Boris
AKUNIN
Fantastyka
Z rosyjskiego przełożył
Jerzy Czech
Tytuł oryginału
FANTASTIKA
Projekt graficzny serii
Cecylia Staniszewska
Ewa Łukasik
Zdjęcie na okładce
Playboy Archive/Corbis
Redaktor prowadzący
Ewa Niepokókzycka
Redakcja
Elżbieta Rawska
Redakcja techniczna
Małgorzata Juźwik
Korekta
Maciej Korbasiński
Jadwiga Piller
Copyright © B. Akunin, 2005
Copyright © for the Polish translation by
Bertelsmann Media sp. z o.o., 2007
Świat Książki
Warszawa 2007
Bertelsmann Media sp. z o.o. ul. Rosola 10, 02-786 Warszawa
Skład i łamanie
Plus 2
Druk i oprawa
GGP Media GmbH, Póssneck
ISBN 978-83-247-0101-8
Nr 5387
I
D
AR
PRZYPADKOWY
Rozdział pierwszy
Wypadek o znaczeniu lokalnym
Gdyby to się zdarzyło dekadę później, w łasej na „czarne” wiadomości epoce kapitalizmu, o
tragedii doniosłyby natychmiast wszystkie gazety i stacje telewizyjne. Ale radzieckie środki
masowego przekazu nie miały zwyczaju niepokoić obywateli drobiazgami. Pod względem
liczby ofiar wypadek miał „znaczenie lokalne”, dlatego milczał o nim program telewizyjny
„Czas” i główne organy prasowe. Z centralnych gazet jedynie tygodnik milicji drogowej „O
bezpieczeństwo ruchu” zamieścił na ostatniej stronie w rubryce „Kronika wypadków” krótką
notkę.
OBWÓD MOSKIEWSKI, REJON BASMANOWSKI. 10 maja. Na drugim
kilometrze Szosy Kolinogórskiej autobus linii podmiejskich wypadł na zakręcie z
trasy i uległ rozbiciu. Są ofiary w ludziach. Dochodzenie w tej sprawie wykazało, że
przyczyną wypadku był poważny błąd kierowcy, który nie opanował pojazdu.
Obwodowej gazecie „Sztandar Leninowski” specjalną uchwałą biura komitetu
obwodowego pozwolono dać dziesięć linijek petitem. Co prawda razem z nagłówkiem.
Podnieść poziom wyszkolenia
Na zebraniu aktywu gospodarczego organizacji partyjnej
zakładów Mosobwspołsamtrans rozpatrzona została sprawa
niedawnej katastrofy autobusu podmiejskiego linii 685
(Zwienigorod - stacja Pierchuszkowo), której skutkiem
były ofiary w ludziach. Członkowie partii zażądali od
kierownictwa zakładów, by podjęło starania mające na
celu podniesienie poziomu wyszkolenia kierowców.
Postanowiono zorganizować na wszystkich trasach Miesiąc
Bezpieczeństwa Ruchu.
I tylko rejonowa „Basmanowska Prawda” wydrukowała dosyć szczegółowy opis tego, co
się stało. Nie można było zresztą postąpić inaczej, bo o wydarzeniu mówiono w całym
rejonie, a w dodatku opowiadano różne bzdury: że autobus wjechał rzekomo na pełnym gazie
w kolumnę marszową Dywizji Tamańskiej, rozbił się o stalowe opancerzenie, a zginąć miało
prawie stu pasażerów.
Żeby w zarodku stłumić rozprzestrzenianie się plotek rzucających cień na honor
czołgistów z dywizji gwardyjskiej, odznaczonej Orderem Czerwonego Sztandaru (którzy
faktycznie owego dnia odbywali manewry, ale w całkiem innym miejscu), redakcja podjęła
śmiałą decyzję: przydzieliła drażliwemu społecznie materiałowi całe pół szpalty na drugiej
stronie. Zamierzano przy tym jednak przenieść akcent z negatywów na pozytywy, tak by
artykuł, pomimo tragicznej treści, nie miał pesymistycznego wydźwięku, głosił natomiast
afirmację życia.
Trzeba przyznać, że to się udało.
W czepku urodzeni
Majowy wieczór był rześki i pogodny, nad brzegami rzeki Moskwy snuła się
leciutka, zwiewna mgła. Piękny dzień zbliżał się do końca; światełka zapalające się
w oknach wiejskich domów i dacz stwarzały nastrój przytulności. Nic nie
zapowiadało nieszczęścia.
Podmiejski autobus pracowicie wzbijał tumany pyłu na Kolinej Górze, jadąc w
stronę Szosy Rublowsko-Uspienskiej. Ludzi było niewielu - w sobotę główny
strumień pasażerów, jak wiadomo, kieruje się ze stolicy w stronę obwodu, a nie na
odwrót.
Sosny na sławnym osiedlu luminarzy nauki i sztuki spokojnie szumiały nad
pustą szosą, wzmagając senną atmosferę. Natura spała, spał sosnowy bór,
pasażerom również opadały głowy. Kto wie, może i trzydziestoośmioletni Sz.,
kierowca autobusu, zdrzemnął się na chwilę na swoim fotelu. Tak czy owak, temu,
co się stało, zapobiec już nie można. Na ostrym zakręcie wielotonowy pojazd
zniosło na przeciwny pas...
Specjaliści spróbowali odtworzyć przebieg zdarzenia. Sądząc po śladach
hamowania, tym żałobnym zawijasie, który pozostał na asfalcie, pojazd musiało
znieść najpierw w lewo, a potem gwałtownie rzuciło go w prawo.
Oto rekonstrukcja zdarzenia, dokonana przez sztab dochodzeniowy, w którego
skład weszli najbardziej doświadczeni funkcjonariusze prokuratury i pracownicy
inspekcji drogowej.
Do wypadku doszło wskutek tragicznego splotu dwóch czynników. Po
pierwsze, nieuwagi kierowcy, który próbując się utrzymać na nawierzchni,
zmuszony był uciec się do gwałtownego hamowania. Po drugie, leżącego w
poprzek drogi kloca. Zablokowane przednie koła najechały na przeszkodę, wskutek
czego autobus dosłownie stanął dęba i sam zmiażdżył się własnym ciężarem. Co
prawda kloc drewna znaleziono nie na drodze, ale w rowie, piętnaście metrów od
miejsca wypadku, eksperci jednak zakładają, że został odrzucony siłą uderzenia.
W zasadzie wszystkie dziewiętnaście osób, które znajdowały się się w
zmasakrowanym autobusie, powinny były zginąć. Wydarzył się jednak prawdziwy
cud! Dwaj młodzi pasażerowie, który zajmowali tylne siedzenia, R., uczeń
dziesiątej klasy, i S., uczeń technikum, wyszli cało z wypadku. I to nie tylko
przeżyli, ale w dosłownym sensie wyszli cało! Obaj chłopcy oczywiście znajdują
się w stanie szoku, ale lekarze naszego szpitala rejonowego im. Siemaszki, którzy
gruntownie ich zbadali, zapewniają stanowczo, że nie odnieśli oni poważniejszych
obrażeń. W dawnych czasach o takich szczęściarzach powiedziano by „w czepku
urodzeni”. My jednak powiemy inaczej: „Chłopcy, urodziliście się jakby po raz
drugi. Czeka was piękne, ciekawe życie. Warto, abyście przeżyli je godnie”.
Korespondent nic nie skłamał i nie przekręcił - uczciwie opisał wszystko, czego
dowiedział się w sztabie dochodzeniowym. Może poza jedną, drugorzędną okolicznością,
która wytworzyłaby tylko niepotrzebny zamęt w głowach czytelników. Chodzi o to, że w
sprawie sławetnego kloca eksperci mieli poważne wątpliwości. Po pierwsze, kloc był cały, nie
nosił żadnych śladów uszkodzeń, a po drugie, sądząc po warstwie kurzu, musiał leżeć w
rowie przynajmniej kilka godzin. Ekipa dochodzeniowa nie potrafiła jednak przedstawić
żadnej innej, choćby trochę wiarygodnej wersji zdarzenia, a kierownictwo, jak to
kierownictwo, nalegało na szybkie ustalenie przyczyn. Dlatego też winę za „wypadek
drogowy, który pociągnął za sobą śmierć dwóch lub więcej osób”, przypisano niememu
drzewu oraz równie milczącemu kierowcy Sz., którego zdeformowane szczątki w tym czasie
spoczywały już na cmentarzu w Basmanowie.
Nikt zatem się nie dowiedział, co naprawdę stało się wieczorem 10 maja 1980 roku na
drugim kilometrze Szosy Kolinogórskiej.
R., uczeń dziesiątej klasy
Rob nie czuł zimna, dopóki kluczył między wysokimi płotami, szukając najpierw szosy, a
potem przystanku autobusowego. Trzy drinki (prawdziwa whisky z prawdziwą wodą sodową)
jeszcze nie wywietrzały z głowy, poza tym marsz go rozgrzewał. No i oczywiście nerwy
robiły swoje.
Roba trzęsło ze złości i z poczucia krzywdy; to już krewa, kanał, kompletny syf, do budy
lepiej nie chodzić. A zostało mu jeszcze trzy tygodnie nauki, i potem tylko egzaminy. A może
skończyć ze sobą? Nie, bez kitu. Tak czy siak, jest po wszystkim, koniec, po takim wstydzie.
Żeby chociaż zepsuć gnojkom bal maturalny. Nazamawiali u starych włoskich garniturów,
naszyli sukienek u Stawy Zajcewa. Będziecie chodzili w czerni, a może ktoś nawet zapłacze,
mściwie rozmyślał Rob, wpatrując się w zardzewiałą tabliczkę z rozkładem jazdy. Ostatni
autobus o 22.45, teraz jest za dwadzieścia jedenasta. Przynajmniej tym razem miał szczęście.
Ale minęło pół godziny i stało się jasne, że rozkład jest zupełnie fikcyjny, z
rzeczywistością nie ma żadnego związku. Ostatni autobus albo już przejechał, albo w ogóle
nie pojedzie.
Rob spróbował złapać okazję i niepewnie uniósł kciuk - zachodnim zwyczajem - ale
samochodów było mało i oczywiście żaden się nie zatrzymał. A potem droga w ogóle
opustoszała. W górze sosny i czarne niebo, wokoło szare parkany. I zimno, kurde mol, jak
zimno!
Szczękał zębami pod rozbitą latarnią, pochlipywał, mełł w ustach przekleństwa -
rosyjskie i angielskie.
Idiotyczna, bezsensowna sytuacja, całkiem w duchu całej jego zasranej biografii. Wrócić
na daczę? W życiu, to lepiej już zdechnąć tu z zimna. Iść na piechotę? To dobrych
dwadzieścia pięć kaem, do linii okrężnej metra. W kieszeni pięćdziesiąt kopiejek, a za darmo
chuja tam kto powiezie, tu nie Kalifornia.
Poczerwieniał ze złości, kiedy przypomniał sobie, jak stracił drogocenną piątkę. Przez
dwa miesiące oszczędzał forsę, nie jadł śniadań w bufecie. Chciał zaszpanować przed Reginą,
kupił węgierski dżin Marina za cztery pięćdziesiąt. A Reginka tylko skrzywiła nos, u niej na
stole stały wyłącznie trunki z „Bieriozki”, za waluty: dżin Beefeater, whisky Teachers czy
nawet ajerkoniak Adwokat. No więc schowała po cichu demoludowe siki świętej Weroniki, a
Rob udał, że tego nie widzi.
- Nie warto było się pchać ze swoim bimberkiem, szanowny Robercie Łukiczu -
powiedział na głos.
Imię odojcowskie dodawał do własnego tylko w przystępie ostatecznego masochizmu.
Robert Łukicz! Kombinejszyn nie dla nerwowych. Już za samo to powinno się było starych
pozbawić praw rodzicielskich.
Nazwisko Rob miał nawet niezłe, dobrze brzmiące: Darnowski. Że dziadek nazwał
starego „Łuka”, to też zrozumiałe. Przecież był duchownym, a czego można wymagać od
byłego popa? Ale tatulek, pieprzony kajakarz! Albo mamińska, pracownica kultury! Co za
ptasi móżdżek trzeba było mieć, żeby dać synowi na imię „Robert”?! To dla nich, dla tych
debilów z lat sześćdziesiątych, idolem był poeta Robert Rożdiestwienski. Mamińska nawet
teraz czasem zamyka oczy i zaczyna: „Bluźnierczo kocham życie! Lecz przyjdzie taka pora,
że - nocą czy o świcie - i ze mną się upora”. Eeech, rzygać się chce.
Robert Łukicz Darnowski, no jak? Można się zsikać ze śmiechu!
Póki człowiek jest młody, to jeszcze ujdzie, ale co będzie, jak się zestarzeje? Na szczęście
do tego jeszcze daleko, jakieś dwadzieścia lat. Może zdąży już wyjść z mody to idiotyczne
posługiwanie się imieniem odojcowskim i będzie u nas tak jak w Ameryce: po prostu Robert
Darnowski. A jeszcze lepiej Rob albo Robbie. Jankeski prezydent Carter ma na imię po prostu
Jimmie i już, a nie James Łukicz, czy jak mu tam po ojcu.
Haniebna nieprzemakalna kurteczka nie grzała, tylko okropnie szeleściła, więc Rob cały
ładunek mizantropii skierował na swego bohaterskiego rodzica, bo to właśnie on kupił kurtkę.
Na urodziny. Rob widział te produkty przodującego radzieckiego przemysłu lekkiego w
sklepie z przecenionymi towarami, za czternaście rubli. Pewnie, starszy inżynier pensyjkę ma
podłą, a jeszcze alimenty dla mamińskiej, no i w dodatku zafundował sobie dwójkę nowych
bachorów. Już by lepiej nic Robowi nie dawał. Albo dał pieniądze. A tak to niech go cholera.
To właśnie przez starego Rob miał przerąbane. Uczyłby się w normalnej szkole, z dziećmi
zwykłych rodziców, i czułby się nie gorzej niż reszta. Na nieszczęście koło ich domu
znajdowała się sławetna szkoła numer dwanaście, gdzie nie przyjmowano byle kogo; ale
tatulek wyniuchał, że jest jakiś procent miejsc zarezerwowanych dla dzieci z dzielnicy, polazł
aż do Wydziału Oświaty i w końcu wepchnął syna do tej elitarnej budy. „Niech się chłopak
uczy języka, przyda mu się w życiu”.
Takich jak Rob, przyjętych w ramach procentu, w klasie nazywano „tubylcami”.
„Tubylcy” nie mieszkali w samodzielnych mieszkaniach, tylko w komunalnych, nie jadali
domowych kanapek z szynką, tylko szkolne śniadania, i nie jeździli latem do starych do
Waszyngtonu albo Tokio, ale na obozy pionierskie. Po ośmiu latach w dwunastce
rozgęszczano klasy i wszystkich tubylców wypieprzono w cholerę, tak że poszli do
zwyczajnej szkoły. Ocalało tylko dwóch: Szyłow, którego ojciec był inwalidą wojennym, i
Darnowski, za bardzo dobre stopnie.
Szczęśliwa młodość upływała Robowi następująco: wstawał o szóstej, bo z
Nowogiriejewa, gdzie mamińskiej dali mieszkanie w ośmiopiętrowym bloku, do szkoły
jechało się półtorej godziny. Siedział w pierwszej ławce, skrobał pracowicie swoim piórem
kulkowym za trzydzieści pięć kopiejek - w całej klasie takimi pisali tylko on i Szyłow,
pozostali głównie parkerami. Kiedy nikt na niego nie patrzył (to znaczy prawie zawsze),
zerkał ukradkiem na Reginkę Kirpiczenko, bohaterkę romantycznych i erotycznych snów. Ta
oczywiście nawet się tego nie domyślała, bo była seksbombą, córką dyplomaty i w ogóle
egzystowała w przestrzeni, która z wielkopłytowym Nowogiriejewem w żadnym punkcie się
nie przecinała.
Jeden jedyny raz przeszedł Rob na drugą stronę jej czarodziejskiego lustra, i jaką porutą
się to wszystko skończyło!
Pociągnął nosem, zakrztusił się zimnym powietrzem, zaczął kaszleć. Z piersi wydobyło
się żałosne bulgotanie, a Rob pomyślał: no świetnie, zapalenie płuc, będę chorował do końca
roku szkolnego, a potem tylko zdam egzaminy i cześć, na balu maturalnym jakoś sobie
poskaczecie beze mnie.
Ale przecież nie będzie nocował na tym pieprzonym przystanku. Jeszcze naprawdę tu
zdechnie jak pies pod płotem.
Wcisnął głowę w ramiona, zgiął ręce w łokciach i podreptał przed siebie. Żeby chociaż
dostać się do zakrętu na Szosę Rublowsko-Uspienską. Może jednak ktoś podwiezie go do
Moskwy za pięćdziesiąt kopiejek. Nie, za czterdzieści pięć, przecież piątka musi zostać na
metro.
Przeszedł jakieś sto metrów, gdy nagle z tyłu usłyszał terkot silnika. Obejrzał się - zza
rogu najpierw wychynęły smugi reflektorów, potem ukazała się szara, prostokątna bryła.
Czyżby to autobus? „By zebrać ich wszystkich, idących na dno, z bulwarów, rozbitków”
jak śpiewał Okudżawa mamińskiej?
Co sił w nogach Rob popędził z powrotem pod betonowy daszek i jeszcze zamachał
rękami. A nuż się nie zatrzyma?
Ale autobus przystanął. Wydał z siebie ciężkie westchnienie, jak gdyby chciał
powiedzieć: „Oj, jak mi wszyscy obrzydliście”, i otworzył drzwi.
Jeszcze nie wierząc w niespodziewany sukces, Rob wdrapał się po stopniach.
W środku paliło się słabe światło, radio darło się (w moskiewskiej komunikacji
publicznej coś takiego byłoby nie do pomyślenia), za szybą ziewał kierowca.
- Proszę opłacić przejazd - zahuczał głośnik, zagłuszając jazgot tranzystora. - Dziesięć
kopiejek.
Rob rzucił monetę do kasy, oderwał dwa pięciokopiejkowe bileciki.
Gdzie by tu usiąść?
Ludzi w autobusie nie było dużo. Wszyscy co do jednego spali rozwaleni na siedzeniach
- jedni parami, inni w pojedynkę. Rob nie miał ochoty przepychać się do okna, więc ruszył
przejściem, wypatrując miejsca bez chrapiącego sąsiada.
Dotarł tak aż do końca autobusu. Co prawda tam też siedział jakiś chłopak, ale w samym
kącie, a siedzenie było długie, więc Rob wcisnął się w drugi kąt. Chwilę się powiercił, żeby
się wygodniej usadowić.
Zanim odwrócił się do okna, zerknął na chłopaka, ale dostrzegł tylko ciemny ponury
*
Przełożył Andrzej Mandalian.
profil i nasuniętą na oczy cyklistówkę w stylu „trudne dzieciństwo”.
S., uczeń technikum
Na pewno trzeba było dać w łapę; dychę albo nawet dwadzieścia pięć rubli, ponuro
rozmyślał Szary. Wtedy by się i łóżko znalazło. Tylko skąd wziąć taką forsę? Stypa
dwadzieścia dwa pięćdziesiąt na miesiąc, i wszystko zabiera Rożnow.
Z internatu gówno wyjdzie, to jasne. Znaczy się, cały rok przepadł na darmo. Na darmo
Szary tłukł się kolejką podmiejską i autobusem aż do sąsiedniego rejonu, na darmo męczył się
na praktyce w garażu. Szlag by trafił to całe technikum samochodowe, chodził tam tylko po
to, żeby mieć internat; obiecali mu, że po pierwszej klasie dostanie miejsce. Żeby nie
mieszkać w domu, nie patrzeć co dzień na tego skurwiela Rożnowa.
„Są problemy z miejscami - powiedział administrator. - Może zimą coś się znajdzie.
Musisz się dowiadywać, Dronow”. I jeszcze się, gnój, śmieje. No jasne, naprasza się, żeby
coś mu dać. Przecież mają w internacie łóżko po jednym z trzeciej klasy, wypieprzyli go za
chlanie.
Zresztą co za różnica, mają czy nie mają. Ważne, że nie dali.
No i co, musi jeszcze pół roku mieszkać z Rożnowem? Lepiej chyba zdechnąć. Chłopaki
mówili, że jak się złoży podanie do komisji, to mogą wziąć do wojska na ochotnika już od
siedemnastu lat. Byłoby fajnie. Ale do siedemnastu trzeba jeszcze dożyć (Szary miał urodziny
dopiero we wrześniu).
Najgorzej, że rano, kiedy wyjeżdżał do technikum, myślał, że to już koniec, aut, że już
nie wróci. Tak że zasunął Rożnowowi tekstem: „Tylko uważaj, gnido. Jak będziesz matkę lał,
to cię załatwię”. Tamten ryknął, mało nie zleciał z sofy - cały czerwony, z obrzmiałym ryjem.
„Coś powiedział, ty szczylu?!”. I zaczął bluzgać. Ale Szary już trzasnął drzwiami i zbiegał po
schodach, przeskakując po dwa stopnie. Wiedział, że po pijaku ojczym go nie dogoni.
Ale też nie zapomni. Rożnowowi, nieważne, ile wypił, film się nigdy nie urywał. To był
silny byk i prawdziwa kanalia. W młodości odsiedział dwa lata za nieumyślne zabójstwo -
stuknął w bójce faceta, tamten przywalił głową o jakiś kant, i po zawodach. Ten wyczyn i
odsiadka, która potem nastąpiła, były najważniejszymi wydarzeniami w życiu Rożnowa.
Wszystkie jego opowieści dotyczyły łagru, wszystkie piosenki znał stamtąd. W domu też
zaprowadził lagrowe porządki. Szary musiał więc niekiedy spać „pod pryczą” (czyli łóżkiem)
i bywał „kiepskim” przez cały tydzień (to znaczy jadał nie przy stole, ale siedząc w kucki,
dziurawą łyżką aluminiową), a czasem zostawał w ogóle bez żarcia - jeśli Rożnow wsadzał go
do karcu. A przedtem, skurwiel, recytował z pamięci instrukcję: „Odbywający karę
pozbawienia wolności, umieszczeni w izolatorze więziennym, nie mają prawa do widzeń,
rozmów telefonicznych, otrzymywania produktów żywnościowych, listów oraz paczek”.
No, a co ojczym urządzi za dzisiejsze głupie gadanie, nawet strach było sobie wyobrażać.
Do późnego wieczora Szary siedział w technikum, odwlekał czas powrotu, ale co ma się stać,
to się stanie - ostatnim autobusem wrócił jednak do Basmanowa, gdzie Rożnow nie mógł się
już go doczekać.
Najgorszy w ojczymie był zapach. Pracował jako technik sanitarny w administracji
budynków, mycia nie uznawał, i przez to mieszkanie przesiąkło ohydnym, kwaśnym odorem.
Jak to się stało, że matka poleciała na takiego śmierdziela? Jeszcze parę lat temu była z niej
kobita do rzeczy, a życie z Rożnowem zmieniło ją w siwą staruchę - wiecznie pijaną i prawie
tak samo brudną jak ten gnój.
Szary jednak nie winił matki, bo miała jeszcze gorzej niż on sam. Kiedy była trzeźwa, to
cały czas ryczała. Z przedszkola, gdzie pracowała jako sprzątaczka, wychrzanili ją i jeszcze
zagrozili, że złożą donos do sądu - bo tyle, mówią, nakradła naczyń i pościeli. A co miała
robić? Gdyby nie dała ojczymowi forsy na wódę, toby ją wytłukł.
Ale on, Szary, też jest niezły palant. „Załatwię” - powiedział i od razu dyla, taki
gówniany obrońca. A Rożnow już pewnie odegra się na matce, da jej do wiwatu. Taka
rozgrzewka, zanim pasierb wróci.
A pasierb nigdzie nie uciekł i już dojeżdża do Kolinej Góry. Oj, dostanie od Rożnowa,
dostanie jak nigdy dotąd, to już ma jak w banku.
Na przystanku ktoś wsiadł i zajął miejsce na tej samej ławce co Szary, tylko w drugim
kącie. Okularnik, z Moskwy.
Kochanek Lady Własnołapskiej
W autobusie było jasno, a na zewnątrz ciemno, dlatego Rob widział swoje odbicie w
oknie prawie jak w lustrze. Widok własnej twarzy nie poprawił mu nastroju. Parszywe
okularki fasonu „dożyjemy do poniedziałku”, za nimi malutkie oczka, włosy proste jak
patyki, czoło - pryszcz na pryszczu, i monumentalny nochal jak góra Ararat pośrodku bladych
równin - spadek po babce Ormiance.
Ty pokrako o śmiesznym imieniu i bez przyszłości, powiedział Rob do swojego czarnego
odbicia. Siedemnaście lat, a już przegrany na całej linii.
W chwili goryczy dalsze życie stanęło przed nim w całej swojej bezlitosnej oczywistości.
Bo będzie tak. Najpierw spróbuje się dostać na filologię, na szczęście egzaminy na
uniwersytet są w lipcu. Zabraknie mu punktów, bo nie ma mocnych „pleców” i na egzaminie
nie zapanuje nad nerwami. W sierpniu skapituluje. Pójdzie zdawać do pedagogicznej, gdzie
absolwenta dwunastki oczywiście przyjmą z pocałowaniem ręki. Na czwartym roku, nękany
przez hormony, ożeni się z taką samą jak on okularnicą, która da mu dopiero po ślubie. A
potem przez dwadzieścia lat będą odkładali po dwadzieścia rubli z pensji na mieszkanie, tak
jak Akakiusz Akakijewicz z Gogola na nowy płaszcz.
A jego weseli koledzy tymczasem ukończą swoje instytuty spraw międzynarodowych i
rozjadą się po zagranicach. Za dziesięć lat, kiedy Rob będzie dymał po pracy z siatką na
zakupy (to znaczy kefir i makaron), a wiatr naturalnie będzie wiał w oczy, przy chodniku
nagle zatrzyma się elegancka łada albo nawet wołga, z której wychyli się Pietia Sołncew i
krzyknie: „Darnowski! Robin-Bobin! Haj! Long tajm noł si! Nawet okulary masz te same!
Siadaj, podwiozę!”. No i oczywiście nie będzie pamiętał, jak przy wszystkich, przy Regince,
pogrążył kolegę do reszty. Krzywdę pamiętają tylko skrzywdzeni, winowajcy mają krótką
pamięć.
O tym, że Regina Kirpiczenko urządza party na daczy, w klasie wiedziano już przed
pierwszym maja. Jej starzy machnęli się na tydzień do Picundy, a córkę zostawili samą.
Zawarli z nią dżentelmeńską umowę: niech pod żadnym pozorem nie zaprasza kumpli do
mieszkania w Moskwie, gdzie są dywany, kryształy i drogi sprzęt, za to domek letni jest do jej
całkowitej dyspozycji.
Rob obserwował ożywienie, które ogarnęło klasę (kogo zaprosi, a kogo nie), jak
Kopciuszek siostry wybierające się na królewski bal: nie żeby całkiem obojętnie, ale bez
większego zaangażowania. Jego samego takie szczęście nie mogło spotkać, wszelkie więc
intrygi i zabiegi nie miałyby sensu.
No i nagle piątego maja, po godzinie wychowawczej, poświęconej rocznicy urodzin
Karola Marksa, podchodzi do Roba Reginka, obdarza go łaskawym spojrzeniem i mówi:
- Robik, dziesiątego robię party. Na daczy, z noclegiem. Jak chcesz, to przyjedź.
Stała przy oknie oświetlona słońcem, włosy przewiązane granatową wstążką błyszczały i
mieniły się, a Robowi zaschło w gardle, w skroniach mu załomotało, aż poczuł gorąco, a w
piersiach, przeciwnie - chłód.
Była taka piękna! Nawet gdyby jej stary był nie przedstawicielem handlowym, ale
stróżem, to przygarbionemu okularnikowi taka laska w życiu by się nie dostała.
Była z niej nie tylko ładna, ale i równa dziewucha. Od razu się domyślił przyczyny tego
niespodziewanego zaproszenia. Parę dni wcześniej kuratorium zrobiło im sprawdzian z
algebry, a Regince z matmą szło tak sobie. Rzuciła przez rząd ławek karteczkę: „SOS!”. Rob
od razu zostawił swoją pierwszą grupę, szybko rozwiązał zadania z drugiej i w ten sam
sposób odesłał z powrotem zgnieciony karteluszek. Tak że to nie na jego pryszcze poleciała
Reginka; chciała po prostu odwdzięczyć się za pomoc na klasówce.
- Dziesiątego? - upewnił się jakby od niechcenia. - Chyba dam radę. Okej, przyjadę.
Ale nie zdołał utrzymać fasonu - rozpromienił się w uśmiechu.
Jednak kiedy oprzytomniał, poczuł się okropnie. W co się ma ubrać? Przecież nie
pojedzie na daczę w granatowym szkolnym mundurku. Można sobie wyobrazić, ile tamci
mieliby radochy. Im to dobrze z „Bieriozkami” i zagranicznymi łachami, a on nie ma nawet
przyzwoitych dżinsów.
A jak trwoga, to do matki, bo więcej przecież nie miał do kogo. Wiedział, że mamińska
chowa jakieś zaskórniaki, w końcu nie na darmo wieczorami prowadzi dwa kółka
zainteresowań w tej swojej bibliotece.
O markowych łachach nie było z nią sensu gadać, bo i tak by nie wyczuła. Do tej pory
dżinsy nazywała „teksasami”, a adidasy - „tenisówkami”. Dlatego Rob zaczął mówić w
dostępnym dla niej języku: że jest tak a tak, zaprosiła go jedna dziewczyna z bardzo
porządnej rodziny, więc nie chciałby wyglądać jak obdartus. Dotknął też romantycznej struny.
To ostatnie okazało się strzałem bez pudła. Odkąd stary dał od niej nogę, Lideczka
Lwowna (tak matkę nazywali wszyscy jej współpracownicy) machnęła ręką na swój wygląd i,
jak to się mówi, kompletnie spiczniała. Ani włosów nie ufarbuje, ani tapety nie nałoży na
facjatę, a już jak się ubiera, to można tylko zaintonować marsza żałobnego. Ale czarodziejskie
słowa: „Wiesz, mamo, ta dziewczyna tak mi się podoba...”, podziałały na Lideczkę Lwownę
jak dźwięk trąbki na starego konia kawaleryjskiego: potrząsnęła półroczną ondulacją, błysnęła
oczami i zarecytowała ulubionego poetę:
- „Starym sportowcom śnią się rekordy, poetom śnią się nowe pomysły, a zakochanym w
mieście ogromnym śnią się bezludne wyspy!”.
- No właśnie - przytaknął Rob. - Rozumiesz, mamo, tam na daczy wszyscy będą
odstrzeleni, w markowych ubraniach, a ja w czym pójdę? W dresach i pionierkach?
- Wszystko rozumiem, możesz się nie martwić - powiedziała mamińska tonem dobrej
wróżki.
Prawdę mówiąc, Rob nie pokładał w niej specjalnych nadziei, ale Lideczka Lwowna
wzniosła się na wyżyny matczynej miłości: poszła do komitetu, narobiła szumu, powołała się
na wszystkie socjalistyczne świętości i wydębiła talon na prawdziwe adidasy z trzema białymi
paskami i symbolem olimpiady. Z wierzchu były zamszowe, w środku zachwycająco miękkie
- Rob obejrzał je, obmacał i ucieszył się.
W rezultacie pojechał na daczę w dobrym nastroju, bo wyekwipował się dosyć
przyzwoicie: rumuńska koszula w pomarańczowo-zieloną kratkę wyglądała znośnie,
nieprzemakalną kurtką przewiązał się w pasie, żeby zasłaniała marne indyjskie dżinsy, za to
buty miał naprawdę ekstra.
Kiedy jednak dotarł do sosnowego kolinogórskiego raju, szybko spuścił nos na kwintę.
Po pierwsze, dacza zwaliła go z nóg. Nawet nie podejrzewał, że mogą być i takie: nie
żadne tam sześć arów, ale cały kawał lasu. I okna od podłogi do sufitu, i olbrzymi kominek, i
skóry zwierząt rozesłane na podłodze.
Po drugie, koledzy. Wszyscy w dżinsowych garniturach, w skórzanych kurtkach, w
ciemnych okularach. Jedni palili kenty, inni nawet moory, szczękali piezoelektrycznymi
zapalniczkami.
No, ale całkiem dobił go Pietka Sołncew. Chciał zrobić wrażenie, więc specjalnie
przyjechał ostatni. Nie autobusem, jak Rob, i nawet nie taksówką, jak większość, ale
jasnoczerwonym motocyklem Yamaha. Cały w szeleszczącej skórze, w sznurowanych
wysokich butach.
Potem woził po działce dziewczyny, a przede wszystkim Reginkę.
Kiedy Darnowski patrzył, jak Reginka trzyma się Pieti, pomyślał, że gdyby go tak złapała
z tyłu i przycisnęła się do niego swoim biustem numer sześć, z pewnością dostałby ataku
serca.
Wieczorem, kiedy zaczęły się tańce-przytulańce, było już wyraźnie widać, że Pietka
całkiem serio wziął na cel gospodynię daczy. Atmosfera, jak to mówią, temu sprzyjała. Było
już całkiem odjazdowo, na kanapie Witka i Miłka całowali się z języczkiem, Sieriożka i
Lenka poszli bez krępacji na górę (wszyscy wiedzieli, że od dawna ze sobą żyją), a reszta
policzek przy policzku odstawiała tango przy wtórze chrypienia grupy Smokie:
A summer evening on Les Champs Elysees
A secret rendez-vous they plannedfor days...
Za stołem gęsto zastawionym firmowymi butelkami zostało ich tylko troje: Darnowski i
Pietia z Reginką. Rob w skupieniu sączył przez słomkę whisky and soda (okropne świństwo),
udając, że się zamyślił, a w rzeczywistości z zamierającym sercem śledził manipulacje
Sołncewa. Ręka tamtego już dwukrotnie opadła - niby to przypadkiem - na ramię Reginki i
została łagodnie zdjęta.
Trzecią próbę jednak uwieńczył sukces. Czy to Regince znudziło się robić ceregiele, czy
to podziałała na nią muzyka, dość, że pokryta złocistymi włoskami dłoń Pieti opanowała plac
boju i stopniowo zaczęła go poszerzać: ześlizgnęła się pod pachę, w pobliże drugorzędnej
cechy płciowej.
Rob śledził te osiągnięcia już nie z zazdrością, ale z ponurą, beznadziejną zawiścią.
Ładny, dowcipny blondynek... i czarny pas w dżudo, i tatuś w KC, i japoński motocykl...
Rob nie miał z nim najmniejszych szans.
Czy na pewno ani jednej? - pisnęła nieszczęsna, zahukana ambicja. A jeśli ruszyć
mózgiem? Jeśli podejść do zadania beznamiętnie, matematycznie?
Intelekt podjął wyzwanie i od razu podpowiedział: kultura - sztuka. Sołncew w życiu nie
miał w ręku nic prócz „Radzieckiego Sportu” i „Piłki Nożnej”.
- No, a jak ten Lawrence i Aksionow? - spytał Rob Reginkę.
*
Letni wieczór na Champs Elysees, spotkanie w tajemnicy, które od dawna planowali...
Po zaproszeniu na daczę ośmielił się i wysłał delikatny sygnał: dał jej do poczytania
Kochanka Lady Chatterley po angielsku i opowiadanie Wasilija Aksionowa, swoje ulubione.
Kombinacja była nieprzypadkowa, przemyślana.
- Lawrence jakoś mi nie podchodził, nudnawy - ochoczo odezwała się Reginka. - Ale
opowiadanie klasa. I fajnie się nazywa: Szkoda, że was tam nie było. Koniec też fajny. Jak w
bajce.
- Bo to właśnie jest bajka. - Rob uśmiechnął się smutno. - Naprawdę nie zrozumiałaś
tego? Główny bohater nie zyskał sławy, nie ożenił się z gwiazdą filmową. To tylko jego
fantazje, skutek tęsknoty i samotności.
Powiedział to odpowiednim tonem - lekkim, niedopraszającym się współczucia. Na
Reginkę chyba podziałało. Popatrzyła na Roba jakoś szczególnie, jak gdyby pierwszy raz go
zobaczyła. Lekko się odchyliła, niedbałym gestem strąciła rękę Pietki. Robowi serce aż
podskoczyło z radości.
No nie, coś między nimi wyraźnie w tamtym momencie zaskoczyło, zawibrowało czy jak
tam to nazwać.
Lekko, od niechcenia, szedł dalej:
- Ale że zostawiłaś Kochanka Lady Chatterley, to niedobrze. Przez początek faktycznie
ciężko przebrnąć. Za to potem są takie sceny miłosne, że w ogóle obłęd.
Pietka Sołncew nie czytał książek, ale głupi nie był - zrozumiał, że schodzi na drugi plan.
I zasunął Robowi fangę: i z lewej, i z prawej, i w gębę, i poniżej pasa.
Popatrzył na Darnowskiego, siedzącego nonszalancko, z nogą założoną na nogę;
zatrzymał wzrok na lipnym indyjskim materiale. Z udanym podziwem powiedział:
- Oho, dżinsy - prawdziwe Milton, z tygrysem na tyłku. Chyba wystałeś je w kolejce w
Świecie Dziecka. No, gratulacje.
Przechylił się i poklepał po policzku Roba, którego aż skręciło.
A wtedy właśnie jak na złość skończyła się kaseta i na werandzie zrobiło się cicho.
Wszyscy słyszeli: Sołncew rozdeptuje rywala.
- A to co? O, kurde! - Pietka dotknął palcem dumnie prezentowanego adidasa. -
Prawdziwy adidas! Gdzie dostałeś? Mówią, że w czasie olimpiady stróżom i babciom
klozetowym będą takie dawać bezpłatnie.
Ale widać i tego mu było mało.
- No, Robin-Bobin, wyglądasz jak pierwszy amant z pisma „Robotnik”. - Pietka mrugnął
i zrobił nieprzyzwoity gest. - „Kochanek Lady Własnołapskiej”. Z tym, to wiesz, lepiej
ostrożnie, bo nigdy się od pryszczy nie uwolnisz.
Wszyscy ryknęli śmiechem. Nawet Reginka, zdrajczyni, zachichotała. A Rob jedynie
mrugał oczami, bo podły Pietka nie tylko dotknął bolesnych miejsc, ale w ogóle trafił w
dziesiątkę: i z kolejką po dżinsy za dwanaście rubli, no i oczywiście z „tym”.
Ej, gdyby nie to haniebne zacukanie, nie żałośnie opadnięta szczęka, nie krew, która
napłynęła do twarzy!
Co do Lady Własnołapskiej wystarczyło tylko się skrzywić: fe, sir, cóż za trywialny
dowcip! A w sprawie adidasów i dżinsów odpowiedzieć spokojnie, z godnością: „Z czego
jesteś taki dumny, Piotrusiu? Że ci tatulek kupił jednoślad i garniturek skórzany, no i co? A w
ogóle czy to męska rzecz, gadanie o szmatach?”.
Ale skapitulował wobec takiej jawnej agresji. Zachował się jak kompletny kretyn:
poczerwieniał i przy akompaniamencie ogólnego rechotu poderwał się i wybiegł z domu. To
znaczy faktycznie przyznał, że z niego wieśniak, robol, męczychujek. Przy wszystkich, przy
Regince!
Jak żyć po czymś takim? - spytał Rob swego odbicia. A ono po mefistofelesowsku się
skrzywiło, zafalowało - to pojazd zakołysał się na wyboju.
W radiu inteligencki głosik przynudzał coś do rymu, chyba z Puszkina.
Autobus zwolnił na zakręcie, a potem ni stąd, ni zowąd skręcił w bok, i to tak
gwałtownie, że Rob walnął głową o szybę.
Do gruppenführera
Nagle Szary drgnął, bo naszła go niespodziewana, szalona myśl.
A gdyby tak wytłuc samego Rożnowa?
Jasna sprawa, nie samemu.
Może by tak poprosić Müllera?
A co? Że Rożnow jest po wyroku, to Müller ma w dupie, bo sam odsiedział wyrok w
kolonii.
Dla Müllera nie sztuka załatwić nawet dorosłego faceta. Szczególnie jeśli do pomocy
miałby chłopaków z komanda.
W zeszłym tygodniu na przykład zdarzyło się coś takiego.
Szary szedł betonową drogą z Lesgorodka razem z innymi „sondziarzami”: Müllerem,
Gazerem, Wową i Piszczkiem. Nagle widzą, że na poboczu stoi żiguli z moskiewskim
numerem, a jakiś wujo się rozkraczył i zmienia koło. A wieczór blisko, na drodze nie ma
nikogo.
Müller mówi szeptem:
- Soldaten, widzieliście łopatnik?
I rzeczywiście, gościowi z tylnej kieszeni wystawał portfel z krokodylowej skóry. Albo
wężowej - krótko mówiąc, drogi, błyszczący.
- Piszczek, Wowa, Szary - w krzaki! - rozkazał Müller. - Gazer, idź z tyłu, dziesięć
metrów za mną.
I ruszył do samochodu, bez pośpiechu, rozkołysanym krokiem.
Szary patrzył na to z krzaków i serce mu głośno waliło. Czyżby faktycznie tamten chciał
obrobić frajera? To przecież nie to samo, co wytrząsać dychy z gówniarzy przed szkołą, to już
jest paragraf „rozbój”.
A moskwianin obejrzał się na odgłos kroków, ale nic złego nie pomyślał. Müller nie
wygląda znowu tak strasznie: niemrawy, jasnowłosy chłopak, krótko ostrzyżony, cały ubrany
na czarno. Na oko nie przypomina bandyty.
Prawdziwe nazwisko szefa „sonderkommanda” brzmiało: Mielnikow; przełożone z
rosyjskiego na niemiecki to by było „Müller”, jak ten z serialu o Stirlitzu. Gość miał palmę na
punkcie Szwabów. Kazał się nazywać „gruppenführerem”; język można połamać. Chłopaków
z ulicy Kujbyszewa zawsze nazywali „sondziarzami”, bo ograniczali się do drobnych
kradzieży kieszonkowych. Ale Müller przerobił to po swojemu, powiedział: „Teraz nie
jesteśmy sondziarze, tylko sonderkommando. Jasne?”. No fakt, nie można zaprzeczyć,
„sonderkommando” lepiej się słyszy.
No więc podchodzi Müller do frajera, zatrzymuje się, coś tam do niego mówi albo może
się pyta. Facet odpowiada, nie odwracając się. Wtedy Müller jak się nie zamachnie i - rrryz
kantem dłoni w pochylony kark. Tamten tylko rymnął gębą o zderzak. A z tyłu już Gazer
podlatuje, i z glana, i z glana!
Kiedy Szary z resztą podbiegli, łopuch już był w rękach u Müllera, a Gazer wyciągał
frajera za nogi, bo tamten ze strachu wlazł pod swoją furę.
Müller wyjął dokumenty, przeczytał na głos nazwisko, imię, odojcowskie też, adres.
- Patrz - mówi do wuja. - Jak nas zakapujesz, to koniec z tobą.
A po facecie było widać, że nikogo nie zakapuje, takiego ma cykora.
Tylko się prosił:
- Chłopaki, oddajcie mi dowód i prawo jazdy, co? Müller nic nie oddał, tylko dał
tamtemu kopa w żebra, rzucił wypatroszony łopuch i po sprawie.
Potem podzielił forsę, całych pięćdziesiąt pięć rubli: sobie trzy dychy, piętnaście
Gazerowi. A Wowa, Piszczek i Szary dostali dychę na trzech. Jeszcze im powiedział:
- Tacy z was pomocnicy. Przylecieli na gotowe. Volkssturm, a nie sonderkommando. Z
jednego Gazera jest dobry żołnierz, ale ma rondel zamiast głowy.
Co to jest „volkssturm”, Szary nie wiedział, ale że w mieście „sondziarze” nie mieli
dużego autorytetu, to fakt. I chłopaków mało, i prawdziwych byków nie było. Gazer chłop
silny, ale tępy; co prawda, to prawda. A Müller oczywiście znał wszystkie ciosy typu kantem
dłoni w szyję, jednak przeciwko takim żołnierzom jak „syczowski” Baniak to był za cienki, a
co dopiero mówić o Sztyku z jego „dworcowymi”.
Ale wpieprzyć gnojowi Rożnowowi, żeby sobie nie pozwalał, to dla Müllera tyle co
splunąć. A już Szary to odpracuje, odwdzięczy się. Ej, czemu nie wpadł na to wcześniej?! No,
wstydził się. Jak mu opowiedzieć, że jego, szesnastoletniego chłopaka, ojczym łoi pasem po
gołym tyłku i zagania spać „pod pryczę”?
Tyle że teraz Szary nie myślał o wstydzie - życie go do tego zmusiło. Bardzo już scykał
się przed powrotem do domu.
Trzeba zajrzeć do kotłowni. Może chłopaki jeszcze tam są. Jeśli już się rozeszli, to musi
iść do Müllera do mieszkania. No, kijowo jest. Bo stary Müllera to solidny facet, kierownik
magazynu meblowego, nie pozwala synowi zadawać się z ferajną. Gruppenführer się
rozzłości, ale co robić? Chyba się powiesić.
Szary westchnął ciężko.
Wtedy radio, jak gdyby podsłuchało jego ponure myśli, spytało wierszem:
Darze dziwny, przypadkowy,
Życie, na coś mi jest dane?
I zakrztusiło się. Bo autobus rzuciło w bok - tak silnie, że Szaremu aż czapka spadła z
głowy.
Biała Kolumna, czyli Biały Słup
Pozostałymi pasażerami też rzuciło, ale dalsze wypadki przebiegały tak szybko, że chyba
żaden z nich nie zdążył się obudzić. A jeśli nawet zdążył, co to za różnica? Tak czy siak, nic
już nie opowiedzą.
Robert Darnowski popatrzył do przodu, na kabinę kierowcy, i przez podwójne szkło
zobaczył na środku drogi coś bardzo dziwnego: wysoką i szeroką białą kolumnę, nawet nie
żeby białą, ale jak gdyby wypełnioną w środku jakimś światłem, jaskrawym albo i
niejaskrawym. Sama zaś kolumna była niby szklana, ale to na pewno w niej odbiły się
reflektory.
Siergiej Dronow zobaczył to samo, tylko trochę pod innym kątem, i nazwał w duchu
kolumnę Białym Słupem.
Dlaczego kierowca tak ostro skręcił w lewo, było jasne: wyleciał zza zakrętu, zobaczył
nieoczekiwaną przeszkodę i próbował uniknąć zderzenia. Niepojęte było coś innego -
dlaczego w następnej chwili tak samo skręcił kierownicę z powrotem.
„Odbito mu czy co?” - przemknęło Robowi przez głowę.
A Szary pomyślał po prostu: „Zaraz się rozpieprzymy”.
Obaj mimo woli zmrużyli oczy, czekając, aż usłyszą brzęk rozbitego szkła, ale usłyszeli
coś zupełnie innego, przy czym jeden i drugi wcale nie te same dźwięki.
Ale najpierw lepiej powiedzieć, co zobaczyli.
Kiedy obaj otworzyli oczy (i Rob, i Szary mieli wrażenie, że to stało się najwyżej
sekundę później), zobaczyli nad sobą bielony, popękany sufit. Tylko że Darnowski widział
pęknięcia podłużne, a Dronow przeważnie poprzeczne i z żółtawymi smugami.
Nietrudno wyjaśnić tę zbieżność widoku, który odsłonił się ich oczom: chłopcy ocknęli
się na tym samym oddziale reanimacji w rejonowym szpitalu w Basmanowie, w dwóch
sąsiednich separatkach.
Rozdział drugi
Symfonia - rapsodia
Co się tyczy Roba, to jeszcze coś usłyszał. Był to wielogłosowy dźwięk orkiestry, na który
składały się: słodkie piłowanie skrzypiec, zachwycone szlochy trąbek, zwycięski łoskot
perkusji, a w dodatku łaskoczący dusze śpiew jakichś nieznanych mu instrumentów. Kiedy
uczeń dziesiątej klasy już się ocknął, ale jeszcze nie całkiem przyszedł do siebie, pomyślał:
„No, nieźle dają, choć to klasyka; ale nie nudzą. W swoim rodzaju nie gorsze niż Led
Zeppelin. Może to Vivaldi?”. I najpierw odruchowo poszukał oczami źródła, skąd płynęła ta
cudowna symfonia-rapsodia, czy jak się to tam nazywa.
Właśnie wtedy zauważył bielony sufit, ściany pomalowane na kazionny, sinawy kolor i
szklano-metalową konstrukcję, którą rurka łączyła z jego zabandażowanym łokciem. Nie
dostrzegł ani radioodbiornika, ani magnetofonu. Ale metamorfoza, jakiej uległ autobus, do
tego stopnia zdumiała ucznia dziesiątej klasy, że na pewien czas zapomniał o melodii i zaczął
mrugać oczami, a także potrząsnął głową, wskutek czego kroplówka zabulgotała z
niezadowoleniem. Muzyka zresztą nie znikła, ale jak gdyby pozostała w tle, tak jak w kinie.
Potem otworzyły się drzwi i do sali wszedł brodaty człowiek w białym kitlu. Symfonia-
rapsodia zredukowała głośność niemal do zera, ale mimo wszystko nie ucichła zupełnie.
- Gdzie ja jestem? W szpitalu, tak? A co się stało? - spytał Rob jakimś nieswoim,
ochrypłym głosem.
Lekarz usiadł obok, poprawił kroplówkę, ujął pacjenta za przegub i popatrzył na zegarek.
- Miałeś szczęście, chłopcze. Powinni cię w muzeum pokazywać. Po takim uderzeniu
wszystkie organy wewnętrzne powinny były popękać, a kręgi połamać się w diabły. Z tych,
co siedzieli z przodu, zrobiła się marmolada, a ty nic. Nawet puls masz normalny. A
znajdujesz się teraz w szpitalu imienia Siemaszki, na reanimacji, to znaczy na oddziale
intensywnej opieki medycznej. Ale to tylko na wszelki wypadek. Jesteś cały i zdrowy, możesz
choćby jutro jechać do Afganistanu, spełnić internacjonalistyczny obowiązek. - Brodaty
roześmiał się, odłączając rurkę od łokcia. Rob skrzywił się, kiedy igła wyszła z żyły. -
Rodzinę zawiadomiliśmy, bądź spokojny. Dobrze, że miałeś dowód w kieszeni. Co to było z
tym autobusem? Śledczy się tu do ciebie pcha, chce to wyjaśnić. Zdążyłeś coś zauważyć?
Muzyka, która na pewien czas ucichła, znowu zaczęła grać głośniej i jakoś bardzo
dziarsko, jak nakręcona. Gdzieś tu mają głośniki, czy co? E, nie, skąd w zakichanym szpitalu
rejonowym mieliby sprzęt takiej jakości? A tu są wyraźnie i dolby, i basy, i częstotliwość
klasy luks. Dziwne. Darnowski rozejrzał się na wszystkie strony, ale żadnej aparatury nie
zobaczył.
Brodatemu lekarzowi chciał najpierw opowiedzieć o białej kolumnie na szosie, ale potem
się zawahał. Najprawdopodobniej mu się przywidziała, już po tym, jak stracił świadomość.
Co by miała robić kolumna pośrodku drogi, jeszcze w dodatku szklana?
Nagle doktor go spytał:
- Czego tak głową kręcisz? W oczach ci się nie dwoi? W uszach nie dzwoni, nie szumi?
No, podnieś brodę. Popatrz tutaj. - Położył pacjentowi ręce na skroniach.
Trzeba mu powiedzieć o muzyce, pomyślał Rob. Ale nagle spotkał się wzrokiem ze
spojrzeniem lekarza i wzdrygnął się: oczy brodacza błysnęły zielonym kocim płomieniem,
zaczęły fosforyzować. To było tak niespodziewane i okropne, że uczniowi dziesiątej klasy
serce omal nie podskoczyło do gardła.
Muzyka umilkła zupełnie. Zamiast niej uczeń dziesiątej klasy usłyszał smętny, piskliwy
głos, który szybciutko mamrotał: Teń-tere-teń. Kapuśniaczku gorącego, klopsików do
menażki, drzwi na klucz i znowu łyczka. Jak ręką. Teń-tere-teń.
- Nie szarp się. Patrz w oczy! - krzyknął lekarz basem na dygoczącego Roba.
Nikogo więcej w pokoju nie było, absolutnie nikogo!
Głosik zapiszczał znowu, wprost w uszach Darnowskiego: Źrenice, źrenice. Jefimyczowi
trzeba powiedzieć, niech on. Łyczka, łyczka...
Oczy doktora już nie świeciły tym przerażającym blaskiem. No jasne, to był omam.
- Leżę sam w pokoju? Czy ktoś tu jeszcze jest? - ostrożnie spytał Rob, łypiąc okiem. Na
razie nie mógł odwrócić głowy - brodacz nadal ściskał mu skronie.
- Sam. Jak von baron - odrzekł wesoło tamten, cofając dłonie. - Wiesz ty co, wybrańcze
losu? Nie wpuszczę do ciebie śledczego. Nie podoba mi się, jak mrugasz i trzęsiesz głową.
Niech cię obejrzy lekarz naczelny. A ty sobie odpocznij. Apetytu na razie nie masz ani nie
możesz mieć, a ja, bratku, zgłodniałem. Zajrzę do twojego sąsiada, potem zjem obiad i znowu
wrócę do ciebie. Tylko mi nie wstawaj, leż. Tu jest dzwonek, jakby co, to naciśnij guzik.
Boogie-woogie
Ledwo doktor wyszedł, Rob zerwał się z łóżka i obejrzał pokój jak należy. Wszystkie te
cuda zdrowo mu dokuczyły.
Spokojnie, powiedział do siebie. Po prostu są tu cienkie przepierzenia. Może nawet z
dykty.
Przyłożył ucho do jednej ze ścian - spokój. Do drugiej - to samo. Z zewnątrz dochodziły
zwykłe zaokienne dźwięki: daleki hałas ulicy, szelest liści, gruchanie gołębi.
Uczeń dziesiątej klasy zakończył rekonesans, znowu się położył i przymknął oczy, żeby
wyeliminować omamy wzrokowe i skoncentrować się wyłącznie na słuchowych.
Piskliwy głos już się nie włączał - to dobrze. Za to muzyka pozwalała sobie na więcej niż
poprzednio. Skrzypce i dęte zamilkły, teraz było solo na bębnie, dziarskie brzęki wydawał z
siebie instrument w rodzaju gitary hawajskiej, a do tego dudnił kontrabas. Darnowski leżał i
drżał ze strachu o swoją uszkodzoną psychikę, ale nieznana orkiestra miała to w nosie. Łupała
teraz coś w rodzaju boogie-woogie. Właściwie należało wstać i puścić się w tany. Ta
niewytłumaczalna i niewskazana audiowesołość sprawiła, że Rob poczuł się naprawdę
strasznie. Położył się i naciągnął kołdrę aż po oczy.
Kiedy weszła salowa, brzęcząc aluminiowym czajnikiem, ucieszył się, jakby zobaczył
kogoś bliskiego, chociaż baba była naprawdę okropna: z brodawką na czole, wąsata, w
rozdeptanych pantoflach. Na leżącego nawet nie spojrzała - pewnie traktowała pacjentów jak
meble.
Nalała do szklanki słabej herbaty; na talerzyk rzuciła dwie kostki cukru. Potem, stękając,
pochyliła się, wyciągnęła spod łóżka kaczkę, ale ta była pusta - Rob jej nie użył.
Dopiero teraz salowa zaszczyciła go wzrokiem wyrażającym niezadowolenie, zupełnie,
jakby w czymś zawinił.
Robowi okrzyk uwiązł w gardle, bo oczy starej strzeliły takimi samymi zielonymi
iskrami jak niedawno brodatemu doktorowi.
- Czego się rzucasz? Ataki masz, czy co? - odezwała się salowa skrzekliwym głosem, bez
zainteresowania patrząc na Darnowskiego. - Co tak wytrzeszczasz gały?
Jeszcze by miał nie wytrzeszczać! Muzyka, która szarpała jego błony bębenkowe,
zniknęła gdzieś i zamiast żwawego boogie-woogie zabrzmiał głęboki i dźwięczny głos
kobiecy (to się chyba nazywa kontralt): Trawy, trawy, trawy, nie zdążyły się napić srebrnej
rosy... Piosenka urwała się w środku zwrotki. Kontralt zaczął złorzeczyć: Patrzcie no, pusta.
A potem zleje mi się do łóżka.
- Hę? Co? - wyszeptał Rob, oglądając się z przestrachem.
- Patrzcie, jaki nerwus - wyburczała stara, odwracając się. - Oj, jak wy mi wszyscy
obrzydliście...
Zabrała czajnik i wyszła, klapiąc rozdeptanymi kapciami.
I od razu wdarło się do uszu Darnowskiego boogie-woogie - takie triumfalne, takie
radosne, jakby wkrótce miało się zacząć długo oczekiwane święto.
Rob jęknął, zasłonił uszy rękami i nawet schował głowę pod poduszkę. Ale muzyka nie
zaczęła grać ciszej. Raczej przeciwnie.
Wówczas na pomoc nieszczęsnemu uczniowi dziesiątej klasy przyszedł najważniejszy i
jedyny sojusznik - racjonalne myślenie; nie bez powodu Darnowski był najlepszym uczniem
ostatniej klasy w szkole ze stołecznej czołówki.
Spokojnie, powiedział do siebie. Lekarz się myli, nie jestem ani cały, ani zdrowy. Kości
mam, owszem, całe, ale psychikę - w strzępach. Po pierwsze, halucynacje wzrokowe, te
wampirze błyski w oczach brodatego i baby. Po drugie, słuchowe: natrętna wewnętrzna
muzyka i nieistniejące głosy. Może nawet pojawią się jeszcze inne symptomy.
Na pewno mam jakiś uraz albo utajony wstrząs mózgu. Trzeba wszystko szczegółowo
opisać naczelnemu lekarzowi. Nie szkodzi, wyleczą mnie. Jeśli sam człowiek ma
świadomość, że mu się trochę we łbie pokręciło, to nie jest wariatem.
Wtedy jednak wystąpiło trzecie zjawisko, które coś w końcu Robowi wyjaśniło. Nie
wszystko oczywiście, wcale nie wszystko, ale pewien kluczowy szczegół.
Do drzwi ktoś energicznie zapukał. Nie czekając na zaproszenie, do sali wszedł
niemłody, ale młodzieżowo ubrany mężczyzna: wytarta skórzana kurtka, spiczaste buty z
miedzianymi podkówkami, lipne polskie dżinsy Odra. U boku nieznajomego wisiał
kwadratowy futerał.
- Jak samopoczucie? - zatrajkotał od progu i podszedł do łóżka, zawczasu wyciągając
rękę. - Korespondent czołowej gazety rejonu, Wostriakow. Gdzie ten czepek? - Pokazał na
spraną pościel szpitalną, w której leżał Rob.
- Jaki znowu czepek? - spytał w napięciu Darnowski (nie pytanie go zastanowiło, ale
muzyka, która przy kimś obcym od razu schodziła na dalszy plan, nie tracąc przy tym jednak
radosnego tonu).
- Ten, w którym się urodziłeś - zaśmiał się reporter, ściskając rękę choremu. - W ogóle to
nie wolno cię odwiedzać, nawet gliniarzy tu nie wpuszczają, ale dla prasy nie ma przeszkód:
„Na starym łaziku, po cichu, bez krzyku, pierwsi wjeżdżali do miast”.
Głos miał pasujący do wyglądu - lekko się łamiący, ale pełen animuszu, natarczywy.
Korespondent nie patrzył na Roba; mocował się z dyktafonem, który wyciągnął z
kwadratowego futerału.
- Raz-raz. Jedenasty maja, akurat niedziela. Szpital rejonowy. - Przewinął taśmę,
odsłuchał, był usatysfakcjonowany. - No, szczęściarzu. Opowiadaj.
I wyczekująco popatrzył na ucznia dziesiątej klasy bezbarwnymi, podpuchniętymi
oczkami.
To znaczy, bezbarwne były tylko w pierwszej chwili, a w następnej wyraźnie zazieleniły
się i rozjarzyły.
Ponieważ była to już trzecia powtórka, Rob nawet się nie zdziwił, tylko wcisnął się w
poduszkę.
Moskiewski-mózgiewski - zabębnił mu w głowie skrzekliwy głos. - Do Miszki, jak mu
tam, z „b” podobny, Sosnowskiego, nie, Sosnickiego. No dalej, kurde mol, gadaj coś. Bateria
się wyczerpie.
W końcu monetka wpadła wreszcie do środka. Robert, jak to mówią, zaskoczył. Sala
zaczynała gadać różnymi głosami i wygadywać bzdury za każdym razem, kiedy patrzył
komuś w oczy i napotykał zielone iskry.
Reporter czołowej gazety rejonu nie wydobył z niego nic, ani słowa. Rob leżał z
przymkniętymi oczami, żeby już nie widzieć złowieszczego, fosforyzującego blasku. I zatkał
uszy. Uwolnił się tym samym od skrzypiącego głosu. Od muzyki - nie.
Darnowski nie zauważył, kiedy korespondent wyszedł; nic go to nie obchodziło.
Spokojnie, bez paniki, powtarzał sobie w myślach. Emocje odłóżmy na potem, najpierw
racjonalne podejście.
Wersja numer jeden, z dziedziny zjawisk paranormalnych. Chodzi o pomieszczenie; jest
najwyraźniej jakieś dziwne. To sala nasyła muzykę, zmieniając zwykłych ludzi w odmieńców,
włącza i wyłącza bezcielesne głosy. Miejsce jest szczególne - reanimacja. Pewnie wielu na
tym samym łóżku kopnęło w kalendarz. Może słyszę głosy zmarłych?
To jeśli sięgnąć po wyjaśnienie nadprzyrodzone.
Teraz spróbujmy materialistycznego, wersja numer dwa. Jeszcze okropniejsza niż
pierwsza.
Szok sprawił, że się panu, Robercie Łukiczu, pomieszało w głowie. Dlatego nie może pan
spojrzeć ludziom w oczy; od razu następuje przesunięcie w fazie, wpycha się coś
bezsensownego. Że dźwięki płyną z głowy, a nie z zewnętrznego źródła, to oczywiste:
przecież odwiedzający go nie słyszą żadnych głosów ani muzyki.
Tu potrzebny jest psychiatra. A im prędzej, tym lepiej.
Rob już wyciągnął drżący palec w stronę dzwonka; jeszcze sekunda, a przywołałby
siostrę. Przyszedłby wtedy lekarz, wysłałby ucznia dziesiątej klasy na badania do
psychiatryka, skąd Darnowski ze swoimi wyjątkowymi objawami z pewnością w życiu by nie
wyszedł.
Tak by się właśnie stało,
Blues
gdyby w tym samym momencie drzwi znowu nie otwarły się na oścież, i to tak
energicznie, że z rozpędu uderzyły o ścianę, a w szklance z herbatą brzęknęła łyżeczka.
Do separatki na oddziale reanimacji wdarła się blada, potargana mamińska: bluzka
nierówno zapięta, wzrok szalony, a w ręku siatka z czterema guzkowatymi pomarańczami.
- Robik! Syneczku! - krzyknęła z rozpaczą Lideczka Lwowna.
- Mamo! - jeszcze głośniej zawołał pomylony uczeń dziesiątej klasy i rozszlochał się;
gorzko, na pełny regulator, jak z pewnością już od pięciu lat nie płakał.
Siatka upadła na podłogę, oranżowe kule potoczyły się po linoleum. Mamińska objęła
przestraszonego syna, zaczęła go głaskać, całować w rozczochraną głowę. Sama też
pochlipywała, opowiadając chaotycznie:
- Zadzwonili do mnie, proszę się nie martwić, jest cały, co za szczęście, jakie to
szczęście, a ja kompletnie nie rozumiem, jakie znowu szczęście, ach ty, ach ty. Jakieś
Basmanowo, szpital rejonowy, a ja nawet nie wiem, z którego dworca to się jedzie. Z
Kijowskiego, pociąg o dwunastej pięćdziesiąt pięć, dwadzieścia minut do odjazdu, a na
peronie kolejka, dają pomarańcze, to stanęłam i myślę, nie zdążę, ach ty, ach ty, jakby to
miało jakieś znaczenie. Ale zdążyłam, minuta do odjazdu, a o, tu są, gdzie upadły, tylko
kilogram na osobę, mówię, że synowi do szpitala, a oni mówią, wszyscy tutaj do szpitala,
Boże mój kochany, dopiero co byłam u naczelnego lekarza, Siemiona Jefimowicza, ten mi
mówi, że nic, wszystko dobrze, miał szczęście, nawet nie zdążyłam się przestraszyć...
Rob poczuł się tak dobrze, tak spokojnie w tym strumieniu świadomości; muzyka nie
żeby zupełnie zniknęła, ale zrobiła się cicha, uspokajająca, bez walenia w tarabany.
- Mamo, przecież wszystko w porządku, jestem cały - wymamrotał przez nos, już
zawstydzony, że się tak rozkleił.
Otarł łzy, włożył okulary, popatrzył mamińskiej w oczy...
- Aa!
Z rozpaczą wcisnął głowę w ramiona.
Iskry! Zielone! Z oczu! Rodzonej matki!
No, to już był prawdziwy film grozy.
- Co? Co? - spłoszyła się Lideczka Lwowna, ale inny głos - nieco zachrypnięty, z
przydechem, zagłuszył jej zawodzenie: Ach ty, ach ty, ten Jefimowicz, no, wiadomo, szpital
rejonowy, mój biedny chłopiec, do pierwszego miejskiego, prawdziwi specjaliści, Zina
Prokofjewna ma brata, ach ty, ach ty, blady jakiś, bledziutki, i oczy jak małe dziecko, kiedy
ospę, samochód do Moskwy, prędzej...
Rob zastygł, wsłuchując się w ten ochrypły głos. Jeszcze nie całkiem się pokapował, ale
już: ciepło, ciepło, nawet gorąco. Głos był całkiem obcy, nieznajomy, ale słowa mamy: i to
„ach ty, ach ty”, i dyrektorka biblioteki, Zinaida Prokofjewna, której brat jest ordynatorem
oddziału w szpitalu miejskim numer 1.
Słyszę myśli mamińskiej, dotarło w końcu do naszego prymusa. A przedtem słyszał myśli
lekarza - o klopsikach, o łyczkach w zamkniętym gabinecie, o jakimś Jefimyczu, który jest z
pewnością właśnie naczelnym lekarzem, Siemionem Jefimowiczem. Niańka myślała o kaczce
i podśpiewywała. Dziennikarz denerwował się, że bateryjka w magnetofonie mu wysiądzie, i
kogoś mu tam przypominałem, chyba szkolnego kolegę.
Kiedy popatrzę komuś prosto w oczy, ta anomalia znowu się pojawi. Najpierw widzę
zielony błysk, jak gdyby iskra przeskakiwała, potem słyszę głos wewnętrzny. Jakim cudem
wcześniej tego nie skapowałem? Widocznie podczas wypadku naprawdę nieźle stuknąłem się
w cylinder i mózg nie funkcjonuje dobrze.
Ścisnął palcami rozpalone czoło. Od tego niesamowitego odkrycia całego go trzęsło, a
muzyka w głowie grała już bardzo nie do taktu - taka smutna, zawodząca. Prawdziwy blues.
Rozdział trzeci
Kastalety
Szary ocknął się w sali szpitalnej i też usłyszał coś cudacznego, ale nie symfonię czy
blues, tylko dźwięczne, suche postukiwanie, mniej więcej takie: „To tak, to tak. To tak, to
tak”.
Najpierw, póki w głowie się nie przejaśniło, pomyślał: zegar tyka. Ale po minucie czy
dwóch, kiedy trochę przyszedł do siebie i rozejrzał się po białym pokoju, zobaczył, że nie ma
tu żadnego zegara. Wtedy doszedł: o kurde, to mnie tak we łbie strzela!
Postukiwanie było energiczne, donośne. Gdzieś już słyszał coś takiego. I z początku o
niczym innym nie potrafił myśleć, aż tak ważne wydało mu się, żeby sobie przypomnieć,
gdzie właściwie to słyszał. Na pewno jeszcze nie całkiem dobrze się czuł.
Wreszcie zdobył się na wysiłek i przypomniał sobie.
W telewizji. Takie kobiety, Hiszpanki, tańczyły i strzelały palcami. No, znaczy, nie
palcami, tam miały takie kostki, stukaczki, jak je tam, cholera...
Kastalety chyba.
Przypomniał sobie i wtedy ostatecznie przyszedł do siebie. Zastanowił się, co to za pokój,
i właściwie dlaczego on, Szary, leży w łóżku, i co to za takie gówno, z którego wąż ciągnie
się aż do jego ręki.
Ale niedługo łamał sobie nad tym głowę. Przyszedł brodaty lekarz i wszystko Szaremu
wyjaśnił.
Że autobus, którym jechał, roztrzaskał się. Że Szaremu i jeszcze jakiemuś chłopakowi się
upiekło, bo resztę pasażerów trzeba było zeskrobywać z asfaltu.
Czyżbyśmy o ten szklany słup tak się rozpieprzyli, chciał spytać Szary, ale doktor akurat
kazał mu otworzyć usta i pokazać język - a wtedy trudno człowiekowi coś nawijać.
- Jesteś Siergiej Dronow, zgadza się? - mówił lekarz, naciskając szpatułką wysunięty
język. - Tak było napisane w legitymacji uczniowskiej. Znaleźliśmy twój adres i
zadzwoniliśmy. W domu był jakiś pijany człowiek. Może ojciec? Albo sąsiad?
Kiedy brodaty wyjął szpatułkę, Szary odpowiedział ponuro:
- Ojczym.
To tak, to tak, to tak, postukiwały kastalety.
- No, a jak ogólne samopoczucie, szczęściarzu? Nie mdli cię? W oczach się nie dwoi?
- Chyba wszystko w porządku - powiedział Dronow i palnął bez sensu o tym stukaniu w
głowie.
Lekarz najpierw poruszył brwiami i przysunął się. Odciągnął Szaremu jedną powiekę,
potem drugą. Odchrząknął. Od brodacza jechało gorzałą wypitą wczoraj. Ten zapach akurat
Szary znał dobrze.
- Stukanie, mówisz? Z echem czy bez? Hm. Nie podoba mi się to. Encefalogram ci
zrobiliśmy, w zasadzie nic nie wykazał. Ale z psychiką nie ma żartów. Taka katastrofa to,
bratku, nie byle co. Trzeba sprawdzić. Kości i mięśnie masz cale, organy wewnętrzne też,
uszkodzeń głowy nie stwierdzono, tak że tu nie warto cię już trzymać. Po południu
przewieziemy cię do Buzykina, do szpitala psychiatryczno-neurologicznego. Tam nad tobą
popracują specjaliści, wszystko zbadają. Diabli wiedzą, co to jest.
Szarego aż zimny pot oblał. Słyszał o psychiatryku w Buzykinie. Rożnow przesiedział
tam kiedyś dwa tygodnie na leczeniu przymusowym. Mówił, że to gorsze niż zona ścisłego
reżimu. Sanitariusze walą gumowymi pałkami po nerach, do żarcia dają pomyje, a jak się
tylko skrzywisz, to cię mogą wsadzić choćby na dziesięć lat, bez sądu, i nie ma zmiłuj. A
chłopaki opowiadali, że w Buzykinie robią eksperymenty z psycholami. Że niby wstrzykną
normalnemu człowiekowi, no, może tam trochę nerwowemu, jakieś świństwo albo
nafaszerują go tabletkami, i ten zostaje idiotą na całe życie. A i sam Szary, kiedy jeszcze był
mały, właził przez płot do wariatkowa - popatrzeć na psycholi, pośmiać się. Chodzą tam
łachudry w podartych szlafrokach, jeden rękami macha, inny płacze, jeszcze inny włosy sobie
stroszy. A kiedyś to na pewno byli normalni ludzie.
- Może ci zapiszą serię zastrzyków. Albo tabletki do łykania. Halucynacje słuchowe,
Sierioża, to poważna rzecz - rzekł brodaty surowo, zamykając zeszyt z wyrokiem.
Jak tylko Szary usłyszał o zastrzykach i tabletkach, to ze strachu serce omal nie
wyskoczyło mu z piersi.
I stukanie we łbie przeszło ze spokojnego: „To tak, to tak, to tak, to tak”, na szybkie jak
karabin maszynowy: „Toko tak, toko tak, toko tak”.
- Nie pojadę do Buzykina! - krzyknął. - Nie macie prawa!
Lekarz bardzo powoli podniósł głowę.
- Coooooś tyyyy powieeeeedziaaaaał? - wyrzekł bardzo dziwnym głosem, jakoś strasznie
leniwie rozciągając słowa.
- Jestem normalny! I nic mi w głowie nie stuka!
(Szary skłamał, bo kastalety waliły mu w głowie na całego, jak gdyby cały tabun koni
dudnił podkowami po jezdni).
- Eeeee, braaaatkuu, jeeeszczeee mooowę maaaasz zaaakłóócooną - zaśpiewał brodacz i
płynnie, jak gdyby w takt jakiejś tęsknej pieśni, pokiwał głową. - Niiiic nieee
rooozuuumieeem. Aaa coooś tyy taaakii blaaadyy? Poookaaaż nooo puuuls.
Widać nigdzie się draniowi nie śpieszyło. Bardzo powoli wziął Szarego za rękę i potem
strasznie długo gapił się na tarczę zegarka.
Szary nie wytrzymał, też popatrzył na zegarek. Zdziwił się. Lekarz, mało że był jakiś
niemrawy, to na dodatek głupi. Za cholerę nie skapował, że zegarek stoi. Sekundowa
wskazówka ni chuja się nie ruszała. To znaczy, ruszała się, ale ledwo ledwo, między jedną
kreską a drugą można było doliczyć do dziesięciu.
Szary popatrzył na pokrakę, od której teraz zależał jego los, i zobaczył, że brwi
brodaczowi powoli pełzną, podnosząc się coraz bardziej do góry.
- Iiileeee? Teeń, teree, teeeń - ciągnął tamten. - Cooo tooo zaaa... - Nie dokończył, zaczął
wstawać z krzesła, jakoś strasznie ospale. - Nooo, pooołóóż sieee iii nieee ruuuszaaaj.
Zaaaraaaz wraaacaaam! Tyylkooo siee trzyyymaaaj, niee mdleeej miiii tuuu!
I niby popędził do drzwi, ale też jak pokraka. Podniesie nogę, potrzyma w górze, potem
opuszcza. Niby się śpieszy, a ledwie rusza nogami. O, to on sam raczej się nadaje do
wariatkowa.
Krótko mówiąc, brodaty zniknął. Na pewno chce, żeby Szarego szybciej odwieźli do
czubków.
Tu nie było co marudzić. Ledwie drzwi zamknęły się za konowałem, Szary zerwał się z
łóżka i skoczył do okna.
E tam, to parter.
Szarpnął ramę. Była widocznie całkiem stara, spróchniała, bo wyleciała z zawiasów. I
szkło się posypało. No i chuj z nim!
Szary miał na sobie majtki i szpitalną koszulę. Głupio tak chodzić po ulicy. Ale co
zrobić?
Włożył na nogi kazionne kapcie z ceraty, żeby się nie pokaleczyć o odłamki. Nakrył
parapet kołdrą.
Hop, i już był na zewnątrz. Chyba nikt nic nie widział.
Przez podwórze szpitalne wolno pełzła ciężarówka.
Szary pochylił się i ruszył biegiem wzdłuż budynku.
Potem skok przez trawnik do płotu. Podskoczył, i to tak zręcznie, że od razu chwycił za
krawędź. Lekko przeskoczył na drugą stronę, zeskoczył na chodnik i dopiero wtedy uspokoił
się, odetchnął z ulgą.
A chuja wsadzicie mnie do Buzykina!
Kastalety też się uspokoiły, wystukiwały już nie „toko tak”, ale poprzednie niespieszne
„to tak, to tak”.
Uff!
Teraz trzeba było się zastanowić, dokąd iść.
Chyba do domu. Ubrać się normalnie i dać dyla, zanim przyjedzie sanitarka zabrać go do
czubków.
Ale w domu jest ojczym.
To co robić?
Nagle Szary przypomniał sobie, że w autobusie, na chwilę przed katastrofą, przyszła mu
do głowy myśl: poprosić Müllera, żeby nastraszył Rożnowa i dał gadzinie po ryju.
Czas był odpowiedni: trzecia. Chłopaki na pewno już ciągną do kotłowni, gdzie
sonderkommando ma stykówę, albo, jak kazał mówić Müller, sztab.
Ze szpitala do kotłowni jest niedaleko. Można tam nawet w majtkach się przekraść.
Obcina wyszła
Z początku wydało mu się, że wszystko gra. W sztabie zastał Gazera i Wowę, a wkrótce
przyszedł sam Müller. I tak fajnie go powitali: podnosili oczy do góry, klepali po ramieniu,
mówili, że teraz Szary, kurde, przeżyje sto lat, i tak dalej. Ale kiedy odwołał na bok
gruppenführera i przedstawił sprawę, wszystko poszło w pizdu.
- Ty co, masz nierówno pod sufitem? - zdziwił się Müller. - A bo to mój interes szarpać
się z twoim ojczymem? Za kogo mnie masz - Figaro tu, Figaro tam? Nie wciągaj kommanda
w swoje domowe układy. To twoja broszka, nie moja.
Słuchając stukania za Chiny niechcących wylecieć z głowy kastaletów („to tak, to tak”),
Szary smętnie patrzył na żelazny krzyż, wyglądający spod skórzanej kurtki Müllera.
Gruppenführer chwalił się, że krzyż jest prawdziwy, ściągnięty rzekomo ze szkieletu Niemca
znalezionego w lesie, na bagnach. Ale chyba zalewał. Jego ciotka pracuje w Mosfilmie i
pewnie podwędziła z magazynu, tam mają różne mundury i blaszki.
- To gdzie ja pójdę? - cicho powiedział Szary. - W domu Rożnow chleje już któryś dzień.
Szpital naśle gliniarzy, zawiozą mnie do psychicznych. A ja, sam widzisz, nie mam ani siana,
ani łachów. I ani kopiejki. Mniej niż zero.
- Dobra, kopsnę ci piątkę, to się na razie przemelinujesz - okazał wspaniałomyślność
gruppenführer.
A chłopaki jakoś go tam ubrali. Wowczik poszedł i przyniósł stare pepegi i koszulę.
Gazer przytachał z garażu kombinezon ojca, cały czarny od smaru.
Szary się ubrał i znowu poszedł do Müllera. Nie miał ochoty się prosić, ale trzeba było.
Opuścił głowę i jeszcze raz spróbował:
- Wiesz, żeby chociaż zgred cykora dostał, co? Powiedziałbyś mu coś takiego... „Jak
jeszcze raz Szarego ruszysz, to ci kosę sprzedamy”. Wtedy na pewno w pory nawali. Dostanie
trzęsiączki.
Gruppenführer nie odpowiedział. Wtedy Szary podniósł oczy i zobaczył, że samemu
Müllerowi trzęsie się dolna warga - opadła i drży. Szef sonderkommanda patrzył gdzieś ponad
ramieniem Dronowa.
Wtedy Szary zauważył, że ucichła i reszta sondziarzy, którzy byli w kotłowni. Gazer
spochmurniał, a Wowczik mrugał oczami i zrobił się cały blady.
Szary się obejrzał i też zamrugał.
W drzwiach kotłowni stało czterech syczowskich: Arbuz, prawa ręka ich szefa, Baniaka,
a z nim żołnierze. Jeden to Skok, drugi Bryka, a ksywy trzeciego Szary nie znał - zgarbiony,
w ośmioklinowej cyklistówce, a łapy jak kleszcze zwisają mu, niczym małpie, prawie do
kolan.
Mordy mieli wszyscy czterej takie, że Szaremu momentalnie zaczęły dygotać kolana.
- Co, sondy, w dupach się wam poprzewracało? - spytał Arbuz i splunął. - Obmyłeś
frajera na betonówce, Müller? Czy cię Baniak nie ostrzegał: siedź cicho na swojej
Kujbyszówce i nie leź, gdzie nie trzeba? I co, gdzie Kujbyszówka, a gdzie betonówka?
Obcina wyszła, sam sobie możesz podziękować. Bo odpowiesz za to.
- Co ty mi tu lepisz? - Müller próbował trzymać fason. Przygryzł wargę, żeby nie drżała.
- Jakiego frajera?
- Nie lej wody. Ty go robiłeś, nikt inny: blondyn w czarnym. Frajer poszedł na
mendownię, do majora Jewdokimowa, i wyszczebiotał. Major wezwał Baniaka i mówi: o
niczym nie wiem, betonówka to twój rejon. Oddajesz szmal i papiery, a jak nie, to sam wiesz.
No więc tak, śmieciu. Papiery oddajesz, pięćdziesiąt pięć to samo. I jeszcze dwa razy po
pięćdziesiąt pięć. Kara.
Wyszło na to, że pobity wujo poszedł i zakapował psom! Podstawił marnych sondziarzy
samemu Baniakowi, hersztowi syczowskich, z którymi kto zacznie, ten już nie ma po co żyć.
Choć tamtych było czterech i sondziarzy też czterech, o walce nawet nie było co myśleć.
Taki paker jak Arbuz sam by wszystkich załatwił, na leżąco wyciska sto osiemdziesiąt kilo,
Szary widział to na własne oczy.
- A skąd ja tyle siana wezmę? - spuścił z tonu sondziarski gruppenführer. - Trzy razy po
pięćdziesiąt pięć? Sto sześćdziesiąt pięć, kurna!
- A nie chcesz w...? - Gazer zacisnął pięści i ruszył bykiem na syczowców.
Arbuz nawet nie wyjął rąk z kieszeni, tylko dał Gazerowi potwornie mocnego i
szybkiego kopa w krocze. Gazer zgiął się wpół.
A to baran! Przez niego teraz wszystkim połamią kości!
Ze strachu kastalety tkwiące w głowie Szarego zapomniały o „to tak” i dały po czaszce
gęstym „toko tak, toko tak!”.
- Dalej, bić ich! - rozkazał Arbuz.
Szary chciał dać dyla do wyjścia, przeskoczyć między syczowskimi, ale źle obliczył i
uderzył barkiem Arbuza. A już całkiem parszywie wyszło, że Arbuz zawadził o coś obcasem,
czy jeszcze z jakiegoś innego powodu od tego uderzenia runął na wznak. I najwyraźniej
solidnie pierdolnął głową o beton.
Szary dosłownie zamarł z przerażenia.
Trzeci z syczowskich byków, ten z nieznaną ksywką, powoli obrócił się do Szarego,
wyszczerzył zęby i uniósł pięść z przerażającą powolnością.
Wtedy Szary pisnął, pchnął go w pierś, wyleciał jak strzała z kotłowni i jak nie da w
długą przez podwórze! Szalony stukot kastaletów popędzał go niczym zająca.
Czyli teraz już miał przechlapane na całej linii.
Zostawił kolegów w biedzie - to raz.
Wariatkowo go ściga - to dwa.
No, a w domu - Rożnow.
Trzeba się wynosić z Basmanowa, pędzić, gdzie oczy poniosą. Dla Szarego nie ma już
tutaj życia.
Ale do domu trzeba zajrzeć. Dokąd pojedzie ubrany jak strach na wróble, w
wytłuszczonym kombinezonie? I skąd weźmie forsę? Müller jednak nie zdążył dać mu tej
piątki. Chociaż trochę trzeba wyciągnąć od matki. No i pożegnać się.
Może Rożnow już się schlał i śpi?
Toko tak!
Ale i tutaj Szary miał pecha. Widać całe jego szczęście wyczerpało się w wypadku.
Nie mógł otworzyć domu kluczem, bo ten został w szpitalu, razem z ubraniem i
dokumentami. Musiał zadzwonić.
Nie otworzyła matka, tylko Rożnow. Był w szarawarach, w wiszącej na plecach
futbolówce. Szary od razu wyczuł, że ojczym osiągnął najgorszy etap pijackiego ciągu: nie
może spać, jeść też nie, nawet płuca nie chcą wciągać tytoniu. Tylko chleje i szlag go trafia.
Jak Szary zobaczył u Rożnowa niezapalonego papierosa w kąciku ust, oczy w
czerwonych żyłkach, liliową barwę policzków, to od razu zrozumiał, że po ptokach. I
kastalety znowu przeszły na szybkość karabinu maszynowego.
- A-a-a-a-a-a, jeeeesteeeeś - zaśpiewał ojczym, szyderczo rozciągając sylaby - a
pieeeprzyyyliiii, żee pooooood aaautooobuuus wpaaaadłeeeś. Chcieeeli mnieee naaaabrać?
Rooożnooowaaaa niiikt nieeee naabieeerzee. Nooo, witaaamy gooościaaa, weejdź,
młooodyyy człooowieeekuu!
Powoli, z lubością zaczął cofać prawą rękę, ściskając palce w pięść. Pewien był, drań, że
Szary nigdzie nie ucieknie. Nie będzie śmiał ani uciec, ani nawet zasłonić się przed ciosem.
Nie śpieszył się więc, rozkoszował zemstą.
Włochata pięść uniosła się ku twarzy Szarego, celując prosto w nos. Rożnow miał taki
zwyczaj, kiedy był wyjątkowo wściekły: najpierw oślepi ciosem w nos, żeby się człowiek
zalał krwią, potem lewą w żołas, ciosem w kark przewróci go na podłogę, a później będzie
flekował, dopóki mu starczy zapału.
Ale dzisiaj jakoś wolno mu to szło. Widać za dużo wypił. Szary zdążył przysiąść, pięść
trzasnęła zaś z całą siłą w futrynę. Chrupnęło solidnie, soczyście.
- Ooo, kuuurrrr... - zaklął ojczym, ale Szary, bojąc się następnego uderzenia, pchnął go
dłonią.
Nie można powiedzieć, żeby silnie, Rożnow jednak odleciał do tyłu na przedpokój,
rąbnął o ścianę i osunął się na podłogę.
Wybałuszył oczy z niedowierzaniem. Z rozbitej dłoni sączyła się krew. A gęba z
czerwonej, wściekłej, nagle zrobiła się szara, przestraszona.
Nieoczekiwanie Szary poczuł się bardzo dobrze, po prostu wspaniale.
Podszedł i z glana przyłożył ojczymowi w ucho - aż głowa poleciała w lewo.
Potem z drugiej strony; wtedy poleciała w prawo.
Rożnow przymknął oczy i zachrypiał.
- Jak jeszcze raz ryja na mnie otworzysz, to ci kark skręcę. A za matkę - zabiję! - obiecał
mu Szary. - Dowiem się, przyjadę i zabiję.
Przestąpił przez skulonego ojczyma i wszedł do pokoju. Odszukał świadectwo
ukończenia ośmiolatki, metrykę urodzenia (dowód, niestety, został w szpitalu). Wyjął ubranie.
Potem ruszył do kuchni. Strasznie mu się chciało coś wszamać.
Tylko że w lodówce było pusto, jakby ją wymiotło. W oknie świeciło jaskrawe słońce,
Szary zmrużył oczy.
Żeby chociaż wody się napić.
Z kranu wysunął się tęczowy pęcherzyk. Powoli, bardzo powoli opadł i stuknął o blachę
zlewu. Pac!
Toko tak, toko tak, toko tak! - odpowiedziało szalone stukanie w skroniach.
Rozdział czwarty
Eksperymenty
W szpitalu miejskim, dokąd z rejonowego mamińska jednak przeniosła syneczka,
potwierdzono diagnozę: fizycznych obrażeń nie ma, a o zadziwiającej anomalii psychicznej
Rob nic nie powiedział. Zaproszono sławnego profesora neurologa, Kacnelsona, ale
Darnowski, jak mógł, starał się zachowywać naturalnie i nie zaglądał w oczy luminarzowi
neurologii. Bał się, że jeśli znowu zobaczy zielone iskierki, to się zdradzi. Kacnelson mimo
wszystko coś przewąchal. Może właśnie dlatego, że uczeń dziesiątej klasy z uporem odwracał
od niego wzrok.
Wyrok luminarza był następujący:
- Silny wstrząs, ale to nic dziwnego. Następstwa tak poważnej traumy psychicznej są
trudne do przewidzenia. Istnieje tak zwany SS, Survivor Syndrome, zjawisko bardzo złożone i
słabo zbadane przez naukę. Wiadomo jedno: tak jak każdy, kto przeżył katastrofę, musi pan
na nowo ułożyć swoje relacje z życiem. Jak gdyby urodził się pan po raz drugi, ponownie
osiągnął stan niemowlęctwa. Będzie pan musiał znowu uczyć się wszystkiego: chodzenia po
ulicach, jazdy środkami komunikacji, nawiązywania stosunków z otoczeniem. Proszę się nie
śpieszyć, nie denerwować. To proces powolny, obfitujący w najróżniejsze ryzykowne sytuacje
i nagłe odkrycia.
Rob skorzystał więc z rady profesora, który nawet nie podejrzewał, jak bardzo trafił w
sedno sprawy.
Uczeń dziesiątej klasy Darnowski nie czuł się niemowlęciem. Właściwsze tutaj byłoby
inne porównanie: jak gdyby człowiek do siedemnastego roku życia był ślepy i nagle przejrzał,
nauczył się widzieć, no, może nie cały otaczający go świat, ale na pewno ludzi. Okazali się
wcale nie tacy, jak ów człowiek wyobrażał sobie na podstawie słuchu, węchu, dotyku i czego
tam jeszcze? Aha, smaku.
Ludzie byli zarazem i prostsi, i bardziej skomplikowani, niż Rob myślał. A przede
wszystkim przerażający.
Weźmy na przykład właśnie Kacnelsona. Jeden raz zajrzeć mu w oczy jednak było trzeba
- kiedy świecił latarką w źrenice. Naturalnie, posypały się wtedy iskry. Dał się też wówczas
słyszeć prawdziwy głos profesora, stary-stareńki, jakby ten miał sto lat. Przeżył - odezwał się
ze smutkiem schowany w psychoneurologu staruszek. - Dlaczego akurat on? Pospolity,
nieładny, pryszczaty, fałszywe oczka. A Miszeńka... Lepiej żeby ten leżał z roztrzaskaną
czaszką... Stop. Stop. Stop. Spokojnie.
Za „pospolitego” i „nieładnego” Rob strasznie się obraził, ale potem, już po konsultacji,
dowiedział się od zarządzającego oddziałem (właśnie owego brata Ziny Prokofjewny), że syn
luminarza w zeszłym roku miał wypadek na motocyklu - przejechała go furgonetka.
Darnowski się uspokoił: widocznie teraz Kacnelson po prostu nie może patrzeć na młodych
ludzi.
A kiedy jechali ze szpitala do domu, zdarzyło się coś jeszcze gorszego. Niechcący - samo
tak wyszło - zajrzał mamińskiej w oczy i podsłuchał taki tekścik, że omal nie padł: Dzięki
Bogu, wszystko w porządku, wszystko w porządku, w domu zupa ogórkowa, jego ulubione
kotlety, potem do łóżka, doktor o mocnym śnie, i można do Rafika, można, teraz można, ach
ty, ach ty, zmienić majtki, stanik czarny, z koronkami...
Robert się przeraził. Rafik to na pewno Rafaił Sigizmundowicz, kolega mamy z roku,
łysy, z brzuszkiem, cały kołnierz w łupieżu. Coś ostatnio często przychodził w odwiedziny,
ale Robowi oczywiście nawet do głowy nie przyszło, że... Mamińska ma kochanka?! Stanik z
koronkami? Czterdzieści cztery lata i koronki?!
Mamińska obmyślała jeszcze coś zupełnie pornograficznego, ale Rob zamknął oczy,
potrząsnął głową.
- Co? Co? Głowa boli? - spłoszyła się mamińska. - Chciałam wieczorem skoczyć do
biblioteki, popracować przy katalogu, ale jeśli źle się czujesz...
- Nie, czuję się okropnie dobrze. Lepiej nie można się czuć. Po wypadku - powiedział
mściwie.
* * *
W ogóle od samego początku zrobiło się jasne, że życie z Prezentem od Losu (tak Rob
nazwał swoją nowo nabytą zdolność) nie jest usłane samymi różami. Ciekawa rzecz, ale przy
tym niebezpieczna. Można się takich rzeczy nasłuchać, że głowa boli.
O tym właśnie myślał pierwszego poszpitalnego dnia: jak dalej żyć.
Do muzyki, która teraz w nim nic milkła, po prostu rock around the clock, Darnowski
przywykł dosyć szybko. Była w nim przez cały czas, nawet we śnie. To melodyjna, to
nowocześnie nerwowa, to już w ogóle jak paznokciem po szkle. Parę dni później prawie nie
zwracał na nią uwagi. Cóż, brzęczy sobie, to niech brzęczy; ale z rzeczywistością ten fenomen
akustyczny nie miał bezpośredniego związku. Taki koncert, ale nie życzeń. Jedynym jego
skutkiem było to, że Rob zupełnie zostawił w spokoju magnet, a przed wypadkiem nic tylko
zmieniał kasety. Disco nie uznawał, tylko hardrocka albo, dla nastroju, Elvisa. Ale muzyka
mechaniczna w żaden sposób nie nakładała się na wewnętrzną, gówno z tego wychodziło.
Jeśli nie skończy się to non stop, które zaczęło się we łbie dziesiątego maja, to magnet i
kasety można sprzedać, nie będą już potrzebne.
Ale muzyka - kij z nią. O wiele bardziej Roba zajmował Prezent. Było to narzędzie wiele
obiecujące, ale wyraźnie niełatwe w użyciu, wymagające doświadczenia. W dodatku bez
instrukcji obsługi.
Właśnie tym - opanowaniem swoich nowych zdolności - Darnowski postanowił się zająć,
na szczęście czasu było dosyć, brat Ziny Prokofjewny dał ofierze wypadku zwolnienie aż do
końca roku szkolnego.
W szkole oczywiście dowiedzieli się o katastrofie. Dzwoniła i wychowawczyni, i starosta
klasy, i nawet Reginka, ale Rob przykazał mamińskiej, żeby go nie wolała do telefonu. A kij
im wszystkim w oko, tutaj, jak mówi książę duński, miał magnes bardziej przyciągający.
A zatem mechanizm Daru (to słowo brzmiało chyba lepiej niż Prezent) w istocie jest
prosty, rozmyślał uczeń dziesiątej klasy. Wystarczy spotkać się z kimś wzrokiem, a potem
słyszy się jego myśli i głos wewnętrzny, który może dać klucz do zrozumienia istoty
osobowości tego kogoś.
Część teoretyczna była więc mniej więcej jasna. Teraz należało wypróbować ją w
praktyce. Powiększyć bazę danych.
Z eksperymentami na żywej mamińskiej Rob dał sobie spokój, wolał nie ryzykować.
Lepiej potrenować na obcych.
Właśnie nadszedł czas badań terenowych.
Rano, ledwie Lideczka Lwowna poszła do pracy, strasznie zdenerwowany właściciel
Daru zrobił pierwszy wypad, na razie niedaleki - do własnej bramy, do skrzynek pocztowych.
Stał, stękał, zgrzytał zamkiem, jak gdyby nie mógł wyciągnąć klucza.
Pierwszych dwoje mieszkańców zabrało pocztę, nie patrząc na ucznia, a tym samym nie
podnosząc wzroku. Potem zeszła gruba baba, chyba z czwartego piętra, i Rob specjalnie
głośno powiedział jej dzień dobry. Odwróciła się może na pół sekundy. Okazało się, że do
odczytania (a raczej odsłuchania) myśli wystarczy nawet tyle. Podsłuchana myśl, co prawda,
nie zawierała wiele treści: Z siódmego chyba. Albo z szóstego. Syn tej tam, bibliotekarki.
Cukier, cukier. I biały ser, jak będzie.
Co jednak było ważne: o cukrze i białym serze baba myślała wtedy, gdy się już
odwróciła, a mimo wszystko było słychać, tylko głos się zrobił cichszy. To znaczy, że nie
potrzeba gapić się w oczy przez cały czas? Popatrzy człowiek, potem się odwróci, a głos
przez jakiś czas nadal jest słyszalny. Aha.
Okej, Rob wyszedł na podwórze i przeprowadził eksperyment numer dwa: na chwilę
spotkał się oczami ze stróżem i sprawdził na zegarku, przez ile czasu słyszy cudze myśli bez
kontaktu wizualnego. Okazało się, że jeśli nie zwraca uwagi na dźwięki uboczne i trochę się
wysili, to dosyć długo: całe dwadzieścia pięć sekund. Tak że nasłuchał się i o psach, które
srają, gdzie popadło, i o ich właścicielach, którym trzeba by gębę wetknąć do psiego łajna, i o
jakimś Lifanowie, któremu, jeśli dzisiaj nie odda trzech rubli, trzeba nakłaść po ryju. Roba
interesowało teraz wszystko, nawet Lifanow.
Ośmielony i ogarnięty zapałem badawczym, wyszedł na ludną ulicę Nowogiriejewską, z
wielką ciekawością zaglądając napotkanym przechodniom w oczy.
Ani jednego pudła! Jeśli udawało się przechwycić czyjeś spojrzenie, to bezwarunkowo
migała w nim zielona iskra i od razu rozlegał się głos wewnętrzny.
Wiele z tego, co podsłuchał, nie dawało się zrozumieć. Okazuje się, że większość ludzi
myśli króciutkimi urywkami zdań, oddzielnymi słowami, przy czym dosyć często
nieistniejącymi, oczywiście wymyślonymi na rodzinny albo czysto osobisty użytek. Rob w
swoim wewnętrznym, nieprzeznaczonym dla obcych leksykonie też miał takie słówka. Na
przykład „nutr” to człowiek o niemiłej, drapieżnej twarzy. Albo „lula” - to figurzasta laska.
Na przykład gdyby ktoś posłuchał tego, co Rob myśli, ot, choćby o tej parce: „Taka lula z
takim nutrem”, też by ni chuja nie pokapował.
Co go najbardziej zdumiało: ludzie absolutnie nie czuli, że napotkany chłopak grzebie im
w głowie. Nawet żal mu się ich zrobiło, tacy, durnie, byli naiwni. Nie mają pojęcia, jakie to
niebezpieczne - pozwolić sobie popatrzeć w oczy.
Jeden okazał się mieszkańcem republiki nadbałtyckiej - może Łotysz, może Estończyk.
Jego wewnętrzny głos Rob też usłyszał, ale ni cholery nie zrozumiał, tylko wyczuł totalne
zdenerwowanie i wychwycił słowo „prokuratura”. To znaczy, że ludzie myślą w określonym
języku?
Żeby sprawdzić, specjalnie pojechał na ulicę Gorkiego, do hotelu „National”, i długo się
tam kręcił, podsłuchując zagranicznych turystów. Zepsuł sobie humor, bo z anglojęzycznych
myśli nie zrozumiał prawie nic, mimo że chodził do elitarnej szkoły.
A potem zdarzyło się coś, co samo w sobie nie było może zbyt ciekawe, ale w życiu
Roberta Darnowskiego dokonało po prostu rewolucyjnego przewrotu.
Pod „Nationalem” podszedł do niego jakiś człowiek i złapał go za rękaw.
- A ty czego się tu kręcisz? Chciałeś wymendzić ciuchy u zagraniczników? No, jazda! -
Potem nagle zniżył ton, fałszywie się uśmiechnął. - A może nie mam racji, że się czepiam?
Może tylko czekasz na znajomego?
Ale kiedy Rob popatrzył mu w oczy, usłyszał: Inteligencik, tacy drobnicą nie handlują.
Nie szalej, towarzyszu lejtnancie. To może jakiś szczupak. Nie spłoszyć, wezwać trzeciego,
tego wziąć do oddziału i potrząsnąć.
Co takiego w wewnętrznym języku towarzysza lejtnanta znaczyło słowo „szczupak”, Rob
nie wiedział, ale się domyślał - pewnie „poważna sprawa” albo „grubsza zdobycz”. No, a z
tym „trzecim” to jasne.
- Chciałem tylko wymienić odznakę, proszę pana. - Rob udał idiotę i pokazał palcem na
klapę kurtki, gdzie zawsze miał emblemat „Spartaka”. Darnowski nie był kibicem, nie cierpiał
futbolu, ale odznakę nosił, żeby nie zaczepiła go nowogiriejewska żulia, co do jednego
wielbiciele „Spartaka”.
- Ja ci wymienię! - Wzrok lejtnanta przygasł, myśl natomiast zadźwięczała taka: Kurna,
do obiadu jeszcze dwie godziny. - Rwij mi stąd. Żebym cię tu więcej nie widział!
Po pierwsze więc, Rob uniknął dużych nieprzyjemności, a po drugie, skombinował, że
Dar, jeśli sensownie się go użyje, może przynieść praktyczną korzyść. Nawet dziwne, że tak
oczywistą rzecz zrozumiał nie od razu, a przecież miał się za inteligentnego.
Nagle w głowie ucznia dziesiątej klasy zaczęły się takie ruchy Browna, że stracił sen i
apetyt.
Przez następne cztery dni nie wychodził z domu, od rana do wieczora spacerował po
pokoju, obijając się o ściany. Perspektywy zapierały mu dech w piersiach. Umiejętność
czytania cudzych myśli i widzenia obcego człowieka na wskroś mogła mu dać wiele, bardzo
wiele.
Piątego dnia Rob oświadczył mamińskiej:
- Dobra, dosyć tego leniuchowania. Jestem zdrowy. Jutro idę do szkoły.
Zachód Sołncewa
Na spotkanie ze świadkami jego kolinogórskiej wpadki Rob szedł z zaciśniętymi zębami.
Specjalnie poczekał na dzwonek - nie starczyło mu odwagi, żeby wejść do klasy przed
nauczycielem. Cała nadzieja w tym, że historia z katastrofą autobusową jakoś utemperuje
prześmiewców. Żeby wzbudzić większą litość, kochanek Lady Własnołapskiej zabandażował
sobie głowę, a rękę umieścił na czarnym temblaku (to już dla lepszego efektu).
Postał chwilę przed drzwiami, nabierając śmiałości. Zapukał.
- No, kto tam znowu? - rozległ się surowy głos Borisa Siergiejewicza. - Wejść! A gdybyś
tak miał na pociąg albo samolot się spóź...
Ale kiedy nauczyciel zobaczył, jak zza drzwi wylania się zabandażowane czoło Roberta,
jego twarz wyraźnie złagodniała.
- Aha, to Darnowski. Wypisali cię? - Widać było, że belfer chce powiedzieć coś
życzliwego, ale nie potrafi. Taki już z Borisa Siergiejewicza był gbur, nie bez powodu zyskał
miano Tutenchamona. - No dobrze, miejmy nadzieję, że do wesela się zagoi. - Wzniósł się na
wyżyny współczucia, próbując niezręcznie zażartować.
- Nie zdąży - głośno powiedział z ławki Pietia Sołncew. - Darnowski żeni się już
niedługo. Z pewną lady.
Rob zmartwiał. Tego się właśnie obawiał. Czyżby cała klasa orientowała się, jak został
zhańbiony?
Ale prychnął śmiechem tylko Saszka Łucenko, przydupnik Sołncewa. Poza tym nikt
nawet się nie uśmiechnął; w tym także ci, co byli na daczy u Reginki. Na Roba i jego lipne
rany patrzono ze współczuciem, a ta i owa spośród dziewcząt skrzywiła się żałośnie.
A dlaczego Sołncew tak się rzuca? - pomyślał nagle Rob. Dziwne. Mimo wszystko
kolega, można powiedzieć, wrócił z tamtego świata. Coś tu się nie zgadza.
Uważnie popatrzył w uśmiechniętą twarz prześladowcy. Jedno oko Sołncewa mrugnęło
wyzywająco, potem błysnęły oba i rozległ się urywany głosik, który cichutko wyszeptał: Wie
czy nie wie? Chuja. A skąd.
- Wiem, wiem - głośno powiedział Rob, choć nie zrozumiał wcale, czego się Sołncew
boi.
Pietka zamrugał. Aha! W dziesiątkę!
- Co wiesz? - z roztargnieniem spytał Boris Siergiejewicz. - Siadaj na miejsce.
Kontynuujemy lekcję. A więc, jak zwykle, najpierw krótka rozgrzewka z chronologii.
Darnowski zajął swoje miejsce, ale na razie nie patrzył na prawo, tam gdzie siedziała
Reginka. Do tego potrzebna była odpowiednia doza męstwa.
Na historii Rob odnosił sukcesy mniejsze niż w reszcie przedmiotów. Siły wytwórcze,
stosunki produkcji, walka klasowa - to jeszcze pół biedy, ale kucie dat na pamięć mu nie szło.
Oprócz tego miał niedobre przeczucie, że Boris Siergiejewicz zamierza postawić mu na
drugie półrocze (a co za tym idzie, na koniec roku) czwórkę, a wtedy - żegnaj, medalu!
Nauczyciel podniósł oczy znad dziennika i zapytał:
- Może ktoś na ochotnika?
Rob od razu podniósł rękę.
- Hm, szaleństwu dzielnych śpiewamy pieśni... - wymruczał Boris Siergiejewicz, patrząc
na niego sponad okularów szarymi oczami. - No proszę, pokój w San Stefano?
Osiemsetsiedemdziesiątósmy - od razu usłyszał Rob łagodny głos, z zaśpiewem.
- Tysiąc osiemset siedemdziesiąt osiem - powiedział z przekonaniem.
I dalej poszło jak po maśle: zadając pytanie, nauczyciel w myślach na nie odpowiadał.
Cóż może być prostszego?
- Powstanie Pugaczowa?
- Od tysiąc siedemset siedemdziesiątego trzeciego do piątego.
- Doskonale. Zniesienie pańszczyzny?
- Tysiąc osiemset sześćdziesiąt jeden.
- A może pamiętasz dzień?
- Dziewiętnasty lutego.
- No, a... zdobycie Izmaiłu?
- Tysiąc siedemset dziewięćdziesiąt.
- Brawo. Widzę, że wypadek wyszedł twojemu umysłowi tylko na korzyść.
A śpiewający głos dodał: Piętkę, jasne, piątkę, i niech idzie do diabła. To już chyba
łajdakiem trzeba być. Chłopak cudem ocalał.
Boris Siergiejewicz zasępił się, postawił w dzienniku ptaszka, a Rob zastanowił się: kto
ma iść do diabła? Czyżby dyrektor? To on żąda od Tutenchamona, żeby odebrał
Darnowskiemu medal? Aha, zapamiętamy.
Całą resztę lekcji szykował się do tego, żeby spotkać się wzrokiem z Reginą. Cóż
wyczyta w jej oczach? Litość? Drwinę?
Ledwie zadźwięczał dzwonek, energicznie odwrócił się w prawo.
Ale Regina, dotąd co chwila na niego popatrująca (widział to, zerkając w jej stronę),
szybko spuściła głowę. Miała wygląd winowajczyni.
Wokoło wszyscy łomotali krzesłami, trzaskali teczkami, zbierali się do wyjścia, a Rob i
Regina zostali na swoich miejscach.
Krótko odpowiadając tym, którzy pytali go, jak się czuje (wszystko okej, tylko trochę
głowa i szkłem przeciąłem rękę, nie ma o czym mówić), Darnowski czekał, kiedy w końcu
zostaną we dwoje.
Nie doczekał się.
Podszedł Pietka, któremu, jak się okazało, też nie było spieszno na przerwę, mocno
chwycił Roba za rękę powyżej łokcia i wysyczał mu do ucha:
- O czym to niby wiesz, męczychujku?
Darnowski podniósł głowę, popatrzył na niego i wyczytał groźbę w błękitnych oczach.
Ale też i popłoch. Wewnętrzny głos Sołncewa drżał: Czyżby widział? Niemożliwe! Ani razu
się nie odwrócił.
No i nadal nie wyczuł, cóż takiego mógł widzieć i gdzie ani razu się nie odwrócił, ale
szepnął:
- Widziałem, Piotrusiu, wszystko widziałem. Ale nie pękaj, nikomu nie powiem.
Na pięknego sportsmena żal było teraz patrzeć, taki zrobił się szary i przygasł.
Rob, czując, że zwyciężył, chociaż nie wiadomo jakim sposobem, protekcjonalnie
klepnął Sołncewa w policzek - raz i drugi. A tamten nic, nie zaprotestował.
- Dobra, Pietka, idź, ja mam tu do pogadania.
I nowa zagadka: Sołncew tylko pociągnął nosem. Wyszedł bez słowa, zostawiając Roba
sam na sam z Reginką.
Ta siedziała jak przedtem z opuszczoną głową. Pierś pod szkolnym fartuchem szybko
podnosiła się i opuszczała. Aż musiał sam siebie upomnieć: patrz w oczy, a nie na cycki.
- Wybacz mi - powiedziała cicho miss klasy. - To ja jestem wszystkiemu winna. Przeze
mnie omal nie zginąłeś. Trzeba było nie drzeć się na głupiego Pietkę, tylko od razu kazać mu
pobiec za tobą. Żeby cię przeprosił i przyprowadził z powrotem. Wtedy złapałby cię na
przystanku autobusu, i nic by się nie stało.
- A on poszedł za mną? - zdziwił się Rob.
- Tak. Ale już pojechałeś. Przecież minęło co najmniej dziesięć minut.
Ach, to o to chodzi, zrozumiał Rob. Na przystanku czekałem nie dziesięć minut, tylko pół
godziny. To znaczy, że Sołncew mnie widział, ale nie zawołał, żebym wracał. A teraz
kombinuje, czy widziałem go wtedy, czy nie. Bo wychodzi na to, że przez niego nie wróciłem
na daczę i miałem wypadek. I to przez to robi w pory? Ej, słaby ten Pietka. Dlatego ma taki
cienki głosik.
- Wybaczysz mi, tak? - powtórzyła Reginka. - Proszę cię.
W końcu podniosła oczy, na rzęsach pobłyskiwały jej dwie łezki jak kryształki. Nie, nie
jak kryształki, jak szmaragdy.
Pójdzie zadzwonić, że go wygnaliśmy z daczy. Albo gorzej, zaszczuli. Nie, nie pójdzie.
Pęknięty - powiedział nieznajomy głos kobiecy - ani zły, ani dobry, najzwyklejszy w świecie,
trochę nudny.
Rob nachmurzył się: co to za „pęknięty”? Aha, że pękł, zabujał się? Takie Reginka ma
widać słówko na określenie swoich wielbicieli.
- Rzeczywiście omal przez ciebie nie zginąłem - powiedział surowo. - A ty dobrze o tym
wiesz. Mamy o czym pomówić.
Myśli Reginki zaczęły miotać się w panice: Tato! Niedobrze! Jak z jajkiem. Nie tutaj!
Irka!
Ostatnie niewątpliwie odnosiło się do Irki Saprykinej, która akurat wsunęła do klasy
swoje ciekawskie oblicze.
- Spotkajmy się po lekcjach - zaproponowała Regina. Cichutko, żeby Irka nie słyszała. -
Wiesz gdzie? - Na sekundę zamilkła, patrząc w bok. Intymka, la, la, mur, mur, za uszkiem, jak
z jedwabiu. - W gabinecie chemicznym, mam klucz.
- Dobra.
Regina ciągle łypała okiem na Saprykiną i dalszych jej myśli już nie usłyszał. Zresztą
muzyka zagrała mu w głowie taki tusz, takiego marsza Mendelssohna, że Rob na chwilę
ogłuchł, nie wierząc własnemu szczęściu. Czy mógł przedtem o czymś takim marzyć? Tête-à-
tête z samą Reginką Kirpiczenko! Z obietnicą „intymki” i „lamuru”!
Ach, cóż za cudowne możliwości odkrywał przed nim ten Dar!
Węglan sodowy
Reginka miała klucz do gabinetu chemicznego całkowicie w zgodzie z prawem - jako
przewodnicząca szkolnego kółka „Młody chemik”.
Komórka, której wszystkie ściany były zastawione szafami pełnymi kolb, retort,
probówek i reszty szkła, znajdowała się na ostatnim piętrze, obok auli. Na randkę po prostu
ekstra.
Po szóstej lekcji, kiedy szkoła opustoszała, Rob z rozpaczliwie tłukącym się sercem
wszedł po schodach i prześlizgnął się obok na wpół otwartych drzwi auli, gdzie miał próbę
zespół wokalno-instrumentalny „Szkolne Lata”.
- Raz-dwa, raz-dwa - dudnił mikrofon. - Zaczynamy. „Starego walca będą grali nam,
kiedy przyjdziemy żegnać się ze szkołą. Nasz wychowawca znów zostanie sam...”.
Rob skrzywił się boleśnie, zwłaszcza kiedy zaczęła wibrować gitara elektryczna. Nawet
zatkał uszy; źle teraz znosił wszelką muzykę oprócz swojej własnej. Tym bardziej że
wewnętrzna orkiestra w danym momencie wykonywała dla jedynego słuchacza coś bardzo
kuszącego i rzewnego, ze wschodnimi melizmatami.
Puk-puk-puk, zakochany uczeń dziesiątej klasy cichutko zapukał do gabinetu.
Lekkie kroki, obrót klucza. Szept: „No już, wchodź prędzej”.
Niespodzianka numer dwa: Kiedy Reginka wpuściła Roba i zamknęła drzwi, podeszła do
okna i odwróciła się. Jak tu teraz zajrzeć w jej myśli?
Trzeba było zaczynać na ślepo, jak to się mówi, na czuja.
- Myślałem o tobie przez cały czas - zaczął Rob cicho, ale z uczuciem. - Nawet kiedy
leżałem na reanimacji, pod kroplówką. Jak mogłaś? Przecież uciekłem wtedy z daczy nie
dlatego, że się obraziłem. Po prostu poczułem się obrzydliwie. Ta ameba Pietka zasunął tekst
na swoim poziomie i wszyscy zaczęli rechotać. Co mi tam, gwiżdżę na nich, ale ty, ty
przecież też się uśmiechnęłaś! Dlaczego? Przecież nie jesteś taka jak tamci. Nie jesteś
trywialna.
Mówiąc to wszystko, stanął trochę z boku. Czekał, aż na niego spojrzy.
W końcu się doczekał.
Spojrzał z ukosa, ledwie na sekundę, po czym ona znowu obróciła się profilem, ale nawet
ta sekunda wystarczyła.
Równy, mądry i zabujany na całego. Szkoda, że sznajder - usłyszał Darnowski.
Zmieszał się. Cóż to ten „sznajder”?
Natężył się, żeby nie zgubić gasnącego głosu. Zrozumiał jeszcze tyle: Gdyby nie pryszcze
na czole. I okulary, koszmar, oczywiście.
Na pryszcze nic nie mógł poradzić, ale okulary zdjął, potarł powieki ręką (tą na czarnym
temblaku) - zmęczonym, smutnym ruchem. Ładny gest, widział to w kinie. Zarazem rozrzucił
włosy, żeby opadły na czoło i przykryły ślady nadmiernej aktywności gruczołów potowych.
Pomogło!
Kiedy Reginka spojrzała na niego po raz drugi, usłyszał: Tak w ogóle to niczego sobie.
Oczy smutne. Rzęsy.
Wtedy Darnowski popełnił błąd - uśmiechnął się. I Reginka od razu troszkę się odsunęła.
Zaraz. Obślinionymi wargami.
Ach tak?
Rob specjalnie zaczął sapać i przysunął się bliżej, jak gdyby naprawdę zamierzał
cmoknąć ją w policzek. W rzeczywistości dopiero co zrobił ważne odkrycie: po drugim
zetknięciu się spojrzeniem uchwycił jej głos wewnętrzny mocniej, i ten już teraz nie milknął,
chociaż Reginka nie patrzyła na wielbiciela. Okazuje się, że na myśli rozmówcy można
nastawiać się jak na falę radiową? Ciekawe!
Tylko żeby nie urazić. Że jesteś fajny, ale nie w moim typie. Nie, fajny, ale nie ten,
przyjaciel. Tak, coś o przyjaźni...
- Co to jest węglan sodowy? - spytał Darnowski, z zainteresowaniem oglądając słoik
pełen jakiegoś niebieskawego świństwa.
- Nie, to kryształki siarczanu miedzi. - Hura, bez buziaczków. Ale o czym on mówi?
Doskonale: odczuwa nie tylko ulgę, ale i rozczarowanie. Urażona ambicja. Tak trzymać.
Odsunął się, ale nie gwałtownie; ostrożnie, tak żeby nie zgubić fali.
Zapadło milczenie, nie wrogie jednak, tylko przyjazne. A myśli Reginki pobiegły we
właściwym kierunku: Fakt, że ładny. Nie Delon, to jasne. Bez wariantów. Ale przyjaciel.
Książki i takie tam. La la, tak od serca.
Ja ci dam la la. Darnowski zmrużył oczy. A co to w jej języku „delon”? Chłopak, który
nadaje się na amanta. Dobra, kotku, zaraz będziesz miała i Delona, i Belmondo na dodatek.
- Co myślisz o Ludce Dejneko? - zapytał o ładną dziewczynę z klasy „b”, z którą Reginka
od dawna rywalizowała.
- A bo co? Skąd tutaj Ludka? O czym on?... - Odwróciła się i spojrzała na niego.
Ale on specjalnie nie patrzył na nią, nadawszy twarzy marzycielski wyraz.
- Ładna - westchnął. - Podobna do Brooke Shields.
- Rzecz gustu. Nie widziałeś jej w szatni... Też coś, ma żyłki na cyckach. Szkoda, że nie
mogę. A może powiedzieć?
- W szatni? Chętnie bym popatrzył. Wyobrażam sobie ten biust. - Rob podniósł oczy do
góry.
Prawdziwy głos Reginki ze wzburzeniem zatrajkotał: Co, nie buja się? Czy w Ludce?
Biust. Ona biust? Chyba ślepy?
- Jak kozie wymię - powiedziała miss szkoły, wykrzywiając usta.
- Naprawdę? - spytał Rob z niedowierzaniem.
I zabębnił palcami po szkle, tak jakby się z nią nudził. Albo może myślał o Ludce.
Reginka wytrzymała niedługo, może z pól minuty.
Profil ma niczego. No to zobaczysz. Ludka, tak? Ludka? No dobra, to na całość.
Leciutko dotknęła jego ramienia i miodowym głosem zaśpiewała:
- Robik...
Dalej, dalej, odwróć się, rękę na ramieniu. W oczach mgła. Popatrzeć chwilę i oczy w
dół. Piersi ach, ach. Zadziała. Tylko nie zanadto, bo będzie lizanie.
- Aha? - spytał, odwracając się, roztargnionym głosem. - Co takiego?
Jej twarz była całkiem blisko. Oczy zamglone (lekko poruszyła rzęsami, żeby białka oczu
były wilgotne), biust szóstka chodzi raz-raz, usta wpółotwarte. Spomiędzy drobnych,
równych zębów wysuwa się koniuszek języka.
Ale Rob nie dawał się nabrać. Wytrzymał pauzę.
Zaczęła panikować: Nie działa? Nie działa! Inny by pocałował. No! No! No, proszę!
Dopiero kiedy doczekał się tego „proszę”, energicznie wziął ją w ramiona, i jak pisze się
w starych powieściach, przywarł ustami do jej ust.
Przedtem jeszcze raz zajrzał jej w oczy. Kontakt? Jest kontakt!
A, a tak, tak! Masz, Ludka! Dobrze! Odsunąć się! Jeszcze pięć sekund i dos... raz dwa
trzy, cztery pięć, sześć, siedem. Ale nie tak, głupku! Jak Pietka, koniuszkiem górną.
Jak to koniuszkiem? Czego koniuszkiem? Języka? Po górnej wardze, tak?
Spróbował.
Głębiej, no, nie rozumiesz?
Rozumiem panią. Wsunął język głębiej, przesunął po jej wardze, ale od wewnątrz, i od
razu został wynagrodzony.
No, nareszcie! I tutaj, tutaj. Tak! Lepiej niż Piętka, lepiej! A ręka tam! Tylko nie jak
Pietka, wszystko zepsuje. Tam, a nie tam!
To już było trochę trudne. Gdzie niby „tam” i gdzie „nie tam”?
Darnowski na chwilę oderwał się od ust, popatrzył jej w oczy i od razu było jasne, gdzie
się pchać w żadnym wypadku nie należy, a gdzie koniecznie trzeba, przy czym tak prędko,
jak tylko się da.
„Nie tam” to jest pierś. Widocznie szóstka sprawiała, że wszystkie pietki najpierw łapały
za biust, a ona tego nie lubi.
„Tam” to plecy, na to by za Chiny nie wpadł.
Rozpiął guziki na szkolnym fartuchu, pogłaskał gołe ciało nad zapięciem stanika i skóra
pokryła się wdzięcznymi mrówkami.
Oj, oj, dobrze. A teraz tam. Nie, nieśmiały, będzie się bał.
Ale Darnowski się nie bał.
Podniósł sukienkę, pogmerał troszeczkę ręką w jakichś jedwabnych łaszkach i gumkach,
ale się nie obawiał, że zabłądzi, skoro wewnętrzny głos Reginki podpowiadał, dokąd ma
podążać.
Do celu jednak nie dotarł, bo całkiem blisko, za drzwiami, zadudniła jakaś blacha, a po
podłodze zaczęła szurać szmata.
- Ciocia Masza! Przyszła sprzątać! - Reginka oderwała się od jego ust i wyswobodziła.
Jej twarz pokrywał rumieniec, wargi miała obrzmiałe i mocno czerwone.
- Przyjdź w sobotę. Starzy pojadą na daczę, a ja zostanę, powiem, że muszę przygotować
się do egzaminów - powiedziała lekko ochrypłym głosem, doprowadzając do porządku ukryte
pod sukienką szczegóły garderoby. - Przyjdziesz?
Tam nam nikt nie przeszkodzi - dokończyły oczy o nienaturalnie rozszerzonych źrenicach.
Do domu Rob szedł, lekko się chwiejąc, jak pijany. I naprawdę był trochę upojony.
Po pierwsze, niewiarygodnym, fantastycznym zwycięstwem w gabinecie. Co prawda,
upojenie leciutko psuła myśl, że Reginka dostała mu się nieuczciwie, a ponadto owe
wszystkie zabiegi lekko obniżyły jej wartość w oczach Roberta. Przedtem była królową,
wyrażając się wzniosłym stylem, władczynią marzeń. A zmieniła się w jakiegoś robota z
instrukcją obsługi: Nacisnął na guzik numer jeden - piszczy, pogłaskał płytkę numer dwa -
mruczy. Że w sobotę posunie tę Lady Chatterley, co do tego nie miał wątpliwości.
No i dobrze.
O wiele mocniej upajała go świadomość, że jego Dar jest sto, tysiąc razy cenniejszy, niż
wydawało mu się na początku.
Za pomocą Daru Rob mógł osiągnąć wszystko, czego zapragnie. Był panem świata!
Samoramaszel, albo historyczne znaczenie Rewolucji Październikowej
Jak już mówiliśmy, po ukończeniu szkoły Rob zamierzał najpierw spróbować szczęścia
na filologii, a gdyby się obciął, to skoczyć ze spadochronem do Szkoły Pedagogicznej imienia
Lenina. Ale panu świata nie wypadało kisnąć na tej siermiężnej uczelni, Darnowski podjął
więc śmiałą do szaleństwa decyzję: zdawać do Instytutu Spraw Międzynarodowych, i to
wprost na wydział stosunków międzynarodowych, do najbardziej ze wszystkich obstawionej
enklawy, gdzie dwie trzecie miejsc zawczasu jest zajęte, a reszta zarezerwowana dla
absolwentów szkoły dla wzorowych robotników. Chodziły słuchy, że „z ulicy” do tego
carskosielskiego liceum dostawało się najwyżej parę osób, i to tylko z medalami.
To znaczy, że trzeba będzie zdobyć medal, musowo. Problem polegał na tym, że według
rozdzielnika na szkołę przypadał jeden złoty krążek, a w równoległej klasie „b” uczyła się
Miłka Zajczycka, córka członka Biura Politycznego. Nawiasem mówiąc, też piątkowa
uczennica, tak że wcale nie zapowiadało się na medal dla Roba, nawet jeśli historyk Boris
Siergiejewicz okaże się człowiekiem z zasadami.
Dawny Darnowski westchnąłby i dał sobie spokój, ale teraz, kiedy nazwisko Roba
odkryło swój utajony sens (pochodziło bowiem od słowa „Dar”, tu nie było dyskusji), nie
wypadało poddawać się bez walki.
Milka była cichutką okularnicą, przypominała myszkę. Nikt się do niej nie przyklejał; nie
dlatego nawet, że taka potwora, ale że się bali tatusia. Nie mówiąc już o tym, że Zajczycką
przywożono do szkoły wielkim czarnym samochodem, a potem do końca lekcji w szatni
czekał ochroniarz, rozwiązując krzyżówki.
Rob podszedł na przerwie do Miłki i od razu chwycił byka za rogi.
- Słuchaj, na co ci potrzebny ten medal? - zapytał z wymówką w głosie, patrząc w oczy
dygnitarskiej myszce.
O czym on?... Jaki medal? - rozległ się ze szczerym zdumieniem delikatny, zacinający się
głosik.
- Jaki medal? - zdziwiła się Miłka. Jej głos zewnętrzny, niestety, brzmiał gorzej niż ten
wewnątrz.
- Ten, który chcą ci wepchnąć dyrektor i jego zastępca. Żeby się przypodobać twojemu
ojcu. A ty i bez medalu dostaniesz się, gdzie zechcesz, wystarczy, że kiwniesz palcem.
Miłka zaczęła szybko mrugać oczami.
O Boże, jaki wstyd, jaki wstyd, naprawdę!
- To pewna sprawa? Z tym dyrektorem i zastępcą?
- Absolutnie pewna.
Po co on to?
- A... a dlaczego mi o tym mówisz?
- Dlatego, że tobie ta pozłacana blaszka na nic się nie przyda. A dla mnie to jedyna
szansa, żeby dostać się tam, gdzie chcę. Ale portretów mojego taty nie nosi się na placu
Czerwonym, dlatego medal dadzą tobie.
Jest uczciwy. Nie kłamie. Nie taki jak inni. I oczy.
Kiedy Rob usłyszał o oczach, przełknął ślinę. Ja piórkuję, przecież gdybym chciał -
byłaby moja. Córka samego Zajczyckiego! Najważniejsze, że dziewucha jest w porządku. Co
w sercu, to na języku, pierwszy raz taką widzę.
Ale syknął na siebie: stop, wycofać się. Do bara-bara się nie nadaje. Po pierwsze, szkapa.
Po drugie, mogą mi głowę urwać. A o małżeństwie za wcześnie myśleć. To nic, z Darem
zaliczę każdą królewnę, mam czas.
- Co... Co mam zrobić? - cicho spytała Miłka. - Powiedz, to zrobię.
Jeśli byłby taki. Tak, właśnie taki...
- Idź do dyrektora i powiedz: bardzo proszę, żeby pan nie dawał mi medalu, tacie się to
nie spodoba. Nigdy ci tego nie zapomnę.
I popatrzył na nią wymownie, nawet przenikliwie.
- Dobrze... - Blade policzki głuptaski poróżowiały.
Krótko mówiąc, Rob dostał swój medal. Żaden tam złoty, po prostu lekki metalowy
krążek, pokryty mikronową warstwą pozłoty. Ale nieważne, skoro był to klucz do wrót
zaczarowanego pałacu. A raczej dopiero pierwszy z kluczy.
Medaliści musieli zdać dwa egzaminy - wypracowanie i angielski - i zdobyć łącznie
dziewięć punktów. Ale główna rzeź w instytucie odbywała się podczas tak zwanej rozmowy,
jeszcze przed wszystkimi egzaminami. Tam mogli spytać człowieka, o co chcieli, albo po
prostu odesłać go bez podania przyczyn. Zostawiali tylko swoich, „z listy”, i jeszcze dla
niepoznaki pewną liczbę ofiar, które potem nie przejdą z punktacji.
Nadszedł wreszcie dzień krwi i chwały. W audytorium, do którego wszedł blady i
zdecydowany Darnowski, siedziała za stołem trzyosobowa komisja: pośrodku
przewodniczący w okularach, z olbrzymią, jak gdyby rozdętą głową i pożyczką na malinowej
łysinie; jeszcze dwoje po bokach: chłopak i baba, ale na tych Rob ledwie spojrzał. Było jasne,
że decyduje tutaj ów Buldog Pożyczkowicz. To walka Rusłana z Głową Olbrzyma, dodał
sobie odwagi Rob, przyglądając się pagórkowatej glacy przewodniczącego.
Kiedy ten usłyszał nazwisko abiturienta, nagle się uśmiechnął i zachęcająco zmrużył
zapuchnięte oczka.
Darnowski, Darnowski... był taki, zdaje się, tak, na pewno był.
Co, co? Niby gdzie byłem?
Rob się najeżył.
Ale przewodniczący przekartkował notes i nachmurzył się.
Nie, tu jest Tarnowski. A ten - Darnowski. Ale ma kinol, Żyd chyba, bezczelny naród,
nawet do instytutu się pchają. Co by tu mu zasunąć?
No i zasunął:
- No, młody człowieku, proszę nam opowiedzieć o historycznym znaczeniu Wielkiej
Socjalistycznej Rewolucji Październikowej, w punktach.
Pytanie było podle, podstępne. Żaden normalny człowiek za cholerę nie spamiętałby tych
wszystkich punktów; zawsze o jakimś się zapomni.
Rob zaczął dziarsko:
- Wielka Socjalistyczna Rewolucja Październikowa umożliwiła rozwiązanie
najistotniejszych problemów, powstałych w trakcie rozwoju historycznego: społeczeństwa
przyszłości, postępu społecznego, wojny i pokoju. Potwierdziła ona leninowską teorię
rewolucji socjalistycznej...
Potem mniej więcej od dziesiątego punktu zwolnił tempo, dając Buldogowi możliwość
włączenia się - i myślowych podpowiedzi.
Wszystko poszło jak trzeba, jak pod dyktando:
- ...i ostatni, szesnasty punkt: Wielka Socjalistyczna Rewolucja Październikowa wpłynęła
na powstanie i rozwój nowych, rewolucyjnych form sztuki humanistycznej.
A to zaraza. No nic, dam ci teraz ruchy narodowowyzwoleńcze...
- Zaraz, chwileczkę... - z zakłopotaniem rozłożył ręce przewodniczący - jak można było
pominąć taki czynnik o globalnym znaczeniu, jak...
- Tak, tak - Wielka Socjalistyczna Rewolucja Październikowa stanowiła punkt
przełomowy w rozwoju ruchów narodowowyzwoleńczych i stała się początkiem kryzysu
systemu kolonialnego.
A to dopiero... - nieoczekiwanie do myśli Pożyczkowicza wskoczyło brzydkie słowo - z
ust mi wyjął, zasraniec. Pokręcił głową z niezadowoleniem.
- Trzeba mówić szybciej, pewniej. Przecież to Wielka Socjalistyczna Rewolucja
Październikowa. Dobrze, damy panu jeszcze szansę.
Spróbował ściąć go na datach, ale nie z Robem takie numery po Borisie Siergiejewiczu.
Wtedy paskudny Buldog zaatakował z drugiej flanki - zaczął pytać o nazwiska
przywódców bratnich partii.
Ale dla Roba to była pestka, po prostu wystarczyło powtarzać za wewnętrznym głosem
tamtego Gustav Husak, Nicolae Ceausescu, Erich Honecker, i tyle.
Ale kiedy w ruch poszli liderzy krajów afrykańskich i azjatyckich, które wybrały
niekapitalistyczną drogę rozwoju, delikwent zaczął się denerwować. To już było skończone
chamstwo. Załatwi go ten kundel, dołoży mu, jak nie kijem, to pałką.
- ...Samoramaszel...Mengistuhajlemariam - powtarzał głośno za wewnętrznym głosem
przewodniczącego (ohydnym, warto dodać) tę całą abrakadabrę, ale też, jak mógł, sam ruszał
mózgiem.
Trzeba było przejść od obrony do ataku, inaczej wyleci na aut.
Po raz pierwszy obdarzył uwagą pozostałych członków komisji, którzy przez ten czas nie
wypowiedzieli ani słowa.
Zadbana, miła kobieta w średnim wieku patrzyła na męczennika z wyraźną sympatią.
Biedaczek, wszystko umie. Jakież to jednak niesprawiedliwe... Ta nawet chętnie by pomogła,
ale nic nie może. Kij z nią.
Popatrzył na młodego faceta. Pewnie asystent. Gapi się na Roba z zaciekawieniem, nawet
z aprobatą. Cudowny dzieciak! Hipopotam się z nim zdrowo namorduje. Dalej, okularniku,
niech się pomęczy. Ten też nie rokował nadziei. Tak samo jak baba, robił tu za doniczkę z
paprotką.
A Hipopotam (bardzo trafne określenie) już zaczynał się wściekać. Jego wewnętrzny głos
coraz gęściej rzucał mięsem. Mądrala... Żydek z całą pewnością. Niby mama z tatą Rosjanie,
tak ma w papierach... Ale babcia pewnie jakaś Sara Mojsiejewna... No właśnie - matka Lidia
Lwowna. Hm. Lwowna.
- Proszę wybaczyć, że pcham się z radami - z uśmiechem zakłopotania powiedział Rob. -
Ale lepiej by pan zrobił, sprawdzając moją umiejętność logicznego myślenia. Przecież
rozumiem, jakie to ważne dla przyszłego dyplomaty. A pamięć też mam fenomenalną,
odziedziczyłem ją po dziadku ze strony matki, Lwie Iwanowiczu Sokołowie. Był
arcymistrzem szachowym.
Tu już trochę skłamał, ale w dopuszczalnych granicach: dziadek był zaledwie mistrzem
Swierdłowska. O babce Maro Aszotownie pewnie lepiej było nie wspominać. Hipopotam
mógł nie lubić i Ormian.
A tamten otarł czoło chustką. Jezu Chryste, jak mi to cale chujostwo obrzydło. W wolny
dzień stary płaszcz, kapelusz na oczy i kolejką do Ławry, świętym relikwiom się pokłonić,
oczyścić duszę przed ojcem Jewłampijem.
I po tłustej facjacie przemknął cień błogiego uśmiechu. Z Jewlampijem? Aha.
- A dziadek ze strony ojca - Darnowski dalej grał naiwnego - w ogóle umiał na pamięć
całą Biblię - i Stary Testament, i Nowy. Był synem diaka, a dosłużył się do archijereja.
Teraz Hipopotam drapieżnie zmrużył oczy.
Kłamie! Wpadł.
- Niech pan przyjmie do wiadomości, młody człowieku, że archijerejowie należą do
duchowieństwa zakonnego, to znaczy składają śluby bezżenności i nie mogą mieć dzieci.
Taaa, ma pan zbyt bujną fantazję. A dla tych, którzy lubią fantazjować, miejsca w
Moskiewskim Państwowym Instytucie Stosunków Międzynarodowych być...
- Ależ on po rewolucji przeszedł na stronę władzy radzieckiej. - Rob uśmiechnął się
prostodusznie. - Zrzucił sutannę, ożenił się. Miał już wtedy przeszło pięćdziesiątkę.
To akurat było szczerą prawdą. Niech sprawdzają, jeśli chcą. Dziadek Serafim miał
szczęście: jako buchalter spokojnie pracował w fabryce tekstylnej do trzydziestego siódmego
roku, a potem znowu mu się poszczęściło: nie zginął w łagrze, tylko zwyczajnie miał wylew...
I nagle coś drgnęło w mrocznej duszy przewodniczącego komisji egzaminacyjnej.
Pomógł Robowi dziadek nieboszczyk, archijerej.
Chłopczyna wygląda jak ten Warfołomiej Niestierowa.
- Lubi pan malarstwo? - innym już, łagodniejszym tonem spytał Hipopotam.
- Bardzo. - Rob szedł bezczelnie na całość. - Szczególnie obrazy pędzla Niestierowa. Nie
uwierzy pan, jak pójdę czasem do Galerii Trietiakowskiej, to patrzę godzinami, nie mogę się
oderwać... A najbardziej podoba mi się obraz z młodzieńcem Warfotomiejem. Zna pan? Jak
gdyby serce w człowieku rosło, trudno to wyjaśnić słowami.
Przewodniczący groźnie wysmarkał nos. Poruszył brwiami.
… … …! Było nie było! W końcu tylko jeden. W ostateczności. Tarnowski, Darnowski,
powiem, że pomyliłem. Jak chcą, to niech go zetną na egzaminie. Złoto nie chłopak.
Rob wyszedł z rozmowy kwalifikacyjnej spocony, ale zadowolony.
Na podwórzu czekała Reginka, okropnie przejęta. Sama miała wszystko pozałatwiane,
tato - przedstawiciel handlowy - zaklepał jej dawno miejsce na ekonomii.
- No jak, Robik?
- W porządku.
- Hura!
Objęła go, pocałowała namiętnie, ledwo się od niej oderwał. Zdający patrzyli na
Darnowskiego z zazdrością. Taka Marilyn Monroe wiesza mu się na szyi, a ten jeszcze się
krzywi. Reginka wyszeptała rzeczowo:
- Mam klucze od daczy. Pojedziemy, uczcimy to?
A to wampirzyca nienasycona! Cóż to, wynajęła go? To do mieszkania, to na daczę.
Zdrowie można stracić.
- Nie teraz, muszę szykować się do egzaminu.
Wypracowanie o Pawce Korczaginie napisał bardzo ostrożnie, żeby nie zrobić ani
jednego błędu. Dostał, ma się rozumieć, nie piątkę, tylko czwórkę za „niedostateczne
rozwinięcie tematu”; nie znaleźli nic innego, żeby się przyczepić.
Ale o angielski można się było nie martwić, zdawało się tylko ustny.
Egzaminatorka o wyglądzie starej panny, z upiętym na tyle głowy płowym warkoczem,
mrugała bezradnie umalowanymi oczami; jeszcze, króliczka, zsunęła na nos okulary.
Darnowski uśmiechnął się przebiegle i w myślach zaśpiewał: „Patrzę na jasne warkocze,
spotykam ufny twój wzrok”.
Głośno zaś powiedział z emfazą:
- Good morning! What a nice day we are having today!
Rozdział piąty
Sieg heil!
Kiedy wrócił z kuchni na korytarz, ojczyma już tam nie było, tylko na linoleum ciemniało
kilka kropel krwi.
Rożnow dobrze go wyczuł. Szary miał ochotę dać tej świni jeszcze parę razy po ryju. I
przy okazji potrząsnąć łobuzem, czy aby nie schował gdzie trzech rubli albo choćby jednego.
Trzeba było się śpieszyć, żeby zdążyć przed glinami. Podobno w takim pogotowiu
psychiatrycznym sanitariusze gorsi są od glin. Jak cię zwiążą, to nawet jęknąć nie będziesz
mógł.
O syczowskich strach było choćby myśleć. Idź teraz i tłumacz, że nie chciałeś popchnąć
Arbuza. Nie kogoś tam, tylko samego Arbuza! Za niego syczowscy urządzą takie polowanie,
że nie wiadomo, czy człowiek wyjdzie z tego żywy.
No i ze swoimi, sondziarzami, niewiele lepiej. Że syczowscy nieźle stłukli Müllera i
chłopaków, to gwarantowane. A za to popchnięcie Dronowa dostaną podwójnie. I on za to
odpowie.
Szary wzdrygnął się, kiedy sobie przypomniał, jak gruppenführer zrobił sąd nad jednym
chłopaczkiem z sonderkommanda. Biedak nic takiego znowu nie przeskrobał. Zgubił po
prostu osiemnaście rubli z kopiejkami, a to była ich wspólna forsa.
Rozprawa odbyła się w kotłowni, ze wszystkimi szykanami. Müller usiadł na skrzynce,
cały w czerni, chłopaki stanęli za jego plecami. A Worek (tak nazywano chłopaka) sterczał
przed nimi sam jeden, na baczność. Błagał o wybaczenie, obiecał, że zdobędzie forsę w ciągu
tygodnia.
A Müller tylko się uśmiechał - rola sędziego wyraźnie mu odpowiadała. Ogłosił wyrok i
od razu kazał wykonać. Każdy po kolei podszedł do skazańca i napluł mu w twarz, a ocierać
się tamten nie mógł. Potem musiał stanąć w drzwiach, nachylić się, a Müller rozpędził się i
dał mu kopa, aż tamten wyleciał z kotłowni. I oświadczył pozostałym: teraz Worek jest
podczłowiekiem i każdy honorowy chłopak z ferajny, kiedy spotka takiego na podwórzu,
może, a nawet musi dać mu w ucho.
Worek nie zniósł takiego życia, po tygodniu najął się na budowę, układać Bajkalsko-
Amurską Magistralę.
Szary też zwiałby na jakąś budowę, żeby tylko nie trafić na rozprawę do Müllera. Ale jak
to zrobić bez dowodu?
Ogólnie wychodziło, że w którąkolwiek stronę by się obrócił - kanał.
Jedyną nadzieję stanowiła matka. Teraz, kiedy ją wypieprzyli z przedszkola, tymczasowo
zatrudniła się w stołówce jako sprzątaczka. Przynajmniej to czy tamto podsunie do zjedzenia,
w końcu musi człowiek żreć. To może i pożyczy synowi trzy ruble.
Dronow zabrał z domu wszystko, co można opylić: elektryczną golarkę Rożnowa, album
ze znaczkami (do szóstej klasy zbierał, potem rzucił), kij hokejowy z autografem Bałdorisa.
Ale kij można było sprzedać tylko komuś ze swoich, którzy widzieli, jak ubiegłej zimy Szary
miał takiego farta, że po meczu CSKA - „Dynamo” Ryga dostał się do szatni. Obcy nie
uwierzy, udowodnij mu, że nie nabazgrał sam flamastrem.
Z bramy wyskoczył objuczony jak wielbłąd. Na ramieniu kij hokejowy, na nim tobołek z
resztą barachła.
Nagle zobaczył, jak na jego widok wstaje z ławki Müller. Kołnierz podniesiony, ręce w
kieszeniach. I co najdziwniejsze - czysta gęba, bez siniaków.
- Sieg heil, Szary. Dokąd zasuwasz?
Szary kaput
- W hokeja grać? Zima się chyba skończyła?
Gruppenführer był najstraszniejszy właśnie wtedy, kiedy tak miauczał jak kot i rozciągał
grube wargi w półuśmiechu. Wartuje przy bramie! Może i reszta z nim przyszła?
Dronow ostrożnie powiódł oczami dookoła, ale innych chłopaków nie było. Jaką karę
obmyślił dla niego Müller za tchórzliwą ucieczkę?
- Ale dałeś! - Gruppenführer pokręcił głową. - Zadziwiłeś mnie.
Szary zwiesił głowę i czekał. Niech już będzie, co ma być. W pierwszej sekundzie chciał
rzucić kij i wyrywać przez podwórze, ale nagle oklapł, jak gdyby uszło z niego powietrze.
- Jak to ty tego Arbuza? Co? Musieli go wynosić. Kraba też uszkodziłeś - czysty nokaut.
Czego się tajniaczyłeś, że tak możesz przylać?
Natrząsa się z niego, czy co?
Ale nie, we wzroku Müllera nie było drwiny; gruppenführer patrzył na niego z
bojaźliwym zachwytem.
Podszedł, pomacał biceps Szarego, wzruszył ramionami.
- Niby zwyczajny. A tak mu jebnąłeś, że nawet się nie spostrzegłem. Normalnie jak Bruce
Lee.
- Kto?
- Taki Kitajec, wszystkich kładzie. Stary ma na wideo, jak przyjdziesz do mnie, to ci
pokażę.
Szaremu szczęka opadła; tak się zdziwił, że nawet nie spytał, co to jest „wideo”. Żeby
gruppenführer kiedy zaprosił kogoś do domu? To się jeszcze nie zdarzyło.
- Nauczyliśmy syczowskich klasa. Popamiętają. - Müller sposępniał i powiedział z
zażenowaniem: - Tylko że trochę chujowo wyszło. Bryka, jak spieprzał, to powiedział: „No,
sondziarze, za to zapłacicie, jak dorośli. Tylko poczekajcie”. A ja mu: „Baniakiem mnie
straszysz? Zetrzemy go na drobnej tarce”. Tak mu powiedziałem.
- Zetrzemy? Baniaka? - przeraził się Dronow.
Syczowski Baniak był największym kozakiem w Basmanowie. Nawet Sztyk, brygadier
dworcowców, pierwszej bandy Basmanowa, obchodził go szerokim łukiem. Rzepa miał
dwadzieścia lat, ale nie brali go do wojska, bo był po wyroku. Jeszcze jak chodził do
zawodówki, jednemu chłopakowi z Klary Zetkin złamał grzbiet w bójce, teraz babka tamtego
wozi po ulicy w wózku. A zeszłego Pierwszego Maja Baniak jednemu bykowi z Odincowa
odgryzł nos na cacy, kiedy tarzali się po ziemi; potem lekarze próbowali mu przyszyć, ale nie
dali rady. Chodzi teraz po Odincowie z bandażem w poprzek ryła. Szary pokręcił głową.
- Jak chcesz go zetrzeć?
- Dlaczego ja? - Müller klepnął go po ramieniu. - Ty. Ja zaraz syczowskim zasunąłem:
„Jak wasz Baniak nie nasra w pory, to niech przyjdzie na Nieżdankę i z naszym Szarym się
nawala”.
„Toko tak, toko tak, toko tak” - wybuchło stukanie kastaletów. Podwórze dookoła
zakołysało się, widać je było jak za mgłą. Kotka biegnąca wzdłuż krawężnika zatrzymała się i
dalej szła cichuteńko, skradając się strasznie powoli.
Nie bój nic, próbował Dronow przemówić sobie do rozsądku, i spytał niedbale:
- Niby kiedy?
A gwizdać na to, pomyślał. I tak zwiewam. Teraz skoczę do matki, wyciągnę forsę i na
pociąg. Sami się z Baniakiem bawcie.
- Cooo? - zaśpiewał gruppenführer pytająco. Nie dosłyszał.
- Kiedy mam iść? Na Nieżdankę? - powtórzył Szary wolniej.
- Nooo, teeraaaz, zaaraaz. Maasz, łyykniij... Caały jesteeeś blaaadyy.
I powoli wyciągnął ćwiartkę z kieszeni swojej czarnej skóry.
Szary łyknął na zdrowie. I nic, pomogło. Po pół minucie stukanie ucichło, przeszło na
zwyczajne „to tak, to tak”.
Miał teraz w dupie cały świat. Co będzie, to będzie. Jeśli Sieriodze Dronowowi od
urodzenia pisane było, że kopnie w kalendarz, zanim skończy siedemnaście lat, to widać taki
jego los. Niech lepiej Baniak na śmierć go zatłucze, niż miałby mu złamać kręgosłup albo
odgryźć nos. Jak można żyć bez nosa?
- Nie sraj w gacie, Szary. Damy radę - mrugał do niego Müller, ale w jego oczach
wyraźnie widać było strach, już się nie cieszył, że tak szpanował przed tamtymi. - Walnij go
tak, jak wtedy Arbuza. I po zawodach. Padnie jak kawka.
- Nie jestem żaden Szary - czknął Dronow. - Że ty jesteś czarny, to ja nie muszę być od
razu szary, rozumiesz?
Nigdy mu się ta ksywka nie spodobała. Co to on, walonek jest, czy co?
Gruppenführer uniósł obie dłonie: nie ma sprawy.
- Rozumiem, z Szarym koniec. A jak mamy do ciebie mówić?
Dronow ruszał mózgiem, jak mógł, ale tak z punktu nie umiał wymyślić nic sensownego.
- Sierioga.
- Dobra, niech będzie Sierioga. Idziemy, Sierioga. Czas na nas.
Blond bestia
Nieżdanka to była zapuszczona cerkiew; nikt nie pamiętał, dlaczego ją tak nazwano.
Kiedyś, dawno temu, mieścił się tam rejonowy magazyn towarów, ale już chuj wie ile lat
stała pusta, zabita deskami. Miejsce wygodne, na granicy trzech miejskich dzielnic -
Leninowskiej, Swierdłowowskiej i Dworcowej - tak jakby niczyje, kiedy więc coś było nie
tak, dintojra odbywała się zawsze w Nieżdance.
Do rozprawy z syczowskimi Müller zebrał całe sonderkommando, nawet dwóch
szczawików z zawodówki. W sumie jedenastu ludzi. Weszli z podwórza przez okno, tam
gdzie deski się rozsuwały.
Syczowskich w środku jeszcze nie było.
Pod dziurawą kopułą krakały od czasu do czasu wrony; wysoki, półokrągły strop
nieprzyjaźnie chował się w mroku, więc sondziarze jakoś od razu zbili się w kupę. Zgrywali
oczywiście odważnych. I klęli, i nawet śmiali się, ale grube mury odzywały się takim
przykrym echem, że od razu miało się ochotę mówić ciszej, a najlepiej w ogóle szeptem.
Gruppenführer, jak mógł, dodawał otuchy swemu tchórzącemu wojsku:
- Soldaten, Baniak naszemu Sieriodze nie podskoczy. Gazer, powiedz im, jak Sierioga
położył Arbuza - nie pięścią nawet, tylko barkiem.
Gazer zahuczał ponuro:
- Ja tam nie widziałem. Jak mnie Arbuz zaprawił, to byłem denat.
Sam Dronow stał oparty plecami o ścianę. Wóda ze łba jeszcze mu nie wywietrzała i był
jak w półśnie. Po prostu czekał i słuchał swojego „to tak, to tak”.
Ale zauważył, że chłopaki trzymają się na dystans i gapią się na niego tak, jakby go
pierwszy raz widzieli. Albo ostatni. Jak na trupa, pomyślał leniwie.
Pół godziny dreptali tak w miejscu. Pijackie otumanienie pomału zaczęło ustępować i w
głowie Dronowa pojawiły się dwa niepodobne, ale widocznie pokrewne uczucia: strach i
nadzieja. Może Baniak nie przyjdzie? Różnie bywa; mógł na przykład wyjechać. Albo pobici
syczowscy nie mogli go znaleźć?
Już nabrał w płuca powietrza, żeby powiedzieć: „Baniak nawalił w pory. Nie przyjdzie.
To co, idziemy?” - ale wtedy na całą cerkiew zadudniło, zatrzeszczało, aż wrony w górze z
przestrachem zaczęły machać skrzydłami. To zabite na krzyż drzwi rozleciały się pod czyimś
silnym uderzeniem.
Baniak uważał włażenie przez okno za coś poniżej godności, więc wyważył kopniakiem
drzwi.
Przystanął w nich. Pokazał się w całej krasie.
Pierwszy wojownik Basmanowa miał łeb jak sagan, wielki i całkiem okrągły. Za tę głowę
właśnie tak go nazwano. Wzrostu był niedużego, a za to równie szeroki, jak wysoki.
Obejrzał się i splunął.
- No, jesteśmy. Który to?
Zza ramienia wysunął się Arbuz, pokazał palcem Sieriogę.
- Ten tam, pod ścianą.
Baniak kiwnął głową, zrobił krok do przodu, a za nim gęsto ruszyły syczowskie byki -
dużo, ze dwudziestu.
Sondziarze zgodnie cofnęli się w odległy kąt, z przodu został tylko Müller. No i jasna
rzecz, Dronow; bo gdzie miał się podziać?
Baniak popatrzył na niego z niedowierzaniem i zapytał:
- Co jest, szczylu? Odbiło ci? Żyć się odechciało?
Sieriodze język przysechł do podniebienia. Chciałby nawet odpowiedzieć, ale nie mógł.
- Umowa była: jeden na jednego. - Müller obejrzał się na markotne sonderkommando. -
Żeby wszystko było uczciwie, według zasad.
- Koszuli nie ma co krwią paćkać - powiedział Baniak sam do siebie, półgłosem, jak
gdyby głośno się zastanawiając.
Zdjął koszulę, podkoszulek; nie patrząc, rzucił swoim, a tamci je złapali.
Stanął pośrodku cerkwi goły do pasa, cały w tatuażach: i baba tam była, i finka, i kopuła
z krzyżem, różności.
To bandyckie malarstwo ostatecznie dobiło Sieriogę. Ulotnił się alkoholowy zapał,
ulotniło otępienie.
Nagle jakby prąd go kopnął, aż zęby zaczęły szczękać, o kurna, w co ja wdepnąłem?!
Toko tak, toko tak, toko tak, podchwyciły kastalety. Szybciej, jeszcze szybciej niż zęby.
- Nooo, gnooojkiii - Baniak z lubością rozciągał słowa - zaaaraaaz teee waaaszoo
pluuuskwee rooozgnioootę i wszyyystkiich rooozdeeepczee!
Ruszył ku Sieriodze, kołysząc się; prawa ręka za plecami, lewa trochę wystawiona do
przodu. Płynnie podskoczył i wyciągnął tę lewą w kierunku szyi Dronowa.
Jak baletnica, przemknęło tamtemu przez głowę, chyba szpanuje. Bez trudu uchylił się
przed rozczapierzoną dłonią - po prostu zrobił jeden krok.
Baniak łagodnie wylądował, obrócił się na obcasie i zrobił zamach nogą, żeby trafić
przeciwnika w kolano. Ale znowu się spóźnił, przedobrzył - Dronow zrobił dwa szybkie kroki
do tyłu.
Widok był okropny. Małe oczka Baniaka nabiegły krwią, baba na jego piersi
spurpurowiała.
Zaryczał głucho i rzucił się na Sieriogę; trochę szybciej niż poprzednio, ale ten i tak
zdążył odsunąć się i obrócić, tak że znalazł się z tyłu, za Baniakiem. Zobaczył jego
muskularne plecy, szeroki kark z tłustą fałdą. Nagle przypomniał sobie, jak Müller
kopniakiem wyrzucił Worka z kotłowni. I z całej siły kopnął w zad w dżinsach z miedzianymi
ćwiekami.
A wtedy stało się coś przedziwnego. Rozkraczony Baniak wyleciał w górę i po chwili
rąbnął o fresk na ścianie, prosto w bladego starca z siwą brodą. Potem osunął się, zostawiając
czerwoną smugę na wyblakłej riasie świętego.
Sierioga zdrętwiał. Przykopał tamtemu rzeczywiście zdrowo, z całej duszy, ale żeby
stukilowy kloc pofrunął do góry jak piłka?
Myślał, że teraz Baniak podniesie się i oszaleje do reszty, ale syczowski herszt leżał
nieruchomo. Gruba ręka była dziwnie wykręcona, palce się rozgięły.
Nie żyje?!
Z tyłu rozległ się hałas.
W obawie, że teraz reszta byków rzuci się na niego, Sierioga zrobił w tył zwrot. Ale
zobaczył tylko plecy. Syczowcy, bezładnie popychając się i depcząc, pognali do drzwi, a
niektórzy wiali nawet przez okno.
Müller zgiął się w czarny zakrętas, lewą ręką uderzył w łokieć prawej, zaciśniętej w
kułak, i przeciągle zawołał:
- Wieeecieee juuuż, gnooojee, kto tuuu jeeest paaan?
Koniec, dotarło do Sieriogi. Już po walce. Od razu oklapł. Ciężko mu się teraz
oddychało. Z czoła ściekał pot. Za to „toko tak” przestało bębnić w uszach. Podszedł
gruppenführer, objął go za ramiona.
- Wiesz co, Sierioga? Ty jesteś nadczłowiek. - Po czym dodał coś niezrozumiałego: -
Blond bestia.
Ale Dronowowi nie zagadki były w głowie. Nachylił się, przewrócił Baniaka na plecy.
Zobaczył błyskające białka oczu. Przełknął ślinę.
- Nieżywy?
Müller pomacał grubą jak pień szyję.
- Oddycha. Zaraz go ocucę.
Zaczął rozpinać spodnie, ale Sierioga odsunął gruppenführera.
- Nie rób tego. Za to cię rozwali, na śmierć. Kiedy ja wyjadę.
- Dokąd?
- Nie wiem. Tutaj nie mogę zostać.
I powiedział mu o szpitalu, o rozbitym oknie, no, a przede wszystkim o wariatkowie.
Müller zaśmiał się.
- Nie mają prawa. Trzymaj ty się mnie, Sierioga, a ja cię nie dam tknąć. Jakby co, to
włączę do sprawy ojczulka. Ja dla ciebie teraz gwiazdkę z nieba bym ściągnął, jasne? My,
dwaj nadludzie, na całe pierdolone Basmanowo. I wszystkich będziemy mieli o, tu...
Potrząsnął zaciśniętą pięścią.
- Idź do domu, Sierioga, odpocznij. Zasłużyłeś. I nie zawracaj sobie głowy pierdołami.
Wszystko będzie grało. Słowo gruppenführera.
Ach, to tak?
W progu matka rzuciła mu się na szyję.
- Sieriożka, kochanieńki, co też pan doktor mówi? - zaczęła mamląc (przednie zęby
Rożnow wybił jej jeszcze w pozaprzeszłym roku). I dalej go obejmować, obmacywać. - Że się
rozbiłeś w autobusie?
Dronow odsunął się - od matki mocno jechało alkoholem.
- Jestem cały, wszystko w porządku. Jaki znowu doktor?
- A ten tam. - Wskazała w stronę korytarza.
I nagle - masz ci los, dawno go nie widział - z pokoju wylazł brodacz ze szpitala.
Sieriodze „to tak” skoczyło na „toko tak”, ale na parę sekund, nie więcej. Przypomniało
mu się, co mówił Müller.
- Czego pan? Nie ma pan prawa! Nie pojadę! - cofnął się Dronow i cały się napiął: a co
będzie, jak doktor ma ze sobą sanitariuszy od czubków?
- Nie denerwuj się, nie wolno ci! - powiedział lekarz szybko, ale spokojnie. -
Przywiozłem ci ubranie, dokumenty. Dlaczegoś uciekł? Potrzebny ci jest spokój. Masz silną
arytmię. Puls trzysta dwadzieścia, cztery razy szybszy niż normalny. To bardzo
niebezpieczne. Serce może nie wytrzymać. No dalej, wejdź do pokoju, siadaj. Albo lepiej się
połóż.
W pokoju brodacz zaczął mierzyć puls Sieriodze.
- Nic nie rozumiem... Normalny, siedemdziesiąt pięć.
Za to Sierioga zrozumiał. Kiedy ze strachu serce mu się ściska i we łbie z „to tak”
przechodzi na „toko tak”, wtedy puls robi się cztery razy szybszy. To nie znaczy, że wszyscy
dookoła zaczynają powoli mówić i poruszać się, tylko on sam jest cztery razy zwinniejszy.
Ach, to tak! Dlatego nie wpierdolił mu ani Rożnow, ani nawet Baniak. Wydawało mu się, że
poruszają się niczym senne muchy. Albo ludzie na filmie w zwolnionym tempie. A naprawdę
to tamci byli normalni, tylko on skakał jak Charlie Chaplin.
- A co ze stukaniem w głowie? - spytał zakłopotany doktor. - Nie dokucza ci?
- Przeszło. - Sierioga machnął ręką. - Jak wyszedłem na ulicę, od razu wiatr mi głowę
ochłodził. A nie pomyliło się coś panu z tym trzysta dwadzieścia?
Nie bał się już teraz brodatego ani trochę.
- Mogło się zdarzyć - wymamrotał zafrasowany lekarz. - Daj, to zmierzę jeszcze raz.
Teraz wyszło nawet siedemdziesiąt.
- Trzeba mniej pić. - Sierioga wyswobodził rękę. - Lekarzowi nie wypada.
A myślał sobie: cztery razy szybciej! Czterokrotnie!
Nowy Ład
Kiedyś Sierioga Dronow sądził, że tylko w kinie życie może odmienić się tak szybko.
Albo w bajce. Że niby żył sobie mizerota, pomiatał nim każdy, kto chciał, i nagle - ciach,
złapał czarodziejskiego szczupaka albo Konika Garbuska. I od razu wszystko pcha się
drzwiami i oknami: i to, i tamto, i pól królestwa na dodatek.
Po pierwsze, Rożnow. Tyle się męczył Sierioga z tą zarazą, a tu - szast-prast, i nie ma
Rożnowa.
Po dintojrze w Nieżdance Sierioga myślał, żeby spuścić ojczymowi prawdziwe manto - i
za karcery, i za wybite zęby mamy, ale Rożnow już się w domu nie pokazał. Tak się przeraził
dziarskiego pasierba, że nawet swoich łachów nie zabrał. Nawet z administracji się zwolnił.
Wyjechał w świat i cześć, tak jakby go nigdy nie było.
Mama przepłakała cały dzień, a potem przestała. Sierioga miał z nią poważną rozmowę:
jak będziesz chlać, to uważaj. Matka tylko głowę w ramionach schowała, i od tej pory nie
widział jej pijanej. Pewnie taką już ma duszę, że się musi kogoś bać, jak nie męża, to syna.
W domu odtąd było dobrze. Czysto, spokojnie. Jak chce się żreć, to w lodówce jest zupa,
kotlety. W nocy nikt się nie drze, nie wymyśla, śpij, człowieku, ile chcesz.
Dronow spał teraz do późna. Dlatego, że za dnia i wieczorami roboty było do licha i
trochę. Pomagał Müllerowi zaprowadzać Nowy Ład w Basmanowie. W tym sensie, że
sonderkommando od tej chwili w mieście jest najważniejsze; jak powie jego gruppenführer,
tak ma być.
Zaczął od dwóch sąsiednich ferajn, wziął je pod swoją komendę, nazwał „brygadami”.
Poszło mu z tym łatwo. Zabrał ze sobą Sieriogę, powiedział: ty nic nie gadaj, wystarczy, jak
będziesz ze mną.
O tym, że Sierioga załatwił Arbuza i samego Baniaka rozsmarował na ścianie, wszyscy
już wiedzieli. Dronow cieszył się teraz w mieście wielkim autorytetem.
Dawnych sondziarzy Müller też przechrzcił na brygadę. Sieriogę mianował
brigadeführerem i swoim pierwszym pomocnikiem.
Potem pogadał z tym i owym spośród syczowskich. Ci, bez Baniaka, którego zawieziono
do szpitala ze złamaniami i pękniętą śledzioną, zaczęli się gryźć między sobą: jedni stali
murem za Baniakiem, inni się odsunęli, uznali Arbuza za wodza. No, a ten powiódł ich pod
rozkazy Müllera i też został brigadeführerem.
Teraz można było stanąć w szranki z dworcowymi.
Tam za pierwszego w grupie był Sztyk, dorosły chłopak. Nie zajmował się drobnicą, znał
poważnych ludzi z Moskwy, robił geszefty z tirowcami.
Müller wezwał go na spotkanie, na rozmowy. Ze sobą wziął tylko Sieriogę. Ostrożny
Sztyk przyprowadził ośmiu.
- Dasz radę, jakby co? - kątem ust wyszeptał gruppenführer, kiedy zobaczył tyle luda.
- Łatwiutko. - Dronow wzruszył ramionami, pewny, że „toko tak” go nie zawiedzie.
- A jak wyjmą kosy?
- Nie ma sprawy. Tylko ty odejdź na bok, żeby cię nie pocięli.
Też coś - kosy. Zanim tamci się zamachną, on przejdzie między nimi, jakby stali
nieruchomo. Nim zdążą mrugnąć, dostaną po uszach. A cztery razy szybszy cios pięścią to jak
rąbnięcie zderzaka ciężarówki pędzącej sześćdziesiątką.
- Dobra - zgodził się Müller. - Jak powiem „Wal!”, to walisz, Sztyka - pierwszego.
Tym razem Sierioga omal się nie obciął.
Rozmowie wcale się nie przysłuchiwał, czekał na komendę. Prawdę mówiąc, miał ochotę
jeszcze raz sprawdzić swoje „toko tak”.
Sztyk zerkał na niego z obawą, byki też nie spuszczały oka. Miło było.
Ale kiedy układy się zerwały i Müller krzyknął: „To tak? Wal ich, Sierioga!” - nic się nie
stało. Serce się nie obudziło, po dawnemu wystukiwało swój rytm „to tak, to tak”.
Sierioga zrozumiał, co jest grane, ale za późno. Bardzo już był pewny siebie, nie czuł
strachu. A bez tego „toko tak” był jak silnik bez zapłonu - nie zacznie działać.
Zamachnął się, żeby Sztykowi przyłożyć w ryło, ale wyszło słabiutko. Tamten odskoczył
i jak nie ryknie:
- Chłopaki, kosami ich!
Trzech wyciągnęło knypy, rzucili się na Sieriogę. A wtedy jego motor z przestrachu
zaskoczył. Można powiedzieć, z półobrotu.
Toko tak, toko tak, toko tak!
Dalej było już łatwo. Wygrzmocił całą ósemkę, wystarczyło góra pół minuty. Potem
popędził za Sztykiem, który nawiewał co sił w stronę prospektu. Starał się, biedak, łokciami
wiosłował i zdążył odbiec daleko - dwieście metrów. Tyle że Sierioga przy swoim „toko tak”
dogonił go raz-dwa. Podstawił mu nogę, dołożył po karku i szef dworcowych rąbnął gębą o
asfalt. Dronow przydepnął go nogą, żeby się nie rzucał, i trzymał tak, dopóki nie nadszedł
Müller.
Puls Sieriogi wrócił już do normy, więc gdyby Sztyk chciał, łatwo mógłby się
wyswobodzić. Ale skąd miał o tym wiedzieć? Leżał spokojnie, bez ruchu.
A kiedy Müller wyjaśnił mu, jakie teraz w Basmanowie zapanują porządki, Sztyk nie
protestował, siedział jak mysz pod miotłą.
Nie wytrzymał tylko, kiedy gruppenführer powiedział:
- Będziesz mi od swoich tirów odpalał po dwie stówy na tydzień.
- Co ty? - wychrypiał Sztyk spod buta Sieriogi. - Po dwie nie mogę, jeszcze z Moskwą
muszę się dzielić. Najwyżej jedną.
Zaczęli się targować, ale Sieriodze nie forsa była teraz w głowie. Mocno się przestraszył,
że kastalety kiedyś go zawiodą.
Krótko mówiąc, był nerwowy. I chodził nieswój przez kilka dni.
Na szczęście pomógł mu przypadek.
Przyszywał sobie guzik i wbił igłę pod paznokieć. Zabolało jak cholera.
Nagle kastalety same z siebie jak nie zaczną: toko tak, toko tak, toko tak!
Wtedy Sierioga zrobił ważne odkrycie: na przyśpieszenie wpływa nie tylko strach, ale
także ból.
A potem okazało się, że można obejść się i bez bólu. Wyjaśniło się to na naradzie
wszystkich basmanowskich brygadierów, którą zwołał Müller, by obgadać Nowy Ład.
Sieriogę oczywiście wziął ze sobą, a ten nie głupi, schował igłę do kieszeni. Jak będzie kanał,
to wetknie ją sobie pod paznokieć, a wtedy już nikt mu niestraszny.
No i był taki moment, kiedy się wydawało, że zaraz będzie ogólne mordobicie.
Kiedy Müller haftował o swoim Nowym Ładzie - o brigadeführerach i jeszcze jakimś
szwabskim chujostwie, tamci spokojnie go słuchali. Kiedy powiedział, że z miejskiego rynku
trzeba wygnać „nie-Aryjczyków”, nawet gorąco go poparli, i Tiucha, brygadier, to jest
brigadeführer thälmanowców, krzyknął, bo nie dosłyszał: „Tak, od Asyryjczyków trzeba
ściągać forsę, bo obrastają w tłuszcz, wołgami się rozbijają!”.
Ale potem gruppenführer naskoczył na Sztyka, a wtedy zapachniało zadymą.
- Z tirowcami - powiedział - sam będę pracował. Ty mnie będziesz robił w lewo.
Sztyk pobladł.
- Chcesz mnie załatwić?
Wstał, a razem z nim trzech byków, których ze sobą przyprowadził.
Sierioga też się zerwał, ale serce nie chciało przyśpieszyć, trzeba było wyjąć igłę.
Wystarczyło, by zbliżył ją do palca i przypomniał sobie, jaki ból czuł wtedy pod paznokciem,
a puls zerwał się, załomotał jak szalony.
Obeszło się bez mordobicia. Sztyk popatrzył na Dronowa, który bez słowa stanął za
plecami gruppenführera, i smutny się zrobił, usiadł z powrotem.
Od tego wypadku igiełka stała się najlepszą, nierozłączną przyjaciółką Sieriogi. Nigdy się
z nią nie rozstawał. Nawet kiedy się kąpał w rzece, wtykał igłę do kąpielówek.
Zdarzenie na przejeździe
Sierioga szedł kiedyś samotnie wzdłuż torów. Z Nieżdanki, gdzie Müller miał teraz
bunkier, do domu. Miejsce odludne, prawie nikt tamtędy nie chodził, szczególnie po zmroku,
ale on przecież nie musiał się nikogo bać.
Nagle z tyłu usłyszał szmer. Odwrócił się - od płotu oderwały się dwa cienie. Popatrzył
na tamtych spokojnie, poczekał, aż podejdą.
To był Sztyk, a z nim jeszcze jakiś chłopak, z wyglądu może dwudziestopięcioletni. W
dżinsowym garniturze i bejsbolówce z idiotycznie długim daszkiem. Kiedy się zbliżyli,
okazało się, że chłopak ma twarz płaską i prawie bez ust, a spojrzenie nieruchome: nie mrugał
oczami.
Sierioga nie przestraszył się ani trochę. Nic złego nie przyszło mu na myśl. Przecież
Sztyk nie jest wariatem, żeby z jednym bykiem chodzić na niego, Sieriogę Dronowa?
Domyślił się: chcą go przekupić.
Kiedy stał się pierwszym brigadeführerem przy Müllerze, dostawał po setce na tydzień.
Ubrał się ekstra, matce nakupił ubrań, zaczął przemyśliwać o motorze „Ural”. Ale Sztyk nie
taką forsę dostawał od szoferaków, którzy wozili lewy towar do Moskwy. Müller mówił, że
grube tysiące.
Nie żeby Sierioga chciał sprzedać kumpla za bańkę albo nawet dwie, ale ciekaw był, ile
też mu zaproponują.
Ale Sztyk nic nie zaproponował.
- Ten? - spytał go płaskolicy.
- Ten. Jak jego nie będzie, to się skończy ten syf. Bez niego Müller jest jak dziura od
obwarzanka.
Wtedy Sierioga popatrzył uważnie na chłopaka. Mówił, jakby był z Moskwy, rozciągając
słowa. Ale nie o wymowę chodziło. Oczy miał straszne. Jak dwie czarne dziurki.
Samo to spojrzenie, bez żadnej igły, sprawiło, że Sieriodze włączył się system.
Moskwianin, nie śpiesząc się (chociaż w rzeczywistości pewnie strasznie szybkim
ruchem), wyciągnął z kieszeni czarny przedmiot.
Pistolet! Prawdziwy!
Zaczął go podnosić.
Jak tylko Sierioga zobaczył, że palec naciska na spust, a lufę w środku rozjaśnia wybuch
prochu, ocknął się i szarpnął na bok.
Prawie nie słyszał wystrzału (po torach akurat jechał z hukiem skład towarowy), tylko
coś świsnęło mu koło ucha.
Nie mógł biec z powrotem na ulicę - Sztyk i chłopak zagrodzili mu drogę. Z prawej był
wysoki płot. Z lewej pędził pociąg. Pozostawało jedno - biec wzdłuż torów. Tylko kula mimo
wszystko go dogoni, jest nie cztery razy, ale sto razy szybsza.
Nie pobiegł, na tyle miał rozumu. Cofnął się, nie odwracając oczu od pistoletu.
I znowu w samym momencie strzału skoczył na bok. I jeszcze raz. I jeszcze.
Bach! Bach! Bach!
- Ale szybki, skurwiel! - zaklął moskwianin, wystawił rękę ze spluwą do przodu i ruszył
prosto na Dronowa.
Ten zawrócił i pogonił wzdłuż szyn, ile miał siły w nogach, starając się biec nie wprost,
tylko zygzakami.
Towarowy przejechał, a Sieriodze już niewiele zostało do przejazdu z automatycznie
opuszczanym szlabanem. A tam jeżdżą samochody, świecą latarnie - byle tylko dobiec.
Teraz rąbnęło głośno, a kula świsnęła tuż koło szyi.
Sierioga z przestrachu przymknął oczy i... nie zauważył kamienia pod nogami. Z rozpędu
wyrżnął gębą o ziemię, mało co nie fiknął kozła. Boli!
Chciał się podnieść, a tu prawa noga odmówiła posłuszeństwa! Skręcił ją. Może w ogóle
złamał.
Niedaleko uszedł pogoni, trzydzieści metrów. Gdyby nie ta noga, toby zwiał, a tak
koniec, po zawodach.
Moskwianin nieśpiesznie truchtał do niego dróżką, w biegu zmieniając magazynek. Sztyk
podążał za nim.
Nagle ktoś głośno zawołał:
- Eeeej, chłooopaaakiii! Cooo tuuuu sieee uuu waaas wyyyyraaabiaaa?
Na przejeździe, po tamtej stronie torów, stał jakiś facet, lepszy gość - w kapeluszu, w
krawacie. Na pewno nie słyszał wystrzałów, bo ze strachu wiałby, gdzie pieprz rośnie.
Moskwianin się zatrzymał, obejrzał na Sztyka.
Tamten machnął ręką: zmywamy się!
Jasne, po co im świadek? Co innego stuknąć Sieriogę Dronowa i potem rzucić pod
pociąg. A całkiem co innego rozwalić solidnego gościa w kapeluszu. Tym bardziej że stała
tam jeszcze czarna wołga z zapalonymi światłami. Zdaje się nawet, że w środku siedział
kierowca.
Po Sztyku i jego moskiewskim kumplu nawet śladu nie zostało.
Obywatel zbliżył się.
Najpierw ledwo się ruszał, ale kiedy Sierioga zrozumiał, że przeżyje, i wyłączyło się
„toko tak”, krok nieznajomego od razu zrobił się szybszy.
- Za co chcieli cię zastrzelić? - spytał z ciekawością, przysiadając w kucki.
To znaczy, że jednak słyszał wystrzały? I nie uciekł? Dziwne!
- Nogę sobie uszkodziłeś? - Facet pomógł Sieriodze się podnieść, doprowadził go do
sągu drewna i posadził na nim. - Szkoda. O takie nogi trzeba dbać! Co za szpurt!
- Co takiego? - zaniepokoił się Dronow.
- Szpurt. Ostry bieg do przodu. Nie mierzyłem, ale tak na oko wygląda mi na rekord
świata. Oczywiście, kiedy człowiekowi celują w plecy z makarowa, to każdy wyciąga nogi,
ale takiej szybkości jeszcze nie widziałem. No, więc dlaczego ten chłopak do ciebie strzelił?
Nie „strzelał”, ale „strzelił”? To znaczy, że wujo widział tylko sam koniec - kiedy
Sierioga gnał, pochylony, wzdłuż torów. No jasne, wcześniej towarowy mu zasłaniał.
- Nie wiem. Jakaś żulia się przyczepiła - burknął Sierioga i pomacał kostkę. Zdaje się, że
spuchła.
- A ty sam kto jesteś? - Ciekawski w kapeluszu trzymał temat.
Tak w ogóle to uratował mi życie, pomyślał Sierioga i odpowiedział uprzejmie:
- Sierioga jestem. Dronow.
- A ja - Iwan Pantelejewicz. Poznajmy się.
Mocno uścisnął rękę Dronowowi.
Potem odwrócił się w stronę samochodu i krzyknął:
- Ej, Wołodia, chodź no tu!
Jeździ czarną wołgą, i to jeszcze z szoferem; widać jakaś szycha.
Wóz przejechał na drugą stronę torów i podjechał tuż pod sąg-
- Dobra, nawróć teraz. Poświeć tutaj długimi.
Sierioga zasłonił oczy przed mocnym światłem, a Iwan Pantelejewicz przysiadł,
rozsznurował mu but i ostrożnie poruszał stopą.
- Cicho, nie szarp się... Dzięki Bogu, złamania nie ma. I więzadła chyba całe. Miałeś
szczęście, i sokoły też.
O jakich sokołach mówi, Sierioga nie przyswajał. Pomyślał, że może źle usłyszał.
- Pan jest lekarzem, tak?
Bo facet obmacywał nogę bardzo wprawnie, tak że nawet nie bolało.
- Nie, Siergiej, nie jestem doktorem - odpowiedział wesoło Iwan Pantelejewicz, prostując
się. - Jestem człowiekiem, który dowierza swojej intuicji. A skoro ona nie wiadomo czemu
każe mi nie siedzieć przy zamkniętym szlabanie, tylko wysiąść na chwilę z wozu i
pooddychać świeżym powietrzem, to jej słucham.
Ile ten wujo ma lat, trudno było wyczuć. Twarz miał może niemłodą, ale też niestarą.
Przyjemną twarz, mocną.
- A poza tym, Sierioża, jestem członkiem kierownictwa klubu sportowego „Leninowskie
Sokoły”. Teraz pojedziesz ze mną, bo i tak na jednej nodze daleko nie doskaczesz.
Pojedziemy do pewnego dobrego szpitala, gdzie ci założą elegancki opatrunek. A po drodze,
Siergiej, musimy odbyć bardzo poważną rozmowę.
II
S
PEŁNIENIE
MARZEŃ
Rozdział szósty
Przedstawiciel silnego genderu
Dzisiaj od rana soundtrack był jak oszalały. Robert jeszcze dobrze się nie obudził, a już
usłyszał westchnienia trąbek i nerwowe piski smyczków. Wystarczyło otworzyć oczy i
zmrużyć je od słonecznego blasku, wypełniającego sypialnię, by zabrzmiała uwertura:
potężna, uroczysta, z momentami, które sprawiały, że Robertowi zamierało serce.
Muzyka zachowywała się niebanalnie także później, kiedy mył się, golił i brał prysznic.
Potem niespiesznie „jadł swoje śniadanie” (lubił anglicyzmy, uważał, że przydają mowie
niepowtarzalności i wdzięku) z żoną - wychodziła do pracy przed dwunastą, u niego zaś
czwartek był „dniem bibliotecznym” - i ciągle przysłuchiwał się melodycznym breweriom w
duszy czy też może w mózgu? Tej zagadki zresztą przez dziesięć lat nie udało mu się
rozwiązać. Jeśli człowiek ma duszę, to chyba jednak w duszy.
Kiedy Robert był jeszcze smarkaczem i dopiero przyzwyczajał się do życia z Darem,
nazwał swoją wewnętrzną muzykę „soundtrackiem do life story”. To wcale nie takie głupie
określenie: spojrzenie na życie jak na film, w którym gra człowiek główną rolę. Co prawda,
nigdy nie widział reżysera i nie czytał scenariusza, ale to samo można powiedzieć o
wszystkich. Robert przynajmniej słyszy muzykę, a inni nawet tego nie mają. Muzyka do
filmu Życie R. Darnowskiego była wysokiej jakości, nie taka jak w kiczowatych produkcjach
filmowych, gdzie jeśli na ekranie jest coś smutnego, to jęczą flety i skrzypce, a jeśli ktoś
zażartował albo poślizgnął się na skórce od banana, za kadrem rozlega się „cha-cha-cha”.
Soundtrack Roberta często nie pokrywał się albo nawet kontrastował z tym, co się działo na
zewnątrz. Tutaj, powiedzmy, jest dzień jak co dzień, niczego specjalnego się człowiek nie
spodziewa, a muzyka obiecuje: uważaj, bądź w pogotowiu, dzisiaj coś się wydarzy.
Dlatego Darnowski od rana był czujny, uważnie patrzył i słuchał, bo wiedział, że
soundtrack nigdy nie oszukuje.
Instrumentalne bogactwo i symfoniczny rozmach koncertu zapowiadały niezwykły dzień,
ale na razie wszystko toczyło się zwykłą koleją. No, kawa z mlekiem, trochę przypalona
grzanka, w radiu śpiewał Walerij Leontjew, żona mówiła o czymś nudnym.
Jak zawsze opuściła swoje słynne puszyste rzęsy i niegłęboko zaciągając się papierosem,
leniwie opowiadała o spotkaniu z koleżanką z roku, córką byłego sekretarza KC. Robert słabo
pamiętał tę Maszę Demiancewą, dlatego ledwie słuchał opowieści, koncentrując się na
wewnętrznej ścieżce dźwiękowej.
- No, a co ona robi? - spytał z roztargnieniem.
- Odjeżdża - westchnęła żona, strącając słupek popiołu czerwonym paznokciem.
- W jakim sensie?
- W zwyczajnym. Bierze dragi i potem ma odjazd. Kiedy tatusia pochowali w murze
kremlowskim, mężulek od razu dał nogę. A sama ni cholery nie umie. Wyprzedaje antyki i
szprycuje się różnymi świństwami. Inną by już dawno wsadzili, ale cóż, ona nosi nazwisko
Demiancewa.
- Jasne. - Robert stłumił ziewanie. - Jedziesz od razu do pracy?
- Tak. Potem pojadę do Ludki, obiecałam dziewczynom przywieźć nowe towary.
Żona Roberta miała godną zazdrości pracę, w Sowperfimeksie; tata jej załatwił. Z
wyjazdami zagranicznymi, z dogodnymi godzinami pracy, a co najważniejsze, zawsze miała
zapas firmowych flakoników z próbkami perfum, komplety kosmetyków, puderniczki i inne
deficytowe towary. Sprzedając te drobiazgi przyjaciółkom i przyjaciółkom przyjaciółek,
osiągała dochody dziesięć razy większe od pensji.
Była samodzielna. Złoto nie żona. Nawet jeździła własną „siódemką”. Dwa auta w
rodzinie... Jeszcze niedawno uważano by to za szczyt burżujstwa, ale czasy się zmieniły.
Teraz to nic specjalnego. Niektórzy jeżdżą nawet zagranicznymi samochodami i nikt krzywo
na nich nie patrzy.
Darnowski obrzucił spojrzeniem kuchnię - przestronną, dwunastometrową, z kompletem
fińskich mebli i jugosłowiańską zmywarką. Zaopatrzenie jak należy: i prawdziwa Nescafe w
słoiku, i ser Viola, i dżem pomarańczowy - to dzięki dostępowi teścia do „koryta” dla
wybrańców. Ale w ostatnim czasie wszystkie te nomenklaturowe wspaniałości przestały
Robertowi wystarczać. Coś się psuło w państwie sowieckim.
Ile sił, ile nerwów, a co więcej, ile Daru zostało zużyte, i po co? System się rozwala,
rozsypuje w diabły. To, co wcześniej wydawało się brylantem, zmienia się w zwykłe szkiełko.
Weźmy choćby mieszkanie. Południowo-zachodni rejon Moskwy, solidny ceglano-
wielkopłytowy dom, sześćdziesiąt dwa metry powierzchni, czysta winda, nawet konsjerżka w
bramie. Ale ajenci i właściciele firm teraz wykupują w centrum duże komunałki, płacą za nie
pięć albo i dziesięć tysięcy, wyburzają ściany i urządzają prawdziwe apartamenty na
europejskim poziomie. A jakie nazwy nadają tym cudeńkom: galeria, patio, ogród zimowy.
Albo taki samochód. Jeszcze rok temu, kiedy Robert jeździł swoją eksportową, wiśniową
„dziewiątką”, wszyscy się gapili na niego z zazdrością. A teraz w Moskwie nawet mercedes
nie jest rzadkością.
A jeśli chodzi o pracę, sytuacja też podobała mu się coraz mniej.
Nie tak dawno myślał, że na dobre osiodłał fortunę, zagwarantował sobie świetlaną
przyszłość. Teść oczywiście dużo pomógł, główną zasługę Robert przypisywał jednak sobie.
A dokładnie: swojemu Darowi. Chociaż nie wiadomo, jak postąpiłby z takim podarunkiem
losu ktoś głupszy, ze słabego genderu.
Dawno temu, jeszcze w instytucie, Robert stwierdził, że ludzkość dzieli się na dwie płci,
albo, jak się teraz mówi, na dwa gendery. Przy czym nie na mężczyzn i kobiety, bo te
wszystkie cycki czy brody to tylko pozory. Słabi ludzie przez całe życie starają się być nie
gorsi od innych. A silni za wszelką cenę muszą być od nich lepsi. Nieważne przy tym, co
człowiek rozumie pod słowem „lepszy”: bogactwo, karierę, talent czy zalety moralne.
Najciekawsze, że w odróżnieniu od fizjologicznego gender mentalny nie jest dany
człowiekowi raz na zawsze. Można go zmienić, tak jak to zrobił Robert. W poprzednim życiu,
przed katastrofą, był typowym słabeuszem: ze wszystkich sił starał się nie odstawać od
otoczenia i za diabła mu to nie wychodziło. Ale kiedy zyskał cudowny Dar Losu, przerzucił
się do innej kategorii. Od tej chwili musiał wyprzedzać innych; i z tym świetnie dawał sobie
radę. Bo ma łeb nie od parady, silną wolę, a w rękawie dżokera nie do przebicia.
W ciągu minionych lat Robert zrósł się z Darem na śmierć i życie. Gdyby mu go
odebrano, stałby się jak ślepy. Gorzej niż ślepy. Z czasem Dar zmienił się w główny organ
zmysłów, niczym węch u psa. Pies może oślepnąć czy ogłuchnąć i nie zginie, ale bez węchu
staje się absolutnie bezradny.
Darnowski robił wiele eksperymentów ze swoim skarbem. Starając się określić granice
jego możliwości, niekiedy popadał w marazm.
Na przykład jeszcze na pierwszym roku usiadł przed telewizorem i długo starał się złowić
wzrok Leonida Breżniewa, kiedy ów stary gensek, z trudem obracając językiem, dukał coś z
kartki. Może uda się odczytać myśli kierującego partią i państwem wprost z ekranu? Och,
jakie perspektywy otworzyłyby się przed przyszłym specjalistą od spraw międzynarodowych!
Śmiech wspominać.
Bo do tego, by usłyszeć wewnętrzny głos człowieka, potrzebny jest bezpośredni kontakt
wzrokowy.
No nic, z takim narzędziem można było i tak osiągnąć bardzo wiele.
Jak sportowcy podnoszą sztangę i wyrabiają sobie mięśnie, tak samo Robert rozwinął
swoją „maskulaturę” do perfekcji. Nauczył się w czasie jednosekundowego „seansu”
wyciągać z człowieka dwie albo nawet trzy minuty myśli.
Z czasem wypracował w sobie nawyk, żeby bez szczególnej potrzeby nie patrzeć ludziom
w oczy, bo inaczej zwalało się na niego zbyt wiele informacji; zbędnej, a niekiedy nawet
przykrej. Jeśli zaś człowiek i jego głos wewnętrzny z jakichś powodów Roberta interesowali,
zachowywał się tak: spoglądał raz i odwracał wzrok. Potem, za jakiś czas, znowu.
Nieznającym go wydawało się, że jest nieśmiały.
Miał jeszcze jedną zabawę. Poznawał kogoś i przez tydzień albo dwa starał się nie
spotykać z nim wzrokiem. Wyrabiał sobie na jego temat jakiś pogląd, używając tylko
środków dostępnych zwykłym ludziom. Potem podsłuchiwał myśli i sprawdzał, czy dobrze
zrozumiał nowego znajomego. Prawie zawsze okazywało się, że to najważniejsze przeoczył.
Homo sapiens to dziwaczny stwór: na języku ma jedno, a w myślach całkiem co innego.
W instytucie Robert studiował z zapałem, absolutnie poważnie, szczególny nacisk kładąc
na języki obce. Wiedział, że pomogą mu w świetlanej przyszłości. Siedzi się przy stole,
rozmawia z jakimś cudzoziemskim dyplomatą i widzi się gołąbeczka na wskroś, jak pod
rentgenem.
Angielski był u Roberta na pierwszym miejscu, francuski na drugim, a od trzeciego roku
Darnowski zaczął jeszcze chodzić na lektorat z niemieckiego, który potem najbardziej mu się
przydał. Po pierwszym roku przy pomocy Daru trochę pokombinował i dostał się do
międzynarodowej brygady budowlanej, pojechał latem do Karl-Marx-Stadt kopać fundamenty
pod Dom Przyjaźni Radziecko-Niemieckiej. Od tej chwili przestawił się definitywnie na
kierunek niemiecki.
Na piątym roku pojechał na staż do RFN-u (tu już pomógł mu teść, który w tym czasie
jeszcze nie był teściem), a przed samym dyplomem znalazł się w szeregach członków KPZR -
to uważano za wielkie osiągnięcie, ponieważ limit procentowy dla studentów był mały,
przyjmowano wyłącznie działaczy z najwyższą protekcją. Ale znowu pomógł mu Dar, a
Wsiewołod Ignatjewicz, w tym czasie już faktyczny teść, w odpowiednim momencie też
zadzwonił, gdzie trzeba.
Robert urządził się w miejscu po prostu bajecznym - w Instytucie Krajów
Kapitalistycznych. Dwie stałe delegacje zagraniczne co roku, przed dwudziestym piątym
rokiem życia zagwarantowany doktorat i etat starszego pracownika naukowego (z dodatkami
trzysta rubli), a potem można było zostać szefem sektora, co to już w ogóle otwierało
wszystkie drogi. Na przykład bez problemu załatwiało się wyjazd na trzy latka do dobrej
ambasady, żeby podreperować się materialnie i zebrać materiał do pracy habilitacyjnej.
Gdzieś około połowy lat dziewięćdziesiątych, ledwie przekroczywszy trzydziestkę,
Darnowski byłby cennym pracownikiem, doktorem habilitowanym. Taki może być nawet
radcą dyplomatycznym. Albo kierownikiem oddziału (to już nomenklatura KC). Zresztą czy
to nie fantastyczne - trafić bodaj na plac Stary do Komitetu Centralnego jako instruktor
wydziału międzynarodowego lub ideologicznego. Byłoby oczywiście nudno, ale w sensie
kariery to jest to, o co chodzi.
Kariera byłaby jeszcze szybsza, gdyby równocześnie poszedł inną drogą: po linii służb
specjalnych, jak niejeden z jego kolegów. W tej sprawie Robert naradzał się z teściem,
człowiekiem mądrym i zdrowo myślącym. Wsiewołod Ignatjewicz powiedział jednak: nie
warto. Nie sztuka ożenić cię z Urzędem, ale teraz tylu się namnożyło tych „bigamistów”, że w
przyszłości pozycja „monogamiczna” może rokować większe nadzieje. Szczególnie jeśli
będziesz miał szansę na posadę w jakiejś poważnej organizacji międzynarodowej. Tamci
przecież też nie są głupi i wiedzą, kto z naszych jest mundurowy w cywilu, a kto nie.
Rada, jak zwykle, okazała się dobra. Mimo że w bezpiece Robert ze swoim talentem
mógłby osiągnąć ho-ho jakie sukcesy. Gdzieś na raucie przy szklaneczce dżinu z tonikiem
zamienić parę słów z zagranicznym rezydentem, od niechcenia spojrzeć mu w oczy. Oj,
gdyby ojczyzna wiedziała, jaki rycerz niewidzialnego frontu przepada!
Ale jakoś robota w ONZ czy w UNESCO ominęła Darnowskiego; ci, którzy tam trafili,
trzymali się mocno, tak że buldożerem się ich nie usunie. A jego macierzysty Instytut Krajów
Kapitalistycznych wprost marniał w oczach. Krótkoterminowy wyjazd za granicę przestał być
Bóg wie jakim przywilejem; teraz jeździło wielu, nawet tacy, którym kiedyś nie pozwalano.
No, owszem, został kierownikiem sektora, i co z tego ma? Pensja przy dzisiejszych cenach -
śmiechu warta. Gdyby nie teść i jego koryto i gdyby nie żona z jej kosmetyczno-
perfumeryjnym dorabianiem, Robert żyłby jak każdy człowiek pracy: jadłby zupę z przecieru
pomidorowego i „kawior” z mintaja z kapustą morską.
W dzisiejszych czasach już nie Instytut Krajów Kapitalistycznych, ale, strach powiedzieć,
nawet KC KPZR przestał być miejscem pracy godnym zazdrości. Mądrzy ludzie starali się
przesiąść na inny pojazd. Na przykład Wsiewołod Ignatjewicz dawno zrejterował z Komitetu,
i Robert też mógłby wziąć z niego przykład. Przeszkadzała jedynie siła bezwładu. A poza tym
żal mu było straconego czasu. I Daru zużytego, jak się okazało, na głupstwa - na
przynależność do zbankrutowanej partii, na idiotyczną habilitację, wyrabianie pożytecznych
znajomości i inne głupstwa.
Rodzina
Takie właśnie smętne myśli owładnęły Robertem Darnowskim, kiedy po śniadaniu palił
w kuchni papierosa i ze zdumieniem słuchał soundtracku, który ni w pięć, ni w dziewięć
urządził sobie jakiś koncert galowy. Cóż ma znaczyć ta Oda do radości? Co zapowiada?
Potem do kuchni zajrzała pacykująca się żona, powiedziała swoim głębokim głosem:
„Czego tak siedzisz? Nawet talerzy nie sprzątnąłeś”, więc od razu zapomniał o wszystkim. Co
jak co, ale sztukę kosmetyki Inna znała doskonale.
To bzdura, że do piękna człowiek się przyzwyczaja. Do brzydoty pewnie tak, ale do
piękna nigdy.
Robert w życiu nie widział ładniejszej kobiety niż Inna. Chyba że w kinie. Isabelle
Adjani w czymś ją przypomina, ale diabli wiedzą, jaka ta Isabelle jest w życiu - pewno nie
dorasta Innie do pięt.
Nie chodziło nawet o urodę, prędzej czy później człowiek się nią nasyci. Podziwiać
podziwia, ale nie czuje głodu. Tym jednak, czym Inna zdobyła znanego playboya i któryś już
rok mocno trzymała, była tajemniczość. To haczyk, z którego nigdy żaden mężczyzna się nie
zerwie. Szczególnie taki, któremu zazwyczaj wystarczy (cha, cha) mrugnąć okiem, żeby
odsłonić najbardziej nawet skrywaną tajemnicę.
Do dwudziestego siódmego roku życia Robert Darnowski poznał ludzkość w takim
stopniu, że trudno go było zadziwić mrokami człowieczej duszy. Jak mówi poeta: „Kto żył i
myślał, ten nie może nie gardzić bliźnim aż do głębi”
- a jeśli jeszcze ten ktoś słyszał jego
myśli, to tym bardziej. Dlatego Robert miał dostateczne podstawy do wysokiej (ale całkiem
uzasadnionej) samooceny.
Był z niego facet, jak się patrzy: wyrazisty nos, linia szerokich ust, znamionująca energię,
eleganckie okulary w masywnej oprawie, proste włosy, stylowo rozczesane na boki, a la
Turgieniew. Kobiety oglądały się za Darnowskim. A która popatrzyła mu w oczy - już była
stracona. Ileż on ich rozdłubał w swoim czasie i prowadził potem jak na smyczy! Pierwszy
eksperyment z niezapomnianą Reginką Kirpiczenko to były miłe dziecinne zabawy. Zdarzało
się później Robowi oswajać kobiety o wiele wyższej klasy. I ani jednej porażki w całej
karierze playboya. Tylko że to nudne. Coś jak gra na pieniądze z partnerem, który ma
przezroczyste karty. Dochodowa, owszem, jest, ale prędko się przykrzy.
Do trzeciego roku Robert nahulał się i nabaraszkował do syta. Zaczął lustrować
ewentualne narzeczone; szczęściem na uczelni ich nie brakowało. Władca ludzkich myśli miał
duże wymagania: żeby miała odpowiedniego ojczulka, sama nie była zdzirą, ale i nie ropuchą,
to jasne. Zdarzyło się kilka niezłych wariantów. Na jednym już się prawie zatrzymał. Tatunio
wiceminister, dziewczyna milutka, typu wierna małżonka i troskliwa matka. Zamierzał już
zrobić jej dzieciaka, żeby przyśpieszyć proces. Ale wtedy na jakimś party spotkał Innę. Była o
rok wyżej od Roberta, studiowała w tym samym instytucie, tylko że dziennikarstwo. Dziecię
nomenklatury w trzecim pokoleniu, angielski-francuski od czwartego roku życia, i tak dalej.
Ale Rob poleciał nie na to „arystokratyczne” pochodzenie, lecz na senną urodę rusałki.
Inna miała regularne, wręcz idealne rysy, ale przy tym lekko wiedźmowaty wygląd:
pełne, obrzmiałe usta, bardzo biała skóra i cienie pod oczami, jak gdyby ślady namiętnej nocy
(w rzeczywistości rzucały je długie i gęste rzęsy). Kiedy przy pierwszym spotkaniu spróbował
zajrzeć jej w oczy, nic z tego nie wyszło. Takich rzęs u nikogo już nie spotkał. W dodatku
Inna prawie nie podnosiła wzroku na rozmówcę, taką już miała manierę. Patrzyła w dół i w
bok, a jeśli nawet spojrzała, to krótko: błyśnie oczami przez tę puszystą przegrodę, i tyle. To
migotliwe, nieuchwytne spojrzenie podziałało na Roba niczym celna seria na samolot
myśliwski: zestrzelony, zadymił tylko i runął w dół korkociągiem.
Najpierw zagrała podrażniona ambicja. Nieustannie starał się Innę przechytrzyć i
podsłuchać jej głos wewnętrzny, o mało nie skręcił szyi. A kiedy zrozumiał, że przypadek jest
beznadziejny, że nie zdoła się wedrzeć, po raz pierwszy w życiu zaczął się zalecać na serio,
bez oszukiwania i podglądania. Najbardziej zdumiewające było to, że się udało! Diabli
*
Przełożył Adam Ważyk.
wiedzą, czym podbił Rob prześliczną rusałkę, ale widocznie coś w nim zobaczyła, coś się
przedarło przez te jej rzęsy.
Kiedy wychodził od niej po pierwszej nocy, czuł się naprawdę szczęśliwy.
Znalazła się dziewczyna, której miłości nie zawdzięczał swojemu Darowi. I to jaka
dziewczyna! A w duszę zajrzeć jej jeszcze zdążę; będzie okazja, powiedział sobie tego ranka.
Powiedział i pomylił się.
Z czasem okazało się, że Inna nigdy nie patrzy wprost, nie tylko zresztą na ludzi, ale i na
przedmioty. Tylko ukradkiem, przez rzęsy. Może miała rozwinięte widzenie peryferyjne, a
może chodziło o niedostatek ciekawości.
Tylko sobie przyglądała się długo, i to wcale nie spod rzęs. Mogła przesiedzieć dwie
godziny przed lustrem, nakładając kosmetyki albo zajmując się swoimi cudownymi włosami.
Niekiedy rozpuszczała je na ramiona, niekiedy splatała w warkocz, a czasem staroświecko
zaczesywała do góry i lekko zmierzwiła, ale w każdej fryzurze było jej do twarzy.
Faceci na ulicy oglądali się za Inną, a ich twarze przybierały wtedy jednakowo pożądliwy
wyraz, ale Robert nie był zazdrosny o żonę. Wiedział przecież, że mężczyźni wcale jej nie
interesują. Po prostu ich nie zauważa.
Ta Śpiąca Królewna żyje we własnym świecie, do którego nikt nie ma wstępu. Ale przy
tym jest i spostrzegawcza, i praktyczna, i bardzo bystra. Jak to wszystko się u niej łączy - Bóg
jeden wie.
Po jakimś czasie Robert porzucił próby, by złowić jej spojrzenie. Dlatego, że zachorował
na nią zupełnie poważnie. Przypuszczalnie na całe życie.
Niech zatem będzie na świecie jedna taka kobieta, najważniejsza ze wszystkich, która
pozostanie dla niego tajemnicą. Przecież odgadnąć tajemnicę to znaczy zabić ją. I kogo w ten
sposób się ukarze? Przede wszystkim samego siebie.
Po pierwsze, to głupie. Po drugie, nieuczciwe. A po trzecie, z ręką na sercu, czyżbyśmy
chcieli wiedzieć, co naprawdę myślą bliscy ludzie? Wystarczy przypomnieć sobie dawny
eksperyment z mamą...
Tylko z rzadka Robert pozwalał sobie zajrzeć przez dziurkę od klucza do podwodnego
królestwa swojej rusałki, i to w całkiem określonym momencie - od razu po orgazmie, który
zdarzał się u Inny bardzo rzadko. W takiej chwili, czując się bohaterem, delikatnie, jak gdyby
ją pieszcząc, lekko rozsuwał jej powieki palcami. W oczach żony, wypełnionych blaskiem,
posłusznie zapalały się kocie światełka, ale za każdym razem Robert słyszał jedno i to samo:
Jak dobrze, jak dobrze, mmm, dobrze, a to królik.
Kiedy za pierwszym razem zrozumiał, że sam jest tym „królikiem”, obraził się. Na głos
nigdy go tak nie nazywała. Ale zastanowił się i uspokoił. Ludzie robią sobie różne zabawy.
Tym bardziej że Inna uwielbiała króliki, miała je wszędzie - na breloczku od kluczy, na
lusterku samochodu. Nawet na zimowej czapce pysznił się uszaty emblemat „Playboya”. Jeśli
to był fetyszyzm, to ksywkę „Królik” należało uważać za pochlebną.
A nieuchwytne spojrzenie, jak się okazało, było dziedziczne w rodzinie Strojewów.
Aleksandra Wasiljewna, teściowa, której inni mogli pozazdrościć, prawie nie otwierała ust,
kiedy młodzi z rzadka odwiedzali rodziców. Patrzyła tylko na męża albo na nakryty stół, a jak
co, to od razu zrywała się, żeby coś zrobić w kuchni. U Roba w domu pojawiła się właściwie
jeden raz, na parapetówie. Przesiedziała cały wieczór, przekładając z miejsca na miejsce noże
i widelce. Zdaje się, że nawet na rodzoną córkę nigdy nie patrzyła. Nigdy nie zdarzało im się
poplotkować przez telefon, jak to zwykle robią normalne córki i matki. Widocznie Aleksandra
Wasiljewna całą energię swojej leniwej duszy, cały skromny zasób namiętności, otrzymany od
natury, zainwestowała w męża, błyskotliwego i żywiołowego Wsiewołoda Ignatjewicza.
Ten zaś monopolizował temperament swojej rodziny. Nie dziwota, że jego kobiety były
takie niemrawe: większego ładunku elektryczności nie zniosłyby ściany żadnego mieszkania.
Diabli tam z teściową, choćby się nawet prosiła, ale teściowi Robert chętnie zajrzałby w
oczy. Dałby wiele, żeby posłuchać jego prawdziwego głosu i myśli. Tylko właściwie po
cholerę? Wsiewołod Ignatjewicz nie należał do mruków, nie chował wzroku, ale nigdy nie
rozstawał się z ciemnymi okularami. W młodości, jako asystent na wydziale fizyczno-
technologicznym, był uczestnikiem tajnych eksperymentów i, jak sam mówił, „szczenięca
ciekawość” sprawiła, że znalazł się zbyt blisko wybuchu. Od tej pory zupełnie nie mógł
znieść mocnego światła. Okulary miał specjalne, „kameleony”: przy świetle dziennym albo
oświetleniu elektrycznym ciemniały do całkowitej czerni. No i patrz, człowieku, komuś w
oczy przez takie okulary.
Ale poza szwankującym wzrokiem Wsiewołod Ignatjewicz był wyjątkowo zdrowym
człowiekiem. W zimie jeździł na nartach, latem grywał w tenisa. Nosił tweedowe marynarki,
doskonale okrywające jego wysportowaną sylwetkę, poruszał się lekkim, sprężystym
krokiem, potrafił nawet chodzić na rękach. Robert chciałby tak wyglądać, gdy będzie miał
pięćdziesiątkę.
Wsiewołod Ignatjewicz miał następujący życiorys. Jego ojciec pracował w organach w
najcięższych, najgorszych latach. Zaczął za Dzierżyńskiego, skończył za Andropowa.
Najwyraźniej miał mocne nerwy i bezbłędne poczucie miary. Kiedy współpracownicy rwali
się do góry, on trzymał się w cieniu, uchylał od awansów. Czuł, że na górze jest najgorzej. A
w górę poszedł, kiedy zrobiło się bezpiecznie, w latach pięćdziesiątych. Nagle okazało się, że
jest świetnym organizatorem, weteranem z czasów leninowskich, wszyscy poprzedni
szefowie (którzy co do jednego okazali się szkodnikami) go nie doceniali. Tak więc dziadek
Inny zajął dokładnie to stanowisko, które chciał zająć, i przesiedział na nim do samej
emerytury. Dostawał emeryturę taką jak działacz państwowy, umarł na daczy w wieku
osiemdziesięciu pięciu lat, łowiąc ryby we własnym stawie. Robert nie poznał już staruszka,
ale wnioskując z opowieści, musiał to być bardzo mądry człowiek.
Synem pokierował też nader roztropnie. Nie oddał go do Wyższej Szkoły KGB, tylko
pchnął na wydział fizyczno-technologiczny. We współczesnym świecie fizyka jest nauką na
wagę złota, a reszta już sama się ułoży. No i rzeczywiście: absolwenta z czerwonym
dyplomem i w dodatku z takim ojcem Urząd przyjął, jak to się mówi, z otwartymi ramionami.
Kiedy Robert zszedł się z Inną, Wsiewołod Ignatjewicz Strojew byi już młodym
generałem i miał absolutnie fantastyczne znajomości. Mógłby jak Knurow z Panny bez
posagu powiedzieć sobie: „Mnie nie wystarcza niemożliwe”. Pracował wtedy, w
osiemdziesiątym czwartym roku, w jakiejś straszliwie utajnionej komórce - nawet Inna nie
wiedziała, czym się tam zajmuje.
W osiemdziesiątym szóstym jednak pozwolił sobie na niespodziewany wyskok: podał się
do dymisji i stanął na czele potężnej organizacji ekologicznej o dźwięcznej nazwie Centrum
SOS (nieco naciągany skrót hasła „Spróbujmy Ocalić Środowisko”, które wtedy, po
Czarnobylu, było bardzo na czasie).
Dopiero po paru latach Robert docenił, jak przewidujący był teść, który wcześniej niż
inni zorientował się, że epoka KGB przemija, i zawczasu zapewnił sobie bezpieczne
lądowanie w terenie niezabagnionym, wiele za to obiecującym. Tutaj również czekały na
niego zagraniczne delegacje i konferencje, finansowanie budżetowe i pozabudżetowe, hojne
granty organizacji międzynarodowych, a nawet z góry ustalony procent miejsc w organach
przedstawicielskich.
Wsiewołod Ignatjewicz jeździł teraz nie wołgą, ale lincolnem, prezentem od kolegów z
Ameryki. Żył nie z pensji, tylko ze stypendium; nie studenckiego oczywiście, lecz Światowej
Organizacji Zdrowia, w odpowiedniej walucie i z dużą liczbą zer. Centrum nie miało
wprawdzie żadnych osiągnięć w dziedzinie ekologii i gazety nie pisały o nim zbyt często, ale
ważne było to, że w ZSRR istnieje taki pozarządowy organ, cieszący się autorytetem. Pod
koniec dwudziestego wieku każdy cywilizowany kraj powinien mieć coś takiego. Centrum
zajmowało spory ogrodzony obszar za moskiewską obwodnicą. Darnowski nie był tam ani
razu, nie miał ochoty; parę razy tylko podwiózł teścia do bramy. W Centrum SOS bez końca
przeprowadzano jakieś kosztowne i, jak podejrzewał Robert, absolutnie lipne doświadczenia z
florą i fauną. Niekiedy teść udzielał jakiegoś wywiadu prasie: „Problem ratowania jenota
barguzińskiego został rozwiązany” albo „Nic już nie zagraża fiołkowi ałtajskiemu”.
Łeb facet ma nie od parady, któż zaprzeczy.
Zły dzień
Od wizyty Wsiewołoda Ignatjewicza wszystko się zaczęło. Właśnie wtedy najzwyklejszy
ze wszystkich ranek wywinął numer, zapowiedziany przez soundtrack.
Kiedy w głowie Roberta kłębiły się zawistne myśli o teściu, który zawczasu ewakuował
się na zbawcze brzegi ekologii, zadzwonił dzwonek u drzwi.
To właśnie był on, o wilku mowa.
Swoim zwyczajem wpadł do środka jak huragan.
- Córuniu, alarm lotniczy! Podjęto uchwałę o zamrożeniu kont walutowych ludności.
Zarządzenie jest już na biurku u Pawłowa, dzisiaj ma je podpisać.
- Co ty mówisz?! - krzyknęła Inna. - Ja w Zagranbanku uskładałam z delegacji prawie
dwa tysiące!
- A mnie z krwawych czasów nomenklatury zostało dziesięć tysięcy - rzucił wesoło teść. -
Nie przerywaj, kochana, pozwól ojcu skończyć. Umówiłem się z magazynem Zagranhandlu,
mają tam lodówki Rosenlev, telewizory Panasonic i jakieś inne drobiazgi. Tylko szybko, do
trzech dni. Potem wywąchają to pracownicy i rzucą się hurmą. Zbieraj się, żywo! Gotowość
za dwie minuty. Robert, jedziesz z nami?
Pytał tylko dla porządku. Wsiewolod Ignatjewicz wiedział, że zięć nie jest entuzjastą
handlu.
- Niech Inna sama decyduje. Ja muszę wyszlifować artykuł o współpracy radziecko-
niemieckiej.
Żona stukała drzwiami szafy, dudniła po półkach, starała się w dwie minuty zrobić to, co
zwykle zajmowało jej co najmniej pół godziny. Ojciec był jedynym człowiekiem na świecie,
który mógł sprawić, by się pośpieszyła.
Tymczasem teść usiadł naprzeciwko Roberta i skrzywił się, czując dym tytoniowy (sam
nie pił i nie palił).
- Czegoś taki skwaszony? Słońce świeci, ptaszki śpiewają, żona piękna, przywiezie ci
jeszcze jedną fińską lodówkę, wideo. Potem wykaże się inicjatywą, wciśnie to komuś za cały
worek rubli. A ty zwiesiłeś nos na kwintę. Germanisto mój, czego ci trzeba, chłopcze,
przyznaj się, czego ci brak? Czy też masz dzisiaj zły dzień?
Co to znaczy bezpieczniacka szkoła! Sobie do duszy wleźć nie pozwala, ale w mig
wyczuł nastrój zięcia.
Oczywiście nie po dwóch minutach, ale też i nie po trzydziestu huragan opuścił
mieszkanie, zabierając ze sobą Innę.
Robert został sam.
Teść zabił mu ćwieka. Zły dzień? Rzeczywiście, cóż to mu dzisiaj tak doskwiera?
Majowe słońce, liście, a sercu coraz smętniej i smętniej.
Zdarzają się takie dni w życiu. Człowiek nagle uświadamia sobie, że pełzał po ziemi jak
ta mrówka, zbierał na kupkę świerkowe igiełki i wiórki, a tu zawiał wiatr i rozwalił mu
wszystko w diabły. No i po co się tak męczyłem? - pyta człowiek. Po co się krzątałem?
Robert rozzłościł się na siebie. To ci Eklezjasta się znalazł: marność nad marnościami i
wszystko marność. Cały kraj teraz został z niczym, a on może się uważać za szczęśliwego, bo
całkiem nieźle się urządził.
Głupi byłem, że poszedłem do instytutu, pomyślał nagle. Trzeba było do konserwatorium,
na wydział kompozycji. Wystarczyłoby nauczyć się nut, i już, zapisuj, człowieku, muzykę,
która od rana do nocy dźwięczy ci w głowie, a w dodatku przez te wszystkie lata ani razu się
nie powtórzyła.
Ach, co za cudownego marsza grano teraz w Darnowskim: wzruszał, wzywał, żeby
dokądś wyruszyć, może na spotkanie czegoś radosnego, a może niesamowitej przygody.
Przypominał uwerturę z filmu Dzieci kapitana Granta, tylko miał jeszcze więcej ikry, aż w
nosie kręciło. No dalej, dalej, dokąd wzywa go ta muzyka?
Natężył się, czując, że jeszcze chwila, a domyśli się, melodia podpowie, dlaczego dzień
jest dzisiaj szczególny i co w takim dniu trzeba robić.
Przeszkodził, wszystko zepsuł telefon.
W dodatku zupełnie nieważny, od mamińskiej. Co u ciebie, jak się czujesz, i takie tam.
Odpowiadał monosylabami, ze złością. Muzyka prawie ucichła i w końcu nic nie
podpowiedziała.
- ...Byłam na rynku. Wołowina po dwadzieścia rubli kilo. Rzodkiewka po pięćdziesiąt
kopiejek! Wszyscy powariowali. Pół pensji wydałam. A co miałam zrobić? Rafaił
Sigizmundowicz przyjdzie z wizytą. Nadano mu tytuł zasłużonego pracownika kultury...
Robert prawie całkiem się wyłączył; nie lubił słuchać o absztyfikancie mamińskiej;
jednak nie przyzwyczaił się do myśli, że Lideczka Lwowna może mieć swoje
przedklimakteryczne przyjemności.
Potem jak zwykle zaczęła mówić o wnuku (a jeszcze lepiej - wnuczce): czy się nie
zdecydowali.
- Nie - po raz tysięczny odpowiedział Rob. - Inna uważa, że jeszcze za wcześnie. Wiesz
co, mamo - popatrzył na zegarek, chociaż matka w żaden sposób nie mogła tego widzieć -
wybacz, ale teraz czekam na telefon, mają dzwonić z pracy.
- Już, już - zreflektowała się mamińska. - Przecież nie dlatego zadzwoniłam. Dzisiaj mija
dziesięć lat. Pamiętasz? Boże! - Zaszlochała. - Przecież cudem, cudem się uratowałeś!
Wtedy wreszcie Darnowski zajarzył, co dzisiaj za dzień. Dziesiąty maja! Dokładnie
dziesięć lat!
I muzyka jak nie huknie, na cały regulator: tak, tak, gorąco! Naprzód!
„Naprzód”, ale dokąd?
Wsłuchał się w siebie i zrozumiał dokąd.
Od dawna zamierzał przejechać się w tamto miejsce, ale jakoś nie starczało mu odwagi.
A teraz poczuł: dzisiaj można. Nawet trzeba. Koniecznie.
Tym bardziej że to jubileusz. Okrągła rocznica.
Rozdział siódmy
Sensej
Tego samego dnia, to znaczy w czwartek, dziesiątego maja 1990 roku, zasłużonego mistrza
sportu, kawalera Orderu Czerwonego Sztandaru Pracy, członka KC Komsomołu,
wielokrotnego mistrza świata Siergieja Dronowa obudził dzwonek telefonu.
Dronow otworzył oczy, popatrzył na żyrandol. Kryształowe wisiorki pobłyskiwały
tęczowo, ranek był, zdaje się, ładny. Na jego prawej ręce spoczywała czyjaś głowa. Siergiej
spojrzał leniwie. Twarzy nie zobaczył; zasłaniały ją rozrzucone jasne włosy. Wziął lok w
palce, przyjrzał się. Farbowane.
Nie zwracając uwagi na wściekający się telefon, Siergiej wyswobodził rękę, przeciągnął
się. Przez okna widać było ogród, który zaczął się już zielenić. Teraz nieźle byłoby wskoczyć
do basenu, pomyślał. A co - zbudować to przecież nie problem. Działka, chwalić Boga, jest
wystarczająco duża, ośmioarowa. A dostać pozwolenie to zupełny drobiazg. Wybulić trzeba
by pięćdziesiąt tysięcy, nad czym tu się zastanawiać.
Na szafce stała butelka koniaku i kieliszek. Siergiej akurat nie potrzebował alkoholu, ale
piła ta, jak jej. Gala chyba. A może Ola. Z zespołu „Brzózka”, wczoraj wyhaczył ją na
otwarciu klubu golfowego.
Nieźle jej dogodził. Chrapie jak pod narkozą. Siergiej twarzy sobie nie przypomina, ale
ładna, to na sto procent. Te „brzózki” wszystkie są ładne. Tyle że farbowana.
Wstał, zrobił parę przysiadów, pomachał rękami. Odkąd skończył z treningiem po cztery
godziny dziennie, ciało już nie było takie lekkie jak kiedyś. Trzeba mimo wszystko chociaż
parę razy na tydzień wybrać się na stadion - zrobić trochę okrążeń, poskakać.
Telefon w salonie wciąż się pieklił. Wyłączyć go nie miał ochoty, podnieść słuchawki też
mu się nie chciało. Nie było na świecie ludzi, od których telefon byłby ważny dla Siergieja
Dronowa. Nie szkodzi, zadzwonią drugi raz. Trzeba się umyć, wziąć prysznic.
Serce stukało równo: to tak, to tak. I nagle, ni stąd, ni zowąd, podskoczyło.
Toko tak, toko tak, toko tak!
W powietrzu zastygła mucha. Widział teraz powolne ruchy przezroczystych skrzydełek.
Co za diabeł? Dlaczego akurat teraz?
Po kilku sekundach Rytm wyłączył się, też sam z siebie; ale dlaczego się włączył? Coś
takiego nigdy się nie zdarzyło. Chyba że w nocy, kiedy śni się coś strasznego.
Siergiej bardzo się zdumiał. I zaniepokoił.
A tutaj jeszcze telefon nie chciał się uspokoić. W końcu ostatecznie mu dopiekł.
Dronow podniósł słuchawkę i spytał z rozdrażnieniem:
- No co?
A jednak nie miał racji. Był człowiek, od którego telefon się dla niego liczył.
- Gówno drogą szło! - rozległ się w słuchawce rozgniewany głos Senseja. - Co ty tam,
babę od rana posuwasz? Dziesięć minut czekam jak głupi, wciąż tylko sygnał i sygnał...
- Sensej, pan przecież... - Siergiej chciał powiedzieć „rano nigdy nie dzwoni”, ale w porę
przypomniał sobie o wczorajszej umowie. - Wszystko okej. Uprzedziłem. Czekają o
dwunastej. Mówił pan, że przyjedzie o wpół do dwunastej, a oni będą o dwunastej. W porzo.
Pokażą działki, a potem pojedziemy...
- Nie dam rady - przerwał Sensej. - Mam posiedzenie, pilne. Jedź sam!... - Zaklął, na co
rzadko sobie pozwalał, tylko kiedy był wyjątkowo wściekły. - Sekretarkę automatyczną byś
sobie sprawił, jak nie podnosisz słuchawki. Ile ja czasu przez ciebie... straciłem.
Rozłączył się.
Nieładnie wyszło. Nie dzwoni przez sekretarkę, tylko osobiście. A Dronow kazał czekać
takiemu człowiekowi. Można powiedzieć, najważniejszemu w swoim życiu.
Gdyby nie szczęśliwe spotkanie z tym, którego Siergiej miał zwyczaj nazywać
„Sensejem” (po japońsku znaczy to „nauczyciel”), to nie byłoby niczego - ani medali, ani
stanowiska, ani mieszkania przy prospekcie Lenina, ani daczy. W ogóle niczego. Najpewniej
jacyś groźni bandyci wykończyliby zwinnego Sieriogę; jeśli nie wtedy, na przejeździe
kolejowym, to następnym razem. Głupi był, że sam nie skumał, jaką los mu podarował
szczęśliwą kartę.
Pomógł Siergiejowi przypadek. Iwan Pantelejewicz pojechał w swoich sprawach w teren,
a kiedy w powrotnej drodze samochód zatrzymał się przed szlabanem, zapragnął nagle
wysiąść i pooddychać wieczornym powietrzem. A gdyby nie zapragnął?
Wtedy, po drodze do centrum medycznego w klubie sportowym, odbyli zasadniczą
rozmowę.
- Jesteś z ferajny? - spytał Sensej. Siedział z przodu, obok kierowcy, a Sierioga z tyłu. -
Nie kłam, na głupiego nie trafiłeś. Ja sam od tego zaczynałem. Bo byłem głupi, dookoła same
zamknięte drzwi, a siła bije wszystkimi porami. Pokażę ci, gdzie tej siły użyć. Jeśli
oczywiście będziesz chciał.
- Gdzie? - Żółtodziób, szesnastoletni Dronow, wyciągnął szyję.
- W sporcie.
- Aaa - rzekł rozczarowany Sierioga.
A on, głupi, myślał, że obywatel z wesołymi oczami zaraz zwerbuje go do wywiadu, żeby
łapał szpiegów.
- Co „aaa”? W twoim wieku najważniejsze to wyrobić sobie charakter. A sport to jest
właśnie to. Jeśli oczywiście człowiek ma dane fizyczne. Ty je masz, sam widziałem. No dalej,
sprawdzimy reakcję. Łap.
I rzucił mu w twarz landrynkę w papierku (zawsze miał je w kieszeni, lubił kwaśne,
berberysowe). Ruch błyskawiczny, ledwo dostrzegalny - i cukierek trafił Sieriogę prościutko
w nos.
- Nie śpij!
Rzucił jeszcze raz. Dronow, chociaż był przygotowany, nie zdążył nawet podnieść ręki.
- Jeszcze raz!
Teraz chyba nawet w porę podniósł rękę, rozczapierzył palce, ale i tak się nie udało - ku
jego niezmiernemu wstydowi landrynka uderzyła go w czoło.
- Ej, bratku, może się omyliłem co do ciebie?
To już dotknęło Sieriogę do żywego. Lewą ręką wyszarpnął z kołnierza igiełkę,
ukradkiem przyłożył ją do paznokcia i przestraszył sam siebie: „Jak cię teraz wsadzę!”.
Zadziałało.
Następne pięć landrynek złapał bardzo łatwo.
- Nieźle! - Iwan Pantelejewicz uśmiechnął się. - Jest ruda, będzie i metal. Tylko uważaj,
Sierioża, nie zmarnuj swojego talentu. To największa zbrodnia, jaką może popełnić człowiek.
Słuchaj mnie, a ja zrobię z ciebie prawdziwego człowieka, wyprowadzę cię na szerokie wody.
Sierioga zaufał mu wtedy, od razu. Bo nigdy w życiu takich ludzi nie spotykał.
No i dobrze zrobił, że zaufał.
Cały ten sport!
Siergieja umieszczono w hotelu „Leninowskich Sokołów” i bez egzaminów wstępnych
przyjęto do Instytutu Kultury Fizycznej, gdzie studiował pięć lat, prawie nie przychodząc na
zajęcia. Po pierwsze, miał indywidualny program nauki i treningu, a po drugie, jakie też sesje
i zaliczenia mogą obchodzić mistrza?
Kiedyś klub sportowy, którego nazwa wkrótce stała się nieodłączna od nazwiska
Siergieja Dronowa, należał do sił powietrznych i nazywał się trochę inaczej - „Stalinowskie
Sokoły”. Aktualnie znajdował się pod opieką ministerstwa lotnictwa cywilnego, ale była to
sprawa czysto formalna, taka jak związek „Spartaka” z przemysłem mięsnym i
mleczarstwem. „Sokoły” były organizacją samodzielną, bardzo potężną i cieszącą się
autorytetem. Klub nie stawiał na piłkę nożną czy hokej - w tych dyscyplinach była za duża
konkurencja - ale starał się utrzymać prym w lekkiej atletyce, i tu nie miał sobie równych nie
tylko w Sojuzie, ale chyba w całym świecie. Nie bez powodu w gazetach nazwę
„Leninowskie Sokoły” wymieniano zawsze z zaszczytnym dodatkiem „kuźnia rekordów
świata”. A wraz z pojawieniem się nowego talentu młoty w sławnej kuźni zastukały z
podwójną (nie, z poczwórną) szybkością.
Iwan Pantelejewicz Dybajło (Sensej miał takie niezwykłe nazwisko - mocne, o
metalicznym brzmieniu) w ogóle nie był zatrudniony w „Leninowskich Sokołach”. Ten
wysoko postawiony człowiek, działacz państwowy, sportem zajmował się społecznie; niby że
takie miał hobby. Kierownictwo klubu wprost tańczyło wokół niego, bo stanowił jego oparcie
i nadzieję. Mógł wszystko - załatwić bazę treningową, przydzielić importowany sprzęt czy
nawet zbudować nowy stadion.
O swojej zasadniczej pracy Sensej nigdy nie mówił. To zrozumiałe - „Sokołami”, a
szczególnie Dronowem, zajmował się z potrzeby duchowej, to znaczy, żeby odpocząć od
ważnych spraw, na chwilę o nich zapomnieć. W dodatku (Siergiej z czasem to zrozumiał)
Iwana Pantelejewicza jako potężną szychę nomenklaturową kilkakrotnie przenoszono z
jednego kierowniczego stanowiska na inne. W pierwszej połowie lat osiemdziesiątych
pracował chyba w Centralnej Radzie Związków Zawodowych - w każdym razie Sierioga
zajeżdżał po niego do jej siedziby przy prospekcie Lenina. Potem miejscem pracy Senseja stał
się plac Stary, a ściślej, jeden z gmachów Komitetu Centralnego. Ale czymkolwiek tam, na
swoich urzędowych wysokościach, się zajmował, namiętność miał jedną: sport, któremu
poświęcał cały swój wolny czas. A ile z Dronowem, szczeniakiem z obwisłymi uszami, się
namordował, to już mu się za to człowiek przez całe życie nie odwdzięczy, nie odpłaci.
Osobiście prowadził rokującego nadzieje sportowca, przy czym nie po amatorsku, ale
profesjonalnie, jak trener o najwyższych kwalifikacjach.
Wtedy latem osiemdziesiątego roku przeczołgał Sieriogę przez wszystkie chyba
dyscypliny sportu i wybrał najlepszą.
Ciężką atletykę odrzucił od razu, powiedział, że chłopak ma zbyt kruchy szkielet, a i
szybka reakcja nie jest tam rzeczą najważniejszą.
Boks też wykluczył - refleks świetny, ale sił trochę za mało.
Nie bardzo również nadawał się Dronow do biegów na długie i nawet średnie dystanse -
rozpędzał się, że ho, ho, ale potem szybko się męczył.
Za to kiedy Sensej kazał mu pobiec na setkę, Sierioga (ma się rozumieć, za pomocą
ukrytej igiełki) miał wynik trzy i pół sekundy! Iwanowi Pantelejewiczowi aż pot wystąpił na
czoło.
- Wiesz co - powiedział ochrypłym głosem - aż tak szybko nie biegaj. Bo rozwalisz w
diabły całą światową lekką atletykę. Niedługo minie dziesięć lat, jak nikt nie może pobić
rekordu Jima Hinesa - 9,95, a ty masz trzy i pól! Naucz się powściągać szybkość, twoje
zadanie to 9,90, rozumiesz?
Dobra, potem poszli na pływalnię. Sierioga pływał pieskiem, jak wieśniak, ale kiedy się
puścił wzdłuż basenu, to woda po prostu zakipiała. Stumetrowy dystans przepłynął w
dwadzieścia dwie sekundy z hakiem. A rekordzista świata, Jim Montgomery, jak się okazało,
na olimpiadzie w Montrealu w stylu wolnym ledwie osiągał pięćdziesiąt.
W dal wyłącznie dzięki szybkiemu rozbiegowi Dronow dał susa na dziesięć z hakiem, a
przecież rekord Boba Beamona (8,90) był niepobity od przeszło dziesięciu lat.
Wzwyż skoczył dwa metry osiemdziesiąt siedem, i to bez żadnych treningów.
Po pierwszym rekordzie Sieriogi Iwan Pantelejewicz zatroszczył się o to, żeby dalsze
próby przeprowadzać bez świadków.
- Trzeba by na tobie przybić pieczątkę „ściśle tajne” - mówił podekscytowany i zacierał
ręce. - Jesteś bombą wodorową radzieckiego sportu. No, jeszcze nam zatańczą!
W sumie Sensej uznał, że Dronow nadawał się świetnie do ping-ponga, tenisa, piłki
nożnej, hokeja, ale wybór padł mimo wszystko na lekką atletykę.
- Masz taki zapas mocy, że mógłbyś co roku bić nowy rekord. Będziesz stopniowo coraz
mniej powściągliwy, i już. Kiedy wytrenujesz mięśnie i wyrobisz sobie technikę, to uzyskasz
rezultat półtora raza lepszy od obecnego. Nie zadzieraj nosa, nie naruszaj dyscypliny, a
zostaniesz największym sportowcem wszech czasów, gwarantuję ci.
Ej, szczęśliwe to były lata.
Sierioga przestał używać głupiego słówka „kastalety”. Żeby określić tajemnicze
wewnętrzne stukanie, bardziej nadawało się piękne słowo „metronom”. Dronow umiał teraz
bezbłędnie nastawiać Metronom na Rytm. Niekiedy nie trzeba było nawet wyjmować igły,
wystarczyło przypomnieć sobie, że ma ją przy sobie, w specjalnej kieszonce spodenek czy
kąpielówek.
A co do kastanietów (nie „kastaletów”, jak mówił dawny ćwok z Basmanowa): gdyby
chciał, to mógłby nawet w tańcu osiągnąć wielkie sukcesy. Na dyskotece czy gdzie tam się
tańce odbywały, Metronom raz-dwa dostrajał się do muzyki, a Dronow ciałem, nogami, szyją
wyrabiał takie rzeczy, że wszyscy dookoła zamierali z podziwu. Gdyby na przejeździe
kolejowym trafił się wtedy Sieriodze nie działacz sportowy, ale, powiedzmy, Igor Moisiejew,
byłby teraz artystą ludowym, jakimś Machmudem Esambajewem.
Ale Iwan Pantelejewicz interesował się nie rytmami, tylko metrami i ułamkami sekund.
Tamtego lata w Moskwie odbywała się olimpiada, na którą Sierioga oczywiście się spóźnił.
Za to pod kierownictwem Senseja dublował wówczas wszystkie konkurencje lekkoatletyczne,
bijąc dziesięć czy nawet piętnaście rekordów świata, i to jakich!
- Nie szkodzi - rzekł trener z przekonaniem. - Następna olimpiada będzie twoja.
Co do tego to się, trzeba przyznać, pomylił, ale to już nie wina Sieriogi, a na pewno nie
Senseja. O tym będzie mowa później, ale tak w ogóle w owych latach spadł na Dronowa istny
grad rekordów, tytułów i złotych medali, tak że nawet zaczęło mu się to nudzić.
Dobrze, że oprócz sportu w życiu były i inne fajne rzeczy - tańce i seks.
Z dawnego basmanowskiego kaczątka wyrósł piękny mężczyzna: jasnowłosy, z gęstymi,
zrośniętymi u nasady nosa brwiami, otwartym i pewnym siebie spojrzeniem. Wzrost metr
osiemdziesiąt siedem, a o sylwetce, postawie to nawet nie ma co mówić. Takiemu zuchowi
wystarczy gwizdnąć, żeby zaciągnąć babę do łóżka. Ale Siergiej nie rozmieniał się na drobne,
przy wyborze przyjaciółek był bardzo wybredny, interesowały go wyłącznie piękności. Nie
miał się za babiarza. Babiarz chce tylko przelecieć, wszystko jedno którą, żeby jak najwięcej
zaliczyć; i już, skacze dalej, na inny kwiatek. Siergiej natomiast stawiał na jakość. Jak już
kobieta trafiła do niego do łóżka, to powinna go przez całe życie pamiętać; obojętne, ilu by
potem miała chłopów. Nie było trudno to osiągnąć, wystarczyło wciągnąć ją w swój własny
Rytm. I - do omdlenia, do zamknięcia oczu. Niech wie, jak ma być: toko tak, toko tak, i tylko
tak. Nie inaczej.
Złamane skrzydła
Cudowny atleta, jak przystało na „sokoła”, szybko wzleciał na szczyty. Do końca roku
olimpijskiego Siergiej Dronow został mistrzem Spartakiady Wszechzwiązkowej w sześciu
konkurencjach, zimą po raz pierwszy pojechał na zawody międzynarodowe, wywołał sensację
i zyskał przezwisko Mr Mercury: „Pan Rtęć”. Rtęć, a zarazem bóg Merkury - ten właśnie,
którego przedstawiają ze skrzydłami u nóg. Klip My, rekordziści, w którym Mr Mercury w
parze ze swoim imiennikiem ze sławnej grupy rockowej wytańcowywał u czaszy z ogniem
olimpijskim, przez kilka miesięcy utrzymywał się na listach przebojów czołowych kanałów
telewizyjnych; raz nawet pokazano go na pierwszym programie radzieckim, w noworocznej
„Czarodziejskiej Latarni”. Co prawda Dronow nie dostał za to pieniędzy, wszystkie miliony
inkasował Goskomsport, ale to nic, on też nie miał krzywdy, grzech byłoby się skarżyć. Kraj
Rad umiał się troszczyć o swoich bohaterów. Obdarował Siergieja, czym tylko mógł:
cudownym mieszkaniem w domu Komitetu Centralnego przy prospekcie Lenina, aż dwoma
(!) samochodami, ładą i wołgą, a co najważniejsze - miłością państwa, która warta była więcej
niż miliony dolarów kapitalistów.
W ogóle wszystko w życiu Dronowa się udało. Poza jedną sprawą.
Na próżno tańczył na Akropolu wokół znicza, na próżno udawał mieszkańca Olimpu. Nie
udało mu się stanąć na najwyższym podium sportowej sławy.
Związek Radziecki nie uczestniczył w olimpiadzie w Los Angeles w 1984 roku - obraził
się za bojkot sprzed czterech lat. Reakcyjne zaś kierownictwo MKOL-u postanowiło rozegrać
następne igrzyska w Korei Południowej, której marionetkowemu reżimowi kraje
socjalistyczne zdecydowanie odmawiały uznania. A rok 1992 wydawał się fantastycznie
odległy; Sierioga miałby wtedy prawie trzydziestkę, dla lekkoatlety to już wiek emerytalny.
W dodatku po dwóch nieudanych olimpiadach wydawało się, że dni dziecięcia barona de
Coubertina są już policzone.
Ale zdarzył się cud - pierestrojka. Jak gdyby specjalnie dla Siergieja Dronowa po kilku
zgrzybiałych dziadach na fotel genseka wgramolił się żwawy i gadatliwy reformator, wiele
zatem rzeczy, które wczoraj jeszcze, zdawałoby się, były absolutnie nie do pomyślenia, nagle
stało się możliwe. Na przykład uczestnictwo w olimpiadzie bez oglądania się na fakt, że
ZSRR i Korea Południowa nie mają stosunków dyplomatycznych. Czy to nie fantastyczne?
Do Seulu jechał Dronow z zamiarem zdobycia co najmniej dziesięciu żółtych krążków,
po czym z pewnością stałby się najjaśniejszą gwiazdą w historii sportu. Nadchodziła pora, by
Księgę rekordów Guinnessa przemianować na księgę Dronowa.
Ale zamiast niebywałego triumfu skończyło się na niesłychanym skandalu.
Podczas kontroli medycznej przed startem, przewidzianej przez regulamin, Siergieja
użądliła w szyję podła południowokoreańska osa. Pod wpływem bólu Rytm włączył się sam,
a wszystkie wskaźniki zwariowały. Lekarze się spłoszyli, uznali, że Rosjanie wynaleźli jakiś
nowy stymulator, odesłali Dronowa na powtórną kontrolę antydopingową, a tamtejsi
gestapowcy w pogoni za sensacją zdyskwalifikowali Mr Mercury’ego bez żadnego ale.
Nasi oczywiście narobili hałasu, że to nikczemna prowokacja, że spisek mający na celu
pozbycie się głównego konkurenta, i tak dalej, ale nieszczęścia już nie dało się naprawić. Do
Siergieja zadzwonił osobiście sekretarz generalny KC KPZR, powiedział mu wiele ciepłych
słów, niemniej fakt pozostał faktem: z wielkim sportem - skończone.
Kilka miesięcy Dronow przeżył jak we śnie - ciągle nie mógł przyjść do siebie, uwierzyć
w to, co się stało.
„Leninowskiemu sokołowi”, Sieriodze Dronowowi, złamano skrzydła w szczytowym
momencie lotu, kiedy miał niecałe dwadzieścia pięć lat. Jak w poemacie prozą Gorkiego: „I
upadł sokół z piersią rozbitą”.
Państwo nie pozwoliło skrzywdzić ofiary seulskich intryg, co do tego akurat nie ma
wątpliwości. Dano mu do wyboru kilka świetnych możliwości: pracę trenerską, społeczną,
nawet członkostwo Rady Najwyższej Federacji Rosyjskiej. Siergiejowi było wszystko jedno.
Kiedy w Goskomsporcie poradzono mu, by objął stanowisko w Federacji Lekkiej Atletyki
(delegacje, rozdzielnik, zagranica, perspektywy awansu), zgodził się.
W tym trudnym okresie życia najwięcej pomógł mu Iwan Pantelejewicz, oczywiście w
sensie moralnym.
Powiedział mu bardzo ważną rzecz: „Jeśli znalazłeś się w najniższym punkcie, nie
załamuj się; przecież stamtąd jest tylko jedna droga - w górę. Kto nie upadał, nie wzleci
wysoko. Czekaj, patrz, wsłuchuj się w siebie. Wewnętrzny głos ci podpowie, w którą stronę
masz dalej iść - może w najbardziej nieoczekiwaną”.
Ostatecznie zgnębiony Siergiej nie przydał wtedy większego znaczenia tym słowom. Na
taką wysokość, z której spadł, drugi raz nie wzleci. Cóż to miałaby być za „nieoczekiwana
strona”? Jaką może osiągnąć korzyść z Metronomu poza sportem? Przecież nie zostanie
tancerzem; nie będzie robił z siebie durnia.
Tymczasem okazało się, że Sensej, jak zwykle, miał rację. Życie na tym się nie
skończyło.
Zwycięstwo pierestrojki w jednej dzielnicy
W drugim miesiącu nieróbstwa, to znaczy pracy w Federacji, kiedy Siergiej już zaczynał
się zastanawiać, czy nie rzucić tego w diabły i nie pójść do cyrku, żeby zostać akrobatą czy
innym ekwilibrystą, do gabinetu weszła sekretarka.
- Siergieju Iwanowiczu, interesant do pana.
Na wizytówce - pomysłowej, z emblematem: rycerzem w hełmie, widniał napis:
Młodzieżowy Kompleks Mieszkaniowy „Ruski Witeź”
Andriej Wieniaminowicz Mielnikow
Prezes zarządu
Siergiej westchnął. Znowu będą go zapraszać jako honorowego gościa na jakąś zakichaną
spartakiadę rejonową. Albo na spotkanie z komsomolcami.
Wszedł mężczyzna niedużego wzrostu, tęgawy, dziwnie ubrany: we frencz ochronnej
barwy, jak Stalin na filmach. Do tego granatowe spodnie z czerwonymi lampasami i buty
wyczyszczone do połysku. Czyżby jakiś rezerwista? Z Afganistanu?
- Cześć, Sierioga. Nie poznajesz? - powiedział niepewnie wchodzący i dopiero wtedy, po
uśmiechu (usta się uśmiechają, oczy nie), Dronow go poznał.
- Müller!
Teraz były protektor Dronowa bardziej przypominał gruppenführera Müllera. Twarz
nalana, blond włosy wyraźnie przerzedzone.
- Jestem Mielnikow. - Müller z zakłopotaniem machnął ręką. - Dobre rosyjskie nazwisko.
A tamto to była zabawa, miałem nasrane w głowie.
Siergiej ucieszył się na widok starego kumpla. Prosto z gabinetu zawiózł go do
„Uzbekistanu”, przecież w pracy ni cholery nie miał do roboty. W restauracji okazało się, że
obaj nie piją. Dronow powiedział, że ze względu na sport (chociaż w rzeczywistości chodziło
o Metronom - ten po alkoholu zaczynał wariować), a Mielnikow był z zasady przeciwnikiem
pijaństwa.
Gorączkując się, mówił, że naród rosyjski jest nikczemnie, planowo rozpijany i wiadomo,
kto za tym stoi. Potem, kiedy jedli gorące danie, przeszli na wspomnienia.
- Kiedy zwiałeś z Basmanowa, źle ze mną było. Nie mówię tego, żeby cię krytykować -
pośpiesznie dodał Müller. (Ani Mielnikowem, ani Andriejem dla Dronowa jednak nie został).
- Wszystko gra, była szansa, to wykorzystałeś. No i w ogóle super, broniłeś honoru ojczyzny.
Narodowy bohater, rosyjski witeź. Nie o to chodzi. Pamiętasz Sztyka?
Jak tu nie pamiętać? Siergiej przytaknął.
- Bez ciebie zrobił się bezczelny, trzeba było z nim dzielić miasto. Ale w zeszłym roku
Sztyka stuknęli Azerowie, tak że teraz Basmanowo jest jedno i niepodzielne. W stu
procentach moje. - Müller przełknął kawałek szaszłyka, popił wodą mineralną. - Kontroluję
rynek, kapujesz? Handel samochodami, benzyną. Kompleks mieszkaniowy to tylko szyld,
żeby zwiększyć limit materiałów budowlanych. Buduję oczywiście też, chociaż nawet z tym
mam teraz problemy. A w ostatnim czasie ciasno mi już jest w mieście, chcę wyjść na cały
rejon. Wszystko zaplanowałem i przygotowałem. Brakuje mi tylko wsparcia
administracyjnego.
Już było wiadomo, że Müller nie przyszedł ot tak, pogawędzić ze starym przyjacielem.
Ma konkretną sprawę. Dronow nie popędzał go, nie wypytywał; tamten sam powie.
No i powiedział.
- Pamiętasz kołchoz „Świetlana Droga”? Pięć kilometrów od miasta? Jest plan, żeby nam
odpalili lasek, piętnaście ha. Dogadałem się z przewodniczącym. Muszę mu tylko załatwić
dziesięć traktorów - wymiana barterowa, żeby się papiery zgadzały. Jemu samemu - nową
wołgę, żonie futro z norek i jeszcze dwadzieścia sztuk na rękę. Ale bez partii i komitetu
wykonawczego rejonu nie dam rady. Próbowałem i nic, ściana. Nie mój szczebel, sam tego
nie przepchnę, ale gdybyś ty się podłączył... W naszym rejonie jesteś drugi po Leninie. -
Müller uśmiechnął się pod wąsem. - Naprzeciwko komitetu wisi tablica „Oni są chlubą
Basmanowa”, i twój portret jest największy. Władza z okien codziennie podziwia twoją
fizjonomię.
- Wiem - powiedział Siergiej z zażenowaniem. - Matka mi mówiła. I co, chcesz się zająć
leśnictwem?
Müller zarechotał i zrobił się podobny do dawnego Müllera.
- Co, pogięło cię? Pomyśl, jakie tereny są u nas za miastem - bór sosnowy, dwie rzeki,
Moskwa o rzut beretem. A z dacz są tylko państwowe i dawne spółdzielcze, tak jak Kolina
Góra. Gdyby to posprzedawać, działki poszłyby przeciętnie po tysiąc za ar, leciutko. W
Moskwie teraz dzianych gości jest od metra, raz-dwa rozkupią. Zarejestrowałoby się to jako
teren leśny, a potem podzieliło na działki, i po sprawie. Tylko żeby władza się nie
dopieprzyła. Ja dla nich jestem ferajna, element kryminalny. A dla ciebie załatwić coś takiego
to tyle co splunąć. Popatrz, Sierioga: jeśli zapewnisz nam przykrywkę, to możesz liczyć na
dobrą kasę, bo ja żydzić nie będę. Półtora tysiąca arów, przeciętnie po tauzenie, wyczuwasz,
ile to będzie. Wystarczy i dla komitetu rejonowego, i dla nas obu. Sto pięćdziesiąt masz jak w
banku. No, dwieście, i koniec, dobra?!
Dwieście tysięcy rubli! Pomimo wszystkich delegacji i premii za medale Dronow
oczywiście na oczy nie oglądał takiej kasy.
- A co miałbym robić? - spytał ostrożnie.
- Założymy fundację użyteczności publicznej. „O zdrowy styl życia” czy tam,
powiedzmy, „Dla weteranów sportu”. Ty będziesz prezesem, ja zastępcą. Pojedziesz ze mną
do paru naczelników. Zjesz z nimi szaszłyczek, opowiesz o wielkich ludziach - i wszystkie
basmanowskie kacyki pomdleją ze szczęścia. A szczegóły to już potem ja z nimi omówię.
Wszystko grzecznie, zgodnie z prawem. Jedyne, co jeszcze może być potrzebne, to telefon z
komitetu obwodowego. Dasz radę załatwić?
- Jasne. Mogę nawet z KC. Mam tam znajomych.
- No właśnie - ucieszył się Müller. - Teraz takie czasy, Sierioga, że nie można być łosiem.
Trzeba iść do biznesu. Sam widziałeś, jak ci narobili siary na tej olimpiadzie. Chuj tam ze
sportem. Niech teraz inni pobiegają za ciebie i poskaczą.
Wszystko poszło jak z płatka, bez żadnych problemów - jeszcze łatwiej, niż mówił
Müller. Nawet telefon okazał się niepotrzebny. Rejonowa władza sfotografowała się z żywą
legendą, pierwszy sekretarz wypił z Sieriogą bruderszaft. Fundacji „Zdrowie i Sport” (taką
nazwę przyjęła nowo powstała organizacja) obiecano zielone światło jako inicjatywie
społecznie użytecznej.
Po trzech tygodniach Siergiejowi wręczono dyplomatkę wypełnioną sturublówkami.
Müller powiedział, że to dopiero początek. Bo zdrowie i sport to nie tylko domki w
sosnowym lesie, ale także zdrowa żywność, rozrywki, bilardy i Bóg wie co jeszcze.
Zdumiewające było to, że Sensej zdemaskował Dronowa od razu przy pierwszym
spotkaniu. Rzucił okiem na pierścień z brylantem (Siergiej kupił go na Arbacie, w komisie, za
siedemnaście tysięcy), na zegarek marki Rolex, i wziął Dronowa na spytki: dalej, gadaj, skąd
masz na takie szpanerstwo.
Dronow musiał rzecz wyjaśnić, wobec Iwana Pantelejewicza nie miał zwyczaju
ściemniać. Był przekonany, że ten natrze mu uszu, ale Sensej uważnie wysłuchał i zamyślił
się.
Potem zmrużył oczy i powiedział jak gdyby sam do siebie:
- Jest teraz taki trend, że mamy się bawić w kapitalizm. No cóż, to będą mieli kapitalizm,
zgodnie ze wszystkimi prawami dżungli. A przy okazji skorzystamy z doświadczeń
budownictwa socjalistycznego.
Siergiej ni czorta z tego nie zrozumiał. Poprosił raz jeszcze o wyjaśnienie. A wtedy Iwan
Pantelejewicz go zadziwił.
- Niech ta twoja durna fundacja sobie działa. Ale pod moim nadzorem; nie będę tolerował
chałupnictwa. Co to za gadanie: władza rejonowa obiecała, że się nie będzie przyczepiać do
waszych letniskowych machlojek. A jak za rok władza się zmieni, to co? Nie, bratku, tu trzeba
działać rozumnie, jak to robią dorośli ludzie. Jest decyzja partii, żeby rozwijać indywidualną
gospodarkę rolną. W tym celu będzie się przydzielać grunty. Oczywiście różnej klasy i na
pewno nie każdemu. Ale organizacjom o społecznym znaczeniu przede wszystkim. Według z
góry ustalonej kolejności. Kapujesz?
Sensej naszkicował schemat.
Najważniejszą sprawę - otrzymanie zezwolenia na przydział ziemi - bierze na siebie. Z
drobnym bandytą Mielnikowem nie chce się zadawać bezpośrednio, do tego się nie zniży.
Kontakt tylko przez Dronowa. Były gruppenführer może załatwiać mniej ważne sprawy,
zajmować się bieżączką i lokalnymi problemami, jeśli takie będą.
- Za to będziecie mieli obaj jedną trzecią zysków, do spółki. Jak się podzielicie, to już
wasza sprawa. Dwie trzecie będziesz oddawał mnie. A jak twój Müller zacznie podskakiwać,
to wezmę go pod obcas i rozdepczę.
- Nie zacznie - obiecał Siergiej, oszołomiony otwierającymi się perspektywami. - Potrafi
myśleć.
Odtąd Siergiej zaczął żyć tak, że pozostawało mu tylko łamać sobie głowę, na co by tu
jeszcze wydać forsę.
Do tej pory uważał się za bogatego, ale dopiero teraz dowiedział się, co to znaczy
prawdziwe bogactwo.
Przeniósł się do piętrowego domu, z cegły, do dawnej daczy rządowej, wykupionej za
śmieszne pieniądze - sześć tysięcy. Wołga i łada już drugi rok stały pokryte kurzem w garażu.
Siergiej rozbijał się teraz dżipem Grand Cherokee, a do bardziej eleganckich eskapad służyło
mu audi.
Osiemdziesięciometrowe mieszkanie na prospekcie Lenina oddał mamie. Od dawna już
nie pracowała, żyła za pieniądze syna, a teraz w ogóle się rozbestwiła: wstawiła sobie
porcelanowe implanty, zrobiła lifting w Centrum Urody i wyglądała po prostu jak Edyta
Piecha, a nawet lepiej. A co ma sobie żałować, nie jest taka znowu stara. Lat czterdzieści pięć,
a jeszcze ma chęć. Niech sobie użyje za całą poprzednią poniewierkę. Futra nie futra,
pierścionki nie pierścionki, manikiur-pedikiur - daj Boże zdrowie. Spodobało się kobitce
wydawanie forsy, ciągle jej mało. Dobra, niech ma. No bo dla kogo to całe siano? Przecież
nie dla koni.
Na zakręcie
Sierioga nigdy nie był pazerny. To, co miał, w zupełności mu wystarczało. Ale wlazłeś
między wrony, musisz krakać jak i ony. Sensej zawsze działał z rozmachem, letniskowy
biznes tak rozkręcił, że ho, ho. Dronowowi nie brakowało roboty.
No więc dziś trzeba było gnać za rzekę, oglądać nowe działki - nadają się, nie nadają.
Lepiej by było oczywiście z Iwanem Pantelejewiczem, ten ma oko, widzi wszystko
perspektywicznie, na lata naprzód. Ale i Siergiej przez półtora roku tego i owego też się
nauczył.
Krótko mówiąc, wsiadł do dżipa i pojechał.
Skręcił ze swojej Szosy Lubawińskiej na Rublowkę, popędził przez rezerwat, który -
Sensej obiecał - wkrótce też zostanie rozparcelowany. Wtedy dopiero się nazbiera kasy. Że
ceny od osiemdziesiątego ósmego poszły w górę, to mało powiedziane; teraz za działki
letniskowe brano wyłącznie w zielonych. Kiedyś za operacje walutowe na szczególnie dużą
skalę dawano czapę, a teraz ludzie ani trochę się nie boją. Wolność.
Kiedy hamulce na zakręcie zapiszczały jakoś wyjątkowo przenikliwie, Siergiej zerknął na
szybkościomierz.
O kurde! Sto osiemdziesiąt! Jak to się stało, że jeszcze nie wyleciał z trasy?
Okazuje się, że serce pracowało w Rytmie, bębniło czterokrotnie szybciej. A on się
zamyślił, nie zauważył.
Dronow gwałtownie zwolnił, potem w ogóle zahamował.
Co jest grane? Drugi raz w ciągu dnia. Może jest chory?
Nagle go olśniło.
Z przodu, ledwie o sto metrów dalej, był zakręt na Kolinogórę, potem most, a za nim
zakręt, gdzie wtedy zobaczył Biały Słup i o mało nie przejechał się na tamten świat.
Może Metronom poczuł bliskość miejsca, gdzie zaczął kiedyś wystukiwać swoje „to tak”
i „toko tak”?
E, nie. Tą szosą w ciągu minionych lat Dronow jeździł wiele razy, ale nic podobnego się
nie zdarzyło.
Trzeba zresztą powiedzieć, że dotąd ani razu nie skręcił w prawo. Jeśli trzeba było się
wybrać w tamtą stronę, jeździł dookoła. Nie z jakiegoś konkretnego powodu, ale po prostu
tak. Jakoś nie miał serca.
Dzisiaj zaś serce wyraźnie podpowiadało: skręć tam, skręć.
No więc skręcił. Serca trzeba słuchać.
Rozdział ósmy
Szczęśliwej drogi
Na wąskiej Szosie Rublowskiej Darnowski wlókł się czterdziestką, bo przed sobą miał
wywrotkę. Wyminąć jej nie mógł - podwójna ciągła linia, a zasad ruchu z przyzwyczajenia
nie naruszał; uważał, że wszystkie nieszczęścia Rosji biorą się właśnie stąd, że nikt nie
stosuje się do przepisów. Ludzie przechodzą ulicę na czerwonym świetle, parkują w
miejscach niedozwolonych, rzucają śmieci na chodnik, a potem się dziwią, że w kraju jest
burdel.
Muzyka tymczasem grała coraz szybciej, coraz wdzięczniej, jak gdyby zarazem i
przynaglała, i wabiła.
Nawet powiedział głośno i z rozdrażnieniem:
- No, wiem, wiem. Przecież jadę.
Czy mógł podejrzewać, że ma kalendarz wmontowany w podświadomość? Jakaś szara
komórka zareagowała na połączenie słów „dziesiąty maja” i samorzutnie się włączyła.
Ciekawe, czy gdyby mamińska nie przypomniała, on sam by się domyślił, że dzisiejszy
koncert jest jubileuszowy?
Wywrotka w końcu skręciła, a Robert rozpędził się do dozwolonych sześćdziesięciu na
godzinę. Z mapy wynikało, że zaraz będzie pole, a potem posterunek drogówki i zakręt w
prawo, na most.
Skręcił.
Soundtrack od razu zmienił rytm i tonację, muzyka stała się cicha, liryczna, ale nie
uspokajała; przeciwnie, sprawiała, że serce się ściskało.
To nic, powiedział sobie Robert, o, już widać most. A za nim będzie zakręt. Wkrótce
zagadki zostaną wyjaśnione. Nie wydarzy się oczywiście nic szczególnego. Po prostu
wysiądę, złożę imaginacyjny wieniec, postoję chwilę. I tą minutą ciszy koncert raczej się
zakończy. Szara komórka się uspokoi i poczeka cicho do następnego jubileuszu.
Na moście trwały chyba jakieś roboty naprawcze; napływające bez końca z naprzeciwka
potoki aut sprawiły, że „dziewiątka” Darnowskiego stanęła w długiej kolejce.
Zdaje się, za Koliną Górą była wtedy wieś i puste pole, przypomniał sobie Robert,
rozglądając się dookoła. A teraz gdzie tylko popatrzeć - same budowy, wille, wille; z pola nie
został ani skrawek. Boom na domy letniskowe.
A ile samochodów! Przy czym ani jednego zaporożca albo starego moskwicza,
przeważnie łady i wołgi, drogie modele, niemało też zagranicznych marek. Jeździ nimi nowa
wersja dawnych nepmanów z lat dwudziestych. Bawią się w kantrylajf, małpują Zachód. A
obok limuzyn uwijają się przedstawiciele „przedsiębiorczości indywidualnej”, jeszcze jeden
produkt pierestrojki: wyrostki o zakazanych gębach proponują umycie szyb, jakaś babcia
niesie miskę z pierożkami, jednonogi inwalida sprzedaje broszurki, a chudziutka dziewuszka,
okutana w chustkę - bukieciki konwalii.
Te wszystkie ajencje i tak zwana legalizacja szarej strefy to pic i fotomontaż. Teść ma
rację: osłona dla nomenklaturowego złodziejstwa, żeby można było kraść bez obawy. Nic
sensownego nigdy w tym kraju nie powstanie (ten wniosek Robert już sam wyciągnął), żadna
prywatna inicjatywa, żaden tam „kapitalizm z ludzką twarzą”. Sklepy jak były, tak będą puste.
A cały kapitalizm to ci chłopaczkowie o martwych oczach, którzy najpierw mazną brudną
szmatą po czystej szybie, a potem bezczelnie żądają rubla. Babcia ze swoimi
niehigienicznymi wypiekami. I zerwane wbrew wszelkim zakazom konwalie, które niedługo
w ogóle znikną z podmoskiewskich lasów.
Akurat wtedy podeszła kwiaciarka.
Miała na sobie stary płaszcz ortalionowy, jakich od stu lat nikt już nie nosił, i gumowe
kalosze, zbyt obszerne dla jej szczupłych łydek. Spod chustki wysuwał się kosmyk włosów
miodowej barwy, bardzo popularnej wśród firm wytwarzających farby do włosów, ale w
naturze występującej niezwykle rzadko.
Robert pomyślał o dziewczynie: jaka nieładna, biedulka. Trójkątna twarz, szerokie usta,
perkaty nos. Nie ratują jej nawet wielkie, zamknięte ze znużenia oczy; wręcz przeciwnie.
Taka żabka z oczami ważki.
Kwiaciarka w milczeniu podała mu bukiecik przez opuszczoną szybę.
- Zrywanie w lesie konwalii jest prawnie zakazane - rzekł surowo Darnowski. - Co, nie
wiedziała pani?
Myślał, że mieszkanka wsi coś mu odszczeknie, ale tamta się nie odezwała. Wyraz
twarzy też miała jakiś dziwny. Mówiąc ściśle, jej twarz nie miała żadnego wyrazu, czego się
na ogół nie spotyka. Zasłużony antropolog Robert wiedział to dobrze.
Stuknięta, domyślił się. Dlatego wygląda jak sierota i nie otwiera ust.
Na sekundę zdjęła go ciekawość, co taka wariatka może mieć w głowie?
Popatrzył w oczy ważki, które najpierw okazały się niebywale niebieskie, potem, jak
należy, błysnęły zielonymi światełkami i po chwili znowu zrobiły się niebieskie.
Zdumiewające, ale Darnowski nie usłyszał żadnych myśli. Jej rozum śpi, czy jak? Zero
emocji czy chociażby jakiegokolwiek bełkotu? Po raz pierwszy zetknął się z takim
fenomenem, że w czyimś wnętrzu panuje absolutna cisza.
Wtem rozległ się głos, cichy i bardzo piękny, absolutnie nieodpowiadający wyglądowi
zewnętrznemu.
- Szczęśliwej drogi - rzekł.
Wtedy z Robertem coś się stało. I to nie z jego słuchem, ale ze wzrokiem.
Zaskoczony, zamrugał oczami, a kiedy po ułamku sekundy podniósł powieki, zamarł ze
zdumienia.
Nie, nie zobaczył nic nowego. Patrzył po nowemu.
Ta sama dziewczęca twarz, ale, mój Boże, cóż za wytworny kontur, cóż za delikatne usta,
cóż za nos, jak gdyby wyrzeźbiony z alabastru! A skóra, jak gdyby podświetlona od
wewnątrz!
Ja cię kręcę, cóż za piękność, co za fantastyczna piękność, pomyślał wstrząśnięty Robert.
Jak mogłem od razu tego nie dostrzec?!
A oczy, co za oczy! Słoneczne światło w błękitnej wodzie.
Ale jako człowiek z natury skłonny do refleksji zaraz się skrzywił z niesmakiem.
„Słoneczne światło w błękitnej wodzie”. Gratuluję, Robercie Łukiczu, tak banalnego
określenia! Fu! „Chodźcie, bo piękne kwiaty mam, to tylko chwila krótka, do klapy różę
przypiąć wam postara się Aniutka”.
Potrząsnął głową, odganiając przywidzenie. Odwrócił oczy.
Ze schowka, gdzie leżały pięciorublówki dla milicjantów, wyciągnął papierek i podał
dziewczynie przez okno.
- Masz. Nie potrzebuję twoich konwalii. - Odsunął ręką bukiecik.
Akurat wtedy sznur samochodów ruszył do przodu, Robert nacisnął więc na pedał gazu.
Kiedy jechał powoli przez most, ciągle kręcił głową.
Co to było? Cóż to za transformacja, a raczej zakłócenie odbioru, bo przecież dziewczyna
została taka, jaka była? A jeśli naprawdę jest taka ładna, dlaczego od razu nie dostrzegł jej
zjawiskowej urody?
Dziwne, że muzyka prawie ucichła, nie mógł dosłyszeć melodii.
Nagle wzdrygnął się.
Kwiaciarka powiedziała: „Szczęśliwej drogi” - wyraźnie to słyszał. Ale jej wargi się nie
poruszyły, przecież na nie patrzył!
To znaczy, że tak pomyślała? Naprawdę życzyła szczęśliwej drogi nieznajomemu, w
dodatku takiemu, który ją szorstko potraktował? Zdumiewające.
Tymczasem bezwiednie dojechał do końca mostu i ocknął się dopiero, kiedy do celu
jazdy, czyli do pamiętnego zakrętu, została już bardzo niewielka odległość.
Co robisz, idioto? Zawróć!
„Przegapiłeś szczęście” - przemknęła mu przez głowę niespodziewana myśl, absolutnie
irracjonalna, a przez to jeszcze bardziej uderzająca. Robert nie wiedział, jakie to szczęście,
dlaczego je przegapił, ale poczucie straty - ogromnej, nie do odrobienia - dosłownie go
przytłoczyło.
Jakieś dwieście metrów przed zakrętem Darnowski zrobił coś, na co nigdy sobie nie
pozwalał i za co zawsze trąbił z przyganą na innych: po chamsku, przed samym nosem
jadących z naprzeciwka żiguli, zawrócił przez podwójną linię. Tamci oczywiście też na niego
zatrąbili. A co mu tam.
Pędził z powrotem, na drugą stronę rzeki, chociaż był przekonany, że dziewczyny tam już
nie ma. Poszła, zniknęła. Może w ogóle nie istniała.
Akurat wstrzymano ruch w obie strony. Na środku mostu utknęła ciężarówka, szofer
grzebał pod otwartą maską.
A niech to cholera!
Robert wysiadł i stanął na palcach, wypatrując dziewczyny na tamtym brzegu.
Nie zniknęła!
O, tam, jest, to jej nylonowa chustka! Kwiaciarka stała obok sporego dżipa z
przyciemnionymi szybami, podając bukiecik.
Robert omal nie rozpłakał się z ulgi. Jeszcze minuta czy dwie, a znowu zobaczy słońce w
błękitnej wodzie!
Coś nie w porządku z moimi nerwami, pomyślał zirytowany, strącając łzę z policzka.
Trzeba się leczyć.
Maria
Piękne czasy nastają, dobre czasy, myślał Dronow, stukając palcami o kierownicę. Dżip
stał w miejscu, przed mostem utworzył się korek. Kto ma energię i łeb na karku, będzie w
końcu mógł żyć po ludzku. Wszędzie dookoła ludzie się budują, i to przeważnie solidnie,
domy z cegły. Na razie oczywiście nie wygląda to zbyt ładnie. U nas nie potrafią budować z
głową, poprowadzić najpierw porządną drogę, ustawić wagoniki dla robotników. Nie, muszą
nablocić, zapaskudzić wszystko dookoła. Ale to nic, z czasem się nauczą.
Sensej mówi: gdyby przywódcy nie pozwalali od razu na wszystko, ale spokojnie, po
kolei, kraj doszedłby do siebie, ludzie nauczyliby się i pracować, i zarabiać. Taki Teng Siao-
ping w Chinach wie, że najpierw trzeba nakarmić głodnych, stworzyć trwale funkcjonujący
system gospodarczy, a potem dopiero dawać wolność. Głodny obibok nie zasługuje na
swobodę, tylko zgłupieje przez nią. A nasz gensek Garbaty nie może pojąć tej prostej prawdy,
dlatego wszystko idzie w diabły.
Siergiej spytał: a co z demokracją? Iwan Pantelejewicz tylko westchnął. Nie, powiedział,
nie ma na świecie żadnej demokracji. Przeważająca większość ludzi, jeśli nie mąci im się w
łepetynach, jest szczęśliwa, że ktoś nimi rządzi. Tylko rządzący muszą mieć olej w głowie, a
nie sieczkę, jak nasz Miszka. Rządź dobrze ludźmi, a nikt ci złego słowa nie powie, że jesteś
bogatszy od innych i masz więcej praw. To nagroda dla ciebie za to, że nie zabiegasz tylko o
własną korzyść i nie boisz się podejmować ważnych decyzji.
Dronow wiedział, że sam urodził się jako rządzony, ale dzięki Metronomowi
przekwalifikował się na rządzącego.
O tam, po tamtej stronie rzeki, znajduje się miejsce, gdzie szesnastoletni wyrostek Szary
miał zakończyć swój nędzny żywot, a zamiast tego narodził się na nowo.
Nie bez powodu serce wystukuje: toko tak, toko tak.
Wzdłuż rzędu samochodów powoli szła smukła dziewczyna w żółtej chustce. Że powoli,
to normalne: kiedy Siergiej jest w Rytmie, wszystko dokoła jest spowolnione, ale dziewczyna
poruszała się jakoś niezwykle pięknie, miękko. W ręku trzymała konwalie.
Zauważyła, że Siergiej się na nią gapi, podeszła, uśmiechnęła się, a on - osłupiał.
Przywykł do ładnych dziewuch, ale aktorki i modelki, z którymi się zazwyczaj zadawał,
były zwykłymi czupiradłami przy tej królewnie. W dodatku nieznajoma zamaszystym gestem
zdjęła z głowy chustkę. Na ramiona niespiesznymi falami spłynęły włosy miodowego koloru,
a nad nimi - słowo honoru - zalśniła złocista aureola!
Rytm wyłączył się tak samo niespodziewanie, jak przedtem się włączył.
To tak, to tak, stukało zaczarowane serce.
Siergiej wychylił się z okna.
- Jak ci na imię?
Milczała. Już się nie uśmiechała, patrzyła na niego badawczo i poważnie. Oczy miała
olbrzymie, zielonkawe. Takiej barwy nigdy nie widział.
Dlaczego nie odpowiada - pomyślał.
Nagle zrozumiał. Nie, poczuł.
Powinien sam odgadnąć jej imię, to bardzo ważne!
Jak nie odgadnę, to będzie koniec. Ale koniec czego, sam nie wiedział.
Myśl była dziwaczna, nawet idiotyczna, a Dronow jednak nie miał żadnych wątpliwości.
Strasznie zdenerwowany zapytał:
- Maria?
Dziewczyna skinęła głową. Zgadł!
- Pojedziesz? Ze mną? - zapytał nieśmiało, bo teraz to była najważniejsza sprawa.
Milczała, wciąż patrząc mu w oczy.
Nie pojedzie, pomyślał z rezygnacją. Taka królewna, a tu chuj wie z kim, chuj wie
dokąd...
Ale dziewczyna imieniem Maria nagle skinęła głową. Nie kokieteryjnie, nie radośnie,
tylko ze smutkiem. Czy raczej - też z rezygnacją.
Dronow zerwał się, o mało nie runął z wysokiego stopnia; ledwie utrzymał się na nogach.
Obszedł dżipa wokoło, przy czym jeszcze dwukrotnie się potknął, bo nie odwracał oczu od
Marii. Otworzył drzwi. Chciał dziewczynę chwycić za rękę, ale się powstrzymał.
- Wsiadaj.
Weszła na stopień, chwilę się wahała, więc Siergiej ostrożnie podtrzymał ją za szczupły
łokieć.
To lekkie dotknięcie spowodowało, że utajony Metronom ocknął się i przeskoczył na
drobne „toko tak”.
Maria sadowiła się w fotelu nieskończenie długo, więc Dronow strasznie się denerwował,
myśląc, czy aby dziewczyna się nie wycofa.
Za to kiedy znów usiadł za kółkiem, zawrócił i nacisnął gaz, zostawił za samochodem
tylko sinawy obłoczek dymu.
Rozdział dziewiąty
Słowo z książek
Siergiej pędził z szaloną prędkością, ale patrzył tylko na Marię. Omal nie wpadł przez to do
rowu na zakręcie; ledwo zdążył zapanować nad kierownicą. Okropnie się przestraszył - o nią,
nie o siebie. Każda inna narobiłaby pisku po takim szalonym zygzaku, ale ta nie wydała z
siebie żadnego dźwięku. Nie odwróciła nawet głowy, patrzyła prosto przed siebie.
Dlaczego ciągle milczy? Żeby powiedziała choć słowo!
Teraz spoglądał na szosę, jechał ostrożnie, osiemdziesiątką, a ponieważ Rytm działał,
wydawało mu się, że dżip ledwie pełznie.
Starając się mówić powoli i wyraźnie, zapytał:
- Gdzie mieszkasz, Masza? W Łyczkowie?
Tak nazywała się wieś, w której pobliżu Maria sprzedawała kwiaty.
Milczała, jak gdyby nie słyszała jego słów.
Spróbował jeszcze raz:
- Marusiu, ile masz lat? Mieszkasz z rodzicami czy...
Głos mu zadrżał. O tym „czy”, że ma męża czy kogoś tam, wolał nie myśleć.
Znowu nie zaszczyciła go odpowiedzią. Jakby nie słyszała.
Siergiej pomyślał: może nie podoba jej się, że tak do niej mówię - Masza, Marusia?
Zrobił trzecią próbę:
- No, powiedz, Mario, mieszkasz z kimś?
Dopiero wtedy na niego spojrzała, a on zrozumiał: tak, trzeba się do niej zwracać pełnym
imieniem - Maria.
Ale ust mimo wszystko nie otworzyła, pokazała tylko palec, z różowym, nierówno
obciętym paznokciem.
- Sama?
Kiwnęła głową.
- Co to, jesteś niemową? - zrozumiał w końcu Dronow.
Spytał niezręcznie, niedelikatnie. Ale Maria się nie obraziła, tylko łagodnie się
uśmiechnęła. Lekko pochyliła głowę (czy to odpowiadając „tak”, czy też wyrażając coś
innego tym gestem) i znowu zaczęła obserwować drogę.
No i dobrze, że niemowa, powiedział sobie w duchu Siergiej. Na pewno dlatego jest taka
wyjątkowa. Przecież nie zwyczajnie ładna, tylko właśnie wyjątkowa. Gdyby nie była niema,
toby teraz coś paplała, psując całe wrażenie.
- Słuchaj, Maria, chciałabyś pomieszkać u mnie? - powiedział to, jakby rzucał się w
przepaść. No i zapomniał, że normalny człowiek jego szybkiej mowy po prostu nie rozumie. -
Nie, nie myśl sobie nic takiego, po prostu pomieszkać. Mam duży dom w Żuczyłowce. I
mieszkam sam.
Znowu zwróciła się ku niemu i popatrzyła na niego przeciągle, jak wtedy.
A on bał się odwrócić głowę, ledwie żywy trzymał kierownicę. Nerwy spowodowały, że
wyprzedził na trzeciego, tuż przed nosem jadącej z naprzeciwka ciężarówki, i omal na nią nie
wpadł.
Za to kiedy Maria powoli, w zadumie, kiwnęła głową, i to niejeden raz, był po prostu
wniebowzięty.
Poczucie szczęścia, a zarazem zwolnienie Metronomu sprawiły, że zaczął gadać bez
sensu:
- No i bardzo dobrze. Nie pożałujesz. Jeszcze nie wiesz, kim jestem. Jestem Siergiej
Dronow. Słyszałaś o takim?
Pokręciła głową i z zakłopotaniem podniosła brwi.
- Coś ty? - zdumiał się. - W telewizji o mnie film leciał wiele razy. Nazywa się Lot
sokoła. I w wiadomościach. Jestem dwudziestoczterokrotnym mistrzem świata, zdobywcą
rekordów...
Wtedy parsknęła dziewczęcym śmiechem, zasłaniając usta dłonią, i Dronow się zamknął,
poczerwieniał. Cholera wie, dlaczego zaczęła chichotać. Dobrze jeszcze, jeśli miało to
znaczyć „no, ale bujać to ty potrafisz” - to się da naprawić. Ale najwyraźniej nie był to śmiech
niedowierzania, tylko jakiś taki... No, jakby smarkacz przechwalał się swoimi zabawkami czy
papierkami od cukierków, a dorosłego to rozbawiło. Taki to był śmiech.
Siergiej się rozzłościł, nawymyślał sobie samemu: no, czego się krygujesz, baranie, co ją
tak obskakujesz? Zwyczajna moskiewska dziewuszka, po prostu bardzo ładna. No dobra,
poprawił się, może nie zwyczajna, tylko wyjątkowa, niech będzie. Drugiej takiej może nie ma
na całym świecie - ani w Ameryce, ani w Azji, nigdzie. Ale mimo wszystko kobieta. Cóż to
on, nie zna babskich sztuczek? Jak jesteś dorosły facet, to zachowuj się rzeczywiście jak
dorosły, jak facet.
- Trzeba by cię ubrać - powiedział, patrząc na jej płaszczyk i bawełniane pończochy. - No
i w ogóle... Makijażyk, manikiur, pedikiur. Co, masz coś naprzeciwko?
Chciałby zobaczyć taką dziewczynę, która by miała coś naprzeciwko.
Maria w pierwszej chwili jakby nie zrozumiała; lekko zmarszczyła czoło. Potem
potrząsnęła kosmykiem włosów i energicznie przytaknęła.
No właśnie - dziewczyna jak dziewczyna, ulżyło Siergiejowi. Nawet, jak się okazuje,
potrafi się też normalnie uśmiechać, a na nasadzie nosa ma, dopiero teraz zauważył,
bladozłote plamki piegów. No, też coś - piegi... Ale to odkrycie sprawiło, że serce omal
znowu nie przeskoczyło na Rytm, ale się rozmyśliło, zadrżało tylko i znowu szybko wróciło
do stanu poprzedniego. Pewnie właśnie to nazywa się „czułością” - przyszło na myśl
Dronowowi słowo, którego w życiu nie używał i o którym zawsze myślał, że istnieje tylko w
książkach.
Kopciuszek i królewicz
Skoro tak, to Siergiej pojechał nie do Żuczyłowki, tylko najpierw na prospekt Kalinina,
do Centrum Urody.
Dyrektor niedawno dostał działkę letniskową, więc przyjął Dronowa z otwartymi
ramionami. Ucałował dłoń jego towarzyszki, na jej wyjątkową powierzchowność nie zwrócił
uwagi (w pracy kobieca uroda na pewno już mu się opatrzyła) i od razu zaczął wypytywać,
czy nie można by dostać cegły sylikatowej i tłucznia, przez Andrieja Wieniaminowicza, czyli
Müllera.
- Widział pan? - przerwał Siergiej, wskazując Marię. - Dziewczyna prosto z ekspedycji,
przyjechała w tym, co miała. Geolog, dwa miesiące w tajdze. Z zimna straciła nawet głos. A
wieczorem mamy przyjęcie w ambasadzie włoskiej. Proszę, niech pan ją obsłuży według
pełnego programu. Różne tam maseczki, masaż, paznokietki - no, sam pan wie. Kosmetyki,
oczywiście, nie żadne tam polskie, tylko francuskie...
Dyrektor podjął temat:
- Dla pana, Siergieju Iwanowiczu, wyjmę z sejfu prawdziwego Lancóme’a, dopiero co
dostałem komplet z nowej kolekcji. A co do włosów, proszę się nie niepokoić, zadzwonię do
Albiny Pietrowny, do „Czarodziejki”. Tam dzisiaj jest Pierre, niech mu zabierze któregoś z
klientów. Proszę wrócić przed szóstą, nie pozna pan swojej przyjaciółki. To jak będzie z tą
cegłą i tłuczniem?
- Nie ma sprawy.
Z prospektu Kalinina Siergiej popędził po delikatesy z rozdzielnika KC, potem szybko na
rynek Centralny, stamtąd do Wandy, czarodziejki w dziedzinie ciuchów - u niej wydał cztery i
pół bańki. Mieszkanie Wandy wyglądało jak magazyn - pudełka z obuwiem sięgały sufitu,
szafy pękały od szmatek, szuflady od różnych rajstop, szali itepe, diabeł się w tym nie
rozezna. Trzeba było zadzwonić do Centrum Urody, żeby Marii zmierzono obwód talii,
bioder, podano rozmiar obuwia. Wybrał najlepsze rzeczy, według swego gustu.
No i tuż przed szóstą podążył na Kalinina.
Ale niepotrzebnie się tak śpieszył, bo wokół Marii uwijał się jeszcze wielki fryzjer Pierre.
Setkę weźmie, co najmniej. A niech tam.
Siergiej przekazał asystentce torby i pudło z obuwiem. Usiadł w fotelu i czekał.
Zdenerwowany, przeglądał „Burdę”.
Maria wyszła za kwadrans siódma. Wyglądała tak, że Dronowowi żurnal wypadł z rąk na
podłogę.
Nie, nie była piękniejsza, bo nie mogła być. Ale z usmolonego Kopciuszka zmieniła się w
taką laskę, że choćby się z nią człowiek pokazał na najbardziej odlotowym wernisażu, i tak
zostałaby królową. Nie na darmo Siergiej wydał tyle kasy na gipiurową bluzkę, przez którą
przeświecał liliowy stanik, na skórzaną minispódniczkę, na zamszowe botki powyżej kolan i
czerwone siatkowe rajstopy.
Maria z ciekawością przeglądała się w lustrze, mrugając przyklejonymi rzęsami - to tak
się obróci, to siak. Pociągnęła się za włosy, potargane tak, jakby nocowała na sianie.
Zachichotała.
- Mademoiselle, proszę nie dotykać fryzury - spłoszył się Pierre, z dumą oglądając swoje
dzieło. - To delikatna konstrukcja. I po ulicach proszę nie chodzić. Do samochodu, z
samochodu, i tyle.
Niedbałym gestem wziął od Dronowa banknot.
- Merci. Może pan zabrać swoją gadulską. Ani słowa przez bitą godzinę. Po raz pierwszy
widzę taką klientkę. Oczywiście, do tej fryzury lepiej pasowałaby czarna suknia koktajlowa i
klapki na obcasie. A to już całkiem nie pasuje. - Pierre, krzywiąc się, wskazał na czerwone
rajstopy.
Marię jego słowa najwyraźniej zaniepokoiły. Znowu spojrzała do lustra, potem na
Dronowa. Jakże lubił u kobiet to spojrzenie pełne wątpliwości!
Podniósł kciuk do góry i zamknął oczy. Roześmiała się.
- Nie szkodzi, sama potem zobaczy, co jej się spodoba. Ma wybór.
Co prawda, to prawda - całe tylne siedzenie dżipa zawalone było pudłami, torbami i
pakunkami.
Zanim Dronow zabrał Marię, zdążył jeszcze skoczyć do „Pragi”, zarezerwował stolik na
dwie osoby, z widokiem na plac Arbacki, ale teraz pomyślał: po jakiego grzyba „Praga”? Do
domu i żeby nikogo więcej nie było. Tylko my sami, we dwoje.
O miłości
Ledwie Maria wsiadła do samochodu, od razu zasnęła. Na pewno z nadmiaru wrażeń.
Dronow prowadził dżipa bardzo spokojnie, tak jak nigdy. Nie zjeżdżał na lewy pas, nawet
nikogo nie wyprzedził. Serce nie wskakiwało w Rytm, ale kołatało się na samej jego granicy.
Na światłach patrzył na dziewczynę, nie odrywając oczu, i ciągle nie mógł się napatrzyć.
Odrzuciła głowę do tyłu, otworzyła usta; między cienkimi, bladoróżowymi wargami
błyszczały wilgotne zęby, na szyi pulsowała błękitna żyłka.
Tak sobie marzył: oby nie obudziła się aż do samego domu, usnęła mocno, mocno.
Żebym mógł przenieść ją przez próg.
I tak się stało!
Nacisnął guzik pilota, brama bezszelestnie się rozsunęła. Żwir na podwórzu zaskrzypiał
trochę, ale cicho. Drzwi się otworzyły, prawie nie zgrzytając, i pozostały otwarte. Drugie też
nie zawiodły.
Tracąc nieomal dech od owego książkowego uczucia, Siergiej ostrożnie wziął Marię na
ręce. Ta, nie budząc się, objęła go za szyję i cmoknęła ustami jak dziecko. Czterdzieści kilo,
Boże kochany. Płatek śniegu.
Stąpając na palcach, zaniósł ją do sypialni; nie do swojej, ale bocznej, gdzie nocowała
matka, gdy przyjeżdżała w odwiedziny.
Położył dziewczynę na łóżku, zdjął jej leciutkie pantofelki. Przykrył ją pledem.
Rozpalił ogień w kominku, postarał się, żeby stół ładnie wyglądał: świece w srebrnym
lichtarzu, róże z rynku, butelka „Złotego Szampana”. Porozkładał sztućce, ułożył na talerzach
delikatesowe specjały z rozdzielnika KC. Kilka razy podszedł i zajrzał przez szparę w
drzwiach. Stojąc nieruchomo, przyglądał się rozsypanym na poduszce lokom - ze sturublowej
fryzury zostało niewiele (a do diabła z nią). Na zwieszające się z łóżka nagie ramię starał się
nie patrzeć, bo Metronom nie wytrzymywał.
O tym, co nastąpi po kolacji, bał się myśleć. Przecież była jak dziecko. Ale tylko z
wyglądu, bo w rzeczywistości to kobieta, najprawdziwsza z kobiet, do czego jak do czego, ale
do tych spraw Siergiej miał nosa. Małolat nie znosił, po prostu nie cierpiał, chociaż wieszały
się na nim dosłownie jak winogrona. Jedna wielbicielka w Czelabińsku czy też w
Swierdłowsku wlazła nawet przez balkon do jego pokoju hotelowego. Wymalowana, włosy
farbowane, cyce po parę kilo każdy, a miała najwyżej szesnaście lat - zdradził ją szczenięcy
zapach. „Najpierw trzeba dorosnąć” - powiedział Siergiej i wrzeszczącej dziewczynie kazał
wrócić tą samą drogą, którą weszła, przez balkon.
Ale Maria pachniała jak trzeba. Oj, jak pachniała...
Tylko że była bardzo delikatna, bał się, że ją uszkodzi. Była taka jak te jej konwalie. Jak
kielich z cienkiego szkła. Jak złota rybka w akwarium.
* * *
Nie śmiał jej budzić. Wyszła z sypialni sama, dosyć szybko, a może to czas tak prędko
mu zleciał.
Zobaczyła stół, rozpromieniła się - doceniła starania Dronowa. Skosztowała i
czerwonego kawioru, i czarnego, spróbowała krabów, fińskiego salami, ananasowi zaś, nim
wzięła kawałek, długo się przyglądała. Może nigdy nie widziała takiego owocu.
Siergiej siedział, jak idiota, z butelką szampana, której w żaden sposób nie mógł
otworzyć, tak trzęsły mu się ręce. Kiedy rozlewał wino do kieliszków, wylał połowę trunku.
Wtedy podniosła na niego oczy, spojrzała pytająco.
- Kocham cię - ochryple wyrzekł Dronow słowa, jakich nikomu nigdy nie mówił i nie
spodziewał się, że kiedykolwiek je wypowie. A przecież tyle razy klarował zakochanym w
nim babom: w tej sprawie słowa nie zdadzą się na nic.
Maria kiwnęła głową, uśmiechnęła się. Zrozumiał to tak: no cóż, dziękuję.
Podszedł, niepewnie wyciągnął do niej ręce, gotów cofnąć je przy najmniejszej oznace
niezadowolenia czy bojaźni.
Ale ona podniosła się ku niemu, zamknęła oczy i wyciągnęła stulone wargi.
Wszystko szło świetnie, po prostu cudownie.
Spokojnie, spokojnie, przykazał Siergiej sercu. Nie wariuj, to szczególny przypadek.
Ostrożnie wziął Marię na ręce. Teraz, kiedy nie spała, wydało mu się, że w ogóle nic nie
waży.
U siebie w sypialni miał już zawczasu pościelone łóżko - olbrzymie, z rumuńskiego
kompletu w stylu Ludwika XVI, białe ze złotymi ozdóbkami.
Ale nie starczyło mu opanowania. Doniósł ją płynnie, ułożył ostrożnie, kiedy jednak
zaczął dziewczynę rozbierać, nie wytrzymał. Załomotało serce, wybuchł Metronom, i więcej
Siergiej już nic nie słyszał, tylko „toko tak, toko tak, toko tak!”.
Wszystko poszło znakomicie. Jeszcze lepiej niż zazwyczaj. Inne kobiety jak gdyby
ustępowały jego rytmowi, a ta - jedyna z nich wszystkich - sama go podjęła, z taką samą
szybkością jak Siergiej. A może nawet z jeszcze bardziej zawrotną. Po raz pierwszy poczuł, że
otrzymał nie mniej, niż ofiarował.
Tylko jedno niemile go dotknęło. Jakoś nie miał wątpliwości, że jest niewinna, że nie
miała nikogo przed nim.
Długo zbierał się na odwagę. Już odetchnął, wrócił do zwykłego rytmu. Głaskał ją po
ramieniu, wzdychał. W końcu wykrztusił:
- Nie jestem twoim pierwszym...
Ona roześmiała się bezdźwięcznie, pokręciła głową i pokazała mu palec. „Tak,
pierwszym”. A może: „Ty jesteś moim jedynym”. Tym samym palcem połaskotała go w
czubek nosa. A Dronow też się roześmiał. Po prostu musiał jej uwierzyć.
Szczęśliwy Dronow
Zaczęło się szczęśliwe życie.
Rankiem budził się pierwszy i oparty na łokciu patrzył na nią, śpiącą - nigdy mu się to
nie znudziło.
A serce, przeczuwając, już niecierpliwie się rozpędzało, podprowadzając go pod Rytm.
Kochali się zawsze długo - tak mu się w każdym razie wydawało. Rozłączali się mokrzy
od potu, ale zegar pokazywał, że wszystko trwało nie więcej niż pięć minut. To powodował
czterokrotnie szybszy upływ czasu. Może „toko tak” było nawet szybsze niż cztery razy, nikt
przecież w takich chwilach nie mierzył Siergiejowi pulsu.
No, a jeśli trzeba było z rana trochę wcześniej wyjechać w sprawach Fundacji, Dronow
wstawał po cichutku i do wieczora nosił w sobie niezaspokojony głód, gromadził energię, i to
też było szczęście.
W dzień przez cały czas był w rozjazdach, uganiał się po rejonie: po obiektach, do
komitetu, jednego, drugiego, do biur obwodowych, w których zawsze miał jakiegoś
znajomego od interesów, czyli, jak teraz mówiono, „biznes partnera”.
Nie wiedział, czym Maria zajmowała się w ciągu dnia; przez telefon nie mógł z nią
rozmawiać, a wieczorem też mu przecież nic nie powie. Próbował ją wypytywać, ale
rozmowy nie były długie.
- Czytałaś książkę?
Kręci głową.
- Oglądałaś telewizję?
Też kręci (chociaż w domu są aż trzy telewizory, i wszystkie japońskie).
- A wideo?
To samo.
Zajmuje się kwiatami, stwierdził Siergiej, kiedy zauważył, że ogród zrobił się ładniejszy i
bujniejszy. Lubił zieleń, a w pokojach było do licha i trochę roślin w doniczkach i
skrzynkach; tylko kiedyś źle się przyjmowały, schły, a teraz tak się rozrosły, że dom zaczął
przypominać oranżerię.
Zrobiło się też czysto. Kobieta z sąsiedztwa, która przychodziła sprzątać, powiedziała, że
więcej nie przyjdzie, bo nie ma po co. Ani okruszyny, ani odrobiny kurzu.
A jednak, jeśli nawet Siergiej wracał wcześnie albo udawało się mu skoczyć do domu w
połowie dnia, nigdy nie zastał Marii z konewką albo odkurzaczem w ręku. Kiedykolwiek
wszedł, zawsze była w tym samym miejscu, jak kotka: siedziała w salonie, w głębokim fotelu,
i przeglądała najnowsze żurnale. Przywoził je tonami, wszystkie jak leci. A zanim Maria
podniosła głowę i zauważyła, że Siergiej na nią patrzy, miała wyraz twarzy małej
dziewczynki, która ujrzała coś niezwykłego: oczy szeroko otwarte, usta na wpół rozchylone,
języczek przesuwa się po wargach. Na świecie nie ma z pewnością nic piękniejszego niż ten
obraz. Wieczorny zmierzch, cisza, ma człowiek własny dom i swoją własną, siedzącą z
podkulonymi nogami w fotelu kobietę, na którą pada łagodne światło lampy.
Szorstka nieco dusza Dronowa z trudem przywykała do czułości, jego myśli więc w owej
bezcennej chwili były nie łagodne, ale przeciwnie, gwałtowne: no, niech kto tylko spróbuje
tknąć ją palcem albo choćby spojrzeniem. Siergiej zgrzytał wtedy zębami, wyobrażając sobie,
co zrobi z takim śmierdzielem.
W jego nowym szczęśliwym życiu wieczór był najlepszą porą dnia. Siergieja czekało
wówczas jeszcze tyle rzeczy - i kolacja we dwoje, i wspólne milczenie przed kominkiem, i
oczywiście miłość, nasłuchiwanie, aż ona zacznie równo oddychać; wreszcie pozostawało mu
tylko uśmiechnąć się i zasnąć samemu.
Za to dni bardzo nie lubił. Robił wszystko, czego od niego wymagano, ale nie żył tym,
zaledwie to znosił, i co chwila spoglądał na zegarek. Okazało się, że życie też ma dwa rytmy -
powolny, kiedy nie ma Marii, i przyśpieszony, kiedy jest.
To, że była niemową, wcale mu nie przeszkadzało, nawet przeciwnie. W dwudziestym
roku życia, gdy Siergiej wypróbował już sto czy dwieście bab, dokonał odkrycia: twoja
prawdziwa kobieta to ta, przy której słowa nie są potrzebne. Słowa mogłyby tu co najwyżej
zaszkodzić.
Szkoda tylko, że nie miał możliwości zapytać jej, czego by chciała. To po prostu męka i
skaranie boskie: forsy jak lodu, możliwości prawie nieograniczone, a jak chce dać ukochanej
prezent - to ma problem. Kwiaty jej oczywiście przywoził, codziennie, ale raczej z
przyzwyczajenia. W ogrodzie były i róże, i tulipany, i lilie - czego dusza zapragnie. Próbował
pokazywać palcem ilustracje w jej ulubionych pismach. Pokaż, co ci mam kupić. Maria tylko
się śmiała, kręciła głową. Zdaje się, że lubiła oglądać nie modne szmatki, tylko ładne i ładnie
ubrane modelki.
Ale z czasem Dronow nauczył się odgadywać jej życzenia, to było o wiele milsze. Na
przykład zauważył, że Maria marszczy brwi za każdym razem, kiedy popatrzy na palisadę
wokół domu - czterometrowy parkan. Domyślił się. Zmienił parkan na ażurową kutą kratę,
wybulił trzydzieści tysięcy, ale chłopaki się postarali, postawili nowe ogrodzenie w trzy dni.
Marii się spodobało, teraz, patrząc na podwórze, uśmiechała się, a ogród też od razu zrobił się
jasny, radosny.
Kiedy we dwójkę siedzieli przy kominku, słuchając, jak trzaska ogień w palenisku,
Siergiejowi wydawało się, że rozmawiają właśnie o czymś istotnym, ważnym, czego nie
sposób wyrazić zwykłymi słowami. W sercu czuł niepokój, ale zarazem błogość. Coś w nim
drgało, napinało się, jak gdyby duszę ciągnęło w dwie różne strony, i to mocno, prawie ją
rozrywając. Kiedyś Dronow się domyślił. To jego dzienne i nocne życie nie chcą już być
dłużej ze sobą. Dlatego, że Müllera, przewałów i przekrętów, chciwych gąb urzędasów nic nie
łączy z Marią, kiedy tak siedzi w fotelu, patrzy na ogień, a jego odblaski czynią jej twarz na
wpół przezroczystą.
Problem na produkcji
A w życiu dziennym, co tu kryć, zdarzały się rzeczy najrozmaitsze, w tym także i
straszne.
A już to, co zdarzyło się w pierwszym tygodniu nowego, szczęśliwego życia Dronowa, to
była prawdziwa masakra.
Bardzo długo ciągnął się syf z leśną działką, należącą do domu wypoczynkowego
„Swoboda”. Na górze Sensej już załatwił przekazanie ziemi, w rejonie dawno dali zgodę, ale
dyrektor okazał się upartym mułem i za nic nie chciał ustąpić. Müller podchodził do niego i
tak, i owak - a ten nic, uparł się i już. No więc poprosił o pomoc Senseja, niby żeby okazać
szacunek weteranowi. Weteranowi. Bo ten baran wysłał już nawet zawiadomienie do
prokuratury.
Dobra. Umówili się na spotkanie w kawiarni „Na Wodzie”, którą ochraniał jeden z
chłopaków Müllera.
Wszystko grzecznie i z kulturą: tabliczka „Obsługa specjalna”, żadnych obcych, stół
nakryty na trzy osoby. Ale bez kelnerów, żeby dyrektor nie scykał się świadków. Tylko w
kącie, przy osobnym stoliku siedział ochroniarz Müllera, Fieduł (od nazwiska Fiedułow czy
Fiedulin, jakoś tak, Siergiej nie pamiętał dokładnie). Od jakiegoś czasu Müller się bez niego
nie ruszał, nadepnął na odcisk wielu ludziom, w tym także poważnym, więc nie zawadziło
być ostrożnym. Fieduł był żołnierzem specnazu, afgańskim weteranem. Strach człowieka
przejmował, jak się popatrzyło na jego gębę.
A zatem Müller urabiał dyrektora nazwiskiem Wasiljew, Fieduł siedział przy nietkniętej
szklance wody mineralnej, a Siergiej, chociaż niby uczestniczył w rozmowie, ale głównie
uśmiechając się i przytakując, tak naprawdę myślał o Marii, o tym, że za dwie godziny znowu
ją zobaczy.
I tak się rozmarzył, że przegapił moment, od którego sprawa zaczęła się sypać. Niby
nawet słyszał, że tamci zaczęli mówić podniesionymi głosami, ale włączył się za późno,
dopiero kiedy Wasiljew walnął dłonią w stół. Gęba czerwona, oczy błyszczące. Facet był
przysadzisty, już niemłody, siwy nawet, i mówił basem.
- Mielnikow, ty mnie nie próbuj straszyć! Jestem pułkownikiem Armii Radzieckiej, w
Wietnamie nie bałem się napalmu, to ciebie, gnojku zaczesany, tym bardziej się nie
przestraszę!
A naprawdę winę ponosił tu Siergiej - nie włączył się w porę, nie zorientował, czemu
dziadyga jest taki wkurwiony. Najpewniej chodziło o córkę. Müller po drodze mówił: „A jak
nie weźmie kasy, to go przycisnę przez dziewczynkę. Późno mu się córka urodziła, to ma
hopla na jej punkcie”. Na pewno przycisnął, idiota.
Ale i Wasiljew nie powinien był mówić o zaczesywaniu. Müller bardzo się denerwował,
jak mu przypominali o łysince; niedawno wywalił pięć tauzenów na przeszczep. Nie
pomogło.
Zrobił się cały blady, przechylił się przez stół, i łaps starego za krawat. A ręce miał silne,
czarny pas w karate. Dyrektor zachrypiał, rękami zaczął macać po stole, na ślepo.
- Koniec, obrzydłeś mi, kundlu! Jutro wycofasz swoje zawiadomienie z prokuratury. A
jak nie wycofasz, to moi ludzie złapią po szkole twoją Ludkę i przelecą sztafetą. Masz to u
mnie jak w banku! - pienił się Müller.
Siergiej widział, że ręka Wasiljewa natrafiła na nóż i zacisnęła się na rękojeści. Ale Rytm
się nie włączył, więc Dronow zdążył tylko krzyknąć:
- Müller!
A dziad już się zamachnął i jak nic wsadziłby tępe żelazo Müllerowi w szyję czy gdzie
tam, ale wtedy Fieduł walnął ze swojego makarowa - i dyrektorowi tylko łepetyna się
zakołysała. Czerwone bryzgi na obrus, na półmisek z sandaczem w galarecie.
Müllerowi szczęka opadła. Rozluźnił ręce i Wasiljew bez krzyku, bez jęku runął razem z
krzesłem na podłogę.
Akurat wtedy zastukało Siergiejowe „toko tak”, ale za późno.
- Coś narobił, pokrako! - krzyknął, nie wiadomo, czy do Müllera, czy do Fieduła, sam
tego nie wiedział.
- Cooooo? - zaśpiewał Müller, zakłopotany, bo nic nie zrozumiał. - Odbiiiiłooo miiii,
Sieeeriooogaaa. Chuuuj z niiim, zaaaraaz mu skrzyyynkeee piiiiwaaa przyyywiąąążeeemy i
do rzeeekiii.
A tuż pod tarasem płynie Istra, dlatego właśnie lokal nazywa się „Na Wodzie”.
- Jaką skrzynkę, bydlaku? - wydarł się Dronow, którego wściekłość ogarnęła, kiedy
pomyślał, że tego, co się stało, już nie da się odwrócić. - To członek biura komitetu
rejonowego! Kierowca czeka na niego w bryce! Jego też chcesz do rzeki? Wołgę też?
- Cooo? - Müller znowu nie zajarzył.
Siergiej złapał go wtedy za kołnierz i rrryz gębą w zakrwawioną rybę, tak że kolesiowi z
nosa pociekło i dodało barwy galarecie.
- Ręeeceeee wooon! - zaryczał wtedy Fieduł, podnosząc się, i znowu sięgnął pod pachę.
Ale gdzie tam specnazowiec mógł się mierzyć z Dronowem, gdy ten był w Rytmie!
W dwóch skokach Siergiej znalazł się na drugim końcu pokoju i zanim Fieduł zdążył
wyciągnąć spluwę z kabury, przylutował mu z całej siły. Tamten walnął o belkę, aż chrupnęło
paskudnie, osunął się i ucichł.
„Toko tak” od razu się wyłączyło.
- Sierioga, ja go przegonię precz - wybełkotał Müller, strącając z twarzy zieloną natkę
pietruszki. - A jak chcesz, to w ogóle dam mu w czapę. Na ciebie nie miał prawa otwierać
dzioba...
Podszedł do nieruchomego ochroniarza, kopnął go - i nagle przysiadł w kucki.
- Sierioga, tyś go przecież... załatwił na cacy. Nie oddycha.
Zabiłem człowieka, powiedział sobie w duchu Siergiej, i nie poczuł nic oprócz smutku.
Maria, Maria! Müller zaczął się miotać bezradnie.
- Kurwa, co tu teraz robić? Dwa trupy!
- Poczekaj - rozkazał mu Dronow i zaczął wydzwaniać do Senseja. W nim teraz cała
nadzieja.
Bogu dzięki, zastał go w domu.
- Co ty mi gadasz jakimiś rebusami? - przerwał mu Iwan Pantelejewicz, kiedy go już
posłuchał przez minutę czy dwie. - Mów otwartym tekstem, mnie nie ma kto podsłuchiwać.
No więc Siergiej powiedział otwarcie, co i jak.
Sensej gwizdnął.
- Oj, chłopcy, pionierzy tak nie postępują.
I umilkł.
Dronow czekał z zapartym tchem.
- Kierowca słyszał wystrzał? - spytał powoli Iwan Pantelejewicz.
- Kierowca słyszał? Sprawdź! - Siergiej machnął ręką na Müllera.
Ten podszedł do okna. W odległości trzydziestu metrów pod latarnią stała wołga
Wasiljewa.
- Chyba nie, są pakiety szybowe, niemieckie... Na pewno nie. Siedzi tam i kiwa głową,
pewnie włączył muzę.
- Nie słyszał - zameldował Siergiej do słuchawki.
- No to zrób tak. Niech ten twój bandzior odeśle kierowcę, że niby my już później sami
dyrektora odwieziemy. Potem niech wsadzi do swojej bryki zwłoki ochroniarza, za kółko.
Obok dyrektora. Tam niedaleko jest most, tak?
- Tak.
- Nocą, kiedy nikogo nie będzie na drodze, niech zepchnie brykę z mostu do rzeki. Stop.
Kula w głowie?
- Kula w głowie? - przeadresował Siergiej pytanie do Müllera.
Tamten przysiadł, z obrzydzeniem podniósł głowę Wasiljewa.
- Nie, przeszła na wylot.
Dronow powtórzył:
- Nie, na wylot. Ale przecież ekspertyza...
- To nie twój problem! - Po raz pierwszy w głosie Senseja zadźwięczał metal. - Ty,
Sieriożka, już pokazałeś swoje zdolności intelektualne. Teraz odpocznij. Żadnej ekspertyzy
nie będzie. Zwyczajny wypadek. I już. Spadaj stamtąd. I to szybko. Müller sam sobie poradzi,
a ty nie masz co ryzykować. Do domu, dalej. Przyjadę do ciebie.
I upiekło się. Śledztwo oczywiście było, ale zwykłe, takie jak przy wypadku. Z leśną
działką też wszystko udało się załatwić. Ale tego wieczoru Dronowowi oberwało się od
Senseja za wszystkie czasy.
- Nie będę ci prawił morałów. Zapytam o jedno: Jak mogłeś do tego dopuścić? Ten twój
faszysta to drań i łajdak, dlatego go trzymamy. Ale ty? Ty? W co się wpakowałeś?! A gdzie
twój sławetny refleks, gdzie miałeś mózg?
Mięśnie grały na kamiennym obliczu Iwana Pantelejewicza. Siergiej słuchał ze
spuszczoną głową, bo nic nie miał na swoje usprawiedliwienie.
- Uważaj, Sierioża, jeśli mnie rozczarujesz, to raz i na zawsze.
Powiedział to takim tonem, że Dronowowi ciarki przeszły po grzbiecie.
Iwan Pantelejewicz zrozumiał, że to wystarczy. Zmienił ton.
- A cóż to za interesująca osoba zameldowała się u ciebie? W kapciach chodzi, w
szlafroku. Chyba nie twój typ? - spytał wesoło.
Siergiej nie przedstawił mu Marii, nie był to właściwy moment; sama wyjrzała do
przedpokoju, żeby popatrzeć, kto przyjechał o tak późnej porze. Iwan Pantelejewicz
pozdrowił ją, ona kiwnęła głową - ot, i cała znajomość.
- Dlaczego nie mój? - nachmurzył się Siergiej.
- Bo ty lubisz figurne, z cukierkowym pyszczkiem, a ta chuda okropnie. Gdzie ją
namierzyłeś?
- W Łyczkowie - odrzekł Dronow niechętnie, urażony takim lekceważeniem Marii.
- Kiedy?
- W zeszły czwartek, a co?
- A nic. Wiesz chociaż coś o niej?
- To, co mnie interesuje, wiem.
Po głosie Sensej poznał, że nie ma co przeciągać struny.
- Dobra, nie warcz na mnie. Rozumiem cię. Jest w niej jakiś pieprzyk. Oczy ma ładne.
I zaśpiewał „O, oczy piwne, oczy dziwne...”.
Siergiej burknął:
- Jakie znowu piwne?
- A jakie mają być? - zdziwił się Iwan Pantelejewicz. - Właśnie piwne, z aksamitnym
odcieniem. Ej, mistrzu, zabujałeś się nie na żarty. Pierwszy raz cię takiego widzę. Może
myślisz o żeniaczce?
Ale zobaczył, że Siergiej nasrożył się na dobre, zmienił więc temat i zaczął mówić o
sprawie.
Szczęście się skończyło
Szczęście Siergieja Dronowa trwało cztery miesiące z hakiem. A wieczorem
dwudziestego pierwszego września się skończyło.
Wrócił do domu nie późno, o szóstej, z naręczem mokrego bzu; narwał go w ogrodzie,
kiedy padał deszcz.
Od progu krzyknął wesoło:
- Uff, cały jestem zmoknięty! Teraz od razu do wanny, rozgrzeję się. Chcesz wskoczyć ze
mną?
Nie mogła oczywiście odpowiedzieć, ale czekał, że wybiegnie mu na spotkanie.
Nie wybiegła. W salonie też było cicho - nie zaskrzypiał fotel, nie rozległy się kroki.
Zajrzał: pali się stojąca lampa, na podłodze poniewiera się pled i kolorowe pismo. I co
ciekawe, okno otwarte na oścież. A jak już wiemy, padał rzęsisty deszcz, wiał wiatr. Skrzydła
okna kołyszą się to w jedną, to w drugą stronę.
Pod Siergiejem ugięły się kolana. Jeszcze nic nie wiedział na pewno - może wyszła do
toalety albo jeszcze gdzieś - ale serce już mu podpowiedziało.
A przecież zawsze, każdego dnia swojego niedługiego szczęścia, wiedział, że tak się to
właśnie skończy. Przyszła znikąd, donikąd odejdzie. Siergiej wróci kiedyś i zastanie pusty
dom. Odleciało szczęście, wyfrunęło przez okno.
Usiadł ciężko na podłodze i zaczął głucho, bezradnie szlochać.
Rozdział dziesiąty
Przygłupia Anka
W czwartek dziesiątego maja 1990 roku o drugiej po południu Robert Darnowski zwariował.
W żaden inny sposób nie da się wyjaśnić jego zachowania w ostatnich dniach.
Do tej chwili kierownik sektora Instytutu Krajów Kapitalistycznych był rozsądnym,
trzeźwo myślącym, pełnym energii człowiekiem, miał, jak to się mówi, nordycki charakter, a
tu nagle zmienił się w jakiegoś Dymitra Karamazowa.
Logika i żelazna wola pękły w chwili, kiedy Robert zawrócił swoją „dziewiątką” przez
podwójną linię ciągłą, ostatecznie zaś rozleciały się w kawałki, gdy zobaczył, jak
zadziwiająca kwiaciarka wsiada do wielkiego czarnego dżipa, który zaraz z niewiarygodną
szybkością uwiózł ją z dotychczasowej placówki.
Darnowski zachował się jak ostatni idiota, wstyd wspomnieć. Najpierw zaczął krzyczeć.
Potem rzucił się w pogoń - pieszo. Później przypomniał sobie o samochodzie, wrócił za
kierownicę. I nie mógł ruszyć z miejsca, taki był korek.
Dalej było jeszcze gorzej.
Serce nagle ogarnęła tak nieznośna, zwierzęca tęsknota, taki ból po stracie, że
przedstawiciel silnego genderu zapłakał, a raczej zawył. Bo dawno już oduczył się płakać.
Nastąpił całkowity rozpad osobowości Roberta. Na szczęście krótkotrwały.
Niesamowitym wysiłkiem woli Darnowski wziął się w garść i nadał emocjonalnemu
chaosowi strukturę, racjonalną postać.
Pytanie pierwsze: czy dziewczyna istniała? Może zdrzemnął się za kierownicą i wszystko
mu się przyśniło? Albo padł ofiarą halucynacji?
Sprawdził. Istniała. W schowku było o pięć rubli mniej. Jeśli masy w jednym miejscu
ubyło, to musiało jej przybyć w innym. Prawo Łomonosowa.
Pytanie drugie: czy istniał dżip?
Darnowski zahamował na zakręcie przy posterunku drogówki. Podszedł do milicjanta.
- Dzień dobry. Pięć minut temu przejeżdżał tędy dżip, taki solidny. Nie zwrócił pan
uwagi? To jechał mój przyjaciel, jechałem za nim, niestety, zostałem z tyłu.
Nie tak znowu wiele eleganckich czarnych dżipów jeździ po naszych drogach. Gliniarz
powinien był zauważyć, jeśli nie gapił się gdzie indziej.
Robert wpił się wzrokiem w opuchłe, skacowane oczy.
Kumpel Bronowa?’Nie wygląda. Buja. A jak nie buja? A diabli z nimi i ich sprawami.
- Nie widziałem - odpowiedział lejtnant beznamiętnie.
- To przepraszam.
Ustalone zatem zostały trzy ważne fakty, a nawet cztery: dżip był, należał do człowieka
nazwiskiem Dronow, najwyraźniej znanego w tutejszej okolicy, i to z nie najlepszej strony.
Jeśli już milicjant woli z „ich sprawami” nie mieć nic do czynienia... Pewnie tutejszy mafioso.
Martwił go jednak los dziewczyny o błękitnych oczach. Może spotkało ją nieszczęście?
Emocje i psychoza na nic się tu nie zdadzą, powiedział sobie w duchu Robert. Żaden
normalny mężczyzna na moim miejscu tak by tego nie zostawił.
Co począć?
Ruszył głową i wymyślił.
Trzeba się popytać u tej hałastry, która handluje w pobliżu. Może coś o niej wiedzą.
Chłopaczkowie myjący szyby akurat zrobili sobie przerwę na papierosa. Przysiedli w
kucki i głośno rechotali, klęli, dziarsko spluwali. Ale Darnowski zostawił ich w spokoju. A
niech ich, tych gawroszy, zaczną się tylko popisywać jeden przed drugim.
Inwalida sprzedający broszurki to inna sprawa. Chodzi o szczudle, czyli najpewniej
miejscowy. Z daleka na kuli by nie przyskakał.
Darnowski podszedł, udał, że ogląda jego towar.
Kamasutra po rosyjsku, Jak się ustrzec uroku, Protokoły mędrców Syjonu, Byłam
kochanką Stalina, Groszowe okładki, szary papier. I to dla takiej wolności druku odkręcono
śruby cenzury.
- Wziąłbym zbiór krzyżówek, o ten, gruby - powiedział, wybierając trochę droższą
książkę. - I jeszcze markiza de Sade.
- A?
- Tutaj, Sto dni Sodomy. Reszty nie trzeba, to dla pana.
Oczka miał inwalida czerwone, całe w żyłkach. Myśli do przewidzenia: Jeszcze tryndel i
fertig, starczy, żeby dać w gaz.
Tryndel to trzy ruble? Cóż, pomożemy weteranowi w rozwiązaniu problemu.
Robert pomachał portfelem, jak gdyby miał wątpliwości.
- Ile ten kalendarz z babami?
Piątaka. Ba.
- Trojaka - powiedział jednak inwalida; widać w ostatniej chwili uznał, że lepiej nie
przesadzać. - Patrz pan, jakie niunie, każda jedna.
Otworzył stronę „Styczeń”, gdzie w trzech kolorach wydrukowano skradzioną z
„Playboya” fotografię.
- Styczeń - furknąl Robert. - A na świecie maj. No i baba marna. U was tutaj taka jedna
sprzedawała konwalie, wcale nie jest gorsza. Zna ją pan?
- Ankę? Te głupkowatą? - zdziwił się stary. - Któż by jej nie znał? Codziennie tutaj
sterczy.
Tak właśnie jest - nienormalna, westchnął w myślach Darnowski. Ładna by z nas była
para: ona stuknięta, ja wariat.
- A gdzie ta Anka mieszka?
Patrzcie kozła w okularach, Anki mu się zachciewa, a chuja w dupę nie łaska?
- Nie wiem - rzekł krótko inwalida. - Bierzesz pan czy nie?
Robert nie wypytywał dłużej. Nie chce gadać, to nie. Dalsze śledztwo była już tylko
kwestią techniki.
Podszedł do baby sprzedającej pierożki. Kupił parę z mięsem. Spytał, gdzie mieszka Ania
kwiaciarka, i tyle: momentalnie uzyskał wszystkie potrzebne informacje, częściowo ustne,
częściowo wizualne.
Trzeci dom od drogi, z czerwonym blaszanym dachem. Tam właśnie „niemowa
głuptaska” mieszka razem z babcią. Babcia nazywa się Daria Michajłowna. Kiedyś pracowała
w jakichś „Brzózkach”; diabli wiedzą, co to takiego, ale nazwę pierożkarka wymówiła z
zazdrością i szacunkiem. Pod nosem nazwala babcię „pijaczką” - Robert zapamiętał to sobie.
Odszedł trochę dalej i wyrzucił pierożki. Jeszcze tego brakowało, żeby miał się struć tym
świństwem.
Opowieść babci
Dom pod blaszanym dachem (rzeczywiście pokrytym obłażącą minią), sądząc z wyglądu,
pamiętać musiał lepsze czasy. Był z żółtej, deficytowej niegdyś cegły, z monumentalnym
gankiem, ale cegły w rogach popękały, a poręcze na ganku pogięły się. Dzwonek nie działał,
trzeba było długo pukać.
W końcu drzwi się uchyliły, przez szparę wyjrzała tłusta, mocno pijana staruszka.
- Czego? - Zmrużyła oczy podejrzliwie. - Do kogo to?
Jej wzrok ześlizgnął się w dół, na dwie butelki ohydnego portwajnu, które młody
człowiek przyciskał do piersi. Nic lepszego w sklepie wiejskim nie mieli, a i po tę truciznę
musiał odstać w kolejce pół godziny. Ale sądząc po błysku chciwości, który mignął w oczach
starej, Robert dokonał trafnego wyboru.
- Mam problem. - Darnowski rozpłynął się w uśmiechu. - Chciałbym wypić, ale
potrzebuję szklanki. Na ulicy, bez zakąski, a tym bardziej z butelki, z zasady nie piję. Nie
zaprosiłaby mnie pani?
- To „Trzy Siódemki”? - spytała rzeczowym tonem babcia Daria Michajłowna. - Tak, są
szklanki. Nawet kieliszki, czeski kryształ. A zagryziemy jabłuszkiem - mam własne, z
zeszłego roku.
- Pasuje.
Pokój, gdzie usiedli przy stole, ku zdziwieniu Darnowskiego wcale nie wyglądał ubogo,
jak na sowieckie standardy. Komplet mebli, na ścianie kilim, a kieliszki naprawdę
kryształowe. Co zaś najważniejsze, było czysto, czego zazwyczaj nikt by się nie spodziewał
po mieszkaniu starej alkoholiczki i jej nienormalnej wnuczki.
Spojrzenie staruszki złowić było niełatwo, patrzyła tylko na portwajn. Ale od razu po
pierwszym łyku poczerwieniała, rozgadała się, a oczka zrobiły jej się maślane - nie było po co
w nie nawet zaglądać. Robert wiedział z doświadczenia, że takie moczymordy zwykle co
mają w sercu, to i na języku. O złowieszczym czarnym samochodzie na razie Darnowski nie
chciał mówić. Diabli ją wiedzą, tę Ankę. Może na szosie nie tylko kwiatki sprzedaje i takie
przejażdżki dżipem to dla niej nie nowina.
Ale poza tym miał wielką ochotę dowiedzieć się jak najwięcej o tej dziwnej kwiaciarce.
Najpierw musiał wysłuchać, jakie to dawniej były dobre czasy i jakie złe nadeszły teraz,
o łajdaku Gorbaczowie i o tym, że Stalina na nich trzeba. Najchętniej jednak Daria
Michajłowna rozprawiała o epoce swojej świetności, kiedy pracowała jako kucharka w
pobliskim pensjonacie rządowym „Brzózki”. Miała stamtąd, co tylko chciała, i jeszcze
ludziom przynosiła, nie za darmo oczywiście. Co lato córkę, a potem wnuczkę woziła do
Gagr, i proszę, jaki dom postawiła, a wszystko sama, bez chłopa. Ale w pozaprzeszłym roku,
jak ten Gorbacz zaczął walczyć z przywilejami, w „Brzózkach” zwolnili połowę obsługi. Ją
samą też wysłali na emeryturę, a ta emerytura dziewięćdziesiąt pięć rubli. Jak tu żyć we dwie?
Sprzedały pianino, bo i tak stało bez pożytku. Enerdowską maszynę do szycia. Meblościankę
„Olcha dekor”. No bo jak? Teraz na rynku za dziesięć jajek już co najmniej dychę biorą.
Anka, chociaż pomylona, ale apetyt ma, że daj Boże zdrowie, nastarczyć nie można.
Teraz bardzo na czasie byłoby ten potok informacji skierować w odpowiedni nurt. Robert
tak właśnie zrobił.
- Pomylona? Od urodzenia, czy jak?
- Nie. Jako dziecko była normalną dziewczynką. Nawet pierwszą uczennicą w klasie.
Bystra taka, zmyślna dziewuszka. U nas w pensjonacie na wyjściu była kontrola, żeby nie
wynosili jedzenia. To ja przyuczyłam Ankę: niech przyjdzie do mnie, niby że chce babcię
odwiedzić. A ja jej wtedy daję torbę. Paróweczki, antrykoty, kiełbasy, farsz. Pięć kilo, więcej
by nie uniosła. I potem przez portiernię przechodzę czysta, macie, rewidujcie. A wnuczka
czeka, aż się zrobi ciemno. Jak wczasowicze rozejdą się do pokojów czy tam pójdą do kina, to
ona pędzi do płotu. Chudziutka, między prętami się przeciśnie i za dziesięć minut już jest w
domu.
Daria Michajłowna roześmiała się, wspominając dobre czasy. Wypiła, possała cząstkę
jabłka. Westchnęła z goryczą.
- A potem coś się stało. Siedzę, czekam na nią, a tej nie ma i nie ma. Już noc, a biedactwa
ani śladu. Przepadła! Potem znaleźli w krzakach torbę z jedzeniem, a mojej Aneczki - nie.
Dwa dni milicja jej szukała. Ile ja łez wypłakałam, myślałam już, że jej żywej nie zobaczę... -
Stara chlipnęła i łyknęła jeszcze. - Myśliwy znalazł ją w lesie. Siedziała na pieńku, cała
brudna, i tylko się trzęsła jak nienormalna. Co z nią się działo, dlaczego po lesie chodziła
przez dwa dni, nikt się nie dowiedział. Myśleli, że ją zgwałcił jakiś łobuz, ale nie, calusieńka.
Tylko zaniemówiła od tamtej pory i zrobiła się jakby niespełna rozumu. Nie, nie żeby całkiem
bez rozumu - mądrzejsza ona niż inni. Ale nic nie mówi, i koniec, rób, co chcesz! Czytać i
pisać się oduczyła. Gdzie podziać sierotę?
- Dlaczego sierotę? - spytał Robert, który słuchał bardzo uważnie. - A rodzice?
- Nie ma - ucięła babka i ze złością plasnęła dłonią o stół. - Ojca nie było, a matka suka.
Ja jestem dla Aneczki i mamą, i babcią. Gdzie masz drugą? Otwieraj.
Przy drugiej butelce jednak padła, nie dała rady pić dalej. Do chwili jednak, kiedy
opuściła głowę na stół i chrapnęła, Robert zdążył dowiedzieć się rzeczy następujących:
Po wypadku dziewczynkę oddano do internatu dla dzieci upośledzonych, ale tam omal jej
nie zmarnowali, więc Daria Michajłowna pożałowała sieroty i zabrała ją do domu. I póki
pracowała w pensjonacie, żyły nieźle. Ale na emeryturze babcia, jak się wyraziła, zaczęła
„chorować na nerwy i łykać”, wnuczka zaś sprzedawać kwiaty przy drodze: latem irysy,
jesienią chryzantemy i astry. Wiosną pierwiosnki, konwalie, a zimą plotła ładne wianki ze
świerkowych gałązek i szyszek. Z tego, co mówiła stara, wynikało, że jakoś starczało im i na
jedzenie, i na lekarstwo na te jej „nerwy”.
Kiedy w końcu Darnowski opowiedział o czarnym dżipie, Daria Michajłowna była już
dobrze wstawiona. Beztrosko machnęła ręką.
- Nie szkodzi, znajdzie się. Moja Anka zawsze się znajduje. Niekiedy przez miesiąc jej
nie ma albo dłużej, a potem nic, wraca do babci.
To była ważna informacja, zasługująca na to, by ją przeanalizować.
Więcej już niczego istotnego Robert się nie dowiedział. Jeszcze tylko jedno zdanie
zapadło mu w pamięć.
Babka powiedziała: „Żadna tam z niej głuptaska, jest po prostu inna. Gdyby była
głuptaską, toby nie była taka czysta”.
Jest po prostu inna.
Darnowski zrozumiał, że babki już nie dobudzi, i przeszedł się po domu. Pokój Ani
rozpoznał bez trudu. Rzeczywiście było tu bardzo czysto i żadnej zbędnej rzeczy: obrazka na
ścianie, książki czy jakiegoś drobiazgu. Nic tylko łóżko, szafka, szafa na ubrania. Jakaś
mnisia cela. Niewątpliwie brak osobistych przedmiotów świadczył o chorobie psychicznej, o
braku osobowości jako takiej. Właśnie dlatego milczał jej głos wewnętrzny. Jeśli pominąć
fakt, że życzyła mu szczęśliwej drogi...
Wracając do miasta, Robert podsumował.
Dziewczyna z poważnymi odchyleniami psychicznymi, w dodatku niemowa. Obyczajów
wyraźnie nie anielskich, skoro wsiada do cudzych samochodów i zdarza się, że przepada na
miesiąc. Niepokoiło go to, że tym razem wpadła w łapy jakiegoś podejrzanego typa, którego
obawia się nawet milicja. Strach pomyśleć, co może zrobić taki bandyta bezbronnej
dziewczynie. Nie można tego tak zostawić.
Nie okłamuj przynajmniej siebie, szlachetny rycerzu, skrzywił się Robert. Gdyby nie była
wyjątkową pięknością, akurat byś na nią tracił czas!
To była prawda, chociaż nieprzyjemna z punktu widzenia samooceny.
Dokuczała też Darnowskiemu inna myśl, męcząca: gdyby zawrócił wcześniej,
dziewczyna nie trafiłaby do dżipa, do owego strasznego Dronowa.
Co tamten z nią teraz robi?
Źle było z tą myślą Robertowi, bardzo źle.
Diagnoza
A pod wieczór, kiedy wrócił do domu, poczuł się jeszcze gorzej, już nie w sensie
moralnym, ale fizycznym. Temperatura mu podskoczyła, szczękał zębami, serce stukało
nierówno - to wolniej, to szybciej.
Inna się przestraszyła - jej mężowi nigdy coś takiego się jeszcze nie przytrafiło. Najpierw
chciała wezwać pogotowie, ale wiadomo, jaki jest pożytek z bezpłatnej służby zdrowia.
Zadzwoniła więc do ojca, czy nie mógłby załatwić dyżurnego lekarza z lecznicy
kremlowskiej.
Wsiewołod Ignatjewicz, niezastąpiony w każdej sytuacji kryzysowej, zareagował
natychmiast. Przyjechał sam, wsadził trzęsącego się zięcia do lincolna i z szaleńczą
szybkością, wrzuciwszy na dach „koguta”, który został mu jeszcze z poprzedniego miejsca
pracy, zawiózł Roberta do Kuncewa. Osobiście dopilnował, żeby chorego położono w
oddzielnej sali, i pomimo późnej pory postawił na nogi wszystkich niezbędnych specjalistów.
Z diagnozą był kłopot. Ordynator oddziału oznajmił:
- Będziemy wykluczać kolejno wszystkie warianty, poczynając od najgorszego.
Przez kilka godzin pacjenta wożono z gabinetu do gabinetu: różne analizy,
elektrokardiogram, USG, tomografia mózgu itede, itepe.
- No cóż - rzekł w końcu ordynator, kiedy przestudiował wyniki. - Wszystko niby w
normie, a ogólny stan ciężki. Drżączka, arytmia, ból głowy, przygnębienie. Mamy tu raczej do
czynienia z silną neurozą. Trzeba się skonsultować z Tichwińskim.
Nazajutrz zbadał chorego profesor Tichwiński, najważniejszy autorytet w dziedzinie
chorób nerwowych o nietypowych objawach.
Robert, otępiały po pastylce nasennej i bardzo slaby, opowiedział, co się wczoraj
zdarzyło. Oczywiście poza podsłuchanym w myślach dziewczyny życzeniem „szczęśliwej
drogi”. Profesor odniósł się do wszystkiego z najwyższą uwagą, poprosił też, by historię o
tym, jak kwiaciarka nagle zmieniła się w miss piękności, Darnowski opowiedział mu raz
jeszcze, z najdrobniejszymi szczegółami. Zwłaszcza zainteresowały go oczy przypominające
słoneczne promyki w błękitnej wodzie.
- Promyki, aha, tak, tak. - Tichwiński pokiwał głową. - Teraz rozumiem.
- Co pan rozumie?
- Na pana, młody człowieku, by użyć dawnego określenia, rzucono urok - najspokojniej
w świecie wyjaśnił profesor, gryzmoląc coś w historii choroby.
- Co, co? - spytał Darnowski dosyć głupio i spróbował zajrzeć lekarzowi w oczy
(wcześniej jakoś nie miał nastroju - tak źle się czuł).
Ciekawe, ciekawe, mhm, po prostu klasyka, ja jeszcze w siedemdziesiątym czwartym, no
nic, dajcie trochę czasu, materiału coraz więcej, więcej, do Nobla się dokulamy jak nic -
mruczał sympatyczny głos.
Słuchało się Robertowi profesora lepiej, niż podsłuchiwało - takie niesamowite rzeczy
opowiadał.
- Tak zwany urok, albo inaczej „złe oko”, nie jest przesądem ani wymysłem folklorystów.
Naukowo to nazywa się „zombifikacją wizualną” - czyli oddziaływaniem za pomocą wzroku
na stan emocjonalny innej osoby. Różni Kaszpirowscy i Czumacy, których teraz wszyscy
nazywają szarlatanami, w rzeczywistości nie są zwykłymi showmanami, ale ludźmi
roztaczającymi energię wizualną o szczególnej intensywności. Pierwszy artykuł na temat tego
mało zbadanego przez naukę zjawiska opublikowałem jeszcze w siedemdziesiątym czwartym
roku. - Widać było, że profesor wsiadł na swego ulubionego konika, i teraz jemu samemu
zaczęła się sączyć z oczu „energia wizualna”. - Zdolności tego rodzaju bardzo często spotyka
się u ludzi o zaburzonej osobowości i o skłonnościach psychopatycznych. Do tej ostatniej
kategorii niewątpliwie zalicza się pańska kwiaciarka. Z pewnością uważa się za oszałamiającą
piękność, przy której cała reszta kobiet to szare myszki. Dopóki nie spotkał się pan z nią
wzrokiem, widział ją pan taką, jaka jest w rzeczywistości. Ale wystarczyło, by nawiązała z
panem kontakt wzrokowy, a swoje przekonanie od razu przekazała panu. Tego rodzaju
oddziaływanie jest szokiem dla psychiki. Pański mózg chce wrócić do normy, odrzucić
narzucony z zewnątrz ideogram. Stąd też pańskie paskudne samopoczucie.
- Ale... Ale ona jest naprawdę niesamowicie piękna - wyszeptał Darnowski. - Gdyby pan
ją widział!
- No, to dopiero sprawdzimy. Spróbujmy odtworzyć wizerunek pańskiej rusałki. Kształt
głowy?
Wziął papier, ołówek i gumkę i bardzo zręcznie, stosując się do wskazówek Roberta,
naszkicował kobiecą twarz. Jeśli jakiś szczegół się nie zgadzał, korygował go, ścierał gumką,
poprawiał. Po dziesięciu minutach z kartki patrzyła na Darnowskiego Anna, jakby
sportretowana z natury.
- Dobra, spróbujmy to uporządkować. - Tichwiński pochylił głowę, oglądając portret.
Skrzywił się. - Twarz nieproporcjonalnie wydłużona, trójkątna. Usta wąskie, prawie bez warg,
niemal od ucha do ucha. Nos lepiej byłoby przedstawić z profilu, wówczas zobaczyłby pan,
że niewiele jej brakuje do Pinokia. Zmiłujże się, młody człowieku, przypomnij pan sobie
Nieznajomą Kramskoja! Wenus Botticellego! Kobiety Renoira! Przecież to okropna głuptaska
ta pańska femme fatale.
Robert sam to teraz widział. Jak gdyby spadła mu zasłona z oczu, poczuł nawet falę
gorąca ze wstydu.
Na sławnego mądralę, kowala swego losu, rzuciła urok wiejska idiotka!
- Wie pan, tylko proszę nie mówić tego mojej żonie - poprosił ze spuszczoną głową. - I
teściowi. Raczej coś tam, że to nagła depresja, przemęczenie. Tylko bez szczegółów, dobrze?
- Proszę mnie nie uczyć etyki lekarskiej. - Profesor wyprostował się. Kapitalny
przypadek, kapitalny, w sam raz do odczytu w Larnace, dwudziestosiedmioletni pacjent D.
Mmm, nieco podatny na sugestię, mmm... - No jak, lepiej się teraz czujemy?
Robert wsłuchał się w siebie i nagle zrozumiał. Że jest całkiem zdrowy. Ani bólu głowy,
ani kłucia w sercu. Tichwiński zdjął z niego urok. To się nazywa lekarz!
- Tak, wszystko w porządku.
- Mimo to niech pan poleży jeszcze na oddziale, poobserwuje; łagodne środki
uspokajające też nie zaszkodzą. Zombifikacja wizualna - to nie żarty. Pan i tak łatwo się
wywinął.
„My spod Moskwy”
Po tygodniu Robert wrócił do normalnego życia i o wstydliwym majowym epizodzie
wolał nie pamiętać. Świadomość, że jest „nieco podatny na sugestię”, nie była zbyt
przyjemna.
A to ci Dar. Okazuje się, że niektórzy mają silniejszy dar niż on. I bardziej niebezpieczny.
Polujący na cudze spojrzenia sam może okazać się ofiarą.
Skończył się maj (tfu!), lato rozkwitło i zwiędło, nadeszła ostatnia jesień wielkiego
imperium. Ceny w sklepach jeszcze się trzymały, ale produkty znikały jedne po drugich.
Najpierw przepadła kawa, potem ser, kiełbasa. Herbatę można było kupić tylko krasnodarską,
trzeciego gatunku, a i po nią wystawało się w kolejce. Co chwila znikały papierosy, alkohol
sprzedawano tylko na wymianę za puste butelki, „po dwie jednostki handlowe na osobę”. A
na obrzeżach kraju już pachniało dymem i krwią, „niezłomny związek republik swobodnych”
trzeszczał i zgrzytał, jak stary rzęch, gotowy rozsypać się, jeśli nie na najbliższym wyboju, to
na następnym.
Temat pracy habilitacyjnej, którą pisał Robert, stracił wszelką aktualność, a sam cel,
który niegdyś wydawał mu się kuszący (docent przed trzydziestką) - wszelki sens. Oznaki
statusu i prestiżu się zmieniły, a Darnowski nadal przedzierał się przez dżunglę tam, gdzie już
nie było żadnego Eldorado.
Sam zresztą to doskonale rozumiał, ale z przyzwyczajeniem i siłą bezwładu nie jest łatwo
wygrać. Razem z olbrzymią większością rodaków popadł w dziwne odrętwienie,
zafascynowany widokiem powszechnego rozkładu i rozpadu.
Robert ocknął się w deszczowy, wrześniowy wieczór, kiedy siedział i bezmyślnie
prztykał pilotem telewizora, zmieniając kanały. Na każdym z nich zatrzymywał się najwyżej
na chwilę. Na trzecim szedł nudny program „My spod Moskwy” - o jakiejś fundacji
troszczącej się o zdrowie i dobrą kondycję obywateli rodzimego rejonu basmanowskiego. Na
ekranie ukazał się prezes cudownej fundacji, młody przystojny chłopak, i bełkotał coś o
godnych następcach. Twarz wydała się Robertowi jakby znajoma. Nagle wyskoczył napis:
Siergiej Dronow, wielokrotny mistrz świata. Ach, prawda, ten lekkoatleta. Był z nim jakiś
skandal na ostatniej olimpiadzie, często go wtedy pokazywano w telewizji.
Nagle Roberta jakby prąd kopnął.
Rejon basmanowski! Dronow!
Mistrz-prezes przeciął wstęgę, otwierając jakiś obiekt sportowy dla dzieci. Kamera
przejechała się po publiczności i pokazała ją w ogólnym planie.
Bandyckie gęby, za wszelką cenę starające się zachowywać przymilny wyraz. W oddali
sznur samochodów, wśród nich wielki czarny dżip - ten sam albo taki sam.
Robert zerwał się i zaczął przechadzać po pokoju.
- Co ci jest? - Inna oderwała się od „Nowego Świata”. Ale popatrzyła nie wprost na
męża, tylko trochę w bok.
To jednak dosyć dziwna maniera nie patrzeć na człowieka, z którym się rozmawia,
pomyślał z nagłym rozdrażnieniem, chociaż, zdawałoby się, przez sześć lat mógł do tego
przywyknąć.
- Nic - burknął Robert.
I nagle pomyślał: warto się przejechać do tego, jak mu tam, Łyczkowa. Sprawdzić, czy
dziewuszka wróciła, czy też nie. Jeśli nie...
Zabrakło mu tchu - znowu zaczęło się z nim dziać coś niezrozumiałego.
Jeśli kwiaciarka wtedy przepadła, to Dronow będzie musiał jednak parę rzeczy wyjaśnić.
Może być sobie królem u siebie w Basmanowie, ale teść Roberta, Wsiewołod Ignatjewicz, ma
jeszcze w organach dość przyjaciół, i to na szczeblu o wiele wyższym niż rejon.
Tutaj Darnowski troszkę się zawahał. Co właściwie miałby tłumaczyć teściowi? Poza
tym pomylona Anka z pewnością już dawno wróciła do swojej babci. Na co ta głuptaska
pięknemu sportowcowi? No, zabawił się trochę i odesłał ją tam, skąd przyszła. Sam nie
wygląda zresztą na Kubę Rozpruwacza.
Ale mimo wszystko lepiej pojechać. Sumienie będzie spokojniejsze.
A przy okazji sprawdzić, czyj Dar jest silniejszy. Tamtym razem go zaskoczyła. Ale
uprzedzony jest uzbrojony. No, a jeśli okaże się, że znowu zzombifikuje go wzrokiem, i
brzydkie kaczątko zmieni się w rajskiego ptaka, metoda leczenia jest znana: do doktora
Tichwińskiego, a ten raz-dwa sprawi, żeby główka znowu pracowała.
W pierwszy dzień biblioteczny Darnowski popędził do Łyczkowa.
Dom z czerwonym dachem stał z zamkniętymi okiennicami, zabity na głucho.
Sąsiadka opowiedziała, że Daria Michajłowna jeszcze w czerwcu miała wylew. Umarła w
szpitalu.
- A wnuczka Ania? - szybko spytał Robert.
- Dawno się nie pokazywała. Jeszcze od wiosny.
Do samochodu szedł, mamrocząc bezładnie:
- Alarm, alarm. Dronow, Dronow... Na milicję. Nie, na milicję nie. Dzwonić, jak
najprędzej zadzwonić...
Ale kiedy trochę się uspokoił, zdecydował, że nie zadzwoni do teścia. Po pierwsze, po
tak długim czasie nie warto się już śpieszyć. Jeśli stało się coś złego, to już tego nie naprawi.
Po drugie, Wsiewołod Ignatjewicz pomyśli sobie Bóg wie co. Czemuż to zięć tak się niepokoi
o jakąś dziewuszynę spod Moskwy? Jako były generał KGB skojarzy fakty, przypomni sobie
załamanie nerwowe zięcia z maja... No i przede wszystkim sprawa nie jest znowu taka
skomplikowana, można się obejść bez organów. A już na pewno podczas wstępnego zbierania
informacji.
Lekka
Nieprzeciętna inteligencja raz-dwa ułożyła plan działania.
Po półgodzinie Darnowski był już w centrum rejonu. W rejonowym wydziale informacji
od razu podali mu nazwę i adres fundacji Dronowa („Zdrowie i Sport”): ulica Czerwonych
Komunardów szesnaście.
Robert najpierw przejechał, a potem przeszedł piechotą obok piętrowego budynku,
bardzo solidnego, wykończonego według zachodnich standardów - nawet w Moskwie na
razie takich było niewiele. Nie zatrzymywał się, bo przed wejściem z imitacji marmuru
przechadzał się mięśniak w czarnym garniturze i krawacie, a znad drzwi wystawała kamera
wideo. Od razu widać, że to poważna instytucja.
Na parkingu stało kilka samochodów; same zagraniczne, ale znajomego dżipa nie było.
Darnowski usiadł na ławce, na mizernym skwerku po przeciwnej stronie ulicy, i w końcu
się doczekał. Pod budynek z dużą szybkością podjechała czarna terenówka i stanęła jak wryta.
Na chodnik z wysokiego stopnia lekko zeskoczył chłopak w kremowym garniturze. Dronow!
Ochroniarz rzucił się do otwierania drzwi, a Robert dziwnym trafem zapamiętał porę.
Piętnasta czterdzieści trzy.
Uśmiechnął się sam do siebie: a to się znalazł detektyw! Pomyślał: a po co mi to
wszystko potrzebne? Powygłupiałeś się i jedź do domu.
Ale dobrze wiedział, że nigdzie nie pojedzie.
O dziewiętnastej osiemnaście Dronow wyszedł w towarzystwie jakiegoś obrzydliwego,
nadętego faceta, z pożyczką na głowie. Porozmawiali krótko, potem nadęty wsiadł do saaba,
gdzie czekał na niego kierowca, Dronow do dżipa i rozjechali się w różne strony.
Robert w te pędy pobiegł do swojej „dziewiątki”, zaparkowanej za rogiem.
Ruszył z piskiem opon, jak w kinie. Na szczęście dżip stał na światłach, bo inaczej by go
zgubił.
Nikt nie uczył Darnowskiego, jak się prowadzi obserwację, ale terenówka łatwo dawała
się śledzić - czarny garb wystawał ponad płaskie dachy rodzimych aut, a i ruch w
Basmanowie nie był taki jak w Moskwie. „Dziewiątka” trzymała się o sto metrów za grand
cherokee, i nic, w porządku. Kiedy wyjechali za miasto, Dronow dał gazu na sto
sześćdziesiąt, jeśli nie szybciej. Robert nie mógł nadążyć, nie ta pojemność silnika i mocy ciut
za mało. Dżip oderwał się od „dziewiątki”, jakby ta stała w miejscu.
Ale Darnowski nadal pędził szosą, jak gdyby z góry wiedział, że jego upór zostanie
wynagrodzony.
Po paru kilometrach ukazało się osiedle letniskowe. Nowiutkie, czyściutkie, z ładnymi
domami i sporymi działkami. Na tabliczce był napis „Żuczyłowka”.
Robert zmniejszył prędkość do dwudziestu. Jechał, kręcąc głową w lewo i w prawo.
Nagle za ładnym kutym ogrodzeniem zobaczył tego czarnego potwora.
Jest!
Sportowy mafioso miał elegancki dom, najprawdziwszą willę. A ogród to już po prostu
prześliczny - ze wspaniałymi krzakami róż, z oranżerią. Ale Robertowi najbardziej spodobało
się ogrodzenie: niezbyt wysokie; przez takie można przeleźć, nawet nie będąc alpinistą. Poza
tym nie słychać szczekania psa, też okej.
Wówczas przyszły docent zamrugał oczami, potrząsnął głową. Oprzytomniał.
Co pan, Robercie Łukiczu, nierówno ma pod sufitem? Co za alpinista? Jaki pies? Też mi
Fanfan Tulipan.
Tak się na siebie rozzłościł, że kiedy wsiadał do samochodu, trzasnął drzwiami z całej
siły. Ruszył przed siebie, nawet się nie obejrzał.
Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że nocą nie mógł zasnąć. Soundtrack nucił
coś tęsknego, niejasno przypominającego piosenkę o sierocie: „Zapomniany, porzucony...”.
Robert długo się kręcił w łóżku, potem wstał po cichu. Nie wiedzieć czemu się ubrał.
Siedział w kuchni i palił papierosa.
Kiedy za oknem zaczęło szarzeć, z korytarza wyszła żona, podobna do wypływającej z
odmętów najady (zawsze spała nago). Nie otwierając oczu, spytała sennym głosem:
- A to co? Jest piąta. Bezsenność? Weź elenium.
- Muszę jechać na lotnisko, przyjeżdża delegacja z Badenii-Wirtembergii - skłamał
Robert niespodziewanie dla siebie samego.
- Aha.
Zniknęła w toalecie, a on nagle zabrał się i pojechał.
Po niecałej godzinie znalazł się koło domu Dronowa.
Jeszcze nie świtało, ale o dach samochodu bębnił drobny deszczyk.
Dosyć, pora dać sobie spokój z tym domem wariatów. Poświęcę na to jeszcze dzisiejszy
dzień i koniec, twardo poprzysiągł sobie Darnowski.
* * *
Dżip wyjechał z bramy o wpół do dziewiątej. Dronow sam siedział za kierownicą.
Jeszcze pół godziny później na ganek wyszła kobieta, i w tej samej sekundzie zza chmur
wyjrzało słońce, jak gdyby specjalnie czekało tylko na nią.
Ona? Nie ona?
Z bijącym sercem Robert wysiadł z „dziewiątki”, stanął tuż obok ogrodzenia, ale tak,
żeby zasłaniały go zarośla.
Ona! Nie mogło być pomyłki, poznał szczupłą, bodaj nawet kanciastą sylwetkę.
Dziewczyna powoli szła dróżką, ścinając chryzantemy do bukietu. Długo stała przed
każdym krzaczkiem. Pochylała głowę, przyglądała się, niekiedy nawet dotykała pąka - i
najczęściej szła dalej. Jak gdyby przysłuchiwała się, czekała na jakiś sygnał. Ścięła w sumie
sześć kwiatków, a zużyła na to przynajmniej dwadzieścia minut.
Robert na razie nie widział jej twarzy; dziewczyna była do niego odwrócona plecami.
No co, przekonałeś się, cymbale? Jest cała, zdrowa; straszny mafioso jej nie zamordował,
nie porąbał na kawałki. Stuknięta Anka mało, że żyta, ale jeszcze była superodstrzelona.
Miała na sobie takie kimono, jakim nie pogardziłaby nawet wybredna Inna. Domowe
pantofle od Gucciego z ostatniego katalogu - żonie Roberta na ich widok ciekła ślinka,
mówiła, że strasznie drogie. Proszę, jaką królewną-łabędzicą stało się dawne brzydkie
kaczątko.
W ogóle można było z czystym sumieniem wracać do domu, ale Robert zwlekał. Bardzo
chciał, żeby się odwróciła. Jeszcze raz spojrzałby na jej twarz, żeby przekonać się, że
zombifikacja, czy inaczej urok, już na niego nie działa.
Figurka rzeczywiście nic specjalnego. Łokcie ostre, na karczku wystające kręgi.
Przysiadła w kucki, obnażając zbyt chude nogi i kościste kolana.
Ale dziewczyna nagle odwróciła się, odprowadzając wzrokiem fruwającego nad dróżką
motyla - i Darnowski wczepił się obiema rękami w ogrodzenie.
Jak mógł uwierzyć profesorowi, temu idiocie? Jak mógł zapomnieć te policzki, ten
niepowtarzalny kształt oczu, delikatny rysunek ust?
A z tą zombifikacją to bzdury, brednie. Przecież ona nawet na niego nie patrzyła, w ogóle
go nie widziała.
Kiedy dziewczyna znowu obróciła się w stronę kwiatów, Robert lekko jęknął, jakby go
coś zabolało - nie mógł się na nią napatrzyć.
Przycisnął gorące czoło do żelaznego pręta.
Znowu zaczynało kropić.
Anna (a nie żadna Anka!) zadrżała z zimna i wróciła do domu. Chciał ją zawołać, ale nie
był w stanie.
To nie szaleństwo, powiedział sobie w duchu Darnowski. Szaleństwem było
zmarnowanie aż czterech miesięcy!
Nie wiedział, jak długo tak stał, przyciśnięty do kraty, ale chyba długo. Nie zauważył, że
się zachmurzyło, że deszcz przybiera na sile.
Dopiero kiedy za kołnierz wlała się mu zimna strużka, podniósł głowę, i od razu okulary
miał mokre.
Przedstawiciel silnego genderu otrzepał się jak pies i schował je do kieszeni, po czym
zaczął się wspinać po kracie ogrodzenia. Ześlizgnął się. Znowu wlazł. Za drugim razem
sforsował przeszkodę. Zeskoczył.
Zdumiewające. Przez całe życie rozważał każde swoje posunięcie, każdy uczynek,
wszystkie za i przeciw, a teraz ani chwili się nie zastanawiał.
Jedno okno na pierwszym piętrze roztaczało łagodny blask. Tam siedzi, pomyślał Robert.
Zapaliła światło, dlatego że w pokoju było ciemno.
Nie chciał wchodzić przez drzwi wejściowe. Może w domu ktoś jest?
Zbliżył się do oświetlonego okna. Spróbował się podciągnąć, ale nie starczyło mu sił.
Wtedy odszedł, rozpędził się, podskoczył. Złapał za ramę, nogę oparł o gzyms. Dosyć
mocno rąbnął kolanem o mur, ale nie poczuł bólu.
Jakoś się podciągnął, usiadł na parapecie.
Włożył okulary.
Dziewczyna siedziała całkiem blisko, można było dotknąć jej ręką. Usadowiła się w
fotelu, z podwiniętymi nogami, i przykryła pledem. Stojąca lampa świeciła pomarańczowo.
Na stoliku parowała herbata w filiżance, czuło się aromat jaśminu.
Czemu tak uważnie się przypatruje?
To album albo jakiś magazyn ilustrowany.
Anna nie słyszała, jak Robert szturmuje okno, zagłuszał to szum deszczu.
Mógłby długo tak na nią patrzeć. Patrzeć i słuchać muzyki, która w nim dźwięczała.
Ale Anna poczuła jego wzrok na sobie i obejrzała się.
Pojawił się zielony blask, który na chwilę jej niebieskim oczom przydał odcienia wody
morskiej, i rozległ się głos - ten sam, który niegdyś życzył mu szczęśliwej drogi.
To on. Ale jaki brzydki.
Pierwszemu zdaniu (które właśnie było najciekawsze) Robert nie przydał znaczenia, tak
nieprzyjemnie uderzyło go drugie. Pewnie, włosy miał potargane i zamszowa marynarka na
ramionach pociemniała od deszczu, ale „jaki brzydki”? Cóż to znowu?
Nie szkodzi, to się da poprawić - ciągnął głos i powiedział rzecz jeszcze bardziej
zdumiewającą. - Słyszysz mnie? No pewnie. Ja jeszcze wtedy zrozumiałam.
Ale Robert i to puścił mimo uszu - śpieszył się, by wypowiedzieć zawczasu
przygotowane słowa, wyjaśnić swoje nagłe wtargnięcie:
- Witaj, Anno - rzekł ochrypłym głosem. - Szukałem cię. Żeby... żeby powiedzieć, że
twoja babcia...
Zaciął się, bo zrozumiał, że o śmierci Darii Michajłowny należałoby powiadomić
dziewczynę jakoś bardziej taktownie. Mimo wszystko stara alkoholiczka była dla niej jedyną
bliską osobą.
Anna ze smutkiem pokiwała głową. Wiem. Poczułam to. Najpierw bardzo ją zabolało,
ale to trwało niedługo. Potem usnęła. A potem już jej nie było... Możesz nie mówić, ja cię i tak
usłyszę.
Wtedy ostatecznie do niego dotarło. Ona wie, że on słyszy jej myśli! I też umie słuchać.
To o to chodzi! To dlatego jej widok tak na niego działa! Są właścicielami Daru, ona i on są
jednej krwi!
- Ty... też... - mimo wszystko wypowiedział na głos.
Połapał się, zacisnął usta i w myślach ciągnął:...umiesz czytać myśli?
Ja nie czytam. Ja czuję. Wiedziałam, że prędzej czy później po mnie przyjdziesz. I
przyszedłeś.
Teraz pozostawało powiedzieć - nie, pomyśleć - tylko jedno:
Chodź do mnie, zabiorę cię stąd. Ja... bez ciebie już teraz nie mogę.
W myślach wypowiadając słowa, których na głos raczej by nie wypowiedział bez
rumieńca wstydu, Robert zrozumiał, że to, co wyznał, nie jest przesadą, ale czystą prawdą.
Cokolwiek by się z nim miało stać, nie odejdzie stąd bez niej.
Wiem. Odwróciła oczy, spojrzała na pokój - a Robert przestał ją słyszeć, chociaż
powinien był, kontakt nie mógł tak nagle ustać. Kiedy Anna znowu odwróciła się w jego
stronę, twarz miała smutną.
Dobrze. Idziemy.
Wstała. Pled ześlizgnął się na podłogę, magazyn upadł. Tak jak stała, w domowym
kimonie, podeszła do okna.
Robert zeskoczył w dół, pod lejące się z dachu strugi, uniósł ręce, a Anna zsunęła się na
nie.
Była bardzo lekka.
Rozdział jedenasty
Szczęśliwy Robert
Wieziesz mnie do siebie do domu? - spytała w samochodzie, strząsając krople wody z włosów.
Nie, będziemy mieszkać... w innym miejscu. Robert odwrócił się. Żeby nie usłyszała jego
dalszych myśli, choć nawet nie był pewny, że ten wybieg pomoże - zdaje się, że Anna władała
Darem nie gorzej niż on, a może nawet lepiej.
Zresztą myśl najbardziej niebezpieczną, o żonie, od razu odpędził od siebie: potem, o tym
później.
A dokąd zawiezie Annę, już wiedział. Co dziwne, niby nie mógł się pozbierać, niby
wyrabiał nie wiadomo co, ale wrodzony pragmatyzm go nie opuszczał, mózg pracował, szare
komórki funkcjonowały.
- Wstąpimy na chwilę do mnie, do pracy - powiedział na głos, niby dlatego, że w czasie
jazdy musiał patrzeć przed siebie.
I chociaż nie spoglądał na Annę, usłyszał odpowiedź:
Dobrze. Tylko się nie denerwuj. I nic się nie bój.
Okazuje się, że może z nim rozmawiać bez kontaktu wizualnego. To znaczy, że słyszy
jego głos wewnętrzny? Z całą pewnością.
Robert zaczął więc myśleć o sprawach bezpiecznych: jaka jest piękna i jakie to szczęście,
że z nim pojechała. Z tym nie miał żadnej trudności.
Uderzające, ale żadnej zwykłej rozmowy, całkiem naturalnej w podobnych
okolicznościach, między nimi nie było: nie wyznawał jej szalonej miłości, nie opowiadał o
sobie, nie wymienił nawet swego imienia, ona zaś o nic go nie pytała. Był jakoś dziwnie
pewny, że i bez wyjaśnień wszystko o nim wie.
* * *
Robert zostawił ją w samochodzie koło instytutu i pognał do działu francuskiego; Miszka
Łabaznikow składał tam dzisiaj sprawozdanie z przebiegu stażu. Miszka od półtora roku
obijał się na Sorbonie, gdzie dostał się nie bez protekcji Roberta. Do Moskwy przyjechał na
tydzień, a potem leciał z powrotem do Paryża.
Darnowski wyciągnął dłużnika na korytarz i od razu zapytał o najważniejsze:
- Pamiętasz, proponowałeś mi klucze od chaty. Nadal stoi pusta? Nie wynająłeś jej?
- Coś ty? Lenka trzęsie się o kolekcję swojej babci. A co, potrzebujesz kluczy? - Miszka
się ożywił. - Oj, świnia z ciebie. Robisz w lewo swoją miss świata?
- Dasz klucze czy nie?
- Jasne, że dam. O szóstej jadę na lotnisko. Klucze zostawiam u sąsiadki, pod
czterdziestym szóstym. Tylko się tam zanadto nie kotłujcie, nie wytłuczcie Lence porcelany. -
I Łabaznikow szepnął konspiracyjnie: - A kogo ty tam masz? Czyżby ładniejsza od Inki?
- Ładniejsza. Słuchaj - Robert stał się jeszcze bardziej bezczelny - Lenka sobie pewnie
nakupiła ciuchów w Paryżu, to moskiewskich szmat nie będzie nosić.
- Aha, prowincjuszka - ze zrozumieniem kiwnął głową Miszka. - „Ładnam ci ja, ładna,
tylko nieubrana”. No bierz, oczywiście. Lenka tyle razy mówiła: jak wrócę, to powyrzucam
wszystko z szafy. Tylko jakie ta twoja lala ma wymiary? Moja Lenka to sam wiesz, istota
efemeryczna. Ubrania rozmiar czterdziesty drugi, buty trzydziestkapiątka.
- To akurat w sam raz.
Załatwił wszystko - i z chatą, i z garderobą.
Do wieczora jeździli po mieście. Zjedli zwyczajny obiad, w pierogami. Tak jak do tej
pory, nie próbował zaglądać Annie w oczy, nie słyszał więc jej myśli. A im bliżej było do
chwili, kiedy pojadą do Miszki, tym bardziej się denerwował.
O siódmej weszli do eleganckiego mieszkania na prospekcie Kutuzowa, pełnego
szklanych etażerek, zastawionych figurkami z porcelany. Anna się do nich od razu przypięła,
obejrzała wszystkie co do jednej, a niektóre nawet pogłaskała.
Robert czekał na nią w sypialni, pod olbrzymią kopią Tańca Matisse’a w złoconej ramie,
przed szerokim arabskim łożem (Miszka i Lenka mieli nieszczególny gust). Teraz powinno
było się odbyć to, dla czego romantyczni młodzieńcy porywają piękne dziewoje. Ale Robert
nie czuł erotycznego podniecenia, tylko niepojęty strach.
Stal tak przez dziesięć minut, coraz bardziej zdenerwowany, kiedy w końcu zajrzała
Anna.
Co tutaj robisz?
Oczy jasne, całkiem niewinne, bez żadnych ukrytych myśli (to już Darnowski, ich
właściciel, wiedział bardzo dobrze).
Pośpiesznie ruszył w jej stronę, objął ją i spuścił oczy, żeby nie wyczytała w nich strachu.
Zaczął całować Annę w szyję.
Coś nie tak? Co mu przeszkadza?
Inna?
Nie, o niej teraz nie myślał.
Czy to, że nie dostaje podpowiedzi, jak w dawnych donżuanowskich czasach? Nie może
się zabawić w „ciepło-zimno”? Ale przez lata monogamicznego małżeństwa z Inną przywykł
przecież obchodzić się bez suflera.
Nie, to nie to. Coś innego przeszkadzało Robertowi zapomnieć o całym świecie i umrzeć
ze szczęścia w ramionach najpiękniejszej z kobiet.
Ujęła go dłońmi za skronie i łagodnie podniosła jego głowę.
To można tylko wtedy, kiedy nie da się inaczej. A ty tego nie potrzebujesz. Lepiej napijmy
się herbaty. Jest tu herbata?
Ma rację - pomyślał Robert, czyli tak jakby powiedział. - Nie teraz, potem. Kiedy będzie
odpowiedni moment.
Herbata u Łabaznikowów się znalazła, i to przyzwoita, „Trzy Słonie”. W ogóle, jak się
okazało, gospodarna Lenka zadbała o zapasy, samych puszek była chyba setka. Widocznie
kiedy wyjeżdżała do Paryża, zakładała, że podczas jej nieobecności w Moskwie z jedzeniem
będzie beznadziejnie. W szafkach była i kawa rozpuszczalna, i zielony groszek, i
skondensowane mleko, i konserwy mięsne, i węgierskie marynaty warzywne.
Gniazdko miłosne zaopatrzone pierwsza klasa, tylko z miłością się nie układa, ponuro
myślał Darnowski, rozpakowując herbatniki i otwierając dżem.
Ale to było jedynie pro forma. W rzeczywistości kiedy wyniósł się od gołodupców
Matisse’a i arabskiego łoża namiętności, doznał niesamowitej ulgi. Od razu poczuł się lekko,
dobrze i... naturalnie, tak trzeba to nazwać.
Czuł się teraz po prostu wspaniale. Patrzył, jak Anna dmucha na gorącą herbatę, jak
smaruje herbatniki dżemem. Albo po prostu zwyczajnie się uśmiecha.
Już teraz nie chował przed nią oczu, odkąd się okazało, że wewnętrzny głos może też
obchodzić się bez słów. W duszy grała cicha muzyka, przypominająca szelest liści albo plusk
fal, Robert był więc przekonany, że Anna także to wszystko słyszy. Po raz pierwszy dawał
posłuchać swojego soundtracku komuś innemu, a to jest tysiąc razy intymniejsze od seksu,
nawet najcudowniejszego. Miłość mógł uprawiać z każdą. Dzielić swoją tajemną muzykę -
tylko z tą.
Wszystko to trzeba było przemyśleć.
Kiedy Anna myła naczynia, Robert palił przy oknie papierosa i patrzył na ulicę: ciemność
wieczoru rozjaśniały odblaski neonów na mokrym asfalcie i czerwone światła samochodów.
Po raz pierwszy w tym zwariowanym dniu zaczął myśleć racjonalnie.
Nie było to bezpieczne zajęcie.
Od razu ogarnęło go zakłopotanie, a nawet przerażenie. Z sytuacji, w którą zapędził się
sam, a przy okazji dziewczynę - jedyną na świecie - nie było absolutnie żadnego wyjścia.
Żona!!! Co począć z Inną?
Nie można przecież tak po prostu sobie zniknąć. Trzeba do niej zadzwonić. I co
powiedzieć? „Już do ciebie nie wrócę, pokochałem inną”? Tak ni z gruszki, ni z pietruszki?
To okrutne, podłe; ludzie odpowiedzialni tak nie robią. Trzeba wyjaśnić... Nie, czegoś takiego
nie da się wyjaśnić. Dobra, ale trzeba powiedzieć wszystko, co powinno zostać powiedziane.
Tylko w oczy, a nie do słuchawki. Trzeba jechać.
Ale nie można tutaj zostawić Anny samej. Jest niezwykła, jest właścicielką Daru.
Zarazem jednak funkcjonuje jak dziecko w świecie dorosłych. Kiedy Robert błagał, żeby z
nim pojechała, nie przyznał się przecież, że jest żonaty.
Już prawie północ. Inna na pewno odchodzi od zmysłów. Obdzwoniła wszystkich,
których się dało. Też stoi w kuchni przy oknie, nerwowo zaciąga się papierosem, patrzy, czy
„dziewiątka” nie wjeżdża na podwórze...
Darnowski zacisnął zęby, żeby nie jęknąć.
Co robić?
Na jego ramieniu spoczęła szczupła ręka, długie palce połaskotały jego szyję.
Wracaj do domu. Jestem zmęczona, chcę spać. Przyjedziesz jutro.
Szybko się odwrócił. Usłyszała! Zrozumiała!
Nie, przyjadę dzisiaj. Pomówię... z nią i wrócę.
Jutro. A teraz idź. Mnie się nic nie stanie.
Robert od razu się uspokoił, jak carewicz Iwan, któremu Piękna Wasylisa obiecała, że
ranek mądrzejszy będzie od wieczora.
Do domu jechał z mocnym postanowieniem, że porozmawia o wszystkim z żoną. Nawet
do drzwi zadzwonił gwałtownie, zdecydowanie.
Ale kiedy Inna otworzyła, był zszokowany.
- Gdzie byłeś? - zaszlochała, patrząc mu prosto w pierś. Łagodnie walnęła go w nią
piąstką, a potem oparła się o nią czołem. - Ja tacie... On na milicję... wszystkie wypadki z
udziałem wiśniowych „dziewiątek”... Dlaczego nie zadzwoniłeś?
Szok nie polegał na tym, że żona płakała (chociaż to zdarzało się bardzo rzadko). Roberta
uderzyło coś innego.
Zawsze uważał, że uroda Inny powala wszystkich na kolana, i wszyscy dokoła w tym
mniemaniu go utwierdzali. Ale drzwi otworzyła jakaś baba z wielkim nochalem, grubymi
wargami i szeroką gębą. No i potwornie długimi rzęsami, włochatymi jak gąsienice. Kiedy ta
paskuda przywarła do niego i wpiła się weń swoimi drapieżnymi czerwonymi pazurami,
wzdrygnął się z obrzydzenia.
Nie powiedział więc tego, co chciał powiedzieć. Dlatego, że zrobiło mu się jej strasznie
żal. Królewna zmieniona w żabę to postać głęboko tragiczna.
Coś tam nakłamał o Szwabach, którzy się do niego przyczepili, i o przeciągającej się
kolacji w lokalu, a Inna uwierzyła tak szybko i ochoczo, że aż serce mu się ścisnęło.
Potem, jak w poprzednich dniach, do wpół do drugiej siedzieli przed telewizorem i
oglądali film z amerykańskiej retrospektywy, jedną z pierwszych hollywoodzkich jaskółek,
które przyleciały na radziecki mały ekran.
Teraz Roberta czekało jeszcze jedno odkrycie. Znana w całym świecie aktorka, której
urodą zachwycał się jeszcze wczoraj, też okropnie zbrzydła. Nos toporny, ciężka dolna
szczęka, twarz podobna do rzodkiewki, a biust jak u krowy. Za to inna, która grała głuptaskę,
okazała się niczego sobie: miała ładny podbródek, zwężający się ku dołowi, i wąskie usta o
regularnym wykroju.
Stop, rzekł do siebie Robert. To nie Inna ani Demi Moore tak gwałtownie zbrzydły, to
moje kryteria piękności się zmieniły... Posiadaczka idealnej twarzy (trójkątnej, z szerokimi
ustami i ostrym, zadartym noskiem) śpi teraz w cudzym mieszkaniu na prospekcie Kutuzowa.
- Co za bzdura - powiedział Robert, wstając. - Przecież ty też nie oglądasz. Chodźmy
spać, co? Muszę wcześnie wstać. Mam zapieprz w pracy, trzeba będzie siedzieć do późna,
nawet dni biblioteczne przepadły.
Inna bez zainteresowania kiwnęła swoim mięsistym nochalem.
Wczesnym rankiem Robert wpadł do dyrektora instytutu. Poprosił o zwolnienie z
kierownictwa sektora i przeniesienie z powrotem na stanowisko starszego pracownika
naukowego; potrzebuje wolnego czasu na zrobienie habilitacji. Dyrektor był szczerze
zdziwiony. Pomyślał: Pewnie chytrus upatrzył sobie jakąś niezłą posadkę. Szykuje się do
odejścia. Na pewno teść mu załatwił. Oj, i mnie by się przydało. Ale przychylnie odniósł się
do prośby i życzył Robertowi sukcesów w nauce.
Prosto z pracy, gdzie teraz mógł się w ogóle nie pokazywać, Darnowski pojechał na
prospekt Kutuzowa. Kwiaty kupił po drodze, jedzenie zabrał z domowej lodówki (przecież
nie samymi konserwami będzie karmił najpiękniejszą dziewczynę planety).
Anna jeszcze spała, jak dziecko wsunąwszy dłonie pod policzek.
Zatrzymał się w drzwiach sypialni i długo patrzył, doświadczając bardzo silnego, ale
nieznanego uczucia, całkiem nie takiego, jakie należałoby żywić na widok pięknej
dziewczyny z rozrzuconymi na poduszce włosami i wysuniętym spod kołdry obnażonym
ramieniem. Robert wcale nie pragnął chwycić jej w objęcia i wedrzeć się w gorącą, podatną
kobiecość, ale delikatnie pogłaskać ją i nie budząc, leciutko pocałować.
Cóż to się ze mną dzieje? Pokręcił głową. Ale zrobił właśnie to, co zamierzał.
Przykucnął, pogłaskał wgłębienie nad obojczykiem i ledwo dotknąwszy Anny ustami,
pocałował ją.
Uśmiechnęła się, otworzyła oczy.
To ty. Jak dobrze.
Robert zbladł, tak dojmujące, prawie bolesne było uczucie absolutnego szczęścia. W
oknie, inaczej niż wczoraj, świeciło słońce; żółknące wierzchołki drzew na tle nieba były tak
piękne, że aż kiczowate.
In i An
Zaczęło się życie wyraźnie podzielone na dwie połowy.
Od rana do wieczora Robert był z Anną, od wieczora do rana - z Inną. W miarę tego, jak
jesień nabierała siły, a potem ją traciła, przechodząc w zimę, kolor każdej połowy stawał się
coraz wyraźniejszy. Życie z Anną było białe, radosne. Z Inną czarne, pełne męki i poczucia
winy. Robert ponuro żartował: oto dwa chińskie żywioły - In i An.
Wieczorem, kiedy się ściemniało (z każdym dniem wcześniej), zaczynał mu się psuć
nastrój. Anna to czuła. Powiedziała (teraz wydawało mu się, że ona naprawdę z nim
rozmawia), że jest istotą natury, zimą dużo śpi, i naprawdę niemal o szóstej zaczytana ziewać,
oczy jej się kleiły. O ósmej, a w grudniu niekiedy nawet wcześniej, energicznie oświadczała,
żeby się zabierał - ona musi się umyć i lulu.
Kiedy przyjeżdżał rano, jeszcze spała. Robert miał wrażenie, że gdyby nie przyjechał,
wcale by się nie obudziła. Kiedyś się spóźnił, przyjechał o drugiej - i rzeczywiście, Anna
jeszcze spała.
Z Inną żyło się całkiem inaczej.
Ze wstydu i ustawicznego poczucia winy traktował ją bardzo uprzejmie i ostrożnie.
Zręcznie i przekonująco kłamał o obowiązkach w pracy - na szczęście Inna nie miała
zwyczaju dzwonić do instytutu.
Coś z pewnością wyczuwała; o wiele częściej niż kiedyś czuł na sobie jej bystre
spojrzenie z ukosa. Teraz mógłby nawet spróbować w nie zajrzeć, i bardzo możliwe, że by mu
się udało. Ale nawet przypadkowo starał się nie stykać z Inną wzrokiem. Czuł wyrzuty
sumienia, i prawdę mówiąc, przykro było na nią patrzeć, taka, biedaczka, była brzydka. Żeby
nie domyśliła się, jak bardzo jest w jego oczach nieatrakcyjna, Darnowski kochał się z nią
każdej nocy. Od miodowego miesiąca to się nie zdarzało. Wystarczyło przymknąć powieki,
wyobrazić sobie Annę, i dalej już wszystko szło samo. To dziwne: w białej połowie życia, gdy
Anna była w pobliżu, nie miał seksualnych pragnień, a gdy jej nie było, wystarczyło samo
przypomnienie, jak na spacerze zdejmuje sweter przez głowę czy tylko wytrząsa śnieg z buta,
żeby płomień ogarnął Roberta.
W końcu rozwiązał tę zagadkę. Spacerowali akurat po parku.
Kiedy Robert przebywał z Anną, jak gdyby wracał do dzieciństwa. To jeździli na
łyżwach, to znowu obrzucali się śnieżkami, to po prostu się wygłupiali. No więc woził ją na
sankach, biegł kłusem, udając konia. Rżał, wyciągał szyję, a ona się zaśmiewała. Kiedyś
odwrócił się, zobaczył jej zarumienione policzki, błyszczące oczy - z wyglądu można jej było
dać dwanaście lat - i nagle przeszyła go myśl: to moja siostrzyczka! Tak, nie ukochana, ale
siostra! Kto będzie ciągnął siostrę do łóżka?
To było bardzo dziwne.
Najgorsze były wolne dni. Sobota jeszcze data się znieść. Tego dnia Inna odwiedzała
rodziców, a on jechał do matki. Tyle że teraz Darnowski bezczelnie żonę nabierał. Wpadał do
rodzicielki na pół godziny, najwyżej godzinę, a potem - do Anny.
Za to w niedzielę Anna musiała siedzieć zupełnie sama. Nienawistny, niekończący się
dzień. Ale ona ani razu się nie poskarżyła. Kiedy pytał, gdzie była i co robiła, zawsze
odpowiadała jednakowo: spacerowała. Jeśli Robert nie dawał za wygraną i wypytywał ją o
szczegóły, odwracała oczy; wtedy od razu przestawał ją słyszeć.
Chyba nigdy się nie nudziła. Książek w ogóle nie czytała (może naprawdę nie umiała
czytać?), telewizję oglądała w dziwny sposób - nie wiadomości, nie filmy i przeróżne talk-
show, jak wszyscy normalni ludzie, tylko kreskówki, albo bajdurzenie na kanale
edukacyjnym: o termitach albo wędrówkach ptaków. Lubiła przeglądać albumy z
reprodukcjami, przez godzinę wpatrywać się w jakieś Poddanie Bredy albo Ostatni dzień
Pompei.
Po zakupy nie chodziła, Robert sam zapełniał lodówkę. Babcia nieboszczka nabujała z
tym apetytem wnuczki. Anna jadła jak ptaszek. Tylko piła dużo herbaty. Za pierwszym razem,
kiedy Robert wychodził, położył na telewizorze plik banknotów - żeby miała na wydatki.
Potem ciągle sprawdzał, ale ani jednego papierka nie ubyło.
Dziwny rok
W owym dziwnym roku, kiedy kraj osuwał się w przepaść, Robert miał akurat dużo
pieniędzy. I to nie „drewnianych”, czyli rubli (wtedy w Moskwie była ich cała kupa, tylko że
nic nie można było za nie kupić), ale prawdziwych, zielonych.
To dzięki teściowi.
Ten najpierw pomógł mu korzystnie zamienić samochód. Prawie nowy golf, prosto z
Niemiec, nic właściwie nie kosztował Roberta, który zapłacił niewiele więcej, niż dostał za
sprzedaną wiśniową „dziewiątkę”.
Potem Wsiewołod Ignatjewicz wyświadczył zięciowi nieocenioną przysługę: załatwił mu
kapitalną chałturę: przekłady z angielskiego, niemieckiego i francuskiego rozmaitych
ekologicznych bla-bla. Przekłady opłacała międzynarodowa organizacja, przy tym według
stawek europejskich, dwadzieścia dolarów za stronę. Za godzinę stukania na maszynie
Darnowski dostawał po prostu swoją trzymiesięczną pensję. Jesienią rząd po raz pierwszy
zdewaluował rubla i potem zrobił to jeszcze kilka razy, tak że solidne pięćset rubli w
instytucie zmieniło się w żałosne piętnaście dolców.
W kwietniu mieli wrócić Łabaznikowowie, ale Robert zawczasu zdążył przenieść Annę;
za cztery tysiące dolarów kupił jej kawalerkę koło parku Kuźmińskiego - teraz już wolno było
mieć dwa mieszkania.
Czuł się tam o wiele lepiej niż u Inki (tak w myślach nazywał swoją nocną kwaterę), a
nawet na Kutuzowa. Ku jego zaskoczeniu Anna wykazała się talentem w urządzaniu
gniazdka. Zaprowadziła Roberta do sklepu, ustawiła go w długiej kolejce po tapety i farby, a
remont zrobiła sama. Gdzie się tego nauczyła, nie wiadomo. Przez tydzień chodziła
usmarowana i bardzo zadowolona. Darnowski był natomiast od czarnej roboty. O nic go nie
pytała, nie interesowało jej jego zdanie, wydawała tylko polecenia: podaj, przynieś,
potrzymaj, nie tak, głuptasie.
Zamieniła mieszkanie w prawdziwy raik, jasny, miły, odświętny i, co najważniejsze,
wszędzie czuło się obecność Anny. Mieszkanko było obszarem absolutnego, niczym
niezmąconego szczęścia.
W dzień Robert żył w raju, wieczorem wracał do nocnego piekła, ale oba jego czasy:
jasny i ciemny, pędziły z niewiarygodną szybkością. Kraj, który przyjął niegdyś dziwaczną,
niegeograficzną nazwę „Związek Radziecki”, spadał w przepaść z przyprawiającym o
mdłości przyśpieszeniem.
Życie zmieniało się gwałtownie i nieodwracalnie, przy czym wyłącznie na gorsze. Wielu
ludzi zapomniało o swoim pionierskim dzieciństwie i komsomolskiej młodości, uwierzyło
nagle w Chrystusa i zaczęło czytać Biblię. Największą popularnością wśród neofitów cieszyło
się Objawienie świętego Jana. Okazało się, że Czarnobyl to po ukraińsku piołun, wszyscy
zaczęli więc mówić o bliskości apokalipsy, ponieważ w Piśmie napisane było: „A imię onej
gwiazdy zowią piołunem: i obróciła się trzecia część wód w piołun, a wiele ludzi pomarło od
onych wód; bo się stały gorzkie”.
W moskiewskich sklepach wprowadzono niesłychane porządki - sprawdzano dowody
osobiste i wpuszczano tylko zameldowanych w stolicy. Przy tym na pólkach i tak nie było nic
prócz plastikowych reklamówek i trzylitrowych słojów z sokiem brzozowym. W domach
towarowych widok był już całkiem surrealistyczny. Tłum stał przed pustymi stoiskami i
czekał, czy nie rzucą czegoś - nieważne czego. Od jesieni zaczęły się problemy z chlebem.
Nawet w Instytucie Krajów Kapitalistycznych, zawsze zaopatrywanym w żywność tak jak
Komitet Centralny, teraz można było dostać w najlepszym wypadku chudego, zsiniałego
kurczaka i puszkę sajry. Walka z przywilejami wykończyła nawet wieloletniego przyjaciela
domu - „koryto”, do niedawna jeszcze sprawnie zaopatrujące Wsiewołoda Ignatjewicza w
salami, jesiotry i inne rarytasy.
I cóż na to generał rezerwy Strojew? Może przestraszył się, popadł w melancholię,
pozwolił rodzinie zginąć? Nigdy w życiu.
Wspaniałe Centrum SOS, poza innymi dobrodziejstwami, okazało się adresem, na który
przysyłano pomoc humanitarną, napływającą z byłego Świata Forsy do byłego Imperium Zła.
Wsiewołod Ignatjewicz opowiadał ze śmiechem, że w Centrum - w całkowitej zgodzie z
normami międzynarodowymi - otwiera się przesyłki, by poddać je kontroli sanitarnej i
ekologicznej. Produkty szybko psujące się (to znaczy wszystkie z wyjątkiem cukru i kasz) są
rekwirowane i profilaktycznie niszczone. Tymi właśnie „profilaktycznie zniszczonymi”
wędlinami, serami, małżami, a czasem nawet gęsimi wątróbkami żywił teść ukochaną córkę i
niewiernego zięcia, i to nawet lepiej niż w czasach przywilejów nomenklatury. Co jadła reszta
mieszkańców, było dla Roberta zagadką. Ale z głodu nikt nie umierał, więc jakoś tam sobie
radzili. I czekali na rychłe rozwiązanie, bo wszyscy czuli, że tak dalej żyć nie można.
W republikach nadbałtyckich i na Zakaukaziu tubylcy zapragnęli niepodległości, za co
strzelano do nich z automatów i okładano ich ostrymi saperskimi łopatkami.
Delegaci na zjeździe żądali dymisji prezydenta.
Najśmielsi i najbardziej przewidujący członkowie KPZR publicznie zwracali legitymacje
partyjne.
Analitycy w gazetach przepowiadali dwa możliwe wyjścia: albo faszystowska dyktatura
w rosyjskim (to znaczy jeszcze gorszym niż niemieckie wydaniu), albo wojna domowa.
Wolnomyślna inteligencja skłaniała się ku drugiemu wariantowi.
Odczucie ogólnonarodowego obłędu znakomicie odpowiadało wewnętrznemu stanowi
Roberta. Też nie był zdrów na umyśle, codziennie przemieszczając się z maniakalnej strefy
dziennej w depresyjną nocną. Żadna psychika nie wytrzymałaby tego kontrastowego
prysznicu, tej naprzemiennej gorączki. Darnowski czuł się winny wobec wszystkich - i Anny,
i Inny, i teścia-dobroczyńcy.
Gdyby żona choć raz się oburzyła, gdyby spróbowała przyłapać go na kłamstwie,
wybuchnąłby i wszystko powiedział; niech będzie, co ma być. Ale Inna była cicha, łagodna i
ufna.
Robert już ostatecznie pozbył się skrupułów i nawet w niedzielę zaczął uciekać na
Kuźminki. Najpierw na godzinkę, potem na dłużej. Żona zniosła i to. Kiedy był z nią, czuł się
łajdakiem, bydlakiem, katem. Tym bardziej gorączkowo wyrywał się z krainy mroku do
krainy światła.
Bardzo dawno już tak dużo nie chodził piechotą. Anna nie lubiła samochodu, spacerowali
więc po ulicach. Jak się popatrzy z boku - no cóż, idzie para, trzymają się za ręce. Nie patrzą
na siebie, milczą. A w rzeczywistości rozmawiali, tylko nie na głos. Rozmawiali o wszystkim.
Niektóre z rozmów trudno byłoby nawet zapisać, bo nie ma takich słów. Ale niektóre
rozmowy można przekazać w całości.
Rozmowy z Anną
Na przykład taką - o Darze.
Anna nie opowiadała, skąd się u niej wziął. Robert sądził, że najprawdopodobniej
podczas tego dziwnego epizodu, kiedy przez dwa dni błąkała się po lesie, a potem nagle
oduczyła się mówić na głos. Próbował zapytać, ale Anna od razu się wyłączyła - potrafiła
czynić swoje myśli nieodgadnionymi, jeśli nie chciała poruszać jakiegoś tematu.
Jakoś samo się ustaliło, że pochodzenie Daru jest poza wszelką dyskusją, nie wolno o nie
pytać. Robert zresztą też nie miał ochoty mówić o wypadku i Białej Kolumnie. Nawet z nią.
A Dar Anny, jak się okazało, miał trochę inny charakter. Być może nawet zupełnie
odmienny.
Ty słyszysz ludzi, ja ich widzę. Ty ich czytasz, a ja jakbym oglądała film. Właśnie dlatego,
że nie słyszała sensu wewnętrznego, ale go widziała, wygląd zewnętrzny człowieka albo
wcale dla niej nie istniał, albo nie miał znaczenia. O urodzie i brzydocie decydowały jakieś
inne czynniki.
Wyszło to na jaw kiedyś w styczniu, kiedy zdrętwiały Robert oglądał reportaż o
wydarzeniach na Litwie. Popularny spiker sławił wyczyn desantowców, którzy zabili
kilkunastu bezbronnych ludzi i zajęli wieżę telewizyjną w Wilnie.
- Nadejdzie dzień, kiedy postawi się spiżowy pomnik tym stu sześćdziesięciu chłopcom,
którzy ocalili Litwę - wieszczył z patosem piękny blondyn.
Robert krzywił się boleśnie.
Anna, całkowicie obojętna wobec polityki, z roztargnieniem podniosła wzrok znad
albumu z reprodukcjami.
Jak można takich pokazywać na ekranie?
Tak, to skończony łajdak, zgodził się Darnowski.
Zdziwiła się.
Czy można tak mówić, kiedy się nie zna człowieka? Może on kocha psy. Albo konie.
Pomaga jakiejś staruszce. Ale ten biedaczek jest taki brzydki. Prezenter telewizyjny powinien
jednak ładnie wyglądać.
Brzydki? Robert obejrzał się na nią i zrozumiał, że dziewczyna nie żartuje. To kto w takim
razie jest ładny?
Pozwól.
Anna wzięła pilota, popstrykała przyciskami. Tylko najpierw wyłączyła dźwięk - zawsze
oglądała programy bez fonii; mówiła, że to jej przeszkadza.
Patrz tutaj, jaka ładna. Na czwartym kanale pokazano jakąś grubą babę z obwisłym
podbródkiem i zaniedbanymi włosami. Jak z Kustodijewa albo Renoira. Pewnie aktorka
filmowa. Anna westchnęła marzycielsko.
Robert już kiedyś widział tę babę, pokazywano ją nie po raz pierwszy. Ta wariatka, mając
trójkę własnych dzieci, wzięła jeszcze siedmioro z domu dziecka, w dodatku ułomne. Jak
zamierzała wyżywić tę hałastrę, nie wiadomo. Darnowski potępiał taką bezmyślną, żebraczą
filantropię, uważał, że to brak odpowiedzialności.
Inną skończoną pięknością w mniemaniu Anny okazała się postrzelona obrończyni praw
człowieka, Nowodworska; Robert nie podzielał jej ekstremistycznych poglądów i tłumaczył
je wyłącznie tym, że kobita wygląda odpychająco i nie potrafi sobie ułożyć życia. Coś ty? -
zdumiała się Anna. - Popatrz, jakie ma oczy, jaki uśmiech! Od razu widać, że nie jest
wyrachowana i wierzy w to, co mówi. Gdybym była mężczyzną, zakochałabym się w niej bez
pamięci.
Wtedy coś mu się przypomniało.
Poczekaj. Kiedy wlazłem do ciebie przez okno, powiedziałaś: „Jaki brzydki”. To znaczy,
że Nowodworska jest urodziwa, a ja jestem brzydalem?
Anna zawahała się.
Od tamtego czasu bardzo wyładniałeś. Słowo daję. Może dlatego, że bardzo się dręczysz.
Kiedyś miałeś taką niesympatyczną, zadowoloną z siebie twarz, a teraz jesteś zupełnie
niczego sobie.
Ale przecież jestem podły! - wyrwała się Robertowi niebezpieczna myśl.
Myśl to nie słowo; trudno ją powstrzymać.
Podłego człowieka nie boli dusza - rzekła Anna mentorskim tonem i ziewnęła, bo zbliżał
się już wieczór. - Tylko brzuch. Albo zęby.
Była jeszcze inna sprawa.
Kiedyś rozmowa zeszła na politykę, która, jak już mówiliśmy, wcale Anny nie
interesowała. Było jej absolutnie wszystko jedno - komuniści, demokraci czy nacjonaliści.
Nie oceniała ludzi według poglądów i nawet nie wedle uczynków, ale jakichś innych
kryteriów.
Nie było wcale łatwo trzymać się z dala od wydarzeń politycznych tej zimy. W Moskwie
na niekończących się wiecach i demonstracjach zbierały się olbrzymie tłumy.
Na największe zgromadzenie, kiedy na plac Maneżowy wyszło prawie pół miliona ludzi,
Robert przyprowadził też Annę; niech sobie popatrzy.
Wielu ludzi stało z własnoręcznie zrobionymi transparentami i plakatami, ciągle
hałasowali; coś skandowali, krzyczeli „Hura!” albo „Precz!”.
Anna rozglądała się z ciekawością. Patrz, mężczyzn jest tu o wiele więcej niż kobiet.
Rob zaczął się wymądrzać. Że niesankcjonowane przez władze demonstracje to
zapowiedź rewolucji, czyli Chaosu, a Chaos należy do męskiej sfery działalności; płeć żeńska
odpowiada za Porządek.
Zazwyczaj Anna nie podtrzymywała rozmów na oderwane tematy. Może nie interesowały
jej pojęcia abstrakcyjne, może nie bardzo je rozumiała. Tak się Robertowi w każdym razie
wydawało. No i wtedy go zadziwiła.
Nie o to chodzi. Po prostu mężczyzna odpowiada za Wielki Świat, a kobieta za Mały, czyż
tego nie rozumiesz?
A cóż to za umniejszanie roli kobiet? - odparł z uśmiechem.
Dlaczego umniejszanie? Mały Świat jest o wiele ważniejszy niż Wielki - odpaliła bez
namysłu. - Mały świat - to świat miłości do człowieka, a Wielki - do ludzkości. Prawdziwa
Kobieta nigdy nie zdradzi swojego dziecka albo ukochanego dla idei, ojczyzny czy nawet
zbawienia rodzaju ludzkiego. A Prawdziwy Mężczyzna nigdy nie zdradzi idei, ojczyzny, nie
mówiąc już o losach ludzkości, dla ukochanej kobiety czy dziecka. Dlatego, że dla mężczyzny
zdradzić wiarę to zdradzić samego siebie, nieważne, w jaką bzdurę wierzy. A kiedy zdradzi
siebie, przestanie być Prawdziwym Mężczyzną. A wtedy Prawdziwa Kobieta pierwsza
przestanie go kochać, bo taki jej nie jest potrzebny. Wybaczy mu raczej to, że zdradził ją, ale
nie zdradę samego siebie... Chmurzysz się?... Niedobrze ci tłumaczę?
Dobrze czy niedobrze, Roberta zaniepokoiło coś innego.
Dlaczego mówisz o zdradzie?
Dlatego, że prędzej czy później trzeba będzie wybierać. - Pokręciła głową ze smutkiem. -
To straszny wybór. W każdym wypadku człowiek staje się zdrajcą; albo Wielkiego, albo
Małego Świata.
Robert wzdrygnął się i powiedział:
To ja nie chcę być Prawdziwym Mężczyzną.
Teraz ona powiedziała coś niezrozumiałego:
A któż tego chce?
Takie właśnie milczące rozmowy prowadzili między sobą. A może nie prowadzili.
Niewykluczone, że całą tę wymianę poglądów Robert wymyślił sam, patrząc w oczy Anny,
niebieskie i z iskierkami.
Znowu dziesiąty maja
Apokalipsa apokalipsą, ale po zimie jak zwykle nadeszła wiosna. Od kwietnia światła
było więcej niż ciemności, niepewna równowaga we wszechświecie Darnowskiego uległa
więc zakłóceniu. Biała połówka życia zaczęła coraz mocniej wypierać czarną. Coraz trudniej
było przebywać z Inną, rozmawiać z nią o nieważnych sprawach, obejmować jej
nieprzyjemnie tęgie, krągłe ciaio.
Umacniało się w nim przeczucie: coś się stanie, coś się zbliża. Soundtrack za dnia prawie
milczał, za to od wieczora zaczynał nadawać jakieś msze i marsze żałobne.
Zza kwietniowych szarych chmur wychynął swawolnik maj, najważniejszy miesiąc w
życiu Roberta. Tym razem nie miał zamiaru zignorować pamiętnej daty. Dlatego, że była to
nie tylko rocznica otrzymania Daru. Mijał dokładnie rok od dnia, kiedy po raz pierwszy
zobaczył Annę.
Jej natomiast jubileusz chyba wcale nie obchodził. Robert miał wrażenie, że bieg czasu
dla niej w ogóle nie istnieje. W każdym razie nigdy nie wiedziała, jaki jest dzień tygodnia,
odróżniała tylko niedzielę, i to jedynie dlatego, że budziła się rankiem sama, bez Roberta.
Na przykład przed Nowym Rokiem bardzo cierpiał, że zostawi ją samą w taką noc. W
żaden sposób nie mógł zebrać się na odwagę, żeby jej o tym powiedzieć. Co może być
straszniejszego niż samotnie witać bicie kurantów? Kiedy czerwony ze wstydu zaczął prosić o
wybaczenie, Anna bardzo się zdziwiła. Noc jak noc, położę się spać i już.
Nigdy nie wspominała minionych czasów, nie mówiła o przyszłości. Jej świat nazywał
się „Tu i Teraz”. Popełniliby jednak błąd, nie czcząc dziesiątego maja. Anna jak sobie chce,
ale dla Roberta z dwóch powodów był to dzień szczególny.
Na serio szykował się więc do święta.
Rozsnuł całą intrygę, żeby uwolnić się od żony. Wysłał ją na tygodniową wycieczkę do
Skandynawii; Inna dawno o niej marzyła. To oznaczało, że przez ów tydzień będzie spędzał z
Anną nie tylko dni, ale i noce.
Może w końcu dojdzie do tego. Oczywiście to wyniknie samo z siebie, w naturalny
sposób, albo dlatego że, jak wyraziła się wtedy Anna, „nie można inaczej”. A tamto z siostrą i
pokrewieństwem to bzdury. Tak, oczywiście, Anna jest dla niego siostrą, ale w zależności od
sytuacji bywa i córką, i matką; wszystkie kobiece role się w niej łączą. Jak zatem można
pominąć tę najważniejszą? On jest mężczyzną, ona Kobietą, The Woman, to znaczy tą jedyną
w całym świecie. W dodatku sama powiedziała, że wyładniał i teraz jest „niczego sobie”.
Damowski miał zatem wielkie plany na dziesiątego.
Rano odwiózł Innę na Szeremietiewo i dalejże na Kuźminki, budzić Annę.
Nie przyjechał z pustymi rękami. Z ogromnym bukietem róż, z butelką prawdziwego
Veuve Clicquot ze sklepu dewizowego i z prezentem o szczególnym znaczeniu - elegancką
białą sukienką, dokładnie na figurę Anny. Wydał na to dwie roczne pensje statystycznego
obywatela ZSRR.
Z niewinną miną powiedział:
- Trzeba ją nosić na gołe ciało, taki fason.
Powiedział to na głos, bo Anna przyciskała do piersi zwiewny produkt mediolańskich
czarodziejów, nos wsadziła w bukiet i z zamkniętymi oczami wdychała aromat róż. Bardzo w
porę - bo nie powinna była teraz zaglądać do myśli Roberta.
Jak to? - spytała, odkładając bukiet i rozkładając sukienkę. - Przecież to nieprzyzwoite.
- Przyzwoite. Tkanina jest cienka, ale gęsta. Ja wyjdę, a ty ją włóż.
Kiedy po pięciu minutach wrócił do pokoju, Anna stała przed lustrem. Sukienka była
śmiała, na cienkich białych ramiączkach. W Robercie obudziły się uczucia, których w żaden
sposób nie można nazwać braterskimi. Ucieszył się. Ale w lustrze odbiło się spojrzenie Anny
- pytające i wyraźnie pełne obawy. Darnowski czym prędzej się odwrócił.
Dzisiaj wszystko się rozstrzygnie, zdążył usłyszeć.
Cóż, był tego samego zdania.
A skoro tak, to postanowił zmienić świąteczny program. Zamiast kolacji przy świecach
będzie uroczyste śniadanie. W świetle dnia wszystko pewnie wypadnie naturalniej, przecież
ciemność nie jest żywiołem Anny.
Kiedy jak sztukmistrz wyciągał z torby różne smakołyki i ustawiał je na stole, Anna była
cicha jak nigdy. To znaczy, cicha była oczywiście zawsze, ale teraz siedziała, nie podnosząc
oczu, więc Robert nie słyszał jej myśli.
Wreszcie skończył nakrywać.
Chciał otworzyć butelkę i nagle poczuł, że to niepotrzebne. Wszystko odbędzie się zaraz
teraz, bez głupich ceremonii, bez sakramentalnego picia francuskiego wina musującego.
Denerwował się okropnie, ale denerwował się akurat tak jak trzeba przy takich okazjach.
Anna też się zarumieniła; to pożądany objaw.
Robert odstawił butelkę. Ruszył w stronę Anny, wziął ją za ręce, podniósł z krzesła i
zaczął całować jej maleńką dłoń. W odpowiedzi Anna słabo poruszyła palcami, ale tylko tyle.
Na pomoc przyszła sukienka, jak gdyby w dowód wdzięczności za wydatek.
Ramiączko samo z siebie płynnie zsunęło się na bok, całkowicie obnażając szczupłe
ramię. Robert zaraz wpił się w nie wzrokiem.
Nie chodziło o bezbronną nagość. Zdarzało mu się przecież oglądać i bardziej intymne
części ciała Anny, która nie należała do wstydliwych. Tak samo jak Inna, spała nago, więc
kiedy Robert rano przychodził ją budzić, często musiał naciągać na nią kołdrę, która się
ześlizgnęła. A raz, jeszcze zimą, tak przemarzli w parku, że Anna zaciągnęła go do gorącej
wanny. I też nic - było im po prostu wesoło. Pluskali się we dwójkę jak dzieci w stawku.
Ale teraz patrzył na jej obnażone ramię - tylko ramię - i nie mógł ani nabrać powietrza,
ani wypuścić go z płuc.
Z wysiłkiem podniósł oczy i powiedział wszystko, co zamierzał; o wiele lepiej, niż
wypowiedziałby to słowami.
Wzrok Anny pociemniał. Robert usłyszał: Oczywiście, tak, jeśli ty tak... To
niedopowiedzenie, a raczej niedomyślenie, zawierało właśnie wielokropek, w którym wyczuł
pewne oczekiwanie, i to nie radosne, ale trwożne.
Nie mogło go to jednak powstrzymać.
Zrobił to, co było celem takiego właśnie wyboru sukienki: rozsunął zamki po obu
bokach, zsunął ramiączko z drugiego ramienia i biały jedwab opadł sam.
Wówczas do Roberta dotarło, do czego potrzebne były mu te długie platoniczne
miesiące. Żeby namiętność, jak spiętrzona rzeka, nabrała mocy, z hukiem przerwała tamę i
rozlała się aż po horyzont.
Teraz będzie między nimi tak, jak u żadnej pary jeszcze nie było - to wiedział na pewno.
Drżącymi rękami ściągał koszulę przez głowę, guziki sypały się dokoła. Anna stała przed
nim z opuszczonymi rękami. Oczy miała zamknięte.
Właśnie w tym momencie rozległ się dzwonek do drzwi.
- Do diabła z nim - głośno wymamrotał Robert. - Pomyłka. Nic mnie to nie obchodzi.
Ale Anna otworzyła oczy, on zaś usłyszał: To właśnie to.
Jakie to? Nie zwracaj uwagi. Podzwonią i przestaną.
Nie przestaną. Musisz otworzyć.
Ale po co?
On i tak wejdzie.
Kto?
Dzwonek rzeczywiście się nie uspokajał; do niego dołączył się łomot, i to jaki!
Mieszkanie było nieduże, z pokoju do przedpokoju ledwie pięć kroków.
Darnowski zaklął i poszedł do drzwi; nie żeby otworzyć, ale wyjrzeć przez wizjer, komu
tak pilno.
Drzwi jednak same wyleciały z przerażającym trzaskiem i łoskotem.
Za nimi do małego przedpokoju wdarł się mężczyzna.
Zobaczył Roberta, na chwilę zamarł, i wtedy Darnowski go poznał. To był Dronow,
mistrz sportu, a zarazem Ojciec Chrzestny z Basmanowa. Wzrok szaleńca niemal parzył
Roberta: Zabiję! Potem prześlizgnął się po jego ramieniu. A niech tam!... Boże, jaka śliczna!
W tym okrzyku było tyle cierpienia i zachwytu, że Robert pomimo niebezpiecznej
sytuacji obejrzał się.
I też zamarł.
Anna stała pośrodku pokoju, przykrywając się dłońmi. Zasłaniała nie ciało, ale twarz.
Pofałdowana biała tkanina leżała u jej stóp.
Robertowi zaczęły przebiegać przez głowę gwałtowne, niepowiązane ze sobą myśli.
Jak Afrodyta z piany... Ja sam cię zabiję, gadzino. Za nią zabiję!
Ale w następnej chwili potworna siła podrzuciła Roberta w górę, tak że wzleciał w
powietrze i spadł plecami na stół.
Trzask łamiących się nóg mebla, brzęk szkła, rozpaczliwy krzyk Anny; potem potężny,
zagłuszający wszystko wybuch soundtracku i - Darnowski na kilka sekund stracił
przytomność.
Rozdział dwunasty
Wiśniowa „dziewiątka”
Tamtego wieczoru, kiedy Maria zniknęła, w Siergieju jak gdyby coś się załamało, i
początkowo wszystko wskazywało na to, że załamanie jest ostateczne.
Powinien był przecież wpaść w szał - no, powiedzmy, miotać się po domu, wrzeszczeć,
wymachiwać pięściami. A on się skulił, osunął na podłogę, schował twarz w osieroconym
pledzie i zapłakał. Bo od razu zrozumiał, że to na zawsze. Nigdy już nie zobaczy Marii. Nigdy
nie rozbudzi jej pocałunkiem. Nigdy nie zobaczy, jak Maria siedzi w fotelu i przegląda
magazyn. Na biednego eksmistrza spadło tyle takich „nigdy” naraz, że zaryczał z bólu.
Nagle przyszło mu do głowy: a może Marii w ogóle nie było? Może mu się przyśniła? To
był długi, obłędny sen, ale wszystkie sny prędzej czy później się kończą.
Zerwał się. Jak wariat zaczął biegać po pokojach.
Nie, nie sen. Tam są jej szmatki w szafie. Na poduszce długi włos, ciemnozłoty. Skórzane
kapcie, kupił je za sto baksów.
Zrobiło się tak strasznie smutno, jak gdyby świat wywinął kozła, złamane zostały
wszystkie prawa przyrody. No bo już wieczór, a Marii nie ma. Sam to Siergiej może być w
dzień, ale wieczorem i nocą jest zawsze z nią! Czyż może być inaczej?
Nigdy nie bal się ciemności, nawet jako smarkacz, a teraz, kiedy się ściemniło, zatrząsł
się ze strachu.
To nie szczęście się skończyło. To życie dotarło już do mety.
Nagle całego go skręciło. Stop! On się czuje strasznie, okropnie, a serce niemrawo
wystukuje „to tak, to tak, to tak”.
Czyżby razem za Marią porzucił go i Metronom?
Dronow sięgnął do klapy, wyciągnął igłę.
Nic.
Ukłuł się w palec.
Cisza.
Wsadził pod paznokieć, do krwi, i zabolało go, bardzo zabolało, ale - ni cholery.
W panice rzucił się do łazienki, capnął z półki żyletkę „Gilette”, ciachnął po nadgarstku.
Znowu zabolało, ciemna krew popłynęła do umywalki.
To tak, to tak, to tak.
Dronow przejechał po żyle jeszcze raz, i jeszcze raz, już w dzikiej panice.
Rytm się nie włączał.
I wówczas Siergieja ogarnęło takie przerażenie, jakiego chyba jeszcze w życiu nie
doświadczył. Zawył głośno, z rozmachu rąbnął czołem o lustro tak, aż się rozbiło.
Nie od razu, ale pewnie po jakichś pięciu czy dziesięciu sekundach gdzieś w samej głębi
jego istoty na przerażenie odezwało się słabe echo. Serce się poruszyło, jak gdyby obudzone.
Wybicie, skok. W końcu, stopniowo się rozpędzając, silnik zapalił.
Toko tak, toko tak, toko tak!
Krew trysnęła z ran jak z węża - na rozbite lustro, na kafelki.
Siergiej zajęczał z ulgi. Metronom ocalał. Życie trwa nadal.
Przewiązał ręcznikiem pochlastaną rękę i od razu znalazł się w salonie, koło telefonu.
Wykręcił domowy numer Senseja.
- Sieeeriooooża, tooo tyyy? - sennie przeciągnął Iwan Pantelejewicz. Była już noc, a
Dronow tego nawet nie zauważył. - Nieee rooozuuumieeem cieeee. Móóów wooolnieeej.
Siergiej zmusił się do wyjścia z Rytmu. Wytłumaczył, co się stało.
Sensej, facet z żelaza, od razu zrozumiał, że chłopaka spotkało nieszczęście i trzeba mu
pomóc.
- Jak się twoja Maria nazywa? Imię ojca? Gdzie jest zameldowana?
- ...Nie wiem. Spotkałem ją koło Łyczkowa, taka wieś, przy Szosie Kolinogórskiej.
- Oj, ta dzisiejsza młodzież - burknął Iwan Pantelejewicz. - Razem mieszkają, ale nie
wiedzą z kim. No dobra. Włączę w to, kogo trzeba. Tylko bez histerii, uspokój się.
Ale Siergiej się nie uspokoił. Obudził Müllera. Tamten słyszał o Marii, ale jej nie widział;
Dronow nie chciał wpuszczać go do jasnej części swego życia.
Powiedział Müllerowi, że dziewczyna przepadła, trzeba ją znaleźć. Opisał, jak wygląda.
Nieszczególnie liczył na chłopaków Müllera, ale niech pomyszkują, przeryją całą ziemię.
Nie wiedział, co jeszcze mógłby zrobić, siedzieć jednak w pustym domu też nie
zamierzał. Dlatego wsiadł do samochodu i do rana uganiał się po szosach, zajrzał do
Łyczkowa. Może Maria błądzi gdzieś sama, na jesiennym deszczu. Jak ci, jak im tam,
lunatycy. Mimo wszystko jest dziwna, nie taka jak inni.
Pierwszy zgłosił się Müller, po dwóch dniach. Coś niecoś wyjaśnił. Sąsiadka z domu
naprzeciwko widziała tamtego ranka zaparkowaną „dziewiątkę” wiśniowej barwy.
„Dziewiątka” stała długo, potem zniknęła.
Przepytali ludzi z całej ulicy, do nikogo nikt nie przyjeżdżał taką bryką. Sklepów ani biur
tu nie ma. Po co stała? A chuj ją wie, może po prostu silnik wysiadł. To chyba jakieś
głupstwo.
Siergiej początkowo nie przydał znaczenia tej „dziewiątce”, bo czekał na telefon od
wszechmocnego Iwana Pantelejewicza.
Ale Sensej go dobił.
- Nic nie ma. Nie ma we wsi Łyczkowo dziewczyny o podobnych cechach, która miałaby
na imię Maria. Wszystkie Marie, jakie tam mieszkają, są na miejscu.
Wtedy Dronow powiedział o podejrzanym samochodzie: czy przez drogówkę nie można
by zdobyć numeru rejestracyjnego wiśniowej „dziewiątki”?
- Zwariowałeś? - odburknął Sensej. - Ty wiesz, ile jest wiśniowych „dziewiątek? Mam
tych twoich pomysłów o, potąd, zafajdany Romeo. Czy ty w ogóle zamierzasz pracować? Jak
będziesz się zachowywał jak baba, to się w ogóle pożegnamy. Ze wszystkimi
konsekwencjami.
Siergiej zdobył się na wysiłek, powstrzymał od reakcji. Tego jeszcze brakowało, żeby
został teraz bez pensji, bez wsparcia.
Udał, że wszystko jest okej; mało to dziewuch na świecie.
No i niby wrócił do zwykłego życia: rozjazdy, spotkania biznesowe, wizyty u
odpowiednich ludzi.
Ale sens jego życia sprowadzał się teraz do jednej rzeczy - do poszukiwań.
Pozostawało mu tylko szukać „dziewiątki”, innych śladów nie było. Dronow chwycił się
więc kurczowo tej jedynej nici. W milicji miał też swoje własne kontakty, niezależne od
Iwana Pantelejewicza. Dzięki naczelnikowi obwodowej drogówki zdobył spis numerów
wszystkich wiśniowych „dziewiątek”, zarejestrowanych w okolicach Moskwy. A potem
również w stolicy. Model był nowy, kolor raczej rzadki. W spisie znalazło się dwieście
dziewiętnaście samochodów, nie tak znowu dużo.
Dalej było tak:
Spośród chłopców od Müllera wybrał czterech najbardziej sensownych, wszystko byli
gliniarze. Wytłumaczył, co mają robić.
Zebrać krótkie informacje o tym czy też o tych, którzy jeżdżą każdą z bryk: nazwisko,
zawód plus zdjęcie ukrytą kamerą. Nie rozdrabniać się; wystarczy po jednym dniu na
„dziewiątkę”. Na pierwszym etapie najważniejsze to zrobić odsiew.
Chłopcy szukali przez dwa miesiące bez wolnych dni i w rezultacie prawie polowa
„dziewiątek” została wykluczona.
Po pierwsze, staruszkowie, po drugie, baby (Dronow odrzucił te dwie kategorie), potem
samochody, które w tym dniu były w remoncie albo w dalekiej podróży. Kilka „dziewiątek”
już sprzedano, a poza tym niektórych właścicieli Siergiej wykluczył, kiedy spojrzał na
zdjęcie, bo Maria nie odjechałaby z takim zakazanym typem, w życiu.
Nic w tych poszukiwaniach nie miało sensu; wszystko było głupie, ot, zamki na piasku.
Dronow jednak wierzył, że w końcu namierzy tego skurwiela, który porwał Marię. Był
bowiem absolutnie pewny, że została porwana i że zrobił to jakiś skurwiel.
Po pierwszym etapie zostało stu dwunastu kandydatów na skurwieli. Teraz sprawa
potoczyła się wolniej. Z każdym trzeba było się guzdrać, koło każdego węszyć. Jedni odpadli
szybko, z innymi zabawa ciągnęła się do tygodnia, albo i dłużej. Kilka razy wydawało się, że
ślad jest obiecujący, a potem wszystko brało w łeb. Dziesięć kochanek, parę przypadków
bigamii i jeden kurier narkotykowy - to był plon pięciu kolejnych miesięcy.
W marcu już wiedział, że sieć jest pusta, wszystkie rybki w niej pozdychały. Żadna ze stu
dwunastu „dziewiątek” nie miała związku z Marią.
Siergiej nie wpadł w rozpacz. Wrócił do tamtych odsianych, zaczął przeglądać dane od
nowa. Oprócz tego polecił chłopcom, by zajęli się sprzedanymi samochodami - tymi, które
we wrześniu miały jednego właściciela, a teraz innego.
No i pierwszy z takich wozów od razu doprowadził go do celu.
Lepiej byłoby nie znaleźć
To było trzydziestego kwietnia.
Jeden z czterech chłopaków, którzy już ósmy miesiąc szukali „dziewiątki”, zadzwonił i
powiedział:
- Halo, tu Stas. Pracuję nad facetem, który sprzedał numer Ż3214 MO siedemnastego
października ubiegłego roku, nazwisko Darnowski, jeździ teraz volkswagenem golfem.
Widziałem go z ba... to znaczy z kobietą. Ładna, że ocipieć można. Taka, jak pan mówił,
dokładnie. Prawdziwa aktorka. Tylko nie dało rady zrobić fotki. Dzwonię z automatu, jestem
koło ich domu.
- Aktorka? - ochrypłym głosem upewnił się Siergiej. - Dawaj adres, zaraz tam będę.
Wkrótce był na miejscu.
- Prawdopodobnie tamte okna na czwartym. Zapaliły się dziewięćdziesiąt sekund po tym,
jak weszli do bramy.
- Daj. - Dronow wyrwał Stasowi z rąk lornetkę, profesjonalną, z funkcją nocnego
widzenia.
Po kilku minutach za zasłonką mignął cień - kobiecy, szczupły.
„Toko tak, toko tak, toko tak”, poderwało się serce. Siergiej chciał zaraz tam pobiec,
wyważyć drzwi i dalej niech się dzieje, co chce, ale, dzięki Bogu, zdołał się opanować.
- Jesteś wolny, dalej ja sam.
Całą noc przesiedział w dżipie, prawie nie odrywając się od lornetki. O wpół do drugiej
światło w oknach zgasło.
Siergiejowi wcale nie chciało się spać. Co tam. Wydawało się, że czas, więcej niż pół
roku drzemiący w trybie „to tak, to tak”, w końcu się przebudził, ruszył z miejsca.
Nadszedł świt. Z bram do pracy wyszli mieszkańcy; jedni wsiadali do samochodów, inni
drałowali w stronę metra.
O dziewiątej czterdzieści siedem firanki na jednym z okien gwałtownie się rozsunęły.
Młody facet, okularnik, włosy modnie rozczesane na dwie strony. Czyżby ten? Palce tak
ścisnęły lornetkę, że w środku coś żałośnie chrupnęło.
Trzy kwadranse później kandydat na skurwiela wyszedł z bramy i poszedł w stronę
granatowego golfa (brykę Siergiej już dawno zidentyfikował). Odjechał.
Co robić? Wejść do mieszkania, zadzwonić?
Strach. Co powie Maria? Jeśli to oczywiście ona.
Za szybą coś się poruszyło, więc Dronow drżącymi rękami podniósł do oczu lornetkę.
Z nerwów nie od razu znalazł odpowiednie okno. A kiedy znalazł, jęknął rozczarowany.
Nie było tam żadnej Marii, tylko kobieta o grubych wargach i pucołowatych policzkach,
z mocno podmalowanymi oczami, albo może miała przyklejone sztuczne rzęsy.
Tfu! Znowu pudło!
Siergiej zazgrzytał zębami i z miejsca się rozpędził, na wyjeździe z podwórza wyprzedził
granatowego golfa i popędził prospektem Wiernadskiego. I tak zmarnowałby swoją szansę,
gdyby nie światła przy stacji metra Południowo-Zachodnia.
Zatrzymał się na czerwonych, spojrzał do lusterka - i nagle zobaczył, że fircyk w
okularach wylazł z auta i kupuje w kiosku bukiet kwiatów. Do pracy? Może faktycznie ktoś
tam ma urodziny albo inne święto, ale czerwone róże, i aż tyle?
Serce Siergieja nie wpadło w Rytm, ale coś go tam zakłuło.
Zwolnił i pozwolił golfowi się wyprzedzić.
Fircyk przejechał całe centrum bez zatrzymywania się, po czym skręcił na Szosę
Wołgogradzką. Do pracy na pewno tak daleko nie jeździ, ocenił Dronow; w godzinach
szczytu to dwie godziny do tyłu.
No i rzeczywiście, gościu nie jechał do roboty. Zatrzymał się przy czteropiętrowym domu
mieszkalnym, niedaleko parku Kuźmińskiego.
Przez prawie godzinę Siergiej czekał na podwórzu, na chybił trafił szukając lornetką po
oknach.
Potem z bramy wyszedł okularnik. Pod rękę z Marią. Oboje się śmiali.
Siergiej też się roześmiał; tak dobrze się poczuł, kiedy ją zobaczył po dwustu szesnastu
dniach rozłąki.
Śmiech zamarł mu na ustach dopiero potem, w pięć sekund później, kiedy przechodzili
całkiem blisko i było widać, jaką skurwiel ma zadowoloną gębę. Dronow musiał wczepić się
rękami w kierownicę. Żeby go nie zabić.
Sprawa była poważna, najpoważniejsza na świecie; nie wolno jej było zawalić. No więc
Siergiej się nie śpieszył; teraz nigdzie mu nie uciekną.
Kilka dni zeszło mu na zbieraniu informacji, za to dowiedział się wszystkiego o łotrze w
okularach.
Niepojęte było jedno: co Maria widziała w tym mięczaku. Według wszelkich ogólnie
przyjętych norm Darnowski nie mógł Siergiejowi podskoczyć ani ze swoimi warunkami, ani z
majątkiem, w dodatku był żonaty. Jak on może żyć z tym swoim kaszalotem, kiedy ma
Marię? Zagadka.
A następna: Dronow ani razu nie widział, żeby gnojek obejmował Marię albo całował.
W domu naprzeciwko Siergiej wynajął mieszkanie, ustawił urządzenie optyczne, dobre, z
termowizorem, żeby było widać przez zasłony. Myślał: kiedy zobaczę, jak tam się kotłują w
łóżku, to umrę. Ale do niczego nie doszło, nigdy. Maria i Darnowski zazwyczaj po prostu
siedzieli naprzeciwko siebie i milczeli. Albo pili herbatę. Albo oglądali telewizję. Wieczorem
on wracał do domu na Wiernadskiego, a ona zostawała sama.
Dronow wyznaczył więc dzień, kiedy rozwiąże te wszystkie zagadki. I policzy się z
Marią raz na zawsze.
Szczególny dzień, dziesiąty maja. Dokładnie rok od czasu, kiedy zobaczył ją po raz
pierwszy.
Dziesiątego maja wszystko się zaczęło, niech i dziesiątego się zakończy.
Przezroczysty dym
Na parapecie, obok ustawionej na trójnogu rury do podglądania (miała jakąś specjalną
nazwę, trudno zapamiętać), leżał pistolet. Pożyczył go od Müllera. Nie na tego gnoja
okularnika, jemu wystarczy raz przyłożyć, jak wtedy Fiedułowi. Ale uderzyć Marię? To
niemożliwe. Absolutnie. Dlatego właśnie miał makarowa.
Zada jej jedno pytanie: „Dlaczego?”. Odpowiedzieć nie odpowie, ale może chociaż z jej
oczu się coś wyczyta. Potem jeden strzał dla niej, drugi dla siebie.
Taki mniej więcej plan opracował Dronow.
Już wczesnym rankiem zasiadł przy swojej chytrej rurze i patrzył. Najpierw specjalnie
nie było na co. Maria leżała w łóżku. Spała. Po pokoju spacerowały słoneczne zajączki.
Potem pojawił się skurwiel, ze sporym bukietem, z jakimiś torbami. Jak gdyby domyślił
się, że dzisiaj jest szczególny dzień. Ostatni, najostatniejszy. Przynajmniej dla trzech
zainteresowanych osób.
Maria włożyła coś białego, gnojek nakrył stół. Postawił butelkę. W zasadzie można było
już tam do nich pójść, odkreślić wszystko grubą linią, ale Siergiej czekał. Chciał się
dowiedzieć, co to za święto urządzają.
W końcu się doczekał.
Darnowski, ta gnida, obłapił Marię, zaczął rozpinać na niej tę sukienkę, a ona nic, stoi,
opuściła ręce, nie broni się.
Dalej nie mógł patrzeć. Rytm zagotował mu krew, poderwał go z miejsca i po pięciu,
może dziesięciu sekundach Dronow był już w domu naprzeciwko, przy obitych skórą
drzwiach. W ręku trzymał saszetkę, w niej miał pistolet. Przecież nie będzie biegł przez
podwórze z wycelowaną giwerą.
Dzwonił, dzwonił, pukał, pukał - nie otwierali. Wydawało mu się, że przez całą
wieczność naciska na guzik i wali o futrynę, ale to przez Metronom.
W końcu mu się znudziło. Rozpędził się i skoczył na drzwi. Cios był mocny: drzwi
wpadły do środka, zawiasy wyleciały „z mięsem”.
Naprzeciwko stał gnojek, nagi do pasa. Oczy wybałuszone, usta otwarte.
A za jego plecami, w pokoju, zobaczył Marię nagusieńką, taką jaką ją matka urodziła -
dokładnie taką samą, jaka śniła się nocami Dronowowi. Co za bydlę z tego faceta!
Chudzinę Roberta pchnął tak, że tamten frunął w powietrze i zwalił się na stół, a potem
runął razem z nim na podłogę.
Pod nogami Siergieja też stuknęło metalicznie. To urwał się uchwyt saszetki. A chuj z nią.
Maria schyliła się, podniosła suknię i włożyła ją na siebie. To go najbardziej zraniło. To
znaczy, że nie zasłaniała się przed okularnikiem, a jego się wstydzi!
- Ty... z nim? - wymamrotał głupio, bez sensu. - Ty do niego... Po co?
Patrzyła swoimi olbrzymimi oczami, w których nie było strachu ani winy. I oczywiście
milczała - przecież to niemowa.
Wtedy zapytał o najważniejsze:
- Ty go... Tak? Kochasz?
Maria kiwnęła głową, nie odwracając wzroku. Dronow omal się nie rozszlochał. Chociaż
dlaczego „omal”? Szlochał, i to jak jeszcze.
- A... A mnie?
Znowu kiwnęła głową. Zresztą patrzyła na niego czule, dobrze patrzyła. Jak wtedy.
Siergiej wkrótce przestał cokolwiek rozumieć.
- Kochasz mnie? - spytał jeszcze raz.
Po raz trzeci przytaknęła, a w dodatku podeszła i pogłaskała go po policzku, po
podbródku - Dronowem rzuciło, jakby go prąd poraził.
Z tyłu rozległ się szmer. Siergiej obejrzał się w popłochu. Skurwiel wracał do
przytomności. Stanął na wprost Dronowa, wyszczerzył zęby.
„Dobrze, że torba z pistoletem mi wypadła - pomyślał Siergiej - to bym dopiero narobił.
Kocha! Ona mnie kocha!”.
Ostrożnie wziął ją za ramiona, popatrzył w oczy i przekonał się: kocha, nie ma
wątpliwości.
„Toko tak” umilkło. W ogóle zresztą zrobiło się cicho, wszystko dookoła się uspokoiło.
Darnowski na czworakach pełznął do drzwi, rzucało nim to w jedną, to w drugą stronę.
Niech się zwija, ma szczęście.
- Ja... bez ciebie... oszalałem... - drżącym głosem wyrzekł Siergiej. - Normalnie odbiło
mi.
Szczęknął metal.
Siergiej odwrócił się i zobaczył, że śmieć-okularnik siedzi na podłodze w przedpokoju, a
w ręku trzyma jego pistolet. Nie wiadomo, jak się domyślił, że w saszetce jest broń, ale po
wykrzywionej gębie widać było: zaraz wystrzeli. Dronow zresztą na jego miejscu też by
wystrzelił.
Prędzej w Rytm, przemknęło mu przez głowę. Ręka przesunęła się do klapy, gdzie miał
igłę.
- Ja ci dam igłę - zasyczał fircyk. Odbezpieczył giwerę, dosłał nabój do komory.
Krzyknął do Marii, nazywając ją innym imieniem: - Anno, odejdź!
Skąd wie o igle? Przecież nikt inny, nawet Sensej, o tym nie wiedział!
Koniec pieśni, zrozumiał Dronow i przesunął się na bok, żeby kula, przelatując na wylot,
nie trafiła Marii.
Skurwiel też na nią spojrzał. Wtedy coś z nim się stało. Zamrugał, zaczął ruszać brwiami.
Rękę z pistoletem trochę opuścił.
Siergiej nie czekał; drugiej takiej szansy przecież nie dostanie. Chociaż nie był w Rytmie,
to jednak jako sportowiec przez tyle lat pracował nad szybkością reakcji, po sześć czy siedem
godzin dziennie, że błyskawicznie skoczył do przodu i kopnął lufę.
Pistolet walnął o ścianę; huknął strzał. Siergiejowi aż uszy zatkało, ale nie widział, w co
trafiła kula; wczepił się draniowi w szyję.
Fircyk go mimo wszystko zadziwił. Taki cherlak, a jedną ręką rozerwał przeciwnikowi
wargę; w dodatku starał się przegryźć mu gardło, krzycząc przy tym:
- Moja! Moja!
Dronow też zawył:
- Moja!
Walnął i z prawej, i z lewej, ale okularnik nie odczepił się, tak był rozjuszony. Wyjście
było jedno: igła. Siergiej ją już wyciągnął, ale Darnowski złapał go za rękę i nie pozwalał się
ukłuć.
Maria miotała się nad nimi niby biała łabędzica. Wykrzykiwała coś bez związku, jakimś
ptasim głosem. Nie wiadomo, czy była przerażona, czy zła.
Potem jak się zamachnie i jak nie kopnie Roberta, nadal dobierającego się Siergiejowi do
gardła. Dronow obrócił ku niej głowę z uśmiechem i też dostał kopniaka, tyle że w kark.
Dzyń!
To brzęknęła szyba, pojawił się w niej okrągły otworek, od niego zaś na wszystkie strony,
jak promyki słońca, rozbiegły się szczeliny. Coś głucho rąbnęło w ścianę, odleciało na
podłogę, zakręciło się. Nabój, nie nabój, rurka, nie rurka... Jakaś nieduża, podłużna rzecz, z
której zaraz buchnął przezroczysty dym.
Dronow gapił się przez kilka sekund na to dziwo, przewrócił oczami, po czym upadł na
wznak. Nieprzytomny.
Ile czasu tak przeleżał, nie wiadomo. A kiedy przecierał oczy, wracając do przytomności,
pierwszym człowiekiem, którego zobaczył, był skurwiel Robert. Siedział przyciśnięty do
ściany i tak samo mrugał oczami.
Nie było za to Marii. Zniknęła.
Dronow chwiejnie wstał. Zajrzał do kuchni, do ubikacji. Nie, nigdzie jej nie ma!
- Gdzie ją podziałeś? - spytał podleca, z trudem obracając językiem. - Gdzie ona jest?
Tamten, też z trudem, wykrztusił:
- Nie wiem...
III
P
RZYWIDZIAŁO
SIĘ
?
Rozdział trzynasty
Siła i myśl
Zniknął także pistolet. W suficie został otwór po kuli, ale samej broni na podłodze nigdzie nie
było.
- Barany z nas - westchnął buhaj z Basmanowa. - Skoczyliśmy sobie nawet do gardeł. A
ona uciekła. Tylko czemu zabrała spluwę?
- To ty jesteś baran! - Robert wciągnął powietrze pełną piersią, przez co znowu zakręciło
mu się w głowie. - Myślisz, że co to wleciało przez okno? Ptaszek? Zesłał na nas słodki sen?
- Co? - włamywacz wybałuszył gały. W jego oczach czytało się: Jaki ptaszek? Mów po
ludzku, draniu.
- A to! Porwali Annę!
- To znaczy Marię? Kto?!
- A skąd mogę wiedzieć? Ten albo ci, którzy nas śledzili.
Darnowski podbiegł do przestrzelonego okna.
- To ja was śledziłem - powiedział bandyta Dronow, bo nie zrozumiał. - Ale ja byłem
tutaj. No to kto w takim razie?
Robert popatrzył z nienawiścią na pitekantropa, który zburzył jego szczęście. Usłyszał
niespodziewane: To On. Bo to dziesiąty maja. On dal, On wziął I z Metronomem też tak
będzie. Dziesiątego maja dał, dziesiątego zabierze. Może za rok, a może za dziesięć.
O zagadkowym Metronomie, na którym Dronow polegał jako na źródle siły, Robert już
wiedział. Podsłuchał wszystko w czasie bójki. „Metronom” włączał się za pomocą jakiejś
igły, sportowiec chciał się ukłuć nią w palec. Wszystko to było bardzo ciekawe, w innej
sytuacji Darnowski podłubałby w mózgu pierwotniaka i dowiedział się, co i jak. Ale teraz
miało znaczenie tylko jedno: Anna; cała reszta była nieważna.
Mimo wszystko jednak wspomnienie o dziesiątym maja, kiedy jakiś „On” (chyba Bóg)
daje i zabiera, wstrząsnęło Robertem. Do tego stopnia, że zawołał:
- Co ci dali dziesiątego maja? Jaki znowu metronom?
Dronow zamrugał oczami.
- ...Skąd wiesz? Czy ty... też? Dziesiątego maja?
Autobus. Biały Słup. Rożnow. Ciemno... Kołina Góra. Toko tak - plótł donośny baryton.
Robert nie zrozumiał nawet połowy, ale i to, co zrozumiał, wystarczyło.
- Ty byłeś w tamtym autobusie?! W osiemdziesiątym, tak? Z sąsiedniej sali, chłopak z
zawodówki!
- Sam jesteś z zawodówki, ja się uczyłem w technikum... A ty jesteś ten szczawik z
Moskwy?!
Wstrząśnięci patrzyli nawzajem na siebie.
- No więc co za „metronom” dostałeś? - spytał Darnowski, bo w myślach tępawego
rozmówcy przeważały nie słowa, ale jakiś rytmiczny stukot.
- Mogę się poruszać cztery razy szybciej niż normalnie. Teraz nawet pięć, bo się
wyćwiczyłem - nie całkiem składnie wyjaśnił tamten, ale biorąc pod uwagę to, co Robert
podsłuchał, wszystko było już mniej więcej jasne.
- I w tym celu musisz przejść w szczególny rytm? Za pomocą igły, tak?
Dronow spojrzał na niego z przestrachem.
- A... A tobie co dali?
Ano właśnie ci powiedziałem, pomyślał Robert.
- Zdolności umysłowe.
- Bystrzak jesteś, tak? Raz-dwa wszystko czaisz - i o igle, i to, że Maria nie uciekła
sama?
Maria! Kto? Po co? Gdzie ona jest? - wykrzyknął baryton i Dronow zaczął miotać się po
pokoju.
- Ty śledziłeś nas, a ktoś śledził ciebie - wyjaśnił mu Robert, podnosząc z podłogi wielki
metalowy nabój.
Powąchał i znowu zakręciło mu się w głowie, jak poprzednio.
- To jakiś gaz usypiający o szybkim działaniu. Strzelili przez okno i wyautowali nas.
Kiedyśmy leżeli jak trupy, tamci zabrali Annę.
- To trzeba ich dogonić! Czemu marudzimy?
Sportowiec rzucił się do przedpokoju, ale Darnowski złapał go za rękaw.
- Popatrz na zegarek, kretynie. Kiedy wywaliłeś drzwi, była za dziesięć jedenasta. A teraz
prawie dwunasta. Przekimaliśmy całą godzinę.
- To co robić?
Patrząc na zakłopotaną twarz eksmistrza, Robert rozmyślał gorączkowo.
- Trzeba ją znaleźć. Ci, którzy ją porwali, działają na serio. Najważniejsze: ustalić, kim
są.
- To nie ludzie - przeszedł na szept Dronow, rozglądając się. - To On. Albo Ona.
- Masz na myśli Diabła albo Siłę Nieczystą? - Robert pokiwał głową z poważną miną (nie
było trudno zrozumieć, kto ukrywa się pod zaimkami - basmanowiec powiedział to otwartym
tekstem). - Jako hipoteza robocza ciekawe. Ale po co Sile Nieczystej dziewczyna? Co ma do
tego Anna? Przecież w autobusie jej nie było i Białej Kolumny (czyli, jak ty to nazywasz,
Białego Słupa) nie widziała.
- Przecież Maria też stamtąd pochodzi! - Podekscytowany Dronow machnął rękami. - Ze
wsi Łyczkowo! Do mostu jest tam sto metrów!
- I co z tego? - Damowski wzruszył ramionami. - Nie traćmy czasu na głupoty. Proponuję
tymczasowy sojusz.
- Co? - Rambo z Basmanowa podejrzliwie zmrużył oczy: Jaki sojusz. Chce wyrolować,
łajdak.
Chcę i wyroluję, obiecał mu w myślach Robert.
- Wzajemne porachunki odkładamy na później - zaczął mówić powoli, starając się
używać języka zrozumiałego dla ameby. - Szukamy Anny razem, a gdy ją znajdziemy,
rozstrzygniemy jak dorośli, z kim zostanie. Ci, którzy ją porwali, nie wiedzą, z kim mają do
czynienia. Nie jesteśmy pierwsze lepsze łachudry, co?
- Co ty rozmawiasz ze mną jak z jakimś głupkiem? Mów normalnie, ja też jestem
doktorem, tak jak i ty - odgryzł się Dronow (macie amebę). - Co prawda wychowania
fizycznego, ale zawsze.
- Chcesz normalnie, niech będzie normalnie. Ty jesteś Siła, ja - Myśl. Kombinacja nie do
pokonania. Jeśli obaj damy z siebie wszystko. A ja dla Anny...
Zabrakło mu tchu.
- Ja też - ponuro oświadczył Dronow. - Tylko przestań Marię nazywać Anną.
- Będę ją nazywał, jak chcę. Maria! - fuknął Robert. - Też wymyślił.
- A skąd wiesz, że ma na imię Anna?
- Sama mi powiedziała.
- Gadasz farmazony. Przecież jest niemową. Ja ją spytałem: jesteś Maria? A ona kiwnęła
głową.
- Żeby się odczepić od osła. Bobyś zaczął wymieniać wszystkie imiona po kolei.
- Ech, ty, gnido! Ja cię i bez Rytmu rozgniotę na ścianie.
Znowu chwycili się za gardła. Robert chciał już rąbnąć terminatora kolanem w pachwinę,
ale w porę przypomniał sobie, że w powstającym właśnie sojuszu on miał odpowiadać za
myślenie.
- Dobra, niech dla ciebie będzie Maria, a dla mnie Anna. Nieważne. Zajmiemy się
dedukcją. No, to znaczy...
- Sam wiem, co znaczy „dedukcja”! - warknął Dronow. - Przestań szpanować,
pracowniku naukowy, bo cię...
- Stop, stop! - Robert podniósł dłoń. - Rozmowa znowu zaczyna przybierać destrukcyjny
charakter. Zaczniemy od początku. Hipotezę roboczą o Sile Nieczystej, wysuniętą przez pana,
drogi kolego, odrzućmy od razu jako skończoną bzdurę. I proszę odtąd nie wciągać mnie w te
mroki średniowiecza. W razie wątpliwości proszę biec do cerkwi po wodę święconą, pokropić
tu wszystkie kąty, a wtedy złe czary się rozwieją.
Doktor wychowania fizycznego słuchał, nieżyczliwie błyskając oczami. Niech szpanuje,
śmieć. Byleby gadał z sensem.
To słuszne podejście, pochwalił Darnowski i przeszedł z tonu ironicznego na rzeczowy.
- Co tu mamy? - Pokazał na nabój. - Fakt pierwszy. Porywacze dysponują środkami
technicznymi najnowszej generacji. Czytałem o takim gazie. Czegoś podobnego użyli
niedawno francuscy komandosi przy uwalnianiu zakładników z samolotu.
- A co, tu się wmieszało NATO? - Dronow wybałuszył oczy.
- Gównato. Prosiłem przecież - bez mroków średniowiecza. Siłę Nieczystą, teorię
spiskową i zachodnich szpiegów zostawmy idiotom. Dobrze? Przechodzimy do faktu
drugiego.
Podszedł do okna; dotknął pęknięć, otworu.
- Popatrz. Szyba podwójna, a oba otwory są na jednym poziomie. To znaczy, że nie
strzelano z dołu, tylko gdzieś z naprzeciwka. To znaczy z tamtego czteropiętrowego domu,
tylko stamtąd. Odległość - trzydzieści metrów, góra trzydzieści pięć. Nie można spudłować.
Zgadzasz się, Herkulesie Goliatowiczu?
- Mam na imię Siergiej.
- Bardzo mi przyjemnie. Tylko bez podawania rąk, dobra?
- Ale tam są moje okna - powiedział Dronow. - To z nich palnęli?
Robert najpierw nie zrozumiał, potem wsłuchał się w sens jego słów. Ach, o to chodzi!
Basmanowski mafioso założył w sąsiednim domu punkt obserwacyjny. Dlatego włamał się
tak bardzo nie w porę.
- Nie, nie moje - powiedział Siergiej, patrząc przez dziurkę. - Nie ta trajektoria. To
sąsiednie mieszkanie, dokładnie. Dalej, mądralo, za mną!
Robert rzucił się biegiem, wciągając koszulę.
- O, to - zatrzymał się Dronow przed niczym niewyróżniającymi się drzwiami w
sąsiednim domu. - Do mojego mieszkania wchodzi się z trzeciej klatki; sąsiaduje przez
ścianę. - Wyjął igłę, ale nawet nie doniósł jej do palca - wetknął z powrotem w klapę. - Odź.
Nawszkidek.
- Co?
- Odejdź. Na wszelki wypadek - bardzo szybko powiedział Siergiej. - Zraz dzie.
Jego ruchy stały się bardzo szybkie, zlewały się jeden z drugim, jak machanie skrzydełek
konika polnego.
Trrach! Noga z szaloną siłą rąbnęła o dermę. Drzwi pękły w połowie.
TRRACH! Obie połowy z trzaskiem wpadły do mieszkania.
Robert nie zdążył nawet zamknąć ust, gdy Dronow już zniknął w środku.
To była kawalerka, taka sama jak Anny. Całkiem pusta. Tylko pod oknem stała metalowa
skrzynka, podobna do przedpotopowego projektora filmowego, na którym kiedyś rodzice
wyświetlali amatorskie filmy o wędrówkach turystycznych i bezgłośnym śpiewie przy
ognisku.
- Aparaturka trochę lepsza od mojej - rzekł Dronow tonem znawcy. - Taki termowizor
kosztuje do dwudziestu tauzenów, i jeszcze spróbuj go przewieźć przez granicę.
- Patrz, a to co? - pokazał Darnowski na czarną skrzyneczkę, przymocowaną wprost do
tapet. Zwisały z niej dwa sznury, jeden z nausznikiem, drugi z małym okularem.
Robert zajrzał przez szkiełko i zobaczył taki sam pokój, tylko umeblowany. Widok był
znakomity, tyle że jakiś wypukły, jak odbicie w kropli wody.
- Daj no. - Siergiej odsunął go ramieniem. Też zajrzał i zagwizdał. - To przecież moja
chawira. Śledzili mnie. No, nieźle. Światłowodowy z szerokokątnym obiektywem. I podsłuch
z czujnikami piezo. Mam znajomych chłopaków w Siódmym Wydziale, pracują na
obserwacji. Nawet oni nie mają takiego sprzętu.
- Tyle co do Siły Nieczystej - zauważył Darnowski, ale nie złośliwie raczej; z
niepokojem.
Tu pracowali naprawdę poważni ludzie. Bardzo poważni.
- Co będziemy robić, intelekcie? Urządzimy zasadzkę? To niedobrze, że wyłamałem
drzwi.
- Tamci nie wrócą. Nie są idiotami.
- A jak mamy teraz szukać Marii? My tutaj w kulki gramy, a oni może akurat ją mordują.
Albo...
Dronow nie skończył, ale Robert i tak usłyszał.
- Co do „albo”, uspokój się. To nie są maniacy seksualni. Tu chodzi o coś specjalnego.
Nieprzypadkowo zostawili nas żywych i na wolności, tylko zabrali pistolet. Czegoś od nas
chcą...
Ugryzł się w język. Stop. Jeśli tamci dotąd prowadzili taką ścisłą obserwację, to teraz
pewnie też ich śledzą. Może właśnie w tej sekundzie. Nietrudno przecież było się domyślić,
że punkt obserwacyjny zostanie wykryty na podstawie linii lotu pocisku.
Eureka! Właśnie tego się chwycimy. Szkoda, że z Dronowem nie można łączyć się
myślami, jak z Anną. Nie da się wyjaśnić.
- Marsz za mną! - powiedział Robert. - Pojedziemy w pewne miejsce.
- Dokąd?
- Zobaczysz.
- Daleko?
- No, nie tak blisko.
- Jeśli nieblisko, to lepiej moim Szerokim.
- Nie, pojedziemy golfem.
W bramie Darnowski się zatrzymał i ledwie dosłyszalnie szepnął Dronowowi na ucho:
- Ja prowadzę, ty uważasz. Patrz w lusterko. Jak zauważysz ogon, zabieramy go w
bezpieczne miejsce i bierzemy pod włos. Rozumiesz?
Dronow zrozumiał, że mogą ich podsłuchiwać, i bez słowa pokazał palec.
- Dobra, tylko zabiorę kurtkę z dżipa.
I mrugnął, jak gdyby planował jakąś niespodziankę. Ale z Robertem nie było
niespodzianek. Stas zostawił kamerę w bagażniku, teraz się przyda, podsłuchał Darnowski i
kiwnął głową z aprobatą.
Dronow umieścił pod tylnym podgłówkiem małą profesjonalną kamerę wideo,
automatyczną; z wierzchu przykrył ją kurtką.
No i pojechali. Do centrum, stamtąd do Bieskudnik, potem do Jasieniewa. Przejeździli
sześć godzin. Robert specjalnie wybierał mniej ludne ulice, kilka razy łamał przepisy,
przejeżdżał na czerwonym, ale nie zauważył żadnej obserwacji. Dronow też, chociaż
dosłownie przywarł oczami do lusterka.
„Kaseta się kończy. Gdzieś trzeba sprawdzić”, napisał Siergiej na kartce.
Jest takie miejsce, odpowiedział Robert skinięciem głowy. Dopisał: „Na Lenina, pokażę”.
- A dobrze prowadzisz? - spytał, mrugając.
Mistrz zrozumiał.
- Lepiej niż ty.
Zamienili się miejscami. Wypracowanym gestem Dronow wyciągnął igiełkę na sekundę,
schował z powrotem i ręka na dźwigni biegów zaczęła się poruszać jak u walącego w
instrument perkusisty rockowego.
Kulturalny golf, nieprzywykły do takiego traktowania, żałośnie zaskrzypiał, zapiszczał,
ale okiełznany silną ręką, wyskoczył z potoku, w mig rozpędził się do niezwyczajnych dla
siebie stu pięćdziesięciu na godzinę i lawirując między samochodami, śmigał w stronę
prospektu Lenina. Doścignąć ten meteor można byłoby chyba tylko na myśliwcu.
Robert wskazywał gestami kierunek. Kiedy z prawej strony ukazał się budynek IKK,
pokazał po prostu palcem: tam.
Pracownicy już powychodzili, w salce audiowizualnej było pusto.
Robert przyniósł kawę rozpuszczalną, zagotował wodę, po czym obaj usiedli, żeby
przejrzeć kasetę. Ani jeden, ani drugi nie miał ochoty jeść. Najmniejszej.
We dwóch, i ze stop-klatkami, poszło im lepiej niż na żywo.
Dronow zauważył pierwszy z samochodów, który pojawił się w kadrze powtórnie
(najpierw na Szosie Wołgogradzkiej, potem na Dmitrowce). Biała „kopiejka”. Powiększenie
dało też numer rejestracyjny: M 3400 MO. W środku siedzieli dwaj mężczyźni.
Potem znalazł się drugi - granatowa wołga, też kierowca i pasażer.
Trzeci.
Czwarty.
Piąty.
Szósty.
Siódmy.
Ósmy.
Nic dziwnego, że Robert i Siergiej, siedząc w golfie, nie zauważyli żadnego ogona.
Tamci prowadzili ich wyjątkowo sprytnie, z częstą zmianą samochodów i oczywiście z
łącznością radiową. Jechali i z przodu, i z tyłu, także równoległymi ulicami.
- No, to nie zabawa - podsumował czempion. - Co teraz?
- Pozwolimy się znaleźć. Jedziemy do mnie, na Wiernadskiego. Na pewno tam czekają.
Trochę odpoczniemy. I trzeba coś wciągnąć, bo padniemy. Jedziemy, jedziemy, dom jest
pusty. Żona wyjechała.
- Wiem, lot Moskwa-Helsinki, o dziewiątej piętnaście - powiedział ohydny szpicel
Dronow.
Polowanie na myśliwych
W domu jedli w skupieniu zimne kotlety, które zostawiła Inna. Nie rozmawiali. Po
pierwsze, może i tutaj był podsłuch; cholera wie. Jeśli już osiem samochodów prowadzi ich
ulicami, to wszystko jest możliwe. A po drugie, ten Ilja Muromiec bardzo się Robertowi nie
podobał. Wnosząc z myśli Dronowa, z całkowitą wzajemnością.
To nic, tylko mi znajdź Marię. A potem to jak komara, mniej więcej takie teksty emitował
wewnętrzny głos sojusznika.
A ja cię jak niedźwiedzia - rohatyną w brzuch, myślał Robert. Ale na razie pooddychaj
tlenem, przydasz się.
- Dobra. Chyba już czas - powiedział, wstając.
Wsiedli do samochodu, Dronow prowadził. Zakręcili w stronę obwodnicy. I prawie od
razu na ogonie siadła im czerwona „czwórka”, jedna z tamtych. Trzymała dystans, ale teraz
wiedzieli, na jakie wozy zwracać uwagę.
Za pierścieniem „czwórkę” zmieniła niwa, numer ósmy na kasecie.
Dokąd jechać, decydował Dronow; lepiej znał te okolice. Skręcił z trasy na prawo, na
pustą szosę. Stamtąd do lasu, gdzie był zakaz wjazdu. Światło reflektorów wyłowiło z mroku
szyld z napisem „Leśnictwo Artiuchowo”.
- Zaraz będzie zakręt - powiedział Siergiej i mrugnął. - To jest dogodne miejsce.
Darnowski nie zrozumiał, co oznaczała myśl: sucha osika.
Golf zatrzymał się od razu za zakrętem.
Dronow wysiadł bez słowa, zrobił jakieś czary ze swoją igiełką i z fantastyczną
szybkością pobiegł z powrotem szosą. Robert próbował za nim nadążyć, ale gdzie tam.
Nagle usłyszał głośny trzask. Zasapany Darnowski zobaczył, jak w poprzek asfaltowej
jezdni upada suche drzewo: pewnie ta osika.
- Schsie! - rozkazał człowiek-motor.
Robert zrozumiał i schował się za krzakiem.
Doleciał ich zbliżający się szum opon.
Niwa podjechała do przeszkody, zahamowała.
Kierowca włączył długie światła, oświetlił drzewo.
Było widać, jak człowiek siedzący obok kierowcy mówi coś do słuchawki.
Skrzypnęły drzwi z prawej.
Wysiadł chłopak w bejsbolówce. Rozejrzał się ostrożnie, trzymając rękę w kieszeni.
Nie dostrzegł jednak i nie usłyszał nic podejrzanego, podszedł do osiki i próbował ją
przesunąć.
- O kurde, Locha! Wyjdźże, pomóż mi!
Ledwie drugi dotknął nogą asfaltu, z ciemności wyleciał huragan. Trzeba oddać
sprawiedliwość „bejsboliście”, że błyskawicznie wyszarpnął pistolet z kieszeni, a nawet
zdążył zrobić pól obrotu. Ale nie więcej.
Dronow wykonał gigantyczny skok, uniósł się w powietrze i kopnął tamtego w głowę. I
natychmiast, bez chwili przerwy, przefrunął przez maskę i otwartą dłonią trzepnął Lochę w
ucho. Robert skrzywił się, słysząc głośne stuknięcie. Można sobie wyobrazić, jak się poczuł
Locha, który przewrócił się i nie wstał.
Darnowski podbiegł do „bejsbolisty” i od razu zrozumiał, że nie będą z niego mieli
pożytku. Oczy wywrócone, usta otwarte, noga konwulsyjnie podryguje. Wstrząs mózgu, co
najmniej. Podniósł z ziemi pistolet, wielki i ciężki; nigdy takiego nie widział. Pogrzebał w
kieszeniach, wyciągnął ciemnoczerwoną legitymację z godłem. Otworzył, i serce skoczyło do
gardła.
Komitet Bezpieczeństwa Państwowego ZSRR, Iwan Dmitrijewicz Frołow, kapitan, z-ca
naczelnika wydziału.
I zdjęcie w mundurze.
Dronowowi na razie nie zamierzał nic mówić, żeby tamten nie stchórzył.
Krzyknął:
- Co tam twój? Ten na cacy. Zanadto się postarałeś.
- Mój w porządku - wesoło odezwał się Siergiej, odciągając osikę z drogi. Mówił już
normalnym głosem, bez trajkotania. - Trochę przymulony, niedługo się ocknie.
- To siadaj za kierownicą, jedziemy. Moja bryka niech tu zostanie. A tego swoi zabiorą.
- Ech, ty - powiedział Dronow, widząc dziwny pistolet w ręku towarzysza. - Prawdziwy
stieczkin. Niezłych chłopców mamy na karku.
Locha, jak się okazało, nie miał broni. Dokumentów też, nawet prawa jazdy.
Wciągnęli „języka” na tylne siedzenie, związali mu ręce. Robert siadł obok niego.
Ledwie ruszyli, zapiszczał radiotelefon.
Darnowski poderwał się i sięgnął przez fotel po słuchawkę.
- Trzeci? No, jak tam u was? Co z tym drzewem?... Odpowiedzcie! Skrzynka trzy, obudź
się! - huczał mu do ucha władczy głos.
Dronow wykonał półobrót - też chciał słyszeć.
Robert wahał się przez sekundę, przesunął paznokciem po ochronnym kołpaczku
mikrofonu, potem odsunął się jak najdalej i zawołał:
- Źle was słychać! Antenę zaczepiło!
- Co? Kto mówi?
- Frołow! Tu Frołow! Słychać mnie? - wysilał się Robert, dla pewności przykrywając
usta dłonią.
- Nie! Mów głośniej!
- Antena! An-te-na uszkodzona! - i znowu zaczął drapać mikrofon, udając zakłócenia.
Siergiej pewnie prowadził niwę ciemną drogą, przysłuchując się rozmowie.
- Nie słyszę cię, kapitanie. Dobra, najważniejsze, że ty mnie słyszysz. - Słuchawka trochę
się uspokoiła.
Przy słowie „kapitan” samochód zrobił zygzak; do Dronowa dotarło, że to nie bandyci.
- Zapamiętaj, Iwan. Na mapie droga się rozwidla. Z prawej przejmie was skrzynka jeden,
z lewej siedem. A wy walcie do domu. Tak czy siak, nie ma z was pożytku, skoro nie macie
łączności. Zrozumiałeś mnie?
- Tak - odpowiedział lewy kapitan.
- No dobra. Bez odbioru.
Hamulce gwałtownie zapiszczały.
- Gliny? - głucho spytał Dronow. I sam sobie odpowiedział. - Nie, skąd by mieli
stieczkina? KGB.
- A ty się bałeś, że siła nieczysta. - Robert starał się dodać mu otuchy.
Nie udało się.
Superman z Basmanowa zaklął ponuro.
Westchnął. Rzekł z desperacją:
- A gówno tam. Tak czy owak, trzeba uwolnić Marię.
- Najpierw trzeba zawrócić. Słyszałeś, że przechwytują nas z lewej i z prawej.
- Z tyłu też ktoś jedzie i ubezpiecza.
Dronow ruszył z miejsca, w napięciu wpatrując się w ciemność. Nagle obrócił
kierownicą i przez pobocze wjechał prosto w zagajnik.
- Co robisz?!
- Siedź i trzymaj się mocno. Specjalnie skręciłem do Lasu Artiuchowskiego. Jest tutaj
jedno miejsce, bardzo dobre do szczerej rozmowy. Jeździłem tam dżipem, to i tą bryką
dojadę. Silnik wirnikowy, jakieś dwieście koni, da radę.
Okazało się, że nie jedzie na ślepo, tylko ścieżką. W świetle reflektorów Robert zobaczył
koleiny.
Trzęsło okropnie. Jeniec Locha walnął głową w drzwi i jęknął.
- Dokąd jedziemy? - spytał Darnowski.
- Nad rzekę. Piekliśmy tam szaszłyki z naszymi ludźmi z komitetu. Fajne miejsce.
Nikogo w pobliżu nie będzie, szczególnie nocą. Pogadamy z naszym Lochą, a potem
zjedziemy po zboczu. Jeśli ostrożnie, to się uda. Stamtąd polną drogą, potem na szosę.
Uciekniemy.
Robert nieufnie popatrzył na telefon. Nie bardzo sobie wyobrażał, jak to urządzenie
działa. Może na pilocie mogą się podłączyć i podsłuchać, o czym się rozmawia w
samochodzie. No i są przecież jakieś wykrywacze, urządzenia namiarowe, przynajmniej na
filmach szpiegowskich bywają. Wszystko to warto by wyjaśnić.
Niwa wyjechała z lasu na małą polanę, za którą czerniała pustka. Silnik umilkł, a wtedy
usłyszeli, jak w dole pluska woda.
Stromy brzeg, zrozumiał Robert, wysiadłszy z samochodu. Dosyć wysoki, piętnaście
metrów. Za rzeką ciemne, szerokie pole. W oddali światła.
- Bierz go za ręce, ja za nogi - powiedział Darnowski. - Wyciągamy go. Przyszedł do
siebie czy nie?
Locha miał oczy zamknięte, ale powieki jakby lekko drgnęły.
- Przyszedł. I sam wyjdzie - oświadczył Siergiej i z rozmachem
Jakieś wariactwo
dał jeńcowi pięścią w gębę.
Tamten zrozumiał, że nie ma co dłużej udawać. Otworzył oczy. Właśnie tego zresztą od
niego oczekiwano. Niski, porykujący głos pytał nerwowo: Co oni ze mną? Zabiją? Z mutkami
wszystko możliwe. Jeśli się już włączyli. Na pewno włączyli! Dać znać do sanatorium! Pilnie.
Ech, żeby tak latarenkę.
Jakie sanatorium? Robert ni cholery nie rozumiał. Pozytywem było tylko to, że nie mają
w niwie radiolatarni. Teraz trzeba było wyjaśnić sprawę telefonu.
- Proszę powiedzieć - uprzejmie spytał Darnowski, biorąc na siebie wynalezioną właśnie
przez nich, czekistów, rolę „dobrego gliny” - czy z tego aparatu można zadzwonić jak ze
zwyczajnego numeru? Czy tylko przez operatora?
A może się nie włączyli? Boby przecież nie pytał. Locha znowu pomyślał coś
niezrozumiałego.
- Można przez szóstkę - powiedział głośno.
Dalej, naciśnij! Szóstka, pomóż!
Co to jest szóstka? Pewnie włącza mikrofon na pulpicie, pomyślał Robert. Nacisnął
pierwszą lepszą siódemkę cyfr, bez szóstki, śledząc wzrok kagebisty. Ten nie odrywał oczu od
tarczy.
2341874, gnojek, nie nacisnął szóstki. 2341874, nie zapomnieć.
Dobrze, że telefon jest czysty, inaczej by nie musiał zapamiętywać. Robert odłożył
słuchawkę.
- Co się z nim cackasz? - nie wytrzymał Dronow.
Złapał jeńca za kołnierz, wywlókł z samochodu, cisnął na trawę.
- Gdzie ona jest? Bo ci mózg uszkodzę!
Zaraz uderzy! Szukają! Jej! Stary miał rację!
- Kto? - zapytał szybko Robert.
- O kim wy, ludzie kochani? Coś nie kapuję - rzekł Locha powoli.
Darnowski powstrzymał pięść mistrza, już gotową znowu opaść na „języka”.
- Aleksiej, wiemy więcej, niż pan myśli. Gdzie ona jest? Dokąd ją zabraliście?
- Naprawdę nie rozumiem.
Ale wyraźnie zabrzmiało: Czarnoposadzka, Czarnoposadzka. Kłamie, chce zastraszyć.
- Numer domu?
Gówno ci powiem. Osiem.
Okazało się, że takie przesłuchanie to pestka. Jakby wykładowcy kazano zdawać
egzamin.
- Że numer ósmy, to wiemy, ale gdzie dokładnie ją trzymają? - dobrodusznie, tak właśnie,
jak wypada chytremu śledczemu, spytał Robert.
- A? - zdumiał się Siergiej.
No, a w oczach Lochy mignęło przerażenie. Skanuje! Stary uprzedzał! Lusia, czy już
nigdy? Będziesz mnie miała za drania...
Lusia to był najwyraźniej problem osobisty, niemający związku ze sprawą.
- Będzie się łamał. - Robert mrugnął. - Bo pojedziemy do sanatorium, do starego. Jego
spytamy.
Walnął na ślepo, ale reakcja przeszła wszelkie oczekiwania.
To nie mutek! Policaj! Stary się pomylił! Teraz i mnie! Nie! Lepiej zdechnąć!
Chociaż Darnowski słyszał nutę histerii w wewnętrznym głosie jeńca, mimo wszystko
zaskoczyło go to, co działo się potem.
- Leżeć! - ryknął Siergiej, ale Locha zręcznie przekręcił się przez głowę, zerwał się na
nogi, nawet związane ręce mu nie przeszkodziły.
- Trzymaj!
Robert był pewien, że kagebista da nogę do lasu, ale stało się inaczej.
Kilkoma skokami Locha dotarł na skraj urwiska i szczupakiem skoczył w dół.
- Odpłynie, gnój! - krzyknął Dronow.
Ale kiedy po sekundzie sojusznicy spojrzeli w dół, było jasne, że jeniec nigdzie nie zwiał.
Nad polem i meandrem rzeki świecił księżyc, dobrze więc było widać biały piasek, a na nim,
ledwie przykrytą wodą, czarną sylwetkę z nienaturalnie wykręconą głową.
- Idiota! Żeby chociaż patrzył, gdzie skacze - wybełkotał wstrząśnięty Siergiej.
Robert wyjaśnił:
- On nie nurkował. Chciał zdechnąć.
- E tam - nie uwierzył tępy towarzysz. - No dobra, Łukicz, teraz jesteśmy regularnymi
przestępcami. Jednemu czekiście przylutowaliśmy, drugiegośmy stuknęli. Teraz udowodnij,
człowieku, że to on sam.
- Trzeba wiać. Mówiłeś, że dasz radę zjechać po zboczu?
- Tak, tam jest łagodny zjazd. - Siergiej pokazał. - Coś ty mu tam nawijał? Jaki numer
ósmy? Jakie sanatorium?
- Nie wiem. Kiedy był jeszcze nieprzytomny, wymruczał: „Zameldować do sanatorium.
Numer ósmy”. Nie słyszałeś, bo wyłaziłeś z samochodu.
- Aha. Sanatorium to ich urząd. - Doktor wychowania fizycznego wykazał się nagłą
bystrością. - Ale po co bezpiece Maria?
- Anna - poprawił doktor nauk politycznych. - Nie wiem.
Dronow miał takie myśli:
Urząd to całkiem co innego niż bandziory. Sanatorium, kurde. Trzeba zadzwonić. Tylko
on, nikt inny nie pomoże.
- Co zrobimy? - zapytał z ciekawością Darnowski. - Bo nie mam pojęcia. Kompletna
ściana. Masz pomysł?
Dronow ostrożnie, ale pewnie zjeżdżał po pokrytym już młodą trawą zboczu.
- Pomysł nie. Ale jest jeden fajny gościu. On pomoże.
Rozdział czternasty
Zwinął się
- No to dzwoń do swojego fajnego gościa. - Mądrala podał słuchawkę. - Aparat jest czysty.
- Skąd wiesz?
- Wiem.
Coś ty ściemniasz, facet, już nie pierwszy raz pomyślał Siergiej. Dobra, potem cię
sprawdzimy. Kiedy znajdziemy Marię.
Nie zdradził koledze numeru Senseja; sam wybrał cyfry, zerkając na tarczę.
Po jakimś dziesiątym sygnale Iwan Pantelejewicz w końcu się odezwał.
- Nabrałeś miłego zwyczaju budzenia mnie po nocach - oznajmił. - Skąd dzwonisz?
- Z pola.
Po czym opowiedział, jakie tu piwo się warzy. Starał się mówić krótko, ale nic ważnego
nie opuścił.
Sensej najpierw przerywał mu krótkimi uwagami. Kiedy usłyszał o KGB - gwizdnął i
obiecał wyjaśnić, co i jak. Kiedy doszło do trupa, odchrząknął i powiedział: „Będziesz musiał
się zamelinować”. A potem nagle rozmowa się urwała.
Było tak.
- I co jeszcze - Siergiej przypomniał sobie szczegół, który mógł coś podpowiedzieć
Iwanowi Pantelejewiczowi. - Ten baran, który skoczył z urwiska, wspominał o jakimś
sanatorium. Że niby musi tam zameldować. Pomyślałem, że to nie jakieś zwykłe sanatorium,
tylko...
- Sanatorium? - przerwał mu Sensej dziwnie zmienionym głosem. - Nie przesłyszałeś się?
Dronow popatrzył na mądralę, który nadstawiał ucha niemal przy samej słuchawce. Ten
kiwnął głową.
- Na pewno nie. A co to za...
- Wiesz co, kochany? - Iwan Pantelejewicz odkaszlnął nerwowo. - Nie dzwoń już do
mnie. I niech cię Bóg broni, żebyś mi się kiedykolwiek pokazał na oczy. Gnojku, w co ty
mnie chciałeś wciągnąć? Chcesz radę? Dam ci radę. Najlepsze, co możesz teraz zrobić, to
wrócić na tamto urwisko i też się z niego rzucić.
Dronow wytrzeszczył oczy i popatrzył na piszczącą ze złością słuchawkę. Po raz
pierwszy w ciągu tej dość koszmarnej nocy poczuł się naprawdę koszmarnie.
- Nigdy nie słyszałem, żeby tak rozmawiał. Cóż to za sanatorium, jeśli sam Sensej się go
przestraszył!
A mądrala, który nawet nie miał pojęcia, jaki z Iwana Pantelejewicza mocny facet, nie
przydał temu większego znaczenia. Wzruszył ramionami:
- Tak czy owak, zamelinować się to nie jest dla nas wyjście. Trzeba ratować Annę.
- Marię - poprawił Sergiusz dla zasady.
Wstyd mu się zrobiło, że tak speniał. Darnowski, chociaż słabeusz, nie pęka, mówi do
rzeczy. Widać Maria pokochała go nie bez powodu.
Na tę myśl serce mu się okropnie ścisnęło, ale po strachu nie zostało ani śladu.
- Dokąd jedziemy? Tam, przed nami, jest szosa. Na lewo do Moskwy, na prawo - obwód
podmoskiewski.
- Do Moskwy - rozkazał mądrala. - Dalej, gaz do dechy. Już prawie dzień.
Siergiej nacisnął pedał gazu. Kagebiści mieli brykę super. Lepszą niż Szeroki. Na
posterunku drogówki gliniarz zagwizdał, zamachał pałką, ale kiedy dojrzał numer, stuknął w
dach. Cudo nie jazda.
A skoro tak, to Dronow już się nie przejmował i popędził pod prąd; na szczęście z
Moskwy samochodów było mało, przeważnie ludzie jechali do miasta, do roboty.
Na światłach mimo wszystko trzeba było stanąć, prostopadłą Szosą Antonowską poruszał
się taki sam sznur pojazdów.
Od budki, kołysząc się, szedł milicjant. Myślał, że za jazdę pod prąd zgarnie co najmniej
dychę albo nawet ćwierć setki.
Widać nie dostrzegł numeru. Podszedł, nygus, od strony pasażera i wsadził łeb do środka.
Robert podetknął mu pod nos otwartą legitymację. Widzisz, cymbale?
Gliniarz cofnął się, wyprostował, zasalutował. Wtedy zapaliło się żółte światło, a Siergiej
dodał gazu.
Ledwie odjechali, mądrala rozkazał:
- Stój!
Dronow zahamował.
- Coś ty?
Darnowski miał twarz pełną złości, a może tylko napiętą. I zdławiony głos; mówił
urywanymi zdaniami.
- Szybko! Wyskakujemy. Łap okazję i spieprzaj. Dalej!
Wyskoczył z samochodu jak oparzony. Siergiej za nim.
- Ale co się stało?
Mądrala stał na poboczu, machał ręką i od razu zatrzymał się moskwicz.
- Znaczy tak - szybciutko i szeptem zaczął mówić Darnowski, już otwierając drzwi
samochodu. - Do nikogo z tych, których znasz. Siądź gdziekolwiek i siedź. O siódmej
wieczorem, przy wejściu do Centralnego Telegrafu. Wchodzisz i po chwili wychodzisz. Ja
podejdę do ciebie. Jeśli nie podejdę, przyjdź nazajutrz. Następnego dnia to samo. I tak
codziennie. Szefie, jedziemy!
- Chwileczkę! - Siergiej złapał go za ramię. - Ja z tobą!
- Nie możemy. Zbyt charakterystyczna para.
Odepchnął go, trzasnął drzwiami i zwinął się, ściemniacz przeklęty.
Dziewięć ciężkich dni
Siergiej oczywiście też pomachał ręką. Prawie od razu zatrzymał się następny samochód,
wołga. Dronow jechał w stronę Moskwy, nic nie rozumiejąc. Nagle z tyłu syrena i metaliczny
głos megafonu: „Na pobocze! Na pobocze!”.
Przywódców kraju wiozą do pracy, czy co?
Obejrzał się.
Po pasie rozdzielającym, migając kogutem, pędziło zwyczajne żiguli.
Nie, niezwyczajne.
Samochód numer cztery, z wczorajszej listy! Za nim jeszcze trzy, też stamtąd.
Przeleciały obok z szaloną prędkością - też śpieszno im do Moskwy.
Parę minut wcześniej, i nakryliby ich! Skąd Darnowski się dowiedział, że z tylu już jest
pogoń?
Zagadka.
Kolejne pytanie: dokąd teraz?
Siergiej miał jak zawsze pieniądze przy sobie, ale trudno powiedzieć, żeby dużo: parę
franklinów i paczkę drewnianych.
Mądrala powiedział, że do znajomych nie wolno. Do hotelu pewnie tym bardziej.
- Dalej, na Dworzec Kurski - rzekł Dronow do szoferaka.
To jest miejsce, gdzie przyjezdny człowiek tanio i bez zameldowania może wynająć
tymczasowe lokum - na tydzień czy na jedną noc, wszystko jedno.
Od razu u pierwszej babci Siergiej wynajął pokój w Izmajłowie, po piątce za dobę.
- Na jak długo? - spytała.
- Potem się zobaczy.
Siergiej usiadł w wynajętej chacie i zaczął się zastanawiać.
Po pierwsze, nad Darnowskim. Tutaj mieszały się złość, nadzieja i strach: a co, jeśli
mądrala uciekł nie tylko przed pogonią? Może mózg podarowany przez Biały Słup
podpowiedział mu nagle, jak znaleźć Marię, i teraz sam chce jej szukać?
Po drugie, nad tajemniczym sanatorium. Cóż to za instytucja, jeśli sam Iwan
Pantelejewicz, człowiek wpływowy i nieustraszony, tak się jej przeraził?
Krótko mówiąc, Dronow miał same pytania, a żadnych odpowiedzi.
Ledwo ledwo doczekał do wieczora.
Dokładnie o siódmej wszedł z ulicy Gorkiego do Centralnego Telegrafu. Dreptał tam w
kółko przez chwilę. Wyszedł z powrotem. Darnowskiego nie było.
To znaczy, że jutro.
Nazajutrz - dokładnie to samo.
Rano i w dzień siedział w pokoju, tępo patrząc w przedpotopowy czarno-biały telewizor.
O siódmej znowu był przed Telegrafem.
Zero.
Tak samo na trzeci i czwarty dzień.
Siergiej poczuł się fatalnie, prawie tak samo fatalnie jak po pierwszym zniknięciu Marii. I
coraz silniej umacniało się w nim podejrzenie, że mądrala go nabrał. Może teraz siedzą we
dwoje w Soczi albo w Picundzie. Grzeją się w słońcu, jedzą szaszłyki i śmieją się z
naiwniaka. To znaczy, oczywiście, nie Maria się śmieje, tylko ten śmierdziel.
Żeby można było zasnąć, wieczorem Dronow wymyślił, jak redukować napięcie. Koło
północy, w zupełnych ciemnościach, biegał po parku Izmajłowskim - w Rytmie. Pędził prosto
przez las, szybko lawirując między drzewami. To ćwiczenie wymagało pełnej koncentracji,
inaczej rozwaliłby się na śmierć.
Czasem na boki pryskały małolaty z ferajny albo parki zakochanych, przerażone
zygzakowatym wichrem, który wyleciał z mroku.
Do siebie wracał zmordowany. Padał na łóżko, zasypiał, i nic mu się nie śniło.
Rano przecierał oczy, patrzył najpierw na zegarek - ile zostało do dziewiętnastej zero
zero.
Darnowski pojawił się dopiero dziewiątego dnia, kiedy Siergiej stracił już nadzieję.
Sekretna willa
Wchodził po schodach, nie rozglądając się dokoła, bo już niczego właściwie się nie
spodziewał. Nagle z tyłu ktoś go klepnął w ramię.
Odwrócił się i - zobaczył mądralę.
- O kurna! - Siergiej o mało się nie rozpłakał. - Gdzieś ty był tyle czasu?
- Potem - rzucił Darnowski, dając mu znak, żeby szedł za nim.
Dronow w ciągu tych dni opuścił się; kupiona na targu radziecka golarka źle goliła
szczecinę, i w ogóle wyglądał nieszczególnie. Za to okularnik zadbał o siebie i dobrze
wyglądał. Chyba nawet perfumami od niego pachniało. Kobiecymi!
- Gdzieś ty się szlajał? - nie wytrzymał Siergiej, kiedy dopędził współtowarzysza (to było
już w przejściu podziemnym).
- U znajomej.
- Sam mówiłeś, żeby nie pchać się do znajomych.
- To do starych. A ta jest nowa. Poznaliśmy się na ulicy. Gębę ma straszną, ale baba w
porządku.
Siergiej trochę się uspokoił.
- Jak ty możesz z innymi... po Marii?
I odwrócił się; trudno mu było zadać to pytanie.
Mądrala westchnął i nic nie odpowiedział.
Prowadził Siergieja koło teatru MChAT na most Kuźniecki, potem Pietrowką koło Łaźni
Sandunowskich, i do góry, garbatą przecznicą. Szli szybko.
Dronow bał się spytać o rzecz najważniejszą. W końcu zebrał się na odwagę.
- No jak? Wyjaśniło się coś?
Darnowski zwyczajnie, bez krygowania się, odpowiedział:
- Znalazłem ją.
- Gdzie jest?! - Siergiej się zatrzymał. - Gdzie ją ukryłeś?
- Gdybym ją ukrył, tobym nie przyszedł po ciebie. - Darnowski obejrzał się ponuro. - Na
co ty właściwie jesteś potrzebny?! Wolałbym cię już w życiu nie oglądać. Przez ciebie,
głupka, wszystko to się stało.
- Przeze mnie?! - Dronow zacisnął pięści, ale się opanował. To nie był czas na bijatykę. -
Gdzie jest Maria, mów, gnoju!
- Annę trzymają w pewnej sekretnej instytucji. I bez ciebie jej stamtąd nie wyciągnę.
Zaraz pokażę ci to miejsce.
Szli przecznicą za ulicą Żdanowa; Siergiej słabo znał tę okolicę. Na tabliczce widniał
napis „Czarnoposadzka”.
Darnowski pewnym krokiem wszedł do bramy starego dwupiętrowego domu - brudnego,
z zakurzonymi, częściowo wybitymi szybami. Jasne: do rozbiórki, wykwaterowali lokatorów.
Pod oknem w wielkim pustym mieszkaniu, gdzie pachniało śmieciami i myszami, stał
zachlapany farbą taboret. Na parapecie - kilka pustych butelek po kefirze i wodzie mineralnej.
- Co tutaj jest? - spytał Siergiej, rozglądając się.
- Mój punkt obserwacyjny. Przesiedziałem tu przeszło tydzień, od rana do wieczora.
Obserwowałem tamten dom.
Dronow spojrzał tam, gdzie pokazywał mądrala, ale nie zobaczył domu, tylko wysokie
murowane ogrodzenie. Portiernia, solidna brama, zamykana automatycznie. Zza muru
sterczały wierzchołki drzew, a w głębi widniał pozieleniały blaszany dach. Chyba więc
zwykła moskiewska willa, w starych dzielnicach jest takich pełno. Koło wejścia wisiał jakiś
szyld, ale stąd się go nie odczyta. Co jeszcze? Tabliczka z numerem domu: osiem.
Stop! To tamten chłopak wspominał o domu numer osiem, który skoczył z urwiska. To
znaczy nie dom skoczył, tylko chłopak. Locha miał na imię.
- Sanatorium, tak? - nie wiadomo czemu szeptem spytał Siergiej. - To Sanatorium?
- A chuj go wie. Ale ona jest tam na pewno.
Skąd wiesz, chciał spytać Dronow, ale z wyrazu twarzy towarzysza zrozumiał, że tamten
nie powie. Dobra, nieważne.
- A czemu nie podejdziemy bliżej, tylko stąd się gapimy, co?
- Widzisz kamery?
Siergiej przyjrzał się: no, fakt. W jednym rogu kamera wideo, w drugim tak samo.
- W uliczce, na którą wychodzi prostopadła ściana, są jeszcze dwie kamery. I z
przeciwnej strony też. Tutaj wszystko jest na serio.
- A co jest napisane na szyldzie?
Darnowski wyjął z kieszeni lornetkę teatralną.
- Dobra, ośmiokrotne powiększenie, pożyczyłem od znajomej.
INSTYTUT MEDYCYNY SĄDOWEJ. LABORATORIUM NR 4, przeczytał Siergiej,
kręcąc śrubą. Medycyny sądowej?
- Pic na wodę. Dowiadywałem się: W IMS nie ma żadnego laboratorium nr 4. Nawet nie
słyszeli o takim. Dom numer 8 na Czarnoposadzkiej należy do KGB, jak połowa budynków w
tej dzielnicy. Wyjaśniłem, że w tej willi za Stalina mieścił się jeden z wydziałów
Speclaboratorium. Słyszałeś o takim?
Dronow pokręcił głową.
- Strasznie utajniona placówka, gdzie zajmowano się eksperymentami chemicznymi i
medycznymi. Różne trucizny, środki psychotropowe i inne paskudztwa do walki z
faszyzmem, imperializmem i wrogami ludu. Pewnie i teraz ślęczą nad czymś specjalnym. W
każdym razie pracują tam sami w okularach, tacy jak ja. Już wszystkich znam z wyglądu.
- A ochrona jak?
- Sześciu, poznać ich po mordach - bez okularów i choćby śladów intelektu. Zmieniają
się co dobę - trzech na trzech.
- Trzech to nic - uspokoił go Siergiej.
- Milo to słyszeć. Tylko jak dostać się do środka? Pracownicy wchodzą i wychodzą o,
przez tę portiernię. Jeśli ktoś jest samochodem - otwiera się brama, ale ochroniarz ma się na
baczności, nikt się nie prześlizgnie.
- Pracowników dużo?
- Nie. - Darnowski wyciągnął notesik. - Ze stale przychodzących naliczyłem siedmiu
facetów i trzy baby. Czworo przyjeżdża samochodami, reszta przybywa pieszo. Bywają i
odwiedzający. Jeden raz przyjechało pogotowie. I to jaki wypas, merc. Co jeszcze? Szefem
jest taki łysy, starszy gość. W dni powszednie przywożą go wołgą, a w dni wolne (on siedzi tu
i w soboty, i w niedziele) przyjeżdża „piątką” sam, numer K4400 MO.
- To zastrzeżony. Takich gliny nie zatrzymują.
- Oni tu pracują do późna, gdzieś tak do wpół do ósmej, ale łysy zawsze zostaje dłużej.
Wczoraj wyjechał o dziesiątej, a czasem nawet później. Pracoholik.
Z portierni wyszedł mężczyzna w kapeluszu.
- Siódma dwadzieścia dziewięć - powiedział Robert. - Zaraz będą wyjeżdżać.
No i rzeczywiście: w ciągu dziesięciu minut zza murów wyjechały trzy samochody, a
dwóch facetów i dwie baby wyszli pieszo.
- W laboratorium (jeśli to laboratorium) został łysy. Wołga ani razu nie przyjechała po
niego wcześniej niż o dziewiątej. - Darnowski sprawdził w notesie. - I jeszcze powinna być
młoda blondynka, farbowana. Jeśli oczywiście nie wyszła wcześniej, kiedy byłem po ciebie.
- Laboratorium? - Doszło nagle do Siergieja. - I Marię tutaj przywieźli? A... A co z nią
robią?!
- Skąd mogę wiedzieć?! - obruszył się Darnowski i zrobiło się jasne, że to pytanie też nie
daje mu spokoju. - Nie pytaj, tylko słuchaj. Plan mam taki. Wczoraj wyśledziłem łysego. Nie
mam auta, musiałem nająć prywatnego szoferaka. Powiedziałem mu, że żona mnie zdradza.
Dobra, nieważne. Ważne, że mieszka na prospekcie Lenina, w stalinowskim gmachu. Jutro
sobota, tak? Pojedzie swoją „piątką”. Ty go przechwytujesz od razu na podwórzu. Bez
obrażeń cielesnych, ostrożnie. Siadamy do bryki, ja z nim sobie szczerze porozmawiam.
Wyjaśnię wszystko, co trzeba. Powie nam, co tu robią z Anną. Potem przewiezie nas do
środka; my schowamy się z tyłu. Jego samochodu nie sprawdzają, ochroniarz po prostu
macha ręką, i po krzyku. No, a w środku będziemy działać stosownie do okoliczności. Jak
oceniasz plan?
- Do dupy - przyciął mu Siergiej. - Ty tu przeszło tydzień bawisz się w partyzanta, a ją
tam może męczą! I jeszcze mamy czekać do jutra? A gówno.
- Baranie, pokazywałem ci: tutaj są kamery, a mury na trzy metry.
- Trzy dwadzieścia, trzy trzydzieści - poprawił go Dronow, patrząc przez lornetkę. -
Gówno, Łukicz. Przekombinowałeś. Marię wyciągniemy dzisiaj. Teraz, zaraz.
Jak w dzieciństwie
Cały czas patrząc pod nogi, Siergiej chodził po pokojach, gdzie na podłodze walało się
rozmaite barachło.
Mądrala łaził za nim, ciągle chciał zajrzeć mu w twarz.
- Co wymyśliłeś? Czego tak szukasz?
Siergiej wziął starą szelkę, naciągnął. Nie, za słaba. Wyrzucił.
Znalazł w łazience gumowy termofor - to właśnie to, czego mu potrzeba. Odciął z niego
pasek, pociągnął kilka razy i ucieszył się. Połowę roboty miał za sobą.
Teraz widełki. Pod ścianą stały plecy od żelaznego łóżka. Przeszedł w Rytm, rozwalił
spojenia. Przymierzył i tak, i siak. Nie wychodziło.
- Chodź, pójdziemy na piętro.
Darnowski już nie pchał się z pytaniami, tylko zaglądał Siergiejowi w twarz. Ten
odwracał się od niego jak od natrętnej muchy; teraz mądrala mu przeszkadzał.
Na pierwszym piętrze drzwi mieszkań były zabite, ale to głupstwo; wystarczyło jedno
dobre kopnięcie. Znalazło się i to, czego Siergiej szukał - rama dziecięcego rowerka. Zbędne
części odłamał, zostawił żelazne widły w kształcie litery Y.
- Cóż ty robisz? - nie wytrzymał Darnowski, patrząc, jak Siergiej mocuje pasek do
kawałka żelaza.
Dronow naciągnął, przymierzył się.
- Od razu widać, żeś inteligencja, Łukicz. Nie miałeś dzieciństwa. Nie strzelałeś nigdy do
wróbli.
- Aha, to proca?
- U nas na podwórzu się mówiło „widełki”. Rozeschnięte okno absolutnie nie chciało się
otworzyć, trzeba było znowu na chwilkę przejść do Rytmu.
Za to potem zobaczyli nie tylko ścianę, ale i górną część willi, która okazała się całkiem
nieduża, parterowa. Był tam i ganek z kolumnami, i schodki.
- Przynieś tu nakrętki, śruby, wszystko, co znajdziesz - polecił Siergiej Robertowi.
Pierwszy pocisk uderzył w mur daleko od kamery, o półtora metra w bok. Mimo
wszystko Siergiej nie strzelał od piętnastu lat.
Drugi trafił bliżej. Trzeci tuż obok.
Za czternastym razem Dronow trafił w obiektyw. Z kamery bryznęły iskry, rozległo się
solidne brzęknięcie; nawet przez ulicę było dobrze słychać.
Na dworze tymczasem już prawie się ściemniło, a latarń jeszcze nie zapalono - o to
chodziło.
- Za mną!
Siergiej przeszedł na „toko tak” i zbiegł po schodach; dopadł muru w polu widzenia
rozbitej kamery. Podskoczył na dwa metry, łatwo się podciągnął i od razu rozpłaszczył na
murze. Z tyłu strasznie powoli tuptał mądrala.
Dronow wychylił się i podał mu rękę. Tamten podskoczył, chwycił jego dłoń, ale w
żaden sposób nie umiał wleźć, bezradnie suwał nogami po ścianie.
Siergiej stęknął i wciągnął towarzysza na mur. Zeskoczył na ziemię z drugiej strony i
pomógł zejść inteligentowi. Darnowski sapał jak parowóz; miał naciągnięte ramię, ale tak w
ogóle trzymał się dzielnie. Szeptem spytał:
- Aaa daaaleeej?
W krzaki, pokazał Dronow.
Schowali się.
Od chwili udanego strzału minęło półtorej minuty, nie więcej.
Z domu leniwie wyszedł „kark” w ciemnym kombinezonie. Podszedł do ściany. Zadarł
głowę, popatrzył na wyłączoną kamerę.
- Cooo taaam? - Z budki portierni wyjrzał inny ochroniarz, z gazetą w ręku.
- Kaaameraa niee dziaałaa. Niee maaa oobraaazuuu. Iiidee pooo Sieeemioonyyyyczaaa.
Wrócił do willi i po pięciu minutach przyprowadził trzeciego typa, który na ramieniu
niósł składaną drabinę, a w ręku skrzynkę, pewnie z narzędziami.
- Suuupeeer! - chuchnął mądrala Siergiejowi do ucha. - Wszyyscyyy trzeeej soo tuuutaaj.
Daaleej, tyylkoo zaaałaatw iiich naa ameen, żeebyy niee wstaaalii. Zaa jeeednyym
zaamaacheem.
Też się znalazł doradca. Tak jakby Siergiej sam nie wiedział. Ten, którego nazywali
Siemionycz, powoli wlazł na drabinę i gramolił się w kierunku kamery.
- Niee, saamii niee damy raadyy. Peękłaaa. Dzwooń, Waaasiaa, nieech przyyyśloo
Gaaawriiłeee z teechniczneeeego.
Dronow porwał się z miejsca. Ochroniarza, który stał pod drabiną, walnął pięścią w kark,
aż chrupnęło. Spod Siemionycza wyszarpnął drabinę, a kiedy ten spadał powoli na ziemię,
ruszył do budki i solidną fangą w nasadę nosa załatwił czytelnika gazet na dobrych kilka
godzin, a może na zawsze.
Tam, z powrotem - dwie sekundy. Siemionycz zdążył i trzasnąć się, i wrzasnąć, a nawet
sięgnąć pod pachę, ale oczywiście nie zdążył wyjąć spluwy. Siergiej już był pod murem i dał
kopa w skroń ostatniemu z ochroniarzy.
Po czym, nie tracąc czasu, ruszył ku gankowi; z Rytmu na razie nie wychodził.
To właśnie uratowało mu życie.
Dronow wpadł do niewielkiej dyżurki i pierwsze, co zobaczył - to szereg monitorów z
boku nad kontuarem. Siedem z nich pokazywało przylegające uliczki i podwórze, jeden
wypełniał drobny śnieżek, w tym, który był na górze, widniała ścieżka wiodąca od bramy, a
ścieżką, ledwo unosząc nogi, biegł Darnowski. To byłoby nieźle, tyle że za kontuarem stał
krótko ostrzyżony facet w garniturze i w krawacie. W lewej ręce trzymał słuchawkę
telefoniczną, w prawej - automat stieczkin, dokładnie taki sam, jaki mądrala zdobył w lesie.
- Stać! - rozkazał.
A to łoś z Darnowskiego! „Tylko trzech”!
Gdy Siergiej odrobinę się poruszył, ochroniarz puścił serię.
Dronow ledwo zdążył przysiąść. Po raz drugi ktoś strzelał do niego, stojąc z nim prawie
oko w oko, ale ten był o wiele szybszy niż tamten bandzior, a i gnata miał lepszego.
Siergiej zaczął skakać po niedużym pomieszczeniu niczym pajac, myśląc nie o tym, jak
załatwić ochroniarza, tylko żeby wyjść z tego cało. Skoczył na parapet, tam zrobił salto i
wylądował na wieszaku; potem dał susa w stronę lustra.
Krótkie, drapieżne serie prawie że za nim nadążały. Rozniosły w drzazgi parapet, dały
rykoszet od okna (szyby mieli chytre, kuloodporne). Rozpieprzyły w kawałki lustro.
- Ta ta ta! - Do terkoczących serii stieczkina przyłączył się drugi, taki sam odgłos.
Ochroniarza odrzuciło na stół, strzelanina się skończyła.
W drzwiach stał Darnowski, bardzo blady, z pistoletem w ręku. Najwyraźniej miał go
przy sobie, a koledze nic nie powiedział.
- Ty Stirlitzu zasrany! - warknął na niego Siergiej - Mówiłeś, że jest tylko trzech! Mało
mnie tu nie załatwił przez ciebie!
- Cooo? - Towarzysz nie zrozumiał jego szybkiej mowy, ale sam zaczął mówić to samo. -
Nieee rozuuumieem, skood wzioooł siee jeszcze jeeeden. Może czwaaarty zmieeeniaa siee
noocooo? Dobraaa, niewaaażnee. Daaleeej!
Dronow bez niego wiedział, że trzeba się ruszać żwawiej, bo łysy naczelnik albo ta
farbowana laska, o której mówił Darnowski, po takiej kanonadzie pewnie już złapali za
telefon.
Co do dziewuchy się jednak omylił. W korytarzu wpadł na nią od razu za pierwszym
zakrętem. Biały kitel, usta otwarte, wytrzeszczone oczy za okularami. Zastygła i stoi. Pewnie
usłyszała strzelaninę i osłupiała. Albo może wyskoczyła z gabinetu popatrzeć, co się dzieje, a
tu z naprzeciwka - Siergiej, człowiek-błyskawica.
- Trzyyymaaj jooo! - zawołał z tyłu Darnowski. Podbiegł, odepchnął, wczepił się
dziewusze palcami w ramiona i przewiercał wzrokiem jej twarz.
Pytanie składało się tylko z jednego słowa:
- Gdzie?
- Ktooo? - pisnęła cieniutko blondynka.
- Sama wiesz!
Nic nie odpowiedziała, tylko przełknęła ślinę, ale mądrala ni stąd, ni zowąd rzekł:
- Taak, pootrzeebuujeemy Iiljiii Pieetroowiicza. Gdziee jeegoo gaabiineet? Proowaadź!
Okularnicy krew odpłynęła z twarzy. Ale nie próbowała się opierać. Pokazała gdzieś
drżącym palcem:
- Too taam...
- Prędzej, bo łysy wezwie posiłki! - krzyknął Siergiej, który nie mógł już znieść
powolności tamtych dwojga.
Darnowski go zrozumiał. Może już pomału przywykł do prędkiego mówienia?
- Nie wezwie. Jest w pomieszczeniu dźwiękoszczelnym. Nie mógł słyszeć strzałów.
- Skąd wiesz?
Mądrala tylko uśmiechnął się swoim przeklętym uśmieszkiem. Kiedyś będzie musiał go
połknąć razem z zębami, obiecał sobie Dronow, a towarzysz od razu spoważniał. Jak gdyby
go słyszał.
Korytarz kończył się drzwiami zamykanymi elektronicznie.
- Otwieraj! - rozkazał Robert.
A Siergiej już wyszedł z Rytmu. Nie można go nadużywać; zabiera zbyt dużo sił, a te
jeszcze mogą się przydać. Blondynka powiedziała cicho:
- Kod zna tylko Ilja Pietrewicz...
Darnowski znowu ujął dziewczynę za ramiona, jak gdyby miał zamiar ją pocałować.
- To wywołaj go.
Domyślił się, że łysego Ilję Pietrewicza można wywołać! Mądrala to mądrala.
Okularnica nacisnęła jakiś guziczek:
- Tak - odezwał się miły męski głos.
Na wszelki wypadek Siergiej wziął blondynkę dwoma palcami za kark i nacisnął - niby
że „w razie czego skręcę ci kark”. Darnowski też wniósł swój wkład: do skroni przystawił jej
stieczkina.
- Iljo Pietrewiczu, to ja, Alina.
Pisnął zamek, drzwi się otwarły.
Cicha woda
Siergiej od razu złapał igłę i ruszył do przodu. „Toko tak, toko tak!”.
Pokój bez okien. Sztuczne, silne światło. Jakieś wymyślne urządzenia, szafy z
próbówkami, niezrozumiałe schematy na ścianach. Za dużym biurkiem, zawalonym
papierami - łysy wujo w złotych okularkach. Z wyglądu profesor.
Zobaczył gości i sięgnął ręką gdzieś w dół, ale gdzieżby tam mógł wyprzedzić Dronowa.
Siergiej skoczył wprost od drzwi na biurko, pchnął owego Pietrowicza, ale nie silnie; tak żeby
razem z fotelem na kółkach odjechał od guzika (albo co tam miał).
Mimo wszystko pchnięcie było solidne - łysy zatrzymał się dopiero na ścianie; przy
okazji rąbnął o nią tyłem głowy, ale niezbyt silnie, w każdym razie nie stracił przytomności.
Od razu zbladł, okulary mu się zsunęły, usta zaczęły drżeć. Zorientował się, co jest grane.
Darnowski siłą usadził w drugim fotelu blondynkę imieniem Alina. Uprzedził ją:
- Jak chcesz żyć, to siedź cicho.
Potem przechylił się przez stół i miło, choć z naciskiem zapytał:
- Gdzie ona jest?
- Pan jest Darnowski. A pan - Dronow...
Pietrowicz przeniósł wzrok z jednego na drugiego i nagle zamknął oczy. Pewnie z
przestrachu...
Farbowana baba zawołała: „Oj!”, i też zasłoniła oczy dłońmi.
- Patrzeć tu! - warknął Robert.
Profesor pokręcił głową.
- Siergiej, zmuś go, żeby otworzył oczy!
- Po co? - zdziwił się Dronow. - Gdyby zatkał uszy, to inna sprawa. A pytać możesz i tak.
- Rób, co mówię! - rozzłościł się mądrala.
- A jak go mam zmusić?
- Nie wiem! Przyłóż mu!
Nagle Siergiej się rozzłościł. Tym bardziej że już wypadł z Rytmu.
- Idźże ty! Co to ja, gestapo jestem? Niech gada zwyczajnie. A jak nie będzie gadał, to
mu łysinę na pępek wciągnę.
- Nie jest pan na bieżąco, Siergieju Iwanowiczu - powiedział profesor, nie podnosząc
powiek. - Pański przyjaciel potrafi skanować przez oczy emanację substancji podkorowej.
- Co?
- Czyta cudze myśli. Ma taki dar.
Siergiej z początku pomyślał, że Pietrewicz robi z niego durnia. Ale potem coś sobie
przypomniał i powoli odwrócił się do tego judasza Roberta. Gdzie by ci wpieprzyć, gadzino
podła, w okulary czy w szczenę?
- Ja ci wpieprzę! - Darnowski szybko zasłonił twarz, czym ostatecznie się zdradził. - Co,
nie zrozumiałeś, Einsteinie? Ilja Pietrowicz chce nas skłócić.
Obszedł stół dookoła i rękojeścią stieczkina jak nie trzaśnie łysego w łeb!
- Gdzie jest Anna?
Rację miał Robert, bydlak, po tysiąckroć rację. Nie czas na kłótnie, potem się policzymy.
- Tak, gdzie jest Maria? - warknął Dronow i pokazał profesorowi pięść.
- Tutaj jej nie ma.
- Nie kłam! - krzyknęli obaj naraz, a Darnowski znowu stuknął Pietrewicza, tym razem w
łysinę.
- Tylko nie w głowę, proszę - żałośnie poprosił tamten. - Nie odmawiam odpowiedzi na
wasze pytania. Pani, której szukacie, rzeczywiście przebywała tu przez pewien czas. Potem
została przewieziona w inne miejsce. Jeśli się nie mylę, dwunastego. Nie, przepraszam,
trzynastego. Skończyliśmy robotę, więc nie było sensu jej tu dłużej trzymać.
- Jaką robotę? - drżącym głosem spytał Dronow.
- Badania kompleksowe: fizjologiczne, neurologiczne, psychometryczne, analiza
chemiczna. Stwierdziliśmy, że nie jest zomboidem, i wysłaliśmy ją do Sanatorium.
- Zomboidem?
Siergiej popatrzył z zakłopotaniem na Roberta, ale ten też najwyraźniej nie rozumiał.
- No, że nie jest policajem - wyjaśnił profesor, nadal nie otwierając oczu.
- Co ty mi tu farmazony opowiadasz?! - wybuchnął Dronow. - Zaraz ci wydrę gały, żeby
w nie Łukicz zajrzał! Gdzie jest Maria?
Łysy aż się skurczył.
- Przysięgam, że zawieziono ją specjalnym samochodem do Sanatorium.
- Trzynastego? - Robert przejrzał notes. - Karetką, o piętnastej dwadzieścia jeden?
- Nie pamiętam, o której. Zdaje się, że tak, w środku dnia. Sam pan może sprawdzić.
Zasłaniając oczy przed Darnowskim, podjechał na fotelu do biurka i zaczął przeglądać
teczki.
Siergiej zauważył, że Alina zerka przez palce, ale za każdym razem, kiedy Robert patrzy
w jej stronę, znowu szczelnie się zasłania.
A to ci cwanizna, ten Robik! To w ten sam sposób grzebał Marii w myślach? Nic
dziwnego, że zawrócił dziewczynie w głowie.
- O, proszę.
Profesor pokazał ciemnoniebieską teczkę z naklejką:
M.I. Dolina, ur. 1970, kategoria Z/M (?)
- Co to jest kategoria Z/M? - nachmurzył się Darnowski.
- Zomboid albo mutant. My się zajmujemy pierwszymi, drugimi - Sanatorium.
Obywatelka Dolina nie należy do nas, dlatego została tam wysłana.
Patrzcie, okazuje się, że nazwisko jej brzmi „Dolina”. Ładnie, a co do imienia...
- M.I.! Widziałeś? - rzeki Siergiej z triumfem do mądrali, profesora popychając z
powrotem do ściany, żeby nie sięgał do guzika. - Mówiłem, nie żadna Anna, tylko Maria. I
co?
- Jakie zomboidy, jakie mutanty? - Robert potrząsnął głową, a na Siergieja machnął ręką.
- Sam jesteś Maria. Dawaj to tutaj.
Otworzył teczkę, przeczytał na głos:
- Nazwisko: Dolina. Imię: Marianna. Imię odojcowskie: Igorjewna...
Wymienili spojrzenia. Marianna, tak ma na imię. To znaczy i Maria, i Anna...
Siergiej zajrzał do akt.
Po danych ankietowych, których Robert, śpiesząc się, nie czytał dokładnie, nastąpiły
jakieś schematy, diagramy, sprawozdania, naszpikowane niezrozumiałymi terminami, i
kolorowe zdjęcia. Właśnie zdjęciom Siergiej najuważniej się przyglądał.
Twarz Marii, to znaczy Marianny, en face, z profilu, głowa z tyłu. Oczy zamknięte, a
włosy, cudowne włosy miodowej barwy, ostrzyżone do skóry. To świnie!
Chociaż nawet ogolona na zero wydała mu się niezwykle piękna. Nigdy by nie pomyślał,
że naga głowa kobieca wygląda tak bezbronnie, tak... no co, seksownie, a czemu by nie?
- Dlaczego ją ostrzygliście? - nieprzyjemnym tonem spytał Robert.
- To niezbędna procedura przy noografii - odpowiedział Pietrowicz, znów używając
niezrozumiałego terminu.
- A dlaczego oczy ma zamknięte?
- Jest po zastrzyku usypiającym.
Były jednak w teczce zdjęcia jej otwartych oczu, prawego i lewego oddzielnie.
- Nawiasem mówiąc, pani Marianna ma niezwykłe oczy. Tęczówka w różnym
oświetleniu zmienia światło, nawet zaczęliśmy się spierać co do tego, który z odcieni jest
bazowy. W naturze coś takiego spotyka się wyjątkowo rzadko.
Siergiej chciał powiedzieć, że Maria ma zielone oczy, ale zobaczył następną fotografię i
zaniemówił.
Leżała tam całkiem naga: na plecach, potem na brzuchu.
Dalej były już same wzory.
- Nic pan z tego nie zrozumie - ostrożnie wtrącił się profesor. - Niech pan popatrzy na
sam koniec.
Na ostatniej stronie widniał zapis: 13.05.90 o 15.15 wysłana do Sanatorium z diagnozą
„M”.
- Widzicie, przecież mówiłem.
- Kto to jest „policaj”? - nagle ni w pięć, ni w dziewięć spytał Robert. - Kiedy pańska
pomocnica zobaczyła nas w korytarzu, jej pierwszą myślą było: „Policaje! Czyżby błędna
diagnoza?”.
Ilja Pietrowicz milczał.
- Co z nami zrobicie? Zabijecie nas? - drżącym głosem spytała Alina.
- Jak będziecie się rzucać, na pewno was sprzątniemy - obiecał Siergiej. - Pytaj, Robik!
Mądrala zaczął cedzić słowa:
- Pytanie pierwsze: co to są „policaje”? Pytanie drugie: co to są „zomboidy”? Pytanie
trzecie: co to są „mutanty”? Pytanie czwarte: czym zajmuje się Sanatorium? Pytanie piąte: jak
tam trafić? To pierwsza porcja pytań. Chce pan dożyć do drugiej - niech pan odpowiada.
I szczęknął bezpiecznikiem. Łysy zadrżał. Jeśli już wykończyć, to najpierw tę blond
cholerę, pomyślał Dronow. Ona mniej wie, a Pietrowicz niech zobaczy, co go czeka. Robert
też chyba doszedł do takiego wniosku.
- Nie, zaczniemy od pani. Ladies first.
Przeniósł lufę na Alinę.
Ta szybko odpowiedziała:
- Ilja Pietrowicz was oszukał. Teczka jest fałszywa. Wasza przyjaciółka jest tutaj, na
podziemnym piętrze. W separatce.
Gwałtownie odwróciła się do profesora.
Ten z pretensją w głosie wymamrotał:
- Ach, Alina, Alina... - i powoli, niechętnie skinął głową.
- Dalej, wstawać - rozkazał strasznie zdenerwowany Dronow. - Prowadźcie!
Szli w takiej kolejności: z przodu Pietrowicz i Siergiej, z tyłu Robert ciągnął pod rękę
przerażoną Alinę.
Z korytarza do piwnicy wiodły schody kończące się stalowymi drzwiami.
- Ja znam ten kod - powiedziała blondynka. Widać naprawdę nie chciała umierać.
Podotykała przycisków paluszkami i masywne drzwi się otworzyły. Za nimi było coś w
rodzaju przedsionka, długiego na trzy metry, a potem jeszcze jedne drzwi. Alina podkapowała
szefa:
- Drugi kod zna tylko Ilja Pietrowicz.
- Pietrowicz nam otworzy, prawda? - Siergiej z lekka szturchnął łysego łokciem pod
żebra.
- Tak, tak, oczywiście - wymamrotał tamten.
Był mocno zdenerwowany - nie mógł trafić na właściwe przyciski.
A Siergiej aż dygotał, taki był podniecony. Czyżby miał zaraz zobaczyć Marię?
- Jeśli wy, dranie, cokolwiek jej...
- Nie, nie, zapewniam pana, jest całkiem zdrowa!
Nareszcie.
Drugie drzwi też się otwarły.
- Jeśli pan pozwoli, ja pierwszy - powiedział profesor. - Tu trzeba wiedzieć, gdzie się
zapala światło.
I ruszył do przodu w ciemność.
Dronow chciał pójść za nim, nagle z tyłu usłyszał krzyk, huk.
Obejrzał się i zobaczył, że Robert zgiął się wpół, a blond cicha woda z rozmachem wali
go kantem dłoni w szyję.
Pistolet upadł na podłogę, Darnowski zgiął się już chyba w dziesięcioro. Siergiej ruszył
ostro do przodu, ale Alina zdążyła wyskoczyć z powrotem na schody i zatrzasnąć za sobą
drzwi. Obrócił się w drugą stronę, by zobaczyć, że drugie drzwi też się zatrzaskują.
Rytm już się włączył, ale co z tego?
Dronow walnął w jedne drzwi, w drugie. Gdzie tam. Nawet granatem się ich nie rozwali.
A jednak tak się wściekł, że raz za razem rzucał się, kopał, tłukł o stal pięściami; aż piana
leciała mu z ust.
Darnowski, jedną ręką trzymając się za pachwinę, drugą za kark, zaczął jęczeć
przeciągle:
- Uuspookóój siee, buuldożeeerze! Aaaż weee łbieee huuuczyy. Niee roozuumieeeesz?
Tooo kooonieec. Juuuuż pooo naaas...
Rozdział piętnasty
No, tośmy się obudzili
Melodia, jak zwykle, obudziła się pierwsza.
Najpierw Robert usłyszał jej potężny, triumfalny łoskot; potem otworzył oczy, zobaczył
biały sufit i kroplówkę przy łóżku, wciągnął w nozdrza specyficzny szpitalny zapach i
powiedział w duchu: „Właśnie ocknąłem się po wypadku, powinno się wydarzyć ze mną coś
cudownego - jestem tego pewny”.
Przetarł oczy, bo obraz rozpływał się i dwoił - o wiele silniej, niż gdyby po prostu
zdejmował okulary.
Ale nie zaczął lepiej widzieć. Wtedy przekręcił głowę, zobaczył szafkę i zaczął macać po
niej ręką.
Okularów nie było. Rozbiły się może? Szkoda, mimo wszystko to Dior.
Dziwne. Mam okulary od Diora, a chodzę w indyjskich dżinsach za dwanaście rubli.
Zmarszczył czoło, z trudem doprowadzając do ładu mechanizm myślenia i pamięci.
Doprowadził.
Przypomniał sobie.
Wstał gwałtownie.
Cholera! Gdzie są okulary? Nic porządnie nie może zobaczyć!
Robert nie miał dużej wady wzroku, ledwie minus dwa, i mógłby na dobrą sprawę
obchodzić się bez okularów, jeśliby, oczywiście, nie prowadził samochodu. Ale w czasie,
kiedy był nieprzytomny, jego wzrok katastrofalnie się pogorszył. Zamiast okna widział jasną
plamę, zamiast lampy pod sufitem - koło, a kąty dosyć obszernej sali (czy celi?) w ogóle się
rozpływały.
Spokojnie, powiedział sobie w duchu Darnowski. Trzeba zaprowadzić w tym chaosie
porządek. Odtwórzmy wypadki po kolei.
Dziesiąty maja - pamiętam.
Szaloną pogoń po Lesie Artiuchowskim, a potem przez pole - pamiętam.
Potem podsłuchał wewnętrzny głos gliniarza: To oni, kuma! Zaraz trzeba zameldować!, i
zrozumiał, że porwana niwa jest ścigana. Rozstał się z Dronowem. Co potem? Ach, prawda,
Nina.
Skrzywił się.
Kiedy trzeba było znaleźć jakiś azyl czy tak zwaną melinę, Robert się nie patyczkował.
Poszedł do kulturalnego miejsca, do Teatru na Tagance; poczekał na ulicy, aż będzie przerwa i
publiczność wyjdzie na papierosa, a wtedy zaczął szukać wzrokiem samotnych kobiet.
Przeczytał u jednej - o sobie: Patrzy na mnie, niechby lepiej podszedł. Sympatyczny i chyba
nie żłób. Daj sobie spokój, Ninka. Nie dla ciebie taki fart. Wszystkie kobiety dookoła, ma się
rozumieć, wydawały mu się okropnie brzydkie, ale ta była brzydka nawet według
standardowych pojęć: grubawa, kaczy nos, niezbyt zadbana. W ogóle, typical: „stara panna,
sawantka”. Pokręcił się koło niej, kompletując informacje. Samotna. Tłumaczy z angielskiego
i udziela korepetycji. Nieźle zarabia. Mieszka sama. Faceta nie ma i już straciła na to
nadzieję. Mówi o sobie „Ninka”.
Właśnie u niej się przechował, kiedy prowadził obserwację willi na Czarnoposadzkiej.
Chodził tam jak do pracy, nie było go od rana do późnego wieczora, a nocami płacił za azyl -
pocieszał panią domu za pomocą psychoanalizy i seksoterapii. Z tą ostatnią nie było
problemów. Ledwie wspomniał Wenus Anadyomene, od razu stawał się seksualnym
stachanowcem.
Ninki oczywiście szkoda. Wykorzystał poczciwą babę i zwiał bez pożegnania. Chociaż
kto z kogo korzystał, właściwie trudno powiedzieć. Do samej emerytury będzie miała co
wspominać.
Gorzej z Inną. Powinna wrócić dwudziestego czwartego, a dzisiaj już... którego
właściwie? Czy jeszcze ciągle jest dziewiętnasty maja? Zmrużył oczy, bo z okna padało
mocne światło. Nie, już dwudziesty. Ile godzin przeleżał bez świadomości?
Wczoraj wieczorem obaj z Dronowem, jak dwaj idioci, dali się złapać w najprostszą w
świecie pułapkę. Cicha myszka Alina owinęła ich wokół palca, a Ilja Pietrowicz z
przymrużonymi oczami w lot ją zrozumiał. Nie było tam w piwnicy żadnej Anny, to jasne.
W pułapce musieli tkwić dosyć długo, już nie starczało im tlenu, na całym ciele wystąpił
wstrętny pot. „Koniec, udusimy się”, powiedział Dronow. Wtedy jednak pod sufitem rozległo
się jakieś lekkie syczenie, powietrze się zakołysało, a Robert poczuł znajomy zapach. Piękne
dzięki, już wąchałem; tak samo pachniał pojemnik wstrzelony przez okno.
Obaj, nauczeni doświadczeniem, zatkali nosy, a Siergiej jeszcze zasłonił usta mokrą od
potu koszulą.
Ale po sekundzie Robert się rozmyślił.
- Niech nas usypiają - powiedział. - To znaczy, że jeszcze nie koniec. Oddychaj nosem,
Rambo. Jaki mamy wybór? Sleep tight
Na tym wspomnienia się, naturalnie, skończyły. Dalej były tylko sny; długie, ciężkie,
jednostajne, tak jak zwykle widzenia senne pochodzenia chemicznego. Wtedy, w mieszkaniu
na Kuźminkach, czy to nawdychali się mniej, czy też skład był trochę inny - dość, że obudzili
się szybko. A teraz całe ciało zdrętwiało, a na dworze był ranek albo już w ogóle dzień -
proszę, jak leniwie świeci słońce.
Ale co mu się właściwie śniło?
Jakiś głos cały czas zadawał pytania. Inny, niejasno znajomy, na nie odpowiadał. Każde
słowo dudniło donośnym echem. Rozmowa była niekończącą się udręką, ale czego dotyczyła,
trudno orzec.
Robert znowu przetarł oczy, mając nadzieję, że mgła się rozwieje.
Nie, nie rozwiała się, ale - rzecz ciekawa - jego paznokcie były krótko przycięte. A miał
je długie i niezbyt czyste, to dobrze pamiętał. Właśnie ten, na wskazującym, się ułamał, kiedy
na Czarnoposadzkiej właził na ścianę. A teraz był w zupełnym porządku.
Proszę, co za obsługę tu mają, ironicznie stwierdził Darnowski dla dodania sobie odwagi:
robią nawet manikiur.
Drzwi cichutko skrzypnęły. Wszedł człowiek, ale przez mgłę ani twarzy, ani ubrania nie
można było dostrzec. Tylko że ciemny na dole i pośrodku, a góra biała. Pewnie siwy.
- No, tośmy się obudzili - powiedział wesoło dziwnie znajomy głos, chociaż Robert był
przekonany, że słyszy go po raz pierwszy. - Kroplówka już nam niepotrzebna. Zaraz napijemy
się świeżej kawki, pobudzającej miksturki i będziemy jak nowi.
Podszedł do łóżka, usiadł.
Robert mocno zmrużył oczy i dojrzał mądrą, pomarszczoną twarz, starannie zaczesaną
*
Miłego snu (ang.)
siwiznę.
- Gdzie jestem? Kim pan jest?
- Jest pan w Sanatorium. Tak, tak, w tym właśnie. A ja jestem pułkownik Wasiljew,
Aleksander Aleksandrowicz.
Stary! Na pewno ten. Ten właśnie, którego w myślach wspominał samobójca Locha.
Lekkie kroki, melodyjne pobrzękiwanie, aromat kawy. W ubogim polu widzenia
Darnowskiego pojawiła się wysoka kobieta w bieli.
- Dziękuję, Lusiu. Niech pani tu postawi. Kroplówkę proszę. Zręczne palce zajęły się
łokciem Roberta - coś tam pociągnęły, coś posmarowały i chyba nawet przypudrowały.
- Czy coś jeszcze, Aleksandrze Aleksandrowiczu?
- Ubranie jest tutaj? Aha. No, to już wszystko. A pan, Robercie Łukiczu, niech wypije to.
Pomoże panu uwolnić się od niepożądanych objawów.
Darnowski ochoczo sięgnął po szklankę. Miał szaloną chęć uwolnić się od
niepożądanych objawów, szczególnie od tej diabelskiej mgły. Żeby popatrzeć w oczy
towarzyszowi pułkownikowi.
Wypił do ostatniej kropli pachnącą mentolem miksturę. W głowie rzeczywiście mu się
rozjaśniło. W oczach, niestety, nie.
- Co jest z moimi oczami? - spytał Robert - Proszę mi oddać okulary.
- Okulary są w kieszeni na piersi pańskiej kurtki; wisi, o tam, na krześle. Tyle że nic panu
nie pomogą. Zakropiono panu atropinę, żeby zbadać dno oka. Proszę się nie obawiać, wzrok
ma pan dosyć przyzwoity. Niewielka krótkowzroczność. Jeśli pan zechce, można
skorygować. Mamy dobre układy z Centrum Mikrochirurgii Oka profesora Fiodorowa,
załatwimy zabieg poza kolejnością.
Cholera, jak nie w porę, pomyślał Darnowski, a potem przypomniał sobie o profesorze
Ilji Pietrowiczu. Pułkownik kituje z tym dnem oka. Po prostu kagebiści wiedzą o Darze.
Dlatego wpuścili mu atropinę do oczu, żeby nie mógł czytać im w myślach.
- Lubi pan czarną, mocną arabikę, z trzema łyżkami cukru - Aleksander Aleksandrowicz
nie spytał, ale jak gdyby sobie przypomniał.
- Skąd pan wie?
Dziwaczny pomysł: aresztowali Innę i przesłuchali, od nikogo więcej nie mogli się
dowiedzieć o takim szczególe. E, bzdury! O co ją wypytywali, o kawę?
- Ja wszystko o panu wiem.
- Od kogo?
- Od pana, Robercie Łukiczu. Pan sam przecież mi to wszystko opowiedział w czasie
naszych rozmów.
Darnowski zamrugał oczami.
- Czyżbyśmy się kiedyś spotkali? Jakoś sobie nie przypominam.
Wasiljew roześmiał się, ale dobrodusznie, nie szyderczo.
- Wiele, wiele razy. Pan tego po prostu nie pamięta. Widocznie panu się zdaje, że przespał
pan kilka godzin, a w rzeczywistości gości pan u nas już długo.
A więc to nie były sny, te pytania, dudniące pod czaszką odpowiedzi...
- Pan mnie przesłuchiwał nafaszerowanego jakimś świństwem, paraliżującym wolę?
- Nie tylko wolę. Co nie mniej istotne, ten preparat ściera w substancji podkorowej
wszelkie wspomnienia o przesłuchaniu, oprócz najbardziej podstawowych. Wiem o panu
wszystko. Absolutnie wszystko. I to, co nas interesowało z zawodowego punktu widzenia, i
to, co pomogło nam po prostu odtworzyć strukturę pańskiej osobowości. Chce pan, żebym
powiedział, jak nazywała się pańska przedszkolna miłość? Miła Brusnikina. A o zacnego
Rafaiła Sigizmundowicza, przyjaciela mamy, jest pan zazdrosny całkiem niepotrzebnie.
Pańskie koszmary erotyczne nie mają w tym wypadku żadnych podstaw. Trzy lata temu
Rafaiła Sigizmundowicza operowano na raka prostaty i obecnie ich stosunki z Lidią Lwowną
są czysto platoniczne.
Teraz Robert pożałował, że nie posiadł, jak Dronow, daru błyskawicznych ruchów.
Wziąłby zaraz gładkiego sukinsyna za frak i walnąłby tą szlachetną siwizną o ścianę.
- Po cholerę mnie pan budził, pułkowniku? - wycedził Robert. - Dłubałby pan sobie w
moim mózgu dalej; to zajęcie godne pańskiej instytucji.
- No, w pańskich ustach taki zarzut brzmi dosyć dziwnie. - Wasiljew znowu się
roześmiał.
W dziesiątkę, pomyślał Darnowski.
- A wybudziliśmy pana, bo taka była decyzja kierownictwa. Z początku zamierzaliśmy
wziąć pana na długoterminowe przechowanie kriopsychiczne...
- Co to takiego?
- „Krio” to - zimno, „psycho” - no, sam pan wie. Niektórzy pańscy... koledzy leżą u nas w
izolatkach po kilka lat. Tylko przewracamy ich jak kłody i robimy masaż, żeby nie dostali
odleżyn. Ale pana postanowiliśmy zaktywizować.
- Jacy znowu koledzy? Nie mam żadnych kolegów! I dlaczegóż to postanowiliście mnie
zaktywizować? - Teraz Robert skrzywił się. Bardzo mu się to słowo nie spodobało.
- Dlatego, że musi pan podjąć pewną decyzję - odpowiedział pułkownik na drugie
pytanie, pierwsze puściwszy mimo uszu.
Darnowski pomyślał: czegoś ode mnie potrzebują. Czego właściwie, nie jest teraz takie
ważne. Najważniejsze, że mam punkt oparcia, mogę więc przejść do ataku.
I zapytał o rzecz najważniejszą:
- Gdzie jest Anna?
Aleksander Aleksandrowicz pokiwał głową z satysfakcją.
- Cały czas czekałem, kiedy pan o to spyta. Pański towarzysz na przykład zainteresował
się losem wyjątkowej kobiety, ledwo otworzył oczy. Ale to zrozumiałe: nie jest typem
refleksyjnym tak jak pan, lecz zdecydowanie emocjonalnym.
- Gdzie jest Anna? - powtórzył z uporem Robert.
- Marianna Igorjewna też przebywa u nas, gdzie by indziej. Niech się pan o nią nie
martwi, wszystko jest w absolutnym porządku.
- Chcę ją zobaczyć.
Pułkownik westchnął; chyba już zaczęło go to nudzić.
- Może najpierw wysłucha mnie pan do końca? Proszę mi wierzyć, powiem panu dużo
ciekawych rzeczy.
- Nie - uciął Darnowski. - Najpierw muszę ją zobaczyć. A jeśli pan mnie okłamał... - Nie
dokończył zdania, poprzestał na tonie groźby, bo nie wiedział, czym można przestraszyć tego
dobrodusznego i pewnego siebie dżentelmena.
Oczywiście, Wasiljew ani myślał się bać. Uśmiechnął się i rozłożył ręce.
- No taaa... W stanie pasywnym rozmawiało mi się z panem o wiele łatwiej. Ale za to w
aktywizowanym ciekawiej.
I wesoło odchrząknął.
- Co w tym śmiesznego? - spytał szorstko Robert.
- To, że różnica między wami i obywatelem Dronowem, mimo całej gamy przeciwieństw,
absolutnie znika, kiedy sprawa dotyczy pewnej miłej panny. Reakcja jest po prostu
identyczna. Siergiej Iwanowicz, którego iloraz inteligencji jest prawie dwukrotnie niższy niż
pański, oświadczył mi to samo: O niczym nie chcę słyszeć, dopóki jej nie zobaczę.
Darnowski spojrzał wrogo na rozmówcę.
- Nawet IQ mi pan sprawdził?
- Sprawdziliśmy wszystko, co tylko było możliwe.
- Dosyć tej paplaniny! - warknął Robert. Ten stary potwornie go drażnił. - Gdzie jest
Anna?
Aleksander Aleksandrowicz westchnął ze smutkiem.
- Oj, nieładnie, nie szanuje pan starszych. To skutek megalomanii, którą wytworzył w
panu tak zwany Dar. No dobra. Jak to się mówi, ustępuję w obliczu przemocy. - Nie, jednak
robił sobie jaja, teraz to było jasne. - Pańskie ubranie, jak już mówiłem, jest tutaj. Szczoteczka
do zębów i grzebień są w łazience. Golić się pan nie musi, zrobiła to Lusia godzinę temu,
kiedy pan jeszcze spał. Kiedy doprowadzi się pan do porządku, proszę iść korytarzem na
lewo. Na końcu są drzwi.
Pułkownik wstał.
- I tam będzie Anna? - spytał Robert z niedowierzaniem.
- Już tam jest.
Scena druga i trzecia
Przy dziwnym akompaniamencie marsza i bolera Darnowski szedł jasnym korytarzem z
sympatycznymi akwarelkami na ścianach. Pomylić drzwi niepodobna; znajdowały się tam
tylko jedne, na samym końcu.
Serce tłukło się, prawie jak u Dronowa, kiedy był w Rytmie. Czyżby za drzwiami była
Anna?
Oparł się ręką o ścianę, czując, że powinien złapać oddech. A i nogi miał jakby
drewniane. Mięśnie tak zesztywniały, czy co?
Za oknem widać było trawnik, drzewa. Tuż przy oknie kołysała się gałąź. Robert wytężył
wzrok i zobaczył, że liście na niej nie są młode, jak jeszcze wczoraj, to znaczy
dziewiętnastego maja, ale grube, nasycone słońcem. Ile to już tygodni?
Przed samymi drzwiami zatrzymał się znowu. Westchnął głęboko. Nacisnął klamkę.
Duży pokój, w otwartym oknie poruszają się zasłony, pachnie świeżością i kwiatami.
Cztery fotele. W jednym chyba siedzi Wasiljew, w każdym razie ktoś siwy, pozostałe trzy
- jak gdyby stały puste.
- Scena druga - powiedział siwy. Tak, to był pułkownik. - Ona i on.
Robert zrobił kilka kroków i nagle zobaczył, że skrajny fotel z prawej nie jest pusty, z
podwiniętymi nogami i obejmując rękami ramiona, siedzi w nim... tak, tak!
- Anna!
Rzucił się do niej.
Myślał, że jest ogolona na zero - przecież na własne oczy widział to na zdjęciu - ale Anna
na głowie miała stylowego jeżyka, bardzo jej pasującego. Żeby na tyle odrosnąć, włosy
potrzebują trzech miesięcy, co najmniej. Czyżby minęło aż tyle czasu?
Nieważne!
Objął ją i ona też objęła go za ramiona. Nie pocałowali się, ale prawie dotykając się
czołami, patrzyli sobie prosto w oczy, a to było o wiele ważniejsze.
Ty żyjesz! Co oni z tobą robili?
Nie wiem. Dopiero co się obudziłam. Gdzie jesteśmy?
To jakaś siedziba KGB, nazywa się „Sanatorium”. Boże, jak długo cię nie widziałem!
Czyżby? - W niebieskich oczach mignęło zdziwienie. - Pamiętam przezroczysty dym,
upadlam... i obudziłam się tutaj. Dlaczego ostrzygli mi włosy? Jestem brzydka, tak?
Trzeba było oddać sprawiedliwość pułkownikowi. Taktownie milczał, pykał tylko z
fajeczki, wypuszczając kłęby wytwornie pachnącego dymu. Zresztą Robert o nim zapomniał.
Jesteś piękna. Jeszcze piękniejsza niż poprzednio. Przypomniał sobie biedną Innę z jej
włosami mysiego koloru, pulchnym ciałem, namiętnym posapywaniem, i aż go skręciło z
obrzydzenia.
Szczęknęła klamka u drzwi.
- Scena trzecia - z komiczną powagą obwieścił Wasiljew. - On, ona i rywal.
Robert odwrócił się i zmrużył oczy.
- Maria!
Od przeciwległych drzwi, niezgrabnie rozkładając ręce, biegł Dronow.
- Odczep się od niej!
Ordynarnie odepchnął Darnowskiego. Objął Annę, zaczął ją całować.
Robert poczuł wściekłość. Zamachnąwszy się, chciał przyłożyć chamowi, ale diabelska
atropina mu przeszkodziła - pięść przesunęła się po policzku rywala. Terminator na chwilę się
odwrócił i pchnął Darnowskiego w pierś, tak że ten opadł na fotel.
- Panowie rywale, break! - rzucił zaniepokojony Aleksander Aleksandrowicz. - Robercie
Łukiczu, niech pan nie wstaje! A pan, Siergieju Iwanowiczu, niech siada!
Okej, usiedli. Ale kiedy Robert przysunął fotel bliżej, żeby widzieć oczy Anny, Dronow
zaraz wrzasnął:
- Nie klej się do niej!
- Nic nie widzę - powiedział Darnowski z godnością. - Zapuścili mi atropinę! Widzisz,
gnoju, jakie mam źrenice?
Dronow zaczął sapać.
- Wyglądasz, jakbyś przez tydzień pił na umór.
- Że na umór, to fakt, ale boję się, że dłużej niż tydzień...
Wasiljew postukał fajką w oparcie fotela.
- Proszę o uwagę! Prośba panów została spełniona - Marianna Igorjewna jest przed wami.
Jak widzicie, cała i zdrowa. Teraz może zechcą mnie panowie wysłuchać.
Posłuchajmy go, powiedziało spojrzenie Anny.
- Niech pan mówi, słuchamy - przytaknął Robert. Obok niej czuł się dobrze.
- Wal pan - przytaknął i Dronow, który razem z fotelem przysunął się do Anny z drugiej
strony.
- Zabieraj rękę! - syknął na niego Robert. - Myślisz, że jestem całkiem ślepy? Bo ja też
zacznę!
- Dobra, dobra - warknął mistrz sportu.
Aleksander Aleksandrowicz roześmiał się, ale jakoś z roztargnieniem. Wyraźnie
szykował się do poważnej rozmowy.
- No więc tak. Jestem Aleksander Aleksandrowicz Wasiljew, pracownik pewnej
specjalnej instytucji, która - ujmijmy to tak - jest związana z Komitetem Bezpieczeństwa
Państwowego. To, że z wami rozmawiam, oznacza, że pomyślnie przeszliście bardzo
skomplikowaną i wieloetapową procedurę sprawdzania. Mówiąc językiem prawników, w
waszych czynach nie dopatrzyliśmy się znamion umyślnego działania. A i same czyny...
Oni o mnie wiedzą, dlatego zabrali mi moje normalne widzenie - mówił tymczasem
Robert do Anny. - A ty? Twoje oczy w porządku?
Tak.
Znakomicie. Będziesz moimi oczami. Mów mi, co ten człowiek myśli naprawdę. Jakim go
widzisz?
Na kilka sekund się odwróciła, przypatrując się mówiącemu.
Nie nazywa się ani Aleksander Aleksandrowicz, ani Wasiljew. To człowiek mądry, chytry,
ale o niczym nie decyduje. Jest ktoś inny, którego rozkazy ten wykonuje.
Debil Dronow głośno szepnął:
- Odsuń się od niej, palancie!
Nie z tej ziemi
- W naszych czynach nie dopatrzono się znamion przestępstwa? - przerwał Robert
fałszywemu Aleksandrowi Aleksandrowiczowi, machając ręką na byłego towarzysza.
- Tak. Pan i Siergiej Iwanowicz zabiliście czterech pracowników KGB i jeszcze dwóm
zadaliście ciężkie obrażenia cielesne, niemniej postanowiono nie pociągać was do
odpowiedzialności. Po pierwsze, my w Sanatorium sami nie trzymamy się norm prawa - jak
się to mówi, gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą (ale o tym trochę później). A po drugie,
reagowaliście tak, jak powinniście byli reagować. Powtarzam: nie jesteście o nic oskarżeni i
jeśli chcecie, możecie sobie iść, dokąd dusza zapragnie. Nikt was nie będzie straszył ani
szantażował. Wybór, którego musicie dokonać, powinien być nie wymuszony, ale
dobrowolny.
Pułkownik (stopień chyba jednak był prawdziwy) podniósł dłoń, uprzedzając pytania.
- A teraz zdradzę wam absolutnie tajną informację. - Wytrzymał pauzę i cicho, z powagą
rzekł: - Ludzkości grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Nie wewnętrzne, ale z zewnątrz.
- Pewnie przybysze z innej planety? - parsknął Robert.
- Tak. I niepotrzebnie się pan uśmiecha, Robercie Łukiczu. To nie komiks ani thriller, ale
autentyczny, chociaż ściśle utajniony, fakt. Istnieje jakaś pozaziemska siła, znajdująca się na o
wiele wyższym poziomie rozwoju. Od dawna obserwuje naszą planetę. Prawdopodobnie już
od stuleci. My zaś ledwie czterdzieści lat temu dowiedzieliśmy się, że mają nas na oku.
Dopiero wtedy nasza nauka i technika na tyle się rozwinęły, że zdołaliśmy stwierdzić istnienie
pozaziemskiego monitoringu; odkrycia dokonała w 1947 roku obrona przeciwlotnicza USA.
Od początku lat sześćdziesiątych supermocarstwa zdecydowały się na aktywną obronę przed
nieproszonymi obserwatorami. Olbrzymie wydatki na loty kosmiczne i badania w latach
siedemdziesiątych oraz pierwszej połowie osiemdziesiątych tłumaczyć należy właśnie tym.
Państwo radzieckie, nie najbardziej dostatni kraj świata, przeznaczyło miliardy nie na to, żeby
„na Marsie kwitły jabłonie”. Razem z Amerykanami staraliśmy się zbudować system obrony
kosmicznej. Ale kilka lat temu kompetentne organy doszły do wniosku, że te wysiłki i
nakłady finansowe nie dają właściwych rezultatów. Dla Migrantów nasze stacje orbitalne i
wahadłowce to po prostu dziecinne zabawki. Amerykanie na razie jeszcze się upierają, ale to
już ich sprawa (chcą wyrzucać pieniądze w błoto, niech wyrzucają); Związek Radziecki
wybrał inny sposób walki z Migrantami, tańszy i bardziej efektywny.
- Dlaczego nazywacie ich Migrantami? - spytał Darnowski, oszołomiony tym, co
usłyszał.
- Dlatego, że i my, i nasi partnerzy z NATO jesteśmy zgodni: celem „obserwatorów” jest
przygotowanie odpowiednich warunków osiedlenia się na Ziemi. Działają bez pośpiechu,
ostrożnie. Może tam u nich żyje się dłużej, a może w ogóle czas biegnie dla nich w całkiem
innym tempie. Ale nasza planeta wyraźnie ich interesuje. A co się tyczy ludzi, to Migranci się
nam przyglądają i zastanawiają, co będzie lepsze: przystosować nas, byśmy im usługiwali,
czy zniszczyć. Zdaje się, że skłonni są wybrać drugi wariant, przy czym zadanie to
pozostawiają chyba nam samym.
- Jak to? - nie zrozumiał Dronow.
- Przez samolikwidację. W dodatku taką, by środowisko poniosło jak najmniejsze straty.
Jest właściwie pewne, że pomysł i zasadę działania bomby neutronowej podrzucili
Amerykanom właśnie Migranci. Chcą nas wytępić jak karaluchy, nie niszcząc przy tym
planety.
Ale trik został zdemaskowany i się nie udał. Właśnie toczą się tajne rozmowy radziecko-
amerykańskie, których rezultatem będzie zakaz i likwidacja broni neutronowej. Nie ulegnie
natomiast zniszczeniu strategiczna broń jądrowa. Wcale nie dlatego, że wielkimi
mocarstwami rządzą maniacy czy samobójcy; obrońcy pokoju niepotrzebnie się więc tak
ciskają. Tak jakby kierownicze elity nie rozumiały, że Ziemia jest beczką prochu, gotową w
każdej chwil wybuchnąć! Ale na tym właśnie polega gwarancja naszego przeżycia: Dopóki
mamy ów sławetny guzik, Migranci nas nie tkną. Bo możemy rozwalić planetę w drobny
mak, a wtedy oni będą się musieli obejść smakiem.
- No, nieźle - rzeki na to były mistrz.
Anna zaś patrzyła na pułkownika pytająco, tak że Robertowi nie udawało się spotkać z
nią wzrokiem.
- Dlatego nasi wrogowie sięgnęli po nową metodę. - Wasiljew już od dłuższego czasu się
nie uśmiechał, jego twarz była skupiona i surowa. - Aktywnie propagują ideę powszechnego
rozbrojenia nuklearnego. Tak zwane odprężenie, jeśli zwróciliście uwagę, zaczęło się od razu
po katastrofie czarnobylskiej. Zbieżność ta nie jest przypadkowa. Mamy informacje, że
Migranci bardzo się przestraszyli, by ludzkość nie zniszczyła Ziemi przez własną głupotę i
nieostrożność. Darnowski podniósł rękę.
- Chwileczkę. Czegoś tu nie rozumiem. Powiedział pan: „aktywnie propagują”. Ale w
jaki sposób? Cóż to, mają u nas swoje przedstawicielstwa, czy jak?
- Nie przedstawicielstwa, tylko przedstawicieli. Migranci potrafią wpływać na
zachowanie się ludzi, podporządkowywać ich swojej woli. Szczególnie interesują ich
działacze państwowi i społeczni. Nasi wrogowie torują drogę na górę swoim agentom,
pomagają im robić kariery, dochodzić do kluczowych stanowisk. Dlatego właśnie w wielkich
państwach stworzono ściśle tajne struktury w rodzaju naszego Sanatorium. Ich zadaniem jest
kierowanie oporem przeciwko Migrantom: demaskowanie zdrajców i agentów,
przeciwdziałanie ich intrygom. Już na początku lat sześćdziesiątych przy KGB stworzono
„wydział kosmiczny”. Wówczas pracowało w nim ledwie piętnastu pracowników. Trafiłem
tam jako chłopiec, od razu po ukończeniu studiów. Następnie, kiedy rozmiary zagrożenia
stały się wyraźniejsze, wydział przekształcono w poważną strukturę o pokojowej nazwie
Centrum Działań Profilaktycznych. Sanatorium to nazwa nieoficjalna, od łacińskiego sanatio
- to znaczy sanacja, uzdrowienie. Analogiczne instytucje znajdują się w USA, Wielkiej
Brytanii, Francji, Japonii i RFN. Niestety, zimna wojna sprawiła, że współpraca między nami
przez długi czas prawie nie istniała. Niektórzy są zdania, że rywalizacja Wschód-Zachód też
została spowodowana przez Migrantów. Stara zasada: „Dziel i rządź”.
Robertowi w końcu udało się ściągnąć wzrok Anny.
Co ty o tym wszystkim sądzisz? I jeszcze: co naprawdę myśli ten pułkownik?
Nie wiem. Nie wiem... Ale ten człowiek naprawdę wierzy w to, co mówi. Bądź ostrożny.
Kiedy będziesz podejmował decyzję, decyduj nie rozsądkiem, ale duszą.
Darnowski ściągnął brwi.
Jaką decyzję?
Wkrótce się dowiesz.
Jak to duszą?
Sam zrozumiesz.
I znowu się odwróciła.
Pułkownik zaś, nieświadomy tej bezgłośnej wymiany poglądów, ciągnął swój wykład:
- Nasze radzieckie Sanatorium pierwsze stwierdziło, że kontaktu z intruzami nie uzyska
się, latając w kosmos prymitywnymi blaszankami. Może go natomiast dać praca agenturalna,
czyli to, w czym my, czekiści, jesteśmy tradycyjnie mocni. Przecież największym problemem
w tej wojnie jest prawie całkowity brak informacji o przeciwniku. Nie wiemy, kim są
Migranci, gdzie znajduje się ich planeta, jak wyglądają. Wnioskując z tego, że pociągają ich
warunki naturalne Ziemi, ich fizjologia powinna być zbliżona do ludzkiej. Do tej pory jednak
żaden z Migrantów nie dostał się w nasze ręce - ani żywy, ani martwy. Kilka razy
znajdowaliśmy mikroskopijne resztki aparatów latających, owych sławetnych UFO, które
uległy rozbiciu albo szczęśliwym trafem strącone zostały przez nasze rakiety. Ale nie było z
nich wielkiego pożytku; najprawdopodobniej pojazdy mają wmontowany mechanizm
samoniszczący. Zdecydowaliśmy zatem, że będziemy dobierać się do tych istot poprzez
zwerbowanych przez nich agentów. Po pierwsze ludzie-renegaci coś z pewnością wiedzą o
swoich panach z innych planet. A po drugie, prędzej czy później przy pomocy podwójnego
agenta złapiemy i kosmicznego gościa.
Robert spojrzał z niepokojem na Annę - czy zrozumiała, dokąd zmierza weteran
antymigranckiego ruchu oporu. Ale dziewczyna nadal nie patrzyła na niego; twarz miała
jakby nieobecną.
- Działamy jak partyzanci na Białorusi - rzekł z gorzkim uśmiechem pułkownik. - Nie
walczymy z Niemcami, tylko z rodakami - „policajami”
. Właśnie „policajami”; tak u nas w
Sanatorium nazywamy świadomych zdrajców ludzkości. Czasem te wyrzutki dochodzą do
bardzo wysokich stanowisk, mając poparcie swoich protektorów, a oprócz tego -
nietuzinkowe zdolności. O, Migranci potrafią dobierać kadry. - Znowu niewesoły uśmiech. -
Międzynarodowy termin dla takich ludzi to „zomboidy”, dlatego że należą nie do siebie, ale
do tych, którzy ich zombifikowali. Tego materiału nie da się już użyć dla dobra ludzkości.
Troje mutków
- Oprócz zomboidów istnieją jednak tak zwani mutanci, albo, jak nazwali ich nasi
chłopcy, mutki. To ludzie, którzy z tej lub innej przyczyny znaleźli się w polu widzenia
Migrantów, zostali poddani obróbce i odznaczają się różnego rodzaju niezwykłymi
zdolnościami. Jeden na przykład potrafi oddychać pod wodą, inny latać, jeszcze inny -
możecie się śmiać - być źródłem prądu.
Ale nikt się nie śmiał. Nawet do Dronowa coś w końcu dotarło: z trwogą popatrzył na
Roberta.
Aleksander Aleksandrowicz wciąż tym samym konfidencjonalnym tonem ciągnął:
- Co do tego, w jakim celu Migranci to robią, zachodzi różnica poglądów. Możliwe, że
eksperymentują, czy nie można ludzi użyć do obsługi, przydzielając im rozmaite użyteczne
*
Policaj - w czasie II wojny światowej na okupowanych przez Niemców terenach ZSRR nazywano tak
pogardliwie obywateli radzieckich, służących w pomocniczej policji (przyp. tłum.)
funkcje: człowiek-ptak, człowiek-ryba, człowiek-generator i tak dalej. Zgodnie z drugą
hipotezą mutki to swego rodzaju miny o opóźnionym działaniu. Migranci rozrzucają ich w
najróżniejszych miejscach, żeby kiedyś aktywizować w jakichś swoich celach. Kiedy uda się
nam natrafić na kogoś takiego, bierzemy go pod uważną obserwację. Mutków śledzą z
pewnością także Migranci, a to znaczy, że jest szansa prędzej czy później schwytać kogoś z
nich albo choćby „policaja”... - Pułkownik uśmiechnął się rozbrajająco. - Zrobię teraz
przerwę, bo widzę po waszych twarzach, że już rozumiecie, ku czemu zmierzam.
- Jesteśmy mutkami? - oburzył się Dronow.
- Tak, jesteście mutantami.
- Szczęście, że nie policajami - zauważył zjadliwie Darnowski.
- Tak, tego mogę wam pogratulować. - Wasiljew popatrzył na niego poważnie. - Żeby
zdjąć z was to podejrzenie, potrzebowaliśmy długotrwałych, gruntownych badań. Tak
naprawdę należałoby kontynuować je jeszcze przez kilka miesięcy, bo nie wszystkie testy
zostały przeprowadzone, ale kierownictwu potrzebni byliście właśnie teraz.
- Dlaczego? - Robert wysunął się do przodu, starając się dostrzec wyraz twarzy
Aleksandra Aleksandrowicza.
- O tym wkrótce się pan dowie. Nie ode mnie.
- A co to był ten Biały Słup? - spytał nagle Dronow. - No, ten, w który wjechał autobus?
- Ma pan na myśli incydent z dziesiątego maja osiemdziesiątego roku? - uściślił
Wasiljew. - Autobus wjechał w aparat latający Migrantów, który właśnie wylądował nocą na
szosie. Analogiczny wypadek zdarzył się w Nevadzie w roku sześćdziesiątym czwartym, ale
tam zginęli wszyscy pasażerowie. Statki Migrantów wykonane są z jakiegoś nadzwyczaj
trwałego materiału, rakieta „ziemia-powietrze” rozbija się o niego w drobny mak, jeśli tylko
przypadkowo nie trafi w dyszę. Wy dwaj, rzecz jasna, też zginęliście, ale byliście mniej
zdeformowani niż reszta, więc Migranci zdołali przywrócić was do życia. Nie znaleźliśmy na
waszych ciałach śladów interwencji medycznej, ale to dlatego, że nasz sprzęt znajduje się na
zbyt niskim poziomie. Na pożegnanie Migranci zrobili prezent każdemu z was. Być może
zresztą wasze nadzwyczajne zdolności są po prostu ubocznym efektem operacji; to też jedna z
wersji.
Robert bardzo chciał się dowiedzieć, co o tym wszystkim myśli Anna. Zwrócił się do niej
i nagle zobaczył, że dziewczyna śpi, zwiesiwszy głowę na ramię.
- Co się z nią stało? - zawołał. - Jest chora?
- Nie, nie. - Aleksander Aleksandrowicz podniósł ręce w uspokajającym geście. - Po
prostu usnęła. Fizycznie jest słabsza niż wasza dwójka. I w dodatku znajdowała się w stanie
pasywnym o dziesięć dni dłużej. Niech odpocznie. Jest tutaj osobą drugiego planu,
wspomagającą.
- No właśnie! - spostrzegł się Darnowski. - Co ma z tym wspólnego Anna? Przecież nie
było jej w autobusie.
- Właśnie nad tym łamaliśmy sobie głowę przez cały ostatni rok, kiedy tylko pojawiła się
w pobliżu was dwóch. Najpierw przeważał pogląd, że Marianna Dolina jest zomboidem,
podesłanym, żeby zaktywizować naszych mutantów. A być może po to, żebyście się
nawzajem zlikwidowali, bo okazaliście się nieprzydatni dla jakiegoś nieznanego celu. W
pewnej chwili, kiedy skoczyliście sobie do gardeł, wydało się nam, że prawdziwa jest druga
wersja. Grupa obserwacyjna podjęła spontaniczną decyzję, żeby was dwóch ocalić, a ją
zabrać na obserwację do laboratorium. Ale Marianna Igorjewna nie jest zomboidem.
Najpewniej też należy do kategorii mutantów. Co prawda natura jej daru nie jest do końca
jasna. Najprawdopodobniej to hipertroficzna intuicja, to znaczy ponadracjonalna zdolność
przeczuwania wydarzeń. Poza tym Marianna, sądząc po niektórych objawach, potrafi w
sposób niewerbalny oddziaływać na emocje otoczenia. A co łączy ją z wami, to akurat wiemy.
Swój trudny do zidentyfikowania talent otrzymała w tym samym czasie i właśnie tam, gdzie
wy.
- Jak to? - zdziwił się Dronow.
- W roku osiemdziesiątym miała dziewięć lat. Szła do domu z pensjonatu „Brzózki”,
niosła torbę z produktami żywnościowymi. Prowiant był kradziony, dlatego właśnie
dziewczynka znalazła się na szosie o tak późnej porze. Prawdopodobnie wyglądało to
następująco. Kierowca autobusu wyleciał zza zakrętu, najpierw zobaczył pośrodku drogi
dziwny obiekt, skręcił w lewo, żeby uniknąć zderzenia, dostrzegł na poboczu, tuż przed sobą,
zamarłą z przerażenia dziewczynkę i odruchowo skierował pojazd w prawo... Grupa śledcza
znalazła ślady dziecięcych nóżek w bezpośrednim sąsiedztwie miejsca wypadku. Ten fakt był
podkreślony w protokole; przypuszczano, że dziecko mogło widzieć katastrofę i złożyć
zeznania w tej sprawie. Co mała Marianna tam zobaczyła, nie wiemy. Możliwe, że widok
zderzenia wywołał u niej głęboki wstrząs nerwowy i nasi litościwi kosmiczni przyjaciele też
ją trochę „podleczyli”. Niestety, nie możemy przesłuchać Marianny Igorjewny, nawet w
stanie pasywnym - nie posiada aparatu mowy.
- To znaczy, że nie dowiedzieliście się o niej niczego? - spytał Robert.
- Ależ przeciwnie; dowiedzieliśmy się wszystkiego. - Pułkownik zajrzał do książeczki. -
Ustalono, kto jest biologicznym ojcem dziewczynki: to Igor Siergiejewicz Łaptiew. Nikt
interesujący: był pod Moskwą w studenckiej brygadzie budowlanej, miał małą przygodę z
panną z Łyczkowa, matką Marianny; o istnieniu córki nie wie; pracuje jako specjalista od
bhp. Następnie matka, Jewdokia Prokofjewna Dolina. Zostawiła córkę w wieku niemowlęcym
i wyjechała. Obecnie jest zamężna, ma dwoje dzieci, mieszka w Kaliningradzie. Przed
mężem, mechanikiem okrętowym, ukrywa fakt istnienia nieślubnej córki. W ogóle osoba na
poziomie, nie ma co. Szczególnego gustu trzeba, żeby wiejskiej dziewczynce dać na imię
Marianna - oznajmił Wasiljew z oburzeniem, tak jakby to było największą zbrodnią Jewdokii
Dolinej. - Cała ta liryka ankietowa niczego nam nie wyjaśniła. Wiadomo jedno: wasza trójka,
w jednym i tym samym miejscu, w jednym i tym samym czasie, można powiedzieć, narodziła
się na nowo.
- Trojaczki, znaczy się? - zaśmiał się Dronow.
O, święta prostoto! Wesoło mu się zrobiło!
Pułkownik jednak nie był wesoły. Przeciwnie, z każdą minutą stawał się coraz
poważniejszy. Chyba nawet napięty.
- Można to i tak ująć. - Wasiljew umilkł. - No więc, Robercie Łukiczu i Siergieju
Iwanowiczu, opowiedziałem panom wszystko, do czego mnie upoważniono. Teraz musicie to
sobie dobrze przemyśleć. Nie tak znowu łatwo uświadomić sobie, że nasz świat jest
niezupełnie taki, jak się wydaje niedoinformowanej większości.
- Właśnie, dlaczego nie informujecie ludzkości o zagrażającym jej niebezpieczeństwie? -
spytał Robert zaczepnie. - Po cholerę ta cała tajemniczość? Lubicie czuć się kapłanami,
strażnikami wielkiej tajemnicy?
- W tej sprawie różnimy się z Zachodem - spokojnie wyjaśnił pułkownik. - Nasze
kierownictwo uważa, że nie ma sensu wzbudzać paniki. Są kompetentne organy, niech one się
tym zajmują, a po co niepotrzebnie denerwować obywateli. Na Zachodzie natomiast działają
inaczej. Już od trzydziestu lat po cichu pracują nad tym, by w skali masowej ludzie
uświadomili sobie pozaziemskie niebezpieczeństwo. Czyż nie widzicie, ile w Hollywood
kręci się filmów na ten temat? Amerykanie uważają, że to pomoże ludzkości uniknąć szoku
psychicznego. No, nie wiem, pożyjemy, zobaczymy...
Spojrzał na zegarek.
- To wszystko, panowie. Mój czas się kończy. Musicie pozbierać myśli, zanim każdy z
was podejmie decyzję.
Dronow wybuchnął:
- Decyzję, decyzję, ale jaką decyzję?
- O tym porozmawia z wami dyrektor. - Wasiljew uroczyście podniósł palec. - Osobiście.
- Kiedy?
- Tego nie umiem powiedzieć. To człowiek bardzo zajęty. Jeśli chcecie, pospacerujcie po
terenie, u nas jest bardzo ładnie. I stołówka doskonała. Jak w komunizmie - wszystko jest, i to
bezpłatnie.
- Stop! - Darnowski się nasrożył. - Mówił pan, że jesteśmy wolni i możemy iść, gdzie
chcemy, a teraz „pospacerujcie po terenie”...
- Możecie iść do domu albo dokąd macie ochotę. Dyrektor sam panów znajdzie. Tylko
Marianna Igorjewna będzie musiała przez pewien czas tu pozostać.
Jako zakładniczka, zrozumiał Robert. Pogrzebali nam w mózgach i teraz dobrze wiedzą,
że bez niej nigdzie się nie ruszymy.
- A to po co? - Dronow wstał z fotela z bojową miną.
- Wiem, o czym panowie pomyśleli. - Pułkownik westchnął z wyrazem urażonej
godności. - Marianna Igorjewna też jest absolutnie wolna. Ale widzicie, w jakim stanie się
znajduje. Musi przejść kurs rehabilitacji - to trzy, cztery dni, góra pięć. Wolno wam ją
odwiedzać, kiedy chcecie. Można byłoby zatrzymać ją w łóżku i w domowych warunkach,
ale... - Taktownie zniżył głos. - Jeśli się orientuję, problem jest nadal otwarty. W czyich
domowych warunkach ma przebywać? To nie moja sprawa i nie śmiem się wtrącać, ale jako
człowiek starszy i ze sporym doświadczeniem pozwolę sobie dać wam radę. Pozwólcie, żeby
Marianna Igorjewna sama dokonała wyboru. Tak będzie najlepiej.
Byli współpracownicy popatrzyli na siebie i szczęki obu złowrogo się zacisnęły.
- Poczekam tutaj, aż się obudzi - rzekł twardo Robert.
- I ja - podchwycił Dronow. - A potem się zobaczy.
- Proszę bardzo. - Zmęczony Aleksander Aleksandrowicz przetarł oczy. - Tymczasem
pójdę do siebie do gabinetu, popracuję. Nie żegnam się, bo się jeszcze zobaczymy.
Kiedy wyszedł, w pokoju zapadła absolutna cisza, słychać było tylko równy oddech
śpiącej Anny.
- Porozmawiamy? - szepnął Dronow.
Robert pokazał na ściany: nie tutaj.
Siergiej kiwnął głową.
- Chodźmy na dwór, zapalimy i obgadamy sprawę.
Otworzył okno, zręcznie przeskoczył przez parapet. Robert ze stęknięciem podążył w
jego ślady.
Nic bez niej
Już z tamtej strony okna obaj, nie umawiając się, spojrzeli na dziewczynę w fotelu.
- Jak sama, to sama - powiedział Robert. - Tak będzie uczciwie. Zgadzasz się? Obaj
wiemy, jak jest bez niej, ale dajmy sobie teraz słowo, po męsku. Jeśli wybierze mnie - zwijasz
się. Na amen, bez gadania. I ja tak samo. Chociaż według mnie lepiej się wtedy powiesić.
- Tylko bez twoich hipnotycznych sztuczek - zjeżył się Dronow.
- Hipnotyzować nie umiem. Gdybym umiał, chodziłbyś u mnie na łańcuchu jak
tresowany niedźwiedź. To co? Umowa czy wolnoamerykanka?
Dronow zamknął oczy; widocznie nie bardzo wierzył w tę atropinę. Pomyślał. Przytaknął
ruchem głowy.
- Dobra.
Uścisnęli sobie ręce. Chociaż Robert wierzył w zwycięstwo, mimo wszystko na moment
stracił oddech.
Dookoła nie było żywej duszy. Nad klombami fruwały motyle; starannie wytyczone
ścieżki posypane były żółtym piaskiem. Rzeczywiście sanatorium, co tu mówić.
Teraz, kiedy najważniejsze zostało ustalone, musieli zmienić temat.
- Czego od nas chcą, jak myślisz?
Siergiej wzruszył ramionami.
- To jasne. Chcą przerzucić nas do tych Migrantów jako podwójnych agentów.
- Co, uwierzyłeś w tę bujdę? - Darnowski uśmiechnął się, mrużąc oczy. Od światła bolały
go rozszerzone źrenice.
- Przecież to odpowiedzialny pracownik KGB! - zdumiał się Dronow. - Z najtajniejszego
wydziału! Nawet Iwan Pantelejewicz spasował. Tacy ludzie nie będą zgrywać głupków.
- W tajnych służbach psychol siedzi na psycholu i psycholem pogania. Im tajniej, tym
bardziej są pieprznięci. Jacy przybysze z innych planet? Nikt nie widział, skąd przylatują, nie
wiadomo, czego chcą - też mi coś, same hipotezy. A przy okazji cała sfora dostaje
niesamowitą kasę, może bezkarnie łapać ludzi i robić im wodę z mózgu. Prawo mają w dupie,
robią, co chcą, bo ojczyzna pozwala. Kilku chytrych skurwysynów z różnych krajów, z
wielkimi gwiazdami na pagonach, wymyśliło ten pic, żeby trzymać cały świat za gardło.
Planeta w niebezpieczeństwie! Zbawiciele ludzkości, macie carte blanche. A wszystko
dlatego, że na świecie pełno jest ludzi, którzy chętnie wierzą w spiski, tajne zmowy i
podstępnych wrogów. Przecież na tym opierają się te wszystkie CIA, KGB i inne Intelligence
Service. Sierioża, przynajmniej ty nie wariuj.
- A Dar, twój i mój? Skąd się wziął według ciebie?
- Mało jest na świecie niezbadanych zjawisk? Może to skutek śmierci klinicznej?
- A Biały Słup?
- Halucynacja. Albo jakiś piorun kulisty o nietypowej konfiguracji. Nie wiem! Ten
Wasiljew mówi, że Anna była na szosie i wszystko widziała. Ale o żadnym Białym Słupie mi
nie mówiła.
- Jak mogła mówić, kiedy jest niema?
- To dla ciebie jest niema!
Stanęli naprzeciwko siebie, każdy gotowy do skoku.
- To ją jednak hipnotyzowałeś, gnoju! - wychrypiał blady Dronow. - Ja ci gardło za nią
przegryzę.
Rzucił krótkie spojrzenie przez okno i nagle się rozpromienił.
- Obudziła się!
Robert też się obudził, ale nic nie zobaczył - tylko niejasne zarysy.
A Dronow już się gramolił na parapet. Padł na kolana, chwycił jej dłonie i jeszcze, drań,
zaczął je całować.
- Jak się czujesz, kochana? Lepiej ci, słoneczko? - przemawiał jak do dziecka; ona
pozwalała ślinić sobie palce, ale patrzyła tymczasem na Roberta, twarzą w twarz!
Całującemu skinęła głową, pogłaskała go po włosach, a ten triumfalnie obejrzał się na
Darnowskiego: no i co?
Niech się cieszy. Za to Robert prowadził z nią rozmowę.
Ci ludzie to niebezpieczni wariaci. Wyciągnę cię stąd.
Nie, nie są szaleni. Stary mówił prawdę. Ci, których nazywa Migrantami, naprawdę
istnieją. To oni uratowali nam życie i zostawili podarki na pamiątkę.
Robert wstrząśnięty zaczął mrugać oczami. Annie musiał uwierzyć.
To znaczy, że niebezpieczeństwo dla Ziemi rzeczywiście istnieje?
Tego nie wiem. Stary wierzy w to, co mówi, ale on jest zły, tylko udaje dobrego. A u złych
ludzi nawet prawda jest zła. Ciągle tylko o ludzkości i o ludzkości, a żadnej ludzkości nie ma.
Jesteś ty, jestem ja, każdy człowiek osobno. Jeden człowiek jest wart tyle samo, co pozostałe
miliardy ludzi. A dla starego jeden człowiek nic nie znaczy. On widzi las, ale nie widzi drzew.
Nie rozumiem cię. - Robertowi kręciło się w głowie. - To Biała Kolumna była? Widziałaś
ją?
Widziałam. Ale to nie była kolumna i nie slup. To był promień. Świecił z góry na dół.
Oparł się o ziemię. Robił się krótszy, coraz krótszy. A w środku było światło. Żywe.
W jakim sensie?
Nie wiem. Białe, żywe światło, dobrze to pamiętam. A potem z ciemności pojawiło się
inne światło - żółte, martwe. Zgrzyt, trzask, krzyki. Dalej nic nie było. Ale ja wiem: ci, których
stary nazywa Migrantami, nie są źli. I nie trzeba im przeszkadzać.
Ty coś o nich wiesz?
Nic. Ale ja to czuję.
- Kochana, zostanę tutaj z tobą, póki nie wydobrzejesz - powiedział Dronow. - Nigdzie
nie pójdę.
Tak, tak będzie lepiej. A ty idź - usłyszał Darnowski i zachwiał się jak od ciosu w twarz.
Nie zostawię cię tutaj! Z nimi. A zwłaszcza z nim!
Nie bój się. My się już nie rozstaniemy. Zawsze będę mogła rozmawiać z tobą, nawet jeśli
będziesz daleko - powiedziało mu czułe, niebieskie spojrzenie.
Nie rozumiem...
Ja też. Ale tak jest. Kiedyś nie mogłam, a teraz mogę. Odwróć się. Słyszysz mnie?
Tak.
A teraz podejdź do drzwi. Słyszysz?
Słyszę.
Nie mogę na razie stąd odejść. Zupełnie brak mi sił. Jestem bardzo zmęczona. Odejdź i
nic się nie bój. Będę z tobą.
Kiedy mu to obiecała, Robert od razu się uspokoił. Obejrzał się na Dronowa, nadal
chodzącego na kolanach, uśmiechnął się z uczuciem żałośliwej wyższości i wyszedł na
korytarz.
Na spotkanie, dymiąc z fajeczki, szedł mu pułkownik Wasiljew.
- Odchodzi pan? Polecę, żeby pana odwieziono do domu. Proszę iść główną aleją na
prawo. Jest długa, półtora kilometra. Rozprostuje pan mięśnie, pooddycha świeżym
powietrzem. Na wieczór zapowiadają deszcz, ale teraz jest cudownie. Niech pan wyjdzie
przez portiernię - przepuszczą pana - i poczeka na zewnątrz. Samochód tam podjedzie.
Robert szedł długą prostą dróżką, mrużył oczy, kiedy promienie słońca przebijały się
przez listowie, i rozmawiał z Anną.
Widzisz, mogę mówić z tobą, odległość między nami już nie istnieje.
A ja? Jak mam cię wezwać?
To się kiedyś samo stanie. Po prostu musisz bardzo tego zapragnąć... Dzisiaj podejmiesz
ważną decyzję. Już wiem, jaka będzie. I ty też wiesz.
Nie, nie wiem.
Wiesz. Oni cię znajdą.
Kto? Migranci? Jak? Kiedy?
Nic się nie zmieniło, dokładnie tak samo świeciło słońce i nogi szurały po asfalcie, ale
Anny już z nim nie było. Jej głos umilkł.
Rozdział szesnasty
W dyrekcji
Siergiej trzymał ją za ręce, czuł ciepło. Byli we dwójkę; ściemniacz Robert wreszcie sobie
poszedł. Zrozumiał, że ma pecha, bo Maria już dokonała wyboru.
Jedno go tylko martwiło: że wcale na niego nie patrzy i wzrok ma jakiś nieobecny,
nietutejszy. Nie wiadomo, o czym myśli.
Przycisnął się czołem do jej kolan, objął je. Wówczas lekka ręka pogłaskała go po
głowie, zmierzwiła włosy.
Dronow spojrzał w górę. Teraz Maria patrzyła na niego; oczy miała takie, jak gdyby
bardzo chciała mu coś powiedzieć.
- Wszystko zrobię dla ciebie, muszę tylko zrozumieć. Czego byś chciała, powiedz?
Ale nie mógł wyczuć, jakkolwiek się starał. Zauważył tylko, że w kącikach jej ust
pojawił się uśmiech, a na policzki wystąpił rumieniec. Ten sam, na którego wspomnienie
przez długie miesiące ogarniał go płomień.
I akurat jak na złość do pokoju musiał wparować pułkownik. Przy czym najpierw wszedł,
a potem dopiero zapukał - żeby dać o sobie znać.
- Siergieju Iwanowiczu, dyrektor czeka na pana. Chodźmy, ja poprowadzę.
- Wrócę - powiedział Dronow do Marii.
- Oczywiście, wróci pan. I to bardzo szybko. Rozmowa nie będzie długa - zapewnił go
Wasiljew.
A Siergiej z niezadowoleniem pomyślał: „Skąd on wie? Może jeszcze będę się certował”.
- Dokąd idziemy? - spytał na dworze.
W pobliżu nie było widać innych budynków - same krzewy i drzewa.
- Raczej jedziemy. Tereny są tu bardzo ładne, ale do dyrekcji będzie z kilometr.
Wsiedli do czarnej wołgi; Aleksander Aleksandrowicz usiadł za kierownicą. Zdjął z
siedzenia skórzaną teczkę, niedbale rzucił z powrotem, włączył radio i samochód potoczył się
po asfalcie.
Przez radio nadawano wiadomości. Najpierw Dronow prawie ich nie słuchał. Potem
wzdrygnął się, nadstawił uszu.
- ...Przy czym pojedyncze elementy ekstremistyczne czy też po prostu gorące głowy, nie
orientując się w sytuacji, usiłują wznosić barykady wokół tak zwanego Białego Domu.
Decyzją Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego w sprawie sytuacji nadzwyczajnej od
dwudziestej pierwszej zero zero w Moskwie zostaje wprowadzona godzina milicyjna.
Obywatelom nie wolno opuszczać domów, jeśli nie posiadają odpowiedniej przepustki.
Naruszający godzinę milicyjną będą zatrzymywani przez funkcjonariuszy służb
porządkowych. W celu utrzymania ładu i porządku do miasta zostanie wprowadzony
dodatkowy kontyngent wojsk wewnętrznych, w tym także czołgi i wozy bojowe piechoty.
Obywatele proszeni są o zachowanie spokoju i powstrzymanie się od używania prywatnych
pojazdów w celu uniknięcia nieszczęśliwych wypadków. Tymczasowo pełniący obowiązki
prezydenta towarzysz Janajew...
- O kurna, co to się porobiło?! - spytał oszołomiony Siergiej.
- Ano, takie rzeczy się dzieją - odrzekł pułkownik posępnie. - Rozstrzyga się kwestia
istnienia Związku Radzieckiego. Właśnie dlatego dyrektor podjął decyzję, żeby wyprowadzić
was ze stanu pasywnego, chociaż nie wszystkie testy zostały wykonane.
- A po co jesteśmy mu potrzebni?
- Nie wy, tylko pan, Siergieju Iwanowiczu. Właśnie pan, przede wszystkim. Ale już
jesteśmy na miejscu. Dyrektor sam to panu wyjaśni.
Samochód zatrzymał się przed niedużym, sympatycznym budynkiem, do którego w
żaden sposób nie pasowała oficjalna nazwa „Dyrekcja”. Z okapu zwieszała się gęsta zasłona
dzikiego wina, w wysokich oknach z otwartymi drewnianymi okiennicami bielały lniane
zasłonki. Takie domy Dronow widział tylko na filmach - francuskich czy włoskich.
- Proszę, proszę - ponaglił go pułkownik. - Ja potem.
W holu na kanapie siedział człowiek w białej koszuli i krawacie i patrzył w telewizor. Na
ekranie pokazywano plac, całkowicie zapełniony przez tłum. Potem balkon, a na nim Jelcyna,
który potrząsał kosmykiem na głowie i coś mówił; ochroniarz osłaniał tarczą kuloodporną
prezydenta Republiki Rosyjskiej.
- Na placu przed Białym Domem odbył się dziś wielotysięczny wiec na znak poparcia dla
prezydenta Rosyjskiej Federacyjnej Republiki Radzieckiej, Borysa Jelcyna, oraz rządu
rosyjskiego - mówił głos zza kadru.
Dronow nigdy jeszcze nie słyszał, żeby telewizyjnemu spikerowi głos drżał ze
wzruszenia.
Krótko obejrzawszy się na wchodzącego, człowiek w białej koszuli machnął ręką ze
słowami:
- Proszę tam - i dalej patrzył w ekran.
W środku dom okazał się większy, niż wydawało się z zewnątrz. Siergiej przeszedł
korytarzem, gdzie na podłodze leżał wiejski chodniczek domowej roboty.
Uchylił drzwi, myśląc, że trafi do poczekalni albo sekretariatu.
Ale trafił od razu do gabinetu dyrektora. Wskazywały na to rozmiary pomieszczenia,
stoły ustawione w kształt litery T, telefony, których tam było od metra, i mapa świata na
ścianie. No i jeszcze flaga państwowa, stojąca w kącie.
Dronow, co prawda, nie mógł obejrzeć wszystkiego jak należy; słońce już powoli się
zniżało, a okna gabinetu wychodziły właśnie na zachód, tak że trzeba było mrużyć oczy i
nawet przysłaniać je dłonią.
Pod ścianą też mrugał telewizor, spory, półtora metra przekątnej. Widok ten sam - wiec
przed Białym Domem. Tylko bez fonii. A przy parapecie stał mężczyzna i podlewał kwiaty z
konewki. Na tle oślepiająco jasnego prostokąta było widać jedynie sylwetkę.
Mężczyzna odwrócił się i powiedział znajomym głosem:
- No chodź, Sierioża. Co tak stoisz?
To był Sensej, taki sam jak zawsze, zadbany, w eleganckim niebieskim blezerze; siwy
jeżyk włosów połyskiwał na słońcu.
Policaj Czubaty
- To pan? - Dronow prawie omdlał. - A... a co pan tutaj robi?
- Pracuję, Sierioża. Już od wielu lat.
Iwan Pantelejewicz podszedł, po przyjacielsku objął wychowanka za ramię, posadził go
w fotelu, a sam przysiadł obok, na podłokietniku, tak że Siergiej musiał zadzierać głowę.
- Sam wszystko urządzałem, obmyślałem. Nawet ten dom zaprojektowałem sam. W nim
można spokojnie pracować i myśleć. „Okno weneckie i dzikie wino, które wspina się aż po
sam dach” - z uczuciem zacytował kogoś Sensej. - Teraz często zaczniesz tutaj bywać.
- To pan nie pracował w związkach zawodowych? Ani w KC? - Dronow ciągle nie mógł
ochłonąć.
- Nie, Sierioża. Już długo, od lat siedemdziesiątych, stoję na czele urzędu do walki z
Migrantami. Najpierw był to wydział, potem ośrodek, urząd, teraz Sanatorium, ale cel naszej
działalności się nie zmienił. Chcę uchronić naszą biedną planetę przed okupacją, i to jest
sensem mojego życia. Wasiljew mówił wam, że szczególną uwagą darzymy wszystkich
mutantów. Nie obrażaj się za to słowo; zdolność do mutacji to niezbędny warunek ewolucji i
w ogóle doskonalenia się. Ciebie prowadziłem osobiście od samego początku. Po pierwsze,
dlatego że był z ciebie chłopak rzeczywiście obiecujący. A po drugie, dlatego że mi się
spodobałeś. Jesteś nie tylko posiadaczem drogocennego Daru, ale osobowością, masz
charakter. Hodowałem cię powoli i z miłością, jak perłę w muszli - wybacz mi to poetyckie
porównanie. Od dawna jesteś dla mnie jak syn. Wiedziałem, że kiedyś przyniesiesz ojczyźnie
i ludzkości bezcenną korzyść. Ten czas nadszedł.
- Niech pan poczeka, Iwanie Pantelejewiczu! Ale ja przecież do pana dzwoniłem,
mówiłem o Sanatorium, a pan... - Siergiej porwał się z krzesła, dyrektor jednak go
powstrzymał.
- W tamtej chwili nie mogłem postąpić inaczej. Nie mieliśmy pewności. Obaj, ty i
Darnowski, jakbyście się zerwali z łańcucha, więc nabraliśmy podejrzeń, czy nie
wymknęliście się nam z rąk. Może Migranci nas wyprzedzili i zdetonowali minę o
opóźnionym działaniu? Zadanie w tamtym momencie było jedno: jak najszybciej znaleźć was
i unieszkodliwić. Mówiłem z tobą tylko tyle, żeby telefon mogli wykryć i zlokalizować. -
Sensej się uśmiechnął. - Ale okazaliście się sprytniejsi. Wystawiliście do wiatru moich
chłopaków. Brawo!
- A... A dlaczego pan od samego początku, jeszcze w osiemdziesiątym roku, nie
powiedział mi, jak to ze mną jest?
- Chcieliśmy cię poobserwować, to było dla nas bardzo ważne. W jakim kierunku
będziesz się rozwijał, kto się będzie kręcił wokół ciebie? Prędzej czy później Migranci
nawiązaliby z tobą kontakt, a wtedy być może udałoby się nam ująć któregoś z nich. To
znaczyłoby więcej niż zwycięstwo Związku Radzieckiego w drugiej wojnie światowej,
naprawdę, możesz mi wierzyć. Ale to nic, do Migrantów, Siergiej, jeszcze się razem
dobierzemy. Na razie musimy się bronić przed policajami. Ci zrobili się całkiem bezczelni,
wyłażą ze wszystkich nor. Powiedz mi tylko jedno: po czyjej jesteś stronie?
- Co za pytanie? Pewnie, że po waszej - rzeki z urazą Siergiej.
- Nie spodziewałem się innej odpowiedzi. No więc słuchaj. - Iwan Pantelejewicz wstał,
podszedł do telewizora, w którym ciągle jeszcze widać było tłum przed Białym Domem. -
Sytuacja jest krytyczna. Od pewnego czasu odbieraliśmy sygnały, że Gorbaczow jest
zomboidem. To Migranci umieścili go w Biurze Politycznym, a potem zrobili sekretarzem
generalnym, to znaczy liderem jednego z dwóch supermocarstw. Cała tak zwana pierestrojka
łączy się z odprężeniem - to precyzyjnie zaplanowana dywersja, żeby rozwalić system obrony
nuklearnej naszej planety. Na nadzwyczajnym spotkaniu kompetentnych osób podjęto
decyzję, żeby zadać przeciwuderzenie. Zdrajca ludzkości został izolowany na krymskiej
daczy, władzę przejął Komitet Państwowy Spraw Nadzwyczajnych, KPSN. Natrafiliśmy
jednak na potężny opór. Parę spraw pokpiliśmy sami, ale najgorsze, że nie doceniliśmy potęgi
i bezczelności Migrantów. Uniemożliwili nam aresztowanie Czubatego. - Iwan Pantelejewicz
kiwnął głową w stronę ekranu, gdzie znowu potrząsał siwym kosmykiem prezydent
Rosyjskiej Republiki Federacyjnej Jelcyn. - On też jest policajem, to fakt stwierdzony. W
rezultacie powstała patowa sytuacja. W samym centrum stolicy rośnie zrakowaciały guz,
którego nie umiemy zoperować...
Zadzwonił jeden z telefonów.
- Tak? - powiedział Sensej ostro. - To znaczy jak to? Co on, zwariował? No, przyciśnij
go, daj mu waleriany, czy czego tam!... Dalej, kochany, dalej, duś szefa. Bo inaczej - sam
wiesz...
Ze złością trzasnął słuchawką.
- O czym to ja?... Aha, patowa sytuacja. Czubaty zasiadł w Białym Domu. Otacza go
żywy pierścień dziesiątków tysięcy bałwanów, którzy nie rozumieją, o co tu naprawdę chodzi.
O jaką to, u licha, demokrację, jaką, u licha, wolność! To przecież piąta kolumna obcej,
wrogiej siły. - Iwan Pantelejewicz ze złością machnął zaciśniętą pięścią. - Czas pracuje
przeciwko nam. Wszystkie czołowe kanały informacyjne prowadzą bezpośrednią transmisję.
Na prowincji z każdą godziną policaje robią się coraz bezczelniejsi; tam też jest ich mnóstwo.
Jeśli dzisiaj w nocy nie skończymy z tym burdelem, to koniec, już po państwie. Będziemy
działać zdecydowanie. Jak chirurdzy. Bez przelewu krwi, być może wielkiego przelewu, z
pewnością się nie obejdzie. Nie szkodzi, na świecie przez parę lat pokrzyczą i zapomną. Tak
jak zapomnieli Tien-an-men, tam przecież było to samo. Teng Siao-ping podjął ciężką, ale
jedynie słuszną decyzję, rozjechał czołgami kilkuset głupich chłopaczków i dziewczątek. To
oczywiście okropne, ale za to Chiny uratowane zostały od chaosu i wojny domowej, w której
zginęłyby miliony...
- Niech mnie pan nie agituje - przerwał dyrektorowi Siergiej, ściągając brwi z troską. -
Niech pan mówi, co mam robić.
W oczach Iwana Pantelejewicza błysnęło wzruszenie. Odchrząknął, nie chcąc
oczywiście, by zadrżał mu głos.
- Dzięki, Sierioża. Nie omyliłem się co do ciebie. A robić trzeba rzecz następującą -
wskazał podbródkiem w stronę ekranu. - Dostać się do Białego Domu i zlikwidować
Czubatego. Bez niego to wszystko się rozwali. A najważniejsze - wrócić cało z powrotem,
jeszcze przed rozpoczęciem operacji grupy specjalnej Alfa. Przydasz się ojczyźnie do innych
ważnych spraw. Najważniejszą wojnę mamy przed sobą, bitew będzie sporo. No jak, dasz
radę? Czubatego strzegą bardzo czujnie. Mogą tam być i mutki.
- Jak trzeba, to zrobię - powiedział Dronow z przekonaniem.
Sensej spojrzał na zegarek.
- No tak. Rozmowa zajęła dziewięć minut. A ja mówiłem Wasiljewowi, że dziesięć. Że co
najwyżej dziesięciu minut potrzebuję po to, żeby Sierioga stanął do szeregu; tego chłopaka to
ja znam. Zostań tutaj. Zawołam Aleksandra Aleksandrowicza. Udzieli ci instrukcji.
Podał rękę Dronowowi, ale nie wytrzymał, jeszcze dodatkowo go uścisnął. Szepnął:
- Dzięki.
Wyszedł.
Po minucie pojawił się pułkownik. Pod pachą trzymał tę samą skórzaną teczkę, którą
miał w samochodzie.
- A więc - zaczął bez wstępów - zaczniemy od planów każdego z pięter siedziby rządu
Federacji Rosyjskiej.
Rozdział siedemnasty
Mógłby wcześniej
Robert powoli szedł długą prostą aleją, starając się znowu złapać zbawczą falę. Niestety,
słyszał tylko muzykę, dziwnie smutną. Anny już więcej nie słyszał.
Dookoła było bardzo pięknie, prawdziwy raj. Niestety, cholerna atropina była powodem,
że niczego dokładnie nie udawało się dojrzeć. Zza drzew tu i ówdzie wystawały dachy
domów, jakieś szklane dachy o wyglądzie oranżerii, nawet kort tenisowy. Nie można
powiedzieć, obrońcy ludzkości dobrze się urządzili.
Wreszcie ujrzał przed sobą bramę.
Tak jak obiecał pułkownik, Darnowskiego nikt nie zatrzymał.
Młody człowiek w garniturze nacisnął guzik, otwierając drzwi. Uprzejmie powiedział:
- Do widzenia. Samochód zaraz podjedzie. Proszę chwilę poczekać.
- Żegnam - rzekł ponuro Robert.
Za ogrodzeniem rozpościerało się pole, na którego dalekim końcu widać było szosę; na
niej niekończący się sznur samochodów. Jeszcze dalej gęsto sterczały korpusy bloków.
Pewnie obwodnica; mrużąc oczy, Darnowski starał się określić położenie.
Dziwne, ale widok wydał mu się znajomy. Z pewnością nieraz tędy przejeżdżał i po
prostu nie zwracał uwagi na to miejsce, które w końcu niczym się nie wyróżniało. Czy to
mało otoczonych wysokim murem instytucji znajduje się za granicami miasta?
Przystanął na dłuższą chwilę. Przeszedł się w jedną, drugą stronę. Dziwną melodię
nadawał soundtrack - niby spokojną, a nawet, używając banalnego epitetu, czarującą, ale
mimo wszystko smutną. Typu „Sam w końcu nie wiem już, dlaczego do mych oczu płyną
łzy”. Jak gdyby oczekiwało go coś bardzo dobrego, ale nie bez goryczy. Zresztą to nie miało
żadnego znaczenia, z doświadczenia wiedział, że wyobrażenia jego i nieznanego
kompozytora o tym, co jest dla niego dobre, a co złe, nie zawsze się pokrywają.
Gdzie obiecany samochód? - zaczynał się złościć Darnowski. Posłać go do diabła, dojść
do szosy piechotą i tam złapać okazję?
Ze złością odwrócił się do portierni i nagle zauważył szyld z boku. Granatowe litery na
białym tle. No proszę, ciekawe. Jaką przykrywkę wybrał sobie najtajniejszy urząd kraju?
I znowu wydało mu się, że wszystko to już kiedyś widział.
Podszedł blisko i niemal dotknął nosem tabliczki.
Centrum Naukowo-Badawcze
Spróbujmy Ocalić Środowisko
No jasne! Przecież to tutaj pracuje teść, Robert parę razy podwoził go pod bramę zacnej
instytucji ekologicznej!
Posiadacz wyróżniającego się IQ otworzył usta i jak idiota zaczął mrugać swoimi na
wpół oślepłymi oczami. A tymczasem brama bezszelestnie się rozsunęła i do Roberta
podjechał znajomy lincoln. Zza opuszczonej szyby doleciały dźwięki radia. Uchyliły się
drzwi, a z nich wysunął się Wsiewołod Ignatjewicz we własnej osobie.
- Siadaj, Rob. Wybacz, że ci kazałem czekać.
Aha, to tak! Ale w takim razie...
Darnowski nie zdążył dopowiedzieć w myślach, co w takim razie, i osłupiały wsiadł do
samochodu.
Teść przesunął ręką po siwym jeżyku na głowie (zawsze strzygł się krótko, po
sportowemu) i roześmiał się.
- No, ale masz facjatę, zięciu!
Był jak zawsze elegancki: blezer ze złotymi guzikami, szkocki krawat w kratkę, ciemne
okulary.
- To pan jest dyrektorem Sanatorium - wymamrotał Robert. - A jest nim chyba owo
pańskie Centrum „SOS”. Mógłbym się wcześniej domyślić.
- Mógłbyś - zgodził się Wsiewołod Ignatjewicz. - W końcu Bóg ci rozumu nie poskąpił.
Już raczej intuicji. Czemu mrużysz oczy? Słońce cię oślepia? Masz, włóż.
Zdjął okulary, podał mu. Po raz pierwszy Darnowski widział jego oczy, i gdyby nie
atropina, mógłby w nie zajrzeć.
Zaraz, chwileczkę. Przecież gdyby nie atropina, teść by za nic nie zdjął okularów.
- Aha, to dlatego pan zawsze chował oczy...
- Oczywiście. Dosyć prędko ustaliliśmy, na czym polega twój Dar. Potrzebne mi to, żeby
mutek szperał w moich myślach?
Lincoln zgrabnie wkręcił się w rząd samochodów, szybko zjechał na lewy pas. Robert już
dawno wiedział, że Wsiewołod Ignatjewicz dobrze prowadzi samochód.
Przez dłuższą chwilę jechali w milczeniu. Daje mi czas, żebym przyszedł do siebie,
zrozumiał Darnowski.
- Widzisz, co się dzieje? - Teść wskazał na dziwne, potężne ciężarówki, stojące wzdłuż
trasy.
Robert przyjrzał się - nie, to nie ciężarówki. To transportery opancerzone.
- Jakaś defilada? - spytał. - Którego dziś mamy?
- Dwudziestego sierpnia. To nie defilada, ale walka o przyszłość naszego państwa. A
pewnie też całej planety. - Niepoprawny dowcipniś powiedział to bardzo poważnie. - Podjęto
decyzję, żeby położyć koniec temu bajzlowi. Dosyć już chaosu. Sprawy zaszły zbyt daleko.
Nie możemy sobie pozwolić na to, by stać się dla nieprzyjaciela łatwym łupem. Nadszedł
czas, żeby pokazać nieugiętość i ukarać zdrajców. Bierzemy władzę w swoje ręce.
Robert poczuł dotkliwy ból w sercu. Koniec, goodbye, glasnost. Pesymistyczne prognozy
się sprawdzają.
- Kto „my”? KGB? - spytał smętnie.
- Nie. Klub.
Wariant Kappa
- Co? - niezbyt inteligentnie zapytał doktor nauk, myśląc, że się przesłyszał. - Klub?
- Tak. Czyżbyś uważał, że naszym wielkim państwem kierowali ci niedołężni starcy, ci
żałośni popierdacze, wszystkie te breżniewy i czernienki? Nie, Robercie. Już od lat wszystkie
ważne decyzje w kraju podejmuje pewien nieoficjalny organ, klub skupiający ludzi o
podobnych zainteresowaniach. Dlatego tak właśnie został nazwany. Cele mamy wiadomo
jakie: potęga ojczyzny i obrona ludzkiej cywilizacji. Członkowie Klubu zajmują wysoką
pozycję, ale nie są najbardziej widoczni; drugi i trzeci rząd ma o wiele więcej swobody
manewru niż pierwszy.
- I pan jest jednym z członków?
- Tak.
Darnowski pokręcił głową.
- To znaczy, że ci przybysze z innych planet to bujda. Wiedziałem od razu. Taki straszak,
żeby uzyskać carte blanche, tak?
- Nie, to nie bujda. Ludzkości naprawdę zagraża śmiertelne niebezpieczeństwo. Właśnie
dlatego mam zaszczyt należeć do Klubu, że stoję na czele urzędu, którego znaczenie rośnie z
każdym rokiem. Dlatego też mam szczególne uprawnienia i pełnomocnictwa. - Teść na
moment się uśmiechnął, i wtedy przypominał dawnego żartownisia. - Jak James Bond.
- Licencja na zabijanie? Dla Sanatorium prawo nie istnieje, to zrozumiałem.
Teść sprytnie przejechał skrzyżowanie na żółtym świetle. Wyprzedził dudniącą
żelastwem kolumnę czołgów. W odróżnieniu od obwodnicy w mieście osobowych
samochodów prawie nie było; nigdy jeszcze Robert nie widział wczesnym wieczorem w
Moskwie takich pustych ulic, nawet w niedzielę. Zresztą nie wiedział, jaki jest dzień
tygodnia.
- Istotnie, powszechnie obowiązujące prawa nas nie dotyczą - potwierdził szorstko
Wsiewołod Ignatjewicz. - Zrozum, prowadzimy nierówną walkę z o wiele silniejszym
przeciwnikiem. Tamci wiedzą o nas wszystko, my o nich prawie nic. W ostatnich latach
Migranci kompletnie się rozbrykali, przy czym jako pole bitwy obrali akurat nasz kraj; czyli
najsłabsze ogniwo w łańcuchu mocarstw atomowych - w całkowitej zgodności z teorią
Lenina. Nasz Klub nie stanął na wysokości zadania, nie spostrzegliśmy w porę, że do roli
przywódcy partii i państwa podsunięto nam policaja. Nie ma się czemu dziwić. Migranci mają
do dyspozycji bogaty arsenał. Mają i zombifikację, i pranie mózgów, i sztuczne stwarzanie
dowolnych sytuacji - czy to w polityce, czy też w przyrodzie. Jesteśmy przy nich jak dzicy z
łukami i strzałami przeciwko kolonizatorom uzbrojonym w najnowsze środki bojowe.
Powiem ci z całą szczerością: mamy niewiele szans na zwycięstwo. Właściwie tylko jedną. -
Teść uderzył kantem dłoni o kierownicę. - Jesteśmy młodą, barbarzyńską cywilizacją, nasza
krew jeszcze nie ostygła. A oni są starzy i entropijni, w ich żyłach, czy co tam mają, płynie
woda. Ustalili jakieś własne reguły, zgodnie z którymi działają, i granice, których bardzo
sztywno się trzymają. To znaczy, że powinniśmy być nieprzewidywalni, prowadzić walkę bez
reguł. Niech zobaczą, że mogą sobie na nas połamać zęby. Niech poszukają jakiejś innej
planety, z mieszkańcami o ciut słabszym charakterze. Przecież my, wielkie mocarstwo,
zrejterowaliśmy z małego Afganistanu. Bo w końcu zobaczyliśmy: tamci prędzej zdechną, niż
się poddadzą. Dwadzieścia lat temu Amerykanie w Wietnamie zetknęli się dokładnie z taką
samą sytuacją.
Rozległ się telefon. Robert nawet nie wiedział, że lincoln teścia posiada telefon.
- Tak?... Tak właśnie powiedział? - Wsiewołod Ignatjewicz dosyć głośno zazgrzytał
zębami. - Cóż to, zapomniał, kto go wysunął? Pogadaj z nim po męsku. Niech się nie trzęsie.
To generał czy szmata? Czołgi po to istnieją, żeby z nich strzelać! A gąsienice, żeby
miażdżyć!... Dalej, czekam.
Chyba po raz pierwszy Robert widział teścia tak rozdrażnionego.
- Będziecie ludzi miażdżyć gąsienicami? Zgodnie z zasadą: bij swoich, żeby obcy się
bali? Wsiewołodzie Ignatjewiczu, niech pan powie, a może wy, z waszymi sanatoriami i
klubami, jesteście gorsi od Migrantów, co?
Powiedział i sam się przestraszył. Mądry człowiek tym się różni od głupiego, że nie rąbie
prawdy w oczy, tylko przepuszcza ją przez filtr, w zależności od rozmówcy.
Ale teść się nie obraził. Na chwilę umilkł, jak gdyby zastanawiając się nad pytaniem, po
czym odpowiedział spokojnie, z rozwagą:
- Co tu gadać. Może i nie jesteśmy słodcy. Ale przynajmniej swoi. Urodziliśmy się na
Ziemi, ona nas wykarmiła, i tutaj umrzemy. Możeśmy grzeszni, ale mamy swój rozum, nie
biegamy na smyczy, obcych panów nam nie potrzeba. Zgadzasz się ze mną?
Zerknął na Roberta.
- A skąd pan wie, że Migranci chcą nas okupować? Może to tylko pańskie domysły? A
jeśli chcą nam jedynie pomóc?
- Podarować rajską szczęśliwość? - Wsiewołod Ignatjewicz uśmiechnął się gorzko. -
Najpierw robią prezenty poszczególnym przedstawicielom, takim jak ty i Sieriożka, a potem
uszczęśliwią całą resztę. Wiesz, jaki kryptonim ma międzynarodowy program obserwacji
mutantów? „Dary mędrców”.
- Dlaczego?
- Jankesi mieli pewną teoryjkę: ot, taka paplanina. Że Jezus Chrystus to jedna ze
wczesnych prób, które podjęli Migranci, żeby przeprogramować ludzkość. No, dać ludziom
nowe wytyczne moralne. Według jakichś parametrów przybysze z innych planet wybrali
niemowlę i udzielili mu szczególnych darów. Gwiazda Betlejemska miała być, zgodnie z tą
teorią, statkiem kosmicznym. A mędrcy ze Wschodu jego załogą. - Teść roześmiał się, ale
znowu niewesoło. - Tylko jakoś słabo im wyszło. Przecież nie jesteśmy robotami, nie trzeba
nas programować, sami damy sobie radę z naszymi problemami.
Darnowski zrobił sceptyczny grymas.
- Jest pan tego pewien?
- A jak nie damy rady, to widać taki nasz los.
Znowu zadzwonił telefon.
- Co znaczy „w prostracji”? - krzyknął Wsiewołod Ignatjewicz. - I ręce mu drżą. A
źrenice?... Aż tak?... - Zaklął paskudnie, co mu się nigdy nie zdarzało. - Te same symptomy co
u pozostałych!
W gniewie trzasnął słuchawką o tablicę. Gwałtownie zahamował przy chodniku i przez
kilka sekund siedział, zasłaniając twarz dłońmi. Taki wybuch emocji sprawił, że Robert zaczął
się denerwować.
- Co się stało? Co?
Teść nie odpowiedział od razu, ale kiedy odjął dłonie od twarzy, był znowu skupiony i
opanowany.
- Koniec - powiedział. - Przepadło. Okazali się silniejsi. Zbyt długo zwlekaliśmy.
Migranci zdążyli zadać kontruderzenie. Zaaplikowali psychopenetrację członkom Komitetu
Nadzwyczajnego.
- Co takiego?
- Skupione promieniowanie psychopenetracyjne. Amerykanie uprzedzali nas, że Migranci
władają podobną technologią. To potężne oddziaływanie promieni na psychikę człowieka.
Wszyscy członkowie KPSN i szefowie resortów siłowych opuścili ręce, chociaż są to ludzie o
wyjątkowo silnej woli, można nawet powiedzieć, stalowi. Zupełnie stracili chęć działania.
Chociaż każdemu z nich przydzielono członka Klubu, ale ci nic nie mogą zrobić. To są
zawsze te same objawy: drżenie rąk, rozbiegany wzrok, nadmierna nerwowość, całkowity
zanik umiejętności podejmowania decyzji. Migranci nas ograli.
- I co pan teraz zrobi?
- Mamy jeszcze niejakie odwody, ale ich użycie mija się z celem. Szanse na zwycięstwo
są zbyt małe, sytuacja wymknęła się spod kontroli. Nocny szturm Białego Domu trzeba
będzie odwołać. Inaczej zamiast wariantu chińskiego rozpocznie się ogólnokrajowa krwawa
łaźnia... Tak, postanowione!
Wziął żałośnie popiskującą słuchawkę, wykręcił numer.
- San Sanycz? Orientujesz się, tak?... Dobra, emocje później. No więc słuchaj. Grupa
Alfa ma wolne - to po pierwsze. Kończ ten instruktaż. Akcja odwołana... Tak, nie ma sensu.
Wycofaj Dronowa. Co do reszty - ogólna ewakuacja według wariantu Kappa. No dalej.
Wykonać.
Lincoln płynnie ruszył z miejsca.
- Z czego to wycofuje pan Dronowa? - zapytał zaniepokojony Robert.
Wsiewołod Ignatjewicz chyba nie dosłyszał. Patrzył przed siebie, w skupieniu o czymś
rozmyślał.
- Cóż, na danym odcinku policaje wzięli górę. Ale przegrana bitwa nie oznacza
przegranej wojny. Przewidywaliśmy taki wariant, wszystko przewidzieliśmy. Zgodnie z
planem Kappa opór będziemy stawiali w podziemiu. Jeśli się nie szarpać, nie gorączkować,
może z czasem, za dziesięć lat, znowu znajdziemy się u steru. Ludzkie rezerwy przecież
istnieją. Nie znikną instrumenty, dzięki którym wpływamy na ludzi. Migranci mają swoich
agentów, my swoich. Klub też nigdzie nie wyparuje. Po prostu na jakiś czas usunie się
bardziej w cień. Jasne jest jedno: Klubowi przyda się świeża krew. O tym zresztą chciałem
właśnie z tobą porozmawiać. Jest propozycja, żeby włączyć cię do składu stałych członków. -
Wsiewołod Ignatjewicz triumfalnie podniósł palec. - Nawet sobie nie wyobrażasz, jakie
możliwości otworzą się wtedy przed tobą. No i oczywiście, jaką to nakłada odpowiedzialność.
Ile masz lat? Dwadzieścia osiem. Ja, kiedy wstąpiłem, miałem czterdzieści, i jeszcze uważano
mnie za cudowne dziecko. Ale przyszedł czas, żeby odmłodzić skład; dzisiejsze fiasko to
najlepszy dowód. Poręczyłem za ciebie, bo masz wszystkie potrzebne cechy: rozum,
konsekwencję w postępowaniu, stałość charakteru. W końcu dobrze cię znam. No i
oczywiście twój Dar też nam się przyda.
Darnowski pomyślał i spytał:
- Dronowa też bierzecie?
- Nie, Siergiej ma swoją wytyczoną drogę. Mówiąc stylem biblijnym, nie jest Mężem
Rady, ale Mężem Siły, Klub to nie miejsce dla niego. Nad Dronowem popracują specjaliści,
przygotują go jak należy, i stanie się naszym radzieckim Batmanem. Wspomniany już agent
007 w porównaniu z Sieriogą znaczyłby tyle, co komar. A do zadań o znaczeniu
strategicznym będziemy wykorzystywać waszą grupę w całości. To będzie nasza tajna broń.
- „Grupa” to znaczy ja i Dronow?
- Nie, wy troje. Kiedyś powiedziałeś do Dronowa (słyszałem nagranie tej rozmowy): „Ty
jesteś Siłą, ja Myślą, razem kombinacja nie do pokonania”. Ale Siła i Myśl to za mało, czego
dowodem było wasze włamanie do laboratoriów. Dopiero teraz zrozumiałem, że idealną
komórkę bojową tworzy wasza trójka: Intelekt, Siła plus Intuicja. To jest połączenie, które
pokona każdą przeszkodę i rozwiąże wszelkie problemy. Ty oczywiście będziesz w tej grupie
starszym - jako członek Klubu. Ale myślę, że o faktycznym przywództwie zdecyduje
konkretna sytuacja: to, co jest w danej chwili ważniejsze - inteligencja, wyczucie czy
działanie. Wszyscy troje jesteście po prostu dla siebie stworzeni. Nawet nazwiska macie
podobne: Darnowski, Dronow i Dolina.
No, niby prawda, pomyślał Robert. Wychodzi 3-D. Ale lepiej, żeby były tylko dwa D, o
jedno jest wyraźnie za dużo.
- Dlaczego ona jedna na nas dwóch? - spytał ponuro swego mądrego teścia.
Ten filozoficznie wzruszył ramionami.
- Też o tym myślałem. Być może po to, żebyście obaj z Sieriożą stale wytężali siły,
wykorzystując Dar w pełni. Ty i Dronow jesteście anodą i katodą, a Marianna przenosi prąd
między wami. Dokąd ten miłosny trójkąt was zaprowadzi, kogo ona wybierze - nie wiem, sam
jestem ciekaw. Ja bym postawił na ciebie. Więź duchowa jest mocniejsza niż cielesna.
„Wie, o wszystkim wie! - zorientował się Robert. - Nawet o tym, że między mną a Anną
nic nie było. Sam pewnie mu wypaplałem w czasie przesłuchań”.
- Tylko że ona drugiego też nie wypuści ze swoich sieci - ciągle tym samym, pełnym
dumy głosem ciągnął Wsiewołod Ignatjewicz. - Cóż, trójkąt to bardzo stabilna figura
geometryczna. Poza tym niezbędna dla dobra sprawy.
Działanie atropiny pomału zaczynało słabnąć. Darnowski nagle zorientował się, że już
może rozróżnić kontury domów. Popatrzył dookoła. Coś bardzo długo jechali - jeśli
oczywiście teść wiózł go do domu, na Wiernadskiego.
Ej, przecież to Szosa Wołgogradzka! Zajęty rozmową nie zauważył, że przejechali niemal
przez całe miasto. No tak, nie ma żadnego ruchu.
- Dokąd mnie pan wiezie? - Robert zaczął się kręcić na fotelu.
Wsiewołod Ignatjewicz zdziwił się.
- Jak to dokąd? Przecież chciałeś do domu? Właśnie wiozę cię na Kuźminki, do waszego
gniazdka. Ona troszkę się wzmocni i dostarczymy ci ją w znakomitej formie.
Darnowski poczerwieniał i spuścił oczy, po czym spytał nieśmiało:
- A... A co z pańską córką? Inną?
O Boże, dopiero teraz do niego dotarło. Przecież minęły trzy miesiące! Jak tam Inna? Co
jej ojciec powiedział? I czy w ogóle cokolwiek mówił?
Teść beznamiętnie odpowiedział:
- Po pierwsze, nie nazywa się Inna. Po drugie, nie jest moją córką. To nasza pracownica,
wykonująca długoterminową misję, która właśnie się skończyła. Nie dręcz się tak z jej
powodu. Bo w czasie przesłuchań urządziłeś prawdziwą dostojewszczyznę: „Jestem podlec,
łajdak, zdrajca”. Z Inną wszystko w porządku. Dla niej byłeś zawsze tylko „królikiem”.
- Kim? - wyszeptał Robert, który przypomniał sobie, że właśnie tym słowem żona
nazywała go w myślach, kiedy była rozluźniona po stosunku.
- No, mamy takie słówko w Sanatorium. „Królik” to mutant znajdujący się pod stałą
obserwacją. Tak jak doświadczalny. To taki żart, nie obrażaj się. No bo jak dotarliśmy do
ciebie i Siergieja? Mamy specjalny wydział, który zajmuje się monitoringiem wszystkich
dziwnych, trudnych do sensownego wyjaśnienia zdarzeń. Przegląda prasę prowincjonalną,
sprawdza plotki i tak dalej. No więc mieliśmy wypadek drogowy, w którym autobus ni stąd,
ni zowąd rozbija się w drobny mak, nie wiadomo o co, przy czym dwaj pasażerowie pozostają
cali i zdrowi. To dosyć typowy wypadek. Na przykład, jeśli nagle rozbije się samolot, a ktoś z
pasażerów czy załogi w cudowny sposób ocaleje, mamy dziewięćdziesiąt dziewięć procent
pewności, że bez Migrantów się nie obeszło. Obu was wzięliśmy więc pod obserwację.
Przekonaliśmy się: bez pudła, to nasze kadry. Osobiście prowadziłem ciebie i Sieriożę. Potem
włączyłem Innę. Przepracowała z tobą siedem lat, z lejtnanta awansowała na kapitana.
- A... a teściowa? No, Aleksandra Wasiljewna?
- To też nasza pracownica, major rezerwy. Rob, ja naprawdę mam syna i córkę. Żona jest
bardzo mądrą kobietą. Koniecznie muszę was poznać.
Wtedy Robert zamilkł na długo. Pewnie na pięć minut. Trzeba było się rozeznać we
własnych uczuciach.
Czy czuł się poniżony? Tak, z pewnością. Ale stokroć silniejsze było uczucie ulgi. To tak
jakby łańcuchy krępujące duszę pękły i opadły.
Jest wolny! Nikomu nic nie jest winien! Co za szczęście!
Tymczasem lincoln już wjeżdżał na podwórze czteropiętrowego bloku.
- Tam stoi twój golf, zabraliśmy go z lasu. - Wsiewołod Ignatjewicz pokazał wóz. -
Drzwiczki nie są zamknięte. Klucze od stacyjki i od mieszkania masz w schowku. W
mieszkaniu wstawili ci szyby, nawet posprzątali. W lodówce jest pełno jedzenia. Odpocznij.
No, do rychłego.
I uścisnął rękę byłemu (a raczej fikcyjnemu) zięciowi.
- Jak to? I nie spyta pan, co postanowiłem? - Darnowski zmrużył oczy.
- Dzisiaj nie. Pobądź trochę w samotności, pomyśl. - Dyrektor Sanatorium uśmiechnął
się. - Ej, ej! Nie wpijaj się tak we mnie wzrokiem! - Zdjął Robertowi okulary, nasadził je
sobie na nos. - A niech cię, źrenice już się zmniejszają.
Pomachał ręką na pożegnanie, pojechał.
Mądry facet. Darnowski popatrzył w ślad za nim. Mocny. Gdyby nie Anna, wykiwałby
mnie. Przełknąłbym wszystko i nawet się nie zakrztusił.
Wszedł na górę, przespacerował się po pokoju. W szafie wisiała biała sukienka, ta sama.
Robert przycisnął twarz do materiału. Suknia pachniała Anną.
Rzeczywiście tutaj mieszkała, to nie był sen. I wkrótce znowu zamieszka.
Dobre pytanie
Siedział w nocy sam. Przez cały czas oglądał bezpośrednią transmisję w CNN. Myślał:
wszyscy powariowali, nawet Amerykanie. Jak gdyby nie było na świecie innych wiadomości.
Najważniejsze, że nic się nie dzieje, sylwetka Białego Domu w oddali, ciemność, parę
razy niebo przecięły serie pocisków smugowych i tyle. Komentatorka mówi, mówi. Głos ma
niespokojny, ale nowych informacji właściwie nie ma; powtarza w kółko jedno i to samo.
I przecież wiedział już, czym to się skończy, ale nie mógł oderwać się od ekranu.
Muzyka uprzedzała: szykuj się. Teraz wydarzy się coś strasznego. Czekaj.
W końcu się doczekał.
W jakiejś chwili soundtrack urwał się, wyciszył prawie do zera, słychać zaś było cichy
oddech. Darnowski drgnął.
Anna!
Słyszę cię, kochana! Mów. Jestem w domu. W naszym domu. Jak się czujesz? Kiedy
przyjdziesz? Chcesz, to przyjadę zaraz po ciebie?!
Nie trzeba - ze smutkiem odpowiedziała Anna. - Muszę zostać z nim. Wybacz mi.
To było tak niespodziewane, tak niewiarygodne, że poczuł się zupełnie oszołomiony.
Z kim? Z Dronowem? Ty... kochasz jego, a nie mnie?
Kocham ciebie. Bardzo kocham. Ale nie mogę go zostawić. Zginąłby beze mnie. Nie może
być sam.
A ja mogę? - Robert zerwał się, zamachał rękami, choć przecież nie była w stanie go
widzieć. - Ja też nie mogę żyć sam!
Nie jesteś sam. Tamci zaopiekują się tobą, zapewnią ci dobrą ochronę. A on wybrał tych,
będzie mu trudniej, więc nie mogę go rzucić.
Stój, ale przecież ty sama popchnęłaś mnie do takiego wyboru! Ja też mogę być z tymi,
byleby z tobą!
Nie możesz. Żegnaj, kochany. To nasza ostatnia rozmowa, więcej mnie nie usłyszysz.
Dlaczego?
Będzie mi ciebie bardzo brakowało, ale nie mogę już więcej z tobą rozmawiać. - Jej głos
stawał się coraz cichszy. - Nie wiem dlaczego, ale czuję to. Nie wiem. Pewnie dlatego, że to
byłaby zdrada. Żegnaj. Słuchaj melodii, w niej jest odpowiedź.
Więcej już nie usłyszał ani słowa. Może z powodu muzyki. Przeklęty soundtrack
zabrzmiał głośniej i ostatecznie zagłuszył głos Anny.
Jaka odpowiedź? Po co mi melodia, jeśli nie ma ciebie? Anno! Anno! Odezwij się!
Dopiero kiedy z dołu zaczęli stukać, Robert zorientował się, że krzyczy naprawdę.
Od chwili, kiedy Anna umilkła, Darnowski nie mógł ani siedzieć, ani stać. Ciskał się po
pokoju, wpadał na ściany, mruczał jakieś słowa bez związku.
Nie mógł przebywać w domu, w którym jej już nigdy nie będzie.
Sam nie wiedział, kiedy wypadł z bramy. W ręku miał breloczek z kluczami od golfa.
Słusznie! Jechać, dokąd oczy poniosą. Wzrok był już prawie w porządku; w każdym
razie po ciemku i w okularach widział całkiem normalnie.
Nigdy jeszcze Robert nie pędził po Moskwie z taką szybkością, nie przestrzegając
żadnych zasad.
Ale i Moskwa nigdy taka nie była. Ani jednego milicjanta na całkiem pustych ulicach.
Martwe, bezludne miasto, tylko okna świeciły się okropnym niebieskim blaskiem. Wszyscy
dostali fioła, nikt nie śpi - oglądają telewizję.
Pędzący Sadowym Robert zobaczył tłum. Na środku jezdni płonął trolejbus, dokoła
krzyczeli ludzie, czymś wymachiwali.
Wyminął zbiegowisko, nic go nie obchodziło. Szalona, urywana melodia gnała go
naprzód, naprzód.
Wszyscy dookoła zwariowali. Wsiewołod Ignatjewicz ze swoimi Migrantami,
moskwianie, CNN. Nawet Anna.
Kiedy człowiek nagle uświadamia sobie, że tylko on jeden jest normalny, a cała reszta
zwariowała, to już jest diagnoza.
Robercie Łukiczu, porąbało pana na całego. I pewnie już dawno.
Ulica zaczęła się rozpływać, jak gdyby tajać. Znowu atropina, pomyślał Darnowski, a
potem uświadomił sobie: nie, to łzy. Płakał.
Dlaczego? Nad kim?
Nad Anną? Nie, jej nie ma co żałować. Zawsze wiedziała, co robić. To skała, nie kobieta,
nie do ruszenia.
Nad sobą? Wcale siebie nie żałował.
Płakał nad Darem, to była przyczyna jego płaczu.
Jak rozporządziłeś swoim Darem, ktokolwiek ci go dał - Bóg, którego nie ma, przybysze
z innej planety, których też nie ma, czy też po prostu wstrząs mózgu? Mogłeś przeniknąć
tajemnice ludzkiej świadomości i podświadomości, zostać genialnym psychoterapeutą,
pocieszycielem strapionych albo głosem niemych, a zamiast tego przez dziesięć lat grzebałeś
w kupie gnoju, wydłubując stamtąd żałosne okruszyny. A może prawdziwym darem wcale nie
było gmeranie w cudzych myślach, tylko właśnie Melodia.
Jak gdyby na potwierdzenie tych myśli soundtrack wybuchł jeszcze bardziej natrętnym,
po prostu latynoskim rytmem.
Ale i muzyka zwariowała... Z czego się cieszy? Samotny wariat nie ma po co żyć na
świecie. Jeszcze dodać gazu i na pierwszym ostrym zakręcie wszystko się skończy. Melodia
się urwie i dalszego ciągu nie będzie.
Dlaczego droga nagle pociemniała, zniknęły domy?
Aha, szalony kierowca zapędził się na zamiejską szosę, tę samą, Rublowską. Wychodzi
na to, że ręce nie kręciły kierownicą ot, tak sobie; wiedziały, dokąd jechać.
Wszystko układało się po prostu znakomicie. Gdzie się wszystko zaczęło, tam też się
skończy.
Kiedy skręcił na Koliną Górę, omal się nie przewrócił - dwa lewe koła oderwały się od
ziemi.
Nie, tutaj byłoby jeszcze za wcześnie.
Teraz trzeba minąć most, a za nim będzie zakręt, gdzie przy takiej szybkości się nie
wyrobi. Jeszcze pół minuty, najwyżej.
Nagle Roberta oświeciło. A może naprawdę zginął wtedy, w autobusie? I koniec, a
wszystko to, co potem, było jedynie przedśmiertną chimerą, produktem jego gasnącej
świadomości?
- Zaraz się o tym przekonamy - powiedział z pasją i nacisnął pedał gazu.
Przez most przeleciał jak wicher. Obrócił kierownicą, chociaż nie miał wątpliwości: zaraz
wpadnie na drzewa stojące po tamtej stronie drogi.
Ale za zakrętem nie było drzew. Dotykając nieba, stała tam Biała Kolumna, wypełniona
żywym światłem.
Ostatnią jego myślą, już w momencie zderzenia, było: Melodia nadal dźwięczy. To
znaczy, że jeszcze nie koniec? Dalszy ciąg nastąpi?