02 Zbuntowana

background image

Roth Veronica

Zbuntowana

background image

Jeden wybór może cię zmienić.

Jeden wybór może cię zniszczyć…

Altruizm (bezinteresowność), Nieustraszoność (odwaga), Erudycja (inteligencja), Pra-

wość (uczciwość), Serdeczność (życzliwość) – to pięć frakcji, na które podzielone jest społe-

czeństwo zbudowane na ruinach Chicago. Każdy szesnastolatek przechodzi test predyspozy-

cji, a potem w krwawej ceremonii musi wybrać frakcję. Ten, kto nie pasuje do żadnej, zostaje

uznany za bezfrakcyjnego i wykluczony. Ten, kto łączy cechy charakteru kilku frakcji, jest

NIEZGODNY – i musi być wyeliminowany…

Dzień, kiedy szesnastoletnia Tris dokonała wyboru, powinien zostać uczczony święto-

waniem przez frakcję, do której przystąpiła – jednej z pięciu, jakie istnieją w zniszczonym ka-

tastrofą Chicago. Zamiast tego zakończył się tragedią. Przejście z Altruizmu do Nieustraszo-
ności zburzyło jej świat, pozbawiło rodziny, zmusiło do ucieczki, ale i połączyło z Tobiasem

– Nieustraszonym o stalowych oczach.

Od tamtej chwili walka frakcji przerodziła się w otwartą wojnę. A podczas wojny trze-

ba stanąć po jednej ze stron. Wybory są jeszcze bardziej dramatyczne – i jeszcze bardziej nie-

odwołalne. Zwłaszcza dla Tris, NIEZGODNEJ, która wciąż zmaga się z natrętnymi pytaniami

o konsekwencje swojej decyzji, z żalem i wyrzutami sumienia, swoją tożsamością i lojalno-

ścią, polityką i miłością. Lecz wstrząsające nowe odkrycia i zmieniające się sojusze sprawią,

że musi ujawnić prawdę o sobie. Nawet jeśli miałaby stracić wszystko. A żeby ocalić tych,

których kocha, musi złamać niewzruszone reguły swojego bezwzględnego świata…

Prawda, jak dzikie zwierzę, jest zbyt silna, by pozostać w zamknięciu.

fragment manifestu Prawości

background image

Rozdział 1

Budzę się z jego imieniem na ustach. Will. Zanim otworzę oczy, widzę, jak znów wpa-

da na chodnik. Martwy. Przeze mnie. Tobias kuca przede mną, kładzie mi rękę na lewym ra-
mieniu. Wagon podskakuje na szynach, a Marcus, Peter i Caleb stoją przy drzwiach.

Biorę głęboki wdech i zatrzymuję powietrze w płucach, by choć trochę pozbyć się uci-

sku, który narasta mi w piersi. Jeszcze godzinę temu wszystko, co się wydarzyło, wydawało
mi się nierealne. Teraz jest realne. Wypuszczam powietrze, ale ten ucisk się nie zmniejsza.

- Tris, chodź - mówi Tobias, jego oczy szukają moich. - Musimy skakać.
Jest za ciemno, żeby zobaczyć, gdzie jesteśmy, ale skoro wyskakujemy, to pewnie

gdzieś przy płocie. Tobias pomaga mi wstać i prowadzi mnie do wyjścia. Inni wyskakują po
kolei: Peter pierwszy, potem Marcus, potem Caleb.

Biorę Tobiasa za rękę. Gdy stajemy w otwartych drzwiach wagonu, wzmaga się wiatr,

jest jak ręka, która pcha mnie do tyłu, ku bezpieczeństwu. Mimo to rzucamy się w ciemność i
lądujemy twardo na ziemi. Od siły uderzenia boli mnie rana postrzałowa na ramieniu. Zagry-
zam wargi, żeby nie krzyczeć z bólu, i rozglądam się za bratem.

- W porządku? - pytam, gdy widzę go na trawie kilka metrów dalej, jak siedzi i rozcie-

ra sobie kolano. Potakuje. Słyszę, że pociąga nosem, jakby walczył ze łzami. Muszę się od-
wrócić.

Wylądowaliśmy na trawie przy płocie, kilka metrów od wyjeżdżonej ścieżki, którą cię-

żarówki Serdecznych dostarczają do miasta żywność, niedaleko bramy wyjazdowej - teraz
brama zamknięta jest na głucho, więzi nas w środku. Płot wznosi się nad nami, zbyt wysoki i
giętki, by przez niego przejść, zbyt masywny, by go sforsować.

- Powinni tu być strażnicy Nieustraszonych - mówi Marcus. - Gdzie oni są?
- Pewnie byli pod wpływem symulacji - odpowiada Tobias. - A są… - Urywa. - Kto

wie gdzie. I kto wie, co robią.

Przerwaliśmy symulację - przypomina mi o tym ciężar twardego dysku w mojej tylnej

kieszeni - ale nie czekaliśmy, żeby zobaczyć, co z tego wyniknie. Co się stało z naszymi przy-
jaciółmi, kolegami, przywódcami, frakcjami? Nie ma jak się dowiedzieć. Tobias podchodzi
do małej metalowej skrzynki po prawej stronie bramy i otwiera ją - w środku widać klawiatu-
rę.

- Miejmy nadzieję, że Erudytom nie przyszło do głowy, aby zmienić kod - mówi, po

czym wklepuje kilka cyfr. Po ósmej przestaje stukać brama i otwiera się z kliknięciem.

- Skąd to wiedziałeś? - pyta Caleb.
Głos ma schrypnięty z emocji do tego stopnia, że dziwię się, że w ogóle mu przechodzi

przez gardło.

- Pracowałem w pokoju kontrolnym u Nieustraszonych, monitorowałem system zabez-

pieczeń. Zmienialiśmy kody tylko dwa razy w roku - wyjaśnia Tobias.

- Co za szczęście. - Caleb zerka na niego nieufnie.
- Szczęście nie ma tu nic do rzeczy - stwierdza Tobias. - Pracowałem tam tylko dlate-

go, że chciałem mieć pewność, że zdołam się wydostać.

Wstrząsa mną dreszcz. Mówi o wydostaniu się - jakby uważał, że jesteśmy w pułapce.

Nigdy wcześniej tak o tym nie myślałam, choć teraz wydaje mi się to głupie.

Idziemy małą grupką. Peter przyciska zakrwawioną rękę do piersi - rękę, w którą ja go

postrzeliłam - a Marcus podtrzymuje go za ramię. Caleb co kilka sekund ociera sobie policz-
ki, wiem, że płacze, ale nie wiem, jak go pocieszyć, ani dlaczego sama nie płaczę. Zamiast
tego obejmuję prowadzenie. Tobias idzie w milczeniu obok i chociaż mnie nie dotyka, to on
mnie też podtrzymuje.

background image

Punkciki światła są pierwszą oznaką, że zbliżamy się do siedziby Serdecznych. Potem

kwadraty światła, które zamieniają się w rozświetlone okna. Kompleks budynków z drewna i
szkła. Zanim do nich dotrzemy, musimy przejść przez sad.

Stopy zapadają mi się w ziemię, a nade mną gałęzie splatają się, tworząc coś w rodzaju

tunelu. Ciemne owoce wiszą między liśćmi, już gotowe, żeby spaść. Ostry, słodki zapach gni-
jących jabłek miesza się w moim nosie z wonią mokrej ziemi. Gdy jesteśmy blisko, Marcus
zostawia Petera i wychodzi naprzód.

- Wiem, jak iść - mówi.
Mija pierwszy budynek i prowadzi nas do drugiego, po lewej. Wszystkie, za wyjąt-

kiem szklarni, są zrobione z tego samego ciemnego drewna, niemalowanego, surowego. Sły-
szę śmiech dochodzący z otwartego okna. Kontrast między śmiechem a kamienną ciszą ude-
rza we mnie: jest porażający. Marcus otwiera jakieś drzwi. Zdziwiłby mnie brak strażników,
gdyby nie to, że znajdujemy się w siedzibie Serdecznych. Oni często balansują na granicy
między ufnością a głupotą. W tym budynku jedynym dźwiękiem jest skrzypienie naszych bu-
tów.

Już nie słyszę szlochania Caleba, ale chyba przestał płakać wcześniej. Marcus zatrzy-

muje się przed otwartym pokojem, w którym siedzi Johanna Reyes, przedstawicielka Serdecz-
nych, i gapi się przez okno. Poznaję ją, bo trudno zapomnieć twarz Johanny, bez względu na
to, czy widziało się ją raz, czy tysiąc razy. Blizna - gruba linia, która zaczyna się tuż nad pra-
wą brwią i ciągnie się aż do ust - sprawia, że Johanna jest ślepa na jedno oko, a kiedy mówi,
sepleni. Słyszałam ją tylko raz, ale pamiętam. Gdyby nie ta szrama, byłaby piękną kobietą.

- Och, dzięki Bogu - odzywa się na widok Marcusa. Podchodzi do niego z otwartymi

ramionami. Ale zamiast go objąć, tylko dotyka jego ramion, jakby pamiętała, że Altruiści nie
lubią zwykłego kontaktu fizycznego. - Reszta z waszej grupy dotarła tu kilka godzin temu, ale
nie wiedzieli, czy wam się udało - mówi.

Chodzi jej o Altruistów, którzy byli z moim ojcem i Marcusem w kryjówce. Do głowy

mi nawet nie przyszło, żeby się o nich martwić.

Johanna patrzy nad ramieniem Marcusa, najpierw na Tobiasa i Caleba, potem na mnie

i na Petera.

- O rany. - Długo wpatruje się w zakrwawioną koszulę Petera. - Poślę po lekarza.

Mogę wam wszystkim pozwolić zostać na noc, ale jutro musi zadecydować nasza cała wspól-
nota. A… - zerka na Tobiasa i na mnie - …raczej nie będą zachwyceni obecnością Nieustra-
szonych w naszej siedzibie. Oczywiście proszę was, żebyście oddali wszelką broń, jaką ma-
cie.

Nagle zaczyna mnie zastanawiać, skąd wie, że jestem Nieustraszona. Ciągle mam na

sobie szarą koszulę mojego ojca. W tej samej chwili jego zapach, wyrównana mieszanka my-
dła i potu, unosi się i wypełnia mi nos, wypełnia mi całą głowę. Zaciskam dłonie w pięści tak
mocno, że paznokcie wpijają mi się w skórę. Nie tu. Nie teraz.

Tobias przekazuje swój pistolet, ale kiedy ja sięgam do tyłu, by wyciągnąć schowaną

broń, łapie mnie za rękę i przesuwa ją znów na przód. Potem splata palce z moimi, żeby zatu-
szować to, co właśnie zrobił. Wiem, mądrzej, żeby jedno z nas zatrzymało pistolet. Ale ulży-
łoby mi, gdybym go oddała.

- Nazywam się Johanna Reyes - mówi kobieta i podaje rękę najpierw mnie, potem To-

biasowi. Powitanie Nieustraszonych. Jestem pod wrażeniem jej znajomości zwyczajów in-
nych frakcji. Zawsze zapominam, że Serdeczni są tacy taktowni, póki nie przekonam się o
tym osobiście.

- To jest T… - zaczyna Marcus, ale Tobias mu przerywa.
- Jestem Cztery - mówi. - A to Tris, Caleb i Peter.

background image

Kilka dni temu tylko ja wśród Nieustraszonych znałam imię „Tobias". W ten sposób

dał mi kawałek samego siebie. Pamiętam, czemu poza siedzibą Nieustraszonych ukrywa to
imię przed światem. Bo łączy go z Marcusem.

- Witajcie na terenie Serdecznych. - Johanna zatrzymuje wzrok na mojej twarzy i

uśmiecha się krzywo. - Pozwólcie, że się wami zajmiemy.

Pozwalamy im. Pielęgniarka Serdecznych daje mi balsam - udoskonalony przez Eru-

dytów, by przyspieszać gojenie ran - żebym posmarowała sobie ramię, po czym prowadzi Pe-
tera na oddział szpitalny, aby opatrzyć mu rękę.

Johanna zabiera nas do stołówki, gdzie spotykamy kilku Altruistów, którzy wcześniej

byli w kryjówce z Calebem i moim ojcem. Jest tam Susan i paru dawnych sąsiadów; rzędy
drewnianych stołów ciągną się przez całą salę. Wszyscy nas witają - zwłaszcza Marcusa. Po-
wstrzymują łzy i uśmiechają się.

Kurczowo trzymam się ramienia Tobiasa. Przytłacza mnie widok członków frakcji

moich rodziców - ich życie i łzy mi ciążą. Jeden z Altruistów podsuwa mi pod nos parujący
kubek.

- Wypij to - mówi. - Pomoże ci spać, tak jak wielu innym pomogło. Bez snów.
Płyn jest różowoczerwony jak truskawki. Łapię kubek i szybko wypijam. Gorący na-

pój na kilka sekund sprawia, że znów czuję, jakbym była pełna czegoś. Kiedy wypijam ostat-
nią kroplę, czuję, że się rozluźniam. Ktoś prowadzi mnie korytarzem do pokoju z łóżkiem. To
wszystko.

background image

Rozdział 2

Otwieram oczy przerażona i moje dłonie zaciskają się na pościeli. Ale nie biegnę uli-

cami miasta ani korytarzami siedziby Nieustraszonych. Leżę w łóżku w siedzibie Serdecz-
nych, w powietrzu unosi się zapach trocin. Obracam się i krzywię, kiedy coś wbija mi się w
plecy. Sięgam za siebie i trafiam palcami na pistolet.

Przez chwilę widzę stojącego przede mną Willa, oboje trzymamy broń - ręka, mogłam

go postrzelić w rękę, dlaczego tego nie zrobiłam, dlaczego? Już prawie wykrzykuję jego imię.
Potem go nie ma.

Wstaję z łóżka i jedną ręką unoszę materac, podtrzymując go w górze kolanem. Wsu-

wam pod spód pistolet i przykrywam go. Gdy broń znika mi z oczu i nie czuję już na skórze
jej nacisku, w głowie trochę mi się przejaśnia. Teraz kiedy wczorajsze buzowanie adrenaliny
minęło i przestało działać, to, co sprawiło, że spałam, głęboki ból i rwanie w ramieniu są in-
tensywniejsze.

Mam na sobie te same ubrania co wczoraj. Spod poduszki wystaje róg twardego dysku,

który wsunęłam tam, zanim zapadłam w sen. Znajdują się na nim dane z symulacji, która kon-
trolowała Nieustraszonych, a także zapis tego, co zrobili Erudyci. Wydaje mi się, że dane są
zbyt ważne, żeby w ogóle ruszać dysk, ale nie mogę go tu zostawić, więc chwytam go i wci-
skam między komodę a ścianę. Jakaś część mnie myśli, że dobrze by było go zniszczyć, ale
wiem, że zawiera jedyny zapis śmierci moich rodziców, więc będę trzymać go w ukryciu.

Ktoś puka do drzwi. Siadam na brzegu łóżka i staram się przygładzić włosy.
- Proszę - mówię.
Drzwi otwierają się i staje w nich Tobias - drzwi przedzielają jego ciało na pół. Jest w

tych samych dżinsach co wczoraj, ale zamiast swojej czarnej koszulki ma ciemnoczerwoną,
pewnie pożyczoną od kogoś z Serdecznych. Dziwnie wygląda w tym kolorze, za jaskrawym,
ale kiedy opiera głowę o framugę, widzę że czerwień rozjaśnia mu niebieskie oczy.

- Za pół godziny spotykają się Serdeczni. - Unosi brwi i dodaje nieco melodramatycz-

nie: - Aby zadecydować o naszym losie.

Kręcę głową.
- Nigdy nie przypuszczałam, że mój los znajdzie się w rękach gromady Serdecznych.
- Ja też nie. Aha. Przyniosłem ci coś. - Odkręca małą buteleczkę i podaje mi zakra-

placz wypełniony przezroczystym płynem. - Środek przeciwbólowy. Wkraplaj sobie co sześć
godzin.

- Dzięki. - Wyciskam zawartość zakraplacza do gardła. Lekarstwo smakuje jak stara

cytryna.

Tobias zahacza palec o jedną ze szlufek paska.
- Jak się czujesz, Beatrice?
- Czy ty nazwałeś mnie właśnie Beatrice?
- Pomyślałem, że wypróbuję to imię. - Uśmiecha się. -Nie jest dobre?
- Może jest, tylko na jakieś wyjątkowe okazje. Inicjację, Ceremonię Wyboru… - Ury-

wam. Chciałam wymienić jeszcze kilka uroczystości, ale obchodzą je tylko Altruiści. Nie-
ustraszeni, przypuszczam, mają własne święta, tyle że nie wiem jakie. Poza tym sam pomysł
świętowania czegokolwiek w tej chwili jest tak absurdalny, że już nie ciągnę tego.

- Umowa stoi. - Z twarzy znika mu uśmiech. - Jak się czujesz Tris?
To nie jest dziwne pytanie, po tym, co przeszliśmy, ale spinam się, gdy je zadaje. Boję

się, że jakoś odczyta moje myśli. Nie powiedziałam mu jeszcze o Willu. Chcę to zrobić, ale
nie wiem jak. Już na samą myśl, że wypowiem te słowa na głos, robi mi się tak ciężko, że mo-
głabym chyba roztrzaskać parkiet.

background image

- Czuję się… - Kręcę głową kilka razy. - Nie wiem, Cztery. Obudziłam się. Jestem… -

Nie przestaję kręcić głową. Tobias gładzi mnie po policzku i zaczepia jeden palec o moje
ucho. Potem pochyla się i całuje mnie, a przez moje ciało przepływa fala gorąca. Obejmuję go
i przytrzymuję przy sobie jak najdłużej. Gdy mnie dotyka, uczucie pustki w piersi i brzuchu
przestaje być aż tak dojmujące. Nie muszę mu mówić. Mogę po prostu spróbować zapomnieć
- on pomoże mi zapomnieć.

- Wiem - odzywa się. - Przepraszam. Nie powinienem pytać.
Przez chwilę myślę tylko o jednym: skąd mógłbyś wiedzieć? Ale coś w wyrazie jego

twarzy przypomina mi, że on też wie, co to strata. W dzieciństwie stracił matkę. Nie pamię-
tam, jak zmarła, pamiętam tylko, że byliśmy na jej pogrzebie.

Nagle przypominam sobie, jak zaciska palce na zasłonach u siebie w salonie, ma jakieś

dziewięć lat, jest ubrany na szaro, jego ciemne oczy są zamknięte. Obraz jest ulotny i równie
dobrze mogła podsuwać mi go wyobraźnia, a nie pamięć.

Tobias wypuszcza mnie z objęć.
- Pozwolę ci się przyszykować. Damska łazienka jest dwoje drzwi dalej.
Na podłodze są ciemnobrązowe kafelki, a każda kabina prysznicowa ma drewniane

ścianki i plastikową zasłonę, która oddziela ją od głównej części pomieszczenia. Na tylnej
ścianie wisi tabliczka z napisem: „Oszczędzaj zasoby. Woda pod prysznicem leci tylko przez
pięć minut". Strumień wody jest tak zimny, że nawet gdybym mogła, nie chciałabym dodat-
kowych minut.

Myję się szybko lewą ręką, prawą trzymam przy boku. Środek przeciwbólowy od To-

masa zadziałał błyskawicznie - ból w ramieniu przygasł już do tępego pulsowania. Gdy wy-
chodzę spod prysznica, na moim łóżku czeka stosik ubrań. Żółte i czerwone są od Serdecz-
nych i szare od Altruistów - kolory, które rzadko widzi się jedne obok drugich. Gdybym miała
zgadywać, powiedziałabym, że te ubrania zostawił dla mnie ktoś od Altruistów. To coś, o
czym oni by pomyśleli.

Wkładam ciemnoczerwone spodnie zrobione z dżinsu - tak długie, że muszę trzy razy

podwijać nogawki - i szarą koszulę Altruistów, która jest na mnie za duża. Rękawy sięgają mi
po czubki palców, więc je też muszę podwinąć. Prawa ręka boli mnie, gdy się ruszam, więc
staram się wykonywać małe i wolne ruchy. Ktoś puka do drzwi.

- Beatrice? - Łagodny głos należy do Susan. Otwieram. Niesie tacę z jedzeniem, którą

stawia mi na łóżku. Szukam na jej twarzy oznaki poczucia straty - jej ojciec, przywódca Al-
truistów, nie przeżył ataku - ale widzę jedynie spokojną determinację, tak typową dla mojej
dawnej frakcji. - Przykro mi, że ubrania nie pasują - mówi. - Jestem pewna, że znajdziemy ja-
kieś lepsze, jeśli Serdeczni pozwolą nam zostać.

- Są w porządku - odpowiadam. - Dzięki.
- Słyszałam, że zostałaś postrzelona. Potrzebujesz mojej pomocy, żeby się uczesać?

Albo włożyć buty?

Już zamierzam odmówić, ale faktycznie potrzebuję pomocy.
- Tak, dziękuję.
Siadam na stołku przed lustrem, a ona staje za mną, pilnie wyszkolona, aby skupiać

wzrok na zadaniu, a nie na swoim odbiciu. Nie podnosi oczu ani na chwilę, kiedy pociąga
grzebieniem po moich włosach. I nie pyta mnie o ramię, jak zostałam postrzelona, co się sta-
ło, gdy opuściłam kryjówkę Altruistów, by zatrzymać symulację. Mam wrażenie, że gdyby w
nią wniknąć, okazałoby się, że jest na wskroś Altruistką.

- Widziałaś się już z Robertem? - pytam.
Jej brat Robert wybrał Serdecznych w tym samym czasie, gdy ja wybrałam Nieustra-

szonych, więc jest tu gdzieś teraz. Zastanawiam się, czy ich ponowne spotkanie będzie choć
trochę przypominać moje i Caleba.

background image

- Krótko wczoraj wieczorem - odpowiada. - Zostawiłam go, by przeżywał żałobę ze

swoją frakcją, tak jak ja przeżywałam ze swoją. Ale miło było go znów zobaczyć.

Słyszę w jej tonie pewną stanowczość, która mówi mi, że temat skończony.
- To wstyd, że stało się to, co się stało - mówi Susan. - Nasi przywódcy chcieli zrobić

coś wspaniałego.

- Tak? A co?
- Nie wiem. - Susan się rumieni. - Wiedziałam tylko, że coś się dzieje. Nie chciałam

być ciekawska. Po prostu zauważałam pewne rzeczy.

- Nie winiłabym cię, nawet gdybyś była ciekawska.
Kiwa głową, nie przerywając czesania. Zastanawiam się, co robili przywódcy Altru-

istów - łącznie z moim ojcem. I nie przestaje mnie dziwić, czemu Susan uważa, że cokolwiek
robili, to było to wspaniałe. Chciałabym mieć znów taką wiarę w ludzi. O ile kiedykolwiek ją
miałam.

- Nieustraszeni noszą rozpuszczone włosy, prawda? - pyta.
- Czasami. Umiesz zapleść warkocz?
Jej zwinne palce splatają kosmyki moich włosów w warkocz, który łaskocze mnie w

kręgosłup. Twardo wpatruję się we własne odbicie, póki Susan nie kończy mnie czesać. Dzię-
kuję jej za pomoc, a ona wychodzi z nieśmiałym uśmiechem i zamyka za sobą drzwi. Nadal
się gapię w lustro, ale nie widzę siebie. Na karku ciągle czuję dotyk jej palców, kiedy rozcze-
sywała mi włosy - tak podobny do dotyku palców mojej matki w nasz ostatni wspólny pora-
nek.

Do oczu napływają mi łzy i kiwam się na stołku, usiłując odegnać te wspomnienia.

Boję się, że jeśli zacznę płakać, to nie przestanę, póki całkiem nie wyschnę i nie pomarszczę
się jak rodzynka.

Na komodzie zauważam przybornik do szycia. W środku są nitki w dwóch kolorach,

czerwona i żółta, i nożyczki. Czuję spokój, gdy rozplatam warkocz i na nowo rozczesuję wło-
sy. Robię pośrodku przedziałek i upewniam się, że włosy leżą prosto i gładko. Zbliżam no-
życzki do włosów na wysokości brody. Jak mogę wyglądać tak samo, gdy jej nie ma i gdy
wszystko się zmieniło? Nie mogę. Staram się ciąć jak najrówniej, kierując się linią żuchwy.
Najtrudniejszy jest tył, bo nie widzę zbyt dobrze, więc staram się pomóc sobie dotykiem. Ja-
sne pukle opadają półkolem na podłogę.

Wychodzę z pokoju, już ani razu nie spoglądając w lustro. Kiedy później przychodzą

po mnie Tobias z Calebem, gapią się na mnie, jakbym nie była tą samą osobą co wczoraj.

- Ścięłaś włosy. - Caleb unosi wysoko brwi. Chwytanie się faktów w chwili zdumienia

jest w nim bardzo erudyckie. Włosy sterczą mu po tej stronie głowy, na której spał, oczy ma
zaczerwienione.

- Tak - potwierdzam. - Jest… za gorąco na długie.
- No słusznie.
Idziemy razem korytarzem. Deski skrzypią nam pod stopami. Tęsknię za echem swo-

ich kroków w siedzibie Nieustraszonych, tęsknię za chłodnym podziemnym powietrzem. Ale
przede wszystkim tęsknię za obawami ostatnich tygodni, które wydają mi się błahe wobec
tych teraz.

Wychodzimy z budynku. Powietrze na dworze napiera na mnie i przydusza mnie jak

poduszka. Pachnie zielenią jak liść, kiedy rozerwiesz go na pół.

- Czy ktoś wie, że jesteś synem Marcusa? - pyta Caleb. - To znaczy ktoś z Altruistów?
- Nic mi na ten temat nie wiadomo - odpowiada Tobias, zerkając na niego. - I byłbym

wdzięczny, gdybyś nikomu o tym nie wspominał.

- Nie muszę o tym wspominać. Każdy, kto ma oczy, sam to zobaczy. - Caleb patrzy na

niego i marszczy brwi. - Ile ty w ogóle masz lat?

- Osiemnaście.

background image

- I nie sądzisz, że jesteś trochę za stary dla mojej małej siostrzyczki?
Tobias parska śmiechem.
- Ona nie jest żadną twoją małą…
- Przestańcie. Obaj - nakazuję.
Przed nami idzie tłum ludzi w żółtych ubraniach, kierując się w stronę szerokiego,

przysadzistego budynku zrobionego w całości ze szkła. Słońce odbija się od szyb i ostro razi
mnie w oczy. Osłaniam twarz dłonią i idę dalej. Drzwi do budynku są szeroko otwarte. Na
obrzeżach okrągłej cieplarni, w rowach z wodą lub małych stawikach rosną różne rośliny i
drzewa. Kilkadziesiąt wentylatorów rozmieszczonych wokół pomieszczenia służy tylko do
tego, żeby mieszać gorące powietrze, więc natychmiast zaczynam się pocić. Ale przestaję o
tym myśleć, gdy tłum przede mną przerzedza się i widzę resztę sali. Na środku rośnie ogrom-
ne drzewo. Jego gałęzie rozpościerają się nad większością cieplarni, a korzenie wybulwiają
się nad ziemią, tworząc gęstą korową sieć. Pomiędzy korzeniami nie widzę ziemi, tylko wodę
i metalowe pręty przytrzymujące korzenie w miejscu. To nie powinno dziwić - Serdeczni spę-
dzają życie na robieniu takich botanicznych wyczynów, korzystając z technologii Erudytów.

Na pęku korzeni stoi Johanna Reyes, włosy opadają jej na tę część twarzy z blizną. Na

lekcjach historii frakcji uczyłam się, że Serdeczni nie wyłaniają oficjalnego przywódcy -
wszystko rozstrzygają przez głosowanie, a decyzje zwykle zapadają niemal jednomyślnie. Są
jak liczne elementy jednego umysłu, a Johanna jest ich rzecznikiem.

Serdeczni siedzą na podłodze, większość z tak skrzyżowanymi, zapętlonymi nogami,

że ich kończyny przypominają mi trochę korzenie drzewa. Altruiści siedzą w ciasnych rzę-
dach kilka metrów ode mnie po lewej stronie. Przez chwilę przeszukuję wzrokiem tłum, za-
nim zdaję sobie sprawę z tego, czego szukam: rodziców. Przełykam z trudem i staram się za-
pomnieć. Tobias lekko dotyka moich pleców i kieruje mnie na obrzeże miejsca spotkania, za
Altruistów. Siadamy, ale wcześniej przytyka usta do mojego ucha i szepcze:

- Podoba mi się twoja nowa fryzura.
Zdobywam się na słaby uśmiech i opierając się o niego, siadam ramię w ramię. Johan-

na unosi ręce i pochyla głowę. Zanim udaje mi się wziąć następny oddech, na sali cichną
wszystkie rozmowy. Wszędzie dokoła mnie siedzą w milczeniu Serdeczni - część ma za-
mknięte oczy, część porusza ustami, mówiąc coś, czego nie słyszę, część wpatruje się w jakiś
odległy punkt. Każda sekunda ciągnie się niemiłosiernie. W momencie gdy Johanna podnosi
głowę, jestem już całkowicie wyczerpana.

- Stoimy dziś przed ważnym pytaniem - mówi. - A mianowicie: jak mamy postępować

w tych dniach konfliktu, będąc ludźmi ceniącymi pokój?

Każdy Serdeczny w sali odwraca się do swojego sąsiada i zaczyna rozmawiać.
- Jak im się udaje cokolwiek ustalić? - pytam, bo minuty narady wloką się w nieskoń-

czoność.

- Im nie zależy na tempie - wyjaśnia Tobias. - Im zależy na zgodzie. Patrz.
Siedzące kilka metrów dalej dwie kobiety w żółtych sukienkach wstają i podchodzą do

trzech mężczyzn. Młody mężczyzna przesuwa się i tak jego mały krąg dyskutantów łączy się
z grupą obok i staje się dużym kręgiem. W całym pomieszczeniu małe grupki powiększają się
i rozrastają, rozmowy cichną jedna za drugą, aż słychać tylko trzy czy cztery głosy. Do mnie
docierają urywki tego, co mówią: „Pokój - Nieustraszeni - Erudyci - kryjówka - zaangażowa-
nie".

- Dziwne - mówię.
- A moim zdaniem piękne - stwierdza Tobias. Zerkam na niego. - No co? - Parska

śmiechem. - Każdy odgrywa w rządzie taką samą rolę, każdy czuje się w równym stopniu od-
powiedzialny. Przez to im zależy, przez to są dobrzy. Uważam, że to piękne.

background image

- A ja uważam, że to nieżyciowe. Jasne, w przypadku Serdecznych działa. Ale co się

dzieje, jak nie każdy ma ochotę brzdąkać na bandżo i uprawiać ogródek? Co się dzieje, jak
ktoś zrobi coś strasznego i rozmowa nie rozwiąże problemu?

Wzrusza ramionami.
- Chyba się przekonamy.
W końcu jedna osoba z każdej większej grupy wstaje i podchodzi do Johanny, ostroż-

nie przekraczając korzenie wielkiego drzewa. Przypuszczałam, że zwrócą się bezpośrednio do
całej reszty, ale oni stają w kręgu z Johanną i innymi rzecznikami i rozmawiają ze sobą po ci-
chu. Zaczynam odnosić wrażenie, że nigdy się nie dowiem, co mówią.

- Nie będą się wdawać z nami w dyskusję, prawda? - pytam.
- Raczej nie - odpowiada Tobias. No to po nas.
Gdy każdy już powiedział, co swoje, wszyscy znów siadają i zostawiają Johannę samą

na środku sali. Odwraca się w naszą stronę i krzyżuje ręce na piersi. Dokąd pójdziemy, jeśli
każą nam odejść? Z powrotem do miasta, gdzie nic nie jest bezpieczne?

- Nasza frakcja od zawsze miała bliskie relacje z Erudycją. Potrzebujemy się wzajem-

nie, by przetrwać. Zawsze też ze sobą współpracowaliśmy - przemawia Johanna. - Ale w
przeszłości łączyła nas też silna więź z Altruizmem, więc sądzimy, że to nie w porządku cofać
się i odrzucać przyjacielską dłoń, która tak długo była wyciągnięta.

Jej głos jest słodki jak miód i tak samo płynie - powoli i ostrożnie. Ocieram grzbietem

dłoni pot z czoła.

- Uważamy, że jedyny sposób, by uchronić nasze dobre stosunki z obiema frakcjami,

to zachować bezstronność i nie angażować się - ciągnie. - Wasza obecność, choć mile widzia-
na, to komplikuje.

No to teraz będzie, myślę.
- Doszliśmy do wniosku, że przekształcimy naszą siedzibę w schron dla członków

wszystkich frakcji. Ale są pewne warunki. Po pierwsze, posiadanie jakiejkolwiek broni jest
zabronione. Po drugie, jeśli dojdzie do jakiegokolwiek poważniejszego konfliktu, werbalnego
czy fizycznego, wszystkie zaangażowane strony będą musiały odejść. Po trzecie, w obrębie
tej siedziby nie wolno dyskutować na temat konfliktów, nawet prywatnie. I po czwarte, każ-
dy, kto tu zostanie, musi wnieść swój wkład dla dobra naszej społeczności poprzez pracę. Po-
wyższe ustalenia przekażemy Erudytom, Prawym i Nieustraszonym tak szybko, jak tylko zdo-
łamy. - Jej wzrok przenosi się na Tobiasa i na mnie, i się zatrzymuje. - Jesteście tu mile wi-
dziani, ale tylko i wyłącznie pod warunkiem, że dostosujecie się do naszych reguł. Taka jest
nasza decyzja.

Myślę o pistolecie schowanym pod materacem i o napięciu między mną i Peterem oraz

Tobiasem i Marcusem, i czuję, że robi mi się sucho w ustach. Unikanie konfliktów kiepsko
mi wychodzi.

- Nie damy rady długo tu zostać - szepczę do Tobiasa. Jeszcze przed chwilą lekko się

uśmiechał. Teraz kąciki jego ust się wykrzywiły.

- Nie, nie damy rady.

background image

Rozdział 3

Tego wieczoru wracam do pokoju i wsuwam rękę pod materac, żeby się upewnić, że

pistolet ciągle tam jest. Muskam palcami cyngiel i gardło mi się zaciska jak przy reakcji aler-
gicznej. Cofam rękę, klękam na brzegu łóżka i ciężko łapię powietrze, póki to odczucie nie
mija. Co się z tobą dzieje? Kręcę głową. Weź się w garść. I to jest właśnie tak: jakbym musia-
ła pozbierać różne części samej siebie i związać razem jak sznurowadłem. Czuję się przydu-
szona, ale przynajmniej silna.

Kątem oka rejestruję jakiś drobny ruch, więc wyglądam przez okno wychodzące na

sad jabłkowy. Johanna Reyes i Marcus Eaton spacerują ramię w ramię i przystają w ogrodzie
ziołowym, gdzie zrywają z łodyżek listki mięty. Wymykam się z pokoju, zanim jestem w sta-
nie ocenić, po co chcę ich śledzić.

Biegnę przez budynek, żeby ich nie zgubić. Na dworze muszę być bardziej ostrożna.

Obchodzę cieplarnię z przeciwnej strony, a gdy dostrzegam, że Johanna i Marcus znikają za
rzędem drzew, nisko pochylona zakradam się za następnym. Liczę, że nie będzie mnie widać
zza gałęzi, jeśli któreś z nich się odwróci.

- …dla mnie niejasne, to czas ataku - mówi Johanna. - Czy Jeanine wreszcie skończyła

planować i przystąpiła do działania, czy też wydarzyło się coś, co to zainicjowało?

Przez rozdwajający się pień drzewa widzę twarz Marcusa, jego mocno zaciśnięte usta.
- Hm - mruczy. - Chyba nigdy się nie dowiemy. - Johanna unosi zdrową brew. - Praw-

da?

- Nie, chyba nie.
Johanna kładzie mu rękę na ramieniu i staje na wprost niego. Sztywnieję na chwilę,

boję się, że mnie zobaczy, ale ona patrzy tylko na Marcusa. Przykucam i podkradam się do
jednego z drzew, żeby schować się za pniem. Kora drapie mnie w plecy, ale się nie ruszam.

- Ale ty wiesz - stwierdza Johanna. - Wiesz, czemu zaatakowała właśnie wtedy. Może

nie należę już do Prawych, ale nadal potrafię powiedzieć, kiedy ktoś zataja przede mną praw-
dę.

- Wścibstwo to oznaka samolubstwa, Johanno.
Na jej miejscu walnęłabym go za taką uwagę, ale ona odpowiada uprzejmie:
- Pełnię funkcję doradczą w swojej frakcji, więc jeśli posiadasz tak istotną informację,

ja też muszę ją znać, by móc się nią podzielić z ludźmi. Jestem pewna, że mnie rozumiesz,
Marcusie.

- Nie bez powodu nie wiesz wszystkiego, co ja wiem. Dawno temu Altruistom zostały

powierzone pewne delikatne informacje. Jeanine zaatakowała nas, by je wykraść. I jeśli nie
zachowam ostrożności, zniszczy je, więc nic więcej nie mogę ci powiedzieć.

- Ale na pewno…
- Nie - ucina Marcus. - Nawet sobie nie wyobrażasz, jak ważne są te informacje. Więk-

szość przywódców w tym mieście ryzykowała życie, by chronić je przed Jeanine. I zginęła.
Nie będę teraz ryzykować tylko po to, by zaspokoić twoją samolubną ciekawość.

Johanna milczy przez kilka sekund. Jest już tak ciemno, że ledwie widzę własne dło-

nie. Powietrze pachnie ziemią i jabłkami, staram się oddychać jak najciszej.

- Przepraszam - mówi Johanna. - Musiałam zrobić coś, przez co uważasz, że nie jestem

godna zaufania.

- Ostatnim razem, gdy zaufałem przedstawicielowi innej frakcji i przekazałem te infor-

macje, wszyscy moi przyjaciele zostali zamordowani - odpowiada Marcus. - Nikomu już nie
ufam.

Nie mogę się powstrzymać - wychylam się zza pnia drzewa. Marcus i Johanna są zbyt

pochłonięci rozmową, żeby dostrzec mój ruch. Stoją blisko siebie, ale się nie dotykają, ja na-

background image

tomiast nigdy nie widziałam Marcusa tak znużonego, a Johanny - tak wściekłej. Ale jej twarz
łagodnieje. Znów dotyka ręki Marcusa, tym razem z lekką pieszczotą.

- Żeby mieć pokój, najpierw musimy mieć zaufanie. Dlatego liczę na to, że zmienisz

zdanie. Pamiętaj, Marcusie, że zawsze byłam twoim przyjacielem, nawet gdy niewielu opo-
wiadało się za tobą.

Nachyla się, całuje go w policzek i wychodzi z sadu. Marcus stoi w miejscu jeszcze

kilka chwil, najwyraźniej zdumiony, po czym rusza w stronę budynków.

Rewelacje ostatnich trzydziestu minut kłębią mi się w głowie. Myślałam, że Jeanine

zaatakowała Altruistów, by przejąć władzę, ale jej zależało na informacjach - na informa-
cjach, które posiadali tylko oni. Nagle szaleńcza gonitwa myśli ustaje, bo przypominam sobie
coś jeszcze. Marcus powiedział: „Większość przywódców w tym mieście ryzykowała życie,
by je chronić". Czy mój ojciec był jednym z nich? Muszę się tego dowiedzieć. Muszę odkryć,
co mogło być na tyle ważne dla Altruistów, by za to umierać - i na tyle ważne dla Erudytów,
by z tego powodu zabijać.

Nie pukam do drzwi Tobiasa od razu, tylko zatrzymuję się i nasłuchuję, co się dzieje w

środku.

- Nie, nie tak - mówi Tobias ze śmiechem.
- Ale czemu „nie tak"? Zrobiłem dokładnie tak samo jak ty.
- Drugi głos należy do Caleba.
- Nieprawda.
- No to pokaż jeszcze raz.
Otwieram drzwi w chwili, gdy Tobias, który siedzi na podłodze z jedną nogą wypro-

stowaną przed sobą, rzuca nożem do masła w przeciwległą ścianę. Trzonek noża sterczy z du-
żego kawałka sera ułożonego na komodzie. Caleb stoi za Tobiasem i wpatruje się z niedowie-
rzaniem - najpierw w ser, potem we mnie.

- Powiedz, że to jakiś Nieustraszony geniusz - prosi. - Ty też tak potrafisz?
Wygląda lepiej niż przedtem. Nie ma już zaczerwienionych oczu i widać w nich daw-

ną iskrę ciekawości, jakby odzyskał zainteresowanie światem. Brązowe włosy Caleba są po-
targane, a guziki koszuli ma zapięte nie w te dziurki co trzeba. Mój brat jest takim niedbałym
przystojniakiem, jakby w ogóle go nie obchodziło to, jak wygląda.

- Prawą ręką… może - odpowiadam. - Ale owszem, Cztery jest Nieustraszonym geniu-

szem. Mogę spytać, czemu rzucacie nożem w ser?

Gdy wypowiadam słowo „Cztery", Tobias patrzy mi w oczy. Caleb nie wie, że ksywka

Tobiasa wyraża jego doskonałość.

- Caleb wpadł, żeby omówić ze mną pewną kwestię - wyjaśnia Tobias i opiera głowę o

ścianę, przypatrując mi się. - I jakoś tak wyszło, że zaczęliśmy rzucać nożem.

- Jak zwykle.
Na twarz wypływa mi lekki uśmiech. Tobias wygląda na bardzo wyluzowanego, z od-

chyloną głową, ręką opartą na kolanie. Patrzymy na siebie o kilka sekund dłużej, niż to spo-
łecznie dopuszczalne. Caleb chrząka.

- Tak czy inaczej, muszę wracać do swojego pokoju. - Zerka to na Tobiasa, to na mnie.

- Czytam książkę o systemach filtracji wody. Chłopak, który mi ją dał, patrzył na mnie tak,
jakbym był szurnięty, skoro chcę to czytać. To miała być instrukcja obsługi i konserwacji, ale
książka jest fascynująca. - Milknie. - Przepraszam. Wy też pewnie myślicie, że jestem szur-
nięty.

- Ani trochę - mówi Tobias z udawaną szczerością. - Może ty też powinnaś ją przeczy-

tać, Tris. Chyba by ci się spodobała.

- Chętnie ci pożyczę - oferuje Caleb.

background image

- Może później - odpowiadam. Gdy mój brat zamyka za sobą drzwi, posyłam Tobiaso-

wi namiętne spojrzenie. - Wielkie dzięki. Teraz będzie mi nawijać o filtracji wody. Chociaż i
tak wolę to od tego, o czym chce ze mną porozmawiać.

- Tak? Czyli od czego? - Tobias unosi brwi. - Od hydroponiki?
- Hydro co?
- To jedna ze stosowanych tu metod uprawy roślin. Nie chcesz znać szczegółów.
- Masz rację, nie chcę - potwierdzam.
- O czym przyszedł z tobą pogadać?
- O tobie. Gadka starszego brata: „Zabraniam ci bawić się moją siostrą" i takie tam.
Tobias wstaje.
- I co mu powiedziałeś?
Podchodzi do mnie.
- Opowiedziałem, jak zaczęliśmy być razem… stąd wzięło się rzucanie nożem - wyja-

śnia. - I powiedziałem, że to wcale nie zabawa.

Zalewa mnie fala ciepła. Tobias obejmuje mnie w biodrach i przyciska lekko do drzwi.

Odnajduje moje usta. Zupełnie zapominam, po co tu przyszłam. I nic mnie to nie obchodzi.
Obejmuję go zdrowym ramieniem i przyciągam bliżej. Odnajduję palcami brzeg jego koszul-
ki, wsuwam pod nią rękę i przyciskam mocno do jego pleców. Jest taki muskularny. Znów
mnie całuje, tym razem namiętniej, ściskając rękami w pasie. Jego oddech, mój oddech, jego
ciało, moje ciało - jesteśmy tak blisko, że zlewamy się w jedno.

Tobias odsuwa się, tylko o kilka centymetrów. Ale ja nie chcę go od siebie puścić aż

tak daleko.

- Nie po to tu przyszłaś - mówi.
- Nie.
- Więc po co?
- Co za różnica?
Wplatam palce w jego włosy i znów przyciągam do siebie jego usta. Nie stawia oporu,

ale po kilku sekundach mruczy mi w policzek:

- Tris.
- Dobra już, dobra. - Zamykam oczy.
Przyszłam tu z ważnego powodu: powiedzieć mu o tym, co podsłuchałam. Siadamy

obok siebie na jego łóżku i zaczynam od początku. Mówię, że poszłam za Marcusem i Johan-
ną do sadu. Mówię o tym, że Johanna pytała o czas ataku symulacyjnego, i o tym, co odpo-
wiedział jej wtedy Marcus. Mówię o dyskusji, która się później między nimi wywiązała. Cały
czas obserwuję wyraz twarzy Tobiasa. Nie wygląda na zszokowanego ani zaciekawionego.
Na jego ustach pojawia się natomiast wyraz drwiny, jak zawsze, gdy mowa o Marcusie.

- I co myślisz? - pytam na koniec.
- Myślę - odpowiada ostrożnie - że Marcus chce się poczuć kimś ważniejszym, niż jest

w rzeczywistości.

Nie takiej odpowiedzi oczekiwałam.
- Czyli… co? Uważasz, że po prostu gadał bzdury?
- Uważam, że Altruizm pewnie posiada jakieś informacje, które chciała poznać Johan-

na, ale że Marcus wyolbrzymił ich znaczenie. Że chciał podbudować swoje ego, przekonując
Johannę, że ma coś, czego ona chce, ale że jej tego nie da.

- Chyba nie… - Marszczę brwi. - Chyba nie masz racji. Nie wyglądało, jakby kłamał.
- Nie znasz go tak dobrze jak ja. To świetny kłamca.
Fakt - nie znam Marcusa, a już na pewno nie tak dobrze jak Tobias. Ale instynkt pod-

powiada mi, żeby wierzyć w słowa Marcusa, a zwykle ufam swojemu instynktowi.

- Może i racja - mówię. - Ale czy nie powinniśmy się jednak dowiedzieć, co jest

grane? Tak dla pewności?

background image

- Wydaje mi się, że teraz ważniejsza jest bieżąca sytuacja - stwierdza Tobias. - Trzeba

wrócić do miasta. Sprawdzić, co się dzieje. Znaleźć sposób, żeby sprowadzić do parteru Eru-
dytów. Potem, jak już to wszystko załatwimy, może uda nam się dowiedzieć, o czym mówił
Marcus. Okej?

Przytakuję. To wydaje się dobrym planem - mądrym planem. Ale nie wierzę Tobiaso-

wi - nie wierzę, że ważniejsze jest, aby iść naprzód niż poznawać prawdę. Gdy dowiedziałam
się, że jestem Niezgodna… gdy dowiedziałam się, że Erudyci zaatakują Altruistów… ta wie-
dza wszystko zmieniła. Prawda potrafi zmienić człowiekowi plany. Ale trudno przekonać To-
biasa, żeby zrobił coś, czego nie chce robić, a jeszcze trudniej uzasadnić moje odczucia, nie
mając żadnych dowodów poza intuicją. Więc się zgadzam. Ale zdania nie zmieniam.

background image

Rozdział 4

- Biotechnologia istnieje od dawna, ale nie zawsze była bardzo efektywna - tłumaczy

Caleb. Zaczyna jeść skórkę tostu. Środek zjadł najpierw, jak to robi od dziecka. Siedzi na-
przeciwko mnie w stołówce przy stole pod oknem. W drewnie wyryte są inicjały „D" i „T",
połączone serduszkiem, tak małe, że ledwie je widać. Przesuwam po nich palcem, kiedy Ca-
leb mówi. - Ale naukowcy Erudytów opracowali jakiś czas temu niezwykle skuteczne rozwią-
zanie mineralne. Okazało się, że jest dla roślin dużo lepsze niż ziemia - wyjaśnia. - To pier-
wotna wersja balsamu, którym posmarowali ci ramię. Przyspiesza rozwój nowych komórek.

Od tych nowych informacji ma aż dzikość w oczach. Nie wszystkim Erudytom zależy

na władzy i nie wszyscy są pozbawieni sumienia jak ich przywódczyni Jeanine Matthews.
Część jest jak Caleb: wszystko ich fascynuje, nie spoczną, póki nie dowiedzą się, jak coś
działa.

Opieram brodę na dłoni i uśmiecham się lekko do brata. Dziś rano wydaje się mocno

nakręcony. Cieszę się, że znalazł sobie coś, co pozwala mu zapomnieć o bólu.

- Czyli Erudycja i Serdeczność ze sobą współpracują? - pytam.
- W przypadku Erudytów to jest współpraca dużo bliższa niż z jakąkolwiek inną frak-

cją. Nie pamiętasz? Było o tym w podręczniku historii frakcji. To tak zwane „frakcje niezbęd-
ne", bez nich nie dalibyśmy rady przetrwać. W niektórych tekstach Erudycji mówi się o „frak-
cjach wzbogacających". Natomiast Erudycja jako frakcja ma podwójną misję: chcą być jedno-
cześnie frakcją niezbędną i wzbogacającą.

Nie podoba mi się, że funkcjonowanie naszego społeczeństwa aż tak bardzo zależy od

Erudytów. Ale rzeczywiście są niezbędni - bez nich nie byłoby wydajnego rolnictwa, skutecz-
nego leczenia i rozwoju technologicznego. Gryzę jabłko.

- Nie będziesz jeść tostu? - pyta Caleb.
- Ten chleb dziwnie smakuje. Weź, jak chcesz.
- Zdumiewa mnie, jak oni tu żyją - podejmuje Caleb i bierze sobie tost z mojego tale-

rza. - Są zupełnie samowystarczalni. Mają własne źródło energii, własne pompy wodne, wła-
sną oczyszczalnię, własne zasoby żywności… Są niezależni.

- Niezależni - podchwytuję. - I niezaangażowani. Musi być miło.
I z tego, co widzę, jest miło. Ogromne okna przy stole wpuszczają tyle światła, że czu-

ję się tak, jakbym była na dworze. Przy innych stołach siedzą grupki Serdecznych, ubrania
odcinają się jaskrawo od ich opalonej skóry. Na mnie żółty wygląda mdło.

- Domyślam się, że nie ciągnęło cię do Serdeczności - stwierdza z szerokim uśmie-

chem Caleb.

- Nie. - Kilka krzeseł dalej gromadka Serdecznych wybucha śmiechem. Odkąd usiedli-

śmy do posiłku, nie zaszczycili nas ani jednym spojrzeniem. - Mów ciszej, dobra? Nieko-
niecznie chcę rozgłaszać to przed całym światem.

- Przepraszam. - Nachyla się nad stołem, żeby móc mówić ciszej. - Więc gdzie cię cią-

gnęło?

Czuję, że cała się napinam, prostuję.
- Czemu pytasz?
- Tris, jestem twoim bratem. Mnie możesz powiedzieć wszystko.
Ani na moment nie odwraca ode mnie spojrzenia swoich zielonych oczu. Zdjął bezu-

żyteczne okulary, które nosił jako członek Erudycji, i zamienił je na szarą koszulę Altruistów.
Ściął też na krótko włosy - to ich znak firmowy. Wygląda identycznie jak kilka miesięcy
temu, gdy mieszkaliśmy po przeciwnych stronach korytarza i każde z nas zastanawiało się
nad zmianą frakcji, ale nie miało odwagi powiedzieć o tym drugiemu. Nie chcę drugi raz po-
pełnić tego samego błędu i mu nie ufać.

background image

- Ciągnęło mnie do Altruistów, Nieustraszonych… i do Erudytów.
- Do trzech frakcji naraz? - Unosi brwi.
- Tak, a co?
- Nic, to trochę dużo - mówi. - Podczas inicjacji w Erudycji każdy musiał wybrać ob-

szar zainteresowań badawczych, a ja zdecydowałem się na symulację sprawdzianu umiejętno-
ści, więc wiem całkiem sporo na temat tego, jak on działa. Naprawdę trudno uzyskać dwa wy-
niki; program właściwie to wyklucza. A żeby uzyskać trzy… Nie wiem nawet, jak to możli-
we.

- Administratorka testu musiała zmienić jego formę - wyjaśniam. - Stworzyła taką sy-

tuację w autobusie, żeby wykluczyć Erudycję… tyle że jej się nie udało.

Caleb opiera brodę na pięści.
- Sterowanie ręczne - mówi. - Ciekawe, skąd wiedziała, jak to zrobić. Nie uczą ich

tego.

Zmarszczyłam brwi. Tori była tatuażystką i na ochotnika przeprowadzała test przyna-

leżności - ale czy wiedziała, jak zmienić program? Nawet jeśli znała się na komputerach, to
tylko hobbistycznie, a wątpię, by wiedza hobbistyczna wystarczyła do majstrowania przy sy-
mulacji Erudytów. Nagle przypomina mi się pewna rozmowa. „I ja, i mój brat zrobiliśmy
transfer z Erudytów".

- Była Erudytką - mówię. - Transfer frakcji. Może stąd.
- Może. - Caleb bębni palcami po policzku. Śniadanie stoi między nami niemal nie-

tknięte. - Co to mówi o chemii twojego mózgu? Czy też o jego anatomii?

Uśmiecham się lekko.
- Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że podczas symulacji zawsze zachowuję świadomość,

a niekiedy potrafię się z nich wybudzić. Czasem w ogóle nie działają. Jak symulacja ataku.

- Jak się z nich budzisz? Co robisz?
- Ja… - Usiłuję sobie przypomnieć. Mam wrażenie, że od ostatniej symulacji upłynęło

mnóstwo czasu, choć minęło dopiero kilka tygodni. - Ciężko stwierdzić, bo symulacje Nie-
ustraszonych miały się zakończyć, gdy się uspokoimy. Ale podczas jednej z nich… tej, pod-
czas której Tobias rozpoznał, kim jestem… zrobiłam coś niemożliwego. Rozbiłam szkło, po
prostu kładąc na nim rękę.

Caleb staje się nieobecny, jakby patrzył gdzieś daleko. Nic takiego, co właśnie opisa-

łam, nigdy nie przydarzyło mu się podczas testu przynależności. Może się zastanawia, co się
wtedy czuje lub jak to jest możliwe. Zaczynają mi płonąć policzki - analizuje mój mózg, jak-
by to był komputer albo jakieś urządzenie.

- Ej, wracaj.
- Przepraszam. - Znów się na mnie skupia. - Tylko że to…
- Fascynujące. Tak, wiem. Gdy coś cię fascynuje, zawsze wyglądasz tak, jakby ktoś ci

odciął zasilanie.

Parska śmiechem.
- Zmieńmy temat, dobra?
Może wokół nas nie ma zdrajców z Erudycji czy Nieustraszoności, ale mimo to dziw-

nie mi rozmawiać o tym publicznie.

- Jasne.
Zanim jednak podejmuje inny wątek, drzwi do stołówki otwierają się i wchodzi grupka

Altruistów. Mają na sobie ubrania Serdecznych, tak jak ja, ale też tak jak po mnie, od razu po
nich widać, do której frakcji naprawdę należą. Są cisi, ale nie ponurzy - uśmiechają się do mi-
janych Serdecznych, kiwają na powitanie głowami, kilka osób zatrzymuje się, by zamienić
parę zdań. Susan przysiada się z uśmiechem do Caleba. Włosy ma jak zwykle upięte w kok,
ale i tak lśnią jak złoto. Siedzą z Calebem odrobinę bliżej niż zwykli przyjaciele, ale się nie
dotykają. Susan kiwa mi głową na powitanie.

background image

- Przepraszam, przerwałam wam? - pyta.
- Nie - odpowiada Caleb. - Jak się miewasz?
- W porządku. A ty jak się miewasz?
Chcę właśnie wymknąć się z jadalni, bo niespecjalnie mam ochotę uczestniczyć w

ostrożnej, uprzejmej rozmowie Altruistów, ale w tej samej chwili wchodzi wyraźnie udręczo-
ny Tobias. Pewnie pracował rano w kuchni, zgodnie z umową z Serdecznymi. Ja muszę jutro
pracować w pralni.

- Co się stało? - pytam, gdy przy mnie siada.
- W swoim zapale do rozwiązania konfliktu Serdeczni najwyraźniej zapomnieli, że

mieszanie się w nie swoje sprawy rodzi jeszcze więcej konfliktów - mówi Tobias. - Jeśli zo-
staniemy tu dłużej, przyrzekam, że komuś przywalę, i to mocno.

Caleb i Susan patrzą na niego z uniesionymi brwiami. Kilku Serdecznych z sąsiednie-

go stolika przerywa rozmowę i gapi się na nas.

- Dobrze słyszeliście - mówi do nich Tobias. Odwracają głowy.
- Pytałam - zakrywam usta, żeby ukryć uśmiech - co się stało.
- Później ci powiem.
To musiało mieć jakiś związek z Marcusem. Tobias nie lubi powątpiewających spoj-

rzeń, jakimi obrzucają go Altruiści, gdy mówi o okrucieństwie Marcusa, a Susan siedzi do-
kładnie naprzeciwko. Zaciskam ręce na kolanach. Altruiści siedzą przy naszym stole, ale nie
bezpośrednio przy nas - zachowują pełen poszanowania dystans dwóch krzeseł, choć więk-
szość kiwa nam głową. To byli przyjaciele, sąsiedzi i współpracownicy mojej rodziny i wcze-
śniej ich obecność kazałaby mi milczeć i się nie wychylać. Ale teraz mam ochotę mówić gło-
śniej, żeby jak najbardziej oddzielić się od swojej dawnej tożsamości i związanego z nią bólu.

Tobias nieruchomieje, a czyjaś ręka opada mi wprost na prawe ramię, wywołując spa-

zmy bólu. Zaciskam zęby, żeby nie wyć.

- Została postrzelona w to ramię - mówi Tobias, nie patrząc na stojącego za mną czło-

wieka.

- Najmocniej przepraszam. - Marcus zabiera rękę i siada po mojej lewej stronie. -

Cześć.

- Czego chcesz? - pytam.
- Beatrice - odzywa się cicho Susan. - Po co tak…
- Susan, proszę - mamrocze cicho Caleb. Susan zaciska usta i odwraca wzrok. Ze zło-

ścią patrzę na Marcusa.

- Zadałam ci pytanie.
- Chciałbym o czymś z tobą porozmawiać. - Minę ma spokojną, ale jest wściekły,

zdradza go zacięcie w głosie. -Rozmawiałem z innymi Altruistami i stwierdziliśmy, że nie po-
winniśmy tu zostawać. Biorąc pod uwagę fakt, że dalsza walka w mieście jest nieunikniona,
uznaliśmy, że to byłoby egoistyczne, zostać tu, podczas gdy reszta naszej frakcji znajduje się
za ogrodzeniem. Chcieliśmy was prosić o eskortę.

Tego się nie spodziewałam. Po co Marcus chce wracać do miasta? Czy to rzeczywiście

decyzja Altruizmu, czy raczej to on coś knuje? Coś, co ma związek z posiadanymi przez Al-
truizm informacjami.

Wpatruję się w niego przez kilka sekund, potem patrzę na Tobiasa. Trochę się rozluź-

nił, ale nadal wbija wzrok w stół. Nie wiem, czemu tak się zachowuje przy swoim ojcu. Zwy-
kle nikt, nawet Jeanine, nie jest w stanie go zastraszyć.

- Co myślisz? - pytam.
- Myślę, że powinniśmy wyjść pojutrze - odpowiada.
- Dobrze.
- Dziękuję - mówi Marcus. Wstaje i przesiada się na drugą stronę stołu, gdzie siedzą

Altruiści. Przysuwam się do Tobiasa, choć nie wiem, jak go pocieszyć, nie pogarszając spra-

background image

wy. Lewą dłonią biorę jabłko, a prawą łapię go pod stołem za rękę. Nie mogę jednak oderwać
wzroku od Marcusa. Chcę się dowiedzieć więcej o tym, co powiedział Johannie. A czasem,
gdy człowiek chce prawdy, musi jej zażądać.

background image

Rozdział 5

Po śniadaniu mówię Tobiasowi, że wybieram się na spacer, ale zamiast tego idę za

Marcusem. Myślę, że pójdzie do pokojów dla gości, ale on mija podwórze za jadalnią i kieru-
je się do oczyszczalni. Chwilę waham się na dolnym stopniu. Naprawdę chcę to zrobić?

Wchodzę po schodach i otwieram drzwi, które Marcus właśnie za sobą zamknął.

Oczyszczalnia jest nieduża, to tylko jedno pomieszczenie z kilkoma wielkimi maszynami. Z
tego, co wiem, część z nich zbiera brudną wodę z całego kompleksu, kilka ją oczyszcza, po-
zostałe badają, a ostatni zestaw pomp odprowadza ją z powrotem do budynków. Kanalizacja
w większości jest pod ziemią, za wyjątkiem jednej rury, która biegnie na powierzchni i dopro-
wadza wodę do elektrowni, niedaleko płotu. Elektrownia zasila całe miasto, wykorzystując
energię czerpaną z wiatru, wody i słońca.

Marcus stoi przy urządzeniach filtrujących. Rury są tu przezroczyste. Widać, jak brą-

zowawa woda przelatuje przez jedną z nich, znika w filtrze, a po chwili wypływa czysta.
Oboje obserwujemy proces oczyszczania, a ja zastanawiam się, czy Marcus myśli o tym sa-
mym co ja: że fajnie by było, gdyby życie wyglądało tak samo - gdyby można się było po-
zbyć brudu i wrócić do świata czystym. Ale najwidoczniej część brudu pozostaje na zawsze.

Wpatruję się w tył głowy Marcusa. Muszę to zrobić teraz. Teraz.
- Słyszałam cię wczoraj - wypalam. Gwałtownie odwraca głowę.
- Co ty tu robisz, Beatrice?
- Przyszłam za tobą. - Krzyżuję ręce na piersi. - Słyszałam, jak rozmawiałeś z Johanną

o tym, co skłoniło Jeanine do ataku na Altruistów.

- Czy to Nieustraszeni nauczyli cię, że można naruszać czyjąś prywatność, czy może

sama się tego nauczyłaś?

- Jestem ciekawska z natury. Nie zmieniaj tematu.
Marcus marszczy czoło, zwłaszcza brwi, a przy ustach tworzą mu się głębokie bruzdy.

Wygląda jak człowiek, który przez większość życia się krzywił. W młodości mógł być cał-
kiem przystojny - może nadal jest dla swoich rówieśniczek, na przykład dla Johanny - ja jed-
nak patrząc na niego, widzę wyłącznie bezdenne, czarne oczy z krajobrazu strachu Tobiasa.

- Skoro podsłuchałaś moją rozmowę, to wiesz, że nawet Johannie o niczym nie powie-

działem. Dlaczego więc myślisz, że tobie cokolwiek powiem?

Z początku nie wiem, co odpowiedzieć. Ale nagle mnie olśniewa.
- Mój ojciec - zaczynam. - Mój ojciec nie żyje. - Mówię o tym po raz pierwszy od

chwili, gdy powiedziałam w pociągu Tobiasowi, że moi rodzice zginęli za mnie. Wtedy „zgi-
nęli" było dla mnie suchym faktem, z którym nie wiązały się żadne emocje. Ale „nie żyje" w
połączeniu z hałaśliwym tłuczeniem i bulgotaniem w tym pomieszczeniu wali mnie w pierś
jak młot, budzi potwora bólu, drapie w oczy i gardło. Zmuszam się, by mówić dalej. - Może
wcale nie zginął w związku z informacjami, o których wspominałeś. Ale chcę wiedzieć, czy
to właśnie dlatego ryzykował życie.

Usta Marcusa drżą.
- Tak. Dlatego.
Łzy napływają mi do oczu. Powstrzymuję je.
- No to co to było? - pytam zdławionym głosem. - Coś, co staraliście się ochronić? Czy

ukraść? Czy co?

- Chodziło o… - Kręci głową. - Nie powiem ci tego.
Robię krok w jego stronę.
- Ale chcesz to odzyskać. A Jeanine to ma.
Marcus rzeczywiście jest świetnym kłamcą - a przynajmniej kimś, kto potrafi utrzymy-

wać sekrety. Nie reaguje. Żałuję, że nie umiem patrzeć tak, jak patrzy Johanna, jak patrzą Pra-

background image

wi - żałuję, że nie potrafię odszyfrować jego wyrazu twarzy. Może niewiele brakuje, by wyja-
wił mi prawdę. Jeśli nacisnę wystarczająco mocno, może się złamie.

- Mogłabym ci pomóc - mówię. Marcus krzywi górną wargę.
- Nie masz pojęcia, jak absurdalnie to brzmi - rzuca ostro. - Owszem, udało ci się po-

wstrzymać symulację ataku, dziewczyno, ale to po prostu fart, nie umiejętności. Padnę trupem
ze zdziwienia, jeśli jeszcze kiedyś zdołasz zrobić coś pożytecznego.

To Marcus, jakiego zna Tobias. Ten, który dokładnie wie, gdzie uderzyć, by najbar-

dziej zabolało. Cała się trzęsę z wściekłości.

- Tobias ma rację co do ciebie - mówię. - Jesteś aroganckim kłamliwym śmieciem.
- Tak powiedział, naprawdę? - Unosi brwi.
- Nie. Nie mówi o tobie na tyle często, żeby powiedzieć coś takiego. Sama doszłam do

takiego wniosku. - Zaciskam zęby. - Jesteś dla niego prawie nikim, wiesz? I w miarę upływu
czasu znaczysz coraz mniej i mniej.

Nic na to nie odpowiada. Odwraca się do filtra. Przeżywam chwilę triumfu, a odgłos

bulgocącej wody zlewa się z dudnieniem mojego serca. Wychodzę z budynku i dopiero w po-
łowie drogi uświadamiam sobie, że nie zwyciężyłam. Marcus zwyciężył. Bez względu na to,
jaka jest prawda, będę musiała ją wydobyć od kogoś innego, bo jego już więcej nie poproszę.

Tej nocy śni mi się, że jestem na polu i widzę na ziemi zbite w stado wrony. Kiedy od-

ganiam kilka z nich, dostrzegam, że obsiadły jakiegoś człowieka i rozdziobują mu ubrania -
szare jak Altruisty. Nagle wszystkie odlatują, a do mnie dociera, że tym człowiekiem jest
Will. Potem się budzę. Wciskam twarz w poduszkę, ale zamiast jego imienia z moich ust wy-
dobywa się szloch i wstrząsa całym moim ciałem. Znów czuję potworny żal, który wwierca
mi się w puste miejsca, gdzie wcześniej były serce i żołądek. Dyszę ciężko i przyciskam obie
dłonie do piersi. Teraz potwór bólu rozszarpuje mi pazurami gardło, zaciska szpony na tcha-
wicy. Zwijam się i wsuwam głowę między kolana - oddycham, dopóki uczucie, że się duszę,
nie mija. Mimo że jest ciepło, drżę.

Wygrzebuję się z łóżka i zakradam do pokoju Tobiasa. Moje gołe nogi niemal świecą

w ciemności. Drzwi skrzypią przy otwieraniu na tyle głośno, że budzą Tobiasa. Wpatruje się
we mnie przez kilka sekund.

- Chodź do mnie - mówi zaspanym głosem.
Przesuwa się, żeby zrobić mi miejsce w łóżku. Powinnam wcześniej o tym pomyśleć.

Śpię w długim T-shircie, pożyczonym od kogoś z Serdecznych. Ledwie zakrywa mi pośladki,
a nie przyszło mi do głowy, żeby przed wyjściem z pokoju włożyć spodenki. Tobias przesuwa
wzrokiem po moich gołych nogach, aż robi mi się gorąco. Kładę się twarzą w jego stronę.

- Zły sen? - pyta. Przytakuję. - Co się stało?
Kręcę głową. Nie mogę mu powiedzieć, że mam koszmary i śni mi się Will, bo musia-

łabym wytłumaczyć czemu. Co sobie o mnie pomyśli, gdy się dowie, co zrobiłam? Jak będzie
na mnie patrzeć?

Kładzie mi rękę na policzku i odruchowo gładzi mnie kciukiem.
- Między nami jest w porządku - mówi. - Między tobą i mną. Wiesz?
Czuję ukłucie w piersi i kiwam głową.
- Poza tym nic nie jest w porządku. - Jego szept łaskocze mnie w policzek. - Ale mię-

dzy nami jest w porządku.

- Tobias - zaczynam, ale cokolwiek chciałam powiedzieć, już mi wyleciało z głowy,

więc tylko przyciskam usta do jego warg, bo wiem, że gdy go pocałuję, oderwę się od tego,
co mnie dręczy. Tobias oddaje pocałunek. Zaczynając od policzka, przesuwa rękę wzdłuż mo-
jego ciała, do wcięcia w talii, zaokrąglonego biodra, gołej nogi. Sprawia, że zaczynam cała
drżeć. Przyciskam się do niego mocniej i zaplatam wokół niego nogę. W głowie mi huczy ze
zdenerwowania, ale reszta mnie jakby doskonale wie, co robi, bo pulsuje w tym samym ryt-
mie, chce tego samego: uciec od siebie i wtopić się w niego. Tobias całuje mnie zachłannie, a

background image

jego ręka wślizguje się pod moją koszulkę. Nie zatrzymuję jej, choć wiem, że powinnam.
Czuję, że policzki płoną mi z zawstydzenia. Wzdycham cicho. Tobias albo tego nie słyszy,
albo się tym nie przejmuje, bo przyciska mi dłoń do pleców i przyciąga mnie bliżej do siebie.
Jego palce suną powoli w górę wzdłuż mojego kręgosłupa. Koszulka podjeżdża mi wyżej, nie
obciągam jej, nawet gdy czuję na brzuchu chłodny powiew. Tobias całuje mnie w szyję, a ja
chwytam go za ramię, żeby się uspokoić, zaciskam pięść na jego koszulce. Jego dłoń dociera
na szczyt moich pleców i obejmuje moją szyję. Nasze pocałunki stają się coraz bardziej na-
miętne. Ręce trzęsą mi się od tej nerwowej energii nagromadzonej we mnie, więc zaciskam je
mocniej na ramionach Tobiasa, żeby nie zauważył tego drżenia.

Nagle muska palcami bandaż na moim ramieniu, przeszywa mnie ból. Nie jest bardzo

silny, ale przywraca mnie do rzeczywistości. Nie mogę być z Tobiasem w ten sposób, nie po
to, by zapomnieć o cierpieniu. Odsuwam się i delikatnie obciągam koszulkę, zasłaniając ciało.

Przez chwilę leżymy tylko, dysząc ciężko. Nie chcę płakać, to nie jest dobra pora na

łzy. Nie, muszę przestać, ale nie mogę odegnać łez, bez względu na to, jak często mrugam.

- Przepraszam - mówię.
- Nie masz za co - stwierdza niemal surowo.
Ociera mi łzy z policzków. Wiem, że jestem jak ptak, drobna i smukła, jakbym zaraz

miała ulecieć - bez wcięcia w talii, delikatna. Ale gdy Tobias dotyka mnie tak, jakby nie był
w stanie oderwać ode mnie ręki, wcale nie żałuję, że nie jestem inna.

- Nie chciałam się rozkleić. - Głos mi się łamie. - Tylko że czuję się tak… - Kręcę gło-

wą.

- Bo tak nie powinno być - mówi Tobias. - Nieważne, czy twoi rodzice są teraz w lep-

szym miejscu, czy nie, nie ma ich tutaj z tobą, a tak być nie powinno, Tris. To nie powinno
się przydarzyć. To nie powinno się przydarzyć tobie. I każdy, kto mówi ci, że to w porządku,
kłamie.

Moim ciałem znów wstrząsa szloch, a Tobias obejmuje mnie tak mocno, że aż ciężko

mi oddychać, ale to nieważne. Przestaję się kontrolować i zaczynam wyglądać naprawdę pa-
skudnie: mam otwarte usta, wykrzywioną twarz, a z ust wydobywają mi się dźwięki jak zdy-
chającemu zwierzęciu. Jeszcze chwila i się rozpadnę - tak byłoby lepiej, może byłoby lepiej
rozlecieć się na kawałki i nie znosić takiego bólu.

Tobias milczy dłuższy czas, dopóki znów się nie uspokajam.
- Śpij - szepcze. - Odpędzę koszmary, jeśli znów się pojawią.
- A jak?
- Pięściami, oczywiście.
Obejmuję go w pasie i wdycham zapach jego ramienia. Pachnie potem, świeżym po-

wietrzem i miętą z balsamu, którego czasem używa, żeby odprężyć obolałe mięśnie. Pachnie
też bezpieczeństwem, to jak spacer w sadzie w słoneczny dzień i śniadanie w jadalni.

Tuż przed zaśnięciem niemal zapominam o targanym wojną mieście i problemach,

które wkrótce znów nas dopadną, jeśli my nie dopadniemy ich pierwsi. Tuż przed zaśnięciem
dociera do mnie szept Tobiasa:

- Kocham cię, Tris.
I może odpowiedziałabym mu to samo, tyle że już odpłynęłam.

background image

Rozdział 6

Budzi mnie brzęczenie golarki elektrycznej. Tobias stoi przed lustrem z odchyloną

głową, żeby widzieć skraj szczęki. Podciągam nakryte kołdrą kolana i mu się przyglądam.

- Dzień dobry - mówi. - Jak się spało?
- Dobrze.
Wstaję, a gdy znów odchyla głowę, by przesunąć golarką po brodzie, obejmuję go w

pasie i wtulam czoło w jego plecy, w miejsce, w którym spod koszulki wystaje tatuaż Nie-
ustraszonych. Odkłada maszynkę i splata dłonie z moimi. Żadne z nas nic nie mówi. Wsłu-
chuję się w jego oddech, a on gładzi moje palce, zupełnie zapominając o tym, co przed chwilą
robił.

- Powinnam iść się przygotować - odzywam się po chwili.
Niechętnie myślę o wyjściu, ale mam pracować w pralni, a nie chcę, żeby Serdeczni

stwierdzili, że nie wywiązuję się z umowy.

- Przyniosę ci jakieś ubrania - odpowiada Tobias.
Kilka minut później idę boso korytarzem w koszulce, w której spałam, i w szortach,

które Tobias pożyczył od Serdecznych. W moim pokoju zastaję przy łóżku Petera. Instynk-
townie prostuję się i rozglądam za czymś ciężkim.

- Wynoś się - mówię tak spokojnie, jak tylko mogę. Ale trudno powstrzymać drżenie

głosu. Nie potrafię zapomnieć wyrazu jego oczu, gdy trzymał mnie za gardło nad szczeliną
lub gdy przyciskał mnie do muru w siedzibie Nieustraszoności.

Peter odwraca się do mnie. Gdy na mnie patrzy, w spojrzeniu nie ma jego zwykłej zło-

śliwości - wygląda tylko na wyczerpanego, jest przygarbiony, zraniona ręka leży na temblaku.
Ale nie dam się zwieść.

- Co robisz w moim pokoju?
Podchodzi do mnie.
- A ty co robisz? Dlaczego śledzisz Marcusa? Widziałem cię wczoraj po śniadaniu.
Wytrzymuję jego spojrzenie.
- Nie twoja sprawa. Wynocha.
- Przyszedłem, bo nie rozumiem, dlaczego to ty masz pilnować twardego dysku -

stwierdza. - W ostatnim czasie jesteś jakoś mało opanowana.

- Ja jestem mało opanowana? - Parskam śmiechem. -W twoich ustach brzmi to na-

prawdę zabawnie.

Peter zagryza wargi i nic nie mówi. Mrużę oczy.
- A swoją drogą, to czemu tak cię interesuje ten twardy dysk?
- Nie jestem głupi. Wiem, że zawiera coś więcej niż dane symulacji.
- Nie, nie jesteś głupi, to fakt - przyznaję. - Wydaje ci się, że jeśli przekażesz dysk Eru-

dycji, to wybaczą ci niedyskrecję i przywrócą cię do łask.

- Nie chcę, by mnie przywracali do łask. - Znów robi krok naprzód. - Gdybym chciał,

nie pomagałbym ci w siedzibie Nieustraszoności.

Dźgam go palcem wskazującym w mostek, mocno wbijając paznokieć.
- Pomogłeś, bo się bałeś, że znów cię postrzelę.
- Wielbicielem Altruizmu i zdrajcą frakcji nie jestem. - Chwyta mnie za palec. - Ale

nikt nie będzie mnie kontrolować, a już na pewno nie Erudycja.

Wyrywam mu swój palec i chowam rękę za siebie tak, by nie mógł mnie znów złapać.

Mam spocone dłonie.

- Nie oczekuję od ciebie zrozumienia. - Wycieram ręce o koszulkę i podchodzę do ko-

mody.

background image

- Jestem pewna, że gdyby zaatakowano Prawość, a nie Altruizm, bez słowa protestu

pozwoliłbyś, żeby członkowie twojej rodziny dostali po kulce między oczy. Ale ja jestem
inna.

- Licz się ze słowami, Sztywniaczko.
Idzie za mną do komody, ale ja staję tak, by zasłonić ciałem szuflady. Nie zamierzam

zdradzać miejsca, w którym schowałam twardy dysk, ani dawać jakichkolwiek wskazówek,
gdzie się znajduje. Peter spogląda na komodę za mną, na lewo, gdzie schowałam dysk. Patrzę
na niego z wściekłością, a zaraz potem moją uwagę przykuwa coś, czego wcześniej nie za-
uważyłam: prostokątne wybrzuszenie w jednej z jego kieszeni.

- Oddawaj - rozkazuję. - Natychmiast.
- Nie.
- Oddawaj, bo inaczej zabiję cię, jak będziesz spać.
Uśmiecha się wrednie.
- Gdybyś tylko wiedziała, jak żałośnie wyglądasz, gdy komuś grozisz. Jak mała dziew-

czynka, która zapowiada, że udusi kogoś skakanką.

Ruszam w jego kierunku, ale on zaczyna się cofać w stronę korytarza.
- Nie nazywaj mnie małą dziewczynką!
- Będę cię nazywać tak, jak mi się podoba.
Rzucam się na niego, celując lewą pięścią w najbardziej czułe miejsce: ranę postrzało-

wą na ręce. Uchyla się przed ciosem, a ja zamiast jeszcze raz próbować uderzyć, łapię go z
całych sił za rękę i mu ją wykręcam. Wrzeszczy na całe gardło; wykorzystując, że jest zamro-
czony bólem, kopię go mocno w kolano i przewracam na ziemię. Na korytarz wybiegają lu-
dzie ubrani na szaro, czarno, żółto i czerwono. Peter atakuje mnie z półprzysiadu i wali w
brzuch. Zginam się, ale ból mnie nie powstrzymuje - z moich ust wydobywa się ni to jęk, ni to
krzyk. Rzucam się na niego, zginając łokieć na wysokości ust i celując nim w twarz Petera.

Ktoś z Serdecznych przytrzymuje mnie za ręce i na wpół unosi nad ziemią, a na wpół

odciąga od Petera. Rana na ramieniu pulsuje bólem, ale pod wpływem adrenaliny ledwie to
czuję. Wyrywam się; staram się nie zwracać uwagi na zszokowane twarze otaczających mnie
Serdecznych i Altruistów - i Tobiasa. Przy Peterze klęka jakaś kobieta i szepcze coś do niego
kojąco. Usiłuję nie zważać na jego jęki i na szarpiące mną poczucie winy. Nienawidzę go.
Mam to gdzieś. Nienawidzę go.

- Tris, uspokój się! - woła Tobias.
- Zabrał twardy dysk! - wrzeszczę. - Ukradł mi go! Ma go w kieszeni!
Tobias podchodzi do Petera, ignorując klęczącą przy nim kobietę, i przyciska go nogą

do podłogi. Potem schyla się i wyciąga mu z kieszeni dysk.

- Nie zostaniemy tu na zawsze, więc niezbyt mądrze zrobiłeś - cedzi do niego przez

zęby. Potem odwraca się do mnie i dodaje: - Ty też niezbyt mądrze zrobiłaś. Chcesz, żeby nas
stąd wykopali?

Krzywię się. Serdeczny, który przytrzymuje mnie za ręce, zaczyna mnie ciągnąć w

głąb korytarza. Próbuję się mu wyrwać.

- Co ty sobie wyobrażasz? Puszczaj!
- Naruszyłaś warunki naszej umowy pokojowej - oznajmia spokojnie. - Musimy trzy-

mać się protokołu.

- Idź - mówi Tobias. - Musisz ochłonąć.
Przyglądam się twarzom zebranych osób. Nikt nie polemizuje z Tobiasem. Wszyscy

unikają mojego wzroku. Pozwalam więc, by dwóch Serdecznych odeskortowało mnie gdzieś
korytarzem.

- Uważaj pod nogi - ostrzega jeden z nich. - Podłoga jest tu nierówna.
Serce mi wali, znak, że się uspokajam. Siwiejący Serdeczny otwiera jakieś drzwi po

lewej. Widzę na nich nalepkę. „Sala konfliktów".

background image

- Zamykacie mnie w izolatce czy jak? - Marszczę brwi.
To by było w stylu Serdeczności: wsadzić mnie do izolatki i uczyć oczyszczającego

oddychania albo pozytywnego myślenia. W pokoju jest tak jasno, że muszę mrużyć oczy, by
cokolwiek widzieć. Na przeciwległej ścianie są wielkie okna z widokiem na sad. Mimo to po-
kój wydaje się mały, pewnie dlatego, że sufit, tak jak ściany i podłoga, jest obłożony boazerią.

- Usiądź, proszę. - Starszy mężczyzna wskazuje mi stołek na środku pomieszczenia.

Stołek zrobiony z surowego drewna jak cała reszta mebli u Serdecznych. Wygląda masywnie,
jakby był zakorzeniony w ziemi. Nie siadam.

- Już po walce. To się nie powtórzy - obiecuję. - Nie tutaj.
- Musimy trzymać się protokołu - oznajmia młodszy mężczyzna. - Usiądź, proszę, to

porozmawiamy o tym, co się stało, a potem cię wypuścimy.

Ich głosy są niezwykle łagodne. Nie przyciszone, jak Altruistów, którzy zawsze stąpa-

ją po uświęconej ziemi i starają się nikomu nie przeszkadzać. Są łagodne, kojące, niskie - za-
stanawiam się, czy tego tu uczą swoich nowicjuszy. Jak mówić, poruszać się i uśmiechać,
żeby budować atmosferę pokoju.

Wbrew sobie przysiadam na brzegu stołka, by w razie konieczności móc się szybko

podnieść. Młodszy mężczyzna staje naprzeciwko mnie. Za moimi plecami skrzypią zawiasy.
Odwracam się - starszy mężczyzna krząta się przy stole.

- Co robisz?
- Herbatę - odpowiada.
- Naprawdę nie wydaje mi się, żeby herbata rozwiązała sprawę.
- W takim razie powiedz nam - mówi młodszy, a ja znów odwracam się do okna.

Uśmiecha się do mnie. - Co twoim zdaniem rozwiązuje sprawę?

- Pozbycie się Petera.
- A mnie się zdaje - odpowiada łagodnie - że to ty go zaatakowałaś. I że to ty postrzeli-

łaś go w rękę.

- Nie macie pojęcia, jak sobie na to zapracował. - Policzki znów mi płoną i pulsują w

rytmie serca. - Próbował mnie zabić. A inną osobę… inną osobę dźgnął w oko… nożem do
masła. On jest zły. Miałam pełne prawo…

Czuję w szyi ostry ból. Czarne punkciki przesłaniają mężczyznę przede mną, tak że nie

widzę jego twarzy.

- Przykro mi, moja droga - mówi. - Musimy trzymać się protokołu.
Starszy trzyma w ręce strzykawkę. Jest w niej jeszcze kilka kropli środka, który mi po-

dał. Jasnozielonego, w kolorze trawy. Mrugam gwałtownie, czarne kropki znikają, ale świat
nadal dziwnie się kołysze, jakbym siedziała na fotelu bujanym.

- Jak się czujesz? - pyta młodszy.
- Jestem… - Wściekła. To chciałam powiedzieć. Wściekła na Petera, wściekła na Ser-

deczność. Ale to przecież nieprawda, czyż nie? Uśmiecham się. - Dobrze się czuję. Trochę
tak, jakbym… pływała. Albo się bujała. A ty jak się czujesz?

- Zawroty głowy to skutek uboczny serum. Dziś po południu będziesz pewnie musiała

trochę odpocząć. Ja natomiast czuję się doskonale. Dziękuję za troskę. Jeśli chcesz, możesz
już iść.

- Powiecie mi, gdzie znaleźć Tobiasa? - pytam. Gdy wyobrażam sobie jego twarz, za-

lewa mnie fala miłości i znów mam ochotę go pocałować. - To znaczy Cztery? Przystojniak z
niego, co nie? Naprawdę nie rozumiem, czemu aż tak mu się podobam. Nie jestem zbyt miła,
prawda?

- Zwykle nie - przyznaje mężczyzna. - Ale chyba mogłabyś, gdybyś się postarała.
- Dziękuję. Miło, że tak sądzisz.
- Chyba znajdziesz go w sadzie - informuje. - Widziałem, jak wychodzi po bójce.
Parskam śmiechem.

background image

- Po bójce. Co za głupota…
I rzeczywiście okładanie kogoś pięściami wydaje mi się głupotą. To jak pieszczota,

tyle że za mocna. Pieszczota jest dużo przyjemniejsza. Lepiej bym zrobiła, gładząc Petera po
ręce. I jemu, i mnie sprawiłoby to większą przyjemność. Nie bolałyby mnie teraz kłykcie.

Wstaję i kieruję się w stronę drzwi. Muszę się oprzeć o ścianę, żeby nie stracić równo-

wagi, ale ściana jest stabilna, więc niczym się nie przejmuję. Wytaczam się na korytarz, chi-
chocząc, że nie potrafię utrzymać równowagi. Znów jestem nieporadna jak wtedy, gdy byłam
mała.

- Uważaj pod nogi, Beatrice - powtarzała mi mama z uśmiechem. - Nie chcę, żebyś

zrobiła sobie krzywdę.

Wychodzę na dwór, a zieleń na drzewach wydaje się zieleńsza niż zwykle, tak inten-

sywna, że niemal czuję jej smak. Może mogłabym jej spróbować i okazałoby się, że smakuje
jak trawa, którą z ciekawości jadłam jako dziecko. Niemal spadam ze schodów, bo tak mi się
kręci w głowie, ale wybucham śmiechem, gdy trawa łaskocze mnie w bose stopy. Idę do sadu.

- Cztery! - wołam. Po co wołam cyfrę? Aha. Bo to jego imię. Wołam jeszcze raz: -

Czwórko! Gdzie jesteś?

- Tris? - odzywa się jakiś głos spomiędzy drzew po mojej prawej stronie.
Wydaje mi się, jakby to drzewa do mnie mówiły. Chichoczę, ale to oczywiście tylko

Tobias schyla się pod gałęzią. Biegnę do niego, a ziemia ucieka mi spod stóp, tak że omal się
nie przewracam. Tobias łapie mnie w pasie i podtrzymuje. Jego dotyk wstrząsa mną i zaczy-
nam w środku cała płonąć, jakby jego palce wywołały pożar. Przytulam się do niego mocniej,
lgnę całym ciałem i unoszę głowę, żeby go pocałować.

- Co oni… - zaczyna, ale zamykam mu usta pocałunkiem. Oddaje go, ale zbyt po-

spiesznie, więc wzdycham ciężko.

- To było słabe - mamroczę. - No dobra, nie było słabe, ale…
Wspinam się na palce, bo chcę znów go pocałować, ale on kładzie mi palec na ustach,

by mnie powstrzymać.

- Tris, co oni ci zrobili? Zachowujesz się jak obłąkana.
- To niemiłe z twojej strony tak mówić - stwierdzam. - Wprawili mnie w dobry nastrój,

nic poza tym. A teraz naprawdę mam ochotę się z tobą całować, więc gdybyś mógł po prostu
się wyluzować…

- Nie będę się z tobą całować. Dowiem się, co jest grane.
Na chwilę robię kwaśną minę, ale potem uśmiecham się szeroko, bo nagle mnie olśnie-

wa.

- To dlatego mnie lubisz! - wołam. - Bo sam też nie jesteś zbyt miły! Teraz już rozu-

miem.

- Chodź. Idziemy do Johanny.
- Ja też cię lubię.
- To brzmi zachęcająco - stwierdza cierpko. - No chodźże. Do cholery. Sam cię zanio-

sę.

Bierze mnie na ręce - jedną rękę wsuwa mi pod kolana, a drugą podtrzymuje plecy.

Obejmuję go za szyję i cmokam w policzek. A potem odkrywam, że powietrze przyjemnie
chłodzi stopy, gdy się nimi porusza, więc zaczynam nimi wymachiwać. Tobias niesie mnie do
budynku, w którym pracuje Johanna. Gdy wchodzimy do jej gabinetu, siedzi za biurkiem za-
walonym stosem dokumentów i gryzie gumkę na ołówku. Unosi głowę i rozchyla usta. Lewą
stronę twarzy zasłania jej kosmyk ciemnych włosów.

- Naprawdę nie powinnaś zakrywać blizny - mówię. -Wyglądasz ładniej, jak nie zasła-

niasz twarzy włosami.

background image

Tobias stawia mnie na podłogę trochę zbyt ciężko, przez co ramię przeszywa mi lekki

ból. Podoba mi się za to plaśnięcie stóp o ziemię. Wybucham śmiechem, ale ani Johanna, ani
Tobias nie podzielają mojej wesołości. Dziwne.

- Co wy jej zrobiliście? - pyta bez zbędnych wstępów Tobias. - Co wy, do diabla, jej

zrobiliście?

- Ja… - Johanna patrzy na mnie ze złością. - Musieli jej dać za dużo. Jest bardzo drob-

na, pewnie nie wzięli pod uwagę jej wzrostu i wagi.

- Musieli jej dać za dużo czego? - pyta.
- Masz przyjemny głos - stwierdzam.
- Tris, nie odzywaj się, proszę - gasi mnie Tobias.
- Serum pokoju - wyjaśnia Johanna. - W niewielkich dawkach łagodnie uspokaja i po-

prawia nastrój. Jedynym skutkiem ubocznym są lekkie zawroty głowy. Podajemy ten środek
tym członkom naszej społeczności, którzy nie potrafią żyć w pokoju.

Tobias prycha.
- Nie jestem idiotą. Każdy członek waszej społeczności ma problem z tym, żeby żyć w

pokoju, bo oni wszyscy są ludźmi. Pewnie dolewacie tego do wody.

Johanna milczy przez kilka sekund. Krzyżuje ręce na piersi.
- Doskonale wiesz, że tak nie jest, bo wtedy nie doszłoby do tego konfliktu - odzywa

się w końcu. - Ale bez względu na to, co postanowimy tu robić, robimy to wspólnie, jako
frakcja. Gdybym mogła zaaplikować serum całemu miastu, zrobiłabym to. A wówczas z pew-
nością nie znalazłbyś się w obecnym położeniu.

- Och, nie wątpię - odpowiada Tobias. - Nafaszerować wszystkich prochami to najlep-

sze rozwiązanie naszego problemu. Świetny plan.

- Sarkazm jest niegrzeczny, Cztery - upomina go łagodnie Johanna. - Bardzo mi przy-

kro, że Tris dostała przez pomyłkę za dużą dawkę. Naprawdę. Ale pogwałciła warunki umo-
wy i obawiam się, że w rezultacie nie będziecie tu mogli dłużej zostać. Nie możemy przymy-
kać oczu na jej konflikt z tym chłopakiem. Z Peterem.

- Bez obaw - stwierdza Tobias. - Zamierzamy stąd odejść, jak tylko to będzie możliwe.
- To dobrze. - Johanna uśmiecha się niewyraźnie. - Pokój między Serdecznością a Nie-

ustraszonością jest możliwy wyłącznie wtedy, gdy trzymamy się na odległość.

- To wiele wyjaśnia.
- Słucham? Co sugerujesz?
- To wyjaśnia - rzuca Tobias przez zaciśnięte zęby - czemu, zasłaniając się neutralno-

ścią, o ile coś takiego w ogóle istnieje, pozwoliliście nam umierać z rąk Erudytów.

Johanna wzdycha cicho i wygląda przez okno. Na zewnątrz jest małe patio obrośnięte

winoroślą. Winorośl wpełza na rogi okna, jakby chciała przedostać się do środka i wziąć
udział w dyskusji.

- Serdeczność nie zrobiłaby czegoś takiego - protestuję. - To podłe.
- Nie angażujemy się, żeby zachować pokój… - zaczyna Johanna.
- Pokój - parska wzburzony Tobias. - Tak, jestem pewny, że zapanuje pokój, gdy

wszyscy będziemy martwi, zostaniemy spacyfikowani groźbą kontroli umysłu lub utkniemy
w niekończącej się symulacji.

Johanna krzywi się, a ja robię to samo, by się przekonać, jak to jest mieć taką minę.

Niezbyt fajnie. Nie rozumiem, po co to w ogóle zrobiła.

- To nie była moja decyzja - odzywa się powoli. - Gdyby była, to pewnie w ogóle ina-

czej byśmy teraz rozmawiali.

- Chcesz powiedzieć, że się z nimi nie zgadzasz?
- Chcę powiedzieć, że nie mam prawa publicznie sprzeciwiać się swojej frakcji, ale

mogę to zrobić we własnym sercu.

background image

- Za dwa dni ja i Tris odejdziemy - informuje Tobias. - Mam nadzieję, że twoja frakcja

nie zmieni zdania i że wasza siedziba pozostanie bezpieczną kryjówką.

- Tak łatwo nie odwołujemy swoich decyzji. A co z Peterem?
- Sami będziecie musieli sobie z nim poradzić. Bo on z nami nie pójdzie. - Tobias bie-

rze mnie za rękę. Miło czuć dotyk jego skóry, choć nie jest ani gładka, ani miękka. Uśmie-
cham się przepraszająco do Johanny, ale ona nie zmienia wyrazu twarzy.

- Cztery - mówi. - Jeśli ty i twoi przyjaciele nie chcielibyście… zażywać naszego se-

rum, nie jedzcie chleba.

Tobias rzuca jej przez ramię podziękowanie i wychodzimy na korytarz. Ja co drugi

krok podskakuję.

background image

Rozdział 7

Pięć godzin później, kiedy słońce zaczyna zachodzić, serum przestaje działać. Tobias

zamyka mnie w pokoju na resztę dnia i zagląda do mnie co godzinę. Tym razem, gdy wcho-
dzi, siedzę na łóżku i gapię się w ścianę.

- Dzięki Bogu - mówi i opiera się czołem o drzwi. - Już myślałem, że nigdy nie prze-

stanie działać i będę cię musiał tu zostawić, żebyś… wąchała kwiatki czy co tam chciałaś ro-
bić na haju.

- Zamorduję ich. Normalnie ich zamorduję.
- Daj spokój. Niedługo i tak stąd spadamy. - Zamyka za sobą drzwi. Z tylnej kieszeni

wyciąga twardy dysk. - Pomyślałem, że możemy go schować za komodę.

- Właśnie tam był wcześniej.
- Tak, i dlatego Peter nie będzie już go tam szukać. -Tobias jedną ręką odchyla komo-

dę od ściany, a drugą wsuwa dysk.

- Czemu nie mogłam oprzeć się serum pokoju? - pytam. - Skoro mój mózg jest na tyle

nietypowy, że potrafi zwalczyć serum symulacji, to dlaczego z tym sobie nie poradził?

- Nie wiem naprawdę. - Opada obok mnie na łóżko, robiąc wgłębienie w materacu. -

Może by oprzeć się działaniu serum, trzeba tego chcieć?

- Ale przecież chciałam - stwierdzam poirytowana, choć bez przekonania. Chciałam?

A może fajnie było na kilka godzin zapomnieć o złości, o bólu, o wszystkim?

- Czasem - mówi Tobias, obejmując mnie ramieniem - ludzie po prostu chcą się czuć

szczęśliwi, nawet jeśli to złudzenie.

Ma rację. Teraz spokój między nami też bierze się stąd, że o pewnych rzeczach nie

rozmawiamy - o Willu, o moich rodzicach, o tym, że omal nie postrzeliłam go w głowę, o
Marcusie. Ale nie mam odwagi tego zniszczyć, mówiąc prawdę, bo za bardzo potrzebuję jego
wsparcia.

- Może masz rację - mówię cicho.
- Przyznajesz mi rację? - Rozdziawia buzię w udawanym zaskoczeniu. - Wygląda na

to, że serum miało jednak na ciebie jakiś pozytywny wpływ…

Popycham go z całej siły.
- Odwołaj to. Odwołaj to, już.
- Dobra, dobra! - Unosi ręce. - Wiesz… po prostu ja też nie jestem zbyt miły. I dlatego

tak bardzo cię lubię…

- Wynocha! - wrzeszczę, wskazując na drzwi.
Śmiejąc się pod nosem, Tobias cmoka mnie w policzek i wychodzi z pokoju. Tego

wieczoru jestem zbyt zawstydzona tym, co się stało, żeby iść na kolację, dlatego chowam się
między gałęziami jabłonki w najdalszej części sadu i zrywam dojrzałe jabłka. Wspinam się po
nie na tyle wysoko, na ile mam odwagę, czując palenie w mięśniach. Odkryłam, że bezruch
robi małe miejsca na ból, więc staram się być cały czas w ruchu.

Stoję na gałęzi i ocieram czoło skrawkiem koszulki, gdy nagle słyszę jakiś dźwięk. Z

początku niewyraźny, miesza się z odgłosami cykad. Zastygam i nasłuchuję, a po chwili już
rozpoznaję, co to jest: samochody. Serdeczność ma około kilkunastu ciężarówek dostaw-
czych, ale jeżdżą tylko w weekendy. Czuję mrowienie na karku. Skoro to nie Serdeczność, to
pewnie Erudycja. Ale muszę się upewnić.

Łapię się obiema rękami gałęzi nad głową i podciągam tylko na lewej ręce. Dziwi

mnie, że nadal jestem w stanie to zrobić. Stoję przygarbiona, z wplątanymi we włosy liśćmi i
patyczkami. Kiedy przenoszę ciężar, na ziemię spada kilka jabłek. Jabłonie nie są zbyt wyso-
kie, więc prawdopodobnie nie sięgnę wzrokiem wystarczająco daleko. Używam pobliskich
konarów jak stopni, podtrzymując się rękami, wyginam się i wykręcam między gąszczem ga-

background image

łęzi. Przypominam sobie, jak wspinałam się na diabelski młyn na przystani, drżą mi mięśnie,
ręce pulsują bólem. Jestem ranna, ale też silniejsza, więc mam wrażenie, że łatwiej mi się
wspina. Konary robią się coraz cieńsze i słabsze. Oblizuję wargi i rozglądam się za następną
gałęzią. Muszę wejść jak najwyżej, ale gałąź, na której chcę stanąć, jest krótka i giętka. Sta-
wiam na niej stopę i sprawdzam jej wytrzymałość. Ugina się, ale nie łamie. Zaczynam się
podciągać, żeby postawić na niej drugą nogę, a wtedy pęka z trzaskiem. Wydaję głuchy
okrzyk i spadam, ale w ostatniej chwili chwytam się pnia. Taka wysokość musi wystarczyć.

Staję na czubkach palców i mrużąc oczy, patrzę w kierunku, z którego dochodzi

dźwięk. Z początku widzę tylko pola, pas gołej ziemi, płot, a potem trawniki i pierwsze zabu-
dowania. Ale do bramy zbliża się kilka ruchomych punkcików - srebrnych, gdy odbija się od
nich światło słoneczne. Samochody z czarnymi dachami - bateriami słonecznymi, co może
oznaczać tylko jedno. Erudycja.

Oddech świszczy mi między zębami. Nie pozwalam sobie myśleć. Przekładam nogę za

nogą tak szybko, że zdzieram korę z gałęzi. Gdy tylko czuję pod stopami ziemię, rzucam się
do biegu. Liczę mijane rzędy drzew. Siedem, osiem. Gałęzie zwisają nisko, a ja przebiegam
tuż pod nimi. Dziewięć, dziesięć. Przyciskam prawą rękę do piersi i przyspieszam, rana na ra-
mieniu pulsuje bólem przy każdym kroku. Jedenaście, dwanaście. Gdy dobiegam do trzyna-
stego rzędu, robię zwrot w prawo, w jeden z prześwitów. W trzynastym rzędzie drzewa rosną
bardzo blisko siebie. Ich gałęzie splatają się, tworząc plątaninę liści, patyków i jabłek. Z bra-
ku tlenu czuję w płucach kłucie, ale sad zaraz się kończy. Pot zalewa mi oczy.

Dobiegam do jadalni, otwieram drzwi i przeciskam się przez grupę Serdecznych. Jest.

Tobias siedzi na końcu stołówki z Peterem, Calebem i Susan. Ledwie ich widzę, bo mam
mroczki przed oczami. Tobias kładzie mi rękę na ramieniu.

- Erudycja. - Tylko tyle udaje mi się z siebie wykrztusić.
- Jadą tu? - pyta.
Przytakuję.
- Mamy czas na ucieczkę?
Tego nie jestem pewna. Altruiści po drugiej stronie stołu już zaczynają się nam przy-

słuchiwać. Zbierają się wokół nas.

- Czemu mamy uciekać? - pyta Susan. - To strefa bezpieczeństwa Serdeczności. Kon-

flikty są zakazane.

- Serdecznym trudno będzie wyegzekwować tę zasadę - stwierdza Marcus. - Bo jak nie

dopuścić do walki bez walki?

Susan kiwa głową.
- Ale nie możemy się stąd wydostać - mówi Peter. - Nie mamy czasu. Zobaczą nas.
- Tris ma broń. Możemy spróbować się przedrzeć. - Tobias podnosi się, żeby iść do sy-

pialni.

- Czekaj - powstrzymuję go. - Mam pomysł. - Przyglądam się grupce Altruistów. -

Przebrania. Erudyci nie mają pewności, czy jeszcze tu jesteśmy. Możemy udawać Serdecz-
nych.

- W takim razie ci, którzy nie mają na sobie ubrań Serdecznych, niech idą do sypialni -

nakazuje Marcus. - Reszta, rozpuśćcie włosy i starajcie się zachowywać jak oni.

Ubrani na szaro Altruiści wychodzą ze stołówki i idą przez podwórze do gościnnych

sypialni. Biegnę do swojego pokoju, klękam i sięgam pod materac po pistolet. Po chwili znaj-
duję go i czuję, że zasycha mi w gardle tak, że nie mogę przełknąć śliny. Nie chcę dotykać
broni. Nie chcę dotykać jej nigdy więcej. Weź się w garść, Tris.

Wsuwam pistolet za pasek czerwonych spodni. Dobrze, że są za luźne. Na nocnym

stoliku widzę fiolki z balsamem na gojenie ran i środkiem przeciwbólowym, więc pakuję je
sobie do kieszeni, na wypadek gdyby jednak udało nam się uciec. Potem wyciągam zza ko-
mody twardy dysk. Jeśli Erudyci nas złapią - co bardzo prawdopodobne - będą nas przeszuki-

background image

wać, a ja nie chcę oddawać im symulacji ataku. Ale na dysku jest też nagranie z kamery mo-
nitorującej, na którym zarejestrowano atak. Zapis tego, co straciliśmy. Zapis śmierci moich
rodziców. Jedyne, co mi po nich zostało. A ponieważ Altruiści nie robią zdjęć - jedyny, jaki
mam, zapis tego, jak wyglądali. Wraz z upływem lat, gdy wspomnienia zaczną blednąć, co mi
zostanie, by przypominać o ich wyglądzie? Ich twarze zamażą się w mojej pamięci. Już nigdy
więcej ich nie zobaczę.

Nie bądź głupia. To nieistotne. Ściskam dysk tak mocno, że aż boli. Więc czemu mam

poczucie, że to tak bardzo istotne?

- Nie bądź głupia - parskam na głos.
Zaciskam zęby i biorę ze stolika nocnego lampę. Wyrywam wtyczkę z gniazdka, rzu-

cam abażur na łóżko i nachylam się nad dyskiem. Walcząc ze łzami, walę podstawą lampy w
dysk i robię wgniecenie. Uderzam tak długo, dopóki dysk całkiem się nie rozwala i nie rozsy-
puje na podłodze. Wsuwam odłamki pod komodę, odstawiam lampę na miejsce i wychodzę,
ocierając oczy grzbietem dłoni.

Kilka minut później na korytarzu stoi nieduża grupka ubranych na szaro ludzi - wśród

nich Peter - i przegląda stosy ciuchów.

- Tris - mówi Caleb. - Cały czas masz na sobie szare rzeczy.
Dotykam koszuli ojca i waham się chwilę.
- To taty - wyjaśniam. - Jeśli ją zdejmę, będę musiała ją tu zostawić.
Boleśnie gryzę się w wargę, żeby się opanować. Muszę ją zdjąć. To tylko koszula. Nic

więcej.

- Włożę ją pod swoją - proponuje Caleb. - Nic nie będzie widać.
Kiwam głową i chwytam z topniejącej sterty ubrań czerwoną koszulę. Jest na tyle luź-

na, żeby zamaskować wybrzuszenie od pistoletu. Daję nura do pobliskiego pokoju, żeby się
przebrać, a po wyjściu na korytarz oddaję szarą koszulę Calebowi. Drzwi są otwarte, więc wi-
dzę, jak Tobias upycha ciuchy Altruistów w kontenerze na śmieci.

- Myślisz, że Serdeczność będzie nas kryć? - Opieram się o otwarte drzwi.
- Żeby nie doszło do walki? - Kiwa głową. - Oczywiście.
Ma na sobie koszulę z czerwonym kołnierzykiem i wystrzępione na kolanach dżinsy.

W tym zestawieniu wygląda absurdalnie.

- Ładna koszula - mówię.
Patrzy na mnie i marszczy nos.
- To jedyna rzecz, która zakrywała mi tatuaż na szyi, okej?
Uśmiecham się nerwowo. Zapomniałam o swoich tatuażach, ale spod koszuli żadnego

nie widać.

Na teren Serdecznych zajeżdżają samochody Erudycji. Jest ich pięć - srebrne z czarny-

mi dachami. Koła toczą się po nierównym gruncie, a silniki mruczą cicho. Chowam się do bu-
dynku, zostawiając za sobą otwarte drzwi. Tobias szamocze się chwilę z pokrywą kontenera.

Ciężarówki zatrzymują się, otwierają się drzwi, w środku siedzi co najmniej pięć osób

w błękitach Erudytów. I jakieś piętnaście w czerni Nieustraszonych. Gdy Nieustraszeni pod-
chodzą bliżej, widzę, że na ramieniu mają opaski z niebieskiego materiału, co może oznaczać
tylko jedno - posłuszeństwo względem Erudycji. Frakcji, która podporządkowała sobie ich
umysły.

Tobias bierze mnie za rękę i prowadzi do dormitorium.
- Nie myślałem, że nasza frakcja okaże się taka głupia - stwierdza. - Masz broń, praw-

da?

- Mam. Ale nie gwarantuję, że mogę celnie strzelać lewą ręką.
- Powinnaś nad tym popracować - mówi. Wieczny nauczyciel.
- Dobrze - obiecuję. Trochę się trzęsę, gdy dorzucam: - O ile przeżyjemy.
Rozciera mi gołe ręce.

background image

- Musisz tylko wykonywać trochę bardziej zamaszyste ruchy przy chodzeniu. - Całuje

mnie w czoło. - I udawać, że boisz się pistoletów. - Kolejny pocałunek między brwi. - I wy-
glądać jak delikatny fiołek. - Pocałunek w policzek. - Wtedy wszystko będzie dobrze.

- Okej.
Ręce mi się trzęsą, gdy łapię go za kołnierzyk koszulki. Przyciągam go do siebie, żeby

sięgnąć jego ust. Rozlega się dźwięk dzwonka - jeden, dwa, trzy. To wezwanie do jadalni,
gdzie Serdeczność zbiera się przy mniej oficjalnych okazjach niż narada, w której uczestni-
czyliśmy.

Dołączamy do gromady Altruistów przebranych za Serdecznych. Wyciągam Susan

spinki z włosów - ma zbyt surową fryzurę jak na Serdeczność. Uśmiecha się do mnie z
wdzięcznością; włosy opadają jej na ramiona - po raz pierwszy widzę ją w takim uczesaniu.
Fryzura łagodzi jej ostre rysy. Powinnam być odważniejsza niż Altruiści, ale oni wydają się
mniej zaniepokojeni niż ja. Uśmiechają się do siebie i idą w milczeniu - zachowują się zdecy-
dowanie za cicho. Wciskam się między nich i stukam jakąś starszą kobietę w ramię.

- Powiedz dzieciakom, żeby zaczęły się bawić w berka - mówię.
- W berka?
- Zachowują się strasznie nabożnie i… sztywniacko - wyjaśniam i krzywię się, bo Nie-

ustraszeni przezywali mnie Sztywniaczką. - A dzieciaki Serdecznych robiły wokół siebie
mnóstwo zamieszania. No, powiedz im, okej?

Kobieta dotyka ramienia jednego z dzieci Altruistów i mówi coś maluchowi przyciszo-

nym głosem, a kilka chwil później grupka małolatów rozbiega się po korytarzu. Robią uniki i
wrzeszczą:

- Dotknąłem cię! Berek!
- Nieprawda, dotknąłeś tylko rękawa!
Dołącza do nas Caleb i dźga Susan w żebra, zmuszając ją do śmiechu. Staram się roz-

luźnić i iść trochę bardziej zamaszyście, jak sugerował Tobias, więc mocniej wymachuję rę-
kami. To niesamowite, jak wszystko się zmienia, gdy człowiek udaje, że należy do innej frak-
cji - nawet krok. Pewnie dlatego to dziwne, że bez problemu mogłabym należeć aż do trzech
frakcji.

Przemierzając dziedziniec, zrównujemy się z idącymi przed nami Serdecznymi i wta-

piamy się w tłum. Cały czas zerkam kątem oka na Tobiasa, bo nie chcę się od niego za bardzo
oddalać. Serdeczni nie zadają pytań. Pozwalają, żebyśmy wmieszali się w ich frakcję.

Przy drzwiach do jadalni stoi dwóch zdrajców Nieustraszoności - z bronią w ręku.

Sztywnieję. Nagle dociera do mnie, że wchodzę nieuzbrojona do budynku otoczonego przez
Erudycję i Nieustraszoność i że jeśli odkryją, kim jestem, nie będę miała nawet dokąd uciec.
Zastrzelą mnie na miejscu. Zastanawiam się, jak się stąd wymknąć. Ale gdzie miałabym się
schować, żeby mnie nie dopadli? Staram się oddychać normalnie. Już prawie ich mijam - nie
patrzcie, nie patrzcie. Kilka kroków dalej - odwróćcie się, odwróćcie się.

Susan bierze mnie pod ramię.
- Opowiadam ci kawał - mówi. - Jest strasznie śmieszny.
Zakrywam dłonią usta i zmuszam się do śmiechu, który brzmi obco i piskliwie, ale są-

dząc po uśmiechu, jaki posyła mi Susan - wypada wiarygodnie. Idziemy pod rękę, jak zwykle
chodzą dziewczyny Serdecznych, zerkamy na Nieustraszonych i znów chichoczemy. Dziwi
mnie, że jestem w stanie to robić mimo przytłaczającego mnie ciężaru.

- Dziękuję - mruczę już w środku budynku.
- Nie ma za co.
Tobias siada naprzeciwko mnie przy jednym z długich stołów, a Susan obok. Reszta

Altruistów rozchodzi się po całej sali, a Caleb i Peter zajmują miejsca kilka krzeseł dalej od
nas. Bębnię palcami o kolana, kiedy czekamy na to, co zaraz nastąpi.

background image

Przez długi czas po prostu tak siedzimy, więc udaję, że słucham jakiejś Serdecznej po

mojej lewej stronie, która coś opowiada. Ale co chwilę zerkamy na siebie z Tobiasem, jakby-
śmy wymieniali się strachem. W końcu do sali wchodzi Johanna z jakąś Erudytką - jej jasno-
niebieska koszula niemal się jarzy na tle ciemnobrązowej skóry. Kobieta przepatruje salę i
mówi coś do Johanny. Wstrzymuję oddech, gdy oczy kobiety zatrzymują się na mnie - i wy-
puszczam powietrze, gdy ta bez chwili wahania przesuwa wzrok dalej. Nie poznała mnie.
Przynajmniej na razie. Ktoś stuka w stół i w sali zapada cisza. Nadeszła chwila prawdy. Jo-
hanna albo nas wyda, albo nie.

- Nasi przyjaciele z Erudycji i Nieustraszoności poszukują pewnych osób - odzywa się

Johanna. - Kilkunastu członków Altruizmu, trzech Nieustraszoności i byłego nowicjusza Eru-
dycji. - Uśmiecha się. - W imię dobrze rozumianej współpracy poinformowałam ich, że ci lu-
dzie faktycznie przebywali tu jakiś czas, ale już wyjechali. Nasi przyjaciele proszą, żeby po-
zwolić im przeszukać naszą siedzibę, co oznacza, że musimy głosować. Czy ktoś jest prze-
ciwny przeszukaniu?

Napięcie w jej głosie sugeruje, że nawet jeśli ktoś jest przeciwny, powinien trzymać ję-

zyk za zębami. Nie wiem, czy Serdeczni wyłapują takie sygnały, ale nikt nic nie mówi. Johan-
na kiwa głową w stronę Erudytki.

- Trzech z nas niech tu zostanie - rzuca kobieta pełniącym rolę strażników Nieustraszo-

nym, zebranym przy wejściu. - Reszta, przeszukać wszystkie budynki. I dajcie mi znać, jeśli
coś znajdziecie. Do roboty.

Jest mnóstwo rzeczy, które mogą znaleźć. Kawałki twardego dysku. Ubrania, które za-

pomniałam wyrzucić. Podejrzany brak ozdóbek i dekoracji w naszych pokojach. Czuję za
oczami tępe pulsowanie, gdy trzech żołnierzy Nieustraszoności przechadza się wzdłuż stołów.
Włoski jeżą mi się na karku, gdy jeden z Nieustraszonych mija mnie, głośno i ciężko stawia-
jąc stopy. Nie po raz pierwszy cieszę się, że jestem drobna i niczym się nie wyróżniam. Nie
przyciągam niczyjej uwagi. Ale Tobias owszem. Z jego postawy bije duma, jego oczy obej-
mują w posiadanie wszystko, na czym spoczną. A to nie jest cecha Serdeczności. To cecha
Nieustraszoności.

Nieustraszona, która idzie w jego kierunku, od razu na niego patrzy. Podchodząc bli-

żej, mruży oczy, po czym zatrzymuje się tuż przed nim. Żałuję, że jego kołnierzyk nie jest
wyższy. Żałuję, że Tobias ma tak dużo tatuaży. Żałuję, że…

- Masz trochę za krótkie włosy jak na Serdecznego – zauważa… nie obciął włosów na

Altruistę.

- Jest gorąco - odpowiada Tobias.
Wymówka może by ją przekonała, gdyby nie ostry ton, jakim ją wypowiedział. Kobie-

ta wyciąga rękę i palcem wskazującym odchyla kołnierzyk koszuli, odsłaniając tatuaż. Tobias
zrywa się z miejsca. Łapie ją za nadgarstek i pociąga tak, że ta traci równowagę. Uderza gło-
wą o kant stołu i upada na ziemię. W sali rozlegają się wystrzały, ktoś krzyczy i wszyscy cho-
wają się pod stołami lub przykucają przy ławach. Wszyscy oprócz mnie. Siedzę tam, gdzie
siedziałam, zanim rozległ się strzał, i ściskam blat. Wiem, gdzie jestem, ale przed oczami nie
mam już stołówki. Widzę uliczkę, którą uciekałam po śmierci matki. Wpatruję się w pistolet
w swoim ręku i w gładką skórę między brwiami Willa. W gardle bulgocze mi cichy odgłos.
Gdybym nie miała mocno zaciśniętych zębów, byłby to krzyk.

Wspomnienie znika, ale nadal nie mogę się poruszyć. Tobias chwyta Nieustraszoną za

kark i stawia ją na nogi. W ręce ma jej pistolet. Zasiania się nią jak tarczą i strzela nad jej pra-
wym ramieniem do żołnierza Nieustraszonych po drugiej stronie sali.

- Tris! - woła. - Może byś mi pomogła?
Podciągam koszulę na tyle, by sięgnąć do rękojeści pistoletu, i natrafiam palcami na

metal. Wydaje się tak zimny, że aż bolą mnie palce, ale przecież to niemożliwe, bo w środku
jest strasznie gorąco.

background image

Nieustraszony na drugim końcu sali mierzy do mnie z broni. Czarny otwór na końcu

lufy się powiększa. Nie słyszę nic poza biciem własnego serca. Caleb przyskakuje do mnie i
wyrywa mi pistolet. Trzyma go oburącz i strzela w kolana Nieustraszonego, który stoi ledwie
kilka kroków dalej. Nieustraszony wrzeszczy i upada, łapiąc się za nogę. Tobias wykorzystuje
okazję i strzela mu w głowę. Strażnik nie cierpi długo.

Cała się trzęsę, nie jestem w stanie się uspokoić. Tobias ciągle trzyma Nieustraszoną

za gardło, ale tym razem celuje do Erudytki.

- Jeszcze słowo i strzelę - ostrzega.
Erudytka ma otwarte usta, ale nic nie mówi.
- Ktokolwiek jest z nami, niech natychmiast ucieka - krzyczy Tobias, a jego donośny

głos niesie się po całej sali.

Wszyscy Altruiści wychodzą spod stołów i ławek i kierują się w stronę drzwi. Caleb

podnosi mnie z ławki. Ruszam do drzwi. Nagle coś widzę. Drgnięcie, ukradkowy ruch. Eru-
dytka unosi mały pistolet i mierzy do idącego przede mną mężczyzny w żółtej koszuli. To in-
stynkt, a nie przytomność umysłu każe mi działać. Popycham mężczyznę i kula trafia w ścia-
nę, a nie w niego czy we mnie.

- Odłóż broń - rozkazuje Tobias, mierząc w Erudytkę. - Mam świetne oko, nie tak jak

ty.

Mrugam kilka razy, bo oczy zachodzą mi mgłą. Peter odwraca się do mnie. Właśnie

uratowałam mu życie. Ale nie dziękuje mi, a ja udaję, że go nie znam. Erudytka rzuca pistolet
na ziemię. Idziemy z Peterem do wyjścia. Tobias idzie za nami tyłem, żeby nie spuścić z
muszki Erudytki. W ostatniej chwili, tuż przed tym, zanim mija próg, zatrzaskuje za sobą
drzwi. Rzucamy się do biegu. Pędzimy bez tchu główną alejką w sadzie. Wieczorne powie-
trze jest ciężkie jak koc i pachnie deszczem. Gonią nas krzyki. Trzaskanie drzwi samocho-
dów.

Biegnę szybciej, niż myślałam, że w ogóle mogę, jakbym oddychała adrenaliną, a nie

powietrzem. Warkot silników każe mi wskoczyć między drzewa. Tobias bierze mnie za rękę.
Gnamy długim rzędem przez pole kukurydzy. Samochody zrównują się z nami. Światła prze-
świecają przez wysokie łodygi, oświetlając to jakiś liść, to kawałek kolby.

- Rozdzielcie się! - wrzeszczy ktoś, chyba Marcus.
Rozdzielamy się i rozprzestrzeniamy po całym polu jak rozlewająca się woda. Łapię za

rękę Caleba. Za jego plecami słyszę sapanie Susan. Tratujemy kukurydzę. Ciężkie liście tną
mi policzki i ramiona. Biegnąc, wpatruję się między łopatki Tobiasa. Słyszę głuchy łoskot i
krzyk. Wszędzie słychać krzyki, po lewej, po prawej. Wystrzały. Altruiści znów umierają, jak
wtedy umierali, gdy udawałam, że jestem pod wpływem symulacji. A ja tylko biegnę.

W końcu docieramy do ogrodzenia. Tobias pędzi wzdłuż ogrodzenia i wali w nie, póki

nie znajduje dziury. Przytrzymuje siatkę, żebyśmy mogli przedostać się z Calebem i Susan na
drugą stronę. Zanim znów zrywamy się do biegu, zatrzymuję się jeszcze na chwilę i oglądam
na pole kukurydzy, które zostawiliśmy za sobą. W oddali widzę światła reflektorów. Nic jed-
nak nie słyszę.

- Gdzie reszta? - szepcze Susan.
- Została zabita - odpowiadam.
Susan zaczyna szlochać. Tobias przyciąga mnie mocno do siebie i rusza naprzód.

Twarz mi płonie, poraniona liśćmi kukurydzy, ale oczy mam suche. Śmierć Altruistów to ko-
lejny ciężar, którego nie mogę znieść.

Trzymamy się z daleka od drogi - tędy przyjechała Erudycja i Nieustraszoność - i

idziemy w stronę miasta wzdłuż torów kolejowych. Nie ma gdzie się schować - żadnych
drzew ani budynków, które mogłyby nas osłonić - ale to nie ma większego znaczenia. Erudyci
i tak nie sforsują płotu, a dojechanie do bramy chwilę im zajmie.

- Muszę… stanąć… - mówi Susan gdzieś z ciemności za moimi plecami.

background image

Zatrzymujemy się. Susan pada z płaczem na ziemię, a Caleb kuca przy niej. Tobias i ja

patrzymy na miasto, nadal oświetlone, bo jeszcze jest przed północą. Chcę coś poczuć.
Strach, gniew, ból. Ale nie czuję nic. Tylko tyle że trzeba iść naprzód. Tobias odwraca się do
mnie.

- Co to było, Tris?
- Co? - pytam i wstyd mi, że mój głos brzmi tak słabo. Nie wiem, czy Tobias mówi o

Peterze, czy o tym, co się przed chwilą zdarzyło, czy jeszcze o czymś innym.

- Zamurowało cię! Chcieli cię zabić, a ty nie ruszyłaś się z miejsca! - Zaczyna wrzesz-

czeć. - Myślałem, że mogę na tobie polegać, przynajmniej pod tym względem, że będziesz ra-
tować własne życie.

- Ej! - woła Caleb. - Daj jej spokój, okej?
- Nie. - Tobias wbija we mnie wzrok. - Ona nie potrzebuje spokoju. - Głos mu łagod-

nieje. - Co się stało?

Tobias ciągle wierzy, że jestem silna. Na tyle silna, że potrafię się obejść bez współ-

czucia. Kiedyś też tak uważałam, ale teraz nie jestem już pewna. Odchrząkuję.

- Spanikowałam - tłumaczę. - To się więcej nie powtórzy.
Unosi brwi.
- Nie powtórzy się - mówię znów, tym razem głośniej.
- Dobra. - Nie wygląda na przekonanego. - Musimy znaleźć jakąś bezpieczną kryjów-

kę. Tamci się przegrupują i zaczną nas szukać.

- Myślisz, że my aż tak bardzo ich obchodzimy? - pytam.
- My? Owszem. Tak naprawdę chodziło im pewnie tylko o nas. I może jeszcze o Mar-

cusa, który już pewnie nie żyje.

Nie wiem, czego się spodziewałam: że powie to z ulgą, że Marcus - jego ojciec i zmo-

ra w jego życiu - wreszcie zniknął? Albo z bólem i smutkiem, że być może zabili mu ojca - bo
czasem ból pojawia się zupełnie bez sensu. Ale on wypowiada te słowa rzeczowym tonem,
jakby wskazywał kierunek marszu albo podawał godzinę.

- Tobias… - zaczynam, ale nagle uświadamiam sobie, że nie wiem, co mam powie-

dzieć.

- Czas na nas - rzuca przez ramię.
Caleb pomaga Susan wstać. Dziewczyna idzie wyłącznie dzięki temu, że Caleb obej-

muje ją i popycha lekko naprzód. A ja aż dotąd nie zdawałam sobie sprawy, że nowicjat w
Nieustraszoności nauczył mnie czegoś ważnego: jak iść mimo wszystko.

background image

Rozdział 8

Postanawiamy iść do miasta wzdłuż torów, bo żadne z nas nie jest dobre w orientacji

w terenie. Przeskakuję z podkładu na podkład, Tobias kroczy po jednej z szyn, z rzadka tylko
tracąc równowagę, a Caleb i Susan wloką się za nami. Wzdrygam się na każdy podejrzany
odgłos. Spinam się cała, póki się nie zorientuję, że to tylko wiatr albo skrzypienie butów To-
biasa. Wolałabym biec, ale to i tak niezły wyczyn, że moje nogi w ogóle się poruszają.

Nagle od torów rozlega się niski pomruk. Przyklękam, przykładam dłonie do szyn i za-

mykam oczy, żeby bardziej się skoncentrować. Stal wibruje lekko, jakby moje ciało przeszy-
wał dreszcz. Wpatruję się pomiędzy kolanami Susan w ciemność, ale nie widzę świateł pocią-
gu, tyle że to nic nie znaczy. Pociąg może nie puszczać sygnału i nie włączać świateł, żeby
nie było wiadomo, że nadjeżdża. Dostrzegam błysk małego wagonu, na razie jeszcze daleko.
Porusza się jednak z dużą prędkością.

- Jedzie - mówię.
Wstanie wymaga wysiłku, bo tak naprawdę mam ochotę po prostu usiąść, ale podno-

szę się i otrzepuję ręce o dżinsy.

- Myślę, że powinniśmy wsiąść.
- Nawet jeśli prowadzi go Erudycja? - pyta Caleb.
- Gdyby prowadziła go Erudycja, pojechaliby pociągiem szukać nas w siedzibie Ser-

deczności - zauważa Tobias. - Wydaje mi się, że warto zaryzykować. Będziemy mogli ukryć
się w mieście. Bo tutaj to tylko kwestia czasu, kiedy nas znajdą.

Odsuwamy się z torów. Caleb daje Susan dokładne instrukcje, jak wskoczyć do jadą-

cego pociągu - tylko były Erudyta potrafi tak precyzyjnie to wyjaśnić. Dostrzegam pierwszy
wagon - wsłuchuję się w rytmiczne dudnienie pociągu na podkładach, w szept metalowych
kół sunących po metalowych szynach. W chwili, gdy mija mnie pierwszy wagon, zaczynam
biec. Mięśnie nóg mnie palą, ale nie zwracam na to uwagi. Caleb najpierw pomaga Susan do-
stać się do środkowego wagonu, potem sam wskakuje. Biorę szybki wdech, rzucam się na
prawo i spadam na podłogę wagonu. Nogi zwisają mi nad krawędzią. Caleb łapie mnie za
lewą rękę i wciąga do środka. Tobias chwyta za poręcz i wskakuje za mną.

Podnoszę głowę i wstrzymuję oddech. W ciemności błyszczą oczy. W wagonie siedzą

ciemne postacie, jest ich więcej niż nas. Bezfrakcyjni. W wagonie gwiżdże wiatr. Wszyscy
stoją z bronią w ręku - poza mną i Susan, bo my nie mamy broni. Bezfrakcyjny z przepaską
na oku mierzy do Tobiasa. Zastanawiam się, skąd wziął pistolet. Obok niego stoi starsza ko-
bieta z nożem - takim, którego zwykle używałam do krojenia chleba. Ktoś inny trzyma deskę
z wystającym gwoździem.

- Nigdy nie widziałam Serdecznych z bronią - mówi bezfrakcyjna z nożem.
Mężczyzna z pistoletem wygląda znajomo. Ma na sobie różnokolorowe obszarpane

ciuchy - czarną koszulkę i porwaną kurtkę Altruistów, niebieskie dżinsy pozszywane czerwo-
ną nitką, brązowe buty. Ci ludzie przede mną są w ubraniach wszystkich frakcji: czarnych
spodniach Prawości, czarnych koszulach Nieustraszoności, żółtych sukienkach i niebieskich
bluzach. Większość rzeczy jest podarta i poplamiona, ale część nie. Domyślam się, że te zo-
stały dopiero co ukradzione.

- To nie Serdeczni - stwierdza mężczyzna z pistoletem. - To Nieustraszeni.
Nagle go rozpoznaję: Edward, znajomy nowicjusz, który opuścił Nieustraszoność, gdy

Peter zaatakował go nożem do masła. Dlatego nosi na oku przepaskę. Pamiętam, że przytrzy-
mywałam mu głowę, gdy wił się z bólu na podłodze, i że potem zmywałam z niej jego krew.

- Cześć, Edwardzie - mówię.
Odwraca w moją stronę głowę, ale nie opuszcza pistoletu.
- Tris.

background image

- Kimkolwiek jesteście, jeśli chcecie pozostać przy życiu, musicie wysiąść z pociągu -

oznajmia kobieta.

- Błagam - mamrocze Susan drżącym głosem. Do oczu napływają jej łzy. - Musieliśmy

uciekać… cała reszta nie żyje, a ja nie… - Znów zaczyna szlochać. - Ja nie dam rady dalej
biec. Ja.…

Mam dziwną ochotę walić głową w ścianę. Płacz innych ludzi wytrąca mnie z równo-

wagi. Może to z mojej strony samolubne.

- Uciekamy przed Erudycją - wyjaśnia Caleb. - Jeśli wysiądziemy, łatwiej nas znajdą.

Bylibyśmy wdzięczni, gdybyście pozwolili nam dojechać z wami do miasta.

- Tak? - Edward przechyla głowę. - A czy wy kiedykolwiek zrobiliście coś dla nas?
- Jako jedyna przyszłam ci z pomocą - mówię. - Pamiętasz?
- Ty może tak. Ale reszta? Nie bardzo.
- Jestem Tobias Eaton - odzywa się Tobias. - Nie sądzę, żebyście chcieli wyrzucać

mnie z tego pociągu.

Jego nazwisko robi na zebranych w wagonie piorunujące wrażenie: natychmiast

opuszczają broń. Spoglądają na siebie znacząco.

- Eaton? Serio? - Edward unosi brwi. - Przyznam, że się tego nie spodziewałem. - Od-

chrząkuje. - No dobra, możecie zostać. Ale jak dojedziemy do miasta, musicie iść z nami. -
Uśmiecha się lekko. - Znamy kogoś, kto cię szuka, Tobiasie Eatonie.

Siedzimy z Tobiasem na brzegu wagonu ze spuszczonymi nogami.
- Wiesz o kogo chodzi?
Przytakuje.
- O kogo?
- To skomplikowane. Mam ci dużo do powiedzenia.
Opieram się o niego.
- Tak. Ja tobie też.
Nie wiem, ile czasu upływa, zanim nam mówią, że trzeba wysiadać. Ale gdy już to ro-

bią, znajdujemy się w części miasta zamieszkanej przez bezfrakcyjnych, jakieś dwa kilometry
od mojego domu rodzinnego. Rozpoznaję każdy mijany budynek, bo chodziłam tędy za każ-
dym razem, jak spóźniłam się na autobus, wracając ze szkoły. Budynek z popękanymi cegła-
mi. Budynek z latarnią, która przewróciła się i oparła o niego.

Stajemy w drzwiach wagonu, całą czwórką w jednym rzędzie. Susan jęczy.
- A jeśli coś nam się stanie? - pyta.
Biorę ją za rękę.
- Skoczymy razem. Ty i ja. Robiłam to już dziesiątki razy i nigdy nic mi się nie stało.
Susan kiwa głową i boleśnie ściska mi palce.
- Na trzy. Raz - odliczam. - Dwa. Trzy.
Skaczę i pociągam ją za sobą. Spadam na ziemię i siłą rozpędu przebiegam kilka kro-

ków, ale Susan od razu przewraca się na chodnik i turla kawałek. Ale poza zdartym kolanem
raczej nic jej nie jest. Cała reszta wyskakuje bez większych problemów - nawet Caleb, który z
tego, co wiem, jak dotąd wyskakiwał z pociągu tylko raz.

Nie wiem, kto wśród bezfrakcyjnych może znać Tobiasa. Może Drew albo Molly, któ-

rzy nie przeszli inicjacji na Nieustraszonych - ale oni nie znali jego prawdziwego imienia, a
poza tym Edward zdążyłby już ich pewnie zamordować, sądząc po tym, że nas był gotów od
razu zastrzelić. Musi chodzić o kogoś z Altruizmu albo ze szkoły.

Susan najwyraźniej trochę się uspokoiła. Idzie już samodzielnie obok Caleba, a policz-

ki zaczynają jej wysychać - nie spływają już po nich świeże łzy. Tobias maszeruje obok mnie,
lekko stykając się ze mną ramieniem.

- Już dość dawno nie oglądałem twojego ramienia - mówi. - Jak z nim?

background image

- W porządku. Na szczęście zabrałam środek przeciwbólowy - wyjaśniam. Cieszę się,

że możemy pogadać o czymś mało istotnym, o ile można tak powiedzieć o ranie postrzałowej.
- Ale chyba nie pomagam mu zdrowieć. Ciągle albo używam tej ręki, albo na nią upadam.

- Będzie mnóstwo czasu na zdrowienie, kiedy to wszystko się skończy.
- Tak. - Albo przestanie mieć znaczenie, czy wyzdrowieję, dodaję w myślach. Bo będę

martwa.

- Trzymaj. - Wyciąga z tylnej kieszeni mały nóż. - Na wszelki wypadek.
Chowam nóż do kieszeni. Przez to jeszcze bardziej się denerwuję. Bezfrakcyjni prowa-

dzą nas w lewo, do brudnej uliczki, w której śmierdzi śmietnikiem. Szczury uciekają nam
spod nóg z piskiem przerażenia, tak że widzę tylko ich ogony, wsuwające się pomiędzy stosy
śmieci, puste kubły, rozmiękłe kartony. Oddycham przez usta, żeby nie zwymiotować.

Edward zatrzymuje się przed jednym z rozpadających się murowanych budynków i

otwiera oporne stalowe drzwi. Krzywię się, bo mam wrażenie, że napiera na nie tak mocno,
że cały budynek zaraz się zawali. Okna pokrywa tak gruba warstwa brudu, że światło prawie
w ogóle nie przedostaje się do środka.

Wchodzimy za Edwardem do zawilgoconego pomieszczenia. W migocącym świetle

latarki widzę… ludzi. Ludzi, którzy siedzą przy zwiniętych posłaniach. Ludzi, którzy zagląda-
ją do otwartych puszek z jedzeniem. Ludzi, którzy popijają wodę z butelek. I dzieci wplecione
pomiędzy grupkami dorosłych, w ubraniach nie jakiegoś jednego konkretnego koloru - bez-
frakcyjne dzieci. Jesteśmy w magazynie bezfrakcyjnych, a oni - ci, którzy powinni być roz-
proszeni po całym mieście, samotni, nienależący do żadnej społeczności… siedzą tu w środku
razem. Razem - jak frakcja.

Nie wiem, czego się spodziewałam, ale dziwi mnie, że wyglądają tak zwyczajnie. Nie

kłócą się ani nie unikają nawzajem. Niektórzy żartują, inni rozmawiają o czymś przyciszo-
nym głosem. Stopniowo jednak do wszystkich najwyraźniej dociera, że nie powinno nas tu
być.

- Chodźcie. - Edward przywołuje nas do siebie skinieniem palca. - Jest tam.
Witają nas milczące spojrzenia, gdy idziemy za Edwardem w głąb budynku, który po-

winien być w zasadzie pusty. Pytania same cisną mi się na usta.

- Co się tu dzieje? Czemu się tu zebraliście?
- Myśleliście, że żyli oddzielnie - rzuca przez ramię Edward. - Owszem, przez jakiś

czas tak żyli. Byli zbyt głodni, żeby zajmować się czymś poza zdobywaniem jedzenia. Ale
potem Sztywniacy zaczęli dawać im jedzenie, ubrania, narzędzia… wszystko. I bezfrakcyjni
zaczęli rosnąć w siłę, i czekali. Gdy ich odnalazłem, sytuacja wyglądała właśnie tak. Przyjęli
mnie do siebie.

Wchodzimy do ciemnego korytarza. Czuję się jak w domu, mrok i cisza przypominają

mi tunele w siedzibie Nieustraszoności. Tobias natomiast owija sobie wokół palca nitkę wy-
prutą z koszuli - odwija i rozwija, odwija i rozwija. Wie, z kim mamy się spotkać, choć ja da-
lej nie mam pojęcia. Jak to możliwe, że tak mało wiem o chłopaku, który twierdzi, że mnie
kocha - o chłopaku, którego prawdziwe imię robi na innych takie wrażenie, że ratuje nam ży-
cie w pociągu pełnym wrogów?

Edward zatrzymuje się przed metalowymi drzwiami i wali w nie pięścią.
- Zaraz, powiedziałeś, że czekali? - mówi Caleb. - Na co właściwie czekali?
- Aż rozpadnie się świat - wyjaśnia Edward. - I się doczekali.
Drzwi otwierają się i staje w nich poważna kobieta z zezem w jednym oku. Zdrowym

obrzuca nas uważnym spojrzeniem.

- Zabłąkani? - pyta.
- A gdzie tam, Therese. - Wskazuje kciukiem na Tobiasa. - Ten tutaj to Tobias Eaton.
Therese wpatruje się przez kilka sekund w Tobiasa, po czym kiwa głową.
- Faktycznie. Moment.

background image

Znów zamyka drzwi. Tobias z trudem przełyka ślinę, aż podskakuje mu grdyka.
- Wiesz, kto tam jest, prawda? - pyta mój brat Tobiasa.
- Caleb, przymknij się z łaski swojej.
Ku mojemu zaskoczeniu Caleb powstrzymuje swoją erudycką ciekawość. Drzwi znów

się otwierają, a Therese cofa się trochę, by wpuścić nas do środka. Wchodzimy do starej ko-
tłowni: urządzenia wyłaniają się z ciemności tak niespodziewanie, że uderzam w nie kolanami
i łokciami. Therese prowadzi nas przez metalowy labirynt na tyły pomieszczenia, gdzie nad
stołem zwisa z sufitu kilka żarówek. Za stołem stoi kobieta w średnim wieku. Ma czarne krę-
cone włosy i oliwkową skórę. I surowe, ostre rysy - jest prawie brzydka, choć nie do końca.

Tobias ściska moją rękę. W tej samej chwili dociera do mnie, że i on, i kobieta mają

takie same haczykowate nosy - u niej nos wydaje się co prawda za duży, ale u Tobiasa jest w
sam raz. Mają też jednakowe mocne szczęki, wyraźnie zarysowane podbródki, wąskie górne
wargi, odstające uszy. Tylko ich oczy są inne - jego niebieskie, a jej tak ciemne, że niemal
czarne.

- Evelyn - odzywa się Tobias lekko drżącym głosem.
Żona Marcusa, a matka Tobiasa miała na imię Evelyn. Rozluźniam uścisk na dłoni To-

biasa. Kilka dni temu przypomniał mi się jej pogrzeb. Jej pogrzeb. A teraz ona stoi przede
mną z tak lodowatym spojrzeniem, jakiego nie widziałam u żadnej Altruistki.

- Witaj. - Wychodzi zza stołu i przygląda się synowi. -Wydoroślałeś.
- No cóż. Takie są skutki upływu czasu.
Wiedział, że żyje. Od jak dawna? Evelyn się uśmiecha.
- Więc w końcu przyszedłeś…
- To nie tak, jak ci się wydaje - przerywa jej. - Uciekaliśmy przed Erudycją, a jedyną

szansą na ratunek było powiedzieć twoim kiepsko uzbrojonym pachołkom, kim jestem.

Musiała go czymś rozzłościć. Ale gdybym to ja po tak długim czasie odkryła, że moja

matka żyje, to niezależnie od tego, co by mi wcześniej zrobiła, nigdy tak bym się do niej nie
odezwała. Ta myśl sprawia mi ból. Odsuwam ją i skupiam na tym, co się dzieje teraz.

Na stole za Evelyn leży duża mapa, pozaznaczana w różnych miejscach. To mapa mia-

sta, ale nie mam pojęcia, co na niej jest. Z tyłu na ścianie wisi tablica, na której wyrysowano
jakąś tabelę. Nie mogę odczytać, co jest na niej napisane, bo użyto dziwnych skrótów.

- Rozumiem. - Evelyn nadal się uśmiecha, ale z jej twarzy znika wyraz wcześniejszego

rozbawienia. - No to przedstaw mnie reszcie uciekinierów. - Zatrzymuje wzrok na naszych
splecionych palcach.

Tobias puszcza moją rękę. Najpierw wskazuje na mnie.
- To Tris Prior. Jej brat Caleb. A to ich przyjaciółka Susan Black.
- Prior - powtarza Evelyn. - Znam kilka osób o tym nazwisku, ale żadna nie ma na imię

Tris. Chociaż Beatrice…

- No proszę - mówię. - A ja znam kilka żyjących osób o nazwisku Eaton, ale żadna nie

ma na imię Evelyn.

- Wolę, jak się mnie nazywa Evelyn Johnson. Zwłaszcza wśród Altruistów.
- A ja wolę jak się mnie nazywa Tris - wypalam. -I nie jesteśmy Altruistami. A przy-

najmniej nie wszyscy.

Zerka na Tobiasa.
- Masz bardzo interesujących przyjaciół.
- To dane dotyczące liczebności populacji? - pyta Caleb za moimi plecami. Wysuwa

się naprzód z otwartymi ustami. - A… to? Kryjówki bezfrakcyjnych? - Wskazuje na pierwszy
wiersz w tabeli, w którym jest napisane „7… Grn Hse". - Te miejsca zaznaczone na mapie?
To kryjówki, takie jak ta, prawda?

background image

- Zadajesz dużo pytań. - Evelyn unosi brew. Znam tę minę. Tobias taką robi. I ona,

żeby wyrazić niezadowolenie. - Ze względów bezpieczeństwa nie odpowiem na żadne z nich.
Poza tym czas na kolację.

Wskazuje drzwi. Susan i Caleb wychodzą, a za nimi ja, Tobias i na końcu jego matka.

Znów idziemy przez labirynt maszyn.

- Nie jestem głupia - mówi niskim głosem Evelyn. - Wiem, że nie chcesz mieć ze mną

nic wspólnego, a mimo to nadal nie do końca rozumiem, czemu…

Tobias prycha.
- Ale… - ciągnie Evelyn - ponowię swoje zaproszenie. Przydałaby się nam tu twoja

pomoc, a wiem, że masz podobne zdanie na temat systemu…

- Evelyn, wybrałem Nieustraszoność.
- Zawsze można zmienić zdanie.
- Dlaczego myślisz, że chciałbym przebywać tam gdzie ty? - pyta ze złością Tobias.
Zatrzymuje się, więc zwalniam i słyszę jej odpowiedź.
- Bo jestem twoją matką - mówi niemal łamiącym się głosem, dziwnie słabym. - Bo je-

steś moim synem.

- Ty naprawdę tego nie rozumiesz - kwituje Tobias. - Nie masz bladego pojęcia, co mi

zrobiłaś. - Jest wzburzony. -Nie chcę dołączać do twojej małej bandy bezfrakcyjnych. Chcę
się stąd jak najszybciej wynieść.

- Moja mała banda bezfrakcyjnych jest dwukrotnie większa od Nieustraszoności -

stwierdza Evelyn. - Nie lekceważ jej. Bo jej działania mogą zadecydować o losach tego mia-
sta. - Mówiąc to, wymija najpierw jego, potem mnie.

W mojej głowie dźwięczą słowa: „dwukrotnie większa od Nieustraszoności". Kiedy

zdążyli się tak rozrosnąć? Tobias patrzy na mnie przygaszonym wzrokiem.

- Od jak dawna wiesz? - pytam.
- Mniej więcej od roku. - Opiera się o ścianę i zamyka oczy. - Przesłała mi zaszyfro-

waną wiadomość do Nieustraszoności, prosząc o spotkanie na bocznicy kolejowej. Poszedłem
z ciekawości i okazało się, że faktycznie żyje. Jak pewnie się domyślasz, to nie było szczęśli-
we spotkanie po latach.

- Czemu odeszła z Altruizmu?
- Miała romans. - Kręci głową. - Nic dziwnego, skoro mój ojciec… - Znów kręci gło-

wą. - Ujmijmy to tak: Marcus był dla niej tak samo dobry jak dla mnie.

- Czy… to dlatego jesteś na nią wściekły? Bo była mu niewierna?
- Nie - stwierdza napiętym głosem i otwiera oczy. - Nie dlatego jestem wściekły.
Zbliżam się do niego, jakbym podchodziła do dzikiego zwierzęcia, ostrożnie stawiając

każdy krok na betonowej posadzce.

- To dlaczego?
- Rozumiem, że musiała zostawić ojca. Ale czy pomyślała, żeby zabrać mnie ze sobą?
Zaciskam wargi.
- Aha. Zostawiła cię z nim.
Zostawiła go samego z jego największym koszmarem. Nic dziwnego, że jej nienawi-

dzi.

- Właśnie. - Tobias kopie nogą w podłogę. - Zostawiła.
Biorę go za rękę, a on splata swoje palce z moimi. Wiem, że na razie dość pytań, więc

między nami zalega cisza, dopóki on nie decyduje się jej przerwać.

- Wydaje mi się - mówi - że lepiej mieć w bezfrakcyjnych przyjaciół niż wrogów.
- Być może. Ale ile będzie nas kosztować ta przyjaźń?
Kręci głową.
- Nie wiem. Ale chyba i tak nie mamy wyboru.

background image

Rozdział 9

Ktoś z bezfrakcyjnych rozpalił ogień, żeby podgrzać jedzenie. Osoby chętne, żeby coś

zjeść, siadają w kręgu wokół dużej metalowej misy, w której pali się ogień, i najpierw pod-
grzewają puszki, potem rozdają łyżki i widelce, a na koniec puszczają w ruch puszki, żeby
każdy mógł skubnąć wszystkiego po trochu. Staram się nie myśleć o tym, iloma chorobami
można się w ten sposób zarazić, tylko zanurzam łyżkę w zupie. Edward siada obok mnie na
ziemi i przejmuje ode mnie puszkę.

- Więc wszyscy należeliście do Altruizmu, tak? - Wkłada do buzi kilka klusek i kawa-

łek marchewki, po czym przekazuje puszkę kobiecie z lewej strony.

- Tak - potwierdzam. - Ale oczywiście ja i Tobias przenieśliśmy się, a… - Nagle

uświadamiam sobie, że nie powinnam nikomu mówić, że Caleb przeszedł do Erudytów. - Ca-
leb i Susan zostali w Altruizmie.

- Caleb to twój brat? Rozbiłaś rodzinę, żeby przejść do Nieustraszoności?
- Mówisz jak Prawy - stwierdzam ze złością. - Może zachowasz swoje uwagi dla sie-

bie?

Therese nachyla się do nas.
- Na początku należał do Erudytów, a nie do Prawości.
- Wiem - mówię. - Ja…
- Ja też - wchodzi mi w słowo. - Ale musiałam odejść.
- Co się stało?
- Nie byłam wystarczająco mądra. - Wzrusza ramionami, bierze od Edwarda fasolkę i

zanurza w niej łyżkę. - Nie zdobyłam odpowiedniej liczby punktów w teście na inteligencję.
Dostałam ultimatum: „Albo całe życie będziesz sprzątać laboratoria, albo zrezygnujesz".
Więc zrezygnowałam. - Spuszcza wzrok i oblizuje łyżkę do czysta. Biorę od niej fasolę i po-
daję zapatrzonemu w ogień Tobiasowi.

- Czy wśród was jest wielu Erudytów? - pytam. Therese kręci głową.
- Większość jest z Nieustraszoności. - Kiwa głową w stronę Edwarda, który krzywi się

z niezadowoleniem. - A potem z Erudycji, Prawości i kilka osób z Serdeczności. Nikt nie ob-
lewa inicjacji w Altruizmie, więc od nich nie ma prawie nikogo, poza garstką ocalonych z sy-
mulacji ataku, którzy znaleźli u nas schronienie.

- Co do Nieustraszoności, to chyba nie powinnam się dziwić - mówię.
- No tak. Macie jedną z najtrudniejszych inicjacji, a poza tym pozostaje jeszcze kwe-

stia wieku.

- Kwestia wieku? - powtarzam.
Zerkam na Tobiasa. Teraz już słucha rozmowy i znów wygląda prawie tak jak zwykle.

Oczy ma zamyślone i niemal czarne w świetle ognia.

- Gdy Nieustraszeni zaczynają tracić siły - wyjaśnia - w którymś momencie proszeni są

o opuszczenie frakcji. W ten czy inny sposób.

- A jaki jest ten inny sposób? - Serce mi wali, jakby znało już odpowiedź, na którą nie

chcę się zgodzić.

- Ujmijmy to tak - mówi Tobias - że dla niektórych śmierć to lepsze rozwiązanie niż

brak frakcji.

- Idioci - kwituje Edward. - Wolę być bezfrakcyjny niż Nieustraszony.
- No to masz szczęście, że wszystko skończyło się tak, a nie inaczej - stwierdza zimno

Tobias.

- Szczęście? - prycha Edward. - Jasne. Rzeczywiście mam cholerne szczęście, że zo-

stało mi jedno oko.

- Z tego co słyszałem, sam sprowokowałeś atak - mówi Tobias.

background image

- Co ty gadasz? - wtrącam się. - On po prostu wygrywał, a Peter był zazdrosny, więc…
Na twarzy Edwarda dostrzegam uśmieszek, więc milknę. Może wcale nie wiem do-

kładnie, co się wydarzyło podczas inicjacji.

- Doszło do pewnego incydentu - mówi Edward - w którym Peter nie zwyciężył. Ale to

nie uzasadnia ciosu nożem w oko.

- Bez dwóch zdań - przyznaje Tobias. - W ramach pocieszenia powiem ci, że podczas

symulacji ataku Peter został postrzelony z bliska w rękę.

To chyba rzeczywiście go pociesza, bo złośliwy uśmiech na jego twarzy maluje się

jeszcze wyraźniej.

- Kto to zrobił? Ty?
Tobias kręci głową.
- Tris.
- Dobra robota - chwali mnie Edward. Kiwam głową, ale źle mi z tym, że gratuluje mi

czegoś takiego. No może nie aż tak źle. W końcu chodziło o Petera.

Wpatruję się w płomienie liżące szczapki drewna. Są w ciągłym ruchu jak moje myśli.

Przypominam sobie chwilę, gdy po raz pierwszy zorientowałam się, że nigdy nie widziałam
wśród Nieustraszonych nikogo starszego. I chwilę, gdy uświadomiłam sobie, że ojciec jest za
stary, żeby chodzić stromymi ścieżkami w Jamie. Teraz rozumiem to trochę lepiej, niżbym
chciała.

- Wiesz może, jak w tej chwili wygląda sytuacja? - pyta Tobias Edwarda. - Wszyscy

Nieustraszeni stanęli po stronie Erudytów? Prawość coś zrobiła?

- W Nieustraszoności nastąpił rozłam - bełkocze Edward z pełnymi ustami. - Połowa

siedzi u Erudycji, a połowa u Prawych. Niedobitki Altruistów są z nami. Jak dotąd do niczego
poważniejszego nie doszło. Poza tym, co stało się z wami.

Tobias kiwa głową. Czuję ulgę, że przynajmniej połowa Nieustraszonych nie okazała

się zdrajcami. Jem, łyżka za łyżką, aż mam pełny żołądek.

Po kolacji Tobias przynosi nam sienniki i koce, a ja wynajduję jakiś pusty kąt do spa-

nia. Gdy Tobias schyla się, żeby rozwiązać buty, widzę, że ma na dole pleców symbol Ser-
decznych, gałęzie wijące się wzdłuż kręgosłupa. Prostuje się, a ja podchodzę do niego, obej-
muję go i muskam tatuaż palcami. Tobias zamyka oczy. Mam nadzieję, że w przygasającym
ogniu nas nie widać, więc przesuwam ręką po plecach Tobiasa, po omacku zatrzymując się na
każdym tatuażu. Wyobrażam sobie oko Erudycji, przechylone szalki wagi Prawości, złączone
dłonie Altruizmu i płomienie Nieustraszoności. Drugą ręką odnajduję płomień wytatuowany
na żebrach. Na policzku czuję gorący oddech Tobiasa.

- Chciałbym być teraz z tobą sam na sam - mówi.
- Ja prawie zawsze tego chcę - odpowiadam.
Odpływam w sen przy odgłosach przyciszonych rozmów. Ostatnio łatwiej mi zasy-

piać, gdy nie jest całkiem cicho. Wtedy mogę skoncentrować się na dźwiękach, a nie na my-
ślach, które dopadają mnie w ciszy. Hałas i ruch to ostoja pogrążonych w żalu i poczuciu
winy.

Budzę się, gdy ogień już prawie dogasa i tylko kilku bezfrakcyjnych jeszcze nie śpi.

Dopiero po chwili dociera do mnie, dlaczego się obudziłam. Kilka kroków dalej słychać głosy
Evelyn i Tobiasa. Leżę nieruchomo i mam nadzieję, że nie zauważyli, że nie śpię.

- Jeśli chcesz, żebym ci pomógł, musisz mi powiedzieć, co się tu dzieje - mówi Tobias.

- Choć nadal nie rozumiem, do czego właściwie jestem ci potrzebny.

Na ścianie widzę cień Evelyn drżący w blasku płomieni. Matka Tobiasa jest szczupła i

silna, tak samo jak on. Cały czas okręca sobie włosy wokół palców.

- A co konkretnie chcesz wiedzieć?
- O co chodzi z tą tabelą? I z mapą?

background image

- Twój przyjaciel miał rację, ta mapa i tabela pokazują nasze kryjówki. Mylił się jed-

nak co do danych dotyczących populacji… przynajmniej częściowo. Dane nie dotyczą
wszystkich frakcji, tylko niektórych. I założę się, że zgadniesz których.

- Nie mam ochoty na zgadywanki.
Evelyn wzdycha.
- Niezgodnych. Rejestrujemy Niezgodnych.
- A skąd wiecie, kto jest wśród nich?
- Przed atakiem symulacyjnym Altruiści pomagali między innymi tak, że badali pewne

anomalia genetyczne - wyjaśnia. - Niekiedy badania polegały na tym, że powtórnie przepro-
wadzano test przynależności. Niekiedy to było bardziej skomplikowane. Altruiści wyjaśnili
nam jednak, że podejrzewają, iż w naszej grupie może być największy odsetek Niezgodnych
spośród wszystkich frakcji w mieście.

- Nie rozumiem. Czemu…
- Czemu bezfrakcyjni mają duży odsetek Niezgodnych? - Mówi, jakby się uśmiechała.

- To oczywiste, że ci, którzy nie potrafią się ograniczyć do jednego sposobu myślenia, będą
też najczęściej występować z szeregów frakcji lub oblewać inicjację, prawda?

- Nie o to chciałem spytać. Chodziło mi o to, czemu ciebie interesuje liczba Niezgod-

nych?

- Erudyci potrzebują mocnych ludzi. Chwilowo zasilili swoje szeregi Nieustraszonymi.

Ale zaczną szukać dalej, a my jesteśmy następni w kolejności, chyba że zorientują się, że u
nas jest więcej Niezgodnych niż w jakiejkolwiek innej grupie. Ale na wypadek gdyby się nie
zorientowali, chcę wiedzieć, ile mamy osób odpornych na symulacje.

- Rozumiem. Ale dlaczego Altruistom aż tak zależało, żeby namierzyć Niezgodnych?

Nie robili przecież tego po to, by pomóc Jeanine, prawda?

- Oczywiście, że nie. Ale niestety, nie wiem dlaczego. Altruiści dość niechętnie udzie-

lali wyjaśnień, które miały służyć jedynie zaspokojeniu naszej ciekawości. Wyjawili nam
tyle, ile uważali za stosowne.

- Dziwne - mruczy Tobias.
- Może powinieneś spytać o to swojego ojca. To on mi o tobie powiedział.
- O mnie? Ale co o mnie?
- Że podejrzewa u ciebie Niezgodność - wyjaśnia Evelyn. - Zawsze bacznie cię obser-

wował. Zwracał uwagę na twoje zachowanie. Poświęcał ci wiele uwagi. Dlatego… dlatego
myślałam, że przy nim będziesz bezpieczny. Bezpieczniejszy niż przy mnie.

Tobias milczy.
- Teraz widzę, że chyba się myliłam.
Tobias nadal milczy.
- Żałuję… - zaczyna Evelyn.
- Nawet nie próbuj przepraszać. - Głos mu się trzęsie. - Nie da się tego załatwić jed-

nym czy dwoma słowami i mocnym uściskiem.

- Dobrze, dobrze. Nie będę przepraszać.
- Po co bezfrakcyjni się łączą? Co planujecie?
- Chcemy obalić Erudycję - wyjaśnia Evelyn. - Gdy już się ich pozbędziemy, nic nie

stanie nam na przeszkodzie, żeby przejąć władzę.

- Oczekujesz, że ja ci w tym pomogę? Obalić jeden skorumpowany rząd, żeby zastąpić

go tyranią bezfrakcyjnych? - prycha. - Nie ma mowy.

- Nie chcemy być tyranami. Chcemy zbudować nowe społeczeństwo. Bez frakcji.
Zasycha mi w ustach. Bez frakcji? Świat, w którym nikt nie wie, kim jest ani gdzie

przynależy? Nie potrafię sobie tego wyobrazić. Jak dla mnie to oznacza tylko chaos i samot-
ność. Tobias parska śmiechem.

- Jasne. A jak zamierzacie obalić Erudycję?

background image

- Czasem radykalna zmiana wymaga radykalnych środków. - Cień Evelyn unosi rękę. -

Jestem świadoma, że to spowoduje ogromne spustoszenie.

Drżę, gdy słyszę „spustoszenie". Jakaś mroczna część mnie pragnie spustoszenia, pod

warunkiem że będzie dotyczyć Erudycji. Ale to słowo ma teraz dla mnie zupełnie nowy wy-
dźwięk, bo na własne oczy widziałam, co tak naprawdę oznacza: leżące na chodnikach ciała
w szarych ubraniach, przywódcy Altruizmu zabijani przed swoimi domami, przy skrzynkach
na listy. Wciskam twarz w siennik tak mocno, że aż boli mnie czoło, byle tylko wyrzucić z
głowy to wspomnienie.

- A wracając do tego, po co nam jesteś potrzebny - podejmuje Evelyn. - Żeby to zro-

bić, potrzebna nam pomoc Nieustraszoności. Macie broń i doświadczenie w walce. Mógłbyś
pomóc nam się porozumieć.

- Jeśli sądzisz, że Nieustraszeni się ze mną liczą, to się mylisz. Jestem tylko kimś, kto

nie zna strachu.

- Sugeruję jedynie, że mogą zacząć się z tobą liczyć. - Wstaje, a jej cień rozciąga się

od podłogi do sufitu. - Nie wątpię, że jeśli zechcesz, uda ci się do tego doprowadzić. Przemyśl
to.

Zbiera do tyłu swoje kręcone włosy i wiąże w kok.
- Drzwi są zawsze otwarte.
Kilka minut później Tobias znów się przy mnie kładzie. Nie chcę się przyznawać, że

podsłuchiwałam, ale muszę mu powiedzieć, że nie ufam ani Evelyn, ani bezfrakcyjnym, ani
nikomu, kto tak spokojnie mówi o wymordowaniu całej frakcji. Zanim jednak zbieram się na
odwagę, by się odezwać, Tobias zaczyna oddychać miarowo - zasypia.

background image

Rozdział 10

Przesuwam ręką wzdłuż karku, żeby odgarnąć włosy, które mi się do niego przykleiły.

Boli mnie całe ciało, zwłaszcza nogi. Mam zakwasy, które czuję, nawet gdy się nie ruszam.
Poza tym nie pachnę różami. Muszę wziąć prysznic. Wychodzę na korytarz i idę do łazienki.
Nie ja jedna pomyślałam, żeby się umyć - przy umywalkach stoi grupka kobiet. Połowa jest
naga, ale druga połowa w ogóle nie zwraca na to uwagi. Znajduję wolną umywalkę w rogu i
pakuję głowę pod kran; zimna woda wlewa mi się do uszu.

- Cześć - mówi Susan.
Odwracam głowę w jej stronę. Woda ścieka mi po policzku i wpływa do nosa. Susan

ma dwa ręczniki: biały i szary, oba wystrzępione na brzegach.

- Cześć.
- Mam pomysł. - Staje do mnie plecami i rozkłada ręcznik, tworząc parawan, który od-

dziela mnie od reszty pomieszczenia. Wzdycham z ulgą. Prywatność. A przynajmniej na tyle,
na ile to możliwe. Rozbieram się szybko i biorę mydło z umywalki.

- Jak się czujesz? - odzywa się znów Susan.
- W porządku. - Wiem, że pyta tylko dlatego, że takie są zasady w jej frakcji. Wolała-

bym, żeby rozmawiała ze mną zwyczajnie.

- A ty, Susan?
- Lepiej. Therese powiedziała mi, że w jednym ze schronów bezfrakcyjnych jest duża

grupa Altruistów - mówi, gdy ja mydlę sobie włosy.

- Tak? - Znów wkładam głowę pod kran i lewą ręką szoruję głowę, by spłukać pianę. -

Chcesz tam iść?

- Tak. Chyba, że potrzebna ci moja pomoc.
- Dzięki, ale wydaje mi się, że twoja frakcja bardziej cię potrzebuje. - Zakręcam wodę.
Wolałabym nie musieć się ubierać. Jest za gorąco na dżinsy. Podnoszę z podłogi drugi

ręcznik i wycieram się pospiesznie. Znów narzucam na siebie czerwoną koszulę. Nie chcę po
raz kolejny wkładać tych samych brudnych ciuchów, ale nie mam wyboru.

- Wydaje mi się, że bezfrakcyjne mają jakieś zbędne ubrania - mówi Susan.
- Pewnie tak. Dobra, twoja kolej.
Staję z ręcznikiem, żeby Susan mogła się umyć. Po chwili zaczynają mnie boleć ręce,

ale skoro ona wytrzymała w takiej pozycji, to ja też wytrzymam. Gdy myje włosy, chlapie mi
wodą na kostki.

- Nigdy nie sądziłam, że znajdziemy się razem w takiej sytuacji - mówię po chwili. -

Że będziemy się myć w zlewie w jakiejś ruderze i uciekać przed Erudycją.

- Myślałam, że będziemy mieszkać obok siebie - stwierdza Susan. - Razem brać udział

w różnych spotkaniach towarzyskich. Razem odprowadzać dzieci na przystanek.

Słysząc to, zagryzam wargi. Oczywiście to moja wina, że taka wersja wydarzeń nigdy

nie byłaby możliwa, bo to ja wybrałam inną frakcję.

- Przepraszam, nie chciałam do tego wracać - mówi Susan. - Przykro mi tylko, że nie

byłam bardziej uważna. Bo gdybym była, to może bym zauważyła, przez co przechodzisz.
Zachowałam się samolubnie.

Parskam śmiechem.
- Susan, nie zrobiłaś nic złego.
- Skończyłam - obwieszcza. - Podasz mi ręcznik?
Zamykam oczy i odwracam się, żeby mogła wziąć z mojej ręki ręcznik. Zjawia się

Therese, żeby zapleść sobie włosy w warkocz, więc Susan pyta ją o ubrania. Gdy opuszczamy
łazienkę, mam na sobie dżinsy i czarną koszulę, która u góry jest tak luźna, że zsuwa mi się z
ramion, natomiast Susan jest ubrana w workowate dżinsy i białą koszulę z kołnierzykiem -

background image

element stroju Prawości. Zapina ją pod samą szyję. Altruiści przedkładają skromność nad wy-
godę.

Kiedy znów wchodzę do dużej sali, część bezfrakcyjnych wychodzi z wiaderkami far-

by i pędzlami. Wzrokiem odprowadzam ich do drzwi.

- Idą pisać wiadomość dla ludzi pozostałych schronów - wyjaśnia Evelyn za moimi

plecami. - Na jednym z billboardów. Zaszyfrowaną za pomocą różnych prywatnych informa-
cji: czyjegoś ulubionego koloru, imienia zwierzątka, które ktoś miał jako dziecko.

Nie rozumiem, po co mi mówi o szyfrach stosowanych przez bezfrakcyjnych, póki się

do niej nie odwracam. W jej oczach dostrzegam znajomy wyraz - dumę. Tak samo patrzyła
Jeanine, gdy mówiła Tobiasowi, że opracowała serum, za pomocą którego zdoła go kontrolo-
wać.

- Mądre - przyznaję. - To twój pomysł?
- Prawdę mówiąc, tak. - Wzrusza ramionami, ale nie daję się zwieść. Daleko jej do

nonszalancji. - Zanim przeszłam do Altruizmu, byłam Erudytką.

- Aha. Domyślam się, że życie naukowca nie bardzo ci pasowało, co?
Nie daje się złapać.
- Coś w ten deseń. - Milknie na chwilę. - Twój ojciec odszedł pewnie z tego samego

powodu.

Chcę się odwrócić i zakończyć rozmowę, ale jej słowa powodują dziwny ucisk w mo-

jej głowie, jakby zgniatała mi mózg rękami. Wpatruję się w nią.

- Nie wiedziałaś? - Marszczy brwi. - Przepraszam. Zapomniałam, że członkowie frak-

cji rzadko rozmawiają o dawnych frakcjach.

- Co? - mówię łamiącym się głosem.
- Twój ojciec urodził się w Erudycji - wyjaśnia. - Jego rodzice przyjaźnili się z rodzi-

cami Jeanine Matthews. Twój ojciec i Jeanine trzymali się razem, jak byli dziećmi. W szkole
zawsze pożyczali sobie książki.

Oczyma wyobraźni widzę swojego ojca, dorosłego mężczyznę, który siedzi obok doro-

słej Jeanine w szkolnej stołówce, a między nimi leży książka. Ten obraz jest tak absurdalny,
że na samą myśl o tym ni to prycham, ni to parskam śmiechem. To nie może być prawda. Tyl-
ko… Tylko, że ojciec nigdy nie mówił ani o swojej rodzinie, ani o dzieciństwie. Tylko, że nie
miał w sobie łagodności człowieka, który dorastał wśród Altruistów. Tylko, że nienawidził
Erudytów tak bardzo, że musiał mieć ku temu osobiste powody.

- Przykro mi, Beatrice. Nie chciałam rozdrapywać starych ran.
Patrzę na nią ze złością.
- Owszem, chciałaś.
- Nie rozumiem…
- Posłuchaj mnie uważnie - zniżam głos. Sprawdzam, czy Tobias nie stoi gdzieś w po-

bliżu, bo wolę, żeby tego nie słyszał. W kącie na podłodze widzę tylko Caleba i Susan, prze-
kazują sobie puszkę masła orzechowego. Nigdzie nie ma Tobiasa. - Nie jestem głupia. Widzę,
że chcesz go wykorzystać. I zamierzam mu o tym powiedzieć, o ile sam się jeszcze nie domy-
ślił.

- Moja droga - mówi Evelyn. - Ja jestem jego matką. Zawsze będę w jego życiu. Ty je-

steś tylko tymczasowo.

- Jasne. Mama go porzuciła, a tata lał. Jakżeby miał nie pozostać lojalny wobec takiej

rodziny? - Odwracam się na pięcie, czuję, że trzęsą mi się ręce, i przysiadam się do Caleba.
Susan poszła na drugą stronę sali pomóc bezfrakcyjnym posprzątać. Caleb podaje mi słoik z
masłem orzechowym. Przypominam sobie grządki orzechów ziemnych w szklarniach Ser-
deczności. Uprawiają je, bo są bogatym źródłem białka i tłuszczów, co ma szczególne znacze-
nie w przypadku bezfrakcyjnych. Nabieram sobie trochę masła palcami i zjadam. Czy powin-
nam powiedzieć Calebowi o tym, co właśnie usłyszałam od Evelyn? Nie chcę, żeby zaczął

background image

myśleć, że w jego żyłach płynie krew Erudycji. Nie chcę dawać mu żadnego powodu, by do
nich wracał. Postanawiam na razie zachować to dla siebie.

- Możemy o czymś pogadać? - pyta Caleb.
Kiwam głową, starając się jednocześnie pozbyć masła orzechowego, które przykleiło

się mi do podniebienia.

- Susan chce iść do Altruistów - mówi. -I ja też. Poza tym wolę być blisko niej, żeby

nic złego jej się nie stało. Ale nie chcę cię zostawiać samej.

- Nie ma problemu.
- Może pójdziesz z nami? Altruiści bardzo się ucieszą z twojego powrotu. Jestem tego

pewny.

Oczywiście - Altruiści nie potrafią się obrażać. Ale jestem na skraju rozpaczy, a jeśli

wrócę do dawnej frakcji rodziców, dam się jej całkowicie pochłonąć. Kręcę głową.

- Muszę iść do siedziby Prawości i sprawdzić, co się tam dzieje. Oszaleję, jeśli się nie

dowiem. - Zmuszam się do uśmiechu. - Ale ty powinieneś iść. Susan cię potrzebuje. Wygląda
już lepiej, ale i tak cię potrzebuje.

- Dobra - zgadza się Caleb. - To zobaczymy się później. Ale bądź ostrożna.
- Przecież zawsze jestem ostrożna.
- Nie. Zwykle pasuje do ciebie inne słowo: „lekkomyślność".
Brat lekko ściska mnie za zdrowe ramię. Nabieram jeszcze trochę masła orzechowego.

Kilka minut później z męskiej łazienki wychodzi Tobias. Zamiast czerwonej koszuli Serdecz-
nych ma na sobie czarny T-shirt. Jego krótkie włosy są mokre. Z daleka patrzymy sobie w
oczy i wiem, że czas na nas.

Siedziba Prawości jest ogromna. Przynajmniej jak dla mnie. Znajduje się w rozległym

cementowym budynku z widokiem na coś, co dawniej było rzeką. Wisi na nim szyld „Hala
owa", kiedyś „Hala Targowa", ale większość ludzi mówi teraz „Hala Bezsercowa", bo Pra-
wość, choć uczciwa, nie ma serca. Nazwa chyba im się spodobała. Nie wiem, czego się spo-
dziewać, bo nigdy nie byłam w środku.

Zatrzymujemy się z Tobiasem przed drzwiami i patrzymy na siebie.
- No to jesteśmy - mówi.
W szklanych drzwiach widzę tylko własne odbicie. Jestem zmęczona i brudna. Po raz

pierwszy przychodzi mi na myśl, że przecież wcale nie musimy nic robić. Możemy zaszyć się
w schronie bezfrakcyjnych i zostawić cały ten bajzel na ich głowie. Moglibyśmy być nikim,
być bezpieczni, być razem. Tobias ciągle jeszcze nie powiedział mi o swojej wczorajszej roz-
mowie z matką i wydaje mi się, że nie zamierza tego zrobić. Tak bardzo zależało mu na wizy-
cie w siedzibie Prawości, że zastanawiam się, czy nie planuje czegoś za moimi plecami. Nie
wiem, czemu przestępuję próg. Może stwierdzam, że skoro zaszliśmy tak daleko, to równie
dobrze możemy zobaczyć, co się dzieje. Ale podejrzewam, że chodzi o coś więcej niż pozna-
nie prawdy. Jestem Niezgodna, więc nie jestem nikim, coś takiego jak „bezpieczni" nie istnie-
je w moim słowniku i mam inne sprawy na głowie niż zabawa w dom z Tobiasem. Najwyraź-
niej on uważa tak samo.

Hol jest przestronny i jasno oświetlony. Wyłożona czarnym marmurem posadzka cią-

gnie się aż do wind. Na środku pomieszczenia ułożono z białych marmurowych kafli symbol
Prawości: przechylone szalki wagi mają symbolizować prawdę, która przeważa nad kłam-
stwem. Wszędzie wokół aż roi się od uzbrojonych Nieustraszonych. Podchodzi do nas kobieta
z karabinem na pasku, gotowym do strzału. Celuje w Tobiasa.

- Kim jesteście? - pyta.
Jest młoda, ale nie na tyle, by znać Tobiasa. Pozostali zbierają się za jej plecami. Część

przygląda się nam podejrzliwie, inni ciekawie, ale dużo dziwniejszy jest błysk w oczach nie-
których. Błysk rozpoznania. Tobiasa rzeczywiście mogą znać, ale mnie?

background image

- Jestem Cztery - przedstawia się Tobias. Wskazuje na mnie skinieniem głowy: - A to

Tris. Oboje Nieustraszeni.

W spojrzeniu tej z karabinem widać zdziwienie, ale nie opuszcza broni.
- Czy ktoś może mi pomóc? - prosi.
Kilku Nieustraszonych podchodzi bliżej, ale bardzo ostrożnie, jakbyśmy stanowili za-

grożenie.

- W czym problem? - pyta Tobias.
- Macie broń?
- No pewnie. W końcu jestem z Nieustraszoności!
- Ręce za głowę - rzuca ze złością kobieta, jak gdyby obawiała się, że będziemy sta-

wiać opór. Zerkam na Tobiasa. Czemu wszyscy zachowują się tak, jakbyśmy chcieli ich za-
atakować?

- Weszliśmy głównym wejściem - mówię powoli. - Myślicie, że zrobilibyśmy tak, gdy-

byśmy mieli złe zamiary?

Tobias nie patrzy na mnie. Lekko opiera palce o tył głowy. Po chwili robię to samo.

Żołnierze Nieustraszonych otaczają nas. Jeden z nich obmacuje Tobiasowi nogi, drugi wycią-
ga mu zza paska pistolet. Jeszcze inny, chłopak o okrągłej twarzy i różowych policzkach, pa-
trzy na mnie przepraszająco.

- W tylnej kieszeni mam nóż. Dotknij mnie tylko, a pożałujesz - ostrzegam.
Chłopak mruczy jakieś „przepraszam". Ostrożnie wyciąga nóż, starając się mnie nie

dotknąć.

- Co jest grane? - pyta Tobias. Kobieta, która nas zatrzymała, wymienia spojrzenia z

resztą żołnierzy.

- Przykro mi - odpowiada. - Ale dostaliśmy rozkaz, żeby was aresztować, jak tylko się

pojawicie.

background image

Rozdział 11

Otaczają nas, ale nie skuwają. Prowadzą do wind. Bez względu na to, ile razy pytam,

czemu jesteśmy aresztowani, nikt mi nie odpowiada ani nawet na mnie nie patrzy. W końcu
daję za wygraną i milczę, tak jak Tobias. Jedziemy na trzecie piętro, gdzie prowadzą nas do
małego pokoju wyłożonego białym, a nie czarnym marmurem. Za wyjątkiem ustawionej pod
ścianą ławki nie ma tu żadnych mebli. Każda frakcja musi mieć areszt, w którym można za-
mknąć kogoś, kto sprawia kłopoty, ale nigdy dotąd nie trafiłam do takiego miejsca.

Drzwi zamykają się za nami i rozlega się zgrzyt zamka. Znów zostajemy sami. Tobias

siada na ławce i marszczy czoło. Chodzę przed nim w tę i we w tę. Gdyby wiedział, czemu się
tu znaleźliśmy, powiedziałby mi, więc o nic nie pytam. Robię pięć kroków naprzód, potem
pięć w tył, pięć naprzód, pięć w tył, w tym samym rytmie. Liczę na to, że dzięki temu coś mi
przyjdzie do głowy.

Skoro Erudycja nie przejęła kontroli nad Prawością - a tak powiedział Edward - to dla-

czego Prawi nas aresztowali? Co takiego im zrobiliśmy? Jeśli Erudycja rzeczywiście nie prze-
jęła nad nimi kontroli, jedyne, co mogą nam zarzucić, to że sprzymierzyliśmy się z Erudycją.
Czy zrobiłam coś, co można by zinterpretować jako sprzymierzenie się z Erudycją?

Zagryzam dolną wargę tak mocno, że aż krzywię się z bólu. Owszem, zrobiłam. Zabi-

łam Willa. I jeszcze paru innych członków Nieustraszoności. Byli pod wpływem symulacji,
ale może Prawość o tym nie wie albo nie uważa tego za wystarczające wytłumaczenie.

- Możesz się uspokoić? - prosi Tobias. - Przez ciebie zaczynam się denerwować.
- Ale ja właśnie tak się uspokajam.
Nachyla się, opiera łokcie o kolana i wpatruje w podłogę pomiędzy adidasami.
- Twoja pogryziona warga świadczy o czymś innym.
Siadam obok niego i zdrową ręką przyciągam kolana do piersi. Prawą rękę trzymam

opuszczoną luźno z boku. Tobias milczy przez dłuższą chwilę, a ja coraz mocniej obejmuję
nogi. Mam wrażenie, że im bardziej się kulę, tym jestem bezpieczniejsza.

- Czasem się boję - zaczyna Tobias - że mi nie ufasz.
- Ufam ci. Oczywiście, że ci ufam. Czemu uważasz, że jest inaczej?
- Wydaje mi się, że nie mówisz mi wszystkiego. Ja powiedziałem ci rzeczy… - kręci

głową - których nie powiedziałbym nikomu innemu. Ale ciebie coś męczy, a mimo to nic mi
jeszcze nie powiedziałaś.

- Dużo rzeczy mnie męczy, bo dużo się zdarzyło. A ty? Mogłabym to samo powie-

dzieć o tobie.

Tobias dotyka mojego policzka i wsuwa mi dłoń we włosy. Ignoruje moje pytanie, tak

jak ja zignorowałam jego.

- Jeśli chodzi tylko o twoich rodziców - mówi łagodnie - to powiedz mi, a ja ci uwie-

rzę.

W jego oczach powinien malować się strach, biorąc pod uwagę sytuację, w jakiej się

znaleźliśmy, ale jest w nich spokój. Przenoszą mnie w dobrze znane miejsce. W miejsce, w
którym czuję się bezpieczna, tam gdzie z łatwością mogę wyznać, że zastrzeliłam jednego z
moich najlepszych przyjaciół, gdzie nie boję się tego, co zobaczę wtedy w oczach Tobiasa.
Nakrywam dłonią jego dłoń.

- Tylko o to chodzi - odpowiadam niepewnie.
- Okej. - Całuje mnie w usta. Żołądek ściska mi się w poczuciu winy.
Drzwi się otwierają. Do środka wchodzi kilka osób - dwóch Prawych z bronią, ciem-

noskóry starszy mężczyzna z Prawości, kobieta z Nieustraszoności, której nie kojarzę. A za
nimi Jack Kang - przywódca Prawości. Według standardów większości frakcji jest młody jak
na lidera - ma tylko trzydzieści dziewięć lat. Ale według standardów Nieustraszoności to jesz-

background image

cze nic. Eric został przywódcą Nieustraszoności w wieku siedemnastu lat. I między innymi
dlatego inne frakcje nie liczą się z naszym zdaniem.

Jack jest przystojny. Ma krótkie czarne włosy i ciepłe skośne oczy jak Tori. Do tego

wysokie kości policzkowe. Mimo swojego wyglądu nie jest czarusiem, pewnie dlatego, że po-
chodzi z Prawości, a u nich bycie czarującym oznacza zwodniczość. Wierzę, że wyjaśni nam,
o co chodzi, nie tracąc czasu na uprzejmości. To zawsze coś.

- Podobno nie rozumiecie, czemu was aresztowano. - Głos ma niski, a jednocześnie

dziwnie płaski, taki który nie wywołałby echa nawet na dnie pustej jaskini. - Dla mnie znaczy
to tyle, że albo zostaliście fałszywie oskarżeni, albo potraficie świetnie udawać. Jedyny…

- O co zostaliśmy oskarżeni? - wchodzę mu w słowo.
- On jest oskarżony o zbrodnie przeciwko ludzkości, a ty o współudział.
- Zbrodnie przeciwko ludzkości? - W głosie Tobiasa wreszcie słychać wściekłość. Pa-

trzy na Jacka z niesmakiem.

- Że co?
- Widzieliśmy nagranie z ataku. Przeprowadziliście symulację ataku - wyjaśnia Jack.
- Jakim cudem widzieliście nagranie? Zabraliśmy je - mówi Tobias.
- Zabraliście kopię. Nagranie z ataku w siedzibie Nieustraszoności zostało przesłane

do komputerów w całym mieście - wyjaśnia Jack. - Jedyne, co widzieliśmy, to że przeprowa-
dziliście atak, a ona omal nie została pobita na śmierć, zanim się poddała. Potem zatrzymali-
ście się, doszło do raczej nagłego pojednania kochanków i ukradliście twardy dysk. Może zro-
biliście to dlatego, że symulacja dobiegła końca i nie chcieliście, by dowody wpadły nam w
ręce.

Omal nie wybuchłam śmiechem. Mój wielki heroiczny wyczyn, jedyny, jaki mam na

swoim koncie, został uznany za kolaborację z Erudycją.

- Symulacja nie dobiegła końca - tłumaczę. - My ją przerwaliśmy, wy…
Jack unosi rękę.
- Nie interesuje mnie, co macie w tej chwili do powiedzenia. Prawda wyjdzie na jaw,

gdy zostaniecie przesłuchani przy użyciu serum prawdy.

Christina mówiła mi kiedyś o tym serum. Powiedziała, że najgorsze podczas inicjacji

w Prawości było to, że trzeba zażyć to serum i odpowiadać na osobiste pytania w obecności
wszystkich członków frakcji. Nie muszę zagłębiać się w swoje najgłębsze, najmroczniejsze
sekrety, by wiedzieć, że serum prawdy to ostatnia rzecz, jaką chcę zażyć.

- Serum prawdy? - Kręcę głową. - Nie. Wykluczone.
- A masz coś do ukrycia? - Jack unosi brwi.
Chętnie bym mu powiedziała, że każdy, kto ma choć odrobinę godności, chce zacho-

wać pewne rzeczy wyłącznie dla siebie, ale wolę nie wzbudzać jego podejrzeń. Więc tylko
kręcę głową.

- W takim razie w porządku. - Patrzy na zegarek. - Jest dwunasta. Przesłuchanie odbę-

dzie się o dziewiętnastej. Nie próbujcie się przygotowywać. Serum prawdy uniemożliwia za-
tajenie jakichkolwiek informacji. - Odwraca się na pięcie i wychodzi z pokoju.

- Cóż za miły człowiek - kwituje Tobias.
Wczesnym popołudniem grupka uzbrojonych Nieustraszonych prowadzi mnie do ła-

zienki. Nie spieszę się. Wpatruję się w swoje odbicie w lustrze i trzymam ręce pod gorącą
wodą tak długo, że robią się całe czerwone. Gdy należałam do Altruizmu i przeglądanie się w
lustrze było zabronione, wydawało mi się, że przez trzy miesiące człowiek się bardzo zmie-
nia. Tym razem wystarczyło kilka dni. Wyglądam starzej. Może to przez krótkie włosy, a
może przez to, że wszystko, co się wydarzyło, przylgnęło do mnie jak maska. Tak czy ina-
czej, zawsze przypuszczałam, że się ucieszę, gdy przestanę wyglądać jak dziecko. Ale teraz
czuję tylko gulę w gardle. Moi rodzice by mnie nie poznali. Już nigdy mnie nie zobaczą. Od-
wracam się od lustra i nasadą dłoni otwieram drzwi.

background image

Gdy Nieustraszeni odprowadzają mnie do aresztu, zatrzymuję się w drzwiach. Tobias

wygląda tak jak wtedy, gdy go poznałam - ma czarną koszulkę, krótkie włosy, poważną minę.
Jego widok zawsze budzi we mnie zdenerwowanie i podniecenie jednocześnie. Przypominam
sobie, jak złapałam go za rękę po wyjściu z sali szkoleniowej, tylko na kilka sekund, i jak sie-
dzieliśmy razem na skałach nad przepaścią, i ogarnia mnie tęsknota za tym, co minęło.

- Głodna? - pyta.
Podaje mi kanapkę ze stojącego przy nim talerza. Biorę ją, siadam i opieram głowę o

jego ramię. Nie pozostało nam nic innego, jak czekać, więc to właśnie robimy. Zjadamy
wszystko do czysta. Siedzimy, aż robi się nam niewygodnie. Potem kładziemy się na podło-
dze. Leżymy, stykając się ramionami i wpatrując w biały sufit.

- Czego się boisz powiedzieć? - pyta.
- Wszystkiego. Nie chcę na nowo tego przeżywać.
Kiwa głową. Zamykam oczy i udaję, że zasypiam. W pokoju nie ma zegara, więc nie

mogę odliczać czasu do przesłuchania. Czas mógłby tu równie dobrze nie istnieć, tyle że w
miarę gdy nieuchronnie zbliża się siódma, czuję jego presję, czuję, jak wciska mnie coraz
mocniej w podłogę. Może nie ciążyłby mi tak bardzo, gdyby nie poczucie winy - świado-
mość, że znam prawdę i ją ukrywam, nawet przed Tobiasem. Może nie powinnam się bać, że
coś powiem, bo szczere wyznanie prawdy przyniesie mi ulgę.

W końcu chyba zasypiam, bo budzi mnie odgłos otwieranych drzwi. Wstajemy, a do

środka wchodzi kilku Nieustraszonych. Ktoś wypowiada moje imię. Christina przepycha się
naprzód i obejmuje mnie. Wpija mi palce w ranę na ramieniu, więc krzyczę:

- Zostałam postrzelona. W ramię. Aua.
- O Boże! - Puszcza mnie. - Przepraszam, Tris.
W ogóle nie wygląda jak Christina, którą zapamiętałam. Ma krótsze włosy, ścięte na

chłopaka, i szarawą skórę, a nie w odcieniu ciepłego brązu jak wcześniej. Uśmiecha się, ale
tylko ustami, oczy wciąż są zmęczone. Chcę odwzajemnić uśmiech, ale jestem zbyt zdener-
wowana. Christina będzie obecna podczas mojego przesłuchania. Dowie się, co zrobiłam Wil-
lowi. Nigdy mi nie wybaczy. Chyba że przeciwstawię się serum, zataję prawdę, jeśli zdołam.
Ale czy naprawdę tego chcę? Czy naprawdę chcę już zawsze to w sobie dusić?

- Wszystko w porządku? Dowiedziałam się, że tu jesteś, więc zgłosiłam się do eskorty

- mówi, gdy wychodzimy z pokoju. - Wiem, że tego nie zrobiłaś. Nie jesteś zdrajczynią.

- W porządku - mówię. - I dziękuję. A ty jak się miewasz?
- Ja… - Urywa i zagryza wargę. - Nie wiem, czy ktoś ci mówił… bo to pewnie nie naj-

lepszy moment, ale…

- Co? Co się stało?
- No bo… Will zginął podczas ataku. - Patrzy na mnie z pełnym niepokoju wyczeki-

waniem. Czego właściwie oczekuje? Aha. Myśli, że nie wiem, że Will nie żyje. Mogłabym
udawać, że się przejęłam, ale chyba nie wypadłoby to zbyt przekonująco. Najlepiej przyznać,
że wiem. Ale jak, nie mówiąc jednocześnie wszystkiego. Nagle robi mi się niedobrze. Czy ja
naprawdę zastanawiam się, jak najlepiej oszukać swoją przyjaciółkę?

- Wiem - mówię. - Widziałam go na ekranach w pokoju kontrolnym. Przykro mi, Chri-

stino.

- Aha. - Kiwa głową. - To… cieszę się, że już wiesz. Naprawdę nie chciałam ci o tym

mówić na korytarzu.

Krótki śmiech. Zdawkowy uśmiech. Zupełnie inaczej niż kiedyś. Wchodzimy do win-

dy. Czuję na sobie spojrzenie Tobiasa - wie, że nie widziałam Willa na ekranach, poza tym
nie miał pojęcia, że Will nie żyje. Z uporem wpatruję się przed siebie i udaję, że nie zauwa-
żam jego palącego spojrzenia.

background image

- Nie przejmuj się serum prawdy - mówi Christina. - To nic takiego. Właściwie to nie

kojarzysz, co się wtedy dzieje. Dopiero gdy przestaje działać, dociera do ciebie, co powie-
działaś. Przechodziłam przez to jako dziecko. W Prawości to norma.

Pozostali Nieustraszeni spoglądają po sobie. W zwykłych okolicznościach ktoś by ją

pewnie upomniał za to, że rozmawia na temat dawnej frakcji, ale to nie są zwykłe okoliczno-
ści. Christina nigdy w życiu nie odprowadzała swojej najlepszej przyjaciółki, podejrzanej o
zdradę, na publiczne przesłuchanie.

- Co z pozostałymi? - pytam. - Z Uriahem, Lynn, Marlene?
- Wszyscy tu są. Poza bratem Uriaha, Zeke, który jest z resztą Nieustraszonych.
- Co? - Zeke, który zapinał mi paski przed zjazdem na linie, zdradził? Winda zatrzy-

muje się na najwyższym piętrze i wysiadamy.

- Tak. - Christina kiwa głową. - Nikt się tego nie spodziewał.
Bierze mnie za rękę i ciągnie do drzwi. Idziemy korytarzem wyłożonym czarno-bia-

łym marmurem - łatwo się pogubić w siedzibie Prawości, bo wszystko wygląda tak samo.
Skręcamy w kolejny korytarz i przechodzimy przez podwójne drzwi. Z zewnątrz Hala Bezser-
cowa to przysadzisty budynek z wąską, wysoką przybudówką na środku. Wewnątrz przybu-
dówka składa się z trzypoziomowego pomieszczenia, w którym zamiast okien są tylko otwory
w ścianach. Widzę nad sobą ciemniejące bezgwiezdne niebo. Na białej podłodze, na środku
widnieje czarny symbol Prawości. Ściany są oświetlone rzędami przytłumionych żółtych
świateł, przez co całe pomieszczenie spowija poświata. Wszelkie odgłosy niosą się echem.

Zebrała się tu już większość Prawych i niedobitki Nieustraszonych. Część siedzi na

ławkach ustawionych rzędami wzdłuż ścian, ale nie ma miejsca dla wszystkich, więc reszta
stoi wokół symbolu Prawości. W centralnej części znaku, pomiędzy przechylonymi szalkami
wagi, znajdują się dwa puste krzesła.

Tobias bierze mnie za rękę. Splatamy palce. Strażnicy z Nieustraszoności prowadzą

nas na środek sali; rozlegają się nie tylko pomruki, ale i gwizdy. W pierwszym rzędzie ławek
widzę Jacka Kanga. Starszy ciemnoskóry mężczyzna podchodzi do nas z czarnym pudełkiem
w dłoni.

- Nazywam się Niles. Będę was przesłuchiwać - informuje. - Ty. - Wskazuje Tobiasa. -

Zostaniesz przesłuchany jako pierwszy. Bardzo proszę, żebyś podszedł…

Tobias ściska mnie za rękę, po czym puszcza mnie, a ja zostaję z Christiną na brzegu

symbolu Prawości. W pokoju jest ciepło - czuć wilgotne, letnie wieczorne powietrze - ale
mnie jest zimno. Niles otwiera czarne pudełko. Są tam dwie igły, jedna dla Tobiasa, druga dla
mnie. Wyjmuje też z kieszeni chusteczkę odkażającą i podaje ją Tobiasowi. W Nieustraszo-
ności nie zawracamy sobie głowy takimi rzeczami.

- Będę się wkłuwać w szyję - oznajmia Niles.
Tobias przeciera sobie skórę, a ja słyszę wyłącznie świst wiatru. Czarnoskóry podcho-

dzi do Tobiasa, wbija mu igłę w szyję i wstrzykuje w żyłę mętny, niebieskawy płyn. Ostatni
raz, gdy widziałam, jak ktoś mu coś wstrzykuje, było wtedy gdy Jeanine aplikowała nową sy-
mulację, na którą nawet Niezgodni nie byli odporni - tak przynajmniej mi się wydawało. My-
ślałam wówczas, że straciłam go na zawsze. Cała się wzdrygam.

background image

Rozdział 12

- Zadam ci teraz kilka prostych pytań, żebyś się przyzwyczaił do działania serum -

mówi Niles. - Zaczynamy. Jak się nazywasz?

Tobias siedzi przygarbiony, ze spuszczoną głową, jakby nie mógł udźwignąć ciężaru

własnego ciała. Krzywi się i kręci na krześle, po czym cedzi przez zaciśnięte zęby:

- Cztery.
Może pod wpływem serum prawdy nie da się kłamać, ale da się wybrać wersję praw-

dy: Cztery jest i nie jest jego imieniem.

- To pseudonim - stwierdza Niles. - Jak naprawdę masz na imię?
- Tobias.
Christina szturcha mnie łokciem.
- Wiedziałaś?
Potwierdzam skinieniem głowy.
- Jak się nazywają twoi rodzice, Tobiasie?
Otwiera usta, żeby odpowiedzieć, po czym zaciska zęby, jakby chciał powstrzymać

słowa, które cisną mu się na usta.

- A jakie to ma znaczenie? - pyta.
Zebrani wokół mnie Prawi wymieniają pomruki, część marszczy czoła. Patrzę na Chri-

stinę spod uniesionych brwi.

- Pod wpływem serum bardzo trudno nie odpowiedzieć od razu - wyjaśnia. - To zna-

czy, że ma niezwykle silną wolę. I coś do ukrycia.

- Może wcześniej nie miało żadnego znaczenia - mówi Niles. - Ale już ma, skoro nie

zechciałeś udzielić odpowiedzi na to pytanie. Imiona rodziców, proszę.

Tobias zamyka oczy.
- Evelyn i Marcus Eatonowie.
Nazwiska służą tylko dodatkowej weryfikacji, żeby zapobiec pomyłce w dokumen-

tach. Po ślubie jedno z małżonków musi przyjąć nazwisko drugiego lub oboje decydują się na
nowe. Mimo że możemy przejść z nazwiskiem rodowym do nowej frakcji, to rzadko kiedy go
używamy. Każdy jednak zna nazwisko Marcusa. Widzę to, bo słowa Tobiasa wywołują poru-
szenie. Prawość doskonale się orientuje, że Marcus to jeden z najbardziej wpływowych przed-
stawicieli rządu, a część osób na pewno czytała artykuł, jaki Jeanine opublikowała na temat
jego okrucieństwa względem własnego syna. To była jedna z niewielu prawdziwych rzeczy,
które kiedykolwiek powiedziała. A teraz wszyscy wiedzą, że Tobias to jego syn. Tobias Eaton
- to robi wrażenie. Niles czeka, aż sala się uspokoi, po czym ciągnie dalej.

- A więc zmieniłeś frakcję, tak?
- Tak.
- Przeszedłeś z Altruizmu do Nieustraszoności?
- Tak - rzuca Tobias. - To chyba oczywiste, prawda?
Zagryzam wargi. Powinien się uspokoić, bo się demaskuje. Im bardziej jest niechętny

do udzielenia odpowiedzi, tym bardziej Niles chce tę odpowiedź usłyszeć.

- To przesłuchanie ma między innymi na celu sprawdzenie twojej lojalności - mówi

Niles. - Muszę więc spytać: czemu zmieniłeś frakcję?

Tobias patrzy ze złością na Nilesa i nie otwiera ust. Kolejne sekundy upływają w cał-

kowitym milczeniu. Im dłużej opiera się działaniu serum, tym większe ma z tym trudności:
robi się czerwony na twarzy, zaczyna oddychać szybciej i z większym trudem. Strasznie mu
współczuję. Powinien móc zachować dla siebie szczegóły dotyczące swojego dzieciństwa, je-
śli właśnie tego pragnie. Prawość postępuje okrutnie, zmuszając go, by je wyjawił; odbiera
mu wolność.

background image

- To straszne - szepczę zdenerwowana do Christiny. - Złe.
- Ale co? Przecież to proste pytanie.
Kręcę głową.
- Nic nie rozumiesz.
Christina uśmiecha się lekko.
- Naprawdę ci na nim zależy.
Jestem zbyt pochłonięta obserwacją Tobiasa, żeby jej odpowiadać.
- Zadam pytanie jeszcze raz - oznajmia Niles. - Musimy ustalić, w jakim stopniu jesteś

lojalny względem wybranej przez siebie frakcji. Czemu więc zdecydowałeś się na transfer do
Nieustraszoności, Tobiasie?

- Żeby się chronić. Przeniosłem się, żeby się chronić.
- Przed czym?
- Przed ojcem.
Na sali milkną wszystkie rozmowy, a cisza, która zapada, jest dużo gorsza niż wcze-

śniejsze pomruki. Czekam, aż Niles zacznie drążyć dalej, ale tego nie robi.

- Dziękuję za szczerość - mówi.
Prawi powtarzają za nim to samo. Wszędzie wokół mnie rozlegają się słowa: „Dzięku-

ję za szczerość" - wypowiadane w różnej tonacji i w różnym natężeniu. Mój gniew trochę
przygasa. Szept jakby wita Tobiasa, obejmuje go i w końcu oczyszcza z najmroczniejszej ta-
jemnicy. Może nie powoduje nimi okrucieństwo, ale pragnienie zrozumienia. To mnie wcale
nie uspokaja.

- Czy jesteś lojalny względem swojej obecnej frakcji, Tobiasie?
- Jestem lojalny względem każdego, kto nie wspiera ataku na Altruizm - odpowiada.
- Skoro o tym mowa… Myślę, że powinniśmy skoncentrować się na tym, co się tamte-

go dnia wydarzyło. Co pamiętasz z symulacji?

- Początkowo nie znajdowałem się pod jej wpływem - wyjaśnia Tobias. - Nie zadziała-

ła.

Niles parska śmiechem.
- Co to znaczy: nie zadziałała?
- Jedną z podstawowych cech Niezgodnych jest to, że ich umysły są odporne na symu-

lacje. A ja jestem Niezgodny. Więc nie, nie zadziałała.

Więcej szeptów. Christina szturcha mnie łokciem.
- Ty też? - szepcze mi w ucho, żeby nikt inny nie słyszał. - Dlatego byłaś przytomna?
Patrzę na nią. Przez kilka ostatnich miesięcy bałam się słowa „Niezgodna". Przerażało

mnie, że ktoś może się dowiedzieć, kim jestem. Ale nie zdołam już dłużej tego ukrywać. Ki-
wam głową. Mam wrażenie, że puchną jej oczy, tak mocno je wytrzeszcza. Nie bardzo wiem,
jak interpretować jej minę. To szok? Przerażenie? Podziw?

- Wiesz, co to oznacza? - pytam.
- Słyszałam o tym, jak byłam mała - odpowiada nabożnym szeptem. Zdecydowanie

podziw. - To było jak bajka - ciągnie. - „Są wśród nas ludzie posiadający szczególną moc!"
Jakoś tak.

- Ale to ani nie bajka, ani nic takiego wielkiego - mówię. - To jak symulacja krajobra-

zu strachu, byłaś wtedy świadoma i mogłaś ją sama kształtować. Tyle że w moim przypadku
jest tak z każdą symulacją.

- Ale Tris… - Christina łapie mnie za łokieć. - To niemożliwe. Stojący na środku Niles

unosi ręce i stara się uciszyć zebranych, ale głosów jest zbyt wiele - część wrogich, część
przerażonych, a część pełnych podziwu, jak głos Christiny. W końcu Niles wstaje i krzyczy:

- Jeśli się nie uspokoicie, będziecie poproszeni o opuszczenie sali!
W końcu wszyscy milkną. Niles znów siada.

background image

- Dobrze. - Zwraca się do Tobiasa. - Co masz na myśli, mówiąc, że umysły są „odpor-

ne na symulację"?

- Zwykle to oznacza, że w trakcie symulacji zachowujemy świadomość - wyjaśnia To-

bias. Mam wrażenie, że znacznie lepiej znosi działanie serum, gdy odpowiada na pytania do-
tyczące faktów, a nie te, które wzbudzają emocje. Wcale nie brzmi, jakby znajdował się pod
wpływem serum, choć przygarbione ramiona i rozbiegany wzrok wskazują co innego. - Ale
symulacja ataku była inna - tłumaczy dalej. - Wykorzystano do niej inne serum, z transmitera-
mi dalekiego zasięgu. A one najwyraźniej w ogóle nie działają na Niezgodnych, bo rano obu-
dziłem się z własną świadomością.

- Ale stwierdziłeś, że początkowo nie znajdowałeś się pod wpływem symulacji. Co

chciałeś przez to powiedzieć?

- Chodzi o to, że mnie namierzyli i zaprowadzili do Jeanine, a ona wstrzyknęła mi se-

rum symulacyjne przeznaczone dla Niezgodnych. Podczas tej drugiej symulacji zachowałem
świadomość, choć to w niczym nie pomogło.

- Na nagraniu z siedziby Nieustraszoności widać, że to ty przeprowadzasz symulację -

oznajmił ponuro Niles.

- Jak to wyjaśnisz?
- Podczas symulacji oczy normalnie widzą otaczający świat, ale mózg nie jest w stanie

odszyfrować otrzymywanych danych. Na jakimś poziomie jednak nadal rozumie to, co wi-
dzisz, i wie, gdzie się znajduje. Druga symulacja odnotowywała moje reakcje emocjonalne na
bodźce zewnętrzne. - Tobias na chwilę zamyka oczy. -I odpowiednio zmieniała sposób po-
strzegania tych bodźców. Pod wpływem symulacji wrogowie zamieniali się w przyjaciół, a
przyjaciele we wrogów. Wydawało mi się, że odłączam symulację, a tak naprawdę otrzymy-
wałem instrukcje, jak ją podtrzymywać.

Słysząc to, Christina kiwa głową. Uspokajam się trochę, gdy widzę, że większość osób

robi to samo. Dociera do mnie, że taka jest korzyść z serum prawdy. Dzięki niemu nie można
zakwestionować zeznania Tobiasa.

- Na nagraniu widać, co się w końcu z tobą dzieje w pokoju kontrolnym - mówi Niles.

- I to jest dla nas niezrozumiałe. Możesz nam o tym opowiedzieć?

- Do pokoju kontrolnego weszła jakaś kobieta. Myślałem, że to żołnierz Nieustraszo-

nych chce mnie powstrzymać od przerwania symulacji. Zacząłem z nią walczyć, ale nagle… -
Tobias krzywi się i szuka słów - .. .ale nagle ona przestała walczyć i to zbiło mnie z tropu.
Nawet gdybym był świadomy, zbiłoby mnie z tropu. Czemu się poddała? Czemu mnie po
prostu nie zabiła? - Wpatruje się w otaczające go twarze, aż odnajduje moją. Czuję w gardle
bicie własnego serca. Czuję je w policzkach. - Nadal nie rozumiem, skąd wiedziała, że to za-
działa - dodaje cicho. Czuję bicie serca w opuszkach palców. - Myślę, że to moje sprzeczne
emocje zakłóciły symulację. A potem usłyszałem jej głos. I to jakoś pozwoliło mi zwalczyć
działanie serum.

Pieką mnie oczy. Starałam się nie wracać myślami do tej chwili, gdy sądziłam, że już

go straciłam i że sama też niedługo zginę, gdy chciałam jedynie poczuć bicie jego serca. Te-
raz też staram się do tego nie wracać. Siłą powstrzymuję łzy.

- W końcu ją poznałem. Poszliśmy do pokoju kontrolnego i przerwaliśmy symulację.
- Jak ta kobieta się nazywa?
- Tris. To znaczy Beatrice Prior.
- Znałeś ją, zanim to wszystko się wydarzyło?
- Tak.
- Skąd? - Byłem jej instruktorem - odpowiada Tobias. - Teraz jesteśmy parą.
- Jeszcze jedno pytanie. Zanim przyjmiemy kogoś do Prawości, taka osoba musi wyja-

wić wszystko. Biorąc pod uwagę wyjątkowo trudną sytuację, w jakiej się znaleźliśmy, muszę
cię prosić o to samo. Tak więc Tobiasie Eatonie: czego najbardziej żałujesz?

background image

Patrzę na niego: na jego schodzone buty, długie palce, proste brwi.
- Żałuję… - Przechyla głowę i wzdycha. - Żałuję tego, co wybrałem.
- To znaczy czego?
- Nieustraszoności. Urodziłem się w Altruizmie. Chciałem odejść z Nieustraszoności,

zostać bezfrakcyjny. Ale wtedy spotkałem ją i… pomyślałem, że może jeszcze się zastanowię
nad tą decyzją.

Ją. Przez chwilę mam wrażenie, że patrzę na kogoś zupełnie innego, kto wszedł w skó-

rę Tobiasa, na kogoś, kto wcale nie jest tak nieskomplikowany, jak przypuszczałam. Chciał
odejść z Nieustraszoności, ale został ze względu na mnie. Nigdy mi tego nie powiedział.

- Wybór Nieustraszoności, by uciec od ojca, był tchórzostwem - mówi. - Żałuję tego

tchórzostwa. Oznacza, że nie jestem godny swojej frakcji. Zawsze będę tego żałować.

Czekam, aż rozlegną się pogardliwe okrzyki Nieustraszonych, aż ktoś rzuci krzesłem

albo stłucze Tobiasa na miazgę. Nieustraszeni są zdolni nawet do bardziej nieobliczalnych za-
chowań. Ale nic takiego nie robią. Stoją w milczeniu z kamiennymi twarzami, wpatrując się
w chłopaka, który co prawda ich nie zdradził, ale też nigdy nie czuł, że do nich przynależy.

Przez chwilę nikt nic nie mówi. Nie wiem, kto zaczyna pierwszy. Odnoszę wrażenie,

że szept pojawia się znikąd, że nie wypływa z niczyich konkretnie ust. Ale ktoś szepcze:
„Dziękuję za szczerość" i nagle powtarza to cala sala:

- Dziękuję za szczerość.
Nie przyłączam się do nich. Jedynie ze względu na mnie został we frakcji, którą chciał

opuścić. Nie zasługuję na to. Chyba powinien o tym wiedzieć. Niles staje na środku sali z igłą
w ręce. Igła lśni w padającym z góry świetle. Wszyscy dokoła, Nieustraszeni i Prawi, czekają,
aż wyjdę naprzód i odsłonię przed nimi całe swoje życie. Znów pojawia mi się w głowie
myśl: może uda mi się zwalczyć serum. Ale nie wiem, czy w ogóle powinnam próbować to
robić. Dla ludzi, których kocham, byłoby chyba lepiej, gdybym powiedziała prawdę.

Idę sztywnym krokiem na środek sali i zamieniam się miejscami z Tobiasem. Gdy się

mijamy, łapie mnie za rękę i ściska mocno. Potem odchodzi i zostaję sama z czarnoskórym
mężczyzną i igłą. Odkażam sobie szyję, ale gdy Niles zbliża do mnie strzykawkę, odsuwam
się.

- Wolę sama. - Wyciągam rękę.
Nigdy już nie pozwolę wbić sobie igły. Nie po tym, jak po egzaminach końcowych

Eric wstrzyknął mi serum symulacji ataku. Oczywiście, zawartość strzykawki nie zmieni się
przez to, że sama ją sobie zaaplikuję, ale przynajmniej samodzielnie dokonam własnej de-
strukcji.

- A potrafisz? - unosi krzaczastą brew.
- Tak.
Podaje mi strzykawkę. Przybliżam ją do żyły na szyi, wbijam igłę i naciskam. Prawie

w ogóle nie czuję ukłucia. Jestem zbyt nabuzowana adrenaliną. Ktoś podchodzi do mnie z ku-
błem na śmieci, do którego wrzucam igłę. Zaraz potem zaczyna działać serum. Mam wraże-
nie, że zamiast krwi płynie mi w żyłach ołów. Kiedy nachylam się, żeby usiąść, omal się nie
przewracam - Niles musi mnie podtrzymać i naprowadzić na krzesło. Kilka sekund później
czuję pustkę w głowie. O czym to ja myślałam? To chyba bez znaczenia. Nic już nie ma zna-
czenia poza moim krzesłem, i mężczyzną siedzącym naprzeciwko.

- Jak się nazywasz? - pyta.
Niemal w tej samej chwili, w której zadaje to pytanie, z moich ust wyskakuje odpo-

wiedź.

- Beatrice Prior.
- Ale mówią na ciebie Tris?
- Tak.
- Jak się nazywają twoi rodzice, Tris?

background image

- Andrew i Natalie Priorowie.
- Ty również zmieniłaś frakcję, zgadza się?
- Tak - mówię, ale z tyłu głowy pojawia się inna myśl. Również? „Również" oznacza

jeszcze kogoś, a w tym przypadku tym kimś musi być Tobias. Marszczę brwi, starając się go
sobie wyobrazić, ale trudno mi przywołać jego wizerunek. Jednak nie aż tak trudno, by nie
dało się tego zrobić. Widzę go, a zaraz potem przed oczami miga mi obraz: Tobias siedzi na
tym samym krześle co ja teraz.

- Wywodzisz się z Altruizmu, ale wybrałaś Nieustraszoność?
- Tak - powtarzam, tym razem lakonicznie. Właściwie nie wiem dlaczego.
- Czemu się przeniosłaś?
To pytanie jest trochę bardziej skomplikowane, ale mimo to znam odpowiedź. Na koń-

cu języka mam już słowa: „Bo nie nadawałam się do Altruizmu", ale zaraz za nimi pojawiają
się inne: „Chciałam być wolna". Oba stwierdzenia są prawdziwe. I oba chcę podać.

Ściskam poręcze i staram się sobie przypomnieć, gdzie jestem i co robię. Widzę wokół

siebie ludzi, ale nie mam pojęcia, po co tu przyszli. Cała się spinam, jak wtedy gdy już prawie
przypominałam sobie odpowiedź na pytanie testowe, ale ciągle nie potrafiłam jej podać. Za-
mykałam wtedy oczy i wyobrażałam sobie stronę z podręcznika, na której się znajdowała.
Wysilam się przez chwilę, ale nic z tego. Nie mogę sobie przypomnieć.

- Nie nadawałam się do Altruizmu - mówię. -I chciałam być wolna. Więc wybrałam

Nieustraszoność.

- Czemu się nie nadawałaś?
- Bo byłam samolubna.
- Byłaś? To znaczy, że już nie jesteś?
- Oczywiście, że jestem. Moja matka mówiła, że wszyscy są samolubni. Ale odkąd

przeszłam do Nieustraszoności, trochę mniej. Odkryłam, że są ludzie, za których mogłabym
walczyć. Nawet umrzeć.

Odpowiedź mnie zaskakuje - ale dlaczego? Na chwilę zaciskam wargi. Przecież to

prawda. Skoro mówię to tutaj, to musi być prawda. To stwierdzenie jest jak zagubiona myśl,
którą starałam się odszukać. Biorę udział w teście na prawdomówność. Wszystko, co mówię,
to prawda. Czuję, że po karku spływa mi kropla potu. Test wykrywający kłamstwa. Serum
prawdy. Muszę o tym pamiętać. W szczerości bardzo łatwo się zatracić.

- Tris, czy zechcesz nam powiedzieć, co się wydarzyło w dniu ataku?
- Obudziłam się. A wszyscy byli pod wpływem symulacji. Udawałam więc, że ja też

jestem, dopóki nie odnalazłam Tobiasa.

- Co się działo po tym, jak zostaliście rozdzieleni?
- Jeanine usiłowała mnie zabić, ale uratowała mnie moja matka. Kiedyś należała do

Nieustraszoności, więc umiała posługiwać się bronią. - Ciało jeszcze bardziej mi ciąży, ale
nie jest mi już zimno. Czuję jakieś poruszenie w piersi - coś gorszego niż smutek, gorszego
niż żal. Wiem, co zaraz powiem: Moja matka zginęła, a potem ja zabiłam Willa. Zastrzeliłam
go. Zamordowałam. - Odciągnęła uwagę żołnierzy Nieustraszoności, żebym mogła uciec, a
oni ją zabili - mówię. Część zaczęła mnie ścigać, ale ich zabiłam. Wśród otaczających mnie
ludzi są Nieustraszeni i o tych Nieustraszonych, których zabiłam, nie powinnam wspominać
w tym miejscu. - Biegłam. I… - I Will pobiegł za mną. A ja go zabiłam. Nie, nie. Czuję na
czole krople potu. - I znalazłam swojego brata i ojca - ciągnę pełnym napięcia głosem. - Ob-
myśliliśmy plan, jak przerwać symulację. - Krawędź poręczy wbija mi się w dłonie. Zataiłam
część prawdy. A to oznacza oszustwo. Przeciwstawiłam się serum. I przez tę jedną krótką
chwilę byłam górą. Powinnam triumfować, ale czuję tylko, jak znów przygniata mnie ciężar
tego, co zrobiłam. - Przedostaliśmy się do siedziby Nieustraszoności i ruszyłam z ojcem do
pokoju kontrolnego. Tata walczył z żołnierzami Nieustraszoności i przypłacił to życiem. Uda-
ło mi się wejść do pokoju kontrolnego, gdzie zastałam Tobiasa.

background image

- Tobias mówił, że zaczęłaś z nim walczyć, ale potem przestałaś. Dlaczego?
- Bo zrozumiałam, że jedno z nas będzie musiało zabić drugie. A ja nie chciałam go

zabić.

- Poddałaś się?
- Nie! - rzucam. Kręcę głową. - To nie tak. Przypomniałam sobie coś, co zrobiłam pod-

czas inicjacji w Nieustraszoności w swoim krajobrazie strachu… w trakcie symulacji zażąda-
no, żebym zabiła swoją rodzinę, ale ja wolałam dać się zabić. Wtedy zadziałało.
Pomyślałam… - Ściskam palcami nasadę nosa. Zaczyna mnie boleć głowa, tracę nad sobą pa-
nowanie, moje myśli zamieniają się w słowa. - Byłam zdesperowana, ale cały czas miałam
poczucie, że coś w tym jest. Ze to musi coś dać. Poza tym nie mogłam go zabić, więc musia-
łam spróbować. - Hamuję łzy.

- Więc w ogóle nie znajdowałaś się pod wpływem symulacji?
- Nie. - Wciskam w oczy nadgarstki, żeby powstrzymać łzy. Nie chcę płakać przy lu-

dziach. - Nie - powtarzam. - Nie. Jestem Niezgodna.

- Żebyśmy mieli pełną jasność - podsumowuje Niles. - Omal nie zginęłaś z rąk Erudy-

tów… a mimo to przedarłaś się do siedziby Nieustraszoności… i przerwałaś symulację?

- Tak - potwierdzam.
- Myślę, że wyrażę opinię wszystkich tu zebranych, gdy powiem, że zasłużyłaś na mia-

no Nieustraszonej.

Po lewej stronie rozlegają się okrzyki, a w półmroku unoszą się niewyraźne pięści. To

moja frakcja wiwatuje na moją część. Ale się mylą. Nie jestem odważna, nie jestem odważna,
zastrzeliłam Willa i boję się do tego przyznać, nie potrafię się do tego przyznać…

- Beatrice Prior - odzywa się znów Niles. - Czego najbardziej żałujesz?
Czego żałuję? Nie żałuję, że wybrałam Nieustraszoność i że opuściłam Altruizm. Nie

żałuję nawet, że zastrzeliłam strażników przed pokojem kontrolnym, bo naprawdę musiałam
dostać się do środka.

- Żałuję…
Odwracam głowę od Nilesa i szukam wzrokiem Tobiasa. Jego twarz jest bez wyrazu,

usta mocno zaciśnięte, spojrzenie puste. Krzyżuje ręce na piersi, dłonie zaciska tak mocno, że
aż bieleją mu kłykcie. Obok niego stoi Christina. Czuję taki ucisk w piersi, że nie mogę oddy-
chać. Muszę im powiedzieć. Muszę wyznać prawdę.

- Will - zaczynam. To brzmi prawie jak westchnienie, jakby wydobywało się prosto z

moich wnętrzności. Nie ma już odwrotu. - Zastrzeliłam Willa - mówię. - Znajdował się pod
wpływem symulacji. A ja go zabiłam. Chciał mnie zabić, ale byłam pierwsza. Zabiłam swoje-
go przyjaciela.

Will, z głęboką bruzdą między brwiami, z oczami zielonymi jak por, z pamięcią, która

pozwalała mu bez zająknienia recytować manifest Nieustraszoności. Brzuch boli mnie tak
mocno, że mam ochotę jęczeć. Boli pamięć o Willu. Boli każda część mojego ciała. Poza tym
jest coś jeszcze. Coś, czego wcześniej sobie nie uświadamiałam. Wolałam umrzeć, niż zabić
Tobiasa, ale w przypadku Willa taka myśl w ogóle nie przyszła mi do głowy. W ułamku se-
kundy zdecydowałam się go zabić. Czuję się naga. Nie zdawałam sobie sprawy, że zasłania-
łam się swoimi tajemnicami jak zbroją, a skoro je ujawniłam, wszyscy widzą mnie taką, jaka
jestem naprawdę.

- Dziękujemy za szczerość - mówią.
Ale Christina i Tobias milczą.

background image

Rozdział 13

Wstaję z krzesła. Nie kręci mi się już w głowie tak, jak jeszcze przed chwilą. Serum

przestaje działać. Tłum się rozstępuje, a ja rozglądam się, gdzie drzwi. Zwykle nie uciekam,
ale stąd chcę uciec.

Wszyscy zaczynają wychodzić z sali. Poza Christiną. Stoi tam, gdzie stała, zaciska pię-

ści, ale powoli je rozluźnia. Patrzy mi w twarz, a jednocześnie nie patrzy. W oczach ma łzy,
ale nie płacze.

- Christino… - Do głowy przychodzi mi tylko „przepraszam", co w tej sytuacji brzmi

bardziej jak obraza niż przeprosiny. „Przepraszam" mówi się, gdy szturchniesz kogoś łokciem
albo musisz komuś w czymś przeszkodzić. A mnie nie jest tak po prostu przykro. - Miał broń.
Chciał mnie zastrzelić. Był pod wpływem symulacji.

- Zabiłaś go. - Słowa Christiny brzmią mocniej niż zwykle, jak gdyby urosły w siłę w

jej ustach, zanim zostały wypowiedziane.

Patrzy na mnie kilka sekund, jakby w ogóle nie wiedziała, kim jestem, po czym się od-

wraca. Bierze ją za rękę jakaś dziewczyna o takiej samej karnacji i tego samego wzrostu - jej
młodsza siostra. Widziałam ją w Dniu Wizyt, wieki temu. Serum prawdy sprawia, że ich ob-
raz rozmywa mi się przed oczami, a może to wina napływających łez?

- W porządku? - Uriah wychodzi z tłumu i dotyka mojego ramienia.
Ostatnim razem widziałam go przed symulacją ataku, ale nie jestem w stanie zdobyć

się na powitanie.

- Tak.
- Ej. - Ściska mnie za rękę. - Zrobiłaś to, co trzeba, jasne? Żeby nas uratować, żebyśmy

nie stali się niewolnikami Erudycji. Christina kiedyś to zrozumie. Gdy przestanie tak bardzo
cierpieć.

Nie jestem nawet w stanie zdobyć się na to, by pokiwać głową. Uriah uśmiecha się do

mnie i odchodzi. Kilku Nieustraszonych przechodzi obok mnie, mrucząc słowa podziękowa-
nia, uznania czy pocieszenia. Inni omijają mnie szerokim łukiem, patrzą podejrzliwie spod
przymrużonych powiek. Ubrane na czarno postacie zlewają się mi przed oczami. Jestem pu-
sta. Wszystko się ze mnie wylało. Tobias staje przede mną. Przygotowuję się na jego reakcję.

- Odzyskałem naszą broń. - Podaje mi nóż. Chowam go z powrotem do kieszeni, nie

patrząc Tobiasowi w oczy. - Możemy pogadać o tym jutro - mówi. Cicho. A cichy głos to u
niego zły znak.

- Dobrze.
Obejmuje mnie ramieniem. Kładę mu rękę na biodrze i przytulam się do niego. Idzie-

my razem do windy, a ja trzymam się go kurczowo. Znajduje dla nas dwa łóżka polowe
gdzieś na końcu korytarza. Leżymy, głową tuż przy głowie, w milczeniu.

Gdy mam już pewność, że zasnął, wysuwam się spod koców i idę wzdłuż korytarza,

mijając kilkunastu śpiących Nieustraszonych. Znajduję drzwi prowadzące na schody. Wcho-
dzę stopień po stopniu, mięśnie zaczynają mnie palić, płuca domagają się powietrza - pierw-
szy raz od wielu dni odczuwam ulgę. Po płaskim biegam całkiem nieźle, ale wchodzenie po
schodach to zupełnie inny wysiłek.

Na dwunastym piętrze, rozmasowuję sobie skurcz pod kolanem i usiłuję trochę wy-

równać oddech. Uśmiecham się, czując ostry ból w nogach i w piersi. Łagodzenie bólu za po-
mocą bólu. To przecież bez sensu.

Gdy dochodzę na osiemnaste piętro, nogi mam jak z waty. Wlokę się do sali, gdzie by-

łam przesłuchiwana. Teraz nikogo tam nie ma, ale zostały ustawione w półkole ławki i krze-
sło, na którym siedziałam. Księżyc prześwieca zza chmur. Opieram się rękami o oparcie krze-
sła. Jest zwykłe: drewniane, lekko skrzypi. Dziwne, że coś tak prostego mogło przyczynić się

background image

do zrujnowania jednej z najważniejszych relacji w moim życiu i do zniszczenia drugiej. Nie
dość, że zabiłam Willa, że nie umiałam szybko wymyślić innego rozwiązania. Teraz będę mu-
siała żyć z tym, jak inni mnie osądzili i jak sama siebie osądziłam, a także ze świadomością,
że już nigdy nic - nawet ja - nie będzie takie samo. Prawość hołduje prawdzie, ale nie mówi,
jak dużo to kosztuje.

Oparcie krzesła wbija mi się w dłonie. Zaciskałam palce mocniej, niż myślałam. Patrzę

na krzesło przez chwilę, po czym podnoszę je nogami do góry i opieram na zdrowym ramie-
niu. Rozglądam się po brzegach sali w poszukiwaniu drabiny lub schodów, które pomogą mi
wejść wyżej. Widzę jednak tylko amfiteatralne ławki, stopniowo wznoszące się nad podłogą.
Podchodzę do tej najwyżej ustawionej i przytrzymuję sobie krzesło nad głową. Ledwie dotyka
parapetu pod jednym z okien. Podskakuję i wsuwam krzesło na parapet. Boli mnie ramię - na-
prawdę nie powinnam go używać - ale mam inne sprawy na głowie. Robię wyskok, chwytam
się parapetu i podciągam na trzęsących się rękach. Zarzucam nogi na parapet i wdrapuję się
tam cała.

Przez chwilę leżę na górze, wciągając ze świstem powietrze i wypuszczając je ciężko.

Staję pod dawnym sklepieniem okiennym, w którym kiedyś była szyba, i spoglądam na mia-
sto. Martwa rzeka wije się pomiędzy budynkami i znika. Nad błotem przewiesza się most ob-
łażący z czerwonej farby. Po drugiej stronie są budynki, większość opustoszała. Trudno uwie-
rzyć, że kiedyś w mieście mieszkało pełno ludzi.

Na moment wracam wspomnieniami do przesłuchania. Do pozbawionej wyrazu twa-

rzy Tobiasa, do jego późniejszej wściekłości, którą pohamował ze względu na mnie. Do pu-
stego spojrzenia Christiny. Do szeptów. „Dziękujemy za szczerość". Łatwo im mówić, gdy to,
co zrobiłam, nie dotyczy ich bezpośrednio.

Biorę krzesło i wyrzucam je przez okno. Z ust wydobywa mi się słaby okrzyk. Zamie-

nia się w krzyk, potem we wrzask. Stoję na parapecie w Hali Bezsercowej, wrzeszcząc i pa-
trząc, jak krzesło leci na ziemię, wrzeszcząc do zdarcia gardła. Krzesło spada na ziemię i roz-
trzaskuje się jak kościotrup.

Siadam, opieram się o framugę i zamykam oczy. Przypominam sobie Ala. Zastana-

wiam się, jak długo stał na półce skalnej, zanim rzucił się w przepaść. Chyba długo, tworząc
w głowie listę wszystkich strasznych rzeczy, które zrobił - między innymi to, że omal mnie
nie zabił. Oraz drugą - wszystkich dobrych, bohaterskich, odważnych rzeczy, na które się nie
zdecydował. A potem uznał, że ma dość. Nie tylko życia, ale w ogóle istnienia. Dość bycia
Alem.

Otwieram oczy i wpatruję się w ledwie widoczne kawałki krzesła na chodniku. Po raz

pierwszy czuję, że rozumiem Ala. Mam dość bycia Tris. Zrobiłam dużo złych rzeczy. Nie
mogę ich cofnąć i one są częścią mnie. Zwykle wydaje mi się, że w zasadzie jedyną częścią.

Nachylam się, zawisam w powietrzu, trzymając się jedną ręką framugi. Jeszcze kilka

centymetrów i przeważy mnie własny ciężar, i spadnę. Nie zdołam się uratować. Ale nie
mogę tego zrobić. Moi rodzice stracili życie z miłości do mnie. Strasznie bym im się odpłaciła
za ich poświęcenie, gdybym ja straciła swoje nie z tak ważnego powodu, bez względu na to,
co zrobiłam. „Niech poczucie winy nauczy cię, jak postąpić następnym razem", powiedziałby
mój ojciec. „Kocham cię. Bez względu na wszystko", powiedziałaby matka. Część mnie
chciałaby wymazać ich z pamięci, żebym już nigdy nie musiała za nimi płakać. Ale cała resz-
ta boi się tego, kim się stanę bez nich.

Wzrok zamazuje mi się od łez. Schodzę do sali przesłuchań. Nad ranem wracam do

łóżka. Tobias już nie śpi. Odwraca się i idzie do windy, a ja za nim, bo wiem, że tego właśnie
oczekuje. W windzie stoimy obok siebie. Dzwoni mi w uszach. Na wysokości drugiego piętra
zaczynam się trząść. Najpierw drżą mi dłonie, potem całe ręce, pierś, aż w końcu całym moim
ciałem wstrząsają dreszcze i nie potrafię nad tym zapanować. Stoimy między windami, przed

background image

symbolem Prawości - przechylonymi szalkami wagi. Taki sam symbol znajduje się na środku
kręgosłupa Tobiasa.

Tobias przez dłuższą chwilę w ogóle na mnie nie patrzy. Stoi ze skrzyżowanymi ra-

mionami i spuszczoną głową, aż w końcu nie jestem w stanie dłużej tego znieść, mam wraże-
nie, że zaraz zacznę wrzeszczeć. Powinnam coś powiedzieć, ale nie wiem co. Nie mogę prze-
prosić, bo powiedziałam prawdę, a prawdy nie da się zamienić w kłamstwo. Nie mam nic na
swoje usprawiedliwienie.

- Nic mi nie powiedziałaś - odzywa się Tobias. - Dlaczego?
- Bo… - Kręcę głową. - Nie wiedziałam jak.
Marszczy brwi.
- To dość łatwe, Tris…
- Jasne - przytakuję. - Bardzo łatwe. Wystarczy przyjść i powiedzieć: „A tak przy oka-

zji, zastrzeliłam Willa. Zżera mnie poczucie winy, a co na śniadanie?". Tak? Tak? - Nagle to
wszystko mnie przerasta. Do oczu napływają mi łzy i krzyczę: - Może sam spróbuj zabić jed-
nego ze swoich najlepszych przyjaciół, a potem poradzić sobie z konsekwencjami? - Zakry-
wam twarz dłońmi. Nie chcę, żeby znów widział, jak płaczę. Kładzie mi rękę na ramieniu.

- Tris - zaczyna, tym razem łagodnie. - Przepraszam. Nie powinienem udawać, że ro-

zumiem. Chodziło mi tylko o to… - Szuka przez chwilę właściwych słów. - Szkoda, że nie
masz do mnie na tyle zaufania, żeby mi mówić o takich rzeczach.

Chcę powiedzieć, że mu ufam. Ale to nieprawda - nie wierzę, że będzie mnie kochać,

mimo tych strasznych rzeczy, które zrobiłam. Nie wierzę, że ktokolwiek jest do tego zdolny,
ale to nie jego problem, tylko mój.

- No bo - mówi - sam musiałem się dowiedzieć, że Caleb omal cię nie utopił w zbior-

niku na wodę. Nie wydaje ci się to trochę dziwne?

A już miałam przeprosić. Ocieram palcami policzki i patrzę na niego.
- Są dziwniejsze rzeczy. - Staram się, żeby mój głos brzmiał lekko. - Na przykład gdy

przekonujesz się na własne oczy, że matka twojego chłopaka, która podobno umarła, jednak
nadal żyje. Albo gdy podsłuchujesz, że twój chłopak planuje się sprzymierzyć z bezfrakcyjny-
mi, ale nic ci o tym nie mówi. Jak dla mnie to jest dziwne.

Zabiera rękę z mojego ramienia.
- Nie udawaj, że to tylko mój problem - mówię. - Nawet jeśli ja tobie nie ufam, to ty

mnie też nie ufasz.

- W którymś momencie chciałem o tym porozmawiać. Czy o wszystkim muszę ci mó-

wić od razu?

Jestem tak wściekła, że przez kilka chwil nie mogę wydobyć z siebie głosu. Czuję, że

płoną mi policzki.

- Na litość boską, Cztery! - wypalam ze złością. - Ty nie chcesz mi o wszystkim mó-

wić od razu, ale ja muszę? Nie uważasz, że to absurd?

- Po pierwsze nie używaj tego imienia, żeby mnie zranić. - Wskazuje na mnie palcem.

- Po drugie nie planowałem sprzymierzyć się z bezfrakcyjnymi. Tylko się nad tym zastana-
wiałem. Gdybym podjął jakąś decyzję, na pewno bym ci powiedział. A po trzecie, co innego,
gdybyś w ogóle chciała mi w którymś momencie powiedzieć o Willu, ale nie chciałaś.

- A właśnie że ci powiedziałam! To nie był wpływ serum prawdy, tylko mój wybór.

Powiedziałam, bo ja tak zdecydowałam.

- O czym ty mówisz?
- Zachowałam świadomość. Pod wpływem serum. Mogłam skłamać. Mogłam to przed

tobą zataić. Ale nie zrobiłam tego, bo uznałam, że zasługujesz na to, żeby usłyszeć prawdę.

- Idealny moment na wyznania! Na oczach ponad setki ludzi! Pełna intymność!

background image

- Aha, czyli nie wystarczy, że wyjawię prawdę. Muszę to jeszcze zrobić we właściwej

scenerii? - Unoszę brwi. - Następnym razem powinnam zaparzyć herbatkę i zadbać o odpo-
wiednią oprawę?

Tobias prycha ze złością i odchodzi kilka kroków. Gdy wraca, twarz ma upstrzoną

czerwonymi cętkami. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek widziała go w takim sta-
nie.

- Czasami - mówi cicho - nie jest łatwo być z tobą, Tris. - Odwraca głowę.
Chcę mu powiedzieć, że wiem o tym, ale że bez niego nie dałabym sobie rady przez

kilka ostatnich tygodni. Zamiast tego tylko patrzę na Tobiasa, czując pulsowanie w uszach.
Nie mogę się przyznać, że go potrzebuję. Nie mogę go potrzebować. A właściwie nie może-
my potrzebować siebie nawzajem, bo kto wie, jak długo pożyje każde z nas podczas tej woj-
ny.

- Przepraszam - odzywam się już bez złości. - Od początku powinnam być z tobą

szczera.

- I tyle? Tylko tyle masz mi do powiedzenia? - Marszczy brwi.
- A co mam jeszcze powiedzieć?
Kręci głową.
- Nic, Tris. Nic.
Patrzę, jak odchodzi. Czuję, jakby coś we mnie pękało w takim tempie, że chyba zaraz

rozpadnę się na kawałki.

background image

Rozdział 14

- No dobra, co ty tu, do diabła, robisz? - pyta z naciskiem jakiś głos.
Siedzę na materacu na jednym z korytarzy. Przyszłam tu po coś, ale po drodze zapo-

mniałam po co, więc po prostu usiadłam. Podnoszę głowę. Z uniesionymi brwiami stoi nade
mną Lynn. Poznałam, gdy nadepnęła mi na nogę w windzie w budynku Hancocka. Włosy jej
odrastają - nadal są krótkie, ale nie widać już skóry głowy.

- Siedzę - odpowiadam. - A co?
- To żałosne, wiesz? - wzdycha. - Zbieraj manatki. Jesteś Nieustraszona i najwyższy

czas, żebyś to pokazała. Psujesz nam reputację.

- A jak konkretnie?
- Zachowujesz się tak, jakbyś się do nas nie przyznawała.
- Wyświadczam tylko przysługę Christinie.
- Christinie - parska Lynn. - Zakochany szczeniak. Ludzie umierają. Na wojnie tak

bywa. W końcu to do niej dotrze.

- Owszem, ludzie umierają, ale nie zawsze giną z ręki przyjaciela.
- Mniejsza z tym - znów wzdycha z niecierpliwością. - Rusz się.
Nie widzę powodu, żeby się jej sprzeciwiać. Wstaję i idę za nią ciągiem korytarzy.

Lynn porusza się szybko, trudno mi za nią nadążyć.

- Gdzie twój przerażający chłopak? - pyta.
Wykrzywiam wargi, jakbym właśnie zjadła coś gorzkiego.
- On nie jest przerażający.
- No pewnie. - Uśmiecha się złośliwie.
- Nie wiem, gdzie jest.
Wzrusza ramionami.
- Jemu też możesz zająć łóżko. Staramy się zapomnieć o tych bękartach z Nieustraszo-

ności i Erudycji. Wziąć się w garść.

Parskam śmiechem.
- Bękartach z Nieustraszoności i Erudycji!
Lynn otwiera drzwi i wchodzimy do dużej sali, przypominającej tutejsze hole. Podłoga

jest oczywiście czarna, z białym symbolem na środku. Wszędzie stoją piętrowe łóżka. Pełno
tu mężczyzn, kobiet i dzieci z Nieustraszoności - i ani jednego Prawego. Lynn prowadzi mnie
na lewo, między rzędy łóżek. Patrzy na chłopaka, który siedzi na jednym z dolnych posłań -
jest od nas o kilka lat młodszy i usiłuje rozwiązać supeł na sznurowadle.

- Hec - zwraca się do niego. - Musisz sobie znaleźć inną miejscówkę.
- Co? Nie ma mowy - odpowiada chłopak, nie podnosząc głowy. - Nie zamierzam się

znów przenosić tylko dlatego, że chcesz sobie poplotkować przed snem z jedną ze swoich
głupich koleżanek.

- To nie jest moja koleżanka - warczy Lynn, a ja omal nie wybuchłam śmiechem. Ma

rację. Kiedyś na dzień dobry zmiażdżyła mi stopę. - Hec, to Tris. Tris, to mój młodszy brat
Hector.

Na dźwięk mojego imienia chłopak podrywa głowę i gapi się na mnie z rozdziawioną

buzią.

- Miło cię poznać - witam się.
- Jesteś Niezgodna - wypala. - Moja mama kazała mi trzymać się od ciebie z daleka,

bo możesz być niebezpieczna.

- Tak. To wielka przerażająca Niezgodna, która siłą swojego umysłu sprawi, że eksplo-

duje ci głowa. - Lynn stuka go palcem wskazującym w czoło. - Tylko mi nie wmawiaj, że na-
prawdę wierzysz w te dziecinne brednie na temat Niezgodnych.

background image

Hector cały czerwienieje i zabiera kilka ciuchów ze stosu przy łóżku. Głupio mi, że

przeze mnie siostra każe mu się przenosić, ale widzę, że rzuca rzeczy parę łóżek dalej. Daleko
nie musiał chodzić.

- Ja mogłam to zrobić - mówię. - To znaczy spać tam.
- Wiem - szczerzy się Lynn. - Ale zasłużył sobie na to. Rzucił Uriahowi w twarz, że

Zeke to zdrajca. To prawda, ale po co zachowywać się jak świnia. Wydaje mi się, że Prawość
ma na niego zły wpływ. Myśli, że może gadać, co mu się żywnie podoba. Ej, Mar!

Marlene wystawia głowę zza jednego z łóżek i uśmiecha się do mnie szeroko.
- Cześć, Tris! Witaj. Co tam, Lynn?
- Weź od młodszych dziewczyn trochę ubrań, dobra? - prosi Lynn. - Ale nie same ko-

szule. Dżinsy, bieliznę, jakieś buty.

- Jasne - odpowiada Marlene.
Kładę nóż przy dolnym łóżku.
- O jakich dziecinnych bredniach mówiłaś? - pytam.
- Niezgodni. Ludzie o wyjątkowej mocy? Daj spokój. - Wzrusza ramionami. - Wiem,

że ty w to wierzysz, ale ja nie.

- To jak wytłumaczysz, że podczas symulacji zachowuję świadomość? Albo że w ogó-

le potrafię się im przeciwstawić?

- Uważam, że przywódcy wybierają ludzi na chybił trafił i zmieniają dla nich symula-

cję.

- Po co mieliby to robić?
Macha mi ręką przed twarzą.
- Żeby odwrócić uwagę. Tak bardzo przejmujesz się Niezgodnymi, jak w przypadku

mojej mamy, że przestajesz zwracać uwagę na to, co robią liderzy. To po prostu inna metoda
kontrolowania umysłu.

Odwraca wzrok i wbija czubek buta w marmurową podłogę. Zastanawiam się, czy

przypomina sobie właśnie ostatni raz, gdy przejęto kontrolę nad jej umysłem. Podczas symu-
lacji ataku. Do tego stopnia skupiłam się na tym, co się przydarzyło Altruizmowi, że omal nie
zapomniałam o tym, co się stało z Nieustraszonymi. Setki ludzi z mojej frakcji obudziło się z
krwią na rękach, choć to ktoś inny zadecydował, że będą zabijać. Dochodzę do wniosku, że
nie ma co z nią dyskutować. Nie sądzę, żebym mogła jej wyperswadować teorię spiskową,
skoro chce w nią wierzyć. Sama się przekona, jak jest.

- Przyniosłam ciuchy. - Marlene staje przed łóżkiem z naręczem czarnych ubrań i wrę-

cza mi je z dumą. - Przekonałam nawet twoją siostrę, Lynn, żeby oddała sukienkę. Dwie jej
wystarczą.

- Masz siostrę? - pytam Lynn.
- Tak. Ma osiemnaście lat. Była w nowicjacie z Cztery.
- Jak się nazywa?
- Shauna. - Lynn zerka na Marlene.
- Mówiłam jej, że żadna z nas w najbliższym czasie nie włoży sukienki, ale ona jak

zwykle nie słucha.

Pamiętam Shaunę. Razem z innymi łapała mnie po zjeździe na linie.
- Myślę, że w sukience łatwiej by się walczyło - stwierdza Marlene, bębniąc palcami w

brodę. - Można swobodniej się poruszać. I co z tego, że świecisz majtkami, skoro i tak skopu-
jesz komuś tyłek?

Lynn milczy, jakby wiedziała, że jest w tym dużo racji, ale nie chciała tego przyznać.
- Jakimi majtkami? - Zza łóżka wychodzi Uriah. - Zresztą nieważne, tak czy inaczej

wchodzę w to.

Marlene uderza go pięścią w ramię.

background image

- Część z nas idzie dziś wieczorem do budynku Hancocka - mówi Uriah. - Też powin-

niście iść. Wyruszamy o dziesiątej.

- Zjazd na linie? - pyta Lynn.
- Nie. Inwigilacja. Podobno Erudyci nie wyłączają na noc świateł, przez co łatwo zaj-

rzeć im w okna i zobaczyć, co robią.

- Pójdę - mówię.
- Ja też - dołącza się Lynn.
- Co? Ech. To ja też. - Marlene uśmiecha się do Uriaha. - Idę po coś do jedzenia.

Idziesz ze mną?

- Pewnie - odpowiada.
Marlene macha nam na pożegnanie. Zwykle wysoko podnosiła nogi przy chodzeniu,

jakby lekko podskakiwała. Teraz ma płynniejszy krok - pewnie bardziej elegancki, ale jedno-
cześnie pozbawiony dziecięcej radości, z którą zawsze mi się kojarzyła. Zastanawiam się, co
robiła pod wpływem symulacji. Lynn krzywi się.

- Co? - pytam.
- Nic - odpowiada ze złością. Kręci głową. - Tylko ostatnio cały czas coś razem robią.
- Uriahowi pewnie potrzebna jest przyjazna dusza. Po tej akcji z Zekem i w ogóle.
- Pewnie tak. To był koszmar. Jednego dnia jest z nami, a potem… - wzdycha Lynn. -

Bez względu na to, jak długo kogoś szkolisz, nigdy nie masz pewności, jak się zachowa, póki
coś się nie wydarzy naprawdę.

Patrzy na mnie. Nigdy nie zwróciłam uwagi na to, jak dziwne ma oczy - złotobrązowe.

A ponieważ włosy już jej trochę odrosły i łysina nie rzuca się tak w oczy, zauważam też jej
delikatny nos, pełne usta - jest piękna zupełnie naturalnie. Przez chwilę jej zazdroszczę, ale
zaraz potem dochodzę do wniosku, że pewnie nienawidzi swojej urody i dlatego zgoliła gło-
wę.

- Ty jesteś odważna - stwierdza. - Nie muszę ci tego mówić, bo sama o tym wiesz. Ale

chcę, żebyś wiedziała, że wiem.

To komplement, a mimo to czuję się tak, jakby zdzieliła mnie czymś ciężkim. Potem

dodaje:

- Nie schrzań tego.
Kilka godzin później, po lunchu i drzemce, siadam na brzegu łóżka, żeby zmienić so-

bie opatrunek na ramieniu. Zdejmuję T-shirt i zostaję w samej podkoszulce - wszędzie pełno
Nieustraszonych, stoją grupkami przy łóżkach, śmieją się z jakichś dowcipów. Właśnie koń-
czę nakładać balsam na gojenie ran, gdy słyszę w pobliżu wybuch śmiechu. Między łóżkami
biegnie Uriah z Marlene przerzuconą przez ramię. Mijają mnie, a Marlene macha do mnie,
cała czerwona na twarzy. Lynn siedzi na sąsiednim łóżku.

- Nie kumam, jak w takiej sytuacji może z nią flirtować? - parska.
- A powinien ciągle chodzić ze smętną miną? - pytam i zaczynam obwiązywać ramię

bandażem. - Mogłabyś wziąć z niego przykład.

- I kto to mówi!? Sama zawsze snujesz się z kąta w kąt z nieszczęśliwą miną. Powinni-

śmy zacząć cię nazywać Beatrice Prior, Królowa Tragedii.

Wstaję i uderzam ją pięścią w rękę - mocniej niż dla żartu, ale słabiej niż na poważnie.
- Przymknij się.
Nie patrząc na mnie, popycha mnie na łóżko.
- Żadna Sztywniaczka nie będzie mi rozkazywać.
Zauważam na jej ustach lekki uśmiech i sama też powstrzymuję się, żeby się nie roze-

śmiać.

- Gotowa? - pyta Lynn.

background image

- Gdzie idziecie? - Tobias przeciska się między swoim i moim łóżkiem do przejścia.

Zasycha mi w gardle. Nie odzywałam się do niego cały dzień i właściwie nie wiem, czego się
spodziewać. Będzie się zachowywać sztucznie czy normalnie?

- Do budynku Hancocka na obserwację Erudycji - odpowiada Lynn. - Idziesz z nami?
Tobias patrzy na mnie.
- Nie, mam tu kilka spraw do załatwienia. Ale uważajcie na siebie.
Kiwam głową. Wiem, czemu nie chce iść - stara się unikać dużych wysokości. Dotyka

mojej ręki i przytrzymuje mnie na chwilę. Cała się spinam - ostatni raz dotknął mnie przed
kłótnią. Puszcza.

- Do zobaczenia - mruczy. - Nie rób głupstw.
- Dzięki za zaufanie. - Marszczę brwi.
- Nie o to mi chodziło. Nie pozwól innym robić głupstw. Będą się ciebie słuchać.
Nachyla się, jakby zamierzał mnie pocałować, ale potem zmienia zdanie i odsuwa się,

zagryzając wargi. Niby nic takiego, ale i tak czuję się odrzucona. Uciekam wzrokiem i biegnę
za Lynn.

Idziemy korytarzem do wind. Cześć Nieustraszonych zaczęła oznaczać ściany koloro-

wymi kwadratami. Siedziba Prawości jest dla nich jak labirynt i chcą się nauczyć jakoś w nim
poruszać. Ja umiem tylko dojść w kilka najważniejszych miejsc: do sypialni, stołówki, holu i
sali przesłuchań.

- Czemu wszyscy opuszczają siedzibę Nieustraszoności? - pytam. - Przecież nie ma

tam zdrajców?

- Nie, są u Erudycji. Wyprowadziliśmy się, bo nasza siedziba jest najbardziej naszpi-

kowana kamerami w całym mieście - tłumaczy Lynn. - Wiedzieliśmy, że Erudycja może mieć
dostęp do nagrań i że odszukanie wszystkich kamer zajmie nam wieki, więc pomyśleliśmy, że
najlepiej po prostu się wynieść.

- Mądra decyzja.
- Miewamy przebłyski geniuszu.
Lynn naciska przycisk na pierwsze piętro. Wpatruję się w nasze odbicia w drzwiach.

Jest ode mnie tylko o kilka centymetrów wyższa i, choć stara się to zamaskować luźną koszu-
lą i workowatymi spodniami, to i tak widać, że ma wszystkie niezbędne krągłości i wypukło-
ści.

- Co? - Patrzy na mnie ze złością.
- Czemu zgoliłaś włosy?
- Na inicjację. Kocham Nieustraszoność, ale podczas inicjacji faceci nie widzą w

dziewczynach zagrożenia. Miałam tego dość. Stwierdziłam, że jeśli będę wyglądać mniej ko-
bieco, przestaną na mnie patrzeć jak na dziewczynę.

- Moim zdaniem mogłaś wykorzystać to, że nie traktują cię poważnie.
- Tak? I co? Mdleć na widok strasznych rzeczy? - Przewraca oczami. - Myślisz, że nie

mam godności?

- Wydaje mi się, że Nieustraszoność popełnia błąd, rezygnując ze sprytu. Nie zawsze

trzeba komuś przywalić, żeby udowodnić swoją siłę.

- Może powinnaś ubierać się na niebiesko - stwierdza Lynn. - Skoro chcesz się zacho-

wywać jak Erudytka. Poza tym robisz dokładnie to samo, tyle że bez golenia głowy.

Wychodzę z windy, zanim powiem coś, czego będę żałować. Lynn łatwo wybacza, ale

równie łatwo się wkurza, jak większość Nieustraszonych. Jak ja - no może ja tak łatwo nie
wybaczam.

Przy wejściu jak zwykle krąży kilku Nieustraszonych z karabinami, pilnują, żeby nie

wszedł nikt nieproszony. Przed drzwiami stoi grupka młodszych Nieustraszonych: Uriah,
Marlene, siostra Lynn - Shauna, i Lauren, która szkoliła urodzonych w Nieustraszoności no-
wicjuszy, podczas gdy Cztery zajmował się szkoleniem transferów. Ucho jej błyszczy przy

background image

każdym ruchu głową - jest całe wykolczykowane. Lynn zatrzymuje się i nadeptuje jej na pię-
tę. Przeklina.

- Aleś ty urocza. - Shauna uśmiecha się do siostry.
Nie są do siebie za bardzo podobne, nie licząc brązowego koloru włosów, które Shau-

nie sięgają do brody, tak samo jak mnie.

- Tak, to mój cel. Być uroczą - odparowuje Lynn.
Shauna obejmuje ją ramieniem. Dziwnie widzieć Lynn z siostrą - dziwnie widzieć, że

w ogóle coś ją z kimś łączy. Shauna zerka na mnie i przestaje się uśmiechać. Na jej twarzy
pojawia się nieufność.

- Cześć - mówię, bo nie bardzo wiem, co innego powiedzieć.
- Witaj - odpowiada.
- Rany, ciebie mama też przekabaciła? - Lynn zakrywa sobie twarz dłonią. - Shauna…
- Lynn. Mogłabyś się choć raz przymknąć? - Shauna nie spuszcza mnie z oczu. Jest

wyraźnie spięta, jakby myślała, że w każdej chwili mogę ją zaatakować. Siłą swojego umysłu.

- O! - Uriah przychodzi mi na ratunek. - Tris, znasz Lauren?
- Tak - odpowiada Lauren, zanim udaje mi się otworzyć usta. Mówi ostrym, wyraźnym

głosem, jakby strofowała Uriaha, tyle że to chyba jej zwykły sposób mówienia. - Podczas ini-
cjacji przeszła w ramach ćwiczeń przez mój krajobraz strachu. Więc pewnie zna mnie nawet
lepiej, niż powinna.

- Naprawdę? Myślałem, że transfery przechodzą przez krajobraz strachu Cztery -

mówi Uriah.

- Akurat by komuś pozwolił - parska Lauren.
Zalewa mnie fala ciepła. Mnie pozwolił. Za plecami Lauren błyska coś niebieskiego,

więc wychylam się, żeby zobaczyć co to takiego. W tej samej chwili rozlegają się wystrzały.
Szklane drzwi roztrzaskują się na kawałki. Na chodniku stoją żołnierze Nieustraszoności z
bronią, jakiej nigdy wcześniej nie widziałam - z luf wydobywają się wiązki niebieskiego
światła.

- Zdrajcy!-wrzeszczy ktoś.
Nieustraszeni niemal jednocześnie wyciągają broń. Ja nie mam się czym bronić, więc

chowam się za mur lojalnych członków Nieustraszoności, z chrzęstem rozgniatając odłamki
szkła, i wyciągam z kieszeni nóż. Wokół mnie ludzie padają na podłogę. Członkowie mojej
frakcji. Najbliżsi przyjaciele. Wszyscy się przewracają - martwi lub umierający. Uszy wypeł-
nia mi rozdzierający huk wystrzałów. Nagle zamieram. Jeden z niebieskich promieni zatrzy-
muje się na mojej piersi. Rzucam się w bok, by zejść z linii strzału, ale nie robię tego wystar-
czająco szybko. Karabin wypala. Upadam.

background image

Rozdział 15

Ból zamienia się w tępe pulsowanie. Wsuwam rękę pod kurtkę i próbuję namacać ranę.

Nie krwawię. Ale siła strzału mnie powaliła, więc musiałam czymś dostać. Obmacuję sobie
ramię i wyczuwam twarde wybrzuszenie w miejscu, gdzie skóra jest zwykle gładka.

Coś z trzaskiem upada na podłogę, obok mojej twarzy, metalowy walec mniej więcej

wielkości dłoni toczy się i zatrzymuje tuż przy mojej głowie. Zanim mogę się ruszyć, z obu
jego końców zaczyna się wydobywać biały dym. Kaszlę i rzucam walec w głąb holu. Ale jest
ich więcej - są wszędzie, wypełniają pomieszczenie dymem, który ani nie parzy, ani nie dusi.
Właściwie tylko na kilka sekund zamazuje widoczność, po czym rozmywa się bez śladu. Po
co to było?

Wszędzie dokoła leżą żołnierze Nieustraszoności. Mają zamknięte oczy. Marszczę

brwi i dokładnie przyglądam się Uriahowi - nie widzę, żeby krwawił. W okolicy najważniej-
szych organów nie ma ran, więc chyba żyje. Więc dlaczego stracił przytomność? Odwracam
się i widzę Lynn na wpół zwiniętą w dziwnej pozycji. Też jest nieprzytomna. Zdrajcy z Nie-
ustraszoności wchodzą do holu z uniesionymi karabinami. Postanawiam robić to, co robię za-
wsze, gdy nie wiem, co się dzieje: zachowywać się jak reszta. Opuszczam głowę i przymy-
kam oczy. Serce mi wali, gdy słyszę zbliżające się kroki Nieustraszonych, buty skrzypiące na
marmurowej posadzce.

Gryzę się w język, żeby nie wrzasnąć z bólu, gdy jeden z nich nadeptuje mi na rękę.
- Nie rozumiem, dlaczego po prostu nie wystrzelamy ich co do jednego - mówi któryś

z nich. - Skoro nie ma armii, to wygrywamy.

- Bob, nie możemy przecież zabić wszystkich - odpowiada jakiś zimny głos. Włosy na

karku stają mi dęba. Wszędzie poznałabym ten głos. To Eric, przywódca Nieustraszoności. -
Bez ludzi nie da się stworzyć korzystnych warunków życia - tłumaczy. - Poza tym nie jesteś
tu od zadawania pytań. - Podnosi głos. - Połowa do wind, połowa na schody, na prawo i lewo!
Ruszać się!

Jakiś metr na lewo leży pistolet. Gdybym otworzyła oczy, mogłabym do niego dosko-

czyć i zastrzelić Erica, zanim by się zorientował, kto to zrobił. Ale nie mam pewności, że
znów nie spanikuję. Czekam, aż wszystkie kroki ucichną za drzwiami windy lub na schodach,
i dopiero wtedy otwieram oczy.

Wszyscy w holu są nieprzytomni. Bez względu na to, czym nas odurzyli, gaz musiał

wywołać symulację, bo inaczej nie byłabym jedyną świadomą osobą. To bez sensu - wbrew
wszelkim znanym mi zasadom działania symulacji - ale nie mam czasu się nad tym zastana-
wiać.

Biorę nóż i wstaję, próbując nie zwracać uwagi na rwanie w ramieniu. Podbiegam do

jednego z martwych zdrajców pod drzwiami. To kobieta w średnim wieku, na jej ciemnych
włosach widać pierwsze oznaki siwizny. Staram się nie patrzeć na ranę postrzałową głowy,
ale słabe światło pada akurat na coś, co wygląda jak kość. Krztuszę się. Myśl. Nieważne, kim
była, jak się nazywała i ile miała lat. Liczy się tylko niebieska przepaska na jej rękawie. Na
tym trzeba się skupić.

Zahaczam palec o materiał, ale przepaska nie chce się zsunąć. Chyba jest przyszyta do

czarnej kurtki. Więc będę musiała ją też wziąć. Zdejmuję swoją kurtkę i rzucam ją kobiecie
na twarz, żebym nie musiała na nią patrzeć. Potem rozpinam i ściągam jej kurtkę, najpierw z
lewej ręki, potem z prawej. Zaciskam zęby, gdy próbuję wyszarpnąć ją spod ciężkiego ciała.

- Tris! - odzywa się jakiś głos.
Odwracam się z kurtką w jednej ręce i nożem w drugiej. Odkładam nóż; Nieustraszeni,

którzy nas napadli, nie mieli noży, więc nie chcę się wyróżniać. Za moimi plecami stoi Uriah.

- Niezgodny? - pytam. Nie ma czasu na zdziwienie.

background image

- Tak.
- Znajdź sobie kurtkę.
Uriah nachyla się nad jednym ze zdrajców, bardzo młodym, za młodym, żeby należeć

do Nieustraszoności. Wzdrygam się, widząc jego trupio bladą twarz. Taki dzieciak nie powi-
nien umrzeć. Właściwie w ogóle nie powinno go tu być. Czerwona z wściekłości zakładam
kurtkę Nieustraszonej. Uriah też się ubiera i zaciska usta.

- Tylko oni nie żyją - szepcze. - Nie wydaje ci się, że coś tu jest nie tak?
- Na pewno wiedzieli, że ich zastrzelimy, ale i tak przyszli - mówię. - Później będzie

czas na pytania. Teraz musimy iść na górę.

- Na górę? Po co? Powinniśmy raczej stąd spadać.
- Chcesz uciekać, zanim się dowiesz, co się dzieje? - Patrzę na niego ze złością. - Za-

nim Nieustraszeni, którzy zostali na górze, dowiedzą się, co to było?

- A jeśli ktoś nas rozpozna?
Wzruszam ramionami.
- Miejmy nadzieję, że nie.
Biegnę do schodów, Uriah za mną. W chwili, gdy stawiam stopę na pierwszym stop-

niu, zastanawiam się, co właściwie zamierzam zrobić. W budynku na pewno jest więcej Nie-
zgodnych, ale czy wiedzą, kim są? Czy będą wiedzieć, że muszą się ukryć? I co, do diabła,
chcę osiągnąć, rzucając się na armię zdrajców z Nieustraszoności? Gdzieś w głębi serca znam
odpowiedź: to lekkomyślność. Pewnie nic w ten sposób nie zyskam. Pewnie zginę. Bardziej
niepokojące jest jednak co innego: mało mnie to obchodzi.

- Będą szli na górę - mówię zdyszana. - Musisz więc… iść na trzecie piętro. Kazać

im… uciekać. Byle cicho.

- A ty gdzie pójdziesz?
- Na drugie. - Popycham ramieniem drzwi na drugie piętro. Wiem, co muszę tam zro-

bić: znaleźć Niezgodnych.

Idę korytarzem, przekraczając nieprzytomnych ludzi ubranych na biało i czarno. Przy-

pominam sobie słowa piosenki śpiewanej przez dzieci Prawości, gdy myślały, że nikt ich nie
słyszy: „Nieustraszeni są najokrutniejsi z całej piątki, Sami siebie rozrywają na strzępy…"
Nigdy nie wydawało mi się to bardziej prawdziwe niż teraz, gdy widzę, jak zdrajcy z Nie-
ustraszoności aplikują symulację snu, a ta wcale aż tak bardzo nie różni się od tej, która nieca-
ły miesiąc temu sprawiła, że zabijali członków Altruizmu. Tylko w naszej frakcji mogło dojść
do takiego rozłamu. Serdeczność nie dopuściłaby do podziału, a żaden z Altruistów nie byłby
aż takim egoistą. Prawi dyskutowaliby do czasu, aż znaleźliby rozwiązanie, które zadowalało-
by wszystkich, i nawet Erudyci nigdy nie postąpiliby równie nielogicznie. Naprawdę jesteśmy
najokrutniejszą frakcją.

Przechodzę nad czyimś ramieniem i kobietą z otwartymi ustami, mrucząc cichutko po-

czątek następnej linijki piosenki: „Erudyci są najbardziej wyrachowani z całej piątki, Wiedza
to drogocenna rzecz…"

Zastanawiam się, kiedy Jeanine zorientowała się, że Erudyci i Nieustraszeni to śmier-

telne połączenie. Wygląda na to, że za pomocą bezwzględności i zimnej logiki można osią-
gnąć właściwie wszystko, nawet uśpić półtorej frakcji.

Przyglądam się twarzom i ciałom, staram się wypatrzeć nieregularny oddech, ruch

drżących powiek, cokolwiek, co wskazywałoby, że leżący na ziemi ludzie tylko udają, że stra-
cili przytomność. Jak dotąd wszyscy oddychają miarowo i nie poruszają powiekami. Może
wśród Prawych nie ma Niezgodnych?

- Eric! - krzyczy ktoś z drugiego końca korytarza.
Wstrzymuję oddech, bo Eric idzie prosto na mnie. Zastygam. Jeśli się poruszę, zoba-

czy mnie i na pewno rozpozna. Spuszczam wzrok i spinam się tak, że aż zaczynam się trząść.
Nie patrz na mnie, nie patrz na mnie, nie patrz na mnie… Mija mnie i skręca w korytarz po le-

background image

wej. Powinnam jak najszybciej wznowić poszukiwania, ale ciekawość każe mi podejść bliżej
do osoby, która zawołała Erica. Bo jej głos brzmiał tak, jakby chodziło o coś ważnego.

Podnoszę wzrok i widzę żołnierza Nieustraszoności - stoi nad klęczącą kobietą. Kobie-

ta ma na sobie białą bluzkę i czarną spódnicę, ręce trzyma na potylicy. Uśmiech Erica nawet z
profilu wygląda drapieżnie.

- Niezgodna - mówi. - Dobra robota. Zabierz ją pod windy. Później ustalimy, kogo za-

bijemy, a kogo weźmiemy ze sobą.

Nieustraszony łapie swoją ofiarę za kucyk i zaczyna ciągnąć ją w stronę wind. Kobieta

wrzeszczy, po czym z trudem podnosi się na nogi i idzie zgięta wpół. Próbuję przełknąć ślinę,
ale mam wrażenie, że gardło zapchało mi się kłębkami waty. Eric oddala się korytarzem w
przeciwną stronę, a ja staram się nie patrzeć na mijającą mnie Prawą, którą żołnierz Nieustra-
szoności ciągle trzyma za włosy. Już wiem, na jakiej zasadzie działa ich terror: poddaję się
mu na kilka sekund, potem zmuszam do działania. Jeden… dwa… trzy…

Ruszam naprzód z nowym poczuciem celu. Przyglądanie się każdemu, żeby spraw-

dzić, czy zachował świadomość, zajmuje za dużo czasu. Gdy natykam się na nieprzytomnego,
mocno nadeptuję mu na mały palec. Zero reakcji, ani drgnie. Zostawiam go i znajduję kolejną
osobę. Czubkiem buta przygniatam jej palec. Też zero reakcji. Słyszę, jak gdzieś z daleka
ktoś krzyczy: „Mam!", i zaczynam szukać bardziej gorączkowo.

Przeskakuję nad leżącymi mężczyznami, kobietami, dziećmi, nastolatkami i staruszka-

mi; depczę im po palcach, brzuchach i kostkach, wypatrując oznak bólu. Po chwili niemal
przestaję widzieć ich twarze, ale i tak nie wychwytuję żadnej reakcji na ból. Bawię się w cho-
wanego z Niezgodnymi, ale wiem, że nie tylko ja jestem jedną z „tych".

I nagle jest. Nadeptuję na mały palec dziewczynki z Prawości, a ona się krzywi. Tylko

odrobinę - imponująca próba zamaskowania bólu - wystarczy jednak, by zwrócić moją uwa-
gę. Oglądam się przez ramię, żeby sprawdzić, czy w pobliżu ktoś się kręci, ale wszyscy roze-
szli się na boki. Zerkam na główną klatkę schodową - widzę jednego Nieustraszonego, jakieś
trzy metry ode mnie, w bocznym korytarzu po prawej stronie. Nachylam się nad dziewczyną.

- Ej, mała - mówię jak najciszej. - Nie bój się. Nie jestem z nimi. Leciutko uchyla po-

wieki. - Kawałek stąd są schody - ciągnę. - Powiem ci, jak nikt nie będzie patrzeć, a wtedy
uciekaj, jasne?

Kiwa głową. Podnoszę się i powoli zerkam za siebie. Zdrajca po mojej lewej odwróco-

ny tyłem szturcha nogą bezwładną Nieustraszoną. Za moimi plecami dwóch innych z czegoś
się śmieje. Kolejny idzie w moim kierunku, ale nagle unosi głowę i zawraca w przeciwną
stronę.

- Teraz! - szepczę nagląco.
Dziewczynka zrywa się i pędzi do drzwi na klatkę schodową. Obserwuję ją, dopóki

drzwi nie zamykają się za nią z trzaskiem. W jednym z okien widzę swoje odbicie. Ale myli-
łam się, nie jestem sama na korytarzu pełnym śpiących ludzi. Tuż za mną stoi Eric. Patrzę na
jego odbicie, a on patrzy na mnie. Mogłabym spróbować uciec. Jeśli zadziałam błyskawicz-
nie, może nie zdąży zareagować i mnie nie złapie. Ale w chwili, gdy pojawia się ta myśl,
wiem, że i tak mnie dogoni. A ja nie będę go mogła zastrzelić, bo nie mam pistoletu.

Robię szybki obrót, unosząc łokieć i mierząc nim w twarz Erica. Trafiam w czubek

jego brody, ale nie na tyle mocno, by zrobić mu krzywdę. Łapie mnie za lewą rękę i z uśmie-
chem przystawia mi do czoła lufę pistoletu.

- Nie rozumiem - mówi. - Jak mogłaś być na tyle głupia, żeby przychodzić tu bez bro-

ni.

- Ale jestem na tyle mądra, żeby zrobić to. - Z całych sił nadeptuję mu na nogę, w któ-

rą niecały miesiąc temu go postrzeliłam. Wrzeszczy, wykrzywia twarz z bólu i wbija mi kolbę
w brodę. Zagryzam zęby, żeby nie jęknąć. Po szyi cieknie mi strużka krwi - rozciął mi skórę.

background image

Ani na chwilę nie rozluźnia uścisku na mojej ręce. Jednak to, że od razu nie strzelił mi w gło-
wę, coś mi mówi: na razie nie może mnie zabić.

- Zdziwiłem się, kiedy usłyszałem, że jeszcze żyjesz. Biorąc pod uwagę fakt, że to ja

powiedziałem Jeanine, żeby skonstruowała dla ciebie tamten zbiornik.

Usiłuję wymyślić, jak zadać mu na tyle duży ból, żeby mnie puścił. W chwili, gdy

stwierdzam, że przyładuję mu kolanem w krocze, staje za mną, łapie mnie za obie ręce i przy-
ciska się do mnie tak mocno, że ledwie mogę poruszać stopami. Wpija mi się paznokciami w
skórę, a ja zaciskam zęby - z bólu, ale też z obrzydzenia, które czuję, gdy dotyka moich ple-
ców.

- Uznała, że to będzie fascynujące obserwować reakcję jednego z Niezgodnych na sy-

mulację przeniesioną do rzeczywistości - ciągnie i napiera na mnie tak, że muszę zacząć iść.
Czuję na włosach jego oddech. - A ja się z nią zgodziłem. Bo widzisz, zdolność tworzenia
wynalazków, czyli jedna z cech, którą najbardziej cenimy w Erudycji, wymaga kreatywności.

Obraca dłonie i jego szorstka, stwardniała skóra drapie mi ręce. Idąc, przesuwam się

odrobinę w lewo, staram się ustawić którąś stopę tak, by znalazła się między jego stopami. Z
okrutną przyjemnością zauważam, że kuleje.

- Niekiedy kreatywne myślenie wydaje się stratą czasu, czymś nielogicznym… chyba

że służy wyższym celom. W tym przypadku zdobywaniu wiedzy.

Przystaję akurat na tyle długo, by zdążyć podnieść nogę i walnąć go piętą w krocze. Z

gardła wydobywa mu się piskliwy wrzask, ale cichnie, zanim nabiera pełnej mocy. Eric na
krótką chwilę rozluźnia uchwyt. A wtedy ja wykręcam się z całych sił i wyszarpuję z jego
uścisku. Nie wiem, gdzie ucieknę, ale muszę uciekać. Muszę…

Łapie mnie za łokieć, szarpie w tył, wsadza kciuk w ranę postrzałową i wciska go tak,

że robi mi się ciemno przed oczami. Wrzeszczę na całe gardło.

- Tak mi się wydawało, że na filmie ze zbiornika widać, że zostałaś postrzelona wła-

śnie w to ramię - mówi. - Miałem rację.

Kolana uginają się pode mną, a Eric chwyta mnie za kołnierz koszuli, jakby od nie-

chcenia, i wlecze do windy. Koszula wpija mi się w gardło, dusząc mnie, więc drepczę za nim
z trudem. Ciało pulsuje mi bólem. Gdy dochodzimy do wind, rzuca mnie na kolana obok ko-
biety z Prawości, którą widziałam wcześniej. Siedzi z czterema innymi osobami pomiędzy
dwoma rzędami wind, unieruchomiona wymierzonymi w nią pistoletami Nieustraszonych.

- Cały czas trzymajcie jej lufę przy głowie - rozkazuje Eric. - Nie wystarczy mieć ją na

muszce. Lufa przy głowie.

Jakiś Nieustraszony wciska mi pistolet w kark. Czuję na skórze zimny metal. Patrzę na

Erica. Ma czerwoną twarz i załzawione oczy.

- Co jest, Eric? - unoszę brwi. - Boisz się małej dziewczynki?
- Nie jestem głupi - odpowiada i przeczesuje rękami włosy. - Może wcześniej mogłaś

mnie nabrać na małą dziewczynkę, ale więcej ci się to nie uda. Jesteś najbardziej zajadłym
psem, jakiego mają. - Nachyla się nade mną. - Dlatego na pewno niedługo zostaniesz zlikwi-
dowana.

Otwierają się drzwi jednej z wind i wysiada z niej jakiś żołnierz z Uriahem - popycha

go w kierunku małej grupki Niezgodnych. Uriah ma zakrwawione usta. Patrzy na mnie, ale
nie potrafię odczytać wyrazu jego twarzy: nie wiem, czy mu się udało, czy nie. Skoro tu jest,
to pewnie nie. Teraz znajdą wszystkich Niezgodnych i większość z nas zabiją. Powinnam się
bać. Ale zamiast strachu narasta we mnie histeryczny śmiech, bo właśnie coś sobie przypo-
mniałam. Może i nie jestem w stanie wziąć do ręki pistoletu. Ale w tylnej kieszeni mam nóż.

background image

Rozdział 16

Przesuwam rękę do tyłu, centymetr po centymetrze, żeby żołnierz celujący do mnie z

broni niczego nie zauważył. Znów otwiera się winda i wysiadają kolejni Niezgodni w obsta-
wie zdrajców z Nieustraszoności. Kobieta po mojej prawej jęczy cicho. Kosmyki włosów le-
pią się jej do ust, mokrych od łez lub śliny. Moja dłoń dociera do tylnej kieszeni. Zatrzymuję
ją, choć palce drżą mi ze zniecierpliwienia. Muszę zaczekać na właściwy moment, aż Eric
znajdzie się blisko mnie.

Skupiam się na oddechu; wyobrażam sobie, jak przy wdechu powietrze wypełnia mi

każdy skrawek płuc, a przy wydechu cała krew z mojego ciała, natleniona i nienatleniona, po-
konuje drogę do serca i z powrotem. Łatwiej myśleć o fizjologii niż o Niezgodnych siedzą-
cych rzędem między windami.

Z lewej strony siedzi chłopak z Prawości, może mieć nie więcej niż jedenaście lat. Jest

odważniejszy niż kobieta z prawej - bez mrugnięcia wpatruje się w stojącego przed nim żoł-
nierza Nieustraszoności.

Wdech, wydech. Krew dociera mi do kończyn - serce to bardzo silny mięsień, pod

względem długowieczności najsilniejszy w całym ciele.

Zjawiają się kolejni Nieustraszeni i zgłaszają, co udało im się znaleźć na różnych pię-

trach w Hali Bezsercowej. Na podłodze leżą setki nieprzytomnych ludzi, postrzelonych czymś
innym niż kule. Nic z tego nie rozumiem. Ale myślę o sercu. Już nie o swoim, ale Erica. O
tym, jaka cisza zalegnie w jego piersi, gdy serce przestanie mu bić. Mimo że strasznie niena-
widzę tego typa, nie chcę go zabijać - przynajmniej nie nożem, nie z bliska, nie tak, żeby wi-
dzieć, jak uchodzi z niego życie. To jednak ostatnia szansa, żeby zrobić coś użytecznego, a je-
śli zamierzam zadać Erudycji bolesny cios, muszę zabić jednego z przywódców.

Nikt jeszcze nie przyprowadził dziewczynki z Prawości, której kazałam uciekać na

schody, co oznacza, że jej się udało. Doskonale. Eric klaszcze w dłonie i zaczyna chodzić w
tę i we w tę naprzeciwko rzędu Niezgodnych.

- Dostałem rozkaz, żeby do siedziby Erudycji zabrać tylko dwoje z was, w celach ba-

dawczych - oznajmia. - Cała reszta zostanie zabita. Można na kilka sposobów ustalić, kto z
was najmniej nam się przyda. - Zbliża się do mnie i zwalnia. Napinam palce i już chcę chwy-
cić rękojeść noża, ale Eric nie podchodzi wystarczająco blisko. Idzie dalej i przystaje przy
chłopcu obok mnie. - Mózg rozwija się do dwudziestego piątego roku życia - mówi. - Dlatego
twoja Niezgodność nie jest jeszcze w pełni ukształtowana. - Unosi pistolet i strzela.

Dzieciak upada na ziemię, a z mojego gardła wydobywa się dziwny krzyk. Mocno za-

ciskam powieki. Każdy mięsień w moim ciele każe mi się rzucić do ataku, ale się powstrzy-
muję. Czekaj, czekaj, czekaj. Nie mogę teraz myśleć o chłopcu. Czekaj. Zmuszam się, żeby
otworzyć oczy i pohamować łzy.

Mój krzyk zdał się przynajmniej na jedno: Eric staje przede mną, uśmiecha się. Zwró-

ciłam na siebie jego uwagę.

- Ty też jesteś raczej młodziutka - ocenia. - Daleko ci do pełnej dojrzałości. - Robi

krok do przodu. Przysuwam palce do rękojeści noża. - Większość Niezgodnych uzyskuje dwa
wyniki podczas testu przynależności. Niektórzy tylko jeden. Nikomu nie udało się uzyskać
trzech i to nie ze względu na umiejętności, ale po prostu dlatego, że aby uzyskać taki wynik,
trzeba odmówić dokonania wyboru. - Podchodzi jeszcze bliżej. Odchylam głowę, żeby na nie-
go spojrzeć - na stalowy błysk na jego twarzy, na puste oczy. - Moi przełożeni podejrzewają,
że uzyskałaś dwa wyniki, Tris. Ich zdaniem wcale nie jesteś aż tak skomplikowana. Po prostu
masz w sobie cechy Altruizmu i Nieustraszoności w równych proporcjach, twoja bezintere-
sowność graniczy z głupotą. A może to twoja odwaga graniczy z głupotą?

Zaciskam palce na rękojeści. Eric się nachyla.

background image

- Tak między nami… Osobiście uważam, że mogłaś uzyskać trzy wyniki, bo jesteś

uparta jak osioł i nie dokonasz prostego wyboru tylko dlatego, że ktoś ci tak każe - syczy. -
Jak to z tobą jest, co?

Rzucam się na niego i jednocześnie wyciągam rękę z kieszeni. Zamykam oczy i wbi-

jam ostrze. Nie chcę widzieć krwi Erica. Czuję, jak nóż wchodzi w jego brzuch, a po chwili
go wyszarpuję. Całe ciało pulsuje mi w rytmie mojego serca. Kark mam lepki od potu. Otwie-
ram oczy, a Eric upada na ziemię. Zaraz potem rozpętuje się piekło.

Zdrajcy z Nieustraszoności nie mają w rękach śmiercionośnej broni, tylko tę, z której

strzelali do nas wcześniej, więc wszyscy sięgają po prawdziwe pistolety. Uriah rzuca się wte-
dy na jednego z nich i wali go z całej siły w zęby. Żołnierz traci przytomność i przewraca się
na ziemię. Uriah bierze jego pistolet i zaczyna strzelać do najbliżej stojących Nieustraszo-
nych. Sięgam po pistolet Erica, ale jestem tak przerażona, że ledwie widzę na oczy, a kiedy
podnoszę głowę, mam wrażenie, że liczba przeciwników się podwoiła. Wokół rozlegają się
strzały, więc padam na podłogę. Wszyscy dokoła biegają. Czuję pod palcami lufę pistoletu i
się wzdrygam. Nie mam siły go unieść.

Czyjaś ciężka ręka obejmuje mnie i odciąga pod ścianę. Prawe ramię płonie mi bólem.

Na karku widzę wytatuowany symbol Nieustraszoności. Tobias odwraca się i kuca przy mnie,
zasłaniając mnie swoim ciałem przed strzelaniną, po czym sam strzela.

- Powiedz, jeśli ktoś będzie za mną! - mówi.
Zerkam mu nad ramieniem i zaciskam palce na jego koszuli. Do pomieszczenia wpada

jeszcze więcej Nieustraszonych - bez niebieskich opasek na ręce, lojalnych. Moja frakcja.
Moja frakcja przybyła nam z odsieczą. Jak to możliwe, że nie stracili przytomności?

Zdrajcy uciekają spod wind. Nie byli przygotowani na odsiecz, a już na pewno nie na

atak ze wszystkich stron. Część z nich usiłuje się bronić, ale większość ucieka na schody. To-
bias strzela, aż wyczerpuje mu się magazynek i cyngiel wydaje tylko cichy trzask. Wzrok mi
się rozmazuje od łez, a dłonie są zupełnie niezdolne, by utrzymać broń. Bezradna krzyczę
przez zaciśnięte zęby. Nie mogę pomóc. Jestem bezużyteczna.

Eric jęczy gdzieś na podłodze. Jeszcze żyje. Strzały stopniowo cichną. Mam mokrą

rękę. Dostrzegam błysk czerwieni i wiem, że jest cała we krwi - we krwi Erica. Ocieram ją o
spodnie i próbuję powstrzymać łzy. W uszach mi dzwoni.

- Tris - odzywa się Tobias. - Już możesz odłożyć nóż.

background image

Rozdział 17

Tobias opowiada mi taką wersję wydarzeń: Gdy członkowie Erudycji ruszyli schoda-

mi, jeden z nich nie poszedł na drugie piętro. Pobiegł na najwyższe. Wyprowadził stamtąd
grupę lojalnych Nieustraszonych, w tym Tobiasa, na schody przeciwpożarowe, a tych zdrajcy
nie obstawili. Lojalni Nieustraszeni zebrali się w holu i podzielili na cztery grupy, które jed-
nocześnie przypuściły szturm na wszystkie klatki schodowe, otaczając zdrajców zgromadzo-
nych przy windach. Przeciwnicy nie spodziewali się takiego oporu. Myśleli, że poza Niezgod-
nymi nikt nie zachował przytomności. No i zaczęli uciekać. Tym członkiem Erudycji była
Cara. Starsza siostra Willa.

Wzdycham i zdejmuję kurtkę, żeby obejrzeć sobie ramię. W skórę mam wczepione

metalowe kółko wielkości paznokcia małego palca. Wokół niego rozchodzą się niebieskie li-
nie, jakby ktoś wstrzyknął mi w naczynka niebieski barwnik. Marszczę brwi i próbuję ode-
rwać metalowe kółko. Czuję tylko ostry ból. Zagryzam zęby, podważam kółko ostrzem noża i
je odciągam.

Tłumię krzyk, gdy przeszywa mnie ból, od którego na chwilę robi mi się czarno przed

oczami. Ale ciągnę dalej, jak najmocniej się da, aż w końcu kółko odrywa się na tyle, że moż-
na je złapać palcami. Od spodu ma przymocowaną igłę. Krztuszę się, chwytam za kółko i
szarpię ostatni raz. Igła wychodzi z ciała. Ma długość małego palca i jest umazana krwią. Nie
zwracam uwagi na strużkę cieknącą mi po ręce i biorę zakończone igłą kółko pod światło.

Sądząc po niebieskim barwniku na mojej ręce i igle, musieli nam coś wstrzyknąć. Ale

co? Truciznę? Materiał wybuchowy? Kręcę głową. Gdyby chcieli nas zabić, większość osób i
tak była nieprzytomna, więc mogli po prostu nas powystrzelać. Bez względu na to, co nam
wstrzyknęli, nie zamierzają nas zabić.

Ktoś puka do drzwi. Nie wiem po co - w końcu to ogólnodostępna toaleta.
- Tris, jesteś tam? - pyta przytłumionym głosem Uriah.
- Tak.
Uriah wygląda już dużo lepiej niż godzinę temu - zmył krew z ust, twarz znów nabrała

kolorów. Nagle uderza mnie to, jaki on przystojny - ma bardzo proporcjonalną budowę, ciem-
ne, żywe oczy, złocistą skórę. Pewnie zawsze był taki przystojny. Tylko faceci od dziecka
świadomi swojego niesamowitego wyglądu uśmiechają się z taką arogancją. Nie tak jak To-
bias, który uśmiecha się niemal nieśmiało, jakby dziwił się, że ktoś w ogóle zwraca na niego
uwagę.

Boli mnie gardło. Odkładam kółko z igłą na brzeg umywalki. Uriah patrzy najpierw na

mnie, potem na igłę, którą trzymam w dłoni, w końcu na strużkę krwi spływającą mi po łok-
ciu do nadgarstka.

- Ohyda - mówi.
- No, faktycznie. - Odkładam igłę i odrywam kawałek papierowego ręcznika, żeby wy-

trzeć krew z ręki. - Jak reszta?

- Marlene jak zwykle opowiada dowcipy. - Uśmiecha się szerzej, aż robią mu się do-

łeczki w policzkach. - Lynn zrzędzi. Czekaj, wyrwałaś to sobie z ręki? - Wskazuje na igłę. -
Rany, Tris. Nie masz zakończeń nerwowych czy jak?

- Chyba potrzebny mi bandaż.
- Chyba? - Kręci głową. - Powinnaś sobie też przyłożyć trochę lodu na twarz. No więc,

wszyscy się teraz budzą. Istny dom wariatów.

Obmacuję sobie szczękę. W miejscu, w którym Eric przywalił mi pistoletem, jest obo-

lała - będę musiała posmarować ją sobie balsamem przyspieszającym gojenie, żeby nie zrobił
mi się siniak.

- Eric nie żyje? - Sama nie wiem, co chciałabym usłyszeć: tak czy nie.

background image

- Nie. Żyje. Jacyś Prawi zdecydowali się opatrzyć mu rany. - Uriah krzywi się przy

zlewie. - Mówili coś o poszanowaniu praw jeńców. Kang przesłuchuje go teraz na osobności.
Nie chce, żebyśmy mu przeszkadzali w tym sam na sam.

Parskam.
- Właśnie. Tak czy inaczej, nikt nic nie kuma. - Uriah opiera się o sąsiednią umywalkę.

- Po co nas atakowali, ostrzelali tymi dziwnymi rzeczami, a potem pozbawili przytomności?
Czemu od razu nas nie zabili?

- Nie mam pojęcia. Na razie nie widzę dla nich innej korzyści niż ta, że dzięki temu

dowiedzieli, kto jest Niezgodny, a kto nie. Ale to nie może być jedyny powód.

- Nie kapuję, po co przyszli. Jasne, wtedy gdy chcieli podporządkować sobie umysły,

żeby stworzyć armię, to rozumiem. Ale teraz? To wydaje się bez sensu.

Marszczę brwi i przyciskam papierowy ręcznik do ramienia, żeby zatamować krwa-

wienie. Uriah ma rację. Jeanine już zebrała armię. Po co teraz zabijać Niezgodnych?

- Jeanine nie chce zabić wszystkich - mówię z namysłem. - Wie, że to byłoby nielo-

giczne. Społeczeństwo nie może funkcjonować bez poszczególnych frakcji, bo każda z nich
szkoli swoich członków pod kątem konkretnych zadań. Jeanine pragnie przejąć całkowitą
kontrolę. - Patrzę na swoje odbicie. Opuchnięta szczęka i ślady po paznokciach na ręce.
Obrzydliwe. - Musi planować kolejną symulację. Tak samo jak wcześniej, jednak tym razem
chce mieć pewność, że wszyscy albo znajdą się pod jej wpływem, albo zginą.

- Ale symulacja trwa określony czas. Jest przydatna tylko w konkretnym celu.
- Racja - wzdycham. - Nie wiem. Nie ogarniam tego. - Biorę igłę. - Nie rozumiem też,

co to jest. Jeśli to coś w rodzaju wcześniejszych zastrzyków uaktywniających symulację, to
miało zadziałać jednorazowo. Jaki sens ostrzeliwać nas tym tylko po to, by pozbawić nas
świadomości? To absurd.

- Cholera wie, Tris, ale teraz trzeba się zająć wielkim budynkiem pełnym spanikowa-

nych ludzi. Chodź, opatrzymy ci rękę. - Milknie na chwilę, po czym pyta: - Mogę cię o coś
prosić?

- Tak?
- Nie mów nikomu, że jestem Niezgodny. - Zagryza wargę. - Przyjaźnię się z Shauną i

nie chcę, żeby nagle zaczęła się mnie bać.

- Jasne. - Posyłam mu wymuszony uśmiech. - Zachowam to dla siebie.
Całą noc wyrywam ludziom igły z rąk. Po kilku godzinach nawet nie usiłuję robić tego

delikatnie. Po prostu wyszarpuję je z całej siły. Dowiaduję się, że chłopak z Prawości, które-
mu Eric strzelił w głowę, miał na imię Bobby, że stan Erica jest stabilny i że spośród setek lu-
dzi w Hali Bezsercowej tylko osiemdziesiąt osób nie ma w ciele igieł, z czego siedemdzie-
siąt to Nieustraszeni, jedna to Christina. Cały czas zastanawiam się nad igłami, serum i symu-
lacjami, starając się przeniknąć sposób myślenia wroga.

Rano nie mam już komu usuwać igieł, więc idę do stołówki, trąc zmęczone oczy. Jack

Kang zwołał na dwunastą w południe spotkanie, więc po śniadaniu może uda mi się trochę
przespać.

Po wejściu do stołówki widzę Caleba. Podbiega i obejmuje mnie delikatnie. Wzdy-

cham z ulgą. Myślałam, że osiągnęłam taki punkt, że już nie potrzebuję swojego brata, ale te-
raz sądzę, że ten punkt w ogóle nie istnieje. Rozluźniam się na chwilę, jednak zaraz potem do-
strzegam za jego plecami wzrok Tobiasa.

- Nic ci nie jest? - pyta Caleb i odsuwa się trochę. - Twoja broda…
- To nic takiego. Tylko trochę spuchła.
- Słyszałem, że dorwali grupę Niezgodnych i zaczęli ich zabijać. Na szczęście ciebie

nie znaleźli.

- Znaleźli. Ale zdążyli zabić tylko jedną osobę. - Zatykam sobie nos, żeby wyrównać

ciśnienie w uszach. - Ale nic mi nie jest. Kiedy przyszedłeś?

background image

- Jakieś dziesięć minut temu. Z Marcusem. Uznał, że skoro jest naszym jedynym legal-

nym przywódcą politycznym, ma obowiązek tu być. O ataku dowiedzieliśmy się dopiero
przed godziną. Ktoś z bezfrakcyjnych widział, jak Nieustraszeni szturmują budynek, tyle że
wśród bezfrakcyjnych wieści nie rozchodzą się szybko.

- To Marcus żyje? - pytam.
Właściwie nie widzieliśmy, jak ginie podczas ucieczki z siedziby Serdeczności, tylko

po prostu uznałam, że tak się stało. Nie jestem pewna, co teraz czuję. Rozczarowanie, bo nie-
nawidzę go za to, jak potraktował Tobiasa? Czy ulgę, bo ostatni przywódca Altruizmu zacho-
wał się przy życiu? Czy można czuć i rozczarowanie, i ulgę naraz?

- Uciekł z Peterem i wrócił piechotą do miasta - wyjaśnia Caleb. Z pewnością nato-

miast nie czuję ulgi, słysząc, że Peter żyje.

- Gdzie Peter?
- Tam, gdzie można się było spodziewać…
- U Erudytów. - Kręcę głową. - Co za…
Nawet nie potrafię znaleźć odpowiedniego określenia. Najwyraźniej muszę popraco-

wać nad słownictwem. Caleb krzywi się, po czym kiwa głową i kładzie mi rękę na ramieniu.

- Głodna? Przynieść ci coś?
- Będę wdzięczna. Zaraz wracam, dobra? Chcę pogadać z Tobiasem.
- Okej. - Brat ściska mnie za ramię i idzie do długaśnej kolejki po jedzenie.
Przez kilka chwil stoimy z Tobiasem kilka metrów od siebie, potem Tobias podchodzi

do mnie powoli.

- Nic ci nie jest? - pyta.
- Chyba się porzygam, jeśli jeszcze raz będę musiała odpowiadać na to pytanie. Nie

dostałam kulką w łeb. Więc nic mi nie jest.

- Masz tak spuchniętą twarz, że wyglądasz, jakbyś trzymała w ustach pełno jedzenia.

Poza tym dźgnęłaś Erica nożem. - Marszczy brwi. - Nie wolno mi spytać, czy nic ci nie jest?

Wzdycham. Powinnam powiedzieć mu o Marcusie, ale wolę nie robić tego tutaj, w ta-

kim tłumie.

- Nic mi nie jest.
Podnosi rękę, jakby zamierzał mnie dotknąć, ale się rozmyśla. Po chwili jednak zmie-

nia zdanie, obejmuje mnie i przytula do siebie. Nagle myślę, że może powinnam pozwolić,
żeby ktoś inny wziął na siebie całe ryzyko. Że może powinnam zacząć być trochę bardziej sa-
molubna, żeby móc być blisko Tobiasa i przestać go ranić. Jedyne czego pragnę, to wtulić
twarz w jego szyję i o wszystkim zapomnieć.

- Przepraszam, że kazałem ci na siebie tak długo czekać - szepcze mi we włosy.
Wzdycham i dotykam jego pleców zaledwie czubkami palców. Chętnie tak bym stała,

aż zemdleję z wyczerpania, ale nie, nie mogę. Odsuwam się.

- Musimy pogadać - stwierdzam rzeczowo. - Chodźmy w jakieś ustronne miejsce, do-

brze?

Przytakuje i wychodzimy ze stołówki. Mijamy jakiegoś Nieustraszonego, który woła:
- Proszę, proszę! Tobias Eaton!
Prawie już zapomniałam o przesłuchaniu i o tym, że wszyscy Nieustraszeni dowiedzie-

li się, kim jest Cztery. Ktoś inny krzyczy:

- Widziałem przed chwilą twojego tatusia, Eaton! Idziesz się schować?
Tobias prostuje się i sztywnieje, jakby ktoś celował do niego z pistoletu, a nie się z

niego wyśmiewał.

- Właśnie, idziesz się schować, tchórzu?
Kilka osób się śmieje. Biorę Tobiasa za rękę i odciągam w stronę wind, zanim zdąży

zareagować. Wygląda, jakby chciał komuś przywalić. Albo zrobić coś gorszego.

- Miałam ci właśnie powiedzieć. Przyszedł z Calebem. Uciekł z Peterem z siedziby…

background image

- To na co czekałaś? - pyta, ale niezbyt ostro.
Jego głos brzmi tak, jakby był od niego oderwany, jakby unosił się między nami.
- To nie informacja, którą się przekazuje w stołówce - mówię.
- Racja.
W milczeniu czekamy na windę. Tobias zagryza dolną wargę i wpatruje się pustym

wzrokiem przed siebie. Zachowuje się tak przez całą drogę na osiemnaste piętro. Teraz niko-
go tam nie ma. Cisza otula mnie jak ramiona Caleba. Uspokaja. Siadam na jednej z ławek w
sali przesłuchań. Tobias przysuwa sobie krzesło i stawia je naprzeciwko mnie.

- Były chyba dwa. - Patrzy spod zmarszczonych brwi na krzesło.
- Tak - odpowiadam. - Ja, eee… jedno wyleciało przez okno.
- Dziwne - mruczy pod nosem i siada. - O czym chciałaś porozmawiać? O Marcusie?
- Nie, nie o Marcusie. Nic ci… nie jest? - pytam ostrożnie.
- Nie dostałem kulką w łeb. - Wpatruje się w swoje ręce. - Więc nic mi nie jest. Zmień-

my temat.

- Chcę pogadać o symulacjach. Ale najpierw coś jeszcze: twoja matka uważała, że Je-

anine w pierwszej kolejności przyjdzie po bezfrakcyjnych. Najwidoczniej się myliła. Tylko
nie wiem dlaczego. Nie żeby Prawość była gotowa do bitwy, czy coś…

- Zastanów się. Przeanalizuj to jak Erudytka.
Patrzę na niego ostro.
- No co? Jeśli ty nie dasz rady tego rozgryźć, nie ma dla nas nadziei.
- Dobrze. Hm… stało się tak pewnie dlatego, że Nieustraszoność i Prawość stanowiły

najbardziej oczywisty cel. Dlatego, że… bezfrakcyjni są rozproszeni po całym mieście, a my
skupiamy się w jednym miejscu.

- Racja - przyznaje Tobias. - Poza tym, gdy Jeanine zaatakowała Altruizm, zdobyła

wszystkie dane. Moja matka mówiła, że Altruiści rejestrowali liczbę Niezgodnych wśród bez-
frakcyjnych, co oznacza, że po ataku Jeanine musiała się dowiedzieć, że wśród bezfrakcyj-
nych jest znacznie więcej Niezgodnych niż wśród Prawych. Atak na nich stracił więc sens.

- W porządku. To powiedz mi jeszcze raz o serum - proszę. - Składa się z kilku ele-

mentów, tak?

- Z dwóch: z transmitera i płynu aktywującego symulację. Transmiter przekazuje in-

formacje z komputera do mózgu i na odwrót, a płyn wprowadza mózg w stan symulacji.

Kiwam głową.
- Transmiter działa tylko podczas jednej symulacji, prawda? Co się potem z nim dzie-

je?

- Rozpuszcza się - wyjaśnia Tobias. - Z tego, co wiem, Erudytom nie udało się opraco-

wać transmitera na więcej niż jedną symulację, choć symulacja ataku trwała znacznie dłużej
niż jakakolwiek inna, którą widziałem.

Uderzają mnie słowa: „z tego, co wiem". Jeanine większość dorosłego życia poświęci-

ła pracy nad serum. Skoro dalej ściga Niezgodnych, to znaczy, że ciągle obsesyjnie dąży do
tego, żeby stworzyć bardziej zaawansowaną technologię.

- Czemu o to pytasz, Tris?
- Widziałeś to? - Pokazuję swoje zabandażowane ramię.
- Nie z bliska. Przez cały ranek nosiliśmy z Zekem rannych Erudytów na czwarte pię-

tro.

Odchylam brzeg bandaża i pokazuję ukłucie - na szczęście już nie krwawi - i niebie-

skie ślady, które w ogóle nie bledną. Potem wyciągam z kieszeni igłę, tę którą miałam wbitą
w ramię.

- Podczas ataku nie chcieli nas zabić. Strzelali do nas tym - mówię.

background image

Tobias dotyka przebarwionej skóry wokół ranki. Zmieniał się na moich oczach, więc

nie zauważyłam, że wygląda teraz inaczej niż wcześniej, niż podczas inicjacji. Ma lekki za-
rost i dłuższe włosy - na tyle gęste, że widać, że są brązowe, a nie czarne.

Wyjmuje mi z ręki igłę i stuka w metalowe kółko.
- Chyba puste. Musiała w nim być ta niebieska substancja, którą masz teraz w ręce. Co

się stało po tym, jak zostałaś postrzelona?

- Wrzucili pojemniki z gazem i wszyscy stracili przytomność. To znaczy poza mną,

Uriahem i resztą Niezgodnych.

Nie wygląda na zaskoczonego. Mrużę oczy.
- Wiedziałeś, że Uriah jest Niezgodny?
Wzrusza ramionami.
- Oczywiście. Przecież przeprowadzałem jego symulacje.
- I nic mi nie powiedziałeś?
- To poufna informacja. Niebezpieczna informacja.
Zalewa mnie fala gniewu - co jeszcze przede mną ukrywa? - ale próbuję się uspokoić.

No jasne, że nie mógł mi powiedzieć, że Uriah jest Niezgodny. Musiał uszanować jego pry-
watność. To ma sens. Odchrząkam.

- Uratowałeś nam życie, wiesz? - mówię. - Eric chciał nas zabić.
- Myślałem, że to już mamy za sobą. Nie musimy się licytować, kto ile razy ratował

komuś życie. - Przygląda się mi dłuższą chwilę.

- W każdym razie - przerywam milczenie - gdy zorientowaliśmy się, że wszyscy śpią,

Uriah pobiegł na górę ostrzec pozostałych, a ja poszłam na drugie piętro, żeby sprawdzić, co
się dzieje. Eric zaganiał Niezgodnych pod windy i zastanawiał się, kogo z nas ze sobą zabrać.
Powiedział, że wolno mu wziąć tylko dwie osoby. Nie wiem w ogóle po co.

- Dziwne - stwierdza Tobias.
- Jakieś teorie?
- Zakładam, że igła zaaplikowała wam transmitery. A gaz to coś jak płyn zmieniający

mózg, tyle że w aerozolu. Ale po co… - Między brwiami pojawia mu się zmarszczka. - No
tak. Uśpiła wszystkich, żeby się dowiedzieć, kto jest Niezgodny.

- Sądzisz, że tylko dlatego zaaplikowali nam transmitery?
Tobias kręci głową i patrzy mi prosto w oczy. Tak dobrze znam ten błękit, tak ciemny,

że mógłby mnie całą pochłonąć. Przez chwilę żałuję, że tak się nie dzieje, bo wtedy uciekła-
bym od tego miejsca i od wszystkiego, co się wydarzyło.

- Chyba już znasz odpowiedź - mówi. - Ale chcesz, żebym zaprzeczył. A ja tego nie

zrobię.

- Opracowali trwały transmiter.
Przytakuje.
- Czyli teraz jesteśmy zaprogramowani na wielokrotne symulacje - dodaję. - Może na-

wet na tyle, na ile zechce Jeanine.

Znów przytakuje. Kolejny wydech wydobywa się z moich ust z drżeniem.
- Niedobrze, Tobiasie.
Tobias zatrzymuje się na korytarzu przed salą przesłuchań i opiera o ścianę.
- Więc rzuciłaś się na Erica - mówi. - Podczas ataku? Czy przy windach?
- Przy windach.
- Nie rozumiem jednego. Byłaś na dole. Mogłaś po prostu uciec. Ale ty postanowiłaś

iść sama między uzbrojonych Nieustraszonych. I założę się, że nie wzięłaś pistoletu.

Zaciskam wargi.
- Tak? - dopytuje się.
- Czemu myślisz, że nie miałam pistoletu? - pytam ze złością.

background image

- Bo od poprzedniego ataku nie jesteś w stanie tknąć broni. Potrafię to zrozumieć… ta

cała akcja z Willem, ale…

- To nie ma żadnego związku.
- Nie? - Unosi brwi.
- Zrobiłam to, co musiałam zrobić.
- Tak. Ale już wystarczy. - Odsuwa się od ściany i staje naprzeciwko mnie.
Korytarze Prawości są szerokie. Wystarczająco szerokie, żeby zapewnić mi dystans,

jaki chcę między nami utrzymać.

- Powinnaś zostać z Serdecznymi. Nie powinnaś się w to mieszać.
- Nieprawda - sprzeciwiam się. - Wydaje ci się, że wiesz, co jest dla mnie najlepsze?

Nic nie wiesz. U Serdecznych dostawałam szału. Tu wreszcie znów czuję się… zdrowa psy-
chicznie.

- Co dziwne, biorąc pod uwagę to, że zachowujesz się jak psychopatka - wypala To-

bias. - Sytuacja, w której się wczoraj postawiłaś, nie ma nic wspólnego z odwagą. To nawet
nie głupota, to działanie samobójcze. Czy ty w ogóle nie cenisz swojego życia?

- Oczywiście, że cenię! Ale chciałam zrobić coś użytecznego!
Przez kilka sekund Tobias patrzy na mnie bez słowa.
- Jesteś kimś więcej niż Nieustraszoną - mówi cicho. - Ale jeśli chcesz być taka jak

oni, jeśli chcesz się bez powodu narażać i mścić na wrogach, lekceważąc wszelkie zasady
moralne, to bardzo proszę. Myślałem, że jesteś inna, ale najwyraźniej się myliłem!

Zaciskam pięści i zęby.
- Nie powinieneś obrażać Nieustraszonych. Przyjęli cię do siebie, gdy nie miałeś gdzie

się podziać. Zaufali ci i dali dobrą pracę. Dali przyjaciół. - Opieram się o ścianę i wbijam
wzrok w podłogę.

Kafelki w Hali Bezsercowej są zawsze czarne i białe, a tu układają się w szachownicę.

Kiedy nie skupię wzroku, widzę dokładnie to, w co Prawość w ogóle nie wierzy: szarość.
Może Tobias i ja też w to nie wierzymy. Chyba nie. Czuję na sobie tak duży ciężar, że nie je-
stem w stanie go unieść, tak duży, że omal nie wgniecie mnie w podłogę.

- Tris.
Nie odrywam wzroku od kafelków.
- Tris.
W końcu podnoszę na niego oczy.
- Ja po prostu nie chcę cię stracić.
Stoimy tak przez kilka minut. Nie mówię tego, co myślę, czyli że być może ma rację.

Jest we mnie coś, co pragnie śmierci, co chce połączyć mnie z rodzicami i Willem, żebym nie
musiała już dłużej za nimi płakać. Coś, co chce się przekonać, co jest potem.

- Czyli jesteś jej bratem? - mówi Lynn. - No to chyba wiadomo, komu dostały się do-

bre geny.

Śmieję się z miny Caleba: wykrzywia lekko usta i rozszerza oczy.
- Kiedy musisz wracać? - Szturcham go łokciem.
Gryzę kanapkę, którą wystał mi w kolejce w stołówce. Jego obecność tutaj mnie stre-

suje - smutne pozostałości mojego życia rodzinnego mieszają się ze smutnymi pozostałościa-
mi mojego życia w Nieustraszoności. Co sobie pomyśli o moich przyjaciołach, o mojej frak-
cji? Co moja frakcja pomyśli o nim?

- Zaraz - odpowiada. - Nie chcę, żeby ktoś się martwił.
- Nie wiedziałam, że Susan zmieniła imię na „Ktoś". - Unoszę brew.
- Ha, ha - odpowiada i patrzy na mnie groźnie.
Żarty między rodzeństwem powinny być czymś normalnym, ale dla nas nie są. Altru-

izm zniechęcał do czegokolwiek, co mogłoby wprawić kogoś w zakłopotanie, a dogryzanie
sobie znajdowało się na liście rzeczy zakazanych. Czuję, że zachowujemy się przy sobie bar-

background image

dzo ostrożnie. Teraz uczymy się być ze sobą na nowo, skoro oboje zmieniliśmy frakcje, a ro-
dzice nie żyją. Za każdym razem, gdy na niego patrzę, mam świadomość, że tylko on mi zo-
stał z rodziny, i rozpaczliwie staram się zachować go przy sobie, zmniejszyć dzielący nas dy-
stans.

- Czy Susan też jest zbiegiem z Erudycji? - pyta Lynn, nabijając na widelec fasolkę

szparagową.

Uriah i Tobias stoją w kolejce za kilkudziesięcioma Prawymi, których tak pochłaniają

kłótnie, że nie mają czasu nabrać sobie jedzenia.

- Nie, kiedyś mieszkaliśmy obok siebie. Pochodzi z Altruizmu - mówię.
- I jest twoją dziewczyną? - zwraca się Lynn do Caleba. - Nie uważasz, że to głupie?

Bo jak będzie po wszystkim, znajdziecie się w różnych frakcjach, w zupełnie innych miej-
scach…

- Lynn… - Marlene kładzie jej rękę na ramieniu. - Zamknij się z łaski swojej.
W oddali miga coś niebieskiego. Do sali weszła Cara. Odkładam kanapkę, bo nagle

przestaję być głodna. Przyglądam się jej spode łba. Idzie na przeciwną stronę stołówki, gdzie
przy kilku stołach siedzą zbiegowie z Erudycji. Większość zdjęła niebieskie ubrania i włożyła
czarno-białe, ale na nosach mają jeszcze okulary. Usiłuję znów skupić się na Calebie, ale on
też przygląda się Erudytom.

- Nie mogę wrócić do Erudycji, tak samo jak oni - stwierdza Caleb. - Kiedy to wszyst-

ko się skończy, pozostanę bez frakcji.

Po raz pierwszy zauważam, z jakim smutkiem mówi o Erudycji. Nie zdawałam sobie

sprawy, jak ciężko musiało mu być od nich odejść.

- Możesz się do nich przysiąść. - Wskazuję głową zbiegów z Erudycji.
- Nie znam ich. - Wzrusza ramionami. - Jak pamiętasz, byłem w Erudycji tylko mie-

siąc.

Uriah z impetem stawia tacę i się krzywi.
- W kolejce podsłuchałem kogoś, kto opowiadał o przesłuchaniu Erica. Wygląda na to,

że praktycznie nic nie wiedział o planach Jeanine.

- Co? - Lynn rzuca widelec na stół. - Jak to?
Uriah wzrusza ramionami i siada.
- Wcale mnie to nie dziwi - mówi Caleb. Wszystkie oczy zwracają się w jego stronę. -

No co? - Czerwieni się. - To głupota powierzać cały plan jednej osobie. O wiele mądrzej
przekazać każdemu współpracownikowi tylko mały wycinek. Dzięki temu, jeśli ktoś zdradzi,
straty nie będą duże.

- Aha - mówi Uriah.
Lynn bierze widelec i znów zaczyna jeść.
- Słyszałam, że Prawość zrobiła lody. - Marlene odwraca się, żeby zobaczyć, jaka jest

kolejka. - No wiecie: „Do dupy, że nas zaatakowali, ale przynajmniej jest deser".

- Od razu mi lepiej - stwierdza cierpko Lynn.
- Pewnie nie będą takie dobre jak ciasto Nieustraszonych - mówi z żalem Marlene.
Wzdycha, a na oczy opada jej kosmyk mysioszarych włosów.
- Mieliśmy dobre ciasto - wyjaśniam Calebowi.
- A my napoje gazowane.
- A mieliście półkę skalną wychodzącą na podziemną rzekę? - pyta Marlene, porusza-

jąc brwiami. - Albo pokój, w którym musieliście się zmierzyć ze wszystkimi swoimi koszma-
rami naraz?

- Nie - odpowiada Caleb. - I szczerze mówiąc, wcale nie żałuję.
- Cykor, cykor - nuci Marlene.
- Zaraz, ze wszystkim swoimi koszmarami? - dopytuje się Caleb, a w jego oczach po-

jawia się błysk. - A jak to działało? Koszmary generował komputer czy mózg?

background image

- O Boże. - Lynn chowa twarz w dłoniach. - Zaczyna się.
Marlene opisuje symulację, a ja wyłączam się i nie słucham już ani jej, ani Caleba.

Kończę kanapkę, a potem, mimo szczękania widelców i odgłosów setek rozmów, kładę głowę
na stole i zasypiam.

background image

Rozdział 18

- Cisza!
Jack Kang unosi dłonie i tłum milknie. To się nazywa talent. Stoję w tłumie Nieustra-

szonych, którzy zjawili się tu na tyle późno, że nie zostały już żadne wolne miejsca. Kątem
oka dostrzegam błysk - nadciąga burza. Nie najlepsza pora na spotkanie w sali z dziurami za-
miast okien, ale to największe pomieszczenie w tym budynku.

- Wiem, że wielu z was jest zdezorientowanych i wstrząśniętych tym, co się wczoraj

stało - mówi Jack. - Wysłuchałem różnych wersji wydarzeń i mam już mniej więcej pojęcie o
tym, co się stało i co wymaga dalszej analizy.

Zakładam mokre włosy za uszy. Obudziłam się dziesięć minut przed spotkaniem i po-

biegłam pod prysznic. Choć nadal czuję się wykończona, trochę się orzeźwiłam.

- Moim zdaniem dalszej analizy wymagają Niezgodni - oznajmia Jack. Wygląda na

zmęczonego - oczy ma podkrążone, a włosy sterczą mu na wszystkie strony, jakby przez całą
noc próbował je sobie powyrywać. Mimo że na sali panuje nieznośny zaduch, Jack ma na so-
bie koszulę z długim rękawem z zapiętymi mankietami. Musieli mu przerwać, jak się ubierał
rano. - Proszę, żeby wszyscy Niezgodni wystąpili naprzód, żebyśmy mogli wysłuchać tego,
co macie do powiedzenia.

Zerkam na Uriaha. To niebezpieczne. Powinnam ukrywać swoją Niezgodność. Przy-

znanie się do niej może oznaczać śmierć. Ale nie ma sensu się teraz kryć - przecież i tak już o
mnie wiedzą.

Tobias rusza pierwszy. Wchodzi w tłum i choć początkowo musi się przeciskać, po

chwili ludzie się rozstępują. Wyprostowany staje przed Jackiem Kangiem. Ja też idę, mrucząc
„przepraszam" do tych, co stoją przede mną. Odsuwają się, jakbym miała opluć ich jadem.
Podchodzi jeszcze kilka osób w czerni i bieli Prawości, ale nie za dużo. Jest wśród nich
dziewczynka, której pomogłam. Mimo złej sławy, którą okrył się Tobias wśród Nieustraszo-
nych, oraz mojego nowo nabytego miana „Tej dziewczyny, co dźgnęła nożem Erica", to nie
na nas skupia się uwaga zebranych, tylko na Marcusie.

- Ty, Marcusie? - dziwi się Jack, gdy ojciec Tobiasa wychodzi na środek i staje na

szczycie niższej szalki ułożonej na podłodze z kafli.

- Tak. Rozumiem twoje obawy… obawy was wszystkich. Tydzień temu nie mieliście

pojęcia o istnieniu Niezgodnych, a dziś wiecie tylko, że są odporni na coś, na co wy jesteście
podatni. I to was przeraża. Ale zapewniam, że jeśli o nas chodzi, możecie być spokojni.

Gdy mówi, przechyla głowę i ze współczuciem unosi brwi, a ja zaczynam rozumieć,

czemu niektórzy go lubią. Sprawia wrażenie, że jeśli całkowicie się mu zawierzy, wszystkim
się zajmie.

- Rozumiem, że zostaliśmy zaatakowani, żeby Erudycja mogła odnaleźć Niezgodnych.

Wiesz po co? - pyta Jack.

- Nie wiem - odpowiada Marcus. - Może chcieli nas tylko zidentyfikować. To chyba

dość przydatna wiedza, jeśli znów będą chcieli zastosować symulację.

- Nie o to im chodziło. - Słowa wydobywają się z moich ust, jeszcze zanim podejmuję

decyzję, żeby się odezwać. W porównaniu z głosem Marcusa i Jacka mój głos brzmi słabo i
piskliwie, ale już za późno. - Chcieli nas zabić. Zabijali już wcześniej.

Jack ściąga brwi. Słyszę każdy najdrobniejszy dźwięk, krople deszczu bębniące o

dach. W sali robi się ciemno, jakby na skutek złowrogich słów, które właśnie wypowiedzia-
łam.

- To mi zakrawa na teorię spiskową - stwierdza Jack. - Z jakiego powodu Erudycja

miałaby was zabijać?

background image

Moja matka mówiła, że ludzie boją się Niezgodnych, bo nie da się ich kontrolować.

Może to prawda, ale strach przed tym, czego nie da się kontrolować, to za mało konkretny po-
wód, żeby przedstawić go Jackowi Kangowi jako argument, dlaczego Erudycja pragnie naszej
śmierci. Serce zaczyna mi walić, bo dociera do mnie, że nie potrafię odpowiedzieć na jego
pytanie.

- Ja… - zaczynam, ale Tobias wchodzi mi w słowo.
- Nie mamy pojęcia. Jednak w ciągu ostatnich sześciu lat co najmniej kilkunastu Nie-

zgodnych zginęło w niewyjaśnionych okolicznościach. Poza tym istnieje związek pomiędzy
Niezgodnymi a nieregularnymi wynikami w tekście przynależności lub w symulacji inicjacyj-
nej.

Salę rozświetla błyskawica. Jack kręci głową.
- To bardzo intrygujące, ale taki związek to żaden dowód.
- Przywódca Nieustraszonych strzelił dziecku Prawości w głowę - rzucam ze złością. -

Słyszałeś o tym? Czy to nie „wymaga dalszej analizy"?

- Słyszałem - przyznaje. - Zabójstwo dziecka z zimną krwią to straszna zbrodnia, która

nie może ujść płazem. Na szczęście zatrzymaliśmy sprawcę i będziemy mogli postawić go
pod sąd. Jednakże… trzeba pamiętać, że żołnierze Nieustraszoności nie dali nam żadnych
podstaw, by sądzić, że chcieli skrzywdzić większość z nas, skoro mogli pozabijać wszystkich,
gdy byliśmy nieprzytomni, ale tego nie zrobili.

Z tłumu dobiegają mnie poirytowane pomruki.
- Ich pokojowy najazd każe mi przypuszczać, że istnieje możliwość zawarcia traktatu

pokojowego z Erudycją i pozostałymi Nieustraszonymi - ciągnie Jack. - Zorganizuję więc
spotkanie z Jeanine Matthews, by jak najszybciej przedyskutować tę kwestię.

- To nie był pokojowy najazd - wołam. Z miejsca, gdzie stoję, widzę z boku usta To-

biasa. Uśmiecha się. Robię głęboki wdech i zaczynam od nowa. - To, że nie dostaliście po
kulce w łeb, nie oznacza, że oni mieli szlachetne intencje. Po co twoim zdaniem się tu
zjawili? Żeby przebiec się po korytarzach, zamroczyć was i sobie pójść?

- Przypuszczam, że zjawili się tu po takich ludzi jak wy. I choć wasze bezpieczeństwo

leży mi na sercu, nie sądzę, że możemy ich atakować tylko dlatego, że chcieli zabić niewielki
odsetek naszej populacji.

- Wymordowanie was to wcale nie najgorsze, co może się zdarzyć - mówię. - Dużo

gorsze będzie przejęcie kontroli.

Jack robi rozbawioną minę. Rozbawioną.
- Tak? A jak mieliby tego dokonać?
- Wstrzelili wam igły - wtrąca się Tobias. - Z transmiterami symulacji. A za pomocą

symulacji można przejąć nad wami kontrolę. Ot, i cała tajemnica.

- Wiemy, jak działa symulacja - mówi Jack. - Transmiter to nie implant, który pozosta-

je w ciele na zawsze. Gdyby planowali przejąć nad nami kontrolę, zrobiliby to od razu.

- Ale…
Jack mi przerywa.
- Wiem, że ostatnio bardzo dużo przeszłaś, Tris - mówi cicho. - I że bardzo się przysłu-

żyłaś swojej frakcji i Altruizmowi. Ale wydaje mi się, że te traumatyczne przeżycia zaburzają
twoją zdolność obiektywnej oceny sytuacji. Nie mogę zarządzić ataku na podstawie domy-
słów małej dziewczynki.

Totalnie mnie zamurowuje. W głowie mi się nie mieści, jak można być tak głupim.

Twarz mi płonie. Nazwał mnie małą dziewczynką. Małą dziewczynką, która tak się zestreso-
wała, że popadła w paranoję. Tak nie jest, ale Prawość myśli inaczej.

- Ty nie możesz decydować za nas, Kang - oznajmia Tobias.
Zebrani Nieustraszeni krzykiem wyrażają, że są tego samego zdania. Ktoś rzuca:
- Nie jesteś przywódcą naszej frakcji!

background image

Jack czeka, aż ludzie się uspokoją
- To prawda. Jeśli chcecie, możecie sami zaatakować siedzibę Erudycji. Ale nie liczcie

na nasze wsparcie. I jeśli wolno, przypominam wam, że zostaliście zdziesiątkowani i nie je-
steście przygotowani.

Racja. Nie możemy zaatakować Erudycji i zdrajców z Nieustraszoności bez pomocy

Prawych. Poszlibyśmy na pewną śmierć. Jack Kang ma nas w ręku. I wszyscy o tym wiemy.

- Tak właśnie myślałem - dodaje z wyższością, gdy nikt się nie odzywa. - Doskonale.

Skontaktuję się z Jeanine Matthews i spróbuję się przekonać, czy uda nam się wynegocjować
zawarcie pokoju. Ktoś zgłasza obiekcje?

Nie możemy zaatakować bez Prawości, myślę. Chyba że dołączą do nas bezfrakcyjni.

background image

Rozdział 19

Po południu przyłączam się do grupki Prawych i Nieustraszonych, którzy sprzątają

rozbite okna w holu. Skupiam się na ścieżce wyznaczanej przez miotłę i wpatruję w brud mię-
dzy odłamkami szkła. Mięśnie przypominają sobie odpowiedni ruch, zanim zrobi to umysł,
ale kiedy spuszczam wzrok, zamiast czarnego marmuru widzę proste białe kafelki i kawałek
jasnoszarej ściany. Widzę kosmyki jasnych włosów przycinanych przez matkę i lustro wsu-
nięte bezpiecznie za panele na ścianie.

Robi mi się słabo i muszę podeprzeć się na miotle. Ktoś kładzie mi rękę na ramieniu,

natychmiast ją z siebie strząsam. Ale to tylko dziewczynka z Prawości, jeszcze dziecko. Pa-
trzy na mnie wielkimi oczami.

- Nic ci nie jest? - pyta piskliwym, niewyraźnym głosem.
- Wszystko w porządku - odpowiadam. Za ostro. Staram się szybko to zamaskować. -

Jestem tylko zmęczona. Dziękuję.

- Wydaje mi się, że kłamiesz.
Zauważam, że spod rękawa wystaje jej bandaż, pewnie obwiązany wokół ukłucia po

igle. Na myśl, że ta mała może znaleźć się pod wpływem symulacji, ogarniają mnie mdłości.
Nie mogę nawet na nią patrzeć.

Odwracam się. I nagle widzę ich na dworze: zdrajcę z Nieustraszoności podtrzymują-

cego jakąś kobietę z zakrwawioną nogą. Widzę siwe pasemka we włosach kobiety, czubek za-
krzywionego nosa mężczyzny i niebieską opaskę zdrajcy tuż poniżej ich ramion. Zaraz potem
ich rozpoznaję. To Tori i Zeke. Tori stara się iść samodzielnie, ale wlecze za sobą jedną nogę,
zupełnie bezwładną. Większą część jej uda pokrywa mokra, ciemna plama.

Prawi przestają zamiatać i gapią się na nich. Strażnicy przy windach rzucają się bie-

giem do wejścia, unosząc broń. Sprzątające osoby cofają się i schodzą z drogi, ale ja zostaję,
gdzie jestem; czuję, że w miarę, jak Tori i Zeke się zbliżają, robi mi się gorąco.

- Czy oni w ogóle mają broń? - pyta ktoś.
Tori i Zeke dochodzą do pozostałości po drzwiach, a na widok szeregu Nieustraszo-

nych z pistoletami w dłoniach Zeke podnosi jedną rękę. Drugą obejmuje w pasie Tori.

- Potrzebny jej lekarz - mówi. - I to szybko.
- Czemu mielibyśmy udzielać zdrajcom pomocy? - rzuca znad wycelowanej broni Nie-

ustraszony z jasnymi rozwichrzonymi włosami i dwoma kolczykami w wardze. Na przedra-
mieniu ma ślad niebieskiego barwnika.

Tori jęczy, a ja przeciskam się między Nieustraszonymi i podchodzę do niej. Bierze

mnie za rękę lepką od krwi dłonią. Zeke puszcza Tori ze stęknięciem.

- Tris - mamrocze Tori wyraźnie oszołomiona.
- Lepiej się odsuń, mała - nakazuje blondyn.
- Nie - sprzeciwiam się. - Zabierzcie te spluwy.
- Mówiłem, że Niezgodni są szurnięci - mruczy jeden z uzbrojonych Nieustraszonych

do kobiety obok.

- Mało mnie obchodzi, czy zabierzecie ją na górę i przywiążecie do łóżka, żeby przy-

padkiem wszystkich nie wystrzelała! - warczy ze złością Zeke. - Ale nie pozwólcie jej wy-
krwawić się na śmierć w holu Prawości!

W końcu kilku Nieustraszonych rusza się i bierze Tori na ręce.
- Gdzie… ją zanieść? - pyta któryś z nich.
- Znajdźcie Helenę - mówi Zeke. - Pielęgniarkę Nieustraszonych.
Mężczyźni kiwają głowami i zabierają dziewczynę do windy. Patrzymy sobie z Zekem

w oczy.

- Co się stało? - pytam.

background image

- Zdrajca z Nieustraszoności odkrył, że szpiegujemy. Tori próbowała uciekać, ale ją

postrzelił. Pomogłem jej się tu dostać.

- Ładna bajeczka - prycha blondyn. - Powtórzysz to pod wpływem serum prawdy?
Zeke wzrusza ramionami.
- Nie ma sprawy. - Teatralnie wyciąga przed siebie nadgarstki. - Zakujcie mnie, jeśli

bardzo wam na tym zależy.

Nagle dostrzega coś za moimi plecami i zaczyna iść. Odwracam się i widzę, że z win-

dy wybiega Uriah. Uśmiecha się szeroko.

- Doszły mnie pogłoski, że jesteś parszywym zdrajcą - mówi Uriah.
- Taak, jasne - odpowiada Zeke.
Rzucają się sobie w objęcia z taką siłą, że chyba musi boleć. Klepią się po plecach i

śmieją, ściskając sobie dłonie.

- Nie wierzę, że nic nam nie powiedziałeś. - Lynn kręci głową.
Siedzi naprzeciwko mnie przy stole z rękoma skrzyżowanymi na piersi i opiera o blat

jedną nogę.

- Przestań się już złościć - mówi Zeke. - Nie wolno mi było nic mówić nawet Shaunie i

Uriahowi. Poza tym bycie szpiegiem trochę mija się z celem, jeśli wszyscy o tym wiedzą.

Jesteśmy w siedzibie Prawości, pomieszczeniu zwanym żartobliwie przez Nieustraszo-

nych Miejscem Zgromadzeń. To duża sala, na każdej ścianie czarno-białe zasłony, a na środ-
ku okrągłe podium. Lynn powiedziała mi, że co miesiąc organizuje się tu debaty, tak dla roz-
rywki, a raz w tygodniu są nabożeństwa religijne. Ale nawet gdy nie odbywają się żadne ofi-
cjalne uroczystości, sala jest zwykle pełna.

Przed godziną Prawi oczyścili Zekego z zarzutów podczas krótkiego przesłuchania na

osiemnastym piętrze. Nie było tak poważne jak moje i Tobiasa, częściowo dlatego, że nie
znaleziono żadnych podejrzanych nagrań obciążających Zekego, a częściowo dlatego, że
chłopak jest zabawny nawet po zaaplikowaniu serum prawdy. A może zwłaszcza wtedy. W
każdym razie przyszliśmy do Miejsca Zgromadzeń na imprezę pod hasłem: „Proszę, proszę,
nie jesteś parszywym zdrajcą!", jak to ujął Uriah.

- Ale od czasu ataku symulacyjnego wyzywaliśmy cię od najgorszych - przyznaje się

Lynn. - Teraz czuję się przez to jak kretynka.

Zeke obejmuje Shaunę ramieniem.
- Bo jesteś kretynką, Lynn. Taki twój urok.
Lynn rzuca w niego plastikowym kubeczkiem, a Zeke go odbija. Woda wylewa się na

stół i pryska Zekemu w oko.

- W każdym razie, jak już mówiłem - podejmuje Zeke, wycierając oko - zajmowałem

się przede wszystkim bezpiecznym wyprowadzaniem zbiegów z Erudycji. Dlatego macie ich
tutaj tak dużo. Mniejsza część znajduje się w siedzibie Serdeczności. Ale Tori… nie mam po-
jęcia, co robiła. Czasem nie było jej całymi godzinami, a za każdym razem, jak ją widziałem,
odnosiłem wrażenie, że zaraz wybuchnie. Nic dziwnego, że nas wydała.

- Jak dostałeś tę robotę? - dopytuje Lynn. - Nie jesteś wcale taki wyjątkowy.
- Stało się tak bardziej ze względu na to, gdzie się znalazłem po ataku. W samym środ-

ku grupy zdrajców z Nieustraszoności. Postanowiłem iść za ciosem - wyjaśnia. - Ale z Tori
nie mam pojęcia, jak było.

- Przeniosła się z Erudycji - mówię. Nie dodaję natomiast - bo jestem pewna, że nie

chciałaby, żeby ktoś o tym wiedział - że zachowywała się tak wybuchowo w siedzibie Erudy-
cji, bo zamordowali jej brata za to, że jest Niezgodny. Wyznała mi kiedyś, że czeka, aż nada-
rzy się okazja do zemsty.

- Aha. Skąd wiesz?
- Transfery ze wszystkich frakcji założyły potajemne stowarzyszenie - odpowiadam i

sadowię się wygodniej. - Spotykamy się w każdy czwartek.

background image

Zeke parska śmiechem.
- Gdzie Cztery? - Uriah zerka na zegarek. - Zaczynamy bez niego?
- Nie możemy - mówi Zeke. - Poszedł po wielką nowinę.
Uriah kiwa głową, jakby zrozumiał. Zaraz potem nieruchomieje.
- Jaką znów wielką nowinę? - pyta.
- Na temat pokojowego spotkanka Kanga z Jeanine, oczywiście.
Po przeciwnej stronie pomieszczenia dostrzegam Christinę - siedzi przy stole ze swoją

siostrą i obie coś czytają. Cała się spinam. Przez salę idzie Cara, starsza siostra Willa, i pod-
chodzi do stolika Christiny. Pochylam głowę.

- Co? - Uriah się odwraca. Mam ochotę go rąbnąć.
- Przestań! - syczę. - Musisz to robić tak demonstracyjnie? - Nachylam się i splatam

ręce na stole. - Przyszła siostra Willa.

- Gadałem z nią kiedyś o ucieczce z Erudycji - włącza się Zeke. - Powiedziała, że pod-

czas jednej z misji zorganizowanej przez Jeanine widziała, jak mordują kobietę z Altruizmu.
Stwierdziła, że ma tego dość.

- Skąd pewność, że nie szpieguje dla Erudycji? - Lynn mruży oczy.
- Bo dzięki niej połowa naszej frakcji nie ma tego. - Marlene stuka palcem w bandaż

osłaniający miejsce, gdzie została postrzelona przez zdrajców. - No może połowa połowy na-
szej frakcji.

- Niektórzy mówią na to jedna czwarta, Mar - stwierdza Lynn.
- Co za różnica, czy jest zdrajczynią? - Zeke wzrusza ramionami. - Nie planujemy nic,

o czym mogłaby im donieść. A nawet gdyby tak było, i tak nie wtajemniczalibyśmy jej w na-
sze plany.

- Może tu zdobyć mnóstwo informacji - zauważa Lynn. - Na przykład ile nas jest albo

jak dużo ludzi nie zostało zaprogramowanych do symulacji.

- Nie widziałaś jej, jak mówiła, czemu odeszła - odpowiada Zeke. - Ja jej wierzę.
Cara i Christina wstają i wychodzą z sali.
- Zaraz przyjdę. - Zrywam się z miejsca. - Muszę iść do łazienki.
Czekam, aż Cara i Christina wyjdą, po czym na wpół idąc, a na wpół biegnąc, podą-

żam w tym samym kierunku co one. Otwieram jedne z drzwi, powoli, żeby nie skrzypiały, po-
tem ostrożnie zamykam je za sobą. Znajduję się w ciemnawym korytarzu, w którym śmierdzi
śmieciami. Pewnie Prawi urządzili tu zsyp. Zza rogu dobiegają mnie dwa kobiece głosy, więc
podkradam się na koniec korytarza, żeby lepiej słyszeć.

- …nie mogę znieść, że tutaj jest - mówi z płaczem jeden z nich. Christina. - Cały czas

to sobie wyobrażam… to, co zrobiła… Nie rozumiem, jak mogła to zrobić!

Płacz Christiny rozdziera mi serce. Cara namyśla się chwilę, zanim odpowiada.
- A ja rozumiem.
- Jak to? - łka Christina.
- Pamiętaj, że zostaliśmy przyuczeni do tego, żeby na wszystko patrzeć logicznie. Nie

myśl więc, że jestem bezduszna. Ale ta dziewczyna musiała być śmiertelnie przerażona i na
pewno nie potrafiła trzeźwo ocenić sytuacji. O ile w ogóle kiedykolwiek była do tego zdolna.

Gwałtownie otwieram oczy. Co za…, przebiegam w myślach krótką listę inwektyw,

po czym słucham dalej.

- A przez symulację nie mogła przemówić mu do rozsądku, więc kiedy chciał ją zabić,

zareagowała tak, jak uczą Nieustraszeni: strzelaj, żeby zabić.

- Czyli że co? Mamy o tym po prostu zapomnieć, bo wszystko układa się perfekcyjnie

w logiczną całość? - pyta z goryczą Christina.

- No jasne, że nie. - Cara waha się chwilę, po czym powtarza, tym razem cicho: - No

jasne, że nie. - Odchrząkuje. - Problem tylko w tym, że nie masz wyjścia i musisz przebywać
w jej towarzystwie, więc chciałabym ci to jakoś ułatwić. Nie musisz jej wybaczać. Właściwie

background image

nie ogarniam, czemu w ogóle się z nią przyjaźniłaś. Jak dla mnie zawsze była trochę niezrów-
noważona.

W napięciu czekam, czy Christina się z nią zgodzi, ale ku mojemu zdziwieniu - i uldze

- milczy. Cara mówi dalej:

- Tak czy inaczej nie musisz jej wybaczać, ale powinnaś postarać się zrozumieć, że nie

zrobiła tego z wyrachowania, tylko ze strachu. W ten sposób będziesz mogła na nią patrzeć,
nie chcąc jednocześnie jej przywalić w ten wyjątkowo długi nochal.

Odruchowo macam się po nosie. Christina parska śmiechem, a ja czuję się tak, jakby

ktoś rąbnął mnie w brzuch. Wracam do Miejsca Zgromadzeń. Mimo że Cara nie mówiła o
mnie miłych rzeczy - a uwaga na temat mojego nosa była poniżej pasa - jestem jej wdzięczna
za to, co powiedziała.

Zza drzwi ukrytych za długą białą kotarą wychodzi Tobias. Ze złością odsuwa tkaninę,

podchodzi do nas i siada obok mnie.

- Kang spotka się jutro o siódmej rano z wysłannikiem Jeanine Matthews.
- Z wysłannikiem? - dziwi się Zeke. - To ona nie przyjdzie?
- Jasne, przyjdzie i wystawi się na cel rozwścieczonej, uzbrojonej bandy. - Uriah

uśmiecha się lekko. - Chciałbym to zobaczyć. Naprawdę bym chciał.

- Czy geniusz Kang idzie chociaż z eskortą? - pyta Lynn.
- Tak - potwierdza Tobias. - Zgłosiło się kilku starszych członków frakcji. Bud obie-

cał, że będzie miał oczy i uszy otwarte i że o wszystkim nas poinformuje.

Patrzę na niego spod zmarszczonych brwi. Skąd on to wie? I czemu po dwóch latach,

kiedy za wszelką cenę uciekał od roli przywódcy Nieustraszoności, nagle zachowuje się tak,
jakby nim był?

- A więc myślę, że podstawowe pytanie brzmi: - Zeke opiera ręce na stole - co wy by-

ście powiedzieli podczas tego spotkania, gdybyście byli Erudytą?

Każdy patrzy na mnie. Z wyczekiwaniem.
- No co? - obruszam się.
- Jesteś Niezgodna - mówi Zeke.
- Tobias też.
- Tak, ale nie ma cech Erudyty.
- A skąd wiesz, że ja mam?
Zeke wzrusza ramionami.
- Bo to prawdopodobne. Nie sądzicie?
Uriah i Lynn kiwają głowami. Usta Tobiasa drżą lekko, jakby w uśmiechu, ale nawet

jeśli się uśmiecha, to szybko się pohamowuje. Czuję się tak, jakbym właśnie połknęła kamień.

- Wszyscy macie sprawne mózgi, a przynajmniej mieliście, jak ostatnio sprawdzałam -

burzę się. - Też możecie spróbować myśleć jak Erudyci.

- Ale nie mamy wyjątkowych mózgów Niezgodnych! - rzuca Marlene. Opiera czubki

palców na mojej głowie i ściska mnie lekko. - No, pokaż, jak czarujesz.

- To nie żadne czary, Mar - stwierdza Lynn.
- Tak czy inaczej nie powinniśmy na nich polegać - odzywa się Shauna po raz pierw-

szy, odkąd tu przyszliśmy. Nawet na mnie nie patrzy. Ciska tylko wściekle spojrzenie swojej
młodszej siostrze.

- Shauna… - odzywa się Zeke.
- Ty mi tu nie Shaunuj! - przerywa mu, przelewając na niego całą swoją wściekłość. -

Nie wydaje wam się, że ktoś, kto nadaje się do kilku frakcji naraz, może mieć problem z lojal-
nością? Skoro ona pasuje do Erudycji, skąd pewność, że dla nich nie pracuje?

- Nie bądź śmieszna - mówi Tobias niskim głosem.
- Nie jestem. - Shauna wali ręką w stół. - Wiem, że należę do Nieustraszoności, bo

wskazywało na to wszystko, co zrobiłam podczas testu przynależności. Dlatego jestem odda-

background image

na swojej frakcji, bo tylko w niej mogę być. A ona? A ty? - Kręci głową. - Nie mam pojęcia,
komu pozostajecie wierni. I nie zamierzam udawać, że wszystko gra.

Wstaje, a kiedy Zeke chce ją zatrzymać, odpycha jego rękę i wychodzi z sali. Patrzę za

Shauną, aż zamykają się za nią drzwi, a zasłaniająca je czarna tkanina opada na swoje miej-
sce. Z wściekłości mam ochotę wrzeszczeć - tylko na kogo, skoro Shauna się zmyła.

- To nie żadne czary - warczę podminowana. - Wystarczy zadać sobie pytanie, jaka

jest najbardziej logiczna reakcja w danej sytuacji.

Patrzą na mnie nierozumiejącym wzrokiem.
- Serio - mówię. - Ja w takiej sytuacji, stojąc naprzeciwko oddziału strażników z Nie-

ustraszoności i Jacka Kanga, najprawdopodobniej nie uciekłabym się do rozwiązań siłowych.

- Mogłabyś, gdybyś miała przy sobie własny zastęp Nieustraszonych. A potem wystar-

czy tylko jeden strzał i bach, już po nim, Erudyci wygrywają - stwierdza Zeke.

- Bez względu na to, kogo wyślą do rozmów z Kangiem, to nie będzie pierwszy lepszy

dzieciak z Erudycji, tylko ktoś ważny - ciągnę. - Zrobiliby głupio, gdyby strzelali do Jacka
Kanga i ryzykowali życie osoby, którą poślą w zamian za Jeanine.

- A widzisz? Dlatego właśnie ty musisz przeanalizować sytuację - kwituje Zeke. - Ja

na przykład bym go zabił. Uznałbym, że warto podjąć ryzyko.

Ściskam palcami mostek nosa. Coraz bardziej boli mnie głowa.
- No dobra.
Próbuję postawić się na miejscu Jeanine Matthews. Wiem, że nie będzie negocjować z

Kangiem. Bo po co? Nie ma jej nic do zaoferowania. Jeanine tylko wykorzysta sytuację.

- Myślę - zaczynam - że Jeanine Matthews będzie chciała nim manipulować. A on zro-

bi wszystko dla bezpieczeństwa własnej frakcji, nawet jeśli przyjdzie mu w tym celu poświę-
cić Niezgodnych. - Urywam, bo przypominam sobie, jak podczas spotkania podkreślał zna-
czenie swojej frakcji. - Albo Nieustraszonych. To oznacza, że musimy wiedzieć, o czym będą
rozmawiać.

Uriah i Zeke wymieniają spojrzenia. Lynn uśmiecha się, ale nie tak jak zwykle. Nie

oczami. Teraz jej oczy bardziej niż kiedykolwiek przypominają złoto - są tak samo zimne.

- No to posłuchajmy - mówi.

background image

Rozdział 20

Patrzę na zegarek. Jest siódma wieczór. Za dwanaście godzin usłyszymy, co Jeanine

ma do powiedzenia Jackowi Kangowi. W ciągu ostatniej godziny sprawdzałam czas co naj-
mniej kilkanaście razy, jakby dzięki temu miał szybciej płynąć. Nosi mnie - muszę się czymś
zająć, czymkolwiek, byle nie siedzieć w stołówce z Lynn, Tobiasem i Lauren, i ciągle nie zer-
kać na Christinę, która je kolację przy innym stole ze swoją rodziną z Prawości.

- Zastanawiam się, czy po tym wszystkim będziemy w stanie żyć jak dawniej - mówi

Lauren. Od pięciu minut rozmawia z Tobiasem na temat metod szkolenia nowicjuszy w Nie-
ustraszoności. To chyba jedyne, co mają ze sobą wspólnego.

- O ile po tym wszystkim w ogóle zostanie jakaś frakcja - wtrąca Lynn i nakłada sobie

tłuczone ziemniaki na bułkę.

- Nie mów, że zamierzasz jeść kanapkę z ziemniakami. - Unoszę brwi.
- A nawet jeśli, to co?
Obok naszego stołu przechodzi grupka Nieustraszonych. Są starsi od Tobiasa, ale nie-

dużo. Jedna z dziewczyn ma włosy w pięciu różnych kolorach, a ręce tak mocno wytatuowa-
ne, że nie widać skrawka gołej skóry. Jakiś chłopak spośród nich nachyla się nad Tobiasem,
który siedzi do nich plecami, i szepcze:

- Tchórz.
Kilka innych osób robi to samo: syczy mu do ucha „tchórz" i idzie dalej. Tobias za-

miera z nożem przy kromce chleba i kawałkiem masła czekającym na rozsmarowanie. Wbija
wzrok w blat. Czekam z napięciem, aż wybuchnie.

- Banda idiotów - stwierdza Lynn. - A Prawi, którzy zmusili cię, żebyś wyjawił swoją

historię rodzinną przy wszystkich… to też idioci.

Nie odpowiada. Odkłada nóż i kromkę, odsuwa się od stołu. Podnosi oczy i wpatruje

się w coś po przeciwnej stronie sali.

- To się musi skończyć - mówi niewyraźnie i idzie w tamtą stronę, a ja dopiero po

chwili orientuję się, na co patrzył. To nie wróży nic dobrego. Przeciska się między stołami i
ludźmi bardziej jak ciecz niż ciało stałe, a ja przepycham się za nim, mrucząc przeprosiny.

Nagle widzę, w czyją stronę zmierza Tobias. W stronę Marcusa, który siedzi w towa-

rzystwie kilku starszych Prawych. Podchodzi do niego, łapie go za kark i zwleka z krzesła.
Marcus otwiera usta, żeby coś powiedzieć, to jednak błąd, bo Tobias wali go z całej siły w
zęby. Ktoś krzyczy, ale nikt nie przychodzi Marcusowi z pomocą. Ostatecznie znajdujemy się
w sali pełnej Nieustraszonych. Tobias popycha ojca na środek stołówki, gdzie jest kawałek
wolnej przestrzeni z symbolem Prawości. Marcus staje na jednej z szalek wagi i zakrywa rę-
kami twarz, więc nie widzę, czy mocno dostał. Tobias przewraca Marcusa na ziemię i przy-
gniata mu gardło nogą. Ten okłada rękami nogę Tobiasa, z ust cieknie mu krew, ale nawet w
swojej szczytowej formie nie dorównałby siłą synowi. Tobias rozpina pasek i wysuwa go ze
szlufek. Zdejmuje nogę z gardła Marcusa i bierze zamach.

- To dla twojego dobra - krzyczy.
Przypominam sobie, że to właśnie powtarzał Marcus - i jego liczne wcielenia - w kra-

jobrazie strachu Tobiasa. Pasek ze świstem przecina powietrze i spada na rękę Marcusa.
Twarz Marcusa jest cała czerwona, a on zasłania głowę przed następnym ciosem, tym razem
wymierzonym w plecy. Od strony stołów Nieustraszonych dobiegają śmiechy, ale mnie wcale
nie jest do śmiechu. Jak miałoby mnie to bawić? W końcu się otrząsam. Podbiegam i łapię
Tobiasa za ramię.

- Przestań! - wrzeszczę. - Tobias, przestań natychmiast!
Spodziewam się, że spojrzy na mnie z obłędem w oczach, ale kiedy się do mnie od-

wraca, wcale tak nie jest. Nie ma zaczerwienionej twarzy ani przyspieszonego oddechu. Nie

background image

zrobił tego w przypływie wściekłości. To było przemyślane działanie. Rzuca pasek i sięga do
kieszeni. Wyjmuje z niej srebrny łańcuszek z kółkiem w miejscu wisiorka. Marcus leży na
boku, dysząc ciężko. Tobias rzuca kółko na ziemię, tuż przy twarzy ojca. Kawałek zaśniedzia-
łego, matowego metalu. Obrączka ślubna Altruistów.

- Matka przekazuje pozdrowienia - mówi Tobias.
Odchodzi, a ja dopiero po kilku sekundach odzyskuję oddech. Zostawiam Marcusa

skulonego na podłodze i biegnę za Tobiasem. Doganiam go dopiero na korytarzu.

- Co to miało być? - pytam.
Tobias naciska przycisk windy i nie patrzy na mnie.
- To było konieczne - odpowiada.
- Do czego?
- Co, czyżby zrobiło ci się go żal? - Odwraca się do mnie ze złością. - Wiesz, ile razy

on mnie tak potraktował? Jak myślisz, skąd wiedziałem, jak to się robi?

Czuję się tak, jakbym się miała rozpaść na kawałki. Jego ruchy faktycznie wydawały

się wyuczone, jak gdyby wielokrotnie odgrywał je wcześniej w myślach, jak gdyby powtarzał
słowa przed lustrem. Znał to wszystko na pamięć. Tylko że tym razem wszedł w drugą rolę.

- Nie - zaprzeczam cicho. - Nie zrobiło mi się go żal, ani trochę.
- To o co chodzi, Tris? - Tobias mówi ostrym głosem i może właśnie dlatego czuję się

tak, jakbym rozpadała się na kawałki. - Od tygodnia masz gdzieś to, co robię i mówię. Co na-
gle się zmieniło?

Prawie się go boję. Nie wiem, jak się zachować, gdy wpada w szał, a tak właśnie jest

teraz. Obłęd buzuje mu tuż pod powierzchnią skóry, tak samo jak okrucieństwo we mnie.
Każde z nas toczy wewnętrzną wojnę. Czasem to ona utrzymuje nas przy życiu. A czasem to
ona nam zagraża.

- Nic - odpowiadam.
Rozlega się sygnał zatrzymującej się windy. Tobias wchodzi do środka i wciska guzik

zamykania drzwi, które nas rozdzielają. Wpatruję się w gładki metal i odtwarzam w myślach
ostatnie dziesięć minut. „To się musi skończyć". „To", czyli ośmieszanie go przez innych od
czasu, gdy wyjawił, że przeszedł do Nieustraszoności ze strachu przed ojcem. A teraz pobił
Marcusa - publicznie, na oczach wszystkich Nieustraszonych. Po co? Żeby ocalić dumę? Nie-
możliwe. To było zbyt przemyślane.

Idę z powrotem do stołówki, a po drodze widzę, jak jakiś Prawy odprowadza Marcusa

do łazienki. Marcus wolno stawia kroki, ale nie kuli się, co oznacza, że Tobias nie mógł mu
zrobić poważnej krzywdy. Patrzę, jak drzwi łazienki zamykają się za nimi. Prawie zapomnia-
łam o tym, co podsłuchałam w siedzibie Serdeczności, o informacjach, których posiadanie
mój ojciec przypłacił życiem. Podobno, poprawiam się w myślach. Niemądrze jest ufać Mar-
cusowi. Poza tym obiecałam sobie, że nie będę się go więcej o to dopytywać.

Sterczę przed łazienką, aż wychodzi z niej Prawy. Wślizguję się do środka, zanim

drzwi zdążą się zatrzasnąć. Marcus siedzi na podłodze przy umywalce z papierowym ręczni-
kiem przy ustach. Nie jest zachwycony moim widokiem.

- Co, przyszłaś się nade mną pastwić? Wynoś się.
- Nie, nie po to przyszłam.
Po co właściwie przyszłam? Marcus patrzy na mnie wyczekująco.
- No słucham?
- Pomyślałam, że może warto ci o czymś przypomnieć. Bez względu na to, co chcesz

wydobyć od Jeanine, nie uda ci się tego zrobić samemu ani nawet przy pomocy Altruistów.

- Wydawało mi się, że zakończyliśmy rozmowę na ten temat. - Papierowy ręcznik tłu-

mi jego głos. - Myśl, że mogłabyś pomóc…

- Nie wiem, na jakiej podstawie sobie uroiłeś, że jestem bezużyteczna, ale to urojenie,

nic więcej - rzucam ze złością. - Więc nie zamierzam o tym słuchać. Chcę tylko powiedzieć,

background image

że jak już przestaniesz mieć urojenia i jak z rozpaczą stwierdzisz, że sam nie dasz rady, to
wiesz, gdzie mnie szukać.

Wychodzę z łazienki akurat w chwili, gdy mężczyzna z Prawości wraca z kostkami

lodu.

background image

Rozdział 21

Stoję przy umywalkach w damskiej łazience na tak zwanym teraz piętrze Nieustraszo-

ności. Na mojej otwartej dłoni leży pistolet. Lynn włożyła mi go do ręki kilka minut temu.
Była wyraźnie zdezorientowana, widząc, że nie zacisnęłam na nim palców i go nie schowa-
łam - do kabury lub za pasek dżinsów. I tak został, a ja poszłam panikować do łazienki.

Nie bądź kretynką. Nie zrobię tego, co zamierzam zrobić, bez pistoletu. To by było

szaleństwo. Więc w ciągu najbliższych pięciu minut muszę uporać się ze swoimi problemami.

Najpierw kładę na kolbie mały palec, potem serdeczny, potem kolejne. Czuję znajomy

ciężar. Palec wskazujący zsuwa się na cyngiel. Wypuszczam powietrze z płuc. Powoli unoszę
pistolet i dołączam lewą rękę do prawej, żeby ją podtrzymać. Odsuwam pistolet od siebie,
prostując ręce, jak uczył mnie Cztery w okresie, gdy nie wiedziałam, że ma inne imię. Za po-
mocą takiego pistoletu broniłam taty i brata przed znajdującymi się pod wpływem symulacji
Nieustraszonymi. Za pomocą takiego pistoletu nie dopuściłam, by Eric zastrzelił Tobiasa. Pi-
stolet sam w sobie nie jest zły. To tylko narzędzie.

W lustrze dostrzegam jakiś ruch i zanim jestem w stanie się powstrzymać, spoglądam

na swoje odbicie. Tak wyglądałam, myślę. Tak wyglądałam, gdy do niego strzelałam.

Skowycząc jak zranione zwierzę, wypuszczam pistolet i obejmuję się w talii. Chcę pła-

kać, bo wiem, że dzięki temu mi ulży, ale nie daję rady wydusić z siebie łez. Klęczę tylko na
podłodze łazienki i wpatruję się w białe kafelki. Nie mogę. Nie mogę wziąć ze sobą pistoletu.
Właściwie to w ogóle nie powinnam iść, a mimo to i tak pójdę.

- Tris? - Ktoś puka do drzwi.
Wstaję i opuszczam luźno ramiona. Drzwi skrzypiąc, uchylają się na kilka centyme-

trów. Wchodzi Tobias.

- Zeke i Uriah powiedzieli mi, że idziesz podsłuchiwać Jacka.
- Aha.
- Naprawdę?
- Czemu mam ci cokolwiek mówić? Ty o swoich planach mnie nie informujesz.
Marszczy brwi.
- O czym ty gadasz?
- O tym, że pobiłeś Marcusa na oczach Nieustraszonych, bez wyraźnego powodu. -

Robię krok w jego stronę. - Ale powód jest, prawda? Wcale nie straciłeś nad sobą panowania.
On w żaden sposób cię nie sprowokował, więc powód musi być!

- Zamierzałem udowodnić Nieustraszonym, że nie jestem tchórzem. To wszystko. Tyl-

ko o to chodziło.

- Po co miałbyś… - zaczynam.
Po co Tobias miałby cokolwiek udowadniać Nieustraszonym? Owszem, musiałby to

zrobić, gdyby chciał zdobyć ich szacunek. Gdyby chciał zostać przywódcą frakcji. Przypomi-
nam sobie głos Evelyn w półmroku schronu bezfrakcyjnych: „Sugeruję tylko, że mogą zacząć
się z tobą liczyć". Chce, żeby Nieustraszeni sprzymierzyli się z bezfrakcyjnymi, a wie, że to
będzie możliwe wyłącznie wtedy, gdy sam do tego doprowadzi. Dlaczego ukrywa przede mną
swoje plany, to już zupełnie inna rzecz.

Zanim o to pytam, Tobias mówi:
- To idziesz podsłuchiwać czy nie?
- A jakie to ma znaczenie?
- Znów bez powodu narażasz się na niebezpieczeństwo. Tak samo jak wtedy, gdy po-

biegłaś walczyć z Erudycją uzbrojona jedynie w… w scyzoryk.

- Ale powód jest. I to ważny. Nie będziemy wiedzieć, co się dzieje, jeśli ich nie pod-

słuchamy, a wiedzieć musimy.

background image

Tobias krzyżuje ręce na piersi. Nie jest masywny jak niektórzy Nieustraszeni. Innym

dziewczynom pewnie przeszkadzałyby jego odstające uszy czy haczykowaty nos, ale dla
mnie…

Nie pozwalam sobie dokończyć tej myśli. Przyszedł tu na mnie nawrzeszczeć. Nic mi

nie mówi. Bez względu na to, co nas teraz łączy, nie mogę sobie pozwolić, żeby myśleć o
tym, jaki jest przystojny. Przez to tylko trudniej mi będzie zrobić to, co muszę zrobić. A mu-
szę iść usłyszeć, co Jack Kang ma do powiedzenia Erudytom.

- Nie ścinasz się już jak Altruista - zauważam. - To dlatego, że chcesz wyglądać bar-

dziej jak Nieustraszony?

- Nie zmieniaj tematu. Już cztery osoby idą podsłuchiwać. Ty nie musisz.
- Czemu tak ci zależy, żebym została? - Zaczynam mówić coraz głośniej. - Nie jestem

osobą, która siedzi z założonymi rękami i każe innym nadstawiać karku!

- Ale dopóki jesteś osobą, która najwyraźniej w ogóle nie ceni własnego życia… która

nie może nawet wziąć do ręki pistoletu i strzelić… - nachyla się w moją stronę - powinnaś
siedzieć z założonymi rękami i kazać innym nadstawiać karku.

Jego cichy głos pulsuje w przestrzeni wokół mnie jak drugie serce. W głowie cały czas

rozbrzmiewają mi słowa: „która najwyraźniej w ogóle nie ceni własnego życia".

- I co zrobisz? - pytam. - Zamkniesz mnie w łazience? Bo tylko w ten sposób uda ci się

mnie powstrzymać.

Tobias kładzie sobie rękę na czole, potem przesuwa ją w dół. Nigdy nie widziałam na

jego twarzy takiego smutku.

- Nie chcę cię powstrzymywać. Chcę, żebyś sama się powstrzymała. Ale jeśli zamie-

rzasz być aż tak lekkomyślna, to ty nie powstrzymasz mnie i pójdę z tobą.

Jest jeszcze ciemno, ale tylko trochę, gdy docieramy do dwupoziomowego mostu, z

kamiennymi słupami na jednym i drugim końcu. Schodzimy po schodach przy jednym z fila-
rów i jak najciszej idziemy dnem rzeki. Ogromne kałuże mienią się w świetle budzącego się
dnia. Słońce zaczyna wschodzić. Musimy zająć pozycje.

Uriah i Zeke są w budynkach po obu stronach mostu, bo stamtąd mają lepszy widok i

mogą nas lepiej osłaniać. Mogą strzelać dokładniej niż Lynn czy Shauna, która poszła z nami
na prośbę Lynn, mimo swojego wybuchu na Miejscu Zgromadzeń. Lynn idzie pierwsza, przy-
ciska się plecami do kamienia, powoli przesuwając się wzdłuż wsporników. Ja idę za nią, a za
mną Shauna i Tobias. Most wspiera się na czterech metalowych konstrukcjach, które mocują
go do kamiennej ściany, i na labiryncie wąskich dźwigarów umiejscowionych poniżej dolne-
go poziomu. Lynn wciska się pod jedną z metalowych konstrukcji i szybko wspina po dźwi-
garach. Przemieszcza się na środek mostu.

Przepuszczam Shaunę, bo nie jestem w stanie wspinać się aż tak sprawnie. Lewa ręka

mi drży, gdy usiłuję utrzymać równowagę na szczycie metalowej konstrukcji. Czuję na talii
chłodną dłoń Tobiasa, który mnie podtrzymuje. Kucam, by zmieścić się między spodnią czę-
ścią mostu a dźwigarami. Nie udaje mi się wcisnąć zbyt głęboko. Zatrzymuję się z nogą na
jednym dźwigarze i lewą ręką na drugim. I będę musiała wytrzymać w takiej pozycji dłuższy
czas. Tobias przesuwa się wzdłuż jednego z dźwigarów i podpiera mnie kolanem. Wypusz-
czam powietrze i uśmiecham się do niego w ramach podziękowania. Po raz pierwszy od
chwili opuszczenia Hali Bezsercowej pokazujemy, że w ogóle się widzimy. Tobias też się
uśmiecha, ale ponuro. Czekamy w ciszy na właściwy moment. Oddycham ustami i staram się
zapanować nad drżeniem rąk i nóg. Shauna i Lynn porozumiewają się bez słów. Robią do sie-
bie niezrozumiałe dla mnie miny, po czym kiwają głowami i uśmiechają się na znak, że
wszystko jasne. Nigdy się nie zastanawiałam, jakby to było mieć siostrę. Czy Caleb jako
dziewczyna byłby mi bliższy?

Rano miasto jest tak ciche, że kiedy nadchodzą, ich kroki niosą się echem. Dźwięk do-

biega gdzieś z tyłu, co oznacza, że to Jack z obstawą Nieustraszonych, a nie Erudycja. Nie-

background image

ustraszeni wiedzą o naszej obecności, ale Kang nie ma o tym pojęcia. Gdyby popatrzył w dół
odrobinę dłużej niż kilka sekund, pewnie by nas zobaczył przez metalową siatkę pod stopami.

Staram się oddychać jak najciszej. Tobias patrzy na zegarek, po czym wyciąga rękę,

żeby pokazać mi godzinę. Punkt siódma. Podnoszę głowę i zaglądam przez stalową siatkę.
Nade mną przesuwają się stopy. I wtedy ich słyszę.

- Cześć, Jack - odzywa się męski głos.
To Max, który z polecenia Jeanine mianował Erica przywódcą Nieustraszoności, który

zapoczątkował okrutne i brutalne zasady przeprowadzania inicjacji Nieustraszonych. Nigdy
nie rozmawiałam z nim osobiście, ale sam dźwięk jego głosu przyprawia mnie o drżenie.

- Max - odpowiada Jack. - Gdzie Jeanine? Myślałem, że przynajmniej sama raczy się

tu pofatygować.

- Dzielimy się obowiązkami w zależności od tego, kto jest w czym lepszy. Decyzje mi-

litarne należą więc do mnie. A sądzę, że z tym będziemy mieć tu do czynienia.

Marszczę brwi. Nieczęsto miałam okazję słuchać Maksa, ale coś w słowach, których

używa, w rytmie, w jakim je wypowiada, brzmi… nie tak.

- W porządku - mówi Jack. - Przyszedłem…
- Uprzedzam, że to nie będą żadne negocjacje - przerywa mu Max. - Negocjować

może równy z równym, a ty Jack nie jesteś mi równy.

- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Chcę przez to powiedzieć, że Prawość to jedyna zbędna frakcja. Nie zapewnia nam

ani ochrony, ani żywności, ani innowacji technologicznych. Dlatego z naszego punktu widze-
nia nie jesteście potrzebni. Poza tym nie bardzo wkupiliście się w łaski waszych gości z Nie-
ustraszoności - stwierdza Max. - Więc jesteście nie tylko zupełnie bezbronni, ale też zupełnie
bezużyteczni. Radziłbym więc, żebyście robili dokładnie to, co mówię.

- Ty szumowino - rzuca przez zaciśnięte zęby Jack. - Jak śmiesz…
- Nie bądź taki drażliwy - mówi Max.
Zagryzam wargi. Powinnam ufać swojej intuicji, a ona podpowiada mi, że coś tu nie

gra. Żaden szanujący się członek Nieustraszoności nie użyłby określenie „drażliwy". Ani nie
zareagował tak spokojnie na obelgę. Max mówi jak ktoś zupełnie inny. Jak Jeanine. Czuję
mrowienie na karku. To ma sens. Jeanine nigdy nie zaufałaby nikomu na tyle, by pozwolić
wypowiadać się w jej imieniu, zwłaszcza nie wybuchowemu Nieustraszonemu. Najłatwiej
rozwiązać tę kwestię, wkładając Maksowi do ucha słuchawkę. A sygnał w takim urządzeniu
ma najwyżej pół kilometra zasięgu.

Patrzę Tobiasowi w oczy i ostrożnie pokazuję palcem na swoje ucho. Potem wyciągam

rękę do góry i wskazuję miejsce, gdzie według mojej oceny znajduje się Max. Tobias marsz-
czy brwi, po czym kiwa głową, ale nie mam pewności, czy mnie zrozumiał.

- Stawiam trzy warunki - ciągnie Max. - Po pierwsze żądam, żebyście uwolnili przy-

wódcę Nieustraszoności, którego u siebie przetrzymujecie. Po drugie, żebyście umożliwili na-
szym żołnierzom przeszukanie waszej siedziby w celu wyprowadzenia Niezgodnych; i po
trzecie chcę listy osób, którym nie wstrzyknięto serum symulacyjnego.

- Po co? - pyta z goryczą Jack. - Czego szukacie? I po co wam ta lista? Co zamierzacie

zrobić z tymi ludźmi?

- Szukamy Niezgodnych. Musimy ich zidentyfikować i usunąć z waszej siedziby. A co

do listy, to nie twoja sprawa.

- Nie moja sprawa!
Słyszę szuranie kroków i podnoszę głowę, żeby spojrzeć przez siatkę. Z tego, co wi-

dzę, Jack złapał Maksa za kołnierz koszuli.

- Puść mnie - mówi Max. - Bo rozkażę strażnikom strzelać.
Marszczę brwi. Jeśli to Jeanine mówi za pośrednictwem Maksa, to znaczy, że musi go

widzieć, bo inaczej nie wiedziałaby, że Jack się na niego rzucił. Wychylam się, żeby spojrzeć

background image

na zabudowania po drugiej stronie mostu. Rzeka zakręca z lewej strony, a na brzegu stoi przy-
sadzisty szklany gmach. To musi być tam.

Zaczynam się wycofywać do metalowych wsporników, w kierunku schodów prowa-

dzących na Wacker Drive. Tobias bez namysłu rusza za mną, a Shauna klepie Lynn w ramię.
Ale Lynn jest zajęta czym innym. Jeanine za bardzo zaprzątała mi myśli i nie zauważyłam, że
Lynn wyciągnęła pistolet i wspięła się wyżej. Shauna otwiera usta i wybałusza oczy, bo Lynn
wyskakuje naprzód, przytrzymuje się krawędzi mostu i sięga ręką głębiej. Naciska na spust.
Max wydaje głuchy okrzyk, łapie się za pierś i zatacza do tyłu. Gdy odsuwa dłoń od ciała, ta
jest ciemna od krwi.

Już nie zawracam sobie głowy powolnym złażeniem. Skaczę w błoto, a zaraz za mną

to samo robią Tobias, Lynn i Shauna. Nogi grzęzną mi w mule, a stopy plaskają, gdy je uwal-
niam. Spadają mi buty, ale zatrzymuję się dopiero na betonie. Rozlega się kanonada wystrza-
łów, kule grzęzną w błocku. Doskakuję do ściany pod mostem, żeby mnie nie dosięgły. To-
bias przyciska się za mną do muru, tak mocno, że jego brodę mam tuż nad głową i czuję, jak
jego tors przygniata mi ramiona. Osłania mnie. Mogę wrócić do siedziby Prawości i jej tym-
czasowego bezpieczeństwa. Lub mogę odnaleźć Jeanine, zwłaszcza że bardziej bezbronna już
chyba nie będzie. Właściwie nie ma się nad czym zastanawiać.

- Chodźcie! - krzyczę.
Pędzę po schodach, a pozostali za mną. Na niższym poziomie mostu nasi Nieustrasze-

ni strzelają do zdrajców. Jack jest bezpieczny, zgięty pod ciężarem ramienia kogoś z Nieustra-
szonych. Przyspieszam. Przebiegam przez most, nie oglądając się za siebie. Tuż za moimi
plecami dudnią kroki Tobiasa. Tylko on jest w stanie dotrzymać mi tempa.

Mam już w zasięgu wzroku szklany budynek. Nagle słyszę kolejne kroki, kolejne wy-

strzały. Gnam slalomem, żeby zdrajcom trudniej było mnie trafić. Już niedaleko. Jeszcze kil-
ka metrów. Zaciskam zęby i zmuszam się do jeszcze szybszego biegu. Nogi mam zdrętwiałe;
ledwie czuję ziemię pod stopami. Ale zanim dopadam do drzwi, w uliczce po prawej widzę
jakieś poruszenie. Najpierw moje ciało robi gwałtowny zwrot, potem nogi. Uliczką biegną
trzy osoby. Jedna z jasnymi włosami. Druga wysoka. A trzecia - to Peter. Potykam się i o
mały włos nie upadam.

- Peter! - wrzeszczę.
Unosi pistolet, Tobias robi to samo. Stoimy kilka metrów od siebie, nieruchomo. Po-

nad ramieniem Petera widzę, że jasnowłosa kobieta - zapewne Jeanine - i wysoki zdrajca z
Nieustraszoności skręcają za róg. Choć nie mam ani broni, ani planu działania, chcę za nimi
biec i pewnie bym pobiegła, gdyby Tobias nie przytrzymał mnie za ramię.

- Ty zdrajco - wołam do Petera. - Wiedziałam. Wiedziałam.
Powietrze przeszywa jakiś krzyk. Krzyk bólu. Krzyk kobiety.
- Twoje koleżanki chyba cię potrzebują. - Peter uśmiecha się przelotnie, a może tylko

błyska zębami. Trudno powiedzieć. Nie spuszcza nas z muszki. - Masz wybór. Albo pozwo-
lisz nam odejść i im pomożesz, albo umrzesz, próbując nas ścigać.

Prawie wrzeszczę. Oboje wiemy, co zrobię.
- Oby cię szlag trafił - wypluwam z siebie.
Przysuwam się do Tobiasa, a potem razem cofamy się do końca uliczki. Tam odwraca-

my się i uciekamy.

background image

Rozdział 22

Shauna leży twarzą do ziemi, na jej koszuli rozlewa się plama krwi. Lynn klęczy przy

siostrze. Tylko patrzy. Nic nie robi.

- To przeze mnie - mamrocze. - Nie powinnam do niego strzelać. Nie powinnam…
Gapię się w krwawą łatę. Shauna dostała w plecy. Nie widzę, czy oddycha. Tobias

przykłada jej dwa palce do szyi i kiwa głową.

- Musimy spadać - mówi. - Lynn. Spójrz na mnie. Wezmę ją na ręce. Będzie ją bardzo

bolało, ale nie ma innego wyjścia.

Lynn przytakuje. Tobias kuca przy Shaunie i łapie ją pod ramiona. Kiedy wstaje, ona

jęczy. Podbiegam, żeby pomóc mu przerzucić bezwładne ciało przez ramię. Ściska mnie w
gardle, więc odkasłuję, żeby trochę rozluźnić ten ucisk. Tobias stęka z wysiłku. Razem rusza-
my do Hali Bezsercowej - Lynn z pistoletem przodem, ja na końcu. Poruszam się tyłem, żeby
widzieć, czy nikt za nami nie idzie, ale jest pusto. Muszę jednak mieć pewność.

- Ej! - woła ktoś.
Uriah. Biegnie w naszym kierunku.
- Zeke musiał pomóc im wydostać Jacka… o rany. - Zatrzymuje się. - O rany, Shauna?
- Nie ma czasu - mówi ostro Tobias. - Leć do hali i sprowadź lekarza.
Ale Uriah stoi jak wmurowany.
- Uriah! Rusz się! - Krzyk rozdziera ciszę. Na ulicy nie ma nic, co mogłoby go stłumić.
Uriah odwraca się w końcu i rzuca biegiem przed siebie. Od siedziby Prawych dzieli

nas niecały kilometr, ale stękanie Tobiasa, urywany oddech Lynn i świadomość, że Shauna
wykrwawia się na śmierć, wydłużają tę odległość w nieskończoność. Patrzę, jak mięśnie na
plecach Tobiasa z każdym zmęczonym oddechem na przemian kurczą się i rozprężają. Nie
słyszę nawet naszych kroków, słyszę tylko bicie własnego serca.

Gdy wreszcie docieramy do drzwi, czuję, że zaraz zwymiotuję, zemdleję albo zacznę

wrzeszczeć na całe gardło. W wejściu czeka na nas Uriah, jakiś Erudyta z zaczeską i Cara.
Rozkładają na podłodze prześcieradło. Tobias kładzie Shaunę, a lekarz natychmiast rozcina
jej koszulę na plecach. Odwracam się. Nie chcę widzieć rany postrzałowej. Tobias staje
przede mną czerwony z wysiłku. Chciałabym, żeby mnie znów przytulił, jak po ostatnim ata-
ku, ale nie robi tego, a ja wiem, że nie powinnam go do tego zmuszać.

- Nie będę udawał, że rozumiem, co się z tobą dzieje - mówi. - Ale jeśli jeszcze raz na-

razisz się bez sensu na niebezpieczeństwo…

- Nie narażam się bez sensu na niebezpieczeństwo. Staram się tylko poświęcać, jak

moi rodzice, jak…

- Ale nie jesteś swoimi rodzicami. Jesteś szesnastoletnią dziewczyną…
Zaciskam zęby.
- Jak śmiesz…
- .. .która nie rozumie, że wartość poświęcenia polega na konieczności, a nie na marno-

waniu życia! Jeśli jeszcze raz zrobisz coś takiego, koniec z nami.

Tego się nie spodziewałam.
- Stawiasz mi ultimatum? - cedzę cicho, żeby nikt nas nie słyszał.
Tobias kręci głową.
- Nie, mówię ci, jak jest. - Zaciska usta w wąską linię. - Jeśli jeszcze raz bez powodu

narazisz się na niebezpieczeństwo, staniesz się zwykłą, uzależnioną od adrenaliny Nieustra-
szoną, która szuka okazji, by znów znaleźć się na adrenalinowym haju, a ja nie zamierzam ci
w tym pomagać. - W jego głosie słychać gorycz. - Kocham Nieustraszoną Tris, która podej-
muje decyzje bez względu na lojalność wobec frakcji, która nie jest żadnym frakcyjnym ar-

background image

chetypem. Ale Tris, która ze wszystkich sił próbuje samą siebie zniszczyć… Nie mogę jej ko-
chać.

Chce mi się wrzeszczeć. Ale nie z wściekłości, tylko z obawy, że ma rację. Trzęsą mi

się ręce, więc chwytam brzeg koszuli, żeby jakoś nad tym zapanować. Tobias styka się ze
mną czołem i zamyka oczy.

- Wierzę, że ty to ciągle ty - mówi z ustami przy moich ustach. - Wróć do mnie.
Całuje mnie lekko, a ja jestem zbyt zszokowana, żeby zareagować. Odchodzi do Shau-

ny i staje na jednej z szalek przy wadze Prawości - na tej, która oznacza przegraną.

- Kopę lat.
Siadam ciężko na łóżku naprzeciwko Tori, która na wpół leży z nogą opartą o stos po-

duszek.

- Owszem - mówię. - Jak się czujesz?
- Jakby mnie ktoś postrzelił. - Na jej ustach błąka się uśmieszek. - Słyszałam, że taki

stan nie jest ci obcy.

- Fakt. Świetne uczucie, co? - Nie potrafię przestać myśleć o kuli w plecach Shauny. Ja

i Tori przynajmniej wyzdrowiejemy.

- Dowiedziałaś się czegoś ciekawego podczas spotkania Jacka? - pyta.
- Kilka rzeczy. Wiesz, jak zwołać naradę Nieustraszoności?
- Mogę to załatwić. Bycie tatuażystką w Nieustraszoności ma tę zaletę, że… prawie

wszystkich się zna.

- No tak. Do tego dochodzi prestiż byłego szpiega.
Tori się uśmiecha.
- Prawie o tym zapomniałam.
- A ty dowiedziałaś się czegoś ciekawego? To znaczy jako szpieg.
- Moja misja koncentrowała się na Jeanine Matthews. -Tori wpatruje się w swoje dło-

nie. - Na tym, co robi w ciągu dnia. I przede wszystkim, gdzie to robi.

- Rozumiem, że nie we własnym gabinecie?
Tori nie odpowiada od razu.
- Zakładam, że mogę ci zaufać, Niezgodna. - Patrzy na mnie kątem oka. - Jeanine ma

na najwyższym piętrze prywatne laboratorium. Z ochroną rozbudowaną do granic absurdu.
Usiłowałam się tam dostać, ale właśnie wtedy domyślili się, kim jestem.

- Usiłowałaś się tam dostać - podchwytuję, a Tori odwraca wzrok. - Nie w celach wy-

wiadowczych, jak przypuszczam.

- Uznałam, że byłoby… wskazane, gdyby Jeanine Matthews w miarę szybko zakoń-

czyła żywot.

Widzę na jej twarzy rodzaj żądzy, takiej samej jak wtedy, gdy na zapleczu salonu tatu-

ażu mówiła mi o swoim bracie. Przed symulacją ataku uznałabym to za pragnienie sprawie-
dliwości czy nawet chęć zemsty, ale teraz widzę w tym żądzę krwi. I chociaż to mnie przera-
ża, dobrze ją rozumiem. Co chyba powinno przerażać mnie jeszcze bardziej.

- Zajmę się organizacją spotkania - mówi.

Nieustraszeni zbierają się między rzędami piętrowych łóżek i drzwiami, zablokowany-

mi mocno związanymi prześcieradłami. To najlepsza blokada, jaką udało się im wymyślić.
Ani przez chwilę nie wątpię, że Jack Kang przystanie na warunki Jeanine. Nie jesteśmy tu już
bezpieczni.

- Jakie postawili żądania? - pyta Tori.
Siedzi na krześle, z ranną nogą wyciągniętą przed sobą. Zwraca się do Tobiasa, ale on

najwyraźniej w ogóle nie słucha. Stoi oparty o łóżko ze skrzyżowanymi ramionami i wzro-
kiem wbitym w podłogę. Odchrząkuję.

background image

- Zażądali trzech rzeczy. Żeby odesłać Erica do Erudycji. Przekazać listę z imionami

osób, które nie zostały postrzelone igłą. I wydać Niezgodnych.

Patrzę na Marlene. Uśmiecha się do mnie trochę smutno. Pewnie martwi się o Shaunę,

która ciągle jest pod opieką lekarza z Erudycji. Są z nią Lynn, Hector, ich rodzice i Zeke.

- Skoro Jack Kang zamierza dogadać się z Erudycją, trzeba stąd zwiewać - oznajmia

Tori. - Ale gdzie możemy iść?

Myślę o krwi na koszuli Shauny i tęsknię za sadami Serdeczności, za szelestem liści na

wietrze, za dotykiem kory. Nigdy nie sądziłam, że tak bardzo będzie mi brakować tego miej-
sca. Nigdy nie sądziłam, że zapadło mi w serce. Na moment zamykam oczy, a gdy znów je
otwieram, wracam do rzeczywistości. Serdeczność zostaje tylko snem.

- Do domu. - Tobias wreszcie podnosi głowę. Wszyscy słuchają. - Musimy odzyskać,

co do nas należy. Możemy zniszczyć kamery w naszej siedzibie, żeby Erudycja nas nie wi-
działa, ale powinniśmy wrócić do domu.

Ktoś woła, że się zgadza. Ktoś inny przytakuje. W ten sposób podejmuje się decyzje w

Nieustraszoności: kiwaniem głową i wrzaskami. W takich chwilach przestajemy być odrębny-
mi jednostkami. Stajemy się jednym umysłem.

- Ale zanim to zrobimy - wtrąca się Bud, który kiedyś też pracował w salonie tatuażu;

a teraz jedną ręką opiera się o krzesło Tori. - Musimy postanowić, co z Erikiem. Zostawiamy
go z Erudycją czy zabijamy.

- Eric należy do Nieustraszoności - mówi Lauren, przekręcając koniuszkami palców

kolczyk w wardze. - A to oznacza, że my decydujemy o tym, co się z nim stanie. Nie Pra-
wość.

Tym razem krzyk sam wyrywa się z mojej piersi i łączy z chórem pozostałych.
- Zgodnie z prawem Nieustraszoności, tylko przywódcy frakcji mogą dokonać egzeku-

cji. Cała piątka naszych byłych liderów to zdrajcy - stwierdza Tori. - Uważam więc, że naj-
wyższy czas powołać nowych. Prawo nakazuje wybrać więcej niż jedną osobę, a liczba przy-
wódców musi być nieparzysta. Jeśli chcecie zgłosić jakąś kandydaturę, od razu krzyczcie. W
razie potrzeby przeprowadzimy głosowanie.

- Ty! - woła ktoś.
- Dobra - mówi Tori. - Kto jeszcze?
Marlene robi trąbkę z dłoni i wrzeszczy:
- Tris!
Serce mi wali. Ale ku mojemu zaskoczeniu, nikt nie zgłasza sprzeciwu i nikt się nie

śmieje. Kilka osób kiwa natomiast głowami tak samo jak w chwili, gdy ktoś wymienił Tori.
Przyglądam się zebranym i odnajduję Christinę. Stoi z rękami założonymi na piersi i w żaden
sposób nie reaguje na moją nominację.

Zastanawiam się, jak jestem postrzegana. Inni muszą widzieć we mnie kogoś, kogo ja

nie dostrzegam. Kogoś mądrego i silnego. Kogoś, kim nie mogę być. Kogoś, kim mogę być.
Tori skinieniem głowy dziękuje Marlene i rozgląda się, czekając na dalsze rekomendacje.

- Harrison - odzywa się ktoś.
Nie wiem, kto to Harrison, dopóki sąsiad nie klepie po ramieniu mężczyzny w średnim

wieku z jasnym kucykiem. Harrison uśmiecha się szeroko. Rozpoznaję go - to on powiedział
na mnie „mała", gdy Zeke i Tori przyszli do nas z siedziby Erudycji. Na chwilę zapada cisza.

- A ja chcę zgłosić Cztery - oznajmia Tori.
Gdzieś z tyłu rozlega się kilka wściekłych pomruków, ale poza tym nikt nie oponuje.

Nikt już nie wyzywa go od tchórzy, nie po tym, jak pobił Marcusa w stołówce. Ciekawe, jak
by zareagowali, gdyby wiedzieli, że zaatakował ojca z pełnym rozmysłem. Teraz będzie mógł
zrobić dokładnie to, co zamierza. Chyba że mu w tym przeszkodzę.

- Potrzebujemy tylko trzech liderów - przypomina Tori. - Musimy głosować.

background image

Nigdy nie wzięliby mnie pod uwagę, gdybym nie przerwała symulacji ataku. A może

nie wzięliby mnie pod uwagę, gdybym nie dźgnęła Erica nożem. Albo gdybym nie podsłuchi-
wała pod mostem. Im bardziej lekkomyślnie się zachowuję, tym większą popularnością cieszę
się wśród Nieustraszonych.

Tobias patrzy na mnie. Nie mogę być popularna wśród Nieustraszonych, bo Tobias ma

rację - nie jestem Nieustraszona. Jestem Niezgodna. Jestem tym, kim chcę być. A nie mogę
chcieć być przywódcą. Muszę pozostać niezależna.

- Nie. - Odchrząkuję i zaczynam jeszcze raz, głośniej. - Nie musicie głosować. Rezy-

gnuję z nominacji.

Tori unosi brwi i patrzy na mnie.
- Na pewno, Tris?
- Tak. Nie chcę być liderką. Na pewno.
I w ten sposób bez żadnych kłótni i bez żadnych uroczystości Tobias zostaje przywód-

cą Nieustraszonych. A ja nie.

background image

Rozdział 23

Nie mija nawet dziesięć sekund od momentu, kiedy wybraliśmy nowych przywódców,

gdy rozbrzmiewa jakiś sygnał - jeden długi i dwa krótkie. Idę za dźwiękiem z prawym uchem
przy ścianie i znajduję zawieszony przy suficie głośnik. Po drugiej stronie pokoju znajduje się
taki sam. Nagle rozlega się głos Jacka Kanga.

- Uwaga mieszkańcy siedziby Prawości. Kilka godzin temu odbyłem spotkanie z wy-

słannikiem Jeanine Matthews. Przypomniał mi, że nasza frakcja zajmuje słabą pozycję, że na-
sze przetrwanie zależy od Erudycji. Zapowiedział, że jeśli chcę, by Prawi zachowali wolność,
muszę spełnić trzy żądania.

Ze zdumieniem gapię się na głośnik. Nie powinno mnie dziwić, że przywódca Prawo-

ści mówi tak wprost, ale nie spodziewałam się publicznego wystąpienia.

- Aby spełnić te żądania, proszę, by wszyscy udali się do Miejsca Zgromadzeń i zgło-

sili, czy mają implant, czy go nie mają. Erudycja poleciła nam również przekazać Niezgod-
nych. Nie wiem w jakim celu.

Jego głos jest apatyczny. Przegrany. Bo Jack faktycznie przegrał, myślę. Okazał się za

słaby, żeby podjąć walkę. Nieustraszeni wiedzą coś, czego nie wiedzą Prawi: jak walczyć na-
wet wtedy, gdy walka wydaje się bez sensu.

Czasem odnoszę wrażenie, że gromadzę nauki, które ma dla mnie każda z frakcji, i

przechowuję je w głowie jak przewodnik wyjaśniający zawiłości życia. Zawsze można się
czegoś nauczyć, zawsze można uświadomić sobie coś ważnego.

Obwieszczenie Jacka Kanga kończy się takimi samymi trzema sygnałami jak na po-

czątku. Nieustraszeni rozbiegają się po pokoju i zaczynają się pospiesznie pakować. Kilku
młodszych chłopaków rozcina prześcieradła blokujące drzwi i krzyczy coś na temat Erica.
Czyjś łokieć przygważdża mnie do ściany, więc tylko stoję i patrzę na coraz większe zamie-
szanie. Z drugiej strony Prawi wiedzą coś, czego nie wiedzą Nieustraszeni: jak nie dać się
zwariować.

Nieustraszeni stoją półkolem przy krześle do przesłuchań, na którym siedzi teraz Eric.

Bardziej wygląda, jakby był martwy niż żywy. Jest zgarbiony, na bladym czole błyszczą mu
krople potu. Patrzy na Tobiasa, ale głowę ma spuszczoną, więc rzęsy prawie zlewają mu się z
brwiami. Staram się cały czas na niego patrzeć, ale jego uśmiech - to, jak kolczyki na wargach
rozdzielają się, gdy rozchyla usta - jest dla mnie nie do zniesienia.

- Chcesz, żebym ja przedstawiła listę twoich zbrodni? - pyta Tori. - Czy sam je wymie-

nisz?

Deszcz chłoszcze budynek i spływa strumieniami po ścianach. Stoimy w sali przesłu-

chań, na najwyższym piętrze Hali Bezsercowej. Popołudniowa burza wydaje się tu dużo gło-
śniejsza. Przy każdym uderzeniu pioruna i przy każdej błyskawicy czuję mrowienie w karku,
jakby elektryczność tańczyła na mojej skórze. Lubię zapach mokrego chodnika. Tutaj słabo
go czuć, ale jak już będzie po wszystkim i Nieustraszeni zbiegną po schodach, i opuszczą
Halę Bezsercową, tylko to będę czuć - mokry chodnik.

Wzięliśmy swoje rzeczy. Ja zrobiłam sobie tobołek z prześcieradła i kawałka sznurka.

Spakowałam do niego ubrania i zapasową parę butów. Mam na sobie kurtkę, którą ukradłam
zdrajczyni z Nieustraszoności. Chcę, żeby Eric mnie w niej zobaczył.

Przez chwilę przygląda się zebranym, potem zatrzymuje wzrok na mnie. Splata palce i

ostrożnie kładzie je sobie na brzuchu.

- Niech ona je wymieni. Skoro dźgnęła mnie nożem, to najwyraźniej dobrze je zna.
Nie mam pojęcia, w co on się bawi, ani dlaczego się ze mną drażni, zwłaszcza teraz,

tuż przed egzekucją. Zachowuje się arogancko, ale gdy porusza palcami, widzę, że mu się
trzęsą. Nawet Eric boi się śmierci.

background image

- Nie mieszaj jej w to - rzuca Tobias.
- Bo co? Bo ją posuwasz? - Eric uśmiecha się obleśnie. - A nie, zaraz. Zapomniałem.

Sztywniaki przecież nie robią takich rzeczy. Pomagają sobie tylko wiązać sznuróweczki i
podcinać włoski.

Twarz Tobiasa ani drgnie. Powoli do mnie dociera: Eric ma mnie gdzieś. Ale dokładne

wie, jakie są najczulsze punkty Tobiasa i gdzie uderzyć, żeby najmocniej go zabolało. A jeden
z najbardziej czułych punktów Tobiasa to ja. Do tego właśnie nigdy nie chciałam dopuścić:
żeby moje upadki i wzloty stały się upadkami i wzlotami Tobiasa. Więc nie mogę mu pozwo-
lić, żeby mnie teraz bronił.

- Niech ona je wymieni - powtarza Eric.
Odzywam się najspokojniej, jak tylko mogę:
- Spiskowałeś z Erudycją. Ponosisz odpowiedzialność za śmierć setek Altruistów. - W

miarę, jak mówię, przestaję panować nad swoim głosem. Zaczynam wypluwać słowa, jakby
to był jad. - Zdradziłeś Nieustraszoność. Strzeliłeś dziecku w głowę. Jesteś żałosną marionet-
ką Jeanine Matthews.

Eric przestaje się uśmiechać.
- Zasługuję na śmierć? - pyta.
Tobias otwiera usta, żeby się wtrącić. Ale ja jestem szybsza.
- Tak.
- Dobrze. - Ciemne oczy Erica są puste jak wyschnięta studnia, jak bezgwiezdna noc. -

Ale czy masz prawo o tym decydować, Beatrice Prior? Tak jak zadecydowałaś o losie tego
chłopaka… jak mu było? Will?

Nie odpowiadam. Słyszę swojego ojca, który podczas próby przedarcia się do pokoju

kontrolnego w siedzibie Nieustraszoności spytał: „Czemu uważasz, że masz prawo zabijać?"
Powiedział mi wtedy, że na wszystko jest właściwy sposób, muszę go tylko odnaleźć. Czuję
coś w gardle: jakby kłębek waty tak gruby, że ledwie przełykam, ledwie oddycham.

- Popełniłeś wszystkie zbrodnie, które w Nieustraszoności karze się śmiercią - oznaj-

mia Tobias. - Zgodnie z kodeksem Nieustraszonych mamy prawo skazać cię na śmierć.

Kuca przy trzech pistoletach leżących na podłodze obok Erica. Po kolei opróżnia ma-

gazynki. Kule upadają na kafle, pobrzękując przy tym jak dzwoneczki i toczą się do nóg To-
biasa. Bierze do ręki środkowy pistolet i wkłada kulę do pierwszego otworu. Potem przesuwa
po podłodze pistolety, a one wirują tak szybko, że gubię się i nie wiem już, który z nich jest
ten środkowy. Nie wiem, w którym znajduje się kula. Tobias podnosi pistolety i podaje jeden
Tori, drugi Harrisonowi. Staram się myśleć o symulacji ataku i o jej skutkach dla Altruizmu.
O wszystkich ubranych na szaro niewinnych ludziach, którzy leżeli martwi na ulicy. Nie zo-
stało nawet na tyle dużo Altruistów, żeby odpowiednio zająć się zmarłymi, więc pewnie
większość ciągle tam leży. Bez Erica by do tego nie doszło. Przypominam sobie chłopca z
Prawości, zastrzelonego bez chwili wahania. Przypominam sobie, jak bezwładnie upadł na
ziemię tuż obok mnie. Może to wcale nie my decydujemy o tym, czy Eric będzie żyć, czy
umrze. Może to on sam o tym zadecydował, dopuszczając się tych okrucieństw. Mimo to na-
dal oddycham z wysiłkiem. Patrzę na niego bez złości, bez nienawiści, bez strachu. Kolczyki
na jego twarzy błyszczą, kosmyk brudnych włosów opada mu na oczy.

- Czekajcie - mówi. - Mam życzenie.
- Nie spełniamy życzeń zbrodniarzy - odpowiada Tori.
Już od kilku minut stoi na jednej nodze. Wygląda na zmęczoną, pewnie chce mieć już

to wszystko za sobą, żeby znów móc usiąść. Dla niej ta egzekucja to tylko przykry obowią-
zek.

- Jestem przywódcą Nieustraszoności. Chcę tylko, żeby to Cztery mnie zastrzelił.
- Czemu? - pyta Tobias.

background image

- Żebyś musiał żyć z poczuciem winy. Ze świadomością, że zostałeś uzurpatorem i za-

biłeś mnie strzałem w głowę.

Chyba rozumiem. Eric chce patrzeć, jak ludzie się załamują - zawsze tego chciał, od-

kąd umieścił kamerę w moim pokoju egzekucyjnym, w którym omal nie utonęłam. I pewnie
na długo przed tym. Jest przekonany, że jeśli Tobias będzie musiał go zabić, właśnie to zoba-
czy przed śmiercią. Chore.

- Nie będzie żadnego poczucia winy - oznajmia Tobias.
- W takim razie nie powinieneś mieć problemu, żeby to zrobić. - Eric znów się uśmie-

cha. Tobias podnosi z podłogi jedną z kul. - Powiedz mi… - zaczyna cicho Eric. - Bo zawsze
mnie to ciekawiło. Czy to twój tatuś pokazuje się w każdym krajobrazie strachu, przez który
przechodzisz? Tobias wkłada kulę do pustego magazynka, ale nie podnosi głowy. - Nie podo-
ba ci się to pytanie? - ciągnie Eric. - Co? Boisz się, że Nieustraszeni zmienią zdanie o tobie?
Ze uświadomią sobie, że chociaż masz tylko cztery lęki, to i tak jesteś tchórzem?

Eric prostuje się na krześle i opiera ręce na poręczach. Tobias przytrzymuje pistolet na

wysokości lewego ramienia.

- Ericu - mówi. - Odwagi.
Naciska spust. Zamykam oczy.

background image

Rozdział 24

Krew ma dziwny kolor. Ciemniejszy niż się człowiek spodziewa. Wpatruję się w dół,

na dłoń Marlene zaciśniętą na moim ramieniu. Paznokcie ma krótkie i nierówne - obgryza je.
Pociąga mnie do przodu, a ja chyba idę, bo czuję, że się poruszam, ale w myślach stoję przed
Erikiem, który ciągle żyje. Umarł tak jak Will. Upadł dokładnie tak jak Will. Myślałam, że po
jego śmierci uczucie uścisku w gardle mi przejdzie, ale nie przeszło. Na siłę muszę robić głę-
bokie wdechy, żeby nabrać dość powietrza. Przynajmniej dobrze, że tłum wokół mnie jest na
tyle głośny, że nikt mnie nie słyszy. Maszerujemy w stronę drzwi.

Na przodzie grupy idzie Harrison, niesie Tori na plecach, jak dziecko. Ona się śmieje i

obejmuje go za szyję. Tobias kładzie mi dłoń na plecach. Wiem, bo widzę, jak podchodzi do
mnie od tyłu i unosi rękę, nie dlatego, że czuję. Nie czuję w ogóle nic. Drzwi otwierają się od
zewnątrz. Mało nie wpadamy na Jacka Kanga i Prawych, którzy za nim tu przyszli.

- Co zrobiłaś? - mówi. - Właśnie się dowiedziałem, że Eric zniknął ze swojej celi.
- Podlegał naszemu sądowi - odpowiada Tori. - Przeprowadziliśmy proces i wykonali-

śmy wyrok. Powinieneś nam dziękować.

- Czemu… - Twarz Jacka czerwienieje. Krew jest ciemniejsza niż rumieniec, chociaż

to krew wywołuje rumieniec. - Czemu powinienem wam dziękować?

- Bo ty też chciałeś, żeby został skazany, zgadza się? Od momentu, kiedy zamordował

jedno z twoich dzieci? - Tori przechyla głowę, patrzy szeroko otwartymi, niewinnymi oczami.
- No więc zajęliśmy się tym za ciebie. A teraz, przepraszam, wychodzimy.

- Jak to wychodzicie? - parska Jack. Jeżeli wyjdziemy, nie będzie w stanie spełnić

dwóch z trzech żądań, jakie postawił mu Max. Ta myśl go przeraża, ma to wypisane na twa-
rzy. - Nie mogę wam na to pozwolić - burzy się.

- Na nic nie musisz nam pozwalać - mówi Tobias. - Jeżeli się nie cofniesz, będziemy

zmuszeni przejść po tobie, nie obok ciebie.

- Nie przyszliście tu przypadkiem szukać sprzymierzeńców? - Jack spogląda gniewnie.

- Jeżeli odejdziecie, staniemy po stronie Erudycji, przyrzekam i nigdy więcej nie znajdziecie
w nas sprzymierzeńców, wy…

- Nie potrzebujemy was jako sprzymierzeńca - wypala Tori. - Jesteśmy Nieustraszony-

mi.

Wszyscy krzyczą, a ich wrzaski jakimś cudem przedzierają się przez mgłę w moim

umyśle. W jednej chwili cały tłum napiera do przodu. Prawy na korytarzu skowyczy i odska-
kuje z drogi, a my wylewamy się na korytarz, jakby pękła rura, i strumień Nieustraszonych
rozprzestrzenia się, aby wypełnić puste miejsca. Marlene puszcza moją rękę. Zbiegam po
schodach, depczę po piętach Nieustraszonym przede mną i nie zwracam uwagi na trącanie
łokciami i na krzyki dookoła mnie. Czuję się, jakbym znów była nowicjuszką, która gna po
schodach Bazy po Ceremonii Wyboru. Nogi mnie pieką, ale to nic.

Docieramy do holu. Czeka w nim grupa Prawości i Erudycji, a także blondynka z Nie-

zgodnych, która została zaciągnięta do windy za włosy, dziewczynka, której pomogłam uciec,
i Cara. Bezradnie przyglądają się, jak mija ich potok Nieustraszonych. Cara dostrzega mnie,
chwyta za ramię i odciąga do tyłu.

- Dokąd tak pędzicie?
- Do siedziby Nieustraszonych. - Usiłuję wyszarpnąć rękę, ale ona mocno trzyma. Nie

patrzę jej w twarz. W tej chwili nie mogę na nią patrzeć. - Idź do Serdeczności - mówię. -
Obiecali bezpieczeństwo każdemu, kto będzie chciał. Tu nie będziesz bezpieczna.

Uwalnia mnie, prawie przy tym odpychając. Tenisówki ślizgają mi się po ziemi, a to-

bołek z ubraniami obija się o plecy, kiedy zwalniam do truchtu. Deszcz kapie na głowę i kark.

background image

Stopy rozbryzgują kałuże, spodnie nasiąkają wodą. Wdycham zapach mokrego chodnika i
udaję, że nic więcej tu nie ma.

Stoję przy barierce i spoglądam w przepaść. Woda uderza w ściany pode mną, ale nie

dociera na tyle wysoko, żeby dotknąć moich stóp. Sto metrów dalej Bud wręcza markery do
paintballa. Ktoś inny rozdaje kulki z farbą. Niedługo zakamarki siedziby Nieustraszonych
będą pokryte wielokolorową farbą i zasłonią soczewki nadzorujących kamer.

- Hej, Tris. - Zeke dołącza do mnie przy barierce. Oczy ma czerwone i podpuchnięte,

ale wargi unoszą mu się w lekkim uśmiechu. - Hej. Udało ci się.

- Tak. Odczekaliśmy, aż stan Shauny się ustabilizuje i zabraliśmy ją tutaj. - Pociera

kciukiem oko. - Nie chciałem jej ruszać, ale… przy Prawości nie była już bezpieczna. To
oczywiste.

- Jak ona się czuje?
- Nie wiem. Przeżyje, ale zdaniem pielęgniarki może być sparaliżowana od pasa w dół.

Nie przejmowałbym się tym, ale… - Wzrusza ramieniem. - Jak będzie mogła być Nieustra-
szoną, skoro nie da rady chodzić?

Wpatruję się na drugą stronę Jamy, gdzie na ścieżce goni się kilkoro dzieciaków Nie-

ustraszonych i rzuca kulkami do paintablla w ściany. Jedna z nich rozbija się i ochlapuje ka-
mień żółcią. Myślę o tym, co powiedział mi Tobias, kiedy spędzaliśmy noc z bezfrakcyjnymi.
Że starsi Nieustraszeni opuszczają frakcję, bo nie są w stanie fizycznie dłużej w niej wytrzy-
mać. Myślę o piosence Prawych, w której nazywa się nas naj okrutniej szą frakcją.

- Będzie mogła - mówię.
- Tris. Ona nie będzie w stanie się poruszać nawet po okolicy.
- Na pewno będzie. - Podnoszę na niego wzrok. - Załatwi się wózek, ktoś może ją

pchać ścieżkami w Jamie, a tam, na górze w budynku jest winda. - Wskazuję ponad nasze
głowy. - Nie musi chodzić, żeby zjeżdżać po linie czy strzelać.

- Nie zgodzi się, żebym ją pchał. - Głos lekko mu się załamuje. - Nie zgodzi się, że-

bym ją podnosił czy nosił.

- Będzie się musiała przełamać. Pozwolisz, żeby wyleciała z Nieustraszonych z tak

głupiego powodu jak to, że nie może chodzić?

Zeke milczy przez kilka sekund. Błądzi wzrokiem po mojej twarzy, mruży oczy, jakby

oceniał moją wagę i wzrost. Nagle odwraca się, pochyla i mnie obejmuje. Tak dawno nikt
mnie nie przytulał, że sztywnieję. W końcu się rozluźniam, pozwalam, żeby ciepło tego gestu
przenikało do mojego ciała, które jest wyziębione od wilgotnego ubrania.

- Idę postrzelać. - Odsuwa się. - Chcesz iść?
Wzruszam ramionami i biegnę za nim przez Jamę. Bud wręcza każdemu z nas marke-

ry, nabijam swój. Jego ciężar, kształt i struktura są na tyle inne niż pistoletu, że trzymam go
bez problemu.

- Jamę i podziemie mamy prawie obstawione - mówi Bud. - Ale musimy się uporać z

Pire.

- Pire?
Bud wskazuje szklany budynek nad nami. Widok przeszywa mnie jak igła. Ostatni raz,

kiedy stałam w tym miejscu i wpatrywałam się w ten sufit, brałam udział w misji zniszczenia
symulacji. Byłam z ojcem. Zeke wchodzi już po ścieżce. Zmuszam się, żeby ruszyć za nim,
stawiam nogę za nogą. Ciężko się idzie, bo ciężko się oddycha, ale jakoś mi się udaje. Zanim
docieram do schodów, ucisk w piersi prawie znika.

Kiedy jesteśmy już w Pire, Zeke unosi marker i celuje w kamerę pod sufitem. Strzela i

zielona farba rozbryzguje się na jednej z szyb, nie trafia w obiektyw.

- Och. - Krzywię się. - Auć.
- Tak? Chciałbym zobaczyć, jak ty za pierwszym razem celujesz idealnie.

background image

- Naprawdę? - Podnoszę marker, wspierając go na lewym ramieniu, a nie na prawym.

Dziwnie trzymać broń w lewej ręce, ale prawą jeszcze nie utrzymam jej ciężaru. Przez celow-
nik odnajduję kamerę i mrużę oczy, patrząc w obiektyw. Głos w mojej głowie szepcze:
„Wdech. Celuj. Wydech. Pal". Dopiero po kilku sekundach dociera do mnie, że to głos Tobia-
sa, bo to on nauczył mnie strzelać. Naciskam spust i nabój trafia w kamerę, rozbryzgując na
obiektywie niebieską farbę. - Proszę. Masz. W dodatku nie tą ręką.

Zeke mruczy coś pod nosem, co nie brzmi przyjemnie.
- Hej! - krzyczy ktoś radośnie.
Marlene wystawia głowę nad szklaną podłogę. Czoło ma pomazane farbą, brew fiole-

tową. Z szelmowskim uśmiechem celuje w Zekego, trafia go w nogę, a potem mierzy we
mnie. Dostaję nabojem w rękę, to piecze. Marlene śmieje się i nurkuje pod szkło. Patrzymy
po sobie z Zekem i puszczamy się za nią pędem. Śmieje się, gnając w dół, przedzierając się
przez tłum dzieciaków. Strzelam do niej, ale pudłuję. Marlene wypala do chłopca przy porę-
czy, Hectora, młodszego brata Lynn. W pierwszej chwili wygląda na przerażonego, ale zaraz
oddaje strzał i trafia w osobę obok Marlene. Rozlega się huk, kiedy wszyscy w Jamie zaczy-
nają strzelać do siebie nawzajem, młodzi i starzy, w jednej chwili zapominając o kamerach.

Rzucam się na ścieżkę, otoczona śmiechem i krzykiem. Zbieramy się razem i tworzy-

my grupy, które stają przeciwko sobie. Kiedy walka ustaje, całe moje ubranie jest bardziej ko-
lorowe niż czarne. Postanawiam zatrzymać tę koszulę, żeby przypominała mi, dlaczego
przede wszystkim wybrałam Nieustraszonych: nie dlatego, że są idealni, ale dlatego, że żyją.
Dlatego, że są wolni.

background image

Rozdział 25

Ktoś robi najazd na kuchnie Nieustraszonych i podgrzewa trzymane tam nieśmiertelne

zapasy, więc wieczorem jemy ciepłą kolację. Siedzę przy tym samym stole, który zwykle zaj-
mowałam z Christiną, Alem i Willem. Odkąd tylko usiadłam, rośnie mi gula w gardle. Jak to
się stało, że została nas tylko połowa? Czuję się za to odpowiedzialna. Moje przebaczenie
mogło uratować Ala, ale się powstrzymałam. Moja trzeźwość umysłu mogła ocalić Willa, ale
nie zdołałam jej przywołać. Zanim całkowicie pogrążę się w poczuciu winy, obok mnie
upuszcza swoją tacę Uriah. Jest wyładowana gulaszem wołowym i ciastem czekoladowym.
Wpatruję się w stos ciasta.

- Było ciasto? - Spoglądam na swój talerz, który jest napełniony z większym umiarem

niż Uriaha.

- Tak, właśnie ktoś je wyjął. Gdzieś z tyłu znalazł kilka pudełek mieszanki i upiekł.

Możesz wziąć ode mnie parę gryzów.

- Parę gryzów? Zamierzasz zjeść tę górę ciasta sam?
- Tak. - Wygląda na zmieszanego. - Czemu?
- Nieważne.
Christina siada po drugiej stronie stołu, najdalej ode mnie, jak tylko się da. Zeke stawia

swoją tacę obok niej. Niedługo potem dosiadają się do nas Lynn, Hector i Marlene. Dostrze-
gam przelotny ruch pod stołem i widzę dłoń Marlene, która dotyka dłoni Uriaha nad jego ko-
lanem. Ich palce się splatają. Oboje wyraźnie starają się wyglądać zwyczajnie, ale zerkają na
siebie ukradkiem. Lynn, z lewej strony Marlene, ma taką minę, jakby właśnie spróbowała
czegoś kwaśnego. Gwałtownie wpycha jedzenie do ust.

- Pali się? - pyta ją Uriah. - Puścisz pawia, jak będziesz tak szybko jeść.
- Pawia puszczę tak czy siak. - Lynn spogląda na niego ze złością. - Od tego, że cały

czas robicie do siebie maślane oczy.

- O czym ty mówisz? - Uriahowi czerwienieją uszy.
- Nie jestem idiotką, inni też nie. Czemu po prostu nie zaczniesz się z nią całować i bę-

dzie po temacie?

Uriah siedzi oniemiały. Za to Marlene obrzuca Lynn gniewnym spojrzeniem, pochyla

się i mocno całuje Uriaha w usta, a jej palce zsuwają się po jego karku za kołnierz koszuli.
Zauważam, że z widelca spadł mi cały groszek, który unosiłam do ust. Lynn chwyta tacę i
zrywa się od stołu.

- O co tu chodzi? - dziwi się Zeke.
- Mnie nie pytaj - mówi Hector. - Ona zawsze jest o coś zła. Już nie próbuję za nią na-

dążać.

Uriah i Marlene nadal mają twarze blisko siebie. I nadal się uśmiechają. Zmuszam się,

żeby nie odrywać oczu od talerza. Dziwnie patrzeć na dwoje ludzi, których zna się osobno, a
którzy zaczynają być razem, chociaż widziałam to już wcześniej. Słyszę zgrzyt, kiedy Christi-
na bezmyślnie skrobie po talerzu widelcem.

- Cztery! - Zeke kiwa do niego. Widać, że czuje ulgę. - Chodź, jest miejsce.
Tobias kładzie mi dłoń na zdrowym ramieniu. Kilka kostek palców ma porozcinanych,

a krew wygląda na świeżą.

- Przepraszam, nie mogę zostać. - Pochyla się. - Mogę cię porwać na chwilę?
Wstaję, kiwam na pożegnanie każdemu, kto zwraca na to uwagę, czyli właściwie tylko

Zekemu, bo Christina i Hector gapią się w swoje talerze, a Uriah i Marlene rozmawiają po ci-
chu. Tobias i ja wychodzimy ze stołówki.

- Dokąd idziemy?

background image

- Do pociągu. Mam spotkanie i chcę, żebyś była ze mną i pomogła mi rozszyfrować

sytuację.

Wchodzimy pod górę jedną ze ścieżek, biegnącą wzdłuż murów Jamy. Zmierzamy do

schodów, które zaprowadzą nas do Pire.

- Dlaczego potrzebujesz mnie do…
- Bo jesteś w tym lepsza ode mnie.
Nie mam na to odpowiedzi. Wspinamy się po schodach i maszerujemy przez szklaną

posadzkę. Po drodze przecinamy wilgotną salę, w której mierzyłam się z krajobrazem strachu.
Sądząc po strzykawce na podłodze, ktoś tu niedawno był.

- Przechodziłeś dziś przez swój krajobraz strachu? - pytam.
- Czemu o to pytasz?
Jego ciemne oczy unikają moich. Pchnięciem otwiera wejściowe drzwi, a mnie otula

letnie powietrze. Nie ma wiatru.

- Masz porozcinane kostki, a ktoś był w tej sali.
- Właśnie o to mi chodzi. Jesteś bardziej spostrzegawcza od innych. - Zerka na zega-

rek. - Kazali mi złapać ten o ósmej pięć. Chodź.

Czuję przypływ nadziei. Może tym razem nie będziemy się kłócić. Może w końcu mię-

dzy nami się poprawi.

Idziemy w stronę torów. Ostatnim razem, kiedy tędy szliśmy, chciał mi pokazać, że w

siedzibie Erudytów palą się światła, chciał mi powiedzieć, że oni planują atak na Altruistów.
Teraz czuję, że mamy się spotkać z bezfrakcyjnymi.

- Na tyle spostrzegawcza, żeby zauważyć, że migasz się od odpowiedzi na pytanie -

mówię.

Wzdycha.
- Tak, przechodziłem swój krajobraz strachu. Chciałem zobaczyć, czy się zmienił.
- Zmienił się, prawda?
Odgarnia sobie kosmyk włosów z twarzy i unika mojego spojrzenia. Nie wiedziałam,

że ma tak gęste włosy - trudno to było dostrzec, kiedy nosił je obcięte na krótko jak Altruiści,
ale teraz mają z pięć centymetrów długości i prawie opadają mu na czoło. Wygląda przez to
mniej groźnie, bardziej przypomina człowieka, którego poznałam prywatnie.

- Tak. Ale cyfra nadal jest ta sama.
Słyszę gwizd pociągu po lewej, ale lokomotywa nie ma włączonych świateł. Sunie po

szynach, jakby się skradała.

- Piąty wagon od końca! - krzyczy.
Oboje puszczamy się biegiem. Odnajduję piąty wagon, chwytam poręcz z boku lewą

ręką i przyciągam się najmocniej, jak potrafię. Próbuję wskoczyć, ale nie bardzo mi się to
udaje, moje nogi są niebezpiecznie blisko kół - wrzeszczę, bo zdzieram sobie kolano o podło-
gę, kiedy wpadam do środka. Tobias daje susa zaraz po mnie i przyklęka obok. Ściskam kola-
no i zagryzam zęby.

- Daj, zobaczę.
Podciąga mi nogawkę dżinsów nad kolano. Jego palce pozostawiają zimne smugi na

mojej skórze, niewidzialne dla oka, a ja mam ochotę złapać go za koszulę i przyciągnąć, żeby
mnie pocałował; mam ochotę przytulić się do niego, ale nie mogę, bo wszystkie nasze tajem-
nice tworzą między nami dystans. Kolano mam czerwone od krwi.

- Zadrapanie, szybko się zagoi - ocenia.
Kiwam głową. Ból już się zmniejsza. Tobias podwija mi dżinsy, żeby nie opadły na

ranę. Kładę się i wpatruję w sufit.

- I co, on ciągle jest w twoim krajobrazie strachu? - pytam.
Wydaje się, jakby ktoś zapalił mu przed oczami zapałkę.
- Tak, ale nie w ten sam sposób.

background image

Kiedyś mi wyznał, że jego krajobraz strachu nie zmienił się, odkąd przechodził go po

raz pierwszy, podczas inicjacji. Więc jeśli teraz się zmienił, choćby minimalnie, to już coś.

- Ale ty jesteś w nim. - Marszczy brwi, wpatrując się w dłonie. - Teraz już nie muszę

zabijać tamtej kobiety, tylko się przyglądać, jak umierasz. I nie mogę tego powstrzymać.

Drżą mu ręce. Staram się wymyślić coś, żeby go pocieszyć. Nie umrę - ale tego nie

wiem. Żyjemy w niebezpiecznym świecie, a mnie aż tak bardzo nie zależy na życiu, żeby zro-
bić wszystko, by przeżyć. Nie potrafię go pocieszyć. Spogląda na zegarek.

- Mogą tu być w każdej chwili.
Wstaję i widzę Evelyn i Edwarda, stoją przy torach. Biegną, zanim pociąg ich minie, i

wskakują do środka niemal z taką łatwością jak Tobias. Musieli ćwiczyć. Edward uśmiecha
się do mnie z wyższością. Dziś ma przepaskę na oko z wielkim wyszytym niebieskim X.

- Cześć. - Evelyn spogląda tylko na Tobiasa, kiedy to mówi, jakby mnie tu wcale nie

było.

- Miłe miejsce na spotkanie - zauważa z ironią Tobias.
Jest już prawie ciemno, więc widzę jedynie cienie budynków na tle granatowego nieba

i parę zapalonych latarni przy jeziorze, które pewnie stoją na terenie siedziby Erudytów. Po-
ciąg nie jedzie tam, gdzie zwykle - skręca w lewo, oddala się od blasku świateł Erudytów i
wjeżdża do opustoszałej części miasta. W wagonie robi się coraz ciszej, po tym rozpoznaję,
że zwalniamy.

- Wydawało się najbezpieczniejsze - wyjaśnia Evelyn. - Więc chciałeś się spotkać.
- Tak. I porozmawiać o przymierzu.
- Przymierzu - powtarza Edward. - A kto cię do tego upoważnił?
- Jest przywódcą Nieustraszonych - odpowiadam. - Ma władzę.
Edward unosi brwi, jakby był pod wrażeniem. Evelyn w końcu kieruje na mnie wzrok,

ale tylko na sekundę, a potem znów uśmiecha się do Tobiasa.

- Interesujące. A ona też jest przywódczynią Nieustraszonych?
- Nie. Jest tu, żeby pomóc mi ocenić, czy warto wam zaufać.
Evelyn wydyma wargi. Jakaś część mnie chce pokazać, że mam ją w nosie i powie-

dzieć: „Ha!" Ale zdobywam się na lekki uśmiech.

- Oczywiście, zgodzimy się na przymierze… pod pewnymi warunkami - mówi Evelyn.

- Zagwarantowane i równe miejsce w rządzie, jakikolwiek powstanie po pokonaniu Erudy-
tów, i pełną kontrolę nad danymi Erudytów po ataku. Rzecz jasna…

- Co zamierzacie zrobić z danymi Erudytów? - przerywam.
- Oczywiście je zniszczymy. Jedyny sposób na to, żeby pozbawić Erudytów mocy, to

pozbawić ich wiedzy.

W pierwszej chwili chcę jej palnąć, że jest głupia. Ale coś mnie powstrzymuje. Bez

technologii symulacji, bez danych, jakie Erudycja posiada na temat każdej frakcji, bez ich za-
angażowania w postęp technologiczny, atak na Altruistów nie byłby możliwy. Moi rodzice by
żyli. Nawet, gdyby udało nam się zabić Jeanine, czy można wierzyć Erudytom, że nie uderzą
ponownie i nie przejmą władzy? Wątpię.

- Co dostaniemy w zamian, na tych warunkach? - pyta Tobias.
- Naszych, ludzi bardzo potrzebnych, żeby przejąć siedzibę Erudytów, i równe miejsce

w rządzie, z nami.

- Tori na pewno poprosi też o prawo do zgładzenia Jeanine Matthews - dodaje ściszo-

nym głosem Tobias.

Unoszę brwi. Nie wiedziałam, że nienawiść Tori do Jeanine jest powszechnie znana - a

może nie jest. Teraz, kiedy Tobias i Tori są przywódcami, on z pewnością wie o niej coś, cze-
go inni nie wiedzą.

- To da się załatwić - odpowiada Evelyn. - Nieważne, kto ją zabije, mnie wystarczy, że

zginie.

background image

Tobias zerka na mnie. Żałuję, że nie mogę mu wyjaśnić, dlaczego czuję się taka roz-

darta… wytłumaczyć mu, dlaczego akurat ja, z całego świata, mam opory przed zrównaniem
Erudytów z ziemią, że się tak wyrażę. Ale nie wiedziałabym, jak to powiedzieć, nawet gdy-
bym miała na to czas. Odwraca się do Evelyn.

- Więc umowa stoi. - Wyciąga rękę, a Evelyn nią potrząsa.
- Powinniśmy się spotkać za tydzień. Na neutralnym gruncie. Większość Altruistów ła-

skawie pozwoliła nam zatrzymać się w ich sektorze miasta, żeby zrobić plany, kiedy oni będą
uprzątać pokłosie ataku.

- Większość - powtarza Tobias.
Evelyn ma znudzoną minę.
- Obawiam się, że twój ojciec nadal wymagał lojalności od wielu z nich i radził, żeby

nas unikali, kiedy przyjechał z wizytą kilka dni temu. - Uśmiecha się gorzko. - A oni się zgo-
dzili, tak jak wtedy, kiedy nakazał im, żeby mnie wygnali.

- Wygnali cię? - ożywia się Tobias. - Myślałem, że odeszłaś.
- Nie, Altruiści są skłonni do przebaczenia i pojednania, jak się można domyślać. Ale

twój ojciec ma wielki wpływ na Altruistów, zawsze miał. Postanowiłam odejść, żeby nie zno-
sić poniżenia, jakim jest publiczne wygnanie.

Tobias wygląda na zdumionego.
- Już czas - oznajmia Edward, który przez parę sekund wychylał się z wagonu.
- Do zobaczenia za tydzień - rzuca Evelyn.
Kiedy pociąg zrównuje się z poziomem ulicy, Edward wyskakuje. Zaraz po nim Eve-

lyn. Tobias i ja zostajemy w wagonie i w milczeniu słuchamy turkotu kół.

- Po co w ogóle mnie wziąłeś, skoro tak czy siak zamierzałeś zawrzeć przymierze? -

pytam stanowczo.

- Nie powstrzymałaś mnie.
- A co miałam zrobić, wymachiwać rękami? - Spoglądam na niego gniewnie. - Nie po-

doba mi się to.

- Nie ma wyjścia.
- Nie wydaje mi się - mówię. - Musi być jakiś inny sposób…
- Jaki inny sposób? - Krzyżuje ręce na piersi. - Po prostu jej nie lubisz. Nie lubiłaś jej

od samego początku.

- Jasne, że jej nie lubię! Porzuciła cię!
- Wygnali ją. A jeżeli postanowię jej wybaczyć, będzie lepiej, jak ty też się postarasz!

To ja zostałem porzucony, nie ty.

- Chodzi o coś więcej. Ja jej nie ufam. Wydaje mi się, że próbuje cię wykorzystać.
- Nie tobie to oceniać.
- Więc pytam po raz drugi, po co mnie zabierałeś? - Naśladuję jego gest i krzyżuję ręce

na piersi. - Ach, tak, żebym pomogła ci rozszyfrować sytuację. Cóż, rozszyfrowałam, a że ci
się nie podoba to, co stwierdziłam, nie oznacza…

- Zapomniałem, że uprzedzenia przesłaniają ci zdrowy rozsądek. Gdybym pamiętał,

pewnie wcale bym cię nie zabierał.

- Moje uprzedzenia. A co z twoim uprzedzeniami? Co z przekonaniem, że każdy, kto

nienawidzi twojego ojca tak samo jak ty jest twoim sprzymierzeńcem?

- On nie ma tu nic do rzeczy!
- Oczywiście, że ma! On coś wie, Tobias. Powinniśmy się dowiedzieć co.
- Znowu to samo? Myślałem, że to już rozstrzygnęliśmy. Marcus jest kłamcą, Tris.
- Tak? - Unoszę brwi. - Czyli tak jak twoja matka. Wierzysz, że Altruiści naprawdę by

kogoś wypędzili? Bo ja nie.

- Nie mów tak o mojej matce. Widzę z przodu światło. To Pire.
- Dobrze. - Podchodzę do drzwi wagonu. - Nie będę.

background image

Wyskakuję i biegnę parę kroków, żeby złapać równowagę. Tobias wyskakuje za mną,

ale nie daję mu szans, żeby mnie dogonił. Idę prosto do budynku, schodzę po schodach i wra-
cam do Jamy, żeby znaleźć sobie miejsce do snu.

background image

Rozdział 26

Coś mną potrząsa.
- Tris! Wstawaj!
Krzyk. Nie pytam co to. Przerzucam nogi przez krawędź łóżka i daję się pociągnąć

czyjejś dłoni w stronę drzwi. Stopy mam bose, a ziemia jest tu chropowata. Drapie mnie w
palce i w pięty. Mrużę oczy, żeby zobaczyć, kto mnie ciągnie. Christina. Mało nie wyrwie mi
lewej ręki ze stawu.

- Co się stało? O co chodzi?
- Zamknij się i biegnij!
Lecimy do Jamy, a za mną niesie się ryk rzeki. Ostatnim razem Christina wyciągnęła

mnie z łóżka po to, żebym zobaczyła, jak wyciągają z przepaści ciało Ala. Zaciskam zęby i
staram się o tym nie myśleć. To nie mogło się znowu stać. Nie mogło.

Dyszę - ona biegnie szybciej ode mnie, kiedy pędzimy po szklanej posadzce Pire. Wbi-

ja palec w przycisk windy, wślizguje się do środka, zanim drzwi się do końca otworzą, i wcią-
ga mnie za sobą. Wali w guzik „Zamknij drzwi", a potem w guzik na najwyższe piętro.

- Symulacja - sapie. - Jest symulacja. Nie wszyscy, tylko… kilka osób. - Kładzie ręce

na kolanach i bierze głębokie wdechy. - Ktoś z nich mówił coś o Niezgodnych.

- Mówił? W czasie symulacji?
Kiwa głową.
- Marlene. Ale nie był to jej głos. Za bardzo… monotonny.
Drzwi otwierają się, a ja drepczę za nią korytarzem do drzwi oznaczonych napisem

„Wejście na dach".

- Christina, po co idziemy na dach?
Nie odpowiada. Schody na dach pachną starą farbą. Na murach z pustaków rozciąga

się graffiti wymalowane czarną farbą. Symbol Nieustraszonych. Inicjały i znaki: RG+NT,
BR+FH. Pary, które są już pewnie wiekowe, może się rozeszły. Dotykam piersi, żeby poczuć
bicie serca. Łomocze tak mocno, że to cud, że w ogóle jeszcze oddycham.

Noc jest chłodna; dostaję gęsiej skórki na ramionach. Oczy już zdążyły przywyknąć do

ciemności i po drugiej stronie dachu widzę trzy postacie - stoją na gzymsie, twarzą do mnie.
Jedna to Marlene. Jedna to Hector. Jednej nie rozpoznaję - jakaś mała Nieustraszona, zaled-
wie ośmioletnia, z zielonymi pasemkami we włosach. Tkwią nieruchomo na gzymsie, chociaż
wieje silny wiatr i zawiewa im włosy na czoła, do oczu, ale ani drgną.

- Natychmiast złaźcie stamtąd - woła Christina. - Nie róbcie nic głupiego. No dalej,

już…

- Nie słyszą cię - mówię cicho i idę w ich stronę. - Ani cię nie widzą.
- Powinnyśmy znienacka skoczyć na nich wszystkich naraz. Ja się zajmę Hecem, ty…
- To niebezpieczne; możemy zepchnąć ich z dachu. Stój przy dziewczynce, na wszelki

wypadek.

Jest za młoda, żeby ginąć, myślę, ale nie mam serca tego powiedzieć, bo to oznaczało-

by, że Marlene jest wystarczająco dorosła. Wpatruję się w Marlene - jej oczy są nieruchome
jak pomalowane kamienie, jak szklane gałki. Mam wrażenie, że te kamienie zsuwają mi się
po gardle, osiadają na żołądku i ciągną do ziemi. Nie ma sposobu, żeby zabrać ją z tego
gzymsu. W końcu otwiera usta i się odzywa.

- Mam wiadomość dla Niezgodnych. - Jej głos brzmi beznamiętnie. Symulacja posłu-

guje się jej strunami głosowymi, ale pozbawia je naturalnej modulacji wyrażającej emocje.
Przenoszę wzrok z Marlene na Hectora. Hectora, który bał się tego, czym jestem, bo tak kaza-
ła mu matka. Lynn pewnie cały czas stoi przy łóżku Shauny w nadziei, że ta poruszy nogami,
kiedy się obudzi. Lynn nie może stracić Hectora. Robię krok do przodu, żeby przyjąć wiado-

background image

mość. - To nie są negocjacje. To ostrzeżenie. - Symulacja porusza wargami Marlene i wibruje
w jej gardle. - Co dwa dni, dopóki ktoś z was nie odda się do siedziby Erudytów, to będzie się
powtarzać. To.

Marlene cofa się, a ja rzucam się do przodu, ale nie na nią. Nie na Marlene, która kie-

dyś w ramach zakładu pozwoliła Uriahowi zestrzelić muffinkę ze swojej głowy. Która zebrała
dla mnie stos ciuchów. Która zawsze, zawsze witała mnie z uśmiechem. Nie, nie na Marlene.
Kiedy Marlene i druga Nieustraszona przekraczają krawędź dachu, rzucam się na Hectora.
Chwytam to, na co trafia moja dłoń. Rękę, koszulę. Szorstki dach drapie mnie w kolana, kie-
dy ciężar Hectora ciągnie mnie do przodu. Nie jestem na tyle silna, żeby go podciągnąć.

- Pomocy - szepczę, bo głośniej nie mogę mówić.
Christina już doskakuje do mnie. Pomaga mi wholować bezwładne ciało Hectora na

dach. Jego ręka opada na bok, bez życia. Kilka metrów dalej, dziewczynka leży na plecach na
dachu. Symulacja się kończy. Hector otwiera oczy, już nie są puste.

- Auć - syczy. - Co się dzieje?
Dziewczynka jęczy, Christina podchodzi do niej, mrucząc coś pod nosem uspokajają-

co. Stoję i cała drżę. Przysuwam się do krawędzi dachu i spoglądam na ziemię. Ulica w dole
nie jest zbyt dobrze oświetlona, ale widzę niewyraźny zarys postaci Marlene na chodniku.
Oddychanie, kto by się przejmował oddychaniem?

Odwracam wzrok, słyszę bicie serca w uszach. Wargi Christiny się poruszają. Mijam

ją bez słowa, podchodzę do drzwi, idę po schodach, przemierzam korytarz i wsiadam do win-
dy. Drzwi zamykają się, a ja opadam na podłogę, tak jak Marlene, kiedy postanowiłam, że jej
nie uratuję, krzyczę, moje dłonie rozdzierają ubranie. Po kilku sekundach mam zdarte gardło,
a na rękach, w miejscach, gdzie nie trafiam w materiał, pojawiają się zdrapania, ale nadal
krzyczę.

Winda zatrzymuje się z głośnym „dzyń". Drzwi się otwierają. Obciągam koszulę, wy-

gładzam włosy i wychodzę. „Mam wiadomość dla Niezgodnych". Ja jestem Niezgodna. „To
nie są negocjacje". Nie, nie są. „To ostrzeżenie". Rozumiem. „Co dwa dni, dopóki ktoś z was
nie odda się do siedziby Erudytów…" Ja to zrobię. „…to będzie się powtarzać". To się już ni-
gdy nie powtórzy.

background image

Rozdział 27

Przeciskam się przez tłum przy przepaści. W Jamie jest głośno, ale nie tylko z powodu

ryku rzeki. Pragnę odnaleźć trochę ciszy, więc uciekam w korytarz, który prowadzi do sypial-
ni. Nie chcę słuchać mowy, jaką Tori wygłosi w imieniu Marlene, ani być świadkiem toastów
i wiwatów, jakie Nieustraszeni będą wznosić, żeby uczcić pamięć jej życia i odwagi.

Tego ranka Lauren poinformowała, że nie zauważyliśmy kilku kamer w sypialniach

nowicjuszy, gdzie spali Christina, Zeke, Lauren, Marlene, Hector i Kee - dziewczynka z zie-
lonymi włosami. To dzięki temu Jeanine wydedukowała, kto znalazł się pod wpływem symu-
lacji. Nie mam wątpliwości, że wybrała młodych Nieustraszonych dlatego, że wiedziała, że
ich śmierć zrobi na nas większe wrażenie.

Zatrzymuję się w nieznanym korytarzu i przyciskam czoło do ściany. Kamienie są

zimne i twarde. Nieustraszeni krzyczą za mną, warstwy głazów tłumią ich głosy. Słyszę, że
ktoś się zbliża, i spoglądam na bok. Parę kroków ode mnie stoi Christina, ciągle w tym sa-
mym ubraniu, które miała na sobie zeszłego wieczoru.

- Cześć - mówi.
- Naprawdę nie mam nastroju, żeby czuć się bardziej winna. Więc odejdź, proszę.
- Chcę tylko powiedzieć jedną rzecz, potem odejdę.
Oczy ma podpuchnięte, a głos jakby lekko senny, albo z powodu wyczerpania albo

malej ilości alkoholu, albo jednego i drugiego. Patrzy jednak trzeźwym wzrokiem, więc na
pewno wie, co mówi. Odsuwam się od ściany.

- Nigdy wcześniej nie widziałam takiej symulacji. No wiesz, tak z zewnątrz. Ale wczo-

raj… - Kręci głową. - Miałaś rację. Nie słyszeli cię, nie widzieli cię. Jak Will… - Zacina się,
kiedy wymawia jego imię. Przerywa, bierze wdech, z trudem przełyka ślinę. Kilka razy mru-
ga. A potem znów na mnie spogląda. - Powiedziałaś, że musiałaś to zrobić, bo inaczej by cię
zastrzelił, a ja ci nie uwierzyłam. Teraz wierzę i… postaram się ci wybaczyć. Tylko to…
chciałam powiedzieć.

W pewnym sensie czuję ulgę. Wierzy mi, spróbuje mi wybaczyć, chociaż to nie będzie

łatwe. Ale w większym stopniu czuję złość. A co sobie myślała do tej pory? Że zamierzałam
zastrzelić Willa, jednego z najlepszych przyjaciół? Powinna mi wierzyć od początku, powinna
wiedzieć, że nie zrobiłabym tego, gdybym wtedy znalazła jakieś inne wyjście.

- Jakie szczęście, że w końcu zdobyłaś dowód, że nie jestem morderczynią bez serca.

No, dowód inny niż moje słowo. Bo przecież, czemu miałabyś mi wierzyć? - Zmuszam się do
śmiechu, usiłując zachowywać się nonszalancko. Otwiera usta, ale ja ciągnę dalej, nie mogę
się powstrzymać. - Lepiej się pospiesz z tym wybaczaniem, bo czas ucieka…

Głos mi się załamuje i dłużej nie jestem w stanie nad sobą panować. Wybucham pła-

czem. Opieram się o ścianę i zsuwam się po niej, kiedy miękną mi nogi. Oczy mam za bardzo
zamglone, żeby ją widzieć, ale czuję, jak mnie obejmuje i ściska tak mocno, że aż boli. Pach-
nie olejkiem kokosowym i jest silna, dokładnie taka jak w czasie nowicjatu, kiedy wisiała nad
przepaścią, utrzymując się czubkami palców. Wtedy - czyli wcale nie tak dawno - czułam się
przy niej słaba, ale teraz jej siła sprawia, że wydaje mi się, że ja też mogę być silniejsza. Klę-
czymy razem na kamiennej posadzce, a ja ściskam ją tak mocno, jak ona mnie.

- To już załatwione - mówi. - To miałam na myśli. Że już ci wybaczyłam.
Wszyscy Nieustraszeni milkną, kiedy tego wieczoru wchodzę do stołówki. Nie winię

ich. Jako jedna z Niezgodnych mam moc, żeby pozwolić Jeanine zabić jednego z nich. Więk-
szość pewnie chciałaby, żebym poświęciła siebie. A może są przerażeni, że tego nie zrobię.
Gdyby to byli Altruiści, teraz nie siedziałby tu żaden Niezgodny.

Przez chwilę nie wiem, dokąd pójść ani jak się tam dostać. Ale nagle Zeke z pochmur-

ną miną macha do mnie, żebym przyszła do jego stołu, więc idę w tamtą stronę. Zanim tam

background image

docieram, podchodzi do mnie Lynn. Jest inna od tej Lynn, którą zawsze znałam. Nie ma sro-
giego spojrzenia. Jest blada i zagryza dolną wargę, żeby ukryć jej drżenie.

- Hm… - zaczyna. Spogląda w lewo, potem w prawo, wszędzie, byle nie patrzeć mi w

twarz. - Ja naprawdę… tęsknię za Marlene. Znałam ją tak długo i… - Kręci głową. - Ale
wiesz… nie chodzi mi o Marlene - mówi, jakby mnie ganiła. - No… dziękuję, że uratowałaś
Heca.

Przestępuje z nogi na nogę, wzrokiem błądzi po sali. W końcu obejmuje mnie jedną

ręką i zaciska dłoń na mojej koszuli. Ból przeszywa mi ramię. Nie mówię jej o tym. Wypusz-
cza mnie, pociąga nosem i odchodzi do swojego stołu jakby nigdy nic.

Przez kilka sekund wpatruję się w jej oddalające się plecy, potem siadam. Zeke i Uriah

siedzą obok siebie przy pustym stole. Uriah ma lekko otępiałą twarz, jak gdyby nie do końca
się obudził. Przed nim stoi ciemnobrązowa butelka, z której co chwilę popija. Czuję się przy
nim niespokojna, ocaliłam Heca, a to oznacza, że nie udało mi się uratować Marlene. Ale
Uriah na mnie nie patrzy. Wysuwam krzesło naprzeciwko niego i przysiadam na samym brze-
gu.

- Gdzie Shauna? - pytam. - Jeszcze w szpitalu?
- Nie, tam. - Zeke głową wskazuje stół, do którego wróciła Lynn.
Shauna, tak blada, że niemal przezroczysta, siedzi na wózku inwalidzkim.
- Nie powinna wstawać, ale Lynn jest trochę skołowana, więc dotrzymuje jej towarzy-

stwa.

- Ale jeżeli zastanawiasz się, dlaczego oni wszyscy są tak daleko… Shauna dowiedzia-

ła się, że jestem Niezgodny - informuje ospale Uriah. - I nie chce się zarazić.

- Och.
- Na mnie dziwnie patrzy - wzdycha Zeke. - „Skąd wiesz, że twój brat nie knuje prze-

ciwko nam?" Dałbym wszystko, żeby przywalić w zęby temu, kto namieszał jej w głowie.

- Nie musisz nic dawać - prycha Uriah. - Jej matka siedzi tuż obok niej. Podejdź i jej

przyłóż.

Podążam wzrokiem za jego spojrzeniem w stronę kobiety w średnim wieku z niebie-

skimi pasemkami we włosach i kolczykami wzdłuż całego płatka ucha. Jest ładna, tak jak
Lynn.

Chwilę później do stołówki wchodzi Tobias, a za nim Tori i Harrison. Unikałam go.

Nie rozmawiałam z nim od czasu naszej sprzeczki, zanim Marlene…

- Cześć, Tris - mówi, kiedy jest na tyle blisko, żebym go usłyszała.
Jego głos jest niski, chrapliwy. Przenosi mnie do spokojnych miejsc.
- Cześć - odpowiadam spiętym, słabym głosem, który nie należy do mnie.
Tobias siada obok mnie, kładzie jedną rękę na oparciu mojego krzesła i przysuwa się

bliżej. Nie odwzajemniam spojrzenia. Walczę ze sobą, żeby nie spojrzeć. Spoglądam. Ciemne
oczy - specyficzny odcień błękitu, jakimś cudem zdolny przesłonić całą resztę pomieszczenia,
pocieszyć mnie, ale też przypomnieć, że jesteśmy od siebie dalej, niżbym chciała.

- Nie spytasz mnie, czy wszystko w porządku?
- Nie, bo na pewno nie jest w porządku. - Kręci głową. - Przyszedłem cię prosić, żebyś

nie podejmowała żadnych decyzji, zanim ich nie omówimy.

Za późno, myślę. Decyzja już podjęta.
- To znaczy, zanim ich wspólnie nie omówimy, bo to dotyczy nas wszystkich - popra-

wia go Uriah. - Moim zdaniem nikt nie powinien oddawać się w ręce Erudycji.

- Nikt? - pytam.
- Nie! - krzyczy Uriah. - Myślę, że powinniśmy odwzajemnić atak.
- Jasne - przyznaję kpiąco. - Prowokujmy kobietę, która potrafi zmusić połowę ludzi

stąd, żeby się zabili. Świetny pomysł.

background image

Byłam zbyt szorstka. Uriah wlewa sobie resztę napoju do gardła i odstawia butelkę tak

mocno, że ta omal się nie rozbija.

- Nie mów tak - warczy.
- Przepraszam. Ale wiesz, że mam rację.
Najłatwiejszym sposobem, żeby mieć pewność, że połowa naszej frakcji nie umrze, to

poświęcić życie jednej osoby. Nie wiem, czego się spodziewałam. Może tego, że Uriah, który
aż za dobrze wie, co się stanie, jeżeli któreś z nas nie pójdzie, zgłosi się sam. Ale on spogląda
w dół. Nie wyrywa się.

- Tori, Harrison i ja postanowiliśmy zwiększyć bezpieczeństwo. Liczymy na to, że je-

żeli wszyscy będą się strzegli tych ataków, zdołamy je powstrzymać - oznajmia Tobias. - Je-
żeli się nie uda, pomyślimy nad innym rozwiązaniem. Koniec dyskusji. Ale na razie nikt nic
nie będzie robił. Jasne? - Spogląda przy tym na mnie i unosi brwi.

- Dobrze - mruczę pod nosem i nie patrzę mu w oczy.
Po kolacji próbuję wrócić do sypialni, w której spałam, ale nie bardzo mogę przestąpić

próg. Chodzę więc po korytarzach, przesuwam palcami po kamiennych ścianach i słucham
echa własnych kroków. Mimowolnie mijam fontannę, gdzie zaatakowali mnie Peter, Drew i
Al. Wiedziałam, że to Al - po zapachu. Cały czas jestem w stanie przywołać w pamięci aro-
mat trawy cytrynowej. Nie utożsamiam go już z przyjacielem, ale z bezsilnością, jaką czułam,
kiedy ciągnęli mnie do przepaści.

Idę szybciej, z szeroko otwartymi oczami, żeby było mi trudniej widzieć w myślach

atak. Muszę stąd odejść - daleko od miejsc, gdzie zaatakował mnie przyjaciel, gdzie Peter
dźgnął Edwarda, gdzie bezkresna armia moich kumpli zapoczątkowała marsz w stronę sekto-
ra Altruizmu i rozpoczęła się ta cała chora sytuacja. Idę prosto do ostatniego miejsca, w któ-
rym czułam się bezpieczna - małego mieszkania Tobiasa.

W chwili, kiedy docieram do drzwi, czuję się spokojniejsza. Drzwi są lekko uchylone.

Trącam je stopą, żeby otworzyć szerzej. Nie ma go, ale nie wychodzę. Siadam na jego łóżku i
zgarniam kołdrę, zanurzam twarz w materiale i biorę głęboki wdech. Zapach już prawie znik-
nął, od tak dawna pod nią nie spał.

Drzwi otwierają się i do środka wślizguje się Tobias. Moje ręce robią się bezwładne, a

kołdra opada mi na kolana. Jak wytłumaczę swoją obecność? Powinnam być na niego zła. Nie
patrzy z gniewem, ale usta ma zacięte i wiem, że to on jest na mnie zły.

- Nie bądź idiotką - mówi.
- Idiotką?
- Kłamałaś. Mówiłaś, że nie pójdziesz do Erudytów, a jeżeli pójdziesz, będziesz idiot-

ką, więc nie rób tego.

Odkładam kołdrę i wstaję.
- Nie próbuj tego upraszczać. To nie takie proste. Wiesz równie dobrze jak ja, że tak

należy postąpić.

- Akurat w tej chwili postanawiasz zachowywać się jak Altruistka? - Jego głos wypeł-

nia pokój i wywołuje ukłucia strachu w mojej piersi. Złość Tobiasa wydaje się zbyt nagła.
Zbyt dziwna. - Przez ten cały czas tutaj udowadniałaś, że jak na nich jesteś zbyt samolubna, a
teraz, kiedy gra się toczy o twoje życie, musisz być bohaterką? Co się z tobą dzieje?

- Chyba co się dzieje z tobą! Zginęli ludzie. Przekroczyli krawędź budynku! A ja mogę

sprawić, żeby to się nie powtórzyło!

- Jesteś zbyt ważna, żeby po prostu… umrzeć. - Kręci głową.
Nie chce nawet na mnie spojrzeć, omija wzrokiem moją twarz i patrzy na ścianę za

mną albo na sufit nade mną, na wszystko, byle nie na mnie. Jestem zbyt oszołomiona, żeby
być zła.

- Nie jestem ważna. Wszyscy sobie beze mnie poradzą.
- Kogo obchodzą wszyscy? Co ze mną?

background image

Spuszcza głowę i chowa ją w dłoniach, zakrywając oczy. Palce mu drżą. Pokonuje po-

kój dwoma dużymi krokami i dotyka ustami moich warg. Ten delikatny dotyk wymazuje kil-
ka ostatnich miesięcy i znów jestem tamtą dziewczyną, która siedziała na kamieniach przy
przepaści, rzeka obmywała jej kostki, a ona całowała go pierwszy raz. Jestem tamtą dziew-
czyną, która chwyciła go za rękę na korytarzu, bo po prostu miała na to ochotę.

Odsuwam się, kładę dłoń na jego piersi, żeby go powstrzymać. Problem w tym, że je-

stem też tą dziewczyną, która zastrzeliła Willa i się do tego nie przyznała, dokonała wyboru
pomiędzy Hectorem a Marlene, i oprócz tego robiła tysiąc innych rzeczy. I nie mogę tych rze-
czy wymazać.

- Dasz sobie radę. - Nie patrzę na niego. Gapię się na jego koszulkę między moimi pal-

cami i czarny atramentowy znak wijący mu się na karku, ale nie patrzę w twarz. - Nie od razu.
Ale potem się otrząśniesz i będziesz robił, co musisz robić.

Obejmuje mnie w pasie i przyciąga do siebie.
- To kłamstwo. - I znów mnie całuje.
Niedobrze. Niedobrze zapominać, kim się stałam, i pozwolić mu się całować teraz,

kiedy wiem, co zamierzam zrobić. Ale chcę tego. Och, jak bardzo chcę. Wspinam się na palce
i obejmuję Tobiasa. Przyciskam jedną dłoń do jego pleców między łopatkami, a drugą chwy-
tam go za kark. Czuję jego oddech na swojej dłoni, jego ciało rozpręża się i kurczy, i wiem,
że jest silny, opanowany, niepowstrzymany. Taki jaka powinnam być ja, ale nie jestem, nie
jestem.

Cofa się i ciągnie mnie ze sobą tak, że się potykam. Wyskakuję z butów. On siada na

krawędzi łóżka, a ja stoję przed nim, w końcu patrzymy sobie w oczy. Dotyka mojej twarzy,
kładzie mi dłonie na policzkach, potem delikatnie przesuwa palcami po moim karku, po ple-
cach, aż kładzie je na mojej lekko wciętej talii. Nie mogę się powstrzymać. Dotykam wargami
jego ust; smakuje jak woda i pachnie jak czyste powietrze. Wsuwam dłoń pod jego koszulę.
Całuje mnie mocniej. Wiedziałam, że jest silny, ale nie wiedziałam, jak bardzo, dopóki sama
nie poczułam; mięśnie na jego plecach tężeją pod moim dotykiem. Przestań, mówię sobie.

Nagle, jakby nas coś gnało, jego palce gładzą mój bok pod koszulą, moje dłonie ści-

skają go, żeby być jeszcze bliżej, ale bliżej już się nie da. Nigdy nie pragnęłam nikogo w ten
sposób ani tak bardzo. Odsuwa się na tyle, żeby spojrzeć mi w oczy spod przymkniętych po-
wiek.

- Obiecaj mi - szepcze - że nie pójdziesz. Dla mnie. Zrób dla mnie tę jedną rzecz.
Czy mogłabym to zrobić? Mogłabym tu zostać, naprawiać sytuację między nami, po-

zwolić, żeby ktoś inny zginął zamiast mnie? Spoglądam na niego do góry i przez chwilę wie-
rzę, że mogłabym. Aż nagle widzę Willa. Zmarszczkę między jego brwiami. Pusty, owładnię-
ty symulacją wzrok. Bezwładne ciało. „Zrób dla mnie tę jedną rzecz". Tobias patrzy na mnie
błagalnie ciemnymi oczami. Ale jeżeli ja nie pójdę do Erudytów, to kto to? Tobias? To do
niego podobne. Czuję ukłucie w piersi, kiedy go okłamuję.

- Dobrze.
- Obiecaj - nalega, marszcząc czoło.
Ukłucie zamienia się w ból, rozlewa się wszędzie - wszystko się miesza: poczucie

winy, przerażenie, tęsknota.

- Obiecuję.

background image

Rozdział 28

Kiedy zaczyna zasypiać, mocno trzyma mnie w objęciach -jak w ratującym życie wię-

zieniu. Ale czekam - od snu powstrzymuje mnie myśl o ciałach uderzających o chodnik; w
końcu jego uścisk poluźnia się, a oddech staje się miarowy. Nie pozwolę Tobiasowi pójść do
Erudytów, kiedy to się znów stanie, kiedy znów ktoś umrze. Nie pozwolę.

Wyślizguję się z jego ramion. Wkładam koszulkę Tobiasa, żeby zabrać ze sobą jego

zapach. Wsuwam stopy w buty. Nie zabieram broni ani pamiątek. Przystaję w progu i spoglą-
dam na niego - leży do polowy zagrzebany pod kołdrą, spokojny i silny.

- Kocham cię - mówię cicho, próbując te słowa.
Pozwalam, żeby drzwi się za mną zamknęły. Czas uporządkować sprawy. Idę do sy-

pialni, gdzie kiedyś spali nowicjusze urodzeni jako Nieustraszeni. Sala wygląda dokładnie tak
jak ta, w której ja spałam jako nowicjuszka - jest długa i wąska, z piętrowymi łóżkami po obu
stronach i tablicą na jednej ze ścian. Dzięki niebieskiemu światłu w kącie widzę, że nikt nie
zawracał sobie głowy zamazywaniem rankingu - na górze nadal widnieje imię Uriaha.

Christina śpi na dolnym łóżku, pod Lynn. Nie chcę jej przestraszyć, ale nie da rady

obudzić jej inaczej, więc zakrywam jej usta dłonią. Budzi się natychmiast, patrzy szeroko
otwartymi oczami, dopóki nie widzi, że to ja. Przykładam sobie palec do warg i kiwnięciem
głowy pokazuję, żeby poszła za mną. Idę do końca korytarza i skręcam za rogiem.

Korytarz jest oświetlony opryskaną farbą lampą awaryjną, która wisi nad jednym z

wyjść. Christina nie ma butów, kuli palce u nóg, żeby chronić je przed zimnem.

- Co jest? - pyta. - Idziesz gdzieś?
- Tak, ja… - Muszę skłamać, bo inaczej będzie próbowała mnie powstrzymać. - Idę się

spotkać z bratem. Jest u Altruistów, pamiętasz?

Mruży oczy.
- Przepraszam, że cię tak zerwałam - mówię. - Ale chcę, żebyś coś zrobiła. To napraw-

dę ważne.

- Dobrze. Tris, zachowujesz się naprawdę dziwnie. Na pewno nie…
- Nie. Posłuchaj. Pora ataku symulacyjnego nie była przypadkowa. Stało się to akurat

w tym czasie, bo Altruiści coś planowali, nie wiem co, ale to musiało mieć związek z jakąś
ważną informacją, a teraz Jeanine posiada tę informację…

- Co? - Marszczy czoło. - Nie wiesz, co zamierzali robić? O jaką informację chodzi?
- Nie mam pojęcia. - Na pewno sprawiam wrażenie wariatki. - Rzecz w tym, że nie

mogłam dowiedzieć się za wiele na ten temat, bo tylko Marcus Eaton wie wszystko, a on mi
nie powie. Ja tylko… to jest powód ataku. To jest powód. I musimy go poznać.

Nie wiem, co więcej powiedzieć. Ale Christina już przytakuje.
- Powód, dla którego Jeanine zmusiła nas, żebyśmy atakowali niewinnych - mówi

gorzko. - Tak, musimy go poznać.

Prawie zapomniałam, ona przechodziła symulację. Jak dużo Altruistów zabiła pod

wpływem symulacji? Jak się czuła, kiedy obudziła się z tego snu jako morderczyni? Nigdy jej
o to nie pytałam i nigdy nie zapytam.

- Chcę twojej pomocy, i to szybko. Potrzebuję, żeby ktoś przekonał Marcusa do współ-

pracy, i myślę, że ty sobie z tym poradzisz.

Przechyla głowę i gapi się na mnie przez kilka sekund.
- Tris. Nie rób nic głupiego.
Wymuszam z siebie uśmiech.
- Dlaczego ludzie mi to ciągle powtarzają?
- Ja nie żartuję. - Chwyta mnie za rękę.

background image

- Mówiłam ci, idę odwiedzić Caleba. Wrócę za parę dni i wtedy obmyślimy strategię.

Uznałam tylko, że lepiej, żeby ktoś jeszcze wiedział o tym wszystkim, zanim odejdę. Na
wszelki wypadek. Jasne?

Przez chwilę ściska moją rękę, potem puszcza.
- Dobrze - mówi.
Ruszam do wyjścia. Trzymam się, dopiero za drzwiami czuję, że zbiera mi się na

płacz. Ostatnia rozmowa, jaką z nią odbyłam, a była pełna kłamstw. Na zewnątrz wkładam na
głowę kaptur bluzy Tobiasa. Kiedy docieram do końca ulicy, rozglądam się w poszukiwaniu
oznak życia. Zupełnie pusto. Chłodne powietrze piecze mnie w płuca, kiedy dostaje się do
środka, a kiedy wychodzi, rozpościera się jako chmura pary. Niedługo przyjdzie zima.

Zastanawiam się, czy Erudyci i Nieustraszeni nadal będą wtedy tkwić w martwym

punkcie, czekając, aż jedna frakcja zniszczy drugą. Cieszę się, że nie będę musiała na to pa-
trzeć. Zanim wybrałam Nieustraszonych, myśli takie jak ta nigdy nie przychodziły mi do gło-
wy. Byłam tak pewna długiego życia jak niczego innego. Teraz nie ma żadnej pewności prócz
tego, że tam, dokąd idę, idę dlatego, że tak postanowiłam.

Przechodzę pod cienistą osłoną budynków w nadziei, że moje kroki nie ściągną niczy-

jej uwagi. W tej okolicy żadne z miejskich świateł się nie palą, ale księżyc jest na tyle jasny,
że mogę iść bez większego problemu. Przechodzę pod wiaduktem kolejowym. Drży pod
wpływem ruchu nadjeżdżającego pociągu. Muszę się spieszyć, jeżeli chcę dotrzeć do celu, za-
nim ktoś się zorientuje, że mnie nie ma.

Omijam dużą dziurę w jezdni i przeskakuję nad leżącą latarnią. Kiedy wyruszałam, nie

myślałam o tym, jak daleko będę musiała iść. Moje ciało szybko rozgrzewa się od wysiłku -
cały czas maszeruję, oglądam się przez ramię i pokonuję przeszkody na drodze. Przyspieszam
kroku, to już nie jest chód, raczej trucht. Niedługo znajdę się w dobrze znanej mi części mia-
sta. Ulice są tu lepiej utrzymane, pozamiatane, nie ma w nich aż tylu dziur.

W oddali widzę światło siedziby Erudytów - naruszają nasze przepisy o oszczędzaniu

energii. Nie wiem, co zrobię, kiedy się tam dostanę. Zażądam spotkania z Jeanine? Czy po
prostu będę tak stać, aż ktoś mnie zauważy?

Opuszkami palców muskam okno budynku obok mnie. Już niedługo. Teraz, kiedy je-

stem niedaleko, cała zaczynam tak dygotać, że ciężko mi iść. Oddychanie też jest zdradziec-
kie; już nie staram się być cicho, pozwalam, żeby powietrze dostawało się do płuc i wycho-
dziło z nich ze świstem. Co ze mną zrobią, kiedy się tam zjawię? Jakie mają wobec mnie pla-
ny, zanim dokonam swojego bezużytecznego żywota i mnie zabiją? Bo na pewno w końcu
mnie zabiją.

Skupiam się, żeby iść do przodu, na tym, żeby poruszać nogami, które wyraźnie nie

chcą dźwigać mojego ciężaru. A potem stoję przed siedzibą Erudytów. Wewnątrz przy okrą-
głych stołach siedzą stłoczeni ludzie w niebieskich koszulach, piszą na komputerach, pochyla-
ją się nad książkami i podają sobie w tę i z powrotem kartki. Niektórzy są przyzwoitymi ludź-
mi, nie rozumieją, co zrobiła ich frakcja, ale gdyby cały budynek zawalił się na nich na moich
oczach, może wcale by mnie to nie wzruszyło. To ostatni moment, kiedy mogę zawrócić.

Zimne powietrze szczypie mnie w policzki i w dłonie, kiedy się waham. Jeszcze mogę

odejść. Schronić się w siedzibie Nieustraszonych. Mieć nadzieję, modlić się i życzyć sobie,
żeby nikt inny nie zginął z powodu mojego samolubstwa. Ale nie mogę odejść, bo poczucie
winy, ciężar życia Willa, życia moich rodziców, a teraz jeszcze życia Marlene, połamie mi
kości, sprawi, że nie dam rady oddychać.

Powoli idę w stronę budynku i pchnięciem otwieram drzwi. To jedyny sposób, żeby

się nie udusić. Przez sekundę po tym, jak moje stopy dotykają drewnianej podłogi, a ja stoję
przed gigantycznym portretem Jeanine Matthews wiszącym na przeciwległej ścianie, nikt
mnie nie zauważa, nawet dwóch strażników, zdrajców z Nieustraszoności, którzy kręcą się
przy wejściu.

background image

Podchodzę do recepcji; za biurkiem siedzi mężczyzna w średnim wieku z łysym plac-

kiem na czubku głowy i przekopuje plik papierów. Kładę ręce na blacie.

- Przepraszam…
- Za chwilkę, dobrze. - Nie podnosi wzroku.
- Nie.
Teraz podnosi wzrok; zza przekrzywionych okularów patrzy groźnie, jakby miał zaraz

na mnie nakrzyczeć. Jeżeli rzeczywiście chciał coś powiedzieć, to słowa utknęły mu w gardle.
Wpatruje się we mnie z otwartymi ustami, wzrokiem przeskakując z mojej twarzy na czarną
bluzę, którą mam na sobie. W moich przerażonych oczach, jego mina wydaje się zabawna.
Uśmiecham się lekko i cofam dłonie, które drżą.

- Jeanine Matthews chyba chciała się ze mną widzieć - mówię. - Więc byłabym

wdzięczna, gdyby pan ją powiadomił.

Daje znak zdrajcom z Nieustraszoności przy drzwiach, ale niepotrzebnie. Strażnicy w

końcu się połapali. Żołnierze - Nieustraszeni - z innych części pomieszczenia też ruszyli do
przodu, otaczają mnie, ale nie dotykają i nie odzywają się. Przyglądam się ich twarzom i robię
wszystko, żeby wyglądać najłagodniej jak się da.

- Nieustraszona? - pyta w końcu jeden z nich, kiedy mężczyzna za biurkiem chwyta

słuchawkę systemu komunikacyjnego budynku. Jeżeli zacisnę dłonie w pięści, przestaną
drżeć. Kiwam głową. Przenoszę wzrok na Nieustraszonych, którzy wychodzą z windy po le-
wej stronie holu, i wiotczeją mi mięśnie twarzy. Idzie do nas Peter. Tysiące możliwych reak-
cji, od chęci rzucenia się Peterowi do gardła po płacz albo palnięcie jakiegoś żartu, przycho-
dzą mi na myśl jednocześnie. Na żadną nie mogę się zdecydować. Więc stoję nieruchomo i
mu się przyglądam. Jeanine musiała wiedzieć, że się zjawię, musiała celowo wysłać po mnie
Petera, musiała.

- Kazano nam zabrać cię na górę - oznajmia Peter.
Planuję odpowiedzieć mu jakoś ostro albo nonszalancko, ale jedyny dźwięk, jaki z sie-

bie wydaję, to pomruk zgody, zdławiony przez moje ściśnięte gardło. Peter rusza w stronę
wind, a ja za nim. Idziemy eleganckimi korytarzami. Chociaż wspinamy się po kilku ciągach
schodów, czuję się, jakbym zanurzała się w głąb ziemi. Spodziewam się, że zaprowadzą mnie
do Jeanine, ale nie robią tego. Zatrzymują się w krótkim korytarzu z kilkoma metalowymi
drzwiami z każdej strony. Peter wbija kod, żeby otworzyć jedne z nich, a zdradzieccy Nie-
ustraszeni otaczają mnie, stają ramię przy ramieniu, tworząc wąski tunel, przez który mam
przejść do pokoju.

Pomieszczenie jest małe, może dwa na dwa metry. Podłoga, ściany i sufit są z tych sa-

mych jasnych paneli, teraz ciemniejszych, które lśniły w sali testowej dla nowicjuszy. W każ-
dym kącie znajduje się mała czarna kamera. W końcu pozwalam sobie na panikę. Patrzę po
kątach, na kamery i zmagam się z krzykiem narastającym mi w brzuchu, piersi i gardle, krzy-
kiem, który wypełnia każdą cząstkę mnie. Znów poczucie winy i żal rozszarpują mnie od
środka, walczą ze sobą nawzajem o panowanie, ale przerażenie jest silniejsze niż te dwa uczu-
cia.

Biorę wdech i nie wypuszczam powietrza. Ojciec kiedyś powiedział mi, że to sposób

na czkawkę. Spytałam, czy od wstrzymywania oddechu mogę umrzeć.

- Nie - odparł. - Twoje ciało zareaguje instynktownie i zmusi cię, żebyś oddychała.
Wielka szkoda, naprawdę. To pozwoliłoby mi uciec. Chce mi się śmiać z tej myśli. A

potem krzyczeć. Kulę się, żeby ukryć twarz w kolanach. Muszę ułożyć plan. Jeżeli zdołam
ułożyć plan, nie będę się tak bać. Nie ma ucieczki z siedziby Erudytów, nie ma ucieczki od
Jeanine i nie ma żadnej ucieczki od tego, co zrobiłam.

background image

Rozdział 29

Zapomniałam zegarka. Kilka minut czy godzin później, kiedy panika ustępuje, tego ża-

łuję najbardziej. Nie przede wszystkim tego, że tu w ogóle przyszłam, co wydawałoby się zro-
zumiałe, ale gołego nadgarstka, bo nie wiem, jak długo siedzę w tym pokoju. Bolą mnie ple-
cy, co jest jakąś wskazówką, jednak dość dokładną.

Po chwili wstaję i zaczynam się przechadzać, wyciągam ręce nad głową. Waham się,

zanim cokolwiek zrobię, bo są tu kamery, ale obserwatorzy nie mogą się dowiedzieć niczego,
patrząc, jak dotykam palców u nóg. Na tę myśl zaczynają mi drżeć ręce, ale nie staram się jej
odpędzić. Powtarzam sobie za to, że należę do Nieustraszonych i że strach nie jest mi obcy.
Umrę w tym miejscu. Pewnie niedługo. Takie są fakty.

Ale można też myśleć o tym inaczej. Niedługo oddam cześć swoim rodzicom, umiera-

jąc tak jak oni. A jeżeli wszystko, w co wierzyli w związku ze śmiercią, to prawda, niedługo
dołączę do nich, gdziekolwiek teraz są.

Otrząsam dłonie, chodząc. Nadal drżą. Chcę wiedzieć, która godzina. Dotarłam tu tuż

po północy. Musi być wcześnie rano, czwarta albo piąta. A może nie minęło tyle czasu, tylko
tak mi się wydaje, bo nic nie robiłam.

Drzwi otwierają się i w końcu staję twarzą w twarz ze swoim wrogiem i jej Nieustra-

szonymi strażnikami.

- Witaj, Beatrice - odzywa się Jeanine. Nosi błękit Erudytów i okulary Erudytów i ota-

cza ją aura wyższości Erudytów, której ojciec nauczył mnie nienawidzić. - Tak przypuszcza-
łam, że właśnie ty przyjdziesz.

Ale nie czuję nienawiści, kiedy na nią patrzę. Nie czuję w ogóle nic, chociaż wiem, że

to ona ponosi odpowiedzialność za śmierć niezliczonej liczb osób, włącznie z Marlene. Te
śmierci istnieją w moim umyśle jak ciąg równań bez znaczenia i stoję jak zamurowana, bo nie
potrafię ich rozwiązać.

- Witaj, Jeanine - odpowiadam, bo tylko to przychodzi mi do głowy.
Przenoszę wzrok z wyblakłych szarych oczu Jeanine na Nieustraszonych, którzy ją

otaczają. Peter stoi po prawej stronie, a kobieta ze zmarszczkami przy ustach po lewej. Za nią
jest łysy mężczyzna z kanciastą czaszką. Marszczę brwi. Jak Peter znalazł się na tak zaszczyt-
nym stanowisku, jako ochroniarz Jeanine Matthews? Gdzie w tym logika?

- Chciałabym wiedzieć, która godzina - mówię.
- Doprawdy. Interesujące.
Powinnam wiedzieć, że nie usłyszę odpowiedzi. Każda najmniejsza informacja, jaką

otrzymuje, wpisuje się w jej strategię i Jeanine nie powie mi, która godzina, dopóki nie
stwierdzi, że przekazanie tej informacji jest bardziej użyteczne, niż jej ukrycie.

- Moi towarzysze Nieustraszeni są z pewnością rozczarowani, że do tej pory nie próbo-

wałaś wydrapać mi oczu - stwierdza.

- To byłoby głupie.
- Prawda. Ale zgodne z waszą zasadą postępowania „najpierw działaj, potem myśl".
- Mam szesnaście lat. - Zagryzam wargi. - Zmieniłam się.
- Jakie budujące. - Potrafi spłaszczyć nawet te zdania, w które wpisana jest modulacja

głosu. - Chodźmy na małą przechadzkę, dobrze? - Cofa się i wskazuje drzwi.

Ostatnią rzeczą, jakiej chcę, to opuścić ten pokój i iść w nieznanym kierunku, ale się

nie waham. Wychodzę, a Nieustraszona o groźnym wyglądzie przede mną. Peter depcze mi
po piętach. Korytarz jest długi i jasny. Skręcamy za rogiem i kroczymy kolejnym korytarzem,
dokładnie takim samym jak poprzedni. Po nim następują kolejne dwa korytarze. Jestem tak
zdezorientowana, że w życiu nie znalazłabym drogi powrotnej.

background image

Ale nagle otoczenie się zmienia - biały tunel otwiera się na wielką salę, w której Eru-

dyci i Erudytki w długich niebieskich marynarkach stoją za stołami, gdzie trzymają w rękach
narzędzia, jedni mieszają różnokolorowe płyny, inni wpatrują się w monitory komputerów.
Gdybym miała zgadywać, powiedziałabym, że mieszają serum symulacji, ale nie wiem, czy
pracę Erudytów można ograniczyć do samych symulacji. Większość z nich przerywa swoje
zajęcie i przygląda nam się, jak idziemy środkowym przejściem. A raczej: przyglądają się
mnie. Kilka osób coś szepcze, ale reszta milczy. Jest tu strasznie cicho.

Tuż za zdrajczynią z Nieustraszonych przechodzę przez próg i przystaję tak nagle, że

Peter na mnie wpada. Ta sala jest równie duża jak poprzednia, ale są tu tylko dwie rzeczy:
długi metalowy stół i maszyna obok niego. Maszyna, którą rozpoznaję jak przez mgłę, ma
monitor. A nad nim dynda kamera. Wzdrygam się mimowolnie. Bo wiem, co to jest.

- Bardzo się cieszę, że akurat ty tu jesteś. - Jeanine mija mnie i przysiada na stole, pal-

cami chwyta się krawędzi. - Cieszę się oczywiście z powodu twoich testów przynależności. -
Moją uwagę przykuwają jej blond włosy, mocno przylizane, połyskujące w świetle. - Nawet
wśród Niezgodnych jesteś dość nietypowa, bo cechuje cię przynależność do trzech frakcji.
Altruizmu, Nieustraszoności i Erudycji.

- Skąd… - Głos mi się łamie. Wyduszam z siebie pytanie: - Skąd wiesz?
- Wszystko w swoim czasie. Na podstawie twoich wyników ustaliłam, że jesteś jedną z

najsilniejszych Niezgodnych i nie mówię tego jako komplementu, ale żeby wyjaśnić ci mój
cel. Jeżeli mam stworzyć symulację, która nie będzie mogła być unicestwiona przez umysł
Niezgodnych, muszę przeanalizować umysł najsilniejszego z Niezgodnych, żeby dopracować
wszystkie słabe punkty technologii. Rozumiesz?

Nie odpowiadam. Nadal wpatruję się w elektrokardiograf przy stole.
- Dlatego, tak długo jak tylko się da, moi naukowcy i ja będziemy cię badać. - Uśmie-

cha się lekko. - A potem, w ramach podsumowania badań, zostaniesz stracona.

Wiedziałam. Wiedziałam, więc dlaczego miękną mi kolana, dlaczego skręca mi się żo-

łądek, dlaczego?

- Egzekucja odbędzie się tutaj. - Przesuwa opuszkami palców po blacie. - Na tym stole.

Pomyślałam, że ciekawie będzie ci go pokazać.

Chce zbadać moją reakcję. Ledwie oddycham. Do tej pory myślałam, że okrucieństwo

wymaga złośliwości, ale to nieprawda. Jeanine nie ma powodu, żeby działać pod wpływem
złośliwości. Jest okrutna, bo niczym się nie przejmuje, dopóki coś ją fascynuje. Równie do-
brze mogłabym być elementem puzzli albo zepsutą maszyną, którą chce naprawić. Otworzy
mi czaszkę tylko po to, żeby zobaczyć od środka jak funkcjonuje mój mózg; umrę tu i to bę-
dzie miłosierne.

- Wiedziałam, co się stanie, kiedy tu przychodziłam - mówię. - To zwykły stół. A teraz

chciałabym już wrócić do swojego pokoju.

Właściwie nie zdaję sobie sprawy z upływu czasu, w każdym razie nie tak jak dawniej,

kiedy mogłam dysponować czasem. Więc kiedy drzwi znowu się otwierają i Peter wchodzi do
mojej celi, nie wiem, ile czasu minęło, wiem tylko, że jestem wyczerpana.

- Chodźmy, Sztywniaczko.
- Nie jestem Altruistką. - Unoszę ręce nad głowę tak, że palcami niemal muskam ścia-

ny. - A teraz, kiedy jesteś sługusem Erudytów, nie możesz nazywać mnie Sztywniaczką. To
niewłaściwe.

- Powiedziałem: chodźmy.
- I co, żadnych złośliwych komentarzy? - Spoglądam na niego w górę z udawanym za-

skoczeniem. - Żadnego: „Jesteś idiotką, że tu przyszłaś; mózg masz chyba równie wybrako-
wany, jak niezgodny"?

- Tego nie trzeba mówić - stwierdza. - Albo wstaniesz, albo cię wyciągnę na korytarz

siłą. Wybieraj.

background image

Czuję się spokojniejsza. Peter zawsze jest wobec mnie złośliwy, to coś znajomego.

Wstaję i wychodzę z pokoju. Po drodze zauważam, że Peter nie nosi już ręki na temblaku, w
którą go postrzeliłam.

- Wyleczyli ci ranę po kuli?
- Tak. Teraz będziesz musiała sobie znaleźć inny słaby punkt do wykorzystywania. Ja,

niestety dla ciebie, się ich pozbyłem. - Chwyta mnie za zdrowe ramię i ciągnie szybciej obok
siebie. - Jesteśmy spóźnieni.

Mimo że korytarz jest długi i pusty, nasze kroki nie niosą się echem. Mam wrażenie,

że ktoś zakrył mi dłońmi uszy, a ja dopiero teraz się zorientowałam. Staram się zapamiętać
układ korytarzy po drodze, ale wkrótce się gubię.

Dochodzimy do końca jednego i skręcamy w lewo, do ciemnego pokoju, który kojarzy

mi się z akwarium. Jedna ze ścian jest zrobiona ze szkła weneckiego - z mojej strony odbija
światło, ale z drugiej na pewno przepuszcza. Naprzeciwko stoi wielka maszyna, z której wy-
chodzi taca wielkości człowieka. Rozpoznaję to urządzenie z podręcznika Historii Frakcji,
rozdział o Erudytach i medycynie. Aparat do rezonansu magnetycznego. Będzie robił zdjęcia
mojego mózgu.

Coś we mnie iskrzy. Od tak dawna tego nie czułam, że z początku to rozpoznaję. Cie-

kawość. Głos, głos Jeanine, rozlega się przez intercom.

- Połóż się, Beatrice.
Spoglądam na tacę, na której mam wjechać do maszyny.
- Nie.
Wzdycha.
- Jeżeli nie zrobisz tego sama, mamy sposoby, żeby cię zmusić.
Peter stoi za mną. Nawet ranny w rękę był od mnie silniejszy. Wyobrażam sobie jego

ręce na mnie, jak pchają mnie w stronę tacy, rzucają mnie na metal, zaciągają pasy na moim
ciele, zbyt mocno.

- Zawrzyjmy umowę - mówię. - Jeżeli będę współpracować, zobaczę obraz.
- Będziesz współpracować czy tego chcesz, czy nie.
- Nieprawda. - Unoszę palec. Spoglądam w lustro. Wcale nie tak trudno udawać, że

mówię do Jeanine, kiedy mówię do własnego odbicia. Włosy mam blond jak ona; obie jeste-
śmy blade i wyglądamy groźnie. Ta myśl wydaje mi się na tyle niepokojąca, że na kilka se-
kund gubię wątek i stoję w milczeniu z uniesionym palcem. Mam jasną skórę, jasne włosy i
jestem zimna. Ciekawią mnie obrazy własnego mózgu. Jestem jak Jeanine. I mogę się tym
albo brzydzić, zmagać się z tym, starać się to wymazać… albo to wykorzystać. - Nieprawda -
powtarzam. - Bez względu na to, ilu pasów użyjecie, nie dacie rady mnie zmusić, żebym leża-
ła tak nieruchomo, jak trzeba, żeby obrazy były wyraźne. - Odchrząkuję. - Chcę zobaczyć
skany. I tak mnie zabijecie, więc właściwie jakie to ma znaczenie, ile wcześniej się dowiem o
swoim mózgu?

Cisza.
- Dlaczego tak strasznie chcesz je zobaczyć?
- Akurat ty powinnaś to rozumieć. W końcu mam równe predyspozycje do tego, żeby

być Erudytką, jak żeby być Nieustraszoną czy Altruistką.

- Dobrze. Możesz je zobaczyć. Połóż się.
Podchodzę do tacy i się kładę. Metal jest zimny jak lód. Taca odjeżdża do tyłu, a ja

znajduję się w aparacie. Wpatruję się w biel. Kiedy byłam mała, myślałam, że na pewno tak
wygląda niebo, sama jasność, biel i nic poza tym. Teraz wiem, że to nie może być prawda, bo
białe światło jest złe.

Słyszę dudnienie i zamykam oczy. Przypomina mi się jedna z przeszkód w moim kra-

jobrazie strachu: pięści walą w okna i jacyś niewidoczni ludzie usiłują mnie porwać. Udaję,

background image

że dudnienie to bicie serca albo odgłosy perkusji. Dudnienie rzeki, łomoczącej w ściany prze-
paści w siedzibie Nieustraszonych. Dudnienie stóp po zakończeniu Ceremonii Wyboru.

Nie wiem, ile czasu minęło, kiedy dudnienie ustaje, a taca znów się wysuwa. Siadam i

rozcieram sobie kark. Drzwi otwierają się, ukazując Petera na korytarzu. Kiwa na mnie.

- Chodź, możesz obejrzeć skany.
Zeskakuję z metalowej leżanki i podchodzę do niego. Kiedy jesteśmy w korytarzu,

kręci głową, patrząc na mnie.

- Co?
- Nie wiem, jak ci się udaje, że zawsze dostajesz to, co chcesz.
- Jasne, bo chciałam się znaleźć w celi w siedzibie Erudytów. I chciałam być stracona.
Moje słowa brzmią nonszalancko, jakbym na co dzień miała do czynienia z egzekucja-

mi. Ale kiedy wypowiadam „stracona", przechodzi mnie dreszcz. Udaję, że mi zimno, rozcie-
ram dłońmi ramiona.

- A nie chciałaś? - pyta. - To znaczy, przyszłaś tu z własnej woli. Nie nazwałbym tego

instynktem samozachowawczym.

Wystukuje kilka cyfr na klawiaturze przy kolejnych drzwiach i te się otwierają. Wcho-

dzę do pokoju po drugiej stronie lustra. Pełno tu ekranów i światła - to wszystko odbija się w
szkłach okularów Erudytów.

Po drugiej stronie pokoju inne drzwi zamykają się z kliknięciem. Za jednym z ekranów

nadal obraca się puste krzesło. Ktoś właśnie wyszedł. Peter stoi zbyt blisko za mną - gotowy
mnie złapać, gdybym zdecydowała się kogoś zaatakować. Ale nikogo nie zaatakuję. Jak dale-
ko zdołałabym uciec? Przebiegłabym jeden korytarz, dwa? I już po mnie. Nie mogłabym się
stąd wydostać, nawet gdyby nie było strażników, którzy uniemożliwią mi ucieczkę.

- Daj je tam. - Jeanine wskazuje olbrzymi ekran na ścianie po lewej.
Jeden z naukowców Erudytów dotyka ekranu swojego komputera i obraz pojawia się

na ścianie. Obraz mojego mózgu. Właściwie nie wiem, na co patrzę. Orientuję się, jak wyglą-
da mózg i ogólnie za co odpowiada każdy obszar, ale nie potrafię stwierdzić, czym różni się
mój od innych. Jeanine puka palcem w brodę i wpatruje się w skan przez, jak mi się wydaje,
bardzo długi czas.

- Niech ktoś wyjaśni pannie Prior, za co odpowiada przedczołowa kora mózgowa - od-

zywa się w końcu.

- To obszar mózgu za czołem, że tak powiem - odzywa się jedna z naukowców. Nie

wygląda na wiele starszą ode mnie, ma na nosie duże okrągłe okulary, w których jej oczy wy-
dają się większe. - Jest odpowiedzialna za organizację myśli i działań skierowanych na osią-
gnięcie celów.

- Dobrze. Teraz niech ktoś powie, co zaobserwował w bocznym płacie przedczołowej

kory mózgowej panny Prior.

- Jest duży - mówi inny naukowiec, łysiejący mężczyzna.
- Konkrety - żąda Jeanine.
Jakby go ganiła. Dociera do mnie, że jestem w szkolnej klasie, bo każde pomieszcze-

nie z więcej niż jednym Erudytą zamienia się w salę lekcyjną. A wśród nich Jeanine - ich naj-
bardziej ceniony nauczyciel. Wszyscy wpatrują się w nią szeroko otwartymi oczami, z zapa-
łem, z otwartymi ustami i czekają, żeby zrobić na niej wrażenie.

- Dużo większy niż przeciętny - poprawia się łysiejący mężczyzna.
- Lepiej. - Jeanine przechyla głowę. - Prawdę mówiąc, to jeden z największych płatów

bocznej przedczołowej kory mózgowej, jakie widziałam. Ale kora oczodołowa-czołowa jest
wyraźnie mała. Co oznaczają te dwa fakty?

- Kora oczodołowa-czołowa jest ośrodkiem nagrody w mózgu. Osoby, których zacho-

waniem kieruje poszukiwanie nagrody, mają duży płat kory oczodołowej - recytuje ktoś. - To
oznacza, że panna Prior przejawia bardzo niewielkie dążenie do nagrody.

background image

- Nie tylko to. - Jeanine uśmiecha się lekko. Niebieskie światło ekranów sprawia, że jej

kości policzkowe i czoło wydają się jaśniejsze, ale rzucają cień na oczodoły. - Nie tylko mówi
coś o jej zachowaniu, ale też o pragnieniach. Panny Prior nie motywuje nagroda. Ale jest wy-
jątkowo dobra w kierowaniu myśli i działań na osiąganie celów. To wyjaśnia zarówno jej
szkodliwe, ale nieegoistyczne zachowanie, jak i, być może, zdolność unikania symulacji. Jak
to zmienia nasze podejście do nowego serum symulacji?

- Powinno tłumić, ale nie całkowicie, aktywność kory przedczołowej - odpowiada

dziewczyna w okrągłych okularach.

- Właśnie - potwierdza Jeanine. W końcu na mnie spogląda oczami pełnymi blasku z

zadowolenia. - Więc tak będziemy postępować. Czy wywiązałam się ze swojej części umowy,
panno Prior?

Mam sucho w ustach, więc trudno mi przełknąć ślinę. Co się stanie, jeżeli stłumią ak-

tywność mojego płata kory przedczołowej? Jeżeli zniszczą moją zdolność podejmowania de-
cyzji? Co, jeżeli serum zadziała, a ja stanę się niewolnikiem symulacji jak wszyscy inni? Co,
jeżeli całkowicie zapomnę o rzeczywistości? Nie wiedziałam, że cała moja osobowość, cała
istota może być potraktowana jako produkt uboczny mojej anatomii. A jeżeli naprawdę je-
stem po prostu kimś z dużym płatem przedczołowej kory mózgowej …i niczym więcej?

- Tak - mówię.
Peter i ja w milczeniu pokonujemy drogę powrotną do celi. Skręcamy w lewo, po dru-

giej stronie korytarza stoi grupa ludzi. To najdłuższy z korytarzy, którym przejdziemy, ale od-
ległość skraca się, kiedy widzę jego. Podtrzymywany z obu stron przez zdradzieckich Nie-
ustraszonych, z pistoletem przy skroni. Tobias - krew cieknie po twarzy i zabarwia na czer-
wono białą koszulę; Tobias, tak jak ja Niezgodny, stoi u wrót tego pieca, w którym spłonę.

Dłonie Petera zaciskają się na moich ramionach i przytrzymują mnie w miejscu.
- Tobias - mówię, a brzmi to jak westchnienie.
Zdrajca z Nieustraszonych z bronią pcha Tobiasa w moją stronę. Peter też usiłuje

pchnąć mnie do przodu, ale moje stopy są jak zakorzenione. Przyszłam tu po to, żeby nikt
więcej nie zginął. Przyszłam, żeby ochronić tylu ludzi, ilu się da. A na bezpieczeństwie To-
biasa zależy mi bardziej niż na czyimkolwiek. Więc po co tu jestem, skoro on tu jest? Jaki to
ma sens?

- Coś ty zrobił? - mamroczę.
Znajduje się teraz kilka kroków ode mnie, ale nie na tyle blisko, żeby mnie słyszeć.

Mijając mnie, wyciąga rękę. Obejmuje moją dłoń i ją ściska. Ściska, a potem puszcza. Oczy
ma przekrwione, jest blady.

- Coś ty zrobił? - Tym razem pytanie wyrywa mi się z gardła jak warknięcie. Rzucam

się w jego stronę, walcząc z chwytem Petera, chociaż jego dłonie ocierają mi skórę. - Coś ty
zrobił? - krzyczę.

- Ty umrzesz, ja też umrę. - Ogląda się na mnie przez ramię. - Prosiłem cię, żebyś tego

nie robiła. Podjęłaś inną decyzję. To są jej skutki.

Znika za rogiem. Ostatnie co widzę po nim i prowadzących go zdradzieckich Nieustra-

szonych to błysk lufy pistoletu i krew za płatkiem ucha od zranienia, którego wcześniej nie
zauważyłam. Kiedy znika, uchodzi ze mnie całe życie. Przestaję się szarpać i pozwalam, żeby
dłonie Petera pchały mnie w stronę celi.

Kiedy tylko wchodzę do środka, padam na ziemię i czekam, aż drzwi się zamkną, co

będzie oznaczało, że Peter sobie poszedł, ale tak się nie dzieje.

- Dlaczego on tu przyszedł? - pyta.
Zerkam na niego.
- Bo jest idiotą.
- No cóż.
Opieram głowę o ścianę.

background image

- Myślał, że cię uratuje? - prycha lekko. - To chyba typowe dla Sztywniaków.
- Chyba tak nie myślał. Gdyby zamierzał mnie uratować, inaczej by to rozegrał; spro-

wadziłby innych. Nie wtargnąłby do siedziby Erudytów sam.

Łzy napływają mi do oczu, a ja nie staram się mrugać, żeby je pohamować. Patrzę

przez nie i widzę, jak wszystko dookoła mnie zlewa się w jedno. Parę dni temu w życiu nie
rozpłakałabym się w obecności Petera, ale teraz… co za różnica. Jest ostatnim z moich wro-
gów.

- Wydaje mi się, że przyszedł po to, żeby ze mną zginąć.
Zakrywam dłonią usta, żeby stłumić szloch. Jeżeli mogę nadal oddychać, mogę prze-

stać płakać. Nie potrzebuję ani nie chcę, żeby ze mną ginął. Co za idiota, myślę, ale moje ser-
ce czuje co innego.

- To śmieszne - mówi Peter. - Zupełnie bez sensu. Ma osiemnaście lat, znajdzie sobie

inną dziewczynę, jak zginiesz. Jest głupi, jeżeli tego nie wie.

Łzy spływają mi po policzkach, z początku gorące, potem zimne. Zamykam oczy.
- Jeżeli myślisz, że to o to chodzi. - Przełykam kolejny szloch. - To ty jesteś głupi.
- Jasne. Nieważne. - Jego buty piszczą, kiedy się odwraca.
Wychodzi.
- Czekaj! - Podnoszę wzrok na jego rozmazaną postać, nie jestem w stanie dostrzec

jego twarzy. - Co mu zrobią? To samo co mnie?

- Nie wiem.
- Możesz się dowiedzieć? - Wycieram policzki grzbietem dłoni, zrezygnowana. - No to

przynajmniej dowiedz się, czy nic mu nie jest, dobrze?

- Czemu miałbym to robić? Czemu miałbym cokolwiek dla ciebie robić?
Chwilę później słyszę, jak drzwi się zamykają.

background image

Rozdział 30

Czytałam gdzieś, kiedyś, że płaczu nie da się wyjaśnić naukowo. Łzy mają jedynie na-

wilżać oczy. Nie ma żadnego racjonalnego powodu, żeby gruczoły łzowe nadmiernie produ-
kowały łzy pod wpływem emocji. Moim zdaniem płaczemy po to, aby uwolnić naszą zwie-
rzęcą część, nie tracąc człowieczeństwa. Bo wewnątrz mnie siedzi warcząca i rycząca bestia,
która wyrywa się na wolność, do Tobiasa, i przede wszystkim, do życia. Chociaż bardzo się
staram, nie potrafię jej zabić. Więc szlocham w dłonie.

Lewo, prawo, prawo. Lewo, prawo, lewo. Prawo, prawo. Skręcamy po kolei od miej-

sca wyjścia - mojej celi - do miejsca przeznaczenia. To nowa sala. Znajduje się w niej czę-
ściowo rozkładany fotel, jak u dentysty. W rogu stoi monitor i biurko. Przy biurku siedzi Je-
anine.

- Gdzie on jest?
Czekałam długie godziny, żeby zadać to pytanie. Zasypiałam i śniłam, że gonię Tobia-

sa po siedzibie Nieustraszonych. Bez względu na to, jak szybko biegłam, on zawsze był na
tyle przede mną, że widziałam, jak znika za zakrętem, i dostrzegałam tylko rękaw albo tył
buta.

Jeanine posyła mi zdezorientowane spojrzenie. Ale nie jest zdezorientowana. Bawi się

ze mną.

- Tobias - odpowiadam mimo to. Drżą mi ręce, ale tym razem nie ze strachu. Ze złości.

- Gdzie on jest? Co z nim robicie?

- Nie widzę powodu, żeby udzielać ci tej informacji - oznajmia Jeanine. - A skoro obo-

je nie macie nic do powiedzenia, nie widzę też możliwości, żebyście dali mi powód, chyba że
zmieniłabyś warunki naszej umowy.

Chcę krzyczeć, że oczywiście, oczywiście wolałabym wiedzieć coś o Tobiasie niż o

swojej Niezgodności, ale nie robię tego. Nie podejmuję pochopnych decyzji. Ona zrobi to, co
zamierza zrobić Tobiasowi, czy będę o tym wiedzieć, czy nie. Ważniejsze, żebym w pełni ro-
zumiała, co dzieje się ze mną.

Wdycham powietrze przez nos i wydycham przez nos. Strząsam ręce. Siadam na krze-

śle.

- Interesujące - mówi. - Nie powinnaś teraz dowodzić frakcją i planować wojny? - py-

tam. - Co tu robisz, przeprowadzasz badania na szesnastolatce?

- Wybierasz różne sposoby mówienia o sobie, zależnie od tego, jak ci wygodniej. -

Opiera się na krześle. - Czasami podkreślasz, że nie jesteś małą dziewczynką, a czasami upie-
rasz się, że nią jesteś. Ciekawe, jak naprawdę się postrzegasz. Kim dla siebie jesteś? Jedną
czy drugą? A może obiema? Albo żadną?

- Nie widzę powodu, żeby udzielać ci tej informacji - odpowiadam beznamiętnie i

oschle, tak jak ona.

Słyszę lekkie prychnięcie. Peter zakrywa usta. Jeanine spogląda na niego ze złością, a

jego śmiech natychmiast zamienia się w pokasływanie.

- Szyderstwo to dziecinada, Beatrice. Nie przystoi ci.
„Szyderstwo to dziecinada, Beatrice", powtarzam w myślach, próbując jak najlepiej

naśladować jej głos. „Nie przystoi ci".

- Serum. - Jeanine zerka na Petera.
Peter wychodzi do przodu i przeszukuje czarne pudełko na biurku, po czym wyjmuje

strzykawkę z zamocowaną na niej igłą. Rusza w moją stronę.

- Pozwól mi. - Wyciągam rękę.
Spogląda, czy Jeanine się zgodzi.
- W porządku - mówi Jeanine.

background image

Peter podaje mi strzykawkę. Wkłuwam igłę w bok szyi i naciskam tłoczek. Jeanine do-

tyka palcem jeden z przycisków i robi się ciemno.

Moja matka stoi w przejściu, z ręką wyciągniętą nad głową tak, żeby trzymać się meta-

lowego uchwytu. Twarz ma odwróconą, nie w stronę siedzących obok mnie ludzi, ale w stro-
nę miasta, które mijamy w jadącym autobusie. Widzę zmarszczki na jej czole i wokół warg,
kiedy marszczy brwi.

- O co chodzi? - pytam.
- Tyle trzeba zrobić. - Lekko wskazuje głową szybę autobusu. - A tak niewielu nas zo-

stało.

To jasne, o czym mówi. Za oknami, jak okiem sięgnąć, gruzy. Po drugiej stronie ulicy

widać ruiny budynku. Odłamki szklą zaśmiecają chodniki. Zastanawiam się, co spowodowało
tak ogromne zniszczenia.

- Dokąd jedziemy?
Uśmiecha się do mnie, a ja widzę inne zmarszczki niż wcześniej, w kącikach jej oczu.
- Jedziemy do siedziby Erudytów.
Marszczę czoło. Przez większą część życia unikałam siedziby Erudytów. Mój ojciec

zwykł mawiać, że nie chce nawet oddychać tamtejszym powietrzem.

- Po co tam jedziemy?
- Oni nam pomogą.
Czemu czuję ucisk w żołądku na myśl o ojcu? Przypominam sobie jego twarz, znisz-

czoną ciągłym rozczarowaniem do otaczającego go świata; jego włosy, krótkie zgodnie z za-
sadami Altruizmu, i czuję ten sam ból w żołądku jak wtedy, kiedy zbyt długo nie jem - ściska-
nie w dołku.

- Czy coś się stało tacie?
- Czemu o to pytasz? - Kręci głową.
- Nie wiem.
Nie czuję bólu, kiedy patrzę na matkę. Ale mam wrażenie, jakbym każdą sekundę, jaką

spędzamy w odległości tych paru centymetrów, musiała wyryć sobie w umyśle, aż cała moja
pamięć dopasuje się do tego kształtu. Ale jeżeli matka nie jest czymś trwałym, kim jest?

Autobus się zatrzymuje i drzwi otwierają się, skrzypiąc. Matka rusza przejściem, a ja

za nią. Jest ode mnie wyższa, więc mój wzrok pada pomiędzy jej łopatki, na górę kręgosłupa.
Wygląda na kruchą, ale krucha nie jest. Schodzę na chodnik. Kawałki szkła chrzęszczą mi
pod stopami. Są niebieskie i sądząc po dziurach w budynku po mojej prawej stronie, kiedyś to
była szyba.

- Co się stało?
- Wojna - odpowiada matka. - To, czego tak bardzo staraliśmy się uniknąć.
- I Erudyci pomogą nam… jak?
- Boję się, że całe to gadanie ojca o Erudytach było dla ciebie ze szkodą - mówi łagod-

nie. - Oczywiście, popełnili błędy, ale jak każdy, mają w sobie dobro i zło: ani tylko dobro,
ani całkiem zło. Co byśmy zrobili bez naszych lekarzy, naukowców, nauczycieli? - Głaszcze
mnie po głowie. - Postaraj się o tym pamiętać, Beatrice.

- Będę pamiętać - obiecuję.
Nie przerywamy marszu. Jednak coś z tego, co powiedziała, niepokoi mnie. Czyżby to,

co powiedziała o ojcu? Nie, ojciec zawsze narzekał na Erudytów. Może to, co powiedziała o
Erudytach? Przeskakuję duży odłamek szkła. Nie, niemożliwe. Co do Erudytów miała rację.
Wszyscy moi nauczyciele pochodzili z Erudycji, tak jak lekarz, który składał rękę matki, kie-
dy ją złamała parę lat temu. To ta ostatnia część. „Postaraj się o tym pamiętać". Jakby później
mogła nie mieć okazji mi o tym przypomnieć.

Czuję, że coś się zmienia w moim umyśle, jakby coś, co było zamknięte, nagle się

otworzyło.

background image

- Mamo?
Odwraca się i spogląda na mnie. Jasny lok wysuwa się z koka i dotyka jej policzka.
- Kocham cię - dodaję.
Wskazuję okno po mojej lewej stronie, a ono eksploduje. Cząsteczki szkła sypią się na

nas. Nie chcę się obudzić w pokoju w siedzibie Erudytów, więc nie otwieram oczu od razu,
nawet kiedy symulacja znika. Staram się jak najdłużej zachować obraz matki i włosów przy-
legających jej do policzka. Ale kiedy widzę już tylko czerwień pod powiekami, otwieram
oczy.

- Będziesz musiała wymyślić coś lepszego - zwracam się do Jeanine.
- To dopiero początek - odpowiada.

background image

Rozdział 31

Tej nocy śnię nie o Tobiasie i nie o Willu, ale o matce. Stoimy w sadzie Serdeczności,

gdzie dojrzałe jabłka dyndają tuż nad naszymi głowami. Cienie liści tworzą wzór na jej twa-
rzy; jest ubrana na czarno, chociaż za życia nigdy jej w czerni nie widziałam. Uczy mnie za-
platać warkocz, pokazując na własnym kosmyku, i śmieje się, kiedy plączą mi się palce.

Budzę się z myślą: jak to możliwe, że nie zauważyłam - chociaż codziennie siedziałam

naprzeciwko niej przy stole przy śniadaniu - że tryska energią Nieustraszonych. Czyżby dlate-
go, że dobrze to skrywała? Czy może dlatego, że się nie przyglądałam?

Ukrywam twarz w materacu, na którym spałam. Nigdy jej nie poznam. Ale przynaj-

mniej ona się nigdy nie dowie, co zrobiłam Willowi. W tej chwili wydaje mi się, że nie znio-
słabym tego, gdyby się dowiedziała.

Ciągle mrugam, żeby odpędzić z oczu senność, kiedy idę za Peterem korytarzem, kilka

sekund czy minut później, nie wiem.

- Peter. - Boli mnie gardło, pewnie krzyczałam we śnie. - Która godzina?
Ma zegarek, ale tarcza jest zasłonięta, więc jej nie widzę. A Peter w ogóle na niego nie

spogląda.

- Dlaczego ciągle mnie eskortujesz? - pytam. - Nie ma jakiejś niemoralnej akcji, w któ-

rej powinieneś brać udział? Kopanie szczeniaków albo podglądanie dziewczyn, kiedy się
przebierają, albo coś innego?

- Wiem, co zrobiłaś Willowi. Nie udawaj, że jesteś lepsza ode mnie, bo ty i ja, jeste-

śmy dokładnie tacy sami.

Jedyna rzecz, która różni tu jeden korytarz od drugiego, to długość. Postanawiam okre-

ślić je według tego, ile kroków stawiam do zakrętu. Dziesięć. Czterdzieści siedem. Dwadzie-
ścia dziewięć.

- Mylisz się - mówię. - Może oboje jesteśmy źli, ale istnieje między nami ogromna

różnica: ja nie cieszę się z tego, że taka jestem.

Peter lekko parska, kiedy przechodzimy między stołami laboratoryjnymi Erudytów.

Wtedy właśnie dociera do mnie, dokąd idziemy: do pokoju, który pokazała mi Jeanine. Do
pokoju, gdzie zostanę stracona. Wzdrygam się tak mocno, że szczękam zębami i ciężko mi
iść, ciężko zachować trzeźwość umysłu. To tylko pokój, powtarzam sobie. Zwykły pokój jak
każdy inny. Straszna ze mnie kłamczucha.

Tym razem sala egzekucyjna nie jest pusta. W jednym kącie kręci się czterech zdraj-

ców z Nieustraszoności i dwoje Erudytów - ciemnoskóra kobieta i starszy mężczyzna, oboje
w fartuchach laboratoryjnych stoją z Jeanine przy metalowym stole na środku. Wokół niego
ustawiono kilka urządzeń; wszędzie ciągną się kable. Nie wiem, do czego służy większość z
tych maszyn, ale w śród nich rozpoznaję elektrokardiograf. Co planuje Jeanine, do czego był-
by potrzebny elektrokardiograf?

- Daj ją na stół - mówi, wyraźnie znudzona.
Przez chwilę wpatruję się w płaski arkusz stali. A jeżeli zmieniła zdanie i nie chce cze-

kać, żeby mnie stracić? Co, jeżeli teraz umrę? Dłonie Petera zaciskają się na moich ramio-
nach, a ja się wyrywam, walczę z całych sił. Ale on mnie zwyczajnie podnosi, uchylając się
przed moimi kopniakami, i kładzie z hukiem na metalowym blacie, aż tracę dech. Z trudem
łapię powietrze i wyciągam zaciśniętą pięść, żeby uderzyć w pierwsze co mi się nawinie - tra-
fiam w nadgarstek. Peter krzywi się, ale inni zdrajcy z Nieustraszonych już zdążyli dotrzeć z
pomocą. Jeden z nich przytrzymuje mi nogi w kostkach, a drugi trzyma mnie za ramiona, kie-
dy Peter przeciąga nad moim ciałem czarne pasy i mnie przypina. Zaciskam zęby z bólu w
rannym ramieniu i przestaję się szarpać.

background image

- Co tu się dzieje, do cholery? - pytam kategorycznie i wyciągam szyję, żeby spojrzeć

na Jeanine. - Umówiłyśmy się na współpracę w zamian za wyniki! Umówiłyśmy się…

- To nie ma żadnego związku z naszą umową - oznajmia Jeanine, zerkając na zegarek.

- Nie chodzi o ciebie, Beatrice.

Drzwi znowu się otwierają. Kuśtykając, wchodzi Tobias w obstawie zdrajców z Nie-

ustraszonych. Twarz ma posiniaczoną, a między brwiami rozcięcie. Nie porusza się z tą co
zwykle ostrożnością, trzyma się idealnie prosto. Musi być ranny. Staram się nie myśleć o tym,
co doprowadziło go do takiego stanu.

- Co to jest? - pyta szorstkim, zachrypniętym głosem. Pewnie od krzyku. Gardło mam

ściśnięte. - Tris. - Rzuca się do mnie, ale Nieustraszeni zdrajcy są zbyt szybcy. Chwytają go
zaledwie po kilku krokach. -Tris, nic ci nie jest?

- Nie. A tobie?
Kiwa głową. Nie wierzę mu.
- Żebyśmy nie tracili więcej czasu, panie Eaton, pomyślałam, że zastosuję najbardziej

logiczną metodę. Serum prawdy byłoby oczywiście wskazane, ale potrzebowałabym paru dni,
żeby zmusić Jacka Kanga, by nam go trochę oddał, bo jest zazdrośnie strzeżone przez Pra-
wość, a ja wolałabym nie marnować tych kilku dni. - Robi parę kroków naprzód, ze strzykaw-
ką w dłoni. Substancja jest zabarwiona na szaro. Mogłaby to być nowa wersja serum symula-
cji, ale wątpię. Zastanawiam się, jakie ma działanie. Nie może to być nic dobrego, skoro Je-
anine jest taka zadowolona z siebie. - Za kilka sekund wstrzyknę Tris ten płyn. Wtedy, mam
nadzieję, górę weźmie odruch bezinteresowności i dasz mi dokładnie to, czego potrzebuję…

- Czego ona potrzebuje? - przerywam jej.
- Informacji na temat schronów bezfrakcyjnych - odpowiada Tobias, nie patrząc na

mnie.

Oczy otwierają mi się szeroko. Bezfrakcyjni są ostatnią nadzieją każdego z nas, teraz,

kiedy połowa lojalnych Nieustraszonych i cała Prawość jest podatna na symulację, a połowa
Altruistów nie żyje.

- Nie mów jej. Ja i tak umrę. Nie mów jej niczego.
- Proszę mi przypomnieć, panie Eaton - mówi Jeanine. - Co robią symulacje Nieustra-

szonych?

- To nie jest sala lekcyjna - cedzi przez zaciśnięte zęby. - Ty mi powiedz, co zamie-

rzasz zrobić.

- Powiem, jeżeli odpowiesz na moje proste pytanie.
- Dobrze. - Tobias przenosi na mnie wzrok. - Symulacje pobudzają ciało migdałowate,

które odpowiada za przetwarzanie strachu, wywołują halucynacje w oparciu o ten strach, a
następnie przekazują dane do komputera, aby zostały przetworzone i przeanalizowane.

Brzmi to tak, jakby już znał tę formułkę na pamięć. I może rzeczywiście tak jest - zaj-

mował się symulacjami od lat.

- Bardzo dobrze. - Jeanine kiwa głową. - Kiedy opracowywałam symulacje dla Nie-

ustraszonych, dawno temu, odkryliśmy, że ta moc opanowywała mózg i sprawiała, że stawał
się zbyt nieprzytomny z przerażenia, żeby cokolwiek tworzyć, i to właśnie wtedy rozcieńczy-
liśmy roztwór, żeby symulacje były bardziej kształcące. Ale nadal pamiętam, jak zrobić po-
przednią mieszankę. - Uderza w strzykawkę paznokciem. - Strach - ciągnie - jest potężniejszy
niż ból. Więc czy jest coś, co chciałbyś powiedzieć, zanim wstrzyknę to pannie Prior?

Tobias zaciska wargi. Jeanine wbija igłę. Zaczyna się cicho, biciem serca. Z początku

nie za bardzo wiem, czyje bicie serca słyszę, bo jest o wiele za głośne, żeby to mogło być
moje. Ale wtedy dociera do mnie, że to jednak moje serce, a bicie staje się coraz szybsze i
szybsze. Pot zbiera mi się na dłoniach i pod kolanami. I wtedy muszę gwałtownie nabrać po-
wietrza, żeby wziąć oddech. Wtedy zaczyna się krzyk i nie mogę myśleć. Tobias walczy ze
zdradzieckimi Nieustraszonymi przy drzwiach.

background image

Słyszę obok coś, co przypomina płacz dziecka, odwracam głowę, żeby zobaczyć, skąd

ten płacz dochodzi, ale widzę tylko elektrokardiograf. Nade mną linie między płytkami sufito-
wymi wyginają się i przybierają postać monstrualnych stworów. Zapach gnijącego ciała wy-
pełnia powietrze, a ja zaczynam się dławić. Gigantyczne kreatury przyjmują bardziej wyrazi-
ste kształty - są ptakami, krukami, z dziobami długimi jak moja ręka i skrzydłami tak ciemny-
mi, że wydaje się, że pochłaniają całe światło.

- Tris - odzywa się Tobias.
Odwracam wzrok od kruków. Stoi przy drzwiach tam, gdzie stał, zanim dostałam za-

strzyk, ale teraz trzyma nóż. Wyciąga go ze swojego ciała i odwraca tak, że czubek celuje w
jego brzuch. Zbliża go do siebie, czubek ostrza dotyka brzucha.

- Co robisz? Przestań!
- Robię to dla ciebie. - Uśmiecha się lekko.
Popycha nóż dalej, powoli, i krew plami brzeg jego koszuli. Krztuszę się i miotam w

pasach, którymi jestem przypięta do stołu.

- Nie! Przestań! - Rzucam się i w symulacji zdążyłabym się już uwolnić, więc to na

pewno znaczy, że to prawda, to prawda.

Krzyczę, a on wbija nóż aż po rękojeść. Pada na ziemię, krew wylewa się z niego

szybko i go otacza. Ciemne ptaki zwracają na niego swoje paciorkowate oczy i tłoczą się w
tornadzie skrzydeł i ogonów, dziobiąc skórę. Widzę jego oczy pośród wirujących piór, jest
nadal przytomny. Na palcach, które trzymają nóż, ląduje ptak. Tobias znów wyciąga nóż
upuszcza go na ziemię; powinnam mieć nadzieję, że umarł, ale jestem tak samolubna, że
chcę, aby żył. Unoszę plecy znad stołu; wszystkie moje mięśnie napinają się, gardło boli od
krzyku, który już nie układa się w słowa i nie ustaje.

- Środek uspokajający - rozkazuje surowy głos.
Kolejna igła w szyję i serce zaczyna mi zwalniać. Szlocham z ulgi. Przez kilka sekund

jestem w stanie tylko szlochać z ulgi. To nie był strach. To było coś innego, uczucie, które nie
powinno istnieć.

- Wypuśćcie mnie - mówi Tobias głosem bardziej ochrypłym niż wcześniej.
Mrugam szybko i widzę go przez łzy. Na rękach ma czerwone ślady w miejscach,

gdzie przytrzymywali go Nieustraszeni zdrajcy, ale nie umiera, nic mu nie jest.

- Tylko wtedy wam powiem, jak mnie wypuścicie.
Jeanine kiwa głową, a on biegnie do mnie. Obejmuje dłonią moją dłoń, a drugą dotyka

moich włosów. Jego palce są mokre od łez. Nie ociera ich. Pochyla się i przyciska czoło do
mojego.

- Schrony bezfrakcyjnych - odzywa się ponurym głosem, prosto w mój policzek. - Daj-

cie mi mapę, to wam je zaznaczę.

Jego czoło jest zimne i suche. Bolą mnie mięśnie, pewnie od tego, że były napięte

przez ten czas - nie wiem jak długi - kiedy pulsowało we mnie serum. Odsuwa się, ale wciąż
obejmuje palcami moje palce, aż w końcu Nieustraszeni zdrajcy odciągają go ode mnie i pro-
wadzą gdzie indziej. Moja dłoń opada ciężko na stół. Nie chcę już walczyć z pasami. Chcę
spać.

- Skoro już tu jesteś… - mówi Jeanine, kiedy Tobias i jego strażnicy znikają.
Unosi wzrok i skupia swoje wodniste oczy na jednym z Erudytów.
- Weź go i przyprowadź tutaj. Nadeszła pora. - Znów spogląda na mnie. - Kiedy bę-

dziesz spać, zastosujemy pewną procedurę, żeby zbadać kilka rzeczy w twoim mózgu. To nie
będzie inwazyjne. Ale wcześniej… obiecałam ci pełną przejrzystość tych procedur. Więc po-
stąpię uczciwie i wyjawię, kto pomaga mi w moich wysiłkach. - Uśmiecha się lekko. - Kto mi
powiedział, do jakich trzech frakcji miałaś predyspozycje, jak najlepiej cię tu zwabić i jak
wstawić twoją matkę do ostatniej symulacji, żeby ta zadziałała skuteczniej.

background image

Spogląda na drzwi; środek uspokajający zaczyna działać, przez co zamazują mi się

wszystkie kontury. Oglądam się przez ramię i przez mgłę wywołaną lekiem widzę jego. Cale-
ba.

background image

Rozdział 32

Budzę się z bólem głowy. Próbuję znowu zasnąć - przynajmniej kiedy śpię, jestem

spokojna - ale obraz Caleba stojącego w drzwiach krąży mi cały czas po głowie, a towarzyszy
mu krakanie wron.

Dlaczego nigdy nie zastanawiałam się nad tym, skąd Eric i Jeanine wiedzą, że mam

predyspozycje do trzech frakcji? Dlaczego nigdy nie przyszło mi do głowy, że tylko trzy oso-
by mogły im o tym powiedzieć: Tori, Caleb i Tobias?

Głowa mi pęka. Nie potrafię się w tym wszystkim połapać. Dlaczego Caleb mnie zdra-

dził? I kiedy do tego doszło - po ataku symulacyjnym? Po ucieczce od Serdeczności? A może
wcześniej, wtedy, kiedy ojciec jeszcze żył? Caleb wyjaśnił nam, że odszedł od Erudytów, kie-
dy się zorientował, co planują - czyżby kłamał? Widocznie tak. Przyciskam grzbiet dłoni do
czoła. Dla mojego brata ważniejsza była frakcja niż więzy krwi. Musiał mieć powód. Musiała
mu grozić. Albo zmusić go w inny sposób.

Drzwi się otwierają. Nie podnoszę głowy ani nie otwieram oczu.
- Sztywniaczko.
To Peter. Oczywiście.
- Tak. - Kiedy pozwalam dłoni opaść z twarzy, wraz z nią opada kosmyk włosów.
Spoglądam na niego kątem oka. Do tej pory nigdy nie miałam tak tłustych włosów. Pe-

ter stawia mi przy łóżku butelkę wody i kanapkę. Na myśl o jedzeniu dostaję mdłości.

- Masz wyprany mózg? - pyta.
- Chyba nie.
- Nie bądź taka pewna.
- Ha, ha. Jak długo spałam?
- Około doby. Kazali mi zaprowadzić cię pod prysznic.
- Jeżeli powiesz coś w stylu, że bardzo jest mi potrzebny, to dostaniesz w zęby - mó-

wię zmęczonym głosem.

Pokój wiruje, kiedy unoszę głowę, ale udaje mi się przełożyć nogi za brzeg łóżka i

wstać. Ruszamy z Peterem korytarzem. Kiedy skręcamy, żeby dojść do łazienki, na końcu ko-
rytarza dostrzegam ludzi. Wśród nich Tobiasa. Widzę, gdzie nasze ścieżki się przetną, pomię-
dzy miejscem, gdzie stoję teraz, a drzwiami mojej celi. Wpatruję się, nie w Tobiasa, ale w
punkt, w którym się znajdzie, kiedy wyciągnie rękę po moją dłoń, jak ostatnio, kiedy się mija-
liśmy. Z przejęcia dostaję gęsiej skórki. Przez chwilę znów go będę dotykać. Sześć kroków i
się miniemy. Pięć.

Jednak kiedy zostają cztery, Tobias się zatrzymuje. Całe jego ciało zamiera; strażnik

jest zdezorientowany, na sekundę poluźnia uchwyt, a Tobias pada na ziemię. Potem się obra-
ca. Wyrywa do przodu. I chwyta broń z kabury niższego Nieustraszonego zdrajcy. Pistolet
wypala. Peter nurkuje na prawo, ciągnąc mnie ze sobą. Usta strażnika Nieustraszonych są
otwarte - na pewno krzyczy. Nie słyszę go. Tobias kopie go mocno w brzuch. Ja jako Nie-
ustraszona jestem pełna podziwu dla jego formy - doskonałej, i prędkości - niewiarygodnej.

Nagle robi zwrot i kieruje broń na Petera. Ale ten już mnie wypuścił. Tobias chwyta

mnie za lewą rękę, pomaga mi wstać i zaczyna biec. Kuśtykam za nim. Za każdym razem,
kiedy moja stopa uderza w ziemię, ból rozsadza mi głowę, ale nie mogę stanąć. Mrugam,
żeby przegonić z oczu łzy.

Biegnij, mówię sobie, jakby to mogło w czymś pomóc. Dłoń Tobiasa jest szorstka i sil-

na. Pozwalam, żeby prowadziła mnie za róg.

- Tobias - sapię.
Zatrzymuje się i spogląda na mnie przez ramię.
- O, nie. - Gładzi mój policzek. - Wskakuj mi na plecy.

background image

Pochyla się, a ja obejmuję go za szyję i ukrywam twarz między jego łopatkami. Pod-

nosi mnie bez trudu i przytrzymuje nogę lewą ręką. W prawej nadal trzyma broń. Biegnie, i
mimo mojego ciężaru, jest szybki. A ja się tak zastanawiam: jakim cudem on mógł być Altru-
istą? Wydaje się, że to, co go wyróżnia, to szybkość i zabójcza celność. Ale nie siła, nie tak
szczególnie. Jest sprytny, ale nie silny. Silny tylko na tyle, żeby mnie udźwignąć.

Korytarze są teraz puste, ale nie na długo. Wkrótce wszyscy Nieustraszeni w tym bu-

dynku zaczną pędzić do nas z każdej strony, a my będziemy uwięzieni w tym jasnym labiryn-
cie. Ciekawe, jak Tobias zamierza się przez nich przedrzeć. Lekko unoszę głowę i widzę, że
mijamy wyjście.

- Tobias, przegapiłeś je.
- Co przegapiłem? - dyszy.
- Wyjście.
- Nie chcę uciekać. Zastrzeliliby nas. Chcę coś… znaleźć.
Mogłabym podejrzewać, że to mi się śni, gdyby nie potworny ból głowy. Zwykle tylko

moje sny są aż tak pozbawione sensu. Skoro nie próbuje uciec, dlaczego zabrał mnie ze sobą?

Zatrzymuje się gwałtownie, mało mnie nie upuszczając, kiedy dociera do szerokiego

korytarza wyłożonego taflami szkła po obu stronach, za którymi widać biura. Erudyci siedzą
jak zamurowani przy biurkach i gapią się na nas. Tobias nie zwraca na nich uwagi; z tego, co
widzę, wzrok ma skupiony na drzwiach na końcu korytarza. Przed nimi stoi znak „Kontrola".

Tobias przepatruje każdy kąt pomieszczenia i strzela do kamery zamocowanej przy su-

ficie po naszej prawej stronie. Kamera spada. Obiektyw się rozbija.

- Możesz zejść - mówi. - Koniec z bieganiem, obiecuję.
Zsuwam się z jego pleców i biorę go za rękę. Idzie w stronę zamkniętych drzwi, które

właśnie minęliśmy, do magazynku. Zatrzaskuje drzwi i przysuwa pod klamkę zdezelowane
krzesło. Stoję do niego przodem, za plecami mam półkę wypełnioną papierem. Nad nami mi-
gocze niebieskie światło. Jego oczy błądzą po mojej twarzy niemal łakomie.

- Nie mam dużo czasu, więc powiem prosto z mostu.
Kiwam głową.
- Nie przyszedłem tu na misję samobójczą. Przyszedłem z dwóch powodów. Po pierw-

sze, chciałem znaleźć dwa główne pokoje kontrolne Erudytów, żebyśmy podczas ataku wie-
dzieli, co zniszczyć najpierw, żeby pozbyć się wszystkich danych z symulacji. Wtedy Jeanine
nie zdoła uruchomić przekaźników Nieustraszonych.

To wyjaśnia, dlaczego biegliśmy, choć nie uciekaliśmy. I znaleźliśmy pokój kontrolny,

na końcu korytarza. Wpatruję się w niego, nadal zamroczona po kilku ostatnich minutach.

- Po drugie… - odchrząkuje. - Chciałem mieć pewność, że się trzymasz, bo mamy

plan.

- Jaki plan?
- Według tego, co mówi jeden z naszych szpiegów, twoja egzekucja jest wstępnie za-

planowana za dwa tygodnie od dzisiaj. W każdym razie, to docelowa data Jeanine wprowa-
dzenia nowej symulacji, odpornej na Niezgodnych. Więc za czternaście dni od dzisiaj bez-
frakcyjni, lojalni Nieustraszeni i Altruiści, którzy chcą walczyć, zaatakują siedzibę Erudytów
i odbiorą im ich największą broń: system komputerowy. To oznacza, że liczebnie będziemy
przewyższać zdradzieckich Nieustraszonych, a przez to Erudytów.

- Ale powiedziałeś Jeanine, gdzie znajdują się schrony bezfrakcyjnych.
- Tak. - Marszczy lekko czoło. - To problem. Jednak jak oboje dobrze wiemy, wielu

bezfrakcyjnych jest Niezgodnymi i kiedy wyruszałem, spora ich część już przeniosła się do
sektora Altruizmu, dlatego ucierpią tylko nieliczne schrony. Więc nadal mnóstwo ludzi będzie
mogło wziąć udział w inwazji.

background image

Dwa tygodnie. Czy wytrzymam tu dwa tygodnie? Już jestem tak zmęczona, że z tru-

dem stoję o własnych siłach. Nawet ratunek, który proponuje Tobias, ledwie do mnie przema-
wia. Nie chcę wolności. Chcę spać. Chcę, żeby się to skończyło.

- Ja nie… - Słowa więzną mi w gardle i zaczynam płakać. - Nie dam rady… tak długo.
- Tris - mówi ostro. Nigdy się nade mną nie rozczula. Chciałabym, żeby chociaż ten je-

den raz się nade mną porozczulał. - Musisz. Musisz to przetrwać.

- Dlaczego? - Pytanie rodzi się w brzuchu i wyrywa się z gardła jak jęk. Mam ochotę

okładać go pięściami po piersi, jak dziecko w napadzie szału. Łzy zalewają mi policzki i
wiem, że zachowuję się niedorzecznie, ale nie mogę przestać. - Dlaczego muszę? Dlaczego
choć raz nie może czegoś zrobić ktoś inny? A jeżeli ja już nie chcę dłużej tego znosić?

Dociera do mnie, że „tego" oznacza „życia". Nie chcę go. Chcę rodziców, i to od wielu

tygodni. Próbuję się do nich przedrzeć i teraz jestem tak blisko, a on mi mówi, żebym tego nie
robiła.

- Wiem. - Nigdy nie słyszałam, żeby jego głos brzmiał tak miękko. - Wiem, że to trud-

ne. Najtrudniejsze, co kiedykolwiek musiałaś zrobić.

Kręcę głową.
- Nie mogę cię zmusić - ciągnie. - Nie mogę sprawić, żebyś chciała to przetrwać. -

Przyciąga mnie do siebie, przeczesuje dłonią moje włosy i zakłada mi je za ucho. Jego palce
wędrują w dół po mojej szyi i po ramieniu. - Ale przetrwasz. Bez względu na to, czy w to
wierzysz, czy nie. Wytrzymasz, bo taka jesteś.

Odsuwam się i dotykam wargami jego warg, nie delikatnie, nie nieśmiało. Całuję go

jak kiedyś, kiedy byłam nas pewna, przesuwam dłońmi po jego plecach, po rękach, jak daw-
niej. Nie chcę mówić mu prawdy - że się myli i że nie chcę tego przeżyć.

Drzwi się otwierają. Do magazynku wdzierają się zdradzieccy Nieustraszeni. Tobias

się cofa, obraca pistolet w dłoni i podaje go, rękojeścią, najbliższemu Nieustraszonemu zdraj-
cy.

background image

Rozdział 33

- Beatrice.
Budzę się gwałtownie. Pokój, w którym się znajduję - do jakiegoś eksperymentu, który

chcą na mnie przeprowadzić - jest duży, z ekranami na tylnej ścianie, niebieskimi światłami
tuż nad podłogą i rzędami tapicerowanych ławek biegnących przez środek. Siedzę na najdal-
szej z Peterem po lewej stronie i opieram głowę o ścianę. Czuję, jakby ciągle brakowało mi
snu.

Teraz żałuję, że się obudziłam. Kilka kroków ode mnie stoi Caleb, wspierając cały cię-

żar ciała na jednej nodze, w niepewnej pozie.

- Czy ty kiedykolwiek opuściłeś Erudytów? - pytam.
- To bardziej skomplikowane - zaczyna. - Ja…
- To nie jest skomplikowane. - Chcę krzyczeć, ale mój głos brzmi monotonnie. - W

którym momencie zdradziłeś naszą rodzinę? Zanim umarli rodzice czy potem?

- Zrobiłem to, co musiałem. Wydaje ci się, że to rozumiesz, Beatrice, ale nie rozu-

miesz. Ta cała sytuacja… jest o wiele poważniejsza, niż przypuszczasz.

Jego oczy błagają mnie o zrozumienie, ale rozpoznaję ten ton: kiedy byłam młodsza,

używał go, żeby mnie zganić. Jest protekcjonalny. Arogancja to jedna ze skaz w sercu Erudy-
ty, wiem. Często znajduję ją w swoim. Ale kolejna to zachłanność. A tej nie posiadam. Więc
w połowie jestem jak oni, w połowie nie, jak zwykle.

Dźwigam się na nogi.
- Nadal nie odpowiedziałeś mi na pytanie.
Caleb się cofa.
- Nie chodzi o Erudytów, chodzi o wszystkich. O wszystkie frakcje. I o miasto. I o to,

co za płotem.

- Mam to gdzieś - mówię, ale to nieprawda.
Zdanie „I o to, co za płotem" przyprawia mnie o dreszcz. Za płotem? Jak cokolwiek z

tego, co się tu dzieje, może dotyczyć tego, na zewnątrz? Coś niepokoi mnie w myślach. Mar-
cus powiedział, że informacje, jakie posiadał Altruizm, były powodem ataku Jeanine. Czy te
informacje mają też coś wspólnego z tym, co na zewnątrz? Chwilowo odpycham tę myśl.

- Sądziłam, że dla ciebie liczą się tylko fakty. Wolność informacji? A co powiesz na

ten fakt, Caleb? Kiedy… - Głos mi się łamie. - Kiedy zdradziłeś naszych rodziców?

- Zawsze byłem Erudytą - mówi łagodnie. - Nawet wtedy, kiedy miałem być Altruistą.
- Skoro jesteś z Jeanine, nienawidzę cię. Tak jak nienawidziłby nasz ojciec.
- Nasz ojciec - prycha. - Nasz ojciec był Erudytą, Beatrice. Wiem to od Jeanine, cho-

dzili do jednej klasy.

- Nie był Erudytą - odzywam się po paru sekundach. - Postanowił ich opuścić. Wybrał

inną tożsamość, tak jak i ty, i stał się kimś innym. Tylko że ty wybrałeś to… to zło.

- Mówisz jak prawdziwa Nieustraszona - stwierdza ostro Caleb. - Coś musi być czarne

albo białe. Nie ma odcieni. Świat tak nie wygląda, Beatrice. Czy coś jest dobre czy złe, zale-
ży, z której strony patrzysz.

- Nieważne, z której strony patrzę, nadal będę uważała, że kontrolowanie umysłów

mieszkańców całego miasta jest złem. - Czuję, że drżą mi wargi. - Nadal będę uważała, że
wydanie siostry na tortury i stracenie jest złem!

To mój brat, ale mam ochotę rozedrzeć go na strzępy. Jednak zamiast tego, znowu sia-

dam. Nigdy nie zdołałabym zranić go tak, żeby jego zdrada przestała mnie boleć. A boli, każ-
dą cząstkę mojego ciała.

Przyciskam palce do piersi, żeby rozmasować ostre napięcie. Jeanine i jej armia Eru-

dytów naukowców i zdrajców Nieustraszonych wchodzi do środka w chwili, kiedy ocieram

background image

łzy z policzków. Mrugam szybko, żeby nie zauważyła, że płaczę. Ale ona tylko ledwie omiata
mnie spojrzeniem!

- Przyjrzyjmy się wynikom - oznajmia.
Caleb, który stoi teraz przy ekranach, wciska coś z przodu sali i włączają się ekrany.

Zapełniają je słowa i liczby, których nie rozumiem.

- Odkryliśmy coś niezmiernie interesującego, panno Prior. - Nigdy wcześniej nie wi-

działam jej tak radosnej. Prawie się uśmiecha, choć niezupełnie. - Masz olbrzymią ilość
szczególnego rodzaju neuronów, nazywanych, dość zwyczajnie, neuronami lustrzanymi. Czy
ktoś wytłumaczyłby pannie Prior, za co dokładnie odpowiadają neurony lustrzane?

Erudyci naukowcy jednocześnie podnoszą ręce. Jeanine wskazuje starszą kobietę z

przodu.

- Neurony lustrzane uaktywniają się pod wpływem wykonywania pewnej czynności

lub obserwowania, jak wykonuje ją inna osoba. Pozwalają nam naśladować zachowanie.

- Za co jeszcze są odpowiedzialne? - Jeanine mierzy wzrokiem swoją „klasę" jak moi

nauczyciele w Wyższych Poziomach.

Zgłasza się inny Erudyta.
- Za naukę języków, rozumienie intencji innych ludzi na podstawie ich zachowania,

hm… - Marszczy czoło. - I empatię.

- A konkretniej… - podejmuje Jeanine i tym razem naprawdę się do mnie uśmiecha,

szeroko, aż robią jej się dołki w policzkach.

- Osoba z wieloma silnymi neuronami lustrzanymi może mieć elastyczną osobowość,

zdolną naśladować innych, jeżeli w danej sytuacji to jest bardziej wskazane niż pozostawanie
niezmiennym.

Rozumiem, czemu się uśmiecha. Czuję, jakby mój umysł się otworzył, a jego tajemni-

ce wylały przede mną na podłogę, żebym je w końcu zobaczyła.

- Osobowość elastyczna - ciągnie Jeanine - prawdopodobnie przejawia predyspozycje

do więcej niż jednej frakcji, zgodzi się pani, panno Prior?

- Prawdopodobnie - mówię. - Jeżeli tylko uda się stworzyć symulację, która zwalcza tę

szczególną zdolność, sprawa będzie załatwiona…

- Po kolei - przerywa. - Muszę przyznać, że czuję się trochę dziwnie z tym, że tak się

rwiesz do własnej egzekucji.

- Nieprawda. - Zamykam oczy. - Wcale się dziwnie z tym nie czujesz. - Wzdycham. -

Mogę już wrócić do swojej celi?

Moje zachowanie pewnie wygląda na nonszalanckie, ale to pozory. Chcę wrócić do

siebie, żeby się w spokoju wypłakać. Nie chcę jednak, żeby o tym wiedziała.

- Ale się za bardzo nie ciesz - szczebiocze. - Już niedługo będziemy mieć do wypróbo-

wania serum symulacji.

- Dobrze. Wszystko jedno.
Ktoś potrząsa mnie za ramię. Budzę się, rozglądam szeroko otwartymi oczami i widzę

klęczącego przy mnie Tobiasa. Jest ubrany w marynarkę zdradzieckiego Nieustraszonego, a
głowę z jednej strony ma zakrwawioną. Krew cieknie z rany na uchu - czubka ucha nie ma.
Krzywię się.

- Co się stało? - pytam.
- Wstawaj. Musimy uciekać.
- Za wcześnie. Nie minęły dwa tygodnie.
- Nie mam czasu ci tłumaczyć. Chodź.
- Ojej, Tobias.
Siadam, obejmuję go i wtulam twarz w jego szyję. Ściska mnie mocno. Przepływają

przeze mnie fale ciepła i spokoju. Skoro on tu jest, to znaczy, że nic mi nie grozi. Jego skóra
robi się śliska od moich łez. Wstaje i podciąga mnie na nogi. Czuję ból w rannym ramieniu.

background image

- Posiłki niedługo nadejdą. Ruszaj się.
Pozwalam mu się wyprowadzić z pokoju. Bez problemu pokonujemy pierwszy kory-

tarz, ale w drugim napotykamy dwóch strażników Nieustraszonych - młodego mężczyznę i
kobietę w średnim wieku. Tobias w ciągu paru sekund wypala dwa razy i za każdym razem
trafia, strażnika w głowę, a strażniczkę w pierś. Kobieta zwala się na ścianę, ale nie umiera.

Idziemy dalej. Jeden korytarz, potem następny, wszystkie wyglądają tak samo. Tobias

ani na chwilę nie rozluźnia uścisku na mojej dłoni. Wiem, że skoro potrafi rzucić nożem tak,
żeby wcelować w koniuszek mojego ucha, precyzyjnie strzeli też do żołnierzy Nieustraszo-
nych, którzy się na nas zaczają. Przekraczamy leżące ciała - to pewnie ludzie, których Tobias
zabił, wchodząc - i w końcu docieramy do wyjścia ewakuacyjnego. Tobias wypuszcza moją
dłoń, żeby otworzyć drzwi, a mnie w uszach zaczyna wyć alarm pożarowy, mimo to biegnie-
my dalej.

Dyszę ciężko, ale się tym nie przejmuję, bo nareszcie uciekam i ten koszmar się koń-

czy. Zaczyna mi się robić czarno przed oczami, więc chwytam Tobiasa za rękę i trzymam
mocno; wierzę, że sprowadzi mnie bezpiecznie na dół po schodach. Brakuje mi schodów,
żeby biec dalej; otwieram oczy. Tobias sięga do klamki drzwi wyjściowych, ale go powstrzy-
muję.

- Muszę… złapać oddech…
Zatrzymuje się, a ja kładę sobie ręce na kolanach i się pochylam. Ramię ciągle mnie

boli. Marszczę czoło i spoglądam na niego w górę.

- Dalej, uciekajmy stąd - ponagla.
Tracę zapał. Wpatruję się w jego oczy. Są ciemnoniebieskie z jaśniejszymi plamkami

na prawej tęczówce. Chwytam go za podbródek, przyciągam jego usta do swoich i całuję go
powoli. Wzdycham, kiedy się odsuwam.

- Nie możemy stąd uciec - szepczę. - Bo to symulacja.
Pociąga mnie za prawą rękę. Prawdziwy Tobias pamiętałby, że jestem ranna w ramię.
- Co? - Spogląda na mnie gniewnie. - Chyba bym wiedział, gdybym był pod wpływem

symulacji?

- Ty nie jesteś pod wpływem symulacji. Ty jesteś symulacją. - Unoszę wzrok i mówię

na głos: - Mogłaś wymyślić coś lepszego, Jeanine.

Teraz wystarczy tylko, żebym się obudziła i wiem, jak to zrobić - robiłam to już wcze-

śniej, w swoim krajobrazie strachu, kiedy zbiłam akwarium, tylko go dotykając, albo kiedy w
trawie pojawił się pistolet, żebym zestrzeliła zlatujące ptaki.

Wyjmuję z kieszeni nóż - jeszcze przed chwilą go tam nie miałam - siłą woli zmuszam

swoją nogę, żeby była twarda jak diament. Dźgam nożem w udo, ostrze się łamie. Budzę się
ze łzami w oczach. Budzi mnie krzyk sfrustrowanej Jeanine.

- Co to jest? - Wyrywa Peterowi pistolet z ręki i sztywnym krokiem idzie przez pokój,

po czym przystawia mi lufę do skroni. Zamieram, robi mi się zimno. Nie zastrzeli mnie. Je-
stem problemem, którego nie potrafi rozwiązać. Nie zastrzeli mnie. - Co cię naprowadza? Po-
wiedz mi. Powiedz, bo cię zabiję.

Powoli unoszę się z krzesła, wstaję, moja skóra przyciska się mocniej do zimnej lufy.
- Myślisz, że powiem? - mówię. - Myślisz, że wierzę, że zabiłabyś mnie, zanim po-

znasz odpowiedź na to pytanie?

- Ty głupia dziewucho! Uważasz, że chodzi o ciebie i twój nienormalny mózg? Nie

chodzi o ciebie. Nie chodzi o mnie. Chodzi o to, żeby uchronić to miasto przed ludźmi, którzy
chcą rozpętać w nim piekło!

Zbieram resztki sił i rzucam się na nią, na oślep wbijam paznokcie w skórę, gdzie po-

padnie, tak mocno, jak tylko się da. Wrzeszczy co sił w płucach, a jej ryk podburza mi krew.
Walę ją pięścią w twarz. Czyjeś ręce mnie chwytają, odciągają od Jeanine i dostaję cios w
bok. Jęczę i się wyrywam do niej, ale przytrzymuje mnie Peter.

background image

- Bólem tego ze mnie nie wydusisz. Serum prawdy tego ze mnie nie wydusi. Symula-

cje tego ze mnie nie wyduszą. Jestem odporna na wszystkie te trzy rzeczy.

Leci jej z nosa krew i widzę zadrapania od paznokci na jej policzkach, z boku na szyi,

pręgi czerwienieją od zbierającej się krwi. Spogląda na mnie gniewnie, tamując krwawienie z
nosa. Ma potargane włosy, ręce jej drżą.

- Nie udało ci się. Nie możesz mnie kontrolować! - krzyczę tak głośno, że boli mnie

gardło. Przestaję się szarpać i opieram się o pierś Petera. - Nigdy nie zdołasz mnie kontrolo-
wać. - Śmieję się smutno, szaleńczo.

Rozkoszuję się gniewem na jej twarzy, nienawiścią w jej oczach. Była jak automat -

zimna i bez emocji, kierowała się jedynie logiką. A ja ją złamałam. Złamałam.

background image

Rozdział 34

Kiedy jestem już na korytarzu, przestaję wyrywać się do Jeanine. Boli mnie bok w

miejscu, gdzie uderzył mnie Peter, ale ten ból jest niczym w porównaniu z triumfem na mojej
twarzy. Peter bez słowa odprowadza mnie do celi.

Przez długą chwilę stoję na środku pokoju i wpatruję się w kamerę w lewym rogu. Kto

mnie obserwuje przez cały czas? Zdradzieccy Nieustraszeni, którzy mnie pilnują, czy Erudy-
ci, którzy mnie badają?

Kiedy palenie ustępuje z mojej twarzy, a bok przestaje boleć, kładę się. Jak tylko za-

mykam oczy, pod powiekami pojawia się obraz rodziców. Raz, kiedy miałam jedenaście lat,
przystanęłam przy drzwiach ich sypialni, żeby popatrzeć, jak razem ścielą łóżko. Tata uśmie-
chał się do mamy, kiedy naciągali kołdrę i wygładzali ją idealnie zsynchronizowani. Po tym,
jak na nią patrzył, wiedziałam, że darzy ją większym szacunkiem niż siebie samego. Nie było
w nim egoizmu czy niepewności, które nie pozwalałyby mu dostrzegać ogromu jej dobra, jak
często się dzieje w przypadku reszty nas. Czy taka miłość jest możliwa tylko w Altruizmie?
Nie wiem. Mój ojciec - urodzony jako Erudyta, wychowany jak Altruista. Często trudno mu
było sprostać wymaganiom wybranej przez niego frakcji, tak jak mnie. Ale próbował i rozpo-
znawał prawdziwą bezinteresowność, gdy miał z nią do czynienia.

Przyciskam poduszkę do piersi i ukrywam w niej twarz. Nie płaczę. Po prostu cierpię.

Poczucie straty nie jest tak ciężkie jak poczucie winy, ale więcej ci zabiera.

- Sztywniaczko.
Budzę się natychmiast; cały czas ściskam dłońmi poduszkę. Na materacu pod moją

twarzą jest mokra plama. Siadam, trę palcami oczy. Brwi Petera, zwykle uniesione, są
zmarszczone.

- Co się stało?
- Cokolwiek to jest, to na pewno nic dobrego.
- Twoja egzekucja została zaplanowana na jutro rano, na ósmą.
- Moja egzekucja? Ale Jeanine… nie opracowała jeszcze odpowiedniej symulacji, chy-

ba nie może…

- Powiedziała, że dalsze eksperymenty będzie prowadzić na Tobiasie, nie na tobie.
- Och. - Nic więcej nie jestem w stanie wykrztusić.
Ściskam materac i kołyszę się w przód i w tył, w przód i w tył. Jutro moje życie się

skończy. Tobiasowi może uda się przeżyć na tyle długo, żeby uciec podczas inwazji bezfrak-
cyjnych. Nieustraszeni wybiorą nowego przywódcę. Wszystkie niedokończone sprawy, które
zostawię, bez trudu zostaną rozwiązane.

Kiwam głową. Nie będzie żadnej pozostawionej rodziny, żadnej niedokończonej spra-

wy, żadnej wielkiej straty.

- Mogłabym ci wybaczyć, wiesz? To, że próbowałeś mnie zabić podczas inicjacji.

Pewnie bym mogła.

Oboje przez chwilę milczymy. Nie mam pojęcia, czemu mu to powiedziałam. Może

dlatego, że to prawda, a akurat dziś wieczorem jest czas na szczerość. Dziś wieczorem będę
szczera, bezinteresowna i odważna. Niezgodna.

- Nigdy cię o to nie prosiłem. - Odwraca się do wyjścia. Ale nagle zatrzymuje się w

progu. - Jest dziewiąta dwadzieścia cztery.

Informując mnie, która godzina, dopuszcza się drobnego aktu zdrady - a tym samym

zwykłego aktu odwagi. To chyba pierwszy raz, kiedy widzę Petera jako naprawdę Nieustra-
szonego.

Jutro umrę. Już dawno niczego nie byłam pewna, więc ta pewność wydaje się prezen-

tem. Dziś wieczorem, nic. Jutro, to co następuje po życiu. A Jeanine nadal nie wie, jak przejąć

background image

kontrolę nad Niezgodnymi. Kiedy zaczynam płakać, przyciskam poduszkę do piersi i pozwa-
lam płynąć łzom. Płaczę na całego, jak dziecko, aż twarz mam rozpaloną i czuję, że zaraz
zwymiotuję. Mogę udawać, że jestem odważna, ale nie jestem.

Domyślam się, że teraz byłaby odpowiednia pora na to, żeby poprosić o wybaczenie

wszystkiego, co zrobiłam, ale jestem przekonana, że moja lista nigdy nie będzie kompletna.
Nie wierzę też, że to, co następuje po życiu, zależy od tego, czy poprawnie wyrecytuję listę
swoich przewinień - to za bardzo kojarzy mi się z życiem pośmiertnym Erudytów - precyzja i
zero uczuć. Nie wierzę, że to, co następuje później, w ogóle zależy od czegokolwiek, co zro-
bię. Lepiej wychodzi mi to, czego nauczył mnie Altruizm - odwróć się od siebie, patrz zawsze
na innych i miej nadzieję, że tam, gdzie znajdziesz się potem, będzie ci lepiej niż tu, gdzie je-
steś teraz.

Uśmiecham się lekko. Chciałabym móc powiedzieć swoim rodzicom, że umrę jak Al-

truistka. Byliby dumni, chyba.

background image

Rozdział 35

Tego ranka wkładam czyste ubranie, które dostałam: czarne spodnie - są za luźne, ale

kto by się przejmował? - i czarną koszulkę z długimi rękawami. Butów nie ma. To jeszcze nie
pora. Łapię się na tym, że splatam palce i pochylam głowę. Czasami robił tak ojciec rano, za-
nim usiadł przy stole do śniadania, ale nigdy nie pytałam go, co robi. Jednak chciałabym czuć,
że znów jestem córką swojego ojca, zanim… cóż, zanim będzie po wszystkim. Kilka przemil-
czanych chwil później Peter mówi mi, że czas iść. Prawie na mnie nie patrzy, spogląda po-
chmurnym wzrokiem na ścianę. Chyba prosiłabym o zbyt wiele - zobaczyć dziś rano przyja-
zną twarz.

Wstaję i razem wychodzimy na korytarz. Zimno mi w palce u stóp. Stopy przyklejają

się do płytek. Skręcamy za rogiem i słyszę stłumione krzyki. Z początku nie jestem w stanie
stwierdzić, co mówi głos, ale w miarę, jak się zbliżamy, staje się wyraźniejszy.

- Chcę ją…! - Tobias. - …ją zobaczyć!
Zerkam na Petera.
- Nie mogę z nim porozmawiać ten jeden ostatni raz, co?
Kręci głową.
- Ale tam jest okno. Może jak cię zobaczy, w końcu się zamknie.
Prowadzi mnie ślepym korytarzem, który ma tylko dwa metry długości. Na końcu są

drzwi i, Peter ma rację, jest małe okienko u góry, jakieś pół metra nad moją głową.

- Tris! - Głos Tobiasa brzmi tutaj wyraźniej. - Chcę się z nią zobaczyć!
Wyciągam rękę i przyciskam dłoń do szyby. Krzyki ustają, a za szybą pojawia się jego

twarz. Oczy ma czerwone, skórę całą w plamach. Przystojny. Przez kilka sekund wpatruje się
we mnie w dół, a potem przyciska dłoń do szyby tak, że pokrywa się z moją dłonią. Udaję, że
przez szkło czuję jej ciepło. Opiera czoło o okno i zaciska powieki. Opuszczam rękę i odwra-
cam się, zanim otworzy oczy. Czuję ból w piersi, gorszy niż wtedy, kiedy zostałam postrzelo-
na w ramię. Ściskam przód koszulki, mrugam, żeby odpędzić łzy, i dołączam do Petera w
głównym korytarzu.

- Dziękuję - mówię cicho. Chciałam powiedzieć to głośniej. - Nieważne. - Znów pa-

trzy pochmurnym wzrokiem. - Chodźmy już.

Słyszę odgłosy zamieszania gdzieś przed nami - pomruk tłumu. Następny korytarz jest

pełen Nieustraszonych, wysokich i niskich, młodych i starych, uzbrojonych i nieuzbrojo-
nych. Wszyscy noszą na ręce niebieską przepaskę zdrajców.

- Ej! - krzyczy Peter. - Zrobić przejście!
Nieustraszeni zdrajcy najbliżej nas słyszą go i przyciskają się do ścian, żeby nas prze-

puścić. Reszta po chwili idzie w ich ślady i wszyscy milkną. Peter cofa się, żebym przeszła
przed niego. Stąd znam już drogę.

Nie wiem, gdzie zaczyna się dudnienie, ale ktoś wali pięściami o ścianę, dołącza się

ktoś inny, a ja idę przejściem pomiędzy zdrajcami Nieustraszonych - milczą, ale hałasują, po-
ruszają rękami po bokach. Łomot jest tak szybki, że moje serce zaczyna szybciej bić, żeby mu
dorównać. Niektórzy Nieustraszeni zdrajcy wychylają do mnie głowy - nie bardzo wiem dla-
czego. Ale to nieważne.

Dochodzę do końca korytarza i otwieram drzwi do pokoju egzekucji. Ja je otwieram.

Zdrajcy Nieustraszonych tłoczyli się na korytarzu, w pokoju egzekucji tłoczą się Erudyci, ale
oni już zdążyli zrobić mi przejście. W milczeniu obserwują mnie, kiedy idę do metalowego
stołu na środku. W odległości kilku kroków stoi Jeanine. Spod pośpiesznie zrobionego maki-
jażu widać zadrapania na jej twarzy. Nie patrzy na mnie. Z sufitu zwisają cztery kamery, jed-
na przy każdym rogu stołu.

background image

Najpierw siadam, wycieram dłonie w spodnie i się kładę. Stół jest zimny. Lodowaty

chłód przenika pod skórę, do kości. Prawidłowo, bo to właśnie się stanie z moim ciałem, kie-
dy opuści je życie: zrobi się zimne i ciężkie, cięższe niż ja za życia. Jeżeli chodzi o resztę
mnie, nie jestem pewna. Niektórzy wierzą, że nigdzie nie pójdę, i może mają rację, a może
nie. Takie rozważania na nic mi się już zdadzą.

Peter wsuwa elektrodę pod kołnierz mojej koszuli i przykleja mi ją do piersi, tuż nad

sercem. Do elektrody mocuje przewód i podłącza go do elektrokardiografu. Słyszę bicie wła-
snego serca, szybkie i mocne. Niedługo w miejsce tego miarowego rytmu nie będzie nic.

Nagle wewnątrz mnie pojawia się samotna myśl: Nie chcę umierać. Zawsze, kiedy To-

bias ochrzaniał na mnie za to, że ryzykuję życie, nie traktowałam go poważnie. Byłam prze-
konana, że chcę być z rodzicami i żeby to wszystko się skończyło. Byłam pewna, że chcę
pójść w ich ślady i złożyć siebie w ofierze. Ale nie. Nie, nie. Płonie we mnie i wrze pragnie-
nie życia. Nie chcę umierać. Nie chcę umierać! Nie chcę!

Jeanine występuje naprzód ze strzykawką pełną fioletowego serum. W jej okularach

odbija się fluorescencyjne światło nad nami, więc prawie nie widzę jej oczu. Każda cząstka
mojego ciała śpiewa to jednym głosem: Żyć, żyć, żyć. Myślałam, że w zamian za życie Willa,
w zamian za życie moich rodziców, muszę umrzeć, ale się myliłam; muszę żyć swoim życiem
w świetle ich śmierci. Muszę żyć.

Jeanine jedną ręką przytrzymuje mi głowę, a drugą wbija igłę w szyję. To nie koniec! -

krzyczę w myślach, ale nie na Jeanine. Nie skończę tutaj! Naciska tłok. Peter pochyla się i za-
gląda mi w oczy.

- Serum zacznie działać za minutę. Bądź odważna, Tris.
Te słowa mnie przerażają, bo dokładnie to powiedział Tobias, kiedy poddawał mnie

pierwszej symulacji. Serce zaczyna mi walić jak szalone. Dlaczego Peter mówi mi, żebym
była odważna? Dlaczego w ogóle coś do mnie mówi? Wszystkie mięśnie mojego ciała w jed-
nej chwili się rozluźniają. Ręce i nogi stają się ciężkie, bezwładne. Jeżeli to śmierć, to nie jest
taka straszna. Oczy mam nadal otwarte, ale głowa opada mi na bok. Próbuję zamknąć oczy,
ale nie mogę, nie mogę się ruszyć. Nagle elektrokardiograf przestaje wydawać pulsacyjne
dźwięki.

background image

Rozdział 36

Jednak nadal oddycham. Nie głęboko; nie dość efektywnie, ale oddycham. Peter zamy-

ka mi powieki. Wie, że nie jestem martwa? A Jeanine wie? Widzi, że oddycham?

- Zabierz ciało do laboratorium - rozkazuje Jeanine. - Sekcja zwłok odbędzie się po po-

łudniu, zgodnie z planem.

- Dobrze - odpowiada Peter.
Pcha stół do przodu. Słyszę szepty dookoła, kiedy przejeżdżamy przez grupę stojących

po bokach Erudytów. Dłoń osuwa mi się za krawędź stołu, kiedy skręcamy, i uderza o ścianę.
Czuję ból w opuszkach palców, ale nie mogę ruszyć dłonią, choć bardzo się staram. Tym ra-
zem, gdy przemierzamy korytarz zdrajców Nieustraszonych, panuje cisza.

Peter z początku idzie powoli, później znów skręca i przyspiesza kroku. Następnym

korytarzem niemal biegnie, ale nagle staje. Gdzie ja jestem? Nie mogę być jeszcze w labora-
torium. Gdzie się zatrzymał? Ręce Petera wsuwają się pod moje kolana i ramiona; podnosi
mnie. Moja głowa opada mu na ramię.

- Taka jesteś mała, a taka ciężka, Sztywniaczko - mruczy.
Wie, że jestem przytomna. Wie. Słyszę serię kliknięć i odgłos przesuwania - otwiera-

nia zablokowanych drzwi.

- Co… - Głos Tobiasa. Tobias! - O, mój Boże. O…
- Daruj sobie te jęki, dobra? - rzuca Peter. - Nie jest martwa; tylko sparaliżowana. To

potrwa z minutę. Szykuj się do ucieczki.

Nie rozumiem. Skąd Peter wie?
- Pozwól mi ją ponieść - prosi Tobias.
- Nie. Jesteś ode mnie lepszy w strzelaniu. Weź mój pistolet. Ja ją będę niósł.
Słyszę, jak broń wyślizguje się z kabury. Tobias muska dłonią moje czoło. Obaj zaczy-

nają biec. Z początku dociera do mnie jedynie dudnienie ich stóp; boleśnie podskakuje mi
głowa. Czuję mrowienie w dłoniach i stopach.

- W lewo! - krzyczy Peter do Tobiasa. Później krzyk z głębi korytarza.
- Ej, co…!
Huk. I nic. Znowu bieg.
- Wprawo!
Słyszę kolejny huk, i kolejny.
- Nieźle - mruczy Peter. - Czekaj, stój!
Mrowienie w kręgosłupie. Uchylam powieki, kiedy Peter znów otwiera jakieś drzwi.

Wparowuje przez nie i dosłownie chwilę zanim uderzyłabym głową o framugę, wyciągam
rękę i nas zatrzymuję.

- Uważaj! - mówię spiętym głosem.
Gardło ciągle mam ściśnięte jak wtedy, kiedy wstrzyknął mi serum i nie mogłam od-

dychać. Peter rozgląda się na boki, żeby przenieść mnie przez drzwi, a potem piętą zamyka je
z hukiem i kładzie mnie na podłodze. Pokój jest prawie pusty, jeżeli nie liczyć rzędu opróż-
nionych pojemników na śmieci pod ścianą i kwadratowych metalowych drzwi, na tyle du-
żych, żeby wpasował się w nie pojemnik.

- Tris. - Tobias klęka przy mnie.
Twarz ma bladą, prawie żółtą. Mam mu tyle do powiedzenia. Pierwsze, co mówię, to:
- Beatrice.
Śmieje się słabo.
- Beatrice - poprawia się i dotyka ustami moich ust. Wczepiam palce w jego koszulę.
- O ile nie chcecie, żebym się na was porzygał, zostawcie to sobie na później.
- Gdzie jesteśmy? - pytam.

background image

- W spalarni śmieci. - Peter wali w kwadratowe drzwi. -Wyłączyłem ją. Tędy wydosta-

niemy się na ulicę. I lepiej niech twój cel będzie idealny, Cztery, jeżeli chcesz żywy uciec z
sektora Erudytów.

- O mój cel się nie martw - odparowuje Tobias.
On, tak jak ja, jest boso. Peter otwiera drzwi spalarni.
- Tris, ty pierwsza.
Zsyp na śmieci ma jakiś metr szerokości i metr dwadzieścia wysokości. Zsuwam w dół

jedną nogę i z pomocą Tobiasa przerzucam do środka drugą. Serce stoi mi w gardle, gdy ze-
ślizguję się krótką metalową rurą. Później serie wałków walą mnie w plecy, kiedy się na nie
wślizguję. Czuję ogień i popiół, ale nie jestem przypalona. Spadam i jęczę, bo moja ręka ude-
rza w metalową ścianę. Zwalam się na cementową posadzkę, twardo, a ból wywołany uderze-
niem promieniuje w górę aż do kolan.

- Auć. - Kuśtykając, odsuwam się od otworu. - Dalej ! - krzyczę.
Moje golenie mają się już dobrze, kiedy ląduje Peter, na boku, nie na nogach. Niemal

wyje i odsuwa się od otworu, żeby się pozbierać.

Rozglądam się. Jesteśmy w spalarni, w której byłoby zupełnie ciemno, gdyby nie linie

świateł pokrywające się z kształtem małych drzwi po drugiej stronie. Podłoga jest z litego me-
talu w kilku miejscach i z metalowych krat w innych. Wszędzie dookoła pachnie gnijącymi
śmieciami i ogniem.

- Nie mów, że nigdy nie zabrałem cię w żadne ładne miejsce - mówi Peter.
- Nawet by mi się nie śniło - odpowiadam.
Tobias upada, najpierw na nogi, potem na kolana. Krzywi się. Pomagam mu wstać i

przytulam się do niego. Mam wrażenie, że wszystkie zapachy, widoki i odczucia świata są
spotęgowane. Omal nie umarłam, ale żyję. Dzięki Peterowi. Akurat jemu.

Peter przechodzi przez kratę i otwiera małe drzwi. Do spalarni wlewa się światło. To-

bias cofa się ze mną od zapachu ognia, od metalowego pieca, w głąb pomieszczenia o cemen-
towych ścianach.

- Masz broń? - pyta Tobiasa Peter.
- Nie. Pomyślałem, że będę strzelał kulkami ze swojego nosa, i zostawiłem ją na górze.
- Ej, daruj sobie.
Peter trzyma przed sobą inny pistolet i wychodzi ze spalarni. Wita nas przesiąknięty

wilgocią korytarz z odsłoniętymi rurami pod sufitem, ale ma niewiele ponad trzy metry dłu-
gości. Tabliczka przy drzwiach na końcu informuje: „Wyjście". Żyję i wychodzę.

Pas ziemi pomiędzy siedzibą Nieustraszonych a siedzibą Erudytów nie wygląda tak

samo od drugiej strony. Chyba wszystko musi wyglądać inaczej, kiedy nie idzie się ku śmier-
ci. Docieramy do końca uliczki. Tobias przyciska ramię do jednego muru i wychyla się, żeby
wyjrzeć za róg. Twarz ma bez wyrazu, wyciąga rękę za róg, stabilizuje ją, opierając o mur, i
wypala dwa razy. Zatykam sobie uszy palcami i próbuję nie zwracać uwagi na strzały i na to,
o czym mi przypominają.

- Szybko - mówi Tobias.
Pędzimy Wabash Avenue, Peter pierwszy, ja za nim, Tobias ostatni. Oglądam się

przez ramię, żeby zobaczyć, do czego strzelał, i widzę dwóch mężczyzn na ziemi przed sie-
dzibą Erudytów. Jeden się nie rusza, a drugi kurczowo trzyma się za rękę i biegnie do drzwi.
Poślą za nami innych. Jestem zamroczona, pewnie z wyczerpania, ale adrenalina sprawia, że
gnam dalej.

- Wybierz najmniej oczywistą drogę! - woła Tobias.
- Co? - odkrzykuje Peter.
- Najmniej oczywistą drogę! Żeby nas nie znaleźli!
Peter skręca w lewo, biegnie następną uliczką, zawaloną kartonami pełnymi wytartych

koców i poplamionych poduszek - przypuszczam, że to stare schronienia bezfrakcyjnych.

background image

Przeskakuje przez karton, po którym ja depczę i kopię za siebie. Na końcu ulicy skręca w
lewo, w kierunku bagien. Jesteśmy z powrotem na Michigan Avenue. Dokładnie w polu wi-
dzenia z siedziby Erudytów, jeżeli ktoś zada sobie trud, żeby spojrzeć w ulicę.

- Zły pomysł! - krzyczę.
Peter na następnym skrzyżowaniu biegnie w prawo. Tutaj przynajmniej wszystkie uli-

ce są czyste - nie ma przewróconych znaków drogowych, które trzeba omijać, ani dziur, które
trzeba przeskakiwać. Piecze mnie w płucach, jakbym nawdychała się trucizny. Nogi, z po-
czątku obolałe, teraz są bez czucia, i tak lepiej. Gdzieś w oddali słyszę wrzaski.

Wtedy przychodzi mi do głowy: najmniej logiczną rzeczą jest przestać biec. Chwytam

Petera za rękaw i ciągnę go w stronę najbliższego budynku - ma pięć pięter, bardzo szerokie
okna, ułożone w kratkę, przedzielone ceglanymi filarami. Pierwsze drzwi, które próbuję
pchnąć, są zamknięte, ale Tobias strzela w okno obok nich i rozbija szybę, a potem otwiera od
wewnątrz.

W środku jest zupełnie pusto. Ani jednego krzesła czy stołu. I za dużo okien. Idziemy

w stronę schodów ewakuacyjnych; w kucki wchodzę pod pierwszy ciąg, żeby kryła nas klatka
schodowa. Tobias siada obok mnie, a Peter naprzeciw nas i podciąga kolana pod brodę. Sta-
ram się złapać oddech i się uspokoić, ale to nie takie proste.

Byłam martwa. Byłam martwa, a potem nie, dlaczego? Dzięki Peterowi? Peterowi?

Wpatruję się w niego. Nadal wygląda niewinnie, mimo tego wszystkiego, co zrobił, żeby udo-
wodnić, że niewinny nie jest. Włosy leżą mu gładko na głowie, błyszczące i ciemne, jakby-
śmy wcale nie przebiegli kilometra co sił w nogach. Okrągłe oczy mierzą klatkę schodową,
potem spoczywają na mojej twarzy.

- Co jest? - pyta. - Czemu tak na mnie patrzysz?
- Jak to zrobiłeś? - pytam.
- To nie było trudne. Zabarwiłem serum paraliżujące na fioletowo i zamieniłem je z se-

rum śmierci. Podmieniłem kabel, który miał odczytywać rytm twojego serca, na zepsuty. Z
elektrokardiografem było gorzej, musiałem poprosić o pomoc Erudytów przy zdalnym stero-
waniu i innych rzeczach, i tak tego nie zrozumiecie, jak wam wytłumaczę.

- Czemu to zrobiłeś? Przecież chciałeś, żebym umarła. Ty sam chciałeś mnie zabić! Co

się zmieniło?

Zaciska wargi i przez długi czas nie odwraca wzroku. W końcu otwiera usta, waha się,

ale się odzywa.

- Nie mogę być nikomu nic winien. Jasne? Myśl, że mam jakiś dług wobec ciebie, nie

dawała mi spokoju. Budziłem się w środku nocy i robiło mi się niedobrze. Dług wobec
Sztywniaczki? To śmieszne. Po prostu śmieszne. Nie mogłem tego znieść.

- O czym ty gadasz? Byłeś mi coś winien?
Przewraca oczami.
- Siedziba Serdeczności. Ktoś do mnie strzelił. Kula była na wysokości głowy; trafiła-

by mnie między oczy. A ty mnie zepchnęłaś z linii strzału. Mieliśmy ze sobą do czynienia
jeszcze wcześniej, mało cię nie zabiłem podczas inicjacji, i niewiele brakowało, żebyś ty mnie
zabiła w czasie ataku symulacji; jesteśmy kwita, zgadza się? Ale potem…

- Jesteś chory - mówi Tobias. - Świat tak nie funkcjonuje… że wszyscy zdobywają

punkty.

- Nie? - Peter unosi brwi. - Nie wiem, w jakim świecie ty żyjesz, ale w moim ludzie ro-

bią coś dla drugiego z dwóch powodów. Po pierwsze, jeżeli chcą czegoś w zamian. Po drugie,
jeżeli czują, że są coś winni.

- Nie tylko z tych powodów ludzie robią coś dla drugiego człowieka - stwierdzam. -

Czasami robią coś, bo cię kochają. No, może nie ciebie, ale…

Prycha.
- To właśnie brednie, jakich spodziewam się po żyjącej w iluzji Sztywniaczce.

background image

- Chyba musimy pilnować, żebyś miał wobec nas dług - kwituje Tobias. - Bo inaczej

pobiegniesz do tego, kto zaoferuje ci najlepszy układ.

- Tak. Mniej więcej tak to wygląda.
Kręcę głową. Nie mogę sobie wyobrazić takiego życia - zawsze pamiętać, kto mi co

dał i co powinnam dać w zamian, bez miłości, wierności czy przebaczenia. To tak jakby facet
latał z nożem i szukał kogoś, komu mógłby wydłubać oko. To nie jest życie. To jakaś równo-
legła wersja życia. Zastanawiam się, skąd się tego nauczył.

- To kiedy będziemy mogli stąd wyjść, jak myślisz? -pyta Peter.
- Za parę godzin - odpowiada Tobias. - Pójdziemy do sektora Altruizmu. Tam teraz

powinni być bezfrakcyjni i Niezgodni niewrażliwi na symulacje.

- Super - odburkuje Peter.
Tobias obejmuje mnie. Przytulam się policzkiem do jego ramienia i zamykam oczy,

żeby nie musieć patrzeć na Petera. Wiem, że mamy sobie dużo do powiedzenia, ale nie jestem
pewna, co tak konkretnie, poza tym, nie możemy powiedzieć tego teraz, tutaj.

Kiedy idziemy ulicami, które dawniej nazywałam domem, rozmowy cichną i zamiera-

ją, a oczy wlepiają się w moją twarz, ciało. Z tego, co wiedzą - a wiedzą na pewno, bo Jeanine
potrafi rozpuszczać wieści - zmarłam niecałe sześć godzin temu. Zauważam, że jeden z bez-
frakcyjnych, którego mijam, jest oznaczony plamami niebieskiej farby. Są gotowi na symula-
cję. Teraz, kiedy jesteśmy tutaj, bezpieczni, uświadamiam sobie, że mam porozcinane całe
podeszwy stóp od biegania po szorstkim chodniku i kawałkach szkła z porozbijanych okien.
Przy każdym kroku strasznie mnie pieką. Skupiam się na tym, nie na spojrzeniach.

- Tris? - krzyczy ktoś przed nami.
Podnoszę głowę i widzę Uriaha i Christinę; stoją na chodniku i porównują pistolety.

Uriah upuszcza swoją broń na trawę i rzuca się pędem do mnie. Christina rusza za nim, ale
wolniej. Uriah wyciąga do mnie ręce, Tobias jednak kładzie mu dłoń na ramieniu, żeby go
powstrzymać. Czuję przypływ wdzięczności. W tej chwili raczej nie zniosłabym uścisku
Uriaha ani jego pytań, ani zaskoczenia.

- Dużo przeszła - wyjaśnia Tobias. - Musi się wyspać. Będzie na tej ulicy, pod trzy-

dziestym siódmym. Przyjdź ją odwiedzić jutro.

Uriah patrzy na mnie, marszcząc brwi. Nieustraszeni na ogół nie rozumieją co to ogra-

niczenia, a Uriah zna tylko Nieustraszonych. Ale widocznie szanuje zdanie Tobiasa, bo kiwa
głową.

- Dobrze. Jutro.
Christina wyciąga rękę, kiedy ją mijam, i lekko ściska mnie za ramię. Staram się bar-

dziej wyprostować, ale moje mięśnie są jak klatka, w której się kulę.

Oczy ludzi podążają za mną, kiedy idę ulicą, świdrują mój kark. Czuję ulgę, kiedy To-

bias kieruje się ścieżką do szarego domu, który należał do Marcusa Eatona. Nie wiem, skąd
bierze siłę, żeby przekroczyć próg. Jemu ten dom musi kojarzyć się z krzykiem rodziców,
uderzeniami pasa i godzinami spędzonymi w małych, ciemnych komórkach, ale wygląda, jak-
by się tym nie przejmował, gdy prowadzi mnie i Petera do kuchni. Jeżeli już, to się prostuje.
Ale może taki właśnie jest Tobias - kiedy mógłby być słaby, jest silny.

W kuchni stoją Tori, Harrison i Evelyn. Ten widok mnie przytłacza. Opieram się ra-

mieniem o ścianę i zaciskam powieki. Pod nimi mam obraz stołu egzekucyjnego. Otwieram
oczy. Próbuję oddychać. Rozmawiają, ale nie słyszę, co mówią. Dlaczego jest tu Evelyn, w
domu Marcusa? Gdzie Marcus?

Evelyn jedną ręką obejmuje Tobiasa, a drugą dotyka jego twarzy i przytula się policz-

kiem do jego policzka. Szepcze coś do niego. On się do niej uśmiecha i odsuwa. Matka i syn,
pojednani. Nie wiem, czy to mądre.

background image

Tobias mnie obraca i, trzymając jedną dłoń na moim ramieniu, a drugą w pasie, żeby

oszczędzać ranne ramię, kieruje mnie w stronę schodów. Wspinamy się po nich razem. Na
górze znajduje się dawna sypialnia rodziców i jego dawna sypialnia, które dzieli łazienka, i to
wszystko. Prowadzi mnie do swojej sypialni, a ja stoję przez chwilę i rozglądam się po poko-
ju, gdzie spędził większą część życia. Trzyma dłoń na moim ramieniu. W ten czy inny sposób
trzyma mnie cały czas, odkąd wyszliśmy spod schodów tamtego budynku, jakby się bał, że
się rozpadnę na kawałki, jeżeli mnie puści.

- Jestem raczej pewien, że Marcus nie wchodził do tego pokoju po moim odejściu -

mówi. - Bo kiedy wróciłem, wszystko było nietknięte.

Członkowie Altruizmu nie mają zbyt wielu mebli ani ozdób - inaczej to by oznaczało,

że pobłażają sobie - ale on ma tyle, ile nam wolno mieć. Plik zeszytów szkolnych. Mały regał
z książkami. I, co ciekawe, rzeźba z niebieskiego szkła na komodzie.

- Moja matka przemyciła to dla mnie, jak byłem mały. Kazała mi to schować. W dniu

Ceremonii Wyboru, przed wyjściem postawiłem ją na komodzie. Żeby on ją zobaczył. Taka
mała prowokacja.

Kiwam głową. To dziwne uczucie przebywać w miejscu, które w tak pełny sposób

skrywa jedno wspomnienie. Ten pokój to szesnastoletni Tobias, który lada moment ma wy-
brać Nieustraszoność, żeby uciec od ojca.

- Zajmijmy się twoimi stopami - mówi. Ale się nie rusza, tylko przesuwa palce do mo-

jego łokcia.

- Dobrze.
Idziemy do przyległej łazienki, siadam na brzegu wanny. On siada obok mnie, z ręką

na moim kolanie, odkręca kran i zatyka odpływ. Woda leje się do wanny, przykrywając moje
paznokcie u nóg. Krew barwi wodę na różowo. Tobias klęka przy wannie i kładzie sobie moją
stopę na kolanach. Głębsze rozcięcia przeciera myjką. Nie czuję tego. Nawet kiedy obmywa
je mydlaną pianą, nic nie czuję. Woda w wannie robi się szara. Biorę kostkę mydła i obracam
ją w dłoniach, aż skóra pokrywa się białą pianą. Wyciągam do Tobiasa ręce i myję jego dło-
nie, starannie, po bokach i między palcami. Miło coś robić, myć coś i znów go dotykać.

Ochlapujemy całą podłogę w łazience, kiedy oboje spłukujemy z siebie mydło. Od

wody jest mi zimno, ale nie przejmuję się tym, że drżę. Tobias bierze ręcznik i zaczyna wy-
cierać mi dłonie.

- Ja nie… - zaczynam tak, jakby mnie duszono. - Część mojej rodziny nie żyje, a część

należy do zdrajców. Jak mogę… - Gadam bez sensu.

Szloch ogarnia moje ciało, mój umysł, wszystko. Tobias przytula mnie do siebie. Jego

uścisk jest mocny. Słucham bicia jego serca i po chwili ten rytm mnie uspokaja.

- Od tej chwili ja będę twoją rodziną - mówi.
- Kocham cię.
Powiedziałam to już kiedyś, zanim wyruszyłam do siedziby Erudytów, ale wtedy spał.

Nie wiem, czemu nie wyznałam tego tak, żeby słyszał. Może bałam się mu zaufać i zapewnić
go o swoim oddaniu. Albo bałam się, że nie wiem, co to znaczy kogoś kochać. Ale teraz
wiem, że najstraszniejszą rzeczą było nie powiedzieć tego do momentu, kiedy było prawie za
późno. Kiedy było prawie za późno dla mnie. Należę do niego, a on do mnie - od zawsze.

Przygląda mi się. Czekam, ściskając go za ramiona, żeby utrzymać równowagę, a on

zastanawia się nad odpowiedzią.

- Powtórz to, proszę. - Marszczy brwi.
- Kocham cię, Tobias.
Jego skóra jest śliska od wody, pachnie potem i moja koszula przylepia się do jego rąk,

kiedy mnie obejmuje. Wtula twarz w moją szyję i całuje mnie tuż nad obojczykiem, całuje w
policzek, całuje w usta.

- Ja też cię kocham - odpowiada.

background image

Rozdział 37

Leży obok mnie, gdy zasypiam. Spodziewam się, że będę mieć koszmary, ale widocz-

nie jestem za bardzo zmęczona, bo mój umysł pozostaje pusty. Kiedy znowu otwieram oczy,
jego nie ma, ale na łóżku widzę stertę ubrań. Wstaję i idę do łazienki. Czuję się obolała, jakby
moja skóra została zdarta do żywego. Każdy oddech lekko piecze, ale jest miarowy. Nie włą-
czam światła w łazience, bo wiem, że będzie jasne i ostre, jak w siedzibie Erudytów.

Biorę prysznic po ciemku, ledwie odróżniam mydło od odżywki do włosów i mówię

sobie, że wyjdę nowa i silna, że woda mnie uzdrowi. Przed wyjściem z łazienki mocno szczy-
pię policzki, żeby krew dotarła na powierzchnię skóry. To głupie, ale nie chcę wyglądać na
słabą i zmęczoną.

Kiedy wracam do pokoju, na łóżku rozciągnięty na brzuchu leży Uriah; Christina trzy-

ma niebieską rzeźbę nad biurkiem Tobiasa i przygląda się jej, a Lynn szykuje się do ataku na
Uriaha z poduszką w rękach i szelmowskim uśmiechem na twarzy. Z impetem wali Uriaha w
tył głowy.

- Hej, Tris! - odzywa się Christina.
- Auć! - krzyczy Uriah. - Lynn, do licha, co ty robisz, że nawet uderzenie poduszką

boli?

- To moja wyjątkowa siła - odpowiada.
- Dostałaś w twarz, Tris? Jeden policzek masz jaskrawoczerwony.
Widocznie drugiego nie uszczypnęłam dość mocno.
- Nie, to tylko… mój poranny blask.
Ćwiczę żarty, jakbym poznawała nowy język. Christina się śmieje z mojej uwagi,

może trochę zbyt przesadnie, ale doceniam jej wysiłek. Uriah podskakuje na łóżku kilka razy,
przysuwając się do krawędzi.

- No, to sprawa, o której żadne z nas nie mówi. - Wskazuje na mnie. - Mało nie umar-

łaś, uratował cię fipek sadysta, a teraz wszyscy debatujecie o poważnej wojnie z bezfrakcyj-
nymi w roli sprzymierzeńców.

- Fipek? - Christina unosi brwi.
- Slang Nieustraszonych. - Lynn uśmiecha się chytrze. - To miała być wielka obelga,

tylko nikt jej już nie używa.

- Dlatego, że jest tak obraźliwa - potakuje Uriah.
- Nie, bo jest tak głupia, że żaden Nieustraszony z odrobiną oleju w głowie by jej nie

użył, nawet w myślach. Fipek. Ile ty masz lat, dwanaście?

- I pół - dodaje.
Odnoszę wrażenie, że droczą się ze względu na mnie, żebym nie musiała nic mówić.

Mogę się tylko śmiać. I to robię, na tyle, że ogrzewa się kamień, który utworzył mi się w
brzuchu.

- Na dole jest jedzenie - informuje Christina. - Tobias zrobił jajecznicę, która, jak się

okazało, jest ohydnym daniem.

- Ej, ja lubię jajecznicę - protestuję.
- W takim razie to chyba śniadanie dla Sztywniaków. - Chwyta mnie za rękę. - Chodź.
Razem zbiegamy po schodach, tupiąc tak, jak nigdy nie było mi wolno w domu moich

rodziców. Ojciec krzyczał na mnie za bieganie po schodach.

- Nie zwracaj na siebie niczyjej uwagi - pouczał. - To niegrzeczne wobec ludzi wokół

ciebie.

W salonie słyszę głosy - prawdę mówiąc, cały chór, któremu od czasu do czasu towa-

rzyszą wybuchy śmiechu i cicha melodia - ktoś brzdęka na instrumencie: banjo albo gitarze.
Nie tego się spodziewałam w domu Altruistów, gdzie zawsze panuje cisza, bez względu na to,

background image

ilu jest w nim ludzi. Wrzawa, śmiech i muzyka ożywiają ponure ściany. Robi mi się jeszcze
cieplej.

Staję na progu salonu. Pięć osób tłoczy się na trzyosobowej kanapie i gra w karty -

znam tę grę z siedziby Serdeczności. Na fotelu siedzi mężczyzna, a na jego kolanach kobieta,
ktoś inny wspiera się na poręczy z kubkiem zupy w ręce. Tobias siedzi na podłodze, oparty
plecami o ławę. Cała jego postawa wskazuje na to, że czuje się zupełnie swobodnie - jedna
noga ugięta, druga wyprostowana, ręka położona luźno na kolanie, głowa przechylona, żeby
lepiej słyszeć. Nigdy nie widziałam go tak wyluzowanego bez broni. Nie myślałam, że to
możliwe.

Dostaję takich samych mdłości jak zawsze, kiedy się dowiaduję, że byłam okłamywa-

na, ale nie wiem, kto właściwie tym razem mnie okłamał i w czym. Ale nie tego uczono mnie
o bezfrakcyjnych. Wpojono mi, że bezfrakcyjność to gorsze niż śmierć.

Stoję tak przez kilka sekund, zanim obecni orientują się, że tu jestem. Rozmowa milk-

nie. Wycieram dłonie w brzeg spódnicy. Zbyt wiele par oczu, zbyt głucha cisza. Evelnyn od-
chrząkuje.

- Panie i panowie, oto Tris Prior. Na pewno dużo o niej słyszeliście wczoraj.
- I Christina, Uriah i Lynn - dodaje Tobias.
Jestem wdzięczna, że próbuje odwrócić uwagę ode mnie, ale jego starania nie skutku-

ją. Przez kilka sekund stoję przyklejona do framugi drzwi, aż odzywa się jeden z bezfrakcyj-
nych, starszy facet z pomarszczoną skórą, całą w tatuażach.

- Chyba miałaś być martwa?
Parę osób wybucha śmiechem, a ja silę się na śmiech - wychodzi mi krzywy i niewy-

raźny.

- Miałam - przyznaję.
- Ale nie chcemy dać Jeanine Matthews tego, co ona chce. - Tobias wstaje i podaje mi

puszkę, w której zamiast groszku jest jajecznica. Aluminium ogrzewa mi palce. Tobias siada,
a ja obok niego. Wkładam sobie małą porcję do ust. Nie jestem głodna, ale muszę się posilić,
więc przeżuwam i połykam. Wiem, jak jedzą bezfrakcyjni, więc podaję jajecznicę Christinie i
biorę od Tobiasa puszkę z groszkiem.

- Dlaczego wszyscy się zebrali w domu Marcusa? - pytam.
- Evelyn go wywaliła. Oznajmiła, że to także jej dom i że on z niego korzystał przez

tyle lat, więc teraz jej kolej. - Tobias się uśmiecha. - Była wielka awantura na środku trawni-
ka, ale matka w końcu wygrała.

Zerkam na Evelyn. Siedzi w rogu pokoju, rozmawia z Peterem i je jajecznicę z innej

puszki. Aż mnie skręca w środku. Tobias mówi o niej niemal z namaszczeniem, ale ja pamię-
tam, co mi powiedziała: że w życiu Tobiasa jestem tylko na chwilę.

- Gdzieś jest chleb. - Bierze koszyk z ławy i mi go podaje. - Weź dwa kawałki. Potrze-

bujesz go.

Żuję skórkę chleba i znów spoglądam na Petera i Evelyn.
- Chyba próbuje go zwerbować - szepcze do mnie Tobias. - Potrafi przedstawić życie

bezfrakcyjnych jako niewiarygodnie pociągające.

- Byle tylko wyciągnęła go od Nieustraszonych. To co, że uratował mi życie, dalej go

nie lubię.

- Miejmy nadzieję, że nie będziemy musieli martwić się już podziałami na frakcje, za-

nim to się skończy. Myślę, że to będzie fajne.

Nic nie mówię. Nie mam ochoty zaczynać się z nim tu kłócić. Ani przypominać mu, że

nie uda się tak łatwo przetłumaczyć Nieustraszoności i Serdeczności, żeby dołączyli do bez-
frakcyjnych w ich krucjacie przeciwko systemowi frakcji. Może dojdzie do kolejnej wojny.

background image

Drzwi wejściowe się otwierają i wchodzi Edward. Dzisiaj ma przepaskę z namalowa-

nym niebieskim okiem i półprzymkniętą powieką. Za duże oko na jego skądinąd ładnej twa-
rzy wygląda jednocześnie groteskowo i zabawnie.

- Eddie! - woła ktoś na powitanie.
Ale zdrowe oko przybysza zdążyło już powędrować w kierunku Petera. Edward rusza

przez pokój, mało nie wykopując komuś po drodze puszki z jedzeniem. Peter wciska się w
cień przy framudze drzwi, jakby chciał się w nim rozmyć. Edward zatrzymuje się parę centy-
metrów przed stopami Petera, a potem nagle wykonuje dynamiczny ruch, jak gdyby zamierzał
zadać mu cios pięścią. Peter odskakuje do tyłu tak gwałtownie, że uderza głową w ścianę.
Edward szczerzy się, a wszyscy bezfrakcyjni dookoła nas wybuchają śmiechem.

- W dziennym świetle nie jest tak odważny - stwierdza Edward. - Uważaj, żeby nie da-

wać mu żadnych sztućców. Nie wiadomo, co mógłby nimi zrobić. - Wyrywa Peterowi z ręki
widelec.

- Oddawaj - burzy się Peter.
Edward wolną ręką chwyta go za szyję i ściska między palcami zęby widelca, tuż przy

grdyce Petera. Ten sztywnieje, krew napływa mu do twarzy.

- Siedź cicho przy mnie - cedzi ściszonym głosem. - Bo inaczej zrobię to jeszcze raz,

tylko wtedy wbiję ci go w przełyk.

- Wystarczy - mówi Evelyn.
Edward upuszcza widelec i uwalnia Petera. Idzie przez pokój i siada obok osoby, która

chwilę wcześniej nazwała go „Eddim".

- Nie wiem, czy wiesz, ale Edward jest trochę niezrównoważony - informuje mnie To-

bias.

- Domyśliłam się.
- Pamiętasz tego Drew, który pomógł Peterowi ze sztuczką z nożem do masła? Okaza-

ło się, że kiedy został wyrzucony z Nieustraszonych, próbował przyłączyć się do tej samej
grupy bezfrakcyjnych, do której należał Edward. Zauważ, że nie widziałaś nigdzie Drew.

- Edward go zabił? - pytam.
- Mało brakowało. Pewnie dlatego ta druga, która się przeniosła, chyba miała na imię

Myra, zostawiła Edwarda. Była za delikatna, żeby to znieść.

Czuję pustkę na myśl o Drew, który omal nie zginął z rąk Edwarda. Drew też mnie za-

atakował.

- Nie chcę o tym rozmawiać.
- Dobrze. - Tobias dotyka mojego ramienia. - Ciężko być ci znowu w domu Altru-

istów? Miałem spytać wcześniej. Możemy przenieść się gdzie indziej.

Kończę drugi kawałek chleba. Wszystkie domy Altruistów są identyczne, więc ten sa-

lon wygląda dokładnie tak samo jak mój, a to rzeczywiście budzi wspomnienia, jeżeli dobrze
się temu przyjrzeć. Światło wpadające każdego ranka przez żaluzje na tyle tylko, żeby ojciec
mógł czytać. Nie czuję się jednak przytłoczona. To dobry początek.

- No, łatwo nie jest - odpowiadam. - Ale znów nie tak ciężko, jak myślisz.
Unosi brwi.
- Naprawdę - zapewniam. - Symulacje w siedzibie Erudytów… w pewnym sensie mi

pomogły. Trzymać się. - Marszczę czoło. - A może nie. Może pomogły mi przestać się trzy-
mać tak kurczowo.

- To brzmi sensownie.
- Kiedyś ci o tym opowiem. - Mój głos wydaje się odległy.
Dotyka mojego policzka i - chociaż w pokoju jest mnóstwo ludzi, pełno śmiechu i roz-

mów - powoli mnie całuje.

background image

- Nieźle, Tobias - odzywa się facet po mojej lewej stronie. - Nie zostałeś wychowany

na Sztywniaka? Myślałem, że wy, ludziska, pozwalacie sobie najwyżej na to, żeby trzymać
się za ręce czy coś w tym stylu.

- To skąd by się wzięły dzieci Altruistów? - Tobias unosi brwi.
- Są powoływane do życia samą siłą woli - wtrąca kobieta, która siedzi na poręczy fo-

tela. - Nie wiedziałeś?

- Nie, nie wiedziałem. - Uśmiecha się. - Przepraszam.
Wszyscy się śmieją. Wszyscy się śmiejemy. Przychodzi mi do głowy, że to może

prawdziwa frakcja Tobiasa. Nie mają jednej wspólnej cechy. Są różnobarwni, zajmują się róż-
nymi rzeczami, mają różne zalety i wady. Nie wiem, co ich łączy. Z tego, co mi wiadomo, ich
jedyną wspólną płaszczyzną jest niepowodzenie. Zresztą cokolwiek ich zespala, wydaje się
wystarczające. Patrząc na Tobiasa, czuję, że w końcu widzę go takiego, jakim jest, a nie takie-
go, jakim jest wobec mnie. Więc na ile go znam, skoro wcześniej tego nie dostrzegałam?

Słońce zaczyna zachodzić. Sektor Altruistów nie milknie. Nieustraszeni i bezfrakcyjni

snują się po ulicach, niektórzy z butelkami w ręce, niektórzy z bronią w drugiej. Przede mną
Zeke pcha Shaunę na wózku inwalidzkim przed domem Alice Brewster, dawnej przywódczy-
ni Altruistów. Nie zauważają mnie.

- Jeszcze raz! - prosi Shauna.
- Na pewno?
- Tak!
- Dobrze.
Zeke zaczyna biec z wózkiem. W pewnej chwili, kiedy jest tak daleko, że ledwie go

widzę, odpycha się, zwisa na rączkach wózka i razem pędzą środkiem ulicy. Shauna krzyczy,
Zeke się śmieje.

Skręcam w lewo na następnym skrzyżowaniu i ruszam popękanym chodnikiem do bu-

dynku, gdzie Altruiści odbywają swoje comiesięczne spotkania frakcyjne. Chociaż mam wra-
żenie, że minęło dużo czasu, odkąd tam szłam, pamiętam, gdzie się znajduje. Jedna przeczni-
ca na południe, dwie przecznice na zachód. Idę, a słońce pochyla się w stronę horyzontu. W
wieczornym świetle okoliczne zabudowania blakną i wszystkie wydają się szare.

Fasada siedziby Altruistów jest zwykłym betonowym prostokątem, jak wszystkie inne

fasady w sektorze tej frakcji. Ale kiedy otwieram drzwi wejściowe, wita mnie znajomy wi-
dok: drewniana podłoga i rzędy drewnianych ławek, ustawionych w kwadrat. Na środku znaj-
duje się świetlik, który wpuszcza do środka kwadrat pomarańczowego światła. To jedyna
ozdoba tego pomieszczenia.

Siadam na dawnej ławce swojej rodziny. Zwykle zajmowałam miejsce obok ojca, a

Caleb obok mamy. Teraz czuję się jak jedyna, która pozostała. Ostatnia z Priorów.

- Ładnie tu, prawda? - Ojciec Tobiasa wchodzi i siada naprzeciwko mnie, kładąc sobie

ręce na kolanach. Dzieli nas światło słoneczne. Marcus ma dużego siniaka na twarzy, tam,
gdzie uderzył go Tobias. Jest świeżo ogolony.

- Ładnie - przyznaję i się prostuję. - Co tu robisz?
- Widziałem, jak wchodzisz. - Uważnie przygląda się swoim paznokciom. - Chcę za-

mienić z tobą słowo na temat informacji, które wykradła Jeanine Matthews.

- A co jeżeli się spóźniłeś? Jeżeli już wiem?
Unosi wzrok znad paznokci i mruży ciemne oczy. Jego spojrzenie jest o wiele bardziej

jadowite niż jakiekolwiek, które zdołał wykrzesać z siebie Tobias, chociaż ma oczy ojca.

- To chyba niemożliwe.
- Tego nie wiesz.
- Akurat wiem. Bo widziałem, co się dzieje z ludźmi, kiedy słyszą prawdę. Wyglądają,

jakby zapomnieli, czego szukają, i włóczą się, usiłując sobie przypomnieć.

Dreszcz wspina mi się po kręgosłupie i rozlewa na ręce, przyprawiając o gęsią skórkę.

background image

- Wiem, że Jeanine postanowiła wymordować połowę frakcji, żeby wykraść tę infor-

mację, więc musi być niesamowicie ważna. - Przerywam. Wiem też coś jeszcze, ale dopiero
teraz sobie to uświadamiam. Tuż przed tym, jak zaatakowałam Jeanine, powiedziała: „Tu nie
chodzi o ciebie! Nie chodzi o mnie!" Miała na myśli to, co mi robiła; próbowała odkryć sy-
mulację, która by podziałała na mnie. Na Niezgodnych. - Wiem, że to ma coś wspólnego z
Niezgodnymi - wyrzucam z siebie. - Wiem, że informacja dotyczy tego, co znajduje się za
płotem.

- To nie to samo, co wiedzieć, co znajduje się za płotem.
- Cóż, zamierzasz mi powiedzieć czy będziesz mi dyndać nią nad głową, żebym skaka-

ła jak piesek?

- Nie przyszedłem tutaj, żeby się kłócić dla przyjemności. I nie, nie zamierzam ci po-

wiedzieć, ale nie dlatego, że nie chcę. Dlatego, że nie mam pojęcia, jak ci to opisać. Musisz to
zobaczyć sama.

Kiedy mówi, zauważam, że słońce robi się bardziej pomarańczowe niż żółte i rzuca

ciemniejszy cień na jego twarz.

- Myślę, że Tobias może mieć rację - odzywam się po chwili. - Podoba ci się to, że tyl-

ko ty o tym wiesz. Podoba ci się to, że ja nie wiem. Czujesz się dzięki temu ważny. To dlate-
go mi nie zdradzisz tej tajemnicy, nie dlatego, że to nie do opisania.

- Nieprawda.
- Skąd mogę wiedzieć.
Marcus wpatruje się we mnie, a ja odwzajemniam spojrzenie.
- Tydzień przed atakiem symulacyjnym, przywódcy Altruizmu postanowili, że czas

ujawnić informacje wszystkim. Wszystkim, całemu miastu. Dzień, w którym planowaliśmy to
zrobić, był mniej więcej siódmym dniem po ataku. To zrozumiałe, że nie mogliśmy tego zro-
bić.

- Nie chciała, żebyście wyjawili, co jest za płotem? Dlaczego? Skąd w ogóle o tym

wiedziała? Chyba mówiłeś, że o sprawie wiedzieli tylko przywódcy Altruistów.

- My nie jesteśmy stąd, Beatrice. Zostaliśmy umieszczeni tutaj w pewnym celu. Jakiś

czas temu Altruiści zostali zmuszeni, żeby podpisać układ. Zobowiązali się pomóc Erudytom
w zamian za osiągnięcie tego celu, ale w końcu wszystko poszło nie tak przez Jeanine. Bo nie
chce zrobić tego, co powinniśmy zrobić. Woli posunąć się do morderstwa.

Umieszczeni tutaj. Mam wrażenie, że mózg mi się gotuje od nadmiaru informacji.

Chwytam się krawędzi ławki.

- Co powinniśmy zrobić? - pytam niewiele głośniej od szeptu.
- Powiedziałem ci dość, żeby udowodnić, że nie kłamię. Jeżeli chodzi o resztę, na-

prawdę nie czuję się na siłach, żeby podjąć się tłumaczenia ci tego. Powiedziałem ci aż tyle
tylko dlatego, że sytuacja zrobiła się straszna. Straszna.

Nagle zaczynam rozumieć problem. Plan bezfrakcyjnych - chcą zniszczyć nie tylko

ważne osoby w Erudycji, ale wszystkie dane, które tamci posiadają. Wszystko zrównają z zie-
mią. Nigdy nie uważałam, że to dobry pomysł, ale wiedziałam, że zawsze jest od niego po-
wrót, bo Erudyci nadal będą znać ważne informacje, nawet jeżeli stracą swoje dane. Ale tu
chodzi o coś, czego nie wiedzą nawet najbardziej inteligentni Erudyci; o coś, czego - jeżeli
zostanie zniszczone - nie damy rady odtworzyć.

- Jeżeli ci pomogę, zdradzę Tobiasa. Stracę go. - Z trudem przełykam ślinę. - Dlatego

musisz mi podać dobry powód.

- Poza dobrem każdego członka naszego społeczeństwa? - Zdegustowany marszczy

nos. - To dla ciebie za mało?

- Nasze społeczeństwo jest w kawałkach. Więc zgadza się, to za mało.
Wzdycha.

background image

- Twoi rodzice zginęli za ciebie, to prawda. Ale twoja matka była w siedzibie Altru-

istów tej nocy, kiedy omal nie zostałaś zabita, nie po to, żeby cię uratować. Nie wiedziała na-
wet, że tam jesteś. Próbowała uratować plik przed Jeanine. A kiedy usłyszała, że grozi ci
śmierć, pobiegła cię ratować i zostawiła plik w rękach Jeanine.

- Ona powiedziała mi co innego - wypalam gwałtownie.
- Kłamała. Bo musiała. Ale Beatrice… rzecz w tym, że twoja matka wiedziała, że

prawdopodobnie nie wyjdzie z siedziby Altruistów żywa, ale musiała próbować. Ten plik…
to było coś, za co była skłonna zginąć. Rozumiesz?

Altruiści są skłonni zginąć za każdą osobę, przyjaciela czy wroga, jeżeli wymaga tego

sytuacja. Może dlatego trudno im przeżyć w sytuacjach zagrażających życiu. Ale niewiele jest
rzeczy, za które są skłonni zginąć. Niewiele rzeczy cenią w świecie fizycznym. Więc jeżeli on
mówi prawdę i moja matka rzeczywiście była skłonna umrzeć za to, żeby ta informacja ujrza-
ła światło dzienne… Zrobiłabym prawie wszystko, żeby osiągnąć cel, którego jej osiągnąć się
nie udało.

- Usiłujesz mną manipulować. Prawda?
- Przypuszczam - odpowiada, a jego oczy zasnuwa cień jak ciemna woda - . ..że to mu-

sisz stwierdzić sama.

background image

Rozdział 38

Nie spieszę się, wracając do domu Eatonów. Próbuję sobie przypomnieć, co matka

mówiła, kiedy ratowała mnie ze zbiornika podczas ataku symulacyjnego. Coś o tym, że obser-
wowała pociągi, odkąd rozpoczął się atak. „Nie wiedziałam, co zrobię, kiedy cię znajdę. Cały
czas jednak chciałam cię uratować". Ale kiedy odtwarzam sobie w myślach jej głos, brzmi
inaczej. „Nie wiedziałam, co zrobię, kiedy cię znajdę". To znaczy: Nie wiedziałam, jak urato-
wać i ciebie, i plik. Cały czas jednak chciałam cię uratować". Kręcę głową. Naprawdę tak to
powiedziała, czy manipuluję własnymi wspomnieniami przez to, co usłyszałam od Marcusa?
Tego nie da się stwierdzić. Jedyne, co mogę, to zdecydować, czy ufam Marcusowi, czy nie.
Co prawda robił okrutne, złe rzeczy, ale nasze społeczeństwo nie jest podzielone na
„dobrych" i „złych". Okrucieństwo nie czyni z kogoś człowieka nieuczciwego, podobnie jak
odwaga nie czyni z kogoś człowieka dobrego. Marcus nie jest ani dobry, ani zły, jest taki i
taki. No, może bardziej zły niż dobry.

Na ulicy widzę przed sobą pomarańczową kulę ognia. Przestraszona idę szybciej. Pło-

mienie wzbijają się z ogromnych - wielkości człowieka - metalowych mis ustawionych na
chodniku. Pomiędzy nimi zebrali się bezfrakcyjni i Nieustraszeni, obie grupy dzieli nieduży
odstęp. Przed tłumem stoją Evelyn, Harrison, Tori i Tobias. Z prawej strony zbiorowiska Nie-
ustraszonych dostrzegam Christinę, Uriaha, Lynn, Zeke'a i Shaunę; dołączam do nich.

- Gdzie byłaś? - pyta Christina. - Wszyscy cię szukaliśmy.
- Poszłam na spacer. Co się dzieje?
- W końcu mają nam zdradzić plan ataku - wyjaśnia Uriah podekscytowany.
- Aha.
Evelyn unosi ręce, wnętrzem dłoni na zewnątrz, i bezfrakcyjni milkną. Są lepiej wy-

szkoleni niż Nieustraszeni, których głosy cichną dopiero po trzydziestu sekundach.

- Przez kilka ostatnich tygodni opracowywaliśmy plan walki z Erudytami. - Niski głos

Evelyn roznosi się gładko. - Teraz, kiedy go skończyliśmy, chcielibyśmy się nim z wami po-
dzielić. - Skinieniem daje znak Tori i ta mówi dalej.

- Nasza strategia nie skupia się na jednym celu, jest szeroko zakrojona. Nie ma sposo-

bu, żeby się dowiedzieć, kto z Erudytów wspiera Jeanine, a kto nie. Dlatego bezpieczniej
przyjąć, że wszyscy, którzy jej nie wypierają, opuścili już siedzibę Erudytów.

- Wiemy, że moc Erudytów nie leży w ludziach, ale w informacjach - podejmuje Eve-

lyn. - Tak długo, jak posiadają te informacje, nie uwolnimy się od nich, zwłaszcza że wielu z
nas jest podatnych na symulacje. Stanowczo za długo posługiwali się informacjami, żeby nas
kontrolować i trzymać pod butem.

Krzyk, który rodzi się wśród bezfrakcyjnych i rozprzestrzenia na Nieustraszonych,

wznosi się z tłumu, jakby cała nasza gromada była częścią jednego organizmu, wykonującą
polecenia jednego mózgu. Ale ja nie jestem pewna tego, co czuję, ani tego, co myślę. Jest we
mnie cząstka, która też krzyczy, domaga się zniszczenia każdego Erudyty i wszystkich, którzy
są dla nich drodzy. Spoglądam na Tobiasa. Ma obojętny wyraz twarzy i stoi za poświatą
ognia, przez co trudno go zobaczyć. Zastanawiam się, co o tym myśli.

- Przykro mi to powiedzieć, a ci, którzy zostali rażeni przekaźnikami symulacji, muszą

zostać tutaj - oznajmia Tori. - Inaczej w każdej chwili możecie zostać aktywowani jako broń
Erudytów.

Słychać kilka okrzyków protestu, ale nikt nie wydaje się zaskoczony. Wszyscy chyba

doskonale wiedzą, co Jeanine może zrobić za pomocą symulacji. Lynn wydaje z siebie jęk i
spogląda na Uriaha.

- Musimy zostać?
- Ty musisz zostać.

background image

- Ty też byłeś rażony. Widziałam.
- Jestem Niezgodny, zapomniałaś?
Lynn przewraca oczami, a on szybko dodaje, pewnie, żeby uniknąć wysłuchiwania

spiskowej teorii Lynn na temat Niezgodnych:

- Tak czy inaczej, założę się, że nikt tego nie sprawdza, a jakie jest prawdopodobień-

stwo, że cię aktywuje, skoro wie, że wszyscy z przekaźnikami symulacji zostają?

Lynn marszczy czoło i zastanawia się nad tym. Ale rozpromienia się - na tyle, na ile

Lynn jest w stanie się rozpromienić - kiedy Tori zaczyna przemawiać dalej.

- Reszta podzieli się na mieszane grupy bezfrakcyjnych i Nieustraszonych. Jedna, duża

grupa postara się przedostać do siedziby Erudytów i przedrzeć się przez budynek, oczyszcza-
jąc go z ich wpływów. Parę innych, mniejszych grup wejdzie od razu na wyższe poziomy bu-
dynku, żeby pozbyć się Erudytów na ważnych stanowiskach. Wieczorem dostaniecie przy-
dział do grup.

- Atak nastąpi za trzy dni - mówi Evelyn. - Przygotujcie się. To będzie niebezpieczne i

trudne. Ale bezfrakcyjnym trudności nie są obce…

Na te słowa bezfrakcyjni reagują entuzjazmem, a mnie przypomina się, że to właśnie

my, Nieustraszeni, zaledwie kilka tygodni temu krytykowaliśmy Altruistów za to, że dają bez-
frakcyjnym chleb i inne niezbędne rzeczy. Jak też łatwo się o tym zapomina.

- A Nieustraszonym nieobce jest niebezpieczeństwo…
Wszyscy wokół mnie wyrzucają w górę ręce z zaciśniętymi pięściami i wrzeszczą.

Czuję ten ryk w swojej głowie i płomień triumfu w piersi, który sprawia, że chcę do nich do-
łączyć. Evelyn ma zbyt obojętny wyraz twarzy jak na kogoś, kto wygłasza pełną emocji
mowę. Jej twarz wygląda jak maska.

- Zniszczyć Erudytów! - krzyczy Tori, a wszyscy powtarzają za nią, głosy łączą się w

jeden, bez względu na frakcje.

Mamy wspólnego wroga, ale czy to czyni z nas przyjaciół? Zauważam, że Tobias nie

przyłącza się do skandowania, Christina też nie.

- To nie w porządku - mówi.
- Jak to? - pyta Lynn, kiedy wkoło nas robi się coraz głośniej. - Nie pamiętasz, co nam

zrobili? Poddali nasze umysły symulacji i zmusili nas, żebyśmy strzelali do ludzi, nawet o
tym nie wiedząc. Zamordowali każdego przywódcę Altruizmu, co do jednego.

- Tak - przyznaje Christina. - Tylko że… Napadanie na siedzibę frakcji i mordowanie

wszystkich… to właśnie zrobili Erudyci Altruistom.

- To co innego. To nie jest atak ni stąd, ni zowąd, bez powodu. - Lynn piorunuje ją

wzrokiem.

- Jasne. Wiem.
Christina spogląda na mnie. Milczę. Ma rację. To nie w porządku. Idę do domu Eato-

nów w poszukiwaniu ciszy. Otwieram drzwi i wchodzę po schodach. Kiedy docieram do daw-
nego pokoju Tobiasa, siadam na łóżku i wyglądam przez okno na zebranych przy ogniu bez-
frakcyjnych i Nieustraszonych - śmieją się i rozmawiają. Ale nie są wymieszani ze sobą; jest
między nimi niezręczny podział, bezfrakcyjni z jednej strony, Nieustraszeni z drugiej.

Obserwuję Lynn, Uriaha i Christinę przy jednym z ognisk. Uriah chwyta płomienie,

zbyt szybko, żeby się poparzyć. Jego uśmiech przypomina bardziej grymas, wykrzywiony
przez żal.

Po kilku minutach słyszę kroki na schodach i do pokoju wchodzi Tobias. Zrzuca buty

w progu.

- Co się stało? - pyta.
- Nic, naprawdę. Tylko myślałam; jestem zaskoczona, że bezfrakcyjni tak łatwo zgo-

dzili się współpracować z Nieustraszonymi. Przecież Nieustraszeni nie zawsze byli dla nich
mili.

background image

Stoi obok mnie przy oknie i pochyla się w stronę framugi.
- To nie jest naturalne przymierze, fakt. Ale mamy wspólny cel.
- Teraz. Ale co się stanie, kiedy cel się zmieni? Bezfrakcyjni chcą znieść podział na

frakcje, a Nieustraszeni nie.

Tobias zaciska wargi, aż tworzą linię. Nagle przypominają mi się Marcus i Johanna,

jak razem idą przez sad - Marcus robił identyczną minę, kiedy coś przed nią ukrywał. Czyżby
Tobias miał tę minę po ojcu? Czy może oznacza ona coś innego?

- Jesteś w mojej grupie - oznajmia. - Podczas ataku. Chyba nie masz nic przeciwko

temu, co? Nasze zadanie to poprowadzić resztę do pokojów kontrolnych.

Atak. Jeżeli wezmę udział w ataku, nie będę mogła szukać informacji, które Jeanine

wykradła Altruistom. Muszę wybrać, jedno albo drugie. Tobias powiedział, że rozprawienie
się z Erudytami jest ważniejsze niż odnalezienie prawdy. I gdyby nie obiecał bezfrakcyjnym,
że przejmą kontrolę nad wszystkimi danymi Erudytów, może miałby rację. Ale nie zostawił
mi wyboru. Muszę pomóc Marcusowi, jeżeli istnieje choćby najmniejsza szansa, że mówi
prawdę. Muszę działać przeciwko ludziom, których kocham. I w tej chwili muszę kłamać.
Wykręcam palce u rąk.

- Co jest? - pyta Tobias.
- Nie mogę jeszcze strzelać. - Spoglądam na niego w górę. - A po tym, co się stało w

siedzibie Erudytów… -odchrząkuję. - … ryzykowanie życia nie wydaje mi się już tak pocią-
gające.

- Tris. - Gładzi mnie po policzku. - Nie musisz iść.
- Nie chcę wyjść na tchórza.
- Ej. - Jego palce wędrują pod moją brodę. Są zimne w zetknięciu z moją skórą. Wpa-

truje się we mnie nieruchomym wzrokiem.

- Zrobiłaś dla tej frakcji więcej niż ktokolwiek inny. Ty… - Wzdycha i dotyka czołem

mojego czoła. - Jesteś najodważniejszą osobą, jaką w życiu poznałem. Zostań tu. Kuruj się.

Całuje mnie, a ja czuję, jakbym znów się rozpadała, począwszy od najgłębszej części

w środku. Myśli, że będę tutaj, ale ja będę działać przeciwko niemu, pracować z jego ojcem,
którym gardzi. To kłamstwo… to kłamstwo jest najgorsze, jakie kiedykolwiek powiedziałam.
Nigdy nie zdołam go cofnąć. Kiedy się rozdzielamy, boję się, że usłyszy drżenie mojego od-
dechu, więc odwracam się do okna.

background image

Rozdział 39

- O, tak. Wyglądasz zupełnie jak jakaś mimoza brzdąkająca na bandżo - mówi Christi-

na.

- Naprawdę?
- Nie. Prawdę mówiąc, w ogóle. Tylko… zrobię z tym coś, dobra?
Przez kilka sekund szpera w swojej torebce i wyjmuje małą kosmetyczkę. Są w niej

różnej wielkości tubki i pudełeczka, które - jak rozpoznaję - służą do makijażu, ale ja nie wie-
działabym, co z tym zrobić.

Jesteśmy w domu moich rodziców. Było to jedyne miejsce, jakie przyszło mi do gło-

wy, żeby się przygotować. Christina myszkuje bez żadnych oporów - zdążyła już odkryć dwa
podręczniki wetknięte pomiędzy komodę a ścianę, dowód skłonności Caleba do Erudycji.

- Wytłumacz mi to. Opuściłaś obóz Nieustraszonych, żeby przygotować się do wojny

i… zabrałaś ze sobą kosmetyczkę?

- Tak. Pomyślałam, że trudniej będzie komuś do mnie strzelić, jeżeli zobaczy, że je-

stem powalająco atrakcyjna. - Unosi brew. - Nie ruszaj się.

Odkręca nakrętkę czarnej tubki wielkości mojego palca, odkrywając czerwony sztyft.

Szminka, oczywiście. Przykłada ją do moich warg i muska nią usta, aż są czerwone. Widzę,
kiedy ułożę je w dziubek.

- Czy ktoś ci kiedyś mówił o cudzie regulacji brwi? - Wyciąga pęsetę.
- Weź to ode mnie.
- Dobrze. - Wzdycha. - Wyjęłabym róż, ale raczej to nie jest odcień dla ciebie.
- Szokujące, biorąc pod uwagę, że nasze karnacje tak niewiele się różnią.
- Ha, ha.
Kiedy wychodzimy, mam czerwone wargi i podkręcone rzęsy, a ubrana jestem w ja-

skrawoczerwoną sukienkę. Do kolana przymocowałam nóż. Wszystko ma głęboki sens.

- Gdzie Marcus, Niszczyciel Życia, z nami się spotka? - pyta Christina.
Dla siebie wybrała żółte ubrania Serdeczności, nie czerwone. Ten kolor dodaje blasku

jej skórze. Śmieję się.

- Za siedzibą Altruizmu.
Idziemy chodnikiem w ciemności. Inni teraz jedzą kolację - upewniłam się - ale na wy-

padek gdybyśmy jednak na kogoś wpadły, włożyłyśmy też czarne żakiety, żeby ukryć więk-
szość naszego ubioru Serdeczności. Odruchowo przeskakuję pęknięcie w chodniku.

- A wy dwie, dokąd to? - odzywa się Peter.
Oglądam się przez ramię. Stoi za nami. Ciekawe, jak długo tam jest.
- Dlaczego nie jesz kolacji ze swoją grupą ataku?
- Nie mam swojej grupy. - Dotyka ręki, którą postrzeliłam. - Jestem ranny.
- Tak, akurat, też coś - prycha Christina.
- Dobra, nie chcę iść na wojnę z bandą bezfrakcyjnych - mówi z błyskiem w zielonych

oczach. - Zostanę tutaj.

- Jak tchórz. - Christina krzywi się zdegustowana. - Niech wszyscy inni posprzątają za

ciebie ten bałagan.

- Tak! - Śmieje się złośliwie. Klaszcze. - Miłego umierania! - Przechodzi na drugą

stronę ulicy, pogwizdując, i rusza w przeciwnym kierunku.

- Zmyliłyśmy go - stwierdza Christina. - Już drugi raz nie spytał, gdzie idziemy.
- No, na szczęście. - Odchrząkuję. - Więc… ten plan. Jest trochę głupi, wiesz?
- Nie jest… głupi.

background image

- Daj spokój. To głupie ufać Marcusowi. To głupie próbować minąć Nieustraszonych

przy płocie. To głupie występować przeciwko Nieustraszonym i bezfrakcyjnym. A te trzy rze-
czy razem są… innym rodzajem głupoty, o jakiej ludzkość do tej pory nie słyszała.

- Niestety, to najlepszy plan, jaki mamy - zauważa. - Jeżeli chcemy, żeby wszyscy po-

znali prawdę.

Zaufałam Christinie na tyle, żeby przekazać jej tę misję, kiedy myślałam, że umrę,

więc wydawało mi się głupie nie ufać jej teraz. Martwiłam się, że nie będzie chciała ze mną
iść, ale zapomniałam, skąd pochodzi - z Prawości, dla której nie ma nic ważniejszego od po-
szukiwania prawdy. Fakt, teraz jest Nieustraszoną, ale nauczyłam się jednego - nigdy całko-
wicie nie odcinamy się od naszych dawnych frakcji.

- Więc tu się wychowałaś. Podobało ci się w Altruizmie? - Marszczy brwi. - Chyba nie

bardzo, skoro odeszłaś.

Kiedy idziemy, słońce pochyla się w stronę horyzontu. Nigdy nie lubiłam wieczornego

światła, bo w nim wszystko w sektorze Altruizmu wygląda jeszcze bardziej bezbarwnie niż
zazwyczaj, ale teraz w tej niezmiennej szarości odnajduję pociechę.

- Jedne rzeczy lubiłam, innych nie cierpiałam - odpowiadam. - A z istnienia niektórych

nie zdawałam sobie sprawy, dopóki ich nie straciłam.

Docieramy do siedziby Altruizmu - betonowego szarego prostokąta, podobnego do

wszystkich w dzielnicy Altruistów. Strasznie chciałabym wejść do sali spotkań, powdychać
zapach starego drewna, ale nie mamy czasu. Zakradamy się w uliczkę przy budynku i idziemy
na tył - Marcus powiedział, że będzie tam czekał. Widzimy pudrowoniebieskiego pick-upa,
stoi z włączonym silnikiem. Za kierownicą siedzi Marcus.

Przepuszczam Christinę przodem, żeby to ona usiadła na środku. Wolę nie siadać przy

Marcusie, jeżeli nie muszę. Czuję, że nienawidząc go - chociaż z nim współpracuję - w jakiś
sposób łagodzę to, że zdradzam Tobiasa. Nie masz wyjścia, mówię sobie. Nie ma innego roz-
wiązania. Z tą myślą zatrzaskuję drzwi i szukam pasa, żeby się zapiąć. Znajduję jedynie po-
strzępioną końcówkę i złamaną klamrę.

- Skąd wytrzasnąłeś tego trupa? - pyta Christina.
- Ukradłem bezfrakcyjnym. Naprawiają takie wraki. Nie było łatwo go odpalić. Lepiej

wywalcie te żakiety, dziewczyny.

Zwijam w kulkę nasze żakiety i wyrzucam przez półotwarte okno. Marcus wrzuca je-

dynkę, pick-up wyje. Właściwie spodziewam się, że ani drgnie z miejsca, kiedy Marcus wci-
ska pedał gazu, ale jednak jedzie.

Z tego, co pamiętam, z sektora Altruistów do sektora Serdeczności jest jakaś godzina

drogi, a trasa jest wymagająca, trzeba doświadczonego kierowcy. Marcus wyjeżdża na jedną z
głównych arterii i dodaje gazu. Pędzimy do przodu i ledwie omijamy dziurę w jezdni. Chwy-
tam się deski rozdzielczej, żeby utrzymać równowagę.

- Spokojnie, Beatrice - rzuca Marcus. - Jeździłem już samochodami.
- Ja robiłam już wiele rzeczy, co nie znaczy, że jestem w nich dobra!
Marcus się uśmiecha i gwałtownie skręca w lewo, żeby nie najechać na leżące na zie-

mi światła drogowe. Christina wykrzykuje, kiedy podskakujemy na jakichś innych szcząt-
kach, jakby świetnie się bawiła.

- Inny rodzaj głupoty, co? - zwraca się do mnie na tyle głośno, żeby było ją słychać

przy tym szumie wiatru w kabinie. Ja ściskam fotel pod sobą i staram się nie myśleć o tym, co
jadłam na kolację.

Kiedy dojeżdżamy do płotu, w świetle reflektorów widzimy Nieustraszonych - stoją

przy bramie. Niebieskie przepaski na rękach wyróżniają się na tle reszty ich stroju. Silę się na
miły wyraz twarzy. Z pochmurną miną nie zdołam wmówić im, że jestem z Serdeczności.

Ciemnoskóry facet z bronią w ręce podchodzi od strony kierowcy. Świeci latarką naj-

pierw na Marcusa, potem na Christinę i na mnie. Mrużę oczy i zmuszam się do uśmiechu, jak-

background image

bym nie miała nic przeciwko temu, że wali mi żarową po oczach i niemal celuje w głowę. Ci
z Serdeczności są chyba szurnięci, jeżeli naprawdę nie przejmują się takimi rzeczami. Albo
jedzą za dużo chleba.

- A co w jednym samochodzie robi członek Altruistów z dwiema z Serdeczności? -

pyta mężczyzna.

- Te dwie dziewczyny zgłosiły się na ochotnika, żeby przywieźć do miasta zapasy

żywności - tłumaczy Marcus. - A ja zgodziłem się je eskortować, żeby nic im się nie stało.

- Poza tym, nie umiemy prowadzić - wtrąca Christina z uśmiechem. - Tata próbował

mnie nauczyć parę lat temu, ale cały czas mylił mi się gaz z hamulcem; porażka, mówię panu.
W każdym razie, to bardzo miłe ze strony Joshui, że nas podwiózł, bo inaczej trwałoby to całą
wieczność, a kartony były takie ciężkie…

Nieustraszony unosi rękę.
- Wystarczy, rozumiem.
- Jasne, przepraszam. - Christina chichocze. - Pomyślałam, że wytłumaczę; wydawał

się pan zdezorientowany, i trudno się dziwić, bo ile razy spotka się pan z takim…

- Dobrze, dobrze. Zamierzacie wrócić do miasta?
- Nie w najbliższym czasie - odpowiada Marcus.
- W porządku. Jedźcie.
Kiwa głową do innych Nieustraszonych przy bramie. Jeden z nich wystukuje serię

liczb na klawiaturze i brama się rozsuwa. Marcus kiwa głową strażnikowi, który nas wypuścił
i jedzie wyboistą drogą do siedziby Serdeczności. W świetle reflektorów widać koleiny, dziko
rosnącą trawę i latające wkoło owady. W ciemności po prawej świetliki świecą w rytmie
przypominającym bicie serca. Po kilku sekundach Marcus zerka na Christinę.

- Co to było, do diabła?
- Nieustraszeni najbardziej nie znoszą beztroskiej paplaniny Serdeczności. - Christina

wzrusza ramionami. - Pomyślałam, że jak straci cierpliwość, to się zdekoncentruje i nas puści.

- Jesteś genialna. - Szczerzę się szeroko.
- Wiem. - Potrząsa głową, jakby chciała zarzucić sobie włosy za ramię, tylko że nie ma

czego zarzucać.

- Poza tym, że „Joshua" nie jest imieniem Altruistów - zaznacza Marcus.
- Nieważne, co za różnica.
Przed nami dostrzegam blask siedziby Serdeczności; znajome skupisko drewnianych

budynków ze szklarnią na środku. Przejeżdżamy przez sad jabłoniowy. Powietrze pachnie
ciepłą ziemią. Znowu przypominam sobie matkę, jak wyciąga się, żeby zerwać jabłko w tym
sadzie, wiele lat temu, kiedy przyjechałyśmy pomagać Serdeczności w zbiorach. Czuję ukłu-
cie w piersiach, ale wspomnienie nie przytłacza mnie tak jak parę tygodni temu. Może dlate-
go, że odbywam misję na jej cześć. A może dlatego, że jestem za bardzo przejęta tym, co
mnie czeka, żeby odpowiednio przeżywać żałobę. Ale coś się zmieniło.

Marcus parkuje pick-upa za jedną z chat. Dopiero teraz zauważam, że w stacyjce nie

ma kluczyków.

- Jak ty go odpaliłeś? - pytam.
- Ojciec dużo mnie nauczył z mechaniki i obsługi komputerów. Tę wiedzę przekaza-

łem swojemu synowi. Chyba nie sądziłaś, że Tobias sam na to wszystko wpadł?

- Prawdę mówiąc, tak właśnie myślałam.
Otwieram drzwi i wysiadam z samochodu. Trawa łaskocze mnie w palce i łydki. Chri-

stina stoi po mojej prawej stronie i odchyla głowę do tyłu.

- Tu jest tak inaczej - stwierdza. - Właściwie można zapomnieć o tym, co się dzieje

tam. - Wskazuje kciukiem miasto.

- Oni często zapominają - mówię.
- Ale ogólnie się orientują, prawda?

background image

- Wiedzą tyle, ile patrole Nieustraszonych - odpowiada Marcus.
- Czyli że świat za płotem jest nieznany i potencjalnie niebezpieczny.
- Skąd wiesz, co oni wiedzą?
- Bo my im to powiedzieliśmy.
Marcus kieruje się do szklarni. Spoglądamy na siebie z Christiną. Biegniemy, żeby go

dogonić.

- Co znaczy: „to"?
- Kiedy człowiek posiada wszystkie informacje, musi zdecydować, ile powinni wie-

dzieć inni. My, przywódcy Altruizmu, powiedzieliśmy im to, co musieliśmy powiedzieć.
Miejmy nadzieję, że Johanna nie zmieniła zwyczajów. Wczesnym wieczorem jest tutaj.

Otwiera drzwi do szklarni. Powietrze jest tak gęste jak ostatnim razem, kiedy tu byłam,

ale teraz także mgliste. Wilgoć chłodzi mi policzki.

- O rany - wzdycha Christina.
Szklarnię oświetla jedynie blask księżyca, więc trudno odróżnić drzewa od wykona-

nych przez człowieka konstrukcji. Liście muskają mnie po twarzy, kiedy idę zewnętrzną
ścieżką. Nagle dostrzegam Johannę - kuca przy krzewie z miską w dłoni i zrywa coś, co wy-
gląda na maliny. Włosy ma związane z tyłu, więc widzę jej bliznę.

- Nie myślałam, że cię jeszcze tu zobaczę, panno Prior - mówi.
- Dlatego, że powinnam być martwa?
- Zawsze się spodziewam, że ci, którzy z bronią wojują, od broni giną. Często jestem

mile zaskoczona. - Opiera sobie miskę na kolanach i spogląda na mnie w górę. - Chociaż do-
skonale też zdaję sobie sprawę, że nie zjawiłaś się w naszej siedzibie dlatego, że ci się tu po-
dobało.

- Fakt - przyznaję. - Przyjechaliśmy z innego powodu.
- W porządku. - Wstaje. - W takim razie chodźmy o tym porozmawiać.
Niesie miskę na środek pomieszczenia, gdzie odbywają się spotkania Serdeczności.

Idziemy za nią do korzeni drzewa, siada na nich i podaje mi miskę z malinami. Biorę małą
garść i przekazuję miskę Christinie.

- Johanno, to Christina - przedstawia moją przyjaciółkę Marcus. - Nieustraszona uro-

dzona w Prawości.

- Witamy w siedzibie Serdeczności, Christino. - Johanna uśmiecha się porozumiewaw-

czo. Wydaje się dziwne, że dwie osoby urodzone w Prawości mogły wylądować w tak róż-
nych miejscach: w Nieustraszoności i Serdeczności. - Powiedz mi, Marcus: dlaczego przyje-
chaliście?

- Chyba Beatrice powinna to zrobić. Ja jestem tylko kierowcą.
Johanna skupia się na mnie bez wahania, ale po jej nieufnym spojrzeniu widzę, że wo-

lałaby rozmawiać z Marcusem. Zaprzeczyłaby, gdybym ją spytała, ale jestem prawie pewna,
że mnie nienawidzi.

- Hm… - Cóż, to niezbyt błyskotliwy wstęp. Wycieram dłonie w spódniczkę. - Sytu-

acja się pogorszyła.

Słowa zaczynają płynąć, nie są wyszukane ani wycyzelowane. Tłumaczę, że Nieustra-

szeni sprzymierzyli się z bezfrakcyjnymi i że zamierzają zniszczyć wszystkich Erudytów, zo-
stawiając nas bez jednej z dwóch podstawowych frakcji. Mówię, że w siedzibie Erudytów
znajduje się ważna informacja - poza całą wiedzą, jaką posiadają - którą w szczególności na-
leży odzyskać. Kiedy kończę, dociera do mnie, że nie wyjaśniłam, co to ma wspólnego z nią i
jej frakcją, ale… jak to powiedzieć?

- Nie rozumiem, Beatrice - odzywa się po chwili. - Czego dokładnie od nas oczeku-

jesz?

- Nie przyjechałam prosić o pomoc. Pomyślałam, że powinniście wiedzieć, że wielu

ludzi umrze, całkiem niedługo. I wiem, że nie będzie chciała pani tu bezczynnie tkwić, kiedy

background image

przyjdzie co do czego, chociaż niektórzy z pani frakcji, owszem, woleliby trzymać się od tego
z daleka.

Spogląda w dół, a jej krzywy uśmiech zdradza, że się nie mylę.
- Chciałam też spytać, czy moglibyśmy porozmawiać z Erudytami, którym daje pani

schronienie. Jasne, są w schronie, ale zależy mi, żeby się z nimi skontaktować.

- A co zamierzasz zrobić?
- Zastrzelić ich. - Przewracam oczami.
- To nie jest śmieszne.
- Przepraszam. - Wzdycham. - Potrzebuję informacji. To wszystko.
- No to musisz poczekać do jutra. Możesz tu przenocować.
Zasypiam jak tylko przykładam głowę do poduszki, ale budzę się wcześniej, niż plano-

wałam. Od horyzontu bije blask - znak, że słońce zaraz zacznie wschodzić. Po drugiej stronie
wąskiego odstępu między dwoma łóżkami śpi Christina, z twarzą wciśniętą w materac i z po-
duszką na głowie. Między nami stoi komódka z lampką nocną. Drewniane klepki trzeszczą
bez względu na to, w którym miejscu się na nie nastąpi. A po lewej wisi lustro, ot, tak. Nikt
oprócz Altruistów nie unika luster. Nadal czuję dreszcz przerażenia, kiedy widzę je na wierz-
chu.

Ubieram się; nawet nie staram się być cicho - pięciuset tupiących Nieustraszonych nie

obudziłoby Christiny, kiedy ta głęboko śpi, za to wystarczyłby szept Erudyty, żeby zerwała
się na równe nogi. Pod tym względem jest dziwna.

Wymykam się na dwór, kiedy słońce przebija się pomiędzy gałęziami drzew, i widzę

małą grupę Serdeczności zebraną przy sadzie. Podchodzę bliżej, żeby zobaczyć, co robią. Sto-
ją w kręgu, trzymając się za ręce. Połowa z nich to nastolatki, druga połowa - dorośli. Najstar-
sza kobieta, ze splecionymi siwymi włosami, przemawia.

- Wierzymy w Boga, który daje pokój i go miłuje. Dlatego przekazujemy sobie pokój

nawzajem i go miłujemy.

Nie odczytałabym tego jako wskazówki, ale Serdeczność najwyraźniej tak to odbiera.

Wszyscy w jednej chwili ruszają przed siebie, znajdują osobę z naprzeciwka kręgu i chwytają
się z nią za ręce. Kiedy każdy ma parę, stoją przez kilka sekund, patrząc na siebie. Jedni coś
mruczą, drudzy się uśmiechają, a niektórzy milczą i tkwią nieruchomo. Potem się rozdzielają,
przesuwają do kogoś innego i powtarzają to samo od nowa. Nigdy wcześniej nie widziałam
ceremonii religijnej Serdeczności. Znam tylko religię frakcji swoich rodziców, której cząstka
mnie cały czas się trzyma, a inna odrzuca jako głupotę: modlitwy przed kolacją, cotygodnio-
we spotkania, akty posługi, pieśni o bezinteresownym Bogu. Ale to tutaj, to coś innego, ta-
jemniczego.

- Przyłącz się do nas - proponuje siwowłosa kobieta. Dopiero po kilku sekundach

uświadamiam sobie, że mówi do mnie. Kiwa do mnie z uśmiechem.

- Oj, nie. Ja tylko…
- Chodź - nalega.
Nie mam wyboru i muszę wyjść do przodu i stanąć wśród nich. Kobieta podchodzi do

mnie, bierze mnie za rękę. Palce ma suche i szorstkie, a jej wzrok szuka mojego, nieustępli-
wy, chociaż dziwnie się czuję, patrząc jej w oczy. Kiedy to robię, skutek jest natychmiastowy
i dziwny. Stoję nieruchomo, każda cząstka mnie zamiera w bezruchu i wydaje się, jakby wa-
żyła więcej niż wcześniej, tyle że ten ciężar nie jest nieprzyjemny. Jej oczy są brązowe, całe
w jednym odcieniu, nieruchome.

- Niech Boży pokój będzie z tobą - mówi ściszonym głosem. - Nawet w kłopotach.
- Dlaczego miałby być? - pytam szeptem, żeby nikt nie usłyszał. - Po tym wszystkim,

co zrobiłam…

- Nie chodzi o ciebie. To dar. Nie można na niego zasłużyć, bo wtedy przestałby być

darem.

background image

Puszcza mnie i przechodzi do kogoś innego, a ja zostaję z wyciągniętą ręką, sama. Za-

raz jednak ktoś ujmuje moją dłoń, ale ja wycofuję się z grupy, z początku wolno, potem bie-
giem. Pędzę między drzewa najszybciej jak potrafię i zatrzymuję się, dopiero kiedy pali mnie
w płucach. Przyciskam czoło do najbliższego pnia, chociaż kora drapie mi skórę, i zmagam
się ze łzami.

Później tego ranka idę w lekkim deszczu do głównej szklarni. Johanna zwołała nad-

zwyczajne spotkanie. Ukrywam się jak mogę na końcu pomieszczenia, między dwiema rozło-
żystymi roślinami, zawieszonymi w roztworze mineralnym. Dopiero po kilku minutach od-
najduję Christinę, po prawej stronie, ubraną w żółty kolor Serdeczności, ale Marcusa łatwo
zauważyć - stoi z Johanną na korzeniach gigantycznego drzewa. Johanna trzyma dłonie sple-
cione przed sobą, włosy znów spięła w kitkę. Rana, po której została jej blizna, uszkodziła też
oko - powieka jest tak zgrubiała, że przesłania źrenicę, a lewe oko nie porusza się wraz z pra-
wym, kiedy Johanna przygląda się stojącej przed nią gromadzie Serdecznych.

Nie zebrała się tu jednak sama Serdeczność. Są też ludzie z włosami ostrzyżonymi na

jeża i z ciasno upiętymi kokami - to Altruiści, a ci ustawieni w kilku rzędach, w okularach - to
na pewno członkowie Erudycji. Jest wśród nich Cara.

- Otrzymałam wiadomość z miasta - oznajmia Johanna, kiedy wszyscy się uciszają. - I

chciałabym ją wam przekazać. - Pociąga za rąbek spódnicy, potem splata dłonie przed sobą.
Sprawia wrażenie zdenerwowanej. - Nieustraszeni sprzymierzyli się z bezfrakcyjnymi. Za
dwa dni zamierzają zaatakować Erudytów. Walka nie będzie się toczyła przeciwko armii Eru-
dytów-Nieustraszonych, ale przeciwko niewinnym Erudytom i wiedzy, którą z takim trudem
zdobywali. - Spuszcza wzrok i bierze głęboki wdech. - Wiem, że nie uznajemy przywództwa,
więc nie mam prawa zwracać się do was z pozycji przywódcy. Ale mam nadzieję, że mi wy-
baczycie, jeżeli ten jeden raz poproszę, abyśmy ponownie rozważyli naszą wcześniejszą decy-
zję, że nie będziemy się angażować.

Rozlegają się szepty. W niczym nie przypominają szeptów Nieustraszonych - są łagod-

niejsze, jak szum ptaków podrywających się z gałęzi.

- Pomijając nasze stosunki z Erudytami, lepiej niż jakakolwiek inna frakcja zdajemy

sobie sprawę, że w tym społeczeństwie odgrywają rolę fundamentalną - ciągnie Johanna. -
Trzeba ich chronić przed niepotrzebną rzezią, jeżeli nie dlatego, że są ludźmi, to dlatego, że
bez nich nie jesteśmy w stanie przetrwać. Proponuję, żebyśmy wkroczyli do miasta jako po-
wstrzymujący się od przemocy, bezstronni obrońcy pokoju, by w każdy możliwy sposób za-
hamować ekstremalną przemoc, do której niewątpliwie dojdzie. Proszę, porozmawiajmy o
tym.

Deszcz pada na szklane panele nad naszymi głowami. Johanna siada na korzeniu drze-

wa i czeka, ale wśród Serdeczności nie wybuchają rozmowy, jak ostatnim razem, kiedy tu by-
łam. Szepty, niewiele głośniejsze od szumu deszczu, zamieniają się w zwykłą rozmowę; kilka
głosów, niemal krzyków, wybija się ponad gwar. Każdy podniesiony głos sprawia, że podska-
kuję. Widziałam w życiu wiele kłótni, głównie w ciągu dwóch ostatnich miesięcy, ale żadna z
nich nie napełniła mnie takim strachem jak ta. Serdeczność nie powinna się kłócić.

Postanawiam nie czekać dłużej. Idę wzdłuż brzegu miejsca spotkania, przeciskam się

przez tych Serdecznych, którzy stoją, i przeskakuję przez ręce i wyciągnięte nogi tych, którzy
siedzą. Ludzie mi się przyglądają - co prawda, mam na sobie czerwoną bluzkę, ale tatuaże na
obojczyku są widoczne jak zwykle, nawet z daleka. Przystaję przy szeregu Erudytów. Cara
wstaje, kiedy podchodzę, krzyżuje ręce na piersi.

- Co ty tu robisz? - pyta.
- Przyjechałam poinformować Johannę, co się dzieje. I poprosić o pomoc.
- Mnie? Czemu…

background image

- Nie ciebie. - Próbuję zapomnieć, co powiedziała na temat mojego nosa, ale to trudne.

- Was wszystkich. Mam plan, jak uratować niektóre dane waszej frakcji, ale potrzebuję pomo-
cy.

- A tak konkretnie… - wtrąca Christina, pojawiając się przy moim lewym ramieniu - to

my mamy plan.

Cara przenosi wzrok na nią, potem znów na mnie.
- Wy chcecie pomagać Erudytom? Czegoś tu nie łapię.
- Ty chciałaś pomóc Nieustraszonym - przypominam. - Myślisz, że ty jedyna nie

chcesz ślepo wykonywać tego, co ci każe frakcja?

- Chodzi o to, żeby postępować według waszego wzorca zachowania - stwierdza Cara.

- W końcu strzelanie do tych, którzy wchodzą wam w paradę, jest typowe dla Nieustraszo-
nych.

Czuję ucisk w gardle. Jest taka podobna do brata, ze zmarszczką między brwiami i

ciemnymi kosmykami w blond włosach.

- Cara - mówi Christina. - Pomożesz nam czy nie?
- Oczywiście, że pomogę. - Wzdycha. - Inni na pewno też. Przyjdźcie do sypialni Eru-

dytów po spotkaniu i przedstawcie nam plan.

Spotkanie w szklarni trwa jeszcze godzinę. Deszcz przestaje padać, chociaż krople

wody nadal zraszają szklane ściany i sufit. Christina i ja siedzimy pod jedną ze ścian i gramy
w grę, w której staramy się złapać za kciuk przeciwnika. Zawsze wygrywa Christina.

W końcu Johanna i inni, którzy wyłonili się jako przywódcy w dyskusji, ustawiają się

w rzędzie na korzeniach drzewa. Johanna pochyla głowę i włosy opadają jej na twarz. Ma
nam przekazać ustalenia, ale stoi z założonymi rękami, stukając palcami w łokieć.

- O co chodzi? - pyta Christina.
Johanna w końcu podnosi wzrok.
- Ciężko było dojść do porozumienia - mówi. - Ale większość z was chce utrzymać na-

szą politykę bezstronności.

Nie ma dla mnie znaczenia, czy Serdeczność zdecyduje się wkroczyć do miasta, czy

nie. Ale zaczęłam mieć nadzieję, że nie wszyscy są tchórzami, a dla mnie ta decyzja zalatuje
tchórzostwem. Opieram się o szybę.

- Nie chcę zachęcać tej społeczności, która tak wiele mi dała, do podziału - ciągnie Jo-

hanna. - Ale sumienie każe mi opowiedzieć się przeciwko tej decyzji. Wszystkich, którym su-
mienie nakazuje iść do miasta, zapraszam, żeby się do mnie przyłączyli.

Z początku, tak jak i inni, nie za bardzo kapuję, o czym ona mówi.
- Rozumiem, że to oznacza, że nie mogę już należeć do Serdeczności - dodaje. Prze-

chyla głowę tak, że znów widać jej bliznę. Pociąga nosem. - Ale chcę, żebyście wiedzieli, że
chociaż was opuszczam, robię to z miłością, a nie ze złością.

Kłania się zgromadzonym, zakłada sobie włosy za uszy i idzie w stronę wyjścia. Kilka

osób z Serdeczności gramoli się na nogi, po chwili wstaje kilka kolejnych, aż w końcu stoi
cały tłum i niektórzy - niewielu, ale kilku - wychodzi za nią.

- Nie tego się spodziewałam - stwierdza Christina.

background image

Rozdział 40

Sypialnia Erudytów jest jedną z największych w siedzibie Serdeczności. W sumie stoi

tu dwanaście łóżek - osiem, jedno przy drugim, wzdłuż ściany i dwa złączone bokami, dzięki
czemu na środku pokoju zostaje duża przestrzeń. Zajmuje ją ogromny stół, zawalony narzę-
dziami, skrawkami metalu, mechanizmami i kablami.

Christina i ja właśnie skończyłyśmy wyjaśniać nasz plan, który brzmiał jeszcze bar-

dziej głupio, kiedy wpatrywało się w nas ponad dwunastu Erudytów.

- Wasz plan ma błędy. - Cara pierwsza zabiera głos.
- Dlatego przyszłyśmy do was - mówię. - Żebyście powiedzieli, jak go poprawić.
- Przede wszystkim ta ważna informacja, którą chcecie ocalić… To śmieszne nagry-

wać ją na płytę. Płyta się połamie albo wpadnie w ręce niepowołanej osoby, jak inne rzeczy.
Lepiej wykorzystać sieć danych.

- Że co?
Spogląda na drugą Erudytkę.
- Mów dalej - odzywa się jeden z pozostałych, ciemnoskóry chłopak w okularach. -

Powiedz im. Już nie ma sensu utrzymywać tego w tajemnicy.

- Wiele komputerów w siedzibie Erudytów jest podłączonych do komputerów innych

frakcji. Dlatego Jeanine tak łatwo było przeprowadzić atak symulacyjny z komputera Nie-
ustraszonych zamiast z maszyn Erudytów.

- Jak to? - wypala Christina. - Chcecie powiedzieć, że możecie sobie łazić po danych

każdej frakcji, kiedy tylko chcecie?

- Po danych nie można „sobie łazić" - zauważa okularnik. - To nielogiczne.
- To przenośnia. - Christina marszczy brwi. - Jasne?
- Metafora czy po prostu figura retoryczna? - Chłopak też marszczy brwi.
- Czy metafora jest może określoną kategorią, która mieści się w grupie figur retorycz-

nych?

- Fernando. - Cara piorunuje go wzrokiem. - Skup się.
Ciemnoskóry kiwa głową.
- Ważne jest to - ciągnie Cara - …że istnieje sieć danych i że z punktu widzenia etyki

to rzecz sporna. Na tej samej zasadzie, na jakiej komputery mają dostęp do danych innych
frakcji, mogą wysyłać dane. Jeżeli wyślemy dane, które chcecie uratować, do każdej z pozo-
stałych frakcji, nie będzie można ich wszędzie zniszczyć.

- Mówisz „my" - zauważam. - Sugerujesz, że…
- Że pójdziemy z wami? - pyta. - Na pewno nie pójdą wszyscy, ale niektórzy muszą.

Jak chciałybyście same poruszać się po siedzibie Erudytów?

- Chyba zdajecie sobie sprawę, że jeżeli do nas dołączycie, możecie zginąć? - Christina

się uśmiecha. - I nie ma żadnego chowania za nami, żeby nie rozbić sobie okularów czy coś
takiego.

Cara zdejmuje okulary i łamie je na środku noska.
- Ryzykowaliśmy życie, odchodząc z naszej frakcji - mówi. - I zaryzykujemy znowu,

żeby ocalić naszą frakcję od niej samej.

- Poza tym… - rozlega się wątły głos. Zza łokcia Cary wygląda dziesięcio-, może jede-

nastoletnia dziewczynka. Czarne loki tworzą wokół jej twarzy aureolę. - Mamy przydatne ga-
dżety.

Wymownie spoglądamy na siebie z Christiną.
- Jakie gadżety?
- To prototypy - odpowiada Fernando. - Nie ma potrzeby dokładnie studiować ich

struktury.

background image

- Studiowanie nie jest naszą najmocniejszą stroną - przyznaje Christiną.
- No to jak udoskonalacie rzeczy? - pyta dziewczynka.
- Nie udoskonalamy. - Christiną wzdycha. - One się chyba pogarszają.
- Entropia. - Mała kiwa głową.
- Co? - Entropia - szczebiocze. - To teoria, która mówi, że cała materia we wszech-

świecie stopniowo zmierza do osiągnięcia tej samej temperatury. Znana także jako „cieplna
śmierć".

- Elia, to ogromne uproszczenie - krytykuje ją Cara.
Elia pokazuje Carze język. Nie mogę powstrzymać śmiechu. Nigdy wcześniej nie wi-

działam Erudyty wystawiającego język. Ale, co tu dużo mówić, nie miałam styczności z wie-
loma młodymi Erudytami. Tylko z Jeanine i ludźmi, którzy dla niej pracują. Włącznie z moim
bratem.

Fernando klęka przy jednym z łóżek i wyciąga pudło. Grzebie w nim przez kilka se-

kund i wyjmuje mały dysk zrobiony z jasnego metalu, który często widziałam w siedzibie
Erudytów, ale nigdzie indziej. Niesie go do mnie na dłoni. Kiedy wyciągam po niego rękę,
gwałtownie go przede mną cofa.

- Uważaj! Wziąłem go z siedziby. Nie stworzyliśmy go tutaj. Byłaś tam, kiedy zaata-

kowali Prawość?

- Tak. W samym środku.
- Pamiętasz, jak roztrzaskała się szyba?
- Ty też tam byłeś? - Mrużę oczy.
- Nie. Nagrali film i pokazali w siedzibie Erudytów. Wyglądało to tak, jakby szyba się

rozwaliła od strzału, ale to nie do końca prawda. Jakiś żołnierz Nieustraszonych rzucił jeden z
takich dysków pod okna. To urządzenie emituje sygnał, dźwięku nie słychać, ale od niego
rozbija się szkło.

- Okej. Jak nam się to może przydać?
- Ludzie będą raczej zaskoczeni, kiedy wszystkie ich szyby trzasną w jednej chwili -

mówi z uśmiechem. - Zwłaszcza w siedzibie Erudytów, tam jest mnóstwo okien.

- To fakt.
- Co jeszcze macie? - dopytuje Christiną.
- To spodoba się Serdeczności - mówi Cara. - Gdzie to jest? A, tutaj.
Bierze czarne plastikowe pudełko, na tyle małe, że może zamknąć je w dłoni. Na górze

są dwa kawałki metalu, które wyglądają jak zęby. Włącza przycisk pod pudełkiem i w szparze
pomiędzy zębami pojawia się nitka niebieskiego światła.

- Fernando. Chcesz zademonstrować?
- Żartujesz? - Facet szeroko otwiera oczy. - Nigdy więcej. Jesteś z tym niebezpieczna.
Cara uśmiecha się do niego.
- Gdybym teraz dotknęła was tym cudem, potwornie by was zabolało, a później unie-

ruchomiło. Fernando boleśnie się o tym wczoraj przekonał. Zrobiłam ten porażacz tak, żeby
Serdeczność mogła się bronić, nie strzelając do nikogo.

- To… - Marszczę brwi. - Wyrozumiałe z twojej strony.
- Dzięki technologii życie ma stawać się lepsze - mówi. - Bez względu na to, w co wie-

rzysz, technologia powinna ci służyć, nie szkodzić.

Co powiedziała moja matka podczas symulacji? „Martwię się, że całe to psioczenie

ojca na Erudytów nie wyszło ci na dobre". A jeśli miała rację, nawet jeżeli to była tylko część
symulacji? Ojciec nauczył mnie postrzegać Erudytów w specyficzny sposób. Nigdy nie mó-
wił mi, że oni nie oceniają tego, w co ludzie wierzą, ale projektują dla nich technologie, które
uwzględniają te przekonania. Nigdy nie mówił mi, że mogą być zabawni ani że umieją kryty-
kować własną frakcję. Cara rzuca się na Fernanda z aparatem, roześmiana, a on odskakuje.
Nie mówił mi, że Erudytka mogłaby zaoferować mi pomoc po tym, jak zabiłam jej brata.

background image

Atak zacznie się po południu, zanim zrobi się za ciemno, żeby zobaczyć niebieskie

przepaski, które oznaczają Nieustraszonych zdrajców. Po omówieniu planów idziemy przez
sad na polanę, gdzie stoją ciężarówki.

Kiedy wyłaniam się spomiędzy drzew, widzę Johannę Reyes - siedzi na masce jednego

z samochodów, z kluczykami w ręce. Za nią czeka mały konwój aut pełen Serdecznych, ale
nie tylko, bo są wśród nich też Altruiści - to ci z surowymi fryzurami i nieruchomymi warga-
mi. Jest z nimi Robert, starszy brat Susan.

Johanna zeskakuje z maski. Na pace tej ciężarówki znajduje się stos skrzynek oznaczo-

nych „Jabłka, mąka, kukurydza". Dobrze, że z tyłu musimy zmieścić tylko dwie osoby.

- Witaj, Johanno - mówi Marcus.
- Marcus. Mam nadzieję, że zgodzisz się, żebyśmy pojechali z tobą do miasta.
- Pewnie. Pilotuj.
Johanna podaje Marcusowi kluczyki i wskakuje na ławkę jednej z pozostałych ciężaró-

wek. Christina zajmuje miejsce w kabinie, a ja na pace, z Fernandem.

- Nie chcesz siedzieć z przodu? - pyta Christina. - I ty nazywasz się Nieustraszoną?
- Tu jest najmniejsze prawdopodobieństwo, że zwymiotuję - tłumaczę.
- Rzyganie to część życia.
Już chcę spytać, ile razy ona zamierza puścić pawia, kiedy ciężarówka rusza. Chwytam

ścianki obiema rękami, żeby nie wypaść, ale po kilku minutach, kiedy przyzwyczajam się do
podskakiwania i szarpania, daję spokój. Przed nami toczy się kolejna ciężarówka, za samo-
chodem Johanny, który prowadzi. Jestem spokojna, aż dojeżdżamy do płotu. Spodziewam się,
że spotkamy tych samych strażników, którzy próbowali nas zatrzymać w tamtą stronę, ale
brama stoi otwarta, a przy niej nie ma nikogo. Strach rodzi mi się w piersi i rozlewa aż do dło-
ni. W ferworze poznawania nowych ludzi i robienia planów zapomniałam, że moim planem
jest wkroczenie wprost do walki, która może kosztować mnie życie. Tuż po tym, kiedy dotar-
ło do mnie, że warto żyć.

Konwój zwalnia, kiedy przejeżdżamy przez bramę, jakby Marcus i Johanna się spo-

dziewali, że ktoś wyskoczy i nas zatrzyma. Wszędzie panuje cisza, słychać tylko cykady na
drzewach w oddali i warkot silników.

- Myślisz, że już się zaczęło? - pytam Fernanda.
- Może tak, a może nie. Jeanine ma wielu informatorów. Możliwe, że ktoś jej doniósł,

że coś się szykuje, więc wezwał wszystkie siły Nieustraszonych do siedziby Erudytów.

Kiwam głową, ale tak naprawdę myślę o Calebie. On też należy do grona tych infor-

matorów. Zastanawiam się, dlaczego był tak święcie przekonany, że to, co na zewnątrz, po-
winno być przed nami ukryte, że zdradziłby każdego, na kim przypuszczalnie mu zależało,
dla Jeanine, której nie zależy na nikim.

- Znasz kogoś o imieniu Caleb? - pytam.
- Caleb - powtarza Fernando. - Tak, w nowicjacie poznałem jednego Caleba. Bystry,

ale… jak to się potocznie mówi? Lizus. - Uśmiecha się szelmowsko. - Między nowicjuszami
był pewien podział. Na tych, którzy chłoną wszystko, co mówi Jeanine, i na pozostałych. Ja
należałem do tej drugiej grupy. Caleb do pierwszej. Czemu pytasz?

- Trafiłam na niego, kiedy zostałam uwięziona. - Mój głos wydaje się odległy nawet

mnie samej. - Byłam po prostu ciekawa.

- Nie osądzałbym go zbyt surowo. Jeanine potrafi być wyjątkowo przekonująca dla

tych, którzy z natury nie są podejrzliwi. Ja zawsze byłem z natury podejrzliwy.

Spoglądam za jego lewe ramię - kontur miasta na tle nieba staje się coraz wyraźniej-

szy, w miarę jak się zbliżamy. Szukam dwóch iglic na czubku Bazy, a kiedy je znajduję, czuję
się lepiej i gorzej jednocześnie - lepiej, bo to tak bardzo znajome miejsce, a gorzej, bo to, że
widać iglice, oznacza, że dojeżdżamy do celu.

- Tak - mówię. - Ja też.

background image

Rozdział 41

Kiedy docieramy do miasta, wszystkie rozmowy w ciężarówce milkną, teraz każdy

siedzi z zaciśniętymi ustami, blady. Marcus omija dziury wielkości człowieka i części poroz-
bijanych autobusów. Droga jest gładsza, kiedy opuszczamy terytorium bezfrakcyjnych i wjeż-
dżamy do czystszego rewiru.

Nagle słyszę strzały. Z tej odległości brzmią jak trzaski. Przez chwilę jestem zdezo-

rientowana i widzę jedynie przywódców Altruizmu na kolanach na chodniku i Nieustraszo-
nych z leniwym wyrazem twarzy i karabinami w ręku; widzę jedynie matkę, która odwraca
się, żeby przyjąć kule, i Willa, jak pada na ziemię. Zaciskam pięści, żeby nie krzyczeć, a ból
sprowadza mnie z powrotem do teraźniejszości. Matka powiedziała mi, żebym była odważna.
Ale gdyby wiedziała, że jej śmierć napełni mnie takim strachem, czy poświęciłaby się tak
ochoczo?

Marcus wyłamuje się z konwoju, skręca w Madison Avenue i - kiedy dwie przecznice

dzielą nas od Michigan Avenue, gdzie toczy się walka - wjeżdża w boczną uliczkę i wyłącza
silnik. Fernando schodzi z paki i podaje mi rękę.

- Chodź, Buntowniczko. - Puszcza do mnie oko.
- Co? - Chwytam go za rękę i bokiem zeskakuję z ciężarówki.
Otwiera torbę, z którą siedział. Jest pełna niebieskich ubrań. Przegląda je i rzuca Chri-

stinie i mnie. Biorę koszulkę i dżinsy.

- Buntowniczka - mówi. - Rzeczownik. Kobieta, która sprzeciwia się ustanowionej

władzy, choć niekoniecznie jest postrzegana jako rewolucjonistka.

- Czy ty musisz wszystko nazywać? - Cara przeczesuje dłońmi swoje ciemnoblond

włosy, żeby przylizać niesforne kosmyki. - Właśnie coś robimy i akurat całą grupą. Nowe ty-
tuły nie są potrzebne.

- Tak się składa, że klasyfikacja sprawia mi przyjemność. - Fernando unosi ciemną

brew. Spoglądam na niego. Ostatnio, kiedy wtargnęłam do siedziby frakcji, robiłam to z bro-
nią w ręku i zostawiłam za sobą ciała. Chcę, żeby tym razem było inaczej. Tym razem musi
być inaczej.

- Mnie się podoba - stwierdzam. - Buntowniczka. Pasuje jak ulał.
- Widzisz? - mówi Fernando do Cary. - Nie jestem sam.
- Gratulacje - prycha kpiąco.
Przyglądam się swoim ciuchom Erudytki, kiedy inni zdejmują wierzchnie warstwy

ubrania.

- To nie pora na skromność, Sztywniaczko! - Christina posyła mi ostre spojrzenie.
Wiem, że ma rację, więc ściągam z siebie czerwoną koszulkę i wkładam niebieską.

Zerkam na Fernanda i Marcusa, żeby się upewnić, że nie patrzą, i zmieniam też spodnie.
Dżinsy muszę podwijać cztery razy, a kiedy je zapinam, marszczą się w talii jak góra ściśnię-
tej torebki papierowej.

- Nazwała cię Sztywniaczką? - zaciekawia się Fernando.
- Tak. Do Nieustraszonych przeniosłam się od Altruistów.
- Hm. Niezły przeskok. Taka różnica osobowości między pokoleniami jest obecnie

prawie niemożliwa genetycznie.

- Czasami osobowość nie ma nic wspólnego z decyzją, jaką się wybierze frakcję. -

Myślę o matce. Opuściła Nieustraszonych nie dlatego, że do nich nie pasowała, ale dlatego,
że bezpieczniej być Niezgodną u Altruistów. I jest też Tobias, który przeszedł do Nieustraszo-
nych, żeby uciec przed ojcem. - Trzeba brać pod uwagę wiele czynników.

Żeby uciec przed ojcem, z którego ja zrobiłam sojusznika. Ogarnia mnie przypływ po-

czucia winy.

background image

- Mów tak dalej, a nigdy nie odkryją, że w rzeczywistości jesteś Erudytką - kwituje

Fernando.

Przeczesuję grzebieniem włosy, żeby je wygładzić, a potem zakładam je sobie za uszy.
- Masz. - Cara bierze mi z twarzy kosmyk włosów i przypina go srebrną spinką, jak ro-

bią Erudytki.

Christina wyciąga broń, którą ze sobą zabrałyśmy, i spogląda na mnie.
- Chcesz? Czy wolisz porażacz?
Wpatruję się w pistolet w jej ręce. Jeżeli nie wezmę porażacza, będę zupełnie bezbron-

na wobec ludzi, którzy z radością mnie zastrzelą. Jeżeli wezmę, przyznam się do słabości
przed Marcusem, Carą i Fernandem.

- Wiesz, co powiedziałby Will? - pyta Christina.
- Co? - mówię łamiącym się głosem.
- Powiedziałby ci, żebyś sobie odpuściła. Żebyś przestała się zachowywać nieracjonal-

nie i wzięła ten głupi pistolet.

Will nie znosił, jak ktoś zachowywał się nieracjonalnie. Christina chyba ma rację. Zna-

ła go lepiej niż ja. I ona, która tamtego dnia straciła kogoś bliskiego, tak jak ja, zdobyła się na
to, żeby mi wybaczyć, co wydawałoby się prawie niemożliwe. Byłoby niemożliwe dla mnie,
gdyby odwrócić sytuację. Więc dlaczego tak trudno mi wybaczyć sobie samej?

Zaciskam dłoń na broni, którą dała mi Christina. Metal jest ciepły w miejscu, gdzie go

dotykała. Czuję, że do mojego umysłu wdziera się wspomnienie tego, jak strzelam do Willa, i
usiłuję je przegonić. Ale nie da się tego przegonić. Wypuszczam pistolet.

- Porażacz jest doskonałą opcją - podsuwa Cara, strząsając włos z rękawa koszulki. -

Moim zdaniem, Nieustraszeni za bardzo rwą się do broni.

Fernando podaje mi porażacz. Chciałabym jakoś podziękować Carze, ale nie patrzy na

mnie.

- Jak mam to schować? - pytam.
- Nie musisz - odpowiada Fernando.
- Racja.
- Lepiej ruszajmy. - Marcus zerka na zegarek.
Moje serce bije tak mocno, że wyznacza mi każdą sekundę, ale reszta mnie jest ogłu-

szona. Ledwie czuję ziemię pod stopami. Nigdy wcześniej tak się nie bałam, a biorąc pod
uwagę wszystko, co widziałam podczas symulacji, i wszystko, co widziałam w czasie ataku
symulacyjnego, to nie ma żadnego sensu. A może ma sens. Cokolwiek Altruiści chcieli wyja-
wić przed atakiem, wystarczyło, żeby Jeanine podjęła drastyczne i potworne działania, żeby
ich powstrzymać. A teraz ja muszę dokończyć ich dzieło, dokończyć to, za co moja dawna
frakcja oddała życie. Więc w tej chwili stawka jest znacznie większa niż moje życie.

Christina i ja prowadzimy. Biegniemy czystymi, równymi chodnikami Madison Ave-

nue, mijamy State Street, kierujemy się do Michigan Avenue. Pół przecznicy od siedziby Eru-
dytów nagle się zatrzymuję. W czterech rzędach przed nami stoją ludzie - w większości ubra-
ni na czarno-biało - w odstępach co pół metra, z podniesioną i wycelowaną bronią. Mrugam i
stają się kontrolowanymi przez symulację Nieustraszonymi w sektorze Altruizmu, podczas
ataku symulacyjnego. Weź się w garść! Weź się w garść… Mrugam znowu i znów zmieniają
się w Prawych - chociaż niektórzy, ci na czarno, naprawdę wyglądają na Nieustraszonych. Je-
żeli nie będę uważna, stracę poczucie, gdzie i kiedy to wszystko się dzieje.

- O, mój Boże - mamrocze Christina. - Moja siostra, moi rodzice… a jeżeli oni…
Spogląda na mnie, a mnie się wydaje, że znam jej myśli, bo wcześniej sama takie mia-

łam. Gdzie moi rodzice? Muszę ich odnaleźć. Ale jeżeli jej rodzice są jak ci z Prawości, pod
wpływem symulacji i uzbrojeni, nic nie może dla nich zrobić. Zastanawiam się, czy gdzieś in-
dziej w którymś z takich rzędów stoi Lynn.

- Co robimy? - pyta Fernando.

background image

Stawiam krok w kierunku Prawości. Może nie są zaprogramowani, żeby strzelać.

Wpatruję się w zamglone oczy kobiety w białej bluzce i czarnych spodniach. Wygląda, jakby
właśnie wróciła z pracy. Robię kolejny krok. Bum. Instynktownie padam na ziemię, zakry-
wam głowę rękami i czołgam się do tyłu, w stronę butów Fernanda. Pomaga mi wstać.

- A może byśmy się wycofali? - proponuje.
Wychylam się, nie za bardzo, i zaglądam w uliczkę pomiędzy budynkiem obok nas a

siedzibą Erudytów. Prawość stoi też w uliczce. Nie zdziwiłabym się, gdyby grubym murem
otaczali cały kompleks budynków Erudytów.

- Jest jakaś inna droga do siedziby Erudytów? - pytam.
- Ja nie znam - odpowiada Cara. - Chyba żeby skakać z dachu na dach. - Śmieje się

lekko, jakby to był żart.

Unoszę brwi i spoglądam na nią.
- Zaraz - mówi. - Chyba nie myślisz o…
- O dachach? - pytam. - O oknach.
Idę w lewo, uważając, żeby nie przesunąć się nawet o centymetr do Prawości. Budy-

nek po mojej lewej graniczy z siedzibą Erudytów na końcu. Na pewno parę okien jest naprze-
ciwko siebie. Cara mamrocze coś o kaskaderskich wyczynach stukniętych Nieustraszonych,
ale biegnie za mną, a dalej Fernando, Marcus i Christina. Próbuję otworzyć tylne drzwi bu-
dynku, ale są zamknięte.

- Odsuńcie się.
Christina wychodzi naprzód. Celuje w zamek. Osłaniam twarz dłońmi, kiedy strzela.

Słyszymy głośny huk, a później piskliwe dzwonienie - skutek strzału w tak zamkniętą prze-
strzeń. Zamek już nie blokuje drzwi. Wkraczam do środka. Wita mnie długi korytarz z podło-
gą wyłożoną płytkami, z drzwiami po obu stronach - jedne są otwarte, inne zamknięte. Kiedy
zaglądam do otwartych pomieszczeń, widzę rzędy starych biurek i tablice na ścianach, jak te
w siedzibie Nieustraszonych. W powietrzu czuć stęchliznę, zapach kartek bibliotecznej książ-
ki połączony ze smrodkiem rozpuszczalnika.

- To był kiedyś biurowiec - wyjaśnia Fernando. - Ale Erudyci zamienili go w szkołę,

która zajmuje się edukacją po Wyborze. Potem, jak już wyremontowali swoją siedzibę, jakieś
dziesięć lat temu… wiesz, kiedy wszystkie budynki po drugiej stronie od Millenium zostały
połączone, przestali tu uczyć. Przestarzałe, ciężkie do unowocześnienia miejsce.

- Dzięki za lekcję historii - mówi Christina.
Kiedy docieram do końca korytarza, wchodzę do jednej z klas, żeby wyjrzeć i zorien-

tować się, gdzie jestem. Widzę tył siedziby Erudytów, ale po drugiej stronie ulicy na pozio-
mie parteru nie ma okien. Tuż za moim oknem - na tyle blisko, że mogłabym jej dotknąć,
gdybym wyciągnęła rękę - stoi mała dziewczynka z Prawości; trzyma broń długości swojego
ramienia. Tkwi tak nieruchomo, że zastanawiam się, czy w ogóle oddycha. Mocno wykręcam
szyję, żeby ogarnąć wzrokiem większą część budynku. Nad głową widzę mnóstwo okien. Na
tyłach siedziby Erudytów jest tylko jedno na tej wysokości. Na drugim piętrze.

- Dobre wieści - oznajmiam. - Znalazłam drogę na drugą stronę.

background image

Rozdział 42

Na moje polecenie wszyscy rozbiegają się po budynku w poszukiwaniu schowków

woźnego, żeby znaleźć drabinę. Słyszę skrzypienie tenisówek na płytkach i krzyki:

- Mam! Nie, zaraz, są tu wiadra, nieważne.
Zaraz potem:
- Jaka długa ma być ta drabina? Rozkładana będzie za krótka?
Szukają, a ja odnajduję salę na drugim piętrze, która wychodzi na okno Erudytów. Pró-

buję trzy razy, zanim udaje mi się otworzyć okno. Wychylam się na uliczkę.

- Ej! - krzyczę i natychmiast się chowam. Ale nie słyszę strzałów. Dobrze, myślę. Nie

reagują na hałas.

Christina wchodzi do klasy z drabiną pod pachą, a za nią pozostali.
- Jest! Chyba wystarczy, jak się ją rozłoży.
Za szybko próbuje się obrócić i uderza drabiną Fernanda w ramię.
- Oj, sorry, Nando.
Od uderzenia chłopakowi przekrzywiają się okulary. Uśmiecha się do Christiny i je

zdejmuje, potem chowa do kieszeni.

- Nando? - Unoszę brwi. - Myślałam, że Erudyci nie lubią zdrobnień.
- Kiedy tak woła cię ładna dziewczyna, to logiczne, że się reaguje - mówi.
Christina odwraca wzrok, z początku myślę, że słowa Fernanda ją onieśmieliły, ale po

chwili widzę, że się krzywi, jakby zamiast komplementu dostała policzek. Za mało czasu mi-
nęło od śmierci Willa, żeby chciała flirtować.

Razem z nią wysuwam drabinę przez szkolne okno i przekładam między budynkami.

Marcus pomaga nam ją trzymać prosto. Fernando wykrzykuje, kiedy drabina dosięga okna
Erudytów po drugiej stronie ulicy.

- Pora wybić szybę - oznajmiam.
Fernando wyciąga z kieszeni urządzenie do tłuczenia szyb i podaje mi je.
- Ty pewnie wycelujesz najlepiej.
- Nie liczyłabym na to. Mam niesprawną prawą rękę. Musiałabym rzucać lewą.
- Ja to zrobię - zgłasza się na ochotnika Christina.
Wciska guzik z boku i rzuca urządzenie spod ręki. Zaciskam dłonie w pięści i czekam,

aż upadnie. Uderza w parapet i wpada na szkło. Błyska pomarańczowe światło i w jednej
chwili okno - a przy okazji okna nad nim, pod nim i obok - rozbija się na setki maleńkich
odłamków, które lecą na tych z Prawości na dole. W tym samym momencie Prawi odwracają
się i strzelają w niebo. Wszyscy inni padają na ziemię, ale ja stoję, w pewnym sensie zachwy-
cona doskonałą synchronizacją, ale też zdegustowana tym, że Jeanine Matthews zamieniła lu-
dzi z kolejnej frakcji w części maszyny.

Żadna z kul nie dociera do okien klasy, nie mówiąc o tym, żeby wpadła do środka.

Prawi nie posyłają drugiej serii, więc spoglądam na nich z góry. Powrócili do wyjściowej po-
zycji, zwróceni w połowie do Madison Avenue, a w połowie do Washington Street.

- Reagują tylko na ruch, więc… nie spadnijcie z drabiny - radzę. - Ten, kto przejdzie

pierwszy, będzie zabezpieczał drabinę z drugiej strony.

Zauważam, że Marcus, który powinien bezinteresownie zaoferować się do każdego za-

dania, nie zgłasza się.

- Nie czujesz się dziś wielkim Sztywniakiem, Marcus? - szydzi Christina.
- Na twoim miejscu uważałbym, kogo obrażasz - ostrzega. - Nadal jestem jedyną oso-

bą, która może odnaleźć to, czego szukamy.

- To groźba?

background image

- Ja pójdę - mówię, zanim Marcus zdąży odpowiedzieć. - Po części też jestem Sztyw-

niaczką, no nie?

Wsuwam sobie porażacz za pasek dżinsów i wskakuję na biurko, żeby lepiej ustawić

się do okna. Christina trzyma drabinę, a ja wchodzę na metalowy stopień i ruszam do przodu.
Kiedy jestem już za oknem, stawiam stopy na wąskich krawędziach drabiny, a dłonie kładę na
szczeblach. Drabina wydaje się tak stabilna i mocna jak aluminiowa puszka. Trzeszczy i
skrzypi pod moim ciężarem. Staram się nie patrzeć w dół na tych z Prawości; staram się nie
myśleć o tym, że unoszą broń i strzelają do mnie. Oddycham płytko i wpatruję się w swój cel
- okno Erudytów. Zostało już tylko kilka szczebli.

Podmuch wiatru w uliczce spycha mnie na bok, a ja przypominam sobie, jak wdrapy-

wałam się na diabelski młyn. Wtedy szedł za mną Tobias. Teraz nie ma nikogo, kto by mnie
podtrzymał. Zerkam na ziemię, dwa piętra niżej, na dziwnie małą kostkę brukową, na rzędy
niewolników Jeanine.

Ręce, zwłaszcza prawa, mnie bolą, kiedy pokonuję ostatnie metry. Drabina przemiesz-

cza się, przesuwa bliżej framugi okna w budynku Erudytów. Christina przytrzymuje ją z jed-
nej strony, ale nie może zrobić nic, żeby drugi koniec nie zsunął się z parapetu. Zaciskam
zęby i staram się za bardzo nie poruszać drabiną, ale nie jestem w stanie stawiać kroków obie-
ma nogami naraz, dlatego drabina kołysze się lekko. Jeszcze tylko trochę. Drabina podskakuje
na lewo, a potem, kiedy stawiam z przodu prawą nogę, nie trafiam w szczebel. Krzyczę, kiedy
moje ciało przechyla się na bok, a noga mi dynda w powietrzu.

- Nic ci nie jest? - woła Christina z tyłu.
Nie odpowiadam. Podnoszę nogę. Przez to wszystko drabina jeszcze bardziej zsunęła

się z parapetu. Teraz utrzymuje się zaledwie na skrawku betonu. Decyduję się na szybkie ru-
chy. Rzucam się w stronę okna po przeciwnej stronie. Chwytam dłońmi parapet, beton kale-
czy mi palce. Słyszę wrzaski za mną. Zaciskam zęby i podciągam się, chociaż ból rozsadza
prawe ramię. Kopię ceglany budynek w nadziei, że zyskam podparcie, ale to niewiele poma-
ga. Krzyczę przez zaciśnięte zęby i robię wyskok - połowa mojego ciała jest już w budynku, a
połowa nadal zwisa na zewnątrz. Na szczęście Christina nie pozwoliła, żeby drabina spadła
całkowicie.

Żaden z Prawości mnie nie zastrzelił. Wciągam się do pomieszczenia Erudytów. To ła-

zienka. Upadam na podłogę na lewe ramię i staram się oddychać, mimo bólu. Pot cieknie mi z
czoła. Z kabiny wychodzi Erudytka, gramolę się na nogi, wyciągam porażacz i celuję w nią
bez chwili zastanowienia. Zamiera z uniesionymi rękami i papierem toaletowym przyklejo-
nym do buta.

- Nie strzelaj! - Oczy wychodzą jej z orbit.
Wtedy przypominam sobie, że jestem ubrana jak Erudytka. Odkładam porażacz na

brzeg umywalki.

- Wybacz. - Staram się wysławiać oficjalnie, tak jak Erudyci. - Jestem trochę podener-

wowana przez to wszystko, co się dzieje. Wchodzimy tędy, żeby wydobyć wyniki naszych te-
stów z… laboratorium 4-A.

- Och - mówi kobieta. - To trochę niemądre.
- To informacje wielkiej wagi. - Silę się na ton tak arogancki, jaki słyszałam u kilku

poznanych Erudytów. - Wolałabym, żeby kule nie zamieniły ich w sito.

- Nie jest raczej moją rolą powstrzymywanie cię przed ich odzyskaniem. A teraz, za

pozwoleniem, umyję ręce i się ukryję.

- Rozsądny plan - przyznaję.
Stwierdzam, że nie będę jej mówić, że ma papier toaletowy przyklejony do buta. Od-

wracam się do okna. Po drugiej stronie uliczki Christina i Fernando próbują podnieść drabinę
i położyć ją z powrotem na parapet. Chociaż bolą mnie ramiona i dłonie, wychylam się przez
okno, chwytam drugi koniec drabiny i wciągam z powrotem na parapet. Trzymam ją, kiedy

background image

przechodzi po niej Christina. Tym razem drabina jest bardziej stabilna i Christina bez trudu
pokonuje odległość. Zastępuje mnie, a ja wysuwam kosz na śmieci przed drzwi, żeby nikt
inny nie wchodził do środka. Potem wkładam palce pod zimną wodę, żeby ukoić ból.

- Całkiem sprytnie, Tris - mówi Christina.
- Nie musisz udawać zdziwienia.
- Chodzi o to, że… - przerywa. - Nadawałaś się do Erudytów, prawda?
- A jakie to ma znaczenie? - ucinam zbyt ostro. - Frakcje są zniszczone, a w ogóle to

wszystko było głupotą.

Nigdy wcześniej niczego takiego nie mówiłam. Nigdy nawet tak nie pomyślałam. Ale

z zaskoczeniem odkrywam, że naprawdę tak uważam. Z zaskoczeniem odkrywam, że zga-
dzam się z Tobiasem.

- Nie chciałam cię obrazić - usprawiedliwia się Christina. - Predyspozycje do Erudycji

nie są niczym złym. Zwłaszcza teraz.

- Przepraszam. Jestem po prostu… spięta. To wszystko.
Przez okno wchodzi Marcus i upada na wyłożoną płytkami podłogę. Cara jest zaskaku-

jąco zwinna - porusza się, jakby grała na bandżo, jedynie muska każdy szczebel i przechodzi
na kolejny. Ostatni ma przejść Fernando, i moja sytuacja się powtórzy - drabina będzie zabez-
pieczona tylko z jednej strony. Przysuwam się do okna; chcę mu powiedzieć, żeby się zatrzy-
mał, jeżeli zobaczę, że drabina się przesuwa. Chłopak, który moim zdaniem powinien łatwo
poradzić sobie z zadaniem, porusza się bardziej niezdarnie niż inni. Całe życie pewnie spędził
przy komputerze albo nad książką. Z trudem przesuwa się do przodu, czerwony na twarzy,
trzyma się szczebli tak mocno, że dłonie mu bieleją i puchną. W połowie drogi widzę, że coś
wyślizguje mu się z kieszeni. Okulary.

- Fernan… - krzyczę.
Za późno. Okulary wypadają, uderzają w krawędź drabiny i lecą na chodnik. W

mgnieniu oka ludzie z Prawości na dole odwracają się i strzelają w górę. Fernando wrzeszczy
i upada na drabinę. Jedna kula trafia go w nogę. Nie widzę, gdzie trafiają inne, ale kiedy za-
uważam krew lecącą strumieniem spomiędzy szczebli, wiem, że dostał paskudnie. Fernando
wpatruje się w Christinę, twarz ma poszarzałą. Christina wyrywa się do przodu, za okno, żeby
go chwycić.

- Nie bądź głupia - odzywa się ledwie słyszalnym głosem. - Zostaw mnie.
To są jego ostatnie słowa.

background image

Rozdział 43

Christina wycofuje się do łazienki. Stoimy bez ruchu.
- Nie chcę być niedelikatny - mówi Marcus. - Ale musimy iść, zanim Nieustraszeni i

bezfrakcyjni wejdą do tego budynku. O ile jeszcze nie weszli.

Słyszę stukanie w szybę. Gwałtownie odwracam głowę i przez ułamek sekundy wie-

rzę, że to Fernando próbuje się dostać do środka. Ale to tylko deszcz.

Wychodzimy za Carą z łazienki. Teraz ona prowadzi. Najlepiej zna tę siedzibę. Chri-

stina idzie za nią, potem Marcus i ja. Przemieszczamy się korytarzem, który wygląda jak każ-
dy inny korytarz Erudytów - jest mdły, jasny, sterylny. Ale ten korytarz bardziej tętni życiem
niż te, które do tej pory widziałam. Ludzie w błękicie Erudytów biegają w tę i z powrotem,
grupami i sami, wykrzykują do siebie:

- Są przed głównym wejściem! Idźcie najwyżej jak się da! Unieruchomili windy! Bie-

gnijcie na schody!

Dopiero tam, w tym zamieszaniu dociera do mnie, że zostawiłam w łazience porażacz.

Znów nie mam żadnej broni. Obok nas przebiegają też zdrajcy z Nieustraszoności, chociaż
oni są mniej spanikowani niż Erudyci. Zastanawiam się, co w tym chaosie robią Johanna, Ser-
deczni i Altruiści. Opatrują rannych? Czy stoją pomiędzy uzbrojonymi Nieustraszonymi a
niewinnymi Erudytami i zbierają kule w imię pokoju? Wzdrygam się.

Cara prowadzi nas do tylnej klatki schodowej i przyłączamy się do grupy przerażo-

nych Erudytów, którzy pokonują jeden, dwa, trzy ciągi schodów. Pcha ramieniem drzwi przy
półpiętrze, trzymając broń przy piersi. Rozpoznaję to piętro. To moje piętro. Moje myśli wy-
hamowują. Niewiele brakowało, żebym tu umarła. Tu otarłam się o śmierć.

Zwalniam i zostaję z tyłu. Nie mogę wyrwać się z oszołomienia, chociaż ludzie mijają

mnie biegiem, a Marcus coś do mnie krzyczy, ale jego głos jest stłumiony. Christina wraca,
chwyta mnie za rękę i ciągnie w stronę Control-A. W pokoju kontrolnym patrzę na rzędy
komputerów, ale tak naprawdę wcale ich nie widzę; na oczach mam przesłonę. Próbuję mru-
gać, żeby się jej pozbyć.

Marcus siada przy jednej z maszyn, a Cara przy drugiej. Będą wysyłać wszystkie dane

zgromadzone przez Erudytów do komputerów innych frakcji. Drzwi za mną się otwierają.

- Co tu robicie?
Głos Caleba przywraca mi trzeźwość. Odwracam się i patrzę prosto w jego pistolet.

Caleb ma oczy mojej matki - ciemnozielone, prawie szare, ale błękit koszuli wydobywa z
nich głębię koloru.

- A jak myślisz? - odwarkuję.
- Jestem tu, żeby was powstrzymać, cokolwiek robicie! - oznajmia drżącym głosem.

Niepewnie trzyma broń.

- Jesteśmy tu, żeby uratować dane, które chcą zniszczyć bezfrakcyjni - odparowuję. -

Nie sądzę, żebyś chciał nas powstrzymać.

- To nieprawda. - Gwałtownie odwraca głowę w stronę Marcusa. - Po co zabieraliby-

ście go ze sobą, gdybyście nie próbowali czegoś znaleźć? Czegoś, co jest dla niego o wiele
ważniejsze niż wszystkie dane Erudytów razem wzięte?

- Powiedziała ci o tym? - pyta Marcus. - Tobie? Dziecku?
- Nie od razu. Ale nie chciała, żebym stawał po którejś ze stron, nie znając faktów!
- Fakty są takie, że ją przeraża rzeczywistość - odpowiada Marcus. - A Altruistów nie

przerażała. Nie przeraża. Tak jak twojej siostry. Co się jej chwali.

Spoglądam groźnie. Może to komplement, ale mam ochotę dać Marcusowi w twarz.
- Moja siostra - mówi spokojnie Caleb, znów na mnie spoglądając - .. .nie wie, w co

się pakuje. Nie wie, co takiego zamierzasz pokazać, nie wie, że to zniszczy wszystko!

background image

- Jesteśmy tu, żeby służyć sprawie! - Marcus już prawie krzyczy. - Wykonaliśmy mi-

sję, teraz pora, żebyśmy zrobili to, po co zostaliśmy tu wysłani!

Nie mam pojęcia, o jaki cel czy misję chodzi Marcusowi, ale Caleb nie wygląda na za-

skoczonego.

- Nie zostaliśmy tu wysłani - sprzeciwia się. - Nie odpowiadamy przed nikim, jedynie

przed sobą.

- Właśnie takiego egoistycznego myślenia można się spodziewać po ludziach, którzy

za długo przebywali z Jeanine Matthews. Tak bardzo nie chcesz rezygnować ze swojej wygo-
dy, że twój egoizm odziera cię z człowieczeństwa!

Już nie mogę tego słuchać. Caleb wpatruje się w Marcusa, a ja robię półobrót i mocno

kopię brata w nadgarstek. Uderzenie go zaskakuje, broń wypada mu z rąk. Czubkiem stopy
popycham ją po podłodze.

- Musisz mi zaufać, Beatrice - mamrocze. Broda mu drży.
- Po tym, jak pomogłeś Jeanine mnie torturować? Po tym, jak dopuściłeś do tego, że o

mało mnie nie zabiła?

- Nie pomagałem jej tort…
- Na pewno jej nie przeszkodziłeś! Byłeś tam i się zwyczajnie przyglądałeś…
- A co miałem zrobić? Co…
- Mogłeś chociaż próbować, ty tchórzu! - wrzeszczę. Twarz mam rozpaloną, łzy napły-

wają mi do oczu. - Próbować, nawet jeżeli by ci się nie udało. Bo mnie kochasz!

Łapczywie nabieram powietrza, którego mi brakuje. Słyszę tylko klikanie klawiatury,

kiedy Cara pracuje nad swoim zadaniem. Calebowi najwyraźniej brakuje słów. Jego błagalne
spojrzenie powoli znika, pojawia się tępy wzrok.

- Tu nie znajdziecie tego, czego szukacie - oznajmia. - Nie trzymałaby tak ważnych

plików w ogólnodostępnych komputerach. To byłoby nielogiczne.

- Więc ich nie zniszczyła? - pyta Marcus.
- Nie wierzy, że można zniszczyć informacje. - Caleb kręci głową. - Można tylko je

kontrolować.

- No, to świetnie - mówi Marcus. - Gdzie je trzyma?
- Nie powiem.
- Chyba wiem - wykrzykuję.
Caleb powiedział, że nie przechowywałaby ważnych informacji w ogólnodostępnym

komputerze. A więc na pewno trzyma je w prywatnym… albo w swoim biurze, albo w labo-
ratorium, o którym wspominała mi Tori.

Caleb nie patrzy na mnie. Marcus podnosi pistolet, obraca go w dłoni tak, że chwyta za

lufę. Robi zamach i kolbą uderza mojego brata w szczękę. Caleb przewraca oczami i pada na
podłogę. Nie chcę wiedzieć, jak Marcus nauczył się tej sztuczki.

- Nie możemy pozwolić, żeby uciekł i wygadał komuś, co robimy - mówi. - Idziemy.

Cara sobie poradzi z resztą, tak?

Cara kiwa głową, nie odrywając wzroku od monitora. Niedobrze mi, ale wychodzę za

Marcusem i Christiną z pokoju kontrolnego. Idziemy do schodów. Na korytarzu jest już pu-
sto. Na płytkach widać skrawki papieru i ślady butów.

Wpatruję się w tył głowy Marcusa, gdzie przez krótko ostrzyżone włosy wyraźnie wi-

dać zarys jego czaszki. Patrząc na niego, widzę tylko pas dyndający nad Tobiasem i kolbę pi-
stoletu, którą wali Caleba w szczękę. Nie chodzi mi o to, że zrobił mojemu bratu krzywdę - ja
też bym to zrobiła - ale że jest człowiekiem, który wie, jak zadawać ludziom ból, a jednocze-
śnie robi z siebie przywódcę Altruistów, który w ogóle nie myśli o sobie. Ta świadomość tak
mnie denerwuje, że nie mogę jasno myśleć. Zwłaszcza dlatego, że wybrałam jego. Wybrałam
go zamiast Tobiasa.

background image

- Twój brat jest zdrajcą - stwierdza Marcus, kiedy skręcamy za rogiem. - Zasługiwał na

coś gorszego. Niepotrzebnie tak na mnie patrzysz.

- Zamknij się! - krzyczę i z całej siły pcham go na ścianę. Jest za bardzo zaskoczony,

żeby stawić opór. - Nienawidzę cię! Nienawidzę za to, co mu zrobiłeś, i nie chodzi mi o Cale-
ba. - Pochylam się nad jego twarzą. - I chociaż sama cię nie zastrzelę, na pewno nie kiwnę
palcem, jeżeli ktoś spróbuje wpakować ci kulkę, więc lepiej módl się, żebyśmy nie znaleźli
się w takiej sytuacji - syczę.

Przygląda mi się z wyraźną obojętnością. Puszczam go i znów ruszam w stronę scho-

dów. Christina idzie tuż za mną, a Marcus kilka kroków z tyłu.

- Dokąd idziemy? - pyta.
- Caleb powiedział, że to, czego szukamy, nie będzie w ogólnodostępnym komputerze,

więc musi być w prywatnym. Z tego co wiem, Jeanine ma tylko dwa prywatne komputery, je-
den w gabinecie, drugi w laboratorium.

- Więc gdzie idziemy?
- Tori mówiła, że laboratorium jest chronione nieprawdopodobnymi systemami. A w

gabinecie Jeanine już byłam, to zwykły pokój.

- Czyli… laboratorium.
- Najwyższe piętro.
Docieramy do drzwi na klatkę schodową, a kiedy je otwieram, widzę grupę Erudytów,

w tym dzieci - zbiegają po schodach. Mocno chwytam się poręczy i łokciem toruję sobie dro-
gę między nimi. Nie przyglądam się ich twarzom, jakby nie byli ludźmi tylko masą, którą
trzeba odepchnąć. Spodziewałam się, że ten strumień zaraz się skończy, ale z wyższego piętra
zbiega jeszcze więcej ludzi - niebieski potok sunie w słabym niebieskim świetle. Białka ich
oczu są jasne jak lampy, w przeciwieństwie do wszystkiego innego. Ich przerażony szloch od-
bija się w betonowej klatce schodowej setki razy, przypomina wycie demonów z błyszczący-
mi oczami.

Kiedy docieramy na siódme piętro, tłum rzednie, aż w końcu znika. Pocieram dłońmi

ramiona, żeby strząsnąć z siebie duchy włosów, rękawów i skóry, które mnie musnęły po dro-
dze. Z miejsca, gdzie stoimy, widzę szczyt schodów. Widzę też ciało strażnika z ręką prze-
wieszoną za barierkę i stojącego nad nim bezfrakcyjnego z przepaską na oku. Edward.

- Patrzcie, patrzcie - mówi. Stoi na szczycie krótkiego biegu schodów, a ja na dole. Po-

między nami leży strażnik, zdrajca z Nieustraszonych, z pustym spojrzeniem i ciemną plamą
na piersi - ktoś, pewnie Edward, właśnie tam go postrzelił. - Dziwne wdzianko jak na kogoś,
kto powinien gardzić Erudytami - stwierdza. - Wydawało mi się, że masz być w domu i cze-
kać, aż twój chłopak wróci jako bohater?

- Jak powinieneś się domyślić - robię krok w górę -…to było niemożliwe.
Niebieskie światło rzuca cień na małe dołki w policzkach Edwarda. Sięga za siebie.

Skoro tu stoi, to oznacza, że Tori jest już na górze. A to z kolei oznacza, że Jeanine może już
być martwa. Czuję Christinę tuż za sobą, słyszę jej oddech.

- Miniemy cię. - Robię kolejny krok.
- Wątpię.
Chwyta broń. Rzucam się do przodu, wskakuję na leżącego strażnika. Edward strzela,

ale trzymam go za nadgarstek, więc nie celuje na wprost. Dzwoni mi w uszach, staram się
utrzymać równowagę na plecach martwego zdrajcy. Christina wymachuje pięścią. Wali
Edwarda w nos. Nie jestem w stanie ustać na ciele; opadam na kolana, wbijając paznokcie w
nadgarstek Edwarda. Siłą przewraca mnie na bok i znów strzela. Trafia Christinę w nogę.
Christina bierze wdech, wyciąga pistolet i strzela. Edward dostaje w bok. Krzyczy i wypusz-
cza broń. Leci do przodu, upada na mnie, a ja uderzam głową o cementowy stopień. Ręka
martwego faceta wbija mi się w ramię. Marcus podnosi pistolet Edwarda i kieruje go na nas
oboje.

background image

- Chodź, Tris - rozkazuje. - A ty - zwraca się do Edwarda - nie ruszaj się.
Przytrzymuję się krawędzi stopnia i przeciskam między Edwardem i trupem. Edward

się podnosi i siada na strażniku, jakby ten był jakąś poduszką.

- Nic ci nie jest? - pytam Christinę.
- Auć. - Krzywi się. - Nie, oberwałam w nogę, ale nie w kość.
Wyciągam rękę, żeby pomóc jej wstać.
- Beatrice - mówi Marcus. - Musimy ją zostawić.
- Jak to: zostawić? - pytam kategorycznie. - Nie możemy jej zostawić! Może się stać

coś strasznego.

Marcus przyciska palec wskazujący do mojego mostka, tuż przy obojczykach i pochy-

la się nade mną.

- Posłuchaj. Jeanine Matthews będzie musiała wycofać się do laboratorium, jak tylko

dotrze do niej sygnał o ataku, bo to najbezpieczniejsze pomieszczenie w tym budynku. I w
każdej chwili może dojść do wniosku, że już po Erudytach i lepiej wykasować informacje niż
ryzykować, że ktoś je znajdzie. Wtedy koniec z naszą misją.

A ja stracę wszystkich: rodziców, Caleba i w końcu Tobiasa, który nigdy mi nie wyba-

czy, że współpracowałam z jego ojcem, szczególnie, jeżeli nie będę miała jak udowodnić mu,
że postąpiłam słusznie.

- Zostawimy tu twoją przyjaciółkę. - Ma nieświeży oddech. - Pójdziemy dalej, chyba

że wolisz, żebym szedł sam.

- On ma rację - wtrąca się Christina. - Czas ucieka. Ja tu zostanę i powstrzymam Eda,

żeby za wami nie polazł.

Przytakuję. Marcus cofa palec, po którym zostaje bolesny okrągły ślad. Rozcieram to

miejsce i otwieram drzwi na półpiętrze. Oglądam się za siebie, zanim przekraczam próg, a
Christina posyła mi zbolały uśmiech, ściskając udo.

background image

Rozdział 44

Kolejne pomieszczenie bardziej przypomina korytarz: jest szerokie, ale nie długie; na

podłodze niebieskie płytki, ściany niebieskie i sufit niebieski, wszędzie jednakowy odcień. Od
wszystkiego bije blask, ale nie potrafię określić, skąd dochodzi światło. Z początku nie widzę
żadnych drzwi, ale kiedy moje oczy przystosowują się do zmiany kolorystycznej, dostrzegam
prostokąt w ścianie po mojej lewej stronie, i kolejny w ścianie po prawej. Po prostu dwie pary
drzwi.

- Musimy się rozdzielić - mówię. - Nie mamy czasu razem sprawdzać każde po kolei.
- Które wybierasz? - pyta Marcus.
- Te po prawej. Zaraz, nie. Po lewej.
- Dobrze. Ja pójdę w prawo.
- Jeżeli to ja znajdę komputer, czego szukać?
- Jeżeli znajdziesz komputer, znajdziesz Jeanine. Zakładam, że znasz kilka sposobów,

jak ją skłonić, żeby zrobiła to, co chcesz. W końcu nie jest oswojona z bólem.

Kiwam głową. Idziemy tym samym krokiem, każde do swoich drzwi. Jeszcze chwilę

temu powiedziałabym, że odłączenie się od Marcusa przyniesie mi ulgę. Ale dalsza droga w
pojedynkę ma swoje minusy. A co jeżeli nie uda mi się przedostać przez systemy zabezpie-
czeń, które Jeanine na pewno zainstalowała, żeby chronić się przed intruzami? A jeżeli jakimś
cudem zdołam przez nie przebrnąć, ale nie będę mogła znaleźć właściwego pliku?

Kładę rękę na klamce. Wygląda na to, że drzwi nie są zablokowane. Kiedy Tori mówi-

ła o niesamowitych systemach zabezpieczeń, myślałam, że chodzi jej o skanery oka, hasła,
zamki, ale jak na razie na nic takiego się nie natknęliśmy. Dlaczego mnie to martwi?

Otwieram drzwi, a Marcus swoje. Wymieniamy spojrzenia. Wchodzę do następnego

pomieszczenia. Pokój, podobnie jak korytarz przed nim, jest niebieski, ale tym razem, nie ule-
ga wątpliwości, skąd dochodzi światło. Świeci ze środka każdego panelu, sufitu, podłogi i
ścian. Kiedy drzwi się za mną zamykają, słyszę trzask, jakby rygiel zaskoczył na swoje miej-
sce. Znów łapię klamkę i naciskam najmocniej, jak mogę, ale ani drgnie. Jestem w pułapce.
Zewsząd dochodzi do mnie świdrujące światło. Powieki nie wystarczają, żeby się od niego
odciąć, muszę zakryć sobie oczy dłońmi. Słyszę spokojny kobiecy głos:

- Beatrice Prior, drugie pokolenie. Frakcja pochodzenia: Altruizm. Frakcja wybrana:

Nieustraszoność. Potwierdzona Niezgodność.

Skąd ten pokój wie, kim jestem? I co znaczy „drugie pokolenie"?
- Status: Intruz.
Słyszę kliknięcie i rozsuwam palce na tyle, żeby zobaczyć, czy światło znikło. Nie zni-

kło, ale z instalacji w suficie wydobywa się barwiona para. Odruchowo zasłaniam dłonią usta.
Po kilku sekundach wpatruję się przed siebie przez niebieską mgłę. A potem gapię się na nic.
Stoję w zupełnej ciemności, takiej, że kiedy wyciągam rękę przed nos, nie widzę nawet zary-
su dłoni. Powinnam iść dalej i szukać drzwi po drugiej stronie pomieszczenia, ale boję się ru-
szyć - kto wie, co się wtedy ze mną stanie?

Nagle światło się zmienia i stoję w sali treningowej Nieustraszonych, w kręgu, w któ-

rym zwykle walczyliśmy w ramach ćwiczeń. Mam wiele mieszanych wspomnień związanych
z tym kręgiem, niektóre zwycięskie - jak to, że pokonałam Molly, inne bolesne - jak to, że po-
bił mnie Peter, aż upadłam nieprzytomna. Pociągam nosem, powietrze pachnie tak samo: po-
tem i kurzem. Po drugiej stronie kręgu znajdują się drzwi, których w sali treningowej nie
było. Marszczę czoło.

- Intruzie - odzywa się znów głos; teraz przypomina głos Jeanine, ale może to tylko

moja wyobraźnia. - Masz pięć minut, żeby dotrzeć do niebieskich drzwi, zanim zadziała truci-
zna.

background image

- Co?
Ale wiem, co powiedziała. Trucizna. Pięć minut. Nie powinnam być zaskoczona. To

robota Jeanine, bezlitosna, jak ona sama. Zaczynam drżeć i zastanawiam się, czy trucizna
opanowała już mój mózg. Skup się. Nie mogę się wydostać. Muszę iść do przodu, bo… bo
nic. Muszę iść do przodu.

Ruszam w kierunku drzwi, ale ktoś pojawia się na mojej drodze. Niska, chuda blon-

dynka z sińcami pod oczami. To ja. Odbicie? Macham do niej ręką, żeby zobaczyć, czy wy-
kona lustrzany ruch. Nie.

- Cześć - mówię.
Nie odpowiada. Tak naprawdę nie liczyłam na to, że odpowie. Co to jest? Z trudem

przełykam ślinę, żeby odetkać sobie uszy - mam wrażenie, że są zapchane watą. Jeżeli wy-
kombinowała to Jeanine, to jest to prawdopodobnie test inteligencji lub logiki, co oznacza, że
muszę trzeźwo myśleć, co z kolei oznacza, że muszę się uspokoić. Zaplatam ramiona wokół
piersi i zaciskam w nadziei, że poczuję się bezpiecznie, jak w objęciach. Niestety. Robię krok
w prawo, żeby widzieć drzwi pod lepszym kątem, a mój sobowtór odskakuje na bok, skrzy-
piąc butami po zakurzonej podłodze, i znów blokuje mi drogę. Chyba wiem, co się stanie, kie-
dy ruszę do drzwi, ale muszę próbować.

Rzucam się biegiem, żeby ją minąć, ale ona jest przygotowana - chwyta mnie za ranne

ramię i odciąga. Krzyczę tak głośno, że zdzieram sobie gardło. Czuję, jakby w prawy bok co-
raz głębiej wbijały mi się noże. Kiedy zaczynam osuwać się na kolana, kopie mnie w brzuch.
Leżę jak długa na ziemi i wdycham kurz. Właśnie to - uświadamiam sobie, ściskając się za
brzuch - zrobiłabym na jej miejscu. Czyli, żeby ją pokonać, muszę pokonać siebie. A jak
mogę walczyć lepiej od siebie samej, skoro ona zna te sam strategie co ja i jest dokładnie tak
zaradna i sprytna jak ja?

Znów rusza w moją stronę, więc dźwigam się z trudem i próbuję nie zwracać uwagi na

ból ramienia. Serce bije mi szybciej. Chcę ją uderzyć pięścią, ale ona mnie wyprzedza. Uchy-
lam się w ostatniej chwili, ale dostaję w ucho; tracę równowagę. Cofam się kilka kroków;
może nie pójdzie za mną. Idzie. Podchodzi do mnie znowu, tym razem łapie mnie za ramiona
i pcha w dół, na swoje ugięte kolano. Wciskam ręce pomiędzy swój brzuch i jej kolano i
pcham z całych sił. Nie spodziewała się tego, potyka się, ale nie upada. Biegnę prosto na nią,
a kiedy w moich myślach pojawią się pragnienie, żeby ją podciąć, uświadamiam sobie, że to
również jej pragnienie. Odwracam się od niej. W tej sekundzie, w której zaczynam czegoś
chcieć, ona też tego chce. Ona i ja, możemy, w najlepszym przypadku, remisować, ale ja mu-
szę ją pokonać, żeby dotrzeć do drzwi. Żeby przeżyć.

Staram się to przeanalizować, ale znów do mnie dochodzi, z czołem zmarszczonym w

skupieniu. Ona chwyta moje ramię, ja chwytam jej, tak, że obie jesteśmy w uchwycie. W tym
samym momencie cofamy łokcie i robimy nimi wymach. Pochylam się w ostatniej sekundzie
i trafiam ją łokciem w zęby. Obie krzyczymy. Krew tryska jej z wargi i spływa po mojej ręce.

Zaciska zęby i wrzeszczy, atakuje mnie mocniej niż ja ją. Padam powalona jej cięża-

rem. Przyszpila mnie do ziemi kolanem i usiłuje walnąć w twarz, ale krzyżuję przed sobą ra-
miona. Jej pięści trafiają w moje ręce, mam wrażenie, że na mojej skórze lądują kamienie. Z
ciężkim sapnięciem chwytam ją za nadgarstek. Nagle przed oczami, w kącikach, zaczynają mi
tańczyć mroczki. Trucizna. Skup się.

Kiedy walczy, żeby się uwolnić, przyciągam kolano do piersi. Odpycham ją, stękając z

wysiłku, aż mogę przycisnąć stopę do jej brzucha. Kopię, twarz mnie piecze. Logiczna ukła-
danka: jak może zwyciężyć jedna ze stron w walce pomiędzy dwiema idealnie równymi stro-
nami? Odpowiedź: nie może. Podnosi się na nogi i ociera krew z wargi. Dlatego: widocznie
nie jesteśmy idealnie równe. W takim razie, co nas różni?

Znów się do mnie zbliża, ale potrzebuję więcej czasu na myślenie, więc z każdym kro-

kiem, który robi naprzód, ja o jeden krok się cofam. Pokój się kołysze, potem zaczyna wiro-

background image

wać, a ja przechylam się na bok. Muskam palcami podłogę, żeby się podtrzymać. Co nas róż-
ni? Mamy taką samą masę, poziom umiejętności, sposób myślenia…

Nad jej ramieniem widzę drzwi i nagle to do mnie dociera: różni nas cel. Ja muszę się

wydostać przez te drzwi. Ona musi je chronić. Ale nawet w symulacji nie ma mowy, żeby
była tak zawzięta jak ja. Pędzę do krawędzi okręgu, gdzie stoi stół. Chwilę temu był pusty, ale
znam zasady symulacji i wiem, jak je kontrolować. Kiedy tylko o tym pomyślę, pojawia się
na nim broń. Wpadam na stół, bo mroczki przesłaniają mi widok. Nawet mnie nic nie boli,
kiedy się z nim zderzam. Pulsuje mi cała twarz, jakby serce odłączyło się od miejsca cumo-
wania w piersi i zaczęło się przemieszczać w stronę mózgu. Po drugiej stronie pokoju broń
pojawia się na ziemi przed moim sobowtórem. Obie chwytamy pistolety. Czuję ciężar broni,
jej gładkość i zapominam o swojej przeciwniczce; zapominam o truciźnie, zapominam o
wszystkim. Mam ściśnięte gardło, jakby ktoś mnie dusił, coraz mocniej. W głowie mi dudni
od nagłego braku powietrza; teraz serce bije mi wszędzie, dosłownie wszędzie. Po drugiej
stronie pokoju nie ma już sobowtóra, który stoi pomiędzy mną a moim celem. Jest tam Will.
Nie, nie. To nie może być Will.

Zmuszam się, żeby wziąć oddech. Trucizna odcina mi dopływ tlenu do mózgu. To tyl-

ko halucynacja podczas symulacji. Wypuszczam powietrze ze szlochem. Przez chwilę znów
widzę swojego sobowtóra z bronią w ręce, wyraźnie drżącej, tak odsuniętej od ciała, na ile
tylko się da. Jest tak samo słaba jak ja. Nie, nie tak słaba, bo nie ślepnie i nie brakuje jej tchu,
ale prawie tak słaba. Prawie.

Nagle Will wraca. Wzrok ma nieruchomy pod wpływem symulacji, a jego włosy two-

rzą wokół głowy żółtą aureolę. Z każdej strony ukazują się murowane budynki, ale za nim
znajdują się drzwi, te drzwi, które dzielą mnie od ojca i brata. Nie, nie, to drzwi, które dzielą
mnie od Jeanine i mojego celu. Muszę się przedostać przez te drzwi, muszę.

Unoszę broń, chociaż boli mnie przy tym ramię, podtrzymuję je drugą ręką.
- Ja… - Dławię się, a łzy ciekną mi po policzkach i spływają do ust. Czuję sól. - Prze-

praszam.

I robię jedyną rzecz, jakiej mój sobowtór nie zdoła zrobić, bo nie jest wystarczająco

zdesperowany. Strzelam.

background image

Rozdział 45

Nie widzę, jak znowu umiera. Zamykam oczy w chwili, kiedy spust wraca, a kiedy je

otwieram, ciemne plamy niemal całkowicie przesłaniają mi widok. Ale widzę, że na ziemi
leży ta druga Tris; to ja. Wypuszczam pistolet i pędzę przed siebie, mało jej nie tratując. Rzu-
cam się na drzwi całym ciałem, naciskam klamkę i wypadam na drugą stronę. Ręce mam
zdrętwiałe, zamykam za sobą drzwi i potrząsam dłońmi, żeby odzyskać czucie.

Następny pokój jest dwa razy większy od poprzedniego i też oświetlony na niebiesko,

ale słabiej. Na środku stoi duży stół, a do ścian są przymocowane fotografie, wykresy i listy.
Biorę kilka głębokich wdechów i zaczynam odzyskiwać wzrok, a serce powraca do swojego
normalnego rytmu. Na zdjęciach rozpoznaję swoją twarz i Tobiasa, Marcusa i Uriaha. Obok
wisi długa lista czegoś, co przypomina wzory chemiczne. Każdy jest skreślony czerwonym
flamastrem. To tutaj Jeanine opracowuje serum symulacyjne. Gdzieś przed sobą słyszę głosy i
ganię samą siebie. Co robisz? Spiesz się!

- Imię mojego brata - słyszę. - Chcę usłyszeć, jak je wypowiadasz.
To głos Tori. Jak włączyła się do tej symulacji? Czyżby też była Niezgodną?
- Nie zabiłam go. - Głos Jeanine.
- Myślisz, że to cię usprawiedliwia? Myślisz, że dzięki temu nie zasługujesz na

śmierć?

Tori nie krzyczy, ale zawodzi, daje upust całemu żalowi. Ruszam w stronę drzwi. Za

szybko, bo uderzam się biodrem o róg stołu i muszę przystanąć. Krzywię się.

- Powody mojego postępowania są dla ciebie nie do pojęcia - mówi Jeanine. - Chcia-

łam złożyć ofiarę w imię wyższego dobra, czego ty nigdy nie rozumiałaś, nawet kiedy chodzi-
łyśmy do jednej klasy!

Kuśtykam do drzwi z oszronionego szkła. Otwierają się, żeby mnie wpuścić i widzę

Jeanine wciśniętą w ścianę i Tori w odległości kilku kroków od niej, z uniesioną bronią. Za
nimi stoi szklany stół, a na nim srebrne pudełko - komputer i klawiatura. Całą przeciwległą
ścianę zajmuje ekran. Jeanine gapi się na mnie, ale Tori ani drgnie; jakby mnie w ogóle nie
słyszała. Twarz ma czerwoną i zalaną łzami, dłoń jej drży. Nie mam pewności, że sama dam
radę znaleźć plik wideo. Skoro Jeanine tu jest, mogę ją zmusić, żeby mi go znalazła, ale jeżeli
zginie…

- Nie! - krzyczę. - Tori, nie!
Ale jej palec jest już na spuście. Z impetem skaczę na nią i okładam ją pięściami po

boku. Broń wypala, słyszę krzyk. Uderzam głową o płytki. Nie zwracam uwagi na gwiazdy w
oczach i rzucam się na Tori. Popycham pistolet do przodu - odsuwa się od nas. Czemu go nie
chwyciłaś, idiotko? Tori wymierza mi cios w szyję. Dławię się, a ona wykorzystuje okazję,
żeby się mnie pozbyć, i czołga się po broń. Jeanine siedzi oparta o ścianę, krew plami jej
nogę.

Noga! Przypominam sobie i mocno walę Tori obok rany na udzie. Jęczy, a ja podry-

wam się z ziemi. Ruszam w stronę leżącej na podłodze broni, Tori jednak jest za szybka. Ła-
pie mnie za łydkę i pozbawia równowagi. Uderzam kolanami o podłogę, ale nadal jestem nad
Tori; tłukę ją po piersi. Jęczy, ale nic jej nie powstrzymuje; kiedy przeczołguję się do pistole-
tu, wbija zęby w moją dłoń. To inny ból niż ten po uderzeniach, inny od rany od kuli. Krzyczę
głośniej, niż myślałam, że można krzyczeć, łzy przesłaniają mi obraz. Nie zaszłam tak daleko
po to, żeby pozwolić Tori zastrzelić Jeanine, zanim dostanę to, czego potrzebuję.

Wyszarpuję dłoń spomiędzy jej zębów i chociaż mam czarno przed oczami, zaciskam

palce na kolbie pistoletu. Obracam się i celuję w Tori. Moja dłoń. Moja dłoń jest we krwi, po-
dobnie jak broda Tori. Odsuwam rękę z pola widzenia, żeby łatwiej mi było nie zwracać uwa-
gi na ból, i wstaję, cały czas celując w Tori.

background image

- Nie myślałam, że jesteś zdrajczynią, Tris - mówi, a brzmi to jak prychnięcie, nie jak

dźwięk, który może wydobyć z siebie człowiek.

- Bo nie jestem. - Mrugam, żeby łzy spłynęły mi na policzki i żebym ją lepiej widziała.

- Teraz nie mogę ci tego wytłumaczyć, ale… proszę cię, zaufaj mi. Proszę. Chodzi o coś waż-
nego, o coś, co znajduje się w miejscu, o którym wie tylko ona…

- To prawda! - wtrąca się Jeanine. - To jest w tym komputerze, Beatrice, i tylko ja po-

trafię to znaleźć. Jeżeli nie pomożesz mi przeżyć, to zginie razem ze mną.

- Ona kłamie - rzuca Tori. - Kłamie, i jeżeli jej wierzysz, to jesteś idiotką i zdrajczynią

w jednym, Tris!

- Wierzę jej - odpowiadam. - Wierzę, bo to się układa w logiczną całość! Najważniej-

sza informacja jaka istnieje, znajduje się w tym komputerze, Tori! - Biorę głęboki wdech i
ściszam głos. - Błagam, posłuchaj mnie. Nienawidzę jej tak samo jak ty. Nie mam powodu,
żeby jej bronić. Mówię ci prawdę. To ważne.

Milczy. Przez chwilę myślę, że wygrałam, że ją przekonałam.
- Nie ma nic ważniejszego niż jej śmierć - oznajmia nagle.
- Jeżeli uparcie w to wierzysz, nie mogę ci pomóc. Ale nie pozwolę ci jej zabić.
Tori podciąga się na kolana i ociera krew z brody. Spogląda mi w oczy.
- Jestem przywódczynią Nieustraszonych. Nie będziesz decydować o tym, co zrobię.
I zanim zdążę pomyśleć… Zanim zdążę choćby pomyśleć, żeby strzelić z broni, którą

trzymam… Wyciąga długi nóż z buta, robi zamach i dźga Jeanine w brzuch. Wrzeszczę. Je-
anine wydaje z siebie potworny odgłos - gulgoczący śmiertelny wrzask. Widzę zaciśnięte
zęby Tori, słyszę, jak mruczy imię i nazwisko swojego brata - Jonathan Wu - i widzę, jak nóż
zanurza się znowu. Oczy Jeanine robią się szklane.

background image

Rozdział 46

Tori wstaje i z dzikim wzrokiem kieruje się na mnie. Czuję się odrętwiała. Całe ryzyko

związane z przyjściem tutaj: konspiracja z Marcusem, proszenie Erudytów o pomoc, czołga-
nie się po drabinie na wysokości dwóch pięter, postrzelenie samej siebie w symulacji; i
wszystkie ofiary, które poniosłam: związek z Tobiasem, życie Fernanda, moje miejsce wśród
Nieustraszonych - na nic. Na nic.

Chwilę później szklane drzwi otwierają się ponownie. Do środka wpadają Tobias i

Uriah, jakby mieli stoczyć walkę - Uriah kaszle, pewnie od trucizny - ale jest już po bitwie.
Jeanine nie żyje, Tori zwyciężyła, a ja jestem zdrajczynią Nieustraszonych. Tobias zatrzymu-
je się w pół kroku i omal nie pada na mój widok. Szerzej otwiera oczy.

- Ona nas zdradziła - oznajmia Tori. - Zastrzeliłaby mnie, żeby bronić Jeanine.
- Co? - pyta Uriah. - Tris, o co tu chodzi? O czym ona mówi? Skąd ty się tu w ogóle

wzięłaś?

Ale ja patrzę tylko na Tobiasa. Przeszywa mnie promyk nadziei, dziwnie bolesny w

połączeniu z poczuciem winy, jakie dręczy mnie przez to, że go oszukałam. Tobias jest uparty
i dumny, ale jest mój - może będzie chciał słuchać, może istnieje szansa, że nie zrobiłam tego
wszystkiego na próżno…

- Wiesz, dlaczego tu jestem - odzywam się cicho. -Prawda?
Wyciągam dłoń z pistoletem Tori. Podchodzi, trochę niepewnie trzymając się na no-

gach, i bierze broń.

- Znaleźliśmy Marcusa w następnym pokoju, pod wpływem symulacji - mówi Tobias.

- Przyszłaś tu z nim.

- Tak. - Krew od ugryzienia Tori cieknie mi po ręce.
- Wierzyłem ci. - Drży z wściekłości. - Wierzyłem ci, a ty mnie zostawiłaś, żeby

współpracować z nim?

- Nie. - Kręcę głową. - Powiedział mi coś. I wszystko, co słyszałam od mojego brata,

wszystko, co słyszałam od Jeanine, kiedy byłam w siedzibie Erudytów, doskonale pasowało
do tego, co mi powiedział Marcus. I chciałam… musiałam poznać prawdę.

- Prawdę - prycha. - Myślisz, że dowiedziałaś się prawdy od kłamcy, zdrajcy i sadysty?
- Prawdę? - wtrąca się Tori. - Co ty gadasz?
Tobias i ja patrzymy na siebie. Jego niebieskie oczy, zwykle tak wyrozumiałe, są teraz

stanowcze i krytyczne, jakby odzierały mnie warstwa po warstwie i każdą z nich badały.

- Myślę… - Muszę przerwać, żeby załapać oddech, bo nie przekonałam Tobiasa; nie

udało mi się i to jest prawdopodobnie ostatnia rzecz, jaką pozwolą mi powiedzieć, zanim
mnie aresztują. - Myślę… że jesteś kłamcą! - Głos mi drży. - Mówisz mi, że mnie kochasz, że
mi ufasz, że twoim zdaniem jestem bardziej spostrzegawcza niż inni. I w pierwszej sekundzie,
kiedy ta twoja wiara w moją spostrzegawczość, to zaufanie, ta miłość, są wystawione na pró-
bę, wszystko się wali. - Płaczę, ale nie wstydzę się łez, które błyszczą mi na policzkach, ani
zmienionego głosu. -W takim razie musiałeś kłamać, kiedy mi to mówiłeś… Musiałeś kła-
mać, bo nie wierzę, żeby twoja miłość była aż tak krucha. - Przysuwam się do niego na tyle,
że dzieli nas parę centymetrów i nikt poza nim mnie nie słyszy. - Nadal jestem osobą, która
wolałaby umrzeć, niż cię zabić. - Przypominam sobie atak symulacyjny i to, kiedy czułam bi-
cie jego serca pod swoją dłonią. - Jestem dokładnie tą osobą, za jaką mnie masz. I w tej chwili
oznajmiam ci, że wiem… wiem, że ta informacja odmieni wszystko. Wszystko, co zrobili-
śmy, i wszystko, co zrobimy. - Wpatruję się w niego, jakbym mogła mu przekazać prawdę
spojrzeniem, ale to niemożliwe. Odwraca wzrok; czy w ogóle dotarły do niego moje słowa?

- Dość - rzuca Tori. - Zabierzcie ją na dół. Będzie sądzona razem z pozostałymi prze-

stępcami wojennymi.

background image

Tobias się nie rusza. Uriah bierze mnie za rękę i odciąga mnie od niego, prowadzi

mnie przez laboratorium, przez pokój światła, przez niebieski korytarz. Dołącza tam do nas
Therese z bezfrakcyjnych i bacznie mi się przygląda. Kiedy jesteśmy już na schodach, czuję,
że coś trąca mnie w bok. Odwracam się i widzę gazę w ręku Uriaha. Biorę ją, chcę się do nie-
go uśmiechnąć z wdzięcznością, ale mi się nie udaje.

Kiedy schodzimy po schodach, mocno owijam sobie dłoń gazą, omijam ciała, nie pa-

trząc na twarze. Uriah podtrzymuje mnie za łokieć, żebym się nie przewróciła. Opatrunek nie
łagodzi bólu po ugryzieniu, ale sprawia, że czuję się trochę lepiej, podobnie jak to, że Uriah,
w końcu, nie wygląda tak, jakby mnie nienawidził.

Po raz pierwszy to, że Nieustraszeni nie zwracają uwagi na wiek, nie wydaje się rzeczą

pozytywną. Wygląda na to, że takie podejście mnie pogrąży. Nie powiedzą: „Jest młoda, wi-
docznie się pogubiła". Powiedzą: „Jest dorosła i podjęła decyzję". Oczywiście, zgadzam się z
nimi. To prawda, podjęłam decyzję. Wybrałam matkę i ojca i to, o co walczyli.

Po schodach łatwiej się schodzi, niż wchodzi. Docieramy do czwartego piętra, zanim

zdążę się zorientować, że idziemy do holu.

- Daj mi swoją broń, Uriah - mówi Therese. - Ktoś musi zastrzelić potencjalnych na-

pastników, a ty tego nie zrobisz, skoro przytrzymujesz ją, żeby nie spadła.

Uriah oddaje pistolet bez słowa protestu. Marszczę brwi - przecież Therese ma broń,

więc po co każe mu oddawać swoją? Ale nie pytam. I tak już tkwię w kłopotach po uszy.

Na parterze mijamy dużą salę konferencyjną pełną ludzi ubranych na czarno-biało.

Przystaję na chwilę, żeby się im przyjrzeć. Niektórzy stoją zbici w grupkach, podtrzymują się
nawzajem, łzy ciekną im po policzkach. Inni są sami, opierają się o ściany, siedzą po kątach, z
pustką w oczach albo zapatrzeni w jakiś odległy punkt.

- Tylu musieliśmy zastrzelić… - mruczy Uriah, ściskając mnie za rękę. - Tylko po to,

żeby wejść do środka, musieliśmy.

- Wiem - mówię.
Widzę siostrę i matkę Christiny, skulone w prawej części sali. A po lewej stronie chło-

paka z ciemnymi włosami, błyszczącymi we fluorescencyjnym świetle - Petera. Dłoń trzyma
na ramieniu kobiety w średnim wieku; poznaję ją - to jego matka.

- Co on tu robi? - pytam.
- Mały tchórz przyszedł, kiedy było już po sprawie - odpowiada Uriah. - Podobno jego

ojciec nie żyje. Ale z matką, jak widać, wszystko w porządku.

Peter ogląda się przez ramię i nasze spojrzenia krzyżują się na sekundę. W tej sekun-

dzie próbuję przywołać trochę współczucia dla człowieka, który uratował mi życie. Ale cho-
ciaż wcześniejszej nienawiści do niego już nie ma, nie czuję nic.

- Co to za przystawanie? - rzuca kategorycznie Therese. - Idziemy.
Przechodzimy obok sali konferencyjnej do głównego holu, gdzie kiedyś wpadłam na

Caleba. Gigantyczny portret Jeanine leży roztrzaskany. Dym unoszący się w powietrzu jest
gęstszy w okolicy półek z książkami - zostały spalone na popiół. Wszystkie komputery są w
kawałkach, a te walają się po całej podłodze. W rzędach na środku holu siedzą Erudyci, któ-
rzy nie uciekli, i zdrajcy z Nieustraszoności, którzy przeżyli. Rozglądam się, szukając znajo-
mej twarzy. Odnajduję Caleba z tyłu, wygląda na oszołomionego. Odwracam wzrok.

- Tris! - słyszę. Z przodu, obok Cary, siedzi Christina, z nogą mocno owiniętą jakimś

materiałem. - Nie udało się? - pyta cicho.

Kręcę głową. Wzdycha i obejmuje mnie. Ten gest jest tak krzepiący, że mało brakuje,

żebym się rozpłakała. Ale Christina i ja nie zaliczamy się do tych, co razem płaczą, należymy
do tych, co razem walczą. Więc powstrzymuję łzy.

- Widziałam twoją mamę i siostrę w sąsiedniej sali - mówię.
- Ja też je widziałam. Mojej rodzinie nic się nie stało.
- To dobrze. Jak noga?

background image

- W porządku. Cara powiedziała, że będzie w porządku. Rana nie krwawi mocno. Jed-

na z pielęgniarek Erudytów wsunęła jej do kieszeni środki przeciwbólowe i odkażające i gazę,
zanim ją tu zabrali, więc nie boli aż tak strasznie. - Cara siedzi obok niej i ogląda rękę innej
Erudytki. - Gdzie Marcus?

- Nie wiem. Musieliśmy się rozdzielić. Powinien być tu gdzieś na dole. Chyba że go

zabili.

- Prawdę mówiąc, nie zdziwiłabym się.
W pomieszczeniu przez chwilę panuje chaos - ludzie szybko wchodzą i szybko wycho-

dzą, nasi bezfrakcyjni strażnicy się wymieniają, nowe osoby w błękitach Erudytów są spro-
wadzane i sadzane między nami, ale powoli wszystko się uspokaja.

I wtedy go widzę: Tobias wchodzi drzwiami od strony schodów. Mocno zagryzam

wargi, i staram się nie myśleć, staram się nie zastanawiać nad uczuciem chłodu, które pojawia
się w mojej piersi, i nad ciężarem, który wisi mi nad głową. On mnie nienawidzi. Nie wierzy
mi. Christina ściska mnie mocniej, kiedy Tobias nas mija, nawet na mnie nie patrząc. Ja ob-
serwuję go przez ramię. Zatrzymuje się przy Calebie, chwyta go za rękę i podciąga na nogi.
Caleb szarpie się przez chwilę, ale nie jest w połowie tak silny jak Tobias i nie może się wy-
rwać.

- Co? - pyta spanikowany. - Czego chcesz?
- Chcę, żebyś rozbroił system zabezpieczeń do laboratorium Jeanine - odpowiada To-

bias, nie oglądając się za siebie. - Żeby bezfrakcyjni mogli się dostać do jej komputera.

I go zniszczyć, myślę, a moje serce - jeśli to możliwe - robi się jeszcze cięższe. Tobias

i Caleb znów znikają na schodach. Christina opiera się o mnie, a ja o nią, i tak się podtrzymu -
jemy.

- Jeanine aktywowała wszystkie przekaźniki Nieustraszonych - mówi. - Jedna z grup

bezfrakcyjnych wpadła w zasadzkę Nieustraszonych, kontrolowanych przez symulację w sek-
torze Altruistów, jakieś dziesięć minut temu. Bezfrakcyjni chyba zwyciężyli, ale jak można
nazwać zwycięstwem strzelanie do ludzi z wyłączonym mózgiem.

- Taak. - Nic więcej nie można tu powiedzieć. Christina też zdaje sobie z tego sprawę.
- Co się stało po tym, jak mnie postrzelili? - pyta.
Opisuję jej niebieski korytarz z dwojgiem drzwi, symulację, która się potem wydarzy-

ła, od chwili, kiedy rozpoznałam salę treningową Nieustraszonych do chwili, kiedy się po-
strzeliłam. Nie mówię jej o tym, że w halucynacjach zobaczyłam Willa.

- Zaraz - mówi. - To była symulacja? Bez przekaźnika?
Marszczę czoło. Nie zastanawiałam się nad tym. Zwłaszcza wtedy.
- Skoro laboratorium rozpoznaje ludzi, to pewnie ma dane na temat każdej osoby i

może przedstawić odpowiednio zaaranżowane otoczenie, w zależności od frakcji.

W tej chwili nie ma sensu wnikać w to, jak Jeanine zorganizowała zabezpieczenia do

swojego laboratorium. Ale dobrze czymś się zająć, skupić na nowym problemie do rozwiąza-
nia, teraz kiedy nie udało mi się rozwiązać najważniejszego. Christina się prostuje. Może czu-
je to samo.

- Albo przekaźnik był jakoś zawarty w truciźnie?
O tym nie pomyślałam.
- Ale jak to przeszła Tori? Nie jest Niezgodną.
- Nie wiem.
Przechylam głowę. Może jest Niezgodną, myślę. Jej brat był, ale po tym, co się z nim

stało, nie chce się do tego przyznawać, choć to już akceptowane. Odkryłam, że ludzie mają
wiele warstw tajemnic. Wydaje ci się, że kogoś znasz, że go rozumiesz, ale jego pobudki za-
wsze są przed tobą ukryte, schowane w jego sercu. Nigdy ich nie poznasz, ale czasem posta-
nawiasz zaufać.

background image

- Jak sądzisz, co nam zrobią, jeżeli stwierdzą, że jesteśmy winne? - odzywa się po paru

minutach milczenia.

- Szczerze?
- A czy to nie jest pora na szczerość?
Spoglądam na nią kątem oka.
- Chyba zmuszą nas, żebyśmy zjadły kawał ciasta, a potem strzeliły sobie nieprawdo-

podobnie długą drzemkę.

Śmieje się. Ja próbuję się powstrzymać - jeżeli pozwolę sobie na śmiech, zacznę też

płakać. Słyszę krzyk i rozglądam się wśród ludzi, skąd dobiega.

- Lynn!
To Uriah. Biegnie do drzwi, gdzie dwaj Nieustraszeni niosą Lynn na prowizorycznych

noszach zrobionych z czegoś, co przypomina półkę na książki. Lynn jest blada, zbyt blada,
dłonie ma złożone na brzuchu. Zrywam się na równe nogi i ruszam w jej stronę, ale broń bez-
frakcyjnych nie pozwala mi zajść daleko. Podnoszę ręce i stoję nieruchomo. Przyglądam się.
Uriah obchodzi tłum przestępców wojennych i wskazuje siwą Erudytkę o groźnym wyglą-
dzie.

- Ty. Chodź tu.
Kobieta wstaje i otrzepuje spodnie. Idzie lekkim krokiem do końca siedzącego tłumu i

spogląda na Uriaha.

- Jesteś lekarką, zgadza się?
- Tak - odpowiada Erudytka.
- To się nią zajmij! - Spogląda gniewnie. - Jest ranna.
Lekarka podchodzi do Lynn i prosi dwóch Nieustraszonych, żeby położyli nosze na

ziemi. Robią to, a kobieta pochyla się nad ranną dziewczyną.

- Moja droga, zdejmij dłonie z rany.
- Nie mogę - jęczy Lynn. - Boli.
- Wiem, że boli. Ale nie będę mogła obejrzeć rany, jeżeli mi jej nie pokażesz.
Uriah klęka naprzeciwko Erudytki i pomaga jej odsunąć dłonie Lynn z brzucha. Lekar-

ka ponosi zakrwawioną koszulkę. Sama rana po kuli to zwykłe czerwone kółko na skórze, ale
dookoła niej jest siniak. Nigdy nie widziałam tak ciemnego siniaka. Lekarka zagryza wargi, a
ja wiem, że Lynn jest już jedną nogą na tamtym świecie.

- Ratuj ją! - ponagla Uriah. - Możesz ją uratować, więc zrób to!
- Niestety. - Kobieta unosi wzrok. - Podpaliliście szpitalne piętra tego budynku.
- Są inne szpitale! - prawie krzyczy. - Możesz wziąć stamtąd środki i ją wyleczyć!
- Jej stan jest zbyt ciężki - odpowiada lekarka cicho. - Gdybyście nie uparli się, żeby

palić wszystko po drodze, mogłabym próbować, ale w tej sytuacji, nie ma szans.

- Zamknij się! - Uriah przystawia kobiecie pistolet do piersi. - To nie ja spaliłem szpi-

tal! A to moja przyjaciółka i… i., tylko…

- Uri - mamrocze Lynn. - Zamknij się. Już za późno.
Uriah wypuszcza pistolet na podłogę - ten upada z głośnym brzękiem - i chwyta Lynn

za rękę. Wargi mu drżą.

- Ja też jestem jej przyjaciółką - mówię do bezfrakcyjnego, który trzyma mnie na

muszce. - Mógłbyś przynajmniej celować we mnie tam? - Wskazuję miejsce, gdzie leżą no-
sze.

Przepuszczają mnie, biegnę do Lynn, biorę ją za rękę, lepką od krwi. Nie zwracam

uwagi na lufy skierowane w moją głowę i skupiam się na twarzy Lynn, która nie jest już bia-
ła, ale żółtawa. Chyba mnie nie zauważa. Wpatruje się w Uriaha.

- Cieszę się tylko, że nie umarłam w symulacji - mówi słabym głosem.
- Teraz też nie umrzesz.
- Nie bądź głupi. Uri, posłuchaj. Ja ją też kochałam, naprawdę.

background image

- Kogo? - pyta łamiącym się głosem.
- Marlene.
- Tak, wszyscy kochaliśmy Marlene.
- Nie, nie to mam na myśli. - Kręci głową.
Zamyka oczy. Jednak dopiero po kilku minutach jej dłoń staje się bezwładna. Kładę ją

na brzuchu, biorę drugą dłoń z ręki Uriaha i też przenoszę na brzuch. Uriah ociera łzy, zanim
zdążą popłynąć. Nasze spojrzenia krzyżują się nad jej ciałem.

- Powinieneś powiedzieć Shaunie - mówię. - I Hectorowi.
- Dobrze. - Pociąga nosem i gładzi twarz Lynn. Ciekawe, czy policzek ma jeszcze cie-

pły. Nie chcę jej dotykać i przekonać się, że nie. Wstaję i wracam do Christiny.

background image

Rozdział 47

Umysł cały czas podsuwa mi wspomnienia związane z Lynn, kiedy usiłuję sobie

uświadomić, że jej naprawdę nie ma, ale odpycham te krótkie scenki, gdy się pojawiają. Pew-
nego dnia przestanę to robić, jeżeli nie zostanę stracona jako zdrajczyni albo nie zginę w spo-
sób zaplanowany przez naszych nowych przywódców. Ale w tej chwili walczę o to, żeby
mieć pustkę w głowie, żeby udawać, że poza tym pomieszczeniem nic nigdy nie istniało i nie
będzie istniało. To powinno być trudne, ale nie jest. Nauczyłam się przeganiać żal.

Po chwili w holu pojawiają się Tori i Harrison. Tori kuśtyka w stronę krzesła, prawie

zapomniałam o tym, że jest ranna; była taka żywiołowa, kiedy zabijała Jeanine. Harrison idzie
za nią, a za nimi jeden z Nieustraszonych niesie ciało Jeanine przerzucone przez ramię. Zwala
je jak kamień na stół przed rzędami Erudytów i zdrajców z Nieustraszoności. Słyszę za sobą
westchnienia i szepty, ale żadnego pochlipywania. Jeanine nie należała do tych przywódców,
za którymi się płacze.

Patrzę w górę na jej ciało - po śmierci wydaje się o wiele mniejsza niż za życia. Jest

tylko kilka centymetrów wyższa ode mnie, włosy ma tylko kilka odcieni ciemniejsze. Teraz
wygląda na spokojną, właściwie przepełnioną pokojem. Ciężko mi powiązać to ciało z kobie-
tą, którą znałam, kobietą bez sumienia. A była bardziej skomplikowana, niż myślałam. Kiero-
wana okropnie pokrętnym instynktem obronnym utrzymywała w tajemnicy coś, co uznawała
za zbyt potworne, żeby to ujawniać.

Do holu wchodzi Johanna Reyes, przemoczona do suchej nitki od deszczu, w czerwo-

nym ubraniu umazanym ciemniejszą czerwienią. Otaczają ją bezfrakcyjni, ale ona wygląda
tak, jakby nie widziała ani ich, ani broni, którą niosą.

- Cześć - rzuca do Harrisona i Tori. - Czego chcecie?
- O, nie przypuszczałam, że przywódczyni Serdeczności może być taka ordynarna. -

Tori uśmiecha się szyderczo. - Czy to nie jest sprzeczne z waszym manifestem?

- Gdybyś naprawdę znała obyczaje Serdeczności, wiedziałabyś, że nie mamy oficjalne-

go przywódcy - odpowiada Johanna głosem łagodnym i stanowczym jednocześnie. - Ale ja
nie jestem już przedstawicielką Serdeczności. Opuściłam ją, żeby przyjść tutaj.

- Jasne, widziałam ciebie i twoją małą bandę obrońców pokoju, jak wchodzicie

wszystkim w paradę.

- Tak, robiliśmy to celowo - odpowiada Johanna. - Ponieważ wchodząc w paradę, sta-

waliśmy pomiędzy bronią a niewinnymi i ratowaliśmy życie niemałej liczbie ludzi.

Na jej policzkach pojawia się rumieniec, a mnie znowu przychodzi do głowy ta myśl:

Johanna Reyes nadal jest ładna. Tylko że teraz nie myślę, że jest ładna pomimo blizny, ale że
w jakimś sensie jest ładna z nią, tak jak Lynn z ostrzyżonymi na krótko włosami, jak Tobias
ze wspomnieniami okrucieństwa ojca, które nosi niczym zbroję, jak moja matka w swoim
prostym szarym ubraniu.

- Skoro jesteś taka uczynna, zastanawiam się, czy mogłabyś zanieść wiadomość do

Serdeczności - mówi Tori.

- Nie czułabym się spokojnie, zostawiając ciebie i twoją armię, żebyście wymierzali

sprawiedliwość według własnego uznania. Ale na pewno wyślę kogoś do Serdeczności z wia-
domością.

- Świetnie. Powiedz im, że wkrótce zostanie stworzony nowy system polityczny, w

którym nie będą mieli swojej reprezentacji. To, naszym zdaniem, jest karą za to, że w tym
konflikcie nie stanęli po niczyjej stronie. Oczywiście, będą musieli produkować i dostarczać
żywność do miasta, ale pozostaną pod nadzorem jednej z frakcji rządzących.

Przez sekundę wydaje mi się, że Johanna rzuci się na Tori i ją udusi. Ale ona się pro-

stuje.

background image

- To wszystko?
- Tak.
- Dobrze. Zrobię coś pożytecznego. Nie sądzę, że pozwolicie przyjść tu niektórym z

nas, żeby opatrzyć rannych?

Tori posyła jej znaczące spojrzenie.
- Tak myślałam. - Johanna kiwa głową. - Ale pamiętaj, że czasem ludzie, których nę-

kasz, stają się silniejsi, niżbyś chciała. - Odwraca i wychodzi z holu.

Coś w jej słowach mnie uderza. Jestem pewna, że wypowiedziała je jako groźbę, ukry-

tą, ale słyszę w niej coś więcej - jakby mówiła nie tylko o Serdeczności, ale też o innej cie-
miężonej grupie. Bezfrakcyjnych.

Kiedy się rozglądam i patrzę na każdego żołnierza Nieustraszonych i każdego żołnie-

rza bezfrakcyjnych, zaczynam dostrzegać pewną prawidłowość.

- Christina - mówię. - Bezfrakcyjni mają całą broń.
Spogląda w lewo, w prawo, znów na mnie i marszczy brwi. W myślach widzę Therese,

która odbiera broń Uriahowi, chociaż ma swoją. Widzę zaciśnięte wargi Tobiasa, kiedy pytam
go o niełatwy sojusz Nieustraszonych z bezfrakcyjnymi. Coś ukrywa.

Nagle do holu wchodzi Evelyn, w pozie królowej powracającej do swojego królestwa.

Tobiasa z nią nie ma. Gdzie on jest? Evelyn staje za stołem, na którym leży ciało Jeanine
Matthews. Pojawia się Edward. Idzie, kuśtykając. Evelyn wyciąga broń, celuje w leżący por-
tret Jeanine i wypala. Wśród zgromadzonych rozlega się szmer. Evelyn kładzie broń przy gło-
wie Jeanine.

- Dziękuję - mówi. - Wiem, że wszyscy się zastanawiacie, co będzie dalej, więc jestem

tu, żeby wam to objaśnić.

Tori prostuje się na krześle i pochyla w stronę Evelyn, jakby chciała coś powiedzieć.

Ale ta nie zwraca na nią uwagi.

- System frakcji, który tak długo opierał się na plecach ludzi wyrzuconych poza margi-

nes, zostanie od razu zniesiony - obwieszcza. - Wiemy, że ta transformacja będzie dla was
trudna, ale…

- Wiemy? - Tori wygląda na zgorszoną. - O czym ty mówisz? Zniesiony?
- Mówię o tym - Evelyn po raz pierwszy spogląda na Tori - … że twoja frakcja, która

jeszcze kilka tygodni temu wraz z Erudytami domagała się ograniczenia żywności i dóbr dla
bezfrakcyjnych, co zakończyło się zniszczeniem Altruizmu, przestanie istnieć. - Uśmiecha się
lekko. - A jeżeli zdecydujecie się wystąpić przeciwko nam zbrojnie, będziecie mieli duży pro-
blem ze znalezieniem broni.

Widzę, jak każdy żołnierz bezfrakcyjnych unosi pistolet. Bezfrakcyjni są równo poroz-

mieszczani wokół holu i znikają na schodach. Otaczają nas. To takie eleganckie, sprytne, że
omal nie wybucham śmiechem.

- Pouczyłam swoją połowę armii, żeby pozbawiła broni waszą połowę, jak tylko misja

zostanie zakończona - ciągnie Evelyn. - Teraz widzę, że im się udało. Przykro mi, że byłam
dwulicowa, ale wiedzieliśmy, że jesteście związani z systemem frakcji jak z własną matką, a
zniesienie podziału ułatwi wam przejście do nowej ery.

- Ułatwi nam? - pyta Tori stanowczo.
Zrywa się z krzesła i kuśtyka do stołu. Evelyn spokojnie bierze broń do ręki i celuje w

Tori.

- Nie po to głodowałam ponad dekadę, żeby ulec Nieustraszonej rannej w nogę -

mówi. - Więc jeżeli nie chcesz, żebym cię zabiła, usiądź obok członków swojej dawnej frak-
cji.

Widzę wszystkie mięśnie ręki Evelyn w gotowości, oczy nie są zimne, nie takie jak

oczy Jeanine. Ta kobieta myśli, ocenia, planuje. Nie wiem, jak to możliwe, że kiedykolwiek
uległa woli Marcusa. Widocznie wtedy jeszcze nie była cała ze stali, wypróbowana w ogniu.

background image

Tori stoi przed Evelyn przez kilka sekund. W końcu, nieporadnie cofa się, oddalając

od broni, i idzie na skraj holu.

- Ci z was, którzy pomagali nam w wysiłkach obalenia Erudytów, zostaną nagrodzeni -

podejmuje Evelyn. - Ci, którzy się nam sprzeciwili, zostaną osądzeni i ukarani stosownie do
popełnionych przestępstw.

Ostatnie zdanie wypowiada głośniej, a ja jestem zaskoczona tym, jak jej głos dobrze

się niesie. Drzwi na klatkę schodową za nią się otwierają i do środka wchodzi Tobias, a za
nim Marcus i Caleb, niemal niepostrzeżenie. Niemal, bo ja zauważam Tobiasa - wyćwiczyłam
się w tym, żeby go zauważać. Obserwuję jego buty, kiedy podchodzi coraz bliżej. Czarne adi-
dasy z chromowanymi oczkami na sznurowadła zatrzymują się tuż przede mną. Tobias kuca
przy moim ramieniu. Spoglądam na niego przekonana, że jego oczy będą zimne i nieubłaga-
ne. Ale nie są. Evelyn nadal przemawia, ale ja jednak już nie słyszę tego, co mówi.

- Miałaś rację - odzywa się cicho Tobias, balansując na piętach. Uśmiecha się lekko. -

I dobrze wiem, kim jesteś. Musiałem sobie tylko przypomnieć.

Otwieram usta, ale nie wiem, co powiedzieć. Nagle wszystkie ekrany w holu Erudytów

- w każdym razie te, które nie zostały zniszczone podczas ataku - włączają się; uruchamia się
też projektor umieszczony na ścianie w miejscu, gdzie wcześniej wisiał portret Jeanine. Eve-
lyn przerywa w środku zdania. Tobias bierze mnie za rękę i pomaga mi wstać.

- Co się dzieje? - pyta Evelyn stanowczo.
- To… - Tobias zwraca się tylko do mnie - jest informacja, która odmieni wszystko.
Nogi mi drżą z wrażenia i obawy.
- Ty to zrobiłeś? - pytam.
- Nie, ty. Ja tylko zmusiłem Caleba do współpracy.
Zarzucam mu ręce na szyję i przyciskam usta do jego warg. Ujmuje moją twarz w dło-

nie i odwzajemnia pocałunek. Wtulam się w niego mocno, aż dzieląca nas odległość znika,
miażdżąc tajemnice, które kryliśmy i podejrzenia, które mieliśmy - na dobre, mam nadzieję.

Nagle słyszę głos. Rozdzielamy się i odwracamy - na ścianie wyświetla się kobieta z

krótkimi brązowymi włosami. Siedzi na metalowym biurku ze złożonymi dłońmi, miejsca nie
rozpoznaję. Tło jest zbyt ciemne.

- Witajcie - mówi. - Nazywam się Amanda Ritter. W tym nagraniu powiem wam tylko

to, co powinniście wiedzieć. Jestem przywódcą organizacji walczącej o pokój i sprawiedli-
wość. W ciągu kilku ostatnich dekad ta walka zyskała na znaczeniu… i w konsekwencji stała
się prawie niemożliwa. Z powodu tego.

Na ścianie pojawiają się obrazy, ale zmieniają się zbyt szybko, żeby się im przyjrzeć.

Mężczyzna na kolanach z bronią przystawioną do czoła. Kobieta celuje w niego z twarzą bez
wyrazu. Drobna osoba w oddali wisi na słupie telefonicznym. Dół w ziemi wielkości domu,
pełen ciał. Są też inne zdjęcia, ale migają jeszcze szybciej, więc dociera do mnie jedynie ob-
raz krwi, kości, śmierci i okrucieństwa, pustych twarzy, oczu bez duszy, przerażonych oczu.
Kiedy mam dość i czuję, że zacznę krzyczeć, jeśli zobaczę więcej tych strasznych scen, na
ekranie pojawia się znów kobieta, za biurkiem.

- Tych rzeczy nie pamiętacie. Ale jeżeli myślicie, że to działania terrorystów albo rzą-

du tyranów, tylko w części macie rację. Połowa ludzi na tych zdjęciach, którzy dopuszczają
się tak potwornych czynów, była waszymi sąsiadami. Krewnymi. Współpracownikami. Wal-
ka, którą toczymy, nie jest przeciwko konkretnej grupie. To walka przeciwko samej naturze
ludzkiej… a w każdym razie taką się stała.

To dlatego Jeanine chciała zniewolić umysły i mordować - żebyśmy nie wiedzieli.

Żeby utrzymać nas w niewiedzy, bezpiecznych, w obrębie płotu. Cząstka mnie to zrozumie.

- Dlatego jesteście tacy ważni - ciągnie Amanda. - Nasza walka przeciwko przemocy i

okrucieństwu jedynie leczy objawy choroby, nie samą chorobę. Wy jesteście lekarstwem.
Aby zapewnić wam bezpieczeństwo, wymyśliliśmy, jak was od nas odciąć. Od naszych zapa-

background image

sów wody. Od naszej technologii. Od naszej struktury społecznej. Stworzyliśmy wasze społe-
czeństwo w szczególny sposób, w nadziei że na nowo odkryjecie moralność, którą większość
z nas zatraciła. Liczymy na to, ze z czasem zaczniecie się zmieniać tak, jak większość z nas
już nie może. To nagranie zostawiam po to, żebyście wiedzieli, kiedy nadejdzie pora, żeby
nam pomóc. Zorientujecie się, że nadeszła, kiedy znajdzie się wśród was wielu, których umy-
sły będą bardziej elastyczne od innych. Takich ludzi nazywajcie Niezgodnymi. Kiedy będzie
ich wśród was dużo, wasi przywódcy powinni oddać władzę Serdeczności i otworzyć bramy
na zawsze, żebyście mogli wyjść z izolacji.

Tego właśnie chcieli moi rodzice: żebyśmy wykorzystali to, czego się nauczyliśmy,

aby pomagać innym. Altruiści do końca.

- Informacje, które znajdują się na tym nagraniu, są przeznaczone jedynie dla rządzą-

cych - mówi Amanda. - Macie być czystą tablicą. Ale nie zapominajcie o nas. - Uśmiecha się
lekko. - Ja dołączę do waszych szeregów. Podobnie jak inni, dobrowolnie zapomnę o swoim
nazwisku, rodzinie i domu. Przyjmę nową tożsamość, z nieprawdziwymi wspomnieniami i
nieprawdziwą historią. Ale żebyście wiedzieli, że informacja, którą wam przekazuję, jest
prawdziwa, powiem wam, jakie przyjmę nazwisko. - Jej uśmiech staje się bardziej promienny
i przez chwilę wydaje mi się, że ją poznaję. - Będę się nazywać Edith Priori. I o wielu rze-
czach z radością zapomnę.

Prior. Nagranie się kończy. Projektor rzuca na ścianę niebieskie światło. Ściskam To-

biasa za rękę. Nastaje chwila ciszy, jakby wszyscy wstrzymywali oddech. A potem rozlegają
się okrzyki.


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bray Libba - Magiczny Krąg 02 - Zbuntowane Anioły - Prolog i 1-3
Wyk 02 Pneumatyczne elementy
02 OperowanieDanymiid 3913 ppt
02 Boża radość Ne MSZA ŚWIĘTAid 3583 ppt
OC 02
PD W1 Wprowadzenie do PD(2010 10 02) 1 1
02 Pojęcie i podziały prawaid 3482 ppt
WYKŁAD 02 SterowCyfrowe
02 filtracja
02 poniedziałek
21 02 2014 Wykład 1 Sala
Genetyka 2[1] 02
02 czujniki, systematyka, zastosowania
auksologia 13 02 2010
02 MAKROEKONOMIA(2)id 3669 ppt

więcej podobnych podstron