiwało w skurczach, nadal skręcało się i drżało.
Wreszcie znieruchomiało.
O wschodzie Kojota była już zimna. Aż do tej pory pod tym brązowym futrem tyle było
ciepła, iż dziewczynka myślała, że Kojota może jeszcze żyje, że może jeśli tylko ją tak
trzymać i ogrzewać, Kojota podniesie się, wydobrzeje. Dziecko przytulało się mocno, nie
patrząc na jej czarne wargi, na obnażone zęby, ani na białka oczu. Ale gdy przez futro
przeniknęło zimno, kiedy poczuła to świadectwo niechybnej śmierci, dziewczynka wypuściła
z ramion szczupłe, sztywne zwłoki i zostawiła je na ziemi.
Przeszła na bok i w kamiennym piasku kotlinki, wykopała dziurę, niewielkie, płytkie
wgłębienie. Ludzie Kojoty nie grzebali swoich zmarłych, wiedziała o tym. Ale jej ludzie to
robili. Przeniosła drobne ciało do dołka, ułożyła je w nim i przykryła swoją biało-niebieską
chustą. Chusta nie była dość duża; wystawały spod niej cztery sztywne łapy. Dziewczynka
usypała nad ciałem kopczyk z piasku i kamieni, kępek bylicy i z traw i docisnęła wszystko
większymi kamieniami. Później z pyłu ziemi i skałek usypała jeszcze jeden kopczyk, nad
szczątkami zatrutego łososia. A potem wstała i nie oglądając się wstecz, odeszła.
Na szczycie wzniesienia stanęła i ponad kotlinką spojrzała w stronę mglistego blasku świateł
miasta, leżącego w dolinie między bliźniaczymi wzgórzami.
- Mam nadzieję, że wszyscy umrzecie w bólach - powiedziała na głos. Odwróciła się i zeszła
w dół, na pustynię.
To Sikora spotkała ją drugiego dnia, wieczorem, na północ od Końskiej Góry.
- Nie płakałam - rzekło dziecko.
- Nikt z nas nie płacze - odparła Sikora. - Chodź teraz ze mną, tędy. Pójdziemy do domu
Babki.
Jej dom znajdował się pod ziemią, ale był bardzo duży, ciemny i duży, a sama Babka
siedziała pośrodku, przy swoim tkackim warsztacie. Robiła chodnik czy koc ze wzgórz i
czarnego, i białego deszczu, przeplatając to błyskawicami.
Rozmawiała, nie przestając tkać.
-Witaj, Sikoro. Witaj, Nowa Osobo.
- Dzień dobry. Babko - powitała ją Sikora.
- Nie jestem jedną z nich - oznajmiło dziecko.
Oczy Babki były małe i zamglone. Uśmiechnęła się i tkała dalej. Czółenko przedzierało się
przez osnowę.
-A zatem. Stara Osobo - poprawiła się Babka. -Wracaj lepiej do siebie. Wnuczko. Tam, gdzie
mieszkasz.
- Mieszkałam z Kojotą. Kojota nie żyje. Oni ją zabili.
- Och, nie przejmuj się Kojotą! - rzekła Babka, wydając z siebie krótki, nieco rozdrażniony
ś
mieszek. - Ciągle ją zabijają.
Dziecko stało bez ruchu. Patrzyło na niekończącą się tkaninę.
-No to... Czy mogłabym wrócić do domu... do jej domu?
- Nie sądzę, żeby to się miało udać - stwierdziła Babka. -Aty, Sikoro?
Sikora w milczeniu potrząsnęła głową.
- Będzie tam teraz ciemno, pusto, pełno pcheł... Wypadłaś z czasu swoich ludzi i znalazłaś się
u nas, ale myślę, że Kojota chciała cię zaprowadzić z powrotem. Na swój sposób, rozumiesz...
Jeśli wrócisz teraz, jeszcze będziesz mogła z nimi żyć. Czy nie mieszka tam twój ojciec?
Dziecko kiwnęło głową.
-Szukali cię.
- Szukali?
- O, tak. Od chwili, kiedy spadłaś z nieba. Mężczyzna nie żył, ale ciebie przy nim nie było,
więc szukali.
- Dobrze mu tak. Dobrze im tak wszystkim - odparła dziewczynka. Zakryła dłońmi twarz i
zaczęła strasznie płakać. Płakała bez łez.
- Odwagi, maleńka, no, no. Wnuczko - uspokajała Pajęczyca. - Nie bój się. Będzie ci się z
nimi dobrze żyło. I wiesz, ja też tam będę. W twoich snach, w wyobrażeniach, ciemnych
zakątkach piwnicy. Nie zabijaj mnie, bo ściągnę deszcz.
- I ja zajrzę - zapewniła Sikora, - Przygotuj dla mnie ogrody.
Dziewczynka wstrzymała oddech, zacisnęła dłonie, aż wreszcie łkanie ustało i pozwoliło jej
mówić.
- Czy zobaczę jeszcze kiedyś Kojotę?
- Nie wiem - odpowiedziała Babka.
Dziewczynka przyjęła to w milczeniu. Po chwili spytała:
- Czy mogę zatrzymać oko?
-Tak. Zatrzymaj swoje oko.
- Dziękuję ci, Babko - rzekła. Odwróciła się i wyruszyła w górę nocnego wzgórza, w stronę
kolejnego dnia. Długi czas prowadził ją w brzask poranka maleńki, lekkoskrzydły ptaszek w
ciemnej czapeczce.