Bohdan Kaznowski
GDZIE RODZĄ SIĘ CYKLONY
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1985
Okładkę projektował: Marek Soroka
Redaktor: Wanda Włoszczak
Redaktor techniczny: Irena Chojdak-Rybarczyk
OBCIĘTA MAPA
Różnych pytań mógł się spodziewać inżynier Anatolij Gorolejczenko — bądź co bądź ponad miesiąc
był nieobecny w Zarządzie Głównym, a i zadanie, które w tym czasie wykonywał na tyłach wroga, też nie
należało do codziennych — lecz pytanie, jakie padło z ust urzędnika księgowości, doprawdy mogło
wprowadzić w osłupienie.
— Nie rozumiem, o co chodzi?
— Po prostu, chodzi o to, gdzieście byli, Anatoliju Władimirowiczu?
— Dlaczego chcecie to wiedzieć?
— Muszę wiedzieć. Jest takie zarządzenie, że trzeba tu wpisać, gdzieście byli.
— No to piszcie: w oddziale partyzanckim.
— To wiem. Ale gdzie, dokładnie?
Urzędnik nie dawał za wygraną. Zawsze był taki dociekliwy i pedantyczny, zawsze byle papierek
oglądał po dziesięć razy. Nie zmieniła go, jak się okazuje, nawet wojna.
— Jak wam tak bardzo zależy, spytajcie Jewgienija Fiedorowa.
— Co wy! On mnie z taką drobnostką nawet nie przyjmie. On jest zresztą chyba w Sztabie Generalnym.
Ma ważniejsze sprawy na głowie. Więc gdzieście byli?
— Iwanie Piotrowiczu — inżynier mówił wolno, ze źle skrywaną nutką zniecierpliwienia — gdybym
was nie znał tyle lat, pewnie bym spytał: „Jak myślicie, komu może zależeć na dokładnej lokalizacji naszych
baz partyzanckich? Komu chcecie przekazać tę wiadomość? A może pomówilibyśmy o tym w obecności
kogoś z kontrwywiadu?”
Księgowy zaniemówił na chwilę.
— Co wy, Anatoliju Władimirowiczu! Ja nie wiem, jak wam rozliczyć delegację. Bo jak byliście w
mieście, to należy się parę rubelków więcej. A jak byliście na wsi, to mniej. I ja to muszę wiedzieć. Ja się
muszę pod tym podpisać.
Gorolejczenko dawno nie śmiał się tak serdecznie i szczerze.
— Piszcie: w lasach Białorusi. Możecie to podciągnąć pod „wieś”? Bo w żadnym mieście nie byłem.
— Można podciągnąć.
W lasach Białorusi znalazł się inżynier konstruktor Gorolejczenko pewnej majowej nocy. Spadł pod
czaszą spadochronu nie opodal partyzanckiego obozowiska i, chociaż był to jego pierwszy skok w życiu,
mniej niepokoił się o własne lądowanie, niż o los dwóch walizek, które razem z nim wyleciały z Moskwy.
Zawierały aparaturę, w konstruowaniu której brał udział jeszcze przed wojną, gdy był pracownikiem Służby
Hydrologiczno-Meteorologicznej przy Radzie Komisarzy Ludowych ZSRR. Meteorologom potrzebne były
stacje automatyczne, takie, które bez obsługi mogłyby rejestrować podstawowe dane i o określonej porze
przekazywać je przez radio do stacjonarnych punktów obserwacji. Miałoby to szczególne znaczenie na
bezdrożach Syberii i Dalekiej Północy, gdyż nie w każdym miejscu ogromnego terytorium ZSRR można
było budować stałe stacje z pełną obsługą.
Ten automat, mieszczący się w dwóch futerałach-walizkach, był prototypem opracowanym dla cywilnej
„służby pogody”. Lecz wybuchła wojna i wszystko się zmieniło.
Już w lipcu 1941 roku Służba Hydrologiczno-Meteorologiczna przekształcona została w Główny
Zarząd Hydrologiczno-Meteorologiczny Armii Czerwonej, który wszedł w skład Narodowego Komitetu
Obrony. Szefem zmilitaryzowanej, radzieckiej „służby pogody” został znany sprzed wojny Bohater Związku
Radzieckiego, badacz polarny, Jewgienij Fiedorow. Teraz, podlegał on bezpośrednio szefowi Sztabu
Generalnego. Militaryzacji wymagała komplikująca się sytuacja wojenna. Militaryzacja przewidziana była
zresztą w planach mobilizacyjnych.
Gorolejczenko nie został zmobilizowany, nie otrzymał munduru, lecz propozycję lotu na tereny objęte
działaniami partyzantów, gdzieś między Mohylewem a Witebskiem. Przyjął tę decyzję tak, jak żołnierz
przyjmuje rozkaz, zdając sobie sprawę z niezwykłego znaczenia misji. Był wszak nie tylko konstruktorem,
lecz również meteorologiem, głęboko rozumiejącym związek wojny z... pogodą. Czyż nie myślał o tym
jeszcze na studiach, czyż nie doszedł do wniosku, że wojownicy nawet w prehistorycznych czasach doceniać
musieli wpływ pogody na własne poczynania i uwzględniali go planując swoje prymitywne działania?
Musieli oni wiedzieć, że napaść na przeciwnika najlepiej jest w nocy, we mgle albo w deszczu. Śnieg
utrwala ślady, wiatr przenosi zapachy...
A cóż dopiero mówić o wojnie nowożytnej. Czołgi i samoloty, okręty nawodne i podwodne, ba, nawet
artyleria, nie mogą obejść się bez prognozy pogody. Wysokość i gęstość zachmurzenia, wiatr przy ziemi i na
wysokości, kierunek i wysokość morskiej fali, zmiany poziomu morza związane z odpływami i
przypływami, głębinowe prądy morskie, dryfujące pola lodowe, opady mgły i zawieje, widzialność pionowa
i pozioma, słowem dokładna znajomość wszystkich, bez wyjątku, zjawisk występujących aktualnie w
atmosferze stała się wręcz koniecznością. Zdobyciem różnorodnych i możliwie najdokładniejszych danych o
pogodzie zainteresowani są wszyscy ludzie biorący udział w wojnie. Artylerzysta musi znać siłę i kierunek
wiatru, gdyż ma on wpływ na tor lotu pocisku. Te same warunki pogody mogą bądź ułatwić, bądź utrudnić
działania bojowe. Niskie chmury przeszkadzają bombowcom, lecz sprzyjają szturmowcom w skrytym
podejściu do celu. Mgła nad lotniskiem nie pozwala na start i lądowanie własnym samolotom, lecz
jednocześnie chroni przed bombardowaniem wroga. W puszystych cumulusach łatwo ukryć się myśliwcom i
wyczekiwać dogodnej chwili do ataku, lecz gdy oddzielne chmury kłębiaste zaczynają łączyć się i powstaje
zachmurzenie burzowe typu cumulonimbus, samoloty muszą wracać do swoich baz.
Inżynier Gorolejczenko wiedział więc, ile zależy od powodzenia lub niepowodzenia jego wyprawy. Czy
szczegółowo tłumaczyć to partyzantom, wśród których się znajduje?
Nie musi. Oni wykonują rozkaz Sztabu Partyzanckiego. Dróżkami znanymi jedynie zwiadowcom
przyszli na to leśne wzgórze, aby rozpiąć antenę w koronach brzóz, dokonać połączeń, rozwinąć i włączyć
stację.
— Poczekamy, aż podejmie pracę — przerwał milczenie Gorolejczenko.
Nie odpowiedzieli mu ani słowem. Nie spotkał się ze zrozumieniem partyzanckich zwiadowców. Dla
nich ten kilkugodzinny marsz był czasem straconym.
Gdy wychodzili z obozowiska, oddział szykował się do akcji bojowej. Tymczasem ci trzej, wyznaczeni
do pomocy i zapewne ochrony inżyniera, nie biorą w niej udziału. Stąd rozgoryczenie. Siedzą na zwalonym
pniu, zaciągają się skrętami i wzruszają ramionami.
— Rozkaz, owszem, jest rozkazem, więc wykonaliśmy go — odezwał się wreszcie jeden z nich. — Ale
powiedzcie, o czym będzie meldowała ta stacja? Że ptaki śpiewają, że zające biegają, że słoneczko świeci?
Aż Moskwa musi o tym wiedzieć?
Trzeba im wyjaśnić. I to tak, żeby przestali dąsać się i boczyć, żeby zrozumieli, że to, co robią, jest
nieodzownie potrzebne, nawet ważniejsze niż akcja na niemiecki pociąg, w której nie biorą udziału. I tak
muszą tu zostać, dopóki stacja nie podejmie pracy, więc spróbuję.
— Będzie informować o stanie pogody. Co cztery godziny — powiedział Gorolejczenko.
— No i co z tego?
— Dobrze. Powiem, co z tego.
I oto dowiadują się o rzeczach, których istnienia nawet nie podejrzewali. Przede wszystkim o tym, że
już w pierwszym dniu wojny wszystkie dane meteorologiczne stały się ściśle tajne, a kody służące do ich
rozszyfrowania znalazły się za siedmioma pieczęciami. W biurze Gorolejczenki także w pierwszym dniu
wojny otwarto sejfy pancerne i złamano pieczęcie na kopertach zawierających tajne instrukcje.
Dotychczas było tak, że w dowolnym biurze synoptycznym co osiem godzin rozpoczynał pracę telegraf
i wyrzucał z siebie kombinację cyfr. Na przykład taką: 1509 27595 62204 97286 95813 09402 98409
00610... W międzynarodowym kodzie meteorologicznym depesza ta oznaczała: „Dziś, 13 maja, o godz. 9.00
czasu środkowoeuropejskiego na stacji hydrometeorologicznej Murmańsk zachmurzenie bez opadów, pół
godziny temu była mgła, dwie godziny temu opad deszczu. Ilość opadu 4/10 milimetra. W chwili obserwacji
8/10 nieba pokryte jest chmurami, przy czym 5/10 to zachmurzenie warstwowo-kłębiaste. Brak pierzastego.
Dolna podstawa chmur 600 metrów. Temperatura powietrza +15°C, punkt rosy +9°C. Ciśnienie
atmosferyczne sprowadzone do poziomu morza wzrosło o 0,2 milibara. Wiatr południowo-zachodni bez
porywów 4 m/s. Widoczność pozioma 10 km. Minimalna temperatura w nocy +9°C, na powierzchni ziemi
+6°C. Powierzchnia gleby szara, lecz bez szronu. Szczególnych zjawisk atmosferycznych nie ma”.
Te dane trafiały na stół meteorologa, gdzie już leżała mapa półkuli północnej z siatką geograficzną i
konturami kontynentów. Mapa ta pokryta jest także mnóstwem maleńkich kółeczek, z których każde ma
swój numer porządkowy. Kółeczka te, to stacje obserwacyjne.
— Podobne do tej, naszej. — Gorolejczenko wskazał na aparaturę. — Gdy zacznie nadawać, a Moskwa
odbierze meldunek, kółeczko to zostanie narysowane na mapie półkuli północnej.
Stacja podjęła pracę. Inżynier sprawdził czas i, stwierdziwszy, że zgadza się z zaprogramowanym,
zarządził odwrót.
W drodze powrotnej inżynier dalej opowiadał zwiadowcom, jak przystępują do pracy technicy, których
zadaniem jest dokładne opisanie mapy, przetłumaczenie pięciocyfrowych grup szyfru na język ogólnie
zrozumiały. Obok każdego kółeczka-stacji nadawczej pojawiają się rozszyfrowane liczby i umowne znaki,
określające temperaturę, ciśnienie, prędkość i kierunek wiatru...
Myśl człowieka prognozującego pogodę znajduje się w ciągłym ruchu, tak jak w ciągłym ruchu
znajduje się obiekt analizy — masy powietrza. Przyjmuje wciąż nowe i nowe dane. Z największą uwaga
studiuje mapę z poprzedniego okresu, aby dokładnie rozpoznać tendencję rozwoju procesu atmosferycznego.
Teraz zaczynają się przeliczenia prędkości ruchu mas powietrza, cyklonów i antycyklonów, dróg ich
przemieszczania, możliwych terminów pojawienia się nad konkretnymi rejonami chmur burzowych, mgieł i
innych fenomenów pogody.
Według tej zasady pracowały przed wojną wszystkie biura prognoz na świecie i każdy synoptyk,
przyjąwszy dane, mógł sporządzić mapę i według niej przewidzieć pogodę. Rysował zatem linie frontów,
czyli linie rozdziału między masami powietrza, łączył jedną linią punkty o jednakowym ciśnieniu, określał
obszary obniżonego ciśnienia — cyklony, i podwyższonego — antycyklony. Kolorem żółtym zaznaczał
występowanie mgły, zielonym — opady... Każdy synoptyk na świecie rozumie innego synoptyka. I Niemiec,
i Rosjanin, i Amerykanin, i Japończyk...
Zasłuchali się partyzanci. Nigdy nie słyszeli podobnego wykładu o wszechświatowej zgodzie narodów i
o międzynarodowym języku cyfr. Tymczasem z chwilą pierwszego wystrzału, oznaczającego wojnę, runęło
to wszystko, co zostało tak precyzyjnie pomyślane i uzgodnione przez ludzi zajmujących się
obserwowaniem i prognozowaniem pogody na kuli ziemskiej. Nie ma już tzw. Wielkiej Prognozy,
zestawianej dla całego kraju w Centralnym Instytucie Prognoz w Moskwie, ogłaszanej codziennie przez
radio i w prasie. Do dnia 22 czerwca do tego właśnie instytutu spływały informacje o pogodzie z tysięcy
radzieckich i światowych stacji obserwacyjnych. Teraz danych ze świata zabrakło.
Świat podzielił się na dwa obozy i synoptycy nie dysponują już pełnowartościową informacją o
światowej pogodzie. Każda z walczących stron od pierwszej chwili wojny liczyć może tylko na „własną”
pogodę. Niemcy na swoją, alianci na swoją. Każde państwo utworzyło własny, ściśle tajny, szyfr
meteorologiczny. Teraz przetłumaczenie informacji meteorologicznej na naturalny język synoptyczny stało
się możliwe jedynie za pomocą specjalnych tablic, szczególnie chronionych przed oczami obcych. Zatem —
podwójny kod. Ma on sprawić, że informacja o pogodzie będzie niedostępna dla przeciwnika. A ponadto
przy najmniejszym podejrzeniu, że wróg przechwytuje i rozszyfrowuje informację meteorologiczną, kod
natychmiast się zmienia.
Oto dlaczego radiotelegrafiści odbierający sygnały z niedawno zainstalowanej stacji automatycznej nie
mogą zrozumieć, jakie wiadomości ona podaje. A przecież odzywa się z regularnością zegarka. Bo też i
zegar jest wmontowany w jej mechanizm.
Po kilku dniach nadawania odezwała się Moskwa. Przyszło potwierdzenie, że automat Gorolejczenki
pracuje sprawnie i że informacje są wykorzystywane, jeszcze przez pewien czas inżynier musiał pozostać w
oddziale partyzanckim, aby doglądać swoją stację i sprawdzać, czy prawidłowo pracuje, aż wreszcie
przyszło polecenie powrotu do Moskwy.
Eksperyment udany. Tego rodzaju stacje można instalować wszędzie tam, gdzie działają radzieckie
oddziały partyzanckie. Owszem, pogratulował Gorolejczence szef radzieckiej „służby pogody” Jewgienij
Fiedorow, ale przecież stacja nie rozwiązała wszystkich problemów, nie usunęła rzeczywistych trudności.
Synoptycy wciąż byli niedoinformowani. Natomiast oni właśnie, przystępując do pracy, od razu mogli się
zorientować, którędy przebiega linia... frontu, nie atmosferycznego, lecz wojennego.
Do zimy przełomu lat 1941—42 wojska radzieckie cofały się pod naciskiem wroga. W miarę jak
oddziały, tocząc zacięte walki, odchodziły na wschód, coraz więcej miast dostawało się w ręce Niemców, a
prawie w każdym była przecież przed wojną stacja obserwacyjna „meteo”, przekazująca dane niezbędne do
skonstruowania Wielkiej Prognozy. Ze straconych terenów te wręcz bezcenne informacje przestały
napływać. Na część mapy synoptycznej nie można więc było nanieść owych liczb i symboli, z których
synoptyk wnioskuje o pogodzie.
„Obcięta mapa”. Tak ją nazywano. Mapa z wielką, białą plamą w miejscu krajów znajdujących się pod
hitlerowską okupacją. Niemal połowę półkuli północnej obejmował ten pozbawiony symboli obszar, na
którym tylko z rzadka pojawiały się cyferki, przekazywane nieregularnie przez oddziały partyzanckie z
Białorusi i Ukrainy lub z pokładów samolotów radzieckich, a czasami alianckich, przelatujących nad
terytorium zajętym przez wroga.
Dopiero w 1942 roku służba meteorologiczna otrzymała wydzielone pododdziały lotnicze, których
samoloty spełniały rolę radiosond, a w roku 1943 sformowany został pułk lotniczy dalekiego rozpoznania
pogody, którego załogi prowadziły systematyczne loty na dalekie tyły przeciwnika. Wszystkie te
przedsięwzięcia — stacje automatyczne Gorolejczenki, meldunki partyzantów, w miarę systematyczne loty
zwiadowcze — to były jednak zaledwie półśrodki, nie mogące w pełni zadowolić pracowników służby
meteorologicznej.
Wprawdzie radzieccy meteorolodzy mieli już pewne doświadczenie w pracy z „obciętą mapą”, ale nie
mogło ono zastąpić pełnej informacji, szczególnie teraz, gdy toczyły się walki i prawidłowa prognoza
pogody miała dla dowództwa i znajdujących się w polu oddziałów niebagatelne znaczenie. Poważne prace
badawcze i poszukiwania metodologiczne, związane z analizą mapy z niepełną informacją, prowadzono w
latach trzydziestych, a w czasie wojny z Finlandią, kiedy od państw związanych politycznie z tym krajem
przestały napływać informacje meteorologiczne do ZSRR, wyniki tych badań zastosowano w praktyce.
Doświadczenie zdobyte wówczas, teraz owocowało, lecz przecież nie można było opierać się jedynie na
domysłach lub rozumować wyłącznie na podstawie analiz teoretycznych. Dlatego musiała być wykorzystana
każda możliwość, nawet krótkotrwałego, napływu meldunków o pogodzie z zajętych przez wroga terenów.
Mimo tych wszystkich trudności synoptycy alianccy byli w znacznie lepszym położeniu niż niemieccy.
I to zawsze, niezależnie od fazy wojny. Niemcy bowiem, zajmując kolejne kraje Europy, rozszerzali
wprawdzie obszar, z którego czerpano dane o pogodzie, tworzyli gęstą sieć własnych posterunków
obserwacyjnych na podbitych terenach, lecz rozpoczynając wojnę Rzesza pozbawiona została danych z
najważniejszych obszarów. Natomiast alianci otrzymywali dane ze stacji położonych w głębi Eurazji i
Ameryki, a także ze znajdujących się na wyspach i archipelagach wszystkich oceanów globu, zwłaszcza zaś
północnego Atlantyku i Oceanu Lodowatego. Arktyczna „fasada” ziemskiego globu, jak często nazywano
północne wybrzeże Eurazji, północne wybrzeża Ameryki, wyspy otaczające dość ciasnym pierścieniem
centralną Arktykę i Biegun Północny, pozostawała przecież w rękach państw koalicji antyhitlerowskiej. A te
właśnie obszary, razem z tzw. islandzkim minimum, nieprzypadkowo nazwane zostały okołobiegunową
„kuchnią pogody”, ojczyzną zachodnich cyklonów i antycyklonów napływających nad Europę. W tej
właśnie „kuchni” w największej mierze kształtuje się pogoda europejska.
Niestety, poza sporadycznymi przypadkami, alianci, stosując własne szyfry i troszcząc się o zachowanie
danych w najgłębszej tajemnicy, nie wymieniali między sobą informacji w sposób zorganizowany. Tak więc
radzieccy meteorolodzy musieli wciąż pracować na „obciętej mapie”.
Tylko z jednego punktu w Europie informacja napływała przez pewien czas w sposób ciągły.
W miarę jak natarcie radzieckie przesuwało linię frontu na zachód, aktywizował się ruch oporu w
różnych krajach europejskich. Do obszarów, na których działania partyzanckie przybrały ogromne rozmiary,
należała Jugosławia. Związek Radziecki pomagał jugosłowiańskim oddziałom, zaopatrując je w broń,
amunicję i środki medyczne. Lotnicy radzieccy przeprowadzali regularne rejsy ponad linią frontu ze
zrzutami zaopatrzenia. Zwykle działo się to nocą, a więc w warunkach trudnych pod względem
nawigacyjnym, i na dalekich trasach. Zdarzało się, że przebywszy trudną trasę, często pod ogniem
niemieckiej artylerii przeciwlotniczej, i osiągnąwszy cel w górach Jugosławii, piloci mimo wszystko musieli
wracać razem z ładunkiem do bazy. Na dole, w górskich kotlinach i dolinach, leżała bowiem gęsta mgła,
przez którą nie mogły przedrzeć się światła sygnalizacyjnych ognisk. Dlatego sztab lotnictwa dalekiego
zasięgu poprosił o pomoc pracowników służby meteorologicznej. Do Jugosławii ze specjalnym zadaniem
wysłana została grupa zwiadowcza pod dowództwem majora Anatolija Karakasza.
Dotarł na miejsce przeznaczenia drogą niezwykłą i okrężną, przez Teheran, Kair i Brindisi, gdzie już
znajdowały się wojska sprzymierzonych. Zwiadowcy radzieccy znaleźli się w centrum ruchu
partyzanckiego, w zachodniej części kraju, w rejonie miasta Drwar w Górach Dynarskich. W tym trudno
dostępnym, wysokogórskim terenie udało się znaleźć stosunkowo dużą i równą łąkę, na której nie tylko
można było przyjmować ładunki, lecz nawet lekkie samoloty. Zwykle przylatywały one, aby zabrać rannych.
Właśnie to mikrolotnisko obsługiwał oddział Karakasza.
W dzień maskowano je, zarzucając krzakami, gałęziami i kamieniami, nocą zaś, gdy miał przylecieć
samolot, pole wzlotów oczyszczano szybko i sprawnie. Jednocześnie prowadzono tu regularne obserwacje
meteorologiczne. I cztery razy na dobę do radzieckiego sztabu lotnictwa dalekiego zasięgu, a stąd do
Centralnego Instytutu Prognoz w Moskwie szły dane o pogodzie, stając się jakże ważnym dopełnieniem
„obciętej mapy”.
Przebywając w partyzanckim kraju radzieccy meteorolodzy zauważyli charakterystyczne dla
obserwowanego obszaru zjawisko, o którym próżno szukać wzmianki w akademickich podręcznikach. Otóż,
jeżeli pod wieczór niebo przejaśniało się, to po kilku godzinach, w nocy, dolina bezwzględnie otulała się
mgłą. I odwrotnie, po zachmurzonym zmierzchu niebo nad doliną było czyste. I wtedy startowały samoloty
pułku dowodzonego przez Walentynę Gryzodubową, by zrzucić swój ładunek. A więc meteorolodzy,
działając na korzyść ogólnej prognozy, rozwiązywali także zadania doraźne, służące im samym, lotnikom
pułku Gryzodubowej i, oczywiście, jugosłowiańskim partyzantom.
Nie żyło się lekko w tych górach. Niemcy nieustannie prowadzili rozpoznanie lotnicze, pragnąc wykryć
i zlikwidować tajne lotnisko. Kilkakrotnie nawet bombardowali dolinę, lecz, na szczęście, radziecka stacja
meteorologiczna nie została zniszczona. Pracowała bez przerwy aż do ostatniego niemieckiego natarcia,
którego celem było ujęcie przywódców jugosłowiańskiego ruchu oporu. Partyzantom udało się jednak
odeprzeć atak i ujść głębiej w góry. Wraz ze sztabem odeszła też grupa Karakasza, obserwatorzy jedynej,
stale działającej radzieckiej stacji meteorologicznej w okupowanej Europie.
„PĄCZEK KWIATU”
— „Miły Ruppert”. Mnie, doktorze, nie interesuje powierzchowność doktora Rupperta Goltzapfela ani
jego czarujący uśmiech. Mnie interesuje to, że danych wciąż mamy zbyt mało.
Kontradmirał Konrad, szef służby meteorologicznej Kriegsmarine, siedział sztywno za swym
ogromnym biurkiem, na którym rozłożona była mapa obszarów podbiegunowych. I teczka z dokumentami,
owoc pracy dzisiejszego gościa admirała, Knoespela.
— Przystąpmy do rzeczy bez zbędnych wstępów. My tutaj, w Oslo, już odzwyczailiśmy się od
wszelkich ceregieli. Pan też się odzwyczai, doktorze.
— Lecz przyzna pan, że doktor Goltzapfel dużo uczynił dla naszej sprawy.
— Broni go pan, bo jest pańskim kolegą. Ba, przyjacielem. Dla pana to także „Miły Ruppert”, ale dla
mnie nie jest ani miły, ani niemiły. Ja się z nim nie włóczyłem po grenlandzkich lodowcach. Nie mylę się
chyba, że to w czasie przedwojennej ekspedycji grenlandzkiej nazwano go „Miłym Ruppertem”. Ja jestem
tutaj, w Norwegii, i bardziej mnie interesują wyniki pracy, niż najlepsze nawet chęci. Przyznaję, tych
ostatnich doktorowi Goltzapfelowi nie brakuje, ale to jeszcze za mało. Dlatego pan także tu jest, doktorze.
Proszę więc do rzeczy. Widzę, że przywiózł pan projekt.
— Tak. Opracowując go brałem również pod uwagę wszystkie osiągnięcia „Miłego Rupperta”, to jest
doktora...
— Mam nadzieję, że niepowodzenia również brał pan pod uwagę. Zna je pan przecież.
— Owszem, lecz jestem optymistą. Widzę, jak rozwijamy natarcie — odpowiedział doktor Knoespel.
Rzeczywiście hitlerowskie Niemcy rozwijały stopniowo meteorologiczne „natarcie” nie tylko na
podbitych ziemiach, co ostatecznie nie było trudne, lecz także na Dalekiej Północy. Regularnie z lotnisk
położonych w okupowanej Norwegii, z baz w Petsamo, Kirkenes, Tromsö, Bardufoss, Bodö i Trondheim,
startowały Junkersy i Heinkle specjalnie przystosowane do zadań zwiadowczych. Leciały na północny
zachód, kursem na Jan Mayen i Spitsbergen, a także na północny wschód ku archipelagowi Nowej Ziemi i
wyspie Wajgacz, na różnych wysokościach, od stu do trzech tysięcy metrów, a celem ich było rozpoznanie
stanu lodów i sytuacji atmosferycznej na północnym Atlantyku i na Morzu Barentsa.
Wkrótce jednak dowództwo hitlerowskie doszło do przekonania, że jakkolwiek loty te nie są
pozbawione sensu, to jednak nie spełniają oczekiwanej roli. Służbie meteorologicznej potrzebne były dane
na temat pogody i stanu morza, wynikające z obserwacji prowadzonych w sposób ciągły.
Ruppert Goltzapfel swoje doświadczenie arktyczne oddał na usługi Kriegsmarine. To on wysunął
propozycję, aby na najważniejsze, z synoptycznego punktu widzenia, akweny wysłać specjalnie wyposażone
trawlery rybackie. W pierwszy rejs, na pokładzie trawlera „Sachsen”, udał się osobiście. 76 dni i nocy
krążył ten statek w Cieśninie Duńskiej, między Grenlandią a Islandią, a więc tam, gdzie znajduje się jeden z
podstawowych rejonów formowania się pogody całego północnego Atlantyku.
Alianci zbyt późno wykryli meteorologicznego szpiega i „Sachsen” zdążył zebrać wiele cennych
informacji. Gdy Knoespel rozmawiał z Goltzapfelem o tym rejsie, „Miły Ruppert” uśmiechnął się tylko w
czarujący sposób, rad z sukcesu, lecz dlaczego tak długo udało mu się pozostawać w Cieśninie Duńskiej,
wytłumaczyć nie umiał. Jego zdaniem aliantom po prostu nie przyszło na myśl, że Niemcy mogą się
zdecydować na tak zuchwałe przedsięwzięcie.
W następny rejs „Sachsen”, z tą samą załogą, wyszedł w rejon wyspy Jan Mayen. Stąd, z pedantyczną
regularnością, przez sto dni i nocy, przesyłał dane do sztabu Kriegsmarine w Tromsö. Umiejętnie
wykorzystując prognozy, niemieckie dowództwo mogło wybierać najdogodniejsze momenty do przerzutu
swoich ciężkich okrętów z portów na otwarte morze. Pod osłoną mgieł lub zachmurzonego nieba mogły one
atakować alianckie konwoje.
Przez pewien okres Niemcom wydawało się, że „Miły Ruppert” opracował idealny, jak na warunki
wojenne, plan uzyskiwania danych meteorologicznych. Jeden za drugim wychodziły na północne morza
trawlery z synoptykami na pokładach. Wkrótce kontradmirał otrzymywał dane z sześciu tego typu jednostek
(„Sachsen”, „München”, „Lauenberg”, „Fryze”, „Hessen” i „Wupertall”). Podobne zadanie otrzymało
również kilka okrętów podwodnych. Prowadziły one obserwację w morzu, przy czym dowódcy nie mieli
prawa podejmowania jakichkolwiek walk. Wymagano od nich tylko jednego: aby o określonej godzinie i to
jak najszybciej, zanim przeciwnik zdąży namierzyć okręt, przekazać dane i zamilknąć.
Jednakże brytyjska marynarka wojenna wcześniej czy później musiała rozszyfrować taktykę
nieprzyjaciela. Gdy stało się to faktem, okręty brytyjskie zorganizowały prawdziwe polowanie na
niemieckich zwiadowców meteorologicznych. W rezultacie na dno poszły trzy z sześciu trawlerów.
Mylił się jednak kontradmirał Konrad w ten sposób licząc straty. W rzeczywistości bowiem były one
znacznie dotkliwsze.
Otóż pewnego dnia między Islandią i Jan Mayen, na granicy mórz Grenlandzkiego i Islandzkiego, nagle
przy burcie trawlera „Lauenberg” wynurzył się brytyjski okręt podwodny. Zaskoczona załoga została wzięta
do niewoli, statek zaś, ze wszystkim co znajdowało się na pokładzie, odholowano do Anglii. Najcenniejszą
zdobyczą okazały się tablice kodów, których Niemcy nie zdążyli zniszczyć.
Na pokładzie trawlera znajdowała się również stacja automatyczna, którą Niemcy mieli zapewne zamiar
zainstalować na jakiejś wyspie, ale nie zdążyli tego uczynić. W ten sposób alianci poznali jeszcze jeden
element meteorologicznej siatki zwiadowczej przeciwnika.
Niemieccy meteorolodzy prowadzili akcję rozmieszczania stacji automatycznych dwóch typów.
Nawodne, ustawiane na zakotwiczonych bojach na otwartym morzu, przekazywały drogą radiową dane o
temperaturze i ciśnieniu atmosferycznym (ich akumulatory mogły pracować dwa miesiące), naziemne zaś,
oprócz temperatury i ciśnienia, przekazywały także informacje o kierunku i sile wiatru (akumulatory zdolne
do pracy przez dziewięć miesięcy). Nadajniki obydwu typów stacji włączały się automatycznie cztery razy
na dobę.
Sieć automatycznych stacji była dość gęsta. Nawodne ustawiano w rejonie Islandii, Grenlandii, a nawet
Labradoru, naziemne zaś na wybrzeżach Spitsbergenu, Jan Mayen i Wyspy Niedźwiedziej. Montaż owej
sieci wymagał dużego wysiłku, a efekty okazały się skromniejsze niż przewidywano. Stacje morskie pod
wpływem surowych warunków panujących na morzach północnych, zwłaszcza silnej fali, szybko ulegały
awariom, natomiast naziemne stosunkowo łatwo było namierzyć, a zatem zlikwidować.
Jesienią 1942 roku niemiecki okręt podwodny wysadził kilkuosobową grupę na wybrzeżu radzieckiej
Nowej Ziemi. Gdy specjaliści przystąpili do montażu stacji automatycznej, nadleciał radziecki samolot,
którego pilot natychmiast otworzył ogień z broni pokładowej. Stacja została rozbita, lecz osobiście kierujący
montażem doktor Goltzapfel zdołał ocaleć. Powrócił na pokład U-boota nie wykonawszy zadania.
Tak więc kontradmirał Konrad niewiele miał powodów do zadowolenia, tym bardziej że musiał bez
przerwy wysłuchiwać cierpkich uwag ze strony dowódców okrętów i oficerów sztabu Kriegsmarine. Z tym
większym zainteresowaniem brał do ręki teczkę z projektem doktora Knoespela.
Projekt zaszyfrowany był kryptonimem „Pączek kwiatu”.
— Poeta z pana, doktorze — kontradmirał cierpko się uśmiechnął. — Ale to nie ma znaczenia. Taki
sam dobry kryptonim jak każdy inny.
— Chyba że się rozwinie w piękny kwiat — zareplikował doktor Knoespel. — Mam nadzieję, że tak się
stanie.
— Życzyłbym tego i panu, i sobie.
Tak, miał słuszność doktor Knoespel, pisząc w uzasadnieniu, że Niemcy dłużej nie mogą pozostawać
przy rwącym się i nieregularnym systemie osłony meteorologicznej działań bojowych, że trudno im sobie
radzić bez stabilnie napływających danych o pogodzie na Północy, zwłaszcza teraz, po 22 czerwca, kiedy
rozpoczęli wojnę z ZSRR. Służba meteorologiczna nie może wykonać swego zadania, polegając na danych
dostarczanych przez inne służby, a więc niefachowców. Powinna zatroszczyć się o stworzenie własnej sieci
informacyjnej.
— Tu się z panem zgadzam — kontradmirał oderwał wzrok od tekstu. — Od dawna mi to chodziło po
głowie.
Plan Knoespela przewidywał coś niesłychanego. Według jego koncepcji należało w najbardziej
oddalonych i najważniejszych z synoptycznego punktu widzenia rejonach północnego Atlantyku i
zachodniej Arktyki zainstalować stałe grupy specjalistyczne. Tam, w głuchych fiordach, wśród dzikich skał i
potężnych lodowców, pod przykryciem nocy polarnej, z dala od okrętów przeciwnika, niemieckie stacje
meteorologiczne będą pracowały okrągły rok lub prawie rok. Będą wysyłały w eter zaszyfrowane dane o
pogodzie, które powinny być wyłączną własnością Niemiec.
Owszem, jest wysoce prawdopodobne, że przeciwnik zdoła namierzyć te stacje. On, Knoespel, zdaje
sobie z tego sprawę, lecz przecież razem z „Miłym Ruppertem” uczestniczył w polarnych ekspedycjach i
wie, co to jest Daleka Północ. Więc co z tego, że stacje zostaną wykryte przez radionamierniki? W noc
polarną dostać się tam nie można ani drogą powietrzną, ani od strony morza, a kiedy zaczną topnieć lody,
stacje będą ewakuowane, aby jesienią okręty podwodne znów dostarczyły specjalistów w podobne, a nawet
w te same miejsca.
Ryzyko rzeczywiście istnieje. W ciągu dnia polarnego przeciwnik będzie usiłował likwidować stacje,
gdyż wie, jak ważną spełniają rolę. Co do tego Knoespel nie ma wątpliwości. Opłaci się nawet
Brytyjczykom organizować przeciwko nim wyprawy bombowe. Lecz innego wyjścia nie ma. Zresztą czyż
można prowadzić wojnę bez ryzyka? Zwłaszcza że w tym przypadku w grę wchodzą nieliczne grupy ludzi,
więc nawet jeżeli będą straty, to niewielkie. Zatem — trzeba zaryzykować. On sam, doktor Knoespel, jest
zdecydowany udać się do Arktyki z pierwszą wyprawą.
Ostatecznie kontradmirał Konrad zatwierdził projekt wraz z jego lirycznym kryptonimem. Pozostawało
zastanowić się nad miejscem, od którego należało zacząć.
Po dokładnej analizie interesujących z punktu widzenia meteorologów rejonów wytypowano niewielką
norweską wyspę Wulkanicznego pochodzenia, wyspę wiecznie pokrytą lodami. To Jan Mayen położona na
71 stopniu szerokości północnej. Tu dobrze byłoby zainstalować grupę synoptyków, doszedł do wniosku szef
służby meteorologicznej Kriegsmarine. Usytuowanie wyspy jest niezwykle korzystne, podejścia do niej
trudne, zawsze panuje tam niepogoda, co nawet znalazło wyraz w przyjętym powszechnie określeniu
„diabelska wyspa”. Lecz to meteorologów nie powinno zniechęcać, wszak pogoda jest ich żywiołem. Poza
tym Jan Mayen leży w pobliżu głównej trasy konwojów, wiodącej przez północny Atlantyk do Murmańska i
Archangielska. Tak, to jest argument.
Niemcy już próbowali zawładnąć tą wyspą, lecz Anglicy skutecznie odpierali ataki. Owszem,
zniszczono na Jan Mayen wiele zabudowań, lecz korzyści z tego nie było żadnej. Wyspa nie utraciła swego
strategicznego znaczenia, które zyskała w związku z trasami konwojów, nic więc dziwnego, że tu właśnie
Anglicy zainstalowali własną stację meteorologiczną i umieścili silny oddział mający jej bronić. Niestety, z
żalem musieli więc Niemcy przyznać, że jednak Jan Mayen nie wchodzi w grę.
Kusił również Spitsbergen. Zdaniem Niemców zaletą tego archipelagu stało się to, że Brytyjczycy
ewakuowali stamtąd ludność cywilną. Nie będzie ciekawskich oczu, gdyż do Norwegów zaufania hitlerowcy
mieć nie mogą. Prawdopodobnie gdzieś na archipelagu mogą być Anglicy, lecz na ten temat nic dokładnego
w sztabie Kriegsmarine nie wiedziano. Gdyby tam byli, może dojść do spotkania i starcia. Trzeba więc
zachować maksimum ostrożności.
Kontradmirał Konrad zadecydował: Spitsbergen będzie miejscem, w którym zasadzi się „Pączek
kwiatu”.
Pierwszą grupę niemieckich meteorologów Junkers Ju-52 wysadził na archipelagu jesienią 1941 roku.
Czterech ludzi spędziło na Spitsbergenie zimę. W maju 1942 przyleciał po nich samolot i odwiózł do
Norwegii.
W tym samym niemal czasie w innym rejonie Spitsbergenu niemiecki trawler wysadził sześciu ludzi. Tą
grupą miał kierować sam doktor Knoespel. Zbudowali obóz główny, a kilka kilometrów od niego zapasowy,
na wypadek nieprzewidzianych okoliczności. Obóz nr 2 zaopatrzony został obficie w zapasy żywności i
amunicję do broni osobistej meteoszpiegów. Podobny system obowiązywał od tej pory przy instalowaniu
wszystkich niemieckich stacji meteorologicznych na obcym terytorium. Zapasowe stanowisko ukrywane
było w grotach, wąwozach, rozpadlinach skalnych, odpowiednio do istniejących warunków terenowych.
Grupa Knoespela prowadziła obserwacje do sierpnia 1942, po czym okręt podwodny zdjął ekspedycję,
pozostawiając na wybrzeżu stację automatyczną.
Sam Knoespel nie wrócił do Norwegii. Udał się do Niemiec. Jego plan zyskał uznanie Hitlera. Został
nawet wzbogacony. Doktor z ogromną radością przyjął polecenie wyjazdu do Bad Reichenhall. Ta pięknie
położona miejscowość w Alpach Salzburskich z powodu braku jakichkolwiek obiektów wojskowych lub
przemysłowych nie była narażona na bombardowania. Było tu cicho i spokojnie, nawet luksusowo. Knoespel
otrzymał do dyspozycji obszerną, wielopokojową willę.
Wkrótce do Bad Reichenhall przybyła pierwsza grupa „turystów”. W rzeczywistości byli to ochotnicy,
marynarze z Kriegsmarine, którzy mieli działać w polarnych rejonach, w warunkach całkowitej konspiracji,
zdani wyłącznie na własne siły. Oczywiście musieli się do tego odpowiednio przygotować. Przeszkolenie
mieli przejść właśnie w tym cichym, alpejskim zakątku.
Doktor Knoespel dostał do dyspozycji wszystko, co mu było potrzebne. Wykładowców — najlepszych
synoptyków i specjalistów radiowców. Instruktorów — alpinistów i doskonałych narciarzy. Znalazł się tu
również najnowocześniejszy sprzęt, przyrządy meteorologiczne i radiowe. W każdej grupie, na które
podzielona została „akademia doktora Knoespela”, jeden z kursantów poza normalnym programem
przechodził również kurs medyczny, podstawy chirurgii polowej. Słowem wszystko na wysoki połysk.
I od tej pory każdego roku do zachodniej Arktyki wysyłano po dwie lub trzy ekspedycje
meteorologiczne jednocześnie. „Orzeszek”, „Wiolonczelista”, „Drewniane oko”, „Krzyżak”, „Arktyczny
wilk”, „Żartowniś”... Takimi kryptonimami oznaczano każdą z nich.
Co czekało tych ludzi po ukończeniu kursu? Knoespel nie ukrywał, że będą żyć w skrajnie trudnych
warunkach, lecz większość marynarzy wolała tę perspektywę, widząc w niej więcej szans przetrwania
wojny, niż służbę na okrętach Kriegsmarine, które przecież wcale nierzadko szły na dno z całą załogą.
Ogółem Kriegsmarine w czasie wojny wysłała na Daleką Północ trzynaście ekspedycji. Luftwaffe
dołożyła trzy. A wszystko po to, aby zdobyć kilka dopełniających punktów na mapie synoptycznej. Prawda,
że dodatkowym zajęciem członków ekspedycji była także pelengacja okrętów przeciwnika i statków
towarowych oraz podsłuch tych statków alianckich, które nader nieostrożnie nie przestrzegały nakazów
zachowania ciszy radiowej.
W przekonaniu większości miało ich czekać życie trudne, lecz względnie bezpieczne. Wielu jednak
srodze się zawiodło. Na Spitsbergenie stacja pod kryptonimem „Żartowniś” została wykryta przez angielski
okręt i dokładnie namierzona. Od niespodziewanego wybuchu pocisku artyleryjskiego zginął doktor
Knoespel, a pozostali członkowie ekspedycji zostali wzięci do niewoli. Podobny los spotkał grupy
ulokowane na Wyspie Nadziei i na Wyspie Niedźwiedziej.
Niektóre punkty Niemcy musieli ewakuować wcześniej, niż pierwotnie zamierzali. Tak się stało ze
stacją założoną na radzieckim archipelagu Ziemi Franciszka Józefa.
Była to jedyna grupa, której udało się stosunkowo długo przebywać w radzieckiej Arktyce. Obóz
zainstalowali na najbardziej na zachód wysuniętej wyspie archipelagu — Ziemi Aleksandra. Zbudowali tam
ocieplone domy o podwójnych ścianach, z oknami z pleksiglasu i piecami. Dachy pomalowano na biało, aby
trudniej było zauważyć bazę z powietrza — wszak radzieccy piloci często przemierzali tę trasę, lecąc na
rozpoznanie pokrywy lodowej w rejonie Ziemi Franciszka Józefa.
Pewnego dnia znajdujący się w składzie ekspedycji zawodowy myśliwy upolował białego niedźwiedzia.
Wyprawiono ucztę. Mięso misia, owszem, było smaczne, lecz po kilku dniach wszyscy członkowie grupy
ciężko zachorowali. Zrazu sądzono, że to dur brzuszny. Gorączka do 40 stopni, bóle i sztywnienie mięśni,
wysypka skórna, biegunka, obrzęk twarzy i powiek. Lecz skąd dur brzuszny na tym polarnym bezludziu?
Nie był to dur, lecz trychinoza, ciężka choroba pasożytnicza człowieka i zwierząt mięsożernych,
wywołana przez włosienie. Niedźwiedź wyglądał zdrowo, a skąd oni mogli wiedzieć, że u zwierząt przebieg
choroby jest na ogół lekki, czasem nawet bezobjawowy, podczas gdy człowiek jest na nią bardzo wrażliwy.
Ekspedycję zabrał na pokład Focke Wulf i więcej hitlerowcy nie wznawiali prób lądowania na
archipelagu.
Plan o wdzięcznej nazwie „Pączek kwiatu” nie uwzględniał rozległego akwenu od Ziemi Północnej na
wschodzie, poprzez archipelag Ziemi Franciszka Józefa i Nową Ziemię, aż do Wyspy Niedźwiedziej oraz
wschodnich wybrzeży Spitsbergenu. Morza Karskie, Barentsa i Białe nie stały się przedmiotem studiów
Knoespela. Dlaczego? Przecież na tym ogromnym obszarze toczyła się wojna, i to w najcięższych
warunkach klimatycznych. Bardzo niskie temperatury, uporczywe zamiecie śnieżne, długotrwałe mgły i silne
sztormy powodujące oblodzenie okrętów — wszystko to utrudniało działania bojowe na północno-
wschodnich akwenach, pełnych zatok i zatoczek, szkierów, wysp, fiordów, załamanych linii brzegowych.
Mimo to Knoespel, referując plan kontradmirałowi Konradowi, o tym wszystkim nawet słowem nie
wspomniał, chociaż był nie tylko meteorologiem, lecz także wybitnym geografem. O tym, jakie warunki
panują na północno-wschodnim akwenie, Knoespel dobrze wiedział.
Ale wiedział również i to, że istnieje od dawna przygotowywany plan strategiczny zagarnięcia
Półwyspu Kolskiego wraz z portami Polarny i Murmańsk, plan przewidujący co do dnia, a nawet godziny,
zajęcie wszystkich punktów na tym obszarze. A czy można było nie wierzyć w druzgocącą siłę uderzenia?
W żadnym z niemieckich rozkazów nie było nawet wzmianki o jakichkolwiek przewidywanych
trudnościach, nie było nawet cienia wątpliwości. Faktem jest, że ofensywa na północy, to tylko jedno z
pomocniczych uderzeń, lecz w żadnym sztabie niemieckim nikt nie wyobrażał sobie, aby tam, na odcinku
przylegającym do Murmańska, Polarnoje i Zatoki Kolskiej, mogło zajść coś nie przewidzianego. Toteż i
wytyczne, które wypłynęły z Berlina do dowództwa sił lądowo-morskich na północnym teatrze działań
wojennych, zwracały uwagę na to, by nie bombardować stoczni w Murmańsku.
Wcześniej bowiem czy później Półwysep Kolski musi zostać odcięty od kraju i porty, zwłaszcza
pozostający pod wpływem Golfstromu, a więc nie zamarzający, Murmańsk znajdzie się w rękach Niemców.
Zawładną nim doborowe jednostki korpusu strzelców alpejskich generała Dietla, świetnie wyszkolone,
przygotowane do walki w ekstremalnych warunkach, z doświadczeniem bojowym zdobytym w górach
Norwegii, między innymi w bitwie pod Narwikiem. A wtedy, siłą rzeczy, północne archipelagi staną się
własnością Niemiec. Cóż bowiem bez portów uczynić może Flota Północna admirała Gołowko? Zarówno
Flota, jak i radzieckie oddziały lądowe wydawały się być przeznaczone na zagładę.
Pogoda jest bardzo dobra. Żadnych przeszkód w użyciu lotnictwa. Słońce świeci przez całą dobę, trwa
bowiem polarny dzień. Wymarzone warunki dla lotników, a jest ich wielu: 600 samolotów stacjonuje w
Finlandii, 400 w Norwegii. Jak. więc do tego doszło, że zostało zbombardowane niemieckie lotnisko w
Lakselven koło Nordkapu, główna baza Luftwaffe na północy, oraz port w Luostari koło Petsamo, a także
statki na redzie i port Kirkenes?
Istotnie siły były nierówne. Niemcy przygotowywali ofensywę od dawna, podczas gdy Rosjanie z
początkiem wojny znajdowali się w trakcie uzupełniania stanów osobowych swoich jednostek. Radzieckie
oddziały wchodziły do boju źle wyekwipowane, nie przeszkolone, nawet niewystarczająco poinstruowane.
Toteż straty były duże. Niemcy korzystając ze swej przewagi liczebnej i w sprzęcie bojowym poszli do
przodu. Po granitowych skałach, po bezdrożach, przez bagna tundry, 14 armia, dowodzona przez generała
Frołowa, cofała się w kierunku Polarnoje, ku wybrzeżom Zatoki Kolskiej.
Jeden z walczących na granicy pułków piechoty, nie mogąc wytrzymać niemieckiego naporu w rejonie
Titowki, wycofał się, jednakże w nieco innym kierunku niż ogólny, bardziej na północ, na Półwysep Średni,
który wraz z Półwyspem Rybackim jest najbardziej na północ wysuniętym punktem zachodniej granicy
państwowej ZSRR. Stąd zdziesiątkowany pułk nie miał już dokąd się cofać. Lecz właśnie tam, gdzie
półwysep łączy z kontynentem przesmyk, znajduje się pasmo górskie Musta-Tunturi. I stało się coś
niesłychanego: pułk, zdołał zorganizować obronę na przesmyku!
Było to miejsce bodaj najważniejsze na całym Półwyspie Kolskim. W czyich rękach znajdują się
półwyspy Rybacki i Średni, ten zapanuje nad Zatoką Kolską, bez której nie może istnieć Flota Północna.
I Niemcy zostali zmuszeni do zatrzymania się przed pasmem Musta-Tunturi. Działania w innych
rejonach Północy również nie zakończyły się przewidzianym sukcesem; zdołano przesunąć linię frontu
około 35 kilometrów, a w najbardziej odległym od granicy punkcie około 40 kilometrów. Jest to mniej niż
połowa drogi do Murmańska.
Dlaczego tak się stało? Pytanie takie postawiła hitlerowska gazeta ukazująca się w okupowanej
Norwegii. Pisała: „Wiele osób pyta, dlaczego wojska niemieckie nie zdobyły Murmańska? Postaramy się to
wytłumaczyć. W Laponii walczą niemieckie oddziały znajdujące się tam od początku kampanii. Walki
okazały się nadzwyczaj ciężkie. Trudności ich nie da się opisać. Sam diabeł wymyślił tundrę, sprzyjającą
bolszewikom. Na tyłach trzeba walczyć z oddziałami partyzanckimi i oddziałami Armii Czerwonej, które
zdołały się tam przedrzeć...”
A więc niepowodzenie. Ale niepowodzenie przejściowe. Tak sądził kontradmirał Konrad, podobnie
myśleli wszyscy wyżsi dowódcy niemieccy, opierając swe nadzieje na fakcie, że 14 armia jest słaba i nie
może liczyć na wzmocnienie, a co więcej, wiedzieli przecież, że na północy nie ma oddziałów radzieckiej
piechoty morskiej. Niestety, taka była prawda. Wykrwawione w nierównych walkach, uzupełnione tylko do
stanu pokojowego, oddziały 14 armii, broniące się pomiędzy Kandałakszą a Titowką, wymagały
natychmiastowej pomocy. Bez niej nie były w stanie oprzeć się naciskowi doborowych wojsk
uderzeniowych nieprzyjaciela.
A pomocy takiej mogła udzielić jedynie flota. Zaczęto więc tworzyć spieszone oddziały marynarskie,
składające się z ochotników, wśród których większość stanowili specjaliści okrętowi czwartego i piątego
roku służby. Tworzono je dosłownie z godziny na godzinę i natychmiast rzucano do walki.
Kogóż nie było w tej pstrokatej zbieraninie! Przez dwie doby, dniem i nocą, do punktu formowania w
Polarnoje napływała rzesza ochotników, którzy nie tylko nigdy nie byli piechurami, lecz piechotę traktowali
z pewnym lekceważeniem. Marynarze z okrętów nawodnych i podwodnych, specjaliści ze służby wybrzeża i
lotnictwa morskiego, cywile, pracownicy stoczni okrętowych i remontowych, instruktorzy i uczniowie szkół
morskich... I właśnie ta „zbieranina” miała natychmiast, od pierwszej chwili, praktycznie bez żadnego
przygotowania i przeszkolenia przekształcić się w... piechotę morską.
Pod koniec drugiej doby przestano przyjmować ochotników. Ogólna ich liczba przekraczała jedenaście
tysięcy i teraz okazało się, że ani 14 armia, ani Flota Północna nie dysponują ekwipunkiem dla takiej masy
ludzi. Kroplą w morzu była pomoc, jaką walczący na Półwyspie otrzymali od władz centralnych. Owszem,
przyleciały z Moskwy cztery samoloty transportowe pod dowództwem Walentyny Gryzodubowej, ale
przywiozły one raptem około trzech tysięcy karabinów. Trzeba było z okrętów zdjąć całą broń ręczną, a z
okrętów podwodnych i uszkodzonych samolotów broń maszynową.
W tych niejednolicie umundurowanych oraz uzbrojonych oddziałach z upodobaniem powtarzano: jeden
marynarz — drużyna, dwóch — pluton, trzech — kompania, czterech — batalion. Pomimo niedoszkolenia,
błędów w zachowaniu się pojedynczego żołnierza, w nawet całych grup marynarskich na polu walki, dla 14
armii ochotnicy ci byli cennym nabytkiem. Stanowili świeży zastrzyk krwi. Nie mógł generał Frołow
uzyskać tego, aby posuwali się do przodu pochyleni, skokami albo czołgając się. Marynarze idąc do natarcia
zdejmowali bluzy, aby pokazać swe koszulki w paski. Toteż i straty były znaczne, większe niż w oddziałach
piechoty zaprawionej już w ciężkim boju.
A jednak wroga zatrzymano. Sytuacja na lądzie wyjaśniała się z dnia na dzień. Wojna na półwyspie
Kola przybrała inny obrót, niż planowały to niemieckie sztaby. Upadła koncepcja „blitzkriegu”. Rozpoczęły
się trudne walki pozycyjne.
W tej sytuacji generał Frołow mógł już sobie pozwolić na opuszczenie stanowiska dowodzenia i udanie
się do Polarnoje, gdzie mieścił się sztab Floty Północnej. Admirał Gołowko przyjął go w swym gabinecie,
jeszcze przedwojennym, tyle że teraz wszystkie ściany zawieszone były mapami i szkicami.
Wniesiono samowar. Dowódca Floty nie spieszył się z pytaniami. Wiedział, że gość nie ma zbyt wiele
czasu i sam zacznie mówić o tym, co najważniejsze. Ten zaś sięgnął do kieszeni munduru i w milczeniu
położył na stole, przed Gołowką, telegram Sztabu Generalnego. Na kartce było tylko jedno zdanie: „W razie
odwrotu w kierunku Murmańska bronić go do ostatniego żołnierza”.
— Cóż to znaczy? — admirał nie ukrywał zdziwienia.
— Chyba to, Arsieniju Grigoriewiczu, że w Sztabie Generalnym siedzą pesymiści.
— Smutna, lecz słuszna refleksja.
Gołowko zamyślił się. Nie pierwszy raz ma do czynienia z zarządzeniami, które trudno zrozumieć.
Choćby to z pamiętnego 22 czerwca. Pierwsza depesza zawiadamiała oficjalnie, że Niemcy skoncentrowali
około dwustu dywizji nad granicą i że w najbliższym czasie należy spodziewać się wtargnięcia tych wojsk
na terytorium ZSRR. Rozkaz: „postawić Flotę w stan podwyższonej gotowości”. Flota tymczasem stan ten
już dawno osiągnęła.
Drugie zarządzenie przyszło drogą radiową po upływie kilkunastu minut. „22—23 czerwca możliwa
jest niespodziewana napaść faszystowsko-niemieckich wojsk. Może się ona zacząć od działań mających na
celu sprowokowanie nas. Nasze zadanie: nie dać się sprowokować do żadnych działań, które mogłyby stać
się przyczyną poważnych komplikacji. Trwać w pełnej gotowości do odparcia niespodziewanego uderzenia
wojsk hitlerowskich i ich sojuszników. Przechodząc w stan pełnej gotowości bojowej należy jednocześnie
starannie ukrywać to przed nieprzyjacielem. Prowadzenie rozpoznania na obcych wodach terytorialnych bez
specjalnego rozkazu jest kategorycznie wzbronione”.
Jak należało rozumieć to zarządzenie? Czy obsługi dział przeciwlotniczych i myśliwce mogą strzelać do
niemieckich samolotów, które, dzień po dniu, dziesiątki razy naruszały radziecką przestrzeń powietrzną?
Gdy zaciskając zęby liczono obce samoloty, przelatujące nad Zatoką Kolską, około godziny czwartej
rano rozległy się detonacje. W rejonie Polarnoje spadły pierwsze bomby.
Jeszcze kilka rozkazów niejasnych, nieprecyzyjnych i dopiero piąty określił sytuację: „W związku ż
wrogimi działaniami dywersyjnymi na najbliższych tyłach ogłosić stan wojenny w bazach, rejonach i
sektorach umocnionych; wprowadzić najsurowiej przestrzegany system przepustek i wydać zarządzenia,
mające na celu ochronę tyłów, a zwłaszcza środki łączności”.
— Tak, to jest smutne — powtórzył Gołowko po długiej chwili milczenia.
— Smutniejsze mam wiadomości, Arsieniju Grigoriewiczu — kontynuował Frołow. — Te obiecane
dywizje...
— Co się stało? — Gołowko był wyraźnie zaniepokojony.
— Były już w drodze do nas. Niestety, zostały skierowane do Leningradu. Tam musi być
niebezpiecznie.
— U nas też nie jest wesoło.
— Ale my się nie cofamy.
Znów zamilkli. Przeciągającą się ciszę przerwał admirał Gołowko:
— Bronić Murmańska? Przecież to nie ma sensu! Wycofanie się do Murmańska pociąga za sobą stratę
Zatoki Kolskiej. Pozbawia nas wyjścia na ocean. Decyzja takiego odwrotu oznacza samobójstwo Floty
Północnej. Wtedy i obrona Murmańska traci sens.
— Tak i ja myślę — odpowiedział Frołow. — Ale nie sądzę, żeby sytuacja była aż tak tragiczna. Nasz
opór ma na celu nie tylko obronę interesów marynarki, utrzymanie jej głównej bazy, Polarnoje, opór ten ma
znaczenie dla całego państwa. Tymczasem Niemcy gromadzą odwody. — Frołow wstał i podszedł do mapy.
— Uderzą tu — wskazał rejon Zapadnej Licy. — Z pewnością tu właśnie. Niemcy nie zmienili planów
pomimo lipcowych i sierpniowych niepowodzeń. Myślę, że oni się boją i dlatego wkrótce uderzą. I będzie to
silne uderzenie.
— Czego się boją?
— Zimy. Polarnej zimy. Boją się, że utkną w górach i zostaną tam na długą, polarną noc. Dlatego przed
zimą zechcą dotrzeć do Polarnoje i Murmańska.
— Tak, to jest nie tylko prawdopodobne. To jest logiczne — odpowiedział Gołowko. — Trzeba
pomyśleć, co należy zrobić, aby utrzymać się na obecnych rubieżach obrony.
— Właśnie dlatego przyjechałem do was, Arsieniju Grigoriewiczu. — Frołow wciąż stał przy mapie. —
Ciekawa rzecz — ciągnął wolno. — Proszę spojrzeć.
Lapońskie zgrupowanie łączyły na tyłach, w Norwegii, linie ciągnące się wzdłuż wybrzeży do
Varanger fiordu, do Kirkenes, do Zatoki Pieczengskiej, do Linachamari i do Petsamo. Innych dróg o tak
dużym znaczeniu nieprzyjaciel nie posiadał. Kolei żelaznych tu nie było, a zdolność przepustowa szos na
terytorium Finlandii, od Rovaniemi do Petsamo, i wzdłuż Norwegii, od Tormsö do Kirkenes, była tak
niewielka, że można ich nie brać pod uwagę jako podstawy zaopatrzenia. Z tego jasno wynikało, że zdolność
bojowa i dalsze losy korpusu strzelców alpejskich Dietla, a nawet wszystkich wojsk niemieckich
znajdujących się Laponii, zależy od sytuacji na morskich liniach komunikacyjnych.
Niemcy doskonale rozumieli, że zajęcie półwyspów Średniego i Rybackiego umożliwiłoby im kontrolę
wejścia do Zatoki Kolskiej. I istotnie zaplanowali uderzenie w rejonie Zapadnej Licy oraz koło przesmyku
między Musta-Tunturi a Półwyspem Średnim. Po wyjściu na wybrzeże od zboczy Musta-Tunturi do
Zapadnej Licy ustawili kilka baterii artyleryjskich, których zadaniem było udaremnienie zaopatrzenia wojsk
radzieckich na obu półwyspach, które w gruncie rzeczy stały się wyspami, gdyż Zatoka Motowska, przez
którą można się było tam dostać, znalazła się pod ogniem artyleryjskim. Innej jednak drogi niż przez Zatokę
Motowską nie było.
— Sytuacja wesoła nie jest — stwierdził Gołowko. — Flota jeszcze raz zdobędzie się na wysiłek i odda
czternastej armii wszystkie swoje odwody. Półwysep i zbocza Musta-Tunturi muszą być utrzymane. Ale to
nie wszystko. To sytuacji zasadniczo nie zmieni. Oto „pięta achillesowa” Niemców: morskie linie
zaopatrzenia. Mimo iż nieprzyjaciel ma na tym obszarze operacyjnym przewagę liczebną, możemy
sprowadzić ją do zera. Ale musimy uderzyć na jego linie komunikacyjne. To jest główne zadanie. Już się
samo określiło. Wykorzystamy wszystkie siły i środki, aby uprzedzić niemiecki zamiar i udaremnić
transporty posiłków dla lapońskiego zgrupowania. Niech Niemcy nawet marzą o ofensywie.
— I to jest najlepsza obrona Murmańska — zakończył rozmowę Frołow.
WARTOWNICY POGODY
Poprzez niemieckie zapory w północnej Arktyce, pokonując sztormy, mgły i lody, szły do radzieckich
portów karawany transportowe aliantów. Tysiąc trzysta statków w siedemdziesięciu siedmiu konwojach
przeszło dwiema trasami — dłuższą letnią i krótszą zimową — w ciągu wojny. W rejonie Wyspy
Niedźwiedziej przejmowały konwoje okręty radzieckiej Floty Północnej, aby bezpiecznie przeprowadzić
powierzone ich opiece statki do Murmańska i Archangielska. W ciągu wojny w tym celu Flota wykonała
ponad trzysta wyjść w morze.
I właśnie w Archangielsku i Murmańsku zaczynała się „bitwa o cyfry” dla synoptycznych i lodowych
map.
Gdy załamała się niemiecka koncepcja wojny błyskawicznej na półwyspie Kola, hitlerowscy stratedzy
nie zmienili zdania na temat znaczenia Murmańska. Nie mogąc zająć go, postanowili zniszczyć. Był więc
Murmańsk ustawicznie bombardowany. W ciągu 1941 i 1942 roku Luftwaffe wykonała 86 nalotów i zrzuciła
na miasto i port ponad trzydzieści tysięcy bomb różnych kalibrów. Lotniska nieprzyjaciela znajdowały się
tak blisko, że nie zawsze nawet służba ostrzegawcza mogła zdążyć z ogłoszeniem alarmu. W mieście raz po
raz wybuchały pożary, lecz bez względu na to, jak również bez względu na pogodę, kolej i port pracowały
bez przerwy. Była noc polarna i dokoła panowała ciemność. Ta ciemność okazała się sojusznikiem, ukrywała
przed oczami niemieckich pilotów obiekty naziemne. Gorzej było, gdy nastał polarny świt. W jasności dnia
lotnictwo nieprzyjaciela bombardowało celniej.
Wśród obiektów podlegających atakom z powietrza znajdował się także budynek z wiatromierzem na
dachu. Była to siedziba murmańskiej stacji meteorologicznej. Już podczas jednego z pierwszych nalotów
udało się niemieckim pilotom tak silnie uszkodzić budynek, że meteorolodzy musieli przenieść się do innego
domu, położonego na krańcach miasta. Lecz i tam dosięgły ich bomby. Specjaliści od cyklonów i
antycyklonów zapomnieli, że lotnicy, wszyscy bez wyjątku, a więc niemieccy również, wiedzą, co to jest
meteorologia, i zdają sobie sprawę, że każda stacja meteorologiczna przeciwnika jest opłacalnym celem. Nie
zamaskowano odpowiednio domu na peryferiach miasta. Wyniesiono urządzenia pomiarowe na zewnątrz,
umieszczono je w klasycznych budkach. I zostały zauważone.
Zginęli radiooperatorzy Ziemliańska i Kupcew, kilku synoptyków zostało rannych i kontuzjowanych
Spłonął dom, lecz udało się uratować przed ogniem bezcenne archiwum meteorologiczne.
Mimo to z dyżuru nie zrezygnowano. Kapitanowie statków, dowódcy okrętów i lotnicy potrzebowali
przecież prognoz. Pracowano więc wśród gruzów, pod gołym niebem. Jeszcze podczas bombardowania
zestawiane były kolejne mapy pogody. Dopiero po kilku dniach murmańscy meteorolodzy znaleźli kolejne
pomieszczenie w budynku na prospekcie Lenina. Ale teraz, nauczeni doświadczeniem, dobrze zamaskowali
stację.
Gdy admirał Gołowko przejeżdżając przez miasto wstąpił do budynku przy prospekcie Lenina, zastał
ludzi pracujących w skupieniu.
— Widzę, że jednak nie daliście się — powiedział na przywitanie.
Jeden z synoptyków podniósł zmęczoną twarz znad arkusza mapy i spytał:
— A czy wiecie, towarzyszu admirale, co to jest ostatni huragan na ziemi?
— Ostatni huragan?
— Tak. To jest takie dramatyczne wydarzenie, wskutek którego giną wszyscy ludzie na planecie.
Wszyscy oprócz jednego, meteorologa-obserwatora.
— Szczęściarz! — uśmiechnął się Gołowko.
— Nie. To konieczność. Ktoś przecież musi odnotować to wydarzenie.
Gołowko zrozumiał, że ci ludzie dumni są ze swojej pracy. Zresztą nie tylko oni, ale on również
doskonale zdawał sobie sprawę, jak ważna przypadła im rola. Przecież od ich działania w niemałym stopniu
zależał sukces bojowy operacji okrętów i lotnictwa Floty Północnej. Murmańscy „zwiadowcy pogody”
zestawiali prognozy dla znacznego obszaru, dla wybrzeża i całego Półwyspu Kolskiego. Znajdując się na
przednim skraju „wojny meteorologicznej”, jako synoptycy wojskowi, przewidywali także pogodę dla
podstawowych rejonów działania Floty: mórz Norweskiego, Barentsa, Białego i Karskiego. Admirał
codziennie, regularnie, wysłuchiwał meldunków o pogodzie, nazywając ją zawsze, bez względu na to, jaka
była, drugim przeciwnikiem.
— Czego wam naprawdę potrzeba? — pytał admirał wiedząc, że wymagań wygórowanych nie mają;
nigdy się nie skarżyli.
— Ciągle nie mamy stałych przepustek. Ktoś w sztabie przegapił tę sprawę.
— Dobrze. Będziecie mieli.
Stałe przepustki były im bardzo potrzebne. Nawet przy wszystkich zaostrzeniach, przy ostrym
ograniczeniu poruszania się po ulicach, zwłaszcza w nocy, oni musieli docierać do kapitanów statków ze
swymi arkuszami nie wtedy, kiedy „zezwala się”, lecz wtedy, kiedy „trzeba”.
Skąd Murmańsk czerpał informacje? W zasadzie z radzieckich stacji meteorologicznych, przede
wszystkim z północnych, arktycznych stacji polarnych. Dane z tych punktów napływały w miarę
systematycznie. Pozostawały jeszcze ośrodki centralne, ale tu sprawę komplikował fakt, że łączność z
Moskwą była utrudniona. Niemcy uniemożliwili połączenia telegraficzne, zrywając słupy i niszcząc linie.
Trzeba było posługiwać się środkami radiowymi, lecz i tu pojawiły się trudności. Murmańsk znajduje się w
strefie intensywnych polarnych burz magnetycznych, utrudniających rozchodzenie się fal radiowych, co
bezpośrednią łączność radiową czyni mało efektywną i nieregularną.
— Znów ta cholerna zorza! — denerwowano się w murmańskim biurze prognoz, gdy rozjaśniały się na
niebie promieniste lub pulsujące łuki, owe przepiękne tajemnicze promienie, korony, zasłony, draperie.
Białawe, zielonkawe, żółtawe luminescencje rozrzedzonych gazów. Gdyby nie wojna, pewnie nawet ci
ludzie, oswojeni ze zjawiskami atmosferycznymi, chętnie by podziwiali urok zórz polarnych. Ale nie teraz,
kiedy tak ogromne znaczenie miała każda pewna informacja. A przecież oni najlepiej wiedzieli, że zorzom
polarnym towarzyszą zaburzenia pola magnetycznego ziemi, wywierając bardzo niekorzystny wpływ na
warunki odbioru radiowego. Gdy nad Murmańskiem pojawiała się zorza, na mapie synoptycznej mogło
zabraknąć danych napływających z Moskwy, a tym samym ryzyko nietrafnej prognozy niepomiernie się
zwiększało.
Od czasu do czasu napływały również dane o pogodzie z zagranicy — z Grenlandii i Islandii oraz
niektórych stacji na Wyspach Brytyjskich. Cieszono się wówczas jak z gwiazdkowego podarunku; każda
dopełniająca mapę cyfra była niezwykle cenna.
— Znów pomyliłaś się, Olgo Nikołajewno. W „Gardzieli” wiał południowo-wschodni, a ty
powiedziałaś północno-zachodni.
Olga Komowa, synoptyk w dyrekcji Północnej Drogi Morskiej, poczuła, jak uginają się pod nią nogi.
Zawsze lękała się tego człowieka, któremu dwa razy na dobę przynosić musiała komunikat meteorologiczny.
Był to strach irracjonalny, bo nigdy przecież dyrektor nie podniósł na nią głosu, nie beształ, gdy pomyliła się
w swych przewidywaniach. On nie był taki, jak kapitanowie statków idących do Archangielska, którzy nie
przebierali w słowach wieszając psy na pracownikach „służby pogody”, gdy płynąc z Atlantyku lub z
Arktyki na Morzu Barentsa, a zwłaszcza w „Gardzieli” — szerokiej cieśninie łączącej to morze z Morzem
Białym — lub na samych podejściach do portu natrafiali na pogodę inną, niż przewidywana. Mimo to
kapitanów Komowa nie bała się. A dyrektora zawsze. Może dlatego, że zwracał się do niej przez „ty”, jak
zresztą do wszystkich. I nikt się temu nie dziwił, ani nie miał dyrektorowi za złe. Bo dyrektorem Północnej
Drogi Morskiej był pełnomocnik Ludowego Komisarza Obrony, sam Iwan Dymitriewicz Papanin,
czterdziestoośmioletni badacz polarny, były kierownik stacji polarnych na Ziemi Franciszka Józefa, na
przylądku Czeluskin, na pierwszej radzieckiej stacji naukowo-badawczej „Biegun Północny 1”, na
arktycznej krze lodowej, której dryf trwał dwieście siedemdziesiąt cztery dni.
Papanin znał się na meteorologii i umiał interpretować mapę synoptyczną. Nauczył się tego w Arktyce.
Ze stacji „Biegun Północny 1” wraz z trzema towarzyszami pomagał w słynnym przelocie do Ameryki
Walerego Czkałowa i Michaiła Gromowa. Ze stacji arktycznej na pokład samolotu radiooperator Ernest
Krenkel przekazywał komunikat meteorologiczny zestawiony przez synoptyków Piotra Szyrszowa i
Jewgienija Fiedorowa. To oni nauczyli Papanina czytać tę specyficzną mapę.
Nawet do głowy nie przyszło Komowej tłumaczyć się z błędnej prognozy. Słysząc przyganę Papanina,
zwyczajnie rozpłakała się. I to dyrektora stropiło. Jął uspokajać tę kobietę, od której z pewnością wymagał
zbyt wiele. Dwa komunikaty meteorologiczne na dobę, jeden w południe, drugi o północy, owszem
potrzebne były kapitanom statków, lecz praktycznie pozbawiały Komową możliwości wypoczynku. Gdyby
zresztą tylko te dwa komunikaty miała zestawiać, ale ileż to razy w jej ciasnym pokoiku w nieoczekiwanych
momentach odzywał się dzwonek telefonu. Sztab Papanina potrzebuje uzgodnienia ostatniej prognozy.
Komowa zakładała półkożuszek i biegła na ulicę Pomorską „uzgadniać”. Papanin zawsze był w swoim
biurze. Tak samo jak dziś.
— No, nie becz, Olgo Nikołajewno. Ja wiem, co to jest Morze Białe. Czemu stoisz? Siadaj.
Morze Białe... Surowe i groźne. Kapryśne. Wydawałoby się, że jego lodowy reżim nie podlega żadnym
prawom nauki. Niezupełnie rozpoznane prądy podwodne, nieoczekiwane zmiany kierunków wiatrów, nagie,
wbrew wszelkim przewidywaniom, zapadająca gęsta mgła — to jest Morze Białe. Tam gdzie jeszcze
niedawno była wolna od lodów przestrzeń, nagle pojawiała się kra, całe pola lodowe tarasujące drogę
statkom. Kapitanowie wpadają w lodowe pułapki.
— To nie morze — Komowa uspokajała się z wolna. — To ja. To ten cyklon. Powinnam była
przewidzieć.
— Cyklon, antycyklon, daj spokój. Wiem przecież, co to jest.
Cyklon jest osobliwy, jak każde zjawisko atmosferyczne. Istotnie trudno przewidzieć jego prędkość i
drogę przemieszczania. Ten, który wprowadził Komową w błąd, przyszedł znad Atlantyku w sposób typowy,
zwykły, nie budzący niepokoju. Nie krył w sobie żadnych zagrożeń. Kierował się w obszar na południe od
Archangielska, więc zgodnie z prawem, wedle którego wiatry w cyklonie wieją w kierunku przeciwnym do
ruchu wskazówek zegara, Komowa przewidziała kierunek północno-zachodni. Lecz cyklon zawrócił nagle.
Gdy znalazł się nad Zatoką Meczeńską, u podstawy Półwyspu Kanin, między morzami Białym i Barentsa,
wiatr zmienił kierunek na południowo-wschodni.
— Mamy zadanie specjalne — zmienił temat Papanin. — Chcę, żebyś wzięła udział w tych pracach,
Olgo Nikołajewno. Wiesz, co znajduje się na północnym brzegu Dwiny.
Skinęła głową. Wiedziała, oczywiście, że konwoje idą nie tylko do Murmańska, lecz także tu, do
Archangielska, największego portu Morza Białego, u ujścia północnej Dwiny. Wiedziała też, że wojna
wymagała maksymalnego wydłużenia okresu nawigacji na morzu i w delcie rzeki. Wykorzystano zatem
pomoc „służby pogody” w pełnym jej zakresie, włączono do pracy oprócz meteorologów także znawców
pokrywy lodowej, hydrologów, hydrotechników, locmenów rzecznych, znawców mielizn i głębin, wąskich
koryt i zakoli nurtu kapryśnej Dwiny. A teraz statki ze sprzętem bojowym przyszły w ostatniej chwili i
natychmiast musiały odejść, aby nie znaleźć się w lodowej pułapce. Rozładowywano je więc nie tylko na
lewym brzegu Dwiny, dokąd sięga linia kolejowa, łącząca Archangielsk z centrum Rosji, lecz także na
brzegu prawym, przy nabrzeżach nie mających kolejowych bocznic.
Nie było także mostu przez północną Dwinę, po którym wydobyty ze statków sprzęt bojowy można by
beż trudu przewieźć i oddać kolejarzom. Właśnie ten problem miał rozwiązać Papanin i jego ludzie.
Tej pierwszej wojennej zimy pogoda w Archangielsku była niestała. Silny nurt północnej Dwiny szybko
obrastał lodem, tworzyły się bryły i nieregularne w swym kształcie kry, ponakładane na siebie i nawzajem
się przenikające. Pomysł, aby wprost na Dwinie położyć tor kolejowy i w ten sposób połączyć brzegi,
wydawał się prosty, lecz jego realizacja okazała się bardziej skomplikowana, niż przypuszczano. Papanin
powołał specjalną grupę specjalistów, w skład której weszli i inżynierowie drogowcy, i budownictwa
wodnego, i teoretycy glacjolodzy, i hydrometeorolodzy. Należało jak najszybciej przeprowadzić badania
pokrywy lodowej na Dwinie i celnie wybrać optymalną trasę.
Wszystko to wytłumaczył Papanin synoptykowi Komowej, lecz ona nie od razu zrozumiała, czego od
niej oczekuje.
— W czym więc mogłabym być pomocna?
— Zorganizujesz, Olgo Nikołajewna, sieć posterunków hydrometeorologicznych. Będziesz
obserwowała zachodzące zmiany. Pomożemy przyrodzie, nie ma innej rady. Na wybranym odcinku
pogrubimy i wyrównamy pokrywę lodową na rzece.
Teraz zrozumiała.
— Lód kontra lód?
— Otóż to. Bardzo trafnie to określiłaś.
Glacjolodzy zajęli się obliczaniem wytrzymałości stworzonej sztucznie pokrywy lodowej.
Wprowadzono do akcji pompy; tłoczyły one wodę, która niemal natychmiast zamarzała. Tak wyrównano
powierzchnię pokrywy. Następne warstwy układano tak, jak buduje się lodowisko dla łyżwiarzy. I na
utworzonej w ten sposób tafli położono tor. W pierwszych dniach stycznia 1942 roku ruszyły pociągi. Na
wagonach stały czołgi, samoloty, działa, samochody, słowem ten ładunek, który na początku zimy przyszedł
do Archangielska morzem, z kolejnym konwojem. Natychmiast wszystko to odjechało na południe, do
centralnych rejonów Związku Radzieckiego, aby wziąć udział w walkach.
A Olga Komowa przez cały ten czas nie miała chwili wytchnienia. Nakładając na nią nowy obowiązek
Papanin nie zwolnił jej przecież z obowiązku starego — codziennych meldunków o pogodzie. Teraz, gdy
sprzęt bojowy z prawego brzegu Dwiny został wywieziony, nagle odczuła, jak wiele ma wolnego czasu.
Mogła się poświęcić bez reszty komunikatom, które nieprzerwanie szły w eter w zaszyfrowanej formie.
Odbierane na statkach na Morzu Białym, Karskim, Barentsa, pomagały kapitanom w wytyczeniu właściwej
drogi. Nigdy nie miała potwierdzenia ich odbioru. Statki szły w strefie ciszy radiowej, aparaty na pokładach
ustawione były stale na „odbiór”. Nie można było ryzykować, aby zostały namierzone przez wrogie
jednostki Kriegsmarine, czego skutkiem mógł być niespodziewany napad z powietrza albo spod wody.
Grupy cyfr szły więc w jedną tylko stronę. Oznaczały pogodę i mrówczą pracę synoptyka Olgi Komowej.
Kapitanów interesowało głównie to, jaki jest stan lodów i pogody w „Gardzieli” oraz na Morzu Białym.
W Arktyce zawsze w skład komunikatu meteorologicznego wchodzą dane o stanie wód oceanu i o polach
lodowych. Dane te mieszczą się w ogólnym pojęciu „pogoda”.
Stan lodów... To właśnie lody występujące na trasie Północnej Drogi Morskiej, ciągnącej się wzdłuż
całej północnej „fasady Rosji”, od Archangielska na zachodzie, poprzez morza Barentsa, Karskie,
Łaptiewów, Wschodniosyberyjskie, Czukockie, aż do Beringa, decydują o żegludze na tym obszarze, i nie
tylko o żegludze, ale i o pogodzie. Dwanaście milionów kilometrów kwadratowych lodu stanowi główną
„lodówkę” północnej półkuli i ma decydujący wpływ na pogodę w Europie i Eurazji. To lody są „ziemią”
pod stopami uczestników dryfujących ekspedycji i stałych stacji obserwacyjnych na północnych wyspach.
Arktyczną służbę hydrologiczno-meteorologiczną słuszniej byłoby nazwać „służbą pogody i lodów”.
Komowa musiała więc również brać je pod uwagę, opracowując komunikaty.
Znów zadzwonił telefon w małym pokoiku Komowej. Podniosła słuchawkę, lecz nie usłyszała
wezwania do sztabu Papanina. Odezwał się męski głos, który kogoś jej przypominał.
— Alosza? Przepraszam, jaki Alosza?
— Nie pamiętasz mnie, Olgo? Mówi Aleksander Edwardowicz Pogosow.
Ile to już lat nie widziała tego sympatycznego motorzysty z parowca „Czeluskin”, statku, który tak
często widzi w koszmarnych snach! Minęło już siedem lat od tej tragicznej chwili, a ona wciąż pamięta ten
straszliwy mróz i słyszy metaliczny trzask nacierających na siebie lodów i gruchotanych burt „Czeluskina”.
Do dziś nie daje jej spokoju widok wysoko wzniesionej rufy i zapadającego w głąb Morza Czukockiego
kadłuba. I ludzi stojących na lodowej krze. Wszyscy zdążyli zejść z pokładu. Tam poznała Aloszę
Pogosowa. Była wówczas synoptykiem na stacji polarnej na Morzu Czukockim.
Kiedy we śnie ukazywał się jej ten straszliwy obraz, budziła się i zawsze wpadała w popłoch. A jeśli
teraz, w tej chwili, gdzieś zupełnie blisko ginie angielski, amerykański albo radziecki statek? Ginie przez
ciebie, Olgo, bo wczoraj przepowiedziałaś czystą wodę, sytuację sprzyjającą żegludze, a on natrafił na krę
lodową. Obiecałaś spokojny rejs przez Morze Białe, nie przewidziałaś komplikacji. I czuła się bezradna.
A teraz taka radość! Alosza przyjechał.
— Natychmiast przychodź — niemal krzyknęła do słuchawki. — Jeżeli możesz — dodała ciszej.
Po kilkunastu minutach już był u niej. Zgarnęła ze stołu nie wypełnione jeszcze cyframi i symbolami
arkusze map i zaprosiła drogiego gościa, by siadał.
— Jak mnie znalazłeś? — spytała.
— Przypadkiem — odpowiedział Pogosow. — Wyobraź sobie jestem w dyrekcji Drogi Morskiej i
słyszę, jak jakiś nie ogolony marynarz klnie meteorologów. A właśnie korytarzem szedł Papanin. Jak nie
ryknie, jeszcze głośniej od tego marynarza: „Ogoliłbyś się lepiej, zamiast mordę drzeć. Zapamiętaj sobie raz
na zawsze, że Olga Nikołajewna Komowa jest kobietą świętą”. Od razu wiedziałem, że to o ciebie chodzi.
Papanin dał mi telefon do ciebie, no i jestem.
— Tak powiedział? Święta kobieta? Ja jestem świętą!
— Tak powiedział. Słowo honoru.
— Ach, dajmy temu spokój. Powiedz lepiej, co porabiasz w Archangielsku.
— Jak to, co? Pracuję. Latam. Jestem nawigatorem.
— Ostatnio byłeś w Leningradzie. W Instytucie Arktyki, o ile się nie mylę.
— Tak, ale jest wojna, Olgo.
Nisko, często w locie koszącym, aby nie przeoczyć ani jednego szczegółu lodowego pejzażu, suną nad
polarnymi morzami samoloty lodowego zwiadu. Przylgnąwszy do iluminatorów, z uwagą wpatrują się w
lody powietrzni zwiadowcy, hydrolodzy, a ich ołówki, sznurkiem przywiązane do rękawów kurtki, kreślą na
mapie wymyślne linie, koła, romby, wielokąty... Praca latających hydrologów podobna jest do pracy
synoptyków. Jej rezultat to mapa sytuacji lodowej. Na tej mapie, która zrzucona zostanie z powietrza na
pokład statku, idącego wśród pól lodowych, pozaznaczane są wszystkie pęknięcia i wszystkie zwałowiska,
wszystkie wolno płynące kry i obszary czystych wód.
Pogosow, podobnie jak pozostali piloci, nawigatorzy i hydrolodzy Leningradzkiego Instytutu Arktyki,
jeszcze przed wojną nauczył się określać z powietrza, „na oko”, kierunek i prędkość dryfu pól lodowych, ich
wielkość, grubość, gęstość, powierzchnię i granicę wód czystych. W takich wyprawach prowadził
jednocześnie obserwację zjawisk atmosferycznych i stanu morza. Lodowa mapa służyła także jako
nieocenione źródło wiadomości dla naziemnych synoptyków. Przy jej pomocy udało się przewidywać wiatr,
jego siłę i kierunek, a już to jedno mogło służyć za podstawę praktycznych wskazówek dla kapitanów
statków.
Lodowy zwiad nad Morzem Białym prowadzili piloci wojskowi i polarni Flotylli Białomorskiej,
wchodzącej w skład Floty Północnej. W Archangielsku bazował klucz samolotów cywilnego zwiadu
powietrznego: jeden bombowiec i dwa dwupłatowe Po-2. W kluczu było trzech pilotów i jeden nawigator,
Aleksander Pogosow.
Dlaczego tylko jeden na trzy samoloty?
Gdy do Archangielska docierała ściśle tajna wiadomość o zbliżaniu się kolejnego konwoju alianckiego,
startował na zwiad bombowiec. Etatowego hydrologa nie było na jego pokładzie. Pogosow spełniał jego
rolę. Samolot zygzakami przeczesywał przestrzeń nad Morzem Białym i „Gardzielą”, zbierając potrzebne
dane, a nawigator Pogosow zestawiał mapę lodów. Teraz powstawało zagadnienie, jak tę mapę dostarczyć na
pokład okrętu prowadzącego konwój?
Zaczynało się najtrudniejsze.
Załodze samolotu bombowego kategorycznie zabroniono zbliżać się do konwoju, gdyż marynarze z
okrętów ochrony mieli bezwzględny rozkaz otwierania ognia do jakiegokolwiek samolotu. Wobec
niebezpieczeństwa napadu powietrznego na wszelki wypadek strzelano do wszystkich maszyn, jakie
znalazły się w zasięgu okrętowej obrony przeciwlotniczej.
Wyjątek stanowiły Po-2.
Wróciwszy z lotu zwiadowczego na bombowcu, nawigator Pogosow przesiadał się więc do kabiny Po-2
i natychmiast startował. Wraz z nim leciał samolot bliźniaczy. Nie miały one żadnej osłony, gdyby więc stało
się coś złego jednemu z nich, drugi miał obowiązek udzielić mu pomocy, w najgorszym zaś przypadku
wracać i zawiadomić Archangielsk o tym, co się zdarzyło.
Marynarze dobrze znali ten „śmieszny samolocik” i tylko do Po-2 nie otwierali ognia.
Jeden z nich leciał zatem na wysokości 500—600 metrów, drugi o 400 metrów niżej. Dolatywały do
statku prowadzącego konwój, najczęściej lodołamacza, i zrzucano na jego pokład coś, co gwarowo
nazywano „wimplem”, chyba z tej racji, że do rulonu z twardej tektury przymocowana była kolorowa taśma.
W rulonie znajdował się zwitek mapy z naniesioną na niej najłatwiejszą drogą. Dalej dwupłatowce
prowadziły karawanę przez lody, wskazując najlepsze przejście. Statki dochodziły do Archangielska,
rozładowywały się u nabrzeży portowych i piloci znów startowali, by odprowadzić konwój do „Gardzieli”.
Zwiadowcy, rzecz jasna, mogli latać tylko przy dobrej pogodzie. Utrzymywali się w powietrzu od
czterech do pięciu godzin. Aby zwiększyć długotrwałość lotu, samoloty wyposażone zostały w dodatkowe
zbiorniki paliwa. W przypadku nadejścia opadu śniegu, natychmiast szły na zniżenie, lądowały wprost na
tafli lodowej i tu załogi oczekiwały na polepszenie się widzialności. Za każdym razem, kiedy Pogosow
wybierał się w drogę, brał komunikat meteorologiczny autorstwa Komowej.
— Popatrz — mówiła teraz do swego gościa. — Czy to nie dziwne? Tyle czasu współpracujemy tak
ściśle, właściwie robimy to samo, w tym samym mieście, a nic nawzajem o sobie nie wiemy. Nawet tego, że
jesteśmy tak blisko siebie. Napijesz się herbaty?
ARKTYCZNY PATROL
W kwietniu 1940 roku pod ciosami hitlerowskich Niemiec padła Dania. Król duński, Christian, i jego
poddani musieli podporządkować się dyktaturze. Do poddanych tych należały również 22 tysiące
mieszkańców duńskiej Grenlandii, biali i Eskimosi, z gubernatorem wyspy, Eske Brunem, na czele.
Gubernator był wstrząśnięty kapitulacją swego kraju i za nic w świecie nie chciał podlegać führerowi.
Najchętniej wypowiedziałby mu wojnę, gdyby posiadał wystarczające siły. Oczywiście stanowisko
gubernatora nie dawało mu tego rodzaju uprawnień, jednakże kompetencje jego sięgały tak daleko, że był w
stanie stworzyć... osobistą armię. I stworzył ją. Prawdziwą, duńsko-grenlandzką, pod własnym dowództwem.
Był w stopniu generała.
Osobliwa była to armia. Oprócz głównodowodzącego wchodziło w jej skład siedmiu ludzi: jeden
kapitan, jeden lejtnant i pięciu kaprali. Szeregowców nie było, gdyż Eskimosi są zwolnieni z obowiązku
służby wojskowej, nie bez przyczyn zresztą. Otóż dla Eskimosów zupełnie niezrozumiałe jest pojęcie
człowieka-wroga. Gdy po raz pierwszy wiosną 1940 roku usłyszeli od białych, że ludzie rozpoczęli wojnę,
wpadli w osłupienie. Czy to możliwe, że istnieją na świecie dwunożne istoty, które nie darzą się sympatią?
Czy to możliwe, że istnieją całe państwa wrogów? Czy można uwierzyć w to, co mówią Duńczycy, że gdzieś
tam daleko, za morzem, trwa wielka bitwa między ludźmi, płoną ich domostwa, płaczą osierocone i
poranione dzieci? A jeżeli tak jest, jak zapewniają Duńczycy, i ci wrogowie pojawią się tu, na grenlandzkiej
ziemi? Czy trzeba będzie do nich strzelać? Nie. W tak strasznej sprawie Eskimosi uczestniczyć nie mogą.
Gubernator mieszkał w grenlandzkim osiedlu Godthab na zachodnim wybrzeżu wyspy. Na tym samym
wybrzeżu, w eskimoskich wioskach, skupiała się właściwie cała ludność Grenlandii. Brzeg wschodni
pozostawał niemal bezludny. Podejścia z morza do wschodniego wybrzeża były ustawicznie blokowane
przez potężne zwały dryfujących lodów i statki, jeśli docierały tam, to z ogromnym trudem, a i to nie
każdego roku. Przejście z zachodu na wschód po lądzie było rzeczą prawie niemożliwą, gdyż całą
Grenlandię pokrywa gigantyczna, poprzecinana głębokimi rozpadlinami, tarcza lądolodu. Nieliczni
mieszkańcy wschodniego brzegu wyspy skupili się zasadniczo w dwóch punktach: Scoresbysund i
Angmagssalik, nie licząc kilku pojedynczych stacji meteorologicznych rozrzuconych na wybrzeżu. Reszta
powierzchni wyspy stanowiła arktyczną pustynię i jej właśnie rozkazał bronić swemu „wojsku” generał Eske
Brun.
Ludzie ci, sześciu Duńczyków i jeden Norweg, noszący oficerskie i podoficerskie stopnie, dużo byli
warci. Każdy z nich to doświadczony myśliwy polarny, każdy z nich przeżył w Grenlandii niejedną zimę, a
zatem doskonale poznał jej przyrodę oraz ludzi, i każdy z nich szczerze nienawidził Hitlera, który napadł na
jego daleką, południową ojczyznę.
Pełnomocnikiem gubernatora na wschodnim brzegu wyspy został trzydziestodwuletni Iw Paulsen,
kiedyś sprzedawca w kopenhaskim sklepie, później polarny myśliwy. Pod jego dowództwem służbę pełnili:
Marius Jensen, Kurt Olsen, Peter Nilsen, Eli Knudsen, Karlos Zibel i Henry Rudi. Ten ostatni właściwie nie
był zobowiązany do służby pod rozkazami duńskiego gubernatora, miał wszak własnego króla norweskiego,
lecz Hitler był wrogiem i jego ojczyzny, toteż Henry Rudi nie chciał pozostawać na uboczu.
Dziwny to był człowiek. Niemal całe życie spędził na wyspie, ściślej na archipelagu arktycznym, na
Spitsbergenie. Tam polował na białe niedźwiedzie, wówczas jeszcze licznie występujące. W ciągu wielu zim
na Spitsbergenie zabił ponad tysiąc niedźwiedzi, jednak wszystkie pieniądze uzyskane za skóry po prostu
przepijał w czasie krótkich dni na stałym lądzie. Pieniądze się kończyły i Rudi musiał wracać na północ, aby
odtworzyć zasoby. Nic więc dziwnego, że upodobnił się bardzo do rdzennych mieszkańców Północy,
Eskimosów. I on nie mógł sobie wyobrazić, jak można celować z karabinu do człowieka.
Zresztą żaden z tych ludzi właściwie nie zdawał sprawy sobie z tego, gdzie i przeciwko komu ma
działać. I dlaczego gubernator tak nalega, aby jak najszybciej przystąpić do obrony wschodniego wybrzeża.
Czyżby Hitler miał jakąś sprawę w Grenlandii? I czy można na serio traktować udział w wojnie kilku
myśliwych, gdy toczy się ona pomiędzy potężnymi państwami z udziałem najnowocześniejszej techniki.
Ale gubernator ani przez chwilę nie wątpił, że na podległej mu wyspie wcześniej czy później pojawi się
wróg. Raczej nawet wcześniej niż później, i to bezwzględnie na wschodnim brzegu. A to dlatego, że
wiedział, iż tu, w Arktyce, na północnym Atlantyku, trwa wojna swoista, „meteorologiczna”. Wiedział, że w
Grenlandii, zarówno na wschodzie jak i zachodzie, działa kilkanaście duńskich stacji meteorologicznych,
które od początku wojny podjęły pracę dla potrzeb sojuszników, mających bazy wojenne niezbyt daleko, bo
w Islandii. Ani do Niemiec, ani do zajętej przez Hitlera Danii dane meteorologiczne nie były wysyłane.
Musiało to niepokoić niemiecką służbę „meteo”.
Jego pewność była tym bardziej uzasadniona, że już latem 1940 roku czterech uzbrojonych duńskich
zdrajców, wyposażonych w aparaturę radiowo-meteorologiczną, próbowało „osiedlić się” na wschodnim
brzegu wyspy, na północ od Scoresbysundu, jednak norweska kanonierka „Fritjof Nansen” udaremniła ten
zamiar. Później ta sama kanonierka jeszcze dwukrotnie przeszkodziła Niemcom w lądowaniu na wschodnim
brzegu, po czym nastąpił okres względnego spokoju. Czyż nie były to wystarczająco poważne przesłanki, na
podstawie których Eske Brun mógł przewidywać próby następnych desantów?
Rozumieli to doskonale i alianci. Jeszcze latem 1940 roku Stany Zjednoczone rozpoczęły obserwację
Grenlandii i wysłały na grenlandzkie wody specjalne okręty patrolowe. Jeden ze znanych amerykańskich
ekspertów, admirał Eduard Schmidt, noszący dziwne przezwisko „Góra Lodowa”, stanął na czele
wydzielonego oddziału, którego zadaniem było poszukiwanie i niszczenie tajnych stacji meteorologicznych.
Że Niemcy będą lądować, nie ulegało wątpliwości. Nie wiedziano jednak, w którym miejscu i kiedy?
Dwudziestego drugiego sierpnia 1942 roku z okupowanego, norweskiego portu Tromsö wyszedł w
morze niewielki rybacki kuter. Nie było w tym nic niezwykłego. Wojna wojną, lecz przecież rybacy muszą z
czegoś żyć. Morze było puste, lecz gdyby zjawił się jakiś uważny obserwator, zdziwiłoby go zapewne, że
kuter wykonuje dziwne manewry. Zamiast płynąć na otwarte morze, z niejasnego powodu szedł ku
niewielkiej wysepce u północnych wybrzeży Norwegii, aby zatrzymać się w zacisznej zatoczce. Stał tam na
kotwicy aż do czasu, gdy nad jego masztami przeleciał samolot zwiadowczy. Otrzymawszy z jego pokładu
komunikat o stanie lodów, kuter ruszył na Morze Grenlandzkie.
Był to „Sachsen”, ten sam, który krążył w Cieśninie Duńskiej i w rejonie wyspy Jan Mayen w latach
1940 i 1941. Teraz szedł w swój trzeci rejs, bardziej od poprzednich odpowiedzialny, szedł zygzakami,
starając się uniknąć spotkania z jakimkolwiek okrętem lub statkiem. Jego nadajnik radiowy milczał, na
górnym pokładzie nie było żywej duszy.
Po pięciu dniach „Sachsen” dotarł do północnego wybrzeża wyspy Sabine i ostrożnie wszedł do zatoki.
Tu osiadł na mieliźnie. Wówczas na pokład wysypali się ludzie w szarych mundurach. Było ich osiemnastu.
Jedenastu członków załogi, trzech meteorologów, dwóch radiotelegrafistów, lekarz i szyper statku,
jednocześnie dowódca całej grupy, lejtnant Kriegsmarine Herman Ritter.
Właściwie Ritter nie był zawodowym wojskowym. Był badaczem polarnym. Ponad pięć lat przeżył na
Spitsbergenie, ani razu nie opuszczając archipelagu. Znakomicie znał surowe warunki Arktyki. Przedtem
przez kilka lat pływał na statkach wielorybniczych, wychodzących nawet na morza arktyczne. Miał
pięćdziesiąt dwa lata.
Jeszcze miesiąc temu Herman Ritter nawet nie myślał, że znajdzie się w Grenlandii. Oczekiwał
polecenia wyjazdu do Japonii, gdzie miał wykonać delikatne zadanie związane z operacjami w radzieckiej
Arktyce. Należało nawiązać kontakt z japońskimi kolegami, którzy chcieli skorzystać z rad doświadczonego
polarnika i meteorologa. Jednakże coś się musiało zmienić. Przyjął bez entuzjazmu nowe zadanie. Co innego
bowiem konsultacja w Japonii, co innego zaś wtargnięcie na cudze terytorium. Nie dano jednak Ritterowi
wyboru. Posłano go do Grenlandii, aby wypełnił specjalną i superzaszczytną misję, więc będzie pracował
dokładnie i ofiarnie, a jeśli zajdzie potrzeba, będzie walczył. Wszystko jedno z kim, z Duńczykami,
Norwegami, Eskimosami, Amerykanami... Wszak na północnym Atlantyku czekają na jego komunikaty
dowódcy U-bootów i krążowników. I otrzymają je — jak zwykł mówić admirał Doenitz — „w potrzebnym
miejscu i koniecznym czasie”.
Początek nie był zachęcający. „Sachsen” osiadł na mieliźnie. Ritter musiał podjąć decyzję. Zastanawiał
się długo, w końcu uznał, że pozostawi rzecz całą sobie samej. Poczeka, aż statek mocno wrośnie w lody —
wszak należało spodziewać się rychłego nadejścia zimy. Jeżeli „Sachsen” zostanie przykryty brezentem i
obsypany śniegiem, będzie wyglądał z powietrza jak typowa, grenlandzka góra lodowa, jakich jest tu bez
liku.
Lejtnant podzielił grupę na dwie części. Dziewięciu ludzi zostało na pokładzie, a druga dziewiątka
przeniosła się do dwóch składanych drewnianych domków pół mili od brzegu. Ludzie Rittera przeciągnęli
między domami a statkiem kabel telefoniczny i elektryczny. Domy i awaryjne składziki przykryli śniegiem i
tylko maszty anten mogły zdradzić ich obecność w tym pustkowiu.
Już we wrześniu 1942 roku tajna niemiecka stacja meteorologiczna na wschodnim wybrzeżu Grenlandii
przekazała do biura pogody Wehrmachtu pierwsze komunikaty. W sztabie Kriegsmarine triumfowano.
Trzykrotnie w ciągu doby, za każdym razem na innej częstotliwości, aby uniemożliwić namiary radiowe,
płynęła do Europy bezcenna informacja.
Ani jeden z osiemnastu ludzi ukrytych wśród lodów i śniegów nie miał doświadczenia polarnego, a
Ritter, ich dowódca, wprawdzie lat kilka przebywał w Arktyce, ale nigdy nie dotarł na Grenlandię.
Wprawdzie byli oni poinformowani, że siedemdziesiąt mil od ich miejsca postoju znajduje się eskimosko-
duńskie osiedle Eskimoness, lecz nie wzbudziło to żadnego niepokoju. Uważali, że do wiosny będą mieli
spokój, gdyż w czasie polarnej nocy żaden z myśliwych nie opuści osiedla. Jeżeli się czegoś obawiali, to
jedynie amerykańskich bomb, lecz i ta groźba zmalała do zera z nastaniem nocy. A gdy nadejdzie wiosna, a z
nią długi polarny dzień, przyleci po nich samolot lub podejdzie do zatoki okręt podwodny i znajdą się daleko
stąd, w bezpiecznym miejscu.
Niemcy niczym nie przypominali grupy naukowców, badaczy polarnych. Nie mieli psich zaprzęgów,
aby nie pozostawiać śladów, obuci byli w normalne, wojskowe buty. Wszystko to świadczyło, że
dywersyjno-meteorologiczna służba znajdowała się jeszcze w powijakach i nie brano pod uwagę
specyficznych warunków, w jakich przyszło jej działać. Zresztą wydawało się, że specjalne obuwie nie było
tym ludziom potrzebne. Dookoła panowały ciemności i dowódca zabronił im oddalać się od obozowiska.
Jedynie meteorolodzy opuszczali siedzibę, bo musieli odczytywać wskazania instrumentów pomiarowych,
umieszczonych — zgodnie z instrukcją — około 150 metrów od zabudowań.
W niemieckim obozie, pod 75 stopniem szerokości geograficznej północnej, żyło się cicho i spokojnie.
Osiemnastu ludzi przyzwyczaiło się do tego, że nikt ich nie niepokoi, że zaopatrzeni są we wszystko, co
niezbędne, a dobroduszny grubas, Otto Müller, nawet nauczył się sporządzać prawdziwe lody ze
skandynawskiego mleka i świeżego puszystego śniegu.
Mijała zima. Z nastaniem nowego, 1943 roku wśród Niemców w Grenlandii dało się odczuć
zaniepokojenie. Niektórzy z nich znali język angielski, więc alianckie doniesienia radiowe o sytuacji na
froncie stawały się częstym tematem komentarzy. Ritter, najstarszy i najbardziej wykształcony z całej grupy,
lepiej od innych rozumiał, co się dzieje. Kończyła się mianowicie, i to tragicznie dla Niemców, bitwa nad
jakże daleką Wołgą. Ritter zdawał sobie sprawę z jej znaczenia i dzielił się niepokojami z lekarzem,
Rudolfem Sansee, który wydawał mu się najbardziej ze wszystkich sympatyczny. Nie pomyślał przy tym, że
nawet w tych warunkach, na takim odludziu, winien zachować ostrożność, gdyż wszędzie mogą znaleźć się
donosiciele, którzy nie bardzo lubią sceptyków.
Wśród meteorologów na wyspie Sabine był młody i spokojny człowiek o szarej, niczym nie
wyróżniającej się powierzchowności. Między sobą mówili o nim „Cichutki”. Już przy pierwszym spotkaniu
w Tromsö, przed wyjściem w morze, Ritter zastanawiał się, dlaczego dowództwo mianowało na stanowisko
trzeciego meteorologa tego człowieka, i który „nie odróżnia barometru od termometru”. Na pytanie lejtnanta,
czemu ten właśnie człowiek ma być jego drugim zastępcą, odpowiedziano mu, aby nie zawracał sobie głowy
niepotrzebnymi drobiazgami.
— Nauczy się wszystkiego na „zimowisku”. Nie trzeba go tylko musztrować, on ma własne kłopoty.
„Cichutki” mógłby na dobrą sprawę być synem Rittera, lecz w jego zachowaniu lejtnant wkrótce
zauważył zbytnią pewność siebie, zupełnie nie usprawiedliwioną stanem wiedzy meteorologicznej. Od
pierwszego dnia pobytu w Grenlandii potrafił się tak „ustawić”, że dowódca stacji, chcąc nie chcąc, musiał
go uznać za swojego zastępcę i odsunąć na drugi plan zastępcę etatowego, kierownika naukowego
ekspedycji, Gottfrieda Weissa. „Cichutki” wtrącał się do wszystkiego.
Dotychczas jakoś udawało się Ritterowi uniknąć wszelkich konfliktów, lecz w końcu doszło do
zderzenia. Ritter leżał na pryczy z książką w ręku. Lektura pochłaniała go, autor dobrze znał Arktykę.
Szczególnie interesowały go rozdziały poświęcone Spitsbergenowi, tak miłemu sercu lejtnanta. Nagle bez
pukania wszedł „Cichutki” i w oka mgnieniu książka znalazła się w jego rękach. Stwierdziwszy, że nazwisko
nie jest aryjskie, spytał twardo:
— No cóż, podoba się?
Ritter był wściekły.
— Po pierwsze, nie zapraszałem pana do siebie. Po drugie, proszę pozwolić, że sam sobie będę
wybierał lekturę, a po trzecie, znajdujemy się na Grenlandii i ja tu dowodzę. Słyszy pan? Ja tu dowodzę!
Po niespełna półgodzinie skonfundowany radiotelegrafista meldował Ritterowi, że pan trzeci
meteorolog przekazał mu tekst zaszyfrowanej depeszy. Oczywiście, przypomniał panu trzeciemu
meteorologowi, że konieczna jest zgoda pana lejtnanta, lecz on zauważył: „Wystarczy już tych głupstw,
Günter. Natychmiast przekazać depeszę, bo będziesz miał poważne nieprzyjemności”. Więc on, Günter, nie
ośmielił się przeciwstawić.
Nie było już wątpliwości. W obozie znajdował się oficjalny przedstawiciel gestapo albo Abwehry i,
trzeba przyznać, człowiek ten uczciwie zarabiał na swoją pensję.
Lecz czy on, Ritter, zarabia nieuczciwie? Wprawdzie jego umysł nie podlega owym coniedzielnym
„praniom mózgu”, jak lejtnant nazywał zajęcia polityczne przeprowadzane przez „Cichutkiego”, jemu nie da
się wmówić, że czarne jest białym i odwrotnie, i on nie może potulnie potakiwać, kiedy tamten tłumaczy, że
Niemcy na wszystkich frontach odnoszą olśniewające sukcesy. Lecz przy tym wszystkim stara się jak
najlepiej wykonać to, co do niego należy.
To przecież pod jego kierownictwem została założona i działa bez zastrzeżeń, pod nosem nieprzyjaciela,
pierwsza i, jak dotychczas, jedyna niemiecka stacja meteorologiczna w Grenlandii. Działa w ciągu całej,
ciemnej i długiej nocy polarnej.
Już wkrótce nadejdzie zimny, lecz jasny marzec. Weselej zrobi się na sercu, można będzie sobie
pozwolić na dłuższe nieco spacery po okolicy. Zatem jest bardzo dobrze. Meldunki idą do sztabu bez
komplikacji, trzy razy na dobę. Krótkie informacje, w każdej zaledwie kilka kombinacji cyfr: 24876 55013
99841 77600 00001 12424 38746 65938, i tonie ugodzony torpedą amerykański transportowiec
„Dorchester”. Czas — godzina trzecia pięćdziesiąt pięć, trzeciego lutego 1943. Miejsce — pięćdziesiąt mil
od przylądka Farwell, południowa Grenlandia. Ginie sześciuset pięciu z dziewięciuset czterech
amerykańskich marynarzy.
Kolejny meldunek — 77396 77576 46577 24242 99868 87011 30404 — i ginie sześć statków z
konwoju w Cieśninie Duńskiej pomiędzy 6 i 10 marca 1943.
Komunikaty idą do sztabu, stąd na krążowniki, kontrtorpedowce, okręty podwodne, samoloty
wyposażone w torpedy. I pogrążają się w głębi oceanu jednostki morskie przeciwnika, usiłujące przejść
przez północny Atlantyk, którym włada również i on, lejtnant floty niemieckiej, Herman Ritter.
Zastępca głównodowodzącego grenlandzkiej armii, pełnomocny przedstawiciel na wschodnim brzegu,
Iw Paulsen, przeżył tu niejeden rok i doskonale znał powierzony mu teren. Jak nikt inny rozumiał złożoność
i zagrożenia, jakie niosło zadanie, które właśnie otrzymał. Brzmiało ono następująco: od wiosny 1942 roku
przeprowadzać regularny objazd i dokładną obserwację odcinka wybrzeża od 70 do 77 stopnia szerokości
geograficznej. Po prostej jest to nieco ponad 400 mil, lecz wybrzeża Grenlandii nie można mierzyć po
prostej. Jest to niewiarygodnie splątana linia, biegnąca daleko w głąb lądu, to znów wchodząca brzegami
przylądków i półwyspów w morze. To tysiące zalewów i zatok, wielkich i małych fiordów, wysp i wysepek.
A wszystko to trzeba objechać, obejrzeć, zbadać. Czyni to w sumie nie 400 mil, lecz kilka tysięcy, od
Scoresbysund na południu do wysepki Ile de France na północy. Taki jest zasięg patrolu.
Główna baza Iw Paulsena znajdowała się dokładnie pośrodku tej linii, na brzegu wyspy Claverjng, w
osiedlu Eskimoness, gdzie w centrum, na wysokim maszcie, powiewała czerwona flaga Danii przekreślona
białym krzyżem. Stąd na okres dziesięciu miesięcy będą wychodziły na północ i południe, wzdłuż wybrzeża,
psie zaprzęgi Duńczyków i Eskimosów. Wyruszy także w zwiadowczy rajd Norweg, Henry Rudi. Pozostałe
dwa miesiące roku, kiedy panuje tutaj polarne lato, „żołnierze” grenlandzkiej armii spędzą na łodzi
motorowej, która posuwać się będzie wzdłuż i w poprzek fiordów, lawirując wśród lodowej kry i ciężkich
brył odrywających się od sunących ku morzu lodowców. Będą śledzić z uwagą, czy na wybrzeżu nie pojawił
się wróg. Jeżeli tak — najlepiej go zniszczyć. Lecz cokolwiek by się stało, zawsze należy zawiadomić
Godthab, stolicę wyspy. Gubernator wówczas połączy się z Islandią, z amerykańską bazą lotniczą, skąd
przylecą samoloty bombowe.
Całą wiosnę, lato i jesień 1942 roku patrol Paulsena spędził na szlaku, zostawiając na zaśnieżonych
taflach fiordów ślady sań. Dokładnie zostały obejrzane rozrzucone po całym wybrzeżu chaty myśliwskie, tak
drogie sercu każdego polarnego podróżnika. W takich domkach miejscowi myśliwi i członkowie rozmaitych
polarnych ekspedycji zawsze mogli znaleźć osłonę w przypadku fatalnej pogody albo nagłej choroby. Ciepły
piec, długie drewniane prycze, ściany z bierwion, zapas żywności pozostawiany przez ostatniego lokatora -
cóż jeszcze jest potrzebne zmęczonemu podróżnikowi?
Przyszła zima, zgęstniała polarna noc, patrol nie przerywał swojej pracy. I znów nastała wiosna,
najmilsza na północy pora roku. 8 marca Iw Paulsen zebrał mieszkańców osiedla Eskimoness i wykreślił na
mapie wybrzeża nowe, wiosenne marszruty. Jedna z tras okrążała niewielką wysepkę, sterczącą z morza w
odległości 70 mil na północ.
Była to wyspa Sabine.
Niezbyt wysoki, lecz muskularny, Marius Jensen nie ukrywał niezadowolenia, gdy okazało się, że to
właśnie jemu przypadnie w udziale wyjście na tę trasę. Bywał tam niejednokrotnie i nigdy nic dobrego
stamtąd nie przywiózł. Północnogrenlandzkie wiatry wiały tam z niepospolitą siłą, nigdy lód pod płozami
sań nie był równy. Nawet na polowanie nie warto było tam się wybierać. Zwierzyna nie gorzej od człowieka
orientowała się w nie sprzyjających życiu warunkach.
-— Słuchaj, Paulsen — zwrócił się do swego dowódcy. — Przecież razem z Olsenem na początku zimy
byliśmy w pobliżu Sabine. Przez ten czas, zrozumiała sprawa, żaden statek nie mógł tam podejść. Zresztą
sam dobrze wiesz, że tylko zupełnemu idiocie może przyjść do głowy zakładanie obozu na Sabine. Kurt —
teraz zwrócił się do Olsena — pamiętasz, jak mało brakowało, a utopilibyśmy się tam w październiku? Nie,
Paulsen, pozwól, że pociągnę do Ile de France. Stamtąd nie wrócę z pustymi rękami. Jeżeli nie znajdę tych
twoich Niemców, to chociaż mięsa dla psów przywiozę. Dogadaliśmy się?
— Dosyć, Marius. Pleciesz głupstwa — obruszył się Paulsen. — Pojedziesz na Sabine. Zawsze starasz
się ominąć tę wyspę. Wiem, że tam nie jest słodko, ale kto lepiej od ciebie zna wszystkie wiodące do niej
podejścia? Raz tam próbowałeś utonąć, teraz będziesz mądrzejszy, prawda? A na Ile de France pojedzie ktoś
inny. Powiedzmy, Eli Knudsen. Wiesz, że mamy mało ludzi, a prawdziwa robota właśnie teraz, z wiosną, się
zaczyna. Słowem, nie trać czasu i ruszaj.
Trzy psie zaprzęgi okrążały wyspę Sabine. Jensen nie mylił się. Tak jak poprzednio na powierzchni
morza leżał pokruszony lód i nie wiadomo było, gdzie jest granica lądu i wody. Lodowe zwałowiska
zdawały się oddychać — krążyły wokół siebie i wolno odpływały na południe, a na ich miejsce z północy
szły następne. Nie zdążył Jensen krzyknąć, uprzedzić Eskimosów o niebezpieczeństwie, gdy jedne z sań,
zaczepiwszy płozą o bryłę, przewróciły się. Psy ruszyły galopem i wpadły w lodową kaszę, a ludzie, skacząc
z kry na krę, usiłowali wydostać się z wody i jednocześnie ratować zaprzęg.
Udało się opuścić niebezpieczne miejsce, ale teraz trzeba było jak najszybciej dotrzeć do myśliwskiego
domku, aby ogrzać się, osuszyć, uspokoić psy, odpocząć. Domek stał na południowym brzegu wyspy, nad
niewielką zatoką, noszącą złowieszczą nazwę „Przystań Germanii”. (W 1869 roku statek „Germania”
usiłował przejść tą drogą do Bieguna Północnego, lecz przedsięwzięcie to nie udało się i załoga musiała w
zatoce spędzić zimę).
Ruszyli ku chacie, gdy nagle...
Wprost przed nimi, przed progiem odległego o pięćdziesiąt kroków domku, stały dwie postacie. W
pierwszej chwili Jensen pomyślał nawet, że to pewnie jego towarzysze samowolnie zmienili szlak i trafili
tutaj, aby się spotkać z pozostałymi członkami patrolu. Był pewien, że za chwilę jeden ze stojących ruszy ku
nim z radosnym okrzykiem powitania, drugi zaś wejdzie do wnętrza chaty, aby przygotować gorącą herbatę.
Nic takiego jednak się nie stało. Przeciwnie, dwie ludzkie postacie rzuciły się nagle do panicznej ucieczki,
po chwili drapały się już po stoku ośnieżonego i zlodowaciałego wzniesienia, by dotrzeć do jego szczytu i
zniknąć z oczu przybyłych.
Jensen stał oszołomiony, Eskimosi również. Żaden z nich nie zdjął nawet broni z ramienia. Nagle zdali
sobie sprawę z tego, co się stało. Oto przed kilkoma sekundami zobaczyli tych, których z takim uporem
szukali cały rok.
Jensen i Eskimosi weszli do myśliwskiej chaty. Na drewnianym stole stał termos z dymiącą kawą, na
pryczy leżał jakiś dziwny płaszcz i pas z bronią. Jensen wyjął pistolet.
Był 11 marca 1943 roku, samo południe. Skąd Marius Jensen miął wiedzieć, że Niemcy wtargnęli w
obszar Grenlandii latem 1942 roku. Nie wiedział również, że udało im się wedrzeć do radzieckiej Arktyki,
wiele tysięcy mil od maleńkiego osiedla Eskimoness. Tam, na morzach Białym, Karskim, Barentsa, nad
brzegami Oceanu Lodowatego, walczył z wrogiem inny naród i jego arktyczne patrole — radzieccy
synoptycy, meteorolodzy, hydrolodzy, zwiadowcy przestrzeni lodowych.
PIRACI W „KRAINIE CZARÓW”
Coraz częściej niemieckie okręty podwodne poprzez cieśniny Nowej Ziemi zapuszczały się na Morze
Karskie. Od 1942 do 1944 roku wykonały one w ten rejon ponad dwadzieścia rajdów, ustawiły setki
pływających min, zatopiły wiele radzieckich statków transportowych i barek. Na Morzu Karskim działało
siedemnaście U-bootów zorganizowanych w grupy „Wiking” i „Gryf”. Lecz same okręty podwodne,
jakkolwiek mogły poczynić wiele spustoszeń, działały na zasadzie „swobodnego polowania”. Tego było za
mało dla dowództwa Oberkommando der Kriegsmarine we Flensburgu. Toteż w dowództwie Grupy
Marynarki „Północ” w Oslo intensywnie pracowano nad „definitywnym rozwiązaniem problemów
radzieckiego transportu”, którego kręgosłup stanowiła Północna Droga Morska.
Na lato 1942 zaplanowana została wielka operacja, opatrzona poetyckim kryptonimem „Wunderland”
— „Kraina Czarów”.
W operacji tej okręty niemieckie miały wykonać następujące zadania: w sposób skryty przeniknąć na
Morze Karskie i za pomocą ognia artyleryjskiego oraz torped topić wszystkie spotkane jednostki radzieckie,
a poza tym uderzyć na porty arktyczne, Dikson i Amderma, czyli sparaliżować trasę Północnej Drogi
Morskiej. Oczywiście, powstało zagadnienie osłony meteorologicznej planowanych działań.
Była to sprawa trudna, jednak należało poczynić jakieś kroki. Zaczęto od wertowania dokumentów w
archiwach i przeglądania specjalistycznych księgozbiorów. Ze sprawozdań przedwojennych ekspedycji
polarnych wyjęte zostały wszystkie dane, które mogłyby rzucić jakieś światło na warunki, z jakimi spotkać
się mogą okręty Kriegsmarine na surowym, bardzo zimnym, nawet w środku lata, Morzu Karskim. Powstała
również konieczność rozpoznania warunków na trasie prowadzącej do tego morza. Niemiecki sztab morski
postanowił zrazu skierować do radzieckiej Arktyki trawlery meteorologiczne takie, jakie już działały na
północnym Atlantyku. Jednocześnie radiooperatorzy, zarówno na lądzie jak i na morzu, mieli zająć się
przesłuchiwaniem eteru i przechwytywaniem rozmów prowadzonych pomiędzy radzieckimi stacjami
polarnymi, portami i jednostkami pływającymi. Przede wszystkim należało zrozumieć język cyfr,
skonstruować klucz do szyfrów zawierających dane o pogodzie i stanie lodów.
Wysiłki te nie przyniosły spodziewanych rezultatów. Najpierw zrezygnowano z użycia trawlerów. W
dowództwie Grypy Morskiej „Północ” specjaliści morscy zgodzili się z sugestią swych kolegów,
sztabowców z dowództwa Norweskiego Wybrzeża Północnnnego w Tromsö, że niepowodzenie akcji
przygotowawczej mogłoby postawić pod znakiem zapytania skuteczność całej operacji. Ponieważ nie
zdołano również znaleźć klucza do szyfrów, zmienianych zresztą bardzo często, nawet kilka razy na dobę,
skorygowano plan. Postanowiono wysłać w rejs zwiadowczy na Morze Karskie dwa okręty podwodne, które
miały obserwować stan lodów na północ od Nowej Ziemi i w centralnych obszarach morza, pomiędzy
wyspami Białą i Dikson. Dopiero w ślad za U-bootami z zacisznego fiordu norweskiego miała wyjść chluba
i duma niemieckiej marynarki, główny bohater operacji „Kraina Czarów”, ciężki krążownik, zwany również
„kieszonkowym” pancernikiem, „Admirał Scheer” pod dowództwem komandora Willi Mendsena-Bolckena.
Podwodne okręty zwiadowcze sprawnie wykonały swoje zadanie, co nie było sprawą łatwą, gdyż Willi
Mendsen-Bolcken miał duże wymagania. Rozumiał on doskonale, że jednym z najważniejszych warunków
powodzenia jego akcji na tak trudnym akwenie jest dokładna znajomość pokrywy lodowej i jej
poludniowych granic. W tym konkretnym przypadku nawet prawdopodobne przeciwdziałanie radzieckiej
floty schodziło na plan drugi. Wszak do przyjęcia bitwy morskiej „Admirał Scheer” był dobrze
przygotowany. Jego prędkość 28 węzłów, zasięg pływania 21 500 mil morskich i uzbrojenie: 6 dział kalibru
280 mm, 8 dział 150 mm, 6 dział 105 mm, 8 dział kalibru 37 mm, 8 wyrzutni torpedowych oraz samoloty,
sprawiały, że mógł stawić czoło najgroźniejszemu przeciwnikowi.
Morski ten kolos okrążył archipelag Nowej Ziemi od północy i wyszedł na Morze Karskie nie opodal
Przylądka Upragnionego od strony granicy lodów, wykorzystując pomyślną sytuację meteorologiczną,
bowiem południowe wiatry zepchnęły ciężki, pakowy lód daleko na północ.
Okręty podwodne nie towarzyszyły hitlerowskiemu rajderowi. Wykonawszy lodowy i meteorologiczny
zwiad, jeden z nich przyczaił się w wodach Morza Karskiego i oczekiwał na okazję do napaści na jakiś
towarowy statek, drugi zaś przystąpił do wykonania zadania stanowiącego integralną część operacji „Kraina
Czarów”.
Dwudziestego piątego sierpnia o godzinie piątej na wyspie Dikson odebrano rozpaczliwą radiodepeszę:
„Napadł na nas nieprzyjacielski okręt, ostrzelał, palimy się, palimy, dużo ognia”. Telegram wysłany został ze
stacji polarnej na Przylądku Upragnionym, najdalej na północ wysuniętym cyplu Nowej Ziemi. Był to drugi
z kolei napad niemieckiego okrętu podwodnego na radziecką stację badawczą. Pierwszy miał miejsce w
lipcu. Ofiarą napaści stała się wówczas stacja „Małe Karmakuły”, również na Nowej Ziemi, lecz położona
znacznie dalej na południe niż Przylądek Upragniony. Wtedy na stacji zginął jeden członek załogi, a czterech
zostało rannych. I oto znów wróg zaatakował maleńkie osiedle polarników. Dlaczego?
To oczywiste. Przecież obok Przylądka Upragnionego przeszedł w warunkach niezłej widzialności
„Admirał Scheer”. Może nie został zauważony, ale gdyby stało się inaczej, radzieccy radiotelegrafiści
natychmiast zawiadomiliby o tym Wielką Ziemię. Należało więc odwrócić ich uwagę od ciężkiego
krążownika, zlikwidować ewentualnych świadków jego przejścia, a także stworzyć wrażenie, że Niemcy
prowadzą w radzieckiej Arktyce jedynie wojnę podwodną. A poza tym, i to był chyba powód najważniejszy,
skromna stacja „Przylądek Upragniony”, jak zresztą większość radzieckich zimowisk, była bardzo ważnym
stanowiskiem obserwacyjnym, śledzącym zmiany zachodzące w morzu i w powietrzu. Ta stacja miała
zresztą szczególne znaczenie: znajdowała się w miejscu, gdzie zlewają się ze sobą morza Karskie i Barentsa.
Zniszczenie jej zostało przewidziane w planie operacyjnym „Kraina Czarów”.
Stało się jednak coś, czego Niemcy nie przewidzieli. Na ogień prowadzony z niemieckiego okrętu
załoga stacji odpowiedziała strzałami z broni ręcznej i maszynowej. Walka trwała krótko, bo i siły były
nierówne. Wkrótce płomienie ogarnęły niemal wszystkie zabudowania nadbrzeżne. Spłonął dom mieszkalny,
stacja meteorologiczna, budynek pilotów i magazyn. Uszkodzony został budynek radiostacji, aparatura
jednak ocalała.
Po dokonaniu tych zniszczeń okręt oddalił się nie wysadziwszy desantu. To był sukces. Niestety,
obrońcy stacji, walcząc z wrogiem i szalejącym ogniem, zapomnieli o ważnym szczególe. W radiodepeszy
przesłanej do Dikson nie podali kierunku marszu U-boota.
Tymczasem „Admirał Scheer” szedł kursem na wschód przez Morze Karskie. W końcu sierpnia nad
morzem stała gęsta mgła. Gdy widzialność nieco się poprawiała, z pokładu krążownika startował niewielki
samolot rozpoznawczy, którego pilot miał do spełnienia dwa zadania. Prowadził zwiad lodowy i szukał
radzieckich statków.
Jeszcze w lipcu Japończycy zawiadomili Berlin, że ze wschodu, Północną Drogą Morską, wyruszył
konwój z pszenicą i materiałami strategicznymi. Eskortowany był przez lodołamacze i niszczyciele. W tym
samym czasie wywiad niemiecki doniósł, że w przeciwnym kierunku z Archangielska również ruszyła
karawana radzieckich transportowców. Miejscem kluczowym na całej trasie Północnej Drogi Morskiej,
miejscem najbardziej interesującym hitlerowców, była Cieśnina Wilkickiego, pomiędzy archipelagiem Ziemi
Północnej a półwyspem Tajmyr. Komandor Willi Mendsen-Bolcken liczył, że tam właśnie spotka radzieckie
statki. Upływały dni i żadnych śladów zapowiedzianych konwojów rajder nie wykrył. Wprawdzie raz pilot
zwiadowca zameldował z pokładu samolotu, że widzi grupę statków, ale przecież i z okrętu „widziano”
czasami podobne grupy, które okazywały się fatamorganą, arktycznym mirażem.
W południe 23 sierpnia, piątego dnia trwania operacji „Kraina Czarów”, pilot zwiadowca dostrzegł,
teraz już wyraźnie, jedenaście statków handlowych i dwa lodołamacze stojące na kotwicach nie opodal
wejścia do Cieśniny Wilkickiego. Miały one przejść z Morza Karskiego na Morze Łaptiewów, ale czekały na
poprawę warunków nawigacyjnych. „Admirał Scheer” natychmiast ruszył w kierunku łatwej, zdawałoby się,
zdobyczy, lecz... w sprawę wmieszała się pogoda. Nagle przed dziobem krążownika stanęła gęsta kurtyna
mgły i wiatr nieoczekiwanie zmienił kierunek. Wiał teraz z północy i ustawiał przed okrętem coraz
trudniejszą do przejścia białą barykadę. Lody zaczęły naciskać na opancerzony kadłub.
Blisko dwie doby mgła otulała pancernego kolosa, blisko dwie doby lody i prądy morskie spychały go z
żądanego kursu. Na nic się zdały wysiłki nawigatorów. Nie byli oni w stanie ustalić położenia krążownika.
Na domiar złego samolot zwiadowczy uległ awarii, a drugiego na pokład nie zabrano. Kiedy wreszcie
„Admirał Scheer” wyrwał się z lodów na czyste wody, pozostał „bez oczu”. W tej sytuacja wyjście było
tylko jedno. Opanować jakiś radziecki statek i zawładnąć wszystkim, co znajduje się na pokładzie, zwłaszcza
zaś tajnymi kodami i mapami sytuacji lodowej. Była to jedyna szansa powodzenia operacji „Wunderland”,
która w gruncie rzeczy jeszcze się na dobre nie zaczęła.
Dwudziestego piątego sierpnia, tuż po południu, z pokładu okrętu zauważono radziecki statek, „Admirał
Scheer” natychmiast ruszył w jego kierunku i przekazał krótkie, lecz istotne, pytania: „Kim jesteście? Skąd i
dokąd idziecie? Jaka jest sytuacja w Cieśninie Wilkickiego? Przerwać pracę radiostacji, spuścić banderę!”
Statek, ku któremu zdążał „Admirał Scheer”, był sławnym na radzieckiej północy lodołamaczem
parowym „Aleksander Sybiriakow”. Tym samym, który dziesięć lat temu, w roku 1932, przeszedł po raz
pierwszy w historii w ciągu jednego okresu nawigacyjnego szlak całej Północnej Drogi Morskiej, od
Archangielska do Cieśniny Beringa, i wyszedł na Ocean Spokojny. Ten zasłużony parowiec, uczestnik
niejednej naukowej i łowieckiej wyprawy polarnej, miał teraz na pokładzie zupełnie innych pasażerów i inne
otrzymał zadanie. Miał dostarczyć na kilka arktycznych zimowisk ładunek i zmianę ludzi. Ze stu czterech
osób, znajdujących się na parowcu, tylko trzydzieści dwie wchodziły w skład grupy bojowej.
„Aleksander Sybiriakow” nie usłuchał polecenia. Przeciwnie, radiotelegrafiści otwartym tekstem
zawiadomili Dikson i całą Arktykę o pojawieniu się na Morzu Karskim wrogiego okrętu. Znajdujące się w
pobliżu statki towarowe pospiesznie kryły się wśród lodów, zaś dowódca „Sybiriakowa”, kapitan Anatolij
Kaczarawa, aby zyskać na czasie, odpowiedział pytaniem o nazwę i przynależność państwową jednostki. W
odpowiedzi z pokładu niemieckiego rajdera padła japońska nazwa „Sisijama”, a po chwili na wietrze
załopotała, nie wiadomo dlaczego, bandera... Stanów Zjednoczonych.
Teraz Rosjanie nie mieli już najmniejszych wątpliwości. Kaczarawa rozkazał załodze przygotować się
do walki. Dwa niewielkie działa na dziobie, dwa nieco większe na rufie, kilka przeciwlotniczych karabinów
maszynowych i broń osobista załogi, to było wszystko, co mógł Kaczarawa przeciwstawić krążownikowi,
którego oprócz dział bronił potężny studwumilimetrowy pancerz, zaś na pokładzie znajdowało się ponad
dziewięciuset marynarzy. Dowódca lodołamacza zdawał sobie sprawę, że nie ma żadnych szans w tym
pojedynku, lecz musiał stanąć do walki. Krążownik szedł bowiem na wschód, w kierunku Cieśniny
Wilkickiego, gdzie zgromadziły się dwa konwoje. I dlatego trzeba go było zatrzymać, a ponadto nie można
było pozwolić, aby w ręce Niemców wpadła tajna dokumentacja. Kaczarawa wydał rozkaz:
— Do boju!
Tego boju nawet nierównym nazwać nie można. Ciężki krążownik „Admirał Scheer” od początku
wojny zdążył już niejedno zdziałać na Atlantyku, zdołał zatopić kilka dziesiątków bezbronnych statków
pływających pod różnymi banderami, lecz nigdy się nie zdarzyło, aby którykolwiek z nich ośmielił się
przeciwstawić rozkazom jego dowódcy. To, co robili ci z lodołamacza, było tak niewiarygodne, że komandor
Mendsen-Bolcken stał na swym mostku oniemiały ze zdumienia. W stronę krążownika pomknęły pociski ze
wszystkiego, co mogło na „Sibiriakowie” strzelać. I o dziwo, krążownik odszedł poza zasięg ognia z
lodołamacza. Dopiero teraz w odpowiedzi gruchnęły działa podstawowego kalibru.
Parowy lodołamacz stanął w płomieniach. Pociski z „Scheera” uszkodziły jego rufowe działa, a
następnie rozbiły dziobowe, wywołały wybuch znajdujących się na pokładzie beczek z benzyną, trafiły w
burtę w okolicy przedziału maszynowego i kotłowni, zdemolowały pomost i pokład dziobowy. Ginęli ludzie
— pasażerowie i członkowie załogi. Usiłował jeszcze kapitan Kaczarawa skryć się za niewielką, skalistą
wyspą Biełucha, lecz nic z tego nie wyszło. Statek nie miał możliwości manewrowania. Pozostali przy życiu,
ranni i poparzeni, przeszli do szalupy ratunkowej. O godzinie trzynastej minut czterdzieści dziewięć
radiostacja „Sybiriakowa” umilkła na zawsze. Lecz przedtem jeszcze, gdy do płonącego statku zbliżył się
niemiecki kuter z marynarzami uzbrojonymi w automaty, szyfrant Michaił Kuzniecow zdążył wykonać
rozkaz ciężko rannego Kaczarawy i zniszczyć wszystkie tajne dokumenty, mapy i tablice szyfrowe. W tej
samej chwili starszy mechanik Nikołaj Boczurko otworzył kingstony. Przez denne zawory zaczęła wlewać
się do kadłuba woda i weteran radzieckiej floty polarnej, parowy lodołamacz „Aleksander Sybiriakow”,
poszedł na dno Morza Karskiego.
Samolot wysłany z Dikson na miejsce bitwy nie znalazł tam ani „Sybiriakowa”, ani „Scheera”. Na
powierzchni morza nie było nic, co świadczyć mogło o przebiegu dramatu.
Ze znajdujących się na pokładzie ludzi tylko palaczowi Pawłowi Wawiłowowi udało się uratować,
Kiedy lodołamacz szedł na dno, uczepił się on jakiegoś bierwiona i dzięki temu wir tonącego statku nie
wciągnął go w głąb morza. Dotarł do wysepki Biełucha. Przeżył na niej trzydzieści cztery dni, żywiąc się
jedynie otrębami, których worek fale wyrzuciły na skały. Wawiłowa zauważył wreszcie samolot. Pilot
wodował w pobliżu wyspy i wziął wycieńczonego marynarza na pokład. Był to pierwszy świadek, który
mógł złożyć relację o tym, co zaszło. Osiemnastu ludzi, którzy znaleźli schronienie w szalupie ratunkowej,
dopędził niemiecki kuter i zabrał do niewoli. Niewielu z nich przeżyło wojnę w obozach koncentracyjnych.
Komandor Willi Mendsen-Bolcken miotał się po swym mostku, rzucając przekleństwa. On pierwszy
zrozumiał, że operacja „Kraina Czarów” została zagrożona. Krążownik ujawnił swą obecność zbyt wcześnie,
zanim zdążył się spotkać z jakimkolwiek konwojem, i wszystko czego zdołał dokonać to zatopienie starego
parowca. W tej sytuacji nie pozostawało nic innego, jak zaatakować Dikson. I to jak najszybciej. Tylko po
udanej akcji komandor mógłby jakoś wytłumaczyć się przed dowództwem. A zatem, zaatakować port,
wysadzić tam desant fizylierów, zniszczyć centrum radiowe, stację meteorologiczną, wziąć do niewoli sztab
operacji morskich zachodniego rejonu Arktyki i przetrzebić ludność miasteczka. Cenną zdobyczą byłyby też
tajne dokumenty, mapy sytuacji lodowej oraz tablice kodów meteorologicznych, którymi nie udało się
zawładnąć w czasie spotkania z parowcem „Aleksander Sybiriakow”.
Jednakże Dikspn zdołało przygotować się do obrony i, gdy w mglistą noc 27 sierpnia 1942 roku
niemiecki krążownik zbliżył się do portu, już nań oczekiwano. Cała, nie biorąca udziału w obronie, ludność
została ewakuowana daleko w tundrę i niemal wszystkie statki z portu i redy odesłano w głąb Zatoki
Jenisiejskiej. Rozpoczęła się bitwa artyleryjska, lecz teraz do niemieckiego krążownika biły armaty i z
brzegu, i z lodołamacza „Siemion Dieżniew”, i z parowca „Rewolucjonier”. Na brzegu zajęli też stanowiska
bojowe polarnicy z Dikson, dobrze przygotowani i przeszkoleni ochotnicy, wśród których było niemało
kobiet.
W tym czasie kierownictwo sztabu operacji morskich podjęło również akcję ochrony ważniejszych
dokumentów, tych właśnie szyfrów, tablic, map oraz kronik z wynikami długoletnich obserwacji
meteorologicznych i hydrologicznych. Dwaj pracownicy sztabu otrzymali polecenie przeniesienia
dokumentacji daleko od wybrzeża, w tundrę. Mieli jej bronić do ostatniej chwili, zaś w momencie
krańcowego niebezpieczeństwa, gdyby desantowi niemieckiemu udało się opanować Dikson, zniszczyć.
Zginając się pod ciężarem worków z tajnymi dokumentami, wśród wybuchów pocisków artyleryjskich z
dział pancernika „kieszonkowego”, odchodzili w głąb tundry synoptyk Wiaczesław Frołow i hydrolog
Michaił Somow. Bój trwał około dwóch godzin. Ponad czterysta pocisków z ciężkich dział krążownika
spadło na niewielki skrawek lądu. Poważnie został uszkodzony lodołamacz „Siemion Dieżniew” oraz statki
„Kara” i „Rewolucjonier”. Siedmiu marynarzy zginęło, dwudziestu zostało rannych, lecz Dikson
wytrzymało. Planowany desant nie doszedł do skutku, a celny ogień artyleryjski zmusił wreszcie dowódcę
pirata do postawienia zasłony dymnej i odejścia na pełne morze.
Ani na chwilę nie została przerwana łączność Dikson z Wielką Ziemią. Dowódca Floty Północnej
admirał Gołowko zanotował w dzienniku: „Z opóźnieniem wynoszącym trzydzieści sześć godzin od chwili
zjawienia się »kieszonkowego« pancernika »Admiral Scheer« na Morzu Karskim Flota przedsięwzięła
przeciwko niemu odpowiednie środki. Dowódcy Flotylli Białomorskiej polecono wysłać, przy sprzyjającej
pogodzie, do Arktyki bombowce w celu odszukania i zniszczenia faszystowskiego rajdera. Podobny rozkaz
otrzymał dowódca lotnictwa Floty. Odpowiednie rozkazy wydano również dowódcy brygady okrętów
podwodnych i dowódcy brygady torpedowców”.
Napotkawszy dwukrotnie opór, ze strony „Sybiriakowa” i załogi miejscowości Dikson, „Admirał
Scheer” wycofał się z arktycznych linii komunikacyjnych. Wykorzystując całą moc swych maszyn, wracał tą
samą drogą, jaką przedostał się na Morze Karskie — wzdłuż granicy lodów — do szkier norweskich i ukrył
się w jednej z baz hitlerowskiej floty. Więcej nie widziano go nigdy na radzieckich wodach.
„Admirał Scheer” odszedł nie wykonawszy swego zadania, a tym samym zakończyła się operacja pod
poetyckim kryptonimem „Kraina Czarów”. Ale nie wszyscy piraci wycofali się razem z nim. Pozostały na
radzieckich wodach północnych niemieckie okręty podwodne. Tak jak poprzednio, w dalszym ciągu czaiły
się w podmorskich zasadzkach, oczekując na pojawienie się kolejnej ofiary. Atakowały statki transportowe i
napadały na stacje polarne, które od początku wojny przestały pełnić swą pokojową służbę, pożyteczną dla
całej ludzkości i stały się posterunkami.
Na wszystkich polarnych stacjach radzieckiej Arktyki przebywało czterystu czterdziestu siedmiu ludzi,
hydrometeorologów, radiotelegrafistów, mechaników, lekarzy i pracowników pomocniczych. Jednym z nich
był Borys Kremer, weteran Północnej Drogi Morskiej, który oddał Oceanowi Lodowatemu kilka dziesiątków
lat życia. Przebywał on w najróżniejszych zakątkach Arktyki, od Ziemi Franciszka Józefa aż do Zatoki
Prowidienija na Czukotce, jednakże prawdziwą jego miłością była Ziemia Północna, duży, wiecznie pokryty
lodowcami, archipelag za 80 równoleżnikiem, bezludna kraina zwana „Małą Grenlandią”. Tu jeszcze przed
wojną meteorolog Kremer, w towarzystwie radiotelegrafisty Gołubiewoja, spędził półtora roku. Tak długo
nie mogły doń dotrzeć żadne statki. Ale wojna zastała Kremera w Dikson. Odpoczywał po trudach pracy na
Ziemi Północnej.
Pewnego dnia Borys Kremer wezwany został do centrum radiowego. Wzywała go Moskwa, a właściwie
dyrektor Północnej Drogi Morskiej, Iwan Papanin. Dał on do zrozumienia Kremerowi, że czeka go trudne,
lecz niezwykle poważne zadanie: uruchomić dotychczas nieczynne, zakonserwowane, maleńkie zimowisko
na Wyspie Domowej u zachodniego brzegu Ziemi Północnej. Posterunek ten stał się bezwzględnie
potrzebny. Pogoda, ruchy lodów, obserwacja oceanu i powietrza we wschodniej części Morza Karskiego
stały się jednym z warunków utrzymania w eksploatacji Północnej Drogi Morskiej. Dane te były również
niezbędne Flocie Północnej.
Zadanie rzeczywiście było trudne, a sytuacja skomplikowała się jeszcze bardziej, kiedy zaczęto
rozważać możliwość przerzucenia posterunku na Wyspę Domową. Statek właściwie nie wchodził w grę,
gdyż na Morzu Karskim grasowały U-booty. Ponadto szybciej byłoby samolotem. To prawda, lecz
wodnopłat mógł zabrać na pokład tylko trzech ludzi z osobistym bagażem, gdyż maszynę należało
zatankować do pełna, aby mogła wrócić do Dikson. Kremer zgodził się lecieć, wiedząc, że będzie miał
kłopoty z żywnością. To co z poprzednich zimowisk pozostało na Wyspie Domowej, na pewno nie
przypominało produktów z domowej spiżarni. Jeżeli zaś chodzi o mięso, pozostawało jedno: polowanie.
Wyruszyli mimo wszystko. Było ich trzech. Meteorolog i dowódca w jednej osobie, Borys Kremer,
radiotelegrafista i jednocześnie drugi meteorolog, Wsiewołod Skworcow, oraz mechanik, a zarazem kucharz,
Ilia Szencow. Natychmiast po przybyciu na miejsce przystąpili do pracy. Zewnętrznie wojna niewiele tu
zmieniła — wciąż te same okresy obserwacji, te same metody, te same przyrządy. Lecz w polarnym
powietrzu czuć było czające się niebezpieczeństwo. Upływały dni i miesiące bez wiary w to, że wkrótce
przybędzie zmiana.
Żyli biednie. Jedząc byle co i byle jak, z trudnością doczekali wiosny. W końcu minęło lato 1942, a oni
ciągle tkwili na posterunku. Kremer nie wiedział, że grupa, która go miała zmienić, znajdowała się na
pokładzie lodołamacza „Sibiriakow” i podzieliła los pozostałych pasażerów.
Wreszcie późną jesienią nad zimowiskiem pojawił się samolot słynnego pilota polarnego, Iwana
Czerewicznego. Ale nawet tak znakomity lotnik wodować koło wysepki nie mógł, zbyt wysoka i silna była
fala. Zrzucił więc ładunek żywności, ale skrzynki rozbiły się o ostre skały. Ocalała tylko jedna. A zatem w
dalszym ciągu musieli polować. Tłuszcz fok i białych niedźwiedzi służył za oświetlenie, zaś ich mięso
musiało uzupełniać braki ubogiego menu. Wskutek niedożywienia, braku witamin i skrajnie trudnych
warunków pracy rozchorował się Szencow. Pozostałym członkom ekspedycji doszedł nowy obowiązek —
opiekować się chorym. Pomocy lekarskiej nawet nie oczekiwano.
Pracowali teraz we dwóch. Pracowali resztkami sił, lecz Dikson regularnie otrzymywało komunikaty
cogodzinne, ponieważ tak życzono sobie w sztabie Floty Północnej. Stawianie takich wymagań tym skrajnie
wyczerpanym ludziom mogło wydawać się niezrozumiałe. Może nawet niektórzy zastanawiali się, czy w
sztabie Floty Północnej podjęto słuszną decyzję. W rzeczywistości komunikaty te były konieczne. Spełniały
one rolę swoistego „meteo-kamuflażu” — niech przeciwnik dojdzie do przekonania, że nad Oceanem
Lodowatym bez przerwy znajdują się samoloty, potrzebujące danych. Decyzja sztabu była więc
bezwzględnie słuszna, lecz w jakim położeniu stawiała ludzi pracujących w tak ekstremalnie trudnych
warunkach polarnych obozowisk!
Na wszystkich polarnych stacjach Arktyki, niezależnie od tego, jak daleko znajdowały się one od strefy
działań bojowych, warunki były bardzo trudne. Całodobowe hydrometeorologiczne obserwacje, całodobowe
bezsenne wachty przy nadajniku radiowym, niewystarczające wyżywienie, nieustanne zagrożenie ze strony
ewentualnego niemieckiego desantu — i to wszystko trzeba było wytrzymać. Zdarzało się, że na pytanie z
Dikson, Tiksi lub innego arktycznego centrum podążała ze stacji podana alfabetem Morse'a odpowiedź:
„Komunikatu przekazać nie mogę. Meteorolog nieprzytomny po trzydobowym dyżurze bez snu. Proszę o
pozwolenie na dwugodzinny odpoczynek”.
Kremerowi i Skworcowowi było ciężej niż innym. Nie dość, że ciągle brakowało im żywności, ale
jeszcze skończyła się nafta. I co jakiś czas te nadchodzące z eteru tragiczne wieści, podawane przez statki
sygnały SOS lub wołanie o ratunek z zimowisk, które padły ofiarą niemieckich okrętów podwodnych. To
wszystko wyczerpywało fizycznie i psychicznie. Tymczasem minęło pół roku, rok, w końcu półtora, a
zmiana nie przychodziła. W każdej chwili mógł na nich napaść wróg, jak to się już zdarzyło na polarnych
stacjach Nowej Ziemi, a nawet na Wyspie Samotności, leżącej stosunkowo niedaleko od Wyspy Domowej.
Po dwóch, trzech dobach pracy ludzie ci usypiali nad roboczym stołem, tracili poczucie rzeczywistości,
a przecież trzeba było znów iść na polowanie, jeśli nie na niedźwiedzia, to przynajmniej na fokę, rozpalić w
piecu, rozgrzać wodę ze śniegu i, co ich najbardziej wyczerpywało, utrzymywać w należytym stanie
lądowisko, na którym mógłby siąść tak bardzo oczekiwany samolot. Chociaż czy on kiedykolwiek przyleci?
Nie, nadziei tracić nie wolno. Mimo zmęczenia i głodu należy odrąbywać zlodowaciałe nierówności i
usuwać je z pola wzlotów. I mimo wszystko utrzymali lądowisko w należytym stanie.
We wrześniu 1943 roku przyleciała łódź latająca. Kompletnie wyczerpanych zabrała do Dikson po
dokładnie dwóch latach pobytu na stacji.
Kończył się trzeci rok zmagań z wrogiem, zaczynał się czwarty i ostatni. Na wszystkich frontach
Niemcy ponosili klęski. W Arktyce wciąż jeszcze nie udawało im się zawładnąć żadną radziecką stacją,
żadnym obserwatorium naukowym ani portem morskim. Po fiasku operacji „Kraina Czarów” przez dłuższy
czas nie podejmowali żadnych poważniejszych akcji, ograniczając się jedynie do pirackich napaści na statki
handlowe i naukowo-badawcze lub do ostrzału artyleryjskiego ze znacznych odległości zimowisk
radzieckich. Nie oznaczało to jednak, że niemieckie dowództwo przestało myśleć o zdobyciu tablic i
szyfrów. W końcu września Niemcy postanowili jeszcze raz zaatakować. Tym razem ofiarą miała paść stacja
„Przylądek Sterlegowa” na wybrzeżu półwyspu Tajmyr.
W akcji uczestniczyły dwa okręty podwodne. Ciemną nocą podeszły skrycie do wybrzeża i wysadziły
desant, składający się z pięćdziesięciu ludzi wyposażonych w broń maszynową, po czym położyły się na
dnie w obawie przed wykryciem z powietrza. I tym razem nareszcie się udało. Pięciu ludzi załogi stacji
zastali w czasie snu.
W ręce wroga wpadło to, na co polował tak długo i nieskutecznie.
Tymczasem kilka dni przed napaścią na „Przylądek Sterlegowa” wyszedł ze stacji z psim zaprzęgiem
etatowy mechanik lotniczy Grigorij Buchtlarow. Udał się na wschód półwyspu Tajmyr z nadzieją, że być
może uda mu się odnaleźć kogoś z załogi statku hydrograficznego „Nord” rozstrzelanego przez niemiecki
okręt podwodny. Niestety, nie znalazł żadnych ludzkich śladów, ale kończyły mu się zapasy żywności i, aby
wznowić poszukiwania, musiał wrócić do stacji. Ledwie zdążył wyprząc psy, z domu wypadli hitlerowcy.
Buchtlarow wraz z pozostałymi członkami zimowiska dostał się do niewoli. Rozpoczęto przesłuchanie.
Dlaczego odchodził od stacji, w jakim kierunku szedł i z kim? Odpowiedział, zgodnie zresztą z prawdą, ze
celem jego wyprawy było poszukiwanie ludzi, a przy jego doświadczeniu polarnym nie potrzebował
żadnego towarzystwa.
Niemcy byli w doskonałych humorach. Nie ukrywali, że to właśnie jeden z okrętów, leżących nie
opodal na dnie, napadł na „Nord”. Wkrótce zresztą i polarnicy będą mogli poznać go dokładnie, gdyż
zostaną tam przeprowadzeni, oczywiście z całym dobytkiem — urządzeniami stacji, dokumentami, a nawet
rzeczami osobistymi. Przesłuchujący jeńców Niemiec musiał być bardzo pewny siebie, skoro zdradził
wiadomość niezwykle ważną dla dowództwa Floty Północnej. Powiedział, że okręty niemieckie przychodzą
na Morze Karskie okrążając od północy Nową Ziemię, wracają zaś przez cieśninę Jugorski Szar i Karskie
Wrota.
Następnego dnia rozkazano Buchtlarowowi, by zaprzągł psy do sań. Rozpoczęła się ewakuacja stacji.
Zrabowane przedmioty Buchtlarow przewoził na sam brzeg i stamtąd dopiero miano je załadować na okręt.
Dobytku było wiele i trasę od stacji do brzegu morza należało przemierzyć kilkakrotnie. Początkowo obok
sań człapał konwojent, lecz wkrótce uznał on, że nie ma sensu zbytnio się przemęczać. Na takim pustkowiu
nic wydarzyć się nie może, wobec tego on będzie czekał na brzegu na kolejną dostawę. Zresztą żadne
sztuczki na nic się tu nie zdadzą, gdyż siła jest po stronie. Niemców.
Trasa wiodła wzdłuż rzeki Leniwej, wprawdzie już pokrytej lodem, ale że był to 26 września, więc
lodem pierwszym, słabym. Buchtlarow dobrze znał tutejsze warunki. Wykorzystał moment nieuwagi
konwojenta, strzelił z bata i skierował sanie wprost na rzekę. Gdy płozy dotknęły lodu, padł na brzuch i
chwyciwszy się wsporników sań przejechał na drugi brzeg. Konwojent otworzył ogień do uciekającego, lecz,
czy to z powodu całkowitego zaskoczenia, czy też dlatego, że był słabym strzelcem, żadna z serii nie była
celna. A kiedy nadbiegli inni Niemcy, Buchtlarow znajdował się w tundrze, przed nimi zaś leżała rzeka
Leniwa z tak słabą powłoką lodu, że nie zdecydowali się na przeprawę na drugi brzeg. Zaniechano pogoni,
zwłaszcza że Buchtlarow dysponował psim zaprzęgiem i był u siebie w tundrze.
Gdy uciekinier znajdował się już w bezpiecznej odległości, zatrzymał się, by sprawdzić, co dzieje sie z
tyłu. Zobaczył dym. To płonęły zabudowania stacji „Przylądek Sterlegowa”. Wówczas zrozumiał, że
wkrótce musi tu przylecieć samolot, aby zorientować się, dlaczego stacja nie przesyła komunikatów. Tak też
się stało i Buchtlarow znalazł się w Dikson. Mógł złożyć dokładną relację o zdarzeniu na tajmyrskim
wybrzeżu. Natychmiast, naturalnie, zmieniono wszystkie szyfry, a do dowództwa Floty Północnej w
Polarnoje poszedł meldunek o powrotnej trasie U-bootów przez Jugorski Szar i Karskie Wrota.
Wśród lodów radzieckiej Arktyki co pewien czas dochodziło jednak do tragedii. Ginęli ludzie, szły na
dno Oceanu Lodowatego statki. Jednym z nich był motorowo-żaglowy szkuner naukowo-badawczy
„Akademik Szokalski”. Na jego pokładzie znajdowało się trzydzieści osób — załoga i uczestnicy ekspedycji.
Nie opodal wschodnich wybrzeży Nowej Ziemi został on zaatakowany znienacka, podobnie jak inne cywilne
jednostki na tych morzach, przez niemiecki okręt podwodny. Kapitan Smisarjenko usiłował wprowadzić
szkuner pomiędzy kry lodowe, lecz nie zdążył. Ogień z działa pokładowego U-boota był skuteczny. Jeden z
pocisków trafił w kadłub na wysokości linii wodnej i szkuner zaczął pogrążać się w głębinie.
Prawda, że marynarze zdążyli zniszczyć całą dokumentację, lecz sami znaleźli się w sytuacji
beznadziejnej. „Akademik Szokalski” zatonął, a pozostali przy życiu ludzie musieli schronić się w szalupie
ratunkowej. Tymczasem U-boot podszedł na odległość kilku metrów. Niemcy rechocząc głośno przewrócili
szalupę, lekko trąciwszy ją kadłubem okrętu, i teraz napawali się widokiem miotających się w lodowatej
wodzie ludzi, którzy usiłowali wydostać się na pływające kry. Gdy tylko komuś udało wdrapać się na kawał
lodu, otwierali ogień z broni maszynowej. Wreszcie piracki okręt odszedł pozostawiając na pastwę losu
dziewiętnaście osób. Jedyną dla nich nadzieją była przewrócona i podziurawiona kulami dryfująca na fali
łódź. Nadludzkim wprost wysiłkiem odwrócili ją w normalne położenie. Pozostawała jeszcze sprawa
przecieków. Nie mieli innego wyjścia. Zatkali przestrzeliny własną odzieżą. I łódź utrzymała się na
powierzchni morza. Rozbitkowie skierowali się na zachód, ku wybrzeżom Nowej Ziemi. Udało im się
osiągnąć brzeg.
Wtedy Niemcy pojawili się znowu. Tym razem już do ludzi nie strzelali. U-boot wziął szalupę na hol,
odprowadził nieco od brzegu i na oczach nieszczęśliwców staranował.
Rozbitkowie znaleźli się w tragicznym położeniu. Nie mieli ani odzieży, ani żywności, a wśród nich
znajdowali się ranni. Co mieli robić na tym zlodowaciałym brzegu wyspy? Oczekiwać pomocy? Od kogo?
W ostatniej depeszy, jaką wysłali ze szkunera, nie podali danych dotyczących miejsca, w którym rozegrał się
dramat. Mimo wszystko nie zrezygnowali z walki o życie. Dziewiętnaście osób ruszyło przez tundrę na
południe, mając nadzieję, że dotrą do jakiejś myśliwskiej chaty lub stacji badawczej. Był to koszmarny
marsz przez wielokilometrowe lodowce, schodzące z głębi wyspy ku morzu. Pełznąc pokonywali wątłe,
śnieżne mosty, łączące brzegi lodowcowych rozpadlin, z których każda niemal była przepaścią. Przechodzili
przez rzeki i strumienie z lodowatą wodą. Szli pół żywi, na odmrożonych nogach, znacząc krwią szlak tej
niesamowitej wędrówki.
Trzech nie wytrzymało trudów, ciała ich pozostały na wyspie. Szesnastu odnalazł wysłany z Dikson
kuter motorowy.
Jednak chyba najbardziej tragiczną ofiarą hitlerowskich piratów był radziecki transportowiec „Marina
Raskowa”. Oprócz różnego rodzaju ładunku statek ten wiózł kilkuset pasażerów, wśród nich kobiety i dzieci.
Celem jego podróży były polarne zimowiska i osiedla rozrzucone wzdłuż Północnej Drogi Morskiej.
Dwunastego sierpnia 1944 roku nie opodal Wyspy Białej na Morzu Karskim rozległ się potężny
wybuch. To niemiecki okręt podwodny trafił torpedą w jeden z trzech trałowców konwojujących „Marinę
Raskową”. Okręt szybko pogrążył się w wodzie i nim zdążono spuścić ratunkowe szalupy i tratwy, druga
torpeda ugodziła następny trałowiec. Trzecia przeznaczona była dla transportowca. Z niewielkiego konwoju
sprawna pozostała jedna jednostka i jej załoga natychmiast przystąpiła do akcji ratowniczej. Ale warunki
były niezwykle trudne. Wysoka fala rozpraszała łodzie ratownicze po morzu okrytym coraz to gęściejszą
mgłą.
U-boot odszedł i nie pojawił się więcej. Na pokład ocalałego trałowca zbierano rozbitków. Tych,
których zdołano odnaleźć, okręt odwiózł do najbliższego z ludzkich osiedli na brzegu cieśniny Jugorski Szar.
Lecz na Morzu Karskim pozostało jeszcze wiele tratew, szalup i łodzi z ludźmi żywymi i umierającymi.
Gdy tylko do dowództwa Flotylli Białomorskiej nadeszła tragiczna wiadomość, natychmiast z Dikson
wystartowały samoloty wojskowe i lotnictwa polarnego. Mijały kolejne dni, samoloty krążyły nad miejscem
wypadku, ale piloci nie mogli znaleźć rozbitków. Gęsta mgła kładła się na powierzchni morza i
uniemożliwiała akcję ratowniczą. Trzeba było czekać na polepszenie pogody.
Czekać! Czy można czekać w takiej sytuacji? Czy można siedzieć spokojnie w bazie, wiedząc, że tam,
na morzu, umierają ludzie. Tymczasem synoptycy nie zapowiadali zmian w atmosferze. Bezsilność jest
rzeczą straszną. I właśnie oni, synoptycy, znaleźli właściwą metodę.
Wszystkie wiadomości o poszukiwaniach rozbitków z „Mariny Raskowej” spotykały się w Dikson. A
były to wiadomości przykre, nie pozostawiające nadziei. Wreszcie synoptyk Nikita Szaciłło i hydrolog
Michaił Somow opracowali oryginalny plan poszukiwań na Morzu Karskim.
Cały akwen podzielony został na kwadraty, których ogólną podstawą była linia brzegowa. Autorzy
planu wzięli pod uwagę wszystkie podstawowe składniki prognoz: wiatr i falę, charakterystykę prądów
morskich w rejonie katastrofy i najbardziej prawdopodobną prędkość dryfu łodzi ratunkowych i tratew,
gęstość mgły i wysokość dolnej podstawy chmur. W ten sposób określono, w jakim mniej więcej rejonie
morza mogą się teraz znajdować ludzie z „Mariny Raskowej”. Wynikało to z obliczeń matematycznych. I to
był początek akcji ratowniczej, przemyślanej w szczegółach i prowadzonej metodycznie.
Pomimo mgły piloci startowali teraz z większym jeszcze zapałem i ruszali w wytyczony kwadrat, by
spenetrować go dokładnie. I okazało się, że zdołali odnaleźć kilka łodzi i tratew. Łodzie latające pilotów
wojskowych S. Sokołowa i E. Jewdokimowa wodowały, brały na pokład ludzi i odwoziły na ląd. W
czwartym dniu akcji odnaleziono i uratowano osiemnastu rozbitków, następnie dwudziestu pięciu i jeszcze
jednego. Po kilku dniach znów zauważono tratwę. Znajdowało się na niej około czterdziestu ludzi, lecz znów
warunki pogody pogorszyły się tak bardzo, że o wodowaniu nie mogło być mowy. Był to już jedenasty dzień
od zatonięcia „Mariny Raskowej”.
Jednym z pilotów lotnictwa polarnego był Matwiej Kozłow, człowiek, który całe swoje lotnicze życie
spędził nad obszarami okołobiegunowymi centralnej Arktyki. Wykonał setki lodowych zwiadów, obsługiwał
Północną Drogę Morską, lądował na oddalonych stacjach polarnych. Jego praca związana była z pogodą i
niepogodą.
Wojna zastała Kozłowa nad Morzem Czarnym i tam latał jako pilot bombowca, uczestnicząc w nalotach
na pola naftowe Rumunii i walcząc przeciwko okrętom Kriegsmarine. Jednak został odwołany z lotnictwa
bombowego, przeniesiono go na Północ do prac cywilnych, jeżeli tak można nazwać loty mające na celu
wyławianie z morza amerykańskich marynarzy z okrętów osłony konwojów. Wykonywał także loty sanitarne
do zimowisk, w czasie których prowadził jednocześnie rozpoznanie stanu morza i pogody. I oto teraz szukał
ludzi z „Mariny Raskowej”.
Latająca łódź Matwieja Kozłowa wykonała już kilka lotów. W jedenastym dniu akcji dwusilnikowy
samolot Consolidated PBY Catalina znów wyruszył na poszukiwania. Zapas paliwa umożliwiał
trzydziestosześciogodzinny lot. Nareszcie ustąpiła nieco mgła, lecz nasilił się wiatr. Z północnego zachodu
nadciągał sztorm z wysoką falą. Nie do pomyślenia były próby wodowania przy takim stanie morza. Kozłow
jednakże wystartował. Miał zamiar krążyć nad tratwą, jeżeli ją znajdzie, i czekać na przyjście
kontrtorpedowca Floty Północnej. W ten sposób pomógłby marynarzom odnaleźć rozbitków.
W siedem godzin po starcie lotnik zameldował, że widzi tratwę i leżących na niej ludzi. Jednocześnie
zaznaczył, że trwa sztorm i wodowanie jest niemożliwe. W odpowiedzi przyszła depesza:
„Kontrtorpedowiec przyjść nie może, działajcie zgodnie z możliwościami”.
— Co o tym myślicie? — zwrócił się Kozłow do pozostałych członków załogi.
— A co my mamy do myślenia? Ty jesteś dowódcą, to myśl i decyduj — odpowiedział nawigator
Lesnow.
— Ja uważam, że jesteśmy gotowi do wodowania — stwierdził mechanik Kamirny.
— Więc wodujemy! — zadecydował Kozłow. Wysokość fali sięgała czterech metrów. Kozłow odebrał
ster drugiemu pilotowi. Chciał sam wykonać ten trudny manewr.
— Jeżeli nie trafię na grzbiet fali, po nas — uprzedził towarzyszy. — Przygotować się na najgorsze.
Trafił jednak. Samolot odbił się od wodnego grzbietu i przeskoczył na następny. Jak płaski kamyk
rzucony na wodę ślizgał się z fali na falę, aż rozkołysany stanął w miejscu. Mechanik wyłączył silniki.
Pozostało jedynie podać linę na tratwę. Kamirny uczynił to błyskawicznie. Jeden za drugim rozbitkowie
przenoszeni byli na pokład, gdzie Lesnow poił ich gorącą herbatą i okrywał przemarznięte ciała kocami.
Z czterdziestu ludzi, znajdujących się na tratwie, przy życiu pozostało tylko czternastu, z tych zaś
jedynie sześciu mogło samodzielnie przedostać się na pokład samolotu.
— I co teraz, dowódco? — spytał mechanik: — Nie wystartujemy. Maszyna przeciążona i ta fala...
— Prawda — odrzekł Kozłów. — Włącz silniki. Płyniemy do Wyspy Białej.
Kozłow nawet nie próbował startować. Catalina szła na pływakach jak dziwaczny, skrzydlaty
katamaran. Po dziesięciu godzinach osiągnęła brzeg wyspy. Trzynastu ludzi przeżyło tę morderczą jazdę.
Jeden zmarł na pokładzie samolotu.
Z sześciuset osiemnastu osób, znajdujących się na „Marinie Raskowej” i dwóch zatopionych
trałowcach, udało się wyłowić z wód Morza Karskiego dwustu pięćdziesięciu sześciu ludzi, którzy przeżyli
tragedię.
DWÓCH NA LĄDOLODZIE
Nie ulegało wątpliwości, że niemiecka baza znajduje się gdzieś w pobliżu. Ci dwaj, którzy w panice
uciekli za wzgórze, nie mogli odejść daleko. Nie byli przecież odpowiednio ubrani do wędrówki przez
Grenlandię, nigdzie też Jensen nie spotkał śladów psiego zaprzęgu. Trzeba zatem jak najszybciej
zawiadomić dowódcę patrolu, Iw Paulsena, o spotkaniu i jak najszybciej dać znać gubernatorowi Eske
Brunowi o obecności Niemców.
Trzy psie zaprzęgi ruszyły w drogę. Jensen nie zabrał ze sobą ani jednego przedmiotu znalezionego w
chacie, nawet pistoletu. W Grenlandii nie zabierało się cudzych rzeczy.
Do Eskimoness mieli ponad siedemdziesiąt mil. Do wieczora przejść mogli prawie jedną trzecią tej
drogi. Jensen wiedział, że przed zmrokiem zdążą do znanej mu myśliwskiej chaty leżącej na trasie. Tam
muszą się zatrzymać, odpocząć, a przede wszystkim wysuszyć po przymusowej kąpieli obok wyspy Sabine.
Do rana przecież nic stać się nie może.
Tymczasem po śladach psich zaprzęgów szło na południe ośmiu ludzi w zielonoszarych wojskowych
mundurach.
Oczywiście Ritter, wysłuchawszy relacji swoich podwładnych, natychmiast zrozumiał, że stało się coś
najgorszego. Jego tajna stacja meteorologiczna została wykryta! Jeżeli ci z psimi zaprzęgami nie zostaną
ujęci jeszcze dziś, jutro może być za późno, a pojutrze najpewniej pojawią się amerykańskie bombowce. Nie
ma innego wyjścia. Trzeba ich dogonić. Nie można dopuścić, aby intruzi doszli do jakiejkolwiek stacji
radiowej. To prawda, że jego ludzie są rozleniwieni i nie przygotowani do pościgu. Muszą jednak wyruszyć.
Bóg jest z nimi, Bóg i... pogoda, która będzie sprzyjała. Nad Grenlandią stoi bezwietrzny, rozległy wyż.
Widzialność wspaniała. I nic nie zapowiada nadejścia purgi, w czasie której jego ludzie ubrani jedynie w
wojskowe płaszcze, nie zdołaliby przejść nawet kilku mil. Widział on przecież jeszcze na Spitsbergenie te
straszliwe zawieje śnieżne, kiedy człowiek nie dostrzega własnej, wyciągniętej dłoni, a z chaty wyjść może
tylko ubezpieczywszy się liną.
Zmęczone trudami dnia.psy podniosły alarm za późno. Eskimosi Ewald i Thomas, śpiący w ubraniu,
wypadli przed chatę i pomknęli za pobliskie wzgórze. Jensen wybiegł za nimi zdążywszy chwycić jedynie
karabin. Futrzana kurtka i buty z psiej skóry pozostały w domku. Na szczęście noc była ciemna,
bezksiężycowa, mógł więc ukryć się za którymś z ogromnych głazów, jakich pełno było wokół. Lecz cóż z
tego? Jensen zrozumiał, że oto nadchodzi jego koniec. Bez futra i butów nie dotrze do Eskimoness. Mimo to
ruszył na południe.
Okolicę znał doskonale, biegł więc dość szybko, gdyż tylko w ten sposób mógł uniknąć zamarznięcia.
Wkrótce z wełnianych skarpet pozostały strzępy, a stopy zaczęły krwawić. Na szczęście rozległy cyklon nie
zapowiadał śnieżnej zawiei. Purgi, typowej dla tej szerokości geograficznej, z pewnością by nie przeżył.
Coraz bardziej bolały go stopy i odmrożona twarz, ale wciąż szedł. Nożem uciął rękawy ubrania i omotał
nimi nogi. Wystarczyło to na krótko.
Trudno w to uwierzyć, ale po dwunastu godzinach udręki dotarł do Eskimoness i stanął przed
Paulsenem. Kilka minut trwała zwięzła relacja z minionych wydarzeń i do Godthab poszła radiodepesza.
Oczekując na odpowiedź gubernatora Paulsen intensywnie rozmyślał nad sytuacją. Wydało mu się
oczywiste, że Niemcy zaatakują Eskimoness. Położenie było trudne.
Do chwili nadejścia Jensena w bazie przebywało tylko dwóch Duńczyków: Paulsen i siedemnastoletni
radiotoelegrafista Kurt Olsen. Pozostali członkowie patrolu wykonywali swe zadania w terenie. Paulsena
niepokoiło i to, że tych ludzi mogło w drodze powrotnej spotkać to samo, co Jensena, gdyż Niemcy już z
pewnością znają marszruty Duńczyków. Jakże nieostrożnie postąpił Jensen pozostawiając w chacie swój
dziennik.
W tej sytuacji było tylko jedno wyjście. Posłać na północ gońca, aby uprzedził zwiadowców o
śmiertelnym niebezpieczeństwie. A gońcem tym mógł być jedynie... Marius Jensen. Wiedział, że musi się
tego podjąć. Trzynastego marca, wczesnym rankiem, wyruszył na saniach w kierunku Ile de France, gdzie
spodziewał się spotkać Eli Knudsena.
Tymczasem również i Ritter zawiadomił swą centralę o wykryciu stacji. W odpowiedzi otrzymał
depeszę: „Zaatakować i zniszczyć Eskimoness. Działać stosownie do okoliczności”. Nie był to wprawdzie
rozkaz jednoznaczny, bo cóż to znaczy, „stosownie do okoliczności”, lecz pierwsza jego część nie budziła
wątpliwości.
Dwudziestego trzeciego marca Olsen zauważył zbliżających się Niemców.
Nadciągał mglisty wieczór. Duńczycy mieli dwa karabiny, Niemcy zaś uzbrojeni byli po zęby. Było ich
wprawdzie tylko sześciu, lecz zbliżali się na trzech zaprzęgach zdobytych przy wyspie Sabine. Na jednych z
sań Paulsen dostrzegł karabin maszynowy. Przewagę mieli kolosalną, lecz nie zaatakowali od razu. Zajęli
wygodne stanowiska bojowe i Ritter przystąpił do rozmów. Proponował Paulsenowi oddanie się do niewoli.
Paulsen nie odpowiadał. Niemiec nalegał coraz natarczywiej.
— Zamierzacie się bronić? — pytał.
— Zamierzamy — odpowiedział w końcu Paulsen.
W tym momencie na ściany domu i jego okna spadł grad pocisków z cekaemu. Przed wejściem pękły
dwa granaty. Posypało się szkło. Paulsen pojął, że opór dwóch ludzi z dwoma karabinami ręcznymi na nic
się nie zda. Należało opuścić straconą pozycję. Przez zapasowe drzwi w tylnej ścianie domu wypadli na
zewnątrz i pobiegli w dwie różne strony. Wkrótce zniknęli we mgle i zapadającym zmroku.
Ritter triumfował. Eskimoness, to przeklęte, zagrażające mu, gniazdo Duńczyków znalazło się w jego
ręku. Oczywiście spali wszystko doszczętnie. Zabierze tylko na sanie zapasy żywności i futra. O los zbiegów
troszczyć się nie musi. Nie są już niebezpieczni. Pozostali wszak w grenlandzkiej, lodowej pustyni bez psów
i zapasów żywności, a do najbliższego osiedla na południu, na wyspie Elle, jest więcej niż dwieście mil. Nie
dojdą.
Niemiec mylił się jednak. Olsen spotkał powracającego z patrolu na południu Henry Rudiego i razem z
nim dotarł właśnie do Elle. W znacznie gorszym położeniu znalazł się Paulsen. Szedł jednak uparcie,
wiedząc, że innego wyjścia nie ma. Za nim pozostało zajęte przez Niemców Eskimoness, przed nim ponad
dwieście mil pieszej wędrówki i perspektywa głodowej śmierci albo jeszcze straszniejszej od niej śmierci w
zawiei, która przecież mogła spaść na wybrzeże Grenlandii w każdej chwili. Z pewnością ta druga jest
groźniejsza. Głód na pewno uda mu się zaspokoić. Ma karabin i umie polować. Po kilku dniach wędrówki z
początkowego optymizmu nie pozostało nawet śladu. Dotychczas nie spotkał żadnej chaty, a nawet gdyby, to
zdawał sobie sprawę, że zapasów żywności w niej nie znajdzie. Dookoła ciągnęła się biała pustynia i w polu
widzenia nie było ani jednego zwierzęcia, które mógłby upolować. Nie było nawet lemingów. Ósmego dnia
pojawiły się halucynacje. Kolejną noc spędził w zaspie śnieżnej i w pewnej chwili odniósł wrażenie, że
umiera. Jeśli nie zdobędzie choćby odrobiny jedzenia, i to teraz, natychmiast, musi umrzeć. Spojrzał w
kierunku dalekiego celu swej drogi i dostrzegł chatę. Fatamorgana, pomyślał. Ale to nie był miraż. A w
chacie — cóż za radość — znalazł puszkę bobu, która leżała tam chyba od bardzo dawna. I ten bób uratował
go.
Czwartego kwietnia 1944 roku, jedenastego dnia marszu, pokonawszy 230 mil, w stanie krańcowego
wyczerpania dotarł do maleńkiego ludzkiego osiedla. Tam oczekiwała już nań depesza gubernatora, który od
Olsena dowiedział się o zniszczeniu Eskimoness. „Natychmiast zebrać patrol w Scoresbysund. Strzec ludzi!”
— brzmiało polecenie.
Tymczasem lejtnant Ritter odczekał w Eskimoness dwa dni, mając nadzieję, że do osady dotrze któryś z
ludzi Eske Bruna, znajdujących się gdzieś na patrolu. Ale nikt się nie pojawił, więc ruszył w drogę powrotną.
Był zadowolony. Baza przeciwnika została zniszczona, a Duńczycy, rozsiani po pustkowiu, pozbawieni sań,
bez ciepłej odzieży, nie stanowią już żadnego zagrożenia. I cóż z tego, że jego stacja została wykryta, skoro
przeciwnik stracił swoją. W najbliższym czasie można oczekiwać odejścia lodów i uwolnienia z nich kutra
„Sachsen”. On, Ritter, wykonał powierzone mu zadanie.
Wkrótce jednak pojawiły się wątpliwości. A jeżeli któremuś z Duńczyków udało się w jakiś sposób
powiadomić gubernatora o zaistniałej sytuacji. Mało to było prawdopodobne, jednak takiej możliwości nie
można wykluczyć.
Trzy doby Jensen szukał śladów Knudsena. Wszystkie, które dotychczas spotkał, były stare —
styczniowe i lutowe. Trzeciego dnia dostrzegł świeże odciski płóz. Ślad wiódł w kierunku wyspy... Sabine.
Za wszelką cenę trzeba było dogonić przyjaciela, ostrzec o grożącym niebezpieczeństwie i zmienić trasę.
Lecz oto i chata myśliwska, ta sama, z której uciekali dwaj Niemcy przed kilkoma dniami. Przed chatą
stoi psi zaprzęg. Oczywiście, Knudsen musi być wewnątrz. Pchnął drzwi wiodące do niej i ujrzał
wymierzone w siebie dwie lufy pistoletów maszynowych. Na podłodze leżał Knudsen. Zabity.
Jensen został związany, rzucony na sanie i psy ruszyły w kierunku niemieckiej stacji. Kiedy przybyli na
miejsce, Ritter już czekał. Natychmiast przystąpił do przesłuchania.
— Twoje nazwisko?
Jensen milczał.
— Nie chcesz rozmawiać? Trudno, poczekamy, może się zdecydujesz. A jak ci się podoba los twojego
przyjaciela? Prawdę powiedziawszy nie chcieliśmy go zabijać, ale on się bardzo spieszył, a to nie było nam
na rękę. — Ritter rozgadał się. — Ciekawe, dokąd tak się spieszył? Czyżby do Eskimoness? Jeżeli tak, to
niepotrzebnie. Spaliliśmy Eskimoness. Było tam kilku waszych. Nie wiem, co się z nimi stało. Pewnie
zamarzli. A przecież myśmy was nie prześladowali. Myśmy chcieli tutaj spokojnie pracować. Przyznasz,
Jensen, że nie zaczęliśmy pierwsi.
Jeniec drgnął.
— Skąd wiecie, jak się nazywam.
Ritter sięgnął do torby i wyjął z niej dziennik Jensena.
— Twój dziennik? Tak dokładnie wszystko w nim opisałeś, że poznaliśmy cię od razu. A teraz jeżeli
chcesz milczeć, milcz sobie, i tak wszystko wiemy o tej waszej śmiesznej, możesz mi wierzyć, Jensen,
bardzo śmiesznej armii. Ty jesteś doświadczonym polarnikiem i dobrze wiesz, że nie masz nawet cienia
szansy. Tak się złożyło, że ja też jestem polarnikiem, tyle że odrobinę lepszym od ciebie.
Ritter ironizował, lecz za tą ironią krył się niepokój o los stacji. Mogła być zniszczona przez
amerykańskie bombowce. A jeżeli jego umiłowane dziecię, jego stacja polarna, przestanie istnieć? Nawet
jeżeli on sam ocaleje, to nie uniknie rozmowy z „Cichutkim” lub jego mocodawcami. I może sobie
wyobrazić, jak rozmowa ta będzie przebiegała. „Po jakiego diabła, Ritter, zajmowałeś się tymi wszystkimi
głupstwami? Po cholerę urządzałeś najazdy na wioski tych dzikusów? Siedziałbyś cicho i zajmowałbyś się
tym, co ci robić kazano. Polecenie było wyraźne: wysyłać meldunki i działać stosownie do okoliczności.
Mów teraz, gdzie jest baza, gdzie twoi ludzie, gdzie statek”.
Tak, zabrnął w ślepą uliczkę. Ale czy naprawdę nie ma już żadnego wyjścia. A gdyby znalazł inne
miejsce dla stacji? To jest myśl! Aby jednak zrealizować pomysł, powinien zmusić Jensena do pomocy.
Lepszego przewodnika po grenlandzkim wybrzeżu trudno sobie wyobrazić. Herman Ritter podjął decyzję.
Znajdzie zaciszną zatoczkę pięćdziesiąt albo siedemdziesiąt mil na północ i psimi zaprzęgami przewiezie
sprzęt. A gdy odejdą lody i „Sachsen” zostanie uwolniony, resztę przewiezie się kutrem. Oczywiście,
wszystko trzeba tak zorganizować, aby stacja nawet na jeden dzień nie przerwała pracy. Ale to da się zrobić.
Najważniejsze, że nie ma już na wschodnim wybrzeżu duńskiego patrolu. A szukać miejsca na nowe
obozowisko pojedzie razem z Jensenem.
Ritter dokładnie przemyślał tę sprawę i wyprawa nie wydawała mu się niebezpieczna. Wszystko
przewidział. Potrafił pozbawić Jensena możliwości działania. Z pistoletem maszynowym na ramieniu, z
parabellum i nożem u pasa, czegóż ma się obawiać? Naturalnie, musi być czujny, zwłaszcza w nocy, ale i z
tym sobie poradzi. Na noc będzie Jensenowi wiązać ręce, odbierze mu buty z psiej skóry i wierzchnią
odzież. Że wyprawa nie będzie łatwa, to pewne, ale czyż on, Herman Ritter, nie uczestniczył już w
trudniejszych. Jensen zaś wyboru nie ma. Musi robić to, co mu poleci.
Wyjechali z bazy w Zatoce Hanssee na północ. Dziesięciodniowy zapas żywności dla ludzi i psów,
namiot i śpiwory, prymus z zapasem nafty, oto cały ładunek. Dla dziesięciu grenlandzkich psów, idących w
zaprzęgu, to drobnostka. Potrafią ciągnąć sanie z trzystukilogramowym ładunkiem. Jensen posłusznie
prowadzi zaprzęg, wybornie omija niebezpieczne miejsca. Wygląda na to, że Duńczyk pogodził się z losem.
Nawet rozmawiają trochę ze sobą w czasie postojów. Ale Niemiec mu nie ufa. Na każdą noc odbiera mu
ubranie i wiąże ręce.
Już kilka dni znajdowali się w podróży, lecz Ritter żadnego z oglądanych miejsc nie uznał za
wystarczająco dobre. W końcu doszedł do wniosku, że dalsza wędrówka na północ nie ma sensu. Trzeba
wrócić i szukać na południu od Zatoki Henssee. Ale w drodze powrotnej muszą ominąć stację. Nie chciał
lejtnant narażać się na uszczypliwe uwagi „Cichutkiego”.
Jensen posłusznie zawrócił zaprzęg. Po całym dniu jazdy znaleźli się znów przy chacie myśliwskiej,
tym razem w zatoce Mosquito. Tu można było odpocząć, nabrać sił do dalszej wędrówki. Zatrzymali się.
Duńczyk poszedł na czoło zaprzęgu, do przewodnika, Ritter zaś ruszył ku chacie i zniknął w jej wnętrzu.
Nagle Marius spojrzał na sanie i zamarł z wrażenia. Na samej górze, na ładunku, leżał pistolet maszynowy.
Duńczyk chwycił broń i odciągnął zamek. Kopniakiem otworzył drzwi do chaty.
— Ręce do góry i odwrócić się! — rozkazał. Niemiec posłusznie wykonał polecenie. Jensen oparłszy
lufę o jego plecy lewą ręką wyrwał mu zza pasa parabellum. Dokonawszy tego, odstąpił kilka kroków do
tyłu.
— Zdejm buty i futro! Tylko spokojnie, bo będę strzelał.
Gdy Ritter wykonał i to, padł następny rozkaz:
— Stań twarzą do ściany.
Trzymając wciąż gotowy do strzału pistolet, wyrzucił odzież i bufy Rittera przez otwarte drzwi.
Niemiec stał pod ścianą w skarpetkach i mundurze lejtnanta.
-— Teraz możesz się odwrócić, Ritter. Ja odchodzę do swoich, ty tu zostaniesz. Żarcia ci, oczywiście,
nie dam — powiedział niezbyt głośno i już był na saniach. Krzyknął na psy, strzelił z bata i zaprzęg ruszył.
Ritter został niewolnikiem chaty. Zdawał sobie sprawę, że na żadną pomoc liczyć nie mógł. Nawet
gdyby jego ludzie ruszyli na poszukiwania, to poszliby na północ, on zaś znajduje się w przeciwległej stronie
Grenlandii. Leżał na pryczy i nie mógł myśleć o niczym innym, jak tylko o śmierci w tej dzikiej, lodowej
krainie.
Trzeciego dnia zdawało mu się, że ma halucynacje. Usłyszał szczekanie psów. To koniec, pomyślał z
rozpaczą.
Te trzy doby i dla Mariusa Jensena były ciężkie. Pierwszego dnia jak uskrzydlony przebył czterdzieści
mil i zanocował w napotkanej po drodze chacie. Psy spały pod progiem. On usnąć nie mógł. Bez przerwy
myślał o tym, to się stało. Dręczył go niepokój i wyrzuty sumienia. Nigdy dotąd nie zdarzyło mu się, by
pozostawił człowieka samotnego, w dodatku bez ubrania i żywności, pośród groźnych grenlandzkich lodów.
Gdyby ktokolwiek przedtem powiedział mu, że jest zdolny do takiego czynu, rzuciłby się na drania z
pięściami. A teraz... To prawda, że Ritter jest wrogiem, że on i jego ziomkowie napadli na ojczyznę Jensena,
Danię. Co więcej, nie wahał się on zabić Eli Knudsena. Ale czy to wszystko usprawiedliwia jego, Jensena,
postępek? Gdyby doszło do otwartej walki, Jensen strzelałby do tego Niemca bez wahania. Ale go ograbić?
Odebrać odzież, pozostawić na pewną śmierć? Tak postępować nie wolno. Lepiej było od razu zastrzelić.
Nie, zastrzelić też nie mógł. Przecież tamten był bezbronny. Diabli wiedzą, i tak źle, i tak niedobrze. Jednego
tylko Marius Jensen był pewny — od tej chwili nie zazna spokoju. Sumienie go zadręczy. Przestał się wahać.
Zaczął zaprzęgać psy.
To nie była halucynacja. Prawdziwy zaprzęg sunął ku chacie Rittera. Przy saniach biegł Jensen z bronią
gotową do strzału, zaś w drzwiach chaty stał Ritter, przygotowany na przyjęcie kuli. Strzał jednak nie padł.
— Trzymaj. To są twoje buty i szuba. Ubieraj się. Biorę cię do niewoli. Dowiesz się, dokąd jedziemy,
gdy będziemy na miejscu. Przy najmniejszej próbie oporu, zastrzelę.
Odwróciły się role. Teraz Jensen nie miał prawa do błędu. I Ritter zrozumiał, że Duńczyk błędu nie
popełni.
Szli na południe dwadzieścia sześć dni, wreszcie 13 maja na horyzoncie pojawiła się wieża kościoła w
Scoresbysund. Eskimoscy obserwatorzy zameldowali Paulsenowi, że zbliża się jakiś zaprzęg, lecz idzie
dziwnie wolno, z bardzo dalekiej zapewne podróży. Paulsen od razu poznał Mariusa. Rzucili się sobie w
objęcia.
— Gdzieś był? Co się działo? Myśleliśmy, że zginąłeś. Gdzie Knudsen? A ten, co to za jeden?
Zmęczony podróżą Jensen mówił cicho.
— Jak widzisz, żyję. Knudsen zabity. Zastrzelono go. To oni — wskazał na Niemca. — Ten nazywa się
Ritter. Jest ich dowódcą. Najpierw zostawiłem go w Mosquito, ale potem wróciłem po niego.
Paulsen nie wytrzymał:
— Jak to? Nie lepiej było go od razu zastrzelić? Po coś go zabierał?
— Po co? Chociażby po to, aby miał kto odpowiadać na twoje głupie pytania. Teraz idę spać.
Za ten marsz przez fiordy, lodowce i zaspy śnieżne kaprala Mariusa Jensena czekały dwa medale —
amerykański i angielski. W grenlandzkiej armii żadnych odznaczeń nie było. Gubernator Eske Brun nie
pomyślał o ich ustanowieniu.
ZAKOŃCZENIE
Ofensywa styczniowa 1945 roku wstrząsnęła frontem wschodnim. Wojska radzieckie, wyszedłszy z linii
Wisły, dotarły do Odry i stanęły u wrót Berlina. Wojna w Europie weszła w ostatnią fazę. Rozstrzygała się na
frontach lądowych. Działania morskie w tym okresie miały już tylko ograniczony wpływ na ostateczne
wydarzenia. Niemniej nie traciły na zaciętości.
Na radzieckiej Północy sytuacja wyjaśniła się kilka miesięcy wcześniej. 25 października radio
moskiewskie przekazało rozkaz Naczelnego Dowódcy: „Wojska Frontu Karelskiego w pościgu za
nieprzyjacielem przekroczyły granicę państwową Norwegii i w ciężkich warunkach polarnych zdobyły w
dniu dzisiejszym miasto Kirkenes, ważny port na Morzu Barentsa...”
Właściwie rozkaz ten stanowił podsumowanie wielkiej operacji na północy, podczas której
uczestniczące w niej oddziały i związki taktyczne Floty wykonywały najróżniejsze zadania.
Przede wszystkim przełamana została długotrwała, głęboko urzutowana obrona Niemców na Półwyspie
Średnim. Na południowym wybrzeżu Zatoki Maativuono wysadzony został desant taktyczny 63 brygady
piechoty morskiej. Kutry torpedowe i ścigacze okrętów podwodnych pod silnym ogniem artylerii,
moździerzy, broni ręcznej i maszynowej, sforsowały wejście do Zatoki Petsamuvuono i wysadziły desant w
porcie Linachamari, co przyspieszyło zajęcie portu Petsamo (Pieczenga) przez wojska Frontu Karelskiego i
piechotę morską Floty Północnej. Oddziały desantowe, wysadzone w rejonach Peuravuono, Suolavuono,
Aaresvuono, w Kobholm fiord, Jar fiord i Holmengro fiord, oczyściły od nieprzyjaciela południowe
wybrzeża Varanger fiordu. Desanty te zlikwidowały niemieckie posterunki oraz zdobyły latarnie morskie i
elektrownie, pomagając wojskom Frontu Karelskiego w zdobyciu miasta i portu Kirkenes, zaś lotnictwo
radzieckie, okręty podwodne i kutry torpedowe nieustannymi atakami zakłócały komunikację morską
nieprzyjaciela.
Niemcy, wyparci z okręgu Petsamo i Kirkenes, opuścili również porty i lotniska położone w fiordzie
Varanger. W lutym wycofali się z rejonu Honningsvog, a w marcu z Hammerfest, Alta i Tromsö.
Nieprzyjaciel oddalił się od portów radzieckich, skurczyły się jego możliwości operacyjne. Trwała jednak
nadal zacięta wojna podwodna.
Po upadku niemieckich baz atlantyckich w portach Norwegii znalazło się około stu U-bootów, z których
trzydzieści dowództwo Kriegsmarine użyło na Morzu Barentsa przeciwko żegludze radzieckiej. Nie mając
już żadnych wiadomości o aktualnych pozycjach konwojów, gdyż lotnictwo niemieckie było bardzo
osłabione, a wszystkie bazy na wyspach Oceanu Lodowatego zlikwidowane, U-booty musiały podchodzić
do wybrzeży i szukać konwojów tam, gdzie prawdopodobieństwo ich spotkania było największe, a więc u
wejścia do Zatoki Kolskiej i podejściach do radzieckich portów. Ale teraz Flota Północna, dysponująca
pancernikiem, krążownikiem, 18 niszczycielami, 22 okrętami podwodnymi, 11 dozorowcami, 40 ścigaczami
torpedowymi, 64 trałowcami, 30 ścigaczami okrętów podwodnych i 721 samolotami zapewniała statkom
niezawodną obronę.
Odbudowane też zostały i wyposażone na nowo wszystkie zniszczone przez Niemców meteorologiczne
stacje polarne. Meteorolodzy pracowali teraz w znacznie lepszych niż w latach poprzednich warunkach.
„Obcięta mapa” wypełniała się informacjami nadchodzącymi z Europy. Powstało też kilka nowych stacji na
północnym wybrzeżu Norwegii.
Nadszedł dzień 8 maja. Wkrótce po północy admirał Gołowko otrzymał odpis depeszy niemieckiej w
tłumaczeniu rosyjskim: „Rozkaz dowództwa niemieckiego do okrętów podwodnych na Morzu Północnym,
przekazany przez radio z Narwiku 8 maja, anulować. Bezwarunkowo wykonać następujące warunki
Związku Radzieckiego i sojuszników zachodnich: 1. Od chwili obecnej okręty podwodne mają poruszać się
tylko w położeniu nawodnym; 2. Numer okrętu podwodnego i współrzędne jego pozycji należy podać
otwartym tekstem do najbliżej położonej radiostacji brytyjskiej, amerykańskiej, kanadyjskiej lub radzieckiej;
3. W dzień należy podnosić czarną lub granatową flagę; 4. W nocy zapalać światła pozycyjne; 5. Całą
amunicję wyrzucić za burtę, zamki dział i zapalniki torped usunąć, miny zabezpieczyć; 6. Łączność radiową
i optyczną, utrzymywać wyłącznie tekstem otwartym; 7. Ściśle stosować się do zarządzeń dotyczących
kursów powrotnych do portów docelowych, które zostaną podane w następnych radiotelegramach; 8.
Zabrania się topić lub uszkadzać okręty i statki.”
Rozkaz ten nie wszystkie okręty niemieckie wykonały natychmiast. W chwili zakończenia działań
wojennych na morzu znajdowało się ciągle wiele okrętów wroga. Dopiero 28 maja Admiralicja brytyjska
ogłosiła, że Ocean Atlantycki i Ocean Lodowaty wolne są od nieprzyjacielskich okrętów podwodnych i
lotnictwa. Z tą chwilą zakończyły się działania wojenne za kręgiem polarnym.
A w Związku Radzieckim już od grudnia ogłaszano listy odznaczonych medalem „Za obronę
radzieckiego Zapolaria”, medalem, który przyznawano za bohaterskie czyny. Mają do niego prawo nie tylko
marynarze Floty Północnej i żołnierze Frontu Karelskiego, lecz wszyscy, którzy swoją pracą przyczynili się
do obrony kraju. Również nieznani, bo rzadko przebywający na Wielkiej Ziemi, pracownicy naukowi stacji
meteorologicznych.
Dzień Zwycięstwa w Polarnoje upamiętnił się piękną pogodą, jakby w nagrodę dla tych zwłaszcza,
którzy są z nią „na ty”.