background image

Bohdan Kaznowski

GDZIE RODZĄ SIĘ CYKLONY

Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej

Warszawa 1985

Okładkę projektował: Marek Soroka

Redaktor: Wanda Włoszczak

Redaktor techniczny: Irena Chojdak-Rybarczyk

background image

OBCIĘTA MAPA

Różnych pytań mógł się spodziewać inżynier Anatolij Gorolejczenko — bądź co bądź ponad miesiąc 

był nieobecny w Zarządzie Głównym, a i zadanie, które w tym czasie wykonywał na tyłach wroga, też nie 
należało   do   codziennych  —   lecz   pytanie,   jakie   padło   z   ust   urzędnika   księgowości,   doprawdy   mogło 
wprowadzić w osłupienie.

— Nie rozumiem, o co chodzi?
— Po prostu, chodzi o to, gdzieście byli, Anatoliju Władimirowiczu?
— Dlaczego chcecie to wiedzieć?
— Muszę wiedzieć. Jest takie zarządzenie, że trzeba tu wpisać, gdzieście byli.
— No to piszcie: w oddziale partyzanckim.
— To wiem. Ale gdzie, dokładnie?
Urzędnik nie  dawał  za  wygraną.  Zawsze   był  taki  dociekliwy i   pedantyczny,  zawsze  byle  papierek 

oglądał po dziesięć razy. Nie zmieniła go, jak się okazuje, nawet wojna.

— Jak wam tak bardzo zależy, spytajcie Jewgienija Fiedorowa.
— Co wy! On mnie z taką drobnostką nawet nie przyjmie. On jest zresztą chyba w Sztabie Generalnym. 

Ma ważniejsze sprawy na głowie. Więc gdzieście byli?

— Iwanie Piotrowiczu — inżynier mówił wolno, ze źle skrywaną nutką zniecierpliwienia — gdybym 

was nie znał tyle lat, pewnie bym spytał: „Jak myślicie, komu może zależeć na dokładnej lokalizacji naszych 
baz partyzanckich? Komu chcecie przekazać tę wiadomość? A może pomówilibyśmy o tym w obecności 
kogoś z kontrwywiadu?”

Księgowy zaniemówił na chwilę.
— Co wy, Anatoliju Władimirowiczu! Ja nie wiem, jak wam rozliczyć delegację. Bo jak byliście w 

mieście, to należy się parę rubelków więcej. A jak byliście na wsi, to mniej. I ja to muszę wiedzieć. Ja się 
muszę pod tym podpisać.

Gorolejczenko dawno nie śmiał się tak serdecznie i szczerze.
— Piszcie: w lasach Białorusi. Możecie to podciągnąć pod „wieś”? Bo w żadnym mieście nie byłem.
— Można podciągnąć.

W lasach Białorusi znalazł się inżynier konstruktor Gorolejczenko pewnej majowej nocy. Spadł pod 

czaszą spadochronu nie opodal partyzanckiego obozowiska i, chociaż był to jego pierwszy skok w życiu, 
mniej niepokoił się o własne lądowanie, niż o los dwóch walizek, które razem z nim wyleciały z Moskwy. 
Zawierały aparaturę, w konstruowaniu której brał udział jeszcze przed wojną, gdy był pracownikiem Służby 
Hydrologiczno-Meteorologicznej przy Radzie Komisarzy Ludowych ZSRR. Meteorologom potrzebne były 
stacje automatyczne, takie, które bez obsługi mogłyby rejestrować podstawowe dane i o określonej porze 
przekazywać je  przez  radio do stacjonarnych punktów obserwacji. Miałoby  to  szczególne  znaczenie  na 
bezdrożach Syberii i Dalekiej Północy, gdyż nie w każdym miejscu ogromnego terytorium ZSRR można 
było budować stałe stacje z pełną obsługą.

Ten automat, mieszczący się w dwóch futerałach-walizkach, był prototypem opracowanym dla cywilnej 

„służby pogody”. Lecz wybuchła wojna i wszystko się zmieniło.

Już   w   lipcu   1941   roku   Służba   Hydrologiczno-Meteorologiczna   przekształcona   została   w   Główny 

Zarząd Hydrologiczno-Meteorologiczny  Armii  Czerwonej,  który wszedł  w  skład Narodowego  Komitetu 
Obrony. Szefem zmilitaryzowanej, radzieckiej „służby pogody” został znany sprzed wojny Bohater Związku 
Radzieckiego,   badacz   polarny,   Jewgienij   Fiedorow.   Teraz,   podlegał   on   bezpośrednio   szefowi   Sztabu 
Generalnego. Militaryzacji wymagała komplikująca się sytuacja wojenna. Militaryzacja przewidziana była 
zresztą w planach mobilizacyjnych.

Gorolejczenko nie został zmobilizowany, nie otrzymał munduru, lecz propozycję lotu na tereny objęte 

działaniami partyzantów, gdzieś między Mohylewem a Witebskiem. Przyjął tę decyzję tak, jak żołnierz 
przyjmuje rozkaz, zdając sobie sprawę z niezwykłego znaczenia misji. Był wszak nie tylko konstruktorem, 
lecz również meteorologiem, głęboko rozumiejącym związek wojny z... pogodą. Czyż nie myślał o tym 
jeszcze na studiach, czyż nie doszedł do wniosku, że wojownicy nawet w prehistorycznych czasach doceniać 
musieli   wpływ   pogody  na   własne   poczynania   i   uwzględniali   go  planując   swoje   prymitywne   działania? 
Musieli oni wiedzieć, że napaść na przeciwnika najlepiej jest w nocy, we mgle albo w deszczu. Śnieg 
utrwala ślady, wiatr przenosi zapachy...

A cóż dopiero mówić o wojnie nowożytnej. Czołgi i samoloty, okręty nawodne i podwodne, ba, nawet 

artyleria, nie mogą obejść się bez prognozy pogody. Wysokość i gęstość zachmurzenia, wiatr przy ziemi i na 

background image

wysokości,   kierunek   i   wysokość   morskiej   fali,   zmiany   poziomu   morza   związane   z   odpływami   i 
przypływami, głębinowe prądy morskie, dryfujące pola lodowe, opady mgły i zawieje, widzialność pionowa 
i   pozioma,   słowem   dokładna   znajomość   wszystkich,   bez   wyjątku,   zjawisk   występujących   aktualnie   w 
atmosferze stała się wręcz koniecznością. Zdobyciem różnorodnych i możliwie najdokładniejszych danych o 
pogodzie zainteresowani są wszyscy ludzie biorący udział w wojnie. Artylerzysta musi znać siłę i kierunek 
wiatru, gdyż ma on wpływ na tor lotu pocisku. Te same warunki pogody mogą bądź ułatwić, bądź utrudnić 
działania   bojowe.   Niskie   chmury   przeszkadzają   bombowcom,   lecz   sprzyjają   szturmowcom   w   skrytym 
podejściu   do   celu.   Mgła   nad   lotniskiem   nie   pozwala   na   start   i   lądowanie   własnym   samolotom,   lecz 
jednocześnie chroni przed bombardowaniem wroga. W puszystych cumulusach łatwo ukryć się myśliwcom i 
wyczekiwać dogodnej chwili do ataku, lecz gdy oddzielne chmury kłębiaste zaczynają łączyć się i powstaje 
zachmurzenie burzowe typu cumulonimbus, samoloty muszą wracać do swoich baz.

Inżynier Gorolejczenko wiedział więc, ile zależy od powodzenia lub niepowodzenia jego wyprawy. Czy 

szczegółowo tłumaczyć to partyzantom, wśród których się znajduje?

Nie   musi.   Oni   wykonują   rozkaz   Sztabu   Partyzanckiego.   Dróżkami   znanymi   jedynie   zwiadowcom 

przyszli na to leśne wzgórze, aby rozpiąć antenę w koronach brzóz, dokonać połączeń, rozwinąć i włączyć 
stację.

— Poczekamy, aż podejmie pracę — przerwał milczenie Gorolejczenko.
Nie odpowiedzieli mu ani słowem. Nie spotkał się ze zrozumieniem partyzanckich zwiadowców. Dla 

nich ten kilkugodzinny marsz był czasem straconym.

Gdy wychodzili z obozowiska, oddział szykował się do akcji bojowej. Tymczasem ci trzej, wyznaczeni 

do pomocy i zapewne ochrony inżyniera, nie biorą w niej udziału. Stąd rozgoryczenie. Siedzą na zwalonym 
pniu, zaciągają się skrętami i wzruszają ramionami.

— Rozkaz, owszem, jest rozkazem, więc wykonaliśmy go — odezwał się wreszcie jeden z nich. — Ale 

powiedzcie, o czym będzie meldowała ta stacja? Że ptaki śpiewają, że zające biegają, że słoneczko świeci? 
Aż Moskwa musi o tym wiedzieć?

Trzeba im wyjaśnić. I to tak, żeby przestali dąsać się i boczyć, żeby zrozumieli, że to, co robią, jest 

nieodzownie potrzebne, nawet ważniejsze niż akcja na niemiecki pociąg, w której nie biorą udziału. I tak 
muszą tu zostać, dopóki stacja nie podejmie pracy, więc spróbuję.

— Będzie  informować  o  stanie  pogody.   Co cztery godziny — powiedział Gorolejczenko.
— No i co z tego?
— Dobrze. Powiem, co z tego.
I oto dowiadują się o rzeczach, których istnienia nawet nie podejrzewali. Przede wszystkim o tym, że 

już w pierwszym dniu wojny wszystkie dane meteorologiczne stały się ściśle tajne, a kody służące do ich 
rozszyfrowania znalazły się za siedmioma pieczęciami. W biurze Gorolejczenki także w pierwszym dniu 
wojny otwarto sejfy pancerne i złamano pieczęcie na kopertach zawierających tajne instrukcje.

Dotychczas było tak, że w dowolnym biurze synoptycznym co osiem godzin rozpoczynał pracę telegraf 

i  wyrzucał  z  siebie  kombinację  cyfr. Na  przykład  taką: 1509 27595 62204 97286 95813 09402 98409 
00610... W międzynarodowym kodzie meteorologicznym depesza ta oznaczała: „Dziś, 13 maja, o godz. 9.00 
czasu środkowoeuropejskiego na stacji hydrometeorologicznej Murmańsk zachmurzenie bez opadów, pół 
godziny temu była mgła, dwie godziny temu opad deszczu. Ilość opadu 4/10 milimetra. W chwili obserwacji 
8/10 nieba pokryte jest chmurami, przy czym 5/10 to zachmurzenie warstwowo-kłębiaste. Brak pierzastego. 
Dolna   podstawa   chmur   600   metrów.   Temperatura   powietrza   +15°C,   punkt   rosy   +9°C.   Ciśnienie 
atmosferyczne sprowadzone do poziomu morza wzrosło o 0,2 milibara. Wiatr południowo-zachodni bez 
porywów 4 m/s. Widoczność pozioma 10 km. Minimalna temperatura w nocy +9°C, na powierzchni ziemi 
+6°C. Powierzchnia gleby szara, lecz bez szronu. Szczególnych zjawisk atmosferycznych nie ma”.

Te dane trafiały na stół meteorologa, gdzie już leżała mapa półkuli północnej z siatką geograficzną i 

konturami kontynentów. Mapa ta pokryta jest także mnóstwem maleńkich kółeczek, z których każde ma 
swój numer porządkowy. Kółeczka te, to stacje obserwacyjne.

— Podobne do tej, naszej. — Gorolejczenko wskazał na aparaturę. — Gdy zacznie nadawać, a Moskwa 

odbierze meldunek, kółeczko to zostanie narysowane na mapie półkuli północnej.

Stacja podjęła pracę. Inżynier sprawdził czas i, stwierdziwszy, że zgadza się z zaprogramowanym, 

zarządził odwrót.

W drodze powrotnej inżynier dalej opowiadał zwiadowcom, jak przystępują do pracy technicy, których 

zadaniem   jest   dokładne   opisanie   mapy,   przetłumaczenie   pięciocyfrowych   grup   szyfru   na   język   ogólnie 
zrozumiały. Obok każdego kółeczka-stacji nadawczej pojawiają się rozszyfrowane liczby i umowne znaki, 
określające temperaturę, ciśnienie, prędkość i kierunek wiatru...

Myśl   człowieka   prognozującego   pogodę   znajduje   się   w   ciągłym   ruchu,   tak   jak   w   ciągłym   ruchu 

background image

znajduje się obiekt analizy  — masy powietrza. Przyjmuje wciąż nowe i nowe dane. Z największą uwaga 
studiuje mapę z poprzedniego okresu, aby dokładnie rozpoznać tendencję rozwoju procesu atmosferycznego.

Teraz zaczynają się przeliczenia prędkości ruchu mas powietrza, cyklonów i antycyklonów, dróg ich 

przemieszczania, możliwych terminów pojawienia się nad konkretnymi rejonami chmur burzowych, mgieł i 
innych fenomenów pogody.

Według   tej   zasady   pracowały   przed   wojną   wszystkie   biura   prognoz   na   świecie   i   każdy   synoptyk, 

przyjąwszy dane, mógł sporządzić mapę i według niej przewidzieć pogodę. Rysował zatem linie frontów, 
czyli linie rozdziału między masami powietrza, łączył jedną linią punkty o jednakowym ciśnieniu, określał 
obszary obniżonego ciśnienia  — cyklony, i podwyższonego  — antycyklony. Kolorem  żółtym zaznaczał 
występowanie mgły, zielonym — opady... Każdy synoptyk na świecie rozumie innego synoptyka. I Niemiec, 
i Rosjanin, i Amerykanin, i Japończyk...

Zasłuchali się partyzanci. Nigdy nie słyszeli podobnego wykładu o wszechświatowej zgodzie narodów i 

o międzynarodowym języku cyfr. Tymczasem z chwilą pierwszego wystrzału, oznaczającego wojnę, runęło 
to   wszystko,   co   zostało   tak   precyzyjnie   pomyślane   i   uzgodnione   przez   ludzi   zajmujących   się 
obserwowaniem   i   prognozowaniem   pogody   na   kuli   ziemskiej.   Nie   ma   już   tzw.   Wielkiej   Prognozy, 
zestawianej dla całego kraju w Centralnym Instytucie Prognoz w Moskwie, ogłaszanej codziennie przez 
radio i w prasie. Do dnia 22 czerwca do tego właśnie instytutu spływały informacje o pogodzie z tysięcy 
radzieckich i światowych stacji obserwacyjnych. Teraz danych ze świata zabrakło.

Świat   podzielił   się   na   dwa   obozy   i   synoptycy   nie   dysponują   już   pełnowartościową   informacją   o 

światowej pogodzie. Każda z walczących stron od pierwszej chwili wojny liczyć może tylko na  „własną” 
pogodę.   Niemcy   na   swoją,   alianci   na   swoją.   Każde   państwo   utworzyło   własny,   ściśle   tajny,   szyfr 
meteorologiczny. Teraz przetłumaczenie informacji meteorologicznej na naturalny język synoptyczny stało 
się możliwe jedynie za pomocą specjalnych tablic, szczególnie chronionych przed oczami obcych. Zatem — 
podwójny kod. Ma on sprawić, że informacja o pogodzie będzie niedostępna dla przeciwnika. A ponadto 
przy najmniejszym podejrzeniu, że wróg przechwytuje i rozszyfrowuje informację meteorologiczną, kod 
natychmiast się zmienia.

Oto dlaczego radiotelegrafiści odbierający sygnały z niedawno zainstalowanej stacji automatycznej nie 

mogą zrozumieć, jakie wiadomości ona podaje. A przecież odzywa się z regularnością zegarka. Bo też i 
zegar jest wmontowany w jej mechanizm.

Po kilku dniach nadawania odezwała się Moskwa. Przyszło potwierdzenie, że automat Gorolejczenki 

pracuje sprawnie i że informacje są wykorzystywane, jeszcze przez pewien czas inżynier musiał pozostać w 
oddziale   partyzanckim,   aby   doglądać   swoją   stację   i   sprawdzać,   czy   prawidłowo   pracuje,   aż   wreszcie 
przyszło polecenie powrotu do Moskwy.

Eksperyment udany. Tego rodzaju stacje można instalować wszędzie tam, gdzie działają radzieckie 

oddziały partyzanckie. Owszem, pogratulował Gorolejczence szef radzieckiej  „służby pogody” Jewgienij 
Fiedorow, ale przecież stacja nie rozwiązała wszystkich problemów, nie usunęła rzeczywistych trudności. 
Synoptycy wciąż byli niedoinformowani. Natomiast oni właśnie, przystępując do pracy, od razu mogli się 
zorientować, którędy przebiega linia... frontu, nie atmosferycznego, lecz wojennego.

Do zimy  przełomu  lat  1941—42 wojska  radzieckie  cofały się  pod  naciskiem  wroga.  W  miarę  jak 

oddziały, tocząc zacięte walki, odchodziły na wschód, coraz więcej miast dostawało się w ręce Niemców, a 
prawie w każdym była przecież przed wojną stacja obserwacyjna „meteo”, przekazująca dane niezbędne do 
skonstruowania   Wielkiej   Prognozy.   Ze   straconych   terenów   te   wręcz   bezcenne   informacje   przestały 
napływać. Na część mapy synoptycznej nie można więc było nanieść owych liczb i symboli, z których 
synoptyk wnioskuje o pogodzie.

„Obcięta mapa”. Tak ją nazywano. Mapa z wielką, białą plamą w miejscu krajów znajdujących się pod 

hitlerowską okupacją. Niemal  połowę półkuli północnej obejmował ten pozbawiony symboli obszar, na 
którym tylko z rzadka pojawiały się cyferki, przekazywane nieregularnie przez oddziały partyzanckie z 
Białorusi   i   Ukrainy   lub   z   pokładów   samolotów   radzieckich,   a   czasami   alianckich,   przelatujących   nad 
terytorium zajętym przez wroga.

Dopiero  w   1942   roku   służba   meteorologiczna   otrzymała   wydzielone   pododdziały  lotnicze,   których 

samoloty spełniały rolę radiosond, a w roku 1943 sformowany został pułk lotniczy dalekiego rozpoznania 
pogody,   którego   załogi   prowadziły   systematyczne   loty   na   dalekie   tyły   przeciwnika.   Wszystkie   te 
przedsięwzięcia — stacje automatyczne Gorolejczenki, meldunki partyzantów, w miarę systematyczne loty 
zwiadowcze  — to były jednak zaledwie półśrodki, nie mogące w pełni zadowolić pracowników służby 
meteorologicznej.

background image

Wprawdzie radzieccy meteorolodzy mieli już pewne doświadczenie w pracy z „obciętą mapą”, ale nie 

mogło   ono   zastąpić   pełnej   informacji,   szczególnie   teraz,   gdy  toczyły  się   walki   i   prawidłowa   prognoza 
pogody miała dla dowództwa i znajdujących się w polu oddziałów niebagatelne znaczenie. Poważne prace 
badawcze i poszukiwania metodologiczne, związane z analizą mapy z niepełną informacją, prowadzono w 
latach trzydziestych, a w czasie wojny z Finlandią, kiedy od państw związanych politycznie z tym krajem 
przestały  napływać   informacje   meteorologiczne   do  ZSRR,  wyniki   tych  badań  zastosowano  w  praktyce. 
Doświadczenie zdobyte wówczas, teraz owocowało, lecz przecież nie można było opierać się jedynie na 
domysłach lub rozumować wyłącznie na podstawie analiz teoretycznych. Dlatego musiała być wykorzystana 
każda możliwość, nawet krótkotrwałego, napływu meldunków o pogodzie z zajętych przez wroga terenów.

Mimo tych wszystkich trudności synoptycy alianccy byli w znacznie lepszym położeniu niż niemieccy. 

I   to   zawsze,   niezależnie   od   fazy   wojny.   Niemcy   bowiem,   zajmując   kolejne   kraje   Europy,   rozszerzali 
wprawdzie   obszar,   z   którego   czerpano   dane   o   pogodzie,   tworzyli   gęstą   sieć   własnych   posterunków 
obserwacyjnych na  podbitych  terenach, lecz  rozpoczynając wojnę  Rzesza  pozbawiona  została  danych z 
najważniejszych   obszarów.   Natomiast   alianci   otrzymywali   dane   ze   stacji   położonych   w   głębi   Eurazji   i 
Ameryki, a także ze znajdujących się na wyspach i archipelagach wszystkich oceanów globu, zwłaszcza zaś 
północnego Atlantyku i Oceanu Lodowatego. Arktyczna  „fasada” ziemskiego globu, jak często nazywano 
północne   wybrzeże   Eurazji,   północne   wybrzeża   Ameryki,   wyspy  otaczające   dość   ciasnym   pierścieniem 
centralną Arktykę i Biegun Północny, pozostawała przecież w rękach państw koalicji antyhitlerowskiej. A te 
właśnie  obszary,   razem   z  tzw.   islandzkim  minimum,   nieprzypadkowo  nazwane   zostały  okołobiegunową 
„kuchnią   pogody”,   ojczyzną   zachodnich   cyklonów   i   antycyklonów   napływających   nad   Europę.   W   tej 
właśnie „kuchni” w największej mierze kształtuje się pogoda europejska.

Niestety, poza sporadycznymi przypadkami, alianci, stosując własne szyfry i troszcząc się o zachowanie 

danych w najgłębszej tajemnicy, nie wymieniali między sobą informacji w sposób zorganizowany. Tak więc 
radzieccy meteorolodzy musieli wciąż pracować na „obciętej mapie”.

Tylko z jednego punktu w Europie informacja napływała przez pewien czas w sposób ciągły.
W miarę jak natarcie radzieckie przesuwało linię frontu na zachód, aktywizował się ruch oporu w 

różnych krajach europejskich. Do obszarów, na których działania partyzanckie przybrały ogromne rozmiary, 
należała   Jugosławia.   Związek   Radziecki   pomagał   jugosłowiańskim   oddziałom,   zaopatrując   je   w   broń, 
amunicję   i   środki   medyczne.   Lotnicy   radzieccy   przeprowadzali   regularne   rejsy   ponad   linią   frontu   ze 
zrzutami   zaopatrzenia.   Zwykle   działo   się   to   nocą,   a   więc   w   warunkach   trudnych   pod   względem 
nawigacyjnym,   i   na   dalekich   trasach.   Zdarzało   się,   że   przebywszy   trudną   trasę,   często   pod   ogniem 
niemieckiej artylerii przeciwlotniczej, i osiągnąwszy cel w górach Jugosławii, piloci mimo wszystko musieli 
wracać razem z ładunkiem do bazy. Na dole, w górskich kotlinach i dolinach, leżała bowiem gęsta mgła, 
przez którą nie mogły przedrzeć się światła sygnalizacyjnych ognisk. Dlatego sztab lotnictwa dalekiego 
zasięgu poprosił o pomoc pracowników służby meteorologicznej. Do Jugosławii ze specjalnym zadaniem 
wysłana została grupa zwiadowcza pod dowództwem majora Anatolija Karakasza.

Dotarł na miejsce przeznaczenia drogą niezwykłą i okrężną, przez Teheran, Kair i Brindisi, gdzie już 

znajdowały   się   wojska   sprzymierzonych.   Zwiadowcy   radzieccy   znaleźli   się   w   centrum   ruchu 
partyzanckiego, w zachodniej części kraju, w rejonie miasta Drwar w Górach Dynarskich. W tym trudno 
dostępnym, wysokogórskim terenie udało się znaleźć stosunkowo dużą i równą łąkę, na której nie tylko 
można było przyjmować ładunki, lecz nawet lekkie samoloty. Zwykle przylatywały one, aby zabrać rannych.

Właśnie to mikrolotnisko obsługiwał oddział Karakasza.
W dzień maskowano je, zarzucając krzakami, gałęziami i kamieniami, nocą zaś, gdy miał przylecieć 

samolot, pole wzlotów oczyszczano szybko i sprawnie. Jednocześnie prowadzono tu regularne obserwacje 
meteorologiczne.   I   cztery   razy   na   dobę   do   radzieckiego   sztabu   lotnictwa   dalekiego   zasięgu,   a   stąd   do 
Centralnego Instytutu Prognoz w Moskwie szły dane o pogodzie, stając się jakże ważnym dopełnieniem 
„obciętej mapy”.

Przebywając   w   partyzanckim   kraju   radzieccy   meteorolodzy   zauważyli   charakterystyczne   dla 

obserwowanego obszaru zjawisko, o którym próżno szukać wzmianki w akademickich podręcznikach. Otóż, 
jeżeli pod wieczór niebo przejaśniało się, to po kilku godzinach, w nocy, dolina bezwzględnie otulała się 
mgłą. I odwrotnie, po zachmurzonym zmierzchu niebo nad doliną było czyste. I wtedy startowały samoloty 
pułku   dowodzonego   przez   Walentynę   Gryzodubową,   by   zrzucić   swój   ładunek.   A   więc   meteorolodzy, 
działając na korzyść ogólnej prognozy, rozwiązywali także zadania doraźne, służące im samym, lotnikom 
pułku Gryzodubowej i, oczywiście, jugosłowiańskim partyzantom.

Nie żyło się lekko w tych górach. Niemcy nieustannie prowadzili rozpoznanie lotnicze, pragnąc wykryć 

i zlikwidować tajne lotnisko. Kilkakrotnie nawet bombardowali dolinę, lecz, na szczęście, radziecka stacja 
meteorologiczna nie została zniszczona. Pracowała bez przerwy aż do ostatniego niemieckiego natarcia, 

background image

którego   celem   było   ujęcie   przywódców   jugosłowiańskiego   ruchu   oporu.   Partyzantom   udało   się   jednak 
odeprzeć atak i ujść głębiej w góry. Wraz ze sztabem odeszła też grupa Karakasza, obserwatorzy jedynej, 
stale działającej radzieckiej stacji meteorologicznej w okupowanej Europie.

„PĄCZEK KWIATU”

— „Miły Ruppert”. Mnie, doktorze, nie interesuje powierzchowność doktora Rupperta Goltzapfela ani 

jego czarujący uśmiech. Mnie interesuje to, że danych wciąż mamy zbyt mało.

Kontradmirał   Konrad,   szef   służby   meteorologicznej   Kriegsmarine,   siedział   sztywno   za   swym 

ogromnym biurkiem, na którym rozłożona była mapa obszarów podbiegunowych. I teczka z dokumentami, 
owoc pracy dzisiejszego gościa admirała, Knoespela.

—   Przystąpmy   do   rzeczy   bez   zbędnych   wstępów.   My   tutaj,   w   Oslo,   już   odzwyczailiśmy   się   od 

wszelkich ceregieli. Pan też się odzwyczai, doktorze.

— Lecz przyzna pan, że doktor Goltzapfel dużo uczynił dla naszej sprawy.
— Broni go pan, bo jest pańskim kolegą. Ba, przyjacielem. Dla pana to także „Miły Ruppert”, ale dla 

mnie nie jest ani miły, ani niemiły. Ja się z nim nie włóczyłem po grenlandzkich lodowcach. Nie mylę się 
chyba, że to w czasie przedwojennej ekspedycji grenlandzkiej nazwano go „Miłym Ruppertem”. Ja jestem 
tutaj,   w   Norwegii,   i   bardziej   mnie   interesują   wyniki   pracy,   niż   najlepsze   nawet   chęci.   Przyznaję,   tych 
ostatnich doktorowi Goltzapfelowi nie brakuje, ale to jeszcze za mało. Dlatego pan także tu jest, doktorze. 
Proszę więc do rzeczy. Widzę, że przywiózł pan projekt.

— Tak. Opracowując go brałem również pod uwagę wszystkie osiągnięcia „Miłego Rupperta”, to jest 

doktora...

— Mam nadzieję, że niepowodzenia również brał pan pod uwagę. Zna je pan przecież.
— Owszem, lecz jestem optymistą. Widzę, jak rozwijamy natarcie — odpowiedział doktor Knoespel.
Rzeczywiście   hitlerowskie   Niemcy   rozwijały   stopniowo   meteorologiczne  „natarcie”   nie   tylko   na 

podbitych ziemiach, co ostatecznie nie było trudne, lecz także na Dalekiej Północy. Regularnie z lotnisk 
położonych w okupowanej Norwegii, z baz w Petsamo, Kirkenes, Tromsö, Bardufoss, Bodö i Trondheim, 
startowały  Junkersy  i  Heinkle  specjalnie   przystosowane   do   zadań   zwiadowczych.   Leciały   na   północny 
zachód, kursem na Jan Mayen i Spitsbergen, a także na północny wschód ku archipelagowi Nowej Ziemi i 
wyspie Wajgacz, na różnych wysokościach, od stu do trzech tysięcy metrów, a celem ich było rozpoznanie 
stanu lodów i sytuacji atmosferycznej na północnym Atlantyku i na Morzu Barentsa.

Wkrótce   jednak   dowództwo   hitlerowskie   doszło   do   przekonania,   że   jakkolwiek   loty   te   nie   są 

pozbawione sensu, to jednak nie spełniają oczekiwanej roli. Służbie meteorologicznej potrzebne były dane 
na temat pogody i stanu morza, wynikające z obserwacji prowadzonych w sposób ciągły.

Ruppert   Goltzapfel   swoje   doświadczenie   arktyczne   oddał   na   usługi   Kriegsmarine.   To   on   wysunął 

propozycję, aby na najważniejsze, z synoptycznego punktu widzenia, akweny wysłać specjalnie wyposażone 
trawlery rybackie. W pierwszy rejs, na pokładzie  trawlera   „Sachsen”,  udał się  osobiście. 76 dni i nocy 
krążył ten statek w Cieśninie Duńskiej, między Grenlandią a Islandią, a więc tam, gdzie znajduje się jeden z 
podstawowych rejonów formowania się pogody całego północnego Atlantyku.

Alianci   zbyt   późno   wykryli   meteorologicznego   szpiega   i  „Sachsen”   zdążył   zebrać   wiele   cennych 

informacji. Gdy Knoespel rozmawiał z Goltzapfelem o tym rejsie, „Miły Ruppert” uśmiechnął się tylko w 
czarujący sposób, rad z sukcesu, lecz dlaczego tak długo udało mu się pozostawać w Cieśninie Duńskiej, 
wytłumaczyć   nie   umiał.   Jego   zdaniem   aliantom   po   prostu   nie   przyszło   na   myśl,   że   Niemcy   mogą   się 
zdecydować na tak zuchwałe przedsięwzięcie.

W następny rejs „Sachsen”, z tą samą załogą, wyszedł w rejon wyspy Jan Mayen. Stąd, z pedantyczną 

regularnością,   przez   sto   dni   i   nocy,   przesyłał   dane   do   sztabu   Kriegsmarine   w   Tromsö.   Umiejętnie 
wykorzystując prognozy, niemieckie dowództwo mogło wybierać najdogodniejsze momenty do przerzutu 
swoich ciężkich okrętów z portów na otwarte morze. Pod osłoną mgieł lub zachmurzonego nieba mogły one 
atakować alianckie konwoje.

Przez pewien okres Niemcom wydawało się, że  „Miły Ruppert” opracował idealny, jak na warunki 

wojenne, plan uzyskiwania danych meteorologicznych. Jeden za drugim wychodziły na północne morza 
trawlery z synoptykami na pokładach. Wkrótce kontradmirał otrzymywał dane z sześciu tego typu jednostek 
(„Sachsen”,   „München”,   „Lauenberg”,   „Fryze”,  „Hessen”   i   „Wupertall”).   Podobne   zadanie   otrzymało 
również kilka okrętów podwodnych. Prowadziły one obserwację w morzu, przy czym dowódcy nie mieli 
prawa podejmowania jakichkolwiek walk. Wymagano od nich tylko jednego: aby o określonej godzinie i to 
jak najszybciej, zanim przeciwnik zdąży namierzyć okręt, przekazać dane i zamilknąć.

background image

Jednakże   brytyjska   marynarka   wojenna   wcześniej   czy   później   musiała   rozszyfrować   taktykę 

nieprzyjaciela.   Gdy   stało   się   to   faktem,   okręty   brytyjskie   zorganizowały   prawdziwe   polowanie   na 
niemieckich zwiadowców meteorologicznych. W rezultacie na dno poszły trzy z sześciu trawlerów.

Mylił się jednak kontradmirał Konrad w ten sposób licząc straty. W rzeczywistości bowiem były one 

znacznie dotkliwsze.

Otóż pewnego dnia między Islandią i Jan Mayen, na granicy mórz Grenlandzkiego i Islandzkiego, nagle 

przy burcie trawlera „Lauenberg” wynurzył się brytyjski okręt podwodny. Zaskoczona załoga została wzięta 
do niewoli, statek zaś, ze wszystkim co znajdowało się na pokładzie, odholowano do Anglii. Najcenniejszą 
zdobyczą okazały się tablice kodów, których Niemcy nie zdążyli zniszczyć.

Na pokładzie trawlera znajdowała się również stacja automatyczna, którą Niemcy mieli zapewne zamiar 

zainstalować na jakiejś wyspie, ale nie zdążyli tego uczynić. W ten sposób alianci poznali jeszcze jeden 
element meteorologicznej siatki zwiadowczej przeciwnika.

Niemieccy   meteorolodzy   prowadzili   akcję   rozmieszczania   stacji   automatycznych   dwóch   typów. 

Nawodne, ustawiane na zakotwiczonych bojach na otwartym morzu, przekazywały drogą radiową dane o 
temperaturze i ciśnieniu atmosferycznym (ich akumulatory mogły pracować dwa miesiące), naziemne zaś, 
oprócz temperatury i ciśnienia, przekazywały także informacje o kierunku i sile wiatru (akumulatory zdolne 
do pracy przez dziewięć miesięcy). Nadajniki obydwu typów stacji włączały się automatycznie cztery razy 
na dobę.

Sieć automatycznych stacji była dość gęsta. Nawodne ustawiano w rejonie Islandii, Grenlandii, a nawet 

Labradoru, naziemne zaś na wybrzeżach Spitsbergenu, Jan Mayen i Wyspy Niedźwiedziej. Montaż owej 
sieci wymagał dużego wysiłku, a efekty okazały się skromniejsze niż przewidywano. Stacje morskie pod 
wpływem surowych warunków panujących na morzach północnych, zwłaszcza silnej fali, szybko ulegały 
awariom, natomiast naziemne stosunkowo łatwo było namierzyć, a zatem zlikwidować.

Jesienią 1942 roku niemiecki okręt podwodny wysadził kilkuosobową grupę na wybrzeżu radzieckiej 

Nowej Ziemi. Gdy specjaliści  przystąpili  do montażu stacji automatycznej, nadleciał radziecki samolot, 
którego pilot natychmiast otworzył ogień z broni pokładowej. Stacja została rozbita, lecz osobiście kierujący 
montażem doktor Goltzapfel zdołał ocaleć. Powrócił na pokład U-boota nie wykonawszy zadania.

Tak więc kontradmirał Konrad niewiele miał powodów do zadowolenia, tym bardziej że musiał bez 

przerwy wysłuchiwać cierpkich uwag ze strony dowódców okrętów i oficerów sztabu Kriegsmarine. Z tym 
większym zainteresowaniem brał do ręki teczkę z projektem doktora Knoespela.

Projekt zaszyfrowany był kryptonimem „Pączek kwiatu”.
— Poeta z pana, doktorze — kontradmirał cierpko się uśmiechnął.  — Ale to nie ma znaczenia. Taki 

sam dobry kryptonim jak każdy inny.

— Chyba że się rozwinie w piękny kwiat — zareplikował doktor Knoespel. — Mam nadzieję, że tak się 

stanie.

— Życzyłbym tego i panu, i sobie.
Tak, miał słuszność doktor Knoespel, pisząc w uzasadnieniu, że Niemcy dłużej nie mogą pozostawać 

przy rwącym się i nieregularnym systemie osłony meteorologicznej działań bojowych, że trudno im sobie 
radzić bez stabilnie napływających danych o pogodzie na Północy, zwłaszcza teraz, po 22 czerwca, kiedy 
rozpoczęli wojnę z ZSRR. Służba meteorologiczna nie może wykonać swego zadania, polegając na danych 
dostarczanych przez inne służby, a więc niefachowców. Powinna zatroszczyć się o stworzenie własnej sieci 
informacyjnej.

— Tu się z panem zgadzam — kontradmirał oderwał wzrok od tekstu. — Od dawna mi to chodziło po 

głowie.

Plan   Knoespela   przewidywał   coś   niesłychanego.   Według   jego   koncepcji   należało   w   najbardziej 

oddalonych   i   najważniejszych   z   synoptycznego   punktu   widzenia   rejonach   północnego   Atlantyku   i 
zachodniej Arktyki zainstalować stałe grupy specjalistyczne. Tam, w głuchych fiordach, wśród dzikich skał i 
potężnych lodowców, pod przykryciem nocy polarnej, z dala od okrętów przeciwnika, niemieckie stacje 
meteorologiczne będą pracowały okrągły rok lub prawie rok. Będą wysyłały w eter zaszyfrowane dane o 
pogodzie, które powinny być wyłączną własnością Niemiec.

Owszem, jest wysoce prawdopodobne, że przeciwnik zdoła namierzyć te stacje. On, Knoespel, zdaje 

sobie z tego sprawę, lecz przecież razem z  „Miłym Ruppertem” uczestniczył w polarnych ekspedycjach i 
wie, co to jest Daleka Północ. Więc co z tego, że stacje zostaną wykryte przez radionamierniki? W noc 
polarną dostać się tam nie można ani drogą powietrzną, ani od strony morza, a kiedy zaczną topnieć lody, 
stacje będą ewakuowane, aby jesienią okręty podwodne znów dostarczyły specjalistów w podobne, a nawet 
w te same miejsca.

Ryzyko rzeczywiście istnieje. W ciągu dnia polarnego przeciwnik będzie usiłował likwidować stacje, 

background image

gdyż   wie,   jak   ważną   spełniają   rolę.   Co   do   tego   Knoespel   nie   ma   wątpliwości.   Opłaci   się   nawet 
Brytyjczykom organizować przeciwko nim wyprawy bombowe. Lecz innego wyjścia nie ma. Zresztą czyż 
można prowadzić wojnę bez ryzyka? Zwłaszcza że w tym przypadku w grę wchodzą nieliczne grupy ludzi, 
więc nawet jeżeli będą straty, to niewielkie. Zatem — trzeba zaryzykować. On sam, doktor Knoespel, jest 
zdecydowany udać się do Arktyki z pierwszą wyprawą.

Ostatecznie kontradmirał Konrad zatwierdził projekt wraz z jego lirycznym kryptonimem. Pozostawało 

zastanowić się nad miejscem, od którego należało zacząć.

Po dokładnej analizie interesujących z punktu widzenia meteorologów rejonów wytypowano niewielką 

norweską wyspę Wulkanicznego pochodzenia, wyspę wiecznie pokrytą lodami. To Jan Mayen położona na 
71 stopniu szerokości północnej. Tu dobrze byłoby zainstalować grupę synoptyków, doszedł do wniosku szef 
służby  meteorologicznej  Kriegsmarine.   Usytuowanie   wyspy  jest  niezwykle   korzystne,   podejścia   do  niej 
trudne,   zawsze   panuje   tam   niepogoda,   co   nawet   znalazło   wyraz   w   przyjętym   powszechnie   określeniu 
„diabelska wyspa”. Lecz to meteorologów nie powinno zniechęcać, wszak pogoda jest ich żywiołem. Poza 
tym Jan Mayen leży w pobliżu głównej trasy konwojów, wiodącej przez północny Atlantyk do Murmańska i 
Archangielska. Tak, to jest argument.

Niemcy   już   próbowali   zawładnąć   tą   wyspą,   lecz   Anglicy   skutecznie   odpierali   ataki.   Owszem, 

zniszczono na Jan Mayen wiele zabudowań, lecz korzyści z tego nie było żadnej. Wyspa nie utraciła swego 
strategicznego znaczenia, które zyskała w związku z trasami konwojów, nic więc dziwnego, że tu właśnie 
Anglicy zainstalowali własną stację meteorologiczną i umieścili silny oddział mający jej bronić. Niestety, z 
żalem musieli więc Niemcy przyznać, że jednak Jan Mayen nie wchodzi w grę.

Kusił  również  Spitsbergen. Zdaniem  Niemców  zaletą  tego  archipelagu  stało  się  to,  że  Brytyjczycy 

ewakuowali stamtąd ludność cywilną. Nie będzie ciekawskich oczu, gdyż do Norwegów zaufania hitlerowcy 
mieć nie mogą. Prawdopodobnie gdzieś na archipelagu mogą być Anglicy, lecz na ten temat nic dokładnego 
w sztabie Kriegsmarine nie wiedziano. Gdyby tam byli, może dojść do spotkania i starcia. Trzeba więc 
zachować maksimum ostrożności.

Kontradmirał   Konrad   zadecydował:   Spitsbergen   będzie   miejscem,   w   którym   zasadzi   się  „Pączek 

kwiatu”.

Pierwszą grupę niemieckich meteorologów Junkers Ju-52 wysadził na archipelagu jesienią 1941 roku. 

Czterech  ludzi  spędziło na   Spitsbergenie  zimę.  W  maju  1942 przyleciał   po nich  samolot  i  odwiózł  do 
Norwegii.

W tym samym niemal czasie w innym rejonie Spitsbergenu niemiecki trawler wysadził sześciu ludzi. Tą 

grupą miał kierować sam doktor Knoespel. Zbudowali obóz główny, a kilka kilometrów od niego zapasowy, 
na wypadek nieprzewidzianych okoliczności. Obóz nr 2 zaopatrzony został obficie w zapasy żywności i 
amunicję do broni osobistej meteoszpiegów. Podobny system obowiązywał od tej pory przy instalowaniu 
wszystkich niemieckich stacji meteorologicznych na obcym terytorium. Zapasowe stanowisko ukrywane 
było w grotach, wąwozach, rozpadlinach skalnych, odpowiednio do istniejących warunków terenowych.

Grupa Knoespela prowadziła obserwacje do sierpnia 1942, po czym okręt podwodny zdjął ekspedycję, 

pozostawiając na wybrzeżu stację automatyczną.

Sam Knoespel nie wrócił do Norwegii. Udał się do Niemiec. Jego plan zyskał uznanie Hitlera. Został 

nawet wzbogacony. Doktor z ogromną radością przyjął polecenie wyjazdu do Bad Reichenhall. Ta pięknie 
położona miejscowość w Alpach Salzburskich z powodu braku jakichkolwiek obiektów wojskowych lub 
przemysłowych nie była narażona na bombardowania. Było tu cicho i spokojnie, nawet luksusowo. Knoespel 
otrzymał do dyspozycji obszerną, wielopokojową willę.

Wkrótce do Bad Reichenhall przybyła pierwsza grupa „turystów”. W rzeczywistości byli to ochotnicy, 

marynarze z Kriegsmarine, którzy mieli działać w polarnych rejonach, w warunkach całkowitej konspiracji, 
zdani wyłącznie na własne siły. Oczywiście musieli się do tego odpowiednio przygotować. Przeszkolenie 
mieli przejść właśnie w tym cichym, alpejskim zakątku.

Doktor Knoespel dostał do dyspozycji wszystko, co mu było potrzebne. Wykładowców — najlepszych 

synoptyków i specjalistów radiowców. Instruktorów — alpinistów i doskonałych narciarzy. Znalazł się tu 
również   najnowocześniejszy   sprzęt,   przyrządy   meteorologiczne   i   radiowe.   W   każdej   grupie,   na   które 
podzielona   została  „akademia   doktora   Knoespela”,   jeden   z   kursantów   poza   normalnym   programem 
przechodził również kurs medyczny, podstawy chirurgii polowej. Słowem wszystko na wysoki połysk.

I   od   tej   pory   każdego   roku   do   zachodniej   Arktyki   wysyłano   po   dwie   lub   trzy   ekspedycje 

meteorologiczne   jednocześnie.  „Orzeszek”,   „Wiolonczelista”,   „Drewniane   oko”,   „Krzyżak”,  „Arktyczny 
wilk”, „Żartowniś”... Takimi kryptonimami oznaczano każdą z nich.

Co czekało tych ludzi po ukończeniu kursu? Knoespel nie ukrywał, że będą żyć w skrajnie trudnych 

warunkach,   lecz   większość   marynarzy   wolała   tę   perspektywę,   widząc   w   niej   więcej   szans   przetrwania 

background image

wojny, niż służbę na okrętach Kriegsmarine, które przecież wcale nierzadko szły na dno z całą załogą.

Ogółem   Kriegsmarine   w   czasie   wojny   wysłała   na   Daleką   Północ   trzynaście   ekspedycji.   Luftwaffe 

dołożyła trzy. A wszystko po to, aby zdobyć kilka dopełniających punktów na mapie synoptycznej. Prawda, 
że   dodatkowym   zajęciem   członków   ekspedycji   była   także   pelengacja   okrętów   przeciwnika   i   statków 
towarowych oraz podsłuch tych statków alianckich, które nader nieostrożnie  nie przestrzegały nakazów 
zachowania ciszy radiowej.

W przekonaniu większości miało ich czekać życie trudne, lecz względnie bezpieczne. Wielu jednak 

srodze się zawiodło. Na Spitsbergenie stacja pod kryptonimem „Żartowniś” została wykryta przez angielski 
okręt   i   dokładnie   namierzona.   Od   niespodziewanego   wybuchu   pocisku   artyleryjskiego   zginął   doktor 
Knoespel,   a   pozostali   członkowie   ekspedycji   zostali   wzięci   do   niewoli.   Podobny   los   spotkał   grupy 
ulokowane na Wyspie Nadziei i na Wyspie Niedźwiedziej.

Niektóre punkty Niemcy musieli ewakuować wcześniej, niż pierwotnie zamierzali. Tak się stało ze 

stacją założoną na radzieckim archipelagu Ziemi Franciszka Józefa.

Była   to   jedyna   grupa,   której   udało   się   stosunkowo   długo   przebywać   w   radzieckiej   Arktyce.   Obóz 

zainstalowali na najbardziej na zachód wysuniętej wyspie archipelagu — Ziemi Aleksandra. Zbudowali tam 
ocieplone domy o podwójnych ścianach, z oknami z pleksiglasu i piecami. Dachy pomalowano na biało, aby 
trudniej było zauważyć bazę z powietrza  — wszak radzieccy piloci często przemierzali tę trasę, lecąc na 
rozpoznanie pokrywy lodowej w rejonie Ziemi Franciszka Józefa.

Pewnego dnia znajdujący się w składzie ekspedycji zawodowy myśliwy upolował białego niedźwiedzia. 

Wyprawiono ucztę. Mięso misia, owszem, było smaczne, lecz po kilku dniach wszyscy członkowie grupy 
ciężko zachorowali. Zrazu sądzono, że to dur brzuszny. Gorączka do 40 stopni, bóle i sztywnienie mięśni, 
wysypka skórna, biegunka, obrzęk twarzy i powiek. Lecz skąd dur brzuszny na tym polarnym bezludziu?

Nie   był   to   dur,   lecz   trychinoza,   ciężka   choroba   pasożytnicza   człowieka   i   zwierząt   mięsożernych, 

wywołana przez włosienie. Niedźwiedź wyglądał zdrowo, a skąd oni mogli wiedzieć, że u zwierząt przebieg 
choroby jest na ogół lekki, czasem nawet bezobjawowy, podczas gdy człowiek jest na nią bardzo wrażliwy.

Ekspedycję   zabrał   na   pokład  Focke   Wulf  i   więcej   hitlerowcy   nie   wznawiali   prób   lądowania   na 

archipelagu.

Plan o wdzięcznej nazwie „Pączek kwiatu” nie uwzględniał rozległego akwenu od Ziemi Północnej na 

wschodzie, poprzez archipelag Ziemi Franciszka Józefa i Nową Ziemię, aż do Wyspy Niedźwiedziej oraz 
wschodnich wybrzeży Spitsbergenu. Morza Karskie, Barentsa i Białe nie stały się przedmiotem studiów 
Knoespela.   Dlaczego?   Przecież   na   tym   ogromnym   obszarze   toczyła   się   wojna,   i   to   w   najcięższych 
warunkach klimatycznych. Bardzo niskie temperatury, uporczywe zamiecie śnieżne, długotrwałe mgły i silne 
sztormy   powodujące   oblodzenie   okrętów  —   wszystko   to   utrudniało   działania   bojowe   na   północno-
wschodnich akwenach, pełnych zatok i zatoczek, szkierów, wysp, fiordów, załamanych linii brzegowych. 
Mimo   to   Knoespel,   referując   plan   kontradmirałowi   Konradowi,   o   tym   wszystkim   nawet   słowem   nie 
wspomniał, chociaż był nie tylko meteorologiem, lecz także wybitnym geografem. O tym, jakie warunki 
panują na północno-wschodnim akwenie, Knoespel dobrze wiedział.

Ale   wiedział   również   i   to,   że   istnieje   od   dawna   przygotowywany   plan   strategiczny   zagarnięcia 

Półwyspu Kolskiego wraz z portami Polarny i Murmańsk, plan przewidujący co do dnia, a nawet godziny, 
zajęcie wszystkich punktów na tym obszarze. A czy można było nie wierzyć w druzgocącą siłę uderzenia? 
W   żadnym   z   niemieckich   rozkazów   nie   było   nawet   wzmianki   o   jakichkolwiek   przewidywanych 
trudnościach, nie było nawet cienia wątpliwości. Faktem jest, że ofensywa na północy, to tylko jedno z 
pomocniczych uderzeń, lecz w żadnym sztabie niemieckim nikt nie wyobrażał sobie, aby tam, na odcinku 
przylegającym do Murmańska, Polarnoje i Zatoki Kolskiej, mogło zajść coś nie przewidzianego. Toteż i 
wytyczne, które wypłynęły z  Berlina do dowództwa sił  lądowo-morskich na północnym teatrze  działań 
wojennych, zwracały uwagę na to, by nie bombardować stoczni w Murmańsku.

Wcześniej   bowiem   czy   później   Półwysep   Kolski   musi   zostać   odcięty   od   kraju   i   porty,   zwłaszcza 

pozostający pod wpływem Golfstromu, a więc nie zamarzający, Murmańsk znajdzie się w rękach Niemców. 
Zawładną   nim   doborowe   jednostki   korpusu   strzelców   alpejskich   generała   Dietla,   świetnie   wyszkolone, 
przygotowane   do   walki   w   ekstremalnych   warunkach,   z   doświadczeniem   bojowym   zdobytym   w   górach 
Norwegii, między innymi w bitwie pod Narwikiem. A wtedy, siłą rzeczy, północne archipelagi staną się 
własnością Niemiec. Cóż bowiem bez portów uczynić może Flota Północna admirała Gołowko? Zarówno 
Flota, jak i radzieckie oddziały lądowe wydawały się być przeznaczone na zagładę.

Pogoda jest bardzo dobra. Żadnych przeszkód w użyciu lotnictwa. Słońce świeci przez całą dobę, trwa 

bowiem polarny dzień. Wymarzone warunki dla lotników, a jest ich wielu: 600 samolotów stacjonuje w 

background image

Finlandii, 400 w Norwegii. Jak. więc do tego doszło, że zostało zbombardowane niemieckie lotnisko w 
Lakselven koło Nordkapu, główna baza Luftwaffe na północy, oraz port w Luostari koło Petsamo, a także 
statki na redzie i port Kirkenes?

Istotnie  siły były nierówne.  Niemcy  przygotowywali  ofensywę  od  dawna,  podczas  gdy  Rosjanie  z 

początkiem wojny znajdowali się w trakcie uzupełniania stanów osobowych swoich jednostek. Radzieckie 
oddziały wchodziły do boju źle wyekwipowane, nie przeszkolone, nawet niewystarczająco poinstruowane. 
Toteż straty były duże. Niemcy korzystając ze swej przewagi liczebnej i w sprzęcie bojowym poszli do 
przodu. Po granitowych skałach, po bezdrożach, przez bagna tundry, 14 armia, dowodzona przez generała 
Frołowa, cofała się w kierunku Polarnoje, ku wybrzeżom Zatoki Kolskiej.

Jeden z walczących na granicy pułków piechoty, nie mogąc wytrzymać niemieckiego naporu w rejonie 

Titowki, wycofał się, jednakże w nieco innym kierunku niż ogólny, bardziej na północ, na Półwysep Średni, 
który wraz z Półwyspem Rybackim jest najbardziej na północ wysuniętym punktem zachodniej granicy 
państwowej   ZSRR.   Stąd   zdziesiątkowany   pułk   nie   miał   już   dokąd   się   cofać.   Lecz   właśnie   tam,   gdzie 
półwysep   łączy   z   kontynentem   przesmyk,   znajduje   się   pasmo   górskie   Musta-Tunturi.   I   stało   się   coś 
niesłychanego: pułk, zdołał zorganizować obronę na przesmyku!

Było   to  miejsce   bodaj   najważniejsze   na   całym   Półwyspie   Kolskim.   W   czyich  rękach  znajdują   się 

półwyspy Rybacki i Średni, ten zapanuje nad Zatoką Kolską, bez której nie może istnieć Flota Północna.

I   Niemcy   zostali   zmuszeni   do   zatrzymania   się   przed   pasmem   Musta-Tunturi.   Działania   w   innych 

rejonach   Północy   również   nie   zakończyły   się   przewidzianym   sukcesem;   zdołano   przesunąć   linię   frontu 
około 35 kilometrów, a w najbardziej odległym od granicy punkcie około 40 kilometrów. Jest to mniej niż 
połowa drogi do Murmańska.

Dlaczego   tak   się   stało?   Pytanie   takie   postawiła   hitlerowska   gazeta   ukazująca   się   w   okupowanej 

Norwegii. Pisała: „Wiele osób pyta, dlaczego wojska niemieckie nie zdobyły Murmańska? Postaramy się to 
wytłumaczyć.   W   Laponii   walczą   niemieckie   oddziały  znajdujące   się   tam   od   początku  kampanii.   Walki 
okazały się nadzwyczaj ciężkie. Trudności ich nie da się opisać. Sam diabeł wymyślił tundrę, sprzyjającą 
bolszewikom. Na tyłach trzeba walczyć z oddziałami partyzanckimi i oddziałami Armii Czerwonej, które 
zdołały się tam przedrzeć...”

A więc niepowodzenie. Ale niepowodzenie przejściowe. Tak sądził kontradmirał Konrad, podobnie 

myśleli wszyscy wyżsi dowódcy niemieccy, opierając swe nadzieje na fakcie, że 14 armia jest słaba i nie 
może liczyć na wzmocnienie, a co więcej, wiedzieli przecież, że na północy nie ma oddziałów radzieckiej 
piechoty morskiej. Niestety, taka była prawda. Wykrwawione w nierównych walkach, uzupełnione tylko do 
stanu   pokojowego,   oddziały   14   armii,   broniące   się   pomiędzy   Kandałakszą   a   Titowką,   wymagały 
natychmiastowej   pomocy.   Bez   niej   nie   były   w   stanie   oprzeć   się   naciskowi   doborowych   wojsk 
uderzeniowych nieprzyjaciela.

A pomocy takiej mogła udzielić jedynie flota. Zaczęto więc tworzyć spieszone oddziały marynarskie, 

składające się z ochotników, wśród których większość stanowili specjaliści okrętowi czwartego i piątego 
roku służby. Tworzono je dosłownie z godziny na godzinę i natychmiast rzucano do walki.

Kogóż nie było w tej pstrokatej zbieraninie! Przez dwie doby, dniem i nocą, do punktu formowania w 

Polarnoje napływała rzesza ochotników, którzy nie tylko nigdy nie byli piechurami, lecz piechotę traktowali 
z pewnym lekceważeniem. Marynarze z okrętów nawodnych i podwodnych, specjaliści ze służby wybrzeża i 
lotnictwa morskiego, cywile, pracownicy stoczni okrętowych i remontowych, instruktorzy i uczniowie szkół 
morskich...   I   właśnie   ta  „zbieranina”   miała   natychmiast,   od   pierwszej   chwili,   praktycznie   bez   żadnego 
przygotowania i przeszkolenia przekształcić się w... piechotę morską.

Pod koniec drugiej doby przestano przyjmować ochotników. Ogólna ich liczba przekraczała jedenaście 

tysięcy i teraz okazało się, że ani 14 armia, ani Flota Północna nie dysponują ekwipunkiem dla takiej masy 
ludzi. Kroplą w morzu była pomoc, jaką walczący na Półwyspie otrzymali od władz centralnych. Owszem, 
przyleciały   z   Moskwy   cztery   samoloty   transportowe   pod   dowództwem   Walentyny   Gryzodubowej,   ale 
przywiozły one raptem około trzech tysięcy karabinów. Trzeba było z okrętów zdjąć całą broń ręczną, a z 
okrętów podwodnych i uszkodzonych samolotów broń maszynową.

W tych niejednolicie umundurowanych oraz uzbrojonych oddziałach z upodobaniem powtarzano: jeden 

marynarz — drużyna, dwóch — pluton, trzech — kompania, czterech — batalion. Pomimo niedoszkolenia, 
błędów w zachowaniu się pojedynczego żołnierza, w nawet całych grup marynarskich na polu walki, dla 14 
armii   ochotnicy   ci   byli   cennym   nabytkiem.   Stanowili   świeży   zastrzyk   krwi.   Nie   mógł   generał   Frołow 
uzyskać tego, aby posuwali się do przodu pochyleni, skokami albo czołgając się. Marynarze idąc do natarcia 
zdejmowali bluzy, aby pokazać swe koszulki w paski. Toteż i straty były znaczne, większe niż w oddziałach 
piechoty zaprawionej już w ciężkim boju.

A jednak wroga zatrzymano. Sytuacja na lądzie wyjaśniała się z dnia na dzień. Wojna na półwyspie 

background image

Kola przybrała inny obrót, niż planowały to niemieckie sztaby. Upadła koncepcja „blitzkriegu”. Rozpoczęły 
się trudne walki pozycyjne.

W tej sytuacji generał Frołow mógł już sobie pozwolić na opuszczenie stanowiska dowodzenia i udanie 

się do Polarnoje, gdzie mieścił się sztab Floty Północnej. Admirał Gołowko przyjął go w swym gabinecie, 
jeszcze przedwojennym, tyle że teraz wszystkie ściany zawieszone były mapami i szkicami.

Wniesiono samowar. Dowódca Floty nie spieszył się z pytaniami. Wiedział, że gość nie ma zbyt wiele 

czasu i sam zacznie mówić o tym, co najważniejsze. Ten zaś sięgnął do kieszeni munduru i w milczeniu 
położył na stole, przed Gołowką, telegram Sztabu Generalnego. Na kartce było tylko jedno zdanie: „W razie 
odwrotu w kierunku Murmańska bronić go do ostatniego żołnierza”.

— Cóż to znaczy? — admirał nie ukrywał zdziwienia.
— Chyba to, Arsieniju Grigoriewiczu, że w Sztabie Generalnym siedzą pesymiści.
— Smutna, lecz słuszna refleksja.
Gołowko zamyślił się. Nie pierwszy raz ma do czynienia z zarządzeniami, które trudno zrozumieć. 

Choćby to z pamiętnego 22 czerwca. Pierwsza depesza zawiadamiała oficjalnie, że Niemcy skoncentrowali 
około dwustu dywizji nad granicą i że w najbliższym czasie należy spodziewać się wtargnięcia tych wojsk 
na terytorium ZSRR. Rozkaz: „postawić Flotę w stan podwyższonej gotowości”. Flota tymczasem stan ten 
już dawno osiągnęła.

Drugie zarządzenie przyszło drogą radiową po upływie kilkunastu minut.  „22—23 czerwca możliwa 

jest niespodziewana napaść faszystowsko-niemieckich wojsk. Może się ona zacząć od działań mających na 
celu sprowokowanie nas. Nasze zadanie: nie dać się sprowokować do żadnych działań, które mogłyby stać 
się przyczyną poważnych komplikacji. Trwać w pełnej gotowości do odparcia niespodziewanego uderzenia 
wojsk hitlerowskich i ich sojuszników. Przechodząc w stan pełnej gotowości bojowej należy jednocześnie 
starannie ukrywać to przed nieprzyjacielem. Prowadzenie rozpoznania na obcych wodach terytorialnych bez 
specjalnego rozkazu jest kategorycznie wzbronione”.

Jak należało rozumieć to zarządzenie? Czy obsługi dział przeciwlotniczych i myśliwce mogą strzelać do 

niemieckich samolotów, które, dzień po dniu, dziesiątki razy naruszały radziecką przestrzeń powietrzną?

Gdy zaciskając zęby liczono obce samoloty, przelatujące nad Zatoką Kolską, około godziny czwartej 

rano rozległy się detonacje. W rejonie Polarnoje spadły pierwsze bomby.

Jeszcze kilka rozkazów niejasnych, nieprecyzyjnych i dopiero piąty określił sytuację:  „W związku ż 

wrogimi   działaniami   dywersyjnymi   na   najbliższych   tyłach   ogłosić   stan   wojenny   w   bazach,   rejonach   i 
sektorach umocnionych; wprowadzić  najsurowiej przestrzegany system  przepustek  i wydać  zarządzenia, 
mające na celu ochronę tyłów, a zwłaszcza środki łączności”.

— Tak, to jest smutne — powtórzył Gołowko po długiej chwili milczenia.
— Smutniejsze mam wiadomości, Arsieniju Grigoriewiczu  — kontynuował Frołow.  — Te obiecane 

dywizje...

— Co się stało? — Gołowko był wyraźnie zaniepokojony.
—   Były   już   w   drodze   do   nas.   Niestety,   zostały   skierowane   do   Leningradu.   Tam   musi   być 

niebezpiecznie.

— U nas też nie jest wesoło.
— Ale my się nie cofamy.
Znów zamilkli. Przeciągającą się ciszę przerwał admirał Gołowko:
— Bronić Murmańska? Przecież to nie ma sensu! Wycofanie się do Murmańska pociąga za sobą stratę 

Zatoki Kolskiej.  Pozbawia nas  wyjścia  na  ocean. Decyzja takiego odwrotu  oznacza  samobójstwo  Floty 
Północnej. Wtedy i obrona Murmańska traci sens.

— Tak i ja myślę — odpowiedział Frołow. — Ale nie sądzę, żeby sytuacja była aż tak tragiczna. Nasz 

opór ma na celu nie tylko obronę interesów marynarki, utrzymanie jej głównej bazy, Polarnoje, opór ten ma 
znaczenie dla całego państwa. Tymczasem Niemcy gromadzą odwody. — Frołow wstał i podszedł do mapy. 
— Uderzą tu  — wskazał rejon Zapadnej Licy.  — Z pewnością tu właśnie. Niemcy nie zmienili planów 
pomimo lipcowych i sierpniowych niepowodzeń. Myślę, że oni się boją i dlatego wkrótce uderzą. I będzie to 
silne uderzenie.

— Czego się boją?
— Zimy. Polarnej zimy. Boją się, że utkną w górach i zostaną tam na długą, polarną noc. Dlatego przed 

zimą zechcą dotrzeć do Polarnoje i Murmańska.

—   Tak,   to   jest   nie   tylko   prawdopodobne.   To   jest   logiczne   —   odpowiedział   Gołowko.  —   Trzeba 

pomyśleć, co należy zrobić, aby utrzymać się na obecnych rubieżach obrony.

— Właśnie dlatego przyjechałem do was, Arsieniju Grigoriewiczu. — Frołow wciąż stał przy mapie. — 

Ciekawa rzecz — ciągnął wolno. — Proszę spojrzeć.

background image

Lapońskie zgrupowanie łączyły na tyłach, w Norwegii,   linie   ciągnące   się wzdłuż wybrzeży   do 

Varanger fiordu, do Kirkenes, do Zatoki Pieczengskiej, do Linachamari i do Petsamo. Innych dróg o tak 
dużym znaczeniu nieprzyjaciel nie posiadał. Kolei żelaznych tu nie było, a zdolność przepustowa szos na 
terytorium   Finlandii,   od  Rovaniemi  do  Petsamo,   i  wzdłuż   Norwegii,   od  Tormsö  do  Kirkenes,  była   tak 
niewielka, że można ich nie brać pod uwagę jako podstawy zaopatrzenia. Z tego jasno wynikało, że zdolność 
bojowa   i   dalsze   losy   korpusu   strzelców   alpejskich   Dietla,   a   nawet   wszystkich   wojsk   niemieckich 
znajdujących się Laponii, zależy od sytuacji na morskich liniach komunikacyjnych.

Niemcy doskonale rozumieli, że zajęcie półwyspów Średniego i Rybackiego umożliwiłoby im kontrolę 

wejścia do Zatoki Kolskiej. I istotnie zaplanowali uderzenie w rejonie Zapadnej Licy oraz koło przesmyku 
między   Musta-Tunturi   a   Półwyspem   Średnim.   Po   wyjściu   na   wybrzeże   od   zboczy   Musta-Tunturi   do 
Zapadnej Licy ustawili kilka baterii artyleryjskich, których zadaniem było udaremnienie zaopatrzenia wojsk 
radzieckich na obu półwyspach, które w gruncie rzeczy stały się wyspami, gdyż Zatoka Motowska, przez 
którą można się było tam dostać, znalazła się pod ogniem artyleryjskim. Innej jednak drogi niż przez Zatokę 
Motowską nie było.

— Sytuacja wesoła nie jest — stwierdził Gołowko. — Flota jeszcze raz zdobędzie się na wysiłek i odda 

czternastej armii wszystkie swoje odwody. Półwysep i zbocza Musta-Tunturi muszą być utrzymane. Ale to 
nie   wszystko.   To   sytuacji   zasadniczo   nie   zmieni.   Oto  „pięta   achillesowa”   Niemców:   morskie   linie 
zaopatrzenia.   Mimo   iż   nieprzyjaciel   ma   na   tym   obszarze   operacyjnym   przewagę   liczebną,   możemy 
sprowadzić ją do zera. Ale musimy uderzyć na jego linie komunikacyjne. To jest główne zadanie. Już się 
samo   określiło.   Wykorzystamy   wszystkie   siły   i   środki,   aby   uprzedzić   niemiecki   zamiar   i   udaremnić 
transporty posiłków dla lapońskiego zgrupowania. Niech Niemcy nawet marzą o ofensywie.

— I to jest najlepsza obrona Murmańska — zakończył rozmowę Frołow.

WARTOWNICY POGODY

Poprzez niemieckie zapory w północnej Arktyce, pokonując sztormy, mgły i lody, szły do radzieckich 

portów  karawany  transportowe   aliantów.  Tysiąc   trzysta   statków  w   siedemdziesięciu  siedmiu  konwojach 
przeszło   dwiema   trasami  —   dłuższą   letnią   i   krótszą   zimową  —   w   ciągu   wojny.   W   rejonie   Wyspy 
Niedźwiedziej przejmowały konwoje okręty radzieckiej Floty Północnej, aby bezpiecznie przeprowadzić 
powierzone ich opiece statki do Murmańska i Archangielska. W ciągu wojny w tym celu Flota wykonała 
ponad trzysta wyjść w morze.

I właśnie w Archangielsku i Murmańsku zaczynała się „bitwa o cyfry” dla synoptycznych i lodowych 

map.

Gdy załamała się niemiecka koncepcja wojny błyskawicznej na półwyspie Kola, hitlerowscy stratedzy 

nie zmienili zdania na temat znaczenia Murmańska. Nie mogąc zająć go, postanowili zniszczyć. Był więc 
Murmańsk ustawicznie bombardowany. W ciągu 1941 i 1942 roku Luftwaffe wykonała 86 nalotów i zrzuciła 
na miasto i port ponad trzydzieści tysięcy bomb różnych kalibrów. Lotniska nieprzyjaciela znajdowały się 
tak blisko, że nie zawsze nawet służba ostrzegawcza mogła zdążyć z ogłoszeniem alarmu. W mieście raz po 
raz wybuchały pożary, lecz bez względu na to, jak również bez względu na pogodę, kolej i port pracowały 
bez przerwy. Była noc polarna i dokoła panowała ciemność. Ta ciemność okazała się sojusznikiem, ukrywała 
przed oczami niemieckich pilotów obiekty naziemne. Gorzej było, gdy nastał polarny świt. W jasności dnia 
lotnictwo nieprzyjaciela bombardowało celniej.

Wśród obiektów podlegających atakom z powietrza znajdował się także budynek z wiatromierzem na 

dachu. Była to siedziba murmańskiej stacji meteorologicznej. Już podczas jednego z pierwszych nalotów 
udało się niemieckim pilotom tak silnie uszkodzić budynek, że meteorolodzy musieli przenieść się do innego 
domu,   położonego   na   krańcach   miasta.   Lecz   i   tam   dosięgły   ich   bomby.   Specjaliści   od   cyklonów   i 
antycyklonów zapomnieli, że lotnicy, wszyscy bez wyjątku, a więc niemieccy również, wiedzą, co to jest 
meteorologia, i zdają sobie sprawę, że każda stacja meteorologiczna przeciwnika jest opłacalnym celem. Nie 
zamaskowano odpowiednio domu na peryferiach miasta. Wyniesiono urządzenia pomiarowe na zewnątrz, 
umieszczono je w klasycznych budkach. I zostały zauważone.

Zginęli radiooperatorzy Ziemliańska i Kupcew, kilku synoptyków zostało rannych i kontuzjowanych 

Spłonął dom, lecz udało się uratować przed ogniem bezcenne archiwum meteorologiczne.

Mimo to z dyżuru nie zrezygnowano. Kapitanowie statków, dowódcy okrętów i lotnicy potrzebowali 

przecież prognoz. Pracowano więc wśród gruzów, pod gołym niebem. Jeszcze  podczas bombardowania 
zestawiane były kolejne mapy pogody. Dopiero po kilku dniach murmańscy meteorolodzy znaleźli kolejne 
pomieszczenie w budynku na prospekcie Lenina. Ale teraz, nauczeni doświadczeniem, dobrze zamaskowali 

background image

stację.

Gdy admirał Gołowko przejeżdżając przez miasto wstąpił do budynku przy prospekcie Lenina, zastał 

ludzi pracujących w skupieniu.

— Widzę, że jednak nie daliście się — powiedział na przywitanie.
Jeden z synoptyków podniósł zmęczoną twarz znad arkusza mapy i spytał:
— A czy wiecie, towarzyszu admirale, co to jest ostatni huragan na ziemi?
— Ostatni huragan?
—   Tak.   To   jest   takie   dramatyczne   wydarzenie,   wskutek   którego   giną   wszyscy   ludzie   na   planecie. 

Wszyscy  oprócz jednego,  meteorologa-obserwatora.

— Szczęściarz! — uśmiechnął się Gołowko.
— Nie. To konieczność. Ktoś przecież musi odnotować to wydarzenie.
Gołowko  zrozumiał, że  ci ludzie  dumni są  ze  swojej  pracy. Zresztą  nie  tylko  oni,  ale  on również 

doskonale zdawał sobie sprawę, jak ważna przypadła im rola. Przecież od ich działania w niemałym stopniu 
zależał   sukces   bojowy  operacji   okrętów   i   lotnictwa   Floty  Północnej.   Murmańscy  „zwiadowcy  pogody” 
zestawiali prognozy dla znacznego obszaru, dla wybrzeża i całego Półwyspu Kolskiego. Znajdując się na 
przednim   skraju  „wojny   meteorologicznej”,   jako   synoptycy   wojskowi,   przewidywali   także   pogodę   dla 
podstawowych   rejonów   działania   Floty:   mórz   Norweskiego,   Barentsa,   Białego   i   Karskiego.   Admirał 
codziennie, regularnie, wysłuchiwał meldunków o pogodzie, nazywając ją zawsze, bez względu na to, jaka 
była, drugim przeciwnikiem.

— Czego wam naprawdę potrzeba? — pytał admirał wiedząc, że wymagań wygórowanych nie mają; 

nigdy się nie skarżyli.

— Ciągle nie mamy stałych przepustek. Ktoś w sztabie przegapił tę sprawę.
— Dobrze. Będziecie mieli.
Stałe   przepustki   były   im   bardzo   potrzebne.   Nawet   przy   wszystkich   zaostrzeniach,   przy   ostrym 

ograniczeniu poruszania się po ulicach, zwłaszcza w nocy, oni musieli docierać do kapitanów statków ze 
swymi arkuszami nie wtedy, kiedy „zezwala się”, lecz wtedy, kiedy „trzeba”.

Skąd   Murmańsk   czerpał   informacje?   W   zasadzie   z   radzieckich   stacji   meteorologicznych,   przede 

wszystkim   z   północnych,   arktycznych   stacji   polarnych.   Dane   z   tych   punktów   napływały   w   miarę 
systematycznie.   Pozostawały   jeszcze   ośrodki   centralne,   ale   tu   sprawę   komplikował   fakt,   że   łączność   z 
Moskwą była utrudniona. Niemcy uniemożliwili połączenia telegraficzne, zrywając słupy i niszcząc linie. 
Trzeba było posługiwać się środkami radiowymi, lecz i tu pojawiły się trudności. Murmańsk znajduje się w 
strefie  intensywnych polarnych burz  magnetycznych, utrudniających rozchodzenie się fal radiowych, co 
bezpośrednią łączność radiową czyni mało efektywną i nieregularną.

— Znów ta cholerna zorza! — denerwowano się w murmańskim biurze prognoz, gdy rozjaśniały się na 

niebie   promieniste   lub   pulsujące   łuki,   owe   przepiękne   tajemnicze   promienie,   korony,   zasłony,   draperie. 
Białawe,   zielonkawe,   żółtawe   luminescencje   rozrzedzonych  gazów.   Gdyby   nie   wojna,   pewnie   nawet   ci 
ludzie, oswojeni ze zjawiskami atmosferycznymi, chętnie by podziwiali urok zórz polarnych. Ale nie teraz, 
kiedy tak ogromne znaczenie miała każda pewna informacja. A przecież oni najlepiej wiedzieli, że zorzom 
polarnym towarzyszą zaburzenia pola magnetycznego ziemi, wywierając bardzo niekorzystny wpływ na 
warunki odbioru radiowego. Gdy nad Murmańskiem pojawiała się zorza, na mapie synoptycznej mogło 
zabraknąć danych napływających z Moskwy, a tym samym ryzyko nietrafnej prognozy niepomiernie się 
zwiększało.

Od czasu do czasu napływały również dane o pogodzie z zagranicy  — z Grenlandii i Islandii oraz 

niektórych stacji na Wyspach Brytyjskich. Cieszono się wówczas jak z gwiazdkowego podarunku; każda 
dopełniająca mapę cyfra była niezwykle cenna.

—   Znów   pomyliłaś   się,   Olgo   Nikołajewno.   W  „Gardzieli”   wiał   południowo-wschodni,   a   ty 

powiedziałaś północno-zachodni.

Olga Komowa, synoptyk w dyrekcji Północnej Drogi Morskiej, poczuła, jak uginają się pod nią nogi. 

Zawsze lękała się tego człowieka, któremu dwa razy na dobę przynosić musiała komunikat meteorologiczny. 
Był to strach irracjonalny, bo nigdy przecież dyrektor nie podniósł na nią głosu, nie beształ, gdy pomyliła się 
w swych przewidywaniach. On nie był taki, jak kapitanowie statków idących do Archangielska, którzy nie 
przebierali   w  słowach  wieszając   psy  na   pracownikach  „służby  pogody”,  gdy  płynąc   z   Atlantyku  lub  z 
Arktyki na Morzu Barentsa, a zwłaszcza w „Gardzieli” — szerokiej cieśninie łączącej to morze z Morzem 
Białym  — lub na samych podejściach do portu natrafiali na pogodę inną, niż przewidywana. Mimo to 
kapitanów Komowa nie bała się. A dyrektora zawsze. Może dlatego, że zwracał się do niej przez „ty”, jak 

background image

zresztą do wszystkich. I nikt się temu nie dziwił, ani nie miał dyrektorowi za złe. Bo dyrektorem Północnej 
Drogi   Morskiej   był   pełnomocnik   Ludowego   Komisarza   Obrony,   sam   Iwan   Dymitriewicz   Papanin, 
czterdziestoośmioletni   badacz   polarny,   były   kierownik   stacji   polarnych   na   Ziemi   Franciszka   Józefa,   na 
przylądku   Czeluskin,   na   pierwszej   radzieckiej   stacji   naukowo-badawczej  „Biegun   Północny   1”,   na 
arktycznej krze lodowej, której dryf trwał dwieście siedemdziesiąt cztery dni.

Papanin znał się na meteorologii i umiał interpretować mapę synoptyczną. Nauczył się tego w Arktyce. 

Ze stacji  „Biegun Północny 1” wraz z trzema towarzyszami pomagał w słynnym przelocie do Ameryki 
Walerego Czkałowa i Michaiła Gromowa. Ze stacji arktycznej na pokład samolotu radiooperator Ernest 
Krenkel   przekazywał   komunikat   meteorologiczny   zestawiony   przez   synoptyków   Piotra   Szyrszowa   i 
Jewgienija Fiedorowa. To oni nauczyli Papanina czytać tę specyficzną mapę.

Nawet do głowy nie przyszło Komowej tłumaczyć się z błędnej prognozy. Słysząc przyganę Papanina, 

zwyczajnie rozpłakała się. I to dyrektora stropiło. Jął uspokajać tę kobietę, od której z pewnością wymagał 
zbyt   wiele.   Dwa   komunikaty   meteorologiczne   na   dobę,   jeden   w   południe,   drugi   o   północy,   owszem 
potrzebne były kapitanom statków, lecz praktycznie pozbawiały Komową możliwości wypoczynku. Gdyby 
zresztą tylko te dwa komunikaty miała zestawiać, ale ileż to razy w jej ciasnym pokoiku w nieoczekiwanych 
momentach   odzywał   się   dzwonek   telefonu.   Sztab   Papanina   potrzebuje   uzgodnienia   ostatniej   prognozy. 
Komowa zakładała półkożuszek i biegła na ulicę Pomorską  „uzgadniać”. Papanin zawsze był w swoim 
biurze. Tak samo jak dziś.

— No, nie becz, Olgo Nikołajewno. Ja wiem, co to jest Morze Białe. Czemu stoisz? Siadaj.
Morze Białe... Surowe i groźne. Kapryśne. Wydawałoby się, że jego lodowy reżim nie podlega żadnym 

prawom nauki. Niezupełnie rozpoznane prądy podwodne, nieoczekiwane zmiany kierunków wiatrów, nagie, 
wbrew   wszelkim   przewidywaniom,   zapadająca   gęsta   mgła  —   to   jest   Morze   Białe.   Tam   gdzie   jeszcze 
niedawno  była  wolna   od  lodów  przestrzeń,   nagle   pojawiała   się   kra,   całe   pola  lodowe   tarasujące   drogę 
statkom. Kapitanowie wpadają w lodowe pułapki.

—   To   nie   morze   —   Komowa   uspokajała   się   z   wolna.  —   To   ja.   To   ten   cyklon.   Powinnam   była 

przewidzieć.

— Cyklon, antycyklon, daj spokój. Wiem przecież, co to jest.
Cyklon jest osobliwy, jak każde zjawisko atmosferyczne. Istotnie trudno przewidzieć jego prędkość i 

drogę przemieszczania. Ten, który wprowadził Komową w błąd, przyszedł znad Atlantyku w sposób typowy, 
zwykły, nie budzący niepokoju. Nie krył w sobie żadnych zagrożeń. Kierował się w obszar na południe od 
Archangielska, więc zgodnie z prawem, wedle którego wiatry w cyklonie wieją w kierunku przeciwnym do 
ruchu wskazówek zegara, Komowa przewidziała kierunek północno-zachodni. Lecz cyklon zawrócił nagle. 
Gdy znalazł się nad Zatoką Meczeńską, u podstawy Półwyspu Kanin, między morzami Białym i Barentsa, 
wiatr zmienił kierunek na południowo-wschodni.

— Mamy zadanie specjalne — zmienił temat Papanin. — Chcę, żebyś wzięła udział w tych pracach, 

Olgo Nikołajewno. Wiesz, co znajduje się na północnym brzegu Dwiny.

Skinęła   głową.  Wiedziała,  oczywiście,  że  konwoje  idą  nie  tylko  do Murmańska,  lecz   także  tu,  do 

Archangielska,   największego  portu   Morza   Białego,   u   ujścia   północnej   Dwiny.   Wiedziała   też,   że   wojna 
wymagała maksymalnego wydłużenia okresu nawigacji na morzu i w delcie rzeki. Wykorzystano zatem 
pomoc  „służby pogody” w pełnym jej zakresie, włączono do pracy oprócz meteorologów także znawców 
pokrywy lodowej, hydrologów, hydrotechników, locmenów rzecznych, znawców mielizn i głębin, wąskich 
koryt i zakoli nurtu kapryśnej Dwiny. A teraz statki ze sprzętem bojowym przyszły w ostatniej chwili i 
natychmiast musiały odejść, aby nie znaleźć się w lodowej pułapce. Rozładowywano je więc nie tylko na 
lewym brzegu Dwiny, dokąd sięga linia kolejowa, łącząca Archangielsk z centrum Rosji, lecz także na 
brzegu prawym, przy nabrzeżach nie mających kolejowych bocznic.

Nie było także mostu przez północną Dwinę, po którym wydobyty ze statków sprzęt bojowy można by 

beż trudu przewieźć i oddać kolejarzom. Właśnie ten problem miał rozwiązać Papanin i jego ludzie.

Tej pierwszej wojennej zimy pogoda w Archangielsku była niestała. Silny nurt północnej Dwiny szybko 

obrastał lodem, tworzyły się bryły i nieregularne w swym kształcie kry, ponakładane na siebie i nawzajem 
się przenikające. Pomysł, aby wprost na Dwinie położyć tor kolejowy i w ten sposób połączyć brzegi, 
wydawał się prosty, lecz jego realizacja okazała się bardziej skomplikowana, niż przypuszczano. Papanin 
powołał   specjalną   grupę   specjalistów,   w   skład   której   weszli   i   inżynierowie   drogowcy,   i   budownictwa 
wodnego, i teoretycy glacjolodzy, i hydrometeorolodzy. Należało jak najszybciej przeprowadzić badania 
pokrywy lodowej na Dwinie i celnie wybrać optymalną trasę.

Wszystko to wytłumaczył Papanin synoptykowi Komowej, lecz ona nie od razu zrozumiała, czego od 

niej oczekuje.

— W czym więc mogłabym być pomocna?

background image

—   Zorganizujesz,   Olgo   Nikołajewna,   sieć   posterunków   hydrometeorologicznych.   Będziesz 

obserwowała   zachodzące   zmiany.   Pomożemy   przyrodzie,   nie   ma   innej   rady.   Na   wybranym   odcinku 
pogrubimy i wyrównamy pokrywę lodową na rzece.

Teraz zrozumiała.
— Lód kontra lód?
— Otóż to. Bardzo trafnie to określiłaś.
Glacjolodzy   zajęli   się   obliczaniem   wytrzymałości   stworzonej   sztucznie   pokrywy   lodowej. 

Wprowadzono do akcji pompy; tłoczyły one wodę, która niemal natychmiast zamarzała. Tak wyrównano 
powierzchnię   pokrywy.   Następne   warstwy   układano   tak,   jak   buduje   się   lodowisko   dla   łyżwiarzy.   I   na 
utworzonej w ten sposób tafli położono tor. W pierwszych dniach stycznia 1942 roku ruszyły pociągi. Na 
wagonach stały czołgi, samoloty, działa, samochody, słowem ten ładunek, który na początku zimy przyszedł 
do  Archangielska   morzem,   z   kolejnym  konwojem.  Natychmiast  wszystko  to  odjechało  na   południe,  do 
centralnych rejonów Związku Radzieckiego, aby wziąć udział w walkach.

A Olga Komowa przez cały ten czas nie miała chwili wytchnienia. Nakładając na nią nowy obowiązek 

Papanin nie zwolnił jej przecież z obowiązku starego  — codziennych meldunków o pogodzie. Teraz, gdy 
sprzęt bojowy z prawego brzegu Dwiny został wywieziony, nagle odczuła, jak wiele ma wolnego czasu. 
Mogła się poświęcić bez reszty komunikatom, które nieprzerwanie szły w eter w zaszyfrowanej formie. 
Odbierane na statkach na Morzu Białym, Karskim, Barentsa, pomagały kapitanom w wytyczeniu właściwej 
drogi. Nigdy nie miała potwierdzenia ich odbioru. Statki szły w strefie ciszy radiowej, aparaty na pokładach 
ustawione   były   stale   na  „odbiór”.   Nie   można   było   ryzykować,   aby   zostały   namierzone   przez   wrogie 
jednostki   Kriegsmarine,  czego  skutkiem   mógł  być   niespodziewany  napad  z   powietrza   albo  spod  wody. 
Grupy cyfr szły więc w jedną tylko stronę. Oznaczały pogodę i mrówczą pracę synoptyka Olgi Komowej.

Kapitanów interesowało głównie to, jaki jest stan lodów i pogody w „Gardzieli” oraz na Morzu Białym. 

W Arktyce zawsze w skład komunikatu meteorologicznego wchodzą dane o stanie wód oceanu i o polach 
lodowych. Dane te mieszczą się w ogólnym pojęciu „pogoda”.

Stan lodów... To właśnie lody występujące na trasie Północnej Drogi Morskiej, ciągnącej się wzdłuż 

całej   północnej  „fasady   Rosji”,   od   Archangielska   na   zachodzie,   poprzez   morza   Barentsa,   Karskie, 
Łaptiewów, Wschodniosyberyjskie, Czukockie, aż do Beringa, decydują o żegludze na tym obszarze, i nie 
tylko o żegludze, ale i o pogodzie. Dwanaście milionów kilometrów kwadratowych lodu stanowi główną 
„lodówkę” północnej półkuli i ma decydujący wpływ na pogodę w Europie i Eurazji. To lody są „ziemią” 
pod stopami uczestników dryfujących ekspedycji i stałych stacji obserwacyjnych na północnych wyspach. 
Arktyczną   służbę   hydrologiczno-meteorologiczną   słuszniej   byłoby   nazwać  „służbą   pogody   i   lodów”. 
Komowa musiała więc również brać je pod uwagę, opracowując komunikaty.

Znów   zadzwonił   telefon   w   małym   pokoiku   Komowej.   Podniosła   słuchawkę,   lecz   nie   usłyszała 

wezwania do sztabu Papanina. Odezwał się męski głos, który kogoś jej przypominał.

— Alosza? Przepraszam, jaki Alosza?
— Nie pamiętasz mnie, Olgo? Mówi Aleksander Edwardowicz Pogosow.
Ile to już lat nie widziała tego sympatycznego motorzysty z parowca  „Czeluskin”, statku, który tak 

często widzi w koszmarnych snach! Minęło już siedem lat od tej tragicznej chwili, a ona wciąż pamięta ten 
straszliwy mróz i słyszy metaliczny trzask nacierających na siebie lodów i gruchotanych burt „Czeluskina”. 
Do dziś nie daje jej spokoju widok wysoko wzniesionej rufy i zapadającego w głąb Morza Czukockiego 
kadłuba.   I   ludzi   stojących   na   lodowej   krze.   Wszyscy   zdążyli   zejść   z   pokładu.   Tam   poznała   Aloszę 
Pogosowa. Była wówczas synoptykiem na stacji polarnej na Morzu Czukockim.

Kiedy we śnie ukazywał się jej ten straszliwy obraz, budziła się i zawsze wpadała w popłoch. A jeśli 

teraz, w tej chwili, gdzieś zupełnie blisko ginie angielski, amerykański albo radziecki statek? Ginie przez 
ciebie, Olgo, bo wczoraj przepowiedziałaś czystą wodę, sytuację sprzyjającą żegludze, a on natrafił na krę 
lodową. Obiecałaś spokojny rejs przez Morze Białe, nie przewidziałaś komplikacji. I czuła się bezradna.

A teraz taka radość! Alosza przyjechał.
— Natychmiast przychodź — niemal krzyknęła do słuchawki. — Jeżeli możesz — dodała ciszej.
Po kilkunastu minutach już był u niej. Zgarnęła ze stołu nie wypełnione jeszcze cyframi i symbolami 

arkusze map i zaprosiła drogiego gościa, by siadał.

— Jak mnie znalazłeś? — spytała.
— Przypadkiem — odpowiedział Pogosow.  — Wyobraź sobie jestem w dyrekcji Drogi Morskiej i 

słyszę, jak jakiś nie ogolony marynarz klnie meteorologów. A właśnie korytarzem szedł Papanin. Jak nie 
ryknie, jeszcze głośniej od tego marynarza: „Ogoliłbyś się lepiej, zamiast mordę drzeć. Zapamiętaj sobie raz 
na zawsze, że Olga Nikołajewna Komowa jest kobietą świętą”. Od razu wiedziałem, że to o ciebie chodzi. 
Papanin dał mi telefon do ciebie, no i jestem.

background image

— Tak powiedział? Święta kobieta? Ja jestem świętą!
— Tak powiedział. Słowo honoru.
— Ach, dajmy temu spokój. Powiedz lepiej, co porabiasz w Archangielsku.
— Jak to, co? Pracuję. Latam. Jestem nawigatorem.
— Ostatnio byłeś w Leningradzie. W Instytucie Arktyki, o ile się nie mylę.
— Tak, ale jest wojna, Olgo.
Nisko, często w locie koszącym, aby nie przeoczyć ani jednego szczegółu lodowego pejzażu, suną nad 

polarnymi morzami samoloty lodowego zwiadu. Przylgnąwszy do iluminatorów, z uwagą wpatrują się w 
lody powietrzni zwiadowcy, hydrolodzy, a ich ołówki, sznurkiem przywiązane do rękawów kurtki, kreślą na 
mapie   wymyślne   linie,   koła,   romby,   wielokąty...   Praca   latających   hydrologów   podobna   jest   do   pracy 
synoptyków. Jej rezultat to mapa sytuacji lodowej. Na tej mapie, która zrzucona zostanie z powietrza na 
pokład statku, idącego wśród pól lodowych, pozaznaczane są wszystkie pęknięcia i wszystkie zwałowiska, 
wszystkie wolno płynące kry i obszary czystych wód.

Pogosow, podobnie jak pozostali piloci, nawigatorzy i hydrolodzy Leningradzkiego Instytutu Arktyki, 

jeszcze przed wojną nauczył się określać z powietrza, „na oko”, kierunek i prędkość dryfu pól lodowych, ich 
wielkość,   grubość,   gęstość,   powierzchnię   i   granicę   wód   czystych.   W   takich   wyprawach   prowadził 
jednocześnie   obserwację   zjawisk   atmosferycznych   i   stanu   morza.   Lodowa   mapa   służyła   także   jako 
nieocenione źródło wiadomości dla naziemnych synoptyków. Przy jej pomocy udało się przewidywać wiatr, 
jego siłę i kierunek, a już to jedno mogło służyć za podstawę praktycznych wskazówek dla kapitanów 
statków.

Lodowy   zwiad   nad   Morzem   Białym   prowadzili   piloci   wojskowi   i   polarni   Flotylli   Białomorskiej, 

wchodzącej   w   skład   Floty   Północnej.   W   Archangielsku   bazował   klucz   samolotów   cywilnego   zwiadu 
powietrznego: jeden bombowiec i dwa dwupłatowe Po-2. W kluczu było trzech pilotów i jeden nawigator, 
Aleksander Pogosow.

Dlaczego tylko jeden na trzy samoloty?
Gdy do Archangielska docierała ściśle tajna wiadomość o zbliżaniu się kolejnego konwoju alianckiego, 

startował na zwiad bombowiec. Etatowego hydrologa nie było na jego pokładzie. Pogosow spełniał jego 
rolę. Samolot zygzakami przeczesywał przestrzeń nad Morzem Białym i  „Gardzielą”, zbierając potrzebne 
dane, a nawigator Pogosow zestawiał mapę lodów. Teraz powstawało zagadnienie, jak tę mapę dostarczyć na 
pokład okrętu prowadzącego konwój?

Zaczynało się najtrudniejsze.
Załodze samolotu bombowego kategorycznie zabroniono zbliżać się do konwoju, gdyż marynarze z 

okrętów   ochrony   mieli   bezwzględny   rozkaz   otwierania   ognia   do   jakiegokolwiek   samolotu.   Wobec 
niebezpieczeństwa   napadu   powietrznego   na   wszelki   wypadek   strzelano   do   wszystkich   maszyn,   jakie 
znalazły się w zasięgu okrętowej obrony przeciwlotniczej.

Wyjątek stanowiły Po-2.
Wróciwszy z lotu zwiadowczego na bombowcu, nawigator Pogosow przesiadał się więc do kabiny Po-2 

i natychmiast startował. Wraz z nim leciał samolot bliźniaczy. Nie miały one żadnej osłony, gdyby więc stało 
się coś złego jednemu z nich, drugi miał obowiązek udzielić mu pomocy, w najgorszym zaś przypadku 
wracać i zawiadomić Archangielsk o tym, co się zdarzyło.

Marynarze dobrze znali ten „śmieszny samolocik” i tylko do Po-2 nie otwierali ognia.
Jeden z nich leciał zatem na wysokości 500—600 metrów, drugi o 400 metrów niżej. Dolatywały do 

statku   prowadzącego   konwój,   najczęściej   lodołamacza,   i   zrzucano   na   jego   pokład   coś,   co   gwarowo 
nazywano „wimplem”, chyba z tej racji, że do rulonu z twardej tektury przymocowana była kolorowa taśma. 
W   rulonie   znajdował   się   zwitek   mapy   z   naniesioną   na   niej   najłatwiejszą   drogą.   Dalej   dwupłatowce 
prowadziły   karawanę   przez   lody,   wskazując   najlepsze   przejście.   Statki   dochodziły   do   Archangielska, 
rozładowywały się u nabrzeży portowych i piloci znów startowali, by odprowadzić konwój do „Gardzieli”.

Zwiadowcy, rzecz jasna, mogli latać tylko przy dobrej pogodzie. Utrzymywali się w powietrzu od 

czterech do pięciu godzin. Aby zwiększyć długotrwałość lotu, samoloty wyposażone zostały w dodatkowe 
zbiorniki paliwa. W przypadku nadejścia opadu śniegu, natychmiast szły na zniżenie, lądowały wprost na 
tafli lodowej i tu załogi oczekiwały na polepszenie się widzialności. Za każdym razem, kiedy Pogosow 
wybierał się w drogę, brał komunikat meteorologiczny autorstwa Komowej.

— Popatrz — mówiła teraz do swego gościa. — Czy to nie dziwne? Tyle czasu współpracujemy tak 

ściśle, właściwie robimy to samo, w tym samym mieście, a nic nawzajem o sobie nie wiemy. Nawet tego, że 
jesteśmy tak blisko siebie. Napijesz się herbaty?

background image

ARKTYCZNY PATROL

W kwietniu 1940 roku pod ciosami hitlerowskich Niemiec padła Dania. Król duński, Christian, i jego 

poddani   musieli   podporządkować   się   dyktaturze.   Do   poddanych   tych   należały   również   22   tysiące 
mieszkańców duńskiej Grenlandii, biali i Eskimosi, z gubernatorem wyspy, Eske Brunem, na czele.

Gubernator był wstrząśnięty kapitulacją swego kraju i za nic w świecie nie chciał podlegać führerowi. 

Najchętniej   wypowiedziałby   mu   wojnę,   gdyby   posiadał   wystarczające   siły.   Oczywiście   stanowisko 
gubernatora nie dawało mu tego rodzaju uprawnień, jednakże kompetencje jego sięgały tak daleko, że był w 
stanie stworzyć... osobistą armię. I stworzył ją. Prawdziwą, duńsko-grenlandzką, pod własnym dowództwem. 
Był w stopniu generała.

Osobliwa   była   to   armia.   Oprócz   głównodowodzącego   wchodziło   w   jej   skład   siedmiu   ludzi:   jeden 

kapitan, jeden lejtnant i pięciu kaprali. Szeregowców nie było, gdyż Eskimosi są zwolnieni z obowiązku 
służby   wojskowej,   nie   bez   przyczyn   zresztą.   Otóż   dla   Eskimosów   zupełnie   niezrozumiałe   jest   pojęcie 
człowieka-wroga. Gdy po raz pierwszy wiosną 1940 roku usłyszeli od białych, że ludzie rozpoczęli wojnę, 
wpadli w osłupienie. Czy to możliwe, że istnieją na świecie dwunożne istoty, które nie darzą się sympatią? 
Czy to możliwe, że istnieją całe państwa wrogów? Czy można uwierzyć w to, co mówią Duńczycy, że gdzieś 
tam   daleko,   za   morzem,   trwa   wielka   bitwa   między   ludźmi,   płoną   ich   domostwa,   płaczą   osierocone   i 
poranione dzieci? A jeżeli tak jest, jak zapewniają Duńczycy, i ci wrogowie pojawią się tu, na grenlandzkiej 
ziemi? Czy trzeba będzie do nich strzelać? Nie. W tak strasznej sprawie Eskimosi uczestniczyć nie mogą.

Gubernator mieszkał w grenlandzkim osiedlu Godthab na zachodnim wybrzeżu wyspy. Na tym samym 

wybrzeżu,   w   eskimoskich   wioskach,   skupiała   się   właściwie   cała   ludność   Grenlandii.   Brzeg   wschodni 
pozostawał niemal bezludny. Podejścia z morza do wschodniego wybrzeża były ustawicznie blokowane 
przez potężne zwały dryfujących lodów i statki, jeśli docierały tam, to z ogromnym trudem, a i to nie 
każdego   roku.   Przejście   z   zachodu   na   wschód   po   lądzie   było   rzeczą   prawie   niemożliwą,   gdyż   całą 
Grenlandię   pokrywa   gigantyczna,   poprzecinana   głębokimi   rozpadlinami,   tarcza   lądolodu.   Nieliczni 
mieszkańcy   wschodniego   brzegu   wyspy   skupili   się   zasadniczo   w   dwóch   punktach:   Scoresbysund   i 
Angmagssalik, nie licząc kilku pojedynczych stacji meteorologicznych rozrzuconych na wybrzeżu. Reszta 
powierzchni wyspy stanowiła arktyczną pustynię i jej właśnie rozkazał bronić swemu „wojsku” generał Eske 
Brun.

Ludzie ci, sześciu Duńczyków i jeden Norweg, noszący oficerskie i podoficerskie stopnie, dużo byli 

warci. Każdy z nich to doświadczony myśliwy polarny, każdy z nich przeżył w Grenlandii niejedną zimę, a 
zatem doskonale poznał jej przyrodę oraz ludzi, i każdy z nich szczerze nienawidził Hitlera, który napadł na 
jego daleką, południową ojczyznę.

Pełnomocnikiem   gubernatora   na   wschodnim   brzegu   wyspy   został   trzydziestodwuletni   Iw   Paulsen, 

kiedyś sprzedawca w kopenhaskim sklepie, później polarny myśliwy. Pod jego dowództwem służbę pełnili: 
Marius Jensen, Kurt Olsen, Peter Nilsen, Eli Knudsen, Karlos Zibel i Henry Rudi. Ten ostatni właściwie nie 
był zobowiązany do służby pod rozkazami duńskiego gubernatora, miał wszak własnego króla norweskiego, 
lecz Hitler był wrogiem i jego ojczyzny, toteż Henry Rudi nie chciał pozostawać na uboczu.

Dziwny to był człowiek. Niemal całe życie spędził na wyspie, ściślej na archipelagu arktycznym, na 

Spitsbergenie. Tam polował na białe niedźwiedzie, wówczas jeszcze licznie występujące. W ciągu wielu zim 
na Spitsbergenie zabił ponad tysiąc niedźwiedzi, jednak wszystkie pieniądze uzyskane za skóry po prostu 
przepijał w czasie krótkich dni na stałym lądzie. Pieniądze się kończyły i Rudi musiał wracać na północ, aby 
odtworzyć   zasoby.   Nic   więc   dziwnego,   że   upodobnił   się   bardzo   do   rdzennych   mieszkańców   Północy, 
Eskimosów. I on nie mógł sobie wyobrazić, jak można celować z karabinu do człowieka.

Zresztą żaden z tych ludzi właściwie nie zdawał sprawy sobie z tego, gdzie i przeciwko komu ma 

działać. I dlaczego gubernator tak nalega, aby jak najszybciej przystąpić do obrony wschodniego wybrzeża. 
Czyżby Hitler miał jakąś sprawę w Grenlandii? I czy można na serio traktować udział w wojnie kilku 
myśliwych, gdy toczy się ona pomiędzy potężnymi państwami z udziałem najnowocześniejszej techniki.

Ale gubernator ani przez chwilę nie wątpił, że na podległej mu wyspie wcześniej czy później pojawi się 

wróg.   Raczej   nawet   wcześniej   niż   później,   i   to   bezwzględnie   na   wschodnim   brzegu.   A   to   dlatego,   że 
wiedział, iż tu, w Arktyce, na północnym Atlantyku, trwa wojna swoista, „meteorologiczna”. Wiedział, że w 
Grenlandii, zarówno na wschodzie jak i zachodzie, działa kilkanaście duńskich stacji meteorologicznych, 
które od początku wojny podjęły pracę dla potrzeb sojuszników, mających bazy wojenne niezbyt daleko, bo 
w Islandii. Ani do Niemiec, ani do zajętej przez Hitlera Danii dane meteorologiczne nie były wysyłane. 
Musiało to niepokoić niemiecką służbę „meteo”.

Jego pewność była tym bardziej uzasadniona, że już latem 1940 roku czterech uzbrojonych duńskich 

zdrajców, wyposażonych w aparaturę radiowo-meteorologiczną, próbowało  „osiedlić się” na wschodnim 

background image

brzegu wyspy, na północ od Scoresbysundu, jednak norweska kanonierka „Fritjof Nansen” udaremniła ten 
zamiar. Później ta sama kanonierka jeszcze dwukrotnie przeszkodziła Niemcom w lądowaniu na wschodnim 
brzegu, po czym nastąpił okres względnego spokoju. Czyż nie były to wystarczająco poważne przesłanki, na 
podstawie których Eske Brun mógł przewidywać próby następnych desantów?

Rozumieli to doskonale i alianci. Jeszcze latem 1940 roku Stany Zjednoczone rozpoczęły obserwację 

Grenlandii i wysłały na grenlandzkie wody specjalne okręty patrolowe. Jeden ze znanych amerykańskich 
ekspertów,   admirał   Eduard   Schmidt,   noszący   dziwne   przezwisko  „Góra   Lodowa”,   stanął   na   czele 
wydzielonego oddziału, którego zadaniem było poszukiwanie i niszczenie tajnych stacji meteorologicznych. 
Że Niemcy będą lądować, nie ulegało wątpliwości. Nie wiedziano jednak, w którym miejscu i kiedy?

Dwudziestego drugiego sierpnia 1942 roku z okupowanego, norweskiego portu Tromsö  wyszedł w 

morze niewielki rybacki kuter. Nie było w tym nic niezwykłego. Wojna wojną, lecz przecież rybacy muszą z 
czegoś żyć. Morze było puste, lecz gdyby zjawił się jakiś uważny obserwator, zdziwiłoby go zapewne, że 
kuter   wykonuje   dziwne   manewry.   Zamiast   płynąć   na   otwarte   morze,   z   niejasnego   powodu   szedł   ku 
niewielkiej wysepce u północnych wybrzeży Norwegii, aby zatrzymać się w zacisznej zatoczce. Stał tam na 
kotwicy aż do czasu, gdy nad jego masztami przeleciał samolot zwiadowczy. Otrzymawszy z jego pokładu 
komunikat o stanie lodów, kuter ruszył na Morze Grenlandzkie.

Był to „Sachsen”, ten sam, który krążył w Cieśninie Duńskiej i w rejonie wyspy Jan Mayen w latach 

1940 i 1941. Teraz szedł w swój trzeci rejs, bardziej od poprzednich odpowiedzialny, szedł zygzakami, 
starając się uniknąć spotkania z jakimkolwiek okrętem lub statkiem. Jego nadajnik radiowy milczał, na 
górnym pokładzie nie było żywej duszy.

Po pięciu dniach „Sachsen” dotarł do północnego wybrzeża wyspy Sabine i ostrożnie wszedł do zatoki. 

Tu osiadł na mieliźnie. Wówczas na pokład wysypali się ludzie w szarych mundurach. Było ich osiemnastu. 
Jedenastu   członków   załogi,   trzech   meteorologów,   dwóch   radiotelegrafistów,   lekarz   i   szyper   statku, 
jednocześnie dowódca całej grupy, lejtnant Kriegsmarine Herman Ritter.

Właściwie Ritter nie był zawodowym wojskowym. Był badaczem polarnym. Ponad pięć lat przeżył na 

Spitsbergenie, ani razu nie opuszczając archipelagu. Znakomicie znał surowe warunki Arktyki. Przedtem 
przez   kilka   lat   pływał   na   statkach   wielorybniczych,   wychodzących   nawet   na   morza   arktyczne.   Miał 
pięćdziesiąt dwa lata.

Jeszcze   miesiąc   temu   Herman   Ritter   nawet   nie   myślał,   że   znajdzie   się   w   Grenlandii.   Oczekiwał 

polecenia wyjazdu do Japonii, gdzie miał wykonać delikatne zadanie związane z operacjami w radzieckiej 
Arktyce. Należało nawiązać kontakt z japońskimi kolegami, którzy chcieli skorzystać z rad doświadczonego 
polarnika i meteorologa. Jednakże coś się musiało zmienić. Przyjął bez entuzjazmu nowe zadanie. Co innego 
bowiem konsultacja w Japonii, co innego zaś wtargnięcie na cudze terytorium. Nie dano jednak Ritterowi 
wyboru. Posłano go do Grenlandii, aby wypełnił specjalną i superzaszczytną misję, więc będzie pracował 
dokładnie   i   ofiarnie,   a   jeśli   zajdzie   potrzeba,   będzie   walczył.   Wszystko   jedno   z   kim,   z   Duńczykami, 
Norwegami, Eskimosami, Amerykanami... Wszak na północnym Atlantyku czekają na jego komunikaty 
dowódcy U-bootów i krążowników. I otrzymają je — jak zwykł mówić admirał Doenitz — „w potrzebnym 
miejscu i koniecznym czasie”.

Początek nie był zachęcający. „Sachsen” osiadł na mieliźnie. Ritter musiał podjąć decyzję. Zastanawiał 

się długo, w końcu uznał, że pozostawi rzecz całą sobie samej. Poczeka, aż statek mocno wrośnie w lody — 
wszak należało spodziewać się rychłego nadejścia zimy. Jeżeli  „Sachsen” zostanie przykryty brezentem i 
obsypany  śniegiem, będzie wyglądał z powietrza jak typowa, grenlandzka góra lodowa, jakich jest tu bez 
liku.

Lejtnant podzielił grupę na dwie części. Dziewięciu ludzi zostało na pokładzie, a druga dziewiątka 

przeniosła się do dwóch składanych drewnianych domków pół mili od brzegu. Ludzie Rittera przeciągnęli 
między domami a statkiem kabel telefoniczny i elektryczny. Domy i awaryjne składziki przykryli śniegiem i 
tylko maszty anten mogły zdradzić ich obecność w tym pustkowiu.

Już we wrześniu 1942 roku tajna niemiecka stacja meteorologiczna na wschodnim wybrzeżu Grenlandii 

przekazała   do   biura   pogody   Wehrmachtu   pierwsze   komunikaty.   W   sztabie   Kriegsmarine   triumfowano. 
Trzykrotnie w ciągu doby, za każdym razem na innej częstotliwości, aby uniemożliwić namiary radiowe, 
płynęła do Europy bezcenna informacja.

Ani jeden z osiemnastu ludzi ukrytych wśród lodów i śniegów nie miał doświadczenia polarnego, a 

Ritter,   ich   dowódca,   wprawdzie   lat   kilka   przebywał   w   Arktyce,   ale   nigdy   nie   dotarł   na   Grenlandię. 
Wprawdzie byli oni poinformowani, że siedemdziesiąt mil od ich miejsca postoju znajduje się eskimosko-
duńskie osiedle Eskimoness, lecz nie wzbudziło to żadnego niepokoju. Uważali, że do wiosny będą mieli 

background image

spokój, gdyż w czasie polarnej nocy żaden z myśliwych nie opuści osiedla. Jeżeli się czegoś obawiali, to 
jedynie amerykańskich bomb, lecz i ta groźba zmalała do zera z nastaniem nocy. A gdy nadejdzie wiosna, a z 
nią długi polarny dzień, przyleci po nich samolot lub podejdzie do zatoki okręt podwodny i znajdą się daleko 
stąd, w bezpiecznym miejscu.

Niemcy niczym nie przypominali grupy naukowców, badaczy polarnych. Nie mieli psich zaprzęgów, 

aby   nie   pozostawiać   śladów,   obuci   byli   w   normalne,   wojskowe   buty.   Wszystko   to   świadczyło,   że 
dywersyjno-meteorologiczna   służba   znajdowała   się   jeszcze   w   powijakach   i   nie   brano   pod   uwagę 
specyficznych warunków, w jakich przyszło jej działać. Zresztą wydawało się, że specjalne obuwie nie było 
tym ludziom potrzebne. Dookoła panowały ciemności i dowódca zabronił im oddalać się od obozowiska. 
Jedynie meteorolodzy opuszczali siedzibę, bo musieli odczytywać wskazania instrumentów pomiarowych, 
umieszczonych — zgodnie z instrukcją — około 150 metrów od zabudowań.

W niemieckim obozie, pod 75 stopniem szerokości geograficznej północnej, żyło się cicho i spokojnie. 

Osiemnastu ludzi przyzwyczaiło się do tego, że nikt ich nie niepokoi, że zaopatrzeni są we wszystko, co 
niezbędne,   a   dobroduszny   grubas,   Otto   Müller,   nawet   nauczył   się   sporządzać   prawdziwe   lody   ze 
skandynawskiego mleka i świeżego puszystego śniegu.

Mijała   zima.   Z   nastaniem   nowego,   1943   roku   wśród   Niemców   w   Grenlandii   dało   się   odczuć 

zaniepokojenie. Niektórzy z nich znali język angielski, więc alianckie doniesienia radiowe o sytuacji na 
froncie stawały się częstym tematem komentarzy. Ritter, najstarszy i najbardziej wykształcony z całej grupy, 
lepiej od innych rozumiał, co się dzieje. Kończyła się mianowicie, i to tragicznie dla Niemców, bitwa nad 
jakże   daleką   Wołgą.   Ritter   zdawał   sobie   sprawę   z   jej   znaczenia   i   dzielił   się   niepokojami   z   lekarzem, 
Rudolfem Sansee, który wydawał mu się najbardziej ze wszystkich sympatyczny. Nie pomyślał przy tym, że 
nawet w tych warunkach, na takim odludziu, winien zachować ostrożność, gdyż wszędzie mogą znaleźć się 
donosiciele, którzy nie bardzo lubią sceptyków.

Wśród   meteorologów   na   wyspie   Sabine   był   młody   i   spokojny   człowiek   o   szarej,   niczym   nie 

wyróżniającej się powierzchowności. Między sobą mówili o nim „Cichutki”. Już przy pierwszym spotkaniu 
w Tromsö, przed wyjściem w morze, Ritter zastanawiał się, dlaczego dowództwo mianowało na stanowisko 
trzeciego meteorologa tego człowieka, i który „nie odróżnia barometru od termometru”. Na pytanie lejtnanta, 
czemu ten właśnie człowiek ma być jego drugim zastępcą, odpowiedziano mu, aby nie zawracał sobie głowy 
niepotrzebnymi drobiazgami.

— Nauczy się wszystkiego na „zimowisku”. Nie trzeba go tylko musztrować, on ma własne kłopoty.
„Cichutki”   mógłby  na   dobrą   sprawę   być   synem   Rittera,   lecz   w   jego   zachowaniu   lejtnant   wkrótce 

zauważył   zbytnią   pewność   siebie,   zupełnie   nie   usprawiedliwioną   stanem   wiedzy   meteorologicznej.   Od 
pierwszego dnia pobytu w Grenlandii potrafił się tak „ustawić”, że dowódca stacji, chcąc nie chcąc, musiał 
go   uznać   za   swojego   zastępcę   i   odsunąć   na   drugi   plan   zastępcę   etatowego,   kierownika   naukowego 
ekspedycji, Gottfrieda Weissa. „Cichutki” wtrącał się do wszystkiego.

Dotychczas   jakoś   udawało   się   Ritterowi   uniknąć   wszelkich   konfliktów,   lecz   w   końcu   doszło   do 

zderzenia. Ritter leżał na pryczy z książką w ręku. Lektura pochłaniała go, autor dobrze znał Arktykę. 
Szczególnie interesowały go rozdziały poświęcone Spitsbergenowi, tak miłemu sercu lejtnanta. Nagle bez 
pukania wszedł „Cichutki” i w oka mgnieniu książka znalazła się w jego rękach. Stwierdziwszy, że nazwisko 
nie jest aryjskie, spytał twardo:

— No cóż, podoba się?
Ritter był wściekły.
—   Po   pierwsze,   nie   zapraszałem   pana   do   siebie.   Po   drugie,   proszę   pozwolić,   że   sam   sobie   będę 

wybierał lekturę, a po trzecie, znajdujemy się na Grenlandii i ja tu dowodzę. Słyszy pan? Ja tu dowodzę!

Po   niespełna   półgodzinie   skonfundowany   radiotelegrafista   meldował   Ritterowi,   że   pan   trzeci 

meteorolog   przekazał   mu   tekst   zaszyfrowanej   depeszy.   Oczywiście,   przypomniał   panu   trzeciemu 
meteorologowi, że konieczna jest zgoda pana lejtnanta, lecz on zauważył:  „Wystarczy już tych głupstw, 
Günter. Natychmiast przekazać depeszę, bo będziesz miał poważne nieprzyjemności”. Więc on, Günter, nie 
ośmielił się przeciwstawić.

Nie było już wątpliwości. W obozie znajdował się oficjalny przedstawiciel gestapo albo Abwehry i, 

trzeba przyznać, człowiek ten uczciwie zarabiał na swoją pensję.

Lecz czy on, Ritter, zarabia nieuczciwie? Wprawdzie jego umysł nie podlega owym coniedzielnym 

„praniom mózgu”, jak lejtnant nazywał zajęcia polityczne przeprowadzane przez „Cichutkiego”, jemu nie da 
się wmówić, że czarne jest białym i odwrotnie, i on nie może potulnie potakiwać, kiedy tamten tłumaczy, że 
Niemcy   na   wszystkich   frontach   odnoszą   olśniewające   sukcesy.   Lecz   przy   tym   wszystkim   stara   się   jak 
najlepiej wykonać to, co do niego należy.

To przecież pod jego kierownictwem została założona i działa bez zastrzeżeń, pod nosem nieprzyjaciela, 

background image

pierwsza i, jak dotychczas, jedyna niemiecka stacja meteorologiczna w Grenlandii. Działa w ciągu całej, 
ciemnej i długiej nocy polarnej.

Już   wkrótce   nadejdzie   zimny,   lecz   jasny   marzec.   Weselej   zrobi   się   na   sercu,   można   będzie   sobie 

pozwolić   na  dłuższe   nieco  spacery  po  okolicy.   Zatem   jest   bardzo  dobrze.   Meldunki   idą   do  sztabu  bez 
komplikacji, trzy razy na dobę. Krótkie informacje, w każdej zaledwie kilka kombinacji cyfr: 24876 55013 
99841   77600   00001   12424   38746   65938,   i   tonie   ugodzony   torpedą   amerykański   transportowiec 
„Dorchester”. Czas — godzina trzecia pięćdziesiąt pięć, trzeciego lutego 1943. Miejsce — pięćdziesiąt mil 
od   przylądka   Farwell,   południowa   Grenlandia.   Ginie   sześciuset   pięciu   z   dziewięciuset   czterech 
amerykańskich marynarzy.

Kolejny   meldunek  —   77396   77576   46577   24242   99868   87011   30404   —   i   ginie   sześć   statków   z 

konwoju w Cieśninie Duńskiej pomiędzy 6 i 10 marca 1943.

Komunikaty   idą   do   sztabu,   stąd   na   krążowniki,   kontrtorpedowce,   okręty   podwodne,   samoloty 

wyposażone w torpedy. I pogrążają się w głębi oceanu jednostki morskie przeciwnika, usiłujące przejść 
przez północny Atlantyk, którym włada również i on, lejtnant floty niemieckiej, Herman Ritter.

Zastępca głównodowodzącego grenlandzkiej armii, pełnomocny przedstawiciel na wschodnim brzegu, 

Iw Paulsen, przeżył tu niejeden rok i doskonale znał powierzony mu teren. Jak nikt inny rozumiał złożoność 
i zagrożenia, jakie niosło zadanie, które właśnie otrzymał. Brzmiało ono następująco: od wiosny 1942 roku 
przeprowadzać regularny objazd i dokładną obserwację odcinka wybrzeża od 70 do 77 stopnia szerokości 
geograficznej. Po prostej jest to nieco ponad 400 mil, lecz wybrzeża Grenlandii nie można mierzyć po 
prostej. Jest to niewiarygodnie splątana linia, biegnąca daleko w głąb lądu, to znów wchodząca brzegami 
przylądków i półwyspów w morze. To tysiące zalewów i zatok, wielkich i małych fiordów, wysp i wysepek. 
A wszystko to trzeba objechać, obejrzeć, zbadać. Czyni to w sumie nie 400 mil, lecz kilka tysięcy, od 
Scoresbysund na południu do wysepki Ile de France na północy. Taki jest zasięg patrolu.

Główna baza Iw Paulsena znajdowała się dokładnie pośrodku tej linii, na brzegu wyspy Claverjng, w 

osiedlu Eskimoness, gdzie w centrum, na wysokim maszcie, powiewała czerwona flaga Danii przekreślona 
białym krzyżem. Stąd na okres dziesięciu miesięcy będą wychodziły na północ i południe, wzdłuż wybrzeża, 
psie zaprzęgi Duńczyków i Eskimosów. Wyruszy także w zwiadowczy rajd Norweg, Henry Rudi. Pozostałe 
dwa   miesiące   roku,   kiedy   panuje   tutaj   polarne   lato,  „żołnierze”   grenlandzkiej   armii   spędzą   na   łodzi 
motorowej, która posuwać się będzie wzdłuż i w poprzek fiordów, lawirując wśród lodowej kry i ciężkich 
brył odrywających się od sunących ku morzu lodowców. Będą śledzić z uwagą, czy na wybrzeżu nie pojawił 
się wróg. Jeżeli tak  — najlepiej go zniszczyć. Lecz cokolwiek by się stało, zawsze należy zawiadomić 
Godthab, stolicę wyspy. Gubernator wówczas połączy się z Islandią, z amerykańską bazą lotniczą, skąd 
przylecą samoloty bombowe.

Całą wiosnę, lato i jesień 1942 roku patrol Paulsena spędził na szlaku, zostawiając na zaśnieżonych 

taflach fiordów ślady sań. Dokładnie zostały obejrzane rozrzucone po całym wybrzeżu chaty myśliwskie, tak 
drogie sercu każdego polarnego podróżnika. W takich domkach miejscowi myśliwi i członkowie rozmaitych 
polarnych ekspedycji zawsze mogli znaleźć osłonę w przypadku fatalnej pogody albo nagłej choroby. Ciepły 
piec, długie drewniane prycze, ściany z bierwion, zapas żywności pozostawiany przez ostatniego lokatora - 
cóż jeszcze jest potrzebne zmęczonemu podróżnikowi?

Przyszła   zima,   zgęstniała   polarna   noc,   patrol   nie   przerywał   swojej   pracy.   I   znów   nastała   wiosna, 

najmilsza na północy pora roku. 8 marca Iw Paulsen zebrał mieszkańców osiedla Eskimoness i wykreślił na 
mapie wybrzeża nowe, wiosenne marszruty. Jedna z tras okrążała niewielką wysepkę, sterczącą z morza w 
odległości 70 mil na północ.

Była to wyspa Sabine.
Niezbyt wysoki, lecz muskularny, Marius Jensen nie ukrywał niezadowolenia, gdy okazało się, że to 

właśnie jemu przypadnie w udziale wyjście na tę trasę. Bywał tam niejednokrotnie i nigdy nic dobrego 
stamtąd nie przywiózł. Północnogrenlandzkie wiatry wiały tam z niepospolitą siłą, nigdy lód pod płozami 
sań nie był równy. Nawet na polowanie nie warto było tam się wybierać. Zwierzyna nie gorzej od człowieka 
orientowała się w nie sprzyjających życiu warunkach.

-— Słuchaj, Paulsen — zwrócił się do swego dowódcy. — Przecież razem z Olsenem na początku zimy 

byliśmy w pobliżu Sabine. Przez ten czas, zrozumiała sprawa, żaden statek nie mógł tam podejść. Zresztą 
sam dobrze wiesz, że tylko zupełnemu idiocie może przyjść do głowy zakładanie obozu na Sabine. Kurt — 
teraz zwrócił się do Olsena — pamiętasz, jak mało brakowało, a utopilibyśmy się tam w październiku? Nie, 
Paulsen, pozwól, że pociągnę do Ile de France. Stamtąd nie wrócę z pustymi rękami. Jeżeli nie znajdę tych 
twoich Niemców, to chociaż mięsa dla psów przywiozę. Dogadaliśmy się?

background image

— Dosyć, Marius. Pleciesz głupstwa — obruszył się Paulsen. — Pojedziesz na Sabine. Zawsze starasz 

się ominąć tę wyspę. Wiem, że tam nie jest słodko, ale kto lepiej od ciebie zna wszystkie wiodące do niej 
podejścia? Raz tam próbowałeś utonąć, teraz będziesz mądrzejszy, prawda? A na Ile de France pojedzie ktoś 
inny. Powiedzmy, Eli Knudsen. Wiesz, że mamy mało ludzi, a prawdziwa robota właśnie teraz, z wiosną, się 
zaczyna. Słowem, nie trać czasu i ruszaj.

Trzy psie zaprzęgi okrążały wyspę Sabine. Jensen nie mylił się. Tak jak poprzednio na powierzchni 

morza   leżał   pokruszony   lód   i   nie   wiadomo   było,   gdzie   jest   granica   lądu   i   wody.   Lodowe   zwałowiska 
zdawały się oddychać — krążyły wokół siebie i wolno odpływały na południe, a na ich miejsce z północy 
szły następne. Nie zdążył Jensen krzyknąć, uprzedzić Eskimosów o niebezpieczeństwie, gdy jedne z sań, 
zaczepiwszy płozą o bryłę, przewróciły się. Psy ruszyły galopem i wpadły w lodową kaszę, a ludzie, skacząc 
z kry na krę, usiłowali wydostać się z wody i jednocześnie ratować zaprzęg.

Udało się opuścić niebezpieczne miejsce, ale teraz trzeba było jak najszybciej dotrzeć do myśliwskiego 

domku, aby ogrzać się, osuszyć, uspokoić psy, odpocząć. Domek stał na południowym brzegu wyspy, nad 
niewielką   zatoką,   noszącą   złowieszczą   nazwę  „Przystań   Germanii”.   (W   1869   roku   statek  „Germania” 
usiłował przejść tą drogą do Bieguna Północnego, lecz przedsięwzięcie to nie udało się i załoga musiała w 
zatoce spędzić zimę).

Ruszyli ku chacie, gdy nagle...
Wprost przed nimi, przed progiem odległego o pięćdziesiąt kroków domku, stały dwie postacie. W 

pierwszej chwili Jensen pomyślał nawet, że to pewnie jego towarzysze samowolnie zmienili szlak i trafili 
tutaj, aby się spotkać z pozostałymi członkami patrolu. Był pewien, że za chwilę jeden ze stojących ruszy ku 
nim z radosnym okrzykiem powitania, drugi zaś wejdzie do wnętrza chaty, aby przygotować gorącą herbatę. 
Nic takiego jednak się nie stało. Przeciwnie, dwie ludzkie postacie rzuciły się nagle do panicznej ucieczki, 
po chwili drapały się już po stoku ośnieżonego i zlodowaciałego wzniesienia, by dotrzeć do jego szczytu i 
zniknąć z oczu przybyłych.

Jensen stał oszołomiony, Eskimosi również. Żaden z nich nie zdjął nawet broni z ramienia. Nagle zdali 

sobie sprawę z tego, co się stało. Oto przed kilkoma sekundami zobaczyli tych, których z takim uporem 
szukali cały rok.

Jensen i Eskimosi weszli do myśliwskiej chaty. Na drewnianym stole stał termos z dymiącą kawą, na 

pryczy leżał jakiś dziwny płaszcz i pas z bronią. Jensen wyjął pistolet.

Był 11 marca 1943 roku, samo południe. Skąd Marius Jensen miął wiedzieć, że Niemcy wtargnęli w 

obszar Grenlandii latem 1942 roku. Nie wiedział również, że udało im się wedrzeć do radzieckiej Arktyki, 
wiele tysięcy mil od maleńkiego osiedla Eskimoness. Tam, na morzach Białym, Karskim, Barentsa, nad 
brzegami   Oceanu   Lodowatego,   walczył   z   wrogiem   inny   naród   i   jego   arktyczne   patrole  —   radzieccy 
synoptycy, meteorolodzy, hydrolodzy, zwiadowcy przestrzeni lodowych.

PIRACI W „KRAINIE CZARÓW”

Coraz częściej niemieckie okręty podwodne poprzez cieśniny Nowej Ziemi zapuszczały się na Morze 

Karskie.   Od   1942   do   1944   roku   wykonały   one   w   ten   rejon   ponad   dwadzieścia   rajdów,   ustawiły   setki 
pływających min, zatopiły wiele radzieckich statków transportowych i barek. Na Morzu Karskim działało 
siedemnaście   U-bootów   zorganizowanych   w   grupy  „Wiking”   i   „Gryf”.   Lecz   same   okręty   podwodne, 
jakkolwiek mogły poczynić wiele spustoszeń, działały na zasadzie „swobodnego polowania”. Tego było za 
mało   dla   dowództwa   Oberkommando   der   Kriegsmarine   we   Flensburgu.   Toteż   w   dowództwie   Grupy 
Marynarki  „Północ”   w   Oslo   intensywnie   pracowano   nad  „definitywnym   rozwiązaniem   problemów 
radzieckiego transportu”, którego kręgosłup stanowiła Północna Droga Morska.

Na lato 1942 zaplanowana została wielka operacja, opatrzona poetyckim kryptonimem „Wunderland” 

— „Kraina Czarów”.

W operacji tej okręty niemieckie miały wykonać następujące zadania: w sposób skryty przeniknąć na 

Morze Karskie i za pomocą ognia artyleryjskiego oraz torped topić wszystkie spotkane jednostki radzieckie, 
a   poza   tym   uderzyć   na   porty   arktyczne,   Dikson   i   Amderma,   czyli   sparaliżować   trasę   Północnej   Drogi 
Morskiej. Oczywiście, powstało zagadnienie osłony meteorologicznej planowanych działań.

Była to sprawa trudna, jednak należało poczynić jakieś kroki. Zaczęto od wertowania dokumentów w 

archiwach   i   przeglądania   specjalistycznych   księgozbiorów.   Ze   sprawozdań   przedwojennych   ekspedycji 
polarnych wyjęte zostały wszystkie dane, które mogłyby rzucić jakieś światło na warunki, z jakimi spotkać 

background image

się mogą okręty Kriegsmarine na surowym, bardzo zimnym, nawet w środku lata, Morzu Karskim. Powstała 
również konieczność rozpoznania warunków na trasie prowadzącej do tego morza. Niemiecki sztab morski 
postanowił zrazu skierować do radzieckiej Arktyki trawlery meteorologiczne takie, jakie już działały na 
północnym Atlantyku. Jednocześnie  radiooperatorzy, zarówno na  lądzie  jak i na morzu, mieli zająć się 
przesłuchiwaniem   eteru   i   przechwytywaniem   rozmów   prowadzonych   pomiędzy   radzieckimi   stacjami 
polarnymi,   portami   i   jednostkami   pływającymi.   Przede   wszystkim   należało   zrozumieć   język   cyfr, 
skonstruować klucz do szyfrów zawierających dane o pogodzie i stanie lodów.

Wysiłki te nie przyniosły spodziewanych rezultatów. Najpierw  zrezygnowano z użycia trawlerów. W 

dowództwie   Grypy   Morskiej   „Północ”   specjaliści   morscy   zgodzili   się   z   sugestią   swych   kolegów, 
sztabowców   z   dowództwa   Norweskiego   Wybrzeża   Północnnnego   w   Tromsö,   że   niepowodzenie   akcji 
przygotowawczej   mogłoby   postawić   pod   znakiem   zapytania   skuteczność   całej   operacji.   Ponieważ   nie 
zdołano również znaleźć klucza do szyfrów, zmienianych zresztą bardzo często, nawet kilka razy na dobę, 
skorygowano plan. Postanowiono wysłać w rejs zwiadowczy na Morze Karskie dwa okręty podwodne, które 
miały obserwować stan lodów na północ od Nowej Ziemi i w centralnych obszarach morza, pomiędzy 
wyspami Białą i Dikson. Dopiero w ślad za U-bootami z zacisznego fiordu norweskiego miała wyjść chluba 
i duma niemieckiej marynarki, główny bohater operacji „Kraina Czarów”, ciężki krążownik, zwany również 
„kieszonkowym” pancernikiem, „Admirał Scheer” pod dowództwem komandora Willi Mendsena-Bolckena.

Podwodne okręty zwiadowcze sprawnie wykonały swoje zadanie, co nie było sprawą łatwą, gdyż Willi 

Mendsen-Bolcken miał duże wymagania. Rozumiał on doskonale, że jednym z najważniejszych warunków 
powodzenia   jego   akcji   na   tak   trudnym   akwenie   jest   dokładna   znajomość   pokrywy   lodowej   i   jej 
poludniowych granic. W tym konkretnym przypadku nawet prawdopodobne przeciwdziałanie radzieckiej 
floty   schodziło   na   plan   drugi.   Wszak   do   przyjęcia   bitwy   morskiej   „Admirał   Scheer”   był   dobrze 
przygotowany. Jego prędkość 28 węzłów, zasięg pływania 21 500 mil morskich i uzbrojenie: 6 dział kalibru 
280 mm, 8 dział 150 mm, 6 dział 105 mm, 8 dział kalibru 37 mm, 8 wyrzutni torpedowych oraz samoloty, 
sprawiały, że mógł stawić czoło najgroźniejszemu przeciwnikowi.

Morski ten kolos okrążył archipelag Nowej Ziemi od północy i wyszedł na Morze Karskie nie opodal 

Przylądka   Upragnionego   od   strony   granicy   lodów,   wykorzystując   pomyślną   sytuację   meteorologiczną, 
bowiem południowe wiatry zepchnęły ciężki, pakowy lód daleko na północ.

Okręty podwodne nie towarzyszyły hitlerowskiemu rajderowi. Wykonawszy lodowy i meteorologiczny 

zwiad, jeden z nich przyczaił się w wodach Morza Karskiego i oczekiwał na okazję do napaści na jakiś 
towarowy statek, drugi zaś przystąpił do wykonania zadania stanowiącego integralną część operacji „Kraina 
Czarów”.

Dwudziestego piątego sierpnia o godzinie piątej na wyspie Dikson odebrano rozpaczliwą radiodepeszę: 

„Napadł na nas nieprzyjacielski okręt, ostrzelał, palimy się, palimy, dużo ognia”. Telegram wysłany został ze 
stacji polarnej na Przylądku Upragnionym, najdalej na północ wysuniętym cyplu Nowej Ziemi. Był to drugi 
z kolei napad niemieckiego okrętu podwodnego na radziecką stację badawczą. Pierwszy miał miejsce w 
lipcu. Ofiarą napaści stała się wówczas stacja „Małe Karmakuły”, również na Nowej Ziemi, lecz położona 
znacznie dalej na południe niż Przylądek Upragniony. Wtedy na stacji zginął jeden członek załogi, a czterech 
zostało rannych. I oto znów wróg zaatakował maleńkie osiedle polarników. Dlaczego?

To   oczywiste.   Przecież   obok   Przylądka   Upragnionego   przeszedł   w   warunkach   niezłej   widzialności 

„Admirał   Scheer”.   Może   nie   został   zauważony,   ale   gdyby   stało   się   inaczej,   radzieccy   radiotelegrafiści 
natychmiast   zawiadomiliby   o   tym   Wielką   Ziemię.   Należało   więc   odwrócić   ich   uwagę   od   ciężkiego 
krążownika, zlikwidować ewentualnych świadków jego przejścia, a także stworzyć wrażenie, że Niemcy 
prowadzą w radzieckiej Arktyce jedynie wojnę podwodną. A poza tym, i to był chyba powód najważniejszy, 
skromna stacja „Przylądek Upragniony”, jak zresztą większość radzieckich zimowisk, była bardzo ważnym 
stanowiskiem   obserwacyjnym,   śledzącym   zmiany   zachodzące   w   morzu   i   w   powietrzu.   Ta   stacja   miała 
zresztą szczególne znaczenie: znajdowała się w miejscu, gdzie zlewają się ze sobą morza Karskie i Barentsa. 
Zniszczenie jej zostało przewidziane w planie operacyjnym „Kraina Czarów”.

Stało się jednak coś, czego Niemcy nie przewidzieli. Na ogień prowadzony z niemieckiego okrętu 

załoga stacji odpowiedziała strzałami z broni ręcznej i maszynowej. Walka trwała krótko, bo i siły były 
nierówne. Wkrótce płomienie ogarnęły niemal wszystkie zabudowania nadbrzeżne. Spłonął dom mieszkalny, 
stacja   meteorologiczna,   budynek   pilotów   i   magazyn.   Uszkodzony   został   budynek   radiostacji,   aparatura 
jednak ocalała.

Po   dokonaniu   tych   zniszczeń   okręt   oddalił   się   nie   wysadziwszy   desantu.   To   był   sukces.   Niestety, 

obrońcy stacji, walcząc z wrogiem i szalejącym ogniem, zapomnieli o ważnym szczególe. W radiodepeszy 
przesłanej do Dikson nie podali kierunku marszu U-boota.

Tymczasem  „Admirał Scheer” szedł kursem na wschód przez Morze Karskie. W końcu sierpnia nad 

background image

morzem stała gęsta mgła. Gdy widzialność nieco się poprawiała, z pokładu krążownika startował niewielki 
samolot rozpoznawczy, którego pilot miał do spełnienia dwa zadania. Prowadził zwiad lodowy i szukał 
radzieckich statków.

Jeszcze w lipcu Japończycy zawiadomili Berlin, że ze wschodu, Północną Drogą Morską, wyruszył 

konwój z pszenicą i materiałami strategicznymi. Eskortowany był przez lodołamacze i niszczyciele. W tym 
samym   czasie   wywiad   niemiecki   doniósł,   że   w   przeciwnym   kierunku   z   Archangielska   również   ruszyła 
karawana   radzieckich   transportowców.   Miejscem   kluczowym   na   całej   trasie   Północnej   Drogi   Morskiej, 
miejscem najbardziej interesującym hitlerowców, była Cieśnina Wilkickiego, pomiędzy archipelagiem Ziemi 
Północnej a półwyspem Tajmyr. Komandor Willi Mendsen-Bolcken liczył, że tam właśnie spotka radzieckie 
statki. Upływały dni i żadnych śladów zapowiedzianych konwojów rajder nie wykrył. Wprawdzie raz pilot 
zwiadowca zameldował z pokładu samolotu, że widzi grupę statków, ale przecież i z okrętu  „widziano” 
czasami podobne grupy, które okazywały się fatamorganą, arktycznym mirażem.

W południe 23 sierpnia, piątego dnia trwania operacji  „Kraina Czarów”, pilot zwiadowca dostrzegł, 

teraz już wyraźnie, jedenaście statków handlowych i dwa lodołamacze stojące na kotwicach nie opodal 
wejścia do Cieśniny Wilkickiego. Miały one przejść z Morza Karskiego na Morze Łaptiewów, ale czekały na 
poprawę warunków nawigacyjnych. „Admirał Scheer” natychmiast ruszył w kierunku łatwej, zdawałoby się, 
zdobyczy, lecz... w sprawę wmieszała się pogoda. Nagle przed dziobem krążownika stanęła gęsta kurtyna 
mgły   i   wiatr   nieoczekiwanie   zmienił   kierunek.   Wiał   teraz   z   północy   i   ustawiał   przed   okrętem   coraz 
trudniejszą do przejścia białą barykadę. Lody zaczęły naciskać na opancerzony kadłub.

Blisko dwie doby mgła otulała pancernego kolosa, blisko dwie doby lody i prądy morskie spychały go z 

żądanego kursu. Na nic się zdały wysiłki nawigatorów. Nie byli oni w stanie ustalić położenia krążownika. 
Na domiar złego samolot zwiadowczy uległ awarii, a drugiego na  pokład nie  zabrano. Kiedy wreszcie 
„Admirał Scheer” wyrwał się z lodów na czyste wody, pozostał  „bez oczu”. W tej sytuacja wyjście było 
tylko jedno. Opanować jakiś radziecki statek i zawładnąć wszystkim, co znajduje się na pokładzie, zwłaszcza 
zaś tajnymi kodami i mapami sytuacji lodowej. Była to jedyna szansa powodzenia operacji „Wunderland”, 
która w gruncie rzeczy jeszcze się na dobre nie zaczęła.

Dwudziestego piątego sierpnia, tuż po południu, z pokładu okrętu zauważono radziecki statek, „Admirał 

Scheer” natychmiast ruszył w jego kierunku i przekazał krótkie, lecz istotne, pytania: „Kim jesteście? Skąd i 
dokąd idziecie? Jaka jest sytuacja w Cieśninie Wilkickiego? Przerwać pracę radiostacji, spuścić banderę!”

Statek,   ku   któremu   zdążał  „Admirał   Scheer”,   był   sławnym   na   radzieckiej   północy   lodołamaczem 

parowym  „Aleksander Sybiriakow”. Tym samym, który dziesięć lat temu, w roku 1932, przeszedł po raz 
pierwszy   w   historii   w   ciągu   jednego   okresu   nawigacyjnego   szlak   całej   Północnej   Drogi   Morskiej,   od 
Archangielska   do  Cieśniny  Beringa,   i   wyszedł   na   Ocean   Spokojny.   Ten  zasłużony  parowiec,   uczestnik 
niejednej naukowej i łowieckiej wyprawy polarnej, miał teraz na pokładzie zupełnie innych pasażerów i inne 
otrzymał zadanie. Miał dostarczyć na kilka arktycznych zimowisk ładunek i zmianę ludzi. Ze stu czterech 
osób, znajdujących się na parowcu, tylko trzydzieści dwie wchodziły w skład grupy bojowej.

„Aleksander   Sybiriakow”   nie   usłuchał   polecenia.   Przeciwnie,   radiotelegrafiści   otwartym   tekstem 

zawiadomili Dikson i całą Arktykę o pojawieniu się na Morzu Karskim wrogiego okrętu. Znajdujące się w 
pobliżu statki towarowe pospiesznie kryły się wśród lodów, zaś dowódca  „Sybiriakowa”, kapitan Anatolij 
Kaczarawa, aby zyskać na czasie, odpowiedział pytaniem o nazwę i przynależność państwową jednostki. W 
odpowiedzi   z   pokładu   niemieckiego   rajdera   padła   japońska   nazwa  „Sisijama”,   a   po   chwili   na   wietrze 
załopotała, nie wiadomo dlaczego, bandera... Stanów Zjednoczonych.

Teraz Rosjanie nie mieli już najmniejszych wątpliwości. Kaczarawa rozkazał załodze przygotować się 

do walki. Dwa niewielkie działa na dziobie, dwa nieco większe na rufie, kilka przeciwlotniczych karabinów 
maszynowych i broń osobista załogi, to było wszystko, co mógł Kaczarawa przeciwstawić krążownikowi, 
którego oprócz dział bronił potężny studwumilimetrowy pancerz, zaś na pokładzie znajdowało się ponad 
dziewięciuset marynarzy. Dowódca lodołamacza zdawał sobie sprawę, że nie ma żadnych szans w tym 
pojedynku,   lecz   musiał   stanąć   do   walki.   Krążownik   szedł   bowiem   na   wschód,   w   kierunku   Cieśniny 
Wilkickiego, gdzie zgromadziły się dwa konwoje. I dlatego trzeba go było zatrzymać, a ponadto nie można 
było pozwolić, aby w ręce Niemców wpadła tajna dokumentacja. Kaczarawa wydał rozkaz:

— Do boju!
Tego boju nawet  nierównym  nazwać  nie  można.  Ciężki  krążownik  „Admirał  Scheer”   od początku 

wojny zdążył już niejedno zdziałać na Atlantyku, zdołał zatopić kilka dziesiątków bezbronnych statków 
pływających pod różnymi banderami, lecz nigdy się nie zdarzyło, aby którykolwiek z nich ośmielił się 
przeciwstawić rozkazom jego dowódcy. To, co robili ci z lodołamacza, było tak niewiarygodne, że komandor 
Mendsen-Bolcken stał na swym mostku oniemiały ze zdumienia. W stronę krążownika pomknęły pociski ze 
wszystkiego,   co   mogło   na  „Sibiriakowie”   strzelać.   I   o   dziwo,   krążownik   odszedł   poza   zasięg   ognia   z 

background image

lodołamacza. Dopiero teraz w odpowiedzi gruchnęły działa podstawowego kalibru.

Parowy   lodołamacz   stanął   w   płomieniach.   Pociski   z  „Scheera”   uszkodziły   jego   rufowe   działa,   a 

następnie rozbiły dziobowe, wywołały wybuch znajdujących się na pokładzie beczek z benzyną, trafiły w 
burtę w okolicy przedziału maszynowego i kotłowni, zdemolowały pomost i pokład dziobowy. Ginęli ludzie 
— pasażerowie i członkowie załogi. Usiłował jeszcze kapitan Kaczarawa skryć się za niewielką, skalistą 
wyspą Biełucha, lecz nic z tego nie wyszło. Statek nie miał możliwości manewrowania. Pozostali przy życiu, 
ranni   i   poparzeni,   przeszli   do   szalupy   ratunkowej.   O   godzinie   trzynastej   minut   czterdzieści   dziewięć 
radiostacja  „Sybiriakowa” umilkła na zawsze. Lecz przedtem jeszcze, gdy do płonącego statku zbliżył się 
niemiecki  kuter  z   marynarzami  uzbrojonymi   w  automaty,   szyfrant  Michaił   Kuzniecow  zdążył   wykonać 
rozkaz ciężko rannego Kaczarawy i zniszczyć wszystkie tajne dokumenty, mapy i tablice szyfrowe. W tej 
samej chwili starszy mechanik Nikołaj Boczurko otworzył kingstony. Przez denne zawory zaczęła wlewać 
się do kadłuba woda i weteran radzieckiej floty polarnej, parowy lodołamacz  „Aleksander Sybiriakow”, 
poszedł na dno Morza Karskiego.

Samolot wysłany z Dikson na miejsce bitwy nie znalazł tam ani  „Sybiriakowa”, ani „Scheera”. Na 

powierzchni morza nie było nic, co świadczyć mogło o przebiegu dramatu.

Ze znajdujących się na pokładzie ludzi tylko palaczowi Pawłowi Wawiłowowi udało się uratować, 

Kiedy lodołamacz szedł na dno, uczepił się on jakiegoś bierwiona i dzięki temu wir tonącego statku nie 
wciągnął go w głąb morza. Dotarł do wysepki Biełucha. Przeżył na niej trzydzieści cztery dni, żywiąc się 
jedynie   otrębami,   których   worek   fale   wyrzuciły   na   skały.   Wawiłowa   zauważył   wreszcie   samolot.   Pilot 
wodował w pobliżu wyspy i wziął wycieńczonego marynarza na pokład. Był to pierwszy świadek, który 
mógł złożyć relację o tym, co zaszło. Osiemnastu ludzi, którzy znaleźli schronienie w szalupie ratunkowej, 
dopędził niemiecki kuter i zabrał do niewoli. Niewielu z nich przeżyło wojnę w obozach koncentracyjnych.

Komandor Willi Mendsen-Bolcken miotał się po swym mostku, rzucając przekleństwa. On pierwszy 

zrozumiał, że operacja „Kraina Czarów” została zagrożona. Krążownik ujawnił swą obecność zbyt wcześnie, 
zanim zdążył się spotkać z jakimkolwiek konwojem, i wszystko czego zdołał dokonać to zatopienie starego 
parowca. W tej sytuacji nie pozostawało nic innego, jak zaatakować Dikson. I to jak najszybciej. Tylko po 
udanej   akcji   komandor   mógłby  jakoś   wytłumaczyć   się   przed  dowództwem.   A   zatem,   zaatakować   port, 
wysadzić tam desant fizylierów, zniszczyć centrum radiowe, stację meteorologiczną, wziąć do niewoli sztab 
operacji morskich zachodniego rejonu Arktyki i przetrzebić ludność miasteczka. Cenną zdobyczą byłyby też 
tajne   dokumenty,   mapy   sytuacji   lodowej   oraz   tablice   kodów   meteorologicznych,   którymi   nie   udało   się 
zawładnąć w czasie spotkania z parowcem „Aleksander Sybiriakow”.

Jednakże  Dikspn  zdołało  przygotować   się   do  obrony  i,  gdy  w   mglistą   noc   27  sierpnia   1942  roku 

niemiecki krążownik zbliżył się do portu, już nań oczekiwano. Cała, nie biorąca udziału w obronie, ludność 
została  ewakuowana  daleko  w  tundrę  i  niemal  wszystkie   statki   z  portu  i  redy  odesłano w  głąb Zatoki 
Jenisiejskiej.  Rozpoczęła  się  bitwa artyleryjska, lecz teraz  do niemieckiego  krążownika  biły armaty  i z 
brzegu, i z lodołamacza „Siemion Dieżniew”, i z parowca „Rewolucjonier”. Na brzegu zajęli też stanowiska 
bojowe polarnicy z Dikson, dobrze przygotowani i przeszkoleni ochotnicy, wśród których było niemało 
kobiet.

W tym czasie kierownictwo sztabu operacji morskich podjęło również akcję ochrony ważniejszych 

dokumentów,   tych   właśnie   szyfrów,   tablic,   map   oraz   kronik   z   wynikami   długoletnich   obserwacji 
meteorologicznych   i   hydrologicznych.   Dwaj   pracownicy   sztabu   otrzymali   polecenie   przeniesienia 
dokumentacji   daleko   od   wybrzeża,   w   tundrę.   Mieli   jej   bronić   do   ostatniej   chwili,   zaś   w   momencie 
krańcowego  niebezpieczeństwa,  gdyby  desantowi  niemieckiemu  udało  się   opanować   Dikson,  zniszczyć. 
Zginając się pod ciężarem worków z tajnymi dokumentami, wśród wybuchów pocisków artyleryjskich z 
dział   pancernika  „kieszonkowego”,   odchodzili   w   głąb   tundry   synoptyk   Wiaczesław   Frołow   i   hydrolog 
Michaił Somow. Bój trwał około dwóch godzin. Ponad czterysta pocisków z ciężkich dział krążownika 
spadło na niewielki skrawek lądu. Poważnie został uszkodzony lodołamacz „Siemion Dieżniew” oraz statki 
„Kara”   i   „Rewolucjonier”.   Siedmiu   marynarzy   zginęło,   dwudziestu   zostało   rannych,   lecz   Dikson 
wytrzymało. Planowany desant nie doszedł do skutku, a celny ogień artyleryjski zmusił wreszcie dowódcę 
pirata do postawienia zasłony dymnej i odejścia na pełne morze.

Ani na chwilę nie została przerwana łączność Dikson z Wielką Ziemią. Dowódca Floty Północnej 

admirał Gołowko zanotował w dzienniku: „Z opóźnieniem wynoszącym trzydzieści sześć godzin od chwili 
zjawienia   się   »kieszonkowego«   pancernika   »Admiral   Scheer«   na   Morzu   Karskim   Flota   przedsięwzięła 
przeciwko niemu odpowiednie środki. Dowódcy Flotylli Białomorskiej polecono wysłać, przy sprzyjającej 
pogodzie, do Arktyki bombowce w celu odszukania i zniszczenia faszystowskiego rajdera. Podobny rozkaz 
otrzymał   dowódca   lotnictwa   Floty.   Odpowiednie   rozkazy   wydano   również   dowódcy   brygady   okrętów 
podwodnych i dowódcy brygady torpedowców”.

background image

Napotkawszy   dwukrotnie   opór,   ze   strony  „Sybiriakowa”   i   załogi   miejscowości   Dikson,  „Admirał 

Scheer” wycofał się z arktycznych linii komunikacyjnych. Wykorzystując całą moc swych maszyn, wracał tą 
samą drogą, jaką przedostał się na Morze Karskie — wzdłuż granicy lodów — do szkier norweskich i ukrył 
się w jednej z baz hitlerowskiej floty. Więcej nie widziano go nigdy na radzieckich wodach.

„Admirał Scheer” odszedł nie wykonawszy swego zadania, a tym samym zakończyła się operacja pod 

poetyckim kryptonimem „Kraina Czarów”. Ale nie wszyscy piraci wycofali się razem z nim. Pozostały na 
radzieckich wodach północnych niemieckie okręty podwodne. Tak jak poprzednio, w dalszym ciągu czaiły 
się w podmorskich zasadzkach, oczekując na pojawienie się kolejnej ofiary. Atakowały statki transportowe i 
napadały na stacje polarne, które od początku wojny przestały pełnić swą pokojową służbę, pożyteczną dla 
całej ludzkości i stały się posterunkami.

Na wszystkich polarnych stacjach radzieckiej Arktyki przebywało czterystu czterdziestu siedmiu ludzi, 

hydrometeorologów, radiotelegrafistów, mechaników, lekarzy i pracowników pomocniczych. Jednym z nich 
był Borys Kremer, weteran Północnej Drogi Morskiej, który oddał Oceanowi Lodowatemu kilka dziesiątków 
lat życia. Przebywał on w najróżniejszych zakątkach Arktyki, od Ziemi Franciszka Józefa aż do Zatoki 
Prowidienija na Czukotce, jednakże prawdziwą jego miłością była Ziemia Północna, duży, wiecznie pokryty 
lodowcami, archipelag za 80 równoleżnikiem, bezludna kraina zwana „Małą Grenlandią”. Tu jeszcze przed 
wojną meteorolog Kremer, w towarzystwie radiotelegrafisty Gołubiewoja, spędził półtora roku. Tak długo 
nie mogły doń dotrzeć żadne statki. Ale wojna zastała Kremera w Dikson. Odpoczywał po trudach pracy na 
Ziemi Północnej.

Pewnego dnia Borys Kremer wezwany został do centrum radiowego. Wzywała go Moskwa, a właściwie 

dyrektor Północnej Drogi Morskiej, Iwan Papanin. Dał on do zrozumienia Kremerowi, że czeka go trudne, 
lecz niezwykle poważne zadanie: uruchomić dotychczas nieczynne, zakonserwowane, maleńkie zimowisko 
na   Wyspie   Domowej   u   zachodniego   brzegu   Ziemi   Północnej.   Posterunek   ten   stał   się   bezwzględnie 
potrzebny. Pogoda, ruchy lodów, obserwacja oceanu i powietrza we wschodniej części Morza Karskiego 
stały się jednym z warunków utrzymania w eksploatacji Północnej Drogi Morskiej. Dane te były również 
niezbędne Flocie Północnej.

Zadanie   rzeczywiście   było   trudne,   a   sytuacja   skomplikowała   się   jeszcze   bardziej,   kiedy   zaczęto 

rozważać możliwość przerzucenia posterunku na Wyspę Domową. Statek właściwie nie wchodził w grę, 
gdyż   na   Morzu   Karskim   grasowały   U-booty.   Ponadto   szybciej   byłoby   samolotem.   To   prawda,   lecz 
wodnopłat   mógł   zabrać   na   pokład   tylko   trzech   ludzi   z   osobistym   bagażem,   gdyż   maszynę   należało 
zatankować do pełna, aby mogła wrócić do Dikson. Kremer zgodził się lecieć, wiedząc, że będzie miał 
kłopoty   z   żywnością.   To   co   z   poprzednich   zimowisk   pozostało   na   Wyspie   Domowej,   na   pewno   nie 
przypominało produktów z domowej spiżarni. Jeżeli zaś chodzi o mięso, pozostawało jedno: polowanie.

Wyruszyli mimo wszystko. Było ich trzech. Meteorolog i dowódca w jednej osobie, Borys Kremer, 

radiotelegrafista i jednocześnie drugi meteorolog, Wsiewołod Skworcow, oraz mechanik, a zarazem kucharz, 
Ilia Szencow. Natychmiast po przybyciu na miejsce przystąpili do pracy. Zewnętrznie wojna niewiele tu 
zmieniła  —   wciąż   te   same   okresy   obserwacji,   te   same   metody,   te   same   przyrządy.   Lecz   w   polarnym 
powietrzu czuć było czające się niebezpieczeństwo. Upływały dni i miesiące bez wiary w to, że wkrótce 
przybędzie zmiana.

Żyli biednie. Jedząc byle co i byle jak, z trudnością doczekali wiosny. W końcu minęło lato 1942, a oni 

ciągle tkwili na posterunku. Kremer nie wiedział, że grupa, która go miała zmienić, znajdowała się na 
pokładzie lodołamacza „Sibiriakow” i podzieliła los pozostałych pasażerów.

Wreszcie   późną   jesienią   nad   zimowiskiem   pojawił   się   samolot   słynnego   pilota   polarnego,   Iwana 

Czerewicznego. Ale nawet tak znakomity lotnik wodować koło wysepki nie mógł, zbyt wysoka i silna była 
fala. Zrzucił więc ładunek żywności, ale skrzynki rozbiły się o ostre skały. Ocalała tylko jedna. A zatem w 
dalszym ciągu musieli polować. Tłuszcz fok i białych niedźwiedzi służył za oświetlenie, zaś ich mięso 
musiało   uzupełniać   braki   ubogiego   menu.   Wskutek   niedożywienia,   braku   witamin   i   skrajnie   trudnych 
warunków pracy rozchorował się Szencow. Pozostałym członkom ekspedycji doszedł nowy obowiązek — 
opiekować się chorym. Pomocy lekarskiej nawet nie oczekiwano.

Pracowali teraz we dwóch. Pracowali resztkami sił, lecz Dikson regularnie otrzymywało komunikaty 

cogodzinne, ponieważ tak życzono sobie w sztabie Floty Północnej. Stawianie takich wymagań tym skrajnie 
wyczerpanym ludziom mogło wydawać się niezrozumiałe. Może nawet niektórzy zastanawiali się, czy w 
sztabie Floty Północnej podjęto słuszną decyzję. W rzeczywistości komunikaty te były konieczne. Spełniały 
one   rolę   swoistego  „meteo-kamuflażu”  —   niech   przeciwnik   dojdzie   do   przekonania,  że   nad   Oceanem 
Lodowatym   bez   przerwy   znajdują   się   samoloty,   potrzebujące   danych.   Decyzja   sztabu   była   więc 

background image

bezwzględnie   słuszna,   lecz   w   jakim   położeniu   stawiała   ludzi   pracujących   w   tak   ekstremalnie   trudnych 
warunkach polarnych obozowisk!

Na wszystkich polarnych stacjach Arktyki, niezależnie od tego, jak daleko znajdowały się one od strefy 

działań bojowych, warunki były bardzo trudne. Całodobowe hydrometeorologiczne obserwacje, całodobowe 
bezsenne wachty przy nadajniku radiowym, niewystarczające wyżywienie, nieustanne zagrożenie ze strony 
ewentualnego niemieckiego desantu — i to wszystko trzeba było wytrzymać. Zdarzało się, że na pytanie z 
Dikson, Tiksi lub innego arktycznego centrum podążała ze stacji podana alfabetem Morse'a odpowiedź: 
„Komunikatu przekazać nie mogę. Meteorolog nieprzytomny po trzydobowym dyżurze bez snu. Proszę o 
pozwolenie na dwugodzinny odpoczynek”.

Kremerowi i Skworcowowi było ciężej niż innym. Nie dość, że ciągle brakowało im żywności, ale 

jeszcze skończyła się nafta. I co jakiś czas te nadchodzące z eteru tragiczne wieści, podawane przez statki 
sygnały SOS lub wołanie o ratunek z zimowisk, które padły ofiarą niemieckich okrętów podwodnych. To 
wszystko  wyczerpywało  fizycznie  i   psychicznie.   Tymczasem   minęło  pół   roku,   rok,  w   końcu  półtora,   a 
zmiana nie przychodziła. W każdej chwili mógł na nich napaść wróg, jak to się już zdarzyło na polarnych 
stacjach Nowej Ziemi, a nawet na Wyspie Samotności, leżącej stosunkowo niedaleko od Wyspy Domowej.

Po dwóch, trzech dobach pracy ludzie ci usypiali nad roboczym stołem, tracili poczucie rzeczywistości, 

a przecież trzeba było znów iść na polowanie, jeśli nie na niedźwiedzia, to przynajmniej na fokę, rozpalić w 
piecu,   rozgrzać   wodę   ze   śniegu   i,   co   ich   najbardziej   wyczerpywało,   utrzymywać   w   należytym   stanie 
lądowisko, na którym mógłby siąść tak bardzo oczekiwany samolot. Chociaż czy on kiedykolwiek przyleci? 
Nie,   nadziei   tracić   nie   wolno.   Mimo   zmęczenia   i   głodu   należy   odrąbywać   zlodowaciałe   nierówności   i 
usuwać je z pola wzlotów. I mimo wszystko utrzymali lądowisko w należytym stanie.

We wrześniu 1943 roku przyleciała łódź latająca. Kompletnie wyczerpanych zabrała do Dikson po 

dokładnie dwóch latach pobytu na stacji.

Kończył  się  trzeci  rok zmagań z  wrogiem,  zaczynał się  czwarty  i ostatni. Na  wszystkich  frontach 

Niemcy ponosili klęski. W Arktyce wciąż jeszcze nie udawało im się zawładnąć żadną radziecką stacją, 
żadnym obserwatorium naukowym ani portem morskim. Po fiasku operacji „Kraina Czarów” przez dłuższy 
czas nie podejmowali żadnych poważniejszych akcji, ograniczając się jedynie do pirackich napaści na statki 
handlowe   i   naukowo-badawcze   lub   do   ostrzału   artyleryjskiego   ze   znacznych   odległości   zimowisk 
radzieckich.   Nie   oznaczało   to   jednak,   że   niemieckie   dowództwo   przestało   myśleć   o   zdobyciu   tablic   i 
szyfrów. W końcu września Niemcy postanowili jeszcze raz zaatakować. Tym razem ofiarą miała paść stacja 
„Przylądek Sterlegowa” na wybrzeżu półwyspu Tajmyr.

W akcji uczestniczyły dwa okręty podwodne. Ciemną nocą podeszły skrycie do wybrzeża i wysadziły 

desant, składający się z pięćdziesięciu ludzi wyposażonych w broń maszynową, po czym położyły się na 
dnie w obawie przed wykryciem z powietrza. I tym razem nareszcie się udało. Pięciu ludzi załogi stacji 
zastali w czasie snu.

W ręce wroga wpadło to, na co polował tak długo i nieskutecznie.
Tymczasem kilka dni przed napaścią na „Przylądek Sterlegowa” wyszedł ze stacji z psim zaprzęgiem 

etatowy mechanik lotniczy Grigorij Buchtlarow. Udał się na wschód półwyspu Tajmyr z nadzieją, że być 
może uda mu się odnaleźć kogoś z załogi statku hydrograficznego „Nord” rozstrzelanego przez niemiecki 
okręt podwodny. Niestety, nie znalazł żadnych ludzkich śladów, ale kończyły mu się zapasy żywności i, aby 
wznowić poszukiwania, musiał wrócić do stacji. Ledwie zdążył wyprząc psy, z domu wypadli hitlerowcy. 
Buchtlarow  wraz  z  pozostałymi  członkami zimowiska  dostał  się  do  niewoli. Rozpoczęto  przesłuchanie. 
Dlaczego odchodził od stacji, w jakim kierunku szedł i z kim? Odpowiedział, zgodnie zresztą z prawdą, ze 
celem   jego   wyprawy   było   poszukiwanie   ludzi,   a   przy   jego   doświadczeniu   polarnym   nie   potrzebował 
żadnego towarzystwa.

Niemcy byli w doskonałych humorach. Nie ukrywali, że to właśnie jeden z okrętów, leżących nie 

opodal na  dnie, napadł na  „Nord”. Wkrótce  zresztą  i polarnicy będą mogli poznać go dokładnie, gdyż 
zostaną tam przeprowadzeni, oczywiście z całym dobytkiem — urządzeniami stacji, dokumentami, a nawet 
rzeczami   osobistymi.   Przesłuchujący   jeńców   Niemiec   musiał   być   bardzo   pewny   siebie,   skoro   zdradził 
wiadomość niezwykle ważną dla dowództwa Floty Północnej. Powiedział, że okręty niemieckie przychodzą 
na Morze Karskie okrążając od północy Nową Ziemię, wracają zaś przez cieśninę Jugorski Szar i Karskie 
Wrota.

Następnego dnia rozkazano Buchtlarowowi, by zaprzągł psy do sań. Rozpoczęła się ewakuacja stacji. 

Zrabowane przedmioty Buchtlarow przewoził na sam brzeg i stamtąd dopiero miano je załadować na okręt. 
Dobytku było wiele i trasę od stacji do brzegu morza należało przemierzyć kilkakrotnie. Początkowo obok 

background image

sań człapał konwojent, lecz wkrótce uznał on, że nie ma sensu zbytnio się przemęczać. Na takim pustkowiu 
nic wydarzyć się nie może, wobec tego on będzie czekał na brzegu na kolejną dostawę. Zresztą żadne 
sztuczki na nic się tu nie zdadzą, gdyż siła jest po stronie. Niemców.

Trasa wiodła wzdłuż rzeki Leniwej, wprawdzie już pokrytej lodem, ale że był to 26 września, więc 

lodem   pierwszym,   słabym.   Buchtlarow   dobrze   znał   tutejsze   warunki.   Wykorzystał   moment   nieuwagi 
konwojenta, strzelił z bata i skierował sanie wprost na rzekę. Gdy płozy dotknęły lodu, padł na brzuch i 
chwyciwszy się wsporników sań przejechał na drugi brzeg. Konwojent otworzył ogień do uciekającego, lecz, 
czy to z powodu całkowitego zaskoczenia, czy też dlatego, że był słabym strzelcem, żadna z serii nie była 
celna. A kiedy nadbiegli inni Niemcy, Buchtlarow znajdował się w tundrze, przed nimi zaś leżała rzeka 
Leniwa z tak słabą powłoką lodu, że nie zdecydowali się na przeprawę na drugi brzeg. Zaniechano pogoni, 
zwłaszcza że Buchtlarow dysponował psim zaprzęgiem i był u siebie w tundrze.

Gdy uciekinier znajdował się już w bezpiecznej odległości, zatrzymał się, by sprawdzić, co dzieje sie z 

tyłu.   Zobaczył   dym.   To   płonęły   zabudowania   stacji  „Przylądek   Sterlegowa”.   Wówczas   zrozumiał,   że 
wkrótce musi tu przylecieć samolot, aby zorientować się, dlaczego stacja nie przesyła komunikatów. Tak też 
się  stało i  Buchtlarow  znalazł  się  w  Dikson.  Mógł  złożyć  dokładną  relację   o zdarzeniu na   tajmyrskim 
wybrzeżu.   Natychmiast,   naturalnie,   zmieniono   wszystkie   szyfry,   a   do   dowództwa   Floty   Północnej   w 
Polarnoje poszedł meldunek o powrotnej trasie U-bootów przez Jugorski Szar i Karskie Wrota.

Wśród lodów radzieckiej Arktyki co pewien czas dochodziło jednak do tragedii. Ginęli ludzie, szły na 

dno   Oceanu   Lodowatego   statki.   Jednym   z   nich   był   motorowo-żaglowy   szkuner   naukowo-badawczy 
„Akademik Szokalski”. Na jego pokładzie znajdowało się trzydzieści osób — załoga i uczestnicy ekspedycji. 
Nie opodal wschodnich wybrzeży Nowej Ziemi został on zaatakowany znienacka, podobnie jak inne cywilne 
jednostki na tych morzach, przez niemiecki okręt podwodny. Kapitan Smisarjenko usiłował wprowadzić 
szkuner pomiędzy kry lodowe, lecz nie zdążył. Ogień z działa pokładowego U-boota był skuteczny. Jeden z 
pocisków trafił w kadłub na wysokości linii wodnej i szkuner zaczął pogrążać się w głębinie.

Prawda,   że   marynarze   zdążyli   zniszczyć   całą   dokumentację,   lecz   sami   znaleźli   się   w   sytuacji 

beznadziejnej. „Akademik Szokalski” zatonął, a pozostali przy życiu ludzie musieli schronić się w szalupie 
ratunkowej. Tymczasem U-boot podszedł na odległość kilku metrów. Niemcy rechocząc głośno przewrócili 
szalupę, lekko trąciwszy ją kadłubem okrętu, i teraz napawali się widokiem miotających się w lodowatej 
wodzie ludzi, którzy usiłowali wydostać się na pływające kry. Gdy tylko komuś udało wdrapać się na kawał 
lodu, otwierali ogień z broni maszynowej. Wreszcie piracki okręt odszedł pozostawiając na pastwę losu 
dziewiętnaście osób. Jedyną dla nich nadzieją była przewrócona i podziurawiona kulami dryfująca na fali 
łódź.   Nadludzkim   wprost   wysiłkiem   odwrócili   ją   w   normalne   położenie.   Pozostawała   jeszcze   sprawa 
przecieków.   Nie   mieli   innego   wyjścia.   Zatkali   przestrzeliny   własną   odzieżą.   I   łódź   utrzymała   się   na 
powierzchni   morza.  Rozbitkowie  skierowali  się   na  zachód,  ku wybrzeżom  Nowej  Ziemi.  Udało  im  się 
osiągnąć brzeg.

Wtedy Niemcy pojawili się znowu. Tym razem już do ludzi nie strzelali. U-boot wziął szalupę na hol, 

odprowadził nieco od brzegu i na oczach nieszczęśliwców staranował.

Rozbitkowie znaleźli się w tragicznym położeniu. Nie mieli ani odzieży, ani żywności, a wśród nich 

znajdowali się ranni. Co mieli robić na tym zlodowaciałym brzegu wyspy? Oczekiwać pomocy? Od kogo? 
W ostatniej depeszy, jaką wysłali ze szkunera, nie podali danych dotyczących miejsca, w którym rozegrał się 
dramat. Mimo wszystko nie zrezygnowali z walki o życie. Dziewiętnaście osób ruszyło przez tundrę na 
południe, mając nadzieję, że dotrą do jakiejś myśliwskiej chaty lub stacji badawczej. Był to koszmarny 
marsz przez wielokilometrowe lodowce, schodzące z głębi wyspy ku morzu. Pełznąc pokonywali wątłe, 
śnieżne mosty, łączące brzegi lodowcowych rozpadlin, z których każda niemal była przepaścią. Przechodzili 
przez rzeki i strumienie z lodowatą wodą. Szli pół żywi, na odmrożonych nogach, znacząc krwią szlak tej 
niesamowitej wędrówki.

Trzech nie wytrzymało trudów, ciała ich pozostały na wyspie. Szesnastu odnalazł wysłany z Dikson 

kuter motorowy.

Jednak chyba najbardziej tragiczną ofiarą hitlerowskich piratów był radziecki transportowiec „Marina 

Raskowa”. Oprócz różnego rodzaju ładunku statek ten wiózł kilkuset pasażerów, wśród nich kobiety i dzieci. 
Celem jego podróży były polarne zimowiska i osiedla rozrzucone wzdłuż Północnej Drogi Morskiej.

Dwunastego   sierpnia   1944   roku   nie   opodal   Wyspy   Białej   na   Morzu   Karskim   rozległ   się   potężny 

wybuch. To niemiecki okręt podwodny trafił torpedą w jeden z trzech trałowców konwojujących  „Marinę 
Raskową”. Okręt szybko pogrążył się w wodzie i nim zdążono spuścić ratunkowe szalupy i tratwy, druga 
torpeda ugodziła następny trałowiec. Trzecia przeznaczona była dla transportowca. Z niewielkiego konwoju 
sprawna pozostała jedna jednostka i jej załoga natychmiast przystąpiła do akcji ratowniczej. Ale warunki 
były niezwykle trudne. Wysoka fala rozpraszała łodzie ratownicze po morzu okrytym coraz to gęściejszą 

background image

mgłą.

U-boot   odszedł   i   nie   pojawił   się   więcej.   Na   pokład   ocalałego   trałowca   zbierano   rozbitków.   Tych, 

których zdołano odnaleźć, okręt odwiózł do najbliższego z ludzkich osiedli na brzegu cieśniny Jugorski Szar. 
Lecz na Morzu Karskim pozostało jeszcze wiele tratew, szalup i łodzi z ludźmi żywymi i umierającymi.

Gdy tylko do dowództwa Flotylli Białomorskiej nadeszła tragiczna wiadomość, natychmiast z Dikson 

wystartowały samoloty wojskowe i lotnictwa polarnego. Mijały kolejne dni, samoloty krążyły nad miejscem 
wypadku,   ale   piloci   nie   mogli   znaleźć   rozbitków.   Gęsta   mgła   kładła   się   na   powierzchni   morza   i 
uniemożliwiała akcję ratowniczą. Trzeba było czekać na polepszenie pogody.

Czekać! Czy można czekać w takiej sytuacji? Czy można siedzieć spokojnie w bazie, wiedząc, że tam, 

na morzu, umierają ludzie. Tymczasem synoptycy nie zapowiadali zmian w atmosferze. Bezsilność jest 
rzeczą straszną. I właśnie oni, synoptycy, znaleźli właściwą metodę.

Wszystkie wiadomości o poszukiwaniach rozbitków z „Mariny Raskowej” spotykały się w Dikson. A 

były  to  wiadomości  przykre,   nie   pozostawiające   nadziei.  Wreszcie   synoptyk  Nikita  Szaciłło  i  hydrolog 
Michaił Somow opracowali oryginalny plan poszukiwań na Morzu Karskim.

Cały akwen podzielony został na kwadraty, których ogólną podstawą była linia brzegowa. Autorzy 

planu wzięli pod uwagę wszystkie podstawowe składniki prognoz: wiatr i falę, charakterystykę prądów 
morskich w rejonie katastrofy i najbardziej prawdopodobną prędkość dryfu łodzi ratunkowych i tratew, 
gęstość mgły i wysokość dolnej podstawy chmur. W ten sposób określono, w jakim mniej więcej rejonie 
morza mogą się teraz znajdować ludzie z „Mariny Raskowej”. Wynikało to z obliczeń matematycznych. I to 
był początek akcji ratowniczej, przemyślanej w szczegółach i prowadzonej metodycznie.

Pomimo mgły piloci startowali teraz z większym jeszcze zapałem i ruszali w wytyczony kwadrat, by 

spenetrować go dokładnie. I okazało się, że zdołali odnaleźć kilka łodzi i tratew. Łodzie latające pilotów 
wojskowych   S.   Sokołowa   i   E.   Jewdokimowa   wodowały,   brały   na   pokład   ludzi   i   odwoziły   na   ląd.   W 
czwartym dniu akcji odnaleziono i uratowano osiemnastu rozbitków, następnie dwudziestu pięciu i jeszcze 
jednego. Po kilku dniach znów zauważono tratwę. Znajdowało się na niej około czterdziestu ludzi, lecz znów 
warunki pogody pogorszyły się tak bardzo, że o wodowaniu nie mogło być mowy. Był to już jedenasty dzień 
od zatonięcia „Mariny Raskowej”.

Jednym z pilotów lotnictwa polarnego był Matwiej Kozłow, człowiek, który całe swoje lotnicze życie 

spędził nad obszarami okołobiegunowymi centralnej Arktyki. Wykonał setki lodowych zwiadów, obsługiwał 
Północną Drogę Morską, lądował na oddalonych stacjach polarnych. Jego praca związana była z pogodą i 
niepogodą.

Wojna zastała Kozłowa nad Morzem Czarnym i tam latał jako pilot bombowca, uczestnicząc w nalotach 

na pola naftowe Rumunii i walcząc przeciwko okrętom Kriegsmarine. Jednak został odwołany z lotnictwa 
bombowego, przeniesiono go na Północ do prac cywilnych, jeżeli tak można nazwać loty mające na celu 
wyławianie z morza amerykańskich marynarzy z okrętów osłony konwojów. Wykonywał także loty sanitarne 
do zimowisk, w czasie których prowadził jednocześnie rozpoznanie stanu morza i pogody. I oto teraz szukał 
ludzi z „Mariny Raskowej”.

Latająca łódź Matwieja Kozłowa wykonała już kilka lotów. W jedenastym dniu akcji dwusilnikowy 

samolot  Consolidated   PBY   Catalina  znów   wyruszył   na   poszukiwania.   Zapas   paliwa   umożliwiał 
trzydziestosześciogodzinny lot. Nareszcie ustąpiła nieco mgła, lecz nasilił się wiatr. Z północnego zachodu 
nadciągał sztorm z wysoką falą. Nie do pomyślenia były próby wodowania przy takim stanie morza. Kozłow 
jednakże   wystartował.   Miał   zamiar   krążyć   nad   tratwą,   jeżeli   ją   znajdzie,   i   czekać   na   przyjście 
kontrtorpedowca Floty Północnej. W ten sposób pomógłby marynarzom odnaleźć rozbitków.

W siedem godzin po starcie lotnik zameldował, że widzi tratwę i leżących na niej ludzi. Jednocześnie 

zaznaczył,   że   trwa   sztorm   i   wodowanie   jest   niemożliwe.   W   odpowiedzi   przyszła   depesza: 
„Kontrtorpedowiec przyjść nie może, działajcie zgodnie z możliwościami”.

— Co o tym myślicie? — zwrócił się Kozłow do pozostałych członków załogi.
— A co my mamy do myślenia? Ty jesteś dowódcą, to myśl i decyduj  — odpowiedział nawigator 

Lesnow.

— Ja uważam, że jesteśmy gotowi do wodowania — stwierdził mechanik Kamirny.
— Więc wodujemy! — zadecydował Kozłow. Wysokość fali sięgała czterech metrów. Kozłow odebrał 

ster drugiemu pilotowi. Chciał sam wykonać ten trudny manewr.

— Jeżeli nie trafię na grzbiet fali, po nas — uprzedził towarzyszy. — Przygotować się na najgorsze.
Trafił jednak. Samolot odbił się od wodnego grzbietu i przeskoczył na następny. Jak płaski kamyk 

rzucony na wodę ślizgał się z fali na falę, aż rozkołysany stanął w miejscu. Mechanik wyłączył silniki. 
Pozostało jedynie podać linę na tratwę. Kamirny uczynił to błyskawicznie. Jeden za drugim rozbitkowie 
przenoszeni byli na pokład, gdzie Lesnow poił ich gorącą herbatą i okrywał przemarznięte ciała kocami.

background image

Z czterdziestu ludzi, znajdujących się na tratwie, przy życiu pozostało tylko czternastu, z tych zaś 

jedynie sześciu mogło samodzielnie przedostać się na pokład samolotu.

— I co teraz, dowódco? — spytał mechanik: — Nie wystartujemy. Maszyna przeciążona i ta fala...
— Prawda — odrzekł Kozłów. — Włącz silniki. Płyniemy do Wyspy Białej.
Kozłow   nawet   nie   próbował   startować.   Catalina   szła   na   pływakach   jak   dziwaczny,   skrzydlaty 

katamaran. Po dziesięciu godzinach osiągnęła brzeg wyspy. Trzynastu ludzi przeżyło tę morderczą jazdę. 
Jeden zmarł na pokładzie samolotu.

Z   sześciuset   osiemnastu   osób,   znajdujących   się   na  „Marinie   Raskowej”   i   dwóch   zatopionych 

trałowcach, udało się wyłowić z wód Morza Karskiego dwustu pięćdziesięciu sześciu ludzi, którzy przeżyli 
tragedię.

DWÓCH NA LĄDOLODZIE

Nie ulegało wątpliwości, że niemiecka baza znajduje się gdzieś w pobliżu. Ci dwaj, którzy w panice 

uciekli za wzgórze, nie mogli odejść daleko. Nie byli przecież odpowiednio ubrani do wędrówki przez 
Grenlandię,   nigdzie   też   Jensen   nie   spotkał   śladów   psiego   zaprzęgu.   Trzeba   zatem   jak   najszybciej 
zawiadomić  dowódcę  patrolu, Iw Paulsena,  o  spotkaniu  i jak  najszybciej dać  znać  gubernatorowi Eske 
Brunowi o obecności Niemców.

Trzy psie zaprzęgi ruszyły w drogę. Jensen nie zabrał ze sobą ani jednego przedmiotu znalezionego w 

chacie, nawet pistoletu. W Grenlandii nie zabierało się cudzych rzeczy.

Do Eskimoness mieli ponad siedemdziesiąt mil. Do wieczora przejść mogli prawie jedną trzecią tej 

drogi. Jensen wiedział, że przed zmrokiem zdążą do znanej mu myśliwskiej chaty leżącej na trasie. Tam 
muszą się zatrzymać, odpocząć, a przede wszystkim wysuszyć po przymusowej kąpieli obok wyspy Sabine. 
Do rana przecież nic stać się nie może.

Tymczasem po śladach psich zaprzęgów szło na południe ośmiu ludzi w zielonoszarych wojskowych 

mundurach.

Oczywiście Ritter, wysłuchawszy relacji swoich podwładnych, natychmiast zrozumiał, że stało się coś 

najgorszego. Jego tajna stacja meteorologiczna została wykryta! Jeżeli ci z psimi zaprzęgami nie zostaną 
ujęci jeszcze dziś, jutro może być za późno, a pojutrze najpewniej pojawią się amerykańskie bombowce. Nie 
ma innego wyjścia. Trzeba ich dogonić. Nie można dopuścić, aby intruzi doszli do jakiejkolwiek stacji 
radiowej. To prawda, że jego ludzie są rozleniwieni i nie przygotowani do pościgu. Muszą jednak wyruszyć. 
Bóg jest z nimi, Bóg i... pogoda, która będzie sprzyjała. Nad Grenlandią stoi bezwietrzny, rozległy wyż. 
Widzialność wspaniała. I nic nie zapowiada nadejścia purgi, w czasie której jego ludzie ubrani jedynie w 
wojskowe płaszcze, nie zdołaliby przejść nawet kilku mil. Widział on przecież jeszcze na Spitsbergenie te 
straszliwe zawieje śnieżne, kiedy człowiek nie dostrzega własnej, wyciągniętej dłoni, a z chaty wyjść może 
tylko ubezpieczywszy się liną.

Zmęczone trudami dnia.psy podniosły alarm za późno. Eskimosi Ewald i Thomas, śpiący w ubraniu, 

wypadli przed chatę i pomknęli za pobliskie wzgórze. Jensen wybiegł za nimi zdążywszy chwycić jedynie 
karabin.   Futrzana   kurtka   i   buty   z   psiej   skóry   pozostały   w   domku.   Na   szczęście   noc   była   ciemna, 
bezksiężycowa, mógł więc ukryć się za którymś z ogromnych głazów, jakich pełno było wokół. Lecz cóż z 
tego? Jensen zrozumiał, że oto nadchodzi jego koniec. Bez futra i butów nie dotrze do Eskimoness. Mimo to 
ruszył na południe.

Okolicę znał doskonale, biegł więc dość szybko, gdyż tylko w ten sposób mógł uniknąć zamarznięcia. 

Wkrótce z wełnianych skarpet pozostały strzępy, a stopy zaczęły krwawić. Na szczęście rozległy cyklon nie 
zapowiadał śnieżnej zawiei. Purgi, typowej dla tej szerokości geograficznej, z pewnością by nie przeżył. 
Coraz bardziej bolały go stopy i odmrożona twarz, ale wciąż szedł. Nożem uciął rękawy ubrania i omotał 
nimi nogi. Wystarczyło to na krótko.

Trudno   w   to   uwierzyć,   ale   po   dwunastu   godzinach   udręki   dotarł   do   Eskimoness   i   stanął   przed 

Paulsenem. Kilka minut trwała zwięzła relacja z minionych wydarzeń i do Godthab poszła radiodepesza. 
Oczekując   na   odpowiedź   gubernatora   Paulsen   intensywnie   rozmyślał   nad   sytuacją.   Wydało   mu   się 
oczywiste, że Niemcy zaatakują Eskimoness. Położenie było trudne.

Do chwili nadejścia Jensena w bazie przebywało tylko dwóch Duńczyków: Paulsen i siedemnastoletni 

radiotoelegrafista Kurt Olsen. Pozostali członkowie patrolu wykonywali swe zadania w terenie. Paulsena 
niepokoiło i to, że tych ludzi mogło w drodze powrotnej spotkać to samo, co Jensena, gdyż Niemcy już z 

background image

pewnością znają marszruty Duńczyków. Jakże nieostrożnie postąpił Jensen pozostawiając w chacie swój 
dziennik.

W   tej   sytuacji   było   tylko   jedno   wyjście.   Posłać   na   północ   gońca,   aby   uprzedził   zwiadowców   o 

śmiertelnym niebezpieczeństwie. A gońcem tym mógł być jedynie... Marius Jensen. Wiedział, że musi się 
tego podjąć. Trzynastego marca, wczesnym rankiem, wyruszył na saniach w kierunku Ile de France, gdzie 
spodziewał się spotkać Eli Knudsena.

Tymczasem   również   i   Ritter   zawiadomił   swą   centralę   o   wykryciu   stacji.   W   odpowiedzi   otrzymał 

depeszę: „Zaatakować i zniszczyć Eskimoness. Działać stosownie do okoliczności”. Nie był to wprawdzie 
rozkaz jednoznaczny, bo cóż to znaczy, „stosownie do okoliczności”, lecz pierwsza jego część nie budziła 
wątpliwości.

Dwudziestego trzeciego marca Olsen zauważył zbliżających się Niemców.
Nadciągał mglisty wieczór. Duńczycy mieli dwa karabiny, Niemcy zaś uzbrojeni byli po zęby. Było ich 

wprawdzie tylko sześciu, lecz zbliżali się na trzech zaprzęgach zdobytych przy wyspie Sabine. Na jednych z 
sań Paulsen dostrzegł karabin maszynowy. Przewagę mieli kolosalną, lecz nie zaatakowali od razu. Zajęli 
wygodne stanowiska bojowe i Ritter przystąpił do rozmów. Proponował Paulsenowi oddanie się do niewoli. 
Paulsen nie odpowiadał. Niemiec nalegał coraz natarczywiej.

— Zamierzacie się bronić? — pytał.
— Zamierzamy — odpowiedział w końcu Paulsen.
W tym momencie na ściany domu i jego okna spadł grad pocisków z cekaemu. Przed wejściem pękły 

dwa granaty. Posypało się szkło. Paulsen pojął, że opór dwóch ludzi z dwoma karabinami ręcznymi na nic 
się nie zda. Należało opuścić straconą pozycję. Przez zapasowe drzwi w tylnej ścianie domu wypadli na 
zewnątrz i pobiegli w dwie różne strony. Wkrótce zniknęli we mgle i zapadającym zmroku.

Ritter triumfował. Eskimoness, to przeklęte, zagrażające mu, gniazdo Duńczyków znalazło się w jego 

ręku. Oczywiście spali wszystko doszczętnie. Zabierze tylko na sanie zapasy żywności i futra. O los zbiegów 
troszczyć się nie musi. Nie są już niebezpieczni. Pozostali wszak w grenlandzkiej, lodowej pustyni bez psów 
i zapasów żywności, a do najbliższego osiedla na południu, na wyspie Elle, jest więcej niż dwieście mil. Nie 
dojdą.

Niemiec mylił się jednak. Olsen spotkał powracającego z patrolu na południu Henry Rudiego i razem z 

nim   dotarł   właśnie   do   Elle.   W   znacznie   gorszym   położeniu   znalazł   się   Paulsen.   Szedł   jednak   uparcie, 
wiedząc, że innego wyjścia nie ma. Za nim pozostało zajęte przez Niemców Eskimoness, przed nim ponad 
dwieście mil pieszej wędrówki i perspektywa głodowej śmierci albo jeszcze straszniejszej od niej śmierci w 
zawiei, która przecież mogła spaść na wybrzeże Grenlandii w każdej chwili. Z pewnością ta druga jest 
groźniejsza. Głód na pewno uda mu się zaspokoić. Ma karabin i umie polować. Po kilku dniach wędrówki z 
początkowego optymizmu nie pozostało nawet śladu. Dotychczas nie spotkał żadnej chaty, a nawet gdyby, to 
zdawał sobie sprawę, że zapasów żywności w niej nie znajdzie. Dookoła ciągnęła się biała pustynia i w polu 
widzenia nie było ani jednego zwierzęcia, które mógłby upolować. Nie było nawet lemingów. Ósmego dnia 
pojawiły się halucynacje. Kolejną noc spędził w zaspie śnieżnej i w pewnej chwili odniósł wrażenie, że 
umiera. Jeśli nie zdobędzie choćby odrobiny jedzenia, i to teraz, natychmiast, musi umrzeć. Spojrzał w 
kierunku dalekiego celu swej drogi i dostrzegł chatę. Fatamorgana, pomyślał. Ale to nie był miraż. A w 
chacie — cóż za radość — znalazł puszkę bobu, która leżała tam chyba od bardzo dawna. I ten bób uratował 
go.

Czwartego kwietnia 1944 roku, jedenastego dnia marszu, pokonawszy 230 mil, w stanie krańcowego 

wyczerpania dotarł do maleńkiego ludzkiego osiedla. Tam oczekiwała już nań depesza gubernatora, który od 
Olsena dowiedział się o zniszczeniu Eskimoness. „Natychmiast zebrać patrol w Scoresbysund. Strzec ludzi!” 
— brzmiało polecenie.

Tymczasem lejtnant Ritter odczekał w Eskimoness dwa dni, mając nadzieję, że do osady dotrze któryś z 

ludzi Eske Bruna, znajdujących się gdzieś na patrolu. Ale nikt się nie pojawił, więc ruszył w drogę powrotną. 
Był zadowolony. Baza przeciwnika została zniszczona, a Duńczycy, rozsiani po pustkowiu, pozbawieni sań, 
bez ciepłej odzieży, nie stanowią już żadnego zagrożenia. I cóż z tego, że jego stacja została wykryta, skoro 
przeciwnik stracił swoją. W najbliższym czasie można oczekiwać odejścia lodów i uwolnienia z nich kutra 
„Sachsen”. On, Ritter, wykonał powierzone mu zadanie.

Wkrótce jednak pojawiły się wątpliwości. A jeżeli któremuś z Duńczyków udało się w jakiś sposób 

powiadomić gubernatora o zaistniałej sytuacji. Mało to było prawdopodobne, jednak takiej możliwości nie 
można wykluczyć.

Trzy   doby   Jensen   szukał   śladów   Knudsena.   Wszystkie,   które   dotychczas   spotkał,   były   stare  — 

background image

styczniowe i lutowe. Trzeciego dnia dostrzegł świeże odciski płóz. Ślad wiódł w kierunku wyspy... Sabine. 
Za wszelką cenę trzeba było dogonić przyjaciela, ostrzec o grożącym niebezpieczeństwie i zmienić trasę.     

Lecz oto i chata myśliwska, ta sama, z której uciekali dwaj Niemcy przed kilkoma dniami. Przed chatą 

stoi   psi   zaprzęg.   Oczywiście,   Knudsen   musi   być   wewnątrz.   Pchnął   drzwi   wiodące   do   niej   i   ujrzał 
wymierzone w siebie dwie lufy pistoletów maszynowych. Na podłodze leżał Knudsen. Zabity.

Jensen został związany, rzucony na sanie i psy ruszyły w kierunku niemieckiej stacji. Kiedy przybyli na 

miejsce, Ritter już czekał. Natychmiast przystąpił do przesłuchania.

— Twoje nazwisko?
Jensen milczał.
— Nie chcesz rozmawiać? Trudno, poczekamy, może się zdecydujesz. A jak ci się podoba los twojego 

przyjaciela? Prawdę powiedziawszy nie chcieliśmy go zabijać, ale on się bardzo spieszył, a to nie było nam 
na rękę. — Ritter rozgadał się. — Ciekawe, dokąd tak się spieszył? Czyżby do Eskimoness? Jeżeli tak, to 
niepotrzebnie. Spaliliśmy Eskimoness. Było tam kilku waszych. Nie wiem, co się z nimi stało. Pewnie 
zamarzli. A przecież myśmy was nie prześladowali. Myśmy chcieli tutaj spokojnie pracować. Przyznasz, 
Jensen, że nie zaczęliśmy pierwsi.

Jeniec drgnął.
— Skąd wiecie, jak się nazywam.
Ritter sięgnął do torby i wyjął z niej dziennik Jensena.
— Twój dziennik? Tak dokładnie wszystko w nim opisałeś, że poznaliśmy cię od razu. A teraz jeżeli 

chcesz milczeć, milcz sobie, i tak wszystko wiemy o tej waszej śmiesznej, możesz mi wierzyć, Jensen, 
bardzo śmiesznej armii. Ty jesteś doświadczonym polarnikiem i dobrze wiesz, że nie masz nawet cienia 
szansy. Tak się złożyło, że ja też jestem polarnikiem, tyle że odrobinę lepszym od ciebie.

Ritter   ironizował,   lecz   za   tą   ironią   krył   się   niepokój   o   los   stacji.   Mogła   być   zniszczona   przez 

amerykańskie bombowce. A jeżeli jego umiłowane dziecię, jego stacja polarna, przestanie istnieć? Nawet 
jeżeli   on   sam   ocaleje,   to   nie   uniknie   rozmowy   z  „Cichutkim”   lub   jego   mocodawcami.   I   może   sobie 
wyobrazić, jak rozmowa ta będzie przebiegała. „Po jakiego diabła, Ritter, zajmowałeś się tymi wszystkimi 
głupstwami? Po cholerę urządzałeś najazdy na wioski tych dzikusów? Siedziałbyś cicho i zajmowałbyś się 
tym, co ci robić kazano. Polecenie było wyraźne: wysyłać meldunki i działać stosownie do okoliczności. 
Mów teraz, gdzie jest baza, gdzie twoi ludzie, gdzie statek”.

Tak, zabrnął w ślepą uliczkę. Ale czy naprawdę nie ma już żadnego wyjścia. A gdyby znalazł inne 

miejsce dla stacji? To jest myśl! Aby jednak zrealizować pomysł, powinien zmusić Jensena do pomocy. 
Lepszego przewodnika po grenlandzkim wybrzeżu trudno sobie wyobrazić. Herman Ritter podjął decyzję. 
Znajdzie zaciszną zatoczkę pięćdziesiąt albo siedemdziesiąt mil na północ i psimi zaprzęgami przewiezie 
sprzęt.   A   gdy   odejdą   lody   i  „Sachsen”   zostanie   uwolniony,   resztę   przewiezie   się   kutrem.   Oczywiście, 
wszystko trzeba tak zorganizować, aby stacja nawet na jeden dzień nie przerwała pracy. Ale to da się zrobić. 
Najważniejsze,   że   nie   ma   już   na   wschodnim   wybrzeżu   duńskiego   patrolu.   A   szukać   miejsca   na   nowe 
obozowisko pojedzie razem z Jensenem.

Ritter   dokładnie   przemyślał   tę   sprawę   i   wyprawa   nie   wydawała   mu   się   niebezpieczna.   Wszystko 

przewidział. Potrafił pozbawić Jensena możliwości działania. Z pistoletem maszynowym na ramieniu, z 
parabellum i nożem u pasa, czegóż ma się obawiać? Naturalnie, musi być czujny, zwłaszcza w nocy, ale i z 
tym sobie poradzi. Na noc będzie Jensenowi wiązać ręce, odbierze mu buty z psiej skóry i wierzchnią 
odzież.   Że   wyprawa   nie   będzie   łatwa,   to   pewne,   ale   czyż   on,   Herman   Ritter,   nie   uczestniczył   już   w 
trudniejszych. Jensen zaś wyboru nie ma. Musi robić to, co mu poleci.

Wyjechali z bazy w Zatoce Hanssee na północ. Dziesięciodniowy zapas żywności dla ludzi i psów, 

namiot i śpiwory, prymus z zapasem nafty, oto cały ładunek. Dla dziesięciu grenlandzkich psów, idących w 
zaprzęgu,   to   drobnostka.   Potrafią   ciągnąć   sanie   z   trzystukilogramowym   ładunkiem.   Jensen   posłusznie 
prowadzi zaprzęg, wybornie omija niebezpieczne miejsca. Wygląda na to, że Duńczyk pogodził się z losem. 
Nawet rozmawiają trochę ze sobą w czasie postojów. Ale Niemiec mu nie ufa. Na każdą noc odbiera mu 
ubranie i wiąże ręce.

Już   kilka   dni   znajdowali   się   w   podróży,   lecz   Ritter   żadnego   z   oglądanych   miejsc   nie   uznał   za 

wystarczająco dobre. W końcu doszedł do wniosku, że dalsza wędrówka na północ nie ma sensu. Trzeba 
wrócić i szukać na południu od Zatoki Henssee. Ale w drodze powrotnej muszą ominąć stację. Nie chciał 
lejtnant narażać się na uszczypliwe uwagi „Cichutkiego”.

Jensen posłusznie zawrócił zaprzęg. Po całym dniu jazdy znaleźli się znów przy chacie myśliwskiej, 

tym razem w zatoce Mosquito. Tu można było odpocząć, nabrać sił do dalszej wędrówki. Zatrzymali się. 
Duńczyk poszedł na czoło zaprzęgu, do przewodnika, Ritter zaś ruszył ku chacie i zniknął w jej wnętrzu. 
Nagle Marius spojrzał na sanie i zamarł z wrażenia. Na samej górze, na ładunku, leżał pistolet maszynowy. 

background image

Duńczyk chwycił broń i odciągnął zamek. Kopniakiem otworzył drzwi do chaty.

— Ręce do góry i odwrócić się! — rozkazał. Niemiec posłusznie wykonał polecenie. Jensen oparłszy 

lufę o jego plecy lewą ręką wyrwał mu zza pasa parabellum. Dokonawszy tego, odstąpił kilka kroków do 
tyłu.

— Zdejm buty i futro! Tylko spokojnie, bo będę strzelał.
Gdy Ritter wykonał i to, padł następny rozkaz:
— Stań twarzą do ściany.
Trzymając   wciąż   gotowy   do   strzału   pistolet,   wyrzucił   odzież   i   bufy   Rittera   przez   otwarte   drzwi. 

Niemiec stał pod ścianą w skarpetkach i mundurze lejtnanta.

-— Teraz możesz się odwrócić, Ritter. Ja odchodzę do swoich, ty tu zostaniesz. Żarcia ci, oczywiście, 

nie dam — powiedział niezbyt głośno i już był na saniach. Krzyknął na psy, strzelił z bata i zaprzęg ruszył.

Ritter został niewolnikiem chaty. Zdawał sobie sprawę, że na żadną pomoc liczyć nie mógł. Nawet 

gdyby jego ludzie ruszyli na poszukiwania, to poszliby na północ, on zaś znajduje się w przeciwległej stronie 
Grenlandii. Leżał na pryczy i nie mógł myśleć o niczym innym, jak tylko o śmierci w tej dzikiej, lodowej 
krainie.

Trzeciego dnia zdawało mu się, że ma halucynacje. Usłyszał szczekanie psów. To koniec, pomyślał z 

rozpaczą.

Te trzy doby i dla Mariusa Jensena były ciężkie. Pierwszego dnia jak uskrzydlony przebył czterdzieści 

mil i zanocował w napotkanej po drodze chacie. Psy spały pod progiem. On usnąć nie mógł. Bez przerwy 
myślał o tym, to się stało. Dręczył go niepokój i wyrzuty sumienia. Nigdy dotąd nie zdarzyło mu się, by 
pozostawił człowieka samotnego, w dodatku bez ubrania i żywności, pośród groźnych grenlandzkich lodów. 
Gdyby  ktokolwiek  przedtem   powiedział   mu,   że  jest  zdolny  do  takiego  czynu,   rzuciłby  się  na   drania   z 
pięściami. A teraz... To prawda, że Ritter jest wrogiem, że on i jego ziomkowie napadli na ojczyznę Jensena, 
Danię. Co więcej, nie wahał się on zabić Eli Knudsena. Ale czy to wszystko usprawiedliwia jego, Jensena, 
postępek? Gdyby doszło do otwartej walki, Jensen strzelałby do tego Niemca bez wahania. Ale go ograbić? 
Odebrać odzież, pozostawić na pewną śmierć? Tak postępować nie wolno. Lepiej było od razu zastrzelić. 
Nie, zastrzelić też nie mógł. Przecież tamten był bezbronny. Diabli wiedzą, i tak źle, i tak niedobrze. Jednego 
tylko Marius Jensen był pewny — od tej chwili nie zazna spokoju. Sumienie go zadręczy. Przestał się wahać. 
Zaczął zaprzęgać psy.

To nie była halucynacja. Prawdziwy zaprzęg sunął ku chacie Rittera. Przy saniach biegł Jensen z bronią 

gotową do strzału, zaś w drzwiach chaty stał Ritter, przygotowany na przyjęcie kuli. Strzał jednak nie padł.

— Trzymaj. To są twoje buty i szuba. Ubieraj się. Biorę cię do niewoli. Dowiesz się, dokąd jedziemy, 

gdy będziemy na miejscu. Przy najmniejszej próbie oporu, zastrzelę.

Odwróciły się role. Teraz Jensen nie miał prawa do błędu. I Ritter zrozumiał, że Duńczyk błędu nie 

popełni.

Szli na południe dwadzieścia sześć dni, wreszcie 13 maja na horyzoncie pojawiła się wieża kościoła w 

Scoresbysund. Eskimoscy obserwatorzy zameldowali  Paulsenowi, że zbliża się jakiś zaprzęg, lecz  idzie 
dziwnie wolno, z bardzo dalekiej zapewne podróży. Paulsen od razu poznał Mariusa. Rzucili się sobie w 
objęcia.

— Gdzieś był? Co się działo? Myśleliśmy, że zginąłeś. Gdzie Knudsen? A ten, co to za jeden?
Zmęczony podróżą Jensen mówił cicho.
— Jak widzisz, żyję. Knudsen zabity. Zastrzelono go. To oni — wskazał na Niemca. — Ten nazywa się 

Ritter. Jest ich dowódcą. Najpierw zostawiłem go w Mosquito, ale potem wróciłem po niego.

Paulsen nie wytrzymał:
— Jak to? Nie lepiej było go od razu zastrzelić? Po coś go zabierał?
— Po co? Chociażby po to, aby miał kto odpowiadać na twoje głupie pytania. Teraz idę spać.
Za ten marsz przez fiordy, lodowce i zaspy śnieżne kaprala Mariusa Jensena czekały dwa medale  — 

amerykański i angielski. W grenlandzkiej armii żadnych odznaczeń nie było. Gubernator Eske Brun nie 
pomyślał o ich ustanowieniu.

background image

ZAKOŃCZENIE

Ofensywa styczniowa 1945 roku wstrząsnęła frontem wschodnim. Wojska radzieckie, wyszedłszy z linii 

Wisły, dotarły do Odry i stanęły u wrót Berlina. Wojna w Europie weszła w ostatnią fazę. Rozstrzygała się na 
frontach lądowych. Działania morskie w tym okresie miały już tylko ograniczony wpływ na ostateczne 
wydarzenia. Niemniej nie traciły na zaciętości.

Na   radzieckiej   Północy   sytuacja   wyjaśniła   się   kilka   miesięcy   wcześniej.   25   października   radio 

moskiewskie   przekazało   rozkaz   Naczelnego   Dowódcy:  „Wojska   Frontu   Karelskiego   w   pościgu   za 
nieprzyjacielem przekroczyły granicę państwową Norwegii i w ciężkich warunkach polarnych zdobyły w 
dniu dzisiejszym miasto Kirkenes, ważny port na Morzu Barentsa...”

Właściwie   rozkaz   ten   stanowił   podsumowanie   wielkiej   operacji   na   północy,   podczas   której 

uczestniczące w niej oddziały i związki taktyczne Floty wykonywały najróżniejsze zadania.

Przede wszystkim przełamana została długotrwała, głęboko urzutowana obrona Niemców na Półwyspie 

Średnim. Na południowym wybrzeżu Zatoki Maativuono wysadzony został desant taktyczny 63 brygady 
piechoty   morskiej.   Kutry   torpedowe   i   ścigacze   okrętów   podwodnych   pod   silnym   ogniem   artylerii, 
moździerzy, broni ręcznej i maszynowej, sforsowały wejście do Zatoki Petsamuvuono i wysadziły desant w 
porcie Linachamari, co przyspieszyło zajęcie portu Petsamo (Pieczenga) przez wojska Frontu Karelskiego i 
piechotę morską Floty Północnej. Oddziały desantowe, wysadzone w rejonach Peuravuono, Suolavuono, 
Aaresvuono,   w   Kobholm   fiord,   Jar   fiord   i   Holmengro   fiord,   oczyściły   od   nieprzyjaciela   południowe 
wybrzeża Varanger fiordu. Desanty te zlikwidowały niemieckie posterunki oraz zdobyły latarnie morskie i 
elektrownie, pomagając wojskom Frontu Karelskiego w zdobyciu miasta i portu Kirkenes, zaś lotnictwo 
radzieckie,   okręty   podwodne   i   kutry   torpedowe   nieustannymi   atakami   zakłócały   komunikację   morską 
nieprzyjaciela.

Niemcy, wyparci z okręgu Petsamo i Kirkenes, opuścili również porty i lotniska położone w fiordzie 

Varanger.   W   lutym   wycofali   się   z   rejonu   Honningsvog,   a   w   marcu   z   Hammerfest,   Alta   i   Tromsö. 
Nieprzyjaciel oddalił się od portów radzieckich, skurczyły się jego możliwości operacyjne. Trwała jednak 
nadal zacięta wojna podwodna.

Po upadku niemieckich baz atlantyckich w portach Norwegii znalazło się około stu U-bootów, z których 

trzydzieści dowództwo Kriegsmarine użyło na Morzu Barentsa przeciwko żegludze radzieckiej. Nie mając 
już   żadnych   wiadomości   o   aktualnych   pozycjach   konwojów,   gdyż   lotnictwo   niemieckie   było   bardzo 
osłabione, a wszystkie bazy na wyspach Oceanu Lodowatego zlikwidowane, U-booty musiały podchodzić 
do wybrzeży i szukać konwojów tam, gdzie prawdopodobieństwo ich spotkania było największe, a więc u 
wejścia do Zatoki Kolskiej i podejściach do radzieckich portów. Ale teraz Flota Północna, dysponująca 
pancernikiem, krążownikiem, 18 niszczycielami, 22 okrętami podwodnymi, 11 dozorowcami, 40 ścigaczami 
torpedowymi, 64 trałowcami, 30 ścigaczami okrętów podwodnych i 721 samolotami zapewniała statkom 
niezawodną obronę.

Odbudowane też zostały i wyposażone na nowo wszystkie zniszczone przez Niemców meteorologiczne 

stacje polarne. Meteorolodzy pracowali teraz w znacznie lepszych niż w latach poprzednich warunkach. 
„Obcięta mapa” wypełniała się informacjami nadchodzącymi z Europy. Powstało też kilka nowych stacji na 
północnym wybrzeżu Norwegii.

Nadszedł dzień 8 maja. Wkrótce po północy admirał Gołowko otrzymał odpis depeszy niemieckiej w 

tłumaczeniu rosyjskim: „Rozkaz dowództwa niemieckiego do okrętów podwodnych na Morzu Północnym, 
przekazany   przez   radio   z   Narwiku   8   maja,   anulować.   Bezwarunkowo   wykonać   następujące   warunki 
Związku Radzieckiego i sojuszników zachodnich: 1. Od chwili obecnej okręty podwodne mają poruszać się 
tylko  w  położeniu nawodnym;  2.  Numer  okrętu  podwodnego i   współrzędne  jego  pozycji  należy  podać 
otwartym tekstem do najbliżej położonej radiostacji brytyjskiej, amerykańskiej, kanadyjskiej lub radzieckiej; 
3. W dzień należy podnosić czarną lub granatową flagę; 4. W nocy zapalać światła pozycyjne; 5. Całą 
amunicję wyrzucić za burtę, zamki dział i zapalniki torped usunąć, miny zabezpieczyć; 6. Łączność radiową 
i optyczną, utrzymywać  wyłącznie tekstem otwartym; 7. Ściśle stosować  się  do zarządzeń dotyczących 
kursów   powrotnych   do   portów   docelowych,   które   zostaną   podane   w   następnych   radiotelegramach;   8. 
Zabrania się topić lub uszkadzać okręty i statki.”

Rozkaz   ten  nie   wszystkie   okręty  niemieckie   wykonały  natychmiast.   W  chwili  zakończenia   działań 

wojennych na morzu znajdowało się ciągle wiele okrętów wroga. Dopiero 28 maja Admiralicja brytyjska 
ogłosiła, że Ocean Atlantycki i Ocean Lodowaty wolne są od nieprzyjacielskich okrętów podwodnych i 
lotnictwa. Z tą chwilą zakończyły się działania wojenne za kręgiem polarnym.

A   w   Związku   Radzieckim   już   od   grudnia   ogłaszano   listy   odznaczonych   medalem  „Za   obronę 

radzieckiego Zapolaria”, medalem, który przyznawano za bohaterskie czyny. Mają do niego prawo nie tylko 

background image

marynarze Floty Północnej i żołnierze Frontu Karelskiego, lecz wszyscy, którzy swoją pracą przyczynili się 
do obrony kraju. Również nieznani, bo rzadko przebywający na Wielkiej Ziemi, pracownicy naukowi stacji 
meteorologicznych.

Dzień Zwycięstwa w Polarnoje upamiętnił się piękną pogodą, jakby w nagrodę dla tych zwłaszcza, 

którzy są z nią „na ty”.